Graham Greene Spokojny Amerykanin

background image

Graham Greene

Spokojny Amerykanin


prosiłem, byście mi pozwolili poświęcić Wam tę książkę, nie tylko przez pamięć

szczęśliwych wieczorów, jakie spędziłem z Wami w Sąjgonie w ciągu ostatnich pięciu lat,
lecz także dlatego, że wręcz bezwstydnie pożyczyłem sobie położenie Waszego mieszkania,
by umieścić jedną z postaci tej książki Pożyczyłem też Twoje imię, Phuong, dla wygody
czytelników, bo jest proste, piękne i łatwe do wymówienia, czego nie można powiedzieć o
większości imion Twych rodaczek. Oboje zauważycie, że poza tym niewiele tu zapożyczeń:
na pewno nie ma między nimi nikogo z Wietnamu. Pyle, Granger, Fowler, Vigot, Joe - żadna
z tych postaci nie posiada pierwowzoru w Sąjgonie czy Hanoi, a generał Thé nie żyje;
powiadają, że dostał kulę w plecy. Poprzestawiałem nawet zdarzenia historyczne. Na
przykład wielka bomba pod „Continentalem” poprzedziła bomby rowerowe, a nie odwrotnie.
Nie mam skrupułów wprowadzając takie drobne zmiany. Ta książka jest opowieścią, nie
sprawozdaniem. Ufam, żejako opowiadanie o kilku fikcyjnych postaciach pomoże Wam
spędzić któryś z upalnych sąjgońskich wieczorów.
Wasz
Graham Greene

Nie lubię wzruszeń, pobudzają bowiem wolę, a działanie Jest rzeczą wielce nie-

bezpieczną; drżę na myśl o czymś udawanym, o Jakimś fałszerstwie serca, o sposobach
nierzetelnych; Jakże skłonni jesteśmy do tych rzeczy, tak strasznie pojmując obowiązek.
Oto epoka wynalazków świeżych Do zabijania ciał, zbawiania dusz, Które z intencją
najlepszą się szerzy.
Po kolacji siedziałem w swoim pokoju przy ulicy Catinat, czekając na Pyle’a. Powiedział mi:
„Będę u ciebie najpóźniej o dziesiątej”, więc gdy wybiła północ, nie mogłem dłużej
wytrzymać i zszedłem na ulicę. Grupa staiych kobiet w czarnych spodniach przycupnęła na
podeście. Mieliśmy luty. pewnie było im za gorąco w łóżkach. W stronę nadbrzeży rzeki
jechał rikszarz pedałując powoli. Widziałem lampy płonące tam. gdzie wyładowano nowy
transport amerykańskich samolotów. Na długiej ulicy nie było nigdzie śladu Pyle’a.

Oczywiście mogli go z jakiegoś powodu zatrzymać w Poselstwie Amerykańskim,

mówiłem sobie, ale w takim wypadku na pewno by zadzwonił do restauracji. Zawsze był
skrupulatny i uprzejmy w drobiazgach. Zawróciłem do domu i wówczas dojrzałem
dziewczynę czekającą w sąsiedniej bramie. Nie widziałem Jej twarzy, tylko białe jedwabne
spodnie i długą kwiecistą suknię, ale i tak ją poznałem. Jakże często czekała na mój powrót w
tym samym miejscu, o tej samej porze.

-

Phuong - rzekłem (to imię znaczy Feniks, ale dzisiaj nic nie Jest bajeczne i nic nie

odradza się z popiołów). Wiedziałem, zanim zdążyła mi to oznajmić, że czeka na Pyle’a. -
Nie ma go tu.

-

Je sals. Je t’ai uu seul d la fenêtre

I
-

Radziłbym ci zaczekać na górze - powiedziałem. - Wkrótce przyjdzie.

- Zostanę tutaj.
| Lepiej nie. Może cię zabrać policja.
Poszła za mną na górę. Nasunęło mi się parę ironicznych, niemiłych żartów, lecz nie znała
ani angielskiego, ani francuskiego na tyle, by zrozumieć ironię, a poza tym - dziwna rzecz
- nie miałem ochoty ranić ani jej, ani nawet siebie.
Gdy doszliśmy do podestu, wszystkie starowiny obróciły głowy, a ledwieśmy je minęli, gwar

background image

wzniósł się i opadł, jakby śpiewały chórem.
- O czym one mówią?
- Sądzą, że wracam.
W moim pokoju drzewko, które postawiłem tu przed paru tygodniami na chiński Nowy Rok,
straciło prawie wszystkie żółte kwiaty. Opadły między klawisze maszyny do pisania. Wy-
ciągnąłem je.
-Ta es trouble

1

- rzekła Phuong.

- To do niego niepodobne. Jest taki punktualny.
Zdjąłem krawat i buty i położyłem się na łóżku. Phuong zapaliła piecyk gazowy i nastawiła
wodę na herbatę. Było niemal tak, jak pół roku temu.
- Mówi, że już niedługo wyjeżdżasz - powiedziała.
- Być może.
- Bardzo cię lubi.
- Niech to sobie daruje - rzekłem.
Zauważyłem, że czesze się Inaczej. Nosiła teraz proste włosy rozpuszczone na ramiona.
Pamiętałem, że Pyle kiedyś skrytykował jej wymyślną fryzurę, zdaniem Phoung stosowną dla
córki mandaryna. Zamknąłem oczy i była znów taka Jak kiedyś: szumem wody w czajniku,
brzękiem filiżanki, którąś godziną nocy l obietnicą odpoczynku.

-

Już niedługo przyjdzie - zapewniła, jakby trzeba było mnie pocieszać, że nie ma

Pyle’a.

Ciekawe - pomyślałem - o czym też oni mówią, kiedy są razem. Pyle brał wszystko

poważnie, męczył mnie odczytami o Dalekim Wschodzie, choć znał go tyle miesięcy, ile ja
lat.

Innym ulubionym jego tematem była demokracja. Miał zdecydowane i denerwujące

opinie o tym, jak wiele robią dla świata Stany Zjednoczone. A znowu Phuong odznaczała się
zaskakującą ignorancją. Jeśli się w rozmowie wspomniało o Hitlerze, przerywała, pytając,
kto to taki. Wyjaśnić było tym trudniej, że nigdy nie zetknęła się z żadnym Niemcem czy
Polakiem i miała bardzo mgliste pojęcie o geografii Europy, choć naturalnie o księżniczce
Małgorzacie wiedziała więcej niż ja. Usłyszałem, że stawia tacę w nogach łóżka.

-

Czy nadal jest w tobie zakochany, Phuong?

Gdy się bierze do łóżka Annamitkę, to jakby się brało ptaka: szczebioczą i śpiewają na

poduszce. Był czas, kiedy myślałem, że żaden tutejszy głos nie śpiewa tak jak głos Phuong.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ramienia dziewczyny. Ich kości także są kruche jak kości
ptaków.

-

Powiedz, Phuong?

Roześmiała się i usłyszałem, że pociera zapałkę.
-

Zakochany?

Było to może jedno z tych wyrażeń, których nie rozumiała.
-

Czy mogę ci przygotować fajkę? - spytała.

Gdy otworzyłem oczy, zapaliła Już lampkę i przyszykowała tacę. Światło lampki

nadawało jej skórze ciemny, bursztynowy ton, gdy ze ściągniętymi w skupieniu brwiami
pochylała się nad płomieniem, obracając igłę, by podgrzać kuleczkę opium.

-

Czy Pyle nadal nie pali? - spytałem.

-Nie.
-

Namów go, bo inaczej nie wróci.

Wśród tutejszych kobiet istnieje przesąd, że kochanek, który pall opium, zawsze wraca,
nawet z Francji. Możliwe, że
opium zmniejsza potencję, ale wolą kochanka wiernego niż kochanka bardzo sprawnego.
Teraz ugniatała kuleczkę gorącego ciasta na wklęsłej krawędzi miseczki i czułem już zapach
opium. Nie ma na świecie drugiego takiego zapachu. Budzik obok łóżka wskazywał

background image

dwunastą dwadzieścia, ale napięcie słabło. Pyle zmalał. Światło lampki padało na twarz
Phuong. Napełniała długą fajkę, pochylona nad nią z takim poważnym skupieniem, z jakim
mogłaby doglądać dziecka. Lubiłem tę fajkę: blisko metr prostego bambusa zakończonego po
obu stronach kością słoniową. Na dwóch trzecich długości cybucha mieściła się miseczka w
kształcie kielicha powoju. Jej wklęsły brzeg wypolerował się i ściemniał przez częste
ugniatanie opium. Phuong szybkim przegięciem ręki włożyła igłę w maleńkie wgłębienie,
zostawiła tam opium i odwróciła fajkę nad płomieniem, trzymając ją nieruchomo, abym mógł
palić. Opiumowy koralik skwierczał łagodnie, gdy wdychałem dym.

Wprawny palacz może wchłonąć całą porcję jednym haustem, ale ja musiałem zawsze

pociągnąć parę razy. Potem położyłem się na wznak, oparłszy głowę na skórzanej poduszce,
a Phuong przygotowywała drugą kuleczkę opium.

-

Słuchaj - odezwałem się - przecież to jasne jak słońce. Pyle wie, że przed snem

wypalam kilka fajek, więc nie chce mi przeszkadzać. Zajdzie tu rankiem.

Igła znów się zanurzyła i wypaliłem drugą fajkę. Odkładając ją powiedziałem:

-

Nie ma się czym niepokoić. Zapewniam cię.

Pociągnąłem łyk herbaty i ująłem Phuong pod rękę.
-

Gdy mnie opuściłaś - mówiłem dalej - na szczęście miałem jeszcze punkt oparcia.

Znam dobrą palarnię na ulicy d'Or- may. My, Europejczycy, lubimy robić wiele hałasu o nic.
Nie powinnaś żyć z człowiekiem, który nie pali, Phuong.
-

Ale on się ze mną ożeni. Już niedługo.

-

Tak, to co innego.

-

Czy mam cl przygotować jeszcze jedną fajkę?

-Tak.
Zastanowiłem się, czy zgodziłaby się spać ze mną tej nocy, jeśli Pyle wcale nie przyjdzie, ale
wiedziałem, że po wypaleniu czterech fajek już nie będę jej pragnął. Oczywiście byłoby miło
czuć udo Phuong obok siebie w łóżku - zawsze spała na wznak. A rano, gdy się zbudzę,
mógłbym zacząć dzień od fajki zamiast od obcowania z samym sobą.
-

Pyle już teraz nie przyjdzie - powiedziałem. - Zostań tu, Phuong.

Podała mi fajkę, potrząsając głową. Wypaliłem opium. Niewiele teraz znaczyło, czy Phuong
jest, czyjej nie ma.
- Dlaczego Pyle nie przyszedł? - spytała.
- Skąd mam wiedzieć?
- Czy pojechał do generała Thé?
- Nie mam pojęcia.
-

Powiedział mi, że jeśli nie zdąży zjeść z tobą kolacji, to przyjdzie tutaj.

- Nie martw się. Przyjdzie. Zrób mi jeszcze jedną fajkę.
Gdy pochyliła się nad płomieniem, przyszedł mi na myśl
wiersz Baudelaire'a: „Mon enfant, ma soeur" '... Jakże to idzie dalej?
Aimer d loisir.
Aimer et mourir
Au pays qui te ressemble.

3

Przy nadbrzeżu drzemały statki, „dont l'humeur est vagabonde

3

". Pomyślałem, że wąchając

jej skórę czułbym leciutką woń opium... ta skóra ma barwę płomyczka lampki. Kwiaty z
sukni Phuong widziałem nad kanałami na północy. Była wro
śnięta w tę ziemię jak roślina, a ja wcale nie pragnąłem wracać do kraju.
-

Chciałbym być Pyle'em - powiedziałem głośno, a ból był niewielki i znośny. Opium

czuwało. Ktoś zastukał do drzwi.
1 Pyle - powiedziała.
- Nie. on tak nie stuka.
Znowu ktoś zastukał niecierpliwie. Wstała szybko, potrącając żółte drzewko, tak że płatki

background image

znów posypały się na klawisze maszyny. Otworzyła drzwi.
- Monsieur Foulair - zabrzmiał rozkazująco czyjś głos.
-

Jestem Fowler - powiedziałem. Nie zamierzałem wstawać z powodu policjanta. Nie

podnosząc głowy widziałem jego szorty barwy khaki.
Wyjaśnił ledwo zrozumiałą wietnamską francuszczyzną, że wzywają mnie natychmiast - w
tej chwili - jak najszybciej - na Sûreté.
- Na francuską czy na wietnamską Sûreté?
- Na francuską.
W jego ustach słowo to brzmiało „Fransung”.
- O co chodzi?
Nie wiedział; miał rozkaz mnie sprowadzić.
- Toi aussi zwrócił się do Phoung.
-

Mówcie vous, kiedy zwracacie się do pani - powiedziałem.

- Skąd wiedzieliście, że jest tutaj?
Powtórzył tylko, że ma taki rozkaz.
- Przyjdę rano.
- Sur le chung *- odparł.
Nie warto było się kłócić z tą schludną, upartą figurką, więc wstałem, włożyłem krawat i
buty. Policja miała tu ostatnie słowo. Mogli mi odebrać przepustkę, mogli mnie wykluczyć z
konferencji prasowych, mogli nawet - gdyby im się spodobało - od
mówić mi wizy powrotnej. To były Jawne, legalne sposoby, ale umiano też obejść się bez
nich w kraju, gdzie toczyła się wojna. Znałem pewnego człowieka, który nagle i nlepojęcie
utracił kucharza. Dotarł po jego śladzie do Sûreté wietnamskiej, lecz policjanci zapewnili go,
że kucharza po przesłuchaniu zwolniono. Rodzina nigdy więcej go nie zobaczyła. Może
przystał do komunistów, może go wcielono do jednej z prywatnych armii, które kwitły wokół
Sajgonu: Hoa-Hao, kaodaiści, generał Thé? Może siedział we francuskim więzieniu? Może
się szczęśliwie dorabiał jako sutener w chińskiej dzielnicy, Cholonie? Może jego serce nie
wytrzymało przesłuchania? Powiedziałem:

-

Nie mam zamiaru iść pieszo. Będziecie musieli zapłacić za rikszę.

Należało zachować godność.
Dlatego też nie przyjąłem papierosa od francuskiego oficera w Sûreté. Czułem, że po

trzech fajkach mam umysł jasny i czujny. Tego rodzaju decyzje przychodziły mi łatwo, nie
przesłaniając głównej sprawy: czego ode mnie chcą? Vigota spotykałem kilkakrotnie na
różnych przyjęciach. Zauważyłem go, bo wyglądał na niedorzecznie zakochanego w swojej
żonie, ordynarnej platynowej blondynce, która go zupełnie ignorowała. Teraz była druga
rano. Zmęczony i znękany Vigot siedział w dymie papierosów i w obezwładniającym upale.
Czoło osłaniał mu zielony daszek. Dla zabicia czasu czytał Pascala. Otwarty tomik leżał
przed nim na biurku. Gdy nie zgodziłem się na przesłuchanie Phuong beze mnie, ustąpił
natychmiast, raz tylko westchnął, co mogło wynikać ze znużenia Sajgonem, upałem albo w
ogóle losem człowieka.

-

Bardzo mi przykro, że musiałem pana tu poprosić - powiedział po angielsku.

-

To nie była prośba, tylko rozkaz.

-

Och, ci krajowi policjanci... nic nie rozumieją.

Oczy miał wciąż utkwione w stronicy .Myśli”, Jakby go w dalszym ciągu pochłaniały te

smutne wywody.
- Chciałem panu postawić kilka pytań w sprawie Pyle’a.
1 Niech pan się lepiej spyta jego samego...
Zwrócił się ostro do Phuong. Przesłuchiwał ją po francusku.
- Jak dawno żyjecie z panem Pyle'em?
- Miesiąc... zresztą nie wiem - odparła.

background image

- Ile zapłacił?
-

Nie ma pan prawa pytać jej o to - rzekłem. - Nie jest na sprzedaż.

- Żyła z panem, prawda? - spytał porywczo. - Przez dwa lata.
-

Jestem dziennikarzem, który ma podobno pisać reportaże z waszej wojny... o ile mu na

to pozwalacie. Niechże pan nie wymaga, żebym zasilał ponadto waszą kronikę obyczajową.
-

Co pan wie o Pyle’u? Proszę odpowiadać na moje pytania, panie Fowler. Nie mam

ochoty ich stawiać, ale to poważna sprawa. Proszę mi wierzyć: bardzo poważna.
-

Nie jestem konfidentem. Wszystko, co mógłbym powiedzieć o Pyle’u, sam pan wie. Lat

trzydzieści dwa, pracuje w Misji Pomocy Ekonomicznej, narodowość amerykańska.
-

Miałem wrażenie, że pan się z nim przyjaźni - rzekł Vigot. Jego spojrzenie minęło mnie

i pobiegło ku Phuong.
Policjant krajowiec wniósł trzy filiżanki czarnej kawy.
- Może wolicie herbatę? - spytał Vigot.
-

Rzeczywiście przyjaźnię się z nim - powiedziałem. - Czemu by nie? Pewnego dnia

wrócę do kraju, prawda? Nie mogę zabrać jej ze sobą. Z nim będzie jej doskonale. To
rozsądna kombinacja. Zresztą ona twierdzi, że Pyle się z nią ożeni. Gotów tak zrobić. To
dobry chłopak, na swój sposób. Poważny. Nie z tych, co rozrabiają jak bydlaki w
„Continentalu”. Spokojny Amerykanin - określiłem go zwięźle, jakbym mówił „błękitna
jaszczurka" czy „biały słoń”.

- Istotnie - rzekł Vigot.
Zdawało się, że szuka na biurku słów, które by mu pozwoliły wyrazić się tak samo

zwięźle.

- Bardzo spokojny Amerykanin.
Siedział w tym dusznym pokoiku i czekał, aż któreś z nas się odezwie. Moskit bucząc

ruszył do ataku. Patrzyłem na Phu- ong. Opium usprawnia myśl może tylko dlatego, że
odpręża nerwy i tłumi wzruszenia. Nic - nawet śmierć - nie wydaje się zbyt ważne.
Pomyślałem, że Phuong nie uchwyciła w tonie Vi- gota czegoś nieodwracalnego i pełnego
melancholii. Zresztą bardzo słabo znała angielski. Siedząc tak na twardym biurowym krześle,
wciąż jeszcze czekała cierpliwie na Pyle'a. Ja w tej właśnie chwili zrezygnowałem z czekania
i zauważyłem, że Vi- got zakarbował sobie oba te fakty.

- Gdzie go pan spotkał po raz pierwszy?
Czy warto tłumaczyć Vigotowi, że to Pyle spotkał mnie?
Ujrzałem go pół roku temu, we wrześniu, gdy przechodzi! przez plac w stronę baru

„Continentalu". Niby grot drasnął nas wszystkich widok jego niedoświadczonej, tak
uderzająco młodej twarzy. Widząc te długie, plączące się nogi, włosy obcięte najeża i
spojrzenie nawykłe do przestrzeni campusu, miało się wrażenie, że jest absolutnie
nieszkodliwy. Większość stolików na chodniku była zajęta.

- Czy można? - spytał grzecznie i poważnie. - Nazywam się Pyle. Dopiero co

przyjechałem. - Usadowił na krześle niezgrabne ciało i zamówił piwo. Wpatrzył się w ostry
blask przedpołudnia. - Czy to był wybuch granatu? 1 spytał z podnieceniem i nadzieją.

- Nie, to pewnie wystrzał z rury wydechowej - powiedziałem i raptem zmartwiło mnie

jego rozczarowanie. Tak szybko zapomina się własną młodość. Kiedyś i mnie ciekawiło to,
co w braku lepszego słowa nazywa się wiadomościami. Ale granaty Już mi się opatrzyły.
Odnotowywano je na ostatniej stronie miejscowego dziennika - wczoraj wieczór tyle to w
Sajgonie, tyle to w Cholonie. Prasa europejska nawet o nich nie wspominała. Ulicą sunęły
urocze, płaskie figurki - białe jedwabne spodnie, długie obcisłe tuniki w różowo-flołkowy
deseń, rozcięte aż do uda. Patrzyłem na nie z ową nostalgią, którą będę czuł - wiedziałem to
- gdy już opuszczę te strony na zawsze.

-

Jakie śliczne, prawda? - spytałem nad piwem, a Pyle spojrzał za nimi przelotnie w

ulicę Catinat.

background image

- Tak, racja - rzekł zdawkowo. Należał do ludzi poważnych.

- Minister bardzo się trapi tymi granatami. Obawia się grubych nieprzyjemności, gdyby się
zdarzył jakiś wypadek... to znaczy komuś z nas.

i Komuś z was? Tak, to byłoby chyba groźne. Kongres byłby niezadowolony...
Dlaczego człowiek ma ochotę droczyć się z niewinnymi? Ledwie dziesięć dni temu szedł

sobie pewno przez park w Bostonie, obładowany książkami o Dalekim Wschodzie i
problemach Chin. Nawet nie słyszał tego, co powiedziałem. Postanowił - wkrótce miałem się
o tym przekonać - czynić dobro nie jakiejś jednej osobie, lecz krajowi, kontynentowi, światu.
No więc teraz był w swoim żywiole, miał do naprawienia cały wszechświat.

-

Czy jest w kostnicy? - spytałem Vigota.

-

Skąd pan wie, że nie żyje?

Było to głupie policyjne pytanie, niegodne urzędnika, który czytał Pascala, niegodne też

człowieka, który tak dziwnie kochał żonę. Nie można kochać bez intuicji.

-

Jestem niewinny - powiedziałem.

Mówiłem sobie, że to prawda. Czyż Fyle nie chodził zawsze własnymi drogami? Szukałem w
sobie jakiegoś uczucia, choćby niechęci wobec tych policyjnych podejrzeń, ale nic nie zna-
lazłem. Całą odpowiedzialność ponosił Pyle. Cóż może być lepszego dla nas wszystkich niż
śmierć? - przekonywało mnie opium. Spojrzałem ukradkiem na Phuong, bo dla niej to było
ciężkie. Musiała kochać go po swojemu: przecież mnie lubiła, a jednak opuściła mnie dla
Pyle’a. Przywiązała się do młodości, nadziei i powagi, a tymczasem zawiodły ją bardziej niż
dojrzałość i zwątpienie. Siedziała tak, patrząc na nas obu, i pomyślałem, że wciąż jeszcze nie
rozumie. Należało zabrać ją stąd, nim zda sobie sprawę. Byłem gotów odpowiadać na
wszystkie pyta-
nia, byle przesłuchanie skończyło się szybko 1 na tyle niejednoznacznie, żebym mógł jej to
powiedzieć później w cztery oczy, z dala od wzroku policjanta, od twardych krzeseł
biurowych, od nagiej żarówki, wokół której krążyły ćmy.

-

Jaka pora pana interesuje? - spytałem Vigota.

-

Między szóstą i dziesiątą.

-

O szóstej wypiłem szklankę piwa w „Continentalu”. Kelnerzy sobie przypomną. O

szóstej czterdzieści pięć zszedłem na nadbrzeże, żeby zobaczyć, jak wyładowują
amerykańskie samoloty. Przy wejściu do „Majesticu" spotkałem Wilkinsa z Associated
News”. Potem poszedłem do kina, w sąsiednej bramie. Chyba będą tam pamiętać, bo
wydawali mi drobne. Stamtąd wziąłem rikszę do „Vieux Moulin”, przyjechałem chyba o pół
do dziewiątej i zjadłem samotnie kolację. Był tam Granger, może się pan go spytać. Potem,
jakiś kwadrans przed dziesiątą, wróciłem rikszą do domu. Pewno potraficie odnaleźć
rikszarza. Oczekiwałem Pyle'a o dziesiątej, ale nie przyszedł.

-

Dlaczego czekał pan na niego?

-

Telefonował do mnie. Powiedział, że chce się ze mną zobaczyć w jakiejś ważnej

sprawie.

-

Domyśla się pan, o co mu chodziło?

-

Nie. Dla Pyle’a wszystko było ważne.

-

A ta jego dziewczyna? Czy pan wie, co się z nią działo?

-

Czekała na niego na dworze o północy. Niepokoiła się. Nic nie wie. Czyż pan nie

widzi, że wciąż jeszcze na niego czeka?

-

Tak - odparł.

-

Chyba pan nie wyobraża sobie, że to Ja zabiłem go z zazdrości albo że to ona... z

jakiego właściwie powodu? Miał się z nią żenić.

-Tak.
-

Gdzieście go znaleźli?

-

Leżał w wodzie pod mostem do Dakow.

background image

„Vieux Moulin" stoi przy tym właśnie moście. Mostu pilnowali uzbrojeni policjanci, a
żelazna siatka chroniła restaurację
przed granatami. Niebezpiecznie było przechodzić w nocy przez most. bo po zapadnięciu
zmroku cala tamta strona rzeki zostawała w rękach Viet Minhu. Musiałem jeść kolację
najwyżej
0 pięćdziesiąt kroków od jego ciała.
-

Cały kłopot w tym - powiedziałem - że ciągle się w coś pakował.

-

Mówiąc otwarcie - odparł Vigot - wcale się nie martwię. Robił wiele szkody.

- Niech nas Pan Bóg strzeże - rzekłem - przed niewinnymi
1 sprawiedliwymi.
- Sprawiedliwymi?
-

No tak, był sprawiedliwy. Po swojemu, nie wedle pańskich norm - pan jest katolikiem.

Zresztą tak czy owak był tylko przeklętym jankesem.
-

Może zechce go pan zidentyfikować. Bardzo mi przykro, ale taka jest zasada, zresztą

niezbyt przyjemna.
Nie chciało mi się nawet pytać go, dlaczego nie czeka na kogoś z Poselstwa
Amerykańskiego, bo znałem powód. Takie metody wydają się nam, ludziom zimnym, trochę
przestarzałe.
Francuzi wierzą w sumienie, w poczucie winy; zbrodniarza trzeba skonfrontować ze
zbrodnią, bo może się wtedy załamie
i zdemaskuje. Znowu powiedziałem sobie, że jestem niewinny, gdyśmy schodzili po
kamiennych schodach do piwnicy, gdzie mruczała aparatura chłodnicza.
Wyciągnęli Pyle’a jak tacę ze sztucznym lodem i spojrzałem na niego. Rany zakrzepły w
mroźnym spokoju. Powiedziar łem:

- Widzi pan, nie otwierają się w mojej obecności.
- Comment?'
-Czy nie o to chodziło? Próba czegoś tam? Ale zamroziliście go na sztywno. W

średniowieczu nie znali lodówek.

1 Rozpoznaje go pan?
1. Comment? tfranc.l - Słucham?
-Oczywiście.
Wyglądał tak bardzo nie na miejscu jak jeszcze nigdy. Powinien był siedzieć w domu.

Zobaczyłem go w albumie familijnych fotografii, jak jeździ konno po eleganckim ranczo,
kąpie się na Long Island, robi sobie zdjęcie z kolegami w mieszkaniu na dwudziestym
trzecim piętrze. Jego świat to drapacze i pośpieszne windy, lody śmietankowe, koktajl
Martini Dry, mleko do obiadu i kanapki z kurczakiem w „Merchant Limited”.

-

Nie od tego umarł - powiedział Vigot pokazując ranę na piersi trupa. - Utopił się w

błocie. Znaleźliśmy błoto w płucach.

-Szybko pracujecie.
-Tak trzeba w tym klimacie.
Wepchnęli tacę z powrotem, zamknęli uszczelnione gumą drzwi.
-Nic pan nie może nam pomóc? - spytał Vigot.
-Nic a nic.
Wróciłem z Phuong pieszo do mego mieszkania. Nie dbałem już o zachowanie godności.

Śmierć niweczy wszelką próżność, nawet próżność rogacza, który nie chce okazać, że cierpi.
Wciąż jeszcze nie zdawała sobie sprawy, o co chodzi, a mnie brakło umiejętności, by ją
zawiadomić powoli i łagodnie. Byłem dziennikarzem, myślałem tytułami: „Amerykański
urzędnik zamordowany w Sajgonie”. Praca w gazecie nie uczy delikatnego przekazywania
złych wiadomości. Nawet teraz musiałem pamiętać o mojej gazecie. Spytałem:

-Pozwolisz, że zajdziemy na pocztę?

background image

Zostawiłem Phuong na ulicy, wysłałem depeszę. Był to tylko gest. Wiedziałem aż za dobrze,
ze korespondenci francuscy są już poinformowani, a jeśli Vigot zagrał fair (co możliwe), to i
tak cenzura wstrzyma moją depeszę, póki Francuzi nie wyślą swoich. Mój dziennik dostanie
tę wiadomość najpierw z Paryża. Zresztą Pyle nie był taki znów ważny. Nie sposób
przeteiegrafo- wać szczegółowych informacji o Jego prawdziwej karierze - napisać, że nim
umarł, stal się odpowiedzialny za pięćdziesiąt co
najmniej zgonów - bo to by zaszkodziło stosunkom anglo-ame- rykańskim. a minister
pełnomocny byłby niezadowolony. Minister bardzo szanował Pyle’a, który pięknie zrobił
dyplom z... no. z takiego przedmiotu, z jakiego Amerykanin może zrobić dyplom: z public
relations czy z techniki teatru lub nawet ze znajomości Dalekiego Wschodu (przeczytał masę
książek).
-

Gdzie jest Pyle? - spytała Phuong, kiedy wróciłem. - Czego oni chcieli?

- Chodź do domu - odparłem.
i Czy Pyle przyjdzie?
- Tak samo może przyjść tu, jak i gdzie indziej.
Stare kobiety nadal plotkowały na podeście, we względnym chłodzie. Ledwo otworzyłem
drzwi, zauważyłem, że pokój został przeszukany - nigdy nie zostawiam rzeczy w tak
idealnym porządku.
- Jeszcze jedną fajkę? - spytała Phuong.
-Tak.
Zdjąłem krawat i buty. Intermedium się skończyło. Noc była niemal taka sama jak przedtem.
Phuong skuliła się na łóżku
1 zapaliła lampkę. „Mon enfant, ma soeur..." skóra barwy bursztynu. „Sa douce langue
natale.”'
-

Phoung - zacząłem. Ugniatała opium w miseczce fajki. - On nie żyje, Phuong. - Wciąż

trzymając w ręce igłę, spojrzała na mnie, marszcząc brew jak dziecko, które próbuje się
skupić.
- Tu dis?

2

- Pyle est mort. Assassiné.

3

Odłożyła igłę i kucnęła na piętach, patrząc na mnie. Żadnej sceny, żadnych łez, tylko namysł
- długi, skryty namysł kogoś, kto musi zmienić cały bieg swego życia.
I Najlepiej zostań tu na noc - powiedziałem.

Skinęła głową i biorąc igłę. Jęła podgrzewać opium. Tej nocy ocknąłem się z jednego z

tych krótkich, głębokich opiumowych snów, które trwają dziesięć minut, a wydają się
całonocnym odpoczynkiem. Moja ręka spoczywała, jak zawsze dawniej w nocy, między jej
nogami. Phuong spała, jej oddech był ledwo słyszalny. I znowu po tylu miesiącach nie byłem
sam, a jednak pomyślałem nagle z gniewem, przypominając sobie Vigota z tym zielonym
daszkiem na posterunku policji i ciche, puste korytarze Poselstwa, czując pod ręką gładką,
bezwłosą skórę: czyż jestem jedynym człowiekiem, którego naprawdę obchodził Pyle?
Tego ranka, gdy Pyle przybył na plac przed „Continentalem”, miałem już dosyć moich
amerykańskich kolegów z prasy - wielkich, hałaśliwych, wiecznie chłopięcych, wciąż
kwaśno dowcipkujących na temat Francuzów, którzy bądź co bądź toczyli tę wojnę. Od czasu
do czasu, gdy jakieś starcie się skończyło, gdy scenę oczyszczono usuwając z niej zabitych i
rannych, wzywano korespondentów do Hanoi, o cztery niemal godziny lotu, przemawiał do
nich głównodowodzący, lokowano ich na jedną noc w obozie prasowym - zachwalali
tamtejszego barmana jako najlepszego w Indochinach - obwożono ich samolotem nad polem
ostatniej bitwy na wysokości tysiąca metrów (granica zasięgu kaemów), po czym odstawiano
bezpiecznie do „Continentalu" w Sąjgonie, gdzie zjawiali się hałasując jak wycieczka
szkolna.
Pyle był spokojny, wyglądał na człowieka skromnego. Tego pierwszego dnia musiałem się

background image

chwilami nachylać, by pochwycić jego słowa. I był poważny, bardzo poważny. Parokrotnie
miałem wrażenie, że kurczy się wewnętrznie, słysząc jak dziennikarze amerykańscy hałasują
na tarasie piętro wyżej. Ten taras uchodził za mniej narażony na granaty. Ale Pyle nikogo nie
krytykował.
-

Czy pan czytał Yorka Hardinga? - spytał.

-

Nie. Nie zdaje mi się. Co on takiego napisał?

Spojrzał na bar mleczny po drugiej stronie ulicy i powiedział w zadumie:
-

To wygląda na przyzwoity kiosk z wodą sodową.

Wybierał sobie dziwne przedmioty obserwacji w tak niecodziennym otoczeniu. Jakież

głębie nostalgii kryły się za tym wyborem? Ale wszak i ja w czasie pierwszej przechadzki po
ulicy Catinat zauważyłem głównie sklep z perfumami Guerlaina, wszak pocieszałem się
myślą, że ostatecznie od Europy dzieli mnie tylko trzydzieści godzin lotu. Niechętnie
odwrócił wzrok od baru mlecznego i powiedział:

-

York napisał książkę pod tytułum „Dokąd idą czerwone Chiny”. To bardzo głęboka

książka.

-

Nie czytałem. Czy pan go zna?

Uroczyście skinął głową i pogrążył się w milczeniu. Lecz chwilę później znów je

przerwał, by sprostować wrażenie, jakie mógł wywołać.

-

Znam go bardzo mało - powiedział. - Chyba spotkałem go tylko dwa razy.

Spodobał mi się: uważał, że przyznawanie się do znajomości z tym - jakże mu tam -

Yorkiem Hardingiem to przechwałki. Miałem się później przekonać, że Pyle żywił głęboką
cześć dla ludzi, o których mówił: to poważny autor. Termin ten nie obejmował
powieściopisarzy, poetów i dramaturgów, chyba że zajmowali się tym, co nazywał „tematem
aktualnym”, a nawet wtedy lepiej było poznać bezpośrednio materiał rzeczowy. Jak właśnie u
Hardinga.

-

Wie pan - powiedziałem - jeśli się długo mieszka w Jakimś kraju, przestaje się o nim

czytać.

,- Oczywiście zawsze pragnę wiedzieć, co mają do powiedzenia miejscowi ludzie - odparł

ostrożnie.

-

A potem pan to sprawdza u Hardinga?

-Tak.
Może zauważył ironię, bo dodał ze zwykłą uprzejmością:
-

Byłbym wdzięczny, gdyby pan znalazł chwilę czasu, by

mnie zorientować w najważniejszych sprawach. Widzi pan, York był tutaj przeszło dwa

lata temu.

Podobała mi się jego lojalność wobec Hardinga, kimkolwiek ten Harding był, mile

kontrastowała z postawą dziennikarzy, wiecznie kogoś oczerniających, pełnych szczenięcego
cynizmu.

-

Niech pan zamówi drugą butelkę piwa - powiedziałem. - Spróbuję zorientować pana

w obecnym stanie rzeczy.

Patrzył na mnie w skupieniu, jak dobiy uczeń, a ja zacząłem od objaśnienia sytuacji na

północy, w Tonkinie, gdzie wówczas Francuzi zaczepili się o deltę Rzeki Czerwonej, która
obejmuje Hanoi i jedyny północny port - Hajfong. To kraina ryżu. Z nadejściem żniw zawsze
się tam zaczynała doroczna bitwa o ryż.

-Więc tak jest na północy - mówiłem. - Ci nieszczęśni Francuzi mogą się tam utrzymać,

jeśli vietminhowcom nie przyjdą na pomoc Chińczycy. Wojna w dżungli, w górach, w
bagnie... Pola ryżowe, gdzie brodzi się po szyję w wodzie, a nieprzyjaciel po prostu znika,
zakopuje broń, przebiera się za chłopa... Ale w Hanoi, w tej całej wilgoci, można sobie gnić
wygodnie. Nie rzucają tam bomb, Bóg wie dlaczego. Jednak, powiedzmy, że to regularna
wojna.

background image

-

A tu, na południu?

-

Francuzi panują nad głównymi drogami aż do siódmej wieczór, po tej godzinie tylko

na wieżach strażniczych i w miastach... częściowo. Co nie znaczy, żeby pan był bezpieczny,
inaczej by nie robili żelaznych siatek przed restauracjami.

Jakże często tłumaczyłem te sprawy przyjezdnym. Byłem jak płyta, którą puszczało się

zawsze, kiedy zjawiał się jakiś parlamentarzysta czy nowy poseł angielski. Czasami budziłem
się w nocy, mówiąc: „A na przykład kaodaiści...", czy Hoa-Hao, czy Binh Xuyen - wszystkie
te prywatne armie, które sprzedawały swe usługi za pieniądze albo z zemsty. Obcy uważali,
że to malownicze, ale nie ma nic malowniczego w nieufności

i

zdradzie.

-1 Jeszcze - powiedziałem - Jest generał Thé. Był szefem sztabu kaodaistów, ale poszedł

do lasu, żeby zwalczać obie strony: Francuzów, komunistów...

-York Harding pisze 1 wtrącił Pyle 1 że Wschodowi brak przede wszystkim Trzeciej Siły.
Może powinienem był zauważyć ten fanatyczny błysk w oku, wyczulenie na schemat,

magiczne działanie cyfr: Piąta Kolumna, Trzecia Siła, Siódmy Dzień. Gdybym sobie zdał
sprawę, w jakim kierunku zmierza ów niezmordowany młody mózg, to nam wszystkim -
nawet Pyle’owi - oszczędziłoby to wiele kłopotów. Ale zostawiłem go z tym suchym jak
szkielet zarysem tła i ruszyłem na codzienną przechadzkę po ulicy Ca- tinat. Będzie musiał
poznać na własną rękę prawdziwe tło, które przykuwa człowieka niczym zapach: złoto pól
ryżowych pod płaskim, chylącym się ku zachodowi słońcem; sieci rybaków na wątłych
tykach, unoszące się nad polami jak komary; filiżanki herbaty u starego opata (łóżko,
terminarze reklamowe, wiadra, wyszczerbione filiżanki i wokół krzesła osad rupieci z całego
życia); stożkowate jak skorupki ślimaków kapelusze dziewczyn naprawiających drogę po
wybuchu miny; złoto, jasna zieleń i wielobarwne stroje południa, a na północy ciemne brązy,
czarne ubiory, pierścień wrogich gór i buczenie samolotów. Z początku liczyłem dni pobytu.
Jak uczeń liczy dni do wakacji. Sądziłem, że jestem na dobre związany ze szczątkami
pewnego skweru w Bloomsbuiy, z autobusem numer 73, który przechodzi przed portykiem
Eustonu, z knajpką przy Torrington Place, gdzie zachodziło się z nastaniem wiosny. Teraz
hiacynty i tulipany muszą już kwitnąć na skwerze, a mnie to nic nie obchodzi. Pragnąłem
słuchać. Jak suche detonacje - mogły to być strzały motoru albo granaty - odmierzają upływ
dnia. Pragnąłem nadal patrzeć na te postacie w jedwabnych spodniach, sunące z wdziękiem
w czas południa. Pragnąłem Phuong. Mój dom przesunął się o piętnaście tysięcy kilometrów.

Zawróciłem przy domu Wysokiego Komisarza, gdzie straż pełnili żołnierze Legli

Cudzoziemskiej w białych kepi 1 szkarłatnych epoletach, przeciąłem ulicę pod katedrą 1
wróciłem wzdłuż posępnych murów wietnamskiej Surete, które zdają się cuchnąć uryną i
niesprawiedliwością. Lecz 1 to także była część mego domu, tak jak ciemne korytarze na
piętrze, których unikało się w dzieciństwie. Na stoiskach przy nadbrzeżu leżały najnowsze
numery pism pornograficznych „Tabu” i „Illusion". Marynarze pili piwo na chodniku. Łatwo
trafić w taką grupę bombą domowej roboty. Pomyślałem o Phuong, która targuje się teraz o
ryby na trzeciej ulicy z lewej, nim pójdzie coś przegryźć o jedenastej do baru mlecznego (w
tamtych czasach zawsze wiedziałem, gdzie się obraca). Pyle zwyczajnie i bez trudu wypadł
mi z pamięci. Nawet o nim nie wspomniałem, gdyśmy z Phuong zasiedli do obiadu w
naszym pokoju przy ulicy Cati- nat. Miała na sobie najlepszą jedwabną suknię w kwiaty, bo
właśnie mijały dwa lata 1 co do dnia I odkąd poznaliśmy się w .Grand Monde” w Cholonie.
***

Żadne z nas nie wspomniało o nim, gdybyśmy się ocknęli nazajutrz po jego śmierci.

Phuong wstała, nim się do reszty rozbudziłem, i zaparzyła herbatę. Nie jest się zazdrosnym o
umarłych i tego rana wydawało mi się, że łatwo będzie znów podjąć nasze życie we dwójkę.

-

Czy zostaniesz dzisiejszej nocy? - spytałem Phuong możliwie najobojętniej, jedząc

rogalik.

background image

-

Muszę pójść po kuferek.

-

Może tam jest policja - powiedziałem. - Lepiej pójdę razem z tobą.

Ze wszystkiego, cośmy powiedzieli tego dnia, te słowa stosunkowo najbliżej dotyczyły

Pyle'a.
Pyle mieszkał w nowej willi niedaleko ulicy Duranton - była to przecznica jednej z tych
arterii, które Francuzi nieustannie
kawałkują na cześć swych generałów, tak że ulica de Gaulle’a staje się po trzecim
skrzyżowaniu ulicą Leclerca, a ta prędzej czy później przejdzie pewno raptem w ulicę de
Lattre'a. Ktoś ważny musiał przylatywać z Europy, bo wzdłuż drogi do rezydencji
Wysokiego Komisarza co dwadzieścia metrów stali policjanci twarzą do chodnika.

Na żwirowanym podjeździe do willi Pyle'a stało kilka motocykli. Wietnamski policjant

obejrzał moją legitymację dziennikarską- Nie chciał wpuścić Phuong, więc wszedłem sam,
by poszukać francuskiego oficera. W łazience Pyle'a Vigot mył ręce mydłem Pyle’a i
wycierał je w jego ręcznik. Rękaw tropikalnego ubrania miał splamiony olejkiem - olejkiem
Pyle’a, pomyślałem.

-

Jest coś nowego? - spytałem.

-

Znaleźliśmy jego wóz w garażu. Miał pusty zbiornik.

Musiał wyjechać wczoraj wieczorem rikszą albo cudzym samochodem. Może mu ktoś

wypompował benzynę.

-

Mógł nawet pójść pieszo - powiedziałem. - Pan wie, jacy są ci Amerykanie.

-

Pański samochód spłonął, nieprawdaż? - ciągnął Vigot z namysłem. - Nie ma pan

nowego?

-

Nie.

-

To nie takie ważne...

-

Nie.

-

Ma pan jakieś zdanie w tej sprawie?

-

Mam ich aż za dużo.

-

Proszę mi powiedzieć.

-

No cóż, mogli go zamordować vietminhowcy. Zamordowali już mnóstwo ludzi w

Sąjgonie. Zwłoki znaleziono w rzece pod mostem do Dakow. Wieczorem, gdy wasza policja
się wycofuje, to terytorium Viet Minhu. Albo może zabiła go Sûreté wietnamska I zdarzały
się już takie rzeczy. Może jej się nie podobali Jego przyjaciele. Może zabili go kaodaiści, bo
znal generała Thé.

-

Ach tak?

-

Tak mówią. Może zabił go generał Thé, bo znal kaoda-

IPMil

istów. Może zabili go Hoa-Hao, bo robił oko do konkubin generała. Może zabił go ktoś. kto
chciał go okraść...

- Albo po prostu przez zazdrość - rzekł Vigot.
- Albo może zabiła go Sûreté francuska - ciągnąłem - której nie podobały się jego

kontakty. Czy naprawdę szukacie ludzi, którzy go zabili?

- Nie - odparł Vigot - piszę tylko raport, to wszystko. Zresztą. jeśli to działania wojenne...

na wojnie giną tysiące.
-

Może mnie pan wykreślić z listy. Nie jestem w to wmieszany. Nie jestem wmieszany -

powtórzyłem. To było moje credo. Jeśli już taki jest los człowieka, to niech się biją, niech się
kochają, niech mordują, ja się w to nie mieszam, nie jestem engagé. Koledzy dziennikarze
zwali siebie korespondentami, ja wolałem tytuł reportera. Po prostu opisywałem to, co
widziałem; nie podejmowałem żadnych działań, a nawet opinia jest w pewnym sensie formą
działania.
- Co pan tu robi?

background image

- Przyszedłem po rzeczy Phuong. Pańska policja jej nie wpuszcza.
- Więc chodźmy ich poszukać.
- Bardzo uprzejmie z pańskiej strony.
Mieszkanie Pyle’a składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Weszliśmy do sypialni.

Wiedziałem, gdzie Phuong może trzymać kuferek; pod łóżkiem. Wyciągnęliśmy go stamtąd -
zawierał książki z obrazkami. Wyjąłem z szafy jej szczupłą garderobę - dwie dobre suknie i
zapasową parę spodni. Miało się wrażenie, że wiszą tu ledwo parę godzin i nie należą do tego
otoczenia, że trafiły tu przelotnie jak motyl do pokoju. W szufladzie znalazłem jej trójkątne
majteczki i kolekcję szali. Doprawdy niewiele było do pakowania, mniej niż u nas bierze się
na weekend.

W saloniku stało zdjęcie Phuong i Pyle’a. Sfotografowali się w ogrodzie botanicznym,

przy wielkim kamiennym smoku. Trzymała na smyczy psa Pyle’a. Był to czarny chow-chow
I czarnym językiem, zbyt czarnym jak na psa.
>

w |<*r

-

Co się stało z psem? - spytałem.

-

Nie ma go tu. Pyle wziął go ze sobą.

-

Może wróci i będzie pan mógł zbadać ziemię na Jego łapach.

-

Nie jestem Lecokiem ani nawet Malgretem | a zresztą mamy wojnę.

Przeszedłem przez pokój, by obejrzeć półki, na których stały dwa rzędy książek:

biblioteka Pyle’a. „Dokąd idą czerwone Chiny”, „Co zagraża demokracji", „Rola Zachodu”.
Myślę, że były to dzieła wszystkie Yorka Hardlnga. Dalej widniało mnóstwo sprawozdań z
obrad Kongresu, rozmówki anglo-wietnamskie, historia wojny na Filipinach, Shakespeare w
wydaniu „Modern Library”. Na drugiej półce znajdowała się lżejsza lektura: kieszonkowy
Thomas Wolfe, jakaś tajemnicza antologia pod tytułem „Triumf życia” 1 wybór poezji
amerykańskiej. Był tu też zbiorek problemów szachowych. Niewiele tego, by wytchnąć po
całodziennej pracy, ale bądź co bądź miał jeszcze Phoung. Za antologię wsunięta była
broszura pod tytułem „Fizjologia małżeństwa". Może studiował sprawy płci tak samo jak
przedtem studiował Wschód: na papierze. A kluczem było tu słowo „małżeństwo”. Pyle
wierzył, że we wszystko trzeba się angażować.

Jego biurko było całkiem puste.
-

Pięknie pan wszystko wyczyścił - powiedziałem.

-

Och, musiałem się tym zająć w imieniu Poselstwa Amerykańskiego I odparł Vigot. 1

Wie pan. Jak prędko rozchodzą się wiadomości. Mogliby okraść dom. Kazałem opieczętować
wszystkie jego papiery.

Powiedział to poważnie, bez cienia uśmiechu.
-

Czy nie było tam nic kompromitującego?

i

Nie możemy sobie pozwolić na znajdowanie kompromitujących papierów u

sprzymierzeńca - rzekł Vigot.

1. Lecoą I Malgret - bohaterowie popularnych ksiąiek detektywistycznych
Emila Gaboriau i George’a Slmenona.

-

Czy nie miałby pan nic przeciw temu, żebym wziął Jedną z tych książek... na pamiątkę?

- Przymykam oczy.
Wybrałem .Rolę Zachodu" Hardinga i wsadziłem książkę do kuferka z rzeczami Phuong.
-

Czy nie mógłby pan powiedzieć mi czegoś po przyjacielsku. całkiem prywatnie? -

spytał Vigot. - Mój raport i tak jest zamknięty: zamordowali go komuniści. Może to początek
kampanii przeciw pomocy amerykańskiej. Ale między nami mówiąc... Wie pan, co będziemy
gadać na sucho, może byśmy poszli o dwa kroki stąd na wermut cassis?
- Za wcześnie.
-

Czy z niczego się panu nie zwierzał, gdyście się widzieli ostatni raz?

background image

- Nie.
- Kiedy to było?
- Wczoraj rano. Po tym całym hałasie.
Przerwał, by ta odpowiedź zdążyła dobrze wryć się w pamięć
- moją pamięć, nie jego: wypytywał mnie uczciwie.
- Czy nie było pana w domu, gdy zaszedł do pana wczoraj?
- Wczoraj wieczorem? Widać nie. Nie myślałem...
-

Może pan potrzebować wizy wyjazdowej. Pan wie, że potrafimy odwlekać ją bez końca.

-

Czy pan naprawdę sądzi - spytałem - że chcę wracać do kraju?

Vigot spojrzał przez okno w promienny, bezchmurny dzień. Powiedział smutno:
- Prawie wszyscy tego chcą.
- Mnie się tu podoba. W kraju są... zagadnienia.
-

Merde - rzekł Vigot. - Przyjechał amerykański attache ekonomiczny. - Powtórzył

drwiąco: - Attache ekonomiczny.
- No, to ja się wynoszę. Gotów chcieć i mnie opieczętować.
- Życzę powodzenia - powiedział Vigot ze znużeniem. - Mnie
tu zagada z kretesem.
Gdy wyszedłem, attache ekonomiczny stał przy swym pac- kardzte 1 próbował wyjaśnić coś
szoferowi. Był to tęgi Jegomość z wielkim tyłkiem, a jego twarz sprawiała wrażenie, jakby
nigdy nie potrzebowała brzytwy. Zawołał:
-

Fowler, czy mógłby pan wytłumaczyć temu przeklętemu szoferowi...

Wytłumaczyłem.
-

Przecież mówiłem mu całkiem to samo - powiedział - ale wciąż udaje, że nie rozumie

po francusku.
- Może to kwestia akcentu.
-

Trzy lata mieszkałem w Paryżu. Mój akcent wystarczy aż nadto dla takiego przeklętego

Wietnamczyka.
- Głos demokracji - powiedziałem.
- Cóż to takiego?
- Bodaj że książka Yorka Hardinga.
-

Nie rozumiem. - Spojrzał podejrzliwie na kuferek, który niosłem. - Co pan tu ma? -

spytał.
-

Białe jedwabne spodnie, dwie jedwabne suknie, majteczki... chyba trzy pary. Wszystko

produkcja miejscowa. Amerykańskiej pomocy nie ma.
- Był pan na górze?
-Tak.
- Już pan słyszał?
-Tak.
- Straszna, straszna rzecz - powiedział.
- Pewnie minister bardzo się martwi.
-Ja myślę. Jest teraz u Wysokiego Komisarza i poprosił
o audiencję u prezydenta.
Ujął mnie za ramię i odprowadził kawałek od samochodu.
-

Pan dobrze znał tego młodego Pyle'a, prawda? Nie mogę się oswoić z tym. że to

właśnie Jemu się przytrafiło. Znam jego ojca. Profesor Harold C. Pyle... Słyszał pan o nim?
- Nie.
- To światowej sławy autorytet w sprawach erozji podmor-
sklej. Czy widział pan jakiś miesiąc temu jego portret na okładce .Tlme’a“?
-

Aha. zdaje ml się, że sobie przypominam. Z tyłu zmurszałe urwiska, a z przodu okulary

w złotej oprawie.

background image

-

Tak, to właśnie on. Musiałem zredagować telegram do rodziny. Istna męka. Kochałem

tego chłopca, jakby był moim rodzonym synem.
-

To stwarza bliskie pokrewieństwo między panem a jego ojcem.

Zwrócił na mnie wilgotne brązowe oczy.
-

Co się z panem dzieje? - spytał. - Co to za sposób mówienia. kiedy taki świetny

chłopak...
-

Niech pan wybaczy - powiedziałem. - Śmierć rozmaicie działa na ludzi.

Może istotnie kochał Pyle’a.
- Co pan napisał w tym telegramie? - spytałem.
W odpowiedzi przytoczył z powagą cały tekst:
-

.Komunikuję z głębokim żalem, że wasz syn poległ śmiercią żołnierza w walce o

demokrację". Podpisał to nasz minister.
-

Śmiercią żołnierza - powtórzyłem. - Czy to nie jest trochę nieścisłe... znaczy się, czy nie

wprowadzi rodziny w błąd? Misja Pomocy Ekonomicznej to jednak nie to, co armia. Czy
rozdają wam „Purple Hearts”?'
Powiedział stłumionym, tajemniczo napiętym głosem:
- Miał szczególne poruczenia.
- No tak, tego wszyscyśmy się domyślali.
- Chyba się nie wygadał?
-

Nie, nie - odparłem l przypomniało mi się zdanie Vigota: »To był bardzo spokojny

Amerykanin".
-

Czy pan ma jakieś podejrzenia - spytał - dlaczego go zabili? I kto mógł to zrobić?

1. .Purple Heft wojskowe. A■
^„Purpurowe serce", amerykańskie odznaczenie

Poczułem nagle gniew. Miałem dość tej całej bandy z Ich prywatnymi zapasami coca-

coli, z ich przenośnymi szpitalami, z ich superlimuzynami 1 nie najnowszymi armatami.

Powiedziałem:
-

Tak. Zabili go, bo był zbyt niewinny, aby żyć. Był młody, niedoświadczony i głupi, a

mieszał się do wszystkiego. Nie miał zielonego pojęcia, tak jak i wy wszyscy, o co tu
właściwie chodzi, a daliście mu pieniądze i książki Yorka Hardinga o Wschodzie i
powiedzieliście mu: „Jazda, zdobywaj Wschód dla demokracji". Dostrzegał tylko to, o czym
się dowiedział w sali wykładowej, a jego ulubieni autorzy i wykładowcy zrobili z niego
durnia. Kiedy widział trupa, nie umiał nawet dostrzec ran. Czerwone niebezpieczeństwo,
żołnierz demokracji!

-

Myślałem, że pan był z nim w przyjaźni - rzekł tonem wyrzutu.

-

Bo istotnie byłem. Chętnie bym go widział w domu, czytającego dodatki niedzielne

czy kibicującego rozgrywkom baseballu. Chętnie bym go widział żyjącego sobie bezpiecznie
ze standardową amerykańską dziewczyną, abonentką Klubu Książki.

Chrząknął z zakłopotaniem.
-

Naturalnie - powiedział - zapomniałem o tej nieszczęsnej historii. Byłem w

zupełności po pańskiej stronie. Postąpił bardzo źle. Nie będę taił przed panem, że miałem z
nim długą rozmowę na temat tej dziewczyny. Rozumie pan, jako znajomy profesorostwa
Pyle...

-

Vigot czeka na pana - przerwałem mu 1 odszedłem.

Dopiero teraz zauważył Phuong. Obejrzawszy się dostrzegłem. że patrzy na mnie z

bolesnym zakłopotaniem: wieczny starszy brat, który nic nie rozumie.
Pyle i Phuong spotkali się po raz pierwszy ze dwa miesiące po jego przyjeździe, również w
„Continentalu”. Było to wczesnym wieczorem w porze chwilowego oziębienia, które nastaje
tuż po zachodzie słońca. Kości grzechotały na stołach, gdzie Francuzi grali w quatre-vingt-et-
un, dziewczęta w białych jedwabnych spodniach wracały do domu, pedałując po ulicy

background image

Catinat. Phuong piła sok pomarańczowy, a ja piwo. Siedzieliśmy w milczeniu, zadowoleni,
że jesteśmy razem. W pewnej chwili zbliżył się nieśmiało Pyle, więc ich ze sobą poznałem.
Wpatrywał się w kobiety, jakby jeszcze nigdy żadnej nie widział, a potem się rumienił.

-

Czy zechciałby pan przysiąść się ze swą panią do mego stolika? - spytał. - Jeden z

naszych attaché...

Był to attaché ekonomiczny. Promieniał ku nam z tarasu szerokim, serdecznym

uśmiechem, pełnym zadowolenia z siebie, jak ów człowiek z reklamowych rysunków, który
cieszy się powszechną sympatią, bo używa środków odwadniających. Słyszałem nieraz, że
mówią doń Joe, ale nie miałem pojęcia, jak brzmi jego nazwisko. Urządził demonstrację z
hałaśliwym odsuwaniem krzeseł i wzywaniem kelnera, choć w „Continentalu" z całego tego
zamieszania nie mogło wyniknąć dla nas nic więcej niż szklanka piwa, brandy and soda albo
wermut cassis.
-

Nie spodziewałem się pana tutaj, panie Fowler - powiedział. - Czekamy na powrót

naszych chłopców z Hanoi. Podobno rozegrała się tam niezgorsza bitwa! Pana nie było z
nimi?
- Nie chce mi się lecieć tyle godzin na konferencję prasową.
Spojrzał na mnie z dezaprobatą.
-

Nasi chłopcy są strasznie zawzięci - stwierdził. - Co tu gadać, mogliby zarabiać dwa

razy tyle w interesach czy w radiu wcale się nie narażając.
- Może tam musieliby pracować.
-

Wietrzą zapach prochu jak konie kawaleryjskie - ciągnął z entuzjazmem, nie zwracając

uwagi na moje słowa, które nie mogły mu się spodobać. - Taki Bill Granger - zaraz leci do
każdej awantury!
-

Racja. Właśnie widziałem ostatnio, jak awanturował się w bar ze „Sportingu”.

- Wie pan doskonale, że nie to mam na myśli.
Dwaj wściekle pedałujący rikszarze nadjechali ulicą Catinat i zahamowali z fantazją przed
„Continentalem". W pierwszej rikszy siedział Granger. Druga zawierała jakąś milczącą, szarą
kupkę, którą Granger zaczął po chwili wyciągać na chodnik.
- Chodźże, Mick - mówił - no. chodź.
Potem jął się kłócić z rikszarzem o cenę przejazdu.
-

Na - powiedział - nie podoba ci się, to nie bierz. - I rzucił pięć razy więcej, niż się

należało, na bruk, żeby tamten musiał zbierać.
Attaché rzucił nerwowo:
- Bądź co bądź chłopcom należy się małe odprężenie.
Granger cisnął swe brzemię na krzesło. Wtedy dopiero zauważył Phuong.
-

Patrzcie - zdziwił się. - Joe, ty stary... Gdzieżeś Ją wygrzebał? Kto by pomyślał, żeś taki

kogut! Przepraszam, lecę do kibla. Pilnujcie Micka!
- Prosty, żołnierski sposób bycia - powiedziałem.
Pyle znów się zarumieni! i rzekł z powagą:
-

Nie byłbym obojga państwa zapraszał do tego stolika, gdybym się spodziewał...

Szara kupka poruszyła się na krześle i nagle głowa upadła na stół, jakby nie była
przyczepiona do reszty. Wydobyło się z tego westchnienie - przeciągły, poświstujący sygnał
bezmiernej nudy - po czym całość znowu znieruchomiała.
- Czy pan go zna? - spytałem Pyle’a.
- Nie. Czy to nie jest ktoś z prasy?
- Słyszałem, że Bill mówi do niego: Mick - rzekł attache.
- Czy to nie nowy korespondent „United Press”?
-

Nie, tamtego znam. Może to ktoś z waszej Misji Ekonomicznej? Nie może pan przecież

znać wszystkich tych ludzi. Są ich cale setki.
-

Nie zdaje mi się, żeby należał do Misji - odparł attache. - Nie przypominam go sobie.

background image

- Moglibyśmy poszukać jego legitymacji - podsunął Pyle.
-

Na miłość boską, nie budźcie go. Dość mamy jednego pijaka. Zresztą Granger go zna.

Okazało się, że nie. Wrócił z toalety w ponurym nastroju.
- Co to właściwie za damulka? - spytał zrzędliwie.
-

Panna Phuong jest znajomą pana Fowlera - rzekł sztywno Pyle. - Chcielibyśmy

wiedzieć, kto...
-

Gdzie on ją wygrzebał? W tym mieście trzeba uważać. - Dodał posępnie: - Dzięki Bogu

mamy penicylinę.
-

Bill - powiedział attache - chcemy wiedzieć, co to za jeden ten Mick.

- Żebym to ja wiedział.
- Sam go przywiozłeś.
| I Słaba główka u parlefransów. Wkurzył się.
- To Francuz? Zdawało mi się, że nazywasz go: Mick.
- Jakoś muszę go nazywać - odparł Granger. Pochylił się
nad Phuong: - Hej mała, jeszcze jedną oranżadę? Masz randkę
dziś wieczór?

-

Ma randkę co wieczór - powiedziałem.

-

A co tam słychać z wojną? - zapytał pośpiesznie attache.

-

Wielkie zwycięstwo na północny zachód od Hanoi. Francuzi odbili dwie wsie. Nigdy

nie było mowy o tym, ze im Je odebrano. Ciężkie straty Viet Minhu. Swoich jeszcze nie
zdążyli policzyć, ale dadzą nam znać za tydzień lub dwa.

-

Opowiadają - rzekł attache - że vietminhowcy wtargnęli do Phat Diem, spalili katedrę

i wypędzili biskupa.

-

Nic nam o tym nie mówiono w Hanoi. Bo też to nie jest zwycięstwo.

5 Jeden z naszych zespołów sanitarnych nie mógł się dostać poza Nam Dinh - rzekł Pyle.
-

Nie zawędrowałeś chyba tak daleko. Bill?

i Za kogo ty mnie masz? Jestem korespondentem wojennym, mam ordre de circulation,

papier, który pozwala od razu zorientować się, czy nie przekroczyłem dozwolonych granic.
Przylatuję na lotnisko w Hanoi. Dają nam wóz do Klubu Prasowego. Organizują nam lot nad
dwoma miastami, które odbili, i pokazują trójbarwną flagę. Z tej wysokości wszystkie flagi
wyglądają tak samo. Potem mamy konferencję prasową i jakiś pułkownik tłumaczy nam,
cośmy przed chwilą oglądali. Potem do spółki z cenzorem piszemy depesze. Potem się popija
- najlepszy barman w całych Indochinach. Potem lecimy z powrotem.

Pyle marszczył czoło nad piwem.
-

Sam siebie nie doceniasz, Bill - rzekł attache. - Weź choćby twój reportaż z drogi

numer 66... Jakeś ty to nazwał? »Droga do piekła." To przecie warte Pulitzera. Wiesz, o co
mi chodzi: ten gość, coś go widział. Jak klęczy z urwaną głową w rowie, i ten drugi, co szedł
Jak nieprzytomny...

-

Myślisz, że naprawdę pętałbym się po tej głupiej drodze? Crane mógł opisać wojnę,

choć nigdy Jej nie widział, mogę i Ja. Zresztą wielkie rzeczy, taka zasrana wojna kolonialna.
Dajcie no Jeszcze coś wypić. A potem poszukamy dziewczynki. Facet przygruchał sobie
cipkę, ja też chcę cipki.

'* ■■ ■ * '- Sł Vvj^^

to ¿»tyk

.' •* ^'**-* ‘

• ■■

,v

^’*’.V;i

-

Myśli pan - zwróciłem slç do Pyle'a - że jest coś z prawdy w tych

pogłoskach o Phat Diem?
-

Nie wiem. Czy to ważne? Chętnie bym pojechał zobaczyć, jeśli to ważne.

-

Ważne dla Misji Ekonomicznej?

-

Och, proszę pana - odparł - nie można robić sztywnych podziałów.

Medycyna też jest swego rodzaju bronią, prawda? Cl katolicy pewno bardzo cięci na

background image

komunistów, co?
-

Handlują z komunistami. Biskup kupuje od komunistów krowy i bambus

na budulec. Nie powiem, żeby się w sam raz nadawali na Trzecią Siłę Yorka Hardinga -
dodałem, żeby się z nim podroc2yć.
-

Odjazd - krzyczał Granger. - Nie będziemy tu marnować całej nocy. Walę

do „Domu Pięciuset Dziewcząt”.
-

Czy pan nie zechciałby wraz z panną Phuong zjeść ze mną kolacji? - spytał

Pyle.
-

Możecie jeść w „Chalet" - przerwał mu Granger - a ja sobie popieprzę

obok. Jazda, Joe. Bądź co bądź jesteś mężczyzną.
Zdaje się, że właśnie wówczas - zastanawiając się, co to jest mężczyzna - po raz pierwszy
poczułem sympatię do Pyle’a. Siedział bokiem do Grangera, obracając w palcach szklankę, 1
całą postawą zaznaczał stanowczy dystans.
-

Myślę - odezwał się do Phuong - że pani ma wyżej uszu tej całej

gadaniny... to znaczy tego, co mówią o pani ojczyźnie?
-

Comment?

-

Co zrobisz z Mickiem? - spytał attaché.

-

Zostawię go - odparł Granger.

-

Tak nie można. Nie wiesz nawet, jak się nazywa.

-

Moglibyśmy wziąć go ze sobą i oddać w opiekę dziewczynkom.

Attache wybuchnął głośnym, zaraźliwym śmiechem. Przypominał twarz z telewizora.
-

Wy młodzi - powiedział - możecie sobie robić, co się wam

podoba, ale ja jestem za stary na takie figle. Biorę go do siebie. Mówiłeś, że to Francuz?

-

W każdym razie gadał po francusku.

-

Może wsadźcie mi go do wozu...

Gdy odjechał, ruszyliśmy drogą do Chalonu, Pyle z Grange- rem w jednej rikszy, za nimi

Phuong i ja w drugiej.

Granger usiłował wejść do rikszy razem z Phuong, ale Pyle go odciągnął. Gdy tak

sunęliśmy długą podmiejską drogą do chińskiej dzielnicy, minął nas szereg francuskich aut
pancernych - z każdego sterczała lufa, na każdym tkwił oficer, nieruchomy i milczący jak
rzeźba na dziobie statku, pod czarnym, wygwieżdżonym, wklęsłym niebem. Znowu jakaś
awantura - pewno z Binh Xuyen, prywatną armią, która panowała w „Grand Monde" i we
wszystkich domach gry Cholonu. Oto kraj buntowniczych feudałów, istna Europa z wieków
średnich. Ale co tu robią Amerykanie? Kolumb jeszcze nie odkrył ich ziemi.

-

Lubię tego Pyle’a - powiedziałem do Phuong.

-

Jest spokojny - odparła. Ów przymiotnik, którym ona pierwsza określiła Pyle’a,

przylgnął doń jak szkolne przezwisko, aż w końcu usłyszałem go nawet z ust Vigota, kiedy
tak siedział z tym swoim zielonym daszkiem i oznajmił mi, że Pyle nie żyje.

Zatrzymałem rikszę przed „Chalet" i powiedziałem do Phuong:
-

Wejdź i zajmij stolik. Muszę się zaopiekować Pyle’em.

To był mój pierwszy odruch: chronić Pyle'a. Wcale nie przyszło mi do głowy, że należało

raczej chronić siebie. Niewinność zawsze bezgłośnie domaga się ochrony, tymczasem byłoby
o wiele mądrzej strzec się właśnie przed nią. Niewinność jest jak niemy trędowaty, który
zgubił dzwonek i błąka się po świe- cie bez żadnych złych zamiarów.

Gdy doszedłem do „Domu Pięciuset Dziewcząt", Pyle i Granger znajdowali się już

wewnątrz. Zwróciłem się do żandarma stojącego w drzwiach:

-

Deux Américains?

Byt to miody kapral Legii Cudzoziemskiej. Przestał czyścić rewolwer i wskazując

kciukiem drzwi za sobą, rzucił po niemiecku jakiś dowcip, którego nie zrozumiałem.

Na olbrzymim dziedzińcu dziewczyny leżały setkami na trawie albo przycupnąwszy na

background image

piętach rozmawiały z koleżankami. Sprzed maleńkich pokoików otaczających dziedziniec
odsunięto firanki; w jednym z nich, założywszy nogę na nogę, leżała samotnie na łóżku
zmęczona dziewczyna. W Cholonie wybuchła awantura, wojsko trzymano w koszarach, więc
nie było ruchu: ciała mogły świętować. Tylko kłąb szamoczących się, drapiących,
krzyczących dziewczyn wskazywał miejsce, gdzie interes szedł nadal. Przypomniałem sobie
starą sajgońską historyjkę o tym jegomościu - była to jakaś ważna figura - który stracił
spodnie, wywalczając sobie odwrót pod skrzydła żandarma. Nic tu nie chroniło cywila: jeśli
chce uprawiać kłusownictwo na terenach wojskowych, to niechże sobie radzi, jak umie.

Znałem pewne sposoby - należało tu dzielić i zwyciężać. Z tłumu dziewczyn, który mnie

otoczył, wybrałem jedną i kierowałem ją powoli ku miejscu, gdzie walczyli Pyle i Granger.

-

Je suis un vieux - powiedziałem. - Trop fatigué.

1

Zachichotała i przycisnęła się do mnie. - Mon ami - dodałem

- il est très riche, très vigoureux.

-Tues sale

2

- oznajmiła.

Dostrzegłem Grangera. Był czerwony, triumfował. Kto wie, czy nie uważał tej

demonstracji za hołd dla swej męskości. Jedna z dziewczyn trzymała Pyle’a pod ramię i
próbowała wyciągnąć go łagodnie z kręgu. Wepchnąłem do środka moją dziewczynę i
zawołałem:

-

Pyle, tędyl

r
Spojrzał ku mnie ponad ich głowami l powiedział:
- To straszne, straszne.
Może to była gra sztucznego światła, ale miałem wrażenie, że twarz mu się zapadła. Przyszła
mi do głowy całkiem prawdopodobna myśl, że Pyle trwa jeszcze w dziewictwie.
- Chodźmy - powiedziałem. - Zostawmy je Grangerowi.
Zobaczyłem, że sięga do tylnej kieszeni. Chyba naprawdę
zamierzał opróżnić kieszenie z piastrów i banknotów.
-

Niech się pan nie wygłupia - krzyknąłem ostro - bo się po- bijąl

Moja dziewczyna wracała ku mnie, więc znów ją wepchnąłem w krąg, który otaczał
Grangera.
-

Nie, nie - powiedziałem - je suis un Anglais, pauvre, très pauvre.'

Chwyciłem Pyle’a za rękaw i wywlokłem go ze ścisku razem z dziewczyną, która wisiała mu
u drugiego ramienia jak ryba na haczyku. Dwie czy trzy dziewczyny próbowały nas prze-
chwycić, nim dotarliśmy do wyjścia, skąd spozierał ku nam kapral, ale brały się do tego bez
zapału.
- Co mam zrobić z tą tutaj? - spytał Pyle.
- Nie będzie z nią kłopotu...
W tymże momencie puściła jego ramię i znów zanurkowała w kłębowisko wokół Grangera.
- Czy nic mu się nie stanie? - spytał Pyle z przejęciem.
- Ma, czego chciał - cipki.
Na ulicy noc wydawała się bardzo spokojna, tylko przejechał jeszcze jeden oddział aut
pancernych. Party przed siebie jak ludzie świadomi celu.
-

Straszne - powiedział Pyle. - Nigdy bym nie uwierzył... - Dodał ze smutkiem: - Takie

były ładne.
Nie zazdrościł Grangerowi, tylko skarżył się, że Jakieś dobro
- a przecież uroda i wdzięk są formami dobra - bywa niszczone
i brukane. Pyle dostrzega! cierpienie, gdy je mial przed oczami. (Nie piszę tych słów
drwiąco: ostatecznie wielu z nas i tego nie umie.)

-

Wracajmy do „Chalet" - powiedziałem. - Phuong czeka.

-

Ach, przepraszam - odparł - zupełnie zapomniałem. Nie powinien pan jej tak

background image

zostawić.

-

Jej przecież nic nie groziło.

-

Ja tylko chciałem na wszelki wypadek odprowadzić Gran- gera... - Znów pogrążył się

w myślach, lecz gdyśmy wchodzili do „Chalet”, rzekł tonem dziwnie znękanym: -
Zapomniałem, ilu jest mężczyzn...
***
Phuong zajęła nam stolik przy samym parkiecie. Orkiestra grała jakąś melodię modną w
Paryżu pięć lat temu. Tańczyły dwie pary Wietnamczyków - mali, schludni, pełni godności.
Daleko nam do tego, by wyglądać tak kulturalnie. (Znałem jedną z tych par: urzędnik Banku
Indochińskiego z żoną.) Czuło się. że nigdy nie ubierają się niedbale, nie używają
niestosownych słów, nie padają ofiarą nieokiełznanych namiętności. Jeśli wojna przywodziła
na myśl średniowiecze, to oni robili wrażenie pary z osiemnastego wieku. Po panu Pham Van
Tu można się było spodziewać, że w wolnych chwilach szlifuje klasyczne augustiańskie
strofy, ale wiedziałem przypadkowo, że zgłębia poezję Wordswortha i pisze za jego
przykładem wiersze o pięknie natuiy. Urlopy spędzał w Dalat, bo mógł sobie tam stosunko-
wo najlepiej odtworzyć atmosferę angielskiej Krainy Jezior. Mijając nasz stolik, skłonił się
lekko. Pomyślałem, jak też sobie radzi Granger o pięćdziesiąt metrów stąd.

Pyle złą francuszczyzną przepraszał Phuong, że kazał jej tak długo czekać.
-

C'est impardonnable

1

- mówił.

-

Gdzie pan był? - spytała go.

-

Odprowadzałem G rangera do domu - odparł.

-

Do domu? - powiedziałem i roześmiałem się, a Pyle spojrzał na mnie, jakbym był

drugim G range rem. Raptem zobaczyłem siebie jego oczami: mężczyznę w średnim wieku o
lekko przekrwionych oczach, który zaczyna tyć. kocha bez wdzięku, nie Jest wprawdzie tak
hałaśliwy Jak Granger, ale bardziej cyniczny, mniej niewinny. Przez chwilę ujrzałem Phuong
taką, jaką widziałem po raz pierwszy w „Grand Monde": osiemnastoletnią, tańczącą w białej
sukni balowej obok mego stolika, pod okiem starszej siostry, która postanowiła wydać ją za
mąż za przyzwoitego Europejczyka.

Jakiś Amerykanin kupił bilet i poprosił ją do tańca. Był trochę pod gazem, nieszkodliwie,

zresztą przybył tu chyba niedawno i dziewczęta robiące honory domu w „Grand Monde" brał
za prostytutki. Przyciskał ją do siebie o wiele za mocno w czasie pierwszego okrążenia
parkietu i nagle wyłoniła się sama z kręgu tańczących, by wrócić do siostry, a on został na
parkiecie samotny i zagubiony, nie pojmując, co się właściwie stało 1 dlaczego? Tÿmczasem
dziewczyna, której imienia nie znałem, siedziała sobie popijając sok pomarańczowy,
spokojna i opanowana.

-

Peut-on avoir l'honneur?

1

- spytał Pyle tym swoim okropnym akcentem i po chwili

zobaczyłem, jak tańczą bez słowa w drugim końcu salki. Pyle trzymał Ją w takiej odległości,
iż miało się wrażenie, że lada chwila stracą wszelką styczność. Tańczył bardzo źle, a ona była
najlepszą tancerką, jaką znałem za jej czasów w „Grand Monde".

Starania o nią długo były daremne. Gdybym mógł zaproponować małżeństwo i kontrakt

ślubny, wszystko by poszło gładko, a starsza siostra wynosiłaby się cicho i taktownie, ilekroć
bylibyśmy razem. Lecz minęły trzy miesiące, nim udało mi się
pozostać z nią sam na sam przez chwilę na balkonie „Majesti- cu*. podczas gdy w sąsiednim
pokoju jej siostra pytała bez przerwy, kiedy zamierzamy wejść do środka. Na rzece wyłado-
wywano w świetle pochodni statek towarowy z Francji, dzwonki riksz dźwięczały jak
telefony. Sądząc z tego, co zdołałem powiedzieć. można by mnie wziąć za głupiego młokosa.
Wracałem do siebie, na ulicę Catinat, bez cienia nadziei i nawet mi się nie śniło, że po
czterech miesiącach będzie leżeć obok mnie, trochę zdyszana, śmiejąc się jakby w
zadziwieniu, że nic nie okazało się całkiem takie, jak się spodziewała.
- Monsieur Foulair.

background image

Patrzyłem, jak tańczą i nie zauważyłem, że jej siostra kiwa do mnie od innego stolika. Po
chwili podeszła, więc poprosiłem ją niechętnie, by usiadła. Nie byliśmy w zbyt dobrych
stosunkach od czasu, gdy zasłabła w „Grand Monde” i musiałem odprowadzić Phuong do
domu.
- Nie widziałam pana okrągły rok - rzekła.
- Często wyjeżdżam do Hanoi...
- Kto to jest ten pański znajomy?
- Niejaki Pyle.
- Czym się zajmuje?
-

Pracuje w amerykańskiej Misji Pomocy Ekonomicznej. Wie pani, jaka to działalność -

elektryczne maszyny do szycia dla głodujących szwaczek i tak dalej.
- Czy są takie szwaczki?
- Nie mam pojęcia.
-

Ale przecież nie używają maszyn. Zresztą tam, gdzie mieszkają, chyba nie ma prądu.

Ta kobieta wszystko brała dosłownie.
- Musi pani zapytać Pyle’a - powiedziałem.
- Czy on jest żonaty?
Spojrzałem na parkiet.
-

Myślę, że jeszcze nigdy nie zbliżył się do żadnej kobiety tak Jak teraz.

- Tańczy bardzo źle - zauważyła.
-Tak.
- Ale wygląda na miłego, porządnego człowieka.
-Tak.
-

Czy mogę z panem chwilę posiedzieć? Jestem w bardzo nudnym towarzystwie.

Muzyka ucichła. Pyle skłonił się sztywno Phuong, odprowadził ją i podsunął jej krzesło.
Najwyraźniej spodobały jej się te szarmanckie maniery. Pomyślałem, że Phuong brakuje tego
w stosunkach ze mną.
- To siostra Phuong - powiedziałem Pyle’owi. - Panna Hei.
- Bardzo mi miło panią poznać - powiedział i zarumienił się.
-

Czy pan jest z Nowego Jorku? - spytała.

-

Nie, z Bostonu.

- To także w Stanach?
- Tak. O tak.
-

Czy pański ojciec był businessmanem?

-

Nie całkiem. Jest profesorem.

-

Nauczycielem? - spytała z lekką nutką rozczarowania w głosie.

-

Hm, widzi pani, jest, jak się to mówi, autorytetem naukowym. Zgłaszają się do niego

po radę.
- W sprawie zdrowia? Czy jest doktorem?
-

Nie, nie jest doktorem od zdrowia. Ale Jest jednak doktorem, tyle że nauk

technicznych. Wie wszystko o erozji podmorskiej. Słyszała pani o tym?
-

Nie.

Pyle próbował trochę zażartować.
-

No, to niech już tatuś sam pani wytłumaczy.

-

Czy jest tutaj?

- O nie.
- Ale przyj edzie?
| Nie. To był tylko dowcip - powiedział Pyle ze skruchą.
- Czy pani ma drugą siostrę? - spytałem.
- Nie, a dlaczego?

background image

T

- Bo zdaje się, że pani bada kwalifikacje matrymonialne pana Pyle’a.

-

Mam tylko jedną siostrę - rzekła panna Hei i ciężko opuściła rękę na kolano Phuong, jak

przewodniczący opuszcza młotek, by przywołać zebranych do porządku.
- Bardzo ładna ta pani siostra - stwierdził Pyle.
-

To najpiękniejsza dziewczyna w całym Sajgonie - odparta Hei, jakby go poprawiając.

- Wierzę.
-

Czas zamówić kolację - wtrąciłem. - Nawet najpiękniejsza dziewczyna w całym

Sajgonie musi coś jeść.
- Nie jestem głodna - powiedziała Phuong.
-

Jest delikatna - ciągnęła stanowczo panna Hei. W jej głosie zabrzmiała groźba. -

Potrzebuje opieki. Jest bardzo, bardzo uczciwa.
- Pan Fowler ma szczęście - rzekł poważnie Pyle.
- Moja siostra kocha dzieci - oznajmiła panna Hei.
Wybuchnąłem śmiechem. Nagle spostrzegłem wzrok Pyle’a.
Patrzył na mnie z pełnym zgorszenia zdumieniem. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę
interesuje go, co panna Hei ma do powiedzenia. Zamawiając kolację (Phuong twierdziła, że
nie jest głodna, ale wiedziałem, że szybko się upora z solidnym befsztykiem po tatarsku z
dwoma surowymi jajkami i tak dalej) słuchałem jednocześnie, jak Pyle omawia z powagą
problem dzieci.
-

Zawsze pragnąłem mieć dużo dzieci - mówił. - Liczna rodzina to wspaniała rzecz.

Zapewnia trwałość małżeństwu. A dla dzieci to też dobrze. Ja jestem jedynakiem. To bardzo
niekorzystna sytuacja.
Nigdy dotąd nie słyszałem, by mówił tak dużo.
-W jakim wieku jest pana ojciec? 1 spytała natarczywie panna Hei.
I Ma sześćdziesiąt dziewięć lat.
- Starzy ludzie uwielbiają wnuki. To bardzo smutne, że mo- 50
ja siostra nie ma rodziców, którzy by się mogli cieszyć Jej dziećmi... gdy już je będzie miała -
dorzuciła, spojrzawszy na mnie złowieszczo.
- Albo dziećmi pani - rzekł Pyle, co mi się wydało zbędne.
-

Nasz ojciec pochodził z bardzo dobrej rodziny. Był manda- < iynem w Hue.

- Zamówiłem dla wszystkich kolację - powiedziałem.
-

Dla mnie me trzeba - rzekła panna Hel. - Muszę wracać do mojego towarzystwa.

Chętnie bym jeszcze kiedyś porozmawiała z panem Pyle'em. Może dałoby się to
zorganizować?
- Jak wrócę z północy - odparłem.
- Jedzie pan na północ?
- Myślę, że już czas przyjrzeć się wojnie.
- Ale wszyscy dziennikarze właśnie wrócili - powiedział Pyle.
-

To dla mnie najlepsza pora. Nie potrzebuję spotykać się z Grangerem.

-

W takim razie musi pan zjeść kolację z moją siostrą i ze mną, gdy pan Foulair wyjedzie.

- Dodała ze zgryźliwą kurtuazją: - Żeby ją pocieszyć.
Gdy odeszła, Pyle powiedział:
1

Cóż to za urocza i kulturalna osoba. I tak dobrze mówi po angielsku.

-

Powiedz mu, że moja siostra pracowała w firmie handlowej w Singapurze - rzekła

dumnie Phuong.
- Doprawdy? Co to była za firma?
Przetłumaczyłem odpowiedź:
- importowo-eksportowa. Panna Hei zna stenografię.
-

Przydałyby się nam takie osoby w Misji Pomocy Ekonomicznej.

-

Porozmawiam z nią o tym - rzekła Phuong. - Ona by chętnie pracowała dla

background image

Amerykanów.
Po kolacji znów tańczyli. Ja też mamle tańczę i nie Jestem tak me zajęty sobą Jak Pyle. A
może - przyszło mi na myśl - też byłem taki wówczas, gdy zakochałem się w Phuong?
Przecież
bywało nieraz, nim nadszedł pamiętny wieczór zasłabnięcia panny Hei, że tańczyłem z
Phuong tylko po to, by móc z nią rozmawiać. Pyle nie korzystał z tej okazji, gdy znów
okrążali parkiet, tyle że trochę się odprężył i nie trzymał jej już na odległość całego ramienia.
Jednak oboje milczeli. Nagle, patrząc na jej stopy, tak lekko i precyzyjnie dostosowujące się
do jego dreptania, znów poczułem się zakochany. Ledwo mogłem uwierzyć, że za godzinę,
dwie, będzie wracać ze mną do tego obskurnego pokoju, do tego domu ze wspólnymi
ustępami, ze staruchami przycupniętymi na podeście.

Bodajbym wcale nie był słyszał tych pogłosek o Phat Diem albo niechby dotyczyły

jakiegokolwiek innego miasta, nie tego właśnie jedynego miejsca na północy, gdzie
znajomość z pewnym francuskim oficerem marynarki pozwoli mi wśliznąć się bez
legitymowania i kontroli. Sensacja dziennikarska? Nie, cały świat chciał wtedy czytać tylko i
wyłącznie o Korei. Szansa śmierci? Po cóż bym miał pragnąć śmierci, gdy każdej nocy spała
przy mnie Phuong? Lecz znałem odpowiedź na to pytanie. Od dzieciństwa nie wierzyłem
nigdy w trwałość uczuć, a jednak do niej tęskniłem. Zawsze się bałem utraty szczęścia.
Phuong opuści mnie - za miesiąc, za rok. Jeśli nie za rok, to za trzy lata. W moim świecie
jedyną wartością absolutną była śmierć. Po stracie życia, nie ma obawy, żadne inne straty się
nie liczą. Zazdrościłem tym, którzy potrafią wierzyć w Boga, i nie ufałem im. Czułem, że
dodają sobie odwagi bajką o czymś trwałym i niezmiennym. Śmierć jest o wiele pewniejsza
niż Bóg. Wraz ze śmiercią kończy się perspektywa znudzenia i obojętności. Nigdy bym nie
mógł być pacyfistą. Zabić człowieka to wszakże wyświadczyć mu niepomierne
dobrodziejstwo. O tak, ludzie zawsze i wszędzie kochają swych nieprzyjaciół. Przyjaciół
chronią, by oddać ich cierpieniu i pustce.

- Proszę wybaczyć, że pana pozbawiam panny Phuong - usłyszałem glos Pyle'a.
-

Och, Ja właściwie nie tańczę, ale lubię patrzeć na nią, gdy tańczy.

Zawsze mówiło się o niej właśnie tak, w trzeciej osobie. Jakby była nieobecna. Czasem

zdawała się niewidzialna, niczym spokój.

Zaczął się pierwszy występ wieczoru: śpiewaczka, żongler, konferansjer, który opowiadał

bardzo nieprzyzwoite dowcipy, lecz rzuciwszy okiem na Pyle’a stwierdziłem, że nie rozumie
tego żargonu. Uśmiechał się, gdy uśmiechała się Phuong, i śmiał się niepewnie, gdy ja się
śmiałem.

-

Zastanawiam się, gdzie jest teraz Granger - powiedziałem, a Pyle spojrzał na mnie z

wyrzutem.

Potem nastąpiło clou wieczoru: trupa mężczyzn udających kobiety. Wielu z nich

widywałem w dzień, jak chodzą kołysząc się w biodrach po ulicy Catinat, z niebieskawym
nalotem zarostu na szczękach, ubrani w stare portki i swetry. Teraz - w de- koltowanych
sukniach wieczorowych, ze sztuczną biżuterią, sztucznymi biustami i gardłowymi głosami -
wyglądali co najmniej tak samo ponętnie jak większość Europejek w Sajgonie. Grupa
młodych oficerów lotnictwa zaczęła gwizdać, a oni w zamian słali im czarowne uśmiechy.

Zdziwiłem się, że Pyle protestuje z taką gwałtownością.
-

Panie Fowler - rzucił - chodźmy stąd. Już się chyba dosyć napatrzyliśmy? To całkiem

niestosowne... dla niej!
Z wieży katedralnej bitwa wydawała się wręcz malownicza, przypominała panoramę z wojny
burskiej w starym „Illustrated London News”. Samolot rzucał zapasy jakiemuś posterunkowi
w calcaires ' - owych zżartych przez klimat górach na granicy Annamu, które wyglądają jak
stosy pumeksu - a ponieważ wciąż wracał w to samo miejsce, zdawało się, że się stamtąd nie
rusza. Spadochron także tkwił stale w jednym punkcie. Dym wybuchów moździerzowych

background image

kamieniał na równinie, rynek płonął blado w świetle słońca. Spadochroniarze posuwali się
rzędem wzdłuż kanałów, ale z tej wysokości wyglądali nieruchomo. Nawet ksiądz siedzący w
rogu wieży nad brewiarzem nie zmieniał pozycji. Bitwa ogląd Etna stąd była schludna i czy-
ściutka.

Przypłynąłem przed świtem z Nam Dinh w łodzi desantowej. Nie mogliśmy wylądować

w bazie wodnej, bo odciął ją nieprzyjaciel, który otoczył miasto pierścieniem odległym o
sześćset metrów, więc przybiliśmy tuż obok płonącego rynku. W blasku ognia byliśmy
łatwym celem, ale nie wiadomo czemu nikt nie strzelał. Panowała cisza, tylko od palących
się kramów dobiegało skwierczenie i łomot. Słyszałem, jak poruszył się senegal- ski
wartownik na brzegu rzeki.
1. calcaires^
pienie.

Dobrze znałem Phat Diem przed natarciem: tę Jedną Jedyną ulicę, długą i wąską,

obudowaną drewnianymi kramami, przeciętą co sto metrów kanałem, kościołem i mostem. W
nocy oświetlały ją tylko świece lub małe lampki oliwne (prąd elektryczny miały wyłącznie
kwatery francuskich oficerów), a przez okrągłą dobę panował tu zgiełk. W cieniu i pod
osłoną księcia- biskupa Phat Diem było wówczas - na swój dziwny, średniowieczny sposób -
najżywotniejszym miastem w całym kraju, a teraz, gdy wylądowałem i szedłem do kwater
oficerskich, było miastem najbardziej wymarłym. Gruzy, kawałki szkła, woń palonej farby i
gipsu, długa ulica - pusta jak okiem sięgnąć - przypominała mi jedną z arterii londyńskich
wcżesnym rankiem, po odwołaniu alarmu. Brakowało tabliczek z napisem: „Uwaga!
Niewypał”.

Bomba zwaliła fasadę domu oficerskiego, a budynki po drugiej stronie ulicy leżały w

gruzach. Płynąc z prądem od Nam Dinh dowiedziałem się od porucznika Peraud, co się tu
stało. Był to poważny młody człowiek, mason. W jego oczach te wydarzenia s tamo wiły
niejako karę za przesądy bliźnich. Biskup Phat Diem odwiedził kiedyś Europę i przejął się
tam kultem Matki Boskiej Fatimskiej, która ukazała się, jak wierzą katolicy, grupce dzieci w
Portugalii. Wróciwszy do siebie, zbudował na dziedzińcu katedralnym grotę ku Jej czci, a Jej
święto obchodził rokrocznie uroczystą procesją. Od dnia, gdy władze rozproszyły prywatną
armię biskupa, trwało napięcie między nim a pułkownikiem, dowódcą francuskiego
garnizonu. Tego roku pułkownik - który miał do biskupa słabość, bo dla obu ten kraj był
ważniejszy niż katolicyzm - zrobił przyjacielski gest
i wraz z wyższymi oficerami poszedł na czele procesji. Nigdy jeszcze nie zgromadziły się w
Phat Diem takie tłumy, by oddać hołd Matce Boskiej. Nawet wielu buddystów i którzy
stanowili mniej więcej połowę ludności - nie darowało sobie tej uciechy, a ci, co nie wierzyli
w żadnego z owych bogów, żywili Jednak wiarę, że te wszystkie chorągwie, kadzielnice i
złota monstran
cja jakimś sposobem oddalą wojnę od ich domów. Wiódł procesję ostatni szczątek biskupiej
armii - orkiestra dęta, za nią jak ministranci szli francuscy oficerowie, nabożni z rozkazu puł-
kownika. a za nimi cały pochód sunął przez bramę na katedralny dziedziniec, potem koło
białej statuy Serca Jezusowego stojącej na wysepce pośród stawu przed katedrą, wreszcie pod
dzwonnicą o rozpostartych orientalnie skrzydłach do wnętrza drewnianej, rzeźbionej
świątyni, między gigantyczne pilastry z pojedynczych pni, ku ołtarzowi ze szkarłatnej laki,
któiy był bardziej buddyjski niż chrześcijański. Ze wszystkich wiosek między kanałami - z
tego holenderskiego krajobrazu, gdzie zamiast tulipanów zielenią się łodygi młodego ryżu i
złocą pola dojrzałe do żniw, gdzie w miejsce wiatraków wznoszą się kościoły - płynęły
rzesze do Phat Diem.

Nikt nie zauważył obecności agentów Viet Minhu, którzy również przyłączyli się do

procesji, i tejże nocy - w czasie gdy główny batalion komunistyczny przekraczał przełęcze i
wchodził w równinę tonkińską, pod okiem rzuconych w góry bezsilnych placówek

background image

francuskich - tejże właśnie nocy uderzyli w samym Phat Diem.

Teraz, po czterech dniach, nieprzyjaciel został odparty przy pomocy spadochroniarzy i

otaczał miasto w odległości niecałego kilometra. Była to klęska, więc nie puszczono
dziennikarzy
i wstrzymano telegramy, bo gazety mają wieścić tylko zwycięstwa. Gdyby władze znały mój
zamiar, zatrzymałyby mnie w Hanoi, lecz im dalej odchodzi się od sztabów, tym mniej ry-
gorystyczna staje się kontrola, aż gdy na koniec wejdzie się w zasięg ognia
nieprzyjacielskiego, to witają człowieka z radością. To, co stanowi groźbę dla sztabu w
Hanoi, a kłopot dla pułkownika w Nam Dinh, to dla porucznika w polu staje się dobrym
żartem, rozrywką, dowodem zainteresowania ze strony świata: na przeciąg kilku
błogosławionych godzin porucznik może się poczuć główną postacią dramatu, a zabitych i
rannych ujrzeć w fałszywie bohaterskim świetle.

Ksiądz zamknął brewiarz i rzekł:
-

No, już koniec. 1 Był Europejczykiem, lecz nie Francuzem, bo biskup me zniósłby w

swojej diecezji francuskiego księdza. Powiedział, jakby się tłumacząc: - Musiałem tu przyjść,
rozumie pan, odpocząć przez chwilę od tych wszystkich biedaków.

Zdawało się, że dudnienie moździerzy się zbliża, a może to tylko nieprzyjaciel wreszcie

odpowiadał. Trudność - rzecz dziwna i polegała na tym, by go znaleźć. Istniał tu dobry tuzin
króciutkich frontów, a między kanałami, wśród zabudowań gospodarskich i pól ryżowych
otwierały się niezliczone możliwości zasadzek.

Wprost pod nami stała, siedziała i leżała cała ludność Phat Diem. Katolicy, buddyści,

poganie, wszyscy zabrali najcenniejszy swój dobytek - piecyk kuchenny, lampę, lustro, szafę,
kilka mat, święty obraz - i wynieśli się na dziedziniec katedry. Tu, na północy, po
zapadnięciu ciemności chwytał ostry chłód, więc katedra już się wypełniła. Nie było innego
schronienia. Nawet na schodach dzwonnicy zajęto każdy stopień, a przez bramę tłoczyli się
wciąż nowi ludzie, niosący dzieci i sprzęty. Wierzyli, niezależnie od swej religii. że tu będzie
bezpiecznie. Kiedyśmy patrzyli, przez tłum przepychał się młody człowiek z karabinem, w
mundurze wietnamskim. Jakiś ksiądz zatrzymał go i odebrał karabin. Kapłan stojący obok
mnie wyjaśnił:

-

Jesteśmy tu neutralni. To terytorium Boga.

Pomyślałem: Dziwnie biedną ludność ma Bóg w swoim królestwie, przerażoną,

zziębniętą, wygłodniałą („Nie wiem, czy uda się nam wyżywić tych ludzi” I powiedział mi
ksiądz), a można by się spodziewać, że Wielki Król lepiej sobie radzi. Lecz chwilę później
pomyślałem: Zawsze ta sama historia, gdzie tylko się obrócić. Najszczęśliwszą ludność mają
wcale nie najpotężniejsi władcy.

Poniżej założono już małe sklepiki.
-

To wygląda jak ogromne targowisko - zauważyłem - ale nie ma tu ani jednej

uśmiechniętej twarzy.

-Straszliwie zmarzli zeszłej nocy - rzekł ksiądz. 1 Musimy trzymać bramy klasztoru

zamknięte, inaczej by nas stratowali.

-

A tam w środku jest ciepło?

- Nie bardzo. Zresztą nie zmieścilibyśmy nawet jednej dziesiątej tych ludzi - ciągnął. -

Wiem, co pan sobie myśli, ale dla kilku spośród nas to sprawa zasadnicza, żeby się trzymać
w formie. Prowadzimy jedyny szpital w Phat Diem, a jedyne nasze pielęgniarki to zakonnice.

-

A chirurg?

-Robię, co mogę. - (Dopiero wtedy zobaczyłem na jego sutannie plamy krwi.) - Czy pan

tu przyszedł, żeby się ze mną widzieć?

-

Nie. Chciałem się rozejrzeć.

-Pytam, bo wczoraj wieczorem przyszedł tu ktoś do mnie. Chciał się wyspowiadać.

Rozumie pan, trochę się przestraszył tego, co zobaczył nad kanałem. Trudno mu to mieć za

background image

złe.

-

Bardzo tam gorąco.

-Spadochroniarze wzięli ich w krzyżowy ogień. Biedacy. Myślałem, że pan może

przeżywa to samo, co tamten.

-Nie jestem katolikiem. Nie sądzę nawet, żeby można mnie nazwać chrześcijaninem.
-

Dziwna rzecz, jak strach działa na człowieka.

-Na mnie nigdy by tak nie podziałał. Gdybym w ogóle wierzył w Boga, to i tak bym nie

dał się nakłonić do spowiedzi. To klękanie w tej waszej skrzyni, obnażanie się przed kimś
drugim... Musi mi ksiądz wybaczyć, ale mnie się to wydaje jakieś chorobliwe... nawet
tchórzliwe.

-

Och - rzekł ksiądz niefrasobliwie - myślę, że pan jest dobrym człowiekiem. Nie

przypuszczam, by pan musiał czegoś specjalnie żałować.

Spojrzałem na kościoły, wznoszące się w równych odstępach między kanałami, aż do

brzegu morza. Z drugiej wieży mignęło światło.

-

Jak widzę, nie wszystkie kościoły zostały neutralne.

-To niemożliwe - odparł. - Francuzi zgodzili się zostawić w spokoju tylko dziedziniec

katedry. Nie sposób więcej wymagać. To, na co pan patrzy. Jest posterunkiem Legii
Cudzoziemskiej.

-

No, trzeba ruszać. Do widzenia księdzu.

-

Do widzenia i szczęśliwej drogi. Niech pan uważa na snajperów.

Musiałem się przepychać do wyjścia przez tłum, potem szedłem koło stawu i białego

posągu z rozpostartymi, cukrowymi ramionami, wreszcie znalazłem się na długiej ulicy. Mój
wzrok sięgał bez przeszkód niemal kilometr w obie strony. Na całej tej przestrzeni były poza
mną tylko dwie żywe istoty: dwóch żołnierzy w zamaskowanych hełmach, którzy oddalali się
pomału skrajem ulicy ze stenami gotowymi do strzału. Mówię „żywe", bo w którejś bramie
leżało ciało z głową na jezdni. Słychać było jedynie brzęk much, które się tam gromadziły, i
coraz cichszy odgłos żołnierskich butów. Prędko minąłem ciało, odwracając się w przeciwną
stronę. Gdy obejrzałem się parę minut później, byłem całkiem sam ze swym cieniem i w
zupełnej ciszy rozlegał się tylko odgłos moich kroków. Poczułem się tak, jakbym był celem
na poligonie. Przyszło mi na myśl, że gdyby mi się coś stało na tej ulicy, mogłoby upłynąć
wiele godzin, zanim by mnie znaleźli. Zdążyłyby się zlecieć muchy.

Przekroczywszy dwa kanały, skręciłem ku jednemu z kościołów. Na ziemi siedziało

kilkunastu ludzi w ochronnych strojach spadochroniarzy, a dwóch oficerów wpatrywało się w
mapę. Gdy podszedłem do nich, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Człowiek uzbrojony w
długą antenę walkie-talkie, powiedział: „Możemy już iść" i wszyscy wstali.

Spytałem swą lichą francuszczyzną, czy mogę im towarzyszyć. Korzystne w tej wojnie

było to, że europejska twarz sama w sobie stanowiła przepustkę - nie sposób podejrzewać
Europejczyka, że jest nieprzyjacielskim agentem.

-

Kim pan jest? - spytał porucznik.

\ I l

-

Piszę artykuły o wojnie.

-

Amerykanin?

-

Nie. Anglik.

-

Przeprowadzamy tu bardzo skromną akcję - powiedział - ale Jeśli pan chce iść z

nami... - Zaczął zdejmować stalowy hełm.

-

Nie, nie - rzekłem - to dla walczących.

-

Jak pan woli.

Przemknęliśmy gęsiego za kościołem i zatrzymaliśmy się chwilę nad brzegiem kanału, by

żołnierz z walkie-talkie mógł nawiązać kontakt z patrolami na obu flankach. Pociski z moź-
dzierzy przelatywały nad nami i pękały gdzieś niewidocznie. Za kościołem przyłączyło się do

background image

nas więcej ludzi, patrol Uczył ich teraz około trzydziestu. Porucznik wyjaśnił mi cicho,
dziobiąc palcem po mapie:

-

W tej tu wiosce jest ich podobno trzystu. Może koncentrują się na noc. Nie wiadomo.

Nikt się na nich jeszcze nie natknął.

-

Jak daleko?

-

Trzysta metrów.

Jakieś słowa dobiegły z radia i poszliśmy dalej w milczeniu, mając po prawej kanał, po

lewej niskie zarośla, pola i znów zarośla.

-

Droga wolna - szepnął porucznik, gdyśmy ruszali, dodając nam otuchy gestem dłoni.

O czterdzieści metrów dalej przeciął nam drogę drugi kanał ze szczątkiem mostu - jedną
jedyną deską bez poręczy. Porucznik dał nam znak, by zatrzymać się w szeregu.
Przycupnęliśmy naprzeciw nie znanego terytorium, które rozpościerało się dziesięć metrów
od nas, po drugiej stronie deski. Ludzie spojrzeli w wodę i nagle wszyscy razem, jak na
komendę, odwrócili wzrok. Przez chwilę nie widziałem tego, co zobaczyli, lecz gdy
ujrzałem, nie wiem czemu przypomniał mi się .Chalet", mężczyźni przebrani za kobiety,
gwizdy młodych wojskowych l Pyle. mówiący: „To całkiem niestosowne".

Kanał był pełen zwłok. Ten widok przywiódł ml na myśl gulasz z nadmiarem mięsa.

Jedna głowa, szara Jak foka, anonimowa jak więzień z ogołoną czaszką, sterczała ponad
wodą niczym boja. Nie było krwi, sądzę, że dawno spłynęła. Nie mam pojęcia, Iłu ich tu
było. Musieli dostać się w krzyżowy ogień, gdy próbowali się wycofać, i przypuszczam, że
każdy z nas, siedząc nad kanałem, myślał: 1 na mnie może przyjść kolej... Ja także
odwróciłem wzrok. Nie chcieliśmy, by coś nam przypomniało, jak mało się Uczymy, jak
szybko, zwyczajnie i bezimiennie przychodzi śmierć. Chociaż mój rozum pragnął stanu
śmierci, bałem się, jak dziewica, samego aktu. Wolałbym, żeby mnie śmierć ostrzegła, abym
się mógł przygotować. Przygotować się na co? Nie wiedziałem, na co ani w jaki sposób,
chyba tylko rzucając okiem dokoła na fragment tego, co mam na zawsze opuścić.

Porucznik siedział obok człowieka z walkie-talkie, wpatrując się w ziemię między swymi

stopami. Aparat trzeszcząc niemiłosiernie zaczął przekazywać rozkazy, więc porucznik
westchnął, jakby go zbudzono, i wstał. Wszystkie ruchy tych ludzi były dziwnie zgrane, jak
w koleżeńskim zespole, który już niezliczoną ilość razy wykonywał to samo zadanie. Nikt
nie potrzebował wskazówek, co ma robić. Dwaj żołnierze skierowali się ku desce i próbowali
przejść po niej, ale wciąż tracili równowagę wskutek ciężaru broni, więc musieli usiąść
okrakiem i posuwać się cal po calu. Inny żołnierz znalazł łódkę schowaną w chaszczach nad
kanałem i dopchnął ją do miejsca, gdzie stał porucznik. Wsiadło nas sześciu i ów żołnierz jął
kierować łódkę ku przeciwległemu brzegowi, ale najechaliśmy na ławicę trupów i
ugrzężliśmy. Począł odpychać się żerdzią, wciskając Ją w tę ludzką glinę. Jedno ciało się
odczepiło i wynurzyło w całej długości przy łódce, jak pływak wylegujący się na słońcu.
Wreszcie łódka się wyplątała i kiedyśmy dobili, wdrapaliśmy się na tamten brzeg, nie
oglądając się za siebie. Nie padł żaden strzał, byliśmy żywi, śmierć wycofała się, może aż do
następne-
go kanału. Usłyszałem, jak tuż koło mnie ktoś mówi z wielką powagą: Gott sei dank. Oprócz
porucznika byli to na ogół Niemcy.

Po chwili marszu doszliśmy do zabudowań gospodarskich. Porucznik wszedł pierwszy.

Sunął tuż przy murze, my za nim, gęsiego, w dwumetrowych odstępach. Potem żołnierze,
znów bez słowa rozkazu, rozproszyli się po zagrodzie. Nigdzie znaku życia, nie zostawiono
nawet jednego kurczęcia. Na ścianach--te- go, co było główną izbą, wisiały dwa ohydne
oleodruki: Najświętsze Serce i Matka Boska z Dzieciątkiem, nadając tej kupce walących się
budynków pozór europejski. Wiedziało się, w co wierzyli mieszkańcy tej zagrody, choćby się
nawet nie podzielało ich wiary. Były to istoty ludzkie, nie tylko szare, wykrwawione trupy.

Tak, znaczna część wojny polega na tym, że człowiek siedzi sobie bezczynnie, czekając

background image

na kogoś. Gdy nie wiadomo, ile czasu jeszcze zostało (któż to może gwarantować), ma się
wrażenie, że nie warto brać się nawet do porządnego myślenia. Wartownicy rutynowo objęli
posterunki. Cokolwiek ruszy się teraz na przedpolu, uznane zostanie za nieprzyjaciela.
Porucznik zorientował mapę i podał przez radio położenie. Zapadła południowa cisza. Nawet
moździerze milczały, w powietrzu nie było samolotów. Jeden z żołnierzy zaczął grzebać
patykiem w błocie podwórza. Mogło się zdawać, że wojna o nas zapomniała. Pomyślałem, że
Phuong oddała chyba moje ubranie do pralni chemicznej. Zimny wiatr zmierzwił słomę w
obejściu, a któryś żołnierz odszedł skromnie za stodołę, by się wypróżnić. Próbowałem sobie
przypomnieć, czy zapłaciłem brytyjskiemu konsulowi w Hanoi za flaszkę whisky, którą mi
odstąpił.

Od strony posterunków rozległy się dwa strzały i pomyślałem: oto jest. Nadchodzi.

Wystarczyło mi takie ostrzeżenie. Czekałem z nadzieją na rzecz ostateczną.
Lecz nic się nie stało. Raz jeszcze moja intuicja przerosła bieg zdarzeń. Dopiero po upływie
długich minut zjawił się je
den z wartowników i zameldował coś porucznikowi. Dobiegło mnie zdanie:

-

Deux civils.

-

Chodźmy zobaczyć - zwrócił się do mnie porucznik i w ślad za wartownikiem

zaczęliśmy brnąć błotnistą, zarośniętą ścieżką między polami. W odległości dwudziestu
metrów od zagrody, w wąskim rowie, znaleźliśmy to, czegośmy szukali: kobietę i małego
chłopca. Oboje z pewnością już nie żyli - na czole kobiety zakrzepła grudka krwi, a dziecko
jakby spało. Miało ze sześć lat i leżało z podkurczonymi, kościstymi kolankami jak embrion
w łonie.

-

Malchance' - rzekł porucznik. Pochylił się i odwrócił dziecko. Miało na szyi medalik.

Amulet nie działa, powiedziałem sobie. Pod ciałem leżał kawałek nadgryzionego placka.
Pomyślałem: nienawidzę wojny.

-

Ma pan dosyć? - spytał porucznik z wściekłością, niemal tak, jakbym to ja był

odpowiedzialny za tych zmarłych. Może cywil jest dla żołnierza człowiekiem, który używa
go do zabijania, załącza zbrodnię do koperty z żołdem i uchyla się od kary. Wróciliśmy do
zagrody i znów milcząco usiedliśmy na słomie, chroniąc się od wiatru, który jak zwierzę
zdawał się wiedzieć, że ciemność nadchodzi. Żołnierz, który przedtem grzebał patykiem,
teraz się wypróżniał, a żołnierz, który się wypróżniał, teraz grzebał patykiem. W czasie
tamtej chwili spokoju, myślałem, po rozstawieniu posterunków, wyobrazili sobie na pewno,
że można już bezpiecznie wysunąć się z rowu. Zastanawiałem się, czy długo w nim leżeli -
placek był czerstwy. Zagroda musiała być ich domem.

Radio znów zaczęło działać. Porucznik powiedział ze znużeniem:
-

Mają tę wieś zbombardować. Odwołują na noc patrole.

Ruszyliśmy w drogę powrotną, znów przepychając się łodzią przez ławicę ciał, znów
przechodząc gęsiego za kościo
łem. Nic za szliśmy daleko, a przecież wyprawa zdawała się ai nazbyt długa jak na taki tylko
wynik: zabicie tamtych dwojga. Samoloty już wystartowały 1 za nami zaczęło się bombardo-
wanie.
Ciemności zapadły, gdy dochodziłem do kwater oficerskich, gdzie miałem spędzić noc.
Temperatura spadła niemal do zera, ale od płonącego rynku szła fala ciepła. Frontową ścianę
zniszczyła bazooka, drzwi były zwichrowane, płócienne zasłony nie mogły powstrzymać
przeciągów. Dynamo nie działało, więc musieliśmy wznieść barykady ze skrzynek i książek,
by nie dać zgasnąć świecom. Grałem w quatre-vingt-et-un na komunistyczne pieniądze z
niejakim kapitanem Sorel. Nie dało się grać
o kolejki, bo byłem gościem mesy.
Szczęście wahało się monotonnie na obie strony. Na rozgrzewkę otwarłem butelkę whisky i
wszyscy skupili się wokół nas.

background image

-

To pierwsza szklanka whisky, odkąd wyjechałem z Paryża

- rzekł porucznik.
Inny porucznik wrócił z obchodu posterunków.
- Może noc minie spokojnie - powiedział.
-

W każdym razie nie zaatakują przed czwartą - stwierdził pułkownik. - Czy ma pan broń?

- zwrócił się do mnie.

- Nie.
-

Coś dla pana znajdę. Radziłbym trzymać pod poduszką. - Dodał uprzejmie: - Boję się,

że będzie panu dosyć twardo na naszym materacu. A o pół do czwartej zaczyna się ogień
moździerzy. Staramy się nie dopuścić do żadnej koncentracji.

- Jak długo to może potrwać pańskim zdaniem?
- Licho wie. Nie sposób ściągać więcej wojsk z Nam Dinh.

Mamy tu do czynienia tylko z dywersją. Jeśli potrafimy się
utrzymać z tą tylko pomocą, jaką dostaliśmy dwa dni temu, to
można będzie mówić o zwycięstwie.

Wiatr znowu węszył, szukając wejścia. Płócienna zasłona

wydęła się (przypomniał mi się Poloniusz przebity za kotarą),
a płomień świecy zachybotał. Cienie wyglądały teatralnie. Można by nas wziąć za trupę
wędrownych aktorów.

-

Czy wasze placówki się utrzymały?

-

O Ile wiemy, tak. - W jego słowach zabrzmiało wielkie znużenie: - To wszystko się

nie liczy, rozumie pan, to drobiazg w porównaniu z tym, co się dzieje o sto kilometrów stąd
w Hoa Binh. Tam się naprawdę biją.

-

Jeszcze szklaneczkę, pułkowniku?

-

Dziękuję, nie. Doskonała ta wasza angielska whisky, ale na wszelki wypadek lepiej

coś niecoś zachować na noc. Pan wybaczy, pójdę się trochę przespać. Jak moździerze zaczną,
to koniec ze spaniem. Kapitanie Sorel, proszę dopilnować, żeby pan Foulalr miał wszystko,
czego mu potrzeba - świecę, zapałki, rewolwer.

Wszedł do swego pokoju.
Był to znak dla nas wszystkich. Przygotowano mi materac na podłodze podręcznego

magazynu wśród drewnianych pak. Jeszcze tylko chwilę nie spałem. Dobrze mi się leżało na
twardym posłaniu. Zastanawiałem się, ale dziwnie bez zazdrości, czy Phuong jest teraz w
naszym pokoju. Posiadanie czyjegoś ciała wydawało się tej nocy sprawą bardzo błahą - może
w dzień widziałem zbyt wiele ciał, które nie należały do nikogo, nawet do siebie. Gdy za-
snąłem, przyśnił ml się Pyle. Tańczył sam jeden na scenie, sztywno, z ramionami
wyciągniętymi do niewidocznej partnerki, a ja siedziałem jakby na kręconym taborecie i
wpatrywałem się w niego, trzymając rewolwer, na wypadek gdyby ktoś chciał mu
przeszkodzić. Program umieszczony koło sceny, tak Jak numer występu w angielskim music-
halłu, głosił: „Taniec miłości. Tylko dla dorosłych”. Ktoś poruszył się w głębi teatru, więc
mocniej ścisnąłem rewolwer. 1 zbudziłem się.

Dotykałem rewolweru, który mi pożyczyli. Jakiś człowiek stał w progu ze świecą w ręku.

Miał na głowie stalowy hełm, który rzucał cień na jego oczy, więc dopiero gdy się odezwał,
poznałem Pyle’a.
6. Spokojny Amerulror»«
-

Strasznie przepraszam, że pana budzę 1 rzekł nieśmiało. - Powiedziano ml, że mogę się

tutaj przespać.
- Skąd pan ma ten hełm? - spytałem, jeszcze na pół przez sen.
-

Och, pożyczyli ml go - bąknął. Wciągnął za sobą wojskowy plecak i jął zeń wydobywać

podbity wełną śpiwór.
-

Jest pan doskonale wyekwipowany - zauważyłem, próbując sobie uświadomić, czemu w

background image

ogóle tu jesteśmy, on i ja.
-

To standardowy plecak naszych lotnych zespołów sanitarnych - odparł. - Pożyczyli ml

go w Hanoi.
Wyciągnął termos, maszynkę spirytusową, szczotkę do włosów, przybory do golenia i puszkę
z prowiantem. Spojrzałem na zegarek. Była prawie trzecia rano.
Pyle nadal się rozpakowywał. Zrobił sobie z pak półeczkę, na której postawił lusterko do
golenia i resztę ekwipunku.
- Wątpię, czy pan tu zdobędzie wodę - powiedziałem.
- Wystarczy mi na rano to, co mam w termosie - odparł.
Usiadł na śpiworze i zaczął ściągać buty.
- Jakim cudem dostał się pan tutaj? - spytałem.
-

Przepuścili mnie aż do Nam Dinh, do naszego zespołu walki z jaglicą, a potem

wynająłem łódź.
- Łódź?
-

No, takie jakieś czółno... nie wiem, jak się to na2ywa. Właściwie musiałem je kupić. Ale

kosztowało niedrogo.
- I sam pan przypłynął?
- To wcale nie takie trudne. Niósł mnie prąd.
- Pan chyba zwariował.
- Ależ nie. Groziło mi tylko to, że się wpakuję na brzeg.
-

Albo że pana zastrzeli patrol rzeczny czy francuski lotnik, albo że vietminhowcy

poderżną panu gardło.
Roześmiał się z zażenowaniem.
- No, w każdym razie przyjechałem - powiedział.
- Ale po co?
-

O, właściwie z dwóch powodów. Ale pan przeze mnie nie śpi.

_ Nie chce mi się spać. Zresztą zaraz zacznie się kanonada.
-

Czy pan pozwoli, że przesunę świecę? Trochę tu za jasno. - Wyglądał na

zdenerwowanego.
- Jakiż jest pierwszy powód?
-

Pamięta pan, niedawno nasunął mi pan myśl, że tu dzieją się ciekawe rzeczy. Wie pan,

wtedy jak byliśmy z Grangerem... i z Phuong.
- No i...?
-

Pomyślałem, że należałoby się temu przyjrzeć. Prawdę mówiąc, wstydziłem się trochę

za Grangera.
- Rozumiem. Więc to tylko tyle.
-Tak, prawda, właściwie nic takiego... - zaczął bawić się sznurowadłami i zapadła długa
cisza.
- Nie jestem całkiem uczciwy - rzekł na koniec.
- Doprawdy?
- Bo w gruncie rzeczy przyjechałem zobaczyć się z panem.
- Pan przyjechał tutaj zobaczyć się ze mną?
-Tak.
- Dlaczego?
Spojrzał znad sznurowadeł w męce zażenowania.
-

Chciałem to panu koniecznie powiedzieć... Zakochałem się w Phuong.

Wybuchnąłem śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać. Był tak zaskakujący i poważny.
-

Czy nie mógł pan zaczekać, aż wrócę? - spytałem. - Będę w Sajgonie w przyszłym

tygodniu.
-

A gdyby pan zginął? i odparł. - To by nie było honorowo. Zresztą nie wiem, czy bym

background image

potrafił przez cały czas trzymać się z daleka od Phuong.
- Czy to znaczy, że dotąd trzymał się pan od niej z daleka?
-

Naturalnie. Przecież pan nie sądzi, że mógłbym jej o tym powiedzieć... nie

zawiadomiwszy pana?
- Tak jednak bywa - powiedziałem. - Kiedy się to stało?
- Zdaje mi się, że tamtej nocy w „Chalet”, jak z nią tańczyłem.
- Nigdy bym nie pomyślał, żeście się na tyle blisko trzymali.
Spojrzał na mnie stropiony. Jeśli jego postępowanie wydawało mi się wariackie, to moje z
pewnością było dlań niepojęte.
-

Wie pan - powiedział - chyba zaczęło się tak, że widziałem te wszystkie dziewczyny w

tamtym domu... Takie ładne! Przecież ona by mogła być jedną z nich. Chciałem ją ochronić...
-

Nie sądzę, żeby potrzebowała ochrony. Czy panna Hei nie prosiła pana na kolację?

-Tak, ale nie poszedłem. Trzymałem się z daleka. To było okropne - dodał ponuro. - Czuję
się jak skończony łobuz, ale proszę mi wierzyć, że gdyby pan był żonaty... naprawdę, nigdy
bym nie wszedł między męża a żonę.
-

Pan jest, zdaje mi się, przekonany, że mógłby pan to zrobić - rzekłem. Po raz pierwszy

mnie zirytował.
- Proszę pana... jak panu na imię...?
- Tomasz. Bo co?
-

Może moglibyśmy sobie mówić po imieniu, dobrze? Czuję, że jakoś nas zbliża... no...

miłość do tej samej kobiety.
- I jakież dalsze zamiary...?
Wyprężył się entuzjastycznie na swej ławie z pak.
-

Teraz, kiedy już wiesz, wszystko wygląda inaczej - powiedział. - Oświadczę się jej,

Tom.
- Wolałbym chyba, żebyś mówił do mnie „Tomaszu".
-

Po prostu będzie musiała wybrać jednego z nas, Tomaszu. To chyba fair.

Ale czy to naprawdę było fair? Po raz pierwszy poczułem ostrzegawczy dreszcz samotności.
Cała ta historia nie ma najmniejszego sensu, a jednak... jednak... On może być mizernym
kochankiem, ale ja mizernie żyję. Miał w ręku niezmierne bogactwo - przyzwoitość.
Zaczął się rozbierać i pomyślałem: ma także młodość. Jakież to smutne - zazdrościć
Pyle’owi.
- Nie mogę się z nią ożenić - powiedziałem. - Mam w kraju
żonę. Nigdy nie da mi rozwodu. Należy do High Church, rozumiesz chyba, co to znaczy.
-

Strasznie mi przykro, Tomaszu. Aha, mam na imię Alden, jeślibyś może...

-Wolę nadal mówić do ciebie po nazwisku - odparłem. - Myślę o tobie Pyle.
Wsunął się do śpiwora i wyciągnął rękę ku świecy.
1 Uff - powiedział. - Cieszę się, że już po wszystkim. Okropnie źle się z tym czułem. - Było
aż nazbyt oczywiste, że teraz czuje się już dobrze.
Gdy świeca zgasła, widziałem tylko zarys jego zjeżonej czupryny na tle oświetlonego
płomieniami okna.
-

Dobranoc, Tomaszu. Spij dobrze. - I na te słowa odezwał się, jak replika w lichej

komedii, ogień moździerzy: dudnienie, świst, huk. - Mocny Boże - rzekł Pyle - czy to atak?
- Próbują powstrzymać atak.
- Więc chyba już nie będziemy mogli spać?
- Nie.
- Tomaszu, chciałbym, żebyś wiedział, co myślę o tobie.
Uważam, że przyjąłeś to, co ci powiedziałem, po prostu
wspaniale, nie potrafię tego inaczej nazwać: wspaniale.
- Dziękuję.

background image

-

O tyle więcej świata widziałeś ode mnie. Wiesz, Boston jest w pewnym sensie... ciasny.

Nawet jeśli się nie jest Lowelem czy Cabotem '. Chciałbym zasięgnąć twej rady.
- W jakiej sprawie?
- W sprawie Phuong.
1 Na twoim miejscu nie dowierzałbym moim radom. Nie jestem bezstronny. Chcę ją
zatrzymać.
-

Och, ale wiem, że jesteś prawy, do gruntu prawy, a obu nam leży na sercu dobro

Phuong.
Nie mogłem Juź wytrzymać Jego Infantylizmu. Powiedziałem nagle:
-

Co mnie obchodzi jej dobro. Możesz się wypchać jej dobrem. Ja chcę tylko ciała

Phuong. Chcę ją mleć w łóżku. Wolałbym raczej szkodzić jej i spać z nią, niż... niż... dbać
ojej głupie dobro.
- Och - westchnął w ciemności słabym głosem.
-

Jeżeli ci chodzi tylko o jej dobro - ciągnąłem - to, na miłość boską, zostaw Phuong w

spokoju. Jak każda kobieta, woli porządnego... - huk granatnika uchronił bostortskie uszy
przed anglosaskim wyrazem.
Lecz Pyle potrafi być uparty. Założył sobie, że ja zajmuję szlachetną postawę, więc tak być
musiało.
- Wiem, jak cierpisz, Tomaszu.
- Wcale nie cierpię.
-

Ależ tak, cierpisz. Wiem, jak bym ja cierpiał, gdybym musiał oddać Phuong.

- Przecież jej nie oddałem.
-Ja też dosyć mocno reaguję od strony fizycznej, ale wyrzekłbym się wszelkiej nadziei na te
rzeczy, gdybym wiedział, że Phuong jest szczęśliwa.
- Właśnie że jest szczęśliwa.
- Nie, to niemożliwe... w jej położeniu. Pragnie dzieci.
-

Czy naprawdę wierzysz w te wszystkie brednie, które jej siostra...

- Czasem siostra lepiej pojmuje...
-

Zrozum: próbowała cię nabrać, bo myśli, że masz więcej pieniędzy niż ja. Zresztą - mój

Boże - nabrała cię aż miło.
- Mam tylko swoje pobory.
- No, macie też korzystne przeliczenie walutowe.
-

Nie czuj do mnie żalu, Tomaszu. Takie rzeczy się zdarzają. Wolałbym, żeby przytrafiło

się to komukolwiek innemu, a nie tobie właśnie. Czy to nasze moździerze?
-Tak, .nasze" moździerze. Mówisz tak, jakby Phuong już mnie opuszczała.

-

Oczywiście - rzekł bez przekonania - może będzie wolała zostać z tobą.

-

I co wtedy zrobisz?

-

Poproszę o przeniesienie.

-

Dlaczego ty się po prostu nie wyniesiesz, Pyle, zamiast robić zamieszanie?

-

To by nie było fair wobec niej, Tomaszu - odparł całkiem serio. Nie znałem nikogo,

kto by wywoływał tyle zamieszania w tak dobrych zamiarach.

-

Nie myślę - dodał - żebyś tak całkiem rozumiał Phuong.

Budząc się tego ranka - o parę miesięcy później - z Phuong

u boku, pomyślałem: A ty, czy ją rozumiałeś? Czy umiałbyś przewidzieć tę sytuację? Phuong
- śpiącą tak szczęśliwie koło mnie, siebie - umarłego? Czas niesie z sobą odwety, lecz jakże
często odwety smakują gorzko. Czy nie lepiej zrobilibyśmy wszyscy nie próbując rozumieć,
przyjmując jako fakt, że żaden człowiek nigdy nie rozumie drugiego: żona nie rozumie męża,
kochanek - kochanki, ojciec lub matka - dziecka? Może właśnie dlatego ludzie wymyślili
Boga, istotę zdolną do rozumienia. Może gdybym chciał być rozumianym albo rozumieć,
wmówiłbym sobie wiarę, ale jestem reporterem, a Bóg istnieje tylko dla publicystów.

background image

-

Czy masz pewność, że jest tak dużo do rozumienia? - spytałem Pyle'a. - Och, na

miłość boską, napijmy się whisky. Zanadto hałasują, żeby się dało dyskutować.

-

Jeszcze trochę wcześnie - rzekł Pyle.

-

Już diablo późno.

Nalałem dwie szklanki. Pyle uniósł swoją i poprzez whisky wlepił wzrok w płomień

świecy. Ręka mu drżała przy każdym wybuchu, a jednak odbył tę idiotyczną podróż z Nam
Dinh.

-

Jakie to dziwne - rzekł - że żaden z nas nie może powiedzieć „pomyślności".

Więc wypiliśmy bez słowa.

Myślałem, że nie będzie mnie w Sajgonie tylko tydzień, ale minęły niemal trzy tygodnie, nim
wróciłem. Po pierwsze okazało się. że trudniej się wydostać z rejonu Phat Diem, niż się tam
dostać. Droga łącząca Nam Dinh z Hanoi była przecięta, a trudno posłać samolot po
reportera, który w dodatku wcale nie powinien się w danym miejscu znajdować. Następnie,
gdy wróciłem do Hanoi, akurat przylecieli tam korespondenci, by odnotować najnowsze
zwycięstwo, a w samolocie, który zabrał ich z powrotem, nie było dla mnie miejsca. Pyle
opuścił Phat Diem prawie natychmiast, tego ranka. Wypełnił swoją misję: odbył ze mną
rozmowę na temat Phuong i nie miał tu nic więcej do roboty. O pół do szóstej, gdy ustał
ogień moździerzy, zostawiłem Pyle’a pogrążonego we śnie, a kiedy wróciłem z mesy po fi-
liżance kawy i kilku biszkoptach, już go nie było. Sądziłem, że poszedł się przejść. Ktoś, kto
przepłynął czółnem cały ten kawał drogi od Nam Dinh, nie będzie się przejmował paroma
snajperami. Pyle nie potrafił sobie wyobrazić własnego cierpienia czy niebezpieczeństwa, tak
samo jak nie umiał pojąć cierpienia, które by mógł zadać innym. Raz tylko, ale to było parę
miesięcy później, przestałem panować nad sobą i zmusiłem go, żeby w to wdepnął (w to,
czyli w cierpienie), pamiętam, jak się odwrócił, spojrzał z troską na powalane buty i
powiedział: .Muszą mi je wyczyścić, zanim pójdę do ministra”. Wiedziałem, że
już obmyśla zdania w stylu, którego nauczy! się od Yorka Har- dinga. A przecież byl po
swojemu szczery: Jedynie zbiegiem okoliczności wszystkie ofiary ponosili inni do czasu tej
ostatniej nocy pod mostem wiodącym do Dakow.

Dopiero wróciwszy do Sajgonu dowiedziałem się, że Pyle - w czasie gdy piłem kawę -

namówił młodego oficera marynarki do zabrania go na łódź desantową, która po
regulaminowym patrolu wysadziła go cichaczem w Nam Dinh. Miał szczęście - dwadzieścia
cztery godziny po jego powrocie do Hanoi z tym jakimś zespołem do walki z jaglicą drogę
uznano oficjalnie za odciętą. Gdy dotarłem do Hanoi, Pyle już wyjechał na południe.
Zostawił kartkę do mnie u barmana w Klubie Prasowym.

„Drogi Tomaszu", pisał, „trudno mi wyrazić, jak wspaniale zachowałeś się zeszłej nocy.

Muszę ci się przyznać, że kiedy wchodziłem do tego pokoju, żeby się z tobą zobaczyć,
miałem duszę na ramieniu. (Gdzież on ją miał podczas długiej podróży czółnem z prądem
rzeki?) Niewielu ludzi zachowałoby się tak spokojnie. Byłeś nadzwyczajny, a ja nie czuję się
ani w części tak podły teraz, kiedy ci już wszystko powiedziałem. (Czyż tylko on jeden się
liczy? - myślałem z gniewem, choć wiedziałem, że pisał to me w tym sensie. Jego zdaniem
wszystko ułoży się znacznie lepiej z chwilą, kiedy on już me czuje się podły: mnie będzie
lepiej, Phuong będzie lepiej, całemu światu będzie lepiej
- nawet attache ekonomicznemu, nawet ministrowi. Wiosna zawitała do Indochin, bo Pyle
przestał być podły.) Czekałem na ciebie całą dobę, ale gdybym me wyjechał dzisiaj, to bym
wrócił do Sajgonu o tydzień później, a właściwa moja praca czeka na mnie na południu.
Mówiłem chłopcom z zespołu przeciwjagli- czego, żeby się z Tobą skontaktowali - na pewno
Ci się spodobają. To fajne chłopaki, robią kapitalną robotę. W każdym razie me martw się, że
wracam do Sajgonu przed Tobą. Obiecuję Ci, że nie zobaczę się z Phuong, dopóki me
wrócisz. Nie chcę, byś później miał wrażenie, że w czymkolwiek byłem nie fair. Serdeczne
pozdrowienia. Alden".

background image

Znowu to spokojne założenie, że „później” muszę utracić Phuong. Czy pewność siebie

opiera się na walucie? Mówimy nieraz o złotym sercu. Czy mamy na odmianę mówić o
dolarowej miłości? W zakres dolarowej miłości weszłoby naturalnie małżeństwo. Dzień
Matki, Dzień Dziecka, choćby nawet trzeba byio później dodać Wyspy Dziewicze, Reno czy
jak się tam nazywają miejscowości, gdzie Amerykanie jeżdżą teraz po rozwody. Dolarowa
miłość ma dobre intencje, czyste sumienie, a inni niech idą do diabła. Lecz moja miłość nie
miała żadnych intencji: znałem przyszłość. Można tylko starać się, by przyszłość była mniej
twarda, amortyzować ją, gdy nadchodzi, a do tego celu przydaje się opium. Lecz jakże
mogłem przewidzieć, że przyszłość, w którą będę musiał ostrożnie wprowadzić Phuong,
zacznie się od śmierci Pyle’a.

Nie miałem nic lepszego do roboty, więc poszedłem na konferencję prasową. Oczywiście

był tam Granger. Przewodniczył młody i zbyt piękny pułkownik francuski, a jego słowa
przekładał niższy oficer. Korespondenci francuscy siedzieli razem jak konkurencyjna
drużyna piłki nożnej. Trudno mi było słuchać, co mówi pułkownik. Wciąż przychodziła mi
na myśl Phuong i to jedno pytanie: powiedzmy, że Pyle ma rację i że ją utracę - co wtedy?

Mówił tłumacz:
-

Pułkownik komunikuje panom, że nieprzyjaciel poniósł klęskę i ma poważne straty w

ludziach, równe składowi pełnego batalionu. Ostatnie oddziały nieprzyjaciela wycofują się
teraz poza Rzekę Czerwoną na improwizowanych tratwach. Lotnictwo bombarduje je bez
przerwy.

Pułkownik przeciągnął dłonią po eleganckiej blond fryzurze i muskając trzciną wielkie

mapy wiszące na ścianie, przetańczył wzdłuż całego ich szeregu. Któryś korespondent
amerykański spytał:
-

Jakie są straty francuskie?

Pułkownik doskonale zrozumiał pytanie - padało zazwyczaj na tym właśnie etapie
konferencji. Lecz stanął z uniesioną
w górę trzciną, uśmiechając się życzliwie jak ulubiony nauczyciel, i poczekał, aż tłumacz
przełoży pytanie. Potem odpowiedział cierpliwie i wykrętnie.

-

Pułkownik mówi, że nasze straty nie są ciężkie. Dokładna liczba poległych i rannych

nie jest jeszcze znana.

W tym momencie, jak na dany znak, zaczynało się z reguły zamieszanie. Można by

przypuszczać, że prędzej czy później pułkownik w jakiś sposób poradzi sobie ze swą
krnąbrną klasą albo że kierownik wyznaczy kogoś z grona, kto lepiej potrafi utrzymać
porządek.

-

Czy pułkownik mówi serio - spytał Granger - że miał czas policzyć zabitych

nieprzyjaciół, a swoich nie?

Pułkownik jął cierpliwie snuć pajęczynę wykrętów, choć wiedział doskonale, że zniszczy

ją następne pytanie. Korespondenci francuscy siedzieli w ponurym milczeniu. Jeśli pod
ostrzałem korespondentów amerykańskich puści farbę, tamci szybko pobiegną jej tropem.
Ale nie będą razem z Amerykanami szczuć rodaka.

-

Pułkownik mówi, że siły nieprzyjacielskie uciekają w popłochu. Można policzyć

poległych za linią ognia, ale póki bitwa się toczy, trudno wymagać, by znajdujące się w akcji
jednostki francuskie dostarczały danych.

-

Nie chodzi o to, czego my wymagamy - rzekł Granger - tylko o to, co sztab wie,

względnie czego nie wie. Czy poważnie utrzymujecie, że plutony nie meldują zaraz przez
walkle-talkle
0 zabitych i rannych?

Humor pułkownika zaczynał się psuć. Lepiej by zrobił, myślałem, reagując od samego

początku na nasze prowokacje
1 mówiąc nam stanowczo, że ma dane, ale Ich nie udzieli. Ostatecznie to ich wojna, nie

background image

nasza. Nieba nie dały nam szczególnych praw do żądania informacji. Nie my musimy
zwalczać lewicowych deputowanych w Paryżu i wojsko Ho Szi Mina między Rzeką Czarną i
Rzeką Czerwoną. Nie my tutaj umieramy.

Pułkownik rzucił nagle informację, że liczba francuskich zabitych i rannych do strat

nieprzyjaciela ma się jak jeden do trzech, i odwróciwszy się do nas tyłem, z wściekłością
wbił oczy w mapę. To ginęli jego ludzie, jego koledzy z Saint Cyr, nie cyfry jak dla
Grangera.
-

No. nareszcie ruszyliśmy z miejsca - rzekł Granger i rozejrzał się po swych kolegach z

głupkowatym triumfem. Francuzi notowali posępnie, schyliwszy głowy.
-

Trudno by to powiedzieć o Korei - odezwałem się udając, że nie zrozumiałem sensu jego

zdania, ale mimo woli puściłem Grangera na nowy trop.
-

Spytaj pan pułkownika - powiedział - co Francuzi zamierzają teraz zrobić? Powiada, że

nieprzyjaciel wieje przez Czarną Rzekę...
- Rzekę Czerwoną - poprawił tłumacz.
-

Guzik mnie obchodzi kolor rzeki. Chcemy wiedzieć, co Francuzi zamierzają zrobić?

- Nieprzyjaciel ucieka.
-

Ale co będzie, jak się dostanie na tamten brzeg? Co wtedy zrobicie? Czy macie zamiar

usiąść na brzegu po tej stronie rzeki i twierdzić, że już po wszystkim?
Oficerowie francuscy z pochmurną cierpliwością znosili wyzywający ton Grangera. Dziś od
żołnierza wymaga się pokory.
- Czy macie zamiar rzucać im karty świąteczne?

Kapitan starannie przetłumaczył wszystko, włącznie z wyrażeniem cartes de NoeL
Pułkownik posłał nam lodowaty uśmiech.
-Karty świąteczne? Nie - rzekł.
Zdaje się. że młodość i uroda pułkownika szczególnie irytowały Grangera. W jego oczach

pułkownik nie był stuprocentowym mężczyzną. Powiedział:

-A czy rzucacie im coś innego?
Pułkownik przemówił raptem po angielsku, dobrą angielszczyzną.
-Jeśliby przyszły dostawy obiecane przez Amerykanów - rzekł - mielibyśmy więcej do

rzucania.

Mimo elegancji był w gruncie rzeczy człowiekiem prostodusznym. Wyobrażał sobie, że

dziennikarzy bardziej obchodzi honor ich kraju niż informacje.

Granger rzucił ostro (jako dobry fachowiec zawsze miał w pamięci daty):
-

Czy pan chce przez to powiedzieć, że nie przyszło nic z dostaw obiecanych na

początku września?

-

Nic a nic.

Granger miał w końcu to, czego chciał: wziął się do pisania.
-

Przepraszam - rzekł pułkownik - ale to nie nadaje się do druku, chciałem panu tylko

zarysować tło.

-

Ależ pułkowniku - zaprotestował Granger - to są ważne informacje. Właśnie w tej

sprawie możemy panu pomóc.

-

Nie, zostawmy to dyplomatom.

-

Ale co to komu szkodzi?

Korespondenci francuscy stracili wątek, bo bardzo słabo znali angielski. Pułkownik

postępował wbrew regułom. Wymieniali gniewne pomruki.

-

Nie mnie o tym sądzić - rzekł pułkownik. - Może gazety amerykańskie powiedzą:

„Ach, ci Francuzi wiecznie się skarżą, wiecznie o coś żebrzą". A w Paryżu komuniści
oskarżą rząd: „Francuzi przelewają krew za Amerykę, a tymczasem Ameryka nie chce im
posłać nawet starego helikoptera". Nie wyjdzie z tego nic dobrego. W rezultacie nadal nie
będziemy mieli helikopterów, a nieprzyjaciel będzie nadal tkwił o sześćdziesiąt kilometrów

background image

od Hanoi.

-

W każdym razie mogę chyba podać, że bardzo potrzebujecie helikopterów?

- Może pan napisać - odparł pułkownik - że pół roku temu mieliśmy trzy helikoptery, a

teraz mamy Jeden. Jeden - powtórzył z gorzkim zdumieniem. - Może pan napisać, że Jeśli
ktoś zostanie ranny w tych walkach, nie ciężko ranny, tylko po pro

stu ranny, to zwykle wie, że Już po nim. Dwanaście godzin może nawet dobę - na

noszach do ambulansu, potem liche drogi, samochód się popsuje, może jeszcze zasadzka 1
pewna gangrena. Lepiej polec od razu.

Korespondenci francuscy pochylali się w przód, próbując coś zrozumieć.
- Możecie to napisać - powiedział, wyglądając tym bardziej jadowicie, że był tak piękny.

— Interprétez — rozkazał i wyszedł, zostawiając kapitanowi niecodzienne zadanie
tłumaczenia z angielskiego na francuski.

- Dostał w miękkie — powiedział Granger z zadowoleniem i zasiadł w kącie baru, by

zredagować telegram. Mój nie zajął mi wiele czasu. Cenzura nie puściłaby niczego o Phat
Diem.

Gdyby rzecz wydawała się warta zachodu, mógłbym polecieć do Hongkongu i stamtąd

wysłać depeszę, ale czy dla jakichkolwiek wiadomości warto było narażać się na
wyrzucenie? Wątpliwe. Wyrzucenie stanowiłoby koniec wszystkiego, bo oznaczałoby
zwycięstwo Pyle’a. Tymczasem po powrocie do hotelu zastałem w portierni telegram
gratulujący mi awansu. Koniec, zwycięstwo Pyle’a. Dante nigdy by nie wymyślił czegoś
podobnego dla potępionych kochanków. Paolo nie dostał awansu do czyśćca.

Poszedłem na górę do mego nagiego pokoju z cieknącą z kranu zimną wodą (w Hanoi nie

było ciepłej wody). Usiadłem na skraju łóżka z moskłtierą skłębioną jak wezbrana chmura
nad głową. Miałem zostać redaktorem działu zagranicznego, człowiekiem, który przychodzi
co dzień o pół do czwartej do ponurego wiktoriańskiego gmachu w okolicy dworca
Blackfriars, z tablicą ku czci lorda Salisbury przy windzie. Przesłali tę szczęśliwą wiadomość
z Sajgonu - ciekaw byłem, czy zdążyła dotrzeć do Phuong. Więc nie będę już reporterem,
będę musiał mieć własne opinie. W zamian za ten wątpliwy przywilej pozbawiono mnie
ostatniej nadziei w rozgrywce z Pyle’em. Mogłem jego dziewictwu przeciwstawić
doświadczenie — w grze miłosnej wiek Jest równie dobrą kartą jak młodość — ale teraz nie
mia-
V ^

78

mmw^
mem) oficerowi skazanemu na szansę śmierci. Chciałbym zapłakać, ale moje kanaliki łzowe
były równie suche jak rury na ciepłą wodę. Och, niechby sobie jechali do domu, ja pragnąłem
tylko pokoiku przy ulicy Catinat.

Po zmroku robiło się zimno w Hanoi, a światła paliły się nie tak jasno jak w Sajgonie,

harmonizując z ciemniejszymi strojami kobiet i z wojną. Poszedłem ulicą Gambetty do baru
„Pax”. Nie chciałem pić w „Metropolu” z wyższymi oficerami francuskimi, ich żonami i
przyjaciółkami. Kiedy dochodziłem do baru, uchwyciłem odległe dudnienie armat od strony
Hoa Binh. W ciągu dnia ten odgłos tonął w hałasie ulicznym, ale teraz panował spokój, tylko
dzwonki rowerowe brzęczały tam, gdzie rikszarze czekali na pasażerów. Pietri siedział na
swoim stałym miejscu. Miał dziwnie wydłużoną czaszkę, która tkwiła mu na ramionach jak
gruszka na półmisku. Był oficerem Sûreté, ożenił się ze śliczną dziewczyną z Tonkinu,
właścicielką baru „Pax". To także był człowiek, który nie miał specjalnej ochoty jechać do
domu. Pochodził z Korsyki, ale wolał Marsylię, a od Marsylii bez porównania wolał swój
stolik na chodniku ulicy Gambetty. Ciekaw byłem, czy Już zna treść mego telegramu.

-

Quatre-vingt-et-un? - spytał.

-

I owszem.

Zaczęliśmy rzucać kości i wydało mi się niemożliwe, bym jeszcze kiedy mógł wieść

background image

życie z dala od ulicy Gambetty i ulicy Catinat, od mdłego smaku wermutu cassis, od
swojskiego grzechotania kości i od kanonady, wędrującej jak wskazówka zegara wokół
widnokręgu.

-

Wracam - powiedziałem.

-

Do domu? - spytał Pietri, rzucając kości.

-

Nie. Do Anglii.

B§iup çsàzo
Pyle zaprosił się na whisky.

-

Popijemy sobie - oznajmił, ale dobrze wiedziałem, że właściwie nie pije.

Po upływie kilku tygodni to fantastyczne spotkanie w Phat Diem wydawało się wręcz

nierzeczywiste, zatarły się nawet szczegóły rozmowy. Były niczym brakujące litery na
rzymskim grobowcu, a ja niczym archeolog, który wypełnia luki zależnie od swych
naukowych uprzedzeń. Przychodziło mi nawet do głowy, że Pyle mnie nabrał, że rozmowa
była wymyśloną i dowcipną maską istotnych jego zamiarów, bo już cały Sajgon szeptał, że
Pyle pracuje w jednej z tych służb pomocniczych, które tak głupio nazywa się „tajnymi".
Może zajmował się dostawą brom ameiykańskiej dla jakiejś Trzeciej Siły - powiedzmy dla
tej orkiestry dętej, w której zgromadziły się resztki młodych, zestrachanych i me opłaconych
rekrutów biskupa. Telegram, który dostałem w Hanoi, nosiłem przy sobie. Nie miałoby sensu
mówić o nim Phuong: Izy i kłótnie zatrułyby nam tych parę miesięcy, które pozostały do
wyjazdu. Nawet po wizę wyjazdową pójdę dopiero w ostatniej chwili, na wypadek gdyby
Phuong miała jakichś krewnych w biurze imigracyjnym. Powiedziałem jej:

-

Pyle przychodzi o szóstej.

-

Pójdę odwiedzić siostrę - odparła.

- Myślę, że chętnie by clę zobaczył.
-

Nie lubi mnie ani mojej rodziny. Kiedy wyjechałeś, nie przyszedł ani razu do mojej

siostry, choć go zapraszała. Czuła się bardzo dotknięta.
- Nie musisz wychodzić.
-

Gdyby chciał mnie widzieć, zaprosiłby nas do „Majesticu”. Chce z tobą porozmawiać

prywatnie, o interesach.
- Jakież on ma interesy?
- Podobno importuje mnóstwo różnych rzeczy.
- Jakich rzeczy?
- Lekarstwa, medykamenty...
- To dla zespołu przeciwjagliczego na północy.

-

Może być. Na cle nie wolno tego otwierać, bo to przesyłki dyplomatyczne. Ale

jednego razu zaszła pomyłka - no i tego urzędnika wyrzucili. Pierwszy sekretarz zagroził, że
w ogóle wstrzyma import.
- Cóż było w skrzyni?
- Plastyk.
- Po co im plastyk? - spytałem od niechcenia.
Po wyjściu Phuong napisałem do kraju. Jeden z korespondentów Reutera wyjeżdżał za parę
dni do Hongkongu i mógł stamtąd nadać mój list. Wiedziałem, że nic nie uzyskam, ale nie
chciałem później wyrzucać sobie, że nie zrobiłem wszystkiego, co można. Tłumaczyłem
redaktorowi naczelnemu, że wybrał zły moment do zmiany korespondenta. Generał de Lattre
dogorywa w Paryżu, Francuzi lada chwila wycofają się zupełnie z Hoa Binh, północ nigdy
jeszcze nie była tak zagrożona. Pisałem, że nie nadaję się na redaktora działu zagranicznego.
Jestem reporterem, nie mam o niczym prawdziwie własnego zdania. Na ostatniej stronie
powołałem się nawet na względy prywatne, choć trudno się było spodziewać, że jakieś
cieplejsze ludzkie uczucie uchowało się pod jaskrawym światłem, wśród zielonych daszków
1 schematycznych zdah: „dobro pisma... sytuacja wymaga..

background image

Pisałem: „Ze względów prywatnych bardzo się martwię przeniesieniem z Wietnamu. Nie

sądzę, bym zdołał najpożyteczniej pracować w Anglii, gdzie znajdę się w kłopotach nie tylko
finansowych, ale i rodzinnych. Doprawdy, gdybym mógł sobie na to pozwolić, to wolałbym
podać się do dymisji, niż wracać do Anglii. Wspominam o tym tylko dla podkreślenia. Jak
silne są moje opory. Myślę, że nie okazałem się złym korespondentem, a dotychczas nigdy
pana o nic nie prosiłem".

Następnie przejrzałem artykuł o bitwie pod Phat Diem, aby móc dać go do wysłania z

datownikiem Hongkongu. Francuzi nie będą w obecnej chwili mieć poważniejszych pretensji
- oblężenie się skończyło, przegrana może teraz uchodzić za zwycięstwo. Potem podarłem
ostatnią kartkę listu do redaktora: szkoda zachodu, „względy prywatne” mogą się stać co
najmniej przedmiotem pokątnej drwiny. Zakładano z góry, że każdy korespondent ma
miejscową dziewczynę. Redaktor opowie całą hecę swemu zastępcy, który wróci z tą myślą
do podmiejskiego dom- ku w Streatham i zazdroszcząc mi wgramoli się z nią do łóżka, do
wiernej żony, którą wiele lat temu przywiózł sobie z Glasgow. Tak wyraźnie stawał mi w
oczach ten typ domostwa - w holu tkwi połamany rowerek na trzech kółkach, ktoś stłukł
ulubioną fajkę, dziecinna koszulka czeka w bawialni na przyszycie guzika. „Względy
prywatne...” Nie chciałem, by żarty tamtych przypominały mi Phuong, kiedy będę pił w
Klubie Prasowym.

Zapukano do drzwi. Otworzyłem. Był to Pyle. Pierwszy wkroczył jego czarny pies. Fyle

rzucił okiem ponad moim ramieniem
1

stwierdził, że nikogo więcej nie ma.

-

Jestem sam - powiedziałem. 1 Phuong poszła do siostry.

Zarumienił się. Spostrzegłem, że włożył hawajską koszulę,

co prawda względnie umiarkowaną w kolorze i rysunku. Zdziwiło mnie to: czyżby mu
zarzucano działalność antyamerykań- ską?

-

Mam nadzieję - rzekł - że nie przerwałem...

-

Skądże znowul Napijemy się?

- Dziękuję. Najchętniej piwo...
-

Niestety nie mam lodówki. Lód musimy kupować... Może whisky?

-

Troszeczkę, jeśli wolno. Nie jestem wielkim amatorem alkoholu.

- Czystą?
- Dużo wody sodowej, chyba żeby ci brakło...
- Nie widzieliśmy się od czasu Phat Diem - powiedziałem.
- Dostałeś moją kartkę, Tomaszu?
Gdy powiedział „Tomaszu”, to jakby deklarował, że to nie były żarty, że niczego nie
ukrywał, że przychodzi tu po Phuong. Zauważyłem, że świeżo przystrzygł swego jeża.
Czyżby nawet koszula hawajska służyła jako upierzenie godowe?
-

Dostałem twoją kartkę - odparłem. - Sądzę, że powinienem cię znokautować.

-

Oczywiście - rzekł - miałbyś wszelkie prawo. Ale uprawiałem boks na uniwerku, i w

dodatku jestem o wiele młodszy.
- Zatem uważasz, że źle bym na tym wyszedł.
-

Wiesz co, Tomaszu, nie chciałbym mówić o Phuong za jej plecami, a jestem pewien, że

ty też nie. Myślałem, że ją zastanę.
- W takim razie o czymże będziemy mówić... o plastyku? -
Nie zamierzałem go zaskoczyć.
- Więc wiesz o tym? - rzekł.
- Dowiedziałem się od Phuong.
-A skądże ona...
-

Możesz być pewien, że całe miasto o tym mówi. Cóż to takiego ważnego? Czy masz

zamiar fabrykować zabawki?

background image

-

Nie chcemy, żeby rozpowiadano zbyt szczegółowo o naszej pomocy. Wiesz, jaki jest

Kongres, a w dodatku wizytują nas senatorowie. Mieliśmy masę kłopotu z naszym zespołem
przeciw- jagliczym, bo stosował takie a nie inne lekarstwo.
- Wciąż Jeszcze nie rozumiem, po co ten plastyk...?
Jego czarny pies siedział na podłodze, zajmując zbyt wiele
miejsca i ziejąc. Miał język jak przypalony naleśnik.
-

Och, rozumiesz - bąknął Pyle - pragniemy postawić na nogi pewne gałęzie tutejszego

przemysłu i musimy uważać ze względu na Francuzów. Chcą, żeby wszystko kupować we
Francji.
- Nie mam im tego za złe. Wojna wymaga pieniędzy.
- Czy lubisz psy?
- Nie.
- Zdawało mi się, że Anglicy bardzo lubią psy.
-

Zdaje się, że Amerykanie bardzo lubią dolary, ale muszą być jakieś wyjątki.

-

Nie wiem, jak bym sobie radził bez Duke’a. Wiesz, czuję się czasem tak strasznie

samotny...
- Masz wielu kolegów po fachu.
-

Mój pierwszy w życiu pies nazywał się Książę. Na pamiątkę Czarnego Księcia. Wiesz,

tego faceta, który...
- Wymordował wszystkie kobiety i dzieci w Limoges.
- Nie przypominam sobie.
- Podręczniki historii przechodzą nad łym dość gładko.
Nieraz jeszcze miałem widzieć, jak w jego oczach i ustach
zjawia się przelotnie wyraz cierpienia i zawodu, kiedy rzeczywistość nie chciała się nagiąć do
romantycznych wyobrażeń, jakie sobie wypieścił, lub kiedy ktoś, kogo otaczał czcią i miło-
ścią, nie dorastał do jego nieosiągalnych wzorców. Pamiętam, że przyłapałem kiedyś Yorka
Hardinga na grubym błędzie rzeczowym, i musiałem pocieszać Pyle'a:
- Błąd to rzecz ludzka.
Roześmiał się nerwowo i powiedział:
-

Pewnie masz mnie za durnia, ale... boja wiem, prawie ml się zdawało, że jest nieomylny.

- Dodał: - Bardzo się spodobał memu ojcu, kiedy się raz w życiu spotkali, a ojcu niełatwo się
spodobać.
Wielki czarny pies, Duke. nasapał się już tak obficie, że stał się niejako panem całego
powietrza. Teraz Jął buszować po pokoju.
- Czy nie mógłbyś poskromić psa? I spytałem.
- Och, strasznie przepraszam. Duke. Leżeć, Duke.
Duke usiadł i zaczął hałaśliwie lizać wiadome części ciała. Napełniłem szklanki. Gdy
przechodziłem obok psa, udało mi się przerwać Jego zabiegi toaletowe. Spokój trwał krótko,
Duke zaczął się drapać.
- Duke jest szalenie inteligentny - rzekł Pyle.
- A co się stało z Księciem?
-

Byliśmy na farmie w Connecticut, a jego tymczasem przejechali.

- Zmartwiło cię to?
-

O tak, bardzo. Byłem do niego ogromnie przywiązany, ale trzeba być rozsądnym. I tak

nic go nie wskrzesi.
- A gdybyś utracił Phuong, czy także byłbyś rozsądny?
- O, mam nadzieję, że tak. A ty?
-Wątpię. Mógłbym nawet wpaść w szał. Czy pomyślałeś
o tym. Pyle?
- Wolałbym, Tomaszu, żebyś mówił do mnie „Aiden”.

background image

-Ja bym wolał nie. Pyle... to wywołuje pewne skojarzenia. Więc jak, cay o tym pomyślałeś?
-

Pewno, że nie. Jesteś najfajniejszym gościem, jakiego w życiu spotkałem. Kiedy sobie

przypomnę twoją postawę tej nocy, gdy na ciebie napadłem...
-

Przypominam sobie, że myślałem szykując się do snu, jak by to się dobrze złożyło,

gdyby nas zaatakowano i ty byś zginął. Bohaterska śmierć. Za demokrację.
-

Nie kpij ze mnie, Tomaszu. - Przesunął długie odnóża, zbity z tropu. - Pewno uważasz,

że jestem osioł, ale ja jednak wiem, kiedy ty mnie nabierasz.
- A ja nie.
-

Wiem, że w gruncie rzeczy pragniesz tego, co dla niej najlepsze.

W tej właśnie chwili usłyszałem kroki Phuong. Mimo
wszystko miałem nadzieję, że Pyle sobie pójdzie przed jej po
wrotem. On też je usłyszał 1 poznał, chociaż uczy! się Je odróżniać tylko w ciągu jednego
wieczoru.
- Idzie - rzekł.
Nawet pies podniósł się i stanął przy drzwiach, które zostawiłem otwarte dla ochłody, jakby
uważał Phuong za kogoś z rodziny Pyle'a. Byłem tu intruzem.
-

Nie zastałam siostry - powiedziała i spojrzała czujnie na Pyle’a.

Czy mówi prawdę, czy też siostra kazała jej co prędzej wracać?
- Pamiętasz pana Pyle’a? - spytałem.
- Enchantée'. - Zachowywała się wręcz pokazowo.
-

Tak mi miło znów panią widzieć - powiedział czerwieniąc się.

- Comment?
- Phuong me najlepiej zna angielski - wyjaśniłem.
-

Niestety, po francusku mówię okropnie. Ale biorę teraz lekcje. I chyba bym rozumiał,

jeśliby pani zechciała mówić bardzo powoli.
-

Mogę tłumaczyć - zaproponowałem - bo jednak trzeba przywyknąć do tutejszego

akcentu. Więc co takiego chcesz powiedzieć? Siadaj, Phuong. Pan Pyle przyszedł specjalnie
do ciebie. - Zwróciłem się do Pyle'a: - Czy na pewno me chcesz, żebym was zostawił sam na
sam?
-

Chcę, żebyś słyszał wszystko, co mam do powiedzenia. Inaczej byłoby me fair.

- No to wal.
Oznajmił uroczyście, Jakby się wyuczył tego fragmentu na pamięć, że bardzo kocha i szanuje
Phuong. Jego uczucie zrodziło się wówczas, gdy z mą tańczył. Przypominało mi to trochę
lokaja, który oprowadza grupę turystów po jakiejś pałacowej rezydencji. Pałacem było serce
Pyle'a. lecz tylko przelotnie,
ukradkiem zdołaliśmy zajrzeć do prywatnych apartamentów właściciela. Tłumaczyłem z
drobiazgową starannością. W ten sposób brzmiało to gorzej. Phuong siedziała spokojnie z
dłońmi splecionymi na kolanach.
- Czy zrozumiała? - spytał.
-

Tak mi się zdaje. Może byś chciał, żebym dosypał trochę żaru?

-

Nie - odparł - po prostu przekładaj. Nie chcę na nią działać uczuciowo.

- Rozumiem.
- Przetłumacz jej, że chcę się z nią ożenić.
Przetłumaczyłem.
- Co powiedziała?
-

Pytała, czy mówisz poważnie. Odpowiedziałem, że należysz do ludzi poważnych.

-

Czy to nie dziwna sytuacja? Żebym ja prosił ciebie o tłumaczenie?

- Dosyć dziwna.
-

A jednak wydaje się tak naturalna. Ostatecznie jesteś moim najlepszym przyjacielem.

- Bardzoś łaskaw.

background image

-

Gdybym wpadł w kłopoty, to najpierw przyszedłbym do ciebie.

-

Zapewne fakt, że zakochałeś się w mojej dziewczynie, to właśnie swego rodzaju kłopot?

-

Naturalnie. O, gdyby w grę wchodził kto inny, Tomaszu, nie właśnie ty!

-

No więc cóż jeszcze mam jej powiedzieć? Że nie możesz bez niej żyć?

-

Nie. Zanadto uczuciowe. Zresztą to nie całkiem prawda. Musiałbym wyjechać, rzecz

prosta, ale człowiek zawsze się jakoś pozbiera.
-

Czy pozwolisz, że wtrącę słówko od siebie, póki nie obmyślisz, co dalej?

- Ależ naturalnie, to będzie fair, Tomaszu.
-

Więc powiedz ml, Phuong - powiedziałem - czy zamierzasz opuścić mnie dla Pyle’a. On

się z tobą ożeni. Ja nie mogę. Wiesz dlaczego.
-

Czy wyjedziesz? - spytała, a ja pomyślałem o liście redaktora, który miałem w kieszeni.

- Nie.
-r, Nigdy?
-

Jakże można coś podobnego obiecywać? On też tego nie może. Przecież i małżeństwa

się rozlatują. Często nawet szybciej niż taki związek jak nasz.
-

Nie chcę odejść - powiedziała, lecz nie było to zdanie krzepiące, zawierało nie

wymówione „ale”.
-

Powinienem chyba położyć wszystkie karty na stół - odezwał się Pyle. - Nie jestem

bogaty. Ale po śmierci ojca dostanę jakieś pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jestem zdrowy, mam
świadectwo lekarskie sprzed dwóch miesięcy i mogę jej podać swoją grupę krwi.
- Nie wiem, jak to przełożyć. Do czego to potrzebne?
- No, żeby się upewnić, czy możemy mieć ze sobą dzieci.
-

Dochód i grupa krwi... Więc to tak zalecacie się w Ameryce?

-

Nie wiem, nigdy dotychczas tego nie robiłem. Może w kraju moja matka rozmówiłaby

się z jej matką.
- O twojej grupie krwi?
-

Nie śmiej się ze mnie, Tomaszu. Pewno jestem staroświecki. Wiesz, trochę się gubię w

tej sytuacji.
-

Ja też. Może byśmy dali temu pokój i zagrali o nią w kości?

-Teraz udajesz, Tomaszu, żeś taki kanciasty. Wiem, że kochasz ją po swojemu równie mocno
jak ja.
- No, Jedź dalej. Pyle.
-

Powiedz Phuong, że nie oczekuję od niej, by mnie od razu pokochała. To przyjdzie z

czasem. Ale powiedz, źe ofiarowuję
jej opiekę i szacunek. To może nie brzmi efektownie, ale jest chyba lepsze niż namiętność.
-

Namiętność znajdzie sobie zawsze u twego szofera - odparłem - gdy będziesz w biurze.

Pyle zaczerwienił się i niezgrabnie wstał.
-

To wstrętny dowcip - powiedział. - Nie pozwolę, by ją obrażano. Nie masz prawa...

- Jeszcze nie jest twoją żoną.
-

Co ty możesz jej ofiarować? - spytał z gniewem. - Paręset dolarów, kiedy będziesz

wyjeżdżał do Anglii? A może dasz jej te meble?
- Nie należą do mnie.
- Ona też nie. Phuong, czy zostanie pani moją żoną?
-

A co będzie z grupą krwi? - spytałem. - I ze świadectwem lekarskim? Z pewnością nie

obejdzie się bez jej świadectwa? Może powinieneś też postarać się o moje? I o jej horoskop...
Nie, to zwyczaj indyjski.
- Czy zostanie pani moją żoną?
-

Powiedz to po francusku - rzekłem. - Niech mnie diabli, jeśli ci jeszcze coś

przetłumaczę.
Wstałem. Duke warknął, co mnie rozjuszyło.

background image

-

Powiedz temu przeklętemu psu, żeby siedział cicho. To mój dom, nie jego.

- Czy zostanie pani moją żoną? - powtórzył.
Postąpiłem krok ku Phuong i pies znowu warknął.
-

Powiedz mu - zwróciłem się do Phuong - żeby sobie poszedł i zabrał psa.

-

Proszę pójść ze mną teraz, natychmiast - rzekł Pyle. - Avec moi'.

- Nie - odparła Phuong - nie.
Nagle cały gniew wygasł w nas obu. Więc to sprawa aż tak prosta. Można ją rozstrzygnąć
jedną zgłoską. Poczułem olbrzy
mią ulgę. Pyle tkwił w miejscu z rozwartymi ustami 1 zdumionym wyrazem twarzy.
- Powiedziała „nie" - wyjąkał.
-

Tyle umie po angielsku. - Chciało mi się teraz śmiać: wzajemnie zrobiliśmy z siebie

durniów.
- Usiądź, Pyle - powiedziałem - i wypij jeszcze jedną whisky.
- Chyba powinienem już iść.
- Strzemiennego.
- Nie mogę ci wypić całej whisky - mruknął.
-

Dostaję przez poselstwo tyle. Ile mi potrzeba. - Podszedłem do stołu, a pies pokazał

zęby.
-

Leżeć, Duke - rzucił Pyle z wściekłością. - Leżeć grzecznie.

- Otarł pot z czoła. - Strasznie przepraszam, Tomaszu, jeśli powiedziałem coś
niestosownego. Nie wiem, co mnie naszło. - Wziął szklankę i zauważył smętnie: - Kto
lepszy, ten wygrywa. Tylko proszę, nie porzuć jej, Tomaszu.
- No pewnie, że jej nie porzucę - rzekłem.
-

Czy nie miałby ochoty na fajkę? - zwróciła się do mnie Phuong.

- Czy nie miałbyś ochoty na fajkę?
-

Nie, dziękuję. Nie dotykam opium, zresztą zabraniają nam tego przepisy służbowe.

Wypiję whisky i już idę. Przepraszam za Duke’a. Zawsze zachowuje się bardzo spokojnie.
- Zostań na kolacji.
-

Jeśli ci nie robi różnicy, to wolałbym chyba być sam. - Uśmiechnął się niepewnie. -

Ludzie by z pewnością uważali, że obaj zachowaliśmy się dosyć dziwnie. Chciałbym, żebyś
mógł się z nią ożenić, Tomaszu.
- Naprawdę?
-

Tak. Od czasu jak zobaczyłem tamto... wiesz, ten dom niedaleko „Chalet”... tak się boję.

Wypił trunek szybko i niewprawnie, nie patrząc wcale na Phuong. Kiedy się żegnał, nie
dotknął jej ręld, tylko złożył króciutki, nieporadny ukłon. Dostrzegłem, że jej wzrok
odprowa
dza go do drzwi, a przechodząc przed lustrem, zobaczyłem w nim własne odbicie: rozpięty
górny guzik spodni, początek brzuszka.

Za drzwiami pokoju Pyle powiedział:
-

Obiecuję nie widywać się z nią, Tomaszu. Nie pozwolisz, by ta sprawa stanęła

między nami, prawda? Jak skończy się moja tutejsza służba, postaram się o przeniesienie.

-

Kiedyż to?

-

Za jakieś dwa lata.

Wróciłem do pokoju, myśląc: i na co to wszystko? Równie dobrze mogłem im obojgu

powiedzieć, że wyjeżdżam. Fyle będzie przez parę tygodni obnosić swe skrwawione serce jak
odznaczenie - i na tym koniec. A moje kłamstwo ulży nawet jego sumieniu.

-

Czy mam ci przygotować fajkę? I spytała Phuong.

-

Tak. za chwilę. Chcę tylko napisać list.

Był to drugi list tego dnia. Żadnego z nich nie podarłem, choć w obu wypadkach miałem

równie wątłą nadzieję na przychylną odpowiedź.

background image

„Droga Heleno, wracam w kwietniu do Anglii na posadę redaktora działu zagranicznego.

Chyba rozumiesz, że niezbyt mnie to cieszy. Anglia jest miejscem mojej przegranej.
Pragnąłem trwałości naszego małżeństwa tak, jakbym dzielił Twoje chrześcijańskie
przekonania. Po dziś dzień nie jestem pewien, co się popsuło (wiem, że oboje staraliśmy się
do tego nie dopuścić), ale myślę, że przede wszystkim zawiódł mój charakter. Wiem, jak
potrafi być zły i okrutny. Może teraz trochę się poprawił, dokonał tego Wschód. Jestem nie
tyle łagodniejszy, ile spokojniejszy. Chyba bierze się to po prostu stąd, że przybyło mi pięć
lat w tej połówce życia, kiedy pięć lat to spora część tego, co jeszcze zostaje. Byłaś dla mnie
bardzo łaskawa i od czasu naszej separacji nigdy, ani razu, nie robiłaś mi wyrzutów. Czy
zechcesz wyświadczyć mi jeszcze jedną łaskę? Wiem - przed ślubem ostrzegałaś mnie, że nie
ma mowy o roz
wodzie. Podjąłem ryzyko 1 nie mam powodu się skarżyć. Mimo to proszę Cię teraz o
rozwód."

Phuong zawołała do mnie z łóżka, że taca Już gotowa.
-

Jeszcze chwilkę - powiedziałem.

„Mógłbym całą sprawę wyretuszować", pisałem, „i nadać jej pozór bardziej godny i

honorowy, udając, że chodzi o czyjeś dobro. Ale tak nie jest, a zwykliśmy mówić sobie
zawsze prawdę. Chodzi tylko i wyłącznie o moje dobro. Istnieje osoba, którą bardzo kocham,
żyjemy ze sobą przeszło dwa lata, jest wobec mnie niezwykle lojalna, ale wiem, że mogłaby
się beze mnie obejść. Gdybym ją opuścił, czułaby się może trochę nieszczęśliwa. ale nie
byłoby żadnej tragedii. Wyszłaby za kogo Innego i założyłaby rodzinę. Głupio robię, że Ci o
tym piszę
i wkładam Ci w usta gotową odpowiedź. Ale jak dotąd zawsze mówiłem prawdę, więc może
uwierzysz, gdy Ci powiem, że utrata jej oznaczałaby dla mnie początek końca. Nie proszę
Cię, żebyś była rozumna (cały rozum jest i tak po Twojej stronie) lub miłosierna. To zbyt
wielkie słowo jak na moją sytuację, zresztą nie zasługuję specjalnie na miłosierdzie. W grun-
cie rzeczy proszę Cię chyba ó to, żebyś ni stąd, ni z owąd postąpiła irracjonalnie, nie po
Twojemu. Chciałbym, żebyś pod wpływem (zawahałem się i nie znalazłem właściwego
słowa) serdeczności zaczęła działać, nim zdążysz pomyśleć. Wiem, że łatwiej to zrobić przez
telefon niż na odległość dwunastu tysięcy kilometrów. Gdybyś tylko zechciała mi
zadepeszować: »Zgoda«!”

Kiedy skończyłem, poczułem się wyczerpany Jak po długim biegu, który nadweręża nie

trenowane mięśnie. Położyłem się na łóżku, a Phuong przygotowywała mi fajkę.

-

Jest młody - powiedziałem.

-

Kto?

-

Pyle.

-

To nie takie ważne.

-

Ożeniłbym się z tobą, Phuong. gdybym mógł.

- Wiem. ale moja siostra w to nie wierzy.
-

Właśnie napisałem do żony z prośbą o rozwód. Nigdy Jeszcze tego nie próbowałem.

Więc jest pewna szansa.
- Duża?
i Nie, ale bądź co bądź pewna szansa jest.
- Nie martw się. Pal.
Wciągnąłem dym, zaczęła mi robić drugą fajkę. Znowu spytałem.
- Czy naprawdę nie zastałaś siostry?
- Mówiłam ci już, że jej nie było.
Pociąg do prawdy to podobnie jak pociąg do alkoholu namiętność zachodnia; nie miało sensu
narzucać go Phuong.
Po whisky, którą wypiliśmy z Pyle’em, opium działało słabiej. Powiedziałem:

background image

- Phuong, okłamałem cię. Odwołują mnie do kraju.
Położyła fajkę:
- Ale nie pojedziesz?
- Z czego będziemy żyć, jeśli odmówię?
-

Mogłabym pojechać z tobą. Chętnie bym zobaczyła Londyn.

-

Naraziłabyś się na wielkie kłopoty, gdybyśmy nie byli małżeństwem.

- Może jednak żona da ci rozwód.
- Może.
-

W każdym razie pojadę z tobą - powiedziała. Tak też myślała, ale gdy znów wzięła fajkę

i jęła podgrzewać kuleczkę opium, poznałem po jej oczach, że zaczyna snuć dłuższy wątek
myśli.
-

Czy w Londynie są drapacze chmur? - spytała, a niewinność tego pytania przejęła mnie

miłością. Phuong na pewno umiałaby skłamać przez uprzejmość, ze strachu, nawet może dla
zysku, ale nigdy nie starczyłoby jej chytrości, żeby ukryć kłamstwo.
- Nie - odparłem - żeby zobaczyć drapacze, trzeba jechać do
Ameryki.

Zerknęła ku mnie sponad igły i uświadomiła sobie swój błąd. A potem - ugniatając opium

- zaczęła opowiadać, jak się będzie ubierać w Londynie i gdzie zamieszka, i o metrze lon-
dyńskim, które znała z jakiejś opowieści, i o piętrowych autobusach, i czy polecimy, czy
popłyniemy statkiem?

-

1 Posąg Wolności... - powiedziała.

-

Nie, Phuong, to też jest w Ameryce.

W swej stolicy świętej, Tanyinie, któiy leży o osiemdziesiąt kilometrów na północny zachód
od Sajgonu, kaodaiści urządzają przynajmniej raz do roku wielką uroczystość, by uczcić któ-
rąś rocznicę wyzwolenia czy podboju albo nawet jakieś święto buddyjskie, konfucjańskie lub
chrześcijańskie. Kaodaizm był zawsze ulubionym przez przyjezdnych rozdziałem moich
objaśnień. Kaodaizm, wymysł urzędnika kochinchińskiego, stanowi syntezę trzech religii.
Papież, kardynałowie-kobiety. Proroctwa odczytywane z wirującej pokrywki. Święty Victor
Hugo. Chrystus i Budda patrzą ze sklepienia katedry na disneyow- ską fantazję wschodnią:
węże i smoki w technikolorze. Nowo przybyli zawsze się zachwycali tym opisem, nie można
było im wytłumaczyć. Jaki to ponury interes - prywatna armia, dwadzieścia pięć tysięcy
ludzi, uzbrojona w granatniki z rur wydechowych starych aut. Sprzymierzeńcy Francuzów,
lecz w chwili niebezpieczeństwa neutralni. Na owe uroczystości, które przyczyniały się do
utrzymania chłopów w spokoju, papież zapraszał członków rządu (którzy się zjawiali, jeśli w
danym momencie byli u władzy kaodaiści), korpus dyplomatyczny (który wysyłał kilku
drugich sekretarzy z żonami czy przyciólkami) i naczelnego wodza francuskiego, który jako
swego przedstawiciela delegował z kancelarii Jakiegoś generała z dwiema gwiazdkami.

Drogą wiodącą do Tanyinu płynął wartki strumień samochodów wojskowych i

dyplomatycznych, a odcinki najbardziej zagrożone osłaniała Legia Cudzoziemska. Ów dzień
budził zawsze troskę dowództwa francuskiego i chyba pewne nadzieje kaodaistów, bo cóż by
mogło bezboleśniej dowieść ich lojalności niż paru ważnych gości, zastrzelonych poza ich
terytorium?

Co kilometr nad płaskimi polami sterczała Jak wykrzyknik wieżyczka strażnicza ze

szlamu, a co dziesięć kilometrów stał większy fort obsadzony przez pluton Legii. Samochody
posuwały się w równym tempie tak samo jak przy wjeżdzie do Nowego Jorku i tak samo
wyczuwało się tłumioną niecierpliwość ludzi uwięzionych w kolumnie samochodów.
Wszyscy chcieli jak najszybciej dotrzeć do Tanyinu, obejrzeć widowisko i wracać: o siódmej
zaczynała się godzina policyjna.

Spośród pól ryżowych opanowanych przez Francuzów, wjeżdżało się między pola

ryżowe Hoa-Hao, a stamtąd między pola ryżowe kaodaistów, którzy zwykle toczyli wojnę z

background image

Hoa-Hao; na wieżyczkach zmieniały się flagi. Mali, nadzy chłopcy siedzieli na bawołach,
które brodziły po genitalia w nawodnionych polach. Tam, gdzie zżęto już złoty ryż, chłopi w
stożkowatych kapeluszach wiali ziarno przy małych łukowatych osłonach z plecionego
bambusa. Samochody mijały ich szybko. Inny świat.

Z kolei uwagę obcych zwracały kościoły kaodaistów w każdej wsi: niebieskawo-

różowawe gipsy i wielkie oko opatrzności nad wejściem. Widać było coraz więcej flag, szosą
ciągnęły grupy chłopów - zbliżaliśmy się do stolicy świętej. W oddali, niczym zielony
melonik, wznosiła się nad Tanyinem święta góra. Siedział tam generał Thé, dysydencki szef
sztabu, który świeżo obwieścił zamiar zwalczania zarówno Francuzów, jak i viet-
minhowców. Kaodaiści nie próbowali go schwytać, chociaż porwał im kardynała. Mówiono,
że stało się to za zgodą papieża.

W Tanyinie wydawało się zawsze goręcej niż gdziekolwiek indziej w Południowej

Delcie. Może z braku wody, może wskutek nie kończących się ceremonii człowiek pocił się
zastępczo

za wojsko stojące na baczność w czasie długich przemówień w niezrozumiałym dla nich

Języku i za papieża w ciężkich, niby- chińskich, operetkowych szatach. Tylko kardynałowie-
kobiety w białych jedwabnych spodniach, gawędzące z księżmi w kolonialnych kaskach,
sprawiały wrażenie oazy chłodu w tym żarze. Trudno było uwierzyć, że nadejdzie kiedyś
siódma i na dachu „Majesticu" w porze koktajlu powieje wiatr od rzeki.

Po defiladzie przeprowadziłem wywiad z przedstawicielem papieża. Nie spodziewałem

się, że cokolwiek z niego wydobędę,
i miałem rację. Była to tylko konwencjonalna rozmowa. Spytałem o generała Thé.
-

To porywczy człowiek - rzekł i zmienił temat.

Zaczął swoją stałą przemowę nie pamiętając, że już słyszałem ją dwa lata temu.

Przypominała mi własne nagrania dla nowo przybyłych: „Kaoizm to synteza religijna...
najlepsza ze wszystkich religii... wysłano misjonarzy do Los Angeles... tajemnice Wielkiej
Piramidy...”. Nosił długą białą sutannę i palił papierosa za papierosem. Szła od niego jakaś
obleśna chy- trość, często powtarzał słowo .miłość”. Na pewno wiedział, że wszyscy
przyjechaliśmy tu pośmiać się z jego ruchu. Nasze pełne szacunku miny były równie
fałszywe jak cała jego hierarchia, ale byliśmy mniej chytrzy. Nasza hipokryzja nie zdobywała
nam niczego, nawet alianta, na którym by można polegać, a ich hipokryzja zapewniała im
broń, dostawy, gotówkę.
-

Dziękuję, Eminencjo. - Wstałem, żeby wyjść.

Odprowadził mnie do drzwi, rozsiewając popiół tytoniowy.

-

Niechaj Bóg błogosławi pańską pracę - rzekł z namaszczeniem. - Proszę pamiętać, że

Bóg kocha prawdę.
-

Jaką prawdę? - spytałem.

-

W wierze kaodaistycznej wszystkie prawdy godzą się ze sobą, a prawda to miłość.

Miał na palcu wielki pierścień i podając mi rękę chyba naprawdę spodziewał się, że ją
ucałuję, ale nie jestem dobrym
dyplomatą.
W tępym, pionowym świetle słońca ujrzałem Pyle’a: daremnie próbował zapalić motor
swojego buicka. W ciągu ostatnich dwóch tygodni stale jakoś natykałem się na Pyle'a - przy
barze w „Continentalu”, w jedynej dobrej księgami czy na ulicy Cati- nat. Podkreślał teraz
bardziej niż kiedykolwiek przyjaźń, którą mi od początku narzucił. Jego smutne oczy niemo
zapytywały
o Phuong, podczas gdy wargi z coraz większym zapałem głosiły moc jego przywiązania 1
podziwu 1 pożal się Boże - dla mnie.
Przy samochodzie stał major kaodalsta 1 coś szybko mówił. Przerwał, gdy się zbliżyłem.
Poznałem go: był jednym z pomocników generała Thé, zanim ów poszedł do lasu.

background image

- Halo, majorze - powiedziałem - jak się miewa generał?
- Jaki generał? - spytał, uśmiechając się z zażenowaniem.
-

W wierze kaodaistycznej - odparłem - wszyscy generałowie na pewno godzą się ze

sobą.
- Nie mogę ruszyć tego wozu. Tomaszu - rzekł Pyle.
- Sprowadzę mechanika 1 obiecał major i odszedł.
- Przerwałem wam.
i Och, nic ważnego - rzucił Pyle. I Chciał wiedzieć, ile kosztuje buick. Ci ludzie są tak
życzliwi, jeśli się ich traktuje jak należy. Mam wrażenie, że Francuzi nie umieją z nimi
postępować.
- Francuzi im nie ufają.
i Człowiek staje się godny zaufania, gdy mu się ufa - rzekł Pyle uroczyście.
Brzmiało to jak kaodaistyczna maksyma. Poczułem, że klimat Tanyinu jest zbyt moralny jak
na moje płuca.
- Napijmy się - zaproponował Pyle.
- Z największą przyjemnością.
-

Mam ze sobą termos z lemoniadą. - Pochylił się i jął rozpakowywać koszyczek w tyle

wozu.
- Nie masz dżinu?
- Nie, strasznie żałuję. Wiesz - rzekł zachęcająco - iemonia-
da doskonale ci zrobi w tym klimacie. Zawiera... już nie pamiętam, jakie witaminy.
Podał mi kubek. Wypiłem lemoniadę.
- w każdym razie wilgotne I powiedziałem.
-

Może kanapkę? Są naprawdę pyszne. Nowe smarowidło, nazywa się „Vit-Health”.

Matka przysłała mi je ze Stanów.
- Nie, dziękuję, nie jestem głodny.
-

To ma mniej więcej tald smak jak rosyjska sałatka, tyle że jest jakieś bardziej suche.

- Chyba naprawdę nie.
- W takim razie nie zrobi ci różnicy, jeśli ja...
- Ależ nie, oczywiście.
Odgryzł wielki kęs. W głębi Budda z białego i różowego kamienia opuszczał dom swych
przodków, a Jego sługa - drugi posąg - pędził za nim. Kobiety-kardynałowie ciągnęły w
stronę swej siedziby, oko opatrzności spozierało ku nam znad wejścia do katedry. » taaii
- Czy wiesz, że tu podają obiad? - spytałem.
- Wolę nie ryzykować. Mięso... w tym upale trzeba uważać.
- Nie ma obawy. To jarosze.
-Wierzę, że byłoby dobre... ale lubię wiedzieć, co jem.
Znów pochłonął kawał swojej kanapki.
- Czy myślisz, że mają jakichś porządnych mechaników?
-

Umieją w każdym razie przerobić rurę wydechową na granatnik. Zdaje się, że najlepsze

granatniki robi się właśnie z buicków.
Major wrócił i sprężyście salutując oznajmił, że posłał do baraków po mechanika. Pyle
poczęstował go kanapką z amerykańskim smarowidłem, lecz tamten uprzejmie odmówił.
Powiedział z miną światowca:
-

Mamy tu tyle zakazów dotyczących żywności. (Świetnie mówił po angielsku.) Coś tak

głupiego. Ale wiecie, panowie, jak to bywa w stolicy kościoła. Myślę, że podobnie Jest w
Rzymie czy w Canterbury - dodał z leciutkim, gładkim ukłonem w mo
ją stronę. Potem umilkł. Umilkli obaj. Odczułem bardzo wyraźnie, że moje towarzystwo Jest
niepożądane. Nie mogłem się oprzeć pokusie podroczenia się z Pyle'em - ostatecznie to broń
słabych, a ja byłem słaby. Nie miałem młodości, powagi, prawego charakteru, przyszłości.

background image

Powiedziałem:

-

Może jednak zjadłbym kanapkę.

-

Och, naturalnie - rzekł Pyle - naturalnie. - Zawahał się, po czym sięgnął do koszyczka

w tyle samochodu.

-

Nie, nie - powiedziałem - to żarty. Chcecie zostać sami.

-

Nic podobnego - rzeki Pyle. Był jednym z najbardziej nieudolnych kłamców, jakich

znałem. Z pewnością nie uprawiał nigdy tej sztuki. - Tomasz to mój najlepszy przyjaciel -
zwrócił się do majora, który odparł:

-

Znam pana Fowlera.

-

Zobaczymy się przed odjazdem. Pyle. - I poszedłem do katedry, by znaleźć tam

trochę ochłody.

Święty Victor Hugo w mundurze Francuskiej Akademii Literatury, z aureolą wokół

pieroga, wskazywał jakieś podniosłe myśli, które Sun Jat-Sen wypisywał na tabliczce.
Znalazłem się w nawie. Nie było gdzie usiąść, chyba że na papieskim tronie, wokół którego
wił się gipsowy okularnik. Marmurowa posadzka lśniła jak woda, w oknach nie było szyb.
Robimy klatkę na powietrze, z wieloma otworami, pomyślałem, a człowiek bardzo podobnie
robi klatkę dla swej rellgli, z wątpliwościami otwartymi na burze i pogody, z wierzenieml
dającymi możność niezliczonych interpretacji. Moja żona znalazła sobie swoją klatkę pełną
otworów. Czasami jej zazdrościłem. Istnieje konflikt między słońcem i powietrzem. Zbyt
często żyłem w słońcu.

Przeszedłem się po długiej, pustej nawie. To nie te Indochi- ny, które kocham. Smoki z

lwimi głowami właziły na ambonę. Na sklepieniu Chrystus obnażał krwawiące serce.

Budda siedział - jak zawsze - z pustym podołkiem, bródka Konfucjusza opadała żałośnie

jak wodospad podczas suszy.

Istna komedia. Wielki globus nad ołtarzem to ambicja. Koszyczek z ruchomą pokrywką,

która służyła papieżowi do przepowiadania przyszłych zdarzeń, to szachrajstwo. Jeśliby ta
katedra istniała od pięciuset lat, a nie od dwudziestu, to czy tarcie tylu stóp i erozyjne
działanie tylu słońc i deszczów uczyniłoby ją bardziej przekonującym symbolem? Czy ktoś,
kogo można przekonać, jak choćby moja żona, znalazłby tu wiarę, której nie wzbudzali w
nim ludzie? A gdybym ja naprawdę pragnął wiary, to czy znalazłbym ją w normandzkim
kościele mojej żony? Ale nigdy nie pragnąłem wiary. Zajęcie reportera polega na tym, by
pokazywać, by zdawać sprawę. Nigdy w ciągu mej kariery nie trafiłem na sprawy
niewytłumaczalne. Papież fabrykował swoje proroctwa posługując się koszyczkiem z
ruchomą pokrywką, a ludzie wierzyli. Za każdym objawieniem kryje się jakaś pokrywka.
Katalog moich wspomnień nie zawierał objawień ani cudów.

Zacząłem przeglądać te wspomnienia na chybił trafił, jak obrazki w albumie: lis -

widziałem go w blasku nieprzyjacielskiej rakiety koło Orpingtonu, jak wysunął się ze swego
burego legowiska w podmiejskich zaroślach i skradał się wzdłuż kurnika; ciało przebitego
bagnetem Malajczyka patrol Gurkhów przywiózł ciężarówką do obozu górników w Pahang,
kulisi chińscy stali opodal i chichotali ze zdenerwowania, a brat zabitego podłożył poduszkę
pod martwą głowę; gołąb zrywający się do lotu z okapu kominka w pokoju hotelowym; twarz
mojej żony w oknie, gdy przyszedłem do domu, by się pożegnać po raz ostatni. Moje myśli
zaczęły się od niej i na niej się skończyły. Musiała dostać list przeszło tydzień temu, a tele-
gram, którego się nie spodziewałem, nie nadszedł. Lecz powiadają, że jeśli sąd przysięgłych
dłuższy czas nie wraca na salę, to podsądny może mieć nadzieję. Jeśli minie znów tydzień i
nic nie nadejdzie, czy mogę zacząć mieć nadzieję? Słyszałem, jak auta wojskowych i
dyplomatów ruszają z jękiem motorów.

Przyjęcie skończone, do następnego roku. Zaczynała się gonitwa w stronę Sajgonu,

godzina policyjna nie dawała o sobie zapomnieć. Wyszedłem, by poszukać Pyle’a.

Stał z majorem w plamie cienia. Nikt nic nie robił przy jego samochodzie. Zdaje się, że

background image

było już po rozmowie (czegokolwiek by dotyczyła), więc stali milcząc, skrępowani
wzajemną uprzejmością. Podszedłem do nich.

-

Czas mi w drogę - powiedziałem. - Myślę, że ty też powinieneś ruszać, jeśli chcesz

wrócić przed godziną policyjną.

-

Mechanik się nie pokazał.

-

Zaraz przyjdzie - rzekł major. - Brał udział w defiladzie.

-

Możesz tu spędzić noc - poinformowałem go. - Będzie uroczysta msza. Zobaczysz, co

to za przeżycie. Trwa cale trzy godziny.

-

Powinienem dziś wracać.

-

Nie wrócisz, jeśli zaraz nie wyjedziesz. - Dodałem niechętnie: - Mogę cię zabrać, jeśli

chcesz, a major mógłby ci jutro odesłać samochód do Sajgonu.

-

Na terytorium kaodaistów nie musicie się panowie troszczyć o godzinę policyjną -

rzekł major z wyższością - ale dalej... Oczywiście każę panu jutro odwieźć samochód.

-

Z nie tkniętą rurą wydechową - zauważyłem.

W odpowiedzi błysnął uśmiech wesoły, zwięzły, wytrenowa- ny: wojskowy skrót

uśmiechu.
***
Kiedyśmy ruszyli, procesja znacznie nas wyprzedzała.

Dałem gazu, by ją dogonić, ale przejeżdżając ze strefy kaodaistów do strefy Hoa-Hao nie

dostrzegliśmy przed nami jeszcze nawet chmury pyłu. O tej wieczornej porze świat wydawał
się płaski i pusty.

Krajobraz nie należał do tych, które nasuwają się myśl o zasadzce, ale o parę metrów od

drogi można schować się po szyję w zatopionych polach.
Pyle chrząknął. Był to znak, że nadchodzi chwila zwierzeń.
- Mam nadzieję, że Phuong miewa się dobrze - powiedział.
- Za mojej pamięci nigdy nie chorowała.
Gdy znikała jedna wieża strażnicza, zjawiała się następna, jak ciężarki na wadze.
- Spotkałem wczoraj jej siostrę na zakupach.
- I na pewno proponowała, żebyś do niej zaszedł - rzekłem.
- Rzeczywiście, zaprosiła mnie.
- Niełatwo rezygnuje ze swych nadziei.
- Nadziei?
- Na twój ożenek z Phuong.
- Mówiła mi, że wyjeżdżasz.
- Tak opowiadają.
-Słuchaj, Tomaszu - rzekł Pyle - grałbyś wtedy ze mną w otwarte karty, prawda?
- W otwarte karty?
-

Poprosiłem o przeniesienie - oznajmił. - Nie chciałbym, żeby została bez żadnego z nas.

- Zdawało mi się, że zamierzasz doczekać do końca służby. Stwierdził bez litości dla siebie:
- Przekonałem się, że tego nie wytrzymam.
- Kiedy wyjeżdżasz?
-

Nie wiem. Twierdzą, że da się to jakoś urządzić za pół roku.

- Wytrzymasz pół roku?
- Muszę.
- Jakie podałeś powody?
-

Powiedziałem z grubsza attache ekonomicznemu - znasz go: Joe - jak sprawa wygląda.

-

Pewnie uważa mnie za szelmę, że ci nie daję zabrać się stąd z moją dziewczyną.

- Och, nie, trzyma raczej twoją stronę.
Motor prychał i przerywał. Prychał Już chyba dobrą minutę, nim to zauważyłem, bo
zastanawiałem się nad niewinnym py

background image

taniem Pyle’a: »Czy grałbyś wtedy w otwarte karty?* Zrodziło się ono w świecie
psychologicznie bardzo prostym, gdzie mówi się o Demokracji i Honorze (z dużych liter) i
pojmuje się te słowa tak, Jak pojmowali je nasi ojcowie.
- Wyprztykaliśmy się - powiedziałem.
- Z benzyny?
-

Mieliśmy jej aż nadto. Nalałem po brzegi przed wyjazdem. Wypompowały ją te łajdaki

w Tanyinie. Powinienem był to wcześniej zauważyć. To robota zupełnie w ich stylu -
zostawić nam w sam raz tyle benzyny, żebyśmy mogli wyjechać z ich strefy.
- Co zrobimy?
-

Dojedziemy akurat do następnej strażnicy. Oby udało się dostać tam trochę benzyny.

Ale mieliśmy pecha. Wóz stanął o trzydzieści metrów od wieży. Podeszliśmy do jej stóp i
zawołałem po francusku do strażników, że jesteśmy swoi, że wchodzimy na górę. Nie
miałem ochoty, by zastrzelił mnie wietnamski strażnik. Nikt nie odpowiedział, nikt nie
wyjrzał. Spytałem Pyle'a:
- Czy masz pistolet?
- Nigdy nie noszę broni.
- Ja też nie.
Ostatnie barwy zachodu, zielone i złote jak ryż, sączyły się nad krawędzią płaskiego świata.
Na szarym, neutralnym tle nieba wieża kreśliła się graficzną czernią. Musi Już dochodzić
godzina policyjna. Znowu krzyknąłem, znowu nie było odpowiedzi.
- Czy pamiętasz, tle wież minęliśmy od ostatniego fortu?
- Nie zauważyłem.
- Ja też nie.
Do następnego fortu było pewnie dobrych sześć kilometrów
- godzina marszu. Zawołałem po raz trzeci. Znów odpowiedziało mi milczenie.
-

Zdaje się, że w wieży nikogo nie ma - powiedziałem. - Najlepiej wdrapię się na górę i

sprawdzę.

Żółta chorągiew w czerwone pasy (a właściwie wypłowiałe, pomarańczowe) dowodziła,

że byliśmy Już poza terytorium Hoa-Hao, na terytorium wojsk vietminhowskich.

-

Czy nie myślisz - spytał Pyle - że gdybyśmy tu poczekali, to mógłby nadjechać jakiś

samochód?

-

Tak, ale oni mogą nadejść pierwsi.

-

Może byś poszedł zapalić reflektory? Jako znak.

-

Na miłość boską, daj spokój.

Było już na tyle ciemno, że potknąłem się szukając drabiny. Coś trzasnęło mi pod stopą -

wyobraziłem sobie ten dźwięk wędrujący ponad polami, docierający do czyichże uszu?
Sylwetka Pyle'a zamazywała się, rozpływała w mętną plamę przy drodze. Ciemność spadała
jak kamień.

-

Stój tu, póki nie zawołam - powiedziałem. Myślałem, że może strażnik wciągnął

drabinę, ale stała na swoim miejscu. Mógł się po niej wdrapać nieprzyjaciel, lecz stanowiła
dla straży jedyną drogę ucieczki. Zacząłem wchodzić.

Tak często czytałem o tym, co ludzie myślą w chwili strachu: o Bogu, o rodzinie, o

jakiejś kobiecie. Podziwiam ich opanowanie. Ja nie myślałem o niczym, nawet o włazie nad
głową. Na przeciąg tych kilku sekund przestałem istnieć - byłem samym strachem. U szczytu
drabiny uderzyłem się w głowę, bo strach nie umiał liczyć szczebli, rozglądać się czy
nasłuchiwać. Potem wynurzyłem głowę nad polepę. Nikt do mnie nie strzelił. Strach
rozpłynął się.
**♦
Na polepie płonęła lampka oliwna, skuleni pod ścianą wpatrywali się we mnie dwaj ludzie.
Jeden miał stena, drugi karabin, ale byli równie przerażeni Jak ja przed chwilą. Wyglądali na

background image

uczniaków, lecz u tutejszych ludzi wiek przychodzi z nagła jak zachód słońca; są chłopcami i
raptem stają się starzy. Cieszyłem się, że kolor mej skóry i kształt oczu zastępują paszport -
teraz tamci nie strzelą, nawet ze strachu.
Wysuwając się nad poziom podłogi mówiłem do nich, by dodać im otuchy. Powiedziałem, że
zabrakło ml benzyny. Może mają choć odrobinę, tobym kupił. Gdy jednak rozejrzałem się
dokoła, niemal straciłem nadzieję. W okrągłej Izdebce nie było nic prócz skrzyni amunicji do
stena, małej drewnianej pryczy i dwóch toreb wiszących na gwoździu. Dwie miseczki z
resztkami ryżu i drewnianymi pałeczkami wskazywały, że jedli bez wielkiego apetytu.
- Bodaj tyle, żebyśmy mogli dojechać do najbliższego fortu?
Jeden z ludzi pod ścianą - ten z karabinem - potrząsnął
głową.
-

Jeśli nie możecie nam dać benzyny, będziemy tu musieli spędzić noc.

- C'est défendu
- Kto zabrania?
- Pan jest cywilem.
1 Nikt mnie nie zmusi, żebym siedział na drodze i czekał, aż mi poderżną gardło.
- Czy pan jest Francuzem?
Odzywał się tylko jeden z nich. Drugi siedział z głową obróconą na bok, patrząc przez
strzelnicę w murze. Mógł widzieć Jedynie skrawek nieba, nie większy niż karta pocztowa.
Miało się wrażenie, że nasłuchuje. Ja także zacząłem nasłuchiwać. Cisza wypełniła się
głosami: jakieś dźwięki, których nie sposób nazwać: skrzyp, chrupnięcie, szelest, coś Jakby
chrząkanie. Jakby szept. Potem usłyszałem Pyle’a: musiał podejść do drabiny.
- Wszystko w porządku. Tomaszu?
- Wejdź I zawołałem.
Zaczął włazić po drabinie, a milczący żołnierz wzdrygnął się jakoś niezgrabnie i poruszył
stenem - chyba nie słyszał ani słowa z tego, cośmy mówili. Zdałem sobie sprawę, że
paraliżuje go strach. Huknąłem na niego jak sierżant: „Połóż broń” - i do-
I
dałem soczyste francuskie słowo z gatunku tych, które musiał znać. Usłuchał odruchowo.
Pyle wszedł do izby.
- Proponują nam to schronienie do rana - powiedziałem.
-

Dobra - rzekł Pyle. Głos miał trochę zdziwiony. Spytał: - Czy jeden z tych bubków nie

powinien stać na straży?
-

Nie mają ochoty, żeby do nich strzelano. Szkoda, żeś nie wziął czegoś mocniejszego niż

lemoniada.
- Następnym razem chyba wezmę - odparł.
- Mamy przed sobą długą noc.
Teraz, kiedy Pyle był ze mną, nie słyszałem już tamtych dźwięków. Nawet obaj żołnierze
Jakby się nieco odprężyli.
- Co oni robią w razie ataku vietminhowców? - spytał Pyle.
-

Strzelają raz czy dwa i wieją. Możesz o tym czytać co rano w „Extreme Orient”.

„Posterunek na południowy zachód od Sajgo- nu został przejściowo zajęty ubiegłej nocy
przez siły Viet Minhu”.
- To mama perspektywa.
-

Między nami i Sajgonem stoi ze czterdzieści takich wież. Jest szansa, że oberwie kto

inny.
-

Warto by mieć moje kanapki - rzekł Pyle. - Myślę jednak, że jeden z nich powinien

wyglądać przez strzelnicę.
- Boją się, żeby nie zajrzała przez nią kula.
Teraz, kiedy i my usadowiliśmy się na podłodze, Wietnamczycy wyraźnie się odprężyli.

background image

Poczułem dla nich pewną sympatię: dwóm źle wyćwiczonym żołnierzom niełatwo tak
siedzieć noc po nocy w ciągłej niepewności, czy vietminhowcy nie prze- kradną się przez
pola ryżowe aż do drogi.
-

Czy twoim zdaniem oni wiedzą, że walczą za demokrację?

- spytałem Pyle'a. - Przydałby się tu York Harding, by im to wyjaśnić.
- Zawsze się wyśmiewasz z Yorka - rzekł Pyle.
-

Wyśmiewam się z każdego, kto marnuje tyle czasu na pisanie o czymś, co nie istnieje: o

ideach.
i Dla niego istnieją. Czy na pewno nie masz żadnych takich
idei? Na przykład Bóg?
- Nie widzę powodu, by wierzyć w Boga. A ty?
- Ja tak. Jestem unitarianinem.
-

Muszą być chyba miliony tych różnych bogów, w których ludzie wierzą. Przecież nawet

katolik wierzy co chwila w innego Boga, zależnie od tego, czy jest przerażony, czy
szczęśliwy, czy głodny.
-

Ale jeśli Bóg jest, to może jest tak ogromny, że dla każdego wygląda inaczej.

-

Jak wielki Budda w Bangkoku - powiedziałem. - Nie sposób zobaczyć go całego na raz.

Ale przynajmniej on sam się nie rusza.
-

Chyba tylko udajesz, żeś taki kanciasty, Tomaszu - rzekł Pyle. - Musi być coś, w co

wierzysz. Nikt nie potrafi żyć bez jakiejś wiary.
-

Och, nie jestem zwolennikiem Berkeleya. Wierzę, że opieram się o ścianę. Wierzę, że

tam leży sten.
- Nie o to mi chodzi.
-

Wierzę nawet w to, co piszę w reportażach, czego nie można powiedzieć o większości

waszych korespondentów.
- Zapalisz?
1 Palę tylko opium. Poczęstuj strażników. Lepiej być z nimi w zgodzie.
Pyle wstał, dał im ognia, wrócił. Powiedziałem:
i

Chciałbym, żeby papierosy miały znaczenie symboliczne, jak sól.

- Czy im nie ufasz?
| Żaden oficer francuski - odparłem - nie chciałby spędzać nocy sam na sam z dwoma
przerażonymi strażnikami w jednej z tych wież. Przecież wiadomo, że raz cały pluton wydał
swoich oficerów. Czasami vietminhowcy więcej wygrywają za pomocą megafonu niż
bazooki. Nie mam im tego za złe. Oni także w nic nie wierzą. Ty i tobie podobni próbujecie
toczyć wojnę przy pomocy ludzi, których to po prostu nie interesuje.
- Nie chcą komunizmu.

-

Chcą mieć dosyć ryżu - powiedziałem. I Nie chcą, żeby do nich strzelano. Chcą, żeby

jeden dzień był mniej więcej podobny do drugiego. Nie chcą widzieć wszędzie naszych
białych twarzy, nie chcą słyszeć, jak im tłumaczymy, czego chcą.

-

Jeśli Indochiny przepadną...

-

Znam tę płytę. Syjam przepadnie. Malaje przepadną. Indonezja przepadnie. Co to

znaczy „przepadnie”? Gdybym wierzył w waszego Boga i w życie pozagrobowe, stawiałbym
moją harfę niebiańską za twoją złocistą koronę, że za pięćset lat może nie być Nowego Jorku
czy Londynu, ale że na tych tu polach będą siać ryż, będą chodzić na targ w swoich
spiczastych kapeluszach, niosąc produkty na żerdzi. Mali chłopcy będą jeździć na bawołach.
Lubię bawoły - ale one nie lubią naszego zapachu, zapachu Europejczyka. Pamiętaj, z punktu
widzenia bawoła ty również jesteś Europejczykiem.

-

Zmuszą ich do wiary w to, co im powiedzą, nie pozwolą im myśleć samodzielnie.

-

Myślenie to zbytek. Czy wyobrażasz sobie, że kiedy chłop wraca wieczorem do

swojej lepianki, to bierze się do myślenia

background image

o Bogu i demokracji?

-

Mówisz tak, jakby cała tutejsza ludność składała się z chłopów. A inteligencja? Czy

będą szczęśliwi?

-

O nie - odparłem - bo wpoiliśmy im nasze pojęcia.

Nauczyliśmy ich niebezpiecznych igraszek i właśnie dlatego

czekamy tu i teraz, mając nadzieję, że nas nie zarżną.

Zasługujemy na to, żeby nas zarżnęli. Chciałbym, żeby twój przyjaciel York był tu z

nami. Ciekaw jestem, jak by mu się podobało.

-

York Harding jest bardzo odważny. Przecież na Korei...

-

Nie był w wojsku, prawda? Miał bilet powrotny. Kiedy się ma bilet powrotny,

odwaga staje się ćwiczeniem duchowym jak biczowanie dla mnicha: ile wytrzymam? Ci
biedacy nie mogą odlecieć sobie do kraju. Hej - zawołałem do nich - Jak się nazywacie?

Nie odpowiedzieli, tylko ćmiąc niedopałki spojrzeli na nas spode łba.
-

Myślą, że jesteśmy Francuzami - stwierdziłem.

-

Otóż to - rzekł Pyle. - Nie powinieneś być przeciw Yorkowi, tylko przeciw

Francuzom. Przeciw ich kolonializmowi.

-

Izmy i kracje. Daj mi fakty. Plantator gumy bije swego robotnika - dobrze, jestem

przeciw niemu. Ale minister kolonii nie polecił mu postępować w ten sposób. We Francji
biłby zapewne żonę. Widziałem jednego księdza - był tak biedny, że nie miał drugiej pary
portek - który pracował piętnaście godzin dziennie w czasie epidemii cholery, chodząc od
chatki do chatki, jadł tylko ryż i solone ryby, do mszy używał starej filiżanki czy drewniane-
go kubka. Nie wierzę w Boga, a jednak stoję po stronie tego księdza. Czemu takiej rzeczy nie
nazwiesz kolonializmem?

-

Ależ to jest kolonializm. York Harding powiada, że często właśnie dobra

administracja utrudnia zmianę złego systemu.

-

W każdym razie Francuzi co dzień giną. To nie jest idea. Nie kierują tymi ludźmi za

pomocą półkłamstw, tak jak wasi politycy czy nasi. Słuchaj, Pyle, byłem w Indiach i wiem,
ile złego robią liberałowie. Nie mamy już partii liberalnej - liberalizm zaraził tamte partie.
Wszyscy jesteśmy albo liberalnymi konserwatystami, albo liberalnymi laburzystami.
Wszyscy mamy czyste sumienie. Już bym wolał być wyzyskiwaczem, który walczy o to, co
wyzyskuje, i za to umiera. Spójrz na historię Burmy. Przybywamy tam, organizujemy najazd,
popierają nas tubylcze plemiona, zwyciężamy - ale podobnie jak wy, Amerykanie, nie
byliśmy wówczas kolonizatorami. O nie, zawarliśmy pokój z królem, zwróciliśmy mu jego
ziemie i porzuciliśmy naszych sprzymierzeńców... na ukrzyżowanie czy przepiłowanie. Byli
niewinni. Myśleli, że zostaniemy. Ale byliśmy liberałami
i nie chcieliśmy mieć wyrzutów sumienia.

-

To dawne dzieje.

-

Tutaj zrobimy to samo. Pobudzimy ich, a potem ich zostawimy z odrobiną

wyposażenia i z przemysłem zabawkarskim.
- Zabawkarskim?
- No, ten twój plastyk.
- Ach tak, rozumiem.
-

Nie wiem, po co rozmawiam o polityce. Nie interesuje mnie, jestem reporterem. Nie

jestem engagé.
- Naprawdę nie? - spytał Pyle.
-

Chcę tylko podtrzymać dyskusję, żeby przepędzić jakoś tę cholerną noc. Nie stoję po

niczyjej stronie. Ktokolwiek by wygrał, ja będę nadal pisał reportaże.
- Jeśli oni wygrają, będziesz pisał kłamstwa.
-

Można je zwykle jakoś obejść, a zresztą w naszej prasie też nie widzę szczególnej

dbałości o prawdę.

background image

To, że tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy, dodawało, jak sądzę, otuchy obu żołnierzom. Może
uważali, że dźwięk naszych białych głosów (bo głosy też mają barwę: żółte głosy nucą,
czarne głosy gulgoczą, a nasze po prostu mówią), robi wrażenie większej grupy ludzi i
odstraszy vietminhowcôw. Wzięli miseczki i zaczęli znów jeść pałeczkami, wpatrując się w
Pyle’a i we mnie ponad skrajem naczyń.

- Więc uważasz, żeśmy przegrali?
-Nie o to chodzi - odparłem. - Nie pragnę specjalnie oglądać waszego zwycięstwa.

Chciałbym, żeby ci tutaj biedacy byli szczęśliwi, to wszystko. Chciałbym, żeby nie musieli
siedzieć przerażeni w ciemnościach nocy.

- O wolność trzeba walczyć.
-Nie widziałem, żeby tu walczyli jacyś Amerykanie. A jeśli chodzi o wolność, nie wiem,

co to znaczy. Spytaj ich. - Zawołałem przez izbę: - La liberté - qu’est ce que c’est, la liberté?
'.

Wsysali ryż, nie spuszczając z nas oczu. Milczeli.
-Czy chcesz - zapytał Pyle - żeby wszyscy byli na jedno kopyto? Uprawiasz dyskusję dla

dyskusji. Jesteś intelektualistą.
A przecież człowiek jest dla ciebie istotą równie ważną jak dla mnie czy dla Hardinga.
i

Dlaczego odkryliśmy to dopiero teraz? Czterdzieści lat temu nikt nie mówił na ten

temat.
- Bo wtedy nie było zagrożenia.
- Nam rzeczywiście nic nie groziło, o nie, ale kto się troszczył
0 człowieka z pól ryżowych - kto się teraz o niego troszczy? Jedyny człowiek, który
przychodzi do niego jak do człowieka, to komisarz polityczny: siądzie w jego chacie, spyta o
nazwisko, wysłucha skarg, poświęci godzinę dziennie, by go uczyć... Wszystko jedno czego,
ale tamten jest nareszcie traktowany jak człowiek, jak ktoś ważny. Kiedy znajdziesz się na
Wschodzie, nie powtarzaj jak papuga tego zdania o zagrożeniu człowieka. Tu skieruje się
ono przeciw tobie - to oni dbają o człowieka, a my dbamy o żołnierza numer 23987, o cyfrę
w globalnej strategii.
-

Ani połowy tego wszystkiego nie mówisz na serio - rzekł Pyle, zbity z tropu.

-

Ze trzy ćwierci. Siedzę tu od dawna. Wiesz, dobrze się składa, że nie jestem engagé, bo

może by mnie kusiło wziąć się do pewnych rzeczy... Bo tu, na Wschodzie... No, po prostu
1 don't like Ike '. Lubię - no, tych dwóch. To ich kraj. Która godzina? Zegarek mi stanął.
- Minęło pół do dziewiątej.
- Jeszcze dziesięć godzin i możemy ruszać.
-

Zapowiada się całkiem chłodna noc - rzekł Pyle i zadygotał. - Wcale się tego nie

spodziewałem.
-

Bo ze wszystkich stron woda. Mam w samochodzie koc, powinien wystarczyć.

- Czy to bezpiecznie wychodzić?
- Jeszcze za wcześnie na vietminhowcôw.
- To pójdę.
- Nie, ja jestem bardziej otrzaskany z ciemnością.

Gdy się podniosłem, żołnierze przestali jeść. Powiedziałem:
-

Je reviens tout de suite

Spuściłem nogi przez właz, wymacałem drabinę i zacząłem schodzić. Ciekawe, jak

bardzo dodaje otuchy rozmowa, zwłaszcza na tematy abstrakcyjne: pod jej wpływem
najdziwniejsze nawet otoczenie robi się jakieś zwyczajne. Już się nie bałem. Czułem się tak,
jakbym opuścił pokój, do którego za chwilę wrócę, by podjąć dyskusję. Wieża strażnicza
stała się ulicą Ca- tinat, barem „Majesticu", nawet pokojem na Gordon Square.

Stałem minutę u stóp wieży, by oswoić się z ciemnością. Świeciły gwiazdy, ale nie było

księżyca. Księżyc przypomina mi kostnicę, zimny odblask żarówki na marmurowej płycie, a

background image

światło gwiazd jest żywe, nigdy nie krzepnie, niemal jakby ktoś w tym rozległym
przestworze próbował przekazać pozdrowienia, bo nawet imiona gwiazd są życzliwe. Wenus
to każda kobieta, którą kochamy, Wielka Niedźwiedzica to krewna naszych pluszowych
niedźwiadków, a myślę, że dla tych, którzy wierzą, jak moja żona. Krzyż Południa może być
ulubioną pieśnią religijną lub modlitwą wieczorną. Przeszedł mnie dreszcz, podobnie jak
Pyle’a. Właściwie noc była gorąca, tylko płytka roztocz wody po obu stronach szlaku
powlekała ją lodowatą błonką. Ruszyłem w kierunku wozu. Gdy stanąłem na szosie,
wydawało mi się przez chwilę, że go nie ma. Odebrało mi to otuchę, chociaż przypomniałem
sobie, że wysiadł o trzydzieści metrów od wieży. Idąc tam nie mogłem się powstrzymać, by
się nie kulić. Zdawało mi się, że w ten sposób jestem mniej widoczny.

Musiałem otworzyć kufer, by wyciągnąć koc. Drgnąłem, gdy w ciszy rozległ się szczęk 1

pisk pokrywy. Nieprzyjemnie było pomyśleć, że to jedyny dźwięk wśród nocy, z pewnością
pełnej ludzi. Zarzuciwszy koc na ramię opuściłem pokrywę ostrożniej, niż ją podniosłem.
Zamek zaskoczył i w tejże chwili zapłonęło
niebo od strony Sajgonu, a drogą przetoczył się dudniąc odgłos wybuchu. Dwakroć plunął
bren i zamilkł, nim ustało dudnienie. Ktoś dostał, pomyślałem. Z wielkiej oddali dobiegły do
mnie krzyki bólu czy strachu, czy może triumfu? Nie wiem, dlaczego wyobrażałem sobie
przez cały czas atak idący od tyłu. drogą, którą przyjechaliśmy, więc teraz poczułem
przelotną pretensję, że vietminhowcy tak nielojalnie weszli między nas i Sajgon. Odniosłem
wrażenie, jakbyśmy przedtem zbliżali się nieświadomie ku niebezpieczeństwu zamiast się od
niego oddalać, tak jak
i teraz wracając do wieży szedłem w jego kierunku. Szedłem, bo chód był cichszy niż bieg,
ale moje ciało nagliło do biegu.

U stóp drabiny zawołałem do Pyle’a:
-

To ja, Fowler - (Nawet tu nie mogłem się zmusić, by nazwać się wobec niego po

imieniu).

Scena w izbie uległa zmianie. Miseczki z ryżem znów stały na podłodze. Jeden z

żołnierzy oparł karabin o biodro i wpatrywał się w Pyle’a, a Pyle klęczał opodal
przeciwległej ściany z oczami utkwionymi w stenie, który leżał między nim a drugim
strażnikiem. Wyglądało to tak, jakby Pyle zaczął się skradać
i jakby go w pół drogi zatrzymano. Ręka drugiego strażnika wyciągała się do stena. Nie
odbyła się tu żadna walka, nie padły nawet pogróżki, przypominało to dziecinną grę, w której
nie wolno dać się zobaczyć w ruchu, bo inaczej trzeba zaczynać od nowa, od punktu wyjścia.

-

Co się dzieje? - spytałem.

Obaj strażnicy spojrzeli na mnie, a Pyle dał susa i przeciągnął stena na swoją stronę izby.
-

Cóż to, zabawa? - spytałem.

-Wolę mu nie zostawiać broni - rzekł Pyle - na wypadek, gdyby tamci przyszli.
-

Strzelałeś kiedy ze stena?

-

Nie.

-

To świetnie. Ja też nie. Mam nadzieję, że Jest nabity. Nie umielibyśmy nabić go

ponownie.
Strażnicy przyjęli spokojnie utratę broni. Jeden spuścił karabin i przełożył go sobie przez
uda, drugi oklapł pod ścianą i zamknął oczy, jakby wyobrażał sobie po dziecinnemu, źe w ten
sposób jest niewidzialny. Może był zadowolony, że zdjęto zeń odpowiedzialność. Gdzieś w
oddali odezwał się znowu bren
- trzy serie, i cisza. Drugi strażnik mocniej zacisnął powieki.
- Nie wiedzą, że nie potrafimy się nim posłużyć - rzekł Pyle.
- Są podobno po naszej stronie.
- Zdawało mi się, że nie stoisz po niczyjej stronie.
-

Touche

1

- powiedziałem. - Ale chciałbym, żeby wiedzieli

background image

o tym vietminhowcy.
- Co się tam dzieje?
Znowu zacytowałem jutrzejszy numer „Extreme Orient”:
-

„Ubiegłej nocy partyzanci Viet Minhu zaatakowali i przejściowo zajęli posterunek o

pięćdziesiąt kilometrów od Sajgo- nu”.
- Czy nie myślisz, że bezpieczniej byłoby na polach?
- Strasznie mokro.
- Mam wrażenie, że się nie przejmujesz.
-Aż drętwieję ze strachu, ale mogłoby być gorzej. Zwykle atakują najwyżej trzy posterunki
na noc. Nasze szanse są teraz większe.
Był to odgłos ciężkiego pojazdu toczącego się szosą w stronę Sajgonu. Podszedłem do
otworu strzelniczego i wyjrzałem właśnie w chwili, gdy kolo nas przejeżdżał czołg.
- Patrol - powiedziałem.
Armatka w wieżyczce obracała się to w jedną, to w drugą stronę. Chciałem do nich zawołać,
ale co by to pomogło? Nie mieli miejsca dla dwóch bezużytecznych cywilów. Polepa za-
drżała lekko, gdy nas mijali, i już ich nie było. Spojrzałem na zegarek - ósma pięćdziesiąt
jeden - i czekałem, usiłując odczytać godzinę przy błyskach światła, jakbym mierzył
odległość
burzy upływem czasu przed grzmotem. Minęły niemal cztery minuty, nim odezwała się
armatka. Zdawało mi się, że raz odpowiedziała bazooka i znowu było cicho.
-Jak będą wracać - rzekł Pyle - moglibyśmy machać do nich, żeby nas podwieźli do obozu.
Polepą wstrząsnął wybuch.
- Jeśli będą wracać - powiedziałem. - To wyglądało na minę.
Gdy znowu spojrzałem na zegarek, było już piętnaście po
dziewiątej, a czołg nie wrócił. Strzelanina ustała.
-

Spróbujmy trochę pospać - zaproponowałem. - Zresztą nie pozostaje nam nic innego.

- Nie podobają mi się ci strażnicy - stwierdził Pyle.
-

Nie ma się co nimi przejmować, póki nie zjawią się viet- minhowcy. Na wszelki

wypadek wsadź sobie stena pod kolano.
Zamknąłem oczy i spróbowałem sobie wyobrazić, że jestem gdzie indziej - siedzę w wagonie
czwartej klasy, takim, jakie chodziły na kolejach niemieckich, nim Hitler objął władzę -
człowiek był wówczas młody, mógł siedzieć beztrosko całą noc. śnił na jawie sny pełne
nadziei, nie lęku. Nadchodziła godzina, gdy Phuong brała się zawsze do przygotowywania mi
wieczornych fajek. Czy czeka na mnie list? Miałem nadzieję, że nie, bo wiedziałem, co może
zawierać taki list, a póki nie przychodził, nic mi nie zabraniało snuć nieziszczalnych marzeń.
- Spisz? - spytał Pyle.
- Nie.
- Może powinniśmy wciągnąć drabinę?
-

Zaczynam rozumieć, czemu tego nie robią. To jedyna droga wyjścia.

- Chciałbym, żeby ten czołg wrócił.
- Teraz już nie wróci.
Próbowałem patrzeć na zegarek jedynie w długich odstępach czasu, ale nie były nigdy tak
długie, jak się zdawało. Dziewiąta czterdzieści, dziesiąta pięć, dziesiąta dwanaście, dziesiąta
trzydzieści dwie. dziesiąta czterdzieści Jeden.
iv* i l y \ V
- fn1 1 lllllSL
-

Nie śpisz? - spytałem Pyle'a.

-

Nie.

-

O czym myślisz?

Zawahał się.

background image

-

O Phuong - odparł.

-Tak...?
-

Właśnie się zastanawiałem, co ona teraz robi.

-

Mogę ci to powiedzieć. Jest już pewna, że spędzam noc w Tanyinie. Nie pierwszy raz.

Leży w łóżku, obok pali się kadzidło przeciw moskitom, a ona ogląda ilustracje w starym
„Paris Mat- chu". Tak jak Francuzi ma namiętność do rodziny królewskiej.
-To musi być cudowne uczucie wiedzieć tak dokładnie - rzekł smutno i wyobraziłem sobie w
ciemności jego łagodne, psie oczy. Powinni byli nazwać go Wiemuś, nie Alden.
i Nie wiem, czy tak jest na pewno, ale chyba tak. Nie warto być zazdrosnym, kiedy i tak nic
nie można poradzić. „Pod brzuchem nie ma barykady” '.
-

Czasem nie cierpię twego sposobu mówienia, Tomaszu. Czy wiesz, jak ja widzę

Phuong? Widzę ją świeżą jak kwiat.
-

Biedny kwiat - powiedziałem. - Sporo chwastów rośnie dokoła.

-

Gdzie ją poznałeś?

-

Tańczyła w „Grand Monde”.

-

Tańczyła - wykrzyknął, jakby ta myśl go zabolała.

-

Nie martw się— powiedziałem. - Bardzo przyzwoite zajęcie.

-

To strach, ile ty musiałeś przeżyć, Tomaszu.

-

To strach, ile ja mam lat. Jak będziesz w moim wieku...

-

Nigdy nie miałem żadnej dziewczyny - wyznał - wiesz...

tak naprawdę. To nigdy nie było przeżycie w pełnym sensie tego słowa.
| Zdaje się, że wy sporo sil marnujecie na gruchanie.
-

Nigdy z nikim o tym nie mówiłem.

- Jesteś miody. Nie masz się czego wstydzić.
- Miałeś pewnie mnóstwo kobiet, Fowler?...
-

Nie wiem, co to znaczy „mnóstwo”. Tylko cztery kobiety coś dla mnie znaczyły - i ja

dla nich. A reszta, czterdzieści czy ile tam... człowiek się zastanawia, po co to w ogóle robi.
Koncepcja higieny czy obowiązków towarzyskich... obie błędne.
- Naprawdę uważasz, że błędne?
-

Chciałbym odzyskać te noce. Ja wciąż jeszcze jestem zakochany, rozumiesz, Pyle, a już

się dewaluuję. Oczywiście znaczną rolę gra w tym wszystkim duma. Sporo czasu upływa,
nim przestajemy czuć się dumni z tego, że ktoś nas pragnie. Choć Bóg wie, na czym się
opiera ta duma - wystarczy przecież rozejrzeć się dokoła i zobaczyć innych upragnionych.
1 Nie myślisz chyba, Tomaszu, że ze mną jest coś nie w porządku?
- Nie.
-

To nie znaczy, żebym tego nie potrzebował. Tomaszu, jak wssyscy. Nie jestem...

nienormalny.
1 Nikt z nas nie potrzebuje tego tak, jak się opowiada. Masę w tym autosugestii. Teraz wiem,
że nie potrzebuję nikogo - prócz Phuong. Lecz ta świadomość przychodzi z czasem. Gdyby
jej nie było, mógłbym spać spokojnie przez okrągły rok.
- Ale Phuong jest - powiedział ledwo dosłyszalnie.
1 Człowiek zaczyna od tego, że fruwa to tu, to tam, a kończy jak własny dziadek 1 wiemy
Jednej kobiecie.
5 Jeśliby od tego zacząć, toby pewnie wyglądało dość naiwnie...
- Nie.
- Raport Kinseya nic o tym nie mówi.
| Właśnie dlatego to nie Jest naiwne.
-

Wiesz co. Tomaszu, Jednak fajno tak sobie tutaj siedzieć i gadać. Jakoś mi się Już nie

zdaje, żeby miało Jeszcze być groźnie.
-

Miewaliśmy takie uczucie w czasie nalotów - odparłem - Jak była przerwa. Ale zawsze

background image

wracali.
-

Gdyby clę kto zapytał, jakie było twoje najgłębsze przeżycie seksualne, to co byś

powiedział?
Odpowiedź przyszła sama.
-

Leżałem raz wczesnym rankiem w łóżku 1 patrzyłem, jak się czesze kobieta w

czerwonym szlafroku.
-

Joe mówi, że gdy raz był w łóżku jednocześnie z Chinką i Murzynką.

-

Pewnie bym też wymyślił coś takiego, gdy miałem dwadzieścia lat.

- Joe ma pięćdziesiątkę.
-

Ciekaw jestem, jak określili jego wiek umysłowy na komisji wojskowej.

- Czy ta dziewczyna w czerwonym szlafroku to Phuong?
Wolałbym, żeby nie stawiał tego pytania.
-

Nie - odparłem. - Tamta kobieta była wcześniej. Gdy opuściłem żonę.

-1 co się stało?
- Ją także opuściłem.
- Dlaczego?
Ba, dlaczego?
-

Miłość - powiedziałem - odbiera nam rozum. Bałem się przeraźliwie, że ją utracę.

Zdawało mi się, że dostrzegam w niej zmianę... nie wiem, czy tak było, ale nie mogłem
znieść niepewności. Popędziłem ku zakończeniu, tak jak tchórz pędzi ku nieprzyjacielowi i
zdobywa medal. Chciałem mieć już śmierć za sobą.
- Śmierć?
-To była swego rodzaju śmierć. Potem pojechałem na Wschód.
-1 znalazłeś Phuong.
-Tak.
- Ale czy nie masz tego samego wrażenia z Phuong?
- Nie. Rozumiesz, tamta mnie kochała. Bałem się, że utracę
miłość. Teraz boję się tylko, że utracę Phuong.
Czemu to powiedziałem? Przecież nie potrzebował zachęty z mej strony.
- Ale ona ciebie przecież kocha?
-

Nie w ten sposób. To nie leży w ich naturze. Przekonasz się. Mówić, że są dziecinne, to

banał, ale istotnie jeden rys mają dziecinny. Kochają w zamian za dobro, za opiekę, za pre-
zenty, jakie im dasz. Nienawidzą za szorstkość czy za niesprawiedliwość. Nie wiedzą, że
można wejść tak sobie do pokoju i pokochać obcego człowieka. Wiesz, Pyle, dla kogoś, kto
się starzeje, to bardzo bezpieczne - Phuong nie ucieknie z domu, póki ten dom jest
szczęśliwy.
Nie zamierzałem go urazić. Zdałem sobie sprawę, że się to stało, dopiero w chwili, kiedy
powiedział tłumiąc gniew:
- Mogłaby woleć lepszą opiekę albo więcej dobroci.
- Być może.
- Nie boisz się tego?
- Nie tak bardzo, jak bałem się wtedy.
- Czy w ogóle ją kochasz?
-

O tak, Pyle, tak. Ale w tamten sposób, inaczej, kochałem tylko raz.

- Mimo tych czterdziestu czy iluś tam kobiet - rzucił sucho.
-

Jestem pewien, że to liczba niższa od przeciętnej Kinseya. Wiesz, Pyle, kobiety nie

pragną dziewiczych mężczyzn. Nie Jestem nawet pewien, czy my wolimy dziewice. Jeśli nie
mamy cech patologicznych.
- Nie mówiłem, że jestem dziewicą - rzekł Pyle.
Wszystkie nasze rozmowy przybierały jakiś groteskowy obrót. Czy to jego szczerość tak

background image

przestawiała Je na inne toiy? W naszych rozmowach nie umieliśmy brać zakrętów.
- Możesz mieć sto kobiet i pozostać dziewicą. Pyle.
Większość waszych żołnierzy, których w czasie wojny powieszono za gwałt, to dziewice. Nie
mamy ich tak wiele w Europie.
I dobrze. Robią masę szkody.
- Nie rozumiem, co masz na myśli, Tomaszu.

- Nie warto tego dokładniej tłumaczyć. Zresztą nudzi mnie ten temat. Jestem Już w tym

wieku, kiedy problemem staje się nie tyle pleć, ile starość 1 śmierć. Budzę się z myślą o tych
sprawach. a nie o ciele kobiety. Po prostu nie chcę być sam w ostatnich dziesięciu latach
życia, i tyle. Nie wiedziałbym, o czym myśleć przez cały dzień. Wolę mieć w tym samym
pokoju kobietę, nawet taką. której nie kocham. Ale jeśli Phuong mnie opuści, czy zdobędę się
na to, by znaleźć sobie inną?...

I Jeśli tylko tyle dla ciebie znaczy...
-Tylko tyle? Poczekaj, aż się zaczniesz bać dziesięciu samotnych lat bez towarzyszki, z

perspektywą przytułku na zakończenie. Będziesz wtedy latać na wszystkie strony, choćbyś
nawet miał odlecieć od tej dziewczyny w czerwonym szlafroku, byle tylko znaleźć kogoś,
kogokolwiek, kto będzie trwać aż do końca.
- Czemu w takim razie nie wrócisz do żony?

-Niełatwo jest żyć z kimś, kogo się skrzywdziło.
Odezwała się długa seria ze stena, najwyżej o dwa kilometry. Może jakiś nerwowy

wartownik strzelał do cieni, może zaczął się drugi atak. Miałem nadzieję, że atak - to
zwiększało nasze szanse.

-Czy boisz się, Tomaszu?
-Naturalnie. Całą siłą instynktu. Ale na rozum wiem, że lepiej umrzeć w ten sposób.

Dlatego przyjechałem na Wschód. Śmierć nie odstępuje tu człowieka na krok.

Spojrzałem na zegarek. Minęła jedenasta. Ośmiogodzinna noc, a potem będzie można

odetchnąć.

-Zdaje się - powiedziałem - że omówiliśmy wszystko z wyjątkiem Boga. Ale zostawmy

Go lepiej na schyłek nocy.

-Nie wierzysz w Niego, prawda?
-Nie.
-Dla mnie świat bez Niego nie miałby sensu.
-A dla mnie nie ma sensu z Nim.
-Czytałem kiedyś jedną książkę...
Nigdy się nie dowiedziałem, co takiego Pyle czytał. (Nie był to chyba York Harding ani

Shakespeare, ani antologia poezji współczesnej, ani „Filozofia małżeństwa". Może chodziło o
„Triumf życia".) W naszą izbę wdarł się głos - jakby z cienia wokół włazu - głuchy,
megafonowy głos, mówiący coś po wietnamsku.

-

Tośmy wpadli - powiedziałem.

Obaj strażnicy obrócili twarze ku strzelnicy i słuchali z rozdziawionymi ustami.
-

Co to takiego? - spytał Pyle.

Podchodząc ku strzelnicy miało się wrażenie, że idzie się przez głos. Wyjrzałem szybko.

Nie było nic widać, nie mogłem nawet dostrzec drogi. Zwróciłem się ku izbie i zobaczyłem
lufę karabinu - nie wiedziałem, czy celuje we mnie, czy w strzelnicę. Lecz kiedy zacząłem
sunąć wzdłuż ściany, lufa zachwiała się, zawahała i podążyła za mną, a głos powtarzał wciąż
to samo. Usiadłem i lufa zeszła niżej.

-

Co on mówi? - spytał Pyle.

-

Nie wiem. Pewno znaleźli wóz i mówią tym facetom, żeby nas wydali, bo inaczej

będzie źle. Lepiej łap stena, nim coś postanowią.

-

Tamten gotów strzelić.

background image

-

Jeszcze się nie zdecydował. Jak się zdecyduje, to na pewno strzeli.

Pyle przesunął nogę, osłaniając stena.
-

Pójdę pod ścianą - powiedziałem. - Jak będzie patrzył za mną, weź go na cel.

Gdy wstałem, głos umilkł. Wzdrygnąłem się od nagłej ciszy.
-

Rzuć broń - rozkazał ostro Pyle. Ledwo zdążyłem pomyśleć, czy sten Jest nabity - nie

zatroszczyłem się, by to sprawdzić - żołnierz już cisnął karabin.

Przeszedłem przez izbę, by go podnieść. Wtem glos zaczął od nowa. Miałem wrażenie, że

nie zmieniła się ani jedna sylaba. Może posługiwali się płytą. Jaki może być termin ich
ultimatum?
-

Co teraz będzie? - spytał Pyle jak uczeń na pokazie w laboratorium. Zdawało się, że

jego to nie dotyczy.
- Może bazooka, może vietminhowcy.
Pyle obejrzał stena.
-

Nie widzę tu żadnych cudów - powiedział. - Gdyby tak puścić seryjkę?

-

Nie, niech się namyślają. Woleliby wziąć posterunek bez strzału, więc zyskujemy na

czasie. Wynośmy się stąd co prędzej.
- Mogą czekać na dole.
- No tak.
Obaj mężczyźni nie odrywali od nas wzroku (piszę „mężczyźni", ale wątpię, czy łącznie
mieli czterdzieści lat).
-A co z tymi? - spytał Pyle i dodał z przerażającą prostotą: - Czy mam ich zastrzelić? - Może
chciał wypróbować stena.
- Nic nam nie zrobili.
- Zamierzali nas wydać.
-

Więc co z tego? - odparłem. - Nie mamy tu nic do roboty. To ich kraj.

Rozładowałem karabin i położyłem na podłodze.
- Chyba go nie zostawisz? - spytał.
-

Jestem za stary, żeby biegać z karabinem. Zresztą to nie moja wojna. Chodź.

Nie była to moja wojna, ale chciałbym, żeby tamci w ciemnościach też o tym wiedzieli.

Zdmuchnąłem lampkę oliwną i zwiesiłem nogi przez właz, próbując wymacać drabinę. Sły-
szałem, jak strażnicy porozumiewają się cicho w swoim śpiewnym języku. Jakby coś nucili.

- Wal prosto przed siebie - powiedziałem Pyle’owi - i kieruj się na ryż. Pamiętaj, że tam

jest woda, nie wiem, czy głęboka. Gotów?

-Tak.
- Dziękuję za towarzystwo.
-

Cala przyjemność po mojej stronie.

Usłyszałem, że strażnicy ruszają się za naszymi plecami, i przyszło mi na myśl, że mogą

mieć noże. Megafonowy glos przemówił władczo, jakby dając ostatnią szansę. Coś poruszyło
się cicho w ciemnościach pod nami, ale mógł to być szczur. Zawahałem się.

-

Cóż bym dał za łyk alkoholu - szepnąłem.

-

Ruszajmy.

Coś szło w górę po drabinie: nic nie słyszałem, ale drabina drżała pod mymi stopami.
-

Co cię zatrzymuje? - spytał Pyle.

Nie wiem, czemu to ciche i ukradkowe zbliżanie się stanowiło dla mnie „coś". Tylko

człowiek mógł wchodzić po drabinie, a jednak nie mogłem sobie tam wyobrazić człowieka,
takiego jak ja. Miałem wrażenie, że to jakieś zwierzę idzie zabijać, bardzo spokojnie i
pewnie, z bezwzględnością jakiegoś odmiennego, nieznanego stworu. Drabina drżała
nieustannie. Wydało mi się, że widzę w dole błyszczące oczy. Nie mogłem dłużej tego
wytrzymać i nagle skoczyłem... Nic tam nie było, tylko gąbczasty grunt, który chwycił moją
kostkę i skręcił ją, jakby to mogła uczynić ręka. Usłyszałem, że Pyle schodzi po drabinie, i

background image

zaświtało mi w głowie, że okazałem się przerażonym durniem, który nie umiał rozeznać
własnego dygotu - a sądziłem, że Jestem kanciasty i pozbawiony wyobraźni, właśnie taki,
jaki powinien być sumienny obserwator i reporter. Wstałem i omalże znowu nie wywróciłem
się z bólu. Ruszyłem w stronę pól. powłócząc nogą i usłyszałem, że Pyle idzie za mną.
Wówczas w strażnicę uderzył eksplodując pocisk bazooki i znów upadłem na ziemię.

-

Czy jesteś ranny? - spytał Pyle.

-

Coś mnie uderzyło w nogę. Niegroźnie.

-

Idźmy dalej - naglił Pyle.

Dostrzegałem go tylko dlatego, że wydawał mi się obsypany białym pyłkiem. Potem

nagle znikł jak obraz filmowy, gdy spalą się lampy projektora i tylko taśma dźwięku biegnie
nadal. Ukląkłem chwiejnie i spróbowałem wstać nie obciążając nadwerężonej lewej kostki,
lecz raptem znowu znalazłem się na ziemi, zachłysnąwszy się z bólu. To nie tylko kostka,
musiałem też uszkodzić nogę wyżej. Przestałem się bać, czułem tylko ból. Leżałem na ziemi
bardzo spokojnie z nadzieją, że ból już mnie nie odnajdzie. Wstrzymywałem nawet oddech,
jak przy bólu zęba. Nie myślałem o vietminhowcach, którzy wkrótce zaczną przeszukiwać
ruiny wieży. Wyrżnął w nią jeszcze jeden pocisk. Woleli się zabezpieczyć, nim wejdą. Jak
wiele kosztuje zabicie kilku ludzi, pomyślałem, gdy ból ustąpił, o ileż taniej zabija się konie.
Musiałem być nie całkiem przytomny, bo zaczęło mi się zdawać, że zabłądziłem na
podwórko oprawcy, które w miasteczku, gdzie się urodziłem, było postrachem mego dzieciń-
stwa. W tych zamierzchłych czasach wciąż wyobrażaliśmy sobie, że słyszymy przerażone
rżenie koni i detonacje ogłuszacza.

Teraz, kiedy leżałem spokojnie i I co wydawało mi się równie ważne - wstrzymywałem

oddech, minęła spora chwila bez nawrotu bólu. Całkiem przytomnie zacząłem się
zastanawiać, czy nie powinienem poczolgać się w stronę pól. Vietminhowcy pewno jeszcze
nie zdążyli dotrzeć zbyt daleko. Powinien był już wyruszyć drugi patrol, by w miarę
możności nawiązać kontakt z załogą pierwszego czołgu. Lecz bardziej bałem się bólu niż
partyzantów, więc leżałem spokojnie. Nie było słychać Pyle’a, musiał już dojść do pól. Wtem
usłyszałem czyjś płacz. Dobiegał od strony wieży czy raczej tego, co przedtem stanowiło
wieżę. Nie był to płacz mężczyzny - raczej dziecka, które boi się ciemności, ale nie ma
odwagi krzyczeć. Pomyślałem, że to jeden z tych dwóch chłopców - jego towarzysz mógł
zginąć. Miałem nadzieję, że vietminhowcy nie poderżną mu gardła. Nie powinno się
wojować z dziećmi... Przypomniało mi się skurczone ciałko w rowie. Zamknąłem oczy - to
także pomagało odsunąć
ból - | czekałem. Jakiś głos zawołał coś. czego nie zrozumiałem. Czułem, że mógłbym niemal
zasnąć w tych ciemnościach, w bezbolesnej samotności.
Wtem zaszemrał koło mnie głos Pyle'a:
- Tomaszu, Tomaszu.
Szybko nauczył się skradać. Nie słyszałem, jak wracał.
- Idź sobie - szepnąłem doń.
Odnalazł mnie i położył się obok.
- Czemu nie przychodzisz? Czy jesteś ranny?
- Noga. Chyba ją złamałem.
- Kula?
-

Nie, nie. Kawałek drzewa czy kamień. Coś z wieży. Nie krwawi.

- Popróbuj wstać.
- Idź sobie. Pyle. Nie chcę. Zanadto boli.
- Która to noga?
- Lewa.
Przyczołgał się jeszcze bliżej i przerzucił sobie moje ramię przez bark. Miałem ochotę się
rozpłakać jak ów chłopiec z wieży, a potem poczułem gniew, ale trudno było wyrazić gniew

background image

szeptem.
- Idź do diabła, Pyle, zostaw mnie. Chcę tu zostać.
- To niemożliwe.
Wciągnął mnie na swoje barki. Ból był nie do zniesienia.
- Nie rób z siebie bohatera. Nie chcę nigdzie iść.
- Musisz mi pomóc - odparł - inaczej nas obu złapią.
-Ty...
- Cicho, bo cię usłyszą.
Płakałem ze złości - trudno to uczucie nazwać inaczej. Uczepiłem się go, zwiesiwszy
bezwładnie lewą nogę. Byliśmy niczym niezdarni zawodnicy w jakimś biegu na trzech
nogach 1 nie mielibyśmy żadnej szansy, gdyby w chwili naszego startu gdzieś w okolicy
następnej wieży nie odezwał się szybkimi, krótkimi seriami bren. Może posuwał się tam
patrol, może
9. Spokoliw Amcrvkanln
129
uzupełniali stan swoich trzech wież. Strzały zagłuszyły odgłosy naszej powolnej i
nieporadnej ucieczki.

Nie jestem pewien, czy przez cały czas byłem przytomny. Sądzę, że na przestrzeni

ostatnich dwudziestu metrów Pyle musiał mnie prawie nieść. Powiedział:

-

Teraz uważaj. Włazimy.

Suchy ryż zaszeleścił dokoła, a błoto mlaszcząc sięgało coraz wyżej. Woda dochodziła

nam do pasa, gdy Pyle się zatrzymał. Dyszał ciężko. Coś zarechotało mu w piersi jak żaba.

-

Wybacz - powiedziałem.

-

Nie mogłem cię zostawić - odparł.

Z początku odczułem ulgę: woda i muł ujęły moją nogę czule i mocno jak bandaż. Lecz

wkrótce zaczęliśmy szczękać zębami z zimna. Zadałem sobie pytanie, czy minęła Już północ.
Może czeka nas jeszcze sześć takich godzin, jeśli nie znajdą nas vietminhowcy.

-

Czy mógłbyś się odrobinę przesunąć? - spytał Pyle. - Na chwileczkę.

Znów poczułem bezrozumną irytację. Usprawiedliwiał mnie tylko ból. Nie prosiłem o

ratunek ani o to bolesne odwlekanie śmierci. Pomyślałem z tęsknotą o legowisku na twardej,
suchej ziemi. Stanąłem jak żuraw na jednej nodze, próbując odciążyć Pyle’a. Gdy się
poruszyłem, łodygi ryżu zaczęły z chrzęstem łaskotać nas i kłuć.

-

Uratowałeś mi życie... tam - powiedziałem, a Pyle odchrząknął, by dać

konwencjonalną odpowiedź - żebym mógł umrzeć tutaj. Wolę suchą ziemię.

-

Lepiej nic nie mów - rzekł Pyle jak do ciężko chorego. - Musimy oszczędzać siły.

-

Kto u diabła prosił cię, żebyś mi ratował życie? Wyjechałem na Wschód, żeby dać się

zabić. To całkiem w twoim stylu, taka cholerna bezczelność...

Zachwiałem się w błocie, Pyle podciągnął moje ramię na swym barku.
-

Oprzyj się - powiedział.

| Widać, że chodziłeś na filmy wojenne. Nie jesteśmy parą żołnierzy z piechoty morskiej i

nie dostaniesz za to medalu.

-

Tss...

Usłyszałem kroki dochodzące do skraju pola. Bren przy szosie przestał strzelać i było

zupełnie cicho - tylko te kroki i lekki szmer ryżu falującego pod naszym oddechem. Wtem
odgłos kroków ucichł. Zdawało się, że dzieli nas od nich najwyżej szerokość pokoju. Od
strony zdrowej nogi poczułem rękę Fyie'a, która popychała mnie wolno w dół. Obaj
zanurzaliśmy się w błoto pomalutku, starając się nie trącać ryżu. Klęcząc na jednym kolanie i
silnie odchylając głowę ledwo mogłem utrzymać usta nad wodę. Ból nogi wrócił.
Pomyślałem: jeśli tu zemdleję, to się utopię. Zawsze ze wstrętem i lękiem myślałem o
tonięciu. Czemu nie można sobie wybrać śmierci? Zapadła zupełna cisza. Może o dziesięć

background image

kroków stąd czekają na jakiś szelest, na kaszel, na kichnięcie... O Boże, pomyślałem, zaraz
kichnę. Gdyby mnie przynajmniej zostawił, odpowiadałbym tylko za własne życie, nie za
jego, a przecież on chce żyć. Palce wolnej ręki przycisnąłem do górnej wargi - uczymy się tej
sztuczki w dzieciństwie, grając w chowanego - ale łaskotanie w nosie wzbierało, a tamci
czatowali w ciszy i mroku. Było coraz bliżej, tuż...

W chwili gdy kichnąłem, seria z vietminhowskich stenów przeciągnęła przez ryż linię

ognia, głusząc kichnięcie ostrym terkotem, jakby świder wiercił stał. Chwyciłem powietrze i
zanurzyłem się ! tak odruchowo unika się rzeczy upragnionych - kokietująć śmierć niczym
kobieta, która chce. by Ją zgwałcił kochanek. Pociski smagnęły ryż nad naszymi głowami i
zawierucha minęła. Wynurzyliśmy się natychmiast, by nabrać tchu i usłyszeliśmy, jak kroki z
powrotem oddalają się w stronę wieży.
i Wygraliśmy - rzeki Pyle. Mimo bólu zastanowiłem się, cośmy takiego wygrali: ja - starość,
fotel redaktora, samotność;

v 4"# • • '
cc* «i, <3 * * if V
'»i •Itió tt
MC

T >

, iimw V*;V -*• a
. ^«|Wyri
0# ' »*» vi*; i - '.Ńś,'»". s
rijMMI # *

v

‘ • * j : 4*#l

4

J

on... teraz wiadomo, że się pośpieszył z tym słowem. Usadowiliśmy się w zimnie i
czekaliśmy. Na drodze do Tanyinu strzeliły w górę płomienie. Ogień płonął wesoło i
radośnie jak przy święcie.
- To mój samochód - powiedziałem.
-

Haniebne - rzekł Pyle. - Nie znoszę takiego marnotrawstwa.

-

Starczyło widać benzyny, by go zapalić. Ciekaw jestem, czy marzniesz tak samo jak ja?

- Bardziej chyba nie można.
- Może byśmy wyszli i położyli się na drodze?
- Dajmy im jeszcze pól godziny.
- Ciężko ci ze mną.
- Wytrzymam, jestem młody.
Ta przechwałka miała być żartobliwa, ale zmroziła mnie tak samo jak błoto. Zamierzałem
przeprosić Pyle’a za to, że mój ból odzywał się w taki sposób, lecz teraz znów się odezwał.
-

Rzeczywiście, jesteś młody. Możesz sobie pozwolić na czekanie. prawda?

- Nie rozumiem, Tomaszu.
Godziny, które spędziliśmy razem, wydawały się tak długie jak wszystkie noce tygodnia, ale
rozumiał równie mało, jakbym mówił po francusku.
1 Lepiej byś zrobił, gdybyś mnie zostawił - powiedziałem.
1 Nie mógłbym wtedy spojrzeć w oczy Phuong - odparł, a to imię padło między nas jak
stawka w grze. Podjąłem ją.
-Więc zrobiłeś to dla niej - rzekłem. Moja zazdrość I tym bardziej niedorzeczna i poniżająca,
że musiałem ją wyrażać najcichszym szeptem - była bezdźwięczna, a zazdrość lubi się
zgrywać. Wyobrażasz sobie, że weźmiesz ją na swoje bohaterskie wyczyny. Mylisz się.
Mógłbyś ją dostać, gdybym nie żył.
1 Nie o to mi chodzi 1 rzekł Pyle. - Kiedy człowiek jest zakochany, to po prostu chce
porządnie rozegrać całą sprawę.
Racja, pomyślałem, ale w innym sensie, niż on to sobie wyobraża w swej niewinności. Być
zakochanym, to widzieć siebie

background image

132
tak, jak wtdzi człowieka kto Inny, to być zakochanym w swej własnej, sfałszowanej ł
uszlachetnionej podobiźnle. W zakochaniu nie stać nas na honor. Śmiały czyn nie jest niczym
więcej jak odegraniem roli przed dwuosobową publicznością. Może nie byłem już
zakochany, ale pamiętałem.

-

Gdybyś ty był na moim miejscu, tobym cię zostawił - powiedziałem.

i O nie, nie zrobiłbyś tego, Tomaszu. 1 Dodał z nieznośną zarozumiałością: - Znam cię

lepiej, niż ty znasz siebie.

W gniewie próbowałem odsunąć się od niego i sam dźwignąć swój ciężar, ale ból wrócił,

dudniąc jak pociąg w tunelu, więc oparłem się na Pyle’u jeszcze mocniej, by nie pogrążyć się
w wodę. Opasał mnie ramionami i podtrzymał, po czym cal po calu zaczął mnie holować do
brzegu, ku szosie. Dociągnął mnie tam i położył na wznak w płytkim błocie pod nasypem na
skraju pola. Gdy ból minął, otworzyłem oczy i przestałem wstrzymywać oddech, ujrzałem
tylko zawiły szyfr konstelacji, obcy S2yfr, którego nie umiałem odczytać: to nie były
gwiazdy z mojego kraju. Zamazała je wirująca nade mną twarz Pyle’a.

-

Pójdę po szosie, Tomaszu, poszukam jakiegoś patrolu.

-

Nie rób głupstw 1 powiedziałem. - Zastrzelą cię, nim się przekonają, kim jesteś. Jeśli

przedtem nie chwycą cię viet- minhowcy.

-

Ale to jedyna szansa. Nie możesz leżeć sześć godzin w wodzie.

-

Więc połóż mnie na drodze.

-

Chyba nie warto zostawiać ci stena? - spytał z wahaniem.

I Pewno że nie. Jeśli postanowiłeś być bohaterem, to przynajmniej idż powolutku przez

ryż.

-

Kiedy się boję, że patrol przejedzie, nim zdążę dać znak.

-

I tak nie znasz francuskiego.

-

Będę wołać „Je suis Franęais”. Nic się nie martw, Tomaszu. Będę bardzo uważał.

Szept mej odpowiedzi Już do niego nie dotarł. Pyle oddalał się tak cicho, jak tylko umiał.

Często przystawał. Widziałem go w świetle płonącego wozu, lecz nie rozległ się żaden strzał.
Wkrótce minął płomienie. Szybko cisza wypełniła jego ślady.
0 tak, uważał - podobnie jak uważał płynąc czółnem do Phat Diem. Zachowywał ostrożność
niczym bohater awanturniczej powieści dla młodzieży. Był dumny z tej ostrożności jak z od-
znaki harcerskiej. Wcale nie zdawał sobie sprawy, jak niedorzeczna i nieprawdopodobna jest
jego przygoda.

Leżałem i czekałem na strzały vietminhowców albo patrolu Legii, lecz nic nie przerywało

ciszy - upłynie pewno godzina albo i więcej, nim Pyle dotrze do strażnicy, jeśli w ogóle do
niej dotrze. Odwróciłem głowę na tyle, by zobaczyć, co zostało z naszej wieży. Kupa mułu i
bambusowych rusztowań, która zdawała się zapadać coraz niżej, w miarę jak zniżały się
płomienie trawiące nasz samochód. Z odpływem bólu nastawa! spokój, coś jakby nerwowe
zawieszenie broni. Chciało mi się śpiewać. Myślałem: jakie to dziwne, że moi koledzy po
fachu wykroją z całej tej nocy jedynie dwa wiersze. Była to noc, jakich w/iele, a jedynym
niezwykłym w niej zjawiskiem byłem ja. Wtedy usłyszałem, że ze szczątków wieży dobywa
się znowm cichy płacz. Jeden ze strażników musiał wciąż jeszcze żyć.

Pomyślałem: biedak, gdybyśmy nie stanęli akurat pod jego posterunkiem, mógł się

poddać, jak to zwykle robią, albo uciec po pierwszym wezwaniu megafonu. Ale siedzieliśmy
tam, dwaj biali, mieliśmy stena, więc nie śmieli się ruszyć.

Gdyśmy się wynieśli, było już za późno. Byłem odpowiedzialny za ten głos płaczący w

ciemnościach. Chlubiłem się, że nie jestem zaangażowany, nie jestem wmieszany w tę wojnę,
lecz to ja zadałem rany, całkiem tak, Jakbym posłuchał Pyle’a
1posłużył stenem.

Spróbowałem wypełznąć po nasypie na szosę. Chciałem przyłączyć się do tamtego.

background image

Mogłem zrobić tylko tyle: podzielić Jego cierpienie. Lecz odepchnął mnie mój własny ból.
Już nie sły-

szalem płaczu. Leżałem bez ruchu, nie docierało do mnie nic, tylko ból łomotał we mnie

jak jakieś monstrualne serce. Wstrzymywałem oddech i modliłem się do Boga, w którego nie
wierzyłem: daj mi umrzeć albo zemdleć, daj mi umrzeć albo zemdleć... Chyba w końcu
zemdlałem i nie czułem już nic, póki nie zacząłem śnić, że powieki mi przymarzły, a ktoś,
próbując je rozerwać, wciska między nie dłuto. Chcę go ostrzec, by nie uszkodził gałki
ocznej, ale nie mogę wykrztusić ani słowa. Dłuto wnika coraz głębiej, latarka świeci prosto w
twarz.

-

Wygraliśmy, Tomaszu - powiedział Pyle.

Pamiętam jego słowa, ale nie pamiętam tego, co później opowiadał innym: podobno

machałem ręką w niewłaściwym kierunku i mówiłem im, że w wieży jest człowiek, że muszą
się nim zająć. W każdym razie nie miałem takich intencji, jakie mi sentymentalnie
przypisywał Pyle. Znam siebie, znam głębię swego egoizmu. Nie mam spokoju (a pragnę
przede wszystkim mieć spokój), póki ktoś inny cierpi w sposób widoczny, słyszalny czy
dotykalny. Niewinne oczy mogą to wziąć za altruizm, a tymczasem ja po prostu poświęcam
mniejsze dobro - w tym wypadku opóźnienie się zabiegów około mej nogi - na rzecz
o wiele większego dobra: spokoju ducha, który pozwala mi myśleć tylko o sobie.

Wrócili, by mi powiedzieć, że chłopiec umarł, i poczułem ulgę. Zastrzyk morfiny ukąsił

mnie w nogę, więc niewiele Już nawet cierpiałem.
Wchodziłem pomału na schody do mego mieszkania przy ulicy Catinat, przystając na
pierwszym podeście, by odsapnąć. Starowiny plotkowały jak zawsze, przycupnąwszy na
podłodze przed ustępami, los miały wypisany w liniach twarzy jak inni na dłoni. Zamilkły,
gdy je mijałem. Gdybym znał ich język, czegóż bym się dowiedział o tym, co tu zaszło, kiedy
leżałem w szpitalu Legii przy szosie do Tanyinu? Gdzieś na wieży czy w polach zgubiłem
klucze, ale przesłałem Phuong wiadomość.

Musiała ją dostać, jeśli wciąż jeszcze tu jest. To „jeśli” stanowiło miarę mej niepewności.

W szpitalu nie dostałem od niej ani słowa, ale po francusku pisała z trudnością, a ja nie zna-
łem wietnamskiego. Zastukałem do drzwi, otworzyły się natychmiast i wszystko wydało mi
się takie jak dawniej. Przypatrywałem się jej pilnie, gdy pytała, jak się czuję. Dotknęła mojej
nogi w łupkach, podsunęła mi ramię, jakby można było oprzeć się bezpiecznie na tak kruchej
roślinie.

-

Przyjemnie wracać do domu 1 rzekłem.

Powiedziała, że było jej pusto beze mnie. Oczywiście to właśnie chciałem usłyszeć. Jak

kulis, gdy odpowiada na pytania, Phuong zawsze mówiła to, co chciałem usłyszeć, chyba
żeby przypadkiem... Czekałem teraz na przypadek.

1 Nie nudziłaś się? - zapytałem.
1 Och, często widywałam się z siostrą. Dostała posadę u Amerykanów.
-

Ach tak? Czy pomógi w tym Pyle?

-

Nie Pyle, tylko Joe.

-

Cóż to za Joe?

-

Znasz go. Attache ekonomiczny.

-

Ach tak, naturalnie, Joe.

Byl to człowiek, którego trudno zapamiętać. Do dziś dnia nie potrafię go opisać. Kojarzą

mi się z nim tylko tusza, pudrowane, gładko wygolone policzki i jowialny śmiech. Poza tym
cała jego postać zatarła mi się - z wyjątkiem tego, że mial na imię Joe. Bywają ludzie,
których imiona stale się zdrabnia.

Przy pomocy Phuong wyciągnąłem się na łóżku.
-

Widziałaś jakieś filmy? - spytałem.

-

Bardzo śmieszny film dają w kinie „Catinat”... - I natychmiast zaczęła opowiadać

background image

akcję filmu ze wszystkimi szczegółami, a ją rozglądałem się po pokoju za białą kopertą, która
by mogła zawierać telegram. Póki się nie spytam, mam prawo sądzić, że zapomniała mi
powiedzieć, a tymczasem telegram leży na stole przy maszynie albo może włożyła go na
wszelki wypadek do tej szuflady w szafie, gdzie trzyma swą kolekcję szali.

-

Pocztmistrz... zdaje się, że to był pocztmistrz, a może burmistrz?... zakradł się za

nimi, pożyczył drabinę od piekarza i wdrapał się na okno Corinne, ale ona wyszła do
sąsiedniego pokoju z Franciszkiem, rozumiesz, a tymczasem on nie słyszał, że nadchodzi
pani Bompierre, a ona weszła do pokoju i zobaczyła go na tej drabinie, i pomyślała...

i Kto to taki pani Bompierre? 1 spytałem zwracając głowę ku umywalce, gdzie czasem

dla pamięci wtykała coś między flakony.

-

Mówiłam ci już. To matka Corinne, która próbowała złapać męża, bo była wdową...

Usiadła na łóżku i włożyła mi rękę za koszulę.
-

To było bardzo śmieszne - powiedziała.

- Pocałuj mnie, Phuong.
Nie miała w sobie cienia kokieterii. Zrobiła natychmiast to, czego chciałem, I dalej
opowiadała film. Akurat tak samo oddałaby mi się natychmiast, gdybym tego chciał,
ściągając spodnie bez słowa, a potem podjęłaby wątek dziejów pani Bompierre i
niefortunnego pocztmistrza.
- Czy nie było jakiejś korespondencji?
- Coś przyszło.
- Czemu mi nie dałaś?
-Jeszcze nie czas, żebyś się brał do pracy. Musisz leżeć i wypoczywać.
- Może to nie ma związku z pracą.
Podała mi telegram. Zauważyłem, że już go otwierano. Przeczytałem: „Czterysta słów tło
wpływ wyjazdu de Lattre’a na sytuację wojskową I polityczną".
-

Tak - powiedziałem. - To Jednak praca. Skąd wiedziałaś? Czemu otworzyłaś telegram?

-

Myślałam, że to od twojej żony. Miałam nadzieję, że może będzie dobra wiadomość.

- Kto ci przetłumaczył telegram?
- Zaniosłam go do siostry.
-A gdyby to była zła wiadomość, czy opuściłabyś mnie, Phuong?
Potarła mi dłonią pierś, by dodać mi otuchy, nie zdając sobie sprawy, że tym razem
potrzebuję słów, choćby i najmniej prawdziwych.
-

Czy nie masz ochoty na fajkę? Żebyś wiedział, że jest list do ciebie. Myślę, że to może

od niej.
- Czy i ten list otworzyłaś?
-

Nie otwieram twoich listów. Telegramy są publiczne. Czytają Je urzędnicy na poczcie.

Ta druga koperta leżała z szalami. Wyjęła ją ostrożnie i położyła na łóżku. Poznałem pismo.
- Jeśli to zła wiadomość, powiedz, czy ty...

Dobrze wiedziałem, że musi być da. Telegram mógłby wieścić odruch wielkoduszności.

List mógł zawierać tylko wyjaśnienia, uzasadnienia... więc nie dokończyłem pytania, bo było
nieuczciwie żądać takiej obietnicy, której nie mogła dotrzymać.

-

Czego się boisz? 1 spytała Phuong, a ja pomyślałem: boję się samotności. Klubu

Prasowego i kawalerskiego pokoju, boję się Pyle’a.

-

Zrób mi brandy and soda - powiedziałem.

Spojrzałem na początek listu: „Drogi Tomaszu”, potem na

zakończenie: „Serdeczne pozdrowienia, Helena" i czekałem na brandy.

-

Czy to od niej?

-Tak.
Nim wziąłem się do czytania, zacząłem się zastanawiać, czy

- jak skończę - lepiej powiedzieć Phuong prawdę, czy skłamać.

background image

„Drogi Tomaszu, nie zdziwiłam się, kiedy dowiedziałam się z Twojego listu, że nie jesteś

sam. Nie należysz - przyznaj - do tych, którzy potrafią dłuższy czas być sami. Zgarniasz
kobiety jak płaszcz zgarnia kurze. Może potraktowałabym życzliwiej Twą sytuację, gdybym
nie czuła, że po powrocie do Londynu pocieszysz się bardzo łatwo. Wątpię, byś mi uwierzył,
ale to, co mnie wstrzymuje i nie pozwala zadepeszować po prostu »nie«, to myśl o tej biednej
dziewczynie. My, kobiety, zwykle angażujemy się w te sprawy bardziej niż wy”.

Wypiłem łyk brandy. Nie zdawałem sobie sprawy, jak źle zasklepiają się remy seksualne,

mimo upływu lat. Popełniłem nieostrożność nieudolnie dobierając słowa i znowu otworzyłem
jej rany. Kto mógłby mieć jej za złe, że w zamian szuka moich blizn. Gdy jest nam źle, to
kaleczymy.

-

Czy to niedobry list? - spytała Phuong.

-

Trochę twardy - odparłem - ale ona ma prawo... - I czytałem dalej.

„Zawsze sądziłam, że kochasz Annę bardziej niż nas wszystkie, póki nie zwinąłeś manatków
i nie zniknąłeś. Teraz zamie
rzasz, jak się zdaje, opuścić jeszcze jedną kobietę, bo zgaduję z twego listu, że w Istocie nie
spodziewasz się przychylnej odpowiedzi. »Zrobiłem, co się dało« 1 prawda, że tak myślisz?
Jak byś postąpił, gdybym zadepeszowała »tak«? Czy rzeczywiście byś się z nią ożenił?

(Muszę pisać »z nią«, bo nie piszesz, jak ma na imię.) Może tak. Myślę, że podobnie jak

wszyscy starzejesz się i nie uśmiecha Ci się samotność. Czasem i ja czuję się bardzo samotna.
O ile wiem, Anna znalazła sobie innego towarzysza.

Aleją opuściłeś w sam czas".
Trafiła celnie w świeży strup. Znów pociągnąłem łyk. Upust krwi, przyszło mi na myśl.
| Pozwól, że ci przygotuję fajkę - rzekła Phuong.
-

Co tylko chcesz, Phuong i powiedziałem.

.Choćby z tego powodu powinnam odpowiedzieć »nie«. (Nie warto mówić o powodach

natury religijnej, bo nigdy tych spraw nie rozumiałeś ani nie wierzyłeś w nie.) Ślub nie
przeszkadza Ci opuścić kobiety, prawda, tylko opóźnia bieg sprawy, a nierzetelność wobec
tej dziewczyny byłaby tym większa, gdybyś miał z nią żyć tak długo jak ze mną.

Przywiózłbyś ją do Anglii, gdzie czułaby się zagubiona i obca, a kiedy byś już od niej

odszedł, jak okropnie byłaby opuszczona. Pewno nie używa nawet widelca i noża? Jestem
szorstka, bo bardziej mnie obchodzi jej dobro niż Twoje, Tomaszu. Ale i Twoje mnie
obchodzi, kochany."
Zrobiło mi się wprost niedobrze. Wiele czasu minęło od ostatniego listu mej żony. Teraz
zmusiłem ją do napisania. W każdej linijce czułem jej ból, który mnie ranił. Wrócił dawny
nawyk wzajemnego kaleczenia się. Gdybyż można było kochać bez krzywdy. Sama wierność
nie wystarczy. Byłem wiemy Annie, a jednak ją skrzywdziłem. Krzywda leży w samym akcie
posiadania. Jesteśmy zbyt mali na ciele i duszy, by móc posiadać drugą istotę bez dumy lub
należeć do niej bez upokorzenia. W pewnym sensie byłem bardzo zadowolony, że moja żo
na znów zadaje mi ciosy. Od dawna nie pamiętałem już o jej cierpieniu, a to był jedyny
rodzaj zadośćuczynienia. Jaki mogłem dać. Na nasze nieszczęście w każdy konflikt
wmieszani są zawsze niewinni. Zawsze i wszędzie ktoś płacze na jakiejś wieży.

Phuong zapaliła opiumową lampkę.
-

Czy pozwala ci się ze mną ożenić?

-

Jeszcze nie wiem.

-

Czy nic o tym nie mówi?

i Jeżeli mówi, to w każdym razie bardzo powoli.
Jakże chlubisz się tym, myślałem, że jesteś dégagé ', że jesteś reporterem, nie zaś

publicystą od artykułów wstępnych, a tymczasem jakie straszne zamieszanie robisz za
kulisami. Tamten rodzaj wojny jest bardziej niewinny niż ten. Moździerz robi mniej szkody.

„Jeśli postąpię wbrew swemu najgłębszemu przekonaniu i odpowiem »tak«, czy będzie to

background image

z pożytkiem bodaj dla Ciebie? Powiadasz, że odwołują Cię do Anglii - wyobrażam sobie, że
myślisz o tym ze wstrętem i zrobisz wszystko, by łatwiej to znieść. Już widzę, jak pijesz o tę
jedną szklankę za dużo - i żenisz się. Pierwszym razem próbowaliśmy naprawdę - Ty i ja - i
nie udało się. Drugim razem nie próbuje się już tak usilnie. Mówisz, że utrata tej dziewczyny
oznaczałaby dla Ciebie koniec życia. Kiedyś identyczne zdanie napisałeś do mnie - mogę Ci
pokazać ten list, zachowałam go dotąd - a przypuszczam, że w ten sam sposób pisałeś do
Anny. Piszesz, że zawsze staraliśmy się mówić sobie prawdę, ale Twoja prawda. Tomaszu,
zawsze jest tak bardzo tymczasowa. Czy warto z Tobą dyskutować albo Cię przekonywać?
Łatwiej postąpić tak, jak mi nakazuje moja wiara - Twoim zdaniem nierozumnie - i po prostu
napisać: nie wierzę w rozwód, religia ml tego zabrania, więc moja odpowiedź, Tomaszu,
brzmi: nie. stanowczo nie."

Było jeszcze pól strony przed zakończeniem: „Serdeczne pozdrowienia. Helena". Nie

czytałem dalej. Zdaje się, że dawała tam wiadomości o pogodzie i o pewnej starej ciotce,
którą bardzo lubiłem.

Nie miałem powodu do skarg, zresztą spodziewałem się takiej odpowiedzi. Zawierała

wiele prawdy. Pragnąłbym tylko, żeby to głośne myślenie mej żony nie było tak długie, skoro
raniło ją tak samo jak mnie.

-

Czy mówi: nie?

Odpowiedziałem właściwie bez wahania:
-

Jeszcze się nie zdecydowała. Wciąż jest nadzieja.

Phuong się roześmiała.
-

Mówisz „nadzieja” z nosem na kwintę.

Leżała u mych stóp jak pies na płycie grobowej krzyżowca i przygotowywała opium, a ja

zastanawiałem się, co powiedzieć Pyle’owi. Po wypaleniu czterech fajek śmielej spojrzałem
w przyszłość i oznajmiłem jej, że naprawdę można mieć nadzieję: moja żona wzięła
adwokata. Lada dzień może przyjść telegram, który mnie uwolni.

-To nie takie ważne. Mógłbyś już teraz wpłacić kaucję - rzekła. Usłyszałem głos jej

siostry, mówiący ustami Phuong.

-

Nie mam żadnych oszczędności - odparłem. - Nie przelicytuję Pyle’a.

-

Nie martw się. Może coś się zdarzy. Znajdzie się jakiś sposób - powiedziała. - Moja

siostra mówi, że mógłbyś się ubezpieczyć na życie.

Pomyślałem, jaką jest realistką, że nie umniejsza znaczenia pieniędzy i nie składa

wielkich, wiążących deklaracji miłości. Jakżeby Pyle wytrzymał z biegiem lat ten twardy
rdzeń jej charakteru? Bo Pyle byl romantykiem. Ale, oczywiście, na pewno złożyłby kaucję,
a ów twardy rdzeń mógłby zmięknąć jak nie używany mięsień. Bogaty wygrywa na dwóch
frontach.
Tego wieczoru, przed zamknięciem sklepów na ulicy Catinat, Phuong kupiła Jeszcze trzy
jedwabne szale. Siedziała na

* .i %’* * » v* **> **■ £ nfe vv
s
,4 MW Jk **•

łóżku 1 pokazywała ml je zachwycając się żywymi kolorami, wypełniając wielką pustkę
swoim śpiewnym głosem. Potem złożyła je ostrożnie i dołączyła do tuzina innych w
szufladzie - Jakby kładła fundament skromnej kaucji. Ja uczyniłem podobnie, pisząc tegoż
wieczora list- do Pyle'a, z tą podejrzaną rozwagą i przenikliwością, jaką daje opium. Oto co
napisałem i znalazłem dopiero co arkusik, wetknięty w „Rolę Zachodu” Yorka Hardinga.
Pyle musieli czytać tę książkę, gdy dostał mój list. Może użył go jako zakładkę, a potem nie
czytał dalej.

„Dear Pyle", zacząłem - ten jeden jedyny raz kusiło mnie. by napisać „Dear Alden”, bo

ostatecznie był to typowy list z podziękowaniami, dosyć ważny, lecz tym podobniejszy do

background image

innych takich listów, że zawierał kłamstwo:

„Dear Pyle, zamierzałem napisać ze szpitala, żeby Ci podziękować za tamtą noc. Trzeba

przyznać, że uratowałeś mnie przed bardzo niemiłym końcem. Teraz mogę się już ruszać za
pomocą laski. Podobno złamałem nogę akurat w dobrym miejscu, a kości jeszcze mi się nie
zestarzały i jakoś się nie kruszą. Musimy to kiedyś razem uroczyście oblać. (Pióro utknęło mi
na słowie »uroczyście«, a potem, jak mrówka, gdy spotka przeszkodę, okrążyło je inną
drogą.) Obchodzę też inną jeszcze uroczystość. Wiem, że i Ciebie ona ucieszy, bo zawsze
mówiłeś, że obaj pragniemy dobra Phuong. Gdy wróciłem do domu, zastałem list od mojej
żony, która właściwie zgadza się dać mi rozwód. Więc nie musisz już martwić się
o Phuong..."

Dopiero odczytując cały list uświadomiłem sobie okrucieństwo tego zdania, ale wtedy

było już za późno. Gdybym Je miał wymazać, to lepiej podrzeć cały list.

-

Który szal podoba ci się najbardziej? - spytała Phuong. - Bo mnie ten żółty.

-

Tak. Żółty. Pójdź, proszę, do hotelu i wrzuć ten list.

Spojrzała na adres.
Mogłabym go zanieść do Poselstwa. Oszczędzisz na znaczku.
| Wolałbym, żebyś go wrzuciła.
Potem się położyłem 1 w nastroju opiumowego odprężenia myślałem: przynajmniej teraz

nie opuści mnie, póki nie wyjadę, a może jutro po kilku fajkach znajdę jakiś sposób, żeby zo-
stać.
**♦
Powszednie życie toczy się dalej - niejeden człowiek dzięki temu nie postradał zmysłów. Tak
jak okazało się, że nie sposób bać się cały czas w czasie nalotu, tak samo pod bombardowa-
niem stałych obowiązków, przypadkowych spotkań, nieosobi- stych trosk ginął na całe
godziny mój własny lęk. Myśli o bliskim kwietniu, o wyjeździe z Indochin, o mrocznej
przyszłości bez Phuong, ustępowały przed codziennymi telegramami, biuletynami
wietnamskiej prasy, chorobą mego pomocnika. Był to Hindus, nazywał się Dominguez (jego
rodzina pochodziła z Goa i przybyła tu via Bombaj). Zastępował mnie na mniej ważnych
konferencjach prasowych, nastawiał czułe ucho na plotki i pogłoski, nosił moje depesze na
pocztę i do cenzury. Z pomocą indyjskich kupców, zwłaszcza na północy, w Hajfongu, Nam
Dinh i Hanoi, rozpostarł dla mnie własną sieć wywiadowczą. Myślę, że dokładniej od
naczelnego dowództwa francuskiego znał rozmieszczenie batalionów Viet Minhu w delcie
tonkińskiej.

Ponieważ nigdy nie robiliśmy użytku z tych informacji, zanim stały się jawne, i nigdy nie

przekazywaliśmy ich wywiadowi francuskiemu, Dominguez cieszył się zaufaniem i
przyjaźnią kilku agentów Viet Minhu ukrywających się w Sajgonie-Cholo- nie. Niewątpliwie
pomagał mu fakt, że mimo swego nazwiska był Azjatą.

Lubiłem Domingueza. Gdy inni noszą swą dumę na wierzchu jak wrzód, wrażliwy na

najmniejsze dotknięcie, on ukrył swoją głęboko i zredukował ją do najmniejszej chyba
cząstki, z której człowiek nie może już zrezygnować. W powszednich kontaktach przejawiał
tylko łagodność, pokorę, absolutną mi-
lość prawdy. Może prawda i pokora idą w parze. Tyle kłamstw pochodzi | dumy. W moim
zawodzie jest to duma reportera: ambicja, by napisać lepiej niż kolega. Otóż Dominguez
pomagał mi nie przejmować się takimi rzeczami, znosić spokojnie te wszystkie telegramy z
kraju z pytaniami, czemu nie posiałem korespondencji o jakimś wydarzeniu lub czyjegoś
sprawozdania, o którym wiedziałem, źe jest nieprawdziwe.

Teraz, kiedy chorował, zdałem sobie sprawę, ile mu zawdzięczam. Wszakże potrafił

nawet dopilnować, by bak mojego samochodu był zawsze pełen, a jednak nigdy ani jednym
słowem czy spojrzeniem nie wkroczył w moje prywatne życie. Zdaje się, że był katolikiem,
ale nie mam na to dowodów, z wyjątkiem jego nazwiska i miejsca pochodzenia, bo - sądząc z

background image

naszych rozmów - mógłby równie dobrze czcić Krisznę lub w kolczastej drucianej obręczy
odbywać doroczne pielgrzymki do jaskiń Batu. Teraz jego choroba przyszła jak zmiłowanie,
ratując mnie przed męczarnią własnych zgryzot. Musiałem sam brać udział w nudnych
konferencjach prasowych i kuśtykać do mego stolika w „Continentalu", by poplotkować z
kolegami. Ale nie umiałem tak dobrze jak Dominguez odróżniać prawdy od kłamstwa, więc
zacząłem odwiedzać go wieczorami, by omówić to, co usłyszałem. Zajmował sublokatorski
pokój przy jednej z lichszych ulic, wychodzących na bulwar Gallieni. Czasem przy wąskim
żelaznym łóżku zastawałem Jednego z Indyjskich przyjaciół Domingueza. On sam siedział na
posłaniu wyprostowany, z podwiniętymi nogami, i miałem wrażenie, że nie tyle odwiedzam
chorego, ile raczej uczestniczę w przyjęciu 11 Jakiegoś maharadży czy kapłana. Czasem, gdy
miał dużą gorączkę, pot spływał mu po twarzy, lecz nigdy nie opuszczała go Jasność umysłu.
Było tak. jakby Jego choroba nękała ciało kogoś innego. Gospodyni Domingueza stawiała
przy nim kubek z sokiem cytrynowym, ale nigdy nie widziałem, by pił. Może wypicie soku
byłoby przyznaniem się. że chodzi o jego własne pragnienie, że cierpi jego własne ciało.
\ H

Spośród wszystkich moich ówczesnych odwiedzin jedne szczególnie wryły mi się w

pamięć. Przestałem pytać go, jak się czuje, z obawy, by pytanie nie brzmiało jak wyrzut. To
on pytał zawsze z wielką troską o moje zdrowie 1 przepraszał, że naraził mnie na wchodzenie
po schodach. Tego dnia powiedział:

- Chciałbym, żeby się pan zobaczył z jednym z moich znajomych. Opowie panu coś, co

pana zainteresuje.

-Tak?
- Proszę, oto jego nazwisko. Zapisałem je, bo wiem, że trudno panu zapamiętać chińskie

nazwiska. Oczywiście nie należy się na niego powoływać. Ma skład złomu na Quai Mytho.

- Coś ważnego?

- Niewykluczone.
- Czy może mi pan z grubsza powiedzieć, o co chodzi?
-

Wolałbym, żeby psin to usłyszał od niego. Dziwna jakaś historia, której nie rozumiem.

Pot ciekł mu po twarzy, ale Dominguez dawał mu spływać, jakby krople były żywe i święte.
Tkwiło w nim dość hinduizmu, by nie skrzywdzić nawet muchy.
- Co pan wie o swoim przyjacielu Pyle’u? - spytał.
-

Niewiele. Nasze drogi się krzyżują, to wszystko. Nie widziałem się z nim od czasu

Tanyinu.
- Gdzie on pracuje?
-

W Misji Pomocy Ekonomicznej, ale ta nazwa pokrywa wiele ciemnych sprawek. Zdaje

się, że interesuje się miejscowym przemysłem... Przypuszczam, że w związku z jakimś
amerykański przedsięwzięciem. Nie podoba mi się taka robota. Zachęcają Francuzów do
walki, a jednocześnie psują im interesy.

- Słyszałem niedawno, jak przemawiał na przyjęciu, które Poselstwo wydało dla grupy

kongresmenów. Miał ich zorientować w sytuacji.

| Niech Bóg ma Kongres w swej opiece i rzekłem - przecież Pyle nie siedzi tu nawet pół

roku.

I Mówił, że stare mocarstwa kolonialne, Anglia i Francja,

nie mają szans, by zdobyć zaufanie Azjatów. Tymczasem Ameryka zjawia się tu z czystymi
rękami.

-

Honolulu - wtrąciłem - Puerto Rico, Nowy Meksyk.

-

Potem ktoś zadat mu typowe pytanie, czy rząd ma jakiekolwiek możliwości

pokonania Viet Minhu. a on odpowiedział, że potrafiłaby to zrobić Trzecia Siła. Zawsze
można znaleźć jakąś Trzecią Siłę, wypraną z komunizmu i nie splamioną kolonializmem...
Nazwał to narodową demokracją. Wystarczy tylko znaleźć wodza i chronić go przed starymi

background image

mocarstwami kolonialnymi.

-

To wszystko jest u Yorka Hardinga - powiedziałem. - Pyle wyczytał te rzeczy, nim się

tu zjawił. Mówił o nich w pierwszych dniach pobytu i niczego się tu nie nauczył.

-

Może odkrył swego wodza - rzekł Dominguez.

-

Czy to by miało jakieś znaczenie?

-

Nie wiem. Nie wiem, co on robi. Ale niech pan pójdzie pomówić z moim znajomym

na @uai Mytho.

Wróciłem na ulicę Catinat, by zostawić wiadomość dla Phu- ong, po czym - o zachodzie

słońca - wybrałem się w okolicę portu. Stoły i krzesła stały na bulwarze niedaleko parowców
i szarych okrętów wojennych, przenośne kuchenki buzowały i skwierczały. Na bulwarze de
la Somme krzątali się pod drzewami balwierze, a wróżbici, siedząc w kucki pod ścianami,
rozkładali brudne karty. W Cholonie poczułem się Jak w innym mieście, gdzie praca jakby
się dopiero zaczynała, zamiast wygasać ze światłem dnia. Wjeżdżało się tam Jakby na scenę
pantomimy: długie, pionowe chińskie szyldy; Jaskrawe światła, tłum statystów - i nagle
znajdował się człowiek za kulisami, gdzie wszystko było o tyle ciemniejsze 1 cichsze. Jedna
taka kulisa wywiodła mnie znów na bulwary ku gmatwaninie sam- panów i składów
towarowych. Nie było żywej duszy.
Pod wskazany adres trafiłem z trudnością, niemal przypadkiem. Brama składu stała otworem.
W świetle starej lampy dostrzegłem dziwne, picassowskie kształty stosu żelastwa:
żelazne łóżka, wanny, popielniki, maski samochodów. Światło dobywało z nich resztki
dawnych barw. Ruszyłem wąskim chodnikiem wyrąbanym w tym żelazozłomie i zawołałem
pana Czu, lecz nikt nie odpowiedział. Na końcu składu znajdowały się schody, wiodące
pewno do mieszkania pana Czu. Widocznie skierowano mnie od tyłu. Dominguez musiał
mieć powód po temu. Nawet schody zaścielało żelastwo, jakieś rupiecie, które pewnego dnia
mogą się przydać w tym sroczym gnieź- dzie. Na górze mieścił się jeden wielki pokój, gdzie
siedziała lub leżała cała rodzina. Robiło to wrażenie obozu, który można w każdej chwili
zwinąć. Wszędzie stały filiżaneczki, mnóstwo tekturowych pudel o nieokreślonej zawartości i
zapakowane fibrowe walizki. Na wielkim łóżku siedziała sędziwa dama. prócz tego ujrzałem
dwóch chłopców, dwie dziewczyny, dziecko raczkujące po podłodze, trzy niemłode kobiety
w znoszonych, brązowych chłopskich spodniach i kurtkach oraz dwóch starców w
błękitnych, jedwabnych strojach mandarynów. Ci dwaj siedzieli w kącie i grali w madżonga,
szybko rozpoznając dotykiem poszczególne kości, które grzechotały jak żwir, toczący się po
plaży za odchodzącą falą. Żaden z graczy, ani w ogóle nikt, nie zwrócił na mnie uwagi. Tylko
kot wskoczył na tekturowe pudło, a wychudzony pies obwąchał mnie i odszedł.

-

Czy zastałem pana Czu?

Dwie kobiety potrząsnęły głową i nadal nikt na mnie nie patrzył, tylko jedna z nich opłukała
filiżankę i nalała herbaty z czajnika, który, żeby nie wystygnąć, stał w skrzynce obitej je-
dwabiem. Usiadłem na skraju łóżka obok sędziwej damy, a jedna z dziewcząt przyniosła mi
herbatę. Zdawać by się mogło, że pochłonęła mnie ta społeczność, łącznie z kotem i psem -
może i one trafiły tu w pierwszej chwili równie przypadkowo jak ja. Dziecko dopełzło do
mnie i zaczęło szarpać moje sznurowadła, ale nikt go nie łajał. Na Wschodzie nie łaje się
dzieci. W pokoju wisiały trzy reklamowe kalendarze z trzema dziewczynami
o błyszczących różowych policzkach, wystrojonymi w chińskie szaty. Skąd się tu wzięło
wielkie lustro z napisem .Café de la Paix"? Może zaplątało się przypadkiem między złom.
Miałem wrażenie, że i ja się zaplątałem.

Wypiłem powoli zieloną, gorzką herbatę, przekładając z Jednej dłoni do drugiej filiżankę

bez uszka, gdyż parzyła mi palce. Ciekaw byłem, jak długo mam tu siedzieć. Raz
spróbowałem zwrócić się do rodziny po francusku, pytając, kiedy się spodziewają powrotu
pana Czu, ale nikt nie odpowiedział. Pewno nie rozumieli. Gdy opróżniłem filiżankę,
napełnili ją od nowa i wrócili do swych zajęć. Jedna z kobiet prasowała, jedna z dziewcząt

background image

szyła, chłopcy odrabiali lekcje, sędziwa dama przyglądała się swym stopom, maleńkim
okaleczonym stopom Chinek starego pokolenia, a pies spozierał na kota, który nie opuszczał
kartonowego pudła.

Zacząłem sobie zdawać sprawę, jak ciężko Dominguez zdobywa swój mamy zarobek.
Po pewnym czasie wszedł Chińczyk, wychudzony do ostatnich granic. Zdawało się, że

wcale nie zajmuje miejsca. Był niby kawałek pergaminu, którym przedziela się biszkopty w
puszce.

W trzecim wymiarze mieścił się tylko dzięki swej prążkowanej piżamie.
-

Pan Czu? - spytałem.

Spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem palacza. Wpadnięte policzki, dziecinne napięstkl,

ramiona małej dziewczynki 1 trzeba było wielu lat i wielu fajek, by go zestrugać do tego for-
matu. Powiedziałem:

-

Mój przyjaciel Dominguez mówił mi, że pan ma mi coś do pokazania. Pan jest panem

Czu?

O tak, odparł proponując mi uprzejmym gestem dłoni, bym ponownie usiadł, to on jest

panem Czu. Widziałem, że powód mej wizyty zabłąkał się gdzieś w zadymionych
korytarzach tej czaszki. Czy nie zechciałbym wypić filiżanki herbaty? Moja wi-
IH -

VA

!
zyta to dla niego wielki zaszczyt. Wypłukano następną filiżankę
- wylewając wodę na podłogę - 1 włożono ml ją w ręce niby węgiel gorejący: próba
herbaty. Bąknąłem coś o liczebności jego rodziny.
Rozejrzał się nieco zdziwiony, jakby nigdy jeszcze nie patrzył z tego punktu widzenia.
-To matka - rzekł - to żona, to siostra, to wuj, to brat, to dzieci, to dzieci ciotki.
Dziecko zostawiło moje nogi w spokoju i przetoczyło się na grzbiet, fikając i gaworząc.
Czyjeż to mogło być dziecko? Nikt nie wyglądał tu na tyle młodo lub na tyle dorośle, by mu
je przypisać.
- Pan Dominguez mówił mi, że to ważna sprawa - rzekłem.
- Ach. pan Dominguez... Ufam, że się dobrze miewa?
- Dostał febry.
-

Mamy teraz niezdrową porę roku. - Nie byłem pewien, czy w ogóle pamięta, kto to Jest

Dominguez. Zaczął kaszleć. Pod bluzą piżamy, przy której brakowało dwóch guzików,
napięta skóra wibrowała jak tubylczy bęben.
-

Pan sam powinien pójść do doktora - rzekłem. Przyłączyła się do nas nowa postać, nie

słyszałem jej wejścia. Był to młody człowiek schludnie odziany w strój europejski.
Powiedział po angielsku:
- Pan Czu ma tylko jedno płuco.
- Szczerze współczuję.
- Pali co dzień sto pięćdziesiąt fajek.
- To bardzo dużo.
-

Doktor mówi, że mu to nie pomaga, ale on czuje się znacznie lepiej, jak pali.

Mruknąłem coś ze zrozumieniem.
-

Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem administratorem pana Czu.

-

Nazywam się Fowler. Przysłał mnie tu pan Dominguez. Mówił, że pan Czu ma mi coś

do powiedzenia.
-

Pamięć mocno zawodzi pana Czu. Wypije pan fliltonkę herbaty?

-

Dziękuję, piłem już trzy. 1 Brzmiało to jak pytanie i odpowiedź w rozmówkach

chińsko-angielskich.
Administrator pana Czu wyjął mi z ręki filiżankę i podał jednej z dziewcząt, która wylała
resztki na podłogę i znów nalała herbaty.

background image

-

Za słaba - powiedział, wziął filiżankę i sam spróbował, po czym wypłukał ją dokładnie i

napełnił z drugiego czajnika. - Czy teraz lepsza? - spytał.
- Znacznie lepsza.
Pan Czu odchrząknął, lecz była to jedynie zapowiedź obfitego wykrztuszenia, które
skierował do blaszanej spluwaczki w różowe kwiaty. Dziecko kulało się między
popłuczynami herbaty, a kot skoczył z pudła na walizkę.
-

Może łatwiej panu będzie porozumieć się ze mną - rzekł młody człowiek. - Nazywam

się Heng.
- Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć...
-

Zejdźmy do składu - rzekł pan Heng. - Tam będziemy mieli większy spokój.

Wyciągnąłem rękę do pana Czu, który ze zdumionym wyrazem twarzy pozwolił jej spocząć
między swymi dłońmi i jął się rozglądać po zatłoczonym pokoju, jakby próbował mnie tu
zmieścić. Grzechot toczącego się żwiru cichł, w miarę jak schodziliśmy coraz niżej.
-

Proszę uważać - rzekł pan Heng - brak ostatniego schodka. - I poświecił mi latarką.

Byliśmy znów między łóżkami i wannami. Pan Heng poprowadził mnie gdzieś w bok.
Uszedłszy ze dwadzieścia kroków stanął i oświecił mały żelazny bęben.
- Widzi pan? - spytał.
- Cóż to takiego?
Odwrócił bęben i pokazał mi markę fabryczną: „Diolacton".
- To mi jeszcze nic nie mówi.

-

Miałem dwa takie bębny. Dostały się tu wraz z innym złomem z garażu pana Fan-

Van-Muoi. Zna go pan?

-

Nie. nie zdaje mi się.

-

Jego żona Jest krewną generała Thé.

-

Nadal nie całkiem pojmuję...

-

Czy pan wie, co to jest? - spytał pan Heng schylając się i podnosząc długi, wklęśnięty

niby nać selera przedmiot, który błysnął chromem w świetle latarki.

-

To chyba coś do łazienki.

-

Nie, to sztanca - rzekł pan Heng. Był najwyraźniej człowiekiem. któremu pouczanie

sprawia nużącą przyjemność. Przerwał, by znów dać pole do popisu mojej ignorancji. -
Pojmuje pan, co rozumiem pod słowem „sztanca”.

-

O tak, naturalnie, ale wciąż jeszcze nie...

-

Tę sztancę wykonano w USA. „Diolacton" to amerykańska nazwa fabryczna. Zaczyna

pan rozumieć?

-

Szczerze mówiąc, nie.

-

Sztanca ma skazę. Dlatego ją wyrzucono. Lecz nie powinni byli wyrzucać jej razem z

innym żelastwem, podobnie zresztą jak bębna. To był błąd. Administrator pana Muoi
przyszedł tu osobiście. Nie mogłem znaleźć sztancy, ale pozwoliłem mu zabrać drugi bęben.
Powiedziałem, że mam tylko to, a on twierdził, że potrzebuje ich do przechowywania
chemikaliów. Oczywiście nie pytał o sztancę - to by mogło się wydać podejrzane - ale szukał
jej, rozglądając się na wszystkie strony. Sam pan Muoi odwiedził później Poselstwo
Amerykańskie i pytał o pana Pyle'a.

-Widzę, że pan ma tu istny wywiad - zauważyłem. Nadal nie mogłem się zorientować, o

co właściwie chodzi.

-

Poprosiłem pana Czu, by skontaktował się z panem Do- minguezem.

-

Chce pan powiedzieć, że wykrył pan coś niby związek między Pyle’em a generałem -

rzekłem. - Bardzo wątły ten związek. Zresztą to nic nowego. Tutaj wszyscy trudnią się
wywiadem.
Pan Heng zaczął stukać obcasem w czarny żelazny bęben, a dźwięk rozległ się echem wśród
żelaznych łóżek.

background image

-

Panie Fowler - powiedział - pan jest Anglikiem. Pan Jest neutralny. Pan pisał o nas

wszystkich bezstronnie. Jeśli ktoś z nas ma jakieś gorące przekonania, wszystko jedno po
której stronie, to pan umie się w to wczuć.
-

Jeśli pan chce mi dać do zrozumienia i rzekłem - że pan jest komunistą czy

vietminhowcem, to proszę się nie krępować. Nie zgorszę się. Nie mam poglądów
politycznych.
I Jeśli tu, w Sajgonie, zdarzy się coś nieprzyjemnego, to zrzucą to na nas. Mój komitet
chciałby, żeby pan widział rzecz we właściwym świetle. Właśnie dlatego pokazałem panu te
dwa przedmioty.
-

Co to jest „Diolacton"? - spytałem. - Mogłoby się tak nazywać skondensowane mleko.

-

Istotnie rzecz ma coś wspólnego z mlekiem. - Pan Heng skierował światło latarki do

wnętrza bębna. Odrobina białego proszku leżała na dnie jak kurz. - To jeden z amerykańskich
plastyków - powiedział.
i Słyszałem pogłoski, że Pyle importuje plastyk na zabawki. I Podniosłem sztancę i
obejrzałem ją. Próbowałem wyobrazić sobie jej produkty. Sztanca dawała obraz odwrócony.
- Nie na zabawki - odparł pan Heng.
- To wygląda jak kawałek jakiegoś kijka.
- Kształt jest w każdym razie niezwykły.
- Nie rozumiem, do czego by to miało służyć.
Pan Heng się odwrócił.
-

Chciałbym tylko, żeby pan zapamiętał to, co pan widział - powiedział, idąc z powrotem

wśród żelastwa. I Może kiedyś będzie pan miał okazję napisać na ten temat. Ale proszę nie
mówić, że widział pan tu bęben.
- A sztancę? - spytałem.
- Zwłaszcza o sztancy proszę nie mówić.
Niełatwo Jest po raz pierwszy spotkać się znowu z kimś, kto człowiekowi - Jak to mówią -
ocalił życie. Przez okres pobytu w szpitalu Legii nie widziałem Pyle’a, a jego nieobecność i
milczenie, które łatwo było wyjaśnić (bo peszył się łatwiej niż ja), czasem głupio mnie
trapiły, tak że nocami — nim ukoił mnie środek nasenny - wyobrażałem sobie, jak wchodzi
po moich schodach, puka do moich drzwi, śpi w moim łóżku. Wyrządzałem mu tym
niesprawiedliwość, więc do oczywistych wobec niego zobowiązań dołączyło się jeszcze
poczucie winy. Zdaje się, że czułem też wyrzuty z powodu mego listu. (Jacy to odlegli
przodkowie obarczyli mnie tym idiotycznym sumieniem? Z pewnością sami go nie mieli, gdy
gwałcili i zabijali w swym paleolitycznym świecie.)

Zastanawiałem się czasem, czy mam zaprosić mego zbawcę na kolację, czy może

zaproponować mu whisky w barze „Conti- nentalu”. Był to niecodzienny problem
towarzyski, zależny może od wartości, jaką człowiek przypisuje swemu życiu. Posiłek i
butelka wina czy whisky? - martwiłem się tym parę dni, póki nie rozstrzygnął problemu sam
Pyle, przybywając i krzycząc do mnie przez zamknięte drzwi. Przesypiałem gorące
popołudnie, bo wiele trudu kosztowało mnie poranne rozruszanie nogi, i nie słyszałem
stukania.

-

Tomaszu, Tomaszu! - Wezwanie wpadło w sen, w którym szedłem długą, pustą drogą

i czekałem na zakręt, a zakrętu wciąż nie było. Droga rozwijała się jak taśma telegrafu i
trwałoby to nieskończenie długo, gdyby nie owe głosy - najpierw płacz z wieży, a potem
nagle głos wołający mnie wprost: - Tomaszu, Tomaszu!

Mruknąłem pod nosem:
-

Idź sobie, Pyle. Nie podchodź do mnie. Nie chcę być uratowany.

-

Tomaszu! - Walił w drzwi, ale udawałem trupa, jakbym się znalazł z powrotem wśród

pól ryżowych, a on był nieprzyjacielem.

Nagle uświadomiłem sobie, że pukanie ustało, ktoś mówił coś cicho za drzwiami, ktoś

background image

drugi odpowiadał. Szepty są niebezpieczne. Nie umiałbym powiedzieć, kto z kim rozmawia.
Wyszedłem ostrożnie z łóżka i wspierając się na lasce dotarłem do drugiego pokoju. Może
poruszałem się zbyt powoli i w końcu mnie usłyszeli, bo za drzwiami nastała cisza. Cisza
rozrasta się jak pnącze - zdawało się, że wpełza pod drzwi i rozpościera liście w pokoju. Nie
podobała mi się ta cisza, więc ją rozdarłem otwierając nagle drzwi. W korytarzu stała
Phuong, a Pyle opierał dłonie na jej ramionach: sądząc z ich postawy, mogli się właśnie
rozstawać po pocałunku.

-

Ależ proszę, wejdź - powiedziałem.

-

Nie mogłem się dostukać - rzekł Pyle.

-

Najpierw spałem, a później nie chciałem, żeby mi ktoś przeszkadzał. Ale już się stało,

więc wejdź.

Spytałem po francusku Phuong:
-

Gdzie go złowiłaś?

-

Tu, w korytarzu - odparła. - Usłyszałam, że stuka, więc wbiegłam na górę, by go

wpuścić.

-

Siadaj - powiedziałem do Pyle’a. - Napijesz się kawy?

-

Nie. I nie chcę siadać, Tomaszu.

-

Ja muszę. Noga mi się męczy. Dostałeś mój list?

-

Tak. Wolałbym, żebyś go nie napisał.

-

Dlaczego?

-

Bo to stek kłamstw. Ufałem ci, Tomaszu.

-

Nie powinieneś ufać nikomu, kiedy w grę wchodzi kobieta.

-

Więc w takim razie i ty możesz mi nie ufać. Będę się tu zakradać, jak wyjdziesz z

domu, będę pisać listy i adresować je na maszynie. Może robię się dorosły, Tomaszu. - Lecz
słychać było, że mówi przez łzy, i wyglądał młodziej niż kiedykolwiek. - Czy me mogłeś
wygrać bez kłamstw?

1 Nie. To już taka europejska dwulicowość. Pyle. Trzeba jakoś nadrabiać brak

zaopatrzenia. Musiałem jednak postąpić niezręcznie. W jaki sposób wytropiłeś kłamstwo?
-

Prze/ Jej siostrę - rzeki Pyle. - Pracuje teraz u Joego. Właśnie się 7. nią widziałem. Wie,

że odwołują cię do domu.
- Ach. to - rzekłem z ulgą. - Phuong też o tym wie.
-

A list od twej żony? Czy Phuong i o tym wie? Jej siostra go widziała.

- Wjaki sposób?
-

Przyszła tu wczoraj, kiedy Ciebie nie było, i Phuong pokazała jej ten list. Siostry

Phuong nie zwiedziesz. Zna dobrze angielski.
-

Rozumiem, i Nie warto było się gniewać na kogokolwiek 1 aż nazbyt oczywiście

winowajcą byłem ja sam. Phuong pokazała zapewne list tylko dlatego, by się pochwalić, nie
był to objaw nieufności.
I Wiedziałaś to wszystko zeszłej nocy? I spytałem.
-Tak.
-

Zauważyłem, że jesteś milcząca. - Dotknąłem jej ręki. - Mogłaś przecież wpaść w

straszną furię... Ale ty nie jesteś furia, ty jesteś Phuong.
1 Muszę pomyśleć - rzekła.
Przypomniałem sobie, jak budząc się w nocy usłyszałem jej nierówny oddech i domyśliłem
się, że nie śpi. Wyciągnąłem ku niej rękę i zapytałem: „Le cauchemar?” Gdy przybyła na
ulicę Catinat, miewała przez jakiś czas złe sny, lecz ostatniej nocy potrząsnęła przecząco
głową. Leżała plecami do mnie. Przysunąłem nogę do jej nogi - pierwszy gest naszego
intymnego zbliżenia. Nawet wówczas nie zauważyłem nic niepokojącego.
- Czy nie możesz mi wytłumaczyć, Tomaszu, dlaczego...
- To chyba jasne. Chciałem ją zatrzymać.

background image

- Choćby miała za to zapłacić najwyższą cenę?
- Naturalnie.
- To nie jest miłość.
- Może to tylko miłość nie w twoim stylu, Pyle.
- Ja chcę Ją chronić.

-

Ja nie chcę. Nie potrzebuje ochrony. Chcę Ją mieć koło siebie, chcę ją mieć w łóżku.

-

Wbrew jej woli?

-

Nie zostałaby tu wbrew swej woli.

1 Po tym wszystkim nie może cię kochać.
Byl więc aż tak prostoduszny. Obróciłem się, by spojrzeć na nią. Poszła do sypialni i

wygładziła kapę w miejscu, gdzie leżałem, po czym wzięła z półki jedną ze swych książek z
obrazkami i usiadła na łóżku, jakby nasza rozmowa wcale jej nie obchodziła. Zgadywałem,
co to za książka. Pewno życie królowej w obrazkach. Widziałem do góry nogami dworską
karocę jadącą do Westminsteru.

-

Miłość to słowo zachodnie - powiedziałem. - Posługujemy się nim ze względów

sentymentalnych albo żeby jakoś nazwać obsesyjne myśli o jednej kobiecie. Tutejsi ludzie
nie cierpią na obsesje. Jeśli nie będziesz uważać. Pyle, to jeszcze mocno się sparzysz.

1 Sprałbym cię na kwaśnie jabłko, żeby nie ta noga.
-

Powinieneś mi być wdzięczny, no i oczywiście siostrze Phuong. Możesz teraz dążyć

do celu bez skrupułów 1 bo ty w pewnym sensie jesteś wielki skrupulant, prawda, kiedy nie
chodzi o plastyk?

-

Plastyk?

-

Mam w Bogu nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz. Och, wiem, masz

dobre zamiary, jak zawsze. - Spozierał podejrzliwie, zbity z tropu. - Czasami chciałbym,
żebyś miał trochę złych zamiarów, może byś wtedy odrobinę lepiej rozumiał ludzi. Stosuje
się to również do twego kraju. Pyle.

1 Chcę jej stworzyć przyzwoite warunki życia. Tutaj... śmierdzi.
I

Radzimy sobie z tym. paląc kadzidło. Pewno jej ofiarujesz elektryczną lodówkę,

własny samochód, najnowszy aparat telewizyjny...

i

I dzieci - powiedział.

-

Dzielnych, młodych obywateli USA, których nikt nie posądzi o działalność

antyameiykartską.

-

A ty co jej ofiarujesz? Przecież nie miałeś zamiaru brać jej do kraju.

-

Nie, nie jestem tak okrutny. Chyba że będę mógł jej zapewnić bilet powrotny.

-

Chcesz po prostu dla własnej wygody zachować ją do chwili wyjazdu.

-

Jest istotą ludzką. Pyle. Potrafi sama decydować.

-

Na podstawie fałszywych danych. Zresztą to dziecko.

-

Nie jest dzieckiem. Nigdy nie będziesz tak odporny jak ona. Czy znasz taki lakier,

którego nie można porysować? To Phuong. Potrafi przeżyć tuzin takich jak my. Najwyżej się
zestarzeje. Będzie cierpieć rodząc dzieci - i wskutek głodu, i zimna, i artretyzmów - ale nigdy
nie będzie cierpieć tak jak my, wskutek rozmyślań czy obsesji. Nic jej nie porysuje. Ona się
tylko powoli skończy.

Ale już w czasie mego przemówienia, patrząc, jak Phuong odwraca stronicę (grupa

familijna z księżniczką Anną), wiedziałem, że wymyślam fikcyjną postać, tak jak to robił
Fyle. Nigdy się nie zna drugiego człowieka. O ile mogłem o tym sądzić, była chyba równie
roztrzęsiona jak my, ale nie miała daru uzewnętrzniania tego, co czuje. I przypomniałem
sobie pierwszy dręczący rok, kiedy tak namiętnie próbowałem ją zrozumieć, kiedy błagałem
ją, by mi powiedziała, co myśli, i płoszyłem ją odpowiadając na jej milczenie bezrozumnym
gniewem. Nawet pożądanie stanowiło dla mnie broń - jakby ofiara miała stracić panowanie
nad sobą i przemówić, gdy miecz zagłębia się w jej łono.

background image

-

Już powiedziałem swoje - zwróciłem się do Pyle’a. - Wiesz wszystko, co można

wiedzieć. Proszę cię, idź sobie.

-

Phuong! - zawołał.

-

Monsieur Pyle? - spytała odrywając wzrok od Windsor Ca- stle. Jej oficjalna

uprzejmość w takiej chwili była komiczna
i krzepiąca.
- On ciebie zwodził.
- Je ne comprends pas.'
-

Och, idźże sobie - powiedziałem. - Idź do swojej Trzeciej Siły, do Yorka Hardinga, do

roli demokracji. Idź sobie i baw się plastikiem.
Później musiałem przyznać, że wykonał moje polecenie co do joty.

i&mm

Minęły prawie dwa tygodnie od śmierci Fyle’a, nim znowu zobaczyłem się z Vigotem.
Szedłem bulwarem Chamera, kiedy zawołał mnie z „Le Club". Była to ulubiona restauracja
członków Sûreté, którzy - jakby rzucając wyzwanie tym, co ich nienawidzą - jadali i pijali na
parterze, podczas gdy zwykła publiczność obiadowała na górze, niedosiężna dla granatu
partyzanta. Usiadłem z Vigotem. Zamówił dla mnie wermut cassis.

-

Zagramy o tę kolejkę?

-

Proszę bardzo. - Wyciągnąłem kości do rytualnej gry quatre-vingt-et-un. Jakże ml te

cyfry i widok kostek przywodzą na myśl lata wojny w Indochinach. Gdy widzę gdziekolwiek
na świecie dwóch ludzi rzucających kości, to wracam na ulice Hanoi czy Sajgonu lub między
zbombardowane domy Phat Diem, widzę spadochroniarzy, którzy w dziwnie pręgowanym
ubiorze przypominają gąsienice, słyszę coraz bliższy głos moździerzy, czasem widzę umarłe
dziecko.

I

Sans vaseline' - powiedział Vigot rzucając kości.

Popchnął ku mnie ostatnią zapałkę. Cała Sûreté używała przy tej grze seksualnego

żargonu, może wymyślił go Vigot
i przejęli podwładni mu oficerowie, którzy Jednak nie przejęli odeń Pascala.

A

MCŁ^ gy „ çj>7 , , *" ÎR J3MT® . 4 % \ ifeS^IwSspSwBsI* wsswiileJMUiiStiiSl

■û^VwtewSM’j
NN Wtâfe.

A

àÊ*a, \m ti

wrifi

- Sous-lieutenant'
Każda przegrana awansowała gracza, rzucało się kości, póki któryś nie został kapitanem czy
majorem. Wygrał także drugą turę i odliczając zapałki powiedział:
- Znaleźliśmy psa Pyle'a.
-Tak?
-

Myślę, że nie chciał odejść od ciała. W każdym razie poderżnęli mu gardło. Leżał w

błocie o jakieś pięćdziesiąt kroków dalej. Może się tam dowlókł.
- Czy pan się tym nadal interesuje?
-Amerykański minister nie daje nam spokoju. Jak zabiją Francuza, to dzięki Bogu mniejszy
kłopot. Co prawda te wypadki zdarzają się tak często, że spowszedniały.
Zagraliśmy o podział zapadek, a potem zaczęła się prawdziwa gra. Niesamowite, jak
szczęście dopisywało Vigotowi. Miał już tylko trzy zapałki, a ja wyrzuciłem minimalną
liczbę punktów.
-

Nanette - rzekł Vigot, przesuwając ku mnie dwie zapałki. Gdy pozbył się ostatniej,

powiedział: - Capitaine.
Zawołałem kelnera, żeby zamówić napoje.
- Czy czasem ktoś z panem wygrywa? - spytałem.
- Nieczęsto. Chce się pan zrewanżować?

background image

-

Kiedy indziej. Byłby z pana niezły szuler. Czy pan grywa w inne gry hazardowe?

Uśmiechnął się żałośnie. Nie wiem, czemu pomyślałem o tej jego blondynce, która - jak
mówiono - zdradza go z podwładnymi.

- No cóż - powiedział - ciągle idzie ta największa gra.
- Największa?
- „Zważmy zysk 1 stratę, dając wiarę temu, że Bóg jest. Oceńmy oba przypadki: zyskując,

zyskujesz wszystko, tracąc, nie tracisz nic”.
Ja także zacytowałem mu Pascala. Był to Jedyny ustęp, jaki pamiętałem:
I

«Jeśliby ten, co daje wiarę, i ten drugi błądzili jednako, to w każdym razie błądzą obaj.

Najlepiej na nic nie stawiać".
-

„Tak, ale postawić trzeba, chcesz czy nie chcesz. Nie sposób opuścić pokładu”. Nie

stosuje się pan do własnych zasad. Jest pan engagé, tak jak my wszyscy.
- Nie w sprawach religii.
-

Nie mówiłem o religii. Po prawdzie - rzekł - myślałem

o psie Pyle’a.
- Aha.
-

Pamięta pan, co mi pan powiedział o szukaniu poszlak na psich łapach, analizowaniu

błota i tak dalej?
-

A pan odpowiedział, że pan me jest Maigretem ani Leco- kiem.

-

Mimo wszystko spisałem się nie najgorzej - odparł. - Pyle brał zwykle psa ze sobą, gdy

wychodził, prawda?
- Zdaje się.
-

Pies był wart zbyt wiele, żeby mu pozwolić na samotne wędrówki?

-

Nie byłoby to bezpieczne. Przecież w tym kraju ludzie jedzą psy.

Zaczął wkładać kości do kieszeni.
- To moje kości, panie Vigot.
- Och, przepraszam. Zamyśliłem się...
- Czemu pan powiedział, że jestem engagé?
- Kiedy widział pan psa Pyle'a po raz ostatni, panie Fowler?
- Bóg raczy wiedzieć. Nie prowadzę terminarza dla psów.
- Kiedy ma pan jechać do domu?
-

Nie wiem dokładnie. - Nigdy nie lubię informować policji. To jej oszczędza kłopotów.

| Chciałbym dzisiaj wpaść do pana. O dziesiątej? Jeśli pan będzie sam.
- Poślę Phuong do kina.
I
- Już znowu dobrze z panem... z nią?
-Tak.
-

Dziwna rzecz. Miałem wrażenie, że pan jest - no, wiem - nieszczęśliwy.

-

Z pewnością nikomu nie brak powodów po temu, prawda?

- Dodałem szorstko: - Powinien pan coś o tym wiedzieć.
-Ja?
- Pan sam nie jest człowiekiem zbyt szczęśliwym.
-

Och, nie mam się na co skarżyć. „Dom leżący w gruzach nie jest nędzny”.

- Cóż to takiego?
-

Znowu Pascal. To argument, żeby być dumnym z nędzy. „Drzewo nie czuje się nędzne".

- Co z pana zrobiło policjanta, panie Vigot?
-

Sporo rzeczy się na to złożyło. Konieczność zarobkowania, zaciekawienie ludźmi i - tak,

nawet to, zamiłowanie do powieści Gaboriau.
- Może powinien pan zostać księdzem.
- Nie czytałem odpowiednich książek... w tamtych czasach.

background image

-

Nadal podejrzewa pan, nieprawdaż, źe mam z tym coś wspólnego?

Wstał i wypił resztę wermutu.
- Chciałbym z panem porozmawiać, to wszystko.
Gdy się odwrócił i odszedł, pomyślałem, że patrzył na mnie ze współczuciem, jakby mógł
patrzeć na schwytanego za jego przyczyną więźnia, który dostał dożywocie.
Istotnie zostałem ukarany. Jakby Pyle wyszedłszy ode mnie skazał mnie na ileś tam tygodni
niepewności. Ilekroć wracałem do domu, zawsze spodziewałem się katastrofy. Czasami nie
było Phuong i w żaden sposób nie potrafiłem zabrać się do pracy, póki nie wróciła, bo wciąż
zastanawiałem się, czy w ogóle wróci. Pytałem ją, gdzie była (starając się nie
zdradzać obaw czy podejrzeń). Czasem odpowiadała, że na targu albo w sklepie, 1
pokazywała dowód rzeczowy (nawet jej gotowość, by dokumentować swą odpowiedź,
wydawała ml się wówczas nienaturalna), czasem, że w kinie, i wtedy zjawiał się odcinek
biletu, by to potwierdzić, czasem, że u siostry - gdzie, jak sądziłem, spotykała Pyle’a. Brałem
ją w tamtych czasach dziko, jakbym ją nienawidził, lecz w Istocie nienawidziłem przyszłości.
Samotność leżała w moim łóżku, nocą brałem w ramiona samotność. Phuong się nie
zmieniała: gotowała mi, przygotowywała fajki, łagodnie i słodko układała swoje ciało dla
mojej rozkoszy (ale to już nie była rozkosz). Tak samo jak w owych pierwszych dniach
pragnąłem jej umysłu, tak teraz pragnąłem znowu czytać jej myśli, ale skrywał Je język,
którego nie znałem. Nie chciałem jej wypytywać. Nie chciałem wywoływać jej kłamstw
(dopóki nie padło jawnie żadne kłamstwo, mogłem udawać, że jesteśmy wobec siebie tacy
sami jak zawsze), ale mój lęk odezwał się raptem zamiast mnie i spytałem:

-

Kiedy ostatni raz widziałaś Pyle’a?

Zawahała się czy też może naprawdę starała się przypomnieć sobie?
-

Kiedy był tutaj - odpowiedziała.

Zacząłem prawie nieświadomie pomiatać wszystkim, co amerykańskie. Wciąż

nawracałem w rozmowie do lichoty amerykańskiej literatury, do skandali amerykańskiej
polityki, do rozwydrzenia amerykańskich dzieci. Tak Jakby mi Ją zabierał nie tyle człowiek,
co naród. Zacząłem być nudny z tą całą Ameryką, nawet w oczach moich francuskich
znajomych, którzy wszakże nie byli od tego, by podzielać moją antypatię. Jakbym został
zdradzony... lecz przecież nieprzyjaciel nie może zdradzić.

Właśnie w tym czasie zdarzył się incydent z bombami rowerowymi. Wracając z baru

„imperial" do pustego mieszkania (czy ona Jest w kinie, czy u siostry?) zauważyłem, że pod
drzwi wci

śnięto karteczkę. Plsal Dominguez. Przepraszał, że wciąż Jeszcze choruje, i prosił, żebym

czekał przed magazynem na rogu bulwaru Chamera nazajutrz, koło pól do jedenastej. Pisał z
polecenia pana Czu, ale podejrzewałem, że to raczej pan Heng pragnie mojej obecności.

Jak się okazało, cała rzecz nadawała się najwyżej na jeden akapit, i to humorystyczny.

Nie miała nic wspólnego ze smutną. ciężką wojną na północy - z tymi kanałami w Phat
Diem, w których przez wiele dni pływały szare zwłoki, z hukiem moździerzy, z białym
blaskiem napalmu. Czekałem jakiś kwadrans przy stoisku z kwiatami, gdy nagle od strony
kwatery głównej Surete na ulicy Catinat zajechała ze zgrzytem hamulców i wizgiem opon
ciężarówka policyjna. Policjanci wyskoczyli i pobiegli w stronę magazynu, jakby nacierali na
tłum. Ale nie było tłumu, tylko zeriba z rowerów. Każdy większy gmach w Sajgonie
oparkaniają rowery - w żadnym mieście uniwersyteckim na Zachodzie nie ma tylu właścicieli
rowerów. Nim zdążyłem nastawić aparat, było już po całej akcji, komicznej i niepojętej.
Policjanci przepchnęli się między rowerami i wynurzyli się z trzema maszynami, które
dźwignęli ponad głowy, wynieśli na bulwar i wrzucili do ozdobnej fontanny. Nim zdołałem
przychwycić jednego bodaj policjanta, siedzieli znowu w ciężarówce
i mknęli bulwarem Bonnarda.

-

Operation bicyćlette - powiedział ktoś. Był to pan Heng.

background image

-

Co się dzieje? - spytałem. - Zaprawa? Do czego?

-

Proszę jeszcze trochę poczekać - rzekł pan Heng.

Paru gapiów zaczęło podchodzić do fontanny, gdzie jedno kolo sterczało niby boja,

ostrzegająca statki przed podwodnymi wrakami. Przez jezdnię przeszedł policjant, krzycząc i
wymachując rękami.

-

Chodźmy popatrzeć - powiedziałem.

-

Lepiej nie - rzekł pan Heng i spojrzał na zegarek, który wskazywał cztery minuty po

jedenastej.

-

Spieszy się - zauważyłem.

-

To się zawsze opłaca.

W tejże chwili fontanna wybuchła i zalała Jezdnię. Jakiś odłamek ozdób wybił szybę w

oknie i szkło posypało się jasnym rozpryskiem, jak woda. Nikomu nic się nie stało.
Strząsnęliśmy z ubrań wodę i szkło. Koło rowerowe buczało Jak dziecinny bąk na środku
jezdni. Zachwiało się i upadło.

-

Musi być punkt jedenasta - rzekł pan Heng.

-

Cóż to, na litość...?

-

Myślałem, że to pana zaciekawi - rzekł pan Heng. - Mam nadzieję, że pana

zaciekawiło.

-

Pójdziemy się czegoś napić?

-

Nie, bardzo żałuję. Muszę wracać do pana Czu, ale najpierw proszę pozwolić, że coś

panu pokażę. - Zaprowadził mnie do stoisk rowerowych i zdjął kłódkę ze swojej maszyny. -
Proszę się przyjrzeć uważnie.

-

Marka „Raleigh” - powiedziałem.

-

Nie, niech pan spojrzy na pompkę. Czy niczego panu nie przypomina? - Uśmiechnął

się z wyższością, widząc moje stropienie, i odjechał. Raz się obejrzał i kiwnął ręką, pedałując
w stronę Cholonu i składnicy złomu. W Sûreté, gdzie poszedłem po informacje,
zrozumiałem, co miał na myśli. Sztanca, którą widziałem w jego składnicy, miała kształt
połowy pompki rowerowej. Tegoż dnia w całym Sajgonie niewinne pompki okazały się
bombami plastykowymi i wybuchały z uderzeniem jedenastej, chyba że policja zdołała
gdzieś uprzedzić wybuch na podstawie informacji, które - podejrzewam - pochodziły od pana
Henga. Wszystko to głupstwo, na Bóg wie ile rowerów dziesięć wybuchów i sześć osób
lekko rannych. Moi koledzy - z wyjątkiem korespondenta „Extréme Orient”, który nazwał to
„zamachem” - wiedzieli, że zarobią wierszówkę tylko wtedy. Jeśli obrócą wszystko w
śmiech. „Bomby rowerowe" to dobry tytuł. Wszyscy zrzucali winę na komunistów. Ja Jeden
napisałem, że bomby były demonstracją generała Thé, ale redakcja zmieniła moje
sprawozdanie. General Thé to żadna sensacja, szkoda pa-

pleru na pisanie o nim. Przekazałem panu Hengowi przez Do- mingueza wyrazy

ubolewania. Zrobiłem, co w mojej mocy. Pan Heng przesłał mi uprzejmą odpowiedź ustną.
Wydało mi się wówczas, że pan Heng, czy też jego vietminhowski komitet, wykazał
nadmierną wrażliwość. Nikt poważnie nie obciążał tą sprawą komunistów. Przeciwnie,
jeśliby w ogóle coś mogło wyrobić im opinię ludzi z poczuciem humoru, to właśnie to. „Cóż
oni jeszcze wymyślą?" - mawiano na przyjęciach, a całą tę niedorzeczną sprawę
symbolizowało dla mnie koło rowerowe, kręcące się wesoło na środku bulwaru. Nigdy nawet
nie wspomniałem Pyle’owi, że słyszałem o jego związkach z generałem. Niechże
nieszkodliwie bawi się plastykiem. To może odwróci jego uwagę od Phuong. Mimo to będąc
pewnego wieczoru w tej okolicy i me mając nic lepszego do roboty, odwiedziłem garaż pana
Muoi.

Garaż - mały i zaniedbany - leżał przy bulwarze de la Somme.

I on mógłby być składnicą złomu. Na środku stał samochód z rozdziawioną maską silnika,
niby odlew jakiegoś przedpotopowego zwierza w prowincjonalnym muzeum, do którego nikt

background image

nigdy nie zachodzi. Nie sądzę, by ktoś pamiętał o istnieniu tego samochodu. Podłogę
zaśmiecało jakieś żelastwo i stare skrzynki - Wietnamczycy nie lubią nic wyrzucać, tak samo
jak chiński kucharz nie zmarnuje nawet pazura kaczki, dzieląc ją na siedem różnych potraw.
Zastanawiałem się, dlaczego ktoś tak nieopatrznie pozbył się pustych bębnów i uszkodzonej
sztancy. Może ukradł je jakiś pracownik, dorabiając w ten sposób kilka plastrów, może
zapobiegliwy pan Heng kogoś przekupił?

Nie było widać nikogo, więc wszedłem. Być może, pomyślałem, trzymają się chwilowo z

daleka, na wypadek odwiedzin policji. Może pan Heng ma jakiś kontakt z Surete, ale jeśli na-
wet tak, to chyba policja nie będzie działać. Z jej punktu widzenia lepiej, by ludzie uważali,
że bomby były komunistyczne.

Prócz samochodu i rozrzuconego na betonowej podłodze żelastwa nie było tu mc do

oglądania. Nie umiałem sobie wyobra-

fili

zić, jakim sposobem wykonano bomby u pana Muoi. Miałem bardzo mętne pojęcie o tym,
jak biały proszek, który widziałem w bębnie, przerabia się na plastik, ale przecież taka
operacja musiała być zbyt skomplikowana, by dało się ją przeprowadzić tutaj, gdzie nawet
dwie pompy benzynowe na ulicy robiły wrażenie zapuszczonych. Stanąłem w drzwiach i
wyjrzałem na ulicę. Pod drzewami na środku bulwaru pracowało kilku goli- brodów, kawałek
lustra przybity do drzewa łysnął odbiciem słońca. Truchtem przebiegła dziewczyna w
stożkowatym kapeluszu, niosąc dwa kosze wiszące na żerdzi. Wróżbita przykucnięty pod
murem „Simon Freres” znalazł klienta - staruszka z kosmykiem włosów na brodzie jak u Ho
Szi Mina - który przyglądał się beznamiętnie tasowaniu i obracaniu starych kart. Czy mógł
mieć przed sobą przyszłość wartą plastra? Na bulwarze de la Somme żyło się pod gołym
niebem. Wszyscy wiedzieli tu wszystko o panu Muoi, ale policja nie miała klucza do ich
zwierzeń. To był ten poziom życia, na którym wszystko wiadomo, lecz nie sposób zejść na
ów poziom, tak jak się schodzi na ulicę. Przypomniałem sobie starowiny plotkujące na
naszym podeście obok szeregu ubikacji. One też słyszały wszystko, lecz nie umiałem dociec,
co wiedzą.

Wszedłem z powrotem do garażu, a potem do kancelaryjki w głębi. Był tu nieodzowny

chiński terminarz reklamowy, stało zagracone biurko, na nim cenniki, trochę spinaczy,
czajnik, trzy filiżanki, mnóstwo nie zatemperowanych ołówków i - nie wiadomo skąd - nie
zapisana kartka pocztowa z wieżą Elflla. York Harding może sobie wypisywać swoje
abstrakcje o Trzeciej Sile, ale cała rzecz sprowadza się właśnie do tego: oto Trzecia Siła. W
głębi widniały drzwi. Otworzyłem Je i przestąpiłem próg.

Znalazłem się w szopce, chyba nie większej od garażu. Stała tam jedna Jedyna maszyna.

Na pierwszy rzut oka wyglądała Jak klatka z prętów i drutów, zaopatrzona w niezliczone
ilości drążków, na których mógłby siadywać Jakiś bezskrzydły, duży

ptak. Odniosłem wrażenie, że Jest powiązana starymi szmatami, ale zapewne czyszczono

Ją nimi, gdy pan Muol i jego pomocnicy zostali odwołani. Znalazłem nazwisko fabrykanta z
Lyonu i numer patentowy. Patent na co? Przekręciłem włącznik i stara maszyna ożyła. Pręty
musiały do czegoś służyć. Cała Instalacja była niby starzec, który zbiera resztkę sił żywot-
nych i wali, wali pięścią... Rzecz okazała się prasą. Musiała należeć do epoki grających szaf,
ale myślę, że w tym kraju, gdzie nic się nigdy nie marnuje i gdzie wszelkie możliwe
przedmioty gotowe są wypłynąć prędzej czy później, by zakończyć karierę (przypomniałem
sobie, że widziałem kiedyś w jakiejś bocznej uliczce w Nam Dinh ów stary film „Grabież w
ekspresie", który w drgawkach sunął przez ekran, nadal bawiąc publiczność), prasa wciąż
jeszcze nadawała się do użytku.

Obejrzałem ją dokładniej. Znalazłem ślady białego proszku. „Diolacton", pomyślałem:

coś wspólnego z mlekiem. Nie było śladu bębna czy sztancy. Wróciłem do pokoiku i do
garażu. Miałem ochotę poklepać stary samochód po błotni-kach. Może przyjdzie mu długo

background image

czekać, ale i on pewnego dnia... Pan Muoi
i jego pomocnicy znajdowali się pewnie w tym czasie gdzieś wśród pól ryżowych, w drodze
na świętą górę, gdzie kwaterował generał Thé. Gdy w końcu podniosłem głos, by zawołać:
„Monsieur Muoi!" - to jakbym był daleko od garażu, od bulwaru i od golibrodów, znowu
wśród tych pól, gdzie schroniłem się przy drodze do Tanyinu. „Monsieur Muoi!" Jakbym
zobaczył, że między łodygami ryżu ktoś odwraca głowę.

Poszedłem do domu. Na moim podeście starowiny rozświer- gotały się nagle jak ptaki w

żywopłocie. Rozumiałem z tego nie więcej niż z paplaniny ptaków. Phuong nie było,
zostawiła kartkę z wiadomością, że jest u siostry. Położyłem się na łóżku
- wciąż jeszcze łatwo się męczyłem - i zasnąłem. Zbudziwszy się, zobaczyłem świecące
wskazówki budzika na pół do drugiej
i obróciłem głowę, spodziewając się zastać Phuong śpiącą obok. Ale poduszka była nie
naruszona. Phuong musiała tego
dnia zmienić pościel, czułem jeszcze chłód pralni. Wstałem i otworzyłem szufladę, gdzie
trzymała szale. Nie było ich. Podszedłem do półki z książkami 1 życie rodziny królewskiej w
obrazach także zniknęło. Posag wzięła ze sobą.

W chwili wstrząsu ból jest niewielki. Zaczął się koło trzeciej rano, gdy zacząłem

planować życie, które trzeba jakoś dalej ciągnąć, i przywoływać wspomnienia, żeby je jakoś
wyeliminować. Najgorsze są wspomnienia szczęśliwe, więc próbowałem przywoływać
nieszczęśliwe. Miałem wprawę. Wszystko to już raz przeżyłem. Wiedziałem, że potrafię
zrobić, co należy, ale byłem o tyle starszy - czułem, że zostało mi za mało sil, żeby od-
budować swoje życie.

Poszedłem do Poselstwa Amerykańskiego i spytałem o Pyle^. Trzeba było przy wejściu

wypełnić formularz i dać go żandarmowi. Powiedział:

-

Nie wpisał pan, po co...

-

On już będzie wiedział - odparłem.

-

Pan umówiony?

-

Niech będzie i tak.

-

Pańskim zdaniem to głupie, ale musimy bardzo uważać. Dziwni goście się tu kręcą.

-

Słyszałem o tym.

Przepchnął językiem gumę do żucia i wszedł do windy. Czekałem. Nie miałem pojęcia,

co powiedzieć Pyle’owi. Nigdy jeszcze nie odgrywałem takiej sceny. Żandarm wrócił.
Burknął niechętnie:

-

Idź pan na górę, pokój 12a. Pierwsze piętro.

Gdy wszedłem do pokoju, zobaczyłem, że Pyle'a nie ma. Za biurkiem siedział Jo, attache

ekonomiczny. Wciąż Jeszcze nie mogłem zapamiętać jego nazwiska. Siostra Phuong patrzyła
na mnie znad maszyny. Czyżbym czytał triumf w tych brązowych, łapczywych oczach?

- Chodźże pan, chodź pan tu i zawołał rubasznie Joe. - Cieszę się, że pana widzę, Tom.

Jak tam noga? Coś rzadko od wie-

dzacie naszą sitwę. Bierzcie krzesło. Co sądzicie o tej nowej ofensywie? Spotkałem

zeszłej nocy Grangera w „Continentalu". Znowu się wybiera na północ. Cwaniak. Wszędzie
go pełno, gdzie się coś dzieje. Papierosika? Bierzcie. Znacie się z panią Hei? Nie mogę
spamiętać tych wszystkich imion - stary dziad jestem. Mówię do niej „Hej tam!", i
zadowolona. Żadnych tam kolonialnych fasonów. Powiedz pan, co nowego? Wy z prasy to
już umiecie nastawiać uszu. Martwiłem się pańską nogą. Alden mi opowiadał...
- Gdzie jest Pyle?
-

Och, Alden nie przyszedł dziś rano do biura. Pewno siedzi w domu. Masę roboty tam

odwala.
- Ja dobrze wiem, co on robi w domu.
- To cwaniak. Co pan mówi?

background image

-

W każdym razie wiem, że jedną rzecz robi w domu na pewno.

-

Nie kapuję, Tom. Ze mną zawsze tak, powolutku aż do skutku.

- Śpi z moją dziewczyną, siostrą pańskiej maszynistki.
- Nie rozumiem, co pan mówi.
-

Niech pan ją spyta. Jej sprawka. Pyle zabrał mi dziewczynę.

-

Panie Fowler, myślałem, żeś pan przyszedł w interesie. Nie lubimy awantur w biurze,

chyba jasne.
- Przyszedłem tu do Pyle’a, ale pewno się gdzieś chowa.
-

Kto jak kto, ale pan nie powinien robić takich uwag. Po tym, co Alden dla pana zrobił.

-

Och, tak, tak, naturalnie. Uratował mi życie, prawda? Tyl

-

ko że wcale go o to nie

prosiłem.
- Sam przy tym karku nadstawiał. To dzielny chłopak.
-

Co mnie obchodzi jego kark. Chwilowo bardziej aktualne są inne części ciała.

I Ja bym prosił bez takich aluzji, panie Fowler, w obecności pani.

I Znamy się dobrze z tą panią. Nie udało się jej dostać ode mnie w łapę, za to dostaje od

Pyle'a. W porządku. Wiem, że źle się zachowuję, i będę się dalej źle zachowywać. W takiej
sytuacji ludzie właśnie źle się zachowują.

-

Mamy masę roboty. Robi się sprawozdanie o produkcji gumy...

-

Proszę się nie przejmować, już idę. Tylko jeśli Pyle zadzwoni, niech mu pan powie,

że tu byłem. Może uzna, źe grzeczność każe złożyć rewizytę. - Do siostry Phuong
powiedziałem: - Mam nadzieję, żeście się ułożyli przed notariuszem, konsulem ame-
rykańskim i Kościołem Badaczy Pisma.

Wyszedłem na korytarz. Naprzeciwko były drzwi z napisem „Dla mężczyzn". Wszedłem,

zamknąłem drzwi, usiadłem opierając głowę o zimną ścianę i zacząłem płakać. Dotąd nie
płakałem. Nawet ich ustępy są klimatyzowane i wkrótce powietrze
o umiarkowanej temperaturze wysuszyło moje łzy, tak samo jak wysusza człowiekowi ślinę
w ustach i nasienie w ciele.

Zostawiłem sprawy bieżące w rękach Domingueza i ruszyłem na północ. W Hajfongu

miałem przyjaciół w eskadrze „Ga- scogne”, więc spędzałem całe godziny w barze na
lotnisku albo grałem w kręgle na żwirowanej ścieżce przed barem. Oficjalnie byłem na
froncie: mogłem współzawodniczyć w cwaniactwie z Grangerem, ale mój dziennik miał z
tego akurat tyle pociechy, ile z mojej wyprawy do Phat Diem. Tylko że jak się pisze
o wojnie, to honor wymaga, by czasami wystawić się na niebezpieczeństwo.

To nie było łatwe, ponieważ z Hanoi przyszły rozkazy, źe wolno mi uczestniczyć tylko w

nalotach poziomych. W tej wojnie były to naloty równie bezpieczne jak podróż autobusem,
bo lecieliśmy poza zasięgiem cekaemów. Groził nam jedynie błąd pilota lub defekt maszyny.
Wylatywaliśmy zgodnie z rozkładem i wracaliśmy zgodnie z rozkładem. Ładunek bomb
zjeżdżał ukosem, spirala dymu buchała ze skrzyżowania dróg czy z mostu, a potem, w porze
apćritifu, kończyliśmy spacer
1 7K
v* r i v s. ( i \ \
I toczyliśmy po żwirze żelazne kręgle. Pewnego ranka, gdy w miejskiej mesie piłem z
pewnym młodym oficerem, który namiętnie pragnął zobaczyć molo w Southent, przyszedł
rozkaz lotu.

-

Ma pan ochotę?

Powiedziałem, że tak. Nawet nalot poziomy może służyć do zabicia czasu, zabicia myśli.

Jadąc na lotnisko, rzucił:

-

To będzie nalot pionowy.

-

Myślałem, że mi nie wolno...

-

Byle pan o tym nie pisał. Zobaczy pan kawałek kraju niedaleko granicy chińskiej.

background image

Jeszcze pan tego nie widział. Koło Lai Czau.

-

Tam przecież był spokój... byli Francuzi?

-

Byli. Ale odebrano nam te pozycje dwa dni temu. Nasi spadochroniarze są tylko o

parę godzin stamtąd. Nie chcemy pozwolić vietminhowcom wytknąć nosa z dziuiy, póki tego
nie odbijemy. Więc trzeba nurkować i bić z kaemów. Możemy przydzielić do tej akcji tylko
dwa samoloty. Jeden jest teraz w robocie. Nurkował pan kiedy?

-

Nie.

-

To trochę nieprzyjemne, póki się człowiek nie przyzwyczai.

Eskadra „Gascogne” miała tylko niewielkie bombowce B. 26.

Wciśnięto mnie na metalowe siedzenie nie większe od siodełka roweru. Kolana oparłem o
plecy pilota. Wznosząc się powoli, lecieliśmy wzdłuż Rzeki Czerwonej, która o tej porze była
naprawdę czerwona. Jakby się człowiek cofnął w czasie i ujrzał rzekę oczyma starożytnego
geografa, który po raz pierwszy nadał jej imię właśnie o takiej godzinie, gdy późne słońce
wypełnia ją od brzegu do brzegu. Potem - na wysokości trzech tysięcy metrów - skręciliśmy
ku Czarnej Rzece, naprawdę czarnej, pełnej cieni, nie chwytającej skośnego światła.
Ogromna, majestatyczna panorama urwisk, gardzieli skalnych i dżungli okręciła się dokoła i
stanęła pod nami pionowo. Można by rzucić całą eskadrę w te zielone i szare rozłogi, a
zostałoby po niej tyle śla
du, co po kliku miedziakach w łanie zboża. Daleko przed nami sunął niby komar mały
samolocik, buzowaliśmy go.
Dwakroć zatoczyliśmy krąg nad fortem 1 wioską leżącą w okolu zieleni i wświdrowaliśmy
się w oślepiające niebo. Pilot
- nazywał się Trouin - obrócił się ku mnie i mrugnął. Na sterze miał spusty karabinu
maszynowego i wyrzutni bomb. Gdy przybraliśmy pozycję do nurkowania, poczułem to
opuszczenie żołądka, które towarzyszy wszystkim nowym przeżyciom, czy to będzie
pierwszy taniec, czy pierwsze przyjęcie, czy pierwsza miłość. Przypomniało mi się, jak
diabelska kolejka w Wembley dojeżdża do najwyższego punktu trasy, gdzie nie sposób
wysiąść. Wpakował się człowiek w pułapkę. Ledwo zdążyłem odczytać na podziałce trzy
tysiące metrów, już pomknęliśmy w dół. Wszystko było teraz czuciem, nic widzeniem.
Przycisnęło mnie do grzbietu nawigatora, jakby coś ogromnie ciężkiego gniotło mi pierś. Nie
uświadomiłem sobie chwili, gdy zeszły bomby. Potem zagadał kaem. Kabina wypełniła się
zapachem karbidu. Kiedy znów zaczęliśmy się wznosić, ciężar przestał ugniatać mi pierś, za
to żołądek odleciał w dół, wirując jak samobójca ku ziemi, którąśmy opuścili. W ciągu
czterdziestu sekund pyle przestał istnieć. Nie Istniała nawet samotność. Gdyśmy parli
wielkim łukiem w górę, dostrzegłem przez boczne okienko kierujący się ku mnie słup dymu.
Nim zanurkowaliśmy po raz drugi, poczułem strach - strach przed upokorzeniem, jeśli
zwymiotuję na plecy pilota, strach, że moje starzejące się płuca nie wytrzymają ciśnienia. Po
dziesiątym nurku czułem tylko rozdrażnienie. Zbyt długo to trwało, czas było wracać do
domu. I znowu rwaliśmy stromo w górę, poza zasięg kaemów, zataczaliśmy łuk 1 słup dymu
kierował się ku nam. Wieś otaczały ze wszystkich stron góry. Za każdym razem musieliśmy
nalatywać z tego samego kierunku, przez tę samą lukę. Nie było sposobu, żeby urozmaicić
atak. Gdy nurkowaliśmy po raz czternasty 1 pozbyłem się już lęku przed upokorzeniem,
pomyślałem: wystarczy, by dobrze ustawili jeden kaem. Znowu pięliśmy się w bezpieczne
niebo... Może nie mieli nawet kaemu.
U i JL-~rV \ \ \i • / / 1
Trzy kwadranse patrolu rozciągnęły się w nieskończoność, lecz nie obciąża! ich balast
osobistych refleksji. Słońce zachodziło, gdy wykręciliśmy w drogę powrotną. Minęła chwila
starożytnego geografa - Czarna Rzeka nie była już czarna, a Rzeka Czerwona była tylko
złota.

Znowu zeszliśmy w dół ku rzece - poskręcany, pełen rozpadlin las został za nami - i

background image

wyrównując nad zapuszczonymi polami ryżowymi polecieliśmy jak kula wprost na mały
sampan tkwiący w żółtym nurcie. Działko posłało jeden jedyny pocisk i sampan rozprysnął
się w fontannę iskier. Nawet nie czekaliśmy, by zobaczyć, jak nasze ofiary walczą o życie,
tylko nabraliśmy wysokości i skierowaliśmy się ku bazie. Pomyślałem znowu to, co
wówczas, gdy zobaczyłem martwe dziecko w Phat Diem: nienawidzę wojny. Było coś
oburzającego w naszym nagłym, przypadkowym wyborze celu - przelatywaliśmy sobie mi-
mochodem, wystarczył jeden strzał - nikt nie odpowiedział na nasz ogień - i znów lecieliśmy
dalej, dorzuciwszy maleńki wkład do globalnej liczby zmarłych.

Założyłem słuchawki, by usłyszeć kapitana Trouin. Powiedział:
-

Trochę nadłożymy drogi. Zachód słońca cudownie wygląda na skałach. Musi pan to

zobaczyć - dodał uprzejmie jak gospodarz, który oprowadza gości po pięknym majątku, i
lecieliśmy ze sto mil w ślad za słońcem nad Baie d’Along. Okolona hełmem twarz
Marsjanina pochylała się w zadumie ku złocistym kępom drzew wśród ogromnych garbów i
łuków porowatej skały; rana mordu przestała krwawić.
*•*
Kapitan Trouin nalegał, żebym tej nocy był jego gościem w palami opium, chociaż sam nie
palił. Twierdził, że lubi ten zapach, lubi poczucie spokoju u schyłku dnia, ale w jego zawo-
dzie odprężenie nie powinno iść dalej. Niektórzy oficerowie palą, ale to ludzie armii lądowej,
on zaś musi się wyspać.
Wyciągnęliśmy się w przegródce, jednej z szeregu takich przegródek, przypominających
sypialnię w szkolnym internacie, a chiński właściciel przygotował ml fajki. Nie paliłem od
czasu, gdy opuściła mnie Phuong. Naprzeciw nas leżała, po wypaleniu fajki, zwinięta w
kłębek Metyska o długich, ślicznych nogach i obracała błyszczące karty jakiegoś pisma dla
kobiet, a w sąsiadującej z nią przegródce dwóch starych Chińczyków omawiało interesy.
Odłożyli fajki i popijali herbatę.

-

Czy ten sampan, dziś po południu - spytałem - zrobił komuś jakąś krzywdę?

-

Kto to wie - odparł Trouin. - Mamy rozkaz strzelać do wszystkiego, co się pokaże w

tamtym rejonie rzeki.

Zapaliłem pierwszą fajkę. Starałem się nie myśleć o tych wszystkich fajkach, które

wypaliłem w domu.

-

Ta dzisiejsza sprawa - ciągnął Trouin - to jeszcze nie najgorsze dla takiego jak ja. Nad

wsią mogli nas zestrzelić. Ryzykowaliśmy tak samo, jak oni. Czego nie znoszę, to bombardo-
wania napalmem z wysokości tysiąca metrów - całkiem bezpiecznie. - Machnął ręką z
niechęcią. - Człowiek widzi, jak zapala się las. Bóg widzi, co by się widziało z ziemi.
Płomienie leją się jak woda, biedacy smażą się żywcem. Po prostu przesiąkają ogniem. -
Pełen gniewu na cały świat, który nic nie rozumie, dodał: - Nie biorę udziału w wojnie
kolonialnej. Pan myśli, że biłbym się za plantatorów z Terre Rouge? Wolałbym pójść pod sąd
wojenny. Prowadzimy wszystkie wasze wojny, a wy zrzucacie na nas winę.

-

Ten sampan - powiedziałem.

-

Tak, również i ten sampan. - Patrzył, jak wyciągam rękę po drugą fajkę. -

Zazdroszczę panu możności ucieczki.

-

Pan nie wie, przed czym uciekam. Nie przed wojną. To nie moja sprawa. Nie jestem

w to wmieszany.

-

Wszyscy będziecie wmieszani pewnego dnia.

-

Ja nie.

-

Jeszcze pan kuleje.

-

Mieli wszelkie prawo strzelać do mnie, ale nie robili tego. Po prostu burzyli wieżę.

Trzeba się strzec rozbiórek. Nawet na Picadilly.

-

Pewnego dnia zajdzie coś takiego, że pan stanie po czyjejś stronie.

-

Nie. Wracam do Anglii.

background image

-

To zdjęcie, które mi pan kiedyś pokazywał...

-

Och, podarłem je. Opuściła mnie.

-

Bardzo współczuję.

-

Tak to bywa. Samemu opuszcza się ludzi, a potem wiatr się odwraca. To mi każe

niemal wierzyć w sprawiedliwość.

-

Ja w nią wierzę. Kiedy pierwszy raz rzucałem napalm, myślałem: oto miasteczko,

gdzie się urodziłem. Oto tu mieszka Dubois, stary przyjaciel mego ojca. Piekarz - bardzo
lubiłem piekarza, jak byłem mały - ucieka tam w dole, wśród płomieni, które wznieciłem.
Ludzie z Vichy nie bombardowali swego kraju. Czułem się gorszy od nich.

-

Ale nadal robi pan swoje.

-

Cóż, nastrój nastrojem, zresztą miewam go tylko przy napalmie. Poza tym myślę, że

bronię Europy. A wie pan, tamci... Oni także robią potworne rzeczy. Kiedy w 1946 zostali
wyparci z Hanoi, zostawili straszliwe pamiątki wśród swoich - tych, których posądzali, że
nam pomagają. W kostnicy była jedna dziewczyna... nie dość, że obcięli jej piersi, ale
pokiereszowali jej ukochanego i wepchnęli...

-

Właśnie dlatego nie chcę się w to mieszać.

-To nie jest sprawa rozsądku czy poczucia słuszności. Wszyscy zostajemy wmieszani w

chwili wzruszenia, a potem nie możemy się już wyplątać. Wojna i miłość... zawsze je po-
równywano. - Spojrzał smutno przez pokój tam, gdzie Metyska przeciągała się w poczuciu
wielkiego, przejściowego spokoju. Powiedział: - Nie chciałbym, żeby było inaczej. Oto
dziewczyna, którą wmieszali już rodzice. Cóż się z nią stanie, gdy ten port upadnie? Francja
jest tylko w połowie jej ojczyzną...

-

Czy port upadnie?

| pan jest dziennikarzem. Pan wie lepiej ode mnie, że nie możemy wygrać. Pan wie, że

droga do Hanol Jest co noc przecięta i zaminowana. Pan wie, że co roku tracimy jeden
rocznik oficerów z Saint Cyr. W pięćdziesiątym omal nie zostaliśmy pobici. De Lattre dal
nam dwa lata wytchnienia - to wszystko. Ale jesteśmy żołnierzami zawodowymi, musimy
walczyć, póki politycy nie każą nam przestać. Pewnie się zjadą i zawrą taki pokój, jaki
moglibyśmy mieć na początku, i okaże się, że wszystkie te lata to jedna wielka bzdura. - Jego
brzydką twarz, kiedy mrugał do mnie przed nurkowaniem, oblekało coś na kształt zawodowej
brutalności, niby maska, z której na Boże Narodzenie wyzierają przez dziuiy w papierze oczy
dziecka. - Pan nie zrozumie tej bzdury, panie Fowler. Pan nie jest jednym z nas.

-

Bywają inne rzeczy, które zamieniają życie w jedną wielką bzdurę.

Położył ml rękę na kolanie dziwnym, opiekuńczym ruchem, jakby to on był starszy.
-

Niech ją pan weźmie do domu - powiedział. - To lepsze od fajki.

-

Skąd pan wie, że poszłaby ze mną?

-

Sam z nią spałem, a porucznik Perrln także. Pięćset plastrów.

-

Drogo.

-

Myślę, że poszłaby za trzysta, ale w takich warunkach człowiek nie ma ochoty się

targować.

Lecz nie okazał się dobiym doradcą. Ciało człowieka może wykonać tylko ograniczoną

ilość działań, a moje ciało zmroziła pamięć. To, czego dotykały tej nocy moje ręce, było
może piękniejsze niż to, do czego przywykłem, ale usidla nas nie tylko piękność. Używała
tych samych perfum, i nagle w chwili wejścia wyobrażenie tego, co straciłem, okazało się
silniejsze niż ciało rozciągnięte do mojej dyspozycji. Odsunąłem się, położyłem na wznak i
pragnienie wysączyło się ze mnie.
-

Bardzo mi przykro - powiedziałem 1 skłamałem: wiem, co się ze mną dzieje.

Odparła z pełnym słodyczy niezrozumieniem:
- Proszę się nie martwić. Często tak bywa. To opium.
- Naturalnie - powiedziałem. - Opium.

background image

Jakże mocno pragnąłem, by Istotnie tak było.
Dziwny byl ten pierwszy powrót do Sajgonu, gdzie nikt mnie nie przywita. Na lotnisku
chciałbym móc podać taksówkarzowi jakiś inny adres niż ulica Catinat. Zastanawiałem się,
czy ból jest trochę mniejszy niż przed wyjazdem, i próbowałem przekonać sam siebie, że tak
jest istotnie. Gdy wszedłem na piętro, zobaczyłem, że drzwi stoją otworem. Nierozumna
nadzieja zaparła mi dech w piersi. Bardzo powoli skierowałem się ku drzwiom. Póki do nich
nie dojdę, nadzieja może trwać. Usłyszałem skrzyp krzesła, a gdy dotarłem do drzwi,
zobaczyłem parę bucików, lecz nie były to buciki damskie. Wszedłem szybko - z fotela, w
którym zwykła siadywać Phuong, niezgrabnie podniósł się Pyle.

-

Halo, Tomaszu - powiedział.

-

Halo, Pyle. W jaki sposób wszedłeś?

-

Spotkałem Domingueza. Przyniósł ci pocztę. Poprosiłem, żeby mi pozwolił zostać.

-

Czy Phuong czegoś zapomniała?

-

Och, nie, ale Joe mówi! mi, że byłeś w Poselstwie. Pomyślałem, że łatwiej będzie

rozmawiać tutaj.

-

O czym?

Poruszył się bezradnie jak chłopiec, który ma przemawiać na jakiejś szkolnej

uroczystości i nie umie znaleźć dorosłych słów.
- Wyjeżdżałeś?
-Tak. A ty?
| Och. trochę jeździłem.
- Nadal bawisz się plastykiem?
Skrzywił się w niewesołym uśmiechu. Powiedział:
- Twoje listy leżą tutaj.
Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że nie ma tam nic, co by mnie teraz mogło interesować:
przyszedł list z redakcji z Londynu. kilka listów wyglądających na rachunki i jeden z banku.
Zapytałem:
- Jak się ma Phuong?
Twarz pojaśniała mu raptem jak owe elektryczne zabawki, które reagują na określony
dźwięk.
-

Och, świetnie - odparł 1 nagle zaciął usta, jakby powiedział zbyt wiele.

-

Usiądź - rzekłem. - Wybacz, zobaczę, co mi tu piszą. To list z redakcji.

Otworzyłem kopertę. Jakże nie w porę przychodzi czasem niespodziane. Redaktor pisał, że
po rozważeniu mego listu zgadza się z wysuniętą w nim propozycją, bo sytuacja w Indochi-
nach stała się szczególnie zawikłana po śmierci generała de Lattre i odwrocie spod Hao Binh.
Wyznaczył tymczasowego redaktora działu zagranicznego i pragnąłby, abym został w Indo-
chinach jeszcze przynajmniej rok.
„Fotel będzie na pana czekać”, zapewniał mnie z całkowitym niezrozumieniem. Wyobrażał
sobie, że obchodzi mnie posada i gazeta.
Usiadłem naprzeciw Pyle’a i odczytałem ponownie ów list, który przyszedł za późno. Przez
moment czułem się uszczęśliwiony, jak w chwili przebudzenia, nim wróci pamięć.
- Złe wiadomości? - spytał Pyle.
i Nie. I Mówiłem sobie, że tak czy owak wyszłoby ostatecznie na to samo: roczne
zawieszenie nie może konkurować
z kontraktem ślubnym. 1 Czy Jesteście już po ślubie? - spytałem.

_ Nie. - Zarumienił się. Bardzo łatwo się rumienił. - Szczerze mówiąc, mam nadzieję, źe

dostanę specjalny urlop. Wtedy moglibyśmy wziąć ślub w kraju, jak należy.

-

Czy należy brać ślub w kraju?

-

Wiesz, myślałem... trudno mówić z tobą o takich rzeczach, Tomaszu, jesteś taki

straszny cynik, ale ślub w kraju stanowi dowód szacunku. Byliby na nim rodzice - weszłaby

background image

niejako do rodziny. To ważne ze względu na przeszłość.

-

Przeszłość?

-

Wiesz, co mam na myśli. Nie chciałbym jej tam zostawiać z jakimś piętnem...

-

Zamierzasz ją zostawić?

-

Chyba tak. Moja matka to wspaniała kobieta - wszędzie by ją wprowadziła,

przedstawiłaby ją różnym ludziom, wiesz, włączyłaby ją niejako w tamtejsze życie, nauczyła
jak się w nim poruszać. Pomogłaby jej urządzić dom.

Nie wiedziałem, czy mam współczuć Phuong, czy też nie - tak się cieszyła na drapacze

chmur i Posąg Wolności, ale nie miała pojęcia, co pójdzie z tym w parze: profesorostwo Fyle,
śniadania w klubach kobiet... Czyją nauczą grać w kanastę?« Pomyślałem o pierwszej nocy w
„Grand Monde" - Jak prześlicznie poruszała się wówczas na swoich osiemnastoletnich sto-
pach, w tej białej sukni - o Phuong sprzed miesiąca, jak się targowała o mięso w rzeźni na
bulwarze de la Somme. Czy podobałyby się jej błyszczące, czyściutkie sklepiki żywnościowe
Nowej Anglii, gdzie nawet selery owija się w celofan? Może tak. Nie umiałbym zgadnąć.
Dziwna rzecz - przyłapałem się na zdaniu, które miesiąc temu mógłby powiedzieć Pyle:

1 Postępuj z nią łagodnie. Pyle. Nie rób nic na siłę. Można ją zranić tak samo Jak ciebie

czy mnie.

-

Ach tak, naturalnie, Tomaszu.

-Jest taka drobna i krucha, i niepodobna do naszych kobiet, ale nie uważaj JeJ za... za

ozdobę.

-

Dziwna rzecz, Tomaszu, Jak wszystko obraca się inaczej.

SBBHSH
niż się człowiek spodziewa. Bałem się tej rozmowy. Myślałem, że będziesz kanciasty.
-

Miałem czas na rozmyślania, tam, na północy. Była tam pewna kobieta... może

zobaczyłem to samo, co ty wtedy w burdelu. Dobrze się stało, że odeszła z tobą. Pewnego
dnia mógłbym ją zostawić z kimś takim jak Granger. Cipka.
- Więc możemy nadal być przyjaciółmi, Tomaszu?
-

Tak, naturalnie. Tylko wolałbym nie widywać Phuong. Zostało jej w tym pokoju aż za

wiele. Muszę poszukać innego mieszkania, jak będę miał czas.
Rozprostował nogi i wstał.
-Tak się cieszę, Tomaszu. Trudno mi wyrazić, jak bardzo się cieszę. Wiem, że się
powtarzam, ale naprawdę chciałbym, żeby w tym wypadku nie chodziło o ciebie.
- Ja się cieszę, że w tym wypadku chodzi o ciebie. Pyle.
Rozmowa potoczyła się nie tak, jak przewidywałem: pod
gniewną, schematyczną powierzchnią musiał gdzieś głębiej powstać prawdziwy plan
działania. Przez cały czas, kiedy zżymałem się na jego niewinność, jakiś sędzia we mnie
wyrokował na jego korzyść, porównywał jego idealizm, jego niedopieczone poglądy oparte
na dziełach Yorka Hardinga, z moim cynizmem. Och, miałem rację, gdy chodziło o fakty, ale
czy i on nie miał racji, że był młody i mylił się, czy nie był może lepszym towarzyszem życia
dla dziewczyny?
Uścisnęliśmy sobie dłonie zdawkowo, ale jakiś nie uświadomiony lęk kazał mi wyjść za nim
na schody i zawołać go. Może w tych wewnętrznych trybunałach, gdzie tworzą się nasze
prawdziwe postanowienia, siedzi nie tylko sędzia, lecz i prorok?
- Pyle, nie polegaj zbytnio na Yorku Hardingu.
-

Na Hardingu? - Podniósł ku mnie wzrok z pierwszego podestu.

-

Jesteśmy starymi narodami kolonialnymi, Pyle, ale - rzeczywistość nauczyła nas trochę -

nauczyliśmy się nie igrać
z ogniem. Ta cała Trzecia Siła istnieje tylko w książce. Generał
Thé jest zwykłym bandytą, który dowodzi kilkoma tysiącami ludzi. To nie żadna narodowa
demokracja.

background image

Miałem takie wrażenie, jakby spozierał na mnie przez szparę w skrzynce listowej, by

zobaczyć, kto to, a teraz, opuszczając klapkę, odciął się od natręta. Nie widziałem Jego oczu.

-

Nie wiem, co przez to rozumiesz, Tomaszu.

-

Bomby rowerowe. To był dobry żart, chociaż jeden człowiek stracił nogę. Ale nie

możesz polegać na takich ludziach jak Thé. Oni nie uratują Wschodu przed komunizmem.
My znamy takich.

-My...?
-

My, starzy koloniałowie.

-

Myślałem, że nie stoisz po niczyjej stronie.

-

Bo nie stoję, Pyle, ale jeśli ktoś z waszej sitwy ma robić zamieszanie, to niech je robi

Joe, a ty daj spokój. Jedź do domu z Phuong. Zapomnij o Trzeciej Sile.

-

Zawsze bardzo cenię twoje rady, Tomaszu - rzekł kurtuazyjnie. - No, mam nadzieję,

że niedługo się zobaczymy.

-

Przypuszczam.

Tygodnie płynęły, ale jakoś nie szukałem nowego mieszkania. Nie dlatego, bym nie miał
czasu. Minął znów coroczny kiy- zys wojny. Gorący, wilgotny crachin zapanował na
północy. * Francuzi wycofali się z Hoa Binh, w Tonkinie skończyła się kampania ryżowa, a
w Laosie opiumowa. Dominguez mógł się uporać bez trudu z tym, co dotyczyło południa. W
końcu zmusiłem się, by obejrzeć mieszkanie w tak zwanym nowoczesnym (Wystawa Paryska
1934?) domu, na drugim końcu ulicy Cati- nat, za „Continentalem". Było to sajgońskie pied-
à-terre plantatora gumy, który wracał do kraju. Chciał sprzedać mieszkanie z całym
urządzeniem, które składało się przede wszystkim z wielkiej liczby rycin z paryskich
Salonów w latach 1880-1900. Wspólny mianownik tych rycin stanowiła piersiasta kobieta z
niebywałą fryzurą, spowita w zwoje gazy. które Jakoś potrafiły
zawsze obnażyć sowite lędźwie 1 przysłonić odwrotną stronę medalu. W łazience plantator
postąpił sobie nieco śmielej, wieszając reprodukcję Ropsa.

-

Lubi pan sztukę? - spytałem, a on posłał mi porozumiewawczy, konspiracyjny

uśmieszek. Był tłusty, miał czarne wąsiki i rzadkie włosy.

-

Najlepsze obrazy mam w Paryżu - powiedział.

W bawialni stała niesamowita, ogromna popielniczka w kształcie nagiej kobiety, były też

porcelanowe figurki gołych dziewcząt splecionych z tygrysami i jedna przedziwna kobieta z
porcelany, rozebrana do pasa, jadąca na rowerze. W sypialni naprzeciw ogromnego łoża
wisiał wielki obraz olejny, pod szkłem, przedstawiający dwie śpiące ze sobą dziewczyny.
Zapytałem o cenę mieszkania bez zbiorów, ale nie chciał się zgodzić na rozdzielenie tych
rzeczy.

-

Pan nie jest zbieraczem? - spytał.

-

Wie pan, że nie.

-

Mam też trochę książek - powiedział - które dodam do mieszkania, choć zamierzałem

wziąć je do Francji.

Otworzył szklaną biblioteczkę i pokazał mi swój księgozbiór. Były tam kosztowne,

ilustrowane wydania „Afrodyty" 1 „Nany”, była „Chłopczyca" i nawet kilka powieści Paula
de Kocka. Miałem ochotę spytać go, czy nie sprzedałby siebie wraz ze zbiorami. Pasował do
nich - on także był „z epoki”.

-

Kiedy się żyje samotnie w tropikach, takie zbiory zastępują towarzystwo -

powiedział.

Pomyślałem o Phuong, właśnie ze względu na całkowitą jej nieobecność. Tak zawsze

bywa: na pustyni cisza dzwoni w uszach.

1 Nie myślę, by dziennik pozwoli! mi kupić zbiory sztuki.
I Oczywiście nie wymienię ich w pokwitowaniu - odparł.

Cieszyłem się, że Pyle nigdy go nie spotkał. Jegomość mógłby użyczyć swoich rysów

background image

wyimaginowanemu przez Pyle'a „staremu koloniałowi", który 1 bez tego był odpychający.
Gdy wy
szedłem, dochodziło pół do jedenastej, więc powędrowałem do Pavillonu” na szklankę piwa
z lodem. „Pavillon" nawiedzały Europejki i Amerykanki. Byłem pewien, że nie spotkam tam
Phuong. Zresztą wiedziałem dokładnie, gdzie się obraca o tej porze dnia. Nie należała do
kobiet łatwo zmieniających przyzwyczajenia i dlatego, opuściwszy mieszkanie plantatora,
przeszedłem na drugą stronę ulicy, by ominąć bar mleczny, gdzie
o tej porze pijała owsiane kakao.

Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie amerykańskie dziewczyny, schludne i czyste mimo

upału, i pochłaniały lody. Obie miały torebki przewieszone przez lewe ramię, identyczne
torebki ozdobione mosiężnym orłem. Dziewczęta miały też identyczne nogi, długie i smukłe,
oraz odrobinę zadarte nosy. Jadły lody w skupieniu, jakby przeprowadzały doświadczenie w
laboratorium college’u. Może to koleżanki Pyle'a. Były urocze, pragnąłbym, żeby i one
wróciły do domu. Skończyły Jeść lody. Jedna z nich spojrzała na zegarek.

-

Już chodźmy - powiedziała - im wcześniej, tym lepiej.

Zacząłem leniwie snuć domysły na temat ich umówionego

spotkania.

-

Warren mówił, że możemy tu zostać najwyżej do Jedenastej dwadzieścia pięć.

-

Już minęła.

-Strasznie zabawnie byłoby zostać. Nie mam pojęcia, o co właściwie chodzi, a ty?
-Nie bardzo, ale Warren mówił wyraźnie, żeby tu nie siedzieć.
1 Czy myślisz, że szykuje się jakaś demonstracja?
8 Tyle się już napatrzyłam demonstracji - odparła tamta ze znużeniem, jak turysta,

któremu przejadły sią kościoły. Wstała i położyła na stoliku należność za lody. Przed
wyjściem z lokalu rozejrzała się wokół, a lustra odbiły pod różnymi kątami jej piegowaty
profil. W salce zostały tylko dwie osoby - Ja I zaniedbana starszawa Francuzka, która
starannie i bezużytecznie
szminkowała usta. Tamte dwie prawie nie potrzebowały szminki. wystarczyło szybkie
pociągnięcie pomadką, przyczesanie włosów. Wzrok dziewczyny spoczął przez chwilę na
mnie. Nie był to wzrok kobiecy, lecz męskie, bezpośrednie spojrzenie, rozważające plan
działania. Potem zwróciła się szybko do towarzyszki:
-

Idziemy.

Przyglądałem się gnuśnie, jak wychodzą ramię w ramię na ulicę spękaną od słońca. Nie

do pomyślenia, by któraś z nich mogła ulec nieokiełznanym namiętnościom: wymięte
prześcieradła i pot zmysłów to nie dla nich. Czy nawet do łóżka biorą ze sobą środki
odwadniające? Przez chwilę - ku swemu zdziwieniu - zazdrościłem im tego sterylizowanego
świata, tak odmiennego niż świat, w którym mieszkałem i który nagle i nie- pojęcie rozleciał
się w kawałki. Dwa lustra ścienne pofrunęły ku mnie i w pół drogi gruchnęły za ziemię.
Zaniedbana Francuzka klęczała wśród szczątków krzeseł i stolików. Jej puder- niczka,
otwarta i nie uszkodzona, spoczywała na mych kolanach. Siedziałem - o dziwo - dokładnie
tam, gdzie przedtem, chociaż mój stolik powiększył spiętrzenie szczątków wokół Francuzki.
W lokalu rozlegał się jakiś dziwny, ogrodowy szmer, miarowe pluskanie fontanny.
Spojrzałem na bar i zobaczyłem szeregi potłuczonych flaszek: ich zawartość wyciekała
wielobarwnym strumieniem - czerwienią porto, oranżem cointreau, zielenią chartreuse,
przyćmioną żółcią pastisu - na podłogę lokalu. Francuzka usiadła i rozejrzała się spokojnie za
puder- niczką. Podałem jej zgubę. Nadal siedząc na podłodze podziękowała mi
ceremonialnie. Zdałem sobie sprawę, że słyszę ją niezbyt dobrze. Wybuch nastąpił tak blisko,
że moje bębenki jeszcze odczuwały skutki ciśnienia.

Pomyślałem z pewną irytacją: znowu żarty z plastykiem. Jakiej pisaniny spodziewa się po

mnie tym razem pan Heng?

background image

Lecz kiedy wyszedłem na plac Gamiera, zorientowałem się po ciężkich chmurach dymu, że
to nie żarty. Dym dobywał się
z aut płonących w parku samochodowym koło Teatru Narodowego. Kawałki tych aut walały
się po całym placu, a na skraju kwietnika leżał w drgawkach człowiek bez nóg. Tłum płynął z
ulicy Catinat i z bulwaru Bonnarda. Syreny samochodów policyjnych, dzwonki karetek
pogotowia i aut straży pożarnej słyszałem wskutek ogłuszenia jakby z daleka. Przez chwilę
nie pamiętałem, że Phuong musi się znajdować w barze mlecznym po drugiej stronie placu.
Nie było tam nic widać przez zasłonę dymu.

Zszedłem na jezdnię, ale zatrzymał mnie policjant. Policja utworzyła kordon wzdłuż

chodnika, by powstrzymać napływ tłumu. Pojawiły się już nosze. Zacząłem błagać
policjanta, który zagradzał mi drogę:

-

Proszę mnie puścić. Tam jest moja...

-

Niech się pan cofnie - odparł. - Każdy ma tu swoich.

Odsunął się, by przepuścić księdza, spróbowałem pójść za

księdzem, ale policjant mnie odepchnął. Powiedziałem: „Jestem z prasy" i zacząłem
daremnie szukać portfela, w którym miałem dowód. Nie mogłem go znaleźć. Czyżbym
wyszedł dziś bez portfela?

-

Niech mi pan przynajmniej powie, co się stało z barem mlecznym - rzekłem.

Dym się rozpraszał, próbowałem coś dostrzec, ale tłum był zbyt gęsty. Policjant rzucił

jakieś słowa, których nie dosłyszałem.

-

Co pan mówi?

Powtórzył:
-

Nie wiem. Niech się pan cofnie. Przeszkadza pan noszom.

,Moźe portfel wypadł mi w „Pavillonie"? Zawróciłem i ujrzałem Pyle’a.
-

Tomaszu! - wykrzyknął.

-Pyle - powiedziałem - na miłość boską, dawaj przepustkę dyplomatyczną. Musimy

przejść na tamtą stronę. Phuong Jest w barze mlecznym.

- Nie, nie - odparł.
- Mówię ci, Fyle. Zawsze tam chodzi o pół do dwunastej.
Musimy ją znaleźć.
- Nie ma jej tam, Tomaszu.
- Skąd wiesz? Gdzie twoja przepustka?
- Ostrzegłem Ją, żeby nie szła do baru.
Zwróciłem się znów ku policjantowi, zamierzając odepchnąć go i pobiec co sił przez plac

- niech sobie strzela - gdy wtem dotarły do mej świadomości słowa „ostrzegłem ją".
Schwyciłem Pyle’a za ramię.

- Ostrzegłeś ją? - spytałem. - Co to znaczy „ostrzegłeś”?
- Powiedziałem jej, żeby dziś przed południem tam nie szła.
Kawałki łamigłówki dopasowały mi się w głowie.
-

A Warren? - rzekłem. - Kto to jest Warren? Ostrzegł także te dwie dziewczyny.

- Nie rozumiem.
- Z pewnością nie ma ofiar wśród Amerykanów, prawda?
Z ulicy Catinat przeciskała się na plac karetka. Policjant, który mnie zatrzymał, ustąpił na

bok, by ją przepuścić. Jego kolega zajęty był sprzeczką. Popchnąłem Pyle’a przed sobą na
plac, nim zdołano zagrodzić nam drogę.

Znaleźliśmy się w żałobnym zgromadzeniu. Policja mogła nie dopuścić nowo

przybyłych, ale nie była w stanie oczyścić placu z tych, którzy ocaleli i którzy zjawili się tu
pierwsi. Doktorzy mieli zbyt wiele do roboty, by troszczyć się o umartych, więc
pozostawiono umarłych właścicielom - bo można posiadać umartego tak, jak posiada się
krzesło. Na ziemi siedziała kobieta trzymając na podołku to, co zostało z jej dziecka. Ze

background image

swoistą skromnością przykryła je słomianym, chłopskim kapeluszem. Trwała w bezruchu i w
ciszy - co mnie najbardziej uderzyło na placu, to cisza. Było tu jak w kościele, który zwie-
dzałem raz podczas mszy - jedyne dźwięki płynęły od tych, którzy służyli przy ołtarzu, i
tylko gdzieniegdzie zaszlochał czy westchnął błagalnie jakiś Europejczyk. A potem znów
milkł.
jakby zawstydzony skromnością, cierpliwością i obyczajnością Wschodu.

Beznogi tors na skraju kwietnika nadal drgał jak kurczę z obciętą głową. Sądząc po

koszuli tego człowieka, był chyba rikszarzem.

-

To straszne - powiedział Pyle. Zauważył wilgoć na swych bucikach i spytał

mdlejącym głosem: - Co to jest?

-

Krew - odparłem. - Nigdy jeszcze nie widziałeś krwi?

Odpowiedział:
-

Muszę je dać wyczyścić, nim pójdę do ministra.

Nie sądzę, by wiedział, co mówi. Po raz pierwszy oglądał prawdziwą wojnę. Kiedyś

płynął czółnem do Phat Diem jakby w chłopięcym śnie, a zresztą w jego oczach żołnierze się
nie liczyli.

-Widzisz, co może zrobić bęben „Diolactonu" w złych rękach - rzekłem. Położyłem mu

dłoń na ramieniu i zmusiłem, by się rozejrzał dokoła. Powiedziałem: ! To pora, kiedy plac
Jest zawsze pełen kobiet i dzieci, pora zakupów. Czemu wybrano właśnie tę porę?

-

Miała być defilada - wyjąkał.

-1 mieliście nadzieję, że dostanie się kilku pułkownikom. Ale defiladę wczoraj odroczyli.
-

Nie wiedziałem.

-

Nie wiedziałeś! - Wepchnąłem go w kałużę krwi: przed chwilą stały tu nosze. -

Powinieneś mieć lepsze informacje.

-

Nie było mnie w mieście - rzekł, spozierając na buciki. - Powinni to byli odwołać.

-1 pozbawić się takiej uciechy? - spytałem. - Czy wyobrażasz sobie, że generał Thé

zrezygnowałby ze swej demonstracji? Defilada nie da się porównać z bombą. Kobiety 1
dzieci to sensacja. daleko do nich żołnierzom, zwłaszcza podczas wojny. To wydarzenie trafi
do prasy na całym świecie. Wysunąłeś generała Thé na widok publiczny, to na pewno. Masz
Trzecią Siłę, masz narodową demokrację - na prawym buciku. Wracaj do
Phuong i powiedz jej o swym bohaterskim wyczynie. Ubyło kilka tuzinów jej rodaków,
można sobie już nimi nie zawracać głowy.

Obok nas przedreptał niski, gruby ksiądz, niosąc coś na półmisku przykiytym serwetką.

Pyle milczał długą chwilę, ja nie miałem nic więcej do powiedzenia. Powiedziałem aż za du-
żo. Był blady 1 przybity. Wyglądał, jakby miał zamiar zemdleć. Pomyślałem: czy nie szkoda
zachodu? On będzie zawsze niewinny, a trudno takich oskarżać, zawsze są bez winy. Można
co najwyżej pilnować ich albo ich wyeliminować. Niewinność jest swego rodzaju obłędem.

Powiedział:
-

Thé nigdy by tego nie zrobił. Jestem pewien, że nie. Ktoś go wprowadził w błąd.

Komuniści...

Dobre zamiary i ignorancja opancerzały go szczelnie. Zostawiłem go na placu i

doszedłem ulicą Catinat do miejsca, gdzie drogę zagradza ohydna, różowa katedra. Tłum
wlewał się już do środka: możliwość modlenia się do umarłych, za umarłych musiała być
pociechą dla tych ludzi.

W przeciwieństwie do nich miałem za co być wdzięczny, bo czyż Phuong nie pozostała

przy życiu? Czy jej nie „ostrzeżono”? Ale przypomniałem sobie tors na placu, dziecko na
kolanach matki. Tych nikt nie ostrzegł - nie byli dość ważni. A gdyby defilada się odbyła,
czyby się tam i tak nie znajdowali, żeby zobaczyć żołnierzy, usłyszeć mówców, rzucać
kwiaty? Stukilowa bomba nie wybiera. Hu pułkowników trzeba zabić, by uzasadnić śmierć
dziecka czy rikszarza, gdy się buduje front narodo- wo-demokratyczny? Zatrzymałem rikszę

background image

motorową i kazałem się zawieźć na Quai Mytho.
Część czwarta
\X

■ -

ł

'■■ " ' ' ■■.-■* T&ftJĘt+jfr ¿£3*».• -*ę\..: “ .* ■".' • v.’ •*' *

Dałem Phuong pieniądze, żeby wzięła siostrę do kina.
Chciałem być pewien, źe się nie zjawi nie w porę. Sam poszedłem na kolację z
Dominguezem, a potem wróciłem do mego pokoju, by czekać na Vigota. Przyszedł
punktualnie o dziesiątej. Usprawiedliwiał się, że nic nie będzie pić, bo jest zbyt zmęczony, i
że gdyby coś wypił, to gotów zasnąć. Spędził ten dzień bardzo pracowicie.
- Morderstwa? Nagłe śmierci?
-

Nie. Drobne kradzieże. I kilka samobójstw. Ci ludzie uwielbiają hazard, a kiedy

wszystko przegrają, odbierają sobie życie. Może nie zostałbym policjantem, gdybym
przewidywał, ile czasu trzeba będzie spędzać w kostnicach. Nie lubię zapachu amoniaku.
Może jednak poproszę o piwo.
- Niestety, nie mam lodu.
-

Nie tak jak w kostnicy. Więc może kropelkę angielskiej whisky?

Przypomniałem sobie tę noc. gdy zszedłem z nim do kostnicy i wyciągnęli ciało Pyle’a Jak
tacę ze sztucznym lodem.
- Zatem wyjeżdża pan do domu? - spytał.
- Sprawdzał pan?
-Tak.
Podałem mu szklankę z whisky, by mógł stwierdzić. Jak spokojne mam nerwy.

-

Panie Vigot, może by ml pan powiedział, czemu pan uważa, że jestem wmieszany w

śmierć Pyle’a. Czy to kwestia motywów? Że niby chciałem odzyskać Phuong? Czy może
wyobraża sobie pan, że chciałem się zemścić za jej utratę?

-

Nie. Nie jestem aż tak głupi. Nie bierze się na pamiątkę książki swego wroga. Stoi tu,

na pańskiej półce. »Rola Zachodu". Kto to jest ten York Hardlng?

-

To człowiek, którego pan szuka. On właśnie zabił Pyle'a - na daleki dystans.

-

Nie rozumiem.

-To niby lepszy gatunek dziennikarza: nazywa się takiego .korespondentem

dyplomatycznym”. Przychodzi mu do głowy jakaś koncepcja, więc naciąga i zmienia każdą
sytuację, by ją dopasować do tej koncepcji. Pyle przyjechał tu pełen koncepcji Yor- ka
Hardinga. Harding był tu raz przez tydzień w drodze z Bangkoku do Tokio. Pyle popełnił ten
błąd, że koncepcję Hardinga wprowadzał w czyn. Tamten pisał o Trzeciej Sile, ten tworzył
Trzecią Siłę w postaci marnego rzezimieszka z dwoma tysiącami ludzi i parą oswojonych
tygrysów. Pyle się zaangażował.

-

Panu się to nie zdarza, prawda?

-

Starałem się nie angażować.

-

Ale się panu nie udało, panie Fowler.

Nie wiem, czemu pomyślałem o kapitanie Trouin i o tamtej nocy w palami opium, od

której dzieliło mnie jakby wiele lat. Co on takiego mówił? Coś o tym, że prędzej czy później
każdy z nas zaangażuje się w chwili wzruszenia. Powiedziałem:

-

Dobry byłby z pana ksiądz, panie Vigot. Coś pan ma w sobie takiego, że można by się

przed panem łatwo wyspowiadać gdyby było z czego.

-

Nigdy nie pragnąłem żadnych spowiedzi.

-

Ale ich pan wysłuchiwał?

-

Od czasu do czasu.

-

Może to dlatego, że pański zawód, podobnie jak zawód księdza, wymaga, by się me

gorszyć, tylko okazywać zrozumie

nie. „Panie glina, muszę dokładnie opowiedzieć, czemu rozwaliłem głowę tej staruszce”.

background image

„Doskonale, Jasiu, nie krępuj się, mów śmiało!"
-

Ma pan cudaczną wyobraźnię. Ale pan nic nie pije?

-

Przecież zbrodniarz popełniłby głupstwo, pijąc z oficerem policji?

-

Nigdy nie mówiłem, że pan jest zbrodniarzem.

-

Ale gdyby tak alkohol pobudził nawet we mnie ochotę do wyspowiadania się? W

pańskim zawodzie nie istnieje tajemnica spowiedzi.
-

Ktoś, kto się spowiada, nawet przed księdzem, rzadko przywiązuje znaczenie do

tajemnicy. Zwykle ma inne motywy.
-

Chce się oczyścić?

-

Nie zawsze. Czasem chce tylko jasno zobaczyć samego siebie: jaki naprawdę jest.

Czasem po prostu ma już dosyć udawania. Pan nie jest zbrodniarzem, panie Fowler, ale
chciałbym jednak wiedzieć, czemu mnie pan okłamał. Pan się widział z Pyle’em w noc jego
śmierci.
-

Co panu nasuwa tę myśl?

-

Ani przez chwilę nie przypuszczam, że to pan go zabił. Nie posłużyłby się pan przecież

zardzewiałym bagnetem.
-

Zardzewiałym?

-

Tego rodzaju szczegóły daje nam autopsja. Zresztą mówiłem panu, że nie to było

przyczyną śmierci - tylko błoto. - Wyciągnął szklankę po drugą whisky. - Zaraz, więc jakże
to: wypił pan coś w „Continentalu" dziesięć po szóstej?
-Tak.
i a o trzy na siódmą rozmawiał pan z jakimś drugim dziennikarzem przy wejściu do
„Majesticu"?
-

Tak, z Wilkinsem. Już to panu raz mówiłem. Tamtej nocy. i Tak. Miałem czas sprawdzić.

To wprost niezwykle, Jak pan
pamięta różne szczególiki.
-

Jestem reporterem.

I Może godziny podane przez pana nie są zupełnie dokład-
ne, ale nikt nie może panu mieć za zie, prawda, jeśli tu pomyli się pan o kwadrans, ówdzie o
dziesięć minut. Czemu właściwie miałby pan przypuszczać, że te minuty są takie ważne? To
by nawet wyglądało podejrzanie, gdyby pan podał czas zbyt ściśle, prawda?
- A czy nie podałem...?
-

Niezupełnie. Gdy pan rozmawiał z Wilkinsem, była za pięć siódma.

- Dziesięć minut różnicy.
-

Właśnie. Tak też mówię. A dopiero co biła szósta, gdy pan przybył do „Continentalu".

-

Mój zegarek zawsze się trochę śpieszy - wyjaśniłem. - Która teraz u pana?

- Osiem po dziesiątej.
- A u mnie osiemnaście. Widzi pan.
Nawet nie spojrzał. Powiedział:
-

W takim razie rozmawiał pan z Wilkinsem o dwadzieścia pięć minut później - według

pańskiego zegarka - niż pan mówi. Jednak spora pomyłka, prawda?
-

Może poprawiłem czas w myślach. Może tego dnia uregulowałem zegarek. Zdarza mi

się to.
-

Co mnie interesuje - rzekł Vigot - (Czy mógłbym prosić

o trochę więcej wody sodowej? Bardzo mocną whisky pan zrobił), to fakt, że pan wcale się
na mnie nie gniewa. A przecież nie należy do przyjemności, kiedy człowieka tak wypytują
jak ja pana.
-

Uważam, że to zajmujące jak powieść kryminalna. Zresztą pan wie, że nie zabiłem

Pyle’a. Sam pan to powiedział.
-

Wiem, że pan nie był obecny przy jego zabójstwie - odparł Vigot.

background image

-

Nie pojmuję, co pan zamierza udowodnić wykazując, że tu jest dziesięć, a ówdzie pięć

minut różnicy.
-

To daje trochę czasu - rzekł Vigot. - Powstaje mała luka w czasie.

-

Luka... na co?

i Na to, żeby Pyle zdołał przyjść i zobaczyć się z panem.
-

Czemu pan tak bardzo chce to udowodnić?

-

Ze względu na psa - rzekł Vigot.

-1 błoto na jego łapach?
| Nie błoto, tylko cement. Widzi pan, tej nocy pies idąc za Pyle'em wdepnął gdzieś w

mokry cement. Pamiętałem, że na parterze tej kamienicy pracowali murarze, zresztą pracują
tu dotychczas. Widziałem ich dziś wieczór, wchodząc do pana. Dzień roboczy trwa długo w
tym kraju.

-

Ciekaw jestem, w ilu domach są murarze i wilgotny cement. Czy któryś z nich

pamiętał psa?

1 Pytałem, rzecz prosta, ale jeśliby nawet pamiętali, to nic by mi nie powiedzieli. Jestem

policjantem.

Przerwał i odchylił się w fotelu, wlepiając wzrok w szklankę. Widziałem, że uderzyła go

jakaś analogia i że odbiegł myślami bardzo daleko. Mucha spacerowała mu po grzbiecie
dłoni. Nie spędził jej. podobnie jak nie zrobiłby tego Dominguez. Czułem w nim jakąś
głęboką siłę. Trudno mi o tym sądzić, ale kto wie, czy się nie modlił.

Wstałem i uchylając zasłonę wyszedłem do sypialni. Nie potrzebowałem stamtąd

niczego, tylko chciałem odejść na chwilę od tego milczenia tkwiącego w fotelu. Książki
obrazkowe Phu- ong stały znów na półce. Wsadziła między kosmetyki telegram do mnie -
jakaś tam wiadomość z redakcji. Nie byłem usposobiony do czytania depesz. Wszystko
wyglądało tak, Jak przed zjawieniem się Pyle’a. Pokoje się nie zmieniają, bibeloty stoją tam,
gdzie się Je postawiło. Tylko serce gnije.

Wróciłem do saloniku. Vigot podniósł szklankę do ust.
-

Nie mam panu nic do powiedzenia - rzekłem. - Nic a nic.

-

W takim razie Już pójdę - odparł. - Chyba nie będę więcej pana nudzić.

Przy drzwiach odwrócił się. Jakby nie chciał wyzbyć się nadziei - swojej czy mojej?
-

Dziwny film pan sobie wybrai Jak na tę noc. Nigdy bym nie przypuszczał, źe pan lubi

fantazje historyczne. Co to było? »Robin Hood”?

-

Bodajże „Scaramouche". Musiałem jakoś zabić czas. Potrzebowałem rozrywki.

-

Rozrywki?

-

Wszyscy mamy swoje własne troski, panie Vigot - wyjaśniłem ostrożnie.

Po wyjściu Vigota została jeszcze godzina do powrotu Phu- ong - żywego towarzysza.

Dziwna rzecz, jak mnie wytrąciły z równowagi odwiedziny Vigota. Miałem wrażenie, jakby
jakiś poeta przyniósł mi do oceny swą pracę, którą ja zniszczyłem przez nieostrożność.
Byłem człowiekiem bez powołania - nie można serio uważać dziennikarstwa za powołanie -
ale umiałem rozpoznawać je w innych. Teraz, kiedy Vigot już odszedł, by zamknąć niepełne
akta sprawy, chciałbym zdobyć się na tyle odwagi, by zawołać go z powrotem i powiedzieć:
„Ma pan rację. Rzeczywiście widziałem się z Pyle’em w noc jego śmierci”.
Udając się na Quai Mytho minąłem kilka karetek Jadących | Cholonu w kierunku placu
Gamiera. Szybkość rozchodzenia się wieści można było niemal mierzyć wyrazem twarzy
przechodniów: na początku zwracali pytające i zatroskane spojrzenia ku tym, którzy tak jak
ja przybywali od strony placu. Lecz kiedy wjeżdżałem do Cholonu, zostawiałem już wieści
za sobą: życie było tu ruchliwe, normalne, ciągłe. Nikt nic nie wiedział.

Trafiłem do składu pana Czu i wszedłem na górę. do mieszkania. Nic się tu nie zmieniło

od czasu poprzednich moich odwiedzin. Kot i pies przechodziły z podłogi na kartonowe
pudła, a | pudeł na walizy, niczym para laufrów, które nie mogą stanąć na Jednym polu.

background image

Dziecko pełzało po podłodze, a dwa) starcy nadal grali w madżonga. Brakowało Jedynie
młodych. Gdy tylko ukazałem się w drzwiach. Jedna z kobiet zaczęła nalewać herbatę.
Sędziwa dama siedziała na łóżku i spoglądała na swe stopy.

-

Czy Jest pan Heng? - zapytałem. Na widok herbaty potrząsnąłem głową, nie byłem w

nastroju, by znów zaczynać serię filiżanek powszedniego gorzkiego napoju.

-

¡1 faut absolument, que Je voie Monsieur Heng.

1

Zdawało się, że nie są w stanie pojąć, jak pilnie potrzebuję pana Henga, ale pewien

niepokój wywołało może to, że szorstko odmówiłem herbaty. A może tak Jak i Pyle miałem
krew na butach. Dość, że po krótkiej zwłoce jedna z kobiet wyszła ze mną, sprowadziła mnie
ze schodów i zawiodła dwiema ruchliwymi, pełnymi flag ulicami aż do progu czegoś, co w
kraju Pyle^ nazwano by zapewne „salonem pogrzebowym”. Było tu pełno kamiennych waz,
gdzie ostatecznie umieszcza się kości chińskich zmarłych.

-

Pan Heng? - zwróciłem się do starego Chińczyka w drzwiach. - Pan Heng?

Dzień zaczął się od erotycznych zbiorów plantatora, potem były trupy zamordowanych na

placu. To miejsce wydawało się bardzo odpowiednie jako dalszy etap. Ktoś zawołał z
drugiego pokoju. Chińczyk usunął się 1 wpuścił mnie.

Sam Heng wyszedł mi kordialnie naprzeciw i wprowadził do pokoiku w głębi, gdzie pod

ścianą stały rzędem czarne, rzeźbione, niewygodne krzesła, jakie zobaczyć można w każdym
chińskim przedpokoju - nie używane, nieprzytulne. Ale odniosłem wrażenie, że tym razem
krzesła komuś służyły, bo na stole stało pięć filiżanek do herbaty, a dwie nie były puste.

-

Przerywam jakieś zebranie - powiedziałem.

-

Interesy - rzekł wymijająco pan Heng - nic ważnego. Zawsze miło ml widzieć pana,

panie Fowler.

-

Przybywam z placu Gamiera - powiedziałem.

-

Domyślałem się, że o to chodzi.

-

Słyszał pan...

-

Zawiadomiono mnie telefonicznie: uważano, że lepiej, bym się przez Jakiś czas

trzymał z daleka od składu pana Czu. Policja będzie dzisiaj bardzo czynna.

-

Przecież nie miał pan z tym nic wspólnego.

-

Rzeczą policji Jest znaleźć winowajcę.

-

Znowu Pyle - powiedziałem.

-Tak.

- To straszna rzecz zrobić coś takiego.
- Generał Thé jest niezbyt opanowany.
1A plastyk to nie dla chłopców z Bostonu. Niech mi pan powie, kto jest szefem Pyle'a?
-

Mam wrażenie, że pan Pyle w znacznym stopniu zależy od siebie samego.

- Do czego on należy? OSS?

1

- Inicjały nie grają wielkiej roli.
1 Co mógłbym zrobić, Heng? Trzeba go przecież powstrzymać.
- Może pan opublikować prawdę. Chyba że pan nie może?
-

Mój dziennik nie interesuje się generałem Thé. Interesuje się tylko wasaymi ludźmi,

Heng.
- Czy pan chce naprawdę, by powstrzymano pana Pyle’a?
-

Gdybyż go pan był widział! Sterczał tam i mówił, że to wszystko przykra pomyłka, że

miała być defilada. Powiedział, że musi dać buty do wyczyszczenia, nim zobaczy się z mini-
strem.
-

Oczywiście może pan zakomunikować policji to, co pan wie.

-

Oni także nie interesują się generałem Thé. Zresztą czy pan myśli, że ośmielą się tknąć

Amerykanina? Korzysta z przywilejów dyplomatycznych. Jest absolwentem Harvardu. Mini-
ster go bardzo lubi, Heng. Była tam kobieta, której dziecko... Przykryła je słomianym

background image

kapeluszem. Nie mogę pozbyć się tego wspomnienia. A druga była w Phat Diem.
- Niech się pan stara uspokoić, panie Fowler.
-

Co on Jeszcze narobi, Heng? Ile bomb. ile zabitych dzieci może dać Jeden bęben

„Diolactonu"?
- Czy pan byłby gotów pomóc nam, panie Fowler?
-

Włazi w coś niezdarnie, a ludzie muszą umierać przez Jego pomyłki. Szkoda, że nie

dostał od waszych wtedy na rzece, po
drodze z Nam Dlnh. Stanowiłoby to wielką różnicę dla wielu ludzi.
-

Zgadzam się z panem, panie Fowler. Trzeba go powstrzymać. Miałbym pewien pomysł.

Za drzwiami ktoś kaszlnął leciutko, a potem hałaśliwie splunął.
Heng powiedział:
-Może zechciałby pan zaprosić go dziś wieczór na kolację do „Vieux Moulin”. Między pół
do dziewiątej a pół do dziesiątej.
- W Jakim...
- Porozmawiamy z nim po drodze - rzekł Heng.
- A jeśli się już umówił z kim innym?
-

Może byłoby lepiej, gdyby go pan poprosił, by wpadł do pana... o pół do siódmej.

Wtedy będzie wolny i na pewno przyjdzie. Jeśli będzie mógł zjeść z panem kolację, to niech
pan podejdzie do okna z książką w ręku, tak jakby pan chciał skorzystać z resztek światła.
- Dlaczego właśnie do „Vieux Moulin"?
-

Bo jest przy moście do Dakow. Sądzę, że znajdziemy tam kącik, gdzie nikt nam nie

przeszkodzi w rozmowie.
- Co zrobicie?
-

Pan nie potrzebuje tego wiedzieć, panie Fowler. Ale obiecuję panu, że postąpimy tak

łagodnie, jak tylko pozwala na to sytuacja.
Niewidzialni przyjaciele Henga poruszyli się za ścianą jak szczury.
- Czy zrobi pan to dla nas, panie Fowler?
- Nie wiem - odparłem - nie wiem.
-

Prędzej czy później - rzekł Heng - trzeba stanąć po czyjejś stronie (przypomniało mi się,

co mówił kapitan Trouin w palarni opium). Jeśli chce się pozostać człowiekiem.
Zostawiłem w Poselstwie liścik, prosząc Pyle’a, by wpadł do mnie, i poszedłem na piwo do
„Continentalu”. Szczątki usunięto, straż pożarna zmyła plac. Nie miałem wówczas pojęcia, że
czas i miejsce będą ważną sprawą. Przyszło mi nawet do głowy, by zostać tu cały wieczór i
nie pójść na spotkanie. Potem pomyślałem, że może strachem zmuszę Pyle’a do
bezc2ynności, ostrzegając go przed niebezpieczeństwem, takim czy innym, więc dopiłem
piwo i wróciłem do domu, a wróciwszy zacząłem mieć nadzieję, że Pyle nie przyjdzie.
Próbowałem czytać, ale wśród moich książek brakło takiej, która by mogła dość silnie
przykuć uwagę. Chętnie bym wypalił fajkę, lecz nie było nikogo, kto by mi ją przygotował.
Mimo woli czekałem na odgłos kroków i wreszcie usłyszałem je. Ktoś zastukał do drzwi.
Otworzyłem, lecz był to tylko Dominguez.

-

Czego pan chce? - spytałem.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
-

Czego chcę? - Rzucił okiem na zegarek. - Zawsze przychodzę o tej porze. Nie ma pan

jakichś telegramów?

-

Przepraszam, zapomniałem. Nie.

1 Coś o bombie? Nie chce pan przesłać czegoś na ten temat?
I Och, niech pan za mnie coś napisze, Dominguez. Nie wiem, co to takiego... byłem tam,

więc może pewien wstrząs... Dość, że nie mogę myśleć o tym pod kątem depeszy.

TYzepnąlem ręką za moskltem, który zabrzęczał ml koło ucha, i zauważyłem, że

Dominguez skrzywił się odruchowo.

background image

-

Nie ma strachu, Dominguez. chybiłem go.

Uśmiechnął się żałośnie. Nie umiał uzasadnić swej niechęci

do pozbawiania życia - ostatecznie był chrześcijaninem, Jednym z tych, którzy nauczyli się
od Nerona. Jak przerabiać ludzkie ciała na pochodnie.

-

Może mógłbym się panu Jakoś przydać?

Nie pił, nie jadał mięsa, nie zabijał - zazdrościłem mu łagodności ducha.

- Nie. Dominguez. Dziś wieczór chcę po prostu być sam.
Patrzyłem z okna. Jak przechodzi na drugą stronę ulicy.
Akurat naprzeciw okna stanął przy chodniku Jakiś rikszarz. Dominguez podszedł do niego,
ale rikszarz potrząsnął odmownie głową. Jego pasażer musiał pewno wejść do któregoś skle-
pu po tamtej stronie, bo nie było tu postoju riksz. Spojrzałem na zegarek. Wydało mi się
dziwne, że czekam niewiele ponad dziesięć minut. Tym razem nawet nie usłyszałem kroków
Py- le'a, nim zapukał.
- Proszę.
Lecz jak zwykle pierwszy wszedł pies.
-

Ucieszyłem się twoim liścikiem, Tomaszu. Dziś rano miałem wrażenie, że jesteś na

mnie wściekły.
- Może byłem. Niezbyt pięknie tam wyglądało.
-

Wiesz już tak wiele, że nie zaszkodzi powiedzieć ci trochę więcej. Dziś po południu

widziałem się z generałem Thé.
-

Widziałeś się z nim? Więc jest w Sajgonie? Pewnie przyjechał sprawdzić, jak działa jego

bomba.
-

Zwierzam ci to w zaufaniu, Tomaszu. Potraktowałem go bardzo surowo. - Mówił jak

kapitan szkolnej drużyny, który przyłapał jednego ze swych chłopców na zaniedbywaniu tre-
ningu.
Mimo to spytałem go z pewną nadzieją:
- Czy z nim zerwałeś?
-

Powiedziałem mu, że jeśli urządzi jeszcze jedną nierozważną demonstrację, to nie

chcemy mieć z nim więcej do czynienia.
- Ale czy skończyłeś z nim na dobre. Pyle?
Odepchnąłem niecierpliwie jego psa, który obwąchiwał mi
kostki.
-

Nie mogę. (Leżeć, Duke.) Na dłuższą metę to jedyna nasza nadzieja. Gdyby z naszą

pomocą doszedł do władzy, moglibyśmy na nim polegać...
- Ilu jeszcze ludzi musi umrzeć, nim sobie zdasz sprawę...
Ale czułem, że to daremny argument.
- Nim sobie zdam sprawę... Z czego, Tomaszu?
- Że w polityce nie istnieje taka rzecz jak wdzięczność.
-

Przynajmniej nie będą nas nienawidzić tak jak nienawidzą Francuzów.

-

Czy jesteś tego pewien? Czasem odczuwamy coś jakby miłość do wrogów, a czasem

nienawidzimy przyjaciół.
-

Mówisz jak Europejczyk, Tomaszu. Ci ludzie nie są skomplikowani.

-

Więc tego się nauczyłeś w ciągu tych paru miesięcy? Niedługo jeszcze zaczniesz

mówić, że są dziecinni.
- No... w pewnym sensie tak jest.
-

Znajdź mi nieskomplikowane dziecko, Pyle. W młodości jesteśmy istną dżunglą

komplikacji. Upraszczamy się z wiekiem.
Ale czy warto było mówić dalej? I moje, i jego argumenty brzmiały jakoś nierealnie.
Wkraczałem przed czasem w rejony artykułów wstępnych. Wstałem i podszedłem do półki z
książkami.

background image

- Czego tam szukasz, Tomaszu?
-

Podobał mi się tu jeden taki wiersz... zaraz... Czy mógłbyś zjeść ze mną kolację?

-

Z rozkoszą. Tak się cieszę, że już nie jesteś na mnie wściekły. Wiem, że się ze mną nie

zgadzasz, ale przecież możemy się nie zgadzać i mimo to być przyjaciółmi?
- Nie wiem. Nie sądzę.
- Ostatecznie Phuong była o wiele ważniejsza niż to.
- Naprawdę tak uważasz. Pyle?
-

Jak to, przecież ona Jest najważniejszą rzeczą w świecie. Dla mnie. I dla ciebie też,

Tomaszu.
- Dla mnie już nie.
-

Dziś przeżyliśmy straszny wstrząs, Tomaszu, ale zobaczysz, za tydzień o nim

zapomnimy. Zresztą zajęliśmy się rodzinami.
-My?
-

Depeszowaliśmy do Waszyngtonu. Pozwolą nam przeznaczyć na to część funduszów.

Przerwałem mu.
-

W takim razie „Vieux Moulin”? Między dziewiątą a pół do dziesiątej?

- Gdzie wolisz, Tomaszu.
Podszedłem do okna. Słońce zanurzyło się za dachy. Rlk- szarz nadal czekał na swego
pasażera. Zwróciłem nań oczy, on podniósł ku mnie twarz.
- Czy czekasz na kogoś, Tomaszu?
- Nie. Tylko szukam tu takiego wiersza...
Aby uzasadnić mój ruch, zacząłem czytać na głos, podnosząc książkę ku ostatnim blaskom
dnia.
Jeżdżę sobie po ulicach, jak mi się podoba.
Mottach gapi się i pyta - co to za osoba?
A jak mi się zdarzy rozgnieść jakiego galgana,
To zapłacę, stać mnie na to, niechaj znają pana.
Taka w człeku ochota,
Kiedy ma pełno złota.'
- Dziwaczny jakiś wiersz - rzekł Pyle z dezaprobatą.
-

To wiersz pewnego dojrzałego poety z dziewiętnastego wieku. Nie było ich tak wielu.

Znów skierowałem wzrok na ulicę. Rikszarz odjechał.
- Czy skończył ci się alkohol? - spytał Pyle.
- Nie, ale myślałem, że ty nie...
-Może zaczynam się zmieniać - rzekł Pyle. - Pod twoim wpływem. Coś mi się zdaje, że
dobrze mi robi twoje towarzystwo, Tomaszu.
Wydobyłem butelkę i szklanki, jedną zapomniałem wziąć za pierwszym razem, a potem
znów musiałem wracać po wodę.
Wszystko, co robiłem tego wieczoru, zabierało dużo czasu. Powiedział:

i wiesz, moja rodzina jest nadzwyczajna, ale może troszkę... zasadnicza. Mamy taki stary

dom na ulicy Kasztanowej, jak się idzie pod górę po prawej stronie. Moja matka zbiera
kryształy, a mój ojciec - kiedy nie zajmuje się swoją ukochaną erozją 1 to wyszukuje
wszelkie możliwe rękopisy i pierwsze wydania Darwina. Rozumiesz 1 żyją przeszłością.
Może dlatego York zrobił na mnie takie wrażenie. Wydawało mi się - bo ja wiem - że jest
otwarty na współczesność. Mój ojciec jest izola- cjonistą.

-

Może lubiłbym twego ojca - powiedziałem. - Ja też jestem izolacjonistą.

Jak na spokojnego człowieka, Pyle był tego wieczora w rozmownym nastroju. Nie

wszystko, co mówił, docierało do mnie, bo myślami byłem gdzie indziej. Próbowałem
przekonać sam siebie, że pan Heng ma do swej dyspozycji inne środki, nie tylko ten jeden I
brutalny i oczywisty. Ale wiedziałem, że w takiej wojnie jak ta nie ma czasu na wahanie:

background image

bierze się tę broń, która jest pod ręką - Francuzi bomby z napalmem, pan Heng kulę czy nóż.
Powiedziałem sobie zbyt późno, że nie Jestem stworzony na sędziego. Dam Pyle’owi gadać
przez chwilę, a potem go ostrzegę. Może spędzić noc u mnie. Tutaj się chyba nie włamią.
Zdaje się, że właśnie mówił coś o swej starej niani: „Doprawdy była mi bliższa od rodzonej
matki, a jakie robiła placki z czarnymi jagodami..." - gdy mu przerwałem.

-

Czy teraz nosisz rewolwer? Od tamtej nocy?

-

Nie. W Poselstwie zakazali nam...

-

Ale ty masz specjalne poruczenia?

-

I tak na nic by się to zdało. Jeśliby chcieli mnie dostać, to zawsze mogą. W dodatku

jestem ślepy Jak kret. W szkole przezwali mnie Nietoperzem, bo tylko w ciemnościach
widziałem tyle co inni. Kiedyś, Jakeśmy się wygłupiali... - Znowu się rozgadał.

Wróciłem do okna.
Naprzeciwko czekał rikszarz. Nie byłem pewien - bo wszyscy oni są tak podobni - ale

zdawało mi się, że to nie ten sam. Może istotnie miał pasażera. Przyszło mi na myśl, że
najbezpieczniej będzie Pyle’owi w Poselstwie. Po moim sygnale musieli ułożyć jakiś plan na
późniejszą porę - coś, co się wiąże z mostem do Dakow. Nie miałem pojęcia, jak się to wiąże
i dlaczego: przecież Pyle nie będzie tak głupi, by jechać po zachodzie słońca przez Dakow, a
naszej strony miasta stale pilnuje uzbrojona policja.

-

Gadam i gadam bez przerwy - rzekł Pyle. - Nie wiem czemu, ale jakoś dziś wieczór...

-

Mów dalej - rzekłem. - To tylko ja nie jestem dziś w rozmownym nastroju. Może

lepiej odłóżmy tę kolację.

-

Nie, nie rób tego. Czułem się odcięty od ciebie, odkąd... no...

-

Odkąd uratowałeś mi życie - powiedziałem nie umiejąc ukryć, jak boli ta rana zadana

własną ręką.

-

Nie, nie o to mi chodzi. A swoją drogą pamiętasz, jak się nam rozmawiało tamtej

nocy? Jakby to miała być nasza ostatnia noc. Dużo się wtedy dowiedziałem o tobie,
Tomaszu. Widzisz, nie zgadzam się z tobą, ale jeśli chodzi o ciebie, może masz rację, że się
do niczego nie mieszasz. I konsekwentnie się tego trzymasz. Nawet jak ci strzaskało nogę,
zostałeś neutralny.

- W jakimś punkcie zawsze następuje zwrot - powiedziałem.

- Chwila wzruszenia...

-Ty jeszcze nie doszedłeś do tego punktu. Wątpię, czy kiedyś dojdziesz. Ja też chyba się

nie zmienię... aż do śmierci - dodał wesoło.

-

Nawet po dzisiejszym ranku? Czy taka rzecz nie wpływa

na zmianę poglądów?

-To były tylko ofiary wojny - rzekł. - Wielka szkoda, ale
nie zawsze trafia się w cel. W każdym razie zginęli w słusznej
sprawie.

-

Czy powiedziałbyś to samo, gdyby chodziło o twoją starą nianię z plackiem

jagodowym?
Zignorował mój łatwy sztych.
1 w pewnym sensie można powiedzieć, że polegli za demokrację - rzeki.
- Nie umiałbym przetłumaczyć tego na wietnamski.
Nagle poczułem się bardzo znużony. Zapragnąłem, by prędko poszedł sobie i umarł. Wtedy
mógłbym znów rozpocząć życie
- od tego punktu, w którym byłem, nim się zjawił.
-

Ty mnie nigdy nie bierzesz poważnie, prawda, Tomaszu? - poskarżył się z tym

uczniowskim humorem, który jakby rezerwował specjalnie na ten wieczór, właśnie ten. -
Powiem cl coś: Phuong poszła do kina, czemu byśmy nie mieli spędzić razem całego
wieczoru, ty i ja? Nie mam teraz nic do roboty.

background image

Było tak, jakby ktoś z zewnątrz wskazywał mu. jak ma dobierać słowa, by pozbawić mnie
wszelkiej wymówki.
-

Może pojechalibyśmy do „Chalet”? - ciągnął. - Nie byłem tam od czasu tej pierwszej

nocy. Jedzenie jest równie dobre Jak w „Vieux Moulin" i gra muzyka.
- Wolałbym nie wspominać tamtej nocy - powiedziałem.
-

Och, przepraszam. Czasem naprawdę osioł ze mnie. Tomaszu. A co byś powiedział na

chińską kolację w Cholonie?
-

Jeśli ma być dobra, trzeba ją zamówić z góry. Czy boisz się „Vieux Moulin", Pyle? Jest

odrutowany. a na moście stoi policja. Przecież nie będziesz takim osłem, żeby Jechać przez
Dakow?
-

Nie o to chodzi. Po prostu przyszło mi na myśl, że byłoby zabawnie spędzić razem cały

wieczór.
Poruszył się i wywrócił szklankę, która stłukła się na podłodze.
- To na szczęście - rzekł machinalnie. - Przepraszam.
Zacząłem zbierać kawałki i wrzucać Je do popielniczki.
-

Co powiesz o moim projekcie. Tomaszu? - Stłuczone szkło przypominało mi cieknące

butelki w barze „Pavillonu". - Ostrzegłem Phuong. że może wyjdę z tobą.

Jakże źle wybrał stowo „ostrzegłem”. Podniosłem ostatni kawałek szkła.
-Umówiłem się w „Majesticu" - powiedziałem - i będę wolny najwcześniej o dziewiątej.

I Trudno. Widzę, że trzeba wracać do biura. Tylko zawsze się boję, że mnie zatrzymają.

Nie szkodziło dać mu jeszcze tę jedną szansę.

-

W razie spóźnienia nie przejmuj się 1 powiedziałem. - A jeśliby cię zatrzymano, zajdź

do mnie potem. Wrócę o dziesiątej, gdybyś nie mógł przyjść na kolację, i poczekam na
ciebie.
- Dam ci znać...
-

Nie rób sobie kłopotu. Po prostu przyjdź do „Vieux Moulin" albo zajrzyj tutaj.

Oddałem decyzję temu komuś, w kogo nie wierzyłem. Możesz się wtrącić, jeśli chcesz:
telegram na biurku, wiadomość do ministra. Nie możesz istnieć, jeśli nie potrafisz zmieniać
przyszłości.
- Idź już sobie, Pyle. Mam robotę.

Poczułem dziwne wyczerpanie, słysząc jego oddalające się kroki i stąpanie psich łap.

***
Kiedy wyszedłem, nie było żadnej rikszy. Trzeba by ich szukać aż przy ullqr d’Ormay, więc
powędrowałem pieszo w stronę „Majesticu” i stałem tam przez chwilę, przyglądając się, jak
wyładowują amerykańskie bombowce. Słońce już zaszło, więc pracowali przy świetle lamp
łukowych. Do głowy mi nie przyszło stwarzać sobie alibi, ale powiedziałem Pyle’owi, że
wybieram się do „Majesticu”, a czułem instynktowną niechęć do kłamania ponad
konieczność.

- Dobry wieczór, Fowler. - Był to Wilkins.
- Dobry wieczór.
-Jak noga?
-Już jej nie czuję.
-

Nadał pan solidne sprawozdanie?

-

Zostawiłem to Dominguezowi.

-

A mówili mi, że pan tam był.

-Tak, byłem. Ale szpalty dzisiaj ciasne. Wystarczy parę słów.
-

Wszystko dziś w jednym sosie, co? - rzekł Wilkins. - Trzeba nam było żyć w czasach

Russella i starego „Timesa”. Depesze balonem! Miało się wtedy czas pisać wymyślne
artykuły. Ba! On by zrobił kolumnę choćby i z tego tu: luksusowy hotel, bombowce, noc
zapada. Noc nigdy dziś nie zapada za tyle to plastrów od wiersza, co?

background image

Gdzieś z nieba, z wysoka, dobiegł czyjś nikły śmiech. Ktoś stłukł szklankę, tak samo jak

Pyle. Dźwięk posypał się na nas jak sopelki lodu.

-

„Lamp światło na piękne damy, na dzielnych padało mężów”

1

- zacytował

nieprzychylnie Wilkins. - Ma pan wolny wieczór? Może byśmy coś razem zjedli?

-

Wybieram się do „Vieux Moulin", więc...

-

Winszuję. Będzie tam Granger. Powinni ogłaszać występy Grangera. Dla tych, co

lubią silny podkład dźwiękowy.
Życzyłem mu dobrej nocy i wszedłem do kina zaraz obok. Errol Flynn, czy może Tyrone
Power (nie wiem, jak ich odróżnić w trykotach), huśtał się na linach, skakał z balkonów i
galopował na oklep w blasku technikolorowych świtów. Uratował dziewczynę, zabił wroga,
wiódł życie jakby pod ochroną czarów. Był to tak zwany film dla chłopców, ale widok
Edypa, który opuszcza pałac w Tebach ze skrwawionymi oczodołami, na pewno lepiej by ich
zaprawił do życia w dzisiejszych czasach. Czary nie ochronią niczyjego życia. Pyle miał
szczęście w Phat Diem i na drodze z Tanyinu, ale szczęście jest nietrwałe, a tamci mają dwie
godziny na to, by unicestwić działanie wszelkich czarów. Kolo mnie siedział francuski
żołnierz, trzymał rękę na
kolanach swej dziewczyny. Zazdrościłem tak prostego szczęścia czy nieszczęścia, wszystko
jedno. Wyszedłem przed końcem filmu i wziąłem rikszę do „Vieux Moulin".

Druciana siatka chroniła restaurację przed granatami, a dwóch uzbrojonych policjantów

pełniło służbę na końcu mostu. Restaurator, który upasł się na własnej, sutej, burgundz- kiej
kuchni, sam przeprowadził mnie przez odratowanie. W ciężkim, wieczornym upale
rozchodziła się woń kapłonów
i topiącego się masła.

-

Czy pan usiądzie z panem Granjairem? - spytał.

-

Nie.

-

Stolik na jedną osobę? - Wtedy to pomyślałem pierwszy raz o przyszłości i o

pytaniach, na które może trzeba będzie odpowiadać.

-

Na jedną osobę - rzekłem. Było niemal tak, jakbym oznajmił głośno, że Pyle nie żyje.

Restauracja miała tylko jedną salkę, towarzystwo Grangera zajmowało duży stół w głębi.

Restaurator dał mi mały stolik najbliżej siatki. Z okien wyjęto szyby, obawiając się
odłamków szkła. Poznałem kilka osób wśród gości Grangera i ukłoniłem się im, nim
usiadłem. Sam Granger odwrócił wzrok. Nie widziałem go od miesięcy - tylko raz od owej
nocy, gdy Pyle się zakochał. Może jakaś obraźliwa uwaga z mej strony przeniknęła wówczas
przez alkoholową mgłę, bo Granger patrzył spode łba od szczytu stołu, podczas gdy pani
Desprez, żona urzędnika działu propagandy, i kapitan Duparc ze służby łączności prasowej
kiwali głowami i potakiwali. Był tam również jakiś wielki mężczyzna, zdaje się hotelarz z
Phnom Penh, francuska dziewczyna, której nigdy dotychczas nie widziałem, i jeszcze dwie
czy trzy twarze, które widywałem tylko w barach. Wydawało się, że przynajmniej raz kolacja
przebiega spokojnie.

Zamówiłem pastis, bo chciałem dać Pyle'owi czas na przyjście. Bywa, że człowiekowi

coś wejdzie w drogę. Póki nie zaczynałem jeść kolacji, miałem wrażenie, że wciąż jeszcze
czekam.
Potem jąłem się zastanawiać, czego ja właściwie oczekuję? Szczęścia dla OSS, czy jak się
tam nasywa jego banda? Stu lat życia dla bomb z plastykiem i dla generała Thé? Czy może
oczekuję - właśnie ja - że stanie się swego rodzaju cud, że pan Heng obmyśli jakiś sposób
dyskusji, który nie będzie po prostu śmiercią? O ileż łatwiej ułożyłoby się wszystko, gdyby
nas obu zabito na drodze do Tanyinu. Siedziałem dwadzieścia minut nad pastlsem, po czym
zamówiłem kolację. Wkrótce będzie pół do dziesiątej. Już nie przyjdzie.

Wbrew swej woli nasłuchiwałem. Czego: krzyku, strzału, ruchu policjantów na moście?

Tak czy inaczej nic bym pewno nie usłyszał, bo towarzystwo Grangera zaczynało się

background image

rozgrzewać. Hotelarz, który miał miły, nie szkolony głos, zaczął śpiewać, a gdy strzelił nowy
korek szampana, przyłączyli się doń inni, lecz nie Granger. Granger siedział wlepiając we
mnie przez całą długość salki rozjuszony wzrok. Zastanawiałem się, czy dojdzie do bójki?
Nie mogłem się mierzyć z Grangerem.
śpiewali Jakąś sentymentalną piosenkę i gdy tak siedziałem bez apetytu nad „Chapon duc
Charles”, przyszła mi na myśl Phuong — pierwszy raz od chwili, gdy się dowiedziałem, że
Jest bezpieczna. Przypomniałem sobie, jak Fyle, siedząc na podłodze w oczekiwaniu
vietminhowcôw, powiedział: „Dla mnie ona jest świeża jak kwiat”, a ja odparłem od
niechcenia: „Biedny kwiat”. Teraz Phuong już nigdy nie ujrzy Nowej Anglii, nie nauczy się
tajników kanasty. Może nigdy nie zazna bezpieczeństwa. Jaklmże prawem ceniłem Ją niżej
od trupów na placu? Liczba nie pomnaża cierpienia: jedno ciało może zawrzeć w sobie całe
cierpienie świata. Wydałem sąd Jak dziennikarz, w kategoriach Hczb, i zdradziłem własne
zasady. Stałem się równie engagé, jak Pyle. Miałem teraz wrażenie, że żadna decyzja nie
będzie już nigdy prosta. Spojrzałem na zegarek: dochodziła za kwadrans dziesiąta. Może
mimo wszystko zatrzymano go w biurze. Może ten „ktoś”, w kogo wierzył, podziałał na Jego
korzyść, a on siedzi teraz w Poselstwie, biedzi się nad szyfrowa
nym telegramem i wkrótce przycwaluje do mego pokoju przy ulicy Catinat. Pomyślałem:
Jeśli tak, to wszystko mu powiem.
Granger wstał nagle od stołu 1 podszedł do mnie. Nie zauważył nawet krzesła na drodze,
potknął się i wsparł rękę na skraju mego stolika.
- Fowler - powiedział - wyjdź pan ze mną.
Zostawiłem należność za kolację i ruszyłem za nim. Nie czułem się usposobiony do walki z
Grangerem, ale w tym momencie byłoby mi wszystko jedno, gdyby nawet zbił mnie do nie-
przytomności. Mamy tak niewiele sposobów, by uśmierzyć poczucie winy.
Oparł się o parapet mostu, dwaj policjanci obserwowali go z daleka.
- Muszę z panem pogadać, Fowler - powiedział.
Podszedłem na odległość ciosu i czekałem. Nie poruszył się.
Wyglądał jak symboliczny posąg tego wszystkiego, czego - jak sądziłem - nienawidzę w
Ameryce: posąg równie brzydki jak Posąg Wolności i równie beztreściwy. Powiedział nie
ruszając się:
- Myśli pan, że się zalałem. Nic podobnego.
- O co chodzi, Granger?
-

Muszę z panem pogadać. Nie chcę siedzieć dziś wieczór z tymi parlefransami. Nie lubię

pana, ale gada pan po angielsku. W każdym razie jakąś tam angielszczyzną.
Wciąż się opierał, zwalisty i bezkształtny w półmroku - niezbadany kontynent.
- Czego pan chce?
-

Nie lubię Anglików - rzekł Granger. - Nie wiem, jakim cudem Pyle wytrzymuje z

panem. Może dlatego, że pochodzi z Bostonu. Ja pochodzę z Pittsburga i jestem z tego
dumny.
- Czemu by nie?
-

Masz ci los, znowu. - Spróbował nieudolnie zmałpować mój akcent. 1 Wszyscy gadacie,

jakby wam śmierdziało pod nosem. Ważniakl takie. Zdaje się wam, żeście wszystkie rozumy
pojedli.
- Dobranoc, Granger. Umówiłem się z kimś.

i. -

- •■ ;..

Śfę > V. • '

KfCif

4^4$ »>* i* '■

-

Nie odchodź pan. Serca pan nie masz? Nie mogę gadać z parlefransami.

- Pan jest pijany.
-

Wypiłem dwa kieliszki szampana, to wszystko. A pan by się nie upił na moim miejscu?

Muszę jechać na północ.

background image

- Cóż w tym złego?
-

Aha, nie mówiłem panu? Ciągle mi się zdaje, że już wszyscy wiedzą. Dostałem dziś

rano telegram od żony.
- Źe...?
- Syn zachorował na paraliż dziecięcy. Źle z nim.
- Bardzo się martwię.
- Czym? Nie pański dzieciak.
- Nie może pan polecieć do domu?
-

Nie mogę. Chcą reportaż z jakiegoś tam zafajdanego oczyszczania terenu w rejonie

Hanoi, a Connolly się rozchorował. (Connolly to był jego pomocnik).
- Bardzo mi przykro. Chętnie bym jakoś pomógł.
-

Dziś obchodzi urodziny. O pól do jedenastej według naszego czasu będzie miał osiem

lat. Więc zamówiłem kolację z szampanem, zanim się dowiedziałem. Musiałem teraz z kimś
pogadać, a nie mogę z tymi parlefransami.
- Lekarze doskonale radzą sobie dziś z tą chorobą.
-

Niech nawet zostanie kaleką, Fowler. Byleby żył. Ja, żebym był kadeką to wysiadka,

ale on ma łepetynę...! Wie pan co robiłem, jak ten bubek śpiewał? Modliłem się. Myślałem,
że Jeśli Bóg potrzebuje czyjegoś życia, to niech weźmie moje.
- Więc pan wierzy w Boga?
i

Chciałbym wierzyć - odparł Granger. Pociągnął dłonią po twarzy, jakby go bolała

głowa, ale w istocie próbował ukryć, że ociera łzy.
- Ja bym się na pańskim miejscu upił - powiedziałem.
| O nie, muszę być trzeźwy. Nie chcę później wspominać, źe zalałem się właśnie wtedy,
kiedy mój mały umarł. Żona nie może przecież pić.

-

Czy pan nie mógłby zawiadomić redakcji...

-

Connolly wcale nie choruje. Poleciał za Jakąś cipką do Singapuru. Muszę odwalać

Jego robotę. Jak by się dowiedzieli, toby go wylali. - Pozbierał swoje bezkształtne ciało. -
Przepraszam, że pana zatrzymałem. Musiałem z kimś pogadać. Trzeba teraz wracać, stuknąć
się z tamtymi. Że też akurat pan mi się napatoczył... pan mnie przecież nie znosi.

-

Może bym ja napisał ten reportaż? Niby jako Connolly.

-

Nie trafi pan w odpowiedni ton.

-

Nie czuję do pana antypatii... Byłem ślepy na wiele rzeczy...

-

O, pan i ja to Jak pies z kotem. Ale dziękuję za życzliwość.

Czy tak bardzo różnię się do Pyle’a? - myślałem. Czy i ja

muszę wdepnąć w miazgę życia, abym wreszcie dojrzał cierpienie? Granger wszedł do
lokalu, usłyszałem, jak podniosły się głosy na jego powitanie. Znalazłem rikszę, która
zawiozła mnie do domu. Nie było tam nikogo. Usiadłem i czekałem do północy. Potem
zszedłem na ulicę, bez cienia nadziei, i znalazłem Phuong.
- Był u ciebie pan Vigot? - spytała Phuong.
- Tak. Wyszedł kwadrans temu. Czy film był dobry?
Już przygotowała w sypialni tacę, teraz zapalała lampkę.
-

Bardzo smutny - powiedziała - ale kolory śliczne. Czego : chciał pan Vigot?

- Chciał mi postawić parę pytań.
- Na jaki temat?
- Takie tam sprawy. Nie sądzę, by jeszcze miał mnie nudzić, j
-

Najbardziej lubię filmy, które się dobrze kończą - rzekła Phuong. - Czy jesteś gotów do

palenia?
-

Tak. - Położyłem się na łóżku, a Phuong zaczęła obracać igłę. Powiedziała:

- Tej dziewczynie ścinają głowę.
- Co za dziwny postępek.

background image

- Bo to w czasie Rewolucji Francuskiej.
- Aha. Film historyczny. Rozumiem.
-Tak.
- Ale mimo to strasznie smutny.
- Nie bardzo się umiem martwić o ludzi z dawnych czasów, j
-

A jej ukochany wrócił do swej mansardy... Czuł się taki nieszczęśliwy i napisał pieśń,

wiesz, był poetą, i potem wszyscy! ci, którzy ścięli głowę jego dziewczynie, śpiewali jego
pieśń. To była Marsylianka.
- Nie wygląda to zbyt historycznie 1 powiedziałem.
-

Jak śpiewali, to stał w tym tłumie, z brzegu i słuchał z taką goryczą, a jak się

uśmiechnął, to zaraz się wiedziało, że myśli o niej i że ma w sercu jeszcze większą gorycz.
Strasznie się spłakałam, a moja siostra także.
- Twoja siostra? Nie wierzę.
-

Jest bardzo uczuciowa. Niedaleko siedział ten okropny Granger. Był pijany i bez

przerwy się śmiał. Ale to nie było śmieszne. To było smutne.
-

Nie mam mu tego za złe - powiedziałem. - Obchodzi nie byle jakie święto. Jego synowi

nie grozi już niebezpieczeństwo. Słyszałem o tym dziś w „Continentalu”. Ja też lubię, jak się
coś dobrze kończy.
Wypaliwszy dwie fajki wyciągnąłem się na wznak, opierając kark o skórzaną poduszeczkę, i
położyłem rękę na kolanach Phuong.
- Czy jesteś szczęśliwa?
-

Naturalnie - rzuciła od niechcenia. Nie zasługiwałem na odpowiedź bardziej

przemyślaną.
- Jest tak samo jak rok temu - skłamałem.
-Tak.
-

Dawno już nie kupiłaś sobie szala. Może byś poszła jutro na sprawunki?

- Jutro jest święto.
- Aha, naturalnie. Zapomniałem.
- Nie otworzyłeś jeszcze telegramu.
-

Rzeczywiście, też zapomniałem. Nie chcę dziś wieczór myśleć o pracy. Zresztą jest za

późno, żeby coś nadać. Opowiedz mi jeszcze o tym filmie.
- No więc ten jej ukochany próbował ją wykraść z więzienia.
Przemycił dla niej męskie ubranie i taką czapkę, jaką nosił dozorca, ale akurat jak
przechodziła przez bramę, to rozpuściły
się jej włosy i zaczęli wołać: .Une aristocrate, une aristocrate".
Uważam, że to źle wymyślili. Powinni jej byli dać uciec. Potem
zarobiliby masę pieniędzy na tej jego pieśni i wyjechaliby za granicę, do Ameryki... albo do
Anglii - dodała, sądząc, że to sprytne.
-

Lepiej przeczytam ten telegram - rzekłem. - Mam w Bogu nadzieję, że nie będę musiał

jechać Jutro na północ. Chcę spokojnie zostać z tobą.
Wyciągnęła kopertę spośród słoików z kremem i podała mi ją. Otworzyłem depeszę i
przeczytałem: „Przemyślałam twój list stop postępuję nieracjonalnie jak się spodziewałeś
stop poleciłam adwokatowi podjąć kroki rozwodowe stop motyw opuszczenie stop niech cię
Bóg błogosławi serdeczne pozdrowienia Helena”.
- C2y musisz jechać?
-

Nie - odparłem. - Nie muszę. Przeczytaj to. Lubisz, żeby się dobrze kończyło.

Zerwała się z łóżka.
-

Ależ to cudownie! Muszę zaraz powiedzieć siostrze. Tak się ucies2y. Powiem jej: „Czy

wiesz, kto ja jestem? Jestem druga pani Foulair”.
Naprzeciw mnie na półce z książkami stała „Rola Zachodu” jak portretowa fotografia -

background image

fotografia młodego człowieka z czupryną na jeża i z czarnym psem u nogi. Nikomu nie może
już robić krzywdy.
- Czy ci go bardzo brak? - spytałem Phuong.
- Kogo?
-

Pyle’a. - Dziwne, że nawet teraz, nawet mówiąc do niej, nie mogłem nazwać go po

imieniu.
- Czy mogę już Iść? Moja siostra tak się ucieszy.
- Raz wołałaś go przez sen.
- Nigdy nie pamiętam swoich snów.
i Moglibyście byli tak dużo zrobić razem. Był młody.
- §5; nie Jesteś stary.
- Drapacze chmur. Empire State Building.
Zawahała się króciutko.
I Chcę zobaczyć angielski Cheddar Gorge.
-

To nie to. co kanion rzeki Colorado. 1 Pociągnąłem Ją na łóżko. - Bardzo ml przykro.

Phuong.
- Czemu ci przykro? To wspaniały telegram. Moja siostra...
- Tak. idź i powiedz siostrze. Ale najpierw mnie pocałuj.
Usta Phuong musnęły moją twarz, i już jej nie było.
Przyszedł mi na myśl ów pierwszy dzień 1 Pyle, siedzący
obok mnie w .Continentalu", zc wzrokiem utkwionym w kiosk z wodą sodową po drugiej
stronie ulicy. Wszystko mi się udawało, odkąd umarł, ale jakże pragnąłem, by istniał ktoś,
komu bym mógł powiedzieć, że jest mi przykro.
KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moc i chwała Graham Greene
Graham Greene Moc i chwała
Graham Greene
The Destructors Graham Greene
§ Graham Greene Moc i chwala
Monsignore Kichote Graham Greene
Graham Greene Moc i chwala
amerykas, AMERYKA, część świata na półkuli zachodniej, między Oceanem Atlantyckim a Oceanem Spokojny
Greene Graham Czynnik ludzki (rtf)
Greene Graham Podróże z moją ciotką
Greene Graham Nasz człowiek w Hawanie
Greene Graham Trzeci człowiek
Greene Graham Moc i chwala (rtf)
Greene Graham Trzeci człowiek
Amerykański wymiar bezpieczeństwa

więcej podobnych podstron