Greene Graham
Monsignore Kichote
2
Jak ojciec Kichote został prałatem.
A było to tak: ojciec Kichote pojechał do spółdzielni znajdującej się o osiem kilometrów od
El Toboso na drodze do Walencji po wino do swego samotnego obiadu, który właśnie
szykowała mu gospodyni. Był jeden z tych upalnych dni, kiedy żar leje się z nieba i
rozprażone powietrze drga nad wyschniętymi polami, a przecież mały seat 600, który
proboszcz kupił już używany osiem lat temu, nie miał klimatyzacji. Siedząc za kierownicą,
ksiądz z ogromnym zatroskaniem myślał o dniu, kiedy będzie zmuszony rozejrzeć się za
nowym autem. Lata psie mnożone przez siedem dorównują ludzkim i przy takiej kalkulacji
jego samochód byłby jeszcze w średnim wieku, ale w oczach parafian seat uchodził za
sędziwego starca. .Niech ksiądz mu nie ufa” - ostrzegali, on zaś mówił na jego obronę: „Był
mi wiernym towarzyszem w wielu trudnych chwilach, toteż proszę Boga, żeby mnie przeżył".
Mnóstwo jego modlitw pozostało nie spełnionych, miał więc nadzieję, że może ta jedna tkwi
w uchu Wiekuistego jak woskowina.
Widział, którędy biegnie główna szosa, gdyż przejeżdżające nią samochody wzbijały obłoczki
kurzu. Jechał w jej kierunku i nie przestawał się martwić o los samochodziku, który przez
pamięć swojego przodka nazwał Rosynantem. Nie mógł wprost znieść myśli, że jego seat
będzie rdzewiał na kupie żelastwa. Niekiedy zastanawiał się, czyby nie kupić małego skrawka
pola i nie zapisać go w spadku któremuś z parafian pod warunkiem, że ten przeznaczy
osłonięty kącik na miejsce spoczynku samochodu, ale nie widział nikogo, komu mógłby
zaufać, że spełni tę jego wolę.
No a skoro powolna śmierć pod zębami rdzy była nie do uniknięcia, więc może zgniatacz na
złomowisku obiecywał mniej okrutny koniec? Po raz setny przeżuwając te myśli, mało nie
wpadł na czarnego mercedesa, zaparkowanego tuż za wjazdem na szosę. Przypuszczając, że
czarno ubrana postać odpoczywa w długiej drodze z Walencji do Madrytu, nie zatrzymał się i
pojechał do spółdzielni, gdzie kupił dzban wina. Dopiero kiedy wracał, rzuciła mu się w oczy
biała koloratka, jak chusteczka wzywająca pomocy. „Jakim cudem - pomyślał - któregoś z
moich braci-księży stać na kupno mercedesa?" Jednak gdy podjechał bliżej, zobaczył poniżej
koloratki fiolet świadczący o tym, że w samochodzie znajdował się, jeśli nie biskup, to
przynajmniej prałat. Ojciec Kichote nie bez powodu obawiał się biskupów, doskonale
bowiem zdawał sobie sprawę, do jakiego stopnia nie lubił go jego własny biskup, który nie
uznając dystyngowanych przodków księdza, uważał go J za coś niewiele lepszego od
prostego chłopa. „Jak on może pochodzić od fikcyjnej postaci?" - zapytał w pewnej prywatnej
rozmowie, która została szybciutko powtórzona proboszczowi.
Człowiek, z którym biskup prowadził tę rozmowę, wyraził zdziwienie: „Fikcyjna postać?”
„Tak, postać z powieści przecenianego pisarza nazwiskiem Cervantes, w dodatku
zawierającej mnóstwo odrażających ustępów, które w dobie generalissimusa Franco nigdy by
nie przeszły przez cenzurę”.
„Ależ ekscelencjo, przecież w El Toboso stoi dom Dulcynei!
Na płycie wyryto słowa: dom Dulcynei!”
„Pułapka dla turystów. Zresztą I ciągnął biskup szorstkim tonem - Kichote nie jest nawet
hiszpańskim nazwiskiem. Sam Cervantes utrzymywał, że brzmiało ono prawdopodobnie
Quijada czy Quesada lub nawet Quejana, a na łożu śmierci Don Kichote sam siebie nazwał
Quijano".
„Z tego widzę, że ekscelencja przeczytał tę książkę".
„Nigdy nie przebrnąłem poza pierwszy rozdział. Chociaż, oczywiście, rzuciłem okiem i na
ostatni. To mój normalny system czytania powieści”.
„Może któryś z przodków księdza nazywał się Quijada lub Quejana?"
3
„Ludzie z tej sfeiy nie mają przodków”.
Ojciec Kichote z drżeniem przedstawił się wysokiemu dostojnikowi Kościoła w eleganckim
mercedesie:
Jestem ojciec Kichote, monsignore. Czy mogę w czymś pomóc?
- Oczywiście, przyjacielu. Jestem biskupem Motopo - mówił z silnym włoskim akcentem.
- Biskup Motopo?
In partibus injidelium, przyjacielu. Czy jest tu gdzieś w pobliżu warsztat samochodowy?
Mój wóz odmawia dalszej jazdy. No i może znajdzie się także restauracja, gdyż mój żołądek
zaczyna dopominać się o jedzenie.
- W miasteczku jest warsztat, ale zamknięty z powodu pogrzebu, zmarła teściowa właściciela.
- Niech z Bogiem spoczywa - powiedział biskup automatycznie, dotykając krzyża na piersi.
Po czym dodał: - Co za pioruńska przykrość!
- Właściciel wróci za parę godzin.
- Za parę godzin! A gdzie jest restauracja?
- Jeśli ekscelencja zechce uczynić mi zaszczyt i podzielić ze mną mój skromny posiłek...
Restauracji w El Toboso nie mogę polecić ani pod względem jedzenia, ani wina.
- W mojej sytuacji szklaneczka wina jest nieodzowna.
- Mogę poczęstować dobrym miejscowym winkiem. Jeżeli ekscelencję zadowoli zwykły
stek... Gospodyni szykuje zawsze więcej, niż jestem w stanie zjeść...
- Przyjacielu, na pewno Jesteś moim aniołem stróżem w przebraniu. Jedźmy!
Przednie siedzenie w samochodzie proboszcza zajmował dzban wina, ale biskup uparł się, że
usiądzie z tyłu - a byłi bardzo wysoki.
- Nie możemy zakłócać spokoju wina - zdecydował.
-Nie jest to jakieś szczególne wino, monsignore, a z przodu będzie o wiele wygodniej.
- Żadnego wina nie wolno uważać za nieszczególne, przyjacielu, od czasu wesela w Kanie.
Ojciec Kichote przyjął tę uwagę jako naganę, toteż w samochodziku zapadła cisza i trwała aż
do chwili, kiedy zajechali pod domek obok kościoła. Ulżyło mu dopiero, gdy biskup, który
musiał pochylić się, żeby przejść przez drzwi prowadzące wprost do bawialni, oświadczył:
-To dla mnie zaszczyt być w domu Don Kichote’a.
- Mój biskup nie aprobuje tej książki.
- Świątobliwość i znawstwo literatury nie zawsze idą w parze.
Biskup podszedł do półki, na której ojciec Kichote trzymał swój mszał, brewiarz. Nowy
Testament, parę zniszczonych podręczników teologii - reliktów jego studiów, oraz kilka dzieł
ulubionych świętych.
- Ekscelencja zechce wybaczyć...
Poszedł pokonferować z gospodynią do kuchni, która była jednocześnie jej sypialnią; za
jedyną umywalnię służył kuchenny zlew. Gospodyni, przysadzista kobieta z wystającymi
zębami i lekkim wąsikiem, nie dowierzała nikomu z żyjących, ale miała pewne względy dla
ś
więtych, zwłaszcza płci żeńskiej. Na imię jej było Teresa i nikomu w El Toboso nie przyszło
do głowy przezwać ją Dulcyneą, gdyż nikt, z wyjątkiem burmistrza, mającego reputację
komunisty, oraz właściciela restauracji, nie czytał książki Cervantesa, a i restaurator zapewne
nie ujechał wiele dalej poza walkę z wiatrakami.
-Tereso, mamy gościa na obiedzie. Proszę szybko podać do stołu.
-Jest tylko jeden stek i sałata, no i resztka sera manchego.
- Mój stek zawsze wystarczy na dwóch, a biskup jest człowiekiem wyrozumiałym.
- Biskup? Ja mu nie usłużę.
- Nie nasz biskup. Włoch. Bardzo uprzejmy człowiek.
Wytłumaczył, w jakich okolicznościach spotkał biskupa.
- Ale stek... - zaczęła Teresa.
- Co z tym stekiem?
4
- Ksiądz nie może dać biskupowi końskiego mięsa!
- Mój stek jest z koniny?
- Jak zawsze. Albo to mogę księdza karmić wołowiną za te grosze, które mi daje na
gospodarstwo?
- Nie mamy nic innego?
- Nie.
- O, Boże! O, Boże! Pozostaje tylko modlić się, żeby nie poznał. W końcu ja też nigdy nie
zauważyłem...
- Bo ksiądz nigdy nie jadł nic lepszego.
Ojciec Kichote wrócił do biskupa speszony, niosąc pół butelki malagi. Był szczęśliwy, gdy
biskup zechciał wypić najpierw jedną szklaneczkę, potem drugą. Może wino wpłynie na jego
gruczoły smakowe? Biskup ulokował się wygodnie w jedynym fotelu proboszcza. Ojciec
Kichote obserwował go z niepokojem. Gość nie wyglądał groźnie. Proboszcz pożałował, że
się nie ogolił po mszy porannej, którą odprawił w pustym kościele.
- Ekscelencja jest na urlopie?
Niezupełnie, chociaż muszę przyznać, że cieszy mnie ten wyjazd z Rzymu. Ojciec Święty
powierzył mi drobną poufną misję ze względu na moją znajomość hiszpańskiego.
Przypuszczam, ojcze, że macie tu w El Toboso wielki napływ turystów?
Niezbyt wielki, monsignore, gdyż nie ma tu wiele do oglądania, jeśli nie liczyć muzeum.
- Jakie to muzeum?
- Bardzo maleńkie, monsignore, zaledwie jeden pokój. Nie większy od mojej bawialni.
Nie ma tam nic ciekawego, z wyjątkiem podpisów.
- Co ksiądz ma na myśli? Jakie podpisy? Czy mógłbym dostać jeszcze jedną szklaneczkę
malagi? Siedzenie w słońcu, w tym zepsutym samochodzie, przyprawiło mnie o szalone
pragnienie.
- Proszę wybaczyć, ekscelencjo. Nie mam żadnej wprawy w pełnieniu roli gospodarza.
- Nigdy dotąd nie słyszałem o muzeum podpisów.
- To było tak: pewien burmistrz El Toboso wiele lat temu zaczął wypisywać listy do szefów
państw, prosząc ich o przekłady Cervantesa opatrzone ich podpisem. Kolekcja jest naprawdę
godna uwagi. Oczywiście, jest tam podpis generała Franco, który nazwałbym wzorcowym,
jest też Mussoliniego 1 Hitlera - tego ostatniego bardzo cieniutki, jakby mucha upstrzyła - i
Churchilla, i Hindenburga, i kogoś, kto się nazywał Ramsay MacDonald, zdaje się, że był
premierem Szkocji.
- Anglii, ojcze.
Weszła Teresa niosąc steki, więc księża usiedli do stołu i biskup odmówił modlitwę.
Ojciec Kichote napełnił szklaneczki i z niepokojem obserwował, jak biskup bierze do ust
pierwszy kawałek mięsa, które szybko spłukał winem - może dla zabicia smaku.
- To całkiem pospolite wino, monsignore, ale my tu jesteśmy z niego dumni; nazywa się
manchegańskie.
- Wino ma przyjemny smak - stwierdził biskup - ale stek... ale ten stek... - wpatrywał się w
talerz, gdy tymczasem gospodarz oczekiwał najgorszego - stek... - powtórzył po raz trzeci, jak
gdyby szukając w odległych wspomnieniach dawnych rytuałów odpowiedniego terminu na
anatemę. Teresa w progu prze- stępowała z nogi na nogę, także pełna napięcia. - Nigdy, przy
ż
adnym stole nie jadłem... tak miękkiego, tak smakowitego, wprost kusi mnie bluźniercze
określenie, tak boskiego steku. Chciałbym pogratulować wspaniałej gospodyni.
- Ona tu jest, monsignore.
-Moja dobra kobieto, pozwól mi uścisnąć twoją dłoń. - Wyciągnął upierścienioną rękę
palcami do dołu, jak gdyby spodziewa! się raczej pocałunku niż uścisku. Teresa Spiesznie
wycofała się do kuchni. - Czyżbym powiedział coś niewłaściwego?
- zapytał biskup.
5
- Bynajmniej, ekscelencjo. To tylko dlatego, że ona nie jest przyzwyczajona do przyrządzania
posiłków dla biskupa.
- Ma prostą i uczciwą twarz. W dzisiejszych czasach we Włoszech niezwykle trudno o
gospodynię, że tak powiem, pośłubialną, ale niestety, aż za często takie właśnie kobiety
znajdują mężów.
Teresa wpadła jak huragan niosąc kawałek sera i wypadła z tą samą szybkością.
-Trochę naszego ąueso manchego, monsignore?
-A do niego może jeszcze szklaneczkę wina?
Ojcu Kichote zaczęło się robić ciepło i przyjemnie. Nabrał odwagi, żeby zadać pytanie,
którego nigdy nie ośmieliłby się skierować do swego biskupa. W końcu rzymski biskup był
bliższy krynicy wiary, a jego zachwyt nad stekiem z koniny wręcz zachęcał. Nie na próżno
proboszcz nazwał swój samochód Rosynantem i prędzej mógł się spodziewać pomyślnej
odpowiedzi, jeżeli będzie o nim mówił jak o koniu.
Monsignore - zaczął - mam pewne pytanie, które nieraz sobie sam zadawałem. Należy do
tych, które mogą nurtować raczej mieszkańca wsi niż miasta. - Zawahał się Jak pływak przed
skokiem do zimnej wody z wysokiego urwiska. - Czy ekscelencja uważałby za herezję
modlenie się do Boga o życie konia?
- O ziemskie życie - odparł biskup bez chwili namysłu - niel Modlitwa byłaby w pełni
dozwolona. Ojcowie Kościoła uczą nas, że Bóg stworzył zwierzęta na użytek ludzi i długie
ż
ycie konia w służbie człowieka jest w oczach Boga tak samo pożądane Jak długie życie
mojego mercedesa, który, obawiam się, kiedyś mnie zawiedzie. Jednakże muszę przyznać, ze
o ile nie ma rejestru cudów związanych z przedmiotami nieożywionymi, o tyle w przypadku
zwierząt mamy przykład oślicy Balaama, która z łaski Boga odznaczyła się w stosunku do
swego pana czymś więcej niż zwykłą przydatnością.
- Myślałem nie tyle o pożytku z konia dla jego pana, ile o modlitwie za jego szczęście, a
nawet za dobrą śmierć.
- Nie widzę przeszkód w modleniu się o jego szczęście, może uczyni go to posłuszniejszym i
przydatniejszym dla właściciela, ale nie jestem pewien, co ojciec ma na myśli mówiąc o
dobrej śmierci w przypadku konia. Dobra śmierć dla człowieka oznacza śmierć w pojednaniu
z Bogiem, obietnicę wieczności. Możemy modlić się o ziemskie życie dla konia, ale nie o
jego żywot wieczny. to na pewno byłoby odchyleniem w stronę herezji.
Co prawda istnieje w Kościele prąd zmierzający do zapewnienia psu czegoś, co można by
nazwać zalążkiem duszy, ale ja osobiście uważam ten pomysł za sentymentalny i
niebezpieczny. Nie powinniśmy otwierać niepotrzebnych drzwi nierozważnymi spekulacjami.
Jeżeli duszę ma pies, to dlaczego nie nosorożec czy kangur?
- Albo komar?
- Otóż to. Widzę, ojcze, że jesteście po właściwej stronie.
- Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, ekscelencjo, jak komar mógł zostać stworzony na pożytek
człowieka?
- Ależ ojcze, pożytek jest oczywisty! Komara można przyrównać do bicza w ręku Boga. Uczy
nas wytrzymywać ból z miłości do Niego. To nieznośne brzęczenie w uchu może jest
brzęczeniem Boga?
- Taki sam pożytek można przypisać pchle. - Ojciec Kichote miał niefortunne
przyzwyczajenie samotnego człowieka: wypowiadał swoje myśli na głos.
Biskup przyjrzał mu się uważnie, ale w spojrzeniu proboszcza nie dostrzegł nawet cienia
kpiny. Sprawiał wrażenie człowieka głęboko pogrążonego w swoich myślach.
- To są niedocieczone tajemnice - powiedział biskup. - Co by się stało z naszą wiarą, gdyby
nie tajemnice?
- Zastanawiam się - rzekł ojciec Kichote - gdzie postawiłem butelkę koniaku, którą ten
człowiek z Tomelloso przyniósł mi jakieś trzy lata temu. Teraz nadarza się odpowiednia
6
chwila, żeby ją napocząć. Ekscelencja zechce wybaczyć... może Teresa wie. - Poszedł do
kuchni.
Wypił zupełnie dość jak na biskupa - zawyrokowała Teresa.
- Ććć... Nie tak głośno. Biedny biskup martwi się ogromnie swoim samochodem.
Zawiódł się na nim...
- Moim zdaniem to jego własna wina. Kiedy byłam młodą dziewczyną, mieszkałam w
Afryce. Murzyni i biskupi zawsze zapominają o zatankowaniu benzyny.
Teresa naprawdę tak myśli? Racja, on nie stąpa po ziemi. Wierzy, że brzęczenie komara...
Proszę mi dać koniak. Podczas gdy będzie pił. zobaczę, co się da zrobić z tym jego wozem.
Wydostał z bagażnika Rosynanta kanister z benzyną. Nie wierzył wprawdzie, żeby sprawa
mogła być aż tak prosta, ale co szkodziło spróbować. Zwłaszcza że bak był rzeczywiście
pusty. Dlaczego biskup tego nie zauważył? A może zauważył, ale wstydził się przyznać
prowincjonalnemu księdzu do czegoś tak głupiego? Zrobiło mu się przykro za gościa. W
przeciwieństwie do jego własnego biskupa Włoch był sympatycznym człowiekiem. Napił się
młodego wina bez grymasów, delektował się końskim stekiem...
Ojciec Kichote nie chciał go upokarzać. Ale co zrobić, żeby biskup zachował twarz? Dłuższą
chwilę namyślał się, oparty o maskę mercedesa. Jeżeli biskup nie zwrócił uwagi na wskaźnik
paliwa, to nic łatwiejszego, jak udać. że on. ojciec Kichote. ma jakie takie wiadomości
techniczne, których w rzeczywistości nie miał. W każdym razie trochę smaru na rękach nie
zaszkodzi...
Biskup z rozkoszą popijał koniak z Tomelloso. Z półki wziął stojący pomiędzy innymi
książkami egzemplarz dzieła Cervan- tesa, który ojciec Kichote kupił jeszcze jako młody
chłopiec, i uśmiechał się czytając jakiś fragment, czego własny biskup proboszcza na pewno
by nie zrobił.
- Trafiłem na niesłychanie celny ustęp i właśnie go czytałem, kiedy ojciec wszedł. Cóż to za
moralny pisarz, ten Cervanies. cokolwiek tutejszy biskup o ninjjiauog. .Obowiązkiem
lojalnych wasali jest mówienie swoim panom całej prawdy we właściwej formie, nie
rozszerzając jej przez pochlebstwo ani nie łagodząc z Jakichkolwiek niskich pobudek. Musisz
wiedzieć, Sancho, że gdyby do uszu książąt trafiała naga prawda, nie przystrojona w
pochlebstwa, byłyby to inne czasy”. W jakim stanie ojciec znalazł mercedesa? Czyżby zaklął
go jakiś czarownik w tej niebezpiecznej okolicy La Manchy?
- Samochód jest gotów do jazdy, monsignore.
- Stał się cud? Czy mechanik wrócił z pogrzebu?
- Mechanik jeszcze nie wrócił, więc sam rzuciłem okiem na silnik. - Wyciągnął ręce przed
siebie. - Brudna robota. Benzyny było bardzo mało, ale temu mogłem zaradzić, zawsze mam
zapas w kanistrze. Zastanawiam się tylko, co było prawdziwą przyczyną uszkodzenia?
- A więc to chodziło nie tylko o benzynę! - zawołał biskup z zadowoleniem.
- Musiałem w silniku naprawić to i owo, nigdy nie pamiętam technicznych nazw tych
urządzeń, sporo się przy nich namajstrowałem, ale teraz wszystko chodzi jak trzeba. Może
przydałoby się, żeby w Madrycie jakiś fachowiec przejrzał...
- Więc mogę ruszać?
- Chyba że ekscelencja miałby ochotę na małą sjestę. Teresa przygotowałaby moje łóżko.
-Nie, nie, ojcze, czuję się całkowicie orzeźwiony doskonałym winem i stekiem - och, ten stek!
Poza tym czekają na mnie w Madrycie z kolacją, a w ogóle nie lubię prowadzić po ciemku.
Kiedy tak szli w kierunku szosy, biskup zapytał księdza:
- Od ilu lat ojciec mieszka w El Toboso?
Od dzieciństwa, monsignore. Z wyjątkiem okresu studiów.
- Gdzie?
- W Madrycie. Wolałem w Salamance, ale tam był za wysoki standard dla mnie.
7
- Pomyśleć, te człowiek o takich zdolnościach marnuje się w El Toboso... Na pewno wasz
biskup...
- Niestety, mój biskup wie, jak nikle są moje zdolności.
- Czy biskup potrafiłby naprawić samochód?
- Mam na myśli zdolności duchowe.
- W Kościele potrzebni nam są ludzie o praktycznych uzdolnieniach także. W dzisiejszym
ś
wiecie astuzia, w sensie mądrości świeckiej, musi łączyć się z modlitwą.
Kapłan, który potrafi podjąć niespodziewanego gościa dobrym winem, dobrym serem i
wspaniałym stekiem, jest kapłanem, który potrafi zachować swoją godność w najwyższych
kręgach. Musimy doprowadzać grzeszników do pokuty, a przecież więcej ich jest wśród
burżuazji niż wśród chłopstwa. Chciałbym, żeby ojciec piął się do góry jak jego przodek Don
Kichote po szerokich traktach świata...
- Ekscelencjo, to był wariat!
- To samo mówią o świętym Ignacym. Ale już widzę szeroki trakt, którym muszę jechać,
widzę swój samochód...
-Jak twierdzi mój biskup, on był fikcją, która się zrodziła tylko w umyśle pisarza.
Może my wszyscy jesteśmy fikcją w umyśle Boga?
- Więc miałbym walczyć z wiatrakami?
- Tylko dzięki walce z wiatrakiem Don Kichote odkrył prawdę na łożu śmierci - odrzekł
biskup i siadając za kierownicą mercedesa zaintonował akcentując jak w Gregorianum: - „Nie
ma w tym roku ptaków w zeszłorocznych gniazdach".
Piękne zdanie - stwierdził ojciec Kichote - ale co on chciał przez to powiedzieć?
- Sam do końca tego nie przeniknąłem, ale na pewno wystarczy, źe jest piękne.
Kiedy samochód z delikatnym, zdrowym pomrukiem odjeżdżał drogą na Madryt, ojciec
Kichote stwierdził powonieniem, że na krótką chwilę biskup pozostawił po sobie przyjemny
zapach: mieszankę młodego wina. koniaku i manchegartsklego sera. Gdy te wonie zawisły w
powietrzu, ktoś obcy mógł je wziąć za egzotyczne kadzidło.
Parę tygodni minęło w niczym nie zakłóconym, spokojnym rytmie poprzednich lat. Teraz,
kiedy proboszcz już wiedział, że podawany mu od czasu do czasu stek był z koniny, witał go
niewinnym uśmiechem - wszak nie musiał wyrzucać sobie rozrzutności - przez pamięć na
włoskiego biskupa, który okazał tyle dobroci, tyle uprzejmości i taki sentyment do alkoholu.
Wydawało mu się, że to jeden z tych pogańskich bożków, o których uczył się na lekcjach
łaciny, gościł przez godzinę czy dwie pod jego dachem. Czytał teraz bardzo mało, z
wyjątkiem brewiarza i gazety, w której nikt go nie poinformował, że czytanie brewiarza nie
jest już obowiązkowe. Interesowały go szczególnie doniesienia o kosmonautach, bowiem
nigdy nie potrafił wyzbyć się myśli, że gdzieś w bezmiarach przestrzeni istnieje królestwo
boże, toteż od czasu do czasu zaglądał do starego podręcznika teologii, chcąc się upewnić, iż
krótka homilia, jaką zamierza wygłosić na niedzielnej mszy, będzie całkowicie zgodna z
nauką Kościoła.
Raz w miesiącu otrzymywał także z Madrytu periodyk teologiczny. Zawierał on słowa
krytyki pod adresem niebezpiecznych poglądów, wypowiadanych nawet przez jakiegoś
kardynała w Holandii czy Belgii, zapomniał imienia, albo wypisywanych przez księdza o
niemieckim nazwisku przypominającym mu Lutra, ale przykładał mało wagi do tych krytyk,
jako że było nieprawdopodobieństwem, żeby musiał bronić prawowierności Kościoła wobec
rzeźnika, piekarza, mechanika czy nawet restauratora, który był najbardziej wykształconym
człowiekiem w El Toboso z wyjątkiem burmistrza, ale ponieważ burmistrz uważany był przez
biskupa za ateistę i komunistę, można go było spokojnie pominąć w sprawach dotyczących
doktryny Kościoła. W gruncie rzeczy proboszcz bardziej lubił pogwarzyć na rogu ulicy z
burmistrzem niż z którymkolwiek z parafian. W towarzystwie burmistrza nie czuł się czymś
w rodzaju oficjalnego zwierzchnika; równało ich wspólne zainteresowanie postępami w
8
opanowaniu przestrzeni kosmicznej, w dodatku zachowywali się wobec siebie taktownie.
Ojciec Kichote nie wspominał o możliwości spotkania się sputnika z go ściem ze sfer
anielskich, burmistrz zaś wykazywał naukową bezstronność w stosunku do rosyjskich czy
amerykańskich osiągnięć. Ojciec Kichote także nie widział różnicy pomiędzy tymi załogami z
chrześcijańskiego punktu widzenia; sądził, źe jedne i drugie składają się z ludzi poczciwych,
prawdopodobnie dobrych ojców i dobrych małżonków, ale w hełmach i skafandrach
kosmonautów, które mogły pochodzić z tej samej firmy, nie umiał wyobrazić sobie żadnego z
nich w towarzystwie archanioła Gabriela czy Michała, a już w żadnym razie w towarzystwie
Lucyfera, gdyby zamiast unieść się ku królestwu bożemu ich statek kosmiczny zrobił
gwałtownie korkociąg w kierunku czeluści piekielnych.
Przyszedł list - powiedziała Teresa patrząc na proboszcza podejrzliwie. - Nie wiedziałam,
gdzie ojca szukać.
- Byłem w miasteczku, rozmawiałem z burmistrzem.
- Z tym heretykiem?
- Tereso, gdyby nie było heretyków, księża nie mieliby wiele do roboty.
- List od biskupa - warknęła gospodyni.
O, Boże! O, Boże! - Przez dłuższą chwilę siedział z listem w ręku i nie miał odwagi go
otworzyć. Nie przypominał sobie ani jednego pisma biskupa, które by nie zawierało takiego
czy innego zarzutu. Kiedyś, na przykład, odwrócił kierunek wielkanocnych datków płynących
do jego kieszeni i trafiły one do działacza towarzystwa dobroczynnego o szacownej łacińskiej
nazwie „In Vinculis”, powołanego rzekomo do troszczenia się o duchowe potrzeby biednych
więźniów. Ten akt prywatnej dobroczynności księdza dotarł do uszu biskupa, kiedy ów
działacz został aresztowany za zorganizowanie ucieczki pewnych uwięzionych wrogów
Generalissimusa. Biskup nazwał go wariatem - terminem, który Chrystus potępił. Burmistrz
natomiast poklepał go po plecach i nazwał godnym potomkiem wielkiego przodka, który
uwolnił galerników.
A potem były czasy... potem znów Inne czasy... chętnie wypiłby szklaneczkę malagi dla
dodania sobie animuszu, gdyby po wizycie biskupa Motopo pozostała bodaj kropelka.
Z westchnieniem złamał czerwoną pieczęć i otworzył kopertę. Jak się tego obawiał, list
wydawał się pisany w napadzie zimnej wściekłości. „Otrzymałem najzupełniej niepojęte
pismo z Rzymu - pisał biskup - które w pierwszej chwili uznałem za żart w najgorszym
guście, naśladujący eklezjastyczny styl i zapewne inspirowany przez członka owej
komunistycznej organizacji, której popieranie Ksiądz uznał za swój obowiązek z powodów
nadal dla mnie niejasnych. Kiedy zwróciłem się o potwierdzenie, nadeszło dzisiaj zwięzłe
pismo potwierdzające to pierwsze i nakazujące mi niezwłocznie zakomunikować Księdzu, iż
Ojciec Święty uznał za stosowne, za jakimś dziwnym wstawiennictwem Ducha Świętego
- nie do mnie należy dochodzić, jakim - podnieść Ojca do godności prałata, zdaje się, że z
rekomendacji jakiegoś biskupa z Motopo, o którym nigdy nie słyszałem, bez zasięgnięcia
mojej opinii, a przecież to ode mnie taka rekomendacja powinna była, rzecz jasna, wyjść; nie
muszę dodawać, że byłoby to z mojej strony całkiem nieprawdopodobne. Posłuszny Ojcu
Ś
więtemu, przekazuję Księdzu tę nowinę; mogę się tylko modlić, żeby Ksiądz nie przyniósł
wstydu godności, jaką Ojciec Święty zechciał Go obdarzyć. Niektóre skandale, wybaczone
tylko dlatego, że spowodowała je ignorancja proboszcza z El Toboso, miałyby znacznie
większy rozgłos, gdyby spowodowała je nierozwaga prałata. A więc rozwagi, drogi Ojcze,
rozwagi, bardzo o nią proszę. Jednakże napisałem do Rzymu, chcąc zwrócić uwagę na
absurdalność faktu, że tak mała parafia jak El Toboso znajdzie się w gestii prałata, albowiem
nadana godność urazi wielu zasłużonych kapłanów w La Manchy, i prosząc o pomoc w
znalezieniu obszerniejszego pola działania dla Księdza, może w innej diecezji czy nawet na
niwie misyjnej”.
Złożony list upadł na podłogę.
9
-Co pisze? - zapytała Teresa.
- Chce mnie wypędzić z El Toboso. - W głosie proboszcza zabrzmiała nuta takiej rozpaczy, że
Teresa szybko wycofała się do kuchni, nie mogąc znieść jego smutnego wzroku.
10
Jak monsignore Kichote wyruszył w podró
ż
.
W jakiś tydzień po otrzymaniu przez ojca Kichote'a listu od biskupa w prowincji La Mancha
odbyły się lokalne wybory i burmistrz El Toboso poniósł niespodziewaną porażkę. „Siły
prawicy zwarły się - uświadomił proboszcza - i szukają drugiego Generalissimusa", po czym
opowiedział o pewnych intrygach, o których miał dokładne informacje, knutych przez
właściciela I warsztatu samochodowego, rzeźnika i właściciela drugorzędnej restauracji, który
chciał rozszerzyć swój zakład. Właśnie wtedy jakiś tajemniczy nieznajomy pożyczył
restauratorowi pieniądze, co pozwoliło mu w rezultacie kupić nową zamrażarkę. W dziwny
sposób, którego ojciec Kichote absolutnie nie umiał pojąć, miało to poważnie wpłynąć na
wyniki wyborów.
- Umywam ręce od El Toboso - oświadczył eks-burmistrz.
- A ja zostaję wygnany przez biskupa - zwierzył się ojciec Kichote i opowiedział swoją
smutną historię.
Powinienem był księdza ostrzec. To są skutki zaufania do Kościoła.
- Tu nie chodzi o Kościół, lecz o biskupa. Mało mnie on obchodzi, niech mi Bóg wybaczy.
Ale pan - to inna sprawa. Jest mi niesłychanie przykro za pana, drogi przyjacielu.
Partia pana zawiodła, Sancho.
Burmistrz nosił nazwisko Zancas, tak jak oryginalny Sancho Pansa w prawdziwej historii
Cervantesa, a chociaż na chrzcie otrzymał imię Enrique, pozwalał swemu przyjacielowi ojcu
Kichote’owi przekomarzać się z sobą i nazywać siebie Sancho.
- Partia nie ma nic do tego. To robota ludzi, i Znowu wymieni! rzeźnika, mechanika i sprawę
zamrażarki. - W każdej partii są zdrajcy. W waszej także, ojcze. Mieliście przecież Judasza...
- A wy Stalina...
- Nie wywlekajmy tej zwietrzałej historii.
- Historia Judasza jest jeszcze starsza.
- Aleksander VI...
- Trocki. Chociaż przypuszczam, że teraz wolno panu mieć o nim inną opinię. - W ich
argumentach mało było logiki, ale kłótnia wisiała w powietrzu.
- A jaka jest księdza opinia o Judaszu? W Kościele etiopskim jest on świętym.
- Sancho, Sancho, różnimy się zbyt zasadniczo, żeby prowadzić dyskusję. Chodźmy lepiej do
mnie na szklaneczkę malagi... Och, zapomniałem, przecież biskup ją wykończył.
Biskup? Ojciec pozwolił, żeby ten łobuz...
-To był inny biskup. Dobry człowiek, niemniej jednak stał się przyczyną moich kłopotów.
- No to chodźmy do mnie na kieliszek uczciwej wódki.
- Wódki?
- Polskiej wódki. Z katolickiego kraju.
Ojciec Kichote jeszcze nigdy w życiu nie miał w ustach wódki. Pierwszy kieliszek wydał mu
się bez smaku, ale drugi wprawił go w radosny nastrój.
-Będzie panu brakowało obowiązków burmistrza - powiedział.
-Zamierzam wziąć urlop. Nie wysunąłem nosa poza El Toboso od śmierci tego łajdaka
Franco. Gdybym tylko miał samochód...
Ojciec Kichote pomyślał o Rosynancie i coś mu zaświtało w głowie.
- Moskwa jest za daleko - ciągnął dalej burmistrz. - No i byłoby za zimno. Wschodnie
Niemcy... Nie mam ochoty tam jechać, za dużo Niemców widzieliśmy w Hiszpanii.
„Przypuśćmy 1 rozmyślali ojciec Kichote - że zostanę wydalony do Rzymu. Rosynant nigdy
w świecie nie wytrzyma takiej podróży. Biskup wspomniał nawet o niwie misyjnej. Rosynant
zbliża się do końca swoich dni. Przecież nie mogę dopuścić, żeby zmarł gdzieś na poboczu
11
afrykańskiej szosy, gdzie zostanie rozebrany na kawałki dla głupiej skrzyni biegów czy
klamki".
San Marino jest najbliższym państwem, w którym rządzi partia. Jeszcze kieliszek, ojcze?
Proboszcz bezmyślnie wyciągnął rękę.
- Co ojciec będzie robił z dala od El Toboso?
- Wykonam rozkaz. Udam się tam, dokąd mnie poślą.
Wygłaszać kazania do nawróconych? Tak jak tutaj?
To niewybredna kpina, Sancho. Wątpię, czy ktokolwiek bywa w pełni nawrócony.
- Nawet papież?
Może nawet papież, biedaczysko. Kto wie, o czym myśli po nocach w swoim łóżku po
odmówieniu wszystkich pacierzy?
- A ojciec?
- Cóż, jestem takim samym ignorantem jak każdy w parafii. Tyle że przeczytałem więcej
książek w czasie studiów, ale to się zapomina...
A jednak ojciec wierzy w cały ten nonsens. Bóg, Trójca Święta, Niepokalane Poczęcie...
Bo chcę wierzyć. I chcę, żeby inni wierzyli.
- Dlaczego?
Gdyż pragnę, żeby byli szczęśliwi.
Niech się napiją trochę wódki. To lepsze niż narzucanie wiary.
- Wódka wietrzeje. Czuję to już teraz.
- Wiara także.
Ojciec Kichote spojrzał zdziwiony. Patrzył z niejakim rozmarzeniem na ostatnie krople w
kieliszku.
- Pańska wiara?
- I ojca też.
- Dlaczego pan tak myśli?
- Bo takie jest życie, ojcze, z jego brudnymi machinacjami. Wiara wygasa tak jak pragnienie
kobiety. Wątpię, czy ojciec stanowi wyjątek od ogólnej reguły.
- Jak pan uważa, czy byłoby źle, gdybym wypił następny kieliszek?
Wódka jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.
- Byłem wprost zdumiony, ile potrafił wypić biskup Motopo.
Gdzie jest Motopo?
- In partibus injidelium
- Już dawno zapomniałem tej odrobinki łaciny, którą kiedyś znałem.
Nie przypuszczałem, że znał ją pan kiedykolwiek.
- Rodzice chcieli, żebym został księdzem. Nawet studiowałem w Salamance. Nigdy ojcu o
tym nie mówiłem. In vodka ventas.
- A więc dlatego wiedział pan o Kościele etiopskim! Byłem trochę zaskoczony.
- Są takie małe strzępki nieprzydatnych wiadomości, które przysysają się do mózgu, jak
ś
limaki do dna łodzi. Ale, ale, czytał ksiądz, że kosmonauci radzieccy pobili rekord
przebywania w kosmosie?
- Tak, coś takiego słyszałem wczoraj w radio.
- I przez cały ten czas nie spotkali ani jednego anioła.
- A pan czytał o czarnych dziurach w kosmosie, Sancho?
- Wiem, co ojciec chce powiedzieć. Ale słowo „dziury” używane jest tylko jako metafora.
Jeszcze kieliszek? Niech ojciec nie obawia się żadnego biskupa.
- Pańska wódka budzi we mnie nadzieję.
- Na co?
- Rzekłbym - utraconą nadzieję.
- Słucham, proszę mówić. Jaką nadzieję?
12
- Nie mogę powiedzieć. Pan by mnie wyśmiał. Może przyjdzie taki dzień, że panu opowiem o
swojej nadziei. Jeżeli Pan Bóg da mi czas. No i panu także, oczywiście.
Powinniśmy się częściej spotykać, ojcze. Może nawrócę cię na Marksa.
- Ma pan Marksa na półce?
- Oczywiście!
- „Kapitał”?
- Tak. Między innymi. O, proszę. Nie zaglądałem do niego od dłuższego czasu. Jeśli mam być
szczery, to zawsze uważałem, że pewne partie są... przestarzałe... wszystkie te statystyki
dotyczące angielskiej rewolucji przemysłowej. Wyobrażam sobie, że ksiądz uważa pewne
partie Biblii także za nudne.
- Dzięki Bogu nie musimy studiować Księgi Liczb ani Księgi Powtórzonego Prawa, ale
Ewangelia nie jest nudna. O, Boże, jak późno! Czy to wódka sprawia, że czas tak ucieka?
- Ojciec przypomina mi swego przodka. Tamten wierzył w te wszystkie powieści rycerskie,
zupełnie przestarzałe nawet w jego czasach...
- Nigdy w życiu nie przeczytałem ani jednej powieści rycerskiej.
- Ale nadal ksiądz czyta te stare księgi teologiczne. To są ojca powieści rycerskie. Ojciec
wierzy w nie akurat tak samo. Jak tamten w swoje księgi.
- Głos Kościoła jest ponadczasowy, Sancho.
- Wcale nie, ojcze. Wasz Drugi Sobór Watykański zdezaktualizował nawet świętego Jana.
- Co za bzdury pan wygaduje!
- Na zakończenie mszy już nie czyta się tych słów świętego Jana: „Na świecie był, a świat był
przez Niego stworzony i świat Go nie poznał".
- Dziwne, że pan to wie.
- Och, czasami zaglądam do kościoła pod koniec mszy, żeby się upewnić, że żaden z moich
ludzi tam nie uczęszcza.
- Ja nadal mówię te stówa.
- Aie nie na glos. Wasz biskup by na to nie zezwolił. Ojciec jest jak Jego przodek, który
czytał powieści rycerskie po kryjomu. tak że wiedziała o tym tylko jego siostrzenica, no i
doktor, dopóki...
- Plecie pan strasznie dużo głupstw, Sancho.
- ... dopóki nie uciekł na swoim Rosynancie, ażeby dokonywać czynów rycerskich w świecie,
który już nie wierzył w te stare bajeczki.
- I to w towarzystwie ignoranta imieniem Sancho. - Ojciec Kichote odparował cios z
odcieniem złośliwości, której natychmiast pożałował.
-W towarzystwie Sancha - powtórzył burmistrz. - Czemu nie?
- Biskup nie może mi odmówić krótkiego urlopu.
- Ojciec musi pojechać do Madrytu i kupić nowy mundur.
- Mundur? Jaki mundur?
- Fioletowe skarpetki, monsignore, oraz fioletową... jak nazywacie ten interesik, który oni
noszą poniżej kołnierza?
- Pechera. To brednie. Nikt mnie nie zmusi do noszenia fioletowych skarpetek i fioletowej...
- Ojciec należy do armii Kościoła i nie może odmówić noszenia oznak swojej godności.
- Nigdy nie prosiłem o mianowanie mnie prałatem.
- Oczywiście, ksiądz może wycofać się z armii.
- A pan mógłby wycofać się z partii?
Wypili jeszcze po jednym kieliszku i zapadli w przyjazne milczenie; w milczenie, w którym
ich marzenia mogły się rozwijać swobodnie.
- Myśli ojciec, że jego samochód dałby radę zawieźć nas aż do Moskwy?
- Na to Rosynant jest za stary. Zepsułby się w drodze. Zresztą, biskup nie uznałby chyba
Moskwy za odpowiednie dla mnie miejsce spędzania urlopu.
13
- Monsignore nie jest już w służbie biskupa.
- Ale Ojciec Święty... Wie pan, może Rosynant mógłby dojechać do Rzymu.
- Rzym wcale mnie nie nęci. Nic innego nie widać na ulicach, jak tylko fioletowe skarpetki.
- Sancho, Rzym ma komunistycznego burmistrza.
- Nie nęci mnie eurokomunizm, tak samo jak ojca nie nęci protestantyzm. O co chodzi, ojcze?
Coś cię gnębi?
- Wódka zrodziła we mnie marzenie i wódka mi je odebrała.
- Nie martw się, ojcze. Nie jesteś przyzwyczajony do wódki, poszła ci do głowy...
- Czemu tak się dzieje? Najpierw radosne marzenie... a potem rozpacz.
- Rozumiem, co ksiądz ma na myśli. Wódka czasem tak działa i na mnie, jeżeli wypiję
odrobinę za dużo. Odprowadzę ojca do domu.
Rozstawali się przy drzwiach plebanii.
- Ojciec musi się na chwilę położyć.
- Teresie wyda się to raczej dziwne o tej porze. I jeszcze nie czytałem brewiarza...
- To już nie obowiązuje, prawda?
Ciężko przychodzi mi przełamywanie nawyków. Mogą one dawać pewną pociechę, nawet
jeżeli są trochę nudne.
- Sądzę, że rozumiem. Mnie się z kolei zdarza zagłębiać w „Manifest komunistyczny”.
- Też daje pociechę?
Czasem, ale niewiele, niezbyt dużo. Tylko troszkę...
- Musi mi pan to kiedyś pożyczyć.
- Może w czasie naszej podróży.
- Pan nadal wierzy w naszą podróż? Bardzo wątpię, czy jesteśmy odpowiednimi kompanami,
pan i Ja. Dzieli nas olbrzymia przepaść, Sancho.
- Olbrzymia przepaść dzieliła także protoplastę księdza od tego, kogo ksiądz nazywa moim
przodkiem, a Jednak...
- Słusznie, a jednak...
Ojciec Kichote Spiesznie odszedł. W domu sięgnął po brewiarz z półki, ale zanim przeczytał
parę zdań - zasnął, a kiedy się zbudził, jedyne, co zdołał zapamiętać, to to, że właził na
wysokie drzewo i strącił gniazdo, puste, zasuszone i kruche, pozostałość po roku, który
przeminął.
Wielkiej odwagi wymagało od księdza napisanie listu do biskupa, a jeszcze większej -
otworzenie koperty z odpowiedzią, która nadeszła we właściwym czasie. Zaczynała się
krótko: „Monsignore", a brzmienie tego tytułu miało smak octu. „El Toboso - pisał biskup -
jest jedną z najmniejszych parafii w mojej diecezji, toteż trudno mi uwierzyć, żeby
wykonywane przez Księdza obowiązki stanowiły tak wielki ciężar. Jednakże gotów jestem
spełnić prośbę o udzielenie urlopu i deleguję młodego kapłana, ojca Herrerę, żeby czuwał nad
parafią podczas Jego nieobecności. Mam nadzieję, że Ksiądz zechce odroczyć swój urlop do
chwili nabrania absolutnej pewności, iż ojciec Herrera poznał wszystkie problemy, jakie
mogą istnieć w tej parafii, tak że proboszcz będzie mógł opuścić swoich wiernych z
całkowitym zaufaniem do zastępcy. Porażka burmistrza El Toboso w niedawno
przeprowadzonych wyborach wydaje się wskazywać na to, iż prąd zaczyna płynąć nareszcie
we właściwym kierunku, więc może młody kapłan, obdarzony bystrością umysłu i dyskrecją
ojca Herrery (otrzymał najwyższe oceny i zrobił doktorat z teologii moralnej w Salamance),
zdoła lepiej wykorzystać te tendencje niż człowiek starszy. Jak się Ksiądz zapewne domyśla,
napisałem do arcybiskupa w sprawie Jego przyszłości i jestem prawie pewien, że do powrotu
z urlopu znajdziemy dla Niego strefę działalności odpowiedniejszą niż El Toboso i o
mniejszym ciężarze obowiązków dla kapłana w Jego wieku i Jego rangi...”
14
List był nawet gorszy niż to, czego się proboszcz spodziewał, toteż z narastającym
niepokojem oczekiwał przybycia ojca Her- rery. Nakazał Teresie natychmiast zainstalować
swego zastępcę w sypialni i prosił ją o zdobycie, jeśli się da, składanego łóżka do bawialni.
- Gdyby Teresa nie zdołała znaleźć czegoś takiego - dodał - to fotel będzie dla mnie
wystarczająco wygodny. Nieraz sypiałem w nim po południu.
- Jak jest młody, to niech on śpi w fotelu.
- Na razie jest moim gościem, Tereso.
- Co to ma znaczyć „na razie"?
- Obawiam się, że biskup chętnie mianuje go moim następcą w El Toboso. Ja się starzeję,
Tereso.
- Jeżeli ksiądz jest taki stary, to nie powinien wybierać się na włóczęgę. Pan Bóg jedyny wie,
dokąd. Tak czy owak, proszę nie liczyć, że będę pracować u innego księdza.
- Trzeba mu dać szansę, Tereso, trzeba dać szansę. Ale w żadnym wypadku proszę nie
zdradzać tajemnicy swoich wspaniałych steków.
Po trzech dniach przybył ojciec Herrera. Proboszcz, który poszedł uciąć pogawędkę z eks-
burmistrzem, po powrocie do domu zastał w progu młodego księdza z elegancką czarną
walizką w ręku. Teresa zagradzała wejście, uzbrojona w ścierkę. Ojciec Herrera był zapewne
blady z natury, w dodatku wyglądał na zdenerwowanego; w jego koloratce odbijał się
promień słońca.
- Monsignore Kichote? - zapytał. - Jestem ojciec Herrera. Ta kobieta nie chce mnie wpuścić.
- Tereso, Tereso, jak nieładnie! Gdzie się podziały dobre maniery? Przecież to nasz gość!
Proszę iść i przygotować dla ojca Herrery filiżankę kawy.
- Broń Boże! Nigdy nie piję kawy! Nie mogę po niej w nocy spać!
W bawialni ojciec Herrera bez wahania zawładnął jedynym fotelem.
- Cóż to za narwana kobieta - stwierdził. - Powiedziałem jej, że jestem przysłany przez
biskupa, na co odpowiedziała czymś bardzo ordynarnym.
- Jak każdy z nas, ma swoje uprzedzenia.
- Biskupowi by się to nie podobało.
- Cóż. on nie słyszał, a my mu nie powiemy, prawda?
- Byłem całkiem zaszokowany, monsignore.
- Wolałbym, żeby mnie ksiądz nie nazywał monsignorem. Proszę mówić do mnie
„ojcze”, jeśli łaska. Jestem dostatecznie stary, żeby nim być. Czy ksiądz ma doświadczenie w
pracy parafialnej?
- Niebezpośrednio. Byłem przez trzy lata sekretarzem Jego Ekscelencji. Odkąd opuściłem
Salamankę.
- Na początku mogą być trudności. W El Toboso jest dużo takich Teres. Ale jestem pewien,
ż
e ksiądz nauczy się szybko. Z czego ojciec robił doktorat?... Niech sobie przypomnę...
- Teologia moralna.
- Och, zawsze uważałem, że jest to bardzo trudny temat. Mało go nie oblałem, nawet w
Madrycie.
- Widzę na półce książkę ojca Heriberta Jonego. To Niemiec. Niemniej jednak bardzo solidny
w tym przedmiocie.
- Niestety, nie miałem tej książki w ręku od wielu lat. Jak ksiądz może sobie wyobrazić,
teologia moralna nie gra wielkiej roli w duszpasterstwie parafialnym.
- Ja bym ją uważał za podstawową. W konfesjonale.
-Kiedy do mnie zgłasza się piekarz czy mechanik, i to niezbyt często, ich problemy są
zazwyczaj bardzo proste. Cóż, muszę zaufać mojemu instynktowi. Nie mam czasu sprawdzać
u ojca Jonego.
- Instynkt musi się opierać na zdrowych podstawach, monsignore... przepraszam, ojcze.
15
- Niewątpliwie. Ale może tak jak mój przodek, pokładam większe zaufanie w starych
książkach, napisanych zanim się Jone narodził?
- Książki tego przodka traktowały zapewne o rycerstwie?
- Cóż... może i moje, w pewien sposób, także traktują o rycerstwie. Święty Jan od Krzyża,
ś
więta Teresa, święty Franciszek Salezy. No i Ewangelia, ojcze. „Pozwólcie nam iść do
Jeruzalem i umrzeć z Nim”. Don Kichote nie mógł wyrazić tego lepiej niż święty Tomasz.
- Oczywiście, rzecz jasna, że każdy uznaje Ewangelię - powiedziane to byto tonem kogoś, kto
ustępuje swemu oponentowi w małym i nieważnym punkcie. 1 Niemniej jednak Jone jest
bardzo mocny w teologii moralnej, bardzo mocny. Ojciec coś mówił?
- Och, nic. Taki sobie truizm, którego nie mam prawa używać. Chciałem tylko dodać, że
jeszcze jedną zdrową podstawę stanowi miłość Boga.
Pewnie, pewnie. Ale nie wolno nam zapominać o Jego sprawiedliwości. Monsignore się
zgadza?
- Tak, tak. Tak przypuszczam.
- Jone robi wyraźny podział pomiędzy miłością a sprawiedliwością.
-Czy ojciec ukończył kurs sekretarski? Po Salamance?
Oczywiście! Piszę na maszynie i nie chwaląc się, jestem bardzo dobrym stenografem.
Teresa wsadziła głowę w drzwi.
-Usmażyć dla księdza stek?
-Proszę o dwa steki, Tereso.
Padający promień słońca znów rozjarzył się na koloratce ojca Herrery, kiedy ten odwrócił
głowę. Błysk był jak gdyby świetlnym sygnałem. Ale czego? Ojciec Kichote pomyślał, że
jeszcze nigdy nie widział tak nieskazitelnie czystej koloratki i w ogóle tak schludnego
człowieka, w dodatku o twarzy tak gładkiej i białej, że pewnie nigdy nie wymagała maszynki
do golenia. „To dlatego, że tak długo przebywam w El Toboso. stałem się nieokrzesanym
chłopem. Żyję bardzo, bardzo daleko od Salamanki”.
Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Mechanik dość niechętnie dokonał przeglądu Rosynanta i
uznał, że ewentualnie nadaje się do drogi.
- Ale nie ręczę za nic - dodał. - Ksiądz powinien był odstawić go do lamusa już pięć lat temu.
W każdym razie chyba dojedziecie nim do Madrytu.
- Mam nadzieję, że z powrotem także - powiedział ksiądz.
- To już inna sprawa.
Burmistrz z trudem panował nad zniecierpliwieniem, tak bardzo chciał jechać. Nie miał
ochoty asystować przy intronizacji swego następcy.
-To czarny faszysta, ojcze. Niedługo powrócimy do czasów Franco.
- Wieczny odpoczynek jego duszy - wymruczał ojciec Kichote niejako automatycznie.
- On nie miał duszy. Jeżeli coś takiego istnieje.
Rzeczy wpakowali do bagażnika, na tylnym siedzeniu rozpierały się cztery skrzynki
uczciwego wina manchegańskiego.
-Nie można mieć zaufania do wina madryckiego — orzekł burmistrz. - Dzięki mnie mamy tu
przynajmniej uczciwą spółdzielnię.
- Po co nam właściwie Madryt? - zapytał ojciec Kichote. - Pamiętam, jak jeszcze za czasów
studenckich okropnie nie lubiłem tego miasta i od tamtej pory nigdy tam nie byłem.
Dlaczego nie mielibyśmy jechać szosą do Cuenca? Słyszałem, że jest to piękna miejscowość i
o wiele bliżej El Toboso. Nie chciałbym przemęczać Rosynanta.
-Wątpię, czy dostaniemy fioletowe skarpetki w Cuenca.
- Znów te fioletowe skarpetki! Nie będę kupował żadnych fioletowych skarpetek! Nie mogę
sobie pozwolić na wyrzucanie pieniędzy na fioletowe skarpetki, Sancho!
16
- Ojca przodek żywił właściwy respekt dla munduru błędne go rycerza, nawet jeśli musiał się
zadowolić miską golibrody zamiast hełmu. Ksiądz jest błędnym prałatem i musi nosić
fioletowe skarpetki.
Podobno mój przodek był niespełna rozumu. To samo powiedzą o mnie. Znowu popadnę w
niełaskę. Doprawdy, chyba jestem trochę pomylony, zakpiono ze mnie nadając mi godność
prałata, ja zaś zostawiam El Toboso pod opieką tego młodego kapłana.
- Piekarz ma o nim złą opinię, a ja widziałem na własne oczy, jak rozmawiał z tym
reakcjonistą restauratorem.
Ojciec Kichote uparł się, że będzie prowadzić:
- Rosynant ma swoje narowy, ja jeden je znam.
- Ależ jedziemy nie w tę stronę!
- Muszę jeszcze wrócić do domu. Zapomniałem czegoś.
Zostawił burmistrza w samochodzie. Wiedział, że młody ksiądz jest w kościele. Pragnął po
raz ostatni być sam w tym domu, w którym przemieszkał ponad trzydzieści lat. Poza tym nie
zabrał z sobą dzieła Heriberta Jonego o teologii moralnej.
Ś
więty Jan od Krzyża był w bagażniku razem ze świętą Teresą i świętym Franciszkiem
Salezym. Obiecał ojcu Herrerze, aczkolwiek trochę niechętnie, że porówna te stare księgi z
bardziej nowoczesnym dziełem teologicznym, do którego nie zajrzał od czasów studenckich.
„Instynkt musi się opierać na zdrowych podstawach” I słusznie powiedział ojciec Herrera.
Jeżeli burmistrz zacznie mu cytować Marksa, to Heribert Jone może się przydać jako replika.
Zresztą, książka była niewielka i łatwo mieściła się w kieszeni. Na parę chwil usiadł w swoim
fotelu, który miał siedzenie wymodelowane przez te długie lata jego ciałem. 1 ten kształt był
mu tak dobrze znany, jak wygięcie siodła musiało być znane jego przodkowi.
Słyszał, jak Teresa w kuchni szura garnkami z gniewnym mamrotaniem, które było muzyką
Jego porannej samotności. „Będzie mi brakowało nawet Jej złych humorów” i pomyślał. Na
ulicy burmistrz niecierpliwie naciskał klakson.
- Przepraszam, że kazałem na siebie czekać - powiedział ojciec Kichote. a Rosynant wydał
głębokie stęknięcie, kiedy włączał bieg.
Rozmawiali z sobą bardzo mało. Tak jakby niezwykłość tej przygody ciążyła na ich
umysłach. Raz jeden burmistrz wypowiedział na głos swoją myśl:
- Jednak coś musi nas łączyć, bo inaczej dlaczego ojciec jechałby ze mną?
Może przyjaźń?
- Czy to wystarczy?
- Dowiemy się w odpowiednim czasie.
Milczenie trwało ponad godzinę. Wreszcie znowu przemówił burmistrz:
- Co cię gnębi, przyjacielu?
- Właśnie opuściliśmy La Manchę i straciłem poczucie bezpieczeństwa.
- A co z wiarą?
Na to pytanie ojciec Kichote nie raczył odpowiedzieć.
17
Jak zostało rzucone szczególne
ś
wiatło na
Ś
wi
ę
t
ą
Trójc
ę
.
Odległość pomiędzy El Toboso a Madrytem nie jest zbyt wielka, ale potykający się chód
Rosynanta oraz sznur ciężarówek przed nimi sprawiły, że podróżni byli jeszcze na szosie, gdy
słońce zaczęło powoli zachodzić.
- Chce mi się jeść i pić - poskarżył się burmistrz.
- I Rosynant jest bardzo zmęczony i dodał proboszcz.
Gdybyśmy tylko mogli znaleźć jakąś gospodę! Wprawdzie nie mam zaufania do wina, które
podają w przydrożnych knajpach...
Przecież mamy z sobą moc dobrego manchegana.
- A jedzenie? Jestem głodny!
- Teresa uparła się, żeby położyć na tylnym siedzeniu Jakąś paczkę. Powiedziała, że to na
wypadek nagłej potrzeby. Obawiam się, że ona tak samo nie ufa naszemu biednemu
Rosynantowi jak ten mechanik.
Właśnie jesteśmy w nagłej potrzebie! - stwierdził burmistrz.
Ojciec Kichote otworzył pakunek.
- Niech Bogu będą dzięki - zawołał. - Duży kawał manchegańskiego sera, trochę wędzonej
kiełbasy, nawet dwie szklanki i dwa noże!
Nie znam się na dziękowaniu Bogu, ale Teresie niech będą dzięki.
- Och. to na pewno jest jedno i to samo, Sancho. Wszystkie nasze dobre uczynki są dziełem
Boga, tak jak wszystkie złe - dziełem szatana.
- W takim razie musisz wybaczyć naszemu biednemu Stalinowi - odparł burmistrz - bo może
odpowiedzialność spada tylko na szatana?
Jechali bardzo wolno wypatrując drzewa, które by im dało schronienie od żaru;
zachodzące słońce ukośnie muskało pola, rzucając plamy cienia stanowczo zbyt małe dla nich
obu. Wreszcie znaleźli to, czego szukali, pod walącą się ścianą ustępu opodal opuszczonej
fermy. Na zwietrzałym kamieniu ktoś wymalował jaskrawą czerwienią sierp i młot.
- Wolałbym jeść pod krzyżem - oświadczył ojciec Kichote. -Jakie to ma znaczenie? Smak
sera nie zmieni się ani od krzyża, ani od młota. A zresztą, czy to taka wielka różnica? Jedno i
drugie stanowi protest przeciwko niesprawiedliwości.
- Ale rezultaty wypadły trochę odmiennie. Jeden stworzy! tyranię, drugi - miłosierdzie.
- Tyrania? Miłosierdzie? A co z inkwizycją i naszym wielkim patriotą Torquemadą?
- Mniej ludzi ucierpiało od Torquemady niż od Stalina.
- Jesteś tego pewien? Bierzesz pod uwagę liczbę ludności Rosji za Stalina i Hiszpanii za
Torquemady?
- Nie jestem statystykiem, Sancho. Otwórz butelkę, jeżeli masz korkociąg.
- Nie ruszam się bez niego. A tu są noże. Obierz mi kiełbaskę, ojcze.
-Torquemada przynajmniej myślał, że wiedzie swoje ofiary ku wiekuistej szczęśliwości.
- Może Stalin też. Dajmy spokój pobudkom, ojcze. Pobudki w ludzkim umyśle są zagadką.
Wino powinno być chłodniejsze. Gdybyśmy tylko trafili na jakiś strumyk! Jutro musimy
kupić termos, no i te fioletowe skarpetki.
Sancho, jeżeli mamy sądzić po prostu na podstawie czynów, to trzeba spojrzeć na rezultaty.
- Parę milionów zabitych i komunizm opanował prawie pól świata. Niezbyt wysoka cena.
Każda wojna przynosi większe straty.
- Paręset zabitych i Hiszpania pozostała katolickim krajem. Cena jeszcze niższa.
- A więc Franco jest następcą Torquemady.
- A Breżniew następcą Stalina.
18
- Cóż, ojcze, musimy zgodzić się przynajmniej z jednym, że mali ludzie są zawsze następcami
wielkich i kto wie, czy z małymi nie żyje się łatwiej.
- Cieszy mnie, że uznajesz wielkość Torquemady.
Roześmieli się, wypili wina, było im dobrze pod walącym się murkiem, a tymczasem słońce
zachodziło, cienie się wydłużały i nim się spostrzegli - siedzieli w ciemnościach, odczuwając
ciepło rozchodzące się po ciele głównie od środka.
- Ojciec naprawdę wierzy, że kiedyś katolicyzm zaprowadzi ludzi do szczęśliwej przyszłości?
- O tak, oczywiście, mam nadzieję.
- Ale dopiero po śmierci?
- A czy myślisz, że komunizm, ten prawdziwy komunizm, o którym pisał twój prorok Marks,
zapanuje kiedykolwiek, nawet w Rosji?
-Tak, ojcze, mam nadzieję, mam niezłomną nadzieję. Ale tak naprawdę - mówię to tylko
dlatego, że ty masz usta zapieczętowane jako kapłan, ja zaś mam je otwarte dzięki winu - tak
naprawdę, to czasem ogarnia mnie rozpacz.
Och, rozpacz, ja to rozumiem, znam ją także, Sancho. Ale nie ostateczną, rzecz jasna.
- Moja rozpacz też nie jest ostateczną, ojcze. Inaczej nie siedzielibyśmy tutaj na trawie obok
siebie.
- A gdzie byś był?
Leżałbym w nie poświęconej ziemi. Tak jak inni samobójcy.
-Więc napijmy się za nadzieję - powiedział ojciec Kichote unosząc szklankę.
Wypili.
Niesłychanie dziwne, jak szybko można osuszyć butelkę, kiedy się dyskutuje bez
zacietrzewienia. Burmistrz strzepnął ostatnie krople na ziemię.
- Dla bogów - powiedział. I Uważaj, powiedziałem dla bogów. nie dla Boga. Bogowie piją
ostro, natomiast twój samotny Bóg musi być abstynentem, jestem tego pewien.
- Mówisz coś, o czym wiesz, że jest niesłuszne, Sancho. Studiowałeś w Salamance.
Zatem dobrze wiesz, że Bóg - przynajmniej ja w to wierzę, a może i ty kiedyś wierzyłeś -
dostaje wino każdego ranka i każdego wieczora podczas mszy.
- Świetnie, więc napijmy się jeszcze wina, które Pan Bóg popiera. Zwłaszcza że manchegan
jest lepszy od wina mszalnego. Gdzie podziałem korkociąg?
- Siedzisz na nim. I nie wyrażaj się tak pogardliwie o winie mszalnym. Nie wiem, jakie kupi
ojciec Herrera, ale ja używam całkiem dobrego mancheganu. Oczywiście, jeżeli papież
zezwoli na komunię w obu postaciach, będę musiał kupować jakieś tańsze, ale mam nadzieję,
ż
e uwzględni ubóstwo stanu kapłańskiego. Piekarz ma ogromne pragnienie. Wypije duszkiem
cały kielich.
- Unieśmy w górę jeszcze jedną szklaneczkę, ojcze. Znowu za nadzieję.
- Za nadzieję, Sancho. - Trącili się szklankami.
Noc z chłodnej zaczęła robić się zimna, ale wino nadal ich rozgrzewało, ojciec Kichote zaś
wcale nie miał chęci śpieszyć w stronę miasta, którego bardzo nie lubił, ani wdychać spalin z
ciężarówek nadal jadących szosą; światła ich układały się w łańcuch.
- Masz pustą szklankę, ojcze.
- Dziękuję. Jeszcze kropelkę. Zacny z ciebie chłop, Sancho.
Jeśli dokładnie pamiętam, to obaj nasi przodkowie nieraz spędzali noce pod drzewami. Tutaj
nie ma drzewa. Tylko mury zamku. Rano poprosimy, żeby nas wpuszczono, ale teraz... Podaj
mi jeszcze sera.
-Jestem szczęśliwy, że leżę pod wielkim symbolem sierpa i miota.
Biedny sierp jest raczej zaniedbany w Rosji, nie uważasz? Inaczej nie musieliby kupować
takich ilości zboża od Amerykanów.
Przejściowe braki, ojcze. Jeszcze nie możemy regulować klimatu.
- A Bóg może.
19
- Tak ojciec myśli naprawdę?
- Tak.
- Och, ojcze, folgujesz sobie zanadto używając niebezpiecznego narkotyku, tak
niebezpiecznego jak rycerskie powieści Dona.
- Jakiego narkotyku?
- Opium.
-Aha, rozumiem... To stare powiedzonko waszego proroka Marksa, że religia jest opium dla
ludu. Ale wyrywasz je z kontekstu, Sancho. Tak samo jak heretycy przekręcali słowa naszego
Pana.
- Nie rozumiem cię, monsignore.
Kiedy jeszcze studiowałem w Madrycie, zachęcano mnie, żebym sobie poczytał z waszej
ś
więtej księgi, bo trzeba znać swego wroga. Pamiętasz, jak Marks bronił klasztornych
zakonów w Anglii, potępiając Henryka VIII?
Nie, z całą pewnością nie.
- Musisz na nowo zajrzeć do „Kapitału”. Nie ma w nim mowy o opium.
Wszystko jedno, pisał o tym. Zapomniałem, gdzie.
- Tak, ale pisał w dziewiętnastym wieku, Sancho. Wtedy opium nie uznawano za ohydny
narkotyk, laudanum było tylko trankwilizatorem, niczym gorszym. Środkiem uspokajającym
dla zamożnych, biedak nie mógł sobie na niego pozwolić. Religia jest valium dla biednych,
tylko to miał na myśli. Lepsze dla nich to niż gorzałka. Może nawet lepsze od naszego wina.
Nie można żyć bez trankwlizatora.
- To może napoczniemy następną butelczynę?
- Powiedzmy, półlitrówkę, jeżeli mamy dojechać cało do Madrytu. Zbyt duża dawka opium
może być niebezpieczna.
- Jeszcze zrobimy z ciebie marksistę, monsignore.
- Zapakowałem parę połówek, żeby wypełnić narożniki. Burmistrz poszedł do wozu i wrócił z
połówką.
- Nigdy nie zaprzeczałem, że Marks był dobrym człowiekiem
- powiedział ojciec Kicho te. - Chciał pomagać biednym i na pewno ta jego chęć uratowała go
w końcu.
- Podaj szklankę, monsignore.
- Prosiłem nie nazywać mnie monsignorem.
- To dlaczego nie mówisz do mnie „towarzyszu”? Wolę to niż Sancho.
-W najnowszej historii, Sancho, zbyt wielu towarzyszy zostało zabitych przez towarzyszy.
Nie mam nic przeciwko mówieniu do ciebie „przyjacielu”. Przyjaciele nie są tak skorzy do
zabijania się nawzajem.
- Czy „przyjaciel” to nie za wiele pomiędzy katolickim księdzem a marksistą?
- Parę godzin temu powiedziałeś, że jest w nas coś wspólnego.
-Może tym czymś wspólnym jest manchegańskie wino, przyjacielu?
W miarę jak ciemności gęstniały, narastało w nich uczucie komfortu psychicznego, toteż
zaczęli się przekomarzać. Reflektory ciężarówek przejeżdżających szosą odbijały się przez
chwilę tuż przy nich, w dwóch pustych butelkach i w tym, co pozostało w połówce.
-Łamię sobie głowę, przyjacielu, jak możesz wierzyć w tyle nie dających się ze sobą pogodzić
idei. Na przykład Trójca Święta. Przecież to gorsze od wyższej matematyki! Umiesz mi
wytłumaczyć tę Trójcę? Bo nie potrafili nawet w Salamance.
- Spróbuję.
- Bardzo proszę.
- Widzisz te butelki?
- Oczywiście.
20
- Dwie butelki jednakowej wielkości. Zawierały takie samo wino, które narodziło się w tym
samym czasie. Masz tutaj Boga Ojca, Boga Syna, a tu, w połówce - Boga Ducha Świętego. Ta
sama substancja, te same narodziny. Są nierozłączne. Kto czerpie z jednej, czerpie ze
wszystkich trzech.
Nigdy nie mogłem dojrzeć bodaj cienia Ducha Świętego, nawet w Salamance. Zawsze mi się
wydawał jak gdyby zbyteczny.
Dwie butelki nas nie zaspokoiły, prawda? Dopiero połówka roznieciła w nas iskierkę życia,
niezbędną dla nas obu. Bez niej nie czulibyśmy się tak dobrze. Może nawet nie mielibyśmy
odwagi kontynuować naszej podróży? Nawet nasza przyjaźń mogłaby się skończyć, gdyby
nie Duch Święty.
-Jesteś ogromnie pomysłowy, przyjacielu. Nareszcie zaczyna mi świtać w głowie, co ty
rozumiesz pod pojęciem Trójcy Świętej. Nie miej mi za złe, że i tak nie uwierzę. Co to, to nie.
Ojciec Kichote siedział milczący, wpatrzony w butelki. Kiedy burmistrz błysnął zapałką, żeby
przypalić papierosa, zobaczył pochyloną głowę swego towarzysza. Wyglądał, jak gdyby go
opuścił Duch, którego tak chwalił.
- Co się stało, ojcze? - zapytał burmistrz.
Proszę Boga o przebaczenie - odpowiedział ojciec Kichote - gdyż zgrzeszyłem.
- To był tylko żart, ojcze. Na pewno twój Bóg zna się na żartach.
Zawiniłem herezją - odparł ojciec Kichote. - Myślę, że może nie jestem godzien być
kapłanem.
- Co zrobiłeś?
- Udzieliłem fałszywej Informacji. Duch Święty jest równy pod każdym względem z Ojcem 1
Synem, ja zaś przedstawiłem Go w postaci pól butelki.
- Czy to poważny błąd. ojcze?
- To anatema. Błąd ten został wyraźnie potępiony na nie pamiętam którym soborze. Może w
Nicei.
- Nie martw się, ojcze. Można to łatwo naprawić. Wyrzucimy połówkę i zapomnimy o niej, a
ja przyniosę z wozu całą butelkę.
- Przebrałem miarę z tym piciem. Gdybym tyle nie pił. przenigdy nie popełniłbym tego błędu.
Nie ma nic gorszego niż grzech przeciwko Duchowi Świętemu.
- Zapomnij o nim. Natychmiast naprawimy błąd.
W ten sposób opróżnili następną butelkę. Ksiądz doznał ulgi, ponadto wzruszyła go
ż
yczliwość towarzysza. Wino manchegańskie było lekkie, ale obaj uznali, że słuszniej będzie
wyciągnąć się na trawie i przespać noc pod gołym niebem, a kiedy słońce wzeszło, ojciec
Kichote nawet śmiał się z wczorajszego zmartwienia. No bo jak można uznać za grzech
drobne zaćmienie pamięci i nierozmyślny błąd? Prawdziwym winowajcą było manchegańskie
wino, jednak nie tak lekkie, jak przypuszczał.
Kiedy wsiadali do samochodu, powiedział:
-Trochę się wygłupiłem wczoraj wieczorem, prawda, Sancho?
- Uważam, że mówiłeś bardzo dobrze.
- Czy dzięki temu zrozumiałeś coś niecoś z Trójcy Świętej?
- Tak, zrozumiałem. Ale nie uwierzyłem.
-Więc zechciej zapomnieć o tej połówce butelki. To błąd, którego nie powinienem był
popełnić.
- Będę pamiętał wyłącznie o trzech pełnych butelkach, przyjacielu.
21
Jak z kolei Sancho rzucił nowe
ś
wiatło na star
ą
wiar
ę
.
Wprawdzie wino było lekkie, ale trzy i pól butelki sprawiły, że następnego dnia w
samochodzie panowało przez pewien czas milczenie. Wreszcie Sancho zauważył:
-Po dobrym obiedzie samopoczucie się poprawi.
- Och, biedna Teresa - westchnął ojciec Kichote. - Mam nadzieję, że Herrera doceni jej steki.
-Co w nich nadzwyczajnego?
Proboszcz nie odpowiedział. Dochował tajemnicy wobec biskupa z Motopo, na pewno
dochowa jej wobec burmistrza.
Droga skręcała. Nie wiadomo dlaczego Rosynant przyśpieszył zamiast zwolnić biegu i mało
nie wpadł na owcę. Szosa przed nimi zapchana była tymi zwierzętami. Wyglądała jak
wzburzone morze pieniące się drobnymi falami.
- Moglibyśmy z równym powodzeniem dłużej pospać - stwierdził burmistrz. - Nigdy przez to
nie przejedziemy. - Przybiegł pies, żeby zapędzić na miejsce marudera. - Owce są głupie -
irytował się burmistrz - nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego założyciel waszej religii
przyrównał je do nas. »Nakarmcie moje owieczki". A może jednak był cynikiem, tak jak inni
poczciwcy? „Karm je dobrze, żeby były tłuste, a wtedy można będzie Je zjeść". „Pan Jest
moim pasterzem”. Ale skoro jesteśmy owieczkami, to dlaczego, u Boga Ojca, mamy ufać
naszemu pasterzowi? Oczywiście, że będzie nas strzegł przed wilkami, ale tylko po to, żeby
nas potem sprzedać rzeźnikowi.
Ojciec Kichote wyciągnął z kieszeni brewiarz i zaczął ostentacyjnie czytać, ale trafił na
szczególnie płytki i mało ważny ustęp, który w żaden sposób nie mógł zatrzeć słów
burmistrza; bardzo go one zabolały.
- W dodatku wolał owieczki od kóz i ciągnął dalej burmistrz.
- Co za niemądry i sentymentalny wybór! Koza ma takie samo zastosowanie jak owca, a
ponadto wiele zalet krowy. Owszem, owca daje wełnę, ale koza daje swoją skórę na użytek
człowieka. Owca rodzi jagnięta, ale ja osobiście chętniej jadam koźlę. Ponadto koza tak jak
krowa dostarcza mleka i sera. Owcze sery nadają się tylko dla Francuzów.
Ojciec Kichote podniósł oczy i stwierdził, że droga jest nareszcie wolna. Odłożył brewiarz i
nacisnął gaz.
- Człowiek pozbawiony wiary nie może bluźnić - powiedział w równym stopniu do siebie, co
i do burmistrza. Ale pomyślał: „Rzeczywiście, dlaczego owieczka? Dlaczego On w swojej
nieskończonej mądrości wybrał jako symbol owieczkę?” Na to pytanie nie odpowiedział ani
jeden ze starych teologów, których dzieła trzymał na półce w El Toboso, nawet święty
Franciszek Salezy, który dał tyle informacji o słoniu i pustułce, o pająku, o pszczole i
kuropatwie. Z całą pewnością takie pytanie nie zostało postawione w „Catecismo de la
Doctrina Cristiana” świętego męża Antonia Clareta, dawnego arcybiskupa Santiago de Cuba;
aczkolwiek czytał tę książkę jako dziecko, wydało mu się, iż zapamiętał wśród ilustracji
pastucha z jagnięciem. Powiedział bez związku: - Dzieci bardzo lubią jagnięta.
-A kozy? - zapytał burmistrz. - Nie pamiętasz z naszego dzieciństwa małych wózków
zaprzężonych w kozy? Skazane na wieczny płomień? - Spojrzał na zegarek. - Proponuję,
abyśmy przed kupieniem fioletowych skarpetek zjedli dobry obiad u Botina.
- Mam nadzieję, że nie jest to zbyt droga restauracja, co?
- Nie martw się, tym razem jesteś moim gościem. Zakład słynie i prosiąt, nie będziemy
musieli jeść Jagniąt dobrych pasterzy, które są ulubioną potrawą w naszym kraju. Restaurację
Botina bardzo popierała tajna policja w czasach Franco.
- Niech z Bogiem spoczywa - szybko powiedział proboszcz.
22
-Chciałbym wierzyć w piekło - odparł burmistrz - wtedy na pewno bym go umieścił w
najgłębszych czeluściach; jestem przekonany, że Dante tak by postąpił.
- Ludzkie sądy wydają mi się podejrzane, nawet sąd Dantego
- orzekł ojciec Kichote. - Co innego sąd boży.
- Mam rozumieć, że umieściłbyś go w raju?
-Nigdy tego nie powiedziałem, Sancho. Nie przeczę, że popełnił wiele złego.
- Ach, ale na to wymyśliliście odpowiednią furtkę: czyściec.
- Niczego nie wymyśliłem, ani piekła, ani czyśćca.
- Wybacz mi, ojcze, miałem na myśli wasz Kościół.
-Kościół opiera się na autorytecie słowa pisanego, tak jak wasza partia na Marksie i Leninie.
- Ale wy wierzycie, że wasze księgi zawierają słowa boże.
-Bądź fair, Sancho. Czy nie uważasz - może z wyjątkiem tych nocy, kiedy nie możesz spać -
ż
e Marks i Lenin są tak samo nieomylni jak, powiedzmy. Mateusz czy Marek?
- A gdy monsignore nie może spać?
- Myśl o piekle nieraz nęka mnie, kiedy nie mogę spać. Może tej samej nocy i ty w swoim
łóżku zastanawiasz się nad Stalinem i obozami? Czy Stalin musiał mieć rację, albo Lenin?
Może zadajesz sobie to pytanie w tej samej chwili, kiedy ja pytam siebie samego, czy jest
możliwe...? Jak może miłosierny i kochający Bóg...? Tak, ja się uczepiłem moich starych
ksiąg, ale mam także swoje wątpliwości. Wczoraj wieczorem, kiedy Teresa powiedziała mi
coś na temat żaru jej pieca, na nowo przeczytałem całą Ewangelię. Czy wiesz, że święty
Mateusz wymienił piekło piętnaście razy na pięćdziesięciu stronicach mojej Biblii, natomiast
ś
więty Jan ani razu? Święty Marek dwa razy na trzydziestu jeden stronach, a święty Łukasz
trzy razy na pięćdziesięciu dwóch? Oczywiście, święty Mateusz był poborcą podatkowym,
biedaczysko, i prawdopodobnie wierzył w skuteczność kary, ale to mnie skłoniło do
refleksji...
-1 bardzo słusznie.
- Myślę, przyjacielu, że i ty czasem wątpisz. To ludzka cecha
- zwątpienie.
- Staram się nie wątpić i powiedział burmistrz.
- Och, ja również, ja również. W tym względzie jesteśmy na pewno podobni do siebie.
Burmistrz położył na chwilkę swoją dłoń na ramieniu proboszcza i ojciec Kichote odczuł w
tym dotyku prąd sympatii. .Dziwne - pomyślał - jak podzielenie się uczuciem zwątpienia
potrafi ludzi połączyć, bardziej nawet niż podzielenie się wiarą. Wierzący będzie zwalczał
drugiego wierzącego z powodu cienia odmienności; wątpiący walczy tylko z samym sobą".
- Gdy myślę o prosiaku u Botina - odezwał się burmistrz - przypomina mi się bajeczka o synu
marnotrawnym. Oczywiście zdaję sobie sprawę z różnicy, gdyż w tej powiastce ojciec chyba
zarżnął cielę, tak, utuczone cielę. Mam nadzieję, że nasz prosiak także będzie tuczony.
- Piękna przypowieść - proboszcz powiedział to z odcieniem nieufności. Nie był pewien, co
po tym nastąpi.
- Istotnie, zaczyna się pięknie - przytaknął burmistrz. - Jest tam bardzo zamożne
gospodarstwo, ojciec i dwóch synów. Można by opisać ojca jako bogatego rosyjskiego
kułaka, który traktuje swoich chłopów jak tyle to a tyle posiadanych dusz.
- W przypowieści nie ma ani słowa o kułakach czy duszach.
- Bajeczka, którą czytałeś, była zapewne trochę skorygowana, tu i tam podretuszowana przez
duchownych cenzorów.
- Co masz na myśli?
- Że mogło to być opowiadane na różne sposoby, i może było. Mamy tutaj młodzieńca, który
przez jakiś zbawienny figiel dziedziczności i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu czuje
w sobie nienawiść do odziedziczonego bogactwa. Może Chrystus miał na myśli Hioba?
23
Chrystus był bliższy w czasie autora Hioba niż ty jesteś swego wielkiego przodka, Dona. Jak
pamiętasz, Hiob był obrzydliwie bogaty, posiadał siedem tysięcy owiec i trzy tysiące
wielbłądów. Syna dławi to burżujskie otoczenie, może nawet rodzaj mebli czy obrazów na
ś
cianach, tłuste kułactwo rozparte w czasie swoich sabatowych uczt, stanowiących smutny
kontrast z ubóstwem, jakie dostrzega wokół siebie. Musi uciec dokądkolwiek. Prosi więc o
część swego spadku, który przypadnie bratu i jemu po śmierci ojca, i opuszcza dom rodzinny.
-I trwoni ten spadek na hulaszcze życie - przerwał ojciec Kichote.
-Och, to wersja oficjalna. Moja natomiast mówi, że odczuwał taki wstręt do burżujskiego
ś
wiata, w którym wzrósł, że pozbył się bogactwa w możliwie najszybszy sposób, może je
nawet rozdał i w Tołstojowskim geście został chłopem.
- Przecież wrócił do domu.
-Bo zabrakło mu odwagi. Czuł się bardzo samotny na tej świńskiej fermie. Nie istniała tam
komórka partyjna, w której mógłby szukać pomocy. „Kapitał" nie został jeszcze napisany,
więc on nie mógł się włączyć do walki klasowej. Co w tym dziwnego, że biedny chłopiec
wahał się przez pewien czas?
- Tylko przez pewien czas? Jakeś do tego doszedł?
W waszej wersji przypowieść jest ucięta raczej ostro, czyż nie tak? Bez wątpienia przez
duchownych cenzorów, może nawet przez Mateusza, poborcę podatkowego. Cóż, w domu
panuje radość, to zupełnie prawdopodobne, zabija się utuczone cielę, syn jest pewnie
szczęśliwy przez parę dni. ale potem znowu odczuwa przytłaczającą atmosferę burżujstwa,
które go wypędziło z domu. Ojciec robi, co może, żeby wyrazić swoją miłość, ale meble są
nadal ohydne, fałszywy Ludwik XV czy Jakiś ekwiwalent na owe czasy, na ścianach te same
obrazy przedstawiające dostatnie życie, jest zgorszony bardziej niż kiedykolwiek służalstwem
swoich sług i luksusem potraw, no i zaczyna tęsknić do atmosfery koleżeństwa, która go
otaczała wśród biedaków na świńskiej fermie.
- Czy się nie przesłyszałem, że nie było tam komórki partyjnej i że on się czuł bardzo
osamotniony?
- Pewnie przesadziłem. Miał tam jednego przyjaciela, no i pamiętał słowa wypowiedziane
przez starego brodatego chłopa, który pomagał mu nosić pomyje dla świń, zaczął je
przeżuwać w myśli - słowa, nie świnie - gdy znalazł się z powrotem w swoim luksusowym
łożu, gdzie kości jego tęskniły za twardym klepiskiem chaty na fermie. W końcu trzy tysiące
wielbłądów wystarczy, żeby wywołać bunt w duszy wrażliwego młodzieńca.
- Masz zdumiewającą wyobraźnię, Sancho, nawet jak jesteś trzeźwy. Cóż, u Boga Ojca,
powiedział ten stary chłop?
- Powiedział, że każde państwo, w którym istnieje prywatna własność ziemi i środków
produkcji, w którym rządzi kapitał, I pomimo że nazywa się demokratycznym, jest państwem
kapitalistycznym, machiną wynalezioną i używaną przez kapitalistów j do trzymania klasy
robotniczej w niewolnictwie.
- Twoja opowieść zaczyna być tak samo nudna jak mój brewiarz.
- Nudna? Ty to nazywasz nudna? Przecież ja cytuję samego Lenina! Czy nie rozumiesz, że
pierwsza myśl o walce klasowej wtłoczona jest do umysłu syna marnotrawnego przez tego
starego chłopa (widzę go z brodą i w binoklach jak Karola Marksa)?
- I co on robi?
- Po tygodniu rozczarowań opuszcza dom o zmroku (czerwonym zmroku), żeby powrócić na
ś
wińską fermę i do starego brodatego chłopa, podjął bowiem ostateczną decyzję:
weźmie udział w walce proletariatu. Stary brodaty chłop widzi go nadchodzącego z oddali,
biegnie do niego, zarzuca mu ramiona na szyję, całuje go, a syn marnotrawny mówi: „Ojcze,
zgrzeszyłem, nie jestem godzien nazywać się twoim synem".
-Zakończenie brzmi jak coś znanego - powiedział ojciec Kichote. - Cieszę się, żeś nie opuścił
ś
wiń.
24
-Skoro się zgadało o świniach, czy nie mógłbyś jechać szybciej, ojcze? Nie wydaje mi się,
ż
ebyśmy przekraczali jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę.
-To ulubiona prędkość Rosynanta. Jest bardzo stary, nie mogę go przemęczać w tym wieku.
-Wyprzedza nas każdy samochód.
-Jego przodek nigdy nie osiągnął trzydziestu kilometrów na godzinę.
-A twój przodek nigdy w swoich podróżach nie dotarł dalej niż do Barcelony.
-1 co z tego? Mógł się znajdować nie dalej niż na odległość głosu od La Manchy, ale jego
umysł odbywał dalekie podróże. Tak samo Sancho.
- Nie wiem, jak mój umysł, ale mój żołądek czuje się tak, jakbyśmy spędzili cały tydzień w
drodze. Kiełbasa i ser zostały w odległych wspomnieniach.
Było parę minut po drugiej, kiedy wchodzili do Botina. Sancho zamówił dwie porcje prosiaka
i butelkę wina Marqués de Murrieta, co wywołało uwagę ze strony ojca Kichote’a:
-Dziwię się, że faworyzujesz arystokrację.
-Można ją czasowo akceptować tak dla dobra partii, jak księży.
-Nawet księży?
-Tak. Pewien niepodważalny autorytet, którego nie będę wymieniał - omiótł szybkim
spojrzeniem stoliki dookoła - napisał, że ateistyczna propaganda może być w pewnych
okolicznościach niepotrzebna, a nawet szkodliwa.
-Czy to naprawdę są słowa Lenina?
-Tak, tak, oczywiście, ale tutaj lepiej nie wymawiać tego nazwiska. Nigdy nie wiadomo.
Mówiłem, jaki rodzaj klientów przychodził tutaj w czasach naszego nieodżałowanego
przywódcy. Lampart me zmienia plam na skórze.
-Tb po coś mnie tu przyprowadził?
-Bo to najlepsze miejsce na prosiaki. W dodatku koloratka czyni z ojca w pewnym sensie
ochronę. Będzie jeszcze skuteczniejsza przy fioletowych skarpetkach i fioletowej...
Przerwało mu pieczone prosię i przez pewien czas nie mieli okazji rozmawiać inaczej niż na
migi, których żaden policjant nie mógłby zrozumieć opacznie, na przykład uniesienia widelca
na cześć Marquesa de Murietty.
Burmistrz stęknął z rozkoszy.
-Jadłeś kiedykolwiek lepsze prosię?
- W ogóle nigdy dotąd nie jadłem prosięcia - odparł ojciec Kichote z pewnym zażenowaniem.
-Co jadasz w domu?
-Zazwyczaj steki, mówiłem już, że Teresa bardzo dobrze je przyrządza.
-Rzeźnik jest reakcjonistą i oszukańcem.
- Ma doskonałe steki z koniny - zakazane słowo wyśliznęło się, zanim zdołał je powstrzymać.
Może to sprawiło wino, ale ojciec Kichote znalazł w sobie dość doczesnej siły, żeby się
sprzeciwić burmistrzowi. Sancho bowiem chciał wynająć pokoje w „Pałace Hotel” i sam za
obu zapłacić, ale jeden rzut oka na lśniący od klejnotów, zatłoczony hol wystarczył księdzu w
zupełności.
-Jak możesz, ty, komunista...?
-Partia nigdy nie zabraniała korzystać z burżuazyjnego komfortu tak długo, dopóki on się
utrzymuje. No i na pewno tutaj lepiej niż gdziekolwiek obserwować naszych wrogów.
Ponadto przypuszczam, że ten hotel jest niczym w porównaniu z hotelem zbudowanym w
Moskwie na Placu Czerwonym. Komunizm nie jest przeciwny komfortowi ani nawet temu,
co można by nazwać luksusem, dopóki na dłuższą metę korzysta z niego robotnik. Jednakże,
jeśli chcesz cierpieć niewygody i się umartwiać...
Odwrotnie, jestem gotów skorzystać z komfortu, ale tutaj bym go nie miał. Komfort jest
stanem umysłu.
25
Pojechali do uboższej dzielnicy miasta ulicami wybieranymi na chybił trafił. Nagle Rosynant
stanął i za żadne skarby nie chciał ruszyć z miejsca. O jakieś dwadzieścia metrów przed sobą
zobaczyli wywieszkę albergue i brudną sień.
- Rosynant wie najlepiej - oświadczył ojciec Kichote. - Tu się zatrzymamy.
- Nie wygląda zbyt czysto - zaoponował burmistrz.
- Niewątpliwie oberża należy do bardzo biednych ludzi. Jestem pewien, że przyjmą nas
dobrze. Jesteśmy im potrzebni. W „Pałace Hotel” nikomu nie jesteśmy potrzebni.
W ciasnej sieni powitała ich z wyraźnym niedowierzaniem stara kobieta. Chociaż nigdzie nie
było śladu klientów, powiedziała, że ma wolny tylko jeden pokój, ale o dwóch łóżkach.
- Czy przynajmniej jest łazienka?
- No, niezupełnie - powiedziała - ale na górnym piętrze jest prysznic, a w ich wspólnym
pokoju zlew z zimną wodą.
- Bierzemy - zadecydował ojciec Kichote.
- Ksiądz zwariował - rzucił się burmistrz, kiedy się znaleźli w pokoju, który, jak przyznał
proboszcz, był raczej obskurny. - Przyjeżdżamy do Madrytu, gdzie są dziesiątki dobrych i
niedrogich hoteli, a ksiądz nas pakuje do tego obskurnego zajazdu.
- Rosynant był zmęczony.
- Będziemy mieli szczęście, jeżeli nam tu nie poderżną gardła.
Nie, nie, ta staruszka jest uczciwa, ja wiem.
-Skąd?
- Z oczu jej to patrzy.
Burmistrz uniósł ręce gestem rozpaczy.
- Po tym świetnym winie - powiedział ksiądz - zaśniemy jak kamień, gdziekolwiek
przyłożymy głowę.
- Ja nie zmrużę oka.
- Przecież to jedna z waszych...
- Co. u licha, ojciec ma na myśli?
- Biedna... - I dodał szybko: 1 Oczywiście, jest to także moja owieczka.
Ojcu Kichote'owi ulżyło, gdy burmistrz położył się na łóżku kompletnie ubrany (obawiał się,
ż
e łatwiej poderżną mu gardło, jeśli się rozbierze), albowiem ojciec Kichote nie był
przyzwyczajony do rozbierania się przy drugiej osobie i wierzył, że coś musi się stać, nim
zapadnie zmrok, i to koniecznie, żeby go wybawić z kłopotliwej sytuacji. Leżał na wznak i
nasłuchiwał, jak gdzieś na dachu wydziera się kot. „Może - myślał - Sancho zapomni o
fioletowych skarpetkach?” Oddał się półsennym marzeniom o tym, jak będą jechać dalej i
dalej, jak ich przyjaźń będzie się pogłębiać, wzajemne zrozumienie rosnąć, a nawet o zgodzie
pomiędzy ich odrębnymi wiarami. „Może - pomyślał jeszcze, nim zapadł w sen - burmistrz
nie myli się tak całkiem na temat syna marnotrawnego. Bo to szczęśliwe zakończenie,
powitanie w domu, utuczone cielę...” Wniosek z tej przypowieści wydawał się nieco
nieprawdopodobny... „Nie jestem godzien nazywać się Twoim prałatem” - wymamrotał
tracąc świadomość.
Zbudził go burmistrz. Ojciec Kichote popatrzył na niego w ostatnim błysku gasnącego dnia
jak na obcego i zapytał raczej z zaciekawieniem niż ze strachem:
- Kim pan jest?
- Jestem Sancho. Czas iść na zakupy.
- Jakie zakupy?
- Zostałeś pasowany na rycerza. Teraz musimy znaleźć szablę, ostrogi i hełm, nawet jeżeli
będzie nim tylko miska golibrody.
- Miska golibrody?
26
- Monsignore spał, a ja przez trzy godziny czuwałem na wypadek, gdyby ktoś chciał nam
poderżnąć gardła. Tej nocy twoja kolej na czuwanie. W tej brudnej kaplicy, do której nas
wpakowałeś. Z szablą w pogotowiu, monsignore.
- Monsignore?
- Musiałeś spać bardzo mocno.
- Miałem sen, okropny...
- Że poderżnęli ci gardło?
- Nie, nie. O wiele gorzej.
- No już, wstawaj! Musimy poszukać fioletowych skarpetek.
Ojciec Kichote nie protestował. Dalej był pod dręczącym wrażeniem snu. Zeszli ciemnymi
schodami na ciemną ulicę. Gdy przechodzili, starucha spojrzała na nich z błyskiem
przerażenia w oku. Czyżby i ona śniła?
- Nie podoba mi się jej wygląd - stwierdził burmistrz.
- Nie sądzę, żeby jej się podobał nasz wygląd.
- Musimy złapać taksówkę.
- Najpierw spróbujmy z Rosynantem.
Ledwie trzy razy nacisnął starter, a już silnik się zbudził.
- Widzisz - powiedział ojciec Kichote - nic się na dobre nie popsuło. Był po prostu zmęczony,
to wszystko. Znam Rosynanta. Dokąd jedziemy?
- Nie wiem. Myślałem, że ty będziesz wiedział.
- Co miałbym wiedzieć?
- O krawcu dla duchownych.
- Skąd mam wiedzieć?
- Jesteś księdzem. Masz sutannę. Przecież jej nie kupiłeś w El Toboso.
- Ona sobie liczy blisko czterdzieści lat.
- Jeżeli ty sam i twoje skarpetki wytrzymają tak długo jak sutanna, przekroczysz setkę, nim je
zniszczysz.
- Dlaczego muszę kupować te skarpetki?
- Drogi w Hiszpanii są nadal kontrolowane, ojcze. Tkwiąc w El Toboso, nie zdajesz sobie
sprawy, jak dalece duch Franco dalej patroluje hiszpańskie szosy. Te skarpetki będą naszą
ochroną. Guardia Civil respektuje fioletowe skarpetki.
- Ale gdzie się je kupuje? 1 Zatrzymał Rosynanta. - Przecież nie mogę męczyć go na próżno!
- Poczekaj tu chwilę. Złapię taksówkę i poproszę kierowcę, żeby nas zawiózł.
- Robimy się okropnie rozrzutni, Sancho. Nawet chciałeś stanąć w .Pałace Hotel".
- Pieniądze nie są najważniejszą sprawą.
- El Toboso jest małą mieściną, a ja nigdy nie słyszałem, żeby burmistrzom płacono zbyt
hojnie.
- El Toboso jest małą mieściną, ale partia jest wielka. Co więcej, jest ona teraz partią legalną.
Poza tym bojownikowi zezwala się na pewną swobodę I dla jej dobra.
- To po co ci ochrona moich skarpetek?
Jednak pytanie padło zbyt późno. Burmistrz był już poza zasięgiem głosu i ojciec Kichote
został sam na sam z koszmarem, który go dręczył. Bywają sny, o których myśli się nawet w
jasny dzień: był to sen czy jawa, zdarzenie w jakiś dziwny sposób prawdziwe? Śniło mi się, a
może jednak przytrafiło?
Burmistrz otworzył drzwiczki z jego strony i powiedział:
-Jedź za taksówką. Kierowca zapewnił, że nas zawiezie do najelegantszego sklepu z
ubraniami dla duchownych, jaki istnieje poza Rzymem. Ubiera się tam nawet nuncjusz i
arcybiskup.
Gdy dojechali na miejsce, ojciec Kichote uwierzył w te słowa bez trudu. Serce w nim
zamarło, gdy uświadomił sobie wytworność sklepu i zobaczył ciemne, doskonale
27
odprasowane ubranie sprzedawcy, który powitał go z zimną uprzejmością dostojnika
kościelnego. Księdzu przyszło na myśl, że taki człowiek musi być prawie na pewno
członkiem Opus Dei - klubu intelektualnych aktywistów katolickich, którym nie miał nic do
zarzucenia, a jednak nie budzili w nim zaufania. Czuł się kmiotkiem, oni zaś należeli do
wielkiego świata.
- Monsignore życzy sobie kupić fioletowe skarpetki - odezwał się burmistrz.
Służę, monsignore, proszę tędy.
- Chciałem sprawdzić, czy nie zażąda jakichś dokumentów - szepnął burmistrz.
Jak diakon przygotowujący ołtarz do mszy, sprzedawca wyłożył na kontuar kilka rodzajów
fioletowych skarpetek.
Te są nylonu i powiedział. - A to czysty jedwab. Te są z bawełny. Oczywiście najlepsza
bawełna Sea Island.
- Zwykle noszę wełnę.
Mamy oczywiście także i wełnę, ale na ogół klienci wolą nylon lub jedwab. To kwestia
odcieni, jedwab i nylon mają żywszą barwę. Wełna raczej gasi fiolet.
- Dla mnie najważniejsze, żeby były ciepłe - powiedział ojciec Kichote.
- Zgadzam się z tym panem — przerwał szybko burmistrz. - Prosimy o fiolet, który biłby w
oczy nawet z daleka.
Sprzedawca zrobił zdziwioną minę.
- Z daleka? - zapytał. - Niezupełnie...
- Nie chcemy byle jakiego fioletu. A już na pewno nie chcemy nieduchownego fioletu.
- Nikt nigdy nie miał zastrzeżeń do naszego fioletu. Nawet w wełnie - dodał sprzedawca z
niechęcią.
- Dla naszych celów - rzekł burmistrz rzucając ostrzegawcze spojrzenie na księdza - najlepszy
jest nylon. Ma połysk... - po czym dodał - no i oczywiście... jak się nazywa ten rodzaj
ś
liniaka, jaki noszą prałaci?
- Sądzę, że pan ma na myśli pechera. Przypuszczam, że ma być także nylonowa, pasująca do
skarpetek.
- Zgodziłem się na skarpetki - odezwał się proboszcz - ale kategorycznie odmawiam noszenia
fioletowej pechera.
- Tylko w nagłej potrzebie, monsignore - zaoponował burmistrz.
Sprzedawca patrzył na nich z narastającą podejrzliwością.
- Nie rozumiem, o jaką nagłą potrzebę...
- Już ojcu tłumaczyłem, stan dróg w obecnych czasach...
Gdy sprzedawca pakował zakupione rzeczy i starannie zaklejał pakunek przezroczystym
przylepcem w odcieniu tej samej duchownej barwy, co skarpetki i pechera, burmistrz, który
najwyraźniej poczuł do niego antypatię, rozpoczął rozmowę w uszczypliwym tonie.
- Przypuszczam - powiedział - że dobrze zaopatrujecie Kościół we wszystko, co mu jest
potrzebne w zakresie dekoracji.
- Jeżeli pan ma na myśli ubiory - to tak.
- A kapelusze? Birety i tym podobne?
- Oczywiście.
- A kapelusze kardynalskie? Monsignore jeszcze nie dostąpił tego zaszczytu, ale pytam po
prostu z ciekawości... Trzeba być przygotowanym...
- Kapelusz kardynalski zawsze otrzymuje się z rąk Jego Świątobliwości.
Rosynant był w jednym ze swych złych humorów i nie od razu ruszył.
- Obawiam się, że się posunąłem zbyt daleko - powiedział burmistrz - i że wzbudziłem
podejrzenia.
- Co masz na myśli?
- Facet wyszedł przed drzwi. Pewnie zapisał numer wozu.
28
- Nie chcę być złośliwy - odparł ojciec Kichote - ale wyglądał mi na człowieka, który może
należeć do Opus Dei.
- Chyba cały sklep należy do nich.
- Oczywiście, jestem przekonany, że na swój sposób robią mnóstwo dobrego. Tak jak
Generalissimus.
- Pragnąłbym uwierzyć w piekło tylko po to, żeby w nim umieścić członków Opus Dei razem
z Generalissimusem.
- Modlę się za niego - powiedział ojciec Kichote i zacisnął palce na kierownicy Rosynanta.
- Jeżeli piekło istnieje, nie wystarczą mu twoje modlitwy.
- Ponieważ piekło istnieje, wystarczy modlitwa jednego sprawiedliwego, żeby zbawić
któregokolwiek z nas. Jak z Sodomą i Gomorą - dodał niezbyt pewien, czy prawidłowo
zastosował statystykę.
Wieczór był gorący. Burmistrz zaproponował kolację „U Poncjusza Piłata”; ale ojciec
Kichote odmówił stanowczo. Stwierdził:
- Poncjusz Piłat był złym człowiekiem. Świat o mało go nie kanonizował za jego neutralność,
ale nie można zachować neutralności, gdy idzie o wybór pomiędzy dobrem a złem.
- On nie był neutralny - zareplikował szybko burmistrz. - Był niezaangażowany, jak Fidel
Castro, z odchyleniem w słuszną stronę.
- Co uważasz za „słuszną stronę?”
- Imperium rzymskie.
- Ty, komunista, jesteś za rzymskim imperium?
- Marks poucza, że po to, aby rewolucyjny proletariat osiągnął możliwości rozwojowe, trzeba
przejść przez okres kapitalizmu. Imperium rzymskie rozwijało się w kierunku społeczeństwa
kapitalistycznego. Żydów ich religia powstrzymywała od uprzemysłowienia, więc...
Burmistrz wysunął nową propozycję, żeby zjedli w „Homo de Santa Teresa”.
- Nie znam jej kuchni, ale była to święta wielce podziwiana przez twego przyjaciela
Generalissimusa.
Ojciec Kichote nie widział powodu, dla którego jedzenie miało być łączone z religią, toteż
zirytowała go następna propozycja przyjaciela, żeby pójść do „San Antonio de la Florida"; o
tym świętym nie miał żadnych wiadomości. Podejrzewał, że burmistrz się z nim droczy. W
końcu zjedli raczej kiepski posiłek w „Los Porches", gdzie stoliki na otwartym powietrzu
trochę nagradzały braki w jadłospisie.
Osuszyli jedną butelkę wina czekając i drugą dojedzenia. Jednak kiedy burmistrz podsunął
myśl, żeby uzupełnić Świętą Trójcę, proboszcz odmówił. Powiedział, że jest zmęczony, że ta
krótka sjesta nic mu nie dała, ale to były wykręty, w rzeczywistości leżał mu na sercu jego
sen. Korciło go. żeby się nim podzielić z przyjacielem, chociaż Sancho nigdy by nie
zrozumiał Jego cierpień moralnych. Gdyby był w domu... a właściwie co za różnica?
Teresa by powiedziała: „sen-mara. ojcze”, zaś ksiądz Herrera... Dziwne, ale wiedział
dokładnie, że nigdy nie dojdzie do porozumienia między nim a ojcem Herrerą w żadnej
sprawie dotyczącej religii, którą obaj wyznawali. Ojciec Herrera był za nową liturgią, a
któregoś wieczora, pod koniec raczej milczącej kolacji, ojciec Kichote popełni! tę
nierozwagę, że mu się przyznał, jak to na zakończenie mszy ma zwyczaj wypowiadania w
duchu słów z Ewangelii świętego Jana, które usunięto już z liturgii.
- Och, to poezja - oświadczył ojciec Herrera z odcieniem dezaprobaty.
- Ksiądz nie lubi świętego Jana?
- Ewangelia znana pod jego imieniem nie należy do moich ulubionych. Wolę świętego
Mateusza.
Ojciec Kichote określił swój stan ducha tego wieczora jako lekkomyślny i był pewien, że
sprawozdanie z ich rozmowy zostanie już następnego dnia wysłane do biskupa. Niestety, za
późno! Prałata może zdegradować tylko sam papież, osobiście.
29
- Zawsze uważałem, że Ewangelia według świętego Mateusza różni się od innych tym, że jest
Ewangelią strachu - odpowiedział.
- Dlaczego? Cóż za niezwykły pomysł, monsignore!
- Święty Mateusz piętnaście razy powołuje się na piekło.
- No to co?
- Rządzenie strachem... na pewno Bóg może to pozostawić Stalinowi czy Hitlerowi. Ja wierzę
w cnotę odwagi. Nie wierzę w cnotę tchórzostwa.
- Dziecko należy wychowywać za pomocą dyscypliny. A przecież wszyscy jesteśmy dziećmi,
monsignore.
- Nie sądzę, żeby kochający rodzice wychowywali strachem.
- Mam nadzieję, że nie jest to pogląd, którego ksiądz naucza swoich parafian.
- Och, to nie ja ich nauczam. Oni nauczają mnie.
- Piekło nie jest monopolem świętego Mateusza, monsignore. Czy ksiądz tak samo odbiera
inne Ewangelie?
-To ogromna różnica! - Ojciec Kichote zawahał się, gdyż zdał sobie sprawę, że w tym
momencie znalazł się rzeczywiście na śliskim gruncie.
I jaka różnica? 1 Może ojciec Herrera miał nadzieję usłyszeć prawdziwie heretycką
odpowiedź, o której mógłby donieść, oczywiście odpowiednimi kanałami, do Rzymu.
Ojciec Kichote powiedział ojcu Herrerze to samo, co burmistrzowi:
- Święty Marek zaledwie dwa razy powołuje się na piekło. (Oczywiście, miał swoją
specjalność, był apostołem litości). Święty Łukasz 1 trzy, to wielki bajkopisarz. Od niego
pochodzi większość wspaniałych przypowieści. Natomiast święty Jan... Teraz twierdzi się, że
to najstarsza Ewangelia ze wszystkich, starsza niż świętego Marka. To bardzo dziwne... -
zawahał się.
- I co ze świętym Janem?
- W jego Ewangelii piekło nie jest wspomniane ani razu.
- Ale monsignore chyba nie kwestionuje istnienia piekła?
- Wierzę z posłuszeństwa, ale nie z serca.
Jak gdyby ktoś postawił kropkę, skończyła się rozmowa.
Ojciec Kichote zahamował na ciemnej i ponurej ulicy.
- Im prędzej stąd się wyniesiemy, tym lepiej - orzekł burmistrz. - Pomyśleć, że moglibyśmy
wygodnie spać w .Pałace".
Kiedy wchodzili po schodach, otworzyły się drzwi któregoś pokoju i w płomyku świecy
zamajaczyła podejrzliwa i wystraszona twarz staruchy.
Czego, u licha, ta baba jest taka przerażona? - zapytał burmistrz.
- Może nasz strach jest zaraźliwy - odparł ojciec Kichote.
Na pół rozebrany, jak tylko mógł najprędzej wsunął się pod prześcieradło, burmistrz
natomiast się nie spieszył. Staranniej poskładał spodnie i marynarkę niż ojciec Kichote. ale
został w koszuli i kalesonach, jak gdyby on także chciał być przygotowany na wszelką
ewentualność.
- Co. u licha, masz w kieszeni? - zapytał odsuwając marynarkę księdza.
- Och. to dzieło Heriberta Jonego o teologii moralnej. Wsadziłem je do kieszeni w ostatniej
chwili.
- Też mi książka na urlop!
- Widziałem, jak kładłeś do wozu tomik Lenina 1 coś z Marksa.
- Bo chciałem cię podkształcić i dać do przeczytania.
- Cóż, jeśli masz ochotę, pożyczę cl ojca Heriberta, też dla podszkolenia.
- Przynajmniej prędzej zasnę - oświadczył burmistrz i wyciągnął mały zielony tomik z
kieszeni prałata.
30
Leżąc na wznak ojciec Kichote słyszał, jak jego towarzysz przewraca kartki. Raz nawet wydał
z siebie coś jakby chichot. Proboszcz nie przypominał sobie nic śmiesznego w tej książce, ale
od czasu, kiedy czytał „Teologię moralną", minęło czterdzieści lat. Nie mógł zasnąć,
natomiast koszmarny sen, który śnił w czasie sjesty, nadal piskliwą nutą świdrował jego
mózg.
Przyśniło mu się wtedy, że Chrystus został uratowany przez legion aniołów, do których mógł
się zwrócić za wcześniejszym przyzwoleniem diabla. W ten sposób nie było ostatecznego
konania ani ciężkiego głazu do odsunięcia, ani też odkrycia pustego grobu.
Ojciec Kichote stał i patrzył na Golgotę, kiedy Chrystus schodził z krzyża triumfujący i
gorąco witany. Rzymscy żołnierze, nawet centurion, uklękli, żeby Go uczcić, a ludność
Jerozolimy biegła na wzgórze, żeby oddać Mu hołd. Uczniowie pełni szczęścia tłoczyli się
wokół Niego. Matka uśmiechała się poprzez łzy radości. Nie było niejasności, nie było
miejsca ani na zwątpienie, ani na wiarę. Cały świat wiedział z niezachwianą pewnością, że
Chrystus jest Synem Bożym.
Był to tylko sen, no tak, tylko sen, niemniej jednak ojciec Kichote obudził się z dreszczem
rozpaczy, jaką odczuwa człowiek, kiedy nagle uświadamia sobie, że obrał zawód, który
nikomu na nic nie może się przydać, że musi nadal żyć jakby na Saharze, na pustyni, bez
zwątpienia i bez wiary, gdzie każdy ma pewność, że tylko jego racje są słuszne. Ocknął się
szepcząc: „Boże, zbaw mnie od takiej pewności!” Słyszał, jak burmistrz wierci się
niespokojnie na sąsiednim łóżku, i dodał nie myśląc: „Zbaw 1 jego od tej pewności". Dopiero
potem znowu zasnął.
U dołu schodów czekała na nich starucha. Ostatni drewniany stopień był pęknięty, ojciec
Kichote potknął się i mało nie upadł. Starucha przeżegnała się i zaczęła coś mamrotać,
wymachując świstkiem papieru.
- O co jej chodzi? - zapytał burmistrz.
- O nasze nazwiska i adresy, skąd przyjechaliśmy i dokąd jedziemy.
-To nie jest hotelowa fiszka. Po prostu arkusik wyrwany z notesu.
Mamrotanie nasilało się grożąc przejściem w krzyk.
- Nie rozumiem ani słowa - stwierdził burmistrz.
- Bo nie masz takiego doświadczenia jak ja w konfesjonale. Mówi, że miała już kiedyś
nieprzyjemności z policją, gdyż nie prowadziła rejestru gości. A to byli komuniści, w dodatku
poszukiwani przez policję.
- Dlaczego nie zażądała tego, jakeśmy przyjechali?
- Myślała, że nie weźmiemy tego pokoju, a potem zapomniała. Pożycz mi długopisu. Nie
warto się z nią spierać.
- Jeden gość wystarczy. Zwłaszcza jeśli jest nim ksiądz. I nie zapomnij wpisać
„monsignore”.
- A dokąd mam podać, że jedziemy?
- Pisz „Barcelona”.
- Nie było między nami mowy o Barcelonie.
- Kto wie? Może tam pojedziemy. Jak twój przodek. Tak czy owak, nigdy nie lubiłem
powierzać osobistych spraw policji.
Ojciec Kichote usłuchał, aczkolwiek niechętnie. Czy ojciec Jonę uznałby to za kłamstwo?
Pamiętał, że ojciec Jone podzielił kłamstwa dość dziwnie na występne, grzecznościowe i
ż
artobliwe. Kłamstwa grzecznościowe popełnia się dla własnej lub czyjejś korzyści. Nie
widział niczyjej korzyści we wprowadzaniu ludzi w błąd. Może to wcale nie było kłamstwo?
Całkiem możliwe, że wędrówka zaprowadzi ich pewnego pięknego dnia do Barcelony.
31
Jak monsignore Kichote i Sancho odwiedzili
ś
wi
ę
te miejsce.
- Chcesz jechać na północ? - zapytał ojciec Kichote. - Myślałem, że skręcimy choć troszkę w
kierunku Barcelony.
- Prowadzę cię do takiego świętego miejsca - odparł bur- I mistrz - że na pewno zechcesz
odmówić tam swoje pacierze.
Jedź drogą na Salamankę, powiem, kiedy mamy skręcić.
Było coś w słowach burmistrza, co przyprawiło księdza o lekkie zaniepokojenie. Zamilkł,
jego koszmarny sen powrócił na I nowo. Wreszcie przemówił:
- Sancho, czy ty naprawdę wierzysz, że nadejdzie dzień, kiedy cały świat stanie się
komunistyczny?
- Wierzę, oczywiście. Tylko nie wiem, kiedy, rzecz jasna.
- Zwycięstwo proletariatu będzie całkowite?
-Tak.
- Cały świat będzie taki jak Rosja?
-Tego nie twierdzę. Rosja jeszcze nie jest komunistyczna.
Tyle że na drodze do komunizmu zaszła dalej niż inne kraje. - Przyjaznym ruchem położył
dłoń na ustach księdza. - Ty, katolik, nie zaczynaj mi mówić o prawach człowieka, a ja
obiecuję, że nie będę mówił o inkwizycji. Gdyby Hiszpania była cała katolicka, nie byłoby
inkwizycji, ale Kościół musi się bronić przed wrogami. Ludzie muszą wybierać mniejsze zło,
a mniejsze zło - to państwo, obozy dla więźniów, możesz nawet dodać, jeśli chcesz, szpitale -
psychiatryczne. Państwo czy Kościół są w defensywie. ale kiedy dojdziemy do komunizmu,
państwo zejdzie na dalszy plan. Tak samo, gdyby twojemu Kościołowi udało się stworzyć
katolicki świat. Święte Oficjum usunęłoby się w cień.
przypuśćmy, że nadejdzie era komunizmu, a ty wciąż jeszcze będziesz żył.
- To niemożliwe.
- Dobrze, więc wyobraź sobie, że masz prapraprawnuka podobnego z charakteru do ciebie i
ż
e on dożyje chwili końca państwa. Nie będzie niesprawiedliwości ani nierówności.
Jak też spędzi swoje życie, Sancho?
- Pracując dla dobra ogółu.
-Ty na pewno posiadasz wiarę, Sancho, niezłomną wiarę w przyszłość. Ale o n nie będzie
miał wiary. Przyszłość znajdzie się tuż przed jego oczami. Czy człowiek może żyć bez wiary?
Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć: bez wiary. Zawsze ma się coś do zrobienia dla
człowieka. Odkrycie nowej energii. A choroby? Zawsze będą choroby do zwalczania.
-Jesteś pewien? Medycyna posuwa się wielkimi krokami naprzód. Przykro mi za twojego
prapraprawnuka. Sancho. Wydaje mi się, że jego jedyną nadzieją będzie śmierć.
Burmistrz się uśmiechnął.
- Może nawet pokonamy śmierć za pomocą przeszczepów?
Niech Bóg broni! i zawołał ojciec Kichote. - Wówczas żyłby w bezkresnej pustyni. Bez
wiary. Życzyłbym mu raczej szczęśliwej śmierci.
- Co nazywasz szczęśliwą śmiercią?
Mam na myśli nadzieję na jakiś dalszy ciąg.
- Wizja zbawienia i cały ten nonsens? Przekonanie, że istnieje jakieś życie wieczne?
- Nie. Niekoniecznie przekonanie. Nie możemy trwać w przekonaniu. Po prostu posiadać
wiarę. Tak Jak tyją masz, Sancho. Och, Sancho. drogi Sancho. jakie to okropne żyć bez
wątpliwości. Przypuśćmy, że wszystko, co napisał Marks, okaże się absolutną prawdą, i
dzieła Lenina też.
- Pewnie, że byłbym szczęśliwy.
32
- Wątpię.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Nagle Sancho wybuchnął tym swoim szczekliwym
ś
miechem, który ojciec Kichote słyszał już poprzedniego wieczora.
- Z czego, Sancho?
- Wczoraj, zanim zasnąłem, czytałem tego twojego Heriberta i jego .Teologię moralną".
Zapomniałem, że onanizm zawiera tak bogatą gamę grzechów. Myślałem o nim po prostu jak
o odmiennym określeniu masturbacji.
- Pospolity błąd. Ale ty powinieneś wiedzieć lepiej, Sancho. Przecież studiowałeś w
Salamance.
- Tak. I właśnie przypomniałem sobie wczoraj wieczorem, jak wszyscy ryczeliśmy ze
ś
miechu czytając o onanizmie.
- Nie pamiętałem, że Jone jest taki komiczny.
- Więc pozwól, że ci przypomnę jego uwagi na temat coitus inlemiptus. Według niego to
jedna z form onanizmu, ale nie jest ona grzechem, jeśli zachodzi nieprzewidziana
konieczność, na przykład (to jego własny przykład) wkroczenie trzeciej osoby na scenę.
Jeden z moich kolegów-studentów, Diego, znał bardzo bogatego i pobożnego maklera
giełdowego, nawet zapamiętałem, jak się nazywał - Márquez. Miał ogromną posiadłość po
drugiej strome rzeki, nie opodal klasztoru świętego Wincentego. Nie wiem, czy jeszcze żyje.
Jeżeli nawet żyje, kontrola urodzin przestała być problemem, ma na pewno ponad
osiemdziesiątkę. Ale wtedy był to dla niego naprawdę wielki problem jako dla kogoś
ogromnie gorliwego w sprawach Kościoła. Na jego szczęście Kościół zmienił pogląd na
lichwę, w maklerstwie jest mnóstwo z lichwy. To zabawne, ale Kościół zmienia swoje
poglądy na pieniądze znacznie łatwiej niż na sprawy seksu.
- Wy też macie swoje niezmienne dogmaty.
-Tak, ale u nas najbardziej niepodatne na zmiany są właśnie dogmaty dotyczące pieniędzy.
My się nie przejmujemy coitus interruptus, lecz środkami produkcji, nie mam na myśli
seksualnych. Na następnym zakręcie jedź w lewo. Widzisz przed nami tę wysoką skalę z
ogromnym krzyżem na wierzchołku? Tam właśnie jedziemy.
- A więc to naprawdę święty przybytek! Myślałem, że ze mnie kpisz.
-Ależ skąd, monsignore! Zanadto cię lubię, żeby kpić.
O czym to mówiłem? Już wiem, señor Márquez i jego straszne problemy. Miał pięcioro
dzieci. On naprawdę uważał, że spełnił swój obowiązek wobec Kościoła, ale jego żona była
szalenie płodna, on zaś lubił seks. Mógłby sobie znaleźć kochankę, ale nie sądzę, żeby Jone
zezwalał na kontrolę urodzin nawet w cudzołóstwie. To, co u was się nazywa naturalną
kontrolą urodzin, a co ja nazywam nienaturalną, stale go zawodziło. Może termometry w
Hiszpanii zostały sfałszowane pod wpływem Kościoła? Otóż mój przyjaciel Diego wspomniał
przy nim, że stosownie do zasad Heriberta Jonego coitus intemiptus jest dozwolony.
Rozmowa mogła mieć charakter frywolny. Ale, ale, jakim kapłanem był Jone?
- To Niemiec. Nie sądzę, żeby był kapłanem świeckim, gdyż większość z nich ma zbyt dużo
pracy, żeby się zajmować teologią moralną.
- Márquez wysłuchał Diega i kiedy ten przyszedł do niego następnym razem, stwierdził, że
makler zaangażował lokaja. Zdziwił się, gdyż Márquez był człowiekiem oszczędnym, nie
przyjmował zbyt wielu gości poza przypadkowymi braciszkami z klasztoru świętego
Wincentego, toteż dwie służące, niańka i kucharka najzupełniej wystarczały w jego
gospodarstwie. Po kolacji Márquez zaprosił Diega do gabinetu na kieliszek koniaku, co także
zdziwiło mego kolegę. „Muszę panu podziękować - rzekł Márquez i gdyż bardzo mi pan
ułatwił życie. Z całą uwagą przestudiowałem dzieło Heriberta Jonego. Przyznaję, że nie
całkiem wierzyłem w to, co mi pan powiedział, ale od braci z klasztoru dostałem egzemplarz
hiszpański z Imprimatur arcybiskupa Madrytu i Nihil obstat cenzora desygnowanego i tam
33
Jest wyraźnie powiedziane, że w przypadku wejścia trzeciej osoby coitus intemiptus staje się
dozwolony".
„I to panu pomaga? W jaki sposób?" zapytał Diego.
-Widzi pan. zaangażowałem lokaja i wyćwiczyłem go bardzo starannie. Kiedy dzwonek z
mojej sypialni rozlegnie się w kredensowym pokoju, wówczas on zajmuje posterunek przy
drzwiach sypialni i czeka. Staram się, żeby nie musiał czekać zbyt długo, ale ponieważ
posuwam się w latach, niestety muszę go tam trzymać niekiedy przez kwadrans czy nawet
więcej, zanim dam następny sygnał, długi dzwonek już w przedpokoju. To wtedy, kiedy
dłużej nie mogę się powstrzymać. Lokaj natychmiast otwiera drzwi, a ja od razu wycofuję się
z ciała mojej żony. Teraz nie muszę już chodzić do spowiedzi częściej niż raz na kwartał i to z
drobnymi grzechami powszednimi".
- Nabijasz się ze mnie - stwierdził proboszcz.
- Ani trochę. Dochodzę do wniosku, że Jone jest znacznie bardziej interesującym i zabawnym
pisarzem, niż mi się wydawało, kiedy byłem studentem. Niestety, w tym szczególnym
przypadku istniał pewien szkopuł, a Diego, niedobry chłopak, o nim wspomniał. „Czytał pan
to dzieło niedbale” - powiedział do Marqueza. „Jone kwalifikuje wejście trzeciej osoby jako
nieprzewidzianą okoliczność. Obawiam się, że w pana przypadku wtargnięcie lokaja jest aż
nadto do przewidzenia". Biedny Marquez był wstrząśnięty. Och, ci teologowie moralni są nie
do pokonania. Zawsze biorą górę nad człowiekiem tymi swoimi kruczkami. Lepiej ich w
ogóle nie słuchać. Dla własnego dobra lepiej oczyścić regały z tych wszystkich starych ksiąg.
Pamiętaj, co kanonik powiedział twemu szlachetnemu przodkowi:
„To nierozsądne, żeby ktoś taki jak pan, mający pana inteligencję, pana reputację i talenty,
akceptował ekstrawaganckie absurdy zawarte w tych śmiesznych powieściach rycerskich jako
rzeczywiście prawdziwe".
Burmistrz umilkł i zerkał z ukosa na ojca Kichote’a. Wreszcie znowu się odezwał:
I w ojca rysach można niewątpliwie dostrzec pewne podobieństwo do twarzy jego przodka.
Jeżeli ja jestem Sancho, to ojciec jest na pewno Monsignore Smętnego Oblicza.
Jeśli chcesz, ze mnie możesz się wyśmiewać, ile dusza zapragnie, drogi Sancho.
Przykrość sprawia mi jedynie wykpiwanie moich ksiąg, gdyż są one dla mnie ważniejsze ode
mnie samego. W nich bowiem jest zawarta cała moja wiara i nadzieja.
W zamian za ojca Heriberta pożyczę ci ojca Lenina. Kto wie, czy też nie natchnie cię
nadzieją.
-Może nadzieją na tym padole, ale mój głód jest większy i dotyczy nie tylko mnie samego. I
ciebie, Sancho, i całego świata. Wiem, że jestem błędnym kapłanem wędrującym Bóg wie
dokąd. Wiem, że niektóre moje książki zawierają bzdury, tak samo jak zawierały je powieści
rycerskie, które kolekcjonował mój przodek. Ale to nie znaczy, że całe rycerstwo było
absurdem. Niezależnie od tego, jakie nonsensy wygrzebiesz w moich książkach, ja nadal
posiadam wiarę...
- W co?
- W fakt historyczny, że Chrystus umarł na krzyżu i że zmartwychwstał.
- Największy absurd ze wszystkich.
- Świat w ogóle opiera się na absurdzie, inaczej nie bylibyśmy tutaj razem.
Wyjechali na szczyty Guadarramy - ciężka wspinaczka dla Rosynanta - i teraz zjeżdżali w
kierunku doliny położonej pod wysokim ponurym wzgórzem, zwieńczonym ogromnym
ciężkim krzyżem wysokości prawie stu pięćdziesięciu metrów. Przed sobą mieli parking
zatłoczony i bogatymi cadillacami, i małymi seatami. Właściciele seatów rozstawiali przy
samochodach stoliki na piknik.
Czy chciałbyś żyć w całkowicie zracjonalizowanym świecie?
Zapytał ojciec Kichote. - Cóż to byłaby za nuda!
- Tu przemówił twój protoplasta.
34
-Spójrz na tę gilotynę na szczycie wzgórza, czy szubienicę, jeśli wolisz.
-Widzę krzyż.
-To mniej więcej to samo, czyż nie tak? Gdzie jesteśmy, Sancho?
-W Dolinie Poległych, ojcze. Tutaj twój przyjaciel Franco chciał być pochowany jak faraon.
Ponad tysiąc więźniów zmuszono do wykopania jego grobowca.
- Ach tak, przypominam sobie, w zamian za co ich uwolniono.
- Dla setek była to wolność śmierci. Chcesz się tu pomodlić?
- Oczywiście. Dlaczegóż by nie? Nawet gdyby to był grób Judasza czy Stalina, odmówiłbym
modlitwę.
Zaparkowali samochód kosztem sześćdziesięciu peset i podeszli do wejścia. „Jakaś skała
byłaby potrzebna, żeby zamknąć ten ogromny grób!” - pomyślał ojciec Kichote. Przy wejściu
- metalowa krata udekorowana posągami czterdziestu hiszpańskich świętych, wewnątrz hala o
rozmiarach nawy katedralnej, ściany pokryte czymś przypominającym szesnastowieczne
gobeliny.
-Generalissimus chciał koniecznie mieć całą brygadę świętych - powiedział burmistrz.
Zwiedzających oraz ich głosy pomniejszał ogrom hali, daleką wydawała się droga do ołtarza
zbudowanego w głębi pod gigantyczną kopułą.
- Niecodzienny wyczyn inżynierski - znowu odezwał się burmistrz - niczym piramidy.
Ż
eby go dokonać, potrzebna była praca niewolników.
-Jak w twoich syberyjskich obozach.
-Rosyjscy więźniowie pracują przynajmniej dla przyszłości swego kraju. Tu zaś chodziło o
chwałę jednego człowieka.
Wolnym krokiem szli w kierunku ołtarza, mijając jedną kaplicę po drugiej. W bogato
dekorowanej hali nikt nie czuł potrzeby ściszania głosu, a jednak brzmiały one tak delikatnie
jak szepty w nieskończoności. Trudno było wprost uwierzyć, że szli wnętrzem góry.
I o ile wiem - powiedział ojciec Kichote, to było pomyślane jako świątynia zgody mająca
upamiętnić wszystkich poległych po obydwu stronach.
Po jednej stronie ołtarza znajdował się grób Franco, po drugiej I grób José Antonia Primo de
Rivery, założyciela Falangi.
Nie ma tu nawet pamiątkowej tablicy poległych republikanów - stwierdził burmistrz.
W milczeniu kroczyli powrotną drogą do wyjścia, skąd rzucili ostatnie spojrzenie na wnętrze.
- Trochę to przypomina hol w „Pałace Hotel" - zauważył burmistrz - ale oczywiście
wspanialszy, z mniejszą liczbą gości. „Pałace Hotel" nie mógłby sobie pozwolić na takie
gobeliny. Tam na końcu widać koktajlbar, barman może zaraz przyrządzić drinka,
specjalnością zakładu jest koktajl z czerwonego wina i do tego wafle. Jesteś milczący,
monsignore. To sprawia wielkie wrażenie, prawda? Czy coś się stało?
- Modliłem się, tylko tyle - odparł ojciec Kichote.
- Za Generalissimusa pochowanego ze splendorem?
- Tak. Ale również za ciebie i za siebie. I za mój Kościół - dodał.
Kiedy odjeżdżali, ojciec Kichote przeżegnał się. Sam dobrze nie wiedział, dlaczego, może
prosił o ochronę przed niebezpieczeństwem jazdy, a może przed zbyt pochopnymi sądami
albo po prostu była to nerwowa reakcja?
- Mam wrażenie, że jesteśmy śledzeni - odezwał się burmistrz. Oparł się o ojca Kichote’a,
ż
eby spojrzeć w lusterko. - Wszystkie samochody nas wyprzedzają, z wyjątkiem jednego.
Dlaczego mieliby nas śledzić?
Kto wie? Prosiłem, żebyś włożył ten fioletowy śliniak.
- Włożyłem skarpetki.
- To nie wystarczy.
- Dokąd teraz jedziemy?
35
- Przy tej szybkości nie zdążymy na wieczór do Salamanki. Lepiej zatrzymajmy się w Avili. -
Patrząc w lusterko burmistrz dodał: - No, nareszcie nas wyprzedzają. - Samochód przejechał z
dużą prędkością.
- Widzisz, Sancho? Nie o nas chodziło.
- To był dżip. Dżip Guardii.
- Tak czy owak, nie nas mieli na uwadze.
- Wszystko jedno, wolałbym, żebyś nosił na sobie ten fiolet - upierał się burmistrz. - Nie
mogą przecież dojrzeć skarpetek.
Siedząc przy drodze na zwiędłej trawie posilili się resztkami kiełbasy. Zdążyła trochę
obeschnąć, a i manchegańskie wino straciło na smaku.
- Kiełbasa przypomniała mi - oznajmił burmistrz i że w Avili będziesz mógł popatrzeć na
serdeczny palec świętej Teresy, natomiast w Alba de Tormes, w pobliżu Salamanki, mogę ci
pokazać całą jej rękę. Przynajmniej sądzę, że już ją zwrócono tamtejszemu klasztorowi, z
którego na pewien czas wypożyczył ją Generalissimus. Podobno trzymał ją na swoim biurku,
oczywiście z należytym szacunkiem. No i w Avili znajduje się konfesjonał, przy którym
lubiła rozmawiać ze świętym Janem od Krzyża. To był wielki poeta, więc nie będziemy się
spierać co do jego świętości. Kiedy przebywałem w Salamance, często wpadałem do Avili.
Wiesz, nawet odczuwałem coś w rodzaju czci dla tego serdecznego palca, chociaż główną
atrakcją była prześliczna dziewczyna, córka tamtejszego aptekarza.
- Co cię skłoniło do porzucenia studiów, Sancho? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
- Wydaje mi się, że głównym powodem były jej długie złote włosy. To był bardzo szczęśliwy
okres. Widzisz, jako córka aptekarza, w dodatku tajnego członka partii, miała możność
zaopatrywać nas w zakazane środki antykoncepcyjne. Nie musiałem stosować coitus
interruptus. Ale wiesz, natura ludzka jest dziwna, potem szedłem i przepraszałem serdeczny
palec świętej Teresy. - Wpatrywał się posępnie w szklankę wina. - Dzisiaj śmieję się z twoich
przesądów, ale w owych czasach podzielałem niektóre z nich. Czyżbym dlatego szuka! teraz
twojego towarzystwa? Żeby ponownie odnaleźć swoją młodość? Tę młodość, kiedy prawie
wierzyłem w waszą religię, a wszystko było takie skomplikowane, takie pełne sprzeczności
i... interesujące?
- Nigdy nie uważałem, że sprawy są tak skomplikowane. Zawsze znajdowałem odpowiedź w
książkach, którymi tak gardzisz.
- Nawet u ojca Heriberta Jonego?
Nigdy nie byłem za mocny w teologii moralnej.
Wiele kłopotów sprawił mi fakt, że ojciec dziewczyny, ten aptekarz, zmarł i już nie mogliśmy
więcej zdobywać środków antykoncepcyjnych. Dzisiaj nie miałbym z tym trudności, ale w
owych czasach... Wypij jeszcze szklaneczkę, ojcze.
-Obawiam się, że jeśli nie będę uważał, to w twoim towarzystwie stanę się, słyszałem takie
określenie, kapłanem-moczymordą.
Mogę powtórzyć za moim przodkiem Sanchem, że nigdy w życiu nie piłem z nałogu.
Piję, kiedy mam ochotę lub za zdrowie przyjaciela. Twoje zdrowie, monsignore. Co ojciec
Jone mówi na temat picia?
-Opilstwo kończące się całkowitą utratą rozumu jest grzechem śmiertelnym, chyba że
zaistnieje dostateczny po temu powód; namawianie innych do picia jest takim samym
grzechem, chyba że zaistnieje dostateczne po temu wytłumaczenie.
- Jak on to kwalifikuje, co?
-Ciekawe, że według niego łatwiej można wybaczyć namawianie do pijaństwa - czym
grzeszysz w tej chwili - na przykład na bankiecie.
Czy możemy naszą ucztę uważać za bankiet?
Nie jestem pewien, czy można bankietować we dwójkę, w dodatku mam wątpliwości, czy
naszą obeschniętą kiełbasę można uważać za danie bankietowe. - Ojciec Kichote roześmiał
36
się trochę nerwowo (dowcipkowanie było niezupełnie na miejscu) i pomacał w kieszeni
różaniec. - Tobie wolno śmiać się z ojca Heriberta - powiedział - lecz i ja się wyśmiewałem
razem z tobą. Niech mi Bóg wybaczy. Ale, Sancho, teologia moralna nie jest Kościołem. I
ojciec Jone nie figuruje pomiędzy moimi starymi powieściami rycerskimi. Jego dzieło ma
charakter regulaminu wojskowego. Święty Franciszek Salezy napisał osiemsetstronicową
książkę o miłości Boga. Słowo „miłość” nie znajduje miejsca w regulaminach ojca Heriberta,
a i myślę, choć może się mylę, że nie ma pojęcia „grzech śmiertelny” w książce świętego
Franciszka. Był on biskupem i księciem Kościoła Genewy.
Nie mogę sobie wyobrazić, że on i Kalwin by się ze sobą zgodzili. Kalwin lepiej by się czuł z
Leninem czy nawet ze Stalinem. Albo z Guardia Civil - dodał zauważywszy powracający
dżip, jeżeli to był ten sam. Jego protoplasta wyszedłby na drogę i może wyzwał go na
pojedynek. Uświadomił sobie własną nieudolność i ogarnęło go poczucie winy.
Dżip zwolnił mijając ich samochód. Obaj doznali ulgi, kiedy zniknął z pola widzenia, i
dłuższą chwilę leżeli w milczeniu wśród szczątków posiłku. Pierwszy odezwał się ojciec
Kicho te:
- Nie popełniliśmy nic złego, Sancho.
- Oni sądzą po pozorach.
- Przecież wyglądamy niewinnie jak baranki - stwierdził ojciec Kichote i zacytował swego
ulubionego świętego: - „Nic tak nie uspokaja rozwścieczonego słonia jak widok małej
owieczki i nic tak nie osłabia siły kul armatnich jak owcze runo”.
- Ktokolwiek to napisał - powiedział burmistrz - okazał ignorancję w dziedzinie historii
naturalnej i dynamiki.
- To pewnie wino, ale jest mi strasznie gorąco.
- Nie mogę powiedzieć, żebym odczuwał upał. Temperatura wydaje mi się ogromnie
przyjemna. Oczywiście, ja nie noszę tej idiotycznej koloratki.
- Trochę celuloidu. Wcale tak bardzo nie grzeje, zwłaszcza jak się pomyśli, co ta cała Guardia
Civil musi na sobie dźwigać. Przymierz, a zobaczysz sam.
Dobrze, spróbuję. Daj mi ją. Jeżeli dokładnie pamiętam. Sancho został gubernatorem wyspy,
więc ja z twoją pomocą mogę zostać gubernatorem dusz. Jak ojciec Jone. - Owinął koloratkę
dookoła szyi. 1 Masz rację, specjalnie nie grzeje. Trochę dusi, nic więcej. Ociera bolesne
miejsce na moim karku. Jakie to dziwne, ojcze, ale bez koloratki nigdy bym cię nie wziął za
księdza, a już na pewno nie za prałata.
Kiedy sługa zabrał mu lancę i wyciągnął Don Kichote’a z jego zbroi, nikt by go nie wziął za
błędnego rycerza. Jedynie za wariata. Oddaj mi koloratkę, Sancho.
- Pozwól mi być gubernatorem jeszcze przez chwilę. Może w tej koloratce mógłbym
wysłuchać jednej czy dwóch spowiedzi.
Ojciec Kichote wyciągnął rękę, żeby odebrać koloratkę, kiedy rozległ się jakiś urzędowy
głos:
- Proszę okazać dokumenty.
Był to gwardzista, prawdopodobnie zostawił samochód za zakrętem szosy i zbliżył się do nich
piechotą. Tęgi chłop pocił się z wysiłku i ze strachu palce jego bawiły się kaburą. Może bał
się, że trafił na baskijskiego terrorystę?
- Mam portfel w samochodzie - powiedział ojciec Kichote.
- Pójdziemy po niego razem. A wasz, ojcze? - zwrócił się do Sancha.
Sancho sięgnął do wewnętrznej kieszeni po dowód osobisty.
- Co to za ciężki przedmiot macie w kieszeni?
Ręka gwardzisty dalej spoczywała na kaburze, gdy Sancho wyciągał mały zielony tomik
zatytułowany „Teologia moralna".
- Nie ma zakazu czytania, szefie.
- Nic nie mówiłem o zakazie, ojcze.
37
Nie jestem księdzem, szefie.
To dlaczego nosi pan ten kołnierzyk?
- Pożyczyłem go na chwilę od mego przyjaciela. Proszę spojrzeć, nawet nie jest
przymocowany, tylko nałożony. Mój przyjaciel jest prałatem.
- Prałatem?
- Może się pan przekonać po Jego skarpetkach.
Gwardzista spojrzał na fioletowe skarpetki.
- Ta książka należy do pana? I ta koloratka?
- Tak - potwierdził ojciec Kichote.
- Ojciec pożyczył je temu panu?
- Tak. Widzi pan. zrobiło mi się gorąco...
Gwardzista wskazał ręką, żeby szli do samochodu.
Ojciec Kichote sięgnął do przedniego schowka. Przez chwilę nie mógł znaleźć swego
dowodu. Za nim ciężko sapał gwardzista. Wreszcie ojciec Kichote znalazł to, czego szukał:
zapewne wskutek nierównego oddechu zmęczonego Rosynanta dowód wsunął się pomiędzy
czerwone okładki książki pozostawionej przez burmistrza. Wyciągnął ją. Wielkimi literami
widniało na mej nazwisko autora: LENIN.
- Lenin! - zawołał gwardzista. - Czy to wasza książka?
- Nie, nie. Moja jest tylko „Teologia moralna”.
To wasz samochód?
-Mój.
- A książka nie jest wasza?
- Należy do mojego przyjaciela.
- Do tego, któremu pożyczyliście koloratkę?
- Zgadza się.
Burmistrz szedł za mmi do wozu. Na dźwięk jego głosu gwardzista drgnął. Niewątpliwie miał
nerwy w kiepskim stanie.
- Nawet Lenin nie jest teraz zakazany, szefie. To bardzo wczesne dzieło, jego eseje o Marksie
i Engelsie. Napisane w większości w czcigodnym mieście Zurychu. Można by rzec, mała
bomba zegarowa w mieście bankierów.
- Bomba zegarowa! - wykrzyknął gwardzista.
- Mówię metaforycznie.
Gwardzista ostrożnie odłożył książkę na siedzenie i odsunął się nieco od samochodu.
Powiedział do ojca Kichote'a:
- W waszym dowodzie nie ma nic o tym, że jesteście prałatem.
On podróżuje incognito - wtrącił się burmistrz.
Incognito? Dlaczego incognito?
Bo odznacza się tego rodzaju pokorą, jaką często się spotyka u świętych.
- Skąd przyjechaliście?
- Modli! się przy grobie Generalissimusa.
- Czy to prawda?
- Tak, zmówiłem kilka pacierzy.
Gwardzista znowu zaczął studiować dowód. Wydawał się trochę uspokojony.
- Nawet dużo pacierzy 1 odezwał się burmistrz. - Jeden by nie wystarczył.
- Co to ma znaczyć: „nie wystarczył"?
Bóg może mieć przytępiony słuch. Ja sam nie jestem wierzący, ale o ile się orientuję, to
właśnie musiał być powód, dla którego odprawiono tyle mszy za Generalissimusa. Modląc się
za takiego jak on, trzeba wrzeszczeć, żeby być usłyszanym.
- Macie dziwne towarzystwo - zwrócił się gwardzista do ojca Kichote’a.
- Och, niech pan nie zwraca uwagi na jego słowa. W głębi serca to dobiy człowiek.
38
- Dokąd teraz jedziecie?
Pierwszy odezwał się burmistrz:
Monsignore chce odmówić jeszcze jedną modlitwę do serdecznego palca świętej Teresy.
Wie pan, palec jest przechowywany w klasztorze poza murami Avili. Prałat pragnie uczynić
co tylko w jego mocy dla Generalissimusa.
- Pan za dużo gada. W pańskim dowodzie stoi, że Jest pan burmistrzem El Toboso.
-Byłem burmistrzem, ale straciłem zajęcie. Prałat natomiast został wyawansowany ze
swojego stanowiska...
- Gdzie spędziliście ostatnią noc?
- W Madrycie.
Gdzie? W jakim hotelu?
Ojciec Kichote patrzył na burmistrza oczekując pomocy. Wybąkał:
- W małym hoteliku... nie pamiętam...
- Na jakiej ulicy?
Burmistrz przerwał stanowczo:
- .Pałace Hotel".
- To nie jest mały hotelik.
- Wielkość jest rzeczą względną - stwierdził burmistrz. - .Palące Hotel" jest mały w
porównaniu z grobowcem Generalissimusa.
Zapadło kłopotliwe milczenie - może to anioł przeleciał nad ich głowami? Wreszcie
gwardzista zdecydował:
- Zostaniecie tu, dopóki nie wrócę. Nie próbujcie odjechać, bo może was spotkać przykrość.
- Jaką przykrość miał on na myśli?
- Chyba to, że będzie strzelał, jeżeli ruszymy.
- Więc zostańmy tu.
- Zostańmy.
- Dlaczego skłamałeś o hotelu?
- Wahanie pogorszyłoby sprawę.
- Ale mogą sprawdzić meldunek.
- Nie zechcą zawracać sobie głowy, a w każdym razie to potrwa.
- Dla mnie - stwierdził ojciec Kichote - taka sytuacja jest nie do pojęcia. Przez te wszystkie
lata w El Toboso...
- Dopiero po opuszczeniu swojej mieściny twój przodek napotkał wiatraki. Popatrz, nasze
zadanie jest łatwiejsze. Nie mamy trzydziestu czy czterdziestu wiatraków do pokonania, ale
zaledwie dwa.
Tłusty gwardzista, który wracał właśnie z kolegą, mógł niewątpliwie nasunąć porównanie z
wiatrakiem, tak energicznie wymachiwał rękami, tłumacząc temu drugiemu dziwne
sprzeczności, na jakie się natknął. Przez lekki popołudniowy wietrzyk dobiegały jego słowa:
.monsignore", .Lenin", .fioletowe skarpetki".
Drugi gwardzista był bardzo szczupły, o stanowczym sposobie bycia.
- Otworzyć bagażnik! 1 rozkazał. Stał z rękami wspartymi na biodrach, gdy ojciec Kichote
manipulował kluczykiem.
- Otworzyć torbę!
Wsadził rękę do torby ojca Kichote’a i wyciągnął pechera.
- Dlaczego tego nie nosicie? - zapytał.
- Bo zbyt rzuca się w oczy - wyjaśnił ojciec Kichote.
- Boicie się tego?
- Nie boję się...
Ale szczupły już zaglądał przez tylną szybkę.
- Co to za skrzynki?
39
- Manchegartskie wino.
- Jesteście dobrze zaopatrzeni.
- Istotnie. Gdyby pan miał ochotę na parę butelek...
- Zapisać - rzucił szczupły do swego kolegi - że tak zwany prałat zaproponował nam dwie
butelki manchegańskiego wina. Proszę mi pokazać jego dowód. Zanotowaliście numer?
- Zaraz to zrobię.
- Chcę zajrzeć do tej książki. - Zaczął przerzucać kartki leninowskich esejów. - Widzę, żeście
to nieźle studiowali. Dużo miejsc pozaznaczanych. Wydane w Moskwie po hiszpańsku. -
Zaczął czytać: - „Walka zbrojna prowadzi do dwóch różnych celów: na pierwszym miejscu
przez zabijanie poszczególnych jednostek, przełożonych i podwładnych w armii i policji..."
Czy to są wasze cele, monsignore? O ile, oczywiście. Jesteście monsignorem.
To nie moja książka. Należy do mego przyjaciela.
Macie dziwne towarzystwo, monsignore. Niebezpieczne towarzystwo. - Zamilkł i stał
pogrążony w myślach; w oczach ojca Kichote’a wyglądał jak sędzia rozważający alternatywę:
wyrok śmierci czy dożywocie.
Wreszcie ksiądz zaproponował:
- Jeżeli ma pan ochotę zatelefonować do mojego biskupa... - zatrzymał się w pół zdania, gdyż
biskup na pewno by sobie przypomniał niefortunną kolektę w kościele na towarzystwo „In
Vinculis".
- Macie zapisany numer wozu? i zapytał szczupły grubego.
- Naturalnie, naturalnie, zanotowałem jeszcze na szosie.
- Jedziecie do Avili? Gdzie się tam zatrzymacie?
- W „Paradorze", jeżeli będą tam wolne pokoje I odpowiedział szybko burmistrz.
- Nie macie rezerwacji?
- Jeteśmy na urlopie. Jedziemy na los szczęścia.
- Pamiętajcie, że mam zanotowany numer samochodu - ostrzegł gwardzista.
Szczupły zrobił w tył zwrot, za nim gruby. Kiedy tak kroczyli, ojcu Kichote'owi przyszło
nagle do głowy, że wyglądają jak dwie kaczki: jedna zdatna już na stół, druga wymagająca
jeszcze podtuczenia. Zniknęli za zakrętem szosy, może tam był jakiś staw?
- Zaczekamy, aż odjadą - powiedział burmistrz.
- Czy coś z nami jest nie w porządku? Dlaczego są tacy podejrzliwi?
- Musisz przyznać, że niezbyt często się zdarza, żeby prałat pożyczał swoją księżowską
koloratkę...
- Pojadę za nimi i wytłumaczę...
- O, nie! Lepiej zaczekać na miejscu. Oni też czekają. Chcą się upewnić, czy rzeczywiście
jedziemy do Avili.
- Może raczej ominąć Avilę...
- Dlaczego?
- Bo pewnie ostrzegli tamtejszą Guardię.
- My zakłócamy spokój ich umysłów. Niech się zmęczą czekaniem. Uważam, że powinniśmy
otworzyć następną butelkę.
Znowu rozsiedli się wśród resztek posiłku i burmistrz wziął się do wyciągania korka. Po
chwii zauważył:
Gdybym nawet potrafił zawiesić moją głęboką niewiarę w Boga i tak trudno przyszłoby mi
uwierzyć, że On rzeczywiście pragnął przyjścia na świat tych dwóch, nie mówiąc już o
Hitlerze i Generalissimusie, no i jeśli chcesz, o Stalinie. Gdybyż to ich biednym rodzicom
pozwolono używać środków antykoncepcyjnych...
- Byłby to bardzo poważny grzech, Sancho. Zabijanie ludzkiej duszy.
40
Czy sperma ma duszę? Kiedy mężczyzna bierze w posiadanie kobietę, zabija miliony
milionów plemników minus jeden. To szczęście dla niebios, że się tyle tego marnuje, inaczej
byłyby okropnie przeludnione.
Ależ to jest przeciwne prawom natury, Sancho!
Korek wyskoczył z pyknięciem - wino było bardzo młode.
- Zawsze miałem wątpliwości co do prawa natury - rzekł Sancho. - Jakie prawo? Jakiej
natury?
Jest to prawo, które zostało włożone do naszych serc w chwili przyjścia na świat. Sumienie
mówi nam, kiedy to prawo łamiemy.
Moje milczy. Albo nie zwróciłem uwagi. Kto wymyślił to prawo?
- Pan Bóg.
No tak, oczywiście, musisz tak mówić, ale pozwól mi to sformułować inaczej. Jaka ludzka
istota pierwsza nauczała nas, że to prawo istnieje?
Od najwcześniejszych dni chrześcijaństwa...
Daj spokój, monsignore. Czy możesz znaleźć cokolwiek na temat prawa natury u świętego
Pawła?
Niestety, Sancho, starzeję się. nie pamiętam, ale Jestem pewien...
Prawo natury, tak jak je widzę, polega na tym. że kot ma naturalne pragnienie zabicia ptaszka
czy myszy. To Jest dobre dla kota, ale mniej dobre dla ptaszka czy myszy.
- Kpiny nie są argumentem, Sancho.
- Och. ja nie neguję sumienia tak zupełnie, monsignore. Przypuszczam, że czułbym się przez
pewien czas nieprzyjemnie.
gdybym zabił człowieka bez uzasadnionego powodu, ale myślę też, że czułbym się
nieprzyjemnie przez całe życie, gdybym spłodził niechciane dziecko.
- Musimy ufać miłosierdziu boskiemu.
- Nie jest On zawsze taki miłosierny, weźmy dla przykładu Afrykę czy Indie. A nawet w
naszym własnym kraju, jeżeli dziecko ma żyć w ubóstwie, nękane chorobami,
prawdopodobnie bez żadnych szans...
- Szansą jest wiekuista szczęśliwość - przerwał proboszcz.
- Tak, tak, no i zgodnie z waszym Kościołem szansą jest także wiekuista męka. Jeżeli
okoliczności skłonią go do tego, co nazywacie złem.
Aluzja do piekła zamknęła usta księdzu. „Wierzę, wierzę" - powtarzał w duchu. „Muszę
wierzyć". Ale pomyślał także o milczeniu świętego Jana, podobnym do ciszy w oku cyklonu.
I czy to diabeł przypomniał mu, iż Rzymianie, według świętego Augustyna, mieli boga
nazwanego Vaticanus, „boga płaczu dzieci”? Powiedział:
- Sobie nalałeś szklankę wina, ale mnie nie.
- To podstaw swoją szklankę. Czy zostało trochę sera?
Ojciec Kichote szukał wśród resztek.
- Człowiek może powściągnąć swój apetyt - stwierdził.
- Chodzi o ser?
- Nie, mam na myśli apetyt seksualny.
- Czy taka powściągliwość jest naturalna? Może dla ciebie i papieża w Rzymie, ale nie dla
dwojga ludzi, którzy się kochają i razem mieszkają, i ledwie starcza im na jedzenie, nie
mówiąc już o małym brzdącu z apetytem...
Był to argument stary jak świat, na który ksiądz nie miał przekonywającej odpowiedzi.
-Istnieją sposoby naturalne - odparł, jak mawiał setki razy dotąd, zdając sobie sprawę jedynie
z ogromu swojej ignorancji.
-Kto oprócz teologów moralistów nazwie je naturalnymi?
Przez wiele dni w miesiącu wolno się kochać, ale najpierw trze ba wsadzić termometr i
zmierzyć temperaturę... Nie Jest to sposób na pożądanie.
41
Ojciec Kichote przypomniał sobie zdanie z jednej z najbardziej przez niego cenionych starych
ksiąg, z „Miasta Boga" świętego Augustyna. Autor stwierdził, że popęd może być niekiedy
natarczywy wbrew woli, lecz także zanikać, kiedy się go pragnie, pozostawiając płomień w
umyśle i lodowaty chłód w ciele. W taki to cudowny sposób żądza opuszcza człowieka. „Na
tej nadziei nie można polegać” - pomyślał.
- Przypuszczam, że wasz ojciec Heribert Jone uznałby bezpieczne uprawianie miłości z żoną
po jej wieku przejściowym za formę masturbacji.
- Może by i uznał, biedaczysko.
Biedaczysko? Przyszło mu do głowy, że przynajmniej święty Augustyn pisał o seksie z
doświadczenia, a nie teoretycznie, był grzesznikiem i świętym, nie teologiem moralnym. Był
poetą, a nawet humorystą. Jako studenci pękali ze śmiechu czytając w „Mieście Boga”, iź są
tacy, co potrafią puszczać wiatry tak umiejętnie, że można pomyśleć, iż śpiewają. Jakiego
zdania byłby o tym ojciec Heribert Jone? Trudno sobie wyobrazić teologa- -moralistę przy
jego porannym wypróżnieniu.
- Daj mi jeszcze kawałek sera - powiedział ojciec Kichote.
- Posłuchaj. Nadjeżdża dżip.
Samochód przejechał obok nich wolniutko. Przy kierownicy siedział tłusty gwardzista,
szczupły zaś patrzył przenikliwie w ich stronę, jak gdyby był przyrodnikiem obserwującym
dwa rzadkie owady, które musi zapamiętać, żeby je później dokładnie opisać. Ojciec Kichote
cieszył się, że znowu miał na sobie swój kapłański kołnierzyk. Nawet wysunął nogę do
przodu, żeby pokazać znienawidzone fioletowe skarpetki.
- Zwyciężyliśmy wiatraki - odezwał się burmistrz.
- Wiatraki?
- Guardia Civil obraca się za każdym podmuchem wiatru. Była przy Generalissimusie.
Jest teraz. Gdyby moja partia doszła do władzy, byłaby nadal czynna, obracając się za
wiatrem od wschodu.
- Możemy jechać dalej, skoro się już wynieśli?
- Jeszcze nie. Wolę się upewnić, czy nie wrócą.
- Jeżeli nie chcesz, żeby wlekli się za nami do Avili, to którędy mamy jechać?
- Przykro mi, że muszę cię pozbawić serdecznego palca świętej Teresy, ale sądzę, że lepsza
będzie Segovia. Jutro odwiedzimy w Salamance większą świętość niż przybytek, w którym
modliłeś się dzisiaj.
Przejął ich pierwszy wieczorny chłód. Burmistrz niespokojnie kręcił się pomiędzy szosą a
biwakiem: ani śladu Guardii.
- Nigdy nie byłeś zakochany w kobiecie, ojcze? - zapytał.
- Nigdy. Przynajmniej w taki sposób, jaki masz na myśli.
- Nigdy nie doznałeś pokusy?
- Nigdy.
- Dziwne i nieludzkie.
- Wcale nie aż tak dziwne czy nieludzkie - odparł ojciec Kichote. - Jak wielu innych, byłem
chroniony. To coś w rodzaju maleńkiego tabu kazirodztwa. Nieliczni są skłonni złamać zakaz.
- Słusznie, ale przecież zawsze istnieje możliwość alternatywy w przypadku kazirodztwa.
Na przykład siostra przyjaciela.
- Miałem i ja swoją alternatywę.
- Kto to był?
- Dziewczyna, nazywała się Martin.
- Była twoją Dulcyneą?
- Tak, jeśli chcesz, ale żyła bardzo daleko od El Toboso. Tyle że jej listy trafiały do mnie,
były mi wielką podporą, kiedy miałem trudności z biskupem. Napisała takie jedno zdanie,
42
myślę o nim prawie co dzień: „Zanim umrzemy od miecza, możemy umrzeć od ukłuć
szpilek”.
- Twój protoplasta wolałby miecz.
- Co za różnica? Może w końcu umarł od ukłuć szpilek?
- Martin? Ze sposobu, w jaki wymawiasz to nazwisko, wnioskuję, że nie była Hiszpanką.
Nie, pochodziła z Normandii. Żeby uniknąć nieporozumień: zmarła wiele lat wcześniej, nim
ją poznałem i pokochałem. Może o niej słyszałeś, tylko pod innym imieniem. Żyła w Lisieux.
Karmelitanki mają tam specjalne zadanie, modlą się za księży. Mam nadzieję, a raczej myślę,
ż
e ona modli się za mnie.
Och, mówisz o świętej Teresie, to Martin mnie zmyliło.
- Cieszę się, że jest komunista, który o niej słyszał.
- Wiesz, że nie zawsze byłem komunistą.
Cóż, może prawdziwy komunista jest czymś w rodzaju kapłana i w takim przypadku ona
niewątpliwie modli się za ciebie.
- Robi się zbyt zimno, żeby tu sterczeć. Jedźmy.
Jakiś czas jechali w milczeniu z powrotem drogą, którą przybyli. Dżipa nie było ani śladu.
Minęli drogowskaz do Avili i skierowali się na Segoviç. Pierwszy odezwał się burmistrz:
- Więc tak wyglądała twoja historia miłosna. Moja jest inna, z wyjątkiem tego, że ta kobieta
też nie żyje, jak twoja.
- Niech z Bogiem spoczywa, i Te słowa ojciec Kichote wypowiedział automatycznie,
odruchowo, ale w milczeniu, jakie znów zapanowało w samochodzie, modlił się do nieznanej
kobiety, tak jak miał zwyczaj modlić się do dusz w czyśćcu: „Jesteś bliżej Boga niż ja. Módl
się za nas obu".
Wielki rzymski akwedukt Segovii wyłonił się przed nimi, rzucając w wieczornym świetle
długi cień.
Znaleźli nocleg w małej albergue nie opodal kościoła świętego Marcina; znów to imię. to
imię, którym ją w myślach zawsze nazywał. W ten sposób zdała mu się bliższa niż w
ozdobnym stroju świętej czy pod sentymentalnym przezwiskiem „Kwiatuszek". Nawet
niekiedy w swoich modlitwach zwracał się do niej jako do senority Martin, jak gdyby to
nazwisko mogło dotrzeć do jej uszu poprzez tysiące błagalnych próśb kierowanych do niej we
wszystkich językach przy blasku świec przed jej gipsową podobizną.
Wypili dosyć na poboczu drogi i żaden nie miał nastroju do szukania restauracji, jak gdyby
dwie zmarłe kobiety towarzyszyły im w samochodzie przez ostatnie kilometry. Ojciec Kicho-
te ucieszył się ogromnie, że dostał pokój dla siebie samego, choć była to klitka.
Wydawało mu się, że w tej podróży objechał już całą Hiszpanię, chociaż wiedział, że nie
oddalili się wiele ponad dwieście kilometrów od La Manchy. Powolność Rosynanta
sprawiała, że odległość sprowadzała się do absurdu. Cóż, najdalszym punktem, do którego
dotarł jego przodek z La Manchy w trakcie wszystkich swoich podróży, było miasto
Barcelona, a przecież każdy, kto czytał prawdziwą jego historię, miał prawo myśleć, iż Don
Kichote objechał całe ogromne terytorium Hiszpanii. Powolne tempo było zaletą, którąśmy
zatracili. Dla prawdziwego podróżnika Rosynant miał więcej walorów niż odrzutowiec.
Odrzutowce - to dobre dla ludzi interesu.
Przed udaniem się na spoczynek ojciec Kichote chciał poczytać, żeby zapomnieć o dręczącym
ś
nie. Swoim zwyczajem otworzył świętego Franciszka Salezego na chybił trafił.
Jeszcze przed narodzeniem Chrystusa ludzie uważali sortes Virgilianae za coś w rodzaju
horoskopów, ale on wierzył bardziej świętemu Franciszkowi niż Wergiliuszowi, temu poecie
zaprzątającemu raczej umysł. To, co wyczytał w „Miłości Boga”, lekko go zdziwiło, ale
jednocześnie zachęciło. „Obok refleksji i postanowień dobrze jest robić użytek z rozmów,
toteż zwróćcie się czasem do naszego Pana, czasem do aniołów, do świętych i do siebie
samych, do własnego serca, do grzeszników i nawet do tworów nieożywionych...”
43
Powiedział więc pod adresem Rosynanta:
- Przebacz mi. Prowadziłem cię za ostro. - Po czym zapadł w sen bez snów.
44
Jak monsignore Kichote i Sancho odwiedzili inny
ś
wi
ę
ty przybytek.
- Bardzo mnie cieszy, odezwał się burmistrz, gdy jechali w stronę Salamanki - że nareszcie
zgodziłeś się włożyć ten śliniak; jak go nazywasz?
-Pechera.
- Obawiałem się, że możemy wylądować w więzieniu, jeżeli ten gwardzista zechce za szybko
sprawdzać w Avili.
-Dlaczego? Za co?
- Powód jest bez znaczenia, liczą się tylko fakty. Miałem trochę doświadczenia z więzieniami
podczas wojny domowej. W więzieniu zawsze panował pewien stan napięcia, wiesz? Któryś z
przyjaciół wyszedł i nigdy nie wrócił...
-Przecież teraz nie ma wojny. Sytuacja się poprawiła.
- Może. Tylko że w Hiszpanii dochodzi się do wniosku. Iż wszyscy najlepsi ludzie musieli
kiedyś przesiedzieć się w więzieniu. Bardzo możliwe, że nigdy byśmy nie słyszeli o twoim
wielkim protoplaście, gdyby Cervantes kilkakrotnie nie odbywał takiej kary. Więzienie daje
nawet więcej możliwości do rozmyślania niż klasztor, gdzie ci biedacy budzeni są o różnych
bezbożnych godzinach na modlitwę. W więzieniu nigdy nie budzono mnie przed szóstą,
ś
wiatła zaś gaszono zazwyczaj o dziewiątej. Oczywiście, przesłuchania potrafiły być bolesne,
ale odbywały się zawsze w rozsądnych godzinach. Nigdy w czasie sjesty. Ważna sprawa do
zapamiętania, monsignore: śledczy lubi uciąć drzemkę o swojej zwykłej porze.
W Arevalo na nnirach wisiały stare plakaty cyrkowe. Mężczyzna w trykotach eksponował
ramiona i uda kolosalnych rozmiarów. Nazywał się El Tlgre, „Wielki zapaśnik z Pirenejów".
-Jak mało zmienia się Hiszpania - stwierdził burmistrz. 1 We Francji nigdy nie odczujesz, żeś
się znalazł w świecie Racine'a czy Moliera, ani w Londynie, że jesteś blisko czasów
Szekspira. Tylko w Hiszpanii i w Rosji czas się zatrzymał. Będziemy mieli w drodze
przygody, tak jak je miał twój przodek. Już stoczyliśmy walkę z wiatrakami i o tydzień lub
dwa spóźniliśmy się na spotkanie z Tygrysem. Wyzwany, na pewno okazałby się oswojony,
tak jak to było z twoim przodkiem i lwem.
- Ale ja nie jestem Don Kichote’em. Sancho. Bałbym się wyzwać kogoś takiego kalibru.
- Nie doceniasz się, ojcze. Twoją włócznią jest wiara. Gdyby Tygrys ośmielił się powiedzieć
coś uwłaczającego o twojej ukochanej Dulcynei...
- Przecież wiesz, że nie mam Dulcynei, Sancho.
- Oczywiście miałem na myśli senoritę Martin.
Inny plakat, który wpadł im w oczy, przedstawiał wytatuowaną kobietę prawie tak ogromną
jak Tygrys.
- Hiszpania zawsze miała zamiłowanie do potworów - stwierdził Sancho i wydał ten swój
dziwny, szczekliwy chichot. - Co byś zrobił, ojcze, gdybyś musiał asystować przy
narodzinach potwora o dwóch głowach?
- Ochrzciłbym go, rzecz jasna. Głupie pytanie!
- I nie miałbyś racji, monsignore. Pamiętaj, że ja czytałem ojca Heriberta. Naucza on, że jeżeli
wątpisz, czy masz do czynienia z jednym potworem, czy z dwoma, musisz wyprowadzić
ś
rednią i ochrzcić jedną głowę bezwzględnie, drugą zaś warunkowo.
- Doprawdy, Sancho, ja nie odpowiadam za ojca Heriberta. Wydaje mi się, że przeczytałeś go
o wiele dokładniej niż ja...
- A przy ciężkim porodzie, jeżeli wychodzi najpierw inna część ciała niż głowa, też musisz ją
ochrzcić, toteż przypuszczam, że w przypadku porodu pośladkowego...
- Obiecuję ci, Sancho, że wieczorem rozpocznę studiowanie Marksa i Lenina, jeżeli zostawisz
w spokoju ojca Heriberta.
45
Zacznij od Marksa, i to od „Manifestu komunistycznego". Jest krótki, a Marks to o wiele
lepszy pisarz niż Lenin.
Przejechali przez rzekę Tormes i wczesnym popołudniem znaleźli się w starym mieście
Salamance. Ojciec Kichote nie miał pojęcia o celu ich pielgrzymki, ale czul się z tą niewiedzą
doskonale. Jako miody chłopiec marzył o studiach w tym mieście. Nareszcie mógł zwiedzić
aulę, gdzie wielki święty Jan od Krzyża słuchał wykładów teologa, brata Luisa de Léon, ten
zaś mógł doskonale zawrzeć znajomość z jego własnym protoplastą, gdyby podróże Dona
zawiodły go do Salamanki. Patrząc na wielką kutą bramę uniwersytetu, z wyrzeźbionym
papieżem w otoczeniu kardynałów, z medalionami przedstawiającymi głowy wszystkich
katolickich królów, wśród których znalazło się nawet miejsce dla Wenus i Herkulesa, nie
mówiąc o malej żabce, wyszeptał pacierz. Żabkę pokazały mu dzieci, żądając za to datku.
- Coś powiedział, ojcze?
- Że to święte miasto, Sancho.
-Człowiek czuje się tu jak w domu, nieprawdaż? W tutejszej bibliotece są wszystkie pierwsze
wydania powieści rycerskich, butwiejące w starych oprawach z cielęcej skóry.
Wątpię, czy jakiś student wyciąga któryś tom, żeby go otrzepać z kurzu.
- Miałeś szczęście. Sancho, żeś tu studiował.
-Szczęście? Nie jestem wcale pewien. Czuję się teraz wygnańcem. Może byłoby lepiej,
gdybyśmy pojechali na wschód, w kierunku domu, którego nigdy nie znałem. Ku przyszłości,
nie ku przeszłości. Nie do domu, który opuściłem.
-Przez tę właśnie bramę wchodziłeś na wykłady. Usiłuję wyobrazić sobie małego Sancha...
Nie były to wykłady ojca Heriberta Jonego.
Czyżbyś nie trafił tu na ani jednego profesora, którego chętnie słuchałeś?
- Ależ taki W owych dniach miałem jeszcze połowiczną wiarę. Nigdy nie mógłbym przez
dłuższy czas słuchać wykładów kogoś w pełni wierzącego, ale był tu profesor na pół
wierzący, którego słuchałem przez dwa lata. Może byłbym wytrwał dłużej w Salamance,
gdyby on został, ale poszedł na wygnanie, tak jak to kiedyś już zrobił przed laty. Nie był
komunistą, wątpię nawet. czy był socjalistą, ale nie mógł ścierpieć Generalissimusa. Dlatego
przyjechaliśmy tutaj, byłem ciekaw, co po nim zostało.
Na maleńkim skwerku, ponad bezładnym zwaliskiem zielono-czamych kamieni, energiczna
twarz ze spiczastą bródką patrzyła ku górze, na okiennice małego domku.
- Tutaj zmarł - powiedział Sancho - w pokoju na pięterku, siedząc z przyjacielem przed
piecykiem na węgiel drzewny. Chciał się rozgrzać. Nagle przyjaciel zauważył, że jeden ranny
pantofel jest w ogniu, ale Unamuno się nie poruszył. Dotychczas pozostał ślad spalonego
kapcia na drewnianej podłodze.
- Unamuno - ojciec Kichote powtórzył nazwisko i z szacunkiem popatrzył na kamienną twarz
o oczach wyrażających zawziętość i butę właściwe silnym indywidualnościom.
- Wiesz, jak kochał twego przodka i jak studiował jego życie? Gdyby żył w owych czasach,
może pojechałby za Donem na mule zamiast Sancha. Wielu księży odetchnęło z ulgą
dowiedziawszy się o jego śmierci. Może nawet papież w Rzymie poczuł się swobodniej bez
niego. Franco też, jeżeli był dostatecznie inteligentny, żeby ocenić siłę wroga. W pewnym
sensie był także moim wrogiem, gdyż przytrzymał mnie w Kościele przez kilka lat tą swoją
półwiarą, którą przez pewien czas podzielałem.
- A teraz posiadasz całkowitą wiarę, prawda? W proroka Marksa. Nie musisz już sam myśleć.
Izajasz przemówił. Jesteś w rękach historii przyszłościowej. Jakiż musisz być szczęśliwy z tą
twoją całkowitą wiarą! A przecież zawsze będzie ci brakować tej jednej jedynej rzeczy -
godności rozpaczy. - Ojciec Kichote mówił z niezwykłym gniewem - może - pomyślał - to
zawiść?”
- Czy mam całkowitą wiarę? - zapytał Sancho. - Czasem nie jestem pewien. Prześladuje mnie
duch mojego profesora. Marzę, że siedzę w jego sali wykładowej, a on nam czyta z jednej ze
46
swoich książek. Słyszę, jak mówi: Jest taki przytłumiony głos, głos niepewności, który szepce
do ucha wierzącego. Kto wie, czy moglibyśmy żyć bez tej niepewności?’'
- On to napisał?
-Tak.
Wrócili do Rosynanta.
- Dokąd pojedziemy teraz, Sancho?
- Na cmentarz. Zobaczysz jego grób, nieco odmienny od grobu Generalissimusa.
Do cmentarza położonego na krańcach miasta prowadziła droga wyboista, a nie gładka jak dla
karawanów. Kiedy Rosynant warczał przy zmianie biegów, ojcu Kichote’owi przyszło na
myśl, że zwłoki musiały nieźle podskakiwać, nim dotarły do równego terenu: ale jak się
przekonał niebawem, równy teren dla nowych nieboszczyków w ogóle nie istniał, całkowicie
zajęty przez dumne groby poprzednich pokoleń. Przy bramie otrzymali numerek jak w szatni
muzeum czy restauracji i poszli wzdłuż długiego białego muru ze skrzyniami wpuszczonymi
weń w sześciu rzędach, aż dotarli do numeru 340.
- Wolę to niż górę Generalissimusa - stwierdził Sancho. - Kiedy jestem sam, lepiej mi się śpi
w wąskim łóżku.
Gdy szli z powrotem do samochodu, zapytał:
- Zmówiłeś modlitwę?
- Oczywiście.
- Tę samą, co za Generalissimusa?
-Jest tylko jedna modlitwa, którą musimy odmawiać za każdego zmarłego.
- Więc odmówiłbyś ją i za Stalina?
- Rzecz jasna.
-I za Hitlera?
Są pewne stopnie zła, Sancho, tak jak i dobra. Możemy stosować dyskryminację wobec
ż
ywych, ale nie wolno dyskryminować umarłych. Oni tak samo potrzebują naszej modlitwy.
47
Jak w Salamance monsignore Kichote kontynuował swoj
ą
edukacj
ę
.
Hotel, w którym zatrzymali się w Salamance, znajdował się w bocznej ulicy. Ojcu
Kichote’owi wydała się ona zaciszna i przyjazna. Jego znajomość hoteli była ograniczona, ale
w tym dostrzegł parę rzeczy, które mu przypadły do gustu, toteż nie omieszkał wyrazić
zadowolenia siedząc na łóżku w pokoju San- cha na pierwszym piętrze. Ojca Kichote’a
ulokowano na trzecim, „gdyż będzie tam spokojnie", jak powiedziała hotelarka.
- Patrona powitała nas ze szczerą radością - stwierdził proboszcz - zupełnie inaczej niż ta
biedna starucha w Madrycie, no i jak na tak mały hotel jakiż mają liczny personel, składający
się w dodatku z uroczych młodych kobiet!
- W mieście uniwersyteckim zawsze bywa moc gości - mruknął Sancho.
-A jak czysto! Zauważyłeś ten stos bielizny przed każdym pokojem, kiedy wchodziliśmy na
trzecie piętro? Muszą chyba zmieniać ją codziennie po sjeście. Gdy tylko weszliśmy,
stwierdziłem z przyjemnością, że panuje tu atmosfera rodzinna, cały personel siedział przy
wczesnej kolacji, na honorowym miejscu patrona, która chochlą rozlewała zupę do talerzy.
Doprawdy, wyglądała jak matka otoczona córkami.
- Wejście prałata sprawiło na niej duże wrażenie.
-Zwróciłeś uwagę, że całkiem zapomniała o wręczeniu nam fiszki do wypełnienia?
Troszczyła się wyłącznie o naszą wygodę.
Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła dziewczyna niosąc butelkę szampana w kubełku z
lodem. Obdarzyła ojca Kichotem nerwowym uśmiechem i szybko wybiegła z pokoju.
- Zamówiłeś szampana, Sancho?
- Nie, nie lubię szampana. Ale to są obyczaje domu.
-Może powinniśmy wypić choć troszkę, żeby pokazać, że doceniamy ich uprzejmość.
- Och, wstawią go do rachunku. Uprzejmość też.
-Sancho, nie bądź cyniczny. Dziewczyna posłała nam bardzo uroczy uśmiech. Przecież za taki
uśmiech nie można płacić!
-Cóż, jeżeli chcesz koniecznie, to otworzę szampana. Nie będzie tak dobry jak nasze
manchegańskie wino. i I Sancho rozpoczął mozolną walkę z korkiem, odwróciwszy się
plecami do księdza, żeby w niego tym korkiem nie strzelić.
Ojciec Kichote skorzystał z okazji, żeby dokonać małej inspekcji pokoju. Wreszcie
powiedział:
- Co za świetny pomysł! Jest tu nawet kąpiel nożna!
-O jakiej kąpieli nożnej mówisz? Przeklęty korek nie daje się wyciągnąć!
-Widzę na twoim łóżku książeczkę Marksa. Mogę ją pożyczyć? Poczytałbym przed snem.
-Oczywiście. To „Manifest komunistyczny”, który ci polecałem. Lepiej się czyta niż
„Kapitał”. Nie sądzę, żeby im zależało, abyśmy wypili szampana. Nie mogę wyciągnąć tego
cholernego korka. I tak policzą nam za tę butelkę.
Ojciec Kichote był zawsze dociekliwy w drobiazgach. Największą pokusą, jakiej doznawał w
konfesjonale, było zadawanie niepotrzebnych pytań. Jakżeby mógł oprzeć się chęci
otworzenia małej kwadratowej kopertki leżącej na nocnym stoliku? Przypomniała mu ona
dzieciństwo i liściki, które jego matka zostawiała niekiedy, żeby przeczytał przed zaśnięciem.
Rozległ się huk, korek rąbnął o ścianę, fontanna szampana nie trafiła do szklanki. Sancho
zaklął i odwrócił się przodem.
- Co, u licha, robisz, ojcze?
Ojciec Kichote nadmuchiwał balonik w kształcie kiełbaski. Zacisnął koniec palcami.
- Jak zatrzymać w nim powietrze? - zapytał. - Na pewno powinno tu być coś w rodzaju
zaworu. - Dalej nadmuchiwał, aż balonik trzasnął, niemal z takim hukiem, z jakim wyskoczył
48
korek z szampana. - O, Boże, jak ml przykro, Sancho, nie chciałem zepsuć ci balonika! Czy to
był prezent dla dziecka?
- Nie, ojcze, to był prezent dla dziewczyny, która przyniosła szampana. Nie przejmuj się.
Mam jeszcze parę. - Po czym dodał z lekką irytacją: - Nigdy nie widziałeś prezerwatywy?
Chyba rzeczywiście nigdy...
- Prezerwatywa? Co możesz zrobić z czymś tej wielkości?
- Nie byłaby tej wielkości, gdybyś jej nie nadmuchał.
Ojciec Kichote ciężko usiadł na łóżku burmistrza.
- Dokąd mnie przyprowadziłeś, Sancho? - zapytał.
- Do domu, który znałem jeszcze jako student. Zdumiewające, jaką zdolność przetrwania
mają tego rodzaju zakłady. Są znacznie bardziej stabilne niż dyktatury, wojna ich nie narusza,
nawet wojna domowa.
- Nigdy w życiu nie powinieneś był przyprowadzać tutaj mnie, kapłana...
- Nie martw się, nikt ci się nie będzie narzucał. Wytłumaczyłem, jak sprawy stoją. Patrona
rozumie...
- Ale dlaczego, Sancho, dlaczego?
- Pomyślałem sobie, że dobrze będzie uniknąć wypełniania fiszki, przynajmniej dziś. Ta
Guardia Civil...
- A więc ukryliśmy się w burdelu?
- Tak. Można by to określić i tak.
Z łóżka rozległ się nieoczekiwany dźwięk. Był to odgłos powstrzymywanego chichotu.
-Ja chyba nigdy nie słyszałem twego śmiechu - powiedział Sancho. - Co cię tak ubawiło?
-Przepraszam. Rzeczywiście ten śmiech jest zupełnie niestosowny. Ale akurat pomyślałem
sobie, co by też powiedział biskup. gdyby się dowiedział? Prałat w burdelu! Dlaczego nie?
Chrystus wchodził pomiędzy celników i grzeszników. Tak czy owak, lepiej będzie, jak sobie
pójdę na górę i zamknę drzwi na klucz. Ale bądź ostrożny, drogi Sancho, bądź ostrożny.
-Właśnie po to są te zabawki, które nazwałeś balonikami. Dla ostrożności. Przypuszczam, że
ojciec Heribert Jone uznałby, iż do onanizmu dodaję jeszcze nierząd.
- Proszę cię, Sancho, nie mów mi, nigdy ml nie mów o takich rzeczach. To sprawa osobista,
należy tylko do ciebie, chyba że, oczywiście, chcesz się wyspowiadać.
- Jaką pokutę wyznaczyłbyś ml, ojcze, gdybym rano przyszedł do ciebie?
-To śmieszne, nieprawdaż, ale w El Toboso miałem bardzo małe doświadczenie z tego
rodzaju sprawami. Obawiam się, że może ludzie krępują się mówić ze mną o czymś istotnym,
bo spotykają mnie codziennie na ulicy. Wiesz - na pewno nie wiesz - ale ja bardzo nie lubię
smaku pomidorów. No i przypuśćmy, że ojciec Heribert Jone napisał, iż jedzenie pomidorów
jest grzechem śmiertelnym, a jakaś starsza pani mieszkająca w sąsiednim domu przyszłaby
wyspowiadać się, że zjadła pomidora. Jaką bym jej wyznaczył pokutę? Ponieważ sam nie
jadam pomidorów, nie byłbym w stanie wyobrazić sobie głębi jej grzechu.
Oczywiście, złamała zakaz... zakaz... nie można tego wymazać ze świadomości...
Unikasz mego pytania, ojcze. Jaka pokuta?
- Może raz ojcze nasz i raz zdrowaśkę.
- Tylko po jednym razie?
Jeden pacierz odmówiony jak należy znaczy tyle, co setka klepanych bezmyślnie. Nie
przywiązuję znaczenia do ilości. Nie pracujemy jak sklepikarze. - Ciężko wstał z łóżka.
- Dokąd idziesz, ojcze?
Przygotować się do snu z prorokiem Marksem. Chciałbym móc życzyć ci dobrej nocy.
Sancho, ale wątpię, czy twoja noc będzie taką. jaką mógłbym nazwać dobrą.
49
Jak monsignore Kichote’owi przytrafiło si
ę
ciekawe spotkanie w Valladolid.
Bez wątpienia Sancho był w bardzo ponurym nastroju. Nie wykazywał najmniejszej chęci
wypowiadania się na temat dalszej podróży z Salamanki. Może ten kwaśny humor
spowodowała długa noc spędzona w domu jego młodości? Jakże niebezpieczną bywa chęć
odtworzenia w średnim wieku jakiejś sceny z lat młodzieńczych! A może czuł urazę do ojca
Kichote’a za jego nie ukrywany, niezwykle radosny nastrój? Nie mając żadnego
przekonującego argumentu za jazdą dokądkolwiek, ojciec Kichote zaproponował Valladolid,
gdyż pragnął zobaczyć dom, w którym wielki biograf Cervantes zakończył życiorys jego
przodka.
- Chyba że - zawahał się - uważasz, że możemy spotkać w drodze więcej wiatraków.
-Mają ważniejsze rzeczy na głowie niż nas.
-Co?
- Nie czytałeś dzisiejszej gazety? W Madrycie zastrzelono jakiegoś generała.
-Kto to zrobił?
- Dawniej zwaliliby winę na komunistów. Dzięki Bogu teraz mają zawsze Basków i ETA.
- Wieczne odpoczywanie - mruknął ojciec Kichote.
-Nie musisz się litować nad generałem.
-Ja się nad nim nie lituję. Nigdy się nie lituję. Nigdy się nie lituję nad zmarłymi. Ja im
zazdroszczę.
Humor Sancha się nie poprawił. Na przestrzeni następnych dwudziestu kilometrów burmistrz
odezwał się tylko raz jeden, ostro atakując księdza:
Dlaczego nie wypowiadasz się, nie mówisz, co masz na myśli?
- Na jaki temat?
- Tej nocy, oczywiście.
- O tej nocy porozmawiamy w czasie obiadu. Bardzo mi się podobał Marks, któregoś mi
pożyczył. To był w głębi serca naprawdę dobry człowiek. Byłem zupełnie zaskoczony
niektórymi jego wypowiedziami. Nic z ekonomicznego nudziarstwa.
- Nie mówię o Marksie. Mówię o sobie.
- O tobie? Mam nadzieję, że dobrze spałeś.
- Wiesz doskonale, że nie spałem.
Mój drogi Sancho, nie opowiadaj mi, żeś nie spał całą noc.
- Pewnie, że nie całą. Ale o wiele za długo. Przecież dobrze wiesz, co robiłem.
- Nie wiem nic.
- Powiedziałem ci dość jasno. Zanim poszedłeś do łóżka.
- Och, Sancho, jestem wyćwiczony w zapominaniu tego, co usłyszałem.
- Ale to nie było w konfesjonale.
- Nie, lecz jeśli ktoś jest księdzem, wówczas jest mu o wiele łatwiej traktować jako spowiedź
wszystko, co usłyszy. Nigdy nie powtarzam tego, co mi ktoś powie, nawet sobie samemu, w
miarę możności.
Sancho chrząknął i zapadł w milczenie. Ojciec Kichote pomyślał, że sprawił swojemu
przyjacielowi coś w rodzaju zawodu, i poczuł się trochę winnym.
W restauracji „Walencja” nie opodal Plaża Mayor, siedząc w małym patio za barem i sącząc
ze szklanki białe wino, stwierdził, że powraca mu dobry nastrój. Zadowolony był ze
zwiedzenia domu Cervantesa, co kosztowało ich po pięćdziesiąt peset od osoby (nie był
pewien, czy ucieszyłoby go bezpłatne wejście.
gdyby podał przy kasie swoje nazwisko). Niektóre meble rzeczywiście należały do biografa:
50
własnoręczny list adresowany do króla w sprawie podatku od oliwy wisiał na pobielonej
wapnem ścianie, którą umiał sobie doskonale wyobrazić pochlapaną krwią owej strasznej
nocy, kiedy zbroczone ciało Don Gaspara de Ezpeleta wniesiono do domu i Cervantesa
aresztowano pod fałszywym zarzutem udziału w morderstwie.
- Oczywiście został wypuszczony za poręką - odezwał się ojciec Kichote - ale pomyśl tylko,
jak mógł kontynuować życiorys mego protoplasty pod ciężarem takiego zagrożenia?
Czasem zastanawiam się, czy miał na myśli właśnie tę noc, kiedy opisywał. jak twój przodek,
po tym jak został wielkorządcą, rozkazał pewnemu chłopcu przespać noc w więzieniu, na co
tamten odpowiedział: „Nie macie, panie, dostatecznej mocy, żeby sprowadzić na mnie sen w
więzieniu”. Może właśnie te słowa wypowiedział Cervantes pod adresem stróża prawa?
„Przypuśćmy, że wsadzi mnie waść do więzienia i zakuje w kajdany, i zamknie w celi; i tak,
jeżeli nie będę chciał zasnąć, nie masz waść takiej siły, żeby mnie do tego zmusić”.
- W dzisiejszych czasach gwardzista z Guardia Civil wiedziałby, co na to odpowiedzieć.
Jeden cios, a zasnąłbyś natychmiast - stwierdził Sancho. - Przydałoby mi się trochę snu -
dodał ponuro.
- Ale twój przodek, Sancho, był człowiekiem dobrotliwym i puścił chłopca wolno. To samo
zrobił stróż prawa z Cervantesem.
Teraz w patio, kiedy promień słońca zabarwił na złoto białe wino w szklance, ojciec Kichote
powrócił myślami do Marksa.
-Wiesz co? Przypuszczam, że mój przodek zgadzałby się z Marksem - powiedział. - Biedny
Marks. Miał także swoje „powieści rycerskie” należące do przeszłości.
- Marks patrzył w przyszłość.
- Tak, ale bolał cały czas nad przeszłością, i to przeszłością ze swojej wyobraźni.
Posłuchaj, Sancho - ojciec Kichote wydobył z kieszeni „Manifest komunistyczny” -
„Burżuazja, tam gdzie doszła do władzy, zburzyła wszystkie feudalne, patriarchalne,
idylliczne stosunki... Świątobliwe dreszcze pobożnego marzycielstwa, rycerskiego zapału,
mieszczańskiego
sentymentalizmu
zatopiła
w
lodowatej
wodzie
egoistycznego
wyrachowania”.' Czy nie słyszysz tu głosu mojego przodka, opłakującego minione dni?
Kiedy byłem małym chłopcem, nauczyłem się jego słów na pamięć i mam je w głowie
dotychczas, chociaż może niezbyt dokładnie. .Teraz lenistwo triumfuje nad pracowitością,
występek nad cnotą, zarozumialstwo nad dzielnością, teoria zaś nad użytkiem broni, który żył
i rozkwitał tylko w złotym wieku błędnych rycerzy. Amadis de Gaula, Palmerin Angielski,
Roland...” A teraz posłuchaj znowu „Manifestu komunistycznego", a nie będziesz mógł
zaprzeczyć, że ten Marks był prawdziwym naśladowcą mojego protoplasty: „Wszystkie
stężałe, zaśniedziałe stosunki wraz z nieodłącznymi od nich, z dawien dawna uświęconymi
wyobrażeniami i poglądami ulegają rozkładowi, wszystkie nowo powstałe starzeją się, zanim
zdążą skostnieć”. On był prawdziwym prorokiem, Sancho. Nawet przewidział Stalina.
„Wszystko, co stanowe i zastałe, ulatnia się, wszystko, co święte, ulega sprofanowaniu..."
Jakiś człowiek, który jadł obiad w małym patio, zamarł z widelcem w pół drogi do ust.
Kiedy Sancho popatrzył na niego od stolika, tamten spuścił głowę i zabrał się żwawo do
jedzenia. Sancho powiedział:
Wolałbym, żebyś nie czytał tak głośno, ojcze. Intonujesz, jak gdybyś się znajdował w
kościele.
- Wiele napisano świętych słów, których nie znajdzie się ani w Biblii, ani u Ojców.
Słowa Marksa wymagają w pewnym sensie intonowania. „Świątobliwe dreszcze pobożnego
marzycielstwa... rycerskiego zapału...”
- Wprawdzie Franco nie żyje, ale błagam cię o odrobinę ostrożności. Tamten facet, widzisz?
Przysłuchuje się każdemu słowu.
- Oczywiście, jak wszyscy prorocy. Marks także popełnia błędy. Nawet święty Paweł nie był
od nich wolny.
51
- Nie podoba mi się teczka tego gościa. To oficjalny rodzaj teczek. Poznam tajniaka nosem na
odległość trzydziestu metrów.
- Pozwól, że przeczytam ci to, co uważam za jego największą pomyłkę. Źródło jego
wszystkich późniejszych błędów.
- Na miłość boską, ojcze, jeżeli musisz czytać, to przynajmniej po cichu!
Ż
eby sprawić przyjemność przyjacielowi, ojciec Kichote prawie szeptał. Sancho musiał
pochylić się bliziutko ku niemu, żeby coś słyszeć, i w ten sposób na pewno wyglądali na
dwóch spiskowców.
- „Proletariusz pozbawiony jest własności; jego stosunek do żony i dzieci nie ma już nic
wspólnego z burżuazyjnymi stosunkami rodzinnymi; nowoczesna praca przemysłowa...
starła zeń wszelki charakter narodowy". Może to było słuszne wtedy, gdy to pisał, Sancho, ale
z całą pewnością świat obrał zupełnie inną drogę. Posłuchaj i tego: „...nowoczesny robotnik,
zamiast się podnosić wraz z postępem przemysłu, coraz bardziej stacza się poniżej warunków
istnienia własnej klasy. Robotnik staje się nędzarzem”. Wiesz, kiedyś, kilka lat temu
pojechałem na urlop z przyjacielem, także księdzem, nazywał się... o. Boże, jak też się
zapomina nazwiska po jednej szklance wina czy dwóch! Miał parafię na Costa Brava (to było
wtedy, kiedy Rosynant był jeszcze bardzo młody) i tam widziałem angielskich nędzarzy, jak
ich nazywa Marks, wylegujących się na słonecznych plażach. A co do zatraty charakteru
narodowego, to zmusili oni miejscowych kupców do otwierania kramików z Fish and chips,
w przeciwnym bowiem razie zawieźliby swoje obyczaje gdzie indziej, może do Francji czy
Portugalii.
- Och, ci Anglicy! - zauważył Sancho. - Nie wspominaj o Anglikach, oni nigdy nie stosują się
do żadnych praw, nawet ekonomicznych. Rosyjski proletariat już także nie składa się z
nędzarzy. Świat nauczył się czegoś od Marksa i od Rosji. Rosyjski proletariat spędza
bezpłatne urlopy na Krymie. To równie dobre jak Costa Brava.
-Proletariat, który spotkałem na Costa Brava, sam opłacał swoje urlopy. Jeśli chcesz znaleźć
teraz nędzarzy, musisz szukać w trzecim świecie. Ale tak jest nie z powodu triumfu
komunizmu. Czy nie sądzisz, że wszystko to by się stało i bez komunizmu? Przecież się już
zaczynało, kiedy Marks pisał, tylko że on tego nie zauważył. Właśnie dlatego komunizm
trzeba wprowadzać siłą, i to użytą nie tylko przeciwko burżuazji, ale także przeciwko
proletariatowi. To humanizm, a nie komunizm, zmienił nędzarzy w burżujów, a za
humanizmem zawsze majaczy cień religii - religii Chrystusa, tak samo jak religii Marksa.
Dziś wszyscy jesteśmy burżujami. Nie mów mi, że Breżniew nie jest w takim samym stopniu
burżujem jak ty i ja. Jeżeli cały świat stanie się burżuazyjny, czy to będzie aż tak źle?
Oczywiście nie dla takich marzycieli jak Marks czy mój przodek.
- Twoja wizja świata przypomina mi „Utopię", ojcze.
-O, nie, humanizm i religia nie zlikwidowały ani nacjonalizmu, ani imperializmu. A przecież
tu leżą przyczyny wojen. Wojny prowadzi się nie tylko z powodów ekonomicznych,
wywołują je także emocje ludzi takie jak miłość, wywołuje kolor skóry czy rodzaj mowy. A
także przykre wspomnienia. Dlatego jestem szczęśliwy, że mam krótką pamięć kapłana.
- Nigdy nie myślałem, że się zajmujesz polityką.
Nie zajmuję się. Ale jesteś moim przyjacielem od dłuższego czasu, Sancho, dlatego
chciałbym cię zrozumieć. „Das Kapitał" zawsze sprawiał mi zawód. Ta mała książeczka jest
inna. Jest dziełem dobrego człowieka. Tak dobrego jak ty i... tak samo błądzącego jak ty.
- Czas pokaże.
Czas nigdy nie może pokazać. Życie jest o wiele za krótkie.
Gość 1 teczką odłożył widelec i nóż i gestem poprosił o rachunek. Kiedy mu go podano,
zapłacił śpiesznie nie sprawdzając poszczególnych pozycji.
- Sancho. teraz możesz odetchnąć swobodnie - powiedział ojciec Kichote. - Ten człowiek
wyszedł.
52
- Miejmy nadzieję, że się nie zjawi z powrotem prowadząc za I sobą policję. Bardzo uważnie
popatrzył przed wyjściem na twój ślimak.
Ojciec Kichote poczuł, że nareszcie może podnieść głos i mówić śmielej.
- Oczywiście, ponieważ jestem oczytany w dziełach świętego Franciszka Salezego i świętego
Jana od Krzyża, uważam przypadkowy zachwyt Marksa nad burżuazją za nieco przesadzony.
- Zachwyt nad burżuazją? Co, u licha, masz na myśli?
- Rzecz jasna, że ekonomista obowiązany jest patrzeć na sprawy z jak najbardziej
materialistycznego punktu widzenia i przyznaję, że ja może zbytnio zatrzymuję się myślą na
sprawach duchowych.
- Przecież on nienawidził burżuazji!
Wiemy dobrze, że nienawiść bywa często odwrotną stroną miłości. Może ten biedak został
odrzucony przez to, co ukochał? Posłuchaj, Sancho: „W ciągu swego stuletniego zaledwie 1
panowania klasowego burżuazja stworzyła siły wytwórcze bardziej masowe i kolosalne niż
wszystkie poprzednie pokolenia razem. Ujarzmienie sił przyrody, rozpowszechnienie maszyn,
zastosowanie chemii w przemyśle i rolnictwie, żegluga parowa, koleje żelazne, telegrafy
elektryczne, przysposobienie pod uprawę całych części świata, uspławnienie rzek, całe rzesze
ludności jakby wyczarowane spod ziemi...” Przecież można być prawie dumnym z tego, że
się jest burżujem, czyż nie tak? Jakim znakomitym gubernatorem kolonii byłby Marks!
Gdyby tylko Hiszpania zrodziła takiego człowieka jak on, może nigdy nie stracilibyśmy
naszego imperium. Biedaczysko musiał gnieździć się w przeludnionym mieszkaniu, w
ubogiej dzielnicy Londynu, i pożyczać pieniądze od przyjaciół.
- Patrzysz na Marksa pod dziwnym kątem, ojcze.
-Byłem do niego uprzedzony, pomimo że bronił klasztorów, ale nigdy nie czytałem tej
książeczki. Pierwsze czytanie jest czymś szczególnym, jak pierwsza miłość. Chciałbym trafić
teraz przypadkiem na świętego Pawła i przeczytać go po raz pierwszy. Gdybyś tylko zgodził
się na takie doświadczenie z jedną, jak je nazywasz, z moich powieści rycerskich!
- Uznałbym twój gust za tak samo absurdalny, jak Cervantes gust twego przodka.
Pomimo sprzeczki obiad przebiegł w przyjaznej atmosferze i po drugiej butelce wina zgodzili
się jechać w kierunku na León, pozostawiając do późniejszej decyzji, może nawet rzucając
kostki, czy udać się na wschód ku terytorium Basków, czy na zachód w stronę Galicji.
Opuścili restaurację trzymając się pod rękę, ale kiedy zbliżali się do miejsca, gdzie
zaparkowali Rosynanta, proboszcz poczuł, że przyjaciel przyciska jego ramię.
- Co się stało, Sancho?
- Tajniak. Idzie za nami. Nic nie mów. Skręć za pierwszym rogiem, do którego dojdziemy.
- Ale Rosynant stoi dalej!
- On chce zapisać numer naszego samochodu.
- Jak poznałeś, że to tajniak?
- Po teczce - odparł Sancho i rzeczywiście, gdy skręcali za najbliższy róg i ojciec Kichote
rzucił okiem za siebie, facet stał jeszcze w tym samym miejscu, trzymając w ręce szkaradne
insygnia swego zawodu.
- Nie odwracaj się więcej - nakazał Sancho - niech pomyśli, żeśmy go nie zauważyli.
- W jaki sposób mu się wymkniemy?
- Znajdziemy jakiś bar i zamówimy drinka. On będzie się pętał na zewnątrz. Wyjdziemy
tylnymi drzwiami, zdobędziemy nad nim przewagę. Wtedy popędzimy do Rosynanta.
- A co, jeżeli nie będzie zapasowych drzwi?
- Wtedy pójdziemy do następnego baru.
Tylnych drzwi nie było. Sancho wypił koniak, ojciec Kichote rozważnie poprosił o kawę.
Kiedy wyszli, mężczyzna dalej stał o jakieś dwadzieścia metrów od baru, oglądając wystawę
sklepową.
-Zanadto rzuca się w oczy jak na tajniaka - stwierdzi! proboszcz, kiedy szli do innego baru.
53
-To jeden z ich trików - odparł Sancho. i Chce nas zdenerwować. - Zaprowadzi!
przyjaciela do drugiego baru i zamówi! drugi koniak.
-Jeżeli napiję się jeszcze kawy, nie będę spał w nocy - wyraził obawę ojciec Kichote.
- Poproś o tonik.
- Co to jest?
- Taka woda mineralna z odrobiną chininy.
- Bez alkoholu?
- Bez, bez. - Koniak wzbudzi! w burmistrzu wojowniczość. - Mam wielką ochotę spuścić
facetowi lanie, ale on jest pewnie uzbrojony.
- Ten tonik jest doprawdy znakomity - powiedział ojciec Kichote. - Dlaczego nigdy dotąd go
nie piłem? Prawie mógłbym zrezygnować z wina. Myślisz, że można go dostać w El Toboso?
- Nie wiem. Wątpię. Jeżeli trzyma spluwę w teczce, to może zdążyłbym go powalić, zanim ją
wyciągnie.
- Wiesz co? Ja chyba zamówię następną butelkę.
-Idę poszukać tylnego wyjścia - oświadczył Sancho i ojciec pozostał w barze zupełnie sam.
Była to godzina sjesty i jeden obracający się pod sufitem wentylator wcale nie ochładzał
salki; w regularnych odstępach czasu dmuchało chłodem, po czym, przez kontrast, buchała
fala jeszcze gorętszego powietrza. Ojciec Kichote wysączył swój tonik i szybko zamówił
trzeci, żeby zdążyć wypić, zanim powróci Sancho.
Czyjś głos z tyłu wyszeptał „monsignore”. Odwrócił się. Za nim stał gość z teczką, mały
szczupły człowieczek w czarnym ubraniu i czarnym krawacie pasującym do teczki. Miał
czarne przenikliwe oczy w okularach w stalowej oprawie i cienkie.
mocno zaciśnięte wargi. Ojciec Kichote pomyślał, że nadawał się doskonale na zwiastuna
złego losu, a może na Wielkiego Inkwizytora we własnej osobie? Gdybyż tylko wrócił
Sancho!
Czego pan sobie życzy? - zapytał ojciec Kichote głosem, który miał być surowy i brzmieć jak
poważne ostrzeżenie, ale bąbelki w toniku okazały się zdradliwe i prałat dostał czkawki.
- Chciałbym pomówić z monsignorem w cztery oczy.
- Jestem sam.
Człowieczek wskazał na plecy barmana i powiedział:
- To ważne. Nie możemy rozmawiać tutaj. Proszę wyjść tamtymi, tylnymi drzwiami.
Ale tam było dwoje drzwi i ojciec Kichote nie wiedział, którymi wyszedł Sancho.
- Na prawo - pokierował człowieczek.
Ojciec Kichote usłuchał i trafił do krótkiego korytarzyka, w którym było znowu dwoje drzwi.
- Tędy, w te pierwsze.
Ojciec Kichote znalazł się w klozecie. W lustrze nad umywalką zobaczył, że facet, który go
wziął do niewoli, gmera przy zamku teczki. Chce wydostać broń? Położyć go strzałem w
kark? Spiesznie, zbyt śpiesznie, zaczął odmawiać szeptem akt skruchy:
- O, Boże, przepraszam, proszę o przebaczenie za wszystkie moje... sprawki...
- Monsignore!
Słucham, przyjacielu - powiedział ksiądz do odbicia, które śledził w lustrze. Jeżeli ma być
zastrzelony, to woli w tył głowy niż w twarz, gdyż twarz jest w pewnym sensie odbiciem
obrazu Boga.
- Chciałbym się wyspowiadać...
Ojciec Kichote czknął. Drzwi się otworzyły, do klozetu zajrzał Sancho i zawołał:
- Ojcze Kichote!
Wyjdź! i nakazał ksiądz. - Słucham spowiedzi. - Odwrócił Się do nieznajomego, starając się
odzyskać godność duchownego. - Nie jest to odpowiednie miejsce. Dlaczego wybrałeś mnie,
a nie swojego proboszcza?
54
-Właśnie go pochowałem - odparł człowieczek, i Jestem przedsiębiorcą pogrzebowym. -
Otworzył teczkę i wyciągnął z niej duży mosiężny uchwyt.
-Nie jestem w swojej diecezji 1 powiedział ojciec Kichote. - Nie mam tu uprawnień.
- Prałat nie podlega takim przepisom. Kiedy zobaczyłem wielebnego ojca w restauracji,
pomyślałem zaraz: „To jest moja szansa".
Ojciec Kichote nie dawał za wygraną:
-Jestem prałatem od bardzo niedawna. Czy ma pan pewność co do przepisów?
-Tak czy inaczej, w nagłych przypadkach każdy kapłan... A tu zachodzi nagły przypadek.
- Przecież w Valladolid jest dużo księży. Niech pan się uda do któregokolwiek kościoła.
- Księdzu z oczu patrzy, że jest tym, który mnie zrozumie.
- Co zrozumie?
Człowieczek zaczął szybko mamrotać akt skruchy, ale przynajmniej wypowiadaj właściwe
słowa. Ojca Kichote'a ogarnęło zakłopotanie. Jeszcze nigdy nie wysłuchiwał spowiedzi w
takim otoczeniu. Prawie automatycznie skorzystał z jedynego dostępnego boksu i usiadł na
zamkniętej muszli klozetowej. Nieznajomy chciał uklęknąć, ale ojciec Kichote powstrzymał
go, gdyż podłoga nie była zbyt czysta.
- Niech pan nie klęka - powiedział. - Wystarczy stać tu, gdzie pan stoi.
Człowieczek podsunął duży mosiężny uchwyt i zaczął mówić:
- Zgrzeszyłem, i za twoim pośrednictwem proszę Boga o przebaczenie, ojcze. A raczej
monsignore.
-W tym lokalu nie jestem monsignorem - zauważył ojciec Kichote. - W konfesjonale nie ma
rang. Coś popełnił?
-Ukradłem ten uchwyt. I jeszcze jeden, taki sam.
-Więc musisz je zwrócić.
Właściciel zmarł, pochowałem go dziś rano.
Ojciec Kichote osłonił oczy dłonią, tak jak to jest w zwyczaju dla zachowania tajemnicy, ale
wizja ciemnej lisiej twarzy wyraźnie rysowała się w jego umyśle. Należał do kapłanów
lubiących wysłuchiwać szybkiej spowiedzi w prostych, oderwanych słowach zazwyczaj
używanych przez penitentów, którzy rzadko wymagali więcej niż jednego pytania - ile razy?
Popełniłem cudzołóstwo... Zaniedbałem wielkanocne obowiązki... Zgrzeszyłem przeciwko
czystości... Nie był przyzwyczajony do grzechu w postaci mosiężnego uchwytu. Na pewno
taki przedmiot nie przedstawiał większej wartości.
Powinieneś zwrócić uchwyt spadkobiercom.
Ojciec Gonzalez nie pozostawił spadkobierców.
-Ale co to są za uchwyty? Kiedy je ukradłeś?
Wstawiłem je do rachunku, a potem zdjąłem z trumny, żeby ich użyć jeszcze raz.
- Często tak postępujesz? - Ojciec Kichote nie umiał powstrzymać swojej fatalnej ciekawości,
będącej wciąż na nowo powtarzanym błędem w konfesjonale.
- Och, to powszechna praktyka. Wszyscy moi konkurenci tak postępują.
Ojciec Kichote zastanowił się. co by napisał Heribert Jone na temat takiego postępku. Na
pewno zaliczyłby go do grzechów przeciwko uczciwości, czyli do kategorii, do której zaliczył
także cudzołóstwo. Nagle spowiednikowi błysnęło w pamięci, że w przypadku kradzieży
ciężar grzechu określany jest wartością skradzionego przedmiotu i jeżeli stanowi ona
ekwiwalent jednej siódmej miesięcznych poborów właściciela, wówczas sprawę należy
traktować poważnie. Gdyby właściciel był milionerem, grzech nie istniałby w ogóle,
przynajmniej nie przeciwko uczciwości. Ile mógł zarabiać miesięcznie ksiądz Gonzalez i czy
rzeczywiście był prawowitym właścicielem, skoro wszedł w posiadanie uchwytu dopiero po
ś
mierci? Trumna z całą pewnością należy do ziemi, do której się Ją składa.
Zapytał raczej, żeby zyskać czas do namysłu, niż z jakiegokolwiek innego powodu:
- Czy spowiadałeś się już kiedyś z tego grzechu przy innych okazjach?
55
- Nie. Jak już mówiłem, monsignore, jest to uznana praktyka w moim zawodzie.
Doliczamy ekstra za mosiężne uchwyty, to prawda, ale traktujemy to jak coś w rodzaju
pożyczki. Dopóki się nie skończy pogrzeb.
-Więc dlaczego spowiadasz mi się teraz?
- Może jestem przesadnie skrupulatny, monsignore, ale wydawało mi się, że sprawa wygląda
trochę inaczej w przypadku pogrzebu księdza Gonzaleza. Byłby niesłychanie dumny z
mosiężnych uchwytów. Widzi ojciec, to stanowiłoby dowód, jak bardzo go poważano w
parafii, gdyż oczywiście rachunek płaci parafia.
-A tyś się dołożył?
- Naturalnie! Bardzo lubiłem księdza Gonzaleza.
-A więc w pewnym sensie okradłeś samego siebie?
- Nie kradłem, monsignore.
- Mówiłem już, żebyś mnie nie nazywał monsignorem. Powiedziałeś, żeś nie ukradł, że wśród
kolegów po fachu praktykuje się zabieranie uchwytów...
-Tak.
-Więc co niepokoi twoje sumienie?
Człowieczek wykonał gest, który mógł oznaczać zmieszanie. Ojciec Kichote pomyślał:
„Ileż to razy czułem się winnym nie wiedząc dlaczego, tak jak on”. Zazdrościł niekiedy
pewności siebie tym, którzy potrafili ustalać niezachwiane reguły jak Heribert Jone, jego
biskup, a nawet papież. On sam żył we mgle, niezdolny dostrzec ścieżki, potykający się.
Powiedział:
- Nie zadręczaj się o taki drobiazg. Idź do domu i śpij dobrze. Może ukradłeś... Czy sądzisz,
ż
e Pan Bóg zwraca wiele uwagi na takie drobnostki jak ta? Stworzy! wszechświat, nie wiemy,
Ile gwiazd, ile planet i światów.
Ty ukradłeś dwa mosiężne uchwyty i wydaje ci się, że jesteś taki ważny. Powiedz, że żałujesz
za swoją pychę i idź do domu.
Jednakże człowieczek odparł:
- Ale proszę o rozgrzeszenie.
Ojciec Kichote niechętnie wymruczał odpowiednią formułkę. Grzesznik wsadził z powrotem
uchwyt do teczki, zamknął ją i zanim wyszedł, skinął głową w kierunku księdza. Ojciec
Kichote siedział na muszli klozetowej z uczuciem wyczerpania i pewnego niedosytu. Robił
sobie wyrzuty: „Nie wypowiedziałem właściwych słów. Dlaczego nigdy nie znajduję
właściwych słów? Człowiekowi potrzebna była pomoc, a ja wyrecytowałem formułkę. Boże,
przebacz mi. Czy ktoś także wypowie czczą formułkę, gdy przyjdzie mi umierać?”
Po chwili wrócił do baru. Sancho czekał na niego, pijąc następny kieliszek koniaku.
- Na miłość boską, coś tam robił?
- Spełniałem swoją powinność - odparł ojciec Kichote.
- W klozecie?
- W klozecie, w więzieniu, w kościele. Co za różnica?
- Pozbyłeś się tego faceta?
- Przypuszczam, że tak. Jestem trochę zmęczony, Sancho. Wiem, że to rozrzutność, ale czy
mógłbym dostać jeszcze Jedną butelkę toniku?
56
Jak monsignore Kichote zobaczył dziwne widowisko.
Pobyt w Valladolid przedłużył się z powodu zdecydowanej niechęci Rosynanta do
ponownego ruszenia w drogę, wobec czego trzeba było zostawić go w warsztacie do
przeglądu.
- Nie ma się czemu dziwić - stwierdził ojciec Kichote - wczoraj zrobił ogromną trasę.
Ogromną trasę! Znajdujemy się niecałe sto dwadzieścia kilometrów od Salamanki!
- Jego zwykła norma wynosi dziesięć, kiedy wpadam po wino do spółdzielni.
- To świetnie się stało, że postanowiliśmy nie jechać do Rzymu czy Moskwy. Jeżeli chcesz
znać moją opinię, to ty go rozpaskudziłeś. Samochodów, tak jak kobiet, nie należy
rozpieszczać.
- Ależ on jest bardzo stary, Sancho! Prawdopodobnie starszy od nas. W końcu bez jego
pomocy... Czy zdołalibyśmy przejść pieszo całą tę odległość od Salamanki?
Ponieważ na werdykt w sprawie Rosynanta musieli czekać do następnego rana, Sancho
zaproponował pójście do kina. Po pewnym wahaniu ojciec Kichote się zgodził. Swego czasu
przedstawienia teatralne były kapłanom zabronione i pomimo że ten zakaz nie dotyczył
kinematografów, które podówczas jeszcze nie istniały, jednakże w umyśle proboszcza
pozostała obawa pewnego niebezpieczeństwa związanego z wszelkimi widowiskami.
-Nigdy nie byłem w kinie - zwierzył się towarzyszowi.
- Jeżeli chcesz nawracać świat, musisz go najpierw poznać - odparł Sancho.
Czy nie uznasz mnie za hipokrytę, jeżeli zdejmę to, co nazywasz śliniakiem? - zapytał ojciec
Kichote.
- W ciemności wszystkie kolory są jednakowe - orzekł Sancho - ale rób, jak chcesz.
Po chwilowym namyśle ojciec Kichote pozostawił na sobie pechera. To mu się wydało
uczciwsze. Nie chciał być posądzony o hipokryzję.
Poszli do małego kina, w którym wyświetlano film pod tytułem „Modlitwa dziewicy”.
Tytuł zachęcił ojca Kichote’a w takim stopniu, w jakim zniechęcił burmistrza, który
przewidywał wieczór pełen nudziarstwa i pobożności. Bardzo się pomylił. Film nie był
arcydziełem, niemniej jednak uznał go za całkiem przyjemny, aczkolwiek obawiał się trochę
reakcji proboszcza, gdyż film na pewno nie był dziewiczy, on zaś powinien był zauważyć, że
plakat na zewnątrz był oznaczony ostrzegawczą literą „S".
W istocie modlitwą dziewicy okazał się bardzo przystojny młodzieniec, którego przygody z
całą serią młodych dziewczyn kończyły się zawsze, z monotonną regularnością, w łóżku. W
tych momentach zdjęcia stawały się zamglone i mylące, nawet trudno było ustalić, czyje nogi
do kogo należą, ponieważ dyskretne okolice, pozwalające odróżnić mężczyznę od kobiety,
były starannie przez kamerę omijane. Kto się znalazł na górze, mężczyzna czy kobieta? Czyje
organy były całowane i przez kogo? W takich sytuacjach brakło dialogów, które by pomogły
widzom, tylko od czasu do czasu rozlegało się ciężkie sapanie lub niekiedy stękanie albo pisk,
co mogło pochodzić zarówno od mężczyzny, jak i od kobiety. Dodatkowe utrudnienie
stanowił fakt. że sceny były najwidoczniej kręcone dla małego ekranu (może dla domowego
kina?), toteż obrazy nabierały abstrakcyjności i powodu powiększenia. Nawet przyjemność
burmistrza przybladła: wolałby bardziej Jawną pornografię, w dodatku trudno mu było
zidentyfikować głównego aktora, który miał lśniące czarne włosy i bokobrody. Wydawało mu
się, źe rozpoznaje modela, reklamującego w telewizji dezodorant dla panów.
Zakończenie filmu było niewątpliwie zaskakujące. Młodzieniec zakochał się po uszy w
jedynej dziewczynie, która się oparła jego zalotom. Odbył się ślub kościelny, niewinny
pocałunek przed ołtarzem, kiedy narzeczony wsuwał na palec narzeczonej ślubną obrączkę,
po czym szybkie przejście na plątaninę rąk i nóg w łóżku. Sancho pomyślał, że ze względów
57
oszczędnościowych powtórzono jedną z wcześniejszych scen z anonimowymi członkami
ciała, a może był to cień inteligentnej ironii ze strony reżysera? Zapalono światło i ojciec
Kichote powiedział:
- Bardzo interesujące. A więc to się nazywa filmem?
- Przykład nie był najlepszy.
- Ileż ćwiczeń wszyscy oni wykonali! Aktorzy muszą być wyczerpani.
- Oni tylko symulowali, ojcze.
- Jak to „symulowali”? A cóż udawali, że robią?
- Że uprawiają miłość, rzecz jasna.
- A więc to tak się odbywa! Zawsze wyobrażałem sobie, że to coś o wiele prostszego i
zabawniejszego. Wyglądali, jak gdyby okropnie cierpieli. Sądząc po wydawanych odgłosach.
- Udawali, że to im sprawia niewysłowioną rozkosz, ojcze. Na tym polega gra.
- Wcale nie robili wrażenia, że im to sprawia rozkosz, a może po prostu źli aktorzy?
Wciąż tylko cierpieli. No i nie widziałem baloników, Sancho.
- Bałem się, że będziesz zgorszony, ojcze, ale sam wybrałeś ten film.
-Tak. Z powodu tytułu. Jednego nie mogę zrozumieć: co miał tytuł do tego, cośmy zobaczyli?
- Cóż, przypuszczam, że dziewica odmawiała modlitwę po to, żeby znaleźć przystojnego
chłopca do kochania.
- Znów to słowo „kochanie". Nie wierzę, żeby señorita Martin modliła się o coś w tym
rodzaju. Tak czy owak. duże wrażenie sprawiła na mnie cisza na sali.
Widzowie traktowali to tak poważnie. że naprawdę bałem się roześmiać.
- A miałeś ochotę?
Tak. Z trudem się powstrzymywałem. Tylko że nie lubię urażać nikogo, kto traktuje sprawy
poważnie. Śmiech nie jest argumentem. Potrafi być głupio obelżywy. Może patrzyli na te
sprawy inaczej niż ja? Może widzieli w tym piękno? Wszystko jedno, chwilami marzyłem,
ż
eby ktoś się roześmiał, bodaj ty, tak żebym i ja mógł się dołączyć. Ale obawiałem się
zakłócić tę głęboką ciszę. Cisza ma w sobie coś świętego. Czułbym się dotknięty, gdyby w
kościele, przy Podniesieniu, ktoś się zaśmiał.
- A gdyby wszyscy w kościele zaczęli się śmiać?
Ach. to byłoby całkiem co innego. Wtedy pomyślałbym - oczywiście mógłbym się mylić - że
słyszę śmiech radości. Samotny śmiech bywa często śmiechem wyższości!
Tego wieczora, leżąc w łóżku, ojciec Kichote otworzył toin świętego Franciszka Salezego.
Wciąż jeszcze dręczyły go sceny łóżkowe w filmie, dręczyła niemożność odczucia
jakiejkolwiek emocji poza rozbawieniem. Wierzył zawsze, że miłość ludzka jest tego samego
rodzaju, co miłość Boga. nawet jeśli stanowi słabiutkie odbicie tej miłości, ale gimnastyka, z
której miał ochotę śmiać się w głos. te stękania i piski... .Czyżbym nic byl zdolny odczuć
ludzkiej miłości?” - zastanawiał się w duchu. ..Bo skoro tak. to pewnie także nie jestem
zdolny odczuć miłości do Boga". Ogarnął go strach, że ten okropny pytajnik może pozostać
jak niezatarte piętno w jego umyśle. Rozpaczliwie potrzebował pociechy, więc powrócił do
utworów, które Sam bo nazywał powieściami rycerskimi, jednakże nie mógł wymazać z pa
mięci faktu, że Don Kichote ostatecznie wyrzekł się ich na łożu śmierci. Może i on. kiedy
nadejdzie koniec...
Otworzył na chybił trafił »Miłość Boga", ale sortea Virgtlianae nie przyniosły mu pociechy.
Próbował trzy razy. aż wreszcie znalazł ustęp, który wydał mu się znaczący w związku z tym.
co zobaczył w klnie. Nie żeby go uszczęśliwił, nie, ale zmusił do zastanowienia, czy aby nie
jest mniej zdolny do miłości niż kawał żelaza? .Żelazo cechuje taki pociąg do magnesu, że
skoro tylko go poczuje, zwraca się ku niemu, podnieca się i drga, i lekko podskakuje, dając w
ten sposób dowód zadowolenia, po czym przesuwa się, przenosi bliżej, starając się za wszelką
cenę połączyć z nim”. A potem pytanie, które zadało mu cios w serce: „Czyż nie widzisz
58
wszelkich elementów żywej miłości mieszczących się w nieożywionym kamieniu?” O, tak,
widział mnóstwo podrygów, ale nie doświadczył żywej miłości.
Przerażający pytajnik dalej wbijał się w jego mózg, kiedy wyruszali następnego dnia.
Rosynant, zdecydowanie spłoszony pobytem w warsztacie, nawet nie stawiał oporu, kiedy
szybkość osiągała czterdzieści czy czterdzieści pięć kilometrów na godzinę, na co pozwalali
sobie jedynie dlatego, że ojciec Kichote był głęboko pogrążony w niewesołych myślach.
- Co się stało? - zaniepokoił się Sancho. - Dzisiaj znów jesteś Monsignore Smętnego Oblicza.
- Stwierdzam - oby mi Pan Bóg wybaczył - że doznałem szczególnej łaski, gdyż nigdy nie
nękały mnie żądze seksualne.
- Nawet we śnie?
- Nawet we śnie.
- Jesteś bardzo szczęśliwym człowiekiem.
„Czyżby?” - zapytywał sam siebie. „A może najbardziej nieszczęśliwym?" Nie mógł wyznać
siedzącemu obok przyjacielowi swoich myśli ani zadawanego sobie pytania. „Jak mogę
modlić się o to, bym oparł się złu, jeżeli nawet nie doznaję pokusy? W takiej modlitwie brak
cnoty!” Czuł się całkowicie osamotniony w swoim milczeniu. Jak gdyby przestrzeń
konfesjonału i zawarte w niej tajemnice sięgały poza konfesjonał, poza penitenta, ogarniając
samochód, w którym siedział, a nawet kierownicę w jego ręku, kiedy tak jechali do León.
Pod osłoną milczenia modlił się: „O, Boże, uczyń mnie ludzkim, pozwól doznać pokusy.
Wybaw mnie od mojej obojętności!".
59
Jak monsignore Kichote stan
ą
ł twarz
ą
w twarz ze Sprawiedliwo
ś
ci
ą
.
Zatrzymali się na drodze do León w polu, nad brzegiem rzeki, w pobliżu miasteczka Mansilla
de las Mulas, gdyż burmistrz skarżył się na dręczące go pragnienie. Mała kładka dla pieszych
rzucała cień, w którym postawili samochód, ale tak naprawdę, to pragnienie burmistrza było
wybiegiem, potrzebnym do przełamania milczenia ojca Kichote’a, które okropnie grało mu na
nerwach. Mając nadzieję, że trochę alkoholu otworzy usta przyjacielowi, wpuścił do rzeki
butelkę manchegana na sznurku, wzbudzając zainteresowanie paru krów na drugim brzegu.
Gdy wrócił, zastał ojca Kichote’a wpatrzonego ze smutkiem w swoje fioletowe skarpetki. Nie
był w stanie już dłużej znosić niepojętego milczenia, więc odezwał się:
Na litość boską, jeżeli złożyłeś śluby milczenia, to wstąp do jakiegoś klasztoru. W Burgos są
kartuzi, a w Osera - trapiści. Proszę wybrać, monsignore. do których jedziemy.
Przepraszam cię, Sancho - odpowiedział ojciec Kichote - to tylko z powodu moich myśli...
- A więc przypuszczasz, że twoje myśli są zbyt wzniosłe i uduchowione, żeby zwykły
marksista mógł Je zrozumieć?
- Nie, wcale niel
-Przypomnij sobie, ojcze. Jakim dobrym wielkorządcą okazał się mój przodek. Don Kichot,
przy całej swej rycerskości i odwadze. nigdy by tak dobrze nie rządził. Cóż za święty bałagan
- rozmyślnie tak to nazwałem - zaprowadziłby na wyspie! Mój przodek zabrał się do
rządzenia akurat tak samo, jak Trocki do dowodzenia armią. Trocki nie miał doświadczenia, a
jednak rozgromił białych generałów. Cóż, jesteśmy materialistami, wiem, wieśniakami i
marksistami, ale nie musisz gardzić nami z tego powodu.
- Czy kiedykolwiek gardziłem tobą, Sancho?
- Dzięki Bogu, żeś zaczął znowu rozmawiać. Napocznijmy butelkę.
Wyłowione z rzeki wino nie było dość chłodne, ale burmistrzowi zależało na szybkiej kuracji.
Wypili po dwie szklanki w przyjaznym już teraz milczeniu.
- Czy zostało trochę sera, ojcze?
- Chyba odrobina. Pójdę zobaczyć.
Ojca Kichote’a nie było przez dłuższą chwilę. Czyżby miał trudności ze znalezieniem sera?
Burmistrz zerwał się na równe nogi, gdy ojciec Kichote wyłonił się spod mostku z wyrazem
całkowicie usprawiedliwionego niepokoju na twarzy, albowiem towarzyszył mu gwardzista.
Z jakiegoś powodu, którego burmistrz nie był w stanie zrozumieć, ksiądz szybko przemawiał
do swego towarzysza po łacinie, po czym gwardzista także zdradzał zaniepokojenie. Ojciec
Kichote właśnie mówił:
- Es to mihi in Deum protectorem et in locum refugit.
- Zdaje się, że biskup jest cudzoziemcem - powiedział gwardzista do burmistrza.
- On nie jest biskupem, lecz prałatem.
- Czy to pański samochód stoi pod mostkiem?
- Samochód należy do prałata.
- Powiedziałem mu, że powinien był go zamknąć. Zostawił nawet kluczyk w stacyjce.
To niebezpieczne. Zwłaszcza w tych stronach.
- Okolica wyglądała bardzo spokojnie. Nawet krowy...
- Nie widzieliście mężczyzny z dziurą po kuli w nogawce spodni i z fałszywymi wąsami?
Chociaż myślę, że je wyrzucił.
-Nie. Nikogo takiego.
I scio cui credidi - przemówił proboszcz.
I włoski? - zapytał gwardzista. - Papież jest wielkim papieżem.
- Nie ulega wątpliwości.
60
- Bez kapelusza i marynarki. Koszula w paski.
- Nikogo takiego nie widziałem w pobliżu.
-Tę dziurę od kuli złapał w Zamora. Cudem uszedł z życiem. Strzelał jeden z naszych. Jak
długo tu jesteście?
- Około kwadransa.
- Skąd jedziecie?
- Z Valladolid.
- Nie spotkaliście kogoś takiego w drodze?
- Nie.
- W tym czasie nie mógł uciec dalej.
- Co zrobił?
- Obrabował bank w Benavente. Zastrzelił kasjera. Uciekł na hondzie. Znaleźli porzuconą,
mam na myśli hondę, o pięć kilometrów dalej. Dlatego nie jest bezpiecznie zostawiać otwarty
samochód z kluczykiem w stacyjce.
- Laąueus contritus est - powiedział ojciec Kichote - et nos liberati sumus.
- Co monsignore mówi?
- Nie jestem lingwistą - odparł burmistrz.
- Jedziecie do León?
-Tak.
Miejcie oczy otwarte i nie zabierajcie do wozu nikogo nieznajomego. - Zasalutował prałatowi
uprzejmie, acz z pewną rezerwą, i odszedł.
- Dlaczego przemawiałeś do niego po łacinie? - zapytał Sancho.
- Wydawało mi się, że tak będzie lepiej.
- Ale dlaczego?
- Chciałem w miarę możności uniknąć kłamstwa - wyjaśnił ojciec Kichote. i Nawet
grzecznościowego, jeśli nie występnego, że użyję rozróżnienia stosowanego przez ojca
Heriberta.
- Na jaki temat miałbyś kłamać?
- Stanąłem nagle wobec możliwości, chciałoby się rzec, wobec pokusy...
Burmistrz westchnął. Wino na pewno przełamało małomówność ojca Kichote'a, ale burmistrz
zaczynał tego żałować. Zapytał:
- Znalazłeś ser?
- Tak, nawet spory kawał, ale dałem go jemu.
- Gwardziście? Dlaczego, u licha...
- Nie, człowiekowi, którego on szukał.
- Chcesz powiedzieć, że widziałeś tego człowieka?
- Och tak, dlatego bałem się pytań.
- Na litość boską, gdzież on jest teraz?
- W bagażniku. Byłoby niedbalstwem z mojej strony po tym, co powiedział gwardzista,
zostawiać kluczyk... Ktoś mógłby z nim odjechać. No, ale niebezpieczeństwo już minęło.
Burmistrzowi na dłuższą chwilę odjęło mowę. Wreszcie ją odzyskał.
- Coś zrobił z winem? - zapytał.
- Razem przestawiliśmy je na tylne siedzenie.
- Dziękuję Bogu, że zmieniłem tabliczkę z numerem w Valladolid - westchnął burmistrz.
- Co to znaczy, Sancho?
-Tamci gwardziści na pewno podali twój numer do Avili. Mają go teraz w komputerze.
- Ale dokumenty wozu...
- Dostałeś nowe. Oczywiście, to trochę trwało. Dlatego tak długo zabawiliśmy w Valladolid.
Mechanik w warsztacie jest moim starym przyjacielem i członkiem partii.
- Sancho, Sancho, ile zarobiliśmy lat więzienia?
61
- Mniej niż połowę tego, co dostaniesz za ukrywanie zbiega przed wymiarem
sprawiedliwości. Co cię podkusiło?
- Prosił mnie o pomoc. Powiedział, że został fałszywie oskarżony i wzięty za kogoś innego.
-Z dziurą po kuli w nogawce? Bandzior, który napadł na bank?
I cóż, nic nie lepszy był wasz lider Stalin. W końcu dużo zależy od pobudek. Gdyby Stalin
przyszedł do mnie do spowiedzi i wyłuszczył swoje pobudki uczciwie, nakazałbym mu może
odmawiać różaniec przez dekadę, chociaż tak surowej pokuty nie zadałem nikomu w El
Toboso. Pamiętasz, co mój przodek powiedział do galerników, zanim ich uwolnił? „Jest Bóg
w niebie, który nie zaniedba ukarania niegodziwca ani wynagrodzenia dobrego człowieka, i
nie uważam za słuszne, żeby uczciwi ludzie byli oprawcami drugich”. To dobra
chrześcijańska doktryna. Dekada różańca stanowi karę dostatecznie surową. Nie jesteśmy
oprawcami ani śledczymi. Dobry Samarytanin nie przeprowadzał dochodzenia co do
przeszłości rannego człowieka, który dostał się między złodziejów, nim mu udzielił pomocy.
Może to był celnik, któremu złodzieje tylko odbierali to, co on im zabrał?
- Ty tu gadasz, monsignore, a nasz ranny prawdopodobnie umiera z braku powietrza.
Pobiegli do wozu i zastali mężczyznę w dość kiepskim stanie. Fałszywe wąsy, obluzowane
przez pot, zwisały po jednej stronie górnej wargi. Na szczęście był on małego wzrostu i skulił
się dosyć łatwo w niewielkiej przestrzeni, którą Rosynant mógł dla niego przeznaczyć.
Niemniej jednak gorzko narzekał, kiedy go wypuścili:
- Myślałem, że umrę! Czegoście się tak długo grzebali?
Robiliśmy dla pana, co tylko mogliśmy - ojciec Kichote wymówił prawie te same słowa, co
Jego protoplasta. - Nie Jesteśmy pańskimi sędziami, ale sumienie powinno panu podszepnąć,
ż
e niewdzięczność Jest niecnym grzechem.
- Zrobiliśmy dla ciebie o wiele za dużo - wtrącił się Sancho.
Teraz zmiataj! Gwardzista poszedł w tamtą stronę. Radziłbym trzymać się pól, zanim
będziesz mógł zgubić się w mieście.
Jak mogę trzymać się pola w tych butach odłażących od zelówki i jak mogę zgubić się w
mieście z tą dziurą po kuli w nogawce?
- Obrabowałeś bank. stać cię na nową parę butów.
- Kto powiedział, że obrabowałem bank? - Wywrócił puste kieszenie. - Obszukaj mnie -
dodał. I wy nazywacie siebie chrześcijanami?
- Ja nie - odparł burmistrz. Jestem marksistą.
- Bolą mnie plecy. Nie mogę zrobić kroku.
- Mam w wozie trochę aspiryny - powiedział ojciec Kichote. - Otworzył drzwiczki i zaczął
szperać na półeczce. Usłyszał za sobą dwukrotne kaszlnięcie. - Mam także parę innych
tabletek, może w bagażniku był przeciąg. - Kiedy odwrócił się z lekarstwami w ręku,
zobaczył ku swojemu zdumieniu, że nieznajomy trzyma rewolwer.
- Nie powinieneś celować czymś takim, to niebezpieczne - stwierdził.
- Jaki macie numer butów? - zapytał obcy.
- Doprawdy nie pamiętam. Chyba trzydziesty dziewiąty.
- A wy?
- Czterdziesty - odpowiedział Sancho.
- Proszę oddać mi swoje - rozkazał księdzu.
- Są mniej więcej tak samo zniszczone jak twoje.
- Nie dyskutować! Zabrałbym także spodnie, gdyby pasowały. Teraz obaj odwróćcie się
tyłem. Jeżeli któryś się poruszy, zastrzelę obydwu.
- Nie rozumiem, dlaczego idąc obrabować bank, jeżeli to rzeczywiście zrobiłeś, wziąłeś
podarte buty - dziwił się ojciec Kichote.
62
- Przez omyłkę włożyłem niewłaściwą parę. Dlatego. Teraz możecie się odwrócić w moją
stronę. Właźcie do samochodu obaj. Ja siadam z tyłu i jeżeli zatrzymacie się gdziekolwiek z
jakiegokolwiek powodu - będę strzelał.
Dokąd chcesz jechać? - zapytał Sancho.
- Wypuścicie mnie przy katedrze w León.
Ojciec Kichote wyprowadził wóz z pola z pewną trudnością.
Jesteście fatalnym kierowcą - stwierdził obcy.
-To Rosynant. Nie lubi jechać do tylu. Obawiam się, że nie masz za dużo miejsca obok tego
wina. Czy mam się zatrzymać i włożyć z powrotem skrzynkę do bagażnika?
- Nie. Jedź!
Co się stało z twoją hondą? Gwardzista mówił, żeś ją porzucił.
- Skończyła się benzyna. Zapomniałem zatankować.
- Nie ta para butów. Brak benzyny. Naprawdę, wygląda, źe Pan Bóg był przeciwny twoim
planom.
- Czy mógłbyś jechać trochę prędzej?
- Nie. Rosynant jest bardzo stary. Przy prędkości ponad czterdzieści kilometrów może
wysiąść. - Spojrzał w lusterko i zobaczył wycelowany rewolwer. - Wolałbym, żebyś się
odprężył i odłożył broń. Rosynant zachowuje się niekiedy jak wielbłąd. Jeżeli nagle
podskoczy, ta pukawka może wypalić. Nie byłbyś zbyt szczęśliwy, mając jeszcze jedną
ś
mierć człowieka na sumieniu.
- Jeszcze jednego człowieka? Kogo masz na myśli?
- Tego biedaka w banku, którego zabiłeś.
- Nie zabiłem. Chybiłem.
- Stanowczo Pan Bóg musiał pracować w godzinach nadliczbowych, żeby cię uchronić przed
ciężkim grzechem - stwierdził ojciec Kichote.
- W dodatku to nie był bank. Sklep samoobsługowy.
- Gwardzista mówił, że bank.
- Och, oni twierdziliby, że bank, nawet gdyby to był ustęp publiczny. W ten sposób dodają
sobie znaczenia.
Gdy wjeżdżali do miasta, ojciec Kichote zauważył, źe rewolwer zawsze znika z pola
widzenia, gdy się zatrzymują pod światłami. Może mógłby wyskoczyć z wozu, ale w ten
sposób zostawiłby Sancha w niebezpieczeństwie, a Jeżeli coś podkusi bandytę do dalszych
gwałtownych czynów, wówczas podzieli z nim jego grzech. W każdym razie nie miał ochoty
stać się narzędziem ludzkiej sprawiedliwości. Z wielką ulgą stwierdził, że nie BI spotkali ani
gwardzistów, ani karabinierów, nim dojechali tak blisko katedry, jak tylko mogli.
- Pozwól, że się rozejrzę, czy tu jest bezpiecznie - zaproponował.
-Jeżeli mnie oszukujesz - zagroził obcy - zastrzelę twego przyjaciela.
Ojciec Kichote otworzył drzwi.
- Wszystko w porządku - powiedział. - Możesz iść.
- Jeżeli kłamiesz - ostrzegł pasażer - pierwsza kula będzie dla ciebie.
- Odpadły ci wąsy - rzekł proboszcz. - Przylepiły się do twojego... chciałem powiedzieć do
mojego buta.
Patrzyli za pasażerem, jak im ginął z oczu.
- Przynajmniej nie napadł na mnie jak galernicy na mojego przodka - stwierdził ojciec
Kichote.
- Zostań w samochodzie, a ja pójdę kupić ci buty. Mówiłeś, że nosisz trzydzieści dziewięć?
- Nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym najpierw wstąpił do katedry? To był ogromny
wysiłek, powstrzymać Rosynanta od skoków. Gdyby nas zabił, biedak popadłby w wielkie
tarapaty. Chciałbym posiedzieć chwilkę w chłodzie i pomodlić się. To długo nie potrwa.
- Myślałem, żeś odmówił całą masę modlitw w czasie jazdy.
63
- Istotnie, ale to były modlitwy za tego biedaka. Teraz chciałbym podziękować Bogu za nasze
ocalenie.
Przez skarpetki przenikał chłód kamiennych płyt. Pożałował, że w Salamance nie kupił
wełnianych. Poczuł się karłem w niezwykle wysokiej nawie, a strumienie światła płynące ze
stu dwudziestu okien mogły być spojrzeniem Boga. Wydało mu się, że jest nieskończenie
małym tworem na szkiełku mikroskopu. Przebiegł do bocznego ołtarza i ukląkł. Nie wiedział,
co mówić. Kiedy pomyślał „dziękuję Ci”, słowa miały pusty dźwięk jak echo, nie odczuwał
najmniejszej wdzięczności za ratunek, może odczułby jej troszkę, gdyby kula go dosięgła: to
koniec. Zabrali by jego ciało z powrotem do El Toboso, tam byłby znowu u siebie w domu, a
nie na tej idiotycznej pielgrzymce - dokąd? I po co?
Uznał za stratę czasu usiłowania i niemożność odmówienia modlitwy, więc zaniechał prób,
zmusił się natomiast do wyłączenia wszelkiej myśli, żeby nie zdawać sobie sprawy z niczego,
wkroczyć w absolutną ciszę, i po dłuższej chwili rzeczywiście poczuł, że jest na stopniach do
Niczego, że wystarczy zrobić tylko jeden krok. Nagle stwierdził, że duży palec u lewej nogi
bardziej niż pozostałe odczuwa chłód kamiennej posadzki, i pomyślał: „Mam w skarpetce
dziurę”. Skarpetki... Dlaczego nie uparł się przy wełnianych? Te nie były warte pieniędzy
zapłaconych w tym wielkim magazynie pod patronatem Opus Dei.
Przeżegnał się i dołączył do Sancha.
-No co, namodliłeś się do syta?
-Wcale się nie modliłem.
Zaparkowali Rosynanta i poszli ulicami na chybił trafił. Zaraz za Burgo Nuevo znaleźli sklep
z obuwiem. Gorące chodniki parzyły stopy ojca Kichote’a, palec wyłaził z dziury, która się
wyraźnie powiększała. Sklep był mały, a właściciel spoglądał na nogi klienta ze zdziwieniem.
-Szukam czarnych butów numer trzydzieści dziewięć - zwrócił się do niego ojciec Kichote.
-Proszę usiąść.
Sprzedawca wydobył parę butów i ukląkł przed klientem. Proboszczowi przemknęła przez
głowę myśl: „Jestem jak posąg świętego Piotra w Rzymie. Czy ucałuje mój paluch?”
Roześmiał się.
-Co cię tak ubawiło? i zapytał burmistrz.
-Och, nic takiego. Coś mi się przypomniało.
Skórę tych butów ekscelencja uzna bez wątpienia za dostatecznie miękką i elastyczną.
- Nie jestem biskupem, lecz tylko prałatem - sprostował ojciec Kichote - niech mi Pan Bóg to
wybaczy.
Sprzedawca włoży! but na nie uszkodzoną skarpetkę.
- Gdyby monsignore zechciał przejść parę kroków...
-Już przeszedłem znacznie więcej niż parę w Leon. Macie bardzo twarde bruki.
- Z pewnością wydają się twarde, monsignore, kiedy się chodzi bez butów.
- Te są bardzo wygodne, biorę je.
- Mam zapakować, czy monsignore zechce w nich od razu pójść?
- Oczywiście chcę w nich pójść. Czy sądzi pan, że chcę chodzić boso?
- Pomyślałem sobie... No tak, pomyślałem, że to może pokuta.
-Nie, nie, obawiam się, że nie jestem świętym.
Znowu usiadł pozwalając sprzedawcy wciągnąć drugi but na stopę z wyłażącym ze skarpetki
paluchem, który ten potraktował delikatnie, z odcieniem szacunku, wpychając go z powrotem
do skarpetki. Nie ulegało wątpliwości, że kontakt z obnażonym paluchem prałata stanowił dla
niego całkiem nowe doświadczenie.
- A tamte buty? Monsignore nie życzy sobie, żebym je zapakował?
- Jakie „tamte” buty?
- Te, które monsignore zrzucił.
64
- Ja ich nie zrzuciłem. To one odrzuciły mnie - odparł prałat. - Nawet nie wiem, gdzie się
znajdują. Daleko stąd. Chyba 1 już daleko. Były stare, nie takie dobre jak te.
Sprzedawca odprowadzi! ich do drzwi sklepu. Poprosił:
- Czy monsignore nie zechciałby udzielić mi błogosławieństwa?
Ojciec Kichote nakreśli! znak krzyża i coś wymamrotał. Na ulicy skomentował wydarzenie:
- Ten sprzedawca stanowczo okazywał zbyt wiele szacunku jak na mój gust.
Okoliczności odbiegały od normy i obawiam się, że sobie nas dobrze zapamiętał.
Przechodzili obok urzędu pocztowego. Ojciec Kichote przystanął.
- Jestem niespokojny - powiedział.
- I nie bez powodu. Jeżeli ten uratowany przez ciebie łajdak został złapany i zacznie
ś
piewać...
- Nie o nim myślałem. Myślałem o Teresie. Coś jak błyskawica w głowie ostrzega mnie, że
dzieją się rzeczy niedobre. Jesteśmy już tak długo poza domem.
- Cztery dni.
- Niemożliwe! Wydaje mi się, że co najmniej miesiąc. Proszę, pozwól mi zatelefonować.
- Dobrze, ale uwijaj się. Im prędzej znajdziemy się poza Leon, tym lepiej.
Telefon odebrała Teresa. Zanim zdążył powiedzieć słowo, warknęła wściekłym tonem:
- Ojca Herrery nie ma i nie wiem, kiedy wróci. - Rzuciła słuchawkę.
- Coś jest nie w porządku - stwierdził ojciec Kichote. Jeszcze raz zadzwonił i tym razem
zaczął mówić nie zwlekając: - Tu ojciec Kichote, Tereso.
- Niech Bogu będą dzięki - usłyszał. - Gdzie ksiądz jest?
- W Leon.
- Gdzie to jest?
- Nie powinieneś był jej tego mówić - wtrącił się burmistrz.
- Co ojciec tam robi?
- Dzwonię do ciebie.
- Ojcze, biskup jest w okropnym stanie.
- Co, chory, biedaczysko?
- Wściekły jak licho!
- Co się stało, Tereso?
- Dwa razy dzwonił do ojca Herrery. Rozmawiali po pół godziny za każdym razem, nie licząc
się wcale z kosztami.
- Ale o czym mówili?
- Oczywiście o księdzu! Powiedzieli, że ksiądz zwariował. Powiedzieli, że księdza trzeba
zamknąć w domu wariatów, żeby ratować honor Kościoła.
- Ale dlaczego? Dlaczego?
- Guardia poszukuje księdza w Avili.
- Wcale tam nie byłem.
- O tym wiedzą. Powiedzieli, że ksiądz jest w Valladolid. I powiedzieli, że ksiądz zamienił się
na ubrania z czerwonym burmistrzem, żeby uciec.
- To nieprawda.
- Myślą, że ksiądz jest zamieszany w sprawy tych zwariowanych Basków.
- Skąd to wszystko wiesz, Tereso?
- Księdzu się zdaje, że pozwolę im korzystać z naszego telefonu i nie zostawię drzwi do
kuchni otwartych?
- Daj mi do telefonu ojca Herrerę.
- Nie zdradzaj się z niczym - szepnął Sancho. - Z niczym.
- Ojca Herrery nie ma. Wyjechał wczoraj przed świtem na spotkanie z biskupem. Biskup jest
w takiej furii, że nie dziwiłabym się, gdyby zadzwonił do samego Ojca Świętego w sprawie
księdza. Ojciec Herrera powiedział do mnie, że to był okropny błąd, który popełnił Ojciec
65
Ś
więty mianując księdza prałatem. Odpowiedziałam mu, że to bluźnierstwo. Że Ojciec
Ś
więty nie może popełniać błędów.
- Och tak, Tereso, ale drobne błędy - może. Sądzę, że zrobię najlepiej, jeżeli natychmiast
wrócę do domu.
- Tego księdzu nie wolno. Guardia na pewno zaraz capnie i ksiądz zakończy życie w domu
wariatów.
- Ależ nie jestem bardziej obłąkany niż ojciec Herrera! Albo biskup, jak już się zgadało.
- Oni będą twierdzić, że tak. Słyszałam, jak ojciec Herrera mówił do biskupa: „Trzeba go
trzymać z dala od możliwości popełniania głupstw! Dla dobra Kościoła". Niech ojciec nie
wracał
- Do widzenia, Tereso.
- Ojciec nie wróci?
Muszę to przemyśleć, Tereso - zakończył rozmowę. Następnie wyjaśnił burmistrzowi:
Guardia skontaktowała się z biskupem, a biskup z ojcem Herrerą. Uważają, że zwariowałem.
Nie ma w tym nic złego. Twierdzono, że twój przodek także był wariatem. Może ojciec
Herrera zachowa się jak kanonik i zacznie palić twoje książki?
- Niech Bóg broni. Powinienem wrócić do domu, Sancho.
To będzie dowodem, że jesteś istotnie nienormalny. Musimy zmywać się stąd prędziutko, ale
nie do El Toboso. Za nic na świecie nie powinieneś był mówić Teresie, że jesteśmy w León.
Będzie milczała jak grób. Nie martw się. Przecież nigdy nie pisnęła słówka o końskich
stekach - nawet mnie.
- Mamy znacznie więcej powodów do zmartwień. Te ich komputery pracują jak błyskawice.
Przez chwilę mogą być w kłopocie z powodu zmiany tabliczki rejestracyjnej, ale jeżeli
Guardia wsadzi do maszyny twój tytuł, będziemy mieli się z pyszna. Trzeba znowu ściągnąć
ś
liniak i skarpetki. Sądzę, że prałatów Jeżdżących starym seatem 600 nie ma tak wielu. -
Kiedy szli szybkim krokiem w kierunku zaparkowanego Rosynanta, dodał: - Myślę, że
powinniśmy zostawić wóz i wsiąść do autobusu.
- Nie zrobiliśmy nic złego!
- Niebezpieczeństwo leży nie w tym, cośmy zrobili, ale w tym, co oni myślą, żeśmy zrobili.
Jeżeli nawet czytanie Marksa nie jest przestępstwem, to na pewno jest nim ukrywanie kogoś,
kto obrabował bank.
- Nie obrabował banku.
- No to sklep samoobsługowy. Przestępstwem było ukrycie go w bagażniku twego
samochodu.
- Nie porzucę Rosynanta.
Doszli do wozu i proboszcz opiekuńczym gestem położył rękę na masce, na której
wyczuwało się zadrapanie powstałe wtedy, kiedy otarł się o wóz rzeźnika w El Toboso.
- Czy znasz sztukę Szekspira „Henryk VM”?
- Nie, wolę Lopego de Vegę, i to znacznie bardziej.
- Nie chciałbym, żeby Rosynant robił mi wyrzuty, jak kardynał Wolsey królowi. ...gdybym
Bogu służył Z połową tylko takiej gorliwości, Z jaką służyłem mojemu królowi. Nagiego w
starych nie wydałby latach Na pośmiewisko mym nieprzyjaciołom.
Widzisz tę rysę na masce? To było siedem lat temu, czy nawet więcej; ucierpiał z mojej winy.
Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.
Wyjechali z León, jak mogli najszybciej, ale ponieważ szosa się wznosiła, Rosynant zaczął
okazywać zmęczenie. Góry Leon wyrosły przed nimi szare, skaliste, poszarpane. Burmistrz
rzekł:
- Powiedziałeś mi, że pragniesz milczenia. Teraz nadszedł czas wyboru pomiędzy milczeniem
w Burgos a milczeniem w Osera.
- Burgos nasuwa złe skojarzenia.
66
- Brawo, monsignore! Przypuszczałem, że pamięć o kwaterach głównych Generalissimusa
stanowi dla ciebie pewną atrakcję!
-Wolę ciszę pokoju niż ciszę, która następuje po zwycięstwie, bo ta jest jakby stałą ciszą
ś
mierci. I to niedobrej śmierci. Ale czy ciebie, Sancho, nie odstręcza myśl o klasztorze?
-Dlaczego? Przecież klasztor może nas bronić przed większym złem, jak napisał Marks.
W dodatku klasztor ma dla nas takie same zalety jak burdel. Jeżeli nie zatrzymamy się tam
zbyt długo. Nie dają fiszek do wypełnienia.
A więc Osera, Sancho, i trapiści.
I przynajmniej tam będziemy mogli się napić dobrego galicyjskiego wina. Nasz manchegan
jest na ukończeniu.
Piknik składał się z samego wina, albowiem ser ulotnił się razem z bandytą, a kiełbasę dawno
zjedli. Znajdowali się na wysokości blisko tysiąca metrów, pod nimi rozciągał się pustynny
krajobraz, lekki wiaterek ochładzał powietrze. Szybko uporali się z jedną butelką i Sancho
otworzył drugą.
- Czy to mądrze? 1 zapytał ojciec Kichote.
Mądrość nie jest czymś absolutnym i odparł Sancho. - Mądrość jest względna, zależnie od
sytuacji. Zmienia się także w indywidualnych przypadkach. Dla mnie mądrością jest wypić
jeszcze pół butelki w sytuacji takiej jak nasza, kiedy nie mamy jedzenia. Oczywiście dla
ciebie może to być szaleństwem. Jeśli tak. to we właściwym czasie będę musiał zdecydować,
jak najmądrzej postąpić z twoją połową butelki.
- Taka chwila chyba nie nadejdzie - odparł ojciec Kichote. - Moja mądrość nakazuje mi
uchronić cię od wypicia większej ilości wina, niż na ciebie przypada. - Nalał sobie
szklaneczkę i dodał: 1 Nie widzę, dlaczego brak jedzenia miałby wpływać na mądrość.
To oczywiste i stwierdził Sancho. - Wino zawiera cukier, który jest bardzo wartościowym
pożywieniem.
A zatem, gdybyśmy mieli dość wina, nigdy byśmy nie umarli z głodu.
Właśnie, ale w każdym argumencie można znaleźć słaby punkt, nawet w rozumowaniu
waszego świętego Tomasza z Akwinu. Gdybyśmy jedzenie zastąpili winem, musielibyśmy
pozostać na miejscu i w ten sposób nasze wino mogłoby się skończyć.
Dlaczego mielibyśmy pozostać na miejscu?
- Bo żaden z nas nie byłby w stanie usiąść za kierownicą.
- Też racja. Logiczne myślenie prowadzi często do absurdalnych sytuacji. W La Manchy jest
taka popularna święta, która straciła dziewictwo, zgwałcona przez Maura w swojej własnej
kuchni, przy czym on był nieuzbrojony, ona zaś miała w ręku nóż kuchenny.
- Przypuszczam, że chciała być zgwałcona.
- Nie, nie, myślała najzupełniej logicznie. Jej dziewictwo stanowiło mniejszą wartość niż
zbawienie Maura. Zabijając go w tym momencie, pozbawiłaby go wszelkich szans zbawienia.
Absurd, ale kiedy się dokładnie rozważy - piękna historia.
- Pod wpływem wina stajesz się gadatliwy, monsignore. Zastanawiam się, jak sobie poradzisz
z milczeniem w klasztorze.
- My nie musimy zachowywać milczenia, Sancho; i zakonnicy mają zezwolenie na rozmowę
z gośćmi.
- Jak szybko zniknęła druga butelka! Pamiętasz - to się wydaje bardzo odległe w czasie
- jak usiłowałeś wytłumaczyć mi istotę Trójcy Świętej?
- Tak, i popełniłem szkaradny błąd, pozwoliłem, aby pół butelki reprezentowało Ducha
Ś
więtego.
- Teraz już nie popełnimy tego błędu - oświadczył Sancho otwierając trzecią butelkę.
Ojciec Kichote nie zaprotestował, chociaż wino zaczęło działać na jego mózg w sposób
drażniący. Gotów był obrazić się przy pierwszej okazji.
67
- Cieszę się - powiedział burmistrz - że w przeciwieństwie do swego protoplasty nie gardzisz
winem. Don Kichote często zatrzymywał się przy karczmach, co najmniej cztery z jego
przygód zdarzyły się w pobliżu karczmy, ale nigdy nikt nie słyszał, żeby wypił więcej niż
jedną szklankę wina. Tak jak i nasz, jego posiłek wiele razy składał się z sera na świeżym
powietrzu, ale nigdy ze szklanki dobrego manchegana do popłukania. Jako towarzysz podróży
wcale by mi nie odpowiadał. Dzięki Bogu, że wbrew świętym księgom potrafisz ostro pić, jak
masz ochotę.
- Dlaczego wciąż obarczasz mnie odpowiedzialnością za mego przodka?
- Tylko porównywałem...
Mówisz o nim przy każdej okazji, utrzymujesz, że moje święte księgi są podobne do jego
powieści rycerskich, przyrównujesz naszą drobną przygodę do jego przygód. Guardia - to byli
gwardziści, a nie wiatraki. Ja jestem księdzem Kichote'em, a nie Don Kichote'em.
Zapewniam cię, że ja istnieję. Moje przygody są moimi własnymi, nie jego przygodami. Idę
swoją drogą, swoją, nie jego. Mam wolę i nie jestem przywiązany postronkiem do przodka,
który zmarł jakieś czterysta lat temu.
Przepraszam, ojcze, sądziłem, że jesteś dumny ze swego protoplasty, przez myśl mi nie
przeszło, że mogę cię urazić.
Och, dobrze wiem, co myślisz. Myślisz, że mój Bóg jest złudzeniem jak wiatraki. Ale On
istnieje. Mówię ci. Ja nie tylko w Niego wierzę, ja Go dotykam.
-Jaki jest, miękki czy twardy?
Ojciec Kicho te gniewnie zerwał się z trawy.
- Ależ, ojcze, przepraszam. Wcale nie chciałem robić kpin. Szanuję twoją wiarę, tak jak ty
szanujesz moją. Tyle że Jest pewna różnica. Ja wiem, że Marks i Lenin istnieli. Ty tylko
wierzysz.
Powtarzam, nie jest to sprawa wiary. Ja Go dotykam.
- Ojcze, było nam z sobą dobrze. To jest trzecia butelka. Wznoszę szklankę na cześć Trójcy
Ś
więtej. Nie możesz odmówić spełnienia tego toastu ze mną.
Ojciec Kichote patrzył w swoją szklankę ze smutkiem.
- Nie, nie mogę odmówić, ale... - Wypił i tym razem poczuł, że gniew się rozprasza, a na jego
miejsce narasta w nim wielki smutek. - Myślisz, że jestem cokolwiek pijany, Sancho?
Burmistrz dostrzegł w jego oczach łzy.
- Ojcze, nasza przyjaźń...
Tak, tak, nic nie jest w stanie tego zmienić. Pragnę tylko znaleźć właściwe słowa...
- Na co?
- I wiedzę także. Jestem wielkim ignorantem. Miałem w El Toboso nauczać mnóstwa rzeczy,
których sam nie rozumiałem.
Nie zastanawiałem się Jak należy. Trójca Święta. Prawa Natury. Grzech śmiertelny. Uczyłem
słowami z podręczników. Nigdy nie zadawałem sobie pytania, czy ja w to wierzę? Wracałem
do domu i czytałem swoich świętych. Pisali o miłości. To mogłem zrozumieć. Inne sprawy
nie wydawały się ważne.
- Nie pojmuję, co cię martwi, ojcze?
- Ty mnie martwisz, Sancho. Martwią mnie te cztery dni w twoim towarzystwie.
Przypominam sobie, jak się śmiałem, nadmuchując balonik. Tamten film... Dlaczego nie
byłem zgorszony? Dlaczego nie wyszedłem? El Toboso wydaje się odległe o sto lat. Nie czuję
się tym samym człowiekiem. W głowie mi się kręci.
- Jesteś trochę zalany, ojcze. To wszystko.
- Czy to są zwykłe objawy?
- Gadatliwość... zawrót głowy... tak.
-1 smutek?
- Na niektórych to tak działa. Inni stają się hałaśliwi i weseli.
68
- Lepiej poprzestałbym na toniku. Nie jestem w stanie prowadzić.
- Mógłbym ja.
- Rosynant nie lubi obcej ręki. Chciałbym się zdrzemnąć, teraz, zanim ruszymy. Gadałem
byle co, żeby cię dotknąć, Sancho, przebacz mi. To przemawiało przeze mnie wino, nie ja.
- Nie powiedziałeś nic złego. Połóż się na moment, ojcze, ja będę czuwał. Moją mocną głowę
zawdzięczam wódce.
Ojciec Kichote znalazł skrawek miękkiej darni pomiędzy głazami i tam się wyciągnął, ale sen
nie przyszedł tak zaraz.
- Ojciec Heribert Jone uważał opilstwo za większy grzech niż obżarstwo - powiedział. - Nie
mogę tego zrozumieć. Lekkie zamroczenie zbliżyło nas, Sancho. Pomaga na przyjaźń.
Obżarstwo jest na pewno grzechem samotnym. Pewną formą onanizmu. A przecież
pamiętam, że ojciec Jone pisał o tym, iż jest to tylko grzech powszedni, „nawet jeżeli
wywołuje wymioty". To są dokładnie jego słowa.
- Nie zaakceptowałbym ojca Heriberta jako autorytetu w sprawach moralności, tak samo jak
nie zaakceptowałbym Trockiego jako autorytetu w sprawach komunizmu.
Czy naprawdę ludzie wyczyniają jakieś brewerie, kiedy są pijani?
- Może czasem, gdy tracą kontrolę nad sobą. Ale to nie zawsze jest złe. W pewnych
sytuacjach dobrze jest stracić samokontrolę. Na przykład w miłości.
- Jak ci na filmie?
- Może i tak.
- Czy gdyby wypili więcej, zaczęliby nadmuchiwać baloniki?
Dziwny odgłos dobiegł spośród głazów. Po pewnej chwili burmistrz rozpoznał w nim śmiech.
-Jesteś moim moralnym teologiem, Sancho - usłyszał głos przyjaciela.
Po dalszej chwili zamiast śmiechu rozległo się delikatne chrapanie.
Mieli za sobą męczący dzień, tęgo popili, więc wkrótce burmistrz także zasnął. Przyśniło mu
się - a był to jeden z tych późnych snów krótko przed przebudzeniem, z których nawet drobne
szczegóły utrzymują się natrętnie w pamięci - że szukał ojca Kichote’a, bo mu gdzieś zaginął.
Burmistrz niósł fioletowe skarpetki i bardzo się martwił, gdyż wznosząca się pod górę
kamienista ścieżka, którą poszedł ojciec Kichote, była ogromnie ostra dla bosych stóp. I
rzeczywiście, to tu, to tam dostrzegał ślady krwi. Parę razy usiłował coś krzyknąć do
przyjaciela, ale dźwięk zawsze zamierał mu w gardle. Nagle wyszedł na duży, wyłożony
marmurem plac przed kościołem w EJ Toboso, z którego dobiegały dziwne dźwięki. Wszedł
do kościoła niosąc te fioletowe skarpetki i zobaczył ojca Kichote'a, który przycupnął u góry
ołtarza jak figura świętego i płakał, a wszyscy zgromadzeni śmiali się. Burmistrz obudził się z
uczuciem ostatecznego, nieodwracalnego nieszczęścia. Zapadły ciemności. Był sam.
Tak jak we śnie. udał się na poszukiwanie przyjaciela i doznał wielkiej ulgi, gdy na niego
trafił. Ojciec Kichote przeniósł się nieco niżej, może po to, by być bliżej Rosynanta, a może
darń była tu bardziej miękka. Ściągnął skarpetki, zrobił z nich jasiek pod głowę. podłożył
także buty i leżał pogrążony w głębokim śnie.
Burmistrz nie miał serca go budzić. Godzina była zbyt późna, żeby jechać bocznymi drogami
do Osera, on zaś uznał, że o wiele bezpieczniej będzie nie wracać do León. Zszedł na swoje
miejsce opodal ojca Kichote’a, poza zasięgiem jego wzroku, i niebawem zasnął nie nękany
więcej żadnymi snami.
Kiedy się obudził, słońce już wzeszło i leżał w jego promieniach. „Czas ruszać i poszukać
kawy w najbliższym miasteczku” - pomyślał. Koniecznie musiał napić się kawy. Po wódce
nigdy nie odczuwał najmniejszych sensacji, ale zbyt wiele wina wprawiało go w stan
przygnębienia, jak prelekcja reformatora- -nudziarza na zebraniu partyjnym. Poszedł budzić
ojca Kichotem, jednak nie zastał go tam, gdzie z wieczora zostawił, chociaż skarpetki i buty
leżały jeszcze na miejscu. Zawołał parę razy, ale bez skutku, i dźwięk własnego głosu
przypomniał mu jego sen. Usiadł i czekał przypuszczając, że przyjaciel poszedł
69
prawdopodobnie w ustronne miejsce uwolnić się od wina. Jednakże mogło to trwać najwyżej
dziesięć minut, żaden pęcherz nie wytrzymałby większej ilości płynu. A może ojciec Kichote,
po opróżnieniu pęcherza, szukał miejsca noclegu przyjaciela? Więc burmistrz wrócił tam
trzymając w ręku fioletowe skarpetki, co znowu przywiodło mu na myśl sen, i to w sposób
niepokojący. Nigdzie nie mógł dostrzec księdza.
Pomyślał, że przyjaciel poszedł sprawdzić, czy Rosynant stoi bezpiecznie. Poprzedniego dnia,
idąc za radą burmistrza, zjechał trochę z drogi i postawił go za kupką piachu pozostałą po
jakiejś dawnej naprawie szosy, tak że z przejeżdżających samochodów Guardii nie było go
prawie widać.
Ojca Kichote’a nie zastał przy wozie, ale Rosynant miał towarzystwo: obok niego stało
renault, a wśród skał jakaś młoda para w dżinsach pakowała do plecaków talerze, filiżanki 1
spodki po bardzo obfitym śniadaniu, sądząc po resztkach. Na ten widok burmistrz poczuł
głód. Młodzi wydawali się przyjaźni, powitali go uśmiechem, on zaś po chwili wahania
zapytał: i Czy nie moglibyście poczęstować mnie bułką?
Popatrzyli na niego, jak mu się wydało, dziwnie. Wtedy sobie uświadomił, że jest nie ogolony
i w rękach trzyma fioletowe skarpetki. Stwierdził także, że natrafił na cudzoziemców, gdyż
mężczyzna odezwał się z amerykańskim akcentem:
- Przykro mi, ale nie rozumiem po hiszpańsku. Parlez-vous français?
- Un petit peu - odpowiedział burmistrz - très petit peu.
- Comme moi - stwierdził mężczyzna i zapadło kłopotliwe milczenie.
- J’ai faim - powiedział burmistrz. Poziom jego francuszczyzny sprawiał, że czuł się jak
ż
ebrak. - J’ai pense, si vous avez Jini votre... - na próżno szukał odpowiedniego słowa - votre
desayuno...
- Desayuno?
„To zdumiewające - pomyślał burmistrz - jak wielu zagranicznych turystów udaje się w
podróż po Hiszpanii nie znając nawet najbardziej podstawowych słów”.
- Ronaldzie - odezwała się dziewczyna w swoim niezrozumiałym języku - pójdę do
samochodu po słownik.
Kiedy wstała, burmistrz zauważył, że ma długie, ładne nogi, i dotknął swego policzka gestem
wyrażającym smutek z powodu uciekającej młodości.
- Il faut me pardonner, señorita... je n’ai pas... - powiedział i uświadomił sobie, że nie zna
francuskiego słowa na „golenie”.
Obaj mężczyźni stali naprzeciwko siebie w milczeniu, dopóki nie wróciła dziewczyna. Ale
nawet teraz rozmowa nie przestała być trudna.
-Jeżeli... skończyliście... wasze śniadanie... mówił bardzo wolno burmistrz robiąc przerwy
pomiędzy każdym ważniejszym słowem, żeby dać Jej czas na szukanie w kieszonkowym
słowniku.
- Desayuno znaczy śniadanie - dziewczyna oznajmiła to swemu towarzyszowi z miną
wyrażającą zachwyt z powodu tego odkrycia.
...czy mógłbym dostać bollo?
- Bollo to buika za pensa, tak jest napisane - tłumaczyła dziewczyna - ale nasza kosztuje
znacznie więcej niż pensa.
- Słowniki są zawsze przestarzałe - stwierdził jej towarzysz, Nie należy oczekiwać, że
nadążają za inflacją.
- Jestem bardzo głodny - burmistrz wymawiał starannie główne wyrazy.
Dziewczyna przerzuciła parę stroniczek.
- Ambriento, prawda? Nie mogę znaleźć.
- Spróbuj przez „h”. Zdaje się, że oni nie wymawiają „h".
- Och, mam! „Ochoczy, skory”. Ale do czego on jest skory?
- Nie ma tam jeszcze innego znaczenia?
70
- Oczywiście! Jaka ze mnie gapa! „Głodny". To musi być to. Jest głodny na bułeczkę za
pensa.
- Zostały nam dwie, daj mu obie. No i daj temu biedakowi jeszcze to. - Wyciągnął do niej
banknot stupesetowy.
Burmistrz przyjął bułki i odmówił pieniędzy. Chcąc wytłumaczyć powód, pokazał na
Rosynanta, potem na siebie.
- O mój Boże! - zawołała dziewczyna. - To jego samochód, a my ofiarowujemy mu sto peset.
- Złożyła dłonie i uniosła je w raczej wschodnim geście.
Burmistrz się uśmiechnął. Zrozumiał, że to był gest przepraszający.
- Skąd mogłem wiedzieć? - odezwał się z ponurą miną jej towarzysz.
Burmistrz zaczął pałaszować bułkę. Dziewczyna dalej szukała w słowniku.
- Mantequilla? - rzuciła.
- Man te co? - zapytał niemiłym tonem młody mężczyzna.
- Pytam, czy nie chciałby trochę masła.
- Ja je wykończyłem. Nie warto było przechowywać.
Burmistrz pokręcił przecząco głową i skończył bułkę. Drugą schował do kieszeni.
- Para mi amigo - wyjaśnił.
Och, to zrozumiałam - z zachwytem stwierdziła dziewczyna. 1 To dla jego ukochanej. Nie
pamiętasz z łaciny? Arno - kocham, amas - kochasz. Zapomniałam, jak to idzie dalej. Założę
się, że robili w krzakach to samo, co my.
Burmistrz przyłożył ręce do ust i znowu krzyknął, ale nie otrzymał odpowiedzi.
- Skąd możesz wiedzieć, że to kobieta? - zapytał mężczyzna. Postanowił utrudniać. - Po
hiszpańsku jest tak jak po francusku. Ami może dotyczyć obu płci, chyba że zobaczy się na
piśmie.
- O, Boże! - zlękła się dziewczyna. - Czy myślisz, że to mógł być ten nieboszczyk, którego
nieśli?
- Nie wiemy, czy to był nieboszczyk. Gdyby to był nieboszczyk, po co chowałby dla niego
bułkę?
- Zapytaj go.
- Jak? Przecież ty masz słownik.
Burmistrz znowu zawołał, ale odpowiedziało mu słabe echo.
- Wyglądał zupełnie jak nieboszczyk - upierała się dziewczyna.
- Może oni nieśli go właśnie do szpitala?
- Ty zawsze tak nieciekawie wszystko tłumaczysz. A w ogóle, po co byłaby potrzebna bułka
w szpitalu?
- W gospodarczo zacofanych krajach rodziny często muszą przynosić jedzenie pacjentom.
- Hiszpania nie jest krajem gospodarczo zacofanym.
- To ty tak twierdzisz.
Sprawiali wrażenie, że się o coś sprzeczają, więc burmistrz powędrował z powrotem na
miejsce noclegu przyjaciela. Tajemnica jego zniknięcia i wspomnienie snu ciążyły mu Jak
kamień na sercu, wrócił więc do Rosynanta.
Podczas jego nieobecności młodzi przestudiowali słownik z pewnym rezultatem.
- Camilla - oznajmiła dziewczyna wymawiając dość dziwnie, tak że w pierwszej chwili
burmistrz nie mógł pochwycić sensu słowa.
- Jesteś pewna, że dobrze przeczytałaś? 1 zapytał jej towarzysz. - To brzmi raczej jak kobiece
imię niż jak nosze. Zresztą, nie wiem. po co szukałaś tego wyrazu. Oni nie mieli noszy.
- Ale czy nie uważasz, że to uzmysławia znaczenie? - upierała się dziewczyna. - Czy potrafisz
znaleźć w słowniku jedno słowo, opisujące przenoszenie kogoś obok nas za głowę i za nogi?
- A gdyby po prostu poszukać „niesiony”?
-W słowniku podają tylko bezokoliczniki czasowników, ale spróbuję, skoro chcesz.
71
Transportar camilla - powiedziała.
Burmistrz nagle zrozumiał wymawiane z trudem słowa, ale dalej nic nie kojarzył.
- Donde? - zapytał z rozpaczą. - Donde?
-Wydaje mi się, że on ma na myśli „dokąd” - odezwał się mężczyzna i nagle wstąpiło w niego
natchnienie informatora. Pobiegł do swego wozu, otworzył drzwi, zgiął się wpół i udawał, że
wpycha coś ciężkiego do środka. Potem machnął rękami w kierunku Leon i powiedział: -
Przeminęło z wiatrem.
Burmistrz usiadł na głazie. „Co się mogło stać? Czyżby Gu- ardia go wytropiła? Ale na
pewno zaczekaliby, żeby schwytać także jego towarzysza? I dlaczego mieliby dźwigać ojca
Kichote’a na noszach? Może go postrzelili i zlękli się swego czynu?" Pochylił głowę pod
ciężarem tych myśli.
- Biedak - szepnęła dziewczyna - boleje nad swoim zmarłym przyjacielem. Chyba lepiej,
ż
ebyśmy się po cichutku wynieśli.
Podnieśli plecaki i na palcach poszli do wozu.
-To ogromnie podniecające - stwierdziła dziewczyna, kiedy się już usadowili - ale okropnie,
strasznie smutne, oczywiście. Mam wrażenie, że się znalazłam w kościele.
72
Monsignore Kichote spotyka si
ę
z biskupem.
Ojciec Kichote otworzył oczy i ze zdziwieniem stwierdził, że krajobraz po obu stronach
ucieka z dużą szybkością, gdy tymczasem on leży sobie spokojnie prawie w tej samej pozycji,
w jakiej zasnął. Pędziły obok niego drzewa i domy. Pomyślał, że ma zaburzenia wzroku po
wypitym winie, więc wyrzucając sobie z westchnieniem brak rozsądku i obiecując większą
wstrzemięźliwość na przyszłość, zamknął oczy i natychmiast ponownie pogrążył się w sen.
Po raz drugi zbudziły go niezwykle wstrząsy, które nagle ustały, i poczuł, że jego ciało
zawisło w powietrzu, a potem spoczęło na czymś w rodzaju chłodnego prześcieradła, a nie na
chropowatym gruncie, na którym się ułożył. Wszystko to sprawiało dziwne wrażenie.
Wyciągnął ramiona za głowę, żeby poprawić jasiek, który sobie zrobił z fioletowych
skarpetek, i trafił na prawdziwą poduszkę. Kobiecy glos przemówił z oburzeniem:
Panienko Przenajświętsza, cóźeście zrobili biednemu księdzu?
Nie martw się, kobieto. Za chwilę się zbudzi. Idź i zaparz mu filiżankę dobrej mocnej kawy -
odpowiedział inny głos.
On zawsze pije herbatę.
-Niech będzie herbata, ale mocna. Zostanę tu. dopóki się nie zbudzi, i w ten sposób...
Ale ojciec Kichote znowu pogrążył się w spokoju i rozkoszy snu. Śniły mu się trzy balony,
które nadmuchał i wypuścił w powietrze: dwa były duże, trzeci mały. To go zmartwiło.
Chciał schwytać ten mały i nadmuchać go do wielkości pozostałych. Znowu się zbudził,
mrugnął ze dwa razy i uświadomił sobie z całą jasnością, że się znajduje w domu, w El
Toboso, i że leży w swoim własnym łóżku. Czyjeś palce macały mu tętno.
- Doktor Galvan! - zawołał. - To pan! Co pan robi w El Toboso?
- Proszę się nie martwić - powiedział doktor uspokajająco. - Niebawem ojciec wróci do
przytomności.
- Gdzie Sancho?
- Sancho?
- Burmistrz.
- Zostawiliśmy faceta w pijackim uśpieniu.
- A Rosynant?
- Księdza wóz? Na pewno przyprowadzi go tu. Chyba że umknie przez granicę.
- Jak się tu dostałem?
- Uznałem, że lepiej dać mały zastrzyk. Dla uspokojenia.
- Byłem niespokojny?
- Ojciec spał, ale pomyślałem sobie, że w tych okolicznościach reakcją na nasze przybycie
może być... podniecenie.
- Kim był ten drugi?
- Kogo ojciec ma na myśli?
- Pan powiedział „nasze przybycie”.
- Och, dobry przyjaciel księdza, ojciec Herrera był ze mną, oczywiście.
-1 przywieźliście mnie tu wbrew mojej woli?
-Przecież to twój dom, stary przyjacielu, El Toboso! Gdzie ksiądz znajdzie lepsze warunki
pobytu i odpoczynku, chwilowo.
-Nie potrzebuję odpoczynku! Wyście mnie nawet rozebrali!
- Zdjęliśmy tylko zewnętrzne odzienie.
-Moje spodnie!
I proszę się nie denerwować, to może zaszkodzić. Proszę mi zaufać, krótki wypoczynek jest
niezbędny. Sam biskup zwrócił się do ojca Herrery, żeby księdza odnalazł i sprowadził do
73
domu, zanim sprawy przybiorą gorszy obrót. Ojciec Herrera zatelefonował do mnie do
Ciudad Real. Teresa podała mu moje nazwisko, a ponieważ mam kuzyna w Ministerstwie
Spraw Wewnętrznych, Guardia okazała dużo zrozumienia i pomocy. Co za szczęście, że
ksiądz dzwonił do Teresy z León!
Teresa weszła do pokoju z filiżanką herbaty.
- Ojcze drogi - powiedziała - to prawdziwe błogosławieństwo widzieć ojca żywym i w
dobrym zdrowiu.
Niezupełnie dobrym, Tereso - skorygował doktor Galvân -ale po paru tygodniach
spokojnego...
Tygodnie spokoju, rzeczywiście! Muszę wstać natychmiast.
- Chciał się dźwignąć, ale opadł z powrotem na poduszkę.
- Trochę odurzony, co? Proszę się nie martwić, to przede wszystkim od zastrzyku. W drodze
zrobiłem jeszcze dwa.
Promień słońca rozjarzył się na koloratce i w drzwiach stanął ojciec Herrera.
- Co z nim? - zapytał.
- Poprawia się ślicznie, ślicznie.
- Obaj jesteście winni czynu kryminalnego - orzekł ojciec Kichote. - Uprowadzenie i zabiegi
medyczne bez zgody pacjenta...
- Otrzymałem wyraźne instrukcje od biskupa - odparł ojciec Herrera - żeby księdza
sprowadzić do domu.
Que le den por el saco al obispo - rzekł ojciec Kichote i po jego słowach zapadła śmiertelna
cisza. Ojciec Kichote sam był zaszokowany. Gdzież, u licha, nauczył się tego zdania, w jaki
sposób tak szybko i niespodziewanie trafiło do Jego ust? Z Jakiego zakątka pamięci?
Nagle ciszę przerwał chichot. Pierwszy raz w życiu ojciec Kichote słyszał śmiech Teresy.
- Muszę natychmiast wstać. Gdzie się podziały moje spodnie? - zapytał.
- Zaopiekowałem się nimi - oświadczył ojciec Herrera. - Słowa. które ksiądz przed chwilą
wypowiedział... Nic by mnie nie mogło zmusić, żeby je powtórzyć... takie słowa w ustach
kapłana. prałata...
Ojca Kichote'a ogarnęła dzika pokusa użycia znów tych słów nie do powtórzenia dla kogoś
piastującego godność prałata, ale oparł się jej.
- Proszę przynieść mi natychmiast moje spodnie - powiedział - chcę wstać.
- Te sprośne słowa świadczą, że ksiądz nie jest przy zdrowych zmysłach.
- Powiedziałem, żeby ojciec przyniósł moje spodnie!
- Cierpliwości, cierpliwości - wtrącił się doktor. - Za parę dni, teraz trzeba leżeć. Przede
wszystkim unikać zdenerwowania.
- Spodnie!
- Pozostaną pod moją opieką, dopóki ksiądz nie poczuje się lepiej - sprzeciwił się ojciec
Herrera.
- Tereso! - ojciec Kichote odwoływał się do jedynej życzliwej duszy.
- Zamknął je do szuflady. Niech mi Bóg wybaczy, ojcze, nie wiedziałam, jakie miał zamiary.
- Ksiądz się spodziewa, że co będę robił leżąc w łóżku?
- Trochę medytacji by nie zaszkodziło - odpowiedział ojciec Herrera. - Ksiądz zachowywał
się w bardzo dziwny sposób.
- Co ojciec ma na myśli?
- Guardia z Avili doniosła, że ksiądz zamienił się na ubranie ze swoim towarzyszem i podał
fałszywy adres.
- Totalne nieporozumienie.
- Sprawca napadu na bank zatrzymany w León zeznał, że ksiądz oddał mu swoje buty i ukrył
go w swoim wozie.
- Napad był nie na bank, tylko na sklep samoobsługowy.
74
- Jego Ekscelencja i ja mieliśmy kupę kłopotów, nim wyperswadowaliśmy Guardii, żeby nie
wszczynano postępowania. Biskup musiał nawet telefonować do Jego Ekscelencji w Avili z
prośbą o interwencję. Kuzyn doktora Galvâna także okazał dużą pomoc. No i sam doktor
Galvân też, oczywiście. Przynajmniej udało się nam przekonać wszystkich, że ksiądz cierpi
na zaburzenia nerwowe.
To bzdura.
- Najbardziej oględne tłumaczenie zachowania się księdza ze wszystkich możliwych. W
każdym razie uniknęliśmy groźnego skandalu w Kościele. - Złagodził swoje stwierdzenie: -
Przynajmniej na razie.
- Teraz trzeba pospać I zalecił doktor, i Trochę zupy w południe - instruował Teresę I i może
omlet na kolację. Chwilowo żadnego wina. Wpadnę wieczorem, żeby zobaczyć, jak się nasz
pacjent miewa, ale proszę go nie budzić, jeżeli będzie spal.
Bawialnia ma być sprzątnięta - dodał ojciec Herrera zwracając się do Teresy 1 w czasie, kiedy
będę odprawiał mszę poranną. Nie wiem, o której przyjedzie biskup.
Biskup?! - zawołała Teresa, a ojciec Kichote jak echo powtórzył jej pytanie.
Ojciec Herrera nie pofatygował się. żeby odpowiedzieć. Wyszedł zamykając za sobą drzwi
nie z trzaskiem, ale można by rzec z klapnięciem. Ojciec Kichote obrócił głowę na poduszce
w stronę doktora i powiedział:
-Doktorze, jest pan starym przyjacielem. Czy pamięta pan. jak leżałem z zapaleniem płuc?
-Oczywiście! Chwileczkę... to musiało być jakieś trzydzieści lat temu.
- Tak. w owym czasie bardzo się bałem, że umrę. Miałem tyle na sumieniu... Sądzę, że pan
zapomniał, co mi wtedy mówił.
- Chyba kazałem pić tyle wody, ile się da.
- Nie, nie to. - Szukał w pamięci, ale nie mógł znaleźć właściwych słów. - Coś w tym rodzaju:
pomyśl o milionach, które umierają pomiędzy jednym Łyknięciem zegara a drugim - zbiry i
złodzieje, i oszuści, i nauczyciele szkolni, i dobrzy ojcowie i matki, dyrektorzy banków i
doktorzy, aptekarze i rzeźnicy - czy naprawdę wierzysz, że On ma czas, by kłopotać się albo
wydawać wyroki?
- Faktycznie tak powiedziałem?
- Mniej więcej. Wcale pan nie wie, doktorze, jak ogromnym to było dla mnie pocieszeniem.
Słyszał pan, co teraz mówił ojciec Herrera, że nie Bóg, ale biskup przybędzie mnie
odwiedzić. Pragnę słów pocieszenia w związku z jego wizytą.
-To znacznie trudniejsza sprawa - odparł doktor Galvan - ale ksiądz już chyba sam
oświadczył, że pieprzy biskupa.
Ojciec Kichote ściśle wypełniał zalecenia doktora Galvana. Spal, ile się dało, zjadł zupę w
południe i pół omleta wieczorem. Doszedł do wniosku, że ser o wiele lepiej smakował na
ś
wieżym powietrzu popijany manchegańskim winem.
Następnego ranka z przyzwyczajenia zbudził się kwadrans po piątej (przez ponad trzydzieści
lat odprawiał mszę o szóstej w prawie pustym kościele). Leżał w łóżku czekając na odgłos
zamykanych drzwi, sygnalizujący wyjście ojca Herrery, ale dochodziła już siódma, gdy
wreszcie drzwi trzasnęły. Zapewne ojciec Herrera zmienił godzinę mszy. Proboszcz zdał
sobie sprawę, że przykrość, jaką odczuł, była całkiem nierozsądna, gdyż dzięki takiej zmianie
ojciec Herrera mógł przecież powiększyć liczbę wiernych o dwie lub trzy osoby.
Ojciec Kichote odczekał pięć minut (no bo ojciec Herrera mógł czegoś zapomnieć, na
przykład chustki do nosa), po czym zakradł się na palcach do bawialni. Na fotelu, pod
poduszką, zobaczył starannie złożone prześcieradło. Ojciec Herrera był niewątpliwie
obdarzony cnotą schludności, o ile schludność jest cnotą. Proboszcz rzucił okiem na półkę z
książkami. Niestety, swoją ulubioną lekturę pozostawił pod opieką Rosynanta. święty
Franciszek Salezy, jego zwykły pocieszyciel, tułał się gdzieś po drogach Hiszpanii.
Wyciągnął „Wyznania świętego Augustyna" i „Listy duchowe” osiemnastowiecznego jezuity
75
ojca Caussade'a, które kiedyś, gdy był jeszcze seminarzystą, przynosiły mu czasem ulgę. i
wrócił do łóżka. Teresa usłyszała go i przyniosła filiżankę herbaty oraz bułkę z masłem. Była
w bardzo złym humorze.
-Co on sobie myśli, że ja to kto? - zrzędziła. - Kazał sprzątać, kiedy odprawia mszę! Czy nie
sprzątałam u księdza dwadzieścia lat albo i więcej? Niepotrzebny mi jest ani on. ani biskup.
ż
eby mnie uczyć moich obowiązków!
-Myślisz, że biskup naprawdę przyjedzie?
-Och, teraz to papużki-nierozłączki, ci dwaj. Ten tutaj wiecznie wisi na telefonie, rano, w
południe i wieczór, odkąd ksiądz wyjechał. Wciąż tylko ekscelencjo, ekscelencjo,
ekscelencjo. Można pomyśleć, że rozmawia z samym Panem Bogiem.
- Mojemu przodkowi przynajmniej został oszczędzony widok biskupa, kiedy tamten ksiądz
sprowadził go do domu - powiedział ojciec Kichote. - I ja wolę doktora Galvana od tego
głupiego golibrody, który naopowiadał mojemu przodkowi bajeczek o wariatach. Jak mogły
bajeczki o wariatach wyleczyć go, gdyby był faktycznie nienormalny, w co nie wierzę ani
przez moment? Ale Tereso, musimy zachować pogodę ducha. Nie sądzę, żeby chcieli spalić
moje książki.
-Może i nie spalą, ale ojciec Herrera nakazał mi zamykać gabinet. Nie chcę, mówił, żeby
ksiądz męczył umysł książkami.
W każdym razie nie przed wizytą biskupa.
-Aleś nie zamknęła, Tereso. Widzisz, wziąłem sobie dwie książki.
- A co, mam zamykać przed księdzem Jego własny pokój?
Już dość mnie drażni to, że ten młody ksiądz rozpiera się tu, jakby wszystko należało do
niego. Jednak lepiej schować te książki pod prześcieradło, jak przyjdzie biskup. Wart jeden
drugiego. ci dwaj...
Słyszał, jak ojciec Herrera wrócił z mszy, słyszał, jak szczękały talerze przy jego śniadaniu i
Teresa robiła w kuchni dwa razy więcej hałasu niż wtedy, gdy szykowała dla niego. Powrócił
do ojca Caussade'a, który dawał więcej ukojenia niż Heribert Jone. Udawał przed sobą, że
ojciec Caussade siedzi przy łóżku i słucha jego spowiedzi. Ile dni minęło, cztery czy pięć?
Ojcze, od mojej ostatniej spowiedzi przed dziesięcioma dniami..." Zmartwił się, przypomniał
sobie śmiech przy oglądaniu filmu w Valladolid, a także brak najmniejszego bodaj pożądania,
które by świadczyło o posiadaniu ludzkich cech i spowodowało uczucie wstydu. Czy to
możliwe, że właśnie w kinie pochwycił owo ordynarne zdanie, którego użył w stosunku do
biskupa? Ale na filmie nie było biskupa! Sprośne słowa rozśmieszyły Teresę, a doktor Galvan
nawet się nimi posłużył... Zwierzył się ojcu Caussade’owi: „Jeżeli jej śmiech był grzechem,
tak jak uwaga doktora Galvana, to grzech ten spada tylko i wyłącznie na mnie”. Ale miał na
sumieniu jeszcze gorszy grzech: pod wpływem wina pomniejszył znaczenie Ducha Świętego,
porównując go do pól butelki manchegana. Naturalnie, ten czarny rejestr spotka się z naganą
biskupa, ale tak naprawdę to bał się nie biskupa. Bał się samego siebie. Czuł się, jak gdyby
musnęło go skrzydło największego grzechu - rozpaczy.
Na chybił trafił otworzył „Listy duchowe” ojca Caussade’a. Pierwszy ustęp, jaki przeczytał,
był w ogóle bez żadnego związku, o ile dobrze zrozumiał. „Moim zdaniem, zbyt częste
kontakty z nader licznymi krewnymi i innymi ludźmi w świecie stanowią główną przeszkodę
w awansie”. To prawda, ojciec Caussade pisywał do pewnej zakonnicy, ale i tak...
Ksiądz i zakonnica są z sobą ściśle związani. „Nigdy nie chciałem awansować - zaprotestował
w przestrzeń i nigdy nie chciałem zostać prałatem i nie mam żadnych krewnych poza dalekim
kuzynem w Meksyku".
Bez wielkiej nadziei znowu otworzył książkę, ale tym razem został wynagrodzony, chociaż
ustęp, na który padło jego spojrzenie, zaczynał się raczej zniechęcająco. „Czy kiedykolwiek w
ż
yciu odbyłem gruntowną spowiedź? Czy Pan Bóg mi wybaczył? Czy jestem w dobrym czy
też w złym stanie?" Kusiło go, żeby książkę zamknąć, ale czytał dalej. „Odpowiadam
76
natychmiast: Pan Bóg zechce ukryć to wszystko przede mną, tak abym mógł ślepo zawierzyć
Jego łasce. Nie pragnę wiedzieć tego, czego On nie chce mi ukazać, pragnę kroczyć do
przodu w najgęstszych ciemnościach, w jakich On mnie pogrąży. Jego sprawą jest oceniać
stopień moich postępów, moją - zajmować się tylko Nim. On zatroszczy się o wszystko inne:
pozostawiam to Jemu".
- Pozostawiam to Jemu - powtórzył ojciec Kichote na głos.
W tym momencie drzwi się otworzyły i ojciec Herrera zaanonsował:
- Jego Ekscelencja przybył.
Ojciec Kichote miał przez chwilę niedorzeczne wrażenie, że to ojciec Herrera nagle się
postarzał: koloratka tak samo oślepiająco biała, ale i włosy także. Oczywiście ojciec Herrera
nie mógł mieć na palcu pierścienia biskupiego ani wielkiego krzyża na szyi. Jednak przyjdzie
czas, że będzie nosił i jedno, i drugie...
„Z całą pewnością będzie nosił" - pomyślał ojciec Kichote.
Przepraszam, ekscelencjo. Jeśli zechce mi ekscelencja udzielić parominutowej zwłoki, zaraz
przybędę do gabinetu.
Proszę pozostać na miejscu, monsignore - powiedział biskup. (Wymawiał tytuł
„monsignore" z wyraźną goryczą). Wyciągnął z kieszeni białą jedwabną chustkę i odkurzył
krzesło stojące przy łóżku, uważnie przyjrzał się chustce, żeby sprawdzić, jak dalece została
pobrudzona, rozsiadł się na krześle i położył rękę na prześcieradle. Ale ponieważ pozycja, w
jakiej znajdował się ojciec Kichote, nie pozwalała mu uklęknąć, więc pomyślał, źe może
sobie darować pocałunek i po krótkiej chwili cofnął rękę. Następnie zacisnął wargi i po
namyśle wydmuchnął z siebie jedno słowo: - Więc?
Ojciec Herrera stał w drzwiach Jak strażnik. Biskup zwrócił się do niego:
- Ojciec może zostawić samych mnie i prałata. - To ostatnie słowo zdało się parzyć go w
Język, aż się skrzywił. - Chcemy odbyć małą rozmówkę bez świadków. - Ojciec Herrera się
wycofał.
Biskup dotknął krzyża na swojej fioletowej pechera, jak gdyby szukając mądrości wyższej
ponad ludzką. Nieoczekiwane było dla ojca Klchote’a następne zdanie:
- Ufam. źe ksiądz czuje się lepiej.
-Czuję się doskonale - odparł ojciec Klchote. - Ten urlop zrobił mi znakomicie.
-Jeżeli otrzymane przeze mnie sprawozdania są prawdziwe, to raczej nie.
- Jakie sprawozdania?
- Kościół zawsze walczy o to, żeby być ponad polityką.
- Zawsze?
-Ksiądz doskonale wie, co sądziłem o jego niefortunnym uwikłaniu się w organizację „In
Vinculis”.
- To był spontaniczny akt miłosierdzia, ekscelencjo. Przyznaję, że się rzeczywiście nie
zastanowiłem. Może w sprawach miłosierdzia nie należy się zastanawiać? Miłosierdzie, tak
jak miłość, powinno być ślepe.
- Z powodów absolutnie przekraczających moją zdolność rozumienia został ojciec
podniesiony do rangi prałata. Prałat musi zawsze myśleć. Musi dbać o godność Kościoła.
- Nie prosiłem o ten awans. Wcale mi nie sprawił przyjemności. Godność proboszcza w El
Toboso jest dostatecznie ciężka do dźwigania.
- Nie przywiązuję wagi do każdej pogłoski, monsignore. Sam fakt, że ktoś jest członkiem
„Opus Dei” nie musi czynić zeń wiarygodnego świadka. Jeżeli ksiądz da mi słowo, że nie
wchodził do pewnego sklepu w Madrycie i nie chciał kupić kardynalskiego kapelusza, ja mu
uwierzę.
- Nie ja, ale mój przyjaciel pozwolił sobie na ten niewinny żart.
- Niewinny? Tym przyjacielem jest, jak sądzę, dawny burmistrz El Toboso. Komunista.
Wybierasz sobie bardzo nieodpowiednich przyjaciół 1 towarzyszy podróży, monsignore.
77
Nie muszę przypominać Waszej Ekscelencji, że nasz Pan...
-Tak, tak, wiem, co ksiądz chce powiedzieć. Tekst o celnikach i grzesznikach był zawsze
bardzo niedbale używany dla usprawiedliwienia całej masy nierozważnych postępków.
Ś
więty Mateusz, wybraniec naszego Pana, był poborcą podatkowym, celnikiem, należał do
pogardzanej klasy społecznej. To prawda, ale przecież cały świat różnic dzieli poborcę
podatkowego od komunisty!
- Wydaje mi się, że w pewnych wschodnich krajach można być równocześnie jednym i
drugim.
- Chciałbym przypomnieć wam, monsignore, że nasz Pan był synem Boga. Dla Niego
wszystko było możliwe, ale dla biednego duchownego jak ojciec czy ja czyż nie jest
bezpieczniej kroczyć śladami świętego Pawła? Wszak monsignore wie. co on napisał do
Tytusa: „Jest wielu krnąbrnych, gadatliwych i zwodzicieli... trzeba im zamknąć usta".
Biskup zamilkł, żeby usłyszeć odpowiedź proboszcza, ale się jej nie doczekał. Może uznał to
za dobry znak, bowiem w dalszym przemówieniu opuszczał „monsignore" i używał
przyjaznego, koleżeńskiego zwrotu „ojciec”.
- Twój przyjaciel, ojcze - powiedział - był prawdopodobnie pod wpływem wielkiej ilości
wypitego alkoholu, kiedy was obu znaleziono. Nawet się nie zbudził, gdy do niego mówiono.
Ojciec Herrera zauważył także, że w samochodzie mieliście ogromnie dużo wina.
Zdaję sobie sprawę, że w twoim, ojcze, stanie, wino musiało stanowić poważną pokusę. Ja
osobiście zawsze zostawiam wino na czas mszy. Wolę wodę. Lubię udawać przed sobą, kiedy
napełniam szklankę, że jest to czysta woda z Jordanu.
Może nie taka znów czysta - zauważył ojciec Kichote.
- Co to znaczy?
Ekscelencjo, nie mogę uwolnić się od myśli, że Naaman, Syryjczyk, siedem razy kąpał się w
rzece Jordan i zostawił w Jej wodzie cały swój trąd.
- To stara żydowska legenda, z zamierzchłych czasów.
- Wiem, ekscelencjo, a Jednak... przecież to mogła być praw dziwa historia, trąd zaś jest
chorobą bardzo tajemniczą. Iluż zacnych żydowskich trędowatych mogło pójść za
przykładem Naamana? Oczywiście, zgadzam się. że święty Paweł jest odpowiedzialnym
przewodnikiem, i ekscelencja na pewno pamięta, co on jeszcze pisał do Tytusa, przepraszam,
mylę się, do Tymoteusza: .Samej wody już nie pij, używaj natomiast po trosze wina ze
względu na żołądek i częste twe słabości!”
W sypialni zapanowała dłuższa cisza. Ojciec Kichote myślał, że może biskup szuka jeszcze
innego cytatu ze świętego Pawła, ale się mylił. Pauza była spowodowana zmianą tematu,
bardziej niż zmianą nastroju.
- Nie mogę zrozumieć pewnego faktu, monsignore. Mianowicie Guardia wykryła, iż
zamieniał się ksiądz na ubrania z... z eks-burmistrzem, tym komunistą.
Chodziło nie o ubranie, ekscelencjo, tylko o koloratkę.
Biskup przymknął oczy. Zniecierpliwienie? A może modlił się o wyrozumiałość?
- Ale dlaczego, nawet jeśli to była tylko koloratka?
- On myślał, że w taki upał dokucza mi ten rodzaj kołnierzyka, więc mu go dałem do
przymierzenia. Nie chciałem, aby mnie posądzał, że pretenduję do szczególnej zasługi. W
czasie upału trudniej znieść mundur wojskowy czy gwardyjski niż koloratkę. Mamy
szczęście, ekscelencjo.
- Do uszu pewnego proboszcza w Valladolid doszła wiadomość, że widziano biskupa czy
prałata, jak wychodził ze skandalicznego filmu, ksiądz wie, z tego rodzaju filmu, jakie
wyświetlają teraz, odkąd zmarł Generalissimus.
Może ten biedny prałat nie wiedział, na jaki film trafił? Tytuły niekiedy wprowadzają w błąd.
- Najbardziej szokującym w tej sprawie był fakt, że ten biskup czy prałat, ksiądz wie, jak
myląca jest pechera, którą obaj nosimy, wychodził z tego haniebnego filmu ze śmiechem.
78
Nie ze śmiechem, ekscelencjo. Tylko z uśmiechem.
- Nie mogę pojąć obecności księdza na takim filmie.
Wprowadzi! mnie w błąd niewinny tytuł.
- Jak brzmiał?
- „Modlitwa dziewicy”.
Biskup westchnął głęboko.
Niekiedy pragnąłbym, żeby miano dziewicy było zastrzeżone tylko dla Naszej Pani, no i
może dla członkiń zakonów religijnych. Rozumiem, że ksiądz prowadził bardzo odosobniony
tryb życia w El Toboso i nie orientuje się, że słowo „dziewica" używane w naszych dużych
miastach w jego czysto świeckim znaczeniu służy często do pobudzania pożądliwości.
- Przyznaję, ekscelencjo, że to mnie ominęło.
à Oczywiście, są to sprawy bardzo małej wagi w oczach Guardia Civil, jakkolwiek mogą się
wydawać skandaliczne w oczach Kościoła. Ale ja i mój kolega z Avili mieliśmy ogromne
trudności z wyperswadowaniem im, żeby przymknęli oczy na to, co uznali za poważne
przestępstwo kryminalne. Musieliśmy zwrócić się do wysokiego dygnitarza w Ministerstwie
Spraw Wewnętrznych, na szczęście członka „Opus Dei"...
- I jak mi się zdaje, kuzyna doktora Galvâna?
- To nie ma nic do rzeczy. Od razu zorientował się, że Kościół może ponieść niepowetowaną
szkodę, gdyby prałat stanął za barierą dla podsądnych, oskarżony o pomoc w ucieczce
mordercy...
S Nie mordercy, ekscelencjo. On chybił.
- Więc rabusiowi bankowemu.
Nie, nie, to był sklep samoobsługowy.
- Prosiłbym, żeby ksiądz nie przerywał nieistotnymi szczegółami. Guardia w Leon schwytała
go w butach księdza mających wewnątrz wyraźnie wypisane ojca nazwisko.
- Ten idiotyczny zwyczaj Teresy! Biedaczka ma dobre intencje, ale nie dowierza szewcowi,
ż
e zwróci właściwą parę po pod- zelowaniu.
- Nie wiem. czy to działanie rozmyślne, monsignore. ale zawsze usiłuje on wprowadzić do
naszej poważnej dyskusji banalne i błahe szczegóły.
- Przepraszam, to nie było moim zamierzeniem: obawiałem się, że ekscelencja uzna za
dziwactwo takie oznakowanie moich butów.
- Dziwaczną wydaje mi się pomoc okazana kryminaliście w ucieczce przed wymiarem
sprawiedliwości.
- Naprawdę to on miał broń, ale na pewno by jej nie użył. Zastrzelenie nas niewiele by mu
pomogło.
- Guardia w końcu uznała to wyjaśnienie, chociaż napastnik pozbył się broni i zaprzeczył,
jakoby ją kiedykolwiek posiadał. Tak czy inaczej, chyba zdołali ustalić, że najpierw ksiądz
ukrył bandytę w swoim bagażniku i okłamał gwardzistę. Tego przecież ksiądz nie mógł
zrobić pod groźbą...
-Nie kłamałem, ekscelencjo. Może... cóż, może pozwoliłem sobie na małą dwuznaczność.
Gwardzista przecież nigdy nie zapytał mnie wprost, czy ten człowiek jest w bagażniku
samochodu. Oczywiście mogłem użyć „obszernego myślowego zastrzeżenia”. Ojciec Heribert
Jone podkreśla, że oskarżony kryminalista, a byłem, wyrażając się językiem prawniczym,
kryminalistą, może twierdzić, że jest niewinny, co jest tylko umownym sposobem wyrażenia
myśli, że „jestem niewinny wobec prawa, dopóki moja wina nie zostanie udowodniona”.
Pozwala nawet zbrodniarzowi powiedzieć, że oskarżenie jest kalumnią, i że może on
przedstawić dowody swojej domniemanej niewinności, ale tutaj moim zdaniem ojciec
Heribert Jone posuwa się trochę za daleko.
- Kimże, u Boga Ojca, jest ten Heribert Jone?
- Wybitny niemiecki teolog moralny.
79
Dzięki Bogu, że to nie Hiszpan!
Ojciec Herrera darzy go wielkim szacunkiem.
- Zresztą, nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać o teologii moralnej.
- Zawsze uważałem, że jest to bardzo niejednoznaczny temat, ekscelencjo. Na przykład nie
mogę się nadziwić koncepcji Prawa Natury.
Nie przyszedłem także rozprawiać o Prawie Natury. Monsignore ma niezwykły talent
odwracania uwagi od właściwego tematu.
- A jest nim, ekscelencjo?
- Spowodowane przez księdza skandale.
-Ale skoro jestem oskarżony o kłamstwo... na pewno zahacza to o teologię moralną.
- Bardzo, ale to bardzo usilnie starałem się uwierzyć - tu biskup wydał ponownie długie
westchnienie, aż ojciec Kichote pomyślał pełen litości, nie satysfakcji, czy gość przypadkiem
nie cierpi na astmę - powtarzam, bardzo usilnie, że monsignore jest zbyt chory, żeby
uświadomić sobie, w jakiej się znalazł niebezpiecznej sytuacji.
- No cóż, przypuszczam, że to się odnosi do nas wszystkich.
- Do nas wszystkich?
- Kiedy zaczynamy myśleć...
Biskup wydał dziwny odgłos - proboszczowi przypomniała się któraś z kur Teresy anonsująca
zniesienie jajka - i powiedział:
a No, właśnie, o tym chciałem mówić. To ten komunistyczny towarzysz niewątpliwie
naprowadził księdza na tego rodzaju myśli...
- To nie on mnie naprowadził, ekscelencjo. On mi tylko dał okazję. Ekscelencja zna El
Toboso. Bardzo lubię mechanika (znakomicie konserwuje Rosynanta). rzeżnik jest trochę
łobuzem (nie chcę przez to powiedzieć, że w łobuzach tkwi coś głęboko złego), no i
oczywiście są tu zakonnice wypiekające smakowite ciasta, ale na tym urlopie doznałem
swobody...
- Zdaje się. że bardzo niebezpiecznej swobody.
Wszak On nam ją dał, tę swobodę, czyż nie tak? Dlatego Go ukrzyżowano.
Swobodę? - ryknął biskup. Jego głos rozległ się Jak wybuch. - Swobodę w łamaniu prawa?
Komu. prałatowi? Swobodę chodzenia na filmy pornograficzne? Pomagania mordercom?
- Alei nie. przecież powiedziałem, że nie trafił.
- I ten towarzysz podróży, komunista! Rozprawiający o poli, tyce...
- Ach nie, dyskutowaliśmy o znacznie poważniejszych problemach niż polityka.
Chociaż, przyznaję, nie zdawałem sobie sprawy, że Marks tak szlachetnie bronił Kościoła.
- Marks?
- Zupełnie nie zrozumiany człowiek, ekscelencjo, zapewniam.
- Jakie książki ksiądz czytał na tej... niezwykłej wyprawie?
Zawsze zabieram z sobą świętego Franciszka Salezego. Żeby sprawić przyjemność ojcu
Herrerze, zabrałem z sobą także Heriberta Jonego. A mój przyjaciel pożyczył mi „Manifest
komunistyczny", nie, nie, ekscelencjo to wcale nie jest to, co ekscelencja myśli. Oczywiście,
nie mogę się zgodzić ze wszystkimi jego tezami, ale jest wśród nich niezwykle wzruszający
hołd złożony religii: „Świątobliwe dreszcze pobożnego marzycielstwa"...
- Nie mogę tu dłużej siedzieć i wysłuchiwać bredni chorego umysłu - oświadczył biskup i
wstał.
- Zatrzymałem ekscelencję o wiele za długo. Był to wielki akt miłosierdzia, odwiedzenie mnie
w El Toboso. Doktor Galvan zapewni ekscelencję, że stan mojego zdrowia jest doskonały.
- Może jeśli chodzi o ciało. Sądzę, że tu potrzebny jest inny specjalista. Oczywiście, poradzę
się doktora Galvana, zanim napiszę do arcybiskupa. I będę się modlił.
- Jestem ogromnie wdzięczny za modlitwy - powiedział ojciec Kichote. Zauważył, że biskup
nie podstawił mu swego pierścienia przed odejściem. Ojciec Kichote robił sobie wyrzuty, że
80
przemawiał tak swobodnie. „Zmartwiłem biedaka" - pomyślał. „Biskupi, tak samo jak
najbiedniejsi i nieuczeni, powinni być traktowani ze szczególnymi względami”.
Za drzwiami dały się słyszeć szepty. Potem przekręcenie klucza w zamku. „A więc jestem
więźniem” - stwierdził ksiądz. „Jak Cervantes".
81
Druga podró
ż
monsignore Kichote’a.
Tut-tut-tut, odezwał się samochód i zbudził ojca Kichote'a. Nawet we śnie rozpoznał
niepowtarzalne tony Rosynanta: żałosne, bez cienia złości, opryskliwości czy
zniecierpliwienia wielkiego wozu, tony, które po prostu przemawiały zachęcająco: „Jestem tu,
jeżeli mnie potrzebujesz”. Natychmiast podszedł do okna i wyjrzał, ale Rosynant musiał
stanąć gdzieś poza polem widzenia, gdyż jedyny samochód, jaki mógł dostrzec, był
jasnoniebieski, a nie rdzawoczerwony. Skierował się do drzwi, zapominając zupełnie, że są
zamknięte na klucz, i nacisnął klamkę. Odpowiedział mu głos Teresy:
- Cicho, ojcze. Proszę mu dać jeszcze chwilę.
- Komu mam dać chwilę?
a Ojciec Herrera poszedł spowiadać, ale nigdy długo nie siedzi w konfesjonale, jeżeli nikt nie
czeka, no to kazałam temu młodemu chłopakowi z warsztatu szybko pobiec do kościoła,
zanim ojciec Herrera wyjdzie, i zatrzymać go długą rozmową.
Ojcu Kichote’owi zrobiło się jakoś nieswojo. Nie było to życie, które znał od tylu dziesiątków
lat w El Toboso. Co sprawiło taką zmianę?
- Czy możesz otworzyć drzwi, Tereso? Rosynant wrócił.
- Tak. wiem. Nigdy bym go nie poznała, drogiego biedactwa, w tej jasnoniebieskiej farbie i
nawet z nowym numerem.
- Proszę, Tereso, otwórz drzwi. Muszę zobaczyć, co z Rosynantem.
- Nie mogę, ojcze, nie mogę, nie mam klucza, ale proszę się nie martwić, on już to załatwi,
tylko potrzeba mu jeszcze paru chwil.
- Komu?
- Burmistrzowi, oczywiście.
- Burmistrzowi? Gdzie on jest?
- W gabinecie, gdzież by miał być? Ojciec Herrera zamknął szafę, więc włamuje się do niej
za pomocą mojej szpilki do włosów i buteleczki oliwy.
- Po co oliwa?
- Nie wiem, ojcze, ale mam do niego zaufanie.
- A co jest w szafie?
- Ojca spodnie, no i całe ubranie.
-Jeżeli potrafi otworzyć szafę, to dlaczego nie otwiera tych drzwi?
- To mu właśnie powiedziałam, ale mówił o czymś, co nazywa priorytetem.
Ojciec Kichote starał się czekać cierpliwie, komentarze płynące z ust Teresy były słabą
zachętą.
- Och, myślałam, że już się udało, ale trzyma się mocno i teraz wziął żyletkę ojca Herreiy.
Będzie piekło, bo ojciec Herrera liczy je dokładnie, wie, ile ma... O, złamał żyletkę, niech
Bóg nas ma w swojej opiece, ale wziął nożyczki ojca Herreiy do paznokci... Jeszcze
chwilka... cierpliwości... Bogu dzięki, już się otwiera! Mam tylko nadzieję, że z drzwiami
pójdzie prędzej, inaczej będziemy mieli ojca Herrerę na karku, chłopak z warsztatu nie ma
tyle wyobraźni.
- Dobrze się czujesz, ojcze? - rozległ się głos burmistrza z drugiej strony drzwi.
- Ja czuję się dobrze, ale co zrobiłeś z Rosynantem?
- Zatrzymałem się u mojego przyjaciela w Valladolid i załatwiłem auto tak, że Guardia go nie
pozna, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Teraz zabieram się do twoich drzwi.
- Wcale nie musisz. Mogę wyjść przez okno.
Co za szczęście - pomyślał 1 że nie ma w pobliżu nikogo, kto by widział, jak proboszcz
wyskakuje oknem w piżamie i stuka do własnych frontowych drzwi”.
82
Teresa wysunęła się dyskretnie do kuchni i ojciec Kichote szybko ubrał się w gabinecie.
- Na pewno rozwaliłeś zupełnie te drzwi od szafy - powiedział.
- Trudniej było je otworzyć, niż przypuszczałem. Czego szukasz?
- Koloratki.
- Tu jest jedna. Sliniak został w samochodzie.
- Już miałem z jego powodu dość przykrości. Nie chcę go więcej wkładać, Sancho.
- Ale zabierzmy go z sobą. Może się przydać. Nigdy nie wiadomo.
- Nie mogę znaleźć skarpetek.
- Mam twoje fioletowe skarpetki. I nowe buty także.
- Och, przepraszam, szukałem starych. Oczywiście, zniknęły na zawsze.
- Są w rękach Guardii.
- Tak, zupełnie zapomniałem. Biskup mi wspominał. Sądzę, że musimy już iść. Mam
nadzieję, że biednego biskupa nie trafi szlag.
Nagle jego spojrzenie padło na kopertę. Powinien był zauważyć ją wcześniej, gdyż stała
oparta o któryś z seminaryjnych podręczników i rozpierała się na dwóch sąsiednich
książkach. Piszący chciał prawdopodobnie, żeby rzuciła się w oczy. Proboszcz popatrzył na
list i schował go do kieszeni.
- Co to? - zapytał burmistrz.
- Chyba list od biskupa. Aż za dobrze poznaję jego pismo.
Nie chcesz przeczytać?
i złe nowiny mogą zaczekać, aż będziemy mieli butelkę manchegana.
Poszedł do kuchni pożegnać się z Teresą.
- Doprawdy nie wiem, jak to wszystko wytłumaczysz ojcu Herrerze.
- Prędzej on będzie musiał się tłumaczyć. Z jakiej racji ośmielił się zamknąć ojca w jego
własnym pokoju, w jego własnym domu i schować jego własne ubranie?
Pocałował Teresę w czoło, czego nigdy nie ważyłby się zrobić przedtem, przez te wszystkie
lata spędzone pod jednym dachem.
- Niech cię Bóg błogosławi, Tereso 1 powiedział. 1 Byłaś dla mnie niezwykle dobra. I
cierpliwa. Przez bardzo długi czas.
- Proszę mi powiedzieć, dokąd jedziecie?
- Lepiej, żebyś nie wiedziała. Wszyscy będą cię o to wypytywać. Mogę cię tylko zapewnić, że
z boską wolą udaję się na długi odpoczynek w spokojnym miejscu.
- Z tym komunistą?
- Nie mów tak jak biskup, Tereso. Burmistrz był mi wiernym przyjacielem.
- Nie widzę, żeby tacy jak on mogli długo odpoczywać w zacisznym miejscu.
- Nic nie wiadomo, Tereso. Dziwniejsze przygody spotykały nas w drodze.
Odwrócił się, ale jej głos przywołał go z powrotem.
- Ojcze, mam takie uczucie, jak gdybyśmy się żegnali na zawsze.
- Nie, nie, Tereso, dla chrześcijanina nie ma czegoś takiego jak żegnanie się na zawsze.
Z przyzwyczajenia uniósł rękę, żeby pobłogosławić znakiem krzyża, ale tego nie wykonał.
„Wierzę w to, co Jej powiedziałem” I myślał w duchu, gdy szedł, by dołączyć do burmistrza.
„Rzecz jasna, że wierzę, ale jak to się dzieje, że kiedy mówię o wierze, zawsze uświadamiam
sobie, że jakiś cień niewiary pada na moją wiarę?".
I pokąd pojedziemy? 1 zapytał burmistrz.
I czy musimy robić plany, Sancho? Ostatnio jeździliśmy to tu, to tam. na los szczęścia.
Oczywiście zaraz zaoponujesz, ale w pewien sposób oddaliśmy się w ręce Boga.
Nie byl On zbyt rzetelnym przewodnikiem. Sprowadzono cię tutaj, do El Toboso, jako
więźnia.
83
Istotnie, ale kto wie? Pan Bóg działa bardzo zagadkowo, może chciał, żebym się spotkał z
biskupem?
- Z uwagi na biskupa, czy na ciebie?
Bo ja wiem? Przynajmniej ja nauczyłem się czegoś od biskupa, chociaż wątpię, czy on
nauczył się czegokolwiek ode mnie. Ale któż może wiedzieć na pewno?
- No więc dokąd twój Bóg proponuje jechać?
a Dlaczego byśmy nie mieli wrócić na naszą starą trasę?
Guardia Civil może wpaść na ten sam pomysł. Zwłaszcza kiedy biskup ich zawiadomi, że
znowu jesteśmy na wolności.
- Nie całkiem na starą trasę. Nie mam ochoty wracać do Madrytu ani do Valladolid. Te miasta
nie pozostawiły mi zbyt dobrego wspomnienia, z wyjątkiem domu historyka.
- Historyka?
- Wielkiego Cervantesa.
- Musimy szybko podjąć decyzję, ojcze. Na południu Jest zbyt gorąco, jedźmy raczej na
północ, ale dokąd? Do Basków, czy do Galicjan?
- Zgadzam się.
- Z czyni? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Pozostawmy szczegóły Panu Bogu.
- Kto prowadzi? Jesteś pewien, że Bóg zdał egzamin na prawo jazdy?
- Na pewno Ja muszę prowadzić. Rosynant nigdy by nie zrozumiał. dlaczego siedzę w
samochodzie Jako pasażer.
- Jedźmy przynajmniej z jakąś rozsądną szybkością. Mój przyjaciel w Valladolid powiedział,
ż
e się da spokojnie wyciągnąć osiemdziesiątkę czy nawet setkę.
- On nie może wydawać sądu o Rosynancie na podstawie krótkiego przeglądu.
-Nie będę się teraz sprzeczał. Czas jechać.
Ale nie sądzone im było tak łatwo opuścić El Toboso. Ledwie proboszcz włączył pierwszy
bieg, kiedy usłyszał, jak ktoś woła: .Ojcze! Ojcze!" Za nimi biegł szosą młody chłopak.
- Nie zwracaj uwagi - nakazał burmistrz. - Trzeba się stąd wydostać.
- Muszę się zatrzymać. To chłopak, który pracuje przy pompie benzynowej.
Chłopak był bez tchu, gdy ich dopędził.
-Co się stało? - zapytał ojciec Kichote.
- Ojcze! - powtarzał przerywanym głosem. - Ojcze!
-Pytałem, co się stało?
-Nie otrzymałem rozgrzeszenia, ojcze! Czy pójdę do piekła?
- Bardzo wątpię. Co zrobiłeś? Zamordowałeś ojca Herrerę? Wcale nie twierdzę, że
poszedłbyś za to do piekła. Bo gdybyś miał dostateczny powód...
- Jak mógłbym go zamordować, kiedy to właśnie on mi odmówił?
- To brzmi logicznie. Dlaczego odmówił?
-Powiedział, że robię kpiny z konfesjonału.
- O, Boże, zapomniałem! To właśnie ciebie Teresa posłała... duży błąd z jej strony. Jednak
miała najlepsze intencje, toteż sądzę, że obojgu wam będzie wybaczone. Ale twierdziła, że nie
masz wyobraźni. Dlaczego ksiądz Herrera odmówił rozgrzeszenia? Co, u Boga Ojca,
wymyśliłeś?
- Nic takiego, powiedziałem tylko, że spałem z mnóstwem dziewczyn.
- Nie ma ich znów tak dużo w El Toboso, jeśli nie liczyć zakonnic. Chyba mu nie
powiedziałeś, u licha, żeś spad z zakonnicą, co?
- Czegoś takiego nigdy bym nie powiedział, ojcze. Jestem sekretarzem „Dzieci Maryi”!
I ojciec Herrera na pewno skończy w „Opus Dei" - wtrącił się burmistrz. - Na miłość boską,
jedźmy!
- Co dokładnie mówiłeś ty, a co on?
84
- Powiedziałem: „Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem”.
- Nie, nie, opuść te wszystkie wstępy.
- Dobrze, więc powiedziałem, że spóźniłem się na mszę, on zapytał, ile razy, powiedziałem,
ż
e dwadzieścia, i potem powiedziałem, że trochę nakłamałem, on zapytał, ile razy,
powiedziałem że czterdzieści pięć.
- Obrałeś sobie jako zasadę duże liczby, prawda? I co potem?
- Potem nie potrafiłem wymyślić nic innego i balem się, że Teresa będzie na mnie zła, jeżeli
go nie zatrzymam dłużej.
- Przekaż jej ode mnie, że jutro powinna się wyspowiadać na klęczkach.
- I wtedy on mnie zapytał, czy zgrzeszyłem przeciw czystości, i to mi dało pomysł, więc
powiedziałem, że tak, że spałem z paroma dziewczynami, to on zapytał, ile ich było, więc
powiedziałem, że około sześćdziesięciu pięciu, i właśnie wtedy on się rozzłościł i przepędził
mnie od konfesjonału.
- Wcale się nie dziwię.
- Czy pójdę do piekła?
Jeżeli ktokolwiek ma pójść do piekła, będzie to Teresa i możesz jej powtórzyć moje słowa.
- Nagadałem mnóstwo kłamstw przy konfesjonale. Tylko jeden raz spóźniłem się na mszę. i
to z ważnego powodu, miałem kupę turystów po benzynę.
- A co z kłamstwami?
- Dwa, może najwyżej trzy.
- A dziewczyny?
- Nie znajdzie się w El Toboso ani Jednej, która by zrobiła coś złego, tak się boją zakonnic.
-Widzę ojca Herrerę, idzie ulicą z kościoła - odezwał się burmistrz.
- Posłuchaj - wydał decyzję ojciec Kichote - uczyń akt skruchy i przyrzeknij mi, że więcej nie
będziesz kłamał przy spowiedzi, nawet jeżeli cię o to poprosi Teresa.
Milczał, kiedy chłopak coś mamrotał pod nosem.
-A przyrzeczenie? - przypomniał w końcu.
- Och, przyrzekam, ojcze. Dlaczego nie? I tak nie chodzę do spowiedzi częściej niż raz do
roku.
- Powtórz: „Przyrzekam wobec ciebie, ojcze, Panu Bogu...”
Chłopak powtórzył te słowa i ojciec Kichote udzielił mu rozgrzeszenia w dużym pośpiechu.
- Ten cholerny klecha jest o jakieś sto kroków, ojcze; idzie coraz prędzej! - ostrzegł burmistrz.
Ojciec Kichote włączył silnik i Rosynant wykonał skok niczym antylopa.
- W samą porę - stwierdził burmistrz. - Ale on biegnie prawie tak szybko jak Rosynant.
Och, ten chłopak to prawdziwy skarb! Podstawił nogę i ten się wywalił!
-Jeżeli w tej spowiedzi było coś nie tak, to wina spada na mnie - powiedział ojciec Kichote.
Do kogo kierował te słowa, do siebie, do Boga czy do burmistrza - pozostanie na zawsze
tajemnicą.
- Przynajmniej puść Rosynanta pięćdziesiątką! Nawet nie wypróbowałeś możliwości
staruszka. Ten klecha znajdzie się na posterunku w okamgnieniu!
- Nie ma takiego pośpiechu, jak ci się zdaje - odparł ojciec Kichote. - Najpierw nagada, ile
wlezie, temu chłopcu, potem będzie chciał porozumieć się z biskupem i nie zastanie go w
domu przez dłuższy czas.
- A co, jeżeli najpierw zechce porozmawiać z Guardią?
- Nigdy w życiu. Ma ostrożną duszę sekretarza.
Dojechali do szosy na Alicante i burmistrz przerwał milczenie.
-Skręcaj w lewo - zakomenderował.
-Ale na pewno nie do Madrytu? Gdziekolwiek, byle nie do Madrytu!
85
Nie ma mowy o miastach - odrzekł burmistrz. - Gdy tylko zobaczymy boczną drogę, zaraz w
nią skręcamy. Poczujesz się bezpieczniejszy, kiedy dotrzemy do gór. Pewnie nie masz
paszportu?
- Nie.
- W takim razie Portugalia odpada jako schronienie.
- Przed kim? Przed biskupem?
Chyba nie zdajesz sobie sprawy, ojcze, jak groźne popełniłeś przestępstwo. Uwolniłeś
galernika!
- Biedaczysko! Jedyne, co zdobył, to moje buty, niewiele lepsze od jego własnych. Był
skazany na porażkę. Zawsze mi się zdaje, że ci, co stale ponoszą porażki, bo nawet benzyny
mu zabrakło, są bliżsi Boga niż my. Naturalnie, że się pomodlę za niego do mojego przodka.
Jakże często Dona spotykały niepowodzenia! Nawet z wiatrakami.
Lepiej pomódl się do niego za nas dwóch, i to gorąco!
O, robię to, robię! Dotychczas nie doznaliśmy większej porażki, Sancho. I ty, i ja, i Rosynant
znowu jesteśmy razem w podróży, no i na wolności.
Stracili ponad dwie godziny, nim okrężnymi drogami dotarli do małego miasta o nazwie
Mora. Stąd musieli jechać główną szosą na Toledo, ale tylko przez kilka minut.
- Trzeba dostać się do Gór Toledariskich - orzekł burmistrz - ta droga jest nie dla nas.
Więc krążyli i zawracali, aż na bardzo stromej szosie mieli przez chwilę wrażenie, oceniając
według słońca. że zatoczyli półkole.
Czy orientujesz się. gdzie Jesteśmy? - zapytał proboszcz.
- Mniej więcej - odparł burmistrz nieprzekonująco.
- Nic nie poradzę, ale zaczynam być głodny. Sancho.
- Teresa dała nam tyle kiełbasy i sera. że starczy na tydzień.
- Na tydzień?
- Dla nas hotele nie wchodzą w grę. Ani autostrady.
Wysoko w Górach Toledartsklch znaleźli miejsce, gdzie mogli wygodnie rozłożyć się
zjedzeniem, a zjechawszy z szosy, ukryć i siebie, i Rosynanta. Płyną!
tu także strumyk potrzebny do chłodzenia wina i wpadał do jeziora leżącego poniżej, które
burmistrz z trudem zidentyfikował na mapie jako Torre de Abraham.
- Nie wiem, po co nazwali je na cześć tego starego łotra - powiedział.
- Dlaczego nazywasz go łotrem?
- Czy nie zamierzał zabić rodzonego syna? Oczywiście był ktoś od niego jeszcze gorszy, ten,
kogo nazywasz Bogiem, i On dokonał tego ohydnego czynu. Dał przykład, a Stalin naśladując
Go pozabijał swoich duchowych synów. Niewiele brakowało, a razem z nimi zabiłby
komunizm, tak samo jak kuria zabiła Kościół katolicki.
- Nie całkiem, Sancho. Tutaj, u twojego boku, żyje na złość kurii co najmniej jeden katolik.
- Tak, i jest tutaj także jeden komunista, który żyje na złość politbiuru. Pozostaliśmy przy
ż
yciu, ty i ja, ojcze. Więc wypijmy na to konto. - Co rzekłszy wyłowił ze strumyka butelkę.
- Za dwóch pozostałych przy życiu - odpowiedział ojciec Kichote i uniósł szklankę.
Lubił zdrowo popić, toteż zawsze dziwiło go, jak rzadko biografowie jego protoplasty
wspominali o winie. Trudno przecież brać pod uwagę przygodę z bukłakami, które Don
poprzekłuwał, gdyż wziął je za wrogów. Znowu napełnił szklankę. - Wydaje mi się -
powiedział - że bardziej wierzysz w komunizm niż w partię, Sancho.
- Właśnie chciałem powiedzieć prawie to samo, że ty, ojcze, chyba bardziej wierzysz w
katolicyzm niż w Rzym.
- Wiara, wiara... Kto wie, czy nie masz racji, Sancho. A może to nie wiara jest
najważniejsza...
- Co chcesz powiedzieć, ojcze? Myślałem...
86
- Czy Don rzeczywiście wierzył w Amadisa de Gaula, w Rolanda i wszystkich swoich
bohaterów, a może wierzył tylko w cnoty, o które walczyli?
- Puszczamy się na niebezpieczne wody, ojcze.
-Wiem, wiem. W twoim towarzystwie, Sancho, myśl moja biegnie swobodniej, niż kiedy
jestem sam. Kiedy jestem sam, czytam, chowam się w moje książki. Mogę w nich znaleźć
wiarę ludzi lepszych niż ja, a kiedy stwierdzam, że z wiekiem moja wiara słabnie tak jak i
ciało, wtedy powiadam sobie, że muszę się mylić. Moja wiara mówi mi, że muszę się mylić, a
może jest to tylko wiara tych lepszych ludzi? Co do mnie przemawia: moja własna wiara czy
wiara świętego Franciszka Salezego? I czy wreszcie ma to tak wielkie znaczenie? Daj mi
kawałek sera. Wino wyzwala we mnie potworne gadulstwo.
-Wiesz, co mnie do ciebie pociągnęło w El Toboso, ojcze?
Nie to, że byłeś jedynym wykształconym człowiekiem w miasteczku. Wcale nie przepadam
tak bardzo za ludźmi wykształconymi. Nie mów mi o inteligencji czy kulturze. Pociągnęło
mnie to, że jak mi się wydało, stanowiłeś moje przeciwieństwo. Człowiek zaczyna być sobą
zmęczony, nawet twarzą, którą widzi codziennie przy goleniu, a moi wszyscy przyjaciele byli
akurat tego samego pokroju, co ja. Uczęszczałem na zebrania partyjne w Ciudad Real; kiedy
to przestało być niebezpieczne po śmierci Franco, mówiliśmy do siebie „towarzyszu" i
trochęśmy się bali jeden drugiego, bo znaliśmy każdego tak dokładnie jak samego siebie.
Cytowaliśmy sobie nawzajem Marksa i Lenina jak hasła na dowód, że możemy mieć do
siebie zaufanie, ale nigdy nie rozmawialiśmy o zwątpieniach nachodzących nas w bezsenne
noce. Pociągnęło mnie do ciebie to. że myślałem, iż Jesteś kimś pozbawionym wątpliwości.
Przypuszczam, że pewną rolę odegrała tu zawiść.
jak bardzo myliłeś się, Sancho. Jestem cały Jak sito podziurawiony wątpliwościami. Nie
jestem pewien niczego, nawet istnienia Boga, ale zwątpienie nie Jest zdradą, jak to wy,
komuniści, sądziliście. Zwątpienie Jest czymś ludzkim. Chcę wierzyć, BI że to wszystko jest
prawdą, i ta chęć jest jedyną pewną rzeczą jaką czuję. Chcę także, żeby inni wierzyli, może
cząsteczka ich wiary ukruszy się i dla mnie. Myślę, że piekarz wierzy.
- O taką właśnie wiarę posądzałem ciebie.
- O, nie, Sancho, bo może wtedy spaliłbym moje książki i żyłbym rzeczywiście w
osamotnieniu wiedząc, że wszystko jest prawdą. .Wiedząc?” Jakie by to było okropne!
Zaczekaj, czy to mój przodek, czy twój zwykł był mawiać: „Cierpliwości i przetasujmy
karty"?
- Kawałek kiełbasy, ojcze?
- Chyba dzisiaj poprzestanę na serze. Kiełbasa jest dla silniejszych ludzi.
- To ja też.
- Otworzyć następną butelkę?
- Czemu nie?
Po tej drugiej butelce, kiedy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, Sancho powiedział:
- Muszę ojcu coś wyznać. Nie w konfesjonale! Nie zwracam się o przebaczenie do tego mitu,
twojego czy mojego, tam w górze, tylko do ciebie... - Zamyślił się nad swoją szklanką.
- Gdybym po ciebie nie przyjechał, co by się stało?
- Nie wiem. Biskup z pewnością uważa mnie za pomyleńca. Może usiłowałby wpakować
mnie do domu wariatów, chociaż nie przypuszczam, żeby doktor Galvan zgodził się mu w
tym pomóc. Jaka jest prawna sytuacja człowieka bez stosunków? Czy może być usunięty
wbrew woli? Może biskup przy pomocy ojca Herrery... No i oczywiście, na dalszym planie
jest jeszcze arcybiskup... Nigdy mi nie zapomną, że kiedyś dałem trochę pieniędzy na „In
Vinculis”.
- Moja przyjaźń do ojca wtedy się zrodziła, chociaż nie zamieniliśmy prawie ani słowa.
- To tak jak z nauką odprawiania mszy. Nauka wyniesiona z seminarium głosi, że nie wolno
nigdy zapominać. Och, Boże, zupełnie zapomniałem...
87
- O czym?
Biskup zostawił dla mnie list. - Ojciec Kichote wyciągnął go z kieszeni i obracał w rękach.
Dalej, człowieku! Otwórz go. Wszak to nie wyrok śmierci!
- Skąd wiesz?
- Czasy Torquemady już minęły.
Dopóki istnieje Kościół, zawsze będą istnieć mali Torquemadowie. Proszę o szklankę wina. !
Pił wolno, żeby odwlec moment spojrzenia prawdzie w oczy.
Sancho wziął od niego list i otworzył.
- W każdym razie jest krótki - orzekł. - Co znaczy Suspension a Diuinis?
- Tak jak myślałem, jest to wyrok śmierci. Daj mi ten list. - Ojciec Kichote odstawił nie
dopitą szklankę. - Przestałem się bać. Po śmierci nic mi nie mogą zrobić. Pozostaje tylko
łaska boska. - Zaczął czytać na głos: - „Drogi Monsignore. Z ogromną przykrością usłyszałem
od Ojca potwierdzenie słuszności oskarżenia, gdyż byłem prawie pewien, że polega ono na
nieporozumieniu, przesadzie czy złośliwości". Co za hipokryta! Ale jak sądzę, hipokryzja jest
u biskupa prawie nieodzowna i ojciec Heribert Jone uznałby ją za grzech powszedni.
„Niemniej jednak w tych okolicznościach jestem gotów uwierzyć, że zamiana ubrań z
komunistycznym towarzyszem nie była symbolicznym aktem wyzwania w stosunku do Ojca
Ś
więtego, lecz wynikła z ciężkiego zaburzenia psychicznego, które także skłoniło Ojca do
udzielenia przestępcy pomocy w ucieczce i do pójścia bez wstydu, w fioletowej pechera
ś
wiadczącej o godności prałata, na ohydny pornograficzny film, wyraźnie opatrzony literą
»S« dla zaznaczenia jego prawdziwego charakteru. Przedyskutowałem ten przypadek z
doktorem Galvanem, który zgodził się ze mną, że wskażemy jest długi wypoczynek, więc
napiszę w tej sprawie do arcybiskupa. Tymczasem uważam za swój obowiązek
zakomunikować o Suspension a Diuinis”,
Co to zdanie dokładnie znaczy?
- Znaczy, że nie wolno mi odprawiać mszy, ani publicznie ani prywatnie. Ale w zaciszu mego
pokoju będę ją odprawia! gdyż jestem niewinny. Nie wolno mi także wysłuchiwać spowiedzi,
chyba że w skrajnej potrzebie. Pozostaję kapłanem, ale tylko dla siebie.
Bezużyteczny kapłan z zakazem służenia innym. Cieszę się, żeś po mnie przyjechał. Jak
mógłbym znieść takie życie w El Toboso?
- Odwołałbym się do Rzymu. Jesteś prałatem.
- Nawet prałata można zagubić w zakurzonych rejestrach kurii.
- Powiedziałem, że muszę ci coś wyznać, ojcze. Niewiele brakowało, a byłbym nie
przyjechał. - Teraz burmistrz wypił, żeby sobie dodać odwagi do dalszych zwierzeń. - Kiedy
stwierdziłem, żeś zniknął - było tam dwoje Amerykanów, którzy widzieli, co się stało, i
uważali, że jesteś nieboszczykiem, ale ja wiedziałem lepiej - pomyślałem sobie: „Pożyczę
Rosynanta i zwieję do Portugalii". Tam mam wypróbowanych przyjaciół w partii, więc
pozostanę jakiś czas u nich, dopóki cały ten bałagan nie minie.
- Ale tego nie zrobiłeś!
- Pojechałem do Ponferrada, potem szosą na Orense. Na mapie znalazłem boczną drogę, w
którą chciałem skręcić, gdyż stamtąd miałbym niecałe sześćdziesiąt kilometrów do granicy. -
Wzruszył ramionami. - No i trafiłem na tę boczną drogę, ale zawróciłem, pojechałem znów do
Valladolid i poprosiłem mojego kumpla w garażu, żeby przemalował wóz i zmienił numer.
- Dlaczego nie jechałeś dalej?
- Popatrzyłem na te cholerne fioletowe skarpetki, na ten śliniak i nowe buty kupione w León i
nagle przypomniało mi się, jak nadmuchałeś balonik...
- Twoje racje nie wydają mi się przekonujące.
- Mnie wystarczyły.
88
Cieszę się, żeś przyjechał, Sancho. Tutaj, z tobą i z Rosynantem, czuję się bezpieczny,
bezpieczniejszy niż tam, znowu z ojcem Herrerą. El Toboso przestało być moim domem, a
nie mam żadnego innego, z wyjątkiem tego skraweczka ziemi tutaj, z tobą.
Musimy znaleźć dla ciebie nowy dom, ojcze, tylko gdzie?
B Coś spokojnego, gdzie ja i Rosynant moglibyśmy trochę odpocząć.
No i gdzie ani Guardia, ani biskup by cię nie znaleźli.
Jest jeszcze klasztor trapistów, o którym mówiłeś, w Galicji... Ale ty nie umiałbyś się tam
zadomowić, Sancho.
Mógłbym cię tam zostawić, wynająć w Orense samochód i prysnąć przez granicę.
Nie chcę, żeby nasza podróż się skończyła. Nie zanim umrę, Sancho. Mój przodek umarł w
swoim łóżku. Może żyłby dłużej, gdyby pozostał na drodze. Jeszcze nie jestem gotów na
ś
mierć, Sancho.
- Niepokoją mnie komputery Guardii. Rosynant jest dość dobrze przebrany, ale na granicy
mogą poszukiwać nas obydwu.
Myślę, Sancho, że przez tydzień lub dwa będziesz musiał pozostać u trapistów, czy ci się to
podoba, czy nie.
- Jedzenie będzie pod psem.
- Wino pewnie też.
- Lepiej zaopatrzmy się po drodze w wino galicyjskie. Man- chegan jest prawie wykończony.
89
Jak monsignore Kichote prze
ż
ył swoj
ą
ostatni
ą
przygod
ę
w
ś
ród Meksykanów.
Trzy noce spali pod gołym niebem, w dzień jechali mało uczęszczanymi drogami od Gór
Toledańskich przez Sierra de Guadalupe; Rosynant musiał wytężyć wszystkie siły, żeby
wdrapać się na wysokość ponad ośmiuset metrów, po czym czekał go jeszcze większy
wysiłek, kiedy dotarli do Sierra de Gredos, gdzie droga wspinała się powyżej tysiąca pięciuset
metrów. W ten sposób omijali Salamankę i zdążali w kierunku rzeki Duero dzielącej ich od
bezpiecznej Portugalii. Posuwali się bardzo wolno przez góry, ale burmistrz wolał je niż
Równinę Kastylijską z uwagi na daleką perspektywę, w której urzędowy dżip byłby widoczny
z dużej odległości, mieściny zaś były zbyt małe na utrzymanie posterunków Guardii.
Więc wlekli się krętymi szosami trzeciej kategorii, gdyż omijali nawet żółto zaznaczone na
mapie, niebezpieczne dla nich drogi drugiej kategorii. Czerwone linie autostrad w ogóle nie
wchodziły w grę.
Gdy zapadał zmrok, zawsze robiło się chłodno, toteż z przyjemnością zamieniali wino na
whisky pod kiełbasę i ser. Potem z trudem zasypiali, niewygodnie skuleni w aucie. Kiedy w
końcu musieli zjechać na równinę, burmistrz z tęsknotą popatrzył na drogowskaz do
Portugalii.
- Gdybyś tylko miał paszport, pojechalibyśmy do Bragancy. Wolę tamtejszych towarzyszy od
hiszpańskich. Cunhal jest lepszy od Carriilo.
Mywałem, że Carrillo jest odpowiednim człowiekiem w ocenie komunistów.
-Nie można dowierzać eurokomuniście.
- Na pewno nie jesteś stalinistą, Sancho?
- Nie jestem stalinistą, ale z nimi człowiek przynajmniej wie, czego się spodziewać. Nie są
jezuitami. Nie obracają się, jak wiatr powieje. Jeżeli są okrutni, to są okrutni także względem
siebie samych. Kiedy się dochodzi do końca najdłuższej w życiu drogi, trzeba się położyć i
odpocząć, odpocząć od sporów, od teorii czy mody. Można powiedzieć: „Nie wierzę, ale
akceptuję" i zapaść w milczenie, jak to robią trapiści. Trapiści są stalinista- mi Kościoła.
- Z ciebie byłby dobry trapista, Sancho.
- Może, chociaż nie lubię zrywać się rano.
Kiedy się znaleźli na terenie Galicji, zatrzymali się w jakimś miasteczku, gdzie burmistrz
chciał się przepytać o winnicę, w której mogliby nabyć dobrego wina, gdyż opróżnili ostatnią
butelkę manchegana, on zaś nie dowierzał winom z etykietkami. Nie było go przez pełne
dziesięć minut, a kiedy wrócił, minę miał tak ponurą, że ojciec Kichote zapytał
zaniepokojony:
- Złe nowiny?
- Dostałem pewien adres - odpowiedział i opisał drogę, którą mu doradzono jechać. Przez
następne pół godziny nie odezwał się ani słowem, wskazując odpowiednie zakręty ręką, ale
jego milczenie było tak ciężko naładowane, że ojciec Kichote postanowił przebić ten mur.
Jesteś zmartwiony. I Coś z Guardią?
Co tam Guardia! i zawołał burmistrz. - Umiemy sobie z nimi radzić. Alboż to nie
poradziliśmy sobie, i to wcale nieźle, w pobliżu Avili i na drodze do León? Pluję na Guardię.
- No to co cię trapi?
Nie lubię tego, czego nie mogę zrozumieć.
- Co się stało?
Te wiejskie nieuki z tym ich koszmarnym akcentem!
- To Gallcjanle. Sancho.
- Wiedzą, że jesteśmy obcy. Myślą, że można nam wszystko wmówić!
- Coś usłyszał?
90
- Udawali wielkie zatroskanie sprawą wina. Kłócili się między sobą o trzy winnice: w jednej
ma być lepsze białe, czerwone w drugiej, a ich ostatnie słowa brzmiały jak ostrzeżenie
- podchodzili do tego bardzo poważnie. Traktowali mnie jak wariata, bo jestem obcy. Ta
izolacja Galicjan! Tu mamy najlepsze wino w Hiszpanii, twierdzili, jak gdyby nasz
manchegan był końskimi szczynami.
- Ale przed czym ostrzegali?
- Jedna z winnic leży w pobliżu miejscowości zwanej Learig. Ostrzegali: „Trzymajcie się od
niej z daleka. Są tam wszędzie Meksykanie”. To były ich ostatnie słowa. Wrzeszczeli za mną:
„Trzymaj się z daleka od dzielnicy Meksykanówl Ich księża psują nawet wino!"
- Meksykanie? Jesteś pewien, żeś dobrze usłyszał?
- Nie jestem głuchy.
- Co mogli mieć na myśli?
- Przypuszczam, że Pancho Villa zmartwychwstał i dokonuje rzezi Galicji.
Po półgodzinie znaleźli się w krainie winnic. Z prawej strony południowe stoki zieleniły się
od winorośli, z lewej zaś rozciągała się nędzna wioska przypominająca porzuconego trupa:
wzdłuż zbocza skalnego to tu, to tam rozpadająca się chałupa, jak usta z wyszczerbionymi
zębami.
- Nie dojedziemy do samej wioski. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów, zostawimy wóz i
pójdziemy pieszo pod górę - zdecydował burmistrz.
- Dokąd?
- Nazwali go señor Diego. W końcu te głupki przyznały, że jego wino jest najlepsze.
Meksykanie jeszcze tu nie dotarli.
- Znowu Meksykanie! Zaczyna mnie to trochę denerwować.
I odwagi, ojcze! Nie odstraszyły cię wiatraki, czemu mieliby odstraszyć Meksykanie? To na
pewno ta ścieżka, więc zostawmy tutaj wóz.
Zaparkowali Rosynanta obok mercedesa, który zajął już najlepsze miejsce. Kiedy zaczęli
wdrapywać się pod górę, jakiś krzepki mężczyzna w szykownym ubraniu i ekstrawaganckim
krawacie w paski szybko zbiegał w dół. Pod nosem mamrotał coś z wyraźną złością. Ledwo
umknęli zderzenia, kiedy zatrzymał się raptownie i zagrodził im drogę.
- Idziecie na górę kupić wina? - warknął.
-Tak.
- Lepiej dajcie spokój. To wariat.
- Kto? - zapytał burmistrz.
- Señor Diego, rzecz jasna, któż by inny? Ma pełną piwnicę tam na górze i nie chce dać mi
skosztować nawet jednej szklanki, chociaż byłbym gotów wziąć ze dwanaście skrzynek.
Powiedział, że mu się nie podoba mój krawat.
- Na temat pańskiego krawata może powstać różnica zdań - powiedział dyplomatycznie
burmistrz.
- Sam jestem handlowcem i mogę pana zapewnić, że nie jest to metoda robienia interesów.
Teraz już za późno, żeby zdobyć wino gdzie indziej.
- Dlaczego taki pośpiech?
Bo obiecałem księdzu. Zawsze dotrzymuję obietnicy. Przyrzekłem księdzu kupić wino. To
obietnica dana Kościołowi.
- Co Kościół zamierza robić z dwunastoma skrzynkami wina?
Chodzi nie tylko o obietnicę. Mogę utracić miejsce w procesji. Chyba że ksiądz przyjmie w
zamian gotówkę. Czeków nie bierze. Zejdźcie mi, panowie, z drogi, bardzo proszę. Nie mogę
tkwić tu i gadać, chciałem was tylko ostrzec.
Nie rozumiem, o co tu idzie - odezwał się ojciec Kichote.
- Ani Ja.
91
Gdy doszli do końca ścieżki, zobaczyli dom pilnie wymagający remontu, a pod drzewem
figowym stół, na którym leżały resztki Jakiegoś posiłku. Młody mężczyzna w dżinsach
ś
piesznie podszedł do nich mówiąc:
- Señor Diego nikogo nie życzy sobie dzisiaj widzieć.
- Chcielibyśmy kupić tylko trochę wina - powiedział burmistrz.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Nie dzisiaj. I nie ma co mówić o odpuście. Señor Diego nie
chce mieć nic do czynienia z tą uroczystością.
- Nie chcemy wina na odpust. Jesteśmy po prostu podróżnymi, którym skończyły się zapasy.
- Nie jesteście Meksykanami?
- Nie, nie, nie jesteśmy żadnymi Meksykanami - zapewnił ojciec Kichote z przekonaniem. - Z
łaski swojej, ojcze... Tylko parę butelek. Jesteśmy w drodze do trapistów w Osera.
- Do trapistów? Skąd wiecie, że jestem księdzem?
- Jak ojciec będzie tak długo w stanie duchownym jak ja, natychmiast rozpozna kolegę.
Nawet bez koloratki.
- To monsignore Kichote z El Toboso - przedstawił burmistrz.
- Monsignore?
- Proszę zapomnieć o „monsignore", ojcze. Zwykły ksiądz, jak zapewne ojciec.
Młody mężczyzna pobiegł w stronę domu wołając:
- Señor Diego! Monsignore! Mamy u siebie prałata!
- Czy to taka rzadkość widzieć tutaj prałata? - zapytał burmistrz.
- Rzadkość? Ależ oczywiście! Księża w tej okolicy są wszyscy przyjaciółmi Meksykanów!
- Czy ten człowiek, któregośmy spotkali na ścieżce, to też Meksykanin?
- Naturalnie! Jeden z najgorszych. Dlatego señor Diego nie chciał sprzedać mu wina.
Myślałem, że z powodu jego krawata.
Jakiś stary pełen godności pan wyszedł na taras. Miał smutną i znużoną twarz kogoś, kto zbyt
wiele widział w zbyt długim życiu. Przez chwilę wahał się pomiędzy burmistrzem a ojcem
Kichote'em, aż wreszcie wyciągając obydwie ręce do burmistrza dokonał mylnego wyboru.
-Witam, monsignore, w moim domu.
Nie, nie - zawołał młody ksiądz - to ten drugi!
Señor Diego zwrócił najpierw dłonie, a potem dopiero oczy w stronę proboszcza.
Proszę mi wybaczyć I powiedział 1 mój wzrok już nie jest taki, jaki był. Widzę żle, nawet
bardzo źle. Chodziłem z tym moim wnukiem dzisiaj rano po winnicy i zawsze on dostrzegał
zielsko, nie ja. Siadajcie, panowie, bardzo proszę, zaraz przyniosę coś do jedzenia i wino.
- Oni jadą do Osera, do trapistów.
-Trapiści są zacnymi ludźmi, ale myślę, że ich wino nie jest takie dobre, co zaś do likieru ich
wyrobu... Musicie zabrać skrzynkę wina dla nich. no i oczywiście dla siebie. Nigdy dotąd nie
gościłem jeszcze prałata pod moim figowcem.
Proszę posiedzieć z nimi. señor Diego - odezwał się młody ksiądz - a ja przyniosę szynki i
wina.
- Białego i czerwonego, no i puchary dla nas wszystkich. Będziemy mieli lepszą ucztę niż
Meksykanie. - Kiedy wnuk oddalił się tak, że nie mógł słyszeć, dodał: - Gdyby wszyscy
tutejsi księża byli tacy jak mój chłopiec... Mogę 11111 zawierzyć nawet winnicę. Szkoda
tylko, że wybrał stan duchowny. To z winy jego matki. Mój syn nigdy by się na to nie
zgodził. Gdyby nie umarł... Patrzyłem dzisiaj, jak José wyrywał chwasty, ale Już nie mogłem
ich dojrzeć, więc pomyślałem sobie: „Czas na mnie i na moją winnicę. Musimy odejść".
- Czy to jest parafia pańskiego wnuka? - zapytał ojciec Kichote.
- O nie, nie. Mieszka o czterdzieści kilometrów stąd. Tutejsi księża wypędzili go z jego starej
parafii. Stanowił dla nich zagrożenie. Biedacy kochali go. bo nie brał od nich pieniędzy na
wypominki, gdy ktoś umarł. Wypominki, co za nonsens! Wy mamrotać parę słów i żądać
tysiąca peset! Więc księża napisali do biskupa i chociaż znaleźli się przyzwoici Meksykanie,
92
którzy wzięli go w obronę, został wydalony. Gdybyście zatrzymali się tutaj dłużej, na pewno
byście zrozumieli.
Przekonalibyście się sami, jak zachłanni są duchowni na pieniądze, które Meksykanie
przywieźli w te biedne okolice.
- Meksykanie, Meksykanie! Ale kim są ci Meksykanie?
Młody ksiądz wrócił pod figowiec niosąc tacę z talerzami szynki, czterema dużymi
glinianymi kubkami i dzbanami czerwonego i białego wina.
- Zacznijcie od białego - powiedział. - Czujcie się jak u siebie w domu. Señor Diego i ja
jedliśmy, nim przybył ten Meksykanin. Proszę spróbować szynki, jest smaczna, własnego
wędzenia. Takiej nie dostaniecie u trapistów.
- Ale ci Meksykanie... Bardzo proszę wytłumaczyć, ojcze.
- Cóż, przyjeżdżają tu i budują bogate domy, a księża są skorumpowani ich pieniędzmi.
Myślą, że można przekupić nawet Matkę Boską. Nie mówmy o nich, są ciekawsze tematy.
- Lecz kim są ci Meksykanie?
- Oczywiście, trafiają się wśród nich przyzwoici ludzie. Nie przeczę. Nawet sporo
przyzwoitych, a jednak... Po prostu nie rozumiem. Mają za dużo pieniędzy i za długo byli
poza krajem.
- Za długo poza Meksykiem?
- Za długo poza Galicją. Monsignore nie bierze szynki? Proszę bardzo...
-Jestem szczęśliwy - powiedział gospodarz - że mogę pod tym figowcem powitać prałata...
Monsignore...?
- Kichote - podpowiedział burmistrz.
- Kichote? Czy to nie...
- Niegodny potomek - przerwał proboszcz.
- A wasz przyjaciel, monsignore?
-Co do mnie - poinformował burmistrz - to nie mogę pretendować do tego, że jestem
prawdziwym potomkiem Sancho Pansy. On i ja mamy to samo nazwisko, nic więcej, ale
zapewniam pana, że monsignore i ja mieliśmy parę ciekawych przygód. Nawet jeżeli nie
zasługują na porównanie...
-To bardzo dobre Avino - przerwał señor Diego - ale. José, Idź przynieś tego z drugiej baryłki
po lewej... wiesz, z której... tylko najlepsze godne jest monsignore Kichote’a i jego
przyjaciela Sancha. I tylko najlepszym ze wszystkich wypijemy za wieczne potępienie
tutejszych księży. - Kiedy José się oddalił, gospodarz dodał z odcieniem smutku: - Nigdy nie
spodziewałem się, że mój wnuk zostanie księdzem. 1 Ojciec Kichote dostrzegł łzy w jego
oczach. - O, ja nie pomniejszam znaczenia kapłaństwa, monsignore, jak bym śmiał! Mamy
dobrego papieża, ale cóż za cierpienia musi znosić codziennie przy odprawianiu mszy nawet
on, jeżeli dają mu tak kiepskie wino jak to, które kupuje stary proboszcz Joségo!
- Łyka się zaledwie kroplę - wyjaśnił ojciec Kichote - trudno nawet poczuć smak. Nie jest
gorsze od wina przystrojonego wymyślną etykietą, jakie podają w restauracjach.
- Słuszna uwaga, monsignore. Co tydzień rozmaite łajdaki zjawiają się tutaj po moje wino,
ż
eby potem zmieszać je z innym; nazywają je „Rioja" i obstawiają reklamami wszystkie
szosy w Hiszpanii, okłamując w ten sposób nieszczęsnych cudzoziemców, co nie odróżniają
dobrego wina od złego.
- Jak pan odróżnia łajdaków od uczciwych ludzi?
-Po ilości, którą chcą kupić, i jeszcze po tym, że często nawet nie proszą o szklankę wina do
spróbowania. - Po czym dodał: - Gdyby tylko José był się ożenił i miał syna! Zacząłem go
uczyć winnicy, kiedy miał sześć lat, i teraz wie prawie tyle, co ja, w dodatku wzrok ma o
wiele lepszy ode mnie. Niebawem zacząłby uczyć swego syna.
- Nie mógłby pan znaleźć dobrego zarządcy, señor Diego? - zapytał burmistrz.
93
To niemądre pytanie, señor Sancho, czegoś takiego można się spodziewać tylko po
komuniście.
- Ja Jestem komunistą.
- Przepraszam, nie mówię nic złego na komunistów, gdy są na swoim miejscu, ale ich
miejscem nie jest winnica. Wy, komuniści. moglibyście ustanowić zarządców we wszystkich
hiszpańskich fabrykach cementu, gdybyście mieli ochotę.
Moglibyście mieć dyrektorów w cegielniach i fabrykach zbrojeniowych czy w gazowniach i
elektrowniach, ale nie wolno ich dopuszczać do prowadzenia winnic.
- Dlaczego, señor Diego?
- Bo wino jest żywe jak kwiat czy ptak. To nie jest coś zrobionego przez człowieka, człowiek
może mu tylko pomóc żyć. Albo umrzeć - dodał z tak wielką melancholią że jego twarz
straciła wszelki wyraz. Zamknął swoją twarz, jak człowiek zamyka książkę, której nie ma
ochoty czytać.
- To jest najlepsze wino ze wszystkich - odezwał się ojciec José, który zbliżył się
bezszelestnie i zaczął nalewać do kubków z dużego dzbana.
- Jesteś pewien, że utoczyłeś z właściwej beczułki? - zapytał señor Diego.
- Oczywiście, z drugiej po lewej.
- No to możemy wypić za wieczne potępienie tutejszych księży.
- Mam naprawdę ogromne pragnienie, pozwoli pan, że wypiję łyczek tego znakomitego wina,
zanim wzniesiemy toast?
- Naturalnie, monsignore. I najpierw wznieśmy inny toast: za Ojca Świętego.
- Za Ojca Świętego i jego intencje - powiedział ojciec Kichote wprowadzając lekką korektę. -
To rzeczywiście wspaniałe wino, señor Diego. Muszę przyznać, że spółdzielnia w El Toboso
nie potrafi takiego wyprodukować, chociaż to nasze jest także uczciwym winem.
Ale pańskie jest więcej niż uczciwe, jest piękne.
- Zauważyłem - stwierdził señor Diego - że przyjaciel księdza nie spełnił razem z nami toastu.
Przecież nawet komunista może wypić za intencje Ojca Świętego.
- Czy wypilibyście za intencje Stalina? - zapytał burmistrz. - Nikt nie może znać intencji
człowieka, a więc nie może za nie pić. Czy pan sądzi, że protoplasta ojca Kichote’a
rzeczywiście reprezentował rycerstwo Hiszpanii? Taka może i była jego intencja, ale my
wszyscy robimy okrutne parodie z naszych intencji.
W głosie jego zabrzmiała nutka smutku i żalu, która zaskoczyła proboszcza. Zdążył się
przyzwyczaić do agresywności przyjaciela, będącej, być może, pewną formą samoobrony, ale
ż
al był niewątpliwie pewną formą rozpaczy, porażki, może nawet przemiany? Pomyślał po
raz pierwszy: „Dokąd też ta nasza wspólna podróż zaprowadzi?”
Señor Diego odezwał się do wnuka:
- Powiedz im, kim są ci Meksykanie. Przypuszczałem, że cała Hiszpania już wie.
- Nie słyszeliśmy o nich w El Toboso.
- Meksykanie - wyjaśnił ojciec José - przybyli z Meksyku, ale wszyscy urodzili się tutaj.
Opuścili Galicję, żeby uciec od ubóstwa, i to im się udało. Pragnęli pieniędzy i zdobyli je, no i
wrócili, żeby je wydawać. Dają pieniądze księżom i są przekonani, że dają je Kościołowi.
Księża zrobili się zachłanni i żądają coraz więcej, żerują na biedakach i żerują na zabobonach
bogaczy. Są gorsi od Meksykanów. Może niektórzy Meksykanie szczerze wierzą, że mogą
sobie kupić drogę do nieba? Ale czyja to wina? Ich księża wiedzą lepiej i handlują Matką
Boską. Gdybyście widzieli odpust, który organizują dzisiaj w pobliskim mieście! Księża
wystawiają Matkę Boską na licytację. Czterej Meksykanie, którzy najwięcej zapłacą, będą Ją
nieśli na procesji.
Nie do wiary! - zawołał ojciec Kichote.
Możecie sami zobaczyć, monsignore.
Ojciec Kichote odstawił kubek.
94
Musimy ruszać, Sancho.
- Procesja jeszcze się nie zaczęła. Dokończcie najpierw wino - zachęcał señor Diego.
Prrykro mi. señor Diego, ale straciłem smak nawet do pana najlepszego wina. Przypomniał mi
pan o moim obowiązku: „Możecie sami zobaczyć”.
- Co na to poradzić, monsignore? Nawet biskup ich popiera.
Ojcu Kichote’owi przypomniało się zdanie, którego użył przeciwko własnemu biskupowi, i
ledwo oparł się pokusie powtórzenia go; dalej korciły go słowa wypowiedziane przez jego
przodka: „Pod moim płaszczem pokazują figę królowi”.
- Dziękuję za szczodrą gościnność, señor Diego - powiedział
- ale muszę iść. Sancho, pójdziesz ze mną?
- Chętnie napiłbym się jeszcze znakomitego wina señora Diego, ojcze, ale nie mogę puścić
cię samego.
- Chyba lepiej będzie, jeżeli tym razem pojadę sam Rosynantem. Wrócę po ciebie. Tutaj
wchodzi w grę honor Kościoła, więc nie widzę powodu, byś ty...
- Ojcze, wystarczająco długo włóczyliśmy się po różnych drogach razem, żeby się teraz
rozłączać.
- José, wstaw dwie skrzynki najlepszego wina do ich samochodu - zarządził señor Diego. -
Zawsze będę pamiętał, że pod tym figowcem miałem możność przez krótką chwilę gościć
potomka wielkiego Dona.
Poznali, że zbliżają się do miasta, kiedy zaczęli mijać na swej drodze tłumy wieśniaków
ś
pieszących na odpust. Miasto okazało się bardzo małe, właściwie była to większa wieś,
kościół na wzgórzu widać było już z daleka. Przejechali obok banku hiszpańsko -
amerykańskiego, zamkniętego jak wszystkie sklepy.
- Duży bank jak na taką dziurę - orzekł burmistrz. Nieco dalej zobaczyli przy szosie jeszcze
pięć innych. - Dla meksykańskich pieniędzy - stwierdził.
- Bywają chwile - powiedział ksiądz ! kiedy miałbym ochotę mówić do ciebie compañero, ale
jeszcze nie teraz, nie teraz.
-Co proponujesz robić, ojcze?
-Nie wiem. Boję się, Sancho.
-Czego? Ich?
- Nie, nie, boję się samego siebie.
- Dlaczego się zatrzymujesz?
Podaj mi pechera. Leży za tobą, pod oknem. I koloratkę. Wysiadł z wozu, na ulicy
natychmiast zebrała się grupka gapiów, żeby popatrzeć, jak się ubiera. Czuł się jak aktor,
którego przyjaciele obserwują w garderobie.
- Idziemy w bój, Sancho. Potrzebna mi moja zbroja. Nawet jeżeli to jest bez sensu, jak hełm
Mambrina. - Usiadł z powrotem za kierownicą i powiedział: i Teraz czuję się lepiej
przygotowany.
Przed kościołem tłoczyła się jakaś setka ludzi, w większości biedaków, którzy skromnie
rozstąpili się, żeby ojciec Kichote i burmistrz mogli zająć lepsze miejsca przy wejściu, tam
gdzie stała już grupka dostatnio ubranych kobiet i mężczyzn, zapewne rodziny kupców czy
urzędników bankowych. W przejściu ojciec Kichote zapytał jednego z tych biedniejszych:
- Co tu się dzieje?
- Licytacja skończona, monsignore. Teraz wyniosą Matkę Boską z kościoła.
Lepiej poszło niż w zeszłym roku - dodał drugi. - Trzeba było widzieć tę furę pieniędzy, którą
zapłacili!
- Zaczęli licytację od tysiąca peset.
- Ten, co wygrał, dał czterdzieści tysięcy, i Nie, nie, tylko trzydzieści.
- To była druga najwyższa stawka. Kto by pomyślał, że mamy tyle forsy w Galicji?
- A ten, który wygrał? Co wygrał? - zapytał ojciec Kichote.
95
Ktoś z tłumu roześmiał się i splunął na ziemię.
- Za odpuszczenie grzechów to nieduża cena.
- Niech go monsignore nie słucha. On się wyśmiewa ze wszystkich świętości.
Zwycięzca, i słusznie, otrzymuje najlepsze miejsce wśród niosących Matkę Boską. Jest duża
rywalizacja.
- Które miejsce ma być najlepsze?
- Z przodu, po prawej stronie.
- W zeszłym roku - prawił prześmiewca - niosło wszystkiego czterech. W tym roku ksiądz
powiększył podstawę, tak że będzie ich sześciu.
- Ostatni dwaj zapłacili tylko po piętnaście tysięcy.
- Mieli mniej grzechów do wykupienia. Zobaczycie, w przyszłym roku poniesie ośmiu.
Ojciec Kichote przesunął się bliżej drzwi kościoła. Ktoś go szarpnął za rękaw i wyciągnął
dłoń z dwiema pięćdziesięciopesetowymi monetami.
- Czy monsignore nie zamieniłby ich na stupesetowy banknot? - zapytał.
- Dlaczego?
- Chcę go dać Matce Boskiej.
W kościele rozlegał się hymn, ojciec Kichote wyczuwał w tłumie napięcie i wyczekiwanie.
- Czy Matka Boska nie przyjmuje bilonu? - zapytał.
Ponad tłumem dostrzegł głowę w koronie kołyszącą się tam i z powrotem, więc przeżegnał
się razem z innymi. Monety wyślizgnęły się z dłoni sąsiada, drapał palcami po ziemi, żeby je
podnieść. Ponad głowami ludzi ojciec Kichote zdołał zauważyć jednego z niosących posąg.
Był nim mężczyzna w pasiastym krawacie. Tłum cofnął się, żeby ich przepuścić, i wtedy
przez chwilę cały posąg znalazł się w polu widzenia.
Ojciec Kichote patrzył i nie wierzył swoim oczom: banalna figura z gipsową twarzą i
niebieskimi oczami bez wyrazu nie raniła jego uczuć, ale posąg wyglądał, jak gdyby był
odziany całkowicie w papier. Jakiś mężczyzna odepchnął go na bok i powiewając
stupesetowym banknotem dotarł do figury. Niosący ją przystanęli, żeby mógł przypiąć
banknot do szat. których nie było widać spod papierowych pieniędzy, banknotów po sto i
tysiąc peset; jeden był pięćsetfrankowy, a na samym sercu - studolarowy. Od posągu dzielił
go tylko ksiądz i dym z jego kadzielnicy. Ojciec Kichote spojrzał do góry na ukoronowaną
głowę i na szkliste oczy. podobne do oczu kobiety zmarłej i opuszczonej - nikt się nie
zatroszczył nawet o to, by jej zamknąć powieki. Pomyślał: „Czy po to patrzyła na Syna, jak
umierał w męce? Żeby zbierać pieniądze? Żeby kapłan się bogacił?”
Burmistrz - zupełnie zapomniał, że stoi za nim - odezwał się:
- Chodźmy stąd, ojcze.
- Nie, Sancho.
- Nie rób żadnych głupstw!
- To słowa tamtego drugiego Sancho, a ja ci odpowiem tak, jak odpowiedział mój przodek,
kiedy zobaczył olbrzymów, a ty mu wmawiałeś, że to wiatraki. Jeżeli się boisz, to odejdź i
klep swoje pacierze.
Postąpił dwa kroki do przodu i stanął twarzą w twarz z księdzem, który machał kadzielnicą w
tył i w przód.
- To bluźnierstwo - powiedział.
- Bluźnierstwo? - powtórzył pytająco ksiądz. Wtem zauważył koloratkę i fioletową pechera,
więc dodał: - Monsignore.
- Tak. Bluźnierstwo. Jeżeli ksiądz wie, co to słowo znaczy.
- Co monsignore ma na myśli? To dzień naszego święta. Święta naszego kościoła. Mamy
błogosławieństwo biskupa...
- Którego biskupa? Żaden biskup by nie pozwolił...
96
Ten człowiek jest oszustem! - przerwał właściciel ekstrawaganckiego krawata. - Widziałem
go już dzisiaj, wcześniej. Wtedy nie miał ani pechera, sini koloratki, kupował wino u tego
bezbożnika señora Diego.
-Już zgłosiłeś swój protest, ojcze, chodźmy stąd - nalegał burmistrz.
Wezwijcie Guardię! - wrzasnął Meksykanin do tłumu.
- Wy... wy... zaczął ojciec Kichote. ale ze złości zabrakło mu właściwego słowa. - Proszę
odstawić Matkę Boską! Jak ksiądz śmie - zwrócił się do kapłana - ubierać Ją w ten sposób, w
pieniądze! Lepiej byłoby nieść Ją przez ulicę nagą!
- Sprowadźcie Guardię! - powtórzył Meksykanin, ale sytuacja wzbudziła zbyt wielką
ciekawość w tłumie, żeby ktokolwiek ruszył się z miejsca.
- Zapytajcie go, dokąd te pieniądze idą! - zawołał głośno prześmiewca.
- Na litość boską, ojcze, chodźmy stąd!
- Kontynuujcie procesję - zakomenderował ksiądz.
- Po moim trupie! - krzyknął ojciec Kicho te.
- Kim jesteście? Jakie macie prawo przerywać naszą uroczystość? Jak się nazywacie?
Ojciec Kichote zawahał się. Nie znosił używania tytułu, gdyż czuł, że tak naprawdę to nań nie
zasłużył. Ale miłość do kobiety, której obraz kołysał się nad nim, zwyciężyła opory.
-Jestem prałatem Kichote’em z El Toboso - oznajmił stanowczo.
- To kłamstwo - zaoponował Meksykanin.
- Kłamstwo czy nie, w tej diecezji nie macie władzy.
- Mam władzę jak każdy katolik w zwalczaniu bluźnierstwa.
- Zapytajcie go, co się dzieje z pieniędzmi! - Głos, który brzmiał w jego uszach szczególnie
arogancko, znowu odezwał się z tłumu. Niestety, nie zawsze można wybierać sobie
sprzymierzeńców.
Ojciec Kichote postąpił krok do przodu.
- Słusznie. Uderzyć go. Jest tylko księdzem. Teraz mamy republikę.
- Wezwijcie Guardię! Ten człowiek jest komunistą - wykrzykiwał Meksykanin.
Ksiądz starał się machać kadzielnicą pomiędzy posągiem a prałatem, jak gdyby w nadziei, że
dym może go powstrzyma, i kadzielnica uderzyła ojca Kichote’a w skroń.
- Ojcze, najwyższy czas odejść - ponaglał burmistrz.
Ojciec Kichote odepchnął księdza. Ściągnął z posągu studolarowy banknot drąc suknie i
pieniądze. Zobaczył przypięte z drugiej strony pięćset franków, które łatwo dało się zdjąć,
więc je zrzucił. Parę stupesetowych papierków podarło się na strzępy, kiedy je chwytał.
Zwinął je w kulkę i cisnął w stronę tłumu. Chłopek-prześmiewca wydał okrzyk na jego cześć,
trzy czy cztery głosy dołączyły się do niego. Meksykanin obniżył drążek, który trzymał, i
podstawa posągu pochyliła się na bok, tak że korona Matki Boskiej zsunęła się jakby po
pijanemu na lewe oko. Drugi z niosących nie wytrzymał ciężaru i wypuścił drążek, a wtedy
figura Matki Boskiej runęła na ziemię i rozbiła się. Wyglądało to na zakończenie jakiejś orgii.
Szyderca poprowadził do przodu grupkę ludzi, żeby uratować choć trochę banknotów, i
zaczęła się bezładna szamotanina z niosącymi.
Burmistrz chwycił przyjaciela za ramiona i wypchnął z tłumu. Zauważył to jedynie
Meksykanin z krawatem i wrzasnął przekrzykując hałas bijatyki:
- Złodziej I Bluźnierca! Oszust! - Nabrał głęboko powietrza i dorzucił: - Komunista!
- Na dzisiaj starczy tej rozróby - stwierdził burmistrz.
- Dokąd mnie prowadzisz? Wybacz, mam w głowie zamęt... - Ojciec Kichote dotknął ręką
skroni i zobaczył na palcach krew.
- Ktoś mnie uderzył?
- Nie można wszczynać rewolucji bez przelewu krwi.
- Ale ja wcale nie chciałem... - W swym zmieszaniu pozwolił burmistrzowi zaprowadzić się
na miejsce zaparkowania Rosynanta. - Czuję się trochę oszołomiony, nie wiem, dlaczego.
97
Burmistrz obejrzał się za siebie. Zobaczył, że Meksykanin oderwał się od bójki i coś klaruje
księdzu, wymachując rękami.
- Wsiadaj szybko - powiedział. - Trzeba wiać.
Nie z tej strony. Muszę przecież prowadzić Rosynanta.
Nie możesz prowadzić. Miałeś wypadek.
- Ale on nie lubi obcej ręki!
Moje ręce nie są już dla niego obce. Czyż nie prowadziłem przez całą drogę, kiedy wracałem,
ż
eby cię ratować?
- Tylko proszę, nie przemęczaj go. Jest stary, i Jest dostatecznie młody, żeby jechać setką.
Ojciec Kichote ustąpił bez dalszych protestów. Odchylił się na siedzeniu. Jak tylko pozwalał
na to Rosynant. Gniew go wyczerpywał. a jeszcze bardziej myśli, które go potem opadały.
- O. Boże! - Co powie biskup, jak usłyszy?
- Usłyszy na pewno, ale mnie bardziej martwi, co powie Guardia, no i co zrobi?
Wskazówka na szybkościomierzu zbliżała się do setki.
- Sprowokowanie bijatyki. Jest to największy grzech, jaki dotychczas popełniłeś. Musimy
znaleźć azyl - dodał burmistrz. - Ja bym wolał Portugalię, ale lepszy klasztor w Osera niż nic.
Jechali w milczeniu przeszło pół godziny, zanim burmistrz znów się odezwał.
- Spisz?
- Nie.
- To do ciebie niepodobne, milczeć.
- Cierpię z powodu pewnego niezaprzeczalnego aspektu prawa natury. Bardzo pragnę sobie
ulżyć.
- Nie możesz wytrzymać jeszcze z pół godziny? W tym czasie zdążymy dojechać do
klasztoru.
- Obawiam się, że nie.
Przejeżdżali obok pola, burmistrz niechętnie zatrzymał Rosynanta przy czymś, co wyglądało
na starożytny celtycki krzyż. Kiedy ojciec Kichote opróżniał pęcherz, Sancho przeczytał
zatarty nieco napis.
-Teraz jest mi lepiej. Czuję, że odzyskałem mowę - oznajmił po powrocie ojciec Kichote.
- To bardzo dziwne - stwierdził burmistrz. - Zauważyłeś ten krzyż na polu?
-Tak.
- Nie jest taki stary, na jaki wygląda. Rok 1928. Ustawiony daleko od czegokolwiek dla
uczczenia pamięci inspektora szkolnego. Dlaczego tu? Dlaczego inspektora szkolnego?
- Może został zabity w tym miejscu? Albo miał wypadek motocyklowy?
- A może Guardia? - powiedział burmistrz i spojrzał w lusterko, ale droga za nimi była pusta.
98
Jak monsignore Kichote doł
ą
czył do swego przodka.
Wielki szary gmach klasztoru w Osera położony jest prawie na odludziu, wtulony we
wzgórza Galicji. Mały sklepik i bar przy samym wejściu na klasztorny teren - oto cala
mieścina Osera. Szesnastowieczna rzeźbiona fasada budynku kryje dwunasto- wieczne
wnętrze z imponującymi schodami szerokości blisko dwudziestu metrów, po których cały
pluton mógłby wejść ramię przy ramieniu; schody wiodą do długich korytarzy z gościnnymi
pokojami wychodzącymi na dziedziniec i krużganki. Jedynym chyba dźwiękiem w ciągu dnia
jest stukot brygady robotników, walczących ze zniszczeniami dokonanymi przez siedem
wieków. Od czasu do czasu szybko przesuwa się biało odziana postać, spiesząc widocznie z
jakimś poważnym zleceniem, a w ciemnych zakątkach straszą drewniane figury papieży i
rycerzy, należących do założycieli klasztoru. Kiedy zapada zmrok, nabierają pozorów życia -
jak przykre wspomnienie. Gość odnosi wrażenie, że się znalazł na zagubionej wyspie dopiero
co skolonizowanej przez małą grupkę awanturników, którzy pragną się zadomowić na
gruzach minionej cywilizacji.
Drzwi kościoła wychodzące na mały placyk przed klasztorem są zamknięte z wyjątkiem
godzin zwiedzania oraz niedzielnych mszy, ale mnisi mają swoje prywatne schody
prowadzące z korytarza wzdłuż pokoi gościnnych wprost do wielkiej nawy, obszernej Jak w
niejednej katedrze. Tylko w czasie przeznaczonym na zwiedzanie lub kiedy są goście, słychać
pośród starych kamieni ludzkie glosy, jak gdyby statek wycieczkowy wysadzi! na brzeg
grupkę turystów.
Ojciec Leopoldo wiedział aż nadto dobrze, że przygotował dla gości bardzo niesmaczny
obiad. Nie mial złudzeń co do swoich talentów kulinarnych, ale jego bracia-trapiści byli
przyzwyczajeni do jeszcze gorszej kuchni i znosili to bez szemrania, gdyż każdy z nich po
kolei musiał się wykazywać tym, co umiał najlepiej czy najgorzej. Jednak większość gości
była niewątpliwie przyzwyczajona do lepszego jedzenia, toteż ojciec Leopoldo z ogromną
przykrością myślał o podanym obiedzie, tym bardziej iż żywił szczery szacunek dla jedynego
w tym momencie gościa, którym był profesor hispanistyki z uniwersytetu Nótre Dame w
Stanach Zjednoczonych. Profesor Pilbeam nalał sobie jedną czy dwie łyżki zupy, o czym
ś
wiadczyła pozostała zawartość wazy, ryby natomiast prawie nie tknął. Braciszek pomagający
ojcu Leopoldo w kuchni ostentacyjnie uniósł brwi, kiedy przyniesiono nakrycie profesora do
zmywania, i mrugnął do ojca Leopoldo. W przypadku ślubów milczenia mrugnięcie może być
tak samo wymowne jak słowo, a przecież nikt tutaj nie ślubował, że się powstrzyma od
porozumiewania innymi środkami niż głos.
Ojciec Leopoldo odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie mógł opuścić kuchnię i pójść do biblioteki.
Miał nadzieję, że zastanie tam profesora i będzie mógł wyrazić słowami, jak bardzo mu
przykro z powodu nieudanego posiłku. Rozmowa z gośćmi nie podlegała zakazowi, toteż był
pewien, że wytłumaczy się wobec profesora Pilbeama ze swego roztargnienia w związku z
solą. Jak mu się to często zdarzało, rozmyślał o Kartezjuszu.
Obecność profesora Pilbeama - a była to jego druga wizyta w Osera - przeniosła ojca
Leopoldo ze spokojnej rutyny do bardziej skomplikowanego świata, mianowicie do świata
intelektualnych spekulacji. Profesor Pilbeam był chyba największym autorytetem w zakresie
ż
ycia i prac Ignacego Loyoli, a każda intelektualna rozmowa, nawet na temat tak niemiły dla
ojca Leopoldo jak święty jezuicki, była niczym pokarm podany konającemu z głodu. Kryło
się w tym pewne niebezpieczeństwo. Jakże często gośćmi klasztoru bywali ogromnie pobożni
młodzieńcy, wyobrażający sobie, iż ich powołaniem jest życie trapistów, i zawsze wzbudzali
w nim irytację swoją ignorancją i przesadnym szacunkiem dla tego, co w ich pojęciu było
99
wielkim poświęceniem. Pragnęli złożyć ofiarę ze swego życia w sposób romantyczny. A
przecież on przybył tu tylko po to, żeby znaleźć niepewny spokój...
W bibliotece nie zastał profesora, więc usiadł i zaczął znowu rozmyślać o Kartezjuszu. To
właśnie Kartezjusz wyprowadził go ze sceptycyzmu i przywiódł do Kościoła, prawie w taki
sam sposób, w jaki przywiódł do niego królową Szwecji. Kartezjusz na pewno nie wsypałby
za dużo soli do zupy i nie przypaliłby ryby. Był człowiekiem praktycznym, pracował nad
okularami, żeby ratować ludzi od ślepoty, a także nad fotelami na kółkach dla kalek. Kiedy
ojciec Leopoldo był młody, do głowy mu nie przychodziła myśl o powołaniu duchowym.
Przywiązał się do Kartezjusza nie zastanawiając się, dokąd on go zaprowadzi. W
poszukiwaniu absolutnej prawdy chciał pytać o wszystko na sposób Kartezjusza,
zaakceptował to, co mu się zdawało najbliższe tej prawdy. Ale właśnie wtedy zrobił większy
skok niż Kartezjusz, skok do milczącego świata w O sera. Nie czuł się nieszczęśliwy - chyba
ż
e pomyślał o zupie czy rybie - a jednak cieszył się okazją porozmawiania z inteligentnym
człowiekiem, nawet Jeśli rozmowa miała dotyczyć świętego Ignacego, a nie Kartezjusza.
Po chwili, kiedy profesora Pilbeama nadal nie było widać, poszedł „gościnnym"
korytarzem, potem schodami na dół do wielkiego kościoła, który powinien był świecić
pustkami o tej porze, kiedy zewnętrzne drzwi miał zamknięte. Mało kto poza godzinami
przeznaczonymi dla turystów odwiedzał kościół nawet w niedzielę, toteż dla ojca Leopoldo
stanowił on osobisty dom rodzinny, prawie wolny od intruzów. Tu mógł odmawiać swoją
indywidualną modlitwę, tutaj właśnie często modlił się za Kartezjusza, a nawet niekiedy do
Kartezjusza. Kościół był słabo oświetlony, toteż gdy wszedł drzwiami z klasztoru, w
pierwszej chwili nie poznał postaci stojącej i przypatrującej się dość groteskowemu
malowidłu, przedstawiającemu nagiego mężczyznę wepchniętego w krzak cierniowy. Wtem
postać przemówiła amerykańskim akcentem: był to profesor Pilbeam.
- Wiem, że ojciec nie przepada za świętym Ignacym - powiedział - ale był on przynajmniej
dobrym żołnierzem, a dobry żołnierz znalazłby pożyteczniejszy sposób cierpienia, niż
wciśnięcie się w kupę cierni.
Ojca Leopoldo opuściła myśl o modlitwie, w każdym razie rzadka okazja mówienia stanowiła
większą pokusę. Toteż odezwał się:
- Nie jestem pewien, czy świętego Ignacego tak bardzo obchodziły rzeczy pożyteczne.
Ż
ołnierz potrafi być ogromnie romantyczny. Przypuszczam, że z tego właśnie względu jest on
bohaterem narodowym. Wszyscy Hiszpanie są romantyczni, tak że niekiedy bierzemy
wiatraki za olbrzymów.
- Wiatraki?
- Pan zapewne wie, że jeden z naszych wielkich współczesnych filozofów porównał świętego
Ignacego do Don Kichote’a. Mieli wiele wspólnych cech.
- Nie czytałem Cervantesa od szczenięcych lat. Na mój gust jest tam za dużo fantazji.
Nie mam zbyt wiele czasu na fikcję literacką. Lubię fakty. Gdybym mógł wygrzebać jeden
nieznany dokument dotyczący świętego Ignacego, umarłbym pełen szczęścia.
- Fakt i fikcja... nie zawsze łatwo je rozróżnić. Ponieważ jest pan katolikiem...
- Obawiam się, że raczej z nazwy, ojcze. Nie zadbałem o to, by zmienić etykietkę, z którą się
narodziłem. No i oczywiście, to, że jestem katolikiem, pomaga w moich badaniach, otwiera
,drzwi. Ale ojciec jest przecież uczniem Kartezjusza! Mogę sobie wyobrazić, że to niezbyt
łatwo otwiera drzwi... Co ojca przywiodło tutaj?
- Chyba właśnie Kartezjusz doprowadził mnie do punktu, do którego doprowadził siebie: do
wiary. Fakt czy fikcja, w końcu nie sposób rozróżnić, musi się po prostu dokonać wyboru.
- Ale żeby zostać trapistą?
Pan zapewne wie, profesorze, że jeśli ktoś już musi skoczyć do wody, to o wiele bezpieczniej
jest skakać do głębokiej.
- I ojciec nie żałuje...
100
- Profesorze, zawsze mamy mnóstwo rzeczy do żałowania. Żałowanie stanowi część życia.
Nie można od tego uciec nawet będąc w dwunastowiecznym klasztorze. Czy potrafi pan od
tego uciec w uniwersytecie Nótre Dame?
a Nie, ale już dawno doszedłem do wniosku, że nie jestem skoczkiem.
Uwaga była nie w porę. gdyż w tej właśnie chwili podskoczył, kiedy najpierw jeden wybuch,
a po paru sekundach dwa następne rozległy się na zewnątrz, a w ślad za nimi potężny łoskot.
Opona trzasnęła! i zawołał profesor Pilbeam. - Obawiam się, że to wypadek motocyklowy.
- To nie była opona - odparł ojciec Leopoldo. - To strzały. - Pobiegł ku schodom wołając
przez ramię: - Drzwi kościoła są zamknięte, proszę za mną! - Pomknął korytarzem tak
szybko, jak mu na to pozwalał habit, i dotarł bez tchu do górnego podestu wielkich paradnych
schodów. Profesor pędził tuż za nim. - Proszę iść do ojca Enrique, niech otworzy drzwi
kościoła. Jeżeli ktoś jest ranny, nie możemy go ciągnąć po tych schodach.
Ojciec Francisco, który prowadził mały sklepik przy wejściu, porzucił swoje pocztówki,
różańce i buteleczki likieru. Wydawał się przerażony i gorliwie machał ręką w kierunku
drzwi, nie łamiąc ślubu milczenia.
O mur kościoła rąbnął mały seat. Dwaj gwardziści wyszli z dżipa trzymając wycelowane
pistolety. Mężczyzna z zakrwawioną twarzą mocował się z drzwiami swego samochodziku i
wolał gniewnie w stronę gwardzistów:
- Chodźcie i pomóżcie, bandyci! Nie jesteśmy uzbrojeni!
- Jest pan ranny? 1 zapytał ojciec Leopoldo.
- Oczywiście, ale to drobiazg. Obawiam się, że zabiłem swego przyjaciela.
Gwardziści schowali broń. Jeden z nich powiedział:
- Strzelaliśmy tylko w opony.
- Wykonujemy rozkaz. Ci ludzie są ścigani za spowodowanie bójki 1 tłumaczył się drugi.
Ojciec Leopoldo przyjrzał się pasażerowi przez strzaskaną szybę i wykrzyknął:
- Ależ to ksiądz! - I dodał po chwili: - Prałat...
- Tak - powiedział ze złością kierowca seata - prałat, i gdyby nie zatrzymał się na siusianie,
bylibyśmy w tej chwili bezpieczni w waszym klasztorze.
Gwardzistom udało się otworzyć drzwi samochodu.
- On żyje - stwierdził jeden z nich.
- To nie wasza zasługa!
-Jesteście obaj aresztowani. Niech pan wejdzie do dżipa, a my wyciągniemy pana przyjaciela.
Drzwi kościoła rozwarty się szeroko i do samochodu podszedł profesor Pilbeam.
- Ci ludzie są ranni. Nie możecie ich zabrać w tym stanie - oświadczył ojciec Leopoldo.
- Są ścigani za spowodowanie bójki i kradzież pieniędzy.
- Bzdura! Ten w wozie jest prałatem. Prałaci nie kradną pieniędzy. Jak się nazywa pański
przyjaciel? - zapytał przybysza.
- Monsignore Kichote.
- Kichote! Niemożliwe! - wykrzyknął profesor Pilbeam.
- Monsignore Kichote z El Toboso. Potomek wielkiego Don Kichote’a we własnej osobie.
- Don Kichote nie miał potomków. Jak zresztą mógł? Wszak to postać wymyślona... fikcyjna.
- Znowu fakty i fikcja trudne do rozróżnienia... - orzekł ojciec Leopoldo.
Gwardziści wyciągnęli z rozbitego samochodu ojca Kichote’a i ułożyli go na ziemi. Usiłował
przemówić. Przyjaciel pochylił się nad nim.
Jeżeli umrze - zwrócił się do gwardzisty - na Boga, już dopilnuję, żebyście za to zapłacili.
Jednemu z gwardzistów zrzedła mina, ale drugi zapytał ostro:
- Pana nazwisko?
- Zancas, Enrique, lecz monsignore - wymówił tytuł, jak gdyby wybijał werbel honorowy
- woli nazywać mnie Sancho.
- Zawód?
101
- Jestem byłym burmistrzem El Toboso.
- Dokumenty proszę.
- Powitam je z radością, jeżeli pan je odnajdzie w tym wraku.
- Señor Zancas - odezwał się ojciec Leopoldo - czy domyśla się pan, co usiłuje powiedzieć
monsignore?
- Pyta, czy Rosynant jest w porządku.
- Rosynant? - zdumiał się profesor Pilbeam. - Przecież Rosynant był koniem.
- On ma na myśli samochód. Nie mam odwagi mu powiedzieć. Szok byłby zbyt silny.
- Panie profesorze, czy zechciałby pan zatelefonować do Orense po doktora? Ojciec Francisco
zna numer.
Butny gwardzista orzekł:
- Zatroszczymy się sami o doktora. Zabierzemy ich do Orense.
Nie w tym stanie. Zabraniam.
- Sprowadzimy karetkę.
- Możecie sprowadzić, jeżeli chcecie, ale będziecie długo czekać: ci dwaj zostaną w
klasztorze, dopóki lekarz nie zezwoli im się stąd ruszyć. Porozmawiam z biskupem w Orense
Jestem pewien, że będzie miał coś niecoś do powiedzenia waszemu komendantowi. I nie
ważcie się celować we mnie z rewolweru!
- Wracamy złożyć raport - zdecydował drugi gwardzista. Profesor Pilbeam nadszedł z jakimś
mnichem. Nieśli materac.
- Ojciec Francisco telefonuje - poinformował profesor. - To musi zastąpić nosze.
Z niejaką trudnością ułożyli ojca Kichote’a na materacu i cała czwórka wniosła go do
kościoła, w stronę nawy. Mamrotał coś. co mogło być równie dobrze modlitwą, jak
przekleństwem. Kiedy przed ołtarzem skręcali ku schodom, zrobił wysiłek, żeby się
przeżegnać, ale znak krzyża pozostał nie dokończony. Znowu zemdlał. Z trudem pokonali
schody i na górnym podeście musieli odpocząć.
Profesor Pilbeam stwierdził: - Kichote nie jest hiszpańskim nazwiskiem. Nawet sam
Cervantes utrzymywał, że prawdziwe nazwisko brzmiało prawdopodobnie Quejana i że jego
dom nie był w El Toboso.
- Monsignore Kichote także się tam nie urodził - odparł burmistrz.
- A gdzie?
- W pewnym miasteczku w La Manchy, którego nie chcę wymienić.
- Cała ta historia jest absurdalna. I Rosynant...
-Trzeba go najpierw ułożyć bezpiecznie w łóżku, w gościnnym pokoju numer trzy, zanim
przedyskutujemy trudną do uchwycenia różnicę pomiędzy faktem a fikcją - odezwał się ojciec
Leopoldo.
Ojciec Kichote otworzył oczy.
- Gdzie jestem? - zapytał. - Myślałem... myślałem, że jestem w kościele...
- Monsignore był w kościele, w Osera. Teraz niesiemy go do pokoju gościnnego, gdzie będzie
mógł przespać się wygodnie, zanim przybędzie doktor.
- Znowu doktor? O, Boże! O, Boże! Czyżby z moim zdrowiem było aż tak kiepsko?.
- Trochę wypoczynku i ojciec powróci do sił.
! Myślałem... w kościele... tam były Jakieś schody... Myślałem, że gdybym tylko mógł
odprawić mszę...
-Może jutro, jak ksiądz wypocznie.
-Zbyt dużo czasu minęło od mojej ostatniej mszy... Chory... W podróży...
-Proszę się nie martwić, monsignore. Może jutro...
Donieśli go pomyślnie do pokoju. Wkrótce przybył lekarz z Orense i powiedział, że jego
zdaniem to nic poważnego, szok i niewielkie skaleczenie czoła stłuczoną szybą. Oczywiście
w tym wieku... Jutro zbada dokładniej. Może trzeba będzie prześwietlić. Tymczasem niech
102
leży spokojnie. To burmistrz wymagał więcej uwagi, i to pod niejednym względem, bo kiedy
doktor skończył go opatrywać (chyba ze sześć szwów!), zadzwonił komendant Guardii z
Orense. Posterunek sprawdził telefonicznie dane ojca Kichote’a w La Manchy, tamtejszy
biskup potwierdził, że jest to istotnie prałat przez jakieś niedopatrzenie Ojca Świętego, ale że
stan jego zdrowia psychicznego sprawia, iż nie jest on odpowiedzialny za swoje czyny. Co
zaś do jego towarzysza - o, to całkiem inna sprawa.
Faktycznie był burmistrzem w El Toboso, ale przepadł w ostatnich wyborach, no i jest
powszechnie znany jako komunista.
Na szczęście telefon odebrał ojciec Leopoldo i oświadczył:
- W Osera nie obchodzą nas niczyje poglądy polityczne. Pozostanie tu tak długo, aż będzie
zdolny do podróży.
Lekarz dał ojcu Kichote’owi środek uspokajający, po którym pacjent spał do pierwszej nad
ranem. Gdy się obudził, nie mógł się zorientować, gdzie się znajduje.
-Teresol - zawołał, ale nikt nie odpowiedział.
Skądś dochodziły głosy, męskie głosy, więc przyszło mu do głowy, że to ojciec Herrera i
biskup siedzą w bawialni i o nim rozmawiają. Wylazł z łóżka, ale nogi się pod nim ugięły i
opadł z powrotem na pościel, wołając Jeszcze głośniej Teresę.
Wszedł burmistrz, a tuż za nim ojciec Leopoldo. Profesor Pilbeam pozostał w progu nie
wchodząc.
- Czy coś dolega, monsignore? I zapytał ojciec Leopoldo.
- Proszę mnie nie tytułować »monsignore", doktorze Galvan.
Ja nie mam nawet prawa odprawić mszy. Biskup zakazał. Chętnie by spalił moje książki.
- Jakie książki?
- Te, które kocham: świętego Franciszka Salezego, świętego Augustyna, senority Martin z
Lisieux. Nie wiem, czy zostawiłby mi świętego Jana. - Dotknął ręką bandaża na głowie. -
Cieszę się, że jestem z powrotem w El Toboso. Ale może właśnie w tej chwili ojciec Herrera
pali na dworze moje książki?
- Proszę się nie martwić, za dzień lub dwa powróci ojciec do ! siebie. Ale tymczasem trzeba
leżeć spokojnie.
-To bardzo trudne, doktorze. Mam w głowie wiele spraw, które pchają się do wyjścia. Ten
biały fartuch... chyba nie będzie mnie pan operował, co?
- Na pewno nie - uspokoił go ojciec Leopoldo - chcę tylko podać jeszcze jedną pigułkę
nasenną.
- Och, Sancho, czy to ty? Cieszę się, że cię widzę. Trafiłeś jednak do domu? Co z
Rosynantem?
- Bardzo zmęczony. Odpoczywa w garażu.
- Jesteśmy parą staruchów! Ja też jestem zmęczony.
Bez sprzeciwu zażył pigułkę i natychmiast zapadł w sen.
- Posiedzę przy nim - powiedział Sancho.
- Zostanę z panem. Ze zmartwienia i tak nie będę spał - odezwał się ojciec Leopoldo.
- Ja się na chwilę położę - zwrócił się do nich profesor Pilbeam. - Wiecie, który jest mój
pokój. Proszę zbudzić, gdybym mógł się na coś przydać.
Koło trzeciej nad ranem ojciec Kichote przemówił i wyrwa! obu z lekkiej drzemki.
- Ekscelencjo, owieczka może i potrafi poskromić słonia, ale prosiłbym pamiętać w swoich
modlitwach o kozach.
I g n j t czy bredzi? 1 zdziwił się ojciec Leopoldo.
-Wydaje mi się, że sobie przypominam... - odrzekł burmistrz.
- Ekscelencja nie ma prawa palić moich książek. Miecz, bardzo proszę, ale nie śmierć od
ukłuć szpilką.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, po czym ojciec Kichote znów się odezwał:
103
- Pierdnięcie może być melodyjne.
- Obawiam się - szepnął ojciec Leopoldo - że jest w gorszym stanie, niż nas zapewniał doktor.
- Mairbrino I dobiegł głos z łóżka - hełm Mambrina. Dajcie mi go.
- Co za „hełm Mambrina”?
-To była miska golibrody - wyjaśnił Sancho - którą nosił Don Kichote. Jego przodek, jak mu
się zdaje.
- Profesor chyba uważa to wszystko za nonsens.
- Tak samo biskup, co skłania mnie do poglądu, iż może to być prawdą.
- Przykro mi, proszę wybaczyć te pól butelki. Zgrzeszyłem przeciwko Duchowi Świętemu.
- Co teraz ma na myśli?
- Zbyt wiele czasu zajęłoby tłumaczenie.
- Człowiek nauczył się wielu ważnych rzeczy od zwierząt: od bocianów lewatywy, od słonia
niewinności i lojalności od konia.
- To brzmi jak święty Franciszek Salezy - szepnął ojciec Leopoldo.
- Nie, to raczej Cervantes I skorygował profesor Piibeam wchodząc do pokoju.
Znowu na chwilę zapanowała cisza.
- Usną! z powrotem - wyszeptał ojciec Leopoldo. - Może będzie spokojniejszy, gdy się
zbudzi.
- Jego milczenie nie zawsze Jest oznaką spokoju - stwierdził Sancho. - Czasami świadczy o
ś
miertelnej męce.
Głos, który nagle dobiegł z łóżka, był silny i stanowczy:
- Ja ci nie ofiaruję stanowiska wielkorządcy, Sancho. Ofiaruję ci królestwo!
- Niech pan do niego mówi - przynaglał ojciec Leopoldo.
- Królestwo? - powtórzył Sancho.
- Chodź ze mną, a trafisz do królestwa.
- Nigdy cię nie opuszczę, ojcze. Za długo podróżowaliśmy razem.
- W tych podrygach rozpoznaje się miłość...
Ojciec Kichote usiadł na łóżku i odrzuci! prześcieradło.
- Ekscelencja skazuje mnie na nieodprawianie mszy nawet prywatnej. To wstyd!
Albowiem jestem niewinny. Powtarzam ekscelencji otwarcie słowa, którymi się wyraziłem do
doktora Galvana: „Pieprzę biskupa”. - Postawił nogi na podłogę, zachwiał się przez chwilę, w
końcu stanął mocno. - W tych podrygach rozpoznaje się miłość... - powiedział raz jeszcze.
Poszedł ku drzwiom i zaczął manipulować przy klamce. Nagle się obrócił i popatrzył na całą
trójkę, jak gdyby byli ze szkła.
- Nie ma baloników - zauważył z głębokim smutkiem. - Nie ma baloników.
- Proszę iść za nim - nakazał ojciec Leopoldo burmistrzowi.
- Czy nie powinniśmy go zbudzić?
- To może być niebezpieczne. Pozwólmy mu odegrać jego sen.
Ojciec Kichote wyszedł wolno i ostrożnie na korytarz i ruszy!
w stronę wielkich schodów, ale coś mu się przypomniało, może droga, którą go nieśli z
kościoła, w każdym razie staną!. Zwróci! się do jednej z drewnianych malowanych figur -
papieża czy rycerza? - i zapytał całkiem przytomnie:
- Czy tędy się idzie do waszego kościoła?
Wydawało się, że otrzymał odpowiedź, gdyż wykręcił się na pięcie i miną! Sancha bez słowa,
idąc tym razem we właściwym kierunku, do klasztornych schodów. Szli za nim dyskretnie,
ż
eby nie przeszkadzać.
- A jeżeli upadnie na schodach? - zapytał szeptem burmistrz.
- Zbudzenie go może być Jeszcze niebezpieczniejsze.
104
Ojciec Kichote zaprowadził Ich do ciemnego kościoła, oświetlonego jedynie sierpem księżyca
zaglądającego przez wschodnie okno. Bez wahania zbliżył się do ołtarza i zaczął wypowiadać
słowa starej łacińskiej mszy, ale w dziwnie okrojonej formie. Rozpoczął od odpowiedzi:
- Et introibo ad altare De i, qui laetificat iiwentutem meam.
- Czy on zdaje sobie sprawę z tego, co robi? - cichutko zapytał profesor Pilbeam.
- Pan Bóg jeden wie - odpowiedział ojciec Leopoldo.
Msza szybko postępowała naprzód, bez listów apostolskich, bez Ewangelii, jak gdyby ojciec
Kichote pędził ku Podniesieniu. „Czyżby się bał, że biskup mu przerwie?" - zastanawiał się
burmistrz. „Albo Guardia?” Nawet opuścił długą listę świętych od Piotra do Damiana.
- Jeżeli nie znajdzie pateny ani kielicha, na pewno się zbudzi
- powiedział ojciec Leopoldo.
Burmistrz postąpił parę kroków w stronę ołtarza. Obawiał się, że kiedy ta chwila nadejdzie,
ojciec Kichote może upaść, i chciał być dostatecznie blisko, żeby go pochwycić w ramiona.
Który w przeddzień męki swojej wziął chleb... - Ojciec Kichote wydawał się absolutnie
nieświadom tego. że na ołtarzu nie ma ani hostii, ani pateny. Uniósł puste dłonie - Hoc est
enim corpus meum... - po czym zdążał wytrwale i bez wahania do poświęcenia nie
istniejącego wina w nie istniejącym kielichu.
Ojciec Leopoldo i profesor z przyzwyczajenia uklękli przy słowach na Podniesienie,
burmistrz nadal stal. Chciał być w pogotowiu na wypadek, gdyby ojciec Kichote się zachwiał.
- Hic est enim calix sanguinis mei... - Puste dłonie zdały się modelować kielich z powietrza.
- Sen? Delirium? Obłęd? - profesor Pilbeam szeptem wyrzucał z siebie pytania.
Burmistrz przesunął się na ukos o parę kroków bliżej ołtarza. Bał się rozproszyć skupienie
ojca Kichote’a. Dopóki wymawiał łacińskie słowa, przynajmniej był w swoim śnie
szczęśliwy. Przez te wszystkie lata, jakie upłynęły od czasów jego młodości w Salamance,
burmistrz zapomniał większej części mszy po łacinie. W jego pamięci pozostały jedynie
pewne kluczowe ustępy, które przemówiły do niego emocjonalnie w owych odległych
czasach. W głowie ojca Kichote’a powstały chyba także luki przez te wszystkie lata, kiedy
odprawiał mszę prawie mechanicznie, na pamięć, i teraz utorowały sobie drogę tylko te
zdania, które jaśniały w ciemnościach nawyku jak nocne lampki w dziecinnym pokoju.
W ten sposób zapamiętał „Ojcze Nasz” i stąd pamięć jego zrobiła skok do „Agnus Dei”.
- Agnus Dei qui toüis peccata mundi.. - zrobił pauzę, potrząsnął głową. Przez sekundę
burmistrz pomyślał, że ksiądz budzi się ze snu. Szepnął jednak tak cicho, że tylko Sancho
pochwycił jego słowa: - Baranku Boży, ale kozy, ale kozy! - i przeszedł bezpośrednio do
modlitwy rzymskiego centuriona. - Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale
tylko rzeknij słowo, a będzie zbawiona dusza moja.
Zbliżała się komunia.
-Jak nie znajdzie tutaj nic, na pewno się obudzi - powiedział profesor.
- Wątpię - odparł ojciec Leopoldo. 1 dodał: - Wątpię, czy on się kiedykolwiek zbudzi.
Przez kilka sekund ojciec milczał. Kiwał się lekko w tył i w przód przed ołtarzem.
Burmistrz zbliżył się jeszcze o krok, gotów go podtrzymać, ale ksiądz odezwał się ponownie:
- Corpus Domini nostrt... - I bez najmniejszego wahania wziął z niewidocznej pateny
niewidoczną hostię i jego palce położyły to „nic” na języku. Potem uniósł niewidoczny
kielich i jak gdyby z niego pił. Burmistrz widział. Jak porusza się jabłko Adama, kiedy
połykał.
Po raz pierwszy chyba zdał sobie sprawę, że nie Jest w kościele sam. Rozejrzał się wokół z
zakłopotaniem. Może szukał wiernych przystępujących do komunii? Zauważył burmistrza
stojącego o parę stóp od niego i wziął nie istniejącą hostię w palce; zmarszczył brwi, jak
gdyby ktoś go wprowadził w błąd, potem na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Compañero 1 powiedział - musisz uklęknąć, compañero. - Postąpił trzy kroki do przodu z
wyciągniętymi dwoma palcami.
105
I burmistrz ukląkł. „Wszystko, co może przynieść mu spokój” 1 pomyślał. „Wszystko".
Palce się zbliżyły. Burmistrz otworzył usta i poczuł je jak hostię na języku.
- Po tych podrygach - powiedział ojciec Kichote - po tych podrygach - i nogi się pod nim
ugięły.
Burmistrzowi starczyło tylko tyle czasu, żeby go pochwycić i pomóc ułożyć na posadzce.
a Compañero 1 z kolei powtórzył burmistrz - tu Sancho. - I wciąż na nowo wymacywał bicie
serca ojca Kichote’a. Bez skutku.
Brat opiekujący się gośćmi, bardzo stary ojciec Felipe, poinformował burmistrza, że jego
zdaniem może zastać ojca Leopoldo w bibliotece. Były to godziny zwiedzania i ojciec Felipe
prowadził rozłażącą się wciąż grupę turystów po części klasztoru dostępnej dla publiczności.
W grupie były starsze panie, słuchające z głębokim szacunkiem każdego słowa oraz
niewątpliwie paru mężów, którzy swoimi obojętnymi minami celowo podkreślali fakt, że
dołączyli do procesji jedynie po to, żeby sprawić przyjemność swoim żonom; trzej
młodzieńcy,
których
musiano
powstrzymywać
od
palenia,
sprawiali
wrażenie
przygnębionych, gdyż dwie bardzo ładne dziewczyny z grupy nie okazywały najmniejszego
zainteresowania ich obecnością. Wyglądało na to, że ich męskość nie przemawia do
dziewczyn, natomiast celibat, no i cisza w starym gmachu były czymś w rodzaju
podniecających perfum, toteż patrzyły zafascynowane na tabliczkę Clausura, która w pewnym
miejscu zatrzymała je jak światła na jezdni, jak gdyby za nią mogły się kryć tajemnice
bardziej interesujące i perwersyjne niż wszystko, co ci młodzieńcy mogli im zaoferować.
Któryś z nich nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte.. Więc żeby ściągnąć na siebie
uwagę, zawołał:
- Halo! Ojcze, co tam jest?
- Jeden z naszych gości, długo sypia - odparł ojciec Felipe.
„Bardzo długi i bardzo późny sen” - pomyślał burmistrz. Był to pokój, w którym leżało ciało
ojca Kichote’a. Postał i popatrzył na grupę przechodzącą długim korytarzem obok pokoi
gościnnych, po czym skierował kroki do biblioteki. Zastał w niej profesora i ojca Leopoldo
chodzących tam i z powrotem.
- Znowu fakt i fikcja - mówił ojciec Leopoldo - nie dadzą się rozróżnić tak, żeby mieć bodaj
cień pewności.
- Ojcze, przyszedłem się pożegnać - odezwał się burmistrz.
- Zapraszam najserdeczniej do pozostania z nami dłużej.
- Przypuszczam, że ciało ojca Kichote’a zostanie zabrane do El Toboso jeszcze dziś.
Myślę, że lepiej mi będzie w Portugalii, gdzie mam przyjaciół. Czy ojciec pozwoli skorzystać
z telefonu, żeby zamówić taksówkę do Orense, bo tam można wynająć samochód?
-Zawiozę pana, muszę sam być w Orense - zaproponował profesor.
-Nie chce pan uczestniczyć w pogrzebie księdza? - zapytał ojciec Leopoldo burmistrza.
- Niezbyt ważne jest to, co się robi z ciałem, prawda?
- Bardzo chrześcijańska myśl - zauważył ojciec Leopoldo.
- Ponadto - ciągnął dalej burmistrz 1 sądzę, że moja obecność przeszkadzałaby biskupowi,
który na pewno będzie asystował przy ceremonii, jeżeli ma się ona odbyć w El Toboso.
Ach tak, biskup. Telefonował z samego rana. Chciał, żebym powiedział przeorowi, lż ma
dopilnować, aby ojciec Kichote nie odprawił mszy nawet prywatnie. Poinformowałem go o
smutnych okolicznościach, które sprawią, że jego polecenie zostanie spełnione, oczywiście w
przyszłości.
- Co odpowiedział?
- Nic, ale wydało mi się, iż usłyszałem westchnienie ulgi.
- Dlaczego ojciec powiedział „w przyszłości"? To, czego byliśmy świadkami tej nocy, trudno
nazwać mszą - powiedział profesor.
- Jest pan tego pewien? - zapytał ojciec Leopoldo.
106
- Oczywiście! Nie było Podniesienia!
- Powtarzam, jest pan pewien?
- Naturalnie, że jestem pewien. Nie było ani hostii, ani wina.
- Myślę, że Kartezjusz powiedziałby oględniej niż pan, że nie widział ani chleba, ani wina.
- Ojciec przecież wie tak samo jak ja, że nie było ani chleba, ani wina.
- Wiem tak samo dobrze lub tak samo żle jak pan, z tym się zgadzam. Ale monsignore
Kichote niewątpliwie wierzył w obecność chleba i wina. Który z nas ma rację?
- My.
- To bardzo trudne do udowodnienia logicznie, profesorze. Ogromnie trudne, doprawdy.
- Ojciec uważa, że mogłem przyjąć komunię? - zapytał Sancho.
a W jego mniemaniu na pewno tak. Czy to sprawia panu różnicę?
Mnie nie. Ale obawiam się, że w oczach waszego Kościoła byłem najbardziej niegodnym
odbiorcą. Jestem komunistą. Kimś, kto nie był u spowiedzi trzydzieści lat czy nawet dłużej.
Co przez te trzydzieści lat robiłem? Na pewno ojciec nie chciałby słyszeć szczegółów.
- Może monsignore Kichote znał stan pana umysłu lepiej niż pan sam. Byliście przyjaciółmi.
Podróżowaliście razem. Zachęcił pana do przyjęcia hostii. Nie okazał wahania.
Słyszałem wyraźnie. Jak powiedział: .Uklęknij, companero".
- Nie było żadnej hostii - upierał się profesor tonem głębokiego poirytowania - cokolwiek
mógłby powiedzieć Kartezjusz. Ojciec sprzecza się dla samej przyjemności sprzeczki.
Nadużywa Kartezjusza.
- Czy pan uważa, że trudniej jest zmienić puste powietrze w wino. niż wino w krew?
Czy nasze ograniczone umysły mogą rozstrzygnąć taką sprawę? Stoimy w obliczu
nieskończonej tajemnicy.
- Wolę myśleć, że tam nie było hostii - powiedział burmistrz.
- Dlaczego?
- Bo kiedyś, kiedy byłem młody, częściowo uwierzyłem w Boga i odrobina tego przesądu
pokutuje we mnie do dzisiaj. Raczej boję się tajemnic, no i jestem za stary, żeby zmieniać
plamy na swojej skórze. Wolę Marksa niż tajemnicę, ojcze.
- Był pan dobrym przyjacielem i jest pan dobrym człowiekiem. Pan sobie nie życzy mojego
błogosławieństwa, ale i tak je otrzyma. Niech pan się nie czuje zażenowany. To tylko taki
nasz zwyczaj, jak posyłanie kartek na Boże Narodzenie czy Wielkanoc.
Czekając na profesora, burmistrz kupił od ojca Felipe małą buteleczkę likieru i dwie
widokówki, gdyż zakonnicy odmówili przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty za pokój i nawet za
telefon. Nie chciał długu wdzięczności - wdzięczność jest jak kajdanki, może je zdjąć tylko
ten, co je nałożył. Chciał być wolny, ale czuł, że gdzieś na drodze z El Toboso zgubił swoją
wolność. Ludzka rzecz, zwątpienie, powiedział mu ojciec Kichote, ale wątpić - myślał - to
tracić swobodę działania. Wątpiący zaczyna wahać się pomiędzy jednym działaniem a
drugim. To nie zwątpieniu zawdzięcza się, że Newton odkrył prawo ciążenia czy Marks
przyszłość kapitalizmu.
Podszedł do strzaskanej karoserii Rosynanta. Był zadowolony, że ojciec Kichote nie widział
go w tym stanie, półleżącego na boku, przypartego do muru, z szybami w drobnych
odłamkach. Jedne drzwi miał wyrwane z zawiasów, drugie wgniecione, opo ny sflaczałe od
kul Guardii. Nie było dla niego przyszłości, tak samo jak dla ojca Kichote’a.
Zmarli w odstępie paru godzin jeden po drugim, kupa połamanego metalu, roztrzaskany
mózg... Zawzięcie upierał się przy tym podobieństwie, chcąc zyskać pewność, że istota
ludzka jest także maszyną. Ale ojciec Kichote żywił dla tej maszyny miłość...
Usłyszał sygnał, odwrócił się od Rosynanta i poszedł w stronę auta profesora Pilbeama.
Kiedy wsiadł, profesor powiedział:
107
- Ojciec Leopoldo ma lekkiego bzika na punkcie Kartezjusza. Wydaje mi się, że w milczeniu,
jakie muszą tu zachowywać, dziwne pomysły znajdują pożywkę, jak pieczarki w ciemnej
piwnicy.
- Być może.
Burmistrz nie odezwał się więcej przez całą drogę do Orense: w jego mózgu zagnieździła się
dziwna myśl: dlaczego tak jest, że nienawiść, nawet do takiego człowieka jak Franco, umiera
wraz z jego śmiercią, miłość natomiast, taka miłość, jaką zaczął odczuwać do ojca Kichote’a,
zdała się żyć w nim i rosnąć, pomimo ostatecznej rozłąki i ostatecznego milczenia? Jak długo
- zastanawiał się z niejakim lękiem - ta jego miłość będzie mogła trwać? I dokąd zaprowadzi?