Graham Greene
Czynnik ludzki
The Human Factor
Przekład: ADAM PITUŁA
Wydanie oryginalne: 1978
Wydanie polskie: 1998
Mojej siostrze, Elisabeth Dennys,
która w pewnym stopniu
jest za tę książkę odpowiedzialna.
Wiem tylko, że ten, kto wchodzi w układy, jest stracony. Zaraza korupcji wkradła się w jego duszę.
Joseph Conrad
Powieść oparta na życiu Tajnych Służb musi z konieczności zawierać duży ładunek fantazji, realistyczny opis bowiem naruszyłby niemal na pewno taki czy inny paragraf którejś z ustaw chroniących tajemnicę państwową. Operacja Wujek Remus jest wyłącznie produktem fantazji autora (i mam nadzieję, że nim pozostanie), podobnie jak wszystkie postacie, angielskie, afrykańskie, rosyjskie czy polskie. Jednak według Hansa Andersena, mądrego bajkopisarza: „z rzeczywistości tkamy nasze opowieści”.
Część pierwsza
rozdział I
Od ponad trzydziestu lat, kiedy to jako młody pracownik trafił do firmy, Castle jadał lunch w pubie za St James’s Street, niedaleko biura. Gdyby go zapytać, dlaczego się tam stołuje, odpowiedziałby, że z powodu wyśmienitych parówek. Gorzkie piwo mogło mu bardziej smakować u Watneya, ale smak parówek przeważył szalę. Castle zawsze był w stanie wytłumaczyć się ze swoich posunięć, nawet tych najniewinniejszych, i zawsze był punktualny.
Z wybiciem pierwszej był więc gotów do wyjścia. Jego asystent, Arthur Davis, z którym dzielił pokój, wychodził na lunch punktualnie w południe i wracał, jednak częstokroć tylko teoretycznie, godzinę później. Zrozumiałe, że na wypadek pilnego telegramu któryś z nich musiał zawsze być w biurze, aby go zdekodować, ale obaj dobrze wiedzieli, że w ich komórce nie zdarzało się nic naprawdę pilnego. Różnica czasu między Anglią a różnymi częściami Wschodniej i Południowej Afryki, którymi się zajmowali, była zazwyczaj dość duża – nawet jeżeli w przypadku Johannesburga wynosiła zaledwie godzinę z okładem – aby nikt poza departamentem nie martwił się, jeśli przesyłkę doręczono z opóźnieniem. Losy świata, jak mawiał Davis, nigdy nie będą się ważyć w Afryce, niezależnie od tego, ile ambasad Chińczycy czy Rosjanie otworzą od Addis Abeby po Conakry i ilu Kubańczyków tam wyląduje. Castle sporządził notkę dla Davisa: Jeśli Zair odpowie na telegram nr 172, wyślij kopie do Ministerstwa Skarbu i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Spojrzał na zegarek. Davis spóźniał się dziesięć minut.
Castle zaczął pakować aktówkę. Wrzucił notatkę o zakupach, które miał zrobić dla żony w sklepie z serami na Jermyn Street, i prezencie dla syna, o który posprzeczali się rankiem (dwie paczki malteserów), a także książkę „Clarissa Harlowe”, której nigdy nie przeczytał dalej niż do rozdziału LXXIX pierwszego tomu. Dokładnie w chwili, gdy usłyszał zamykające się w pobliżu drzwi windy i kroki Davisa na korytarzu, wyszedł z pokoju. Jego lunch uległ skróceniu o jedenaście minut. Inaczej niż Davis, Castle zawsze wracał punktualnie – to była jedna z zalet, które przychodzą z wiekiem.
W biurze tak poważnym jak to ekscentryczność Arthura Davisa rzucała się w oczy. Nadchodził właśnie z przeciwnego końca długiego, białego korytarza ubrany tak, jakby dopiero co wrócił z jeździeckiego weekendu na wsi lub z wyścigów. Miał na sobie zielonkawą sportową marynarkę, a z górnej kieszonki wystawała mu chusteczka w szkarłatne kropki. Można go było wziąć za bukmachera. Był jak źle obsadzony aktor – chcąc się dopasować do kostiumu, zwykle kładł rolę. W Londynie wyglądał, jakby właśnie wrócił ze wsi; na wsi, gdy odwiedzał Castle’a, nieodparcie przypominał turystę-mieszczucha.
– Punktualny, jak zwykle – orzekł ze swoim zwykłym uśmiechem winowajcy.
– Mój zegarek zawsze się trochę spieszy – odpowiedział Castle, przepraszając za krytycyzm, którego wcale nie okazał. – Z ciągłej obawy, jak przypuszczam.
– I jak zawsze szmuglujesz tajemnice państwowe? – rzucił Davis, robiąc ruch, jakby chciał chwycić aktówkę Castle’a. W jego oddechu dało się wyczuć słodkawą woń – był uzależniony od porto.
– Zostawiłem, żebyś miał co sprzedać. Z twoimi podejrzanymi znajomościami więcej za nie dostaniesz.
– Jak to miło z twojej strony.
– Poza tym jesteś kawalerem. Potrzeba ci więcej pieniędzy niż żonatemu. Ja dzielę koszty utrzymania na pół...
– Ale te koszmarne resztki – wykrzyknął Davis. – Pieczeń przerabiana na zapiekankę, te podejrzane klopsiki... I czy to warto? Żonaty nie może sobie pozwolić nawet na porządne porto. – Wszedł do pokoju i zadzwonił po Cynthię. Davis starał się o nią już od dwóch lat, ale jako córka generała była poza jego zasięgiem. Mimo to Davis wciąż miał nadzieję; bezpieczniej było, jak twierdził, mieć romans wewnątrz firmy. Castle jednak wiedział, jak głęboko Davis jest przywiązany do Cynthii. Bardzo tęsknił za monogamicznym związkiem, a jego docinki były odruchem obronnym samotnego człowieka. Kiedyś Castle odwiedził go w mieszkaniu, które Davis dzielił z dwoma pracownikami Ministerstwa Ochrony Środowiska, nad antykwariatem nieopodal Claridge’a, w samym centrum. „Nie krępuj się” – rzucił wtedy Davis w zagraconym salonie. Różne czasopisma – New Statesman, Penthouse i Nature – zaścielały sofę, a brudne szklanki po jakimś przyjęciu, poupychane po kątach, czekały na dochodzącą.
– Dobrze wiesz, ile nam płacą – powiedział Castle – a ja jestem żonaty.
– To poważny błąd.
– Ja tak nie uważam – odrzekł Castle. – Lubię swoją żonę.
– No i oczywiście swojego bachora – ciągnął Davis. – Nie mógłbym sobie pozwolić jednocześnie na dzieci i na porto.
– Tak się składa, że bachora też lubię.
Castle miał właśnie zejść po czterech kamiennych stopniach na Piccadilly, kiedy zawrócił go portier:
– Brygadier Tomlinson życzy sobie pana widzieć, sir.
– Brygadier Tomlinson?
– Tak, czeka w pokoju A.3.
Castle spotkał się z brygadierem Tomlinsonem tylko raz, przed wielu laty – tak wielu, że nie chciało mu się już ich liczyć – w dniu, kiedy został przyjęty do pracy i złożył podpis pod Ustawą o Ochronie Tajemnicy Państwowej, a brygadier był młodszym oficerem, jeśli w ogóle był oficerem. Pamiętał tylko jego mały, czarny wąsik, kręcący się jak UFO nad arkuszem bibułki, całkiem gładkiej i białej, zapewne ze względów bezpieczeństwa. Kiedy wsiąkł w nią ślad po podpisie Castle’a, bibułkę najprawdopodobniej podarto i wrzucono do pieca. Sprawa Dreyfusa prawie sto lat temu ukazała niebezpieczeństwa czyhające w koszu na śmieci.
– W głębi korytarza, na lewo, sir – przypomniał mu portier, gdy Castle ruszył w niewłaściwym kierunku.
– Proszę, proszę wejść, Castle – zaprosił go brygadier Tomlinson. Jego wąsik był teraz równie biały jak bibułka; z czasem dorobił się brzuszka widocznego pod kamizelką dwurzędowego garnituru. Tylko jego dziwny stopień się nie zmienił. Nikt nie wiedział, w jakim regimencie przedtem służył, jeśli takowy w ogóle istniał, wszystkie stopnie wojskowe w budynku były bowiem nieco podejrzane. Mogły być częścią okrywającej wszystko zasłony. – Przypuszczam, że nie zna pan pułkownika Daintry’ego?
– Chyba nie... Dzień dobry.
Daintry, mimo ciemnego garnituru i ostrych rysów, sprawiał, bardziej niż kiedykolwiek Davis, wrażenie człowieka z zewnątrz. Davis na pierwszy rzut oka pasował do kantoru bukmachera, podczas gdy Daintry niechybnie czułby się jak u siebie w wysmakowanych wnętrzach lub polując na kuropatwy pośród wrzosowisk. Castle lubił błyskawicznie szkicować postacie współpracowników, czasami nawet spisywał swoje spostrzeżenia.
– W Corpus Christi znałem chyba pańskiego kuzyna – powiedział Daintry. Głos miał sympatyczny, ale wyglądał na lekko zniecierpliwionego. Jakby spieszył się na pociąg odjeżdżający wkrótce na północ z dworca King’s Cross.
– Pułkownik Daintry jest naszym nowym czyścicielem – wyjaśnił brygadier Tomlinson, a Castle dostrzegł, jak Daintry skrzywił się usłyszawszy to słowo. – Przejął tę funkcję po Meredithcie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek spotkał pan Mereditha...
– Ma pan na myśli mojego kuzyna Rogera? – odpowiedział Daintry’emu Castle. – Nie widzieliśmy się od lat. Zdał celująco egzamin z literatury i języków klasycznych w Oksfordzie. Zdaje się, że pracuje w Ministerstwie Skarbu.
– Właśnie opisywałem pułkownikowi naszą strukturę... – rozwodził się dalej brygadier, nie zbaczając z tematu.
– Ja wybrałem prawo – rzekł Daintry. – Ledwo na czwórkę. Pan studiował historię?
– Owszem. Zaledwie dostatecznie.
– W Christ Church?
– Tak.
– Wyjaśniłem pułkownikowi – ciągnął Tomlinson – że tylko pan i Davis mają dostęp do ściśle tajnych materiałów w sekcji 6A.
– Jeśli w ogóle można je nazwać tajnymi materiałami. Oczywiście, Watson również ma do nich dostęp.
– Ten Davis – zapytał Daintry, jakby nieco lekceważąco – ukończył uniwersytet w Reading, prawda?
– Nieźle się pan przygotował...
– Jeśli chodzi o ścisłość, rozmawiałem z samym Davisem. – To dlatego wrócił z lunchu dziesięć minut po czasie. Uśmiech Daintry’ego przypominał otwartą ranę. Miał bardzo wąskie usta, których kąciki rozchylały się z trudnością.
– Rozmawiałem z Davisem o panu – powiedział – więc teraz rozmawiam z panem o Davisie. Sprawdzam panów otwarcie. Proszę wybaczyć nowemu czyścicielowi – dodał zmieszany. – Muszę się zorientować w układach. Powinniśmy przestrzegać dyscypliny, mimo zaufania, którym panów darzymy. Przy okazji: czy Davis ostrzegł pana?
– Nie. Ale czemu miałby mi pan wierzyć? Może jesteśmy w zmowie.
Rana ponownie otworzyła się nieco. Zaraz jednak Daintry mocno zacisnął usta.
– On ma lewicowe skłonności, prawda?
– Należy do Partii Pracy. Mam nadzieję, że sam panu o tym powiedział.
– Nic w tym złego, rzecz jasna – odparł Daintry. – A pan?
– Nie zajmuję się polityką. O tym Davis chyba też wspomniał.
– Ale czasami pan głosuje?
– Nie głosowałem chyba od wojny. Dzisiaj to wszystko wygląda jakoś... prowincjonalnie.
– Interesujący punkt widzenia – stwierdził z dezaprobatą Daintry.
Castle czuł, że popełnił błąd, mówiąc mu prawdę; zawsze jednak wolał mówić prawdę, chyba że chodziło o coś bardzo ważnego. Prawdę można było sprawdzać do woli. Daintry spojrzał na zegarek.
– Nie zatrzymam pana długo. Muszę złapać pociąg z King’s Cross.
– Poluje pan w weekend?
– Tak. Skąd pan wiedział?
– Intuicja – odparł Castle i znów pożałował odpowiedzi. Bezpieczniej było się nie wychylać. Z każdym rokiem coraz częściej nawiedzały go marzenia o zupełnym wtopieniu się w otoczenie. Ktoś inny marzyłby w taki sposób o dramatycznych stu punktach na Lord’s*.
– Zauważył pan pokrowiec na strzelbę przy drzwiach?
– Owszem – przytaknął Castle, choć nie widział go przedtem. – To dlatego pomyślałem o polowaniu. – Z zadowoleniem spostrzegł, że Daintry wygląda na przekonanego.
– Nie ma w tym nic osobistego – wyjaśnił Daintry. – Czysto rutynowa kontrola. Tyle mamy przepisów, że czasami zdarza się nam lekceważyć niektóre z nich. To leży w ludzkiej naturze. Na przykład zakaz wynoszenia materiałów z biura...
Spojrzał znacząco na aktówkę Castle’a. Oficer i dżentelmen otworzyłby ją natychmiast z jakimś żarcikiem, ale Castle nie był oficerem ani nie uważał się za dżentelmena. Był ciekaw, jak daleko posunie się nowy czyściciel.
– Nie idę do domu – podkreślił. – Wychodzę tylko na lunch.
– Nie ma pan chyba nic przeciwko... – Daintry wyciągnął rękę po aktówkę. – O to samo poprosiłem Davisa – dodał.
– Davis nie miał ze sobą aktówki, kiedy go widziałem.
Daintry zaczerwienił się. Byłby tak samo zawstydzony, pomyślał Castle, gdyby zastrzelił naganiacza.
– Och, to musiał być ten drugi – powiedział. – Zapomniałem, jak on się nazywa.
– Watson? – podsunął brygadier.
– Tak, Watson.
– Więc sprawdzał pan nawet naszego szefa?
– To część procedury – stwierdził Daintry.
Castle otworzył aktówkę. Wyjął egzemplarz Berkhamsted Gazette.
– Co to? – zainteresował się Daintry.
– Lokalna gazeta. Zamierzałem przeczytać ją przy lunchu.
– Tak, oczywiście. Zapomniałem. Mieszka pan dość daleko stąd. Nie przeszkadza to panu?
– To mniej niż godzina jazdy pociągiem. Muszę mieć dom i ogród. Widzi pan, mam dziecko. I psa. Nie można ich chować w mieszkaniu, w każdym razie nie tak komfortowo.
– Zauważyłem, że czyta pan „Clarissę Harlowe”. Podoba się panu?
– Jak dotąd, tak. Ale zostały mi jeszcze cztery tomy.
– A to co?
– Lista rzeczy do zapamiętania.
– Do zapamiętania?
– Lista zakupów – wyjaśnił Castle. Pod nagłówkiem z jego adresem, Kings Road 129, widniało: „Dwie paczki malteserów. Pół funta Earl Greya. Ser: Wensleydale lub Double Gloucester. Krem do golenia Yardleya”.
– Maltesery? Cóż to u licha jest?
– Rodzaj czekoladek. Powinien pan spróbować. Moim zdaniem są lepsze niż kit katy.
– Myśli pan, że byłyby odpowiednim prezentem dla pani domu? – zapytał Daintry. – Chciałbym jej kupić coś niecodziennego – spojrzał na zegarek. – Może powinienem wysłać portiera. Mam jeszcze trochę czasu. Gdzie można je dostać?
– W ABC na Strandzie.
– W ABC? – powtórzył Daintry.
– Tam, gdzie sprzedają dmuchany chleb.
– Dmuchany chleb... a co to ma...? Zresztą, nie pora na takie szczegóły. Te... teasery – jest pan pewien, że się nadadzą?
– Cóż, są różne gusta.
– Fortnum jest chyba bliżej.
– Tam pan ich nie dostanie. Są za tanie na takie sklepy.
– Hmm... Nie chciałbym wyjść na skąpca.
– To niech pan ich kupi więcej. Na przykład trzy funty.
– Jeszcze raz: jak one się nazywają? Może powie pan portierowi wychodząc?
– To już pan skończył mnie sprawdzać? Jestem czysty?
– Och tak. Mówiłem panu, Castle, że to tylko formalność.
– Pomyślnych łowów.
– Wielkie dzięki.
Gdy Castle przekazał portierowi wiadomość, ten upewnił się:
– Trzy funty, mówi pan?
– Tak.
– Malteserów?
– Tak.
– Kto to przydźwiga?
Przywołał swojego asystenta, zajętego akurat lekturą świerszczyka, i zarządził:
– Leć po maltesery dla pułkownika Daintry’ego. Trzy funty wystarczy.
Tamten liczył przez chwilę, a potem stwierdził:
– To będzie ze sto dwadzieścia paczek czy coś koło tego.
– Nie, nie – sprostował Castle. – Źle pan liczy. Pułkownik, jak sądzę, miał na myśli wagę, nie kwotę.
Zostawił ich pogrążonych w obliczeniach.
W pubie pojawił się piętnaście minut po czasie i jego kącik był już zajęty. Jadł i pił szybko. Wyszło mu, że zaoszczędził trzy minuty. Potem kupił krem w drogerii na St James’s Arcade, herbatę u Jacksona, tam też kupił ser, żeby zyskać na czasie, chociaż zwykle zachodził po ser do sklepu na Jermyn Street. Maltesery jednak, które chciał kupić w ABC, skończyły się, zanim tam dotarł. Sprzedawca powiedział mu, że przed chwilą był na nie nadzwyczajny popyt i Castle musiał zadowolić się kit katami. Do biura spóźnił się zaledwie trzy minuty.
– Nie powiedziałeś mi, że sprawdzają – zwrócił się do Davisa.
– Przysiągłem, że nikomu nie powiem. Nakryli cię na czymś?
– Niezupełnie.
– Mnie nakryli. Zapytali, co mam w kieszeni płaszcza. Miałem raport od 59800. Chciałem go przeczytać przy lunchu.
– Co powiedzieli?
– Och, tylko mnie ostrzegli. Stwierdzili, że reguły zostały ustanowione po to, by ich przestrzegać. I pomyśleć, że kolega Blake* (po co on uciekał?) załatwił sobie czterdziestoletnie zwolnienie z podatku dochodowego, intelektualnego wysiłku i odpowiedzialności, a my teraz za to cierpimy.
– Pułkownik Daintry nie był wobec mnie szczególnie dociekliwy – powiedział Castle. – Poznał w Corpus Christi mojego kuzyna. To zupełnie zmienia postać rzeczy.
rozdział II
Castle’owi udawało się zwykle zdążyć na pociąg z Euston o szóstej trzydzieści pięć. Do Berkhamsted dojeżdżał punktualnie dwanaście po siódmej. Jego rower czekał na stacji – Castle znał konduktora od lat i zawsze zostawiał rower pod jego opieką. Jechał potem do domu dłuższą drogą, dla zdrowia – przez most na kanale, obok wzniesionego w stylu Tudorów budynku szkoły, przez High Street, mijał szarą kamienną bryłę parafialnego kościoła, w którym znajdował się hełm krzyżowca, i wjeżdżał na wzgórze Chilterns. Do swojego małego bliźniaka na King’s Road dojeżdżał zawsze – jeśli nie uprzedził telefonicznie, że wróci później – o wpół do ósmej. Miał wtedy czas powiedzieć dobranoc synowi i wypić whisky lub dwie przed kolacją o ósmej.
Kiedy ma się dziwaczną pracę, każdy element codziennej rutyny nabiera wielkiej wartości; być może dlatego po przyjeździe z Afryki Południowej Castle powrócił w rodzinne strony: nad kanał ocieniony płaczącymi wierzbami, do szkoły i ruin sławnego niegdyś zamku, który nie poddał się, oblężony przez Delfina, i którego jednym z budowniczych, jak głosiła legenda, był Chaucer, a także – kto wie? – być może któryś z przodków Castle’a* pracował tam jako rzemieślnik. Z zamku zostało teraz tylko kilka porośniętych trawą pagórków i krótki ciąg kamiennych murów, równoległy do kanału i linii kolejowej. Za nimi, wśród krzewów głogu i kasztanowców, biegła droga z miasta na błonia. Przed laty mieszkańcy miasta walczyli o prawo wypasania tam bydła, ale dziś można było wątpić, czy jakiekolwiek zwierzęta, prócz może królików czy kóz, pożywiłyby się pośród paproci, janowców i orlic.
Gdy Castle był dzieckiem, na błoniach trafiały się jeszcze resztki okopów, wykopanych w ciężkiej czerwonej glinie podczas pierwszej wojny światowej przez adeptów przysposobienia oficerskiego, członków miejscowej palestry – młodych prawników, którzy ćwiczyli tam, zanim wysłano ich na śmierć do Belgii lub Francji, już jako członków bardziej ortodoksyjnej organizacji. Niebezpiecznie było chodzić po błoniach nie wiedząc, jak rozmieszczone są okopy, były one bowiem na kilka stóp głębokie, jak te, które Korpus Ekspedycyjny wykopał wokół Ypres. Obcy ryzykował nagły upadek i złamanie nogi. Dzieci, znające błonia od małego, buszowały po nich swobodnie, do czasu, gdy zaczynały tracić orientację. Z jakichś powodów Castle nigdy jej nie stracił i czasami, w dniach wolnych od pracy w biurze, brał Sama za rękę, pokazywał mu kryjówki i uczył unikać wielu czyhających na błoniach niebezpieczeństw. Ileż kampanii przeciw przeważającym siłom stoczył tam jako dziecko. Dni partyzantki powróciły, marzenia stały się rzeczywistością. Żyjąc wśród rzeczy od dawna dobrze znanych, czuł się bezpieczny – jak recydywista zamknięty ponownie w więzieniu, które dobrze zna.
Castle pchał swój rower w górę King’s Road. Postawił swój dom z pomocą towarzystwa budowlanego po powrocie do Anglii. Mógł z powodzeniem zaoszczędzić pieniądze, płacąc gotówką, ale nie chciał różnić się zbytnio od nauczycieli z sąsiedztwa – z ich pensji nie można było wiele odłożyć. Z tego samego powodu nie zdjął znad frontowych drzwi krzykliwego witraża przedstawiającego „Śmiejącego się kawalera”*. Nie lubił go, kojarzył mu się z gabinetem dentystycznym – w prowincjonalnych miasteczkach witraże często kryją przed oczami obcych męki pacjentów na fotelu – ponieważ jednak jego sąsiadom nie przeszkadzały podobne ozdoby, zostawił swój w spokoju. Nauczyciele z King’s Road twardo trzymali się zasad estetycznych wyniesionych z północnej części Oksfordu, gdzie wielu z nich pijało herbatę ze swoimi wykładowcami. Castle mógłby równie dobrze postawić swój rower w holu pod schodami na Banbury Road.
Otworzył drzwi kluczem typu Yale. Myślał kiedyś o kupnie zamka wpuszczanego we framugę lub czegoś podobnego w sklepie Chubba na St James’s Street, ale się powstrzymał. Jego sąsiadom wystarczył Yale, poza tym w ciągu ostatnich trzech lat włamania zdarzały się nie bliżej niż w Boxmoor. Hol był pusty, tak samo salon – widział to przez otwarte drzwi. Z kuchni nie dochodził żaden dźwięk. Od razu zauważył, że na kredensie, obok syfonu, nie było butelki whisky. Wieloletnia rutyna została naruszona i Castle poczuł niepokój, jak ukłucie owada.
– Saro! – zawołał, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Wstrzymał oddech stojąc w otwartych drzwiach do holu, obok stojaka na parasole, i obrzucając szybkimi spojrzeniami znajomy obraz, w którym brakowało jednego elementu – butelki whisky. Odkąd tu zamieszkali, nie opuszczała go pewność, że pewnego dnia spotka ich nieszczęście i wiedział, że kiedy to się zdarzy, nie może dopuścić, by zdradziła go panika – musi uciec szybko, nie próbując nawet zabrać żadnej pamiątki ich wspólnego życia. „Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry...”* Nie wiedzieć dlaczego, pomyślał o kuzynie w Ministerstwie Skarbu, jakby był on rodzajem amuletu, króliczą łapką na szczęście, a potem odetchnął z ulgą, słysząc głosy na piętrze i kroki schodzącej na dół Sary.
– Nie słyszałam cię, kochanie. Rozmawiałam z doktorem Barkerem.
Doktor Barker szedł za nią – pan w średnim wieku, z jaskrawym znamieniem truskawkowego koloru na lewym policzku, w szarym, jakby przykurzonym ubraniu, z dwoma wiecznymi piórami w kieszonce na piersi – a może jedno było miniaturową latarką, którą świecił w gardła pacjentów?
– Coś nie w porządku?
– Sam ma odrę, kochanie.
– Wydobrzeje – orzekł doktor Barker. – Trzeba mu tylko ciszy. I niezbyt dużo światła.
– Napije się pan whisky, doktorze?
– Nie, dziękuję. Mam jeszcze dwie wizyty, a już jestem spóźniony na kolację.
– Gdzie Sam mógł złapać odrę?
– Och, u nas to niemalże epidemia. Ale nie ma się czym martwić, on ma tylko lekki atak.
Gdy doktor wyszedł, Castle pocałował żonę. Przesunął dłonią po jej czarnych, sztywnych włosach, dotknął wysokich kości policzkowych. Czuł pod palcami rysy jej czarnej twarzy, jak mógłby czuć ktoś podnoszący kawałek rzeźby spośród odłamków zalegających schody hotelu dla białych turystów; upewniał się, że to, co najbardziej na świecie cenił, wciąż było bezpieczne. Zawsze pod koniec dnia czuł, że nie było go latami i przez cały ten czas ona była w domu – bezbronna. Nikt tu jednak nie zwracał uwagi na jej afrykańskie pochodzenie. Żadne tutejsze prawo nie mogło zagrozić ich życiu. Byli bezpieczni – tak bezpieczni, jak tylko mogli być.
– Co się stało? – spytała.
– Martwiłem się. Wszystko było nie tak, kiedy przyszedłem. Ciebie nie było. Nawet ta butelka...
– Oj, te twoje przyzwyczajenia...
Kiedy przygotowywała drinka, Castle zaczął rozpakowywać aktówkę.
– Rzeczywiście nie ma się czym martwić? – zapytał. – Nie lubię tonu, jakim mówią lekarze. Szczególnie kiedy zapewniają, że wszystko jest w porządku.
– Ale wszystko jest w porządku.
– Mogę go zobaczyć?
– Śpi teraz. Lepiej go nie budź. Dałam mu aspirynę.
Castle odłożył na półkę pierwszy tom „Clarissy Harlowe”.
– Skończyłeś?
– Nie, wątpię, czy kiedykolwiek skończę. Życia na to nie starczy.
– Zawsze myślałam, że lubisz długie książki.
– W takim razie przeczytam „Wojnę i pokój”, nim będzie za późno.
– Nie mamy tej książki.
– Kupię jutro.
Sara uważnie odmierzyła poczwórną według angielskich miar whisky i podała mu ją, otoczywszy jego dłonią szklankę, jakby to była wiadomość przeznaczona tylko dla niego. Rzeczywiście, tylko oni dwoje wiedzieli, ile pił – zwykle nie pijał więcej niż jedno piwo, gdy siedział w barze z kolegami lub nawet wśród nieznajomych. W zawodzie, który wykonywał, najmniejszy ślad uzależnienia mógł zostać potraktowany podejrzliwie. Tylko Davisowi było to na tyle obojętne, że żłopał bez umiaru nie patrząc, czy ktoś go widzi, ale ta jego śmiałość brała się z przekonania o swojej kompletnej niewinności. Castle na zawsze utracił śmiałość razem z niewinnością w Południowej Afryce, czekając na nadejście katastrofy.
– Nie będzie ci przeszkadzało – spytała Sara – jeśli zjemy dziś zimną kolację? Cały wieczór byłam przy Samie.
– Oczywiście, że nie.
Otoczył ją ramieniem. To, jak bardzo się kochali, było tak wielką tajemnicą, jak ilość whisky w szklance. Rozmawiać o tym z kimkolwiek znaczyłoby kusić los. Miłość była totalnym ryzykiem. Literatura zawsze tak ją opisywała. Tristan, Anna Karenina, nawet żądze Lovelace’a – Castle spojrzał na ostatni tom „Clarissy”. „Lubię swoją żonę” – na głos nigdy nie powiedział więcej, nawet Davisowi.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.
– Mniej więcej to samo, co robisz teraz. Dwie podwójne przed kolacją.
– Kiedy przyszedłem i nie było ciebie, przestraszyłem się.
– Czego?
– Że zostanę sam. Biedny Davis – dodał. – Wracać do domu, w którym nikt nie czeka...
– Na pewno ma wiele innych przyjemności.
– Ja wolę poczucie bezpieczeństwa – odparł Castle.
– Czy życie na zewnątrz jest tak niebezpieczne, jak to wszystko tutaj? – upiła łyk ze swojej szklanki i dotknęła jego ust swoimi, wilgotnymi od J. & B. Castle zawsze kupował J. & B. ze względu na kolor – duża whisky z wodą nie wyglądała wcale na mocniejszą od słabej whisky innej marki.
Na stoliku przy sofie zadzwonił telefon. Castle podniósł słuchawkę i rzucił: „Halo”. Nikt nie odpowiadał. Bezgłośnie policzył do czterech i odłożył słuchawkę, kiedy z drugiej strony przerwano połączenie.
– Nikt się nie odezwał?
– Pewnie pomyłka.
– To się zdarzyło już trzy razy w tym miesiącu. Zawsze wtedy, kiedy byłeś do późna w biurze. Nie uważasz, że to jakiś złodziej sprawdza, czy ktoś jest w domu?
– Nie ma tu czego rabować.
– Pełno teraz tych okropnych historii, kochanie, o mężczyznach w pończochach na głowie. Nienawidzę tej pory po zachodzie słońca, zanim przyjdziesz.
– Dlatego kupiłem ci Bullera. Właśnie, gdzie jest Buller?
– W ogrodzie. Żre trawę. Coś go zdenerwowało. A poza tym wiesz, jaki on ma stosunek do obcych. Skacze na nich z radości.
– Maska z pończochy chyba by mu się nie spodobała.
– Pomyślałby, że ktoś ją założył, żeby się z nim pobawić. Pamiętasz święta? Te papierowe kapelusze...
– Zanim go kupiliśmy, zawsze myślałem, że boksery to ostre psy.
– Bo są ostre. Kotom żyć nie dają.
Drzwi zaskrzypiały i Castle odwrócił się szybko. Swoim czarnym, kwadratowym pyskiem Buller otworzył drzwi i położył łeb, jak worek kartofli, między nogami Castle’a. Ten odepchnął go. Na nogawce został długi ślad psiej śliny.
– Odejdź, Buller – nakazał. – Jeśli on się tak cieszy, to każdy złodziej ucieknie, gdzie pieprz rośnie. – Buller zaczął spazmatycznie warczeć i kręcąc zadem, jakby miał robaki, cofał się ku drzwiom. – Spokój, Buller.
– On tylko chce na spacer.
– O tej porze? Mówiłaś, że coś mu dolega.
– Widocznie po tej trawie mu przeszło.
– Buller, przestań, do diabła. Żadnego spaceru.
Buller ciężko opadł na ziemię i śliniąc parkiet próbował się uspokoić.
– Inkasent się go dziś przestraszył, a Buller tylko chciał być miły.
– Przecież inkasent go zna.
– Ten był nowy.
– Nowy? Dlaczego?
– Nasz inkasent ma grypę.
– A obejrzałaś jego legitymację?
– Oczywiście. Kochanie, czy teraz ty zaczynasz się bać złodziei? Przestań, Buller, przestań już! – Buller z widoczną przyjemnością wylizywał genitalia.
Castle przeskoczył przez niego i wszedł do holu. Uważnie obejrzał licznik i, nie znalazłszy niczego podejrzanego, wrócił do salonu.
– Ty się jednak czymś denerwujesz.
– To doprawdy nic takiego. Coś się stało w biurze. Nowy facet od bezpieczeństwa się szarogęsi. To mnie zdenerwowało. Pracuję tam od ponad trzydziestu lat i chyba powinni mi już ufać. Następnym razem będą nam przetrząsać kieszenie przed wyjściem na lunch. Wyobraź sobie, że grzebał w mojej aktówce.
– Trzeba im oddać sprawiedliwość, kochanie. To nie ich wina. To wina tej pracy.
– Teraz już za późno na zmianę.
– Na nic nigdy nie jest za późno – odpowiedziała, a on pomyślał, że chciałby jej uwierzyć.
Pocałowała go jeszcze raz i poszła do kuchni przygotować kolację.
Kiedy usiedli i Castle nalał sobie następną whisky, Sara powiedziała:
– A tak poważnie, chyba rzeczywiście za dużo pijesz.
– Tylko w domu. Tylko ty mnie przy tym widzisz.
– Nie mam na myśli pracy, tylko twoje zdrowie. Nic mnie nie obchodzi twoja praca.
– Nie?
– Departament Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Każdy wie, co to znaczy, ale ty musisz trzymać język za zębami, jak przestępca. Gdybyś powiedział mi, swej żonie, co dziś robiłeś, wyrzuciliby cię. A ja chciałabym, żeby cię wyrzucili. Co dzisiaj robiłeś?
– Plotkowałem z Davisem. Sporządziłem kilka notatek, wysłałem telegram, aha, i jeszcze zostałem przesłuchany przez tego nowego. Znał w Corpus Christi mojego kuzyna.
– Którego kuzyna?
– Rogera.
– Tego snoba z Ministerstwa Skarbu?
– Tak.
Kiedy już się kładli, Castle zapytał:
– Może zajrzymy do Sama?
– Pewnie. Ale on już mocno śpi.
Buller poszedł za nimi i zaślinił pościel.
– Oj, Buller.
Buller zamachał tym, co mu zostało z ogona, jakby usłyszał pochwałę. Jak na boksera nie był inteligentny. Kosztował masę pieniędzy i był chyba nieco zbyt rasowy.
Chłopiec leżał wyciągnięty na skos w swoim łóżku z tekowego drewna, z głową na pudełku ołowianych żołnierzyków zamiast na poduszce. Czarna stopka wysunęła się całkiem spod koca, a między jej palcami tkwił oficer czołgistów. Castle patrzył, jak Sara układa syna, podnosi oficera i wyciąga spadochroniarza spod uda Sama. Dotykała go z pozorną niedbałością eksperta, a on ciągle głęboko spał.
– Jest bardzo rozpalony – zaniepokoił się Castle.
– Też byłbyś rozpalony, gdybyś miał 39,40.
Po chłopcu bardziej było znać afrykańskie pochodzenie niż po matce i Castle przypomniał sobie fotografię terenów dotkniętych głodem – małe ciałko rozciągnięte na pustynnym piasku i obserwującego je sępa.
– To bardzo wysoka temperatura – powiedział.
– Nie dla dziecka.
Zawsze zdumiewała go jej pewność: umiała przyrządzić nowe danie nie zaglądając do żadnej książki kucharskiej i nigdy nic nie stłukła. Teraz bez mrugnięcia okiem delikatnie obróciła chłopca na bok i mocno otuliła kocem.
– Mocno śpi.
– Tyle że ma koszmary.
– Znowu?
– Ciągle ten sam. Jedziemy we dwoje pociągiem, a on zostaje sam. Gdzieś na peronie jakiś nieznajomy chwyta go za ramię. Ale nie ma się czym martwić. To taki wiek koszmarów. Czytałam gdzieś, że dziecko miewa koszmary, gdy zaczyna się bać szkoły. Chciałabym, żeby poszedł do klasy przygotowawczej. Może mieć kłopoty. Czasem żałuję, że nie ma tu segregacji.
– Przecież Sam dobrze biega. W Anglii nie miewa się kłopotów w szkole, jeśli się jest dobrym w jakimś sporcie.
W łóżku Sara zbudziła się z pierwszego snu i zauważyła, jakby się jej to przyśniło:
– Dziwne, prawda? Jesteś taki przywiązany do Sama.
– Oczywiście, że jestem. Czemu miałbym nie być? Myślałem, że już zasnęłaś.
– Nic w tym oczywistego. To przecież bękart.
– Bękart, bachor... Davis czasami go tak nazywa.
– Davis? Ale on nie wie? – spytała ze strachem. – Na pewno nie wie?
– Nie, nie martw się. On tak mówi na wszystkie dzieci.
– Cieszę się, że ojciec Sama gryzie ziemię – powiedziała nagle.
– Ja też. W końcu mógł cię poślubić, biedaczysko.
– Nie. Cały czas byłam zakochana w tobie. Byłam w tobie zakochana nawet wtedy, gdy poczęłam Sama. On jest bardziej twoim dzieckiem niż jego. Kiedy on robił to ze mną, próbowałam myśleć o tobie. On był taki letni. Na uniwersytecie mówili na niego Wuj Tom. Sam nie będzie letni, prawda? Gorący albo zimny, ale nie letni.
– Czemu o tym rozmawiamy?
– Bo Sam jest chory. I dlatego, że się martwisz. Kiedy nie czuję się bezpieczna, przypominam sobie, co czułam, kiedy wiedziałam już, że będę musiała powiedzieć ci o dziecku. Tej pierwszej nocy za granicą, w Lourenço Marques, w hotelu Polana. Myślałam sobie: ubierze się i pójdzie sobie, na zawsze. Ale ty nie poszedłeś. Zostałeś i kochaliśmy się, nie zważając na Sama w środku.
Teraz, wiele lat później, leżeli razem cicho, dotykając się jedynie ramionami. Castle zastanawiał się, czy tak będzie wyglądała szczęśliwa starość, którą czasami widział w ludzkich twarzach, ale wiedział, że jego już nie będzie, zanim ona się zestarzeje. Wiedział, że starości nie będzie im nigdy dane dzielić.
– Nie jest ci czasem smutno – spytała – że nie mamy jednak własnego dziecka?
– Sam to aż za duża odpowiedzialność.
– Ja nie żartuję – powiedziała. – Nie chciałbyś mieć własnego dziecka? – I tym razem Castle wiedział, że nie wykręci się od odpowiedzi.
– Nie – odparł.
– Dlaczego?
Wszystko chciałabyś wiedzieć, Saro. Kocham Sama, bo jest twój, a nie mój. Bo nie widzę w nim siebie, tylko ciebie. Nie chcę siebie powielać. Nie chcę już na nikogo zrzucać odpowiedzialności.
rozdział III
1
– Nie ma jak poranne polowanie – powiedział z udanym zapałem pułkownik Daintry do lady Hargreaves, strząsając błoto z butów przed wejściem do domu. – Ptaszki znakomicie dopisały.
Pozostali goście wysypywali się za nim z samochodów, próbując z wymuszonym entuzjazmem drużyny futbolowej okazać satysfakcję płynącą z polowania i nie dać po sobie poznać, jak w gruncie rzeczy są przemarznięci i ubłoceni.
– Drinki czekają – oznajmiła w odpowiedzi lady Hargreaves. – Obsłużcie się, panowie. Lunch za dziesięć minut.
W oddali kolejne auto wspinało się przez park na wzgórze. Czyjś głuchy śmiech rozbrzmiał w zimnym, wilgotnym powietrzu, ktoś inny zakrzyknął:
– Buffy w końcu jedzie. Oczywiście na lunch.
– Tyle słyszałem o pani wspaniałym puddingu z cielęciną i nereczkami – zwrócił, się Daintry do lady Hargreaves.
– Chyba ma pan na myśli pasztet. Czy rzeczywiście dobrze się pan bawił rano, pułkowniku? – w jej głosie brzmiał lekki amerykański akcent, podkreślający jego przyjemne brzmienie, jak zapach drogich perfum.
– Bażanty nie dopisały – odpowiedział Daintry – ale poza tym było świetnie.
– Harry – rzuciła ponad jego ramieniem. – Dicky... A gdzie Dodo? Czy gdzieś zniknął?
Nikt nie mówił do Daintry’ego po imieniu, bo nikt nie znał jego imienia. Z uczuciem osamotnienia obserwował wdzięczną, smukłą sylwetkę gospodyni schodzącej po kamiennych stopniach, by powitać Harry’ego pocałunkiem w oba policzki. Samotnie wszedł do jadalni, w której na bufecie czekały drinki.
Przysadzisty, rumiany mężczyzna w tweedowym ubraniu – Daintry gdzieś go już widział – przyrządzał sobie wytrawne martini. Na nosie miał okulary w srebrnej oprawce, połyskujące w słońcu.
– Proszę przyrządzić i dla mnie – poprosił Daintry – jeśli robi pan naprawdę wytrawne.
– Dziesięć do jednego – odpowiedział mężczyzna. – Chrzczone korkiem, jak to mówią. Zawsze dodaję kropelkę dla aromatu. Pan jest Daintry, prawda? Pan mnie nie pamięta? Jestem Percival. Mierzyłem panu raz ciśnienie.
– Ach, tak, doktor Percival. Pracujemy mniej więcej w tej samej firmie, prawda?
– Zgadza się. C życzył sobie*, żebyśmy się spotkali po cichu, tutaj nie trzeba się bawić w szyfrowanie niczego. Ja nigdy nie mogę zmusić swojego wokodera do działania, a pan? Kłopot w tym, że ja nie poluję. Wędkuję tylko. Jest pan tu po raz pierwszy?
– Tak. Kiedy pan przyjechał?
– Trochę wcześniej, około południa. Mam bzika na punkcie swojego jaguara. Nigdy nie jeżdżę wolniej niż setką.
Daintry spojrzał na stół. Przy każdym nakryciu stała butelka piwa. Nie lubił piwa, ale z jakichś powodów zawsze uważano, że pasuje ono do polowania. Być może miało to coś wspólnego z chłopięcością całej tej ceremonii, jak piwo imbirowe na Lord’s. Daintry nie był chłopięcy. Polowanie było dla niego czystym współzawodnictwem – zajął kiedyś drugie miejsce w Pucharze Królewskim. Na środku stołu stały małe srebrne miseczki na słodycze; zauważył, że są wypełnione malteserami, które przywiózł. Poprzedniego wieczoru poczuł się nieco zakłopotany, gdy wręczył lady Hargreaves prawie cały ich karton; wyraźnie nie miała pojęcia, co to jest i co z tym zrobić. Pomyślał, że ten Castle umyślnie wywiódł go w pole. Ucieszyło go, że w srebrnych miseczkach wyglądają lepiej niż w plastykowych torebkach.
– Lubi pan piwo? – zapytał Percivala.
– Lubię wszystko, co zawiera alkohol, z wyjątkiem Fernet-Branca – odpowiedział doktor.
W chwilę potem do jadalni hałaśliwie weszli Buffy, Dodo, Harry, Dicky i inni. Srebro i szkło zawibrowało od jowialnego śmiechu. Daintry był zadowolony z obecności Percivala, którego imienia również nikt zdawał się nie znać.
Niestety, rozdzielono ich przy stole. Percival szybko skończył pierwszą butelkę piwa i napoczął drugą. Daintry poczuł się zdradzony, wyglądało bowiem na to, że Percival nawiązuje kontakt z sąsiadami przy stole tak łatwo, jakby wszyscy pracowali w firmie. Zaczął opowiadać jakąś historyjkę o wędkowaniu, która rozśmieszyła człowieka zwanego Dickym. Daintry siedział między facetem, w którym domyślił się Buffy’ego, a szczupłym, starszawym człowiekiem o twarzy prawnika. Przedstawił się i jego nazwisko wydało się Daintry’emu znajome. Był prokuratorem generalnym albo ministrem sprawiedliwości; Daintry nie mógł sobie przypomnieć, którym z nich. Niepewność nie pozwalała mu wszcząć rozmowy.
– Boże mój, czy to są maltesery!? – wykrzyknął nagle Buffy.
– Zna pan maltesery? – zainteresował się Daintry.
– Nie jadłem ich od lat. W dzieciństwie zawsze je kupowałem w kinie. Bardzo smaczne. Jest tu gdzieś w pobliżu kino?
– Właściwie to przywiozłem je z Londynu.
– Pan bywa w kinie? Ja już tak dawno nie byłem. Więc ciągle je tam sprzedają?
– Można je też dostać w sklepach.
– Nie wiedziałem. Gdzie pan je kupił?
– W ABC.
– W ABC?
– To tam, gdzie sprzedają dmuchany chleb – Daintry niezdecydowanym tonem powtórzył, co mówił mu Castle.
– Nadzwyczajne! Co to jest dmuchany chleb?
– Nie wiem – powiedział Daintry.
– Czego to dziś nie wymyślą. Nie zdziwiłbym się, gdyby przygotowywano je komputerowo. – Pochylił się nad stołem, wziął maltesera i zatknął go sobie za uchem, jak cygaro.
– Buffy! – zawołała przez stół pani domu. – Nie przed pasztetem!
– Przepraszam, moja droga. Nie mogłem się oprzeć. Nadzwyczajna rzecz te komputery – zwrócił się do Daintry’ego. – Zapłaciłem kiedyś piątaka, żeby mi komputerowo znaleźli żonę.
– Nie jest pan żonaty? – zdziwił się Daintry, patrząc na złotą obrączkę Buffy’ego.
– Nie. Noszę to dla ochrony. Z tym szukaniem żony to nie było na serio. Raczej jak próbowanie nowej zabawki. Wypełniłem piekielnie długi formularz: wykształcenie, zainteresowania, zawód, co tam jeszcze – wziął następnego maltesera. – Łasuch ze mnie – stwierdził. – Zawsze taki byłem.
– Dostał pan jakąś odpowiedź?
– Skontaktowali mnie z dziewczyną. Dziewczyną! Trzydziestka piątka jak nic. Chciała herbaty. Nie pijam herbaty, odkąd zmarła moja mama. Powiedziałem: „Moja droga, może byśmy się napili whisky? Znam tu kelnera, naleje nam trochę”. Odparła, że nie pije. Wyobraża pan sobie?
– Czyżby komputer się pomylił?
– Skończyła ekonomię na Uniwersytecie Londyńskim. Miała wielkie okulary. Była płaska. Mówiła, że dobrze gotuje, a ja na to, że zawsze jadam u White’a.
– Widzieliście się potem?
– Nie rozmawialiśmy więcej ze sobą, ale kiedyś pomachała mi z autobusu, gdy wychodziłem z klubu. Żenujące! Byłem wtedy z Dickym. To wszystko dlatego, że po St James’s Street jeżdżą, autobusy. Nikt już nie jest bezpieczny.
Po pasztecie przyszła kolej na tarte polaną melasą i wielkiego Stiltona. Sir John Hargreaves rozlał porto. Czuło się, że przy stole panuje lekki niepokój, jak wtedy, gdy urlop trwa za długo. Biesiadnicy zerkali na szare niebo za oknami – miało się ku zachodowi. Pili szybko porto, jakby z poczuciem winy – nie przyjechali tu dla czczej przyjemności, oprócz Percivala, który się nie przejmował. Opowiadał kolejną wędkarską historyjkę, a na stole przed nim stały cztery butelki po piwie.
Prokurator generalny, a może minister sprawiedliwości, powiedział ciężko: „Trzeba się zbierać. Już późno”. Widać było, że nie przyjechał się bawić, ale pracować, i Daintry podzielał jego zdanie. Hargreaves rzeczywiście powinien się ruszyć, ale prawie spał. Po latach spędzonych w koloniach – był niegdyś młodszym komisarzem rządowym na obszarze, który nazywano wtedy Złotym Wybrzeżem – zyskał zdolność odbywania sjesty w najbardziej niesprzyjających warunkach, nawet w otoczeniu kłócących się kacyków, którzy robili o wiele więcej hałasu niż Buffy.
– John – zawołała przez stół lady Hargreaves – obudź się.
Otworzył niebieskie, spokojne oczy, w których nie malowało się żadne zaskoczenie.
– Drzemałem – powiedział.
Mówiono, że jako młody człowiek, gdzieś w Aszanti, przez przypadek spróbował ludzkiego mięsa, ale jego apetyt od tego nie ucierpiał. Podobno miał powiedzieć gubernatorowi: „Doprawdy, sir, nie mogę narzekać. Wyświadczyli mi wielki zaszczyt zapraszając do stołu i dzieląc się tym, co mieli”.
– Cóż, Daintry – rzekł Hargreaves – myślę, że czas wrócić do rzeczywistości. – Podniósł się z krzesła i ziewnął. – Kochanie, twój pasztet jest po prostu zbyt dobry.
Daintry patrzył na niego z zazdrością. Zazdrościł mu przede wszystkim jego pozycji: Hargreaves był jednym z niewielu ludzi spoza firmy kiedykolwiek mianowanych dyrektorem. Nikt nie wiedział, czemu go wybrano – podejrzewano wpływ jakichś nieznanych czynników – swoje jedyne doświadczenia wywiadowcze sir John zdobył bowiem podczas wojny w Afryce. Daintry zazdrościł mu też żony – była tak bogata, reprezentacyjna, tak bezbłędnie amerykańska. Wyglądało na to, że Amerykanka nie była uważana za cudzoziemkę, jeśli w grę wchodziło małżeństwo. Małżeństwo z cudzoziemką wymagało specjalnego pozwolenia, którego często odmawiano; małżeństwo z Amerykanką było chyba jedynie potwierdzeniem specjalnych związków. Z drugiej strony zastanawiał się, czy lady Hargreaves została sprawdzona przez MI5 i zaaprobowana przez FBI.
– Daintry – odezwał się znowu Hargreaves – porozmawiamy wieczorem: pan, ja i Percival. Niech tylko wszyscy sobie pójdą.
2
Sir John kuśtykał po pokoju częstując cygarami, nalewając whisky, grzebiąc pogrzebaczem w kominku.
– Niespecjalnie lubię polować – stwierdził. – W Afryce nigdy nie polowałem, chyba że aparatem fotograficznym, ale moja żona lubi stare angielskie zwyczaje. Jeśli masz ziemię, mówi, musisz mieć i ptaki. Obawiam się, że nie było zbyt wiele bażantów, co, Daintry?
– W sumie to był bardzo dobry dzień – odpowiedział pułkownik.
– Byłoby dobrze, gdyby miał pan pstrągarnię – zauważył Percival.
– Ach tak, pan się zajmuje wędkowaniem. Cóż, można powiedzieć, że musimy złapać pewną rybę. – Uderzył pogrzebaczem palące się polano. – To na nic – rzekł – ale lubię patrzeć, jak lecą skry. Wygląda na to, że w sekcji szóstej jest przeciek.
– Na miejscu czy w terenie? – zapytał Percival.
– Nie jestem pewien, ale dręczy mnie przeczucie, że tutaj, w centrali. W jednej z sekcji afrykańskich, w 6A.
– Dopiero co skończyłem sprawdzać 6A – powiedział Daintry. – Rutynowa kontrola, ot, po to, by poznać ludzi.
– Tak, powiedziano mi o tym. Dlatego poprosiłem pana tutaj. Było mi również miło zaprosić pana na polowanie. Zauważył pan coś niepokojącego?
– Dyscyplina jest nieco rozluźniona, tak zresztą jak i w pozostałych sekcjach. Przeprowadziłem pobieżną kontrolę, na przykład tego, co mają w aktówkach wychodząc na lunch. Nic poważnego, ale byłem zdumiony, że tak wielu nosi te aktówki ze sobą... To ostrzeżenie, ale takie ostrzeżenie może przestraszyć kogoś nerwowego. Nie możemy ich poddawać rewizji osobistej.
– Robią tak w kopalniach diamentów, ale ma pan rację: w West Endzie rewizja wyglądałaby nieco dziwacznie.
– Czy coś było nie w porządku? – zapytał Percival.
– Nic poważnego. Davis z sekcji 6A chciał wynieść raport. Mówił, że miał zamiar go przejrzeć przy lunchu. Ostrzegłem go oczywiście i kazałem zostawić raport u brygadiera Tomlinsona. Zbadałem całą sprawę. Od czasu Blake’a wszyscy są bardzo dokładnie sprawdzani, ale zostało jeszcze kilku ludzi, którzy wtedy dla nas pracowali. Niektórzy pamiętają nawet Burgessa i Macleana*. Moglibyśmy ponownie zacząć ich śledzić, ale trudno podjąć stary trop.
– Istnieje możliwość, oczywiście tylko możliwość – rzekł Hargreaves – że przeciek powstał za granicą, a tutaj podrzucono dowody, po to, by wprowadzić zamęt w firmie, nadszarpnąć morale i narazić na szwank naszą opinię u Amerykanów. Gdyby się rozniosło, że mamy przeciek, mogłoby to nam bardziej zaszkodzić niż on sam.
– Myślałem o tym – przyznał Percival. – Przesłuchania w parlamencie. Wywlekanie starych nazwisk: Vassall, afera Portland, Philby*. A gdyby chcieli to nagłośnić, nie możemy wiele zrobić.
– Myślę, że powołano by komisję, aby ukręcić łeb sprawie – stwierdził Hargreaves. – Ale załóżmy przez moment, że szukają informacji, a nie rozgłosu. Trudno znaleźć ważne informacje w sekcji szóstej. W Afryce nie ma atomowych tajemnic. Są partyzanci, wojny plemienne, najemnicy, mali dyktatorzy, złe zbiory, afery budowlane, złoża złota, ale żadnych sekretów. Dlatego zastanawiam się, czy po prostu nie chcą wywołać wrażenia, że znów spenetrowali brytyjskie tajne służby.
– Czy to duży przeciek, szefie? – zapytał Percival.
– Ja bym go nazwał cieniutkim strumyczkiem, głównie ekonomicznej natury, ale interesujące jest, że oprócz informacji ekonomicznych dotyczy Chińczyków. Zastanawiam się, czy jest możliwe, aby Rosjanie, nowi w Afryce, chcieli skorzystać z naszych informacji o nich?
– Niewiele się dowiedzą – odezwał się Percival.
– Wie pan, jak to jest w centralach. Jednego nie można tam położyć na stole: czystej kartki.
– Czemu nie poślemy im kopii tego, co przesyłamy Amerykanom i nie dołączymy najlepszych życzeń? Mamy przecież odprężenie, no nie? Oszczędzimy wszystkim masy kłopotów. – Percival wyjął z kieszeni mały rozpylacz, spryskał okulary i osuszył szkła czystą, białą chusteczką.
– Nalejcie sobie whisky, panowie – poprosił Hargreaves. – Ja cały zesztywniałem po tym piekielnym polowaniu. Ma pan jakieś pomysły, Daintry?
– Większość ludzi z sekcji szóstej przyszła po Blake’u. Jeśli na nich nie można polegać, to na nikim.
– Jednak źródło przecieku znajduje się najprawdopodobniej tam, w 6A. W terenie albo w centrali.
– Szef sekcji szóstej, Watson, to stosunkowo młody pracownik – zaczął Daintry. – Został bardzo dokładnie sprawdzony. Dalej mamy Castle’a. Pracuje u nas od bardzo dawna, ściągnęliśmy go siedem lat temu z Pretorii, ponieważ był potrzebny w 6A, poza tym były też powody osobiste: kłopoty z dziewczyną, z którą chciał się ożenić. Oczywiście nie został sprawdzony tak gruntownie jak Watson, ale powiedziałbym, że jest czysty. Nieciekawy facet, ale doskonały w robocie. To ci błyskotliwi i ambitni są niebezpieczni. Żonaty po raz drugi, jego pierwsza żona nie żyje. Ma dziecko, dom, pożyczkę hipoteczną w Metrolandzie. Ubezpieczony na życie, składki płaci regularnie. Żyje na niezbyt wysokiej stopie, nie ma nawet samochodu. Zdaje się, że codziennie jeździ rowerem na stację. Skończył historię w Christ Church, z przeciętnym wynikiem. Uważny, skrupulat. Kuzyn Rogera Castle’a z Ministerstwa Skarbu.
– Więc myśli pan, że jest czysty?
– Ma swoje dziwactwa, ale nie są niebezpieczne. To on, na przykład, podsunął mi kupno tych malteserów dla lady Hargreaves.
– Malteserów?
– To długa historia, nie będę panów zanudzał. Potem mamy Davisa. Nie mogę powiedzieć, że jestem z niego zadowolony, mimo pozytywnego rezultatu kontroli.
– Percival, stary, nalej mi z łaski swojej jeszcze jedną whisky. Co roku mówię sobie, że to moje ostatnie polowanie...
– Ale te paszteciki pańskiej żony są wyborne. Naprawdę trudno im się oprzeć – zaoponował Percival.
– Myślę, że można znaleźć dla nich jakiś inny pretekst.
– Można spróbować wpuścić pstrągi do strumienia...
Zazdrość ponownie dała znać o sobie – Daintry po raz kolejny poczuł się pominięty. Poza służbą nie miał z tymi ludźmi nic wspólnego. Nawet polując czuł się jak profesjonalista. Mówiono, że Percival kolekcjonuje obrazy, a C? Społeczeństwo stało przed nim otworem dzięki jego bogatej amerykańskiej żonie. Pasztet z cielęciną i nereczkami – tylko tym mogli się podzielić z Daintrym poza biurem, po raz pierwszy i przypuszczalnie ostatni.
– Proszę mi opowiedzieć więcej o Davisie – usłyszał głos C.
– Skończył uniwersytet w Reading. Matematykę i fizykę. Część służby wojskowej odbył w Aldermaston. Nigdy nie popierał strajków, przynajmniej nie otwarcie. Należy, oczywiście, do Partii Pracy.
– Jak czterdzieści pięć procent Brytyjczyków – zauważył Hargreaves.
– Tak, z pewnością, ale... Jest kawalerem. Żyje samotnie. Dużo wydaje. Lubi rocznikowe porto, gra na wyścigach. To jest, rzecz jasna, klasyczne wytłumaczenie faktu, że stać go...
– A na co go jeszcze stać? Oprócz porto.
– No cóż, ma jaguara.
– Ja też mam – wtrącił Percival. – Myślę, że możemy zapytać, jak doszło do wykrycia przecieku.
– Nie poprosiłbym panów tutaj, gdybym nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wie o tym Watson, poza nim nikt w sekcji szóstej. Źródło informacji jest raczej niecodzienne: sowiecki zdrajca, tam, na miejscu.
– A czy przeciek mógł powstać w sekcji szóstej za granicą? – zapytał Daintry.
– Mógłby, ale wątpię. To prawda, że jeden z raportów, które przechwycili, pochodził bezpośrednio z Lourenço Marques. Wyglądał kropka w kropkę jakby napisał go 69300. Prawie jak kopia, więc można by przypuszczać, że przeciek pochodzi z zagranicy, gdyby nie kilka skreśleń i poprawek, których można było dokonać tylko tutaj, porównując raport z dokumentami.
– Któraś z sekretarek? – zasugerował Percival.
– To od nich Daintry zaczął kontrolę, nieprawdaż? Są sprawdzane dokładniej niż ktokolwiek inny. Zostają Watson, Castle i Davis.
– Martwi mnie – powiedział Daintry – że Davis wynosił ten raport z biura. Ten z Pretorii. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic ważnego, ale został sporządzony pod kątem Chińczyków. Davis tłumaczył się, że chciał go przeczytać przy lunchu, a potem mieli go przedyskutować w trójkę, z Watsonem. Zapytałem o to Watsona. Potwierdził.
– Co pan proponuje? – spytał C.
– Moglibyśmy objąć ich wszystkich najściślejszą kontrolą z pomocą ludzi z sekcji 5 i Wydziału Specjalnego. Listy, rozmowy telefoniczne, pluskwy w mieszkaniach, śledzenie.
– Gdyby to było takie proste, Daintry, nie bawiłbym się w zapraszanie pana tutaj. To było trzeciorzędne polowanie i wiedziałem, że nie będzie pan zadowolony z bażantów. – Hargreaves podniósł oburącz swoją chorą nogę i wyciągnął ją w kierunku kominka. – Przypuśćmy, że udowodnimy winę Davisa. Albo Watsona, albo Castle’a. Co wtedy?
– To by oczywiście oznaczało proces – odparł Daintry.
– Nagłówki w gazetach. Kolejny proces przy drzwiach zamkniętych. Poza salą sądową nikt nie będzie wiedział, jak małe i nieważne były przecieki. Ktokolwiek to jest, nie dostanie czterdziestu lat, jak Blake. W dobrym więzieniu przesiedzi może dziesięć.
– To już nas nie obchodzi.
– To prawda, Daintry, ale ten pomysł z sądem nie podoba mi się ani trochę. Jakiej współpracy ze strony Amerykanów będziemy się mogli potem spodziewać? I niech pan nie zapomina o źródle informacji. Ten człowiek ciągle tam jest. Dopóki się przydaje, nie chcemy go spalić.
– W pewnym sensie – rzekł Percival – lepiej byłoby przymknąć na to wszystko oko, jak ustępliwy mąż na kochanka żony. Przenieść go, obojętnie kto to będzie, do jakiegoś nie rzucającego się w oczy departamentu. Zapomnieć.
– Współdziałać w zbrodni? – zaprotestował Daintry.
– Och, zaraz w zbrodni – Percival uśmiechnął się konspiracyjnie do Hargreavesa. – Wszyscy popełniamy jakieś zbrodnie, prawda? To nasz zawód.
– Kłopot w tym – przerwał C – że sytuacja rzeczywiście wygląda trochę jak w małżeńskim trójkącie. Kochanek zawsze może wywołać skandal, jeśli znudzi go ustępliwy mąż. Ma wszystkie atuty w ręku. Może wybrać porę, a ja nie chcę żadnego skandalu.
Daintry nienawidził nonszalancji. Była jak szyfr, do którego nie miał klucza. Miał dostęp do ściśle tajnych depesz i raportów, ale tego rodzaju nonszalancja była tak tajemnicza, że nie miał pojęcia, co oznacza.
– Osobiście wolałbym raczej zrezygnować niż zatuszować sprawę – powiedział. Odstawił szklankę z whisky tak energicznie, że wyszczerbił kryształ. Znowu ta lady Hargreaves, pomyślał. Te kryształy to na pewno jej pomysł. – Przepraszam – rzekł głośno.
– Oczywiście ma pan rację, Daintry – powiedział Hargreaves. – Proszę się nie przejmować szklanką. I proszę nie myśleć, że ściągnąłem panów tutaj, by ich przekonywać do zatuszowania sprawy, jeśli zdobędziemy wystarczające dowody... Ale proces to niekoniecznie dobre rozwiązanie. Rosjanie zwykle nie stawiają swoich ludzi przed sądem. Proces Pieńkowskiego* szalenie wzmocnił nasze morale; znacznie przeceniali jego ważność, tak zresztą jak CIA. Ciągle mnie nurtuje, dlaczego to zrobili. Szkoda, że nie gram w szachy. Pan gra, Daintry?
– Nie, grywam w brydża.
– Rosjanie nie grają w brydża. Tak przynajmniej myślę.
– Czy to ważne?
– Wszyscy w coś gramy, Daintry, wszyscy. Ważne jest, by nie traktować gry zbyt serio, bo można przegrać. Musimy być elastyczni, naturalnie, ale musimy grać w tę samą grę, co oni.
– Przykro mi, sir – odparł Daintry – ale nie wiem, o czym pan mówi.
Czuł, że wypił zbyt dużo; widział, że C i Percival świadomie nie patrzą na siebie – nie chcieli go upokarzać. Mają piekielnie mocne głowy, pomyślał.
– Napijemy się jeszcze whisky – podsunął C – albo może nie. To był długi dzień. Wilgotny. Percival...?
– Ja poproszę – odezwał się Daintry.
Percival rozlał whisky.
– Przepraszam, że tak panów zamęczam, ale chciałbym to wyjaśnić przed snem, inaczej nie będę mógł zasnąć – powiedział Daintry.
– To doprawdy bardzo proste – odparł C. – Niech pan ich podda najściślejszej kontroli, jeśli pan chce. To wypłoszy ptaszka. Szybko się zorientuje, co się dzieje, naturalnie jeśli jest winny. Może pan wymyślić jakiś test, stara sztuczka ze znaczonym banknotem rzadko zawodzi. Jeśli zdobędziemy pewność, że to on, wydaje mi się, że trzeba go będzie po prostu usunąć. Żadnego procesu, żadnego rozgłosu. Jeżeli przedtem dowiemy się, z kim się kontaktuje, tym lepiej, ale nie możemy ryzykować ucieczki i konferencji prasowej w Moskwie. Aresztowanie również nie wchodzi w grę. Jeżeli przeciek pochodzi z sekcji szóstej, to nic, co można stamtąd przemycić, nie wyrządzi większej szkody niż skandal związany z procesem.
– Usunąć? Ma pan na myśli...
– Wiem, że eliminacja to dla nas raczej nowość, raczej w stylu KGB lub CIA. Dlatego chciałem, żeby poznał pan Percivala. Możemy potrzebować pomocy naszych naukowców. Nic spektakularnego. Lekarz, jeśli nie uda nam się uniknąć eliminacji, stoi poza podejrzeniem. Samobójstwo byłoby najłatwiejsze, ale samobójstwo z kolei zawsze pociąga za sobą dochodzenie, a to może doprowadzić do przesłuchania w Izbie. Każdy wie, co to jest „departament Ministerstwa Spraw Zagranicznych”. Jakiś poseł z tylnych ław z pewnością zapyta, czy miało to związek ze sprawami bezpieczeństwa. I nikt nie uwierzy w oficjalną odpowiedź, a już z pewnością nie Amerykanie.
– Tak – powiedział Percival. – Rozumiem. Powinien umrzeć spokojnie, cicho, bezboleśnie, biedaczek. Ból czasami widać na twarzy i jacyś krewni mogą to zauważyć. Śmierć naturalna...
– ...jest dość trudna do uzyskania, zdaję sobie sprawę, przy tych wszystkich nowych antybiotykach – wpadł mu w słowo C. – Zakładając, że to Davis, on jest dopiero po czterdziestce. W kwiecie wieku.
– Zgoda. Można zaaranżować atak serca. Jeśli tylko... Czy ktoś wie, ile on pije?
– Pan mówił coś o porto, prawda, Daintry?
– Nie twierdzę, że Davis jest winny – zaznaczył Daintry.
– Nikt z nas tego nie twierdzi – odparł C. – Davis to tylko przykład, ilustracja zagadnienia.
– Chciałbym przejrzeć jego kartę – powiedział Percival – i poznać go pod jakimś pretekstem. W pewnym sensie byłby moim pacjentem, nieprawdaż? To znaczy, jeśli...
– Moglibyście to jakoś razem zaaranżować, pan i Daintry. Nie ma pośpiechu. Musimy być zupełnie pewni, że chodzi o właściwego człowieka. A teraz dobranoc, panowie. Śpijcie dobrze. To był długi dzień: zbyt dużo zajęcy i za mało bażantów. Śniadanie do łóżka. Jajka na bekonie? Kiełbaski? Herbata czy kawa?
– Wszystko – stwierdził Percival – kawa, bekon, jajka i kiełbaski, jeśli można.
– O dziewiątej?
– O dziewiątej.
– A pan, Daintry?
– Tylko kawę i grzankę. O ósmej, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Nigdy nie sypiam długo, a czeka mnie masa roboty.
– Powinien pan więcej odpoczywać – stwierdził C.
3
Pułkownik Daintry odczuwał przymus golenia się. Zrobił to już przed kolacją, jednak teraz ponownie przejechał po podbródku maszynką typu remington. Potem strząsnął pozostałości zarostu do umywalki i, dotknąwszy podbródka, poczuł się usprawiedliwiony. Następnie sięgnął po elektryczną szczoteczkę do zębów. Głośne buczenie silniczka zagłuszyło pukanie, zdziwił się więc, gdy zobaczył w lustrze otwarte drzwi i wchodzącego nieśmiało doktora Percivala.
– Proszę wejść. Zapomniał pan czegoś zapakować? Pożyczyć panu coś?
– Nie, nie. Chciałem tylko porozmawiać chwilkę przed snem. Zabawny ten pański przyrząd. I modny. Rzeczywiście jest lepszy od zwykłej szczoteczki do zębów?
– Woda przepływa między zębami – odparł Daintry. – Dentysta im polecił.
– Zawsze używam do tego celu wykałaczki – stwierdził Percival. Wyjął z kieszeni czerwone pudełeczko od Cartiera. – Piękne, nieprawdaż? Osiemnastokaratowe złoto. To po ojcu.
– Myślę, że szczoteczka jest bardziej higieniczna – powiedział Daintry.
– Och, nie byłbym taki pewny. Wykałaczkę da się łatwo umyć. Wie pan, byłem lekarzem ogólnym, Harley Street i takie tam... Zanim przeszedłem do firmy. Nie wiem, po co im byłem potrzebny, chyba do podpisywania aktów zgonu. – Dreptał po pokoju, wszystkiemu się przyglądając. – Mam nadzieję, że nie wierzy pan w te bujdy o fluorze... – Zatrzymał się przy fotografii stojącej na toaletce. – To pana żona?
– Nie, córka.
– Ładna dziewczyna.
– Jesteśmy z żoną w separacji.
– Ja nigdy nie byłem żonaty – wyznał Percival. – Prawdę mówiąc, nigdy przesadnie nie interesowały mnie kobiety. Proszę mnie źle nie zrozumieć, mężczyźni też nie. A teraz wystarczy dobry potok i pstrągi... Zna pan Aube?
– Nie.
– Mały strumyczek z wielkimi rybami.
– Nie powiem, żebym się kiedykolwiek interesował wędkowaniem – uciął Daintry i zaczął układać swoje rzeczy.
– Ale się rozgadałem – przyznał Percival. – Nigdy nie mogę przejść od razu do rzeczy. To znów jak z łowieniem. Czasami trzeba zarzucić wędkę sto razy, zanim ryba weźmie.
– Ja nie jestem rybą – zauważył Daintry. – I jest po północy.
– Przepraszam, drogi kolego. Obiecuję, że nie będę pana zanudzał ani minuty dłużej. Nie chciałem tylko, żeby szedł pan spać zmartwiony.
– Czy ja byłem zmartwiony?
– Wydawało mi się, że podejście C zaszokowało pana nieco. Myślę o podejściu do rzeczy w ogóle.
– Tak, być może.
– Gdyby pracował pan u nas dłużej, zrozumiałby pan, że jesteśmy jak zamknięci w pudełkach, wie pan, odcięci od świata.
– Wciąż nie rozumiem.
– Tak, już pan to mówił, nieprawdaż? Rozumienie nie jest tak bardzo potrzebne w naszym zawodzie. Widzę, że ulokowali pana w pokoju Bena Nicholsona.
– Nie ro...
– Ja mieszkam w pokoju Miro. Niezłe litografie, co? Prawdę mówiąc, to był mój pomysł, te dekoracje. Lady Hargreaves wolała sportowe reprodukcje. Żeby pasowały do bażantów.
– Nie rozumiem nowoczesnego malarstwa – powiedział Daintry.
– Niech pan popatrzy na tego Nicholsona. Jaka mądra równowaga: różnokolorowe kwadraty, a tak szczęśliwie zharmonizowane. Żadnego zgrzytu. Ten człowiek miał świetne oko. Gdyby zmienić choć jeden kolor albo nawet wielkość kwadratu, nie byłoby to już nic warte – Percival wskazał na żółty kwadrat. – To pańska szósta sekcja. Od teraz to pański kwadrat. A o błękitny i czerwony niech się pan nie martwi. Ma pan tylko znaleźć tego człowieka i powiedzieć mi o tym. Nie odpowiada pan za to, co dzieje się wewnątrz innych kwadratów. Za żółty w zasadzie też pan nie odpowiada. Pan tylko zda mi sprawę. Żadnego poczucia winy.
– Pan chce mi powiedzieć, że czyn nie ma nic wspólnego z konsekwencjami?
– O konsekwencjach decyduje kto inny, Daintry. Nie powinien pan brać dzisiejszej rozmowy tak poważnie. C lubi rzucać pomysły do góry i patrzeć, jak spadają. Lubi szokować. Pamięta pan tę ludożerczą opowieść. Z tego, co wiem, szpiega – jeśli w ogóle jest jakiś szpieg – odda się w ręce policji w całkiem tradycyjny sposób. Nic nie powinno spędzać panu snu z powiek. Niech pan tylko spróbuje zrozumieć ten obraz. Zwłaszcza żółty kwadrat. Jeśli pan na niego popatrzy z mojego punktu widzenia, zaśnie pan dziś spokojnie.
Część druga
rozdział I
1
Przedwcześnie postarzały młody człowiek z opadającymi na ramiona włosami, o uduchowionym spojrzeniu osiemnastowiecznego księdza, zamiatał dyskotekę na rogu Little Compton Street, tuż obok przechodzącego Castle’a.
Castle przyjechał wcześniejszym niż zazwyczaj pociągiem i do rozpoczęcia pracy zostały mu jeszcze trzy kwadranse. O tej porze Soho miało w sobie coś z tego uroku i niewinności, które pamiętał z młodych lat. To tu, na rogu, po raz pierwszy usłyszał obcą mowę; w małej, taniej restauracji w pobliżu wypił swój pierwszy kieliszek wina. Przechodząc wtedy przez Old Compton Street czuł się, jakby przepływał Kanał. O dziewiątej rano kluby striptizowe były zamknięte, tylko znajome delikatesy stały otworem. Jedynie imiona obok przycisków domofonów – Lulu, Mimi i inne tego typu – wskazywały, co zwykle dzieje się tu wieczorem. Rynsztokami płynęła świeża woda, a gospodynie śpieszyły pod zamglonym niebem, niosąc z uczuciem triumfu swoje siatki wypakowane salami i wątrobianką. W pobliżu nie było widać żadnego policjanta, pojawiali się dopiero po zmierzchu, parami. Castle przeszedł przez spokojną ulicę i skierował się do księgarni, którą ostatnimi laty często odwiedzał.
Jak na tę część Soho była to niezwykle porządna księgarnia, zupełnie nie przypominająca tej z naprzeciwka, z prostym szyldem „Książki” wypisanym szkarłatnymi literami. W jej witrynie w oczy rzucały się pornograficzne czasopisma, których nikt nigdy nie kupował – były jak sygnał nadany łatwym do złamania, dawno rozpracowanym szyfrem. Dawały tylko wyobrażenie o tym, co kryje się w środku. Odpowiedzią położonej naprzeciwko księgarni „Halliday i Syn” była witryna pełna wydawnictw Penguina, Everymana i antykwarycznych egzemplarzy światowej klasyki. Syna nigdy nie widywano w księgarni, jedynie starego pana Hallidaya, pochylonego, siwowłosego. Jego uprzejmość była jak stary garnitur, w którym pewnie chciałby zostać pochowany. Wszelką korespondencję prowadził odręcznie i Castle, wchodząc, zastał go akurat pochylonego nad jakimś listem.
– Piękny jesienny poranek, panie Castle – zagadnął Halliday, skreśliwszy pieczołowicie pod listem „Uniżony sługa”.
– Nad ranem na wsi był przymrozek.
– Dość wcześnie jak na przymrozki – stwierdził Halliday.
– Ma pan „Wojnę i pokój”? Nie czytałem tego. Myślę, że czas nadrobić braki.
– Już pan skończył „Clarissę”, sir?
– Nie, obawiam się, że utknąłem. Jak pomyślę o tych wszystkich tomach... Muszę zmienić lekturę.
– Wydanie Macmillana zostało już wyczerpane, ale chyba mam niezły egzemplarz antykwaryczny w serii klasyki światowej. Jednotomowy, w przekładzie Aylmera Maude. Nikt lepiej nie tłumaczył Tołstoja niż Maude. Był nie tylko tłumaczem, ale i przyjacielem autora. – Halliday odłożył pióro i popatrzył z żalem na „Uniżonego sługę”. Charakter pisma był zdecydowanie niedoskonały.
– Właśnie o ten przekład mi chodziło. Dwa egzemplarze, rzecz jasna.
– Jak się panu wiedzie, sir, jeśli mogę zapytać?
– Mój chłopak trochę choruje. Złapał odrę. Ale nie ma się czym martwić, żadnych komplikacji.
– To niech pan się cieszy, panie Castle. W dzisiejszych czasach odrą może napytać niemało biedy. W biurze wszystko w porządku, mam nadzieję? Nie grozi nam kryzys w polityce zagranicznej?
– Ja o żadnym nie słyszałem. Wszystko w porządku. Poważnie myślę o emeryturze.
– Przykro mi to słyszeć, sir. Potrzeba nam światowego dżentelmena, jak pan, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ufam, że dostanie pan wysoką emeryturę?
– Wątpię. A jak pańskie interesy?
– Spokojnie, sir, bardzo spokojnie. Upodobania się zmieniają. Pamiętam jak w latach czterdziestych ludzie ustawiali się w kolejkach po nowe wydania klasyki. Dziś już się nie kupuje wielkiej literatury. Starzy pisarze się zestarzeli, a młodzi... cóż, wygląda jakby byli młodzi tylko przez jakiś czas, a ich gusta różnią się od naszych... Mojemu synowi lepiej się powodzi – w tym sklepie naprzeciwko.
– Na pewno ma dziwnych klientów.
– Wolę się nad tym nie zastanawiać, panie Castle. To są dwa odrębne interesy, zawsze tego pilnowałem. Żaden policjant nie przyjdzie tu nigdy, między nami mówiąc, po łapówkę. Nie żeby to, co on sprzedaje, mogło sprowadzić na kogoś jakieś nieszczęście, sir, nie. Powiedziałbym, że to jak kazanie do nawróconych. Nie można zepsuć kogoś, kto już jest zepsuty.
– Muszę kiedyś odwiedzić pańskiego syna.
– Wpada wieczorami, pomóc mi przy księgach. Ma lepszą głowę do rachunków niż ja kiedykolwiek miałem. Często o panu rozmawiamy, sir. Interesuje go, co pan kupił. Myślę, że czasami zazdrości mi tego typu klientów, nawet jeśli jest ich tak niewielu. Do niego przychodzą ukradkiem, sir. Z takimi się nie porozmawia o książkach, jak z panem.
– Może mu pan powiedzieć, że mam na sprzedaż egzemplarz „Pana Mikołaja”. Myślę, że to nie pańska dziedzina.
– Nie moja, ale nie jestem też pewien, czy jego zainteresuje. Musi pan przyznać, że to jednak klasyka, tytuł nie jest wystarczająco sugestywny dla jego klientów, a poza tym książka jest droga. W katalogu pewnie określono by ją jako erotica, nie jako curiosa. Ale oczywiście, może znajdzie nabywcę. Wie pan, u syna większość książek się raczej wypożycza. Kupują książkę jednego dnia, a następnego zamieniają na inną. Takich książek nie trzyma się w domu jak dobrego wydania Waltera Scotta.
– Nie zapomni mu pan powiedzieć? „Pan Mikołaj”.
– Ależ skąd, sir. Restif de la Bretonne. Niskonakładowe wydanie Rodkera. Mam encyklopedyczną pamięć do starych książek. Weźmie pan „Wojnę i pokój” ze sobą? Przeszukanie piwnicy zajmie mi pięć minut.
– Proszę wysłać do Berkhamsted. Nie znajdę dziś czasu na czytanie. Tylko proszę powiedzieć synowi...
– Nigdy nie zapomniałem przekazać wiadomości, czyż nie, sir?
Po wyjściu z księgarni Castle przeszedł przez ulicę i zajrzał przez szybę do księgarni naprzeciwko. Zobaczył jedynie pryszczatego młodzieńca przemykającego smętnie między stojakami z Men Only i Penthousem... Z tyłu sklepu zwisała zielona rypsowa zasłona. Z pewnością skrywała za sobą bardziej wyrafinowane i droższe towary, bardziej nieśmiałych klientów, a może także młodego Hallidaya, którego Castle nie miał jeszcze szczęścia spotkać. O ile można tu mówić o szczęściu, pomyślał.
2
Choć raz Davis był w biurze przed nim.
– Przyszedłem dziś wcześniej – powiedział przepraszająco do Castle’a. – Pomyślałem sobie, że może nowy czyściciel kontynuuje porządki i stwierdziłem, że nie zaszkodzi okazać nieco zapału...
– Daintry’ego dzisiaj nie będzie. Wybrał się gdzieś na polowanie na weekend. Jest już coś nowego z Zairu?
– Zupełnie nic. Jankesi proszą o więcej informacji o chińskiej misji w Zanzibarze.
– Nie możemy im przekazać nic nowego. To zależy od MI5.
– Robią tyle zamieszania, że można by pomyśleć, że Zanzibar jest tak blisko Stanów jak Kuba.
– W sumie to prawie tak jest. W epoce odrzutowców...
Cynthia, córka generała, weszła do pokoju z dwiema filiżankami herbaty i telegramem, ubrana w brązowe spodnie i golf. Miała coś wspólnego z Davisem: też grała komedię. Jeśli lojalny Davis wyglądał na niegodnego zaufania bukmachera, Cynthia – domatorka – przypominała pełnego brawury, młodego komandosa. Szkoda tylko, że jej ortografia pozostawiała tyle do życzenia, choć może było w niej – tak jak w jej imieniu – coś elżbietańskiego. Przypuszczalnie poszukiwała swojego Philipa Sidneya, a udało jej się trafić tylko na Davisa.
– Z Lourenço Marques – zwróciła się do Castle’a.
– To twoja działka, Davis.
– Nadzwyczaj ciekawe – stwierdził Davis. – „Telegram 253 z 10 września niezrozumiały. Proszę powtórzyć”. To twoja działka, Cynthia. Zmiataj stąd i zakoduj go jeszcze raz jak grzeczna dziewczynka, tym razem bez błędów ortograficznych. Wtedy zrozumieją. Wiesz, Castle, kiedy tu przyszedłem, byłem romantykiem. Myślałem o atomowych sekretach. Przyjęli mnie tylko dlatego, że byłem dobrym matematykiem, a i fizykiem też niezłym.
– Sekrety atomowe należą do sekcji ósmej.
– Myślałem, że przynajmniej nauczę się kilku ciekawych rzeczy, na przykład pisania atramentem sympatycznym. Ty na pewno się na tym doskonale znasz.
– Kiedyś się znałem, wiedziałem nawet, jak robić atrament z ptasiego łajna. Ukończyłem kurs, zanim wysłali mnie z misją, pod koniec wojny. Dostałem zgrabne drewniane pudełko pełne buteleczek, jak w młodym chemiku. I czajnik elektryczny z kompletem plastykowych drutów.
– A to po co?
– Do otwierania listów.
– I co, zrobiłeś to kiedyś? Otworzyłeś jakiś?
– Nie, chociaż raz próbowałem. Uczono mnie, żeby nie otwierać kopert w miejscu zaklejenia, ale z boku, i używać tego samego kleju przy zaklejaniu ich z powrotem. Kłopot w tym, że nie miałem odpowiedniego kleju, więc byłem zmuszony spalić list po przeczytaniu. I tak nie był ważny. Po prostu list miłosny.
– A pistolet? Chyba miałeś lugera? Albo wybuchające wieczne pióro?
– Nie. My tu nigdy nie robiliśmy za Jamesa Bonda. Nie miałem nawet pozwolenia na broń, a moim jedynym samochodem był kupiony w komisie morris minor.
– Ale teraz mogliby nam dać chociaż jednego lugera na spółkę. Tyle się dookoła słyszy o terroryzmie...
– Mamy za to wokoder – przypomniał Castle z nadzieją, że uspokoi Davisa. Wyczuwał ton rozgoryczenia w jego głosie, pojawiający się zawsze, gdy Davis był w złym nastroju. Jeden kieliszek porto za dużo, niepowodzenie z Cynthią...
– Miałeś kiedyś w ręku mikrofilm, Castle?
– Nie, nigdy.
– Taki stary wiarus jak ty? A jaka była najtajniejsza informacja, do której miałeś dostęp?
– Znałem kiedyś przybliżoną datę inwazji.
– Na Normandię?
– Nie, tylko na Azory.
– To tam była inwazja? Musiałem zapomnieć, a może nigdy nie wiedziałem... Tak, staruszku, chyba powinniśmy zacisnąć zęby i zająć się tym cholernym Zairem. Zastanawia mnie tylko, czemu Jankesi interesują się naszymi prognozami wytopu miedzi.
– Pewnie dlatego, że one wpływają na budżet, a to z kolei może wpłynąć na programy pomocy. Rząd Zairu mógłby pokusić się o szukanie pomocy także gdzie indziej. Widzisz, tu mamy raport 397 z informacją, że ktoś o raczej słowiańskim nazwisku zjadł dwudziestego czwartego lunch z ich prezydentem.
– Nawet to musimy przekazać CIA?
– Oczywiście.
– I myślisz, że w zamian zdradzą nam położenie jakiejś rakiety?
To był z pewnością jeden z gorszych dni Davisa. Miał zażółcone oczy. Bóg jeden wie, co wypił poprzedniego wieczoru w swojej kawalerce na Davies Street.
– James Bond miałby Cynthię już dawno – westchnął. – Na plaży, w słoneczny dzień. Podaj mi, proszę, kartę Philipa Dibby.
– Jaki numer?
– 59800/3.
– Co on zmalował?
– Chodzą słuchy, że zmuszono go do odejścia na emeryturę ze stanowiska dyrektora poczty w Kinszasie. Wydrukował zbyt wiele znaczków na potrzeby swojego prywatnego zbioru. Oto nasz najlepiej opłacany agent w Zairze! – Davis objął rękoma głowę i wydał z siebie psi skowyt nieudawanego zmartwienia.
– Wiem, jak się czujesz, Davis – powiedział Castle. – Czasami też chciałbym odejść na emeryturę... albo zmienić pracę.
– Na to już za późno.
– Czy ja wiem? Sara powtarza, że mógłbym napisać książkę.
– A tajemnica państwowa?
– Nie o nas. O apartheidzie.
– Nie nazwałbym tego chwytliwym tematem – orzekł Davis, przerywając uzupełnianie karty Dibby’ego. – A tak na serio, staruszku, nie myśl o tym, proszę. Nie mógłbym znieść tej roboty bez ciebie. Załamałbym się, gdyby zabrakło kogoś, z kim się można z tego wszystkiego pośmiać. Przy innych boję się uśmiechać. Nawet przy Cynthii. Kocham ją, ale jest tak cholernie lojalna, że mogłaby donieść o tym jako o potencjalnym niebezpieczeństwie. Pułkownikowi Daintry’emu, rzecz jasna. Zagrałaby jak James Bond, zabijający dziewczynę, z którą spał. Tyle że ona ze mną nawet nie spała...
– Nie mówiłem tego poważnie – odparł Castle. – Myślisz, że naprawdę mógłbym odejść? Dokąd? Jedynie na emeryturę. Mam sześćdziesiąt dwa lata, Davis, jestem już w wieku emerytalnym. Czasami myślę, że zapomnieli o mnie albo zgubili moje akta.
– Proszą tu o dane dotyczące człowieka nazwiskiem Agbo, pracownika Radia Zair. 59800 chciałby go zwerbować do swojej siatki.
– Po co?
– Ma kontakt w Radiu Ghana.
– To nie brzmi obiecująco. Tak czy owak, Ghana to nie nasze terytorium. Przekaż sekcji 6B, może im się na coś przyda.
– Nie bądź taki pochopny, Castle, nie chcemy chyba pozbywać się skarbu. Kto wie, co może wyrosnąć z agenta Agbo. Z Ghany możemy spenetrować nawet Radio Gwinea. To by zaćmiło Pieńkowskiego. Cóż za triumf! CIA nigdy nie sięgnęła tak daleko w głąb czarnej Afryki.
To był jeden z gorszych dni Davisa.
– Skąd wiesz? Może to tylko my, w 6A, zajmujemy się najnudniejszymi sprawami – stwierdził Castle.
Cynthia wróciła z kopertą dla Davisa.
– Podpisz tutaj i potwierdź odbiór.
– Co to jest?
– Skąd mam wiedzieć? To z administracji. – Wzięła arkusz papieru z tacy z korespondencją wychodzącą, pytając: – To wszystko?
– Nie przepracowujemy się dzisiaj, Cynthio. Nie poszłabyś ze mną na lunch?
– Nie, muszę zrobić zakupy na kolację. – Zamknęła drzwi zdecydowanym ruchem.
– No cóż, może innym razem. Zawsze jest innym razem. – Davis rozdarł kopertę. – Co oni jeszcze wymyślą? – westchnął.
– Co się stało?
– Nie dostałeś czegoś takiego?
– Chodzi ci o badania okresowe? Tak, oczywiście. Już nie pamiętam, ile razy mnie badali. To ma coś wspólnego z ubezpieczeniem lub z emeryturą. Zanim wysłali mnie do Afryki Południowej, doktor Percival, chyba go nie znasz, próbował udowodnić, że mam cukrzycę. Wysłali mnie do specjalisty, który stwierdził, że mam za niski poziom cukru we krwi, a nie za wysoki. Biedny Percival, odkąd przeszedł do firmy, jakoś mu nie idzie praktyka. Bezpieczeństwo bardziej się tutaj liczy niż trafna diagnoza.
– To właśnie Percival podpisał ten świstek, Emmanuel Percival. Co za imię! Emmanuel był zwiastunem dobrych wieści, czyż nie? Myślisz, że mnie też chcą wysłać za granicę?
– A chciałbyś wyjechać?
– Zawsze marzyłem, że kiedyś wyślą mnie do Lourenço Marques. Nasz człowiek tam czeka na zmiennika. Tamtejsze porto by mi chyba odpowiadało, co? Rewolucjoniści też powinni pijać porto. Gdybym tylko mógł wziąć Cynthię ze sobą...
– Myślałem, że wolisz stan kawalerski.
– Nie miałem na myśli małżeństwa. Bond nigdy nie musiał się żenić. Lubię portugalską kuchnię.
– Teraz jest już pewnie afrykańska. Wiesz coś o tym miejscu, oprócz tego, co można wyczytać z raportów 69300?
– Zebrałem całą teczkę informacji o nocnych klubach i restauracjach przed tą ich pieprzoną rewolucją. Pewnie teraz są zamknięte, ale sądzę, że 69300 nie wie połowy tego, co ja. Nie ma takiej teczki i jest tak cholernie poważny. On chyba bierze robotę nawet do łóżka! Pomyśl, na co moglibyśmy we dwójkę wydawać pieniądze...
– We dwójkę?
– Cynthia i ja.
– Oj, Davis, ale z ciebie marzyciel. Ona się nigdy nie zgodzi. Zapomniałeś o jej ojcu?
– Każdy ma jakieś marzenia. A ty o czym marzysz?
– Czasami myślę, że marzę o bezpieczeństwie. Nie o takim w stylu Daintry’ego. O przejściu na emeryturę. Wysoką, wystarczającą dla mnie i dla żony...
– I dla twojego bachora?
– Tak, i dla bachora również.
– W tej firmie nie rozdają emerytur lekką ręką.
– Toteż nie sądzę, że którykolwiek z nas zrealizuje swoje marzenia.
– Jednak te badania okresowe muszą coś znaczyć, Castle. Kiedy pojechałem do Lizbony, nasz człowiek wziął mnie do czegoś w rodzaju jaskini pod Estorilem, gdzie pod stołem słychać, jak morze obmywa brzeg. Nigdy nie jadłem tak dobrych homarów jak wtedy. Czytałem o restauracji w Lourenço Marques... Nawet polubiłem to ich zielone wino, Castle. Tak naprawdę, to ja powinienem tam być, nie 69300. On nie umie docenić wystawnego życia. Znasz to miejsce, prawda?
– Spędziłem tam dwie noce z Sarą, siedem lat temu. W hotelu Polana.
– Tylko dwie noce?
– Opuściłem Pretorię w pośpiechu, wiesz o tym. Uciekałem przed BOSS*. Nie czułem się bezpieczny tak blisko granicy. Chciałem, żeby ocean rozdzielił BOSS i Sarę.
– No tak, miałeś Sarę. Szczęściarz z ciebie. W hotelu Polana. Z widokiem na Ocean Indyjski.
Castle przypomniał sobie kawalerskie mieszkanie: brudne szklanki, Penthouse, Nature.
– Jeśli naprawdę mówisz serio, Davis, porozmawiam z Watsonem. Zarekomenduję cię jako zmiennika.
– Aż nazbyt serio. Chcę stąd uciec, Castle. Rozpaczliwie.
– Czy tu naprawdę jest tak źle?
– Siedzimy i piszemy nic nie znaczące telegramy. Czujemy się ważni, bo wiemy trochę więcej niż inni o orzeszkach ziemnych albo o tym, co Mobutu powiedział na prywatnym śniadaniu... Czy ty wiesz, że przyszedłem tu, żeby przeżyć przygodę? Przygodę, Castle! Jaki ja byłem głupi. Nie wiem, jak ty wytrzymałeś tyle lat...
– Może małżeństwo pomaga.
– Gdybym się kiedykolwiek ożenił, nie chciałbym spędzić tu życia. Jestem śmiertelnie zmęczony tym cholernym krajem, Castle, wyłączeniami prądu, strajkami, inflacją. Nie obchodzą mnie ceny żywności, ale cena dobrego porto mnie załamuje. Przyszedłem tu z nadzieją, że wyjadę. Nauczyłem się nawet portugalskiego, ale nadal tu tkwię, odpowiadając na telegramy z Zairu i pisząc raporty o orzeszkach ziemnych.
– Zawsze myślałem, że dobrze się bawisz, Davis.
– Och, bawię się dobrze, jak się trochę napiję. Kocham tę dziewczynę, Castle. Nie mogę przestać o niej myśleć. I wygłupiam się, żeby ją zadowolić, a im bardziej się wygłupiam, tym mniej ona mnie lubi. Może gdybym wyjechał do Lourenço Marques... Kiedyś mówiła, że też chciałaby wyjechać za granicę.
Zadzwonił telefon. Davis zapytał:
– To ty, Cynthia?
Nie była to jednak Cynthia, lecz Watson, szef sekcji szóstej.
– Castle?
– Nie, tu Davis.
– Daj mi Castle’a.
– Tak – Castle wziął słuchawkę. – O co chodzi?
– C chce nas widzieć. Wpadniesz po mnie schodząc?
3
Droga na dół była długa, biuro C znajdowało się bowiem w podziemiu, w pomieszczeniu, które w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku było piwnicą win pewnego milionera. W przyległym pokoju, w którym Castle i Watson czekali na zielone światło nad drzwiami C, trzymano kiedyś drewno i węgiel. Biuro C kryło wtedy najlepsze wina Londynu. Opowiadano, że kiedy w roku 1946 firma przejmowała budynek i architekt rozpoczął przebudowę, w piwnicy win odkryto fałszywą ścianę, za którą, jak mumie, leżały najlepiej strzeżone wina ze sławnych roczników. Zostały sprzedane, jak głosiła legenda, przez jakiegoś ignoranta z Wydziału Budownictwa do armijnych sklepów po cenie zwykłego wina stołowego. Historia była pewnie wyssana z palca, ale ilekroć jakieś historyczne wino pojawiało się na aukcji u Christie’ego, Davis mawiał ponuro: „To jedno z naszych”.
Nad drzwiami wciąż świeciła się czerwona lampka. To było jak czekanie w samochodzie na usunięcie skutków wypadku drogowego.
– Wiesz, w czym problem? – zapytał Castle.
– Nie. Poprosił mnie tylko o przedstawienie mu wszystkich pracowników sekcji szóstej, z którymi się nigdy nie widział. Skończył z 6B i teraz twoja kolej. Mam cię przedstawić i wyjść. Taka procedura. Wygląda mi to na pozostałość kolonializmu.
– Spotkałem kiedyś starego C. Przed moim pierwszym wyjazdem za granicę. Nosił czarny monokl. Onieśmielało mnie, kiedy się na mnie gapił przez to czarne kółko, ale skończyło się na uścisku dłoni i życzeniach szczęścia. Nie chcą mnie przypadkiem znowu wysłać za granicę?
– Nie. Czemu pytasz?
– Przypomnij mi, żebyśmy porozmawiali o Davisie.
Nad drzwiami zapaliła się zielona lampka.
– Szkoda, że się dokładniej nie ogoliłem – westchnął Castle.
Sir John Hargreaves wcale nie onieśmielał jak stary C. Na jego biurku leżała para upolowanych bażantów, a on sam był zajęty rozmową telefoniczną:
– Przywiozłem je dziś rano. Mary pomyślała, że się ucieszysz... – Machnął ręką w kierunku dwóch krzeseł.
Więc tak pułkownik Daintry spędził weekend, pomyślał Castle. Polował na bażanty czy zdawał sprawę z wykonanego zadania? Usiadł na mniejszym, twardszym krześle, jak nakazywała etykieta.
– Ma się dobrze. Trochę czuje reumatyzm w chorej nodze, to wszystko – powiedział Hargreaves i odłożył słuchawkę.
– Sir, to Maurycy Castle – rzekł Watson. – Kieruje sekcją 6A.
– „Kieruje” to za dużo powiedziane – zaprotestował Castle. – Jest nas tam tylko dwóch.
– Ma pan dostęp do ściśle tajnych źródeł, prawda? Pan i Davis pod pańskim kierownictwem?
– I Watson.
– Tak, oczywiście. Ale Watson opiekuje się całą sekcją szóstą. Pan przekazuje dużą część uprawnień pracownikom, prawda, Watson?
– Tylko 6C wymaga specjalnej uwagi. Wilkins jest z nami od niedawna. Musi się wdrożyć.
– Cóż, nie będę pana dłużej zatrzymywał, Watson. Dzięki za przyprowadzenie Castle’a.
Hargreaves pogłaskał pióra jednego z martwych ptaków.
– Wdrażam się, jak Wilkins – powiedział. – Widzę, że sprawy mają się trochę tak, jak za mojej młodości w Afryce Zachodniej. Watson to jakby komisarz rządowy prowincji, a pan jest komisarzem dystryktu, pozostawionym samemu sobie na własnym terytorium. Pan także zna Afrykę, prawda?
– Tylko południową.
– No tak, zapomniałem. Południowa Afryka zawsze była dla mnie trochę nierzeczywista, tak zresztą jak i północna. Zajmuje się nią 6C, prawda? Daintry mi to wszystko wyjaśniał podczas weekendu.
– Udało się panu polowanie, sir?
– Średnio. Myślę, że Daintry nie był zadowolony. Musi pan się do nas przyłączyć następnej jesieni.
– Na nic bym się nie zdał, sir. Nigdy nie ustrzeliłem nawet człowieka.
– O tak, człowiek to najłatwiejszy cel. Prawdę mówiąc, ptaki też mnie nużą...
C zamilkł i spojrzał na leżący na biurku papier.
– Bardzo dobrze pan się spisał w Pretorii. Napisano, że był pan pierwszorzędnym administratorem. Zmniejszył pan znacznie wydatki stacji.
– Przejąłem placówkę po człowieku, który fantastycznie rekrutował agentów, ale nie miał pojęcia o finansach. Mnie przyszło to z łatwością. Przed wojną przez krótki czas pracowałem w banku.
– Daintry pisze, że miał pan jakieś kłopoty osobiste w Pretorii.
– Nie nazwałbym tego kłopotami. Zakochałem się.
– Tak, rozumiem. W afrykańskiej dziewczynie. Nazywają je tam Bantu, wszystkie bez różnicy. Złamał pan ich rasowe zasady.
– Teraz układa nam się dobrze, ale tam było ciężko.
– Tak, tak pan napisał w raporcie. Gdyby wszyscy zachowywali się tak porządnie jak pan, będąc w kłopotach... Obawiał się pan, że południowoafrykańska policja weźmie się za was i będzie chciała rozerwać was na strzępy.
– Nie wydawało mi się słuszne pozostawiać tam kogoś bezbronnego.
– Jak pan widzi, przejrzałem pańskie akta dość dokładnie. Otrzymał pan polecenie niezwłocznego wyjazdu, ale nie myśleliśmy, że weźmie pan dziewczynę ze sobą.
– Została sprawdzona na polecenie kwatery głównej. Niczego podejrzanego nie znaleźli. Czy z pańskiego punktu widzenia nie miałem racji, ewakuując ją? Wykorzystywałem ją jako łączniczkę z moimi afrykańskimi agentami. Moją przykrywką było pisanie w wolnych chwilach eseju o apartheidzie, ale policja mogła złamać Sarę. Przerzuciłem ją więc przez Suazi do Lourenço Marques.
– Dobrze pan zrobił, Castle. A teraz jest pan żonaty i ma pan dziecko. Mam nadzieję, że dobrze się czują?
– Mój syn przechodzi właśnie odrę.
– Musi pan uważać na jego oczy. Oczy to słaby punkt. Ale poprosiłem tu pana, Castle, w związku z gościem, którego oczekujemy za kilka tygodni, niejakim Corneliusem Mullerem z kierownictwa BOSS. Poznał pan go chyba w Pretorii?
– Owszem.
– Zamierzamy udostępnić mu niektóre materiały, nad którymi pan pracuje. Rzecz jasna tylko tyle, by przekonać go, że rzeczywiście współpracujemy, w pewnym sensie.
– O Zairze to on wie więcej od nas.
– Bardziej interesuje go Mozambik.
– W takim razie powinien pan porozmawiać z Davisem, sir. Zna się na tym lepiej niż ja.
– Ach tak, oczywiście, z Davisem. Nie poznaliśmy się jeszcze.
– Jeszcze jedno, sir. Kiedy przebywałem w Pretorii, moje stosunki z tym Mullerem nie układały się dobrze. Proszę zajrzeć do moich akt, to on usiłował mnie szantażować w sprawie tych rasowych zasad. Dlatego właśnie pański poprzednik polecił mi jak najszybciej uciekać. Nie sądzę, żeby to dobrze wpłynęło na nasze stosunki. Lepiej byłoby, gdyby zajął się nim Davis.
– Ale to pan jest przełożonym Davisa i narzuca się samo przez się, że to pan powinien się spotkać z Mullerem. Wiem, że to nie będzie łatwe. Obaj jesteście gotowi do walki, ale to on będzie zaskoczony. Pan wie dokładnie, czego mu nie mówić. Ważne jest, żeby chronić naszych agentów, nawet jeśli oznacza to ukrywanie pewnych materiałów. Davis nie ma pańskiego doświadczenia z BOSS i tym ich Mullerem.
– Dlaczego mamy im pokazywać cokolwiek, sir?
– Zastanawiał się pan kiedyś, Castle, co by oznaczało dla Zachodu zamknięcie południowoafrykańskich kopalni złota z powodu wojny na tle rasowym? Być może przegranej, jak w Wietnamie? Rosja jako główne źródło złota, zanim politycy ustalą, czym je zastąpić? To byłoby trochę bardziej skomplikowane niż kryzys naftowy. A kopalnie diamentów... De Beers są ważniejsze niż General Motors. Diamenty nie starzeją się tak jak samochody. Jest nawet poważniejszy aspekt tej sprawy niż złoto i diamenty: uran. Nie przypuszczam, by został pan poinformowany o tajnym dokumencie Białego Domu dotyczącym operacji Wujek Remus?
– Nie. Krążyły jedynie plotki...
– Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy partnerami Afryki Południowej i Stanów w tej operacji. A to znaczy, że musimy być dla pana Mullera mili, nawet jeśli pana szantażował.
– I mam mu udzielić informacji...?
– O partyzantach, ucieczkach do Rodezji z terenów objętych blokadą, nowych ludziach u władzy w Mozambiku, rosyjskiej i kubańskiej penetracji... Informacji ekonomicznych...
– Czyli prawie wszystkich, prawda?
– Niech pan będzie ostrożny jeśli chodzi o Chińczyków. W Afryce Południowej panuje zbyt wyraźna tendencja do traktowania ich jak Rosjan. Może nadejść taki dzień, że Chińczycy staną się nam potrzebni. Tak jak i panu, nie podoba mi się idea tej operacji. To coś, co politycy nazywają polityką realną, a realizm nigdy nie zaszedł daleko w Afryce, jaką znałem. Moja Afryka była sentymentalna. Naprawdę ją kochałem, Castle. Chińczycy jej nie kochają, ani Rosjanie, ani Amerykanie, my jednak musimy współpracować z Białym Domem i panem Mullerem. Jakże łatwo było za dawnych czasów, kiedy mieliśmy do czynienia z wodzami, znachorami, szkołami w buszu, diabłami i zaklinaczkami deszczu. Moja Afryka wciąż nieco przypominała Afrykę Ridera Haggarda. To nie było złe miejsce. Cesarz Czaka był o wiele lepszym człowiekiem niż marszałek polny Amin Dada. Cóż, niech pan się spisze z Mullerem. Reprezentuje samego BOSSa. Sugerowałbym przyjęcie go w domu – to byłby dla niego uzdrawiający wstrząs.
– Nie wiem, czy moja żona zgodziłaby się na to.
– Niech pan jej powie, że o to proszę. Zostawiam to jej decyzji, ale jeśli to zbyt bolesne...
Wychodząc już, Castle odwrócił się w drzwiach, przypomniawszy sobie o złożonej obietnicy.
– Czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać o Davisie, sir?
– Oczywiście. O co chodzi?
– Za długo siedzi za biurkiem w Londynie. Myślę, że powinniśmy go wysłać do Lourenço Marques przy pierwszej nadarzającej się okazji, za 69300, któremu z pewnością przydałaby się zmiana klimatu.
– Davis to panu zasugerował?
– Niezupełnie, ale myślę, że byłby zadowolony, mogąc wyjechać. Stał się bardzo nerwowy, sir.
– Dlaczego?
– Kłopoty z dziewczyną, jak sądzę. I zmęczenie papierkową robotą.
– Och, mogę zrozumieć to zmęczenie papierkową robotą. Zobaczymy, co się da zrobić.
– Trochę się o niego niepokoję.
– Obiecuję, że będę o nim pamiętał, Castle. Przy okazji, wizyta Mullera jest ściśle tajna. Pan wie, jak lubimy uszczelniać swoje skrzynki, i ta ma być pańską osobistą. Nie powiedziałem nawet Watsonowi. A pan nie powinien wtajemniczać Davisa.
rozdział II
W drugim tygodniu października Sam oficjalnie odbywał jeszcze kwarantannę. Obeszło się bez komplikacji, więc jego przyszłość narażona była na jedno niebezpieczeństwo mniej – przyszłość, która zawsze jawiła się Castle’owi jako niemożliwa do przewidzenia zasadzka. Spacerując pewnego niedzielnego ranka po High Street, Castle zapragnął nagle podziękować, istocie choćby tylko mitycznej, za to, że Sam był bezpieczny. Wszedł więc na kilka minut do kościoła parafialnego i stanął z tyłu. Nabożeństwo miało się ku końcowi i wierni – dobrze ubrani, w średnim wieku i starsi – stali sztywno, śpiewając z nutą wyzwania w głosie, jakby pełni wątpliwości: „Z dala od miasta murów zielone wzgórze trwa”*. Proste, dobitne słowa, naznaczone pojedynczą plamą koloru, przypomniały Castle’owi swojskie tło tak często spotykane na obrazach prymitywistów. Miejskie mury były jak ruiny zamkowej wieży za dworcem, a ponad zielonym wzgórzem błonia, na szczycie nasypu strzelnicy, stał kiedyś wysoki słup, na którym można było powiesić człowieka. Przez chwilę Castle niemalże podzielał niedorzeczną wiarę tych ludzi – nie zaszkodziłoby wymamrotać modlitwę do Boga dzieciństwa, Boga błonia i zamku, dziękując za to, że nic złego nie stało się jeszcze dziecku Sary. W chwilę potem odgłos samolotu przekraczającego barierę dźwięku zagłuszył słowa hymnu, zatrząsł starym szkłem zachodniego okna i rozkołysał hełm krzyżowca wiszący na filarze, przywracając Castle’a dorosłemu światu. Wyszedł szybko i kupił niedzielne gazety. Nagłówek na pierwszej stronie Sunday Express głosił: „W lesie znaleziono ciało dziecka”.
Po południu wziął Sama i Bullera na spacer na błonia, zostawiając w domu śpiącą Sarę. Bullera chętnie by zostawił, ale jego gniewne protesty obudziłyby Sarę, pocieszył się więc myślą, że jest mało prawdopodobne, aby Buller wywęszył na błoniach kota. Zawsze się tego obawiał, odkąd przed trzema laty, któregoś z letnich miesięcy los uśmiechnął się do nich szyderczo, każąc im natknąć się na piknik pośród bukowego lasu. Odpoczywający wzięli ze sobą drogiego kota z błękitnym kołnierzykiem, na smyczy ze szkarłatnego jedwabiu. Kot – syjam – nie zdążył nawet pisnąć z oburzenia czy bólu, gdy Buller złamał mu kark i machnął nim jak człowiek ładujący worek na ciężarówkę. Buller jął następnie z uwagą truchtać między drzewami, kręcąc łbem na prawo i lewo – gdzie bowiem znalazł się jeden kot, tam z pewnością znajdzie się i następny – podczas gdy Castle samotnie stawił czoła wściekłym i pogrążonym w smutku właścicielom kota.
Wydawało się nieprawdopodobne, żeby ktoś chciał urządzać piknik w październiku. Castle jednakowoż poczekał prawie do zachodu słońca i trzymał Bullera na smyczy przez całą drogę wzdłuż King’s Road i koło posterunku policji na rogu High Street. Dopiero za kanałem, przy moście kolejowym i nowych domach (stały tam od ćwierćwiecza, ale Castle’owi wszystko, co nie istniało za jego dzieciństwa, wydawało się nowe) puścił go luzem. Buller, jak dobrze wyszkolony pies, natychmiast przysiadł i niespiesznie załatwił swoją potrzebę na brzegu ścieżki. Zamyślonym wzrokiem spoglądał w dal. Jedynie przy takich okazjach Buller wyglądał inteligentnie. Castle nie lubił Bullera – kupił go w konkretnym celu, aby rozproszyć obawy Sary, ale Buller okazał się w roli stróża bezużyteczny. Był teraz tylko jednym obowiązkiem więcej, choć z właściwym psom brakiem rozeznania kochał Castle’a bardziej niż kogokolwiek innego.
Orlice pokrywały się ciemnym złotem jesieni i tylko kilka kwiatów pozostało na krzaku janowca. Castle i Sam na próżno szukali nasypu strzelnicy, którego gliniasta stromizna wznosiła się kiedyś ponad błoniem. Tonęli teraz w zmęczonej zieloności.
– Czy rozstrzeliwano tu szpiegów? – zapytał Sam.
– Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? To była po prostu strzelnica. W czasie pierwszej wojny.
– Ale są szpiedzy, prawda? Prawdziwi.
– Myślę, że tak. Czemu pytasz?
– Chciałem się tylko upewnić.
Castle przypomniał sobie, jak w wieku Sama pytał ojca, czy naprawdę istnieją wróżki, i otrzymał odpowiedź bardziej pokrętną niż jego własna. Jego ojciec był człowiekiem sentymentalnym; chciał syna za wszelką cenę przekonać, że warto żyć. Nieuczciwie byłoby posądzać go o nieszczerość: wróżka, mógłby się spierać, jest symbolem czegoś przynajmniej w przybliżeniu prawdziwego. Nawet dzisiaj spotykało się ojców mówiących swoim dzieciom, że istnieje Bóg.
– Szpiedzy jak 007?
– No, niezupełnie – odparł Castle i spróbował zmienić temat: – Gdy byłem dzieckiem, myślałem, że gdzieś tu, w starej ziemiance pośród okopów, mieszka smok.
– Gdzie są te okopy?
– Nie widać ich teraz spoza orlic.
– A co to jest smok?
– Takie opancerzone stworzenie ziejące ogniem, wiesz.
– Jak czołg?
– Tak, myślę, że tak. Jak czołg – Castle poczuł się zniechęcony brakiem kontaktu między wyobraźnią syna a swoją. – Bardziej jak wielki jaszczur – powiedział. Potem uświadomił sobie, że chłopiec widział wiele czołgów, ale kraj, w którym żyją jaszczury, jego rodzice opuścili, zanim się urodził.
– Widziałeś kiedyś smoka?
– Kiedyś widziałem dym unoszący się z rowu strzeleckiego i myślałem, że to smok.
– Bałeś się?
– Nie, wtedy bałem się innych rzeczy. Nie lubiłem szkoły i miałem niewielu przyjaciół.
– Czemu nie lubiłeś szkoły? Ja też nie będę lubił? To znaczy, prawdziwej szkoły?
– Nie wszyscy mamy tych samych wrogów. Może nie będziesz potrzebował smoka do pomocy, ale ja potrzebowałem. Cały świat nienawidził mojego smoka i chciał go zabić. Bali się dymu i płomieni, którymi ział, kiedy był zły. Wymykałem się nocami z sypialni i przynosiłem mu puszki sardynek z mojego pudełka na śniadanie. Smażył je sobie w puszkach, oddechem. Lubił gorące.
– I to się naprawdę działo?
– Nie, pewnie, że nie, ale teraz wygląda tak, jakby się działo. Raz leżałem na łóżku w sypialni, płacząc pod kołdrą, bo minął dopiero pierwszy tydzień semestru i do wakacji zostało dwanaście długich tygodni. I bałem się wszystkiego dokoła. Była zima i nagle zauważyłem, że okno mojej izby jest zaparowane z gorąca. Starłem parę palcami i wyjrzałem. Smok tam był, leżał płasko na mokrej, czarnej jezdni i wyglądał jak krokodyl w strumieniu. Nigdy przedtem nie zapuszczał się poza błonia, bo wszyscy byli przeciwko niemu – tak jak ja myślałem, że wszyscy są przeciwko mnie. Policjanci trzymali nawet w pogotowiu strzelby, żeby go zabić, jeśli kiedyś przyjdzie do miasta. Ale był tam, leżał spokojnie i ogrzewał mnie chmurami swojego gorącego oddechu. Widzisz, usłyszał, że znowu zaczęła się szkoła i wiedział, że jestem nieszczęśliwy i samotny. Był mądrzejszy niż jakikolwiek pies, znacznie mądrzejszy niż Buller.
– Nabierasz mnie – powiedział Sam.
– Nie, tylko wspominam.
– I co było potem?
– Dałem mu tajny sygnał. Oznaczał: „Niebezpieczeństwo. Uciekaj”. Nie byłem pewny, czy wie o policjantach ze strzelbami.
– Poszedł sobie?
– Tak. Bardzo powoli. Spoglądał za siebie, jakby nie chciał mnie zostawić. Ale już nigdy więcej nie czułem się samotny i nie bałem się. Przynajmniej nie tak często. Wiedziałem, że wystarczy dać sygnał, żeby zostawił swoją ziemiankę na błoniach i przyszedł mi pomóc. Mieliśmy całe mnóstwo prywatnych sygnałów, kodów, szyfrów...
– Jak szpiedzy – wtrącił Sam.
– Tak – odparł Castle niezadowolony. – Tak myślę. Jak szpiedzy.
Przypomniał sobie, jak kiedyś narysował mapę błonia, zaznaczywszy na niej wszystkie okopy i sekretne ścieżki ukryte wśród paproci. Jak szpieg.
– Czas do domu – uznał. – Mama będzie się niepokoić.
– Nie będzie, jestem z tobą. Chcę zobaczyć smoczą jamę.
– Tak naprawdę to smoka nie było.
– Ale pewny nie jesteś, co?
Castle z trudnością odnalazł stary okop. Ziemiankę, w której mieszkał smok, zarosły krzewy jeżyn. Gdy się przez nie przedzierał, zawadził stopą o zardzewiałą puszkę i strącił ją do dołu.
– Jednak przynosiłeś jedzenie. – Sam wcisnął się przed Castle’a, ale nie znalazł smoka ani nawet szkieletu. – Może policjanci go w końcu dostali... – Podniósł puszkę. – To tabaka, nie sardynki.
Tej nocy, kiedy leżeli w łóżku, Castle zapytał Sarę:
– Naprawdę myślisz, że nie jest za późno?
– Na co?
– Żeby odejść z pracy.
– Oczywiście, że nie. Nie jesteś jeszcze stary.
– Być może musielibyśmy się przeprowadzić.
– Dlaczego? To miejsce jest równie dobre jak każde inne.
– Nie chciałabyś wyjechać? Ten dom... Nie bardzo chyba w nim domowo, co? Może gdybym dostał pracę za granicą...
– Sam powinien zostać w jednym miejscu, żeby kiedy wyjedzie, mógł wrócić. Do czegoś, co znał w dzieciństwie. Tak, jak ty wróciłeś. Do czegoś starego, bezpiecznego.
– Do ruin przy stacji kolejowej?
– Chociażby.
Castle przypomniał sobie głosy przedstawicieli klasy średniej, dostojne jak ich posiadacze w niedzielnych ubraniach, gdy w kamiennym kościele śpiewem wyrażali swą cotygodniową porcję wiary: „Z dala od miasta murów zielone wzgórze trwa”.
– Ruiny są śliczne – dodała Sara.
– Ale ty nigdy nie wrócisz do swojego dzieciństwa.
– Jest różnica. Ja nie byłam bezpieczna, póki nie spotkałam ciebie. I nie było tam ruin, tylko chaty.
– Muller przyjeżdża, Saro – oznajmił jej nagle.
– Cornelius Muller?
– Tak. Jest teraz wielkim człowiekiem. Muszę być dla niego miły, to rozkaz.
– Nie martw się, już nie może nas skrzywdzić.
– To prawda, nie chciałbym tylko, żebyś się martwiła.
– A czemu miałabym się martwić?
– C chce, żebym zaprosił go tutaj.
– To go przyprowadź. Niech zobaczy, jak ty i ja... i Sam...
– Zgadzasz się?
– Oczywiście, że się zgadzam. Czarna gospodyni pana Corneliusa Mullera. I czarne dziecko.
W ich śmiechu zabrzmiała jednak nutka strachu.
rozdział III
1
– Jak tam twój bachor? – zapytał Davis, tak jak robił to codziennie przez ostatnie trzy tygodnie.
– Już po chorobie, całkiem wydobrzał. Wczoraj pytał, kiedy masz zamiar nas odwiedzić. Nie wiedzieć dlaczego, lubi cię. Często wspomina piknik, na którym byliśmy ubiegłego lata, i zabawę w chowanego. Myśli chyba, że nikt się tak dobrze nie chowa jak ty. Uważa, że jesteś szpiegiem. Rozprawia o szpiegach, tak jak za moich czasów dzieci mówiły o wróżkach, prawda?
– Mogę mu porwać tatę na dziś wieczór?
– Czemu? Co masz na myśli?
– Był tu wczoraj doktor Percival, kiedy ciebie nie było. Pogadaliśmy sobie. Wiesz, naprawdę myślę, że może chcą mnie wysłać za granicę. Pytał, czy poddałbym się kilku dodatkowym badaniom... krew, mocz, prześwietlenie nerek i tak dalej. Mówił, że z tropikami trzeba uważać. Spodobał mi się. Taki sportowy typ.
– Gra?
– Nie, prawdę mówiąc tylko wędkuje. To sport dla samotników. Percival trochę mnie przypomina: jest kawalerem. Pomyśleliśmy sobie, że moglibyśmy wybrać się dziś wieczorem w miasto. Nie byłem w mieście od dawna. Ci goście z Ministerstwa Ochrony Środowiska to ponuracy. Nie zostałbyś słomianym wdowcem, stary? Na jeden wieczór?
– Ostatni pociąg z Euston mam o wpół do dwunastej.
– A ja mam dziś wolne całe mieszkanie. Faceci od środowiska udali się w tereny zanieczyszczone. Dostaniesz łóżko. Pojedyncze, podwójne, jakie chcesz...
– Proszę, pojedyncze. Starzeję się, Davis. Nie wiem, jakie macie plany z Percivalem...
– Myślałem o kolacji w Cafe Grill, a potem o striptizie w Raymond’s Revuebar. Rita Rolls się tam rozbiera...
– Myślisz, że Percival lubi takie rzeczy?
– Zapytałem go. Nie uwierzysz: nigdy w życiu nie oglądał striptizu! Powiedział, że chętnie popatrzy z kolegami, którym można zaufać. Wiesz, jak to jest z taką robotą jak nasza. On ma to samo uczucie. Z powodu tych wszystkich tajemnic nie ma o czym rozmawiać na przyjęciach. Nawet w lędźwiach nic nie czuć, jest ponuro, to dobre słowo, a jak już tam nic nie czuć, to, na Boga, nie ma po co żyć. Oczywiście, z twojej perspektywy to wygląda inaczej, bo jesteś żonaty. Zawsze możesz pogadać z Sarą i...
– Nie powinniśmy o tym rozmawiać nawet ze swoimi żonami.
– Założę się, że to robisz.
– Nie robię, Davis. I jeśli myślisz o przyprowadzeniu jakichś dziwek, to z nimi też nie będę rozmawiał. MI5 zatrudnia wiele z nich. Och, zapomniałem, że po zmianie nazwy wszyscy pracujemy w DI*.
– Też wyglądasz na nieco zmęczonego.
– Owszem. Może małe przyjęcie dobrze mi zrobi. Zadzwonię do Sary i powiem jej, ale co?
– Prawdę. Jesz kolację z jednym z wielkich. Ważną dla twojej przyszłości w firmie. A nocujesz u mnie. Ona mi ufa, wie, że nie sprowadzę cię na złą drogę.
– Tak, chyba ci ufa.
– No i w końcu to jest prawda, czyż nie, do diabła?
– Zadzwonię do niej w przerwie na lunch.
– Czemu nie teraz? Zaoszczędziłbyś.
– Lubię prywatne rozmowy.
– Naprawdę myślisz, że chce im się podsłuchiwać?
– Tobie by się nie chciało na ich miejscu?
– Chyba tak. Ale jakie cholerne nudy muszą mieć na tych taśmach.
2
Wieczór udał się połowicznie, choć zaczął się całkiem dobrze. Doktor Percival, spokojny, bez emocji, okazał się niezłym kompanem. Nie dał im odczuć swojego starszeństwa. Kiedy rozmowa zeszła na pułkownika Daintry’ego, lekko sobie z niego zażartował – powiedział, że ostatnio spotkali się na myśliwskim weekendzie.
– On nie lubi sztuki abstrakcyjnej. Mnie też nie lubi, bo nie strzelam – wyjaśnił. – Tylko łowię ryby.
Siedzieli w Raymond’s Revuebar, ściśnięci przy małym stoliku, na którym mieściły się akurat trzy szklanki whisky, a ślicznotka w hamaku dawała przedstawienie.
– Taką to bym wyhaczył – stwierdził Davis.
Dziewczyna pociągała z butelki High and Dry, zawieszonej na sznurku nad hamakiem i za każdym pociągnięciem z pijackim niepohamowaniem zrzucała z siebie część garderoby. Wreszcie zobaczyli jej nagie piersi, owinięte linką hamaka jak udko kurczęcia wystające z siatki gospodyni z Soho. Kilku biznesmenów z Birmingham agresywnie wyrażało swój entuzjazm; jeden zaczął nawet wymachiwać kartą kredytową Diners Club, zapewne aby podkreślić swój status materialny.
– Co pan łowi? – spytał Castle.
– Głównie pstrągi i lipienie – odpowiedział Percival.
– Jest jakaś różnica?
– Mój drogi, proszę zapytać myśliwego, czy jest różnica między lwem a tygrysem.
– Którą rybę pan woli?
– To raczej nie jest kwestia preferencji. Po prostu kocham wędkarstwo, każde łowienie na muchę. Lipień nie jest tak inteligentny jak pstrąg, ale to nie znaczy, że jest zawsze łatwiejszy. Wymaga innej techniki. I walczy. Walczy aż zupełnie opadnie z sił.
– A pstrąg?
– O, to jest królewska ryba. Bardzo łatwo go spłoszyć: podkute buty, laska, jakikolwiek dźwięk i już go nie ma. Poza tym trzeba precyzyjnie zarzucić za pierwszym razem, bo jak nie... – Percival machnął ręką w kierunku nowej striptizerki, która w pasmach światła rzucanego przez reflektory wyglądała jak zebra.
– Co za tyłeczek! – wykrzyknął Davis z przejęciem. Siedział ze szklanką whisky uniesioną do ust, patrząc na pośladki dziewczyny, poruszające się romboidalnym ruchem, precyzyjnie niczym tryby szwajcarskiego zegarka.
– To nie wpływa dobrze na ciśnienie – zauważył Percival.
– Jakie ciśnienie?
– Mówiłem panu, że ma pan za wysokie.
– Dziś mnie to nie wzrusza – stwierdził Davis. – To sama Rita Rolls. Wielka, jedyna i niepowtarzalna!
– Powinien pan poddać się dokładniejszym badaniom, jeżeli myśli pan o wyjeździe.
– Czuję się dobrze, Percival. Nigdy nie czułem się lepiej.
– I tu właśnie tkwi niebezpieczeństwo.
– I prawie mnie pan przestraszył – odparł Davis. – Podkute buty i laska. Już wiem, czemu pstrągi... – Pociągnął łyk whisky, jakby to było gorzkie lekarstwo, i ponownie opuścił szklankę.
Doktor Percival ścisnął jego ramię.
– Żartowałem tylko, Davis. Pan przypomina raczej lipienia.
– Myśli pan, że słaba ze mnie ryba?
– Nie powinien pan lekceważyć lipienia. Ma bardzo delikatny system nerwowy. I walczy.
– W takim razie bardziej przypominam dorsza – orzekł Davis.
– Niech pan mi nie mówi o dorszu. Nie łowię tego rodzaju ryb.
Zabłysły światła. Przedstawienie było skończone. Widocznie reżyser uznał, że nic nie przewyższyłoby występu Rity Rolls.
Davis zwlekał jeszcze przez moment, próbując szczęścia na jednorękim bandycie przy barze. Stracił wszystkie swoje monety i wziął nawet dwie od Castle’a.
– Nie mam dziś szczęścia – stwierdził, znowu posmutniawszy. Widać było, że Percival zepsuł mu zabawę.
– Co powiecie na szklaneczkę u mnie? – zapytał Percival.
– Wydawało mi się, że odradzał mi pan picie.
– Przesadzałem, mój drogi. Zresztą whisky to najmniej szkodliwy alkohol.
– Wolałbym się jednak położyć.
Na Great Windmill Street prostytutki stały na ocienionych czerwienią progach, wołając: „Pójdziesz ze mną, kochanie?”
– To też by mi pan odradził, co? – rzucił Davis.
– Cóż, bezpieczniej jest to robić w małżeństwie. Nie podnosi tak ciśnienia.
Nocny portier szorował schody Albany, gdy doktor Percival odłączył się od nich. Jego apartament w Albany oznaczony był literą i cyfrą, D.6, jak jeszcze jedna sekcja starej firmy. Castle z Davisem obserwowali, jak Percival uważnie, aby nie zamoczyć butów – ostrożność zaiste dziwna u człowieka przyzwyczajonego do brodzenia po kolana w zimnych strumieniach – podąża w kierunku Ropewalk.
– Przykro mi, że przyszedł – powiedział Davis. – Spędzilibyśmy miły wieczór bez niego.
– Myślałem, że ci się spodobał.
– Tak, ale zdenerwował mnie dzisiaj swoimi pieprzonymi historyjkami o rybach i tym gadaniem o moim ciśnieniu. Co go obchodzi moje ciśnienie? Czy to naprawdę lekarz?
– Nie sądzę, żeby długo praktykował – odparł Castle. – Jest oficerem łącznikowym C do spraw kontaktów z ludźmi od broni bakteriologicznej. Przydaje się tam ktoś z wykształceniem medycznym.
– Ach, w Porton! Dreszcz mnie przechodzi na myśl o tym miejscu. Tyle się mówi o bombie atomowej, a nikt nie pamięta o naszym małym, lokalnym przedsięwzięciu. Nikomu się tam nie chciało organizować marszów. Nikt nie przypina sobie znaczków na znak protestu przeciwko broni bakteriologicznej, ale kiedy nastąpi atomowe rozbrojenie, będziemy mieli w zanadrzu probóweczkę...
Skręcili obok Claridge’a. Wysoka, smukła kobieta w długiej sukni wsiadała do rolls-royce’a, a za nią posępny mężczyzna w białym krawacie ukradkiem zerkał na zegarek. Wyglądali jak aktorzy z edwardiańskiej sztuki – była druga w nocy.
Na stromych schodach prowadzących do mieszkania Davisa leżało żółte linoleum, wytarte tak, że przypominało ser Gruyère, skoro jednak na papierze listowym można było sobie wydrukować W1*, któż by się troszczył o takie szczegóły? Drzwi do kuchni były otwarte i Castle dojrzał piramidę brudnych naczyń w zlewie. Davis otworzył drzwiczki kredensu, którego półki zapchane były niemalże pustymi – butelkami – kwestia surowców wtórnych była najwyraźniej obca mieszkańcom tego domu – i szukał butelki whisky, której zawartość wystarczyłaby do napełnienia dwóch szklanek.
– Dobrze – oznajmił w końcu. – Wymieszamy je. I tak to wszystko mieszanki. – Dodał pozostałości Johnnie Walkera do resztek White Horse i tym sposobem otrzymał ćwierć flaszki.
– Nikt tu nie zmywa? – zainteresował się Castle.
– Sprzątaczka przychodzi dwa razy w tygodniu, zostawiamy jej wszystko. – Davis otworzył drzwi. – To twój pokój. Obawiam się, że łóżko jest niepościelone, jej dyżur przypada dopiero jutro. – Podniósł z podłogi brudną chusteczkę i dla porządku wepchnął ją do szuflady. Potem pociągnął Castle’a z powrotem do salonu i zrzucił z krzesła na podłogę jakieś czasopisma. – Myślę o zmianie nazwiska – rzekł.
– Na jakie?
– Davies, przez e. Davies z Davies Street: to ma pewien klasyczny wydźwięk. – Położył nogi na sofie. – Wiesz, ta moja mieszanka jest wcale smaczna. Nazwę ją White Walker. Ten pomysł może mi przynieść fortunę; plakat reklamowy mógłby przedstawiać pięknego ducha rodzaju żeńskiego. Co tak naprawdę myślisz o Percivalu?
– Wydawał się dosyć miły. Ale ciągle nie wiem, dlaczego...
– Dlaczego co?
– Dlaczego spędził z nami ten wieczór. Czego chciał.
– Chciał wyjść gdzieś wieczorem z ludźmi, z którymi mógłby porozmawiać. Po co się dopatrywać czegoś więcej? Nie męczy cię trzymanie gęby na kłódkę w mieszanym towarzystwie?
– Nie był zanadto rozmowny. Nawet z nami.
– Był, zanim przyszedłeś.
– Co mówił?
– Mówił właśnie o Porton. Wygląda na to, że znacznie wyprzedzamy Amerykanów w jednej z dziedzin, więc poprosili, żebyśmy pomyśleli o jakimś faceciku, który by się nadał do pracy na określonej wysokości i dobrze znosił pustynne warunki... Wszystkie szczegóły, temperatura i inne rzeczy, wskazują na Chiny. Albo Afrykę.
– Czemu ci to wszystko powiedział?
– Uważa, że wiemy co nieco o Chińczykach z racji naszych afrykańskich kontaktów. Od czasu tego raportu z Zanzibaru nasze akcje stoją wysoko.
– To było dwa lata temu, a raport wciąż nie został potwierdzony.
– Percival mówił, że nie powinniśmy podejmować żadnych działań otwarcie. Żadnych pytań do agentów. To zbyt tajne. Musimy tylko mieć oczy otwarte na każdą wzmiankę w raportach o tym, że Chińczycy interesują się przedsionkiem piekła, i dać o tym znać bezpośrednio jemu.
– Dlaczego rozmawiał z tobą, a nie ze mną?
– Myślę, że porozmawiałby i z tobą, ale się spóźniłeś.
– Daintry mnie zatrzymał. Percival mógł przyjść do biura, jeśli chciał porozmawiać.
– Coś cię niepokoi?
– Zastanawiam się, czy on ci mówił prawdę.
– A czemuż, na Boga...
– Może chciał rozpuścić plotkę.
– Przez nas? Nie plotkujemy. Ani my, ani Watson.
– Rozmawiał z Watsonem?
– Nie, w rzeczy samej. Jak zwykle gadał o uszczelnianiu skrzynek. Ściśle tajne, jak mówił, ale to przecież nie dotyczy ciebie?
– Lepiej mu nie mów, że ze mną o tym rozmawiałeś.
– Stary, ty się zaraziłeś zawodową chorobą: podejrzliwością.
– Tak, to jest ciężka choroba. Dlatego myślę o odejściu.
– Żeby hodować warzywka?
– Żeby robić cokolwiek, co jest jawne, zwyczajne i względnie nieszkodliwe. Kiedyś prawie zacząłem pracować w agencji reklamowej.
– Uważaj, oni też mają tajemnice, handlowe.
Telefon u szczytu schodów zadzwonił.
– O tej godzinie – jęknął Davis. – To aspołeczne. Kto to może być? – Z wysiłkiem zwlókł się z sofy.
– Może Rita Rolls? – podsunął Castle.
– Nalej sobie jeszcze White Walkera.
Nim Castle zdążył nalać sobie whisky, Davis zawołał: – To Sara, Castle.
Było prawie wpół do trzeciej i Castle poczuł ukłucie niepokoju. Czyżby komplikacje po odrze dały o sobie znać tak późno?
– Sara? – zapytał. – Co się stało? Coś z Samem?
– Przepraszam, kochanie. Nie wyciągnęłam cię z łóżka, prawda?
– Nie. O co chodzi?
– Boję się.
– O Sama?
– Nie, to nie o Sama chodzi. Od północy dwa razy dzwonił telefon. Nikt nie odpowiadał.
– To tylko pomyłka – z ulgą odparł Castle. – Zdarza się.
– Ktoś wie, że cię nie ma. Maurycy, jestem przerażona.
– Co się może stać na King’s Road? Masz przecież posterunek policji dwieście metrów od domu. A Buller? Jest z tobą, prawda?
– Śpi jak zabity. Chrapie.
– Przyjechałbym, ale nie mam pociągu, a żadna taksówka nie pojedzie do Berkhamsted o tej porze.
– Zawiozę cię – odezwał się Davis.
– Nie, wykluczone.
– Co nie? – spytała zdziwiona Sara.
– Mówiłem do Davisa. Powiedział, że mnie zawiezie.
– Nie, nie chcę. Czuję się już lepiej, kiedy z tobą rozmawiam. Obudzę Bullera.
– A z Samem wszystko w porządku?
– Tak.
– Znasz numer na policję. Dotrą do ciebie w dwie minuty.
– Głuptas ze mnie, prawda? Po prostu głuptas.
– Kochany głuptas.
– Przeproś Davisa. Miłej imprezy.
– Dobranoc, kochanie.
– Dobranoc, Maurycy.
Użyła jego imienia – to był znak miłości. Kiedy byli razem, jego imię było zaproszeniem do kochania się. Czułych słówek – mój drogi, kochanie – używali na co dzień, między ludźmi, imię jednak było czymś bardzo prywatnym, znanym tylko członkom plemienia. W chwilach miłosnych uniesień wykrzykiwała głośno jego plemienne imię. Castle usłyszał, jak odłożyła słuchawkę, ale jeszcze przez chwilę stał ze swoją przyciśniętą do ucha.
– Nic się nie stało? – zapytał Davis.
– Nie, z Sarą nie – Castle wrócił do salonu i nalał sobie whisky. – Myślę, że twój telefon jest na podsłuchu.
– Skąd wiesz?
– Nie wiem. Mam przeczucie, to wszystko. Usiłuję sobie przypomnieć, skąd się wzięło.
– Nie żyjemy w epoce kamienia łupanego. Nie można dziś poznać, że telefon jest na podsłuchu.
– Chyba że podsłuch został nieostrożnie założony. Albo jeśli ktoś chciał go tak założyć.
– Czemu ktoś miałby chcieć, żebym o tym wiedział?
– Może żeby cię przestraszyć. Kto wie?
– Ale po co w ogóle mnie podsłuchiwać?
– To sprawa bezpieczeństwa. Nie ufają nikomu, zwłaszcza takim jak my. Jesteśmy najniebezpieczniejsi. Znamy te pieprzone tajemnice.
– Nie czuję się niebezpieczny.
– Włącz gramofon – nakazał Castle.
Davis miał kolekcję płyt z muzyką pop, utrzymywaną w lepszym stanie niż cokolwiek innego w mieszkaniu. Była skatalogowana tak pieczołowicie, jak księgozbiór Biblioteki Brytyjskiej, a nazwy szlagierów z poszczególnych lat Davis przywoływał z pamięci równie łatwo, jak zwycięzców Derby.
– Lubisz klasykę, starocie, co? – powiedział Davis i włączył A Hard Day’s Night.
– Głośniej.
– Nie powinno grać głośniej.
– Mówię ci, żebyś zrobił głośniej.
– Dobrze, ale to okropnie brzmi.
– Teraz się czuję swobodniej – powiedział Castle.
– Myślisz, że pluskwy też zamontowali?
– Nie zdziwiłbym się.
– Naprawdę się zaraziłeś – stwierdził Davis.
– Martwi mnie twoja rozmowa z Percivalem. Po prostu nie mogę uwierzyć... To śmierdzi na milę. Oni chyba znaleźli przeciek i sprawdzają nas.
– Jeśli chodzi o mnie, niech sobie sprawdzają. To ich obowiązek, prawda? Ale nie brzmi to mądrze, jeżeli daje się to tak szybko odkryć.
– Tak, ale Percival mógł równie dobrze mówić prawdę, i to już znaną. Agent, cokolwiek by podejrzewał, przekazałby ją dalej, gdyby...
– Myślisz, że oni podejrzewają nas?
– Tak. Jednego z nas, a być może obu.
– Ale skoro to nie my, nie ma się czym przejmować – stwierdził Davis. – Czas spać, Castle. Jeśli mam pod poduszką mikrofon, usłyszą tylko moje chrapanie. – Wyłączył gramofon. – My się nie nadajemy na podwójnych agentów.
Castle rozebrał się i zgasił światło. Powietrze w małym, zabałaganionym pokoju było nieświeże. Spróbował podnieść okno, ale linka była zerwana. Spoglądał na dół na ulicę w blasku wstającego dnia. Nie było nikogo, nawet policjanta, tylko samotna taksówka stała nie opodal na postoju przy Davies Street, od strony Claridge’a. Alarm antywłamaniowy piszczał głucho gdzieś od strony Bond Street. Zaczęło padać i mokry chodnik wyglądał jak błyszczący czernią przeciwdeszczowy płaszcz policjanta. Castle zaciągnął zasłony i położył się, ale nie mógł zasnąć. Męczyło go, czy postój taksówek zawsze znajdował się tak blisko mieszkania Davisa. Czy nie musiał kiedyś przejść na drugą stronę, żeby złapać taksówkę? Zanim zasnął, zastanowiło go coś innego: czy to możliwe, że posługują się Davisem, by go obserwować? A może użyli niewinnego Davisa, żeby przekazać mu spreparowane informacje? Nie bardzo wierzył w opowieść Percivala o Porton, a jednak, jak powiedział Davisowi, to mogła być prawda.
rozdział IV
1
Castle poważnie niepokoił się o Davisa. Ten, co prawda, kpił z własnej melancholii, ale jednocześnie głęboko ją odczuwał, a fakt, że nie żartował już z Cynthii, stanowił według Castle’a zły znak. Davis głośno myślał o rzeczach zupełnie nie związanych z pracą. Gdy któregoś dnia Castle zapytał, kim jest agent 69300/4, Davis odparł: „Podwójny pokój w Polanie z widokiem na morze”. Z drugiej strony Davis był zupełnie zdrowy – ostatnio zbadał go doktor Percival.
– Jak zwykle czekamy na telegram z Zairu – stwierdził Davis. – 59800 nigdy o nas nie pomyśli, siedząc tam w upalny wieczór i popijając drinka przed snem. Nic go nie obchodzi.
– Wyślijmy mu upomnienie – podsunął Castle. Na kartce papieru napisał: „Numer 185 nie odpowiada” i położył na tacy dla Cynthii.
Davis był tego dnia w nastroju regatowym. Nowa szkarłatna, jedwabna chusteczka w żółtą kratkę zwisała z górnej kieszonki jego marynarki jak flaga w spokojny dzień. Krawat miał koloru butelkowej zieleni, w szkarłatny wzorek. Nawet lśniąca, niebieska chustka do nosa, wystająca mu z rękawa, wyglądała na nową. Niewątpliwie ubrał się bardzo starannie.
– Udał ci się weekend? – zapytał Castle.
– W pewnym sensie tak. Bardzo spokojny. Chłopcy od zanieczyszczeń wyjechali wąchać dymy z fabryki w Gloucester. Fabryki kleju.
Dziewczyna o imieniu Patricia (nie lubiła, kiedy wołało się na nią Pat) weszła z pokoju sekretarek i wzięła ich telegram. Tak jak Cynthia, była dzieckiem armii, siostrzenicą brygadiera Tomlinsona; zatrudnianie krewnych pracowników departamentu było uważane za bezpieczne, być może ułatwiało też śledzenie, bowiem w sposób naturalny wiele kontaktów dublowało się.
– To wszystko? – spytała, jakby była przyzwyczajona do pracy w sekcjach ważniejszych niż 6A.
– Obawiam się, że tylko tym możemy ci służyć, Pat – odparł Castle, a dziewczyna trzasnęła za sobą drzwiami.
– Nie powinieneś był jej denerwować – stwierdził Davis. – Może poskarżyć Watsonowi i zostaniemy po lekcjach pisać telegramy.
– Gdzie jest Cynthia?
– Ma wolne.
Davis odchrząknął głośno, jakby dawał sygnał startu w czasie regat, i oblał się szkarłatem.
– Chciałem cię właśnie prosić... – zaczął po chwili. – Nie miałbyś nic przeciwko, gdybym urwał się o jedenastej? Wrócę o pierwszej, obiecuję, poza tym nie ma tu nic do roboty. Gdyby ktoś o mnie pytał, powiedz po prostu, że poszedłem do dentysty.
– Jeśli chcesz przekonać Daintry’ego – podsunął Castle – powinieneś się ubrać na czarno. Te twoje wesołe dodatki nie pasują do dentysty.
– Ależ nie idę do dentysty. Chodzi o to, że Cynthia umówiła się ze mną w zoo, zobaczyć wielkie pandy. Myślisz, że mięknie?
– Ty się naprawdę zakochałeś, co, Davis?
– Chcę tylko poważnej przygody, Castle. Przygody o nieokreślonej długości: na miesiąc, rok, dziesięć lat. Męczą mnie jednodniowe znajomości. Przychodzę z przyjęcia na King’s Road o czwartej, paskudnie skacowany. Następnego dnia stwierdzam: „Och, pięknie, dziewczyna była cudowna, ale spisałbym się lepiej, gdybym tylko nie mieszał alkoholi...” A potem myślę, jakby to było z Cynthia w Lourenço Marques. Mógłbym z nią naprawdę rozmawiać. Możliwość rozmowy o pracy dobrze robi na potencję. Te ślicznotki z Chelsea, kiedy już jest po wszystkim, chcą z ciebie jak najwięcej wyciągnąć: co robisz, gdzie pracujesz. Udawałem, że pracuję w Aldermaston, ale wszyscy już wiedzą, że zlikwidowano tę pieprzoną instytucję. To co mam mówić?
– Coś w City?
– Nie ma w tym żadnego uroku, poza tym te panienki porównują notatki!
Davis zaczął się szykować do wyjścia. Zamknął na klucz swoją kartotekę. Na jego biurku leżały dwie zadrukowane kartki. Wsunął je do kieszeni.
– Wynosisz je z biura? – zapytał Castle. – Uważaj na Daintry’ego. Już raz cię nakrył.
– Skończył sprawdzać naszą sekcję. Teraz cierpi sekcja siódma. Poza tym to tylko zwyczajowa porcja absurdu: tylko do twojej wiadomości, po przeczytaniu zniszczyć. Nic nie znaczy. „Przyswoję” to sobie czekając na Cynthię. Na pewno się spóźni.
– Pamiętaj o Dreyfusie. Nie zostawiaj tych kartek w koszu na śmieci, żeby ich nie znalazł sprzątający.
– Spalę je Cynthii w ofierze. – Davis wyszedł, ale szybko wrócił ze słowami: – Życzyłbym sobie, żebyś mi życzył szczęścia.
– Ależ oczywiście! Z całego serca.
Wyświechtany zwrot bezwiednie zabrzmiał ciepło w jego ustach. Zaskoczyło go to, jakby penetrując w czasie nadmorskich wakacji jakąś znajomą jaskinię ujrzał nagle na oglądanym częstokroć kamieniu pradawny rysunek twarzy, który zawsze brał za deseń przypadkowo utworzony przez grzyby.
Pół godziny później zadzwonił telefon. Castle usłyszał dziewczęcy głos:
– J.W. chce rozmawiać z A.D.
– To będzie trudne – odparł. – Bo A.D. nie może rozmawiać z J.W.
– A kto mówi? – w głosie zabrzmiała nutka podejrzliwości.
– M.C.
– Proszę chwilę poczekać. – Przez słuchawkę telefonu dobiegło Castle’a coś jakby warczenie. Potem na tle psiego jazgotu rozległ się głos, niewątpliwie Watsona: – To ty, Castle?
– Tak.
– Muszę porozmawiać z Davisem.
– Nie ma go tu.
– Gdzie jest?
– Będzie o pierwszej.
– Za późno. Gdzie jest teraz?
– U dentysty – odparł niechętnie Castle. Nie lubił plątać się w cudze kłamstwa; to komplikowało życie.
– Lepiej użyjmy wokoderów – stwierdził Watson.
Nastąpiło zwyczajowe zamieszanie: jeden z nich naciskał guzik zbyt wcześnie i powracał do normalnego sposobu transmisji, podczas gdy drugi używał wokodera.
Gdy już jakoś doszli do ładu z głosami, Watson powiedział:
– Nie możesz go ściągnąć? Jest potrzebny na konferencji.
– Nie wyciągnę go przecież z fotela. Poza tym nie wiem, kto jest jego dentystą. Nie ma tego w aktach.
– Nie ma? – zapytał z dezaprobatą Watson. – W takim razie powinien był zostawić kartkę z adresem.
Watson zdawał kiedyś egzamin adwokacki, ale nie powiodło mu się. Jego oczywista pryncypialność przypuszczalnie zraziła doń sędziów; moralizatorski ton, jak sądziła większość z nich, zarezerwowany był wyłącznie dla członków ławy, a nie młodego adwokata. Ale w „departamencie Ministerstwa Spraw Zagranicznych” Watson szybko awansował dzięki temu rysowi charakteru, który tak źle przysłużył mu się w adwokaturze. Z łatwością zostawił w tyle starsze pokolenie, do którego należał i Castle.
– Powinien był mnie powiadomić, że wychodzi – kontynuował.
– Może go złapał nagły atak bólu.
– C specjalnie liczył na jego obecność. Chciał z nim potem przedyskutować jakiś raport. Davis go otrzymał, jak sądzę?
– Wspominał o raporcie. Myślał, że to zwykłe bzdury.
– Bzdury? To było ściśle tajne! Co on z nim zrobił?
– Chyba zostawił w sejfie.
– Sprawdziłbyś?
– Poproszę jego sekretarkę. Och, przepraszam, ma dziś wolne. Czy to takie ważne?
– C widocznie tak sądzi. Chyba będzie lepiej, jak przyjdziesz na konferencję, jeśli Davisa nie ma, ale to on był odpowiedzialny za ten raport. Pokój 121, punktualnie w południe.
2
Konferencja nie wyglądała ani na pilną, ani na ważną. Obecny był na niej pracownik MI5, którego Castle nigdy przedtem nie widział, najważniejszym bowiem punktem porządku dziennego było ustalenie dokładniejszego niż dawniej podziału obowiązków między MI5 a MI6. Przed ostatnią wojną MI6 nigdy nie działał na terytorium brytyjskim; za bezpieczeństwo na obszarze państwa odpowiedzialny był MI5. System ten załamał się w Afryce, wraz z upadkiem Francji i koniecznością prowadzenia z Wielkiej Brytanii agentów działających w koloniach pod rządami Vichy. Po wojnie nigdy w pełni nie przywrócono starego porządku. Tanzania i Zanzibar, zjednoczone, były członkiem Wspólnoty Narodów, trudno było jednak traktować Zanzibar z jego chińskimi obozami szkoleniowymi jako terytorium brytyjskie. Nieporozumienia narosły też wokół faktu, że obie organizacje miały swoich przedstawicieli w Dar es Salaam i stosunki między nimi nie zawsze układały się przyjaźnie.
– Rywalizacja – powiedział C otwierając konferencję – jest do pewnego stopnia rzeczą zdrową. Ale tu mamy do czynienia z brakiem zaufania. Nie zawsze wymienialiśmy się danymi o agentach. Czasami używaliśmy tych samych ludzi do zadań wywiadowczych i kontrwywiadowczych zarazem. – Usiadł, udzielając głosu przedstawicielowi MI5.
Oprócz Watsona Castle znał bardzo niewielu uczestników konferencji. Szczupły, poszarzały mężczyzna z wydatnym jabłkiem Adama, nazwiskiem Chilton, był, jak mówiono, najstarszym człowiekiem w firmie. Pracował w niej już przed wojną i, co zdumiewające, nie narobił sobie żadnych wrogów. Teraz zajmował się głównie Etiopią. Był również największym żyjącym autorytetem w dziedzinie osiemnastowiecznych znaków handlowych, często powoływanym przez dom aukcyjny Sotheby’ego w charakterze konsultanta. Laker, były gwardzista o rudych włosach i rudych wąsach, zajmował się republikami arabskimi w północnej Afryce.
Funkcjonariusz MI5 skończył mówić o pokrywających się kompetencjach.
– O to chodzi – stwierdził C. – Traktat z Pokoju 121. Jestem pewien, że teraz lepiej znamy swoje stanowiska. To miło, że nas pan odwiedził, Puller.
– Pullen.
– Przepraszam, Pullen. A teraz, nie chciałbym się wydać niegościnny, ale mamy jeszcze kilka wewnętrznych spraw do omówienia...
Gdy drzwi zamknęły się za Pullenem, C powiedział:
– Ci faceci z MI5 nie do końca mi się podobają. Wydaje się, jakby roztaczali wokół siebie aurę policyjności, ale to naturalne, kiedy ktoś zajmuje się kontrwywiadem. Moim zdaniem wywiad bardziej przystoi dżentelmenom, no, ale ja jestem starej daty.
– Mnie się zawsze podobał MI9 – odezwał się z kąta Percival.
Castle nie spostrzegł go dotychczas.
– Czym się zajmuje MI9? – spytał Laker, przeczesując wąsy.
Zdawał sobie sprawę, że jest jednym z niewielu prawdziwych wojskowych w strukturach wojskowego wywiadu.
– Już dawno zapomniałem – odparł Percival – ale zawsze sprawiali bardziej przyjazne wrażenie.
Chilton wydał z siebie krótki warkot – zawsze śmiał się w ten sposób.
– Czy to nie oni zajmowali się metodami ucieczki w czasie wojny – podsunął Watson – czy to był może 11? Nie wiedziałem, że 9 jeszcze istnieje...
– Cóż, to prawda, nie widziałem ich od dawna – powiedział Percival swoim delikatnie zapraszającym, lekarskim tonem. Mógłby równie dobrze opisywać objawy grypy. – Być może ich rozwiązano.
– Przy okazji – rzekł C – czy jest tu Davis? Chciałem z nim omówić pewien raport. Nie wydaje mi się, żebym go spotkał podczas moich peregrynacji po sekcji szóstej.
– Jest u dentysty – odezwał się Castle.
– Mnie o tym nie powiedział, sir – poskarżył się Watson.
– To nic pilnego. W Afryce nigdy nie ma nic pilnego. Zmiany zachodzą powoli i generalnie nie na zawsze. Chciałbym, żeby tak było w Europie. – Zebrał papiery i cicho wyszedł, jak gospodarz, który czuje, że przyjęcie potoczy się lepiej bez niego.
– To dziwne – stwierdził Percival. – Kiedy badałem Davisa, ząbki miał w dobrej formie. Mówił, że nigdy nie miał z nimi kłopotu. Nawet śladu kamienia. Przy okazji, Castle, prosiłbym o nazwisko jego dentysty, do mojej medycznej kartoteki. Jeśli Davis ma kłopoty, z przyjemnością polecimy mu któregoś z naszych ludzi. To bezpieczniejsze.
Część trzecia
rozdział I
1
Doktor Percival zaprosił sir Johna Hargreavesa na lunch w swoim klubie Reforma. Raz w miesiącu, w sobotę, kiedy większość członków bawiła już na wsi, jadali na przemian w Reformie bądź w Travellers. Stalowoszara Pall Mall za oknami odcinała się od ściany jak wiktoriański sztych. Babie lato skończyło się, cofnięto już zegary. Każdy najmniejszy podmuch wiatru przypominał o nadchodzącej zimie. Zaczęli od wędzonego pstrąga, co dało sir Johnowi pretekst do poinformowania Percivala, że zamierza zarybić strumień oddzielający park od pól uprawnych.
– Potrzebuję twojej rady, Emmanuelu – oświadczył. We dwójkę, czując się bezpiecznie, mówili sobie po imieniu.
Przez dłuższą chwilę gawędzili o wędkowaniu i o pstrągach, lub raczej Percival mówił – Hargreavesowi temat ten zawsze wydawał się nieco wąski, wiedział jednak, że doktor Percival doskonale sobie poradzi z rozwinięciem go przy kolacji. Ten ostatni jednak, przy okazji dygresji na temat swojego klubu, podjął kolejny z ulubionych wątków.
– Gdybym miał sumienie – powiedział – wystąpiłbym z tego klubu. Jestem jego członkiem ze względu na kuchnię. Wybacz, John, ale wędzonego pstrąga przyrządzają tu najlepiej w Londynie.
– Uważam, że jedzenie w Travellers jest równie dobre – odrzekł Hargreaves.
– Ależ zapominasz o tutejszym puddingu z cielęciną i nereczkami. Wiem, że nie lubisz, kiedy tak mówię, ale wolę go od pasztetu twojej żony. Ciasto nie nasiąka sosem; pudding go wchłania. Pudding, rzec można, współpracuje z nim.
– Ale czemu miałoby od tego ucierpieć twoje sumienie, Emmanuelu, nawet jeśli je posiadasz, w co szczerze wątpię?
– Trzeba ci wiedzieć, że aby uzyskać członkostwo tego klubu, musiałem podpisać deklarację popierającą ustawę o reformie z 1832 roku*. To prawda, że sama ustawa nie była gorsza od późniejszych, na przykład tej, która pozwoliła głosować osiemnastolatkom, ale utorowała drogę szkodliwej doktrynie równych wyborów. Jeden człowiek – jeden głos. Nawet Rosjanie to praktykują dla celów propagandowych, ale są na tyle przytomni, że w ich kraju kwestie rozstrzygane w drodze głosowania nie mają żadnego znaczenia.
– Cóż za reakcjonista z ciebie, Emmanuelu. Chociaż myślę, że w tym, co mówiłeś o puddingu i cieście, coś jest. Możemy za rok spróbować puddingu, jeśli wciąż będzie nas stać na polowanie.
– Jeśli nie będzie cię stać, to tylko przez równe wybory. Bądź szczery, John, i przyznaj, jakiego bałaganu narobił ten głupi pomysł w Afryce.
– Myślę, że prawdziwa demokracja potrzebuje trochę czasu.
– Ten rodzaj demokracji nigdy nie zadziała.
– Naprawdę chciałbyś wrócić do czasów, kiedy głosowała głowa rodziny? – Hargreaves nigdy nie był pewien, do jakiego stopnia Percival mówi poważnie.
– Owszem, czemu nie? Dochód wymagany do głosowania byłby, rzecz jasna, co roku waloryzowany, zależnie od poziomu inflacji. Dziś mógłby wynosić cztery tysiące rocznie. To by umożliwiło głosowanie górnikom i dokerom, co z kolei zaoszczędziłoby nam wielu kłopotów.
Po kawie zgodnie zeszli po olbrzymich gladstone’owskich schodach prosto w chłodne powietrze Pall Mallu. Stara ceglana bryła St James’s Palace świeciła w szarym powietrzu czerwienią tlącego się ognia, a hełm wartownika rzucał szkarłatne błyski jak ostatni, dogasający płomyk. Weszli do parku i Percival znowu zaczął mówić o pstrągach. Wybrali ławkę, z której mogli obserwować kaczki, przesuwające się po powierzchni stawu bez wysiłku, jak magnetyczne zabawki. Mieli na sobie identyczne, ciężkie, tweedowe płaszcze, jakie noszą ludzie mieszkający z własnego wyboru na wsi. Przeszedł koło nich mężczyzna w meloniku, trzymał w ręku parasol; kiedy ich mijał, zmarszczył brwi pod wpływem jakiejś myśli.
– To był Browne, przez e – powiedział doktor Percival.
– Iluż ty znasz ludzi, Emmanuelu.
– Jest jednym z doradców ekonomicznych premiera. Jemu nie pozwoliłbym głosować, nawet gdyby zarabiał krocie.
– Porozmawiajmy chwilę o pracy, dobrze? Jesteśmy już sami. W klubie, jak sądzę, obawiasz się pluskiew?
– A ty nie? Otoczeni przez rzeszę fanatyków równych wyborów, gotowych dać prawa wyborcze plemieniu ludożerców...
– Nie można się źle wyrażać o ludożercach – zaprotestował Hargreaves. – Mam wśród nich przyjaciół, a skoro ten Browne przez e jest poza zasięgiem słuchu...
– Sprawdziłem wszystko bardzo uważnie, John, razem z Daintrym, i jestem przekonany, że to Davis jest tym, kogo szukamy.
– Daintry też jest przekonany?
– Nie. To wszystko poszlaki, inaczej się nie da, a on jest wielkim legalistą. Nie będę udawał, że lubię Daintry’ego. Nie ma poczucia humoru, choć oczywiście jest bardzo sumienny. Kilka tygodni temu spędziłem wieczór z Davisem. Nie jest alkoholikiem jak Burgess czy Maclean, ale pije dużo i myślę, że od rozpoczęcia śledztwa zaczął pić więcej. Jak ci dwaj i Philby, żyje w stanie pewnego napięcia, to widać. To trochę jak depresja maniakalna, a cierpiący na nią wykazują pewne objawy schizofrenii, które zwykle gnębią podwójnych agentów. Nie może się doczekać wyjazdu za granicę, przypuszczalnie dlatego, że wie, iż go obserwujemy, a jego prowadzący zabronili mu próbować ucieczki. W Lourenço Marques, rzecz jasna, stracilibyśmy nad nim kontrolę, a dla nich to bardzo dobre miejsce.
– Ale co z dowodami?
– Materiał jest jeszcze niekompletny, ale czy możemy sobie pozwolić na czekanie na niezbity dowód, John? Nie chcemy w końcu stawiać go przed sądem. Pozostaje nam Castle, bo zgodziłeś się ze mną, że możemy wykluczyć Watsona, a sprawdziliśmy go równie dokładnie. Szczęśliwie żonaty po raz drugi, pierwsza żona zginęła podczas nalotu. Odebrał dobre wychowanie, jego ojciec był lekarzem – jednym z tych staroświeckich doktorów, liberałem, ale, zważ proszę, nie reformatorem; takim, co to przez całe życie troszczył się o pacjentów i zapominał posyłać im rachunki. Matka Castle’a jeszcze żyje. W czasie wojny była przełożoną pielęgniarek, odznaczona Medalem króla Jerzego*. Patriota, chodzi na spotkania konserwatystów. Ładny zestaw, musisz przyznać. Żadnych problemów z alkoholem, pieniądze wydaje rozważnie. Davis wydaje krocie na porto i jaguara, gra regularnie w totka – pretenduje do miana lwa salonowego i udaje, że dużo wygrywa: klasyczny sposób na wydawanie więcej, niż się zarabia. Daintry powiedział mi, że przyłapał Davisa na wynoszeniu z biura raportu od 59800. Tłumaczył się, że chciał go przeczytać przy lunchu. Poza tym, pamiętasz konferencję z MI5, na której chciałeś go widzieć? Wyszedł do dentysty – nigdy nie chodził do dentysty, zęby ma w porządku, dobrze to wiem – a po dwóch tygodniach mamy kolejny przeciek.
– Wiadomo, dokąd poszedł?
– Na polecenie Daintry’ego Davis był już wtedy śledzony przez chłopców z Wydziału Specjalnego. Poszedł do 7.00. Wszedł wejściem dla personelu. Siedzący musiał stać w kolejce do zwykłego wejścia. Ładne posunięcie.
– Z kim mógł się tam spotkać?
– To spryciarz. Musiał zauważyć, że jest śledzony. Jak się okazało, powiedział Castle’owi, że nie idzie do dentysty. Mówił, że ma randkę z sekretarką przy pandach (wzięła tego dnia urlop). Ale pozostaje raport, o którym chciałeś z nim rozmawiać. Nie było go w sejfie, Daintry to sprawdził.
– Ten raport nie był zbyt ważny. Przyznaję, że to nieco podejrzane, ale nie nazwałbym tego dowodem, Emmanuelu. Spotkał się z sekretarką?
– Ależ oczywiście. Razem wyszli z zoo, ale co się działo w międzyczasie?
– Próbowałeś sztuczki ze znaczonym banknotem?
– W najściślejszej tajemnicy wcisnąłem mu spreparowaną historyjkę o badaniach w Porton, ale na razie nic nie wypłynęło.
– Nie wyobrażam sobie działania w tej sytuacji.
– Przypuśćmy, że wpadnie w panikę i spróbuje ucieczki?
– Wtedy będziemy musieli działać szybko. Zdecydowałeś już, w jaki sposób?
– Mam taką miłą koncepcyjkę, John. Orzeszki.
– Orzeszki!
– Te małe, solone rzeczy, które przegryzasz do koktajli.
– Emmanuelu, przecież wiem, co to są orzeszki. Nie zapominaj, że byłem komisarzem rządowym w zachodniej Afryce.
– W tym cała rzecz. Na nadpsutych orzeszkach pojawia się pleśń. Wytwarzana przez Aspergillus flavus, ale nazwa jest nieistotna. Poza tym wiem, że nigdy nie byłeś dobry z łaciny.
– Do rzeczy, na miłość boską.
– Żeby ci ułatwić, skoncentruję się na pleśni. Zawiera grupę silnie trujących substancji, zwanych aflatoksynami. I właśnie aflatoksyna rozwiązuje nasz mały problem.
– Jak to działa?
– Nie jesteśmy pewni, jak działa na ludzi, ale zwierzęta nie są, jak się zdaje, odporne na aflatoksyny, więc mało prawdopodobne, że my jesteśmy. Aflatoksyna niszczy komórki wątroby. Wystarczą trzy godziny. Zwierzęta tracą apetyt i popadają w letarg. Ptakom wiotczeją skrzydła. Sekcja wykazuje krwotok i martwicę wątroby oraz niedrożność nerek. Wybacz medyczny żargon. Zgon następuje zwykle w ciągu tygodnia.
– A niech to, Emmanuelu. Zawsze lubiłem orzeszki. Teraz już ich nie tknę.
– Och, nie masz się czym martwić, John. Solone orzeszki, które jesz, zbiera się ręcznie. Choć wypadek mógłby się zdarzyć, to biorąc pod uwagę tempo, w jakim opróżniasz puszki, zepsucie im raczej nie grozi.
– Te badania sprawiają ci chyba przyjemność. Czasami ciarki mnie przechodzą na twój widok.
– Musisz przyznać, że rozwiązanie jest bardzo eleganckie. Sekcja wykaże tylko uszkodzenie wątroby, a koroner, jak przypuszczam, wypowie się na temat zgubnych skutków nadużywania porto.
– Wymyśliłeś już, jak przypuszczam, jak uzyskać tę aero...
– Aflatoksynę, John. Nie ma z tym większych problemów. Jeden z moich ludzi w Porton właśnie się tym zajmuje. Wystarczy bardzo mała dawka: 63 dziesięciotysiączne miligrama na kilogram wagi ciała. Rzecz jasna, zważyłem Davisa. Pół miligrama powinno wystarczyć, ale dla pewności podamy trzy czwarte, choć moglibyśmy najpierw spróbować z mniejszą dawką. Oczywiście dodatkową korzyścią będą cenne informacje o działaniu aflatoksyny na organizm ludzki.
– Nigdy nie czujesz się zaszokowany samym sobą, Emmanuelu?
– Nie ma w tym nic szokującego, John. Pomyśl o innych rodzajach śmierci, jakie mogłyby spotkać Davisa. Prawdziwa marskość wątroby zabija powoli. Po aflatoksynie prawie nie będzie cierpiał. Narastające otępienie, być może trochę kłopotów z nogami, skoro nie ma skrzydeł; może się też spodziewać nudności. Umierać tylko tydzień to wręcz uśmiech losu, jeśli się pomyśli, przez co muszą przejść inni...
– Mówisz, jakbyśmy byli już pewni co do Davisa.
– Bo jestem przekonany, że to on. Czekam tylko na zielone światło od ciebie.
– Gdyby tylko Daintry był równie pewny...
– Och, Daintry. John, nie możemy czekać na tego rodzaju dowód, jakiego wymaga Daintry.
– Daj mi jeden solidny dowód.
– Jeszcze nie mogę, ale lepiej na to zbyt długo nie czekać. Pamiętasz, co powiedziałeś tamtego wieczoru, po polowaniu? Ustępliwy mąż jest zawsze na łasce kochanka żony. Nie możemy dopuścić do kolejnego skandalu w firmie, John.
Jeszcze jedna postać w meloniku, z podniesionym kołnierzem, przeszła obok i wtopiła się w październikowy zmierzch. W gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych jedno po drugim zapalały się światła.
– Porozmawiajmy jeszcze o tym strumieniu, Emmanuelu.
– Ach, pstrągi. Niech inni sobie mają łososie, tłuste i głupie, z tym ich ślepym instynktem, który każe im płynąć w górę strumienia. To z nich czyni łatwą zdobycz. Wystarczą długie buty, silna ręka i sprytny pomocnik. Ale pstrąg! Och, to zaiste królewska ryba.
2
Pułkownik Daintry zajmował dwupokojowe mieszkanie przy St James Street. Znalazł je za pośrednictwem agencji należącej do innego pracownika firmy. W czasie wojny przesłuchiwano tam potencjalnych kandydatów do służby. W budynku były tylko trzy mieszkania, doglądane przez starą gosposię, która mieszkała z dala od ludzkich oczu, gdzieś na poddaszu. Daintry zajmował lokal na pierwszym piętrze, nad restauracją (odgłosy zabawy nie dawały mu spać długo po północy, dopóki nie odjechała ostatnia taksówka). Piętro wyżej mieszkał emerytowany biznesmen, związany w czasie wojny z konkurencyjną SOE*, a nad nim generał w stanie spoczynku, weteran walk pustynnych. Generała, z racji wieku, nieczęsto widywało się na schodach, ale przedsiębiorca, cierpiący na podagrę, chadzał nawet do Carlton Clubu, mieszczącego się po drugiej stronie ulicy. Daintry był marnym kucharzem i zwykle poprzestawał na jednym posiłku, kupując zimne parówki u Fortnuma. Nigdy nie lubił klubów; jeśli czuł się głodny, co zdarzało się rzadko, korzystał z restauracji Overtona na dole. Okna jego sypialni i łazienki wychodziły na maleńki, stary dziedziniec z zegarem słonecznym i warsztatem metaloplastyka. Niewielu przechodniów na St James’s Street wiedziało o istnieniu tego dziedzińca. Mieszkanie było bardzo dyskretne i wcale odpowiednie dla samotnego mężczyzny.
Daintry po raz trzeci przeciągnął maszynką do golenia po podbródku. Im bardziej stawał się samotny, tym bardziej narastało w nim zamiłowanie do czystości. Wybierał się na jedną z rzadkich kolacji ze swoją córką. Zaproponował Overtona, gdzie go znano, ona jednak miała ochotę na rostbef. Odmówiła pójścia do Simpsona, gdzie Daintry również czuł się swojsko, ze względu, jak powiedziała, na zbyt męską atmosferę. Nalegała na spotkanie u Stone’a, na Panton Street, o ósmej. Nigdy nie przychodziła do jego mieszkania – mogłoby to okazać się nielojalne wobec jej matki, nawet jeśli wiedziała, że Daintry nie mieszka z żadną kobietą. Być może nawet restauracja Overtona była skażona bliskością jego domu.
Ilekroć Daintry wchodził do restauracji Stone’a, człowiek w śmiesznym cylindrze złościł go pytaniem, czy zamówił stolik. Staroświecką, tanią jadłodajnię, którą pamiętał z młodych lat, zniszczono podczas bombardowania. Odbudowana na jej miejscu restauracja szczyciła się drogim wystrojem. Daintry z żalem myślał o starych kelnerach w zakurzonych czarnych frakach, o trocinach na podłodze i mocnym piwie, specjalnie warzonym w Burton-on-Trent. Teraz na ścianach klatki schodowej widniały bezsensowne panele przedstawiające gigantyczne karty do gry, bardziej pasujące do kasyna. Białe, nagie figury w strumieniach wody z fontanny, która szumiała pod szklaną taflą w tylnej części restauracji, zdawały się, bardziej niż powietrze na dworze, uosabiać zimny powiew jesieni. Jego córka już czekała.
– Przepraszam, jeśli się spóźniłem, Elizabeth – powiedział Daintry. Wiedział, że przyszedł trzy minuty przed czasem.
– W porządku. Zamówiłam sobie drinka.
– W takim razie ja też napiję się sherry.
– Mam dla ciebie nowinę. Na razie tylko mama wie.
– A jak się czuje twoja matka? – spytał z oficjalną uprzejmością. Zawsze pytał o to najpierw i był rad, gdy miał to pytanie już za sobą.
– W sumie całkiem dobrze. Pojechała do Brighton na tydzień lub dwa, zmienić klimat.
Rozmawiali tak, jak rozmawia się o przygodnej znajomej i Daintry’emu dziwna wydała się myśl, że mógł kiedyś dzielić ze swoją żoną ten seksualny spazm, w następstwie którego przyszła na świat piękna dziewczyna, siedząca teraz elegancko naprzeciw niego i popijająca Tio Pepe. Pojawił się smutek, zawsze czający się gdzieś blisko, gdy Daintry spotykał się z córką. Jak zwykle przypominał poczucie winy. Dlaczego winy, bił się z myślami Daintry. Zawsze był wierny. Wiedział, że żona nudziła się przy nim, ale czemu miałaby to być jego wina? W końcu zgodziła się wyjść za niego wiedząc, gdzie pracuje, dobrowolnie weszła w zimny świat długich okresów milczenia. Zazdrościł mężczyznom, którzy mogli przyjść do domu i opowiadać biurowe ploteczki.
– Mam nadzieję, że pogoda się nie popsuje – powiedział.
– Nie jesteś ciekaw moich nowin, ojcze?
Spoglądając przez ramię Daintry dostrzegł nagle Davisa, siedzącego samotnie przy stoliku nakrytym na dwie osoby. Czekał, bębniąc palcami w stół, z oczami utkwionymi w serwetce. Daintry miał nadzieję, że tamten go nie zauważy.
– Nowin?
– Mówiłam ci. Tylko mama wie. No i on, oczywiście – dodała, śmiejąc się z zakłopotaniem.
Daintry przesunął wzrokiem po stolikach z obu stron Davisa. Niemal spodziewał się zobaczyć tam obserwatora, ale dwie starszawe pary, kończące posiłek, z pewnością nie wyglądały na pracowników Wydziału Specjalnego.
– Nie wydajesz się zainteresowany, ojcze. Błądzisz gdzieś myślami.
– Przepraszam. Po prostu zobaczyłem znajomego. Co to za tajemnicze nowiny?
– Wychodzę za mąż.
– Za mąż! – wykrzyknął Daintry. – Twoja matka już wie?
– Tak, mówiłam ci przecież.
– Przepraszam cię.
– Przepraszasz mnie, zamiast się cieszyć, że wychodzę za mąż?
– Nie o tym myślałem. To znaczy... Oczywiście, że się cieszę, ale nie wiem, czy on jest ciebie wart. Jesteś bardzo ładną dziewczyną, Elizabeth.
– Nie jestem na sprzedaż. Za twoich czasów ładne nogi podnosiły cenę, co?
– Czym on się zajmuje?
– Pracuje w agencji reklamowej. Zajmuje się kampanią zasypki dla niemowląt Jamesona.
– To dobry produkt?
– Bardzo dobry. Chcą wygrać z zasypką Johnsona. Colin przygotował cudowne reklamy telewizyjne. Nawet sam napisał piosenkę.
– Lubisz go? Jesteś całkiem pewna...?
Davis zamówił drugą whisky. Patrzył na kartę, ale z pewnością czytał ją już wiele razy.
– Oboje jesteśmy całkiem pewni, ojcze. W końcu mieszkamy ze sobą od roku.
– Przepraszam – rzekł ponownie Daintry. Spotkanie zamieniało się w wieczór przeprosin. – Nie wiedziałem. Twoja matka wiedziała, jak sądzę?
– Domyślała się, oczywiście.
– Widuje cię częściej niż ja.
Czuł się jak emigrant, spoglądający z pokładu statku na niewyraźny zarys brzegu niknący za horyzontem.
– Chciał dziś przyjść cię poznać, ale powiedziałam, że tego wieczoru chcę być tylko z tobą.
„Tego wieczoru” zabrzmiało jak długie pożegnanie. Teraz Daintry widział tylko pusty horyzont. Brzeg zniknął.
– Kiedy bierzesz ślub?
– W sobotę, dwudziestego pierwszego, w urzędzie. Będzie tylko mama i kilkoro przyjaciół. Colin nie ma rodziców.
Colin, zastanawiał się, jaki Colin? Oczywiście, chodziło o tego faceta od Jamesona.
– Będzie nam miło, jeśli przyjdziesz, ale wciąż mam uczucie, że boisz się spotkania z mamą.
Davis porzucił resztki nadziei. Płacąc za whisky, podniósł oczy znad rachunku i spostrzegł Daintry’ego. Wyglądało to trochę jakby dwaj emigranci wyszli na pokład w tym samym celu – rzucić ostatnie spojrzenie na ląd, który opuszczali – ujrzeli się i zastanawiali, co powiedzieć. Davis odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Daintry spoglądał za nim z żalem, ale w końcu nie trzeba było jeszcze nawiązywać znajomości. Czekała ich długa wspólna podróż.
Daintry gwałtownie odstawił szklankę, rozlewając nieco sherry. Poczuł nagły przypływ gniewu na Percivala. Nie miał przeciwko Davisowi cienia dowodu, który ostałby się w sądzie. Nie lubił Percivala. Pamiętał go z polowania. Percival nigdy nie był samotny, śmiał się równie swobodnie jak mówił, znał się na obrazach, czuł się dobrze wśród obcych. Nie miał córki, która mieszkała z nieznajomym w jakimś domu, którego nigdy nie widział, nawet nie wiedział, gdzie jest ten dom.
– Myśleliśmy o paru drinkach i przekąsce po ceremonii, w hotelu albo może u mamy. Mama musi potem wrócić do Brighton. Gdybyś chciał przyjść...
– Nie wiem, czy będę mógł. Wyjeżdżam pod koniec tego tygodnia – skłamał.
– Widzę, że masz napięty terminarz.
– Muszę – ponownie żałośnie skłamał. – Mam tyle spotkań. Jestem zajętym człowiekiem, Elizabeth. Gdybym wiedział wcześniej...
– Myślałam, że zrobię ci niespodziankę.
– Zamówmy coś, dobrze? Weźmiesz rostbef czy comber barani?
– Rostbef, poproszę.
– Planujecie miesiąc miodowy?
– Po prostu zostaniemy przez weekend w domu. Może latem... Colin jest teraz tak zajęty tą zasypką...
– Trzeba to uczcić – stwierdził Daintry. – Szampana? – Nie lubił szampana, ale uważał, że mężczyzna powinien spełniać swoje obowiązki.
– Doprawdy, wolałabym kieliszek czerwonego wina.
– Muszę pomyśleć o prezencie ślubnym.
– Czek byłby najodpowiedniejszy i najwygodniejszy dla ciebie. Nie musisz chodzić po sklepach. Mama kupuje nam śliczny dywan.
– Nie mam przy sobie książeczki czekowej. Prześlę ci czek w poniedziałek.
Po kolacji pożegnali się na Panton Street. Daintry zaofiarował, że zawiezie córkę do domu taksówką, ale odpowiedziała, że się przespaceruje. Nie miał pojęcia, gdzie wynajmuje mieszkanie. Jej życie prywatne było tak dobrze strzeżone jak jego, tyle że w jego przypadku nie było czego chronić. Nieczęsto jadali razem kolacje, nie mieli bowiem o czym rozmawiać, ale teraz, gdy uświadomił sobie, że nigdy więcej nie będą sami, poczuł się opuszczony.
– Być może uda mi się przełożyć wyjazd – powiedział.
– Colin będzie bardzo rad cię poznać, tato.
– Mógłbym przyprowadzić przyjaciela?
– Oczywiście. Kogo tylko zechcesz. Z kim przyjdziesz?
– Nie wiem, być może z kimś z biura.
– To wspaniale. I wiesz, naprawdę nie musisz się bać. Mama cię lubi...
Patrzył, jak skręca na wschód, w stronę Leicester Square i dalej – nie miał pojęcia dokąd – zanim sam ruszył w przeciwnym kierunku, w St James’s Street.
rozdział II
1
Babie lato powróciło na jeden dzień i Castle zgodził się na piknik. Sam robił się niespokojny po długiej kwarantannie, a Sara uległa dziwnemu przekonaniu, że bukowy las i jesienne liście wyprą z jego organizmu pozostałości choroby. Przygotowała termos gorącej zupy cebulowej, pół zimnego kurczaka, którego mieli zjeść palcami, trochę ciasteczek z rodzynkami, kość baranią dla Bullera i drugi termos, pełen kawy. Castle dorzucił flaszkę whisky. Mieli dwa koce do siedzenia, a Sam zastanawiał się nawet, czy nie zabrać płaszcza, na wypadek gdyby zerwał się wiatr.
– To szaleństwo: piknik w październiku – orzekł Castle. Odczuwał jednak przyjemność z powodu pochopnego wyjazdu. Piknik oznaczał ucieczkę od biurowej rutyny, pruderyjnego języka, konieczności przewidywania wypadków. Ale potem oczywiście zadzwonił telefon, przerywając ciszę jak policyjny alarm. Pakowali właśnie bagażniki swoich rowerów.
– To znowu ci ludzie w maskach. Zepsują nam piknik. Cały czas będę się martwiła, co się dzieje z domem.
Castle odebrał i po chwili, osłaniając ręką słuchawkę, wyjaśnił:
– To tylko Davis.
– Czego on chce?
– Pojechał samochodem do Boxmoor. Pomyślał, że wstąpi, skoro mamy taki ładny dzień.
– Och, niech go. Teraz, kiedy wszystko już przygotowane. W domu nie ma nic do jedzenia poza naszą kolacją, a tego nie starczy dla czworga.
– Możecie z Samem pojechać beze mnie, jeśli chcesz. Zjem z Davisem u Swana.
– Piknik bez ciebie to żadna przyjemność.
– To pan Davis? – zapytał Sam. – Ja chcę z panem Davisem. Możemy się pobawić w chowanego. Bez pana Davisa to nie to.
– Moglibyśmy zabrać Davisa z sobą – zaproponował Castle.
– Pół kurczaka na czworo?
– Ale ciasteczek mamy tyle, że starczyłoby dla całego pułku.
– Nie spodoba mu się piknik w październiku, jeśli nie jest równie szalony jak my.
Davis jednak okazał się równie szalony. Stwierdził, że przepada za piknikami nawet w upalne letnie dni, kiedy roi się od os i much, ale najbardziej lubi jesień. W jego jaguarze nie było miejsca, spotkali się więc w umówionym miejscu na błoniach. W czasie lunchu szybkim ruchem nadgarstka urwał widełki kurczaka. Potem zaproponował nową wersję gry*. Trzeba było odgadnąć jego życzenie, zadając pytania. Dopiero gdyby im się nie udało, Davis mógł liczyć, że życzenie się spełni. Sara odgadła, wiedziona intuicją – Davis marzył, by znaleźć się kiedyś na szczycie listy przebojów.
– Zresztą i tak by się chyba nie spełniło. Nie znam nawet nut.
Zanim zjedli ostatnie ciasteczka, słońce zniżyło się nad krzaki janowca, a wiatr się wzmagał. Pożółkłe liście spadały na zeszłoroczną bukiew.
– Pobawimy się w chowanego? – zaproponował Davis, a Castle zauważył, że Sam wlepia w niego wzrok pełen uwielbienia.
Ciągnęli losy, kto ma się chować pierwszy. Davis wygrał. Zataczając kręgi, zniknął między drzewami. Okutany w płaszcz z wielbłądziej wełny, wyglądał jak niedźwiedź, który uciekł z zoo. Doliczywszy do sześćdziesięciu, pozostali ruszyli na poszukiwania: Sam ku krańcowi błonia, Sara w kierunku Ashridge, a Castle do lasu, w którym po raz ostatni widział Davisa. Buller poszedł za nim, chyba mając nadzieję wywęszyć kota. Przyciszony gwizd powiódł Castle’a do miejsca, gdzie Davis krył się w jamie otoczonej paprociami.
– Cholernie zimno tak się chować w cieniu – stwierdził Davis.
– Sam chciałeś. Byliśmy już gotowi wracać do domu. Leżeć, Buller, do diabła.
– Wiem, ale widziałem, jaką mały miał na to ochotę.
– Wygląda na to, że znasz się na dzieciach lepiej ode mnie. Zawołam ich, bo się zaziębimy na śmierć...
– Nie, jeszcze nie. Miałem nadzieję, że tu przyjdziesz. Chcę z tobą porozmawiać bez świadków. To ważne.
– Nie może poczekać do jutra, w biurze?
– Nie, dałeś mi do myślenia o biurze, Castle. Chyba rzeczywiście mnie śledzą.
– Mówiłem ci, że twój telefon może być na podsłuchu.
– Nie uwierzyłem ci. Ale od tamtego czasu... W czwartek wziąłem Cynthię do Scotta. Kiedy zjeżdżaliśmy na dół, w windzie był mężczyzna. A potem ten sam mężczyzna pił Black Velvet u Scotta. Dzisiaj, jadąc do Berkhamsted, koło Marble Arch zauważyłem za sobą samochód, przypadkowo, bo przez moment myślałem, że znam kierowcę. Okazało się, że nie znam, ale zobaczyłem go za sobą ponownie w Boxmoor. To był czarny mercedes.
– I prowadził go ten sam człowiek, który siedział u Scotta?
– Skąd. Nie byliby aż tak głupi. Przyśpieszyłem, na drogach był niedzielny ruch. Zgubiłem go przed Berkhamsted.
– Nie ufają nam, Davis, nikomu nie ufają, ale co z tego, skoro jesteśmy niewinni?
– Och tak, wszystko to wiem. Tak jak w starej piosence, co? Kogo to obchodzi? „Jestem niewinny, lecz na mnie się skrupi. Gdy przycisną mnie, powiem tylko że, ot tak wyszedłem, złote jabłka kupić”. Już bym mógł się znaleźć na topie!
– Naprawdę zgubiłeś go przed Berkhamsted?
– Tak mi się wydaje. Ale o co w tym wszystkim chodzi, Castle? Czy to rzeczywiście rutynowa kontrola, tak jak Daintry’ego? Powinieneś wiedzieć, tkwisz w tym dłużej niż ktokolwiek inny.
– Mówiłem ci po kolacji z Percivalem. Myślę, że mają przeciek i podejrzewają, że ktoś jest podwójnym agentem. Zaczynają więc kontrolę i nie obchodzi ich, czy o tym wiesz, czy nie. Sądzą, że mogą cię ponieść nerwy, jeśli jesteś winny.
– Ja podwójnym agentem? Chyba sam w to nie wierzysz?
– Pewnie że nie. Nie masz się czym martwić. Bądź tylko cierpliwy. Jak skończą kontrolę, też przestaną w to wierzyć. Myślę, że mnie i Watsona też obserwują.
Z dala usłyszeli nawoływania Sary:
– Poddajemy się, poddajemy!
Po nich rozległ się cienki głosik:
– Och, nie, nie poddajemy się. Niech pan nie wychodzi z kryjówki, panie Davis, proszę...
Buller warknął.
– Dzieci są bezlitosne – stwierdził Davis, kichnąwszy.
W pobliskich zaroślach rozległ się szelest i pojawił się Sam.
– Znalazłem – wykrzyknął. – Ale oszukiwałeś – dodał po chwili, zobaczywszy Castle’a.
– Nie – odparł Castle. – Nie mogłem krzyknąć. Trzymał mnie na muszce.
– A gdzie jest pistolet?
– Popatrz na jego kieszonkę.
– Tam jest tylko wieczne pióro – stwierdził Sam.
– To naprawdę pistolet – wyjaśnił Davis. – Tylko wygląda jak wieczne pióro. Widzisz ten guzik? Strzela czymś, co przypomina atrament, tyle że to nie jest atrament, tylko gaz paraliżujący. Nawet James Bond takiego nie miał, jest zbyt tajne. Ręce do góry.
Sam podniósł ręce do góry.
– Czy pan jest prawdziwym szpiegiem? – zapytał.
– Jestem rosyjskim podwójnym agentem i jeśli ci życie miłe, musisz mi dać pięćdziesiąt metrów for. – W swoim ciężkim płaszczu śmignął w paprocie, i potykając się pobiegł niezdarnie przez buczynę. Sam ścigał go, wbiegając, to znów zbiegając z pagórków. Davis dopadł brzegu rzeki nieopodal drogi do Ashridge, gdzie zostawił swojego szkarłatnego jaguara. Wycelował piórem w Sama, krzyknął głosem zniekształconym jak telegramy Cynthii: „Super piknik... pozdrów Sarę” i odjechał przy wtórze głośnej eksplozji z tłumika.
– Poproś go, żeby przyjechał jeszcze raz – błagał Sam. – Proszę, poproś go.
– Oczywiście, czemu nie. Latem.
– Ale do lata daleko – odparł Sam. – I będzie szkoła...
– Zostają jeszcze weekendy – stwierdził Castle bez przekonania. Zbyt dobrze pamiętał, jak wolno płynie czas w dzieciństwie. Koło nich, w kierunku Londynu, przejechał samochód, być może mercedes. Castle słabo znał się na samochodach.
– Lubię pana Davisa – odezwał się po chwili Sam.
– Ja też.
– Nikt się tak dobrze nie bawi w chowanego. Nawet ty.
2
– Jakoś mi nie idzie lektura „Wojny i pokoju”, panie Halliday.
– Jaka szkoda. To piękna książka, trzeba do niej tylko cierpliwości. Dotarł pan do odwrotu spod Moskwy?
– Nie.
– To straszna opowieść.
– Dzisiaj nie wydaje się już taka straszna, prawda? W końcu Francuzi byli żołnierzami, a śnieg nie jest tak uciążliwy jak napalm. Zasypia się, jak mówią, a nie płonie żywcem.
– Tak, kiedy pomyślę o tych biednych wietnamskich dzieciach... Chciałem się przyłączyć do któregoś z organizowanych tu marszów, ale syn nigdy by mi nie pozwolił. Obawia się policji w swoim sklepiku, chociaż nie rozumiem, jaką szkodę może wyrządzić kilkoma sprośnymi książkami. Zawsze mówię, że ludziom, którzy je kupują, już niewiele może zaszkodzić, prawda?
– Ależ tak, oczywiście. To nie są młodzi, czyści Amerykanie spełniający swój obowiązek, jak ci, co zrzucali napalm – odciął się Castle. Jego drugie, utajone „ja” czasami dawało o sobie znać w sposób nie znoszący sprzeciwu.
– A jednak nie mogliśmy nic zrobić – podjął Halliday. – Rząd mówi o demokracji, ale czy kiedykolwiek zwrócił uwagę na nasze transparenty czy hasła? Chyba tylko przed wyborami. Pomogły im wybrać obietnice do złamania, to wszystko. A następnego dnia i tak można było przeczytać w gazetach, że kolejna niewinna wioska została przez pomyłkę zniszczona. Niedługo zaczną robić to samo w Południowej Afryce. Najpierw były żółte maleństwa, nie bardziej żółte niż pan czy ja, a teraz będą czarne maleństwa...
– Porozmawiajmy lepiej o czymś innym – uciął Castle. – Proszę mi polecić coś do czytania i niech nie będzie o wojnie.
– Zawsze zostaje Trollope – rzekł Halliday. – Mój syn bardzo lubi Trollope’a, choć on nie bardzo pasuje do artykułów, jakie sprzedaje.
– Nigdy nie czytałem Trollope’a; kojarzy mi się z duchowieństwem. Ale niech pan poprosi syna, żeby coś dla mnie wybrał i przesłał do domu.
– Pańskiemu przyjacielowi też się nie spodobała „Wojna i pokój”?
– Nie. Prawdę mówiąc, zmęczyło go to prędzej niż mnie. Chyba też ma dość wojen.
– Mógłbym z łatwością przejść przez ulicę i zamienić kilka słów z synem. Wiem, że woli powieści polityczne albo, jak je nazywa, socjologiczne. Słyszałem, jak rozprawiał o „Oto jak dziś żyjemy”. Dobry tytuł, proszę pana. Zawsze na czasie. Weźmie pan dziś wieczorem?
– Nie, nie dziś.
– Jak zwykle dwa egzemplarze, przypuszczam? Zazdroszczę panu przyjaciela, z którym można podyskutować o literaturze. Niewielu się dziś tym interesuje.
Opuściwszy księgarnię Hallidaya Castle dotarł na stację Piccadilly Circus i rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu. Wybrał ostatnią budkę w szeregu i przez szybę przypatrywał się swojej sąsiadce, grubej, piegowatej dziewczynie, chichoczącej i żującej gumę, kiedy słuchała czegoś przyjemnego. Głos w słuchawce odezwał się: „Halo”, a Castle powiedział tylko: – Przepraszam, znowu pomyłka.
Wyszedł z budki. Dziewczyna przylepiała swoją gumę z tyłu książki telefonicznej, pochłonięta długą, miłą rozmową. Castle przystanął przy automacie biletowym i patrzył na nią przez chwilę, chcąc się upewnić, że dziewczyna nie zwraca na niego uwagi.
3
– Co robisz? – zapytała Sara. – Nie słyszałeś, jak wołałam? – Popatrzyła na książkę na jego biurku i powiedziała: – „Wojna i pokój”. Myślałam, że masz tego dość.
Castle wziął z blatu kartkę, złożył ją i wsadził do kieszeni.
– Próbuję napisać esej.
– Pokaż.
– Nie. Dopiero kiedy się ukaże.
– A dokąd go wyślesz?
– Do New Statesmana, Encountera... kto wie?
– Już dawno niczego nie napisałeś. To dobrze, że znowu zaczynasz.
– Tak, ciągle próbuję od nowa. Chyba jestem na to skazany.
rozdział III
1
Castle nalał sobie kolejną whisky. Sara z Samem już dawno byli na górze, a on czekał samotnie na dzwonek u drzwi, na... Jego myśli powędrowały wstecz, ku innej okazji, kiedy czekał co najmniej trzy kwadranse w biurze Corneliusa Mullera. Dostał do czytania egzemplarz Rand Daily Mail – wybór zaiste dziwny, zważywszy, że Rand Daily Mail przeciwstawiał się większości praktyk BOSS, w którym zatrudniony był Muller. Castle zdążył przeczytać ten numer przy śniadaniu i teraz tylko przebiegał wzrokiem stronę po stronie, dla zabicia czasu. Spoglądając na zegar, niezmiennie napotykał wzrok jednego z dwóch młodszych urzędników, którzy, siedząc sztywno za biurkami, przypuszczalnie obserwowali go na zmianę. Czyżby spodziewali się, że wyjmie brzytwę i podetnie sobie żyły? Tortury, powtarzał sobie, to domena bezpieki, tak przynajmniej mu się wydawało. Poza tym w jego sprawie nie mogło być mowy o jakichkolwiek torturach – chroniły go przywileje dyplomatyczne, był jednym z tych, których nie można było torturować. Żadne jednak dyplomatyczne przywileje nie rozciągały się na tyle szeroko, by chronić Sarę; kilka ostatnich lat spędzonych w Południowej Afryce nauczyło go, że strach i miłość są nierozłączne.
Castle dopił whisky i nalał sobie następną niewielką porcję. Musiał uważać.
– Co robisz, kochanie? – zawołała z góry Sara.
– Czekam na pana Mullera – odparł, popijając whisky.
– Nie pij za dużo, kochanie.
Zdecydowali, że Castle powita Mullera sam. Można było przypuszczać, że Muller przyjedzie z Londynu samochodem ambasady, może czarnym mercedesem, jakiego używają oficjele w Południowej Afryce. „Z początku będziecie zakłopotani, ale zróbcie coś z tym – mówił mu C. – Poważne sprawy omówcie później, w biurze. W domu będzie panu łatwiej się zorientować, czy mamy coś, czego oni nie mają. I, na miłość boską, Castle, niech pan trzyma nerwy na wodzy...” Właśnie teraz Castle starał się uspokoić nerwy trzecią szklanką whisky, nasłuchując odgłosów samochodu, jakiegokolwiek samochodu, o tej godzinie bowiem ruch na King’s Road był niewielki – wszyscy już dawno wrócili z pracy.
Jeśli strach i miłość są nierozdzielne, tak samo wygląda sprawa ze strachem i nienawiścią. Nienawiść jest instynktowną odpowiedzią na strach, ten bowiem upokarza. Kiedy Castle odłożył gazetę w połowie lektury wstępniaka, który w mdły, rutynowy sposób protestował przeciwko złu umiarkowanego apartheidu (czytał ten artykuł po raz czwarty), dokładnie uświadamiał sobie własne tchórzostwo. Doskonale wiedział, że trzy lata spędzone w Południowej Afryce i ostatnie pół roku, odkąd pokochał Sarę, przemieniły go w tchórza...
Wtedy w biurze czekało na niego dwóch mężczyzn: Muller siedział za wielkim biurkiem z przedniego południowoafrykańskiego drewna, pustym, jeśli nie liczyć czystego bibularza i lśniącego ekrytuaru oraz otwartej w sugestywny sposób teczki. Nieco młodszy niż Castle, mógł dobiegać pięćdziesiątki. Gdyby nie okoliczności, Castle prawdopodobnie nie zapamiętałby jego twarzy, twarzy człowieka, który niewiele przebywał na powietrzu, gładkiej i bladej jak twarz skryby czy młodszego urzędnika, nie naznaczonej męką jakiejkolwiek wiary, religijnej czy po prostu ludzkiej, twarzy gotowej przyjmować rozkazy i wypełniać je ściśle, bez pytania, twarzy konformisty. Z pewnością nie była to twarz zbira – to określenie pasowało do drugiego, umundurowanego mężczyzny, siedzącego z nogami zwieszonymi bezczelnie z poręczy fotela, jakby chciał pokazać, że może się równać z każdym. Ta twarz nie unikała słońca. Rozświetlał ją wewnętrzny blask, jak gdyby została wystawiona na długie działanie gorąca, które zaszkodziłoby przeciętnemu człowiekowi. Muller miał okulary w złotych oprawkach. Cały ten kraj był oprawiony w złoto.
– Proszę siadać – powiedział Muller, dostatecznie uprzejmie, by uczynić zadość wymogom grzeczności, choć Castle miał do wyboru jedynie małe, twarde krzesełko, tyle dające komfortu, co kościelna ławka – gdyby musiał klęknąć, na twardej podłodze nie było klęcznika. Usiadł, nic nie mówiąc, a dwaj mężczyźni – blady i opalony – patrzyli na niego, również bez słowa. Zastanawiał się, jak długo będzie trwało milczenie. Przed Corneliusem Mullerem leżała wyjęta z teczki kartka. Po chwili zaczął stukać w nią końcem złotego wiecznego pióra, za każdym razem w to samo miejsce, jakby wbijał gwóźdź. Stukanie rozlegało się w ciszy jak tykanie zegara. Jego towarzysz drapał się po łydce nad skarpetką, I tak to trwało: drapanie i stukanie. Muller wreszcie zdecydował się odezwać.
– Miło mi, że znalazł pan czas, żeby do nas wpaść, panie Castle.
– Nie całkiem mi to było na rękę, ale cóż, przyszedłem.
– Nie chcieliśmy pisać do ambasadora, żeby uniknąć niepotrzebnego skandalu.
Castle w milczeniu (teraz była jego kolej) zastanawiał się, co mieli na myśli mówiąc „skandal”.
– Obecny tu kapitan Van Donck przedstawił nam sprawę. Uznał, że zajmiemy się nią lepiej niż Służba Bezpieczeństwa, z racji pańskiej pozycji w ambasadzie brytyjskiej. Jest pan pod obserwacją od dłuższego czasu, Castle, ale w pana przypadku areszt byłby bezcelowy: ambasada powołałaby się na przywileje dyplomatyczne. Załatwilibyśmy tę sprawę przed sędzią pokoju, jak zawsze, a potem zostałby pan z pewnością odesłany do kraju. To, zdaje się, byłby koniec pańskiej kariery?
Castle nie odpowiedział.
– Był pan bardzo nieostrożny, wręcz głupi – stwierdził Cornelius Muller. – Osobiście jednak nie uważam, że głupotę powinno się karać jak zbrodnię. Kapitan Van Donck i Służba Bezpieczeństwa zajmują wszakże odmienne, legalistyczne stanowisko i być może mają rację. Kapitan wolałby pana zaaresztować i postawić przed sądem. Jest zdania, że przywileje dyplomatyczne są często niesłusznie rozciągane na niższy personel ambasad. Kapitan podchodzi do sprawy pryncypialnie.
Twarde krzesło zaczynało uwierać i Castle zapragnął przesunąć udo, pomyślał jednak, że poruszenie się mogłoby być poczytane za oznakę słabości. Ze wszystkich sił starał się domyślić, co naprawdę tamci wiedzieli. Zastanawiał się, ilu agentów z jego siatki oskarżono. Zawstydził się swojego względnego bezpieczeństwa. W prawdziwej wojnie oficer mógł zawsze zginąć razem ze swoimi ludźmi, zachowując w ten sposób szacunek dla samego siebie.
– Zacznij gadać, Castle – zażądał Van Donck.
Zdjął nogi z oparcia fotela i przygotowywał się do wstania – tak się przynajmniej wydawało, choć może był to blef. Otworzył i zacisnął pięść, gapiąc się na swój sygnet. Potem zaczął polerować złoto, jakby to był pistolet, który zawsze musi być dobrze naoliwiony. W tym kraju nie można było uciec od złota. Było w kurzu miast, artyści używali go jako farby, wydawało się więc zupełnie naturalne, że policjant użyje go do obicia komuś twarzy.
– O czym? – zapytał Castle.
– Podobnie jak większość Anglików przyjeżdżających do nas – odezwał się Muller – odczuwa pan z pewnością mimowolną sympatię dla czarnych Afrykanów. Rozumiemy pańskie uczucia, tym bardziej, że sami jesteśmy Afrykanami. Mieszkamy tu od trzystu lat; Bantu to nowi przybysze, jak my. Nie muszę panu jednak objaśniać historii. Jak powiedziałem, rozumiemy pański punkt widzenia, jakkolwiek naznaczony ignorancją. Jeśli jednak wyzwala on emocje, staje się niebezpieczny, a kiedy dochodzi do łamania prawa...
– Jakiego prawa?
– Myślę, że pan dobrze wie, jakiego.
– Rzeczywiście, mam w planach napisać esej o apartheidzie, ambasada nie miała przeciwko temu żadnych obiekcji, ale jest to poważny esej socjologiczny, zupełnie obiektywny, i pozostaje wciąż tylko w zamyśle. Chyba nie ma pan jeszcze prawa go cenzurować. Tak czy owak, nie wyobrażam sobie, żeby opublikowano go w tym kraju...
– Jak chce ci się pieprzyć czarną dziwkę – przerwał niecierpliwie Van Donck – to czemu nie pojedziesz do burdelu w Lesotho czy Suazi? Tam jest ciągle ta wasza Wspólnota Narodów.
Po raz pierwszy Castle zrozumiał, że to Sara, nie on, jest w niebezpieczeństwie.
– Jestem za stary, żeby się interesować dziwkami – odparł.
– Gdzie byłeś wieczorem czwartego i siódmego lutego? I po południu dwudziestego pierwszego?
– Przecież wiecie – stwierdził Castle. – A przynajmniej tak myślicie. Kalendarz trzymam w biurze.
Nie widział Sary od czterdziestu ośmiu godzin. Zastanawiał się, czy była już w rękach facetów pokroju Van Doncka. Strach i gniew narastały w nim jednocześnie. Zapomniał, że teoretycznie był dyplomatą, niskiego szczebla, ale jednak.
– O czym, u diabła, tu mówimy, co? – Odwrócił się do Mullera. – Czego chcecie ode mnie?
Kapitan Van Donck był brutalem i prostakiem, który jednak w coś wierzył. Nawet jeśli było to coś odrażającego, można mu było wybaczyć. Castle nie potrafił się jednak zmusić do wybaczenia temu gładkiemu, wykształconemu oficerkowi BOSS. To ludzie podobni do niego – wystarczająco wykształceni, żeby wiedzieć, co robią – czynili zło dobru na przekór. Przypomniał sobie, co jego przyjaciel, komunista Garson często mu powtarzał: „Naszymi najgorszymi wrogami są nie ignoranci i prostacy, nawet ci okrutni, lecz ludzie inteligentni i zepsuci”.
– Zapewne doskonale zdaje pan sobie sprawę, że złamał ustawę o stosunkach rasowych z tą pańską czarną przyjaciółką – powiedział Muller. Mówił z umiarkowaną wymówką w głosie, jak urzędnik bankowy informujący mało ważnego klienta o debecie. – Z pewnością jest pan świadom, że gdyby nie dyplomatyczne przywileje, byłby pan już w więzieniu.
– Gdzie ją ukryłeś? – zapytał Van Donck natarczywie.
Castle poczuł ulgę słysząc to pytanie.
– Ukryłem?
Kapitan wstał, pocierając swój złoty sygnet. W końcu nawet napluł na niego.
– W porządku, kapitanie – odezwał się Muller. – Zajmę się panem Castle. Nie będziemy panu zabierać więcej czasu. Dziękuję za pomoc okazaną naszemu wydziałowi. Chciałbym porozmawiać z panem Castle w cztery oczy.
Gdy drzwi zamknęły się za Van Donckiem, Castle poczuł się, jakby to określił Carson, w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa.
– Proszę wybaczyć kapitanowi – podjął Muller. – Tacy ludzie nie widzą dalej swego nosa. Są inne sposoby na załatwienie tej sprawy niż oskarżenie, które pana zrujnuje, a nam nie pomoże...
– Słyszę samochód – kobiecy głos wyrwał Castle’a z rozmyślań. To była Sara, stojąca u szczytu schodów.
Podszedł do okna. Czarny mercedes sunął pod górę, mijając bliźniaczo do siebie podobne domy przy King’s Road. Kierowca z pewnością wypatrywał numeru, ale, jak zwykle, niektóre latarnie na ulicy pogasły.
– To Muller – rzekł Castle. Kiedy odstawiał whisky, poczuł, jak jego ręka drży – zbyt mocno zaciskał dłoń na szklance.
Na dźwięk dzwonka Buller warknął, ale kiedy Castle otworzył drzwi, pies zaczął obskakiwać Mullera z całkowitym brakiem krytycyzmu, przyjaźnie śliniąc mu nogawki.
– Dobry piesek. Dobry – rzucił ostrożnie Cornelius Muller.
Lata wycisnęły na nim dostrzegalne piętno – jego włosy niemal zbielały, a twarz nie była już tak gładka jak kiedyś. Nie wyglądał już jak urzędnik przyzwyczajony do potakiwania. Od ich ostatniego spotkania coś się z Mullerem stało: wyglądał na bardziej ludzkiego – być może przyszło to razem z awansem, większą odpowiedzialnością, niepewnością i pytaniami pozostawionymi bez odpowiedzi.
– Dobry wieczór, panie Castle. Przepraszam za spóźnienie. W Watford, tak się chyba nazywała ta miejscowość, był korek.
Można było niemalże wziąć Mullera za człowieka nieśmiałego, może dlatego, że czuł się niepewnie z dala od swojego znajomego biura, pięknego drewnianego biurka, pozbawiony asysty dwóch młodszych kolegów w przyległym pokoju. Czarny mercedes odjechał – kierowca ruszył szukać lokalu, w którym mógłby zjeść kolację. Muller został sam w obcym kraju, gdzie na skrzynkach pocztowych wypisane były inicjały królowej, a na rynkach próżno by szukać pomników Krugera*.
Castle nalał dwie whisky.
– Dawno się nie widzieliśmy – stwierdził Muller.
– Siedem lat?
– To miło, że zaprosił mnie pan do siebie na kolację.
– C uważał, że to dobry pomysł na przełamanie lodów. Wygląda na to, że będziemy ściśle współpracować przy Wujku Remusie.
Wzrok Mullera prześlizgnął się po aparacie telefonicznym, stojącej na stole lampie i zatrzymał na wazonie z kwiatami.
– W porządku, nie ma obawy – powiedział Castle. – Jeśli ktoś nas podsłuchuje, to tylko moi ludzie. Ale jestem raczej pewny, że nikt – uniósł szklankę. – Za nasze ostatnie spotkanie. Zaproponował mi pan wtedy współpracę, pamięta pan? I cóż, współpracujemy. Ironia losu czy predestynacja? Wasz kościół w nią wierzy.
– Oczywiście wtedy nie miałem pojęcia o pana prawdziwej roli – odparł Muller. – Gdybym miał, nie groziłbym panu w związku z tą wredną Bantu. Teraz wiem, że była jedną z pańskich agentek. Moglibyśmy nawet wspólnie korzystać z jej usług. Widzi pan, wziąłem pana za jednego z tych wzniosłych, sentymentalnych przeciwników apartheidu. Bardzo się zdziwiłem, kiedy szef powiedział mi, że to z panem mam się zobaczyć w sprawie operacji. Mam nadzieję, że nie ma mi pan za złe tego, co się wtedy wydarzyło. W końcu obaj jesteśmy profesjonalistami i pracujemy po tej samej stronie.
– Na to wygląda.
– Interesuje mnie jednak, choć to teraz już bez znaczenia, jak zdołał pan wywieźć tę dziewczynę z kraju. Do Suazi, zdaje się?
– Tak.
– Byłem przekonany, że całkiem szczelnie zamknęliśmy tę granicę. Przedarcie się przez nią wymagało eksperta od partyzantki. Nigdy nie uważałem pana za eksperta, choć wiedziałem, że utrzymuje pan pewne kontakty z komunistami. Myślałem, że były panu potrzebne do tego eseju o apartheidzie, którego pan nigdy nie opublikował. Nabrał mnie pan, nie wspominając o Van Doncku. Pamięta pan kapitana Van Doncka?
– Och, tak. Żywo.
– Musiałem poprosić o jego dymisję po pańskiej sprawie. Działał bardzo nieudolnie. Byłem pewien, że gdyby tylko dziewczyna znalazła się pod kluczem, zgodziłby się pan dla nas pracować, a on pozwolił jej uciec. Widzi pan, proszę się nie śmiać, byłem przekonany, że to zwykły romans. Widziałem tak wielu Anglików, którzy zaczynali od atakowania apartheidu, a kończyli w łóżku jakiejś Bantu. Romantyczny pomysł łamania prawa, które uważają za niesprawiedliwe, pociąga ich tak bardzo jak czarny tyłek. Nigdy bym nie przypuszczał, że ta dziewczyna – Sara MaNkosi, tak się nazywała, jak mi się zdaje – była cały czas agentką MI6...
– Sama o tym nie wiedziała. Ona też wierzyła w mój esej. Jeszcze szklaneczkę?
– Poproszę.
Castle nalał dwie whisky, licząc na swoją mocną głowę.
– Wszystko wskazywało na to, że jest sprytna. Bardzo dokładnie prześledziliśmy jej przeszłość. Studiowała w Uniwersytecie Afrykańskim w Transwalu, gdzie czarni profesorowie zawsze produkują niebezpiecznych studentów. Osobiście jednak sądzę, że im inteligentniejszy Afrykanin, tym łatwiej go przekabacić, w ten czy inny sposób. Po miesiącu spędzonym w więzieniu z pewnością przekonalibyśmy ją do swoich racji. Mogłaby się teraz przydać nam obu, w Wujku Remusie. Chociaż... latka lecą. Teraz byłaby chyba nieco podstarzała. Bantu starzeją się szybko. Generalnie kończą się, przynajmniej jak na białe oko, daleko przed trzydziestką... Wie pan, Castle, naprawdę jestem rad, że pracujemy razem i że nie okazał się pan, jak myśleliśmy w BOSS, jednym z tych idealistów, co to chcą zmienić ludzką naturę. Znaliśmy ludzi, z którymi utrzymywał pan kontakty, przynajmniej większość z nich, i wiedzieliśmy, jakie bzdury panu opowiadają. Ale pan nas przechytrzył, a co dopiero tych Bantu czy komunistów. Oni chyba też myśleli, że pisze pan książkę, która posłuży ich celom. Proszę zauważyć, Castle, ja nie jestem antyafrykański jak kapitan Van Donck. Uważam się za stuprocentowego Afrykanina.
To z pewnością nie był dawny Cornelius Muller z biura w Pretorii. Tamten blady urzędnik wykonujący swoją konformistyczną pracę nie odzywałby się tak swobodnie, z taką pewnością siebie. Nawet nieśmiałość i niezdecydowanie sprzed kilku minut zniknęły – whisky dała sobie z nimi radę. Castle miał teraz do czynienia z wyższym oficerem BOSS, któremu powierzono zagraniczną misję, słuchającym tylko generalskich rozkazów. Muller mógł się odprężyć. Mógł być – cóż za nieprzyjemna myśl – sobą, i Castle’owi wydało się, że tamten wulgarnością i brutalnością swojej przemowy przypomina kapitana Van Doncka, którym tak pogardzał.
– Spędziłem kilka przyjemnych weekendów w Lesotho – oznajmił Muller – w kasynie w Holiday Inn, wśród moich czarnych braci. Przyznaję, raz nawet pozwoliłem sobie na małą... przygodę. To było zupełnie co innego, rzecz jasna, nie złamałem prawa, byłem przecież poza granicami Republiki.
– Saro! – zawołał nagle Castle. – Sprowadź Sama na dół, niech powie panu Mullerowi dobranoc.
– Pan jest żonaty? – zdziwił się Muller.
– Owszem.
– Tym bardziej mi pochlebia zaproszenie do pańskiego domu. Przywiozłem z kraju kilka drobiazgów, być może coś spodoba się pańskiej żonie. Ale nie odpowiedział mi pan na pytanie, pamięta pan? Jak pan wydostał tę dziewczynę? To już nie zaszkodzi żadnemu z pańskich dawnych agentów, a ma pewien związek z operacją i problemami, z którymi będziemy się razem borykać. Nasze kraje, i oczywiście Stany, są teraz sojusznikami.
– Może sama panu powie. Pan pozwoli, że ją przedstawię, i mojego syna, Sama.
Sara z Samem zeszli na dół w chwili, gdy Muller odwrócił się.
– Pan Muller pytał, jak przerzuciłem cię do Suazi, Saro.
Nie doceniał Mullera. Zaplanowany efekt zaskoczenia zawiódł całkowicie.
– Miło mi panią poznać, pani Castle – rzekł Muller, ujmując jej dłoń.
– Siedem lat temu nie udało się nam spotkać – odpowiedziała Sara.
– Tak, siedem zmarnowanych lat. Ma pan bardzo piękną żonę, Castle.
– Dziękuję – odparł Castle. – Sam, przywitaj się z panem Mullerem. Panie Muller, to mój syn. – Wiedział, że Muller doskonale zna się na odcieniach skóry, a Sam był bardzo ciemny.
– Jak się masz, Sam? Chodzisz już do szkoły?
– Pójdzie, za tydzień lub dwa. A teraz do łóżka, Sam.
– Umie pan się bawić w chowanego? – zapytał nagle Sam.
– Kiedyś znałem tę zabawę, ale zawsze mogę się nauczyć od nowa.
– Czy pan jest szpiegiem, jak pan Davis?
– Powiedziałam do łóżka, Sam.
– Ma pan zatrute pióro?
– Sam! Na górę!
– Wracając do pytania pana Mullera, Saro – odezwał się Castle. – Powiedz, gdzie i jak przekroczyłaś granicę?
– Chyba nie muszę mu tego mówić, nie sądzisz?
– Zapomnijmy o Suazi – przerwał Muller. – To stara historia i zdarzyła się w innym kraju.
Castle patrzył, jak tamten dostosowuje się do tła, naturalnie jak kameleon. Z pewnością robił tak również w czasie swoich weekendów w Lesotho. Być może wydałby się Castle’owi mniej wstrętny, gdyby nie ta zdolność adaptacji.
Podczas kolacji Muller uprzejmie podtrzymywał rozmowę. Castle pomyślał, że naprawdę wolałby Van Doncka. Van Donck wyszedłby z domu na sam widok Sary. Uprzedzenie ma coś wspólnego z ideałem. Cornelius Muller był pozbawiony tak uprzedzeń, jak i ideałów.
– Jak pani znajduje tutejszy klimat, pani Castle, po południowoafrykańskim?
– Ma pan na myśli pogodę?
– Tak, pogodę.
– Jest mniej zdecydowana – odparła Sara.
– Nie tęskni pani nigdy za Afryką? Po drodze tutaj odwiedziłem Madryt i Ateny, więc już od kilku tygodni jestem poza krajem, i wie pani, czego mi najbardziej brak? Kopalnianych hałd wokół Johannesburga. Ich koloru w blasku zachodzącego słońca. A czego pani brakuje?
Castle nie podejrzewał Mullera o doznania estetyczne. Zastanawiał się, czy zainteresowanie to przyszło razem z awansem, czy – jak kurtuazja – było produktem adaptacji do okoliczności i kraju.
– Mam inne wspomnienia – rzekła Sara. – Moja Afryka była inna niż pańska...
– Och, proszę, oboje jesteśmy Afrykanami. A tak przy okazji, mam kilka drobiazgów dla przyjaciół, i choć nic wiedziałem, że znajdzie się pani wśród nich, przywiozłem pani chustę. Wie pani, w Lesotho są ci znakomici tkacze, Królewscy Tkacze. Czy przyjmie pani prezent od starego wroga?
– Oczywiście. To miło z pana strony.
– A czy pani zdaniem torebka ze skóry strusia spodoba się lady Hargreaves?
– Nie znam jej, musi pan zapytać męża.
Castle pomyślał, że torebka ze strusia nic bardzo pasowałaby do krokodylowego standardu lady Hargreaves, ale odezwał się:
– Z pewnością... prezent od pana...
– Widzi pan, strusie to jakby nasza rodzinna pasja – wyjaśnił Muller. – Mój dziadek był jednym z tak zwanych strusich milionerów, których wojna 1914 roku oderwała od interesów. Miał wielki dom w Kraju Przylądkowym. Kiedyś był okazały, teraz to tylko ruina. Strusie pióra nigdy nie powróciły na dobre do Europy i ojciec zbankrutował. Ale moi bracia trzymają jeszcze parę strusi.
Castle przypomniał sobie wizytę w jednym z tych wielkich domów zachowanym jako coś w rodzaju muzeum, zamieszkanym przez zarządcę tego, co pozostało ze strusiej farmy. Zarządca trochę przepraszał za bogactwo i zły smak. Gwoździem programu była łazienka – zawsze zostawiano ją gościom na koniec – z wanną przypominającą wielkie, białe małżeńskie łoże, pozłacanymi kranami i fatalną kopią włoskiego prymitywisty na ścianie. Listek prawdziwego złota zaczynał odłazić z aureoli.
Po kolacji Sara wyszła z pokoju, a Muller dał się namówić na szklaneczkę porto. Butelka – prezent od Davisa – stała nienaruszona od ostatniego Bożego Narodzenia.
– Mówiąc poważnie – odezwał się Muller – chętnie usłyszałbym kilka szczegółów o ucieczce pańskiej żony do Suazi. Nie musi pan wymieniać nazwisk. Wiem, że przyjaźnił się pan z kilkoma komunistami; teraz widzę, że była to część pańskiej pracy. Brali pana za sentymentalnego podróżnika, jak my. Carson, na przykład, musiał tak o panu myśleć. Biedny Carson...
– Dlaczego biedny?
– Posunął się za daleko. Nawiązał kontakt z partyzantami. Na swój sposób był miłym człowiekiem i bardzo dobrym adwokatem. Przysparzał policji wielu kłopotów w sprawach związanych z ograniczeniem prawa do poruszania się.
– Już się tym nie zajmuje?
– Och nie, zmarł rok temu, w więzieniu.
– Nie słyszałem o tym.
Castle podszedł do kredensu i nalał sobie jeszcze jedną podwójną whisky. Z dużą ilością wody J. & B. nie wyglądała na mocniejszą niż pojedyncza.
– Nie smakuje panu to porto? – zapytał Muller. – Kiedyś przywoziliśmy boskie porto z Lourenço Marques. Niestety, te czasy się skończyły.
– Na co zmarł?
– Na zapalenie płuc. Oszczędziło mu to długiego procesu – dodał Muller.
– Lubiłem Carsona – przyznał Castle.
– Tak, wielka szkoda, że zawsze sądził Afrykanów po kolorze skóry. To błąd popełniany zwykle przez drugą generację imigrantów. Nie chcą przyznać, że biały może być tak samo dobrym Afrykaninem jak czarny. Moja rodzina, na przykład, mieszka w Afryce od 1700 roku. Byliśmy pionierami. – Spojrzał na zegarek. – Mój Boże, ależ się u pana zasiedziałem. Mój szofer czeka już pewnie z godzinę. Proszę mi wybaczyć, muszę się pożegnać.
– Może porozmawiamy jeszcze o Wujku Remusie, zanim pan wyjdzie...
– To możemy załatwić w biurze – odparł Muller. W drzwiach odwrócił się i dodał: – Naprawdę, przykro mi z powodu Carsona. Gdybym wiedział, że pan o tym nie wie, nie byłbym tak bezceremonialny.
Buller z bezkrytycznym uwielbieniem polizał jego nogawkę.
– Dobry piesek – rzucił Muller. – Dobry piesek. Nie ma jak psia wierność.
2
O pierwszej w nocy Sara przerwała ciszę.
– Wiem, że jeszcze nie śpisz, nie udawaj. Czy ta wizyta była taka straszna? On był całkiem uprzejmy.
– Och tak. W Anglii nabiera angielskich manier. Szybko się przystosowuje.
– Dać ci mogadon?
– Nie, zaraz zasnę. Muszę ci tylko o czymś powiedzieć. Carson nie żyje. Zmarł w więzieniu.
– Zabili go?
– Muller mówił, że zmarł na zapalenie płuc.
Oparła głowę na dłoni i wtuliła twarz w poduszkę. Castle domyślił się, że płacze.
– Nie mogę przestać myśleć o ostatnim telegramie, który od niego dostałem. Czekałem w ambasadzie, po spotkaniu z Van Donckiem i Mullerem. „Nie martw się o Sarę. Leć najbliższym samolotem do L.M. i czekaj na nią w Polanie. Jest bezpieczna”.
– Ja też pamiętam ten telegram. Byłam przy nim, kiedy go pisał.
– Nie zdążyłem mu podziękować. Przez siedem lat tylko milczałem i...
– I...?
– Już nie wiem, co chciałem powiedzieć. Lubiłem Carsona – Castle powtórzył to, co mówił wcześniej Mullerowi.
– Ufałam mu, znacznie bardziej niż jego przyjaciołom. Przez ten tydzień, kiedy czekałeś na mnie w Lourenço Marques, mieliśmy czas na długie dyskusje. Powtarzałam mu, że nie jest prawdziwym komunistą.
– Czemu? Był członkiem partii, jednym z najstarszych w Transwalu.
– Wiem, oczywiście. Ale są różni członkowie, prawda? Powiedziałam mu o Samie nawet zanim powiedziałam tobie.
– Przyciągał do siebie ludzi.
– Większość komunistów, których znałam, odpychała, a nie przyciągała.
– Jednak on był prawdziwym komunistą. Przeżył Stalina, jak katolicy przeżyli Borgiów. Sprawił, że lepiej myślałem o partii.
– Ale nigdy nie pociągnął cię tak daleko, prawda?
– Och, zawsze było coś, czego nie mogłem przełknąć. Carson mawiał, że przełknąłbym wielbłąda, a komar utkwiłby mi w gardle. Wiesz, nigdy nie byłem religijny, już w szkole przestałem wierzyć w Boga, ale w Afryce spotykałem czasami księży, którzy znowu budzili we mnie wiarę, na moment, po kieliszku. Gdyby wszyscy byli tacy i gdybym ich częściej spotykał, uwierzyłbym w zmartwychwstanie, narodzenie z dziewicy, Łazarza i to wszystko. Pamiętam jednego z nich, spotkaliśmy się dwa razy, chciałem go zwerbować, jak ciebie, ale się nie nadawał. Nazywał się Connolly albo 0’Connell, pracował w slumsach w Soweto. Powiedział do mnie tak jak Carson: przełknąłbyś wielbłąda, ale nie komara. Przez chwilę prawie wierzyłem w jego Boga, tak jak prawie wierzyłem w Boga Carsona. Może to moje przeznaczenie: wierzyć tylko do połowy. Kiedy ludzie mówią o Pradze czy Budapeszcie i o tym, że komunizm nie ma ludzkiej twarzy, siedzę cicho, bo raz ją widziałem. Powtarzam sobie, że gdyby nie Carson, Sam urodziłby się w więzieniu, a ty byś pewnie w więzieniu zmarła. W pewnym sensie komunizm, lub komuniści, ocalili ciebie i Sama. Nie wierzę w Marksa czy Lenina ani odrobinę bardziej niż w świętego Pawła, ale czyż nie mam prawa być wdzięczny?
– Czemu się tak tym martwisz? Nikt nie mówi, że to źle być wdzięcznym. Ja też jestem. Wdzięczność jest w porządku, jeśli...
– Jeśli...?
– Chyba chciałam powiedzieć: jeśli nie prowadzi zbyt daleko.
Upłynęły godziny, zanim Castle zasnął. Leżał i myślał o Carsonie i Mullerze, o Wujku Remusie i Pradze. Nic chciał spać, dopóki równy oddech Sary nie przekonał go, że zasnęła pierwsza. Potem już nic go nie powstrzymywało – uleciał, jak jego bohater z dzieciństwa, Allan Quatermain*, z długiego, powolnego podziemnego strumienia, krępującego ruchy, w głąb ciemnego kontynentu, gdzie miał nadzieję znaleźć dom: do miasta, które dałoby mu obywatelstwo nie każąc wyznawać żadnej wiary, nie do miasta Boga czy Marksa, ale do miasta zwanego Spokój Ducha.
rozdział IV
1
Raz w miesiącu, przy okazji wolnego dnia, Castle zabierał Sarę i Sama na wycieczkę na piaszczystą i porośniętą wiecznie zielonymi drzewami wieś we wschodnim Sussex, w odwiedziny do swojej matki. Nikt nigdy nie kwestionował konieczności tych wizyt, ale Castle wątpił nawet w to, że matka czerpie z nich jakąś przyjemność; musiał jednak przyznać, iż robiła wszystko, by uprzyjemnić im pobyt, stosownie do swych wyobrażeń o tym, co sprawia przyjemność dzieciom. W zamrażarce niezmiennie czekała na Sama porcja lodów waniliowych – wolał czekoladowe – a matka, choć mieszkała tylko pół mili od stacji, wysyłała po nich na dworzec taksówkę. Castle, który od powrotu do Anglii nie pragnął samochodu, odnosił wrażenie, że matka traktowała go jak syna nieudacznego i nie śmierdzącego groszem. Sara powiedziała mu kiedyś, jak ona się tam czuła: jak czarny gość na garden party przeciwników apartheidu, któremu poświęcano zbyt wiele uwagi, by mógł czuć się swobodnie.
Kolejnym powodem nerwowego napięcia był Buller. Castle przestał się upierać przy zostawianiu go w domu. Sara była przekonana, że bez ich opieki Bullera zabiliby ludzie w maskach, choć Castle wskazywał na fakt, że Buller został kupiony, by bronić, nie zaś by być bronionym. Danie za wygraną okazało się na dłuższą metę łatwiejsze, mimo iż jego matka żywiła głęboką niechęć do psów. Trzymała birmańską kotkę, na którą niezmordowanie dybał Buller. Przed ich przyjazdem kotka była zamykana w sypialni pani Castle, i ta napomykała potem przez cały dzień o smutnym losie swojej pupilki, pozbawionej kontaktu z ludźmi. Któregoś dnia przyłapała nawet Bullera, jak leżał rozwalony pod drzwiami sypialni i, czekając na swoją szansę, dyszał jak szekspirowski morderca. Napisała potem do Sary długi list z wymówkami. Widocznie nerwy kotki ucierpiały na dłużej niż tydzień: ogłosiła swego rodzaju strajk głodowy, odmawiając jedzenia swojego pokarmu marki Friskie i pijąc tylko mleko.
Smutek ogarniał wszystkich już w chwili, gdy taksówka wjeżdżała w głęboki cień wawrzynowej alei, prowadzącej do zbudowanego w stylu edwardiańskim domu z wysokim szczytem, który ojciec Castle’a kupił za pieniądze z emerytury, dom bowiem znajdował się blisko pola golfowego (wkrótce potem ojciec miał atak i nie wychodził nawet do klubu). Pani Castle niezmiennie oczekiwała ich na ganku: wysoka, prosta postać w staroświeckiej spódnicy, podkreślającej piękno jej kostek. Wysoki kołnierz w stylu królowej Aleksandry przysłaniał zmarszczki. Aby ukryć przygnębienie, Castle okazywał nienaturalne podniecenie, witając matkę przesadnym uściskiem, który ona ledwo odwzajemniała. Była zdania, że otwarcie okazywane emocje są fałszywe. Powinna była raczej poślubić ambasadora lub gubernatora jakiejś kolonii niż wiejskiego lekarza.
– Cudownie wyglądasz, mamo – powiedział Castle.
– Jak na swój wiek, czuję się nieźle – odparła. Miała osiemdziesiąt pięć lat. Podsunęła Sarze do pocałowania czysty, biały, pachnący lawendą policzek. – Mam nadzieję, że Sam również czuje się dobrze.
– Och, tak, nigdy nie czuł się lepiej.
– Kwarantanna skończona?
– Oczywiście.
Uspokojona pani Castle zezwoliła wnukowi na przelotny pocałunek.
– Zdaje się, że wkrótce pójdziesz do szkoły przygotowawczej, prawda?
Sam przytaknął.
– Spodoba ci się zabawa z innymi chłopcami. Gdzie Buller?
– Poszedł na górę, szukać Dzwoneczka – wyjaśnił Sam z satysfakcją w głosie.
Po lunchu Sara wzięła Sama z Bullerem do ogrodu, zostawiając Castle’a na chwilę z matką. Tak było co miesiąc. Sara chciała dobrze, ale Castle miał wrażenie, że matka była zadowolona, mogąc zakończyć rozmowę w cztery oczy. Długa cisza niezmiennie zalegała między nimi, gdy pani Castle nalewała dwie kolejne filiżanki kawy, na którą żadne z nich nie miało ochoty. Potem zaczynała dyskusję (Castle wiedział, że temat przygotowała na długo przed ich wizytą), by zapełnić dziwną chwilę ciszy.
– Straszna była ta katastrofa samolotu w ubiegłym tygodniu – powiedziała, wrzucając kostki cukru do filiżanek: jedną dla siebie, dwie dla niego.
– Tak, rzeczywiście, straszna – Castle usiłował przypomnieć sobie miejsce i nazwę linii lotniczych. TWA? Kalkuta?
– Nie mogłam się powstrzymać od myślenia, co by się stało, gdybyście z Sarą byli na pokładzie.
– Ale to się stało w Bangladeszu, mamo – Castle przypomniał sobie w porę. – Czemu, na Boga, mielibyśmy...
– Pracujesz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Mogą cię wysłać dokądkolwiek.
– Nie, mamo. Jestem przykuty do swego biurka w Londynie. Tak czy owak, dobrze wiesz, że gdyby coś miało się nam przydarzyć, mamy w tobie opiekuna.
– Opiekuna? W staruszce dobiegającej dziewięćdziesiątki?
– Osiemdziesiątki piątki, mamo.
– Co tydzień czytam o staruszkach, które giną w wypadkach autobusowych.
– Przecież nie jeździsz autobusami.
– Ale i nie widzę powodu, dla którego miałabym z zasady nie jeździć autobusami.
– Gdyby coś ci się stało, możesz być pewna, że zatrudnimy kogoś, na kim można polegać.
– Może być za późno. Trzeba być przygotowanym na to, że nieszczęścia chodzą parami. A już w przypadku Sama... Cóż, tu się pojawiają specjalne problemy.
– Masz zapewne na myśli kolor jego skóry.
– Nie można go oddać pod kuratelę sądową. Wielu z tych sędziów, jak zawsze mawiał twój ojciec, to rasiści. A poza tym, czy nie przyszło ci do głowy, mój drogi, że ktoś się o niego upomni, kiedy my wszyscy pomrzemy?
– Sara nie ma rodziców.
– To, co zostawisz, ile by tego było, oni tam mogą uważać za fortunę. Starsi umierają najpierw, tak mi przynajmniej mówiono, więc doszłyby ci moje pieniądze. Sara z pewnością ma jakichś krewnych, którzy mogliby...
– Mamo, czy ty przypadkiem sama nie jesteś trochę rasistką?
– Nie, mój drogi. W ogóle nie jestem rasistką, choć być może jestem staroświecka i kocham swój kraj. Sam jest z urodzenia Anglikiem, cokolwiek by o nim powiedzieć.
– Pomyślę nad tym, mamo. – To zdanie kończyło większość ich dyskusji, ale zawsze warto było spróbować zmiany tematu. – Zastanawiałem się, czy nie przejść na emeryturę.
– Nie będzie wysoka, prawda?
– Zaoszczędziłem trochę. Nie żyjemy rozrzutnie.
– Im więcej zaoszczędziłeś, tym bardziej przyda ci się opiekunka, na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że jestem tak liberalna jak twój ojciec, ale nie mogłabym patrzeć, jak wywożą Sama z powrotem do Afryki Południowej...
– Ale przecież nie widziałabyś tego, skoro byś nie żyła.
– Nie jestem tego taka pewna, mój drogi. Nie jestem ateistką.
To była jedna z najbardziej uciążliwych wizyt. Uratował ich Buller, który, wróciwszy z ogrodu, z ciężką determinacją poczłapał na górę w poszukiwaniu uwięzionej kotki.
– Mam przynajmniej nadzieję, że nigdy nie będę musiała opiekować się Bullerem – rzekła pani Castle.
– Mogę ci to obiecać, mamo. Na wypadek katastrofy w Bangladeszu zbiegającej się w czasie z wypadkiem autobusu Stowarzyszenia Babć w Sussex zostawiłem ścisłe wytyczne dotyczące Bullera. Zostanie uśpiony, możliwie bezboleśnie.
– Osobiście nie wybrałabym psa tej rasy dla mojego wnuka. Psy obronne, jak Buller, są zawsze bardzo wrażliwe na kolor skóry, a Sam jest nerwowym dzieckiem. Przypomina mi ciebie w tym wieku, oczywiście z wyjątkiem koloru skóry.
– Czy ja byłem nerwowym dzieckiem?
– Zawsze okazywałeś przesadną wdzięczność za najmniejszą wyświadczoną ci uprzejmość. Tak jakbyś nie czuł się bezpieczny, choć dlaczego nie miałbyś się czuć bezpieczny ze mną i swoim ojcem... Kiedyś w szkole dałeś komuś wieczne pióro w zamian za czekoladowe ciastko.
– Już dobrze, mamo. Dziś nie dałbym się oszukać.
– Wątpię.
– I zrezygnowałem już z wdzięczności. – Jednak mówiąc to przypomniał sobie Carsona w więzieniu i to, co powiedziała Sara. – W każdym razie nie pozwalam sobie na przesadną wdzięczność – dodał. – Dziś już nie zadowalam się byle ciastkiem.
– Jest coś, co mnie zawsze w tobie dziwiło. Od czasu, gdy spotkałeś Sarę, nigdy nie wspominasz Mary. Bardzo lubiłam Mary. Szkoda, że nie miałeś z nią dziecka.
– Staram się zapomnieć o umarłych – odparł, ale nie była to prawda. Na początku małżeństwa z Mary odkrył, że jest bezpłodny. Nie mieli więc dzieci, ale byli szczęśliwi. To było tak, jakby jego jedyne dziecko wraz z żoną zostało rozerwane na strzępy przez bombę na Oxford Street, gdy on – bezpieczny – nawiązywał jakiś kontakt w Lizbonie. Nie zdołał jej ochronić i nie zginął razem z nią. Dlatego właśnie nie rozmawiał o tym z nikim, nawet z Sarą.
2
– To dziwne, że twoja matka tak łatwo uwierzyła, że jesteś ojcem Sama – powiedziała Sara, gdy leżąc w łóżku rozmawiali o dniu spędzonym na wsi. – Czy nigdy nie przyszło jej na myśl, że ma zbyt ciemną skórę, by mieć białego ojca?
– Nie wydaje się, by zwracała na to uwagę.
– Muller zauważył, jestem pewna.
Na dole zadzwonił telefon. Była prawie północ.
– Do diabła – rzekł Castle. – Kto może dzwonić o tej porze? Znowu twoi ludzie w maskach?
– Odbierzesz?
Telefon przestał dzwonić.
– Jeśli to oni – stwierdził Castle – mamy szansę ich złapać.
Dzwonek odezwał się ponownie. Castle spojrzał na zegarek.
– Odbierz, na miłość boską.
– To na pewno pomyłka.
– Jeśli nie odbierzesz, ja to zrobię.
– Załóż szlafrok, przeziębisz się – powiedział.
Telefon zamilkł jednak, gdy Sara wstała.
– Na pewno zadzwoni znowu – stwierdziła. – Pamiętasz ostatni miesiąc? Trzy razy o pierwszej w nocy.
Tym razem jednak brzęczyk nie odezwał się po raz trzeci, ale za to z głębi korytarza rozległ się płacz.
– Niech ich diabli, kimkolwiek są – wybuchnęła Sara. – Obudzili Sama.
– Pójdę do niego. Ty cała drżysz, połóż się lepiej.
Gdy Sam zobaczył go, zapytał od razu:
– Czy to włamywacze? Dlaczego Buller się nie odezwał?
– Buller wiedział lepiej. Nie ma żadnych włamywaczy, Sam. To tylko mój przyjaciel tak późno zadzwonił.
– Ten pan Muller?
– Nie, on nie jest moim przyjacielem. Śpij. Telefon już nie zadzwoni.
– Skąd wiesz?
– Wiem.
– Zadzwonił więcej niż raz.
– Tak.
– Ale nie odpowiedziałeś. Więc skąd wiesz, że to przyjaciel?
– Za dużo pytasz, Sam.
– Czy to był tajny sygnał?
– A czy ty masz swoje tajemnice, Sam?
– Tak, bardzo dużo.
– Więc zdradź mi którąś.
– Nie mogę. To nie byłaby już tajemnica, gdybym ci ją zdradził.
– Widzisz? Ja też mam swoje tajemnice.
Sara jeszcze nie spała.
– Już dobrze – rzekł Castle. – Sam myślał, że to włamywacze.
– I może byli. Co mu powiedziałeś?
– Że to tajny sygnał.
– Zawsze wiesz, jak go uspokoić. Kochasz go, prawda?
– Tak.
– To dziwne. Nigdy tego nie zrozumiem. Szkoda, że on naprawdę nie jest twoim synem.
– Ja bym tego nie chciał. Wiesz o tym.
– Nigdy naprawdę nie rozumiałam, dlaczego.
– Mówiłem ci wiele razy. Dosyć się na siebie napatrzę co rano przy goleniu.
– I patrzysz na dobrego człowieka, kochanie.
– Nie powiedziałbym tak o sobie.
– Twoje dziecko trzymałoby mnie przy życiu, gdybyś umarł. Nie będziesz żył wiecznie.
– I dzięki Bogu – odezwał się bez zastanowienia i pożałował swoich słów. To jej zrozumienie zawsze sprawiało, że posuwał się za daleko; kusiło go, żeby jej wszystko powiedzieć, mimo że starał się być twardy. Czasami porównywał ją cynicznie do mądrego śledczego, posługującego się sympatią i podsuniętym w porę papierosem.
– Wiem, że się martwisz – powiedziała Sara. – Chciałabym, żebyś mógł mi powiedzieć czym, ale wiem, że nie możesz. Może kiedyś... kiedy będziesz wolny. Jeśli kiedykolwiek będziesz, Maurycy – dodała smutno.
rozdział V
1
Castle zostawił swój rower u konduktora na dworcu w Berkhamsted i ruszył schodami w górę, na peron, z którego odchodziły pociągi w kierunku Londynu. Znał z widzenia prawie wszystkich podróżnych dojeżdżających do pracy, niektórym nawet się kłaniał. Zimna październikowa mgła kładła się na zarośniętym stawie przy zamku i opadała z wierzb do kanału po drugiej stronie torów. Przeszedł się wzdłuż peronu, tam i z powrotem. Wydawało mu się, że rozpoznaje wszystkie twarze z wyjątkiem jednej – kobiety w znoszonym króliczym futrze. Kobiety rzadko podróżowały tym pociągiem. Patrzył, jak wsiada do przedziału. Wybrał ten sam, żeby obserwować ją z bliska. Mężczyźni rozwinęli gazety, a ona otworzyła kieszonkowe wydanie powieści Denise Robins. Castle zaczął czytać drugi tom „Wojny i pokoju”. Czytać tę książkę publicznie, dla przyjemności – to było naruszenie zasad bezpieczeństwa, nawet małe wyzwanie. „O krok za tą granicą, która przypomina linię dzielącą żywych i martwych, jest niepewność, cierpienie i śmierć. I co tam jest? Kto tam jest? – tam, za tym polem, za drzewem...” Wyjrzał przez okno i zdawało się, że oczami Tołstojowego żołnierza widzi nieruchomą libellę kanału zwróconą ku Boxmoor. „Ten dach oświetlony słońcem? Nikt nie wie, a chciałoby się wiedzieć. Boisz się, a jednak tęsknisz, by przekroczyć tę linię...”
Gdy pociąg zatrzymał się w Watford, Castle był jedynym wysiadającym z przedziału. Stał obok rozkładu jazdy i patrzył, jak ostatni pasażerowie przechodzą przez barierkę. Kobiety wśród nich nie było. Przed budynkiem stacji stanął na chwilę na końcu kolejki na przystanku autobusowym i ponownie przesunął wzrokiem po twarzach ludzi. Potem spojrzał na zegarek i ruszył z wystudiowanym niecierpliwym gestem, widocznym dla każdego, kto by go obserwował. Nikt za nim nie szedł, był tego pewien, ale denerwowała go myśl o kobiecie z pociągu i o tym, że nieco zlekceważył reguły. Należało być drobiazgowo uważnym. Z pierwszej poczty zadzwonił do biura i poprosił Cynthię – zawsze przychodziła wcześniej niż on, Watson czy Davis.
– Powiedz Watsonowi, że trochę się spóźnię – rzucił do słuchawki. – Musiałem się po drodze zatrzymać w Watford, by pójść do weterynarza. Buller ma dziwną wysypkę. Davisowi też przekaż.
Przez moment rozważał, czy dla zapewnienia sobie alibi nie lepiej byłoby naprawdę iść do weterynarza, zdecydował jednak, że zbyt wiele ostrożności szkodzi czasami równie jak zbyt mało. Prostota była zawsze najlepsza, tak samo jak opłacało się mówić prawdę, kiedy tylko było to możliwe, bo prawdy o tyle łatwiej się nauczyć niż kłamstwa. Poszedł do trzeciego baru kawowego z listy, którą miał w głowie, i czekał tam. Nie poznał idącego za nim wysokiego, szczupłego mężczyzny w płaszczu pamiętającym lepsze czasy. Mężczyzna przystanął przy jego stoliku i zapytał:
– Przepraszam, czy William Hatchard?
– Nie, nazywam się Castle.
– Przepraszam. Zdumiewające podobieństwo.
Castle wypił dwie filiżanki kawy i przeczytał Timesa. Cenił sobie aurę szacowności, która najwyraźniej otaczała czytelników tej gazety. Zobaczył, jak pięćdziesiąt metrów w dół ulicy mężczyzna z baru zawiązuje sznurowadło i poczuł się bezpieczny, tak jak kiedyś, gdy wieziono go ze szpitalnego oddziału na poważną operację. Poczuł się nagle jak przedmiot na taśmociągu, przenoszony w wyznaczone miejsce, nie odpowiadający przed nikim i przed niczym, nawet przed własnym ciałem, o wszystko się ktoś zatroszczy, na dobre czy na złe. Ktoś o najwyższych profesjonalnych kwalifikacjach. W taki sposób powinna w końcu przyjść śmierć, pomyślał, ruszając powoli, uszczęśliwiony, w ślad za obcym. Zawsze miał nadzieję, że na spotkanie śmierci pójdzie z tym samym uczuciem – że niedługo na zawsze wyzwoli się od niepokoju.
Zauważył, że ulica, w którą weszli, nazywała się Wiązowa, choć w zasięgu wzroku nie było wiązów ani żadnych innych drzew, a dom, do którego zmierzali, był równie anonimowy i nieciekawy jak jego własny. Frontowe drzwi były nawet ozdobione podobnymi witrażowymi panelami. Być może i tu przyjmował kiedyś dentysta. Idący przed nim szczupły mężczyzna zatrzymał się na chwilę przy żelaznej furtce prowadzącej do ogródka o rozmiarach stołu bilardowego, a potem ruszył dalej. Przy drzwiach były trzy guziki dzwonka, ale tylko przy jednym widniała wizytówka – bardzo zniszczona, z nieczytelnym napisem kończącym się na „półka z o. o.” Castle nacisnął przycisk i zobaczył, że jego przewodnik przeszedł przez ulicę i wracał drugą stroną. Naprzeciwko domu wyjął z rękawa chusteczkę i wytarł nos. To był prawdopodobnie znak, że wszystko jest w porządku, bo Castle natychmiast usłyszał skrzypienie schodów w domu. Zastanawiał się, czy podjęte środki ostrożności miały na celu upewnienie się, że nie jest śledzony, stanowiły zabezpieczenie przed jego ewentualną zdradą czy, co najbardziej prawdopodobne, przed obiema ewentualnościami. Nie obchodziło go to – niósł go taśmociąg.
Drzwi otwarły się ukazując znajomą twarz, której nie spodziewał się ujrzeć – niesamowicie błękitne oczy ponad szerokim, zapraszającym uśmiechem, mała blizna na lewym policzku, pamiątka rany zadanej mu jako dziecku w Warszawie, gdy miasto poddało się Hitlerowi.
– Borys! – wykrzyknął Castle. – Myślałem, że cię już nie zobaczę.
– Miło cię widzieć, Maurycy.
To dziwne, że tylko Sara i Borys mówili mu po imieniu, pomyślał. Dla matki w chwilach czułości był po prostu „drogi”, w biurze żył w świecie nazwisk i inicjałów. Z miejsca poczuł się jak w domu w tym dziwnym budynku, w którym nigdy przedtem nie był – zniszczonym, z wytartym chodnikiem na schodach. Z jakiegoś powodu przypomniał mu się ojciec. Być może w dzieciństwie poszedł razem z nim do takiego właśnie domu odwiedzić pacjenta.
Na półpiętrze wszedł za Borysem do małego, kwadratowego pokoju ze stołem, dwoma krzesłami i dużym, rozpiętym na stojaku obrazem, przedstawiającym liczną rodzinę posilającą się w ogrodzie przy stole zastawionym niezwykle różnorodnym jedzeniem. Dania stały jakby równolegle: szarlotka obok plastrów pieczeni wołowej, łosoś i patera jabłek obok wazy z zupą. Był tam dzban wody, butelka wina i dzbanek z kawą. Na półce leżało kilka słowników i wskaźnik, zwrócony w stronę tablicy, na której widniało na wpół zamazane słowo w języku, którego nie rozpoznał.
– Po twoim ostatnim raporcie, tym dotyczącym Mullera, zdecydowali przysłać mnie z powrotem – powiedział Borys. – Cieszę się, że tu jestem. Lubię Anglię znacznie bardziej niż Francję. Jak ci się układało z Iwanem?
– Dobrze. Ale to nie było to samo. – Castle zatęsknił za paczką papierosów, której nie miał. – Wiesz, jacy są Rosjanie. Miałem wrażenie, że mi nie ufa. I zawsze chciał więcej niż kiedykolwiek obiecałem dla was zrobić. Chciał nawet, żebym postarał się o przeniesienie do innej sekcji.
– Palisz marlboro, prawda? – zapytał Borys, wyciągając paczkę. Castle wziął papierosa.
– Borys, czy przez cały czas będąc tutaj wiedziałeś, że Carson nie żyje?
– Nie, nie wiedziałem. Dowiedziałem się kilka tygodni temu. Do dziś nie znam szczegółów.
– Zmarł w więzieniu. Na zapalenie płuc, tak przynajmniej mówią. Iwan z pewnością wiedział, ale pozwolili, żebym usłyszał to od Mullera.
– To był naprawdę taki wstrząs? W tych okolicznościach? Kiedy cię raz zaaresztują, nie ma wiele nadziei.
– Wiem, a jednak wierzyłem, że kiedyś znów go zobaczę, w bezpiecznym miejscu, gdzieś daleko od Afryki Południowej, może u mnie w domu, i będę mógł mu wtedy podziękować za uratowanie Sary. A teraz nie żyje, odszedł bez mojego podziękowania.
– Wszystko, co dla nas zrobiłeś, było rodzajem podziękowania. On by to zrozumiał. Nie musisz wcale odczuwać żalu.
– Nie? Tego nie można sobie wyrozumować. Z żalem jest trochę tak, jak z miłością.
Nieprawdopodobna sytuacja, pomyślał z odrazą. Z nikim na świecie nie mogę rozmawiać o wszystkim. Z nikim, z wyjątkiem tego człowieka, którego prawdziwego nazwiska nawet nie znam. Nie mógł rozmawiać z Davisem – ukrywał przed nim połowę swojego życia – ani z Sarą, która nie wiedziała nawet o istnieniu Borysa. Pewnego dnia powiedział Borysowi o nocy w Hotelu Polana, kiedy dowiedział się prawdy o Samie. Kontroler był dla niego trochę jak ksiądz dla katolika – człowiekiem przyjmującym czyjeś wyznania, jakiekolwiek by były, bez emocji.
– Kiedy zmienili mi kontrolera i Iwan przejął to po tobie, czułem się nieznośnie samotny. Nie mogłem z nim rozmawiać o niczym prócz interesów.
– Przykro mi, że musiałem wyjechać. Kłóciłem się z nimi o to. Zrobiłem, co mogłem, żeby zostać, ale wiesz, jak to jest u was. U nas jest tak samo. Żyjemy w pudełkach i to oni je dla nas wybierają.
Jakże często Castle słyszał to porównanie w swoim biurze. Obie strony posługiwały się tymi samymi frazesami.
– Czas zmienić książkę – powiedział.
– Dobrze. To wszystko? Nadałeś pilny sygnał przez telefon. Wiadomo coś więcej o Porton?
– Nie. Nie jestem pewien, czy wierzę w tę ich historię.
Siedzieli na niewygodnych krzesłach, rozdzieleni stołem jak nauczyciel i uczeń, tyle że w tym przypadku uczeń był dużo starszy od nauczyciela. Cóż, w konfesjonale też się zdarza, pomyślał Castle, że starszy mężczyzna spowiada się księdzu, który mógłby być jego synem. Podczas rzadkich spotkań z Iwanem ich rozmowy były zawsze krótkie, przekazywali sobie informacje, kwestionariusze, wszystko było ściśle na temat. Przy Borysie mógł się odprężyć.
– Francja to był dla ciebie awans? – wziął następnego papierosa.
– Nie wiem. Nigdy nie wiadomo, prawda? Chyba powrót tutaj jest awansem. To może znaczyć, że potraktowali twój ostatni raport bardzo poważnie i pomyśleli, że lepiej sobie z nim poradzę niż Iwan. A może Iwan się skompromitował? Nie wierzysz w tę historię z Porton, ale czy masz naprawdę solidne podstawy przypuszczać, że podejrzewają u was przeciek?
– Nie. Ale w takiej grze jak ta człowiek zaczyna ufać swoim instynktom, a oni rzeczywiście rutynowo kontrolują całą sekcję.
– Sam mówisz, że rutynowo.
– Tak, być może rutynowo, część tej kontroli jest zupełnie jawna, ile wydaje mi się, że to coś więcej. Myślę, że telefon Davisa jest na podsłuchu. Mój też może być, choć trudno mi w to uwierzyć. Tak czy owak, lepiej skończmy z tymi telefonicznymi sygnałami. Czytałeś mój raport o Mullerze i operacji Wujek Remus. Mam nadzieję, że został skierowany do kogoś innego u was, jeśli rzeczywiście zdarzył się przeciek. Czuję, że podsuwają mi znaczony banknot.
– Nie masz się czego bać. Byliśmy bardzo ostrożni z tym raportem, chociaż nie sądzę, żeby misja Mullera była znaczonym banknotem. Porton, być może, ale nie Muller. Otrzymaliśmy potwierdzenie tej misji z Waszyngtonu. Bierzemy Wujka Remusa bardzo poważnie i chcielibyśmy, żebyś się na nim skoncentrował. Ta operacja może wpłynąć na nasze interesy w rejonie Morza Śródziemnego, w Zatoce, na Oceanie Indyjskim. Nawet na Pacyfiku. Na dłuższą metę...
– Dla mnie nie ma „na dłuższą metę”, Borys. Tak się składa, że jestem w wieku emerytalnym.
– Wiem o tym.
– Chcę odejść. Teraz.
– To by nam się nie podobało. Następne dwa lata mogą okazać się bardzo ważne.
– Dla mnie też. Chciałbym je przeżyć na swój sposób.
– Co byś robił?
– Troszczyłbym się o Sarę i Sama, chodził do kina. Starzał się spokojnie. Byłoby dla was bezpieczniej zrezygnować ze mnie, Borys.
– Czemu?
– Muller przyjechał i siedział przy moim stole, jadł z nami i był grzeczny dla Sary. Łaskawy. Udawał, że nie ma bariery rasowej. Jak ja nie lubię tego człowieka! I jak ja nienawidzę tego całego pieprzonego BOSS. Nienawidzę ludzi, którzy zabili Carsona, a teraz nazywają to zapaleniem płuc. Nienawidzę ich za to, że próbowali zamknąć Sarę i dać Samowi urodzić się w więzieniu. Lepiej nie zatrudniać człowieka, który nienawidzi, Borys. Nienawiść pociąga za sobą błędy. Jest równie niebezpieczna jak miłość. Ja jestem podwójnie niebezpieczny, bo również kocham. Miłość to wada w naszym zawodzie, Borys.
Castle poczuł olbrzymią ulgę, mówiąc otwarcie do kogoś, kto, jak wierzył, rozumiał go. Błękitne oczy zdawały się ofiarowywać bezwarunkową przyjaźń, uśmiech zachęcał do zrzucenia z siebie ciężaru tajemnic.
– Wujek Remus to kropla, która przepełnia czarę – mówił dalej. – Potajemnie, razem z Amerykanami, będziemy pomagać tym draniom segregacjonistom. Wasze największe zbrodnie to przeszłość, Borys, a przyszłość jeszcze nie nadeszła. Nie mogę ciągle powtarzać: „Pamiętajcie Pragę, pamiętajcie Budapeszt!” – to było lata temu. Trzeba się zająć teraźniejszością, a teraźniejszość to Wujek Remus. Kiedy pokochałem Sarę, stałem się naturalizowanym Afrykaninem.
– To czemu mówisz, że jesteś niebezpieczny?
– Bo przez siedem lat zachowywałem spokój, a teraz go tracę. Za sprawą Corneliusa Mullera. Może C przysłał go do mnie właśnie dlatego. Może chce, żebym się załamał.
– Prosimy cię tylko, żebyś wytrzymał jeszcze trochę. Oczywiście, w tej grze pierwsze lata, kiedy sprzeczności nie rzucają się tak w oczy, a tajemniczość nie obezwładnia cię jeszcze jak histeria czy menopauza, zawsze są najłatwiejsze. Spróbuj się tak nie martwić, Maurycy. Bierz na noc valium czy mogadon. Przychodź do mnie, kiedy tylko poczujesz się załamany i będziesz chciał z kimś porozmawiać. To najmniej niebezpieczne.
– Wystarczająco dużo zrobiłem, żeby spłacić dług wobec Carsona, prawda?
– Tak, oczywiście, ale nie możemy cię teraz stracić, z uwagi na Wujka Remusa. Mówiłeś przecież, że stałeś się naturalizowanym Afrykaninem.
Castle poczuł się, jakby po udanej operacji wydobywał się spod działania środka znieczulającego.
– Przepraszam – rzekł. – Zrobiłem z siebie głupca. – Nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie mówił. – Daj mi się napić, Borys.
Borys otworzył biurko, wyjął butelkę i szklankę.
– Wiem, że lubisz J. & B. – powiedział, nalewając szczodrze. Patrzył, w jakim tempie Castle opróżnia szklankę. – Trochę za dużo ostatnio pijesz, co, Maurycy?
– Tak. Ale nikt o tym nie wie. Tylko Sara zauważyła.
– A jak ci się układa w domu?
– Sarę niepokoją te telefony. Wciąż myśli o zamaskowanych włamywaczach. A Sam ma złe sny, bo niedługo pójdzie do szkoły przygotowawczej dla białych. Nie daje mi spokoju myśl, co by się z nimi stało, gdyby mi się coś przytrafiło. W końcu coś się może przytrafić, prawda?
– Zostaw nam to wszystko. Zapewniam cię, że przygotowaliśmy twoją drogę ucieczki bardzo starannie. W razie jakiejkolwiek...
– Moją drogę ucieczki? A co z Sarą i Samem?
– Dołączą do ciebie. Możesz nam zaufać, Maurycy. Zaopiekujemy się nimi. My też wiemy, jak okazać wdzięczność. Przypomnij sobie Blake’a: my się troszczymy o swoich. – Borys podszedł do okna. – Wszystko jest naprawdę w porządku. Powinieneś się zbierać do biura. Mój pierwszy uczeń przyjdzie za kwadrans.
– Jakiego języka go uczysz?
– Angielskiego. I masz się ze mnie nie śmiać.
– Twój angielski jest prawie doskonały.
– Mój pierwszy dzisiejszy uczeń jest Polakiem, jak ja. Uciekł przed nami, nie przed Niemcami. Lubię go, jest zajadłym wrogiem Marksa. Uśmiechasz się. I tak jest lepiej. Nigdy nie dopuszczaj, żeby to wszystko się tak skumulowało.
– To ta kontrola... załamuje nawet Davisa, a on jest niewinny.
– Nie martw się. Chyba wiem, jak ich sprowokować.
– Staram się nie martwić.
– Zaczniemy od teraz używać trzeciej skrzynki kontaktowej, a jeśli będziesz miał trudności, daj mi natychmiast znać. Jestem tu tylko po to, żeby ci pomóc. Ufasz mi?
– Pewnie, że ci ufam, Borys. Chciałbym tylko, żeby twoi ludzie mi ufali. Ten książkowy szyfr to diabelnie wolny i przestarzały sposób komunikacji, poza tym wiesz, jak niebezpieczny.
– To nie jest tak, że ci nie ufamy. To dla twojego bezpieczeństwa. Twój dom może w każdej chwili zostać przeszukany, w ramach rutynowej kontroli. Z początku chcieli cię wyposażyć w sprzęt do mikrofilmowania, ale im nie pozwoliłem. Czy to cię zadowala?
– Mam jeszcze jedno życzenie.
– Mów.
– Chciałbym niemożliwego. Chciałbym, żeby nie było trzeba więcej kłamać. I chciałbym, żebyśmy byli po tej samej stronie.
– My?
– Ty i ja.
– Przecież jesteśmy.
– Tak, w tym wypadku... na jakiś czas. Wiesz, że Iwan próbował mnie kiedyś szantażować?
– Głupi. Chyba dlatego go stąd odesłali.
– Między nami zawsze wszystko było jasne. Przekazuję ci informacje o swojej sekcji, wszystko, czego chcesz. Nigdy nie udawałem, że podzielam twoją wiarę. Nigdy nie zostanę komunistą.
– Oczywiście. Rozumiemy twój punkt widzenia. Potrzebujemy cię tylko w związku z Afryką.
– Ale to ja muszę decydować, co wam przekazuję. Walczę po waszej stronie w Afryce, Borys, nie w Europie.
– Potrzebujemy tylko wszystkich szczegółów o Wujku Remusie.
– Iwan chciał bardzo dużo. Groził mi.
– Ale Iwana już nie ma. Zapomnij o nim.
– Lepiej byście sobie poradzili beze mnie.
– Nie. To Muller i jego przyjaciele lepiej by na tym wyszli – zaoponował Borys.
Odnawiający się czyrak pękł. Wyrzuciwszy z siebie wszystko, jak po ataku, Castle poczuł ulgę, jakiej nie doznawał nigdzie indziej.
2
Tym razem spotkali się w Travellers, gdzie sir John Hargreaves, należący do zarządu klubu, czuł się jak w domu, inaczej niż w Reformie. Było znacznie zimniej niż podczas ich ostatniego wspólnego lunchu i sir John nie widział powodu, by wychodzić i rozmawiać w parku.
– Wiem, co myślisz, Emmanuelu, ale wszyscy cię tu aż za dobrze znają – rzekł do doktora Percivala. – Zostawią nas samych z kawą. Już się nauczyli, że mówisz o rybach i o niczym innym. Przy okazji: jak ci smakował wędzony pstrąg?
– W porównaniu z tymi z Reformy raczej suchy – stwierdził Percival.
– A rostbef?
– Może nieco zanadto wysmażony.
– Nie sposób cię zadowolić, Emmanuelu. Zapal sobie.
– Jeśli to prawdziwa hawana...
– Naturalnie.
– Zastanawiam się, czy dostaniesz takie w Waszyngtonie.
– Wątpię, by odprężenie posunęło się tak daleko. W każdym razie kwestia promieni lasera będzie najważniejsza. Robi się z tego niezła rozgrywka, Emmanuelu. Czasem chciałbym wrócić do Afryki.
– Tej z dawnych lat.
– Tak, masz rację. Do Afryki z dawnych lat.
– Odeszła, na zawsze.
– Nie jestem taki pewny. Może, jeśli zniszczymy resztę świata, drogi zarosną i wszystkie nowe, luksusowe hotele się rozsypią, wrócą lasy, wodzowie, znachorzy. W północnowschodnim Transwalu do dziś żyje zaklinaczka deszczu.
– W Waszyngtonie też masz zamiar to powiedzieć?
– Nie, ale o Wujku Remusie będę rozmawiał bez entuzjazmu.
– Jesteś przeciwny tej operacji?
– Stany, my i Afryka Południowa: to nie jest dobry mariaż. Ale operacja ruszy, bo z braku prawdziwej wojny Pentagon chce prowadzić gry wojenne. Zostawiam Castle’a, żeby pograł z tym ich Mullerem. Przy okazji: on wyjechał do Bonn. Mam nadzieję, że Niemcy Zachodnie nie są zaangażowane w tę grę.
– Jak długo cię nie będzie?
– Mam nadzieję, że nie dłużej niż dziesięć dni. Nie lubię waszyngtońskiego klimatu, w żadnym ze znaczeń tego słowa. – Hargreaves z uśmiechem zadowolenia strząsnął długi wałek popiołu. – Cygara doktora Castro – powiedział – są w każdym calu równie dobre jak cygara sierżanta Batisty.
– Wolałbym, John, żebyś nie wyjeżdżał właśnie teraz, gdy mamy rybę na haczyku.
– Ufam, że ją złowisz bez mojej pomocy; poza tym to może być tylko stary kalosz.
– Nie sądzę. Można poznać, jak szarpie stary kalosz.
– Zostawiam to z ufnością w twoich rękach, Emmanuelu. I oczywiście w rękach Daintry’ego.
– A jeśli się nie zgodzimy?
– W takim razie ty musisz podjąć decyzję. W tej sprawie masz moje pełnomocnictwo. Ale, na miłość boską, Emmanuelu, nie rób niczego zbyt pochopnie.
– To zdarza się tylko gdy prowadzę jaguara, John. Łowiąc wykazuję bardzo dużo cierpliwości.
rozdział VI
1
Pociąg wiozący Castle’a przyjechał do Berkhamsted z czterdziestominutowym opóźnieniem. Gdzieś za Tring naprawiano tory i kiedy Castle pojawił się w biurze, jego pokój był dziwnie pusty. Davisa nie było, ale to nie tłumaczyło uczucia pustki – Castle często zostawał sam w pokoju, gdy Davis jadł lunch, był w toalecie czy w zoo, żeby zobaczyć się z Cynthią. Po półgodzinie zauważył na tacce kartkę od Cynthii: „Arthur źle się czuje. Daintry chce cię widzieć”. Przez chwilę Castle zastanawiał się kim, do diabła, jest Arthur; nie był przyzwyczajony do nazywania Davisa w myślach inaczej niż Davisem. Czyżby Cynthia zaczynała mięknąć po długim oblężeniu?, przemknęło mu przez głowę. Czy dlatego użyła imienia Davisa? Zadzwonił po nią i spytał:
– Co się dzieje z Davisem?
– Nie wiem. Jeden z tych facetów od środowiska zadzwonił, żeby go usprawiedliwić. Mówił coś o kurczach żołądka.
– Kac?
– Sam by zadzwonił, gdyby tylko o to chodziło. Nie wiedziałam, co mam robić, kiedy ciebie nie było, więc zatelefonowałam do doktora Percivala.
– Co powiedział?
– To samo co ty: że to kac. Widocznie pili razem wczoraj wieczorem, za dużo porto czy whisky. Pójdzie do niego w porze lunchu, wcześniej jest zajęty.
– Nie myślisz chyba, że to coś poważnego?
– Nie sądzę, żeby to był kac, ale chyba też nic groźnego. Gdyby tak było, doktor Percival zająłby się Davisem od razu, prawda?
– Wątpię, czy ma czas na leczenie, skoro C jest w Waszyngtonie – odparł Castle. – Pójdę do Daintry’ego. Który to pokój?
Castle otworzył drzwi pokoju 72. Byli tam Daintry i Percival. Odniósł wrażenie, że przerwał im rozmowę.
– O, Castle – powiedział Daintry. – Dobrze, że pana widzę.
– No to uciekam – odezwał się Percival.
– Porozmawiamy później, Percival. Nie zgadzam się z panem. Przykro mi, ale nie mogę.
– Pamięta pan, co mówiłem o skrzynkach i Benie Nicholsonie?
– Nie jestem malarzem – odparł Daintry – i nie rozumiem sztuki abstrakcyjnej. Zobaczymy się później, w każdym razie.
Gdy drzwi zamknęły się, Daintry przez chwilę siedział bez słowa. Potem powiedział:
– Nie lubię, kiedy ktoś pochopnie wyciąga wnioski. Nauczono mnie opierać się na dowodach, prawdziwych dowodach.
– Coś pana gnębi?
– Gdyby chodziło o chorobę, zbadałby krew, prześwietlił... Nie zgadywałby, na co ktoś choruje.
– Doktor Percival?
Daintry nie odpowiedział. Po chwili odezwał się:
– Nie wiem jak zacząć. Nie powinienem panu o tym mówić...
– O czym?
Na biurku stała fotografia pięknej dziewczyny. Daintry wciąż kierował na nią wzrok.
– Nie czuje się pan czasami tak cholernie samotny w tej firmie? – zapytał nagle.
Castle zawahał się.
– Cóż, trzymam się z Davisem. To mi dużo daje.
– Z Davisem? Chciałem z panem porozmawiać właśnie o Davisie.
Daintry wstał i podszedł do okna. Sprawiał wrażenie więźnia zamkniętego w celi. Gapił się ponuro na posępne niebo i ciągle miał wątpliwości.
– Szary dzień – powiedział. – W końcu naprawdę przyszła jesień.
– „Niestałość wokół widzę i upadek”* – zacytował Castle.
– Co to?
– Hymn, który śpiewałem w szkole.
Daintry wrócił za biurko i znów spojrzał na fotografię.
– Moja córka – stwierdził, jak gdyby czując potrzebę przedstawienia dziewczyny.
– Gratuluję, piękna dziewczyna.
– W weekend wychodzi za mąż, ale nie wydaje mi się, że powinienem pójść na ślub.
– Nie lubi pan przyszłego zięcia?
– Och, chyba jest w porządku. Nigdy go nie widziałem. Ale o czym bym z nim rozmawiał? O zasypce dla niemowląt Jamesona?
– Zasypce dla niemowląt?
– Jameson chce wygrać z zasypką Johnsona, tak przynajmniej mi mówiła – Daintry usiadł i zamilkł nieszczęśliwie.
– Davis najwidoczniej jest chory – rzekł Castle. – Spóźniłem się dzisiaj, wybrał zły dzień. Mam mnóstwo roboty z Zairem.
– Więc nie będę pana zatrzymywał, przepraszam. Nie wiedziałem, że Davis jest chory. To chyba nic poważnego?
– Nie sądzę. Doktor Percival wybiera się do niego w porze lunchu.
– Percival? – zainteresował się Daintry. – Czy Davis nie ma swojego lekarza?
– Jeśli odwiedzi go Percival, to na koszt firmy, prawda?
– Tak. Tylko że, między nami mówiąc, on chyba nieco wypadł z obiegu. Mam na myśli medycynę.
– To prawdopodobnie nic groźnego – w swoim głosie Castle usłyszał echo poprzedniej rozmowy.
– W zasadzie chciałem tylko pana zapytać, Castle, czy jest pan całkiem zadowolony z Davisa.
– Zadowolony? Co pan ma na myśli? Dobrze nam się razem pracuje.
– Czasami muszę zadawać raczej głupie pytania, jakby zbyt proste, ale bezpieczeństwo to mój zawód. To niekoniecznie musi wiele znaczyć. Davis gra, prawda?
– Trochę. Lubi rozmawiać o koniach. Nie sądzę, żeby wiele wygrywał czy przegrywał.
– I pije.
– Chyba nie więcej niż ja.
– Więc ma pan do niego całkowite zaufanie?
– Całkowite. Oczywiście wszyscy popełniamy błędy. Czy były na niego jakieś skargi? Nie chciałbym, żeby go przeniesiono, chyba że do Lourenço Marques...
– Proszę zapomnieć, że pana o to pytałem – zaznaczył Daintry. – Pytam tak o wszystkich. Nawet o pana. Zna pan malarza o nazwisku Nicholson?
– Nie. To ktoś od nas?
– Ależ nie. Czasami czuję, że tracę kontakt z rzeczywistością. Zastanawiam się... pan codziennie jeździ na noc do domu?
– Cóż... tak, codziennie.
– Gdyby z jakichś powodów musiał pan zostać na noc w Londynie, moglibyśmy zjeść razem kolację.
– To się nieczęsto zdarza – odparł Castle.
– Tak, oczywiście.
– Widzi pan, moja żona denerwuje się, gdy zostaje sama.
– Rozumiem, rzecz jasna. To był tylko przelotny pomysł. – Daintry znowu popatrzył na fotografię. – Czasami jadałem z córką kolację. Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa, dałby Bóg. Chyba nic na to nie można poradzić...
Cisza oddzieliła ich od siebie jak zastały smog. Żaden nie widział chodnika, musieli badać drogę wyciągniętymi rękoma.
– Mojemu synowi daleko jeszcze do małżeństwa – odezwał się Castle. – Cieszę się, że nie muszę się tym martwić.
– Może przyjdzie pan w sobotę? Myślę, że mógłby pan zostać po prostu godzinkę lub dwie dłużej... Nie będę nikogo znał na przyjęciu, oprócz córki. I oczywiście jej matki. Moja córka powiedziała, że mógłbym przyprowadzić kogoś z biura, gdybym miał ochotę. Dla towarzystwa.
– Będzie mi oczywiście miło... jeśli pan naprawdę myśli... – powiedział Castle.
Rzadko mógł się oprzeć głosowi rozpaczy, jakkolwiek by brzmiał.
2
Po raz pierwszy Castle obył się bez lunchu. Nie przeszkadzał mu głód, a tylko odstępstwo od rutyny. Był niespokojny. Chciał się przekonać, że z Davisem wszystko w porządku.
Kiedy o pierwszej, zamknąwszy wszystkie papiery, włącznie ze sztywną notą Watsona, w sejfie, wychodził z wielkiego, anonimowego budynku, zobaczył w drzwiach Cynthię.
– Idę do Davisa, zobaczyć jak się czuje. Pójdziesz ze mną?
– Nie, czemu miałabym tam iść? Mam dużo zakupów do zrobienia. A ty czemu idziesz? To nic poważnego, prawda?
– Nie, ale pomyślałem sobie, że po prostu zajrzę do niego. Jest sam w domu, nie licząc tych gości ze środowiska, a oni nigdy nie wracają przed wieczorem.
– Doktor Percival obiecał go odwiedzić.
– Wiem, ale pewnie już stamtąd wyszedł. Myślałem, że może poszłabyś ze mną, po prostu zobaczyć...
– Jeśli nie będziemy długo siedzieć, cóż, pójdę. Nie musimy kupować kwiatów, jak do szpitala, co? – rzuciła szorstko.
Davis otworzył im drzwi ubrany w szlafrok. Jego twarz rozjaśniła się na chwilę, gdy zobaczył Cynthię. Szybko jednak dostrzegł, że nie przyszła sama.
– O, też jesteś – stwierdził bez entuzjazmu patrząc na Castle’a.
– Co się stało, Davis?
– Nie wiem, nic wielkiego. Staruszka wątroba się przypomina.
– Twój przyjaciel mówił przez telefon coś o kurczach żołądka – powiedziała Cynthia.
– Wątroba leży gdzieś obok żołądka, prawda? A może to nerki? Nie znam się na swojej wewnętrznej geografii.
– Pościelę ci łóżko, Arthur, kiedy będziecie rozmawiać – zwróciła się do niego Cynthia.
– Nie, nie, zostaw, proszę. Jest tylko trochę skopane. Siadajcie i rozgośćcie się. Napijcie się czegoś.
– Wy możecie się napić, ale ja ci pościelę łóżko.
– Ona ma bardzo silną wolę – zauważył Davis. – Czego się napijesz, Castle? Whisky?
– Owszem, małą.
Davis napełnił dwie szklanki.
– Lepiej nie pij, jeśli masz kłopoty z żołądkiem – rzucił Castle. – Co dokładnie powiedział Percival?
– Och, chciał mnie nastraszyć. Wszyscy lekarze to robią, prawda?
– Nic się nie stanie, jak wypiję sam.
– Powiedział, że jeśli nie przystopuję, grozi mi marskość wątroby. Jutro mam zrobić prześwietlenie. Mówiłem mu, że nie pijam więcej niż inni, a on na to, że niektóre wątroby są mniej odporne. Lekarze zawsze muszą mieć ostatnie słowo.
– Na twoim miejscu nie piłbym jednak whisky.
– Mówił, żebym się ograniczył, więc nalałem tylko pół szklanki. I powiedziałem mu, że dam sobie spokój z porto. I zrobię tak, na tydzień lub dwa. Sługa pana doktora. Miło, że wpadłeś, Castle. Ty wiesz, że Percival naprawdę mnie trochę wystraszył? Miałem wrażenie, że nie mówi wszystkiego, co wie. Nieładnie by było, gdyby zdecydowali się wysłać mnie do Lourenço Marques, a on by mnie nie puścił. I jeszcze jedno mnie martwi: mówili ci coś o mnie?
– Nie. Daintry pytał mnie dziś rano, czy jestem z ciebie zadowolony, a ja bez namysłu powiedziałem, że tak.
– Prawdziwy z ciebie przyjaciel, Castle.
– To tylko ta głupia kontrola. Pamiętasz, jak spotkałeś się z Cynthią w zoo? Powiedziałem, że byłeś u dentysty, ale jednak...
– Tak, ja już taki jestem, że zawsze mnie przyłapią. A prawie zawsze przestrzegam przepisów. To chyba mój sposób na lojalność. Ty taki nie jesteś. Chciałem raz wynieść raport i przeczytać przy jedzeniu, to mnie nakryli. Ty to robisz często, widziałem. Podejmujesz ryzyko, jak księża. Gdybym to ja spowodował ten przeciek, oczywiście nieświadomie, poszedłbym do ciebie do spowiedzi.
– Spodziewając się rozgrzeszenia?
– Nie, odrobiny sprawiedliwości.
– Pomyliłbyś się, Davis. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to słowo znaczy.
– Więc skazałbyś mnie na rozstrzelanie o poranku?
– Nie. Ludzi, których lubię, zawsze bym rozgrzeszył.
– No cóż, w takim razie to ty stanowisz prawdziwe zagrożenie – orzekł Davis. – Jak długo, według ciebie, potrwa ta cholerna kontrola?
– Myślę, że dopóty, dopóki nie znajdą swojego przecieku lub nie stwierdzą, że go nie ma. Może jakiś facet z MI5 źle odczytał dowód?
– Albo jakaś kobieta, Castle. Czemu nie kobieta? To może być jedna z naszych sekretarek, skoro to nie ja, nie ty ani Watson. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl. Cynthia obiecała zjeść ze mną kolację któregoś dnia. Czekałem na nią u Stone’a, a przy stoliku obok ładna dziewczyna też na kogoś czekała. Prawie się do siebie uśmiechaliśmy, bo oboje nas puszczono w trąbę. Wspólnicy w rozpaczy. W końcu bym się do niej odezwał, bo Cynthia mnie zawiodła, ale potem przyszło mi do głowy, że może została podstawiona, by mnie złapać, może słyszeli jak rezerwuję stolik ze służbowego telefonu. Może Cynthii rozkazano nie przyjść? A wiesz, kto potem przysiadł się do dziewczyny? Daintry.
– To pewnie była jego córka.
– Oni używają do tego nawet córek, prawda? Co za cholerny, głupi zawód. Nikomu nie można zaufać. Teraz nie ufam nawet Cynthii. Ścieli mi łóżko, i Bóg wie co się spodziewa w nim znaleźć. A znajdzie tylko wczorajsze okruszki. Pewnie wezmą je do analizy. W okruszku może być mikrofilm.
– Muszę już lecieć. Zair czeka.
– Niech mnie licho, jeśli whisky nie zmieniła smaku, odkąd Percival posiał mi w głowie te pomysły – Davis odstawił szklankę. – Myślisz, że mam marskość wątroby?
– Nie. Tylko przystopuj na jakiś czas.
– Łatwo powiedzieć. Jak się nudzę, to piję. Ty jesteś szczęśliwy, bo masz Sarę. Jak tam Sam?
– Często o ciebie pyta. Mówi, że nikt się tak dobrze nie bawi w chowanego jak ty.
– Miły bachor. Też bym chciał mieć takiego, ale tylko z Cynthią. Nieźle mi się marzy, co?!
– Klimat Lourenço Marques nie służy...
– Och, mówią, że dla dzieci do sześciu lat jest w porządku.
– Cóż, może Cynthia mięknie. W końcu ścieli ci łóżko.
– Tak, powiedziałbym, że mi matkuje, ale ona jest z tych, które ciągle szukają kogoś, kogo mogłyby uwielbiać. Polubiłaby kogoś poważnego, jak ty. Kłopot w tym, że kiedy jestem poważny, nie umiem zachowywać się poważnie. Powaga mnie peszy. Możesz sobie wyobrazić, że ktoś mnie uwielbia?
– Sam cię uwielbia.
– Wątpię, czy Cynthia lubi zabawę w chowanego.
Cynthia wróciła do pokoju.
– Twoje łóżko było strasznie skopane – stwierdziła. – Kiedy je ostatnio słałeś?
– Dochodząca przychodzi w poniedziałki i piątki, a dziś mamy czwartek.
– Czemu sam tego nie zrobisz?
– Kiedy się kładę, zawsze jakoś naciągam bety na siebie.
– A ci od środowiska co robią?
– Och, oni nauczyli się nie dostrzegać zanieczyszczeń, póki się ich o tym oficjalnie nie powiadomi.
Davis odprowadził ich do drzwi. Cynthia powiedziała: „Do jutra” i zeszła na dół. Przez ramię zawołała, że musi zrobić zakupy.
– „Nie powinna była na mnie spoglądać, gdy miłości nie miała na myśli”* – zacytował Davis.
Castle zdziwił się. Nie miał pojęcia, że Davis czytywał Browninga, chyba że w szkole.
– No cóż – odezwał się. – Trzeba wracać do roboty.
– Przykro mi, Castle, wiem, że ta robota cię irytuje. Nie symuluję, naprawdę. I to nie jest kac. Ręce i nogi mam jak z waty.
– Wracaj do łóżka.
– Chyba tak zrobię. Nie nadawałbym się teraz do zabawy w chowanego – dodał, wychylając się przez poręcz schodów i patrząc na odchodzącego Castle’a. Gdy ten dotarł na podest, Davis zawołał:
– Castle!
– Tak? – obejrzał się Castle.
– To wszystko chyba mi nie przeszkodzi?
– Przeszkodzi?
– Gdybym pojechał do Lourenço Marques, byłbym innym człowiekiem.
– Zrobiłem, co mogłem. Rozmawiałem z C.
– Fajny z ciebie gość, Castle. Dzięki, cokolwiek się stanie.
– Wracaj do łóżka i odpocznij.
– Chyba tak zrobię – odparł.
Ale gdy Castle się odwrócił, Davis ciągle stał w miejscu, patrząc w dół.
rozdział VII
1
Castle z Daintrym zajęli miejsca w tylnym rzędzie ponurej, pomalowanej na brązowo sali urzędu stanu cywilnego. Od około tuzina innych gości dzieliły ich cztery rzędy pustych krzeseł. Goście, podzieleni na rywalizujące ze sobą klany, jak na kościelnej ceremonii, spoglądali jedni na drugich z krytycznym zaciekawieniem i szczyptą pogardy. Chyba tylko szampan mógł doprowadzić do zawieszenia broni.
– To chyba Colin – rzekł pułkownik Daintry, wskazując młodego człowieka, który właśnie dołączył do jego córki, stojącej przy biurku urzędnika. – Nawet nie wiem, jak on się nazywa – dodał.
– Kim jest ta kobieta z chusteczką? Wygląda na to, że coś ją gnębi.
– To moja żona – odparł Daintry. – Mam nadzieję, że uda nam się wynieść, nim nas zauważy.
– Nie może pan tego zrobić. Córka nawet nie będzie wiedziała, że pan przyszedł.
Urzędnik przemówił. Ktoś powiedział: „Ciiii”, jakby znajdowali się w teatrze tuż po podniesieniu kurtyny.
– Pański zięć nazywa się Clutters – szepnął Castle.
– Jest pan pewien?
– Nie, ale jakoś tak usłyszałem.
Urzędnik, starannie unikając wzmianki o Bogu, złożył młodej parze najlepsze życzenia, określane czasami mianem świeckiego kazania. Kilka osób wyszło z sali, spoglądając przepraszająco na zegarki.
– Nie uważa pan, że też moglibyśmy wyjść? – zapytał Daintry.
– Nie.
Zdawało się jednak, że nikt nie zauważył ich stojących na Victorii. Podjechały taksówki, jak drapieżne ptaki, i Daintry podjął jeszcze jedną próbę ucieczki.
– To nie w porządku wobec pańskiej córki – argumentował Castle.
– Nawet nie wiem, dokąd oni wszyscy jadą. Chyba do hotelu – odpowiedział Daintry.
– Możemy pojechać za nimi.
Jechali więc – do Harrodsa i dalej, przez rzadką jesienną mgłę.
– Nie wiem, jaki hotel... – zaczął Daintry. – Chyba ich zgubiliśmy. – Pochylił się do przodu, by spojrzeć na jadący przed nimi samochód. – Nie mamy szczęścia. Widzę tył głowy mojej żony.
– To nikły punkt zaczepienia.
– Ale za to pewny. Byliśmy małżeństwem przez piętnaście lat. A nie rozmawiamy ze sobą od siedmiu – dodał ponuro.
– Szampan pomoże – odparł Castle.
– Kiedy ja nie lubię szampana. To cholernie miło z pana strony, Castle, że przyszedł pan ze mną. Nie stawiłbym temu czoła samotnie.
– Wypijemy tylko drinka i pójdziemy sobie.
– Nie wiem, dokąd jedziemy. Nie byłem w tej okolicy od lat. Tyle tu nowych hoteli...
– Zazwyczaj – rzekł Castle – jeśli nie do hotelu, jedzie się do domu panny młodej.
– Ona nie ma domu. Oficjalnie dzieli mieszkanie z przyjaciółką, ale najwidoczniej od dawna mieszka z tym Cluttersem. Clutters! Co za nazwisko!*
– Może on się nie nazywa Clutters. Urzędnik mówił bardzo niewyraźnie.
Taksówki zaczęły wyrzucać pozostałych gości, jak paczki owinięte w kolorowy papier, koło małego, przesadnie zadbanego domku przy biegnącej półkoliście ulicy. Na szczęście nie było ich wielu – tutejsze domy nie były budowane z myślą o dużych przyjęciach. Miało się wrażenie, że nawet pod ciężarem dwóch tuzinów osób ściany mogą się rozstąpić, a podłoga zarwać.
– Chyba wiem, gdzie jesteśmy – rzekł Daintry. – To dom mojej żony. Słyszałem, że kupiła coś w Kensington.
Po zatłoczonych schodach wślizgnęli się na górę. Z każdego stołu, z półek na książki, z pianina i gzymsu kominka spoglądały na gości porcelanowe sowy – czujne, drapieżne, o okrutnych, zakrzywionych dziobach.
– Tak, to z pewnością jej dom – stwierdził Daintry. – Zawsze pałała namiętnością do sów, a od czasu, gdy się rozstaliśmy, ta namiętność przybrała na sile.
W tłumie skupionym wokół bufetu nie mogli dojrzeć córki Daintry’ego. Rozlegały się sporadyczne wystrzały korków od szampana. Był i tort weselny, a na różowym rusztowaniu z cukru stała sowa z gipsu. Wysoki mężczyzna z wąsami przystrzyżonymi dokładnie jak wąsy Daintry’ego podszedł do nich.
– Nie wiem, coście za jedni, ale nie żałujcie se szampana... – Sądząc po slangu, którym się posługiwał, musiał chyba urodzić się podczas pierwszej wojny światowej. Sprawiał wrażenie roztargnionego, raczej staroświeckiego gospodarza. – Kelnerzy to niepotrzebny wydatek – wyjaśnił.
– Nazywam się Daintry.
– Daintry?
– To ślub mojej córki – wycedził Daintry.
– O, to pan musi być mężem Sylvii?
– Owszem. Ale nie dosłyszałem pańskiego nazwiska.
Mężczyzna odszedł od nich nagle, wołając: „Sylvia! Sylvia!”
– Wychodzimy – rzekł desperacko Daintry.
– Musi pan się przywitać z córką.
Jakaś kobieta przecisnęła się przez tłum gości otaczających bufet. Castle rozpoznał w niej osobę szlochającą podczas ceremonii, ale teraz z pewnością nie zbierało jej się na płacz.
– Edward powiedział mi, że jesteś, kochanie – rzekła. – Jak to miło, że przyszedłeś. Wiem, jak bardzo jesteś wciąż zabiegany
– Tak, rzeczywiście musimy się zbierać. To pan Castle. Z biura.
– To wasze przeklęte biuro... Miło mi pana poznać, panie Castle. Muszę znaleźć Elizabeth i Colina.
– Nie przeszkadzaj im. Naprawdę musimy iść.
– Ja też przyjechałam tylko na jeden dzień. Z Brighton. Edward mnie przywiózł.
– Kim jest Edward?
– Był szalenie pomocny. Zamówił szampana, takie rzeczy. Kobieta przy takich okazjach potrzebuje mężczyzny. Ani trochę się nie zmieniłeś, kochanie. Ile to już lat?
– Sześć, siedem?
– Jak ten czas leci.
– Nazbierałaś mnóstwo nowych sów.
– Sów? – odwróciła się, wołając: – Colin, Elizabeth, chodźcie tu!
Podeszli trzymając się za ręce. Dziecięce czułości nie pasowały Daintry’emu do córki, ale widocznie uznała, że w dniu ślubu należało się tak zachowywać.
– Jak słodko, że ci się udało, tato – powiedziała do niego. – Wiem, jak nie lubisz tego rodzaju spotkań.
– Na żadnym jeszcze nie byłem – Daintry popatrzył na jej towarzysza, z goździkiem w butonierce nowego, prążkowanego garnituru. Miał kruczoczarne, starannie zaczesane za uszy włosy.
– Miło mi pana poznać, sir. Elizabeth tyle mi o panu opowiadała.
– Nie mogę powiedzieć tego samego o panu – stwierdził Daintry. – Więc to pan jest Colin Clutters?
– Nie Clutters, ojcze. Co ci przyszło do głowy? Colin nazywa się Clough, to znaczy my nazywamy się Clough.
Fala spóźnionych gości, którzy nie byli na ceremonii, rozdzieliła Castle’a i pułkownika Daintry’ego. Człowiek w dwurzędowej kamizelce zagadnął Castle’a:
– Nie znam tu nikogo, oprócz Colina, oczywiście.
Rozległ się brzęk tłuczonej porcelany. Głos pani Daintry zagłuszył szum rozmów:
– Edwardzie, na miłość boską, czy to któraś z sów?
– Nie, nie! Nie przejmuj się, moja droga. To tylko popielniczka.
– Nikogo – powtórzył mężczyzna w kamizelce. – Przy okazji, nazywam się Joiner.
– Castle.
– Zna pan Colina?
– Nie, przyszedłem z pułkownikiem Daintrym.
– Kto to?
– Ojciec panny młodej.
Gdzieś zadzwonił telefon. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
– Powinien pan zamienić kilka słów z młodym Colinem. Błyskotliwy gość.
– Dziwnie się nazywa, prawda?
– Dziwnie?
– No... Clutters.
– On się nazywa Clough.
– Widocznie źle usłyszałem.
Znowu coś się stłukło. Ponad wrzawą dał się słyszeć uspokajający głos Edwarda:
– Nie martw się, Sylvio, to nic poważnego. Sowy są całe.
– Całkiem rewolucjonizuje naszą reklamę.
– Pracujecie razem?
– Można powiedzieć, że zasypka dla niemowląt Jamesona to ja.
Edward znalazł się przy nich i chwycił Castle’a za ramię.
– Pan się nazywa Castle?
– Tak.
– Jest pan proszony do telefonu.
– Nikt przecież nie wie, że tutaj jestem.
– To kobieta. Trochę zdenerwowana; mówiła, że to pilne.
Castle pomyślał o Sarze. Wiedziała, że wybiera się na wesele, ale nawet Daintry nie wiedział, dokąd w końcu trafią. Czy Sam znowu zachorował?
– Gdzie jest telefon? – zapytał Castle.
– Proszę za mną – odparł Edward. Ale gdy doszli do białego aparatu obok białego małżeńskiego łoża, słuchawka leżała na widełkach. – Przykro mi. Myślę, że jeszcze zadzwoni.
– Podała nazwisko?
– Nie dosłyszałem przez ten hałas. Miałem wrażenie, że płacze. Wypij pan jeszcze szampana.
– Jeśli można, zostanę przy telefonie.
– Proszę wybaczyć, ale nie będę mógł zostać z panem. Widzi pan, muszę uważać na te wszystkie sowy. Gdyby którejś coś się stało, Sylvii pękłoby serce. Proponowałem, żeby je sprzątnąć, ale jest ich ponad setka. Byłoby tu bez nich pusto. Pan jest przyjacielem pułkownika Daintry’ego?
– Pracujemy w tym samym biurze.
– Jedno z tych sekretnych zajęć, prawda? Trochę mi niezręcznie spotykać się z nim w ten sposób. Sylvia nie sądziła, że on się zjawi. Chyba powinienem był taktownie wyjść. Ale kto by się wtedy zatroszczył o sowy?
Castle usiadł na brzegu olbrzymiego, białego łoża. Biała sowa stojąca przy telefonie patrzyła nań, jakby rozpoznając w nim przybysza, który tylko przysiadł na brzegu tego dziwnego, śnieżnego kontynentu – nawet ściany były białe, a pod stopami Castle’a leżał biały chodnik. Castle bał się – o Sarę, o siebie – strach ulatniał się z niemej słuchawki telefonu jak niewidzialny gaz. Tajemniczy telefon zagroził jemu i wszystkim, których kochał. Gwar głosów z salonu nie wydawał się teraz niczym więcej niż odgłosem dalekich rozmów za śnieżną pustynią. I wtedy zadzwonił telefon... Castle odsunął sowę i podniósł słuchawkę.
Ku swojej uldze usłyszał głos Cynthii.
– M.C.?
– Tak, skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?
– Próbowałam w urzędzie, ale już was nie było, więc znalazłam panią Daintry w książce telefonicznej.
– Co się stało, Cynthio? Jesteś wzburzona.
– Stało się coś strasznego. Arthur nie żyje.
Znowu, jak kiedyś, przez chwilę zastanawiał się, kto to jest Arthur.
– Davis? Nie żyje? Przecież w przyszłym tygodniu miał wrócić do pracy.
– Wiem. Dochodząca znalazła go, kiedy przyszła, żeby... żeby posłać mu łóżko – głos Cynthii załamał się.
– Wracam do biura, Cynthio. Widziałaś się z Percivalem?
– To on mi powiedział, przez telefon.
– Muszę iść i powiedzieć Daintry’emu.
– Och, M.C., żałuję, że nie byłam dla niego milsza. Posłać łóżko – tylko to umiałam dla niego zrobić... – Castle słyszał, jak dziewczyna wciąga powietrze, usiłując nie szlochać.
– Przyjadę najszybciej jak się da. – Castle odłożył słuchawkę.
Salon był tak samo zatłoczony i głośny jak przedtem. Pokrojono tort i goście rozglądali się, gdzie ukryć swoje porcje, by nie przeszkadzały. Daintry stał samotnie za stołem zapchanym sowami, z kawałkiem tortu w palcach.
– Chodźmy stąd, Castle, na miłość boską – powiedział. – Nie pojmuję tego rodzaju przyjęć.
– Niech pan słucha, Daintry, dzwonili z biura. Davis nie żyje.
– Davis?
– Nie żyje. Doktor Percival...
– Percival! – wykrzyknął Daintry. – Boże, ten człowiek... – wepchnął swój tort między sowy. Wielka szara figurka spadła i roztrzaskała się o podłogę.
– Edwardzie – zakrzyknął kobiecy głos. – John stłukł szarą sowę.
Edward przepchnął się ku nim.
– Nie mogę być wszędzie na raz, Sylvio.
Za nim pojawiła się pani Daintry.
– John – powiedziała – ty przeklęty, stary, nudny głupcze, nigdy ci tego nie wybaczę, nigdy! I co ty właściwie robisz w moim domu?
– Chodźmy, Castle – zarządził Daintry. – Kupię ci nową sowę, Sylvio.
– Tamtej się nie da zastąpić.
– Umarł człowiek – rzekł Daintry. – Jego też się nie da zastąpić.
2
– Nie spodziewałem się tego – powiedział im Percival.
Castle’owi to zdanie wydało się dziwnie obojętne, zimne jak to biedne ciało w wymiętej piżamie, wyciągnięte na łóżku. Piżama była rozpięta, widać było nagi tors, długo, bez wątpienia, osłuchiwany w poszukiwaniu najsłabszego tonu serca – na próżno. Doktor Percival wydawał mu się dotąd bardzo przyjacielski, ale obecność zmarłego zmroziła tę przyjacielskość, a w dziwnym zdaniu, które wypowiedział, zabrzmiał niestosowny ton okraszonego zakłopotaniem usprawiedliwienia.
Nagłe przejście od obcych głosów, stada porcelanowych sów i wystrzałów korków od szampana u pani Daintry do tego zaniedbanego pokoju było dla Castle’a szokiem. Doktor Percival zamilkł, wypowiedziawszy swoje niestosowne zdanie, i nikt więcej się nie odezwał. Percival odstąpił od łóżka, jakby prezentując obraz parze nieżyczliwych krytyków i w napięciu czekał na ich opinię. Daintry również milczał. Zdawało się, że wystarcza mu obserwowanie Percivala, jak gdyby to do niego należało wytłumaczenie oczywistych błędów, które Daintry miał znaleźć na obrazie.
Castle poczuł, że musi przerwać długie milczenie.
– Co to za ludzie w salonie? Co oni robią?
Doktor Percival odwrócił się niechętnie od łóżka.
– Jacy ludzie? A, ci. Z Wydziału Specjalnego, rozglądają się.
– Po co? Myśli pan, że został zamordowany?
– Nie, nie. Oczywiście, że nie. Nic z tych rzeczy. Jego wątroba była w szokującym stanie. Kilka dni temu był prześwietlany.
– To czemu pan powiedział, że nie spodziewał się...?
– Nie spodziewałem się, że to się stanie tak szybko.
– Chyba odbędzie się sekcja?
– Oczywiście, oczywiście.
„Oczywistości” roiły się wokół ciała jak muchy.
Castle wyszedł do salonu. Na stoliku stała butelka whisky, brudna szklanka i egzemplarz Playboya.
– Mówiłem mu, żeby przestał pić – zawołał za nim Percival. – Nie zwracał na to uwagi.
W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden z nich wziął Playboya, przekartkował i potrząsnął nim. Drugi przetrząsał szuflady biurka.
– Tu jest notes z adresami. Lepiej przejrzyj nazwiska – powiedział do swojego towarzysza. – Sprawdź numery, jeśli się nie zgadzają.
– Ciągle nie rozumiem, czego oni szukają – odezwał się Castle.
– To tylko ze względów bezpieczeństwa – wyjaśnił Percival. – Próbowałem pana złapać, Daintry, bo tak naprawdę to pańska działka, ale był pan na jakimś ślubie czy czymś w tym rodzaju.
– Owszem.
– W biurze dopuszczono się ostatnio pewnych zaniedbań. C wyjechał, ale na pewno wolałby, żebyśmy się upewnili, czy ten biedak nie zostawił niczego rozgrzebanego.
– Na przykład numerów telefonów skojarzonych ze złymi nazwiskami? – zapytał Castle. – Nie nazwałbym tego zaniedbaniem.
– Oni zawsze tak postępują, nieprawdaż, Daintry?
Ale Daintry nie odpowiedział. Stał w drzwiach sypialni, wpatrzony w leżące tam ciało.
Jeden z mężczyzn powiedział:
– Zerknij no, Taylor – i podał drugiemu kartkę. Jego towarzysz przeczytał głośno: – Bonne chance, Kalamazoo, Widow Twanky.
– Trochę dziwne, nie?
– Bonne chance to po francusku, Piper – odpowiedział mu Taylor. – Kalamazoo brzmi jak miasto w Afryce.
– W Afryce? To może być ważne.
– Lepiej zajrzyjcie do Evening News – podsunął Castle. – Prawdopodobnie dowiecie się, że to imiona trzech koni. On grywał w każdy weekend.
– Aha – powiedział Piper. W jego głosie zabrzmiała nutka zniechęcenia.
– Myślę, że powinniśmy zostawić naszych przyjaciół z Wydziału Specjalnego i pozwolić im dokończyć w spokoju – orzekł Percival.
– Co z rodziną Davisa? – zapytał Castle.
– Biuro się już zatroszczyło. Wygląda na to, że miał jedynie kuzyna w Droitwich. Dentystę.
– Sir, tu jest coś, co mi trochę podejrzanie wygląda – oznajmił Piper, wyciągając w kierunku Percivala rękę z książką. Castle przechwycił ją. Był to mały wybór poezji Roberta Browninga. Wewnątrz znajdował się ekslibris z herbem i nazwą: Droitwich Royal Grammar School. Najwyraźniej książkę wręczono w roku 1910 jako nagrodę za wypracowania z angielskiego uczniowi Williamowi Davisowi, a William Davis napisał na niej czarnym atramentem swoim drobnym, przesadnie wyrobionym pismem: „Mojemu synowi Arthurowi w darze od ojca za piątkę z fizyki, 29 czerwca 1953”. Połączenie Browninga, piątki z fizyki i szesnastoletniego chłopca rzeczywiście wydawało się dziwne, ale Piper przypuszczalnie nie to miał na myśli mówiąc „podejrzane”.
– Co to jest? – zainteresował się Percival.
– Poezje Browninga. Nie widzę w tym nic podejrzanego.
Castle musiał jednak przyznać, że mała książeczka nie pasowała do Aldermaston, totka, Playboya, męczącej biurowej rutyny i Zairu. Czy wystarczy odpowiednio przetrząsnąć rzeczy po śmierci, by odkryć, że najprostsze nawet życie było skomplikowane? Davis, rzecz jasna, mógł zatrzymać książkę z synowskiego szacunku, było jednak oczywiste, że ją czytywał. Czyż nie cytował Browninga, gdy Castle po raz ostatni widział go żywego?
– Tam są zaznaczone fragmenty, sir, proszę spojrzeć – powiedział do Percivala Piper. – Pan się bardziej zna na książkowych szyfrach niż ja. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć.
– Co pan o tym myśli, Castle?
– Rzeczywiście, niektóre fragmenty są zaznaczone. – Castle przekartkował książkę. – Książka należała do jego ojca i być może to on je zaznaczył, tyle że atrament zbyt świeżo wygląda. Postawił przy nich literę „c”.
– Jest w nich coś znaczącego?
Castle nigdy nie brał Davisa poważnie, ani jego picia, ani totka, ani nawet jego beznadziejnej miłości do Cynthii, ale martwego ciała nie można było tak łatwo zignorować. Po raz pierwszy poczuł prawdziwe zaciekawienie Davisem. Śmierć uczyniła go kimś ważnym. Sprawiła, że w pewnym sensie urósł. Umarli są być może mądrzejsi od nas.
Przewracał kartki małej książeczki jak członek Towarzystwa Browningowskiego zainteresowany interpretacją tekstu.
Daintry oderwał się od drzwi sypialni.
– I co? W tych podkreśleniach nie ma nic...
– Nic...?
– Znaczącego – powtórzył za Percivalem.
– Znaczącego? Myślę, że może być. Nastrój.
– Co pan przez to rozumie? – zapytał Percival. – Naprawdę myśli pan...? – w jego głosie zabrzmiała nadzieja, jakby życzył sobie, aby leżący za ścianą zmarły mógł stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa. I w pewnym sensie stanowił takie zagrożenie, pomyślał Castle. Miłość i nienawiść są niebezpieczne, jak ostrzegał Borysa. Przypomniała mu się scena: sypialnia w Lourenço Marques, szum klimatyzatora, głos Sary w słuchawce: „Jestem”, a potem nagła wielka radość. Jego miłość do Sary zaprowadziła go do Carsona, a Carson w końcu do Borysa. Zakochany kroczy przez świat jak anarchista z bombą zegarową w kieszeni.
– Naprawdę myśli pan, że to jakiś dowód? – podjął Percival. – Pana uczono szyfrowania, mnie nie.
– Proszę posłuchać tego fragmentu. Jest zaznaczony pionową linią i literą „c”:
To tylko rzeknę, co przyjaciel bliski,
Lecz z większym wszak uniesieniem:
I dłoń twą krótko zatrzymam w uścisku...*
– Ma pan pojęcie co znaczy to „c”? – zapytał Percival, znowu z nadzieją, która zirytowała Castle’a. – Mogłoby to znaczyć „czyste”, aby pamiętał, że nie użył jeszcze tego fragmentu. Posługując się książką przy szyfrowaniu trzeba chyba na to uważać.
– Mogło tak być. A tu mamy kolejny zaznaczony fragment:
Jakże cenne są te szare oczy
I te pukle ciemne tyle warte,
Żeby człowiek w agonii krwią broczył
I na jedną wszystko rzucił kartę...*
– Mnie to wygląda na poezję, sir – odezwał się z boku Piper.
– I znowu pionowa linia i „c”, doktorze.
– Więc pan naprawdę uważa...
– Davis powiedział mi kiedyś: „Kiedy jestem poważny, nie umiem zachowywać się poważnie”. Myślę więc, że szukał słów u Browninga.
– A „c”?
– To imię dziewczyny, doktorze. Cynthia, jego sekretarka, w której był zakochany. Jedna z nas. To nie jest sprawa dla Wydziału Specjalnego.
Daintry, który stał dotychczas pogrążony w myślach, niespokojny, teraz odezwał się ostrym, oskarżycielskim tonem:
– Należy przeprowadzić sekcję.
– Oczywiście – odparł Percival. – Jeśli jego lekarz sobie zażyczy. Nie jestem jego lekarzem, nie konsultował się ze mną. Poza tym był przecież prześwietlany.
– Jego lekarz powinien tu być.
– Zawiadomię go jak tylko ci chłopcy skończą. Pan pierwszy powinien docenić wagę całej tej sytuacji. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
– Zastanawiam się jednak, co wykaże sekcja, doktorze.
– Chyba mogę to panu powiedzieć: jego wątroba jest niemal doszczętnie zniszczona.
– Zniszczona?
– Oczywiście przez alkohol, pułkowniku. Cóż innego? Nie słyszał pan, co mówiłem Castle’owi?
Castle zostawił ich zajętych swoim zawoalowanym pojedynkiem. Trzeba było ostatni raz spojrzeć na Davisa, zanim zajmie się nim patolog. Był rad, że twarz Davisa nie wyrażała bólu. Zakrył zapadniętą klatkę piersiową połami piżamy. Brakowało guzika – przyszywanie guzików nie należało do obowiązków dochodzącej. Telefon przy łóżku brzęknął i ucichł. Gdzieś daleko pewnie odłączono właśnie od linii mikrofon i magnetofon. Davis nie był już pod nadzorem. Uciekł.
rozdział VIII
1
Castle zasiadł do swojego ostatniego, jak sądził, raportu. Po śmierci Davisa informacje z sekcji afrykańskiej musiały oczywiście przestać napływać. Jeśli przecieki utrzymają się, nie będzie wątpliwości, kto jest za nie odpowiedzialny, ale jeśli się skończą, winę z pewnością przypisze się zmarłemu. Davis był ponad cierpieniem, jego teczka zostanie zamknięta i wysłana gdzieś do centralnego archiwum, gdzie nikt nie będzie zawracał sobie głowy jej przeglądaniem. A gdyby zawierała historię zdrady? Byłaby dobrze strzeżona przez trzydzieści lat, jak gabinetowe sekrety. W pewien smutny sposób ta śmierć była opatrznościowa.
Castle słyszał, jak Sara czyta Samowi przed snem. Jego zwykła pora zasypiania minęła pół godziny temu, ale dziś Sam potrzebował więcej troski niż zwykle, bo pierwszy tydzień szkoły upłynął nieszczęśliwie.
Szyfrowanie raportu za pomocą książki było nieznośnie długie i powolne. Castle wiedział, że nie dokończy już „Wojny i pokoju”. Nazajutrz spali swój egzemplarz w ognisku z jesiennych liści – ze względów bezpieczeństwa – nie czekając już na Trollope’a. Czuł ulgę i żal. Ulgę, bo na tyle, na ile mógł, spłacił dług wdzięczności wobec Carsona; żal – że nie będzie już w stanie skompletować dossier operacji Wujek Remus i dokończyć zemsty na Mullerze.
Skończywszy raport zszedł na dół i czekał na Sarę. Jutro niedziela. Będzie musiał zostawić swój raport w skrzynce kontaktowej – tej trzeciej skrzynce, której już więcej nie użyje. Z budki telefonicznej na Piccadilly Circus, nim złapał pociąg z Euston, przekazał wiadomość o raporcie w skrzynce. Ten sposób nawiązywania ostatniego kontaktu był przesadnie wolny; szybszy i niebezpieczniejszy zarezerwowano jedynie na wypadek sytuacji krytycznej. Castle nalał sobie potrójną J. & B. i dochodzący z góry szmer głosów uspokoił go na pewien czas. Usłyszał nad sobą odgłos delikatnie zamykanych drzwi, w korytarzu nad nim rozległy się kroki; schody zawsze skrzypiały, gdy ktoś schodził – jak nudne, jednostajne, nawet nie do zniesienia musi to być dla niektórych, myślał. Dla niego jednak oznaczało to poczucie bezpieczeństwa, którego utraty wciąż się obawiał. Doskonale wiedział, co powie Sara, gdy zejdzie do salonu, i wiedział, co on jej odpowie. Ta wiedza chroniła przed ciemnością na zewnątrz, na King’s Road, i palącą się lampą przy komisariacie policji na rogu. Castle wyobrażał ich sobie, gdy przyjdzie czas: umundurowanego policjanta, znanego mu najpewniej z widzenia, i funkcjonariusza Wydziału Specjalnego.
– Nalałeś sobie whisky?
– Może tobie też nalać?
– Małą, kochanie.
– Jak się czuje Sam?
– Spał już, zanim go otuliłam.
Jak w nieuszkodzonym telegramie, zgadzało się każde słowo. Castle podał Sarze szklankę. Dopiero teraz był w stanie mówić o tym, co się stało.
– Jak się udał ślub, kochanie?
– Dość fatalnie. Było mi przykro z powodu tego biedaka Daintry’ego.
– Czemu biedaka?
– Tracił córkę; poza tym wątpię, by miał jakichś przyjaciół.
– W twoim biurze jest wielu samotnych.
– Owszem. Wszyscy ci, którzy się dla towarzystwa nie pożenili. Dopij, Saro.
– Co ci się tak spieszy?
– Chcę, żebyśmy wypili jeszcze po jednej.
– Czemu?
– Mam złe wieści, Saro. Nie mogłem mówić przy Samie. O Davisie. Davis nie żyje.
– Nie żyje? Davis?
– Tak.
– Jak to się stało?
– Doktor Percival mówi, że to wątroba.
– Ale wątroba nie zabija tak z dnia na dzień.
– To Percival tak mówi.
– Nie wierzysz mu?
– Nie. Nie całkiem. Myślę, że Daintry też mu nie wierzy.
– Biedny Davis. – Sara nalała sobie whisky wysoko na dwa palce. Nigdy przedtem nie widział, żeby tyle piła.
– Daintry domaga się niezależnej sekcji zwłok. Percival był na nią gotów. Ma oczywiście pewność, że sekcja potwierdzi jego diagnozę.
– Jeśli jest pewien, to chyba musi to być prawda?
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Tyle rzeczy można w tej firmie zaaranżować. Może nawet sekcję.
– Co powiemy Samowi?
– Prawdę. Niedobrze ukrywać śmierć przed dzieckiem. Ludzie ciągle umierają.
– Ale on tak kochał Davisa. Pozwól mi nic mu nie mówić przez tydzień lub dwa, kochanie. Zanim się przyzwyczai do szkoły.
– Ty wiesz najlepiej.
– Dałby Bóg, żebyś odszedł od tych ludzi.
– Odejdę, za kilka lat.
– Mam na myśli teraz, w tej chwili. Wyciągnęlibyśmy Sama z łóżka i polecieli za granicę pierwszym samolotem, dokądkolwiek.
– Poczekaj, aż dostanę emeryturę.
– Mogłabym pracować, Maurycy. Moglibyśmy pojechać do Francji, ludzie tam są przyzwyczajeni do mojego koloru skóry.
– To niemożliwe, Saro, jeszcze nie teraz.
– Dlaczego? Podaj mi jeden konkretny powód.
– Wiesz, należy złożyć wymówienie – starał się mówić lekkim tonem.
– Czy oni się przejmują takimi rzeczami? – odparła.
Castle był wystraszony szybkością, z jaką się domyśliła, gdy po chwili spytała:
– A czy Davisowi dali wymówienie?
– Jeśli to była wątroba...
– Nie wierzysz w to, prawda? Nie zapominaj, że kiedyś dla ciebie, dla nich, pracowałam. Byłam twoją agentką. Nie myśl, że nie zauważyłam, jaki byłeś niespokojny przez ostatni miesiąc, nawet z powodu inkasenta. Był przeciek, tak? W twojej sekcji?
– Chyba tak uważają.
– I przypięli to Davisowi. Wierzysz, że Davis był winny?
– Mógł to zrobić nieświadomie. Był bardzo nieostrożny.
– Myślisz, że mogli go zabić za nieostrożność?
– W naszej branży funkcjonuje coś takiego jak zbrodnicza nieostrożność.
– Więc zamiast Davisa mogli podejrzewać ciebie. I wtedy to ty byś umarł. Od nadmiaru J. & B.
– Och, ja zawsze byłem bardzo ostrożny. Z wyjątkiem chwili, kiedy się w tobie zakochałem – zażartował.
– Dokąd idziesz?
– Mam ochotę odetchnąć. Buller też.
2
Po drugiej stronie długiej alei biegnącej przez błonia, zwanej z jakiejś przyczyny Cold Harbour, zaczynał się bukowy las, opadający stokiem ku drodze do Ashridge. Castle siadł na skarpie, a Buller buszował wśród opadłych liści. Castle wiedział, że nie ma po co tu tkwić. Ciekawość go nie usprawiedliwiała. Powinien zostawić raport w skrzynce i odejść. Drogą z Berkhamsted powoli przejechał samochód i Castle spojrzał na zegarek. Od chwili, gdy nadał sygnał z budki na Piccadilly Circus, minęły cztery godziny. Mógł już rozpoznać numer rejestracyjny samochodu, ale, jak należało się spodziewać, był mu on równie obcy jak auto, mała czerwona toyota. Wóz zatrzymał się nieopodal stróżówki przy wjeździe do Ashridge Park. W zasięgu wzroku nie było żadnego innego samochodu ani pieszego. Kierowca zgasił światła, lecz po chwili jakby się rozmyślił i zapalił je ponownie. Hałas za plecami Castle’a przyspieszył bicie jego serca, ale był to tylko Buller przeciskający się niezdarnie przez orlice.
Castle wspiął się na górę pośród wysokich drzew o oliwkowej korze, czarnych na tle ostatnich promieni światła. Ponad pięćdziesiąt lat temu odkrył dziuplę w jednym z pni... w czwartym, piątym, szóstym drzewie od drogi. Wtedy musiał się wyciągnąć jak tylko mógł, by dosięgnąć otworu w pniu, ale jego serce biło tak samo kapryśnie jak dziś. Jako dziesięcioletni chłopiec zostawił tam wiadomość komuś, kogo kochał. Dziewczynka miała tylko siedem lat. Kiedy byli razem na pikniku, pokazał jej skrytkę i powiedział, że następnym razem, gdy tam przyjdzie, zostawi dla niej coś ważnego.
Za pierwszym razem zostawił duży miętowy cukierek zawinięty w woskowany papier; gdy ponownie zajrzał do dziupli, cukierka nie było. Potem zostawił kartkę z wyznaniem miłości – dużymi literami, bo dziewczynka dopiero zaczynała czytać – ale następnym razem kartka tkwiła tam, gdzie ją włożył, tyle, że zeszpecona wulgarnym rysunkiem. Ktoś obcy, jak sądził, wytropił skrytkę. Nie przyszło mu do głowy, że to ona była za to odpowiedzialna, dopóki nie zobaczył, jak pokazuje mu język, idąc drugą stroną High Street. Uświadomił sobie, że była zawiedziona, nie znalazłszy następnego cukierka. Po raz pierwszy doświadczył wtedy cierpienia o podłożu seksualnym i nie wrócił do drzewa do czasu, gdy prawie pięćdziesiąt lat później mężczyzna, którego nigdy potem nie zobaczył, poprosił go w saloniku w Regent Palace o wskazanie miejsca na kolejną bezpieczną skrzynkę kontaktową.
Wziął Bullera na smycz i ze swej kryjówki w orlicach obserwował. Człowiek z samochodu musiał użyć latarki, by znaleźć dziuplę. Castle widział przez moment, gdy światło latarki ześlizgnęło się z pnia, zarys dolnej połowy jego ciała – tłusty brzuch, rozpięty rozporek. Sprytnie pomyślane: mężczyzna zgromadził nawet odpowiednią ilość moczu. Gdy latarka zapaliła się znowu i oświetliła powrotną drogę do Ashridge, Castle ruszył ku domowi. To ostatni raport, powiedział sobie i jego myśli powędrowały z powrotem ku siedmioletniej dziewczynce. Na pikniku, gdy po raz pierwszy się spotkali, wyglądała na samotną, była nieśmiała i brzydka i być może dlatego go pociągała.
Czemu niektórzy z nas, zastanawiał się Castle, niezdolni są kochać sukces, władzę czy niepospolite piękno? Dlatego, że czujemy się ich niewarci, bardziej swojsko nam z porażką? Nie wierzył, że tak jest. Być może ktoś zatroszczył się o odpowiednie proporcje, jak Chrystus, ta legendarna postać, w którą chciał wierzyć. „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście.”* Mimo młodego wieku, ta dziewczynka na sierpniowym pikniku była obciążona swoją nieśmiałością i wstydem. Być może po prostu chciał, żeby poczuła się przez kogoś kochana, więc sam ją pokochał. To nie była litość, nie bardziej niż gdy zakochał się w Sarze, brzemiennej za sprawą innego mężczyzny. Znalazł się tam, by wyrównać proporcje, to wszystko.
– Długo cię nie było – zauważyła Sara, gdy pojawił się w drzwiach.
– Bardzo potrzebowałem spaceru. Jak tam Sam?
– Śpi smacznie. Nalać ci whisky?
– Jeszcze jedną małą, poproszę.
– Małą? Dlaczego?
– Nie wiem. Może po prostu chcę pokazać, że umiem przystopować? Może dlatego, że czuję się szczęśliwszy? Nie pytaj dlaczego, Saro. Szczęście ucieka, gdy o nim mówisz.
Wymówka przekonała ich oboje. W ostatnim roku spędzonym przez nich w Południowej Afryce Sara nauczyła się nie wypytywać go za bardzo.
Tej nocy Castle długo leżał w łóżku, powtarzając sobie wciąż ostatnie słowa raportu, napisane z pomocą „Wojny i pokoju*. Otwierał książkę na chybił trafił kilka razy, szukając sortes Virgilianae*, zanim wybrał zdanie, na którym oparł szyfr: „Mówisz: nie jestem wolny. Ale podniosłem rękę i pozwoliłem jej opaść”. Wybierając ten fragment, rzucił jakby wyzwanie obu stronom. Ostatnie słowo raportu, ktokolwiek – Borys czy ktoś inny – miał je zdekodować, brzmiało: „Żegnajcie”.
Część czwarta
rozdział I
1
Po śmierci Davisa noce Castle’a były wypełnione snami: snami uformowanymi z rozbitych kawałków przeszłości, towarzyszącymi mu do świtu. Davisa w nich nie było – być może dlatego, że myśli o nim w ich okrojonej teraz i smutnej podsekcji wypełniały wiele godzin dnia. Duch Davisa unosił się nad sprawą Zairu, a telegramy kodowane przez Cynthię stały się bardziej zniekształcone niż kiedykolwiek.
Castle śnił więc o Południowej Afryce poskładanej z nienawiści, choć czasami kawałki jego snu przemieszane były z inną Afryką – zapomniał już, jak bardzo ukochaną. W jednym ze snów spotkał nagle Sarę, w zaśmieconym johannesburskim parku, siedzącą na ławce przeznaczonej dla czarnych. Odwrócił się wtedy, by poszukać innej ławki. W drzwiach łazienki rozstał się z Carsonem, który wybrał łazienkę dla czarnych, zostawiając Castle’a na zewnątrz, zawstydzonego swoim tchórzostwem. Ale trzeciego dnia nawiedził go zupełnie inny sen.
– Zabawne – powiedział do Sary, kiedy się obudził. – Śnił mi się Rougemont. Nie myślałem o nim od lat.
– Rougemont?
– Zapomniałem, nigdy nie znałaś Rougemonta.
– Kto to był?
– Farmer z Wolnego Państwa*. W pewnym sensie lubiłem go tak bardzo jak Carsona.
– Czy on był komunistą? Pewnie nie, skoro był farmerem.
– Nie. Był jednym z tych, którzy mieli zginąć, gdy twoi ludzie przejmą władzę.
– Moi ludzie?
– Myślałem, oczywiście, „nasi ludzie” – poprawił się szybko ze smutkiem, jakby bojąc się złamać układ.
Rougemont mieszkał na skraju półpustyni, opodal starego pola bitwy z czasów wojny burskiej. Jego przodkowie, hugonoci, uciekli z Francji podczas prześladowań, ale Rougemont nie mówił po francusku, tylko po angielsku i w afrikaans. Wyssał z mlekiem matki holenderski sposób życia, ale nie apartheid. Trzymał się od niego z dala – nie zagłosowałby na nacjonalistów, gardził członkami Partii Zjednoczonej, a jakieś nieokreślone poczucie lojalności wobec przodków powstrzymywało go przed oddaniem głosu na małą grupkę zwolenników postępu. Nie było to podejście heroiczne, lecz być może w jego oczach, tak jak w oczach jego dziadka, heroizm zaczynał się tam, gdzie kończyła się polityka. Swoich robotników traktował Rougemont grzecznie i ze zrozumieniem, bez wywyższania się. Castle przysłuchiwał się kiedyś jego rozmowie z czarnym brygadzistą na temat zbiorów – dyskutowali jak równy z równym. Rodzina Rougemonta i plemię, z którego pochodził brygadzista, pojawiły się w Afryce Południowej mniej więcej w tym samym czasie. Dziadek Rougemonta nie był strusim milionerem z Kraju Przylądkowego jak dziadek Corneliusa Mullera; w wieku sześćdziesięciu lat stary Rougemont wyprawiał się z oddziałem de Weta* przeciwko angielskim najeźdźcom i został ranny, tu, na pobliskim kopje*, pochylonym nad farmą, gdzie Buszmeni przed setkami lat rzeźbili w skałach kształty zwierząt.
„Wyobrażasz sobie, tak się wspinać pod ogniem, z plecakiem na grzbiecie...” – powiedział kiedyś Rougemont do Castle’a. Podziwiał brytyjskich żołnierzy za ich odwagę i wytrwałość z dala od domu, jakby byli legendarnymi rabusiami z historycznej książki, jak wikingowie, którzy kiedyś wylądowali na saksońskim wybrzeżu. Nie chował urazy do tych wikingów, którzy zostali, może tylko odczuwał pewną litość w stosunku do ludzi pozbawionych korzeni w tym starym, zmęczonym, pięknym kraju, w którym jego rodzina osiedliła się trzysta lat temu. Pewnego dnia, nad szklanką whisky, powiedział Castle’owi: „Mówisz, że piszesz esej o apartheidzie, ale nigdy nie zrozumiesz złożoności tego kraju. Nienawidzę apartheidu tak mocno jak ty, ale jesteś mi bardziej obcy niż którykolwiek z moich robotników. Nasze miejsce jest tutaj, a ty jesteś obcy, jak turyści, którzy przychodzą i odchodzą”. – Castle był pewien, że gdyby nadszedł czas podjęcia decyzji, Rougemont zdjąłby strzelbę ze ściany salonu i stanął w obronie tego kamienistego zakątka na skraju pustyni. Nie zginąłby walcząc za apartheid czy białą rasę, ale za wszystkie swoje morgen, nękane suszami, powodziami, trzęsieniami ziemi, pomorem bydła, i wężami, które uważał za niegroźną plagę, jak moskity.
– Czy Rougemont był jednym z twoich agentów? – zapytała Sara.
– Nie, ale, co dziwne, właśnie przez niego poznałem Carsona.
Mógł dodać: „A dzięki Carsonowi dołączyłem do wrogów Rougemonta”. To Rougemont wynajął Carsona, aby ten bronił jednego z jego robotników, niesłusznie oskarżonego przez miejscową policję o użycie przemocy.
– Czasami żałuję, że już nie jestem twoją agentką – przyznała Sara. – Dużo mniej mi mówisz niż wtedy.
– Nigdy nie mówiłem ci wiele. Może myślałaś, że tak było, ale mówiłem ci najmniej jak mogłem, dla twojego dobra, a i wtedy często kłamałem, na przykład o tej książce o segregacji.
– Myślałam, że w Anglii będzie inaczej – rzekła. – Myślałam, że nie będzie już więcej tajemnic. – Westchnęła i za chwilę znów spała.
A Castle jeszcze długo nie zmrużył oka. W takich chwilach nachodziła go przemożna pokusa, aby jej zaufać, wyznać wszystko, jak mężczyzna, który przeżył przelotny romans, romans skończony, chce nagle powierzyć żonie całą smutną historię, wyjaśnić raz na zawsze wszystkie niewyjaśnione chwile milczenia, drobne oszustwa, zmartwienia, których nie było im dane dzielić, i tak samo, jak ów mężczyzna, Castle pomyślał: „Po co się martwić, kiedy już po wszystkim?”, bo naprawdę wierzył, nawet jeśli tylko przez chwilę, że było już po wszystkim.
2
Castle’owi wydawało się to bardzo dziwne – siedzieć w pokoju, który przez wiele lat dzielił tylko z Davisem, mając po drugiej stronie biurka Corneliusa Mullera – Mullera intrygująco odmienionego, Mullera, który powiedział mu: „Było mi bardzo przykro, kiedy dowiedziałem się po powrocie z Bonn... rzecz jasna, nie znałem pańskiego kolegi... ale dla pana musiał to być duży wstrząs...”, Mullera, który zaczynał przypominać zwykłego człowieka, nie oficera BOSS, ale kogoś, kogo Castle mógł spotkać przypadkiem w pociągu do Euston. Castle’a uderzyła ta nuta sympatii w głosie Mullera – brzmiała dziwnie szczerze. W Anglii, pomyślał, stajemy się coraz bardziej cyniczni w stosunku do każdej śmierci, która nas blisko nie dotyczy, a nawet jeśli nas dotyczy, uważamy za grzeczne przywdziać maskę obojętności w obecności innych – śmierć i interesy nie chodzą w parze. Ale dla Holenderskiego Kościoła Reformowanego*, do którego należał Muller, śmierć, jak przypomniał sobie Castle, była wciąż najważniejszym wydarzeniem w życiu rodziny. Kiedyś w Transwalu Castle poszedł na pogrzeb i zapamiętał z niego nie smutek, ale dostojeństwo, nawet ceremonialność. Śmierć wciąż była dla Mullera społecznie ważna, nawet jeśli był oficerem BOSS.
– No cóż – rzekł Castle. – To z pewnością było wielkie zaskoczenie. Poprosiłem sekretarkę o akta dotyczące Zairu i Mozambiku – dodał. – Malawi leży w gestii MI5, a tych materiałów nie mogę panu pokazać bez ich upoważnienia.
– Zobaczę się z nimi, kiedy skończymy – orzekł Muller. – Było mi bardzo miło u pana tamtego wieczoru – dodał. – Spotkać pańską żonę i... – zawahał się chwilę, zanim dokończył: – syna.
Castle miał nadzieję, że te uwagi były jedynie grzecznym wstępem do ponownego wypytywania o ucieczkę Sary do Suazi. Wróg – jeśli miało się go trzymać na bezpieczny dystans – musiał pozostać karykaturą, nie można było zobaczyć w nim żywego człowieka. Generałowie mieli rację – nie powinno się wymieniać bożonarodzeniowych życzeń między okopami.
– Było nam z Sarą bardzo miło gościć pana – odparł i nacisnął guzik dzwonka. – Przepraszam, coś zbyt długo się guzdrzą z tymi papierami. Śmierć Davisa nieco naruszyła naszą procedurę.
Na dźwięk dzwonka zjawiła się dziewczyna, której nie znał.
– Pięć minut temu telefonowałem w sprawie akt – powiedział. – Gdzie Cynthia?
– Nie ma jej.
– Dlaczego jej nie ma?
– Wzięła wolne. – Dziewczyna patrzyła na niego chłodno.
– Jest chora?
– Niezupełnie.
– Jak masz na imię?
– Penelope.
– Więc powiedz mi, Penelope, tak zupełnie szczerze, co masz na myśli mówiąc „niezupełnie”?
– Jest zdenerwowana. To chyba naturalne, prawda? Dziś pogrzeb Arthura.
– Dziś? Przepraszam, zapomniałem. Niemniej jednak chciałbym, żebyś przyniosła nam te akta, Penelope – dodał.
Kiedy wyszła z pokoju, Castle odezwał się do Mullera:
– Przepraszam za to całe zamieszanie. Musiał pan sobie o nas pomyśleć... Naprawdę zapomniałem, że dziś chowają Davisa. O jedenastej msza. Opóźniło się to wszystko z powodu sekcji. Dziewczyna pamiętała, ja nie.
– Przykro mi – powiedział Muller. – Przesunąłbym nasze spotkanie, gdybym wiedział.
– To nie pańska wina. Rzecz w tym, że mam dwa kalendarze – służbowy i prywatny. Tu mam pana zapisanego, widzi pan, czwartek, 10. Prywatny kalendarz trzymam w domu, pewnie tam zapisałem datę pogrzebu. Zawsze zapominam je porównać.
– Ale zapomnieć o pogrzebie... To trochę dziwne, nie uważa pan?
– Owszem. Freud powiedziałby, że chciałem zapomnieć.
– Niech pan poda inny termin i już się wynoszę. Jutro, pojutrze?
– Nie, nie. W końcu co jest ważniejsze? Wujek Remus czy słuchanie modłów odmawianych nad biednym Davisem? A tak przy okazji: gdzie pochowano Carsona?
– Tam, gdzie mieszkał: w miasteczku niedaleko Kimberley. Pewnie się pan zdziwi, jeśli powiem, że byłem na jego pogrzebie?
– Nie, wyobrażam sobie, że musiał pan obserwować żałobników.
– Ma pan rację, ktoś rzeczywiście musiał ich obserwować. Ale ja chciałem pójść.
– Ktoś? Chyba nie kapitan Van Donck?
– Nie, jego by łatwo rozpoznano.
– Nie wiem, co oni tam robią z tymi aktami.
– Ten Davis... chyba niewiele dla pana znaczył? – zapytał Muller.
– Nie tyle, co Carson, którego zabili pańscy ludzie. Ale mój syn go lubił.
– Carson zmarł na zapalenie płuc.
– Tak, oczywiście. Tak mi pan mówił. O tym też zapomniałem.
Kiedy w końcu przyniesiono akta, Castle zabrał się za nie, szukając odpowiedzi na pytania Mullera, ale tylko na wpół świadomie. Złapał się na tym, że po raz trzeci powtarza mu: „Nie mamy jeszcze wiarygodnych informacji na ten temat”. Było to oczywiście umyślne kłamstwo – bronił Mullerowi dostępu do źródeł, bo wstępowali na niebezpieczny grunt, dochodząc do nie określonego jeszcze przez żadnego z nich punktu, w którym kończyła się współpraca.
– Czy naprawdę można wcielić ten plan w życie? – zapytał Mullera. – Nie wydaje mi się prawdopodobne, by Amerykanie chcieli się jeszcze kiedykolwiek angażować, mam na myśli zaangażowanie militarne na obcym terenie. Tyle wiedzą o Afryce, ile wiedzieli o Azji. Nie dotyczy to, rzecz jasna, pisarzy, jak Hemingway. Taki pojechałby na miesięczne safari zorganizowane przez biuro podróży i napisał o białych myśliwych i polowaniu na lwy: te biedne, na wpół zagłodzone bydlęta, zarezerwowane dla turystów...
– Wujek Remus został tak pomyślany – odparł Muller – aby użycie wojsk było niemalże zbyteczne. W każdym razie dużych oddziałów. Kilku techników, oczywiście, ale tych już u siebie mamy. Amerykanie urządzili u nas stacje namierzające zdalnie sterowane pociski i obiekty umieszczone na orbicie. Daliśmy im w związku z tym prawo do korzystania z naszej przestrzeni powietrznej, ale o tym wszystkim pan z pewnością wie. Nikt nie protestował, nie odbyły się żadne marsze. Żadnych studenckich rozruchów w Berkeley, żadnych pytań w Kongresie. Nasze wewnętrzne zabezpieczenia okazały się, jak dotąd, doskonałe. Widzi pan, nasze regulacje rasowe uzyskały w pewnym sensie legitymację: okazały się doskonałą przykrywką. Nie musimy nikogo skarżyć o szpiegostwo, to by tylko przyciągnęło uwagę. Pański przyjaciel Carson był niebezpieczny, ale okazałby się jeszcze bardziej niebezpieczny, gdybyśmy musieli go oskarżyć. Na stacjach namiarowych wiele się teraz dzieje i dlatego chcemy blisko współpracować z waszymi ludźmi. Umiecie wskazać każde niebezpieczeństwo, a my umiemy je po cichu zażegnać. W pewnym sensie jesteście znacznie lepiej uplasowani niż my, jeśli chodzi o penetrację elementu liberalnego czy nawet czarnych nacjonalistów. Weźmy taki przykład: jestem wdzięczny za informacje o Marku Ngambo, choć oczywiście o wszystkim wiedzieliśmy, ale teraz mamy satysfakcję, że nie przeoczyliśmy niczego ważnego. Z tej konkretnej strony nic nam nie grozi, przynajmniej na razie. Następne pięć lat będzie najważniejsze dla naszego przetrwania.
– Zastanawiam się, Muller, czy w ogóle uda się wam przetrwać. Macie długą, otwartą granicę. Za długą, żeby zrobić z niej pole minowe.
– Tradycyjne owszem – zgodził się Muller. – Ale my też odczuliśmy, że po wynalezieniu bomby wodorowej świat zaczął traktować bombę atomową jak broń taktyczną. „Taktyczny” to krzepiący przymiotnik. Nikt nie wda się w konflikt nuklearny dlatego, że gdzieś daleko, w niemal pustynnym kraju użyto taktycznej broni.
– A co z promieniowaniem?
– Kierunek wiatru i pustynie są dla nas łaskawe. Taktyczna bomba jest poza tym stosunkowo „czysta”. Bardziej niż ta zrzucona na Hiroszimę, a wiemy, jak ograniczone skutki przyniósł tamten atak. Na obszarach, które mogłyby przez jakiś czas pozostać radioaktywne, mieszka niewielu białych Afrykanów. Uderzymy precyzyjnie.
– Zaczynam rozumieć – mruknął Castle. Pomyślał o Samie, tak jak wtedy, gdy patrzył na gazetową fotografię terenu dotkniętego suszą: rozciągnięte ciało i sęp, ale nawet sęp zdechłby od promieniowania.
– To właśnie chciałem panu przekazać, pokrótce, bez wchodzenia w szczegóły, tak, żeby mógł pan właściwie ocenić informacje, które pan uzyska. W tej chwili czułym punktem są stacje namiarowe.
– Są przykrywką dla wielu grzeszków, jak regulacje rasowe?
– Otóż to. Pan i ja nie musimy udawać. Wiem, że zabroniono panu informowania mnie o pewnych rzeczach i doskonale to rozumiem. Otrzymałem takie same polecenia. Ważne jest tylko, abyśmy mieli przed oczyma dokładnie taki sam obraz, będziemy przecież walczyć po tej samej stronie.
– A zatem siedzimy w tej samej skrzynce? – Castle zażartował sobie z nich wszystkich, z BOSS, swojej własnej organizacji, nawet z Borysa.
– W skrzynce? Tak, można to chyba tak ująć. – Muller spojrzał na zegarek. – Mówił pan, że pogrzeb zaczyna się o jedenastej? Jest za dziesięć, powinien pan już iść.
– Pogrzeb odbędzie się i beze mnie. Jeżeli istnieje życie pozagrobowe, Davis zrozumie, a jeśli nie istnieje...
– Ależ jestem pewien, że istnieje! – zaoponował Muller.
– Tak? Pana to aby nie przeraża?
– A dlaczego miałoby mnie przerażać? Zawsze starałem się spełniać swoje obowiązki.
– Ale ta pańska mała taktyczna broń atomowa. Niech pan pomyśli o tych wszystkich czarnych, którzy zginą przed panem i będą tam na pana czekać.
– To terroryści – odparł Muller. – Nie spodziewam się więcej ich ujrzeć.
– Nie miałem na myśli partyzantów, tylko rodziny z terenów dotkniętych promieniowaniem. Dzieci, kobiety, starców.
– Przypuszczam, że mają swoje własne niebo – odrzekł Muller.
– Segregacja? W niebie?
– Och, wiem, że pan się ze mnie śmieje, ale nie sądzę, by podobało im się nasze niebo. Zresztą to sprawa teologów. Pan nie oszczędzał dzieci w Hamburgu, prawda?
– Dzięki Bogu, nie przykładałem do tego ręki tak jak teraz.
– Myślę, że skoro nie idzie pan na pogrzeb, Castle, możemy wrócić do sprawy.
– Racja, przepraszam. – Castle’owi było naprawdę przykro, bał się nawet, tak samo, jak tamtego poranka w biurze BOSS w Pretorii. Od siedmiu lat stąpał po polu minowym z nieustanną ostrożnością, a dziś, przy Corneliusie Mullerze, uczynił pierwszy fałszywy krok. Czy możliwe, że wpadł w pułapkę zastawioną przez kogoś, kto znał jego usposobienie?
– Wiem, oczywiście – podjął Muller – że wy, Anglicy, lubicie się spierać dla samego sporu. Nawet wasz C stroił sobie żarty z apartheidu, ale skoro przyszło do Wujka Remusa, trzeba zachować powagę.
– Tak, wróćmy lepiej do operacji.
– Pozwolono mi opowiedzieć panu, w zarysie, rzecz jasna, o przebiegu moich rozmów w Bonn.
– Miał pan jakieś trudności?
– Niewielkie. Niemcy, w odróżnieniu od innych byłych mocarstw kolonialnych, darzą nas skrycie wielką sympatią. Można powiedzieć, że ciągnie się to od czasu telegramu kajzera do prezydenta Krugera*. Niemców niepokoi sytuacja w Afryce południowo-zachodniej; zamiast pozostawiać ją swojemu losowi, woleliby raczej, żebyśmy to my przejęli nad nią kontrolę. W końcu sprawowali tam bardziej brutalne rządy niż my kiedykolwiek, a poza tym zachód potrzebuje naszego uranu.
– Zawarliście jakiś układ?
– Układ to nie jest dobre słowo. Czasy tajnych paktów mamy już za sobą. Rozmawiałem tylko z moim odpowiednikiem, nie z ministrem spraw zagranicznych czy kanclerzem, tak samo, jak wasz C rozmawiał z CIA w Waszyngtonie. Mam nadzieję, że dokładnie się zrozumieliśmy.
– Tajne porozumienie zamiast tajnego paktu?
– Otóż to.
– A Francuzi?
– Bez kłopotów. Są kartezjanami, tak jak my jesteśmy kalwinistami. Kartezjusz nie przejmował się prześladowaniami religijnymi. Francuzi mają duże wpływy w Senegalu, na Wybrzeżu Kości Słoniowej, nawet z Mobutu w Kinszasie rozumieją się dobrze. Kuba nie zainterweniuje już więcej na serio w Afryce (Amerykanie się o to zatroszczyli), a Angola jeszcze przez długie lata nie będzie stwarzać zagrożenia. Nikt dziś nie głosi apokaliptycznych prognoz, nawet Rosjanie wolą umierać w łóżku niż w bunkrze. W najgorszym razie, po zrzuceniu kilku bomb atomowych, małych, taktycznych, rzecz jasna, gdy nas zaatakują, zyskamy pięć lat pokoju.
– A potem?
– O to właśnie chodzi w naszym porozumieniu z Niemcami. Potrzeba nam nowych rozwiązań technicznych i najnowszych maszyn górniczych, chociaż sami posunęliśmy się naprzód bardziej, niż ktokolwiek zdaje sobie sprawę. Za pięć lat będzie nas stać na zmniejszenie zatrudnienia w kopalniach o ponad połowę i co najmniej podwojenie wynagrodzenia wykwalifikowanych pracowników. Tak jak w Ameryce, powstanie czarna klasa średnia.
– A bezrobotni?
– Mogą odejść do swoich ojczyzn. Po to przecież są ojczyzny. Jestem optymistą, Castle.
– A segregacja zostanie?
– Zawsze będziemy świadkami podziału na bogatych i biednych, tak jak dziś... – Muller zdjął okulary w złotych oprawkach i polerował złoto, aż zalśniło. – Mam nadzieję, że pańskiej żonie spodobała się chusta – powiedział. – Zapraszamy do powrotu, w każdej chwili. Teraz, kiedy już znamy pańską prawdziwą pozycję, proszę przyjechać z rodziną. Z pewnością potraktujemy ich jak honorowych białych.
„Ale ja jestem honorowym czarnym” – chciał odpowiedzieć Castle; okazał jednak nieco rozsądku, mówiąc głośno:
– Dziękuję.
Muller otworzył aktówkę i wyjął kartkę papieru.
– Zrobiłem dla pana kilka notatek dotyczących mojego pobytu w Bonn – rzekł i wyjął wieczne pióro, również złote. – Przy naszym następnym spotkaniu będzie pan dysponował pożytecznymi informacjami na ten temat. Odpowiada panu poniedziałek? O tej samej porze? – i dodał: – Proszę zniszczyć tę kartkę po przeczytaniu. BOSS nie chciałby, żeby znalazła się w waszych aktach, nawet najtajniejszych.
– Oczywiście, jak pan sobie życzy.
Gdy wyszedł, Castle wsunął kartkę do kieszeni.
rozdział II
1
Kiedy doktor Percival z sir Johnem Hargreavesem, który poprzedniego wieczoru powrócił z Waszyngtonu, pojawili się w kościele św. Jerzego na Hannover Square, zastali tam niewiele osób.
Człowiek z czarną opaską na rękawie stał samotnie w pierwszym rzędzie bocznej nawy. Doktor Percival pomyślał, że to pewnie dentysta z Droitwich. Bronił innym miejsca w pierwszej ławce, jakby należała mu się w całości jako najbliższemu żyjącemu krewnemu. Percival i C usiedli w ławach z tyłu kościoła. Sekretarka Davisa, Cynthia, siedziała dwa rzędy ławek przed nimi. Pułkownik Daintry zajmował miejsce po drugiej stronie nawy, obok Watsona. Niektóre twarze Percival kojarzył połowicznie: być może widywał je na korytarzu lub na konferencjach z udziałem MI5, być może były to tylko twarze przypadkowych przechodniów – pogrzeb, tak jak i ślub, przyciąga obcych. Dwaj rozczochrani faceci w ostatnim rzędzie byli prawie na pewno współlokatorami Davisa z Ministerstwa Ochrony Środowiska. Rozległy się delikatne dźwięki organów.
– Udany miałeś lot? – wyszeptał doktor Percival do Hargreavesa.
– Trzy godziny spóźnienia na Heathrow – odparł Hargreaves. – Jedzenie wprost niejadalne. – Westchnął. Być może wspominał z żalem robiony przez żonę pasztet z cielęciną i nereczkami albo wędzonego pstrąga w swoim klubie.
Organy wydały z siebie ostatnią nutę i zamilkły. Kilka osób uklękło, kilka wstało. Widać było, że nie są pewni, co robić.
Proboszcz, którego nie znał chyba nikt z obecnych, nie wyłączając nieboszczyka, zaintonował:
– Odwróć ode mnie Twe ciosy: ginę pod uderzeniem Twej ręki*.
– Od jakiegoż to ciosu zginął Davis, Emmanuelu?
– Nie martw się, John. Sekcja się udała.
Percivalowi, który nie był na pogrzebie od lat, nabożeństwo zdawało się pełne nieistotnych informacji. Proboszcz zaczął czytać lekcję z Pierwszego Listu do Koryntian:
– Nie wszystkie ciała są takie same: inne są ciała ludzi, inne zwierząt, inne wreszcie ptaków i ryb*.
Stwierdzenie było, pomyślał Percival, niewątpliwie prawdziwe. W trumnie nie było ryby; gdyby leżał w niej, dajmy na to, olbrzymi pstrąg, byłby nią bardziej zainteresowany. Rozejrzał się szybko dokoła. Na rzęsach dziewczyny pojawiła się łza. Pułkownik Daintry miał gniewną, a może tylko ponurą minę, która nie wróżyła nic dobrego. Także Watson był najwyraźniej czymś zmartwiony: pewnie zastanawiał się, kim zastąpić Davisa A Hargreaves chciał porozmawiać z nim po mszy, co mogło okazać się równie nudne.
– Oto ogłaszam wam tajemnicę* – czytał dalej proboszcz.
Czy zabiłem właściwego człowieka?, zastanawiał się Percival; tej tajemnicy nie miał jednak poznać nigdy, chyba że przeciek by się powtórzył. To oznaczałoby, że popełnił niefortunną pomyłkę. C bardzo by się zdenerwował, podobnie jak Daintry. Niestety, nie można było wrzucić człowieka, jak rybę, z powrotem do życiodajnej rzeki.
Proboszcz podniósł głos, dochodząc do słynnego cytatu z literatury angielskiej: – Gdzież jest, o śmierci, twój oścień?* – Jak kiepski aktor grający Hamleta wyrywa z kontekstu jego sławny monolog, zniżył głos i zakończył nudną, akademicką konkluzją: – Ościeniem zaś śmierci jest grzech, a siłą grzechu Prawo*. – Zabrzmiało to jak twierdzenie Euklidesa.
– Co mówiłeś? – wyszeptał C.
– QED* – powtórzył Percival.
2
– Co właściwie miałeś na myśli mówiąc „QED”? – zapytał sir John Hargreaves, gdy dopchali się do wyjścia.
– Po prostu bardziej mi pasowało do tego, co mówił proboszcz, niż amen.
Niemal bez słowa ruszyli potem w kierunku Travellers*. Milcząco zgodzili się, że jest odpowiedniejszym tego dnia miejscem na lunch niż Reforma: przez swą podróż w niezbadane regiony Davis stał się honorowym członkiem „klubu podróżników”, a na pewno utracił prawo wyborcze.
– Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem na pogrzebie – odezwał się doktor Percival. – Chyba ponad piętnaście lat temu, u cioci-babci. Raczej sztywna ceremonia, nieprawdaż?
– W Afryce lubiłem pogrzeby. Tyle tam było muzyki, nawet jeśli jedynymi instrumentami były kuchenne naczynia i puste puszki po sardynkach. Uważali, że śmierć to mimo wszystko dobra zabawa. Kim była ta płacząca dziewczyna?
– Sekretarką Davisa. Ma na imię Cynthia. Najwyraźniej był w niej zakochany.
– Często się to chyba zdarza. W takim środowisku jak nasze to nieuniknione. Daintry sprawdził ją dokładnie, prawda?
– Och, tak. Zupełnie nieświadomie dostarczyła nam pożytecznych informacji. Pamiętasz tę historię z ogrodem zoologicznym?
– Ogrodem zoologicznym?
– Wtedy, kiedy Davis...
– Tak, już sobie przypominam.
Jak zwykle w weekendy, klub świecił pustkami. Niemal odruchowo chcieli zacząć lunch od wędzonego pstrąga, ale tym razem go zabrakło. Doktor Percival niechętnie dał się namówić na wędzonego łososia.
– Szkoda, że nie znałem Davisa bliżej – stwierdził. – Myślę, że mógłbym, go nawet całkiem polubić.
– A jednak ciągle wierzysz, że to on spowodował przeciek?
– Bardzo chytrze udawał prostaczka. Podziwiam spryt. I odwagę. Musiał potrzebować wiele odwagi.
– W złej sprawie.
– Och, John! Nie nam wyrokować, czyja sprawa jest dobra. Nie jesteśmy krzyżowcami, nie to stulecie. Saladyna już dawno wypędzono z Jerozolimy i nie powiem, żeby Jerozolima wiele na tym zyskała.
– Jednak, Emmanuelu... nie pochwalam zdrady.
– Trzydzieści lat temu, za studenckich czasów, myślałem, że jestem kimś w rodzaju komunisty, a teraz? Kto jest zdrajcą: ja czy Davis? Naprawdę wierzyłem w internacjonalizm, a teraz walczę w nacjonalistycznym podziemiu.
– Wydoroślałeś, Emmanuelu, to wszystko. Czego się napijesz: bordo czy burgunda?
– Bordo, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Sir John Hargreaves pochylił się w fotelu i zatopił w karcie win. Wyglądał na nieszczęśliwego, być może tylko dlatego, że nie mógł wybrać pomiędzy St Emilion a Medoc. W końcu podjął decyzję i złożył zamówienie.
– Czasami zastanawiam się, dlaczego u nas pracujesz, Emmanuelu – podjął.
– Przed chwilą to powiedziałeś. Wydoroślałem. Nie sądzę, żeby komunizm sprawdził się na dłuższą metę bardziej niż chrześcijaństwo. Nie jestem typem krzyżowca. Kapitalizm, komunizm? Bóg jest chyba kapitalistą. Za życia chcę być w obozie, który ma większe szansę na wygraną. Nie bądź taki zaszokowany, John. Myślisz, że jestem cynikiem, a ja po prostu nie chcę marnować czasu. Zwycięską stronę będzie stać na budowę lepszych szpitali i większe nakłady na walkę z rakiem, kiedy już porzucimy te atomowe nonsensy. Tymczasem po prostu cieszę się grą, w którą wszyscy gramy. Ona mnie zwyczajnie bawi. Nie udaję entuzjasty Boga czy Marksa. Strzeż się tych, co wierzą. Źli z nich gracze. Człowiek w końcu dojrzewa do tego, że polubi dobrego gracza drugiej strony. To zwiększa przyjemność płynącą z gry.
– Nawet jeśli to zdrajca?
– Och, zdrajca. To staroświeckie słowo, John. Gracz jest tak samo ważny jak gra. Co za przyjemność grać ze słabym przeciwnikiem?
– A jednak... zabiłeś Davisa, prawda? Czy nie?
– Zmarł na wątrobę, John. Przeczytaj protokół z sekcji.
– Szczęśliwy przypadek?
– Znaczona karta, ten twój pomysł, znalazła się. Sztuczka stara jak świat. Tylko on i ja wiedzieliśmy, co mówiłem o Porton.
– Powinieneś był poczekać, aż wrócę. Rozmawiałeś z Daintrym?
– Zostawiłeś mi decyzję, John. Kiedy czujesz, że ryba bierze, nie stoisz na brzegu i nie czekasz, aż ci ktoś pomoże.
– To Château Talbot... Nie wydaje ci się całkiem przyzwoite?
– Jest wyśmienite.
– W Waszyngtonie zrujnowali mi podniebienie: ciągle tylko wytrawne martini... – Spróbował wina ponownie. – Chyba że to twoja wina. Czy ty się nigdy niczym nie przejmujesz, Emmanuelu?
– Owszem, martwi mnie trochę ceremonia pogrzebowa. Chyba zauważyłeś, że były organy... I sam pochówek. To wszystko pewnie dużo kosztuje, a nie sądzę, by Davis wiele po sobie zostawił. Myślisz, że ten biedny dentysta za wszystko zapłacił, czy może nasi przyjaciele ze wschodu? To nie całkiem w porządku.
– Nie martw się, Emmanuelu, biuro zapłaci. Nie musimy rozliczać się z tajnych funduszy. – Hargreaves odsunął kieliszek. – To wino nie smakuje tak, jak rocznik 71.
– Byłem zaskoczony szybką reakcją Davisa, John. Stosownie do jego wagi podałem mu dawkę mniejszą niż śmiertelna. Widzisz, aflatoksyny nie testowano jeszcze na ludziach i chciałem być pewien, że w razie nagłego wypadku podamy odpowiednią dawkę. Jego wątroba musiała już być w złym stanie.
– Jak mu to podałeś?
– Wpadłem na drinka. Poczęstował mnie jakąś ohydną whisky, którą nazwał White Walker. Smak był na tyle intensywny, że zagłuszył aflatoksynę.
– Mogę się tylko modlić, żeby ta ryba okazała się właściwa – westchnął sir John.
3
Daintry w ponurym nastroju skręcił w St James’s Street. Kiedy w drodze do domu przechodził koło White’a, usłyszał, że ktoś woła go ze schodów. Oderwał się od myśli skażonych rynsztokowym brudem i podniósł wzrok. Rozpoznał twarz, ale przez chwilę nie umiał dopasować do niej nazwiska, ani nawet przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach ją widział. Boffin, przemknęło mu przez myśl, Buffer?
– Przyjacielu, masz może maltesery?
Scena spotkania stanęła mu przed oczyma. Poczuł zażenowanie.
– Co pan powie na mały lunch, pułkowniku?
Buffy – tak brzmiało to absurdalne nazwisko. Jego rozmówca musiał z pewnością nosić inne, ale Daintry nigdy nie dowiedział się jakie.
– Przykro mi, ale lunch czeka na mnie w domu. – To nie było zupełne kłamstwo: zanim wyszedł do kościoła, wyjął z lodówki puszkę sardynek, a z wczorajszego lunchu zostało trochę chleba i sera.
– Chodźmy więc na drinka. Jedzenie w domu zawsze może poczekać – stwierdził Buffy, a Daintry’emu nie przyszła do głowy żadna wymówka.
Było jeszcze wcześnie i w barze było tylko dwóch mężczyzn. Znali Buffy’ego chyba aż za dobrze, powitali go bowiem bez entuzjazmu. Jemu zdawało się to nie przeszkadzać. Pomachał im szerokim gestem, którym objął również barmana.
– To pułkownik – oznajmił. Obaj mężczyźni odburknęli coś Daintry’emu z bezbarwną grzecznością. – Nie dosłyszałem pańskiego nazwiska wtedy na polowaniu – zwrócił się doń Buffy.
– Ja pańskiego też nie.
– Spotkaliśmy się u Hargreavesów – wyjaśnił Buffy. – Pułkownik jest jednym z tajniaków. James Bond, te rzeczy.
– Nigdy nie byłem w stanie czytać książek Iana – oświadczył jeden z mężczyzn.
– Dla mnie są zbyt sexy – powiedział drugi. – Przesadzone. Lubię dobre pieprzenie, jak mój sąsiad, ale czy to o to chodzi? To znaczy, nie sposób jest ważny.
– Czego się pan napije? – zapytał Buffy.
– Wytrawnego martini – odparł Daintry, a przypomniawszy sobie spotkanie z doktorem Percivalem, dodał: – Bardzo wytrawnego.
– Jedno duże bardzo wytrawne, Joe, i duże różowe. Naprawdę duże, staruszku. Nie skąp.
Zapadła głęboka cisza, jakby każdy z nich myślał o czymś innym – o książce Iana Fleminga, łowieckim przyjęciu lub pogrzebie.
– Pułkownik i ja – odezwał się Buffy – lubimy maltesery.
– Maltesery? – jeden z mężczyzn oderwał się od swoich myśli. – Ja wolę smarties.
– Co to u diabła są smarties, Dicky?
– Małe, czekoladowe, różnokolorowe. Wszystkie smakują prawie i tak samo, ale nie wiedzieć czemu najbardziej lubię czerwone i żółte, a nie lubię jasnofioletowych.
– Widziałem, jak pan szedł ulicą, pułkowniku – powiedział Buffy. – Wyglądało, za pańskim pozwoleniem, że pan się ze sobą nieźle sprzeczał. Tajemnice państwowe? Dokąd pan tak zmierzał?
– Tylko do domu – odrzekł Daintry. – Mieszkam niedaleko.
– Wyglądał pan na porządnie zdenerwowanego. Pomyślałem sobie, że ojczyzna musi być w poważnym niebezpieczeństwie. Tajniacy wiedzą więcej niż my.
– Wracałem z pogrzebu.
– Mam nadzieję, że nikogo bliskiego?
– Nie, kogoś z biura.
– Cóż, pogrzeb zawsze lepszy niż ślub. Nie cierpię ślubów. Pogrzeb to koniec, a ślub... cóż, to tylko niefortunny wstęp do czegoś innego. Prędzej bym święcił rozwód, ale to też często tylko wstęp, do następnego ślubu. Ludzie się przyzwyczajają.
– Daj spokój, Buffy – odezwał się Dicky, ten, który lubił smarties. – Sam kiedyś myślałeś o żeniaczce. Wszyscy wiemy o tym twoim biurze matrymonialnym. Miałeś cholerne szczęście, że udało ci się uciec. Joe, nalej pułkownikowi.
Daintry poczuł się zagubiony. Wychylił pierwszą szklankę. Jak człowiek wybierający zdanie z rozmówek, powiedział: – Na ślubie też byłem, nie tak dawno.
– Jakimś tajnym? To znaczy kogoś z pracy?
– Nie, mojej córki. Wychodziła za mąż.
– Dobry Boże – rzekł Buffy. – Nigdy nie myślałem, że jest pan jednym z tych... żonatych.
– To niekoniecznie idzie w parze – odezwał się Dicky.
Trzeci mężczyzna, który dotąd prawie się nie odzywał, rzucił:
– Nie musisz być tak cholernie wyniosły, Buffy. Też byłem jednym z tych, choć wydaje mi się, że to było diabelnie dawno. Prawdę mówiąc, to dzięki mojej żonie Dicky polubił smarties. Pamiętasz to popołudnie, Dicky? Zjedliśmy raczej ponury lunch, jakbyśmy wiedzieli, że wszystko się kończy. Potem ona powiedziała: „Smarties”, właśnie „Smarties...”, nie wiem dlaczego. Pomyślała pewnie, że powinniśmy o czymś rozmawiać. Bardzo dbała o pozory.
– Nie mogę powiedzieć, żebym pamiętał, Willie. Smarties są w moim życiu od tak dawna. Myślałem, że sam je odkryłem. Nalej jeszcze pułkownikowi, Joe.
– Nie, jeśli łaska... Naprawdę, czas na mnie.
– Moja kolej – stwierdził Dicky. – Nalej mu do pełna, Joe. Wrócił z pogrzebu, trzeba go rozweselić.
– Bardzo wcześnie przywykłem do pogrzebów – powiedział Daintry ku własnemu zaskoczeniu po pierwszym łyku trzeciego martini. Zdał sobie sprawę, że rozmawia swobodniej niż zazwyczaj z obcymi, a większość ludzi na świecie była mu obca. Zapłaciłby chętnie za kolejkę, ale to przecież był ich klub. Czuł dla nich wielką życzliwość, był jednak pewien, że wciąż nie traktują go jak swojego. Chciał ich zainteresować, ale tylu tematów nie wolno mu było poruszać.
– Czemu? Tak dużo pogrzebów było w rodzinie? – zapytał z pijacką ciekawością Dicky.
– Nie, to niezupełnie tak – odparł Daintry, topiąc nieśmiałość w trzecim martini. Z jakiegoś powodu przypomniał sobie dworzec, na którym znalazł się ze swoim plutonem ponad trzydzieści lat temu. Po Dunkierce, w obawie przed możliwą niemiecką inwazją, usunięto ze stacji wszystkie tablice z nazwą miejscowości. To było tak, jakby ponownie pozbył się ciężkiego bagażu, zrzuciwszy go z hałasem na podłogę u White’a. – Widzicie – dokończył – mój ojciec był duchownym i jako dziecko często chodziłem na pogrzeby.
– Nigdy bym nie zgadł – oznajmił Buffy. – Myślałem, że pochodzi pan z wojskowej rodziny: syn generała, stary regiment, takie bzdury. Joe, moja szklanka domaga się napełnienia. Ale prawda, jak się nad tym zastanowić, ojciec-duchowny wiele wyjaśnia.
– Co wyjaśnia? – zaoponował Dicky. Z jakiegoś powodu wydawał się zdenerwowany i czepiał się wszystkiego. – Maltesery?
– Nie, nie, maltesery to inna historia. Nie mogę wam jej teraz opowiedzieć, za długo by to trwało. Miałem na myśli, że pułkownik to tajniak, a ksiądz w pewnym sensie też, jak się nad tym zastanowić... Wiecie: tajemnica spowiedzi, te rzeczy. To też są sekrety.
– Mój ojciec nie był katolikiem, nie należał nawet do kościoła anglikańskiego. Był kapelanem okrętowym. W czasie pierwszej wojny.
– Pierwsza wojna – rzekł ponurak zwany Williem, niegdyś żonaty – była między Kainem a Ablem. – Wypowiedział to zdanie stanowczo, jakby chciał uciąć niepotrzebną konwersację.
– Ojciec Williego też był duchownym – wyjaśnił Buffy. – Szychą. Kapelan okrętowy przeciwko biskupowi. Pobity.
– Mój ojciec brał udział w bitwie o Jutlandię – powiedział Daintry. Nie chciał nikogo przelicytować stawiając Jutlandię przeciw biskupstwu. Powróciło po prostu następne wspomnienie.
– Ale nie walczył – odparł Buffy. – To się w sumie nie liczy, prawda? Nie przeciwko Kainowi i Ablowi.
– Nie wygląda pan na takiego starego – zauważył Dicky podejrzliwie, dopijając drinka.
– Ojciec się wtedy nie ożenił. Poślubił moją matkę po wojnie, w latach dwudziestych – Daintry czuł, że rozmowa staje się absurdalna. Dżin działał jak prawdziwy narkotyk. Wiedział, że mówi za dużo.
– Poślubił pańską matkę? – zapytał Dicky ostro, jak śledczy.
– Oczywiście, w latach dwudziestych.
– Czy ona jeszcze żyje?
– Oboje dawno zmarli. Naprawdę muszę iść, lunch mi się zepsuje – dodał Daintry, myśląc o zasychającym na talerzu jedzeniu. Już nie czuł, że znajduje się wśród przyjaciół. Dalsza rozmowa mogłaby skończyć się nieprzyjemnie.
– A co to wszystko ma wspólnego z pogrzebem? Czyim pogrzebem?
– Niech pan nie zwraca uwagi na Dicky’ego. Lubi wypytywać: w czasie wojny pracował w MI5. Jeszcze dżinu, Joe. Przecież już nam powiedział, Dicky. To był jakiś biedaczek z biura.
– Odprowadził go pan na cmentarz, jak się należy?
– Nie, nie. Poszedłem tylko na mszę, na Hannover Square.
– To do świętego Jerzego – stwierdził syn biskupa. Wyciągnął szklankę w stronę Joego, jakby to był kielich mszalny.
Wyjście z baru White’a zajęło Daintry’emu trochę czasu. Buffy odprowadził go nawet na schody. Przejechała koło nich taksówka.
– Rozumie pan – powiedział Buffy. – Te autobusy na St James’s Street. Nikt już nie jest bezpieczny...
Daintry nie miał pojęcia, co tamten ma na myśli. Idąc ulicą w kierunku St James’s Pałace zdał sobie sprawę, że już od lat nie wypił tyle o tak wczesnej porze. Mili goście, ale powinien był bardziej uważać. Zbyt wiele mówił. O ojcu, matce. Minął sklep modniarski Locka, restaurację Overtona i zatrzymał się na rogu Pall Mall. Zapędził się za daleko i dopiero teraz to zauważył. Odwrócił się na pięcie i tą samą drogą wrócił do domu, w którym czekał na niego lunch.
Ser i chleb były dobre, tak samo jak nie zepsute jeszcze sardynki. Leciało mu wszystko z rąk i ledwie zaczął otwierać puszkę, skrawek metalu ułamał się. Udało mu się jednak wyjąć połowę sardynek widelcem, po kawałku. Tyle mu wystarczyło, nie był głodny. Zawahał się, niepewny, czy powinien pić coś jeszcze po martini, a potem wyjął butelkę tuborga.
Lunch zajął mu mniej niż dziesięć minut, ale od chwiejnych, jakby pijanych myśli czas mu się dłużył. Pomyślał najpierw o doktorze Percivalu i sir Johnie Hargreavesie, wychodzących przed nim z kościoła z konspiracyjnie pochylonymi ku sobie głowami. Potem o Davisie. Nie mógł powiedzieć, że go lubił, ale zmartwił się jego śmiercią.
– Ława przysięgłych nigdy by nie skazała na podstawie takich dowodów – powiedział na głos do chwiejącego się na końcu widelca ogonka sardynki, swojego jedynego świadka. Czy aby na pewno? On również nie mógł udowodnić, że Davis nie zmarł, jak głosił protokół z sekcji, śmiercią naturalną. Marskość wątroby zwykło się uważać za naturalną przyczynę śmierci. Usiłował sobie przypomnieć, co Percival powiedział mu po polowaniu. Tamtego wieczoru, tak jak dziś, wypił za dużo, bo nie umiał czuć się swobodnie z ludźmi, których nie rozumiał, a Percival przyszedł niezaproszony do jego pokoju i opowiadał mu o malarzu nazwiskiem Nicholson.
Daintry nie tknął sera. Zaniósł go na tłustym od oliwy talerzu z powrotem do kuchni, czy raczej, jak się teraz mówiło, kuchenki – mieściła się w niej tylko jedna osoba. Przypomniał sobie przestronną kuchnię na ponurym probostwie w Suffolk, w której obmywano jego ojca po bitwie o Jutlandię, i niedbałe słowa Buffy’ego o konfesjonale. Jego ojciec nigdy nie pochwalał spowiedzi i konfesjonałów stojących w kościele pobliskiej anglikańskiej parafii. Wyznania docierały doń, jeśli w ogóle, jakby z drugiej ręki, ludzie bowiem zwierzali się matce Daintry’ego, otoczonej we wsi powszechną miłością. Słyszał, jak powtarzała je ojcu, pomijając wszelkie grubiaństwa, złośliwości i okrucieństwa: „Chyba powinieneś wiedzieć, co mi wczoraj powiedziała pani Baines...”
– Tak naprawdę nie było żadnego dowodu obciążającego Davisa – rzucił Daintry na głos do kuchennego zlewu. Przyzwyczajał się do tego coraz bardziej. Czuł się winny porażki: mężczyzna w sile wieku, dobiegający emerytury. Emerytury od czego? Zamieniłby jedną samotność na drugą. Zapragnął znów znaleźć się na probostwie w Suffolk, wspiąć się długą, zachwaszczoną ścieżką między nigdy nie kwitnącymi wawrzynami i przekroczyć próg frontowych drzwi. Nawet sień była tam większa niż jego mieszkanie. Z wieszaka po lewej stronie zwisało kilka kapeluszy, a w mosiężnym stojaku w kształcie muszli na prawo stały parasole. Mijając sień, delikatnie otworzył drzwi, zaskakując tym rodziców, którzy – sądząc, że są sami – siedzieli na obitej perkalem sofie, trzymając się za ręce.
– Powinienem zrezygnować? Czy poczekać do emerytury? – zapytał ich, choć dobrze wiedział, że oboje odpowiedzą „nie”: ojciec, bo kapitan krążownika nabierał w jego oczach pewnych boskich prerogatyw królów – syn takiego ojca nie mógł wiedzieć lepiej od zwierzchników, co należało zrobić; matka – cóż, matka zawsze mawiała wiejskim dziewczynom, które miały kłopoty z pracodawcą: „Nie śpiesz się. Nie tak łatwo znaleźć sobie nową posadę”. Jego ojciec, były kapelan okrętowy, który wierzył w swojego kapitana i w Boga, udzieliłby mu odpowiedzi w swoim mniemaniu chrześcijańskiej, a matka dałaby mu praktyczną, życiową radę. Gdyby teraz zrezygnował z pracy, na znalezienie nowej nie miałby większych szans niż pokojówka z wioski, w której się urodził.
Wrócił do saloniku, zapominając o trzymanym w ręku zatłuszczonym widelcu. Po raz pierwszy od lat znał numer telefonu córki – po ślubie przysłała mu wizytówkę. To było jedyne ogniwo łączące go z jej codziennym życiem. Pomyślał, że może mógłby się wprosić na kolację. Nie zaproponowałby tego, ale gdyby sama go zaprosiła...
Nie poznał głosu w słuchawce. – Czy numer 6731075? – zapytał.
– Tak, z kim pan chce rozmawiać? – Głos należał do nieznajomego mężczyzny.
Daintry’ego opuściła odwaga, a z nią pamięć do nazwisk.
– Z panią Clutter – odparł.
– Pomyłka.
– Przepraszam – odłożył słuchawkę. Powinien był oczywiście powiedzieć: „Z panią Clough”, ale było już za późno. Nieznajomy był, jak przypuszczał, jego zięciem.
4
– Nie masz mi za złe, że nie poszłam? – zapytała Sara.
– Oczywiście, że nie. Sam nie mogłem pójść, miałem spotkanie z Mullerem.
– Bałam się, że nie będzie mnie, kiedy Sam wróci. Zapytałby, dokąd wychodziłam.
– Kiedyś i tak się dowie.
– Tak, ale ma jeszcze czas. Dużo było ludzi?
– Cynthia mówiła, że niewielu. Watson, rzecz jasna, jako szef sekcji, Percival, C. To bardzo przyzwoicie ze strony C, że przyszedł. Davis nie był przecież w firmie nikim ważnym. Był jeszcze jego kuzyn, to znaczy Cynthia pomyślała, że kuzyn, bo nosił czarną opaskę.
– Co się stało po mszy?
– Nie wiem.
– Miałam na myśli ciało.
– A, zawieziono je na Golders Green i poddano kremacji. Tak sobie życzyła rodzina.
– Kuzyn?
– Tak.
– W Afryce mieliśmy ładniejsze pogrzeby – stwierdziła Sara.
– Cóż, co kraj to obyczaj.
– A mówią, że wasza cywilizacja jest starsza.
– Owszem, ale stare cywilizacje nie zawsze słyną ze swego głębokiego szacunku do zmarłych. Nie jesteśmy gorsi od Rzymian. – Castle dopił whisky. – Pójdę poczytać Samowi przez chwilę, inaczej gotów pomyśleć, że coś się stało.
– Przyrzeknij, że nic mu nie powiesz – poprosiła Sara.
– Nie wierzysz mi?
– Oczywiście, że ci wierzę, ale...
To „ale” ścigało go aż do schodów. Od dłuższego czasu żył wśród takich „ale” – ufamy ci, ale... Daintry przetrząsający mu aktówkę, nieznajomy w Watford, który musiał się upewnić, że Castle przyszedł sam na spotkanie z Borysem. Nawet Borys. Czy możliwe, myślał, że któregoś dnia życie stanie się tak proste, jak w dzieciństwie, że skończę z tymi wszystkimi „ale”, że wszyscy będą mi po prostu ufać, tak jak Sara i Sam?
Sam czekał na niego. Jego ciemna twarz odcinała się od białej poszewki. Sara musiała zmienić tego dnia pościel, co zaostrzyło kontrast. Cała scena wyglądała jak reklama whisky Black & White.
– Jak tam? – zapytał Castle, nie potrafił bowiem wymyślić nic innego, ale Sam nie odpowiedział, też miał swoje sekrety. – Jak było w szkole?
– W porządku.
– Jakie miałeś lekcje?
– Arytmetykę.
– I jak poszła?
– W porządku.
– I jakie jeszcze?
– Angielski. Wypra...
– Wypracowania. Jak poszły?
– W porządku.
Castle wiedział, że grozi mu utrata dziecka na zawsze. Każde „w porządku” brzmiało w jego uszach jak odgłos odległych eksplozji, niszczących łączące ich mosty. Gdyby zapytał Sama: „Nie ufasz mi?”, pewnie usłyszałby w odpowiedzi: „Tak, ale...”.
– Poczytać ci?
– Tak, proszę.
– O czym byś chciał?
– Tę książkę o ogrodzie.
Przez moment Castle nie wiedział, co robić. Wodził wzrokiem po pojedynczej półce z obszarpanymi tomami, podtrzymywanymi przez dwa porcelanowe psy, zdradzające podobieństwo do Bullera. Niektóre z książek pamiętał jeszcze ze swojego dzieciństwa, sam również wybrał niemal wszystkie pozostałe, Sara bowiem późno zaczęła czytać i jej książki były bardziej „dorosłe”. Zdjął z półki tomik wierszy, który ocalił z tamtych lat. Sama nie łączyły z nim więzy krwi i nie było gwarancji, że będą mieli podobne gusta, ale Castle wciąż miał nadzieję: nawet książka mogła stać się pomostem. Otworzył ją na chybił trafił, tak przynajmniej sądził, a książka usłużnie podsunęła mu tekst, do którego kiedyś często wracał. Patrzył na otwarte karty, jak patrzy się na ślady stóp dziecka na piaszczystej ścieżce. W ciągu ostatnich dwóch lat czytał z tej książki Samowi kilka razy różne wiersze, ale jego własne dzieciństwo odcisnęło się na tomiku bardziej niż przypuszczał i oto książka ukazała mu utwór, którego Castle nie czytał głośno nigdy dotąd. Po kilku linijkach uświadomił sobie, że zna go niemal na pamięć. Niektóre wiersze z dzieciństwa, pomyślał, kształtują nasze życie bardziej niż Biblia.
Grzech niesłychany – przez granice,
Pod złamanymi konarami,
Przez dziurę w płocie, jak zbójnicy
I brzegiem rzeki – uciekamy.*
– Co to są granice?
– Granice są tam, gdzie jedno państwo się kończy, a drugie zaczyna. – Kiedy to mówił, definicja wydała mu się skomplikowana, ale Sam zaakceptował ją.
– A ten grzech niesłychany? Czy oni są szpiegami?
– Nie, nie szpiegami. W wierszu zabroniono chłopcu wychodzić z ogrodu i...
– Kto mu zabronił?
– Chyba ojciec, albo matka.
– I to jest grzech?
– To było napisane dawno temu. Ludzie byli wtedy surowsi, a poza tym to nie jest na poważnie.
– Myślałem, że dopiero morderstwo to grzech.
– Tak, morderstwo to coś złego.
– Jak ucieczka z ogrodu?
Castle zaczął żałować, że natknął się właśnie na ten wiersz, że poszedł akurat tym śladem swojej długiej wędrówki.
– Poczytać ci jeszcze? – Przebiegł wzrokiem pozostałe linijki wiersza: wydawały się bezpieczne.
– Nie ten. Tego nie rozumiem.
– To który?
– Ten o tym człowieku...
– Który zapala lampy?
– Nie, nie ten.
– Więc co ten człowiek robi?
– Nie wiem. Jest w ciemnościach.
– To niewiele. – Castle przewracał kartki, szukając człowieka w ciemnościach.
– I jedzie na koniu.
– To ten? – Castle przeczytał:
Gdy księżyc z gwiazdami za chmury się chowa,
Gdy wicher silny dmie,
Noc całą, w wilgotnej pomroce, bez słowa...
– Tak, tak, to ten!
Jeździec na koniu mknie.
Pogasły już ognie i wieś już we śnie,
Ach, czemu galopem ten jeździec wciąż rwie?
– Czytaj dalej, czemu przestałeś?
Gdy wiatr gna okręty bezkresnym odmętem,
Gdy drzewo rozgłośnie łka,
Gościńcem przemyka, z ponurym tętentem,
Galopem, galopem wciąż gna.
Jak zjawa galopem tak pędzi, by potem
Wśród mgły niby widmo się przemknąć z powrotem.*
– To ten. Ten najbardziej lubię.
– Jest trochę przerażający – powiedział Castle.
– Dlatego go lubię. Czy on ma maskę z pończochy?
– Tu nie jest napisane, że jest rabusiem, Sam.
– To dlaczego jeździ po nocach? Czy on jest biały, jak ty albo pan Muller?
– Nie wiadomo.
– Myślę, że jest czarny. Jak atrament, jak smoła.
– Czemu?
– Myślę, że wszyscy biali się go boją i zamykają się w domach, na wypadek, gdyby przyjechał z rzeźnickim nożem, żeby poderżnąć im gardła. Bez pośpiechu – dodał Sam z rozkoszą.
Nigdy nie wyglądał bardziej na czarnego, pomyślał Castle. Opiekuńczym gestem otoczył Sama ramieniem, nie mógł jednak obronić go przed przemocą i pragnieniem zemsty, kiełkującymi w dziecięcym sercu.
Poszedł do gabinetu, otworzył zamek szuflady i wyjął notatki Mullera. Były opatrzone nagłówkiem „Ostateczne rozwiązanie”. Muller najwyraźniej nie wahał się powiedzieć czegoś takiego swoim rozmówcom w Bonn, a samo rozwiązanie nie zostało odrzucone, wciąż stanowiło przedmiot dyskusji. Obraz umierającego dziecka i sępa powrócił obsesyjnie do Castle’a.
Usiadł i uważnie skopiował notatki Mullera. Nie zadał sobie nawet trudu przepisania ich na maszynie. Maszyna do pisania, jak wykazała sprawa Hissa*, nie zapewniała całkowitej anonimowości, Castle’owi nie chciało się jednak podejmować trywialnych środków ostrożności. Z szyfru książkowego zrezygnował po napisaniu ostatniego raportu, zakończonego słowem „żegnajcie”. Kreśląc teraz słowa: „Ostateczne rozwiązanie” i dokładnie kopiując dalszy ciąg notatek, po raz pierwszy naprawdę identyfikował się z Carsonem. Carson w takiej sytuacji podjąłby największe ryzyko. Jego, jak to kiedyś powiedziała Sara, „prowadziło to zbyt daleko”.
5
O drugiej nad ranem Castle, który wciąż jeszcze nie spał, wzdrygnął się na krzyk Sary.
– Nie! – powtarzała. – Och nie!
– Co ci jest?
Nie odpowiedziała, ale gdy zapalił światło, spostrzegł, że jej oczy są okrągłe ze strachu.
– Znowu miałaś koszmar. Ale to tylko sen.
– To było okropne.
– Opowiedz. Sen nigdy nie wraca, jeśli go opowiedzieć szybko, zanim się zapomni... – Czuł, jak drży przy jego boku. Zaczynał mu się udzielać jej strach. – To tylko sen, Saro. Pozbądź się go, po prostu mi opowiedz.
– Byłam w pociągu – mówiła. – Odjeżdżał. Zostałeś na peronie, byłam sama. Miałeś bilety, Sam został z tobą. Wyglądał, jakby mu nie zależało. Nawet nie wiedziałam, dokąd jadę, a w sąsiednim przedziale słyszałam konduktora. Wiedziałam, że jestem w przedziale dla białych.
– Teraz ten sen już nie wróci.
– Wiedziałam, że każe mi się wynosić, powie, że nie mam tam czego szukać, że to przedział dla białych.
– To tylko sen, Saro.
– Tak, wiem. Przepraszam, obudziłam cię. Śpij, musisz się wyspać.
– To było trochę jak sny Sama, pamiętasz?
– Jesteśmy świadomi swojego koloru skóry, Sam i ja, prawda? Straszy nas po nocach. Czasami się zastanawiam, czy pokochałeś mnie tylko ze względu na mój kolor skóry. Gdybyś był czarny, nie pokochałbyś białej kobiety tylko za to, że jest biała, prawda?
– Nie. Nie pochodzę z Południowej Afryki i nie przyjechałem na weekend do Suazi. Znałem cię prawie rok, zanim się zakochałem. To przychodziło powoli, przez te wszystkie miesiące wspólnej potajemnej pracy. Jako dyplomata byłem przecież bezpieczny. To ty ryzykowałaś wszystko. Nie mam koszmarów, ale nie spałem po nocach, zastanawiając się, czy przyjdziesz na następne spotkanie, czy znikniesz i nigdy się nie dowiem, co się z tobą stało. Może tylko dostanę od kogoś wiadomość, że zamknięto granicę.
– Więc martwiłeś się o granicę?
– Nie, martwiłem się o ciebie. Kochałem cię wtedy od miesięcy. Wiedziałem, że umarłbym, gdybyś zniknęła. A teraz jesteśmy bezpieczni.
– Na pewno?
– Oczywiście. Czy przez ponad siedem lat nie zdołałem cię o tym przekonać?
– Nie mam na myśli tego, że mnie kochasz. Chciałam zapytać, czy jesteś pewny naszego bezpieczeństwa.
Nie miał gotowej odpowiedzi na to pytanie. Ostatni raport, zakończony zwrotem „żegnajcie”, okazał się przedwczesny, a słowa, które wybrał: „Podniosłem rękę i pozwoliłem jej opaść”, nie były w świecie operacji Wujek Remus znakiem pokoju.
Część piąta
rozdział I
1
Gdy wychodził z budki telefonicznej, zapadała wczesna ciemność, zamglona, listopadowo mżąca. Nie doczekał się odpowiedzi na żaden ze swoich sygnałów. Zamazane czerwone światło szyldu z napisem „Książki” na Old Compton Street, wskazujące miejsce, w którym młody Halliday prowadził swe podejrzane interesy, jakby z mniejszym niż zwykle tupetem oświetlało chodnik. Halliday senior w sklepie naprzeciwko garbił się jak zwykle pod jedną żarówką, oszczędzając prąd. Gdy Castle wszedł do sklepu, stary, nie podnosząc głowy, dotknął wyłącznika, by zapalić światła po obu stronach półek z przestarzałymi klasykami.
– Nie marnuje pan energii – stwierdził Castle.
– Ach, to pan, sir! Owszem. Pomagam rządowi w miarę swoich skromnych możliwości, a poza tym niewielu miewam poważnych klientów po piątej. Kilku nieśmiałych przychodzi coś sprzedać, ale nieczęsto przynoszą coś w dobrym stanie i zwykle odsyłam ich z kwitkiem. Myślą, że każda stuletnia książka jest wartościowa. Przykro mi z powodu opóźnienia z Trollopem, sir, jeśli to po niego pan przyszedł. Miałem kłopoty ze znalezieniem drugiego egzemplarza. Ta książka została sfilmowana, stąd kłopot. Nawet wydanie Penguina wyprzedano.
– Nie ma pośpiechu. Jeden egzemplarz wystarczy. To właśnie przyszedłem panu powiedzieć. Mój przyjaciel wyjechał za granicę.
– Och, sir, będzie panu brakowało literackich wieczorów. Właśnie wczoraj mówiłem synowi...
– Dziwne, panie Halliday – przerwał Castle – nigdy nie widziałem pańskiego syna. Jest u siebie? Chciałbym z nim porozmawiać o kilku książkach, które mam na zbyciu. Wyrosłem już z literatury pewnego typu. Wiek robi swoje. Znajdę go naprzeciwko?
– Nie, sir, nie teraz. Prawdę mówiąc, wpakował się w kłopoty. Za dobrze mu szło. Miesiąc temu otworzył drugi sklep w Newington Butts, a tamtejsi policjanci okazują mniej zrozumienia lub, mówiąc cynicznie, są po prostu drożsi. Wezwano go na popołudnie do sędziego pokoju w sprawie jednego z tych głupawych pism. Jeszcze nie wrócił.
– Mam nadzieję, że to się nie odbije na pańskim interesie.
– Och nie. Policjanci bardzo mi współczuli. Myślę, że naprawdę im przykro, iż mój syn zajmuje się czymś takim. Powiedziałem im, że gdybym był młodszy, robiłbym to samo, a oni w śmiech.
Zawsze wydawało się Castle’owi dziwne, że „tamci” wybrali tak wątpliwego pośrednika jak młody Halliday, któremu policja w każdej chwili mogła przeszukać sklep. Może był to rodzaj podwójnego blefu? Funkcjonariuszy obyczajówki trudno było podejrzewać o orientację w subtelnościach wywiadu. Możliwe nawet, że młody Halliday był tak nieświadom funkcji, którą pełnił, jak jego ojciec. Castle zamierzał mu teraz powierzyć coś cenniejszego od życia i bardzo chciał się tego dowiedzieć.
Wpatrywał się w szkarłatny znak po drugiej stronie ulicy i pornograficzne czasopisma na wystawie, zastanawiając się nad dziwnym uczuciem, które kazało mu podjąć tak ogromne ryzyko. Borys nigdy by tego nie zaaprobował, ale teraz, po wysłaniu „im” ostatniego raportu ze słowami pożegnania, Castle czuł nieodpartą potrzebę rozmowy twarzą w twarz, bez pośrednictwa skrzynek kontaktowych, książkowych szyfrów i zawiłych sygnałów z telefonicznych budek.
– Nie wie pan, kiedy wróci? – zapytał Hallidaya.
– Nie mam pojęcia, sir. Może mógłbym w czymś pomóc?
– Nie, nie będę panu zawracał głowy. – Castle nie wiedział, jakiego szyfru telefonicznego ma użyć, by Halliday junior zwrócił na niego uwagę. Tak skrupulatnie trzymano ich z dala od siebie, że zastanawiał się czasami, czy ich jedyne spotkanie przewidziane jest na wypadek zagrożenia i ewakuacji.
– Czy pana syn jeździ może jasnoczerwoną toyotą? – spytał.
– Tak, ale to mój samochód. Bierze go czasami poza miasto. Jeździ na aukcje, sir. Pomaga mi nieraz, bo nie jestem już taki ruchliwy jak kiedyś. Czemu pan pyta?
– Wydawało mi się, że widziałem kiedyś taki wóz przed sklepem.
– To nie nasz, naszym nie jeździmy po mieście. Nie opłacałoby się nam przy tych wszystkich korkach. Trzeba oszczędzać paliwo, skoro rząd o to prosi.
– Cóż, mam nadzieję, że sędzia nie potraktuje pańskiego syna zbyt surowo.
– To miło z pana strony, sir. Powiem mu, że pan był.
– Wie pan, przyniosłem mu wykaz tych książek. Ale niech pan tego nie rozgłasza. Nie chciałbym, żeby ktoś wiedział, jakie rzeczy czytywałem za młodu.
– Może mi pan zaufać, sir. Jeszcze nigdy pana nie zawiodłem. A Trollope?
– Och, zapomnijmy o nim...
Na dworcu Euston Castle kupił bilet do Watford. Nie chciał posługiwać się biletem miesięcznym do Berkhamsted – konduktorzy zapamiętują posiadaczy biletów miesięcznych. Aby się czymś zająć, czytał w pociągu poranną gazetę, którą ktoś zostawił na siedzeniu. Zamieszczono w niej wywiad z gwiazdorem filmowym, którego Castle nigdy nie widział (jedyne kino w Berkhamsted zamieniono na salon gry w bingo). Aktor najwidoczniej ożenił się po raz drugi czy może trzeci? W wywiadzie udzielonym temu samemu reporterowi kilka lat wcześniej powiedział, że skończył z małżeństwami. „Więc zmienił pan zdanie?” zapytał niedyskretnie pismak.
Castle przeczytał wywiad w całości. Oto człowiek, który mógł rozmawiać z reporterem o rzeczach najintymniejszych: „Byłem bardzo biedny, gdy poślubiłem moją pierwszą żonę. Nie rozumiała... w łóżku też nam nie wychodziło. Z Naomi jest inaczej. Naomi wie, że kiedy przychodzę ze studia wyczerpany... kiedy tylko możemy, wyjeżdżamy na tydzień we dwoje w jakiś cichy zakątek, na przykład do St Tropez i zrzucamy z siebie cały ten balast”. Jestem hipokrytą potępiając go, pomyślał Castle. Sam mam zamiar porozmawiać z Borysem. Każdy musi się kiedyś wygadać.
W Watford postąpił ściśle według procedury: zatrzymał się na przystanku autobusowym, po chwili ruszył dalej i poczekał na następnym rogu, czy ktoś za nim nie idzie. Przeszedł obok baru kawowego. Ostatnio prowadził Castle’a człowiek z odwiązanym sznurowadłem, dziś jednak nie miał przewodnika. Czy skręcił wtedy w prawo, czy w lewo? W tej części Watford wszystkie ulice wyglądały jednakowo: rzędy identycznych domów o trójkątnych szczytach, z małymi ogródkami pełnymi wilgotnych róż od frontu, połączone ze sobą garażami.
Skręcił na chybił trafił, potem jeszcze raz, ale wciąż napotykał takie same domy przy prostych i biegnących półkoliście ulicach; szukał Wiązowej, a nazwy mijanych przecznic: Laurowa, Dębowa, Osikowa, brzmiały jak kpina. Policjant, widząc, jak się błąka, zapytał, czy może mu w czymś pomóc. Notatki Mullera ciążyły Castle’owi w kieszeni jak rewolwer; podziękował, mówiąc, że szukał tylko domu do wynajęcia gdzieś w okolicy. Policjant poinformował go o dwóch – trzy czy cztery przecznice w lewo i przypadkowo tą właśnie drogą Castle dotarł na Wiązową. Nie pamiętał numeru, ale światło ulicznej lampy odbijało się w witrażu nad drzwiami i po tym poznał dom. W oknach było ciemno. Dostrzegł z bliska zniszczoną wizytówkę z napisem „półka z o.o.” i już bez większej nadziei nacisnął guzik dzwonka. Wiedział, że nie zastanie Borysa o tej porze, mogło go już w ogóle nie być w Anglii. Zerwał z nim kontakt, czemu więc niebezpieczny kanał łączności miał dalej pozostawać otwarty? Zadzwonił po raz drugi, bez rezultatu. W tej chwili ucieszyłby się nawet na widok niedoszłego szantażysty Iwana. Nie miał już nikogo, dosłownie nikogo, z kim mógłby porozmawiać.
Po drodze minął budkę telefoniczną, wrócił więc do niej. Przez nieosłonięte okna domu naprzeciwko widział rodzinę siedzącą przy popołudniowej herbacie lub wczesnej kolacji. Ojciec i dwoje nastolatków, chłopiec i dziewczyna, zajęli miejsca. Weszła matka z jedzeniem; ojciec widocznie się modlił, bo dzieci pochyliły głowy. Castle pamiętał ten zwyczaj z dzieciństwa, ale sądził, że zanikł już dawno. Rodzina musiała być katolicka – katolicy bardziej trzymali się tradycji. Castle wykręcał jedyny pozostały mu numer, zarezerwowany na wypadek największego zagrożenia, odkładając słuchawkę co pewien odmierzony czas. Nie doczekawszy się odpowiedzi po pięciu próbach, wyszedł z budki. Zupełnie jakby pięć razy głośno krzyknął na pustej ulicy o pomoc, nie miał jednak pojęcia, czy ktoś go usłyszał. Po jego ostatnim raporcie wszystkie nici komunikacji zostały najpewniej zerwane.
Spojrzał na dom po drugiej stronie ulicy. Ojciec zażartował, matka uśmiechnęła się z aprobatą, a dziewczyna mrugnęła do chłopaka, jakby mówiąc: „Znowu to samo”. Castle ruszył ulicą w kierunku stacji kolejowej. Nikt go nie śledził, nikt nie obserwował go z okna, nikt go nie minął. Czuł się niewidzialny, jakby rzucony w dziwny świat, w którym nie było żadnej ludzkiej istoty, gdzie nikt nie mógł rozpoznać w nim człowieka.
Zatrzymał się na końcu ulicy Osikowej, obok ohydnej bryły kościoła, tak nowego, że zdawało się, iż został postawiony w ciągu nocy z błyszczących cegieł zestawu dla początkujących budowniczych. Wewnątrz paliło się światło i to samo uczucie, które kazało mu odwiedzić Hallidaya, pchnęło go do środka. Po krzykliwie wystrojonym ołtarzu i sentymentalnych figurach poznał, że kościół był rzymskokatolicki. Nie było tu silnej grupy burżujów stojących ramię w ramię i z wiarą śpiewających o zielonym wzgórzu z dala od miejskich murów. Starszy człowiek pochylał się nad rączką parasola, pogrążony w drzemce opodal ołtarza, a przy budce, w której domyślił się konfesjonału, czekały dwie kobiety. W podobnych, wyświechtanych ubraniach, wyglądały jak siostry. Kobieta w nieprzemakalnym płaszczu wyszła zza zasłony konfesjonału, druga, bez płaszcza, weszła doń. Wyglądało to jak klatka meteorologiczna. Castle usiadł blisko konfesjonału. Był zmęczony – dawno już minęła pora jego potrójnej J. & B., Sara będzie się pewnie denerwować. Stłumiony głos dobiegający zza kotary wzbudził w nim pragnienie rozmowy, szczerej, bez niedomówień, po siedmiu latach milczenia. Borys wycofał się ostatecznie – pomyślał – już nigdy nie będę mógł z nikim porozmawiać, chyba że skończę na ławie oskarżonych. Mógłbym się wtedy wyspowiadać sędziemu; proces odbywałby się oczywiście przy drzwiach zamkniętych.
Druga z kobiet wyszła z konfesjonału. Pojawiła się trzecia. Dwie poprzednie szybko pozbyły się swoich sekretów – przy drzwiach zamkniętych. Klęczały teraz, każda przy innym ołtarzu, zadowolone z dobrze spełnionego obowiązku. Kiedy ostatnia z kobiet wyszła zza zasłony, w kolejce pozostał jedynie Castle. Starszy człowiek przebudził się i wyszedł z kościoła z jedną z kobiet. Przez szczelinę między zasłonami Castle dojrzał długą, białą twarz. Usłyszał, jak ksiądz odchrząknął – listopadowe powietrze było wilgotne. Chcę porozmawiać, pomyślał Castle, więc czemu tego nie zrobię? Księdza obowiązuje tajemnica spowiedzi. Borys powiedział mu: „Przychodź do mnie, kiedy tylko będziesz chciał z kimś porozmawiać. To najmniej niebezpieczne...”, ale Castle był przekonany, że Borys zniknął na zawsze. Rozmowa miała go uleczyć – powoli podszedł do budki, jak strwożony pacjent, który po raz pierwszy odwiedza psychiatrę. Pacjent, który nie znał procedury. Zaciągnął za sobą zasłonę i stał niezdecydowany w ciasnej przestrzeni. Jak zacząć? Któraś z kobiet zostawiła po sobie lekki zapach wody kolońskiej. Stuknęła uchylana okiennica i Castle zobaczył ostry profil postaci przypominającej detektywa z filmu. Postać zakasłała i wymamrotała coś.
– Chciałbym porozmawiać – powiedział Castle.
– Więc czemu tak stoisz? – odezwała się postać. – Zapomniałeś, do czego służą kolana?
– Chciałem tylko porozmawiać – odparł Castle.
– Nie przyszedłeś tutaj, żeby porozmawiać ze mną – padła odpowiedź. Rozległ się cichy brzęk. Mężczyzna trzymał na kolanach różaniec i wydawało się, że bawi się nim, aby rozładować napięcie. – Tutaj rozmawia się z Bogiem.
– Ja nie przyszedłem do Boga. Po prostu chcę porozmawiać.
Ksiądz niechętnie rozejrzał się dokoła. Oczy miał nabiegłe krwią i Castle odniósł wrażenie, że w następstwie ponurego przypadku trafił na taką samą ofiarę samotności i milczenia jak on sam.
– Uklęknij, człowieku. Co z ciebie za katolik?
– Nie jestem katolikiem.
– W takim razie co tu robisz?
– Chcę porozmawiać, to wszystko.
– Jeśli potrzebujesz porady, zostaw nazwisko i adres na plebanii.
– Nie potrzebuję porady.
– Marnujesz mój czas – orzekł ksiądz.
– Czy tajemnica spowiedzi dotyczy też niekatolików?
– Powinieneś odwiedzić kapłana swojego kościoła.
– Nie należę do żadnego kościoła.
– W takim razie chyba potrzebny ci lekarz – stwierdził ksiądz.
Zatrzasnął okiennicę, a Castle wyszedł z budki. Absurdalny koniec absurdalnego przedsięwzięcia, pomyślał. Jak mógł przypuszczać, że ten człowiek go zrozumie, nawet gdyby go wysłuchał? Miał do opowiedzenia zbyt długą historię, która zaczęła się dawno temu w dziwnym kraju.
2
Sara wyszła go przywitać, gdy wieszał płaszcz w holu.
– Coś się stało? – zapytała.
– Nie.
– Nigdy nie przychodziłeś tak późno bez uprzedzenia.
– Chodziłem tu i tam, chciałem się zobaczyć z ludźmi. Nikogo nie mogłem zastać, chyba zrobili sobie długi weekend.
– Napijesz się whisky? A może chcesz od razu kolację?
– Whisky. Dużą.
– Większą niż zwykle?
– Większą, czystą.
– Coś się jednak stało.
– Nic takiego. Zimno na dworze, wilgotno, prawie jak zimą. Sam już śpi?
– Tak.
– Gdzie Buller?
– Szuka kotów w ogrodzie.
Usiadł w ulubionym fotelu i zapadła między nimi zwyczajna cisza. Normalnie czułby się w tej ciszy jak owinięty miękkim szalem. Cisza oznaczała odprężenie, sprawiała, że słowa stawały się zbędne – ich miłość była zbyt silna, by potrzebować zapewnień, była ich polisą na życie. Ale tego wieczoru, z oryginalnymi notatkami Mullera w kieszeni, wiedząc, że młody Halliday ma w ręku ich kopię, Castle odczuwał ciszę jak próżnię – tamowała mu dech w piersiach. Oznaczała brak wszystkiego, nawet zaufania, niosła ze sobą przedsmak grobu.
– Jeszcze jedną whisky, Saro.
– Naprawdę za dużo pijesz. Przypomnij sobie biednego Davisa.
– On nie umarł od alkoholu.
– Myślałam...
– Myślałaś tak, jak wszyscy, i nie masz racji. Jeśli to za duży kłopot dla ciebie nalać mi, to powiedz, sam to zrobię.
– Powiedziałam tylko, żebyś pamiętał o Davisie...
– Nie potrzebuję opieki, Saro. Jesteś matką Sama, nie moją.
– Tak, jestem jego matką, a ty nawet nie jesteś jego ojcem.
Popatrzyli na siebie, skonsternowani.
– Nie chciałam... – powiedziała po chwili Sara.
– To nie twoja wina.
– Przepraszam.
– Tak będzie wyglądała przyszłość, jeśli zapomnimy, jak się rozmawia – odezwał się Castle. – Zapytałaś, co robiłem. Przez cały wieczór szukałem kogoś, z kim mógłbym porozmawiać, ale nikogo nie było.
– Porozmawiać o czym?
Castle milczał.
– Dlaczego nie możesz porozmawiać ze mną? Pewnie dlatego, że oni ci zabronili, tak? Tajemnica państwowa i całe te głupoty?
– To nie oni.
– W takim razie kto?
– Kiedy przyjechaliśmy do Anglii, Saro, Carson przysłał kogoś do mnie. Ocalił ciebie i Sama. Zażądał w zamian małej przysługi. Byłem wdzięczny i zgodziłem się.
– I co w tym złego?
– Matka mówiła mi, że jako dziecko zawsze dawałem więcej niż brałem, ale dla człowieka, który ocalił ciebie przed BOSS, to nie było za wiele. Zostałem tak zwanym podwójnym agentem. Należy mi się dożywocie.
Castle wiedział, że kiedyś trzeba będzie odegrać tę scenę, ale nigdy nie mógł sobie wyobrazić, jakie słowa wtedy wypowiedzą.
– Daj mi whisky – powiedziała Sara. Podał jej swoją szklankę; upiła z niej długi łyk. – Jesteś w niebezpieczeństwie? – spytała. – To znaczy dziś, teraz?
– Jestem w niebezpieczeństwie odkąd się poznaliśmy.
– Ale teraz jest gorzej?
– Tak. Myślę, że wykryli przeciek i doszli do wniosku, że to Davis. Nie wierzę, że on zmarł swoją śmiercią. Doktor Percival powiedział coś...
– Myślisz, że go zabili?
– Tak.
– Więc równie dobrze mogli zabić ciebie?
– Owszem.
– Nadal to robisz?
– Napisałem ostatni raport. Myślałem, że ostatni. Powiedziałem im do widzenia. Ale potem coś się wydarzyło. To w związku z Mullerem. Musiałem dać im znać. Chyba musiałem, nie wiem.
– Jak wykryli przeciek?
– Prawdopodobnie tam, na miejscu, jest zdrajca, który ma dostęp do moich raportów i przesyła je z powrotem do Londynu.
– A jeśli prześle i ten?
– Och, wiem, co masz zamiar powiedzieć. Davis nie żyje, a ja jestem jedyną osobą w biurze, która się zajmuje Mullerem.
– Czemu to zrobiłeś, Maurycy? To samobójstwo.
– To może ocalić masę ludzi. Twój naród.
– Nie mów mi o moim narodzie. Ty i Sam jesteście teraz moim narodem.
To chyba z Biblii, pomyślał Castle. Słyszał to już przedtem. Sara chodziła przecież do szkoły metodystów.
Objęła go ramieniem i przytknęła szklankę z whisky do jego ust.
– Szkoda, że czekałeś tyle lat, żeby mi powiedzieć.
– Bałem się, Saro. – Przywiodła mu na myśl Stary Testament i kobietę imieniem Rut, która powiedziała coś podobnego o narodzie*.
– Bałeś się mnie, nie ich?
– Bałem się o ciebie. Nie wiesz, jak mi się dłużył czas, kiedy czekałem na ciebie w hotelu Polana. Myślałem, że nigdy nie przyjdziesz. Kiedy zaczęło świtać, patrzyłem przez lornetkę na numery rejestracyjne przejeżdżających samochodów. Parzyste oznaczały, że Muller cię dopadł. Nieparzyste, że jesteś w drodze. Tyle że teraz już nie będzie Carsona i hotelu Polana. Nic się nie zdarza dwa razy.
– Co mam zrobić?
– Najlepiej by było, gdybyś razem z Samem przeprowadziła się do mojej matki i przestała się ze mną widywać. Udawaj, że się posprzeczaliśmy i chcesz się rozwieść. Jeśli nic się nie wydarzy, zostanę w domu i znów będziemy razem.
– Co będę robić przez cały czas? Obserwować numery rejestracyjne? Jest jakieś inne wyjście?
– Jeśli ciągle się mną opiekują, a tego nie wiem, obiecali mi bezpieczną ucieczkę; musiałbym jednak uciekać sam. Powinnaś wtedy zamieszkać u mojej matki, choć gdybym uciekł, nie moglibyśmy się kontaktować. Nie wiedziałabyś, co się dzieje, być może przez dłuższy czas. Chyba wolałbym policję, przynajmniej spotkalibyśmy się w sądzie.
– Davis nie doczekał procesu, co? Nie, Maurycy, jeśli się tobą opiekują, uciekaj. Przynajmniej będę wiedziała, że jesteś bezpieczny.
– Nic mi nie powiesz, Saro?
– Co ci mam powiedzieć?
– Takich jak ja określa się mianem zdrajców.
– A kogo to obchodzi? – odparła. Włożyła rękę w jego dłoń. To było bardziej intymne niż pocałunek, można przecież pocałować obcego. – Mamy swój własny kraj: ty, ja i Sam. Tego kraju nigdy nie zdradziłeś, Maurycy.
– Nie ma sensu zamartwiać się po nocy – orzekł. – Wciąż mamy czas, trzeba kłaść się spać.
Ale skoro tylko weszli do łóżka, kochali się, bez namysłu, w milczeniu, jakby ustalili to sobie godzinę temu, a rozmowa tylko w tym przeszkodziła. Od miesięcy nie byli ze sobą w ten sposób. Zrzucenie z siebie ciężaru sekretu wyzwoliło miłość i Castle zapadł w sen prawie natychmiast. Wciąż mam czas, pomyślał tuż przed zaśnięciem. Miną dni, może tygodnie, zanim odkryją przeciek. Jutro sobota. Mamy cały weekend na decyzję.
rozdział II
Sir John Hargreaves siedział w gabinecie swego domu na wsi i czytał Trollope’a. Zapowiadał się prawdziwie spokojny weekend. Tylko oficer służbowy z pilną wiadomością miał prawo go przerwać, a pilne wiadomości były w Tajnych Służbach rzeczą niezwykle rzadką. W porze picia herbaty żona szanowała jego samotność, zdawała sobie bowiem sprawę, że popołudniowy Earl Grey był w stanie popsuć mu smak wypijanej o szóstej Cutty Sark. Służąc w zachodniej Afryce Hargreaves nauczył się cenić powieści Trollope’a, choć generalnie powieści nie lubił. „Kurator” i „Wieże Barchester” dodawały mu otuchy w chwilach zdenerwowania i umacniały jego cierpliwość, jakże potrzebną w Afryce. Pan Slope przypominał mu irytującego, zadufanego w sobie komisarza rządowego, a pani Proudie żonę gubernatora. Zmartwiło go nieco, że powieść, która powinna była przynieść mu ukojenie w Europie, tak, jak niegdyś koiła go w Afryce, „Oto jak dziś żyjemy”, została sfilmowana. Nie mógł sobie przypomnieć, kto mu powiedział, że nakręcono według niej niezły serial telewizyjny. Hargreaves nie lubił telewizji, był jednak pewien, że polubi powieść Trollope’a.
Tego popołudnia odczuwał więc chwilami tę samą spokojną przyjemność, jakiej zawsze doznawał podczas lektury Trollope’a: kojący dotyk wiktoriańskiego świata, który nie znał kłopotów z odróżnieniem dobra od zła. Nie miał dzieci, które mogłyby podważyć w nim to przekonanie; ani on, ani jego żona nigdy nie pragnęli dziecka, choć z innych być może powodów. Hargreaves nie chciał dokładać obowiązków prywatnych do publicznych (w Afryce obawiałby się ciągle o dziecko), a jego żona – cóż, dba o figurę i niezależność, pomyślał z uczuciem sir John. Brak zainteresowania dziećmi wzmacniał ich wzajemną miłość. Kiedy on czytał Trollope’a ze szklanką whisky pod ręką, ona z równym zadowoleniem raczyła się w swoim pokoju herbatą. To był dla obojga spokojny weekend – żadnych polowań, gości, szybko zapadający w parku listopadowy zmierzch – oczyma wyobraźni Hargreaves widział się nawet w Afryce, w jakiejś oberży, podczas jednej z wędrówek, które tak lubił, z dala od domu. Kucharz skubałby kurczaka za domem, a bezpańskie psy zbiegłyby się po ochłapy... Widoczne w oddali światła autostrady mogły równie dobrze być światłami wioski, pełnej iskających się dziewcząt.
Czytał o starym Melmotcie–kanciarzu, jak mówili o nim koledzy. Melmotte zajął stolik w restauracji Izby Gmin: „Niepodobna było go wyrzucić, tak samo, jak nie sposób było koło niego usiąść. Nawet kelnerzy nie kwapili się go obsłużyć, ale dzięki cierpliwości i determinacji zawsze udawało mu się zjeść lunch”.
Hargreaves mimo woli poczuł sympatię do odizolowanego Melmotte’a i z żalem przypomniał sobie, co powiedział Percivalowi, gdy ten przyznał się, że lubił Davisa. Użył słowa „zdrajca” – tak jak koledzy Melmotte’a, którzy nazywali go kanciarzem. Czytał dalej: „Patrząc na niego można było pomyśleć, że jest szczęśliwy ze swą bezczelnością, w rzeczywistości jednak Melmotte był chyba najnieszczęśliwszym człowiekiem w Londynie”. Hargreaves nie znał Davisa, nie poznałby go nawet gdyby spotkali się na korytarzu. Może byłem zbyt pochopny w swoich sądach, ale to Percival go usunął, pomyślał. Nie powinienem zostawiać mu wolnej ręki w tej sprawie... Ponownie wrócił do lektury: „Jednak nawet tego opuszczonego przez świat człeka, w obliczu najstraszliwszej nędzy, do której mogło go doprowadzić łamanie prawa, stać było na poświęcenie ostatnich chwil wolności na wyrobienie sobie reputacji zuchwalca”. Nie można było biedakowi odmówić odwagi, pomyślał. Ciekawe, czy Davis domyślał się, jaką truciznę wsypuje mu Percival do szklanki, gdy na chwilę wyszedł z pokoju?
Dzwonek telefonu przerwał rozmyślania sir Johna. Usłyszał, jak jego żona odebrała go w swoim pokoju. Broniła jego spokoju z większą zajadłością niż Trollope, widocznie jednak sprawa była na tyle pilna, by skłonić ją do przełączenia rozmowy. Hargreaves niechętnie podniósł słuchawkę. Usłyszał nieznany głos:
– Muller przy telefonie.
– Muller? – Sir John wciąż był pod wpływem lektury.
– Cornelius Muller.
Zapadła niezręczna cisza. Po chwili nieznajomy dodał:
– Z Pretorii.
Przez moment Hargreaves myślał, że tamten dzwoni z Pretorii. Dopiero potem przypomniał sobie.
– Tak, tak, oczywiście. Czym mogę panu służyć? Castle chyba panu... – zaczął.
– Chciałbym z panem porozmawiać właśnie o Castle’u, sir.
– Będę w biurze w poniedziałek. Proszę się skontaktować z moją sekretarką... – spojrzał na zegarek. – Powinien ją pan jeszcze tam zastać.
– Nie będzie pana jutro?
– Nie, spędzam ten weekend w domu.
– A czy tam mógłbym się z panem zobaczyć, sir?
– To aż takie pilne?
– Myślę, że tak. Mam wrażenie, że popełniłem bardzo poważny błąd. Bardzo chciałbym z panem porozmawiać.
Nici z Trollope’a, pomyślał Hargreaves. Biedna Mary: tak się starał oddzielać dom od pracy, a jednak ta ostatnia ciągle dawała o sobie znać. Przypomniał sobie wieczór po polowaniu, kiedy Daintry okazał się tak trudnym gościem...
– Czy ma pan samochód? – zapytał.
– Tak, oczywiście.
– To niecałe dwie godziny drogi, gdyby pan miał ochotę wstąpić na kolację – powiedział. Jeśli nie okażę dziś zbytniej gościnności, pomyślał, mogę liczyć na wolną niedzielę.
– To bardzo miło z pana strony, sir – odparł Muller. – Nie zawracałbym panu głowy, gdybym nie był przekonany, że to ważne. Ja...
– Na kolację będziemy musieli się zadowolić omletem – przerwał mu znudzony Hargreaves.
Kiedy odłożył słuchawkę, przyszło mu na myśl, co opowiadano o nim i o ludożercach. Wyjrzał przez okno, ale nie dostrzegł już za nim Afryki. Światła znów były światłami autostrady do Londynu. Do biura. Czuł, że Melmotte popełni samobójstwo, nie miał przecież innego wyjścia. Wszedł do salonu. Mary nalewała herbatę ze srebrnego czajniczka, kupionego na wyprzedaży w salonie Christie’ego.
– Przykro mi, Mary, będziemy mieli gościa na kolacji.
– Obawiałam się tego. Kiedy zaczął nalegać na rozmowę z tobą... Kto to?
– Człowiek przysłany przez BOSS z Pretorii.
– Nie mógł poczekać do poniedziałku?
– Mówił, że to pilne.
– Nie lubię tych gnojków segregacjonistów. – Angielskie wulgaryzmy wypowiadane z amerykańskim akcentem zawsze brzmiały w jej ustach dziwnie.
– Ani ja, ale musimy z nimi współpracować. Moglibyśmy zrobić coś do jedzenia.
– Jest trochę zimnej pieczeni.
– To lepsze niż omlet, który mu obiecałem...
Kolacja przebiegała w sztywnym nastroju, nie mogli bowiem przejść do rzeczy, choć lady Hargreaves dolewała beaujolais i dawała z siebie wszystko, by podtrzymać rozmowę. Zwierzyła się ze swej zupełnej nieznajomości literatury i sztuki Afrykanerów, okazało się jednak, że Muller podziela tę ignorancję. Wspomniał o jakichś poetach i prozaikach, napomknął o nagrodzie Hertzoga, nie czytał jednak dzieł autorów, których wymienił.
– Większość z nich jest niesolidna – stwierdził.
– Niesolidna?
– Wdają się w polityczne przepychanki. Jeden poeta odsiaduje teraz wyrok za udzielanie pomocy terrorystom.
Hargreaves próbował zmienić temat, ale z Afryką Południową kojarzyły mu się tylko złoto i diamenty, w równym stopniu, co pisarze, obciążone politycznymi konotacjami. Mówienie o diamentach przywodziło na myśl Namibię i Hargreaves przypomniał sobie, że milioner Oppenheimer wspierał partię postępową. Jego Afryka była zubożałą Afryką buszu, ale na południu, jak kopalniana hałda, zalegała w niej polityka. Kiedy sami, z butelką whisky, usiedli w wygodnych fotelach, Hargreaves poczuł ulgę. Nauczył się, że w wygodnym fotelu trudno się zdenerwować.
– Musi pan mi wybaczyć – zaczął – że nie powitałem pana w Londynie. Nie mogłem odwołać wizyty w Waszyngtonie. Jedna z tych rutynowych wizyt, których nie da się uniknąć. Chyba dobrze się panem zaopiekowano?
– Ja również musiałem wyjechać – odparł Muller. – Do Bonn.
– Wyobrażam sobie, że nie z rutynową wizytą, prawda? Concorde tak przybliżył Londyn do Waszyngtonu, że prawie oczekują, że człowiek wpadnie na lunch. Mam nadzieję, że dobrze panu poszło w Bonn, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Ale to chyba przedyskutował pan z naszym przyjacielem Castle’em.
– To bardziej pański przyjaciel niż mój.
– Wiem, wiem, były między wami jakieś niesnaski przed laty, ale to przecież stare dzieje?
– Chyba nie ma czegoś takiego, jak stare dzieje, sir. Irlandczycy tak myślą, a my wciąż głęboko przeżywamy wojnę, którą wy tu nazywacie wojną burską. Dla nas była to wojna o niepodległość. Niepokoi mnie Castle, dlatego zawracam panu głowę. Byłem niedyskretny i dałem mu do przeczytania pewne notatki z mojej wizyty w Bonn. Nie były oczywiście supertajne, ale dużo można wyczytać między wierszami...
– Mój drogi, może pan ufać Castle’owi. Nie kazałbym mu pana informować, gdyby nie był najlepszy...
– Byłem u niego na kolacji. Zdziwiłem się widząc, że ma czarną żonę, tę samą, która stała się przyczyną, jak pan określił, niesnasek. Wygląda na to, że ma z nią nawet syna.
– My nie uznajemy segregacji, Muller, a żonę Castle’a bardzo dokładnie sprawdzono, zapewniam pana.
– Jednak to komunista zorganizował jej ucieczkę. Castle darzył Carsona wielką przyjaźnią. Chyba wie pan o tym?
– Wiemy o Carsonie i o ucieczce. Praca Castle’a polegała na nawiązywaniu kontaktów z komunistami. Czy Carson nadal sprawia wam kłopoty?
– Nie, zmarł w więzieniu, na zapalenie płuc. Castle bardzo się przejął, kiedy mu o tym powiedziałem.
– To takie dziwne? Jeśli byli przyjaciółmi? – Hargreaves z żalem zerknął na Trollope’a, leżącego za butelką Cutty Sark.
Muller poderwał się na nogi i przeszedł przez pokój. Zatrzymał się przed fotografią przedstawiającą Murzyna w miękkim kapeluszu, z gatunku tych, jakie nosili kiedyś misjonarze. Jedna strona jego twarzy była zniekształcona przez toczeń i mężczyzna uśmiechał się do kamery tylko połową ust.
– Biedaczek – westchnął Hargreaves. – Kiedy robiłem to zdjęcie, był umierający. Wiedział o tym. Był dzielny, jak wszyscy Kru. Nie chciałem, żeby został zapomniany.
– Nie powiedziałem panu wszystkiego, sir – podjął Muller. – Przez przypadek dałem Castle’owi niewłaściwe notatki. Zrobiłem jedne dla niego i jedne dla siebie i pomyliłem je. Rzeczywiście nie ma w nich nic supertajnego – nie przelałbym tutaj nic naprawdę tajnego na papier, ale jednak pewne niedyskretne sformułowania...
– Naprawdę nie musi się pan martwić, Muller.
– Jakoś nie mogę przestać, sir. W tym kraju panuje zupełnie inna atmosfera. W porównaniu z nami tak niewielu rzeczy musicie się bać. Pan lubił tego czarnego ze zdjęcia?
– Był moim przyjacielem. Kochałem go.
– Nie mogę powiedzieć, żebym kochał jakiegokolwiek czarnego – odparł Muller. Odwrócił się. Na przeciwległej ścianie pokoju wisiała afrykańska maska. – Nie ufam Castle’owi – powiedział. – Nie mam żadnych dowodów, ale intuicja mi mówi... Żałuję, że nie przydzielił mi pan kogoś innego.
– Tylko Davis i Castle mieli dostęp do tych materiałów.
– Davis to ten, co zmarł?
– Tak.
– Zbyt lekko traktujecie tu pewne sprawy. Czasem wam zazdroszczę. Na przykład czarne dziecko. Widzi pan, sir, z naszego doświadczenia wynika, że nie ma osoby bardziej narażonej na niebezpieczeństwo niż oficer tajnych służb. Kilka lat temu zdarzył się nam w BOSS przeciek w sekcji, która zajmowała się komunistami. To był jeden z naszych najinteligentniejszych ludzi. On także angażował się w przyjaźnie, i to one przeważyły. W tamtą sprawę również zamieszany był Carson. Była jeszcze inna sprawa. Jeden z naszych oficerów kapitalnie grał w szachy. Wywiad stał się dla niego po prostu jeszcze jedną partią. Interesowały go tylko spotkania z naprawdę wyrafinowanymi przeciwnikami i w końcu niezadowolenie wzięło górę. Partie okazały się zbyt łatwe, zaczął więc grać na własną rękę. Myślę, że był bardzo szczęśliwy, dopóki trwała gra.
– I co się z nim stało?
– Nie żyje.
Hargreaves znowu pomyślał o Melmotcie. Ludzie uważali odwagę za podstawową cnotę, co więc myśleć o odwadze znanego kanciarza i bankruta, który siada przy swoim stoliku w restauracji Izby Gmin? Czy odwaga usprawiedliwia? Czy pozostaje cnotą niezależnie od sprawy?
– Jesteśmy przekonani, że to Davis był winien przecieku, który musieliśmy zlikwidować.
– Dobrze się złożyło, że zmarł, prawda?
– Zmarł na marskość wątroby.
– A Carson zmarł na zapalenie płuc, mówiłem panu.
– Tak się składa, że Castle nie grywa w szachy.
– Bywają i inne motywy, na przykład chciwość.
– Z pewnością nie w przypadku Castle’a.
– On kocha swoją żonę i dziecko – stwierdził Muller.
– I co z tego?
– Oni oboje są czarni – odparł z prostotą Muller, wpatrując się przez pokój w fotografię wodza z plemienia Kru na ścianie. Wygląda, jakby podejrzewał nawet mnie, przemknęło przez myśl Hargreavesowi. Spojrzenie Mullera było niczym szperacz omiatający nieprzyjazne wody w poszukiwaniu wrogich okrętów. – Chciałbym wierzyć, że to rzeczywiście Davis był sprawcą tego przecieku...
Hargreaves patrzył, jak Muller przejeżdża przez park swoim czarnym mercedesem. Samochód zwolnił i zatrzymał się – Muller pewnie dojechał do stróżówki, w której, odkąd Irlandczycy zaczęli podkładać bomby, dyżurował człowiek z Wydziału Specjalnego. Park nie przypominał już Hargreavesowi afrykańskiego buszu – stał się na powrót kawałkiem ziemi w podlondyńskim hrabstwie, który nigdy nie był dlań domem. Dochodziła północ. Hargreaves wszedł do swojej garderoby na górze, ale zdjął tylko koszulę. Owinął ręcznik wokół szyi i zaczął się golić. Zrobił to już przed kolacją, nie była to zatem czynność niezbędna, ale przy goleniu zawsze mu się jaśniej myślało. Próbował sobie dokładnie przypomnieć, co Muller miał na poparcie rzucanych na Castle’a podejrzeń. Jego stosunki z Carsonem nic nie znaczyły. Czarna żona i dziecko? Hargreaves ze smutkiem i poczuciem straty przypomniał sobie swoją czarną kochankę z czasów długo przed ślubem. Zmarła na malarię, a po jej śmierci Hargreaves czuł, że pogrzebał wraz z nią dużą część swojego uczucia do Afryki. Jak to określił Muller: „Nie mam żadnych dowodów, ale intuicja mi mówi...” Hargreaves nigdy nie pozwoliłby sobie na zlekceważenie intuicji. W Afryce stała się towarzyszką jego życia, przywykł dobierać sobie służących właśnie na jej podstawie, nie zwracając uwagi na wystrzępione notatniki z nieczytelnymi referencjami, które mu podsuwali. Kiedyś nawet uratowała mu życie.
Osuszył twarz. Zadzwonię do Emmanuela, pomyślał. Doktor Percival był jego jedynym przyjacielem w całej firmie. Hargreaves otworzył drzwi sypialni i zajrzał do środka. W pokoju było ciemno i myślał, że żona śpi, dopóki się nie odezwała.
– Czemu jeszcze nie śpisz, kochanie?
– Za chwilkę, chciałem tylko zadzwonić do Emmanuela.
– Czy ten Muller pojechał sobie?
– Tak.
– Nie lubię go.
– Ja też go nie lubię.
rozdział III
1
Castle obudził się i zerknął na zegarek, choć zawsze uważał, że potrafi określić upływ czasu bez niego. Myślał, że dochodzi ósma, co pozwoliłoby mu przejść do gabinetu i obejrzeć wiadomości, nie budząc Sary, zdziwił się więc, gdy zegarek pokazał pięć po ósmej – jego wewnętrzny czasomierz nigdy przedtem go nie zawiódł i Castle miał wątpliwości, czy zegarek się nie spieszy, jednak po wejściu do pokoju przekonał się, że najważniejsze wiadomości już nadano, zostały jedynie lokalne sensacje, którymi lektor chciał wypełnić czas antenowy: groźny wypadek na autostradzie M4, krótki wywiad z panią Whitehouse, zadowoloną z nowej kampanii przeciwko pornograficznym książkom i, podany być może dla zilustrowania jej słów, nic nie znaczący fakt, że „niejaki Holliday, przepraszam: Halliday – poprawił się lektor – właściciel niewielkiej księgarni, stanął przed sędzią pokoju w Newington Butts, oskarżony o sprzedaż pornograficznego filmu czternastolatkowi. Obwinionego zatrzymano w areszcie śledczym do czasu rozprawy przed Centralnym Sądem Karnym, wyznaczając kaucję w wysokości dwustu funtów...”
Był więc na wolności, pomyślał Castle. Z kopią notatek Mullera w kieszeni, a policja prawdopodobnie miała na niego oko. Młody Halliday bał się być może umieścić notatki w skrzynce kontaktowej czy zniszczyć, najpewniej więc zachowa je jako argument przetargowy w przyszłych negocjacjach z policją. „Jestem ważniejszy, niż sądzicie. Pokażę wam coś, jeśli pójdziecie na ugodę... chcę rozmawiać z kimś z Wydziału Specjalnego”. Castle mógł sobie łatwo wyobrazić toczące się właśnie rozmowy, sceptycznych miejscowych policjantów i Hallidaya, pokazującego na zachętę pierwszą stronę notatek Mullera.
Otworzył drzwi sypialni. Sara wciąż spała. Castle powiedział sobie, że oto nadeszła chwila, której zawsze się spodziewał, wymagająca jasnego myślenia i zdecydowanego działania. Nadzieja była w takiej chwili równie nie na miejscu co rozpacz. Takie uczucia mogły tylko zaćmić myśli. Trzeba przyjąć, że Borys wyjechał, kanał komunikacyjny zerwano, i działać na własną rękę.
Castle zszedł do salonu, gdzie Sara nie mogła usłyszeć, jak dzwonił, i po raz drugi wykręcił alarmowy numer. Nie miał pojęcia, gdzie rozlega się dzwonek telefonu: centrala była gdzieś w Kensington. Zadzwonił trzy razy w dziesięciosekundowych odstępach; miał wrażenie, że jego SOS rozbrzmiewa w pustym pokoju, ale pewności nie miał... Nie mógł wezwać pomocy w żaden inny sposób, nie pozostawało mu nic innego, jak zlikwidować ślady w mieszkaniu. Usiadł koło telefonu i snuł plany, a raczej rozważał je w myślach i upewniał się co do nich, poczynił je bowiem dawno temu. Był prawie pewny, że w domu nie zostało nic ważnego, żadne książki, których używał do szyfrowania... nie trzeba było palić żadnych papierów. Mógł bezpiecznie zostawić dom, zamknięty i pusty... Psa, oczywiście, nie można było spalić, co więc miał zrobić z Bullerem? Jakże absurdalne było w takiej chwili przejmowanie się psem, którego nigdy nie lubił. Jego matka jednak nigdy nie pozwoliłaby Sarze zabrać Bullera na stałe do domu w Sussex. Mógłby go zostawić w schronisku, ale nie miał pojęcia, gdzie jest schronisko. To był jedyny problem, o którym nie pomyślał. Gdy wchodził na górę, aby obudzić Sarę, powiedział sobie, że to nieważne.
Czemu tego ranka spała tak głęboko? Patrząc na nią przypomniał sobie, z czułością, którą można odczuwać nawet wobec śpiącego wroga, jak ostatniej nocy zapadł w nicość, najgłębszą od miesięcy, tylko dlatego, że rozmawiali szczerze, pozbyli się sekretów. Pocałował Sarę. Otworzyła oczy i – Castle był tego pewien – od razu wiedziała, że nie ma czasu do stracenia. Nie budziła się jak zwykle, powoli, przeciągając się ze słowami „Śniło mi się...”
– Zadzwoń do mojej matki – powiedział. – Będzie wyglądało naturalniej, jeśli to ty zadzwonisz i powiesz, że się pokłóciliśmy. Zapytaj, czy możesz u niej zostać kilka dni z Samem. Możesz trochę nakłamać. Jeśli domyśli się, że kłamiesz, tym lepiej. Będzie mi łatwiej powoli rozgłosić całą historię, kiedy wyjedziesz. Możesz powiedzieć, że zrobiłem coś niewybaczalnego... Rozmawialiśmy o tym wczoraj.
– Ale mówiłeś, że mamy czas...
– Myliłem się.
– Coś się stało?
– Owszem. Musisz zaraz wyjechać z Samem.
– A ty zostajesz tutaj?
– Albo ktoś pomoże mi uciec, albo przyjdzie po mnie policja. Nie powinniście tego oglądać.
– W takim razie wszystko skończone?
– Oczywiście, że nie. Póki życia, póty nadziei. Jakoś się zejdziemy.
Nie mówili do siebie prawie nic, ubierając się szybko, jak nieznajomi w podróży, zmuszeni dzielić przedział w sypialnym wagonie. Dopiero wychodząc zbudzić Sama, Sara zapytała:
– Co ze szkołą? Nie sądzę, że ktokolwiek będzie się przejmował...
– Nie martw się tym teraz. Zadzwoń tam w poniedziałek i powiedz, że Sam jest chory. Chcę, żebyście jak najprędzej wyszli z domu, na wypadek, gdyby przyjechała policja.
Sara wróciła po pięciu minutach.
– Rozmawiałam z twoją matką – powiedziała. – Nie była przesadnie serdeczna. Zaprosiła kogoś na lunch. Co z Bullerem?
– Coś wymyślę.
Za dziesięć dziewiąta byli już z Samem gotowi do wyjścia. Taksówka czekała przed domem. Castle’owi wszystko to wydawało się potwornie nierzeczywiste. – Jeśli nic się nie stanie, będziecie mogli wrócić – powiedział. – Pogodzimy się. – Przynajmniej Sam był zadowolony. Castle widział, jak chłopak żartuje z taksówkarzem.
– Jeśli się nie stanie... – powtórzyła z powątpiewaniem.
– Przyjechałaś przecież do Polany.
– Tak, ale sam powiedziałeś, że nic się nie zdarza dwa razy.
Przy taksówce zapomnieli się nawet pocałować. Potem przypomnieli sobie o tym i wymienili niezdarne, nic nie znaczące cmoknięcie, wyprane ze wszystkiego poza przeświadczeniem, że to rozstanie nie dzieje się naprawdę, że to sen. Zawsze dzielili się snami, tymi prywatnymi szyframi, trudniejszymi do złamania niż kod Enigmy.
– Mogę zadzwonić?
– Lepiej nie. Zadzwonię za parę dni z budki.
Gdy taksówka odjeżdżała, nie mógł nawet dojrzeć Sary przez przyciemnioną tylną szybę. Wrócił do domu i zaczął pakować do niewielkiej torby rzeczy przydatne w więzieniu lub podczas ucieczki. Piżama, przybory toaletowe, mały ręcznik, po chwili wahania dodał jeszcze paszport. Potem usiadł i czekał. Usłyszał wyjeżdżającego sąsiada, a potem zapadła sobotnia cisza. Castle poczuł się tak, jakby oprócz policjantów na rogu był jedyną żywą osobą na King’s Road. Otworzyły się pchnięte drzwi i do środka wczłapał Buller. Usiadł i wlepił w niego hipnotyczne spojrzenie wyłupiastych oczu.
– Buller – szepnął Castle – Buller, z tobą są zawsze cholerne kłopoty... – Buller dalej gapił się na niego; zawsze dawał w ten sposób do zrozumienia, że chce wyjść na spacer.
Kiedy pół godziny później zadzwonił telefon, Buller ciągle się w niego wpatrywał. Castle nie podnosił słuchawki. Dzwonek telefonu rozlegał się długo, jak płacz dziecka. Nie mógł to być sygnał, na który czekał Castle, telefon nie dzwoniłby tak długo. Pewnie jakaś przyjaciółka Sary, pomyślał. Nie był to, w każdym razie, telefon do niego. Castle nie miał przyjaciół.
2
Doktor Percival czekał, siedząc w holu klubu Reforma, opodal wielkich, szerokich schodów. Wyglądały, jakby zbudowano je, by wytrzymały ciężar starych, liberalnych mężów stanu, tych brodatych lub wąsatych notabli niezmąconej prawości. Gdy nadszedł Hargreaves, w zasięgu wzroku znajdował się tylko jeden członek klubu, mały, nieznaczący, krótkowzroczny – z trudnością czytał notowania giełdowe.
– Wiem, że teraz moja kolej, Emmanuelu – powiedział Hargreaves – ale Travellers jest zamknięty. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, iż zaprosiłem również Daintry’ego?
– Najweselszym kompanem to on nie jest – odparł Percival. – Jakieś kłopoty?
– Tak.
– Myślałem, że po wizycie w Waszyngtonie będziesz miał trochę spokoju.
– W tej pracy nie ma nadziei na spokój przez dłuższy czas. I tak zresztą nie wiem, czy byłbym z tego zadowolony. Dlatego nie wybieram się na emeryturę.
– Nie mów o emeryturze, John. Bóg wie, kogo mogliby nam wtedy przysłać. Co cię martwi?
– Pozwól, niech się najpierw napiję. – Weszli po schodach i usiedli przy stoliku na półpiętrze, na zewnątrz restauracji. Hargreaves wypił nierozcieńczoną Cutty Sark i dopiero wówczas zapytał: – Przypuśćmy, że zabiłeś nie tego człowieka, co trzeba, Emmanuelu?
W oczach doktora Percivala nie było widać zaskoczenia. Zbadał uważnie kolor swojego martini, powąchał je, zdjął paznokciem mały kawałek cytrynowej skórki, jakby realizując swoją własną receptę.
– Jestem przekonany, że tak się nie stało – rzekł.
– Muller nie podziela tego przekonania.
– Och, Muller! Co Muller może o tym wiedzieć?
– Nic, ale intuicja mu podpowiada.
– Jeśli to wszystko...
– Nigdy nie byłeś w Afryce, Emmanuelu. W Afryce trzeba ufać intuicji.
– Daintry nie zadowoli się samymi intuicjami. Nie przekonały go nawet fakty dotyczące Davisa.
– Fakty?
– Ta sprawa z ogrodem zoologicznym i dentystą, na przykład. I Porton. Porton okazało się decydujące. Co chcesz powiedzieć Daintry’emu?
– Moja sekretarka próbowała się dodzwonić do Castle’a dziś z samego rana. Nikt nie odpowiadał.
– Pewnie wyjechał z rodziną na weekend.
– Owszem, ale kazałem otworzyć jego sejf. Nie było w nim notatek Mullera. Wiem, co chcesz powiedzieć; każdemu się zdarza nieostrożność, ale myślę, że gdyby Daintry pojechał do Berkhamsted... Cóż, jeśli nikogo by tam nie zastał, miałby dobrą sposobność, aby się dyskretnie rozejrzeć. A jeśli Castle będzie w domu, zdziwi się, zobaczywszy Daintry’ego. Jeśli jest winny, mogą go zawieść nerwy...
– Zawiadomiłeś MI5?
– Tak, rozmawiałem z Philipsem. Na nowo podłączył podsłuch do telefonu Castle’a. Mam nadzieję, że nic z tego nie wyjdzie. Gdyby wyszło, znaczyłoby, że Davis był niewinny.
– Nie przejmuj się tak Davisem, John. To żadna strata dla firmy. Nie powinien nigdy zostać zwerbowany. Był nieefektywny, nieostrożny i za dużo pił. Prędzej czy później zacząłby sprawiać kłopoty. Ale jeśli Muller ma rację, z Castle’em będzie prawdziwe utrapienie. Nie zastosujemy przecież aflatoksyny, bo wszyscy wiedzą, że nie nadużywa alkoholu. Trzeba go będzie postawić przed sądem, John, jeśli czegoś nie wymyślimy. Obrońca, proces przy drzwiach zamkniętych; dziennikarze tak tego nie lubią. Sensacyjne nagłówki w gazetach. Ale przynajmniej Daintry będzie miał satysfakcję, bo chyba nikt inny. On jest takim legalistą, że...
– O wilku mowa – przerwał Hargreaves.
Daintry wchodził powoli wielkimi schodami, kierując się ku nim. Wyglądało, jakby badał stopień po stopniu, jak bada się poszlaki.
– Nie wiem, jak z nim zacząć.
– Czemu nie tak, jak ze mną: nieco brutalnie?
– Ależ Emmanuelu, on nie jest taki gruboskórny jak ty.
3
Godziny płynęły nieznośnie wolno. Castle próbował czytać, ale żadna lektura nie była w stanie rozładować napięcia. Między jednym a drugim paragrafem nawiedzała go myśl, że zostawił w domu coś obciążającego. Przejrzał wszystkie półki, ale nie było na nich już żadnej książki, której używał do kodowania: „Wojnę i pokój” też zniszczył. Spalił całą kalkę, którą znalazł w gabinecie – to nic, że nie było na niej żadnych śladów – a lista telefonów na biurku nie zawierała niczego bardziej tajemniczego niż numery rzeźnika czy lekarza, Castle jednak był pewien, że coś przeoczył. Przypomniał sobie dwóch pracowników Wydziału Specjalnego przeszukujących mieszkanie Davisa i linie oznaczone przez niego literą „c” w ojcowskim egzemplarzu Browninga. W jego domu próżno by jednak szukać śladów miłości. Nigdy nie wymieniali z Sarą listów miłosnych – w Afryce byłyby dowodem zbrodni.
Nie pamiętał tak długiego i samotnego dnia. Nie był głodny, choć tylko Sam zjadł rano śniadanie. Powiedział sobie jednak, że nie wiadomo, co może się zdarzyć do wieczora i gdzie będzie jadł swój następny posiłek. Usiadł więc w kuchni nad talerzem zimnej szynki, ale zdążył zjeść zaledwie plasterek, gdy uświadomił sobie, że pora wysłuchać wiadomości o pierwszej. Dosłuchał je do końca, do ostatniej wzmianki o sporcie, nie był bowiem pewien, czy nie podadzą na końcu czegoś specjalnego.
Nie doczekał się, oczywiście, niczego, co w jakikolwiek sposób byłoby z nim związane – o młodym Hallidayu wcale nie wspomniano. Nie było w tym nic dziwnego, odtąd jego życie miało się toczyć przy drzwiach zamkniętych. Jak na człowieka, który przez wiele lat obcował z tajemnicami, czuł się dziwnie niedoinformowany. Kusiło go, żeby ponownie nadać sygnał SOS, ale wydawało mu się zuchwalstwem robić to po raz drugi z domu. Nie miał pojęcia, dokąd dzwonił, ale ktoś, kto podsłuchiwał jego telefon mógł się tego łatwo dowiedzieć. Z każdą godziną wzrastało w nim przekonanie, którego nabrał poprzedniego wieczoru, że kanał komunikacyjny był zamknięty, że go opuszczono.
Nakarmił resztką szynki Bullera, który w podzięce zostawił mu pasmo śliny na spodniach. Już dawno powinien był go wyprowadzić, ale nie chciało mu się opuszczać czterech ścian, nawet po to, by wyjść do ogrodu. Chciał, by policja – jeśli przyjdzie – zaaresztowała go w domu, nie na dworze, na oczach wyglądających z okien sąsiadek. Na górze, w szufladzie nocnego stolika miał rewolwer, do posiadania którego nie przyznał się nigdy Davisowi, całkiem legalny, z czasów pobytu w Południowej Afryce. Tam prawie każdy biały nosił broń. Gdy go kupił, załadował jedną z komór: drugą, aby uchronić się przed nieostrożnym strzałem, i nabój przez siedem lat spokojnie tkwił w bębenku. Castle pomyślał, że mógłby się zastrzelić, gdyby przyszła policja, zbyt dobrze jednak wiedział, że samobójstwo nie było w jego przypadku żadnym rozwiązaniem. Przyrzekł Sarze, że kiedyś znów będą razem.
Czytał, oglądał telewizję, znów czytał. Przyszedł mu do głowy szalony pomysł, aby pojechać do Londynu, pójść do starego Hallidaya i zapytać, co nowego. Ale dom i stacja kolejowa były już pewnie pod obserwacją. O wpół do piątej, gdy na dworze szarzało, telefon zadzwonił ponownie i tym razem, wbrew logice, Castle podniósł słuchawkę. Prawie spodziewał się usłyszeć głos Borysa, choć dobrze wiedział, że tamten nigdy nie podjąłby ryzyka telefonowania doń do domu.
Surowy głos matki dobiegał wyraźnie, jakby była w tym samym pokoju:
– Maurycy?
– Słucham.
– Cieszę się, że jesteś. Sara myślała, że sobie poszedłeś.
– Nie, wciąż tu jestem.
– Co to za nonsensowna kłótnia?
– Wcale nie nonsensowna, mamo.
– Powiedziałam jej, że powinna zostawić Sama ze mną i natychmiast wracać.
– Ale nie wraca, prawda? – zapytał przestraszony. Nie wytrzymałby drugiego rozstania.
– Odmówiła. Stwierdziła, że byś jej nie wpuścił. To oczywiście absurd.
– Żaden absurd. Jeśli przyjedzie, ja odejdę.
– Co takiego między wami zaszło?
– Kiedyś się dowiesz.
– Czy myślisz o rozwodzie? To byłoby bardzo źle dla Sama.
– W tej chwili to tylko kwestia separacji. Dajmy temu na jakiś czas spokój, mamo.
– Ja nie rozumiem. Nie cierpię rzeczy, których nie rozumiem. Sam chciał wiedzieć, czy nakarmiłeś Bullera.
– Powiedz mu, że tak.
Matka rozłączyła się. Castle był ciekaw, czy ich rozmowę właśnie odtwarza jakiś magnetofon. Zachciało mu się whisky, ale butelka była pusta. Zszedł na dół, do dawnej piwnicy na węgiel, w której trzymał alkohole. Zsuwnię na węgiel zamieniono na coś w rodzaju pochyłych schodów. Spojrzał w górę i w odbitym od chodnika świetle ulicznej lampy zobaczył czyjeś nogi.
Nie były to nogi umundurowane, ale mogły oczywiście należeć do ubranego po cywilnemu oficera Wydziału Specjalnego. Ich właściciel, kimkolwiek był, stanął raczej nieostrożnie, pod samymi drzwiami, ale oczywiście celem obserwującego mogło być sprowokowanie Castle’a do jakiegoś nieroztropnego działania. Na dół zszedł również Buller; on także dostrzegł nogi i zawarczał. Siedząc na zadzie, ze wzniesionym pyskiem, wyglądał groźnie, ale gdyby tylko nogi przybliżyły się, nie ugryzłby ich, ale zaślinił. Kiedy tak razem patrzyli, nieznajomy oddalił się, a Buller chrząknął z niezadowoleniem – stracił okazję do zawarcia nowej znajomości. Castle znalazł butelkę J. & B. (wydało mu się, że kolor trunku nie ma już żadnego znaczenia) i wszedł z nią na górę. Gdybym nie pozbył się „Wojny i pokoju”, pomyślał, może znalazłbym czas, by przeczytać kilka rozdziałów dla przyjemności.
Niepokój zapędził go znów do sypialni i kazał szperać wśród rzeczy Sary w poszukiwaniu starych listów, choć nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób cokolwiek, co do niej napisał, mogłoby ją obciążyć. Jednak w rękach Wydziału Specjalnego nawet najniewinniejsza wzmianka mogła zostać użyta do udowodnienia jej zbrodniczego współudziału. Nie wierzył, żeby nie mieli na to ochoty – w takich sprawach zawsze dochodzi do głosu ohydna potrzeba zemsty. Nie znalazł nic: jeśli się kocha i żyje razem, stare listy szybko tracą wartość. Ktoś zadzwonił do drzwi. Castle stał, wsłuchany w drugi i następny odgłos dzwonka. Powiedział sobie, że tego gościa nie zniechęci cisza i głupio byłoby nie otworzyć drzwi. Jeśli komunikacja nie została jednak zerwana, może to jakaś wiadomość, instrukcja... Nie myśląc, czemu to robi, wyjął z szuflady przy łóżku rewolwer naładowany jednym nabojem i wsunął go do kieszeni.
W holu znów się zawahał. Witraż nad drzwiami rzucał na podłogę romboidalne plamy żółci, zieleni i błękitu. Przyszło mu na myśl, że gdyby trzymał rewolwer w ręku otwierając drzwi, policja miałaby prawo zastrzelić go w samoobronie. To byłoby łatwe wyjście – martwemu niczego by publicznie nie udowodniono. Upomniał się jednak: nie mógł pozwolić, by rozpacz czy nadzieja kierowały jego czynami. Zostawił rewolwer w kieszeni i otworzył drzwi.
– Daintry! – wykrzyknął. Nie spodziewał się ujrzeć nikogo znajomego.
– Mogę wejść? – zapytał Daintry nieśmiało.
– Oczywiście.
Buller nagle odzyskał wigor.
– Jest niegroźny – pośpieszył z wyjaśnieniem Castle, gdy Daintry cofnął się o krok. Złapał Bullera za obrożę. Plwocina opadła psu z pyska jak obrączka upuszczona przez niezdarnego pana młodego. – Co pana sprowadza, Daintry?
– Tak się składa, że przejeżdżałem tędy i pomyślałem sobie, że wpadnę.
Wymówka była tak ewidentnie wyssana z palca, że Castle’owi zrobiło się żal Daintry’ego. Daintry nie przypominał tych gładkich, przyjaznych i śmiertelnie niebezpiecznych śledczych wychowanych przez MI5. Był zwykłym oficerem bezpieczeństwa, któremu można było powierzyć sprawdzanie aktówek i troskę o przestrzeganie reguł.
– Napije się pan?
– Chętnie. – Głos Daintry’ego był ochrypły. – Zimny wieczór, wilgotny – powiedział, jakby to miało wszystko usprawiedliwić.
– Nie wychodziłem dziś.
– Nie?
To błąd, pomyślał Castle. Jeśli nad ranem dzwonili z biura...
– Tylko z psem do ogrodu – dodał.
Daintry wziął szklankę z whisky i popatrzył na nią przeciągle, a potem rozejrzał się po salonie, obrzuciwszy go serią krótkich spojrzeń, jak reporter. Prawie było słychać trzask migawki w jego oczach. – Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam – rzekł. – Pańska żona...
– Nie ma jej, jestem sam z Bullerem.
– Z Bullerem?
– To pies.
Ich głosy podkreślały głęboką ciszę panującą w domu. Przerywali ją na zmianę, wypowiadając nieistotne zwroty.
– Chyba nie dolałem panu za dużo wody – zapytał Castle. Daintry wciąż nie napoczął swojego drinka. – Myślałem...
– Nie, nie. Jest taka, jaką lubię. – Ponownie zapadła cisza, ciężka jak teatralna kurtyna.
– Prawdę mówiąc, mam kłopot – rzucił konfidencjonalnie Castle. Nadarzała się okazja, by oddalić od Sary podejrzenie.
– Kłopot?
– Żona mnie opuściła. Pojechała do mojej matki. Wzięła syna.
– To znaczy, że się pokłóciliście?
– Tak.
– Bardzo mi przykro – rzekł Daintry. – Te rzeczy bywają okropne. – Wydawało się, że opisuje sytuację nieuchronną jak śmierć. – Pamięta pan, kiedy ostatnim razem się widzieliśmy? – dodał. – Na weselu mojej córki. To bardzo miło z pana strony, że pojechał pan później do mojej żony. Cieszyłem się mając pana przy sobie. Ale potem stłukłem jedną z jej sów...
– Tak, pamiętam.
– Nawet nie wiem, czy podziękowałem panu za przyjście. Wtedy też była sobota, jak dziś. Była wprost wściekła, mam na myśli moją żonę, z powodu tej sowy.
– Musieliśmy wyjść wcześniej z powodu Davisa.
– Tak, biedaczek.
Znów opadła bezpieczna zasłona ciszy, jak po końcowej kwestii. Ostatni akt był tuż, tuż; czas było pójść do baru. Wypili równocześnie.
– Co pan myśli o jego śmierci? – zapytał Castle.
– Nie wiem, co o tym myśleć. Prawdę mówiąc, staram się nie myśleć wcale.
– Przypuszczają, że Davis był winny przecieku w mojej sekcji, prawda?
– Oficerowi bezpieczeństwa niewiele się mówi. Czemu pan tak myśli?
– To nie jest normalne, gdy ludzie z Wydziału Specjalnego przeszukują mieszkanie zmarłego pracownika wywiadu.
– Chyba nie jest.
– Panu też ta śmierć wydała się dziwna?
– Czemu pan tak mówi?
Czy zamieniliśmy się rolami? – pomyślał Castle. – Czy to ja go teraz przesłuchuję?
– Przed chwilą pan powiedział, że stara się o tym nie myśleć.
– Tak? Nie wiem, co miałem na myśli. Może to przez whisky? Jednak jest mocna.
– Davis nie był winien żadnego przecieku – powiedział Castle. Miał wrażenie, że Daintry patrzy na jego kieszeń, opadającą na poduszkę fotela pod ciężarem rewolweru.
– Myśli pan?
– Ja wiem.
Castle nie mógł powiedzieć nic, co by go bardziej pogrążyło. Może jednak Daintry nie był takim złym śledczym, a nieśmiałość, zakłopotanie i samoobnażanie, które okazywał, mogły równie dobrze być częścią nowej metody, stawiającej jego techniczne umiejętności wyżej niż te posiadane przez MI5.
– Wie pan?
– Tak.
Zastanawiał się, co teraz zrobi Daintry. Nie mógł go aresztować. Musiałby znaleźć telefon i porozumieć się z biurem. Najbliższy telefon znajdował się na posterunku policji na końcu King’s Road, bo Daintry’emu nie starczyłoby chyba zimnej krwi, by poprosić Castle’a o możliwość skorzystania z aparatu. A może domyślił się, co obciąża Castle’owi kieszeń? Bał się? Castle pomyślał, że po jego wyjściu miałby czas uciec, gdyby tylko miał dokąd. Ucieczka bez celu, tylko po to, by oddalić moment aresztowania, byłaby jednak aktem paniki. Wolał czekać w domu – to przynajmniej pozwalało zachować jakąś godność.
– Prawdę mówiąc – odezwał się Daintry – zawsze w to wątpiłem.
– Więc się panu zwierzyli?
– Tylko z powodu tej kontroli. Musiałem ją zorganizować.
– To musiał być dla pana zły dzień: najpierw ta sowa, a potem martwy Davis w łóżku.
– Nie podobało mi się to, co powiedział doktor Percival.
– Co takiego?
– Powiedział: „Nie spodziewałem się tego”.
– Tak, przypominam sobie.
– To mi otworzyło oczy – ciągnął Daintry. – Zobaczyłem, co robią.
– Zbyt szybko wyciągnęli wnioski. Nie rozważyli dobrze innych możliwości.
– Ma pan na myśli siebie?
Castle pomyślał, że nie będzie zbytnio ułatwiał im zadania i nie powie za dużo, jakkolwiek efektywna miałaby się okazać ta ich nowa technika.
– Albo Watsona – odparł.
– Och tak, zapomniałem o Watsonie.
– W naszej sekcji wszystko przechodzi przez jego ręce. Poza tym jest jeszcze 69300 w Lourenço Marques. Nie sposób sprawdzić jego rachunków. Kto wie, czy nie ma lokaty bankowej w Rodezji czy Południowej Afryce.
– To prawda – przyznał Daintry.
– Albo sekretarki. Nie tylko te z naszej sekcji. One wszystkie pracują w jednym pokoju. Nie sądzi pan chyba, że za każdym razem, wychodząc do toalety, taka dziewczyna zamyka na klucz telegram, który dekodowała, lub raport, który przepisywała?
– Zdaję sobie z tego sprawę. Sam sprawdziłem ten pokój. Pełno tam zawsze zaniedbań.
– Nawet na samej górze zdarzają się zaniedbania. Śmierć Davisa jest być może przykładem zbrodniczego niedbalstwa.
– Jeśli nie był winien, popełniono morderstwo – stwierdził Daintry. – Nie miał szans się bronić, wziąć prawnika. Obawiali się efektu, jaki proces mógłby wywrzeć na Amerykanach. Doktor Percival mówił mi coś o skrzynkach...
– Tak, tak – potwierdził Castle. – Sam o nich często słyszałem. Znam tę grę. Davisa już w skrzynce zamknęli.
Castle widział, że spojrzenie Daintry’ego spoczywa na jego kieszeni. Czyżby tamten udawał, że zgadza się z nim, aby wycofać się bezpiecznie do samochodu?
– Pan i ja popełniamy ten sam błąd: zbyt szybko wyciągamy wnioski – powiedział Daintry. – Davis mógł być winny. Czemu pan jest taki pewny, że nie był?
– Trzeba poszukać motywu – odparł Castle. Zawahał się, uniknął odpowiedzi, ale na końcu języka miał słowa: „Bo to ja jestem winien”. Był już pewien, że kontakt zerwano, jakiż więc sens miało odwlekanie tego wszystkiego? Lubił Daintry’ego, polubił go w dniu ślubu jego córki. Wydał się wtedy nagle Castle’owi ludzki, nad rozbitą sową, w samotności swojego rozbitego małżeństwa. Jeśli zdecydowałby się komukolwiek zwierzyć, tym kimś byłby właśnie Daintry. Czemu więc nie poddać się i pozwolić policji odprowadzić się po cichu, jak to często robiono? Zastanawiał się, czy nie przedłuża gry jedynie dla towarzystwa, aby uniknąć samotności w domu lub w celi.
– Myślę, że Davis działał z pobudek materialnych – dobiegł go głos Daintry’ego.
– Davis nie troszczył się zbytnio o pieniądze. Potrzebował ich tylko tyle, aby zagrać na wyścigach i napić się dobrego porto. Musi pan się temu przyjrzeć bliżej.
– Co pan ma na myśli?
– Jeśli podejrzewano tylko naszą sekcję, przeciek mógł dotyczyć jedynie Afryki.
– Dlaczego?
– Przez naszą sekcję przechodzi wiele informacji znacznie cenniejszych dla Rosjan, ale gdyby przeciek dotyczył właśnie ich, podejrzane byłyby także inne sekcje. Stąd wniosek, że przeciekały informacje dotyczące naszej małej afrykańskiej działki.
– Owszem – zgodził się Daintry.
– Wskazuje to, jeśli nie jednoznacznie na motyw ideologiczny, bo niekoniecznie należy szukać komunisty, to przynajmniej na silne przywiązanie do Afryki lub Afrykanów. Wątpię, czy Davis kiedykolwiek znał jakiegoś Afrykanina... – Castle przerwał i po chwili dodał, niespiesznie, jakby upajając się niebezpieczną grą: – Oprócz mojej żony i syna, oczywiście. – Postawił już kropkę nad i, ale wciąż nie kończył rozgrywki: – 69300 długo przebywał w Lourenço Marques. Nikt nie wie, jakie tam zawarł przyjaźnie. Miał swoich afrykańskich agentów, wielu z nich było komunistami. – Po wielu latach ukrywania się Castle zasmakował w zabawie w kotka i myszkę. Kontynuował: – Tak jak ja w Pretorii. – Uśmiechnął się. – Nawet C, jak pan wie, darzy Afrykę szczególnym uczuciem.
– Och, teraz pan żartuje – zaoponował Daintry.
– Żartuję, oczywiście. Chcę tylko pokazać, jak niewiele przemawia przeciwko Davisowi, jeśli się to porówna z innymi: ze mną, z 69300 i tymi wszystkimi sekretarkami, o których nic nie wiemy.
– Zostały dokładnie sprawdzone.
– Rzecz jasna. Znane są pewnie nazwiska wszystkich ich kochanków, przynajmniej tegorocznych, ale niektóre dziewczęta zmieniają kochanków jak rękawiczki...
– Wymienił pan wielu podejrzanych, a jest pan taki pewny co do Davisa – przerwał mu Daintry i dodał z odcieniem smutku w głosie: – Ma pan szczęście, że nie jest oficerem bezpieczeństwa. Po pogrzebie Davisa nieomal zrezygnowałem. Żałuję, że tego nie zrobiłem.
– Dlaczego pan nie odszedł?
– Co bym robił?
– Mógłby pan kolekcjonować numery rejestracyjne. Kiedyś zabijałem tak czas.
– Czemu pan się pokłócił z żoną? – zapytał Daintry. – Przepraszam – dodał – to nie moja sprawa.
– Nie podobało jej się to, co robię.
– Dla firmy?
– Niezupełnie.
Castle czuł, że gra zbliża się ku końcowi. Daintry zerknął ukradkiem na zegarek. Ciekawe, czy był to rzeczywiście zegarek, czy miniaturowy mikrofon? Być może Daintry pomyślał, że kończy się taśma. Czy może zechce skorzystać z toalety, aby założyć nową?
– Może jeszcze whisky?
– Nie, dziękuję. Muszę już jechać.
Castle i Buller wyszli z Daintrym do holu. Buller był wyraźnie niepocieszony, że jego nowy przyjaciel zamierza odejść.
– Dzięki za drinka – odezwał się Daintry.
– To ja panu dziękuję za sposobność pogadania o wielu rzeczach.
– Proszę nie wychodzić. Paskudny wieczór.
Castle jednak wyszedł razem z nim na zimną mżawkę. Pięćdziesiąt metrów dalej, naprzeciwko posterunku policji, zauważył tylne światła samochodu.
– To pana samochód?
– Nie, zostawiłem swój nieco dalej, w przeciwnym kierunku. Musiałem tam wysiąść, bo nie widziałem numerów w tym deszczu.
– W takim razie dobranoc.
– Dobranoc. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży, z pana żoną.
Castle stał w padającym wolno, zimnym deszczu na tyle długo, że pomachał jeszcze przejeżdżającemu Daintry’emu. Tamten nie zatrzymał się, jak zauważył Castle, koło posterunku, ale skręcił w prawo, w kierunku Londynu. Mógł oczywiście zatrzymać się przy jednym z pubów: King’s Arms czy Swan, aby zadzwonić, ale nawet wtedy, myślał Castle, nie będzie mógł złożyć zbyt konkretnego raportu. Prawdopodobnie przed podjęciem decyzji będą chcieli przesłuchać taśmę – Castle nabrał pewności, że w zegarku znajdował się mikrofon. Stacja kolejowa była już, rzecz jasna, pod obserwacją, powiadomiono również urzędników w punktach kontroli paszportowej na lotniskach. Wizyta Daintry’ego dowodziła jednego: młody Halliday zaczął mówić. W przeciwnym razie nikt nie wysłałby Daintry’ego do Castle’a.
W drzwiach ogarnął spojrzeniem ulicę. Nie zauważył obserwatora, ale naprzeciwko posterunku policji przez zasłonę deszczu wciąż przebijały światła samochodu. Auto nie wyglądało na policyjne. Policjanci – nawet ci z Wydziału Specjalnego – musieli posługiwać się wozami brytyjskimi, a to auto, choć nie był tego pewien, wyglądało na toyotę. Przypomniał sobie toyotę na drodze do Ashridge. Wytężał wzrok, by dojrzeć kolor samochodu, ale przysłaniał go deszcz. Czerń i czerwień nie dawały się odróżnić przez zasłonę mżawki, przechodzącej w deszcz ze śniegiem. Castle wszedł do domu i po raz pierwszy dopuścił do siebie cień nadziei.
Zaniósł do kuchni naczynia i dokładnie je wymył. To było jak usuwanie śladów rozpaczy. Potem postawił w salonie następne dwie szklanki i podsycił tlący się w nim płomyk nadziei. Płomyk był nikły i niełatwo było go rozpalić, ale Castle powiedział sobie, że samochód to z pewnością toyota. Nie dopuszczał do siebie myśli, ile samochodów tej marki było w okolicy – cierpliwie czekał na dzwonek u drzwi. Zastanawiał się, kto stanie przed progiem, tam, gdzie niedawno stał Daintry. Był pewien, że nie będzie to Borys ani młody Halliday, którego niechętnie wypuszczono za kaucją, i którego zresztą w tej chwili absorbowali raczej ludzie z Wydziału Specjalnego.
Wrócił do kuchni i dał Bullerowi talerz biszkoptów – zdawał sobie sprawę, że może nieprędko będzie mógł go znów nakarmić. Kuchenny zegar tykał głośno, co sprawiało, że czas zdawał się płynąć wolniej. Jeśli w toyocie siedział przyjaciel, niespecjalnie mu się śpieszyło.
4
Pułkownik Daintry wjechał na dziedziniec pubu King’s Arms. Stał tam tylko jeden samochód. Daintry jeszcze przez chwilę siedział za kierownicą zastanawiając się, czy zadzwonić teraz i co powiedzieć. Podczas lunchu w Reformie z C i Percivalem wstrząsał nim tłumiony gniew. Chwilami chciał odsunąć talerz z wędzonym pstrągiem i powiedzieć: „Rezygnuję. Nie chcę mieć więcej do czynienia z waszą cholerną firmą” Był śmiertelnie zmęczony koniecznością zachowywania tajemnicy i tuszowaniem błędów, do których nikt się nie przyznawał. Jakiś mężczyzna wyszedł z położonej na zewnątrz toalety, przeszedł przez parking gwiżdżąc jakąś nieokreśloną melodię i pod osłoną ciemności zapinając rozporek, i wszedł do baru. Ich tajemnice zniszczyły moje małżeństwo, pomyślał Daintry. Na wojnie sprawa była prosta, o wiele prostsza niż ta, z którą musiał się zmierzyć jego ojciec. Kajzer nie był Hitlerem, ale podczas zimnej wojny, którą teraz prowadzili, można było się spierać, co jest dobre, a co złe, tak jak w czasie wojny z kajzerem. W całej sprawie nie było nic na tyle jasnego, by usprawiedliwić morderstwo przez pomyłkę. Daintry znów znalazł się w posępnym domu swojego dzieciństwa, przeszedł przez sień i wszedł do pokoju, w którym stali jego rodzice. „Bóg wie lepiej”, powiedział ojciec, mając w pamięci Jutlandię i admirała Jellicoe. Matka odezwała się: „Mój drogi, w twoim wieku trudno znaleźć sobie pracę”. Daintry wyłączył światła. Gdy wchodził do baru, padały ciężkie krople deszczu. Moja żona ma dość pieniędzy, pomyślał, córka jest zamężna... jakoś wyżyję z emerytury.
Tego zimnego, wilgotnego wieczoru przy barze siedział tylko jeden człowiek i pił gorzkie piwo.
– Witam pana – rzekł, jakby dobrze się znali.
– Dobry wieczór – odparł Daintry. – Podwójną whisky.
– Nie taki znów dobry – odezwał się z boku nieznajomy, gdy barman odwrócił się, by nalać trunku.
– Co takiego?
– Miałem na myśli wieczór, sir. Choć w listopadzie taka pogoda nie powinna zaskakiwać.
– Mogę skorzystać z telefonu? – zapytał Daintry barmana.
Zapytany niezadowolonym gestem popchnął szklankę w kierunku Daintry’ego i kiwnął głową w kierunku budki telefonicznej. Był zdecydowanie małomówny: jego zadaniem było słuchać, co mówią klienci i nie odzywać się częściej, niż wymagała konieczność. Z niewątpliwą przyjemnością wygłaszał tylko codzienne: „Panowie, już czas”.
Daintry wykręcił numer doktora Percivala. Był zajęty. Słuchając sygnału próbował powtórzyć słowa, które chciał wypowiedzieć do słuchawki: „Widziałem się z Castle’em... Jest w domu, sam... Pokłócił się z żoną... Nie mam nic więcej do powiedzenia...” I rzuciłby słuchawkę na widełki, tak, jak zrobił to teraz. Wrócił do baru, swojej whisky i nieznajomego, który nadal próbował nawiązać rozmowę.
– Aha – rzucił akurat barman. – Aha – powtórzył i dodał: – Tak jest.
Nieznajomy odwrócił się i zagadał do Daintry’ego:
– Dzisiaj to nawet prostej arytmetyki nie potrafią nauczyć. Zapytałem mojego siostrzeńca, ma dziewięć lat, ile jest cztery razy siedem i myśli pan, że mi powiedział?
Daintry pił whisky ze wzrokiem utkwionym w budce telefonicznej, wciąż usiłując się zdecydować, jakich użyć słów.
– Widzę, że pan się ze mną zgadza – ciągnął nieznajomy. – A pan? – zwrócił się do barmana. – Interes by panu zszedł na psy, gdyby pan nie wiedział, ile jest cztery razy siedem, nieprawdaż?
– Aha – mruknął barman, ścierając rozlane piwo z kontuaru.
– A jeśli chodzi o pana, sir, łatwo mogę zgadnąć, czym się pan zajmuje. I proszę nie pytać, jak. Mam takie przeczucie. To chyba dzięki studiowaniu twarzy i natury ludzkiej. Dlatego zacząłem mówić o arytmetyce, kiedy pan dzwonił. Ten dżentelmen będzie miał na ten temat wyrobione zdanie, powiedziałem panu Barkerowi, czyż nie tak było?
– Aha – przyświadczył pan Barker.
– No to jeszcze kufelek, jeśli łaska.
Pan Barker napełnił mu kufel.
– Przyjaciele proszą czasem, żebym dał im pokaz. Niekiedy nawet robią zakłady. Mówię o kimś w metrze, że jest dyrektorem szkoły, a o kimś innym, że chemikiem, a potem grzecznie pytam. Nie obrażają się, kiedy im wyjaśnić. W dziewięciu przypadkach na dziesięć mam rację. Pan Barker świadkiem, nieprawdaż?
– Aha.
– A jeśli chodzi o pana, sir, jeśli pan mi pozwoli zabawić pana Barkera w ten zimny, wilgotny wieczór, pan jest w służbie rządowej, mam rację, sir?
– Owszem – odparł Daintry. Dokończył whisky i odstawił szklankę. Należało ponownie zadzwonić.
– Ciepło, ciepło. – Oczy nieznajomego, jak paciorki, utkwione były w Daintrym. – To jakaś tajna posada. Pan wie o pewnych rzeczach znacznie więcej niż my.
– Muszę zadzwonić – przerwał Daintry.
– Jeszcze tylko chwilka, sir. Chciałem pokazać naszemu panu Barkerowi... – Nieznajomy starł chusteczką z ust odrobinę piwnej piany i zbliżył twarz do twarzy Daintry’ego. – Pan się zajmuje liczbami – stwierdził. – Pan pracuje w Urzędzie Skarbowym.
Daintry zbliżył się do budki telefonicznej.
– Widzi pan – rzucił nieznajomy – jaki drażliwy gość. Oni nie lubią być rozpoznawani. Pewnie jakiś inspektor.
Tym razem linia nie była zajęta i po chwili Daintry usłyszał głos Percivala, łagodny i dodający otuchy, jakby tamten mówił do chorego, czego z pewnością od dawna nie robił:
– Tu doktor Percival. Kto mówi?
– Daintry.
– Dobry wieczór, drogi kolego. Jakie wieści? Gdzie pan jest?
– W Berkhamsted. Widziałem się z Castle’em.
– Tak? I jakie pan odniósł wrażenie?
Gniew odebrał mu słowa, które zamierzał wypowiedzieć, i porwał na strzępy, jak list, który się drze, zamiast wysłać. – Odniosłem wrażenie, że zamordowaliście niewłaściwego człowieka.
– Nie zamordowaliśmy – odparł łagodnie doktor Percival. – To był błąd w sztuce. Lekarstwo nie zostało wypróbowane na ludziach. Ale czemu pan myśli, że Castle...?
– Bo powiedział, że Davis był niewinny.
– Tak powiedział? Takich użył słów?
– Tak.
– Co ma zamiar robić?
– Czeka.
– Na co?
– Że coś się wydarzy. Żona z dzieckiem go opuściła. Mówi, że się pokłócili.
– Rozesłaliśmy już ostrzeżenia – powiedział Percival – na lotniska i porty, rzecz jasna. Jeśli spróbuje wyjechać, będziemy mieli dowód prima facie, ale wciąż potrzeba nam czegoś konkretnego.
– Nie było wam trzeba nic konkretnego w przypadku Davisa.
– Tym razem C nalega. Co pan ma zamiar teraz zrobić?
– Pojechać do domu.
– Pytał go pan o notatki Mullera?
– Nie.
– Dlaczego?
– To nie było konieczne.
– Świetnie się pan spisał, Daintry. Ale jak pan myśli, czemu on się przyznał?
Daintry odłożył słuchawkę nie odpowiadając na pytanie i wyszedł z budki. Nieznajomy powiedział: – Miałem rację, prawda? Pan jest inspektorem w Urzędzie Skarbowym.
– Owszem.
– Widzi pan, panie Barker? Znowu wygrałem.
Pułkownik Daintry powoli poszedł do samochodu. Gdy silnik zapalił, przez chwilę siedział w aucie patrząc na krople deszczu, ścigające się nawzajem na przedniej szybie. Potem wyjechał z dziedzińca i skręcił w kierunku Boxmoor i Londynu, i mieszkania na St James’s Street, gdzie czekał na niego wczorajszy camembert. Jechał powoli. Listopadowa mżawka zmieniła się w prawdziwy deszcz, popadywał też grad. Jak to się mówi, spełniłem swój obowiązek – pomyślał, lecz choć jechał do domu, w którym miał usiąść przy swoim camembercie i napisać list, nie było mu tam spieszno. W jego głowie dopełnił się już akt rezygnacji. Mówił sobie, że jest wolny, że nie ma już żadnych obowiązków, że nic go nie wiąże, ale czuł się tak przeraźliwie samotny jak nigdy przedtem.
5
Zadzwonił dzwonek. Chociaż Castle czekał na niego długo, zawahał się, czy otworzyć drzwi. Wydało mu się, że pozwolił sobie na absurdalny optymizm. Młody Halliday z pewnością zdążył już wszystko powiedzieć, toyota była jedną z setek aut tej samej marki, Wydział Specjalny tylko czekał, aż zostanie sam; na dodatek okazał się niedorzecznie niedyskretny w rozmowie z Daintrym. Dzwonek zabrzmiał po raz drugi i trzeci – nie pozostawało mu nic innego, jak otworzyć. Castle podszedł do drzwi z ręką spoczywającą na rewolwerze w kieszeni, ale wiedział, że nie przestawia on większej wartości niż królicza łapka. Nie mógł sobie rewolwerem utorować drogi ucieczki. Buller wspomógł go w złudny sposób, ciężko warcząc, ale wiadomo było, że po otwarciu drzwi zacznie obskakiwać każdego, kto stałby za nimi. Przez spływającą deszczem kolorową szybę Castle nie widział, kto stoi za drzwiami. Nawet po ich otwarciu zobaczył tylko zgarbioną postać.
– Co za noc – poskarżył się z ciemności znajomy głos.
– Panie Halliday... Nie spodziewałem się pana.
Przyszedł mnie prosić o pomoc w sprawie syna, pomyślał Castle, ale co ja mogę zrobić?
– Dobry piesek, dobry – cokolwiek nerwowo odezwał się ledwie widoczny pan Halliday.
– Proszę wejść – zachęcił go Castle. – Jest całkiem niegroźny.
Pan Halliday wszedł ostrożnie, prawie przyklejony do ściany, podczas gdy Buller ślinił się, merdając resztką ogona.
– Widzi pan, panie Halliday: to taki brat łata. Proszę zdjąć płaszcz, wejść i napić się.
– Nie piję zbyt wiele, ale nie odmówię.
– Przykro mi z powodu pańskiego syna. Słyszałem w radio. Musi pan się bardzo niepokoić.
Halliday wszedł za Castle’em do salonu.
– Mógł się tego spodziewać, sir – rzekł. – Może to go czegoś nauczy. Policja zabrała z jego sklepu mnóstwo rzeczy. Inspektor pokazał mi kilka. Były doprawdy obrzydliwe. Ale, jak powiedziałem inspektorowi, nie sądzę, by mój syn je czytywał.
– Mam nadzieję, że policja nie niepokoiła pana?
– Och, nie. Tak jak panu mówiłem, myślę, że jest im mnie żal. Wiedzą, że prowadzę zupełnie inny sklep.
– Czy miał pan okazję przekazać mu mój wykaz?
– Wie pan, sir, wydawało mi się, że w takich okolicznościach lepiej tego nie robić. Ale proszę się nie martwić: przekazałem go tym, dla których naprawdę był przeznaczony... – Halliday podniósł zarzuconą przez Castle’a książkę i obejrzał ją.
– Wielki Boże, co pan ma na myśli?
– Cóż, sir, myślę, że przez cały czas nie zdawał pan sobie sprawy z pewnego nieporozumienia. Mój syn nigdy nie zajmował się tym, czym pan. Ale oni uznali, że w razie kłopotów lepiej byłoby, żeby pan był przekonany... – Pochylił się i grzał dłonie nad gazowym płomieniem, z przebiegłym rozbawieniem w oczach. – Skoro sprawy stoją tak, jak stoją, sir, trzeba pana szybko stąd zabrać.
Castle doznał niemal szoku, gdy uświadomił sobie, jak niewiele ufali mu ci, którzy mieli ku temu najwięcej powodów.
– Proszę wybaczyć, sir, że zapytam, ale gdzie dokładnie są pana żona i syn? Kazano mi...
– Dziś rano, gdy usłyszałem w wiadomościach o pańskim synu, wysłałem ich z domu do matki. Matka myśli, że się pokłóciliśmy.
– No, to jeden kłopot mamy z głowy. – Stary pan Halliday, rozgrzawszy dłonie, zaczął się krzątać po pokoju. Przesunął wzrokiem po półkach z książkami i powiedział: – Dałbym za nie tyle, co każdy inny księgarz. Dwadzieścia pięć funtów zadatku, tyle może pan wywieźć z kraju. Mam pieniądze przy sobie. Książki pasowałyby do mojej księgarni, cała klasyka światowa i wydania Everymana. Są wznawiane rzadziej niż by należało, a jeśli już, to za jakie pieniądze!
– Nie musimy się spieszyć? – spytał zaskoczony Castle.
– Przez ostatnie pięćdziesiąt lat – odparł Halliday – nauczyłem się podchodzić do rzeczy spokojnie. Jak człowiek się zacznie spieszyć, z pewnością popełni jakiś błąd. Jeśli masz pół godzinki, udawaj, że masz trzy. Wspomniał pan o whisky, sir?
– Jeśli mamy czas... – Castle napełnił szklanki.
– Mamy. Jest pan, oczywiście, spakowany?
– Tak.
– Co pan ma zamiar zrobić z psem?
– Chyba go zostawię. Nie myślałem o tym... Może zabrałby go pan do weterynarza?
– To nierozsądne, sir. Gdyby go szukali, połączyliby pana ze mną. Z drugiej strony trzeba go uciszyć na najbliższe kilka godzin. Czy szczeka, kiedy jest sam?
– Nie wiem. Nigdy nie zostawał sam.
– Chodzi mi o sąsiadów: mogą się poskarżyć. Ktoś może zadzwonić na policję, a policja nie powinna zastać pustego domu.
– W końcu i tak się to stanie.
– Kiedy będzie pan bezpieczny za granicą, to nie będzie miało znaczenia. Szkoda, że pańska żona go nie wzięły.
– Nie mogła. Moja matka ma kotkę, a Buller zagryza koty od razu.
– Tak, te boksery nie są miłe dla kotów. Sam mam kota. – Pan Halliday pociągnął Bullera za ucho, a Buller zaczął się do niego łasić. – Tak jak mówiłem. W pośpiechu się zapomina. Na przykład o psie. Ma pan piwnicę?
– Nie jest dźwiękochłonna, jeżeli chce go pan tam zamknąć.
– Zauważyłem, że w lewej kieszeni ma pan rewolwer, prawda, sir?
– Myślałem, że gdy przyjdzie policja... Jest w nim tylko jeden nabój.
– Podszept rozpaczy, co?
– Nie byłem zdecydowany go użyć.
– Proszę mi go lepiej oddać, sir. Gdyby nas zatrzymano, mam przynajmniej pozwolenie. Tyle dziś kradzieży w sklepach... Jak on się wabi?
– Buller.
– Chodź tu, Buller, no chodź. Dobry piesek. – Buller położył pysk na kolanach Hallidaya. – Dobry Buller, dobry piesek. Nie chcesz chyba sprawiać panu kłopotu, co, takiemu dobremu panu? – Buller zamerdał kikutem ogona. – Mówią, że psy wiedzą, kto je lubi – powiedział Halliday. Podrapał Bullera za uszami, a pies wylewnie okazał swą wdzięczność. – Poproszę o rewolwer, sir, jeśli łaska... Nie lubimy kotków, co...? A, paskudny...
– Usłyszą strzał – zwrócił uwagę Castle.
– Pójdziemy sobie do piwnicy, na spacerek. Nikt nie zwróci uwagi na jeden strzał. Pomyślą, że to samochód.
– On z panem nie pójdzie.
– Zobaczymy. Chodź, Buller, malutki. Na spacerek. Na spacerek, Buller.
– Widzi pan? Nie pójdzie.
– Czas na nas, sir. Proszę lepiej zejść ze mną. Chciałem panu tego oszczędzić.
– Nie trzeba mi niczego oszczędzać.
Castle zszedł schodami do piwnicy. Buller z Hallidayem poszli za nim.
– Nie zapalałbym światła, sir. Gdyby po strzale zgasło światło, mogłoby to kogoś zaciekawić.
Castle zamknął dawną zsuwnię na węgiel.
– Proszę o rewolwer, sir...
– Nie, ja to zrobię.
Castle wyciągnął rewolwer, wycelował w Bullera, a pies, gotów do zabawy, biorąc lufę za gumową kość, zacisnął na niej szczęki. Pierwsza komora była pusta, więc Castle musiał pociągnąć za spust dwa razy. Zrobiło mu się niedobrze.
– Napiję się jeszcze przed wyjściem – stwierdził.
– Należy się panu, sir. Aż dziw, jak się człowiek może przywiązać do głupiego zwierzaka.
– Ja go nie cierpiałem. Tylko... nigdy przedtem nie zabiłem.
6
– Ciężko się prowadzi w deszczu – odezwał się Halliday, przerywając długą ciszę. Śmierć Bullera odebrała im ochotę do rozmowy.
– Dokąd jedziemy? Na Heathrow? Kontrola paszportowa została już z pewnością powiadomiona.
– Zabieram pana do hotelu, sir. W schowku znajdzie pan klucz do pokoju 423. Musi pan tylko pojechać windą na górę. Proszę nie podchodzić do recepcji i czekać w pokoju, aż ktoś po pana przyjdzie.
– A jeśli wejdzie pokojówka?
– Proszę powiesić na klamce tabliczkę: „Nie przeszkadzać”.
– A potem?
– Nie wiem, sir. Tylko tyle mi powiedziano.
Castle zastanawiał się, w jaki sposób Sam dowie się o śmierci Bullera. Wiedział, że tego mu chłopiec nie wybaczy.
– Jak pan się w to wplątał? – zapytał.
– Nie wplątałem się, sir. Od młodości jestem członkiem Partii, można powiedzieć tajnym. Kiedy miałem siedemnaście lat, poszedłem na ochotnika do wojska. Podałem fałszywy wiek. Myślałem, że wyślą mnie do Francji, ale pojechaliśmy do Archangielska. Przez cztery lata byłem jeńcem. Wiele widziałem i dużo się nauczyłem przez ten czas.
– Jak pana traktowano?
– Było ciężko, ale młody człowiek jest wytrzymały, poza tym zawsze znalazła się jakaś przyjazna dusza. Nauczyłem się trochę rosyjskiego, na tyle, żeby dla nich tłumaczyć, dali mi też książki, skoro nie mogli mi dać nic do jedzenia.
– Komunistyczne książki?
– Oczywiście, sir. Misjonarze rozdają Biblię, czyż nie?
– Więc jest pan jednym z „wierzących”.
– Nie da się ukryć, sir, że jestem przez to samotny. Widzi pan, nigdy nie mogłem chodzić na zebrania ani brać udziału w marszach. Nawet mój syn nie wie. Przydaję się, jak mówią, w małych sprawach, takich jak pańska, sir. Często wybierałem materiały z pańskich skrzynek kontaktowych. Bardzo mi było miło, kiedy przychodził pan do księgarni. Czułem się mniej samotny.
– Nigdy pan nie wątpił, Halliday? Mam na myśli Stalina, Węgry, Czechosłowację.
– Zbyt wiele rzeczy widziałem w Rosji jako chłopiec, a i w Anglii w czasie wielkiego kryzysu, żeby zwracać uwagę na takie drobiazgi.
– Drobiazgi?
– Proszę wybaczyć, sir, ale pańska świadomość jest cokolwiek wybiórcza. Mógłbym panu odpowiedzieć: Hamburg, Drezno, Hiroszima. Czy to nie zachwiało pana wiary w tak zwaną demokrację? Pewnie tak, bo inaczej nie wiózłbym teraz pana.
– To była wojna.
– My prowadzimy wojnę od 1917.
Przez oczyszczone wycieraczkami kawałki szyb Castle wpatrywał się w noc.
– Pan mnie jednak wiezie na Heathrow.
– Niezupełnie. – Halliday położył na kolanie Castle’a dłoń, lekką jak jesienny liść z Ashridge. – Proszę się nie martwić, sir. Troszczą się o pana. Zazdroszczę panu. Nic dziwnego: zobaczy pan Moskwę.
– Nigdy pan tam nie był?
– Nigdy. Najbliżej byłem w obozie jenieckim pod Archangielskiem. Widział pan kiedyś „Trzy siostry”? Ja widziałem tylko raz, ale ciągle pamiętam, co powiedziała jedna z sióstr i powtarzam to sobie, kiedy nie mogę zasnąć: „Sprzedać dom, skończyć tu ze wszystkim, i do Moskwy...”
– To byłoby inne miasto niż Moskwa Czechowa.
– Jedna z sióstr powiedziała coś jeszcze: „Szczęśliwi nie zauważają, czy jest zima, czy wiosna. Gdybym mieszkała w Moskwie, nie zwracałabym uwagi na pogodę”. Kiedy mi smutno, powtarzam sobie, że Marks też nie znał Moskwy, patrzę na Old Compton Street i myślę, że Londyn to wciąż Londyn Marksa. Soho jest takie samo jak za jego czasów. To tam wydrukowano po raz pierwszy „Manifest komunistyczny”.
Na drodze pojawiła się nagle ciężarówka. Skręcając, niemal otarła się o ich auto i obojętnie oddaliła się w mrok nocy.
– Fatalni ci dzisiejsi kierowcy – odezwał się pan Halliday. – Wiedzą, że ich nic nie potrąci w tych olbrzymach. Powinno się srożej karać za niebezpieczną jazdę. Wie pan, sir, na Węgrzech i w Czechosłowacji wszystko wzięło się z nieostrożnej jazdy. Dubcek był nieostrożnym kierowcą, to proste.
– Dla mnie to wcale nie jest takie proste. Nigdy nie chciałem skończyć w Moskwie.
– Myślę, że będzie się tam pan nieco dziwnie czuł, skoro nie jest pan jednym z nas, ale proszę się nie niepokoić. Nie wiem, co pan dla nas zrobił, ale z pewnością było to ważne i zatroszczą się o pana, może pan być pewien. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby dali panu Order Lenina lub wydrukowali pana podobiznę na znaczku, jak Sorgego*.
– Sorge był komunistą.
– A ja jestem dumny, że zaczyna pan drogę do Moskwy w moim starym samochodzie.
– Gdybyśmy tak jechali wieki, Halliday, i tak by mnie pan nie przekonał do komunizmu.
– Nie jestem pewien. W końcu wiele pan dla nas zrobił.
– Pomogłem wam w sprawach związanych z Afryką, to wszystko.
– Otóż to, sir. Pan jest w ruchu. Afryka to teza, jak powiedziałby Hegel. Pan jest w sferze działania antytezy, ale jest pan jej aktywną częścią, więc będzie pan miał swój udział w syntezie.
– To dla mnie żargon. Nie jestem filozofem.
– Bojownik nie musi być filozofem, a pan jest bojownikiem.
– Nie o sprawę komunizmu. Teraz jestem tylko ofiarą.
– W Moskwie pana wyleczą.
– Na oddziale psychiatrycznym?
Halliday zamilkł, usłyszawszy pytanie Castle’a. Czy dopatrzył się rysy na heglowskiej dialektyce, czy było to milczenie bólu i wątpliwości? Castle nie miał się tego nigdy dowiedzieć, bowiem w deszczu majaczyły już światła hotelu.
– Proszę tu wysiąść – powiedział Halliday. – Ja nie powinienem się pokazywać.
Przejeżdżał koło nich rozświetlony łańcuch samochodów. Przednie światła jednych oświetlały tylne lampy innych. Boeing 707 hałaśliwie zniżał się nad lotnisko. Pan Halliday macał rękami za fotelem.
– Zapomniałem czegoś. – Wyciągnął plastykową torbę ze sklepu wolnocłowego. – Proszę włożyć tu swoje rzeczy. W recepcji mogliby na pana zwrócić uwagę, gdyby szedł pan na górę z walizką.
– Ta torba jest za mała.
– W takim razie proszę zostawić to, czego pan nie weźmie.
Castle usłuchał. Nawet po tylu latach w wywiadzie zdawał sobie sprawę, że w niebezpieczeństwie to młody rekrut z Archangielska był prawdziwym ekspertem. Z niechęcią zostawił piżamę myśląc, że w więzieniu jakąś dostanie, i sweter. Gdy już tam dojadę, pomyślał, będą musieli mnie zaopatrzyć w coś ciepłego.
– Mam dla pana mały prezent – przerwał ciszę pan Halliday. – Książkę, o którą pan prosił. Teraz już nie potrzebuje pan dwóch egzemplarzy. Jest długa, ale będzie pan miał dużo czasu na czekanie. Na wojnie zawsze się długo czeka. Nazywa się „Oto jak dziś żyjemy”.
– Ta, którą niby miał czytać pański syn?
– Trochę pana oszukałem. To ja czytuję Trollope’a, nie on. Jego ulubiony autor nazywa się Robbins. Musi mi pan wybaczyć moje małe kłamstwo: chciałem, żeby pan trochę lepiej o nim pomyślał, niezależnie od tego sklepu. To nie jest zły chłopak.
– Z pewnością. – Castle uścisnął rękę pana Hallidaya. – Mam nadzieję, że mu się uda.
– Pokój 423, proszę pamiętać. I czekać.
Z plastykową torbą w ręku Castle ruszył w kierunku hotelu. Czuł się, jakby stracił już kontakt ze wszystkim, co było mu w Anglii znajome. Sara z Samem byli nieosiągalni, w domu jego matki, który nigdy nie był jego domem. W Pretorii czułem się bardziej swojsko, pomyślał. Miałem tam zajęcie, a teraz nie mam już nic do roboty. Przez szum deszczu dobiegło go wołanie: „Powodzenia, sir. Wszystkiego dobrego!” Potem usłyszał odjeżdżający samochód.
7
Castle był zdezorientowany: przekroczywszy próg hotelu znalazł się jakby prosto na Karaibach. Deszcz ustał. Naokoło basenu rosły palmy, a niebo lśniło niezliczonymi punkcikami gwiazd. Wciągnął w nozdrza gorące, duszne, wilgotne powietrze, które pamiętał z wakacji wkrótce po wojnie. Otaczała go – na Karaibach było to nieuniknione – amerykańska mowa. Nie obawiał się, że ktokolwiek przy długim kontuarze recepcji zwróci na niego uwagę – personel był zbyt zajęty rzeszą amerykańskich gości, świeżo przybyłych z jakiegoś lotniska: Kingston? Bridgetown? Czarnoskóry kelner, niosący dwie szklanki rumowego ponczu, zbliżał się do siedzącej przy basenie pary. Drzwi windy były tuż przed Castle’em, czekały otwarte, on jednak ociągał się z wejściem, zdumiony... Pod gwiazdami młoda para sączyła przez słomki swój poncz. Castle wyciągnął rękę, aby upewnić się, że nie pada, a ktoś koło niego powiedział: – Czyżby to był Maurycy? Co tu robisz? – Castle zatrzymał rękę w pół drogi do kieszeni i rozejrzał się. Był rad, że nie ma już przy sobie rewolweru.
Głos należał do człowieka nazwiskiem Blit, kilka lat temu jego łącznika w ambasadzie amerykańskiej, do czasu, gdy odesłano go do Meksyku, być może dlatego, że nie znał hiszpańskiego.
– Blit! – wykrzyknął Castle z fałszywym entuzjazmem. Zawsze tak było. Blit od pierwszego spotkania mówił mu po imieniu, ale Castle nigdy się na to nie zdecydował.
– Dokąd się wybierasz? – spytał Blit, ale nie czekał na odpowiedź. Zawsze wolał mówić o sobie. – Ja lecę do Nowego Jorku. Samolot nie przyleciał i spędzamy tu noc. Takie miejsce to niezły pomysł. Jak Wyspy Dziewicze. Gdybym miał bermudy, to bym je założył.
– Myślałem, że jesteś w Meksyku.
– To stare dzieje. Teraz zajmuję się Europą. Ty ciągle w czarnej Afryce?
– Tak.
– Też ci się spóźnia samolot?
– Po prostu czekam – odparł Castle, licząc, że Blita nie zastanowi dwuznaczność takiej odpowiedzi.
– Nie masz ochoty na Planter’s Punch? Słyszałem, że podają tu dobry.
– Spotkajmy się za pół godziny – zaproponował Castle.
– OK, OK. Przy basenie?
– Przy basenie.
Castle oddalił się w kierunku windy. Blit poszedł za nim.
– Jedziesz na górę? Ja też. Na które piętro?
– Czwarte.
– Ja też. Potowarzyszę ci.
Castle zastanawiał się, czy również Amerykanie zaczęli go obserwować. W takiej sytuacji niebezpiecznie byłoby przypisywać cokolwiek przypadkowi.
– Stołujesz się tu? – zapytał Blit.
– Jeszcze nie wiem. To zależy...
– Ty masz środki bezpieczeństwa we krwi. Stary, dobry Maurycy – stwierdził Blit.
Poszli razem korytarzem. Pokój 423 był pierwszy i Castle dostatecznie długo manipulował kluczem, by zobaczyć, że Blit, nie zatrzymując się, wszedł do 427. Nie, do 429. Poczuł się bezpieczniejszy, gdy zamknął drzwi, powiesiwszy przedtem na klamce tabliczkę: „Nie przeszkadzać”.
Ogrzewanie było ustawione na prawie 24 stopnie, dostatecznie gorąco, by złudzenie Karaibów było pełne. Castle podszedł do okna i wyjrzał. Na dole zobaczył okrągły bar, nad sobą – sztuczne niebo. Korpulentna kobieta o niebieskich włosach przemykała się przy krawędzi basenu; najwyraźniej wypiła zbyt wiele ponczu. Dokładnie obejrzał pokój, licząc na jakąś wskazówkę dotyczącą przyszłości, tak, jak w swoim domu szukał śladów minionych dni. Dwa podwójne łóżka, fotel, szafa, komoda, biurko – puste, nie licząc bibularza, odbiornik telewizyjny i drzwi do łazienki. Do deski klozetowej przyklejony był papier, świadczący o higienie miejsca; kubki do mycia zębów były opakowane w plastyk. Castle wrócił do sypialni, otworzył bibularz i po nadruku na papierze listowym zorientował się, że jest gościem hotelu Starflight. Karta wymieniała restauracje i bary. W restauracji Pizarro urządzano dansingi. Prawem kontrastu grill bar nazywał się Dickens, a lokal samoobsługowy. Oliver Twist. „Bufet szwedzki zaprasza” – głosiła karta, a następna informowała o autobusach na Heathrow, odjeżdżających co pół godziny.
Pod telewizorem odkrył lodówkę z miniaturowymi butelkami whisky, dżinu i brandy, tonikiem i wodą sodową, dwoma gatunkami piwa i ćwierćlitrową butelką szampana. Z przyzwyczajenia wybrał J. & B., usiadł i czekał. „Będzie pan miał dużo czasu na czekanie”, powiedział Halliday dając mu Trollope’a i Castle, chcąc się czymś zająć, zaczął czytać: „Przedstawmy tedy czytelnikowi lady Carbury, od której charakteru i poczynań wielce będzie zależeć jego zainteresowanie tymi kartami, siedzącą przy swoim sekretarzyku, w pokoju swego domu na Welbeck Street...” Castle poczuł, że książka raczej nie oderwie jego uwagi od sposobu, w jaki żył.
Podszedł do okna. Ciemnoskóry kelner przeszedł pod nim, a potem Castle zobaczył rozglądającego się Blita. Pewnie upłynęło już pół godziny. Dziesięć minut, uspokoił się Castle – Blit nie niecierpliwił się jeszcze. Zgasił światło w pokoju, aby Blit nie mógł go zobaczyć. Tamten usiadł przy okrągłym barze i zamówił coś. Tak, to był Planter’s Punch: barman wkładał do szklanki plasterek pomarańczy i wiśnię. Blit zdjął marynarkę i został w koszuli z krótkimi rękawami, potęgującej złudzenie wywołane przez palmy, basen i rozgwieżdżone niebo. Castle widział, jak korzysta z telefonu i wykręca numer. Czy była to tylko wyobraźnia, czy Blit rzeczywiście rzucił podczas rozmowy spojrzenie na okno pokoju 423? Czy zdawał jakieś sprawozdanie? Komu?
Castle usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Zapaliło się światło. Obrócił się szybko i w lustrze ujrzał przemykającą postać, jakby kogoś, kto nie chce, by go oglądano – postać małego człowieka z czarnym wąsem, w ciemnym garniturze, z ciemną aktówką.
– Zostałem zatrzymany przez ruch – wyjaśnił nieznajomy precyzyjnie, choć nieco kalecząc język.
– Przyszedł pan po mnie?
– Czas nam się nieco kończy. Konieczne jest, by złapał pan następny autobus na lotnisko. – Mężczyzna zaczął wykładać zawartość swojej aktówki na stół: najpierw bilet lotniczy, potem paszport, butelkę wypełnioną czymś, co wyglądało na klej, wypchaną plastykową torbę, szczotkę do włosów, grzebień i brzytwę.
– Wziąłem wszystko, czego potrzebuję – powiedział Castle rzeczowym tonem.
Mężczyzna zignorował go.
– Ma pan bilet jedynie do Paryża. I to wyjaśnię panu.
– Wszystkie samoloty są z pewnością obserwowane.
– Będą obserwować zwłaszcza samolot do Pragi, odlatujący w tym samym czasie, co samolot do Moskwy, który jest opóźniony ze względu na problemy z silnikami. Niecodzienne zdarzenie. Może Aerofłot czeka na jakiegoś ważnego pasażera. Policja będzie bardzo uważać na samoloty do Pragi i do Moskwy.
– Obserwatorzy zostaną rozmieszczeni już w punktach kontroli paszportowej. Nie będą czekać przy wyjściach.
– O to się ktoś zatroszczy. Musi pan stawić się do kontroli za... – zerknął na zegarek Castle’a – około pięćdziesiąt minut. Autobus odjeżdża za trzydzieści minut. To pana paszport.
– Co mam robić w Paryżu, jeśli tam dotrę?
– Gdy opuści pan lotnisko, ktoś wręczy panu nowy bilet. Będzie pan miał tylko tyle czasu, by złapać następny samolot.
– Dokąd?
– Nie mam pojęcia. Dowie się pan wszystkiego w Paryżu.
– Do tego czasu Interpol zdąży zaalarmować tamtejszą policję.
– Nie zrobi tego. Interpol nie zajmuje się sprawami politycznymi. To wbrew przepisom.
Castle otworzył paszport.
– Partridge – odczytał. – Dobre nazwisko wybraliście. Sezon polowań jeszcze trwa*. – Potem, zerknąwszy na fotografię, zaoponował: – Ale to zdjęcie się nie nadaje. Zupełnie nie jestem podobny.
– To prawda. Ale zaraz pana upodobnimy.
Nieznajomy wziął swoje narzędzia do łazienki. Między kubkami do mycia zębów ustawił powiększoną fotografię z paszportu.
– Proszę usiąść na tym krześle – nakazał i zaczął przycinać brwi Castle’a, a potem zajął się jego włosami – mężczyzna z paszportu był ostrzyżony na jeża.
Castle obserwował poruszające się nożyce. Był zdumiony, jak uczesanie powiększyło czoło, zmieniło całą jego twarz, a nawet, jak mu się zdawało, wyraz oczu.
– Ujął mi pan dziesięć lat – odezwał się.
– Proszę siedzieć spokojnie.
Mężczyzna przylepił mu wąski wąsik; wąsik człowieka bojaźliwego, niepewnego siebie.
– Broda czy duże wąsy zawsze wyglądają podejrzanie – stwierdził. Z lustra patrzył na Castle’a obcy człowiek. – No, gotowe. Myślę, że wyszło dobrze. – Ze swojej aktówki nieznajomy wyjął składaną białą laskę. – Jest pan niewidomy – powiedział. – Wzbudza pan współczucie, panie Partridge. Hostessę Air France poproszono, by czekała na autobus z hotelu. Przeprowadzi pana przez kontrolę do samolotu. Z Rissy w Paryżu, gdzie pan wysiądzie, zostanie pan przewieziony na Orly. Czekający tam samolot również będzie miał problemy z silnikami. Być może nie będzie się pan już nazywał Partridge: inna charakteryzacja w samochodzie, inny paszport. Ludzka twarz jest na to wprost nieprawdopodobnie podatna. To dobry argument na niekorzyść dziedziczności. Rodzimy się prawie tacy sami, proszę pomyśleć o niemowlętach, ale otoczenie nas zmienia.
– Brzmi to nieźle – stwierdził Castle – ale czy się uda?
– Mamy nadzieję, że tak – odparł mały człowieczek, pakując się. – Proszę już iść i pamiętać o lasce. Proszę nie poruszać oczami, ale całą głową, gdy ktoś się do pana odezwie, i starać się patrzeć obojętnie.
Castle machinalnie wziął ze sobą „Oto jak dziś żyjemy”.
– Nie, nie, panie Partridge. Niewidomi nie noszą ze sobą książek. Tę torbę też proszę zostawić.
– Mam tam tylko koszulę na zmianę, brzytwę...
– Na koszuli jest naszywka z pralni.
– Czy to nie będzie wyglądało dziwnie, że lecę bez bagażu?
– Urzędnik się o tym nie dowie, jeśli nie poprosi pana o bilet.
– Pewnie poprosi.
– Nie ma się czym martwić, pan tylko leci do domu. Mieszka pan w Paryżu, adres jest w paszporcie.
– Kim jestem z zawodu?
– Emerytem.
– Przynajmniej to jest prawdą – skwitował Castle.
Wyszedł z windy i stukając laską podążył do wejścia, gdzie czekał autobus. Przechodząc koło drzwi do baru przy basenie, dojrzał Blita, spoglądającego niecierpliwie na zegarek. Starsza kobieta chwyciła Castle’a za ramię i zapytała:
– Idzie pan do autobusu?
– Tak.
– Ja również. Pomogę panu.
Usłyszał za sobą wołanie: „Maurycy! Maurycy!” Zmusił się, by iść powoli – kobieta również szła wolno. „Hej, Maurycy!”
– Chyba ktoś pana woła – powiedziała kobieta.
– To pomyłka.
Castle usłyszał za sobą kroki. Wyswobodził ramię z uścisku kobiety, odwrócił głowę, tak jak go pouczono, i skierował w stronę Blita puste spojrzenie. Blit patrzył na niego zaskoczony.
– Przepraszam – bąknął. – Myślałem...
– Kierowca do nas macha. Musimy iść – przerwała kobieta.
Gdy usiedli koło siebie w autobusie, wyjrzała przez okno i powiedziała:
– Pan musi być bardzo podobny do tego Maurycego. Ten człowiek ciągle tam stoi i patrzy.
– Mówią, że każdy z nas ma sobowtóra – odparł Castle.
Część szósta
rozdział I
1
Odwróciła się, aby spojrzeć przez tylną szybę taksówki, ale szare, przyciemnione szkło zasłaniało wszystko; to było tak, jakby Maurycy pogrążył się bez słowa w wodach cichego jeziora. Pozbawiono ją jedynego widoku i dźwięku, za którym tęskniła, bez możliwości odzyskania go, i miała pretensje za każdy okazywany jej przejaw litości, podobny do ochłapu, jaki rzeźnik podaje klientowi, gdy wszystko, co lepsze zostało już sprzedane.
Lunch w domu wśród wawrzynów okazał się gehenną. Jej teściowa miała gościa, którego nie mogła nie przyjąć: duchownego o nieatrakcyjnym nazwisku Bottomley (mówiła do niego Ezra), dopiero co przybyłego z podróży misyjnej do Afryki. Sara czuła się jak eksponat na jakimś prywatnym odczycie, które tamten pewnie wygłaszał. Pani Castle nie przedstawiła jej, powiedziała tylko: „To Sara”, jakby prezentowała osobę wziętą z sierocińca, co zresztą odpowiadało prawdzie. Pan Bottomley był nieznośnie grzeczny dla Sama, traktując go jak członka swojej kolorowej wspólnoty, z wykalkulowanym zainteresowaniem. Kotka, która w obawie przed Bullerem uciekła na sam ich widok, okazywała teraz zbyt wiele przywiązania, szarpiąc pazurkami spódnicę Sary.
– Proszę mi powiedzieć, jak naprawdę wyglądają takie miejsca jak Soweto – odezwał się pan Bottomley. – Wie pani, ja byłem w Rodezji. Angielskie gazety przejaskrawiały tamtejszą rzeczywistość. Nie takie z nas znowu czarne charaktery – dodał i zaczerwienił się, uświadomiwszy sobie swój nietakt. Pani Castle nalała mu następną szklankę wody. – To znaczy... – urwał. – Czy można tam odpowiednio wychować młodego człowieka? – Jego bystre spojrzenie przygwoździło Sama jak reflektor.
– Skąd Sara ma wiedzieć, Ezra? – zapytała pani Castle. – Sara jest moją synową – dodała niechętnie.
Pan Bottomley zaczerwienił się jeszcze bardziej.
– A, więc przyjechała pani z wizytą? – zapytał.
– Sara mieszka teraz ze mną – odpowiedziała pani Castle. – Mój syn nigdy nie mieszkał w Soweto, tylko w ambasadzie.
– Chłopiec pewnie się cieszy z odwiedzin u babuni, co? – rzekł Bottomley.
Czy tak ma teraz wyglądać życie? – westchnęła w myślach Sara.
Po wyjściu Bottomleya pani Castle stwierdziła, że muszą poważnie porozmawiać.
– Dzwoniłam do Maurycego – powiedziała. – Wygadywał jakieś niedorzeczności. Idź, pobaw się w ogrodzie – zwróciła się do Sama.
– Przecież pada deszcz.
– Zapomniałam, kochanie. Idź w takim razie na górę i pobaw się z Dzwoneczkiem.
– Pójdę na górę – zgodził się Sam – ale nie będę się bawić z twoją kotką. Wolę Bullera. On wie, co się robi z kotami.
Gdy zostały same, pani Castle zaczęła:
– Maurycy powiedział, że jeśli wrócisz, on się wyprowadzi. Co zrobiłaś, Saro?
– Wolałabym o tym nie mówić. Maurycy kazał mi tu przyjechać, więc przyjechałam.
– Które z was jest, hm, winne?
– Czy zawsze ktoś musi być winny?
– Zadzwonię do niego jeszcze raz.
– Nie mogę pani powstrzymać, ale to nic nie da.
Pani Castle wykręciła numer, a Sara modliła się do Boga, w którego nie wierzyła, aby choć usłyszeć głos Maurycego. Na próżno.
– Nikt nie odpowiada – stwierdziła pani Castle.
– Pewnie jest w biurze.
– W sobotę po południu?
– On ma nienormowane godziny pracy.
– Myślałam, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych jest lepiej zorganizowane.
Sara odczekała do wieczora. Potem położyła Sama do łóżka i wyszła do miasta. W pubie Crown zamówiła J. & B., przez pamięć męża podwójną, a potem podeszła do budki telefonicznej. Pamiętała, że Maurycy zabronił jej się z sobą kontaktować. Jeśli nadal przebywa w domu, a telefon jest na podsłuchu, będzie musiał udawać gniew, kontynuować nieistniejącą kłótnię, ale przynajmniej upewni się, że jej mąż jest w domu, a nie w celi czy w podróży po Europie, której ona sama nigdy nie widziała. Telefon dzwonił długo, zanim odłożyła słuchawkę. Zdawała sobie sprawę, że z łatwością może zostać namierzona, ale nie obchodziło jej to. Gdyby po nią przyszli, dowiedziałaby się czegoś o Maurycym. Wyszła z budki, dokończyła przy barze swoją whisky i wróciła do domu pani Castle.
Ta powitała ją słowami:
– Sam cię wołał.
Sara poszła na górę.
– Co się stało, Sam?
– Jak myślisz, z Bullerem wszystko w porządku?
– Pewnie, że tak. Co mu się może stać?
– Miałem sen.
– Co ci się śniło?
– Nie pamiętam. Buller będzie za mną tęsknił. Szkoda, że nie mogliśmy go tu zabrać.
– Nie można, wiesz o tym. W końcu zagryzłby Dzwoneczka.
– Ja nie miałbym nic przeciwko temu.
Niechętnie zeszła na dół. Pani Castle oglądała telewizję.
– Coś ciekawego w wiadomościach? – zapytała Sara.
– Rzadko oglądam wiadomości – odparła pani Castle. – Wolę je czytać w Timesie.
Sara nie znalazła jednak nic interesującego w niedzielnych gazetach. Niedziela – Maurycy nigdy nie musiał pracować w niedzielę.
W południe Sara znowu wyszła do Crown i ponownie zadzwoniła do domu. Znów czekała długo, zanim odłożyła słuchawkę – Maurycy mógł przecież być w ogrodzie z Bullerem. W końcu jednak porzuciła nawet tę nadzieję. Uspokajała się myślą, że jednak uciekł, ale potem przypomniała sobie, że oni mogą go przetrzymywać chyba nawet przez trzy dni bez postawienia zarzutów.
Pani Castle jadła lunch – pieczeń wołową – jak zwykle, punktualnie o pierwszej.
– Posłuchamy wiadomości? – zapytała Sara.
– Sam, kochanie, nie baw się obrączką na serwetki – powiedziała pani Castle. – Po prostu wyjmij serwetkę i połóż obrączkę koło talerza.
Sara nastawiła Radio 3.
– W niedzielnych wiadomościach nie ma nic ciekawego – zauważyła pani Castle. Oczywiście miała rację.
Nigdy jeszcze niedziela tak się Sarze nie dłużyła. Przestało padać i słabe słońce szukało kawałka czystego nieba. Sara wzięła Sama na spacer do miejsca nie wiadomo dlaczego zwanego lasem. Nie było tam drzew, tylko niskie krzaki i karłowate rośliny (część terenu przekształcono w pole golfowe). „Bardziej mi się podoba Ashridge – powiedział wtedy Sam, a nieco później dodał: – Bez Bullera to nie spacer”.
Sara zastanawiała się, jak długo to jeszcze potrwa. W drodze powrotnej przecięli pole golfowe i jakiś rozdrażniony gracz krzyknął, żeby zeszli z bieżni. Nie doczekawszy się dostatecznie szybkiej odpowiedzi, zawołał: „Hej, ty, Topsy, do ciebie mówię!” Sara przypominała sobie niejasno, że Topsy była czarną dziewczynką z jakiejś książki, którą dali jej do czytania metodyści, gdy była dzieckiem.
Tego wieczoru pani Castle stwierdziła:
– Czas, żebyśmy poważnie porozmawiały, moja kochana.
– O czym?
– Ty mnie pytasz o czym? Doprawdy, Saro! O tobie i moim wnuku, rzecz jasna. I o Maurycym. Żadne z was nie chce mi powiedzieć, o co się pokłóciliście. Czy są podstawy, by żądać rozwodu?
– Być może. Na przykład porzucenie.
– Kto kogo porzucił? Zamieszkanie u teściowej to chyba nie jest porzucenie. A Maurycy cię nie porzucił, skoro wciąż jest w domu.
– Nie ma go tam.
– W takim razie gdzie jest?
– Nie wiem, nie wiem, pani Castle. Nie może pani po prostu poczekać i nie mówić tyle?
– To mój dom, Saro i chętnie dowiedziałabym się, jak długo zamierzacie tu zostać. Sam powinien chodzić do szkoły. Tak stanowi prawo.
– Obiecuję, że jeśli pozwoli nam pani tu zostać przez tydzień...
– Nie wyrzucam was, moja droga. Chciałabym tylko, żebyś zachowywała się jak dorosła. Myślę, że powinnaś spotkać się z prawnikiem i porozmawiać z nim, skoro nie chcesz rozmawiać ze mną. Mogę jutro zadzwonić do pana Bury’ego. Zajmuje się moim testamentem.
– Proszę mi dać tydzień, pani Castle. – Pani Castle zaproponowała kiedyś Sarze, żeby ta zwracała się do niej „mamo”, ale z widoczną ulgą przyjęła fakt, że Sara wciąż mówiła do niej „pani”.
W poniedziałek rano Sara zabrała Sama do miasta i zostawiła w sklepie z zabawkami, sama zaś poszła do pubu Crown. Zadzwoniła stamtąd do biura. Było to posunięcie bezsensowne, bo jeśli Maurycy wciąż był w Londynie i na wolności, z pewnością skontaktowałby się z nią. Dawno temu, w Południowej Afryce, gdy dla niego pracowała, nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką nieroztropność, ale w tym spokojnym miasteczku, które nie znało rozruchów na tle rasowym ani nocnego łomotania do drzwi, sama myśl o zagrożeniu wydawała się wprost fantastyczna. Poprosiła o połączenie z sekretarką pana Castle’a i usłyszawszy kobiecy głos, zapytała: „Cynthia?” (znała jej imię, choć nigdy się nie spotkały ani nie rozmawiały ze sobą). W słuchawce zaległa długa cisza, dość długa, by przywołać kogoś do telefonu. Trudno jednak było jej w to uwierzyć w tym miasteczku pełnym emerytów, kiedy tak stała wpatrzona w dwóch kierowców ciężarówek, dopijających swe gorzkie piwo. Potem suchy, wysoki głos odpowiedział:
– Cynthii dziś nie ma.
– A kiedy będzie?
– Obawiam się, że nie mogę pani powiedzieć.
– W takim razie poproszę z panem Castle’em.
– Proszę się przedstawić.
Niemal go zdradziłam, pomyślała i odłożyła słuchawkę. Czuła, że sprzeniewierzyła się też własnej przeszłości: tajnym spotkaniom, zaszyfrowanym wiadomościom, trosce, którą Maurycy okazał w Johannesburgu, by ją uczyć i trzymać oboje z dala od BOSS. I po tym wszystkim Muller przyjechał do Anglii i siedział z nią przy jednym stole.
Wracając do domu, na drodze wśród wawrzynów, zauważyła obcy samochód. Pani Castle wyszła jej na spotkanie do holu.
– Ktoś chce się z tobą widzieć, Saro. Czeka w gabinecie.
– Kto taki?
– Chyba policjant – pani Castle wypowiedziała te słowa z niesmakiem, zniżonym głosem.
Mężczyzna miał duże, jasne wąsy, które nerwowo głaskał. Zdecydowanie nie był typem policjanta znanym Sarze z dzieciństwa. Zastanawiała się, jak pani Castle odgadła jego profesję – sama wzięłaby go za drobnego handlowca, który od lat prowadzi interesy z okolicznymi domami. Wyglądał tak schludnie i przyjaźnie jak cały gabinet doktora Castle’a, nie zmieniany od jego śmierci: stojak z fajkami na biurku, chińska popielniczka, obrotowy fotel, w którym nieznajomy nie usiadł, bo był zbyt skrępowany. Stał przy regale z książkami, a jego krzepka postać częściowo zasłaniała jasnoczerwone woluminy klasyków Loeba. Zza jego pleców wyzierała oprawiona w zieloną skórę „Encyklopedia Britannica” w swoim jedenastym wydaniu.
– Pani Castle? – zapytał.
Na końcu języka miała: „Nie, to moja teściowa”, tak obco czuła się w tym domu.
Głośno jednak odparła:
– Tak. O co chodzi?
– Jestem inspektor Butler.
– Tak?
– Miałem telefon z Londynu. Poproszono mnie, abym zamienił z panią kilka słów. To znaczy, gdybym panią tu zastał.
– Na jaki temat?
– Czy zna pani może miejsce pobytu męża?
Sara poczuła ogromną ulgę: Maurycy przynajmniej nie siedział w więzieniu. Potem jednak przyszło jej do głowy, że grzeczność i onieśmielenie inspektora Butlera może być pułapką. BOSS miał w zwyczaju zastawiać takie pułapki, ale w tym kraju nie działał BOSS.
– Nie, inspektorze – odpowiedziała. – Nie wiem, gdzie jest. Dlaczego pan pyta?
– Cóż, pani Castle, to ma pewien związek z psem...
– Z Bullerem? – wykrzyknęła.
– No... jeśli on się tak wabi...
– Właśnie tak. Proszę mi powiedzieć, co się stało.
– Pani ma dom w Berkhamsted na King’s Road, zgadza się?
– Tak – zaśmiała się z ulgą. – Czy Buller znów zagryzł jakiegoś kota? Nie było mnie tam, nie mam z tym nic wspólnego. Proszę rozmawiać z moim mężem, nie ze mną.
– Próbowaliśmy, ale nie udało nam się. W biurze mówią, że nie przyszedł do pracy. Wygląda na to, że wyjechał i zostawił psa, chociaż...
– Czy to był bardzo cenny kot?
– Tu nie chodzi o kota, pani Castle. Sąsiedzi skarżyli się na hałas, coś w rodzaju wycia, i ktoś zadzwonił na posterunek. Widzi pani, ostatnio w Boxmoor zdarzyło się włamanie. Policja wysłała człowieka, żeby sprawdził. Zastał otwarte okno do spiżarni, nie musiał nawet wybijać szyby, a pies...
– Nie ugryzł go, prawda? Buller jeszcze nigdy nie ugryzł człowieka.
– W stanie, w którym się znajdował, temu biednemu psu nie w głowie było gryzienie. Został postrzelony. Ktokolwiek to zrobił, zrobił to bardzo niechlujnie. Przykro mi, pani Castle, ale psa trzeba było uśpić.
– O Boże, co powie Sam?
– Sam?
– Mój syn. On tak kochał Bullera.
– Ja też lubię zwierzęta. – Cisza, która zapadła po słowach inspektora, wydała się bardzo długa, jak hołd poległym w dzień zawieszenia broni. – Przykro mi, że przynoszę złe wieści – odezwał się wreszcie inspektor Butler. Życie znów popłynęło swoim torem.
– Nie wiem, co powiedzieć Samowi.
– Niech mu pani powie, że pies został przejechany i zginął na miejscu.
– Chyba tak będzie najlepiej. Dzieci nie powinno się okłamywać.
– Są kłamstwa i kłamstewka – zauważył inspektor Butler.
Ciekawe, pomyślała, do jakich kłamstw zostanie za chwilę zmuszona. Patrząc na grube, jasne wąsy i w dobrotliwe oczy zastanawiała się, cóż takiego kazało mu zostać policjantem. To było trochę jak okłamywanie dziecka.
– Nie usiądzie pan, inspektorze?
– Dziękuję, pani Castle. To raczej pani powinna usiąść. Ja siedziałem całe przedpołudnie. – Inspektor spojrzał uważnie na rząd fajek w stojaku. Może był koneserem i podziwiał ten malowniczy obrazek.
– Dziękuję, że pan się pofatygował osobiście, zamiast przekazać mi tę wiadomość telefonicznie.
– Prawdę mówiąc, pani Castle, musiałem przyjść jeszcze z innych względów. Policja w Berkhamsted uważa, że dom został obrabowany. Okno w spiżarni było otwarte i włamywacz mógł postrzelić psa. Na pierwszy rzut oka nic nie zostało zniszczone, ale tylko pani lub mąż mogą to potwierdzić, a miejscowa policja nie może się skontaktować z pani mężem. Czy miał jakichś wrogów? Nie stwierdzono śladów walki, ale skoro ten ktoś posiadał broń...
– Nie przypuszczam, by mąż miał wrogów.
– Jeden z sąsiadów powiedział, że pani mąż podobno pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dziś rano z trudnością odnaleziono właściwy departament. Okazało się, że pani męża nie było w pracy od piątku, a powinien być. Kiedy go pani ostatnio widziała, pani Castle?
– W sobotę rano.
– Przyjechała tu pani w sobotę?
– Tak.
– Mąż został?
– Tak. Zdecydowaliśmy się rozstać, na dobre.
– Sprzeczka?
– Decyzja, inspektorze. Jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat. Po siedmiu latach nie miewa się gwałtownych sprzeczek.
– Czy mąż posiadał jakąś broń, pani Castle?
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale to możliwe.
– Czy był bardzo zdenerwowany z powodu państwa decyzji?
– Żadne z nas nie było uszczęśliwione, jeśli to pan ma na myśli.
– Czy pojechałaby pani do Berkhamsted, rzucić okiem na dom?
– Nie mam ochoty, ale można mnie zmusić, prawda?
– O tym nie ma mowy. Ale, widzi pani, nie można wykluczyć rabunku... Być może zginęło coś wartościowego; policji trudno to stwierdzić. Mieli państwo jakąś biżuterię?
– Nigdy nie interesowałam się biżuterią, inspektorze. Nie jesteśmy bogaci.
– Jakiś obraz?
– Również nie.
– W takim razie należy się zastanowić, czy pani mąż nie popełnił czegoś niemądrego lub pochopnego. Jeśli był załamany i to był jego rewolwer... – Inspektor podniósł chińską popielniczkę i studiował jej wzór oczyma, które, jak zauważyła Sara, wcale nie przypominały teraz oczu dziecka. – Pani się nie wydaje zmartwiona taką możliwością, pani Castle.
– Bo nie jestem. Mój mąż nie zrobiłby czegoś takiego.
– Oczywiście. Rzecz jasna, pani zna go lepiej niż ktokolwiek inny i jestem pewien, że ma pani rację. Proszę nas w takim razie niezwłocznie zawiadomić, gdy się z panią skontaktuje, dobrze?
– Oczywiście.
– Ludzie pod presją robią czasem dziwne rzeczy. Nawet tracą pamięć. – Raz jeszcze spojrzał na stojak z fajkami, jakby nie miał ochoty się z nim rozstawać. – Zadzwonię do Berkhamsted, pani Castle. Mam nadzieję, że nie będzie się pani musiała fatygować. I dam pani znać, jeśli się czegoś dowiem.
– Skąd pan wiedział, gdzie mnie znaleźć? – zapytała, gdy byli już przy drzwiach.
– Sąsiedzi z dziećmi wiedzą więcej, niżbyśmy sobie tego życzyli, pani Castle...
Patrzyła nań, póki nie wsiadł do samochodu. Potem wróciła do domu. Nie powinnam jeszcze mówić Samowi, pomyślała. Niech się najpierw przyzwyczai do życia bez Bullera.
Druga, prawdziwa pani Castle, czekała na nią u wejścia do salonu.
– Lunch stygnie – powiedziała. – To był policjant, prawda?
– Tak.
– Czego chciał?
– Adresu Maurycego.
– Po co?
– Skąd mam wiedzieć?
– Dałaś mu go?
– Maurycego nie ma w domu. Nie wiem, gdzie jest.
– Mam nadzieję, że ten człowiek więcej się tu nie pojawi.
– A ja wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wrócił.
2
Dni jednak mijały, a inspektor Butler nie przychodził. Nie nadeszła też żadna wiadomość. Sara nie dzwoniła więcej do Londynu. To już nie miało sensu. Pewnego dnia, gdy zatelefonowała do rzeźnika, aby zamówić dla teściowej kotlety jagnięce, miała wrażenie, że aparat jest na podsłuchu. Prawdopodobnie był to tylko wytwór wyobraźni. Nowoczesny podsłuch był nie do wykrycia przez amatora. Ulegając presji pani Castle, poszła do miejscowej szkoły i zapisała do niej Sama. Po tym spotkaniu wpadła w głęboką depresję: wydawało się jej, że właśnie zatwierdziła nowe życie, zamknęła, jak dokument, woskową pieczęcią, i nic już nigdy nie miało go zmienić. Po drodze do domu wstąpiła do sklepu warzywnego, biblioteki, apteki... Pani Castle wyposażyła ją w listę: puszka zielonego groszku, powieść Georgette Heyer, aspiryna na bóle głowy, których przyczyną, Sara nie miała co do tego wątpliwości, była ona sama i jej syn. Bez żadnego wyraźnego powodu pomyślała o wielkich, szarozielonych pryzmach ziemi, otaczających Johannesburg – nawet Muller mówił o ich kolorze o zmierzchu – i nagle Muller, wróg, rasista, stał się jej bliższy niż pani Castle. Zamieniłaby pełne liberałów miasteczko w Sussex, którego mieszkańcy odnosili się do niej tak grzecznie, nawet na Soweto. Grzeczność boli czasami bardziej niż razy. Nie potrzebowała kurtuazji, ale miłości. Kochała Maurycego, kochała zapach brudu i poniżenia swego kraju, a teraz pozbawiono ją i Maurycego, i ojczyzny. Chyba właśnie dlatego któregoś dnia powitała życzliwie głos wroga w słuchawce. Od razu wiedziała, że dzwoni wróg, choć przedstawił się jako „przyjaciel i kolega męża z pracy”.
– Mam nadzieję, że nie dzwonię nie w porę, pani Castle.
– Nie, ale nie dosłyszałam nazwiska...
– Doktor Percival.
– Maurycy chyba o panu opowiadał. – Nazwisko było jej jakby znajome.
– Przeżyliśmy kiedyś w Londynie niezapomnianą noc.
– Tak, teraz sobie przypominam. Z Davisem.
– Owszem. Biedny Davis. – Przerwał na chwilę. – Zastanawiam się, pani Castle, czy moglibyśmy porozmawiać.
– Rozmawiamy przecież, czyż nie?
– Miałem na myśli bardziej bezpośrednią rozmowę.
– Jestem z dala od Londynu.
– Moglibyśmy posłać po panią samochód.
Moglibyśmy, pomyślała, my. Popełnił błąd, mówiąc w liczbie mnogiej. „My” i „oni” – to były niewygodne sformułowania. Były ostrzeżeniem, sprawiały, że człowiek miał się na baczności.
– Może znalazłaby pani czas na lunch w tym tygodniu... – usłyszała głos Percivala.
– Nie wiem, czy zdołam – odparła.
– Chciałem z panią porozmawiać o mężu.
– Domyślam się.
– Martwimy się o Maurycego.
Poczuła nagłą radość: „oni” nie trzymali go w ukryciu, bez wiedzy inspektora Butlera. Maurycy był daleko, cała Europa go od nich dzieliła. Poczuła się tak, jakby ona też uciekła i była w drodze do domu, który znajdował się tam, gdzie jej mąż. Musiała jednak zachować ostrożność, jak za starych czasów w Johannesburgu.
– Maurycy mnie już nie obchodzi – powiedziała. – Jesteśmy w separacji.
– Myślę jednak, że chciałaby się pani czegoś o nim dowiedzieć.
Coś więc wiedzieli. Poczuła się tak, jak wtedy, gdy Carson powiedział jej: „Jest w Lourenço Marques, czeka na ciebie. Teraz musimy cię tylko tam przerzucić”. Jeśli był wolny, wkrótce będą razem. Zauważyła, że uśmiecha się do słuchawki. Dzięki Bogu, nie wynaleziono jeszcze wideofonu, pomyślała, ale jednak przestała się uśmiechać.
– Obawiam się, że niewiele mnie obchodzi, gdzie on jest – stwierdziła. – Nie może pan tego wszystkiego napisać? Ja muszę się opiekować dzieckiem.
– Cóż, pani Castle, pewnych rzeczy nie da się napisać. Gdybyśmy mogli przysłać po panią jutro samochód...
– Jutro to niemożliwe.
– W takim razie w czwartek.
Wahała się tak długo, jak tylko miała odwagę.
– Hmm...
– Możemy przysłać samochód o jedenastej.
– To niepotrzebne. Kwadrans po jedenastej mam dobry pociąg.
– W porządku. Spotkajmy się więc w restauracji Brummella, koło Victorii.
– Jaka to ulica?
– A to mnie pani zażyła. Walton? Wilton? Zresztą to nie ma znaczenia. Każdy taksówkarz będzie wiedział. Tam jest bardzo cicho – dodał uspokajająco, jakby z zawodową rzeczowością polecał dobrą prywatną klinikę.
Sara naszkicowała sobie szybko w myśli portret rozmówcy: bardzo pewny siebie typ z Wimpole Street, używający swojego zwisającego monokla tylko wtedy, gdy trzeba było wypisać receptę – wyraźny sygnał, że pacjent powinien już sobie pójść.
– Do czwartku – odezwał się Percival.
Nawet nie odpowiedziała. Odłożyła słuchawkę i poszła poszukać pani Castle. Znowu spóźniła się na lunch, ale nie obchodziło jej to. Wchodząc do jadalni nuciła pieśń pochwalną, której nauczyli ją metodyści, i pani Castle popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– O co chodzi? – zapytała. – Coś się stało? Znów ten policjant?
– Nie, tylko doktor, przyjaciel Maurycego. Nic się nie stało. Nie pogniewałaby się pani, gdybym pojechała do miasta w czwartek? Zaprowadzę Sama rano do szkoły. Może wrócić beze mnie.
– Oczywiście, że się nie pogniewam, ale myślałam o zaproszeniu pana Bottomleya na lunch.
– Och, Sam i pan Bottomley świetnie się dogadują.
– Czy spotkasz się w mieście z prawnikiem?
– Być może. – Półprawda była niską ceną za nagłe szczęście.
– Gdzie zjesz lunch?
– Przekąszę gdzieś kanapkę.
– Szkoda, że wybrałaś czwartek. Zamówiłam sztukę mięsa. Ale – pani Castle szukała pocieszenia – gdybyś zjadła u Harrodsa, mogłabyś mi tam kupić kilka drobiazgów.
Tej nocy Sara nie mogła zasnąć. Czuła się, jakby zdobyła kalendarz i mogła zacząć w nim zaznaczać dni dzielące ją od wyznaczonej daty. Rozmawiała z wrogiem, była o tym przekonana, ale nie był to wróg z BOSS ani z bezpieki; nie straci zębów ani oka w restauracji, nie miała powodu się bać.
3
Poczuła się jednak trochę zawiedziona, gdy go dostrzegła. Czekał przy końcu oszklonej, błyszczącej sali u Brummella. W ogóle nie wyglądał na specjalistę z Wimpole Street. W okularach w srebrnej oprawce, z brzuszkiem, który jakby oparł się o krawędź stołu, gdy Percival wstał, by ją powitać, przypominał raczej staroświeckiego lekarza domowego. W ręku, zamiast recepty, trzymał ogromną kartę dań.
– Tak mi miło, że odważyła się pani przyjść – powiedział.
– Odważyła się?
– W tym miejscu Irlandczycy chętnie podkładają bomby. Jedną, małą, już podłożyli, ale inaczej niż na wojnie, ich bomby często trafiają dwa razy w to samo miejsce.
Percival podał jej menu. Zauważyła, że cała strona była poświęcona przystawkom. Karta, opatrzona portretem Brummella i nagłówkiem „Jadłospis”, była niemal tak długa jak książka telefoniczna pani Castle.
– Nie polecam wędzonego pstrąga – pośpieszył z radą doktor Percival. – Podają tu nieco przesuszonego.
– Nie mam specjalnie apetytu.
– Rozbudźmy go więc, nim przejdziemy do rzeczy. Sherry?
– Wolałabym whisky, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – odparła. Zapytana o gatunek, powiedziała: – J. & B. I niech pan wybierze coś do jedzenia.
Im prędzej skończą się te wstępy, pomyślała, tym prędzej uzyska wiadomości, których łaknęła bardziej niż jedzenia. Rozejrzała się, gdy Percival zastanawiał się nad menu. Na ścianie wisiał kiczowaty, błyszczący portret, podpisany: George Bryan Brummell. Taki sam portret zauważyła w karcie dań. Restauracja była urządzona z nienagannym, aż męczącym smakiem. Na wystroju z pewnością nie oszczędzano i czuło się, że żadna krytyka nie zostałaby dobrze przyjęta. Na sali poza nimi byli sami mężczyźni, podobni do siebie, jakby występowali razem w chórku starego musicalu: czarne włosy, ani za długie, ani za krótkie, i ciemne trzyczęściowe garnitury. Stoliki, przy których siedzieli, były od siebie dyskretnie oddalone, a dwa najbliższe w otoczeniu Percivala pozostawały puste. Sara zastanawiała się, czy nie zostało to zaaranżowane. Zauważyła, że wszystkie okna są zakratowane.
– W takim miejscu jak to – dobiegł ją głos Percivala – najlepiej trzymać się tradycji. Proponuję: „lankaszyrskie ragoût”.
– Wszystko, co pan zdecyduje – odparła.
Percival nie zareagował już, pochłonięty wyborem wina, a kiedy zamówienie zostało przyjęte, spojrzał w końcu na nią zza okularów w srebrnej oprawce i przeciągle westchnął.
– No, zrobiliśmy swoje. Teraz kolej na nich. – Pociągnął łyk sherry. – Pewnie się pani ostatnio niepokoi, pani Castle. – Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia, jakby rzeczywiście był lekarzem domowym.
– Niepokoi?
– Tą niepewnością z dnia na dzień...
– Jeśli ma pan na myśli Maurycego...
– Bardzo lubiliśmy Maurycego.
– Mówi pan, jakby on już nie żył. W czasie przeszłym.
– Nie to miałem na myśli. Oczywiście dalej go bardzo lubimy, ale Maurycy poszedł inną drogą, obawiam się, że bardzo niebezpieczną. Mamy nadzieję, że pani się do niego nie przyłączy.
– A jak miałabym to zrobić? Jesteśmy w separacji.
– Och tak, to było oczywiste posunięcie. Rzuciłoby się w oczy, gdybyście wyjechali razem. Myślę, że urzędnicy imigracyjni nie daliby się na to nabrać. Pani jest bardzo atrakcyjną kobietą, poza tym pani kolor skóry... Wiemy oczywiście, że mąż nie dzwonił do pani do domu, ale kontakt można nawiązać na tyle różnych sposobów: z budki telefonicznej, przez pośrednika: niepodobna przecież śledzić każdego z jego znajomych, nawet gdybyśmy ich wszystkich znali. – Odsunął kieliszek sherry, robiąc na stole miejsce na ragoût.
Sara poczuła się swobodniej: wiedziała już, o czym będą rozmawiać.
– Myśli pan, że jestem zdrajczynią?
– Wie pani, w firmie nie używamy takich słów. To dobre dla dziennikarzy. Pani jest Afrykanką, nie powiedziałem, że z Południowej Afryki, pani syn też. To musiało mieć ogromny wpływ na Maurycego. Powiedzmy, że wybrał inny rodzaj lojalności. – Percival spróbował ragoût. – Proszę uważać – rzucił nagle.
– Uważać?
– Mam na myśli marchewkę: jest bardzo gorąca.
Jeśli to rzeczywiście było przesłuchanie, to prowadzone zupełnie innymi metodami niż te, którymi posługiwała się bezpieka w Johannesburgu czy Pretorii.
– Moja droga – odezwał się po chwili Percival – co pani ma zamiar zrobić, gdy on się z panią skontaktuje?
Porzuciła ostrożność. To ostrożność nie pozwalała jej dowiedzieć się czegokolwiek.
– Zrobię to, co on mi każe.
– Jak się cieszę, że pani tak mówi – odparł Percival. – To znaczy, że możemy być ze sobą szczerzy. Wiemy, rzecz jasna, i pani chyba także wie, że Maurycy wylądował szczęśliwie w Moskwie.
– Dzięki Bogu.
– Boga bym w to nie mieszał, ale z pewnością możemy podziękować KGB (choć dogmatyzm nie jest tu wskazany – mogą przecież stać po tej samej stronie). Wyobrażam sobie, że prędzej czy później mąż poprosi, by pani do niego dołączyła.
– I wtedy to zrobię.
– Razem z dzieckiem?
– Oczywiście.
Doktor Percival wrócił do ragoût. Najwyraźniej delektował się jedzeniem. Z ulgą, którą poczuła na wiadomość, że Maurycy jest bezpieczny, Sara lekkomyślnie dodała:
– Nie możecie mnie zatrzymać.
– Och, niech pani nie będzie taka pewna. Pani dossier w biurze jest całkiem pokaźne. W Południowej Afryce przyjaźniła się pani z człowiekiem nazwiskiem Carson. Komunistycznym agentem.
– Oczywiście. Pomagałam Maurycemu, w waszej sprawie, choć wtedy o tym nie wiedziałam. Mówił, że pisze esej o apartheidzie.
– Maurycy prawdopodobnie już wtedy pomagał Carsonowi. A teraz jest w Moskwie. Szczerze mówiąc, to nie pani sprawa, ale MI5 mogłoby zacząć panią obserwować. Uważnie. Jeśli nie pogardzi pani radą starego człowieka i przyjaciela Maurycego...
Przypomniała sobie nagle niespokojną postać w niedźwiedziowatym płaszczu, bawiącą się z Samem w chowanego wśród ponurych drzew.
– I Davisa – przerwała. – Był pan również przyjacielem Davisa, prawda?
Łyżka sosu zastygła w połowie drogi do ust Percivala.
– Owszem. Biedny Davis. To smutne umrzeć w tym wieku.
– Ja nie pijam porto – powiedziała Sara.
– Moja droga, pani tak zmienia temat. O porto porozmawiajmy po serze, podają tu doskonałego Wensleydale’a. Chciałem panią tylko prosić o odrobinę rozsądku. Niech pani po prostu zostanie w kraju z teściową i swoim dzieckiem...
– Dzieckiem Maurycego.
– Być może.
– Co znaczy „być może”?
– Pani zna Corneliusa Mullera, tego raczej niesympatycznego funkcjonariusza BOSS. Poza tym co za nazwisko! Więc on odniósł wrażenie, że prawdziwy ojciec... Musi mi pani wybaczyć, że powiem to wprost, moja droga, nie chciałbym, żeby pani zbłądziła jak Maurycy...
– Pan w ogóle nie mówi wprost.
– Otóż Muller jest przekonany, że prawdziwym ojcem był jeden z pani rodaków.
– Wiem, kogo ma na myśli. Nawet jeśli to prawda, on nie żyje.
– Żyje.
– Oczywiście, że nie. Został zabity podczas zamieszek.
– Widziała pani ciało?
– Nie, ale...
– Muller powiedział, że ten człowiek przebywa w bezpiecznym miejscu. Odsiaduje dożywocie, tak twierdzi Muller.
– Nie wierzę.
– Muller mówi, że jego więzień chce wystąpić o ustalenie ojcostwa.
– Kłamie.
– Tak, to możliwe. Ten człowiek może być podstawiony. Nie zastanawiałem się jeszcze nad prawnym aspektem sprawy, ale nie wydaje mi się, żeby udało mu się cokolwiek wskórać w angielskich sądach. Czy ma pani syna w paszporcie?
– Nie.
– Czy on ma własny paszport?
– Również nie.
– W takim razie musiałaby pani wystąpić o paszport dla niego, gdybyście chcieli wyjechać, a to oznacza te wszystkie biurokratyczne korowody. Urzędnicy potrafią być bardzo, bardzo powolni.
– Dranie z was. Zabiliście Carsona, potem Davisa, a teraz...
– Carson zmarł na zapalenie płuc. A jeśli chodzi o biednego Davisa, to była marskość wątroby.
– Muller mówi o zapaleniu płuc, pan mówi o marskości wątroby, a teraz jeszcze grozi mi i Samowi.
– Nie grozi, moja droga, radzi.
– Te pana rady...
Musiała przerwać. Kelner podszedł zmienić nakrycia. Talerz Percivala był prawie pusty, ale jej porcja pozostała niemal nietknięta.
– Co pani powie na angielską szarlotkę z goździkami i odrobiną sera? – spytał Percival ściszonym głosem, nachyliwszy się ku niej kusząco, jakby wymieniał cenę, którą gotów był zapłacić za określoną przyjemność.
– Nie chcę już jeść.
– Och, mój Boże. W takim razie poprosimy o rachunek – zwrócił się do kelnera, a gdy ten odszedł, dodał z wyrzutem: – Nie powinna się pani gniewać, pani Castle. Osobiście nic do pani nie mam. W gniewie łatwo o błędną decyzję. Tu chodzi tylko o skrzynki... – zaczął wyjaśniać, szybko jednak przerwał, jakby nagle poczuł, że przenośnia jest chybiona.
– Sam jest moim dzieckiem i wezmę go, dokądkolwiek będę chciała: do Moskwy, do Timbuktu, do...
– Nie może pani wziąć Sama, dopóki nie ma paszportu, a zależy mi, aby MI5 nie podejmowało wobec pani żadnych działań prewencyjnych. Gdyby się dowiedzieli, że wystąpiła pani o paszport, a dowiedzą się z pewnością...
Sara zerwała się z miejsca. Zostawiła doktora Percivala czekającego na rachunek, zostawiła wszystko inne. Nie była pewna, czy powstrzymałaby się przed użyciem noża do sera, który leżał przy jej nakryciu, gdyby została choć chwilę dłużej. Kiedyś w parku w Johannesburgu widziała, jak zabito nożem białego, równie pulchnego jak doktor Percival. Wyglądało to tak prosto. Przy drzwiach odwróciła się, by na niego spojrzeć. Krata w oknie sprawiała, że wyglądał, jakby siedział przy biurku na posterunku policji. Z pewnością śledził ją wzrokiem, a teraz uniósł palec wskazujący i delikatnie pokiwał w jej kierunku. Mogło to być upomnienie lub groźba, ale Sary już to nie obchodziło.
rozdział II
1
Z okna na dwunastym piętrze wielkiego szarego budynku Castle widział czerwoną gwiazdę na gmachu uniwersytetu. Widok był w pewien sposób piękny, jak każdy widok miasta w nocy. Tylko we dnie było ponuro. Dano mu do zrozumienia (zwłaszcza Iwan, który czekał na niego w Pradze i towarzyszył mu do miejscowości pod Irkuckiem o trudnej do wymówienia nazwie, gdzie wysłuchano sprawozdania Castle’a), że spotkało go niesamowite szczęście: przydzielono mu mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią i prysznicem należały do zmarłego niedawno towarzysza. Przed śmiercią udało mu się niemal całkowicie umeblować mieszkanie. W nowych mieszkaniach z reguły znajdował się tylko kaloryfer; wszystko inne, nawet muszlę klozetową, trzeba było kupić. Nie było to łatwe, zabierało wiele czasu i energii. Castle zastanawiał się czasami, czy nie dlatego zmarł towarzysz: znużony pogonią za zielonym wiklinowym fotelem, brązową sofą, twardą jak deska, bez poduszek, stołem niemal jednolicie pokrytym plamami po sosie. Najnowszy, czarno-biały model telewizora stanowił podarunek od rządu. Iwan wyjaśnił to dokładnie, gdy po raz pierwszy oglądali mieszkanie. W jego głosie Castle wyczuł wątpliwość, czy dar był rzeczywiście zasłużony. Iwan nie dał się lubić bardziej niż w Londynie. Być może miał pretensje do Castle’a o swoje odwołanie.
Telefon zdawał się być najbardziej wartościowym sprzętem w mieszkaniu. Pokryty kurzem i odłączony, miał jednak wartość symboliczną. Pewnego dnia, może wkrótce, można będzie z niego skorzystać. Zadzwoni wtedy z niego do Sary; oddałby wszystko, by usłyszeć jej głos, niezależnie od tego, jaką komedię musieliby odegrać przed słuchaczami, których z pewnością by nie brakowało. Jej głos osłodziłby mu oczekiwanie. Kiedyś poruszył ten temat w rozmowie z Iwanem. Zauważył, że Iwan woli rozmawiać na dworze, nawet w najzimniejsze dni, a właśnie jego zadaniem było oprowadzanie Castle’a po mieście. Castle spróbował więc koło wielkiego GUMu*, gdzie czuł się prawie jak w domu, miejsce bowiem przypominało mu Crystal Palace, który widział na fotografiach. W GUMie szukali podbitego futrem płaszcza dla Castle’a. Temperatura wynosiła 23 stopnie poniżej zera.
– Jak myślisz – zapytał Castle – czy nie dałoby się podłączyć mi telefonu?
– Zapytam – odparł Iwan – ale myślę, że chcą cię jeszcze potrzymać w ukryciu.
– Czy to długo potrwa?
– Trwało długo w przypadku Bellamy’ego, ale ty nie jesteś tak ważny. Nie zdobędziesz wielkiego rozgłosu.
– Kto to jest Bellamy?
– Musisz go pamiętać. Ważniak z waszego British Council w Berlinie Zachodnim. To dobra przykrywka, nie? Tak jak Korpus Pokoju.
Castle nawet nie silił się zaprzeczać, nie obchodziło go to.
– Tak, przypominam sobie. – Bellamy uciekł, kiedy Castle, zdenerwowany, czekał w Lourenço Marques na wieści o Sarze, nie mógł więc w pierwszej chwili przywołać z pamięci szczegółów całej sprawy. Po co uciekać z British Council? Jak można tym komukolwiek zaszkodzić czy pomóc? – On jeszcze żyje? – zapytał. To wszystko wydawało mu się tak odległe.
– A dlaczego nie?
– Co robi?
– Korzysta z naszej wdzięczności, tak zresztą jak i ty – odparł Iwan. – Znaleźliśmy mu pracę. Jest doradcą naszego wydziału publikacji. Ma daczę na wsi. Żyje mu się lepiej niż z angielskiej emerytury. Z tobą chyba będzie tak samo.
– Będę czytał książki w wiejskiej daczy?
– Owszem.
– Czy jest nas wielu? Mam na myśli tych korzystających z waszej wdzięczności.
– Znam co najmniej sześciu. Cruikshank i Bates, pamiętasz ich chyba, byli z twojej firmy. Spotkasz ich pewnie w Aragvi, naszej gruzińskiej restauracji. Podają tam podobno dobre wino, nie wiem, nie stać mnie, i w teatrze Bolszoj, gdy wyjdziesz z ukrycia.
Minęli Bibliotekę imienia Lenina.
– Tam też można ich spotkać – dodał jadowicie Iwan. – Czytują angielskie gazety.
Iwan znalazł Castle’owi dochodzącą – dużą, tęgą kobietę w średnim wieku. Miała też uczyć Castle’a rosyjskiego. Wskazując tępo zakończonym palcem sprzęty w pokoju, wyraźnie wymawiała ich rosyjskie nazwy. Parę lat młodsza od Castle’a, traktowała go jednak jak dziecko i upominała z surowością, która szybko, gdy tylko Castle nabrał nieco pewności, zamieniła się w coś w rodzaju macierzyńskiej czułości. Gdy nie było Iwana, rozszerzała materiał, biorąc go ze sobą na zakupy na targowisko i do metra. Na skrawku papieru napisała kilka cyfr, by wyjaśnić mu ceny żywności i biletów. Po jakimś czasie pokazała mu fotografię męża, młodego człowieka w mundurze, zrobioną gdzieś w parku, na tle kartonowego zarysu Kremla. Mundur leżał na mężczyźnie źle, widać było, że nie jest doń przyzwyczajony. Uśmiechał się do obiektywu z wielką czułością, być może żona stała obok fotografa. Powiedziała, że mąż poległ pod Stalingradem. Castle zrewanżował się zdjęciem Sary i Sama, które bez wiedzy pana Hallidaya ukrył w bucie. Okazała zdziwienie, że są czarni, i jeszcze przez jakiś czas odnosiła się do Castle’a z dystansem, nie tyle zaszokowana, co zagubiona: naruszył jej wizję świata. Przypominała w tym jego matkę. Po kilku dniach jej przeszło, ale przez ten czas Castle czuł się wygnańcem ze swego wygnania, co spotęgowało jego tęsknotę za Sarą.
Upłynęły dwa tygodnie, odkąd przyjechał do Moskwy. Za otrzymane od Iwana pieniądze kupił kilka drobiazgów do mieszkania. Znalazł nawet szkolne wydania sztuk Szekspira w języku angielskim, dwie powieści Dickensa: „Olivera Twista” i „Ciężkie czasy”, a także „Toma Jonesa” i „Robinsona Kruzoe”. Na bocznych ulicach leżało śniegu po kostki i Castle miał coraz mniejszą ochotę na zwiedzanie miasta z Iwanem czy edukacyjne wycieczki z Anną – jego gospodyni miała tak na imię. Wieczorami odgrzewał sobie zupę i siedział skulony przy kaloryferze, obok zakurzonego, głuchego telefonu, czytając „Robinsona Kruzoe”. Czasami Robinson mówił jego głosem, jak z taśmy: „Począłem więc pisać pamiętnik; nie tyle, by go komuś przekazać, nie spodziewałem się bowiem dziedziców, lecz raczej by ulżyć myślom, zaprzątniętym codziennymi sprawy”.
Swą sytuację Kruzoe opisał w kategoriach Dobra i Zła. Pod nagłówkiem „Zło” zanotował: „Nie ma tu żywej duszy, nie mam z kim porozmawiać, nikt nie przyniesie mi ulgi”. Po przeciwnej stronie wyliczył „tak wiele potrzebnych rzeczy”, uniesionych z wraku, „które zaspokoją moje potrzeby bądź pozwolą mi na ich zaspokajanie tak długo, aż starczy żywota”. Castle miał zielony wiklinowy fotel, poplamiony sosem stół, niewygodną sofę i kaloryfer, przy którym się grzał. Wystarczyłyby, gdyby była z nim Sara. Przywykła do znacznie gorszych warunków – Castle przypomniał sobie ponure pokoje w podejrzanych hotelach biednych dzielnic Johannesburga, w których nie obowiązywała segregacja, gdzie zmuszeni byli się spotykać i kochać. Pamiętał zwłaszcza jeden z nich, zupełnie nie umeblowany, w którym kochali się na podłodze i było im dobrze. Któregoś dnia, gdy Iwan uszczypliwie wspomniał o wdzięczności, wybuchnął z furią:
– To nazywasz wdzięcznością?!
– Niewielu samotnych ma własną kuchnię, prysznic i dwa pokoje.
– Na to się nie skarżę. Ale obiecaliście mi, że nie będę sam. Obiecaliście, że przerzucicie moją żonę i syna.
Jego gniew zaniepokoił Iwana.
– To wymaga czasu – odparł.
– Nie mam nawet nic do roboty. Jestem na zasiłku. To tak wygląda wasz pieprzony socjalizm?
– Mów ciszej – uspokajał Iwan. – Poczekaj z tym trochę. Kiedy wyjdziesz z ukrycia...
Castle ledwo się powstrzymał, by go nie uderzyć. Iwan najwyraźniej to zauważył, ale wymamrotał tylko coś i zbiegł na dół po cementowych schodach.
2
Czy Iwan doniósł o ich sprzeczce przełożonym, czy może usłyszeli ją na taśmie? Castle nie dowiedział się tego, ale jego gniew okazał się skuteczny. Wyszedł z ukrycia, a nawet, z czego zdał sobie sprawę później, uwolnił się od Iwana. Podobnie jak wówczas, gdy usunięto Iwana z Londynu z racji temperamentu, który nie pozwalał mu dobrze prowadzić Castle’a, tak po tej awanturze Iwan pojawił się jeszcze tylko raz, gdzieś w tle, a potem zniknął na zawsze. Być może tamci dysponowali całą armią kontrolerów, tak jak w Londynie była armia sekretarek, i Iwan zasilił jej rezerwy. Z takiej pracy raczej nie zwalniano: za bardzo obawiano się rewelacji, którymi mogliby podzielić się byli pracownicy.
Łabędzim śpiewem Iwana okazała się rola tłumacza w budynku opodal więzienia na Łubiance, które z dumą pokazał Castle’owi podczas jednego z ich spacerów. Tego ranka Castle zapytał, dokąd idą, a Iwan odparł wymijająco:
– Znaleźli ci pracę.
Przy ścianach pokoju, w którym czekali, stały rzędami książki w brzydkich, tanich oprawach. Castle zauważył pisane cyrylicą nazwiska Stalina, Lenina, Marksa – cieszyło go, że zaczyna rozpoznawać litery. W pokoju stało wielkie biurko z luksusowym, skórzanym bibularzem i dziewiętnastowieczną brązową figurą jeźdźca na koniu, zbyt dużą i ciężką jak na przycisk do papieru – mogła tam pełnić jedynie funkcję dekoracyjną. Przez drzwi za biurkiem do pokoju wszedł otyły, starszy człowiek z szopą siwych włosów i staroświeckimi wąsami, pożółkłymi od papierosowego dymu. Za nim kroczył bardzo porządnie ubrany młody mężczyzna z teczką. Wyglądał jak akolita towarzyszący kapłanowi swojego wyznania, w starszym mężczyźnie bowiem, mimo wielkich wąsów, tkwiło coś kapłańskiego. Widać to było po jego dobrotliwym uśmiechu i sposobie, w jaki wyciągnął rękę – jak do błogosławieństwa. Cała trójka pogrążyła się w rozmowie. Padały pytania i odpowiedzi, a potem Iwan zaczął tłumaczyć.
– Towarzysz pragnie, żebyś wiedział, jak bardzo cenimy sobie twoją pomoc. Chciałby, żebyś zrozumiał, że samo jej znaczenie postawiło nas w obliczu problemów, w których rozwiązanie musiały zaangażować się najwyższe czynniki. Właśnie dlatego musiałeś pozostawać w ukryciu przez te dwa tygodnie. Towarzyszowi bardzo zależy, byś nie myślał, że zostało to spowodowane jakimkolwiek brakiem zaufania. Woleliśmy, by twoja obecność tutaj została w odpowiednim momencie dostrzeżona przez zachodnią prasę.
– Przecież już wiedzą, że tu jestem. Gdzie indziej miałbym być?
Iwan przetłumaczył, starszy mężczyzna coś odpowiedział, a młody uśmiechnął się ze spuszczonymi oczyma, słysząc replikę.
– Towarzysz mówi, że wiedzieć to nie to samo, co opublikować. Prasa może napisać dopiero wtedy, gdy dowie się oficjalnie, że tu jesteś. Cenzura się o to zatroszczy. Wkrótce zorganizujemy konferencję prasową i damy ci znać, co powinieneś powiedzieć dziennikarzom. Być może najpierw odbędziemy kilka prób.
– Powiedz towarzyszowi – odparł Castle – że chciałbym tu zarabiać na życie.
– Towarzysz mówi, że zarobiłeś już na nie po wielokroć.
– W takim razie oczekuję, że wypełni obietnicę złożoną mi w Londynie.
– Co to była za obietnica?
– Obiecano mi, że moja żona i syn dołączą do mnie. Powiedz im, Iwan, że jestem cholernie samotny. Powiedz im, że chcę używać swojego telefonu. Chcę zadzwonić do żony, to wszystko, nie do brytyjskiej ambasady czy do dziennikarzy. Jeśli nie trzymają mnie już w ukryciu, niech mi pozwolą z nią porozmawiać.
Tłumaczenie przeciągnęło się nieco. Zauważył, że zawsze jest dłuższe niż tłumaczona wypowiedź, ale tym razem było nadzwyczaj długie. Nawet akolita dodał więcej niż zdanie lub dwa. Ważny towarzysz prawie się nie odezwał; nadal patrzył dobrotliwie jak biskup.
W końcu Iwan odwrócił się do Castle’a z kwaśną miną, której tamci nie mogli dostrzec.
– Towarzyszom bardzo zależy na twojej współpracy z sekcją wydawniczą, która zajmuje się Afryką. – Iwan skinął głową akolicie, który pozwolił sobie na zachęcający uśmiech, bliźniaczo podobny do uśmiechu zwierzchnika. – Towarzysz mówi, że widziałby cię w roli głównego doradcy w dziedzinie literatury afrykańskiej. Mówi, że w Afryce jest wielu pisarzy i chcieliby, żebyś wybierał najbardziej wartościowe utwory do przekładów. Poleconych przez ciebie pisarzy Związek Literatów zapraszałby do złożenia nam wizyty. To bardzo ważne stanowisko i są szczęśliwi, mogąc ci je zaoferować.
Starszy mężczyzna wskazał gestem półki z książkami, jakby zapraszając Stalina, Lenina, Marksa i Engelsa – rzeczywiście, stał tam również Engels – by i oni powitali poleconych przez Castle’a pisarzy.
– Nie odpowiedzieli na moje pytanie – odparł Castle. – Chcę, żeby ściągnęli tu moją żonę i syna. Obiecali. Borys obiecał.
– Nie będę tłumaczyć tego, co mówisz – przerwał Iwan. – Tym zajmuje się zupełnie inny departament. Błędem byłoby mieszać te dwie sprawy. Proponują ci...
– Powiedz mu, że nie będziemy dyskutować, dopóki nie pozwolą mi porozmawiać z żoną.
Iwan wzruszył ramionami i zaczął mówić. Tym razem tłumaczenie nie było dłuższe od oryginału: gwałtowne, krótkie zdanie. Za to komentarz starszego towarzysza był długi, jak przypisy w zbyt drobiazgowo zredagowanej książce. Castle odwrócił się, by pokazać, że jego decyzja jest ostateczna, i wyjrzał przez okno. Zobaczył wąwóz ulicy między betonowymi ścianami, których wierzchołki przesłaniał mu śnieg, lecący jakby z ogromnego, niewyczerpanego wiadra gdzieś u góry. To nie był śnieg, który pamiętał z dzieciństwa i kojarzył ze śnieżkami, opowieściami o wróżkach i toboganami. Ten śnieg był bezlitosny, niszczący, padał nieprzerwanie. Taki śnieg mógł zasypać cały świat.
– Wychodzimy – oznajmił gniewnie Iwan.
– Co powiedzieli?
– Nie rozumiem, dlaczego cię tak traktują. Wiem, jakie śmieci nam przesyłałeś z Londynu. Wychodź.
Starszy towarzysz wyciągnął uprzejmie rękę. Młodszy wydawał się nieco zmieszany. Cisza na tonącej w śniegu ulicy była tak wielka, że Castle nie odważył się jej zmącić. Szli szybko, jak skryci wrogowie, szukający odpowiedniego miejsca, by ostatecznie wyjaśnić nieporozumienie. Gdy Castle nie mógł już dłużej wytrzymać niepewności, zapytał:
– I co wynikło z tej rozmowy?
– Powiedzieli, że źle cię prowadziłem. Tak samo jak wtedy, gdy odwołali mnie z Londynu: „Więcej psychologii, towarzyszu, więcej psychologii”. Lepiej by mi się wiodło, gdybym był zdrajcą, jak ty.
Mieli szczęście: złapali taksówkę. W środku Iwan zamilkł (Castle zauważył już, że w taksówkach nigdy się nie rozmawia). Przy wejściu do klatki schodowej niechętnie udzielił Castle’owi informacji, których tamten wyczekiwał:
– Robota na ciebie czeka. Nie masz się czego bać. Towarzysz bardzo ci współczuje. Porozmawia z kimś o twojej żonie i podłączeniu telefonu. Usilnie prosi, tak właśnie powiedział: usilnie prosi, o jeszcze odrobinę cierpliwości. Mówi, że już niedługo zostaniesz powiadomiony. Rozumie, zauważ: rozumie, twoje zdenerwowanie. Ja nic z tego nie rozumiem. Widocznie z tą psychologią u mnie coś nie tak.
Zostawił Castle’a w drzwiach i oddalił się w śnieg, niknąc mu z oczu na zawsze.
3
Następnego wieczoru, gdy Castle czytał „Robinsona Kruzoe” przy kaloryferze, ktoś zapukał do drzwi (dzwonek nie działał). Przez lata narosła w nim nieufność, więc nim otworzył drzwi, automatycznie zapytał:
– Kto tam?
– Nazywam się Bellamy – usłyszał wysoki głos. Castle otworzył drzwi. Niski, siwy mężczyzna w szarym, futrzanym płaszczu i szarej, karakułowej czapie nieśmiało wszedł do środka. Wyglądał jak aktor komediowy grający myszkę w angielskiej pantomimie*, oczekujący aplauzu małych rączek. – Mieszkam niedaleko, pomyślałem więc, że zbiorę się na odwagę i wpadnę – odezwał się. Spojrzał na książkę w ręku Castle’a. – Och, Boże, przerwałem panu lekturę.
– To tylko „Robinson Kruzoe”. Mam dużo czasu na czytanie.
– Ach, wielki Daniel. Był jednym z nas.
– Jednym z nas?
– Defoe pasowałby raczej do MI5. – Bellamy ściągnął szare, futrzane rękawice, rozgrzał się przy kaloryferze i rozejrzał dookoła. – Widzę, że ciągle żyje pan po spartańsku – stwierdził. – Wszyscy przez to przeszliśmy. Nie wiedziałem, gdzie można kupić cokolwiek, póki Cruikshank mi nie powiedział. A później ja sam powiedziałem Batesowi. Nie widział się pan jeszcze z nimi?
– Nie.
– Dziwię się, że nie wpadli. Wyszedł pan z ukrycia i słyszałem, że wkrótce zwołają z panem konferencję prasową.
– Skąd pan wie?
– Od mojego rosyjskiego przyjaciela – odparł Bellamy z nerwowym chichotem. Ze swojego przepastnego płaszcza wyjął butelkę whisky. – Mały prezent dla nowego gościa – oznajmił.
– To bardzo miłe z pana strony. Proszę usiąść. Fotel jest wygodniejszy od sofy.
– Najpierw wyjdę z okrycia. Wyjść z okrycia: to dobre słowo.
Rozpinanie zajęło mu trochę czasu. Miał mnóstwo guzików. Siedząc już w zielonym, wiklinowym fotelu, zaśmiał się ponownie.
– Jak tam pański rosyjski przyjaciel?
– Niezbyt przyjazny.
– Proszę się więc go pozbyć. Niech pan sobie nie psuje pobytu. Oni naprawdę chcą, żebyśmy byli zadowoleni.
– Jak mam się go pozbyć?
– Proszę im po prostu dać do zrozumienia, że nie jest w pańskim typie. Jakieś niedyskretne słówko do tych zabaweczek, do których pewnie teraz mówimy. Wie pan, że gdy przyjechałem, powierzyli mnie – nie zgadnie pan – damie w średnim wieku ze Związku Literatów? Chyba dlatego, że pracowałem w British Council. Szybko się nauczyłem, jak sobie radzić z taką sytuacją. Gdy tylko przychodził Cruikshank, nazywałem ją pogardliwie „moją guwernantką”. Nie trwało to długo. Zniknęła, zanim pojawił się Bates. To brzydko śmiać się z Batesa, ale ożenił się z nią.
– Nie rozumiem, jak to było. To znaczy, po co im pan był tu potrzebny. Byłem za granicą, gdy to się stało, i nie czytałem prasy.
– Mój drogi, prasa okazała się okropna. Dziennikarze nie dali mi spokoju. Czytałem potem gazety w Bibliotece imienia Lenina. Doprawdy można by pomyśleć, że byłem jakąś Matą Hari.
– Ale jaką pan miał dla nich wartość w British Council?
– Widzi pan, mój przyjaciel, Niemiec, prowadził wielu agentów na wschodzie. Nie przyszło mu do głowy, że taki mały człowieczek jak ja może go przy okazji obserwować i pisać raporty. A potem ten głupi chłopczyk dał się uwieść jakiejś okropnej babie. Trzeba go było ukarać. Sam nie musiał się obawiać, bo nigdy nie zrobiłbym nic, co mogłoby mu zaszkodzić. Ale jego agenci... Oczywiście domyślił się, kto ich wydał. Przyznam, że nawet mu tego nie utrudniałem. Poszedł jednak do ambasady porozmawiać o mnie, więc musiałem szybko zmienić miejsce pobytu. Jak mi ulżyło, kiedy zostawiłem za plecami Checkpoint Charlie...*
– I jest pan tu szczęśliwy?
– Owszem, jestem. Zawsze mi się wydawało, że szczęście to sprawa ludzi, a nie miejsc, a tu mam bardzo miłego przyjaciela. To wbrew prawu, rzecz jasna, ale w służbie robi się wyjątki, a on jest oficerem KGB. Biedaczek, z racji swoich obowiązków czasami musi mnie zdradzać, ale to co innego niż z moim niemieckim przyjacielem. To nie jest miłość. Czasami się nawet z tego śmiejemy. Jeśli doskwiera panu samotność, on zna też mnóstwo dziewcząt...
– Nie jestem samotny, póki mam książki.
– Pokażę panu miejsce, gdzie można dostać angielskie książki spod lady.
Zanim opróżnili pół butelki whisky, wybiła północ. Bellamy wyszedł. Ubierał się długo i cały czas trajkotał:
– Musi pan poznać Cruikshanka. Powiem mu, że się z panem widziałem. Batesa też, ale to oznacza spotkanie z panią Batesową ze Związku Literatów. – Nim założył rękawice, rozgrzał dłonie przy kaloryferze. Wydawało się, że czuje się jak w domu, choć przyznał na koniec: – Byłem tu nieco nieszczęśliwy, czułem się zagubiony, póki nie znalazłem przyjaciela, jak w tym chórze ze Swinburne’a: „obce twarze, czuwanie bez słowa”, tak to leciało?, „i cały ten ból”.* Prowadziłem kiedyś wykłady na temat Swinburne’a. Poeta niedoceniany. – W drzwiach dodał: – Gdy nadejdzie wiosna, musi pan przyjechać do mojej daczy...
4
Po paru dniach Castle’owi zaczęło nawet brakować Iwana. Tęsknił za kimś, kogo mógłby nie lubić. Nie mógł z czystym sumieniem nie lubić Anny, która jakby zdawała sobie sprawę, że jest teraz bardziej samotny niż kiedykolwiek. Zostawała rankami nieco dłużej i wbijała mu palcem do głowy jeszcze więcej rosyjskich słówek. Coraz większą uwagę zwracała też na wymowę. Zaczęła poszerzać jego słownictwo o czasowniki, począwszy od słowa „biegać”: naśladowała bieg, unosząc kolana i łokcie. Z pewnością otrzymywała za te lekcje pieniądze od kogoś innego, Castle bowiem nie płacił jej nic; garść rubli, którą otrzymał od Iwana po przyjeździe, i tak mocno już stopniała.
W odosobnieniu boleśnie dawał mu się we znaki fakt, że nie zarabiał. Zaczął nawet tęsknić za biurkiem, przy którym mógłby studiować indeksy dzieł afrykańskich pisarzy. Oderwałoby to przynajmniej jego myśli od Sary i tego, co się z nią działo. Czemu nie przyjechała do niego z Samem? Czy robiono coś, żeby dotrzymać złożonej mu obietnicy?
Pewnego wieczora, o dziewiątej trzydzieści dwie, dotarł do końca gehenny Robinsona Kruzoe. Zapisując czas zachowywał się trochę jak Kruzoe. „Opuściłem tedy wyspę, dziewiętnastego grudnia roku, jak dowiedziałem się z dziennika okrętowego, 1686, przeżywszy na niej dwadzieścia i ośm lat, dwa miesiące i dziewiętnaście dni...”
Castle podszedł do okna. Śnieg przestał na chwilę padać i czerwona gwiazda na budynku uniwersytetu była dobrze widoczna. Nawet o tej porze kobiety na ulicy odgarniały śnieg: z góry wyglądały jak ogromne żółwie. Ktoś zadzwonił do drzwi. Niech dzwoni – pomyślał – i tak nie otworzę, pewnie to Bellamy lub ktoś inny, równie niepożądany, jakiś Cruikshank czy Bates. Przypomniał sobie jednak, że dzwonek u drzwi nie działa. Odwrócił się i ze zdumieniem popatrzył na telefon. To on dzwonił.
Podniósł słuchawkę. Usłyszał, jak ktoś mówi do niego po rosyjsku. Nie zrozumiał ani słowa. Rozległ się wysoki sygnał, ale Castle wciąż trzymał słuchawkę przy uchu, głupio czekając. Może telefonistka kazała mu się nie rozłączać, a może powiedziała: „Proszę odłożyć słuchawkę. Oddzwonię”? Może to była rozmowa z Anglią? Niechętnie odłożył słuchawkę i stał obok aparatu czekając, aż znów zadzwoni. Wyszedł już z ukrycia, a teraz go „podłączono”. Poradziłby sobie, gdyby tylko Anna nauczyła go właściwych zwrotów – nie wiedział nawet, jak zadzwonić na centralę. W mieszkaniu nie było książki telefonicznej, sprawdził to dwa tygodnie temu.
Telefonistka musiała mu jednak coś powiedzieć. Wciąż był pewien, że telefon zadzwoni. Zasnął koło niego i śnił o swojej pierwszej żonie, co nie zdarzyło mu się od lat. We śnie kłócili się tak, jak nigdy w życiu.
Anna znalazła go rano śpiącego w zielonym, wiklinowym fotelu. Gdy go obudziła, powiedział: „Anno, podłączyli telefon”, a ponieważ nie rozumiała, wskazał ręką aparat, naśladując dźwięk dzwonka. „Dzyń-dzyń!” Oboje śmieli się, tak absurdalne było to w ustach starszego człowieka. Wyjął fotografię Sary i znów wskazał na telefon, Anna pokiwała głową i uśmiechnęła się, by dodać mu odwagi. Castle pomyślał, że ona na pewno zaprzyjaźni się z Sarą, pokaże jej, gdzie robić zakupy, nauczy ją rosyjskiego, polubi Sama.
5
Gdy tego samego dnia, później, zadzwonił telefon, Castle był pewien, że to Sara. Ktoś w Londynie, może Borys, z pewnością dał jej numer. Gdy podnosił słuchawkę, w ustach mu zaschło i ledwo wykrztusił:
– Kto mówi?
– Borys.
– Skąd dzwonisz?
– Stąd, z Moskwy.
– Widziałeś się z Sarą?
– Rozmawiałem z nią.
– Wszystko u niej w porządku?
– Tak.
– A Sam?
– Także ma się dobrze.
– Kiedy przyjadą?
– O tym właśnie chciałem z tobą pomówić. Zostań w domu, nie wychodź, proszę. Zaraz do ciebie przyjdę.
– Ale kiedy ich zobaczę?
– Musimy o tym porozmawiać. Są pewne trudności.
– Jakie trudności?
– Poczekaj, aż przyjdę.
Castle nie mógł usiedzieć w miejscu. Wziął książkę i odłożył ją. Poszedł do kuchni, gdzie Anna robiła zupę. Powiedziała: „Dzyń-dzyń”, ale to już nie było śmieszne. Castle wrócił do okna – znów padał śnieg. Gdy usłyszał pukanie do drzwi, wydawało mu się, że upłynęły godziny.
Borys wyciągnął plastykową torbę ze sklepu wolnocłowego.
– Sara prosiła, żebym ci przywiózł J. & B. Butelka od niej i druga od Sama.
– Mów lepiej, co to za trudności – nie wytrzymał Castle.
– Pozwól mi zdjąć płaszcz.
– Naprawdę się z nią widziałeś?
– Rozmawiałem z nią przez telefon. Z budki. Jest na wsi, u twojej matki.
– Wiem o tym.
– Wyglądałoby podejrzanie, gdybym ją tam odwiedził.
– W takim razie skąd wiesz, że wszystko u niej w porządku?
– Tak mi mówiła.
– Myślisz, że mówiła prawdę?
– Tak, Maurycy, jestem pewien...
– Na czym polegają trudności? Mnie przerzuciliście.
– To było bardzo proste. Fałszywy paszport, przebranie za ślepca, i to małe zamieszanie, które wywołaliśmy w punkcie kontroli, gdy hostessa Air France przeprowadzała cię do samolotu. Ktoś podobny do ciebie leciał do Pragi, a jego paszport był nie całkiem w porządku...
– Ale co z tymi trudnościami?
– Zakładaliśmy, że gdy tu dotrzesz, nie będą mogli zabronić Sarze dołączyć do ciebie.
– I nie mogą.
– Sam nie ma paszportu. Powinieneś był go wpisać do paszportu Sary. Wygląda na to, że uporanie się z tym zajmie trochę czasu. I jeszcze jedno: twoi ludzie dali Sarze do zrozumienia, że gdyby chciała wyjechać, mogą ją aresztować za utrudnianie śledztwa. Była przyjaciółką Carsona, twoją agentką w Johannesburgu... Maurycy, mój drogi... obawiam się, że to wcale nie jest takie proste.
– Obiecaliście.
– Wiem, że obiecaliśmy. W dobrej wierze. Bez dziecka wciąż moglibyśmy ją przerzucić, ale Sara mówi, że nie zostawi syna. Samowi nie podoba się w szkole, źle mu w domu twojej matki.
Plastykowa torba leżała na stole. Na depresję zawsze było lekarstwo: whisky.
– Dlaczego mnie przerzuciliście? – zapytał Castle. – Nie byłem w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Myślałem, że tak jest, ale wy musieliście wiedzieć...
– Nadałeś sygnał alarmowy. Odpowiedzieliśmy na niego.
Castle rozdarł plastyk i otworzył butelkę. Widok nalepki J. & B. zabolał go jak smutne wspomnienie. Nalał szczodrze do szklanek.
– Nie mam wody sodowej.
– Nie szkodzi.
– Usiądź na fotelu – powiedział Castle. – Sofa jest twarda jak szkolna ławka. – Pociągnął łyk. Bolał go nawet smak J. & B. Gdyby Borys przywiózł mu inny gatunek: Haiga, White Horse, Vat 69, Granta – powtarzał sobie nic nie znaczące nazwy, aby nie myśleć i nie pogrążać się w smutku, zanim J. & B. zacznie działać – Johnnie Walkera, Queen Annę, Teacher’s. Borys nie zrozumiał jego milczenia.
– Nie musisz się bać mikrofonów – uspokoił. – Tu, w Moskwie, można powiedzieć, jesteśmy bezpieczni w oku cyklonu. Bardzo nam zależało na przerzuceniu ciebie – dodał.
– Dlaczego? Notatki Mullera były bezpieczne u starego Hallidaya.
– Nikt ci nigdy wszystkiego nie wyjaśnił, prawda? Te strzępy ekonomicznych informacji, które nam przesyłałeś, były bezwartościowe.
– W takim razie dlaczego...?
– Wiem, że nie wyrażam się jasno. Nie przywykłem do whisky. Spróbuję ci to wyjaśnić. Twoi ludzie myśleli, że mają tu w Moskwie agenta, ale to my go im podstawiliśmy. Przekazywał im z powrotem to, co ty przekazywałeś nam. Raporty, które przesyłałeś, umacniały jego wiarygodność w oczach twoich ludzi: byli w stanie je sprawdzić. Tymczasem on przekazywał im też inne informacje, przygotowane przez nas, i na tym polegała prawdziwa wartość twoich raportów. Taki sprytny podstęp. Ale potem wynikła sprawa z Mullerem i Wujkiem Remusem. Zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie zneutralizować tę operację przy pomocy prasy, a nie mogliśmy tego zrobić pozostawiając cię w Londynie. To ty musiałeś przywieźć ze sobą notatki Mullera, być naszym źródłem informacji.
– Więc dowiedzą się, że przywiozłem też wiadomość o przecieku.
– Właśnie. Nie moglibyśmy dłużej prowadzić tej gry. Angielski agent w Moskwie musiał zamilknąć. Za kilka miesięcy do twoich ludzi dotrą plotki o tajnym procesie. To ich tylko upewni, że informacje, które im przekazywał, były prawdziwe.
– Myślałem, że pomagam tylko ludziom Sary.
– Robiłeś znacznie więcej. A jutro spotkasz się z prasą.
– Przypuśćmy, że odmówię, jeśli nie przerzucicie Sary...
– Poradzimy sobie bez ciebie, ale wtedy nie będziesz mógł oczekiwać, że rozwiążemy problem Sary. Jesteśmy ci wdzięczni, Maurycy, ale wdzięczność, tak jak miłość, trzeba codziennie pielęgnować. Bez tego zwiędnie.
– Mówisz jak Iwan.
– Nie, nie jak Iwan. Jestem twoim przyjacielem i chcę nim pozostać. Kiedy zaczyna się nowe życie w nowym kraju, przyjaciel bardzo się przydaje...
Tym razem oferta przyjaźni zabrzmiała jak ostrzeżenie czy nawet groźba. Castle przypomniał sobie wieczór w Watford, gdy na próżno szukał domu, w którym Borys udzielał lekcji, z plakatem z Berlitza na ścianie. Wydało mu się, że przez całe życie, odkąd jako dwudziestolatek wstąpił do firmy, nie był w stanie mówić. Jak trapista, wybrał profesję milczenia, a teraz, gdy było już za późno, uświadomił sobie, że minął się z powołaniem.
– Napij się jeszcze, Maurycy – usłyszał z ust Borysa. – Wcale nie jest tak źle. Musisz być cierpliwy, to wszystko.
Castle podniósł szklankę do ust.
rozdział III
1
Doktor potwierdził obawy Sary co do Sama, ale to pani Castle pierwsza zwróciła uwagę na jego kaszel. Starszym ludziom niepotrzebne jest medyczne wykształcenie – diagnozy, których wysłuchują przez całe życie, więcej im dają, niż sześć lat intensywnych studiów. Lekarz był potrzebny tylko po to, by wymogom sztuki stało się zadość, by podpisać się pod receptą pani Castle. Był młodym człowiekiem i okazywał jej wielki szacunek, jak sławnemu specjaliście, od którego można się wiele nauczyć.
– Czy u państwa w domu ktoś chorował na koklusz? – spytał Sarę. Widać było, że mówiąc „dom” ma na myśli Afrykę.
– Nie wiem. Czy to groźne?
– Nie, ale niezbędne jest dość długie odosobnienie.
To zdanie nie uspokajało. Z dala od Maurycego trudniej jej było ukryć zdenerwowanie – nie miała go z kim dzielić. Pani Castle zachowywała się całkiem spokojnie, nieco tylko poirytowana odstępstwem od ustalonego porządku. Pewnie myślała, że gdyby nie ta głupia sprzeczka, Sam mógłby odbyć swą kwarantannę w Berkhamsted, a ona udzielałaby niezbędnych rad przez telefon. Zostawiła ich, posyłając Samowi całusa swą starą, podobną do liścia dłonią, i zeszła na dół oglądać telewizję.
– Nie mógłbym chorować w domu? – odezwał się Sam.
– Nie, musisz zostać tutaj.
– Wolałbym być teraz z Bullerem. – Sam tęsknił za psem bardziej niż za Maurycym.
– Poczytać ci?
– Tak, poproszę.
– W takim razie musisz się położyć.
Pakując się w pośpiechu, Sara wzięła ze sobą kilka książek, między innymi tę, którą Sam nazywał książką o ogrodzie. Lubił ją znacznie bardziej niż ona. Nie pamiętała z dzieciństwa ogrodu, tylko jasne światło, którego promienie po dachach z falistej blachy ześlizgiwały się na paloną glinę placu zabaw. Nawet u metodystów nie było trawy. Otworzyła książkę. W salonie na dole grał telewizor. Jego odgłosu nawet z daleka niepodobna było pomylić z głosem żywej osoby. Był metaliczny, jakby zapuszkowany.
Sam usnął, nim zdążyła otworzyć książkę. Leżał jak zwykle, z ramieniem zwieszonym z łóżka. Zawsze nadstawiał tak dłoń Bullerowi do polizania. Kocham go – myślała – tak, kocham go, ale jest mi kulą u nogi. Upłyną tygodnie, nim wyzdrowieje, a nawet wtedy... Znów znalazła się u Brummella, rozglądając się po lśniącej restauracji, wytapetowanej rachunkami, ku którym wznosił palec doktor Percival. Czy nawet to zaaranżowali? – pomyślała.
Zamknęła cicho drzwi i zeszła na dół. Telewizor zamilkł, a na podeście schodów stała pani Castle, patrząc na nią.
– Chciałam posłuchać wiadomości – powiedziała Sara. – Sam prosił, żeby mu poczytać, ale już zasnął.
Pani Castle patrzyła gdzieś poza nią, jakby zauważyła tam coś przerażającego.
– Maurycy jest w Moskwie – powiedziała.
– Tak, wiem.
– Był w telewizji, z mnóstwem dziennikarzy. Usprawiedliwiał się. Miał czelność, tupet... To dlatego się z nim pokłóciłaś? Och, dobrze zrobiłaś, że odeszłaś od niego.
– To nie dlatego – odparła Sara. – Udawaliśmy tylko kłótnię. Maurycy nie chciał mnie w to mieszać.
– A byłaś w to zamieszana?
– Nie.
– Dzięki Bogu. Ciężko by mi przyszło wyrzucić cię z domu z chorym dzieckiem.
– Maurycego też by pani wyrzuciła, gdyby pani wiedziała?
– Nie, zatrzymałabym go do przyjazdu policji. – Pani Castle odwróciła się i ruszyła do salonu. Przeszła przez cały pokój i zawadziła o telewizor, jak niewidoma. Sara zauważyła, że rzeczywiście nie widziała: oczy miała zamknięte.
– Proszę usiąść. To był dla pani szok.
Pani Castle otworzyła oczy. Sara spodziewała się zobaczyć w nich łzy, ale oczy starej kobiety były suche i bezlitosne.
– Maurycy jest zdrajcą – powiedziała.
– Proszę spróbować zrozumieć, pani Castle. To moja wina, nie Maurycego.
– Mówiłaś, że nie byłaś w to zamieszana.
– Chciał pomóc moim rodakom. Gdyby nie kochał mnie i Sama... To była cena, którą zapłacił za uratowanie nas. Tu, w Anglii nie można sobie wyobrazić, przed jakimi okropnościami nas uchronił.
– Ale to zdrajca!
Usłyszawszy to słowo ponownie, Sara nie wytrzymała.
– Dobrze, niech będzie: zdrajca. Tylko kogo on zdradził? Mullera i jego przyjaciół? Tajną policję?
– Nie mam pojęcia, kto to jest Muller. Maurycy zdradził swoją ojczyznę, swój naród.
– Tak, naród – zgodziła się Sara, zrozpaczona, że można osądzać kogoś posługując się takimi banałami. – Kiedyś powiedział, że to ja i Sam jesteśmy jego narodem.
– Dobrze, że jego ojciec nie żyje.
Jeszcze jeden banał. Może w obliczu kryzysu garniemy się do nich, jak dziecko do rodziców.
– Jego ojciec lepiej by go zrozumiał.
To była bezsensowna kłótnia, jak ta, która wybuchła tamtego wieczoru między nią a Maurycym.
– Przepraszam – uspokoiła się. – Nie chciałam tego powiedzieć. – Była gotowa poświęcić wszystko za chwilę spokoju. – Wyjadę, jak tylko Sam poczuje się lepiej.
– Dokąd?
– Do Moskwy, jeżeli mi pozwolą.
– Nie weźmiesz Sama ze sobą. To mój wnuk, jestem jego opiekunką.
– Dopiero po śmierci mojej i Maurycego.
– To brytyjski poddany. Oddam go pod kuratelę sądową. Jutro spotkam się z prawnikiem.
Sara nie miała zielonego pojęcia, co to jest kuratela sądowa. Obawiała się, że to kolejna przeszkoda, której nie wziął pod uwagę dzwoniący do niej wcześniej mężczyzna. Przepraszał, mówił, że jest przyjacielem Maurycego, zupełnie jak doktor Percival, ale wierzyła mu bardziej niż Percivalowi, nawet mimo ostrożności w głosie, dwuznaczności i odrobiny obcego akcentu.
Tamten przepraszał, że Sara nie jest jeszcze w drodze do męża. Można to było zorganizować niemal natychmiast, gdyby pojechała sama. Niestety, z dzieckiem nie mogła przekroczyć granicy niezauważona. Nawet najlepszy paszport nie załatwiłby sprawy.
„Nie mogę zostawić Sama” – odpowiedziała mu wtedy głosem zdławionym rozpaczą. Usłyszała zapewnienie, że „w swoim czasie” znajdzie się sposób i na przerzucenie Sama. Gdyby mu zaufała... Mężczyzna ostrożnie napomknął, gdzie i kiedy mogliby się spotkać. Jakiś podręczny bagaż, ciepły płaszcz, wszystko inne mogliby kupić u celu podróży, ale powiedziała: „Nie. Nie pojadę bez Sama” i odłożyła słuchawkę.
Myślała teraz o chorobie syna i tajemniczym określeniu, które nie dawało jej spokoju przez całą drogę do sypialni: „kuratela sądowa”. To brzmiało trochę jak leczenie szpitalne. Czy można posłać dziecko do szpitala tak, jak się je posyła do szkoły?
2
Nie miała kogo zapytać. W Anglii nie znała nikogo poza panią Castle, rzeźnikiem, sprzedawcą w sklepie warzywnym, bibliotekarzem, dyrektorką szkoły i oczywiście panem Bottomleyem, który stale pojawiał się na schodach, na High Street, nawet dzwonił. Tyle lat przeżył w swojej afrykańskiej misji, że prawdopodobnie dopiero przy Sarze czuł się jak w domu. Był bardzo grzeczny i bardzo dociekliwy, sypał pobożnymi frazesami. Zastanawiała się, co by powiedział, gdyby poprosiła go o pomoc w ucieczce z Anglii.
Nazajutrz po konferencji prasowej zatelefonował doktor Percival, w dość dziwnej sprawie. Maurycemu najwyraźniej należały się jakieś pieniądze i Percival prosił o numer konta, na które mogłyby zostać przelane. Firma wyglądała na skrupulatną w rzeczach małych, choć Sara zastanawiała się potem, czy przypadkiem nie doszli do wniosku, że kłopoty finansowe mogłyby ją skłonić do jakiegoś desperackiego czynu. Mogła to też być swego rodzaju łapówka za pozostanie na miejscu. Percival powiedział jej, wciąż tonem domowego lekarza: „Tak się cieszę, że jest pani rozsądna, moja droga. Tylko tak dalej”, zupełnie jakby radził, aby dalej brała aspirynę.
A potem, o siódmej wieczór, gdy Sam spał, a pani Castle poszła do swojego pokoju „ogarnąć się”, jak mawiała, przed kolacją, zadzwonił telefon. Zwykle o tej porze dzwonił pan Bottomley, ale tym razem to był Maurycy. Połączenie było tak doskonałe, jakby dzwonił z sąsiedniego pokoju.
– Maurycy, gdzie jesteś? – zapytała ze zdumieniem.
– Wiesz, gdzie jestem. Kocham cię, Saro.
– Kocham cię, Maurycy.
– Musimy się śpieszyć, nigdy nie wiadomo, kiedy przerwą połączenie – wyjaśnił. – Jak tam Sam?
– Choruje, ale to nic groźnego.
– Borys mówił, że jest zdrowy.
– Nie powiedziałam mu. Jeszcze jeden kłopot. I tak jest ich dużo.
– Tak, wiem. Ucałuj ode mnie Sama.
– Pewnie.
– Nie musimy już dłużej udawać. Zawsze będą nas podsłuchiwać.
Na chwilę zapadła cisza. Myślała, że przerwano połączenie albo Maurycy odszedł od telefonu. Potem usłyszała:
– Bardzo za tobą tęsknię, Saro.
– Och, ja też. Ja też, ale nie mogę zostawić Sama.
– Oczywiście, że nie możesz. Rozumiem.
– Kiedy trochę podrośnie... – powiedziała impulsywnie i natychmiast tego pożałowała. „Kiedy podrośnie” brzmiało jak obietnica na daleką przyszłość, kiedy oboje będą starzy. – Bądź cierpliwy – dodała.
– Tak... Borys mówi tak samo. Będę cierpliwy. Jak matka?
– Nie mam ochoty o niej rozmawiać. Mówmy o nas. Powiedz, jak się tam czujesz.
– Wszyscy są bardzo mili. Dali mi jakąś pracę. Są mi wdzięczni. I mają znacznie więcej powodów do wdzięczności niż bym chciał. – Powiedział coś, czego nie usłyszała przez nagłe trzaski na linii, coś o wiecznym piórze i czekoladowym ciastku. – Moja matka nie myliła się zbytnio.
– Masz przyjaciół? – zapytała.
– Och tak, nie jestem samotny, nie bój się, Saro. Jest tu Anglik, który pracował kiedyś w British Council. Zaprosił mnie do swojej daczy, gdy nadejdzie wiosna. Gdy nadejdzie wiosna – powtórzył głosem, którego niemal nie rozpoznała. To był głos starego człowieka, który nie jest już pewien, że doczeka wiosny.
– Maurycy, Maurycy, miej nadzieję, proszę – powiedziała, ale w długiej, niczym niezmąconej ciszy, która zapanowała w słuchawce, zrozumiała, że połączenie z Moskwą zostało przerwane.
* Słynny stadion krykietowy w Londynie.
* George Blake, funkcjonariusz MI6 i „kret” KGB, po zdemaskowaniu skazany na 42 lata więzienia za działalność szpiegowską. W roku 1966, po sześciu latach odsiadki, uciekł z więzienia i osiadł w Moskwie.
* Castle (ang.) - zamek.
* Portret pędzla holenderskiego malarza Fransa Halsa (1580?-1666).
* Łk 21,21. Por. także Mk 13,14. Ten i następne cytaty wg Biblii Tysiąclecia, wyd. 3 popr., Poznań - Warszawa 1980.
* Litera C - inicjał nazwiska pierwszego szefa organizacji, sir Mansfielda Cumminga - jest tradycyjnym kryptonimem szefów brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadowczej (SIS - Secret Intelligence Service, zwanej MI6).
* Guy Burgess, funkcjonariusz MI6 i Donald Maclean, pracownik brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, należeli do słynnej siatki informatorów KGB, zwanej „kręgiem pięciu”. W roku 1951 uciekli do Moskwy.
* John Vassall, pracownik ambasady brytyjskiej w Moskwie, a później urzędnik Admiralicji, homoseksualista, szantażowany przez KGB, przez sześć lat szpiegował na rzecz ZSRR. Aresztowany i skazany na 18 lat więzienia w 1962 roku. Mianem afery Portland określa się zdemaskowanie i aresztowanie członków siatki szpiegowskiej Konona Trofimowicza Mołodego (alias Gordona Lonsdale’a), działających w brytyjskim zbrojeniowym instytucie badawczym w Portland. H.A.R. (Kim) Philby, wysoki funkcjonariusz MI6, był najsłynniejszym „kretem” KGB. W 1963 roku uciekł do Moskwy. Zmarł w roku 1988.
* Oleg Władimirowicz Pieńkowski, pułkownik radzieckiego wywiadu wojskowego (GRU). W roku 1960 przeszedł na stronę Amerykanów i przekazał CIA oraz MI6 wiele ważnych informacji dotyczących radzieckiego potencjału nuklearnego. Ujęty w Moskwie w roku 1962, po głośnym procesie został skazany na śmierć i stracony rok później.
* Bureau for State Security (Biuro Bezpieczeństwa Państwowego) - organizacja założona w 1968 w Republice Południowej Afryki, znana z bezlitosnych metod postępowania.
* Anglikański hymn autorstwa Cecila F. Alexandra (1818-1895).
* Defence Intelligence (Wywiad Defensywny) utworzono w 1964 roku po połączeniu trzech organizacji wywiadowczych oraz Joint Intelligence Bureau (Biura Połączonych Służb Wywiadu). Formalnie DI podlega Ministerstwu Obrony.
* Kod pocztowy centrum Londynu.
* Tzw. pierwsza ustawa o reformie, podpisana 7 czerwca 1832 roku. Znacznie zwiększyła angielski elektorat przez dopuszczenie klasy średniej do głosowania.
* Medal ustanowiony przez króla Jerzego VI w roku 1940, przyznawany osobom cywilnym za odwagę.
* Special Operations Executive (Wydział Operacji Specjalnych) - brytyjska organizacja wywiadowcza, utworzona w roku 1940. Do jej zadań należał sabotaż, wyposażanie, szkolenie i kierowanie grupami ruchu oporu w okupowanej Europie.
* Dłuższa część widełek kurczęcia po ich rozerwaniu przez dwie osoby posiada jakoby magiczną własność wskazywania, czyje życzenie się spełni.
* Paulus Kruger (1825 -1904) - polityk burski, prezydent Transwalu. Doprowadził do utworzenia Republiki Transwalu i uznania jej przez Wielką Brytanię.
* Tytułowy bohater książki H.R. Haggarda, której akcja dzieje się w Afryce Południowej.
* Hymn „Abide with me! Fast falls the eventide” Henry’ego F. Lyte’a (1793-1847).
* Fragment wiersza Roberta Browninga (1812-1889) „Cristina”.
* Clutter (ang.) - nieład, rozgardiasz.
* Fragment wiersza Roberta Browninga „Stracona kochanka” (The lost mistress).
* Fragment wiersza Roberta Browninga „Przy kominku” (By the fire-side) w przekładzie Juliusza Żuławskiego.
* Mt 11,28.
* Właśc. sortes Vergilianae (łac.) - wróżby wergiliańskie, homeryckie, biblijne; popularne od dawna otwieranie książki na chybił trafił w celu znalezienia wskazówki, pomyślnej wróżby, podpowiedzi itp., do dziś praktykowane w zgromadzeniach religijnych.
* Mowa o Wolnym Państwie Orańskim, centralnej prowincji Republiki Południowej Afryki ze stolicą w Bloemfontein, zaanektowanej przez Wielką Brytanię w 1848 roku.
* Christian Rudolf de Wet (1854-1922) - burski polityk i dowódca wojskowy. W drugiej wojnie burskiej (1899-1902) stał na czele armii Wolnego Państwa Orańskiego. Uwięziony za zdradę w roku 1914, po zorganizowaniu nacjonalistycznej rebelii Afrykanerów.
* Kopje (hol.) - pagórek.
* Jeden z trzech kościołów kalwińskich w Republice Południowej Afryki. Należy do niego większość ludności posługującej się językiem afrikaans.
* Mowa o telegramie wysłanym do prezydenta Krugera przez cesarza Wilhelma II w grudniu 1895 roku, zawierającym gratulacje z powodu „rozgromienia zbrojnych band” (chodziło o nieudany najazd Brytyjczyków na Transwal).
* Ps 39,11.
* 1 Kor 15,39.
* 1 Kor 15,51.
* 1 Kor 15,55.
* 1 Kor 15,56.
* Quod erat demonstrandum (łac.) - co trzeba było udowodnić.
* Traveller (ang.) - podróżnik.
* Fragment wiersza Roberta Louisa Stevensona (1850-1894) „Młyn pamięci” (Keepsake mill) ze zbioru „Czarodziejski ogród wierszy”.
* Fragment wiersza Roberta Louisa Stevensona „Wietrzne noce” (Windy nights) ze zbioru „Czarodziejski ogród wierszy”.
* Alger Hiss, prawnik i dyplomata amerykański. W 1948 roku publicznie oskarżony o komunizm. Gdy dziennikarz Whittaker Chambers przedstawił 65 stron dokumentów Departamentu Stanu przepisanych na maszynie Hissa (marki Woodstock), Hiss został oskarżony o krzywoprzysięstwo. Podejrzewano także, że był kurierem wywiadu radzieckiego. Na pierwszej rozprawie w roku 1948 sędziowie nie potrafili uzgodnić werdyktu, w roku 1950 jednak Hissa skazano na 5 lat więzienia, z czego odsiedział 44 miesiące. Maszyna do pisania była głównym dowodem jego winy. Zmarł w roku 1996.
* Por. Rt 1,16.
* Richard Sorge, słynny agent radzieckiego wywiadu wojskowego, szef grupy wywiadowczej „Ramsay”, działającej w Japonii w czasie drugiej wojny światowej. Dostarczył swoim mocodawcom m.in. plany japońskiej inwazji na Związek Radziecki. Aresztowany przez japońską policję polityczną i skazany na śmierć, został stracony w roku 1944. Jego podobizna rzeczywiście znalazła się na radzieckich znaczkach pocztowych, podobnie jak - wiele lat później - podobizna Kima Philby’ego.
* Partridge (ang.) - kuropatwa.
* GUM (Gossudarstvennyj Universal’nyj Magazin) (ros.) - Państwowy Dom Towarowy.
* Bożonarodzeniowe przedstawienia teatralne ludowych baśni z udziałem ściśle określonych postaci. Przeznaczone głównie dla dzieci.
* Checkpoint Charlie - punkt graniczny w Berlinie Zachodnim, na granicy stref okupacyjnych. Częste miejsce wymiany szpiegów.
* Fragment dramatu poetyckiego Algernona Charlesa Swinburne’a (1837 - 1909) „Atalanta w Kalydonie” (Atalanta in Calydon).