GRAHAM GREENE
Moc i chwała
(Przełożył Bolesław Taborski )
Dla Gervase
Krąg się zacisnął;
bystra chartów siła
i śmierć z godziną
każdą bliżej była.
(Dryden)
Przedmowa
Kiedy po latach wojny zaczęliśmy wydawać najlepsze powieści z literatur zachodnich,
olśniły nas wielkie nazwiska Faulknera, Hemingwaya, Camusa, Sartre'a. Stwarzało to pozór, że
stykamy się z niezwykle wyśrubowaną przeciętną obowiązującego poziomu w literaturze
światowej, a nie z jej szczytowymi osiągnięciami z lat kilkunastu. Dopiero dzisiejsze
współzawodnictwo między wydawnictwami polującymi na głośne, nagradzane pozycje pozwala
odróżnić sezonowe rewelacje beletrystyczne od prawdziwej literatury, którą wyznacza najbardziej
bezlitosny sędzia - czas.
Do książek, które zwycięsko wytrzymały tę próbę, należy bez wątpienia “Moc i chwała”
Grahama Greene'a. Ta właśnie powieść ustaliła jego pozycję w czołówce literatury światowej,
utorowała drogę powodzenia, sukcesów wydawniczych dla “Sedna sprawy”, “W Brighton” czy
“Trądu”. O “Mocy i chwale” tak pisze autor:
“Książka ta daje mi największą satysfakcję ze wszystkich moich książek; nie mówi to dużo,
ale napawa mnie smutkiem, gdy pomyślę, że napisałem ją przed dwudziestu laty. Czekała prawie
dziesięć lat na powodzenie. Pierwsze wydanie w Anglii miało 3500 egzemplarzy i ukazało się na
miesiąc przed hitlerowską inwazją na Holandię. W Stanach Zjednoczonych wydano ją pod trudnym
i wprowadzającym w błąd tytułem “Ścieżki labiryntu” (ponieważ mego własnego już ktoś użył), a
sprzedano, zdaje się, dwa tysiące egzemplarzy. Jej powojenny sukces we Francji, który
zawdzięczam szlachetnemu wstępowi Francois Mauriaca, stworzył niebezpieczeństwo na dwóch
frontach: Hollywoodu i Watykanu. John Ford wyprodukował pobożny film, w którym ksiądz stał
się uosobieniem szlachetności, a porucznika zrobiono łajdakiem; powodzenie powieści we
francuskich kołach katolickich spowodowało reakcję, w wyniku której francuscy biskupi
dwukrotnie odwoływali się do Rzymu.”
Tyle autor. Jego powieść była wynikiem wyprawy do Meksyku w latach 1937 - 38.
Greene'a, wychowanego wśród protestantów, zawsze uderzały - zresztą lubiane i przez katolików -
anegdoty, przykłady z życia, pomawiania i oskarżania księży o pijaństwo i sprawy z kobietami.
Obyczaje księży Południowej Ameryki nie odbiegają zbytnio od bujnych, prawie awanturniczych
żywotów kleru włoskiego w okresie Renesansu. Greene w czasie podróży obserwuje ślady
niedawnego rozgromienia Kościoła meksykańskiego - który wyparty z powierzchni życia, na pozór
przestaje istnieć. Pisarz uczestniczył w mszach odprawianych po domach, w ukryciu, gdzie zamiast
dzwonka ministrant stukał palcem w podłogę. Pisarz rozmawia z wiernymi, tropi ślady nielicznych
księży, przekazywanych z rąk do rąk, mimo że pomoc im okazywana grozi rozstrzelaniem.
Mieszanina najżarliwszej wiary i ciemnego przywiązania, odruchów niezwykłej szlachetności,
nawet bohaterstwa - i chciwości, nienawiści, zdrady. Greene'a wciąga wzajemna zależność dwu
przeciwstawnych sił, starcie dwu racji, które, jak z ówczesnego układu wynikało, musiały być w
konflikcie. Z jednej strony ksiądz - pijaczyna, ojciec kilkuletniego dziecka, słaby, świadomy
własnej marności - a z drugiej porucznik “czerwonych koszul”, który go ściga w imię dekretu.
Wydaje się, że Autor wyidealizował swego oficera policji - tak bywało i w “Spokojnym
Amerykaninie”, i w “Sednie sprawy” - przydał przedstawicielom władzy coś z godności filozofów,
każąc im błysnąć spekulacjami myślowymi, czasem w formie aforyzmów. W Meksyku sprawy
były jednak o wiele prostsze: nienawiść eksplodowała buntem uciskanych, dla pistoleros
najprostszym załatwieniem konfliktu był celny strzał z rewolweru; nie dyskutować, tylko zabić.
Mury starych świątyń próbowano rozsadzić dynamitem, żeby zbiegli duchowni nie mieli do czego
powracać. Wypędzić księży lub ich wytępić, albo zmusić, by się zaparli sakramentu, raz na zawsze
skończyć z religią. Minęło kilkanaście lat. Dziś wiemy, że w Meksyku znaleziono modus vivendi.
Kościół przyjął nowe formy działalności duszpasterskiej, wierni praktykują swobodnie, choć prądy
antyklerykalne są nadal silne, głównie wpływowej masonerii. W tej świetnej powieści interesuje
Greene'a jedynie dramatyczna sytuacja, to, co nazwałbym wielkimi łowami, grą pełną śmiertelnego
ryzyka. Autor nie próbuje nam wyjaśnić, jak do tego doszło, jak powstały tak silne społeczne prądy
wrogości, nienawiści, które doprowadziły do czasowego rozproszenia kleru meksykańskiego.
Jednak polski czytelnik musi sobie zadać takie pytanie. Żeby na nie odpowiedzieć, przyjdzie
głęboko sięgnąć w przeszłość: nie ma skutków bez przyczyn. Pamiętamy, że Meksyk w ciągu
wieków był kolonią hiszpańską, zdobytą podbojem pełnym okrucieństwa, wyrafinowanych zdrad,
nikczemności. Chciwość i złoto były motorem działania konkwistadorów. Dlatego zrozpaczeni,
mordowani Indianie pochwyconym Hiszpanom roztopione złoto wlewali do gardła, by ich
ostatecznie nasycić. Cortez kazał żywcem piec ostatniego władcę zagarniętego państwa, by w
mękach wydał sekret, gdzie ukrył swoje skarby. Żołnierze hiszpańscy pędzili z sobą jeńców, którzy
stanowili kolejno pokarm dla psów. Każdy z gubernatorów pragnął jak najszybciej zbić fortunę i
wrócić do zamorskiej ojczyzny. Administracja się zmieniała, wspierające ją duchowieństwo
budowało ziemską potęgę Kościoła, dziedziczyło skarby, trwało, gromadząc olbrzymie dobra,
głównie ziemię. Statystyka, odkąd zaczęła istnieć, podaje przerażające liczby, pełne groźnej
wymowy, 80% ziemi było w posiadaniu 2% ludności, stwarzając warunki, w których 90% chłopów
pracowało jako siła najemna, niewolniczo uzależniona od obszarnika. Najpotężniejszym - niestety -
był kler meksykański. Nędza i ciemnota idą w parze; do roku 1910 Meksyk miał 78% analfabetów
i dziś jeszcze daleko do pełnego nauczania. Należy jednak być sprawiedliwym, pamiętając o tym,
że walkę o wyzwolenie narodu, zbrojne działania przeciw Hiszpanom, wsparte także radykalizmem
społecznym, rozpoczęli dwaj księża: Hidalgo i Morelos, obaj za to, niestety, potępiani przez
episkopat i skazani na śmierć. W historii Meksyku duchowieństwo wyższe zazwyczaj popierało
konserwatywne ugrupowania, odmawiając pomocy - nie tylko moralnego poparcia, ale nawet
cząstki swoich skarbów nagromadzonych w ciągu wieków na dozbrojenie armii, na cele
zabezpieczające niepodległość atakowanego kraju. Dochodziło do rażących i budzących
powszechny niepokój sojuszów między biskupami meksykańskimi a interwentami z wojsk
francuskich czy meksykańskich. Naród meksykański jest w swej większości katolicki nie tylko z
imienia; jest głęboko przywiązany do praktyk religijnych. A jednak na drodze politycznych i
ekonomicznych przeobrażeń, zwłaszcza w czasie walki o wolność, często szukał potencjonalnego
wroga wśród upartego, zachowawczego duchowieństwa, ludzi przeważnie cudzoziemskiego
pochodzenia, nie związanych z interesami kraju. Czy sprawa konfiskaty ziemi kościelnej,
ogromnych majątków, ograniczenie przywilejów podatkowych, rozbicie owego państwa w
państwie - nie prowadziły do konfliktu? Nowe ustawy odcinały księży od wszelkiego wpływu na
życie polityczne. Zażądano, by opuścili kraj wszyscy duchowni obcego pochodzenia, a było ich
ponad 40%. Księża, rodowici Meksykanie, byli zobowiązani złożyć przysięgę lojalności wobec
rządu. Wtedy doszło do najostrzejszych spięć, do rozlewu krwi. Chłopi chętnie brali kościelną
ziemię, mimo że grożono im z ambon ogniem piekielnym. Natomiast burzenie samych kościołów,
przeznaczonych przez władze stanowe na rozbiórkę, uważali już za zamach na swoją własność.
Przodkowie ich wznieśli te mury, generacje zdobiły wnętrza, nakładały wzorzyste sukienki na
figury świętych, wieszały wota, żebrały odmiany losu ciężkiego jak kamień. Byli przywiązani do
obrzędów; chrzty, śluby, pogrzeby stawały się najważniejszymi wydarzeniami w ich życiu. Ziemia
to inna sprawa, ziemię brali bez oporów, bez konfliktu w sumieniu, zbyt wiele się na tych zagonach
natrudzili, ziemia wchłonęła ich pot i łzy, uważali, że im się należy, natomiast Kościoła często
bronili, a księdza ukrywali, uważając go za szafarza łaski i sakramentów, niezbędnego pośrednika
między nimi a Bogiem. Rząd Callesa przystąpił do wypędzania księży jako inspiratorów
meksykańskiej Wandei, widząc w nich ostoję zachowawczej, feudalnej formacji. Meksyk pamiętał,
czego doświadczył od okupantów, dlatego otworzył gościnnie granice wszystkim prześladowanym,
zwłaszcza z Hiszpanii i Południowej Ameryki. Zjechali tu tępieni przez reakcyjne rządy nie tylko
socjaliści i komuniści, ale i uczestnicy nieudanych przewrotów, walczący z różnymi dyktaturami,
despotami, zamachowcy i anarchiści. Właśnie anarchiści, przywdziawszy czerwone koszule,
załatwiali stare porachunki z księżmi, zaczęte jeszcze w Hiszpanii. Polowanie, któremu każe nam
towarzyszyć Greene, jest pościgiem nie tylko za księdzem, ale i za wrogiem państwa, który w
końcu szuka azylu w Stanach Zjednoczonych, u niedawnego zaborcy Teksasu i Kalifornii, u tych,
co drapieżnym kapitałem próbowali spętać młodą republikę. Tło dramatu księdza wymyka się
obserwacji wielkiego pisarza; jego interesuje psychologia. Jest to zresztą jego prawo. Ksiądz
błąkający się po indiańskich wioskach, ukrywany przez chłopów, udzielający sakramentu chrztu i
małżeństwa, odprawiający Mszę pod strażą - bohaterstwem okupuje własne tchórzostwo i płynący
z trwogi alkoholizm, zwykłe człowiecze słabości. W Stanach, przekroczywszy granicę, jest tylko
złym księdzem. W Meksyku jest kandydatem na męczennika za wiarę. Jeśli wraca z samobójczym
uporem, przeczuwając zasadzkę, w której przynętą jest konający, dusza do ocalenia, czyni to i
dlatego, żeby ratować własną godność, samym sobą nie gardzić. Graham Greene nie zamierzał
dochodzić przyczyn pozasłużbowej zaciekłości pościgu, nie analizuje podłoża historycznego i
ekonomicznego, na którym wyrosła zajadłość porucznika - anarchisty. Może to utrudniłoby
wartościowanie postaw? Bo czyż ksiądz pijaczyna, a zarazem męczennik, wierny posłannictwu
kapłańskiemu, nie spłaca cząstki długu za wieki krzywdy, wyzysku i poniżenia bezrolnych
chłopów? O tym warto pamiętać, to warto wiedzieć, zanim się zacznie czytać tę chyba
najwybitniejszą powieść Autora, który jest katolikiem nie z urodzenia czy tradycji, ale z wyboru.
(Wojciech Żukrowski)
Część pierwsza
Rozdział I
Port
Tench wyszedł z domu na upalne słońce meksykańskie i biały pył drogi, aby dowiedzieć się
o swoją butlę z eterem. Z dachu kilka sępów spoglądało z niemrawą obojętnością: nie był jeszcze
padliną. Wątłe uczucie buntu zrodziło się w sercu Tencha. Połamanymi paznokciami wyrwał grudę
ziemi z drogi i słabym ruchem rzucił ją w ich stronę. Jeden z sępów uniósł się i poszybował
poprzez miasto, ponad malutkim rynkiem, ponad popiersiem byłego prezydenta, byłego generała,
byłego człowieka, ponad dwoma straganami, na których sprzedawano wodę mineralną, w stronę
rzeki i morza. I tak nic tam nie znajdzie: w tamtej stronie rekiny opiekowały się padliną. Tench
szedł dalej przez rynek. Powiedział: “Buenos dias” człowiekowi ze strzelbą, który oparty o ścianę
siedział w małym skrawku cienia. Ale to nie była Anglia. Człowiek nie odezwał się ani słowem,
tylko spoglądał niechętnie na Tencha, jak gdyby nigdy nie miał do czynienia z tym cudzoziemcem,
jak gdyby to nie Tenchowi zawdzięczał dwa trzonowe złote zęby. Pocąc się Tench przeszedł w
kierunku wybrzeża koło urzędu skarbowego, który kiedyś był kościołem. Nagle w połowie drogi
zrozumiał, po co wyszedł z domu... Po szklankę wody mineralnej? Tylko to można było dostać w
tym kraju, gdzie obowiązywała prohibicja; było jeszcze monopolowe piwo, ale zbyt drogie, żeby je
pić bez specjalnej okazji. Tencha chwyciły okropne mdłości. Nie, chyba to było coś innego, nie
woda mineralna. Oczywiście, butla z eterem... Statek był już w porcie. Słyszał triumfalny świst
jego syreny, gdy po lunchu leżał w łóżku. Minął zakład fryzjerski, dwa gabinety dentystyczne i
wyszedł na brzeg rzeki pomiędzy składem a urzędem celnym. Rzeka toczyła się ciężko pomiędzy
plantacjami bananów prosto do morza. “Generał Obregon” był przycumowany do brzegu i właśnie
wyładowywano piwo. Ze sto skrzyń leżało już na wybrzeżu. Tench stał w cieniu urzędu celnego i
myślał: Po co ja tu przyszedłem? Upał wyssał z niego pamięć. Zebrał ślinę i splunął ponuro w
kierunku słońca. Potem usiadł na skrzyni i czekał. Nic nie ma do roboty. Nikt nie przyjdzie do
niego przed piątą. “Generał Obregon” - statek długości około trzydziestu metrów, miał kawałek
uszkodzonej balustrady, jedną łódź ratunkową, dzwon wiszący na sparciałym sznurze, lampę
naftową u dziobu. Wyglądało na to, że mógłby przetrwać ze dwa lub trzy lata na Atlantyku, jeśli
nie natrafi na północny wiatr w zatoce. Ten by go oczywiście
wykończył. Nie miało to jednak żadnego znaczenia: każdy, kupując bilet, był
automatycznie ubezpieczony. Pomiędzy związanymi indykami z pół tuzina pasażerów opierało się
o balustradę i gapiło na port: na skład towarowy, na pustą, rozpaloną ulicę, na zakłady dentystów i
fryzjerów. Tench usłyszał tuż za sobą skrzyp kabury rewolweru i odwrócił głowę. Urzędnik celny
patrzył na niego ze złością i powiedział coś, czego Tench nie dosłyszał. - Co proszę? - spytał. -
Moje zęby - powiedział niewyraźnie celnik. - Ach tak, pańskie zęby - rzekł Tench. Ten człowiek w
ogóle nie miał zębów. To był powód, dla którego nie mógł wyraźnie mówić. Tench usunął mu
wszystkie. Brały go nudności. Coś mu dolegało... robaki, dyzenteria...
- Szczęka już prawie gotowa. Dziś będzie - obiecywał machinalnie. Oczywiście, było to
zupełnie niemożliwe; lecz tak właśnie odkładając wszystko na potem, tu się żyło. Celnik zadowolił
się obietnicą. Może zapomni o tym, a zresztą, co może zrobić? Przecież zapłacił z góry. To był dla
Tencha cały świat: upał i zapominanie o wszystkim, odkładanie do jutra, a gdy tylko możliwe -
gotówka na stół; właściwie za co? Wpatrywał się w dal, w wolno płynącą rzekę. Przy jej ujściu
płetwa rekina poruszała się jak peryskop. Z biegiem lat kilka statków osiadło na mieliźnie.
Podpierały teraz brzeg, a ich kominy pochylone były jak armaty, wymierzone w jakiś odległy cel
poprzez drzewa bananowe i moczary. Tench myślał: Butla z eterem, prawie zapomniałem. Z
otwartymi ustami zaczął smętnie liczyć butelki Cerveza Moctezuma. Sto czterdzieści skrzyń.
Dwanaście razy sto czterdzieści. Gęsta ślina zbierała mu się w ustach. Dwanaście czwórek to jest
czterdzieści osiem. Powiedział głośno po angielsku: “Mój Boże, ależ piękna!” - Tysiąc dwieście,
tysiąc sześćset osiemdziesiąt. Splunął patrząc z nieokreślonym zainteresowaniem na dziewczynę,
stojącą na dziobie “Generała Obregona”. Drobna, szczupła. Tutejsze kobiety przeważnie były takie
grube. Oczywiście, piwne oczy i nieunikniony błysk złotego zęba, ale taka świeża, młoda... Tysiąc
sześćset osiemdziesiąt butelek, po pezie za butelkę. Ktoś szepnął po angielsku:
- Co pan powiedział?
Tench odwrócił się. - Pan jest Anglikiem - zapytał zdumiony, lecz na widok okrągłej,
zapadłej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem, zmienił swe pytanie: - Czy mówi pan po
angielsku?
Tak, mężczyzna odpowiedział, że mówi po angielsku. Stał wyprostowany w cieniu. Był to
niski człowiek, ubrany w ciemne miejskie ubranie, dobrze już znoszone, a w ręku miał niedużą
teczkę. Pod pachą trzymał jakąś powieść: widać było fragment krzykliwie kolorowej sceny
miłosnej na okładce. - Przepraszam - powiedział - myślałem, że to do mnie odezwał się pan przed
chwilą. - Miał wyłupiaste oczy i sprawiał wrażenie człowieka dziwnie wesołego, jak gdyby dopiero
co oblewał urodziny... w samotności. Tench splunął. - Co ja takiego mówiłem? - Nie mógł sobie
przypomnieć ani słowa. - Powiedział pan: “Mój Boże, ależ piękna”. - Co ja mogłem mieć na myśli?
- Patrzył w górę na bezlitosne niebo. Sęp wisiał tam jak obserwator. - Co? Och, przypuszczam, że
po prostu tę dziewczynę. Nieczęsto się tu widuje taki ładny okaz. Najwyżej jedną lub dwie na rok
godne uwagi. - Ona jest bardzo młoda. - Och, ja nie mam żadnych zamiarów - mówił ospale Tench.
- Wolno człowiekowi patrzeć. Mieszkam samotnie od piętnastu lat. - Tutaj?
- Niedaleko. Zamilkli obaj. Czas mijał. Cień urzędu celnego przesunął się o kilka
centymetrów w stronę rzeki. Sęp poruszył się nieznacznie jak czarna wskazówka zegara. - Pan
przyjechał tym statkiem? - zapytał Tench. - Nie. - Odjeżdża pan nim?
Mały człowieczek zdawał się wykręcać od dania odpowiedzi, ale w końcu, jak gdyby
czując, że trzeba dać jakieś wyjaśnienie, rzekł:
- Ja się tylko przyglądam. Zapewne niedługo odpływa?
- Za parę godzin, do Vera Cruz - odpowiedział Tench. - Bez przystawania po drodze?
- Gdzież mógłby stawać? - Po czym zapytał: - Skąd pan się tu wziął?
Obcy odparł wymijająco:
- Przyjechałem łódką. - Ma pan plantację?
- Nie. - Miło jest usłyszeć swój język - zauważył Tench. - Pan nauczył się angielskiego w
Stanach?
Tamten przytaknął. Nie był zbyt rozmowny. - Ach - mówił Tench - co ja bym dał za to,
żeby tam być teraz. Nie ma pan czasem coś do picia w tej swojej teczce? - dodał po cichu
niespokojnym głosem. - Niektórzy ludzie tam u was... sam znałem paru... trochę w celach
leczniczych. - Tylko lekarstwa - powiedział tamten. - Pan jest lekarzem?
Krwią nabiegłe oczy zerkały chytrze ukosem na Tencha. - Pan by mnie pewnie nazwał...
szarlatanem?
- A, cudowne leki? Każdy żyje, jak może - zauważył Tench. - Czy pan dziś odpływa?
- Nie, ja tu przyszedłem po... po... och, i tak wszystko jedno, po co. - Położył rękę na
żołądku i powiedział: - Czy nie ma pan jakiegoś lekarstwa na... och, cholera, nie wiem, co mi jest.
Po prostu ten przeklęty kraj. Ale z tego mnie ani pan, ani nikt nie wykuruje. - Pan chce wrócić do
domu?
- Do domu? - mówił Tench. - Tu jest mój dom. Wie pan, jaki jest kurs peza w mieście
Meksyku? Cztery za dolara. Cztery. O Boże. Ora pro nobis. - Pan jest katolikiem?
- Nie, nie. To tylko takie wyrażenie. Nie wierzę w takie rzeczy. Zresztą jest zbyt gorąco -
dodał bez sensu. - Muszę gdzieś usiąść. - Niech pan zajdzie do mnie - powiedział Tench. - Mam
zapasowy hamak. Do odejścia statku jeszcze kupa czasu, jeśli pan chce oglądać to widowisko. -
Chciałem się zobaczyć z pewnym człowiekiem nazwiskiem Lopez - powiedział obcy. - Och, on już
dawno jest rozstrzelany - stwierdził Tench. - Nie żyje?
- Pan wie, jak to jest w tych okolicach. Czy to pana znajomy?
- Nie, nie - zaprzeczył pośpiesznie. - Tylko znajomy znajomego. - Cóż, tak to już jest tutaj -
ciągnął Tench. Zebrał powtórnie ślinę i strzyknął ją w ostre światło słoneczne. - Podobno
pomagał... hm, ludziom niepożądanym... no, wyjeżdżać stąd. Jego dziewczyna żyje teraz z
naczelnikiem policji. - Jego dziewczyna? Pan ma na myśli córkę?
- Nie był żonaty. Mam na myśli dziewczynę, z którą żył. Tench był przez chwilę zdziwiony
wyrazem twarzy obcego. - Pan wie, jak to jest - powtórzył. Spojrzał w kierunku “Generała
Obregona”. - Niezły kąsek z niej. Oczywiście za dwa lata będzie jak wszystkie inne: gruba i durna.
O Boże, jakbym chciał się czegoś napić. Ora pro nobis. - Mam trochę wódki - odezwał się obcy.
Tench spojrzał na niego przenikliwie. - Gdzie?
Człowiek o zapadłej twarzy przyłożył rękę do uda, jak gdyby wskazywał źródło swej
nerwowej wesołości. Tench chwycił go za przegub ręki. - Ostrożnie - powiedział. - Nie tutaj. -
Spojrzał na dywan cienia: na pustej pace siedział wartownik i spał, obok niego leżał karabin. -
Niech pan przyjdzie do mnie. - Chciałem zobaczyć odjazd statku - odparł niechętnie człowieczek. -
Och, jeszcze jest parę godzin do odjazdu. - Parę godzin? Na pewno? Bardzo tu gorąco na słońcu. -
Niech pan lepiej idzie ze mną do domu. Dom... wyrażenia tego używano tu na określenie czterech
ścian, w których się sypiało. Domu nie było nigdy. Szli przez mały, wypalony słońcem rynek,
gdzie martwy generał zieleniał od wilgoci, a pod palmami rozstawiono stragany z napojami
gazowanymi. Dom leżał jak widokówka na stosie innych pocztówek. Gdyby potasował wszystkie,
mógłby zobaczyć Nottingham, miejsce urodzenia na trasie londyńskiego metro, jakiś odosobniony
okres w Southend. Ojciec jego także był dentystą. Pierwszym wspomnieniem Tencha było
znalezienie w koszu na śmieci wyrzuconego odlewu: chropawe, bezzębne, rozdziawione usta z
gliny, niby wykopalisko gdzieś z Dorset - szczątki neandertalczyka lub Pithecantropusa. To była
jego ulubiona zabawka. Próbowano go kusić mechanicznymi zabawkami, ale los chciał inaczej.
Jest zawsze taki moment w dzieciństwie, gdy drzwi się otwierają i wpuszczają przyszłość. Upalny
mokry port rzeczny i sępy leżały w koszu do śmieci, a on je sobie wybrał. Powinniśmy być
wdzięczni, że nie możemy widzieć okropności i poniżeń leżących wokół naszego dzieciństwa, w
szafach, na półkach z książkami, wszędzie. Nie było bruku: w porze deszczowej wioska (jaką w
gruncie rzeczy była ta miejscowość) zapadała się w błoto. Teraz ziemia była twarda pod stopami
jak kamień. Obaj mężczyźni mijali w milczeniu zakłady fryzjerów i dentystów. Sępy na dachach
wydawały się zadowolone jak ptactwo domowe: szukały pasożytów pod szerokimi zakurzonymi
skrzydłami. - Przepraszam - odezwał się Tench, zatrzymawszy się przed wielkim, jednopiętrowym
drewnianym barakiem z werandą, na której kołysał się hamak. Barak był trochę większy niż inne
budy na wąskiej uliczce, która kończyła się bagnem dwieście metrów dalej. - Może pan chciałby
się rozejrzeć? - mówił nerwowo. - Nie chcę się chwalić, ale ja tu jestem najlepszym dentystą. W
porównaniu z innymi to nie jest takie złe miejsce. - Duma chwiała się w jego głosie jak roślina o
płytkich korzeniach. Zamknąwszy drzwi za sobą, wprowadził gościa do środka, do jadalni, gdzie
po obu stronach pustego stołu stały dwa krzesła na biegunach. Była tam też lampa naftowa, kilka
starych amerykańskich gazet, szafa. - Zaraz przyniosę szklanki - powiedział - ale najpierw
chciałbym panu pokazać... pan jest wykształconym człowiekiem... - Gabinet dentystyczny miał
okno wychodzące na podwórze, po którym łaziło z niemrawą godnością kilka indyków. W
gabinecie stała nożna maszyna do wiercenia zębów, fotel dentystyczny kryty jaskrawo czerwonym
pluszem i oszklona szafka, a w niej stłoczone zakurzone instrumenty. W kubku kleszcze, w rogu
pęknięta lampka spirytusowa, a wszędzie na półkach walały się tampony waty. - Bardzo tu ładnie -
zauważył obcy. - Nieźle jak na to miasto, prawda? - powiedział Tench. - Nie wyobraża pan sobie,
jakie mam tu trudności. Ta maszyna - ciągnął z goryczą - jest japońskiej produkcji. Mam ją tylko
miesiąc i już się psuje. Ale nie stać mnie na amerykańskie maszyny. - Piękne okno - powiedział
obcy. W okno wprawiony był witraż: Madonna spoglądała przez moskitierę na indyki chodzące po
podwórzu. - Dostałem to, gdy plądrowano kościół. Nie wypadało, żeby gabinet dentystyczny nie
miał witraża. Cywilizacja tego wymaga. W domu, to znaczy w Anglii, był zwykle Wesoły
Kawaler, sam nie wiem dlaczego, albo też Róża Tudorów. No, ale tu nie było wyboru. - Otworzył
inne drzwi. - Moja pracownia. - Przedmiotem, który najbardziej rzucał się w oczy, było łóżko z
zawieszoną nad nim moskitierą. - Pan rozumie - rzekł Tench - strasznie tu ciasno. - Z jednej strony
stolarskiego warsztatu stał dzbanek, miednica i mydelniczka; z drugiej pompka, taca z piaskiem,
obcążki i mały piecyk. - Robię odlewy z gipsu - mówił Tench. - Inaczej tu nie można. - Podniósł
odlew dolnej szczęki. Nie zawsze potrafię je odlać dokładnie. Oczywiście, pacjenci narzekają. -
Położył odlew i wskazał inny przedmiot na warsztacie, rzecz o włóknistym i flakowatym
wyglądzie, z dwoma małymi pęcherzykami z gumy. - Rozszczep podniebienia - objaśnił. -
Pierwszy raz próbuję to usunąć. Foremka Kingsleya. Wątpię, czy dam sobie z tym radę. No, ale
trzeba próbować iść z postępem czasu. - Opadła mu dolna warga; powróciło bezmyślne spojrzenie.
Upał w pokoiku obezwładniał. Stał jak człowiek zagubiony w jaskini wśród skamielin i narzędzi z
epoki, o której wie bardzo niewiele. - Może usiedlibyśmy... - zaproponował obcy. Tench wpatrywał
się w niego wzrokiem bez wyrazu. - Moglibyśmy otworzyć wódkę. - Ach racja, wódka. Tench
wyjął dwa kieliszki z szafki pod warsztatem i obtarł z kurzu. Następnie wyszli i usiedli w kszesłach
na biegunach we frontowym pokoju. Tench nalewał. - Z wodą? - spytał obcy. - Nie można ufać tej
wodzie. Zaszkodziło mi, o tu. - Położył rękę na żołądku i pociągnął długi łyk. - Pan sam zbyt
dobrze nie wygląda - powiedział Tench. Spojrzał na niego uważnie. - Pańskie zęby. - Brakowało
jednego kła, a przednie zęby były żółte od kamienia i psuły się. Dodał: - Musi pan o nich pomyśleć.
- Co mi z tego przyjdzie? - powiedział obcy. Trzymał ostrożnie odrobinę wódki w kieliszku, jak
gdyby to było zwierzę, któremu dał schronienie, ale nie ufał. Wychudły i zaniedbany, miał wygląd
kogoś, kto się nie liczył, kogo w dodatku trapiła choroba lub niepokój. Siedział na samym brzeżku
krzesła, trzymając na kolanach teczkę i odsuwając wódkę, jakby wstydził się swojej skłonności do
alkoholu. - Niech pan pije - zachęcał go Tench (nie była to przecież jego wódka). - Dobrze to panu
zrobi. - Ciemne ubranie i pochyłe ramiona gościa niepokojąco przypominały mu trumnę, a w jego
gnijącej jamie ustnej śmierć przyczaiła się już teraz. Tench nalał sobie drugi kieliszek i mówił
dalej: - Człowiek czuje się tu bardzo samotnie i przyjemnie jest pogadać sobie po angielsku, nawet
z cudzoziemcem. Może pan by chciał obejrzeć zdjęcie moich dzieci. - Wyciągnął z portfelu
pożółkłą fotografię i podał mu. Dwoje małych dzieci w ogródku wydzierało sobie ucho konewki. -
Oczywiście to było szesnaście lat temu - wyjaśnił. - Teraz to już mężczyźni. - Jeden umarł. - Och -
odrzekł tamten łagodnie - ale w chrześcijańskim kraju. - Łyknął nieco wódki i niezbyt mądrze
uśmiechnął się do Tencha. - Tak, niewątpliwie - odparł Tench ze zdziwieniem. Odchrząknął i
dodał: - Nie wydaje mi się jednak, żeby to miało jakieś znaczenie. - Zamilkł, bo myśli jego znów
gdzieś się rozpłynęły, szczęka opadła. Wyglądał szaro i bezmyślnie, aż wreszcie ból żołądka
przywrócił mu świadomość i skłonił do sięgnięcia po kieliszek. - Zaraz, zaraz, o czym to
mówiliśmy? O dzieciach... racja. O dzieciach. Ciekawe, jakie to rzeczy zostają w pamięci. Wie pan,
że pamiętam tę konewkę lepiej niż dzieci. Była zielona i kosztowała trzy szylingi jedenaście i trzy
czwarte pensa. Mógłbym wskazać sklep, gdzie ją kupiłem. Ale co do dzieci - zamyślił się nad
kieliszkiem - nie mogę przypomnieć sobie prawie nic prócz ich płaczu. - Dostaje pan listy?
- Przestałem pisać przed przyjazdem tutaj. Bo i po co? I tak nie mogłem posyłać pieniędzy.
Nie zdziwiłbym się, gdyby żona wyszła znów za mąż. Jej matce tylko w to graj. Stara, zgorzkniała
suka. Nigdy mnie nie lubiła. Obcy odezwał się cicho:
- To straszne. Tench spojrzał ze zdziwieniem na swego towarzysza. Tamten tkwił w krześle
jak czarny znak zapytania, gotów do odejścia, gotów do pozostania. Ze swoją trzydniową, siwą
brodą wyglądał nieporządnie i robił wrażenie człowieka słabego, kogoś, komu można było nakazać
wszystko. Wyjaśnił:
- W ogóle świat, wie pan, i to, co się na nim dzieje...
- Niech pan wypije wódkę. Pił małymi łykami, jakby sobie folgował. - Pan pamięta to
miasto z czasów przed... przed przyjściem Czerwonych Koszul?
- Owszem. - Jak szczęśliwe było ono wtedy!
- Czyżby? Nie zauważyłem. - Wtedy przynajmniej ludzie mieli... Boga. - W stanie zębów
nie ma żadnej różnicy - rzekł Tench. Znów nalał sobie wódki nieznajomego. - To zawsze było
okropne miejsce. Samotne. Mój Boże, ludzie w Anglii powiedzieliby, że tu romantycznie.
Myślałem sobie, że pięć lat tu spędzę, a potem wyjadę. Było mnóstwo roboty. Złote zęby. Ale
później pez spadł. A teraz nie mogę się stąd wydostać. Jednak wyjadę kiedyś. Wycofam się z
interesu. Wrócę do kraju. Będę żył, jak przystało na dżentelmena. - Zatoczył ręką po pustym,
nędznym pokoju. - Zapomnę o tym wszystkim. Och, już niedługo tego, jestem optymistą -
zakończył.
Obcy nagle spytał:
- Jak długo jedzie do Vera Cruz?
- Kto?
- Statek. Tench zasępił się:
- W czterdzieści godzin od tej chwili bylibyśmy na miejscu. Jest tam dobry hotel
“Diligencia”. Także dansingi. Wesołe miasto. - Wydaje się blisko - rzekł obcy. - A ile kosztowałby
bilet?
- Musiałby się pan spytać Lopeza - odparł Tench. - On ma agencję. - Przecież Lopez...
- Ach racja, zapomniałem. Rozstrzelany. Ktoś zapukał do drzwi. Obcy schował teczkę pod
krzesło, a Tench ostrożnie podszedł do okna. - Ostrożność nigdy nie zawadzi - stwierdził. - Każdy
dentysta, który jest coś wart, ma wrogów. Słaby głos odezwał się błagalnie: “Swój” - i Tench
otworzył drzwi. Słońce wpadło natychmiast do środka jak rozżarzona do białości sztaba. W
drzwiach stał chłopiec i pytał o doktora. Miał wielki kapelusz i głupie piwne oczy. Za nim dwa
muły grzebały kopytami i sapały na gorącej, ubitej drodze. Tench powiedział, że nie jest lekarzem,
lecz dentystą. Odwróciwszy się zobaczył swego gościa, skulonego w krześle na biegunach,
wpatrującego się jakby błagalnie, prosząco... Chłopiec mówił, że jest jakiś nowy lekarz w mieście.
Stary lekarz miał febrę i nie chciał przyjść. Matka chłopca była chora. Tench począł sobie coś
niejasno przypominać. Odezwał się z miną odkrywcy:
- Przecież pan jest lekarzem?
- Nie, nie. Ja muszę złapać ten statek. - Mnie się zdawało, że pan powiedział...
- Zmieniłem zdanie. - Ach, jeszcze kupa czasu do odjazdu - odparł Tench. - Nigdy nie
odjeżdżają punktualnie. - Spytał chłopca, jak daleko. Chłopiec odpowiedział, że przeszło
dwadzieścia kilometrów. - Za daleko - rzekł Tench. - Idź sobie. Poszukaj kogo innego. Jak to
wieści się roznoszą - powiedział do gościa. - Chyba wszyscy wiedzą, że pan jest w mieście. - Ja
bym nie potrafił pomóc - szepnął obcy niespokojnie. Zdawał się pokornie pytać Tencha o radę. -
Idź sobie - powtórzył Tench. Chłopiec nie ruszył się. Stał w ostrych promieniach słońca patrząc z
niezmierną cierpliwością i powtarzając, że matka jego jest umierająca. Piwne oczy nie wyrażały
żadnego uczucia. Stwierdzał fakt. Człowiek się rodzi, jego rodzice umierają, sam się starzeje i
umiera. - Jeśli jest umierająca - powiedział Tench - lekarz nie ma po co do niej chodzić. Ale obcy
wstał, jak gdyby wbrew swojej woli nie mógł się oprzeć wezwaniu. Rzekł ze smutkiem:
- Zawsze ta sama historia. Tak jak teraz. - Będzie się pan musiał zwijać, żeby zdążyć na
statek. - Nie zdążę - powiedział. - Tak już mi przeznaczone, żebym nie zdążył. - Był gniewny. -
Niech mi pan odda wódkę. - Pociągnął długi łyk patrząc na nieczułe dziecko, na rozpaloną ulicę i
niebo, nakrapiane ruchomymi plamkami sępów jak gdyby wysypką od niestrawności. - Ale jeśli
ona umiera... - zaczął Tench. - Znam tych ludzi. Ona tak samo umiera, jak ja w tej chwili. - Pan jej
nic nie będzie mógł pomóc. Chłopiec obserwował ich, jakby go to nic nie obchodziło. Rozmowa
tocząca się w obcym języku była czymś abstrakcyjnym: on do tego nie należał, po prostu zaczeka
tutaj, aż doktor przyjdzie. - Pan nic nie wie - powiedział gwałtownie obcy. - Każdy mi to stale
powtarza: “Ty nic nie pomożesz”. - Wódka działała na niego. Z niezmierną goryczą dodał: -
Słyszę, jak to wszyscy mówią. - W każdym razie - odezwał się Tench - za dwa lub trzy tygodnie
będzie drugi statek. Pan jest szczęśliwy, pan może stąd wyjechać. Pan nie ma tu kapitału. -
Pomyślał o swoim kapitale: japońska wiertarka do zębów, fotel dentystyczny, lampka spirytusowa,
obcążki i mały piecyk na złote plomby. Jest związany materialnie z tym krajem. - Vamos - rzucił
mężczyzna dziecku, a potem odwrócił się do Tencha i wyraził mu wdzięczność za odpoczynek z
dala od słońca. Odznaczał się swoistą, skarlałą godnością, do której Tench był przyzwyczajony.
Była to godność ludzi bojących się odrobiny bólu, a jednak siadających z determinacją w jego
fotelu. Być może nie lubił podróżować na mule. Pożegnał go w sposób staroświecki: - Będę się
modlił za pana. - Było mi przyjemnie pana gościć - odpowiedział Tench. Mężczyzna dosiadł muła,
a chłopiec, bardzo powoli, w jaskrawym blasku słońca pojechał przodem w kierunku bagien,
wnętrza kraju. To stamtąd właśnie wyłonił się ów człowiek tego rana, by obejrzeć “Generała
Obregona”. Teraz powracał. Lekko kiwał się w siodle pod wpływem wódki. Przy końcu ulicy był
już tylko malutką zawiedzioną istotą. Dobrze było porozmawiać z obcym - myślał Tench wracając
do swego pokoju i zamykając za sobą drzwi na klucz (nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić).
Samotność i pustka czekały tam na niego. Lecz był tak do nich przyzwyczajony, jak do odbicia
własnej twarzy w lustrze. Usiadł w krześle na biegunach i bujał się w przód i w tył, wytwarzając
lekki przewiew w ociężałym powietrzu. Wąska kolumna mrówek sunęła przez pokój ku małej
plamie na podłodze, gdzie obcy rozlał trochę wódki. Kręciły się po niej, po czym zwartym szykiem
maszerowały ku przeciwległej ścianie i znikały. W oddali, na rzece, “Generał Obergon” zagwizdał
dwukrotnie, Tench nie wiedział dlaczego. Obcy zostawił książkę. Leżała pod krzesłem, na którym
siedział: na okładce płacząca kobieta w sukni z czasów Edwarda VII klęczała na dywanie,
obejmując buty jakiegoś mężczyzny - brązowe, błyszczące, o ostrych szpicach. Miał sterczące
wąsiki i stał nad nią w pogardliwej pozie. Książka nosiła tytuł: “La eterna martyr”. Po pewnej
chwili Tench podniósł ją z podłogi. Gdy ją otworzył, był zaskoczony. To, co było w środku, nie
było właściwą treścią książki. Była to łacina. Tench zamyślił się. Zamknął książkę i zaniósł ją do
swej pracowni. Nie mógł co prawda jej spalić, ale wolał schować, gdyż nie był pewny; a właściwie
był pewny, co w niej jest. Włożył ją do piecyka, w którym przetapiał złoto. Później, z bezmyślnie
otwartymi ustami, stanął przy warsztacie stolarskim. Przypomniał sobie, po co chodził na
wybrzeże: po butlę z eterem, którą “Generał Obregon” powinien był przywieźć tu, w dół rzeki.
Znów dobiegł go ryk syreny znad rzeki. Tench wybiegł na słońce bez kapelusza. Sam mówił, że
statek nie odpłynie do następnego rana, ale tym ludziom nie można było wierzyć, gdy chodziło o
niestosowanie się do rozkładu jazdy. No i oczywiście: gdy wychodził na brzeg pomiędzy komorą
celną i składem, “Generał Obregon” był już oddalony o trzy metry, prując leniwą rzekę w stronę
morza. Tench zaczął krzyczeć w kierunku statku, lecz na nic to się nie zdało. Na wybrzeżu nie było
śladu butli. Zawołał raz jeszcze i przestał o tym myśleć. Ostatecznie nie było to takie ważne.
Odrobina dodatkowego bólu niewiele znaczyła wśród ogromu opuszczenia. Nad “Generałem
Obregonem” zaczął wiać lekki wietrzyk. Plantacje bananów rozpościerały się po obu stronach, parę
anten radiowych tkwiło na wzniesieniu. Port został w tyle. Gdyby spojrzeć wstecz, można by
powiedzieć, że w ogóle nie istniał. Szeroki Atlantyk otwierał się przed parowcem. Wielkie, siwe,
walcowate fale unosiły dziób statku, a powiązane indyki przewracały się po pokładzie. W
maleńkiej nadbudówce na pokładzie stał kapitan z wykałaczką we włosach. Ziemia cofała się w
takt wolnego, miarowego kołysania. Niespodzianie zapadł zmrok, a na niebie zawisły nisko
świecące, jaskrawe gwiazdy. Na dziobie zapalono lampę naftową, a dziewczyna, którą Tench
zauważył z brzegu, zaczęła łagodnie śpiewać melancholijną i sentymentalną piosenkę o róży,
splamionej krwią prawdziwej miłości. Jakieś ogromne poczucie swobody i przestrzeni ogarnęło
zatokę, gdy niska, tropikalna linia wybrzeża została pochowana w ciemności jak mumia w
grobowcu. “Jestem szczęśliwa” - powiedziała do siebie młoda dziewczyna, nie zastanawiając się,
dlaczego jest szczęśliwa. Daleko w tyle, w głębi ciemności muły wlokły się naprzód. Działanie
wódki już dawno ustało. Jadąc bagnistym traktem, który, gdy przyjdą deszcze, stanie się zupełnie
nie do przebycia, mężczyzna unosił w swym mózgu dźwięk syreny “Generała Obregona”.
Wiedział, co to znaczyło: statek odpłynął według rozkładu jazdy, a on został opuszczony. Mimo
woli poczuł, że nienawidzi dziecka jadącego przed nim i chorej kobiety. Był niegodny tego, co
niósł. Ogarniał go zewsząd zapach wilgoci. Wyglądało, jakby ta część świata nigdy nie została
osuszona w płomieniach, gdy świat wirował w przestrzeni; wchłonęła tylko mgłę i chmury tych
okropnych okolic. Zaczął się modlić, podskakując w górę i w dół w takt wielkich kroków
kołyszącego się i ślizgającego muła ze znakowanym ozorem. Niech mnie złapią prędko... Niech
mnie złapią. Próbował uciec, ale był - jak król pewnego szczepu w Afryce Zachodniej - swego ludu
niewolnikiem, któremu nie wolno się nawet położyć, żeby pomyślne wiatry nie przestały wiać.
Rozdział II
Stolica
Oddział policji powracał do koszar. Szli nierówno, z karabinami zarzuconymi byle jak;
strzępy nitek zwisały z miejsc po guzikach, owijacze zsuwały się na kostki, drobni ludzie o
czarnych skrytych oczach Indian. Mały rynek na szczycie wzgórza był oświetlony żarówkami
związanymi po trzy i połączonymi przez wiszące luźno w górze druty. Urząd skarbowy,
Presidencia, zakład dentystyczny, więzienie - niski, biały budynek z kolumnadą, datujący się
sprzed trzystu lat, a za nim ulica idąca stromo w dół i tylna ściana zrujnowanego kościoła. Którędy
bądź się szło, dochodziło się w końcu do wody i rzeki. Z różowych klasycznych fasad opadał tynk i
ukazywał stwardniałe gliniaste błoto, które powoli znów stawało się błotem. Na rynku trwała w
najlepsze wieczorna parada: kobiety przechadzały się w jedną strronę, mężczyźni w drugą. Młodzi
ludzie w czerwonych koszulach kręcili się hałaśliwie przy straganach z napojami gazowanymi.
Porucznik kroczył na czele swych ludzi z miną wyrażającą gorzki niesmak. Wyglądał, jakby został
przykuty do nich wbrew swej woli, blizna na szczęce mogła być pozostałością jakiejś ucieczki.
Jego sztylpy i kabura pistoletu wyczyszczone były do połysku; wszystkie guziki miał nienagannie
przyszyte. Ostry, zakrzywiony nos wystawał z chudej twarzy tancerza. Jego schludność na tle
nędznego miasteczka sprawiała wrażenie nadmiernej ambicji. Skisły zapach dochodził znad rzeki, a
pod namiotami swych poszarpanych czarnych skrzydeł usadowiły się na dachach sępy. Od czasu
do czasu wynurzała się mała, niedorozwinięta głowa i poruszały się szpony. Dokładnie o dziewiątej
trzydzieści pogasły wszystkie światła na rynku. Wartownik niezgrabnie sprezentował broń i oddział
wmaszerował do koszar. Nie czekając na rozkaz, zawiesili karabiny koło pokoju oficerskiego i
rozeszli się po dziedzińcu, do hamaków i latryn. Niektórzy ściągnęli z nóg buty i położyli się. Tynk
odpadał z glinianych, bielonych ścian, na których pokolenia policjantów gryzmoliły rozmaite
napisy. Kilku wieśniaków czekało na ławce, z rękami opuszczonymi między kolana. Nikt nie
zwracał na nich uwagi. W umywalni biło się dwóch ludzi. - Gdzie jest Jefe? - zapytał porucznik.
Nikt nie wiedział. Może gra w bilard gdzieś w mieście? Porucznik usiadł przy stole naczelnika z
widomą irytacją; z tyłu, za jego głową narysowane były ołówkiem na bielonej ścianie dwa
splecione serca. - W porządku - powiedział - na co czekacie? Wprowadźcie więźniów. - Weszli
kłaniając się, z kapeluszami w ręku, jeden za drugim. “Taki a taki upił się i zachowywał
nieporządnie.” - “Pięć pezów grzywny.” - “Ale ja nie mogę zapłacić, ekscelencjo.” - “Więc niech
wyczyści latrynę i cele.” - “Taki a taki uszkodził afisz wyborczy.” - “Pięć pezów grzywny.” - “Taki
a taki przyłapany na noszeniu świętego medalika pod koszulą.” - “Pięć pezów grzywny.”
Przesłuchanie dobiegało końca. Nie było nic ważnego. Przez otwarte drzwi wpadły
brzęcząc moskity. Słychać było, jak wartownik na zewnątrz prezentuje broń. Do środka wszedł
gwałtownie naczelnik policji. Był to człowiek we flanelowym białym ubraniu i kapeluszu z
szerokim rondem, otyły, z różową, nalaną twarzą. Miał na sobie pas z nabojami i wielki pistolet,
obijający się o uda. Trzymał chusteczkę przy ustach. Był przygnębiony. - Znów boli mnie ząb -
rzekł. - Tak mnie boli. - Nie mam nic do zameldowania - powiedział porucznik z pogardą w głosie.
- Gubernator znowu na mnie wsiadł dzisiaj - żalił się naczelnik. - Wódka?
- Nie, ksiądz. - Ostatni został rozstrzelany ładnych parę tygodni temu. - On jest innego
zdania. - Całe nieszczęście - powiedział porucznik - że nie mamy fotografii. - Rzucił okiem na
ścianę, na podobiznę Jamesa Calvera, poszukiwanego w Stanach Zjednoczonych za rabunek banku
i zabójstwo: zacięta, nieregularna twarz, zdjęta z dwóch stron; opis rozesłany po wszystkich
posterunkach Ameryki Środkowej, niskie czoło i fanatyczne oczy człowieka, myślącego tylko o
jednym. Spojrzał na nią z żalem: było tak mało prawdopodobne, żeby w ogóle dotarł na południe,
złapią go w jakiejś spelunce na granicy, w Juarez lub Piedras Negras czy w Nogales. - On mówi, że
mamy - żalił się naczelnik. - Mój ząb, och mój ząb. - Usiłował znaleźć coś w kieszeni na biodrze,
ale przeszkadzała mu kabura. Porucznik niecierpliwie stukał błyszczącym butem. - Patrz pan -
powiedział naczelnik. Spore grono osób za stołem, młode dziewczęta w białym muślinie,
zakłopotane starsze kobiety z potarganymi włosami, za nimi kilku mężczyzn patrzących nieśmiało.
Wszystkie twarze składały się z małych punktów. Była to wycięta z gazety fotografia, zrobiona
przed laty, z okazji pierwszej komunii. Między kobietami siedział zupełnie młody mężczyzna w
sutannie. Można było sobie wyobrazić, jak był przez nie rozpieszczany drobnymi względami w
dusznej atmosferze intymności i szacunku. Siedział tak pulchny, z wytrzeszczonymi oczyma,
rzucając od czasu do czasu niewinne, kobiece dowcipy. - Była zrobiona kupę lat temu. - Wygląda
jak oni wszyscy - powiedział porucznik. Fotografia była niewyraźna i poplamiona, ale można było
odtworzyć sobie z niej gładko ogolone upudrowane i zbyt nalane, jak na młody wiek, oblicze. Zbyt
wcześnie w życiu został obdarzony dobrami tego świata: szacunkiem otoczenia, zapewnionym
bytem. Frazesy religijne na języku, dowcipy dla ułatwienia sobie sprawy, gotowość do
przyjmowania hołdów ze strony innych ludzi... szczęśliwy człowiek. Wrodzona nienawiść, jaką
pies odczuwa do drugiego psa, zrodziła się we wnętrznościach porucznika. - Rozstrzelaliśmy go
chyba ze sześć razy - powiedział. - Gubernator otrzymał wiadomość, że usiłował uciec w zeszłym
tygodniu do Vera Cruz. - Co robią Czerwone Koszule, że pozwolili mu do nas się przedostać?
- Och, wymknął się im oczywiście. I tak dobrze, że nie złapał statku. - Co się z nim stało?
- Znaleziono jego muła. Gubernator mówi, że musi go mieć w tym miesiącu. Zanim deszcze
się zaczną. - Gdzie była jego parafia?
- Concepcion i okoliczne wioski. Ale wyjechał stamtąd trzy lata temu. - Co o nim
wiadomo?
- Może uchodzić za gringo. Spędził sześć lat w jakimś amerykańskim seminarium. Co
jeszcze? Urodził się w Carmen, syn sklepikarza. Ale nic nam z tego. - Oni wszyscy wydają mi się
podobni - powiedział porucznik. Gdy patrzył na białe muślinowe sukienki, ogarniało go uczucie,
które można było niemal nazwać zgrozą. Przypomniał sobie zapach kadzidła w kościołach swego
dzieciństwa, świece, koronki na komżach, zadufałość i ogromne żądania stawiane ze stopni ołtarza
przez ludzi, którzy nie wiedzieli w ogóle, co to jest ofiara. Starzy wieśniacy klęczeli tam przed
świętymi obrazami z rękami wyciągniętymi na kształt krzyża; zmęczeni długą, całodniową pracą na
plantacjach, zmuszali się do dalszych umartwień. A ksiądz chodził w koło z woreczkiem, zbierając
ich centy, wymyślając im za drobne, pokrzepiające grzechy, a sam nie poświęcał nic, tylko nieco
seksualnego zadowolenia. A to było łatwe - myślał porucznik - łatwe. On sam nie potrzebował
kobiet. - Złapiemy go - powiedział. - To tylko kwestia czasu. - Mój ząb! - zawodził znów
naczelnik. - Zatruwa mi całe życie. Najdłuższa przerwa w bólu dzisiaj trwała dwadzieścia pięć
minut. - Musi pan zmienić dentystę. - Wszyscy tacy sami. Porucznik wziął fotografię i przypiął ją
na ścianie. James Caver, włamywacz i zabójca, patrzył ostrym profilem w stronę ludzi
zgromadzonych po pierwszej komunii. - Ten przynajmniej jest mężczyzną - stwierdził porucznik z
uznaniem. - Kto?
- Gringo. - Czy pan słyszał, co on zrobił w Huston. Nawiał z dziesięcioma tysiącami
dolarów. Zastrzelił dwóch tajniaków - powiedział naczelnik. - Tajniaków?
- To zaszczyt, w pewnym sensie, mieć do czynienia z takimi ludźmi. - Trzepnął ze złością
moskita. - Taki człowiek - rzekł porucznik - nie czyni specjalnej szkody. Paru zabitych. Wszyscy
musimy umrzeć. Pieniądze ktoś musi wydać. Więcej dobrego robimy, gdy łapiemy jednego z tych.
Gdy tak stał w bielonym pokoiku, w swych błyszczących butach, pełen jadu, biła z niego godność
człowieka idei. Było coś bezinteresownego w jego ambicji. Jego pragnienie złapania
wymuskanego, szacownego gościa z przyjęcia po pierwszej komunii było pewnego rodzaju cnotą.
Naczelnik odezwał się smutnie:
- On musi być diablo przebiegły, jeśli przetrwał przez tyle lat. - Każdy mógłby to zrobić -
rzekł porucznik. - My właściwie nie zajmowaliśmy się nimi, chyba że sami leźli nam w ręce.
Mógłbym zaręczyć, że sprowadzę tego człowieka w ciągu miesiąca, jeśli...
- Jeśli co?
- Jeśli miałbym władzę. - Łatwo tak mówić - powiedział naczelnik. - Co by pan zrobił. -
Nasza prowincja nie jest duża. Na północy graniczy z górami, na południu z morzem.
Przeszukałbym ją tak, jak się przeszukuje ulicę, dom po domu. - Och, to się tylko wydaje łatwe -
jęczał niewyraźnie naczelnik z chustką przy ustach. Porucznik powiedział nagle:
- Wie pan, co ja bym zrobił? Wziąłbym po jednym mężczyźnie z każdej wioski w prowincji
jako zakładnika. Jeśli mieszkańcy nie wydadzą tego człowieka, kiedy się u nich zjawi - zakładnicy
zostaną rozstrzelani; wtedy wzięlibyśmy następnych. - Wielu z nich zginęłoby w takim razie. -
Czyż nie warto? - spytał porucznik z jakimś radosnym podnieceniem. - Uwolnić się od tych ludzi
na zawsze!
- Wie pan - przyznał naczelnik - to, co pan powiedział, nie jest wcale takie głupie!
Porucznik szedł do domu przez miasto o pozamykanych okiennicach. Spędził tu całe życie:
Związek Robotników i Chłopów mieścił się kiedyś w jego szkole. Sam przyczynił się do zatarcia
tego niefortunnego wspomnienia; miasto się zmieniło: cementowy plac zabaw na wzgórzu koło
cmentarza, gdzie żelazne huśtawki stały niczym szubienice w księżycowej poświacie, był miejscem
po katedrze. Nowe dzieci będą miały nowe wspomnienia. Nic już nie będzie wyglądało jak za
dawnych czasów. Było coś z księdza w jego zawziętym, uważnym kroku; coś z teologa,
lustrującego błędy przeszłości po to, by znowu je zniszczyć. Doszedł do swego mieszkania.
Wszystkie domy były jednopiętrowe, bielone, zbudowane wokół niewielkich patio ze studnią i
paroma kwiatami. Okna od ulicy miały kraty. W pokoju porucznika było łóżko, zrobione ze starych
pak przykrytych słomianą matą, na nim poduszka i prześcieradło. Na ścianie wisiała fotografia
prezydenta i kalendarz, na kamiennej posadzce stał stół i krzesło na biegunach. W blasku świecy
pokój wyglądał nieprzytulnie, jak więzienie lub cela klasztorna. Porucznik usiadł na łóżku i zaczął
ściągać buty. Była to godzina modlitwy. Czarne żuki z chrzęstem obijały się o ściany. Przeszło
tuzin ich, z uszkodzonymi skrzydłami, łaziło po kamiennych płytach podłogi. Do pasji
doprowadzała go myśl, że wciąż jeszcze byli w jego okręgu ludzie, którzy wierzyli w kochającego i
miłosiernego Boga. Są mistycy, którzy rzekomo bezpośrednio obcowali z Bogiem. On także był
mistykiem, a wszystko, czego doznał, to była próżnia - całkowita pewność, że świat stygnie,
umiera, że ludzie przeszli ewolucję, że wywodzą się od zwierząt, nie wiadomo po co. Był tego
pewien. Leżał na łóżku w koszuli i bryczesach, zdmuchnął świecę. Upał czyhał w pokoju jak wróg.
Wbrew świadectwu zmysłów wierzył jednak w puste zimne przestrzenie eteru. Gdzieś grało radio -
muzyka z miasta Meksyku czy nawet z Londynu lub Nowego Jorku przesączała się w jego nastrój
opuszczenia. Miał uczucie dziwnej słabości: oto jego własny kraj, który pragnąłby otoczyć murem
ze stali i usunąć to wszstko, co go tak bolało, gdy był dzieckiem biedaków. Chciał wszystko
zniszczyć, wszystko zacząć od początku, bez żadnych wspomnień. Dla niego życie zaczęło się pięć
lat temu. Porucznik leżał na plecach, z oczyma otwartymi, a żuki z hukiem waliły o sufit.
Przypomniał sobie księdza, którego Czerwone Koszule rozstrzelały pod murem cmentarnym na
wzgórzu - jeszcze jeden tłusty, niski człowiek o wytrzeszczonych oczach. Był monsignorem i
myślał, że to go uchroni, żywił coś w rodzaju pogardy dla niższego duchowieństwa i bez przerwy
opowiadał im o swoim wysokim stanowisku. Dopiero na samym końcu przypomniał sobie o
modlitwach. Ukląkł, a oni dali mu trochę czasu na odmówienie aktu skruchy. Porucznik był tego
tylko świadkiem, niezainteresowanym bezpośrednio. W sumie rozstrzelali pięciu księży - dwaj lub
trzej uciekli, biskup schronił się w mieście Meksyku, a jeden podporządkował się rozporządzeniu,
że wszyscy księża muszą się ożenić. Mieszkał teraz blisko rzeki ze swoją gospodynią. To
oczywiście było najlepsze wyjście z sytuacji - zostawić żyjącego świadka słabości ich wiary.
Wykazywało to fałsz, jaki uprawiali od lat. Przecież gdyby naprawdę wierzyli w niebo albo piekło,
nie zważaliby na tę odrobinę cierpienia w zamian za niezmierzone... Porucznik leżący na swoim
twardym łóżku w wilgotnej parnej ciemności nie miał wcale współczucia dla słabości ciała.
W jednym z bocznych pokojów Academia Commercial kobieta czytała coś swojej rodzinie.
Dwie małe dziewczynki w wieku lat sześciu i dziesięciu siedziały na krawędzi łóżka, a
czternastoletni chłopiec opierał się o ścianę z wyrazem ogromnego znudzenia. “Młody Juan -
czytała matka - znany był od najwcześniejszych lat ze swej pokory i pobożności. Inni chłopcy
mogli być grubiańscy i mściwi, młody Juan wypełniał przykazanie Zbawiciela i nadstawiał drugi
policzek. Pewnego dnia ojciec posądził go o kłamstwo i zbił. Później dowiedział się, że syn mówił
prawdę i przeprosił Juana. Ale Juan powiedział mu: - Drogi ojcze, tak jak Ojciec nasz Niebieski ma
prawo chłostać nas, kiedy sobie życzy... “
Chłopiec otarł niecierpliwie twarz o bieloną ścianę, a łagodny głos brzęczał dalej.
Dziewczynki siedziały patrząc z napięciem paciorkami oczu i wchłaniały ckliwą pobożność. “Nie
myślcie jednak, że młody Juan nie śmiał się i nie bawił jak inne dzieci, chociaż zdarzało się, że
opuszczał po kryjomu grono rozbawionych towarzyszy i z książką ilustrowaną świętymi obrazkami
szedł do ojcowskiej obory.”
Chłopiec rozgniótł żuka bosą nogą i myślał markotny, że jednak wszystko ma swój koniec:
któregoś dnia dojdą do ostatniego rozdziału i młody Juan zginie pod ścianą z okrzykiem: “Viva el
Christo Rey”. Ale wtedy przypuszczalnie będzie już następna książka: przemycano je co miesiąc z
miasta Meksyku. Gdybyż tylko celnicy wiedzieli, gdzie ich szukać. “Nie, młody Juan był
prawdziwym chłopcem meksykańskim, a choć bardziej myślący od swych kolegów, był jednak
także pierwszy, gdy chodziło o przedstawienia teatralne. Któregoś roku jego klasa wystawiła przed
biskupem krótką sztukę o prześladowaniach pierwszych chrześcijan. Nikt nie był bardziej
ubawiony niż Juan, gdy wybrano go do odegrania roli Nerona. Z jakim wyczuciem komizmu
zagrało tę rolę dziecko, które u progu wieku męskiego miało być zgładzone przez władcę bardziej
okrutnego od Nerona. Jego kolega szkolny, później ojciec Miguel Cerra, jezuita, pisze: “Nikt z nas,
którzy tam byliśmy, nigdy nie zapomni tego dnia... “”
Jedna z małych dziewczynek oblizała ukradkiem wargi. To dopiero życie. “Kurtyna
podniosła się, ukazując Juana ubranego w najlepszy płaszcz kąpielowy matki, z wąsami
nasmarowanymi węglem i koroną zrobioną z blaszanego pudła na biszkopty. Nawet dobrotliwy
staruszek, biskup, uśmiechnął się, gdy Juan wielkimi krokami wyszedł na przód skleconej
domowym sposobem scenki i zaczął deklamować... “
Chłopiec zdusił ziewnięcie o bieloną ścianę. Znużonym głosem spytał:
- Czy on naprawdę jest świętym?
- Będzie niedługo, jeśli Ojciec święty zechce. - A czy oni wszyscy są tacy?
- Kto?
- Męczennicy. - Tak. Wszyscy. - Nawet padre Jose?
- Nie wspominaj go - powiedziała matka. - Jak śmiesz? To podły człowiek, zdrajca Bożej
sprawy. - Powiedział mi, że jest większym męczennikiem niż ci inni. - Tyle razy ci mówiłam,
żebyś z nim nie rozmawiał. Moje dziecko, och, moje drogie dziecko...
- A ten drugi, ten, który przyszedł do nas?
- Nie, on nie jest... ściśle biorąc... taki jak Juan. - Czy on też jest podły?
Najmniejsza dziewczynka powiedziała nagle:
- Taki dziwny zapach szedł od niego. Matka czytała dalej:
“Czy młody Juan miał tej nocy przeczucie, że za parę lat i on także zostanie zaliczony w
poczet męczenników? Tego nie wiemy, ale ojciec Miguel Cerra mówi, że tego wieczoru Juan
spędził więcej czasu niż zwykle na kolanach, a kiedy koledzy w klasie dokuczali mu trochę, jak to
jest w zwyczaju chłopców... “
Głos czytał dalej i dalej, poważnie, z przejęciem. Małe dziewczynki słuchały w napięciu,
układając sobie w myśli krótkie pobożne sentencje, aby zadziwić rodziców, podczas gdy chłopiec
ziewał w ścianę. Wszystko jednak ma swój koniec. Zaraz po zakończeniu lektury matka poszła do
męża. - Tak się martwię chłopcem - powiedziała. - Dlaczego nie dziewczynkami? Wszędzie są
powody do zmartwień. - Z nich już są dwie małe święte. Ale chłopiec... on zadaje takie pytania... o
tym księdzu - pijaczynie. Szkoda, żeśmy go w ogóle przyjmowali. - Gdybyśmy tego nie zrobili,
złapano by go, a wtedy byłby jednym z twoich męczenników. Napisano by o nim książkę i
czytałabyś ją dzieciom. - O tym człowieku... nigdy. - O cóż zresztą chodzi - rzekł mąż - przecież on
działa nadal. Nie wierzę we wszystko, co w tych książkach piszą. Wszyscy jesteśmy ludźmi. -
Wiesz, co dziś słyszałam? Pewna biedna kobieta zaniosła mu syna do ochrzczenia. Chciała go
nazwać Pedro... ale ksiądz był tak pijany, że w ogóle nie zwrócił uwagi i nazwał chłopca Brigitta.
Brigitta!
- No cóż, przecież to imię dobrej świętej. - Są chwile - mówiła matka - kiedy tracę wszelką
cierpliwość do ciebie. A teraz znów chłopiec rozmawiał z padre Jose. - Nasze miasto jest małe -
powiedział mąż. - I nie łudźmy się. Zostaliśmy opuszczeni. Musimy radzić sobie, jak umiemy. A
jeśli chodzi o Kościół... Kościół to jest padre Jose i ten ksiądz-pijak... nie wiem o innych. Jeśli
Kościół nam nie odpowiada, no to musimy się go wyrzec. Patrzył na nią wyrozumiale. Był bardziej
wykształcony niż żona: umiał pisać na maszynie i znał zasady księgowości, raz był w mieście
Meksyku, znał się na mapie. Wiedział, jak bardzo byli opuszczeni: dziesięć godzin w dół rzeki do
portu, czterdzieści dwie godziny zatoką do Vera Cruz. To był jedyny sposób wydostania się stąd.
Na północy bagna i rzeki kończące się górami, które oddzielały ich od sąsiedniej prowincji, a po
drugiej stronie nie było dróg, tylko ścieżki dla mułów, i od czasu do czasu samolot-gruchot, na
który trudno było liczyć, wioski indiańskie i lepianki pastuchów, o niecałe czterysta kilometrów
dalej - Pacyfik. - Raczej wolałabym zginąć. - Ach, oczywiście - odparł. - To się rozumie samo
przez się, ale tymczasem musimy żyć dalej.
Stary człowiek siedział na skrzyni w małym, suchym patio. Był bardzo gruby i miał krótki
oddech; dyszał, jakby po wielkim wysiłku podczas upału. Kiedyś zajmował się nieco astronomią i
teraz patrząc w nocy na niebo, usiłował rozróżnić poszczególne konstelacje. Miał na sobie tylko
koszulę i spodnie, był bosy, ale w postawie jego było coś, co wyraźnie znamionowało duchownego.
Czterdzieści lat kapłaństwa wyryło na nim swe piętno. Nad miastem panowała zupełna cisza:
wszyscy spali. Jarzące światy leżały tam w przestrzeni jak obietnica, że Ziemia nie jest
wszechświatem. Gdzieś Chrystus może nie umarł. Nie mógł uwierzyć, żeby dla obserwatora
stamtąd ten świat mógł świecić jasnym blaskiem. Nie, raczej toczy się ciężko w przestrzeni,
zatopiony we mgle niby płonący i porzucony okręt. Całą ziemię spowił jego grzech. Z jedynego
pokoju, jaki posiadał, kobiecy głos zawołał: “Jose, Jose!” - Na ten dźwięk skulił się niby galernik.
Oczy porzuciły niebo i konstelacje, uleciały w górę. Po patio pełzały żuki. “Jose, Jose!” - Myślał z
zazdrością o ludziach, którzy zginęli; wszystko się skończyło tak szybko. Wzięto ich na cmentarz i
rozstrzelano pod ścianą: w ciągu dwóch minut zgasło w nich życie. I to nazywano męczeństwem.
Tutaj życie wlokło się i wlokło. Miał tylko sześćdziesiąt dwa lata. Mógł dożyć do
dziewięćdziesięciu. Dwadzieścia osiem lat, taki sam niezmierzony okres upłynął między
urodzeniem a pierwszą parafią, całe jego dzieciństwo i młodość, i seminarium zawierały się w tym.
- Jose, chodź spać. Wzdrygnął się; wiedział, że był błaznem. Żeniący się stary człowiek był już
wystarczająco groteskowy, a cóż dopiero stary ksiądz... Patrzył na siebie, jakby był kimś stojącym
na uboczu i powątpiewał w to, czy nadaje się nawet do piekła. Był po prostu tłustym, niedołężnym
starcem, z którego drwiono i szydzono, gdy kładł się do łóżka. Lecz nagle przypomniał sobie dar,
którym został obdarzony i którego nikt nie mógł mu odebrać. To właśnie czyniło go godnym
potępienia - władza, jaką wciąż posiadał, przemiany opłatka w Ciało i Krew Boga. Był chodzącym
świętokradztwem. Gdziekolwiek szedł, cokolwiek czynił, plugawił Boga. Pewien zwariowany
katolik - renegat, napompowany poglądami gubernatora, wtargnął kiedyś do kościoła (w czasach,
kiedy jeszcze były kościoły) i porwał Hostię. Pluł na nią, deptał ją, a później ludzie złapali go i
powiesili na dzwonnicy, jak zwykle robili w Wielki Czwartek z kukłą Judasza. To nie był taki zły
człowiek - myślał padre Jose - jemu będzie wybaczone, to był po prostu polityk. Ale on sam był
gorszy niż tamten: był jak nieprzyzwoity obraz stale gorszący dzieci.
Siedział na skrzyni i odbijało mu się. Gazy. - Jose! Co tam wyprawiasz? Chodź zaraz do
łóżka. Nie miał absolutnie nic do roboty. Nie było brewiarza, ani mszy, ani spowiedzi, nie było
sensu się modlić; modlitwa wymagała działania, a on nie miał zamiaru działać. Żył już dwa lata w
ciągłym stanie śmiertelnego grzechu i nie było nikogo, kto by mógł wysłuchać jego spowiedzi. Nie
miał nic do roboty, jak tylko siedzieć i jeść, jeść o wiele za dużo: karmiła go i tuczyła, i hodowała,
jakby był pokazowym wieprzem. “Jose!” - Zaczął czkać nerwowo na myśl ujrzenia po raz
siedemset trzydziesty ósmy swej surowej gospodyni, swej żony. Leży tam w wielkim,
bezwstydnym łożu, zajmującym pół pokoju, pod namiotem-moskitierą, jak kościsty cień, z ostrą
brodą, krótkim, siwym warkoczem, w absurdalnym czepku. Wyobrażała sobie, że ma pozycję do
utrzymania, ona, małżonka jedynego żonatego księdza na rządowej pensji. Była dumna z tego. -
Jose. - Ja mam czk... już idę, kochanie - powiedział i podniósł się z paki. Ktoś gdzieś wybuchnął
śmiechem. Podniósł różowe oczka prosięcia świadomego rzeźni. Wysoki głosik dziecinny
powiedział: “Jose”. - Zaskoczony, rozejrzał się po patio. Przez zakratowane okno troje dzieci
obserwowało go z wielką powagą. Odwrócił się i zrobił parę kroków w kierunku swoich drzwi,
poruszając się bardzo powoli z powodu tuszy. - Jose - któreś znowu pisnęło. - Jose!
Spojrzał przez ramię i ujrzał na twarzach dzieci wyraz dzikiej radości. Jego różowe oczka
nie okazały gniewu. Nie miał prawa się gniewać. Wykrzywił usta we wstydliwym, nieokreślonym
uśmiechu. Jak gdyby owa oznaka słabości dała im upoważnienie, którego potrzebowały, pisnęły
otwarcie w jego stronę:
- Jose, Jose! Chodź do łóżka, Jose! - Ich cienkie, bezwstydne głosy napełniały patio, a on
uśmiechał się upokorzony i czynił nieporadne gesty, prosząc o ciszę. Nie było już nigdzie szacunku
dla niego, ani w domu, ani w mieście, ani na całej opuszczonej planecie.
Rozdział III
Rzeka
Kapitan Fellows podśpiewywał sobie głośno w takt motorka pykającego na dziobie czółna.
Jego duża opalona twarz wyglądała jak mapa górskich okolic: płaty różnych odcieni brązu i dwa
niebieskie jeziora oczu. Tak płynąc komponował zupełnie fałszywym głosem swoje piosenki. “Do
domu marsz, do domu marsz, tam żarcia pełną michę masz. Cholerne miasto z dala omiń, bo jadło
dobre tylko w domu.” Z głównego nurtu rzeki skręcił w dopływ. Na piaszczystym brzegu leżało
parę krokodyli. “Węgorze, ach węgorze, wąsatych waszych gąb nie znoszę. Wąsatych waszych gąb
nie znoszę.” Czuł się szczęśliwym człowiekiem. Plantacje bananów zachodziły na oba brzegi. Jego
śpiew głośno rozbrzmiewał w ostrym słońcu i wraz z terkotem motoru był jedynym odgłosem, jaki
dał się słyszeć. Był zupełnie sam. Unosiła go wielka fala chłopięcej radości: spełniał pracę męską i
to w samym sercu pustkowia, nie czuł się za nikogo odpowiedzialny. W jednym tylko jeszcze kraju
czuł się równie szczęśliwy: we Francji, podczas wojny, w spustoszonym krajobrazie okopów.
Dopływ, którym płynął, zwężał się i kręcił coraz bardziej, przechodząc w teren bagnisty i
zarośnięty. Na niebie zawisł rozpostarty sęp. Kapitan Fellows otworzył blaszane pudełko i zjadł
kanapkę: jedzenie nigdzie tak nie smakuje jak na świeżym powietrzu. Gdy przepływał blisko
brzegu, nagle zagadała do niego małpa. Kapitan Fellows czuł się szczęśliwy w jedności z naturą:
przepełniała go świadomość pokrewieństwa z całym światem; czuł się wszędzie jak u siebie w
domu. Chytra szelma - pomyślał. - Chytra szelma. Znowu zaczął śpiewać, czyjeś słowa pomieszały
mu się w jego przyjaznej, lecz słabej pamięci. “Nie masz nic ponad takie życie, chleb maczam
sobie w rzece, pod szerokim i gwiaździstym niebem płynę, łowca wrócił w dom swój z morza.”
Plantacje skończyły się, a w dużym oddaleniu widać było góry, których ciężkie czarne kształty
rysowały się nisko na tle nieba. Kilka domków wynurzyło się z błota. Był w domu. Ledwie
dostrzegalna chmura zmąciła jego radosny nastrój. Pomyślał: Mimo wszystko człowiek lubi, żeby
go witano. Skierował się w stronę swojego bungalow, wyróżniającego się spośród innych domków,
stojących nad brzegiem, dachówkami, masztem flagowym bez flagi i tabliczką na drzwiach z
napisem:
“Środkowoamerykańskie Towarzystwo Eksportu Bananów”. Dwa hamaki rozpięto na
werandzie, ale na dworze nie było nikogo. Kapitan Fellows wiedział, gdzie może znaleźć żonę, ale
nie jej wyglądał. Wpadł gwałtownie do środka i krzyknął:
- Tata przyjechał! - Przestraszona, wychudła twarz zerknęła na niego spoza moskitiery. Jego
buty zmąciły spokój tego miejsca. Pani Fellows skryła się w głębi białego muślinowego namiotu. -
Cieszysz się, że wróciłem, Trix? - spytał. Szybko przybrała minę bojaźliwie powitalną. Wyglądało
to jak rysunkowa sztuczka na tablicy. - Jak się cieszę, że jestem w domu - powiedział kapitan
Fellows z przekonaniem. Był o tym przeświadczony, że istotnie doznawał właściwych uczuć
miłości i radości, smutku i nienawiści. Był zawsze człowiekiem na swoim miejscu, gdy
przychodziła chwila działania. - Jak tam idzie w biurze?
- Wspaniale - odparł Fellows - wspaniale. - Miałam wczoraj trochę febry. - Ach, musi się
tobą ktoś zająć. Wszystko będzie dobrze teraz, gdy jestem z powrotem - powiedział niewyraźnie.
Beztrosko odbiegł od rozmowy na temat febry, klaszcząc w ręce i śmiejąc się tubalnie, gdy ona
drżała w swym namiocie. - Gdzie jest Coral?
- Rozmawia z policjantem - odparła pani Fellows. - Myślałem, że wyjdzie mi naprzeciw -
zauważył, kręcąc się bez celu po małej alkowie pełnej prawideł do butów, gdy nagle słowa żony
dotarły do jego świadomości. - Z policjantem? Jakim policjantem?
- Zjawił się wczoraj i Coral pozwoliła mu spać na werandzie. Mówiła, że on kogoś szuka. -
Niesłychane. Tutaj?
- To nie jest zwykły policjant. To oficer. Coral mówi, że zostawił swoich ludzi we wsi. -
Lepiej, żebyś się nie kładła. Widzisz, na te typy trzeba mieć oko. Coral to przecież jeszcze dziecko
- dodał bez przekonania. - Mówię ci, że miałam febrę - biadała pani Fellows. - Byłam taka okropnie
chora. - Nic ci nie będzie. Po prostu za dużo słońca. Zobaczysz. Teraz, kiedy ja przyjechałem...
- Miałam taki ból głowy. Nie mogłam czytać ani szyć. A potem ten człowiek...
Strach czaił się za jej plecami. Zamierała z wysiłku, by się nie odwrócić. Nadawała swej
obawie takie kształty, by mogła jej spojrzeć w oczy: postać febry, szczurów, bezrobocia.
Prawdziwy powód - śmierć na obczyźnie, zbliżająca się z każdym rokiem - stanowił tabu. Wszyscy
spakują się i wyjadą, tylko ona zostanie sama na zapomnianym cmentarzu, w wielkim grobowcu
wzniesionym wysoko nad powierzchnią ziemi. - Chyba powinienem pójść się z nim zobaczyć -
zauważył. Usiadł na łóżku i położył jej rękę na ramieniu. Jednak mieli ze sobą coś wspólnego:
nieufność. Powiedział z roztargnieniem: - Ten tubylec, sekretarz szefa, wyjechał. - Dokąd?
- Na Zachód. - Poczuł, jak jej ramię zesztywniało. Z wysiłkiem odsunęła się od niego pod
ścianę. Dotknął tabu. Więź była przerwana, nie wiedział dlaczego.
- Boli cię głowa, kochanie?
- Poszedłbyś lepiej zobaczyć się z tym człowiekiem. - Ach tak, tak. Już wychodzę. - Ale nie
ruszył się z miejsca - dziecko przyszło do niego. Stała w drzwiach, obserwując ich z miną
wyrażającą poczucie ogromnej odpowiedzialności. Pod jej poważnym spojrzeniem stał się
chłopcem, któremu nie można ufać, a jego żona cieniem, który niemal można było rozwiać
dmuchnięciem - odrobiną wystraszonego powietrza. Była bardzo młoda. Miała około trzynastu lat;
a w tym wieku człowiek nie boi się wielu rzeczy, takich jak starość i śmierć, i tego, co może się
przytrafić: ukąszenia węża i febry, i szczurów, i smrodu. Życie nie wzięło jej jeszcze w swoje
obroty. Miała pozornie wygląd kogoś, kogo nic złego nie może spotkać. Ale już była jakby
zredukowana do najmniejszych rozmiarów: wszystko w niej było, ale zaznaczone drobnymi
liniami. Słońce tak robiło z dziećmi: zmniejszało je do szkieletu. Złota bransoletka na kościstym
przegubie była jak kłódka na płóciennych drzwiach, które można rozbić pięścią. Odezwała się:
- Powiedziałam policjantowi, że przyjechałeś. - Aha, dobrze - rzekł kapitan Fellows. - Nie
uściskasz starego ojca?
Przeszła z powagą przez pokój i złożyła przelotny pocałunek na jego czole. Wyczuł, że
zrobiła to mechanicznie. Miała inne sprawy na głowie. - Powiedziałam kucharce, że mama nie
wstanie do kolacji. - Myślę, że powinnaś zdobyć się na ten wysiłek, moja droga - stwierdził kapitan
Fellows. - Dlaczego?
- Ach, właściwie...
- Chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy - powiedziała Coral. Pani Fellows poruszyła się
pod moskitierą, chcąc się upewnić, że Coral ostatecznie przyspieszy ich wyjście z pokoju. Zdrowy
rozsądek był przerażającą cechą, której sama nigdy nie posiadała. To właśnie zdrowy rozsądek
mówił: “Umarli nie słyszą” albo “Ona nie może nic wiedzieć”, czy też “Blaszane kwiaty są
praktyczniejsze”. - Nie rozumiem - powiedział kapitan Fellows z niepokojem - dlaczego matka nie
ma słyszeć. - Ona by tam nie chciała pójść. To by ją tylko przestraszyło. Był już przyzwyczajony
do tego, że Coral miała odpowiedź na wszystko. Nigdy nie mówiła bez namysłu. Była
przygotowana, ale czasami odpowiedzi, jakie przygotowała, wydawały się niesamowite... Były one
oparte na jedynym życiu, jakie pamięta, życiu tutaj. Moczary, sępy, brak towarzystwa dzieci, z
wyjątkiem kilkorga we wsi, które miały brzuchy rozdęte przez robaki i jak zwierzęta żywiły się
odpadkami na brzegu rzeki. Mówi się, że dziecko zbliża rodziców. On z pewnością czuł wielką
niechęć, by powierzyć się Coral. Jej odpowiedzi mogły go zawieść nie wiadomo dokąd. Wyczuł
przez siatkę skrycie wysuniętą rękę żony: ich dwoje łączyło to, że byli dorosłymi. To dziecko było
kimś obcym w ich domu. Powiedział gwałtownie:
- Przerażasz nas, moja droga. - Myślę, tatusiu - mówiła dziewczynka ostrożnie - że ty się
nie przestraszysz. Powiedział niezdecydowanie, ściskając żonę za rękę: - Cóż, moja droga, nasza
córka, zdaje się, zdecydowała...
- Najpierw musisz zobaczyć się z policjantem. Chcę, żeby sobie poszedł. Nie lubię go. - W
takim razie, oczywiście, musi sobie pójść - stwierdził kapitan Fellows, śmiejąc się nieszczerze, bez
przekonania. - Powiedziałam mu to. Mówiłam też, że nie mogliśmy odmówić mu hamaka na noc,
skoro zjawił się tak późno. Ale teraz musi sobie pójść. - A on ciebie nie posłuchał?
- Powiedział, że chce mówić z tobą. - Nie wiedział, z kim ma do czynienia - mówił kapitan
Fellows. Ironia była jego jedyną bronią, ale nie umiała jej ocenić. Nie rozumiała niczego, co nie
było proste jak alfabet lub data historyczna. Puścił rękę żony i niechętnie pozwolił się wyprowadzić
na popołudniowe słońce. Oficer policji stał przed werandą - nieruchoma, oliwkowa postać. Nie
ruszył się ani o krok, żeby przywitać się z kapitanem Fellows. - O co chodzi, poruczniku? -
szorstko zapytał kapitan. Przyszło mu na myśl, że Coral ma więcej cech wspólnych z policjantem
niż z nim. - Poszukuję pewnego człowieka - powiedział porucznik. - Doniesiono nam, że znajduje
się w tej okolicy. - Niemożliwe, żeby tutaj był. - Pańska córka mówi to samo. - Ona wie. -
Poszukiwany jest pod zarzutem poważnego przestępstwa. - Morderstwo?
- Nie, zdrada. - Ach, zdrada - powtórzył kapitan Fellows i stracił całe zainteresowanie.
Wszędzie było tyle zdrady, co drobnych kradzieży w koszarach. - To jest ksiądz. Mam nadzieję, że
w razie zobaczenia go zgłosi pan to natychmiast. - Porucznik zawahał się. - Pan jest cudzoziemcem
żyjącym pod opieką naszego prawa. Oczekujemy od pana należytego odwdzięczenia się za naszą
gościnność. Pan nie jest katolikiem?
- Nie. - W takim razie mogę liczyć na to, że pan zamelduje? - spytał porucznik. - Tak sądzę.
Porucznik stał w słońcu jak mały, ciemny, groźny znak zapytania. Jego postawa zdawała się
wskazywać, że nie życzyłby sobie korzystać nawet z cienia, zaofiarowanego przez cudzoziemca.
Ale skorzystał z hamaka. Musiał to traktować jako rekwizycję - pomyślał kapitan Fellows. - Może
napije się pan wody sodowej?
- Nie, nie, dziękuję. - Cóż - powiedział kapitan Fellows - nie mogę poczęstować pana
niczym innym, prawda? Picie alkoholu to zdrada. Porucznik nagle wykręcił się na pięcie, jakby nie
mógł już dłużej ścierpieć ich widoku, i szybkim krokiem odszedł ścieżką prowadzącą do wioski.
Sztylpy i kabura pistoletu błyszczały w słońcu. Gdy odszedł na pewną odległość, zobaczyli, jak
przystanął i splunął. Nie był nieuprzejmy: powstrzymywał się aż do chwili, kiedy sądził, że już na
niego nie patrzą, zanim dał upust swej nienawiści i pogardzie dla innego stylu życia, dla wygody,
bezpieczeństwa, tolerancji i gnuśnego zadowolenia. - Nie chciałbym go mieć za przeciwnika -
stwierdził kapitan Fellows. - Jasne, że nam nie ufa. - Oni nikomu nie ufają. - Zdaje mi się -
powiedziała Coral - że zwęszył coś. - Oni wszędzie coś węszą. - Kiedy, widzisz, nie pozwoliłam
mu zrobić rewizji. - A dlaczegóż to? - spytał kapitan Fellows, po czym jego niezbyt ścisły umysł
odszedł od tego pytania. - A jak go powstrzymałaś?
- Powiedziałam, że poszczuję go psami... i że poskarżę się naszemu posłowi. On nie miał
żadnego prawa...
- Och, prawa - rzekł kapitan Fellows. - Ich prawem jest pistolet. Nic by się nie stało, gdybyś
mu pozwoliła szukać. - Dałam mu słowo. - Była tak nieugięta jak porucznik; mała i czarna,
zupełnie nie na miejscu wśród bananowych gajów. W swej prostocie nie zważała na niego.
Przyszłość, pełna kompromisów, trosk i wstydu, leżała na zewnątrz. Brama, która ją kiedyś miała
tam wpuścić, była zamknięta. Ale w każdej chwili teraz jakieś słowo, gest, mało ważna czynność
mogły otworzyć przed nią sezam... do czego? Kapitan Fellows uległ obawie: był świadomy
istnienia nieokiełznanej miłości, która pozbawiła go autorytetu. Nie można mieć władzy nad tym,
co się kocha. Patrzy się, jak ów obiekt miłości pędzi niebacznie w stronę zerwanego mostu, wyrwy
na drodze, koszmaru siedemdziesięciu lat do przeżycia. Zamknął oczy... był szczęśliwy... i zanucił
jakąś melodię. - Nie chciałam zabić takiego człowieka - powiedziała Coral - i jeszcze żeby mnie
przyłapali... na kłamstwie. - Na kłamstwie? Boże święty - rzekł kapitan Fellows. - Nie chcesz przez
to powiedzieć, że on tu jest. - Oczywiście, że jest tutaj - odparła Coral. - Gdzie?
- W wielkiej szopie - wyjaśniła łagodnie. - Nie mogliśmy pozwolić na to, żeby został
złapany. - Czy matka wie o tym?
Odpowiedziała z miażdżącą szczerością:
- O nie. Jej nie mogłam zaufać. Była niezależna od nich obojga. Oni razem stanowili
cząstkę przeszłości. Za czterdzieści lat będą równie martwi jak pies, który zdechł w zeszłym roku. -
No to zaprowadź mnie tam - powiedział. Szedł powoli. Szczęście opuściło go szybciej i bardziej
dokładnie niż człowieka stale nieszczęśliwego, taki biedak jest zawsze gotów na wszystko. Gdy
szła przed nim, a jej dwa cienkie warkocze błyszczały w słońcu, po raz pierwszy przyszło mu na
myśl, że doszła już do wieku, w którym dziewczęta meksykańskie były gotowe na przyjęcie swego
pierwszego mężczyzny. Jak to się stanie? Cofnął się przed problemami, z którymi nigdy nie
ośmielił się stanąć oko w oko. Gdy przechodzili pod oknem sypialni, rzucił okiem na chudy,
zwinięty kościsty kształt, leżący samotnie pod moskitierą. Litując się nad sobą samym, tęsknie
przypomniał sobie, jak szczęśliwy był na rzece, gdy spełniał męską pracę i nie musiał myśleć o
innych ludziach. Gdybym się nigdy nie był ożenił...
Jak dziecko zawodził pod adresem bezlitosnych, dziecinnych pleców:
- Nie wolno nam się mieszać do polityki. - To nie jest polityka - powiedziała łagodnie. - Ja
się znam na polityce. Przerabiam teraz z matką ustawę o reformie z 1832 roku. - Wyjęła klucz z
kieszeni, otworzyła wielką szopę, w której magazynowano banany przed wysłaniem ich w dół
rzeki, do portu. Po żarze słonecznym na zewnątrz było tu bardzo ciemno. Coś się szarpnęło w
kącie. Kapitan Fellows podniósł latarkę elektryczną i oświecił nią kogoś w podartym ciemnym
ubraniu. Niski człowiek zmrużył oczy przed światłem. Był nie ogolony. - Que es usted? - zapytał
kapitan Fellows. - Mówię po angielsku. - Przyciskał do boku niedużą teczkę, jak gdyby czekając na
pociąg, na który w żadnym wypadku nie powinien się spóźnić. - Pan nie ma prawa być tutaj. - Nie
mam - potwierdził tamten. - Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego - powiedział kapitan Fellows. -
Jesteśmy cudzoziemcami. - Oczywiście. Pójdę sobie - odparł. Stał z głową pochyloną lekko jak
żołnierz wysłuchujący rozkazu oficera. Kapitan Fellows złagodniał nieco:
- Niech pan lepiej poczeka, aż się ściemni. Przecież nie chce pan być złapany. - Nie. -
Głodny pan jest?
- Trochę. To nieważne. - Z jakąś odrażającą pokorą powiedział: - Gdyby pan zechciał
wyświadczyć mi pewną przysługę...
- Co takiego?
- Odrobinę wódki. - I tak już wystarczająco łamię prawo dla pana - odparł kapitan Fellows.
Wielkimi krokami wyszedł z szopy, czując się dwukrotnie wyższy, gdy zostawił małą, schyloną
postać w ciemności między bananami. Coral zamknęła drzwi na kłódkę i wyszła za nim. - Co za
religia - mówił Fellows. - Żebrać o wódkę. Wstydu nie ma. - Sam ją nieraz pijesz. - Moja droga,
gdy będziesz starsza, zrozumiesz, jaka jest różnica pomiędzy wypiciem kropli wódki po obiedzie, a
no... odczuwaniem potrzeby picia. - Czy mogę zanieść mu trochę piwa?
- Ty w żadnym wypadku nic mu nie zaniesiesz. - Służbie nie można ufać. - Widzisz, w jaką
kabałę nas wpakowałaś. Był bezsilny i wściekły. Sztywnym krokiem wrócił do domu i wszedł do
sypialni, kręcąc się bez celu wśród porozrzucanych prawideł do butów. Pani Fellows spała
niespokojnie, śniąc o ślubie. Raz odezwała się na głos:
- Moja kolej. Uwaga, kolej. - Co takiego? - spytał opryskliwie. - Co takiego?
Ciemność zapadła jak kurtyna: w jednej chwili było słońce, w następnej zniknęło. Pani
Fellows zbudziła się - nadchodziła jeszcze jedna noc. - Mówiłeś coś, kochanie?
- To ty mówiłaś - odparł. - Coś o kolei. - Musiało mi się coś śnić. - Jeszcze dużo czasu
upłynie, zanim będą mieli tutaj koleje - powiedział z odcieniem smętnej satysfakcji. Podszedł i
usiadł na łóżku trzymając się z dala od okna. Nie widzieć, nie myśleć. Świerszcze zaczęły cykać, a
na zewnątrz moskitiery robaczki świętojańskie unosiły się jak lampiony. Położył swoją ciężką,
energiczną rękę na ramieniu postaci pod prześcieradłem, jakby dla dodania sobie otuchy, i
powiedział:
- Życie tu nie jest takie złe, Trixy. No nie? Prawda, że nie jest złe?
Wyczuł, że zesztywniała. Słowo “życie” było tabu, bo przypominało o śmierci. Odwróciła
się twarzą do ściany, a potem bez nadziei z powrotem. Zwrot “odwrócić się do ściany” także
stanowił tabu. Leżała porażona trwogą, a granice jej strachu powiększały się coraz bardziej, aż
ogarnęły wszystkie jej sprawy i cały świat rzeczy nieożywionych. To było jak zaraza. Na
cokolwiek spojrzała przez dłuższą chwilę, zaraz miała wrażenie, że ta rzecz także przenosi
zarazki... Nawet słowo “prześcieradło”. Zrzuciła z siebie prześcieradło i powiedziała:
- Jest tak gorąco, tak gorąco. On, który zazwyczaj był szczęśliwy, i ona, zawsze
nieszczęśliwa, patrzyli nieufnie, jak noc staje się coraz ciemniejsza. Byli towarzyszami odciętymi
od całego świata. Sens miało tylko to, co się działo w ich sercach. Byli jak dzieci wiezione w
zamkniętej karecie przez ogromne przestrzenie w zupełnej niewiedzy swego przeznaczenia. Z jakąś
rozpaczliwą wesołością zaczął nucić piosenkę z czasów wojny. Nie chciał słyszeć kroków na
zewnątrz, na podwórzu, zmierzających w kierunku szopy.
Coral położyła udka kurczęcia i placki na ziemi i otworzyła drzwi. Pod pachą niosła butelkę
Cerveza Moctezuma. W ciemnościach znów słychać było ten sam szelest: poruszenie się
zalęknionego człowieka. - To ja - powiedziała, żeby go uspokoić, ale nie zaświeciła latarki. Dodała:
- Mam tu butelkę piwa i trochę jedzenia. - Dziękuję, dziękuję. - Policjanci odeszli z wioski - na
południe. Ksiądz niech lepiej idzie na północ. Nic nie odpowiedział. Z zimną ciekawością dziecka
spytała:
- Co oni by księdzu zrobili, gdyby księdza znaleźli?
- Zastrzeliliby mnie. - Ksiądz się na pewno bardzo boi? - powiedziała z zainteresowaniem.
Po omacku przeszedł przez szopę w kierunku drzwi i bladego światła gwiazd. - Tak, boję się - rzekł
i potknął się o wiązkę bananów. - Nie może ksiądz stąd uciec?
- Próbowałem. Miesiąc temu. Statek odjeżdżał, a ja właśnie zostałem wezwany. - Ktoś
księdza potrzebował?
- Nie potrzebowała mnie - stwierdził z goryczą. Z pewnym trudem widziała jego twarz
teraz, gdy świat pędził wśród gwiazd. Jej ojciec powiedziałby, że jest to twarz, której nie można
ufać. - Widzisz, jaki niegodny jestem - dodał. - Mówić w ten sposób. - Czego niegodny?
Przytulił do siebie swoją małą teczkę i spytał:
- Czy mogłabyś mi powiedzieć, jaki miesiąc jest teraz? Wciąż luty?
- Nie. Siódmy marca. - Nieczęsto spotykam ludzi, którzy znają się na tym. To znaczy, że
jeszcze miesiąc... sześć tygodni... do pory deszczowej. - Wyjaśnił: - Gdy deszcze przyjdą, będę
względnie bezpieczny. Widzisz, policji trudno się wtedy poruszać. - Deszcze są najlepsze dla
księdza? - spytała. Pałała chęcią wiedzy. Bill o reformie wyborczej, wzgórze Senlac i trochę
francuszczyzny leżało w jej mózgu jak skarb. Oczekiwała odpowiedzi na każde pytanie i
wchłaniała ją chciwie. - Och, nie, nie. Deszcze oznaczają jeszcze sześć miesięcy takiego życia jak
teraz. - Rozdarł udko kurczęcia. Czuła jego oddech. Był nieprzyjemny jak zapach czegoś, co leżało
zbyt długo na słońcu. - Raczej wolę, żeby mnie złapali. - A nie może ksiądz po prostu sam się im
poddać? - zadała logiczne pytanie. Jego odpowiedzi były tak proste i zrozumiałe jak jej pytania. -
Ale ból. Wybrać ból samemu... nie, to niemożliwe. Poza tym moim obowiązkiem jest nie dać się
złapać. Widzisz, mojego biskupa tutaj nie ma. - Miał jakieś dziwne skrupuły. - To jest moja parafia.
- Znalazł placek i zaczął go jeść chciwie. - To jest problem - stwierdziła uroczyście. Słyszała
bulgotanie, gdy pił z butelki. - Staram się przypomnieć sobie, jak szczęśliwy byłem kiedyś. -
Robaczek świętojański jak latarka oświetlił jego twarz trampa i zgasł. Czy kiedykolwiek mógł
jeszcze być szczęśliwy? Mówił: - W mieście Meksyku odprawia się teraz błogosławieństwo.
Biskup tam jest... Myślisz, że on mnie pamięta?... Oni nawet nie wiedzą, że ja żyję. - Oczywiście
mógłby ksiądz... się zaprzeć - powiedziała. - Nie rozumiem. - Zaprzeć się wiary - wyjaśniła,
używając słów ze swego podręcznika historii Europy. - To jest niemożliwe. Nie mam wyjścia.
Jestem księdzem. To nie jest w mojej mocy. Dziecko słuchało uważnie. - Zupełnie jak znamię od
urodzenia - stwierdziła. Słyszała, jak zawzięcie pociągał z butelki. Dodała: - Myślę, że mogłabym
znaleźć u ojca wódkę. - O nie, nie trzeba kraść. - Wysączył piwo; długi, szklany odgłos w
ciemności. Wypił chyba do ostatniej kropli. - Muszę iść. I to zaraz - powiedział. - Ksiądz może
zawsze tu wrócić. - Ojciec panienki nie byłby zachwycony. - Nie potrzebuje wiedzieć o tym -
rzekła. - Ja bym się księdzem zajmowała. Mój pokój jest tuż, naprzeciw tych drzwi. Po prostu
zapukałby ksiądz do mojego okna. - A może - ciągnęła z powagą - lepiej byłoby mieć szyfr, bo,
proszę księdza, kto inny też mógłby pukać. - Chyba nie mężczyzna? - spytał ze zgrozą. - Nie. Ale
nigdy nie wiadomo. Jakiś inny zbieg przed prawem. - Przecież to jest mało prawdopodobne? -
powiedział ze zdumieniem. Odparła wyniośle:
- Takie rzeczy się zdarzają. - Czy już się zdarzały?
- Nie, ale sądzę, że się jeszcze zdarzą. Chcę być przygotowana. Musi ksiądz stukać trzy
razy. Dwa razy długo i raz krótko. Zachichotał nagle jak dzieciak. - Jak się stuka długo?
- Tak. - Ach, masz na myśli głośne stukanie?
- Nazywam to długim stukaniem... jak u Morse'a. Poczuł się całkiem bezradny. - Jesteś
bardzo dobra. Będziesz się za mnie modliła?
- Och, ja nie wierzę w to - odparła. - Nie wierzysz w modlitwę?
- Widzi ksiądz, ja nie wierzę w Boga. Straciłam wiarę, gdy miałam dziesięć lat. - Oj, oj! To
ja będę się modlił za panienkę. - Proszę bardzo, jeśli sobie ksiądz życzy - powiedziała
protekcjonalnie. - Jak ksiądz tu przyjdzie drugi raz, to nauczę go alfabetu Morse'a, na pewno się
przyda. - Po co?
- Gdyby się ksiądz ukrywał na plantacji, mogłabym lusterkiem przekazywać księdzu
wiadomości o ruchach nieprzyjaciela. Słuchał z powagą. - Ale czy nie zobaczyliby ciebie?
- Och, znalazłabym jakieś wytłumaczenie. - Szła logicznie naprzód, krok za krokiem,
eliminując wszelkie przeszkody. - Do widzenia, moje dziecko - powiedział. Zawahał się przy
drzwiach. - Może... modlitwa ciebie nie interesuje. Może chciałabyś... znam dobrą sztuczkę
magiczną. - Ja lubię sztuki. - To jest sztuczka karciana. Masz karty?
- Nie. - No to nic z tego - westchnął i zachichotał. Jego oddech czuć było piwem. - Więc
jednak będę musiał się modlić za ciebie. - Ksiądz nie wygląda na kogoś, kto się boi. - Butelka piwa
- mówił - czyni cuda z tchórzliwym człowiekiem. Ba, z odrobiną wódki oparłbym się... diabłu. -
Potknął się na progu. - Do widzenia - powiedziała. - Mam nadzieję, że im ksiądz ucieknie. - Lekkie
westchnienie dobiegło z ciemności. Dodała cicho: - Jeśli księdza zabiją, nie przebaczę im... nigdy. -
Była gotowa na przyjęcie bez chwili namysłu każdej odpowiedzialności, nawet zemsty. To było jej
życie.
Na polanie stało pół tuzina szałasów z trzciny oblepionej gliną. Dwa były zrujnowane. Parę
świń ryło dokoła, a stara kobieta przenosiła żarzący się węgiel z szałasu do szałasu, w każdym z
nich rozpalając mały ogień na środku podłogi, żeby napełnić izbę dymem i odpędzić moskity.
Kobiety zamieszkiwały dwa szałasy, świnie trzeci. W ostatnim, nie zrujnowanym szałasie, gdzie
złożona była kukurydza, mieszkał starzec i chłopiec oraz całe plemię szczurów. Stary człowiek stał
na polanie i patrzył na obnoszony wokół ogień, migotający w ciemności niby jakiś rytuał
powtarzany o tej samej godzinie przez całe życie. Jego siwe włosy, biała, krótko przystrzyżona
broda i brązowe ręce, kruche jak zeszłoroczne liście, przywodziły na myśl jakąś przeogromną
niezniszczalność. Żył na krawędzi minimum egzystencji, więc nic już nie mogło go zmienić. Był
stary od lat. Obcy wszedł na polanę. Na nogach miał coś, co było kiedyś czarnymi spiczastymi
półbucikami. Tylko wierzchy zostały, tak że praktycznie rzecz biorąc był bosy. Buty były
symboliczne jak osnute pajęczyną chorągwie w kościołach. Miał na sobie koszulę i parę czarnych,
podartych spodni, a niósł teczkę, jak gdyby jechał gdzieś z miesięcznym biletem. On również
osiągnął prawie stan niezniszczalności, ale znać na nim było szczerby czasu. Zniszczone buty
znamionowały odmienną przeszłość, linie na twarzy wyrażały nadzieję, a zarazem i obawę przed
przyszłością. Starucha z żarem przystanęła między dwoma szałasami i obserwowała go. Wyszedł
na polanę mając oczy spuszczone ku ziemi, a ramiona zgarbione, jak gdyby czuł się obnażony
wobec ludzi. Starzec podszedł, by go powitać, wziął rękę obcego i pocałował ją. - Czy możecie dać
mi hamak na noc?
- Aj, proszę księdza, po hamak ksiądz musi iść do miasta. Tu ksiądz musi wziąć, co się
nadarzy. - Nic nie szkodzi. Byle się gdzieś przespać. Czy możecie dać mi... trochę spirytusu?
- Kawę, proszę księdza. Nic innego nie mamy. - Coś do zjedzenia. - Nie mamy jedzenia. -
Mówi się trudno. Chłopiec wyszedł z szałasu patrząc na nich uważnie, kobiety też. Wyglądało to
jak walka byków: zwierz był zmęczony, więc czekali na następne jego posunięcie. Nie odznaczali
się twardym sercem. Mieli przed sobą rzadki widok kogoś, kto był w gorszym położeniu niż oni
sami. Ksiądz kulejąc poszedł w kierunku szałasu. W środku było się oświetlonym tylko do kolan.
Na podłodze nie było płomienia, jedynie wolno wypalający się żar. Miejsce wypełniała do połowy
sterta kukurydzy. Szczury szeleściły wśród suchych liści. Na kupce ziemi przykrytej słomianą matą
zrobiono barłóg, a dwie skrzynie stanowiły stół. Obcy położył się, starzec zamknął drzwi. - Czy tu
jest bezpiecznie?
- Chłopiec będzie pilnował. On wie. - Czy spodziewaliście się mnie?
- Nie, proszę księdza. Ale już pięć lat, odkąd widzieliśmy u nas księdza... kiedyś musiał
jakiś przyjść. Zasnął niespokojnym snem, a starzec przycupnął na podłodze i dmuchał w ogień.
Ktoś zapukał do drzwi i ksiądz zerwał się. - Nic się nie stało - powiedział starzec. - To tylko kawa
dla księdza. - Podał mu ją. Szara, kukurydziana kawa dymiła w blaszanym naczyniu, ale ksiądz był
zbyt zmęczony, by ją pić. Leżał na boku zupełnie bez ruchu. Spod kukurydzy obserwował go
szczur. - Wczoraj byli tu żołnierze - powiedział starzec. Dmuchnął na ogień, dym podniósł się i
napełnił szałas. Ksiądz zaczął kaszleć, a szczur szybko, jak cień ręki, wsunął się w stertę. - Proszę
księdza, chłopiec nie był chrzczony. Ostatni ksiądz, jaki tu był, chciał dwa pezy. Ja miałem tylko
peza. A dziś mam tylko pięćdziesiąt centavos. - Jutro - powiedział ksiądz znużony. - Czy ksiądz
odprawi Mszę rano?
- Tak, tak. - A spowiedź, proszę księdza? Czy ksiądz wysłucha naszej spowiedzi?
- Tak, ale najpierw pozwólcie mi się wyspać. - Odwrócił się na plecy i zamknął oczy przed
dymem. - My nie mamy pieniędzy, żeby dać księdzu. Ten drugi ksiądz, padre Jose...
- Dajcie mi zamiast tego coś z ubrania - powiedział niecierpliwie. - Ale my mamy tylko to,
co na sobie. - Weźcie moje w zamian. Starzec zamruczał do siebie z powątpiewaniem, zerkając
ukosem na czarny, podarty materiał, słabo widoczny w blasku ognia. - Jeśli ksiądz koniecznie chce
- powiedział. Przez kilka minut dmuchał w milczeniu na ogień. Ksiądz znów zamknął oczy. - Po
pięciu latach jest tyle rzeczy do wyspowiadania. Ksiądz usiadł szybko. - Co się stało? - zapytał. -
Księdzu się coś przyśniło. Chłopiec da nam znać, jeśliby żołnierze nadchodzili. Ja tylko mówiłem...
- Nie możecie dać mi spać w spokoju przez pięć minut? - Znów się położył. Gdzieś, w
jednym z szałasów, jakaś kobieta śpiewała: “Poszłam na pole i znalazłam różę”. Starzec odezwał
się cicho:
- Szkoda by było, gdyby żołnierze przyszli, zanim zdążymy... taki ciężar na biednych
duszach, ojcze...
Ksiądz usiadł prosto, opierając się o ścianę i rzekł z pasją:
- Dobrze. Zaczynajcie. Wyspowiadam was. - Szczury szurały w kukurydzy. - No już -
mówił - nie traćcie czasu. Prędzej. Kiedy ostatni raz... - Starzec ukląkł koło ognia, a po drugiej
stronie polany kobieta śpiewała: “Poszłam na pole, a róża uwiędła”. - Pięć lat temu... - urwał i
dmuchnął w ogień. - Trudno sobie przypomnieć, proszę księdza - powiedział. - Grzeszyłeś, synu,
przeciw czystości?
Ksiądz oparł się o ścianę i podkurczył nogi pod siebie, a szczury, przyzwyczajone do
głosów, znów ruszały się w kukurydzy. Starzec z trudnością przypominał sobie swoje grzechy,
dmuchając w ogień. - Uczyń akt skruchy - powiedział ksiądz - i odmów... odmów... czy macie
różaniec? To odmów część radosną różańca. - Zamknęły mu się oczy, wargi i język potknęły się na
absolucji, nie skończyły... wstrząsnął się znów obudzony. - Czy mogę przyprowadzić kobietę? -
spytał starzec. - Już pięć lat...
- O, niech przyjdą. Niech przyjdą wszyscy! - zawołał ksiądz z gniewem. - Jestem waszym
sługą. Zakrył oczy ręką i zaczął płakać. Starzec otworzył drzwi. Na zewnątrz, pod ogromnym
sklepieniem gwiaździstego, słabo oświetlonego nieba, nie było zupełnie ciemno. Poszedł do
szałasów kobiet i zapukał. - Chodźcie - powiedział - musicie się wyspowiadać. Grzeczność dla
księdza tego wymaga. - Utyskiwały, że są zmęczone... że rano będzie najlepiej. - Chcecie, żeby się
obraził? - odparł. - Wy myślicie, że po co on tu przyszedł? To bardzo świątobliwy ksiądz. Siedzi
tam w swoim szałasie i płacze nad naszymi grzechami. Popędził je ku wyjściu. Jedna za drugą
polazły przez polanę w stronę jego szałasu, a starzec wyszedł na ścieżkę idącą ku rzece, aby
zastąpić chłopca, który wypatrywał, czy brodem nie nadchodzą żołnierze.
Rozdział IV
Widzowie
Lata całe upłynęły od chwili, kiedy Tench napisał ostatni list. Siedział teraz przy warsztacie
i ssał skuwkę pióra. Odczuwał jakiś niewytłumaczony impuls, by wysłać ten przypadkowy list na
ostatni adres w Southend. Skąd można było wiedzieć, kto tam jeszcze żyje? Usiłował zacząć. Było
to jak przełamywanie pierwszych lodów na przyjęciu, gdzie się nikogo nie znało. Zaczął pisać na
kopercie: “W. Pani Henrykowa Tench, u pani Marsdyke, 3 The Avenue Westcliff”. To był dom jej
matki, władczej, wtrącającej się we wszystko baby, która nakłoniła go do otworzenia gabinetu w
Southend w tym pechowym okresie. “Proszę przesłać za adresatem” - napisał. Nie zrobiłaby tego,
gdyby wiedziała, że to jego list, ale do tego czasu prawdopodobnie zapomniała, jaki ma charakter
pisma. Ssał zabrudzoną atramentem skuwkę. Co tu pisać dalej? Szłoby mu łatwiej, gdyby miał coś
innego na celu niż nieokreślone pragnienie zakomunikowania... komuś... że jeszcze żył. Mogło się
to okazać kłopotliwe, jeśli wyszła powtórnie za mąż, ale w takim razie nie wahałby się podrzeć
listu. Napisał: “Droga Sylwio” - wielkim, wyraźnym, niewprawnym pismem, przysłuchując się
pomrukowi stojącego na ławce piecyka. Robił stop ze złota, bo nie było tu składów, gdzie mógłby
kupować materiał w stanie gotowym. Poza tym sklepy nie uznawały czternastokaratowego złota
dla wyrobów dentystycznych, a nie stać go było na lepszy materiał. Kłopot był w tym, że nigdy nic
się tu nie zdarzało. Jego życie było tak trzeźwe, poważne, porządne, że zaspokoiłoby nawet
wymogi pani Marsdyke. Spojrzał na tygielek: złoto właśnie miało połączyć się ze stopem, więc
wrzucił łyżeczkę węgla drzewnego, aby zabezpieczyć mieszankę przed powietrzem; ujął na nowo
pióro i siedział bezmyślnie nad papierem. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć żony, pamiętał
tylko kapelusze, jakie nosiła. Wyobrażał sobie jej zdziwienie, gdy otrzyma wiadomość od niego po
tak długim czasie. Od śmierci synka wymienili po jednym liście. Lata właściwie nic nie znaczyły
dla niego. Pędziły dość szybko, nie zmieniając żadnego przyzwyczajenia. Zamierzał wyjechać
sześć lat temu, ale kurs peza z nastaniem rewolucji spadł, więc przyjechał na południe. Miał teraz
więcej pieniędzy zaoszczędzonych, ale przed miesiącem pez znów spadł; znów gdzieś jakaś
rewolucja. Nie mógł nic zrobić, tylko czekać... Skuwka powędrowała ponownie między zęby, a
pamięć roztopiła się w gorącym pokoiku. Po co w ogóle pisać? Nie mógł sobie teraz przypomnieć,
co nasunęło mu ten dziwaczny pomysł. Ktoś zapukał do drzwi wejściowych, więc zostawił list na
ławce. Nagłówek “Droga Sylwio” rzucał się w oczy: wielki, wyraźny i beznadziejny. Na wybrzeżu
bił dzwon okrętowy: “Generał Obregon” wrócił z Vera Cruz. Z głębin pamięci wynurzyło się
wspomnienie niby coś żywego i bolesnego, krążąc po frontowym pokoiku między krzesłami na
biegunach... Ciekawe popołudnie, co też się z nim mogło stać, gdy... i wspomnienie zamarło lub
uciekło. Tench był przyzwyczajony do bólu: to był jego zawód. Czekał ostrożnie, aż ręka uderzyła
powtórnie w drzwi i jakiś głos odezwał się: “Con amistad” (nie można było przecież nikomu ufać),
po czym dopiero odsunął zasuwy i otworzył drzwi, żeby wpuścić pacjenta.
Przez wielką klasyczną bramę, na której czarnymi literami napisane było słowo “Silencio”,
ojciec Jose wszedł do Ogrodu Boga, jak ludzie nazywali to miejsce. Miał wrażenie, że jest w
osiedlu mieszkaniowym, gdzie nikt nie zwraca uwagi na architekturę sąsiednich domów. Wielkie
kamienne grobowce były dowolnej wysokości i kształtu. Gdzieniegdzie na dachu stał anioł z
omszałymi skrzydłami. Czasem przez oszklone okienko można było dojrzeć zardzewiałe metalowe
kwiaty. Zupełnie jakby człowiek zaglądał do kuchni domu, którego mieszkańcy wyprowadzili się
zapomniawszy wyczyścić wazony. Panowała tu zupełna swoboda. Można było chodzić, gdzie się
tylko chciało, i oglądać, co się tylko chciało. Życie stąd odeszło zupełnie. Z powodu swej tuszy
kroczył bardzo powoli między grobami. Mógł tu być samotny, bo nie było dzieci w pobliżu, i mógł
wzbudzić w sobie wątłe uczucie tęsknoty, co było przecież lepsze niż brak jakichkolwiek uczuć.
Niektórych z tych ludzi sam pogrzebał. Jego małe zaczerwienione oczy lustrowały cmentarz.
Obchodząc ogromną, szarą masę grobowca Lopezów, rodziny kupców, którzy przed pięćdziesięciu
laty byli właścicielami jedynego hotelu w mieście, stwierdził, że nie jest sam. Obok muru na skraju
cmentarza kopano grób. Dwaj ludzie pracowali w pośpiechu. Obok stała kobieta i starzec. U ich
stóp znajdowała się trumna dziecka. Wykopanie dostatecznie głębokiego dołu w gąbczastej glebie
trwało bardzo krótko. Trochę wody zebrało się już na dnie. To był powód, dla którego każdy, kogo
było stać, leżał nad ziemią. Nagle wszyscy zatrzymali się spoglądając na padre Jose, który
przemykał bokiem z powrotem ku grobowcowi Lopezów, czując się tu intruzem. Dzień był jasny,
upalny, wokół nic nie znamionowało cierpienia. Na jakimś dachu za cmentarzem siedział sęp. Ktoś
powiedział:
- Proszę księdza. Padre Jose podniósł błagalnie rękę, jak gdyby usiłując dać do zrozumienia,
że go nie ma, że odszedł, że zniknął. - Padre Jose - odezwał się starzec. Wszyscy obserwowali go
chciwie. Byli całkiem zrezygnowani, zanim się zjawił, ale teraz ogarnął ich niepokój, pragnęli...
Skulił się i starał się im umknąć. - Padre Jose - powtórzył starzec. - Modlitwę?
Uśmiechali się do niego, czekali. Byli zupełnie przyzwyczajeni do faktu, że ludzie umierali,
ale nagle wśród grobowców ujrzeli niespodziewanie nadzieję szczęścia. Mogliby się potem
chwalić, że przynajmniej jedno z ich rodziny poszło do ziemi z przepisową modlitwą. -
Niemożliwe - odparł padre Jose. - Wczoraj było święto jej patrona - rzekła kobieta, jakby to miało
jakie znaczenie. - Skończyła pięć lat. - Była jedną z tych gadatliwych kobiet, które pokazują obcym
fotografie swych dzieci, ale teraz miała do pokazania tylko trumnę. - Bardzo mi przykro. Starzec
odsunął nogą trumnę na bok, aby łatwiej przystąpić do księdza. Była mała i lekka, jakby nie
zawierała nic prócz kości. - Nie całe nabożeństwo, proszę księdza, tylko modlitwę. Ona była...
niewinna - powiedział. Słowo to brzmiało w kamiennym miasteczku dziwnie, archaicznie, było
przestarzałe jak grobowiec Lopezów, właściwe jedynie tu, na cmentarzu. - To jest zabronione
prawem. - Na imię jej było Anita - ciągnęła kobieta. - Byłam chora, kiedy ją miałam - wyjaśniła,
jak gdyby chcąc przeprosić za wątłość dziecka, które było powodem tego całego kłopotu. - Ale
prawo...
Starzec przyłożył palec do ust. - Ksiądz nam może ufać. Chodzi tylko o krótką modlitwę.
Jestem jej dziadkiem. To jest jej matka, jej ojciec, jej wujek. Może nam ksiądz ufać. Ale w tym był
cały kłopot: nie mógł ufać nikomu. Jak tylko przyjdą do domu, jedno z nich z pewnością zacznie
się chwalić. Przez cały czas cofał się, splatając pulchne palce, potrząsając głową, i niemal wpadł na
grobowiec Lopezów. Bał się, a jednak dziwna duma wzbierała mu w gardle, bo znów był
traktowany jak ksiądz, z szacunkiem. - Gdybym tylko mógł, moje dzieci... - powiedział. Nagle i
niespodziewanie udręka pojawiła się na cmentarzu. Byli przyzwyczajeni do tracenia dzieci, ale nie
do faktu, który świat zna tak dobrze, do nadziei, która się kończy. Kobieta zaczęła płakać, sucho,
bez łez, wydając przytłumiony odgłos, jak zwierzę usiłujące wydostać się z pułapki. Starzec upadł
na kolana z wyciągniętymi rękoma. - Padre Jose - błagał - nie ma nikogo innego...
Wyglądał, jakby prosił o cud. Padre Jose poczuł nagle ogromną pokusę podjęcia ryzyka i
odmówienia modlitwy nad grobem. Poczuł szaloną chęć wypełnienia swego obowiązku i nakreślił
znak krzyża w powietrzu, po czym obawa wróciła jak narkotyk. Pogarda i bezpieczeństwo czekały
na niego koło wybrzeża. Chciał się stąd wydostać. Zrozpaczony upadł na kolana i błagał:
- Dajcie mi spokój. Jestem niegodny. Czy nie widzicie? Jestem tchórzem. Dwaj starcy, obaj
na kolanach, patrzeli na siebie poprzez groby. Trumienka odsunięta była na bok jak pretekst.
Absurdalny widok. Wiedział, że to był absurd: całe życie spędził na obserwowaniu samego siebie i
dzięki temu widział siebie bez osłonek. Był tłusty, brzydki, stary i upokorzony, jak gdyby cały
kuszący chór anielski wycofał się w milczeniu i pozostawił tylko głosy dzieci, krzyczących w
patio: “Chodź do łóżka, Jose, chodź do łóżka” - bardziej piskliwie i głośno niż kiedykolwiek.
Wiedział, że był w szponach niewybaczalnego grzechu - rozpaczy.
“Nadszedł w końcu błogosławiony dzień - czytała na głos matka - gdy nowicjat Juana
dobiegł końca. Och, jakże radosny był to dzień dla jego matki i sióstr! Ale także nieco smutny, bo
ciało nie zawsze jest mocne, więc musieli przez chwilę opłakiwać w sercach stratę ukochanego
syna i starszego brata. Ach, gdyby wiedzieli, że tego dnia zyskują sobie świętego w niebie do
wstawiania się za nimi!”
Młodsza dziewczynka, siedząca w łóżku, spytała:
- Czy my mamy świętego?
- Oczywiście. - Dlaczego oni chcieli mieć innego świętego?
Matka czytała dalej:
“Następnego dnia cała rodzina przyjęła komunię z rąk syna i brata. Potem czule się
pożegnali - nie wiedząc, że na zawsze - z nowym żołnierzem Chrystusa i wrócili do swych domów
w Morelos. Już wówczas chmury zaczęły się gromadzić na niebie, a prezydent Calles
przygotowywał antykatolickie prawa w pałacu w Chapultepec. Diabeł był gotów do napaści na
biedny Meksyk”. - Prędko się zacznie strzelanina? - spytał chłopiec kręcąc się niecierpliwie przy
ścianie. Matka czytała uparcie dalej:
“W tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem spowiednika, Juan przygotowywał się na
nadchodzące złe dni przez praktykowanie najsurowszych umartwień. Jego towarzysze nie
podejrzewali niczego, bo zawsze był sercem i duszą każdej wesołej rozmowy, a w święto
założyciela zakonu to on właśnie... “
- Wiem, wiem - powiedział chłopiec - grał na scenie.
Dziewczynki otworzyły zdumione oczy. - A dlaczegóż by nie, Luis? - spytała matka,
przerywając czytanie z palcem na zakazanej książce. Wpatrywał się w nią z niechęcią. - Dlaczegóż
by nie, Luis? - powtórzyła. Poczekała chwilę i czytała dalej. Dziewczynki obserwowały brata ze
zgrozą i podziwem. “To jemu właśnie zezwolono na wystawienie małej jednoaktówki o... “
- Wiem, wiem - przerwał chłopiec - o katakumbach. Matka zaciskając usta czytała dalej:
“... o prześladowaniach pierwszych chrześcijan. Może pamiętał tamto wydarzenie w
dzieciństwie, gdy grał Nerona przed dobrym staruszkiem biskupem, ale tym razem nalegał, by dano
mu komiczną rolę rzymskiego handlarza rybami... “
- Nie wierzę w to nic a nic - powiedział chłopiec z zawziętą pasją - ani słowa. - Jak śmiesz!
- Nikt nie mógł być takim durniem. Dziewczynki siedziały bez ruchu wpatrując się
wielkimi, piwnymi oczyma, w których malowała się pobożność. - Idź do ojca. - Gdziekolwiek, byle
uwolnić się od tego... od tego... - mówił chłopiec. - Powiedz mu to, co mnie powiedziałeś. - Od
tego...
- Za drzwi!
Trzasnął drzwiami za sobą. Ojciec stał przy zakratowanym oknie w hallu i wyglądał na
dwór. Żuki rozbijały się o lampę naftową i pełzały z połamanymi skrzydłami po kamiennej
podłodze. Chłopiec odezwał się:
- Matka powiedziała mi, żebym tobie powiedział, że ja jej powiedziałem, że nie wierzę w tę
książkę, którą czyta...
- Jaką książkę?
- Świętą książkę. - Ach, tę - odparł ze smutkiem. Nikt nie przechodził ulicą, nic się nie
działo; było po wpół do dziewiątej i wszystkie światła zostały pogaszone. - Musisz być pobłażliwy.
Widzisz, dla nas wszystko wydaje się skończone. Ta książka jest... jak nasze własne dzieciństwo. -
Kiedy ona jest taka głupia. - Ty nie pamiętasz czasów, kiedy tu był kościół. Ja byłem kiepskim
katolikiem, ale to oznaczało... no, muzykę, światła, miejsce, gdzie można było posiedzieć z dala od
upału... a twoja matka, no, zawsze miała coś do roboty. Gdybyśmy mieli teatr, w ogóle coś zamiast
tego, nie czulibyśmy się tacy... opuszczeni. - Ale ten Juan - powiedział chłopiec. - Taki z niego
półgłówek. - Przecież on został zabity, prawda?
- Ach, ale również Villa, Obregon, Madero. - Kto ci o nich mówił?
- Wszyscy się w nich bawimy. Wczoraj ja byłem Madero. Zastrzelili mnie na placu...
Usiłowanie ucieczki. - Gdzieś w ciemnościach nocy bił bęben. Stęchły zapach rzeki napełniał
pokój: był on tak znajomy jak smak sadzy w wielkich miastach. - Losowaliśmy. Ja byłem Madero.
Pedro musiał zostać Huertą. Uciekał do Vera Cruz rzeką. Manuel gonił go... on był Carranzą.
Ojciec strzepnął żuka z koszuli, wyglądając na ulicę. Odgłos maszerujących stóp zbliżył się. -
Matka pewnie się gniewa - powiedział. - Ale ty nie - zauważył chłopiec. - Cóż by mi z tego
przyszło? To nie twoja wina. Zostaliśmy opuszczeni. Właśnie żołnierze wracali do koszar, byli
teraz na wzgórzu, blisko miejsca, gdzie kiedyś stała katedra. Mimo rytmu bębna maszerowali nie w
nogę i wyglądali na niedożywionych, jeszcze się wiele nie dorobili na wojnie. Sennie przeszli
ciemną ulicą, a chłopiec patrzył za nimi podnieconymi i pełnymi nadziei oczyma, dopóki nie
zniknęli z pola widzenia.
Pani Fellows kiwała się w krześle na biegunach w tył i naprzód, w tył i naprzód. “A więc
lord Palmerston powiedział, że jeśli rząd grecki nie da zadośćuczynienia Don Pacifico... “
- Kochanie, mam taki ból głowy. Myślę, że musimy skończyć na dzisiaj - powiedziała. -
Dobrze, mnie też trochę głowa boli. - Mam nadzieję, że tobie prędko przejdzie. Może odłożysz
książki?
Nędzne książeczki zostały przesłane pocztą przez firmę na Paternoster Row, nazywającą się
“Prywatne Kursy Korespondencyjne”. Cała ta edukacja zaczynała się “Przyjemnymi czytankami” i
rozwijała metodycznie aż po ustawę wyborczą lorda Palmerstona i poematy Wiktora Hugo. Co pół
roku przysyłane były pytania egzaminacyjne, a wówczas pani Fellows mozolnie sprawdzała
odpowiedzi i stawiała stopnie. Następnie odsyłała je na Paternoster Row, gdzie po wielu
tygodniach wciągano je do akt. Pewnego razu, z powodu strzelaniny w Zapata, zapomniała spełnić
swój obowiązek, otrzymała wtedy drukowany świstek, zaczynający się od słów: “Szanowna(y)
Pani(e)! Z przykrością stwierdzamy... “ Kłopot był w tym, że o lata całe wyprzedziły program, tak
mało było innych książek do czytania, więc zadania egzaminacyjne były o lata spóźnione. Od czasu
do czasu firma przysyłała świadectwa z wypukłymi literami do oprawiania w ramki, stwierdzające,
że panna Coral Fellows przeszła z wyróżnieniem jako trzecia uczennica do drugiej klasy,
podstemplowane gumową pieczęcią: “Mgr Henry Beckley - Dyrektor Prywatnych Kursów
Korespondencyjnych”. Czasem przychodziły jeszcze listy prywatne pisane na maszynie, z tym
samym zamazanym niebieskim podpisem: “Droga Uczennico! Wydaje mi się, że w tym tygodniu
powinnaś zwrócić szczególną uwagę na... “ Listy były zawsze o sześć tygodni spóźnione. -
Kochanie - powiedziała pani Fellows - bądź tak dobra, idź do kucharki i zadysponuj lunch. Tylko
dla siebie. Ja nie mogę nic jeść, a ojciec jest na plantacji. - Mamo - zapytało dziecko - czy ty
wierzysz, że jest Bóg?
Pytanie przeraziło panią Fellows. Zakołysała się gwałtownie w przód i w tył i odparła:
- Oczywiście. - Mam na myśli dziewicze macierzyństwo Matki Boskiej... i tak dalej. - Moja
droga, cóż za dziwne pytanie. Z kim rozmawiałaś o tym?
- Och, po prostu tak sobie o tym myślałam. Coral nie czekała na dalszą odpowiedź.
Wiedziała dobrze, że żadnej nie będzie. Wszak do niej należało zawsze podejmowanie decyzji.
Mgr Henry Beckley pisał o tych sprawach w jednej z pierwszych lekcji. Nie trudniej w to było
wówczas uwierzyć niż w krasnoludki, ale w wieku lat dziesięciu odrzuciła oba te wierzenia
bezlitośnie. Zaczynała wtedy algebrę. - Chyba ojciec nie...
- Och, nie. Włożyła hełm korkowy i wyszła na przedpołudniowy upał poszukać kucharki.
Wyglądała jeszcze bardziej krucho i nieustraszenie niż zwykle. Po wydaniu dyspozycji udała się do
magazynu obejrzeć skóry aligatorów, rozwieszone na ścianie, a potem do stajni, żeby sprawdzić,
czy mułom nic nie brakuje. Niosła swe obowiązki przez rozpalone podwórze ostrożnie, niby kruche
naczynia. Nie było pytania, na które nie miałaby gotowej odpowiedzi. Sępy poruszyły się niedbale,
gdy nadchodziła. Wróciła do domu, do matki. - Dziś czwartek - powiedziała. - Rzeczywiście,
kochanie?
- Czy ojciec nie kazał znieść bananów na brzeg?
- Nie wiem, kochanie. Żwawo wróciła na podwórze i zadzwoniła. Zjawił się Indianin. Nie,
banany były jeszcze w magazynie. Nie wydano żadnych rozkazów. - Znieście je natychmiast,
szybko. Statek zaraz przyjeżdża. Chwyciła księgę magazynową ojca i liczyła wiązki, w miarę jak
były wynoszone. Wiązka miała sto lub więcej bananów i warta była parę pensów. Opróżnienie
magazynu zajęło ponad dwie godziny. Ktoś to musiał zrobić, a ojciec już raz kiedyś zapomniał o
dniu wysyłki. Po upływie pół godziny poczuła się zmęczona, zazwyczaj nie odczuwała zmęczenia
w dzień, o tak wczesnej porze. Oparła się o ścianę i oparzyła sobie łopatki. Nie miała pretensji o to,
że musiała tu sterczeć i doglądać wszystkiego. Słowo “bawić się” nic dla niej nie znaczyło. Jej całe
życie było dorosłe. Jedna z pierwszych czytanek Henry Beckleya zawierała obrazek
przedstawiający podwieczorek lalki. Był on niezrozumiały jak ceremonia, której się nie uczyła. Nie
widziała sensu w udawaniu... Czterysta pięćdziesiąt sześć. Czterysta pięćdziesiąt siedem... Ciała
robotników bez przerwy spływały potem jak pod natryskiem. Poczuła nagle okropny ból brzucha.
Przeoczyła wiązkę i starała się poprawić rachunek. Poczucie odpowiedzialności po raz pierwszy
zaczęło sprawiać wrażenie ciężaru dźwiganego przez zbyt wiele lat. Pięćset dwadzieścia pięć. To
był jakiś inny ból (nie robaki tym razem), ale nie przeraziła się. Jej ciało jakby spodziewało się
bólu, jakby dorosło do niego, tak jak umysł dorasta do utraty dziecinnej tkliwości. Nie można było
określić tego jako wysączanie się z niej dzieciństwa. Dzieciństwo było czymś, czego nigdy
właściwie nie była świadoma. - Czy to ostatnia? - spytała. - Tak, senorita. - Na pewno?
- Tak, senorita. Ale musiała przekonać się naocznie. Nigdy przedtem nie zdarzyło jej się
wykonywać jakiejś pracy z niechęcią. Jeśliby ona czegoś nie zrobiła, nikt by tego nie zrobił. Ale
dziś chciała położyć się spać. Jeśli wszystkie banany nie zostały wysłane, była to wina ojca.
Zastanawiała się, czy ma gorączkę, tak zimno było jej w nogi, chociaż stała na rozpalonej ziemi.
Trudno - myślała. Cierpliwie weszła do stodoły, znalazła latarkę i zaświeciła ją. Tak, wydawało się
tu dosyć pusto, ale nigdy nie zostawiała pracy nie dokończonej. Podeszła do tylnej ściany,
trzymając latarkę przed sobą. Pusta butelka potoczyła się jej spod nóg. Skierowała na nią światło:
Creveza Moctezuma. Latarka oświetliła ścianę, nisko nad ziemią było coś nagryzmolone kredą.
Podeszła bliżej, w promieniu światła nachylało się mnóstwo małych krzyżyków. Musiał chyba
położyć się między bananami i mechanicznie próbował odpędzić strach przez pisanie czegoś, a to
było wszystko, co mu przychodziło na myśl. Dziecko stało ogarnięte kobiecym bólem i spoglądało
na krzyżyki. Straszna świadomość czegoś nowego otaczała ją tego ranka; jak gdyby w tym dniu
wszystko godne było zapamiętania.
Porucznik znalazł naczelnika policji w barze, przy partii bilardu. Naczelnik miał całą twarz
obwiązaną chustką, gdyż zdawało mu się, że to pomaga na ból zęba. W chwili gdy porucznik
pchnął drzwi, naczelnik właśnie pocierał kij kredą, gotując się do trudnego pchnięcia. Z tyłu, na
półkach, były tylko butelki z napojami gazowanymi i żółty płyn, zwany Sidral, bezalkoholowy pod
gwarancją. Porucznik stanął w drzwiach ze zgorszoną miną. Sytuacja była upokarzająca. Pragnął
usunąć z tego stanu wszystko, co mogłoby dać cudzoziemcom powód do drwin. - Czy mógłbym
porozmawiać z panem? - spytał. Jefe wzdrygnął się szarpnięty nagłym bólem i z niezwykłą ochotą
podszedł do drzwi. Porucznik rzucił okiem na wynik gry, znaczony pierścieniami nanizanymi na
sznur rozwieszony przez pokój - naczelnik przegrywał. - Wracam... chwilka - powiedział
niewyraźnie naczelnik i wyjaśnił porucznikowi: - Nie chcę otwierać ust. Gdy pchnęli drzwi, ktoś
podniósł kij i ukradkiem przesunął do tyłu jeden z pierścieni naczelnika. Szli obok siebie ulicą:
jeden tłusty, drugi szczupły. Była niedziela i wszystkie sklepy zamknięte zostały w południe. Była
to jedyna pozostałość z dawnych czasów. Nigdzie nie biły dzwony. - Widział się pan z
gubernatorem? - spytał porucznik. - Może pan robić wszystko - odparł naczelnik - wszystko. - Daje
nam wolną rękę?
- Pod pewnymi warunkami. - Skrzywił się. - Jakimi?
- Pan będzie... odpowiedzialny... jeśli... nie zostanie schwytany przed... porą deszczową. -
Jeśli tylko za to będę odpowiedzialny... - rzekł porucznik, chmurząc się. - Chciał pan. Ma pan. -
Jestem zadowolony z tego. - Porucznikowi zdawało się, że cały świat, o który mu chodziło, leżał
teraz u jego stóp. Minęli nową halę, zbudowaną dla Związku Robotników i Chłopów. Przez okna
mogli dojrzeć wielkie wyzywające malowidła ścienne, na jednym ksiądz pieścił kobietę w
konfensjonale, na drugim inny upijał się mszalnym winem. Porucznik powiedział: - Niedługo
będzie to niepotrzebne. - Patrzył na obrazy okiem cudzoziemca, wydawały mu się barbarzyńskie. -
Dlaczego? One są... zabawne. - Pewnego dnia ludzie zapomną, że tu kiedykolwiek był kościół.
Naczelnik nic nie odpowiedział. Porucznik wiedział, co myśli: że robi wiele hałasu o nic. Odezwał
się ostro:
- A więc jakie są rozkazy dla mnie. - Rozkazy?
- Pan jest moim zwierzchnikiem. Jefe milczał. Obserwował nieznacznie porucznika
małymi, przebiegłymi oczkami. Wreszcie rzekł:
- Pan wie, że ja panu ufam. Niech pan robi, co pan uważa za stosowne. - Zechce pan dać mi
to na piśmie?
- Och, to zbyteczne. Znamy się przecież. Przez całą drogę walczyli ostrożnie o przewagę. -
Czy gubernator nie dał panu nic na piśmie? - spytał porucznik. - Nie. Powiedział, że się przecież
znamy. Porucznik ustąpił, ponieważ on był tym, któremu rzeczywiście zależało na sprawie. Własna
przyszłość go nie obchodziła. - Wezmę zakładników z każdej wsi - powiedział.
- Wobec tego on nie będzie się zatrzymywał we wsiach. - Czy pan sobie wyobraża, że oni
nie wiedzą, gdzie on przebywa? - spytał porucznik z goryczą. - Musi mieć z nimi jakiś kontakt... w
przeciwnym razie, co z niego za pożytek?
- Jak pan uważa - odrzekł Jefe. - I będę rozstrzeliwał tak często, jak zajdzie potrzeba. -
Trochę krwi nigdy nikomu nie zaszkodziło - stwierdził naczelnik w formie żartu. - Gdzie pan
zacznie?
- Chyba od jego parafii, Concepcion, a potem... może... od jego rodzinnej wioski. -
Dlaczego tam?
- Może myśli, że tam jest bezpieczny. - Wodził zamyślonym wzrokiem po opuszczonych
żaluzjach sklepów. - To jest warte paru egzekucji, ale czy pańskim zdaniem on mnie poprze, jeżeli
szum się zrobi w Meksyku?
- To raczej wątpliwe - powiedział naczelnik - ale to właśnie... - Zatrzymało go nagłe
szarpnięcie bólu. - To jest to, czego chciałem - dokończył za niego porucznik. Poszedł dalej sam w
stronę komisariatu, a naczelnik wrócił do bilardu. Po ulicy kręciło się niewiele osób. Było zbyt
gorąco. Gdybyśmy tylko mieli dobrą fotografię - myślał. Chciał znać rysy twarzy nieprzyjaciela.
Rój dzieci objął rynek w posiadanie. Bawiły się w jakąś tajemniczą i zawiłą grę, chodząc od ławki
do ławki. Pusta butelka po oranżadzie poleciała w górę i rozbiła się u nóg porucznika. Przyłożył
rękę do kabury i odwrócił się. Dostrzegł przerażenie na twarzy jednego z chłopców. - Ty rzuciłeś tę
butelkę? - Ciemne, piwne oczy patrzyły na niego ponuro. - Po co to zrobiłeś?
- To była bomba. - Rzuciłeś ją na mnie? A więc?
- Na gringo. Wargi porucznika skrzywiły się w sztucznym uśmiechu. - To dobrze, ale
musisz lepiej celować. - Kopnął pękniętą butelkę na ulicę i usiłował znaleźć słowa, którymi mógłby
dać tym dzieciom do zrozumienia, że byli po tej samej stronie. - Przypuszczam - powiedział - że
gringo był jednym z tych bogatych jankesów, którzy myślą... - Nagle zauważył wyraz oddania na
twarzy chłopca. Trzeba było czymś się odwzajemnić i porucznik zdał sobie sprawę, że w sercu jego
wzbiera jakaś smutna i nie dająca się zaspokoić miłość. - Chodź tutaj. - Chłopiec zbliżył się,
podczas gdy jego towarzysze stali bojaźliwym półkolem i przypatrywali się z bezpiecznej
odległości. - Jak ci na imię?
- Luis. - A więc - zaczął porucznik, szukając odpowiednich słów - musisz się nauczyć
dobrze celować. - Bardzo bym chciał - powiedział chłopiec z entuzjazmem. Patrzył chciwie na
kaburę. - Chciałbyś obejrzeć mój pistolet? - spytał porucznik. Wyciągnął broń z kabury i trzymał
przed sobą. Dzieci zbliżyły się ostrożnie. - To jest bezpiecznik. Podnieś go. Teraz jest gotowy do
strzału. - Czy jest naładowany? - spytał Luis. - Zawsze jest naładowany. - Jak się on nazywa? -
spytał Luis. - Colt 38. - Ile kul?
- Sześć. - Czy pan kogoś nim zabił?
- Jeszcze nie - oparł porucznik. Stali zaciekawieni z zapartym tchem. Trzymał dłoń na
kaburze i obserwował piwne, bystre, cierpliwe oczy: to dla nich walczył. Usunie z dzieciństwa tych
chłopców całą nędzę, jaka była jego udziałem. Usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na
prawdę, na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na prawo do szczęścia
takiego, jakie sobie wybiorą. Dla nich gotów był na dokonanie masakry. Najpierw Kościół, potem
cudzoziemiec, wreszcie politycy. Nawet jego własny naczelnik będzie musiał zniknąć pewnego
dnia. Chciał zacząć świat na nowo z nimi, na pustkowiu. - Ach... chciałbym... chciałbym... - bąkał
Luis, jakby jego ambicja była zbyt ogromna, by ją określić słowami. Porucznik wyciągnął rękę
gestem pełnym uczucia, ruchem, z którym nie wiedział, co ma począć. Uszczypnął chłopca w ucho
i zobaczył, jak ten skrzywił się z bólu. Rozbiegli się na wszystkie strony niby ptaki. Poszedł dalej
sam przez rynek do komisariatu - drobna postać, symbol nienawiści, unoszący swój sekret miłości.
Na ścianie biura gangster wciąż uparcie patrzył profilem w kierunku grupy po pierwszej komunii.
Ktoś zakreślił atramentowym kółkiem głowę księdza, aby oddzielić ją od twarzy dziewcząt i
kobiet. Wyszczerzone zęby wystawały z obrębu aureoli. Porucznik zawołał z pasją w stronę patio:
- Jest tam kto? - Potem usiadł przy biurku, zza ściany słychać było szuranie kolbami
karabinów po podłodze.
Część druga
Rozdział I
W pewnej chwili muł nagle położył się pod księdzem. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż
jechali przez las prawie od dwunastu godzin. Posuwali się przedtem w kierunku zachodnim, ale
gdy doszły ich wieści o żołnierzach, zawrócili na wschód. W tamtej stronie jednak działały
Czerwone Koszule, więc skierowali się na północ, brnąc przez moczary, nurzając się w
mahoniowych ciemnościach. Obaj byli teraz zupełnie wyczerpani i muł po prostu usiadł. Ksiądz
zlazł z niego i zaczął się śmiać. Czuł się szczęśliwy. Jednym z dziwnych odkryć, do jakich
człowiek dochodzi, jest to, że cokolwiek by się przydarzyło, życie nie jest pozbawione chwil
radosnych. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Nawet w niebezpieczeństwie i nędzy
kołysze się wahadło losu. Ostrożnie wyszedł z obrębu drzew na bagnistą polanę. Cała prowincja
wyglądała tak samo: rzeka, bagna i lasy. Ukląkł w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca
i obmył twarz w brunatnej kałuży, która - niczym polewane naczynie z gliny - odbijała jego
okrągłą, nie ogoloną i wychudłą twarz. Uśmiechnął się na tak nieoczekiwany widok, nieśmiałym,
wymijającym, nie budzącym zaufania uśmiechem człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. W
dawnych czasach często ćwiczył jakąś pozę długo przed lustrem i poznał swą twarz tak dobrze jak
aktor. Był to rodzaj pokory; jego naturalny wyraz twarzy nie wydawał się odpowiedni. Miał twarz
pajaca, nadającego się do opowiadania niezbyt śmiesznych dowcipów kobietom, ale
nieodpowiednią przy ołtarzu. Usiłował zmienić wyraz twarzy. I rzeczywiście - myślał -
rzeczywiście udało mi się to, nigdy mnie teraz nie rozpoznają. Powód, dla którego czuł się
szczęśliwy, wrócił do jego świadomości jak smak alkoholu, obiecując chwilową ulgę od strachu,
samotności i wielu innych rzeczy. Fakt, że wszędzie byli żołnierze, pchał go właśnie do tego
miejsca, gdzie najbardziej chciał się znajdować. Przez sześć lat je omijał, ale teraz to nie była jego
wina... jego obowiązkiem było udać się tam... nie mogło być to poczytywanie mu za grzech. Wrócił
do muła i lekko go kopnął. - Wstań, mule, wstań. Niski, mizerny człowiek w podartym chłopskim
odzieniu po raz pierwszy od wielu lat udający się do domu jak każdy zwykły śmiertelnik. Zresztą
nawet gdyby mógł udać się na południe i ominąć wioskę, jego obecna droga byłaby tylko jeszcze
jedną kapitulacją. Ubiegłe lata roiły się od podobnych kapitulacji. Najpierw zarzucił święta oraz
dnie postu ścisłego i zwykłego. Następnie przestał się troszczyć o odmawianie brewiarza, chyba
tylko przypadkowo, aż wreszcie w ogóle zgubił go w porcie, w czasie jednej z ponawianych co
jakiś czas prób ucieczki. Potem porzucił relikwie ołtarzowe, bo noszenie ich było zbyt
niebezpieczne. Nie powinien był odprawiać bez nich mszy. Przypuszczalnie groziło mu
zawieszenie w czynnościach kapłańskich, ale kary kościelne wydawały mu się nierealne w kraju, w
którym istniała jedna tylko kara świecka: śmierć. Rutyna jego życia była jak pęknięta tama, przez
którą sączyło się zapomnienie, po kolei unosząc wszystko. Pięć lat przedtem uległ rozpaczy -
grzechowi, za który nie było przebaczenia. Teraz powracał na miejsce tego aktu rozpaczy z dziwnie
lekkim sercem. Przezwyciężył bowiem także i rozpacz. Wiedział o tym, że był złym księdzem.
Nazywano go przecież księdzem - pijaczyną. Ale wszystkie klęski znikły mu z pola widzenia i z
myśli. Nagromadziły się za to gdzieś w podświadomości - rumowisko jego klęsk. Pewnego dnia -
myślał - zadławią całkowicie źródło łaski. Dopóki to się nie stanie, prowadził nadal swą pracę,
znaczoną okresami strachu i znużenia, wstydliwym uczuciem lekkości w sercu. Muł przeszedł z
pluskiem polankę i znaleźli się znów w lesie. To, że nie był już dłużej pogrążony w rozpaczy, nie
znaczyło oczywiście, iż nie był potępiony. Po prostu po pewnym czasie zagadka stała się zbyt
zawiła, by jej dociekać; oto człowiek potępiony wkładał ludziom w usta Boga; dziwny zaiste sługa
diabła. Jego umysł był pełen uproszczonej mitologii: Michał odziany w zbroję zabijał smoka, anieli
z rozwianymi włosami spadali w przestrzeń na kształt komet, ponieważ, jak powiedział jeden z
Ojców Kościoła, byli zazdrośni o to, co Bóg zamierzał dać ludziom: ów ogromny dar życia -
ziemskiego życia. Widać już było ślady działalności ludzkiej: pnie drzew i popiół na ogniu, tam
gdzie teren był oczyszczony pod uprawę. Przestał bić zwierzę. Czuł się dziwnie onieśmielony...
Jakaś kobieta wyszła z szałasu i patrzyła, jak wlókł się ścieżką na swym zmęczonym mule.
Malutka wioska, nie więcej niż dwa tuziny szałasów, zgrupowanych wokół zakurzonego placu,
była zbudowana według szablonu. Ale był to szablon bliski jego sercu. Czuł się tu bezpieczny,
pewien był dobrego przyjęcia. W tym miejscu była przynajmniej jedna istota ludzka, której mógł
ufać, że nie wyda go przed policją. Gdy był całkiem blisko, muł znowu usiadł. Tym razem musiał
zsunąć się na ziemię, żeby uniknąć przygniecenia. Podniósł się. Kobieta patrzyła na niego jak na
wroga. - A, Maria - odezwał się - jak się miewasz?
- A toć to ksiądz! - zawołała. Nie patrzył wprost na nią. Jego oczy były przebiegłe i
ostrożne. - Nie poznałaś mnie?
- Ksiądz się zmienił. - Oglądała go od stóp do głów z odcieniem pogardy. - Kiedy ksiądz
dostał ubranie?
- Tydzień temu. - Co ksiądz zrobił ze swoim?
- Dałem je w zamian. - Po co? Przecież to było dobre ubranie. - Było bardzo podarte i...
wyróżniało się. - Zreperowałabym je i ukryła gdzieś. Co za marnotrawstwo. Ksiądz wygląda jak
zwykły chłop. Uśmiechnął się patrząc w ziemię, a kobieta łajała go jak gospodyni. Zupełnie jak za
dawnych lat, kiedy było i prezbiterium, i zebrania Dzieci Maryi, i różne bractwa, i plotki parafialne,
z wyjątkiem oczywiście tej... Nie patrząc na nią odezwał się łagodnie, z tym samym zakłopotanym
uśmiechem:
- Jak się miewa Brigitta? - Serce zabiło mu niespokojnie na dźwięk tego imienia: grzech
może mieć olbrzymie następstwa. Sześć lat minęło od czasu, gdy ostatni raz był... w domu. - Tak
dobrze jak my wszyscy. A cóż ksiądz sobie myślał?
Był zadowolony z wiadomości, ale zadowolenie łączyło się z jego grzechem. Nie powinien
odczuwać zadowolenia z czegokolwiek związanego z tamtą przeszłością. Mechanicznie
odpowiedział:
- To dobrze - podczas gdy serce biło mu utajoną, przerażającą miłością. - Jestem bardzo
zmęczony - dodał - policja kręciła się w pobliżu Zapata...
- Dlaczego ksiądz nie poszedł w stronę Monte Cristo?
Podniósł niespokojnie wzrok. Nie było to przyjęcie, jakiego oczekiwał. Niewielka
gromadka ludzi zebrała się pomiędzy szałasami i obserwowała go z bezpiecznej odległości.
Znajdowała się tam mała zniszczona estrada dla orkiestry i jedna jedyna budka z napojami
gazowanymi. Ludzie powynosili na wieczór krzesła na zewnątrz. Nikt nie podszedł, żeby
pocałować go w rękę i poprosić o błogosławieństwo. Wyglądało to, jakby przez swój grzech zstąpił
na płaszczyznę ludzkich konfliktów, żeby poznać inne jeszcze rzeczy poza rozpaczą i miłością, a
mianowicie to, że człowiek może być źle widziany nawet w miejscu, które uważa za dom. - Były
tam Czerwone Koszule - odrzekł. - Cóż, nie możemy księdza wypędzić. Niech ksiądz idzie za mną
- powiedziała kobieta. Kroczył za nią potulnie, potknąwszy się raz w swych długich spodniach
peona. Znikł mu z twarzy wyraz szczęścia, a uśmiech pozostał niby rozbitek z zatopionego okrętu.
Nie opodal stało siedmiu lub ośmiu mężczyzn, dwie kobiety i z pół tuzina dzieci. Przyszedł do nich
jak żebrak. Nie mógł opędzić się wspomnieniom ostatniego pobytu tutaj... To podniecenie, te
tykwy ze spirytusem wyjęte ze schowków w ziemi... Jego wina była jeszcze świeża, a mimo to
przyjęto go tak gościnnie, jakby wracał do ich ponurego więzienia jako jeden z nich - emigrant,
który się dorobił, powracający do swej rodzinnej miejscowości. - To jest ksiądz - powiedziała
kobieta. Może po prostu nie poznali mnie - pomyślał i czekał na ich powitanie. Jeden za drugim
wysuwali się, całowali go w rękę, a później cofali się obserwując go. - Cieszę się, że was widzę... -
powiedział. Zamierzał dodać “moje dzieci”, ale przyszło mu na myśl, że tylko człowiek bezdzietny
ma prawo nazywać obcych swymi dziećmi. Prawdziwe dzieci popychane przez rodziców
podchodziły teraz po kolei i całowały go w rękę. Były zbyt małe, żeby pamiętać dawne czasy, gdy
księża ubierali się na czarno, nosili koloratki i mieli miękkie, arystokratyczne, protekcjonalne
dłonie. Widział, że dzieci były zdziwione oznakami szacunku wobec chłopa takiego samego jak ich
rodzice. Nie patrzył na nie wprost, ale mimo to przypatrywał im się uważnie. Dwoje z nich to były
dziewuszki. Jedna - chude, wątłe dziecko, lat może pięć, sześć, siedem - któż to mógł dociec? - i
druga, której głód nadał wyraz złośliwości i chytrości ponad jej wiek. Patrzyły na niego oczy nie
dziecka, lecz kobiety. Widział, jak bez słowa ludzie rozproszyli się. To byli obcy. Jeden z
mężczyzn zapytał:
- Czy ksiądz tu długo zostanie?
- Myślałem, że może... mógłbym odpocząć... kilka dni. - Czy ksiądz nie mógłby pójść
troszkę dalej na północ, do Pueblito?
- Byliśmy w drodze dwanaście godzin, ja i muł. Kobieta nagle wstawiła się za nim, mówiąc
gniewnie:
- Oczywiście, że zostanie u nas na noc. Choć tyle możemy zrobić. - Odprawię za was mszę
rano - powiedział. Wyglądało to, jakby ofiarowywał im łapówkę, ale skradzionymi pieniędzmi.
Można było tak sądzić z ich zażenowania i niechęci. - Jeśli ksiądz nie ma nic naprzeciw, to bardzo
wcześnie... może w nocy - ktoś wtrącił. - Co się z wami wszystkimi stało? - spytał. - Dlaczego się
tak boicie. - To ksiądz nie słyszał?
- Co miałem słyszeć?
- Biorą teraz zakładników... ze wszystkich wiosek, gdzie myślą, że ksiądz był. A jeśli ludzie
nie mówią... rozstrzeliwują... a potem biorą nowego zakładnika. Tak było w Concepcion. -
Concepcion? - Jedna z powiek zaczęła mu drgać nerwowo. W taki oto pospolity sposób ciało
wyraża niepokój lub rozpacz. Spytał: - Kogo? - Patrzyli na niego tępo. Z pasją powtórzył: - Kogo
zamordowali?
- Pedra Montez. Wydał odgłos podobny do skowytu psa, absurdalny skrót bólu. Ni to
młoda, ni to stara dziewczynka wybuchnęła śmiechem. - Dlaczego nie złapią mnie? Głupcy!
Dlaczego nie złapią mnie?
Dziewczynka znów się roześmiała. Patrzył na nią niewidzącymi oczyma, jakby słyszał
dźwięk, a nie mógł dojrzeć twarzy. Poczucie szczęścia znów zamarło w mgnieniu oka. Był jak
kobieta z martwo urodzonym dzieckiem: pogrzebać je prędko, zapomnieć i zacząć na nowo. Może
następne będzie żyło. - Więc widzi ksiądz - mówił jeden z mężczyzn - dlaczego...
Czuł się jak winowajca stojący przed sędziami. - Woleliście, żebym raczej był jak... padre
Jose w stolicy... Słyszeliście o nim?
Odrzekli bez przekonania:
- Pewnie, że nie chcielibyśmy, proszę księdza. - Ale co ja mówię? Tu nie o to chodzi, co wy
chcecie albo co ja chcę. Teraz się prześpię... - ciągnął dalej autorytatywnie. - Możecie mnie zbudzić
godzinę przed świtem... Pół godziny na wysłuchanie waszej spowiedzi... Potem msza, i pójdę
sobie. Ale dokąd? Dla każdej wioski w całej prowincji stanowi teraz groźne niebezpieczeństwo. -
Tędy, proszę księdza - powiedziała kobieta. Wszedł za nią do małego pokoiku, którego całe
umeblowanie składało się ze skrzyń: krzesło, łóżko zbite z desek przykrytych słomianą matą, paka,
na której rozłożono kawał płótna, a na nim postawiono lampkę olejną. - Nie chciałbym zająć
niczyjego miejsca - zauważył. - Ja tu mieszkam. Spojrzał na nią niepewnie. - Gdzie wy będziecie
spali?
Obawiał się jakichś roszczeń. Obserwował ją skrycie. Czy to właśnie było istotą
małżeństwa: wymówki, podejrzliwość i uczucie skrępowania? Gdy ludzie spowiadali mu się
mówiąc o swych namiętnościach, czy tylko to mieli na myśli: twarde łóżko i krzątającą się kobietę,
i niemówienie o przeszłości?...
- Kiedy ksiądz pójdzie?
Światło przygasło za lasem i drzewa rzucały długi cień na drzwi. Położył się na łóżku, a
kobieta krzątała się gdzieś niewidoczna. Słyszał, jak grzebała w popiele. Nie mógł spać. Czy więc
ucieczka stała się jego obowiązkiem? Kilka razy usiłował uciec, ale zawsze stawało mu coś na
przeszkodzie... Teraz chcieli, żeby odszedł. Nikt go nie zatrzyma mówiąc, że jakaś kobieta jest
chora lub mężczyzna umierający. Teraz sam był chorobą. - Maria - powiedział. - Maria, co ty
robisz?
- Schowałam trochę wódki dla księdza. Jeśli odjadę - myślał - spotkam innych księży,
wyspowiadam się, będę żałował i odpuszczone będą mi grzechy. Życie wieczne zacznie się dla
mnie na nowo. Kościół naucza, że pierwszym obowiązkiem każdego człowieka jest zbawienie
własnej duszy. Proste określenia piekła i nieba przelatywały mu przez mózg. Życie bez książek,
bez kontaktów z ludźmi wykształconymi wyzuło jego pamięć ze wszystkich oprócz najprostszego
zarysu tajemnicy. - Mam - rzekła kobieta. Niosła małą flaszeczkę od lekarstwa napełnioną wódką.
Gdyby ich opuścił, byliby bezpieczni i wolni od złego przykładu, jaki dawał. On był jedynym
księdzem, jakiego dzieci mogły pamiętać: właśnie on będzie jedynym źródłem wyobrażeń o
wierze. Ale i od niego także ludzie przyjmowali Boga. Jeśli odejdzie, będzie to wyglądało, jak
gdyby na całej przestrzeni między morzem a górami Bóg przestał istnieć. Czyż nie jest jego
obowiązkiem zostać, nawet jeśli nim pogardzają, nawet jeśli z jego powodu zostaną zamordowani?
Nawet jeśli zgorszą się jego przykładem? Był wstrząśnięty ogromem problemu. Leżąc zakrył oczy
rękami. Nigdzie, w całym tym rozległym, bagnistym kraju nie było ani jednego człowieka, którego
mógłby się poradzić. Podniósł spirytus do ust. - A Brigitta?... Czy... jest zdrowa? - spytał nieśmiało.
- Widział ją ksiądz dopiero co. - Nie. - Nie mógł uwierzyć, że jej nie poznał. Byłoby to
lekceważeniem śmiertelnego grzechu. Nie można popełnić takiego grzechu, a potem nawet nie
poznać...
- Tak, ona tam była. - Maria podeszła do drzwi i zawołała: - Brigitta, Brigitta! - A ksiądz
odwrócił się na bok i patrzył, jak małe, złośliwe dziecko, które naśmiewało się z niego, przyszło z
zewnątrz, ze świata strachu i żądzy... - Przyjdź porozmawiać z księdzem - powiedziała Maria. - No,
już. Usiłował schować butelkę, ale nie było gdzie... starając się ją ukryć w rękach, przypatrywał się
dziewczynce, wstrząśnięty przypływem miłości
- Ona zna katechizm - odezwała się Maria - ale nie chce go powiedzieć...
Dziecko stało wpatrując się w niego przenikliwie i z pogardą. Nie było miłości w jej
poczęciu. Tylko strach i rozpacz i pół butelki wódki i uczucie samotności popchnęło go do czynu,
który napełniał go przerażeniem. Wynikiem była ta nieśmiała, wstydliwa, obezwładniająca miłość.
- Dlaczego? Dlaczego nie chcesz powiedzieć? - spytał, rzucając ukradkiem przelotne spojrzenia i
unikając jej wzroku. Czuł, że serce wali mu nierówno w piersi, niby stara pompa parowa,
wzbierając nieodpartym pragnieniem uchronienia jej od... wszystkiego. - A po co miałabym
powiedzieć?
- Bóg tak chce. - Skąd ksiądz wie?
Zdawał sobie sprawę z ogromnego ciężaru odpowiedzialności, którego nie dało się
oddzielić od miłości. Tak muszą czuć wszyscy rodzice - myślał. Tak idą przez życie ludzie:
odczyniając uroki, modląc się o uniknięcie bólu, bojąc się... To coś, czego my, księża, unikamy
znikomym kosztem przez poświęcenie nieważnego odruchu ciała. Oczywiście przez lata całe był
odpowiedzialny za dusze, ale to było co innego... lżejsza rzecz. Można było liczyć na pobłażliwość
Boga, ale nie można było mieć zaufania do ospy, głodu, ludzi...
- Moja droga - powiedział ściskając mocniej butelkę z wódką. Podczas swojej ostatniej
wizyty ochrzcił ją. Z pomarszczoną starą twarzą wyglądała jak szmaciana lalka. Robiła wtedy
wrażenie, że nie będzie długo żyła... Nie odczuwał nic prócz żalu. Trudno było nawet czuć wstyd,
skoro nikt go nie winił. On był jedynym księdzem, jakiego większość z nich znała. Był dla nich
wzorem kapłana, nawet dla kobiet. - Czy jesteś gringo?
- Jaki znów gringo?
- Głupie stworzenie - rzekła kobieta. - Ona tak mówi, bo policja szukała jakiegoś człowieka.
Zdziwił się, gdy usłyszał, że poszukiwano jeszcze kogoś oprócz niego. - Co on zrobił?
- To jankes. Zamordował kogoś tam na północy. - Dlaczego miałby tutaj być?
- Myślą, że on się przedziera do plantacji chcieli w Quintana Roo. Było to miejsce, w
którym lądowało wielu zbrodniarzy w Meksyku. Można było tam pracować na plantacji, nieźle
zarabiać i nikt się nie wtrącał. - Czy ty jesteś gringo? - spytało powtórnie dziecko. - Czy wyglądam
na mordercę?
- A bo ja wiem?
Gdyby wydostał się z kraju, także i ją musiałby porzucić. Pokornie zwrócił się do kobiety:
- Czy nie mógłbym tu zostać parę dni?
- To zbyt niebezpieczne, proszę księdza. W oczach dziecka zauważył wyraz, który go
przeraził. Znów odniósł wrażenie, że stała przed nim przedwcześnie dorosła kobieta, która
wiedziała zbyt wiele i miała jakieś własne plany. Miał uczucie, jak gdyby jego grzech śmiertelny
spoglądał na niego bez skruchy. Usiłował nawiązać jakiś kontakt z dzieckiem, nie z kobietą w niej.
- Moja droga, powiedz mi, jakie znasz gry, w co się bawisz...
Dziecko zachichotało. Odwrócił szybko twarz i patrzył w górę na sufit, po którym poruszał
się pająk. Przypomniał sobie przysłowie - wychynęło ku niemu z zakamarków własnego
dzieciństwa. Jego ojciec powtarzał je nieraz: “Najlepiej pachnie chleb, najlepiej smakuje sól,
najlepiej kocha dziecko”. Dzieciństwo miał szczęśliwe, mimo że bał się zbyt wielu rzeczy, a biedy
nienawidził jak zbrodni. Wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty i ważny. To się
nazywało posiadaniem powołania. Pomyślał, że człowiek przebywa niezmierzoną drogę: od
pierwszego bąka, jakim się bawił, do tego łóżka, na którym leżał z butelką wódki w garści. A dla
Boga była to tylko chwila. Chichot dziecka i pierwszy grzech śmiertelny dzieliła chwila krótsza niż
dwa mrugnięcia okiem. Wyciągnął rękę, jak gdyby mógł ją siłą wydrzeć... czemuś. Ale był
bezsilny. Mężczyzna lub kobieta, którzy mieli dopełnić jej zepsucia, może się jeszcze nie urodzili.
Jakże więc mógł jej bronić przed czymś, co nie istniało?
Wyrwała się z zasięgu jego ręki i pokazała mu język. - Ty mała diablico, ty - powiedziała
kobieta i podniosła rękę. - Nie - zaprotestował ksiądz. - Nie. - Z trudem usiadł. - Nie waż się...
- Przecież jestem jej matką. - Nie mamy prawa - rzekł, po czym zwrócił się do dziecka: -
Gdybyś tylko miała karty, mógłbym ci pokazać parę sztuczek. Mogłabyś nauczyć swe koleżanki... -
Nigdy nie wiedział, jak mówić do dziecka, chyba tylko z kazalnicy. Spoglądała na niego
bezczelnie. - Czy wiesz - spytał - jak się posyła wiadomości przez stukanie: długo, krótko, długo?
- A cóż to znowu, proszę księdza? - krzyknęła kobieta. - To taka gra, w którą dzieci się
bawią. Ja ją znam. Czy masz jakich przyjaciół? - zwrócił się do małej. Dziecko znów zaśmiało się
znacząco. Jej siedmioletnie ciało przypominało karła; kryło w sobie wstrętną dojrzałość. -
Wynocha stąd - krzyknęła kobieta - wynocha, bo zaraz ci tu pokażę... Zrobiła jeszcze jeden
bezczelny złośliwy gest i zniknęła, dla niego może bezpowrotnie. Nie zawsze człowiek żegna się z
tymi, których kocha, na łożu śmierci, w stosownej chwili, wśród zapachu kadzidła. Powiedział: -
Ciekawe, czego my możemy ją nauczyć... - Pomyślał, że gdy umrze, ona będzie żyła. Widok, jak
stopniowo upodabnia się ona do niego w ciągu lat upodlenia, dzieląc jego słabość niczym gruźlicę,
mógłby się stać dla niego piekłem. Wyciągnął się na łóżku i odwrócił głowę od niknącego światła.
Zdawał się spać, ale w rzeczywistości był daleki od tego. Kobieta krzątała się po izbie, a gdy słońce
zaszło, pojawiły się moskity, tnąc powietrze do celu po najkrótszej linii, jak noże rzucone przez
marynarzy. - Mam opuścić siatkę, proszę księdza?
- Nie, to nieważne. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miał ataki febry tyle razy, że stracił
rachubę. Przestał się tym przejmować. Febra zjawiała się i przechodziła nic nie zmieniając - była
częścią jego otoczenia. Wkrótce kobieta wyszła z szałasu i słyszał jej głos, jak plotkowała na
zewnątrz. Odporność Marii zdumiała go, ale sprawiła pewną ulgę. Siedem lat temu byli jeden raz
przez pięć minut kochankami, jeśli można tak określić stosunek, w którym nigdy nie nazwała go po
imieniu. Dla niej było to po prostu oderwane zdarzenie, draśnięcie, które goi się kompletnie na
zdrowym ciele. Nawet pyszniła się tym, że należała do księdza. Tylko on sam nosił w sercu ranę
tak głęboką, jak gdyby opłakiwał śmierć całego świata.
Ciemno było jeszcze, żadnych oznak świtu. Może ze dwa tuziny ludzi siedziało na ziemi w
największym szałasie i słuchało kazania. Nie mógł dojrzeć ich wyraźnie. Świece stojące na
skrzyniach bardzo dymiły. Drzwi były zamknięte i nie było żadnego podmuchu. Stojąc pomiędzy
nimi a świecami, w obszarpanych chłopskich spodniach i podartej koszuli, mówił im o niebie.
Chrząkali i kręcili się niespokojnie. Wiedział, że pragnęli, aby msza się jak najprędzej skończyła.
Zbudzili go bardzo wcześnie, ponieważ rozeszły się pogłoski, że policja w pobliżu...
- Jeden z Ojców Kościoła powiada, że radość jest zawsze zależna od bólu - mówił. - Ból
jest częścią radości. Gdy jesteśmy głodni, myślimy, z jaką przyjemnością będziemy w końcu jedli.
Gdy jesteśmy spragnieni... - zatrzymał się nagle, wpatrując się w ciemny kąt i oczekując okrutnego
śmiechu, który jednak nie nastąpił. Ciągnął: - Wyrzekamy się różnych rzeczy po to, żeby się więcej
nimi cieszyć. Słyszeliście o bogatych ludziach z północy, którzy jedzą solone potrawy, żeby
wywołać pragnienie i pić napój zwany cocktailem. Także przed małżeństwem jest długi okres
narzeczeństwa... - znów zatrzymał się. Czuł na języku ciężar własnej niegodności. Jedna ze świec
wygięła się pod wpływem nocnego upału, przenikliwie pachniał gorący wosk. Ludzie w cieniu
kręcili się na twardej podłodze. Zapach niemytych ludzkich ciał mieszał się z zapachem wosku.
Krzyczał uparcie, z pasją: - Dlatego właśnie mówię wam, że niebo jest tutaj. Życie tu jest częścią
nieba, tak jak ból jest cząstką przyjemności. Módlcie się o to, żebyście więcej i więcej cierpieli.
Nigdy nie miejcie cierpienia dosyć. Policja, która was śledzi, żołnierze zbierający podatki, Jefe,
który was każe bić, bo jesteście zbyt biedni, żeby zapłacić, ospa i febra, głód... wszystko to jest
cząstką nieba... przygotowaniem. Kto wie, może bez tych cierpień nie cieszylibyście się tak bardzo
niebem, może niebo nie byłoby kompletne. A niebo... cóż to jest niebo? - Literackie frazesy,
pamiątka surowych, spokojnych dni spędzonych w seminarium, dni, które wydawały mu się teraz
jakby z innego zupełnie życia, mieszały się na języku: nazwy drogich kamieni, złote Jeruzalem.
Ale ci ludzie nigdy złota nie widzieli. Potykając się na niektórych słowach ciągnął dalej:
- Niebo jest tam, gdzie nie ma Jefe, gdzie nie ma niesprawiedliwych praw, gdzie nie ma
podatków ani żołnierzy, ani głodu. Wasze dzieci nie umierają w niebie. - Drzwi otworzyły się i
jakiś człowiek wśliznął się do środka. Szeptano coś poza kręgiem świec. - Nie będziecie tam nigdy
odczuwali strachu czy niebezpieczeństwa. Nie ma tam Czerwonych Koszul. Nikt się nie starzeje.
Nigdy nie ma nieurodzaju. Och, łatwo jest wymienić te wszystkie rzeczy, których w niebie nie ma.
Za to jest tam Bóg. Trudno Go opisać. Nasz język przeznaczony jest do wyrażania tego, co
poznajemy zmysłami. Mówimy “światło”, ale myślimy tylko o słońcu, mówimy “miłość”... -
Trudno się było skupić, policja była niedaleko. Człowiek prawdopodobnie przyniósł jakieś
wiadomości. - To może oznacza dziecko...
Drzwi znów się otworzyły, ujrzał jeszcze jeden dzień szarzejący na dworze niby łupek.
Jakiś głos szepnął do niego nagląco:
- Proszę księdza. - Słucham. - Policja blisko, są półtora kilometra stąd, idą przez las. Był
przyzwyczajony do tego: do słów, które nie dosięgały celu, do spiesznego kończenia, do
oczekiwanego bólu, który wciskał się pomiędzy niego a jego wiarę. Ciągnął z uporem:
- A nade wszystko zapamiętajcie sobie, że niebo jest tutaj. - Czy byli konno, czy pieszo?
Jeśli szli pieszo, to miał jeszcze dwadzieścia minut, żeby skończyć mszę i ukryć się. - Teraz tutaj,
w tej chwili, wasz strach i mój strach są częścią nieba, gdzie nie będzie strachu już nigdy i na wieki
wieków. Amen. Odwrócił się do nich tyłem i zaczął bardzo szybko recytować credo. Był czas,
kiedy zbliżał się do kanonu mszy świętej z iście fizyczną obawą - gdy po raz pierwszy przyjął
Ciało i Krew Boga w stanie grzechu śmiertelnego. Ale później życie zrodziło swoje
usprawiedliwienie. Po pewnym czasie nie miało już wielkiego znaczenia to, czy był potępiony, czy
też nie, jeśli tylko ci inni ludzie...
Ucałował wierzch skrzyni i odwrócił się z błogosławieństwem... w słabym świetle dojrzał z
trudem dwóch ludzi klęczących z ramionami wyciągniętymi w kształcie krzyża. Zostaną w tej
pozycji aż do końca konsekracji: jeszcze jedno umartwienie wyciśnięte z ich surowego i bolesnego
życia. Czuł się upokorzony bólem, jaki zwykli ludzie brali na siebie dobrowolnie, jego ból był mu
narzucony. “Panie umiłowałem okazałość domu Twego... “ Świece dymiły, a ludzie kręcili się na
klęczkach. Znowu poczuł absurdalny przypływ szczęścia i znów wrócił niepokój. Wyglądało to,
jak gdyby pozwolono mu patrzeć z zewnątrz na mieszkańców niebios. W niebie muszą być takie
właśnie wystraszone i posłuszne, pomarszczone z głodu twarze. Przez parę sekund czuł ogromne
zadowolenie, że mógł teraz bez hipokryzji mówić do nich o cierpieniu. Wymuskanemu i dobrze
odżywionemu księdzu trudno jest wychwalać ubóstwo. Rozpoczął memento za żywych: długa lista
apostołów i męczenników odbijała się jak kroki idących - Korneliusz, Cyprian, Wawrzyniec,
Chryzogon - wkrótce policjanci dojdą do polanki, gdzie muł usiadł pod nim i gdzie sam obmył się
w kałuży. Łacińskie słowa zlewały się razem, z takim pośpiechem je wymawiał. Wyczuwał
niecierpliwość wokół siebie. Rozpoczął konsekrację Hostii. (Opłatki już dawno mu się skończyły;
był to po prostu kawałek chleba upieczonego przez Marię.) Niecierpliwość nagle znikła. Z biegiem
czasu wszystko stało się rutyną, z wyjątkiem tego: “Qui pridie quam pateretur accepit panem in
sanctus ac venerabiles manus suas... “
Bez względu na to, kto szedł leśną ścieżką tam na zewnątrz, tutaj wszystko zastygło bez
ruchu. “Hoc est enim Corpus Meum.” Słyszał dobywające się westchnienia: po raz pierwszy od
sześciu lat Bóg żywy był wśród nich. Gdy podniósł Hostię, mógł sobie wyobrazić twarze
podnoszące się w ślad za nią niby wygłodniałe psy. Zaczął konsekrować wino w obtłuczonym
kubku - jeszcze jedna kapitulacja więcej. Przez dwa lata nosił z sobą kielich. Raz przypłaciłby to
życiem, gdyby policjant, który otworzył jego teczkę, nie był katolikiem. Jeśli ktoś odkrył to
zaniedbanie, przypuszczalnie policjant został rozstrzelany. Nie wiedział. Tak to krążył sobie,
przysparzając Bóg wie jakich męczenników, w Cocnepción czy gdzie indziej, podczas gdy sam nie
miał dość łaski, żeby umrzeć. Konsekracja odbyła się w milczeniu, nie było dzwonka. Ukląkł
wyczerpany obok skrzyni, bez modlitwy. Ktoś otworzył drzwi i jakiś głos szepnął nagląco: “Są
tutaj”. Więc nie mogli przyjść pieszo - pomyślał niepewnie. Gdzieś w absolutnej ciszy świtu zarżał
koń, nie dalej jak o pół kilometra. Wstał. Maria stała tuż obok. - Obrus, niech ksiądz da mi obrus. -
Z pośpiechem włożył Hostię w usta i wypił wino: trzeba było zapobiec profanacji. Momentalnie
ściągnęła płótno ze skrzyń i przycięła knoty świec, żeby nie zostawić zapachu... Izba była już pusta,
tylko właściciel czekał przy wejściu, żeby pocałować go w rękę. W drzwiach zarysował się słabo
obraz wsi, zapiał kogut. Maria odezwała się:
- Niech ksiądz idzie prędko do szałasu. - Chyba lepiej pójdę sobie. - Nie miał żadnego
planu. - Żeby mnie nie znaleźli tutaj. - Wioska jest otoczona. Czyżby to wreszcie był koniec?
Gdzieś przyczaił się strach gotów do skoku na niego: wiedział o tym, ale jeszcze się nie bał.
Dreptał przez wioskę za kobietą do jej szałasu, odmawiając mechanicznie po drodze akt żalu.
Zastanawiał się, kiedy opanuje go strach. Bał się już dawno. Bał się też, gdy ukryty w szopie
między bananami, słuchał, jak dziewczynka spiera się z oficerem policji; to było zaledwie parę
tygodni temu. Bez wątpienia wkrótce znów zacznie się bać. Nie było widać policjantów, tylko
szary poranek, budzące się kurczaki i indyki z furkotem sfruwające z drzew, na których spędziły
noc. Znów zapiał kogut. Jeśli byli tak ostrożni, to znaczy, że muszą wiedzieć ponad wszelką
wątpliwość o jego pobycie tutaj. To był koniec. Maria pociągnęła go. - Niech ksiądz wchodzi.
Prędko. Do łóżka. - Widocznie miała jakiś pomysł. Kobiety były zawsze przeraźliwie praktyczne,
budowały natychmiast nowe plany na ruinach starych. Ale po co to wszystko? - Chcę powąchać
księdza oddech. O Jezu, każdy może poczuć... wino... skąd byśmy tu wzięli wino?
Znów zniknęła w środku, swoim krzątaniem się burząc spokój i milczenie świtu. Nagle z
lasu, o sto metrów przed nimi wyjechał oficer. W zupełnej ciszy można było słyszeć, jak skrzypi
kabura jego pistoletu, gdy odwrócił się i kiwnął ręką. Ze wszystkich stron polanki pojawili się
policjanci. Musieli maszerować bardzo szybko, bo tylko oficer miał konia. Z karabinami w ręku
zbliżali się do szałasów - przesadny i całkiem absurdalny pokaz siły. Za jednym z nich ciągnął się
owijacz, pewno zaczepił nim o coś w lesie. Nastąpił na niego i przewrócił się, pas z nabojami
zabrzęczał głośno uderzając o nasadę lufy. Porucznik na koniu rozejrzał się, zgorzkniały i gniewny
spojrzał na milczące szałasy. Kobieta wciągnęła księdza do środka szałasu. - Niech ksiądz to
ugryzie. Szybko. Nie ma czasu... - Odwrócił się tyłem do zbliżających się policjantów i wszedł do
ciemnej izby. Maria w ręku trzymała małą surową cebulę. Niech ksiądz ją ugryzie - powtórzyła.
Ugryzł i łzy nabiegły mu do oczu. - Lepiej teraz? - spytała. Słyszał zbliżający się między szałasami
stukot ostrożnych końskich kopyt. - Okropne - odpowiedział chichocząc. - Niech ksiądz mi to
odda. - Ukryła cebulę gdzieś w sukni, w sposób znany wszystkim kobietom. - Gdzie moja teczka? -
spytał. - Mniejsza o teczkę. Niech ksiądz włazi do łóżka. Ale zanim zdołał się poruszyć, w poprzek
drzwi stanął koń. Mogli dojrzeć nogę w butach z cholewami, obramowanych szkarłatem.
Połyskiwały mosiężne okucia. Dłoń w rękawiczce spoczywała na wysokiej kuli siodła. Maria
położyła księdzu rękę na ramieniu. Była to największa oznaka czułości, na jaką sobie pozwolili
kiedykolwiek, czułość między nimi była tabu. Jakiś głos krzyknął:
- Wychodzić stąd wszyscy! - Koń tupnął i uniósł się mały słup kurzu. - Powiedziałem
wychodzić!
Gdzieś padł strzał. Ksiądz wyszedł z szałasu. Świtało naprawdę. Lekkie kolorowe pióra
rozrzucone były po niebie. Jakiś policjant trzymał karabin skierowany w górę. U otworu lufy unosił
się balonik szarego dymu. Czy tak miała się zacząć męka?
Ze wszystkich szałasów wynurzali się niechętnie wieśniacy. Najpierw dzieci, które były
ciekawe i nie bały się. Mężczyźni i kobiety zawczasu przybrali miny ludzi potępionych przez
władze: władze miały zawsze rację. Nikt z nich nie patrzył na księdza. Czekali ze wzrokiem
wbitym w ziemię. Tylko dzieci obserwowały konia, jak gdyby był najważniejszą istotą w tym
zgromadzeniu. - Przeszukać szałasy - rozkazał porucznik. Czas wlókł się nieznośnie. Nawet dym
po wystrzale wydawał się tkwić w powietrzu niezwykle długo. Parę świń wyszło chrząkając z
szałasu, a zły indor kroczył z godnością w środku koliska, strosząc swoje zakurzone pióra i
potrząsając długą różową błoną u dzioba. Jakiś żołnierz podszedł do porucznika i niedbale
zasalutował. - Są tu wszyscy. - Nie znaleźliście nic podejrzanego?
- Nie. - To sprawdźcie jeszcze raz. Znowu czas zatrzymał się jak zepsuty zegar. Porucznik
wyciągnął papierośnicę, zawahał się i schował ją. Powtórnie zjawił się policjant i zameldował:
- Nic. - Słuchać, co mówię - szczeknął porucznik. - Uwaga, wszyscy! - Pierścień
policjantów zacisnął się, zbijając wieśniaków w małą grupkę tuż przed porucznikiem. Tylko
dzieciom pozostawiono swobodę. Ksiądz ujrzał, że Brigitta stoi obok konia porucznika: tuż przy
jego bucie. Wyciągnęła rękę i dotknęła cholewy. Porucznik powiedział: - Poszukuję dwóch ludzi.
Jeden z nich to gringo, jankes i morderca. Widzę wyraźnie, że nie ma go wśród was. Za jego
złapanie wyznaczono pięćset pezów nagrody. Miejcie oczy otwarte. - Zatrzymał się i przebiegł ich
twarze wzrokiem. Ksiądz poczuł, że jego spojrzenie spoczęło na nim i wbił oczy w ziemię jak inni.
- Ten drugi - mówił porucznik - to ksiądz. - Podniósł głos. - Wiecie, co to znaczy: to zdrajca
republiki. Każdy, kto go przechowuje, jest także zdrajcą. - Zdawał się rozgniewany ich bezruchem.
- Jesteście głupcami, jeśli wciąż wierzycie w to, co mówią klechy. Chcą tylko waszych pieniędzy.
Czy Bóg dla was coś kiedyś zrobił? Czy macie dosyć jedzenia? Czy wasze dzieci mają dosyć
jedzenia? Zamiast o jedzeniu, księża mówią o niebie. Och, wszystko będzie wspaniałe po śmierci,
powiadają. A ja wam mówię: wszystko będzie dobrze po ich śmierci, i musicie mi pomóc. -
Dziewczynka trzymała rękę na jego bucie. Patrzył na nią z jakąś niejasną czułością. Dodał z
przekonaniem: - To dziecko jest więcej warte niż papież w Rzymie. - Policjanci stali oparci o
karabiny, jeden z nich ziewnął. Indyk sycząc zawrócił w kierunku szałasu. Porucznik mówił: -
Powiedzcie mi, czy widzieliście tego klechę. Wyznaczono siedemset pezów nagrody...
Nikt się nie odezwał. Porucznik gwałtownie szarpnął lejce i dodał:
- Wiemy, że jest w tej okolicy. Może nie wiecie, co się stało z pewnym człowiekiem w
Concepcion. - Jedna kobieta zaczęła płakać. - Podchodzić do mnie... po kolei... i mówić mi swoje
nazwiska. Nie, nie kobiety, mężczyźni. Ustawili się rzędem, a on zadawał im pytania. - Jak się
nazywacie? Czym się zajmujecie? Jesteście żonaci? Gdzie jest wasza żona? Czy słyszeliście coś o
tym księdzu?
Już tylko jeden człowiek stał między księdzem a końskim łbem. Ksiądz odmawiał po cichu
akt żalu, ale tylko na wpół myśląc o tym: “... grzechy moje, bo one ukrzyżowały Zbawiciela, który
nas umiłował... ale nade wszystko ponieważ obraziły... “ Był sam przed porucznikiem.
“Postanawiam nigdy więcej Cię nie obrażać... “ Musiał się przygotować, a był to akt równie
formalny, jak sporządzenie testamentu i zapewne równie bezwartościowy. - Nazywacie się?
Przyszło mu na myśl nazwisko tamtego człowieka z Concepcion:
- Montez. - Czy widzieliście kiedyś tego księdza?
- Nie. - Czym się zajmujecie?
- Mam trochę ziemi. - Jesteście żonaci?
- Tak. - Która z nich jest waszą żoną?
Maria nagle wybuchła:
- To ja. Dlaczego pan zadaje tyle pytań? Czy pan myśli, że on wygląda jak ksiądz?
Porucznik przypatrywał się czemuś na kuli siodła. Świstek ten wyglądał na starą fotografię.
- Pokażcie mi swoje ręce - powiedział. Ksiądz wyciągnął je. Były twarde jak u parobka. Nagle
porucznik wychylił się z siodła i powąchał jego oddech. Wśród wieśniaków panowała zupełna
cisza; niebezpieczna cisza, gdyż zdawała się sprawiać na poruczniku wrażenie obawy... Popatrzył
znów na zapadłą, szorstką twarz, a później na fotografię. - W porządku. Następny - powiedział, a
gdy ksiądz odszedł na bok, dodał: - Czekajcie. Położył rękę na głowie Brigitty i delikatnie
pociągnął za jej czarne sztywne włosy:
- Spójrz. Ty znasz wszystkich w tej wiosce, prawda?
- Tak - odparła. - A więc, kto to jest ten człowiek? Jak się nazywa?
- Nie wiem - powiedziało dziecko. Porucznik złapał oddech. - Nie wiesz, jak się nazywa? -
spytał. - Czy on nie jest stąd?
- Toć to dziecko! - krzyknęła Maria - nie wie, jak się sama nazywa. Niech się pan spyta, kto
jest jej ojcem. - Kto jest twoim ojcem?
Dziecko spojrzało na porucznika, a potem zwróciło znające prawdę oczy na księdza...
“Żałuję i proszę o przebaczenie za wszystkie grzechy” - powtarzał w myśli, splatając palce na
szczęście. Dziecko powiedziało:
- To on. Ten tam. - W porządku - odparł porucznik. - Następny. Śledztwo toczyło się dalej:
nazwisko? praca? żonaty? Tymczasem słońce ukazało się ponad lasem. Ksiądz stał z rękoma
złożonymi. Znów śmierć się odwlekła. Czuł ogromną pokusę, by stanąć przed porucznikiem i
wyznać: “Ja jestem tym, kogo szukacie”. Czy zastrzelą go od razu? Kusiła go złudna obietnica
spokoju. Daleko na niebie sęp obserwował scenę, Muszą wyglądać z takiej wysokości jak dwie
grupy mięsożernych zwierząt, które w każdej chwili mogą rozpocząć walkę, więc czekał w górze
na padlinę: mała czarna plamka. Śmierć nie oznaczała końca bólu, wiara w spokój była czymś w
rodzaju herezji. Ostatni człowiek złożył zeznanie. Porucznik odezwał się:
- Więc nikt nie chce mi pomóc?
Stali w milczeniu obok zniszczonej estrady dla orkiestry. Mówił dalej:
- Słyszeliście, co się stało w Concepcion? Wziąłem tam zakładnika... a gdy stwierdziłem, że
klecha był w tamtej okolicy, postawiłem tego człowieka pod pierwszym z brzegu drzewem.
Wykryłem to, bo wszędzie jest ktoś, kto zmieni zdanie i powie. Może ktoś w Concepcion kochał
żonę tego człowieka i chciał się go pozbyć. To nie moja sprawa badać powody. Wiem tylko, że
później znaleźliśmy wino w Concepcion... Może jest ktoś w wiosce, kto chce zdobyć wasz kawałek
gruntu albo krowę. Dużo lepiej zrobicie, jeśli powiecie teraz. Bo także i stąd wezmę zakładnika. -
Zatrzymał się, a potem dodał: - Nawet nie potrzebujecie mówić, jeśli on jest wśród was. Po prostu
spójrzcie na niego. Nikt nie będzie wiedział, że to wyście go wydali. On sam tego nie będzie
wiedział, jeśli obawiacie się jego przekleństwa. Teraz... to wasza ostatnia szansa. Ksiądz patrzył w
ziemię: nie chciał utrudniać sprawy temu, kto go wyda. - Dobrze - powiedział porucznik. - Wobec
tego wybiorę zakładnika. Sami chcieliście tego. Siedział na koniu, przypatrując się im. Jeden z
policjantów oparł karabin o drewniane podwyższenie i poprawiał sobie owijacz. Wieśniacy wciąż
patrzyli w ziemię, każdy z nich bał się napotkać jego wzrok. Wybuchnął nagle:
- Dlaczego mi nie ufacie? Ja nie chcę śmierci żadnego z was. Czyż nie możecie zrozumieć,
że dla mnie jesteście daleko więcej warci niż on? Ja wam chcę dać... - rękoma wykonał gest, który
nie zdał się na nic, gdyż nikt go nie widział - wszystko. - Zduszonym głosem dodał: - Wy, ej, wy
tam. Biorę was. Jakaś kobieta krzyknęła:
- To mój chłopiec. To Miguel. Pan nie może wziąć mojego chłopca. - Każdy mężczyzna
tutaj jest czyimś mężem lub synem, wiem o tym - powiedział ponuro. Ksiądz stał w milczeniu z
zaciśniętymi rękoma, aż zbielały mu stawy na wierzchu dłoni... Mógł wyczuć, jak wokół niego
podnosi się nienawiść. Bo on nie był niczyim mężem czy synem. - Panie poruczniku...
- Czego chcecie?
- Ja już robię się zbyt stary do pracy w polu. Niech pan mnie weźmie. Stado świń wypadło
zza szałasu, nie zwracając uwagi na nikogo. Żołnierz skończył poprawiać owijacz i wyprostował
się. Słońce ukazało się zza lasu mrugając na butelkach w kiosku z lemoniadą. Porucznik
powiedział:
- Biorę zakładnika, a nie lenia na bezpłatny wikt i mieszkanie. Jeśli nie nadajecie się do
pracy w polu, nie nadajecie się na zakładnika. - Potem wydał rozkaz: - Zwiążcie ręce temu
człowiekowi i bierzcie go. W oka mgnieniu policjanci opuścili wieś, zabierając ze sobą kilka
kurczaków, indyka i człowieka imieniem Miguel. Ksiądz odezwał się głośno:
- Zrobiłem, co mogłem. - I dodał: - To do was należało mnie wydać. Co ja miałem zrobić
według was? Moim obowiązkiem jest nie dać się złapać.
Jeden z mężczyzn odparł:
- W porządku, proszę księdza. - Tylko niech ksiądz będzie ostrożny... i nie zostawia wina...
tak jak ksiądz zrobił w Concepcion. Inny rzekł:
- Nie ma ksiądz co tu siedzieć. Złapią księdza w końcu. Zapamiętali sobie księdza twarz.
Lepiej niech ksiądz idzie na północ, w góry. Przez granicę. - Tam jest pięknie w tym kraju za
granicą - mówiła jakaś kobieta. - Jeszcze mają tam kościoły. Nikomu nie wolno do nich chodzić
oczywiście, ale są. Ba, słyszałam, że w miastach nawet są księża. Mój kuzyn był raz za górami w
Las Casas i wysłuchał mszy w jednym domu; był tam i ołtarz jak trzeba, i ksiądz był ubrany jak za
dawnych czasów. Tam księdzu będzie dobrze. Ksiądz poszedł za Marią do szałasu. Butelka z
wódką leżała na stole. Dotknął jej palcami: nie zostało wiele. Spytał:
- Moja teczka, Mario? Gdzie moja teczka?
- Zbyt niebezpiecznie będzie ją teraz nosić - odparła Maria. - Więc jak mam nosić wino?
- Nie ma wina. - Jak to?
- Nie chcę sprowadzać nieszczęścia na księdza i na innych. Stłukłam butelkę. Nawet jeśli to
sprowadzi przekleństwo...
Powiedział łagodnie i smutno:
- Nie bądź przesądna. To było po prostu... wino. Nie ma nic świętego w winie. Tylko trudno
je tu dostać. Dlatego właśnie trzymałem zapas w Concepcion. Ale znaleźli je. - Niech teraz ksiądz
pójdzie... w ogóle stąd pójdzie. Ksiądz się już tu nikomu na nic nie przyda - powiedziała
zapalczywie. - Czy ksiądz nie rozumie? Nie chcemy księdza tu więcej. - O tak, rozumiem - rzekł. -
Ale tu nie o to chodzi, czego wy chcecie albo czego ja chcę...
- Ja się znam na tym - mówiła gwałtownie. - Chodziłam do szkoły. Nie jestem taka ciemna
jak inni. Ja wiem, że ksiądz jest złym księdzem. Wtedy, kiedy byliśmy razem... założyłabym się, że
to nie był jedyny raz. Słyszałam coś niecoś o księdzu. Czy ksiądz myśli, że Bóg chce, aby taki
ksiądz-pijaczyna został tu i ginął za Niego? - Stał cierpliwie przed nią i słuchał, tak jak stał przed
porucznikiem. Nie zdawał sobie sprawy, żeby zdolna była do takich myśli. Mówiła dalej: -
Przypuśćmy, że ksiądz zginie. Ksiądz będzie męczennikiem, no nie? I co to będzie za męczennik z
księdza? Taki, że ludzie będą szydzili tylko. Nigdy mu nie przyszło na myśl, że ktoś może go
kiedyś uważać za męczennika. - To trudno, bardzo trudno - powiedział. - Pomyślę o tym. Nie
chciałbym, żeby szydzono z Kościoła. - Więc niech ksiądz myśli o tym za granicą...
- Ale...
- Kiedy zdarzyło się, ksiądz wie co, byłam dumna. Myślałam, że wrócą dawne dobre czasy.
Nie każda zostaje księżą kobietą. A dziecko... Myślałam, że ksiądz będzie mógł zrobić wiele dla
niej. Ale tyle, co ksiądz zrobił dobrego, to i złodziej mógłby zrobić...
- Było wielu dobrych złodziei - odparł niepewnie. - Na miłość Boską, nich ksiądz weźmie tę
wódkę i idzie sobie. - Jeszcze jedno - mówił. - W mojej teczce... było coś...
- Niech ksiądz sam to sobie znajdzie na śmietnisku. Ja tego więcej nie dotknę. - A dziecko...
- rzekł. - Dobra z ciebie kobieta, Mario. To znaczy, chciałem powiedzieć, że... postarasz się dobrze
ją wychować... po chrześcijańsku. - Z niej nigdy nic dobrego nie będzie. Przecież widzi to ksiądz
sam. - Ona nie może być znów taka zła... w jej wieku - błagał. - Pójdzie dalej tą drogą, na jaką
weszła. - Następna msza, jaką odprawię, będzie za nią. Nie słuchała nawet. - Ona jest zła na wskroś
- powiedziała. Zdawał sobie sprawę z tego, że pomiędzy łóżkiem a drzwiami kona wiara. Już
niedługo msza nie będzie dla nikogo znaczyła więcej niż czarny kot przechodzący przez drogę.
Narażał życie ich wszystkich dla rzeczy takich jak sól rozsypana na sprzeczkę czy splunięcie na
urok. - Mój muł... - zaczął. - Właśnie dają mu kukurydzę - powiedziała i dodała: - Lepiej niech
ksiądz idzie na północ. Już nie ma szans dostania się na południe. - Myślałem, że może Carmen...
- Będą tam pilnowali. - No, trudno... Może kiedyś... gdy sprawy będą lepiej wyglądały... -
Nakreślił znak krzyża i pobłogosławił ją, ale ona stała przed nim niecierpliwie, pragnąc, żeby
odszedł już stąd na zawsze. - A więc do widzenia, Mario. - Do widzenia. Zgarbiony przeszedł plac.
Czuł, że każdy mieszkaniec tej wioski obserwuje go z zadowoleniem. Był sprawcą ich nieszczęść,
ale z niejasnych i zabobonnych przyczyn woleli nie wydawać go policji. Zazdrościł nieznanemu
jankesowi, którego nie wahaliby się wpędzić w pułapkę, a który w każdym razie nie musiał
dźwigać ciężaru wdzięczności względem nich. Poniżej zbocza ubitego kopytami mułów i
poszarpanego korzeniami drzew płynęła rzeka. Była głęboka na jakieś pół metra i zaśmiecona
pustymi puszkami i potłuczonymi butelkami. Pod przyczepioną do drzewa tabliczką z napisem
“Zabrania się wyrzucać śmieci... “ nagromadzone były wszystkie odpadki z całej wsi i stopniowo
osuwały się do rzeki. Zostaną zmyte, gdy przyjdą deszcze. Postawił stopę między starymi puszkami
a gnijącymi jarzynami i sięgnął po teczkę. Westchnął: była to całkiem dobra teczka, jeszcze jedna
pamiątka po spokojnej przeszłości... Niedługo będzie trudno przypomnieć sobie, że życie
kiedykolwiek było inne. Zamek był oderwany. Pomacał wewnątrz jedwabnej podszewki...
Papiery były na miejscu. Ociągając się upuścił teczkę. Wraz z nią porzucał wśród puszek
całą swoją ważną i godną młodość. Teczkę otrzymał od swych parafian w Concepcion w piątą
rocznicę święceń... Ktoś poruszył się za drzewem. Cofnął stopę spomiędzy odpadków. Muchy
brzęczały nad ziemią. Ukrył papiery w dłoni i obszedł pień drzewa, żeby zobaczyć, kto go
podpatruje. Na korzeniu siedziała dziewczynka uderzając piętami o korę. Oczy miała szczelnie
zamknięte. - Moja droga, czy ktoś ci coś zrobił?... - spytał. Oczy otwarły się momentalnie. Były
zaczerwienione i gniewne i miały wyraz absurdalnej dumy. - Ty... ty...
- Ja?
Podszedł do niej zachowując ogromną ostrożność, jak gdyby była zwierzęciem, które mu
nie ufało. Zrobiło mu się słabo od rozpierającej go tęsknoty. - Moja droga, dlaczego ja?...
Odparła z pasją:
- Śmieją się ze mnie. - Z mojego powodu?
- Wszyscy inni mają ojców... którzy pracują. - Ja też pracuję. - Ty przecież jesteś księdzem?
- Tak. - Pedro mówi, że ty nie jesteś mężczyzną. Nie nadajesz się dla kobiet. - Dodała: - Nie
wiem, co on przez to rozumie. - Przypuszczam, że on sam nie wie. - Och tak, on wie - powiedziała.
- On ma dziesięć lat. A ja też chcę wiedzieć. Ty stąd odchodzisz, prawda?
- Tak. Znów był przerażony jej dojrzałością, gdy uśmiechnęła się jednym z bogatej skali
swych uśmiechów. Rzekła kusząc go:
- Powiedz mi... - Siedziała tak na pniu drzewa obok śmietniska, sprawiając wrażenie
opuszczonej. Świat był już w jej sercu, jak mała plamka zepsucia w owocu. Była bez opieki: nie
miała wdzięku czy uroku, który by się wstawiał za nią. Serce księdza było wstrząśnięte pewnością
straty. - Moja droga, uważaj...
- Na co? Dlaczego stąd odjeżdżasz?
Podszedł nieco bliżej, myślał: Chyba wolno pocałować własną córkę. Ale ona wyrwała mu
się. - Nie dotykaj mnie - pisnęła starczym głosem i zaczęła chichotać. Wszystkie dzieci rodziły się
z pewną wiedzą o miłości - myślał. - Wysysały ją z mlekiem matki. Ale od rodziców i przyjaciół
zależał rodzaj miłości, jaką znały: zbawczą czy zgubną. Pożądanie było także rodzajem miłości.
Zdawał sobie sprawę, że jego córka uwięziona jest w swym życiu niby mucha w bursztynie. Oto
ręka Marii wzniesiona do bicia, zepsuty przedwcześnie Pedro rozmawia z nią o zmroku, policja
przeszukuje las, wszędzie gwałt. Modlił się w milczeniu: “O Boże, daj mi śmierć wszystko jedno
jaką, bez żalu, w stanie grzechu, tylko zbaw to dziecko”. Sam był pono człowiekiem
przeznaczonym do zbawiania dusz. Wydawało się to rzeczą całkiem prostą kiedyś, gdy wygłaszał
kazania na błogosławieństwie, zakładał bractwa, popijał kawę ze starszymi paniami w pokojach o
zakratowanych oknach, błogosławił nowe domy ofiarując odrobinę kadzidła, nosił czarne
rękawiczki... to było tak łatwe jak oszczędzanie pieniędzy. Teraz to było nieosiągalną sztuką.
Zdawał sobie sprawę z tego, że zupełnie nie dorasta do swego zadania. Ukląkł i przyciągnął ją do
siebie, a ona chichotała i szamotała się, by się uwolnić. - Kocham cię. Jestem twoim ojcem i
kocham cię. Staraj się to zrozumieć. Trzymaj ją mocno za przegub ręki. Nagle uspokoiła się i stała
patrząc na niego. Powiedział: - Oddałbym za ciebie swoje życie, to głupstwo, swoją duszę... moja
droga, moja kochana, staraj się zrozumieć, że ty jesteś... taka ważna. - Zawsze wiedział, że w tym
leżała różnica pomiędzy wiarą jego a ich - politycznych przywódców ludu, którzy troszczyli się
tylko o takie rzeczy, jak państwo, republika. To dziecko było ważniejsze niż cały kontynent. Mówił
dalej: - Musisz dbać o siebie, bo jesteś taka... potrzebna. Prezydent tam w stolicy chodzi otoczony
ludźmi uzbrojonymi w karabiny... ale ty, moje dziecko, masz wszystkich aniołków w niebie... -
patrzyła na niego ciemnymi nierozumiejącymi oczami. Czuł, że zjawił się za późno. Powiedział: -
Do widzenia, kochana - i niezręcznie pocałował ją. Niemądry, ślepo kochający, starzejący się
człowiek. Gdy tylko ją puścił i zaczął powrotną wędrówkę na plac, czuł, jak za jego zgarbionymi
plecami nikczemny świat podkrada się do dziecka, by je zniszczyć... Muł stał osiodłany koło
kiosku z napojami gazowanymi. Jakiś mężczyzna odezwał się:
- Lepiej nich ksiądz idzie na północ - i stał kiwając ręką. Nie powinien mieć ludzkich uczuć,
a raczej powinien kochać każdą duszę, tak jakby była jego dzieckiem. Opiekuńczymi instynktami
trzeba ogarnąć cały świat... ale czuł, że są bolesne i przywiązane niby kulawe zwierzę do pnia
drzewa. Skierował muła na południe.
Jechał dokładnie śladem policji. Jeśli tylko będzie podróżował powoli i nie minie żadnego
włóczęgi, droga wydawała się dość bezpieczna. Najbardziej potrzebował teraz wina, a musiało to
być wino z winogron. Bez niego był bezużyteczny. Równie dobrze mógłby uciec na północ, w
góry, do bezpiecznego kraju poza nimi, gdzie najgorszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć, była
grzywna i kilka dni więzienia, gdyby nie mógł jej zapłacić. Lecz nie był jeszcze gotów na
ostateczną kapitulację, każdą małą kapitulację musiał opłacać dalszą wytrwałością, a teraz czuł
potrzebę wykupienia w jakiś sposób swego dziecka. Zostanie jeszcze miesiąc, jeszcze rok...
Kiwając się miarowo na mule usiłował przekupić Boga obietnicami stałości... Muł zarył się nagle
kopytami i stanął w miejscu - mały zielony wąż uniósł się na ścieżce, po czym z sykiem zniknął w
trawie niby płomień zapałki. Muł ruszył dalej. Gdy zbliżał się do jakiejś wioski, zatrzymywał muła
i podchodził pieszo, tak blisko, jak się dało: mogli się tam zatrzymać policjanci. Potem przejeżdżał
szybko, nie mówiąc do nikogo nic poza “Buenos dias”, a gdy był znów na leśnej ścieżce,
odnajdywał ślad konia porucznika. Nie miał teraz żadnego jasnego planu. Chciał po prostu oddalić
się jak najbardziej od wsi, w której spędził noc. W jednej ręce wciąż trzymał zmiętą kulę papieru.
Ktoś przyczepił mu do siodła wiązkę może pięćdziesięciu bananów, obok machete i torebkę, która
zawierała jego zapas świec. Co jakiś czas zjadał banana. Były dojrzałe, brązowe i wodniste, o
smaku mydła. Zostawiały mu nad ustami plamę na kształt wąsów. Po sześciu godzinach podróży
przybył do La Candelaria, nędznej wioski o blaszanych dachach, rozciągającej się wzdłuż jednego
z dopływów rzeki Grijalva. Wjechał ostrożnie na zakurzoną ulicę. Było wczesne popołudnie. Na
dachach siedziały sępy, kryjąc swe małe łebki przed słońcem, w wąskim cieniu rzucanym przez
domy leżało w hamakach paru ludzi. W ociężałej atmosferze dnia muł wlókł się bardzo powoli.
Ksiądz pochylił się ku przodowi na kulę siodła. Muł sam stanął obok hamaka. Leżał w nim jakiś
człowiek w poprzek, z jedną nogą zwieszoną, żeby utrzymać hamak w ruchu - w górę i w dół, w
górę i w dół - i wytwarzać powiew. Ksiądz pozdrowił go:
- Buenas tardes. - Człowiek otworzył oczy i przypatrywał mu się. - Jak daleko jest do
Carmen?
- Dwanaście kilometrów. - Czy mogę dostać się czółnem przez rzekę?
- Tak. - Gdzie?
Człowiek machnął ospale ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: wszędzie, ale nie tutaj. Miał
tylko dwa zęby: żółte kły, wystające po obu stronach ust, jak zęby dawno wymarłych zwierząt,
które można czasem znaleźć w ziemi. - Co robiła tutaj policja? - spytał ksiądz. Chmara much
spadła na szyję muła. Uderzył w nie kijem: uniosły się ociężale, zostawiając kropelkę krwi, po
czym znów opadły na twardą szarą skórę. Muł zdawał się nic nie czuć i stał w słońcu ze
zwieszonym łbem. - Szukacie kogoś? - spytał człowiek. - Słyszałem - odrzekł ksiądz - że
ogłoszono nagrodę... za gringo. Człowiek bez przerwy się huśtał. - Lepiej być żywym i biednym
niż bogatym i umarłym - powiedział. - Czy mogę ich dogonić, jeśli pójdę w kierunku Carmen?
- Oni nie idą do Carmen. - Nie?
- Idą do miasta. Ksiądz ruszył w dalszą drogę. Dwadzieścia metrów dalej znów się
zatrzymał, tym razem przy straganie z lemoniadą i spytał obsługującego chłopca:
- Czy znajdę tu łódkę, żeby przeprawić się przez rzekę?
- Kiedy nie ma łódki. - Nie ma łódki?
- Ktoś ją ukradł. - Proszę o sidral. - Wypił żółty, musujący, syntetyczny płyn, który
pozostawił mu uczucie większego pragnienia, niż miał przedtem. - A jak można się przedostać na
drugą stronę?
- Po co pan chce się tam dostać
- Jadę do Carmen. Jak się policja przedostała?
- Przepłynęli. - Mula, mula - powiedział ksiądz, przynaglając muła do drogi. Przejechał
obok nieuniknionej estrady dla orkiestry i pomnika w pretensjonalnym stylu, przedstawiającego
kobietę w todze, z wieńcem w dłoni. Część piedestału ukruszyła się i leżała na środku drogi, muł
obszedł odłamek dokoła. Ksiądz spojrzał za siebie. Daleko w tyle Metys siedział wyprostowany w
hamaku i przypatrywał mu się. Muł skręcił w dół, na stromą ścieżkę wiodącą ku rzece. Ksiądz
znów się obejrzał. Mieszaniec wciąż był w hamaku, ale spuścił obie nogi na ziemię. Zwykły
niepokój kazał księdzu uderzyć muła: “Mula, mula” - ale muł bez pośpiechu zsuwał się po
stromiźnie, w dół ku rzece. Gdy znaleźli się na brzegu, muł odmówił wejścia do wody; ksiądz
rozszczepił zębami koniec kija i ukłuł ostrym końcem bok zwierzęcia. Ociągając się muł wszedł w
rzekę, woda podniosła się najpierw do strzemion, później do kolan. Muł zaczął płynąć,
rozpłaszczony jak aligator, tak że widać mu było tylko ślepia i nozdrza. Ktoś krzyknął z brzegu.
Ksiądz obejrzał się: na brzegu rzeki stał Metys i wołał, lecz za słabo - nie słychać było głosu.
Wyglądał, jak gdyby miał jakąś tajemnicę do powiedzenia, której nie powinien usłyszeć nikt prócz
księdza. Kiwał na niego, wzywając do powrotu, ale muł wygramolił się już z wody na wysoki
brzeg. Ksiądz nie zwracał uwagi na wołania; niepokój rozsadzał mu czaszkę. Przynaglał muła do
drogi poprzez zielony półmrok bananowego gaju i nie oglądał się za siebie. W ciągu wszystkich
tych lat były dwa miejsca, do których zawsze mógł wrócić i bezpiecznie odpocząć w ukryciu: jedno
to Concepcion, jego dawna parafia, która teraz była dla niego zamknięta; drugie to Carmen, gdzie
się urodził i gdzie byli pochowani jego rodzice. Wyobrażał sobie, że może będzie i trzecie, ale teraz
już nigdy tam nie wróci... Skierował łeb muła w stronę Carmen i znów objął ich las. Idąc w tym
tempie przybędą tam w nocy, czego właśnie pragnął. Bez bicia muł szedł nader opieszale, ze
zwieszonym łbem, pachnąc trochę krwią. Pochylony do przodu na wysokim siodle, ksiądz zasnął.
Śniło mu się, że mała dziewczynka w sztywnej sukience z białego muślinu recytowała katechizm.
Gdzieś opodal siedział biskup i grupa Dzieci Maryi, starszawe kobiety o szarych, twardych,
pobożnych twarzach, z przypiętymi do bluzek bladoniebieskimi wstążkami. Biskup pochwalił:
“Znakomicie... znakomicie” i klaskał w ręce - klap, klap. Jakiś mężczyzna we fraku powiedział:
“Brakuje pięćset pezów na nowe organy. Proponujemy urządzić specjalny koncert, na którym
mamy nadzieję... “ Przypomniał sobie w przerażającym olśnieniu, że nie powinien w ogóle się tam
znajdować... był w złej parafii... powinien właśnie prowadzić rekolekcje w Concepcion. Montez
pojawił się za dzieckiem w białym muślinie, gestykulując, przypominając mu... Co się stało
Montezowi? Miał zaschłą ranę na czole. Z okropną pewnością czuł, że dziecku grozi
niebezpieczeństwo. Powiedział: “Moja droga, moja droga” i obudził się: wolny, kołyszący chód
muła i odgłos kroków wróciły mu przytomność. Obejrzał się: Metys szedł za nim, ociekając wodą;
musiał przepłynąć rzekę. Gdy wyszczerzył zęby, przymilając się, dwa kły wystawały mu nad dolną
wargą. - Czego chcecie? - spytał ostro ksiądz. - Pan mi nie powiedział, że jedzie do Carmen. - A po
co miałem powiedzieć?
- Widzi pan, ja też chcę iść do Carmen, a lepiej podróżować w towarzystwie. - Miał na
sobie koszulę, parę białych spodni i pantofle gimnastyczne, przez jeden z nich widać było wielki
palec u nogi, pulchny i żółty jak robak, żyjący pod ziemią. Podrapał się pod pachami i podszedł
poufale do strzemienia księdza, mówiąc: - Czy nie uraziłem pana?
- Dlaczego nazywacie mnie “pan”?
- Każdy może poznać, że pan jest człowiekiem wykształconym. - Las jest otwarty dla
wszystkich - powiedział ksiądz. - Pan dobrze zna Carmen? - spytał człowiek. - Niezbyt dobrze.
mam tam paru przyjaciół. - Pan zapewne jedzie tam za interesem?
Ksiądz nic nie odpowiedział. Czuł na nodze lekki, błagalny dotyk ręki Metysa. Człowiek
znów zaczął:
- Osiem kilometrów stąd, niedaleko drogi, jest folwark. Dobrze byłoby tam stanąć na noc. -
Spieszę się - odparł ksiądz. - Ale co panu przyjdzie ze zjawienia się w Carmen o pierwszej czy
drugiej nad ranem? Moglibyśmy przespać się na folwarku i przyjść tam, zanim słońce będzie
wysoko. - Zrobię, jak mi się będzie podobało. - Oczywiście, proszę pana, oczywiście. - Obcy
milczał przez chwilę, po czym powiedział: - Nie jest dobrze podróżować w nocy bez broni. Co
innego człowiek jak ja...
- Jestem biednym człowiekiem - rzekł ksiądz. - Widzicie to sami. Nie ma z czego mnie
obrabować. - Ale poza tym jest gringo. Mówią, że to dzika bestia, prawdziwy pistolero. Podchodzi
do człowieka i mówi w swoim języku: “Stop! Wskaż mi drogę do takiego a takiego miejsca”, a
jeśli się nie rozumie, co on mówi, a jeszcze zrobi jakiś ruch, od razu strzela. Ale może senor zna
amerykański?
- Oczywiście, że nie. Skąd miałbym znać? Ja, biedny człowiek. Ale nie wierzę w byle
bajdę. - Pan jest z daleka?
Ksiądz zawahał się chwilę:
- Concepcion. - Tam już nie mógł więcej zaszkodzić. Metys wydawał się na razie
zadowolony. Szedł obok muła z ręką na strzemieniu. Co jakiś czas spluwał. Spoglądając w dół
ksiądz mógł widzieć jego wielki palec sunący po ziemi jak liszka. Prawdopodobnie człowiek ten
był niegroźny. To tylko warunki życia przyczyniały się do powstawania podejrzliwości. Nastał
zmierzch i prawie natychmiast zrobiło się ciemno. Muł poruszał się jeszcze wolniej. Dokoła nich
wybuchł gwar jak w teatrze, gdzie z opuszczeniem kurtyny rozpoczyna się wrzawa za kulisami i na
korytarzach. Jakieś nieznane stwory - może jaguary - ryczały w gęstwinie, małpy szeleściły na
wyższych gałęziach, a moskity brzęczały wokół jak maszyny do szycia. - Chce się pić po takim
marszu - powiedział człowiek. - Może pan ma przypadkiem jakiś napitek, proszę pana?
- Nie. - Jeśli pan chce być w Carmen przed trzecią, musi pan bić muła. Może ja wezmę
kijaszek?
- Nie, nie, niech sobie idzie, jak chce. Wszystko mi jedno... - powiedział śpiącym głosem. -
Pan mówi jak ksiądz. Szybko wróciła mu przytomność, ale nie mógł nic dojrzeć pod wielkimi
ciemnymi drzewami. - Cóż za bzdury pleciecie. - Ja jestem bardzo dobry chrześcijanin - rzekł
człowiek, głaszcząc stopę księdza. - Nie przeczę. Chciałbym móc powiedzieć to samo o sobie. -
Ach, pan powinien umieć poznać, komu można zawierzyć. - Splunął przyjaźnie. - Nie mam nikomu
nic do zawierzenia - odparł ksiądz. - Chyba te spodnie, ale są bardzo podarte. I tego muła. Widzicie
sami, że to nie jest dobry muł. Przez chwilę panowała cisza. Mieszaniec jakby rozważał ostatnie
słowa księdza, po czym ciągnął:
- To nie byłby zły muł, gdyby go pan dobrze traktował. Ja wiem najlepiej, jak się obchodzić
z mułami. Wyraźnie widać, że jest zmęczony. Ksiądz spojrzał na szary, kiwający się, durny łeb. -
Tak myślicie?
- Ile pan wczoraj przejechał?
- Może ze czterdzieści kilometrów. - Nawet muł musi odpoczywać. Ksiądz wyjął bose nogi
ze strzemion i zlazł na ziemię. Przez niecałą minutę muł szedł nieco szybciej, po czym jeszcze
bardziej zwolnił tempo. Gałęzie i korzenie na leśnej ścieżce pocięły księdzu nogi, tak że już po
pięciu minutach zaczął krwawić. Na próżno starał się nie kuleć. Mieszaniec zawołał:
- Jakie pan ma delikatne nogi! Powinien pan nosić buty. Z uporem powtórzył:
- Jestem biednym człowiekiem. - Tak pan nigdy nie zajdzie do Carmen. Miejże rozum,
człowieku. Jeśli pan nie chce zboczyć z drogi do folwarku, to niecałe dwa kilometry stąd jest mały
szałas. Możemy tam się przespać parę godzin, a i tak będziemy w Carmen o świcie. - Coś
zaszeleściło w trawie obok ścieżki. Ksiądz pomyślał, że to węże, a on ma gołe nogi. Moskity, niby
małe lekarskie strzykawki napełnione trucizną, mierzące w żyły, kłuły go w przeguby rąk. Czasem
świetlista bańka robaczka świętojańskiego zbliżała się do twarzy Metysa, to zapalając się, to gasnąc
jak latarka elektryczna. Mieszaniec mówił dalej z wyrzutem: - Pan mi nie ufa. Dlatego właśnie, że
jestem człowiekiem, który chętnie wyświadcza dobre uczynki obcym, dlatego że staram się
postępować po chrześcijańsku, pan mi nie ufa. - Robił wrażenie, jakby sztucznie starał się wywołać
w sobie wybuch złości. - Gdybym chciał pana obrabować - dodał - czyż nie mógłbym już był tego
zrobić? Przecież pan jest stary. - Nie tak bardzo znów stary - odparł łagodnie ksiądz. Jego sumienie
zaczęło z przyzwyczajenia pracować: było jak automat, który przyjmuje każdą monetę, nawet
blaszkę oszusta. Słowa pyszne, pożądliwe, zazdrosne, tchórzliwe, niewdzięczne - wszystkie one
wywoływały odpowiedni oddźwięk. Wszystkie stosowały się do niego. - Straciłem wiele godzin
prowadząc pana do Carmen - powiedział mieszaniec. - Nie chcę żadnego wynagrodzenia, bo jestem
dobrym chrześcijaninem. Prawdopodobnie straciłem przez to sporo grosza w domu, ale mniejsza o
to...
- Jeśli się nie mylę, mówiliście, że macie coś do załatwienia w Carmen - odparł łagodnie
ksiądz. - Kiedy to powiedziałem? - Tak, widocznie nie pamiętał... może sam był także
niesprawiedliwy... - Dlaczego miałbym mówić nieprawdę? Nie, straciłem cały dzień, żeby panu się
przysłużyć, a pan nie zwraca uwagi na to, że przewodnik jest zmęczony...
- Nie potrzebowałem przewodnika - protestował słabo. - Tak pan mówi, kiedy droga jest
prosta, ale gdyby nie ja, już dawno by pan wybrał złą ścieżkę. Sam pan powiedział, że nie zna
dobrze Carmen. Dlatego poszedłem z panem. - Oczywiście, że staniemy na odpoczynek, skoro
jesteście zmęczeni - powiedział ksiądz. Czuł się zawstydzony swoim brakiem zaufania, ale mimo
to podejrzenie zostało jak narośl, którą tylko nożem można wyciąć. Po upływie pół godziny
przybyli na małą polanę do szałasu z gliny i gałęzi. Musiał go sklecić jakiś chłop, którego wypędził
zewsząd napierający las - niepohamowana siła natury, której nie zdołał powstrzymać ani siekierą,
ani ogniem. Sczerniała ziemia nosiła jeszcze na sobie ślady zmagań mających na celu usunięcie
gąszczu, zdobycie mizernego, niewystarczającego zbioru. - Ja zajmę się mułem. Niech pan wejdzie
do środka, położy się i odpocznie - powiedział Metys. - Ale to przecież wy jesteście zmęczeni. - Ja
zmęczony? - zdziwił się Metys. - Skąd panu to przyszło do głowy? Ja się nigdy nie męczę. Z
ciężkim sercem ksiądz zdjął torbę umocowaną przy siodle, pchnął drzwi i wszedł do środka w
zupełną ciemność. Zaświecił zapałkę: nie było mebli, tylko wzniesienie z ubitej ziemi i słomiana
mata, zbyt podarta, żeby opłacało się ją stąd zabierać. Zapalił świecę i wytopionym z niej woskiem
przylepił ją do podłogi, po czym usiadł i czekał. Tamten długo nie wracał. W zaciśniętej ręce
ksiądz wciąż jeszcze trzymał kulkę papieru, ocaloną z teczki. Trzeba zachować przy sobie jakieś
sentymentalne pamiątki, jeśli ma się w ogóle żyć. Argument niebezpieczeństwa stosuje się tylko do
tych, co żyją bezpiecznie. Zastanawiał się, czy Metys ukradł jego muła i wyrzucał sobie własną
nieuniknioną podejrzliwość. Wtem drzwi się otworzyły i wszedł Metys - dwa żółte kły i paznokcie
drapiące pod pachą. Usiadł na ziemi opierając się o drzwi i powiedział:
- Niech pan śpi. Pan jest zmęczony. Obudzę pana, kiedy będziemy mieli ruszać. - Nie
jestem bardzo śpiący. - Niech pan zdmuchnie świecę. Będzie się panu lepiej spało. - Nie lubię
ciemności - powiedział ksiądz. Bał się. - A może ksiądz odmówi wieczorną modlitwę?
- Dlaczego mnie tak tytułujecie? - spytał ostro, patrząc ponad widoczną w ciemnościach
podłogę w kierunku miejsca, gdzie przy drzwiach siedział Metys. - Och, oczywiście, że się
domyśliłem. Ale ksiądz się nie potrzebuje mnie bać. Jestem dobrym chrześcijaninem. - Jesteście w
błędzie. - Mógłbym łatwo się przekonać, nieprawdaż? - odparł mieszaniec. - Wystarczyłoby,
gdybym powiedział: niech ksiądz wysłucha mojej spowiedzi. Ksiądz nie mógłby odmówić
człowiekowi z ciężkim grzechem na sumieniu. Ksiądz nie odpowiedział nic, czekając na to żądanie
spowiedzi. Ręka trzymająca papiery drżała nerwowo. - Och, ksiądz nie potrzebuje się mnie
obawiać - ciągnął ostrożnie Metys. - Ja bym księdza nie wydał. Jestem chrześcijaninem. Tylko
myślałem, że modlitwa... by się przydała...
- Nie trzeba być księdzem, żeby umieć się modlić. - Zaczął mówić: - “Pater noster qui es in
coelis... - a moskity zlatywały się z brzęczeniem do płomienia świecy. Był zdecydowany nie spać.
Metys miał jakiś plan. Nawet sumienie przestało oskarżać księdza o brak miłości. Wiedział.
Znajdował się w obecności Judasza. Oparł głowę o ścianę i na pół przymknął oczy. Przypomniał
sobie Wielki Tydzień w dawnych czasach, gdy wypchany Judasz był wieszany na dzwonnicy.
Chłopcy robili zgiełk puszkami i grzechotkami, a wysoko nad drzwiami huśtała się kukła. Starzy,
stateczni parafianie wysuwali czasem sprzeciwy. Mówili, że to bluźnierstwo bawić się kukłą
człowieka, który wydał Zbawiciela. Ale ksiądz nic nie odpowiadał i pozwalał na kontynuowanie
tego zwyczaju. Wydawało mu się słuszne, że zdrajca świata był przedmiotem pośmiewiska. W
przeciwnym razie można go było zbyt łatwo idealizować robiąc z niego człowieka, który walczył z
Bogiem, Prometeusza, szlachetną ofiarę beznadziejnej walki. - Pan nie śpi? - rozległ się szept od
drzwi. Ksiądz nagle parsknął śmiechem, jak gdyby także i ten człowiek był absurdem: kukłą o
wypchanych słomą nogach, malowanej twarzy, w starym słomianym kapeluszu, która miała być
wkrótce spalona na placu, wśród politycznych przemówień i sztucznych ogni. - Pan nie może spać?
- Śniło mi się coś - szepnął ksiądz. Otworzył oczy i zobaczył, że człowiek przy drzwiach
trząsł się: dwa ostre kły podskakiwały w górę i w dół na dolnej wardze. - Jesteście chorzy?
- Trochę gorączki - powiedział tamten. - Pan ma jakieś lekarstwo?
- Nie. Drzwi zaskrzypiały, gdy plecami Metysa wstrząsnął dreszcz. - to przez to, że
przepłynąłem rzekę...
Osunął się niżej na podłogę i przymknął oczy. Po ziemnym barłogu łaziły moskity z
opalonymi skrzydłami. ksiądz myślał: Nie powinienem spać, to zbyt niebezpieczne. Muszę uważać
na niego. Rozwarł pięść i wygładził papier. Był tam słabo widoczny napis ołówkiem: poszczególne
słowa, początek i koniec jakichś zdań, cyfry. Teraz, gdy nie miał już swojej teczki, był to jedyny
dowód, jaki mu pozostał, że życie kiedyś było inne. Nosił go z sobą jak talizman, bo jeśli życie
dawniej tak wyglądało, może jeszcze znów takie będzie. W gorącym powietrzu bagnistej równiny
płomień świecy palił się drgającym punkcikiem dymu. Ksiądz przysunął do niego papier i wyczytał
słowa: “Bractwo Ołtarzowe, Bractwo Przenajświętszego Sakramentu, Dzieci Maryi”, po czym
spojrzał znów w górę i w ciemnościach zobaczył żółte, malaryczne oczy Metysa wpatrzone w
niego. Chrystus nie zastałby Judasza śpiącego w ogrodzie, Judasz mógł czuwać dłużej niż godzinę.
- Co to za papier... proszę księdza? - spytał tamten kusząco, drżąc przy drzwiach. - Nie nazywajcie
mnie księdzem. To jest lista nasion, które mam kupić w Carmen. - Pan umie pisać?
- Umiem czytać. Spojrzał znów na papier i zauważył wyblakły napis ołówkiem. Był to jakiś
nieortodoksyjny dowcip, coś o “jednej naturze”. Robił aluzję do swej tuszy i dobrego obiadu, jaki
właśnie zjadł. Parafianom nie bardzo odpowiadało jego poczucie humoru.
Był to obiad wydany w Concepcion dla uczczenia dziesięciolecia rocznicy jego święceń.
Siedział na środkowym miejscu przy stole z... kto był po jego prawicy? Podano dwanaście dań...
powiedział też coś o dwunastu apostołach; nie uważali tego za dowcip w najlepszym guście. Był
jeszcze całkiem młody i jakiś diablik kusił go do przekomarzania się z tymi wszystkimi
pobożnymi, podtatusiałymi i szacownymi osobami z Concepcion, które go otaczały, ozdobione
wstęgami swoich bractw i odznakami. Wypił troszeczkę za wiele: w owych dniach nie był
przyzwyczajony do alkoholu. Nagle przypomniało mu się, kto siedział po jego prawej ręce:
Montez, ojciec człowieka, którego rozstrzelano. Montez wygłosił dłuższe przemówienie. Zdał
sprawozdanie z działalności Bractwa Ołtarzowego w zeszłym roku: saldo w kasie wynosiło
dwadzieścia dwa pezy. Zanotował je do dyskusji, po prostu “B. O. 22”. Montezowi bardzo zależało
na stworzeniu filii Stowarzyszenia Świętego Wincentego a Paulo. Jakaś kobieta skarżyła się, że w
Concepcion sprzedawane były złe książki, sprowadzane ze stolicy na mule; jej dziecku wpadła w
ręce jedna z tych książek, zatytułowana: “Mąż na jedną noc”. W swoim przemówieniu przyrzekł,
że napisze w tej sprawie do gubernatora. Gdy tylko to powiedział, miejscowy fotograf zapalił
magnezję, mógł więc pamiętać siebie w tej chwili, jak gdyby był kimś obcym, kto przyciągnięty
wrzawą radosnej odświętnej i dziwnej uroczystości, przyglądał się temu na uboczu, z zazdrością, i
może nieco ubawiony obserwował tłustego, młodego księdza, który stał wyciągnąwszy dłoń
władczym ruchem, podczas gdy język bawił się z satysfakcją słowem “gubernator”. Wargi
otaczających go ludzi były rozwarte jak u ryb, a twarze świeciły bielą magnezji, pozbawione rysów
i znamion indywidualności. Ta chwila poczucia władzy przywróciła mu nagle powagę. Przestał
zachowywać się poufale i wszyscy odetchnęli. Powiedział:
“Jakkolwiek saldo dwudziestu dwóch pezów w księgach Bractwa Ołtarzowego jest zupełnie
rewolucyjnym wydarzeniem w Concepcion, nie jest to jedyny powód, dla którego możemy sobie
pogratulować ostatniego roku. Liczba członków Dzieci Maryi zwiększyła się o dziewięć osób, a
Bractwo Przenajświętszego Sakramentu przyczyniło się do tego, że nasze doroczne rekolekcje były
zeszłej jesieni bardziej udane niż zwykle. Ale nie powinniśmy spoczywać na laurach. Przyznam
się, że mam pewne plany, które mogą was, drodzy moi, nieco zdziwić. Wiem, że uważacie mnie za
człowieka o nadmiernych ambicjach. Otóż pragnę, by Concepcion miało lepszą szkołę, co
oczywiście oznacza także lepszą plebanię. Jesteśmy dużą parafią i ksiądz ma tu ważną pozycję do
utrzymania. Nie myślę o sobie, ale o Kościele. I nie zatrzymamy się na tym, jakkolwiek należy się
obawiać, że nawet w miejscowości tak dużej jak Cocepción zdobycie na to pieniędzy zajmie wiele
lat”. Gdy to mówił, widział przed sobą całe życie w pogodnych barwach. Był ambitny. Dlaczego
pewnego dnia nie miałby się znaleźć w stolicy prowincji na jakiejś funkcji przy katedrze,
zostawiwszy komu innemu do spłacania długi w Concepcion? Energicznego księdza poznawano
zwykle po jego długach. Ciągnął wymachując swą pulchną i wymowną ręką: “Oczywiście naszemu
drogiemu Kościołowi zagraża tu, w Meksyku, wiele niebezpieczeństw. W naszej prowincji mamy
wyjątkowe szczęście. Na północy niektórzy ludzie postradali życie i my również musimy być
gotowi - tu odświeżył zaschłe usta łykiem wina - na najgorsze. Czuwajcie i módlcie się - mówił
dalej niepewnie - czuwajcie i módlcie się. Diabeł jako lew ryczący... “ Dzieci Maryi wpatrywały się
w niego z lekka otwartymi ustami, a bladoniebieskie wstążki przecinały ukośnie ich ciemne,
odświętne bluzki. Mówił długo, rozkoszując się dźwiękiem własnego głosu. Skrytykował pomysł
Monteza w sprawie Stowarzyszenia Świętego Wincentego a Paulo, bo trzeba było pilnować, żeby
świecy ludzie nie zagalopowywali się zbyt daleko. Następnie opowiedział uroczą historyjkę o
śmierci pewnej dziewczynki. Umierała na gruźlicę w wieku jedenastu lat, niezachwiana w wierze;
nagle spytała, kto stoi przy jej łóżku, a gdy jej powiedziano: “To ksiądz X. Y.”, odparła: “Nie, nie.
Ja znam księdza X. Y. Myślę o tym panu w złotej koronie”. Któraś z członkiń Bractwa
Przenajświętszego Sakramentu płakała. Wszyscy czuli się bardzo szczęśliwi. To była prawdziwa
historia, tylko nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał. Może kiedyś wyczytał w jakiejś
książce. Ktoś napełnił znów jego szklankę. Odetchnął głęboko i powiedział: “Moje dzieci... “
... a gdy Metys poruszył się i chrząknął przy drzwiach, otworzył oczy i dawne życie zostało
zdarte jak nalepka. Ubrany w podarte spodnie peona leżał w ciemnym dusznym szałasie, a na
głowę jego była naznaczona cena. Cały świat się zmienił: nigdzie nie było kościoła; nigdzie nie
było brata - księdza, z wyjątkiem wyrzutka padre Jose w stolicy. Leżał wsłuchując się w ciężki
oddech mieszańca i zastanawiał się, dlaczego nie poszedł śladem ojca Jose i nie zastosował się do
nowych praw. Byłem zbyt ambitny - myślał. Oto powód. Może padre Jose jest lepszym
człowiekiem: był tak pokorny, że potrafił znieść każdą ilość drwin. W najlepszych czasach nigdy
nie uważał się za godnego kapłaństwa. Kiedyś za dawnych dobrych czasów, kiedy rządził jeszcze
stary gubernator, odbywała się w stolicy konferencja duchowieństwa parafialnego. Pamiętał, jak
padre Jose wchodził ukradkiem pod koniec każdego zebrania i siedział na wpół niewidoczny,
przykucnięty w tylnym rzędzie, nigdy nie zabierając głosu. Nie dlatego - żeby - jak niektórzy
bardziej intelektualnie nastawieni księża - był zbyt skrupulatny: po prostu napełniało go
przytłaczające poczucie obecności Boga. W czasie podniesienia można było widzieć, że drżą mu
ręce. Nie był jak święty Tomasz, który musiał dotknąć ręką rany, by uwierzyć. W czasie każdej
mszy rany krwawiły dla niego na nowo. Pewnego razu padre Jose zwierzył mu się w przypływie
zaufania: “Za każdym razem... tak się boję”. Jego ojciec był peonem. Ale z nim rzecz miała się
inaczej: on był ambitny. Podobnie jak padre Jose nie był intelektualistą, ale jego ojciec miał sklepik
i dlatego on sam znał wartość salda w kwocie dwudziestu dwu pezów: wiedział też, jak się załatwia
formalności hipoteczne. Nie zamierzał pozostać przez całe życie proboszczem niewielkiej parafii.
Jego ambicje wracały teraz do niego z lekkim posmakiem komizmu. W świetle płomienia świecy
parsknął cichym śmiechem. Metys otworzył oczy i spytał:
- Pan jeszcze nie śpi?
- Śpijcie sami - powiedział ksiądz ocierając rękawem spoconą twarz. - Tak mi zimno. - To
tylko febra. Może chcecie tę koszulę. Nie jest nadzwyczajna, ale zawsze coś. - Nie, nie. Nie chcę
nic od pana. Pan mi nie ufa. Tak, gdyby był pokorny jak padre Jose, mógłby żyć teraz w stolicy z
Marią na pensji państwowej. To pycha, diabelska pycha kazała mu leżeć tutaj i ofiarować koszulę
człowiekowi, który chciał go wydać. Nawet jego usiłowania ucieczki były robione bez
przekonania, z powodu pychy - grzechu, przez który upadli aniołowie. Gdy pozostał jedynym
księdzem w prowincji, jego pycha jeszcze bardziej wzrosła. Wyobrażał sobie, że jest dzielnym
bojownikiem, który roznosi Boga z narażeniem własnego życia, a pewnego dnia otrzyma nagrodę...
Modlił się w półmroku: “O Boże, przebacz. Jestem pysznym, pożądliwym, chciwym człowiekiem.
Zanadto lubowałem się we władzy. Ci ludzie to męczennicy, osłaniają mnie własnym życiem. Oni
zasługują na to, by męczennik nimi się zajmował, a nie głupiec taki jak ja, którego pociąga tyle
grzechów. Może lepiej, jeśli ucieknę, jeśli powiem światu, jak tutaj jest. Może zostanie przysłany
tu jakiś dobry człowiek płonący miłością... “ Jak zwykle jego spowiedź przed sobą samym zmalała
do praktycznego zagadnienia: co mam zrobić?
Przy drzwiach Metys spał niespokojnie. Jak mało miał powodów do tego, by się pysznić.
Tego roku odprawił tylko cztery msze i wysłuchał może ze stu spowiedzi. Wydawało mu się, że
nieuk z pierwszego lepszego seminarium tyle samo mógłby zdziałać... lub więcej. Zachowując
wszelką ostrożność podniósł się i zaczął iść na palcach bosych nóg przez izbę. Musi dostać się do
Carmen i znów odejść stamtąd i to szybko, przed tym człowiekiem... Otwarte usta ukazywały
blade, twarde, bezzębne dziąsła; chrząkał i rzucał się we śnie, potem przewrócił się na podłogę i
leżał bez ruchu. Sprawiał wrażenie człowieka opuszczonego, który zrezygnował z dalszej walki i
leżał powalony jakąś mocą... Ksiądz miał jeszcze tylko przejść ponad jego nogami i pchnąć drzwi,
które otwierały się na zewnątrz. Przekroczył jedną nogą ciało Metysa, gdy ręka tamtego chwyciła
go za kostkę. - Dokąd pan idzie? - Metys wpatrywał się w niego. - Za potrzebą - odparł ksiądz.
Ręka wciąż trzymała go za kostkę. - Dlaczego pan nie może zrobić tego tutaj? - skomlał. - Kto ojcu
broni? Pan jest ojcem, nieprawdaż?
- Mam dziecko - powiedział ksiądz - jeśli o to wam chodzi. - Ksiądz wie, o co mi chodzi.
Ksiądz zna się na Bogu. - Rozpalona ręka wciąż trzymała go. - Może ksiądz ma Go tu... w kieszeni.
Ksiądz nosi Go z sobą, no nie? Na wypadek, jeśli ktoś jest chory. Dlaczego ksiądz mi Go nie da? A
może ksiądz myśli, że On by nie chciał mieć ze mną nic do czynienia... gdyby wiedział?
- Bredzicie w gorączce. Ale człowiek mówił bez przerwy. Księdzu przyszło na myśl źródło
naftowe, na które poszukiwacze natrafili niedaleko Concepcion. teren widocznie nie był na tyle
bogaty, żeby warto go było eksploatować, ale przez czterdzieści osiem godzin widać było na tle
nieba czarną fontannę tryskającą z bagnistej, bezużytecznej ziemi - zmarnowało się wtedy jakieś
dwieście tysięcy litrów na godzinę. Było to jak instynkt religijny człowieka, wybuchający nagle w
górę w postaci czarnej kolumny gniewu i nieczystości, płynących na marne. - Powiedzieć księdzu,
co ja zrobiłem? Ksiądz ma obowiązek tego wysłuchać. Brałem pieniądze od kobiet, żeby robić,
ksiądz wie co, i dawałem pieniądze chłopcom...
- Nie chcę tego słuchać. - To księdza obowiązek. - Jesteście w błędzie. - O nie, ja mam
rację. Ksiądz mnie nie nabierze. Niech ksiądz słucha. Dawałem pieniądze chłopcom... Ksiądz wie,
o co mi chodzi. I jadłem mięso w piątki. - Okropna mieszanina zwierzeń ordynarnych, trywialnych
i groteskowych płynęła spomiędzy dwóch żółtych kłów, a ręka obejmująca kostkę księdza trzęsła
się i trzęsła od febry. - Kłamałem, nie pościłem w czasie Wielkiego Postu, nie wiem, od ilu lat.
Kiedyś miałem dwie kobiety... powiem księdzu, co zrobiłem...
Miał ogromne poczucie własnej ważności, nie był zdolny do wyobrażenia sobie świata, w
którym miałby tylko typową rolę, świata zdradliwego, gwałtownego i pożądliwego, w którym jego
bezwstyd był nic nie znaczącym drobiazgiem. Jakże często ksiądz słyszał to samo na spowiedzi.
Ludzie byli tak ograniczeni: brakło im pomysłowości nawet na wynalezienie jakiegoś nowego
występku; tyle i zwierzęta wiedziały. To za ten świat umarł Chrystus. Im więcej zła się widziało i
słyszało koło siebie, tym większa chwała łączyła się z tą śmiercią. Zginąć za to, co dobre czy
piękne - za dom, dzieci lub cywilizację - to było bardzo łatwe. Ale tylko Bóg mógł się zdobyć na
śmierć za ludzi letnich i zepsutych. Spytał:
- Czemu mi to wszystko mówicie?
Tamten leżał wyczerpany i milczał. Zaczynał ociekać potem, jego ręka rozluźniła chwyt.
Ksiądz pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Panowała zupełna ciemność. Jak znaleźć muła? Stał
nasłuchując. Coś wyło i to niezbyt daleko. Bał się. Za nim w szałasie paliła się świeca i dochodził
stamtąd jakiś dziwny, bulgoczący odgłos: Metys płakał. Znów przyszedł mu na myśl teren naftowy,
małe czarne kałuże i bańki wydymające się powoli, pękające i znów zaczynające się wydymać.
Ksiądz zaświecił zapałkę i szedł prosto przed siebie: jeden, dwa, trzy kroki i... wpadł na drzewo. W
tej nieprzeniknionej ciemności zapałka nie miała większego znaczenia niż robaczek świętojański.
Szepnął: “Mula, mula”. Bał się krzyknąć, żeby Metys go nie usłyszał. Poza tym było mało
prawdopodobne, żeby głupie zwierzę dało mu jakąś odpowiedź. Nienawidził je: kołyszącej się
głowy, spłaszczonej jak mandarynka, żującego, łapczywego pyska, zapachu krwi i odchodów.
Zaświecił drugą zapałkę i znów zaczął iść, po paru krokach znów natrafił na drzewo. Z szałasu
wciąż wydobywały się bulgoczące dźwięki. Musi dostać się do Carmen i wyjechać stamtąd, zanim
ten człowiek będzie miał możność zawiadomić policję. Zaczął znów przemierzać polankę: raz,
dwa, trzy, cztery i... drzewo. Coś poruszyło się pod jego nogą i pomyślał o skorpionach. Raz, dwa,
trzy... i nagle dobiegł go z ciemności groteskowy ryk muła; był głodny lub może zwęszył jakieś
zwierzę. Muł był spętany kilka metrów za szałasem. Światło świecy znikło mu z oczu. Zapałki
kończyły się, ale po dwóch dalszych próbach znalazł muła. Mieszaniec rozsiodłał go i ukrył siodło.
Ksiądz nie mógł tracić więcej czasu na szukanie. Wsiadł na muła i wtedy zrozumiał, że
niemożliwością jest zrobienie jednego kroku bez założenia mułowi na szyję kawałka sznura.
Próbował ciągnąć go za uszy, ale nie było w nich więcej czucia niż w klamkach drzwi. Stał
nieruchomo jak konny posąg. Ksiądz zaświecił zapałkę i przysunął płomień do boku muła, który
nagle wyrzucił w górę kopyta, tak że ksiądz upuścił zapałkę. Muł znów stał bez ruchu, ze
zwieszonym posępnie łbem i wielkim przedpotopowym zadem. Głos z szałasu odezwał się
oskarżająco:
- Ksiądz zostawia mnie tutaj, żebym zginął. - Nonsens - powiedział ksiądz. - Śpieszy mi się.
Będziecie się dobrze czuli rano, ale ja nie mogę czekać na was. W ciemności dało się słyszeć jakieś
szamotanie. Ksiądz poczuł rękę, która chwyciła go za bosą nogę. - Niech mnie ksiądz nie zostawia
samego - mówił głos. - Błagam księdza jako... chrześcijanina. - Nic wam się tu nie stanie. - Skąd
można mieć pewność, skoro gringo gdzieś tu się włóczy?
- Nie wiem nic o gringo. Nie spotkałem nikogo, kto go widział. Poza tym on jest tylko
takim samym człowiekiem...
- Nie chcę być sam. Mam przeczucie...
- Niech będzie - rzekł ksiądz ze znużeniem - poszukajcie siodła. Gdy osiodłał muła,
wyruszyli w dalszą drogę. Metys znów trzymał za strzemię. Milczeli. Co pewien czas mieszaniec
potykał się. Zaczynał się szary, fałszywy świt. Mała iskra okrutnej satysfakcji żarzyła się gdzieś na
dnie umysłu księdza: to był Judasz chory i chwiejny, i przerażony w ciemności. Wystarczyłoby
tylko popędzić muła uderzeniem, żeby zostawić go samego w lesie. W pewnej chwili końcem kija
zmusił muła do mozolnego kłusa, ale poczuł szarpnięcie: ręka Metysa szarpała za strzemię,
hamując go. Usłyszał jęk, który brzmiał jak: “O Matko Boska”. Pozwolił mułowi zwolnić kroku.
Modlił się w milczeniu: “Boże, zmiłuj się nade mną”. Chrystus umarł także i za tego człowieka.
Jakże więc mógł sądzić, że ze swą pychą i żądzą, i tchórzostwem był bardziej godzien tej śmierci
niż ów mieszaniec? Ten człowiek zamierzał zdradzić go za pieniądze, które były mu potrzebne, a
on sam dlaczego zdradził Boga? Nawet nie dla prawdziwej namiętności. Spytał:
- Źle się czujecie? - Nie było odpowiedzi. Zsiadł z muła i powiedział: - Siadajcie. Ja się
przejdę kawałek na piechotę. - Nic mi nie jest - odparł Metys głosem, w którym brzmiała
nienawiść. - Lepiej wsiądźcie. - Księdzu się zdaje, że jest bardzo szlachetny. Że pomaga swoim
nieprzyjaciołom. To po chrześcijańsku, prawda?
- Czy wy jesteście moim nieprzyjacielem?
- Ksiądz tak myśli. Ksiądz myśli, że ja lecę na siedemset pezów. Tyle wynosi nagroda.
Ksiądz myśli, że biednego człowieka jak ja nie stać na to, żeby nie donieść policji...
- Bredzicie w gorączce. Tamten odpowiedział cichym głosem, w którym przebijała
chytrość:
- Oczywiście, ksiądz ma rację. - Radzę wam wsiąść. - Metys omal nie upadł. Ksiądz musiał
go podeprzeć. Zwieszał się bezwładnie z muła, z ustami prawie na wysokości twarzy księdza, który
czuł jego nieprzyjemny oddech. - Ubogi człowiek nie ma wyboru, proszę księdza - odezwał się
Metys. - Gdybym był bogatym człowiekiem... tylko trochę bogatym... byłbym dobry. Nagle, bez
żadnego powodu, przyszły księdzu na myśl Dzieci Maryi objadające się ciastkami. Zachichotał i
rzekł:
- Wątpię, czy to byłaby dobroć...
- Co ksiądz powiedział? Ksiądz mi nie ufa - mówił dalej powoli - a że jestem biedny, ksiądz
mi nie ufa... - Opadł na kulę siodła trzęsąc się i oddychając ciężko. Ksiądz podtrzymywał go jedną
ręką i powoli posuwali się w stronę Carmen. To nie miało sensu: nie mógł tam się teraz zatrzymać.
Nie było rzeczą wskazaną nawet wchodzić do wsi. Bo jeśli to się rozniesie, ktoś przypłaci życiem:
wezmą zakładnika. Gdzieś daleko zapiał kogut. Z gąbczastego gruntu podniosła się mgła na
wysokość kolan. Pomyślał o wybuchach magnezji pomiędzy stołami na kozłach, wśród gołych
ścian sali parafialnej. O której godzinie piały koguty? Jednym z najdziwniejszych fenomenów na
świecie był teraz zupełny brak zegarów. Można było chodzić cały rok i nie słyszeć, jak bije zegar.
Zegary były związane z kościołami. Jako jedyna miara czasu zostały więc tylko szare, powolne
świtania i śpiesznie zapadające noce. Zwisający z siodła mieszaniec powoli stał się widoczny. Żółte
kły sterczały z otwartych ust. Ksiądz pomyślał, że ten człowiek rzeczywiście zasługiwał na swą
nagrodę: siedemset pezów to nie było znów tak wiele, ale przypuszczalnie mógł żyć za to przez
cały rok w tej zakurzonej, beznadziejnej wsi. Znów zachichotał. Nigdy nie potrafił brać powikłań
losu zupełnie serio. A było rzeczą całkiem możliwą, że rok bez kłopotów może ocalić duszę tego
człowieka. Wystarczyło tylko spojrzeć na odwrotną stronę każdej sytuacji, żeby natychmiast
wyłoniły się te drobne, absurdalne sprzeczności. Uległ kiedyś rozpaczy... a powstała z tego ludzka
dusza i miłość... nie najlepsza miłość, ale zawsze miłość. Metys rzekł nagle:
- To los tak chciał. Kiedyś jasnowidz mi powiedział... nagroda...
Przytrzymał mieszańca mocno w siodle i szedł dalej. Jego stopy krwawiły, ale niedługo
stwardnieją. Dziwna cisza opadła na las i stopiła się we mgle rozsnutej nad ziemią. Noc była
hałaśliwa, ale teraz wszędzie panował spokój, jakby zawieszenie broni, gdy działa obu stron
milczą. Można było pomyśleć, że cały świat wsłuchuje się w coś, czego nigdy przedtem nie słyszał:
w spokój. Doszły go słowa:
- Ksiądz jest tym księdzem, co?
- Tak. - Miał wrażenie, jak gdyby obaj wyszli z przeciwległych okopów i spotkali się na
ziemi niczyjej, pomiędzy drutami, żeby zawrzeć braterstwo. Pamiętał opowiadanie z wojny
europejskiej: jak podczas ostatnich lat pod wpływem impulsu żołnierze wrogich armii spotykali się
czasem pomiędzy liniami. “Ty naprawdę jesteś Niemcem?” - mogli spytać z niedowierzaniem na
widok twarzy podobnej do własnej, albo: “Ty jesteś Anglikiem?” - Tak - powtórzył, a muł wlókł
się dalej. Zdarzało się w dawnych czasach, gdy uczył katechizmu, że indiańskie dziecko o czarnych
jak guziczki oczach pytało go: “Jaki jest ten Pan Bóg?” Dawał gładką odpowiedź, przyrównując
Go do ojca i matki lub czasem do brata i siostry, usiłując wyobrazić Boga w postaci wszystkich
uczuć i stosunków ludzkich połączonych w ogromnej, a jednak osobowej miłości... Ale centralnym
punktem jego własnej wiary była przemożna tajemnica, że stworzeni jesteśmy na obraz Boży. Bóg
był ojcem, ale był także policjantem, zbrodniarzem, kapłanem, szaleńcem i sędzią. Coś podobnego
do Boga zwisało z szubienicy lub skręcało się w dziwacznych pozach pod kulami na dziedzińcu
więziennym, albo też przeginało się jak spółkujący wielbąłd. Siadywał w konfensjonale,
wysłuchując skomplikowanych relacji o pomysłowych zboczeniach, jakie potrafił wymyślić obraz
Boży. Także i teraz obraz Boży podskakiwał w górę i w dół na grzbiecie muła, a żółte zęby
sterczały mu nad dolną wargą. Obraz Boży wreszcie zdobył się na ów rozpaczliwy odruch buntu z
Marią w szałasie wśród szczurów. Czasem pewnie dla żołnierza pociechą jest fakt, że obie strony
dokonują takich samych okrucieństw: nikt nigdy nie jest sam. - Czujecie się lepiej teraz? - spytał. -
Nie zimno wam, co? Ani nie gorąco? - Położył rękę na ramieniu obrazu Bożego z uczuciem jakby
wymuszonej tkliwości. Człowiek milczał i tylko zsuwał się z grzbietu muła to w jedną stronę, to w
drugą. - Już niedaleko - powiedział ksiądz zachęcająco. Musiał się teraz zdecydować. Obraz
Carmen był w jego pamięci wyraźniejszy niż jakiejkolwiek innej wsi czy miasta w prowincji.
Długa, trawiasta pochyłość rozciągała się od rzeki do cmentarza, który znajdował się na niewielkim
wzgórku, wysokim może na kilka metrów, gdzie byli pochowani jego rodzice. Ściana cmentarza
zawaliła się. Parę krzyży zostało połamanych przez gorliwców. Jakiś anioł stracił jedno ze
skrzydeł, a nie uszkodzone jeszcze nagrobki pochylone pod kątem ostrym tonęły w wysokiej,
bagiennej trawie. Posąg Matki Boskiej stracił uszy i ręce i stał niby jakaś pogańska Wenus nad
grobem bogatego, a zapomnianego dziś handlarza drzewem. Dziwny był ten szał oszpecenia,
zwłaszcza że - rzecz jasna - nigdy nie dało się oszpecić całkowicie tych pomników. Gdyby Bóg
wyglądał jak ropucha, można byłoby oczyścić kulę ziemską z ropuch. Ale gdy Bóg wyglądał jak
człowiek, nie wystarczało zadowolić się kamiennymi figurami, trzeba było zabić wśród grobów
siebie samego. - Czujecie się dość mocni teraz, żeby się utrzymać? - spytał i usunął rękę. Ścieżka
rozdzielała się. Jedna droga prowadziła do Carmen, druga na zachód. Uderzając po zadzie muła
popchnął go na drogę wiodącą do Carmen. - Będziecie tam za dwie godziny - rzekł i stał patrząc,
jak muł idzie w stronę jego rodzinnej wioski z donosicielem przewieszonym przez siodło. Metys
zrobił wysiłek, żeby usiąść. - Dokąd ksiądz idzie?
- Jesteście moim świadkiem, że nie byłem w Carmen - powiedział ksiądz. - A jeśli
powołacie się tam na mnie, dadzą wam jeść. - Dlaczego... dlaczego... - mieszaniec usiłował
wykręcić w tył łeb muła, ale nie miał dość siły na to. Muł szedł wciąż naprzód. Ksiądz wołał za
nim:
- Pamiętajcie! Nie byłem w Carmen...
Ale dokąd mógł teraz pójść? Powstało w nim przeświadczenie, że było tylko jedno miejsce
w całym kraju, dokąd mógł pójść bez obawy, że narazi niewinnego człowieka na wzięcie jako
zakładnika. Ale nie mógł tam pójść tak ubrany... Metys trzymał się mocno kuli siodła i przewracał
błagalnie żółtymi oczyma. - Przecież ksiądz mnie tu nie zostawi samego. Ale ksiądz zostawiał za
sobą na leśnej ścieżce coś więcej niż Metysa. Pomiędzy nim a miejscem jego urodzenia stał jak
bariera muł potrząsając swym durnym łbem. Czuł się jak człowiek bez paszportu, którego
wyrzucają z każdego kraju. Mieszaniec wołał za nim:
- I ty nazywasz siebie chrześcijaninem! - Udało mu się jakoś wyprostować. Zaczął
wymyślać potokiem bezsensownych, nieprzyzwoitych słów, które niknęły w lesie jak słabe
uderzenie młotka. Dodał ciszej: - Jeśli zobaczę cię kiedyś, nie możesz mnie winić o to, że... -
Oczywiście miał wystarczający powód, żeby się złościć: stracił siedemset pezów. - Ja nie
zapominam twarzy, którą raz widziałem! - krzyknął jeszcze bezsilnie.
Część druga (c.d.)
Rozdział II
Młodzi mężczyźni i kobiety spacerowali dookoła placu w upalną, naelektryzowaną noc.
Mężczyźni krążyli w jedną stronę, dziewczęta w drugą, nie odzywając się do siebie ani słowem. Na
niebie, w północnej stronie, zamigotała błyskawica. Wyglądało to jak jakaś religijna uroczystość,
której sens zatracił się zupełnie, ale na którą wciąż jeszcze stroili się w swoje najlepsze ubrania.
Czasem grupa starszych kobiet dołączała się do procesji z nieco większym podnieceniem i
śmiechem, jak gdyby zachowały jeszcze pamięć o tym, czym była ta uroczystość, zanim zagubiono
wszystkie księgi. Człowiek z rewolwerem na biodrze spoglądał ze stopni urzędu skarbowego, a
niski, chudy żołnierz siedział przy drzwiach więzienia z karabinem między kolanami. Cienie palm
mierzyły w niego jak las szabel. W oknie dentysty paliło się światło ukazując obrotowe krzesło,
poduszki z czerwonego pluszu, szklankę do płukania zębów na małym stojaku i dziecinną szafkę
pełną przyrządów. Za odrutowanymi siatką oknami prywatnych domów babcie kiwały się do
przodu i do tyłu w krzesłach na biegunach, pośród rodzinnych fotografii. Nic nie miały do roboty,
nic nie miały do powiedzenia, były za ciepło ubrane i pociły się nieco. Oto było stołeczne miasto
prowincji. Człowiek w wytartym drelichu obserwował to wszystko, siedząc na ławce. Wracając do
koszar oddział uzbrojonych policjantów przeszedł obok, maszerując nierówno i trzymając karabiny
byle jak. Plaza była oświetlona na każdym rogu pękiem trzech żarówek, połączonych brzydkimi
drutami, które zwisały nisko. Jakiś żebrak posuwał się od ławki do ławki, nigdzie nie otrzymując
jałmużny. Usiadł obok człowieka w drelichu i zaczął długą perorę. W jego zachowaniu było coś z
poufałości i coś z groźby. Ulice rozchodziły się ku rzece, ku portowi i bagnistej równinie.
Powiedział, że ma żonę i gromadkę dzieci, które w ciągu ostatnich paru tygodni niewiele jadły.
Nagle przerwał i dotknął palcami ubrania tamtego. - Ile to kosztowało? - spytał. - Zdziwilibyście
się, gdybym wam powiedział, jak mało. Wtem zegar wybił wpół do dziesiątej i momentalnie
wszystkie światła pogasły. Żebrak zauważył: - To może człowieka doprowadzić do rozpaczy. -
Rozglądał się to w tę stronę, to w drugą, w miarę jak parada spacerowiczów odpływała w dół.
Człowiek w drelichu wstał. Żebrak wstał także i powlókł się za nim na skraj placu kłapiąc po bruku
bosymi nogami. Powiedział: - Parę pezów nic by dla pana nie znaczyło...
- Ach, gdybyście wiedzieli, ile by to dla mnie znaczyło. Żebrak speszył się i rzekł:
- Człowiek w moim położeniu czasem sobie myśli, że za parę pezów zrobiłby wszystko. -
Teraz, gdy światła pogasły w całym mieście, stali poufale w cieniu. - Czy może pan mieć mi to za
złe? - zapytał. - Nie, nie. Daleki jestem od tego. Wszystko, co mówił, zdawało się wzmagać irytację
żebraka:
- Czasami czuję, że byłbym w stanie zabić... - mówił żebrak. - To oczywiście byłby bardzo
zły postępek. - Źle bym postąpił, gdybym chwycił człowieka za gardło?
- No, człowiek umierający z głodu ma prawo się bronić, to prawda. - Żebrak obserwował z
pasją swego towarzysza, rozprawiającego tak, jak gdyby rozważał jakąś akademicką kwestię. -
Oczywiście ze mną nie opłacałoby się ryzykować. Cały mój majątek na tym świecie wynosi
dokładnie piętnaście pezów i siedemdziesiąt pięć centavos. Sam nie jadłem od czterdziestu ośmiu
godzin. Matko Święta - powiedział żebrak. - Pan jest twardy jak kamień. Czy pan jest bez serca? -
Człowiek w drelichowym ubraniu nagle zachichotał. Żebrak znów się odezwał: - Pan kłamie.
Dlaczego pan nie jadł... jeśli pan ma piętnaście pezów. - Otóż widzicie, chcę wydać to na napitek. -
Co za napitek?
- Taki napitek, którego obcy przybysz nie wie, gdzie szukać w tym mieście. - Pan ma na
myśli alkohol?
- Tak... wino. Żebrak podszedł bardzo blisko, jego noga dotknęła nogi tamtego. Położył mu
dłoń na rękawie. Ktoś mógłby pomyśleć, że są dobrymi przyjaciółmi lub nawet braćmi, stojącymi
razem poufale w ciemności. Nawet światła w domach już gasły, a taksówki, które w dzień czekały
w połowie wzgórza na nigdy nie zjawiających się pasażerów, rozjeżdżały się. Tylne światło
zamigotało i znikło obok koszar policji. Żebrak powiedział:
- Człowieku, oto twój szczęśliwy dzień. Ile mi dasz?
- Za napitek?
- Za zaprowadzenie cię do kogoś, kto da ci trochę wódki... prawdziwej, wyśmienitej wódki
z Vera Cruz. - Z moim gardłem wolę jednak wino - wyjaśnił człowiek w drelichu. - Pulque albo
mescal, on ma wszystko. - Wino?
- Wino z pigwy. - Dam wszystko, co posiadam - przysięgał tamten uroczyście i ściśle - to
znaczy wszystko z wyjątkiem kilku centavos za trochę prawdziwego, autentycznego wina z
winogron. Gdzieś u stóp wzgórza, nad rzeką bił bęben: raz - dwa, raz - dwa i słychać było
nierówny odgłos maszerujących stóp. Żołnierze albo policjanci szli na spoczynek do koszar. - Ile?
- No, dam wam piętnaście pezów, a wy przyniesiecie mi wino za tyle pieniędzy, ile
zechcecie wydać. - Chodź ze mną. Zaczęli schodzić ze wzgórza. Na rogu, w miejscu gdzie jedna
ulica szła w górę w kierunku koszar obok apteki, a druga w dół do hotelu, wybrzeża i magazynu
Amerykańskiej Spółki Importu Bananów, człowiek w drelichu zatrzymał się. Maszerowali tam
policjanci z niedbale przewieszonymi karabinami. “Czekajcie chwilę.” Wśród policjantów szedł
Metys o dwóch zwierzęcych kłach wystających nad wargą. Człowiek w drelichu patrzył za nim,
dopóki nie przeszedł. W pewnej chwili Metys odwrócił głowę i oczy ich się spotkały. Potem
policjanci skręcili w bok i wyszli na plac. - Chodźmy. Prędko. - Nie będą nas zaczepiać. Polują na
grubszą zwierzynę - powiedział żebrak. - Jak myślicie, dlaczego ten człowiek szedł z nimi?
- Któż to wie? Może zakładnik. - Gdyby był zakładnikiem, związaliby mu ręce, prawda?
- Skąd ja mogę wiedzieć? - Odznaczał się wojowniczą nie - zależnością, jaką spotyka się w
krajach, gdzie żebranie jest prawem biednego.
- Chcesz alkoholu czy nie? - spytał. - Chcę wina. - Nie wiem, co akurat ma. Musisz wziąć,
co się nadarzy. - Prowadził go w stronę rzeki. Zauważył jeszcze: - Nie wiem nawet, czy jest w
mieście. Chmary wyrojonych żuków pokryły bruk, pękały pod stopami jak purchawki. Od rzeki
dochodził skisły zapach gnijących roślin. Białe popiersie jakiegoś generała błyszczało w
miniaturowym parku składającym się z rozpalonych chodników i kurzu. Elektryczne dynamo
pulsowało na parterze jedynego hotelu. Szerokie drewniane schody rojące się od żuków wiodły na
pierwsze piętro. - Zrobiłem, co mogłem - stwierdził żebrak. - Nikt nie mógłby zrobić więcej. Z
jakiegoś pokoju na pierwszym piętrze wyszedł mężczyzna ubrany we frakowe ciemne spodnie i
białą obcisłą kamizelkę, przez ramię przewiesił ręcznik. Miał krótką szpakowatą, arystokratyczną
bródkę i nosił zarówno szelki, jak i pasek. Gdzieś w oddali bulgotała woda w rurze, a żuki uderzały
o gołą żarówkę. Żebrak mówił coś nalegającym tonem. Raz w czasie rozmowy światło całkiem
zgasło, a potem znów zamigotało, lecz słabo. Wylot schodów był zawalony plecionymi krzesłami
na biegunach, a na dużej tablicy wypisane były kredą nazwiska gości, tylko trzy na dwadzieścia
pokoi. Żebrak zwrócił się znów do swego towarzysza:
- Tego pana nie ma w hotelu - powiedział. - Dyrektor tak mówi. - Czy poczekamy na niego?
- Czas nie odgrywa dla mnie roli. Weszli do dużej, skąpo umeblowanej sypialni z
kafelkową posadzką. Małe, czarne żelazne łóżko wyglądało jak rzecz pozostawiona przez kogoś
przypadkiem przy wyprowadzce. Usiedli na nim obok siebie i czekali, a przez dziury w drucianej
moskitierze wpadały żuki. - To bardzo ważny człowiek - mówił żebrak. - To kuzyn gubernatora.
On może wszystko załatwić, absolutnie wszystko. Ale oczywiście trzeba być przedstawionym
przez kogoś, komu ufa. - A wam ufa?
- Kiedyś pracowałem u niego. Musi mi ufać - dodał szczerze. - Czy gubernator wie o tym?
- Oczywiście, że nie. Gubernator to surowy człowiek. Od czasu do czasu słychać było
bulgot w rurach wodociągowych. - A dlaczegóż miałby ufać mnie?
- Ach, każdy może poznać amatora alkoholu. Pan przyjdzie znowu po więcej. On sprzedaje
dobre gatunki. Lepiej niech pan mi da piętnaście pezów. - Przeliczył je starannie dwa razy, po
czym powiedział: - Dostanę dla pana butelkę najlepszej wódki Vera Cruz. Zobaczy pan, czy nie
dostanę. - Światło zgasło i siedzieli w ciemności. Łóżko zaskrzypiało, gdy jeden z nich się
poruszył. - Nie chcę wódki - odezwał się głos. - W każdym razie niezbyt dużo. - Więc co pan chce?
- Powiedziałem wam: wina. - Wino drogie. - Nic nie szkodzi. Chcę wina albo w ogóle nic. -
Wina z pigwy?
- Nie, nie. Francuskiego wina. - Czasem ma kalifornijskie wino. - Też może być. -
Oczywiście on sam dostaje je za darmo. Od celników.
Na dole zaczęło znów pulsować dynamo i zabłysło drżące światło. Drzwi otwarły się i
dyrektor skinął na żebraka. Nastąpiła długa rozmowa. Człowiek w drelichu oparł się o łóżko. Jego
podbródek był w paru miejscach pocięty wskutek zbyt dokładnego golenia. Twarz miał wpadniętą i
niezdrową, sprawiającą wrażenie, że kiedyś był pulchny i okrągły, ale wychudł. Wyglądał na
człowieka interesów, który przechodzi ciężki okres. Żebrak wrócił i powiedział:
- Ten pan jest zajęty, ale zaraz wróci. Dyrektor posłał po niego chłopaka. - Gdzie on jest?
- Nie można mu przeszkadzać. Gra w bilard z naczelnikiem policji. - Podszedł z powrotem
do łóżka, rozgniatając bosą stopą dwa żuki. - To jest pierwszorzędny hotel - dodał. - A gdzie pan
się zatrzymał? Pan jest tu obcy, prawda?
- Och, ja tylko przejazdem. - Ten pan jest bardzo wpływowy. Byłoby dobrze zafundować
mu kieliszek. Przecież nie weźmie pan chyba wszystkiego ze sobą. Może pan równie dobrze pić tu,
jak gdzie indziej. - Chciałbym zachować trochę... i wziąć ze sobą do domu.
- To wszystko jedno. Ja mówię, że dom jest tam, gdzie jest krzesło i szklanka. - A jednak...
Światło znów zgasło, a na horyzoncie błyskawica wydęła się jak kurtyna. Przez moskiterię
doszedł odgłos niedalekiego grzmotu, podobny do hałasu, jaki się słyszy z drugiego końca miasta
podczas niedzielnej walki byków. - Czym się pan zajmuje? - spytał poufnie żebrak. - Och, łapię, co
się da i gdzie się da. Siedzieli razem w milczeniu, wsłuchani w odgłos kroków na drewnianych
schodach. Drzwi otworzyły się, ale nie mogli nic dojrzeć. Jakiś głos zaklął z rezygnacją i spytał:
- Kto tu jest? - Następnie rozbłysła zapałka, ukazując wielką siną szczękę, i zgasła. Dynamo
zaczęło pracować i światło znów się zapaliło. Przybysz odezwał się znużonym głosem: - Ach, to
wy. - Tak, ja. Był to niski mężczyzna o zbyt wielkiej, nalanej twarzy, ubrany w obcisły popielaty
garnitur. Kamizelkę rozpierał mu zatknięty pod nią rewolwer. - Nie mam nic dla was. Nic -
powiedział. Żebrak przeszedł pokój i zaczął usilnie przekonywać go mówiąc bardzo cicho. W
pewnej chwili łagodnie ścisnął palcami bosej stopy wyczyszczony do połysku but tamtego.
Mężczyzna westchnął, wydął policzki i obserwował uważnie łóżko, jakby się obawiał, że
zamierzają je ukraść. Zwrócił się ostro do człowieka w drelichowym ubraniu:
- A więc wy chcecie wódki Vera Cruz, proszę, proszę! To jest nielegalne. - Nie chcę wódki,
nie o wódkę mi chodzi. - Piwo wam nie wystarczy?
Kapryśnie i rozkazująco stanął na środku pokoju, skrzypiąc butami: on, kuzyn gubernatora.
- Mógłbym kazać was aresztować - zagroził. Człowiek w drelichu skurczył się w uniżonym
ukłonie:
- Oczywiście, ekscelencjo...
- Czy myślicie, że nie mam nic lepszego do roboty, niż gasić pragnienie każdego żebraka,
który ma na to ochotę?
- Nigdy nie ośmieliłbym się trudzić ekscelencji, gdyby ten człowiek nie... - Kuzyn
gubernatora splunął na posadzkę. - Ale jeśli ekscelencja woli, żebym sobie poszedł...
Tamten powiedział ostro:
- Mam miękkie serce. Zawsze staram się dobrze czynić bliźnim... jeśli tylko to jest w mojej
mocy i nikomu nie szkodzi. Mam stanowisko, rozumiecie. Te trunki znalazły się w moim
posiadaniu całkiem legalnie. - Oczywiście. - I muszę zażądać od was zwrotu kosztów. -
Oczywiście. - W przeciwnym razie byłbym zrujnowany. - Ostrożnie, jakby uwierały go buty,
podszedł do łóżka i zaczął je rozbierać. - Jesteście dyskretni? - spytał przez ramię. - Potrafię
dotrzymać sekretu. - Nie mam nic przeciwko temu, żebyście mówili... odpowiednim ludziom. - W
materacu była duża dziura; wyciągnął z niej garść słomy i zanurzył w niej na powrót rękę.
Człowiek w drelichu patrzył z udaną obojętnością w stronę parku, ciemnych błotnistych brzegów i
okrętowych masztów. Błysnęło, zbliżała się burza. - Widzicie - mówił kuzyn gubernatora - mogę
wam to dać. Pierwszorzędny gatunek. - Ale właściwie ja nie chciałem wódki. - Musicie brać, co
jest. - W takim razie chyba poproszę o zwrot moich piętnastu pezów. Kuzyn gubernatora krzyknął
ostro:
- Piętnaście pezów!?
Żebrak zaczął szybko wyjaśniać, że tamten pan chciał kupić oprócz wódki trochę wina.
Gwałtownym szeptem zaczęli kłócić się przy łóżku o cenę. Kuzyn gubernatora powiedział:
- Wino bardzo trudno dostać. Mogę wam dać dwie butelki wódki. - Jedna wódki i jedna...
- To jest najlepsza wódka Vera Cruz. - Ale ja jestem amatorem wina... pan sobie nie
wyobraża, jak bardzo chcę wina...
- Wino jest bardzo drogie. Ile jeszcze możecie dopłacić?
- Mam jeszcze w ogóle tylko siedemdziesiąt pięć centavos. - Mogę wam dać jeszcze butelkę
tequila. - Nie, nie. - Więc dajcie jeszcze pięćdziesiąt centavos... To będzie duża butelka. - Zaczął na
nowo grzebać w materacu i wyciągać słomę. Żebrak mrugnął na człowieka w drelichu, zrobił gest
wyciągania korka i napełniania szklanki. - Macie - powiedział kuzyn gubernatora. - Bierzecie czy
nie?
- Ależ tak, biorę. Kuzyn gubernatora nagle pozbył się swej opryskliwości, zatarł ręce i
powiedział:
- Duszna noc. Myślę, że deszcze zaczną się wcześnie w tym roku. - Może ekscelencja
zechce zaszczycić mnie wypiciem kieliszka wódki, aby uczcić toastem naszą transakcję. - Hm,
hm... może... - Żebrak otworzył drzwi i głośno kazał przynieść kieliszki. - Już bardzo dawno - rzekł
kuzyn gubernatora - nie piłem wina. Może lepiej wzniesiemy toast winem. - Oczywiście -
powiedział człowiek w drelichu - jeśli ekscelencja sobie życzy. - Obserwował wyciąganie korka
spojrzeniem pełnym bolesnego niepokoju. - Jeśli ekscelencja mi wybaczy - dodał - ja chyba napiję
się wódki. - Uśmiechnął się niepewnie, z wysiłkiem obserwując, jak opada poziom wina. Wznieśli
toast siedząc we trójkę na łóżku. Żebrak pił wódkę. - Kuzyn gubernatora rzekł:
- Jestem dumny z tego wina. To dobre wino. Najlepsze kalifornijskie. - Żebrak mrugnął i
skinął, a człowiek w drelichu powiedział:
- Jeszcze jeden kieliszek, ekscelencjo... czy też mogę poczęstować pana wódką?
- To dobra wódka... ale chyba napiję się jeszcze kieliszek wina. - Napełnili kieliszki. -
Trochę tego wina wezmę ze sobą... dla mojej matki. Ona bardzo lubi wino - powiedział człowiek w
drelichu. - I słusznie - zauważył kuzyn gubernatora wypróżniając kieliszek. - Więc macie matkę? -
spytał. - Wszyscy chyba mamy. - To wielkie szczęście. Moja matka nie żyje. - Jego ręka
powędrowała w stronę butelki i chwyciła ją. - Czasem tęsknię do niej. Nazywałem ją swoją
przyjaciółką. - Przechylił butelkę. - Czy można?
- Oczywiście, ekscelencjo - odparł tamten tracąc nadzieję i pociągnął długi łyk wódki. - Ja
też mam matkę - powiedział żebrak. - Cóż to kogo obchodzi? - zauważył ostro kuzyn gubernatora.
Przechylił się w tył i łóżko zatrzeszczało. Powiedział: - Nieraz myślałem, że matka jest lepszym
przyjacielem od ojca. Jej wpływ daje człowiekowi spokój, dobroć, miłość... Zawsze w rocznicę
śmierci idę na jej grób... z kwiatami. Człowiek w drelichu wstrzymał z ogładą czkawkę i rzekł:
- Ach, gdybym ja także mógł...
- Ale mówiliście, że wasza matka żyje?
- Myślałem, że pan mówił o swojej babce. - Skądże znowu? Nie pamiętam swojej babki. -
Ja także. - A ja pamiętam - powiedział żebrak. - Za dużo gadasz - rzekł kuzyn gubernatora. - Może
mógłbym go posłać, żeby zapakował to wino... Ze względu na ekscelencję, nie powinien być
widziany...
- Czekajcie, czekajcie. Nie ma gwałtu. Jesteście bardzo miłym gościem. Wszystko w tym
pokoju jest do waszej dyspozycji. Kieliszek wina?
- Wódki raczej...
- Więc za waszym pozwoleniem... - Przechylił butelkę, trochę z niej wylało się na pościel. -
O czym to mówiliśmy
- O naszych babkach. - Chyba nie o tym. Nawet nie mogę sobie przypomnieć swojej babki.
Najwcześniejszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć...
Drzwi się otworzyły. Dyrektor hotelu powiedział:
- Naczelnik policji wchodzi na górę. - Doskonale. Wprowadźcie go tu. - Na pewno?
- Oczywiście. To porządny chłop. - Zwrócił się do swych towarzyszy: - Ale przy bilardzie
nie można mu ufać. W drzwiach ukazał się wielki, tęgi mężczyzna w podkoszulku, białych
spodniach, z rewolwerem w kaburze. Kuzyn gubernatora rzekł:
- Wejdź, wejdź. Jak twój ból zęba? Rozmawialiśmy o naszych babkach. - Zwrócił się ostro
do żebraka: - Zróbcie miejsce dla Jefe. Jefe stał w drzwiach, przypatrując się im z pewnym
zambarasowaniem. - No, no... - zauważył. - Mamy tu małe prywatne zebranie. Przyłączysz się do
nas? Zrobisz nam zaszczyt. Twarz Jefe rozjaśniła się na widok wina. - Oczywiście. Odrobina piwa
nigdy nie zaszkodzi. - Właśnie. Dajcie Jefe kieliszek piwa. - Żebrak napełnił własny kieliszek
winem i podał go. Jefe usiadł na łóżku i wysączył kieliszek, po czym chwycił sam butelkę i
powiedział:
- Dobre piwo. Bardzo dobre piwo. Czy to jest jedyna butelka - Człowiek w drelichu
obserwował go przejęty niepokojem. - Niestety, jedyna. - Salud!
- Więc o czym mówiliśmy? - spytał kuzyn gubernatora. - O pierwszej rzeczy, jaką pan
może sobie przypomnieć. - Pierwszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć... - zaczął Jefe z
rozwagą - ... ale ten pan nie pije. - Napiję się troszeczkę wódki!
- Salud!
- Salud!
- Pierwszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć dokładnie, jest moja pierwsza komunia.
Ach, to drżenie duszy, moi rodzice wokół mnie...
- A iluż to pan ma rodziców?
- Dwoje, oczywiście. - Nie mogli być wokół pana... musiałoby być ich przynajmniej
czworo... ha, ha. - Salud!
- Salud!
- Nie, ale jak mówiłem... życie jest pełne ironii. Miałem bolesny obowiązek asystowania
przy egzekucji staruszka księdza, który mi tej komunii udzielił. Nie wstydzę się wyznać, że
płakałem. Cała pociecha w tym, że prawdopodobnie jest świętym i że modli się za nas. Nie każdy
zasługuje sobie na to, żeby święty się za niego modlił. - Dziwny sposób...
- Ale bo też życie jest tajemnicze. - Salud!
Człowiek w drelichu spytał:
- Kieliszek wódki, Jefe?
- W tej butelce jest tak niewiele, że mogę równie dobrze...
- Zależało mi bardzo na tym, żeby wziąć trochę dla matki. - Och, taka kropelka. Tyle jej
zanieść, to byłaby dla niej zniewaga. Zostały męty. - Przechylił butelkę nad swoją szklanką i
zachichotał: - Jeśli można mówić, że piwo ma męty. - Wtem zatrzymał się, wciąż trzymając butelkę
nad szklanką i powiedział zdumiony: - Cóż to, człowieku? Wy płaczecie?
Wszyscy trzej obserwowali z lekko otwartymi ustami człowieka w drelichu, który
powiedział:
- To wódka tak na mnie działa. Wybaczcie mi, panowie. Upijam się bardzo łatwo i wtedy
widzę...
- Co widzicie?
- Och, sam nie wiem. Chyba, jak cała nadzieja wycieka ze świata. - Hombre, jesteście
poetą. - Poeta - powiedział żebrak - jest duszą swego kraju. Błyskawica przesłoniła okno białą
zasłoną, a nad ich głowami uderzył piorun. Jedyna żarówka zamigotała i przygasła pod sufitem. -
To jest zły omen dla moich ludzi - rzekł Jefe rozgniatając nogą żuka, który zbliżył się zanadto. -
Dlaczego zły omen?
- To, że deszcze tak wcześnie przyszły. Otóż, widzicie, oni polują. - Na gringo?
- Ten się prawie nie liczy, ale gubernator dowiedział się, że został jeszcze jakiś ksiądz, a
wiecie, jak on się na to zapatruje. Jeśli o mnie chodzi, ja bym zostawił biedaka w spokoju.
Zdechłby z głodu czy febry albo dałby za wygraną. I tak nie ma z niego ani pożytku, ani szkody.
Cóż, do niedawna nikt nawet nie zauważył, że on tutaj był. - Będziecie musieli się spieszyć. - Ach,
praktycznie rzecz biorąc, on nie ma szans. Chyba że przedostanie się za granicę. Mamy ze sobą
człowieka, który go zna, rozmawiał z nim, spędził z nim noc. Mówmy o czymś innym. Któż tam by
chciał być policjantem?
- Gdzie on jest, według pana?
- Zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział. - Jak to?
- On jest tu... to znaczy w tym mieście. Doszliśmy do takiego wniosku drogą dedukcji.
Odkąd bowiem zaczęliśmy brać zakładników ze wsi, nie ma on właściwie innego miejsca...
Wyrzucą go zewsząd, nikt go nie zechce przyjąć. Wypuściliśmy za nim tego człowieka, o którym
wam wspomniałem. Prędzej czy później wpadnie na niego, a wtedy...
- Czy musieliście rozstrzelać wielu zakładników? - spytał człowiek w drelichu. - Jeszcze
nie. Może trzech czy czterech. No, resztka piwa idzie. Salud! - Odstawił kieliszek z żalem. - Może
teraz mógłbym napić się trochę waszej, powiedzmy, lemoniady?
- Tak. Oczywiście. - Czy myśmy się kiedyś przedtem spotkali? Wasza twarz jakoś...
- Nie wydaje mi się, bym miał ten zaszczyt. - Oto jeszcze jedna tajemnica - powiedział Jefe,
wyciągając długą, tłustą nogę i łagodnie spychając żebraka na skraj łóżka. - Kiedy człowiekowi się
wydaje, że widział już przedtem niektórych ludzi i miejsca. Czy to było we śnie, czy w przeszłym
życiu? Kiedyś słyszałem, jak jeden doktor tłumaczył, że jest to sprawa akomodacji wizji. Ale to był
jankes, a więc materialista. - Pamiętam, jak kiedyś... - zaczął kuzyn gubernatora. Błyskawica
strzeliła nad portem i piorun zahuczał na dachu. To była atmosfera całej prowincji: burza na
zewnątrz i leniwie ciągnąca się rozmowa. Słowa takie, jak “tajemnica”, “dusza” i “źródło życia”
powtarzały się ustawicznie, gdy siedzieli na łóżku rozmawiając i nie mieli nic do roboty, nic w co
by mogli wierzyć. - Wydaje mi się, że może lepiej pójdę - rzekł człowiek w drelichu. - Dokąd?
- Och... do przyjaciół - powiedział wymijająco, zakreślając szerokimi rękami cały świat
fikcyjnych przyjaźni. - No, to chyba weźcie wasz trunek ze sobą - powiedział kuzyn gubernatora. -
Ostatecznie zapłaciliście za niego.
- Dziękuję ekscelencjo. - podniósł butelkę wódki. Zostało w niej płynu może na trzy palce.
Butelka od wina była oczywiście całkiem pusta. - Schowajcie ją, schowajcie ją, człowieku -
powiedział żywo kuzyn gubernatora. - Och, oczywiście, ekscelencjo, będę ostrożny. - Nie
potrzebujecie nazywać mnie ekscelencją - powiedział Jefe. Ryknął śmiechem i zrzucił żebraka z
łóżka na podłogę. - Nie, nie, to znaczy... - Ksiądz ostrożnie wysunął się z pokoju, pod czerwonymi,
napuchłymi powiekami widać było ślady łez. Z hallu usłyszał, że rozmowa potoczyła się dalej.
“Tajemnica”, “dusza” i tym podobne słowa płynęły znowu, bez końca i celu.
Żuki poznikały, widocznie zmył je deszcz, spływający pionowo z nieubłaganą
regularnością, jakby wbijał gwoździe w wieko trumny. Ale powietrze nie stało się czystsze.
Ubranie przesiąknięte było potem i deszczem. Ksiądz stał parę sekund w bramie hotelu. Z tyłu
głucho warczało dynamo. Potem przebiegł kilka metrów do następnej bramy i przystanął,
spoglądając poprzez popiersie generała na przywiązane żaglówki i starą barkę z kominem. Nie
wiedział, dokąd iść. W swoich planach nie uwzględnił deszczu: myślał, że będzie mógł się gdzieś
skulić i przespać na ławce albo nad rzeką. Kilku żołnierzy szło ubitą ulicą w stronę wybrzeża
kłócąc się o coś gwałtownie. Nie zwracali uwagi na deszcz, jakby go nie czuli, jak gdyby w ogóle
było tak źle, że deszcz był drobiazgiem, którym nie należy się przejmować... Ksiądz pchnął
drewniane drzwi, przy których stał - były to drzwi gospody sięgające mu tylko do kolan - i wszedł
uciekając przed deszczem. Zobaczył sterty butelek z napojami gazowanymi i stół bilardowy.
Wyniki gry zaznaczono pierścieniami na sznurku. Było tam trzech czy czterech ludzi; ktoś położył
kaburę rewolweru na kontuarze. Ksiądz szedł zbyt szybko i potrącił łokieć człowieka, który
właśnie miał zagrać. Tamten odwrócił się z wściekłością. - Matko święta...
To był Czerwona Koszula. Czy człowiek nigdzie, nawet na chwilę, nie był bezpieczny?
Ksiądz przeprosił pokornie, wycofując się bokiem w kierunku drzwi, ale znów zbyt szybko
zaczepił kieszenią o ścianę i butelka z wódką brzęknęła. Kilka złośliwych twarzy patrzyło na niego
z rozbawieniem. Był tu obcy, więc użyją sobie jego kosztem. - Co tam macie w kieszeni? - spytał
Czerwona Koszula. Był to młodzieniec nie mający jeszcze dwudziestu lat, o złotych zębach i
drwiących, zarozumiałych ustach. - Lemoniadę - odparł ksiądz. - Po co nosicie z sobą lemoniadę?
- Popijam nią wieczorem... chininę. Czerwona Koszula nadął się i trącił jego kieszeń
grubszym końcem kija bilardowego. - Lemoniada, tak?
- Tak, lemoniada. - Zobaczymy tę lemoniadę. - Obrócił się z pychą do innych i powiedział:
- Już ja wywącham przemytnika na jakieś dziesięć kroków. - Wsadził rękę do kieszeni księdza i
wyciągnął do połowy butelkę z wódką. - Proszę - powiedział. - Nie mówiłem...
Ksiądz rzucił się do drzwi i wypadł na deszcz. Jakiś głos krzyknął: “Łapaj go!” - Bawili się
za wszystkie czasy. Biegł ulicą pod górę w stronę rynku, skręcił w lewo, a potem w prawo. Miał
szczęście, że na ulicach było ciemno, a księżyc ukrył się za chmurami. Trzymając się z dala od
oświetlonych okien był prawie niewidoczny. Słyszał, jak się nawoływali. Nie ustawali w pościgu:
to było lepsze niż bilard. Gdzieś ktoś zagwizdał; policja dołączyła się do zabawy. W tym to mieście
chciał się urządzić, gdyby po opuszczeniu Concepcion, pozostawiając tam długi godne księdza,
dostał wyższe stanowisko w hierarchii kościelnej. Gdy tak kluczył to tu, to tam, myślał o katedrze,
o Montezie i o kanoniku, którego kiedyś znał. Coś ukrytego bardzo głęboko, chęć ucieczki, ukazała
mu na chwilę przeraźliwy komizm całej sytuacji. Zachichotał, odetchnął głęboko i znów
zachichotał. Słyszał, jak się nawoływali i gwizdali w ciemności. Deszcz wciąż padał, spływał i
chlupotał o cementową posadzkę bezużytecznego frontonu, który kiedyś był katedrą - słońce paliło
tu zbyt mocno, żeby grać w pelotę, a na brzegu stało kilka żelaznych huśtawek przypominających
szubienice. Biegł na powrót w dół, miał pewien plan. Krzyki zbliżyły się; od strony rzeki
nadchodziła nowa grupa ludzi, którzy metodycznie prowadzili pościg. Z ich powolności mógł
odgadnąć, że byli to policjanci, oficjalni myśliwi. Znajdował się więc pomiędzy dwiema grupami:
amatorów i zawodowców. Ale drzwi były znajome, pchnął je, zamknął za sobą i szybko wszedł do
patio. Stał w ciemności i oddychał ciężko, nasłuchując zbliżających się ulicą kroków; deszcz wciąż
padał. Wtem zorientował się, że ktoś obserwuje go z okna; mała ciemna, zwiędła twarz, podobna
do zasuszonych głów kupowanych przez turystów. Zbliżył się do kraty i spytał:
- Padre Jose?
- To tam. - Druga twarz ukazała się za pierwszą, niepewnie oświetlona blaskiem świecy,
potem trzecia. Twarze wyskakiwały niczym grzyby po deszczu. Mógł wyczuć, jak go
obserwowano, gdy szedł z chlupotem przez patio i zastukał do drzwi. Upłynęło parę sekund, zanim
rozpoznał padre Jose. Był w komicznie wydymającej się koszuli, w ręku trzymał lampę. Ostatni raz
widział go na konferencji, gdy siedząc w ostatnim rzędzie obgryzał paznokcie z obawy, że ktoś go
może zauważyć. Bał się zupełnie niepotrzebnie. Nikt z zajętych ważnymi sprawami katedralnych
księży nie znał nawet jego nazwiska. Dziwnie było pomyśleć, że teraz zdobył swoistą sławę,
większą niż oni. - Jose - odezwał się łagodnie, mrugając na niego z pluskającej ciemności. - Kim
pan jest?
- Ksiądz mnie nie pamięta? Oczywiście to było wiele lat temu... Nie pamięta ksiądz
konferencji w katedrze?...
- O Boże - powiedział padre Jose. - Szukają mnie. Myślałem, że może ksiądz mógłby...
tylko na tę noc...
- Idźcie stąd, idźcie stąd. - Oni nie wiedzą, kim jestem. Myślą, że jestem przemytnikiem...
ale w komisariacie poznają. - Nie mówcie tak głośno. Moja żona...
- Niech mi ksiądz tylko wskaże jakiś kącik - szepnął. Znów zaczął odczuwać strach.
Przypuszczalnie wódka przestała działać. W tym gorącym, wilgotnym klimacie nikt nie mógł być
długo pijany: alkohol wyparowywał pod pachami, spływał z czoła. A może po prostu wracało do
niego pragnienie życia - powracające co jakiś czas - byle jakiego życia. W świetle lampy twarz
padre Jose wykrzywiona była nienawiścią. - Dlaczego przyszliście do mnie? Dlaczego myślicie,
że... ? Jeśli nie pójdziecie sobie, to zawołam policję. Wiecie, co za człowiek ze mnie. Prosił
łagodnie:
- Jesteś dobrym człowiekiem, Jose. Zawsze to wiedziałem. - Jeśli nie pójdziecie, będę
krzyczał. Starał się przypomnieć sobie, z jakiego powodu tamten mógł go nienawidzić. Z ulicy
dochodziły głosy; jakieś kłótnie, pukanie. Czyżby przetrząsali domy?
- Jeśli kiedyś obraziłem cię, Jose, wybacz mi. Byłem zarozumiały, pyszny, wyniosły, w
ogóle byłem złym księdzem. W swoim sercu zawsze wiedziałem, że ty jesteś lepszym człowiekiem
ode mnie. - Idźcie - piszczał Jose - idźcie sobie. Nie potrzeba mi tu męczenników. Ja już nie należę
do was. Zostawcie mnie w spokoju. Dobrze mi tak, jak jest. - Usiłował zebrać swój jad w ślinę i
splunął słabo w twarz tamtemu. Nawet go nie dosięgnął: ślina opadła bezwładnie. Dodał: - Idź i
zdechnij prędko. To najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić. - Zatrzasnął drzwi. W tej samej chwili
otwarły się drzwi patio i weszli policjanci. Na mgnienie oka dojrzał ojca Jose spoglądającego przez
okno, ale zaraz objęła go ogromna postać w białej koszuli nocnej i odciągnęła stamtąd, niby
opiekuńczy duch usuwający dawnego księdza z pola okropnych ludzkich walk. Jakiś głos odezwał
się:
- To on. - Był to młody człowiek, Czerwona Koszula. Ksiądz rozwarł dłoń i upuścił kulkę
papieru pod ścianą domu padre Jose. Było to jak ostateczna rezygnacja z całej przeszłości.
Wiedział, że był to początek końca; po tylu latach. Gdy wyjmowali mu z kieszeni butelkę z wódką,
zaczął odmawiać w myśli akt żalu, ale nie mógł się skupić. Na tym polegał fałsz skruchy na łożu
śmierci; pokuta była owocem długiej zaprawy i dyscypliny, sam strach tu nie wystarczał. Usiłował
myśleć o swoim dziecku ze wstydem, ale mógł tylko myśleć o niej z czymś w rodzaju zagłodzonej
miłości - co się z nią stanie? A sam grzech był tak dawny, że brzydota wyblakła niczym
staroświecki obraz i pozostawiła po sobie coś na kształt wdzięku. Chłopak w czerwonej koszuli
rozbił butelkę o bruk i dokoła nich rozszedł się zapach alkoholu, niezbyt mocny, bo w butelce nie
było wiele. Potem zabrali go ze sobą. Teraz, kiedy go już złapali, odnosili się do niego przyjaźnie i
- z wyjątkiem Czerwonej Koszuli, któremu zepsuł ruch bilardowy - żartowali z jego nieudanej
ucieczki. Nie mógł znaleźć żadnej odpowiedzi na ich dowcipy. Instynkt samozachowawczy
przeszywał jego mózg niczym jakaś przerażająca obsesja. Kiedy odkryją, kim jest rzeczywiście?
Kiedy spotka Metysa albo porucznika, który go już przesłuchiwał? Szli powoli, gromadą, w górę,
na rynek. Przed wejściem do koszar kolba jakiegoś karabinu uderzyła o ziemię. Mała lampka
kopciła na tle brudnej, bielonej ściany. Na dziedzińcu kiwały się hamaki, okręcone wokół śpiących
ciał jak siatki, w których wiąże się drób. - Możecie usiąść - powiedział jeden z policjantów i
popchnął go przyjaznym ruchem w stronę ławki. Wszystko teraz wydawało się nieodwołalne.
Wartownik przechadzał się przed drzwiami, a na dziedzińcu wśród hamaków słychać było
nieprzerwany pomruk snu. Ktoś odezwał się do niego. Gapił się bezradnie. - Co?
Policjanci i Czerwona Koszula zdawali się spierać o to, czy kogoś należy obudzić. - Ależ to
jego obowiązek - powtarzał Czerwona Koszula. Miał przednie zęby jak królik. - Doniosę o tym
gubernatorowi - dodał. - Przyznajecie się do winy, nieprawdaż? - zapytał jakiś policjant. - Tak -
powiedział ksiądz. - Proszę. Czego więcej wam trzeba? Za to jest kara pięć pezów. Po co kogoś
budzić. - A kto weźmie te pięć pezów, co?
- To nie wasza sprawa. Ksiądz odezwał się nagle:
- Nikt ich nie weźmie. - Nikt?
- Wszystko, co mam, to dwadzieścia pięć centavos. Drzwi pokoju w głębi otworzyły się i
wszedł porucznik. - O co, na Boga, jest ten cały hałas? - spytał. Policjanci stanęli nierówno, z
ociąganiem, na baczność. - Złapałem człowieka, który miał przy sobie alkohol - odpowiedział
Czerwona Koszula. Ksiądz słuchał z oczyma spuszczonymi na ziemię... “dlatego, że ukrzyżowały...
ukrzyżowały... ukrzyżowały... “ Żal utknął beznadziejnie na słowach formułki. Nie odczuwał nic
poza strachem. - A więc - spytał porucznik - co to was obchodzi? Łapiemy ich na tuziny. - Czy
mamy go wprowadzić? - spytał jeden z policjantów. Porucznik rzucił okiem na skuloną, służalczą
postać na ławce. - Wstańcie - rzekł. Ksiądz wstał. Teraz - myślał - teraz... Podniósł oczy. Porucznik
spoglądał gdzie indziej, na zewnątrz, gdzie niezgrabnie łaził wartownik tam i z powrotem. Na
ciemnej, stężałej twarzy porucznika rysował się niepokój i zmęczenie. - On nie ma pieniędzy -
powiedział jeden z policjantów. - Matko Boska - żachnął się porucznik - czy nigdy was nie nauczę?
- Przeszedł dwa kroki w kierunku wartownika i rzekł: - Zrewidujcie go. Jeśli nie ma pieniędzy,
wsadźcie go do celi. Przydzielcie mu jakąś pracę... - Wyszedł na zewnątrz i w pewnej chwili
podniósłszy otwartą dłoń uderzył wartownika w ucho. - Wy śpicie. Maszerujcie tak, jakbyście mieli
nieco dumy... dumy - powtórzył. Przy bielonej ścianie kopciła mała acetylenowa lampa, a z
dziedzińca dochodził zapach moczu. Policjanci leżeli w hamakach okręceni siatką, bezpieczni. -
Mamy zapisać jego nazwisko? - spytał sierżant. - Tak, oczywiście - powiedział porucznik nie
patrząc na niego, szybkim i nerwowym krokiem przeszedł obok lampy z powrotem na dziedziniec.
Stał tam z odkrytą głową i rozglądał się; deszcz padał na jego elegancki mundur. Wyglądał na
człowieka, któremu coś bardzo leży na sercu, jak gdyby znajdował się pod wpływem jakiejś
utajonej pasji, która przerwała rutynę jego życia. Wrócił do izby. Chwili nie mógł ustać spokojnie.
Sierżant wepchnął księdza do pokoju w głębi. Na ścianie, z której płatami odpadał tynk, wisiał
jaskrawy, firmowy kalendarz; Metyska o ciemnej skórze, w kostiumie kąpielowym, reklamowała
jakiś napój gazowany. Ktoś napisał ołówkiem, zgrabnym, kaligraficznym pismem tani,
zarozumiały frazes, że człowiek nie ma nic do stracenia oprócz kajdan. - Nazwisko? - spytał
sierżant. Zanim zdążył się zastanowić, odpowiedział:
- Montez. - Skąd?
Wymienił pierwszą lepszą wioskę. Zabsorbowała go jego własna fotografia. Siedział na niej
wśród nakrochmalonych, białych sukienek dziewcząt, które przystąpiły do pierwszej komunii. Ktoś
zakreślił kółko wokół jego twarzy, żeby ją wyróżnić. Na ścianie była także inna podobizna: jankesa
z San Antonio w Texasie, poszukiwanego za morderstwo i rabunek banku. - Przypuszczam - mówił
ostrożnie sierżant - że kupiliście trunek od kogoś obcego...
- Tak. - Którego nie moglibyście poznać?
- Nie.
- To rozumiem - rzekł z aprobatą sierżant. Jasne było, że nie chciał wszczynać sprawy.
Wziął księdza całkiem poufale pod ramię, wyprowadził na zewnątrz i dalej przez podwórze. Niósł
ze sobą wielki klucz, podobny do tych, jakich używano jako symbolu w biblijnych sztukach i
bajkach. Kilku ludzi poruszyło się w hamakach: tu zwisała jakaś nie ogolona szczęka niby
niesprzedane resztki na ladzie u rzeźnika, tam wielkie, rozdarte ucho, nagie udo, pokryte ciemnym
włosem. Zastanawiał się, kiedy też ukaże się twarz Metysa, uradowanego, że go poznał. Sierżant
otworzył małe zakratowane drzwi, kopnął kogoś rozwalonego przy wejściu i powiedział:
- To wszystko dobrzy ludzie, wszystko dobrzy ludzie tutaj - i wciąż kopaniem torował sobie
drogę. Okropny smród unosił się w powietrzu. W zupełnej ciemności ktoś płakał. Ksiądz zatrzymał
się na progu usiłując dojrzeć cokolwiek. Nieprzenikniona ciemność zdawała się poruszać i falować.
- Tak mi sucho w gardle - powiedział. - Czy mógłbym dostać wody? - Smród zatykał mu nos i
zebrało mu się na wymioty. - Jutro rano - odparł sierżant. - Jesteście dość pijani na dzisiaj - i
położywszy wielką, wyrozumiałą łapę na plecach księdza wepchnął go do środka i zatrzasnął
drzwi. Ksiądz nadepnął na jakąś dłoń, na czyjeś ramię i przyciskając twarz do kraty zaprotestował
w bezsilnym przerażeniu. - Tu nie ma miejsca. Nic nie widzę. Co to za ludzie?
Na zewnątrz, już między hamakami, sierżant wybuchnął śmiechem:
- Hombre - powiedział - hombre, czyście nigdy nie byli w więzieniu?
Rozdział III
- Macie papierosa? - odezwał się jakiś głos w pobliżu jego stopy. Szybko cofnął się i
nadepnął na czyjąś rękę. Znowu jakiś głos odezwał się rozkazująco:
- Woda, prędko - jak gdyby mówiący myślał, że zaskoczy przybysza i zmusi go do podania
mu jej. - Macie papierosa?
- Nie. - Słabym głosem dodał: - W ogóle nic nie mam. - Zdawało mu się, że wrogość
ogarnia go zewsząd jak dym. Znów się poruszył. Ktoś powiedział:
- Uważajcie na wiadro. To stamtąd pochodził ten smród. Ksiądz stał zupełnie bez ruchu i
czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Na zewnątrz deszcz ustawał. Padał nieregularnie, a
burza oddaliła się. Można było teraz doliczyć do sześćdziesięciu między błyskawicą a grzmotem.
Zgodnie z przesądem oznaczało to sześćdziesiąt kilometrów. Wpół drogi do morza albo wpół drogi
do gór. Macał stopą koło siebie, starając się znaleźć skrawek miejsca, żeby usiąść. Ale zdawało mu
się, że wcale nie ma miejsca. W świetle błyskawic dostrzegł hamaki na skraju dziedzińca. - Macie
coś do jedzenia? - spytał jakiś głos, a kiedy nie odpowiadał, znów: - Macie coś do jedzenia?
- Nie. - Macie jakieś pieniądze? - spytał inny głos. - Nie. Wtem z odległości mniej niż
dwóch metrów dobiegł go słaby krzyk kobiety. Ktoś zmęczonym głosem powiedział: “Nie możecie
tam być cicho?” Wśród ukradkowych poruszeń dobiegły go znowu stłumione jęki, które nie ból
wyrażały. Ze zgrozą pojął, że rozkosz istniała nawet tu, w tłoku i ciemności. Znowu wysunął nogę i
cal po calu zaczął torować sobie drogę, aby oddalić się od kraty. Oprócz ludzkich głosów słychać
było inny nieustanny hałas, przypominający małą maszynę, elektryczny motorek pracujący z
równomierną szybkością. Głośniejszy niż ludzki oddech, wypełniał całą ciszę, jaka była w celi. To
moskity. Odszedł od kraty może dwa, trzy kroki. Zaczął rozróżniać głowy, widocznie przejaśniało
się. Głowy zwisały wokół niego jak dynie. - Kto wy jesteście? - spytał jakiś głos. Nie
odpowiedział, czuł rosnącą panikę. Nagle znalazł się przy tylnej ścianie. Dotykał ręką mokrego
kamienia. Cela miała najwyżej cztery metry szerokości. Stwierdził, że z trudem może usiąść, pod
warunkiem, że podwinie nogi pod siebie. Jakiś starzec leżał oparty o jego ramię. Ksiądz mógł się
domyślić jego wieku po tym, że miał kości lekkie jak piórko i nierówny, niespokojny oddech. Był
to ktoś bliski narodzenia lub śmierci, a trudno było wyobrazić sobie, że dziecko mogło się
znajdować w takim miejscu. Starzec nagle spytał:
- Czy to ty, Katarzyno? - i wypuścił oddech w długim, cierpliwym westchnieniu, jak gdyby
czekał już długo i mógł sobie pozwolić na długie czekanie. Ksiądz rzekł:
- Nie. To nie Katarzyna. - Gdy to powiedział, zapadła nagle cisza; wszyscy nasłuchiwali,
jak gdyby powiedział coś ważnego. Potem znów zaczęły się odgłosy i ruch. Ale dźwięk jego
własnego głosu, poczucie nawiązania kontaktu z bliźnim uspokoiło go. - Oczywiście, że to nie
Katarzyna - powiedział starzec. - Nie przypuszczałem nawet, że to ona. Ona nigdy nie przyjdzie. -
Czy to wasza żona?
- Co wy znów wygadujecie! Nie mam żony. - Katarzyna?
- To moja córka. - Wszyscy słuchali, z wyjątkiem dwojga niewidocznych ludzi, których
obchodziła tylko własna, pokątna rozkosz. - Może nie chcą jej pozwolić, by tu przyszła?
- Ona nawet nie spróbuje - oświadczył starczy, pozbawiony nadziei głos z całkowitym
przekonaniem. Księdza zaczęły boleć podkurczone nogi. - Jeśli was kocha... - powiedział. Gdzieś
za zbitą masą ciemnych kształtów kobieta znów krzyknęła; był to ów końcowy okrzyk protestu,
oddania i rozkoszy. - To wina księży - powiedział starzec. - Księży?
- Księży. - Dlaczego księży?
- Bo księży. Jakiś niski głos w pobliżu kolan księdza odezwał się:
- Ten stary to wariat. Nie ma sensu się go pytać. - Czy to ty, Katarzyno? Właściwie nie
wierzę, że to ty. Ot, tak się tylko pytam. - No, ja mam na co się skarżyć - mówił dalej głos. -
Człowiek musi bronić swego honoru. Zgodzicie się z tym, prawda?
- Nie znam się na honorze. - Byłem w barze, kiedy nagle ten człowiek, o którym wam
mówię, podchodzi do mnie i mówi: “Twoja matka to kurwa”. Nic nie mogłem mu zrobić, bo miał
broń. Musiałem cierpliwie czekać. Wychlał zbyt wiele piwa - wiedziałem, że tak będzie - i kiedy
zataczając się wyszedł, poszedłem za nim. Miałem butelkę, rozbiłem ją o mur. Rozumiecie? Nie
miałem przecież pistoletu ze sobą. Jego rodzina ma protekcję u naczelnika, inaczej nie siedziałbym
tutaj. - To straszna rzecz zabić człowieka. - Mówicie jak ksiądz. - To wina księży - odezwał się
starzec. - Macie rację. - O co jemu chodzi?
- A cóż to ma za znaczenie, o co chodzi takiemu staruchowi? Chcę teraz wam opowiedzieć
co innego...
Jakiś kobiecy głos powiedział:
- Zabrali mu dziecko. - Dlaczego?
- Bo było bękartem. Postąpili całkiem legalnie. Na słowo “bękart” serce zabiło mu boleśnie,
jak człowiekowi zakochanemu, gdy ktoś obcy wymieni kwiat, którego nazwa jest także imieniem
kobiety. Bękart... Słowo to napełniło go smutnym poczuciem szczęścia. Zbliżyło do niego jego
własne dziecko. Widział, jak mała stoi pod drzewem koło śmietnika, bez opieki. Powtórzył:
“Bękart” - jak gdyby wymawiał jej imię: z obojętnością, którą maskował czułość. - Mówili, że nie
nadawał się na ojca. Ale gdy księża uciekli, musiała wrócić do niego. Bo gdzież by się podziała? -
Wyglądało to na szczęśliwe zakończenie, ale kobieta dodała: - Oczywiście nienawidziła go. Księża
ją przecież wychowali. Mógł sobie wyobrazić małe, zaciśnięte usta dobrze wychowanej mieszczki.
Co ona tu robiła?
- Za co jest w więzieniu?
- Za to, że miał krucyfiks. Z wiadra śmierdziało coraz silniej. Noc stała wokół nich jak
ściana, przez którą nie przenikał najmniejszy powiew. Słyszał, jak ktoś oddawał mocz, bębniąc po
blaszanych brzegach wiadra. - Nie mieli prawa - powiedział. - Oczywiście, że zrobili słusznie. To
był śmiertelny grzech. - Nie mieli prawa uczyć jej, żeby go nienawidziła. - Oni wiedzieli, do czego
mają prawo. - Jeśli zrobili taką rzecz, byli złymi księżmi. Grzech należał do przeszłości. Ich
obowiązkiem było uczyć... no, miłości. - Wy nie wiecie, co jest słuszne. Księża wiedzą. Po chwili
wahania powiedział bardzo wyraźnie:
- Ja jestem księdzem. To był chyba koniec. Nie trzeba było już dłużej mieć nadziei.
Dziesięcioletnie polowanie wreszcie było skończone. Wokół niego zapadło milczenie. To miejsce
było jak świat: przepełnione żądzą, zbrodnią i nieszczęśliwą miłością, biło smrodem w niebo. Ale
zrozumiał, że mimo wszystko można było znaleźć tutaj spokój, jeśli wiedziało się na pewno, że
zostało mało czasu. - Wy, księdzem? - spytała wreszcie kobieta. - Tak. - Czy oni wiedzą?
- Jeszcze nie. Mógł wyczuć rękę macającą jego rękaw. Jakiś głos powiedział:
- Ksiądz nie powinien był nam tego mówić. Tu rozmaici ludzie siedzą. Mordercy...
Głos, który opisał mu swoją zbrodnię rzekł:
- Nie macie prawa mnie znieważać. Dlatego, że zabiłem człowieka, to nie znaczy... -
Zaczęto wszędzie szeptać. Głos mówił dalej z goryczą: - Nie jestem donosicielem tylko dlatego, że
kiedyś jakiś człowiek mi powiedział: “Twoja matka jest kurwą”...
Ksiądz przerwał mu:
- Nie ma potrzeby, żeby ktoś doniósł o mnie. To byłby grzech. Jak się rozjaśni, sami mnie
poznają. - Zastrzelą księdza - powiedziała kobieta. - Tak. - Czy ksiądz się boi?
- Tak. Oczywiście. Nowy głos odezwał się z kąta, z którego dochodziły przedtem odgłosy
rozkoszy:
- Mężczyzna nie boi się takiej rzeczy - mówił twardym i upartym tonem. - Nie? - spytał
ksiądz. - Odrobina bólu. Cóż myślicie? I tak to musi kiedyś przyjść. - Wszystko jedno - rzekł
ksiądz. - Ja się boję. - Ból zęba jest gorszy. - Nie możemy wszyscy być mężni. - Wy, wierzący,
jesteście wszyscy tacy sami - powiedział głos pogardliwie. - Chrześcijaństwo robi z was tchórzy. -
Tak. Może macie rację. Otóż widzicie, ja jestem złym księdzem i złym człowiekiem. Umrzeć w
stanie grzechu ciężkiego - zaśmiał się z zażenowaniem - to zmusza człowieka do myślenia. -
Proszę, zupełnie to samo, co powiedziałem. Wiara w Boga robi z ludzi tchórzy. - W głosie brzmiał
odcień triumfu, jak gdyby coś udowodnił. - A więc? - spytał ksiądz. - Lepiej nie wierzyć... i być
dzielnym mężczyzną. - Aha... rozumiem. Oczywiście, gdybyśmy wierzyli, że gubernator albo Jefe
nie istnieją, jeśli moglibyśmy się umówić, że to więzienie wcale nie jest więzieniem, tylko
ogrodem, jacy moglibyśmy być wtedy dzielni!
- No, to byłaby po prostu głupota. - Ale gdybyśmy stwierdzili, że więzienie jest więzieniem,
a gubernator, tam na rynku, istnieje bez żadnych wątpliwości, no, wtedy niewiele znaczyłoby, że
byliśmy dzielni przez godzinę czy dwie. - Nikt nie mógłby twierdzić, że to więzienie nie jest
więzieniem. - Nie? Tak uważacie? Widać, że nie słuchacie tego, co mówią politycy. - Nogi bolały
go bardzo. Zdrętwiały mu stopy, ale nie mógł rozprężyć muskułów, żeby im ulżyć. Nie było
jeszcze północy. Godziny ciemności przed nim wyciągały się w nieskończoność. Kobieta nagle
powiedziała:
- Pomyślcie tylko. Mamy męczennika tutaj...
Ksiądz zachichotał, nie mógł się powstrzymać. - Nie wydaje mi się, żeby męczennicy byli
tacy jak ja. - Nagle spoważniał, bo przypomniały mu się słowa Marii... Nie należy ośmieszać
Kościoła. Powiedział więc: - Męczennicy to ludzie święci. Nie należy myśleć, że ponieważ ktoś
umiera, to od razu... nie. Mówię wam, że jestem w stanie grzechu śmiertelnego. Zrobiłem rzeczy, o
których nie mógłbym wam tutaj mówić. Mógłbym tylko wyszeptać je w konfensjonale. - Wszyscy
słuchali uważnie tego, co mówił, jak gdyby zwracał się do nich w kościele. Zastanawiał się, gdzie
też mógł siedzieć nieunikniony Judasz, ale nie czuł obecności Judasza, tak jak czuł ją wtedy w
leśnym szałasie. Poczuł jakąś ogromną i nie dającą się wyjaśnić miłość do mieszkańców tego
więzienia. Przyszło mu na myśl zdanie: “Bóg tak umiłował świat... “ Mówił dalej: - Moje dzieci,
nigdy nie powinniście myśleć, że święci męczennicy są podobni do mnie. Wy macie dla mnie
nazwę. Och, słyszałem ją od was już przedtem. Nazwaliście mnie księdzem - pijaczyną. Jestem tu
teraz dlatego, że znaleziono u mnie w kieszeni butelkę wódki. - Usiłował ruszyć stopami. Skurcz
minął, były teraz martwe, bez czucia. Ach, niech tak zostaną. Nie będzie ich musiał już często
używać. Starzec mruczał coś, a myśli księdza powędrowały z powrotem do Brigitty. Wiedza o
świecie ukryta była w niej jak ciemna plamka na kliszy rentgena, która wiadomo, co oznacza.
Zastygłym w piersi uczuciem pragnął ją ocalić, ale znał opinię lekarza - choroba była nieuleczalna.
Głos kobiety odezwał się błagalnie:
- Odrobina wódki, proszę księdza, nie jest przecież grzechem. Zastanawiał się, skąd ona się
tu wzięła. Prawdopodobnie za posiadanie w domu świętego obrazu. Miała nużący, żarliwy głos
dewotki. Były to kobiety tak niemądrze przywiązane do swoich świętych obrazów. Dlaczego ich
nie paliły? Obraz nie był potrzebny do...
Powiedział surowo:
- Och, to, że jestem pijakiem, to nie wszystko. - Los pobożnych kobiet zawsze go martwił,
podobnie jak politycy żyły one złudzeniem. Bał się o nie. Tak często umierały w stanie
bezgranicznego zadowolenia z siebie. Było jego obowiązkiem, kiedy tylko się dało, pozbawiać je
sentymentalnych pojęć o tym, co jest dobre... Twardo dodał: - Mam dziecko. Jakże zacna była ta
kobieta! Słychać było w mrocznej celi, jak jej głos go usprawiedliwia. Nie mógł słyszeć, co
mówiła, ale było to coś o dobrym łotrze. - Moja droga, łotr żałował. Ja nie żałowałem. -
Przypomniał sobie chwilę, gdy jego dziecko wchodziło do szałasu, promień słońca padał na nią z
tyłu, a jej spojrzenie było ciemne, złośliwe, wiedzące. - Nie wiem, jak żałować. - To była prawda,
utracił zdolność żalu. Nie mógł powiedzieć sobie, że chciałby, aby jego grzech nigdy nie zaistniał,
to grzech ten wydawał mu się teraz tak mało znaczący, a kochał jego owoc. Potrzebował
spowiednika, który z wolna skierowałby jego umysł na utarte drogi wiodące do zgrozy, cierpienia i
żalu. Kobieta zamilkła. Pomyślał, że może mimo wszystko był dla niej zbyt ostry. Jeśli
przekonanie, że był męczennikiem, utwierdzało ją w wierze... Ale odrzucił tę myśl. Obowiązywała
go prawda. Przesunął się na pośladkach o parę centymetrów i spytał:
- O której robi się jasno?
- O czwartej... piątej... - odpowiedział jakiś mężczyzna. - Skąd możemy wiedzieć, proszę
księdza? Nie mamy zegarków. - Długo tu jesteście?
- Trzy tygodnie. - Cały dzień was tu trzymają?
- O nie. Wypuszczają nas do sprzątania dziedzińca. Pomyślał sobie, że właśnie wtedy
zostanie rozpoznany, a może wcześniej, bo przecież ktoś z tych ludzi na pewno go wyda. Po chwili
namysłu oświadczył:
- Wyznaczyli na mnie nagrodę. Pięćset czy sześćset pezów, nie jestem pewien. - Potem
znów umilkł. Nie mógł namawiać nikogo, żeby doniósł, byłoby to kuszeniem do grzechu. Ale z
drugiej strony, jeśli znajdował się tu donosiciel, nie byłoby powodu, żeby nieszczęsne stworzenie
miało być pozbawione tej zapłaty. Popełnić tak odrażający grzech, zwykłe morderstwo, i nie mieć
wynagrodzenia na tym świecie... to byłoby niesprawiedliwe - myślał. - Nikt z nas nie chce ich
judaszowych srebrników - odezwał się ktoś. Znów poczuł jakąś niezwykłą miłość. Był po prostu
przestępcą w gromadzie przestępców... miał wrażenie solidarności z ludźmi, jakiego nigdy nie
zaznał w dawnych czasach, kiedy parafianie całowali jego czarną bawełnianą rękawiczkę. Dobiegł
go histeryczny głos pobożnej kobiety:
- To bardzo niemądre tak im mówić. Ksiądz nie wie, co za ludzie tu są. Złodzieje,
mordercy...
- A wy - spytał jakiś gniewny głos - za co wy tu siedzicie?
- Za to, że miałam dobre książki w domu - oświadczyła z nieznośną dumą. Nie potrafił więc
zachwiać jej zadowolenia z siebie. - Są wszędzie. Zarówno tu, jak i gdzie indziej - rzekł. - Dobre
książki?
Roześmiał się. - Nie, nie. Złodzieje mordercy... Och, moje dziecko, gdybyś miała więcej
doświadczenia, wiedziałabyś, że są rzeczy jeszcze gorsze. Starzec zdawał się niespokojnie spać z
głową zwieszoną na ramię księdza, który próbował się poruszyć. Bogiem a prawdą nigdy nie było
łatwo poruszać się w tej celi, ale trudność ta zdawała się zwiększać, w miarę jak z posuwaniem się
nocy sztywniały członki. Nie mógł teraz poruszyć ramionami bez obudzenia starca na nową noc
udręki. Cóż - myślał - to moi bracia go obrabowali; sprawiedliwość wymaga, żeby mi było
troszeczkę niewygodnie... Siedział więc milczący i sztywny pod mokrą ścianą, bez czucia w
nogach aż po biodra, niczym trędowaty. Moskity wciąż brzęczały. Nie było co się bronić
uderzeniem w powietrze. Wypełniały całe to miejsce, jak gdyby stanowiły jego nieodłączną część.
Jeszcze ktoś inny oprócz starca zasnął i chrapał tonem dziwnie zadowolonym, jakby dobrze sobie
podjadł i popił na obfitej kolacji, a teraz uciął drzemkę... Ksiądz starał się obliczyć godzinę. Ile
czasu minęło od chwili, kiedy spotkał żebraka na rynku? Przypuszczalnie było dopiero po północy.
Jeszcze całe godziny musi tu spędzić. To oczywiście był koniec, ale jednocześnie należało być
przygotowanym na wszystko, nawet na ucieczkę. Jeśli Bóg chciał, żeby uciekł, mógł porwać go
sprzed luf plutonu egzekucyjnego. Ale Bóg był miłosierny. Był chyba tylko jeden powód, dla
którego Bóg mógł mu odmówić swojego spokoju - jeśli w ogóle istniał spokój - mógł jeszcze się
przydać na to, żeby zbawić jakąś duszę, swoją lub czyjąś inną. Ale cóż dobrego mógł teraz
zdziałać? Byli na jego tropie. Nie ważył się wejść do żadnej wsi z obawy, żeby ktoś nie przypłacił
tego życiem, ktoś - może człowiek w stanie grzechu śmiertelnego i nie żałujący za grzechy. Trudno
powiedzieć, ile dusz mogłoby być zgubionych, tylko dlatego, że był uparty i dumny, że nie chciał
uznać się za pokonanego. Nie mógł nawet już dłużej odprawiać mszy, bo nie miał wina, które
pochłonęła spragniona gardziel naczelnika policji. Wszystko było przerażająco skomplikowane.
Wciąż jeszcze bał się śmierci. Z nastaniem poranka będzie jeszcze bardziej bał się śmierci, ale już
zaczęła go ona pociągać swoją prostotą. Pobożna kobieta coś do niego szeptała. Musiała widać
jakoś utorować sobie drogę bliżej niego. - Może ksiądz wysłucha mojej spowiedzi?
- Tutaj? Moje drogie dziecko, to zupełnie niemożliwe. Gdzież byłaby tajemnica?
- Ale już tak długo nie...
- Odmów akt żalu za grzechy. Musisz zaufać Bogu, moja droga, że uwzględni...
- Nie miałabym nic przeciw cierpieniu...
- A więc jesteś tutaj. - To nic nie jest. Rano moja siostra przyniesie pieniądze na zapłacenie
kary. Gdzieś przy przeciwległej ścianie rozkosz zaczęła się na nowo. Nie było co do tego
wątpliwości. Ruchy, zadyszany oddech, a potem krzyk. Pobożna kobieta rzekła na głos z pasją;
- Czemu nie przestaną? Bestie, zwierzęta!
- Cóż przyjdzie z odmawiania aktu żalu w takim stanie umysłu?
- Ale ta ohyda...
- Nie wierz temu. To niebezpieczne. Bo nagle odkrywamy, że w naszych grzechach jest tyle
piękna. - Piękna - powiedziała z niesmakiem. - Tutaj. W tej celi. Z obcymi ludźmi dokoła. - Tak
wiele piękna. Święci mówią o pięknie cierpienia. Cóż, ty i ja nie jesteśmy świętymi. Cierpienie
wydaje się nam po prostu ohydne. Tak samo smród, tłok i ból. A dla nich tam w rogu tamto jest
piękne. Trzeba wiele posiąść wiedzy, żeby patrzeć na świat oczyma świętego. Święty wyrabia
sobie subtelny smak, jeśli chodzi o piękno, i może patrzeć z góry na biedne, nieświadome
podniebienia takich jak oni. Ale nas nie stać na to. - To jest grzech śmiertelny. - Nie wiemy tego.
Możliwe. Ale widzisz, ja jestem złym księdzem. Ja wiem... z doświadczenia... ile piękna szatan
zabrał z sobą, gdy upadał. Nikt nigdy nie powiedział, że upadłe anioły były brzydkie. O nie, one
były tak samo zwinne i lekkie, i...
Znów dał się słyszeć okrzyk, wyrażający rozkosz nie do zniesienia. Kobieta powiedziała:
- Niech ksiądz ich powstrzyma. To skandal. Poczuł, jak jej palce chwytają, wczepiają się w
jego kolano. - Jesteśmy wszyscy wspólnie więźniami - rzekł. - Ja w tej chwili pragnę wody bardziej
niż czegokolwiek, bardziej niż Boga. To też jest grzech. - Teraz widzę - rzekła kobieta - że ksiądz
jest złym księdzem. Nie chciałam temu wierzyć. Teraz wierzę. Ksiądz sympatyzuje z tymi
bydlętami. Gdyby biskup księdza słyszał...
- Ach, on jest daleko. - Pomyślał o staruszku przebywającym teraz w stolicy. Mieszka w
jednym z tych brzydkich wygodnych domów, zapełnionych posągami i świętymi obrazami i
odprawia mszę w niedzielę przy jednym z katedralnych ołtarzy. - Jak się stąd wydostanę, to
napiszę...
Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Ona w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że
coś się na świecie zmieniło. - Jeśli otrzyma ten list, bardzo go zaciekawi wiadomość, że... jeszcze
żyję. - Znów spoważniał. Trudniej było czuć litość dla niej niż dla Metysa, który przed tygodniem
deptał mu w lesie po piętach. Ale bo też jej sprawa może gorzej się przedstawiała. Metys miał tyle
na swoje usprawiedliwienie: biedę, febrę i niezliczone upokorzenia. - Staraj się nie gniewać.
Zamiast tego módl się za mnie - powiedział ksiądz. - Im prędzej księdza zabiją, tym lepiej. Nie
mógł jej dojrzeć w ciemności, ale pamiętał wiele twarzy z dawnych czasów, które pasowały do jej
głosu. Wystarczyło, by sobie dokładnie wyobrazić mężczyznę czy kobietę, a zaraz budził się w nim
odruch litości... to była cecha, jaką odznaczał się obraz Boży... Kiedy się zobaczyło zmarszczki w
kątach oczu, kształt ust i układ włosów, nie można było nienawidzić. Nienawiść była tylko brakiem
wyobraźni. Znów zaczął czuć ogromną odpowiedzialność za tę pobożną kobietę. - Ksiądz i padre
Jose - rzekła. - Przez takich jak wy ludzie szydzą... z prawdziwej religii. A jednak miała na swoje
usprawiedliwienie tyle, co Metys. Wyobraził sobie salon, w którym pędziła życie, w fotelu na
biegunach, wśród fotografii rodzinnych, nie zadając się z nikim. Łagodnie spytał:
- Nie jesteś zamężna, prawda?
- Po co ksiądz chce to wiedzieć?
- I nigdy nie miałaś powołania?
- Nie chcieli wierzyć, że je mam - odparła z goryczą. Pomyślał: Biedna kobieta nie miała
nic, w ogóle nic. Gdyby tylko można było znaleźć właściwe słowo... Pochylił się w tył bez nadziei,
poruszając się ostrożnie, żeby nie zbudzić starca. Ale właściwe słowa nie przychodziły na myśl. Z
ludźmi tej kategorii, co ona, brak mu było teraz kontaktu bardziej niż kiedykolwiek. W dawnych
czasach wiedziałby, co jej powiedzieć; nie czułby w ogóle litości i prawie bezmyślnie wyklepałby
taki czy inny banał. Teraz czuł się bezużyteczny. Był przestępcą i powinien mówić tylko do
przestępców. Znów postąpił źle, starając się przełamać jej zadowolenie z siebie. Równie dobrze
mógł był pozwolić jej na to, żeby nadal uważała go za męczennika. Zamknął oczy i natychmiast
zaczęło mu się śnić. Ścigano go. Stał przy drzwiach i walił w nie, prosząc o wpuszczenie, ale nikt
nie odpowiadał. Było jakieś słowo, jakieś hasło, które by go ocaliło, ale nie pamiętał, jakie.
Próbował rozpaczliwie brać pierwsze z brzegu słowa: ser i dziecko, Kalifornia, ekscelencja, mleko,
Vera Cruz. Stracił czucie w nogach i ukląkł przy drzwiach. Wtedy poznał, dlaczego chciał wejść do
środka. Wcale go nie ścigano, to była pomyłka. Jego dziecko leżało obok i straszliwie krwawiło, a
to był dom lekarza. Walił w drzwi i krzyczał: “Nawet jeśli nie mogę sobie przypomnieć
właściwego słowa, czy jesteście bez serca?” Dziewczynka była umierająca i patrzyła na niego
rozumnym wzrokiem starzejącej się kobiety. Powiedziała do niego: “Ty zwierzę”. Zbudził się
płacząc. Nie spał chyba dłużej niż parę sekund, bo kobieta wciąż mówiła o powołaniu, którego nie
chciały uznać zakonnice. - Cierpiałaś wtedy, prawda? - zauważył. - Cierpieć w taki sposób może to
było lepsze niż wstąpić do zakonu i być szczęśliwą. Natychmiast po wypowiedzeniu tych słów
pomyślał: Głupia uwaga, cóż ona w ogóle znaczy? Dlaczego nie umiem powiedzieć jej nic takiego,
co by mogła zapamiętać? Dał za wygraną. To miejsce było bardzo podobne do reszty świata: ludzie
czepiali się każdej okazji, by zdobyć rozkosz czy nadąć się pychą - nie przeszkadzały im brzydota i
niewygoda otoczenia. Nie było czasu na zadanie sobie trudu i każdy marzył o ucieczce. Nie spał
już więcej; na nowo targował się z Bogiem. Jeśli tym razem ucieknie z więzienia, to ucieknie w
ogóle. Pójdzie na północ, przez granicę. Ucieczka była czymś tak nieprawdopodobnym, że jeśliby
się udała, byłaby znakiem Bożym, wskazówką, że jego przykład nie był dobry, że właściwie
spowiadając od czasu do czasu wyrządził wiele zła. Starzec poruszył się, oparty wciąż o jego
ramię, a wokół nich stała noc. Ciemność była wciąż jednakowa, a nie było zegarków, nie było
niczego, co wskazywałoby, że czas mija. Jedynym rytmem znaczącym noc było ciurkanie
oddawanego moczu.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że widzi jedną twarz, potem drugą. Już niemal zapomniał,
że jeszcze nastanie dzień, tak jak zapomina się, że nadejdzie kiedyś śmierć. Tak to wraz ze
zgrzytem hamulców czy gwizdkiem człowiek nagle uświadamia sobie, że czas się posuwa i w
pewnej chwili kończy. Wszystkie głosy powoli stały się twarzami. Nie było niespodzianek.
Konfesjonał uczy księży rozpoznawać kształt głosu: zwisającą wargę czy rozlazły podbródek i
fałszywą szczerość zbyt prosto patrzących oczu. O parę kroków od siebie zobaczył pobożną
kobietę, śpiącą niespokojnie. Jej wąskie usta były otwarte i ukazywały mocne zęby sterczące jak
nagrobki. Dalej starzec. W kącie leżał mędrek ze swą kobietą niedbale rozłożoną na jego kolanach.
Teraz, kiedy dzień wreszcie nadszedł, tylko ksiądz nie spał i mały indiański chłopiec, który siedział
przycupnięty przy drzwiach ze skrzyżowanymi nogami i z miną tak zaciekawioną, jak gdyby nigdy
przedtem nie przebywał w równie miłym towarzystwie. Na dziedzińcu widać już było biel
przeciwległej ściany. Ksiądz zaczął oficjalnie żegnać się ze światem; nie był w stanie zrobić tego z
przejęciem. Jego moralne zepsucie było mniej oczywiste dla jego zmysłów niż śmierć. Jedna kula -
myślał - prawie na pewno przeszyje serce; w plutonie musi być choć jeden celny strzelec. Życie
ujdzie w “ułamku sekundy” - tak się to określało - ale przez całą noc rozumiał coraz bardziej, że
czas zależy od zegarów i zmiany światła. Nie było zegarów, a światło nie zmieni się. Nikt
właściwie nie wie, jak długo może trwać sekunda bólu. Może trwać przez cały czyściec... lub
zawsze. Ni stąd, ni zowąd, przyszedł mu na myśl pewien człowiek, którego spowiadał. Umierał na
raka. Jego krewni musieli owinąć twarze, tak przerażający był smród gnijących wnętrzności. To nie
był święty. W życiu nie było nic równie ohydnego jak śmierć. Jakiś głos na dziedzińcu krzyknął:
“Montez!” Usiadł na swych zmartwiałych nogach. Myślał automatycznie. To ubranie nie zda się
już na długo. Było poplamine i zapaskudzone zetknięciem z podłogą celi i współtowarzyszami
niedoli. Kupił je z wielkim ryzykiem w magazynie nad rzeką, udając, że jest dobrym wieśniakiem z
pretensjami powyżej swego stanu. Wtem przypomniał sobie, że nie na długo będzie mu ono
potrzebne. Dziwnie wstrząsnęła nim ta myśl: tak jak gdyby zamykał drzwi swego domu po raz
ostatni. Głos powtórzył niecierpliwie: “Montez”. Przypomniał sobie, że chwilowo tak się nazywa.
Oderwał wzrok od swego zniszczonego ubrania i zobaczył sierżanta otwierającego celę. - Chodźcie
tu, Montez. - Łagodnie oparł głowę starca o wilgotną ścianę i usiłował wstać, ale nogi ugięły się
pod nim jak ciasto. - Cóż wy chcecie spać całą noc? - gderał opryskliwie sierżant. Był czymś
zirytowany, bo nie odnosił się tak przyjaźnie jak poprzedniego wieczoru. Kopnął jakiegoś śpiącego
i zaczął walić w drzwi celi: - Jazda! Wszyscy wstawać, wychodzić na dziedziniec! - Tylko mały
Indianin posłuchał i wysunął się chyłkiem. Miał wciąż dziwnie zadowoloną minę. Sierżant
narzekał: - Brudne psy. Cóż oni chcą, żebyśmy ich jeszcze myli? Wy, Montez, chodźcie tu. -
Czucie w nogach powracało z bólem. Udało mu się dotrzeć do drzwi. Dziedziniec budził się ospale
do życia. Pod jednym kranem stała kolejka ludzi myjących sobie twarze. Jakiś człowiek w
podkoszulku i kalesonach siedział na ziemi, obejmując karabin. - Wychodzić na dziedziniec i myć
się! - ryczał na więźniów sierżant, ale gdy ksiądz wyszedł, chwycił go: - Wy nie, Montez. - Ja nie?
- Mamy dla ciebie co innego do roboty. Ksiądz stał wyczekująco, podczas gdy inni
więźniowie wychodzili na dziedziniec. Mijali go jeden po drugim. Nie patrzył im w twarz, lecz na
nogi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Stopy kobiety w czarnych trzewikach na niskim obcasie,
wlokąc się, przeszły obok niego. Szepnął bez podnoszenia wzroku:
- Módl się za mnie. - Coście tam powiedzieli, Montez?
Nie mógł zdobyć się na żadne kłamstwo. Czuł, że w ciągu tych dziesięciu lat jak gdyby
wyczerpał cały swój zapas wykrętów. Trzewiki przystanęły. Głos kobiecy rzekł:
- On żebrał. - Dodała okrutnie: - Powinien był mieć więcej rozsądku. Nic nie mam do dania.
- Potem wyszła na swych płaskich stopach na dziedziniec. - Wyspaliście się dobrze, Montez? -
dokuczał mu sierżant. - Niespecjalnie. - Cóż chcecie? - mówił sierżant. - To wam da nauczkę,
żebyście się zanadto w wódce nie lubowali, no nie?
- Tak. - Zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwają te wstępne formalności. - A więc skoro
wydajecie wszystkie pieniądze na wódkę, musicie odpracować wasz nocleg. Wynieście wiadra z
cel i uważajcie, żeby nic nie wylać. To miejsce i tak już dosyć śmierdzi. - Gdzie mam zanieść?
Sierżant wskazał na drzwi wychodków za kranem. - Zgłoście się do mnie, jak skończycie -
powiedział i wrócił na dziedziniec rycząc po drodze rozkazy. Ksiądz schylił się i chwycił wiadro.
Było pełne i bardzo ciężkie. Pochylony pod ciężarem zaczął iść przez dziedziniec. Pot zalewał mu
oczy. Otarł je i w kolejce do mycia zobaczył jedną po drugiej znajome twarze... zakładników. Stał
tam Miguel, którego wzięto na jego oczach. Przypomniał sobie krzyk matki, zmęczony gniew
porucznika i wschodzące słońce. Oni go także zobaczyli. Postawił ciężkie wiadro i patrzył na nich.
Gdyby udał, że ich nie poznaje, byłoby to jak wskazówka, jak domaganie się, jak żądanie, aby
cierpieli dalej i pozwolili mu uciec. Miguela zbito. Miał ranę pod okiem. Bzykały koło niej muchy,
tak jak bzykały wokół otwartego boku muła. Kolejka posunęła się dalej. Minęli go ze wzrokiem
wbitym w ziemię, a ich miejsce zajęli obcy. Modlił się w milczeniu: “O Boże, przyślij im kogoś,
kto bardziej zasługuje na to, żeby dla niego cierpieli”. Wydawało mu się przeklętą ironią, że
poświęcają się dla księdza - pijaka, który ma bękarta. Żołnierz wciąż siedział w kalesonach, z
karabinem między kolanami, i obgryzał paznokcie. Ksiądz poczuł się dziwnie opuszczony, dlatego
właśnie, że zakładnicy nie okazali, iż go poznają. Wychodek był to po prostu dół kloaczny, z
dwiema deskami w poprzek, na których można było stanąć. Wypróżnił wiadro i wrócił przez
dziedziniec do cel. Było ich sześć. Brał wiadra jedno po drugim. Raz musiał przystanąć, gdyż
zebrało mu się na wymioty: plusk, plusk, tam i z powrotem przez dziedziniec. Przyszedł do
ostatniej celi. Nie była pusta. W tyle przy ścianie leżał człowiek. Poranne słońce właśnie dosięgło
jego nóg. Muchy unosiły się bzykając nad kupą wymiotów na podłodze. Oczy otwarły się i
obserwowały księdza pochylającego się nad wiadrem. Dwa kły sterczały...
Ksiądz poruszał się szybko i obryzgał podłogę. Metys odezwał się swoim, zanadto dobrze
znanym, gderliwym tonem:
- Czekajcie no. Nie wolno wam tego tutaj robić. - Wyjaśnił z dumą: - Ja nie jestem
więźniem. Jestem gościem. - Ksiądz wykonał przepraszający gest, bo obawiał się mówić, i znów
się ruszył. - Stójcie. Chodźcie no tutaj - rozkazująco powiedział Metys. Ksiądz stał uparcie koło
drzwi na pół odwrócony. - Chodźcie tutaj - powtórzył Metys. - Jesteście więźniem, prawda? A ja
jestem gościem... gubernatora. Czy chcecie, żebym zawołał policjanta? Jeśli nie, to róbcie, co wam
każę, i chodźcie tutaj. Wyglądało na to, że Bóg zdecydował się... wreszcie. Podszedł z wiadrem w
ręku i stanął obok wielkiej, płaskiej bosej stopy. Metys spojrzał na niego z ciemnego kąta, po czym
spytał ostro i niespokojnie:
- Co wy tu robicie?
- Sprzątam. - Nie o to mi chodzi. - Zostałem złapany z butelką wódki - powiedział ksiądz
starając się nadać głosowi ton prostacki. - Ja was znam - powiedział Metys. - Nie mogłem oczom
uwierzyć, ale kiedyście się odezwali...
- Nie wydaje mi się...
- Ten księży głos - rzekł mieszaniec z niesmakiem. Był jak pies innej rasy, mimo woli
nastroszył się. Wielki, tłusty palec u nogi poruszał się wrogo. Ksiądz postawił wiadro. Opierał się,
ale bez nadziei na powodzenie. - jesteście pijani. - Piwo, piwo - mówił Metys. - Nic tylko piwo.
Obiecali mi co najlepsze, ale nie można im ufać. Czy ja nie wiem, że Jefe trzyma pod kluczem
zapas koniaku?!
- Muszę wypróżnić wiadro. - Jeśli się stąd ruszycie, będę krzyczał. Muszę myśleć o tylu
rzeczach - żalił się z goryczą Metys. Ksiądz czekał, nie mógł zrobić nic innego. Był zdany na łaskę
tego człowieka. Głupie wrażenie, bo te malaryczne oczy nie wiedziały, co to łaska. W każdym razie
oszczędził sobie upokorzenia, jakim byłoby błaganie go. - Jak widzicie, jest mi tu wygodnie -
wyjaśnił starannie Metys. Żółte palce jego nóg skuliły się z zadowoleniem koło rzygowin. - Dobre
żarcie, piwo, towarzystwo, no i ten dach nie przecieka. Nie mówcie, co się potem stanie, sam
wiem: kopną mnie i wyrzucą stąd jak psa, jak psa. - Jego głos nabrzmiał piskliwym oburzeniem. -
Chciałbym wiedzieć, za co was tu zamknęli. Według mnie, to jest świństwo. Przecież to ja mam
was znaleźć, no nie? Kto dostanie nagrodę, jeśli już was mają? Nie zdziwiłbym się, gdyby Jefe albo
ten skurwysyn sierżant. - Zafrasowany snuł ponure myśli. - Nie można dziś nikomu ufać. - No i
oczywiście jest jeszcze Czerwona Koszula - zauważył ksiądz. - Czerwona Koszula?
- Właściwie to on mnie złapał. - Rany boskie - rzekł Metys - oni wszyscy mają wpływy u
gubernatora. - Podniósł błagalny wzrok i dodał: - Ksiądz jest wykształconym człowiekiem. Niech
ksiądz mi coś poradzi. - To byłoby morderstwo - rzekł ksiądz - grzech śmiertelny. - nie o to mi
chodzi. Mam na myśli nagrodę. Widzi ksiądz, tak długo, jak oni nie wiedzą, mam zapewnione, no...
wygodne życie tutaj. Człowiek zasługuje na parę tygodni urlopu. A ksiądz i tak nie może uciec,
prawda? Byłoby lepiej złapać księdza poza więzieniem. Gdzieś w mieście. To znaczy, że nikt inny
nie mógłby rościć... - Dodał z pasją: - Biedny człowiek musi myśleć o tylu rzeczach. -
Przypuszczam, że dano by wam coś niecoś nawet i tutaj - rzekł ksiądz. - Coś niecoś - powtórzył
Metys, dźwignął się i oparł o ścianę. - Dlaczego nie miałbym dostać wszystkiego?
- Co się tu dzieje? - zapytał sierżant. Stał w progu na słońcu i zaglądał do środka. - Chciał,
żebym sprzątnął jego wymioty. Powiedziałem, że pan mi nie kazał - powiedział ksiądz powoli. -
Ach, on jest gościem - rzekł sierżant. - Ma być traktowany odpowiednio. Zróbcie, jak wam każe.
Metys uśmiechnął się sztucznie i spytał:
- A może by tak flaszeczkę piwa, panie sierżancie?
- Jeszcze nie - odparł sierżant. - Musicie najpierw rozejrzeć się po mieście. Ksiądz ujął
wiadro i wrócił na dziedziniec, a oni spierali się dalej. Miał wrażenie, jak gdyby wymierzono mu w
plecy pistolet. Wszedł do wychodka i wypróżnił wiadro, po czym wyszedł z powrotem na
dziedziniec: pistolet był teraz wymierzony w pierś. Stali obaj w drzwiach celi i rozmawiali.
Przeszedł przez dziedziniec. Przypatrywali mu się, gdy wrócił. Sierżant mówił do Metysa:
- Powiadacie, że wątroba wam dolega i że nie widzicie dziś dobrze. Więc sprzątnijcie sami
wasze wymioty. Jeśli wy nie spełniacie swoich obowiązków...
Za plecami sierżanta Metys mrugnął na księdza chytrze, co bynajmniej nie podziałało
uspokajająco. Teraz, gdy pierwszy strach minął, czuł tylko żal. Bóg zdecydował. Musiał żyć dalej,
podejmować decyzje, działać, według własnego uznania planować...
Sprzątanie cel, polegające na wylaniu wiadra wody na podłogę każdej celi, zajęło mu
jeszcze pół godziny. Patrzył, jak pobożna kobieta znika - miał wrażenie, że na zawsze - w bramie,
gdzie jej siostra czekała z grzywną. Obie były owinięte czarnymi szalami i wyglądały jak twarde i
suche przedmioty, które kupuje się na wyprzedaży. Potem zameldował się znów u sierżanta, który
obejrzał cele, skrytykował jego pracę i kazał mu rozlać więcej wody, aż nagle, znudzony tym
wszystkim, powiedział mu, że może iść do Jefe z prośbą o zwolnienie. Czekał więc godzinę na
ławce koło drzwi do pokoju Jefe, obserwując wartownika, który chodził leniwie tam i z powrotem
w upalnym słońcu. A kiedy wreszcie policjant wprowadził go, nie Jefe, lecz porucznik siedział
przy biurku. Ksiądz stanął niedaleko własnej fotografii na ścianie i czekał. Raz zerknął prędko i
nerwowo na pomięty wycinek ze starej gazety i pomyślał z ulgą, że nie jest tak bardzo podobny do
tego zdjęcia. Jakiż nieznośny musiał być w tamtych czasach, a przecież wtedy był jeszcze
względnie niewinny. To była inna zagadka: czasem zdawało mu się, że powszednie grzechy -
niecierpliwość, drobne kłamstwa, pycha, zaniedbana okazja - odcinają człowieka od łaski bardziej
dokładnie niż najgorsze ze wszystkich grzechów. Wtedy, gdy był niewinny, nie odczuwał miłości
do nikogo. Teraz, gdy był zepsuty, nauczył się...
- A więc? - spytał porucznik nie odrywając oczu od papierów. - Sprzątnął dokładnie cele? -
Po czym mówił dalej: - Powiedzcie sierżantowi, że chcę tu widzieć dwa tuziny żołnierzy z
należycie wyczyszczonymi karabinami nie dalej jak za dwie minuty. - Spojrzał z roztargnieniem na
księdza i spytał: - Na co wy czekacie?
- Czekam, aż wasza ekscelencja pozwoli mi odejść. - Nie jestem ekscelencją. Nauczcie się
nazywać rzeczy po imieniu. - Dodał ostro: - Byliście tu już kiedyś?
- Nie, nigdy. - Nazywacie się Montez. Zdaje mi się, że ostatnio spotykam zbyt wielu ludzi o
tym nazwisku. Wasi krewni? - Siedział przypatrując mu się uważnie, jak gdyby zaczynał sobie coś
przypominać. Ksiądz powiedział z pośpiechem:
- Mój kuzyn został rozstrzelany w Concepcion. - To nie była moja wina. - Miałem na myśli
tylko... że byliśmy bardzo podobni. Nasi ojcowie byli bliźniakami. Mniej niż pół godziny różnicy
było między nimi. Zdawało mi się, że wasza ekscelencja miał na myśli...
- O ile sobie przypominam, wyglądał zupełnie inaczej. Wysoki, chudy człowiek... wąski w
ramionach...
Ksiądz wtrącił prędko:
- Może rodzinne podobieństwo. - No, ale ja go tylko raz widziałem. - Porucznik
zachowywał się niemal tak, jakby miał coś na sumieniu, gdy tak siedział zamyślony, przesuwając
niespokojnie po papierze swoje ciemne, indiańskie ręce. - Dokąd idziecie? - spytał. - Bóg to wie. -
Wy, ludzie, jesteście wszyscy tacy sami. Nigdy nie nauczycie się prawdy... że Bóg nic nie wie. -
Jakiś żyjący okruch przeleciał po papierze niby odrobina sadzy. Porucznik przycisnął go palcem i
spytał: - Nie mieliście pieniędzy na zapłacenie kary? - Przypatrywał się innej plamce, która ukazała
się spomiędzy stron szukając schronienia. W tym upale życie krzewiło się bujnie. - Nie. - Z czego
będziecie żyli?
- Może dostanę jakąś pracę...
- Starzejecie się, będzie wam coraz trudniej znaleźć pracę. - Nagle włożył rękę do kieszeni,
wyjął pięciopezową monetę: - Macie. A teraz jazda stąd, i żebym was więcej nie widział.
Pamiętajcie. Ksiądz trzymał w zaciśniętej pięści monetę, cenę mszy. Ze zdumieniem powiedział:
- Pan jest dobrym człowiekiem.
Rozdział IV
Było jeszcze bardzo wcześnie rano, gdy przepłynął rzekę i ociekając wodą wyszedł na drugi
brzeg. Nie przypuszczał, by ktoś mógł się kręcić w pobliżu. Bungalow, szopa kryta blachą, maszt
na flagę. Zawsze zdawało mu się, że Anglicy o zachodzie słońca opuszczają flagę i śpiewają: “God
Save the King”. Ostrożnie okrążył szopę. Drzwi ustąpiły pod naciskiem. Stał w ciemnym wnętrzu,
gdzie już był kiedyś poprzednio. Ile tygodni temu? Nie miał pojęcia. Pamiętał tylko, że było to na
długo przed porą deszczową. Deszcze zaczynały się właśnie teraz. Za tydzień tylko samolot będzie
w stanie przedostać się przez góry. Macał wokół siebie nogą. Był tak głodny, że nawet kilka
bananów bardzo by się przydało; nie miał nic w ustach od dwóch dni; ale bananów tu nie było, ani
jednego. Widocznie zjawił się w dniu, w którym zbiór wysłano w dół rzeki. Stał tuż przy drzwiach,
usiłując przypomnieć sobie, co mówiła mu dziewczynka, alfabet Morse'a, jej okno. Gdzieś za
śmiertelnie białym, zakurzonym podwórzem druciana moskitiera błyszczała w słońcu. Przyszła mu
nagle na myśl pusta spiżarnia. Zaczął niespokojnie nasłuchiwać. Nie dolatywał najmniejszy odgłos.
Dzień tutaj jeszcze się nie zaczął pierwszym sennym człapaniem butów po cementowej posadzce,
drapiącymi pazurami przeciągającego się psa, pukaniem do drzwi. Nie było słychać nic, w ogóle
nic. Która to mogła być godzina? Od ilu godzin było już jasno? Trudno dociec. Czas był elastyczny
i napięty do ostateczności. Przypuśćmy, że mimo wszystko nie jest bardzo wcześnie... może szósta,
siódma... Zrozumiał, jak bardzo liczył na to dziecko. Ona była jedyną istotą, która mogła mu
pomóc bez narażania siebie. Jeśli nie przedostanie się przez góry w ciągu kilku dni, znajdzie się w
pułapce. Mógłby wówczas równie dobrze oddać się w ręce policji, bo jak przeżyłby porę
deszczową, gdy nikt nie odważy się dać mu żywności czy udzielić schronienia? Byłoby lepiej,
szybciej, gdyby przed tygodniem rozpoznano go na posterunku policji. O wiele mniej kłopotu.
Wtem usłyszał jakiś hałas. Nadzieja wracała jakby na próbę. Słychać było drapanie i skowyt. To
właśnie rozumiało się pod słowem “świt” - odgłos życia. Zgłodniały czekał przy drzwiach. I
zobaczył: przez podwórze wlókł się kundel; brzydka suka ze zwieszonymi uszami, skomląc
ciągnęła za sobą skaleczoną czy złamaną nogę. Miała chyba przetrącony grzbiet. Szła bardzo
powoli. Jej wystające żebra przywodziły na myśl eksponat w muzeum przyrodniczym. Jasne było,
że nie jadła nic od wielu, wielu dni, że ją zostawiono. W przeciwieństwie do niego, zachowała coś
w rodzaju nadziei. Nadzieja jest instynktem, który tylko człowiek swym rozumem potrafi zabić.
Zwierzę nigdy nie zna rozpaczy. Patrząc, jak idzie pokaleczona, odnosił wrażenie, że to się
zdarzało co dzień, że obserwował jedno z regularnych zjawisk nowego dnia, takich jak śpiew
ptaków w najszczęśliwszych okolicach. Dowlokła się do drzwi werandy i leżąc rozciągnięta jak
orzeł w herbie zaczęła drapać jedną łapą. Trzymała nos przy szparze. Mogło się wydawać, że
wdycha zatęchłe powietrze pustych pokoi; potem zaskowyczała niecierpliwie i zaczęła machać
ogonem, jak gdyby słyszała, że coś się w środku rusza. Wreszcie zaczęła wyć. Ksiądz nie mógł
dłużej wytrzymać. Wiedział już, co to znaczy. Lepiej więc sprawdzić własnymi oczami. Wyszedł
na podwórze, a suka odwróciła się niezdarnie - parodia psa podwórzowego - i zaczęła na niego
szczekać. Nie chciała byle kogo. Chciała tego, do czego była przyzwyczajona: chciała powrotu
dawnego życia. Zajrzał przez okno, może to był pokój dziewczynki? Zabrano stąd wszystko z
wyjątkiem rzeczy niużytecznych i połamanych. Widział tekturowe pudło pełne podartego papieru i
małe krzesło bez nogi. W bieloną ścianę, w miejcsu gdzie wisiało może lustro lub obraz, wbity był
wielki gwóźdź. Leżała tam również złamana łyżka od butów. Suka warcząc wlokła się przez
werandę. Instynkt jest jak poczucie obowiązku: można go łatwo pomieszać z wiernością. Pozbył
się zwierzęcia po prostu wychodząc na słońce. Pies nie mógł obrócić się tak szybko, żeby za nim
nadążyć. Ksiądz pchnął drzwi, które momentalnie ustąpiły; nikt nie zadał sobie trudu zamknięcia
ich na klucz. Na ścianie wisiała jakaś stara skóra aligatora, źle obciągnięta i niedołężnie suszona.
Usłyszał sapanie, więc odwrócił się. Suka przełożyła dwie łapy przez próg, ale teraz, gdy już
znajdował się w domu, nie zwracała na niego uwagi. Obejmowała dom w posiadanie, była tu panią,
a poza tym czuła całe mnóstwo rozmaitych zapachów, które ją interesowały. Wlokła się po
podłodze węsząc głośno wilgotnym nosem. Ksiądz otworzył drzwi na lewo; może to była
sypialnia? W rogu leżał stos starych butelek od lekarstw. W niektórych z nich została jeszcze
odrobina zabarwionego płynu. Były tam lekarstwa od bólu głowy, od bólu żołądka, lekarstwa do
zażycia przed posiłkiem i do zażycia po posiłku. Ktoś musiał być bardzo chory, skoro potrzebował
ich aż tyle. Leżała też połamana klamerka i pasmo wyczesanych siwiejących blond włosów.
Pomyślał z ulgą: To jej matka, to tylko jej matka. Zajrzał do innego pokoju, który wychodził na
powoli płynącą i pustą rzekę, widoczną przez okno zasłonięte moskitierą. Musiał to być salonik, bo
został w nim stół, składany stolik do kart z dykty, kupiony za parę szylingów, którego nie opłacało
im się zabierać ze sobą, gdziekolwiek jechali. Zastanawiał się, czy to matka była umierająca? A
może ukończyli już tegoroczne zbiory i wyjechali do stolicy, gdzie był szpital. Z tego pokoju
przeszedł do następnego; był to pokój, który widział z zewnątrz, pokój dziewczynki. Ze smutnym
zaciekawieniem przerzucił zawartość kosza do śmieci. Miał uczucie, jak gdyby porządkował rzeczy
po śmierci i zastanawiał się, co jest zbyt bolesną pamiątką. Czytał: “Bezpośrednią przyczyną
amerykańskiej wojny o niepodległość była tak zwana “herbatka bostońska””. Musiała to chyba być
część wypracowania, napisanego starannie, wielkimi literami. “Ale faktyczną sporną kwestią
(słowo to zostało napisane z błędem, wykreślone i napisane na nowo) było, czy wolno nakładać
podatki na ludzi, nie mających reprezentacji w parlamencie.” Musiał znaleźć brulion, tyle tam było
poprawek. Podniósł jakiś inny, pierwszy z brzegu świstek. Chodziło o ludzi zwanych wigami i
torysami. Nie znał tych słów. Coś przypominającego ścierkę do kurzu trzepocząc sfrunęło z dachu
na podwórze - sęp. Ksiądz czytał dalej: “Jeśli pięciu ludziom zajęło trzy dni skoszenie łąki o
powierzchni czterech i jedna czwarta akra, jaką przestrzeń skosiłoby dwóch ludzi w ciągu jednego
dnia?” Pytanie było równo podkreślone linijką, a pod nią zaczynały się obliczenia, beznadziejna
plątanina cyfr, które się nie zgadzały. Po zmiętym, odrzuconym na bok papierze można się było
domyślić upału i irytacji. Wyobrażał ją sobie bardzo wyraźnie, w chwili gdy zdecydowanie
uwolniła się od tego zadania: ostre regularne rysy i dwa cienkie warkocze. Przypomniał sobie jej
gotowość do ślubowania wieczystej nienawiści wszystkim, którzy go skrzywdzą, i przypomniał
sobie swoje własne dziecko, kuszące go na śmietnisku. Zamknął starannie drzwi za sobą, jak gdyby
chciał zapobiec ucieczce. Słyszał, jak gdzieś warczała suka, i poszedł za nią do izby, która kiedyś
była kuchnią. Leżała zastygła nad kością i szczerzyła swoje stare zęby. Twarz jakiegoś Indianina
ukazała się za siatką okienną, niby szmata powieszona do suszenia, ciemna, uwiędła i nieapetyczna.
Pożądliwym wzrokiem wpatrywał się w kość. Spojrzał na przechodzącego przez kuchnię księdza i
natychmiast zniknął, jak gdyby nigdy go tam nie było, zostawiając dom w takim opuszczeniu jak
poprzednio. Ksiądz także wpatrywał się w kość. Było na niej wciąż jeszcze dużo mięsa. Niewielka
chmurka much wisiała nad gnatem, o kilka centymetrów od pyska suki. Teraz, gdy Indianin
zniknął, suka miała oczy wlepione w księdza. Wszyscy byli tu konkurentami. Ksiądz postąpił
naprzód krok czy dwa i tupnął dwukrotnie. - A pójdziesz stąd! - krzyknął i machnął rękami, ale
kundel nie ruszył się, a tylko rozpłaszczył nad kością i skupiając w żółtych oczach całą siłę, jaka
została w połamanym ciele, warczał przez zęby. Wyglądało to jak nienawiść na łożu śmierci.
Ksiądz podszedł ostrożnie. Nie przyzwyczaił się jeszcze do faktu, że suka nie mogła skoczyć. Psa
kojarzy się z ruchem, ale to stworzenie, niczym człowiek - kaleka, potrafiło tylko myśleć. Z oczu
zwierzęcia można było wyczytać myśli - głód, nadzieję i nienawiść. Ksiądz wyciągnął rękę w
stronę kości i muchy z brzęczeniem uniosły się w górę. Zwierzę zamilkło i patrzyło uważnie. -
Spokojnie, spokojnie - powiedział ksiądz przymilając się chytrze i wabiąc drobnymi gestami.
Zwierzę uparcie wpatrywało się w niego. Nagle ksiądz odwrócił się i odszedł, tak jak gdyby
rezygnował z kości. Mruczał cicho pod nosem jakieś zdanie z mszy, demonstracyjnie nie zwracając
na kość uwagi. Potem szybko odwrócił się. Nie udało się. Suka obserwowała go, wykręcając szyję,
aby nadążyć za jego przemyślnymi ruchami. Przez chwilę był wściekły, że jakiś kundel z
przetrąconym grzbietem ukradł mu jedyne pożywienie! Zaczął przeklinać, używając popularnych
określeń, podchwyconych podczas wiejskich zabaw. W innych okolicznościach byłby zdumiony,
że tak łatwo przychodziły mu na język. Oto była ludzka godność: sprzeczać się z psem o kość. Na
dźwięk jego śmiechu suka postawiła uszy, których koniuszki drgały niespokojnie. Ale nie czuł
litości. Jej życie było bez znaczenia wobec ludzkiego życia. Rozejrzał się za czymś, aby rzucić, ale
pokój był ogołocony prawie ze wszystkiego poza tą kością. Kto wie, może zostawiono ją
naumyślnie dla kundla. Przyszło mu na myśl, że to dziewczynka pamiętała o tym przed wyjazdem
z chorą matką i głupim ojcem. Miał wrażenie, że zawsze tylko ona musiała myśleć za wszystkich.
Nie mógł znaleźć nic lepszego do tego celu niż pogięty, druciany koszyk, którego używano do
jarzyn. Podszedł znów do suki i lekko uderzył ją w pysk. Chwyciła za drut starymi, połamanymi
zębami i nie ruszyła się z miejsca. Uderzył ją powtórnie, tym razem mocniej. Chwyciła za drut tak
mocno, że musiał go jej wyrwać. Uderzył ją kilkakrotnie, aż wreszcie zrozumiał, że suka może się
ruszyć jedynie z największym wysiłkiem. Nie była w stanie uciec od ciosów ani puścić kości.
Mogła jedynie cierpieć. W przerwach pomiędzy ciosami świeciły jej żółte przerażone i złe ślepia.
Wtedy zmienił metodę. Użył kosza do jarzyn jako czegoś w rrodzaju kagańca, przytrzymując nim
zęby suki, a jednocześnie schylił się i porwał kość. Szarpnęła jedną łapą i ustąpiła. Opuścił drut i
odskoczył w tył. Zwierzę próbowało bez powodzenia iść za nim, po czym opadło na podłogę.
Ksiądz zwyciężył. Miał kość. Suka nie usiłowała już nawet warczeć. Ksiądz oderwał kawał
surowego mięsa zębami i zaczął żuć. Nigdy jeszcze jedzenie tak mu nie smakowało. Teraz, gdy
przez chwilę czuł się szczęśliwy, zaczął odczuwać litość. Myślał: Zjem tylko tyle, a ona niech ma
następny kawałek. Mdłości odczuwane od kilku godzin opuściły go i pozostawiły po sobie potężny
głód. Jadł dalej, a suka mu się przypatrywała. Po skończonej walce, zdawała się nie mieć do niego
pretensji. Zaczęła uderzać ogonem o podłogę z nadzieją, pytająco. Ksiądz doszedł do miejsca, które
zaznaczył, ale w tej samej chwili wydało mu się, że jego poprzedni głód był urojony. To, co teraz
odczuwał, to był głód. Potrzeby człowieka są większe niż psa. Zostawi mu ten strzęp mięsa przy
stawie. Ale kiedy moment ów przyszedł, zjadł także i to. Ostatecznie pies ma zęby, więc zje samą
kość. Rzucił ją koło pyska suki i wyszedł z kuchni. Jeszcze raz przemierzył puste pokoje. Złamana
łyżka do butów, butelki od lekarstw, wypracowanie na temat amerykańskiej wojny o niepodległość.
Nie było nic, co mogłoby mu wyjśnić, dlaczego stąd wyjechali. Wyszedł na werandę i przez dziurę
w deskach zobaczył, że na ziemię upadła książka i leżała między nie otynkowanymi słupami z
cegły, na których stał dom, odizolowany w ten sposób od mrówczych szlaków. Od wielu miesięcy
ksiądz nie widział żadnej książki. Leżała tam i pleśniała prawie jak obietnica lepszej przyszłości;
obietnica życia w spokojnych domach, w których będą odbiorniki radiowe i półki z książkami, i
łóżka zaścielone na noc i obrusy przy posiłkach. Przyklęknął na ziemi i sięgnął po nią. Nagle pojął,
że gdy skończy się ta długa walka, gdy przekroczy góry i granicę prowincji, może znów jeszcze
będzie mógł się cieszyć życiem. Była to angielska książka, ale z lat, które spędził w amerykańskim
seminarium, pamiętał angielski na tyle, że bez specjalnej trudności mógł ją czytać. Nawet gdyby
nie zrozumiał ani słowa, zawsze to była książka. Nosiła tytuł: “Klejnoty w pięciu słowach.
Skarbiec angielskiej poezji”. Na czystej kartce za okładką nalepione było drukowane
zaświadczenie: “Przyznane... - po czym następowało nazwisko Coral Fellows wypisane ręcznie - za
postępy w wypracowaniach z języka angielskiego na poziomie klasy trzeciej”. Był tam też jakiś
zawiły herb, który zdaje się zawierał gryfa i liść dębowy, a także motto łacińskie: “Virtus laudata
crescit” i podpis odbity gumową pieczątką: “Mgr Henry Beckley, Kierownik Prywatnych Kursów
Korespondencyjnych”. Ksiądz usiadł na schodkach werandy. Wszędzie panowała cisza. Na
opuszczonej plantacji bananowej nie było śladu życia, poza sępem, który jeszcze nie stracił nadziei.
Indianin mógł być przywidzeniem. Po posiłku chwilka lektury - pomyślał ksiądz z melancholijnym
humorem i otworzył książkę na chybił trafił. A więc dziewczynce było na imię Coral. Myślał o
sklepach w Vera Cruz pełnych korali, twardych, kruchych kamieni, które z jakiegoś powodu
uważano za nader odpowiednie dla małych dziewcząt po pierwszej komunii. Czytał:
Z bagien, gdzie łyski żyją i czaple,
W nagłym porywie wychynę;
żarzę się najpierw pośród paproci
i z błyskiem sunę w dolinę.
Był to bardzo niejasny wiersz Tennysona, pełen słów, które wyglądały jak esperanto. Więc
taka jest angielska poezja - myślał. Dziwne. Odrobina poezji, jaką znał, miała za przedmiot głównie
mękę, żal i nadzieję. Wiersz kończył się filozoficzną nutą: “ludzie przychodzą, ludzie odchodzą.
Ale ja żyję na wieki”. Banał i fałsz słów “na wieki” zgorszyły go nieco, taki wiersz nie powinien
znajdować się w rękach dziecka. Sęp - zakurzony i samotny kształt - rozglądając się opadł na
podwórze. Co jakiś czas unosił się leniwie z ziemi i opadał o dwadzieścia metrów dalej. Ksiądz
czytał:
“Wróć tu! Ach, wróć tu! - wołał w żałości,
gdzie toń się burzy wezbrana -
a góralowi twemu przebaczę,
córko ma, córko kochana.”
To zrobiło na nim większe wrażenie, ale jak i tamto nie nadawało się chyba dla dzieci. W
słowach pisanych obcym językiem wyczuwał ton prawdziwej namiętności. Samotny i osaczony
powtarzał sobie ostatni wiersz: “Córko ma, córko kochana”. Te słowa zdawały się zawierać cały
żal, tęsknotę i nieszczęśliwą miłość, jaką sam odczuwał.
Najdziwniejszą rzeczą było to, że w ową gorącą noc, spędzoną w natłoku celi, z głową
starca na swoim ramieniu, wkroczył do kraju opuszczenia, jak gdyby umarł, a teraz wędrował po
jakiejś otchłani, bo nie był ani dostatecznie dobry, ani dostatecznie zły... Życie już nie istniało...
Nie chodziło tu tylko o plantację bananową. Teraz, gdy burza nadeszła i gdy rozpaczliwie szukał
schronienia, dobrze wiedział, co znajdzie - nic.
Szałasy ukazywały się w świetle błyskawic, chwiały się przez chwilę i z powrotem znikały
w napełnionej grzmotami ciemności. Deszcz jeszcze nie padał. Nadciągał od zatoki Campeche
wielkimi płachtami, ogarniając cały kraj nieubłaganym pochodem. Zdawało mu się, że słyszy go w
przerwach pomiędzy grzmotami - ogromny szum sunący na przełaj ku górom, które były już tak
blisko, nie dalej niż trzydzieści kilometrów. Doszedł do pierwszego szałasu. Drzwi były otwarte i,
gdy zamigotała błyskawica, stwierdził, że tak jak przypuszczał, nie było tam nikogo. Jedynie kupa
kukurydzy, w której coś szarego ruszało się niewyraźnie: może szczur. Pobiegł do następnego
szałasu, ale i tam było to samo - kukurydza i nic poza tym, jak gdyby wszelkie życie ludzkie cofało
się przed nim, jak gdyby Ktoś postanowił, że odtąd ma być sam, zupełnie sam. Deszcz właśnie
dosięgnął polany. Wyszedł z lasu i sunął niby gęsty, biały dym, zupełnie jak nieprzyjaciel starannie
pokrywający cały teren chmurą gazu, żeby nikt nie uszedł. Deszcz rozprzestrzenił się i trwał
niezbyt długo, jak gdyby nieprzyjaciel miał w ręku stoper i znał co do sekundy granice
wytrzymałości płuc. Dach przez chwilę powstrzymywał deszcz, potem zaczął przeciekać. Gałęzie
ugięły się pod naporem wody i rozsunęły. Przez pół tuzina dziur deszcz spływał czarnymi strugami.
Potem ulewa ustała i tylko kapało z dachu. Deszcz oddalił się, osłoniony na flankach błyskawicami
niczym ogniem zaporowym. W ciągu paru minut dosięgnie gór. Jeszcze kilka takich burz, a będą
nie do przebycia. Był bardzo zmęczony po całodziennym marszu. Znalazł suche miejsce i usiadł.
W świetle błyskawicy mógł objąć wzrokiem polanę. Wszędzie dokoła słychać było łagodny odgłos
kapiących kropel. Panował niemal spokój, ale niezupełnie. Spokój wymagał towarzystwa ludzi.
Jego samotność była jak groźba rzeczy, które miały nadejść. Wtem - bez żadnego widocznego
powodu - przypomniał sobie deszczowy dzień w amerykańskim seminarium: okna biblioteczne
zamglone oparem kaloryferów, wysokie półki statecznych książek i pewien młody człowiek -
cudzoziemiec z Tuscon - rysujący palcem swoje inicjały na szybie. To był spokój. Patrzył na to
teraz z zewnątrz, bez wiary, że go jeszcze kiedykolwiek odnajdzie. Stworzył sobie swój własny
świat: puste, rozwalone szałasy, oddalająca się burza i powracający strach. Strach, bo jednak mimo
wszystko nie był samotny. Na zewnątrz ktoś ostrożnie się ruszał. Co chwila szedł parę kroków i
stawał. Pogrążony w apatii ksiądz czekał, krople z dachu nieustannie kapały. Pomyślał o Metysie
węszącym po mieście w poszukiwaniu naprawdę murowanej okazji, by go wydać. Jakaś twarz
spojrzała na niego przez drzwi szałasu i szybko się cofnęła: twarz starej kobiety, choć z Indiankami
nigdy na pewno nie wiadomo: równie dobrze mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Wstał i
wyszedł na zewnątrz. Uciekła przed nim w ciężkiej workowatej spódnicy, a jej czarne warkocze
podskakiwały niezgrabnie. Widocznie jego samotność miała być zakłócona tylko przez te
nieuchwytne twarze, przez te istoty wynurzające się jak gdyby z epoki kamiennej i uciekające przy
pierwszym spotkaniu. Ogarnęła go niechęć i gniew. Ta nie ucieknie. Pogonił ją przez polanę,
rozpryskując kałuże, ale że zaczęła biec wcześniej i nie wstydziła się swego strachu, dopadła lasu
przed nim. Szukanie jej tam nie miało sensu. Wrócił do najbliższego szałasu. Nie był to ten sam, w
którym schronił się poprzednio, ale tak samo był pusty. Co się stało tym ludziom? Dobrze wiedział,
że te mniej lub więcej dzikie obozowiska były tylko tymczasowe. Indianie zazwyczaj uprawiali
mały skrawek ziemi, a gdy wyjałowili na pewien czas glebę, po prostu przenosili się gdzie indziej.
W ogóle nie znali się na płodozmianie, ale przenosząc się zabierali ze sobą kukurydzę. To, co
widział, wyglądało raczej na ucieczkę przed przemocą lub zarazą. Słyszał o takich ucieczkach w
wypadku choroby, a oczywiście najgorsze było to, że wszędzie, gdzie szli, przenosili z sobą zarazę.
Czasem ulegali panice, niczym muchy na szybie, ale uciekali dyskretnie, ukrywając to przed
wszystkimi i tłumiąc swój niepokój. Odwrócił się znów markotnie, żeby spojrzeć na polanę, i
zobaczył, że Indianka skrada się z powrotem ku szałasowi, w którym schronił się na czas deszczu.
Zawołał na nią ostro i znów niezgrabnym biegiem uciekła w stronę lasu. Jej niezdarne ruchy
przypominały mu ptaka, który udaje, że ma złamane skrzydło... Nie ruszył się z miejsca. Nim
dotarła do drzew, stanęła patrząc na niego. Zaczął iść powoli w stronę szałasu. Odwrócił się
nieoczekiwanie. Szła za nim w pewnej odległości, nie spuszczając go z oka. Znów przypominała
mu zaniepokojone zwierzę czy ptaka. Szedł dalej, prosto w kierunku szałasu. Gdzieś daleko
błyskawica przecięła niebo, ale grzmot ledwo dał się słyszeć. Niebo przejaśniało się nad głową i
księżyc wyszedł zza chmur. Nagle usłyszał jakiś dziwny, jakby sztuczny krzyk. Gdy odwrócił się,
zobaczył, że kobieta biegnie z powrotem w stronę lasu. W pewnej chwili potknęła się, wyrzuciła w
górę ramiona i upadła na ziemię, niby ptak składający siebie na ofiarę.
Był teraz zupełnie pewien, że w szałasie znajdowało się coś cennego: może ukryła to w
kukurydzy. Wszedł, nie zwracając na nią uwagi. Ponieważ przestało się już błyskać, nic nie
widział. Macał rękami podłogę, aż natrafił na kupę kukurydzy. Kroki skradające się na zewnątrz
podeszły bliżej. Zaczął szperać w kukurydzy - może była tam schowana żywność? Suchy szelest
liści mieszał się z kapaniem kropel i ostrożnymi krokami, składając się na nikły odgłos
przypominający domową krzątaninę. Wtem dłoń jego spoczęła na jakiejś twarzy. Nie mogło go to
już przerazić. Dotykał ludzkiego ciała. Przesunął po nim palce: było to ciało dziecka, leżące
zupełnie spokojnie pod jego ręką. Blask księżyca ukazywał niewyraźny zarys głowy stojącej w
drzwiach kobiety. Z pewnością targał nią niepokój, ale nie można było tego wyczytać z jej twarzy.
Pomyślał: Muszę je wynieść na dwór, gdzie będę mógł coś zobaczyć...
Był to chłopczyk może trzyletni. Miał pomarszczoną, kulistą główkę z kępką czarnych
włosów. Był nieprzytomny, ale żył. Ksiądz mógł wyczuć słabiutkie bicie serca w jego piersi. Znów
przyszła mu na myśl zaraza, ale gdy ujął jego rękę, stwierdził, że dziecko nie ociekało potem, lecz
krwią. Przejęła go zgroza i obrzydzenie: wszędzie gwałt, czyż nie było końca gwałtowi? Zwrócił
się do kobiety z ostrym zapytaniem:
- Co się stało? - Czyżby w całej tej prowincji człowiek był wydany człowiekowi na łup?
Kobieta klęczała o dwa czy trzy kroki, patrząc mu na ręce. Umiała trochę po hiszpańsku,
bowiem odparła: “Americano”. Dziecko miało na sobie brązowy kaftanik. Odwinął go aż po szyję.
Chłopczyk był postrzelony w trzech miejscach. Życie wyciekało z niego z każdą chwilą. Właściwie
nic tu już nie było do zrobienia, ale trzeba było spróbować...
- Wody - powiedział do kobiety - wody. Nie wyglądało na to, że rozumie, o co mu chodzi.
Przykucnięta obserwowała go bacznie. Jak łatwo o pomyłkę uważając, że człowiek odczuwa ból
tylko wówczas, gdy wyraża go oczyma. Kiedy dotknął drobnego ciałka, zauważył, że poruszyła się
w biodrach, sprężona i gotowa rzucić się na niego z zębami jak zwierzę, gdyby malec choć pisnął.
Zaczął mówić powoli i łagodnie, nie mając pojęcia, ile z tego kobieta rozumie:
- Musimy mieć wodę, żeby go umyć. Nie masz powodu bać się mnie. Nie zrobię mu
krzywdy. - Zdjął koszulę i zaczął drzeć na paski. Było to okropnie niehigieniczne, ale cóż innego
mógł zrobić? Oprócz modlitwy, oczywiście, ale człowiek nie modli się o życie, o to życie. Znowu
powtórzył: - Wody. - Tym razem kobieta chyba zrozumiała. Rozejrzała się bezradnie po
deszczowych kałużach. To jest jedyna woda tutaj - pomyślał. - Cóż, ziemia jest tak czysta jak
każde inne naczynie. Namoczył kawałek koszuli i pochylił się nad dzieckiem. Słyszał, jak kobieta
przypełzła bliżej; była w tym zbliżeniu groźba. Próbował raz jeszcze ją uspokoić. - Nie masz co się
mnie bać. Jestem księdzem. Słowo “ksiądz” zrozumiała. Pochyliła się, chwyciła rękę, w której
trzymał mokry skrawek koszuli, i ucałowała ją. W tej samej chwili, gdy jej wargi dotykały jego
ręki, twarz dziecka skrzywiła się, oczy otwarły się i spojrzały na nich, a drobnym ciałkiem
wstrząsnął potworny paroksyzm bólu. Patrzyli, jak gałki oczne przekręcają się ku górze i nagle
niby kulki przy dziecinnej grze, zamierają w bezruchu, żółte i brzydkie brzydotą śmierci. Kobieta
puściła jego rękę, pobiegła do kałuży, nabrała wody w złożone ręce. - Nie potrzeba nam już teraz -
rzekł ksiądz, podnosząc się z mokrą szmatą w rękach. Kobieta rozwarła palce i woda rozlała się na
ziemię. - Ojcze - odezwała się błagalnie, a on ze znużeniem opadł na kolana i zaczął modlitwę.
Modlitwy takie jak ta nie miały już dla niego znaczenia. Hostia to co innego: włożyć ją w usta
umierającego człowieka znaczyło włożyć Boga. To był fakt - coś, czego można było dotknąć, ale to
tutaj nie było niczym więcej jak pobożnym życzeniem. Dlaczego Ktoś miał wysłuchać jego
modlitw? Grzech był przeszkodą nie pozwalającą im ulecieć. Czuł, że jego modlitwy uciskają go
jak niestrawiony posiłek. Gdy skończył, podniósł zwłoki i zaniósł je z powrotem do szałasu niczym
jakiś mebel. Wynoszenie ich na zewnątrz wydawało mu się teraz stratą czasu, zupełnie jak z
krzesłem, które wyniesiono do ogrodu i zaraz wniesiono z powrotem do domu, bo trawa jest
mokra. Kobieta szła za nim potulnie. Nie chciała zdaje się dotknąć ciała, przyglądała się tylko, jak
składa je znowu w ciemności na kukurydzy. Usiadł na ziemi i rzekł powoli:
- Trzeba będzie je pogrzebać. Zrozumiała to i skinęła głową. - Gdzie jest twój mąż? Czy ci
pomoże? - spytał. Zaczęła mówić szybko. Przypuszczalnie mówiła narzeczem Camacho, bo poza
paru hiszpańskimi słowami nie mógł nic zrozumieć. Słowo “Americano” znów się powtórzyło;
przypomniał sobie poszukiwanego człowieka, którego podobizna sąsiadowała na ścianie z jego
własną. - Czy on to zrobił?
Potrząsnęła głową. Co się więc stało? - zastanawiał się. Może zbieg ukrył się tutaj, a
żołnierze strzelali do szałasów? To było prawdopodobne. Nagle przykuło jego uwagę to, że
wymówiła nazwę plantacji bananowej. Ale tam nikt nie umarł, ani nie było śladów gwałtu, chyba
że cisza i opuszczenie były tymi śladami. Przypuszczał, że matka zachorowała, ale mogło zdarzyć
się coś gorszego. Wyobraził sobie, że może durny kapitan Fellows zdjął sztucer i operując nim
niezgrabnie wyszedł naprzeciw człowiekowi, którego głównym talentem było szybkie dobywanie
broni lub strzelanie bezpośrednio z kieszeni. Biedna mała... kto wie, jaką odpowiedzialność była
może zmuszona wziąć na siebie. Otrząsnął się z tej myśli i zapytał:
- Masz łopatę? - Nie zrozumiała go i musiał jej na migi pokazywać kopanie. Nowy grzmot
przetoczył się pomiędzy nimi. Nadchodziła druga burza, jak gdyby nieprzyjaciel odkrył, że
pierwszy ogień zaporowy zostawił mimo wszystko paru niedobitków przy życiu. Ten ich zmiażdży.
Znów usłyszał ogromne tchnienie deszczu, odległego o wiele kilometrów. W pewnej chwili zdał
sobie sprawę, że kobieta wymówiła słowo “kościół”. Jej znajomość hiszpańskiego ograniczała się
do poszczególnych słów. Zastanawiał się, co przez to rozumiała. Wtem deszcz dopadł ich. Stanął
jak ściana pomiędzy nim a ucieczką, spiętrzył się niby wał i ogrodził ich ze wszystkich stron.
Zapadła zupełna ciemność, przerywana tylko błyskawicami. Dach nie mógł wytrzymać takiej
ulewy - przeciekał na całej powierzchni. Suche liście kukurydzy, na których leżało zmarłe dziecko,
trzaskały jak płonący chrust. Ksiądz trząsł się z zimna. Prawdopodobnie zbliżał się atak febry.
Musi się stąd wydostać, zanim utraci w ogóle zdolność poruszania się. Kobieta, której teraz nie
mógł dojrzeć, powtórzyła znowu błagalnie słowo: “Iglesia”. Przyszło mu na myśl, że ona chce
pochować dziecko w pobliżu kościoła lub też tylko zanieść je przed ołtarz, aby dotknęła je stopa
Chrystusa. Cóż za fantastyczny pomysł. Skorzystał z długiego błysku niebieskiego światła, żeby
gestami rąk dać do zrozumienia, iż to jest niemożliwe. - Żołnierze - rzekł, a ona natychmiast
odparła:
- Americano. To słowo wciąż pojawiało się, jak gdyby miało wiele znaczeń i zależnie od
akcentu, z jakim się je wymawia, oznaczało wyjaśnienie, ostrzeżenie lub groźbę. Może chciała
powiedzieć, że wszyscy żołnierze byli zajęci pościgiem. Ale nawet w tym wypadku deszcz psuł
wszystko. Do granicy mieli jeszcze trzydzieści kilometrów, a ścieżki górskie były po burzy
prawdopodobnie nie do przebycia. Jeśli zaś chodzi o kościół... nie miał najmniejszego pojęcia,
gdzie mógł być kościół. Od lat w ogóle nie widział śladu kościoła i trudno było uwierzyć, że wciąż
jeszcze istnieją, zaledwie o parę dni drogi. W świetle nowej błyskawicy zobaczył kobietę,
przyglądającą mu się z kamienną cierpliwością.
Od trzydziestu godzin mieli do jedzenia tylko cukier: duże brązowe bryły wielkości głowy
dziecka. Nie spotkali nikogo i nie zamienili ani jednego słowa. Po co mieliby mówić, skoro
jedynymi niemal słowami, jakie oboje znali, były “Iglesia” i “Americano”? Kobieta szła w trop za
nim z martwym dzieckiem uwiązanym na plecach. Zdawało się, że w ogóle nie podlega zmęczeniu.
Dzień i noc w marszu wyprowadziły ich z bagien do podnóża gór. Spali o kilkanaście metrów
ponad nurtem leniwej zielonej rzeki, schowani pod wystającą skałą, gdzie ziemia była sucha -
wszędzie indziej zalegało głębokie błoto. Kobieta siedziała z podkurczonymi nogami i spuszczoną
głową. Nie zdradzała żadnego uczucia, ale położyła ciało dziecka za sobą, jak cenny przedmiot,
którego trzeba strzec przed włóczęgami. Szli kierując się słońcem, dopóki nie wskazała im drogi
porośnięta lasem czarna ściana gór. Mogło się zdawać, że są jedynymi istotami ocalonymi z
umierającego świata i że noszą na sobie widoczne ślady tego umierania. Czasem zastanawiał się,
czy jest bezpieczny, ale gdy nie ma widzialnych granic między jedną prowincją a drugą, gdy nie
ma kontroli paszportów ani biur celnych, niebezpieczeństwo zdaje się wędrować razem z
człowiekiem, podnosząc swe ciężkie stopy w takt jego kroków. Posuwali się bardzo powoli
naprzód. Ścieżka wznosiła się stromo może na jakieś sto pięćdziesiąt metrów, a potem opadała.
Błoto czyniło marsz jeszcze trudniejszym. W pewnym miejscu ścieżka zatoczyła ogromny łuk, tak
że po trzech godzinach powrócili do punktu położonego o niecałe sto metrów dalej od miejsca, z
którego wyszli. O zachodzie słońca drugiego dnia wyszli na szeroki płaskowyż, porośnięty krótką
trawą. Na tle nieba czernił się dziwaczny las krzyży, pochylonych pod rozmaitymi kątami. Niektóre
z nich były wysokie na sześć metrów, inne nie dochodziły do trzech. Wyglądały jak drzewa
pozostawione na wysiew. Ksiądz zatrzymał się i patrzył na nie. Były to pierwsze symbole
chrześcijańskie, wystawione publicznie, jeśli ten pusty płaskowyż w górach można było nazwać
miejscem publicznym. Żaden ksiądz nie brał chyba udziału w budowie tej dziwnej grupy surowych
krzyży. Były dziełem Indian i nie miały nic wspólnego ze schludnością mszalnych szat i starannie
opracowanymi symbolami liturgiki. Sprawiały wrażenie drogi na przełaj do ciemnego i
magicznego serca wiary, w głąb nocy, w której otworzą się groby, a umarli zaczną chodzić. Coś
poruszyło się za jego plecami, odwrócił się. Kobieta upadła na kolana i wlokła się w stronę krzyży
po okrutnej ziemi. Gdy zbliżyła się do największego krzyża, zdjęła dziecko z ramion i zbliżyła do
drzewa, najpierw jego twarz, a potem biodra. Następnie przeżegnała się, nie tak jak to czynią
normalnie katolicy, ale w dziwny i skomplikowany sposób, obejmujący nos i uszy. Czy
spodziewała się cudu? A jeśli tak, dlaczego miałby jej być odmówiony? - myślał ksiądz. Wiara,
mówiło się, przenosi góry, a tu była wiara: wiara w ślinę, która uzdrowiła ślepca, i w głos, który
wskrzeszał umarłych. Wzeszła gwiazda wieczorna. Wisiała nisko nad samą krawędzią płaskowyżu;
zdawałoby się, że można po nią sięgnąć. Powiał łagodny, gorący wiatr. Ksiądz przyłapał się na
tym, że patrzy na dziecko, oczekując jakiegoś znaku życia. Gdy ciało nie poruszyło się, doznał
uczucia, jakby Bóg pominął ważną okazję. Kobieta usiadła, wyjęła z zawiniątka bryłę cukru i
zaczęła jeść, a dziecko leżało spokojnie u stóp krzyża. Ostatecznie dlaczego mielibyśmy wymagać
od Boga, by karał niewinnego dalszym życiem?
- Vamos - rzekł ksiądz, ale kobieta skrobała cukier ostrymi, przednimi zębami, nie
zwracając na niego uwagi. Spojrzał na niebo i zobaczył, że czarne chmury zatarły gwiazdę
wieczorną. - Vamos. - Na płaskowyżu nie było nigdzie żadnego schronienia. Kobieta nie ruszyła
się. Jej grubo ciosana twarz o płaskim nosie, ujęta w czarne warkocze, była zupełnie bierna.
Zdawało się, że spełniła swój obowiązek i może się teraz udać na wieczny spoczynek. Księdza
nagle przeniknął dreszcz. Ból, który uciskał mu czoło przez cały dzień niczym obręcz sztywnego
kapelusza, wżarł się głębiej. Pomyślał: Muszę znaleźć jakieś schronienie. Pierwszą powinnością
człowieka jest troska o samego siebie. Nawet Kościół uczy czegoś w tym rodzaju. Całe niebo
pociemniało. Krzyże sterczały w górę jak suche, brzydkie kaktusy. Ruszył w stronę krawędzi
płaskowyżu. Raz, zanim ścieżka zaczęła schodzić w dół, obejrzał się. Kobieta wciąż gryzła bryłę
cukru. Przypomniał sobie, że była to cała żywność, jaką mieli.
Droga była bardzo stroma, tak stroma, że musiał się odwrócić i schodzić tyłem. Po obu
stronach drzewa wyrastały prostopadle z szarej skały, a o jakieś dwieście metrów poniżej ścieżka
znów zaczynała wspinać się w górę. Ociekał potem i czuł dotkliwe pragnienie. Gdy zaczął padać
deszcz, w pierwszej chwili odczuł jakby ulgę. Zatrzymał się tam, gdzie był, skulony pod
ogromnym głazem. Nie było żadnego schronienia bliżej niż na dnie barranca, a dotarcie tam
wydawało mu się bezcelowym wysiłkiem. Dreszcze wstrząsały nim teraz prawie bez przerwy.
Zdawało mu się, że bólu nie odczuwa już wewnątrz głowy; ból stał się czymś zewnętrznym, niemal
wszystkim - hałasem, myślą, zapachem. Zmysły mieszały się ze sobą. W pewnej chwili ból był jak
natrętny głos, tłumaczący mu, że wszedł na złą ścieżkę. Przypomniał sobie widzianą kiedyś mapę
dwu sąsiednich prowincji. Prowincja, z której uciekał, była usiana wioskami; na gorącej bagnistej
ziemi ludzie mnożyli się jak moskity. Ale w drugiej prowincji, w północno-zachodnim rogu mapy,
nie było prawie nic poza czystym, białym papierem. Jesteś teraz na tym pustym papierze - mówił
mu ból. Ale jest ścieżka - spierał się znużony. Ach, ścieżka - mówił ból - ścieżka może biec i sto
kilometrów, zanim w ogóle gdzieś dotrze. Wiesz, że nie wytrzymasz takiej odległości. Wszystko
dokoła to tylko biały papier. Innym razem ból był jakąś twarzą. Był przekonany, że Amerykanin
mu się przygląda. Miał skórę całą w kropki, jak na fotografii w gazecie. Widocznie szedł za nimi
cały czas, bo chciał zabić matkę, tak jak zabił dziecko. Był pod tym względem sentymentalny.
Trzeba było koniecznie coś przedsięwziąć. Deszcz był jak kurtyna, za którą niemal wszystko
mogło się zdarzyć. Pomyślał: Nie powinienem był jej zostawić samej. Boże, przebacz mi. Nie mam
poczucia odpowiedzialności. Czegóż można się spodziewać po księdzu - pijaczynie? Wstał z
trudem i zaczął wspinać się znowu na płaskowyż. Dręczyły go myśli. Nie chodziło tylko o kobietę.
Był odpowiedzialny także za Amerykanina. Dwie twarze - jego własna i bandyty - wisiały razem
na ścianie w koszarach policji, niby podobizny dwóch braci w galerii rodzinnych portretów. Nie
wystawia się swego brata na pokusy. Miotany febrą, ociekając potem i deszczem wydostał się na
krawędź płaskowyżu. Nie było tam nikogo, martwe dziecko nie było przecież kimś. Ot,
niepotrzebny przedmiot, porzucony u stóp jednego z krzyży. Matka poszła do domu. Zrobiła
bowiem to, co chciała zrobić. Zdumienie jakby wydobyło go na chwilę z gorączki, która jednak
wkrótce znów go ogarnęła. Wszystko, co pozostało, to niewielka grudka cukru leżąca przy ustach
dziecka. Może na wypadek, gdyby zdarzył się cud, a może jako pokarm dla ducha? Ksiądz schylił
się z niejasnym poczuciem wstydu i wziął ją. Nieżywe dziecko nie mogło warknąć na niego jak
przetrącony pies. Lecz kimże on był, aby nie wierzyć w cuda? Deszcz znowu spływał
strumieniami. Ksiądz zawahał się, a potem włożył cukier do ust. Jeśli Bóg zechce wrócić życie, czy
nie może dać także pożywienia?
Gdy tylko zaczął jeść, febra wróciła. Cukier uwiązł mu w gardle. Czuł straszne pragnienie.
Zginając się do ziemi usiłował zlizać nieco wody z wklęsłości gruntu, a nawet ssał własne
przemoczone spodnie. Dziecko leżało na ulewnym deszczu niczym ciemna kupka bydlęcego
nawozu. Ksiądz ruszył znowu na skraj płaskowyżu i w dół zboczem barranca. Czuł się teraz
osamotniony. Nawet twarz zniknęła. Brnął sam przez pustą, białą kartę, z każdym krokiem
zagłębiając się coraz bardziej w opuszczony kraj. Gdzieś, w którejś stronie, były oczywiście
miasta. Gdyby iść dość daleko, dotarłoby się do wybrzeża Pacyfiku, linii kolejowej do Guatemali.
Są tam szosy i samochody. Pociągu nie widział już od dziesięciu lat. Wyobrażał sobie czarną linię,
biegnącą na mapie wzdłuż wybrzeża i widział sto, dwieście kilometrów nieznanego kraju. Oto
dokąd zaszedł: uciekł od ludzi zbyt daleko. Teraz zabija go natura. Mimo to szedł dalej. Nie było
sensu wracać do opuszczonej wioski, do plantacji bananowej, zdychającego kundla i złamanej łyżki
do butów. Nie można było zrobić nic innego, jak tylko stawiać naprzód jedną nogę, a potem drugą;
pełznąć w dół, a potem w górę. Gdy deszcz minął, ze szczytu barranca nie było widać nic poza
ogromną, poszarpaną masą ziemi, lasu i gór, spowitych w szarą, mokrą zasłonę. Spojrzał raz i
szybko odwrócił oczy. Był to zbyt doskonały obraz rozpaczy. Minęło chyba wiele godzin, zanim
przestał się wspinać. Zapadł wieczór; w lesie niewidoczne małpy harcowały niezgrabnie i zuchwale
po drzewach, jakieś stworzenia - prawdopodobnie węże - syczały w trawie jak płomienie zapałek.
Nie bał się ich. Były przejawem życia, a on czuł, że życie cały czas cofa się przed nim. Nie tylko
ludzie, nawet zwierzęta i gady uciekały. Wkrótce zostanie sam, sam tylko z własnym oddechem.
Zaczął recytować po cichu: “Panie, umiłowałem okazałość domu Twego”, a zapach mokrych,
gnijących liści, upalna noc i ciemność obudziły w nim przekonanie, że znajduje się w szybie
kopalni i schodzi w głąb ziemi, aby pogrzebać samego siebie. Wkrótce znajdzie swój grób. Kiedy
zbliżył się do niego człowiek uzbrojony w karabin, nie zareagował najmniejszym gestem. Człowiek
podszedł ostrożnie, trudno było oczekiwać, że spotka kogoś pod ziemią. Trzymając broń w
pogotowiu spytał:
- Kto wy jesteście?
Po raz pierwszy od dziesięciu lat ksiądz powiedział swoje nazwisko obcemu, bo był
zmęczony i dalsze czepianie się życia wydawało mu się bezcelowe. - Ksiądz? - spytał tamten ze
zdumieniem. - Skąd ksiądz się tutaj wziął?
Gorączka znów ustąpiła, przywracając odrobinę poczucia rzeczywistości. - Nic się nie
bójcie. Nie zrobię wam żadnego kłopotu. Idę dalej. Zebrał całą pozostałą energię i zaczął iść.
Zdziwiona twarz przeniknęła poprzez jego gorączkę i cofnęła się. - Nie będzie już więcej
zakładników - upewniał na głos sam siebie. Kroki podążały za nim. Był jak niebezpieczny
człowiek, którego lepiej wyprowadzić za granicę posiadłości, zanim się wróci do domu. Powtórzył
głośno: - Nic się nie bójcie. Nie zostanę tutaj. Nic nie chcę. - Ojcze... - odezwał się głos z pokorą i
niepokojem. - Już stąd idę. - Usiłował biec i nagle znalazł się poza lasem, a tu w górze, na skraju
lasu stał duży, bielony budynek. Koszary? Może tam byli żołnierze? Powiedział: - Jeśli mnie
zauważono, oddam się w ich ręce. Zapewniam was, że nikt tu nie będzie miał przykrości z mojego
powodu. - Ojcze...
Głowa bolała go nieznośnie. Potknął się i oparł się ręką o ścianę. Czuł się niezmiernie
znużony. - Koszary? - spytał. - Ojcze - rzekł głos, zdziwiony i zatroskany. - To nasz kościół. -
Kościół? - Ksiądz z niedowierzaniem przesunął ręką po ścianie, jak ślepiec usiłujący rozpoznać
jakiś dom, ale był zbyt zmęczony, by czuć cokolwiek. Słyszał, jak człowiek z karabinem, którego
nie mógł dojrzeć, coś tam bełkocze:
- Taki zaszczyt, ojcze. Trzeba uderzyć w dzwon... - Ale ksiądz zwalił się na mokrą trawę i
opierając głowę o ścianę zasnął, czując za plecami swój dom. Sen jego był pełen radosnego
dźwięku dzwonów.
Część trzecia
Rozdział I
Kobieta w średnim wieku siedziała na werandzie i cerowała skarpetki. Na nosie miała
binokle i dla wygody zrzuciła z nóg buciki. Jej brat, pan Lehr, czytał jakieś nowojorskie pismo
ilustrowane, sprzed trzech tygodni co prawda, ale to nie miało właściwie znaczenia. Cała ta scena
tchnęła spokojem. - Proszę brać wodę samemu, ile razy ksiądz zechce - powiedziała panna Lehr. W
chłodnym kącie stał wielki gliniany dzban wraz z czerpakiem i szklanym kubkiem. - To państwo
nie muszą gotować wody? - spytał ksiądz. - Och nie, nasza woda jest świeża i czysta - rzekła
sztywno panna Lehr, jak gdyby nie mogła ręczyć za żadną inną wodę. - Najlepsza woda w całej
prowincji - stwierdził jej brat. Błyszczące kartki magazynu przewracały się z chrzęstem. Pokryte
były fotografiami senatorów i posłów: wielkie, gładko ogolone szczęki, podobne do szczęk
brytanów. Za płotem ogrodu rozciągało się pastwisko - łagodnie i falisto wznoszące się w stronę
najbliższego pasma gór, a przy bramie co dzień zakwitały i więdły kwiaty na drzewie tulipanowym.
- Ksiądz naprawdę lepiej wygląda - powiedziała panna Lehr. Oboje mówili po angielsku gardłowo i
z lekkim amerykańskim akcentem. Pan Lehr opuścił Niemcy jeszcze będąc chłopcem, żeby
uniknąć służby wojskowej. Miał przebiegłą i pooraną zmarszczkami twarz idealisty. Należało być
przebiegłym w tym kraju, jeśli chciało się zachować w ogóle jakieś ideały. Był chytry w obronie
wygodnego życia. - Och, potrzeba mu było tylko parę dni odpoczynku - rzekł Lehr. Nie odczuwał
on żadnej ciekawości w stosunku do człowieka, którego w stanie zupełnego wycieńczenia
przywiózł mu przed trzema dniami na mule ekonom. Wiedział tylko to, co powiedział ksiądz. Była
bowiem jeszcze jedna rzecz, której ten kraj uczył: nigdy nie zadawać pytań ani nie robić żadnych
przypuszczeń. - Wkrótce będę mógł iść dalej - zauważył ksiądz. - Nie ma pośpiechu - rzekła panna
Lehr, oglądając skarpetkę brata i szukając w niej dziur. - Taki spokój tutaj. - Och, mieliśmy trochę
kłopotów - powiedział Lehr. Odwrócił kartkę i dodał: - Ten senator Hiram Long... powinno się go
powstrzymać. Znieważanie obcych krajów nie jest rzeczą dobrą. - Czy nie usiłowali zabrać panu
ziemi?
Twarz idealisty zwróciła się ku niemu z wyrazem niewinnej chytrości:
- Och, dałem im tyle, ile chcieli; pięćset akrów jałowego gruntu. Zaoszczędziłem sobie
wiele na podatkach. Nigdy nic tam nie chciało rosnąć. - Skinął głową w stronę słupków werandy. -
To był ostatni prawdziwy kłopot. Widzi ksiądz te dziury od kul? To ludzie Villi. Ksiądz znowu
wstał i napił się jeszcze wody. Nie był bardzo spragniony; czynił to w poczuciu, że może sobie
pozwolić na ten luksus. - Ile czasu zajmie mi droga do Las Casas? - spytał. - Ze cztery dni - rzekł
Lehr. - Nie w takim stanie - stwierdziła panna Lehr. - Sześć dni co najmniej. - Jakże to dziwne
będzie mi się wydawało - mówił ksiądz. - Miasto z kościołami, z uniwersytetem...
- Oczywiście, proszę księdza - powiedział Lehr. - Moja siostra i ja jesteśmy luteranami i nie
sympatyzujemy z waszym Kościołem. Wydaje mi się, że za dużo jest u was zbytku, podczas gdy
ludzie przymierają głodem. - To nie jest wina księdza, kochanie - zauważyła panna Lehr. - Zbytku?
- spytał ksiądz. Stał obok glinianego dzbana, trzymając w ręku szklankę i spoglądając na rozległe,
spokojne, trawiaste zbocza, usiłował zebrać swe myśli. - Pan sądzi... - Może Lehr miał rację. Jemu
samemu życie układało się kiedyś bardzo łatwo, a oto teraz znów przyzwyczajał się do nieróbstwa.
- Te wszystkie złocenia w kościołach. - To często jest tylko farba, wie pan. - Ton księdza był
pojednawczy. Myślał: Tak, trzy dni minęły, a ja nie zrobiłem nic, w ogóle nic. Spojrzał na swoje
stopy elegancko obute w trzewiki pana Lehra i nogi odziane w jego spodnie. Lehr powiedział do
siostry:
- Ksiądz się nie obrazi, jeśli będę mówił szczerze. Wszyscy jesteśmy chrześcijanami. -
Oczywiście, chętnie posłucham...
- Mnie się zdaje, że wy robicie zbyt wiele krzyku wokół rzeczy nieistotnych. - Tak? Co pan
ma na myśli?
- Post... ryba w piątek...
Tak. Niby mgliste wspomnienie z dziecinnych lat przypomniał sobie, że kiedyś przestrzegał
tych przepisów. - Ale przecież pan, panie Lehr, jest Niemcem - powiedział. - To wielki, militarny
naród. - Nigdy nie byłem żołnierzem. Jestem przeciwny...
- Tak, oczywiście, ale jednak pan rozumie... dyscyplina jest konieczna. Musztra może nie
być przydatna w bitwie, ale kształci charakter. Inaczej ma pan ludzi... no, takich jak ja. - Spojrzał z
nagłą nienawiścią na swoje buty; wyglądały jak oznaka dezertera. - Takich jak ja - powtórzył z
pasją. Nastała chwila wielkiego zakłopotania. - Ależ, proszę księdza... - zaczęła panna Lehr. Jednak
Lehr uprzedził ją i złożył ilustrowane pismo pełne wygolonych polityków. Z gardłową precyzją
odezwał się swym niemiecko - amerykańskim akcentem:
- Myślę, że już czas na kąpiel. Ksiądz też idzie? - Ksiądz posłusznie udał się za nim do ich
wspólnej sypialni. Zdjął z siebie ubranie pana Lehra, włożył płaszcz nieprzemakalny pana Lehra i
boso poszedł za panem Lehrem przez werandę, a potem przez pole. Poprzedniego dnia spytał z
niepokojem:
- Czy nie ma tu węży? - Na co Lehr mruknął pogardliwie, że jeśliby nawet były jakieś
węże, to prędko by zeszły mu z drogi. Lehr i jego siostra postanowili sobie, że zwalczą dzikość
tych okolic po prostu ignorując wszystko, co stało w sprzeczności z typowym niemiecko -
amerykańskim gospodarstwem. W swoim rodzaju był to tryb życia godny podziwu. U podnóża
pola mały, płytki strumyk płynął po brązowych kamykach. Lehr zdjął szlafrok i położył się płasko
na wznak. Nawet w chudych, starzejących się nogach i zwiotczałych mięśniach było coś z
prostolinijnego idealisty. Malutkie rybki igrały na wysokości jego piersi i pyszczkami dotykały
jego sutek nie wywołując najmniejszego poruszenia wody. Był to szkielet młodzieńca, który był
tak przeciwny militaryzmowi, że uciekł ze swej ojczyzny. Po chwili Lehr usiadł i zaczął starannie
namydlać swe szczupłe uda. Potem ksiądz wziął mydło i zrobił to samo. Czuł, że tego się po nim
spodziewano, ale nie mógł obronić się przed myślą, że była to strata czasu. Pot czyścił człowieka
tak samo dokładnie jak woda. Ale Lehr należał do rasy, która wymyśliła przysłowie, że czystość
jest siostrą bogobojności: czystość fizyczna, nie moralna. Gdy cienie wydłużyły się, a on leżał w
chłodnym strumyku, miał mimo wszystko poczucie ogromnego zbytku. Pomyślał o celi więziennej,
o starcu i pobożnej kobiecie, o Metysie leżącym w poprzek drzwi szałasu, o zmarłym dziecku i
opuszczonej plantacji bananowej. Pomyślał ze wstydem o córce, którą zostawił obok śmietniska na
pastwę wiedzy i niewiedzy. Nie miał prawa do tego luksusu. Lehr spytał:
- Czy można prosić o mydło? - Przewrócił się na brzuch i zaczął mydlić plecy. - Chyba
powinienem panu powiedzieć... - zaczął ksiądz - jutro odprawię mszę we wsi. Czy woli pan, żebym
opuścił pański dom? Nie chcę, żeby pan miał przeze mnie kłopoty. Lehr mył się rozpryskując wodę
z powagą. - Och, oni mi nic nie zrobią. Ale ksiądz niech lepiej będzie ostrożny. Ksiądz wie
naturalnie, że to jest nielegalne. - Tak. Wiem o tym. - Pewnego znajomego księdza skazali na
czterysta pezów grzywny. Nie mógł zapłacić i posłali go na tydzień do więzienia. Czemu ksiądz się
uśmiecha?
- Tylko dlatego, że tu wydaje się tak... spokojnie. Tydzień więzienia!
- No, ja wciąż słyszę, że wam się to wszystko zwraca, kiedy zbieracie na tacę. Czy ksiądz
chce mydło?
- Nie, dziękuję. Skończyłem. - Więc lepiej wycierajmy się. Panna Lehr lubi się kąpać przed
zachodem słońca. Gdy wracali jeden za drugim do bungalow, spotkali wielką otyłą pannę Lehr,
której tusza była w szlafroku bardziej widoczna niż zwykle. Spytała mechanicznie, jak zegar
bardzo łagodnie wybijający godziny:
- Woda dzisiaj przyjemna?
Brat odpowiedział tak samo, jak odpowiadał chyba już z tysiąc razy:
- Przyjemnie chłodna, kochanie. - Potoczyła się dalej w rannych pantoflach przez trawę,
lekko przygarbiona z powodu krótkiego wzroku. Lehr zamknął drzwi do sypialni i powiedział:
- Może ksiądz będzie łaskaw zostać tutaj, dopóki panna Lehr nie wróci. Ksiądz rozumie...
od frontu domu można widzieć strumień. Wysoki, kościsty i nieco sztywny, zaczął się ubierać.
Dwa łóżka z mosiężnymi gałkami, jedno krzesło i szafa stały w pokoju, który przypominał
klasztorną celę, nie było w nim tylko krzyża, nie było “rzeczy nieistotnych”, jakby to określił sam
Lerh. Ale była Biblia. W czarnym pokrowcu leżała na podłodze obok jednego z łóżek. Gdy ksiądz
skończył się ubierać, otworzył ją. Na kartce okładki znajdowała się etykietka stwierdzająca, że
książka została dostarczona przez “Towarzystwo Biblijne”. Tekst reklamowy głosił: “Biblia w
każdym hotelowym pokoju. Zdobywajmy Ludzi Handlu dla Chrystusa. Dobra nowina”.
Następowała lista tekstów. Ksiądz przeczytał niektóre z nich ze zdumieniem:
Jeśliś w kłopocie, czytaj - Psalm 34
Jeśli interesy źle idą - Psalm 37
Jeśli bardzo dobrze się wiedzie - List I do Koryntian, 10, 2
Jeśliś pokonany i ponownie w grzech wpadasz - Jakub I, Ozeasz 14, 4 - 9
Jeśliś grzechem znużony - Psalm 51, Łukasz 18, 9 - 14
Jeśli pragniesz pokoju, władzy i obfitości - Jan 14
Jeśliś samotny i zniechęcony - Psalm 23 i 27
Jeśli tracisz zaufanie do ludzi - List I do Koryntian, 13
Jeśli snów błogich pragniesz - Psalm 121
Mimo woli zdumiał się, skąd ta książka o brzydkich czcionkach i uproszczonych radach
wzięła się na tej hacjendzie w południowym Meksyku. Lehr odwrócił się do lustra, trzymając w
ręku dużą twardą szczotkę do włosów, wyjaśnił dokładnie:
- Moja siostra kiedyś miała hotel dla komiwojażerów. Sprzedała go, żeby zamieszkać ze
mną po śmierci mojej żony i przywiozła ze sobą jedną z tych hotelowych Biblii. Księdzu trudno to
pojąć. Wy nie chcecie, żeby ludzie czytali Biblię. - Zajmował ciągle postawę defensywną, gdy
chodziło o jego religię. Sprawiało to wrażenie, że jest ciągle świadom jakiegoś tarcia, podobnego
do uczucia, jakie sprawia nie dopasowany but. - Czy pańska żona jest tu pochowana? - spytał
ksiądz. - Tak, na łące - odparł ostro Lehr. - Stał ze szczotką w ręku, przysłuchując się cichym
krokom na zewnątrz. - To panna Lehr wraca z kąpieli - powiedział. - Możemy teraz wyjść.
Ksiądz dojechał do kościoła, po czym zsiadł ze starego konia, należącego do Lehra, i
zarzucił lejce na krzak. Była to jego pierwsza wizyta we wsi od owej nocy, gdy osłabł pod ścianą.
Pod nim, w świetle zmierzchu, rozciągała się wioska. Domki kryte blachą i lepianki stały
naprzeciw siebie przy jedynej szerokiej, zarośniętej trawą ulicy. Paliło się kilka lamp, a po
najuboższych szałasach roznoszono ogień. Kroczył powoli, w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa.
Pierwszy człowiek, jakiego spotkał, zdjął kapelusz, przyklęknął i ucałował rękę księdza. - Jak się
nazywacie? - spytał ksiądz. - Pedro, proszę księdza. - Dobranoc, Pedro. - Czy będzie rano msza,
proszę księdza?
- Tak. Będzie msza. Minął wiejską szkołę. Na stopniu siedział nauczyciel, pulchny młody
człowiek o ciemnobrązowych oczach patrzących zza rogowych okularów. Gdy zobaczył
przechodzącego księdza, demonstracyjnie odwrócił wzrok. Jako prawomyślny obywatel nie
zamierzał pozdrawiać przestępców. W sposób pedantyczny i przesadny zaczął mówić coś o klasie
dla małych dzieci do kogoś stojącego za nim. Jakaś kobieta pocałowała księdza w rękę. Dziwne
wydawało się uczucie, że się jest znowu potrzebnym, że się nie jest roznosicielem śmierci. - Czy
ksiądz wysłucha naszej spowiedzi? - spytała. - Tak, tak - odparł. - W stodole senor Lehra. Przed
mszą. Będę tam o piątej. Jak tylko się rozjaśni.
- Ale nas jest tak wiele, proszę księdza...
- No to dziś wieczorem także... o ósmej. - I tyle dzieci jest do ochrzczenia. Przez trzy lata
nie było u nas księdza. - Będę tu jeszcze przez dwa dni. - Ile trzeba będzie płacić, proszę księdza?
- No... dwa pezy to normalna opłata. - Pomyślał: Muszę wynająć dwa muły i przewodnika.
Podróż do Las Casas będzie mnie kosztowała pięćdziesiąt pezów. Pięć pezów za mszę... zostaje
czterdzieści pięć. - My tutaj jesteśmy bardzo biedni, proszę księdza - targowała się z nim łagodnie.
- Ja sama mam czworo dzieci. Osiem pezów to dużo pieniędzy. - Czworo dzieci to też dużo,
zważywszy, że ksiądz był tutaj zaledwie trzy lata temu. Wyczuwał, jak w głosie jego brzmi na
nowo władczy ton z dawnych proboszczowskich czasów. Zupełnie, jak gdyby ostatnie lata były
snem, a on nigdy nie opuszczał Bractw, Dzieci Maryi i codziennej mszy. Ostro rzucił pytanie:
- Ile dzieci tu jest... nie ochrzczonych?
- Może ze sto, proszę księdza. Zrobił w myśli rachunek. A więc nie potrzebował zjawiać się
w Las Casas jak żebrak; mógł sobie kupić przyzwoite ubranie, znaleźć porządne mieszkanie,
urządzić się...
- Musicie dać po półtora peza na głowę - powiedział.
- Jednego peza, ojcze. Jesteśmy bardzo biedni. - Półtora peza. - Głos sprzed lat szepnął mu z
przekonaniem w ucho: Nie cenią tego, za co nie muszą płacić. Powiedział to stary ksiądz, po
którym obejmował parafię w Concepcion. Wyjaśnił mu: “Będą ci zawsze mówili, że są biedni, że
przymierają głodem, ale zawsze mają gdzieś zagrzebany zapas pieniędzy w garnku”. Ksiądz dodał:
- Przynieście pieniądze... i dzieci... do stodoły senor Lehra jutro o drugiej po południu. - Tak,
proszę księdza - odparła. Wydawała się całkiem zadowolona. Udało jej się obniżyć cenę o
pięćdziesiąt centavos na głowę. Ksiądz poszedł dalej. Powiedzmy, że będzie sto dzieci - myślał. -
Razem z jutrzejszą mszą oznacza to sto sześćdziesiąt pezów. Może uda mi się dostać muły i
przewodnika za czterdzieści pezów. Lehr da mi żywność na sześć dni. Zostanie mi sto dwadzieścia
pezów. Po latach nędzy wydawało mu się to majątkiem. Idąc w górę ulicą wyczuwał wszędzie
szacunek. Ludzie zdejmowali kapelusze, gdy ich mijał, zupełnie jak gdyby wróciły dawne czasy
przed prześladowaniami. Czuł, że dawne życie krzepnie wokół niego jak kamienny gorset, który
zmusza go do trzymania głowy prosto, każe mu iść w pewien określony sposób, a nawet dyktuje
mu, co ma mówić. Ktoś zawołał:
- Proszę księdza!
Był to właściciel gospody, ogromny człowiek z trzema “zawodowymi” podbródkami.
Mimo wielkiego upału nosił kamizelkę z łańcuszkiem od zegarka. - Co proszę? - spytał ksiądz. Za
głową tamtego stały butelki z wodą mineralną, piwem, wódką... Z pełnej kurzu ulicy ksiądz wszedł
do wnętrza gorącego od zapalonej lampy. - Co proszę? - spytał powtórnie swym świeżo
odzyskanym, dawnym tonem, w którym przebijało poczucie władzy i niecierpliwość. - Myślałem,
że może księdzu potrzeba nieco mszalnego wina. - Możliwe... ale musiałby mi pan dać na kredyt. -
Kredytem zawsze chętnie księżom służę. Sam jestem człowiekiem religijnym. To w ogóle religijna
miejscowość. Z pewnością ksiądz będzie chrzcił. - Chciwie wysunął się naprzód w sposób uniżony,
a zarazem bezczelny, jak gdyby obaj byli ludźmi myślącymi podobnie, ludźmi wykształconymi. -
Może...
Uśmiechnął się znacząco. Ludzie tacy jak my - zdawał się mówić - nie potrzebują wyjawiać
wszystkiego; my odgadujemy nawzajem swoje myśli. - Za dawnych czasów, kiedy kościół był
otwarty - powiedział - byłem skarbnikiem Bractwa Przenajświętszego Sakramentu. O, ja jestem
dobrym katolikiem, proszę księdza. Ludzie tu są oczywiście bardzo ciemni. - Po czym spytał: -
Może ksiądz zechce zaszczycić mnie wypiciem kieliszka koniaku? - Na swój sposób był całkiem
szczery. Ksiądz odpowiedział z wahaniem:
- To uprzejmie z pana strony...
Dwa pełne kieliszki stały już przygotowane. Przyszło mu na myśl, że ostatni raz pił siedząc
po ciemku na łóżku i słuchając tego, co mówił naczelnik policji, a kiedy zapaliło się świało,
zobaczył, że reszta wina została wysączona... Pamięć była jak ręka zdejmująca z niego sztywny
gorset - obnażała go całkowicie. Poczuł, że od zapachu alkoholu zrobiło mu się sucho w ustach.
Pomyślał: Cóż za kabotyn ze mnie. Nie powinienem być tu wśród porządnych ludzi. Obrócił
kieliszek w ręku i wszystkie inne kieliszki zaczęły się kręcić w jego pamięci. Przypomniał sobie
dentystę, opowiadającego mu o swych dzieciach, i Marię, wygrzebującą butelkę wódki, którą
chowała dla niego - dla księdza - pijaczyny. Niechętnie pociągnął z kieliszka. - To dobry koniak,
proszę księdza. - Tak, dobry koniak. - Mógłbym dać księdzu tuzin butelek za sześćdziesiąt pezów. -
Skąd ja wezmę sześćdziesiąt pezów? - Pomyślał, że w pewnym sensie było lepiej tam za granicą.
Strach i śmierć nie były najgorszymi rzeczami. Czasem błędem jest żyć dalej. - Na księdzu nie chcę
zarobić. Pięćdziesiąt pezów. - Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt - i tak nie kupię. - Proszzę, niech
ksiądz jeszcze wypije kieliszek. To dobry koniak. - Przechylił się zachęcająco przez ladę i spytał: -
A może pół tuzina, za dwadzieścia cztery pezy? - Chytrze dodał: - Przecież będą chrzty, proszę
księdza. To straszne, jak łatwo zapominało się i wracało do dawnych błędów. Ciągle brzmiał mu w
uszach jego własny głos na ulicy, mówiący akcentem z Concepcion, którego nie zmienił śmiertelny
grzech i brak skruchy, i dezercja. Jego własne zepsucie zaprawiło koniak smakiem pleśni. Bóg
mógł wybaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe, żeby wybaczył przemianę pobożności
w rutynę? Przypomniał sobie, jak nie można było wyrwać kobiety w więzieniu z jej głupiej
zarozumiałości: miał wrażenie, że jest taki sam jak ona. Przełknął koniak niby własne potępienie.
Metys i jemu podobni mogli być zbawieni. Zbawienie mogło przeszyć serce złego człowieka jak
błyskawica, ale rutyna pobożności wykluczała wszystko, co nie było wieczornym pacierzem,
zebraniem Bractwa i dotykiem pokornych warg na jego urękawiczonej dłoni. - Las Casas to piękne
miasto, proszę księdza. Mówią, że można tam codziennie słuchać mszy. To też była pobożna
osoba. Mnóstwo ich kręciło się po świecie. Nalał jeszcze trochę alkoholu księdzu, ale odmierzając
ostrożnie - nie za wiele. Znów odezwał się:
- Kiedy ksiądz tam będzie, niech ksiądz zajrzy do mojego przyjaciela na ulicy Gaudalupe.
To dobry człowiek. On ma tam gospodę tuż przy kościele. Jest także skarbnikiem Bractwa
Przenajświętszego Sakramentu, zupełnie tak samo jak ja tutaj za dobrych czasów. On tanio sprzeda
wszystko, czego ksiądz będzie sobie życzył. No, a teraz, jak ksiądz się zapatruje na parę buteleczek
na drogę?
Ksiądz pił. Dlaczego miałby nie pić? Teraz to też była rutyna - jak pobożność i
proboszczowski ton głosu. Powiedział:
- Wezmę trzy butelki. Za jedenaście pezów. Niech pan trzyma je na razie u siebie. -
Wypróżnił kieliszek i wyszedł na ulicę. W oknach widać było palące się lampy, a między nimi
rozciągała się szeroka jak preria ulica. Potknął się na jakiejś dziurze i poczuł, że ktoś go
podtrzymuje. - Ach, Pedro. Tak się nazywacie, prawda? Dziękuję wam, Pedro. - Do usług, proszę
księdza. Kościół stał w ciemności podobny do bloku lodu, roztapiającego się pod wpływem upału.
Dach był zapadnięty w jednym miejscu, a gzyms nad drzwiami rozsypywał się. Ksiądz spojrzał
szybko, z ukosa, na Pedra, wstrzymując oddech, żeby nie było czuć alkoholu, ale mógł dojrzeć
tylko zarysy twarzy. Z uczuciem chytrości - jak gdyby oszukiwał jakiegoś chciwego kusiciela we
własnym sercu - rzekł:
- Pedro, powiedzcie ludziom, że chcę tylko po jednym pezie za chrzest... - Wciąż jeszcze
wystarczy mu na wódkę, nawet gdyby miał zjawić się w Las Casas jak żebrak. Chyba przez dwie
sekundy panowało milczenie, po czym przebiegły chłopski głos zaczął swoją odpowiedź:
- My jesteśmy biedni, proszę księdza. Jeden pez, to mnóstwo pieniędzy. Ja na przykład
mam troje dzieci. Niech ksiądz policzy po siedemdziesiąt centavos.
Panna Lehr wyciągnęła przed siebie stopy w wygodnych pantoflach. Z ciemności panującej
na zewnątrz wpadały na werandę żuki. - Kiedyś w Pittsburgu... - zaczęła. Jej brat spał ze starą
gazetą na kolanach, właśnie nadeszła poczta. Ksiądz wydobył z siebie cichy chichot, który miał
wyrażać życzliwość, jak za dawnych czasów. Próba się nie udała. Panna Lehr zatrzymała się i
pociągnęła nosem. - To ciekawe. Zdawało mi się, że czuję... alkohol. Ksiądz wstrzymał oddech i
rozsiadł się głębiej w krześle na biegunach. Jak tu spokojnie, jak bezpiecznie - pomyślał.
Przypomniał sobie, że ludzie z miasta nie mogą spać na wsi z powodu ciszy. Cisza może uderzać
jak hałas o bębenki uszu. - Co ja mówiłam, proszę księdza?
- Kiedyś w Pittsburgu...
- Oczywiście. W Pitsburgu... czekałam na pociąg. Otóż widzi ksiądz, nie miałam nic do
czytania. Książki są takie drogie. Więc pomyślałam sobie, że kupię gazetę, wszystko jedno jaką,
wiadomości są takie same. Ale kiedy ją otworzyłam... Gazeta nazywała się “Wiadomości
Policyjne” czy coś takiego. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że tak okropne rzeczy są drukowane.
Oczywiście nie przeczytałam więcej niż parę linijek. To była chyba najokropniejsza rzecz, jaka mi
się w życiu zdarzyła. Po prostu... przejrzałam. - Tak. - Nigdy o tym nie powiedziałam bratu. Chyba
zmieniłby swoją opinię o mnie, gdyby wiedział. - Przecież nie było nic złego w...
- Ale w ogóle wiedzieć o tym!
Gdzieś daleko krzyknął jakiś ptak. Lampa na stole zaczęła kopcić; panna Lehr pochyliła się
i przykręciła knot. Miał wrażenie, jak gdyby na przestrzeni wielu kilometrów przyciemniono
jedyne światło. Smak koniaku wrócił mu do ust niczym zapach eteru, przypominający człowiekowi
o niedawnej operacji, zanim miał czas przyzwyczaić się do życia, a przywiązany był jeszcze do
innego rodzaju bytu. Czuł się nadal nieswojo w tym głębokim spokoju. Powiedział sobie, że z
biegiem czasu wszystko będzie dobrze, że przestanie, że tym razem zamówił tylko trzy butelki. To
będą ostatnie butelki, jakie w ogóle wypije; tam już więcej pić nie będzie. Wiedział, że kłamie. Pan
Lehr obudził się i rzekł:
- A więc jak mówiłem...
- Nic nie mówiłeś, kochanie. Spałeś. - O nie, mówiliśmy o tym draniu Hooverze. - Nie
wydaje mi się, kochanie. Już od dawna nie mówiłeś o nim.
- No - powiedział pan Lehr - ciężki dzień mieliśmy. Ksiądz też jest chyba zmęczony... po
tych wszystkich spowiedziach - dodał z lekkim niesmakiem. Od ósmej do dziesiątej płynął
nieprzerwany strumień penitentów. Dwie godziny najgorszego zła, jakie ta mała miejscowość
zdołała wyprodukować przez trzy lata. Nie było tego wiele. Miasto spisałoby się lepiej. A może
nie? Człowiek niewiele potrafi zdziałać. Pijaństwo, cudzołóstwo, nieczystość. Czując smak
koniaku w ustach ksiądz siedział w krześle na biegunach w przegrodzie stajni, nie patrząc w twarz
człowieka klęczącego z boku. Inni ludzie czekali klęcząc w sąsiedniej pustej przegrodzie. Stajnia
pana Lehra opróżniła się w ostatnich latach. Pozostał tylko jeden dychawiczny koń, który sapał w
ciemności, podczas gdy postękujące głosy wyliczały grzechy. - Ile razy?
- Dwanaście, ojcze. Może więcej. - A koń znów sapał. Poczucie niewinności łączące się z
grzechem jest zdumiewające. Tylko twardy i ostrożny człowiek, a także święty, jest go
pozbawiony. Ci ludzie wychodzili ze stajni czyści. On jeden zostawał bez skruchy, spowiedzi i
rozgrzeszenia. Pragnął powiedzieć temu człowiekowi: “Miłość nie jest grzechem, ale trzeba kochać
w świetle i radości; jest grzechem tylko wtedy, gdy ją trzeba ukrywać i gdy się jest
nieszczęśliwym... może być większym cierpieniem niż cokolwiek innego, z wyjątkiem utraty Boga.
Taka miłość jest utratą Boga. Nie potrzeba ci pokuty, moje dziecko, już dość wycierpiałeś”. A
innemu: “Żądza nie jest najgorszą rzeczą. Żądzy musimy unikać właśnie dlatego, że w każdej
chwili, każdego dnia, może się ona przekształcić w miłość. A kiedy kochamy nasz grzech, wtedy
rzeczywiście nieodwołalnie jesteśmy zgubieni”. Ale powróciła rutyna konfesjonału, jak gdyby
znowu znajdował się w małym, dusznym, drewnianym pudełku, w którym ludzie grzebią swoje
nieczystości razem ze swoim księdzem. Mówił:
- Grzech śmiertelny... niebezpieczeństwo... wola poprawy - jak gdyby te słowa w ogóle coś
znaczyły. Dodał: - Odmów trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaśki. Szeptał znużony:
- Picie to tylko początek... - Wiedział, że nie potrafi nawet przytoczyć żadnego przykładu,
potępiającego ten banalny nałóg, chyba że ukaże siebie samego w tej stajni cuchnącego wódką.
Szybko zadał pokutę, ostro, mechanicznie. Człowiek odejdzie mówiąc: “To zły ksiądz”, nie czując
zachęty ani zainteresowania...
- Te przykazania zostały stworzone dla człowieka - powiedział - Kościół nie wymaga... jeśli
nie możesz pościć, jedz - i tyle. Penitenci wiercili się niespokojnie w sąsiedniej przegrodzie stajni,
koń rżał, a stara kobieta wciąż plotła i plotła o dniach, kiedy nie zachowała postu i o skracanych
pacierzach wieczornych. Wtem, zupełnie nieoczekiwanie, z dziwnym uczuciem tęsknoty pomyślał
o zakładnikach na dziedzińcu więziennym, czekających w kolejce do kranu i nie patrzących na
niego. Pomyślał o cierpieniach znoszonych wszędzie cierpliwie po drugiej stronie gór. Przerwał
kobiecie z wściekłością:
- Dlaczego nie spowiadasz mi się, jak należy? Nie obchodzi mnie, ile ryb kupujesz albo że
jesteś śpiąca wieczorem... Przypomnij sobie swoje rzeczywiste grzechy. - Ale ja jestem porządna
kobieta, proszę księdza - pisnęła ze zdumieniem. - To po co zajmujesz tu czas i miejsce tym
nieporządnym ludziom? Czy kochasz kogokolwiek oprócz siebie samej?
- Kocham Boga, proszę księdza - odparła wyniośle. Rzucił na nią przelotnie okiem w
świetle palącej się na podłodze świecy. Twarde, stare rodzynki oczu pod czarnym szalem... jeszcze
jedna z tych pobożnych... jak on sam. - Skąd wiesz? Nie ma różnicy między kochaniem Boga a
kochaniem człowieka... czy dziecka. Miłość oznacza pragnienie przebywania z Nim, blisko Niego.
- Zrobił bezradny gest rękami. - Miłość to pragnienie obrony Go przed tobą samą. Po odejściu
ostatniego penitenta przeszedł przez dziedziniec, wracając do bungalow. Widział, jak przy
zapalonej lampie panna Lehr robi na drutach i czuł w obejściu zapach trawy, mokrej po pierwszych
deszczach. Człowiek mógłby tu być szczęśliwy, gdyby nie był przywiązany do strachu i cierpienia.
Nieszczęście, podobnie jak pobożność, może stać się przyzwyczajeniem. Może jego obowiązkiem
jest przełamać je i odkryć spokój. Zazdrościł tym wszystkim ludziom, którzy wyspowiadali mu się
i otrzymali absolucję. Za sześć dni, mówił sobie, w Las Casas i ja także... Ale nie mógł uwierzyć,
że ktoś gdzieś, kiedyś zdejmie mu ciężar z serca. Nawet, gdy pił, czuł się związany ze swoim
grzechem przez miłość. Łatwiej było uwolnić się od nienawiści. - Niech ksiądz siada - rzekła panna
Lehr. - Ksiądz musi być zmęczony. Oczywiście ja nigdy nie byłam zwolenniczką spowiedzi. Pan
Lehr również nie. - Nie?
- Nie wiem, jak ksiądz może wytrzymać siedząc tam i słuchając tych wszystkich okropnych
rzeczy... Pamiętam, że kiedyś w Pittsburgu...
W ciągu nocy sprowadzono dwa muły, żeby mógł wyruszyć natychmiast po mszy, po
drugiej mszy, jaką odprawił w stodole pana Lehra. Jego przewodnik spał przypuszczalnie z
mułami; chudy, nerwowy chłopak, nigdy jeszcze nie był w Las Casas. Drogę znał tylko z
opowiadań. Panna Lehr postanowiła poprzedniego wieczoru, że sama zbudzi księdza, chociaż
zwykle nie spał już przed świtem. Leżąc w łóżku, słyszał budzik dzwoniący w innym pokoju
zupełnie jak telefon. Wkrótce usłyszał człapanie pantofli panny Lehr w korytarzu i pukanie do
drzwi. Pan Lehr spał nadal niewzruszenie leżąc na plecach, szczupły i sztywny jak biskup na płycie
grobowca. Ksiądz spał w ubraniu, więc otworzył drzwi, zanim panna Lehr zdążyła odejść. Pękata
postać w siatce na włosach wydała lekki pisk konsternacji. - Przepraszam. - Och, nie ma za co. Jak
długo potrwa msza, proszę księdza?
- Będzie bardzo wielu ludzi do komunii. Może ze trzy kwadranse. - Przygotuję księdzu
kawę i kanapki. - Proszę się nie trudzić. - Ach, nie możemy księdza wysłać na czczo. Poszła za nim
do drzwi, trzymając się nieco z tyłu, żeby nic ani nikt jej nie dostrzegł na tym szerokim, pustym
porannym świecie. Szare światło rozchodziło się nad pastwiskami. Przy bramie drzewo tulipanowe
rozkwitało jak co dzień. Bardzo daleko, za strumykiem, gdzie się kąpał, ludzie szli z wioski w
stronę stodoły pana Lehra. Z tej odległości byli zbyt drobni, by wydawać się ludźmi. Czuł wokół
siebie nadzieję szczęścia, w którym weźmie udział, coś podobnego do nastroju dzieci w kinie czy
na rodeo. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mógłby być szczęśliwy, gdyby zostawił za
górami tylko trochę niemiłych wspomnień. Człowiek zawsze powinien przekładać spokój nad
gwałt, a on zmierzał przecież ku spokojowi. - Pani była bardzo dobra dla mnie. Jakże dziwne
wydawało mu się na początku, że traktowano go jak gościa, nie jak zbrodniarza czy złego księdza.
To byli heretycy. Nigdy nie przyszło im do głowy, że nie był porządnym człowiekiem; nie mieli
wścibskiej przenikliwości braci katolików. - Było nam przyjemnie, że mogliśmy księdza gościć u
siebie. Ale ksiądz będzie zadowolony z odjazdu. Las Casas to piękne miasto. Bardzo moralne
miejsce, jak pan Lehr zwykł mówić. Jeśli ksiądz spotka ojca Quintanę, niech go ksiądz od nas
pozdrowi. Był u nas trzy lata temu. Dzwon zaczął bić. Był to dzwon, który został spuszczony z
wieży kościelnej i zawieszony przed stodołą pana Lehra. Słuchając jego dźwięku odnosiło się
wrażenie, że jest to niedziela jak wszędzie indziej. - Chciałabym móc czasem pójść do kościoła -
rzekła panna Lehr. - Dlaczegóżby nie?
- Panu Lehrowi to by się nie podobało. On jest bardzo surowy. Ale to tak rzadko się zdarza
teraz. Następne nabożeństwo będzie znowu za trzy lata. - Ja tu wrócę wcześniej. - O nie -
zaprzeczyła panna Lehr. - Droga jest ciężka, a Las Casas to piękne miasto. Elektryczne światło na
ulicach, dwa hotele. Ksiądz Quintana obiecał, że wróci... ale chrześcijanie są wszędzie, prawda? Po
co miałby tu wracać? Zresztą tak źle nam się tu nie powodzi. Grupka Indian przeszła koło bramy.
Dzikie, drobne stworzenia z epoki kamiennej. Mężczyźni, ubrani w krótkie kaftany, szli trzymając
długie kije. Kobiety o czarnych warkoczach i tępych twarzach niosły na plecach dzieci. - Indianie
dowiedzieli się, że ksiądz tu jest. Nie zdziwiłabym się, gdyby przeszli sto kilometrów, żeby się
tutaj dostać - zauważyła panna Lehr. Zatrzymali się przy bramie wpatrzeni w niego. Gdy spojrzał
na nich, uklękli i przeżegnali się. Dziwnie skomplikowana mozaika ruchów obejmowała dotknięcie
nosa, uszu i brody. - Mój brat tak się gniewa, gdy widzi, jak ktoś klęka przed księdzem, ale ja nie
uważam, żeby w tym było coś złego - powiedziała panna Lehr. Za rogiem domu muły grzebały
kopytami. Przewodnik musiał je tam przyprowadzić, żeby im dać kukurydzy. Muły jadły wolno,
więc trzeba było dać im paszę zawczasu. Była już pora na odprawienie mszy i odjazd. Czuł zapach
wczesnego poranka. Świat był jeszcze świeży i zielony, a w dole, we wsi szczekało parę psów.
Budzik cykał w ręku panny Lehr. - Muszę już iść - powiedział ksiądz. Czuł dziwną niechęć do
pożegnania się z panną Lehr, z domem i jej bratem śpiącym w drugim pokoju. Odczuwał jakby
tkliwość pomieszaną z uczuciem zależności. Człowiek budzący się po niebezpiecznej operacji
przywiązuje szczególną wagę do pierwszej twarzy, jaką widzi, gdy narkoza przestaje działać. Nie
miał szat liturgicznych, ale msze w tej wsi były bardziej zbliżone do dawnych proboszczowskich
czasów niż te, które odprawił w ciągu ostatnich ośmiu lat. Nie było obawy, że msza zostanie
przerwana, nie było pośpiechu w rozdawaniu komunii z powodu zbliżającej się policji. Z
zamkniętego kościoła przyniesiono nawet relikwie ołtarzowe. Ale ponieważ panował tu taki
spokój, tym bardziej zdawał sobie sprawę ze swej niegodności, gdy przygotowywał się do
przyjęcia Eucharystii. “Przyjęcie Ciała Twojego, Panie Jezu Chryste, które ja, niegodny, odważam
się spożywać, niechaj mi nie będzie na sąd i potępienie.” Człowiek cnotliwy może niemal przestać
wierzyć w piekło, ale on nosił piekło z sobą. Czasem śnił o nim po nocach. “Domine, non sum
dignus... Domine, non sum dignus... “ Zło jak malaria krążyło w jego żyłach. Przypomniał sobie
sen, jaki miał kiedyś, o wielkiej, pokrytej trawą arenie, z rzędem posągów świętych po brzegach.
Ale święci byli żywi, zwracali oczy to w tę, to w tamtą stronę i czekali na coś. On również czekał,
w strasznym napięciu. Brodate Piotry i Pawły, z Bibliami przyciśniętymi do piersi, obserwowały
jakieś wejście z tyłu za nim, którego nie mógł dojrzeć. Tak sobie można wyobrazić grozę zbliżenia
się dzikiej bestii. Potem zaczęła grać marimba, dźwięcznym i wciąż powtarzającym się tonem;
nagle eksplodował jakiś fajerwerek, a na arenę tanecznym krokiem wszedł Chrystus. Tańczył i
przybierał różne pozy. Miał krwawiącą, umalowaną twarz, wykrzywioną zapraszającym
uśmiechem jak twarz prostytutki. Ksiądz zbudził się z uczuciem bezgranicznej rozpaczy, jaką mógł
odczuwać człowiek, który stwierdził, że jedyne pieniądze, jakie posiada, są fałszywe. “... i
widzieliśmy chwałę Jego, chwałę Jednorodzonego od Ojca, pełnego łaski i prawdy.” Msza była
skończona. Za trzy dni - mówił sobie - będę w Las Casas. Wyspowiadam się i grzechy będą mi
odpuszczone. Automatycznie, z uczuciem bolesnej miłości wróciło mu na myśl dziecko na
śmietnisku. Cóż za pożytek ze spowiedzi, jeśli kocha się skutki swego postępku?
Ludzie przyklękli, gdy przechodził przez stodołę. Zobaczył grupkę Indian, kobiety, których
dzieci ochrzcił, Pedra. A i właściciel gospody był tam również, klęczał z twarzą ukrytą w
pulchnych dłoniach, z których zwisał różaniec. Wyglądał na dobrego człowieka. Może i był
dobrym człowiekiem. Może - myślał ksiądz, straciłem zdolność osądzania ludzi... może ta kobieta
w więzieniu była tam najlepszą istotą. W świetle wczesnego dnia rżał koń, uwiązany do drzewa.
Cała świeżość poranna wlewała się przez otwarte drzwi. Przy mułach stali dwaj ludzie. Przewodnik
poprawiał strzemię, a obok niego stał Metys, drapiąc się pod pachą i oczekując na jego przyjście z
niepewnym przepraszającym uśmiechem. Tkwił tam jak niezbyt silny ból, przypominający
człowiekowi o jego chorobie, lub może jak nieoczekiwane wspomnienie, które dowodzi, że miłość
mimo wszystko jeszcze nie umarła. - No proszę - rzekł ksiądz - was się tutaj nie spodziewałem. -
Nie, proszę księdza. Oczywiście, że nie. - Podrapał się i uśmiechnął. - Sprowadziliście żołnierzy ze
sobą?
- Cóż znowu ksiądz wygaduje - zaprotestował ze słabym uśmiechem. Z tyłu za nim ksiądz
widział poprzez dziedziniec w otwartych drzwiach pannę Lehr, jak przygotowywała dla niego
kanapki. Była już ubrana, ale wciąż miała na włosach siatkę. Zawijała starannie kawałki chleba w
pergaminowy papier, a jej stateczne ruchy wyglądały dziwnie nierealnie. Realny był Metys. - Co za
podstęp szykujecie mi teraz? - spytał ksiądz. Może przekupił przewodnika, żeby przeprowadził go
z powrotem przez granicę? Mógł się po nim wszystkiego spodziewać. - Ksiądz nie powinien
mówić takich rzeczy. Panna Lehr zniknęła z pola widzenia bezdźwięcznie, jak sen. - Dlaczego?
- Jestem tu, proszę księdza - zdawał się nabierać długiego oddechu, zanim wypowiedział
nieoczekiwane i bombastyczne stwierdzenie - z misją miłosierdzia. Przewodnik skończył
oporządzać jednego muła i zabrał się do drugiego, skracając i tak już krótkie meksykańskie
strzemiona. Ksiądz zaśmiał się nerwowo:
- Z misją miłosierdzia?
- Otóż ksiądz jest jedynym księdzem po tej stronie Las Casas, a ten człowiek jest
umierający...
- Jaki człowiek?
- Jankes. - O kim wy mówicie?
- To ten, którego policja poszukuje. Obrabował bank. Ksiądz wie, kogo mam na myśli. - On
i tak by mnie nie chciał - powiedział niecierpliwie ksiądz, przypominając sobie fotografię,
przypatrującą się na odrapanej ścianie grupie po pierwszej komunii.
- Ależ on jest dobrym katolikiem, proszę księdza. - Drapał się pod pachą i nie patrzył na
księdza. - On jest umierający, a żaden z nas nie chciałby mieć na swym sumieniu tego, co ten
człowiek...
- Możemy się uważać za szczęściarzy, jeśli nie mamy gorszych sumień. - Co ksiądz przez
to rozumie?
- On tylko zabijał i rabował. Ale nie zdradzał swych przyjaciół. - Matko Święta, ja nigdy...
- Obaj czyniliśmy to - rzekł ksiądz, po czym zwrócił się do przewodnika: - Muły gotowe?
- Tak, proszę księdza. - Zatem ruszamy. - Zapomniał zupełnie o pannie Lehr. Dłoń tamtego
świata sięgnęła przez granicę, więc znów był w atmosferze ucieczki. - Dokąd ksiądz jedzie? -
spytał Metys. - Do Las Casas. - Sztywno wdrapał się na muła. Metys trzymał jego strzemię.
Przywiodło mu to na myśl ich pierwsze spotkanie. I wtedy była ta sama mieszanina pretensji,
błagania, obelżywości. - Piękny kapłan z księdza - podniósł swoje lamenty. - Biskup powinien się o
tym dowiedzieć. Umierający chce się wyspowiadać, ale że księdzu śpieszy się do miasta...
- Dlaczego uważacie mnie za takiego durnia? - rzekł ksiądz. - Wiem, po coście tu przyszli.
Wy jedni możecie mnie poznać, a oni nie mogą przyjść po mnie do tego stanu. A jeśli się was teraz
spytam, gdzie jest ten Amerykanin, wy mi powiecie - ręczę za to, nie potrzebujecie mówić - że jest
on tuż po drugiej stronie granicy. - O nie. Tu się ksiądz pomylił. On jest po tej stronie. - Kilometr
czy dwa nie robią różnicy. Nie ma tu nikogo, kto by wniósł o to skargę...
- To jest okropne, że ksiądz nigdy mi nie wierzy - mówił Metys. - Tylko dlatego, że raz...
no, przyznaję...
Ksiądz kopnął muła, żeby ruszyć go z miejsca. Opuścili zagrodę pana Lehra i skierowali się
na południe. Metys biegł truchcikiem przy jego strzemieniu. - Pamiętam - zauważył ksiądz - jak
kiedyś powiedzieliście mi, że nigdy nie zapomnicie mojej twarzy. - I nie zapomniałem - przerwał
triumfująco Metys. - Inaczej bym tutaj nie był, prawda? Niech ksiądz słucha. Ja przyznaję się do
wielu rzeczy. Ksiądz nie ma pojęcia, jaką pokusę stanowi nagroda dla tak biednego człowieka jak
ja. A kiedy ksiądz mi nie ufał, pomyślałem sobie, no, że jeśli tak, to ja księdzu pokażę. Ale jestem
przecież dobrym katolikiem, proszę księdza, i kiedy umierający człowiek chce pociechy...
Wdrapali się na długie zbocze będące pastwiskiem pana Lehra, które wiodło do następnego
pasma wzgórz. O godzinie szóstej rano, na wysokości tysiąca metrów powietrze było jeszcze
chłodne. Tam w górze będzie wieczorem bardzo zimno. Mieli się wdrapać na wysokość dwóch
tysięcy metrów. - Dlaczegóż to miałbym dać się złapać na twój haczyk? To byłoby za głupie -
powiedział ksiądz niespokojnie. - Niech ksiądz patrzy. - Metys podniósł w górę kawałek papieru.
Znajomy charakter pisma zwrócił uwagę księdza: wielkie, staranne pismo dziecka. Papier musiał
być używany do pakowania jedzenia; był pobrudzony i tłusty. Czytał: “Książę duński zastanawia
się, czy ma się zabić czy nie; czy jest lepiej cierpieć dalej i żywić wszystkie te wątpliwości co do
ojca, czy też jednym ciosem... “
- Nie to, proszę księdza. Druga strona. To nic nie jest. Ksiądz odwrócił papier i odczytał
parę słów napisanych po angielsku tępym ołówkiem: “Na miłość boską, niech ksiądz... “ Muł, nie
bity, zaczął stąpać bardzo wolno i ociężale. Ksiądz nie usiłował go popędzać. Ten świstek papieru
nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Czuł, że pułapka zamyka się znowu, nieodwołalnie. - Skąd to
znalazło się w twoich rękach?
- To było tak, proszę księdza. Gdy go postrzelili, byłem z policją, w wiosce po drugiej
stronie. Podniósł dziecko, żeby mu służyło za osłonę, ale oczywiście żołnierzy nic to nie
obchodziło. To było tylko indiańskie dziecko. Obu postrzelono, ale on uciekł. - Więc jak?...
- To było tak, proszę księdza. - Plótł jak papuga. bał się porucznika, który był wściekły z
powodu ucieczki księdza. Tak się bał, że postanowił prześliznąć się przez granicę, poza jego
zasięg. Okazja nadarzyła się w nocy. Po drodze natknął się na Amerykanina. Przypuszczalnie było
to po tej samej stronie granicy, ale któż mógł wiedzieć, gdzie kończy się jeden stan, a zaczyna
drugi. Amerykanin był postrzelony w brzuch...
- Więc jak mógł im uciec?
- O proszę księdza, ten człowiek ma nadludzką siłę. Był umierający, chciał księdza...
- Jak on wam o tym powiedział?
- To można było w dwóch słowach powiedzieć, proszę księdza. Żeby dowieść prawdy tej
historii bandyta znalazł w sobie na tyle siły, żeby napisać parę słów, a więc... historia ta zawierała
tyle dziur co sito. Ale kartka istniała naprawdę, jak kamień milowy, który nie mógł ujść uwadze.
Metys znowu był urażony:
Ksiądz mi nie ufa. - Tak, nie ufam wam. - Ksiądz myśli, że ja kłamię. - Większość tego, co
mówicie, to kłamstwa. Zatrzymał muła i siedział zamyślony z twarzą zwróconą na południe. Był
całkiem pewien, że to była pułapka, przypuszczalnie obmyślona przez Metysa, który chciał dostać
nagrodę. Ale prawdą było również, że tam znajdował się umierający. Pomyślał o opuszczonej
plantacji bananowej, gdzie coś się wydarzyło i gdzie indiańskie dziecko leżało martwe na stosie
kukurydzy. Nie ulegało wątpliwości, że go potrzebowano. Człowiek tyle mający na sumieniu...
Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że czuł się zupełnie dobrze i wesoło. W spokój nigdy
właściwie nie wierzył. Marzył o nim tak często po drugiej stronie, że teraz spokój nie więcej
oznaczał dla niego niż marzenie. Zaczął gwizdać jakąś melodię, którą gdzieś posłyszał. “Znalazłem
różę na mym polu.” Czas, żeby się zbudził. To rzeczywiście nie byłby dobry sen... ta spowiedź w
Las Casas, na której musiałby wyznać, poza wszystkim innym, że odmówił spowiedzi człowiekowi
umierającemu w stanie śmiertelnego grzechu. - Czy ten człowiek jeszcze będzie żył? - spytał. - Tak
mi się wydaje, proszę księdza - skwapliwie podchwycił Metys. - Jak to daleko stąd?
- Cztery... pięć godzin, proszę księdza. - Możecie jechać na zmianę na drugim mule. Ksiądz
zawrócił muła z powrotem i zawołał na przewodnika. Człowiek zsiadł i stał bez ruchu, słuchając
objaśnień. Jedyną uwagę zrobił Metysowi, wskazując na siodło. - Uważajcie na torbę przy siodle.
Tam jest koniak księdza. Jechali stępa z powrotem. Panna Lehr była przy bramie i powiedziała:
- Ksiądz zapomniał wziąć kanapki. - Ach, tak, dziękuję pani. - Rzucił szybkie spojrzenie na
to, co go otaczało. To wszystko straciło już dla niego znaczenie. - Pan Lehr jeszcze śpi? - zapytał. -
Czy mam go zbudzić?
- Nie, nie. Ale może zechce mu pani podziękować za jego gościnność. - Dobrze. A może za
parę lat ujrzymy księdza znowu? Tak jak ksiądz obiecał? - Patrzyła z ciekawością na Metysa, który
również wlepił w nią żółte, bezczelne oczy. - Możliwe - odparł ksiądz i odwrócił się uśmiechając
się do siebie ukradkiem. - A zatem do widzenia księdzu. Lepiej niech ksiądz rusza, prawda? Słońce
już się podnosi coraz wyżej. - Do widzenia, droga pani. - Metys uderzył biczem muła niecierpliwie,
który szybko ruszył z miejsca. - Nie w tę stronę, człowieku! - zawołała panna Lehr. - Mam jeszcze
jedną wizytę w okolicy - odparł ksiądz i trzęsąc się w niewygodnym kłusie pojechał za Metysem w
stronę wsi. Minęli bielony kościół; on także był częścią snu. W realnym życiu nie ma kościołów.
Otwarła się przed nim długa, brudna wiejska ulica. Nauczyciel stał w drzwiach. Pozdrowił go
ironicznie, patrząc niechętnie zza rogowych okularów. - Więc ksiądz odjeżdża z łupami?
Ksiądz zatrzymał muła. Zwrócił się do Metysa:
- Rzeczywiście... zapomniałem...
- Nieźle ksiądz zarobił na chrztach - powiedział nauczyciel. - Opłaciło się czekać parę lat,
no nie?
- Jedźmy, proszę księdza - przynaglał Metys. - Niech ksiądz go nie słucha. To zły człowiek.
- Pan zna tutejszych ludzi lepiej niż ktokolwiek inny - rzekł ksiądz. - Jeśli zostawię jakiś dar, czy
zechce go pan obrócić na rzeczy nie przynoszące szkody... to znaczy na jedzenie, koce... nie na
książki?
- Jedzenia im bardziej potrzeba niż książek. - Mam tu czterdzieści pięć pezów...
- Co ksiądz robi? - jęknął Metys. - Chcemy oszukać sumienie? - spytał nauczyciel. - Tak. -
Wszystko jedno. Oczywiście przyjmuję z podziękowaniem. Przyjemnie widzieć księdza z
sumieniem. Jest to nowy etap w ewolucji - powiedział. Okulary błyszczały mu w słońcu. Pulchny,
pełen goryczy człowiek, wygnaniec stojący przed swoim krytym blachą barakiem. Minęli ostatnie
domy, cmentarz i zaczęli piąć się w górę. - Po co, proszę księdza, po co? - protestował Metys. - To
nie jest zły człowiek, robi, co może, a ja nie będę już potrzebował pieniędzy, nieprawdaż? - spytał
ksiądz. Przez dłuższą chwilę jechali bez słowa. Słońce zaczęło oślepiać, a muły wspinały się z
wysiłkiem po stromej, skalistej ścieżce. Ksiądz znów zagwizdał “Znalazłem różę”, jedyną melodię,
jaką znał. W pewnej chwili Metys zaczął się na coś żalić:
- Z księdzem jest taki kłopot, że... - ale przestał, zanim sformułował swój zarzut, bo nie miał
właściwie powodu do żalenia się, skoro stale jechali na północ w stronę granicy. - Jesteście głodni?
- spytał w końcu ksiądz. Metys zamruczał coś gniewnie czy drwiąco. - Weźcie kanapkę -
powiedział ksiądz otwierając paczkę panny Lehr.
Rozdział II
- To tam - odezwał się Metys z odcieniem triumfu w głosie, jak gdyby przez całe siedem
ostatnich godzin był niesłusznie posądzony o kłamstwo. Wskazał poprzez wąwóz na grupę
indiańskich szałasów, oblepiających skalny cypel, sterczący nad przepaścią. Było do nich może ze
dwieście metrów, ale dojście zajęłoby co najmniej godzinę ze trzysta metrów krętego schodzenia i
tyleż wspinania się. Ksiądz siedział na swym mule rozglądając się z uwagą, nie mógł dojrzeć
żadnego podejrzanego ruchu. Nawet punkt obserwacyjny - mała platforma ułożona z gałęzi na
kopcu powyżej szałasów - był pusty. - Zdaje się, że tam nie ma nikogo - powiedział. Znów
oddychał atmosferą pustkowia. - No, przecież ksiądz chyba nie myślał, że tu będzie ktoś, oprócz
niego - rzekł Metys. - On tam jest. Zaraz ksiądz zobaczy. - Gdzie są Indianie?
- Znów ksiądz zaczyna - żalił się Metys. - Podejrzenia, wciąż te podejrzenia. Skąd ja mam
wiedzieć, gdzie są Indianie? Czy nie powiedziałem księdzu, że on jest zupełnie sam? - Ksiądz
zsiadł z muła. - Co ksiądz teraz wyrabia? - krzyknął Metys rozpaczliwie. - Nie będziemy już
potrzebowali mułów. Można je odesłać z powrotem.
- Nie będziemy potrzebowali? A jak ksiądz się stąd wydostanie?
- To - rzekł ksiądz - już nie moje zmartwienie. - Odliczył czterdzieści pezów i zwrócił się
do mulnika: - Wynająłem was do Las Casas. No, udało wam się, macie tu zapłatę za sześć dni. - To
ksiądz mnie już więcej nie potrzebuje?
- Nie. I lepiej zmykajcie stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie możemy iść tak daleko na piechotę,
proszę księdza - powiedział gwałtownie mieszaniec. - Przecież ten człowiek umiera. - Zajdziemy
tam równie szybko na naszych własnych nogach. No, przyjacielu, zabieraj się stąd. - Metys
odprowadził muły wzrokiem pełnym żałosnej chciwości. Stąpały powoli wąską, kamienistą drogą,
wreszcie zniknęły za załomem skały i odgłos ich kopyt rozpłynął się w ciszy. - No, nie zwlekajmy
dłużej - powiedział żywo ksiądz i z woreczkiem przewieszonym przez ramię zaczął schodzić
ścieżką w dół. Czuł za sobą ciężki i zadyszany oddech Metysa. Prawdopodobnie wypił w stolicy
zbyt dużo piwa. Z dziwnym wzruszeniem zmieszanym z pogardą ksiądz rozpamiętywał, jak wiele
przytrafiło się im obu od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy w wiosce, której nazwy nawet nie
znał. Metys leżał tam w upalne południe kołysząc swój hamak bosą żółtą stopą. Gdyby w tym
momencie spał, to wszystko by się nie zdarzyło. Biedny człowiek miał rzeczywiście strasznego
pecha, że został obarczony tak ogromnym grzechem. Ksiądz szybko obejrzał się i zobaczył wielkie
palce wysuwające się z brudnych tenisówek. Metys schodził mrucząc wciąż pod nosem. Jego
wieczne narzekanie nie pomagało mu w oddychaniu. Biedaczysko - myślał ksiądz - naprawdę nie
jest taki zły...
On też nie miał dość sił na tę podróż. Gdy ksiądz był już na dnie barranca, Metys znajdował
się o pięćdziesiąt metrów z tyłu. Ksiądz usiadł na jakimś głazie i wytarł czoło, a Metys rozpoczął
swe lamenty, zanim jeszcze dotarł do niego. - Nie ma co aż tak bardzo się spieszyć. - Wyglądało,
jak gdyby w miarę zbliżania się do miejsca zdrady, wzrastał jego żal do ofiary. - Nie mówiliście, że
umiera? - spytał ksiądz. - Tak, tak, umiera, pewno. Ale to może długo potrwać. - Im dłużej, tym
lepeij dla nas wszystkich - rzekł ksiądz. - Może macie rację. Zrobię tu odpoczynek. Lecz Metys jak
przekorne dziecko chciał, żeby zaraz ruszać. - Ksiądz nie ma miary w niczym; albo by biegł, albo
siedział w miejscu. - Nic się wam nie podoba, co ja robię - przekomarzał się z nim ksiądz, po czym
spytał ostro i przebiegle: - Przypuszczam, że oni pozwolą mi go zobaczyć?
- Oczywiście - powiedział mieszaniec i natychmiast się poprawił: - Oni, oni? Kogóż to
znów ksiądz ma na myśli? Najpierw ksiądz narzeka, że tu pusto, a potem gada, że jacyś “oni” tu są.
- Ze łzami w oczach mówił dalej: - Może z księdza i dobry człowiek, może nawet święty, czy ja
wiem? Ale dlaczego ksiądz nie mówi otwarcie, tak żeby można go zrozumieć. Już to samo
wystarczy, żeby człowiek stał się złym katolikiem. - Nie ma co dźwigać dalej tego worka, jest
ciężki - powiedział ksiądz. - Jak się napijemy trochę, to nam obu dobrze zrobi. Obaj potrzebujemy
odwagi, nie uważasz?
- Ksiądz ma coś do wypicia? - spytał Metys z przejęciem i patrzył, jak ksiądz wyjmuje
butelkę. Nie spuszczał oczu, gdy ksiądz pił. Oba kły wystawały łakomie, drgając lekko nad dolną
wargą. Wreszcie i on przytknął usta do butelki. - To jest chyba nielegalne po tej stronie granicy -
powiedział ksiądz chichocząc - jeśli jesteśmy po tej stronie. - Pociągnął raz jeszcze i oddał butelkę
Metysowi. Wkrótce była pusta. Rzucił ją w kierunku skały. Rozprysła się jak szrapnel.
Metys zląkł się:
- Ostrożnie. Ludzie mogą myśleć, że ksiądz ma broń. - Reszta nie będzie nam potrzebna -
rzekł ksiądz. - Znaczy, że ksiądz ma więcej?
- Jeszcze dwie butelki, ale nie możemy pić więcej na tym upale. Lepiej zostawmy to tutaj. -
Czemu ksiądz nie powiedział, że to ciężkie? Poniosę księdzu. Ksiądz tylko słówko powie, a ja z
chęcią... tylko, że ksiądz o nic nie prosi. Ruszyli znów pod górę z lekkim brzękiem butelek. Słońce
padało pionowo na tę dziwną parę. Wejście na szczyt barranca zajęło im prawie godzinę. Potem
wieża obserwacyjna rozwarła się ponad ich ścieżką niby szczęka, a powyżej na skałach ukazały się
dachy szałasów. Indianie nie budują swych osiedli na szlakach mułów, wolą mieszkać na uboczu i
obserwować przejeżdżających. Ksiądz był ciekaw, kiedy ukażą się policjanci, którzy musieli być
gdzieś bardzo starannie ukryci. - Tędy, proszę księdza. - Metys prowadził, wdrapując się po
skałach na mały upłaz. Wyglądał zaniepokojony, nieomal zdziwiony, że nic się dotąd nie działo.
Szałasów było około tuzina, stały ciche jak groby na tle pochmurnego nieba. Zanosiło się na burzę.
Ksiądz poczuł nerwową niecierpliwość; wszedł do pułapki, oni zaś mogliby przynajmniej zamknąć
ją szybko i raz skończyć to wszystko. Zastanawiał się, czy nagle nie strzelą do niego z jednego z
szałasów. Doszedł do samego krańca czasu: wkrótce nie będzie “jutra” ani “dzisiaj”, tylko istnienie
trwające wieki. Zaczął żałować, że nie wypił więcej alkoholu. Ochrypłym z niepewności głosem
spytał:
- No, jesteśmy na miejscu. Gdzie jest ten jankes?
- Ach tak, jankes - wzdrygnął się Metys, jak gdyby na chwilę zapomniał o pretekście
podróży. Stał gapiąc się na szałasy i zastanawiał się. - Był, o, tam, kiedym go zostawił. - No
przecież sam nie mógł się ruszyć stąd?
Gdyby nie widział tamtego listu - a przede wszystkim zabitego dziecka - wątpiłby nawet w
to, że ów Amerykanin istnieje. Począł iść prze polankę w kierunku szałasu. Czy zastrzelą go, zanim
dosięgnie wejścia? Miał wrażenie, jakby szedł z zawiązanymi oczyma po kładce, nie wiedząc, w
którym miejscu potknie się i spadnie w wieczność. Czknął i splótł ręce z tyłu, aby powstrzymać ich
drżenie. W pewnym sensie był zadowolony z opuszczenia domu panny Lehr, gdyż nigdy jakoś
naprawdę nie wierzył, że powróci jeszcze do pracy parafialnej, codziennego odprawiania mszy i
starannych pozorów pobożności. Mimo wszystko lepiej być nieco pijanym idąc na śmierć. Doszedł
do drzwi - ani żywego ducha. Wtem jakiś głos powiedział:
- Proszę księdza. Rozejrzał się dokoła. Metys stał na polance z wykrzywioną twarzą, oba
kły drgały. Wyglądał na przerażonego. - Co się stało?
- Nic, proszę księdza. - Dlaczego mnie wołaliście?
- Ja nic nie mówiłem - skłamał. Ksiądz odwrócił się i wszedł do środka. Amerykanin był
tam rzeczywiście. Czy jeszcze żył, to inna sprawa. Leżał na słomianej macie z zamkniętymi
oczyma i otwartymi ustami, złożywszy ręce na brzuchu jak dziecko, które cierpi na ból żołądka.
Ból zmienia twarz - możliwe też, że popełnianie zbrodni nakłada własną maskę jak polityka lub
pobożność. Wglądał inaczej niż na afiszu na ścianie posterunku policji. Tamten był twardym
aroganckim człowiekiem, który osiągnął to, co zamierzał. Teraz była to po prostu twarz trampa.
Ból odkrył nerwy i nadał twarzy wyraz pozornej inteligencji. Ksiądz ukląkł i przyłożył ucho do ust
leżącego, usiłując dosłyszeć oddech. Poczuł ciężki, nieprzyjemny zapach - mieszaninę wymiotów,
dymu z papierosów i odoru wódki. Trzeba by czegoś więcej niż kilku lilii, by ukryć ten rozkład.
Bardzo słaby głos zaszeptał mu w ucho po angielsku:
- Niech ksiądz stąd zwiewa. Na zewnątrz w przyćmionym przez burzę świetle stał Metys
patrząc w kierunku szałasu. Widać było, że trzęsą mu się nieco kolana. - A więc żyjesz? - mówił
ksiądz szybko. - Spiesz się. Nie masz wiele czasu. - Niech ksiądz stąd zwiewa. - Czy nie chciałeś,
żebym przyszedł? Jesteś katolikiem?
- Niech ksiądz zwiewa - głos znowu zaszeptał, jak gdyby to były jedyne słowa, jakie
zapamiętał z wyuczonej dość dawno lekcji. - Powiedz mi - rzekł ksiądz. - Ile lat temu byłeś ostatni
raz u spowiedzi?
Powieki uniosły się i zdumione oczy spojrzały na niego. Leżący mężczyzna powiedział
zmieszanym głosem:
- Chyba z dziesięć lat. Ale co ksiądz tu w ogóle robi?
- Prosiłeś o księdza. Ho, ho, dziesięć lat to kawał czasu. - Ksiądz musi stąd zwiewać -
powiedział mężczyzna. Przypomniał sobie lekcję. Gdy leżał tak wyciągnięty na macie, cała
żywotność, jaka jeszcze w nim była, zebrała się w mózgu: był jak zmiażdżony z jednego końca
płaz. Powiedział dziwnym głosem: - Ten sukinsyn...
Ksiądz rzekł z pasją:
- Co to jest za spowiedź? To ja odbywam pięciogodzinną podróż... i wszystko, co mogę z
ciebie wydobyć, to przekleństwa. - Wydawało mu się straszną niesprawiedliwością, że wraz z
niebezpieczeństwem wracała jego bezużyteczność - nic nie mógł uczynić dla takiego człowieka. -
Niech ksiądz słucha...
- Słucham. - Niech ksiądz stąd zaraz zwiewa. Ja nie wiedziałem...
- Nie po to przybyłem taki szmat drogi, żeby gadać o sobie - powiedział ksiądz. - Im
prędzej się wyspowiadasz, tym prędzej będę mógł stąd pójść. - Niech się ksiądz mną nie kłopocze.
Ja jestem skończony. - To znaczy potępiony? - spytał gniewnie ksiądz. - Jasne. Potępiony -
odpowiedział mężczyzna zlizując krew z warg. - Słuchaj - rzekł ksiądz pochylając się bliżej nad
zatęchłym i ckliwym odorem - przyszedłem tu, żeby wysłuchać twojej spowiedzi. Czy chcesz się
spowiadać?
- Nie. - Czy chciałeś wtedy, kiedy pisałeś ten list?
- Może. - Ja wiem, co ty chcesz mi powiedzieć. Ja wiem to, rozumiesz? Daj temu spokój.
Pamiętaj, że umrzesz. Nie licz zanadto na miłosierdzie Boże. Bóg dał ci tę okazję. Może ci już
drugiej nie dać. Jakie to życie prowadziłeś przez te wszystkie lata? Czy wydaje ci się ono teraz tak
wspaniałe? Zabiłeś wielu ludzi - to właściwie wszystko. Każdy może robić to przez jakiś czas, a
później jego zabijają. Tak jak ciebie zabito. Nic nie pozostaje prócz bólu. - Proszę księdza...
- Tak? - Ksiądz westchnął niecierpliwie i pochylił się jeszcze niżej. Przez chwilę miał
nadzieję, że wreszcie wzbudził u tego człowieka choć słaby odruch żalu. - Niech ksiądz weźmie
mój pistolet. Słyszy ksiądz? Jest tu pod pachą. - Nie potrzebuję pistoletu. - Ależ tak, potrzebuje
ksiądz. - Leżący poruszył jedną z rąk złożonych na brzuchu - zaczęła pełznąć powoli do góry. Ile
trudu go to kosztowało. Już samo patrzenie na to było nie do zniesienia.
Ksiądz rzekł ostro:
- Leż spokojnie. Broni tam nie ma. - Widział pustą kaburę pod pachą bandyty - był to
pierwszy określony znak, że oni i Metys nie byli sami. - Sukinsyny - powiedział leżący i jego ręka
opadła ciężko tam, gdzie akurat się znalazła, nad sercem. Leżał w pozie wstydliwej kobiety z
posągu: jedna ręka na piersi, druga na brzuchu. W szałasie było bardzo gorąco. Wisiało nad nimi
ciężkie niebo, nabrzmiałe zbliżającą się burzą. - Niech ksiądz słucha... - Ksiądz siedział
zrezygnowany u jego boku. Nic nie zdoła zesłać spokoju na tę niespokojną głowę. Może kiedyś,
przed wielu godzinami, gdy pisał ten list - ale okazja jak przyszła, tak i przeszła. Szeptał teraz coś o
jakimś nożu. Była taka legenda, w którą wierzyło wielu zbrodniarzy, że oczy zmarłego zachowują
obraz tego, co widziały po raz ostatni przed śmiercią. Chrześcijanin mógł wierzyć, że tak było i z
duszą: rozgrzeszenie i spokój w ostatniej chwili, po życiu spędzonym na popełnianiu najgorszych
zbrodni. Czasem znów pobożny człowiek umierał nagłą śmiercią w domu publicznym bez
odpuszczenia win i cnotliwe, jak się zdawało, życie kończyło się wieczystym piętnem nieczystości.
Słyszał nieraz, jak ludzie mówili, że skrucha na łożu śmierci jest czymś niesprawiedliwym, jak
gdyby to było łatwo zerwać z całym poprzednim życiem, bez względu na to, czy było złe, czy
dobre. Można zarówno powątpiewać o wartości cnotliwego życia, które się kończy w upadku, jak i
grzesznego o dobrym zakończeniu. Ksiądz uczynił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek. - Kiedyś
byłeś wierzący - powiedział. - Zrozum, to jest twoja ostatnia szansa. Szansa ostatniej godziny. Jak
łotra ukrzyżowanego z Chrystusem. Mordowałeś ludzi, dzieci może - dodał przypomniawszy sobie
ową drobną czarną kupkę pod krzyżem. - Ale to nie musi być koniecznie tak ważne. To są tylko
sprawy tego życia, tak krótkiego, które trwa zaledwie parę lat i już się kończy. Możesz to wszystko
tutaj zostawić, tak, w tym szałasie, i uwolniony wejść do wiecznego życia. - Poczuł smutek i
tęsknotę na wspomnienie tego życia, którego sam nie mógł dostąpić... tęsknotę za takimi słowami,
jak pokój, chwała, miłość. - Niech ksiądz mnie zostawi i myśli o sobie - głos odezwał się nagląco: -
Niech ksiądz weźmie mój nóż... - Ręka rozpoczęła na nowo swoją powolną wędrówkę - tym razem
w kierunku biodra. Kolana przygięły się, jakby chciał przewrócić się na bok i nagle ustał wysiłek,
oddech, wszystko. Ksiądz pośpiesznie odmawiał słowa warunkowego rozgrzeszenia, na wypadek
gdyby zbrodniarz żałował za grzechy, choćby na jedną sekundę, zanim dusza opuściła ciało. Ale
było bardziej prawdopodobne, że odszedł w zaświaty wciąż szukając swego noża, chcąc innego
człowieka pchnąć na drogę gwałtu. Ksiądz modlił się: “Boże miłosierny, zważ, że przecież on
myślał o mnie, że to dla mnie chciał... “, ale modlił się bez przekonania. W najlepszym razie
chodziło tu o jednego przestępcę, który pragnął pomóc w ucieczce drugiemu. Z jakiejkolwiek
patrzeć na to strony, każdy z nich obu niewiele był wart.
Rozdział III
Jakiś głos spytał:
- No, skończyliście już?
Ksiądz wstał i zrobił drobny, lękliwy gest potwierdzenia. W ciemnej, eleganckiej postaci
stojącej w drzwiach poznał oficera policji, który dał mu w więzieniu pieniądze. Światło burzy
odbijało się w jego sztylpach. Opierał jedną rękę na pistolecie i krzywił się cierpko na widok
martwego bandyty. - Nie spodziewaliście się mnie zobaczyć - odezwał się. - Ależ tak.
Spodziewałem się - odparł ksiądz. - Muszę podziękować panu...
- Podziękować? Za co?
- Za to, że pozwolił mi pan z nim zostać. - Nie jestem barbarzyńcą - powiedział oficer. -
Proszę, może zechcecie teraz wyjść ze mną. Nie ma sensu uciekać. Zobaczcie sami - dodał. Ksiądz
wyszedł z szałasu i zobaczył, że otacza go tuzin uzbrojonych ludzi. - Mam już dosyć uciekania -
powiedział. Metys gdzieś zniknął. Na niebie gromadziły się ciężkie chmury na kształt gór, co
sprawiło, że prawdziwe góry pod nimi wyglądały jak małe jaskrawe zabawki. Westchnął i
roześmiał się nerwowo. - Ileż kłopotu miałem z przedostaniem się przez te góry, a teraz... jestem tu
znów. - Nigdy nie sądziłem, że wrócicie. - Ach, panie poruczniku, pan wie, jak to jest. Nawet
tchórz ma poczucie obowiązku. - Chłodny, świeży wiatr, jaki wieje czasem przed nadejściem
burzy, musnął jego twarz. Ze źle udaną swobodą zapytał: - Czy rozstrzela mnie pan teraz?
Porucznik znowu powiedział ostro:
- Nie jestem barbarzyńcą. Będziecie sądzeni... sprawiedliwie. - Za co?
- Za zdradę. - Mam więc wracać taki kawał drogi?
- Tak. Chyba, że zechcecie uciekać. - Trzymał rękę na pistolecie, jakby nie ufał księdzu ani
na jotę. - Mógłbym przysiąc, że już gdzieś...
- Och tak - przerwał ksiądz. - Widział mnie pan dwa razy. Gdy zabierał pan zakładnika z
mojej wsi... zapytał pan moją córeczkę: “Kto to jest?” Ona odpowiedziała: “Mój ojciec” i pan
pozwolił mi zostać. - Nagle góry przestały istnieć. Wyglądało to, jak gdyby ktoś chlusnął im wodą
w oczy. - Prędko - mówił porucznik - do tego szałasu. Przynieście nam parę skrzyń, żebyśmy mogli
usiąść - polecił jednemu ze swych ludzi. Gdy ogarnęła ich burza, weszli do szałasu, gdzie leżał
trup. Żołnierz ociekając deszczem wniósł dwie skrzynie. - Świece - rozkazał porucznik. Usiadł na
jednej ze skrzyń, wyjął pistolet i powiedział: - Siadajcie tam, z dala od drzwi, żebym mógł was
widzieć. - Żołnierz zapalił świecę i stopionym z niej woskiem przylepił ją do twardej polepy.
Ksiądz usiadł blisko Amerykanina. Zastygły w ruchu, którym usiłował wydostać nóż, sprawiał
wrażenie, jakby chciał dosięgnąć swego towarzysza, żeby zamienić parę słów na osobności...
Wyglądali jak ludzie tego samego gatunku; obaj brudni i nie ogoleni. Porucznik zdawał się należeć
do całkiem innej kategorii. Spytał z pogardą: - Więc macie dziecko?
- Tak - odparł ksiądz. - Wy... ksiądz?
- Niech pan nie sądzi, że wszyscy księża są tacy, jak ja. - Patrzył, jak światło świecy mruga
na błyszczących guzikach. Dodał: - Są dobrzy księża i są źli. Ja jestem po prostu złym księdzem. -
Więc może oddamy waszemu Kościołowi przysługę...
- Możliwe. Porucznik spojrzał na niego ostro, jak gdyby sądził, że zakpiono z niego, po
czym powiedział:
- Mówiliście mi, że widziałem was dwa razy. - Tak, byłem w więzieniu. A pan dał mi
pieniądze. - Przypominam sobie. - Dodał z pasją: - Cóż za okropna ironia losu. Mieć was i
wypuścić. Ba, straciliśmy dwóch ludzi szukając was. Żyliby dzisiaj... - Świeca skwierczała, gdy
krople deszczu przeciekały przez dach. - Ten Amerykanin nie był wart dwóch istnień ludzkich. On
był właściwie nieszkodliwy. Deszcz padał bez przerwy. Siedzieli w milczeniu. Nagle porucznik
powiedział:
- Nie wkładajcie ręki do kieszeni. - Szukałem tylko talii kart. Myślałem, że to pomoże nam
spędzić czas. - Nie gram w karty - odparł porucznik ostro. - Nie, nie o grę mi chodzi. Chciałem
tylko pokazać panu parę sztuczek. Czy mogę?
- W porządku, jeśli chcecie. Pan Lehr dał mu starą talię kart. Ksiądz powiedział:
- Widzi pan, tu są trzy kraty. As, król i walet. Teraz - rozłożył je wachlarzem na polepie -
proszę mi powiedzieć, która z nich to as. - Ta oczywiście - powiedział niechętnie i bez
zainteresowania porucznik. - Myli się pan - stwierdził ksiądz, odwracając ją. - To jest walet.
Porucznik rzekł pogardliwie:
- Gra dla szulerów... albo dla dzieci. - A oto inna sztuczka - mówił ksiądz - zwana “Chodź
tu, walecie”. Dzielę talię na trzy części, o tak. Teraz biorę waleta kier i wkładam go w środkową
część, o tak. Teraz pukam we wszystkie trzy kupki. - Gdy to mówił, pojaśniała mu twarz. Od tak
dawna już nie miał w ręku kart. Zapomniał o burzy, o zmarłym i o upartej, nieprzyjaznej twarzy
naprzeciw. - Teraz mówię “chodź tu, walecie” - podzielił kupkę kart z lewej na połowę i pokazał
waleta. - I oto on.
- Na pewno są dwa walety. - Niech pan sam zobaczy. - Porucznik pochylił się niechętnie do
przodu i przejrzał środkową kupkę. - Pewnie opowiadacie Indianom, że to jest cud Boży. - O nie -
zaśmiał się ksiądz. - Nauczyłem się tego od Indianina. Był on najbogatszym człowiekiem we wsi.
Dziwi to pana? Z taką zręcznością w palcach! Nie. Te sztuczki pokazywałem na parafialnych
zabawach, urządzanych przez różne bractwa, wie pan. Twarz porucznika przybrała wyraz
fizycznego wprost obrzydzenia. - Pamiętam te bractwa. - Gdy pan był chłopcem?
- Byłem wystarczająco dorosły, żeby widzieć...
- Co?
- Jakie to były oszustwa - wybuchnął z pasją. Rękę wciąż trzymał na pistolecie, jak gdyby
przeszła mu przez głowę myśl, że najlepiej byłoby od razu skończyć z tą bestią w ludzkim ciele
tarez, w tej chwili, na zawsze. - Cóż to był za fałsz, co za hipokryzja. Wszystko sprzedać i rozdać
biednym. Taka była nauka, prawda? Ale starczyło, żeby senora Taka - Owaka, pani aptekarzowa
powiedziała, że dana rodzina właściwie nie zasługuje na pomoc, to senor Ten - Tamten dochodził
do wniosku, że niech przymierają głodem, bo na nic innego nie zasługują, a zresztą i tak są
socjalistami. A wy - ksiądz - uważaliście jedynie na to, kto odbył wielkanocną spowiedź i złożył
wielkanocną ofiarę. - Podniósł głos. Jakiś policjant zaniepokojony zajrzał do szałasu i wycofał się z
powrotem w potokach deszczu. - Kościół był biedny, ksiądz był biedny, więc każdy powinien
wszystko sprzedać i dać Kościołowi. - Pan ma zupełną słuszność - powiedział ksiądz i dodał
szybko: - Ale równocześnie pan się myli. - Co przez to rozumiecie? - spytał porucznik z
wściekłością. - Mam słuszność? Nie chcecie się nawet bronić?
- Gdy pan mi dał pieniądze w więzieniu, od razu wiedziałem, że jest pan dobrym
człowiekiem. - Słucham was tylko dlatego, że jesteście zgubieni, bez nadziei. Żadnej. Cokolwiek
powiecie, nic nie zmieni tego faktu. - Naturalnie. Nie zamierzał złościć oficera policji, ale przez
ostatnie osiem lat miał bardzo mało okazji do rozmów z kimkolwiek poza paru wieśniakami i
Indianami. Teraz coś w jego tonie rozwścieczyło porucznika. - Jesteście niebezpieczni, dlatego was
zabijamy. Zrozumcie, że nie mam osobiście nic przeciwko wam jako człowiekowi. - Oczywiście.
Pan walczy z Bogiem. Ja należę do tych ludzi, których pan codziennie zamyka... i którym daje pan
pieniądze. - Nie, ja nie walczę z fikcją. - Ale ja nie jestem wart, żeby ze mną walczyć, czyż nie tak?
Tak pan powiedział. Jestem kłamcą i pijakiem. Ten tu człowiek był bardziej godzien kuli ode mnie.
- Chodzi o wasze poglądy. - Porucznik pocił się trochę w gorącym, parnym powietrzu. - Wy
wszyscy jesteście tacy sprytni. Co w Meksyku zrobiliście dla nas? Czy kiedykolwiek
powiedzieliście dziedzicowi, żeby nie bił swojego parobka? O tak, ja wiem, może w konfesjonale,
ale waszym obowiązkiem jest zapomnieć o tym natychmiast, czy nie tak? Wyjdziecie z kościoła i
zjecie z nim kolacyjkę, bo jest waszym obowiązkiem nie wiedzieć, że morduje chłopów. To już
sprawa skończona, zostawiona w pudle konfesjonału. - Niech pan mówi dalej - powiedział ksiądz.
Siedział na skrzyni z rękami na kolanach i z pochyloną głową. Mimo wysiłków nie mógł skupić
uwagi na tym, co mówił porucznik. Myślał: Do stolicy jest czterdzieści osiem godzin. Dziś jest
niedziela. W środę może nie będę już żył. Jako zdradę odczuwał fakt, że bardziej obawiał się
cierpienia, jakie sprawią kule przeszywające jego ciało, niż tego, co nastąpi potem. - Ha, my także
mamy ide - mówił porucznik. - Nie dawać już więcej pieniędzy na odprawienie modłów, nie
wydawać pieniędzy na budowę gmachów do odprawiania tych modłów. Zamiast tego damy
ludziom jedzenie, nauczymy ich czytać, damy im książki. Dołożymy starań, żeby nie cierpieli. -
Ale jeżeli oni chcą cierpieć...
- Mężczyzna może chcieć zgwałcić kobietę. Czy mamy pozwolić na to, dlatego, że on chce
tego? Cierpienie jest złem. - A pan cierpi stale - zauważył ksiądz, przypatrując się zasępionej
twarzy, widocznej za płomieniem świecy. Dodał: - Jak to pięknie brzmi, prawda? Czy Jefe też tak
uważa?
- Och, my mamy też swoje parszywe owce.
- A co potem? To znaczy, gdy każdy już będzie miał w bród jedzenia i będzie mógł czytać
dobre książki... książki, które pozwolicie mu czytać?
- Nic. Śmierć jest faktem. Nie usiłujemy zmienić faktów. - Zgadzamy się pod wieloma
względami - stwierdził ksiądz, leniwie rozkładając karty. - My też mamy fakty, których nie
usiłujemy zmieniać: że świat jest nieszczęśliwy, czy się jest bogatym, czy biednym; chyba, że się
jest świętym, ale tych nie ma wielu. Nie warto kłopotać się zanadto odrobiną bólu tutaj. W jedno
wierzymy obaj: że za sto lat wszyscy będziemy w grobie. - Chciał potasować karty, ale pozaginały
się, gdyż drżały mu ręce. - A jednak przejmujecie się teraz odrobiną bólu - powiedział złośliwie
porucznik, patrząc na jego palce. - Ależ ja nie jestem świętym - odparł ksiądz. - Nie jestem nawet
odważny. - Spojrzał w górę niespokojnie. Przejaśniało się. Świeca nie była już potrzebna. Wkrótce
będzie dostatecznie jasno, by zacząć długą podróż powrotną. Poczuł chęć do dalszej rozmowy, do
odłożenia choćby na parę minut decyzji wyruszenia. - Jest jeszcze jedna różnica między nami -
powiedział. - Praca nad osiągnięciem pana celów ma tylko wtedy sens, jeśli ludzie pracujący nad
tym będą dobrzy i uczciwi. A nie zawsze będą dobrzy ludzie w pańskiej partii. Wtedy znowu
będzie pan miał starą nędzę, bogacenie się bez skrupułów. Natomiast to, że ja jestem tchórzem i w
ogóle niegodnym człowiekiem, jest bez znaczenia. Mimo wszystko mogę wkładać Boga w usta
ludziom i odpuszczać im grzechy w imieniu Boga. I gdyby nawet wszyscy księża byli do mnie
podobni, nic by to nie zmieniło. - Jednej rzeczy nie rozumiem - rzekł porucznik. - Dlaczego wy
akurat zostaliście, gdy wszyscy inni uciekli?
- Nie wszyscy uciekli - zauważył ksiądz. - Ale dlaczego wyście zostali?
- Kiedyś sam sobie zadałem to pytanie - mówił ksiądz. - Otóż faktem jest, że człowiek nie
staje nagle przed wyborem jednej z dwu dróg postępowania: dobrej i złej, ale dostaje się w pułapkę.
W pierwszym roku po prostu uważałem, że nie ma żadnego powodu do ucieczki. Kościoły i
przedtem bywały palone. Pan wie, jak często. To jeszcze wiele nie znaczy. Postanowiłem zaczekać
do następnego miesiąca i zobaczyć, czy sytuacja nie ulegnie poprawie. Potem, ach, pan nie ma
pojęcia, jak szybko czas może lecieć. - Było już teraz całkiem jasno. Popołudniowy deszcz minął,
Życie musiało się toczyć dalej. Jakiś policjant przeszedł mimo wejścia do szałasu i spojrzał na obu
z ciekawością. - Niech pan sobie wyobrazi, w pewnej chwili spostrzegłem, że jestem jedynym
księdzem w promieniu wielu mil. Dekret, który nakazał księżom się ożenić, wykończył ich w
pewnym sensie. Wynieśli się. I mieli pełne prawo to zrobić. Zwłaszcza był jeden ksiądz, który
nigdy mnie nie lubił. Miałem zbyt ostry język, proszę pana. Ten ksiądz powiedział, całkiem
słusznie, że ja mam słaby charakter. On uciekł. Pan się będzie śmiał ze mnie, ale czułem się tak, jak
za czasów szkolnych, gdy wyrzucono ze szkoły nauczyciela - brutala, którego bałem się przez całe
lata. Był za stary, żeby uczyć. Widzi pan, nie potrzebowałem się więcej liczyć z cudzą opinią.
Ludźmi się nie przejmowałem, bo mnie lubili. - Uśmiechnął się słabo, ukosem, w stronę skulonego
jankesa. - Mówcie dalej - rzekł posępnie porucznik. - Jeśli będę mówił w tym tempie, będzie pan
wiedział wszystko o mnie, zanim dojedziemy do więzienia - zauważył ksiądz śmiejąc się nerwowo.
- Tym lepiej. To znaczy, dobrze jest poznać wroga. - Tamten ksiądz miał rację. Gdy on odszedł,
wtedy właśnie zacząłem schodzić na psy. Jedno następowało po drugim. Zacząłem zaniedbywać
swoje obowiązki. Zacząłem pić. Myślę, że byłoby lepiej, gdybym ja także uciekł. Bo moim
motorem działania przez cały czas była nie miłość Boga, lecz pycha. - Pulchny człowieczek w
starych łachach pana Lehra siedział pochylony na skrzyni i mówił: - Przez pychę upadli aniołowie.
Pycha jest najgorsza ze wszystkiego. Myślałem sobie, jaki to dzielny człowiek ze mnie, że
zostałem, gdy inni uciekli. A wtedy pomyślałem, że jestem tak wielki, iż mogę ustalać sobie swoje
własne przepisy. Zarzuciłem post i codzienną mszę. Zaniedbywałem modlitwę... a pewnego dnia,
będąc pijany i samotny... pan wie, jak to jest, zrobiłem dziecko. Wszystko pochodziło z pychy.
Pyszniłem się, że zostałem. Byłem bezużyteczny, ale zostałem. No, w każdym razie niewiele ze
mnie było pożytku. Doszedłem do tego, że nie udzielałem nawet stu komunii miesięcznie. Gdybym
uciekł, ze dwanaście razy więcej ludzi otrzymałoby Boga z moich rąk. Błędem jest myśleć, że jeśli
jakaś rzecz jest trudna czy niebezpieczna, to... - dokończył zdania rozłożeniem rąk. Porucznik
powiedział tonem, w którym przebijała wściekłość:
- No, teraz zostaniecie męczennikiem... macie tę satysfakcję. - O nie, męczennicy nie są
tacy jak ja. Oni nie myślą cały czas, że gdyby wypili więcej wódki, nie baliby się tak bardzo.
Porucznik zwrócił się ostro do człowieka stojącego przy wejściu:
- Co tam znowu? Po co się tu pętacie?
- Burza przeszła, panie poruczniku. Chcieliśmy wiedzieć, kiedy ruszamy. - Ruszamy
natychmiast. Wstał, schował pistolet do kabury i rozkazał:
- Przygotujcie konia dla więźnia. I każcie paru ludziom wykopać szybko grób dla jankesa.
Ksiądz włożył karty do kieszeni i wstał:
- Pan słuchał mnie bardzo cierpliwie...
- Nie boję się poglądów innych ludzi - odparł porucznik. Na zewnątrz ziemia parowała po
deszczu. Mgła sięgała prawie kolan. Konie stały gotowe. Ksiądz dosiadł jednego z nich, ale zanim
mieli możność ruszyć, odwrócił się na dźwięk jękliwej i jednocześnie obrażonej skargi, którą tak
często słyszał:
- Proszę księdza. - Był to Metys. - No, no, znowu wy - powiedział ksiądz. - Ach, ja wiem,
co ksiądz myśli - mówił Metys. - Ksiądz nie ma wiele wyrozumiałości. Ksiądz cały czas myślał, że
ja go wydam. - Idźcie sobie. Zrobiliście swoje - powiedział ostro porucznik. - Czy mogę z nim
zamienić słówko, panie poruczniku? - poprosił ksiądz. - Ksiądz jest dobrym człowiekiem - szybko
wtrącił Metys. - Ale ksiądz jak najgorzej myśli o ludziach. Ja tylko chciałem księdza prosić o
błogosławieństwo. To wszystko. - Co wam z tego przyjdzie? Błogosławieństwa nie możecie
sprzedać - powiedział ksiądz. - Bo już się nie zobaczymy. A nie chciałem, żeby ksiądz odszedł
myśląc źle...
- Jacy wy jesteście zabobonni - odparł ksiądz. - Myślicie, że moje błogosławieństwo zasłoni
Bogu oczy. Ja nie mogę sprawić tego, żeby On o wszystkim nie wiedział. Lepiej idźcie do domu i
módlcie się. A jeśli obdarzy was łaską żalu za to, co zrobiliście, to wtedy rozdajcie pieniądze...
- Jakie pieniądze, proszę księdza? - Metys gniewnie pociągnął jego strzemię. - Jakie
pieniądze? Znowu ksiądz zaczyna...
Ksiądz westchnął. Czuł się wyczerpany swymi przejściami. Strach może być bardziej
męczący niż długa, monotonna jazda. - Będę się modlił za was - powiedział i uderzył konia, żeby
zrównać się z porucznikiem. - A ja będę się modlił za księdza - oświadczył łaskawie Metys. W
pewnej chwili, gdy koń przystanął uważnie przed rozpoczęciem stromego zejścia wśród skał,
ksiądz spojrzał za siebie. Metys stał sam między szałasami. Przez nieco rozchylone usta widać było
dwa długie kły. Wyglądał, jakby został przyłapany w trakcie wykrzykiwania jakichś skarg albo
pretensji, na przykład, że był dobrym katolikiem. Jedną ręką drapał się pod pachą. Ksiądz kiwnął
mu ręką. Nie czuł urazy, bo nie oczekiwał już niczego od żadnej istoty ludzkiej, a miał w każdym
razie powód, żeby być zadowolony: ta żółta twarz, której nie można było ufać, nie będzie obecna
“przy śmierci”.
- Jesteście człowiekiem wykształconym - powiedział porucznik. Leżał w poprzek wejścia
do szałasu z głową na zwiniętej pelerynie, z pistoletem u boku. Była noc, ale żaden z nich obu nie
mógł spać. Ksiądz jęczał cicho przy każdym poruszeniu, tak był sztywny i zdrętwiały.
Porucznikowi śpieszyło się do domu, byli więc na koniach do północy. Zjechali już z gór w
bagnistą równinę. Wkrótce cały stan będzie pocięty bagnami. Deszcze zaczęły się na dobre. -
Skądże znowu?! Mój ojciec był sklepikarzem. - Mam na myśli to, że byliście za granicą. Umiecie
mówić jak Amerykanin. Skończyliście szkoły. - Tak. - Ja musiałem przemyśleć wszystko sam. Ale
są rzeczy, o których nie potrzeba uczyć się w szkole, żeby je znać. Jak to, na przykład, że są bogaci
i biedni. - Dodał po cichu: - Rozstrzelałem przez was trzech zakładników. Biedni ludzie.
Znienawidziłem was przez to. - Tak - przyznał ksiądz i usiłował wstać, aby rozruszać zdrętwiałe
prawe udo. Porucznik szybko usiadł z bronią w ręku. - Co wy robicie?
- Nic, po prostu zdrętwiałem. To wszystko. - Położył się znowu z jękiem. - Ci ludzie,
których zastrzeliłem, to byli moi rodacy. Chciałem im dać cały świat. - Ha, kto wie? Może właśnie
dał im pan. Porucznik nagle splunął ze złością, jakby coś nieczystego dostało mu się na język i
powiedział:
- Wy zawsze macie odpowiedzi, które nic nie znaczą. - Nigdy nie byłem mocny w nauce -
mówił ksiądz. - Nie mam pamięci. Ale jedna rzecz zawsze była dla mnie zagadką, jeśli chodzi o
ludzi takich jak pan. Pan nienawidzi bogatych i kocha biednych. Czy tak?
- Tak. - Otóż gdybym ja na przykład was nienawidził, nie chciałbym wychowywać swego
dziecka na człowieka takiego jak wy. To nie miałoby sensu. - Ach, zniekształcacie...
- Może. Nigdy nie mogłem pojąć należycie waszych idei. My zawsze mówiliśmy, że biedni
są błogosławieni, a bogatym będzie trudno dostać się do nieba. Dlaczego mielibyśmy i to także
utrudniać biednym? O, ja wiem, że winniśmy biednym dawać jałmużnę i dbać o to, żeby nie byli
głodni... głód może zmuszać człowieka do czynienia zła w takim samym stopniu jak pieniądz. Ale
dlaczego mielibyśmy dawać biednym władzę? Lepiej, żeby zmarli w błocie i zbudzili się w
niebie... Oczywiście, bylebyśmy nie wpychali ich twarzą w to błoto. - Wasze wywody są mi
wstrętne - powiedział porucznik. - Nie potrzebuję argumentów. Jeśli tacy ludzie jak wy widzą, że
ktoś cierpi, to tylko gadają i gadają. Powiadacie: A może ból to bobra rzecz, a może dzięki bólowi
będzie mu się kiedyś lepiej działo. Ja natomiast daję głos memu sercu. - Lufą pistoletu. - Tak. Lufą
pistoletu. - Ach, może kiedyś, gdy będzie pan w moim wieku, będzie pan wiedział, że serce to
bestia, której nie można ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości. Miłość.
Dziewczyna się topi, ktoś dusi jakieś dziecko, a serce wciąż mówi miłość, miłość. Przez chwilę
leżeli spokojnie. Ksiądz pomyślał, że porucznik zasnął, ale tamten znów się odezwał:
- Wy nigdy nie mówicie uczciwie. Do mnie gadacie jedno, a komu innemu powiadacie
“Bóg jest miłością”. Ale ponieważ myślicie, że takich powiedzeń bym nie strawił, więc mówicie
mi co innego; takie rzeczy, z którymi według was się godzę. - Ach, to jest zupełnie co innego -
odparł ksiądz. - Bóg jest miłością! Nie przeczę, że serce ludzkie posiada cząstkę tej miłości, ale cóż
to za cząstka! Malutka szklaneczka miłości zmieszana z garem brudnej wody. Nie potrafilibyśmy
nawet rozpoznać takiej miłości. Moglibyśmy ją wziąć za nienawiść. Miłość Boga mogłaby nas
przerazić. Ona to zapaliła krzak na pustyni, nieprawdaż? i otwarła groby, i kazała umarłym chodzić
w ciemności. O, człowiek taki jak ja uciekałby daleko, gdyby tę miłość poczuł w pobliżu. - Nie
dowierzacie Mu zbytnio, prawda? Wasz Bóg nie wydaje mi się wdzięczny. Gdyby jakiś człowiek
służył mi tak wiernie, jak wy Jemu służyliście, podałbym go do awansu, postarałbym się o dobrą
emeryturę dla niego... gdyby miał raka i wił się w boleściach, strzeliłbym mu w łeb. - Niech pan
słucha - powiedział gorąco ksiądz, pochylając się w ciemność do przodu, żeby przesunąć ciężar na
zdrętwiałą nogę. - Nie jestem tak nieuczciwy, jak sobie pan wyobraża. Jak pan myśli, dlaczego
mówię ludziom z ambony, że są narażeni na potępienie, jeśli śmierć zaskoczy ich znienacka? Nie
opowiadam im bajek, w które sam nie wierzę. Ja nic nie wiem o miłosierdziu Bożym. Nie wiem,
jak okropne wydaje się Jemu serce ludzkie. Ale to wiem, że jeśli jeden człowiek w tym kraju był
kiedykolwiek potępiony, to ja również będę potępiony. - Dodał powoli: - Nie chciałbym, żeby
miało być inaczej. Ja po prostu chcę sprawiedliwości, to wszystko.
- Będziemy na miejscu przed zmierzchem - powiedział porucznik. Sześciu ludzi jechało z
przodu i sześciu z tyłu. Czasem, gdy przekraczali pas lasu, pomiędzy widłami rzeki, musieli jechać
jeden za drugim. Porucznik nie odzywał się wcale, a kiedy żołnierze zaczęli w pewnej chwili
śpiewać piosenkę o tłustym sklepikarzu i jego kobiecie, brutalnie kazał im być cicho. Nie był to
triumfalny pochód. Ksiądz jechał ze słabym grymasem uśmiechu przylepionym do warg;
wyglądało, jakby włożył na twarz maskę, żeby spokojnie myśleć, bez zwracania niczyjej uwagi.
Przeważnie myślał o bólu. - Pewnie wypatrujecie cudu - powiedział porucznik, patrząc na niego z
ukosa. - Przepraszam, co pan powiedział?
- Mówiłem, że pewnie wypatrujecie cudu. - Nie. - Wierzycie w cudy, co?
- Tak, ale nie dla mnie. Nie jestem już nikomu na nic potrzebny, więc po co Bóg miałby
utrzymywać mnie przy życiu?
- Jestem zdziwiony, że człowiek taki jak wy może wierzyć w podobne rzeczy. Indianie to
co innego. Ba, gdy widzą po raz pierwszy światło elektryczne, uważają to za cud. - Pozwalam sobie
zauważyć, że gdyby widział pan po raz pierwszy człowieka wskrzeszonego, to również może by
pan tak sądził. - Zachichotał bez przekonania za maską martwego śmiechu. - O, to śmieszne,
nieprawdaż? Nie o to chodzi, że cuda się nie zdarzają... ale po prostu o to, że ludzie nazywają je
inaczej. Niech pan sobie wyobrazi lekarzy dokoła zmarłego. Nie oddycha już, pulsu nie ma, serce
nie bije, jest martwy. Potem ktoś wraca mu życie, a oni, lekarze... jak to się mówi?... Wstrzymują
się z opinią. Nie powiedzą, że to cud, bo nie lubią tego słowa. A potem takie zdarzenie powtarza się
wiele, wiele razy... bo Bóg jest na ziemi... a oni mówią: to nie są cuda, to my po prostu
powiększyliśmy naszą wiedzę o istocie życia. Teraz wiemy, że można być żywym bez pulsu,
oddechu i bicia serca. I wynajdują nowe słowo na określenie tego stanu życia i mówią, że nauka
udowodniła, iż nie ma cudów. - Znów zachichotał. - Zawsze są mądrzejsi. Wyjechali z leśnego
traktu na bity gościniec. Porucznik ukłuł konia ostrogą i cała kawalkada ruszyła kłusem. Już prawie
dojeżdżali. Porucznik zamruczał nieśmiało:
- Niezły z was człowiek. Jeśli mógłbym wam w czymkolwiek się przysłużyć...
- Gdyby pan zechciał dać mi pozwolenie na spowiedź...
Pierwsze domy ukazały się na horyzoncie, małe lepianki, chylące się ku ruinie, parę
klasycznych filarków, po prostu glina pokryta wapnem. Na rumowisku bawiło się brudne dziecko.
Porucznik powiedział:
- Ale nie ma księdza. - Padre Jose. - Ach, padre Jose - rzekł porucznik pogardliwie - on jest
nic nie wart. - Dla mnie wystarczy. Jest mało prawdopodobne, żebym tu znalazł świętego.
Porucznik jechał przez chwilę w milczeniu. Przejeżdżali koło cmentarza, pełnego połamanych
aniołków, i minęli wielki portyk z czarnymi literami “Silencio”. Powiedział wreszcie:
- Zgoda. Możecie go mieć. - Nie patrzył na cmentarz, gdy przejeżdżali. Była tam ściana,
przy której rozstrzeliwano więźniów. Droga opadała ostrym zakrętem ku rzece. Na prawo, tam
gdzie kiedyś była katedra, żelazne huśtawki stały samotnie w popołudniowym upale. Wszędzie
panowała atmosfera opuszczenia bardziej intensywna tu niż w górach, bo kiedyś życie tętniło tu tak
mocno. Porucznik myślał: Nie ma pulsu, nie ma oddechu, serce bije, ale życie wciąż istnieje... tylko
znaleźć na to nazwę. Mały chłopiec patrzył na nich, gdy go mijali i zawołał do porucznika:
- Panie poruczniku, ma go pan?
A porucznik jakby we mgle przypomniał sobie twarz... Kiedyś widział chłopca na rynku...
potłuczona butelka. Usiłował się uśmiechnąć, ale był to tylko dziwny, gorzki grymas, bez triumfu
czy choćby nadziei. To było wszystko, z czym musiał zaczynać na nowo.
Rozdział IV
Porucznik zaczekał, aż się ściemniło, a potem poszedł sam. Byłoby niebezpiecznie posyłać
kogoś, bo wiadomość, że padre Jose otrzymał pozwolenie na spełnienie obrzędu religijnego w
więzieniu, obiegłaby w oka mgnieniu całe miasto. Lepiej było, żeby nawet Jefe nie wiedział. Nie
można ufać zwierzchnikom, gdy ma się więcej szczęścia od nich. Wiedział, że Jefe nie jest
zadowolony z tego, że przyprowadził księdza. Ucieczka byłaby z jego punktu widzenia lepszym
rozwiązaniem.
Gdy znalazł się w patio, czuł, że obserwuje go tuzin oczu. Dzieci zbiły się w gromadkę,
gotowe do szyderczych przezywań padre Jose, gdyby się pojawił. Żałował teraz danej księdzu
obietnicy, ale był zdecydowany dotrzymać słowa, bo nie mógł dopuścić, by ten stary, pełen
zepsucia, tyranizowany przez Boga świat zatriumfował wykazując wyższość poprzez swoją
odwagę, prawdę czy sprawiedliwość...
Nikt nie odpowiedział mu na pukanie. Stał po ciemku w patio, jak gdyby przyszedł po
prośbie. Potem znów zapukał. Jakiś głos zawołał:
- Chwileczkę, chwileczkę. Padre Jose przyłożył twarz do krat okiennych i spytał:
- Kto tam? - zdawał się szukać czegoś na ziemi. - Porucznik policji. - Och - pisnął ksiądz
Jose. - Przepraszam, moje spodnie, tak ciemno. - Zdawał się podnosić coś do góry; w pewnej
chwili dał się słyszeć ostry trzask, jakby pasek lub szelki nie wytrzymały. Po drugiej stronie patio
dzieci zaczęły piszczeć:
- Padre Jose, padre Jose. Podchodząc do drzwi nie patrzył na nie, tylko mruczał pobłażliwie
pod nosem:
- Ach, te urwisy. - Chcę, żebyście poszli ze mną na posterunek - powiedział porucznik. -
Ale ja nic nie zrobiłem, nic. Byłem taki ostrożny. - Padre Jose - piszczały dzieci. Proszącym
głosem mówił:
- Jeśli coś w sprawie pogrzebu, to źle pana poinformowano. Ja nawet nie chciałem odmówić
modlitwy. - Padre Jose, padre Jose. Porucznik odwrócił się i wielkimi krokami wyszedł na środek
patio. Z wściekłością krzyknął w stronę twarzy przylepionych do kraty:
- Spokój tam! Idźcie spać! No już, słyszycie?
Po kolei znikały z pola widzenia, ale gdy tylko porucznik się odwrócił, wróciły znowu i
gapiły się dalej. - Nikt nie może sobie dać rady z tymi dzieciakami - powiedział padre Jose. Jakiś
głos kobiecy spytał:
- Gdzie jesteś, Jose?
- Tutaj, kochanie. To policja. Wielka kobieta w białej nocnej koszuli podeszła do nich
zamaszystym krokiem. Było zaledwie parę minut po siódmej. Porucznik pomyślał, że może kobieta
stale chodzi w tej koszuli, że żyje w łóżku. - Wasz mąż - powiedział z satysfakcją podkreślając te
słowa - wasz mąż jest potrzebny na posterunku. - Kto tak powiedział?
- Ja. - Ale on nic nie zrobił. - Właśnie mówiłem, kochanie, że...
- Cicho. Zostaw to mnie...
- Przestańcie oboje jazgotać - rzekł porucznik. - Jesteście potrzebni na posterunku, bo
pewien człowiek chce się z wami widzieć... ksiądz. Chce się wyspowiadać. - U mnie. - Tak. Nie ma
nikogo innego. - Biedny człowiek - powiedział padre Jose. Jego różowe oczki przebiegały po patio.
- Biedny człowiek. - Poruszył się niespokojnie i zerknął ukradkiem na niebo, po którym wirowały
konstelacje. - Nie pójdziesz - powiedziała kobieta. - To się sprzeciwia prawu, nieprawdaż? - spytał
padre Jose. - Nie potrzebujecie się o to obawiać. - Aha, nie potrzebujemy - zauważyła kobieta. - Już
przejrzałam pański plan. Nie chcecie zostawić mojego męża w spokoju. Chcecie go złapać
podstępem. Wiem, jak robicie. Podstawiacie ludzi, żeby go prosili o modlitwy. A on ma dobre
serce. Ale proszę pamiętać, że on jest na rządowej pensji. Porucznik powiedział powoli:
- Ten ksiądz... pracował w ukryciu lata całe... dla waszego Kościoła. Złapaliśmy go i
oczywiście będzie jutro rozstrzelany. Nie jest to zły człowiek i powiedziałem mu, że może was
zobaczyć. Wyobraża sobie, że to mu przyniesie ulgę. - Znam go - przerwała kobieta. - To
skończony pijak. - Biedny człowiek - rzekł padre Jose. - Chciał się kiedyś tu ukryć. - Obiecuję
wam, że nikt się o tym nie dowie - powiedział porucznik. - Nikt się nie dowie? - zachichotała
kobieta. - Także coś. Całe miasto będzie wiedziało. Niech pan patrzy na te dzieci. Jose nigdy nie
ma od nich spokoju. Nie będzie temu końca... Każdy będzie chciał się spowiadać, gubernator się
dowie o tym i wstrzyma pensję. - A może, kochanie - zaczął Jose - to jest mój obowiązek...
- Nie jesteś już księdzem - stwierdziła kobieta. - Jesteś moim mężem. - Użyła ordynarnego
słowa. - To jest teraz twój obowiązek. Porucznik przysłuchiwał się im z kwaśną satysfakcją, miał
wrażenie, że odkrywa zamierzchłe wierzenia. Wreszcie rzekł:
- Nie mogę czekać, aż się skończycie kłócić. Idziecie ze mną?
- nie może ciebie zmusić - powiedziała kobieta. - Kochanie, ja tylko dlatego, że... no...
jestem księdzem. - Księdzem - zachichotała kobieta. - Ty księdzem. - Zaniosła się głośnym
śmiechem, który po trochu udzielił się i dzieciom w oknie. Padre Jose przyłożył palce do swych
różowych oczu gestem bólu i powiedział:
- kochanie... - A śmiech wciąż się rozlegał. - Idziecie?
Padre Jose wykonał zdesperowany ruch, jakby chciał powiedzieć, że jedna więcej klęska w
takim życiu jak jego nie robi wiele różnicy. - Nie wydaje mi się, żeby to było... możliwe - rzekł. -
Dobrze - odparł porucznik. Gwałtownie odwrócił się, stracił już dosyć czasu na miłosierdzie.
Usłyszał błagalny głos padre Jose:
- Proszę mu powiedzieć, że się będę modlił. - Dzieci nabrały pewności. Jedno z nich
krzyknęło przenikliwie:
- Chodź do łóżka, Jose!
Porucznik roześmiał się. Jego słaby i nieprzekonywujący śmiech powiększył ogólną
wesołość, jaka wybuchła wokół padre Jose i unosiła się w górę aż po ustawione w karnym ordynku
konstelacje, które kiedyś znał z nazwy.
Porucznik otworzył drzwi celi. W środku było bardzo ciemno. Drzwi zamknął za sobą
starannie na klucz, a rękę trzymał na pistolecie. - Nie przyjdzie - powiedział. W ciemnościach
ksiądz był małą, skuloną postacią. Przycupnął na ziemi jak dziecko, które się bawi. - To znaczy...
nie przyjdzie dzisiaj? - spytał. - To znaczy... w ogóle nie przyjdzie. Przez chwilę panowała cisza,
jeśli można było mówić o ciszy w miejscu, gdzie stale brzęczały moskity i z trzaskiem rozbijały się
o ścianę żuki. W końcu ksiądz odezwał się:
- Bał się chyba...
- Żona nie pozwoliła mu przyjść. - Biedny człowiek. - Usiłował się roześmiać, ale zrobił to
bez przekonania, i dźwięk, jaki z siebie wydobył, był tylko nędzną imitacją wesołości. Głowa
opadła mu na kolana. Wyglądał, jak gdyby zrezygnował ze wszystkiego i sam również był
całkowicie opuszczony. - Lepiej, jeśli powiem wam wszystko - powiedział porucznik. - Byliście
sądzeni i zostaliście uznani winnym. - Czy nie mogłem być obecny na własnym procesie?
- Nie zrobiłoby to żadnej różnicy. - Tak, to racja. - Zamilkł, zastanawiając się, co począć, i
po chwili spytał z udaną beztroską: - A kiedy, jeśli wolno spytać?...
- Jutro. - Szybkość i zwięzłość odpowiedzi zbiła go z tropu. Zwiesił znowu głowę i zdawał
się, o ile można to było dostrzec w ciemnościach, obgryzać paznokcie. - Niedobrze jest być
samemu w taką noc. Jeśli wolelibyście być przeniesieni do wspólnej celi...
- Nie, nie. Wolę być sam. Mam mnóstwo roboty. - Głos mu się załamał, jak gdyby był
poważnie przeziębiony. - Tyle spraw muszę przemyśleć. - Chciałbym wam w czymś pomóc -
powiedział porucznik. - Przyniosłem wam trochę koniaku. - Wbrew przepisom?
- Tak. - To bardzo uprzejmie z pana strony. - Wziął małą flaszeczkę. - Będąc na moim
miejscu pan by chyba tego nie potrzebował. Ale ja zawsze bałem się bólu. - Wszyscy musimy
kiedyś umrzeć - zauważył porucznik. - A kiedy, to nie ma większego znaczenia.
- Pan jest dobrym człowiekiem. Pan nie potrzebuje się niczego obawiać.
- Macie takie dziwne pomysły - poskarżył się porucznik. - Czasem odnoszę wrażenie, że
chcecie mnie po prostu przekonać. - Przekonać? O czym?
- Och, może, żebym wam dał uciec... albo żebym uwierzył w święty Kościół Katolicki, w
świętych obcowanie... jak to tam dalej idzie?
- W grzechów odpuszczenie. - Wy w to nie bardzo wierzycie, prawda?
- Ależ tak, wierzę - powiedział z uporem człowieczek. - Więc dlaczego martwicie się?
- Otóż widzi pan, nie jestem ignorantem. Wiedziałem cały czas, co robię. I nie mogę
rozgrzeszyć siebie samego. - Przyjście ojca Jose miałoby takie znaczenie?
Czekał przez dłuższą chwilę na odpowiedź, a gdy ją otrzymał, nie zrozumiał jej. - Inny
człowiek... to ułatwia...
- Czy mogę w czymkolwiek wam jeszcze pomóc?
- Nie, w niczym. Porucznik otworzył drzwi, kładąc znów mechanicznie rękę na pistolecie.
Czuł się markotny, jak gdyby nie pozostało mu już nic do roboty teraz, gdy ostatni ksiądz
znajdował się pod kluczem. Sprężyna jego działania była złamana. Myślał teraz o tygodniach
spędzonych na uganianiu się za księdzem jak o szczęśliwych czasach, które minęły bezpowrotnie.
Poczuł się bez celu, jakby świat zastygł nagle w martwocie. Z gorzką dobrocią powiedział:
- Starajcie się zasnąć. - Nie mógł wcale się zdobyć na nienawiść do tego wynędzniałego
człowieczka. Już zamykał drzwi, gdy usłyszał zalękniony głos:
- Panie poruczniku...
- Tak. - Pan widział, jak rozstrzeliwano ludzi. Takich jak ja. - Tak. - Czy ból... długo trwa?
- Nie, nie, sekundę - powiedział szorstko, zamknął drzwi i zaczął iść z powrotem przez
bielony dziedziniec. Wszedł do biura. Podobizny księdza i bandyty wciąż były przypięte na ściany.
Zdarł je, bo nie były już potrzebne. Potem usiadł przy biurku, oparł głowę na rękach i zasnął
zupełnie wyczerpany. Nie mógł sobie później przypomnieć nic z tego, co mu się śniło, z wyjątkiem
śmiechu, bezustannego śmiechu i długiego korytarza, z którego nie było wyjścia.
Ksiądz siedział na podłodze, trzymając w rękach butelkę koniaku, w pewnej chwili
wyciągnął korek i przyłożył ją do ust. Alkohol nie wywarł na nim żadnego wrażenia; równie
dobrze mogłaby to być woda. Postawił butelkę na ziemi i szeptem zaczął coś w rodzaju spowiedzi
generalnej. Powiedział: “Popełniłem grzech nieczystości.” Formułka ta nic nie znaczyła; wyglądała
jak zdanie z gazety i nie mogła wzbudzić w nim skruchy. Znów zaczął: “Spałem z kobietą” i
usiłował wyobrazić sobie, że drugi ksiądz pyta go: “Ile razy? Czy była zamężna?” “Nie.” Nie
myśląc o tym, co robi, znów się napił. W chwili gdy dotknął językiem płynu, przyszła mu na myśl
córka, tak jak wyłoniła się z oślepiającego żaru: smutna, nieszczęśliwa, omroczona przedwczesną
wiedzą. “O Boże, pomagaj jej - powiedział. - Niech ja będę potępiony, zasługuję na to, ale ona
niech żyje na wieki.” To była miłość, jaką powinien był czuć dla każdej duszy na świecie. Cała
obawa i pragnienie zbawienia skupiły się niesłusznie na tym jednym dziecku. Zaczął płakać. Miał
uczucie, jakby musiał bezsilnie patrzeć z brzegu na nią, gdy ona topi się powoli, ponieważ on
zapomniał pływać. Pomyślał sobie, że taką miłość powinien był czuć zawsze do wszystkich.
Usiłował odwrócić myśl ku Metysowi, ku porucznikowi, nawet ku dentyście, z którym kiedyś
siedział parę minut, ku dziecku na plantacji bananowej. Przywoływał długo szereg twarzy
dobijających się do jego uwagi jak do ciężkich drzwi, które nie chcą ustąpić. Bo oni wszyscy także
byli w niebezpieczeństwie. “Pomóż im, Boże” - modlił się, ale w chwili modlitwy znów myśl
wróciła do stojącej obok śmietniska dziewczynki i wiedział, że tylko za nią się modli. Jeszcze jedna
klęska. Po chwili znowu zaczął: “Byłem pijany... nie wiem, ile razy. Zaniedbywałem wszystkie
obowiązki. Grzeszyłem brakiem miłości... “ Słowa znowu stawały się konwencjonalne, wyprute z
treści. Nie miał spowiednika, który odwróciłby jego umysł od formułki do faktu. Pociągnął jeszcze
łyk koniaku i podniósł się, czuł ból zdrętwiałych mięśni. Podszedł do drzwi i wyjrzał przez kraty na
widoczny w świetle księżyca rozgrzany dziedziniec. Widział policjantów w hamakach, z
wyjątkiem jednego, który nie mógł zasnąć i leniwie bujał się w górę, w dół, w górę, w dół.
Wszędzie panowała dziwna cisza, nawet w innych celach. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby cały
świat taktownie się odwrócił, żeby uniknąć patrzenia na jego śmierć. Poszedł po omacku wzdłuż
ściany do najdalszego rogu i usiadł z butelką między kolanami. Gdybym tylko nie był
bezużyteczny, zupełnie bezużyteczny - pomyślał. Te osiem ciężkich, beznadziejnych lat wydawały
mu się tylko karykaturą służby kapłańskiej: kilka komunii, parę spowiedzi i bezustannie zły
przykład. Myślał: Gdybym miał choć jedną duszę do ofiarowania, żeby móc powiedzieć: “Patrz, co
ja zrobiłem”. Ludzie umierali za niego. Zasługiwali na świętego. Gdy myślał o nich, czuł posmak
goryczy, że też Bóg nie uznał za stosowne zesłać im świętego. Padre Jose i ja - myślał. - Padre Jose
i ja. Znowu pociągnął z butelki. Przyszły mu na myśl zimne twarze świętych, które go odpychały.
Ponieawż był sam, noc mijała wolniej niż w czasie poprzedniego pobytu w więzieniu. Trochę snu
zaznał tylko dzięki koniakowi, który skończył pić około drugiej nad ranem. Mdliło go ze strachu,
bolał żołądek, alkohol wysuszył mu usta. Zaczął mówić do siebie, bo nie mógł znieść dłużej
milczenia. W swej niedoli żalił się: “Wszystko to pięknie... dla świętych”. A potem: “Skąd on wie,
że to tylko trwa sekundę? Jak długa jest sekunda?” Zaczął płakać, lekko uderzając głową o ścianę.
Ojcu Jose dali szansę, ale jemu nigdy. Może im się to wszystko pomyliło... po prostu dlatego, że
tak długo im się wymykał. Może naprawdę myśleli, że odrzuci warunki, które przyjął padre Jose,
że nie będzie się chciał ożenić, że jest dumny. Może, jeśli sam to zaproponuje, jeszcze ujdzie
losowi. Nadzieja uspokoiła go na chwilę i zasnął z głową opartą o ścianę. Miał dziwny sen. Śniło
mu się, że siedział przy kawiarnianym stoliku przed głównym ołtarzem katedry. Przed nim stało
sześć dań, które jadł z apetytem. Pachniało kadzidłem i panował dziwnie podniosły nastrój. Dania
te - jak zwykle jedzenie w snach - nie miały specjalnego smaku, ale czuł, że gdy je zje, podadzą mu
potrawę najlepszą ze wszystkich. Przed ołtarzem ksiądz odprawiał mszę, ale nie zwracał na niego
uwagi. Nabożeństwo zdawało się go już nie obchodzić. W końcu wszystkie sześć talerzy było
pustych. Ktoś niewidoczny zadzwonił na Sanctus i celebrans ukląkł przed podniesieniem Hostii.
Ale on nadal siedział, nie zwracając uwagi na Boga nad ołtarzem, jak gdyby to był Bóg dla innych
ludzi, a nie dla niego. Wtem kieliszek stojący obok jego talerza zaczął się napełniać winem.
Spojrzał w górę i zobaczył, że obsługuje go dziewczynka z plantacji bananowej. “Wzięłam to z
pokoju ojca” - powiedziała. “Nie ukradłaś?”
“Niezupełnie” - odparła swym starannym, precyzyjnym głosem. “To bardzo ładnie z twojej
strony - odpowiedział. - Zapomniałem szyfru... Jak on się nazywa?”
“Morse.”
“Tak. Właśnie Morse. Trzy długie stuknięcia i jedno krótkie.” Natychmiast rozpoczęły się
stukania. Stukał ksiądz przy ołtarzu, stukało całe niewidzialne zgromadzenie wiernych wzdłuż naw.
Trzy długie i jedno krótkie. “Co to jest?” - spytał. “Wiadomości” - powiedziała dziewczynka
wpatrując się w niego surowym spojrzeniem, w którym przebijało zainteresowanie i poczucie
odpowiedzialności. Świtało już, gdy się ocknął. Obudził się z ogromnym uczuciem nadziei, która
opuściła go momentalnie i całkowicie na widok więziennego dziedzińca. Był to ranek jego śmierci.
Przycupnął na ziemi, z pustą butelką po koniaku w ręku, usiłując przypomnieć sobie akt żalu. “O
Boże, żałuję i proszę o zmiłowanie za wszystkie moje grzechy... Ukrzyżowany... zasługuję na
wszystkie twe okropne kary.” Mieszały mu się myśli, umysł był gdzie indziej. Nie zawsze o dobrą
śmierć człowiek się modli. Na ścianie celi zauważył własny cień, który miał wygląd dziwaczny i
groteskowo nieważny. Jakim głupcem był, uważając, że jest dość silny, aby zostać, gdy inni
uciekli. Jaki marny ze mnie człowiek - myślał - i jaki bezużyteczny. Nie robiłem nigdy nic dla
nikogo. Równie dobrze mógłbym nigdy nie żyć. Jego rodzice nie żyli... wkrótce zginie po nim
nawet pamięć... może mimo wszystko nie był naprawdę godzien piekła. Łzy spływały mu po
twarzy. W tej chwili nie obawiał się potępienia... nawet obawa przed bólem ustąpiła na dalszy plan.
Czuł się tylko ogromnie zawiedziony, że musi iść do Boga z próżnymi rękami, że w ogóle nic nie
zdziałał. W tej chwili wydawało mu się, że całkiem łatwo można było zostać świętym. Wymagało
to tylko odrobiny kontroli nad samym sobą i nieco odwagi. Czuł się jak ktoś, kto utracił szczęście
tylko dlatego, że spóźnił się o parę sekund na wyznaczone miejsce. Wiedział teraz, że w
ostatecznym rachunku jedna tylko rzecz się liczy - świętość...
Część czwarta
Pani Fellows leżała w nagrzanym pokoju hotelowym i słuchała, jak na rzece gwiżdże syrena
statku. Nie widziała nic, bo na oczach i na czole miała chusteczkę zwilżoną wodą kolońską. -
Kochanie, kochanie! - zawołała głośno. Ale nikt jej nie odpowiadał. Czuła się przedwcześnie
pogrzebana w tym wielkim mosiężnym grobowcu rodzinnym, zupełnie sama na dwóch poduszkach
pod baldachimem. - Kochanie! - krzyknęła znów rozdzierająco i czekała. - Tak, Trixy? -
powiedział kapitan Fellows. - Spałem i coś mi się śniło...
- Nalej jeszcze trochę wody kolońskiej na tę chusteczkę, kochanie. Głowa mi pęka. - Tak,
Trixy. Wziął chusteczkę. Wyglądał staro, jak człowiek zmęczony, znudzony, pozbawiony
ulubionego zajęcia. Podszedł do toaletki i zmoczył płótno. - Nie za dużo, kochanie. Kto wie, kiedy
będziemy mogli dostać więcej. - Nie odpowiedział, więc spytała ostro: - Słyszałeś, co
powiedziałam, kochanie, czy nie?
- Tak. - Jesteś taki małomówny ostatnio. Nie rozumiesz, co to znaczy być chorym i
samotnym. - No cóż - powiedział kapitan Fellows - wiesz, jak jest. - Ale zgodziliśmy się, kochanie,
że lepiej jest w ogóle nic nie mówić; nigdy, prawda? Nie powinniśmy być w takim ponurym
nastroju. - Tak. - Jakoś musimy żyć. - Tak. Podszedł do łóżka i położył chusteczkę na oczach żony.
Potem usiadł na łóżku, wsunął rękę pod siatkę i poszukał jej ręki. Sprawiali dziwaczne wrażenie
dzieci zagubionych w obcym mieście, pozbawionych opieki dorosłych. - Czy masz bilety? -
spytała.
- Tak, kochanie. - Muszę później wstać i spakować rzeczy, ale tak mnie boli głowa. Czy
kazałeś im zabrać skrzynki?
- Zapomniałem. - A jednak musisz starać się myśleć o naszych sprawach - rzekła posępnie i
bez przekonania. - Nie ma nikogo innego. - Zamilkli oboje na dźwięk słów, których powinni byli
unikać. On odezwał się nagle:
- Jest duże poruszenie w mieście. - Chyba nie rewolucja?
- Ach, nie. Złapali księdza i mają go, biedaka, dziś rano rozstrzelać. Mimo woli myślę, czy
to ten człowiek, którego Coral... który się u nas schronił. - Wątpię. - Tak, to chyba nie ten. - Tylu
jest tych księży. Puścił jej rękę, podszedł do okna i wyjrzał. Łódki na rzece, mały kamienisty ogród
publiczny z popiersiem generała i wszędzie sępy. - Dobrze, że wracamy do kraju. Czasami myślę,
że przyjdzie mi umrzeć tutaj. - Skądże znowu, kochanie. - Cóż, ludzie umierają. - Tak - odparł
posępnie. - No, kochanie - rzekła ostro pani Fellows - pamiętaj, co obiecałeś. - Westchnęła ciężko:
- Moja biedna głowa. - Może chcesz aspiryny?
- Nie wiem, gdzie ją położyłam. Niczego tu nie można znaleźć. - Czy mam pójść i kupić?
- Nie, kochanie, nie mogłabym znieść samotności tutaj. - Z dramatycznym ożywieniem
mówiła dalej: - Przypuszczam, że będę się czuła dobrze, gdy wrócimy do kraju. Będę wtedy miała
dobrego lekarza. Czasami myślę, że to jest coś więcej niż ból głowy. Czy mówiłam ci, że miałam
list od Nory?
- Nie. - Podaj mi okulary, to ci przeczytam... to, co się do nas odnosi. - Są na twoim łóżku. -
Ach, prawda. Jedna z żaglówek odbiła od brzegu i zaczęła spływać z prądem szerokiej, leniwej
rzeki ku morzu. Pani Fellows czytała z satysfakcją. - “Kochana Trix! Ileż ty się nacierpiałaś. Ten
łajdak... “ urwała nagle. - Aha, potem pisze dalej: “Oczywiście Ty i Karol musicie się u nas
zatrzymać jakiś czas, dopóki nie znajdziecie mieszkania. Jeśli odpowiada wam domek
dwurodzinny... “
Kapitan Fellows przerwał nagle ostro:
- Ja nie wracam. - “Czynsz wynosi tylko pięćdziesiąt sześć funtów rocznie bez podatków i
jest łazienka dla służącej.”
- Ja tu zostaję. - “Piec do gotowania i ogrzewania.” Co takiego mówiłeś, kochanie?
- Ja nie wracam. - Tyle razy mówiliśmy o tym. Wiesz, że dalszy pobyt tutaj zabiłby mnie. -
Ty nie musisz zostawać. - Ależ nie mogłabym wracać sama - powiedziała pani Fellows. - Co by
sobie Nora pomyślała? Poza tym... ach, to byłby absurd. - Tutaj człowiek może coś robić. - Zbierać
banany - rzekła pani Fellows i parsknęła słabym, zimnym śmiechem. - A i do tego zbytnio się nie
nadawałeś. Z pasją skierował się w stronę łóżka. - Tobie wszystko jedno, prawda? - zauważył. -
Uciec stąd i zostawić ją samą...
- To nie była moja wina. Gdybyś siedział w domu... - Zwinięta pod moskitierą zaniosła się
płaczem. - Nigdy nie wrócę żywa do kraju. Znużonym ruchem pochylił się nad łóżkiem i znowu
wziął jej rękę. Nic tu nie można było poradzić. Oboje zostali opuszczeni. Musieli trzymać się
razem. - Ty mnie nie opuścisz, kochanie, prawda? - spytała. W pokoju unosił się zapach wody
kolońskiej. - Nie opuszczę cię, moja droga. - Zdajesz sobie sprawę, jakie to absurdalne?
- Tak. Przez dłuższą chwilę siedzieli milcząc. Na zewnątrz poranne słońce podnosiło się
coraz wyżej na niebie i pokój stał się gorący nie do wytrzymania. W końcu pani Fellows przerwała
panującą ciszę:
- Ciekawa jestem, kochanie...
- Czego?
- O czym myślisz?
- Myślałem właśnie o tym księdzu. Dziwny człowiek. Pijak. Ciekaw jestem, czy to ten sam.
- Jeśli to ten sam, przypuszczam, że ma to, na co zasłużył. - Ale najdziwniejsze jest to, że... ona od
tego czasu zachowywała się tak... jak gdyby wyjawił jej coś...
- Kochanie - z agresywną słodyczą powtórzyła pani Fellows z głębi łóżka - pamiętaj, coś
obiecał. - Tak. Przepraszam. Staram się, ale to wciąż wraca mi na myśl. - Mamy siebie, kochanie -
powiedziała pani Fellows. List od Nory zaszeleścił, gdy głowę owiniętą chustką odwróciła od
rażącego światła, które wpadało przez okno.
Tench pochylił się nad emaliowaną miednicą i mył ręce różowym mydłem. Powiedział
swoją kiepską hiszpańszczyzną:
- Niech się pan nie boi. Jak będzie bolało, to proszę mi od razu powiedzieć. Pokój Jefe
został zamieniony na coś w rodzaju tymczasowego gabinetu dentystycznego. Wymagało to
znacznego wydatku, bo trzeba było w związku z tym przenieść nie tylko samego Tencha, ale także
jego szafkę, fotel i tajemnicze skrzynie, które zdawały się zawierać niewiele oprócz słomy, ale było
rzeczą mało prawdopodobną, żeby wróciły puste. - Od miesięcy całych cierpię - mówił naczelnik. -
Nie może pan sobie wyobrazić, co ta za ból...
- Źle, że wcześniej mnie pan nie sprowadził. Pańska jama ustna jest w bardzo złym stanie.
Ma pan szczęście, że uniknął pan ropienia. Skończył mycie i nagle stanął z ręcznikiem w dłoniach,
zatopiony we własnych myślach. - Co się stało? - spytał naczelnik. Tench ocknął się gwałtownie,
podszedł do szafki i zaczął układać igły i świderki w mały metaliczny szereg - zapowiedź bólu.
Naczelnik obserwował go z obawą i rzekł: - Jak panu ręka drży. Czy pan na pewno dobrze dziś się
czuje?
- Cierpię na niestrawność - odparł Tench. - Czasem lata mi przed oczyma tyle ciemnych
plam, że wydaje mi się, jakbym nosił zasłonę. - Założył świderek i wykręcił ramię maszyny. -
Teraz proszę otworzyć usta bardzo szeroko. - Zaczął pakować w usta Jefe kawałki ligniny. - Raz
tylko widziałem jamę ustną tak zaniedbaną jak pańska. Jefe usiłował coś odpowiedzieć. Jedynie
dentysta mógł zrozumieć stłumione i niespokojne pytanie. - To nie był pacjent. Przypuszczam, że
ktoś go wyleczył. Wy leczycie mnóstwo ludzi tutaj... kulami, nieprawdaż?
W trakcie czyszczenia zęba starał się podtrzymywać nieprzerwany potok rozmowy. Tak się
to robiło w Southend. - Dziwna rzecz przydarzyła mi się tuż przed podróżą w górę rzeki -
powiedział. - Dostałem list od żony. Nie miałem wiadomości od niej... od dwudziestu lat. A tu
nagle jak grom z jasnego nieba... - Pochylił się bliżej i z pasją grzebał instrumentem w zębie.
Naczelnik bił rękami powietrze i chrząkał. - Proszę wypłukać usta - powiedział Tench i z
zawziętością zaczął nastawiać maszynę. - O czym to ja mówiłem? A, o żonie, prawda? Zdaje się,
że ona wynalazła sobie jakąś religię. Jakąś sektę... w Oxfordzie. Co ona może robić w Oxfordzie?
Napisała, że mi przebaczyła i że chce ulegalizować naszą sytuację. To znaczy rozwód. Ona mnie
przebaczyła. - Tench rozejrzał się w zamyśleniu po ohydnym pokoiku, trzymając rękę na maszynie.
Zebrało mu się na wymioty. Drugą rękę położył na żołądku i mocno przycisnął w poszukiwaniu
źródła nieokreślonego bólu, który prawie zawsze odczuwał w tym miejscu. Wyczerpany Jefe
rozwalił się na fotelu z szeroko otwartymi ustami. - Pojawia się i przechodzi - powiedział Tench,
zupełnie gubiąc wątek myśli. - Oczywiście to nic nie jest. Po prostu niestrawność. Ale aż mnie
zatyka. - Patrzył ponuro w usta pacjenta, jak gdyby w próchniejących zębach ukryta była wizja
przyszłości. Potem wielkim wysiłkiem woli pochylił się do przodu, przekręcił ramię maszyny i
nacisnął pedał. Słychać było brzęk i zgrzyt, brzęk i zgrzyt. Jefe cały zesztywniał i wpił się w poręcz
fotela, podczas gdy stopa Tencha chodziła w górę i w dół, w górę i w dół. Jefe wydawał dziwne
odgłosy machając rękami. - Trzymać się mocno - powiedział Tench - trzymać się mocno. Jeszcze
tylko jeden malutki kącik. Prawie skończone. O, już mamy. Gotowe. - Zatrzymał się gwałtownie i
krzyknął. - Boże litościwy, a to co jest? - Zostawił naczelnika i podszedł do okna. Na dole, na
dziedzińcu oddział policji oparł właśnie broń o ziemię. Z ręką na żołądku Tench zawołał: - Chyba
nie nowa rewolucja?
Jefe wyprostował się i wypluł tampon. - Oczywiście, że nie - zaprzeczył. - Mają rozstrzelać
jednego człowieka. - Za co?
- Za zdradę. - Myślałem, że zwykle robicie to tam, na cmentarzu - powiedział Tench. Jakaś
dziwna siła przykuwała go do okna. To było coś, czego jeszcze nie widział. Wraz z sępami patrzył
na mały dziedziniec o białych murach. - Tym razem lepiej było tam tego nie robić. Mogłaby być
demonstracja. Ludzie są tak ciemni. Jakiś niski człowiek wyszedł z bocznych drzwi.
Podtrzymywało go dwóch policjantów. Można było zauważyć, że stara się, jak może, tylko że
niezupełnie panuje nad swymi nogami. Przepchali go przez dziedziniec pod przeciwległą ścianę.
Jakiś oficer zawiązał mu oczy chusteczką. Tench pomyślał: Ależ ja go znam. O Boże, trzeba coś
zrobić. Miał wrażenie, że patrzy na egzekucję sąsiada. - Na co pan czeka? - zapytał Jefe. -
Powietrze dostaje mi się do zęba. Oczywiście, nie można było nic zrobić. Wszystko stało się
bardzo szybko. Zgodnie z przyjętą rutyną. Oficer odszedł na bok, karabiny podniesiono w górę, a
niski człowiek zaczął nagle rzucać konwulsyjnie rękami. Usiłował coś powiedzieć. Jakie to były
słowa, które wszyscy zwykle wymawiali? To też była rutyna, ale może jego usta były zbyt suche,
bo nic z nich nie wyszło poza słowem, które brzmiało jak “wybacz”. Trzask karabinów wstrząsnął
Tenchem: zdawał się wibrować w jego wnętrznościach. Zrobiło mu się niedobrze i zamknął oczy.
Potem padł pojedynczy strzał. Gdy otworzył oczy, zobaczył, jak oficer wpycha pistolet do kabury,
a niski człowiek był już tylko bezkształtną masą przy ścianie, czymś nieważnym, co należało
uprzątnąć. Wkrótce podeszło dwóch ludzi o koślawych nogach. To była arena, a byk martwy i nie
było już więcej na co czekać. - Och, jak mnie boli, jak boli - jęczał Jefe z głębi fotela. - Prędko -
błagał Tencha, ale ten stał przy oknie pogrążony w myślach, jedną ręką odruchowo szukając
ukrytego w żołądku źródła bólu. Przypomniał sobie, jak to ów niski człowiek z goryczą i bez
nadziei wstał z krzesła i wyszedł z miasta za dzieckiem w to oślepiające popołudnie. Przypomniał
sobie zieloną konewkę, fotografię swoich dzieci i odlew, jaki robił na rozszczepione podniebienie. -
Plomba - prosił Jefe, a oczy Tencha przeniosły się na złoto leżące na szklanym talerzyku. Waluta...
będzie nalegał na to, żeby otrzymać obcą walutę, tym razem był zdecydowany wyjechać, wyjechać
na dobre. Na dziedzińcu wszystko uprzątnięto. Jakiś człowiek rozrzucał piasek łopatą w taki
sposób, jakby napełniał grób. Ale grobu nie było, nikogo nie było. Przerażające uczucie samotności
owładnęło Tenchem, powodując kurcz żołądka, który go zgiął wpół. Ten mały człowiek mówił po
angielsku i słyszał o jego dzieciach. Tench poczuł się zupełnie opuszczony.
“A teraz - głos kobiety zabrzmiał triumfalnie i obie dziewczynki o paciorkowych oczach
wstrzymały oddech - nadszedł wielki dzień próby.” Nawet chłopiec wykazywał zainteresowanie,
stojąc przy oknie i wyglądając na ulicę opuszczoną z nastaniem godziny policyjnej. To był ostatni
rozdział, a w ostatnim rozdziale działy się zwykle rzeczy gwałtowne. Może całe życie takie było:
nuda, a potem przy końcu podmuch heroizmu. “Gdy naczelnik policji wszedł do celi Juana, znalazł
go na kolanach, modlącego się. Juan w ogóle nie spał tej nocy, ale spędził ją całą na
przygotowaniach do męczeństwa. Był zupełnie spokojny i szczęśliwy. Z uśmiechem spytał
naczelnika policji, czy przyszedł, by zaprowadzić go na bankiet. Nawet ten zły człowiek, który
prześladował tylu niewinnych ludzi, był wyraźnie wzruszony.”
Żeby już wreszcie nastąpiła egzekucja - myślał chłopiec. Egzekucja zawsze go podniecała i
zawsze z niecierpliwością czekał na coup de grace. “Wyprowadzono go na dziedziniec więzienny.
Nie było potrzeby wiązania rąk, zajętych przesuwaniem ziarenek różańca. Czy podczas krótkiego
przemarszu z celi do ściany egzekucji młody Juan wrócił myślą do tych niewielu szczęśliwych lat,
które przeżył tak mężnie? Czy przypomniał sobie dni w seminarium, łagodne napomnienia
zwierzchników, twórczą dyscyplinę, a także płoche dni, gdy grał Nerona przed starym biskupem?
Nero był tutaj przy nim, a on stał w rzymskim amfiteatrze.”
Głos matki ochrypł nieco. Przekartkowała szybko pozostałe do przeczytania strony. Nie
warto było się teraz zatrzymywać, więc czytała dalej, coraz to szybciej. “Doszedłszy do ściany Juan
odwrócił się i zaczął się modlić - nie za siebie, ale za swych nieprzyjaciół, za oddział biednych,
niewinnych żołnierzy indiańskich, którzy stali naprzeciw, a nawet za samego naczelnika policji.
Wzniósł krucyfiks różańca i modlił się o to, żeby Bóg im przebaczył, żeby ich oświecił w ich
niewiedzy i doprowadził w końcu do swego Królestwa Wiekuistego, tak jak przyprowadził tam
prześladowcę Szawła.”
- Czy mieli broń naładowaną? - spytał chłopiec. - Jak to “czy mieli broń naładowaną?”
- Dlaczego nie strzelili, by zmusić go do milczenia?
- Bo Bóg chciał inaczej. - Zakaszlała i czytała dalej: - “Oficer wydał rozkaz: “Prezentuj
broń!” W tej samej chwili uśmiech wyrażający niepojęte uwielbienie i szczęście opromienił twarz
Juana. Wydawało się, że ujrzał ramiona Boga otwarte na jego przyjęcie. Zawsze mówił matce i
siostrom, że ma przeczucie, iż będzie w niebie przed nimi. Z przekornym uśmiechem zwracał się
do matki, dobrej, ale zanadto troszczącej się o drobiazgi gospodyni: “Już ja wszystko przygotuję na
twoje przyjęcie”. Chwila nadeszła, oficer rozkazał: “Ognia” i... “ - Czytała za szybko, bo
dziewczynki powinny były już pójść spać i teraz przeszkodził jej atak czkawki. - “Ognia i... “” -
powtórzyła. Dziewczynki siedziały cicho jedna przy drugiej. Były bardzo bliskie zaśnięcia. Ta
część książki nigdy nie obchodziła ich zbytnio. Znosiły ją ze względu na przedstawienie teatralne i
pierwszą komunię, oraz siostrę, która została zakonnicą i wzruszająco żegnała się z rodziną w
rozdziale trzecim. “Ognia - zaczęła znowu matka - i Juan wznosząc obie ręce nad głową zawołał
mocnym, dzielnym głosem w stronę żołnierzy i wymierzonych karabinów: “Niech żyje Chrystus
Król!” W następnej chwili padł przedziurawiony tuzinem kul, a oficer, pochylając się nad jego
ciałem, przyłożył rewolwer do ucha Juana i wypalił.”
Długie westchnienie dało się słyszeć od okna. “Drugi strzał nie był potrzebny. Dusza
młodego bohatera opuściła już swą ziemską powłokę, a szczęśliwy uśmiech na martwej twarzy
mówił nawet tym prostym ludziom, gdzie teraz znajduje się Juan. Jeden z żołnierzy obecnych przy
egzekucji był tak wzruszony postawą męczennika, że potajemnie umoczył chusteczkę w jego krwi,
a chusteczka ta, pocięta na setkę relikwii, znalazła drogę do wielu pobożnych domów.”
- A teraz - dodała szybko matka klaszcząc w ręce - do łóżka. - A ten, którego rozstrzelali
dzisiaj? - spytał chłopiec. - Czy on też był bohaterem?
- Tak. - Czy to ten, który się wtedy u nas zatrzymał?
- Tak. On jest jednym z męczenników Kościoła. - Dziwnie od niego pachniało -
powiedziała młodsza dziewczynka. - Nie wolno ci tak nigdy więcej mówić - rzekła matka. - On
może zostać świętym. - Czy mamy się do niego modlić?
Matka zawahała się. - To nie zaszkodzi. Oczywiście, zanim będziemy wiedzieli, że jest
świętym, będą musiały zdarzyć się cuda...
- Czy on krzyknął: “Niech żyje Chrystus Król!”? - spytał chłopiec. - Tak. On był jednym z
bohaterów świętej wiary. - A chusteczka umoczona we krwi? - pytał dalej chłopiec. - Czy ktoś to
zrobił?
Matka rzekła z powagą:
- Mam powody do przypuszczenia... senora Jiminez powiedziała mi... Wydaje mi się, że
jeśli wasz ojciec da mi trochę pieniędzy, będę mogła nabyć relikwię. - To za nią trzeba płacić?
- Jak inaczej można to załatwić? Nie starczy dla wszystkich. - Tak. Przycupnął przy oknie
wyglądając na zewnątrz, a za plecami dochodziły do niego przytłumione odgłosy - jego małe
siostrzyczki udawały się na spoczynek. To mu przypominało: mieli bohatera w domu, chociaż
tylko przez dwadzieścia cztery godziny. I był to ostatni. Nie było już więcej księży, nie było
bohaterów. Z niechęcią wsłuchiwał się w odgłosy stóp w podkutych butach, przesuwających się
chodnikiem. Codzienne życie toczyło się obok niego. Zszedł z krzesła przy oknie i wziął świecę.
Zapata, Villa, Madero i inni, wszyscy nie żyli. I zabili ich podobni do tego, który właśnie
przechodził pod oknem. Miał uczucie, że go okłamano. Porucznik szedł chodnikiem. Było coś
rześkiego i upartego w jego chodzie, jakby z każdym krokiem zdawał się mówić: “Co zrobiłem - to
zrobiłem”. Spojrzał na chłopca ze świecą i jego twarz wydała mu się znajoma. Tak wiele jeszcze
chciałbym zrobić dla niego i dla innych, tak wiele; życie nigdy już nie będzie tak wyglądało dla
nich, jak wyglądało dla mnie - powtarzał sobie, ale dynamiczna miłość, która zwykle kierowała
cynglem jego pistoletu, wydawała mu się dzisiaj bezsilna i martwa. Oczywiście, ten zryw powróci -
myślał. Ta miłość, jak miłość do kobiety, rozwijała się cyklicznie. Zaspokoił ją tego ranka. To
wszystko. Czuł się nasycony. Uśmiechnął się boleśnie do dziecka stojącego przy oknie i
powiedział:
- Buenas noches. Chłopiec patrzył na kaburę jego rewolweru, co przypomniało
porucznikowi zdarzenie na placu, kiedy pozwolił jednemu z dzieci, może temu chłopcu, dotknąć
pistoletu. Znowu się uśmiechnął i dotknął broni na znak, że pamięta. Chłopiec zmarszczył się
splunął przez kraty, tak celnie, że kropelka śliny upadła na kolbę pistoletu.
Chłopiec idąc spać poszedł przez patio. Dzielił z ojcem żelazne łóżko w małym ciemnym
pokoiku. Sam leżał przy ścianie, a ojciec od strony zewnętrznej, tak żeby mógł położyć się nie
budząc syna. Chłopiec zdjął trzewiki i wciąż nachmurzony rozbierał się przy świetle świecy.
Słyszał szept modlitwy w drugim pokoju. Czuł się oszukany i rozczarowany, bo czegoś mu
brakowało. Leżąc na plecach patrzył w sufit i wydawało mu się, że na świecie nie ma nic oprócz
sklepu, czytającej matki i głupich zabaw na placu. Ale bardzo prędko zasnął. Śniło mu się, że
ksiądz, którego dziś rozstrzelano, jest znowu w ich domu, w ubraniu danym mu kiedyś przez ojca,
że jego wyciągnięte, sztywne ciało czeka na pogrzeb. Chłopiec siedział przy jego wezgłowiu, a
matka czytała z bardzo grubej książki o tym, jak ksiądz grał przed biskupem rolę Juliusza Cezara.
U jej stóp stał kosz z rybami. Ryby były zawinięte w chusteczkę i krwawiły. Był bardzo znudzony i
bardzo zmęczony, a ktoś na korytarzu wbijał gwoździe w trumnę. Nagle zmarły ksiądz mrugnął na
niego. Ni stąd, ni zowąd mrugnęła powieka - nie mylił się.
Zbudził się. Ktoś kołatał do drzwi wejściowych. Ojca nie było w łóżku, a w drugim pokoju
panowała zupełna cisza. Musiało chyba minąć kilka godzin. Leżał nasłuchując. Bał się. Po krótkiej
przerwie pukanie zaczęło się na nowo, a w całym domu nikt się nie ruszał. Niechętnie spuścił nogi
na ziemię. Może po prostu ojciec zapomniał klucza? Zapalił świecę, owinął się kocem i stał
nasłuchując. Może matka usłyszy i otworzy, ale wiedział dobrze, że to był jego obowiązek. Był w
tej chwili jedynym mężczyzną w domu. Powoli szedł przez patio kierując się ku drzwiom
wejściowym. Może porucznik chce zemścić się za to, że na niego napluł... Otworzył ciężkie
żelazne drzwi. Na ulicy stał obcy człowiek, wysoki, blady, chudy, o zaciętych ustach. W ręku
trzymał małą walizkę. Wymienił nazwisko jego matki i spytał, czy to jest jej dom. - Tak -
powiedział chłopiec - ale ona śpi. - Usiłował zamknąć drzwi, ale przeszkodził mu w tym wysunięty
spiczasty but. Obcy rzekł:
- Dopiero co wysiadłem na ląd. Przypłynąłem dziś rzeką. Myślałem, że może... Mam
polecenie dla senory od jej dobrej przyjaciółki. - Ona śpi - powtórzył chłopiec. - Bądź tak dobry i
zechciej mnie wpuścić do środka - powiedział obcy z dziwnym, płochliwym uśmiechem i nagle
zniżając głos, dodał: - Jestem księdzem. - Pan? - zawołał chłopiec. - Tak - powiedział łagodnie. -
Jestem ksiądz... - Ale zanim zdążył wymienić nazwisko, chłopiec otworzył drzwi na oścież i
przypadł do jego ręki.