Graham Greene
nasz człowiek w Hawanie
Tłumaczyła:
MARIA SKIBNIEWSKA
Instytut Wydawniczy PAX 1975
Tytuł oryginału:
OUR MAN IN HAVANA
Copyright by William Heinemann Limited
Okładkę projektował Andrzej Przedworski
Redaktor Irena Nowicka
Redaktor techniczny Ewa Damrosz
Bajka, jaką jest ta historia rozgrywająca się w
bliżej nieokreślonym czasie przeszłym, nie
wymaga chyba zastrzeżenia, że bohaterowie
jej nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi
osobami. Pragnę jednak oświadczyć, że ani
jedna z moich postaci nie jest portretem z
natury, że na Kubie nie ma dziś takiego oficera
policji jak kapitan Segura, ani też brytyjskiego
ambasadora, który by przypominał
naszkicowanego przeze mnie dyplomatę. Nie
wyobrażam sobie również, by szef wywiadu
mógł być podobny do mitycznej osobistości
występującej w mojej książce.
MOTTO:
I smutny człowiek
sam płaci
za swe błazeństwa...
GEORGE HERBERT
Część I
Rozdział pierwszy
1
Ten Murzyn, który idzie ulicą — rzeki doktor Hasselbacher, stojąc przed
kontuarem baru „Wonder" — przypomina mi pana, panie Wormold.
To było właśnie charakterystyczne dla doktora Hasselbachera: po
piętnastu latach przyjaźni wciąż jeszcze dodawał słówko „pan" przed
nazwiskiem Wormolda. Przyjaźń postępowała naprzód z wolna i pewnie, jak
ostrożna diagnoza. Dopiero przy łożu śmierci, badając jego zanikające tętno,
doktor Hasselbacher nazwałby go zapewne Jimem.
Murzyn był ślepy na jedno oko, miał jedną nogą krótszą od drugiej, a na
głowie stary filcowy kapelusz; przez podartą koszulę widać mu było żebra
sterczące jak wręgi rozbieranego statku. W gorącym styczniowym słońcu
szedł brzegiem chodnika za żółtymi i różowymi filarami kolumnady i liczył
każdy swój krok. W. chwili gdy idąc ulicą Virdudes mijał bar „Wonder", doliczył
do tysiąca trzystu sześćdziesięciu dziewięciu; musiał zwolnić kroku, żeby
mieć czas na tak długie liczby. Tysiąc trzysta siedemdziesiąt. Znano go
dobrze w okolicy placu Nacional, gdzie niekiedy zatrzymywał się i przerywał
na chwilę liczenie, żeby sprzedać jakiemuś turyście paczkę pornograficznych
fotografii. Podejmował później rachunek od liczby, na której go przerwał.
Niczym energiczny pasażer transatlantyckiego statku, każdego wieczoru
wiedział zapewne z dokładnością do jarda, ile drogi zrobił w ciągu dnia.
— Joe? — spytał Wormold. — Nie widzę podobieństwa. Chyba tylko to,
że on także kuleje. — Odruchowo jednak spojrzał w lustro z reklamą piwa
Cerveza Tropical, jakby uważał za możliwe, że po drodze ze sklepu w starej
dzielnicy do baru zdążył się tak zgarbić i sczernieć. Ale z lustra odpowiadała
mu spojrzeniem twarz trochę tylko poszarzała od kurzu wzbijającego się znad
warsztatów portowych; wyglądała poza tym jak zawsze: zatroskana,
pobrużdżona twarz czterdziestoletniego mężczyzny; była młodsza od twarzy
doktora Hasselbachera, a przecież postronny obserwator przepowiedziałby
bez wahania, że zgaśnie wcześniej niż tamta: leżał już na niej cień, cień
troski, na którą nie ma lekarstwa. Murzyn kuśtykając zniknął im z oczu za
rogiem ulicy Paseo. Miasto roiło się od pucybutów.
— Nie o to chodzi, że też kuleje. Nie widzi pan podobieństwa?
— Nie.
— Joe myśli o dwóch rzeczach naraz — wyjaśnił doktor Hasselbacher.
— O swoich interesach i o liczeniu kroków. Poza tym — jest oczywiście,
Brytyjczykiem.
— W dalszym ciągu nie rozumiem... — Wormold, jak co rano, odświeżył
usta kieliszkiem daiquiri. Siedem minut na drogę do baru „Wonder", siedem
na powrót do sklepu, sześć na życie towarzyskie. Spojrzał na zegarek.
Przypomniał sobie, że jego zegarek spóźnia się o minutę.
— Joe jest niezawodny, można na nim polegać. Tylko to miałem na
myśli — rzekł doktor Hasselbacher zniecierpliwiony. — Jak się miewa Milly?
— Cudownie — odparł Wormold. Była to jego niezmienna odpowiedź,
ale w tym wypadku powiedział to z przekonaniem.
— Siedemnastego zacznie siedemnasty rok, prawda?
— Tak. — Szybko obejrzał się przez ramię, jakby go ktoś ścigał, potem
znów zerknął na zegarek. — Przyjdzie pan oblać z nami tę uroczystość?
— Nigdy w życiu nie odmówiłem, panie Wormold. Kto będzie poza tym?
— Właściwie chyba tylko my troje. Widzi pan, Cooper pojechał do kraju,
biedny Marlowe jeszcze leży w szpitalu, a tego nowego towarzystwa z
konsulatu Milly nie lubi. Myślałem więc, że urządzimy to skromnie, w rodzinie.
— Jestem zaszczycony, że mnie pan zalicza do rodziny, panie Wormold.
— Chcę zamówić stolik w „Nacional"... A może, pana zdaniem, to lokal
niezupełnie... no, nieodpowiedni?
— To nie Anglia ani Niemcy, panie Wormold. W kraju
tropikalnym dziewczęta wcześnie dojrzewają.
Po drugiej stronie ulicy zaskrzypiała uchylona żaluzja i w lekkim
powiewie od morza zaczęła postukiwać rytmicznie: tik, tak — jak staroświecki
zegar.
— Muszę już iść — powiedział Wormold.
— Firma Phastkleaners doskonale się bez pana obejdzie. — Był to dzień
niemiłych prawd. — Podobnie jak moi pacjenci beze mnie — dodał poczciwie
doktor Hasselbacher.
— Chorować ludzie muszą, ale nic ich nie zmusza do kupowania
odkurzaczy.
— Za to pan każe sobie więcej płacić niż ja.
— I dostaję z tego ledwie dwadzieścia procent. Niewiele można odłożyć
z dwudziestu procent.
— W naszych czasach nie odkłada się pieniędzy, panie Wormold.
— Ja muszę. Dla Milly. Gdyby się ze mną coś stało...
— Nikt z nas nie ma specjalnych perspektyw życiowych, po co więc
troszczyć się o przyszłość?
— Te wszystkie zamieszki źle wpływają na handel. Co komu po
odkurzaczu, jeśli elektrownia ustawicznie przerywa dostawę prądu.
— Mógłbym panu pożyczyć jakąś niewielką sumkę, panie Wormold.
— Dziękuję. Nie o to chodzi. Nie mam doraźnych kłopotów na ten rok
ani nawet na następny, to są kłopoty długoterminowe.
— W takim razie niewarte są nazwy kłopotów. Żyjemy w erze atomowej,
panie Wormold. Jedno naciśnięcie guziczka — pif, paf! — i gdzie się
znajdziemy? Poproszę jeszcze o whisky.
— To właśnie jeden kłopot więcej. Wie pan, co teraz zrobiła moja firma?
Przysłali mi Atomowy odkurzacz.
— Doprawdy? Nie przypuszczałem, że technika doszła już do tego.
— No, oczywiście nie ma w tym nic atomowego prócz nazwy. W
zeszłym roku lansowali „Odrzutowca", w tym roku — „Atom". Nowy odkurzacz
działa zresztą tak samo jak poprzedni, po włączeniu wtyczki w gniazdko.
— Po cóż więc troszczyć się o to? — powtórzył jak refren doktor
Hasselbacher nachylając się nad szklanką whisky.
— Oni sobie nie zdają sprawy, że taka nazwa może ujdzie w Stanach,
ale nie tutaj, gdzie księża wciąż grzmią z ambon przeciw nadużywaniu
zdobyczy wiedzy do złych celów. W zeszłą niedzielę byłem z Milly w katedrze
— pan wie, jak Milly przestrzega chodzenia na mszę, ona zdaje się ma
nadzieję, że mnie nawróci. Otóż ksiądz Mendez przez pół godziny opisywał
skutki bomby wodorowej. Ludzie, którzy wierzą w niebo na ziemi — mówił —
stwarzają na ziemi piekło; bardzo też dobitnie to piekło przedstawił. Niech pan
sobie wyobrazi, jak się czułem w poniedziałek rano, kiedy musiałem na
wystawie zareklamować nowy Atomowy odkurzacz. Wcale bym się nie
zdziwił, gdyby któryś z tych rozhukanych chłopców w naszej dzielnicy wybił mi
szyby. Akcja katolicka, Chrystus Król i tak dalej. Nie wiem, co z tym fantem
robić, panie doktorze.
— Niech pan sprzeda jedną sztukę księdzu Mendezowi do sprzątania w
pałacu biskupim.
— Ksiądz Mendez jest zupełnie zadowolony z modelu Turbo. Bardzo
dobry aparat. Ten nowy jest zresztą także dobry. Ma udoskonalone szczotki
do odkurzania półek bibliotecznych. Pan przecież wie, że nie sprzedałbym
nikomu złego towaru.
— Wiem, panie Wormold. Czy nie mógłby pan po prostu zmienić nazwy?
— Ci z centrali nie pozwolą. Są z niej dumni. Myślą, że to najlepszy
pomysł od czasu sloganu: „Po co się męczyć, Phastkleaners wyręczy". Jest,
widzi pan, do typu Turbo taki przyrządzik nazwany „filtrem do oczyszczania
powietrza". Nikt na niego nie zwracał uwagi, przyrządzik zresztą doskonały,
aż wczoraj weszła do sklepu jakaś kobieta, popatrzyła na Atomowy odkurzacz
i pyta, czy filtr tych rozmiarów może naprawdę wchłonąć wszystkie szkodliwe
promienie. „A jak będzie ze strontem 90?" — spytała.
— Mógłbym panu dać orzeczenie lekarskie — rzekł doktor
Hasselbacher.
— Pan się nigdy niczym nie martwi?
— Mam tajną broń przeciw zmartwieniom, panie Wormold. Interesuję się
życiem.
— Ja też, ale...
— Pan się interesuje pewną osobą, nie życiem, a ludzie umierają lub
porzucają nas... O, przepraszam! Nie chciałem wcale przypominać historii
pańskiej żony. Jeżeli natomiast interesuje się człowiek samym życiem, ono go
nigdy nie zawiedzie. Co do mnie, interesuję się pleśnieniem sera. Czy pan
rozwiązuje krzyżówki, panie Wormold? Bo ja często; krzyżówki są jak ludzie:
wszystkie się kiedyś kończą. Każdą krzyżówkę rozwiążę w ciągu godziny, ale
mojego odkrycia w związku z pleśnieniem sera nigdy nie doprowadzę do
końca... chociaż oczywiście marzy mi się, że może jednak kiedyś... Muszę
panu przy sposobności pokazać moje laboratorium.
— Czas już na mnie, doktorze.
— Powinien pan więcej marzyć, panie Wormold. Rzeczywistość
naszego stulecia nie nadaje się do tego, żeby jej trzeźwo patrzeć w oczy.
2
Zbliżając się do swego sklepu przy ulicy Lamparilla, Wormold stwierdził,
że Milly jeszcze nie wróciła ze szkoły, prowadzonej przez amerykańskie
zakonnice, i chociaż przez okno wystawowe widział dwie osoby, dom wydał
mu się pusty. Bardzo pusty. I pusty pozostanie, póki Milly nie przyjdzie.
Ilekroć Wormold wchodził do sklepu, doznawał wrażenia próżni, nie mającej
zresztą nic wspólnego z ssącą próżnią odkurzaczy. Nie mógł jej wypełnić
żaden klient, a już na pewno nie ten, zanadto wymuskany jak na Hawanę,
który w tej chwili czytał angielską ulotką reklamującą odkurzacz Atomowy i
manifestacyjnie lekceważył Lopeza — pomocnika Wormolda. Lopez, człowiek
niecierpliwy, nie lubił tracić czasu i odrywać się od hiszpańskiego wydania
„Confidential". Patrzał na nieznajomego i nie robił nic, by go zachęcić.
— Buenos dias — powiedział Wormold. Z przyzwyczajenia na
nieznajomych w sklepie spoglądał podejrzliwie. Przed dziesięciu laty wszedł
tu udając klienta pewien mężczyzna i bezczelnie sprzedał mu owczą wełnę do
polerowania karoserii samochodu. Tamten oszust miał przynajmniej łudzące
pozory, ale tego nikt nie mógł wziąć za nabywcę odkurzacza. Wysoki,
elegancki, w jasnym tropikalnym ubraniu, w wykwintnym krawacie, wnosił tu
atmosferę plaży i zapach skórzanych foteli ekskluzywnego klubu. Można było
oczekiwać, że kiedy się odezwie, powie: „Ambasador przyjmie pana za
chwilę". O jego czystość dba na pewno ocean i lokaj.
— Niestety, nie kapuję po hiszpańska — odparł nieznajomy. Gwarowe
słowo raziło przy jego stroju, jak po śniadaniu plama z jajka. — Pan jest
Brytyjczykiem, jeśli się nie mylę?
— Tak.
— Chodzi mi o to, czy jest pan naprawdę Brytyjczykiem? Czy ma pan
brytyjskie obywatelstwo i tak dalej.
— Mam. Dlaczego pan pyta?
— Lubię załatwiać interesy z brytyjską firmą. Człowiek wtedy wie, z kim
ma do czynienia... chyba mnie pan rozumie.
— Czym mogę służyć?
— No, przede wszystkim chciałbym się rozejrzeć. — Mówił to tak, jakby
się znalazł w księgarni. — Nie mogłem tego wytłumaczyć pańskiemu
subiektowi.
— Pan szuka odkurzacza?
— No, właściwie nie szukam.
— Miałem na myśli, czy pan chce nabyć odkurzacz?
— Otóż to, jakbyś pan zgadł.
Wormold miał wrażenie, że nieznajomy wybrał ten ton, ponieważ
wydawał mu się odpowiedni w tym sklepie, jako kolor ochronny obowiązujący
na ulicy Lamparilla, bo poufałość wcale nie pasowała do jego ubrania. Nie
można z powodzeniem stosować zaleceń świętego Pawła i być wszystkim dla
wszystkich, nie zmieniając garderoby.
Wormold powiedział żywo:
— Nie znajdzie pan nic lepszego niż ten model: odkurzacz Atomowy.
— Zauważyłem model, który nazywa się Turbo.
— To także bardzo dobry aparat. Czy pan ma duże mieszkanie?
— No, niezbyt duże.
— Tu, widzi pan, są dwa komplety szczotek: ta do pastowania, a ta do
froterowania... Ach nie, zdaje się, że odwrotnie... Typ Turbo ma napęd
powietrzny.
— Co to znaczy?
— Ależ, oczywiście... tak, właśnie to, że ma napęd powietrzny.
— A do czego służy ten śmieszny figiel?
— To jest dysza dwusprawna do dywanów.
— Co pan powie? Bardzo interesujące! A dlaczego dwu-sprawna?
— Bo odkurza zarówno przy ruchu naprzód, jak i wstecz.
— Czego to nie wymyślą! — rzekł nieznajomy. — Pan pewnie bardzo
dużo tych rzeczy sprzedaje.
— Jestem tutaj jedynym przedstawicielem firmy.
— Myślę, że wszystkie ważniejsze osobistości muszą się zaopatrzyć w
Atomowy odkurzacz, co?
— Albo w Odrzutowy.
— Na przykład urzędy?
— Oczywiście. Czemu pan pyta?
— No, co jest dobre dla urzędu, wystarczy chyba i mnie.
— A może pan wolałby nasz mały model „Komar Ci ułatwi"?
— Co ułatwi?
— Pełna nazwa brzmi: „Komar Ci ułatwi Życie, Mały Odkurzacz o
Napędzie Powietrznym do Użytku Domowe-
go".
— Znowu ten napęd powietrzny.
— Nie jestem temu winien.
— Nie indycz się pan.
— Nienawidzę słowa „atom" — powiedział Wormold, nagle wpadając w
pasję. Był do głębi poruszony. Przyszło mu na myśl, że nieznajomy jest może
inspektorem przysłanym z centrali firmy, z Londynu lub Nowego Jorku. Jeśli
tak, nie powinien usłyszeć nic prócz prawdy.
— Rozumiem. Niezbyt szczęśliwie wybrana nazwa. Niech mi pan powie,
czy do was należy także kontrola aparatów?
— Raz na kwartał. Bezpłatnie w okresie gwarancji.
— Czy pan sam tym się zajmuje?
— Posyłam Lopeza.
— Tego ponurego faceta?
— Ja jestem kiepskim mechanikiem. Byłem dotknął któregoś z
odkurzaczy, zaraz nie wiadomo czemu przestaje działać.
— Czy pan nie prowadzi samochodu?
— Owszem, ale jak się coś zepsuje, naprawia go moja
córka.
— Ach, tak, córka. Gdzież ona jest?
— W szkole. A teraz może pan pozwoli że pokażę panu to sprzęgło
zatrzaskowe.
Ale oczywiście, gdy usiłował zademonstrować działanie, sprzęgło nie
chciało się zatrzasnąć. Naciskał, kręcił — nic.
— Wadliwie dobrane części — powiedział w rozpaczy.
— Może ja spróbuję — rzekł nieznajomy i sprzęgło natychmiast
zatrzasnęło się gładko.
— Ile lat ma pańska córka?
— Szesnaście — odparł, zły sam na siebie, że odpowiada.
— Ano — odpowiedział nieznajomy — muszę już iść. Miło mi było
pogadać z panem.
— Czy nie chciałby pan zobaczyć, jak działa nasz odkurzacz? Lopez
mógłby zrobić mały pokaz.
— Nie, dziękuję, nie w tej chwili. Spotkamy się jeszcze... tu albo gdzie
indziej — powiedział tamten z niesprecyzowaną, ale impertynencką
pewnością siebie; wyszedł, nim Wormold zdążył namyślić się i wręczyć mu
swój bilet firmowy. Na skwerze, u wylotu ulicy Lamparilla pochłonął
nieznajomego tłum alfonsów i handlarzy losów na loterię, od których Hawana
roi się w godzinach popołudniowych.
— Nie miał wcale zamiaru nic kupić — odezwał się Lopez.
— Czego w takim razie chciał?
— Bo ja wiem? Długo przyglądał mi się przez szybę. Myślę, że gdyby
pan się nie zjawił, poprosiłby mnie, żebym mu znalazł jakąś dziewczynkę.
— Dziewczynkę?
Pomyślał o tamtym dniu sprzed dziesięciu lat, a później z niepokojem o
Milly i pożałował, że odpowiedział na tyle pytań. Pożałował też, że sprzęgło w
ręku tamtego od razu zaskoczyło z trzaskiem.
Rozdział drugi
Z daleka już rozróżniał sygnał zapowiadający powrót Milly, tak jak z
daleka słyszy się policyjne auto. Ale o zbliżaniu się Milly ostrzegały zamiast
syren — gwizdki. Zwykle szła od przystanku autobusowego przez Avenida de
Belgica, dziś jednak uliczni donżuani, jak mu się zdawało, pogwizdywali od
strony Compostella. Mimo niechęci musiał przyznać, że nie byli to groźni
uwodziciele. Owacja, której początki sięgały trzynastej rocznicy urodzin Milly,
wyrażała hołd, Milly bowiem, nawet w Hawanie, gdzie wybór jest wielki,
wyróżniała się pięknością. Miała włosy koloru jasnego miodu i ciemne brwi, a
jej grzywkę przystrzygał najlepszy w mieście fryzjer. Nie zdradzała niczym, że
słyszy gwizdania, ale stąpała wśród nich tak lekko, że patrząc na jej ruchy
można było niemal wierzyć w lewitację. Cisza wydawałaby się jej teraz
zniewagą.
W przeciwieństwie do Wormolda, który nie wierzył w nic, Milly była
katoliczką: musiał przyrzec to żonie przed ślubem. Dziś matka Milly zapewne
nie wyznawała żadnej religii, ale na jego opiece zostawiła katoliczkę. Dzięki
temu Milly zżyła się z Kubą tak, jak nie zdołał nigdy zżyć się jej ojciec. Słyszał,
że w bogatych rodzinach przetrwał po dziś dzień zwyczaj trzymania dla córek
duenii, i czasem zdawało mu się, że Milly towarzyszy również duenia,
niewidzialna dla oczu innych ludzi.
W kościele, gdzie Milly wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż w
jakimkolwiek innym miejscu, otulona lekką jak piórko mantylą haftowaną w
przeźroczyste jakby zimowe liście, duenia siedziała zawsze u jej boku
pilnując, żeby trzymała się prosto, zasłaniała twarz w odpowiednich chwilach,
robiła znak krzyża, jak należy. Dokoła niej mali chłopcy mogli bezkarnie ssać
cukierki lub chichotać za filarem, Milly siedziała sztywno jak mniszka i czytała
modlitwy z małego mszalika o złoconych brzegach, oprawnego w safian,
którego kolor dobrała do koloru swoich włosów. Ta właśnie niewidzialna
duenia dbała, aby Milly jadała w piątki ryby, pościła w dni krzyżowe i słuchała
mszy nie tylko w niedzielę i święta kościelne, lecz również w dzień swojej
patronki. Milly — to było spieszczenie rodzinne, chrzestne imię brzmiało
Serafina; na Kubie dzień tej patronki obchodzono jako święto rytu zdwojonego
drugiej klasy — tajemnicze wyrażenie, które Wormoldowi przypominało tor
wyścigowy.
Przez długi czas Wormold nie orientował się, że duenia nie zawsze trwa
na swoim stanowisku. Milly zachowywała się wzorowo przy stole i nigdy nie
zaniedbywała wieczornego pacierza; wiedział o tym aż za dobrze, bo nawet,
gdy była jeszcze dzieckiem, kazała mu czekać pod drzwiami swojej sypialni
— wykluczając go jako niekatolika — póki nie skończyła się modlić.
Lampka płonęła nieustannie przed obrazem Matki Boskiej z Gwadelupy.
Pamiętał, jak podsłuchał modlitwę czteroletniej Milly: „Módl się za nami
grzesznymi..."
Ale pewnego dnia, gdy Milly miała trzynaście lat, wezwano go do szkoły,
którą prowadziły amerykańskie klaryski w bogatej białej dzielnicy na
przedmieściu Vedado. Tam po raz pierwszy dowiedział się, że duenia
opuszcza Milly, odprowadziwszy ją aż do pobożnej tablicy na żelaznej bramie
szkolnej. Oskarżenie było poważne: Milly podpaliła chłopczyka, nazwiskiem
Thomas Earl Parkman, junior. Co prawda, matka przełożona przyznała, że ów
Earl, znany w szkole z psot, pierwszy pociągnął Milly za włosy, lecz to,
zdaniem zakonnicy, nie usprawiedliwiało postępku dziewczynki, który mógł
mieć groźne skutki, gdyby jedna z koleżanek nie zepchnęła Earla do basenu
pod fontanną. Milly na swoją obronę powiedziała tylko tyle, że Earl jest
protestantem, jeżeli więc doszłoby kiedyś do prześladowań, katolicy pobiją
heretyków w tej konkurencji.
— Ale jak Milly to zrobiła?
— Oblała benzyną brzeg jego koszuli.
— Benzyną?
— Do zapalniczki. Potem przytknęła zapałkę. Podejrzewamy, że
ukradkiem pali papierosy.
— To nie do wiary.
— Widzę, że pan nie zna swojej Milly. Muszę panu powiedzieć, panie
Wormold, że to dziecko wystawia naszą cierpliwość na ciężką próbę.
Okazało się, że Milly na pół roku przed podpaleniem Earla puściła w
obieg po klasie serię pocztówek z reprodukcjami najsłynniejszych obrazów
świata.
— Nie rozumiem, co w tym złego.
— Dwunastoletnie dziewczątko nie powinno ograniczać swoich
artystycznych upodobań do obrazów nagości, choćby w grę wchodziły
klasyczne dzieła sztuki.
— Wszystkie te obrazki przedstawiały nagie akty?
— Z wyjątkiem „Mai ubranej" Goyi. Ale „Maja naga" również znajdowała
się w kolekcji.
Wormold musiał odwołać się do miłosierdzia matki przełożonej: był
biednym niewierzącym ojcem katolickiego dziecka, w Hawanie prócz
amerykańskich zakonnic innej katolickiej szkoły nie hiszpańskiej nikt nie
prowadził, a prywatna nauczycielka byłaby zbyt kosztowna. Siostry nie
chciałyby przecież, żeby posłać Milly do szkoły Hirama C. Trumana, prawda?
Oznaczałoby to złamanie obietnicy złożonej niegdyś żonie. Zastanawiał się
niekiedy w duchu, czy nie jest jego obowiązkiem ożenić się po raz wtóry, ale
zakonnice pewnie by tego nie aprobowały, zresztą jeszcze wciąż kochał
matkę Milly.
Oczywiście rozmówił się z Milly, a jej wyjaśnienia cechowała bądź co
bądź prostota.
— Dlaczego podpaliłaś Earla?
— Diabeł mnie skusił — odparła.
— Proszę cię, Milly, mów rozsądnie.
— Świętych nieraz diabeł kusił.
— Nie jesteś święta.
— Właśnie. Dlatego upadłam.
Epizod był zakończony, a przynajmniej miał być zakończony tego
samego popołudnia między czwartą a szóstą w konfesjonale. Duefia znów
znalazła się u boku Milly i jej rzeczą było dopilnowanie reszty. „Gdyby chociaż
duenia uprzedzała mnie — myślał Wormold — kiedy miewa wychodne!"
Pozostała jeszcze sprawa palenia ukradkiem papierosów.
— Czy palisz papierosy?
— Nie.
Ton jej odpowiedzi skłonił go jednak do powtórzenia pytania w innej
formie.
— Czy paliłaś już kiedyś w życiu tytoń, Milly?
— Tylko cygara — oświadczyła.
W tej chwili słysząc pogwizdywania, które mu zwiastowały jej powrót,
zastanawiał się, dlaczego Milly nadchodzi ulicą Lamparilla od strony portu,
zamiast od Avenida de Belgica. Kiedy ją zobaczył, ujrzał również i powód tej
zmiany. Młodociany praktykant sklepowy niósł za Milly paczkę tak ogromną,
że nie było zza niej widać jego twarzy. Wormold markotnie stwierdził, że Milly
znowu zrobiła jakieś zakupy. Poszedł na piętro do mieszkania nad sklepem i
w chwilę później usłyszał, jak córka w sąsiednim pokoju kieruje
rozmieszczaniem swoich nabytków. Coś głucho stuknęło, zagrzechotało,
brzęknęło metalicznie.
— Proszę to położyć tutaj — mówiła Milly, ale zaraz dodała: — Nie,
lepiej tam! — Szuflady otwierały się i zamykały. Milly zabrała się do wbijania
gwoździ w ścianę. Kawałek tynku prysnął nagle do sałaty; przychodnia
służąca zostawiła na bufecie zimny lunch.
Milly weszła punktualnie. Wormoldowi zawsze trudno było zataić
wrażenie na widok jej piękności, lecz niewidzialna duenia przewiercała go
zimnym spojrzeniem, jak gdyby był niepożądanym wielbicielem. Od bardzo
już dawna duena nie brała urlopu; Wormold niemal ubolewał nad jej
wytrwałością i niekiedy tęsknił, by znów zobaczyć Earla w płomieniach. Milly
zmówiła modlitwę przed jedzeniem i przeżegnała się, a póki nie skończyła,
ojciec siedział w postawie pełnej szacunku ze spuszczoną głową. Tego dnia
modlitwa trwała dłużej niż zwykle, co prawdopodobnie znaczyło, że Milly nie
jest bardzo głodna, albo też — że chce zyskać na czasie.
— Dobry dzisiaj miałeś dzień, tatusiu? — spytała grzecznie. W ten
życzliwy sposób mogłaby się odezwać żona po wielu latach małżeństwa.
— Niezły. A ty?
Kiedy na nią patrzał, oblatywał go tchórz; nie cierpiał sprzeciwiać się
córce w czymkolwiek, więc usiłował odwlec możliwie jak najdłużej rozmowę o
jej zakupach. Wiedział, że swoją miesięczną pensję wydała już dwa tygodnie
temu na kolczyki, które jej wpadły w oko, i na małą figurkę świętej Serafiny.
— Dostałam „celująco" za dogmaty i moralność.
— To pięknie. O co cię pytali?
— Najlepiej mi się udał grzech powszedni.
— Widziałem się dziś rano z doktorem Hassełbacherem — rzekł
pozornie bez związku.
Odpowiedziała grzecznie:
— Mam nadzieję, że doktor dobrze się miewa.
Wormoldowi wydało się, że duena przesadza: chwalono powszechnie
katolickie szkoły za naukę dobrych manier, takie maniery jednak
przeznaczone były chyba na to, by robić dobre wrażenie na obcych. Pomyślał
ze smutkiem: „Ależ ja właśnie jestem obcy". Nie mógł przecież dotrzymywać
jej kroku w krainie świec, koronkowych komży, święconej wody i klęczenia.
Czasem ogarniało go uczucie, że nie ma córki.
— Doktor przyjdzie wypić twoje zdrowie w dzień urodzin. Myślę, że
potem moglibyśmy się wybrać do jakiegoś nocnego lokalu.
— Do lokalu! — Duena widocznie w tym momencie odwróciła wzrok w
inną stronę, bo Milly wykrzyknęła: — O, gloria Patri!
— Zwykle mawiałaś: Alleluja.
— To było w czwartej klasie. Do którego?
— Może do „Nacional".
— A nie do „Shanghai Theatre"?
— Na pewno nie do „Shanghai Theatre". Dziwi mnie, że w ogóle coś wiesz o
tym lokalu.
— W szkole słyszy się to i owo. Wormold powiedział:
— Nie naradziliśmy się jeszcze co do prezentu. Siedemnaste urodziny to
nie byle co. Zastanawiałem się...
— Z ręką na sercu — odparła Milly. — Nie ma takiej rzeczy na świecie,
której bym pragnęła.
Wormold z niepokojem przypomniał sobie ogromną paczkę. Czyżby
rzeczywiście Milly kupiła już wszystko, o czym marzyła? Spróbował perswazji:
— Z pewnością znalazłoby się jeszcze coś co bv ci się przydało.
— Nie. Naprawdę nic.
— Na przykład nowy kostium kąpielowy... — podsunął w desperacji.
— No, jest taka jedna rzecz... Ale tę rzecz moglibyśmy zaliczyć także na
najbliższą gwiazdkę i na gwiazdkę w przyszłym roku, i jeszcze w następnym.
— Na Boga, cóż to takiego?
— Miałby tatuś spokój z prezentami przez dłuższy czas.
— Czy ty aby nie chcesz dostać Jaguara?
— . Och, nie! To zupełnie skromny prezent. Nie samochód. Ta rzecz
służyłaby mi długie lata. Szalenie praktyczna. Nawet można by powiedzieć,
że dzięki niej oszczędzimy na benzynie.
— Oszczędzimy na benzynie?
— Dziś właśnie już kupiłam wszystkie dodatki... Za własne pieniądze.
— Nie masz przecież pieniędzy. Na świętą Serafine musiałem ci
dopożyczyć trzy pesos.
— Ale mam solidny kredyt.
— Milly, raz na zawsze prosiłem cię, żebyś nic nie kupowała na kredyt.
Zresztą to jest nie twój, ale mój kredyt, a ten z każdym dniem się kurczy.
— Biedny tatuś! Czy stanęliśmy na krawędzi ruiny?
— No, mam nadzieję, że interesy poprawią się znowu, jak miną te
rozruchy.
— Na Kubie, o ile mi wiadomo, zawsze są rozruchy. Jeżeli dojdzie do
katastrofy, mogę wziąć posadę; prawda?
— Jaką?
— Mogłabym zostać guwernantką jak Jane Eyre.
— Któżby cię wziął?
— Senor Perez.
— Milly, co ty wygadujesz? Seńor Perez żyje z czwartą z rzędu żoną, a
ty jesteś katoliczką.
— Kto wie, może mam szczególne powołanie do współżycia z
grzesznikami — oświadczyła Milly.
— Milly, nie pleć głupstw. W każdym razie nie jestem zrujnowany.
Jeszcze nie. O ile mi wiadomo. Powiedz, Milly, coś ty kupiła?
— Niech tatuś zobaczy.
Poszedł za nią do jej pokoju. Na łóżku leżało siodło, uzda i wędzidło
zwisały z gwoździ, które Milly wbiła w ścianę (obtłukując przy tej robocie
obcas swoich najlepszych wieczorowych pantofelków); tręzla układała się w
festony między dwiema konsolkami, szpicruta sterczała nad toaletką. Bez
nadziei w sercu spytał: — Gdzie koń? — i prawie spodziewał się, że koń
wysunie łeb z łazienki.
— W stajni klubowej. Zgadnij, jak się nazywa?
— Jakże mogę zgadnąć?
— Serafina. Czy to nie jest wyraźny palec Boży? — Ależ Milly, nie stać
mnie...
— Nie trzeba za nią płacić od razu wszystkiego. To kasztanka.
— Czy maść ma tu coś do rzeczy?
— Serafina ma rodowód. Po Teresie i ogierze Ferdynandzie
Kastylijskim. Kosztowałaby dwa razy drożej, ale skacząc przez drut przecięła
sobie pęcinę. Nic jej to nie zaszkodziło, ale zostało zgrubienie i dlatego nie
mogą jej wystawiać.
— Choćby nawet sprzedawano ją za ćwierć ceny, nic z tego; interesy źle
stoją, Milly.
— Przecież tłumaczę tatusiowi, że nie trzeba wszystkiego płacić od razu.
Można spłacać raty przez kilka lat.
— Nie zdążę tego konia spłacić, nim zdechnie.
— To nie koń, ale klacz. Serafina wytrzyma dłużej niż samochód. Może
nawet dłużej niż ty.
— Ależ, Milly, twoje dojazdy do stajni i sama opłata za stajnię...
— Wszystko omówiłam z kapitanem Segura. Zaproponował mi najniższe
ceny. Chciał nawet trzymać Serafine w stajni za darmo, ale wiedziałam, że
tatuś by nie był zadowolony, gdybym przyjmowała takie prezenty.
— Co to za kapitan Segura?
— Komendant policji w Vedado.
— Gdzieś ty go, u licha, poznała?
— Och, kapitan często podwozi mnie na ulicę Lamparilla swoim
samochodem.
— Czy matka przełożona wie o tym? Milly odpowiedziała chłodno:
— Każdy musi mieć swoje osobiste życie.
— Słuchaj, Milly, mnie nie stać na konia, a ciebie na te wszystkie... na te
historie. Trzeba te rzeczy zwrócić do sklepu — Z furią dodał: — Żebyś mi
nigdy więcej nie pozwalała się wozić kapitanowi Segura!
Niech się tatuś nie martwi, on mnie nawet palcem nigdy nie tknął —
rzekła Milly. — Siedzi przy kierownicy i śpiewa smutne meksykańskie
piosenki. O kwiatach i o śmierci. A jedną też o byku.
— Nie życzę sobie tego, Milly. Pomówię z matką przełożoną, będziesz
musiała mi przyrzec... — Widział, jak pod ciemnymi brwiami zielono
bursztynowe oczy wzbierają łzami. Był bliski paniki; zupełnie tak samo
spojrzała na niego żona owego upalnego październikowego popołudnia, gdy
nagle skończyło się sześć lat ich wspólnego życia. Powiedział:
— Ty się chyba nie zakochałaś w tym kapitanie?
Dwie łzy, jedna po drugiej, opłynęły jakąś wytworną linią wypukłość kości
policzkowych i błysnęły jak uprząż na ścianie: te łzy stanowiły także składową
część rynsztunku Milly.
— Gwiżdżę na kapitana Segura — powiedziała Milly. — Zależy mi tylko
na Serafinie. Ma metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, a pysk miękki jak aksamit,
wszyscy to mówią.
— Milly, kochanie, przecież wiesz, że gdybym mógł...
— Och, przeczuwałam, że tatuś tak odpowie! — zawołała Milly. —
Wiedziałam w głębi serca. Odprawiłam dwie nowenny na intencję tej sprawy,
ale nic nie pomogły. A tak się starałam. Przez cały czas byłam w stanie łaski.
Już nigdy nie będę wierzyła w nowennę. Nigdy. Nigdy. — Głos jej
rozbrzmiewał takim uporem, jak krakanie kruka w poemacie Edgara Poe.
Wormold sam nie wierzył, ale za nic nie chciał, żeby z powodu jakiegokolwiek
jego postępku zachwiała się wiara Milly. Teraz poczuł straszliwą
odpowiedzialność; lada chwila Milly zaprzeczy istnieniu Boga. Obietnice, które
niegdyś złożył, wypłynęły z odległej przeszłości, by osłabić jego wolę.
— Milly, tak mi przykro... — powiedział.
— A jeszcze dwa razy dodatkowo poszłam na mszę świętą!
Na jego barki przerzucała ciężar swego rozczarowania do starej,
swojskiej magii. Łatwo mówić, że łzy dziecka płyną z najbłahszych nawet
powodów, ale ojciec nie może ryzykować tak, jak nauczycielka w szkole lub
guwernantka w domu. Kto wie, czy nie ma w dzieciństwie momentów
przełomowych, w których świat odmienia się raz na zawsze.
— Milly, przyrzekam ci, że jeśli tylko będzie możliwe, to w przyszłym
roku... Słuchaj, Milly, możesz tymczasem zatrzymać siodło i te wszystkie
rzeczy.
— Co mi po siodle bez konia? Zresztą powiedziałam kapitanowi
Segura...
— Do licha z kapitanem... cożeś mu powiedziała?
— Powiedziałam, że jeżeli cię poproszę, na pewno kupisz mi Serafinę.
Powiedziałam, że jesteś nadzwyczajny. O nowennach nic mu nie mówiłam.
— Ile ta Serafina kosztuje?
— Trzysta pesos.
— Och, Milly, Milly! — Nie miał wyboru, musiał ustąpić. — Za stajnię
będziesz płaciła z własnej pensji.
— Oczywiście. — Pocałowała go w ucho. — Będę płaciła sama już od
przyszłego miesiąca. — Oboje wiedzieli, że nigdy się na to nie zdobędzie.
Milly dodała: — No, widzisz, jednak poskutkowały moje nowenny. Jutro
zacznę jeszcze jedną, na intencję poprawy twoich interesów. Muszę się
zastanowić, który święty będzie w tym wypadku najlepszy.
— Słyszałem, że święty Tadeusz Juda jest patronem spraw
beznadziejnych — rzekł Wormold.
Rozdział trzeci
1
Wormold lubił marzyć, że pewnego dnia obudzi się jako właściciel
uskładanych oszczędności, książeczki czekowej oraz pliku akcji i że będzie
otrzymywał stałe dywidendy jak bogacze z przedmieścia Vedado; wówczas
mógłby zabrać Milly do Anglii, gdzie nie ma kapitana Segura i nikt nie
zaczepia kobiet na ulicy. Lecz to marzenie rozwiewało się, kiedy wchodził do
wielkiego amerykańskiego banku przy ulicy Obispo. Przekraczając olbrzymią
kamienną bramę, zdobną w rzeźbioną czterolistną koniczynę, Wormold
stawał się z powrotem skromnym handlowcem, którym był w rzeczywistości i
którego emerytura nigdy nie wystarczy na wywiezienie Milly do bezpiecznej
strefy.
Podjęcie pieniędzy z rachunku czekowego nie jest w amerykańskim
banku tak prostą operacją, jak w angielskim. Bankierzy amerykańscy
przywiązują wagę do osobistej nuty w interesach; kasjer bankowy zachowuje
się tak, jakby tylko przypadkiem znalazł się na swoim miejscu i cieszył się
szalenie z miłego a niespodziewanego spotkania. No, wie pan! — zdaje się
mówić jego promienny serdeczny uśmiech. — Nie do wiary, że widzę właśnie
pana i właśnie tu, w banku! Po wymianie najświeższych wiadomości o twoim i
jego zdrowiu, po odkryciu wspólnych zainteresowań dla pięknej zimowej
pogody, wstydliwie, niemal z przeproszeniem, podsuwasz mu czek (jakaż to
nudna i błaha sprawa!), ale nim kasjer zdążył rzucić okiem na blankiet,
odzywa się dzwonek telefonu na jego biurku. „To ty, Henry? — wykrzykuje
zdziwiony do słuchawki, jak gdyby wszystkiego się spodziewał tego dnia, ale
nie telefonu Henry'ego. — Co u ciebie słychać?" Odpowiedź zajmuje sporo
czasu, kasjer porozumiewawczo uśmiecha się do ciebie: trudno, to są
interesy!
— Trzeba przyznać, że Edith wyglądała wczoraj wieczorem cudownie —
powiedział kasjer.
Wormold niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
— W ogóle udany wieczór, nie ma co mówić... Ja? Och, doskonale. A
czym dziś możemy ci służyć?
— …
— Ależ, Henry, oczywiście, dla ciebie zawsze... przecież wiesz... Sto
pięćdziesiąt tysięcy dolarów na trzy lata... Nie, nie przewiduję żadnych
trudności, skoro chodzi o taką firmę jak twoja. Musimy uzyskać zgodę
Nowego Jorku, ale to po prostu formalność. Wstąp do nas, kiedy ci będzie
dogadzało, żeby pogadać z dyrektorem. Spłaty miesięczne?
Kiedy się ma do czynienia z amerykańską firmą, to niepotrzebne. Sądzę,
że da się załatwić na pięć procent. A gdyby tak dwieście tysięcy na cztery
lata? Oczywiście, Henry.
Czek Wormolda kurczył się i tracił znaczenie w jego palcach. „Trzysta
pięćdziesiąt dolarów" — własne pismo wydawało mu się równie chwiejne jak
dochody.
— Czy spotkamy się jutro u pani Slater? Mam nadzieję, że zagramy
roberka. A nie przynoś asów w rękawie! Ile czasu potrwa uzyskanie zgody
Nowego Jorku? Och, parę dni, jeśli wyślemy pytanie telegraficznie. Jutro o
jedenastej? Kiedy sobie życzysz, Henry. Po prostu wpadnij do nas. Uprzedzę
dyrektora. Ucieszy się szalenie.
— Przepraszam, że dałem panu czekać, panie Wormold. — „Panie
Wormold — znowu! Może nie jestem wart względów — pomyślał Wormold —
a może dzieli nas różnica narodowości." — Trzysta pięćdziesiąt dolarów —
Urzędnik dyskretnie zajrzał w akta, nim przystąpił do odliczania banknotów.
Zaledwie jednak zaczął liczyć, gdy po raz drugi zadzwonił telefon.
— To pani Ashworth, prawda? Gdzie się pani ukrywała tak długo? W
Miami? Nie żartuje pani sobie ze mnie? — Kilka minut upłynęło, nim skończył
rozmowę z panią Ashworth. Podsuwając pieniądze Wormoldowi dołączył do
nich notatkę: — Pan wybaczy, panie Wormold, ale ponieważ pan życzył sobie
znać zawsze bieżący stan rachunku... — Notatka stwierdzała, że przekroczył
kredyt, o pięćdziesiąt dolarów.
— Oczywiście, bardzo to uprzejmie z pana strony — rzekł Wormold —
Ale nie ma powodu do obaw. — Och! bank się wcale nie obawia.
Wyjaśniamy, ponieważ pan pytał, to wszystko.
Wormold pomyślał: Gdybym przekroczył kredyt o pięcdziesiąt tysięcy
dolarów, mówiłby do mnie Jim.
2
Dla pewnych powodów nie miał ochoty spotkać tego dnia doktora
Hasselbachera przy porannym kieliszku daiquiri. Doktor Hasselbacher
przesadzał niekiedy w beztrosce, więc Wormold zamiast do baru „Wonder"
wstąpił do „Sloppy Joe". Nikt ze stałych mieszkańców Hawany nie chodził do
tego lokalu, ponieważ był on ulubionym miejscem spotkań turystów; ale
rzesze turystów przerzedziły się bardzo tymi czasy, bo reżym prezydenta
niebezpiecznie trzeszczał dobiegając końca swych dni. W gmachu Jefatury, z
dala od oczu ludzkich, zawsze działy się różne nieprzyjemne rzeczy, które nie
mąciły spokoju turystów bawiących się w „Nacional" albo w „Seville-Biltmore",
ale w ostatnich dniach zabłąkana kula zabiła jednego z nich w chwili, gdy
fotografował jakiegoś malowniczego żebraka pod balkonem w pobliżu pałacu;
wieść o tej śmierci rozbrzmiewała jak podzwonne dla wycieczki „włącznie z
pobytem na plaży Varadero i poznaniem nocnego życia Hawany". Leica
zabitego turysty została także strzaskana i ten szczegół lepiej niż wszystko
inne uświadomił towarzyszom ofiary niszczycielską potęgę kuli karabinowej.
Wormold słyszał potem ich rozmowy w barze „Nacional":
— Cały aparat rozwalony — mówił któryś. — Pięćset dolarów jak psu w
gardło.
— Zabiło go na miejscu?
— No, chyba! A na pięćdziesiąt jardów wokoło mogłeś zbierać okruchy
obiektywu. Popatrz. Biorę ten kawałek szkła z sobą do domu, żeby pokazać
panu Humpelnickerowi.
Tego ranka długi bar był pusty, tylko u jednego jego końca stał elegancki
dżentelmen, a u drugiego ćmił cygaro tęgi policjant z oddziału odchrony
turystów. Anglik zajęty był podziwianiem niezwykłej ilości butelek i upłynęła
długa chwila, nim zauważył Wormolda.
— A to dopiero! — rzekł. — Pan Wormold, jeśli się nie — Wormold
zdziwił się, że tamten zna jego nazwisko, bo zapomniał przecież wręczyć mu
swój firmowy bilet wizytowy. — Osiemnaście różnych gatunków szkockiej
whisky — mówił nieznajomy — między innymi z czarną nalepką. A nie
policzyłem jeszcze butelek whisky amerykańskiej — powtórzył zniżając głos z
szacunkiem — widział pan kiedy w życiu tyle odmian whisky naraz?
— Prawdę mówiąc, widziałem. Kolekcjonuję miniaturowe
butelki i mam ich w domu dziewięćdziesiąt dziewięć.
— Ciekawe. A co pan wybierze na dziś? Może Dimpled
Haig?
— Dziękuję, już zamówiłem daiquiri.
— Nie znoszę tych trunków. Rozstrajają mnie.
— Czy pan już zdecydował się na któryś typ odkurzacza? — spytał
Wormold, żeby podtrzymać rozmowę.
— Odkurzacza?
— No, tak. Ja przecież handluję tymi rzeczami. — Ach, odkurzacz! Ha,
ha! Wyrzuć pan to świństwo i napij się szkockiej whisky.
— Nigdy nie pijam whisky przed wieczorem.
— Och, południowcy!
— Nie widzę związku.
— Krew macie rozcieńczoną. Od słońca. Pan się urodził w Nicei,
prawda?
— Skąd pan to wie?
— Słyszy się to i owo. Tu czy tam... Wystarczy pogadać z tym czy
owym. No, a z panem właśnie bardzo chciałem zamienić kilka słów.
— Słucham pana.
— Wolałbym pogadać w jakimś spokojniejszym miejscu. Tu wciąż ktoś
się kręci.
Trudno by mniej trafnie określić sytuację. Nikt nawet nie mignął w
jaskrawym słońcu ulicy przed drzwiami baru. Policjant z ochrony Jurystów
zapadł w lubą drzemkę, oparłszy cygaro na popielniczce,- o tej godzinie nie
było turystów, których miał obowiązek chronić lub pilnować. Wormold
Powiedział:
— Jeżeli chodzi o odkurzacz, może pan zechce iść ze mną do sklepu.
— Wolałbym nie, rozumie pan. Nie chcą, żeby mnie widziano kręcącego
się w tamtej okolicy. Bar jest właściwie niezłym miejscem. Spotkał człowiek
rodaka, wypił z nim jednego, cóż może być bardziej naturalne?
— Nie rozumiem pana.
— No, wie pan przecież, jak to jest.
— Nie wiem.
— Nie wydaje się to panu dość naturalne?
Wormold dał za wygraną. Położył osiemdziesiąt centów na kontuarze i
powiedział:
— Muszą już wracać do sklepu.
— Dlaczego?
— Nie lubią zostawiać Lopeza samego na tak długo.
— Aha, Lopez. Chciałem z panem porozmawiać o tym Lopezie. —
Wormoldowi znów nasunęła się, jako najbardziej prawdopodobne
wyjaśnienie, myśl, że nieznajomy jest dziwacznym inspektorem z centrali;
lecz tamten przekroczył dopuszczalne granice dziwactwa, kiedy zniżając głos
dodał: — Niech pan idzie pierwszy do toalety, a ja pójdą
za panem.
— Do toalety? Po co mam tam iść?
— Bo ja nie znam drogi.
Z wariatami lepiej się nie spierać. Wormold poprowadził nieznajomego
przez drzwi w głębi sali, a potem krótkim korytarzykiem i wskazał wejście do
toalety:
— To tutaj.
— Idź pan pierwszy.
— Ależ ja nie potrzebuję!
— Nie rób pan trudności — rzekł nieznajomy. Położył ciężką rękę na
ramieniu Wormolda i pchnął go przed sobą w drzwi. W toalecie były dwie
umywalnie, krzesło z połamanym oparciem, oraz — jak zwykle — kabinki i
pisuary.
— Zajmij pan kabinę — powiedział nieznajomy — a ja tymczasem
odkręcę kurek. — Ale kiedy woda popłynęła z kranu, nie zabrał się wcale do
mycia rąk. — Tak będzie wyglądało bardziej naturalnie — wyjaśnił (było to,
jak się zdawało, jego ulubione wyrażenie) — w razie, gdyby ktoś tu wszedł.
No, i oczywiście plusk zmyli mika.
— Mika?
— Dobrze, że pan o to pyta, bardzo dobrze. W takim miejscu
prawdopodobnie nie ma mikrofonu, ale chodzi o regulamin, widzi pan.
Przekona się pan, że zawsze w rezultacie opłaca się przestrzegać
regulaminu. Szczęście, że tu w Hawanie nie używają automatycznych
kranów. Można po prostu zostawić kurek odkręcony.
— Może pan jednak, wyjaśni...
— A właśnie przypominam sobie coś, co świadczy, że nawet w klozecie
nie zawadzi ostrożność: W 1940 roku nasz człowiek w Danii zobaczył z okna
swojego mieszkania flotę przepływającą przez Kattegat.
— Katte...?
— Kattegat. Oczywiście zorientował się, że bomba poszła
w górę. Zaczął palić papiery. Wysypał popiół do klo i pociągnął za
łańcuszek. Na nieszczęście były spóźnione przymrozki. Rury zamarzły. Cały
popiół wypłynął do wanny o piętro niżej. Mieszkanie zajmowała stara panna,
jakaś tam baronówna. Właśnie wchodziła do kąpieli w swojej łazience. Nasz
człowiek miał z tym okropne kłopoty.
— To brzmi jak historia szpiegowska.
— Bo też to jest historia szpiegowska, mój panie, a przynajmniej tak się
to nazywa w powieściach. Właśnie dlatego chciałem pogadać z panem o tym
pańskim pomocniku, Lopezie. Czy można mu ufać, czy też będzie pan musiał
go wylać?
— Pan jest z wywiadu?
— Można to tak nazwać.
— Dlaczego miałbym wylewać Lopeza? Pracuje u mnie od dziesięciu lat.
— Moglibyśmy wyszukać panu gościa, który by się znał na
odkurzaczach. Oczywiście jednak... naturalnie... decyzję pozostawiamy panu.
— Ależ ja nie służę w wywiadzie.
— Zaraz do tego dojdziemy, mój drogi. W każdym razie prześwietliliśmy
Lopeza: jak się zdaje, czysty. Natomiast co do pańskiego przyjaciela
Hasselbachera, miałbym pewne zastrzeżenia.
— Skąd pan wie o Hasselbacherze?
— Kręcę się tu od paru dni i zbieram informacje. W takich przypadkach
to rzecz konieczna.
— W jakich przypadkach?
— A gdzie urodził się Hasselbacher?
— W Berlinie, o ile wiem.
— Sympatyzuje ze Wschodem czy z Zachodem? Nigdy z nim nie
rozmawiałem o polityce. Hasselbacher nie jest politykiem. To stary lekarz,
mieszka tu już od
trzydziestu lat.
— . Mimo to, zdziwiłby się pan... Ale zgadzam się z panem, że zerwanie
stosunków zwróciłoby uwagę. Wystarczy, jeśli pan będzie z nim ostrożny.
Może nawet okaże się użyteczny, jeśli pan umiejętnie go wylawiruje.
— Nie zamierzam go wylawirować.
— Może to będzie konieczne w pańskiej robocie.
— Nie chcę żadnej roboty. Dlaczego pan mnie wybrał?
— Anglik patriota. Od wielu lat osiadły. Szanowany członek
Stowarzyszenia Europejskich Kupców. Widzi pan, musimy mieć swojego
człowieka w Hawanie. Łodzie podwodne potrzebują paliwa. Dyktatorzy łączą
się, wielcy przyciągają małych.
— Atomowe łodzie podwodne obywają się bez paliwa.
— Słusznie, słusznie, przyjacielu. Ale wojny są zawsze na początku
trochę zacofane. Trzeba się przygotować również na broń konwencjonalną.
Poza tym — wywiad gospodarczy: cukier, kawa, tytoń.
— O tym wszystkim dowie się pan z oficjalnego rocznika statystycznego.
— Nie ufamy oficjalnym danym. Wreszcie: wywiad polityczny. Pan ze
swoim odkurzaczem ma wszędzie wolny wstęp.
— Czy pan chce, żebym analizował kurz?
— Panu się zdaje, że to dowcip, a przecież głównym źródłem informacji
francuskiego wywiadu w okresie sprawy Dreyfusa była sprzątaczka, która
zbierała strzępki z kosza na papiery w niemieckiej ambasadzie.
— Nawet nie wiem, jak się pan nazywa.
— Hawthorne.
— Ale kim pan jest?
— Powiedzmy, że organizuję siatkę na Antylach. Chwileczkę! Ktoś idzie.
Ja myję ręce. Pan zamyka się w kabinie. Nie trzeba, żeby nas widziano
razem.
— Już nas widziano razem.
— Przypadkowe spotkanie. Dwaj rodacy. — Popchnął Wormolda do
kabiny tak, jak przedtem do toalety. — Regulamin, mój drogi.
Zapadła cisza, tylko woda pluskała w umywalni. Wormold usiadł. Nie
miał nic innego do zrobienia. Kiedy siedział, krótkie drzwi nie zasłaniały nóg.
Skrzypnęła klamka. Czyjeś stopy przesuwały się po kaflach podłogi w stroną
pisuaru. Woda wciąż pluskała. Wormolda ogarnęło bezgraniczne zdumienie.
Nie rozumiał, dlaczego nie przerwał tej niedorzecznej rozmowy od początku.
Nic dziwnego, że Mary go porzuciła. Pamiętał jedną z małżeńskich sprzeczek:
Dlaczego nic nie robisz, dlaczego nie działasz? Rusz się. Wciąż tylko stoisz w
miejscu..." „Tym razem — pomyślał — nie stoję, ale siedzę". Ale gdyby nawet
zdecydował się, cóż mógł powiedzieć? Nie dano mu dojść do słowa. Minuty
płynęły. Ależ mieli pęcherze ci Kubańczycy! A ręce Hawthorne'a muszą już
być idealnie czyste! Woda ucichła. Hawthorne pewnie wyciera ręce; ale
przecież — przypomniał sobie Wormold — w toalecie nie ma ręcznika. Jeden
więcej problem do rozwiązania dla Hawthorne'a, z pewnością sobie z nim
poradzi. Wszystko to przewidziano w regulaminie. Wreszcie nogi przesunęły
się z powrotem, drzwi stuknęły.
— , Czy mogę wyjść? — spytał. Pytanie brzmiało jak kapitulacja. Już był
pod (rozkazami tamtego.
Usłyszał, że Hawthorne zbliża się na palcach.
— Jeszcze chwilkę, żebym mógł wyjść pierwszy. Wie pan, kto to był?
Policjant. Trochę podejrzane, co?
— Pewnie poznał moje nogi, wystające spod drzwi. Czy nie sądzi pan,
że powinniśmy zamienić się spodniami?
— To by nie wyglądało naturalnie — rzekł Hawthorne — ale widzę, że
pan zaczyna rozumieć, o co chodzi. Zostawiam w umywalni klucz od mojego
pokoju. Piąte piętro, hotel „Seville-Biltmore". Pan po prostu wejdzie. Dziś
wieczór, dziesiąta. Szczegóły do ustalenia. Sprawy pieniężne i tak dalej. Nie
pytać o mnie w recepcji.
— Jak pan się obejdzie bez klucza?
— Ma się wytrych. Do widzenia.
Wormold wstał w porę, by zobaczyć, jak drzwi zamykały się za
eleganckim dżentelmenem, operującym tak niezwykłym językiem. W
umywalni leżał klucz. Pokój nr 510.
3
O pół do dziesiątej Wormold wszedł do sypialni Milly, zęby jej
powiedzieć dobranoc. Duefia była na stanowisku, Wszystko we wzorowym
porządku: przed figurką świętej Serafiny paliła się świeca, złocisty jak miód
mszalik leżał na stoliku przy łóżku, ubranie znikło, jakby nigdy go nie było, a
lekki zapach wody kolońskiej unosił się w powietrzu niby kadzidło.
— Masz jakiś kłopot, prawda? — spytała Milly. — Chyba nie martwisz
się już tym kapitanem Segura?
— Powiedz, Milly, czy ty mnie nigdy nie nabierasz? : — Nie. Dlaczego
pytasz?
— Mam wrażenie, że wszyscy inni ludzie to robią.
— A mamusia?
— Chyba także. W pierwszych latach.
— A doktor Hasselbacher?
Przypomniał sobie kulawego Murzyna. Powiedział: — Może i on.
Czasami.
— Ale to przecież dowód sympatii, prawda?
— Nie zawsze. Pamiętam, jak w szkole... — urwał.
— Co pamiętasz, tatusiu?
— Och, mnóstwo rzeczy.
To w dzieciństwie wylęgła się cała nieufność. Żartowano z ciebie
okrutnie, a potem ty żartowałeś okrutnie z innych. Zadając ból, pozbyłeś się
pamięci o własnym bólu. Ale dla Wormolda, bez zasługi z jego strony, nigdy
sprawa nie wzięła tego zwykłego obrotu. Może na skutek braku charakteru.
Mówi się, że szkoła kształtuje charakter spiłowując kanty. Jemu spiłowano
kanty, ale w wyniku tego zabiegu nie powstał charakter, przynajmniej on tak
uważał, lecz bezkształtna bryła, jak okaz z muzeum nowoczesnej sztuki.
— Milly, czy jesteś szczęśliwa? — spytał.
— O, tak!
— W szkole także?
— Tak. Bo co?
— Nikt cię już teraz nie ciągnie za włosy?
— Pewno, że nie.
— A ty nikogo nie podpalasz?
— To przecie było, kiedy miałam trzynaście lat — odparła z
lekceważeniem. — Ale czym ty się trapisz, tatusiu?
Siedziała w łóżku w białym nylonowym szlafroczku. Kochał ją, kiedy
duenia stała u jej boku, kochał ją jeszcze bardziej, kiedy duenii nie było: nie
mógł sobie pozwolić na stratę choćby chwili miłości. Jak gdyby szedł razem z
Milly tvlko przez mały odcinek drogi, którą miała później dokończyć już sama.
Lata rozłąki zbliżały się dla obojga nibv przystanek na dalszej trasie, który ją
wzbogaci, jego obedrze ze wszystkiego. Ta wieczorna godzina była
rzeczywista nie Hawthorne, tajemniczy i niedorzeczny, nie okrucieństwa
policji i rządów, nie uczeni dokonujący na Wyspie Bożego Narodzenia prób z
bombą wodorową, nie Chruszczow piszący swoje noty — te wszystkie sprawy
zdawały mu się mniej rzeczywiste od nieudolnych tortur w szkolnej sypialni.
Gdzie dziś jest ten mały chłopak z mokrym ręcznikiem, kolega, który mu się
przed chwilą przypomniał? Okrutnicy zjawiają się i przemijają jak miasta, trony
i potęgi, zostawiając po sobie ruiny. Nie mają trwałości. Ale błazen, którego w
zeszłym roku widział będąc z Milly w cyrku, ten błazen jest wieczny, bo jego
numer nigdy się nie zmienia. Tak właśnie powinno się żyć; błazna nie
wzruszają ani wybryki polityków, ani oszałamiające wynalazki wielkich
uczonych. Wormold zaczął wykrzywiać twarz przed lustrem.
— Na Boga, tatusiu, co ty robisz?
— Chciałem się rozśmieszyć. Milly zaśmiała się.
— Myślałam, że jesteś smutny i poważny.'
— Właśnie dlatego chciałem się rozweselić. Pamiętasz tego błazna w
cyrku zeszłego roku, Milly?
— Kiedy doszedł do ostatniego szczebla drabiny, zrobił jeszcze jeden
krok i wpadł w kubeł z wapnem.
— Wpada w ten kubeł co wieczór o godzinie dziesiątej. Powinniśmy
wszyscy być błaznami. Milly, nie wyciągaj nigdy nauki z doświadczenia.
— Matka przełożona mówi...
— Nie zwracaj na nią uwagi. Bóg nie wyciąga wniosków z
doświadczenia, bo inaczej jakżeby mógł spodziewać się czegokolwiek po
człowieku? To naukowcy, którzy dodają cyfry i otrzymują zawsze te same
sumy z tych samych składników, są sprawcami kłopotów. Newton, który
sformułował prawo grawitacji, wnioskował z doświadczenia a potem...
Zdawało mi się, że on wnioskował z jabłka.
— To na jedno wychodzi. Potem już tylko trzeba było pewnego czasu,
żeby lord Rutherford zjawił się i rozbił atom. I on, i tamci, w Hiroszimie,
wyciągnęli naukę z doświadczeń. Gdybyśmy mogli urodzić się błaznami, nie
spotkałoby nas nigdy nic gorszego niż parę siniaków i plam z wapna. Nie
wyciągaj nauki z doświadczeń, Milly. To burzy spokój i życie.
— Co teraz robisz?
— Usiłuję kiwać uszami. Kiedyś to umiałem. Ale dziś już się ta sztuka
nie udaje.
— Czy wciąż jeszcze czujesz się nieszczęśliwy z powodu mamusi?
— Czasem tak.
— Czy wciąż jeszcze się w niej kochasz?
— Może. Chwilami.
— Musiała być bardzo ładna, kiedy była młoda.
— Nie jest stara i dziś. Ma trzydzieści sześć lat.
— No, to już stara.
— Nie pamiętasz jej wcale?
— Trochę pamiętam, ale nie bardzo. Często wyjeżdżała z domu,
prawda?
— Dość często.
— Oczywiście modlę się na jej intencję.
— O co? Żeby wróciła?
— Nie, nie o to! Przecież i bez niej nam dobrze. Modlę się, żeby znów
stała się dobrą katoliczką.
— Ja nie jestem dobrym katolikiem.
— To co innego. Tatuś jest przykładem niepokonalnej ignorancji.
— Zdaje się, że tak.
— Nie chcę cię obrazić, tatusiu. To tylko teologia moralna. Możesz być
zbawiony tak, jak dobrzy poganie. Na przykład Sokrates albo Cetewayo.
— Co to za jeden?
— Był taki król Zulusów.
— O co jeszcze się modlisz?
— No, w ostatnich czasach skupiłam się przede wszystkim na sprawie
konia.
Pocałował ją na dobranoc. Zapytała:
— Dokąd się wybierasz?
— Mam coś do załatwienia w związku z tym koniem.
— Sprawiam ci mnóstwo kłopotów — powiedziała lekko. Westchnęła z
zadowoleniem i podciągnęła prześcieradło pod brodę. — Prawda, jak to
cudownie, że człowiek zawsze dostaje to, o co się modli.
Rozdział czwarty
1
Na każdym rogu jacyś mężczyźni pytali na jego widok: ,Taksówka?", jak
gdyby był cudzoziemcem, a na całej długości ulicy Paseo co parę kroków
zaczepiali go rajfurzy, proponując automatycznie, bez większej nadziei:
„Czym mógłbym szanownemu panu służyć?" „Znam ładne dziewczęta", „Nie
chciałby pan pięknej kobietki?", „Pocztówki?", „Może pan ma ochotę zobaczyć
nieprzyzwoity film?" Ci ludzie byli dziećmi, kiedy on pierwszy raz przyjechał do
Hawany, za parę centów pilnowali mu wtedy samochodu, dorośli w jego
sąsiedztwie, a przecież nigdy się z nim nie oswoili. W ich oczach nie był
dotychczas tutejszym mieszkańcem; uważali go raczej za stałego turystę i
dlatego w dalszym ciągu nagabywali, pewni, że wcześniej lub później zechce,
tak jak wszyscy inni, zobaczyć popisy super-mężczyzny w burdelu „San
Francisco". Oni przynajmniej, wzorem cyrkowego błazna, mieli ten przywilej,
że nie wyciągali nauki z doświadczenia.
Na rogu Virdudes z baru „Wonder" zawołał na niego doktor
Hasselbacher.
— Panie Wormold, dokąd to panu tak pilno? — Umówiłem się z kimś.
— Na jedną szkocką whisky zawsze jest czas.
Ze sposobu, w jaki doktor wymawiał słowo „szkocka", łatwo było
zgadnąć, że znalazł czas na wypicie niejednej.
Zapóźniłem się już bez tego.
W tym mieście nigdy nie jest późno, a ja mam dla pana prezent.
Wormold skręcił z ulicy Paseo i wstąpił do baru. Uśmiechnął się
niewesoło do jednej ze swych myśli:
— Czy pana sympatie skłaniają się na Wschód, czy na
Zachód, doktorze?
— Na wschód czy na zachód od czego? Ach, pan mówi o tamtych
rzeczach! Niech licho weźmie obie strony.
— A jaki prezent ma pan dla mnie?
— Pewien pacjent przywiózł to na moją prośbą z Miami — rzekł
Kasselbacher. Wyjął z kieszeni dwie miniaturowe buteleczki whisky: Lord
Calvert i Old Taylor.
— Ma pan już te okazy? — spytał z niepokojem.
— Mam Calverta, ale Taylora mi brakowało. Jak to miło, że pamiętał pan
o mojej kolekcji, doktorze.
Wormold zawsze się dziwił stwierdzając, że nie przestaje istnieć dla
innych ludzi, gdy schodzi im z oczu.
— Ile pan ma sztuk razem?
— Włącznie z whisky amerykańską i irlandzką — sto. A szkockiej
siedemdziesiąt sześć.
— Kiedy pan je wszystkie wypije?
— Może jak dojdę do dwóch setek.
— Wie pan, co ja bym z nimi robił na pańskim miejscu? — powiedział
Hasselbacher. — Grałbym nimi w warcaby. Kto bierze pionka, ten go wypija.
— Może to i dobry pomysł.
— Najpiękniejsze — rzekł Hasselbacher — że wynika z tego naturalny
handicap. Lepszy gracz musi więcej wypić. Niech pan się zastanowi, jakie to
sprytne. Niech pan pozwoli jeszcze jedną whisky.
— Może bym wypił.
— Potrzebuję pańskiej pomocy. Ukłuła mnie dziś rano osa.
— To przecież pan jest lekarzem, nie ja.
— Nie o to chodzi. W godzinę później, kiedy spieszyłem się do chorego
aż za lotnisko, przejechałem kurczaka.
— Wciąż jeszcze nic nie rozumiem.
— Panie Wormold, panie Wormold, gdzie błądzą pańskie myśli?
Niechże pan wraca na ziemię. Musimy natychmiast, jeszcze przed
ciągnieniem, znaleźć szczęśliwy los na loterię. Osa — znaczy dwadzieścia
siedem. A kurczak — trzydzieści siedem.
— Ależ ja się z kimś umówiłem!
— Ktoś może poczekać. Niech pan wypije whisky. Musimy wytropić na
rynku ten numer.
Wormold wsiadł z doktorem do jego samochodu. Hasselbacher jak Milly
— miał wiarę. Rządziły nim liczby, tak jak nią — święci.
Na rynku, na wszystkich murach wisiały niebieskie i czerwone
szczęśliwe numery. Te, które uchodziły za nieszczególne, spoczywały pod
kontuarami; zostawiano je dla drobnych płotek albo dawano do rozsprzedaży
ulicznym przekupniom. Nie liczyły się, nie zawierały wróżebnych cyfr, liczb
oznaczających zakonnicę, kota, osę czy kurczaka.
— Niech pan patrzy! Tam jest 27483 — wskazał palcem Wormold.
— Na nic osa bez kurczaka — odparł Hasselbacher. Zostawili wóz i
poszli piechotą. Na rynku nie było rajfurów, loteria to poważny handel, nie
zdemoralizowany przez turystów. Odpowiedni departament rządowy raz na
tydzień rozdzielał losy, a każdy polityk dostawał ich tyle, na ile ceniono sobie
jego poparcie. Płacił rządowi osiemnaście dolarów za sztukę, odsprzedawał
hurtownikom po dwadzieścia jeden dolarów. Nawet jeśli jego udział nie
wynosił więcej niż dwadzieścia losów, polityk mógł liczyć na zarobek
sześćdziesięciu dolarów tygodniowo. Za piękne numery, złożone z cyfr, które
wedle powszechnego mniemania wróżyły szczęście, kupiec uzyskiwał do
trzydziestu dolarów. Oczywiście drobny uliczny sprzedawca nie mógł marzyć
o podobnych zarobkach. Dostawał tylko marne numery, płacąc za nie po
dwadzieścia trzy dolary, musiał więc dobrze się napracować, żeby wyżyć.
Dzielił losy na sto części po dwadzieścia pięć centów każda; włóczył się po
miejscach, gdzie parkowano samochody, póki nie znalazł wozu o tym samym
numerze, co któryś z jego losów (żaden właściciel samochodu nie oprze się
pokusie takiego zbiegu okoliczności); wyszukiwał nawet swoje numery w
książce telefonicznej i ryzykował pięć centów na rozmowę: „Seniora, mam do
sprzedania los na loterię z tym samym numerem, co parni telefon".
Wormold powiedział:
Niech pan spojrzy, doktorze, trzydzieści siedem i siedemdziesiąt dwa.
— To jeszcze nie to — odparł niewzruszony Hasselbacher
Doktor przerzucał arkusze losów, które uznano za nie dość piękne, by je
umieścić na wystawie. Nigdy nie wiadomo, każdy w czym innym upatruje
piękno, może nie dla wszystkich ludzi osa ma takie samo znaczenie. W
ciemnościach ryk policyjnej syreny obiegł trzy rogi rynku, przemknął
samochód. Na skraju chodnika siedział jakiś mężczyzna z jednym jedynym
numerem przypiętym do koszuli, jak więzień. Powiedział:
— Czerwony Sęp.
— Kto to taki?
— Kapitan Segura, oczywiście — wyjaśnił doktor Hasselbacher. —
Gdzieś się pan uchował? — Dlaczego tak go nazywają?
— Specjalizuje się w torturach i kaleczeniu ludzi. — W torturach?
— Tu nic nie ma — rzekł doktor. — Spróbujmy na Obispo. — Czy nie
lepiej poczekać do jutra rana?
— Dziś ostatni dzień przed ciągnieniem. Ależ pan ma zimną krew w
żyłach, panie Wormold! Kiedy fortuna daje człowiekowi tak wyraźny znak: osę
i kurczaka, należy bez ociągania iść za tą wskazówką. Trzeba zasłużyć na
uśmiech szczęścia.
Wsiedli znów do samochodu i pojechali na Obispo.
— Ten kapitan Segura... — zaczął Wormold.
— No?
— Nic.
Wybiła jedenasta, nim wreszcie zobaczyli na wystawie los, który
zadowolił wymagania doktora Hasselbachera, ale wtedy okazało się, że sklep
jest już zamknięty, i do następnego ranka nie zostawało już nic do zrobienia,
prócz wypicia dalszych paru whisky.
— Gdzie pan ma to umówione spotkanie? — W hotelu „Seville-
Biltmore".
— Równie dobre miejsce jak każde inne — rzekł doktor.
— Nie sądzi pan, że raczej bar „Wonder"...
— Nie, nie. Odmiana czasem dobrze robi. Jeśli nie umie pan już zmienić
baru, to dowód, że się pan zestarzał.
Prawie po omacku szli w ciemnościach baru w hotelu „Seville-Biltmore".
Niejasno wyczuwali obecność kilku innych gości, którzy kulili się w ciszy i
cieniu, jak spadochroniarze posępnie wyczekujący na sygnał do skoku. Ale
niezrównany humor doktora Hasselbachera nie dał się przytłumić.
— Jeszcze pan nie wygrał na loterii — szepnął Wormold siłując go
poskromić, lecz już ten szept wystarczył, żeby
w mroku czyjaś głowa zwróciła się ku nim z wyrzutem. — Dzisiejszego
wieczora wygrałem — głośno i stanowczo oświadczył doktor Hasselbacher.
— Jutro może przegram, ale dzisiaj żadna siła nie może wydrzeć mi
zwycięstwa. Sto czterdzieści tysięcy dolarów, panie Wormold. Szkoda, że już
jestem za stary dla kobiet. Mógłbym uszczęśliwić jakąś piękną kobietę
naszyjnikiem z rubinów. A tak, nie wiem, co robić. Na co wydać mój majątek?
Może wyposażyć
szpital?
— Przepraszam — szepnął jakiś głos z ciemności. — Czy ten facet
naprawdę wygrał sto czterdzieści kawałków?
— Tak, mój panie, wygrałem — odpowiedział stanowczo
doktor Hasselbacher, uprzedzając Wormolda. — Wygrałem je, to fakt
równie pewny jak to, że pan istnieje, mój prawie niewidzialny przyjacielu. Nie
istniałbyś, gdybym ja nie wierzył w pańskie istnienie, podobnie jak w te dolary.
Wierzę, a więc jesteś.
— Jak to, nie istniałbym?
— Istniejesz wyłącznie w moich myślach, przyjacielu. Gdybym wyszedł
stąd...
— Pan ma bzika.
— A więc dowiedź mi, że jesteś!
— Mam dowieść? Co to znaczy? Pewnie, że jestem. Mam
pierwszorzędne przedsiębiorstwo, handluję nieruchomościami; mam żonę i
dzieci w Miami; przyleciałem tu dziś rano Deltą; piję szkocką whisky. Tak czy
nie? — Głos brzmiał niemal płaczliwie.
— Biedny człowieku! — rzekł doktor Hasselbacher. — Zasługujesz na
stwórcę o bogatszej fantazji niż ja. Czemuż nie wymyśliłem dla ciebie czegoś
lepszego niż Miami i handel nieruchomościami? Czegoś bardziej
przemawiającego do wyobraźni? Nazwiska godnego pamięci...
Co się panu nie podoba w moim nazwisku? Spadochroniarze przy obu
końcach baru słuchali z na-Pięciem, oburzeni; nie wolno zdradzić nerwów
przed skokiem.
— Po chwili namysłu z łatwością dałoby się naprawić. — Niech pan
spyta pierwszego lepszego człowieka w Miami o Harry'ego Morgana...
— Doprawdy, powinienem był wymyślić coś lepszego. Ale wie pan, co
zrobię? — rzekł doktor Hasselbacher. — Wyjdę z tego baru na minutę i
unieważnię pana. Potem wrócę z udoskonaloną wersją.
— Jaką znów wersją?
— Byłby pan szczęśliwszym człowiekiem, gdyby wymyślił pana mój
przyjaciel, tu obecny Wormold. On by pana obdarzył wykształceniem w
Oxfordzie i nazwiskiem na przykład: Pennyfeather.
— Dlaczego Pennyfeather? Pan dzisiaj pił.
— Oczywiście, że piłem. Alkohol przytępia wyobraźnię. Dlatego
wymyśliłem pana w tak banalnym stylu: Miami, handel nieruchomościami,
przelot Deltą. Pennyfeather przybyłby z Europy KLM-em i piłby swój
narodowy trunek, różowy dżin.
— Piję whisky i bardzo mi smakuje.
— Zdaje się panu, że pan pije whisky. A raczej, mówiąc ściśle, ja sobie
wyobraziłem pana pijącego whisky. Zaraz to wszystko zmienimy — oznajmił
pogodnie doktor Hasselbacher. — Wyjdę na chwilkę do hallu i wymyślę jakąś
zasadniczą poprawkę.
— Tylko bez głupich żartów — powiedział tamten zaniepokojony.
Doktor Hasselbacher wypił swoją whisky, położył dolara na kontuarze i
wstał chwiejnie, lecz z godnością.
— Będzie mi pan za to wdzięczny — rzekł. — Cóż na przykład
wymyślimy? Niech pan polega na mnie i na moim tu obecnym przyjacielu.
Malarz albo poeta... A może wolałby pan życie pełne przygód, życie
przemytnika broni lub szpiega.
Od progu skłonił się wzburzonym cieniom.
— Przepraszam za nieruchomości.
Odezwał się głos roztrzęsiony, wyraźnie oczekujący poparcia:
— Albo pijany, albo wariat. Lecz spadochroniarze milczeli. Wormold
powiedział:
— No, dobranoc, doktorze. Już i tak bardzo się zapóźniłem.
— Należy się panu ode mnie przynajmniej tyle, panie Wormold, żebym
panu towarzyszył i wytłumaczył, że to ja pana zatrzymałem tak długo. Kiedy
pański przyjaciel usłyszy o mojej wielkiej wygranej, z pewnością zrozumie
wszystko
— Nie, nie trzeba, doprawdy nie trzeba — powiedział Wormold.
Przewidywał, jakie pochopne wnioski wyciągnąłby tego Hawthorne.
Hawthorne rozsądny — jeśli on bywa w ogóle rozsądny - dość już jest
przykry, Hawtnor-ne podejrzliwy... Na tą myśl w głowie mu się zakręciło
ze strachu.
Ruszył w stroną windy, a doktor za nim. Nie zważając na czerwone
światełko i ostrzegawczy napis: „Uwaga, stopień!", doktor Hasselbacher
potknął się i jęknął:
— Ojej, wykręciłem kostkę!
— Niech pan wraca do domu — prosił Wormold w desperacji. Wszedł do
windy ale doktor, podrywając się szybko, wszedł także. Powiedział:
— Nie ma takiego bólu, którego by pieniądz nie ukoił. Dawno nie
przeżyłem równie miłego wieczoru.
— Szóste piętro — rzekł Wormold. — Chciałbym zostać sam, doktorze.
— Dlaczego? O, przepraszam: mam czkawkę.
— To sprawa osobista.
— Piękna kobieta zapewne? Dam panu część wygranej, żeby ułatwić to
staczanie się w rozpustę.
— Nie ma mowy o żadnej kobiecie. Interesy, nic więcej.
— Osobiste interesy?
— Już panu powiedziałem, że osobiste.
— Co może być tak bardzo osobistego w odkurzaczach, panie
Wormold?
— Nowe przedstawicielstwo — odparł Wormold. W tej chwili windziarz
oznajmił:
— Szóste piętro.
Wormold wystartował wcześniej i był trzeźwiejszy niż Hasselbacher.
Pokoje hotelowe biegły systemem więziennym wokół prostokątnej galerii, na
parterze dwie łysiny błyskały ku górze niby latarnie uliczne. Wormold
pokuśtykał w róg galerii, gdzie zobaczył schody, a doktor w ślad za nim, lecz
Wormold przewyższał go wprawą w kuśtykaniu.
— Panie Wormold — wołał Hasselbacher — z przyjemnością
zainwestuję sto tysięcy dolarów z mojej wygranej...
Wormold był na piątym piętrze, kiedy doktor szamota! się jeszcze na
pierwszym stopniu schodów. Numer 510 znajdował się tuż. Wormold otworzył
drzwi kluczem. W świetle małej stojącej lampki zobaczył pusty salonik.
Zamknął za sobą drzwi bezszelestnie — doktor nie osiągnął dotychczas
piątego piętra. Wormold stał i nasłuchiwał: po chwili usłyszał, jak doktor
kulejąc, podskakując i czkając mija drzwi i oddala się. Pomyślał: „Czuję się jak
szpieg i zachowuję się jak szpieg. To nonsens. Co powiem jutro
Hasselbacherowi?"
Drzwi od sypialni były zamknięte, zaczął posuwać się w ich stronę.
Nagle przystanął. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Jeżeli Hawthorne go
potrzebuje, niech go sam szuka, nie będzie mu w tym pomagał. Ale
Hawthorne zaciekawiał go, więc przed odejściem chciał rozejrzeć się po tym
pokoju.
Na biurku leżały dwie książki: dwa identyczne egzemplarze „Opowiadań
z Szekspira" Lamba, blok, a na pierwszej kartce zapiski, które Hawthorne
zrobił zapewne przygotowując się do jego wizyty: 1) Wynagrodzenie. 2)
Wydatki. 3) Przekazywanie wiadomości. 4) Charles Lamb. 5) Atrament. Już
miał otworzyć „Opowiadania", gdy nagle rozległ się głos:
— Ręce do góry. Arriba los manos!. — Las manos — poprawił Wormold.
Z ulgą stwierdził, że to głos Hawthorne'a.
— Ach, to tylko pan — rzekł Hawthorne.
— Trochę się spóźniłem. Przepraszam. Byłem na mieście z
Hasselbacherem.
Hawthorne miał na sobie pidżamę różowolila z wyhaftowanym na
kieszonce monogramem: H. R. H. Nadawało mu to wygląd iście królewski.
— Usnąłem i zbudził mnie szelest pańskich kroków — powiedział. Nie
używał slangu, zdawało się, że zaskoczony nie zdążył zmienić języka, tak jak
i ubrania. — Ruszał pan tę książkę — rzekł tonem oskarżycielskim, jakby stał
na straży kaplicy Armii Zbawienia.
— Przepraszam pana. Rozglądałem się tutaj trochę.
— Nie szkodzi. To właśnie dowód, że ma pan zdrowy instynkt.
— Pan, zdaje się, upodobał sobie tę książkę.
— Jeden egzemplarz przeznaczony jest dla pana.
— Ależ ja to czytałem przed laty — rzekł Wormold — a w ogóle nie lubię
Lamba.
— Nie będzie pan musiał jej czytać. Nie słyszał pan nigdy o szyfrach
książkowych?
— Właściwie nie.
— W ciągu minuty wytłumaczę panu, jak to się robi. Ja zatrzymam drugi
egzemplarz. Porozumiewając się ze mną, musi pan tylko wskazać stronę i
wiersz, od którego zaczyna pan szyfrować. Oczywiście, to jest łatwiejsze do
rozszyfrowania niż inne systemy, ale dla takich jak Hasselbacher dostatecznie
trudne.
— Chciałbym, żeby pan wreszcie wybił sobie z głowy Hasselbachera.
— Kiedy już zorganizujemy pańskie biuro porządnie, z zachowaniem
wszystkich środków ostrożności, kiedy wyposażymy pana w kasę pancerną z
kombinowanym zamkiem, w radio, wyszkolony personel i wszelkie rekwizyty,
wtedy będziemy mogli zarzucić ten prymitywny szyfr: ale dla kogoś, kto nie
jest w tej dziedzinie specjalistą, jeśli nie zna tytułu i wydania, taki szyfr z
pewnością będzie dobrą łamigłówką.
— Dlaczego pan wybrał Lamba?
— Bo oprócz „Chaty wuja Toma" tylko tę książkę znalazłem w dwóch
egzemplarzach. Spieszyłem się, musiałem coś naprędce wziąć w księgarni w
Kingston przed odjazdem. Ach tak, było jeszcze coś, pod tytułem: „Płonąca
lampka, zbiorek modlitw wieczornych" — ale sądziłem, że to by raziło na
półce pańskiej biblioteki, jeżeli nie jest pan człowiekiem religijnym.
— Nie jestem religijny.
— Przygotowałem też dla pana atrament. Czy pan ma imbryk
elektryczny?
— Mam. Dlaczego pan pyta?
— Przyda się przy otwieraniu kopert. Dbamy, żeby nasi ludzie byli
odpowiednio wyposażeni na wszelkie okoliczności.
— Po co atrament? Mam w domu dość atramentu. — To jest oczywiście
atrament sympatyczny. Na wypadek, gdyby pan musiał przesłać coś zwykłą
pocztą. Pańska córka zapewne ma druty?
— Nie, moja córka nie robi na drutach.
— Więc niech pan kupi druty. Najlepiej z plastyku. Stal zostawia czasem
ślady.
— Na czym?
— Na kopertach, które się otwiera.
— Po co u licha miałbym otwierać koperty? — Może będzie pan musiał
kontrolować korespondencję doktora Hasselbachera. Oczywiście, znajdzie
pan sobie w tym celu agenta wśród urzędników poczty.
— Kategorycznie odmawiam...
— Proszę nie robić trudności. Z Londynu mają mi przysłać informacje o
doktorze. Zależnie od ich treści rozstrzygniemy sprawę jego korespondencji.
A teraz pożyteczna rada: gdyby panu zabrakło atramentu, niech się pan
posłuży ptasim łajnem... ale może ja za prędko mówię?
— Nie odpowiedziałem jeszcze, czy się zasadniczo zgadzam...
— Londyn zgadza się płacić sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, a
poza tym drugie tyle na koszta, z których oczywiście musi się pan wyliczyć.
Wynagrodzenie dla pomocniczych agentów i tym podobne. Wszelkie wydatki
przekraczające przewidzianą sumę wymagać będą specjalnego
upoważnienia.
— Niech pan się tak nie spieszy.
— Dochody wolne od podatku, rozumie się — rzekł Hawthorne mrużąc
chytrze oko; to mrugnięcie jakoś nie pasowało do królewskiego monogramu.
— Proszę mi dać trochę czasu...
— Pański numer jest 59200 łamane przez 5. — I wyjaśnił z dumą: —
Oczywiście, to ja jestem numer 59200. Pan z kolei będzie oznaczał swoich
agentów pomocniczych jako 59200 łamane przez 5, łamane przez 1, 2, 3 i tak
dalej. Rozumie pan?
— Nie rozumiem, w jaki sposób mogę być dla was użyteczny.
— Jest pan Anglikiem, prawda? — spytał żywo Hawthorne.
— Oczywiście. Jestem Anglikiem.
— I odmawia pan służby swemu krajowi?
— Tego nie powiedziałem. Ale odkurzacze zajmują mi dużo czasu.
— Odkurzacze stanowią doskonały pretekst — rzekł Hawthorne. —
Bardzo dobry pomysł. Pański zawód wygląda zupełnie naturalnie.
— Ależ mój zawód jest naturalny.
— A teraz, jeśli pan pozwoli, zajmiemy się Lambem — powiedział
stanowczo Hawthorne.
2
— Milly — odezwał się Wormold — nie jadłaś płatków owsianych.
— Wyrzekłam się płatków.
— Wzięłaś do kawy tylko jedną kostkę cukru. Nie przeprowadzasz chyba
kuracji odchudzającej?
— Nie.
— Może to pokuta?
— Nie.
— Będziesz okropnie głodna do południa.
— Mnie to także przyszło do głowy. Zjem podczas lunchu całą górę
kartofli.
— Milly, co to znaczy?
— postanowiłam oszczędzać. W ciągu bezsennej nocy nagle sobie
uświadomiłam, że strasznie duże cię kosztuję, tatusiu. Jakby jakiś głos do
mnie przemówił. O mało nie spytałam: „Kto to?" — ale bałam się, że odpowie:
„Twój Pan i Bóg". Przecież właśnie jestem w najodpowiedniejszym wieku.
— Najodpowiedniejszym do czego?
— Do usłyszenia głosów. Święta Teresa była młodsza ode mnie, kiedy
wstąpiła do klasztoru.
— Milly, ty chyba nie zamierzasz...
— Nie, nie zamierzam. Kapitan Segura ma rację. Mówi, że nie ma we
mnie materiału na zakonnicę.
— Milly, czy ty wiesz, jak ludzie przezywają tego twojego kapitana?
— Wiem. Czerwony Sęp. On torturuje więźniów.
— Przyznał ci się do tego?
— No, w stosunku do mnie zachowuje się wzorowo, ale Ma papierośnicę
zrobioną z ludzkiej skóry. Twierdzi, że to skóra cielęca... jakbym nie umiała
odróżnić na oko!
— Musisz z nim zerwać znajomość.
— Dobrze. Zerwę z czasem, najpierw trzeba załatwić sprawę stajni dla
Serafiny. To mi znów przypomina tamten głos...
— Cóż ci powiedział?
— Powiedział... ale w ciemnościach nocnych brzmiało to o wiele bardziej
apokaliptycznie... „Moje dziecko, porwałaś się z motyką na słońce. Co będzie
z Country Clubem?"
— A co będzie?
— Tylko tam mogłabym nauczyć się porządnie jeździć, ale my do klubu
nie należymy. Cóż po koniu bez stajni? Kapitan Segura oczywiście jest
członkiem Country Clubu, ale wiem, że tatuś sobie nie życzy, żebym się od
niego uzależniała. Więc myślałam, że jeśli poszcząc przyczynię się do
zmniejszenia kosztów prowadzenia domu...
— Cóż z tego?
— No, wtedy może tatusiowi wystarczy pieniędzy, żeby się zapisać do
klubu razem z rodziną. Mnie trzeba wpisać jako Serafinę, to brzmi lepiej niż
Milly.
Wormoldowi zdawało się, że wszystko, co mówi Milly, jest rozsądne; nie
ona, lecz Hawthorne należał do okrutnego i niepojętego świata dzieciństwa.
Interludium londyńskie
Gdy w suterenie wielkiego gmachu ze stali i betonu w pobliżu Maida
Vale nad jednymi z wielu drzwi po czerwonym zapaliło się zielone światełko,
Hawthorne wszedł. Zostawił całą elegancję na Antylach, teraz miał na sobie
flanelowe ubranie, pamiętające lepsze dni. W kraju nie potrzebował dbać o
swoją powierzchowność; był cząstką styczniowej londyńskiej szarzyzny.
Szef siedział przy biurku, na którym olbrzymi marmurowy przycisk
przytrzymywał jeden jedyny arkusik papieru. Nie dopita szklanka mleka,
flakonik z szarymi pigułkami i paczka ściereczek Kleenex znajdowały się obok
czarnego telefonu (drugi, czerwony służył do tajnych rozmów); szef, w
czarnym żakiecie i z czarnym monoklem zasłaniającym lewe oko, wyglądał na
przedsiębiorcę pogrzebowego, a piwniczny pokój robił wrażenie krypty,
mauzoleum, grobowca.
— Pan mnie wzywał?
— Po prostu na pogawędkę, Hawthorne, tylko na pogawędkę. —
Brzmiało to tak, jakby karawaniarz przemówił posępnie, załatwiwszy
przypadające na ten dzień pogrzeby. — Kiedy wróciłeś, Hawthorne?
— Tydzień temu. W piątek znów lecę na Jamajkę.
— Wszystko w porządku?
— Zdaje się, że na Antylach mamy już siatkę zamkniętą — rzekł
Hawthorne.
— Co z Martyniką?
— Tam nie ma trudności. Pamięta pan, w Fort de France
współpracujemy z Deuxieme Bureau.
Chyba tylko w pewnych granicach?
— Oczywiście, w pewnych granicach. Na Haiti problem był nieco
cięższy, ale 59200 łamane przez 2 okazał się energiczny. Bardziej niepokoił
mnie początkowo 59200 łamane przez 5.
— Przez 5?
— Nasz człowiek w Hawanie. Nie miałem tam wielkiego wyboru, a ten w
pierwszej chwili niezbyt się palił do naszej roboty. Trochę uparty.
— Tacy zwykle wyrabiają się najlepiej.
— Słusznie. Nie podobały mi się też trochę jego kontakty z pewnym
Niemcem nazwiskiem Hasselbacher, o którym dotychczas nie zdobyliśmy
żadnych informacji, ale teraz, jak się zdaje, nabrał rozpędu. Kiedy
wyjeżdżałem z Kingston, przyszło od niego zapotrzebowanie na pieniądze w
związku z nadzwyczajnymi kosztami.
— To zawsze dobry znak.
— Tak jest.
— Dowód, że wyobraźnia pracuje.
— Tak. Chce wstąpić do Country Clubu. Rozumie pan, to ośrodek
skupiający milionerów. Najlepsze źródło informacji politycznych i
gospodarczych. Składka członkowska jest bardzo wysoka, niemal dziesięć
razy wyższa niż w White Clubie, ale przyznałem mu te pieniądze.
— Dobrze pan zrobił. A jakie są jego raporty?
— Prawdę mówiąc, jeszcze nie nadesłał ani jednego; oczywiście musi
mieć trochę czasu na nawiązanie kontaktów. Może w instrukcjach zbyt wielki
nacisk położyłem na potrzebę ostrożności.
— W tym nigdy nie można przesadzić. Cóż nam z tego, że linia będzie
pod prądem, jeśli się spali?
— Dobrze się składa, że ten człowiek ma nadzwyczaj dogodne
stanowisko. Znakomite stosunki handlowe, przeważnie z dygnitarzami
rządowymi, z najważniejszymi ministrami.
— Ooo! — powiedział szef. Wyjął czarny monokl z oka i zaczął go
przecierać ściereczką marki Kleenex. Oko, które odsłonił, było szklane,
jasnoniebieskie i nieprzekonujące; wyglądało jak pożyczone od lalki,
umiejącej mówić: „mama". — Czym on się trudni?
— Importem, proszę pana. Maszyny i tym podobne.
Dla dobra własnej kariery jest zawsze wskazane używać jako agentów
ludzi o solidnej pozycji społecznej. A dane z tajnej kartoteki, w której
szczegółowo opisano sklep przy ulicy Lamparilla, nie dotrą nigdy do pokoju w
suterenie, jeśli nie zajdzie nic nadzwyczajnego. — Dlaczego dotychczas nie
był członkiem Country
— O ile wiem, trzymał się w ostatnich latach trochę na uboczu Kłopoty
rodzinne.
— Mam nadzieję, że nie ugania się za kobietami.
— O nie, nic podobnego! Żona go porzuciła. Dla jakiegoś Amerykanina.
— Czy on nie jest aby wrogiem Ameryki? W Hawanie
kie przesądy byłyby bardzo nie na miejscu. Musimy z Amerykanami
współpracować... oczywiście tylko do pewnych granic.
— O, nie, to nie w jego typie. Człowiek bardzo rozsądny, bardzo
zrównoważony. Zniósł rozwód z całym spokojem, dziecko kształci w
katolickiej szkole, zgodnie z życzeniem swojej byłej żony. Mówiono mi, że
posyła jej telegraficznie życzenia na każde Boże Narodzenie. Sądzą, że kiedy
zaczną napływać od niego raporty, będziemy mogli na nich polegać w stu
procentach.
— Ta historia z dzieckiem jest dość wzruszająca. Niech
go pan przyciśnie, żebyśmy mogli zdać sobie sprawę z jego możliwości.
Jeżeli to naprawdę taki człowiek, jak pan go przedstawia, to warto by
powiększyć mu personel. Hawana może się stać punktem kluczowym. W jaki
sposób on się z panem porozumiewa?
— Umówiłem się z nim, żeby wysyłał co tydzień przez kuriera do
Kingston raporty w dwóch egzemplarzach. Jeden zatrzymuję sobie, drugi
przekazuję do Londynu. Telegramy ma szyfrować, dałem mu szyfr książkowy.
Depesze ma nadawać za pośrednictwem naszego konsulatu.
— Nie będą temu radzi w konsulacie.
— Powiedziałem im, że to tylko chwilowe.
— Byłbym za tym, żeby mu dostarczyć radiową stację nadawczą, jeśli
okaże się dobrze pracującym agentem. Mógłby chyba rozszerzyć personel
swojego przedsiębiorstwa, jak pan myśli?
— No, oczywiście. Przynajmniej w pewnej mierze... bo to niewielkie
biuro, pan rozumie... Staroświeckie. Wie pan, Jak skromnie urządzają się ci
pionierzy handlu.
— Znam ten typ, znam. Małe, obdrapane biurko. Sześciu urzędników w
pokoju, w którym wygodnie zmieściłoby się dwóch. Przestarzałe maszyny do
liczenia. Sekretarka od czterdziestu lat pełniąca swoje funkcje w firmie.
Hawthorne mógł wreszcie odetchnąć spokojnie: szef przejął jego
zadanie. Nawet gdyby pewnego dnia przeczytał tajną kartotekę, jej informacje
nic by mu nie powiedziały. Mały sklep z odkurzaczami utonął bezpowrotnie W
wezbranych falach literackiej fantazji szefa. Agent 59200/5 został
zatwierdzony.
— To wszystko charakteryzuje tego człowieka — tłumaczył szef
Hawthorne'owi tak, jak gdyby to on, a nie Hawthorne przekroczył próg sklepu
przy ulicy Lamparilla. — Człowieka, który od młodości nauczył się liczyć
pensy, a ryzykować funty. Dlatego, a nie z powodu rozbicia małżeństwa, nie
należał do Country Clubu. Romantyk z pana, panie Hawthorne! W jego życiu
kobiety zjawiały się i znikały, ale podejrzewam, że nigdy nie przywiązywał do
tych spraw takiej wagi, jak do swojej pracy. Żeby we właściwy sposób
wykorzystać agenta, trzeba go dobrze rozumieć. Nasz człowiek w Hawanie
należy, można by rzec, do epoki Kiplinga. Z królami przestawać... jak to dalej
idzie?... a zachować cnotę... przyjaciół... i rozsądek. Jestem przekonany, że
gdzieś w jego poplamionym kleksami biurku leży stary, kupiony za pensa
notesik oprawny w czarną ceratę, notesik, w którym zapisywał pierwsze swoje
rachunki: trzy tuziny gumek do ołówka, sześć pudełek stalówek...
— Nie sądzę, żeby jego zapiski sięgały tak daleko W przeszłość, aż do
ery stalówek.
Szef westchnął i z powrotem włożył czarny monokl. Niewinne oko
zetknąwszy się z tą słabą próbą sprzeciwu wróciło do kryjówki.
— Mniejsza o szczegóły, Hawthorne — rzekł szef z rozdrażnieniem. —
Jeżeli pan chce kierować nim skutecznie, musi pan odnaleźć ceratowy
notesik. Mówię to w przenośni.
— Rozumiem.
— Argument, że to z powodu straty żony ten człowiek stronił od ludzi,
oparł pan na błędnej przesłance, panie Hawthorne. Ten typ reaguje zupełnie
inaczej. Nie okazuje żalu, nie nosi serca na dłoni. Gdyby pańska ocena była
słuszna, czym tłumaczyć, że nie należał do klubu, zanim żona mu umarła?
— Porzuciła go.
— Porzuciła? Pan jest tego pewny?
— Najpewniejszy.
— Ano, widać nigdy nie odnalazła ceratowego notesika. Znajdź go,
Hawthorne, a zdobędziesz sobie tego człowieka na zawsze. O czym to
mówiliśmy?
— O rozmiarach jego biura. Niełatwo byłoby mu pomieścić liczny
dodatkowy personel.
— Stopniowo oczyścimy firmę z dotychczasowych pracowników. Stara
sekretarka przejdzie na emeryturę...
— Prawdę mówiąc...
— Oczywiście, to tylko hipotezy. Może mimo wszystko okaże się, że nie
jest to odpowiedni dla nas człowiek. Ci starzy królowie handlu są ze
szlachetnego kruszcu, ale zdarza się, że nie umieją patrzeć szerzej, poza
własny kantor, i wtedy nie nadają się do takich zadań jak nasze. Osądzimy z
jego pierwszych raportów, ale dobrze jest planować trochę ma zapas. Niech
pan pomówi z panną Jenkinson i dowie się, czy ona tam ma w rezerwie kogoś
znającego hiszpański.
Hawthorne wznosił się w windzie od sutereny w górę, piętro po piętrze:
spojrzenie na świat z lotu rakiety. Zapadła się pod nim Zachodnia Europa,
potem Bliski Wschód, Ameryka Łacińska. Skrzynki kartotek piętrzyły się wokół
panny Jenkinson jak filary świątyni wokół starzejącej się wyroczni. Była
jedyną osobą znaną tu z nazwiska. Z nieprzeniknionych powodów — dla
bezpieczeństwa — wszystkich innych bywalców gmachu nazywano imionami
chrzestnymi.
Kiedy Hawthorne wszedł, panna Jenkinson dyktowała właśnie
sekretarce: „Notatka dla A. O. Angelikę przeniesiono do C. 5 z podwyżką
płacy do 8 funtów tygodniowo. Proszę dopilnować, żeby podwyżka została
wypłacona bez zwłoki. Uprzedzając wszelkie sprzeciwy zwracam uwagę, że
Angelika będzie w ten sposób zarabiała mniej więcej tyle, co konduktorka
autobusu".
— Słucham pana? — spytała ostro panna Jenkinson. — Słucham?
— Szef polecił mi z panią pomówić.
— Nie mam ani jednej osoby na zbyciu.
— Nie chcemy nikogo na razie, chodzi tylko o przedyskutowanie
możliwości.
— Ethel, moja droga, zatelefonuj do D. 2 i powiedz, że nie życzę sobie,
aby moje sekretarki przetrzymywano po szóstej, chyba żeby ojczyzna była w
niebezpieczeństwie. Jeśli wojna już wybuchła albo ma lada chwila wybuchnąć
— chciałabym, żeby powiadomiono o tym mój sekretariat.
— Będzie nam może potrzebna na Antyle sekretarka znająca język
hiszpański.
— Nie mam ani jednej osoby na zbyciu — mechanicznie powtórzyła
panna Jenkinson.
— Hawana, mały ośrodek, klimat przyjemny.
— Personel liczny?
— Na razie jeden człowiek.
— Nie prowadzę biura matrymonialnego — powiedziała panna
Jenkinson.
— To starszy pan, ma szesnastoletnią córkę.
— Żonaty?
— Poniekąd — niejasno odparł Hawthorne.
— Solidny?
— W jakim sensie?
— Godny zaufania, pewny, zrównoważony uczuciowo?
— Ach, tak, może pani być o to spokojna. Typ staroświeckiego kupca —
rzekł Hawthorne ciągnąc dalej wątek zadzierzgnięty przez szefa. —
Rozbudował swoją firmę z niczego. Nie interesuje się kobietami. Można by
rzec, ma już sprawy seksu poza sobą.
— Nikt nigdy nie ma tych spraw poza sobą — powiedziała panna
Jenkinson. — Ponoszę odpowiedzialność za młode kobiety, które wysyłam za
granicę.
— Pani zdaje się wspomniała, że nikogo w rezerwie nie ma?
— Hm — powiedziała panna Jenkinson. — Kto wie, czy nie mogłabym,
jeśli okoliczności pozwolą, dać panu Beatrycze.
— Beatrycze!? — krzyknął ktoś zza skrzynek.
— Powiedziałam Beatrycze, moja Ethel, i powtarzam: Beatrycze.
— Ależ proszę pani...
— Beatrycze przyda się trochę praktyki, jedynie tego jej jeszcze brak.
Stanowisko dla niej odpowiednie. Nie jest za młoda. Lubi dzieci.
— W tym ośrodku potrzebny jest ktoś, mówiący biegle
po hiszpańsku — rzekł Hawthorne. — Miłość do dzieci nie wydaje się
niezbędna.
— Beatrycze jest na pół Francuzką. Mówi po francusku lepiej nawet niż
po angielsku.
— Ja wspomniałem o hiszpańskim.
— To przecież wszystko jedno. Oba języki romańskie.
— Czy nie mógłbym jej zobaczyć, zamienić z nią kilka słów? Czy ona
przeszła pełne przeszkolenie?
— Bardzo wprawnie szyfruje i skończyła kurs mikrofotografii w Ashley
Park. Stenografka słaba, ale na maszynie pisze doskonale. Zna się dobrze na
elektrodynamice.
— Co to takiego?
— Dokładnie nie wiem, w każdym razie korki elektryczne jej nie
przerażają. — ' A więc poradzi sobie z odkurzaczami.
— Beatrycze jest sekretarką, nie pomocnicą domową. Szufladka
kartoteki zamknęła się z trzaskiem.
— Może pan ją wziąć albo nie — powiedziała panna Jenkinson.
Hawthorne miał wrażenie, że panna Jenkinson powstrzymuje się, by nie
określać Beatrycze zaimkiem: ,,to".
— Nikogo innego pani nam zaofiarować nie może?
— Nikogo.
Znów trzasnęła gdzieś szuflada.
— Ethel! — powiedziała panna Jenkinson — jeżeli nie nauczysz się
objawiać swoich uczuć mniej hałaśliwie, będę zmuszona odesłać cię z
powrotem do D. 3.
Hawthorne wyszedł zatroskany. Miał wrażenie, że panna Jenkinson z
godną uznania zręcznością sprzedała mu coś, w co sama nie wierzyła: może
tombakowy pierścionek, a może małego pieska... czy raczej suczkę.
Część II
Rozdział pierwszy
1
Wormold wyszedł z konsulatu z depeszą w wewnętrznej kieszeni
marynarki. Depeszę ciśnięto mu brutalnie, a kiedy próbował coś powiedzieć,
przerwano ostro:
— Nie chcemy nic wiedzieć o tym wszystkim. Pośredniczymy tylko
chwilowo. Im prędzej się to skończy, tym lepiej.
— Pan Hawthorne mówił...
— Nie znamy żadnego pana Hawthorne. Proszę to sobie zapamiętać.
Osobnik tego nazwiska nie jest u nas zatrudniony. Do widzenia!
Poszedł do domu pieszo. Miasto ciągnęło się wzdłuż otwartego
wybrzeża Atlantyku, fale wdzierały się na Avenida de Maceo i bryzgały na
szyby samochodów. Różowe, szare i żółte kolumnady tej niegdyś
arystokratycznej dzielnicy były nadżarte przez erozję jak skały; stary herb,
poplamiony i zatarty, zdobił wejście do odrapanego hotelu, a żaluzje nocnego
lokalu polakierowano jaskrawymi, pstrymi farbami dla ochrony od wilgoci i soli
oceanu. Na zachodzie stalowe drapacze wystrzelały wyżej niż latarnie
morskie pod jasne lutowe niebo. Było to miasto dobre do zwiedzania, ale nie
do zamieszkiwania, Wormold jednak w tym właśnie mieście zakochał się po
raz pierwszy w życiu i przywiązał się do niego jako do widowni swojej klęski.
Czas stroi poezją pola bitew, może też Milly przypominała trochę kwiat na
dawnym szańcu, z którego przed laty odparto atak, płacąc ciężkimi stratami.
Kobiety, które mijały Wormolda na ulicy, miały na czołach smugi popiołu,
jakby wyszły na słońce z podziemi. Przypomniał sobie, że to Popielec.
Szkoła dzisiaj świętowała, mimo to nie zastał Milly w domu: może była
jeszcze na mszy, a może jeździła konno w Country Clubie, Lopez
prezentował model Odrzutowy księżej gospodyni, która nie chciała
Atomowego. Najgorsze przeczucia Wormolda sprawdziły się, bo dotychczas
nie udało mu się jeszcze sprzedać ani jednego odkurzacza tego nowego typu.
Poszedł na górą do mieszkania i otworzył telegram; adresowany był do
konsulatu brytyjskiego, potem następowały liczby, które wyglądały
szkaradnie, jak numery losów na loterię nie sprzedane do ostatniego dnia
przed ciągnieniem. Najpierw było 2674, a dalej szereg pięciocyfrowych liczb:
42811, 79145, 59200, 80947, 62533, 10605 — i tak dalej. Pierwszy telegram,
jaki Wormold otrzymał; zauważył, że nadano go z Londynu. Nie był wcale
pewien (bardzo odległy wydawał się dzień, kiedy Hawthorne udzielał mu
instrukcji), czy zdoła rozszyfrować tekst, ale wpadła mu w oczy jedna liczba:
59200 — która wyglądała na surowe napomnienie, jak gdyby w tej chwili sam
Hawthorne wszedł po schodach z miną oskarżyciela. Wormold markotnie
sięgnął po „Opowieści z Szekspira" Lamba; od dziecka nie cierpiał Elii i eseju
o pieczonym prosięciu. Przypomniał sobie, że pierwsza grupa cyfr oznacza
stronę, wiersz i wyraz, od którego zaczyna się szyfr. ,,Dionizję, przewrotną
małżonkę Kleona — czytał — spotkał zasłużony koniec..." Zaczął więc
rozszyfrowywać od wyrazu „koniec". Ku jego zdumieniu wyłonił się z tego
jakiś sens. Jak gdyby niezwykła odziedziczona w spadku papuga przemówiła:
„Nr 1 dnia 24 stycznia od 59200 zaczyna się paragraf A".
Pracował przez trzy kwadranse dodając i odejmując, aż rozszyfrował
całą depeszę z wyjątkiem ostatniego paragrafu, który był niezrozumiały; ktoś
tu musiał się pomylić, Wormołd albo 59200, albo Charles Lamb. „Od 59200
zaczyna się paragraf A prawie miesiąc od zgody na wstępie-nie do Country
Clubu a nie powtarzam nie otrzymałem wiadomości w sprawie angażowania
pomocniczych agentów stop spodziewam się że nie wciąga pan agentów bez
uprzedniego zbadania ich przeszłości stop zaczyna się paragraf B
gospodarcze i polityczne informacje według kwestionariusza który zostawiłem
należy przesyłać do 59200 stop zaczyna się paragraf C przeklęty warkoczyk
skierować Kingston początki suchotnicze koniec depeszy."
Ostatni paragraf robił wrażenie gniewnego bełkotu, co zmartwiło
Wormolda. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że w oczach tamtych ludzi
— kimkolwiek są — jest człowiekiem, który wziął pieniądze i nic w zamian nie
dał. To go zaniepokoiło. Dotychczas wyobrażał sobie, że los obdarzył go
dziwacznym prezentem, umożliwiając Milly konną jazdę w Country Clubie, a
jemu samemu sprowadzenie z Anglii kilku książek od dawna pożądanych.
Reszta pieniędzy leżała w depozycie bankowym. Wormold niemal wierzył, że
kiedyś będzie mógł zwrócić je Hawthorne'owi.
Pomyślał: „Muszę coś zrobić, podsunąć im jakieś nazwiska, żeby mieli
kogo tropić, muszę zwerbować agenta, muszę ich czymś zadowolić".
Wspomniał, jak Milly bawiła się z nim w sklep i dawała mu swoje kieszonkowe
pieniądze za kupowane na niby rzeczy. Trzeba było się bawić z dzieckiem,
ale wcześniej czy później Milly zawsze żądała zwrotu pieniędzy.
Nie wiedział, jak się werbuje agentów. Trudno mu było uświadomić
sobie, jak zrobił to Hawthorne z nim samym, pamiętał tylko, że cała historia
zaczęła się w toalecie, z pewnością jednak ten szczegół nie był istotny.
Postanowił na początek spróbować z najłatwiejszym kandydatem.
— Pan mnie wołał, senior Vormell. — Dla niepojętych powodów Lopez
nie umiał w żaden sposób wymówić nazwiska Wormold, ale że nie mógł też
zdecydować się na jedną najodpowiedniejszą namiastkę, rzadko chrzcił go
dwa razy tym samym nazwiskiem.
— Chciałem z panem pogadać, Lopez.
— Si, senior Vormell. .i Wormold powiedział:
— Pracuje pan ze mną od wielu już lat. Ufamy sobie nawzajem.
Lopez dał wyraz pełni swojej ufności kładąc rękę na sercu.
— Czy chciałby pan dostawać co miesiąc trochę więcej pieniędzy?
— No, pewnie... Właśnie miałem panu o tym wspomnieć, senior Vormel.
Oczekujemy dziecka. Może by tak dwadzieścia pesos?
— To nie ma nic wspólnego z firmą. Handel źle idzie. Chodzi o poufne
zadanie, dla mnie osobiście, rozumie pan?
— O tak, senior. Rozumiem: osobiste przysługi. Może pan na mnie
polegać. Jestem dyskretny. Oczywiście nie pisnę ani słówka senioricie.
— Zdaje mi się, że pan nic nie zrozumiał.
— Mężczyzna w pewnym wieku — rzekł Lopez — nie ma już ochoty
szukać sobie sam kobiety, pragnie odpocząć od kłopotów. Woli rozkazywać:
„Dzisiaj tak, jutro wieczorem — nie". Woli zdać się na kogoś, komu ufa...
— . Nie chodzi mi o nic w tym rodzaju, panie Lopez. Chciałem panu
wytłumaczyć... No, że to nie ma nic wspólnego...
— Niech pan się nie krępuje, kiedy pan ze mną rozmawia, senior
Vormel. Pracuję u pana od tak dawna...
— Pan się myli — rzekł Wormold. — Ja nie zamierzam...
— Dobrze rozumiem, że dla Anglika na pańskim stanowisku takie
zakłady, jak ,,San Francisco", nie są odpowiednie. Nawet klub „Mamba".
Wormold rozumiał, że cokolwiek powie, nie zdoła już zahamować wymowy
swego subiekta, skoro ten rozgadał się na najdonioślejszy w Hawanie temat.
Sprawy płci stanowiły w tym mieście nie tylko główną dziedzinę handlu, ale
także jedyną raison d'etre życia mężczyzny. Czy sprzedawano, czy kupowano
seks, mniejsza z tym, w każdym razie nigdy nie za darmo.
— Młodzieńcowi potrzeba urozmaicenia — mówił Lopez — ale
mężczyźnie w pewnym wieku również. Młodzieńca popycha ciekawość
pochodząca z nieświadomości, a starszemu panu trzeba odświeżyć apetyt.
Nikt panu nie usłuży lepiej ode mnie, bo ja pana dobrze poznałem, senior
Venell. Pan nie jest Kubańczykiem, dla pana mniej znaczy kształt pośladków
dziewczyny niż jej miłe zachowanie...
— Pan mnie zupełnie fałszywie zrozumiał — rzekł Wormold.
— Senorita idzie wieczorem na koncert.
— Skąd pan wie?
Lopez pominął to pytanie.
— Kiedy jej nie będzie w domu, przyprowadzę panu pewną młodą
osobę, żeby pan ją sobie obejrzał. Jeżeli się panu nie spodoba, przyprowadzę
inną.
— Nie będzie pan nikogo tu sprowadzał. Nie życzę sobie usług tego
rodzaju, Lopez. Życzę sobie... no, żeby pan miał oczy i uszy otwarte i żeby mi
pan donosił...
— O senioricie?
— Na litość boską! Nie!
— Więc o czym mam donosić, senior Vommold? Wormold powiedział:
— No, o takich rzeczach, jak na przykład...
Ale sam nie miał pojęcia, o czym Lopez mógłby mu donosić. Pamiętał
ledwie kilka punktów długiego kwestionariusza i żaden z nich nie wydawał mu
się stosowny. „Możliwość infiltracji komunistów do sił zbrojnych. Dokładne
liczby produkcji kawy i tytoniu w ostatnim roku." Oczywiście, można by
wspomnieć o zawartości koszy na papiery w biurach, w których Lopez
reperował odkurzacze, ale na pewno nawet Hawthorne, mówiąc o sprawie
Dreyfusa, żartował... jeśli ludzie tego pokroju w ogóle żartują.
— Na przykład co, senior? Wormold powiedział:
— Wytłumaczę panu później. Niech pan teraz wraca do sklepu.
2
Była godzina codziennego daiquiri i w barze „Wonder" doktor
Hasselbacher rozkoszował się już drugą szklaneczką szkockiej whisky.
— A pan się wciąż jeszcze martwi, panie Wormold? — spytał.
— Tak, martwię się.
— Wciąż z powodu tego odkurzacza, Atomowego odkurzacza?
— Nie, nie z powodu odkurzacza.
Wormold wypił daiquiri i zamówił jeszcze jedno.
— Ostro pan dzisiaj pije.
— Doktorze, czy pan nigdy nie odczuwał braku pieniędzy, prawda? Pan
przecież nie ma dziecka.
— Wkrótce pan także nie będzie miał dziecka.
— Zapewne tak. — Pociecha była równie zimna jak cocktail daiquiri. —
Ale kiedy ten czas nadejdzie, chciałbym znaleźć się razem z nią daleko stąd.
Nie życzę sobie, żeby moją Milly rozbudził ktoś taki jak kapitan Segura.
— To i dla mnie zrozumiałe.
— Jakiś czas temu zaproponowano mi pieniądze.
— Tak?
— W zamian za informacje.
— Jakiego rodzaju?
— Tajne.
Doktor Hasselbacher westchnął. Powiedział:
— Szczęściarz z pana. Tego rodzaju informacji zawsze łatwo udzielać.
— Łatwo?
— Jeżeli są dostatecznie tajne, nikt ich nie zna prócz pana. Wystarczy
odrobina wyobraźni, panie Wormold.
— Oni chcą, żebym werbował agentów. Niech mi pan powie, jak się
werbuje agenta.
— Agentów także może pan wymyślić.
— Mówi pan tak, jakby pan miał pewne doświadczenie.
— Medycyna dała mi doświadczenie, panie Wormold. Czy pan nigdy nie
czytał ogłoszeń o tajemniczych lekach? Woda na porost włosów, której sekret
zdradził przed śmiercią pewien wódz indiańskiego plemienia. Tajemnicze leki
sprzedaje się bez podania składu na recepcie. A w każdej tajemnicy tkwi coś,
co budzi w ludziach wiarę... może to są szczątki magii. Czytał pan Jamesa
Frazera?
— Czy pan coś słyszał o szyfrach książkowych?
— Niech mi pan nie mówi za wiele, mimo wszystko. Tajemniczość nie
jest moją specjalnością, nie mam dzieci. Bardzo proszę, niech pan mnie nie
przedstawia jako swego agenta.
— Nawet bym nie mógł. Oni patrzą niechętnie na moją przyjaźń z
panem, doktorze. Domagają się, żebym się trzymał od pana z daleka.
Szukają informacji o panu. Jak pan myśli, w jaki sposób oni tropią człowieka?
— Nie wiem. Niech pan będzie ostrożny, panie Wormold. Niech pan
bierze od nich pieniądze, ale nic im w zamian nie daje. Segurowie mogliby
pana dosięgnąć. Niech pan kłamie i zachowa wolność. Oni nie zasługują na
prawdę.
— Kto: oni?
— Królestwa, republiki, mocarstwa. — Doktor wysączył whisky do dna.
— Muszę już iść i spojrzeć na moją hodowlę bakterii, panie Wormold.
— Nic się jeszcze nie zdarzyło?
— Na szczęście nic. Dopóki nic się nie stało, wszystko jest możliwe,
prawda? Szkoda, że na loterii odbywają się ciągnienia. Co tydzień tracą sto
czterdzieści tysięcy dolarów i jestem biedakiem. — Nie zapomni pan o
urodzinach Milly?
— Kto wie, jeśli informacje o mojej osobie okażą się niepomyślne, może
pan sam będzie wolał, żebym nie przychodził. Ale niech pan pamięta, że
dopóki pan kłamie, nie szkodzi pan nikomu.
— Biorę od nich pieniądze.
— Oni nie mają innych pieniędzy prócz tych, które odbierają ludziom
takim jak pan i ja.
Pchnął drzwi i wyszedł. Doktor Hasselbacher nigdy nie używał
argumentów moralnych; moralność nie leżała w granicach jego
zainteresowań, zainteresowań lekarza.
3
Wormold znalazł listę członków Country Clubu w pokoju Milly. Wiedział,
gdzie jej szukać, między najnowszym „Kalendarzem amazonki" a powieścią
pod tytułem „Siwa klacz" pióra panny Pony Traggers. Zapisał się do klubu,
żeby w nim znaleźć odpowiednich agentów, i oto miał ich przed oczyma
spisanych w podwójnych kolumnach na dwudziestu przeszło stronach. Wzrok
Wormolda padał na anglosaskie nazwisko: Vincent C. Parkman. Zapewne
ojciec Earla. Wydawało się rzeczą wskazaną zatrzymanie Parkmanów w
rodzinie.
Nim zasiadł do szyfrowania depeszy, wybrał jeszcze dwa nazwiska:
inżynier Cifuentes i profesor Luis Sanchez. Kimkolwiek był w rzeczywistości
ów profesor, wyglądał na bardzo odpowiedniego kandydata do wywiadu
gospodarczego, inżynier mógł dostarczać informacji technicznych, a pan
Parkman — politycznych. Otworzywszy na biurku „Opowieści z Szekspira"
(jako tekst kluczowy wybrał akapit zaczynający się od słów: „Oby to, co
nastąpi, było radosne...") zaszyfrował: „Nr 1 dnia 25 stycznia zaczyna się
paragraf A zwerbowałem mojego subiekta określam go symbolem 59200/5/1
stop proponuję wynagrodzenie piętnaście pesos miesięcznie stop zaczyna się
paragraf B proszę zebrać dane o następujących osobach..."
Rozbijanie tekstu na paragrafy wydawało się Wormoldowi niepotrzebną
stratą czasu i pieniędzy, ale Hawthorne oświadczył, że dyscyplina tego
wymaga, podobnie jak Milly, bawiąc się w sklep, żądała, by każdą rzecz
owijać w bibułkę, choćby chodziło o jeden szklany koralik. „Zaczynam
paragraf C gospodarczy raport zgodnie z życzeniem wyślę wkrótce przez
kuriera."
Nie zostało teraz nic do roboty, prócz oczekiwania na odpowiedź i
opracowania raportu gospodarczego. Miał z tym wiele kłopotu. Posłał Lopeza
po wszystkie dostępne rządowe publikacje na temat cukru i tytoniu — była to
pierwsza misja Lopeza — i spędzał co dzień długie godziny czytając
miejscowe gazety, żeby zaznaczyć wiadomości, które by się nadawały do
raportów profesora i inżyniera; nie przypuszczał, by ktokolwiek w Kingston lub
w Londynie studiował codzienną prasę Hawany. Nawet Wormold odkrywał na
tych brzydko zadrukowanych łamach nowy świat; może dotychczas nazbyt
polegał na takich gazetach, jak „New York Times" czy „Herald Tribune"
czerpiąc z nich obraz świata. W przecznicy za barem „Wonder"
zasztyletowano dziewczynę, „męczennicę miłości". Hawana roiła się od
męczenników rozmaitego pokroju. Pewien człowiek przehulał w jedną noc
cały majątek w „Tropicanie", wbiegł na scenę, ucałował murzyńską
śpiewaczkę, po czym rozpędziwszy samochód runął z nim do morza w porcie
i utonął. Inny udusił się wyszukanym sposobem za pomocą własnych szelek.
Nie brakowało też cudów: pewna święta figura płakała słonymi łzami, a przed
obrazem Matki Boskiej z Gwadelupy świeca płonęła nadnaturalnie długo,
przez cały tydzień — od piątku do piątku. Z tego obrazu gwałtów, namiętnych
porywów i miłości wykluczone były jedynie ofiary kapitana Segura: te cierpiały
i umierały bez reklamy w prasie.
Raport gospodarczy kosztował go wiele mozołu, bo Wormold nie umiał
pisać na maszynie inaczej niż dwoma najwyżej palcami i nie nauczył się nigdy
posługiwać tabulatorem. Musiał też trochę zmieniać oficjalne dane, na
wypadek, gdyby komuś w centrali przyszło do głowy porównać dwa
sprawozdania, i niekiedy zapominał, że zmienił którąś cyfrę. Dodawanie i
odejmowanie nigdy nie było jego specjalnością. Jeden przesunięty znak
dziesiętny zmusił go do tropienia błędu w dwunastu kolumnach. Przypominało
to kierowanie miniaturowym samochodzikiem w automatycznej grze
zręczności.
Po tygodniu zaczął się niepokoić brakiem odpowiedzi. Czyżby
Hawthorne coś wywęszył? Chwilowej pociechy dostarczyło wezwanie do
konsulatu, gdzie urzędnik z kwaśną miną wręczył mu zapieczętowaną kopertę
zaadresowaną nie wiedzieć czemu do pana Luke Penny. Wewnątrz była
druga koperta opatrzona napisem: Henry Learbetter, „Prawnicze Biuro
Studiów", a dopiero w trzeciej, ze znakiem 59200/5, znajdowało się
trzymiesięczne wynagrodzenie oraz pieniądze na dodatkowe koszty, w
walucie kubańskiej. Wormold zaniósł te pieniądze do banku przy ulicy Obispo.
— Na konto firmy, panie Wormold?
— Nie, na rachunek prywatny.
Ale czuł się jak winowajca, kiedy kasjer przeliczał banknoty; zdawało mu
się, że sprzeniewierzył pieniądze firmy.
Rozdział drugi
1
Minęło dziesięć dni bez słowa odpowiedzi. Wormold nie mógł wysłać
swojego raportu gospodarczego, dopóki zwierzchnicy nie zbiorą informacji i
nie zatwierdzą urojonego agenta, który miał uchodzić za autora tego
sprawozdania. Nadszedł czas dorocznego objazdu punktów detalicznej
sprzedaży odkurzaczy poza Hawaną, w Matanzas, Cienfu-egos, Santa Clara i
Santiago. Zazwyczaj objeżdżał te miasta swoim starym samochodem marki
Hillman. Przed wyruszeniem w drogę zadepeszował do Hawthorne'a: ,,Pod
pretekstem odwiedzin u sprzedawców odkurzaczy proponuję zbadać
możliwości werbunku w porcie Matanzas ośrodku przemysłowym Santa Clara
bazie morskiej Cienfuegos i w gnieździe rebeliantów Santiago przewiduję
koszta podróży pięćdziesiąt dolarów dziennie". Ucałował Milly, wziął od niej
przyrzeczenie, że nie będzie podczas jego nieobecności korzystała z
samochodu kapitana Segura, i wypił strzemien-nego z doktorem
Hasselbacherem w barze „Wonder".
2
Raz do roku, i zawsze podczas tego objazdu prowincji, Wormold pisał do
swojej młodszej siostry, zamieszkałej w Northampton. (Może list do Mary był
lekiem kojącym doraźnie uczucie samotności, którego doznawał z dala od
Milly.) Zawsze też załączał najnowsze kubańskie znaczki pocztowe dla
siostrzeńca. Chłopiec zaczął zbierać znaczki, kiedy miał sześć lat; czas
żwawym truchtem biegł naprzód, a Wormold nie zdawał sobie sprawy, że jego
siostrzeniec od dawna przekroczył siedemnasty rok życia i zapewne od kilku
lat już zaniedbał swoją kolekcję. W każdym zaś razie na pewno był zbyt
dorosły, żeby pisać do niego w tym, stylu, w jakim wuj redagował liściki
towarzyszące przesyłce; nawet dla Milly byłyby one zanadto już dziecinne, a
przecież kuzyn był od niej dużo starszy.
Kochany Marku — pisał Wormold — posyłam ci kilka znaczków do Twego
albumu. Musisz już mieć teraz piękne zbiory! Niestety, w dzisiejszej przesyłce
nie ma nic szczególnie interesującego. Szkoda, że na Kubę nie drukują
znaczków z ptakami, zwierzętami i motylami, jak na ślicznych znaczkach z
Gwatemali, które mi kiedyś pokazywałeś!
Twój kochający wuj
P. S. Mam przed sobą widok na morze i jest bardzo gorąco.
Do siostry pisał obszerniej:
Siedzę nad zatoką Cienluegos, temperatura ponad dziewięćdziesiąt stopni
Fahrenheita, chociaż słońce zaszło przed godziną. W kinie wyświetlają film z
Marilyn Monroe, a w porcie stoi statek nazwany dość dziwacznie: „Juan
Belmonte". (Czy pamiętasz zimę w Madrycie, kiedy razem byliśmy na walce
byków?) Pierwszy mechanik — bo wydaje mi się, że to jest pierwszy
mechanik — pije przy sąsiednim stoliku hiszpańską wódkę. Nie ma tu nic
innego do roboty, chyba iść do kina. To zapewne najcichszy z portów świata.
Nic prócz różowych i żółtych ulic, paru szynków i ogromnego komina
cukrowni, a u wylotu porosłej chwastami ścieżki — „Juan Belmonte". Może
dobrze by było popłynąć tym statkiem razem z Milly, ale czy ja wiem...
Odkurzacze nie znajdują wielkiego popytu, prąd elektryczny zbyt jest
zawodny w obecnych niespokojnych czasach. Wczoraj wieczorem w
Matanzas trzy razy gasły światła, za pierwszym razem byłem właśnie w
wannie. Ale to jakoś niemądrze pisać o takich błahostkach aż do
Northampton.
Nie wnioskuj z tego, że jestem nieszczęśliwy. Można by wiele dobrego
powiedzieć o tej wyspie. Czasem ze strachem myślę o powrocie do kraju, do
Bootsa i Woolwoortha, do cafeterii; nawet „Pod Białym Koniem" będę się czuł
obco. Pierwszy mechanik przyprowadził z sobą dziewczynę; w Matanzas
pewnie ma drugą. Wlewa jej wódkę w gardło, jakby dawał kotu lekarstwo.
Oświetlenie tu jest cudowne, zwłaszcza przed samym zachodem słońca:
strugi złota, i ptaki morskie jak ciemne plamy na cynowej lali. Olbrzymi biały
posąg na Paseo, który za dnia przypomina królową Wiktorię, teraz zmienił się
w bryłę ektoplazmy. Czyściciele butów już spakowali swoje skrzynki i wsunęli
je pod fotele rozstawione w różowej kolumnadzie; siedzisz wysoko nad
chodnikiem jakby na drabince bibliotecznej, i opierasz stopy na grzbietach
dwóch małych morsów z brązu, przywiezionych tu może kiedyś przez jakiegoś
Fenicjanina. Dlaczego tak się poddaję nostalgii? Pewnie dlatego, że
odłożyłem trochę pieniędzy i wkrótce będę musiał zdecydować się wyjechać
na zawsze. Zastanawiam się, jak Milly zniesie kursy dla sekretarek i szare
ulice północnych dzielnic Londynu.
Jak się miewa ciotka Alicja i jej sławetna woskowina w uszach? Co słychać u
wuja Edwarda? A może on już nie żyje? Doszedłem do wieku, kiedy śmierć
krewnych uchodzi uwagi.
Zapłacił i spytał o nazwisko pierwszego mechanika; przyszło mu do
głowy, że musi przed powrotem do domu zanotować parę nazwisk, żeby
usprawiedliwić koszty podróży..
3
W Santa Claira stary Hillmain klapnął pod nim jak zmęczony muł. We
wnętrznościach samochodu działo się naprawdę coś niedobrego, tylko Milly
wiedziałaby, na czym to polega. Mechanik w garażu oświadczył, że naprawa
potrwa kilka dni — więc Wormold postanowił jechać dalej do Santiago
autobusem. A nawet był to chyba szybszy i pewniejszy sposób podróży, bo w
prowincji Oriente, gdzie jak zawsze rebelianci panowali w górach, a wojska
rządowe na szosach i w miastach, często przeprowadzano kontrolę
samochodów; autobusy mniej były narażone na stratę czasu niż prywatne
wozy.
Wormold przybył do Santiago wieczorem, o bezludnej, niebezpiecznej
porze po nieoficjalnej godzinie policyjnej.
Na piazzy wszystkie sklepy tulące się do murów katedry już
pozamykano. Jedna jedyna para spieszyła przez plac przed hotelem; noc była
wilgotna i gorąca, zieleń zwisała ciemna i ciężka w nikłym, na pół
przygaszonym świetle latarń. W hotelu przyjęto Wormolda nieufnie, jakby
podejrzewając w nim szpiega tego czy innego obozu. Czuł się jak oszust, bo
to był hotel prawdziwych szpiegów, prawdziwych konfidentów i prawdziwych
emisariuszy rebelii. Jakiś pijak bez przerwy gadał coś w ciemnym kącie baru,
jakby stylem Gertrudy Stein powtarzając: „Kuba to Kuba, to Kuba".
Wormold zjadł na obiad suchy płaski omlet, pożółkły i wystrzępiony na
brzegach niby stary rękopis, i popił go kwaśnym winem. Jedząc napisał na
pocztówce z widoczkiem kilka słów do doktora Hasselbachera. Zawsze, gdy
przebywał poza Hawaną, posyłał Milly, doktorowi, a czasem nawet Lopeziowi
kiepskie fotografie kiepskich hoteli, znacząc krzyżykiem jedno okno, jak w
detektywistycznych powieściach znaczy się miejsce, gdzie dokonano zbrodni.
„Samochód mi nawalił. Poza tym cisza. Spodziewam się wrócić we
czwartek." Kartka z widoczkiem to sygnał samotności.
O dziesiątej Wormold ruszył na poszukiwanie swego komisanta.
Zapomniał, jak opuszczone bywają ulice Santiago po zmroku. Za żelaznymi
sztachetami żaluzje były pospuszczane, a domy, jak w okupowanym mieście,
odwracały się plecami do przechodniów. Trochę światła padało od drzwi kina,
ale widzów nie było; zgodnie z przepisami kino musiało być otwarte, lecz nikt
prócz żołnierzy albo policjantów nie zjawiał się tam wieczorami. W głębi,
jakiejś przecznicy Wormold dostrzegł przechodzący patrol wojskowy.
Rozmawiał ze swym sprzedawcą w ciasnym, gorącym pokoiku. Drzwi
zostawiono otwarte na patio, palmę i kutą żelazną fontannę, lecz na dworze
było równie parno, jak we wnętrzu domu. Siedzieli naprzeciw siebie w fotelach
na biegunach, kołysząc się to ku sobie, to od siebie, i wywołując nikły ruch
powietrza.
Interesy szły marnie... buj, buj... nikt w Santiago nie kupuje
elektrycznych przyrządów... buj, buj... bo i po co? Jakby dla zilustrowania tych
słów światło zgasło i bujali się teraz w ciemnościach. W pewnej chwili wypadli
z rytmu i zderzyli się lekko głowami.
— O, przepraszam.
— To moja wina.
Buj, buj, buj.
W patio ktoś skrzypnął krzesłem.
— Pańska żona? — spytał Wormold.
— Nie. Nikogo nie ma. Jesteśmy sami.
Wormold kiwnął się z fotelem naprzód, w tył, i znów naprzód,
nasłuchując ukradkowych szmerów z patio.
— Oczywiście.
To było Santiago. W każdym domu mógł się ukrywać człowiek tropiony.
Lepiej nic nie słyszeć; nic nie widzieć było bardzo łatwo, nawet gdy druciki w
żarówkach znów rozżarzyły się nieprzekonującym, słabym żółtym światłem.
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymali go dwaj policjanci. Chcieli się
dowiedzieć, co robi o tak późnej godzinie na ulicy.
— Dopiero dziesiąta — powiedział. — Co pan robi na ulicy po
dziesiątej?
— Nie obowiązuje przecież godzina policyjna, prawda? Nagle, bez
ostrzeżenia, jeden z policjantów uderzył go
w twarz. Wormold był bardziej zaskoczony niż rozgniewany. Należał do
klasy szanującej prawo, policjantów z natury rzeczy uważał za swoich
obrońców. Podniósł rękę do policzka i spytał:
— Na miłość boską, co pan sobie myśli...?
Drugi policjant pchnął go w plecy tak, że Wormoid omal nie przewrócił
się odskakując w bok. Kapelusz mu spadł w nieczystości rynsztoka.
Powiedział:
— Proszę podnieść mój kapelusz — i poczuł drugiego kuksańca. Zaczął
mówić coś o konsulu brytyjskim, a wtedy tamci okręcili nim i pchnęli przez
jezdnię na drugą stronę ulicy. Tym razem przeleciał przez jakieś drzwi i
wylądował w pokoju, przed biurkiem, za którym drzemał z głową opartą na
ramionach mężczyzna w mundurze. Zbudził się i wrzasnął na Wormolda;
najłagodniejszym wyrazem w jego słowniku była „świnia".
Wormold oświadczył:
— Jestem obywatelem brytyjskim, nazywam się Wormold, mieszkam w
Hawanie przy ulicy Lamparilla numer 37. Lait czterdzieści pięć, rozwiedziony.
Chcę zatelefonować do konsula.
Mężczyzna, który mu nawymyślał od świń i który miał na rękawie
naszywki sierżanta, zażądał okazania dowodu osobistego.
— Wykluczone. Dowód zostawiłem w teczce, w hotelu. Jeden z jego
pogromców stwierdził z satysfakcją.
— Ujęty na ulicy bez dokumentów.
— Obszukać mu kieszenie — rzekł sierżant. Wyciągnęli portfel, kartkę
pocztową napisaną do doktora Hasselbache-ra, którą Wormold zapomniał
wrzucić do skrzynki, oraz miniaturową butelkę whisky marki Old Granddad,
nabytą w hotelowym barze. Sierżant obejrzał uważnie butelkę i pocztówkę.
Zapytał:
— Dlaczego pan nosi przy sobie tę butelkę? Co w niej jest?
— Jak pan myśli?
— Rebelianci z butelek robią granaty.
— Na pewno nie z takich małych.
Sierżant odkorkował butelkę, powąchał, wylał kilka kropel na dłoń.
— Wygląda na whisky — rzekł i zajął się pocztówką. — Dlaczego pan
zrobił krzyżyk na tym właśnie oknie?
— To okno mojego pokoju.
— W jakim celu wskazał pan okno swojego pokoju?
— A dlaczegóżby nie? Po prostu... no... Taki jest zwyczaj, kiedy się
podróżuje.
— Czy pan spodziewał się, że ktoś wejdzie do pana przez okno?
— Skądże znowu! Nie.
— Kto to jest doktor Hasselbacher?
— Dawny przyjaciel.
— Czy ma przyjechać do Santiago?
— Nie.
— Dlaczego w takim razie zależało panu na wskazaniu mu swego
pokoju?
Wormold zaczynał rozumieć to, co wszyscy przestępcy dobrze wiedzą:
że nie można nic wytłumaczyć człowiekowi, który ma władzę.
Odpowiedział zuchwale:
— Doktor Hasselbacher to kobieta.
— Kobieta doktor! — mruknął sierżant ze zgorszeniem.
— Doktor filozofii. Bardzo piękna kobieta. — I Wormold zakreślił w
powietrzu dwa krągłe łuki.
— Ma tu do pana przyjechać?
— Nie, nie. Ale wie pan przecież, jakie są kobiety, sierżancie. Lubią
wiedzieć, gdzie śpi ich wielbiciel.
— Pan jest jej kochankiem? — Atmosfera poprawiła się
znacznie. — To jednak nie usprawiedliwia włóczenia się nocą po ulicach.
— Nie ma zakazu.
— Zakazu nie ma, ale ostrożni ludzie siedzą w domu. Wałęsają się tylko
rozrabiacze.
— Myśl o Emmie nie dawała mi usnąć.
— Co to za jedna?
— Doktor Hasselbacher. Sierżant powiedział z namysłem:
— Coś tu jest nie w porządku. Czuję to nosem. Pan nie mówi prawdy.
Jeśli pan się kocha w Emmie, po co pan przyjechał do Santiago?
— Jej mąż powziął pewne podejrzenia.
— Ona ma męża? No es muy agradable. Pan jest katolikiem?
— Nie.
Sierżant wziął ze stołu kartkę i raz jeszcze ją przestudiował.
— Ten krzyżyk na oknie... to też nieładnie, nie... Jak ona to wytłumaczy
mężowi?
Wormold zastanawiał się błyskawicznie.
— Jej mąż jest ślepy.
— To także nieładnie, wcale nieładnie.
— Dać mu raz jeszcze w pysk? — spytał jeden z policjantów.
— Nic pilnego. Najpierw go wypytam. Od jak dawna zna pan tę kobietę
Emmę Hasselbacher?
— Od tygodnia.
— Od tygodnia? Wszystko, co pan mówi, wygląda nieładnie. Protestant i
cudzołożnik. Gdzie pan spotkał tę kobietę po raz pierwszy?
— Poznał mnie z nią kapitan Segura.
Ręka sierżanta wraz z kartką zawisła w pół drogi w powietrzu. Wormold
usłyszał, jak policjant za jego plecami głośno przełknął ślinę. Długą chwilę nikt
się nie odzywał.
— Kapitan Segura?
— Tak.
— Pan zna kapitana Segura?
— To przyjaciel mojej córki.
A więc ma pan córkę. Jest pan żonaty. — Zaczął znowu — To nie... — lecz
policjant przerwał mu:
— On zna kapitana Segura.
— Skąd mogą wiedzieć, czy pan mówi prawdę?
— Proszę zatelefonować do kapitana i sprawdzić.
— Na połączenie z Hawaną trzeba by czekać kilka godzin.
— Nie mogę przecież wyjechać w nocy z Santiago. Poczekam na pana
w hotelu.
— Albo tu u nas w celi.
— Nie sądzę, żeby to się spodobało kapitanowi Segura.
Sierżant długo rozważał zagadnienie, a dumając przeglądał zawartość
portfelu. Wreszcie kazał jednemu z policjantów odprowadzić Wormolda do
hotelu i tam sprawdzić jego dowód osobisty (najwyraźniej łudził się, że tym
sposobem uratuje swój autorytet). Pomaszerowali więc we dwóch w
kłopotliwym milczeniu i dopiero w łóżku Wormold przypomniał sobie, że
pocztówka do doktora Hasselbachera została na biurku sierżanta. Wydało mu
się to drobnostką, mógł przecież nazajutrz wysłać drugą kartkę. Ileż trzeba
czasu, nim człowiek zrozumie, że w zawiłym wątku jego życia każdy drobiazg
— choćby pocztówka — może stanowić ważną cząstkę i że nie wolno
pochopnie lekceważyć nawet najbłahszych szczegółów. W trzy dni później
wrócił autobusem do Santa Clara; samochód był już naprawiony, droga do
Hawany nie przedstawiała trudności.
Rozdział trzeci
Przybył do Hawany późnym popołudniem i zastał mnóstwo telegramów.
Była też kartka od Milly: ,,Cóż tam zdziałałeś? Ktoś, wiesz kto (ale Wormold
nie wiedział), bardzo natarczywy, ale nie ma złych zamiarów. Doktor
Hasselbacher ma do tatusia jakiś pilny interes. Całuję. P. S. Jestem w klubie,
fotograf zrobił zdjęcie Serafiny do prasy. Czy to już sława? Hej, każ
żołnierzom strzelać!"
Doktor Hasselbacher może poczekać. Dwa spośród telegramów
opatrzone były uwagą: „Pilne".
,,Nr 2 dnia 5 marca zaczyna się paragraf A informacje o Hasselbacherze
niewyraźnie stop zachować ostrożność w stosunkach i ograniczyć je do
minimum koniec wiadomości."
Kandydaturę Vincenta C. Parkmana na agenta odrzucono
bezapelacyjnie: „Nie powtarzam nie nawiązywać kontaktu stop
prawdopodobnie już zatrudniony przez Amerykanów".
Następny telegram — nr 1 z dnia 4 marca — brzmiał oschle: „Proszę w
przyszłości zgodnie z instrukcją ograniczać się do jednego tematu w każdej
depeszy".
Nr 1 z dnia 5 marca był raczej pocieszający: „Nie ma zastrzeżeń co do
profesora Sanchez i inżyniera Cifuentes stop można ich zwerbować stop
prawdopodobnie ludzie na takich stanowiskach nie zażądają wynagrodzenia
prócz zwrotu wydatków".
Ostatni telegram przynosił dość niespodziane odprężenie: „Zatwierdza
się nominację 59200/5/1 — to znaczy Lopeza — zwracamy uwagę, że
proponowane wynagrodzenie niższe od ustalonych norm europejskich należy
podnieść do 25 powtarzam 25 pesos miesięcznie koniec wiadomości".
Z pierwszych stopni schodów Lopez krzyknął w górę:
— Doktor Hasselbacher przy telefonie!
— Proszę powiedzieć, że jestem zajęty. Zadzwonię później.
— Doktor prosi, żeby pan zszedł zaraz. Jest bardzo zdenerwowany.
Wormold zbiegł do telefonu. Nim się odezwał, usłyszał roztrzęsiony,
starczy głos. Nigdy dotychczas nie zdawał sobie sprawy, że doktor
Hasselbacher jest stary.
— To pan Wormold?
— Tak. O co chodzi?
— Proszę, niech pan zaraz przyjedzie do mnie. Coś się stało.
— Gdzie pan jest?
— U siebie, w mieszkaniu.
— Czy zdarzyło się coś złego, doktorze!
— Nie mogę o tym mówić przez telefon.
— Może pan chory... albo ranny?
— Gdybyż tylko tyle! — powiedział Hasselbacher. — Proszę, niech pan
przyjedzie.
W ciągu długich lat znajomości Wormold ani razu nie był u doktora w
jego domu. Spotykali się w barze „Wonder", a w dzień urodzin Milly — w
jakiejś restauracji. Kiedyś, gdy Wormold miał dużą gorączkę, doktor odwiedził
go w mieszkaniu przy ulicy Lamparilla. Zdarzyło się też ongi, że Wormold
płakał siedząc na ławce w Paseo i opowiadając doktorowi, iż matka Milly
odleciała tego ranka samolotem do Miami; na ogół jednak przyjaźń ich
wspierała się na bezpiecznym fundamencie dystansu — zawsze przecież
najbardziej narażone na rozbicie są przyjaźnie najpoufalsze. Teraz więc
Wormold musiał spytać Hasselbachera o dokładny adres.
— To pan nie wie? — zdumiał się doktor.
— Nie.
— Proszę, niech się pan pospieszy — rzekł Hasselbacher. — Nie chcę
tu być sam.
Ale pośpiech był niemożliwy o tej wieczornej porze. Ulicę Obispo
tarasował zwarty mur pojazdów i upłynęło pół godziny, nim Wormold dotarł do
pospolitej kamienicy, w której mieszkał Hasselbacher, dwunastopiętrowego
bloku z sinego kamienia. Dwadzieścia lat temu dom ten był nowoczesny,
teraz jednak najnowsza stalowa architektura zachodnich dzielnic
przewyższyła go i zaćmiła. Należał do epoki krzeseł budowanych z rur, toteż
takie właśnie krzesło rzuciło się Wormoldowi przede wszystkim w oczy, kiedy
doktor otworzył mu drzwi. Prócz krzesła — stary barwny sztych
przedstawiający jakiś zamek nad Renem.
Doktor Hasselbacher — tak samo jak jego głos — nagle się zestarzał.
Nie była to sprawa kolorytu, Pobrużdżona, krwista cera jak skorupa żółwia nie
podlegała zmianom, nie mogły też bardziej zbieleć włosy, białe już od wielu
lat, Zmienił się tylko wyraz; zburzono gwałtownie postawę życiową tego
człowieka: doktor Hasselbacher już nie był optymistą. Przywitał go pokornie:
— To bardzo poczciwie, że pan przyszedł.
Wormold przypomniał sobie ów dzień, kiedy stary doktor wyprowadził go
z Paseo, napoił w barze „Wonder", gadając cały czas, kojąc jego cierpienie
alkoholem i śmiechem, i niezachwianą nadzieją. Spytał:
— Co się stało, doktorze?
— Niech pan tu wejdzie — rzekł Hasselbacher. Gabinet przedstawiał
okropny nieład, jak gdyby złośliwe
dziecko, posłuszne jakimś irracjonalnym odruchom, bawiło się
przesuwaniem metalowych foteli, otwieraniem szuflad i przewracaniem
sprzętów, rozbijając jedne, a nie wiedzieć czemu oszczędzając inne.
Fotografię grupy młodzieńców wznoszących kufle piwa wyrwano z ramki i
podarto; reprodukcja „Śmiejącego się kawalera" wisiała spokojnie na ścianie
nad kanapą, ale z trzech poduszek jedną rozpruto. Zawartość jakiejś szafki —
stare listy i rachunki — poniewierała się na podłodze, a pośród szczątków, jak
ryba wyrzucona na piasek, leżało pasmo bardzo jasnych włosów przewiązane
czarną wstążką.
— Dlaczego? — spytał Wormold.
— Mniejsza o to wszystko — powiedział Hasselbacher — ale niech pan
zajrzy tutaj.
Mały pokoik, który doktor przerobił na laboratorium, ktoś z kolei
przeobraził w chaos. Wśród ruin palił się jeszcze płomyk gazu. Doktor
Hasselbacher przekręcił kurek, podniósł probówkę — jej zawartość była
rozsmarowana na dnie zlewu. Powiedział:
— Pan tego nie rozumie. Usiłowałem wyhodować... ale nie ma o czym
mówić. Wiedziałem, że nic z tego nie będzie. To było tylko marzenie.
Usiadł ciężko na składanym taborecie z rur, ale taboret pod jego
ciężarem nagle opadł i doktor siadł na podłodze. Zawsze się znajdzie ktoś,
kto podrzuci skórkę banana na scenę tragedii. Hasselbacher wstał i otrzepał
spodnie.
— Kiedy się to stało?
— Otrzymałem telefoniczne wezwanie do chorego. Czułem, że coś jest
nie w porządku, ale musiałem iść. Nie mogłem zaryzykować odmowy. A kiedy
wróciłem, tak tu już wyglądało.
— Kto to zrobił?
— Nie wiem. Przed tygodniem odwiedził mnie pewien człowiek.
Nieznajomy. Prosił o pomoc. Ale nie chodziło o pomoc lekarską. Odmówiłem.
Spytał mnie, czy moje sympatie są po strome Zachodu czy też Wschodu.
Spróbowałem wykpić się żartem. Powiedziałem, że pośrodku. — Doktor
Hasselbacher dodał z wyrzutem: — Parę tygodni temu pan mi zadał to samo
pytanie.
— Ja tylko żartowałem, doktorze.
— Wiem. Przepraszam. Najgorsze, że z ich winy wszystko stało się
jakieś podejrzane. — Popatrzył na zlew. — Dziecinne marzenie. Oczywiście,
wiem to dobrze. Fleming wynalazł penicylinę dzięki natchnionemu
przypadkowi. Ale przypadek bez natchnienia nic nie da. Staremu
drugorzędnemu doktorowi nie mogło się coś podobnego przytrafić. Ale
przecież im nic do tego... prawda?... że mnie się chciało pomarzyć.
— Nic nie rozumiem. Co się za tym kryje? Jakaś afera polityczna? Jakiej
narodowości był ów nieznajomy?
— Mówił po angielsku obcym akcentem, jak ja. Teraz na całym świecie
ludzie mówią obcym akcentem.
— Telefonował pan do policji?
— O ile się orientuję — rzekł doktor Hasselbacher — on właśnie był z
policji.
— Czy coś panu stąd zabrali?
— Tak. Pewne papiery.
— Ważne?
— Nie powinienem był ich trzymać. Mam je od trzydziestu z górą lat. Za
młodu człowiek daje się wciągnąć w różne rzeczy. Niczyje życie nie jest wolne
od skaz, panie Wormold. Ale myślałem, że przeszłość to przeszłość. Byłem
zbyt wielkim optymistą. Pan i ja nie mamy jak tutejsi ludzie konfesjonałów,
gdzie można pogrzebać złą przeszłość.
— Pan chyba ma na to jakiś pogląd... Czego się pan po nich teraz
spodziewa?
— Że wpiszą mnie do swojej kartoteki — rzekł doktor Hasselbacher. —
Muszą dbać o swój autorytet. Może na tej ich karcie zaawansuję na badacza
atomu.
— Czy pan może zacząć swoje doświadczenia na nowo?
— O, tak, tak, chyba tak. Ale, widzi pan, nigdy właściwie nie wierzyłem w
nie, a teraz popłynęły do ścieków. — Odkręcił kran, żeby umyć zlew. —
Zostanie mi w pamięci tylko ten brud. Tamto było marzenie, a to jest
rzeczywistość. — Coś jak gdyby strzęp muchomora utknęło w rurze
spustowej. Przepchnął to palcem. — Dziękuję, że pan przyszedł. Jest pan
prawdziwym przyjacielem.
— Niewiele mogę pomóc.
— Pozwoli mi się pan wygadać. Już się czuję lepiej. Jeszcze tylko boję
się kłopotów z powodu tych papierów. Może to przypadek, że ich nie znajduję.
Może nie zauważyłem ich w tym śmietnisku.
— Niech pan pozwoli, pomogę panu szukać.
— Nie, panie Wormold. Nie chciałbym, żeby pan zobaczył coś, czego się
wstydzę.
W rozbitym gabinecie wypili po dwie szklaneczki whisky, potem
Wormold wyszedł. Doktor Hasselbacher klęcząc przed „Śmiejącym się
kawalerem" wymiatał szczątki spod kanapy. Wormolda, gdy wsiadł do
samochodu, obiegły wyrzuty sumienia jak myszy więźnia w zamkniętej celi.
Wkrótce prawie oswoi się z nimi i będą mu jadły z ręki. A więc tak wygląda
robota ludzi jego pokroju, ludzi, którzy dają się werbować w toaletach knajp,
którzy cudzymi kluczami otwierają cudze pokoje hotelowe, których nauczono
posługiwać się tajnym atramentem i „Opowieściami z Szekspira" Lamba.
Każdy żart jak medal ma odwrotną stronę: stronę ofiary.
W Santo Christo biły dzwony, gołębie frunęły z dachu w złote niebo
wieczorne i krążyły nad kolekturami loterii przy ulicy O'Reilley i nad bankami
przy ulicy Obispo; z gmachu szkoły pod wezwaniem Świętych Młodzianków
wybiegła gromada dzieci, ale trudno było odróżnić chłopców od dziewcząt, jak
w stadzie ptaków samiczki od samców, bo wszystkie miały czarno-białe
mundurki i małe czarne tornistry. Dziecięcy wiek odgradzał je od świata
dorosłych, od świata 59200, a ich łatwowierność była zupełnie innego
gatunku. Pomyślał z rozczuleniem, że Milly wkrótce już będzie w domu. Rad
był, że Milly jeszcze wierzy w czarodziejskie bajki, w dziewicę, która urodziła
dziecko, w obrazy, które płaczą albo przemawiają w ciemnościach słowami
miłosierdzia. Hawthorne i jemu podobni byli równie łatwowierni, ale oni dawali
sobie wmawiać koszmarne, groteskowe historie, jakby wyjęte z naukowo-
fantastycznych powieści.
Skoro podjęło się grę, trzeba grać na całego. Trzeba tamtym ludziom
przynajmniej dostarczyć uciechy za ich pieniądze, dać im coś lepszego niż
raport gospodarczy do schowania między akta. Szybko zredagował notatkę:
„Nr 1 dnia 8 marca zaczyna się paragraf A podczas ostatniej podróży do
Santiago słyszałem z różnych źródeł że w górach prowincji Oriente
rozpoczęto budowę urządzeń wojskowych stop urządzenia na tak wielką
skalę nie mogą być przeznaczone tylko do walk z małymi oddziałami
rebeliantów jakie tu istnieją stop pogłoski o trzebieniu rozległych terenów pod
pozorem ochrony od pożarów leśnych stop chłopi z wielu wsi zatrudnieni
przymusowo w transporcie kamienia na budulec stop zaczyna się paragraf B
w barze hotelu w Santiago spotkałem Hiszpana pilota z kubańskiej linii
lotniczej w stanie silnego podniecenia alkoholowego stop twierdził że podczas
przelotu Hawana — Santiago widział ogromną betonową platformę za wielką
na jakikolwiek zwykły budynek zaczyna się paragraf C 59200/5/3
towarzyszący mi do Santiago podjął niebezpieczne zadanie w pobliżu
wojskowej bazy w Bayamo i zrobił szkice niezwykłych maszyn przewożonych
do lasu stop rysunki prześlę przez najbliższego kuriera paragraf D czy
upoważniacie mnie do wypłacenia mu nagrody ze względu na poważne
ryzyko i do przerwania na czas jakiś pracy nad raportem gospodarczym ze
względu na niepokojący i doniosły charakter wiadomości z Oriente paragraf E
czy macie jakieś informacje o Raulu Dominguez lotniku kubańskim którego
proponuję zwerbować jako 59200/5/4".
Ochoczo zaszyfrował tekst. Pomyślał z dumą: ,,Sam nie wiedziałem, że
mam taki talent. 59200/5 zna swój fach". Starczyło mu dobrego humoru nawet
dla Lamba. Wybrał akapit na stronie 217 od wiersza dwunastego: „Ale
odsłonię kurtynę i pokażę wam obraz. Czyż nie jest wspaniały?"
Wywołał Lopeza ze sklepu. Wręczył mu dwadzieścia pięć pesos.
Powiedział:
— Oto pańska pierwsza miesięczna pensja, płatna z góry.
Za dobrze znał Lopeza, żeby spodziewać się podziękowania za
dodatkowe dwadzieścia pięć pesos, mimo to był trochę zaskoczony, kiedy
Lopez rzekł:
— Żeby wyżyć, trzeba by dostawać trzydzieści pesos.
— Jak to: żeby wyżyć? Przecież firma poza tym płaci panu bardzo
przyzwoicie.
— Ale to znaczy, że będzie ciężka praca — odparł Lopez.
— Będzie? O jakiej pracy pan mówi?
— O usługach osobistych.
— Jakich?
— Na pewno będzie ciężka praca, bo inaczej nie dawałby mi pan
dwudziestu pięciu pesos.
Wormold nigdy nie mógł pokonać Lopeza w dyskusji o sprawach
finansowych.
— Proszę mi przynieść ze sklepu odkurzacz Atomowy — rzekł Wormold.
— Mamy tylko jeden na składzie.
— Więc ten jeden chcę mieć tu, w mieszkaniu. Lopez westchnął:
— Czy to się liczy za usługę osobistą?
— Tak.
Kiedy został sam, poodkręcał śrubki i rozłożył odkurzać?, na części.
Potem siadł przy biurku i zaczął starannie rysować jeden szkic po drugim.
Odchylając się w krześle i podziwiając własne rysunki rozpylacza,
odczepionego z końca gumowego węża, inżektora igłowego, dyszy i
teleskopowej rury, zastanawiał się: „Czy ja się czasem nie zagalopowałem?"
Przyszło mu do głowy, że zapomniał oznaczyć skalę. Nakreślił więc poziomą
kreską i zrobił na niej podziałkę: każdy cal równał się w rzeczywistości trzem
stopom. Dla tym lepszego uzmysłowienia proporcji narysował obok dyszy
człowieczka wysokości dwóch cali. Ubrał go porządnie w ciemny garnitur,
dodał melonik i parasol.
Kiedy Milly wróciła wieczorem do domu, Wormold jeszcze pracował nad
swoim pierwszym raportem, mając rozłożoną na biurku dużą mapę Kuby.
— Co tatuś robi?
— Stawiam pierwszy krok na nowej drodze.
Milly zajrzała mu przez ramię.
— Czy tatuś chce zostać pisarzem?
— Tak. Autorem fantastycznych opowieści.
— Zarobisz na tym mnóstwo pieniędzy?
— Osiągnę skromne dochody, jeśli dołożę starań i będę pisywał
regularnie. Zamierzam komponować szkice tego rodzaju co sobotę.
— I będziesz sławny?
— Wątpię. W przeciwieństwie do większości pisarzy odstąpię całą
chwałę swoim murzynom.
— Jakim murzynom?
— Tak się nazywa ludzi, którzy odrabiają całą pracę, podczas gdy autor
tylko bierze pieniądze. W moim przypadku ja będę pracował, a zasługę
przypisze się murzynom.
— Ale pieniądze weźmie tatuś?
— O, tak.
— W takim razie mogę sobie kupić ostrogi, co?
— Oczywiście.
— Tatusiu, czy ty się na pewno dobrze czujesz?
— Nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Wyobrażam sobie, jak ci ulżyło,
kiedy podpaliłaś Tomasza Earla Parkmana juniora.
— Dlaczego to wciąż przypominasz, tatusiu? To przecież było już
dawno.
— Ponieważ podziwiam ten twój wyczyn. Czy nie mogłabyś go
powtórzyć?
— Oczywiście, że nie. Jestem za duża. Zresztą w starszych klasach nie
ma chłopców. Tatusiu, chciałam jeszcze o coś zapytać. Czy mogę sobie kupić
myśliwską manierkę?
— Wszystko, co zechcesz... Ale... chwileczkę! Co ty masz zamiar nalać
do tej manierki? — Lemoniadę.
— Bądź taka dobra, córeczko, i przynieś mi jeszcze jeden arkusz
papieru. Inżynier Cifuentes ma bardzo wiele do powiedzenia.
Interludium londyńskie
— Lot miał pan pomyślny? — spytał szef.
— Trochę nas kołysało nad Azorami. — odparł Hawthorne.
Tym razem nie zdążył się przebrać i był wciąż w jasno-popielatym
tropikalnym ubraniu; w Kingston otrzymał wezwanie bardzo naglące, a w
Londynie na lotnisku już go oczekiwał samochód. Hawthorne usiadł możliwie
blisko kaloryfera, mimo to nie mógł od czasu do czasu opanować drżenia.
— Co to za dziwny kwiat ma pan przypięty? Hawthorne zapomniał o tym
kwiecie. Podniósł rękę do
klapy marynarki.
— Wygląda, jakby kiedyś był orchideą — powiedział szef tonem nagany.
— Dyrekcja linii Pan American ofiarowała pasażerom te kwiaty wczoraj
wieczorem razem z obiadem — wyjaśnił Hawthorne. Wyjął z butonierki
zwiędły różowawy strzęp i wrzucił go do popielniczki.
— Razem z obiadem? Cóż za dziwaczny pomysł — rzekł szef. —
Wątpię, żeby jedzenie było dzięki temu lepsze. Co do mnie, to nie cierpią
orchidei. Kwiat dekadentów. Był taki pan, który stale nosił zieloną orchideę,
prawda?
— Wetknąłem ją do butonierki po prostu po to, żeby zrobić miejsce na
tacy. I tak ledwie się na niej mieściły te wszystkie dania, gorące grzanki,
szampan, słodka sałatka, zupa pomidorowa, kurczę po maryłandzku i lody...
— Okropne zestawienie. Powinien pan był podróżować angielskim
samolotem.
— Nie dał mi pan dość czasu na zamówienie biletu w BOAC.
— No tak, sprawa jest dość pilna. Nasz człowiek w Hawanie wystąpił
ostatnio z alarmującą historią.
— To dobry agent — rzekł Hawthorne.
— Nie przeczę. Obyśmy takich mieli więcej. Ale nie rozumiem, jakim
cudem Amerykanie nie wykryli tam tych rzeczy.
— Czy pan ich pytał?
— Oczywiście, że nie. Nie ufam ich dyskrecji.
— Może oni nie ufają naszej.
— Czy pan przestudiował te rysunki? — spytał szef.
— Nie znam się na tego rodzaju sprawach. Przesłałem je wam
niezwłocznie.
— Więc niech się pan teraz dobrze przyjrzy.
Szef rozłożył rysunki na biurku. Hawthorne niechętnie rozstał się z
kaloryferem i natychmiast wstrząsnął nim dreszcz.
— Panu coś dolega?
— W Kingston było wczoraj dziewięćdziesiąt dwa stopnie Fahrenheita
powyżej zera.
— Upał rozcieńcza krew. Trochę chłodu dobrze panu zrobi. Co pan o
tym myśli?
Hawthorne spojrzał na rysunki. Coś mu przypominały. Sam nie wiedział
dlaczego, ale ogarnęło go dziwne zakłopotanie.
— Pamięta pan treść raportu załączonego do tych szkiców? — spytał
szef. — Informator oznaczony po kresce trójką. Kto to jest?
— Zdaje się, że inżynier Cifuentes.
— No, proszę, i nawet dla niego te rzeczy są zagadką. Mimo całej wiedzy
technicznej. Maszyny te przewożono na ciężarówkach z bazy wojskowej w
Bayamo na skraj lasów. Dalej przejęły transport muły. Skierowano je, jak się
zdaje, w stronę tych betonowych platform o nie rozpoznanym przeznaczeniu.
— Jakie jest zdanie Ministerstwa Lotnictwa?
— W lotnictwie przejęli się bardzo. Zainteresowali się też oczywiście.
— A rzeczoznawcy spraw atomowych?
— Im dotychczas nie pokazaliśmy rysunków. Pan wie, co to za typy.
Będą krytykowali drobne szczegóły, powiedzą, że cała maszyna nie budzi
zaufania, że rura ma wadliwe proporcje, albo że jest odwrócona w
niewłaściwą stronę Trudno żądać od agenta rysującego z pamięci
dokładności we wszystkich szczegółach. Muszę dostać fotografie, panie
Hawthorne. — To niemałe żądanie.
— Musimy je dostać. Za wszelką cenę. Czy pan wie, co powiedział
Savage? Przyznam się panu, że mi spędził sen z powiek. Powiedział, że
jeden z tych rysunków przypomina mu olbrzymi odkurzacz.
— Odkurzacz! — Hawthorne pochylił się i raz jeszcze wpatrzył w szkice,
a zimne ciarki znów mu przeszły po krzyżu.
— Aż pan zadrżał, co?
— Ależ to niemożliwe! — Miał takie uczucie, jakby bronił własnej kariery.
— To nie może być odkurzacz. Wszystko, tylko nie odkurzacz!
— Piekielne, co? — rzekł szef. — Pomysłowość, prostota, szatańska
wyobraźnia. — Zdjął czarny monokl, a światło, odbijając się w jego
niemowlęco błękitnym oku, zamigotało na ścianie ponad kaloryferem. —
Niech pan się przyjrzy tej rurze, sześć razy wyższej od człowieka. Jak gdyby
olbrzymi rozpylacz. A to znowu... co panu to przypomina?
Hawthorne odpowiedział żałośnie:
— Dwusprawną dyszę.
— Co to takiego?
— Są takie urządzenia w niektórych odkurzaczach.
— Znowu odkurzacz! Panie Hawthorne, zdaje mi się, że wpadliśmy na
trop jakiegoś wynalazku tak potężnego, że w porównaniu z nim bomba
wodorowa stanie się bronią konwencjonalną.
— Czy to aż tak ważne?
— Oczywiście, że tak. Nikt się już nie przejmuje bronią konwencjonalną.
— Ale co pan właściwie ma na myśli?
— Nie jestem naukowcem — rzekł szef — niech się pan jednak
przypatrzy temu ogromnemu zbiornikowi, mniej więcej wysokości drzew. U
szczytu wielki rozwarty wylot i rurociągi — ledwie zaznaczone na szkicu. Kto
wie, może ciągną się milami, od gór aż po brzeg oceanu. Słyszał pan? Mówi
się, że Rosjanie podobno pracują nad tymi zagadnieniami... coś w związku z
energią słoneczną i parowaniem mórz. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale
wiem, że tu mamy do czynienia z jakąś doniosłą sprawą. Niech pan powie
naszemu człowiekowi w Hawanie, że musi dostarczyć fotografii.
— Nie wyobrażam sobie, jakim sposobem będzie mógł podejść dość
blisko do tych urządzeń.
— Każe mu pan wynająć samolot, który zabłąka się w tę strefę.
Oczywiście niech nie leci sam, raczej niech pośle numer drugi albo trzeci. Kto
jest numerem drugim u niego?
— Profesor Sanchez. Ale zestrzelą go. Wojskowe samoloty stale
patrolują nad tą okolicą.
— Sądzi pan?
— Tropią rebeliantów.
— Tak się mówi. Wie pan, Hawthorne, co ja przeczuwam?
— Co takiego?
— Rebelianci w ogóle nie istnieją. To fikcja. Wymyślono ich, żeby rząd
miał pretekst do roztoczenia ścisłego nadzoru nad całą tą okolicą.
— Cieszyłbym się, gdyby pan miał rację.
— Byłoby lepiej dla nas wszystkich — rzekł szef rozpromieniony —
gdybym się mylił. Boję się tych rzeczy, panie Hawthorne, boję się ich. —
Włożył znów monokl i światełko zniknęło ze ściany. — Za poprzednią swoją
bytnością rozmawiał pan z panną Jenkinson o sprawie sekretarki dla 59200/5,
prawda?
— Rozmawiałem. Panna Jenkinson nie ma kandydatki spełniającej
wszystkie warunki, ale sądzi, że może nadałaby się niejaka Beatrycze.
— Beatrycze? Nie cierpię tych wszystkich imion. Przeszkolona?
— Tak.
— Pora już dać naszemu człowiekowi w Hawanie jakąś pomoc. Za
wielkie sprawy dla jednego niefachowego agenta pracującego bez
pomocników. Niech pan razem z sekretarką wyśle również radiooperatora.
— Czy nie byłoby wskazane, żebym najpierw sam poleciał i porozumiał
się z nim? Mógłbym się rozejrzeć w sytuacji i pogadać z tym człowiekiem.
— To zbyt ryzykowne. Nie możemy teraz narażać go na wsypę. Za
pomocą radia będzie mógł nawiązać bezpośrednią łączność z Londynem.
Pośrednictwo konsulatu nie dogadza ani mnie, ani im.
— A jak będzie z raportami?
— Musi sobie zorganizować coś w rodzaju służby kurierskiej między
Hawaną a Kingston. Użyje do tego na przykład któregoś ze swoich
komiwojażerów. Pan prześle mu instrukcje przez sekretarkę. Czy pan ją już
widział?
— Nie.
— Niech pan się zaraz z nią zapozna. Trzeba się. upewnić, czy to
odpowiednia osoba. Czy da sobie radę z technicznymi zagadnieniami. Trzeba
ją poinformować o charakterze jego przedsiębiorstwa. Stara sekretarka
będzie musiała natychmiast odejść. Niech pan uzgodni z wydziałem
finansowym jakąś przyzwoitą miesięczną pensję, którą będziemy jej płacić,
dopóki nie przyjdzie czas normalnej emerytury.
— Dobrze — powiedział Hawthorne. — Czy mógłbym jeszcze raz
spojrzeć na te rysunki?
— Zdaje się, że szczególnie zainteresował pana ten szkic. Co to, pana
zdaniem, może być?
— Wygląda — markotnie odparł Hawthorne — na sprzęgło zatrzaskowe.
Hawthorne był już przy drzwiach, kiedy szef odezwał się znowu.
— Pan sobie zdaje sprawę, panie Hawthorne, że w dużej mierze panu
zawdzięczamy to odkrycie. Kiedyś mówiono mi, że pan nie umie sobie
dobierać ludzi, ale ja polegałem na swoim osobistym sądzie. Dobra robota,
Hawthorne!
— Dziękuję panu. — Trzymał już rękę na klamce.
— Hawthorne!
— Słucham pana?
— Czy odnalazł pan ceratowy notesik?
— Nie, proszę pana.
— Może Beatrycze go znajdzie.
Część III
Rozdział pierwszy
Ten wieczór miał Wormold zapamiętać na całe życie. Zdecydował się w
dzień urodzin Milly zaprowadzić ją do „Tropicany". Był to lokal znacznie
przyzwoitszy niż „Nacional", chociaż po drodze do kabaretu goście musieli
przechodzić przez salę ruletki. Scena i parkiet do tańca znajdowały się pod
gołym niebem. Girlsy paradowały na estradzie wzniesionej wśród wielkich
palm, a różowe i liliowe światła reflektorów omiatały parkiet. Mężczyzna w
błękitnym smokingu śpiewał z amerykańska po angielsku piosenkę o Paryżu.
Potem fortepian wytoczono pomiędzy zarośla, a spośród gałęzi tancerki
sfrunęły w dół, niby niezgrabne ptaki.
— To wygląda jak Las Ardeński — powiedziała Milly w ekstazie. Duefia
zniknęła, opuściła posterunek po pierwszej szklaneczce szampana.
— Zdaje się, że w Lesie Ardeńskim nie było palm. Ani girlasek.
— Tatuś wszystko bierze tak dosłownie.
— Lubisz Szekspira, Milly? — spytał doktor Hasselbacher.
— Ej, nie. Za dużo poetyczności. Wie pan, w tym guście: „Wchodzi
poseł: — Pan mój i książę tutaj nadciąga od prawej. Serca nam do bitwy
wyrwą się tym żwawiej".
— Czy to Szekspir?
— Nie, ale coś w jego stylu. — Głupstwa pleciesz, Milly.
— Las Ardeński to jednak Szekspir, o ile mi wiadomo — rzekł doktor
Hasselbacher.
— Owszem, ale czytałam o nim tylko w „Opowieściach z Szekspira" Lamba.
Lamb opuszcza wszystkich posłów, diuków, całą poetyczność.
— Uczą was tego w szkole?
— Ach, nie. Znalazłam tę książkę w pokoju tatusia.
— To pan czyta Szekspira w tej postaci, panie Wormold? — zdziwił się
trochę doktor Hasselbacher.
— Nie, nie, oczywiście że nie. Kupiłem Lamba dla Milly.
— To dlaczego tatuś tak się gniewał parę dni temu, kiedy sobie
pożyczyłam „Opowieści"?
— Nie gniewałem się wcale. Tylko nie lubię, jak wści-biasz nos w
sprawy... no, w rzeczy, które do ciebie nie należą.
— Tatuś tak mówi, jakbym była szpiegiem.
— Milly, moja droga, nie sprzeczaj się w dzień urodzin. Zaniedbujesz
pana doktora.
— Czemu pan dziś taki milczący, panie doktorze? — spytała Milly,
nalewając sobie drugą szklaneczkę szampana.
— Musisz mi kiedyś pożyczyć Lamba, Milly. Bo mnie także Szekspir
wydaje się za trudny.
Bardzo mały człowieczek w bardzo obcisłym mundurze machał ręką
patrząc w stronę ich stolika.
— Gzy pan się czymś martwi, doktorze?
— Czymże miałbym się martwić w dzień twoich urodzin, kochanie.
Chyba tylko tym, że czas płynie.
— Siedemnaście lat, czy to tak dużo?
— Dla mnie te lata przeminęły za prędko.
Niski człowiek w obcisłym mundurze stanął przy ich stoliku i złożył ukłon.
Twarz miał pocętkowaną i zniszczoną jak filary nad brzegiem morza. Taszczył
krzesło niemal wyższe od siebie.
— Pan kapitan Segura, tatusiu.
— Czy wolno się przysiąść? — Nie czekając na odpowiedź Wormolda
intruz wcisnął się między Milly a doktora Hasselbachera. — Cieszę się, że
poznałem ojca Milly. — Był w swej bezczelności tak swobodny i szybki, że
nim ktoś zdążyłby się oburzyć, kapitan już dawał nowy powód do urazy: —
Przedstaw mnie swojemu przyjacielowi, Milly.
— Doktor Hasselbacher.
Kapitan, nie zwracając uwagi na doktora, nalał Milly szampana. Zawołał
kelnera:
— Proszę przynieść jeszcze jedną butelkę.
— My już właśnie wychodzimy, panie kapitanie — rzekł Wormold.
— Nie ma mowy. Teraz ja zapraszam. Przecież ledwie minęła północ.
Wormold zaczepił rękawem o szklankę. Spadła i rozprysła się — jak cały
ten urodzinowy wieczór.
— Kelner, proszę dać inną szklankę. — Segura zanucił z cicha: „Róża
zerwana w ogrodzie..." pochylając się ku Milly i odwracając plecami do
doktora Hasselbachera.
— Pan jest niegrzeczny — powiedziała Milly.
— Niegrzeczny? Dla pani?
— Dla nas wszystkich. Dziś są moje siedemnaste urodziny i przyjęcie
urządza mój ojciec, a nie pan.
— Siedemnaste urodziny? W takim razie musi pani być koniecznie moim
gościem. Zaproszę do naszego stolika tancerzy.
— Nie potrzeba nam tancerzy — odparła Milly.
— Czy jestem w niełasce?
— Tak.
— Aha! — ucieszył się kapitan — to pewnie dlatego, że dzisiaj nie
czekałem na panią z samochodem przed szkołą. Wybaczy pani, panno Milly,
czasem muszę dawać pierwszeństwo obowiązkom służbowym. Kelner,
proszę powiedzieć dyrygentowi, żeby orkiestra zagrała tusz na cześć
solenizantki.
— Wypraszam sobie wszelkie manifestacje — powiedziała Milly. —
Dlaczego pan jest taki... taki wulgarny?
— Ja? Wulgarny? — Kapitan Segura wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Figlarka z tej Milly — zwrócił się do Wormolda. — Ale ja także lubię żarty.
Dlatego właśnie tak się z nią dobrze zgadzamy.
— Milly mówiła mi, że pan ma papierośnicę z ludzkiej skóry.
— Zawsze się ze mną droczy o tę papierośnicę. Ja powiadam, że z jej
skóry byłaby prześliczna...
Doktor nagle wstał.
— Pójdę popatrzeć na ruletkę — powiedział.
— Doktor, zdaje się, nie czuje do mnie sympatii? — spytał Segura. —
Może to stary wielbiciel Milly? Rzeczywiście bardzo stary wielbiciel, ha, ha,
ha!
— Stary przyjaciel — rzekł Wormold.
— Ale pan i ja, obaj dobrze wiemy, że między kobietą
a mężczyzną nie bywa przyjaźni.
— Milly nie jest jeszcze kobietą.
— Pan mówi jako ojciec, panie Wormold. Ojcowie nie
znają nigdy swoich córek.
Wormold popatrzył na butelkę szampana, a potem na głowę kapitana.
Ręka go świerzbiła, żeby te dwa przedmioty zetknąć z sobą. Przy sąsiednim
stoliku, tuż za plecami kapitana, młoda kobieta, którą Wormold widział po raz
pierwszy w życiu, z powagą skinęła mu głową, jakby zachęcając do czynu.
Dotknął butelki, młoda kobieta powtórzyła swój gest. Pomyślał, że jest nie
tylko ładna, lecz również inteligentna, gdyż nieomylnie odgadła jego pokusę.
Zazdrościł jej towarzystwu: dwóm pilotom i stewardessie z linii KLM.
— Niech pani ze mną zatańczy, Milly — rzekł kapitan Segura — na
dowód, że mi pani przebaczyła.
— Nie mam ochoty tańczyć.
— Przysięgam, że jutro będę czekał przed bramą klasztorną.
Wormold wzdrygnął się, jakby mówiąc: „Nie wytrzymam dłużej. Pomóż
mi!" Młoda kobieta obserwowała go w skupieniu. Miał wrażenie, że
nieznajoma rozważa całą sytuację i że za chwilę poweźmie nieodwołalną
decyzję, wymagającą doraźnej akcji. Nalała sobie z syfonu trochę wody
sodowej do whisky.
— Zatańczymy, panno Milly. Niech mi pani nie psuje zabawy.
— To nie pańska zabawa. To zabawa mojego ojca.
— Taka jest pani zawzięta w gniewie. Trzeba zrozumieć, że czasem
nawet moja kochana maleńka Milly musi zrezygnować z pierwszeństwa na
rzecz pracy.
Młoda nieznajoma za plecami kapitana odwróciła syfon kranikiem w jego
stronę.
— Nie! — odruchowo powiedział Wormold. — Nie! Dziobek syfonu był
wycelowany prosto w kark kapitana.
Nieznajoma trzymała palec na cynglu, gotowa do strzału. Wormolda
zabolało, że osoba tak śliczna patrzy na niego z taką pogardą. Powiedział: —
Tak. Proszę, tak. — I młoda kobieta nacisnęła spust. Strumień wody sodowej
trysnął na szyję kapitana i ściekł mu za kołnierz, na plecy. Gdzieś między
stolikami doktor Hasselbacher zawołał: — Brawo! — Kapitan Segura krzyknął.
— Cońo!
— Bardzo przepraszam — odezwała się nieznajoma. — Celowałam w
swój kieliszek whisky.
— W swój kieliszek?!
— Tak. To whisky Dimpled Haig — powiedziała młoda pani. Milly
parsknęła śmiechem.
Kapitan Segura skłonił się sztywno. Niebezpieczeństwa, jakie
przedstawiał, nie można było mierzyć miarą jego wzrostu, podobnie jak nie
należy lekceważyć mocy trunku w małym kieliszku.
Doktor Hasselbacher powiedział:
— Pani zużyła cały syfon, jeśli wolno, postaram się o nowy.
Holendrzy przy sąsiednim stoliku szeptali coś między sobą z
zaniepokojeniem.
— Nie wiem, czy bezpiecznie będzie powierzyć mi pełny syfon —
odparła młoda pani.
Kapitan Segura zdobył się na uśmiech. Ten uśmiech zdawał się na jego
ustach nie na miejscu, jak pasta do zębów wydobywająca się bokiem z
pękniętej tuby.
— Pierwszy raz w życiu dostałem postrzał w plecy — powiedział. —
Cieszę się, że z rąk kobiety. — Opanował się w sposób godny podziwu; woda
wciąż jeszcze kapała mu z włosów, a kołnierz zmiękł od wilgoci. —
Zaproponowałbym pani rewanż, gdyby nie to, że czekają na mnie w
koszarach. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy?
— Zostaję w Hawanie.
— Wakacje?
— Nie. Praca.
— Gdyby pani miała jakieś kłopoty z zezwoleniem na pobyt — rzekł
dwuznacznie — proszę się zwrócić do mnie. Dobranoc, panno Milly.
Dobranoc, panie Wormold. Powiem kelnerowi, że państwo są moimi gośćmi.
Niech państwo zamawiają, co zechcą.
— Piękny odwrót — powiedziała nieznajoma.
— Strzał był piękny.
— Dać mu po głowie butelką szampana wydawało mi się lekką
przesadą. Co to za jeden?
— Ludzie przeważnie nazywają go Czerwonym Sępem.
— On torturuje więźniów — oznajmiła Milly.
— Zyskałam sobie, jak się zdaje, przyjaciela.
— Nie radziłbym na to liczyć — rzekł doktor Hasselbacher.
Zsunięto oba stoliki. Dwaj piloci ukłonili się i przedstawili niemożliwymi
do wymówienia nazwiskami. Doktor Hasselbacher zwracając się do
Holendrów stwierdził ze zgrozą:
— Panowie piją coca-colę!
— Takie przepisy. O pół do czwartej startujemy do Montrealu.
— Skoro kapitan Segura płaci — odezwał się Wormold — napijemy się
jeszcze szampana. I coca-coli.
— Nie przełknę już więcej coca-coli. A ty, Hans?
— Napiłbym się koniaku.
— Nie dostaniesz koniaku — stanowczo odpowiedziała mu stewardessa
— aż w Amsterdamie.
Młody lotnik szepnął na ucho Wormoldowi:
— Chcę się z nią ożenić.
— Z kim?
— Z panną Pfunk — odparł pilot, a w każdym razie tak to nazwisko
zrozumiał Wormold.
— A ona nie chce?
— Nie.
Starszy Holender mówił:
— Mam żonę i troje dzieci. — Odpiął kieszeń munduru na piersi. —
Noszę przy sobie ich fotografie.
Podał Wormoldowi kolorową pocztówkę, która przedstawiała dziewczynę
w obcisłym żółtym sweterku i kąpielowych spodenkach przypinającą do butów
łyżwy. Na sweterku widniał napis: „Mamba Club", a pod obrazkiem Wormold
przeczytał: „Zapewniamy pierwszorzędną zabawę. Pół setki pięknych
dziewcząt. Nie będzie pan osamotniony".
— Zdaje się, że to nie ta fotografia — rzekł Wormold. Młoda nieznajoma,
która miała kasztanowate włosy, oczy
zaś, o ile można było stwierdzić w złudnych światłach „Tropicany",
orzechowe — powiedziała:
— Może zatańczymy?
— Nie jestem dobrym tancerzem.
— A cóż to szkodzi?
Zaczął z nią dreptać w kółko.
— Teraz rozumiem, co pan miał na myśli. To przecież jest rumba! Czy ta
panienka to pana córka?
— Tak.
!
— Śliczna.
— Pani dopiero dzisiaj przyjechała?
!
— Tak. Załoga postanowiła tą noc przehulać, więc przyłączyłam się do
kompanii. Nie znam tutaj nikogo.
Głową sięgała do jego brody i gdy tańczyli, czuł zapach jej włosów, które
muskały mu usta. Z niejasnym rozczarowaniem zauważył obrączką na jej
palcu. Oznajmiła:
— Nazywam się Beatrycze Severn.
— A ja Wormold.
— W takim razie jestem pańską sekretarką.
— Jak to? Nie mam sekretarki.
— Ależ tak, ma pan! Czy nie zapowiedzieli panu mojego
przyjazdu?
— Nie. — Bez pytania wiedział, kim byli ci „oni".
— Przecież sama wysłałam telegram!
— Dostałem w zeszłym tygodniu jakiś telegram, ale ani w ząb nie
mogłem z niego nic zrozumieć.
— Jakie wydanie „Opowieści" Lamba ma pan tutaj?
— Serię Everymana.
— Do licha! Dali mi niewłaściwe wydanie. Mój telegram musiał
rzeczywiście brzmieć bzdurnie. No, ale na szczęście spotkałam pana.
— Ja też się z tego cieszę. Chociaż oczywiście jestem trochę
zaskoczony. Gdzie się pani zatrzymała?
— W hotelu „Inglaterra" na dziś, jutro zamierzałam się przeprowadzić.
— Dokąd?
— Do pańskiego biura, rzecz jasna. Nie wymagam luksusowej kwatery.
Mogę sypiać w którymś z biurowych pokoi.
— Nie mam wielu pokoi. To małe biuro.
— Bądź co bądź jest pokój sekretarki.
— Nigdy w życiu nie miałem sekretarki, proszę pani.
— Niech pan mówi mi: Beatrycze. To podobno bezpieczniej.
— Bezpieczniej?
— Jeśli nie ma pokoju sekretarki, sprawa się trochę komplikuje. Siądźmy
na chwilę.
Mężczyzna w nienagannym czarnym smokingu pośród drzew dżungli —
jak angielski urzędnik w koloniach — śpiewał:
Mój obłęd wszystkich dziwi,
Przyjaciół i rodzinę.
Tłumaczą mi życzliwi,
Że jabłko ma łupinę,
I że ziemia jest kulą, i że drzewo rzuca cień,
I że zima bywa zwykle po jesieni.
A ja im mówię, że noc to dzień
I że nie chcę piec własnej pieczeni.
Siedzieli przy pustym stole w głębi sali gry. Słyszeli stuk małych
kuleczek. Beatrycze przybrała znów wyraz powagi — trochę nienaturalnie, jak
podlotek po raz pierwszy ubrany w długą suknię.
— Gdybym zawczasu wiedziała, że jestem pańską sekretarką, bez
rozkazu nie kąpałabym tego policjanta w wodzie sodowej.
— Niech się pani tym nie martwi.
— Przysłano mnie, żebym panu ułatwiała życie, a nie utrudniała.
— Kapitan Segura się nie liczy.
— Wie pan, przeszłam pełne przeszkolenie. Znam szyfry i
mikrofotografię. Mogę od pana przejąć kontakty z agentami.
— Och!
— Ponieważ pan spisuje się nadzwyczajnie, oni tam nie chcą, żeby pan
ryzykował wpadkę. Mniejsza będzie strata, jeśli ja wpadnę.
— Och, za nic nie chciałbym, żeby pani wpadła.
— Oczywiście, skoro telegram był zniekształcony, pan nic nie wie o
radiotechniku.
— Nie wiem.
— Został w hotelu „Inglaterra". Chorował w samolocie. Musimy dla niego
także znaleźć jakiś pokój.
— Jeśli jest chory, to może...
— Mógłby go pan przyjąć jako młodszego księgowego. On się na tym
zna.
— Ależ nie potrzebuję młodszego księgowego! Nie mam nawet
starszego.
— Niech się pan nie kłopocze. Już ja to wszystko zaraz jutro załatwię.
Po to przyjechałam.
— W pani jest coś, co mi przypomina moją córkę — rzekł Wormold. —
Czy pani też odmawia nowenny?
— A co to takiego?
— Nie wie pani? Chwała Bogu.
Śpiewak w smokingu kończył piosenkę:
A ja im mówię, że zima to maj, I że nie chcę piec własnej pieczeni.
Niebieskie światła zmieniły się w różowe, a tancerki wróciły pomiędzy
palmy. Przy stołach gry grzechotały sztony Milly z doktorem Hasselbacherem
wesoło torowa a sobie drogę na parkiet. Rozbita urodzinowa zabawa kleiła się
na nowo.
Rozdział drugi
1
Nazajutrz Wormold wstał wcześniej. Po szampanie miał lekki ból głowy,
a ułuda nocy w „Tropicanie" wtargnęła w powszedni biurowy dzień. Beatrycze
mówiąc mu, że spisywał się doskonale, powtarzała opinię Hawthorne'a i
tamtych ludzi. Wormold z odrobiną rozczarowania pomyślał, że Beatrycze tak
samo jak Hawthorne należy do urojonego świata jego agentów. Jego agenci...
Usiadł przed swoją kartoteką. Należało tym dokumentom nadać możliwe
pozory wiarogodności, nim nadejdzie Beatrycze. Niektórzy agenci wydawali
mu się teraz mało prawdopodobni. Profesor Sanchez oraz inżynier Cifuentes
byli zbyt poważnie zaangażowani, by się mógł ich pozbyć; pobrali około
dwustu pesos na koszty swej działalności. Lopez także miał pozycję ustaloną
solidnie. Pilot-alkoholik z kubańskiej linii lotniczej otrzymał okrągłą sumę
pięciuset pesos za raport o urządzeniach wojskowych w górach, ale może
uda się go wyrzucić za burtę jako osobnika nie dość pewnego. Był jeszcze
pierwszy mechanik ze statku ,,Juan Belmonte", którego Wormold zauważył
przy kieliszku w Cienfuegos; ten typ jednak wyglądał dość wiarygodnie i
pobierał zaledwie sześćdziesiąt pięć pesos miesięcznie. Natomiast co do
innych postaci Wormold miał poważne obawy, że nie wytrzymają próby
ściślejszego badania: na przykład Rodriguez, mianowany w kartotece królem
nocnych lokali, i Teresa, tancerka z „Shanghai Theatre", którą zarejestrował
jako kochankę dwóch naraz dygnitarzy: ministra Obrony i dyrektora Poczt i
Telegrafów (nic dziwnego, że londyńska centrala nie zdobyła żadnych
informacji ani o Rodriguezie, ani o Teresie). Wormold był zdecydowany
wykreślić Rodrigueza, bo każdy, kto by się rozejrzał w Hawanie, prędzej czy
później musiałby zwątpić o jego istnieniu. Ale z Teresą nie miał siły się
rozstać. To była jego jedyna kobieta-szpieg, jego Mata Hari. Nie przypuszczał
też, by nowa sekretarka zechciała odwiedzić „Shanghai Theatre", gdzie co
noc w antraktach między popisami nagich tancerek wyświetlano trzy
pornograficzne filmy.
Milly usiadła obok niego.
— Co to za karty? — spytała.
— Klienci.
— A ta młoda pani wczoraj w „Tropicanie"? Kto to jest?
— Ta pani będzie moją sekretarką.
— Jaki tatuś robi się ważny!
— Podobała ci się?
— Bo ja wiem... Nie dał mi tatuś sposobności do rozmowy. Wciąż tatuś z
nią tańczył i flirtował.
— Nie flirtowałem.
— Może ona chce za tatusia wyjść za mąż?
— Nie, na Boga! Nie.
— A tatuś chce się z nią ożenić?
— Nie pleć głupstw, Milly. Przecież dopiero wczoraj ją poznałem.
— Marie, moja francuska koleżanka z klasztoru, twierdzi, że prawdziwa
miłość zawsze spada jak coup de foudre.
— To wy w klasztorze rozmawiacie o takich rzeczach?
— Pewnie! Chodzi o naszą przyszłość, prawda? Nie możemy rozmawiać
o przeszłości, bo jej nie mamy. Ale siostra Agnieszka ma przeszłość.
— Co to za siostra Agnieszka?
— Opowiadałam już o niej tatusiowi. Jest smutna i śliczna. Marie mówi,
że siostra Agnieszka w młodości przeżyła bardzo nieszczęśliwy coup de
foudre.
— Zwierzyła się z tym owej Marie?
— Nie, oczywiście że nie. Ale Marie i tak wie. Sama już miała dwa coup
de foudre. Spadły na nią znienacka, z jasnego nieba.
— Mnie już to nie grozi, za stary jestem.
— Oj nie! Pewnego starca — miał prawie pięćdziesiąt lat! — trafił coup
de foudre na widok matki Marie. A był żonaty, tak samo jak tatuś.
— No, moja nowa sekretarka jest zamężna także, więc wszystko będzie
w porządku.
— Naprawdę ma męża, czy może jest uroczą wdową?
— Nie wiem. Nie pytałem jej o to. Uważasz, że jest
urocza?
— No, tak. Na swój sposób.
Z dołu Lopez zawołał:
— Przyszła jakaś pani. Mówi, że pan jej oczekuje.
— Poproś ją na górę.
— Ja tu zostanę — ostrzegła ojca Milly.
— Beatrycze, pozwól sobie przedstawić moją córkę
Milly.
Stwierdził, że włosy i oczy Beatrycze mają w dzień ten sam kolor co w
nocy; nie było to więc złudzenie wywołane szampanem i cieniem palm.
Pomyślał: „Ona, zdaje się, jest rzeczywista".
— Dzień dobry. Mam nadzieję, że pani odpoczęła przez noc —
powiedziała Milly głosem swojej duenii.
— Miałam okropne sny. — Beatrycze spojrzała na Wormolda, potem na
kartotekę, potem na Milly. — Świetnie się bawiłam wczoraj wieczorem.
— Sztuka z syfonem udała się pani wspaniale — przyznała
wielkodusznie Milly — panno...
— Pani Severn. Ale proszę mnie nazywać Beatrycze.
— O, to pani jest mężatką? — spytała Milly udając zaciekawienie.
— Byłam.
— Mąż pani umarł?
— O ile mi wiadomo — nie. Rozwiał się w powietrzu.
— Och!
— To się często zdarza ludziom tego typu.
— A jaki to był typ?
— Milly, czas iść do szkoły. Nie powinnaś pani Severn... Beatrycze...
wypytywać w ten sposób.
— W moim wieku — powiedziała Milly — trzeba się uczyć z cudzych
doświadczeń.
— Bardzo słusznie. Jaki typ? Można by go zaliczyć do wrażliwych
intelektualistów. Wydawał mi się bardzo piękny, jego twarz przypominała
pisklę wyglądające z gniazda na filmie przyrodniczym, a dokoła jabłka Adama
— dość wydatnego — porastał mu jakby puch. Niestety, dożywszy do
czterdziestki w dalszym ciągu był podobny do pisklęcia. Wszystkie dziewczęta
kochały się w nim. Jeździł na konferencje UNESCO do Wenecji, do Wiednia i
tak dalej. Czy pan ma kasę pancerną, panie Wormold?
— Nie mam.
— I co się stało? — spytała Milly.
— Ano przejrzałam go na wylot. Nie w przenośnym i brzydkim
znaczeniu, ale dosłownie. Był bardzo chudy, wklęsły i stał się przeźroczysty.
Kiedy patrzałam na niego, widziałam między jego żebrami wszystkich
delegatów i mówcę, który wstawał i oświadczał: „Wolność jest niezbędna dla
twórców". Przy rannym śniadaniu robiło to niesamowite wrażenie.
— Pani nawet nie wie, czy on żyje?
— W zeszłym roku na pewno żył, bo czytałam w prasie, że wygłosił w
Taorminie odczyt na temat: „Intelektualiści a bomba wodorowa". Pan powinien
mieć kasę pancerną, panie Wormold.
— Po co?
— Nie można zostawiać tych różnych papierów na wierzchu. Zresztą
tego się wymaga od staroświeckiego wielkiego kupca.
— Kto nazwał mnie staroświeckim wielkim kupcem?
— Takie wrażenie zrobił pan w Londynie. Zaraz pójdę na miasto i kupię
dla pana tę kasę.
— Ja też muszę już iść — powiedziała Milly. — Bądź rozsądny,
pamiętaj, tatusiu! Rozumiesz przecież, o co mi chodzi.
2
Był to dzień bardzo męczący. Najpierw Beatrycze nabyła ogromną kasę
z szyfrowym zamkiem. Nie można jej było przewieźć inaczej niż ciężarówką i
z pomocą sześciu tragarzy. Tragarze dźwigając kasę na piętro połamali na
schodach barierę i zrzucili ze ściany obraz. Przed sklepem zgromadził się
tłum złożony z wagarujących z sąsiedniej szkoły uczniaków, dwóch pięknych
Murzynek i jednego policjanta. Kiedy Wormold ubolewał, że ta historia ściąga
na niego uwagę całej dzielnicy, Beatrycze odparła, że naprawdę podejrzany
staje się człowiek, który usiłuje żyć niepostrzeżenie.
— Na przykład ten syfon — powiedziała. — Każdy mnie zapamięta jako
kobietę, która wykąpała policjanta w wodzie sodowej, i nikt już nie zapyta, kim
jestem. Wszyscy z góry znają odpowiedź.
Jeszcze nie uporali się z kasą, gdy przed sklep zajechała taksówka i
wysiadł z niej młody człowiek, taszcząc największą walizę, jaką Wormold
widział w życiu.
— To Ruddy — rzekła Beatrycze.
— Co za Ruddy?
— Pański młodszy księgowy. Mówiłam panu o nim tej nocy.
— Dzięki Bogu — odparł Wormold — zdołałem, jak widzę, zapomnieć
pewnych szczegółów tej nocy.
— Chodź no tu, Ruddy, i odpocznij.
— Nie ma sensu zapraszać go — rzekł Wormold. — Gdzież wejdzie?
Nie mamy tu dla niego miejsca.
— Może sypiać w pańskim gabinecie — powiedziała Beatrycze.
— Nie zmieści się tam łóżko, ta kasa i moje biurko.
— Postaram się dla pana o mniejsze biurko. Jak się czujesz, Ruddy? To
jest pan Wormold, nasz szef.
Ruddy był bardzo młody i bardzo blady, palce miał żółte — jakby od
nikotyny albo od kwasów. Powiedział:
— Wiesz, Beatrycze, wymiotowałem w nocy dwa razy. Połamali rurki
Roentgena.
— Mniejsza z tym. Na razie trzeba pomyśleć o rzeczach zasadniczych.
Idź i kup polowe łóżko.
— Idę — rzekł Ruddy i zniknął.
Jedna z Murzynek przysunęła się do Beatrycze i oświadczyła:
— Ja jestem Brytyjką.
— Ja też — odparła Eeatrycze. — Miło mi panią poznać.
— To pani oblała wodą kapitana Segura?
— Mniej więcej. Właściwie tylko go spryskałam.
Murzynka odwróciła się i po hiszpańsku wyjaśniła sprawę całemu
zbiegowisku. Ten i ów klasnął w ręce. Policjant oddalił się z zakłopotaną miną.
Murzynka powiedziała:
— Ładna z pani dziewczyna.
— Pani też jest ładna — odwdzięczyła się Beatrycze. — Niech mi pani
pomoże wnieść tę walizę.
We dwie zaczęły się borykać z walizą ciągnąc i popychając.
— Przepraszam — odezwał się jakiś mężczyzna, torując sobie łokciami
drogę przez tłum — proszę mnie przepuścić.
— Czego pan sobie życzy? — spytała Beatrycze. — Widzi pan chyba, że
jesteśmy zajęci. Proszę przyjść później.
— Chciałem tylko kupić odkurzacz.
— Och, odkurzacz! W takim razie niech pan lepiej wejdzie do sklepu.
Czy potrafi pan przeskoczyć przez tę walizę?
Wormold zawołał Lopeza.
— Zajmij się pan klientem. Na litość boską, niech pan mu wpakuje
Atomowca. Nie sprzedaliśmy jeszcze ani jednej sztuki.
— Czy pani tu będzie mieszkać? — pytała Murzynka.
— Będę tu pracowała. Bardzo dziękuję za pomoc.
— My, Brytyjczycy, musimy trzymać się razem — odparła Murzynka.
Mężczyźni, którzy ustawili kasę, zeszli ze schodów spluwając w dłonie i
ocierając je o spodnie, żeby dać do zrozumienia, jak ciężka była ta robota.
Wormold dał im na piwo. Poszedł na górę i ponuro rozejrzał się po swoim
gabinecie. Najbardziej zmartwiło go stwierdzenie, że zostało w sam raz dość
miejsca na polowe łóżko. Stracił więc ostatni argument. Powiedział jednak:
— Ruddy nie będzie miał gdzie trzymać ubrań.
— Ruddy jest przyzwyczajony do niewygód. Zresztą stoi tu przecież
pańskie biurko. Można przenieść do kasy pancernej wszystkie rzeczy z
szuflady, a Ruddy pomieści w nich swój dobytek.
— Nigdy nie miałem do czynienia z szyfrowym zamkiem. — To bardzo
proste. Wybiera pan trzy grupy cyfr, które
pan bez trudu może zapamiętać. Który numer ma ten dom?
— Nie wiem.
— No to numer telefonu... chociaż nie, to nie byłoby bezpieczne.
Włamywacz przede wszystkim próbowałby pewnie tej kombinacji. Niech pan
powie datę swego urodzenia.
— Tysiąc dziewięćset czternasty.
— A dzień?
— Szósty grudnia.
— A więc wybieramy 19 — 6 — 14.
— Nie zapamiętam tego.
— Ależ zapamięta pan z pewnością. Nie można zapomnieć daty
własnych urodzin. Niech się pan teraz przyjrzy, co ja robię. Obracam gałkę
cztery razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, potem
naprzód do dziewiętnastu, potem trzy razy w kierunku zgodnym z ruchem
wskazówek zegara, potem naprzód do dziewiętnastu, potem trzy razy do
czternastu, jeszcze jeden pełny obrót i kasa jest zamknięta. Otwiera się tym
samym sposobem: 19 — 6 — 14 — hop! Kasa otwarta.
We wnętrzu kasy leżała zdechła mysz.
— Towar wybrakowany, powinnam dostać rabat — powiedziała
Beatrycze.
Zabrała się do wypakowywania walizy Ruddy'ego wyciągając z niej
części i kawałki aparatu radiowego, baterie, sprzęt fotograficzny, jakieś
tajemnicze rurki owinięte w skarpetki.
— Jakim cudem przewieźliście to wszystko przez komorę celną? —
spytał Wormold.
— Nie my. 59200 kreska 4 kreska 5 dostarczył nam to z Kingston.
— Co to za jeden?
— Przemytnik. Kreol. Szmugluje kokainę, opium i marihuanę.
Oczywiście ma na cle swoich ludzi. Byli przekonani, że tym razem chodzi o
ten sam towar, co zwykle.
— Sporo by trzeba narkotyków, żeby wypełnić tę walizę.
— Tak. Toteż zapłaciliśmy dość słono.
Szybko i porządnie poukładała wszystko w szufladach biurka,
przeniósłszy ich zawartość do kasy.
— Koszule Ruddy'ego trochę się zgniotą — powiedziała — ale tym się
nie warto przejmować.
— Ja się też nie przejmuję.
— A to co? — spytała biorąc do ręki akta z kartoteki, którą Wormold
rano przeglądał.
— Moi agenci.
— Czy to znaczy, że pan trzyma ich stale tak na wierzchu?
— No, zamykam ich na noc.
— Nie ma pan pojęcia o elementarnych zasadach ostrożności. —
Rzuciła okiem na kartę: — Co to za Teresa?
— Teresa tańczy nago.
— Zupełnie nago?
— Tak.
— Dla pana to zapewne bardzo interesująca osoba. Londyn życzy sobie,
żebym przejęła kontakty z agentami. Zechce mnie pan chyba zapoznać z
Teresą w jakimś momencie, kiedy będzie miała na sobie suknię?
— Wątpię, czy Teresa zgodzi się pracować dla kobiety — odparł
Wormold. — Wie pani, jak to jest z dziewczętami tego typu.
— Nie wiem. To pan wie. Aha, inżynier Cifuentes. W Londynie bardzo go
cenią. O nim nie będzie pan mógł powiedzieć, że nie zgodzi się na
współpracę z kobietą.
— Inżynier nie mówi po angielsku.
— Może ja nauczę się po hiszpańsku. To by nawet był niezły pretekst:
lekcje hiszpańskiego. Czy inżynier jest równie przystojny, jak Teresa?
— Ma okropnie zazdrosną żonę.
— Och, poradzę sobie z nią.
— Zazdrość zresztą niedorzeczna, biorąc pod uwagę wiek inżyniera.
— Ileż on ma lat?
— Sześćdziesiąt pięć. Poza tym żadna kobieta na świecie nie spojrzy
nawet na niego, bo jest okropnie pękaty. Jeśli pani sobie życzy, spytam go,
czy chciałby dawać pani lekcje hiszpańskiego.
— Nie ma gwałtu, na razie z tym poczekamy. Mogę zacząć od tego
drugiego. Profesor Sanchez. Mój małżonek oswoił mnie z intelektualistami.
— Profesor także nie umie po angielsku.
— Zapewne zna francuski. Moja matka była Francuzką, mówię obu
językami równie dobrze.
— Nie wiem, czy on mówi po francusku, czy nie. Dowiem się.
— Proszę pana, nie powinien pan tych nazwisk wypisywać en clair w
kartotece. Przypuśćmy, że kapitan Segura zrewiduje pańskie papiery. Drżę na
myśl, że inżynierowi Cifuentes zdarto by z brzucha skórę na papierośnice.
Wystarczy zanotować symbol i jakiś rys charakterystyczny ułatwiający
zapamiętanie, na przykład: 59200 kreska 5 kreska 3 — zazdrosna żona i
brzuch. Wypiszę panu nowe karty, a te stare spalę... O, do licha! Gdzie są
płytki celuloidowe?
— Jakie płytki?
— Celuloidowe. Ułatwiają szybkie palenie papierów. Mam nadzieję, że
Ruddy schował je między koszulami.
— Ileż to różnych rekwizytów wozicie państwo z sobą. — Teraz trzeba
będzie urządzić ciemnię.
— Nie mam tutaj ciemni.
— Nikt w dzisiejszych czasach nie ma ciemni. Byłam na to
przygotowana. Mam zasłony na okna i czerwoną żarówkę. Mikroskop
oczywiście także.
— Na co nam mikroskop?
— Do mikrofotografii. Widzi pan, gdybyśmy mieli do zakomunikowania
coś bardzo pilnego, czego nie można powierzyć telegrafowi, Londyn każe
nam przesyłać informację bezpośrednio. Krótszą drogą niż przez Kingston.
Mikrofotografię można przesłać w zwykłym liście. Przylepia ją pan do papieru
zamiast kropki na końcu zdania, a tam już oni wymoczą list w wodzie i odkleją
tę kropkę. Chyba pan pisuje czasem do kraju? Prowadzi pan jakąś
korespondencję handlową?
— Z Nowym Jorkiem.
— A z krewnymi? z przyjaciółmi?
— W ciągu ostatnich dziesięciu lat pozrywałem z wszystkimi. Z
wyjątkiem siostry. Posyłam oczywiście życzenia na Boże Narodzenie.
— Może się zdarzyć coś, z czym nie będzie można czekać do Bożego
Narodzenia.
— Czasem też posyłam małemu siostrzeńcowi znaczki pocztowe.
— Świetnie! W razie potrzeby umieścimy mikrofotografię na odwrocie
któregoś znaczka.
Ruddy wszedł ciężko po schodach wlokąc łóżko polowe, i po raz drugi
tego dnia ramy obrazu zostały rozbite. Beatrycze i Wormold wycofali się do
sąsiedniego pokoju, żeby Ruddy miał więcej miejsca, i usiedli na łóżku
Wormolda. Zza ściany dochodził łoskot, stuk, brzęk, coś się tam stłukło.
— Ruddy nie ma zbyt zręcznych rąk — powiedziała Bea-trycze. Wzrok
jej błądził wkoło. — Ani jednej fotografii. Czy pan w ogóle nie ma spraw
osobistych?
— Zdaje się, że niewiele, tylko Milly. I doktora Hasselbachera.
— Londynowi nie podoba się doktor Hasselbacher.
— Do diabła z Londynem — odparł Wormold. Nagle zapragnął
opowiedzieć jej o rozbiciu mieszkania doktora i o unicestwieniu jego naiwnych
doświadczeń. — Tacy właśnie ludzie, jak ci z Londynu... O, przepraszam.
Pani przecież jest ich człowiekiem.
— Pan także.
— Oczywiście, ja także.
Ruddy zawołał z drugiego pokoju:
— Już rozstawiłem łóżko.
— Wolałbym, żeby pani nie była.
— Trzeba żyć.
— Ale to nie jest prawdziwe życie. Szpiegowanie! I o co chodzi? Tajni
wywiadowcy odkrywają rzeczy, które wszyscy i bez nich wiedzą.
— Odkrywają albo zmyślają — powiedziała. Wormold milczał, a Beatrycze nie
zmieniając tonu ciągnęła dalej:
— Jest mnóstwo innych zajęć równie jak to nierzeczywistych.
Projektowanie nowych wzorów mydelniczek z plastyku, wypalanie na drzewie
głupich dowcipów dla zabawy klientów w knajpach, układanie sloganów
reklamowych, posłowanie do Izby Gmin, wygłaszanie przemówień w
UNESCO. Ale pieniądze są rzeczywistością. Rzeczywiste jest to, co się dzieje
po godzinach pracy. Na przykład pańska córka i jej siedemnaste urodziny —
to rzeczywistość.
— A co pani robi po godzinach pracy?
— Teraz prawie nic, ale kiedy byłam zakochana, chodziliśmy do kina,
piliśmy czarną kawę z expresów w barach, przesiadywaliśmy w letnie
wieczory w parku...
— Cóż się więc stało?
— Żeby gra była rzeczywista, trzeba mieć rzeczywistego partnera. Mój
ciągle tylko udawał. Zdawało mu się, że jest wspaniałym kochankiem. Nieraz
myślałam, że może by dobrze było, gdyby na jakiś czas stał się impotentem,
bo wtedy straciłby też tę swoją pewność siebie. Kto naprawdę kocha, nie
może być tak pewny siebie, jak on był. Kto kocha, ten lęka się, czy zachowa
miłość, prawda?... Ale po co ja to panu opowiadam! Zabierzmy się lepiej do
mikrofotografii i szyfrów. — Zajrzała do sąsiedniego pokoju. — Ruddy leży na
łóżku. Pewnie znów się źle czuje. Czy to możliwe, żeby choroba powietrzna
trwała tak długo? Czy nie ma pan tu jakiegoś pokoju bez łóżka? Łóżko
zawsze nastraja człowieka do zwierzeń. — Otworzyła drugie drzwi. — stół
nakryty do lunchu. Zimne mięso i sałata. Dwa nakrycia. Kto to zrobił?
Krasnoludki? — Co dzień rano przychodzi na dwie godziny posługaczka.
— A ten następny pokój?
— To pokój Milly. Tam także stoi łóżko.
Rozdział trzeci
1
Z jakiegokolwiek punktu widzenia przyglądał się sytuacji, zawsze była
kłopotliwa. Wormold przyzwyczaił się już do inkasowania pewnych sum na
doraźne wydatki inżyniera Cifuentes i profesora, prócz miesięcznego
wynagrodzenia dla siebie, dla pierwszego mechanika z „Juana Belmonte" i
dla nagiej tancerki Teresy. Pijanemu lotnikowi płaciło się zazwyczaj w naturze
— alkoholem. Gromadzące się pieniądze składał na rachunku depozytowym
w banku i miał to być posag Milly. Żeby usprawiedliwić te wszystkie pobory,
musiał oczywiście w zamian dostarczać regularnie raporty. Za pomocą dużej
mapy, tygodnika „Time", który w dziale poświęconym zachodniej półkuli
obszernie omawiał sprawy Kuby, rozmaitych rządowych publikacji
gospodarczych, a nade wszystko za pomocą własnej fantazji zdobywał się co
najmniej na jedno sprawozdanie tygodniowo i aż do przyjazdu Beatrycze
przeznaczał na tę pracę sobotnie wieczory spędzane w domu. Profesor był
rzeczoznawcą zagadnień gospodarczych, inżynier Cifuentes zajmował się
tajemniczymi robotami budowlanymi w górach Oriente (kubański lotnik
niekiedy potwierdzał jego doniesienie, a niekiedy je podważał — pewne
sprzeczności dodawały raportom posmaku autentyzmu). Pierwszy mechanik
pisał o stanie zatrudnienia w Santiago, Matanzas i Cienfuegos oraz o
wzrastającym wciąż wzburzeniu wśród marynarzy. Naga tancerka dostarczała
pikantnych szczegółów z prywatnego życia i plotek o wybrykach seksualnych
ministra Obrony i dyrektora Poczt i Telegrafów. Jej raporty powtarzały niemal
dosłownie artykuły z pisma „Confidential" o sekretach gwiazd filmowych,
ponieważ w tej dziedzinie wyobraźnia nie dopisywała Wormoldowi.
Odkąd zjawiła się Beatrycze, Wormold miał na głowie mnóstwo innych
spraw, trudniejszych niż te sobotnie wypracowania. Nie tylko musiał poddać
się gruntownemu szkoleniu w zakresie mikrofotografii, której Beatrycze uparła
się go nauczyć, lecz również zmuszony był wymyślać telegramy, żeby
zadowolić Ruddy'ego, a im więcej telegramów wysyłał, tym więcej też ich
otrzymywał. Co tydzień Londyn dopominał się o fotografie urządzeń
zainstalowanych w Oriente, z każdym tygodniem bardziej natarczywie
Beatrycze żądała przekazania jej kontaktów z agentami. Tłumaczyła mu, że
przepisy nie dopuszczają, by kierownik placówki osobiście stykał się ze
swoimi informatorami. Pewnego wieczora zaprosił ją na obiad do Country
Clubu i pech chciał, że z sali głośno wywołano do telefonu inżyniera
Cifuentes. Od sąsiedniego stolika wstał na to wezwanie bardzo wysoki, chudy
i zezowaty pan.
— To jest Cifuentes? — żywo spytała Beatrycze.
— Tak.
— Pan mi przecież mówił, że on ma sześćdziesiąt pięć lat.
— Wygląda bardzo młodo jak na swój wiek.
— I mówił pan, że on jest pękaty.
— Nie pękaty, ale pąchaty. To takie gwarowe tutejsze określenie zeza.
Tym razem się wymigał.
Potem Beatrycze zaczęła interesować się bardziej romantycznym
tworem wyobraźni Wormolda: lotnikiem z linii Cubana. Z zapałem
przyczyniała się do uzupełnienia jego charakterystyki w kartotece i żądała
najbardziej nawet osobistych szczegółów. Raul Dominguez był rzeczywiście
postacią wzruszającą. Stracił żonę podczas wojny domowej w Hiszpanii i
rozczarował się do obu stron, a zwłaszcza do swoich komunistycznych
przyjaciół. Im gorliwiej wypytywała Wormolda, tym bardziej rozwijał się Raul i
tym bardziej Beatrycze niecierpliwiła się, aby go poznać. Niekiedy Wormold
ukłuty zazdrością próbował dodawać czarnych farb do portretu:
— On wypija butelkę whisky dziennie — powiedział kiedyś.
— To dla niego jedyna ucieczka od samotności i wspomnień — rzekła
Beatrycze. — Czy pan nigdy nie ma ochoty uciec?
— Wszyscy chyba miewamy takie chwile.
— Dobrze wiem, czym jest samotność — powiedziała ze współczuciem
Beatrycze. — Czy on pije całymi dniami?
— Nie. Najgorsza godzina dla niego to druga nad ranem. Jeśli się wtedy
zbudzi, myśli nie dają mu już zasnąć, więc pije.
Wormold zdumiewał się, że tak łatwo znajduje odpowiedź na wszystkie
pytania dotyczące tych urojonych osób; jak gdyby żyły na progu jego
świadomości, wystarczyło skierować na nie snop światła, by je zobaczyć
zastygłe w jakimś charakterystycznym geście. Wkrótce po przyjeździe
Beatrycze wypadały urodziny Raula, zaproponowała więc, żeby mu posłać
skrzynkę szampana.
— Nie tknie tego — odparł Wormold, sam nie wiedząc dlaczego. —
Cierpi na nadkwasotę. Po szampanie dostaje wysypki. Natomiast profesor nie
uznaje żadnego innego trunku.
— Kosztowny gest.
— Zdeprawowany — bez namysłu odpowiedział Wormold. — Woli
szampana hiszpańskiego od francuskiego.
Czasem wręcz z przerażeniem stwierdzał, że te postacie rosną w
ciemnościach bez jego wiedzy. Co też poza jego plecami robiła Teresa?
Wolał o tym nie myśleć. Gorszyły go często jej bezwstydne zwierzenia z
pożycia z dwoma kochankami. Ale Raul stał się palącym problemem.
Chwilami Wormoldowi przychodziło do głowy, że wszystko byłoby może
łatwiejsze, gdyby zwerbował prawdziwych agentów.
Zawsze najlepiej mu się myślało w wannie. Pewnego ranka, gdy skupiał
myśli ze wszystkich sił, doszły do jego świadomości okrzyki oburzenia,
wielokrotne bębnienie pięścią w drzwi, potem szybki tupot na schodach, lecz
przeżywał właśnie moment twórczy i nie zwracał uwagi na świat znajdujący
się poza obłokiem pary. Dyrekcja linii lotniczej Cu-bana wyrzuciła Raula za
pijaństwo. Raul był w rozpaczy; nie miał pracy; doszło do przykrej wymiany
zdań między nim a kapitanem Segura, który groził...
— Co si-,. z panem dzieje? — zawołała z pokoju Beatrycze. — Może
pan umiera? Czy mam wyważyć drzwi?
Owinął biodra ręcznikiem i ukazał się w swej sypialni, która teraz służyła
mu również za gabinet.
— Milly wybiegła wściekła — powiedziała Beatrycze. — Musiała obejść
się bez kąpieli.
— Oto jedna z tych chwil — rzekł Wormold — które zmieniają bieg
dziejów. Gdzie jest Ruddy?
— Przecież zwolnił go pan na weekend.
— Nie szkodzi. Wyślemy w takim razie depeszę za pośrednictwem
konsulatu. Niech pani da książkę szyfrów.
— Leży w kasie. Jaką to przyjęliśmy kombinację liczb? Pańskie
urodziny, prawda? Szósty grudnia.
— Zmieniłem wszystko.
— Zmienił pan datę urodzin?
— Nie, nie, zmieniłem oczywiście kombinację. I dodał sentencjonalnie:
— Im mniej osób zna szyfr, tym lepiej dla nas wszystkich. Wystarczy Ruddy i
ja. To jest, proszę pani, regulamin.
Przyszedł do pokoju Ruddy'ego i zaczął kręcić gałkę: cztery razy w lewo,
trzy z namysłem w prawo. Ręcznik usuwał mu się wciąż z bioder.
— Zresztą datę mego urodzenia każdy może znaleźć choćby w karcie
meldunkowej. Bardzo ryzykowne. Z pewnością tych liczb próbowaliby przede
wszystkim.
— No, dalej — powiedziała Beatrycze — jeszcze jeden obrót.
— A tej kombinacji nikt się nie domyśli. Całkowicie tajna.
— Na co pan czeka?
— Musiałem się omylić. Trzeba zacząć od początku. — Kombinacja, jak
widzę, rzeczywiście bardzo tajna.
— Niech pani na mnie nie patrzy. To mnie peszy. Beatrycze odsunęła
się i stanęła twarzą do ściany.
— Proszę mi powiedzieć, jak już będę mogła się odwrócić.
— Dziwna rzecz. Coś się chyba zepsuło w tym przeklętym zamku. Niech
pan zatelefonuje do Ruddy'ego.
— Niemożliwe. Nie wiem, gdzie się zatrzymał. Wybierał się na plażę
Varadero.
— Diabli nadali.
— Gdyby mi pan powiedział, jak pan zapamiętał numer, jeśli to można
nazwać zapamiętaniem... — To był numer telefonu mojej ciotecznej babki.
— Gdzie ta pani mieszka?
— W Oxfordzie, przy Woodstock Road nr 95.
— Dlaczego przyszła panu do głowy cioteczna babka?
— A dlaczego by nie?
— Trzeba by połączyć się z Oxfordem i spytać w biurze informacyjnym
Dyrekcji Telefonów.
— Wątpię, czyby to coś pomogło.
— Jak się nazywa pańska babka?
— Zapomniałem.
— Kombinacja naprawdę tajna!
— Zawsze ją nazywaliśmy po prostu babcią Kasią. Zresztą nie żyje od
piętnastu lat, więc numer chyba zmieniono.
— Nie pojmuję, dlaczego pan wybrał właśnie jej telefon.
— Czy pani nie wie, że pewne numery bez żadnych wyraźnych
powodów tkwią człowiekowi w mózgu przez całe życie?
— Ten numer nie utkwił panu mocno w mózgu.
— Przypomnę sobie za chwilę. Coś jakby 7, 7, 5, 3, 9.
— O, Boże, telefony w Oxfordzie mogą rzeczywiście mieć pięciocyfrowe
numery.
— Będziemy próbowali po kolei wszystkich możliwych kombinacji tych
cyfr.
— A wie pan, ile ich może być? Co najmniej sześćset, jak mi się zdaje.
Mam nadzieję, że pańska depesza nie jest bardzo pilna.
— Nie mam wątpliwości co do innych cyfr, prócz siódemki.
— To świetnie. O którą siódemkę chodzi? W takim razie zostaje do
wypróbowania około sześciu tysięcy możliwości. Nie jestem matematyczką.
— Ruddy na pewno gdzieś to zanotował.
— Prawdopodobnie na nieprzemakalnym papierze, który wziął z sobą do
kąpieli. Nasz personel pracuje wzorowo.
— Może lepiej — rzekł Wormold — posłużyć się starym szyfrem?
— Nie jest to najbezpieczniejszy system. No, ale...
Znaleźli wreszcie Lamba na stoliku przy łóżku Milly; zawinięty róg kartki
świadczył, że Milly doczytała do połowy „Dwóch panów z Werony".
— Proszę notować tekst — rzekł Wormold. — Puste miejsce na datę,
marzec...
— To pan także zapomniał, którego dziś mamy?
— „Następująca wiadomość od 59200 kreska 5 zaczyna się paragraf A
59200 kreska 5 kreska 4 wyrzucony za pijaństwo podczas służby stop obawia
się deportacji do Hiszpanii gdzie grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo
stop".
— Biedny Raul!
— „Zaczyna się paragraf B 59200 kreska 5 kreska 4..."
— Po co pan to powtarza?
— No dobrze. A więc: „paragraf B oczekuje wobec tych
okoliczności większej sumy oraz obietnicy azylu na Jamajce jeśli ma
prywatnym samolotem odbyć lot nad miejscem tajnych robót i zrobić zdjęcia
stop zaczyna się paragraf C wyleciałby z Santiago i lądował w Kingston jeżeli
59200 zapewni tam przyjęcie stop".
— . Nareszcie działamy naprawdę, co? — powiedziała Be-atrycze.
— . „Zaczyna się paragraf D czy zgadzacie się zapłacić pięćset dolarów
za wynajęcie prywatnego samolotu dla 59200 kreska 5 kreska 4 stop ponadto
dwieście dolarów może być niezbędne na przekupienie załogi lotniska w
Hawanie stop zaczyna się paragraf E wynagrodzenie dla 59200 kreska 5
kreska 4 powinno być wysokie ze względu na poważne niebezpieczeństwo
spotkania samolotów patrolujących nad górami Oriente stop proponuję tysiąc
dolarów stop".
— Piękna sumka — powiedziała Beatrycze.
— Koniec wiadomości. Niechże pani szyfruje. Na co pani czeka?
— Szukam odpowiedniego zdania. Nie przepadam za Lambem i jego
„Opowieściami". A pan?
— Tysiąc siedemset dolarów — powiedział rozmarzony Wormold.
— Powinien pan dociągnąć do dwóch tysięcy. Wydział finansowy lubi
okrągłe cyfry.
— Nie chcę się wydać rozrzutny — rzekł Wormold. — Tysiąc siedemset
dolarów z pewnością wystarczy na roczny pobyt w szwajcarskiej szkole dla
dorastających panien.
— Ma pan taką minę, jakby pan był z siebie bardzo zadowolony —
powiedziała Beatrycze. — A czy nie przyszło panu do głowy, że może wysyła
pan tego człowieka na śmierć?
Wormold pomyślał: „Właśnie to chcę osiągnąć". Odpowiedział:
— Niech pani w konsulacie zażąda, żeby tę depeszę nadali przed
wszystkimi innymi.
— Długi tekst — zauważyła Beatrycze. — Jak panu się podoba to
zdanie: „Przedstawił Polidora i Cadwala królowi jako jego zaginionych synów,
Guideriusa i Arviragusa". Szekspir bywa czasami trochę nudny, prawda?
2
W tydzień później zaprosił Beatrycze na kolację do restauracji w pobliżu
portu. Londyn zaakceptował jego projekt, jakkolwiek koszty obcięto o dwieście
dolarów, tak że w rezultacie Wydział Finansowy uzyskał zaokrąglenie sumy.
Wormold myślał o Raulu spieszącym już na lotnisko, żeby wystartować w
niebezpieczny lot. Ta historia nie była jeszcze zamknięta. Podobnie jak w
prawdziwym życiu, mogły zajść różne przypadki; bohater mógł wziąć ster
spraw we własne ręce. Może Raula aresztują przed startem, może samochód
policyjny zatrzyma go w drodze na lotnisko. Może Raul zniknie w izbach tortur
kapitana Segury. Żadna wzmianka nie ukaże się w prasie. Wormold wówczas
musiałby ostrzec Londyn, że przerywa nadawanie wiadomości, bo kto wie,
czy tamci nie wymuszą z Raula zeznań. Aparat radiowy należy rozebrać po
nadaniu ostatniego komunikatu, cełuoidowe płytki zaś mieć pod ręką gotowe
na moment całopalenia... Albo może Raul odleci szczęśliwie i nigdy świat się
nie dowie, co właściwie stało się z lotnikiem nad górami Oriente. Jedno tylko
było w tej historii pewne: Raul nie przybędzie na Jamajkę i nie dostarczy
fotografii.
— O czym pan myśli? — spytała Beatrycze.
— Myślałem o Raulu.
Wiatr dął od Atlantyku. Zamek Moro sterczał nad przystanią jak
zapędzony burzą statek.
— Pan się niepokoi? — Oczywiście.
Jeżeli Raul wystartował o północy, będzie uzupełniał paliwo przed
samym świtem w Santiago, gdzie znajdzie życzliwych ludzi wśród załogi
lotniska, bo w prowincji Oriente wszyscy w głębi serca są rebeliantami.
Następnie doczeka godziny, gdy będzie dość już jasno na dokonanie zdjęć
fotograficznych, lecz jeszcze za wcześnie na patrole powietrzne, i rozpocznie
lot wywiadowczy nad górami i puszczą.
— Czy pił ostatnio?
— Przyrzekł mi nie pić. Trudno jednak przewidzieć.
— Biedny Raul.
— Biedny Raul.
— Niewiele użył na tym świecie, prawda? Powinien by pan zapoznać go
z Teresą.
Wormold spojrzał na nią badawczo, ale Beatrycze była, jak się zdawało,
bardzo zajęta langustą.
— To by była nieostrożność.
— Do diabła z ostrożnością — odparła.
Po kolacji wracali pieszo przez Avenida de Maceo chodnikiem od strony
lądu. Ani przechodniów, ani pojazdów nie było wiele w ten wieczór wilgotny i
wietrzny. Fale Atlantyku rozbijały się o podmurowany brzeg. Pył wodny
bryzgał przez całą szerokość ulicy nad poczwórną jezdnią i jak deszcz siekł
wyszczerbione filary kolumnady, pod którą szli. Chmury mknęły od wschodu,
a Wormold czuł, że jego także, jak całą Hawanę, nadżera powolna erozja.
Piętnaście lat, spory szmat czasu.
— Jedno z tych światełek tam, w górze, to może Raul. Jak bardzo musi
czuć się samotny.
— Mówi pan jak powieściopisarz — powiedziała Beatrycze.
Przystanął pod filarem i popatrzył na nią podejrzliwym, spłoszonym
spojrzeniem.
— Co pani przez to rozumie?
— Och, nic szczególnego. Czasem mam wrażenie, że pan traktuje
swoich agentów jak manekiny, jak bohaterów powieści. A przecież tam, w
górze, jest żywy człowiek.
— Niezbyt miła dla mnie uwaga.
— Niechże pan o niej zapomni. Proszę mi lepiej opowiedzieć o kimś, kto
pana naprawdę obchodzi. O swojej żonie. Proszę mi coś o niej opowiedzieć.
— Była bardzo ładna.
— Tęskni pan do niej?
— No, tak. Jeśli o niej myślę.
— A ja wcale nie tęsknię do Piotra.
— Piotr?
— Mój małżonek. Działacz UNESCO.
— W takim razie jest pani szczęśliwa. Jest pani wolna. — Spojrzał na
zegarek, potem na niebo. — Teraz powinien być nad Matanzas. Chyba, że go
coś zatrzymało.
— Pan mu wyznaczył taką marszrutę?
— Nie, sam wybiera sobie własną drogę.
— I sam wybiera jej koniec?
Coś w głosie Beatrycze — jakaś wroga nuta — znowu go spłoszyło.
Czyżby już zaczęła go podejrzewać? Przyspieszył kroku. Mijali bar „Carmen" i
klub „Cha Cha" — jaskrawe reklamy na starych okiennicach w
osiemnastowiecznej fasadzie. Z mrocznych wnętrz wyglądały śliczne twarze
Hiszpanek i Mulatek, ciemne oczy, czarne włosy, piękne uda oparte o kontuar
baru czekały na kogoś, kto mógł nadejść obryzgiwaną przez ocean ulicą. W
Hawanie żyło się jak w fabryce produkującej taśmowo ludzką piękność.
Wormold nie pragnął piękna. Przystanął pod latarnią i spojrzał prosto w
szczere oczy. Pragnął uczciwości.
— Dokąd idziemy?
— Nie wie pan? To nie zostało zaplanowane równie ściśle, jak lot
Raula?
— Szedłem po prostu przed siebie.
— Nie ma pan ochoty posiedzieć przy radioodbiorniku? Ruddy dyżuruje.
— Przed rankiem nie dostaniemy żadnych wiadomości.
— Nie przewiduje pan nocnego komunikatu... O katastrofie w Santiago?
Wormordowi wargi zaschły od soli i ze strachu. Był przekonany, że
Beatrycze domyśliła się całej prawdy. Czy oskarży go przed Hawthornem? Co
wtedy zrobią „tamci"? Nie mogli przedsięwziąć żadnych kroków prawnych, ale
Wormold obawiał się, że nie pozwolą mu już nigdy wrócić do Anglii. Pomyślał:
„Ona odleci najbliższym samolotem i życie znowu potoczy się tak, jak
przedtem". Ale tak było lepiej. Jego życie należało do Milly. Powiedział:
— Nie rozumiem, o co pani chodzi. — Olbrzymia fala roztrzaskała się o
mur Avenidy i wzbiła się w górę niby choinka osypana szronem z plastyku.
Opadła, ale zaraz drugie drzewo wyrosło nieco dalej, przy drodze do
„Nacionalu". — Pani przez cały wieczór jest dzisiaj taka dziwna. — Po co
odwlekać? Jeżeli gra musi już się skończyć, niech się to stanie jak najprędzej.
— Co miało znaczyć to pytanie?
— A więc nie będzie katastrofy na lotnisku ani po drodze?
— Skądże to mogę wiedzieć?
— Przez cały wieczór zachowywał się pan tak, jakby pan z góry wiedział. Nie
mówił pan o nim tak, jak się mówi o żywym człowieku. Układał pan elegię na
jego cześć, jak marny powieściopisarz przygotowujący końcowy efekt. —
Wiatr pchnął ich ku sobie. Beatrycze powiedziała:
— . Czy nie uprzykrzyła się panu myśl, że inni ludzie tak się narażają? I
po co? Dla gry z „Gazetki dla Chłopców"?
— Pani w tej grze bierze udział.
— Ale w nią nie wierzę tak jak Hawthorne — odparła z furią. — Wolę być
oszustką niż naiwnym podlotkiem czy sztubakiem. Dość chyba zarabia pan
na swoich odkurzaczach, żeby nie mieszać się do tych spraw.
— Nie dość. Jest przecież Milly.
— A gdyby Hawthorne nie natknął się na pana? Wormold zażartował
żałośnie.
— Może bym się ożenił po raz wtóry, dla pieniędzy.
— Czy pan chciałby się ożenić? — Beatrycze była niewzruszenie
poważna.
— Właściwie — odparł — sam nie wiem, czy bym chciał. Milly nie
uznałaby tego za małżeństwo, a nie wolno gorszyć własnego dziecka. Może
pójdziemy do domu i posłuchamy radia?
— Przecież pan nie oczekuje żadnych nowin? Tak pan przed chwilą
mówił.
Odpowiedział wymijająco.
— Nie oczekuję w ciągu trzech najbliższych godzin. Ale spodziewam się,
że on przed wylądowaniem nada jakąś wiadomość przez radio.
Najdziwniejsze, że Wormolda naprawdę ogarniał niepokój. Niemal
spodziewał się, że spod wietrznego nieba dotrze do niego jakaś wieść.
— Niech pan mi da słowo, że pan nie zorganizował z góry jakiegoś... no,
niczego.
Wykręcił się od odpowiedzi, odwracając się w stronę pałacu prezydenta;
okna były ciemne, bo prezydent tam nie nocował od czasu ostatniego
zamachu na jego życie. Ulicą szedł doktor Hasselbacher z głową spuszczoną,
żeby uniknąć bryzgów fal. Zapewne wracał do domu z baru „Wonder".
— Doktorze! — zawołał Wormold.
Stary doktor podniósł głowę. Przez sekundę Wormoldowi zdawało się,
że Hasselbacher zawróci bez słowa.
— Co się stało, doktorze?
— Ach, to pan. Właśnie o panu myślałem. O wilku mowa... — starał się
zbyć go żartem, ale Wormold mógłby przysiąc, że doktor naprawdę boi się
wilka.
— Przypomina sobie pan moją sekretarkę, panią Severn? — Pamiętam
urodzinowy wieczór i syfon. Co pan robi
tak późno na mieście, panie Wormold? — Byliśmy na kolacji... trochę
spacerowaliśmy... a pan?
— Tak samo.
Spod rozkołysanego, szerokiego nieba dobiegł spazmatyczny szum
silnika, najpierw rosnący, potem cichnący znowu, aż zagłuszyły go wiatr i
morze. Doktor Hasselbacher powiedział:
— Samolot z Santiago, ale bardzo dzisiaj spóźniony. W Oriente pewnie
zła pogoda.
— Pan doktor kogoś oczekuje? — spytał Wormold.
— Nie, nie. Nie oczekuję. Może by państwo zechcieli zajść do mnie?
Napijemy się. czegoś.
Przemoc dokonała swego i odeszła. Obrazy wisiały z powrotem na
miejscach, metalowe fotele stały półkolem niby onieśmieleni goście.
Mieszkanie uładzono jak nieboszczyka przed pogrzebem. Doktor
Hasselbacher nalał whisky do szklanek.
— Jak to ładnie, że ma pan teraz sekretarkę, panie Wormold —
powiedział. — A pamiętam, że jeszcze niedawno martwił się pan. Interesy
szły źle. Ten nowy model odkurzacza...
— Czasem wszystko się zmienia, nie wiadomo dlaczego.
Teraz dopiero zauważył fotografię młodego doktora Hasselbachera w
staroświeckim mundurze oficera z lat pierwszej wojny światowej; może ten
obrazek napastnicy również zerwali wtedy ze ściany?
— Nie wiedziałem, że pan był w wojsku, doktorze.
— Nie zdążyłem skończyć studiów medycznych, kiedy wybuchła wojna.
Leczenie ludzi po to, żeby tym prędzej zostali zabici, wydało mi się okropnie
głupim zajęciem. Chciałem raczej leczyć ich, żeby dłużej żyli.
— Kiedy pan wyjechał z Niemiec? — spytała Beatrycze.
— W 1934 roku. Mogę więc udowodnić swoją niewinność, jeśli chodzi o
sprawy, o których pani myśli!
— Wcale nie o tym myślałam.
— W takim razie przepraszam. Niech pani spyta Wormolda. Nie zawsze
byłem taki podejrzliwy. Może posłuchamy muzyki?
Puścił płytę z „Tristana". Wormold myślał o swojej żonie; była jeszcze
mniej rzeczywista niż Raul. Nie miała nic wspólnego z miłością ani ze
śmiercią, tylko z kobiecymi pismami, z brylantem w zaręczynowym
pierścionku, z pół-snem. Poprzez szerokość pokoju spojrzał na Beatrycze
Severn: ona należała do tego samego świata, co magiczny napój,
beznadziejna podróż z Irlandii, poddanie się w lesie. Nagle doktor
Hasselbacher wstał i wyrwał wtyczkę z kontaktu w ścianie.
— Państwo wybaczą. Oczekuję telefonu. Ta muzyka jest za głośna.
— Wezwanie do chorego?
— Niezupełnie. — Doktor znów nalał whisky.
— Czy pan wznowił swoje doświadczenia, panie doktorze?
— Nie. — Rozejrzał się bezradnie. — Przepraszam, nie ma już wody
sodowej.
— Lubię czystą whisky — powiedziała Beatrycze. Podeszła do półki
bibliotecznej. — Czyta pan coś prócz książek z zakresu medycyny?
— Bardzo mało. Heinego, Goethego. Niemieckich autorów. Pani zna
niemiecki?
— Nie. Ale pan ma także angielskie książki.
— To prezent od pacjenta zamiast honorarium. Niestety, nie
przeczytałem tego. Proszę, to pani whisky.
Odsunęła się od biblioteki i wzięła kieliszek do ręki.
— Czy to pana rodzinne miasto, panie doktorze? Patrzyła na kolorową
litografię w wiktoriańskim stylu, wiszącą obok wizerunku młodego kapitana
Hasselbachera.
— Tam się urodziłem. Tak. Małe miasteczko, stare mury, ruiny zamku.
— Odwiedziłam je przed wojną — powiedziała Beatrycze. — Ojciec
mnie tam zawiózł. To blisko Lipska prawda?
— Tak, proszę pani — rzekł doktor Hasselbacher przyglądając jej się
chłodno — blisko Lipska.
— Mam nadzieję, że Rosjanie nie zniszczyli miasteczka. W hallu
zadzwonił telefon. Doktor Hasselbacher zawahał
się na sekundę.
— Przepraszam panią — rzekł.
Wyszedł do hallu i zamknął za sobą drzwi.
— Na zachodzie czy na wschodzie — powiedziała Beat-rycze —
ojczyzna jest zawsze ojczyzną.
— Przypuszczam, że pani zechce o tym donieść Londynowi? Ale ja
znam doktora od piętnastu lat, on zresztą mieszka tu od dwudziestu lat z
górą. To zacny, stary człowiek, najlepszy przyjaciel...
Drzwi otworzyły się, wszedł doktor i powiedział:
— Bardzo mi przykro. Czuję się trochę niedobrze. Może państwo
przyjdą posłuchać muzyki któregoś innego wieczoru.
Usiadł ciężko, podniósł szklankę z whisky, ale odstawił ją zaraz z
powrotem. Pot wystąpił mu kropliście na czoło, co prawda noc była parna.
— Złe nowiny? — spytał Wormold.
— Tak.
— Czy mógłbym jakoś pomóc?
— Pan? — rzekł doktor Hasselbacher. — Nie. Pan nie może tu pomóc.
Ani też pani Severn.
— To pacjent?
Doktor potrząsnął przecząco głową. Wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł
czoło.
— A któż nie jest pacjentem?
— Lepiej pójdziemy już sobie.
— Tak, niech państwo idą. Potwierdza się, co mówiłem; doktor powinien
mieć możność leczenia ludzi po to, żeby dłużej żyli.
— Nie rozumiem.
— Czy nigdy nie istniał pokój? — spytał doktor Hasselbacher. —
Wybaczcie państwo. Mówi się, że lekarze oswajają się ze śmiercią. Ale ja nie
jestem dobrym lekarzem.
— Kto umarł?
— Zdarzył się wypadek — rzekł doktor Hasselbacher. — Po prostu
wypadek. Nic innego. Samochód rozbił się na szosie w pobliżu lotniska.
Pewien młody człowiek... — z wściekłością dokończył: — Zawsze przecież
zdarzają się wypadki, zawsze i wszędzie. To musi być z pewnością wypadek.
On zbyt chętnie zaglądał do kieliszka.
Beatrycze spytała:
— Czy może miał na imię Raul?
— Tak — odparł doktor Hasselbacher. — Raul.
Część IV
Rozdział pierwszy
1
Wormold otworzył kluczem drzwi. W świetle latarni, palącej się po
drugiej stronie ulicy, zamajaczyły odkurzacze rozstawione w krąg niby
grobowce. Wormold ruszył ku schodom.
— Uwaga! — szepnęła Beatrycze. — Zdaje mi się, że coś
słyszę...
Były to pierwsze słowa, które padły między nimi od chwili, gdy zamknęli
za sobą drzwi mieszkania doktora Hasselbachera.
— Co takiego?
Beatrycze wyciągnęła rękę i chwyciła z kontuaru jakąś metalową część
odkurzacza; trzymając ją niby maczugę, powiedziała:
— Boję się.
„Na pewno mniej niż ja'" — pomyślał. Czy można piórem powołać
ludzkie istoty do życia? I do jakiego życia? Czy Szekspir czekał w gospodzie
na wieść o śmierci Duncana? Czy słyszał pukanie do drzwi swojej sypialni,
kiedy skończył pisać „Makbeta"? Zatrzymując się w sklepie, Wormold zanucił,
zęby dodać sobie ducha:
I że ziemia jest kulą...
Mój obłęd wszystkich dziwi.
— Cicho! — powiedziała Beatrycze. — Ktoś poruszył się tam na piętrze.
Wormold pomyślał, że boi się tylko tworów własnej wyobraźni, a nie
żywych ludzi, pod którymi trzeszczy podłoga. Wbiegł na górę i nagle cień jakiś
zastąpił mu drogę. Miał ochotę krzyknąć głośno, wywołać wszystkie urojone
postacie naraz i pozbyć się za jednym zamachem Teresy, pierwszego
mechanika, profesora i inżyniera.
— Jak późno tatuś wraca — odezwał się głos Milly. To ona stała w
korytarzu między łazienką a swoją sypialnią.
— Byliśmy na spacerze.
— Tatuś przyprowadził ją do domu? — spytała Milly. — Dlaczego?
Beatrycze ostrożnie wspięła się po schodach dzierżąc zaimprowizowaną
maczugę w pogotowiu.
— Czy Ruddy nie śpi?
— Chyba śpi.
— Gdyby odebrał jakąś wiadomość — powiedziała Beatrycze — z
pewnością czekałby na pana.
Jeśli twory wyobraźni miały w sobie dość życia, żeby umierać, były też
pewnie dość rzeczywiste, żeby nadsyłać komunikaty. Wormold otworzył drzwi
do swojego gabinetu. Ruddy poruszył się.
— Były jakieś wiadomości, Ruddy?
— Nie.
— Ominęła was sensacja — powiedziała Milly.
— Jaka sensacja?
— Policja szalała po całym mieście. Czy nie słyszeliście syren?
Myślałam, że wybuchła rewolucja, więc zatelefonowałam do kapitana Segura.
— No i co?
— Ktoś usiłował zamordować kogoś wychodzącego z Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych. Wziął go pewnie za ministra, ale to nie był minister.
Strzelił z okna samochodu i zwiał.
— Kto to był?
— Jeszcze go nie złapali.
— Pytam o tego drugiego... ofiarę zamachu?
— Nikt z ważnych osobistości. Tyle tylko, że podobny do ministra. Gdzie
jedliście kolację?
— W „Victorii".
— Pewnie faszerowaną langustę?
— Tak.
— Strasznie się cieszę, że tatuś nie jest podobny do prezydenta.
Kapitan Segura opowiadał, że biedny doktor Ci-fuentes miał ze strachu mokre
spodnie, a potem upił się w Country Clubie.
— Doktor Cifuentes?
— Wie tatuś, ten inżynier. — To do niego strzelali?
— Mówiłam przecież, że to była pomyłka.
— Siądźmy gdzieś — rzekła Beatrycze. Przemówiła w imieniu swoim i
Wormolda.
— Może w jadalni — zaproponował.
— Nie chcę twardego krzesła. Chcę siąść na czymś miękkim. Możliwe,
że będę płakała.
— No, jeżeli pani nie ma nic przeciw sypialni — powiedział niepewnie,
patrząc na Milly.
— Pani znała doktora Cifuentes? — spytała Milly współczującym tonem.
— Nie. Wiem tylko, że jest pąchaty.
— Co to znaczy, pąchaty?
— Ojciec pani wytłumaczył mi, że to gwarowa tutejsza nazwa zeza.
— Tak pani powiedział? Biedny tatuś — rzekła Milly. — Więc aż tak z
nim źle!
— Słuchaj, Milly, może byś położyła się do łóżka, dobrze? My z
Beatrycze mamy jeszcze trochę roboty na dziś.
— Roboty?
— Tak, roboty.
— Okropnie późna pora na pracę.
— Dostanę wynagrodzenie za godziny dodatkowe — rzekła Beatrycze.
— Czy pani chce gruntownie zaznajomić się z odkurzaczami? — spytała
Milly. — To, co pani trzyma w ręku, nazywa się rozpylacz.
— Czyżby? Chwyciłam to na chybił trafił, na wypadek, gdyby trzeba było
kogoś kropnąć.
— Rozpylacz niezbyt się do tego nadaje — objaśniła Milly. — Ma rurę
teleskopową.
— No to co z tego?
— Może się w nieodpowiednim momencie nagle skurczyć.
— Proszę cię, Milly — rzekł Wormold. — Dochodzi druga godzina.
— Nie martw się, tatusiu. Już idę. Pomodlę się za doktora Cifuentes. To
nie żarty, taki strzał. Kula przebiła mur na wylot. Pomyśl, co by to było, gdyby
trafiła w niego!
— Pomódl się, Milly, także za człowieka imieniem Raul — powiedziała
Beatrycze. — Jego trafili.
Wormold położył się na wznak na łóżku i przymknął oczy.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł. — Nic a nic. To przypadkowy zbieg
okoliczności. Nie może być nic innego.
— Tamci... kimkolwiek są... zaczynają działać brutalnie.
— Ale dlaczego?
— Szpiegostwo to niebezpieczny zawód.
— Przecież Cifuentes wcale nie... Chciałem powiedzieć, że nie odgrywał
ważnej roli.
— Instalacje wojskowe w Oriente odgrywają ważną rolę. Pańscy agenci
jakoś wpadają jeden po drugim. Ciekawa jestem, jak się to dzieje. Sądzę, że
powinien pan ostrzec profesora Sancheza i tę dziewczynę.
— Jaką dziewczynę?
— Nagą tancerkę.
— Jak to zrobić? — Nie mógł jej wyjaśnić, że nie ma żadnych agentów,
że w życiu nie zetknął się ani z Cifuente-sem, ani z Sanchezem, że ani
Teresa, ani Raul nie istnieli nigdy. Raul ożył tylko po to, by zginąć.
— Jak Milly nazwała ten przyrząd?
— To rozpylacz.
— Gdzieś, kiedyś, widziałam coś bardzo podobnego.
— Z pewnością. Większość odkurzaczy jest w to zaopatrzona.
Wyjął jej z ręki rozpylacz. Na próżno usiłował sobie przypomnieć, czy
włączył go między rysunki przesłane Hawthorne'owi.
— Co teraz począć?
— Myślę, że pańscy ludzie powinni na jakiś czas się ukryć. Nie tutaj
oczywiście. Za wielki byłby ścisk, no i niebezpiecznie. Gdzie się obraca ten
pański pierwszy mechanik? Czy nie mógłby ich przemycić na pokład swojego
statku?
— Jest na morzu, w drodze do Cienfuegos.
— Zresztą on pewnie już także spalony — powiedziała z namysłem. —
Ciekawe, dlaczego pozwolili panu i mnie wrócić tu spokojnie.
— O czym pani mówi?
— Łatwo było zastrzelić nas tam, na wybrzeżu. Może oni nas chcą użyć
jako przynęty. Oczywiście, jeżeli przynęta okazuje się nieprzydatna, wyrzuca
się ją.
— Ależ pani dziś ponuro przemawia.
— O, nie. Po prostu wróciliśmy w krainę „Gazetki dla
Chłopców". Może pan zresztą uważać się za szczęśliwca.
— Dlaczego?
— Mogłaby to być kraina takiego tygodnika, jak „Sunday Mirror". Świat
kształtuje się w naszej epoce według popularnych czasopism. Mój mąż
wyszedł żywcem z „En-countera". Trzeba teraz rozstrzygnąć pytanie, do jakiej
gazety należą tamci.
— Tamci?
— Przypuśćmy, że są także z „Gazetki dla Chłopców". Czy to agenci
Rosji, Niemiec, Ameryki? Najprawdopodobniej — Kuby. Te betonowe
fundamenty muszą być finansowane przez rząd, prawda? Biedny Raul. Mam
nadzieję, że zginął na miejscu.
Wormolda ogarnęła pokusa, żeby jej wyznać całą prawdę; ale jaka była
cała prawda? Sam już tego nie wiedział. Raul został zabity. Tak powiedział
Hasselbacher.
— Zacznijmy od „Shanghai Theatre" — oznajmiła Bea-trycze. — Chyba
jeszcze będzie otwarty?
— Nie skończył się pewnie drugi spektakl.
— Jeżeli policja nas nie ubiegła. Rzecz jasna, że przeciw inżynierowi
Cifuentes nie użyli policji. Zbyt ważna osobistość. Mordując trzeba unikać
skandalu.
— Nie widziałem tego dotychczas w takim świetle. Beatrycze zgasiła
lampę przy łóżku i podeszła do okna. — Nie ma tu kuchennego wyjścia? —
spytała.
— Nie ma.
— Trzeba to będzie zmienić — powiedziała lekko, jakby między innymi
była też budowniczym. — Czy pan zna kulawego Murzyna?
— Jest taki jeden, Joe.
— Przechodzi wolniutko ulicą.
— Joe sprzedaje pornograficzne pocztówki. Teraz wraca po prostu do
domu.
— Oczywiście, za bardzo utyka, żeby mogli go użyć do tropienia pana.
Ale może służy im jako łącznik. W każdym razie musimy zaryzykować. Jasne,
że dzisiaj robią w mieście czystkę. Przede wszystkim ratujmy kobiety i dzieci.
Profesor zaczeka.
— Ależ ja nigdy nie widziałem się z Teresą w teatrze. Prawdopodobnie
występuje tam pod innym nazwiskiem.
— Chyba ją pan pozna, nawet bez sukni, co? Chociaż zdaje się, że
nago jesteśmy wszystkie podobne do siebie jak Japończycy.
— Uważam, że pani tam chodzić nie powinna. — Muszę. Jeżeli złapią
jedno z nas, drugie może zdoła przeprowadzić operację do końca.
— Widzi pani, ten „Shanghai" nie jest instytucją z „Gazetki dla
Chłopców".
— Podobnie jak małżeństwo — odparła Beatryczę — i to nawet w
UNESCO.
2
„Shanghai" mieścił się w ciasnej uliczce za Zanja, oddzielony od
chodnika barierą. Plakat zapowiadał „Posiciones", a bilety, nie wiadomo
dlaczego, sprzedawano przed wejściem, na chodniku. Może zabrakło miejsca
na kasę, ponieważ cały hali zajmowała pornograficzna księgarnia
dostarczająca amatorom rozrywki na czas antraktów. Czarni uliczni
naganiacze przyglądali się Wormoldowi i Beatrycze z zaciekawieniem. Nie
widywali tu zazwyczaj europejskich kobiet.
— Czuję się bardzo daleko od domu — powiedziała Beatrycze.
Wszystkie miejsca kosztowały jednakowo: peso dwadzieścia pięć — i w
dużej sali niewiele ich pozostało wolnych. Portier, który im wskazał drogę,
zaproponował Wormoldowi paczkę pornograficznych pocztówek za peso.
Kiedy Wormold odmówił, portier wyciągnął z kieszeni inną serię.
— Niech pan kupi, jeśli pan ma ochotę — rzekła Beatrycze. — Gdyby to
pana krępowało, będę patrzała wyłącznie na przedstawienie.
— Nie ma wielkiej różnicy — odparł Wormold — między
przedstawieniem a tymi pocztówkami.
Portier spytał, czy pani nie życzy sobie papierosów z marihuany.
— Nein, danke — odpowiedziała Beatrycze, której pomyliły się obce
języki.
Po obu stronach sceny plakaty zachwalały nocne lokale w sąsiedztwie i
piękne dziewczęta. Ogłoszenie po hiszpańsku i kiepską angielszczyzną
prosiło publiczność o nie zaczepianie tancerek.
— Która z nich jest Teresa? — zapytała Beatrycze.
— Zdaje się, że ta gruba, w masce — powiedział na chybił trafił
Wormold.
Gruba tancerka właśnie schodziła ze sceny kołysząc ogromnymi nagimi
pośladkami, a widzowie klaskali i gwizdali. Potem światła pogasły i
spuszczono ekran. Zaczął się film, z początku dość niewinny. Na tle leśnego
krajobrazu ukazał się cyklista, zepsuł mu się rower, nastąpiło przypadkowe
spotkanie, dżentelmen uchylił słomkowego kapelusza; obraz migotał i był
zamazany.
Beatrycze siedziała w milczeniu. Dziwnie poufny nastrój złączył ich, gdy
tak oboje patrzyli na ten czarno-biały schemat miłości. Podobne ruchy ciała
znaczyły dla nich niegdyś więcej niż wszystko, co może ofiarować świat. Akt
rozpusty i akt miłości jest identyczny, tego nie można sfałszować tak jak
uczuć.
Światła się zapaliły. Siedzieli chwilę bez słowa.
— Wargi mi zaschły — rzekł Wormold.
— Mnie też zabrakło śliny. Czy nie moglibyśmy teraz iść za scenę do
Teresy?
— Zaraz będzie drugi film, a potem znów występ tancerek.
— Nie wytrzymam drugiego filmu — powiedziała Beatrycze.
— Nie wpuszczą nas za kulisy, póki nie skończy się spektakl.
— Możemy poczekać na ulicy. Przynajmniej w ten sposób upewnimy
się, czy nie jesteśmy śledzeni.
Wyszli, gdy zaczynał się drugi film. Nikt prócz nich nie opuścił sali, a
więc jeżeli ktoś ich tropił, musiał czatować przed teatrem, wśród szoferów
taksówek i stręczycieli, nikt jednak nie wyglądał na kandydata odpowiedniego
do tej roli. Jakiś mężczyzna spał oparty o słup latarni, z biletem loteryjnym
zawieszonym na bakier u szyi. Wormoldowi przypomniała się pamiętna noc,
kiedy spotkał doktora Hasselbachera. To owej nocy poznał nowe
zastosowanie „Opowieści z Szekspira" Lamba. Biedny Hasselbacher był
bardzo pijany. Wormold przypomniał sobie, że gdy po wizycie u Hawthorne'a
zszedł do hallu, zastał tam doktora zupełnie oklapłego w fotelu. Zwrócił się do
Beatrycze z pytaniem:
— Czy łatwo jest rozszyfrować tekst, jeżeli się ma w ręku książkę, która
stanowi klucz?
— Dla fachowca to nic trudnego — powiedziała. — Wystarczy trochę
cierpliwości. — Podeszła do sprzedawcy losów i poprawiła mu numer na szyi.
Nie obudził się wcale. — Trudno odczytać numer, jak wisi tak krzywo.
Czy miał Lamba pod pachą, w kieszeni, czy też w teczce? Czy odłożył
książkę, pomagając doktorowi wstać? Nie pamiętał, a podejrzenia tego
rodzaju były nieszlachetne.
— Uderzył mnie pewien zbieg okoliczności — powiedziała Beatrycze. —
Doktor Hasselbacher czyta „Opowieści" Lamba. W tym samym co pan
wydaniu.
Czyżby gruntowne przeszkolenie zawodowe obejmowało również
telepatię?
— Widziała pani tę książkę w jego mieszkaniu?
— Tak.
— Ależ byłby ją ukrył — argumentował Wormold — gdyby coś w tym
tkwiło.
— Może chciał pana ostrzec. Pamięta pan, sprowadził nas wtedy do
siebie. Zawiadomił o wypadku Raula.
— Nie mógł z góry wiedzieć, że nas spotka.
— Czy pan jest tego pewny?
Chciał krzyknąć, że nie ma w tym źdźbła sensu, że Raul nigdy nie istniał,
że nie istnieje Teresa, ale opamiętał się; jeśli to powie, Beatrycze spakuje
manatki i wyjedzie, a wtedy wszystko straci sens.
— Publiczność już wychodzi — powiedziała Beatrycze. Znaleźli boczne
drzwi prowadzące do ogromnej wspólnej
garderoby. Korytarzyk oświetlała mała żarówka, zmęczona najwidoczniej
świeceniem od zbyt już wielu dni i nocy. Przejście zagradzały skrzynie na
śmiecie, a Murzyn, uzbrojony w szczotkę, zamiatał kłęby waty, poplamionej
pudrem i szminką, oraz inne podejrzane szczątki; pachniało tu landrynkami.
Mogło okazać się w końcu, że nie ma w tym lokalu żadnej osoby imieniem
Teresa, ale Wormold żałował, że wybrał tak popularną patronkę. Pchnął
jakieś drzwi i ujrzeli jakby obraz średniowiecznego piekła, pełnego dymu i
nagich kobiet. Odezwał się do Beatrycze:
— Czy nie byłoby lepiej, gdyby pani poszła do domu?
— To nie ja, ale pan potrzebuje tutaj opieki — odparła.
Nikt na nich nie zwrócił uwagi. Gruba tancerka, z maską zawieszoną na
jednym uchu i jedną stopą opartą o krzesło, wychylała właśnie szklankę wina.
Inna, bardzo chuda, z żebrami sterczącymi jak klawisze fortepianu, naciągała
pończochy. Piersi falowały, pośladki wypinały się, na pół wypalone papierosy
dymiły na spodeczkach od filiżanek; powietrze było gęste od zapachu palącej
się bibułki. Jakiś mężczyzna stał na drabince ze śrubokrętem w ręku i coś
majstrował.
— Gdzie ona jest? — spytała Beatrycze.
— Chyba jej tu nie ma. Może zachorowała albo gdzieś wyszła ze swoim
kochankiem.
Owionął ich ciepły powiew: w pobliżu któraś z dziewcząt wkładała
suknię. Drobny pył pudru opadał jak popiół.
— Niech pan spróbuje wywołać ją po imieniu. Krzyknął bez zapału: —
Teresa! — Nikt się na to nie
odezwał. Powtórzył próbę, a wtedy mężczyzna ze śrubokrętem spojrzał
na niego z wysokości drabiny.
— Pasa algo? — spytał.
Wormold odpowiedział po hiszpańsku, że szuka dziewczyny, która ma
na imię Teresa. Tamten wyraził nadzieję, że Maria zaspokoi również wszelkie
wymagania. Śrubokrętem wskazał grubą tancerkę.
— Co on mówi?
— Nie zna, jak się zdaje, Teresy.
Mężczyzna ze śrubokrętem siadł na szczycie drabiny i rozpoczął dłuższe
przemówienie. Powiedział, że lepszej dziewczyny niż Maria nie znajdą w całej
Hawanie. Maria waży sto kilo — bez ubrania.
— Teresy najwidoczniej tu nie ma — wyjaśnił z ulgą Wormold.
— Teresa! Teresa! Czego pan chce od Teresy?
— No właśnie. Czego pan chce ode mnie? — spytała chuda tancerka
wysuwając się naprzód z pończochą w ręku. Miała piersi drobne jak gruszki.
— A kto ty jesteś?
— Soy Teresa. Beatrycze powiedziała:
— Więc to jest Teresa? Mówił pan, że ona jest gruba, jak tamta dziewczyna w
masce.
— Nie, nie — odparł Wormold. — To nie Teresa. To siostra Teresy. Soy
* znaczy siostra. Poślę przez nią wiadomość Teresie.
Ujął chude ramię dziewczyny i odciągnął ją trochę na bok. Usiłował jej
po hiszpańsku wytłumaczyć, że musi zachować wielką ostrożność.
— Kto pan jest? Nic nie rozumiem.
— Zaszła pomyłka. To długa historia. Pewni ludzie będą, być może,
próbowali cię skrzywdzić. Proszę cię, posiedź kilka dni w domu. Nie
przychodź do teatru.
— Ależ muszę tu przychodzić. Tutaj spotykam klientów. Wormold
wyciągnął plik pieniędzy.
— Masz rodzinę? — spytał.
— Matkę tylko.
— Idź do niej.
— Matka przecież mieszka w Cienfuegos.
— Tych pieniędzy starczy ci na podróż.
Teraz wszyscy przysłuchiwali się z zainteresowaniem. Cisnęli się
dokoła. Mężczyzna ze śrubokrętem zlazł z drabiny. Wormold dostrzegł poza
kręgiem ciekawych Beatry-cze, która przysuwała się jak najbliżej i usiłowała
zrozumieć, o czym tych dwoje mówi. Mężczyzna ze śrubokrętem powiedział:
— Ta dziewczyna należy do Pedra. Nie może pan jej tak zabrać stąd.
Musi pan najpierw pogadać z nim.
— Wcale nie chcę jechać do Cienfuegos — powiedziała tancerka.
— Będziesz tam bezpieczna.
Dziewczyna zwróciła się do mężczyzny ze śrubokrętem.
— Ten gość mnie straszy. Nie wiem, czego ode mnie chce. — Pokazała
banknoty. — To przecież za dużo, tyle pieniędzy. Ja jestem porządna
dziewczyna.
— Od przybytku głowa nie boli — stwierdziła z powagą tłusta koleżanka.
— Gdzie się podział twój Pedro? — spytał mężczyzna.
— Zachorował. Dlaczego ten gość wpycha mi taką kupę forsy? Ja
jestem porządna dziewczyna. Wiesz dobrze, nie biorę więcej niż piętnaście
pesos. Nie naciągam klientów.
— Im chudszy kundel, tym więcej ma pcheł — powiedziała tłusta. Miała,
jak się zdawało, na każdą okazję przysłowie w zanadrzu.
— Co się dzieje? — spytała Beatrycze. Ktoś syknął: — Pst! Pst!
To Murzyn zamiatający korytarz ostrzegł: — Policja!
— Diabli nadali! — zaklął Wormold. — Ale to rozstrzyga sprawę, muszę
cię stąd wyciągnąć.
Nikt zresztą nie zdradzał zbytniego niepokoju. Gruba kobieta wysączyła
do dna wino i włożyła majtki; dziewczyna zwana Teresą wciągnęła drugą
pończochę.
— Mniejsza o mnie — rzekła Beatrycze — ale ją musi pan stąd
wyprowadzić.
— Czego tu szuka policja? — spytał Wormold mężczyzny na drabinie.
— Dziewczyn — odparł cynicznie.
— Tę dziewczynę chcę wyprowadzić — rzekł Wormold. — Czy nie ma
jakiegoś bocznego wyjścia?
— Kiedy ma się do czynienia z policją, zawsze jest wyjście.
— Gdzie?
— Masz pan pięćdziesiąt pesos na zbyciu?
— Mam.
— Daj mu je pan. Ej, Miguel! — zawołał na Murzyna. — Powiedz im,
żeby się zdrzemnęli na trzy minuty. A teraz, kto wybiera wolność?
— Ja tam wolę komisariat — oświadczyła gruba kobieta. — Tylko trzeba
się przyzwoicie ubrać — i zapięła biustonosz.
— Chodź ze mną — powiedział Wormold do Teresy.
— Ale dlaczego?
— Nie rozumiesz. Oni ciebie szukają.'
— Wątpię — wtrącił się mężczyzna ze śrubokrętem. — Za chuda. Niech
się pan pospieszy. Pięćdziesiąt pesos nie starczy na wieki.
— Masz, włóż mój płaszcz — powiedziała Beatrycze. Otuliła płaszczem
ramiona dziewczyny, która miała na sobie pończochy, lecz nic ponadto.
— Kiedy ja chcę zostać — upierała się dziewczyna. Mężczyzna ze
śrubokrętem trzepnął ją po pośladku
i szturchnął w bok.
— Wzięłaś pieniądze — rzekł. — Idź z gościem. Wprowadził ich do
małej obskurnej ubikacji, a stamtąd
wypchnął przez okno. Znaleźli się na ulicy. Policjant stojący na straży
przed teatrem ostentacyjnie odwrócił głowę.
Jeden ze stręczycieli gwizdnął i wskazał samochód Wormolda.
Dziewczyna powtórzyła swoje: „Ja chcę zostać" — ale Beatrycze pchnęła ją
na tylne siedzenie wozu i sama wsiadła za nią.
— Będę wrzeszczeć — ostrzegła dziewczyna i wytknęła głowę przez
okno.
— Nie bądź idiotką — rzekła Beatrycze wciągając ją do wnętrza.
Samochód ruszył.
Dziewczyna krzyknęła, ale bez przekonania. Policjant, odwrócony
plecami, patrzał w przeciwną stronę. Pięćdziesiąt pesos widocznie wciąż
jeszcze działało skutecznie. Skręcili w prawo, ku wybrzeżu. Dziewczyna, nie
mając teraz już wyboru, zawinęła się skromnie w płaszcz i oparła wygodnie o
poduszki. Powiedziała:
— Hay mucha corriente.
— Co ona mówi?
— Skarży się na przeciąg — rzekł Wormold.
— Niewdzięczna istota. Gdzie jest jej siostra?
— Z dyrektorem Poczt i Telegrafów w Cienfuegos. Oczywiście mógłbym
ją tam odwieźć. Będziemy w sam raz na pierwsze śniadanie. Ale jest przecież
Milly.
— Jest ktoś więcej prócz Milly. Zapomniał pan o profesorze Sanchez.
— Sanchez może zaczekać.
— Tamci, kimkolwiek są, szybko działają. — Nie wiem, gdzie mieszka
Sanchez.
— Ja wiem. Zajrzałam do spisu członków Country Clubu, nim wyszliśmy
z domu.
— Pani z tą dziewczyną zostanie w domu i tam na mnie zaczeka.
Wyjechali na bulwar nadbrzeżny. — Teraz w lewo — powiedziała
Beatrycze.
— Odwożę panią do domu.
— Lepiej trzymać się razem.
— Milly...
— Nie chce pan chyba jej skompromitować, co?
Wormold, choć niechętnie, ale skręcił w lewo.
— Dokąd?
— Do Vedado — powiedziała Beatrycze.
3
Drapacze nowoczesnej dzielnicy sterczały przed nimi w blasku księżyca
niby sople lodu. Ogromne litery H. H. jaśniały na niebie jak monogram
wyhaftowany na kieszonce pidżamy Hawthorne'a, ale i w tym wypadku nie
oznajmiały królewskiego majestatu, lecz tylko reklamowały koncern hotelowy
Hiltona. Wiatr szarpał samochodem, a rozpylone fale bryzgały nad jezdnią i
zasnuwały mgiełką szyby od strony oceanu. Upalna noc miała smak soli.
Wor-mold skręcił oddalając się od morza. Dziewczyna powiedziała:
— Hace demasiado calor.
— Co ona mówi?
— Że bardzo gorąco.
— Wymagająca osoba — rzekła Beatrycze. — Może opuścimy szybę?
— A jeśli znów zacznie krzyczeć?
— To ją trzepnę.
Byli w nowej części Vedado, wśród małych kremowo-białych domów
bogaczy. Im większy majątek, tym mniejsza była ilość pięter. Tylko milioner
mógł pozwolić sobie na zajęcie pod willę parceli, na której zmieściłby się
drapacz. Kiedy Beatrycze otworzyła okno, poczuli zapach kwiatów. Kazała
Wormoldowi zatrzymać wóz przed bramą w białym murze.
— W patio się pali. Tu chyba wszystko w porządku. Popilnuję pańskiego
cennego kąska, a pan niech tymczasem pójdzie do profesora.
— Bogaty człowiek, jak na profesora.
— Ale nie za bogaty, żeby żądać zwrotu wydatków, sądząc z pańskich
rachunków.
— Niech pani mi da kilka minut czasu. Proszę się stąd nie ruszać.
— Czy wyobraża pan sobie, że umknę? Radzę panu pospieszyć się
teraz. Jak dotąd tamci zdobyli jeden punkt na trzy, niewiele zresztą brakowało
do drugiego.
Pchnął lekko żelazną furtkę. Nie była zamknięta na klucz. Znalazł się w
bardzo głupiej sytuacji. Jak wytłumaczy swoją wizytę? „Pan, nic o tym nie
wiedząc, jest moim agentem. Grozi panu niebezpieczeństwo. Musi się pan
ukryć."
Nie miał nawet pojęcia, jaką dziedziną nauki zajmuje się Sanchez.
Krótka alejka między dwiema palmami prowadziła do drugiej furtki, za
którą leżało małe, oświetlone patio. Gramofon grał cichutko, a dwie przytulone
do siebie twarzami postacie obracały się milcząc w takt muzyki. Kiedy Wor-
mold utykając minął drugą furtkę, zadźwięczał ukryty dzwonek alarmowy.
Tańczący zatrzymali się w miejscu. Mężczyzna wyszedł na ścieżkę
zastępując drogę Wormol-dowi.
— Kto tam?
— Pan profesor Sanchez?
— Tak.
Spotkali się w kręgu światła. Profesor, w białym smokingu, miał białe
włosy i na brodzie białą szczecinę, która zdążyła odrosnąć po rannym
goleniu; w ręku trzymał rewolwer wymierzony prosto w Wormolda. Wormold
stwierdził, że kobieta, którą osłania profesor, jest bardzo młoda i bardzo
ładna. Schyliła się i zatrzymała gramofon.
— Przepraszam, że pozwoliłem sobie odwiedzić pana o tak późnej
godzinie — rzekł Wormold. Nie miał pojęcia od czego zacząć, a rewolwer
denerwował go. Profesorowie nie powinni nosić przy sobie broni palnej.
— Daruje pan, ale nie przypominam sobie pańskiej twarzy. — Profesor
mówił tonem grzecznym, ale lufa rewolweru wciąż celowała w brzuch
Wormolda.
— Nie może pan sobie mnie przypominać. Chyba, że pan ma
odkurzacz.
— Odkurzacz? Prawdopodobnie mam. Dlaczego pan o tym mówi? Moja
żona będzie wiedziała na pewno.
Młoda kobieta podeszła z głębi patio i stanęła obok nich. Była boso.
Pantofle jej stały pod gramofonem, jak dwie pułapki na myszy.
— Czego on chce? — spytała nieuprzejmie.
— Przepraszam, że niepokoję panią, seniora Sanchez.
— Powiedz mu, że nie jestem seniora Sanchez — rzekła młoda kobieta.
— Temu panu chodzi o jakiś odkurzacz — wyjaśnił profesor. — Jak
myślisz, może Maria przed wyjazdem...
— Ale dlaczego zjawia się o pierwszej po północy?
— Pan daruje — rzekł profesor z zakłopotaniem — pora jest
rzeczywiście niezwykła. — Opuścił nieco lufę rewolweru. — Na ogół nie
oczekuje się o tej godzinie gości...
— A jednak pan, zdaje się, kogoś oczekiwał.
— Ach, to! Prosta ostrożność. Mam, widzi pan, parę cennych Renpirów.
— On tu nie przyszedł po obrazy. To Maria go nasłała. Pan jest
szpiegiem, prawda — spytała wzburzona młoda kobieta.
— No, w pewnym sensie, tak.
Młoda kobieta załkała głośno, bijąc się pięściami po smukłych udach. Na
jej rękach zadzwoniły i zalśniły bransolety.
— Cicho, kochanie, cicho. Z pewnością rzecz się wyjaśni.
— Ona zazdrości nam szczęścia — powiedziała młoda kobieta. —
Najpierw przysyła kardynała, a teraz tego człowieka... Czy pan jest księdzem?
— spytała.
— Kochanie, to na pewno nie ksiądz. Popatrz na jego ubranie.
— Ty co prawda jesteś profesorem porównawczego wychowania —
powiedziała młoda kobieta. — Ale pierwszy lepszy może cię nabrać. Czy pan
jest księdzem? — powtórzyła pytanie.
— Nie.
— A kim pan jest?
— Właściwie handluję odkurzaczami.
— Przyznał się pan, że jest szpiegiem. — Tak. W pewnym sensie,
chyba tak. — Po co pan tu przyszedł?
— Żeby ostrzec pana profesora.
Młoda kobieta zawyła dziwnym psim skowytem. — Widzisz —
powiedziała do profesora — ona teraz nam grozi. Najpierw kardynał, a dziś
znowu...
— Kardynał po prostu spełnił swój obowiązek. Bądź co bądź jest
kuzynem Marii.
— Ty się go boisz. Chcesz mnie porzucić.
— Kochanie, wiesz przecież, że to nieprawda. — Zwrócił się do
Wormolda: — Gdzie teraz przebywa Maria?
— Nie wiem.
— Kiedy widział się pan z nią ostatnio?
— Nigdy w życiu jej nie widziałem.
— Pan sam sobie zaprzecza.
— Łże jak pies — powiedziała młoda kobieta.
— Nie wiadomo jeszcze, kochanie. Pewnie jest na służbie którejś
agencji. Lepiej siądźmy sobie i posłuchajmy spokojnie, co ten pan ma do
powiedzenia. W gniewie zawsze łatwo o fałszywy krok. Ten pan spełnia swój
obowiązek... czego nie można powiedzieć o nas.
Profesor cofnął się w głąb patio. Rewolwer schował do kieszeni. Młoda
kobieta poczekała, póki Wormold nie poszedł w ślad za gospodarzem, i
dopiero wtedy ruszyła się z miejsca zamykając pochód jak pasterski pies.
Wormold był niemal przygotowany, że ugryzie go w łydkę. Pomyślał: „Jeżeli
nie powiem wszystkiego zaraz, nigdy się na to nie zdobędę".
— Proszę, niech pan usiądzie — rzekł profesor. Co u licha znaczy
„porównawcze wychowanie"? — pomyślał Wormold. — Napije się pan
czegoś?
— Niech się pan nie trudzi.
— Nie pije pan w czasie pełnienia obowiązków, co?
— Obowiązki! — powiedziała młoda kobieta. — Mówisz do niego jak do
człowieka. Jakie on tam zna obowiązki? Chyba wobec swoich podłych
pracodawców.
— Przyszedłem ostrzec pana, że policja...
— Niechże pan da spokój — przerwał mu profesor. — Cudzołóstwo nie
jest przestępstwem. O ile wiem, nigdy za przestępstwo nie było poczytywane,
chyba w koloniach amerykańskich w XVII wieku. No i w prawie Mojżeszowym,
oczywiście.
— Cudzołóstwo nic tu nie ma do rzeczy — powiedziała młoda kobieta.
— Jej wcale nie o to chodzi, że z sobą śpimy, tylko o to, że przebywamy z
sobą.
— Jedno z drugim idzie w parze — powiedział profesor — chyba że
masz na myśli Nowy Testament. Cudzołóstwo w głębi serca.
— A ty nie masz serca, jeżeli nie wyrzucasz tego człowieka za drzwi.
Siedzimy tu i rozmawiamy, jakbyśmy byli starym małżeństwem. Jeżeli nie
życzysz sobie niczego więcej, tylko pogawędki przez całą noc, to dlaczego
nie trzymasz się Marii?
— Kochanie, to przecież ty chciałaś trochę potańczyć przed pójściem do
łóżka.
— Ty nazywasz tańczeniem te swoje wyczyny?
— Obiecałem ci, że wezmę parę lekcji.
— . Aha, żeby się pobawić z dziewczętami!
Wormold zauważył, że rozmowa wymyka się poza dostępne mu
horyzonty. Zdesperowany powiedział:
— . Strzelono dzisiaj do inżyniera Cifuentes. Panu grozi
to samo.
— Kochanie, gdyby mi się zachciewało dziewcząt, miałbym ich dość na
uniwersytecie. Pchają się na moje wykłady. Niewątpliwie dobrze o tym wiesz,
bo sama przychodziłaś.
— Czy mi to wymawiasz?
— Odbiegamy od tematu, kochanie. A mieliśmy zastanowić się, co może
z kolei przedsięwziąć teraz Maria.
— Powinna była wyrzec się mącznych potraw dwa lata temu —
powiedziała młoda kobieta, uciekając się do niewybrednych argumentów. —
Znała cię przecież. Ty cenisz tylko ciało. Wstydziłbyś się, w tym wieku!
— Jeżeli nie życzysz sobie mojej miłości...
— Miłości, miłości! — Młoda kobieta zaczęła biegać po patio
gestykulując z rozmachem, jak gdyby rozbierała miłość na części składowe.
Wormold powiedział:
— Nie Marii powinni się państwo obawiać.
— Ty łgarzu! — wrzasnęła. — Przecież twierdziłeś, żeś jej nigdy nie
widział.
— Bo też nie widziałem.
— To dlaczego mówisz o niej po imieniu? — krzyknęła i zrobiła kilka
tryumfalnych obrotów w objęciach urojonego tancerza.
— Pan coś wspomniał o inżynierze Cifuentes?
— Strzelano do niego dzisiaj wieczorem.
— Kto strzelał?
— Nie wiem dokładnie. Ale to są poszczególne epizody tej samej
obławy. Dość trudno mi jest bliżej wyjaśnić, naprawdę jednak sądzę, że grozi
panu wielkie niebezpieczeństwo, panie profesorze. Oczywiście, wszystko
polega na omyłce. Policja była dziś także w „Shanghai Theatre".
— Cóż ja mam wspólnego z tym lokalem?
— A właśnie, co? — krzyknęła melodramatycznie młoda kobieta. — Oto
mężczyźni — powiedziała. — Mężczyźni! Biedna Maria. A więc nie jedną
jedyną rywalkę ma do usunięcia. Będzie musiała przedsięwziąć masową rzeź.
— Nigdy w życiu nie miałem do czynienia z żadną osobą
z „Shanghai Theatre".
— Maria jest lepiej poinformowana. Pewnie tam poszedłeś w śnie
lunatycznym.
— Słyszałaś, co ten człowiek mówił. Wszystko polega na omyłce. Bądź
co bądź strzelano do Cifuentesa. Nie możesz tym obciążać Marii.
— Cifuentesa? O Cifuentesie była mowa? Ach, ty hiszpański durniu!
Dlatego tylko, że raz ze mną porozmawiał w klubie, przez tę chwilę, kiedy ty
poszedłeś wziąć natrysk, przekupiłeś zbirów, żeby go zabili!
— Kochanie, zastanów się rozsądnie. Nie wiedziałem o niczym, póki ten
dżentelmen...
— Jaki tam dżentelmen. To wstrętny kłamczuch.
Krąg konwersacji zamknął się znowu w punkcie wyjściowym.
— Jeżeli kłamie, nie trzeba zważać na jego słowa. Może on oczernia
Marię.
— Aha, ty jej zawsze bronisz.
Wormold w desperacji spróbował ostatniego już argumentu:
— Cała ta sprawa nie ma nic wspólnego z Marią... chciałem powiedzieć:
z sefiorą Sanchez.
— A cóż tu znów ma seniora Sanchez do roboty? — spytał profesor.
— Myślałem, że państwo myślą, że to Maria...
— Młody człowieku, pan chyba nie zechce mi wmówić, że Maria knuje
coś przeciw mojej żonie, podobnie jak przeciw mojej... mojej tu obecnej
przyjaciółce? To już zbyt niedorzeczne!
Dotychczas nieporozumienie wydawało się Wormoldowi dość łatwe do
rozwikłania. Teraz jednak sytuacja przedstawiała się tak, jakby pociągnąwszy
za jedną luźną nitkę zaczął pruć całą suknię. Czy na tym polega „wychowanie
porównawcze"? Powiedział:
— Myślałem, że oddam panu przysługę zjawiając się z ostrzeżeniem,
ale widzę, że może śmierć byłaby dla pana najlepszym wyjściem.
— Jest pan bardzo tajemniczy, młody człowieku.
— Nie jestem młody. To pan, profesorze, jest młody, sądząc z tego, co
tu słyszę. — I w zdenerwowaniu pomyślał głośno: — Gdybyż tu ze mną była
Beatrycze!
Profesor powiedział skwapliwie:"
— Daję ci słowo, kochanie, że nie znam osoby imieniem Beatrycze. Nie
znam żadnej Beatrycze!
Młoda kobieta zaśmiała się jak tygrysica.
— Pan, jak się zdaje — rzekł profesor — przyszedł tutaj wyłącznie w tym
celu, by wetknąć kij w mrowisko. — Była to pierwsza wymówka, jaką zrobił
gościowi, trzeba przyznać, że dość łagodna w danych okolicznościach. — Nie
pojmuję, jakie korzyści ma pan nadzieję z tego wyciągnąć. — Z tym słowami
profesor wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.
— Potwór — powiedziała kobieta. — Potwór. Potwór erotyczny. Satyr.
— Pani nie rozumie...
— Znam tę śpiewkę: wszystko zrozumieć to wszystko przebaczyć. Ale
nie w tym przypadku, co to, to nie. — Zdawało się, że przestała traktować
Wormolda jak wroga. — Maria, ja, Beatrycze... nie liczę już jego żony,
biedaczki. Nic nie zarzucam żonie. Pan ma rewolwer?
— Oczywiście, że nie. Przyszedłem tylko po to, żeby ocalić profesora —
rzekł Wormold.
— Niech mu pan strzela w brzuch — powiedziała młoda kobieta. — W
dół brzucha.
I ze zdecydowanym wyrazem twarzy weszła do domu. Wormold nie miał
tu nic więcej do roboty. Kiedy szedł w stronę furtki, niewidzialny dzwonek
znów zadźwięczał, lecz w białym domku nikt się nie poruszył. Zrobiłem, co
mogłem — pomyślał Wormold. Profesor był chyba przygotowany na wszelkie
niebezpieczeństwa, a zjawienie się policji okaże się być może dla niego
ratunkiem. Łatwiej poradzi sobie z policjantami niż z tą młodą osobą.
4
Idąc wśród zapachów rozkwitających nocą roślin marzył tylko o tym
jednym, żeby wyznać Beatrycze całą prawdę: „Nie jestem w służbie wywiadu,
jestem oszustem, żaden z tych ludzi nie jest moim agentem, nie rozumiem nic
z tego, co się dzieje. Jestem zgubiony, jestem przerażony". Beatrycze z
pewnością opanowałaby jakoś sytuację. Przecież to fachowiec. Ale wiedział,
że nie zwróci się do niej o pomoc. To by znaczyło przekreślić bezpieczną
przyszłość Milly. Wolał już zginąć jak Raul. Czy w tej służbie płacono rentę
sierotom? Ale kim był Raul?
Nim doszedł do drugiej furtki, Beatrycze zawołała:
— Jim! Uwaga! Nie podchodź tutaj!
Mimo napięcia, zdążył w tym momencie pomyśleć: „Nazywam się
Wormold, pan Wormold, senior Vomel, nikt nie mówi do mnie Jim". Potem —
kuśtykając — pobiegł w stronę, skąd dochodził jej głos, i wpadł na ulicę, na
radiowóz policyjny, na trzech policjantów i na drugi rewolwer, wycelowany
prosto w jego żołądek. Beatrycze stała na chodniku, a u jej boku Teresa
usiłowała zgarnąć na przodzie poły płaszcza, którego krój wcale się do tego
nie nadawał.
— O co chodzi?
— Nie rozumiem ani słowa z tego, co oni mówią. Jeden z policjantów
zaprosił Wormolda do policyjnego
samochodu.
— A co będzie z moim wozem?
— Dostarczymy pański samochód do komisariatu. Nim wsiadł, obmacali
mu piersi i boki, czy nie ma broni.
Powiedział do Beatrycze:
— Nie wiem, o co chodzi, ale wygląda mi to na kres świetnej kariery.
Ten sam policjant odezwał się znowu.
— Oni chcą, żeby pani także wsiadła do ich samochodu.
— Niech pan im powie — odparła Beatrycze — że zostanę z siostrą
Teresy. Nie ufam tym ludziom.
Dwa wozy jechały między willami milionerów, cicho, starając się nie
zakłócić nikomu spokoju, jakby wzdłuż ulicy stały szpitale: bogacze potrzebują
snu. Drogę mieli niedaleką — minęli dziedziniec, brama zamknęła się za nimi,
ogarnął ich zapach komisariatu, charakterystyczny jak woń amoniaku we
wszystkich ogrodach zoologicznych świata. Na bielonych ścianach korytarza
wisiały portrety poszukiwanych przestępców podobne do falsyfikatów
brodatych starych mistrzów. W pokoju na końcu korytarza kapitan Segura grał
w warcaby.
— Chuch! — powiedział i wziął dwa pionki. Podniósł wzrok na przybyłych. —
Pan Wormold! — zdziwił się, a na widok Beatrycze wstał, prężąc się jak mały
zielony wąż. Spojrzał nad jej ramieniem na Teresę; płaszcz rozchylił się
znowu, może nie przypadkiem. — Kto, na miłość boską?... — po czym zwrócił
się do policjanta, partnera gry: — Andal
— Co to wszystko znaczy, panie kapitanie?
— Mnie pan pyta, panie Wormold?
— Tak.
— Chciałbym, żeby pan mi na to pytanie odpowiedział.
Nie oczekiwałem wcale, że ujrzę tu pana, ojca Milly. Otrzymaliśmy od
profesora Sancheza wiadomość, że jakiś człowiek napastuje go w domu
niezbyt zrozumiałymi pogróżkami. Profesor podejrzewał, że chodzi o jego
kolekcję obra-zów — ma bardzo cenne płótna. Posłałem natychmiast
radiowóz, no i przywieziono tu pana wraz z senoritą, którą miałem
przyjemność już poznać, i z tą gołą dziewczyną. — Podobnie jak przedtem
sierżant policji w Santiago, kapitan dodał: — Nieładnie, panie Wormold.
— Byliśmy w „Shanghai Theatre".
— To również nieładnie.
— Znudziło mi się słuchać narzekań policjantów, że im się nie podobam.
— Dlaczego pan odwiedził profesora Sancheza?
— Przez omyłkę.
— Dlaczego wziął pan do swego samochodu gołą dziewczynę?
— Chciałem ją podwieźć do domu.
— Ona nie ma prawa chodzić goła po ulicach. — Jeden z policjantów
nachylił się nad biurkiem i coś szepnął kapitanowi. — Aha! — powiedział
Segura. — Zaczynam coś rozumieć. W „Shanghai Theatre" była dzisiaj
kontrola policyjna. Dziewczyna pewnie zapomniała dokumentów i chciała
uniknąć noclegu w komisariacie. Prosiła więc pana...
— Było zupełnie inaczej.
— Lepiej, panie Wormold, żeby było właśnie tak. — Zwrócił się po
hiszpańsku do dziewczyny: — Masz dokumenty? Nie masz!
— Si, yo tengo! — odparła oburzona. Schyliła się i wyciągnęła zmięte
papierki zza pończochy. Kapitan Segura wziął je do ręki, obejrzał, westchnął
głęboko:
— Panie Wormold, panie Wormold, ona ma papiery w porządku.
Dlaczego obwozi pan po nocy samochodem gołą dziewczynę? Dlaczego
wdziera się pan do domu profesora Sancheza, mówi mu różne rzeczy o jego
żonie i grozi?
Co pana łączy z jego żoną? — Ostro krzyknął do dziewczyny: — Idź
stąd!
Zawahała się i zaczęła zdejmować płaszcz.
— Niechże ona zatrzyma lepiej ten płaszcz — powiedziała Beatrycze.
Kapitan Segura siadł ciężko przed warcabnicą.
— Panie Wormold, dla pańskiego dobra radzę panu: niech pan się nie
zadaje z żoną profesora Sancheza. To nie jest osoba, którą by można
lekceważyć.
— Ja się z nią nie zadaję.
— Gra pan w warcaby?
— Owszem. Niestety dość słabo.
— Na pewno lepiej niż te osły z mojego komisariatu. Musimy zagrać
kiedyś partyjkę. Ale z warcabami trzeba bardzo ostrożnie, zupełnie jak z żoną
profesora Sancheza.
Na chybił trafił przesunął pionka na szachownicy i powiedział:
— Dziś wieczorem był pan u doktora Hasselbachera.
— Byłem.
— Czy to rozsądnie, panie Wormold? — Nie patrzał na niego, suwał
krążkami warcabów to tu, to tam, grając sam ze sobą.
— Rozsądnie?
— Doktor Hasselbacher obraca się w dość dziwnym towarzystwie.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Dlaczego wysłał pan do niego z Santiago pocztówkę i naznaczył na
niej okno swojego pokoju?
— Ileż bezwartościowych wiadomości posiada pan, kapitanie.
— Mam powody, żeby się panem interesować, panie Wormold. Nie
życzę sobie, żeby się pan w coś wplątał. Cóż to chciał panu dziś wieczorem
powiedzieć doktor Hasselbacher? Jego telefon, jak pan się domyśla, jest pod
kontrolą.
— Chciał nam zagrać płytę z „Tristana".
— A może opowiedzieć o tym? — kapitan Segura odwrócił leżącą na
biurku fotografię: zdjęcie zrobione przy sztucznym świetle, charakterystyczny
blask na białych twarzach skupionych nad stosem roztrzaskanego żelastwa,
które było niegdyś samochodem.
— I o tym? — Twarz młodego mężczyzny nieczuła na blask światła,
puste tekturowe pudełko po papierosach, zmiażdżone jak życie tego
człowieka; czyjaś noga butem trącała jego ramię. — Pan go znał?
— Nie.
Kapitan Segura nacisnął jakiś guzik i z pudła na jego biurku odezwał się
głos mówiący po angielsku:
— Halo, halo, tu Hasselbacher.
— Pan ma gości, panie H-Hasselbacher?
— Tak. Przyjaciół.
— Kogo mianowicie?
— Jeśli koniecznie chce pan wiedzieć, jest tu pan Wormold.
— Niech mu pan powie, że Raul nie żyje.
— Nie żyje? Pan mi przecież obiecał...
— Nie zawsze można kierować przypadkiem, panie H-Hasselbacher.
Głos zacinał się lekko na przydechowym h.
— Pan mi dał słowo...
— Samochód przekoziołkował kilka razy.
— Mówił pan, że to będzie tylko ostrzeżenie.
— To jest ostrzeżenie. Niech mu pan powie, że Raul zginął.
Przez chwilę słychać było tylko szum taśmy, potem trzaśniecie drzwi.
— Czy w dalszym ciągu twierdzi pan, że nic nie wie o Raulu? — spytał
Segura.
Wormold spojrzał na Beatrycze. Nieznacznie zaprzeczyła ruchem głowy.
Wormold rzekł:
— Daję panu słowo honoru, kapitanie, że do dzisiejszego wieczora nic
nie wiedziałem o jego istnieniu.
Segura znowu przesunął krążek na warcabnicy.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— Pan jest ojcem Milly. Muszę przyjąć pańskie słowo. Ale niech pan
unika gołych dziewczyn i pani profesorowej. Dobranoc, panie Wormold.
— Dobranoc.
Kiedy już byli przy drzwiach, kapitan odezwał się znowu:
— A b tej partyjce warcabów, panie Wormold, proszę, niech pan nie
zapomni.
Stary Hillman czekał na ulicy. Wormold rzekł:
— Zostawię panią z Milly.
— Pan nie wraca do domu?
— Za późno już na spanie.
— Gdzie pan chce iść? Czy nie mogłabym pójść z panem?
— Wolę, żeby pani była z Milly na wszelki wypadek. Widziała pani tę
fotografię?
— Nie.
Nie mówili nic więcej, dopiero przed domem przy ulicy Lamparilla
Beatrycze powiedziała:
— Wolałabym, żeby pan nie dawał słowa honoru. Nie było konieczne
posuwać się aż do tego.
— Nie?
— Och, zawodowy obowiązek, rozumiem przecież. Niech mi pan
wybaczy. To była głupia uwaga. Ale jest pan zawodowcem bardziej
wytrawnym, niż mi się zdawało.
Otworzyła drzwi sklepu. Patrzał za nią, gdy szła między odkurzaczami,
jak żałobnica przez cmentarz.
Rozdział drugi
Przy wejściu do kamienicy, w której mieszkał doktor Hasselbacher,
Wormold nacisnął dzwonek nieznajomego lokatora z drugiego piętra, gdzie
jeszcze świeciło się w oknach. Automat zabrzęczał i drzwi się otworzyły.
Winda stała na parterze, wsiadł w nią i pojechał na górę, do mieszkania
doktora Hasselbachera. Doktor najwidoczniej również nie mógł usnąć, bo
spod jego drzwi sączyło się światło. Czy był sam, czy może naradzał się z
właścicielem głosu schwytanego na taśmę kapitana?
"Wormold już się poduczył ostrożności i wybiegów swego nierealnego
rzemiosła. Z podestu schodów wysokie okno wychodziło na niedorzeczny
balkonik, zbyt wąski, by do czegokolwiek służyć. Stąd Wormold mógł dostrzec
światło w mieszkaniu doktora i jednym krokiem przedostać się na sąsiedni
balkon. Nie patrząc w dół, zrobił ten krok. Zasłony nie były porządnie
zaciągnięte. Zajrzał przez szczelinę do wnętrza.
Doktor Hasselbacher siedział, zwrócony twarzą do okna, w pikielhaubie,
pancerzu, długich butach i białych rękawiczkach — niewątpliwie w starym
ułańskim mundurze. Oczy miał przymknięte, zapewne spał. Z szablą u boku
wyglądał jak statysta ze studia filmowego. Wormold zapukał w szybę. Doktor
otworzył oczy i spojrzał prosto na niego.
— Panie doktorze...
Doktor wzdrygnął się jak gdyby w panice. Spróbował zrzucić z głowy
pikielhaubę, ale zapięty pod brodą rzemień nie puścił.
— To ja, Wormold.
Doktor z pewnym ociąganiem podszedł do okna. Spodnie miał o wiele
za ciasne; uszyto je dla młodszego Hasselbachera.
— Co pan tam robi, panie Wormold?
— A co pan robi, doktorze?
Hasselbacher otworzył okno i wpuścił Wormolda do pokoju. Była to
sypialnia. W ogromnej, na oścież otwartej szafie wisiały dwa białe ubrania,
niby ostatnie zęby w szczękach starca. Doktor zaczął ściągać rękawiczki.
— Był pan może na balu kostiumowym, panie doktorze?
Z zawstydzeniem w głosie, Hasselbacher odpowiedział:
— Pan tego nie może zrozumieć. — Zrzucał z siebie kolejno wszystkie
rekwizyty maskarady — rękawice, hełm, pancerz, w którym niby w krzywym
zwierciadle odbijał się zniekształcony obraz Wormolda i mebli. — Po co pan
tu znów przyszedł? Dlaczego nie zadzwonił pan do drzwi?
— Chcę się dowiedzieć, kim był Raul.
— Już pan wie.
— Nie mam pojęcia.
Doktor usiadł i zaczął ściągać buty.
— Czy jest pan wielbicielem Lamba, panie doktorze?
— To Milly pożyczyła mi Lamba. Czy pan nie pamięta, jak o nim wtedy
mówiła...? — Siedział żałosny, w rozepchanych bryczesach. Wormold
zauważył, że szwy były z boku rozprute, inaczej współczesny Hasselbacher
nie zmieściłby się w nogawkach. Oczywiście, przypomniał sobie wieczór w
„Tropicanie".
— Myślę — rzekł Hasselbacher — że co do tego munduru należy się
panu pewne wyjaśnienie.
— Co do innych spraw tym bardziej.
— Byłem oficerem ułanów... och, dawno, czterdzieści lat temu.
— Widziałem pańską fotografię w sąsiednim pokoju. Ale ma pan na niej
inny mundur. Tamten wygląda... praktyczniej.
— Tamto zdjęcie zrobiono już po wybuchu wojny. Niech pan spojrzy na
inne, tu, nad toaletką. Rok 1913, manewry czerwcowe, cesarz dokonuje
przeglądu pułku. — Stara brązowa fotografia, z wypukłą pieczątką fotografa
odciśnięta w rogu, przedstawiała długi szereg kawalerzystów prezentujących
szable i drobną figurkę cesarza z uschniętą ręką, galopującego przed frontem
na białym koniu. — To były takie cudownie spokojne czasy — rzekł doktor
Hasselhacher.
— Spokojne?
— Póki nie nadeszła wojna.
— Myślałem, że pan był lekarzem.
— Nie powiedziałem panu prawdy. Lekarzem zostałem dopiero później.
Po wojnie. Po zabiciu człowieka. Zabijać jest tak łatwo. Nie wymaga to
szczególnej umiejętności. Wiesz z całą pewnością, coś zrobił, możesz
rozpoznać śmierć, ale żeby ocalić człowieka, na to trzeba sześciu z górą lat
nauki, a w końcu i tak nie wiadomo na pewno, czy to ty rzeczywiście go
ocaliłeś. Jedne bakterie niszczą inne. Organizm po prostu przezwycięża
chorobę. Co do żadnego z moich pacjentów nie mógłbym przysiąc, że to ja go
uratowałem, ale kiedy zabiłem człowieka, nie miałem wątpliwości. To był
Rosjanin, okropnie chudy. Jego kości zachrzęściły mi pod szablą. Aż mnie
chwycił kurcz w szczękach. Dokoła nic prócz bagien; nazywało się to miejsce
Tannenberg. Nienawidzę wojny, panie Wormold.
— Dlaczego więc przebiera się pan za żołnierza?
— Kiedy zabijałem tamtego człowieka, byłem inaczej ubrany. Ten
mundur to czasy pokoju. Kocham je. — Dotknął pancerza leżącego na łóżku.
— Ale potem oblepiło nas błoto bagien. Czy pan, panie Wormold, nigdy nie
marzy o powrocie pokoju? Ale nie. Zapominam, że pan jest młody, nigdy pan
tego nie zaznał. To były ostatnie lata pokoju dla nas wszystkich. Spodnie już
na mnie teraz nie pasują.
— Dlaczego właśnie dzisiaj zachciało się panu tego przebrania,
doktorze?
— Z powodu śmierci pewnego człowieka.
— Raula?
— Tak.
— Pan go znał?
— Tak.
— Niech mi pan o nim opowie.
— Nie chcę o tym mówić.
— Lepiej wszystko powiedzieć.
— Obaj jesteśmy odpowiedzialni za jego śmierć, pan i ja — rzekł
Hasselbacher. — Nie wiem, kto i jak wciągnął pana w ten potrzask, ale ja nie
mogłem im odmówić pomocy pod grozą deportacji z Kuby. Cóż bym począł
gdzie indziej? Mówiłem już panu, że straciłem pewne dokumenty.
— Jakie?
— Mniejsza z tym. Czyż wszyscy nie mamy za sobą jakiejś kłopotliwej
przeszłości? Dzisiaj już wiem, dlaczego przetrząśnięto wówczas moje
mieszkanie. Ponieważ przyjaźniłem się z panem. Proszę, niech pan sobie
stąd pójdzie, panie Wormold. Kto wie, czego oni by ode mnie zażądali, gdyby
wiedzieli, że pan był tutaj.
— Oni? Kto?
— To pan wie lepiej niż ja, panie Wormold. Nie mają zwyczaju się
przedstawiać.
Coś poruszyło się w sąsiednim pokoju.
— To tylko mysz, panie Wormold. Zostawiam jej zawsze kawałek sera
na noc.
— A więc to Milly pożyczyła panu Lamba?
— Cieszę się, że pan zmienił szyfr — rzekł doktor Hasselbacher. —
Może teraz dadzą mi spokój. Nie będę im już mógł nic pomóc. Zaczyna
człowiek od łamigłówek, krzyżówek i matematycznych zagadek, a potem, nim
się spostrzeże, już dał się wciągnąć... Nawet z wyborem rozrywek trzeba w
naszych czasach być ostrożnym.
— Ale Raul... Nigdy nie istniał. Pan radził mi kłamać i kłamałem. To
wszystko były postacie zmyślone, panie doktorze.
— A Cifuentes? Nie powie mi pan, że Cifuentes nigdy nie istniał.
— Z nim inna sprawa. Raula wymyśliłem sam.
— A więc wymyślił go pan za dobrze. Mają dziś wszystkie akta Raula w
komplecie.
— Nie był bardziej rzeczywisty niż bohaterowie powieści.
— Czy tacy bohaterowie zawsze są tylko zmyśleniem? Nie wiem, jak
pracują powieściopisarze. Ani jednego prócz pana nie spotkałem w życiu.
— Nie było alkoholika-pilota w kubańskiej linii lotniczej.
— Och, przyznaję panu, że ten szczegół pan zmyślił. Nie mam pojęcia,
dlaczego.
— Skoro pan rozszyfrował moje depesze, musi pan sobie zdawać
sprawę, że nie było w nich słowa prawdy. Pan przecież zna to miasto. Pilot
wyrzucony za pijaństwo, przyjaciel posiadający samolot — to wszystko bajka.
— Nie wiem, czym się pan kierował, panie Wormold. Może chciał pan go
zamaskować na wypadek rozszyfrowania pańskich raportów. A może pańscy
przyjaciele nie chcieliby mu płacić tak słono, gdyby wiedzieli, że ma własny
samolot i osobisty majątek. Ile z tego poszło do jego kieszeni, ciekaw jestem,
a ile do pańskiej?
— Nic z tego nie rozumiem.
— Czytuje pan gazety. Wie pan przecież, że przed miesiącem odebrano
mu prawo pilotowania samolotu, ponieważ wylądował po pijanemu w ogródku
dziecięcym.
— Nie czytuję miejscowej prasy.
— Nigdy? On oczywiście wyparł się współpracy z panem. Proponowano
mu grube pieniądze, żeby przeszedł na służbę drugiej strony. Oni także
chcieliby mieć fotografie tych betonowych fundamentów, które pan odkrył w
górach Oriente.
— Nie ma żadnych fundamentów.
— Niech pan nie liczy zbytnio na moją łatwowierność, panie Wormold. W
jednej z depesz wspominał pan o planach przesłanych do Londynu. Oni
również potrzebują fotografii.
— Pan musi wiedzieć, kim oni są.
— Cui bono?
— I jakie mają zamiary w stosunku do mnie.
— Początkowo przyrzekli mi nie ruszać pana w ogóle. Był pan dla nich
użyteczny. Od pierwszej chwili wiedzieli o panu, ale nie traktowali pana
poważnie. Nawet podejrzewali, że pan może zmyśla swoje raporty. Później
jednak zmienił pan szyfr i powiększył swój personel. Brytyjski wywiad nie
dałby się przecież tak łatwo oszukać, prawda? — Jakaś dziwna lojalność
wobec Hawthorne'a zamykała Wor-moldowi usta. — Panie Wormold, panie
Wormold, po co pan się w to wszystko wdawał?
— Pan wie dobrze, po co. Potrzebowałem pieniędzy. — Stwierdził, że
prawda działa jak środek uspokajający.
— Byłbym panu pożyczył, proponowałem to panu.
— Potrzebowałem więcej, niżby pan mógł mi pożyczyć.
— Dla Milly?
— Tak.
— Niech pan jej strzeże pilnie, panie Wormold. W tym zawodzie
niebezpiecznie jest kogoś albo coś kochać. Oni wiedzą, w co uderzyć.
Pamięta pan moją hodowlę bakterii?
— Pamiętam.
— Gdyby nie zniszczyli mojej chęci do życia, może nie namówiliby mnie
tak łatwo na współpracę.
— Czy pan naprawdę przypuszcza...
— Mówię tylko, że trzeba zachować ostrożność.
— Pozwoli pan, że zatelefonuję?
— Proszę.
Wormold zatelefonował do domu. Czy to było złudzenie, czy też cichutki
szczęk w słuchawce świadczył, że na linii był podsłuch? Odezwała się
Beatrycze.
— Czy w domu spokojnie? — spytał.
— Tak.
— Niech pani czeka na mnie. Milly w domu?
— Spi smacznie.
— Zaraz wracam.
Doktor Hasselbacher powiedział:
— Nie powinien pan był zdradzać tonem głosu swojej miłości. Nie
wiemy, kto pana słuchał. — Odprowadził Wor-molda do drzwi z trudem, bo
ciasne spodnie go uwierały. — Dobranoc, panie Wormold. Proszę wziąć z
sobą Lamba.
— Już mi niepotrzebny.
— Milly może zechce go poczytać. Czy będzie pan tak dobry, żeby nie
opowiadać nikomu o tym... o tej mojej maskaradzie? Wiem, że jestem
śmieszny, ale kochałem tamto życie. Raz cesarz do mnie przemówił.
— Co powiedział?
— Powiedział: „Pamiętam pana, panie rotmistrzu. Pan się nazywa
Miiller".
Interludium londyńskie
Kiedy szef podejmował gości, urządzał obiad w domu i gotował
osobiście, ponieważ żadna restauracja nie mogła zadowolić jego
drobiazgowych i romantycznych wymagań. Opowiadano, że pewnego razu,
gdy się rozchorował, nie chciał mimo to odwołać zaproszenia — chodziło o
dawnego przyjaciela — z łóżka kierował przez telefon przyrządzaniem potraw.
Miał na stoliku zegarek i przerywał pogawędkę, żeby we właściwych
odstępach czasu wydawać służącemu rozkazy: „Halo, halo, Brewer, wyjmij
kurczę z piecyka i podlej masłem".
Krążyła też anegdotka, że kiedyś, zatrzymany do późna w biurze,
próbował stamtąd dyrygować gotowaniem, lecz obiad się nie udał, bo szef z
przyzwyczajenia użył czerwonego telefonu i do uszu służącego doszły jedynie
tajemnicze dźwięki, jakby ktoś bardzo szybko mówił po japońsku.
Obiad, którym szef przyjął stałego podsekretarza stanu, był prosty i
znakomity: pieczyste z delikatnym zapachem czosnku. Na bufecie stał ser
Wensleydale, a cisza jak śnieg wyścielała dzielnicę Albany. Po pracy w kuchni
sam szef pachniał lekko sosem od pieczeni.
— Doprawdy znakomite. Znakomite.
— Stary przepis z Norfolk. Pieczeń babci Brown.
— Mięso doskonałe, rozpływa się w ustach.
— Nauczyłem Brewera sztuki zakupów, ale kucharza nie da się z niego
zrobić. Trzeba go nieustannie pilnować.
Przez chwilę jedli w nabożnym milczeniu. Jedynie stuk kobiecych
obcasów dobiegający z Rope Walk mącił ciszę.
— Dobre wino — rzekł wreszcie stały podsekretarz.
— Rocznik 35 zaczyna już dochodzić. Ale trochę jeszcze za młody.
— Nie powiedziałbym tego.
Przy serze odezwał się z kolei szef.
— A ta nota rosyjska? Co tam o niej myślano w ministerstwie?
— Zdziwiła nas wzmianka o bazach na Antylach. — Chrupnęły biszkopty
„Rosemary". — Nie chodzi im chyba o Bahamy. Te są warte mniej więcej tyle,
ile nam Jankesi za nie zapłacili; parę starych kontrtorpedowców. Zawsze
przypuszczaliśmy, że te urządzenia budowane na Kubie to sprawka
komunistów. Nie sądzi pan, że to może być mimo wszystko również
amerykańska robota?
— Czyż nie bylibyśmy w takim razie o niej poinformowani?
— Nie jest to zupełnie pewne, niestety. Od czasu afery Fuchsa oni
twierdzą, że my także sporo rzeczy trzymamy pod korcem. A co mówi wasz
człowiek z Hawany?
— Zażądam od niego pełnego raportu. Jak panu ten ser smakuje?
— Wyśmienity.
— Pozwoli pan kieliszek porto?
— To Cockburn rocznik 35, prawda?
— Rocznik 27.
— Sądzi pan, że oni rzeczywiście dążą do wojny? - — spytał szef.
— Tyle o tym wiem, co i pan.
— Na Kubie rozwijają bardzo żywą działalność, prawdopodobnie przy
współpracy policji. Nasz człowiek w Hawanie przeżył ciężkie chwile. Jak pan
już słyszał, najlepszy jego agent został zabity, oczywiście w wypadku, tuż
przed startem do lotu, podczas którego miał fotografować te urządzenia...
Strata dla nas bardzo dotkliwa. Ale za te fotografie dałbym coś więcej niż
życie jednego człowieka. I tak kosztowało nas to tysiąc pięćset dolarów. Do
drugiego agenta strzelano na ulicy i wycofał się ze strachu. Trzeci zdecydował
się ukryć. Przesłuchiwano pewną kobietę, chociaż to kochanka dyrektora
Poczt i Telegrafów. Naszego człowieka jak dotąd zostawiają w spokoju, być
może po to, żeby go śledzić. W każdym razie to ostrożny facet.
— Musiał jednak popełnić jakąś nieostrożność, skoro stracił wszystkich
agentów?
— Jesteśmy zawsze przygotowani na pewne straty z początku; tamci
odczytali jego szyfr. Nigdy nie ufałem tym książkowym szyfrom. Jest tam jakiś
Niemiec, zdaje się, że to główny ich filar i specjalista od kryptografii.
Hawthorne ostrzegał przed nim naszego człowieka, ale pan przecież wie, jacy
sa ci staroświeccy kupcy, niewzruszeni w swej lojalności. Może nawet opłacą
się te drobne straty, jeżeli otworzą mu oczy. Cygaro?
— . Dziękuję. Czy on będzie mógł zacząć robotę na nowo po tych
wsypach?
— Wpadł na nieoceniony pomysł. Uderzył w samo serce obozu
przeciwników. Zwerbował w głównej kwaterze policji agenta, który służy teraz
obu stronom.
— Tacy agenci zwykle są trochę niepewni. Nigdy nie można mieć
pewności, którą stronę oszukują bardziej.
— Ufam naszemu człowiekowi, że mu zawsze potrafi dać chucha —
rzekł szef. — Mówię: „chucha", bo oni obaj są amatorami warcabów. To
właśnie daje im pretekst do spotkań.
— Nie znajduję dość mocnych słów, żeby wyrazić, jak bardzo jesteśmy
zaniepokojeni tymi robotami w Oriente. Co za szkoda, że tamten agent nie
zdążył dostarczyć fotografii, nim go zabili. Premier domaga się, żebyśmy
zawiadomili o tej sprawie Jankesów i poprosili ich o pomoc.
— Nie wolno wam do tego dopuścić. Nie można zbytnio polegać na ich
kontrwywiadzie.
Część V
Rozdział pierwszy
Chuch — powiedział kapitan Segura. Spotkali się w klubie „Hawana". W
klubie „Hawana", który wcale nie był klubem i należał do konkurenta
Baccardiego, rum dawano bezpłatnie, dzięki czemu Wormold mógł
powiększać swoje oszczędności, bo oczywiście nadal doliczał trunki do
kosztów służbowych; zbyt uciążliwe, a może nawet wręcz niemożliwe byłoby
wyjaśnienie Londynowi, że rum nic nie kosztował. Bar mieścił się na
pierwszym piętrze siedemnastowiecznego domu, okna wychodziły na katedrę,
w której niegdyś spoczywały zwłoki Krzysztofa Kolumba. Przed katedrą stał
jego posąg wyciosany z szarego kamienia i wyglądający tak, jakby go
ukształtowała — niby rafę z korala — wielowiekowa praca podwodnych
żyjątek.
— Wie pan — rzekł kapitan Segura — dawniej zdawało mi się, że pan
nie ma do mnie sympatii.
— Grywa się w warcaby z różnych powodów, niekoniecznie przez
sympatię.
— Tak, ja też grywam z różnych powodów — odparł kapitan. — Niech
pan uważa! Robię damkę.
— A ja mówię chuch trzy razy.
— Myśli pan, że tego nie spostrzegłem, ale przekona się pan, że ten
ruch wypadnie na moją korzyść. No, proszę, biorę pańską jedyną damkę. Po
co pan jeździł do Santiago, Santa Clara i Cienfuegos przed dwoma
tygodniami?
— Zwykle o tej porze roku odwiedzam swoich detali-stów.
— Pozory przemawiają za tym, że naprawdę pańska podróż miała ten, a
nie inny cel. Zatrzymał się pan w Cienfuegos w nowym hotelu. Obiad zjadł
pan samotnie w restauracji na wybrzeżu. Poszedł pan do kina i wrócił prosto
do hotelu. Nazajutrz...
— Czy pan poważnie myśli, że jestem agentem wywiadu?
— Zaczynam o tym wątpić. Sądzę, że nasi przyjaciele się pomylili.
— Któż to taki: nasi przyjaciele? — No, powiedzmy, przyjaciele doktora
Hasselbachera.
— To znaczy, kto?
— Mam obowiązek wiedzieć, co się dzieje w Hawanie — rzekł kapitan
Segura — ale nie mam obowiązku opowiadać się po czyjejkolwiek stronie ani
też udzielać informacji.
Posunął damkę naprzód na warcabnicy.
— Czy tu, na Kubie, dzieją się rzeczy tak doniosłe, żeby mogły
zainteresować czyjś wywiad?
— Oczywiście, to mały kraj, ale sąsiadujemy z wybrzeżem
amerykańskim. Niemal dotykamy do waszej angielskiej bazy na Jamajce.
Kraj, okrążony tak jak Rosja, zwykle usiłuje wybić dziurę od wewnątrz.
— Jakiż byłby pożytek dla światowej strategii ze mnie... czy z doktora
Hasselbachera? Człowiek handlujący odkurzaczami. Stary lekarz bez
praktyki...
— W każdej grze są mało ważne pionki — rzekł kapitan Segura. — Jak
na przykład ten. Zabieram go, a pan nie martwi się stratą. Doktor
Hasselbacher rzeczywiście ma talent do rozwiązywania krzyżówek.
— Co mają tu do rzeczy krzyżówki?
— Taki człowiek nadaje się na dobrego kryptologa. Ktoś mi kiedyś
pokazał pańską depeszę przez niego odczytaną... a raczej nie pokazał, ale
podsunął. Może spodziewali się, że pana wypędzę z Kuby. — Kapitan
roześmiał się. — Ojca Milly! Dobry pomysł!
— O czym mówiła ta depesza?
— Twierdził pan, że zwerbował inżyniera Cifuentesa. To oczywiście
bzdura.. Znam go dobrze. Może dlatego strzelali do inżyniera, żeby nadać
depeszy większe pozory prawdopodobieństwa. Może sami ją napisali, żeby
się pana stąd pozbyć. A może są bardziej ode mnie łatwowierni.
— Niesłychana historia. — Wormold przesunął pionek. — A dlaczego
pan jest taki pewny, że Cifuentes nie może być moim agentem?
— Dlatego, że pan kiepsko gra w warcaby, panie Wormold, a także
dlatego, że przesłuchałem inżyniera.
— Czy pan go brał na tortury? Kapitan Segura roześmiał się.
— Nie. Inżynier nie należy do klasy, którą można torturować.
— Nie wiedziałem, że w torturach rozróżnia się klasy.
— Drogi panie, zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że pewni ludzie
spodziewają się tortur, a inni oburzaliby się na samą myśl o nich. Nie torturuje
się nigdy ludzi, jeśli nie istnieje pewnego rodzaju obustronna zgoda.
— Są różne tortury. Kiedy zniszczono laboratorium doktora
Hasselbachera, była to także tortura...
— Trudno coś przewidzieć w amatorskiej robocie. Policja nie miała z tym
nic wspólnego. Doktor Hasselbacher nie należy do klasy podlegającej
torturom.
— A kto do niej należy?
— Biedacy w mojej ojczyźnie i we wszystkich krajach Ameryki
Łacińskiej. Biedacy z Europy Środkowej i ze Wschodu. Oczywiście, wy, w
waszych bogatych państwach, nie macie nędzarzy, tam nikt nie nadaje się do
torturowania. Policja na Kubie może robić, co jej się podoba z emigrantami z
Ameryki Łacińskiej lub z krajów bałtyckich, ale nie z gośćmi z Wielkiej Brytanii
albo krajów skandynawskich. Obie strony instynktownie to rozumieją. Katolicy
bardziej nadają się do tortur niż protestanci, są też częściej przestępcami.
Widzi pan, miałem rację, że zrobiłem damkę, teraz chuch po raz ostatni.
— Zawsze pan wygrywa, co? Bardzo interesująca ta pańska teoria.
— Nikogo nie obchodzi, co się dzieje w naszych więzieniach albo w
więzieniach Lizbony czy Caracas, ale Hitler zbyt już jaskrawo naruszał
uświęcony porządek. To tak, jakby na przykład w pańskiej ojczyźnie szofer
spał z żoną lorda.
— Dziś to już nas nie gorszy.
— Wielkie niebezpieczeństwo grozi światu, kiedy zaczyna się gorszyć z
innych niż dawniej przyczyn.
Wypili jeszcze po jednym bezpłatnym kieliszku daiquiri, tak
zamrożonym, że musieli sączyć po kropelce, żeby uniknąć bólu w przełyku.
— Jak się miewa Milly? — spytał kapitan Segura.
— Dobrze.
— Bardzo lubię to dziecko. Doskonale wychowane. — Cieszy mnie
pańska opinia.
— To właśnie dodatkowy powód, że nie życzę panu kłopotów, które by
mogły pociągnąć za sobą cofnięcie prawa pobytu na Kubie. Hawana wiele by
straciła, gdyby nie było tu pańskiej córki.
— Nie sądzę, by mi pan uwierzył, panie kapitanie, ale Cifuentes nie był
moim agentem.
— Wierzę panu. Kto wie, może ktoś chciał pana użyć jako dymnej
zasłony, albo zamiast malowanej kaczki, którą się puszcza na wabia dla
prawdziwych dzikich kaczek. — Kapitan skończył swoje daiquiri. — To
zresztą i mnie bardzo na rękę. Ja także lubię obserwować przylot dzikich
kaczek z Rosji, z Ameryki, z Anglii, a nawet znów — z Niemiec. One sobie
lekceważą biednego tutejszego myśliwego, ale przyjdzie kiedyś dzień, że
usadowią się spokojnie, a ja wtedy pokażę, jak umiem strzelać.
— Zawiłe sprawy tego świata. Łatwiej, jak widzę, sprzedawać
odkurzacze.
— Interesy idą pomyślnie, mam nadzieję?
— O tak, tak.
— Zauważyłem z zainteresowaniem, że pan powiększył swój personel.
Urocza sekretarka z syfonem, w płaszczu, którego poły nie schodzą się z
przodu. I młody człowiek.
— Potrzebowałem kogoś do sprawdzania rachunków. Na Lopezie nie
można polegać.
— Aha, Lopez. To także pański agent — roześmiał się kapitan Segura.
— Tak mi przynajmniej doniesiono.
— Tak. Dostarcza mi tajnych informacji o policji.
— Niech pan będzie ostrożny, panie Wormold, Lopez należy do klasy,
którą się torturuje.
Zaśmiali się obaj pijąc daiquiri. Nietrudno śmiać się z tortur w słoneczny
dzień.
— Czas już na mnie, panie Wormold.
— W celach więziennych zapewne pełno moich szpiegów.
— Zawsze możemy zrobić miejsce dla nowych, wystarczy kilka
egzekucji.
— Któregoś pięknego dnia zwyciężę pana w warcabach, panie
kapitanie.
— Wątpię, panie Wormold.
Z okna patrzał, jak kapitan Segura po drodze do swego urzędu mija
szary, jakby z pumeksu wyciosany pomnik Kolumba. Potem wypił jeszcze
jedno bezpłatne daiquiri. A więc klub „Hawana" i kapitan Segura zajął miejsce
baru „Wonder" i doktora Hasselbachera; życie doszło do punktu zwrotnego,
musiał się z tym pogodzić. Nie można cofnąć wskazówek zegara. Doktor
Hasselbacher został w jego oczach poniżony, a przyjaźń nie wytrzymuje
próby poniżenia. Od tamtego wieczora nie widział się z doktorem. W klubie,
podobnie jak w barze „Wonder", czuł się obywatelem Hawany; elegancki
młody człowiek, który podawał daiquiri, nie próbował mu sprzedać którejś z
butelek rumu stojących na stoliku. Starszy siwobrody pan czytał ranne gazety,
jak zwykle o tej porze; jak co dzień też listonosz przerywając obchód
służbowy wstąpił na kieliszek; ci wszyscy ludzie także byli tutejszymi
obywatelami. Czterej turyści opuszczali bar niosąc w rafiowych koszykach
butelki rumu; zaczerwieniem, rozweseleni, łudzili się, że wypili w klubie za
darmo. Wormold pomyślał: „Cudzoziemcy. Tych się oczywiście nie torturuje".
Wypił swoje daiquiri zbyt szybko i wyszedł z klubu „Hawana" z bólem w
oczach. Turyści nachylali się nad siedemnastowieczną studnią i wrzucali do
niej dwa razy więcej monet, niż były warte wypite trunki: w ten sposób
zapewniali sobie szczęśliwy powrót. Kobiecy głos zawołał na Wormolda;
zobaczył Beatrycze między słupkami kolumnady wśród dyń, grzechotek,
murzyńskich lalek i miejscowych osobliwości.
— Co pani tu robi?
— Zawsze się niepokoję, kiedy pan przebywa w towarzystwie kapitana
Segura — wyjaśniła. — Chciałam się tym razem upewnić...
— O czym?
Zastanawiał się, czy zaczęła wreszcie podejrzewać, że on wcale nie ma
agentów. Może z Londynu albo od 59200 z Kingston dostała rozkaz śledzenia
go. Razem ruszyli ku domowi.
— Chciałam się upewnić, czy to nie jest pułapka, czy nie czeka tu na
pana policja. Z agentem pracującym na dwie strony trzeba być bardzo
ostrożnym.
— Pani się zanadto przejmuje.
— A pan ma za mało doświadczenia. Niechże pan sobie przypomni, co
się zdarzyło Raulowi i inżynierowi Cifuentes.
— . Cifuentesa policja brała na przesłuchanie — odparł
z ulgą. — Jest spalony, nie może już być dla nas użyteczny.
— Czy to nie znaczy, że pan także jest spalony?
— Nic nie wygadał. Badał go kapitan Segura, a to przecież nasz
człowiek. Sądzę, że czas byłby wypłacić mu premię. Stara się zestawić dla
nas pełną listę obcych agentów na Kubie, zarówno amerykańskich, jak
rosyjskich. Nazywa ich „dzikimi kaczkami".
— To byłby sukces. A co z tą budową w górach?
— Na razie trzeba to zostawić trochę na uboczu. Nie
mogę od niego żądać, żeby działał przeciw własnemu krajowi.
Przechodząc przed katedrą, jak zawsze rzucił pieniądz ślepemu
żebrakowi siedzącemu na schodach u wejścia, Bea-trycze powiedziała:
— W takim słońcu ślepota wydaje się niemal przywilejem.
Instynkt twórczy ocknął się w Wormoldzie.
— Wie pani — rzekł — on wcale nie jest naprawdę ślepy. Wszystko
widzi.
— A więc jest świetnym aktorem. Przyglądałam mu się przez cały czas
pana rozmowy z kapitanem.
— On też się pani przyglądał. To jeden z moich najcenniejszych
informatorów. Zawsze go tu umieszczam, kiedy mam spotkanie z kapitanem.
Elementarna ostrożność. Nie jestem taki lekkomyślny, jak pani sądzi.
— Nic pan o tym nie wspominał centrali.
— Bo nie ma o czym. Nie znaleźliby przecież żadnych danych o
przeszłości ślepego żebraka, a zresztą nie używam go nigdy jako
wywiadowcy. Mimo to, gdyby mnie aresztowano, dowiedziałaby się pani o tym
w ciągu dziesięciu minut. Co by pani wówczas zrobiła?
— Spaliłabym wszystkie notatki i odwiozłabym Milly do ambasady.
— A co z Ruddy'm?
— Kazałabym mu nadać przez radio do Londynu wiadomość, że
placówka zwinięta, a personel schodzi w podziemie.
— Jak się schodzi w podziemie? — Nie spodziewał się odpowiedzi.
Powoli, w miarę jak ta historia narastała w jego wyobraźni, mówił: — Żebrak
ma na imię Miguel. Służy mi z wdzięczności. Bo kiedyś, proszę pani, ocaliłem
mu życie. — Jakim sposobem?
— Och, drobiazg. Wypadek na promie. Po prostu ja umiem pływać, a
Miguel nie.
— Dostał pan za to medal?
Spojrzał na nią żywo, ale w jej twarzy nie dostrzegł nic prócz niewinnej
ciekawości.
— Nie. Nie zyskałem chwały. Prawdę mówiąc, zapłaciłem grzywnę,
ponieważ wyciągnąłem go na brzeg w strefie obronnej.
— Ależ to romantyczna przygoda! Teraz oczywiście Miguel gotów za
pana oddać życie.
— No, to może przesada.
— Niech mi pan powie, czy pan ma gdzieś w szufladzie mały stary
notatnik w czarnej ceratowej oprawie, kupiony ongiś za pensa?
— O ile pamiętam, nic takiego nie mam. Dlaczego pani pyta?
— Z rachunkami pierwszych zakupów stalówek i gum?
— Dlaczego, na Boga, miałbym kupować stalówki?
— No, tak sobie tylko myślałam.
— Nie ma książek handlowych w cenie jednego pensa i nikt nie używa w
dzisiejszych czasach stalówek.
— Niechże pan o tym więcej nie myśli. Przypomniałam sobie po prostu
coś, co Henry mówił. Po prostu pomyłka.
— Co za Henry?
— 59200 — wyjaśniła. Wormolda ukłuła dziwna zazdrość: jego, wbrew
przepisowej ostrożności, Beatrycze ledwie jeden jedyny raz nazwała po
imieniu, Jimem.
Dom zastali jak zwykle pusty. Wormold uświadomił sobie, że nie
odczuwa już braku Milly, i poznał smutną pociechę, jaka jest udziałem
człowieka, który spostrzega, że przynajmniej jedna miłość przestała mu ranić
serce.
— Ruddy wyszedł — powiedziała Beatrycze. — Pewnie po jakieś
przysmaki. Za dużo jada. Nie tyje, więc widocznie zużywa ogromne ilości
energii, ale nie mam pojęcia, na co.
— Weźmy się lepiej do roboty. Trzeba wysłać depeszę. Segura udzielił
mi cennych wiadomości o infiltracji komunistów w szeregi policyjne. Może
pani nie zechce uwierzyć...
— Gotowa jestem uwierzyć niemal we wszystko. Niech pan spojrzy;
wykryłam coś zachwycającego w księdze szyfrów. Czy pan wie, że jest tu
symbol słowa „eunuch"? Jak pan myśli, czy to często trafia się w tekście
depesz?
— . Placówce w Stambule zapewne ten symbol bywa potrzebny.
— Szkoda, że my nie możemy go użyć. A gdyby tak spróbować?
— Czy pani zamierza wyjść powtórnie za mąż?
— Pańskie swobodne skojarzenia — odparła Beatrycze — są niekiedy
dość przejrzyste. Czy pan myśli, że Ruddy prowadzi podwójne życie? Nie do
wiary przecież, żeby tyle energii spalał w pracy?
— A co o podwójnym życiu mówią przepisy? Czy trzeba prosić Londyn o
pozwolenie, zanim się człowiek w nie zapłacze?
— No, oczywiście, że nie należy posuwać się zbyt daleko przed
zbadaniem kartoteki. Londyn woli, żeby personel załatwiał te sprawy w
obrębie wydziału.
Rozdział drugi
1
— Widocznie staję się ważną osobistością — rzekł Wormold. —
Proszono mnie o wygłoszenie mowy.
— Gdzie? — spytała Milly, grzecznie odrywając wzrok od „Kalendarza
Amazonki". O tej wieczornej godzinie praca dnia była ukończona, a ostatnie
złote promienie kładły się poziomo na dachach domów, rozbłyskując we
włosach koloru miodu i w szklance z alkoholem.
— Na dorocznym lunchu Stowarzyszenia Kupców Europejskich. Prezes,
doktor Braun, zwrócił się do mnie, jako do najstarszego z członków.
Honorowym gościem będzie amerykański konsul generalny — rzekł Wormold
z dumą. Bardzo niedawny wydał mu się dzień, kiedy przybył do Hawany i w
barze hotelu „Floridita" spotkał w towarzystwie rodziców młodą dziewczynę,
późniejszą matkę Milly; a teraz był najstarszym tutejszym kupcem. Wielu się
wycofało; niektórzy wyjechali do kraju — do Anglii, Niemiec, Francji — żeby
walczyć w ostatniej wojnie, ale Wormolda nie chciano wziąć do wojska z
powodu kalekiej nogi. Żaden z tamtych nie wrócił na Kubę.
— O czym będziesz mówił? Odpowiedział ze smutkiem:
— Nie będę mówił. Nie wiedziałbym, co powiedzieć. — Na pewno nikt
nie będzie umiał przemówić tak dobrze, jak tatuś.
— Och, nie. Jestem co prawda najstarszym członkiem stowarzyszenia,
ale też najskromniejszym. Eksporterzy rumu czy cygar — to są rzeczywiście
wielcy kupcy.
— Ale ty jesteś sobą.
— Szkoda, że nie wybrałaś sobie mądrzejszego ojca.
— Kapitan Segura powiada, że tatuś dobrze gra w warcaby.
— Nie tak jednak, jak on.
— . Niech się tatuś zgodzi przemawiać — powiedziała Milly. — Będę z
ciebie okropnie dumna.
— Ośmieszyłbym się tylko.
— Na pewno nie. Zrób to dla mnie!
— Dla ciebie gotów byłbym nawet fikać kozły. Dobrze. Przyjmę
zaproszenie.
Ruddy zapukał do drzwi. O tej porze ostatni raz odbierał komunikaty, w
Londynie biła północ. Powiedział:
— Pilny telegram z Kingston. Czy zawołać Beatrycze?
— Nie, sam sobie poradzę. Beatrycze wybiera się do kina.
— W interesach, jak widzę, ruch — rzekła Milly.
— Tak.
— Ale tatuś przecież nie sprzedaje wcale więcej odkurzaczy niż
przedtem.
— To takie długoterminowe zamówienie — odparł Wormold.
Poszedł do sypialni, żeby rozszyfrować depeszę. Telegrafował
Hawthorne. Wormold miał pierwszym możliwym samolotem udać się do
Kingston i zgłosić u niego. Pomyślał: A więc nareszcie wiedzą wszystko.
2
Spotkanie wyznaczono w hotelu „Myrtle Bank". Wor-mold od wielu lat
nie był na Jamajce i przeraził go tutaj brud i upał. Jak wytłumaczyć sobie
nędzą posiadłości brytyjskich? Hiszpanie, Francuzi i Portugalczycy, tam gdzie
się osiedlali, budowali miasta, Anglicy tylko pozwalali miastom rosnąć.
Najuboższa ulica Hawany miała więcej godności niż to dzikie budownictwo w
Kingston — budy ze starych baniek po nafcie, kryte metalowymi łatami
pościąganymi z cmentarzyska samochodów.
Hawthorne siedział na leżaku na werandzie hotelowej i pił przez słomkę
poncz. Miał na sobie ubranie tak samo nieskazitelne jak w dniu pierwszego
spotkania z Wormoldem; jedynym widomym skutkiem upału była odrobina
pudru zlepionego pod lewym uchem.
— Siadaj pan — powiedział.
A więc gwarą także sobie przypomniał.
— Dziękuję.
— Jak się leciało?
— Dziękuję, dobrze.
— Chyba się pan cieszy, że znów jest w kraju.
— W kraju?
— To znaczy tutaj, daleko od tych wszystkich latyńców. Z powrotem na
brytyjskim terytorium.
Wormold pomyślał o ruderach, które widział w dzielnicy portowej, o
bezradnym starcu śpiącym w skąpym cieniu, o obdartym dziecku tulącym w
objęciach kawałek drewna wyrzucony przez fale. Odparł:
— W Hawanie nie jest najgorzej.
— Niech się pan napije ponczu. Tu mają dobry poncz.
— Dziękuję.
— Wezwałem pana, bo są pewne kłopoty — rzekł Hawthorne.
— Tak? — Wormold przypuszczał, że prawda wyszła na jaw. Czy mogą
go aresztować, skoro znalazł się na brytyjskim terytorium? O co go oskarżą?
O wyłudzanie pieniędzy pod oszukańczymi pretekstami, czy może o jakieś
inne bardziej ponure przestępstwo, które bywa sądzone przy drzwiach
zamkniętych na mocy ustawy o tajemnicy państwowej?
— Z tymi instalacjami w Oriente.
Chciał wyjaśnić, że Beatrycze o niczym nie wie, że nie miał innego
wspólnika prócz łatwowierności ludzkiej. — O cóż chodzi? — spytał.
— Szkoda, że panu nie udało się zdobyć fotografii. — Próbowałem. Pan
wie, jak się to skończyło.
— Tak. Rysunki są trochę wątpliwe. — Nie robił ich zawodowy kreślarz.
— Niech pan mnie źle nie zrozumie, drogi panie. Dokonał pan cudów,
ale widzi pan, w swoim czasie miałem pewne podejrzenie.
— Jakie?
— No, niektóre z tych przyrządów wydały mi się podobne — mówmy
szczerze — podobne do części odkurzacza.
— Tak, ja także to zauważyłem.
— Więc przyszły mi na myśl, wie pan, te różne części, w pańskim
sklepie.
— Myślał pan, że zakpiłem sobie z całego wywiadu?
— . Oczywiście, teraz to brzmi nieprawdopodobnie, wiem. A jednak
odetchnąłem, kiedy dowiedziałem się, że tamci postanowili pana
zamordować.
— Zamordować? Mnie?
— Widzi pan, to właśnie najlepszy dowód, że rysunki są autentyczne.
— Jacy tamci?
— Przeciwnicy. Na szczęście nikomu się nie zwierzyłem z tych moich głupich
podejrzeń.
— W jaki sposób chcą mnie zamordować?
— Zaraz i o tym pomówimy: chcą pana otruć. Otóż, w braku fotografii,
trudno o lepsze potwierdzenie pańskich raportów. Trochę je
przetrzymywaliśmy w swoich szufladach, ale teraz puściliśmy w obieg po
wszystkich resortach. Posłaliśmy je także do Instytutu Badań Atomowych. Ale
niewiele nam pomogli. Oni twierdzą, że to nie ma nic wspólnego z rozbijaniem
atomu. W tym cała bieda, że daliśmy się tym atomowym specjalistom
obałamucić i zapomnieliśmy o istnieniu broni naukowej w innych, lecz
niemniej groźnych postaciach.
— Jakim sposobem otrują mnie?
— Wszystko po kolei, drogi panie. Nie wolno pomijać gospodarczych
zagadnień wojny. Kuby nie stać na produkcję bomb wodorowych, ale kto wie,
może wynaleźli coś równie skutecznego choć o mniejszym zasięgu, a
zarazem taniego? To właśnie najważniejsze: taniego.
— Przepraszam, czy nie zechciałby pan jednak powiedzieć mi, jak
zostanę zamordowany? To przecież mnie osobiście dotyczy.
— Ależ powiem panu, powiem. Chciałem tylko najpierw naszkicować tło
i oświadczyć panu, że wszyscy bardzo cieszymy się... to znaczy, że cieszymy
się, oczywiście, z potwierdzenia pańskich raportów. Oni zamierzają otruć
pana podczas jakiegoś oficjalnego bankietu.
— Podczas lunchu Stowarzyszenia Europejskich Kupców?
— Zdaje mi się, że tak brzmiała nazwa.
— Skąd pan wie?
— Mamy swoich informatorów w ich tutejszej organizacji. Zdziwiłby się
pan, jak. dużo wiemy o wszystkim, co się dzieje na pańskim terenie. Mogę na
przykład powiedzieć panu, że śmierć czwórki była przypadkowa. Chcieli go
tylko nastraszyć, tak jak trójkę, do którego strzelano. Pana pierwszego
naprawdę postanowili zgładzić.
— To pocieszające.
— W pewnym sensie jest to, proszę pana, komplement. Stał się pan
niebezpieczny. — Hawthorne cmoknął przeciągle, wysysając resztkę trunku
spomiędzy warstw lodu, pomarańcz, ananasów i wiśni.
— Zdaje się — rzekł Wormold — że najlepiej zrobię nie idąc tam wcale.
— Ku swemu zdumieniu odczuł to jako zawód. — Po raz pierwszy od
dziesięciu lat nie wezmę udziału w lunchu Stowarzyszenia. W dodatku prosili
mnie o zabranie głosu. Firma zawsze zalecała mi uczestnictwo. Dla prestiżu.
— Ależ pan musi tam pójść, oczywiście.
— I dać się otruć?
— Może pan nic nie jeść, prawda?
— Czy pan kiedy próbował być na oficjalnym wspólnym lunchu i nie brać
nic do ust? Jest poza tym problem trunków.
— Nie mogą zatruć wina w butelce. Niech pan udaje alkoholika,
nałogowca, który nic nie je, tylko pije.
— Dziękuję, to świetnie wpłynie na moje stanowisko w firmie.
— Ludzie są pobłażliwi dla alkoholików — rzekł Hawthorne. — Zresztą
gdyby pan się wcale nie zjawił, wzbudziłby pan podejrzenia. Mój informator
mógłby się znaleźć w niebezpieczeństwie. Należy chronić informatorów.
— To pewnie regulamin?
— Właśnie, właśnie, drogi panie. Po wtóre: wiemy o spisku, nie znamy
jednak spiskowców z nazwiska, tylko pseudonimy. Jeżeli wykryjemy tych
ludzi, będziemy mogli zażądać przymknięcia ich. Rozbijemy całą organizację.
— Ach, tak, zakładamy, że nie są to mordercy doskonali, co? Założę się,
że przy sekcji wyjdą na jaw dowody rzeczowe, na których podstawie będzie
można kapitana Segura skłonić do działania.
— Chyba pan się nie boi? To niebezpieczny zawód. Nie trzeba się do
niego brać, jeśli nie jest się gotowym...
— Przemawia pan jak matka-Spartanka. Wracaj zwycięzcą albo zostań
pod stołem.
— . Wcale niezły pomysł. Mógłby pan w odpowiednim momencie osunąć
się pod stół. Mordercy będą przekonani, że pan nie żyje, a reszta towarzystwa
pomyśli, że się pan po prostu upił.
— Europejscy kupcy nie walą się pod stół.
— Nigdy?
— Nigdy. Pan uważa, że ja się niesłusznie przejmuję, czy tak?
— Sądzę, że na razie nie ma powodu do zmartwienia. Nie będą panu
przecież nakładali na talerz. Sam pan będzie nabierał z półmiska.
— Oczywiście. Z tym zastrzeżeniem, że w hotelu „Nacional" podają
zawsze kraby na przekąskę. To danie jest z góry przygotowane.
— Niech pan tego nie je. Mnóstwo ludzi nie jada krabów. Przy
następnych daniach niech pan nigdy nie bierze pierwszej z brzegu porcji z
półmiska. Tak jak przy sztukach z kartami, kiedy sztukmistrz podsuwa kartę.
Ją właśnie trzeba odsunąć.
— Ale sztukmistrz zawsze jakoś umie narzucić tę kartę, którą chce.
— Coś panu powiem. Wspomniał pan, że lunch odbędzie się w
„Nacional"?
— Tak.
— Czemużby więc nie użyć siódemki?
— Siódemki? Co to za jeden?
— Nie pamięta pan własnych agentów? Przecież to starszy kelner z
„Nacional". Już on dopilnuje, żeby nikt nie płatał figlów na pańskim talerzu.
Pora nawet, żeby coś zrobił za pieniądze, które bierze. Nie przypominam
sobie ani jednego raportu od niego.
— Czy nie mógłby pan określić jakoś człowieka, który będzie na tym
lunchu... tego, który zamierza mnie... — potknął się na słowie „zabić" —
zamierza to zrobić?
— Nic nie wiem o nim. Po prostu niech pan się wystrzega wszystkich. A
teraz proponuję jeszcze jeden poncz.
3
W drodze powrotnej na Kubę samolot miał niewielu pasażerów: jakąś
Hiszpankę z gromadą dzieciaków, z których część wrzeszczała, a część
zachorowała natychmiast po starcie; Murzynkę z żywym kogutem zawiniętym
w szal; Kubańczyka, eksportera cygar, znanego Wormoldowi z widzenia;
wreszcie — Anglika w tweedowym ubraniu, który palił fajkę, póki mu
stewardessa nie poleciła jej zgasić. Do końca podróży ostentacyjnie ssał
cybuch i pocił się obficie w swoich tweedach. Miał kwaśną minę człowieka,
który jest zawsze w porządku.
Gdy podano lunch, cofnął się o kilka miejsc i usiadł obok Wormolda.
Powiedział:
— Nie mogę ścierpieć wrzasku tych bachorów. Pan pozwoli? — Zerknął
na papiery rozłożone na kolanach Wormolda. — Pan pracuje w
Phastkleaners?
— Tak.
— A ja w Nucleaners. Nazywam się Carter.
— Ooo.
— Drugi raz dopiero jadę na Kubę. To podobno wesoły kraik — rzekł
wydmuchując fajkę i odkładając ją, żeby się zająć lunchem.
— Może — odparł Wormold. — Jeśli ktoś lubi ruletę albo burdele.
Carter klepnął woreczek z tytoniem, jakby to był psi łeb — „mój wierny
piesek dotrzyma mi towarzystwa".
— Nie o to mi chodzi... jakkolwiek nie jestem purytaninem, trzeba panu
wiedzieć. Spodziewam się, że życie będzie tu interesujące. Postępujmy jak
Rzymianie. — Zmienił temat: — Dużo pan sprzedaje tych swoich maszyn?
— Handel idzie niezgorzej.
— My wypuszczamy nowy model, który zrobi sensację na rynku.
Połknął spory kęs różowego ciastka, a potem odkroił sobie kawałek
kurczęcia.
— Doprawdy?
— Silniczek jak przy maszynce do strzyżenia trawy. Oszczędza żonusi
wysiłku. Nie trzeba wlec węża po całym mieszkaniu.
— Hałasuje bardzo?
— Jest specjalny tłumik. Model cichszy od waszego. Nazywamy go
Szeptanka. — Pociągnął łyk zupy żółwiowej i zabrał się do sałatki z owoców,
miażdżąc głośno pestki winogron między zębami. — Wkrótce otworzymy na
Kubie przedstawicielstwo. Zna pan doktora Brauna?
— Spotykam go w Stowarzyszeniu Kupców Europejskich. Jest naszym
prezesem. Importuje przyrządy precyzyjne z Genewy.
— Ten sam. Udzielił nam cennych rad. Właśnie dlatego jadę, że zaprosił
mnie na tę waszą doroczną majówkę. Wyżerka będzie, jak się patrzy?
— No, wie pan, jaki może być lunch w hotelowych restauracjach.
— W każdym razie lepszy niż ten — rzekł wypluwając skórkę winogrona.
Przegapił dotychczas szparagi w majonezie i teraz się do nich zabrał. Potem
sięgnął do kieszeni: — Proszę, oto mój bilet. — Na kartoniku napisane było:
„William Carter, dypl. inż. (Nottwich)", w rogu zaś: „Nucleaners Sp. Akc."
— Zatrzymam się na tydzień w hotelu „Seville Biltmore" — powiedział.
— Niestety nie zabrałem biletów. Nazywam się Wormold.
— Zna pan niejakiego Davisa?
— Nie przypominam go sobie.
— Wkuwaliśmy razem w szkole. Dostał posadę w firmie Gripfix i
wylądował gdzieś w tych okolicach. Prawdziwa heca, wszędzie człowiek
spotyka kolegów z Nottwich. Pan tam przypadkiem nie był także?
— Nie.
— Kończył pan w Reading?
— Nie mam wyższych studiów.
— Nigdy bym tego po panu nie psznał — rzekł łaskawie Carter. —
Miałem iść do Oxfordu, ale, wie pan, oni tam są okropnie zacofani w
technologii. W sam raz dla belfrów, moim zdaniem. — Pociągnął pustą fajkę,
jak dziecko smoczek, aż powietrze gwizdnęło między zębami. Nagle
przemówił znowu tak, jak gdyby odrobina gorzkiego osadu dostała mu się na
język: — Starzyzna, zabytki żyjące przeszłością. Ja bym to wszystko zwalił.
— Co by pan zwalił?
— Oxford i Cambridge. — Wziął z tacy ostatni jadalny przedmiot,
kromkę chleba, i skruszył ją, tak jak czas lub bluszcz kruszy kamienie.
Na komorze celnej Wormold rozstał się z nim. Carter miał trochę kłopotu
z modelem Nucleaners, a Wormold nie widział powodu, żeby przedstawiciel
firmy Phastkleaners pomagał w przewiezieniu konkurencyjnego odkurzacza.
Beatrycze przyjechała Hillmanem na lotnisko. Po raz pierwszy od bardzo
wielu lat kobieta znów witała Wormolda wracającego z podróży.
— Wszystko w porządku? — spytała.
— Tak, o tak. Mam wrażenie, że są ze mnie zadowoleni. — Przyglądał
się jej rękom na kierownicy; nie włożyła rękawiczek — było zbyt gorąco; miała
piękne, sprawne ręce. — Nie nosi pani już obrączki?
— Nie przypuszczałam, że ktokolwiek to zauważy. Milly także
spostrzegła. Spostrzegawczość jest widać cechą rodzinną.
— Ale nie zgubiła jej pani?
— Zdjęłam ją wczoraj przy myciu i zapomniałam włożyć z powrotem. Nie
ma sensu nosić obrączki, o której się zapomina, prawda?
Wtedy powiedział jej, co go czeka na koleżeńskim lunchu.
— Nie pójdzie pan tam? — spytała.
— Hawthorne oczekuje, że jednak pójdę. Żeby ochronić jego
informatora.
— Do diabła z jego informatorem.
— Jest jeszcze drugi, bardziej przekonujący powód, coś, co mi
powiedział Hasselbacher. Oni uderzają w to, co człowiek kocha. Jeżeli nie
pójdę na lunch, wymyślą coś innego. Coś gorszego. Coś nieprzewidzianego.
Następny zamach mógłby być wymierzony nie przeciw mnie... bo siebie
chyba nie kocham dość czule, żeby ich zadowolić... ale przeciw Milly. Albo
przeciw pani.
Pełny sens tych słów uświadomił sobie dopiero w chwilę później, kiedy
wysiadł przed drzwiami sklepu, a Beatrycze pojechała dalej.
Rozdział trzeci
1
Nie wziąłeś do ust nic prócz filiżanki kawy — powiedziała Milly. — Nie
zjadłeś nawet jednej grzanki.
— Nie mam jakoś ochoty.
— Pójdziesz głodny na ten dzisiejszy lunch i przejesz się, a wiesz
dobrze, że twój żołądek nie znosi krabów.
— Obiecuję ci, że będę bardzo, bardzo ostrożny.
— Lepiej byś zjadł porządne śniadanie. Przydałyby się płatki owsiane,
żeby alkohol, który będziesz pił, miał w co wsiąknąć.
Tego dnia dueńa najwidoczniej była na posterunku.
— Nie gniewaj się, Milly, ale naprawdę nie mogę jeść. Mam co innego
na głowie. Nie męcz mnie. Dzisiaj mnie nie męcz.
— Przygotowałeś swoją mowę?
— Zrobiłem, co mogłem, ale nie jestem mówcą. Nie wiem, dlaczego do
mnie się z tym zwrócili.
Ale niepokoiło go właśnie to, że wiedział; ktoś do tego namówił doktora
Brauna, ktoś, kogo należało zidentyfikować za wszelką cenę. Pomyślał: ,,Tę
cenę stanowię ja sam".
— Założę się, że zrobisz sensację.
— Bardzo będę się starał nie wywołać swoją osobą sensacji na tym
lunchu.
Milly poszła do szkoły, a Wormold został przy stole. Firma, którą
popierała Milly, ozdabiała pudełka płatków owsianych obrazkami z serii
przygód małego krasnoludka Doodoo. Krasnoludek spotkał szczura,
ogromnego jak pies świętego Bernarda, i spłoszył go, udając kota i miaucząc.
Była to bardzo prosta historyjka. Trudno by ją uznać za właściwe
przygotowanie do życia. Firma obiecywała premię w postaci strzelby-
wiatrówki w zamian za dwanaście pokrywek ze swoich pudełek. Pudełko było
już prawie puste, więc Wormold zaczął wycinać pokrywkę, starannie
prowadząc ostrze noża wzdłuż podziurkowanych linii. Dojechał do ostatniego
zakrętu, kiedy nadeszła Beatrycze.
— Co pan robi? — spytała.
— Przyszło mi na myśl, że wiatrówka przyda się w naszym sklepie.
Brakuje mam już tylko jedenastu pokrywek.
— Nie mogłam usnąć tej nocy. — Za dużo kawy?
— Nie. Coś, co panu powiedział doktor Hasselbacher, a co pan wczoraj
mi powtórzył. O Milly. Niech pan nie idzie na ten lunch.
— Muszę tam pójść. Przynajmniej tyle muszę zrobić.
— Robi pan dość i bez tego. Londyn jest z pana zadowolony. Świadczy
o tym ton ich depesz do pana. Cokolwiek mówi Henry, Londyn na pewno nie
życzy sobie, żeby pan ryzykował tak głupio.
— Doktor powiedział prawdę: jeżeli tam nie pójdę, znajdą na mnie inny
sposób.
— Niech pan się nie boi o Milly. Będę jej strzegła jak oka w głowie.
— A kto będzie strzegł pani?
— Ja podjęłam się tego rodzaju roboty. Z własnej woli. Nie powinien pan
czuć się odpowiedzialny za mnie.
— Była już pani kiedy w podobnej sytuacji?
— Nie, ale też nigdy dotychczas nie miałam takiego zwierzchnika jak
pan. Pan ich rozruszał. Zwykle, proszę pana, cała robota odbywa się przy
biurku, polega na teczkach z aktami i nudnych telegramach. Morderstwo to
nie nasz dział. I wcale nie chcę, żeby pana zamordowano. Pan jest
prawdziwy. Pan nie jest postacią z „Gazetki dla Chłopców". Na litość boską,
niechże pan odłoży to głupie pudełko i słucha, co mówię.
— Czytałem sobie na nowo historyjkę o krasnoludku Doodoo.
— Więc niech pan zostanie dzisiaj w domu z krasnoludkiem Doodoo.
Pójdę na miasto i kupię panu całą serię od początku, żeby pan poznał jego
przeszłość.
— Wszystko, co mówił Hawthorne, wydaje się rozsądne. Wystarczy, jeśli
będę ostrożny w jedzeniu. To naprawdę bardzo ważne, żeby wykryć, kto za tą
sprawą stoi. W ten sposób przynajmniej coś zrobię w zamian za te wszystkie
pieniądze.
— Już pan zrobił dość. Nie ma powodu, żeby pan brał udział w tym
przeklętym lunchu.
— Owszem, jest powód. Ambicja.
— Komu pan chce zaimponować?
— Pani.
2
Przeszedł przez hall hotelu „Nacional" między witrynami pełnymi
włoskiego obuwia, duńskich popielniczek, szwedzkiego szkła i brytyjskich
wyrobów włóczkowych w kolorze lila. Wejście do sali, gdzie zazwyczaj
spotykali się europejscy kupcy, znajdowało się tuż za fotelem, w którym
siedział doktor Hasselbacher, najwidoczniej na kogoś czekając. Wormold
zbliżył się zwalniając kroku; nie widział go od owej nocy, gdy siedząc na łóżku
swojej sypialni w ułańskim mundurze doktor wspominał przeszłość.
Członkowie stowarzyszenia po drodze do jadalni zatrzymywali się i
zagadywali do Hasselbachera, ale on nie odpowiadał.
Wormold doszedł wreszcie do fotela. Hasselbacher przemówił:
— Niech pan tam nie idzie, panie Wormold. — Powiedział to nie zniżając
głosu, słowa odbiły się echem o szklane witryny, ściągając powszechną
uwagę.
— Dzień dobry, doktorze.
— Powtarzam: niech pan tam nie wchodzi.
— Słyszałem.
— Zabiją pana, panie Wormold. — Skąd pan to wie, doktorze?
— Zamierzają pana otruć w tej sali.
Paru gości przystanęło patrząc na nich z uśmiechem. Któryś z nich, jakiś
Amerykanin, powiedział:
— Więc kuchnia jest aż tak podła? — i wszyscy się roześmiali.
— Niech pan tu nie siedzi, doktorze — prosił Wormold. — Zwraca pan
na siebie uwagę.
— Więc pan tam pójdzie?
— Oczywiście. Mam przemawiać.
— Milly. Niech pan nie zapomina, że istnieje Milly.
— Niech się pan nie martwi o Milly, wyjdę z tej sali na własnych nogach.
Proszę iść do domu, doktorze.
— Dobrze. Zrobiłem, co mogłem — rzekł Hasselbacher. — Będę czekał
przy telefonie.
— Zatelefonuję do pana po wyjściu stąd.
— Do widzenia, Jim.
— Do widzenia, doktorze.
Doktor zwrócił się do niego po imieniu. To zaskoczyło Wormolda.
Przypomniał sobie, co zawsze myślał żartem: że Hasselbacher nazwie go po
imieniu dopiero przy łożu śmierci, gdy straci resztę nadziei. Nagle ogarnął
Wormolda strach, poczuł się bardzo samotny i bardzo daleko od domu.
— Wormold! — zawołał ktoś. Wormold odwracając się zobaczył Cartera,
przedstawiciela firmy „Nucleaners", ale w tym momencie Carter znaczył dla
niego tyle, co angielska ziemia, angielski snobizm, angielska pospolitość,
poczucie braterstwa krwi i bezpieczeństwo — wszystko, co w jego pojęciu
mieściło słowo Anglia.
— Carter! — wykrzyknął, jakby spośród wszystkich ludzi w Hawanie
tego jednego właśnie najbardziej pragnął spotkać. W tym momencie była to
prawda.
— Szalenie się cieszę, że pana widzę — powiedział Carter. — Nie znam
tu żywej duszy. Nawet mojego... nawet doktora Brauna.
Kieszeń miał wypchaną, trzymał w niej fajkę i woreczek z tytoniem;
poklepał się po niej, jakby także potrzebował otuchy, jakby także czuł się
bardzo daleko od domu.
— Pozwoli pan, Carter, to mój stary przyjaciel, doktor Hasselbacher.
— Dzień dobry, panie doktorze. — Zwrócił się do Wormolda: — Wczoraj
wieczorem szukałem pana po całym mieście. Ale widocznie nie trafiłem do
właściwego lokalu.
Przeszli razem do sali jadalnej. Ufność, jaką w nim budził rodak, nie
miała żadnych rozumowych podstaw, ale Wormold czuł się zupełnie
bezpieczny od strony, od której osłaniał go Carter.
3
Salę na cześć konsula generalnego udekorowano dwiema ogromnymi
flagami Stanów Zjednoczonych, a małe papierowe chorągiewki wyznaczały
miejsca przedstawicielom różnych narodów, jak w restauracji na lotnisku. U
szczytu stołu tkwiła chorągiewka szwajcarska dla prezesa, doktora Brauna,
nie brakowało nawet barw księstwa Monaco, bo konsul tego kraju był jednym
z najpoważniejszych eksporterów hawańskich cygar. Wyznaczono mu
miejsce po prawej ręce amerykańskiego konsula generalnego przez szacunek
dla książęcej przyjaźni. Kiedy Wormold i Carter weszli, cocktaile już krążyły
po sali. Kelner podbiegł do nowo przybyłych. Czy to było przywidzenie, czy
też kelner naprawdę obrócił tacę tak, że jedyny pozostały na niej kieliszek
daiquiri znalazł się tuż pod ręką Wormolda?
— Nie. Dziękuję.
Carter wyciągnął rękę, ale kelner już się oddalał ku drzwiom służbowym.
— Szanowny pan może woli kieliszek Martini? — spytał ktoś. Wormold
odwrócił się, za nim stał starszy kelner.
— Nie, nie. Nie lubię Martini.
— W takim razie szkocka whisky? Kseres? Old Fashioned? Może być
wszystko, co pan rozkaże.
— Nie piję w ogóle — rzekł Wormold i starszy kelner zajął się innymi
gośćmi. To był zapewne siódemka. Zabawna ironia losu, jeżeli to on właśnie
miał być jego mordercą. Wormold obejrzał się na Cartera, lecz Carter odszedł
w głąb sali, żeby się przywitać z prezesem.
— Radzę panu pić jak najwięcej — odezwał się ktoś szkockim
akcentem. — Nazywam się MacDougall. O ile wiem, siedzimy obok siebie
przy stole.
— Nigdy jeszcze pana tutaj nie spotkałem, jeśli się nie mylę.
— Przejąłem stanowisko Mclntyre'a. Znał go pan chyba?
— O, tak, tak.
Doktor Braun, pozbywając się mało ważnego gościa, Cartera, którego
zapoznał z innym Szwajcarem handlującym zegarkami, oprowadzał wokół sali
amerykańskiego konsula i przedstawiał mu co wybitniejszych członków
Stowarzyszenia. Niemcy tworzyli osobną grupę, ustawiwszy się dość trafnie
pod zachodnią ścianą; duma z powodu wartości niemieckiej marki piętnowała
ich twarze jak szramy po pojedynkach: honor narodowy, który przetrwał obóz
Belsen, zależał dziś od kursu walut na giełdzie. Wormold zastanawiał się, czy
to jeden z nich zdradził tajemnicę lunchu doktorowi Hasselbacherowi.
Zdradził? Może nie było to potrzebne. Może za pomocą szantażu zmuszono
doktora do dostarczenia trucizny. W każdym razie Hasselbacher, przez
wzgląd na starą przyjaźń, wybrałby z pewnością jakiś bezbolesny środek — o
ile istnieje trucizna bezbolesna.
— Mówiłem — ciągnął MacDougall głosem dziarskim jak szkockie tańce
— że radzę panu pić teraz, ile wlezie. Nie będzie więcej alkoholu.
— Podadzą chyba wino.
— Niech pan spojrzy na stół. — Przed każdym nakryciem stała butelka z
mlekiem. — Czy pan nie czytał zaproszenia? Na cześć naszych potężnych
amerykańskich sprzymierzeńców ma to być lunch na amerykańską modłę.
— Co to znaczy?
— Naprawdę pan nie wie? Podsuwają panu pod nos wszystkie dania już
przygotowane na talerzu: indyk pieczony z sosem borówkowym, kiełbaski z
marchewką i frytkami po francusku. Nie cierpię frytek po francusku, ale przy
tym systemie nie ma wyboru.
— Nie ma wyboru?
— Trzeba jeść, co dają. To się nazywa, mój panie, demokracja.
Doktor Braun wezwał zebranych do stołu. Wormold miał nadzieję, że
rodacy zasiądą obok siebie i że Carter będzie jego drugim sąsiadem, ale
miejsce po lewej ręce zajął jakiś zupełnie mu nieznany Skandynaw, który
skrzywił się na widok butelki z mlekiem. Wormold pomyślał: „Ktoś to bardzo
sprytnie zorganizował. Niczego nie mogę tknąć bez ryzyka, nawet mleka".
Kelnerzy już kręcili się roznosząc kraby. Wormold z ulgą stwierdził, że Carter
siedzi naprzeciw niego. W pospolitości tego człowieka było coś, co budziło
zaufanie. Można było szukać u niego pomocy jak u angielskiego policjanta, bo
znało się treść jego myśli.
— Nie — odpowiedział kelnerowi. — Nie będę jadł krabów.
— Bardzo rozsądnie z pańskiej strony — rzekł MacDougall. — Ja też
dziękuję. To nie idzie w parze z whisky.
A teraz, jeżeli pan upije trochę wody ze swojej szklanki i potrzyma
szklankę pod stołem, znajdzie się w mojej kieszonkowej buteleczce dość
whisky dla nas obu.
Nie zastanawiając się Wormold sięgnął po szklankę, lecz nagle ogarnęły
go wątpliwości. Co to za jeden ten MacDougall? Widział go pierwszy raz w
życiu, nie słyszał nic o wyjeździe Mclntyre'a. Może zatruto wodę albo whisky
w butelce?
— Dlaczego Mclntyre wyjechał? — spytał z ręką na szklance.
— Tak się złożyło — rzekł MacDougall. — Wie pan, jak
to bywa. Niech pan wleje trochę wody. Nie chce pan chyba roztopić całej
whisky. To pierwszorzędna szkocka.
— Za wcześnie dla mnie na alkohol. Bardzo panu dziękuję.
— Ma pan rację, że nie ufa pan wodzie — powiedział dwuznacznie
MacDougall. — Ja też wolę czystą whisky. Jeżeli pan nie ma nic przeciw piciu
z kubeczka od mojej manierki...
— Nie, doprawdy. Nie pijam o tej godzinie.
— To Anglicy wymyślili jakieś godziny na picie alkoholi. Szkoci nie mają
takich przesądów. Anglicy nawet na umieranie gotowi wyznaczyć właściwe
godziny.
Carter odezwał się poprzez stół:
— Mnie wszystko jedno. Nazywam się Carter.
Wormold odetchnął widząc, że MacDougall nalewa Car-terowi whisky; w
ten sposób jedno przynajmniej podejrzenie odpadło, nikt przecież z
pewnością nie chciał otruć Cartera. „Mimo to — pomyślał — coś jest
niezupełnie w porządku z tą szkockością MacDougalla. Zalatuje fałszem jak
od Ossjana".
— Svenson — oświadczył żywo Skandynaw zza swojej szwedzkiej
chorągiewki; Wormold zresztą przypuszczał, że to szwedzkie barwy, nigdy nie
umiał rozróżnić flag poszczególnych państw skandynawskich.
— Wormold — przedstawił się nawzajem.
— Co to za głupi pomysł z tym mlekiem?
— Zdaje się — rzekł Wormold — że doktor Braun jest trochę zbyt
pedantyczny.
— Albo dowcipny — rzekł Carter.
— Nie sądzę, żeby miał tak wiele poczucia humoru.
— A czym się pan zajmuje, panie Wormold? — spytał Szwed. — Nie
spotkaliśmy się chyba dotychczas, chociaż z widzenia znam pana od dawna.
— Odkurzaczami. A pan?
— Szkłem. Jak wiadomo, nie ma na świecie lepszego szkła niż
szwedzkie. Ten chleb jest bardzo smaczny. Nie je pan chleba? — Mówił tak,
jakby sobie z góry przygotował zdania według podręcznika konwersacji.
— Wyrzekłem się chleba. Od tego się tyje.
— Panu chyba przydałoby się utuczenie — Svenson zarżał śmiechem
ponurym jak hulanki podczas długich polarnych nocy. — Przepraszam.
Wyraziłem się tak, jakby pan był gęsią.
U szczytu stołu, gdzie siedział konsul generalny, zaczęto już roznosić
talerze. MacDougall pomylił się przepowiadając indyka: główne danie
stanowiły kurczęta. Trafnie natomiast przewidział marchewkę, frytki po
francusku i kiełbaski. Doktor Braun nieco się zapóźnił w porównaniu z innymi
biesiadnikami: dłubał jeszcze kraba. Zapewne przeszkodził mu konsul
generalny powagą swych wypowiedzi i uporczywością spojrzeń zza
wypukłych okularów. Dwaj kelnerzy obchodzili wkoło stół, jeden zbierał
szczątki krabów, drugi stawiał talerze z następnym daniem. Spośród
wszystkich gości tylko konsul generalny wpadł na pomysł otwarcia butelki z
mlekiem. Od góry stołu doleciało do uszu Wor-molda nazwisko Dullesa.
Zbliżył się kelner niosąc dwa talerze, jeden postawił przed Skandynawem,
drugi był przeznaczony dla Wormolda. Błysnęła mu w głowie myśl, że może
cała ta historia o grożącym jego życiu niebezpieczeństwie jest po prostu
głupim żartem. Może Hawthorne lubił takie dowcipy, a doktor Hasselbacher...
Przypomniał sobie, że niedawno Milly spytała go, czy doktor Hasselbacher
próbował kiedykolwiek z niego zakpić. Czasem wydaje się łatwiej
zaryzykować śmierć niż śmieszność. Zapragnął zwierzyć się Carterowi i
usłyszeć jego rozsądną odpowiedź. Nagle spojrzawszy na swój talerz
zauważył coś dziwnego: nie było na nim marchewki. Szybko powiedział:
— Pan woli bez marchewki, prawda? I przesunął talerz przed
MacDougalla.
— Nie, to frytek nie znoszę — rzekł MacDougall i prędko podał talerz
konsulowi Luksemburga. Konsul Luksemburga, zajęty żywą rozmową z
jednym z siedzących naprzeciwko Niemców, z roztargnioną uprzejmością
oddał talerz sąsiadowi. Wszyscy nie obsłużeni dotychczas goście zarazili się
kurtuazją i talerz pomknął w stronę doktora Brauna, którego właśnie w tym
momencie uwolniono od resztek kraba. Starszy kelner widząc, co się dzieje,
puścił się w pogoń za talerzem, lecz zbieg stale wyprzedzał pościg dosłownie
o głowę. Wormold tymczasem zatrzymał kelnera wracającego z kuchni z
nowymi dwoma talerzami i wziął sobie jeden z nich. Kelner zmieszał się, a
Wormold z apetytem zabrał się do jedzenia.
— Doskonała marchewka — powiedział. Starszy kelner kręcił się koło
doktora Brauna.
— Przepraszam, panie doktorze — odezwał się. — Nie włożono panu
marchewki.
— Nie lubię marchwi — odparł doktor Braun krając kurczaka.
— Najmocniej przepraszam — rzekł starszy kelner i porwał mu talerz
sprzed nosa. — Omyłka w kuchni.
Z talerzem w ręku jak zakrystian ze skarbonką przeszedł przez całą
długość sali aż do drzwi służbowych. MacDougall pociągnął łyk własnej
whisky.
— Teraz chyba zaryzykuję — powiedział Wormold. — Dla uczczenia
chwili.
— Racja! Z wodą czy też czystą?
— Czy mógłbym wziąć pańską szklankę? Do mojej wpadła mucha.
Wormold upił dwie trzecie wody i podstawił szklankę pod manierkę
MacDougalla.
— Musi pan zaraz zarepetować, żeby nas dogonić — powiedział
MacDougall; Wormold wrócił do krainy zaufania. Ogarnęło go jakby
rozczulenie w stosunku do sąsiada, którego przed chwilą podejrzewał. Rzekł
więc:
— Musimy się umówić na następne spotkanie.
— Po cóż by się urządzało takie zebrania, jeśli nie po to, żeby ludzie się
do siebie zbliżyli.
— Gdyby nie ten lunch, nie poznałbym pana ani też Car-tera.
Wszyscy trzej wypili znowu.
— Chciałbym was obu przedstawić mojej córce — powiedział Wormold,
na którym skorupa tajała pod wpływem whisky.
— Jak panu idą tutaj interesy?
— Nieźle. Rozbudowuję biuro.
Doktor Braun zastukał w stół prosząc o ciszę.
— Murowane — odezwał się Carter donośnym, nieposkromionym
głosem wychowanka Nottwich, głosem rozgrzewającym serce nie gorzej niż
whisky — że do toastów podadzą jakiś trunek.
— Nie, bracie — rzekł MacDougall. — Przemówienia i owszem będą, ale
bez toastów. Musimy wysłuchać nudziarzy bez alkoholowej pociechy.
— Jednym z nudziarzy będę ja — powiedział Wormold.
— Pan ma przemawiać?
— Jako najstarszy członek stowarzyszenia.
— Cieszy mnie, że pan tego dożył — rzekł MacDougall.
Na zaproszenie doktora Brauna zabrał głos najpierw amerykański konsul
generalny. Mówił o duchowej więzi łączącej demokracje — Kubę, jak się
zdaje, zaliczał także do demokracji. Handel ma doniosłe znaczenie, ponieważ
bez handlu nie byłoby więzi duchowej... czy może na odwrót. Mówił o
amerykańskiej pomocy dla krajów cierpiących niedostatek, która to pomoc
umożliwi im zakup większych ilości towarów a przez to wzmocnienie
duchowej więzi...
Gdzieś z głębi helowego pustkowia dobiegł skowyt psa i starszy kelner
gestem nakazał zamknięcie drzwi.
Amerykański konsul generalny cieszył się, że zaproszono go na ten
lunch, że mógł zapoznać się z czołowymi przedstawicielami europejskiego
handlu i w ten sposób jeszcze bardziej wzmocnić duchową więź... Wormold
wychylił znów dwie whisky.
— A teraz — powiedział doktor Braun — udzielam głosu najstarszemu
członkowi stowarzyszenia. Oczywiście nie mam na myśli jego wieku, lecz
długie lata służby dla sprawy europejskiego handlu w tym pięknym mieście, w
którym, panie ministrze — tu skłonił się swemu sąsiadowi po lewej ręce,
smagłemu zezowatemu brunetowi — mamy zaszczyt i szczęście być
pańskimi gośćmi. Wszyscy panowie domyślają się oczywiście, że chodzi o
pana Wormolda. — Doktor Braun zerknął do notesu... — pana Jamesa
Wormolda, reprezentującego w Hawanie firmę Phastkleaners.
— Whisky się skończyła — rzekł MacDougall. — No, proszę! Właśnie w
tym momencie, kiedy najbardziej przydałoby się panu wypić dla kurażu.
— Ja byłem też dobrze zaopatrzony — powiedział Carter — ale wypiłem
prawie wszystko jeszcze w samolocie. Została mi ledwie jedna szklaneczka w
manierce.
— Rzecz jasna, że ostatnia szklaneczka należy się naszemu
przyjacielowi — rzekł MacDougall. — Jemu bardziej tego potrzeba niż nam.
Doktor Braun mówił:
— Możemy wskazać na pana Wormolda jako na uosobienie tego, co
znaczy nasza służba: skromności, spokoju, wytrwałości i sprawności. Nasi
wrogowie często przedstawiają kupca jako chełpliwego krzykacza, który
zabiega jedynie o to, żeby narzucić światu jakiś towar bezużyteczny,
niepotrzebny, a nawet szkodliwy. To fałszywy portret...
— Pięknie z pańskiej strony, Carter — powiedział Wor-mold. —
Rzeczywiście, przydałby się jeszcze łyk.
— Peszy pana przemawianie?
— Nie tylko przemawianie. — Pochylił się nad stołem ku pospolitej
twarzy wychowanka z Nottwich, przeświadczony, że od niego może
oczekiwać sceptycyzmu, otuchy, beztroskiej pogody, wynikającej z braku
doświadczenia. Car-terowi mógł zaufać. — Wiem, że pan nie zechce uwierzyć
w to, co powiem — rzekł, ale właśnie chciał, żeby Carter nie uwierzył. Chciał
od niego dowiedzieć się, że nie trzeba wierzyć. Coś otarło się >o jego nogę,
spojrzał w dół i zobaczył czarnego jamnika, pysk między obwisłymi frędzlami
uszu wzniesiony błagalnie po jakiś kęs; pies musiał wśliznąć się
niepostrzeżenie dla kelnerów przez drzwi służbowe i teraz, na pół zasłonięty
obrusem, pędził pod stołem żywot tropionej zwierzyny.
Carter podał Wormoldowi przez stół niewielką manier-kę.
— Dla dwóch nie starczy. Niech pan to wypije sam.
— Bardzo dziękuję. — Odkręcił kubeczek i wlał całą zawartość manierki
do swojej szklanki.
— To Johnnie Walker. Najzwyklejsza marka. Doktor Braun ciągnął dalej.
— Właśnie więc pan Wormold spośród tu obecnych ma większe niż
ktokolwiek prawo mówić w imieniu nas wszystkich o długich latach wytrwałej
służby kupca dla społeczeństwa. Oddaję głos panu Wormoldowi.
Carter mrugnął i podniósł do ust rękę, jak gdyby w niej trzymał kieliszek.
— H-hop! — rzekł. — Dalejże, h-hop!
Wormold odstawił szklankę.
— Co pan powiedział, panie Carter?
— Powiedziałem, żeby się pan pospieszył.
— O, nie, pan to inaczej wyraził.
Dlaczego wcześniej nie zauważył, że Carter zacina się na
przydechowych głoskach? Może Carter wiedząc o tej wadzie swojej wymowy
umyślnie unikał głoski h na początku wyrazów, 'i zapominał o ostrożności
tylko wtedy, kiedy był podniecony strachem albo nadzieją?
— O co chodzi, panie Wormold?
Wormold spuścił pod stół rękę, żeby pogłaskać psa, i jak gdyby
przypadkiem strącił ze stołu szklankę.
— Pan udawał, że nie zna doktora.
— Jakiego doktora?
— Pan by go nazwał H-Hasselbacherem.
— Prosimy, panie Wormold! — zawołał od szczytu stołu doktor Braun.
Wormold wstał na trochę niepewnych nogach. Pies w braku lepszego
poczęstunku chłeptał z podłogi rozlaną whisky.
Wormold zaczął:
— Cenię sobie ten zaszczyt, że wyznaczono mnie na mówcę,
niezależnie od powodów, jakie do tego skłoniły naszego prezesa... — Zdziwił
się słysząc uprzejme śmiechy na sali. Nie zamierzał powiedzieć nic
zabawnego. Mówił dalej: — Jest to w moim życiu pierwszy publiczny występ,
a przed chwilą jeszcze zdawało mi się, że będzie zarazem ostatni... —
Spotkał wzrok Cartera. Carter zmarszczył brwi. Wormold czuł się tak, jakby
żyjąc popełnił okropny nietakt, nie mniejszy, niż gdyby się upił w towarzystwie.
Może zresztą upił się rzeczywiście. Powiedział: — Nie wiem, czy mam w tym
gronie przyjaciół. Na pewno mam wrogów. — Ktoś szepnął: „Hańba!", wielu
obecnych roześmiało się. Jeśli tak dalej pójdzie, zdobędzie sobie sławę
dowcipnego mówcy. Mówił znów: — Dużo dziś słyszy się o zimnej wojnie, ale
każdy kupiec powie wam, że między dwoma wytwórcami tego samego towaru
nieraz się toczy wręcz gorąca wojna. Na przykład: Phastkleaners i
Nucleaners. Między wyrobami tych dwóch firm nie ma większej różnicy niż
między dwoma ludźmi — między Rosjaninem a Niemcem czy Brytyjczykiem.
Nie byłoby rywalizacji ani wojny, gdyby nie ambicja kilku ludzi z obu firm.
Garstka ludzi narzuca współzawodnictwo, wymyśla trudności, a mnie i pana
Car-tera zmusza, żebyśmy sobie skakali do gardeł.
Teraz nikt się już nie śmiał. Doktor Braun szepnął coś do ucha konsulowi
generalnemu. Wormold podniósł w górę manierkę Cartera i rzekł:
— Przypuszczam, że pan Carter nawet nie zna nazwiska człowieka,
który go przysłał, żeby mnie otruł dla dobra swojej firmy.
Śmiech wybuchnął znowu i zabrzmiała w nim nuta odprężenia.
MacDougall powiedział:
— Znieślibyśmy bez szkody większą dozę tej trucizny. Nagle pies
zaskomlał. Wyszedł z ukrycia i wlókł się w
stronę drzwi służbowych.
— Max! — krzyknął starszy kelner. — Max!
Zapadła cisza, potem ten i ów zaśmiał się niepewnie. Pies chwiał się na
nogach. Skowyczał i zębami szarpał własną pierś. Starszy kelner dopadł go
pod drzwiami i wziął na ręce, ale jamnik wył, jakby z bólu, i wyrywał się z
objęć pana.
— Zalał się czy co? — powiedział z zaniepokojeniem
MacDougall.
— Wybaczy pan, panie prezesie — rzekł Wormold. — Przedstawienie
skończone. — Pobiegł za starszym kelnerem przez drzwi służbowe.
— Stój!
— Czego pan szanowny sobie życzy?
— Życzę sobie informacji, co się stało z moim talerzem.
— Nie rozumiem, proszę pana. O jaki talerz panu chodzi?
— Pan usilnie zabiegał, żeby mój talerz nie dostał się nikomu innemu.
— Nie rozumiem...
— Czy pan wiedział, że to była trucizna?
— Pan szanowny chce przez to powiedzieć, że jedzenie było niedobre?
— Chcę przez to powiedzieć, że potrawy zatruto i że pan starał się
ocalić życie doktorowi Braunowi, a mnie — nie.
— Niestety, nic z tego nie rozumiem, proszę szanownego pana.
Przepraszam, ale mam pilną robotę. — Z długiego korytarza od strony kuchni
doszło ich uszu wycie psa, przeciągły, rozpaczliwy skowyt, przerywany co
chwila ostrzejszymi atakami bólu. Starszy kelner krzyknął: — Max! — i
rozpaczliwie rzucił się w głąb korytarza. Pchnął drzwi kuchni. — Max!
Jamnik, skulony pod stołem, uniósł smutny pysk i zaczął z wysiłkiem
pełzać ku starszemu kelnerowi. Mężczyzna w czapce kuchmistrza powiedział:
— Nic tutaj nie jadł. Z tamtego talerza wszystko zaraz wyrzuciłem.
Pies upadł u nóg starszego kelnera i leżał wyciągnięty jak szmata.
Kelner ukląkł nad nim. — Max, mein Kind, mein Kind! — powtarzał. Czarny
tułów jamnika wyglądał jak przedłużenie czarnego kelnerskiego fraka. Ci dwaj
nie mieli wspólnego ciała, ale zdawali się skrojeni z tej samej sztuki sukna.
Personel kuchenny otoczył ich kołem.
Czarna rura drgnęła, z jej wnętrza jak pasta z tuby wymknął się różowy
język i przylgnął do podłogi. Kelner położył rękę na głowie psa i podniósł
wzrok na Wormolda. Załzawione oczy spojrzały na niego z takim wyrzutem, iż
Wormold przez chwilę miał szczerą ochotę przeprosić za to, że pies umarł, a
on żyje; rozmyślił się jednak, zawrócił i odszedł. Z końca korytarza raz jeszcze
obejrzał się za siebie. Czarna postać klęczała tuż przy czarnym psie; biały
kuchmistrz stał nad nią, a służba kuchenna pochylała się niby żałobnicy nad
grobem z warząchwiami, ścierkami i półmiskami zamiast wieńców. ,,Moja
śmierć — pomyślał — byłaby mniej wzruszająca."
4
— Wróciłem — powiedział do Beatrycze. — Nie zostałem pod stołem.
Wróciłem zwycięzcą. Zamiast mnie zdechł pies.
Rozdział czwarty
1
Cieszę się, że zastaję pana samego — rzekł kapitan Segura. — Bo pan
jest sam, prawda?
— Zupełnie sam.
— Z pewnością nie weźmie mi pan tego za złe: postawiłem przed
wejściem dwóch ludzi, żeby nam nikt nie mógł przeszkodzić.
— Czy jestem aresztowany?
— Nie, cóż znowu!
— Milly i Beatrycze są w kinie. Zdziwiłyby się, gdyby ich nie wpuszczono
do domu.
— Nie zajmę panu wiele czasu. Przyszedłem, żeby załatwić z panem
dwie sprawy. Jedna z nich jest ważna. Druga — to tylko formalność. Pozwoli
pan, że zacznę od ważniejszej?
— Słucham.
— Chcę prosić pana, panie Wormold, o rękę pańskiej
córki.
— Czy do tego potrzebni są dwaj policjanci pod drzwiami?
— Dla wygody wolałem mieć pewność, że nikt nam nie
przerwie.
— Czy pan już rozmawiał o tym z Milly?
— Nie ośmieliłbym się rozmawiać z nią wcześniej niż z panem.
— Sądzę, że nawet w tym kraju, wobec prawa potrzebne
byłoby moje pozwolenie.
— Nie chodzi mi o kwestię prawną, tylko o zwykle dobre wychowanie.
Czy wolno mi zapalić?
— Czemużby nie? Czy ta papierośnica naprawdę zrobiona jest z ludzkiej
skóry?
Kapitan Segura roześmiał się głośno.
— Ach, Milly, Milly! Cóż to za figlarka! — I odpowiedział wymijająco: —
Czy pan poważnie wierzy w tę historię? — Może wzdragał się przed
wyraźnym kłamstwem, niewykluczone, że był dobrym katolikiem.
— Milly jest o wiele za młoda na małżeństwo, panie kapitanie.
— Nie w tym kraju.
— Jestem pewien, że nie ma jak dotąd wcale ochoty wychodzić za mąż.
— Pan by ją mógł namówić.
— Pana tu nazywają Czerwonym Sępem, prawda?
— Tak, ale na Kubie to jest w swoim rodzaju komplement.
— Pańskie życie wydaje się niezbyt bezpieczne. Ma pan, o ile mi
wiadomo, wielu wrogów.
— Odłożyłem dość pieniędzy, żeby zabezpieczyć wdowę. Pod tym
względem, panie Wormold, jestem pewniejszą podporą niż pan. To
przedsiębiorstwo nie przynosi panu chyba dużych dochodów, a zresztą może
pan być każdej chwili zmuszony do zwinięcia sklepu.
— Mogę być zmuszony?
— Jestem pewien, że pan tego nie chciał, ale wokół pańskiej osoby
dzieją się wciąż różne przykre rzeczy. Jeśliby pan musiał opuścić ten kraj, czy
nie czułby się pan spokojniejszy, gdyby córka miała byt zabezpieczony?
— O jakich przykrych rzeczach pan mówi, kapitanie?
— Rozbił się pewien samochód... mniejsza o to, dlaczego. Był zamach
na życie biednego inżyniera Cifuentesa, który jest przyjacielem ministra
Spraw Wewnętrznych. Profesor Sanchez uskarża się, że pan wtargnął do
jego domu i groził mu. Krąży nawet pogłoska, że pan otruł psa.
— Ja otrułem psa?
— To brzmi oczywiście niedorzecznie. Ale starszy kelner z hotelu
„Nacional" twierdzi, że pan napoił jego psa zatrutą whisky. Dlaczego pan w
ogóle dawał psu alkohol? Nie pojmuję. Kelner także tego nie rozumie.
Przypuszczam, że pan to zrobił, ponieważ chodziło o niemieckiego psa. Nic
pan nie mówi, panie Wormold?
— Brak mi słów.
— Tylko dlatego, że biedak był okropnie roztrzęsiony, nie wyrzuciłem go
za drzwi za takie głupie gadanie. Powiedział mi, że pan wszedł do kuchni,
żeby się naigrawać z nieszczęścia, którego pan był sprawcą. Wcale to do
pana niepodobne, panie Wormold. Zawsze wydawał mi się pan bardzo ludzki.
Wystarczy, jeżeli pan mnie zapewni, że w tej historii nie ma słowa prawdy.
— Pies został rzeczywiście otruty wódką z mojej szklanki. Ale ta wódka
była przeznaczona dla mnie, a nie dla psa.
— A dlaczegóż by ktoś chciał pana truć?
— Nie wiem.
— Dwie dziwaczne wersje nawzajem się znoszą. Przypuśćmy, że nie
było żadnej trucizny, a pies zdechł z przyczyn naturalnych. Był podobno stary.
Musi pan jednak przyznać, panie Wormold, że wokół pana mnożą się przykre
wypadki. Może z panem jest taka historia, jak z tymi niewinnymi dziećmi
angielskimi, co przyciągały do siebie złośliwe duchy *.
— Może. A czy pan zna nazwiska duchów?
— Znam nazwiska wielu z nich. Myślę, że pora zacząć egzorcyzmy.
Opracowuję właśnie raport dla prezydenta.
— A ja w tym raporcie będę też figurował?
— Nie jest to jeszcze przesądzone. Powinien bym również powiedzieć
panu, panie Wormold, że mam oszczędności, tyle pieniędzy, że wystarczy dla
Milly na wygodne życie, gdyby mnie się coś przydarzyło. Wystarczy
oczywiście także na to, żebym się razem z Milly mógł osiedlić w Miami, gdyby
wybuchła rewolucja.
— Niepotrzebnie mi pan to wszystko mówi. Nie wątpię o pańskich
finansowych możliwościach.
— Taki już zwyczaj, panie Wormold. A co do mojego zdrowia — w
porządku, mogę przedstawić świadectwo lekarskie. Nie będzie też trudno o
potomstwo. To zostało w pełni udowodnione.
— Rozumiem.
— Ale pańska córka nie miałaby z tego powodu żadnych kłopotów.
Dzieci są zaopatrzone. Osoba, z którą na razie jestem związany, nie będzie
robiła trudności. Wiem, że protestanci są dość skrupulatni w tego rodzaju
sprawach.
— Nie jestem, ściśle mówiąc, protestantem.
— A pańska córka jest na szczęście katoliczką. To byłoby doprawdy
nadzwyczaj dobrane małżeństwo.
— Milly ma zaledwie siedemnaście lat.
— Najlepszy wiek, kobieta w tym wieku najlżej rodzi. Czy pan mnie
upoważnia do oświadczenia się Milly?
— Czy panu potrzebne moje upoważnienie?
— Tak wypada.
— A gdybym odpowiedział: nie?
— No, oczywiście próbowałbym pana przekonać.
— Powiedział mi pan kiedyś, że nie należę do klasy ludzi, których wolno
torturować.
Kapitan Segura serdecznym gestem położył rękę na ramieniu
Wormolda.
— Pan ma takie samo poczucie humoru jak Milly. Ale, mówiąc
poważnie, warto zawsze pamiętać o pańskim pozwoleniu na pobyt tutaj.
— Pan jest, jak widzę, zdecydowany. Dobrze. Niech pan z nią pomówi.
Będzie pan mógł skorzystać ze sposobności odwożąc ją ze szkoły do domu.
Ale Milly jest rozsądna. Nie przypuszczam, żeby pan miał duże szansę.
— W takim razie może później poproszę pana o użycie swego
ojcowskiego wpływu.
— Pan ma poglądy bardzo wiktoriańskie, panie kapitanie. W dzisiejszych
czasach ojcowie nie mają wpływu na córki. Wspomniał pan o jakiejś ważnej
sprawie...
Kapitan Segura odpowiedział tonem wyrzutu:
— Ależ to właśnie była ta ważna sprawa. Druga jest tylko formalnością.
Zechce pan pojechać ze mną do baru „Wonder"?
— Po co?
— Sprawa służbowa. Nie ma pan powodu do niepokoju. Proszę pana o
grzeczność, nic ponadto, panie Wormold.
Pojechali szkarłatnym otwartym samochodem kapitana, w asyście
dwóch policjantów na motocyklach. Wormold miał wrażenie, że wszyscy
czyściciele butów w Paseo zgromadzili się na ulicy Virdudes. Po obu stronach
wahadłowych drzwi baru stali policjanci, a ciężkie słońce wisiało wprost nad
ich głowami.
Policjanci zeskoczyli z motocykli i zaczęli rozpędzać pucybutów. Inni
policjanci wybiegli z baru i otoczyli kapitana. Wormold poszedł za nimi. Jak
zwykle o tej porze dnia żaluzje nad kolumnadą skrzypiały w lekkim podmuchu
od morza. Barman stał nie za kontuarem, jak zwykle, ale po stronie klientów.
Był blady i wystraszony. Z potłuczonych butelek jeszcze kapały pojedyncze
krople, ale właściwie cała zawartość dawno już z nich wypłynęła. Na podłodze
leżał ktoś, zasłonięty przez policjantów, widać było buty: grube, wiele razy
zelowane buty niezbyt zamożnego starego mężczyzny.
— Chodzi o formalne stwierdzenie tożsamości — powiedział kapitan
Segura. Wormold nie potrzebował nawet spojrzeć na twarz: z góry wiedział
wszystko, lecz policjanci rozstąpili się przed nim i zobaczył doktora
Hasselbachera.
— To jest doktor Hasselbacher — rzekł. — Pan go zna równie dobrze,
jak ja.
— W tych wypadkach musimy przestrzegać formalności — odparł
Segura. — Potrzebne jest stwierdzenie przez postronnego świadka.
— Kto to zrobił?
— Któż to wie? — powiedział Segura. — Niech pan wypije szklaneczkę
whisky. Barman!
— Nie. Proszę mi dać daiquiri. Zawsze z nim piłem daiquiri.
— Ktoś tu wszedł z rewolwerem w ręku. Dwa strzały chybiły. Oczywiście
powiemy, że zabójstwa dokonali rebelianci z Oriente. Skorzystamy ze
sposobności, żeby wpłynąć na opinię za granicą. Może to zresztą naprawdę
byli rebelianci.
Z podłogi patrzyła na nich twarz bez wyrazu. Tej obojętności nie da się
określić takimi pojęciami, jak spokój albo męka. Jak gdyby nic się jeszcze
nigdy nie stało: twarz nie narodzona.
— Kiedy go będziecie chowali, połóżcie mu na trumnie hełm.
— Hełm?
— W jego mieszkaniu znajdzie pan stary mundur. On był sentymentalny.
Dziwna rzecz. Doktor Hasselbacher przeżył dwie wojny światowe i umarł
wreszcie w czasie tak zwanego pokoju tą samą śmiercią, od której mógł był
zginąć nad Sommą.
— Pan dobrze wie, kapitanie, że rebelianci nie mają z tym nic wspólnego
— rzekł Wormold.
— Wygodniej będzie jednak mówić, że to oni.
— Znowu duchy.
— Za wiele win chce pan brać na siebie.
— Doktor ostrzegł mnie, żebym nie brał udziału w tym lunchu. Słyszał go
Carter, słyszeli inni, no i zabili.
— Inni? Kto?
— Pan kapitan ma listę.
— Nazwiska Cartera na niej nie ma.
— Niech więc pan spyta kelnera, właściciela psa. Jego z pewnością
można wziąć na tortury. Nie będę protestował.
— To Niemiec, ma przyjaciół ustosunkowanych w świecie politycznym.
Dlaczegoż by ten kelner chciał pana otruć?
— Ponieważ wydaję im się aiiebezpieczny. Ja? Grubo się mylą... Proszę
jeszcze jedno daiquiri. Zawsze piłem dwa kieliszki przed powrotem do sklepu.
Czy pan mi pokaże swoją listę, kapitanie?
— Pokazałbym pewnie swojemu teściowi, bo do niego mógłbym mieć
zaufanie.
Cóż z tego, że drukowane statystyki liczą ludność miast w setkach
tysięcy, dla każdego człowieka miasto składa się tylko z kilku ulic, kilku
domów, kilku osób. Jeżeli tych kilku zabraknie, miasto przestaje istnieć,
zostaje po nim jedynie ból w pamięci — podobnie jak po amputacji trwa ból w
nie istniejącej nodze. „Czas — pomyślał Wormold — spakować manatki i
opuścić gruzy Hawany."
— Widzi pan, panie Wormold — rzekł kapitan Segura — mam jeden
więcej dowód, że miałem rację. Przecież to mogło spotkać pana. Trzeba Milly
zabezpieczyć od takich przypadków.
— Tak — powiedział Wormold. — Będę musiał to zrobić.
2
Kiedy wrócił do sklepu, nie było już policjantów. Lopez wyszedł,
Wormold nie miał pojęcia, dokąd. Słyszał, że Ruddy majstruje koło swoich
przyrządów; od czasu do czasu z radioodbiornika rozlegał się na całe
mieszkanie jakiś trzask. Wormold siadł na łóżku. Trzy śmierci: nieznajomy
imieniem Raul, czarny jamnik Max i stary doktor nazwiskiem Hasselbacher, a
przyczynił się do tego on sam — i Carter. Carter nie planował śmierci Raula
ani psa, ale doktorowi nie zostawił szansy ratunku. To był odwet: śmierć za
życie — odwrotnie niż w prawie Mojżeszowym. Z sąsiedniego pokoju słyszał
głosy Milly i Beatrycze. Mimo uchylonych drzwi docierała do niego ledwie
połowa tego, co mówiły. Stanął na granicy przemocy, dziwnego kraju, do
którego dotychczas nigdy się nie zapuszczał; miał w ręku swój paszport.
Zawód: szpieg. Znaki szczególne: brak przyjaciela. Cel przybycia: zabójstwo.
Obejdzie się bez wizy. Dokumenty w porządku.
Po drugiej stronie granicy toczyła się rozmowa w znanym mu języku.
Beatrycze mówiła:
— Nie, tego ciemnego karminu nie radziłabym ci, Milly. To nie na twój
wiek.
— Powinni w ostatnim semestrze wprowadzić lekcje makijażu — odparła
Milly. — Już słyszę, jak siostra Agnieszka mówi: „Kropelkę «Nuit d'Amour» za
uszy..."
— Spróbuj tej jaśniejszej pomadki. Nie, nie zamazuj konturu ust.
Pozwól, ja ci pokażę.
Wormold myślał: „Arszeniku ani cyjanku nie mam. Zresztą nie będę miał
okazji pić z nim razem. Szkoda, że wtedy nie wlałem mu gwałtem tej jego
whisky do gardła. Ale łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, chyba że na scenie w
elżbietańskim dramacie, a i tam trzeba było jeszcze zatrutej szpady na
dodatek".
— No, tak. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— A co będzie z różem?
— Róż ci niepotrzebny.
— Jakich ty perfum używasz, Beatrycze?
— „Sous le Vent."
„Hasselbachera zastrzelili, ale ja nie mam rewolweru" — myślał
Wormold. Rewolwer powinien należeć do wyposażenia placówki, tak samo jak
kasa pancerna, celuloidowe płytki, mikroskop i elektryczny imbryk. Co prawda
Wormold nie miał nigdy w życiu rewolweru w ręku, ale to nie stanowiło
nieprzezwyciężonej przeszkody. Byle znalazł się tak blisko Cartera, jak tych
drzwi, zza których dochodzą głosy.
— 'Pójdziemy razem po zakupy. Myślę, że spodoba ci się zapach
„Indiscret", firmy Lanvin.
— Nie brzmi to zbyt namiętnie — powiedziała Milly.
— Jesteś młodziutka. Obejdziesz się bez namiętności za uszami.
— Mężczyznę trzeba zachęcić — rzekła Milly.
— Wystarczy, jak na niego spojrzysz.
— Na przykład tak?
Wormold usłyszał śmiech Beatrycze. Ze zdumieniem popatrzył na drzwi.
Myślami zapędził się tak daleko, że wręcz zapomniał, iż jest jeszcze wciąż
razem z nimi.
— Aż tak wiele zachęty nie należy im udzielać — powiedziała Beatrycze.
— Czy byłam omdlewająca?
— Powiedziałabym, że byłaś raczej ognista.
— Czy tęsknisz do męża? — spytała Milly.
— Jeżeli chodzi ci o to, czy tęsknię do Piotra — nie.
— Wyszłabyś drugi raz za mąż, gdyby Piotr umarł?
— Nie zdaje mi się, żebym chciała czekać tak długo. Piotr ma dopiero
czterdzieści lat.
— Ach, tak. Ty byś mogła zawrzeć drugie małżeństwo... jeżeli to
uważasz za małżeństwo.
— Uważam.
— Ale ja jestem w okropnym położeniu, wiesz, bo jeśli wyjdę za mąż, to
już raz na zawsze.
— Większość kobiet wychodząc za mąż myśli, że to już na zawsze.
— Lepiej by mi się powodziło, gdybym została czyjąś kochanką.
— Twój ojciec pewnie by tego sobie nie życzył.
— Nie rozumiem dlaczego. Przecież jeśli on drugi raz się ożeni, zrobi
coś bardzo podobnego. Ta druga będzie właściwie jego kochanką, musisz
przyznać. Ojciec chciał na zawsze zostać przy mamusi. Wiem, sam mi to
mówił. To było prawdziwe małżeństwo. Nawet uczciwy poganin nie może
zaprzeczyć.
— Ja tak samo myślałam o Piotrze. Milly, Milly, nie pozwól, żeby ci
znieczuliły serce.
— Kto?
— Zakonnice.
— Och, one mi takich rzeczy nie mówią. Nie w ten sposób.
Pozostawał oczywiście nóż. Ale żeby użyć noża, trzeba by podejść do
Cartera bardzo blisko, a na to nie mógł liczyć.
Milly zapytała:
— Czy ty kochasz mojego ojca?
Wormold myślał: „Przyjdzie taki dzień, że wrócę i zajmę się tymi
sprawami, ale teraz mam do rozstrzygnięcia ważniejszy problem. Muszę
odkryć, jak się zabija człowieka. Chyba są podręczniki, z których można się
tego nauczyć? Istnieją z pewnością jakieś broszurki o metodach walki bez
broni". Spojrzał na swoje ręce, ale nie miał do nich zaufania.
— Dlaczego mnie o to pytasz? — powiedziała Beatrycze.
— Bo zauważyłam, jak na niego patrzałaś.
— Kiedy?
— Jak wrócił z tego lunchu. Może po prostu cieszyłaś się, że wygłosił
przemówienie?
— Tak.
— Ale nic z tego — rzekła Milly. — Nie trzeba, żebyś go kochała.
Wormold mówił sobie: Gdybym mógł go zabić, zabiłbym przynajmniej z
uczciwych pobudek. Zabiłbym, żeby dowieść, że nie wolno zabijać bezkarnie.
Nie zabiłbym dla ojczyzny. Ani dla kapitalizmu czy komunizmu, czy
socjaldemokracji, czy dla ogólnego dobrobytu... Czyjego dobrobytu? Zabiłbym
Cartera, ponieważ on zabił Hasselbachera. Zwada rodowa była lepszym
powodem do morderstwa niż patriotyzm albo przekonanie o wyższości
jednego systemu gospodarczego nad drugim. Jeżeli kocham albo nienawidzę,
niech to będzie miłość czy też nienawiść człowieka. Nie chcę być numerem
59200/5 w niczyjej totalnej wojnie.
— Gdybym go kochała, cóż by w tym było złego?
— On jest żonaty.
— Milly, Milly kochana, strzeż się formułek. Jeżeli istnieje Bóg, nie jest
Bogiem formułek.
— Więc go kochasz?
— Tego nie powiedziałam.
Jedyny sposób to rewolwer. Skąd wziąć rewolwer? Ktoś wszedł, ale
Wormold nie podniósł nawet głowy. W sąsiednim pokoju rurki Ruddy'ego
pisnęły przenikliwie. Głos Milly przemówił.
— Nie wiedziałyśmy, że tatuś wrócił.
— 'Chciałbym cię o coś poprosić, Milly — odpowiedział.
— Tatuś słyszał naszą rozmowę? Usłyszał teraz głos Beatrycze:
— Czy stało się coś złego? Co się stało?
— Zdarzył się wypadek, szczególny wypadek.
— Kto?
— Doktor Hasselbacher.
— Poważny wypadek?
— Tak.
— Pan nas przygotowuje na najgorsze?
— Tak.
— Biedny doktor Hasselbacher.
— Tak.
— Poproszę kapelana, żeby odprawił tyle mszy, ile lat znaliśmy doktora.
Uświadomił sobie, że jeśli chodziło o Milly, niepotrzebne były
ostrożności, by nie przerazić jej nowiną o czyjejś śmierci. Dla niej każda
śmierć była śmiercią szczęśliwą. Kto wierzy w niebo, nie domaga się zemsty.
Ale on nie wierzył. Chrześcijanin nie ma wielkiej zasługi okazując miłosierdzie
i odpuszczając winy: za łatwo mu to przychodzi.
— Był tu kapitan Segura — powiedział. — Chce się z tobą ożenić.
— Ten staruch! Nigdy już nie wsiądę do jego samochodu.
— Chciałbym, żebyś jeszcze wsiadła jeden jedyny raz, jutro. Powiedz
mu, że chcę z nim porozmawiać.
— Dlaczego?
— Zagramy w warcaby. O dziesiątej. Ty i Beatrycze musicie się ulotnić
na ten czas z domu.
— Ale kapitan będzie mnie zanudzał.
— Nie. Powiedz mu tylko, że proszę go o wizytę i rozmowę. Powiedz,
żeby przyniósł listę. On zrozumie.
— A potem?
— Pojedziemy do kraju. Do Anglii.
Kiedy został sam na sam z Beatrycze, rzekł:
— No, więc tak. Koniec naszej roboty.
— Co pan zamierza?
— Być może, wrócimy tam w chwale, wioząc nareszcie cenny raport:
listę agentów działających w Hawanie.
— Włącznie z nami?
— Nie. Myśmy nigdy nie działali.
— Nie rozumiem.
— Nie mam agentów, Beatrycze. Ani jednego. Hasselbacher zginął nie
wiadomo za co. W górach Oriente nikt nic nie buduje.
Rzecz znamienna: Beatrycze nie zdradziła niedowierzania. Przyjęła tę
informację jak każdą inną, którą należy dołączyć do akt. „Ocena wartości
należy oczywiście do centrali" — pomyślał Wormold i powiedział:
— Rozumiem, że pani ma obowiązek natychmiast zawiadomić o tym
Londyn, ale byłbym wdzięczny, gdyby pani poczekała dwa dni. Wtedy może
będziemy mogli dodać do tego raportu jakąś autentyczną wiadomość.
— Jeżeli pan będzie wtedy żył jeszcze.
— Oczywiście, że będę żył.
— Pan ma jakiś plan.
— Segura ma listę agentów.
— Nie na tym polega pański plan. Ale jeżeli pan nie będzie żył... —
powiedziała jak gdyby z gniewem — de mortuis...
— Gdyby ze mną coś się takiego zdarzyło, nie chciałbym, żeby pani
dopiero z tych sfałszowanych dokumentów dowiedziała się, jakim byłem
oszustem.
— Ale Raul... Raul przecież naprawdę istniał.
— Biedaczysko. Musiał być bardzo zdumiony tym, co go spotkało.
Wybrał się jak zwykle na wycieczkę dla przyjemności. Może pijany był także
jak zwykle. Mam nadzieję, że tak było.
— Istniał jednak.
— Jakieś imię trzeba było wybrać. Może o nim kiedyś słyszałem i
przyszło mi na myśl jego imię, choć nie pamiętałem, skąd je znam.
— A te rysunki?
— Sam je zrobiłem biorąc jako model odkurzacz Atomowy. Skończyła
się zabawa. Czy zechce pani przygotować tekst oświadczenia, które później
podpiszę? Dobrze chociaż, że nie wyrządzili żadnej poważniejszej krzywdy
Teresie.
Beatrycze wybuchnęła śmiechem. Trzymała się oburącz za głowę i
śmiała się głośno.
— Ach, jak ja cię kocham — powiedziała.
— Pewnie wydaję się pani bardzo głupi.
— To Londyn wydaje mi się bardzo głupi. I Henry Hawthorne. Czy
myślisz, że porzuciłabym Piotra, gdyby on bodaj jeden jedyny raz zakpił sobie
z UNESCO? Ale UNESCO było nietykalne. Konferencje o kulturze były
nietykalna. Piotr nigdy się nie śmiał... Pożycz mi chustkę do nosa.
— Płaczesz?
— Nie, śmieję się. Te szkice...
— Jeden przedstawiał rozpylacz, drugi dwusprawne sprzęgło. Nie śniło
mi się nawet, że specjaliści uwierzą w tę bajkę.
— Specjaliści nie widzieli tych rysunków. Zapominasz, że w grę wchodzi
ściśle tajny wywiad. Musimy chronić naszych informatorów. Nie możemy
dopuścić, żeby tego rodzaju dokumenty dostawały się w ręce ludzi, którzy
naprawdę coś wiedzą. Kochanie...
— Powiedziałaś: kochanie...
— To tylko taki utarty zwrot. Czy pamiętasz „Tropicanę" i występ
śpiewaka? Nie wiedziałam jeszcze, że jesteś moim zwierzchnikiem a ja twoją
sekretarką, byłeś po prostu miłym panem z uroczą córeczką; zgadłam, że pod
wpływem szampana masz ochotę popełnić jakieś szaleństwo, a tak mi się już
okropnie znudził rozsądek... „Mój obłęd wszystkich dziwi, przyjaciół i
rodzinę..."
— Nie sprzedawałbym odkurzaczy, gdybym był skłonny do szaleństw.
— ,,A ja im mówię, że noc to dzień i że nie chcę piec własnej pieczeni."
— Więc ty masz równie mało poczucia lojalności, jak ja?
— Ty jesteś lojalny.
— Wobec kogo?
— Wobec Milly. Nie cenię wcale ludzi służących lojalnie tym, którzy im
płacą, organizacjom... Zdaje mi się, że nawet ojczyzna nie ma dla mnie aż tak
wielkiego znaczenia. Mamy we krwi mnóstwo krajów, ale tylko jedną osobę.
Nie byłoby tyle zamętu na świecie, gdybyśmy byli wierni miłości, a nie krajom.
Wormold powiedział:
— Przypuszczam, że mogą mi odebrać paszport.
— Niech spróbują.
— Tak czy owak — rzekł — oboje tracimy posady.
Rozdział piąty
1
— Proszę wejść, panie kapitanie.
Kapitan Segura błyszczał. Błyszczał skórzany pas, błyszczały guziki,
lśniły świeżo wypomadowane włosy. Wyglądał jak doskonale utrzymana broń.
— Ogromnie się ucieszyłem, kiedy Milly powtórzyła mi pańskie
zaproszenie — rzekł.
— Mamy do omówienia mnóstwo spraw. Ale może najpierw zagramy
partyjkę. Dzisiaj ja pana pobiję.
— Wątpię, panie Wormold. Jeszcze nie jestem obowiązany traktować
pana z synowskim szacunkiem.
Wormold rozłożył warcabnicę. Potem ustawił na niej dwadzieścia cztery
miniaturowe buteleczki whisky: na jednym polu dwanaście szkockich, na
drugim dwanaście amerykańskich — Bourbonów.
— Co to znaczy, panie Wormold?
— Pomysł doktora Hasselbachera. Myślę, że moglibyśmy rozegrać te
partię dla uczczenia jego pamięci. Kto bierze pionka, wypija.
— Chytry pomysł, panie Wormold. Jako mocniejszy gracz, wypiję więcej
od pana.
— Dorównam panu, w piciu także.
— Wolałbym zwyczajne krążki.
— Boi się pan porażki, kapitanie? Może pan ma słabą głowę?
— Głowę mam nie słabszą niż inni, ale czasem po wypiciu wpadam w
gniew. A nie chciałbym gniewać się na przyszłego teścia.
— Milly nie wyjdzie za pana.
— O tym jeszcze pogadamy.
— Pan zagra Bourbonami. Amerykańska whisky jest mocniejsza od
szkockiej. W ten sposób daję panu fory.
— To niepotrzebne. Będą grał szkocką. Segura obrócił warcabnicę i
siadł.
— Może pan zdejmie pas, kapitanie. Będzie panu wygodniej.
Segura położył pas i futerał z rewolwerem u swoich nóg na posadzce.
— Będę z panem walczył bez broni — zażartował.
— Nosi pan rewolwer nabity?
— Oczywiście. Ten typ wrogów, jakich ja mam, nie zostawia czasu na
nabijanie broni.
— Czy pan wykrył zabójcę Hasselbachera?
— Nie. To nie był zawodowy kryminalista.
— Carter?
— Wobec tego, co pan mi powiedział, sprawdziłem. Carter był w tym
czasie u doktora Brauna. Nie możemy przecież podawać w wątpliwość
świadectwa prezesa Stowarzyszenia Europejskich Kupców, prawda?
— Więc Braun figuruje na pańskiej liście.
— Oczywiście. Ale teraz grajmy.
Jak wiadomo wszystkim graczom w warcaby, istnieje umowna linia,
przekreślająca warcabnicę ukośnie i biegnąca z jednego narożnika w drugi.
To linia obrony. Kto opanuje tę linię, do tego należy inicjatywa; po
przekroczeniu linii zaczyna się atak. Z zuchwałą swobodą Segura zajął
pozycję do natarcia i przesunął jedną buteleczkę na drugą połowę
warcabnicy. Grał bez wahania, prawie nie patrzał na warcabnicę, za to
Wormold pauzował i namyślał się przed każdym ruchem.
— Gdzie jest Milly? — spytał Segura.
— Wyszła.
— A pańska czarująca sekretarka?
— Razem z Milly.
— Już się pan znalazł w kłopotliwym położeniu — rzekł Segura. —
Zaatakował obronną bazę Wormolda i zdobył buteleczkę Old Taylor. —
Pierwszy łyk — powiedział i wypił. Wormold zareplikował nierozważnym
posunięciem i niemal natychmiast stracił drugą buteleczkę, tym razem Old
Forester. Kilka kropel potu wystąpiło kapitanowi na czoło i odchrząknął
wychyliwszy whisky. Powiedział: — Pan gra nieostrożnie, panie Wormold. —
Wskazał warcabnicę: — Powinien pan był wziąć tego pionka.
— Ma pan prawo wziąć chucha — odparł Wormold.
v
Po raz pierwszy
Segura się zawahał.
— Nie — rzekł. — Wolę, żeby pan zabrał mój kamień.
Była to mało znana whisky marki Cairngorm, której Wormold jeszcze
nigdy nie próbował. Zapiekło go w język. Chwilę grali z przesadną uwagą i
żaden nic nie zdobył.
— Czy Carter w dalszym ciągu mieszka w hotelu „Seville-Biltmore"? —
spytał Wormold.
— Tak.
— Pan go ma stale na oku?
— Nie. Na cóż by się to zdało?
Wormold trzymał się brzegu warcabnicy resztą kamieni, które mu
zostały po odpartym manewrze oskrzydlającym, ale stracił bazę. Zrobił jeden
fałszywy ruch i umożliwił kapitanowi wysunięcie chronionego pionka na pole
22; nie było już ratunku dla butelki Wormolda stojącej na polu 25 i Segura
nieuchronnie musiał dotrzeć do ostatniego rzędu, zdobywając damkę.
— To była nieostrożność — rzekł Segura.
— Mam kamienie na wymianę.
— Ale ja zrobiłem damkę.
Segura wypił Four Roses, a Wormold z drugiego krańca warcabnicy
wziął Haiga.
— Gorący wieczór — powiedział Segura. Ukoronował damkę strzępkiem
papieru.
— Jeżeli ją wezmę, będę musiał wypić dwie butelki. Mam zapas w
bufecie.
— O wszystkim pan pamiętał — rzekł Segura. Zabrzmiało to trochę
kwaśno. Grał teraz bardzo ostrożnie. Coraz trudniej było skusić go do bicia:
Wormold zaczynał rozumieć zasadniczą słabość swojego planu: dobry gracz
może pobić przeciwnika nie biorąc jego pionków. Sam sprzątnął kapitanowi
jeszcze jeden kamień i znalazł się w pułapce. Nie mógł już zrobić żadnego
ruchu.
Segura otarł pot z czoła.
— Widzi pan — rzekł — nie może pan wygrać.
— Musi pan dać mi rewanż.
— Ta amerykańska «whisky jest bardzo mocna. Osiemdziesiąt pięć
procent.
— Zamienimy się butelkami.
Tym razem Wormold grał szkocką. Przyniósł nowe butelki na miejsce
trzech szkockich, które sam wypił, i trzech amerykańskich. Zaczął od otwarcia
Old Fourteenth, co prowadziło do długiej, przeciągającej się rozgrywki,
została mu bowiem jedna tylko nadzieja, że wreszcie kapitanowi sprzykrzy się
ostrożność i zacznie grać na wybicie. Znów starał się narazić na chucha, ale
Segura nie dał się w to wciągnąć. Jak gdyby zorientował się, że naprawdę
groźnym przeciwnikiem jest nie Wormold, lecz własna głowa. Poświęcił nawet
jeden pionek, który nie miał większego taktycznego znaczenia, zmuszając
Wormolda do zabicia go; była to buteleczka Hiram Walker. Wormold
uświadomił sobie, że jego głowie również zagraża niebezpieczeństwo.
Mieszanka szkockiej whisky z amerykańską działała zabójczo. Powiedział:
— Niech mnie pan poczęstuje papierosem.
Segura wychylił się, by podać ogień, i Wormold zauważył, ile wysiłku
kosztowało kapitana opanowanie drżenia rąk. Płomyczek nie chciał się
ukazać, Segura zaklął z niespodziewaną wściekłością. Jeszcze dwie
buteleczki, a będzie gotów — pomyślał Wormold.
Ale równie trudno jest wbrew woli przeciwnika stracić pionka, jak wziąć.
Na przekór chęciom Wormolda walka przechylała się na jego stronę. Wypił
buteleczkę Harpera i zrobił damkę. Z udaną wesołością rzekł:
— Moja gra, kapitanie. Chce pan się poddać?
Segura spode łba przyglądał się warcabnicy. Najwidoczniej był w
rozterce między żądzą zwycięstwa a wolą zachowania trzeźwej głowy, lecz
już zamroczyła go zarówno złość, jak whisky.
— To świństwo tak grać w warcaby — powiedział. Teraz, kiedy
przeciwnik miał damkę, Segura nie mógł już walczyć o bezkrwawe
zwycięstwo, damka bowiem miała swobodę ruchów. Toteż poświęcając
buteleczkę Kentucky Tavern składał naprawdę ofiarę i przeklinał te dziwaczne
pionki: — Co za cholerny kształt — mówił. — Każda inna. Słyszał kto, żeby
pionek był z szlifowanego szkła?
Wormold zdawał sobie sprawę, że jego mózg także przyćmiewa mgła
alkoholu, lecz nadszedł moment zwycięstwa i klęski.
— Pan dotknął mojego kamienia — rzekł Segura.
— Nie, to przecież Red Label. Mój.
— Jak, u Boga Ojca, mam odróżniać szkocką od Bourbona? I to, i to
butelka.
— Pan się złości, bo przegrywa.
— Nigdy nie przegrywam.
Wtedy Wormold zrobił dobrze przemyślany błąd i odsłonił swoją damkę.
W pierwszej chwili zdawało mu się, że Segura tego nie zauważył, potem — że
Segura umyślnie rezygnuje z szansy, byle uniknąć dalszego picia. Ale pokusa
zabrania damki była potężna, ten ruch prowadził do miażdżącego zwycięstwa.
Segura mógłby z własnego pionka zrobić damkę i nastąpiłaby rzeź
przeciwnika. Mimo to jeszcze się wahał. Od żaru whisky i upalnej nocy twarz
mu topniała jak woskowej lalce; w oczach się ćmiło.
— Co takiego?
— Traci pan damkę i przegrywa.
— O, do diabła. Ale gapa ze mnie. Chyba jestem pijany.
— Pan pijany?
— Trochę.
— Ja też. Pan wie, że jestem pijany. Pan się postarał mnie spoić.
Dlaczego?
— Niech pan nie mówi głupstw, kapitanie. Po cóż bym chciał pana
spoić? Przerwijmy grę. Uznajmy ją za nierozstrzygniętą.
— Diabli tam nierozstrzygnięta. Wiem, dlaczego pan mnie spoił. Chciał
pan pokazać tę listę... właściwie, żebym ja panu pokazał listę.
— Jaką listę?
— Mam was wszystkich w sieci. Gdzie jest Milly?
— Powiedziałem panu, wyszła.
— Jeszcze tej nocy pójdę do szefa policji. Zamkniemy sieć.
— Z Carterem w środku?
— Jaki Carter? — Pogroził palcem Wormoldowi. — Z panem w środku,
ale wiem, że pan nie jest agentem. Pan jest oszustem.
— Może by się pan przespał trochę, kapitanie. Partia nie-rozegrana.
— Nie zgadzam się na remis. Niech pan patrzy. Biorę pańską damkę. —
Otworzył buteleczkę Red Label i wypił duszkiem.
— Za damkę dwie butelki — rzekł Wormold i podał mu Dunosdale
Cream.
Segura ciężko rozparł się w fotelu, broda mu drżała.
— Niech pan przyzna, że pobiłem pana — powiedział. — Nie gram na
sztuki.
— Nic nie przyznaję. Mam mocniejszą głowę od pana. Proszę, biorę
panu chucha. Powinien pan był grać dalej. — Między whisky zaplątała się
kanadyjska żytniówka, Lord Calvert, i Wormold wychylił ją. „To już musi być
ostatnia — pomyślał. — Jeżeli Segura nie wykończy się teraz, ja dłużej nie
wytrzymam. Będę zanadto pijany, żeby nacisnąć spust. Czy on mówił, że
broń jest nabita?"
— Wszystko jedno — szepnął Segura. — Pan w każdym razie leży. —
Poruszał ręką nad warcabnicą tak wolno, jakby trzymał na łyżeczce jajko. —
Widzi pan? — Wziął jedną butelkę, drugą, trzecią...
— Niech pan pije, kapitanie.
George IV, Queen Anne, gra kończyła się paradą monarchów, Highland
Queen...
— Pan gra dalej, kapitanie, czy też mam panu znowu porwać chucha?
Niech pan pije. — Vat 69. — Jeszcze jedną. Niech pan pije. — Grant's
Standfast. Old Argyll. — Pij pan, Segura, kapituluję.
Ale skapitulował Segura. Wormold odpiął mu kołnierz, żeby ułatwić
oddech, i ułożył głowę na oparciu fotela. Pod nim samym nogi także się
chwiały, kiedy szedł ku drzwiom. W kieszeni miał rewolwer kapitana Segura.
2
W hotelu „Seville-Biltmore" zadzwonił z wewnętrznego telefonu do
Cartera. Musiał przyznać, że Carter miał mocne nerwy, o wiele mocniejsze niż
on sam. Carterowi niezbyt dobrze powiodła się jego misja na Kubie, a mimo
to został tutaj jako wyborowy strzelec albo może jako wabik.
— Dobry wieczór, panie Carter — powiedział Wormold.
— O, to pan, dobry wieczór, panie Wormold. — Głos brzmiał chłodno.
Carter miał prawo do urazy.
— Chciałem pana przeprosić. Za tę głupią historię z pańską whisky.
Byłem chyba pijany. Teraz też jestem trochę wstawiony. Nie mam wprawy w
przepraszaniu.
— Dobrze, już dobrze, panie Wormold. Niech pan idzie spokojnie do
łóżka.
— Nabijałem się z pańskiego jąkania. To była granda. — Zauważył, że
mówi jak Hawthorne. Fałsz jest widocznie chorobą zawodową.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi.
— Już teraz wiem, że się myliłem. Pan w tym wcale palców nie maczał.
Ten przeklęty kelner struł własnego psa. Psisko było stare, to prawda, ale
żeby dać tak trutkę... w ten sposób się nie usypia psów.
— A więc to tak było? Dziękuję za wiadomość, ale już bardzo późno.
Właśnie się kładłem do łóżka.
— Najwierniejszy przyjaciel człowieka...
— Co pan mówi? Nie dosłyszałem?
— Cezar, przyjaciel króla... A tamten ostrowłosy terrier, co to zatonął
przy Jutlandii... Ostatni raz widziano go na mostku u nogi pana...
— Pan jest pijany, panie Wormold.
Wormold stwierdził, że wcale nietrudno udawać pijanego, po... po ilu
właściwie?... buteleczkach whisky, szkockiej i amerykańskiej. Pijanemu
można ufać: in vino veritas. Z pijanym łatwiej też się rozprawiać. Carter byłby
głupcem, gdyby nie skorzystał z okazji.
— Mam ochotę na małą rundkę po budach — powiedział Wormold.
— Po jakich budach?
— Ano, po tych, które pan chciał w Hawanie poznać.
— Już późno.
— Najlepsza pora. — Drut telefoniczny przekazał mu wahanie Cartera.
Powiedział więc: — Niech pan weźmie z sobą spluwę. — Czuł niepojętą
odrazę do zabójstwa bezbronnego zabójcy... Ale czy Carter ryzykowałby
rozstanie z bronią?
— Rewolwer? Po co?
— W tych budach czasem próbują człowieka okraść.
— A pan ma przy sobie broń?
— Nie mam w ogóle własnej spluwy.
— Ja też nie. — Wormoldc»wi wydało się, że usłyszał w słuchawce
metaliczny szczęk, jakby ktoś sprawdzał magazynek rewolweru. „Trafiła kosa
na kamień" — pomyślał i uśmiechnął się. Ale uśmiech jest niebezpieczny dla
aktu nienawiści, podobnie jak dla aktu miłości. Musiał przypomnieć sobie, jak
wyglądał Hasselbacher, kiedy spod kontuaru barowego jego oczy spojrzały
mu w twarz. Staremu doktorowi nie dano żadnej szansy ratunku, on Carterowi
dawał równe szansę. Zaczynał już żałować, że wypił tak dużo.
— Spotkamy się na dole w barze — powiedział Carter.
— Niech pan nie marudzi.
— Muszę się ubrać.
Tym razem Wormold był rad z ciemności w barze. Carter pewnie
telefonował teraz do swoich przyjaciół, może umawiał się z nimi, ale w barze
w żadnym wypadku nie mogli kropnąć Wormolda, zobaczyłby ich pierwszy.
Były tylko dwa wejścia: z ulicy i z hotelu, a w głębi coś w rodzaju balkonu;
poręcz nadawała się do oparcia rewolweru, gdyby zaszła potrzeba. Kto tutaj
wchodził, przez długą chwilę nic nie widział w ciemnościach, tak jak Wormold
właśnie. Gdy wszedł do baru, nie mógł przez jakiś czas zorientować się, czy
zastał jednego, czy dwóch gości, bo jakaś para tuliła się na kanapce przy
drzwiach od ulicy.
Zamówił whisky, ale nie tknął jej, siadł na balkonie pilnując wzrokiem
obu drzwi. Po chwili wszedł ktoś; Wormold nie widział twarzy, ale po geście,
jakim tamten poklepał fajkę w kieszeni, poznał Cartera.
— Carter!
Carter podszedł do niego.
— Chodźmy — rzekł Wormold.
— Niech pan najpierw wypije tę whisky, ja też zamówię szklaneczkę,
aby panu dotrzymać kompanii.
— Wypiłem dziś dużo. Trzeba mi świeżego powietrza. Napijemy się w
którejś budzie.
Carter usiadł.
— Niech pan mi powie, gdzie pan mnie chce zaprowadzić.
— Do któregoś ze stu burdelów. Wszystkie są zresztą jednakowe, panie
Carter. W każdym tuzin dziwek do wyboru. Zrobią dla pana rewię. Chodźmy.
Po północy wszędzie tam bywa tłok.
— Wolałbym najpierw coś wypić — powiedział Carter zaniepokojony. —
Nie sposób iść na taką zabawę z całkiem trzeźwą głową.
— A może pan tu na kogoś czeka, co?
— Nie. Skąd panu to przyszło na myśl?
— Zdawało mi się, bo patrzył pan na drzwi.
— Nie znam w tym mieście żywej duszy. Mówiłem to panu.
— Z wyjątkiem doktora Brauna.
— No, tak, oczywiście. Doktora Brauna znam. Ale on chyba nie należy
do ludzi, których by można zaprosić na spacer po burdelach.
— Proszę, pan pierwszy.
Carter z ociąganiem się wstał. Najwyraźniej szukał pretekstu, żeby
zostać w hotelu. Powiedział:
— Muszę zostawić wiadomość u portiera. Spodziewam się telefonu.
— Od doktora Brauna?
— Tak. — Zawahał się. — Będzie niegrzecznie, jeśli wyjdę, zanim on
zatelefonuje. Czy nie zechciałby pan poczekać pięć minut, panie Wormold?
— Niech pan powie portierowi, że będzie pan z powrotem o pierwszej...
Chyba że zechce pan hulać do rana.
— Lepiej byłoby poczekać.
— No, to idę bez pana. Co, u licha, panie Carter, myślałem, że pan chce
zwiedzić miasto.
Szybko wyszedł z baru. Samochód stał po drugiej stronie ulicy. Nie
obejrzał się ani razu, lecz słyszał za sobą kroki. Carter nie chciał go stracić z
oczu tak samo, jak on nie chciał stracić z oczu Cartera.
— Ależ pan w gorącej wodzie kąpany, panie Wormold.
— Przepraszam. Alkohol działa na mnie w ten sposób.
— Mam nadzieję, że jest pan dość trzeźwy, żeby nie wywalić
samochodu.
— Wolałbym, żeby pan prowadził wóz, panie Carter. — Pomyślał: „Nie
będzie mógł trzymać rąk w kieszeni". — Pierwsza przecznica w prawo, potem
w lewo.
Wyjechali na bulwar nad Atlantykiem. Smukły biały statek właśnie
wypływał z portu, pewnie odwoził turystów do Kingston albo do Port-au-
Prince. Widać było pary oparte o burtę, romantyczne w świetle księżyca,
orkiestra grała już trochę przestarzały przebój: „Przetańczę całą noc".
— Ten widok budzi we mnie tęsknotę do domu — powiedział Carter.
— Do Nottwich?
— Tak.
— W Nottwich przecież nie ma morza.
— Ale stateczki spacerowe na rzece wydawały mi się równie wielkie,
kiedy byłem mały.
Morderca nie ma prawa tęsknić do domu. Morderca powinien być
maszyną, ja też powinienem stać się maszyną — pomyślał Wormold
wymacując w kieszeni chustkę do nosa, która mogła mu być potrzebna we
właściwym czasie do starcia śladu palców. Ale jak wybrać właściwy czas?
Którą uliczkę, którą bramę? A jeśli tamten strzeli pierwszy...
— Czy pańscy przyjaciele to Rosjanie, panie Carter? Czy Niemcy?
Amerykanie?
— Jacy przyjaciele? — i dodał po prostu: — Nie mam przyjaciół.
— Nie ma pan?
— Nie.
— W lewo teraz, panie Carter. Potem w prawo. — Sunęli wolniutko
przez wąską uliczkę, przy której po obu stronach ciągnęły się rzędem nocne
lokale. Orkiestry odzywały się spod ziemi jak duch ojca Hamleta, albo jak
muzyka kamieni w Aleksandrii, gdy bóg Herkules opuszczał Antoniusza. Dwaj
Kubańczycy w liberiach klubowych ryczeli coś do nich przekrzykując się
nawzajem.
— Zatrzymajmy się — rzekł Wormold. — Muszę koniecznie coś wypić,
nim pojedziemy dalej.
— Czy to wszystko burdele?
— Nie. Do burdelu pójdziemy później. — Pomyślał: „Gdyby tak Carter
zechciał puszczając kierownicę chwycić za rewolwer, byłoby mi łatwiej
strzelić".
— Zna pan ten lokal? — spytał Carter.
— Nie. Ale znam melodię. — Dziwne, że grali właśnie tę piosenkę: „Mój
obłęd wszystkich dziwi".
Przed wejściem wisiały kolorowe fotografie nagich kobiet, a w klubie
„Esperanto" tylko jeden wyraz błyszczał neonami: „Striptease". Po schodach
malowanych w paski na wzór taniej pidżamy zeszli do piwnicy, pełnej dymu z
hawańskich cygar. Na egzekucję miejsce równie dobre, jak każde inne. Ale
najpierw Wormold musiał coś wypić.
— Niech pan prowadzi, panie Carter.
Carter wahał się. Otworzył usta i zająknął się na pierwszej zgłosce.
Nigdy jeszcze w obecności Wormolda nie zaciął się tak męcząco jak tym
razem.
— Ch-ch-chciałbym...
— Czego pan chce, panie Carter?
— Nie, nic.
Siedli i przyglądając się popisom wypili obaj brandy z wodą sodową.
Między stolikami krążyła dziewczyna rozbierając się stopniowo. Zaczęła od
zdjęcia rękawiczek. Któryś z widzów wziął je od niej z miną zrezygnowaną,
jakby to była biurowa korespondencja. Potem podsunęła plecy Carterowi
prosząc, żeby rozpiął czarny koronkowy stanik. Carter daremnie szukał haftek
i czerwienił się, a dziewczyna śmiała się i ocierała o jego palce.
— Przepraszam — powiedział — nie mogę znaleźć... Dokoła przy
stolikach siedzieli ponurzy mężczyźni i patrzyli na Cartera. Nikt się nie
uśmiechnął.
— Nie miał pan okazji nabrać wprawy w Nottwich. Zastąpię pana.
— Niech mi pan da spokój, dobrze?
Wreszcie rozpiął stanik, dziewczyna przeciągnęła ręką po jego głowie i
potargała rzadkie, proste włosy. Przygładził je zaraz kieszonkowym
grzebykiem.
— Nie podoba mi się ten lokal — rzekł.
— Pan jest nieśmiały wobec kobiet. — Ale jak zastrzelić człowieka, z
którego tak łatwo się śmiać?
— Nie lubię brutalnych żartów — odparł Carter.
Wyszli po schodach do góry. Carter miał kieszeń na biodrach wypchaną.
Oczywiście mógł tam mieć fajkę. Siadł znów przy kierownicy i mruknął:
— Takie przedstawienie wszędzie można zobaczyć. Po prostu dziwka
się rozbiera.
— Niewiele jej pan pomógł.
— Szukałem zamka błyskawicznego.
— Bardzo mi był potrzebny ten kieliszek.
— Brandy także obrzydliwa. Kto wie, czy nie dodają do niej jakiegoś
narkotyku.
— W pańskiej whisky było coś gorszego niż narkotyk, panie Carter. —
Wormold usiłował rozjątrzyć w sobie na nowo gniew, zapomnieć o tym, jak
jego nieefektowna ofiara szamotała się z damskim stanikiem i oblewała
rumieńcem, nie mogąc wybrnąć z tego zadania. *
— Co pan mówi?
— Niech pan zatrzyma wóz.
— Dlaczego?
— Chciał pan zwiedzić dom publiczny. To tutaj.
— Ależ nikogo nie widać.
— Wszystkie takie domy bywają zamknięte i mają spuszczone żaluzje w
oknach. Niech pan wysiądzie i zadzwoni do drzwi.
— Co pan powiedział o mojej whisky?
— Mniejsza z tym na razie. Wysiadaj pan i dzwoń. Miejsce było równie
odpowiednie, jak piwnica (ślepy
mur służył przecież często do tego celu): szara fasada, ulica, w którą
nikt się nie zapuszcza, chyba w złych zamiarach. Carter z wolna wyciągnął
nogi spod kierownicy, a Wormold czujnie patrzał mu na ręce, na te jego
niezgrabne ręce. „To uczciwy pojedynek — mówił sobie — on ma większą
ode mnie wprawę w zabijaniu, szansę są wyrównane. Nie mam nawet
pewności, czy mój rewolwer jest nabity. Dałem mu w każdym razie większą
szansę niż on Hasselbache-rowi."
Z ręką na drzwiczkach wozu Carter znów się zatrzymał.
— Może raczej któregoś innego wieczoru... — powiedział. — Wie pan, ja
ch-ch-ch-ciałbym...
— Pan się boi, co?
— Nigdy nie byłem w takim domu. Prawdę mówiąc, panie Wormold, nie
palę się za bardzo do kobiet.
— Samotnik z pana, jak widać.
— Mogę się bez kobiet obejść — odparł wyzywającym tonem. — Są dla
mężczyzny rzeczy ważniejsze niż uganianie się za...
— Więc dlaczego pan życzył sobie odwiedzić burdel? Znowu zaskoczył
Wormolda prostą prawdą.
— Staram się ich pragnąć, ale jak przyjdzie co do czego... — Zawahał
się w ostatniej sekundzie, potem wyznał: — Nie udaje się ta sztuka. Nie mogę
zadowolić ich życzeń.
— Wysiadać.
„Muszę to zrobić — myślał Wormold — zanim usłyszę dalsze
zwierzenia." Z każdą sekundą ten człowiek stawał się bardziej ludzki, stawał
się istotą podobną do innych, nad którą można się litować, którą można
pocieszać, ale której nie można zabić. Kto wie, jakie usprawiedliwienie kryje
się na dnie każdej zbrodni? Wormold wyciągnął rewolwer kapitana Segura.
— Co?
— Wysiadać.
Carter stał przed drzwiami burdelu, na twarzy miał wyraz ponurego
rozżalenia raczej niż strachu. Bał się kobiet, nie zamachu. Powiedział:
— Pan się myli. Tę whisky dostałem od Brauna. Ja nie jestem ważną
osobą.
— Nie chodzi mi o whisky. Ale to ty zabiłeś Hasselbachera, tak?
Raz jeszcze Carter zadziwił Wormolda prawdą. W tym człowieku tkwiła
swoista uczciwość.
— Działałem na rozkaz. Ch-ch-chciałem...
Wywinął się tak, że łokciem sięgnął do dzwonka, i teraz, gdy oparł się o
drzwi, dzwonek rozdźwięczał się głośno w głębi domu, wzywając do czynu.
— Nie jestem pańskim wrogiem, Wormold. Po prostu stał się pan zbyt
niebezpieczny. Obaj jesteśmy tylko szeregowcami...
— Ja niebezpieczny? Ależ z was głupcy! Nie mam żadnych agentów.
— Ależ ma ich pan, to pewne. A te instalacje wojskowe w górach?
Mamy kopie pańskich rysunków.
— Części odkurzacza. — Kto mógł im dostarczyć kopii? Lopez? A może
kurier Hawthorne'a, albo ktoś z konsulatu?
Carter wsunął rękę do kieszeni i Wormold strzelił. Carter krzyknął
przenikliwie.
— Omal mnie pan nie zabił — rzekł i wyjął z kieszeni rękę zaciśniętą na
roztrzaskanej fajce. — Moja fajka. Rozbił mi pan fajkę.
— Nowicjusz ma zawsze szczęście - — powiedział Wormold.
Zebrał siły, żeby zabić, ale drugi raz strzelić nie mógł. Drzwi za plecami
Cartera zaczęły się uchylać. Wionęła zza nich muzyka.
— Tam się już panem zaopiekują. Teraz może będzie pan potrzebował
kobiety.
— Ty... ty błaźnie!
Carter miał rację. Wormold położył rewolwer na siedzeniu i wsunął się
na miejsce przy kierownicy. Nagle ogarnęło go uczucie szczęścia. Mógł był
zabić człowieka. Sam sobie udowodnił niezbicie, że nie jest z rasy sędziów,
nie ma powołania do aktów przemocy. I wtedy strzelił Carter.
Rozdział szósty
1
— Właśnie pochyliłem się w przód — opowiadał Beatry-cze — żeby
włączyć silnik. To mi chyba ocaliło życie. Oczywiście, miał prawo
odpowiedzieć strzałem na strzał To był prawdziwy pojedynek, ale mnie
przysługiwał trzeci strzał.
— Co się później stało?
— Zdążyłem odjechać, zanim mnie zemdliło.
— Zemdliło pana?
— Myślę, że gdyby nie ominęła mnie wojna, zabicie człowieka nie
wydawałoby mi się tak doniosłym faktem. Biedny Carter.
— Dlaczego pan się nad nim rozczula?
— Był człowiekiem. Dowiedziałem się o nim mnóstwa rzeczy. Nie umiał
rozpiąć kobiecego stanika. Bał się kobiet. Lubił swoją fajkę, a kiedy był małym
chłopcem, spacerowe stateczki na rzece w rodzinnym mieście wydawały mu
się okrętami. Może był romantykiem. Romantycy zwykle obawiają się, żeby
rzeczywistość nie zawiodła ich nadziei. Obiecują sobie za wiele.
— Co było dalej?
— Starłem z rewolweru odciski moich palców i odwiozłem go do domu.
Segura oczywiście stwierdzi brak dwóch naboi. Wątpię jednak, czy się do
tego przyzna. Wyjaśnienie sprawy byłoby dla niego dość kłopotliwe. Kiedy
wróciłem, spał jeszcze. Przerażenie mnie ogarnia na myśl, w jakim jest teraz
stanie. Ze mną zresztą też jest nie najlepiej. Ale przy fotografowaniu
usiłowałem zastosować dokładnie pani instrukcje.
— Co pan fotografował?
— Kapitan miał przy sobie listę obcych agentów, którą zamierzał
doręczyć szefowi policji. Sfotografowałem ją, a potem włożyłem znów do jego
kieszeni. Cieszy mnie, że przed wycofaniem się posłałem przynajmniej jeden
prawdziwy raport.
— Trzeba było poczekać z tym na mnie.
— Jakże było czekać? On mógł się zbudzić każdej chwili. Ale to
skomplikowana sztuka z tą mikrofotografią.
— Dlaczego, na Boga, wziął się pan do mikrofotografii?
— Nie mogę zaufać żadnemu kurierowi z Kingston. Mocodawcy Cartera
— kimkolwiek są — mają kopie szkiców z Oriente. To znaczy, że któryś agent
pracuje na dwie strony. Może to jest ten człowiek, który wam przemycił sprzęt
razem z narkotykami. Zrobiłem więc mikrofotografię tak, jak mnie pani
nauczyła, i przylepiłem ją na odwrocie znaczka pocztowego, dołączając go do
całej kolekcji pięciuset znaczków z kolonii brytyjskich, zgodnie z tym, co
ustaliliśmy kiedyś na wszelki wypadek.
— Trzeba będzie zawiadomić ich telegraficznie, na którym znaczku jest
fotografia.
— Na którym znaczku?
— Nie żąda pan chyba od nich, żeby szukali małej czarnej kropeczki na
pięciuset znaczkach?
— Nie pomyślałem o tym. A to kłopot.
— Pan przecież wie, na którym...
— Nie przyszło mi do głowy obejrzeć drugiej strony znaczka. Zdaje się,
że był na nim Jerzy V i że znaczek miał kolor zielony... albo może czerwony.
— Nadzwyczaj cenna wskazówka. Czy pan zapamiętał jakieś nazwisko
z tej listy?
— Nie! Nie miałem czasu na przeczytanie jej uważnie. Wiem, Beatrycze,
że jestem w tej grze durniem.
— Nie. To oni wyszli na durniów.
— Ciekawe, kto się teraz pierwszy odezwie. Doktor Braun... Segura...
Ale odezwał się ktoś trzeci.
2
Wyniosły urzędnik konsulatu zjawił się w sklepie nazajutrz o piątej po
południu. Stał wśród odkurzaczy sztywno, jak zgorszony turysta w muzeum
symboli fallicznych. Oznajmił Wormoldowi, że ambasador życzy sobie z nim
rozmawiać.
— Jutro rano wystarczy?
Wormold był zajęty redagowaniem ostatniego raportu, w którym
zawiadamiał o śmierci Cartera i zgłaszał swoją dymisję.
— Nie, to za późno. Ambasador telefonował z domu. Ma pan udać się
tam niezwłocznie.
— Nie jestem jego podwładnym.
— Czyżby?
Wormold pojechał znów do Vedado, między małe białe domy bogaczy
tonące w bougainviliach. Zdawało mu się, że dużo czasu upłynęło od wizyty u
profesora Sancheza. Minął jego willę. Jakie też spory toczyły się teraz za tymi
ścianami lalczynego domku? Miał wrażenie, że w siedzibie ambasadora
oczekiwano na niego i że przezornie usunięto z hal-lu i ze schodów wszelkich
świadków. Na pierwszym piętrze jakaś kobieta odwróciła się plecami i
zniknęła w którymś pokoju: Wormold przypuszczał, że to żona ambasadora.
Dwoje dzieci wyjrzało szybko zza balustrady na drugim piętrze i uciekło
stukając małymi obcasami po kafelkach podłogi. Lokaj wprowadził go do
pustego salonu i ukradkiem zamknął za nim drzwi. Przez wielkie okna
Wormold widział długi zielony trawnik i wysokie podzwrotnikowe drzewa. Ale i
stamtąd ktoś umykał pospiesznie.
Pokój był podobny do wielu innych salonów w innych ambasadach,
gdzie ciężkie odziedziczone po poprzednikach meble zwykle spotykały się z
osobistymi drobiazgami nazbieranymi na poprzednich placówkach. Wormold
znajdował ślady pobytu w Teheranie (fajka dziwnego kształtu, kafelek), w
Atenach (jedna, druga ikona), ale zaintrygowała go w pierwszej chwili
afrykańska maska. Czyżby Monrovia?
Wszedł ambasador, wysoki, powściągliwy pan w krawacie gwardzistów;
wyglądał mniej więcej tak, jak Hawthorne chciałby wyglądać. Powiedział:
— Proszę, niech pan usiądzie. Może papierosa?
— Dziękuję, nie.
— Ten fotel jest wygodniejszy. Nie ma co owijać w bawełnę, panie
Wormold. Pan znalazł się w kłopotliwej sytuacji.
— Tak.
— Oczywiście nie wiem nic, nic a nic, o pana tutejszej działalności.
— Sprzedaję odkurzacze, proszę pana.
Ambasador spojrzał na niego z nietajonym obrzydzeniem.
— Odkurzacze? Nie to miałem na myśli.
Odwrócił wzrok od Wormolda ku perskiej fajce, greckiej ikonie,
liberyjskiej masce. Te przedmioty były niejako autobiografią, w której człowiek
dla dodania sobie otuchy zapisał wyłącznie pomyślniejsze dni.
— Wczoraj rano odwiedził mnie kapitan Segura — rzekł ambasador. —
Podkreślam, że nie wiem, skąd policja uzyskała tę informację, to nie moja
sprawa, ale kapitan powiedział mi, że pan wysłał do kraju mnóstwo raportów,
niezgodnych z rzeczywistością. Nie wiem, komu pan te raporty przesyłał: to
również do mnie nie należy. Kapitan powiedział mianowicie, że pan brał
pieniądze udając, że rozporządza źródłami informacji, nie istniejącymi w
rzeczywistości. Uznałem za swój obowiązek powiadomić o tym natychmiast
Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Sądzę, że otrzyma pan rozkaz powrotu
do kraju i zgłoszenia się... nie mam zresztą pojęcia, do kogo, bo tego rodzaju
sprawy nie wchodzą w zakres moich zainteresowań.
Wormold spostrzegł dwie małe główki wyglądające zza jednego z drzew.
Popatrzył na nie, a one nawzajem popatrzyły na niego, jak mu się wydało,
dość przyjaźnie.
— Słucham, panie ministrze — powiedział.
— Odniosłem wrażenie, że kapitan Segura uważa pana za przyczynę
mnóstwa przykrych wydarzeń. Myślę, że gdyby pan odmówił powrotu,
spotkałyby pana poważne nieprzyjemności ze strony miejscowych władz, a w
danych okolicznościach nie mógłbym oczywiście udzielić panu żadnej
pomocy. Żadnej. Segura nawet podejrzewa pana o sfałszowanie dokumentu;
wedle jego słów pan twierdzi, jakoby ów dokument u niego właśnie odkrył.
Cała ta historia budzi we mnie wielki niesmak, panie Wormold. Nie znajduję
słów, żeby wyrazić, jak wielki. Właściwymi źródłami informacji zagranicznych
są ambasady. Od tego mamy swoich attaches. Tak zwana służba
wywiadowcza przyczynia tylko mnóstwa kłopotów każdemu ambasadorowi.
— Tak jest, panie ministrze.
— Nie wiem, czy pan o tym słyszał... nie podano tej wiadomości do prasy...
ale przedwczorajszej nocy zastrzelono tu pewnego Anglika. Kapitan Segura
napomknął, że nie był on całkowicie panu obcy.
— Spotkałem go raz na lunchu.
— Niech pan lepiej wraca do kraju, panie Wormold, możliwie
najwcześniejszym samolotem — im prędzej, tym dla mnie lepiej — i
przedyskutuje te sprawy ze swoimi przyjaciółmi... oczywiście, nie wiem, kim
są pańscy przyjaciele.
— Tak zrobię, panie ministrze.
3
Samolot KLM do Amsterdamu przez Montreal miał wystartować o
trzeciej trzydzieści. Wormold nie chciał podróżować przez Kingston, gdzie
może kazano Hawthorne'owi oczekiwać go na lotnisku. Placówka została
zwinięta po nadaniu ostatniej depeszy, a Ruddy'ego wraz z walizą Wormold
wyprawił na Jamajkę. Beatrycze miała wyjechać razem z Ruddy'm. Lopez
przejmował opiekę nad odkurzaczami. Wszystkie rzeczy osobiste,
przedstawiające dla niego jakąś wartość, Wormold spakował do jednej
skrzyni, którą wysłał statkiem. Klacz kupił kapitan Segura.
Beatrycze pomagała mu przy pakowaniu, ostatnim przedmiotem
włożonym do skrzyni była figurka świętej Serafiny.
— Milly pewnie bardzo się martwi — zauważyła Beatrycze.
— Jest zadziwiająco zrezygnowana. Mówi, jak sir Humphrey Gilbert, że
Bóg jest równie blisko w Anglii, jak na Kubie.
— Gilbert niezupełnie tak powiedział.
Został stos rupieci, nie tajnych, ale również przeznaczonych do spalenia.
— Ileż jej fotografii pan przechował — rzekła Beatrycze.
— Dawniej zdawało mi się, że zniszczenie fotografii to prawie zabójstwo.
Teraz oczywiście wiem, że to coś zupełnie innego.
— Co to za pudełeczko?
— Dostałem kiedyś od niej w prezencie spinki. Skradziono mi je, ale
zatrzymałem pudełko. Nie wiem dlaczego. W pewnym sensie rad jestem, że
się tego wszystkiego pozbywam.
— Koniec jakiegoś życia.
— Koniec życia dwojga ludzi.
— A to co?
— Stary program.
— Nie tak bardzo stary. Z „Tropicany". Czy mogą to sobie wziąć?
— Jest pani za młoda na zbieranie pamiątek — rzekł Wormold. — Zbyt
wiele się tego gromadzi. Wkrótce by pani stwierdziła, że nie ma miejsca na
życie wśród mnóstwa rupieci.
— Zaryzykuję. To był cudowny wieczór.
Milly i Wormold odprowadzili ją na lotnisko. Ruddy zniknął dyskretnie w
ślad za tragarzem taszczącym olbrzymią walizę. Popołudnie było gorące,
ludzie dokoła popijali daiquiri.
Od dnia oświadczyn kapitana Segura, duenia opuściła Milly, lecz mimo
jej zniknięcia dziecko, które Wormold tak pragnął znów ujrzeć, dziecko, które
podpaliło ongi Thomasa Earla Parkmana, juniora — nie powróciło. Milly jak
gdyby wyrosła jednocześnie z obu swoich poprzednich wcieleń. Taktownie,
dorośle powiedziała:
— Postaram się o jakieś pisma ilustrowane dla Beatrycze na drogę — i
zajęła się wybieraniem pism w kiosku, odwróciwszy się plecami do sali.
— Przepraszam panią — rzekł Wormold. — Zaraz po przyjeździe
oświadczę im, że pani o niczym nie wiedziała. Ciekawe, dokąd teraz panią
wyślą.
— Pewnie nad Zatokę Perską. Do Basra.
— Dlaczego nad Zatokę Perską?
— Zgodnie z ich wyobrażeniem o czyśćcu. Odrodzenie w pocie i łzach.
Czy firma Phastkleaners ma przedstawicielstwo w Basra?
— Obawiam się, że firma nie zechce mnie zatrzymać. — Co pan będzie
robił?
— Dzięki temu biedakowi Raulowi mam dość pieniędzy, żeby wysłać
Milly na rok do Szwajcarii. A potem? Nie wiem.
— Mógłby pan otworzyć sklep z rekwizytami do płatania figlów; wie pan:
zakrwawiony paluch, kleks z atramentu, mucha na kostce cukru. Jaka to
okropna rzecz wyjazdy. Proszę pana, niech pan dłużej tutaj nie czeka.
— Czy zobaczymy się jeszcze?
— Postaram się uniknąć posady w Basra. Może uda mi się zostać w
rezerwie sekretarek, razem z Angeliką, z Ethel, z panną Jenkison. Jeżeli złoży
się szczęśliwie, będę od szóstej wolna i spotkamy się wtedy w „Corner
House", zjemy taniutki obiad, a potem pójdziemy do kina. Będziemy pędzić
żywot równie obrzydły, jak ci, co pracują w UNESCO lub uczestnicy zjazdów
nowoczesnych pisarzy, prawda? Tutaj, z panem, było zabawnie.
— Tak.
— Niech pan już idzie.
Podszedł do kiosku z czasopismami i odnalazł Milly.
— Idziemy — rzekł.
— Ale Beatrycze... nie dałam jej tych pism.
— Beatrycze nie chce pism.
:
— Nie pożegnałam się z nią.
— Teraz już za późno. Przeszła już przez kontrolę dokumentów.
Zobaczysz ją w Londynie. Może ją zobaczysz.
4
Właściwie cały ostatni dzień spędzili na lotniskach. Teraz już nadszedł
czas startu holenderskiego samolotu, była trzecia nad ranem, niebo różowiło
się odblaskiem neonów, oświetlających kioski, i reflektorów, a rolę
odprowadzającego przyjaciela grał kapitan Segura. Starał się temu
służbowemu obowiązkowi nadać możliwie najbardziej prywatne pozory, ale
mimo wszystko wyjazd wyglądał trochę na deportację. Segura powiedział
tonem wyrzutu:
— Pan mnie do tego zmusił.
— Stosuje pan łagodniejsze metody niż Carter albo doktor Braun. A co
pan zrobi z doktorem Braunem?
— Okazało się, że musi wrócić do Szwajcarii w związku z interesami
przedstawicielstwa przyrządów precyzyjnych.
— Z biletem do Moskwy?
— Niekoniecznie. Może do Bonn. Albo do Waszyngtonu. Czy nawet do
Bukaresztu. Nie wiem. Dokądkolwiek się wybierze, przyjmą go mile, jak
sądzę, gdy pokaże pańskie rysunki.
— Rysunki?
— Rysunki tych maszyn z Oriente. Przypisze również sobie zasługę
usunięcia stąd niebezpiecznego agenta.
— Mnie? .
— Tak. Na Kubie będzie spokojniej bez was obu, ale ja odczuję brak
Milly.
— Milly nigdy by za pana nie wyszła. Ona naprawdę nie lubi papierośnic
z ludzkiej skóry.
— Czy pan wie, czyja to skóra?
— Nie wiem.
— Pewnego oficera policji, który na śmierć zamęczył mojego ojca. Widzi
pan, mój ojciec był biedakiem. Należał do klasy ludzi, których wolno
torturować.
Zbliżyła się do nich Milly niosąc „Time", „Life", „Paris Match" i „Quick".
Było już piętnaście po trzeciej, nad oświetlonym reflektorami pasem
startowym pokazała się na niebie szara smuga przedświtu. Dwaj piloci poszli
do samolotu, stewardessa za nimi. Znał tę trójkę z widzenia. To oni przed
wielu tygodniami siedzieli w „Tropicanie" przy stoliku razem z Beatrycze.
Głośnik po angielsku i po hiszpańsku oznajmił rejs 396 do Montrealu i
Amsterdamu.
— Mam dla obojga państwa podarki — rzekł Segura. Wręczył im dwie
małe paczuszki. Otworzyli je, gdy samolot zataczał koło nad Hawaną. Sznur
świateł nadbrzeżnej promenady zakołysał się i zniknął, morze zapadło jak
kurtyna na całą tę przeszłość. W paczuszce Wormolda była miniaturowa
butelka whisky Grant's Standfast i kula wystrzelona z policyjnego rewolweru.
W poczuszce Milly — mała srebrna podkowa z jej monogramem.
— Co ma znaczyć ta kula? — spytała Milly.
— Och, to żart, w dość wątpliwym zresztą guście. Mimo wszystko to nie
był zły chłopak — rzekł Wormold.
— Ale nieodpowiedni na męża — odpowiedziała dorosła Milly.
Epilog w Londynie
1
Kiedy powiedział swoje nazwisko, popatrzyli na niego ciekawie, a potem
zaprowadzili do windy, która — ku jego zdumieniu — zamiast w górę,
zawiozła go w dół. Siedział teraz w długim piwnicznym korytarzu obserwując
czerwone światełko nad pewnymi drzwiami; pouczono go, że kiedy światełko
zmieni się na zielone, będzie mógł wejść, ale dopiero wtedy. Inne osoby nie
zważając na kolor światła wchodziły i wychodziły z pokoju, niektóre miały z
sobą jakieś papiery, inne — teczki, a jeden z wchodzących był w mundurze
pułkownika. Na Wormolda nikt nie patrzał; wyczuwał, że jest dla tych ludzi
kłopotliwą postacią. Udawali, że go nie widzą, jak omija się wzrokiem kalekę.
Ale nie przypuszczał, by powodem była jego kulawa noga.
Hawthorne nadszedł z głębi korytarza, od strony windy. Wydawał się
cały zmięty, jakby spał w ubraniu, może przyleciał nocnym samolotem z
Jamajki. On także chciał zignorować Wormolda, ale Wormold go zagadnął:
— Halo, Hawthorne.
— Ach, to pan, panie Wormold.
— Czy Beatrycze przybyła szczęśliwie na miejsce?
— O, tak. Naturalnie.
— Gdzie jest?
— Nie mam pojęcia.
— Co się tutaj dzieje? To mi wygląda na sąd wojenny.
— Bo to jest sąd wojenny — rzekł lodowatym tonem Hawthorne i wszedł
do pokoju z światełkiem. Zegar wskazywał jedenastą dwadzieścia pięć.
Wormolda wezwano na jedenastą.
Zastanawiał się, co mogą mu zrobić prócz tego, że go wyleją — co
prawdopodobnie już się stało. Pewnie właśnie ten sam problem starano się
rozstrzygnąć w tamtym pokoju. Nie uda im się chyba oskarżyć go na mocy
ustawy o tajemnicy państwowej. Nie zdradzał przecież tajemnic, ale je'
zmyślał. Z pewnością mogą mu przeszkodzić, gdyby szukał pracy poza
krajem, a w kraju człowiekowi w jego wieku niełatwo będzie znaleźć posadę.
W każdym razie nie zamierzał zwracać im pieniędzy. Przeznaczył je dla Milly.
Miał przeświadczenie, że je zarobił, narażając się na truciznę Cartera i później
na jego kulę.
O jedenastej trzydzieści pięć pułkownik opuścił pokój, zgrzany i zły,
skierował się do windy. Oto sędzia, który posyła na szubienicę — pomyślał
Wormold. Następny wyszedł mężczyzna w tweedowej marynarce. Miał
niebieskie, głęboko osadzone oczy i nawet bez munduru wyglądał
niewątpliwie na marynarza. Przypadkiem spojrzał na Wormolda i prędko
odwrócił wzrok, jak przystało człowiekowi bez skazy. Zawołał: — Niech pan
na mnie zaczeka, pułkowniku! — i pospieszył w głąb korytarza krokiem lekko
rozkołysanym, jakby wracał na mostek kapitański przy burzliwej pogodzie. Z
kolei wyszedł Hawthorne, rozmawiając z jakimś bardzo młodym mężczyzną, i
w tej samej chwili Wormoldowi nagle zabrakło tchu w piersiach, ponieważ nad
drzwiami błysnęło zielone światło, a przed nim stanęła Beatrycze.
— Niech pan tam wejdzie — powiedziała.
— Jaki wyrok?
— Nie mogę z panem rozmawiać. Gdzie pan mieszka? Podał jej adres.
— Przyjdę o szóstej. Jeżeli będę mogła.
— Czy mam być rozstrzelany o świcie?
— Niech się pan nie martwi. Proszę już iść. On nie lubi czekać.
— Co się stanie z panią? Odpowiedziała: — Dżakarta.
— Gdzie to jest?
— Na końcu świata. Dalej niż Basra. Proszę, niech pan już idzie.
Mężczyzna z czarnym monoklem w oku siedział sam za biurkiem.
— Proszę siadać, panie Wormold.
— Wolę stać.
— To, zdaje się, cytat, prawda?
— Cytat?
— Jestem pewien, że słyszałem te słowa kiedyś ze sceny... na jakimś
amatorskim przedstawieniu. Wiele lat temu, oczywiście.
Wormold usiadł.
— Nie macie prawa wysyłać jej do Dżakarty — rzekł.
— Kogo wysyłamy do Dżakarty?
— Beatrycze.
— Co to za jedna? Ach tak, pańska sekretarka. Nie cierpię tego
zwyczaju nazywania ludzi po imieniu. W tej sprawie niech się pan zwróci do
panny Jenkinson. To ona rozporządza rezerwami, nie ja, dzięki Bogu.
— Ona nie miała z tym wszystkim nic wspólnego.
— Z tym wszystkim? Niech pan posłucha, panie Wormold.
Postanowiliśmy zwinąć pańską placówkę i nasuwa się pytanie, co wobec tego
zrobić z panem. — A więc teraz się dowie. Wnioskując z twarzy pułkownika,
który był jednym z jego sędziów, Wormold przeczuwał, że nie dowie się
niczego dobrego. Szef wyjął czarny monokl i Wormold zdumiał się na widok
błękitnego jak niezapominajka oka. Szef mówił: — Uznaliśmy, że w danych
okolicznościach będzie dla pana najlepiej, jeśli zostanie pan w kraju, w
naszych kadrach instruktorskich. Będzie pan miał wykłady. Jak prowadzić
placówkę za granicą. Te rzeczy... — zrobił pauzę, jakby przełykał coś bardzo
nieprzyjemnego, potem dokończył; — Oczywiście, jak zawsze, kiedy ktoś z
naszych ludzi wycofuje się z placówki zagranicznej, przedstawimy pana do
odznaczenia. W pańskim przypadku... pracował pan niezbyt długo... nie
możemy proponować nic więcej niż Order Imperium Brytyjskiego.
2
Przywitali się oficjalnie w pustce między zielonymi krzesłami w tanim
hotelu w pobliżu Gower Street, nazwanym „Pendennis".
— Zdaje się, że nie będę mógł pani poczęstować żadnym trunkiem —
powiedział. — Lokal bezalkoholowy.
— Dlaczego więc pan go wybrał?
— Tutaj zatrzymywali się moi rodzice, kiedy byłem dzieckiem. Nie
zauważyłem wtedy braku alkoholu. Wtedy nie robiło mi to różnicy. Co się
dzieje? Gzy oni powariowali?
— Wściekają się na nas. Uważają, że powinnam była wy» kryć od razu,
co się święci. Szef zwołał istny wiec. Wezwał wszystkich swoich łączników, z
Ministerstwa Wojny, z admiralicji, z lotnictwa. Rozłożyli na biurku wszystkie
pańskie raporty i jeden po drugim studiowali dokładnie. Co do infiltracji
komunistycznej w rządzie — to nikt się nie przejął, że trzeba wysłać do Spraw
Zagranicznych notkę, anulującą tę wiadomość. Sprawozdania gospodarcze
postanowili także unieważnić. Co najwyżej w Ministerstwie Handlu będą mieli
kłopot. Żaden z tych panów nie brał sprawy do serca, póki nie wypłynęły
informacje wojskowe. Potem zaczęli omawiać raport o fermencie wśród
marynarzy i ten drugi o bazach zaopatrzenia dla łodzi podwodnych. Wtedy
komandor powiedział: „W tym musi być coś z prawdy". Ja się odezwałem:
,,Niech pan zauważy, kto dostarczył tych wiadomości. Nie istniejący
informator". „Wyjdziemy na durniów — rzekł komandor. — W wywiadzie
marynarki uśmieją się niczym w cyrku." Ale dopiero jak zaczęli dyskutować o
tych urządzeniach w Oriente, rozszaleli się na dobre.
— Czy naprawdę wzięli te rysunki za dobrą monetę?
— Wsiedli wtedy wszyscy na biednego Henry'ego.
— Wolałbym, żeby go pani nie nazywała biednym Henrym.
— Przede wszystkim wyrzucali mu, że nigdy ich nie poinformował, iż pan
handluje odkurzaczami, ale przedstawiał pana jako króla kupców. Szef nie
przyłączył się do tej nagonki. Nie wiem dlaczego, ale miał minę zakłopotaną,
zresztą Henry... to znaczy Hawthorne wyciągnął akta, w których figurowały
wszelkie dane o panu. Oczywiście, te akta nigdy nie dotarły dalej niż do
kartotek panny Jenkinson. Potem mówili, że Hawthorne powinien był od
pierwszego rzutu oka poznać części odkurzacza. Odpowiedział, że, owszem,
poznał, ale wydało mu się możliwe, że ta sama zasada konstrukcyjna
znalazła zastosowanie w konstrukcji jakiejś broni. Po tej odpowiedzi wszyscy
po prostu ryczeli domagając się pańskiej głowy. Z wyjątkiem szefa. Chwilami
miałam wrażenie, że on dostrzega humorystyczną stronę tej historii. Oznajmił
im: „Pozostaje nam bardzo proste wyjście. Zawiadomimy admiralicję oraz
Ministerstwo Wojny i Lotnictwa, że wszystkie raporty dostarczone w ciągu
ostatniego półrocza z Hawany są całkowicie niezgodne z prawdą".
— Ależ, Beatrycze, oni przecież ofiarowali mi pracę.
— Nietrudno to wyjaśnić. Najpierw załamał się komandor. Pewnie
dlatego, że na morzu ludzie nabywają daleko-wzroczności. Stwierdził, że takie
załatwienie sprawy unicestwi autorytet wywiadu, w każdym razie w admiralicji.
Odtąd będą tam polegać wyłącznie na wywiadzie marynarki. Na to odezwał
się pułkownik: „Jeżeli powiemy prawdę Ministerstwu Wojny, możemy
pakować manatki". Utknęli na martwym punkcie, aż wreszcie szef powiedział,
że chyba najprościej będzie rozesłać wszędzie nowy raport agenta 59200/5 z
wiadomością, iż urządzenia, których montaż rozpoczęto w Oriente, zawiodły
oczekiwania i roboty wstrzymano. Pozostawał jeszcze problem pańskiej
osoby. Szef wyraził opinię, że pan zdobył cenne doświadczenie, które należy
wykorzystać we własnym zakresie zamiast rozpowszechniać w prasie. Zbyt
wiele osób drukowało ostatnimi czasy swoje wspomnienia z pracy w
wywiadzie. Ktoś napomknął o ustawie chroniącej tajemnicę państwową, ale
szef uznał, że to niezupełnie stosuje się do pańskiego przypadku. Trzeba ich
było widzieć, kiedy stwierdzili, że ofiara im się wymyka. Oczywiście wtedy
zwrócili się przeciw mnie, ale ja nie miałam ochoty poddać się krzyżowemu
ogniowi pytań tej bandy. Wolałam sama powiedzieć od razu wszystko.
— Na Boga, co pani im powiedziała?
— Że choćbym wiedziała, co się święci, nie przeszkadzałabym panu. Że
pan pracował dla naprawdę ważnej sprawy, a nie dla czyjegoś wyobrażenia o
wszechświatowej wojnie, której może nigdy nie będzie. Głupiec przebrany za
pułkownika powiedział coś o „ojczyźnie". A wtedy ja spytałam: „Co pan
nazywa jego ojczyzną? Flagę, którą ktoś wymyślił dwieście lat temu? Radę
biskupów rozprawiającą na temat rozwodów, Izbę Gmin przerzucającą się
obelgami z jednego końca sali na drugi? A może kongres Związków
Zawodowych, Brytyjskie Koleje czy Towarzystwo Spółdzielcze? Pan może po
zastanowieniu się powie, że ojczyzną jest dla pana pański pułk, ale my, on i
ja, nie mamy pułku". Próbowali mi przerwać, ale ja powiedziałam: „Ach,
zapomniałam. Jest coś jeszcze ponad ojczyzną, prawda? Uczyliście nas tego,
była Liga Narodów, jest Pakt Atlantycki, NATO, Narody Zjednoczone i
SEATO. Ale to wszystko nie znaczy dla nas więcej niż inne litery, USA czy
ZSRR. I nie wierzymy wam już wcale, kiedy głosicie, że pragniecie pokoju,
sprawiedliwości i wolności. Jaka to ma być wolność? Pragniecie własnej
kariery". Powiedziałam, że rozumiem francuskich oficerów, którzy w 1940
roku zajmowali się swoimi rodzinami; przynajmniej nie stawiali kariery na
pierwszym miejscu. Ojczyzna to raczej rodzina niż ustrój parlamentarny.
— O Boże! powiedziała pani to wszystko?
— Tak. Wygłosiłam całe przemówienie.
— I pani w to wierzy?
— Nie we wszystko. Nie zostawili nam wiele do wierzenia — prawda? —
nawet niewiary. Nie mogę wierzyć w nic większego od rodzinnego domu ani w
nic mniej jasno określonego niż człowiek.
— Każdy człowiek?
Nie odpowiadając odsunęła się szybko od niego między
szczawiowozielone krzesła i Wormold spostrzegł, że słowa poniosły ją aż na
granicę łez. Dziesięć lat temu pobiegłby za nią, ale po czterdziestce człowiek
wstępuje w erę smutnej przezorności. Patrzył, jak szła przez ponury pokój, i
rozmyślał: To się tak mówi: najmilsza. Czternaście lat różnicy. Milly... Nie
wolno gorszyć własnego dziecka, ani obrażać wiary, chociaż się jej nie
podziela.
Beatrycze doszła do progu, nim ją dopędził.
— Odnalazłem Dżakartę w kilku encyklopediach — powiedział. — Nie
może pani tam jechać. To okropne miejsce.
— Nie mam wyboru. Próbowałam zostać w rezerwie. — Ma pani ochotę
pracować u panny Jenkinson?
— Moglibyśmy od czasu do czasu spotykać się w „Corner Hause" i
chodzić razem do kina.
— Obrzydliwe życie, sama pani tak mówiła.
— Ale pan byłby cząstką tego życia.
— Beatrycze, jestem o czternaście lat starszy od ciebie.
— Co to szkodzi? Wiem, co naprawdę pana gnębi. Nie różnica wieku,
ale Milly.
— Milly musi dowiedzieć się, że jej ojciec jest też człowiekiem.
— Powiedziała mi kiedyś, że nie powinnam pana kochać.
— Ale musisz. Miłość nie może być ruchem jednokierunkowym. Tylko z
mojej strony.
— Niełatwo będzie jej powiedzieć.
— Za kilka lat może jeszcze trudniej będzie ci zostać przy mnie.
— Najmilszy, nie martw się o to, nie będziesz drugi raz w życiu
porzucony.
Całowali się, kiedy weszła Milly. Wyręczając pewną starszą panią, niosła
jej ogromny koszyk z przyborami do szycia. Miała minę niezwykle cnotliwą,
prawdopodobnie ślubowała poświęcić się dobrym uczynkom. Starsza pani
pierwsza ich spostrzegła i kurczowo chwyciła Milly za ramię.
— Chodźmy stąd, kochanie — powiedziała. — Co za pomysł! Tu, gdzie
każdy może ich zobaczyć!
— W porządku, proszę pani — odparła Milly. — To przecież mój ojciec.
Na dźwięk jej głosu odskoczyli od siebie. Starsza pani spytała:
— A więc to twoja matka?
— Nie. To sekretarka tatusia.
— Oddaj mi koszyczek — powiedziała starsza pani zgorszona.
— Proszę — rzekła Milly.
— Strasznie mi przykro, Milly — odezwał się Wormold.
— Och! — powiedziała Milly. — Najwyższy czas, żeby staruszka
poznała trochę życia.
— Nie o nią się martwię. Wiem, że w twoim pojęciu nie będzie to
prawdziwe małżeństwo...
— Cieszy mnie, że chcecie się pobrać. W Hawanie zdawało mi się, że to
po prostu tylko romans. Oczywiście, że to na jedno wychodzi, skoro oboje już
raz braliście ślub z kim innym, ale mimo wszystko więcej w tym będzie
godności. Tatusiu, czy wiesz może, gdzie tu jest ujeżdżalnia?
— W Knigthsbridge, o ile pamiętam, ale o tej porze pewno jest
zamknięta.
— Chciałabym tylko zbadać drogę.
— Nie masz żalu, Milly?
— Och, poganom niemal wszystko wolno, a wy jesteście oboje
poganami. Szczęśliwcy! Wrócę na obiad.
— No, widzisz — powiedziała Beatrycze. — Poszło bardzo gładko.
— Tak. Umiałem ją dobrze usposobić, przyznaj. Jednakże pewne rzeczy
mi się udają. Ale, ale, jak było z listą obcych agentów? Ten raport na pewno
im się spodobał.
— Niezupełnie. Bo widzisz, najmilszy, laboratorium stra-' ciło półtorej
godziny na kąpanie każdego znaczka z osobna w wodzie i poszukiwanie
czarnej kropki.
Znaleźli go na czterysta osiemdziesiątym drugim znaczku, ale kiedy
spróbowali powiększyć zdjęcie — nic z tego nie wyszło. Albo prześwietliłeś
film, albo odwróciłeś mikroskop niewłaściwym końcem.
— I mimo to chcą mi przyznać order?
— Tak.
— I dadzą mi posadę?
— Wątpię, czy się na niej długo utrzymasz.
— Wcale nie zamierzam. Powiedz, Beatrycze, kiedy po raz pierwszy
przyszło ci do głowy, że mnie...
Położyła mu ręce na ramionach i zmusiła go do paru posuwistych
kroków między szkaradnymi krzesłami. Zanuciła troszkę fałszywie, jakby
zdyszana po długiej pogoni za nim.
Mój obłęd wszystkich dziwi,
Przyjaciół i rodzinę^
Tłumaczą mi życzliwi,
Że jabłko ma łupinę,
I że ziemia jest kulą,
I że drzewo rzuca cień,
I że zima bywa zwykle po jesieni.
— Z czego będziemy żyli? — spytał Wormold.
— We dwoje jakoś sobie poradzimy.
— Jest nas troje — rzekł Wormold, a Beatrycze uświadomiła sobie, co
stanie się głównym problemem ich przyszłości: że on nigdy nie będzie
dostatecznie szalony.