Battaglia Otto Jan Sobieski król Polski

Otto de Battaglia

Jan Sobieski, król Polski

Wstęp do wydania polskiego

Czytelnik polski otrzymuje do rąk najlepszą chyba książkę, jaką dotąd napisano o Janie III Sobieskim, królu, którego postać i legenda tak głęboko zakorzeniły się w świadomości historycznej naszego narodu, władcy, który stał się dla nas symbolem tych wielkich wartości, które pozwoliły mu odnosić – po raz ostatni przed upadkiem Rzeczypospolitej - wspaniałe zwycięstwa i rozsławić imię Polski w całym świecie. A to w naszej tragicznej historii, pełnej klęsk i – wynikających z nich upokorzeń dla narodu, ma znaczenie, którego przecenić nie sposób.

Niemałe zdumienie u tegoż czytelnika wywoła zapewne fakt, że książka ta napisana została w języku niemieckim i ukazała się w Szwajcarii bezpośrednio po zakończeniu drugiej wojny światowej (Jan Sobieski, König von Polen, Einsiedeln-Zurich 1946). Zrozumiałe przeto, że osoba autora książki wzbudzić musi ogromne zainteresowanie tych wszystkich – a jesteśmy przekonani, iż będzie ich bardzo wielu – którzy wezmą jego dzieło do ręki.

Otto Forst-Battaglia (taką ostateczną formę nazwiska przyjął)0 urodził się 21 marca 1889 roku w Wiedniu. Ojcem jego był Polak pochodzący z rodziny przemysłowców galicyjskich (z Przemyśla), matka pochodziła z Węgier. W Wiedniu ukończył słynne Schotten-Gymnasium, gdzie, jak w wiele lat później specjalnie podkreślił – „kolegowałem z Oskarem Haleckim”. Następnie rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Wiedeńskiego, gdzie zdał trzy egzaminy państwowe. Jego pierwszą życiową pasją miała się stać jednak historia, a ściślej mówiąc jedna z jej nauk pomocniczych – genealogia.

Studiował na uniwersytetach szwajcarskich i niemieckich, a w roku 1913 opublikował swą pierwszą większą pracę pt. Ahnentafel in Erzherzogs Franz Ferdinand, która spotkała się z wysoką oceną krytyki, w wyniku czego powierzono mu – wówczas jeszcze studentowi! – napisanie rozdziału o genealogii do pracy zbiorowej Grundi der Geschichtwissenschaft. Zarys ten poszerzony został później w trzech różnych tłumaczeniach na języki obce, by wreszcie ukazać się w ostatecznej, poprawionej, rozszerzonej i udoskonalonej formie po francusku (Traite de Genealogie, Lausanne 1949). O pracy tej napisze w wiele lat później Aleksander Gieysztor, że „stanowi w literaturze światowej pozycję podstawową i nieprześcignioną, tak co do trzeźwości krytycznej, jak co do szerokości i gruntowności wiedzy”.

Jego zainteresowania Polską były – jak wszystkie zresztą inne jego pasje badawcze i publicystyczne – wszechstronne. Interesowała go historia naszego, a zarazem i jego kraju, historia literatury, literatura i nauka współczesnej mu Polski, jej życie polityczne. Przed hitlerowskim Anschlussem Austrii schronił się do Szwajcarii. Tu stanął do dyspozycji ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Bernie, w której przez lat przeszło siedem (1940-1947), również po objęciu placówki przez rząd Polski Ludowej, pełnił funkcję pełnomocnika Polski do spraw stosunków kulturalnych z Republiką Helwecką.

Zarówno z pamięci tych, którzy go znali, jak i z jego przebogatej spuścizny naukowej, literackiej i publicystycznej wyłania się sylwetka człowieka całkowicie nieszablonowego, o olbrzymiej aktywności intelektualnej, humanisty o rzadko spotykanych horyzontach, człowieka, który skalą swych zainteresowań przypominał, jako żywo, ludzi Renesansu. Nieprzypadkowo przecież nazwał go „polskim Erazmem” wybitny austriacki dramaturg, reżyser teatralny, poeta, powieściopisarz, a zarazem wielki i serdeczny przyjaciel naszego kraju Franz Theodor Csokor. Sam o sobie Forst-Battaglia mówił w wywiadzie dla „Wiadomości Literackich” w lipcu 1929 r., że „z tematem pracy dzieje się tak, że nie potrafię dłużej niż dwa lata zajmować się jednym zagadnieniem”. Miał niespożyte siły, przez wiele lat pracował – jak sam twierdził – po 16 godzin na dobę.

W tym krótkim wstępie nie ma potrzeby podawać szczegółów jego działalności naukowej i kulturalnej czy wymieniać jego publikacji, sięgających setek pozycji. Nie ma zresztą również i żadnych możliwości, omówienie dorobku jego życia wymagałoby bowiem bądź obszernego artykułu, bądź nawet osobnej książki. Jego zasługi w propagowaniu historii i literatury polskiej w całym właściwie świecie zachodnim postawiły go w szeregu ludzi najbardziej zasłużonych dla kultury polskiej w zbliżającym się powoli do swego końca naszym XX wieku. Miał żal, że ze strony polskiej nie znajdował zrozumienia dla swej pracy.

Wszechstronnie znał literaturę polską, zwłaszcza okresu dwudziestolecia 1918-1939. Znał nie tylko utwory, ale i ich twórców. Niezwykle wysoko cenił Kadena-Bandrowskiego, Zofię Nałkowską, Zofię Kossak-Szczucką, Emila Zegadłowicza, Ferdynanda Goetla, Marię Kuncewiczową, Karola Huberta Rostworowskiego, Leopolda Staffa, Jana Lechonia, Bolesława Leśmiana, Kazimierę Iłłakowiczównę, Stanisława Witkiewicza i – by nie przedłużać listy – Witolda Gombrowicza.

Był głęboko przekonany o randze literatury polskiej w okresie drugiej niepodległości, jak i po drugiej wojnie światowej. Zarówno w okresie międzywojennym, jak i po roku 1948, kiedy to objął katedrę Historii i Literatury Polskiej oraz Genealogii na Uniwersytecie Wiedeńskim, propagował tę literaturę i historię z podziwu godnym zapałem. Jako wykładowca i badacz, jako pisarz i publicysta współpracował z setkami czasopism na całym świecie, w tym z wieloma polskimi. Opracował mnóstwo haseł dotyczących historii i literatury polskiej w wielu encyklopediach światowych. Jak pisano, prowadził nieustanną, zaciętą walkę, by zniweczyć sens znanego powiedzenia, że „polonica et catholica non leguntur et non tractantur”0. Polska literatura i polska historia docierały dzięki jego godnej podziwu energii i pracowitości nie tylko do czytelników niemieckiego kręgu kulturowego, lecz także do Francuzów, Włochów, Anglików czy Holendrów. Wiele artykułów i recenzji dotyczących literatury polskiej a także historii i historii sztuki zamieścił w znanych w świecie naukowym przed wojną wrocławskich „Jahrbucher für Kultur und geschichte der Slaven”.

Interesowała go właściwie cała literatura europejska. Spod jego pióra wyszła cenna historia współczesnej literatury francuskiej (Die franzosische Literatur der Gegenwart, 1870-1924, Wiesbaden 1925 i II wydanie pt. Die franzosische Literatur der Gegenwart seit II – wydanie znacznie poszerzone i uzupełnione, Wiesbaden-Leipzig 1928); w oparciu o to drugie wydanie przedstawił czytelnikowi polskiemu krótki zarys dziejów tejże literatury od roku 1914, zamieszczony w monumentalnej Historii literatury powszechnej, wydawanej w okresie międzywojennym przez znaną firmę Trzaski, Everta i Michalskiego. Interesowały go nie tylko liczne, wybitne postacie z dziejów literatury, lecz także współcześni mu mężowie stanu. Z równym temperamentem i erudycją szkicował sylwetki od Tołstoja i Kraszewskiego do Unamuno i d’Annunzio, od Piłsudskiego, poprzez de Gaulle’a do Mao Tse Tunga. Napisał piękną książkę o Karolu Mayu (Karl May. Traum eines Lebens – Leben eines Traumers, Bamberg 1966), której publikacji już nie doczekał. Był znakomitym, niepowtarzalnym stylistą, jednym z czołowych wśród historyków i publicystów niemieckiego kręgu językowego.

Jako głęboko wierzący katolik, a zarazem polityczny liberał, był zdecydowanym przeciwnikiem dyktatury. Dał temu wyraz w niezmiernie ciekawym wydawnictwie publicystycznym pt. Prozess der Diktatur. Die filhrende Personlichkeiten alter Lander und Parti über das brennendste. Problem der Gegenwart, Wien 1930. Warto w tym miejscu przypomnieć, że do angielskiej edycji tej książki (Dictatorship on its Trial), która ukazała się w tym samym roku, wstęp napisał Winston Churchill.

Otto Forst-Battaglia zmarł w swym rodzinnym Wiedniu 2 maja 1965 roku.

Jego polonica historyczne sięgały okresu sprzed pierwszej wojny światowej i były nie mniej liczne niż różne studia poświęcone dziejom Austrii. Zaczął od studiów genealogicznych. Pierwszą pracą z tej dziedziny, poświęconą problematyce polskiej, były Przyczynki do najdawniejszej genealogii Potockich herbu Pilawa („Miesięcznik Heraldyczny”, 1911/4), następnie zaś Wywód przodków Marii Leszczyńskiej („Roczniki Towarzystwa Heraldycznego we Lwowie”, 1913, IV/1). Studia genealogiczne poświęcił między innymi przodkom Jana Sobieskiego, arcyksięcia austriackiego Franciszka Ferdynanda i króla belgijskiego Leopolda III.

Historia jego drugiej ojczyzny pociągała go coraz bardziej. W roku 1922 ukazało się w Bonn cenne studium Eine unbekannte Kandidatur auf dem polnischen Thron. Landgraf Friedrich von Hessen-Kassel und die Konfederation von Bar („Schriften zur europaischen Geschichte seit dem Mittelalter” 3/1). W roku 1926 opublikował w „Kwartalniku Historycznym” (R. 40) niewielki szkic pt. Maria Teresa i pierwszy rozbiór Polski. O dalszych drobiazgach nie ma możliwości pisać w tym miejscu. Musimy ograniczyć się do prac najważniejszych. Publikacja jego dzieła o ostatnim królu Polski – Stanisław August Poniatowski und der Ausgang des alten Polenstaates, Berlin 1927 – była niewątpliwie niebłahym wydarzeniem w nauce historycznej. Życzliwie przyjęli ją historycy polscy, jeszcze bardziej życzliwie czytelnicy niemieccy, a Tomasz Mann nazwał ją najlepszą książką roku. Przekład włoski ukazał się w roku 1930.

Po książce, której przekład polski dostajemy właśnie do rąk, spod pióra Forst-Battaglii wyszły jeszcze tak ważne prace, jak zarys panowania Sobieskiego w The Cambridge History of Poland (t. II, 1947) i rozprawa o Michale Korybucie w Festschrift der osterreichischen Haus-, Hof- und Staatsarchiy, 1949.

Trzeba ze specjalnym naciskiem podkreślić, że prace Forst-Battaglii, odznaczające się wysokim poziomem naukowym, pisane z przychylnym dla Polski nastawieniem, wprowadziły, dzięki przełamaniu bariery językowej, niektóre fragmenty dziejów Polski nie tylko do obiegu w światowej nauce historycznej, ale i do świadomości nieprofesjonalnych czytelników jego prac w krajach Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej.

W moim głębokim przekonaniu, być może jednostronnym i wynikającym z własnych zainteresowań, najwybitniejszym dziełem historycznym Forst-Battaglii jest jego książka o Sobieskim, którą mamy właśnie przed sobą. Pracował nad tym dziełem lat wiele. Świadczą o tym nie tylko jego podpisy na dziesiątkach metryczek archiwaliów i rękopisów w wielu archiwach i zbiorach polskich i europejskich, lecz również pomniejsze publikacje, poprzedzające ukazanie się dzieła głównego. I tak nakładem Instytutu Akcji Katolickiej w Poznaniu ukazał się w roku 1933, tj. w 250 rocznicę odsieczy wiedeńskiej, szkic pt. Johann Sobieski i w tymże samym roku Ze studiów genealogicznych nad epoką Jana Sobieskiego, gdzie zamieścił wywód przodków Jana III i Marii Kazimiery. W obronie Marysieńki, o której miał znacznie pochlebniejsze zdanie niż większość historyków, skrzyżował szpady z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, dla którego, jak sam pisał, żywił „bezgraniczny zachwyt, choć od jego zapatrywań wszystko mnie dzieliło”. Bo też było o co się spierać! Boy w swej słynnej książce o Marii Kazimierze wykazał wprawdzie zaskakującą wprost erudycję historyczną, równocześnie jednak cały swój ogromny talent pisarza i polemisty skierował wyłącznie ku temu, by pomniejszyć postać Sobieskiego i wykazać, mówiąc nieco przesadnie i trywialnie, że losy Polski zależały wówczas przede wszystkim od „wszystkich śliczności najwdzięczniejszego ciałeczka jedynej Marysieńki”. Boy nie był historykiem, był tylko publicystą historycznym, trudno mu więc z tego powodu robić zarzuty, z drugiej jednak strony jego niepowtarzalne pióro wykrzywiło w sposób szkodliwy rzeczywistość historyczną tamtych czasów, przedstawiło w krzywym zwierciadle postać ostatniego wybitnego króla Polski, rolę Marii Kazimiery ograniczyło do roli intrygantki, której nieocenione walory alkowiane decydowały bez reszty o polityce jej królewskiego małżonka.

Forst-Battaglia był jednym z pierwszych historyków, który przerwał dostojne milczenie wokół książki Boya. W artykule Brązowanie Marysieńki („Przegląd Powszechny”, t. 217, 1938) wykazał, moim zdaniem trafnie, słabości Boyowskiego bestsellera, polegające głównie na tym, że każde jednostronne spojrzenie na przeszłość daje wypaczony obraz. Napisał – jakże słusznie! – że „skoro tylko Marysieńka przestaje być istotą płciową, znika i zainteresowanie [Boya] jej losami”. I to była prawda, gdyż autor Marysieńki Sobieski nie interesował się już bliżej losami swej bohaterki po roku 1697 i niezwykle ciekawy, a zarazem pełen dramatyzmu jej życiorys aż do śmierci we Francji w roku 1716 naszkicował bardzo pobieżnie i skrótowo.

Dzieło o Sobieskim skończył Forst-Battaglia na emigracji w Szwajcarii, w warunkach wojennych. Odbiło się to, niestety, ujemnie na pracy, ponieważ odcięty od swego warsztatu, zawierającego wypis z prac historycznych i ze źródeł, z których korzystał, nie mógł – pragnąc, by książka ukazała się w 250 rocznicę śmierci króla Jana III – zaopatrzyć jej w przypisy źródłowe i wykaz bibliografii.

Mimo to każdy historyk znający epokę orientuje się świetnie, w miarę postępującej lektury, iż dzieło to wprost nasycone jest źródłami, że widać w nim niemal na każdej stronie, jak głęboko sięgnął autor w przebogate zbiory archiwaliów i rękopisów z epoki.

Książka Forst-Battaglii jest biografią polityczną Sobieskiego, rzuconą głównie na szerokie tło stosunków międzynarodowych w Europie w ostatnim ćwierćwieczu XVII stulecia. Słabiej natomiast wypadł obraz dziejów wewnętrznych Rzeczypospolitej, do czego zresztą autor w pewnym stopniu przyznał się, stwierdzając z żalem we wstępie, iż nie udało mu się, z przyczyn rzeczywiście odeń niezależnych, przedstawić szerokiej panoramy kultury, ustroju politycznego i społeczeństwa polskiego w XVII wieku.

Errare humanum est! Cóż, nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Do każdej pracy, zwłaszcza historycznej, zakradają się zawsze jakieś błędy. Nie uniknął ich i autor znakomitego dzieła o Janie III. Jakże jednak nieliczne są to błędy (które wyłowiłem i sprostowałem bezpośrednio w przypisach do tekstu) zważywszy, że książka liczy prawie 400 stron!

Jak już wyżej wspomniałem, odczuwa się pewien niedosyt w przedstawieniu przez Forst-Battaglię niektórych, wewnętrznopolitycznych problemów ówczesnego państwa polsko-litewskiego. Zacięta, bezkompromisowa walka króla z opozycją, przede wszystkim sapieżyńską na Litwie po roku 1683, a zwłaszcza w ostatnich latach jego panowania, nie znalazła, niestety, wystarczającego oświetlenia w książce. Podobny zarzut można by postawić autorowi w odniesieniu do polityki Jana III wobec Rosji, Krymu, a nawet w pewnym stopniu i Turcji. Powstaje jednak pytanie, czy chodzi tu o zarzut, czy nie jest to po prostu raczej dezyderat? Jeżeli zdecydowałem się użyć słowa „zarzut”, to chyba przede wszystkim dlatego, że stosunki Sobieskiego z głównymi partnerami zachodnimi, Francją i Austrią, a także ze Stolicą Apostolską czy Brandenburgią zostały przedstawione wszechstronnie. Na tym tle Wschód wypadł słabiej.

Każdy historyk ma swoje suwerenne prawa autorskie, polegające na tym, że nie można mu narzucać opinii i sądów, które mu nie odpowiadają. Można natomiast i trzeba polemizować z nim.

Są w pracy Forst-Battaglii kwestie dyskusyjne – ważniejsze i mniej ważne. Zacznijmy, oczywiście, od tych pierwszych. Autor pisze bardzo wyraźnie (s. 27-28), że Jan Zamoyski, starosta kałuski i wojewoda sandomierski, pierwszy mąż Marii Kazimiery, był poważnym kandydatem do korony polskiej w okresie pierwszych zamysłów o elekcji vivente rege (za życia Jana Kazimierza), konkretnie w roku 1656. Sam fakt, że o kandydaturze jego mówiono, nie ulega, oczywiście, wątpliwości, ale wydaje się, iż była to kandydatura – że użyję tego określenia – „próbna”, pierwsza karta z talii, którą wyciągnęła królowa Ludwika Maria w swej grze dyplomatycznej wokół zapewnienia sukcesji tronu w Polsce. I chyba nic więcej. Przecież już wiosną 1657 roku dwór polski przyrzeka tę sukcesję – i to na piśmie! – Habsburgom, trudno więc przypuszczać, by kandydaturę „Sobiepana” brał ktokolwiek na serio.

Wydaje się też, że Forst-Battaglia przecenił znaczenie Marysieńki i jej ambicji rodzinnych, a na tym tle i pretensji do Ludwika XIV w sprawie niepowodzenia planów zdobycia przez Sobieskiego Prus Książęcych (s. 114). To były sprawy w tym przypadku drugorzędne, główną przyczyną były klęski sojusznika szwedzkiego w wojnie z Brandenburgią i przede wszystkim zmiany polityczne w Europie, jakie zaszły po traktatach nimwegeńskich (1678-1679), a przede wszystkim po traktacie w Saint Germain-en-Laye (29 czerwca 1679) zawartym między Ludwikiem XIV i elektorem brandenburskim Fryderykiem Wilhelmem.

Wielki Elektor stracił wprawdzie pewne zdobycze wojenne, a zyskiwał coś znacznie ważniejszego – przyjaźń (co prawda tylko na lat kilka) samego króla-słońce w Wersalu. Stał się jednym z jego sprzymierzeńców. W tym stanie rzeczy cała tzw. polityka bałtycka Jana III, polegająca na tym, by w sojuszu z Francją i Szwecją pokonać Brandenburgię i odzyskać utracone w roku 1657 dawne lenno pruskie (Prusy Książęce), straciła podstawę swego bytu. Ta zmiana polityki sojusznika francuskiego, w połączeniu z uprzednimi klęskami Szwedów, przyczyniła się ostatecznie do fiaska wielkich planów politycznych Sobieskiego.

Należałoby podkreślić wyraźnie, że odnowienie przymierza z cesarzem i elektorem na sejmie warszawskim 1677 roku (s. 107) zostało na Sobieskim wyraźnie wymuszone. Uczynił to raczej pro forma, było to bowiem w szczytowym okresie jego polityki bałtyckiej. Zaraz po owym renovatio pactorum z Leopoldem I i Fryderykiem Wilhelmem wyruszył przecież do Gdańska, gdzie w czasie dłuższego pobytu podpisał tajny traktat ze Szwedami (4 sierpnia 1677 r.) właśnie przeciw Brandenburgii, a w pewnym stopniu także przeciw Austrii.

Nie mógł Forst-Battaglia znać wyników późniejszych o lat wiele badań, ze strony polskiej głównie Jana Wimmera, dlatego podaje nieaktualne już dziś liczby żołnierzy polskich, którzy wzięli udział w bitwie wiedeńskiej. Było ich nie 25 tysięcy, tylko niespełna 20.

Liczebność wojsk tureckich została również zawyżona, podobnie jak i liczba poległych żołnierzy Kara Mustafy. Turków, razem z Tatarami pod Wiedniem było nie więcej niż 90 tysięcy, a jak podaje na ogół bardzo dobrze poinformowane źródło francuskie z tamtych czasów, „Gazette de France”, w bitwie 12 września 1683 roku poległo ich około 8 tysięcy. Można mieć też inne poglądy niż Forst-Battaglia, gdy pisze on (s. 2-53), że decyzja marszu Jana III pod Wiedeń była koniecznością życiową dla Polski. Może raczej po zerwaniu z Francją nie miał już Sobieski możliwości wyboru?

Co najmniej dyskusyjna jest również opinia autora o Litwinach. Zachowanie się wojsk litewskich, które jak wiadomo pod Wiedeń nie zdążyły, natomiast wzięły udział w jesiennej kampanii węgierskiej, było rzeczywiście skandaliczne. Ich rabunki i gwałty, dokonywane na ziemi słowackiej, były chyba gorsze niż lisowczyków przed ponad sześćdziesięciu laty. Fakt ten dał Forst-Battaglii asumpt do stwierdzenia (s. 263), iż Litwini pozostawali pod względem kulturalnym i ogólnocywilizacyjnym daleko w tyle za obywatelami zachodniej i południowej Polski.

Nie mogę zgodzić się z wybitnym humanistą, gdy ocenia on zbyt optymistycznie tzw. traktat Grzymułtowskiego z roku 1686. Dokładniejsza analiza tego dokumentu dyplomatycznego niestety nie daje absolutnie podstaw do takiej oceny. Traktat ów, obok układów welawsko-bydgoskich z 1657 roku, należy niewątpliwie do najcięższych klęsk dyplomatycznych Rzeczypospolitej przed wiekiem XVIII, z czego Sobieski zdawał sobie świetnie sprawę, usiłując do ostatniej chwili odwlec jego ratyfikację. Miał nadzieję, że zwycięstwo w kampanii mołdawskiej w tymże roku pozwoli mu na odrzucenie owego „wieczystego” pokoju z Rosją. Niestety, z Mołdawii nie wrócił Sobieski jako triumfator, wręcz przeciwnie.

W książce czytamy między innymi, że „wierność Lidze, zwycięstwo nad Turkami było dla Polski naczelną życiową koniecznością”. Wielce to dyskusyjny pogląd, tym bardziej że Jan III w ostatnich latach swego panowania szukał możliwości zawarcia separatystycznego pokoju z Turcją i wycofania się z Ligi Świętej.

Różnię się też, jako autor biografii Sobieskiego, z mym znakomitym poprzednikiem, gdy usiłuje on zdjąć winę z królewicza Jakuba za jego postępowanie w ostatnich latach życia ojca. Postępowanie to doprowadziło, jak wiadomo, do zupełnego rozbratu Jakuba z rodzicami, którzy przestali już widzieć w nim przyszłego króla Polski czy jakiegoś innego suwerennego władcę i wszystkie swe nadzieje przenieśli na młodszego syna – Aleksandra.

Inaczej patrzę również niż Forst-Battaglia na sprawę tzw. rządów Marysieńki, która miała być jakoby jedyną rzeczywistą władczynią Polski w ciągu ostatnich pięciu lat życia swego ciężko schorowanego męża. Bezsprzeczny jest fakt, że ster ujęła w swe ręce, ale z drugiej strony Jan III nie stał się wówczas nigdy bezwolnym narzędziem w ręku swej przedsiębiorczej małżonki. Jako przykład na poparcie mej opinii mogę przytoczyć odmowę Sobieskiego podpisania traktatu, który Maria Kazimiera podpisała z ambasadorem francuskim w roku 1692. Jeszcze wymowniejszym dowodem jest odrzucenie przez króla myśli o pogodzeniu się z nienawidzącym go i znienawidzonym przez niego klanem Sapiehów, do czego u schyłku panowania usilnie dążyła królowa.

A z drobniejszych sprostowań i kwestii spornych? Za dziewiętnastowiecznym biografem Sobieskiego, Francuzem Salvandym, Forst-Battaglia, podobnie jak kilkadziesiąt lat wcześniej Tadeusz Korzon w swych przedkrólewskich dziejach Sobieskiego, gotów jest wierzyć w to, iż w czasie swego pobytu w Paryżu młodziutki Jan poznał osobiście wielkiego Kondeusza (s. 21). Poza Salvandym, który w niejednym miejscu jest bardzo bałamutny, żadne inne źródła nic o tym nie wspominają, przeciwnie, wszystko wskazuje, że spotkanie takie nie miało nigdy miejsca.

Surowa ocena hetmana Jabłonowskiego jest niewątpliwie słuszna, ale czy zasługuje on aż na miano nikczemnego (s. 271)? Jestem przekonany, iż na dość długiej liście magnatów, przeciwników, a nawet wrogów Jana III, Jabłonowski był tym, który na miano takie za służył chyba najmniej.

Sobieski popełnił wiele błędów, ale to, że na sejmie 1695 roku nazwał hetmana wielkiego litewskiego Kazimierza Jana Sapiehę, postać rzeczywiście nikczemną, gwałcicielem swobód kościelnych, chyba, wbrew temu, co twierdzi Forst-Battaglia (s. 363), błędem nie było. Zaciekła walka, jaką prowadził król u schyłku swego życia przeciwko butnym oligarchom magnackim, owocowała, dzięki nieprzejednanej postawie monarchy, dopiero po jego śmierci. Gnębiona przez Sapiehów Litwa podniosła w końcu głowę. Doszło do krótkiej wojny domowej i bezprzykładnej klęski despotów w bitwie pod Olkiennikami (2 listopada 1700 r.). Korzyści z tego wyciągnął już, oczywiście, następca Jana III, August II, ale pierwsze, rzec można, decydujące, ciosy zadał oligarchom Sobieski.

Poruszyłem tu kilka kwestii dyskusyjnych. Częściowo wynikają one z postępu badań historycznych nad Sobieskim i jego epoką, których wyników Forst-Battaglia uwzględnić już nie mógł. Dlatego też w końcu książki podaję wykaz podstawowych prac dotyczących Sobieskiego, które ukazały się już po wojnie. Czytelnik, którego postać króla Jana zainteresuje bliżej, będzie mógł sięgnąć do nich i skonfrontować je sam z niniejszym dziełem.

Nie było, nie ma i nigdy nie będzie monografii czy syntezy historycznej, która by się po pewnym czasie nie zestarzała. Są książki, do których po latach kilku czy kilkudziesięciu zajrzy najwyżej wyjątkowo dociekliwy badacz pokrewnej tematyki, są jednak dzieła, których poszczególne sądy, opinie czy stwierdzenia wymagają wprawdzie rewizji naukowej, ale których ogólna wartość poznawcza, sposób ujęcia i talent pisarski autora wprowadzają je do biblioteki klasyków historiografii. Znakomite dzieło Ottona Forst-Battaglii do takiej biblioteki na pewno już weszło. Żaden badacz przeszłości, który zajmuje się epoką Sobieskiego, a szerzej mówiąc, dziejami Polski w drugiej połowie XVII wieku, nie może się obejść bez gruntownej lektury tej książki. Sądzę, że i czytelnik nieprofesjonalista, który chciałby poznać bliżej postać wybitnego władcy i jego czasy winien to uczynić.

Rozliczne walory książki podnosi jeszcze to, że przekład polski zachował w sposób godny uznania znakomity styl Autora.

Zbigniew Wójcik

1. Silny zrodzony przez silnych – Sobieskiego okres burzy i naporu

Jan Sobieski był synem pierwszego rangą senatora stanu świeckiego, jednakże pochodził z rodu, który z masy szlachty powoli, dzięki wytrwałej pracy, wybitnym osiągnięciom, tak podczas wojny, jak pokoju, i przez zręczne wykorzystanie wszelkich możliwości doszedł do bogactwa i zaszczytów. Zwarty szereg Sobieskich rozpoczyna niejaki Mikołaj, do którego w roku 1480 należały majątki Radoryż, Sobieszyn, Lędo i Ułoże w okręgu Stężyca województwa lubelskiego. Jest to rodzina rdzennie polska, herbu Janina, który w średniowieczu nosili możni wojowie. Ta gałąź rodu, która mieszkała w Sobieszynie, żyła w umiarkowanym dobrobycie, z dala od wielkiej polityki. Korzystne ożenki zawiodły syna, Stanisława, i Sebastiana, wnuka najstarszego poświadczonego protoplasty Mikołaja, do sąsiednich obszarów województwa lubelskiego po prawej stronie Wisły. Tam nabył Sebastian piękny majątek Pielaszkowice, z początku jako wójtostwo; dołączył do tego dobra swojej małżonki, która wniosła mu w wianie dziedzictwo dwóch innych gałęzi rodu Janina, Giełczewskich i Pszonków, i ożenił swoich synów, Stanisława i Jana, z córkami arystokracji. Jan, zmarły w młodym wieku, pozostawił po sobie dzielnego Marka, dzięki któremu Sobiescy weszli do senatu. Ich nazwisko pojawia się teraz w annałach Królestwa jako nazwisko bohatera wojennego, który w Inflantach i w naddunajskich księstwach dokonuje osobliwych czynów zbrojnych, należy do najbliższego kręgu przyjaciół kanclerza Zamoyskiego i jako kasztelan, potem zaś jako wojewoda lubelski przoduje wśród szlachty swojej rodzimej prowincji.

Marek Sobieski, który już przez swoją matkę Katarzynę Gdeszyńską miał powiązania ze skolonizowanym przez Polaków obszarem na wschodzie, zakłada główną siedzibę swego rodu w pobliżu Lwowa, skąd ród ów sięgnie po zaszczyty głośne w historii świata. W 1595 roku Marek kupuje Złoczów i przez małżeństwo z Jadwigą Snopkowską0 spowinowaca się z najpierwszymi domami magnackimi południowo-wschodniej Polski, rodami Herburtów, Fredrów, a także z wieloma innymi. Dzięki temu zastrzykowi krwi dynarskiej i śródziemnomorskiej zmienia się teraz charakter Sobieskich w tym sensie, że ich typ dopasowuje się, psychicznie i fizycznie, do typu starej szlachty z ruskiego obszaru granicznego.

Syn Marka, Jakub Sobieski, nie ma już w sobie nic z prostackiej brawury swych czysto polskich przodków; jest, mimo swych obfitych kształtów, ruchliwy, nerwowy i niespokojny, subtelny i wrażliwy, elokwentny i otwarty na wszelką intelektualną wiedzę, przebiegły, pobudliwy artystycznie, zmienny, oczywiście też odważny i uczciwy, powodowany silną świadomością moralną. Nie zawiódł jako polityk i jako wódz, mediator i mówca. Jako pierwszy z Sobieskich zetknął się z Zachodem. Studiował na Sorbonie u najwybitniejszych uczonych swego czasu, także wiele razy jeździł do Francji i Austrii. Przewodniczący najwyższego trybunału, poseł na sejm, dyplomata, historyk pierwszej bitwy chocimskiej, w której brał również udział, i w końcu, jako kasztelan krakowski, najwyższy doradca króla Władysława IV, Jakub Sobieski wypełniał wszędzie i zawsze swoje zadania. Oszczędny i troskliwy ojciec rodziny, skłonny do przepychu tylko wtedy, kiedy chodziło o splendor familii, umiał znacznie pomnożyć odziedziczony majątek.

Pomogła mu w tym doskonała małżonka, którą sobie wybrał z potężnego magnackiego rodu Daniłowiczów. Pochodziła ona, tak ze strony ojca, jak i matki, z rodów rycerzy, którzy brali udział w owych nieustannych, godnych eposu walkach na przedmurzu chrześcijaństwa. Tam, gdzie Polska graniczyła z imperium tureckim i dokąd z przerażającą regularnością hordy tatarskie kierowały swe łupieskie wyprawy, żelazna konieczność ukształtowała taką rasę bohaterów, których żadne przeciwności i żadne cierpienia nie były w stanie wystraszyć z wyznaczonego im miejsca. Mężczyźni i kobiety wzrastali tam w warunkach ciągłej wojny podjazdowej, od małego patrzyli śmierci w oczy, swój kraj i gród swoich przodków uczyli się kochać z ową żarliwą namiętnością, której najwyższą stawką jest życie i która raczej każe umrzeć niż ustąpić.

Cztery kolejne rodziny pradziadków ze strony matki Jana Sobieskiego: Daniłowicze, Tarłowie, Herburtowie pochodzący z dolnej Saksonii i Żółkiewscy, mieszkały na godnych podziwu zamkach, wzniesionych na wzgórzach, skąd można było objąć wzrokiem powabne doliny krajobrazu karpackiego. Od czasu do czasu rozbrzmiewało alarmujące wołanie, że zbliża się odwieczny wróg – Tatarzy. Znaczyło to, iż trzeba stawić opór mordującym bandom. Pożary oświetlały hen daleko okolicę, jęki i biadania uprowadzanych chłopów i wyrywanych z domu rodzinnego córek szlachty docierały aż na górę do zamków. Nierzadko też żałoba wkraczała i do pańskich siedzib, kiedy któryś z mężów nie wrócił już do domu z bitwy, którą wydał był Tatarom. Ci dzielni magnaci bowiem prowadzili nie tylko obronę przeciwko najeźdźcom, zawsze też brali udział w zaczepnych wyprawach na Turków, Tatarów i Kozaków, które urządzali Polacy.

Dziadek Teofili Sobieskiej ze strony matki, hetman wielki koronny Stanisław Żółkiewski, jeden z największych wodzów swojej epoki, zwyciężył Szwedów i zdobył Moskwę. Jako starzec padł w bitwie z Turkami pod Cecorą, opuszczony przez swą niesubordynowaną armię; był wzorem i ostrzeżeniem dla wnuka. Jan Żółkiewski, syn Stanisława, zginął od ran, które otrzymał u boku ojca w tej samej bitwie. Stanisław Daniłowicz, brat Teofili i wuj późniejszego króla Jana III, dostał się do niewoli u Tatarów i został przez nich tchórzliwie zamordowany.

Procreati fortes ex fortibus – silni i zrodzeni przez silnych – tak właśnie mógłby nazwać z całą słusznością Jan Sobieski swoich antenatów i z taką samą racją jego ojciec, Jakub, w mowie nad grobem godnego sławy Stanisława Żółkiewskiego mógł o nim powiedzieć: „Za jedyną radość uważali pracę, trud, niebezpieczeństwa, ofiary i bezsenne noce dla Ojczyzny; rany przyznawali jak cenną pamiątkę swego bohaterstwa. O niczym innym nie mówili i niczego bardziej nie pragnęli, jak śmierci pełnej chwały, i taką też śmiercią pomarli.”

Duch tych bojowników, a szczególnie duch poległego pod Cecorą żył w tym butnym domostwie, gdzie 27 sierpnia 1629 po raz pierwszy ujrzał świat przyszły król. Wówczas jeszcze w komnacie, z której Żółkiewski wyruszył w drogę na wyprawę po śmierć bohatera, niczego nie zmieniono. Przed obrazem Matki Boskiej paliła się lampka; skrwawiony płaszcz, miecz i pas hetmana leżały jako milczący świadkowie życia i śmierci tego oto, który je nosił.

Tam też babka, Zofia Daniłowiczowa, i matka wcześnie skierowały kroki dziecka, w którego sercu obraz ten pozostawił niezatarte piętno. Miało to większą wagę niż owe omena, które towarzyszyły narodzinom Jana Sobieskiego. Zamek Olesko, gdzie przyszedł na świat, jak i inne twierdze w tej okolicy, położony na nienajwyższym, lecz niedostępnym wzniesieniu, został – podczas gdy małżonka Jakuba Sobieskiego jęczała w bólach porodowych – napadnięty przez Tatarów. Hen dookoła płonęły pożary, a ów później tak sławny Chmielnicki0 był wówczas jeszcze pośród polskich rycerzy, którzy przepędzali z Pokucia barbarzyńskiego wroga.

Opowiadania o chwalebnych czynach przodków, o burzliwym dniu narodzin, o wojnie i zwycięstwie, w którym mieli swój udział najbliżsi krewni, nakreśliły obraz świata tego dziecka, zanim w chłopcu uformowały się pierwsze zarysy samodzielnego myślenia. Jakub Sobieski czuwał troskliwie nad wychowaniem swoich synów, starszego Marka i drugiego z kolei Jana (dwaj młodsi bracia zmarli w niemowlęctwie, z dwóch dorosłych sióstr jedna zmarła w wieku lat dziewiętnastu jako zakonnica, druga była najpierw żoną księcia Ostrogskiego, potem Radziwiłła). W piątym roku życia Jana przenieśli się bracia wraz z matką, po śmierci babki, z Oleska Daniłowiczów do ojcowskiego zamku w Żółkwi. Była to pełna pychy, w stylu wczesnego baroku urządzona magnacka rezydencja; która królowała pośrodku rozkwitającego miasta i nie miała już charakteru przyfrontowej twierdzy nadgranicznej. Tu pobierali chłopcy pierwsze nauki. Jan był bystry, żywy i inteligentny, jednakże od dzieciństwa cierpiał na katar nosa, wielce dla niego dokuczliwy.

Dwunastolatka wysłał ojciec do Krakowa, gdzie obaj synowie senatora mieli zdobyć odpowiadające ich randze akademickie wykształcenie. Marek i Jan, którzy przybyli tu z wychowawcą, wielu dorosłymi osobami asysty i kilkoma towarzyszami zabaw, uczęszczali do z dawna sławnego Gimnazjum Świętej Anny. Tu uczyli się gramatyki, retoryki, dialektyki, dokładnie ojczystej historii, trochę matematyki; poznawali twórczość antycznych i kilku polskich pisarzy oraz ćwiczyli się w sztuce wyrażania swych myśli w piśmie i mowie. Z okazji święta zakończenia roku 1642 czternastoletni Jan Sobieski w układnej mowie dziękował obecnym gościom za ich łaskawe przybycie. Przez następne dwa lata słuchał wykładów na uniwersytecie; lato i jesień 1645 r. ubiegły im w kręgu rodzinnym, gdzie młodzieńcy po raz ostatni mogli wysłuchać przestróg ojca. Z początkiem roku 1646 Marek i Jan udali się, jak to wówczas nakazywał zwyczaj, w kawalerską podróż do obcych krajów. Kasztelan krakowski zaopatrzył ich w wyczerpującą instrukcję, w której spożytkował własne doświadczenia młodzieńcze. Z odpowiednim dla swego stanu orszakiem podróżowali bracia przez Wielkopolskę, Berlin i Lipsk do Hamburga, potem do Holandii, Belgii i wreszcie przybyli do Paryża.

O pobycie we Francji późniejszego monarchy istnieje wiele legend. Pewne są następujące fakty: Jan Sobieski przekroczył francuską granicę 6 czerwca 1646 roku pod Cambrai, od 9 czerwca 1646 do 1 maja 1647 roku bawił w Paryżu, potem przybył tu jeszcze na krótki czas w końcu sierpnia. W międzyczasie przewędrował całą Francję pieczołowicie opracowaną trasą: z Paryża do Orleanu, Blois i Tours, przez Chartres i Angers do Nantes i Rochelle, stamtąd do Poitiers, Lusignan, Bordeaux, przez Montauban i Tuluzę do Narbonne i Carcassonne, dalej do Perpignan, Montpellier, Nimes, Aix, Tulonu i Avignon, do Orange, Vale de Grenoble i Chambery. Tydzień przebywał w Lyonie, następnie w Nevers, które zyskało tak wielkie znaczenie w jego życiu, z Paryża pojechał wreszcie przez Rouen i Dieppe, Hawr i Am do Calais, gdzie zaokrętował się do Anglii.

To itinerarium daje nam obraz gruntowności studiów Sobieskiego; nakreśla nam ono oczywiście granice czasu, dzięki któremu mogliśmy sprawdzić wiadomości o jego służbie we francuskiej armii, o jego przebywaniu w kołach literackich i kontaktach z Kondeuszem. O bardzo prawdopodobnym wstąpieniu tego młodego polskiego kawalera do „czerwonych” muszkieterów Królewskiej Gwardii francuskie źródła milczą. Powiadamiają nas za to o polskim oficerze artylerii, Przyjemskim, który istotnie miał jakoby przedstawić Jana Sobieskiego księciu de Conde. Znajomość obu wielkich wodzów, nawet jeśli pominiemy różnice wieku i stanu, nie mogła stać się jednak bardzo zażyła, albowiem Jan Sobieski i Kondeusz przebywali jednocześnie w Paryżu tylko od grudnia 1646 do końca marca 1647 roku. Jednakże Jan miał bliski kontakt z kręgiem Chantilly, ze środowiskiem frondystów, do którego należeli zwycięzca spod Rocroy i Ludwika Maria0, małżonka polskich królów Władysława i Jana Kazimierza. Polecono go elektorowej Palatynatu, Annie von Simmern, siostrze Ludwiki Marii, w której paryskim domu bywała zarówno najwyższa szlachta, politycy i wodzowie, jak też uczeni i pisarze. Echo tego przeszkolenia w salonie afektowanych dam odnajdziemy później w korespondencji Jana Sobieskiego z jego Marysieńką. Zresztą zawarł on także znajomość z mistrzynią dwornego stylu, Mile de Scudery. I tę dworność, tę galanterię – możemy to tutaj dorzucić – stosował w życiu codziennym z dobrym skutkiem. Nie bacząc na upomnienia swej pobożnej matki, ten pełen temperamentu polski paniczyk trzymał ze swymi równymi mu stanem towarzyszami i rodakami, Zamoyskim i Radziwiłłem, którzy w Paryżu prowadzili barwne i wesołe życie. Pewne wspomnienie z tego okresu zgotowało królowi swego czasu niejedną gorzką chwilę. W Hôtel de la Ville de Brissac, gdzie mieszkał późnym latem 1647 roku, nawiązał przelotną znajomość z małżonką pewnego urzędnika. Owoc tych miłosnych igraszek pojawił się pewnego dnia w Polsce jako M. de Brisacier i wywołał skandal na skalę europejską.

W każdym razie już wówczas zetknął się Sobieski także z rodziną swojej przyszłej małżonki, Arquien de La Grange, a uczucie podziwu, jakie wówczas wzbudziła w nim Francja, nie opuściło go do końca życia. Wersal był dla niego zaczarowanym pałacem, le Palais enchante, francuski obyczaj i francuskie wykształcenie ucieleśniały w jego pojęciu najwyższy ideał ludzkiej doskonałości; francuska sztuka wojenna i francuski system państwowy wydawały mu się nieprześcigłym wzorem.

Anglia, dokąd udali się obaj Sobiescy jesienią 1647 roku, nie wywarła na nich głębszego wrażenia. Za to pobyt w Hadze był bardzo istotny dla przyszłego wodza, studiował tam bowiem naukę o fortyfikacji pod okiem pewnego wybitnego niderlandzkiego fachowca. Z Brukseli synowie kasztelana krakowskiego zostali odwołani w lipcu 1648 roku do domu. Ich ojciec zmarł już w poprzednim roku i matka uważała za wskazane, żeby Marek, obecnie głowa rodu, jak również jego młodszy brat Jan powrócili do Polski, gdzie tymczasem śmierć Władysława IV i rozruchy kozackie wymagały obecności dziedziców jednego z największych polskich latyfundiów na wschodzie.

We wrześniu tegoż roku obieżyświaty znalazły się znowu kraju, u swojej matki, w oblężonym Zamościu. Walczą pod dowództwem trzech nieudolnych regimentarzy przeciwko hordom Chmielnickiego, potem pod rozkazami Wiśniowieckiego z Tatarami. Jan Sobieski otrzymuje w następnym roku, mając lat dwadzieścia, starostwo Jaworów0, bierze udział w odsieczy osaczonego Zbaraża i prowadzi wówczas, w czasie przerw w walce, wesołe życie pełnego energii, głodnego wrażeń wielkiego pana, typowe dla magnatów w jego wieku. Lecz gdy woła go obowiązek, spieszy do chorągwi, w 1651 roku jest pod Beresteczkiem; w bitwie omal nie został zabity; uratował go spieszący z pomocą Jerzy Lubomirski. W 1652 roku walczy ten, już doświadczony w bitwach oficer, na Podolu. Na ten rok też przypada pewna historia miłosna, która dzięki zdecydowanej interwencji dbającej o świetność swego domu Teofili Sobieskiej nie zakończyła się mezaliansem. Jan zapłonął wielkim uczuciem do córki zmarłego w podróży na Zachód, w Hadze, ochmistrza Orchowskiego; ukochana została szybko wydana za mąż za odpowiadającego jej stanem szlachcica należącego do świty Sobieskich. Czy to była ta piękność, z powodu której starosta z Jaworowa pojedynkował się wiosną 1652 roku z litewskim magnatem Pacem, nie wiemy.

Pewne jest za to, że rany, które otrzymał Jan Sobieski w tym pojedynku uchroniły go przed podzieleniem losu swego brata Marka. Ten bowiem padł 2 lipca w bitwie z Tatarami i Chmielnickim pod Batohem. Tak więc ten, który pozostał, teraz jedyny potomek tej rodziny, miał do pomszczenia na odwiecznym wrogu jeszcze jednego zmarłego ze swych bliskich.

Matka nie przebaczyła nigdy młodszemu synowi, że wskutek jakiegoś tam romansu, który uważała za niegodny, zajął miejsce bardziej kochanego Marka. Poświęciła, by uczcić pamięć poległego, pewną sumę, za którą zbudowano klasztor dominikanów, a następnie, z początkiem roku 1653, udała się do Włoch, gdzie przebywała ponad pięć lat. Bez oparcia w rodzicach czy innych krewnych, których doświadczenie mogłoby powściągać jego porywczość, Jan Sobieski wkroczył w swoje lata „burzy i naporu”, które obejmują też najbardziej przygodowy rok wędrówki. Zyskał on sobie uzasadnione miano łowcy serc niewieścich i raczej nie najwygodniejszego sąsiada. W lipcu 1653 roku został nawet skazany na wygnanie, które to orzeczenie wydał lwowski sąd grodzki po rozprawie nad niesubordynowanym. Jednakże żołnierskie cnoty tego pędziwiatra usprawiedliwiały wciąż jego wyskoki. Na jesieni dowodzi już z największą odwagą chorągwią kozacką pod Żwańcem nad Dniestrem. Pod koniec grudnia możemy go znaleźć pośród zakładników, których dano Tatarom jako porękę za sporządzony wówczas układ. Ten pobyt u krymskich muzułmanów skłonił, być może, Jana Sobieskiego, który nie tylko pragnął zwyciężyć wroga, lecz także go poznać, do przyłączenia się w styczniu 1654 roku do polskiego poselstwa udającego się do Turcji. Jako asysta posła Bieganowskiego jechał przez Mołdawię i Bułgarię do Istambułu, w drodze powrotnej odwiedził Serbię i Bośnię. Godny pożałowania los chrześcijan bałkańskich wstrząsnął nim nie mniej, niż ich naiwna wiara w oswobodzenie przez Polaków, z którą się stykał u wszystkich ciemiężonych raja0. Wówczas to po raz pierwszy obudziło się w Sobieskim mocne postanowienie, by poświęcić życie walce z islamem i poczynając od Polski przepędzić Osmanów z Europy. Od 29 marca do 21 maja przebywał w stolicy sułtana; wziął udział w uroczystej audiencji, której 5 kwietnia padyszach udzielił Bieganowskiemu, przyglądał się z wielką ciekawością tamtejszym osobliwym ceremoniom, jadł przy drugim stole u sułtana w gościach i został ubrany w honorowy kaftan. Jednak zapamiętał dobrze również wszystkie te upokorzenia, które chrześcijańscy dyplomaci musieli ścierpieć w owym czasie, kiedy imperium tureckie sięgnęło szczytu swej potęgi. Czyż nie prowadzili go, jak każdego z poselstwa, dwaj słudzy Wielkiej Porty za ramiona i nie przyginali mu bez pardonu głowy ku ziemi, kiedy pojawiał się kalif? Czy nie kazano posłowi za takie traktowanie jeszcze słono zapłacić? Zaiste, Sobieski miał obowiązek pomścić nie tylko prochy swoich przodków, lecz także zniewagę, którą wyrządzali Krzyżowi i jego wyznawcom zuchwali wrogowie.

W sierpniu ten bywały w świecie człowiek znalazł się znowu w Jaworowie; wiadomość o ponownych działaniach wojennych przeciwko Rosji przeszkodziła mu w realizacji pierwotnego planu, w poznaniu azjatyckiej Turcji. W ojczyźnie musiał się najpierw zająć pewnym procesem przeciwko rodzinie Wiśniowieckich. Zima zastała Sobieskiego znowu w armii jako pułkownika pod rozkazami uwielbianego przezeń bohatera Czarnieckiego. Armia szła do boju przeciwko Kozakom, a Tatarzy byli tym razem sprzymierzeńcami Polski. Starosta jaworowski wyjątkowo dobrze rozumiał się z tymi dzikimi synami stepu, podczas gdy oni od samego początku darzyli go głębokim szacunkiem.

W połowie maja udał się młody pułkownik do Warszawy na sejm. Tu dosięgło go jego przeznaczenie. Przeznaczenie liczyło sobie ledwie lat czternaście, rozkosznie paplało po francusku i po polsku, było rozwinięte ponad swój wiek, miało cudownie piękną twarzyczkę, żywy, wcześnie dojrzały umysł, najambitniejsze plany, żelazną wolę i protekcję królowej Ludwiki Marii. Przeznaczenie nazywało się Maria Kazimiera de La Grange d’Arquien. Ta dworka małżonki Jana Kazimierza pochodziła z prastarych rodów szlacheckich, wywodzących się po kądzieli nawet od Kapetyngów i Karolingów; ojciec i matka należeli do arystokracji Berry i Nivernais, w których to okolicach dominujący wpływ mieli Gonzagowie z francuskiej linii. Papa, osławiony amator kobiet, gracz i nałogowy dłużnik, był wówczas oficerem i dworakiem w służbie Monsieur, królewskiego brata, nosił tytuł markiza i pana czterech włości, nie miał jednak nigdy grosza w kieszeni i dlatego był zadowolony, jeśli mógł swojemu licznemu potomstwu, szczególnie zaś córkom, zapewnić w jakiś sposób byt. Jedne powsadzał do klasztoru, inne – te ładniejsze – oddał w charakterze dam dworu królewskim księżniczkom.

Czarującą Marią Kazimierą, która już jako małe dziecko podbijała wszystkie serca, zaopiekowała się Ludwika Maria Gonzaga, kiedy jeszcze jako księżniczka szykowała się do wyjazdu do Polski. Czteroletnia dzieweczka towarzyszyła poślubionej w Paryżu małżonce Władysława IV jadąc w jej powozie do Warszawy i przebywała tam lat kilka. Potem sprowadzono ją z powrót do jej francuskiej ojczyzny. W rodzinnym mieście Nevers umieszczono Marię Kazimierę jako uczennicę w klasztorze urszulanek, do których później wstąpiła jej siostra Jeanne. Tu była wychowywana pod czułą opieką nauczycielską Marii od Matki Boskiej. Szlif wielkiej damy jednakże otrzymała na zamku Prie i w domu swojej ciotki, hrabiny de Maligny. Na krótko przed spotkaniem z Sobieskim wróciła ta wspaniale rozkwitająca panienka do Ludwiki Marii do Polski, by tam – jak inne jej towarzyszki – zdobyć polskiego arystokratę jako poszukiwanego małżonka.

Starosta z Jaworowa z pewnością był ową „dobrą partią” i zakochał się od pierwszego wejrzenia na śmierć i życie w zachwycającej Francuzce; atoli sprawa wzajemności uczuć wyglądała początkowo nie najlepiej. Marysieńka, Mile de La Grange d’Arquien, marzyła bowiem jeszcze za bardzo o konkietach, które chciała robić wśród mężczyzn, i dlatego nie miała ochoty oddawać swego serca jednemu. Wkrótce Sobieski musiał wyjechać. Obowiązki państwowe i obywatelskie wzywały go do Lwowa, a potem wojskowe z powrotem do armii. Szwed wiódł poprzez Polskę swój zwycięski pochód; Jan Kazimierz i Ludwika Maria, a z nimi mała d’Arquien, uciekli na ziemie cesarskie, na Śląsk. Koniecpolski, Czarniecki i polskie wojsko kwarciane, razem ze wszystkimi oficerami, wśród których Sobieski był jednym ze znaczniejszych, wypowiedzieli posłuszeństwo zbiegłemu monarsze i zaprzysięgli je Karolowi Gustawowi, królowi szwedzkiemu. Dłużej niż cztery miesiące walczył Sobieski pod sztandarami najeźdźcy. Lecz gdy Jan Kazimierz, namówiony przez Ludwikę Marię, w nadziei na austriacką pomoc i pod silnym wpływem Jerzego Lubomirskiego, powrócił do swego królestwa, również starosta jaworowski przyłączył się do potężnego, patriotycznego powstania. Od końca marca 1656 roku Sobieski wyróżniał się spośród dowodzących polską armią. Brał udział w starciu na Podkarpaciu i później w walkach przy zdobywaniu Warszawy. Tam otrzymał dowództwo nad korpusem posiłkowym Tatarów pod wodzą subchana Gasi agi; znajomość języka i zwyczajów tych przejmujących grozą sprzymierzeńców pozwoliła ich polskiemu komendantowi na utrzymanie wojska w surowej karności, a mimo to zdobył też ich przychylność. Kapitał sympatii u barbarzyńskich towarzyszy broni miał mu przynieść później obfity profit. Najpierw jednak Sobieski rozpalił w swoich jeźdźcach szaleńczą odwagę do godnego pamięci ataku w trzydniowej bitwie pod Warszawą. To spotkanie między znacznie przeważającym wojskiem polsko-tatarskim i szwedzko-brandenburskimi oddziałami Karola Gustawa oraz Wielkiego Elektora zakończyło się wprawdzie taktyczną porażką Jana Kazimierza, ale indywidualna akcja Sobieskiego przebiegła pomyślnie.

Tu, pod ogniem armat, spotkał się z królową swego serca, która przybyła za swoją władczynią, Ludwiką Marią, na pole bitwy. Lecz o Marysieńkę ubiegał się właśnie kto inny, jeden z najbogatszych mężczyzn w Polsce, potomek sławnego rodu, Jan Zamoyski, wojewoda lubelski0, który zbliżył się do pięknej dziewczyny jeszcze w dniach śląskiej emigracji, kiedy to Sobieski bił się po stronie Szwedów. Ten polski krezus dysponował najwłaściwszymi środkami dla zdobycia przychylności kobiecej. „Très débauche pour le sexe et Bacchus... peu spirituel”0, wprawdzie „całą swoją młodość na obcych akademiach” przetrawił i był, mając zaledwie lat piętnaście, polecany papieżowi jako „młodzieniec, którego wybitne uzdolnienia przeznaczają go do cnót wszelkich”, przy bliższym poznaniu ograniczało się jednakże jego wykształcenie do tego, że w Paryżu „tańczył w Palais Royal”. Za to miał 700 000 liwrów rocznej renty, w chwili swych konkurów lat dwadzieścia osiem i był już senatorem; wysłał też jednego z „pierwszych ze szlachty”, który siebie samego ochrzcił hrabią, a swego chlebodawcę księciem i wręczył, jako podarunek urodzinowy dla Mile d’Arquien, krzyż z pięcioma diamentami wartości 10 000 franków.

Biedny Jan Sobieski, nad którego bogactwem, składającym się z ziemskich posiadłości, czuwała spartańska matka i który nie tak łatwo znajdował w swojej kasie dziesiątki tysięcy liwrów! Atoli serce Marysieńki zabiło wreszcie dla naszego bohatera, a w obliczu fałszywego księcia i prawdziwego milionera pozostało nieme i głuche. Tymczasem starosta znowu podąża za wrogiem przez całą Polskę i tylko sporadycznie spotyka się ze swą umiłowaną u dworu. Królowa jednak łączy ze swą faworyzowaną dwórką konkretne polityczne plany, w których dla Sobieskiego nie ma żadnego miejsca. Już w lutym 1656 roku układano się, w największej tajemnicy, z Wielkim Elektorem o następstwo tronu w Polsce. Jako wspólny kandydat Ludwiki Marii i Hohenzollerna był przy tym wymieniany – z jak wielką szczerością, nie będziemy w to wnikać – Jan Zamoyski, który, podobnie jak jego siostrzeniec, późniejszy król Michał Wiśniowiecki, był „Piastem”, to znaczy po kądzieli potomkiem pierwszego polskiego królewskiego rodu. Wrogi zatarg w lecie 1656 roku przerwał te dyplomatyczne kombinacje tylko na krótko. W listopadzie 1657 roku rozpoczęła się znowu poufna wymiana poglądów między polską władczynią i Wielkim Elektorem; umowa spadkowa z Austrią z maja 1657 roku nie miała na to żadnego hamującego wpływu, gdyż Ludwika Maria nie zamierzała jej dotrzymać. W ciągu kilku miēsięcy doszło do ugody, o której Fryderyk Wilhelm brandenburski poinformował francuskiego posła de Lumbres i na podstawie której Zamoyski został wyznaczony jako kandydat na następcę tronu polskiego. O tę właśnie sprawę przede wszystkim chodziło, nie tylko o rączkę małej d’Arquien, kiedy królowa zaprosiła wojewodę do Warszawy.

Powabna panna nigdy się nie opierała, gdy uwielbiana i budząca w niej uczucie bojaźni władczyni wydawała jakiekolwiek polecenie. Wówczas Marysieńka i Ludwika Maria były prawie nieodłączne; właśnie bawiła z nią w Poznaniu i wzbudzała tam, jak dowiadujemy się z pewnego przypadkowego świadectwa, wielkie zgorszenie przez to, że się codziennie kąpała. Sobieski zniknął z oczu, więc i z serca, a nie zdążył jeszcze wypełnić jej myśli. Tak więc kontrakt małżeński między Janem Zamoyskim i Marią Kazimierą de La Grange d’Arquien został sporządzony bez oporu. 600 000 guldenów daru pierwszej nocy, 12 000 guldenów rocznej pensji na drobne wydatki, tzw. szpilkowego, były przyzwoitą sumą na otarcie łez za tę ranę w sercu, która nie tak mocno znowu paliła. Wspaniała uroczystość weselna, która się odbyła z azjatyckim przepychem i z okazji której węgrzyn z trzystu beczek popłynął w polskie gardła, połączyła tę niedobraną parę 17 marca 1658 roku.

Dworska plotka szybko rozgłosiła szczegóły z miodowych miesięcy tych dwojga, które rzucają dziwne światło na rzekome zakochanie małżonka i każą widzieć w związku tego polskiego magnata z piękną Francuzką jedynie polityczne małżeństwo z rozsądku. Prawda wyglądała właśnie tak, jak ją sekretarz Ludwiki Marii, des Noyers, nakreślił w swoich listach: „Le prince Zamoyski a qui la reine marie Mile d’Arquien...0 Młodziutka pani wojewodzina nudziła się przy boku nieokrzesanego i banalnego męża i była, nawet jeśli sama nie żywiła żadnych cieplejszych uczuć, tym bardziej urażona jego chłodem, gdy widziała, że Zamoyski wobec innych, mniej skomplikowanych kobiet potrafił zapłonąć prawdziwą namiętnością. Marysieńka w energicznych pisemnych poleceniach do zarządcy majątku dostarczyła wówczas pierwszych próbek swej żądzy panowania i swego talentu do rządzenia i już po kilku miesiącach, dzięki wyproszonemu od królowej listowi, uciekła z powrotem na dwór warszawski, „by ratować zdrowie”.

Tymczasem starosta jaworowski medytował w swoich ruskich dobrach nad niestałością kobiet, unikał młodożeńców, wziął udział w powtórnym weselu swojej siostry z Michałem Radziwiłłem i powitał bez wylewnej czułości matkę, która z tej okazji powróciła do kraju, a potem pociągnął znowu na pole walki. Jesienią 1658 roku pod rozkazami Jerzego Lubomirskiego dowodził większym oddziałem w Prusach; z początkiem następnego roku obozuje z tymże oddziałem pod Toruniem. Z końcem marca pojawia się jako poseł na warszawskim sejmie. Latem wraca w swoje okolice. Na pamiątkę swoich trzydziestych urodzin darowuje szpitalowi lwowskiemu 30 000 guldenów, za każdy ukończony rok tysiąc, i przekazuje je we właściwe ręce. Widać wyraźnie, jak ten człowiek, rozczarowany w swej głębokiej miłości, oscyluje między religijną ascezą, poświęceniem się sprawom wojskowym, chęcią ogłuszenia się niewybrednymi, rubasznymi przyjemnościami.

Jednakże znowu nad poprzerzynanym bruzdami krajobrazu jego serca wzeszła gwiazda Marysieńki; z początku łagodnym światłem, potem promieniejąc i paląc. Na początku roku 16 widzimy Sobieskiego na dworze Jana Kazimierza w Gdańsku, gdzie zostało wówczas chorążemu koronnemu nadane drugie starostwo – stryjskie. Ten lukratywny dowód łaski został odwzajemniony przez obdarowanego szczęśliwca podpisem na dokumencie, w którym na początku maja 1660 roku pewna liczba magnatów desygnowała księcia Kondeusza na następcę małżonka Ludwiki Marii. Królowa dawno wyzbyła się przelotnej myśli o kandydaturze Zamoyskiego na tron polski; nie potrzebowała teraz zważać na wojewodę z Lublina i wcale nie niechętnym okiem patrzyła na to, że Marysieńka podjęła znowu flirt ze swoim pierwszym zalotnikiem, by go uczynić ślepym narzędziem w polityce Ludwiki Marii.

Nie było nic prostszego ponad to. Pozyskanie Sobieskiego było najmniej skomplikowaną rzeczą na świecie. Pani Zamoyska paradowała po swym pierwszym połogu w pełnym blasku swojej młodzieńczej piękności. Któż by potrafił się jej, któż Amora strzałom oprzeć? Z lata 1660 roku pochodzą pierwsze z nieskończenie długiej serii listów między tą zalotną, zagadkową, kapryśną kobietą i tym żarliwie pożądającym, zżeranym przez własną namiętność mężczyzną. Marysieńka, jako wierna pomocnica swojej królewskiej protektorki, wykorzystywała go do praktycznych celów, lecz również i ona, po smutnych doświadczeniach nieudanego małżeństwa, kochała go czule na swój sposób. Taktyka, duma i erotyczny instynkt dyktowały jej tę osobliwą grę chłodu, dystansu, dręczących uszczypliwości i wybuchających z nagła wyznań, a gra owa zdała się szacownemu, w tego rodzaju sprawach przerażająco prostolinijnemu adeptowi szczytem niegodziwości. Tak czy inaczej, ponowne spotkanie Sobieskiego i Marysieńki ściśle się łączy z układami, dzięki którym w owych tygodniach lipca 1660 roku chorąży koronny i jego serdeczny przyjaciel Jan Sapieha związali się z Ludwiką Marią i francuskim stronnictwem.

Obaj, Orestes i Pylades, pospieszyli później do armii na Wołyń, by walczyć z Rosjanami. Pod dowództwem starego hetmana Potockiego bił się tam kwiat polskiej szlachty. Obok Sobieskiego, który rozkazywał 500 ludziom, widzimy małżonka jego Egerii, Zamoyskiego, który przewodził liczbie 1700 żołnierzy. Chorąży koronny zdobył w tej kampanii przeciwko Moskwiczanom pod rozkazami Szeremietiewa zasłużone wawrzyny. W decydującej bitwie pod Słobodyszczami dowodził całym skrzydłem armii. Później był jednym z czterech polskich komisarzy przy pertraktacjach pokojowych z hetmanem Chmielnickim0, sprzymierzeńcem Rosjan.

W czasie gdy walczył dzielnie na froncie z wrogiem, otrzymał od Marysieńki niezaprzeczalne dowody jej przychylności. Dała mu krzyż i szkaplerz, zaopatrzyła go w lekturę – co znamienne, we francuskie powieści sentymentalne, które pełne były tylko czynów rycerskich, zwycięstw i platonicznej miłości, jak na przykład Grand Cyruy0 – zwierzała mu się, uskarżając się na niesnaski z dworakami Zamoyskiego, którzy podczas nieobecności swego pana uprzykrzali życie znienawidzonej Francuzce. Prosiła Sobieskiego o przedstawienie tej sprawy małżonkowi, który przecież był jego towarzyszem broni, i spowodowanie, by tamten przepędził z rezydencji Zamoyskich jej przeciwników. Nic w korespondencji naszego bohatera i jego uroczej pani nie zdradza zmysłowych uczuć, a w żadnym razie wykroczenia przeciwko świętemu sakramentowi małżeństwa. A jednak, z nadąsanego wyrzutu, który Marysieńka kieruje do Jana Sapiehy: „czy też może jego przyjaciela znużyły już jej względy”, z drwiących, uszczypliwych uwag dotyczących planowanego ożenku Sobieskiego z pewną młodą, piękną i bogatą wdówką, nietrudno nam odczytać prawdziwe uczucia wiernej swym obowiązkom małżonki Zamoyskiego.

Ów obstający przy swej gwarantowanej na piśmie własnej małżonek czynił zaś wszystko, aby zachwiać tę cnotę. Kiedy w r. Maria Kazimiera miała urodzić drugie dziecko – pierwsze zmarło w kołysce, płacąc za grzechy swego ojca, z powodu których przyszło na świat obciążone chorobą wrodzoną – Zamoyski zmusił opierającą się żonę, by oczekiwała rozwiązania w otoczeniu nieprzyjaznych jej ludzi, zamiast żeby, jak tego gorąco pragnęła, odbyło się ono w Warszawie. Pozostawiał spragnioną czułości żonę samą i włóczył się w najgorszym towarzystwie po okolicy. Smętnie wspominała biedaczka swą macierzyńską dobrodziejkę z królewskiego zamku i swojego wiernego rycerza na służbie wojskowej.

Czy ten ostatni również nie dochował wierności? Plotka głosiła o bliskim małżeństwie Sobieskiego z wdową po kanclerzu Leszczyńskim, z domu księżniczką Radziwiłłówną. Teofila Sobieska, matka chorążego koronnego, zabiegała gorliwie o ten związek, wiedziała bowiem, że łatwo zapalne serce jej syna znowu jest gotowe do popełnienia niebezpiecznych szaleństw, jak przed dziesięcioma laty, kiedy biło mocno dla córki ochmistrza. Spodziewała się jeszcze, że przez odpowiednie małżeństwo wyleczy tego zmiennika z jego romantycznej egzaltacji do tej, w jej  pojęciu, odrażającej Francuzki. Między matką Sobieskiego i jego bożyszczem od samego początku istniała wzajemna szczera niechęć, której nie była w stanie usunąć żadna interwencja bardzo nad tym ubolewającego Jana.

Małżeńskie plany związane z pożądaną przez wielu polską dziedziczką nie przybrały nigdy realnego kształtu, za to w lecie 1661 roku pojawia się Sobieski jako starający się o rękę francuskiej księżniczki, powinowatej Kondeusza, wybranego przez Ludwikę Marię na następcę jej męża i na króla Polski. Pełnomocnik kandydata na tron, Caillet, 12 czerwca rekomenduje tegoż konkurenta do ręki księżniczki jako „bogatego, młodego pochodzącego z wielkiego rodu”. Do tego czasu stosunki między Sobieskim i Marysieńką weszły rzeczywiście w stadium, które wykluczało wszystkie plany małżeńskie chorążego koronnego. Po powrocie Sobieskiego z pola walki i aż do początku roku następnego ta para, jakby żywcem wzięta z kart romansu Marivau przeszła przez okres dąsów, wzajemnego sprzeciwiania się sobie i akcentowanej przy każdej okazji obojętności; wówczas to jedno z nich zagrało kartą swych francuskich planów małżeńskich. Tymczasem jednak w maju Sobieski udał się jako delegat niezadowolonej armii do Warszawy, spotkał tam Marysieńkę, która znowu bawiła w otoczeniu królowej. Zaufana garderobiana Ludwiki Marii, Beaulieu, wzięła kochanków pod swą opiekę i przeznaczenie dopełniło się. Nie chcemy rozstrzygać, jak daleko posunęło się tych dwoje w owym czułym baraszkowaniu, w każdym razie zawarli ze sobą wcale osobliwy związek. W owym miesiącu rozkoszy roku 1661 Sobieski i Marysieńka uprzytomnili sobie, że są dla siebie stworzeni, iż to wyższe zrządzenie losu musiało ich sobie przeznaczyć. Nic bowiem nie wiązało tej kobiety z jej prawym małżonkiem oprócz przyrzeczenia złożonego przed ołtarzem. Chciała się więc uwolnić od tej przysięgi, by potem przed całym już światem poślubić wybranego przez siebie mężczyznę. Tymczasem zaś 24 czerwca 1661 roku w Warszawie, w kościele karmelitów, Jan i Maria Kazimiera zaprzysięgli sobie wzajem uroczyście wierność i dozgonną miłość i przy tym złożyli też zobowiązanie, że podejmą wszelkie starania, aby ostatecznie połączyć się ze sobą. Pani Zamoyska pod jakimś pretekstem zamierzała wyjechać do Francji i stamtąd wszcząć kroki prowadzące do właściwego unieważnienia jej pierwszego małżeństwa. Jednakże ciężka choroba uniemożliwiła jej ten plan.

Ta nieoczekiwana przeszkoda pozwoliła za to Sobieskiemu odwiedzać coraz częściej najdroższą mu kobietę. To przyjeżdżał, to wyjeżdżał z Zamościa; dla wojewody lubelskiego przestało to już być dokuczliwe, a niech tam sobie nawet złe języki szepczą i wrzeszczą. Dla chorążego koronnego zaś wszystko stawało się nieważne, kiedy w rachubę wchodziło wspólne przebywanie z Marysieńką. Z jej powodu zerwał w Warszawie ze swoim dotychczasowym przyjacielem, a wcześniejszym dowódcą Jerzym Lubomirskim, stał się całkowicie oddany francuskiemu stronnictwu Ludwiki Marii, obiecał przystąpić do konfederacji w armii, która chciała przemocą zdobyć koronę dla księcia Kondeusza, z jej też powodu zaniedbywał śmiertelnie chorą matkę. 27 listopada 1661 roku Teofila Sobieska zmarła w Żółkwi, nie ujrzawszy przed śmiercią swego syna.

Została pochowana z wielką pompą w lutym następnego roku, chociaż życzyła sobie skromnego pogrzebu. „Sic mater volunt” brzmiało przy prostym początku uroczystości pogrzebowej, 0którego, jak mniemał Sobieski, wymagał splendor rodzinny, ów splendor, który zmarła uważała za najwyższe z ziemskich dóbr. Wówczas jednakże serce syna było bardziej rozdarte decyzjami dotyczącymi jego własnego życia niż tą dysharmonią między ostatnim życzeniem zmarłej i nadętym pychą obyczajem środowiska magnatów. W Zamościu groziła katastrofa. Maria Kazimiera słała rozpaczliwe wołania o pomoc; małżonek brał, podobno, stronę swych dworaków. „Jeżeli kapryśna żona chce odejść – tak podobno miał powiedzieć – niechże więc sobie idzie.” Nie, w tak wielkim poniżeniu nie wolno tej cudownej istocie marnieć. Wydostać się stamtąd na wolność i poprzez nią do szczęścia - tak chciał Sobieski, atoli względy moralne hamowały; nie może być mowy o skandalu, tylko honorowe rozwiązanie; tak mu się bowiem godzi postąpić.

Jadąc z Żółkwi, gdzie pochował Teofilę Sobieską, do Warszawy na sejm chorąży koronny miał schadzkę z panią Zamoyską. Uzgodniono, albowiem wydawało się, że żadnego innego wyjścia z tej sytuacji nie ma, potajemną ucieczkę Marysieńki. Z Francji, gdzie musiałaby odszukać swą rodzinę, należałoby wszcząć kroki do rozwodu, i do Francji miał wyruszyć Sobieski z misją od polskiego dworu. Pierwsza część przedsięwzięcia powiodła się. 21 kwietnia 1662 roku obrażona wojewodzina lubelska0 zniknęła ze swej rezydencji. Zabrała ze sobą tyle pieniędzy i klejnotów, ile tylko była w stanie; za to pozostawiła małżonkowi chorą córeczkę i piętno ośmieszenia, Sobieskiemu zaś i jego przyjacielowi Janowi Sapieże pełnomocnictwo, by strzegli interesów uciekinierki. Z drugą częścią programu jednakże szło niesporo.

Polityczne wydarzenia w Polsce zmusiły niecierpliwego kochanka do pozostania w kraju i rzetelnego zaprzątania swej wyobraźni misjami do zbuntowanej armii, zamiast romantycznymi wizjami miłosnych podróży do królestwa Afrodyty. Dopóki zbuntowani żołnierze nie zostali zaspokojeni, nie mógł myśleć Sobieski o swoich prywatnych sprawach. Późnym latem i na Boże Narodzenie gościł parę królewską u siebie w Żółkwi, przez wiele miesięcy zabiegał wspólnie z Janem Kazimierzem o równowagę między żądaniami żołdowymi armii a skąpymi zapasami gotówki kasy państwowej. Zbędne było przyjacielskie napomnienie Aleksandry Lubomirskiej, by przekonać tego patriotę, że powszechne dobro należy stawiać przed własnym. Miał wprawdzie zamiar oddalić się z Polski, tak pisał Sobieski do upominającej go damy, lecz w żadnym razie teraz, dopóki jest potrzebny swej ojczyźnie; sprawę honoru i ojczyzny stawia bowiem wyżej niż swoją prywatną namiętność.

Marysieńki nie ucieszyła zbytnio ta postawa prawdziwego Rzymianina. Ze swej podróży i później z Francji przynagla opieszałego podług wszelkich reguł kobiecego sprytu. Gniewa się z powodu rzadko nadsyłanych listów; czyżby miał dla niej, tej godnej pożądania, tak mało czasu? Gawędzi, pozornie bez celu, mimo woli, o przyjęciu, jakiego doznała w Paryżu, i o swoich zajęciach; że podziwiany jest jej wdzięk, że uczy się tańczyć, śpiewać i grać na lutni; że siostrzenica Ludwiki Marii i inne wysoko postawione osobistości byłyby gotowe poprzeć rozwód i ponowne jej małżeństwo. Kiedy te przejrzyste aluzje nie wywołują oczekiwanego skutku, zaniepokojona oświadcza wprost, że Sobieski mógłby pomówić z jej ojcem o swych uczuciach: „vous pouvez lui pater avec respect de la passion que vous avez eu pour moi des que vous me connustes et de Fenyle que vous avez eu de luy estre plus proche0.

Prócz tego nie brakuje też kuszących opisów wspaniałości francuskiego stylu życia. Dobra ziemskie oferowane tu są na sprzedaż po przystępnej cenie, pani Zamoyska prowadzi piękny „train”0 z dwoma paziami, czterema lokajami, „ma livrée est admirable, mon carrosse sera fort beau0. Ojciec i córka d’Arquien nie czekają, aż Sobieski przemoże swój respekt i zwierzy się ze swojej namiętności, lecz urabiają go propozycjami, by nabył coś w Paryżu lub na wsi w pobliżu francuskiej stolicy. A gdy odpowiedź zawodzi oczekiwania, sięga Marysieńka do poważnych środków. Jest bardzo, bardzo chora, trapiona melancholią. Wprawdzie kocha wciąż jeszcze tego niedobrego Sobieskiego, mimo to pojedna się z Zamoyskim, któremu była przecież wzorową małżonką. Ach, jakież to bolesne, opuszczać odnalezioną rodzinę, papę d’Arquien i rodzeństwo! O, jakież to gorzkie, że Celadon nie pragnie przybyć do swej Astrei do Francji! Tak brzmi fragment z elegii, którą Marysieńka śle do Sobieskiego w początku października 1662 roku z miejsca swego dzieciństwa, zamku Prie w Nivernais. W końcu lipca 1663 roku sprawa nie ruszyła z miejsca, sytuacja nie zmieniła się ani na jotę, a więc pani wojewodzina decyduje się spełnić swą groźbę. Rzeczywiście wraca do Polski po pierwsze, aby spróbować raz jeszcze szczęścia ze wstrętnym mężem, po drugie, by użyć wobec chorążego koronnego przemożnej siły swojej obecności, skoro listy z oddali zawiodły.

Sobieski jednakże wyrusza właśnie teraz w pole. Wyświadcza Janowi Kazimierzowi nieocenione usługi, tłumi bunt w armii, odnosi w wojnie z Moskwą zwycięstwo za zwycięstwem i zdobywa podczas niebezpiecznego odwrotu na początku roku 1663 jeszcze większą sławę niż w czasie zwycięskiego pochodu. Chorążemu koronnemu bowiem należało przede wszystkim zawdzięczać, że powrót polskiej armii z Ukrainy zakończył się tylko moralną klęską, a nie katastrofą, jak później w podobnych okolicznościach nieudane wschodnie ofensywy Napoleona I i Hitlera. Ten znakomity dowódca staje się najcenniejszym stronnikiem dworu; na Sobieskim spoczywa nadzieja ostatecznej realizacji tak długo przygotowywanych planów Ludwiki Marii i przeprowadzenia, wbrew wszelkim oporom, wyboru Kondeusza na następ Jana Kazimierza.

Zamoyski, mąż Marii Kazimiery, raczej pogodził się z faktem powrotu swojej pięknej uciekinierki, niż się z nią pojednał, a jeżeli chodzi o królową, której ongiś zawdzięczał tę niewygodną towarzyszkę, to dawno na niej położył krzyżyk. On i Jerzy Lubomirski, dawny przyjaciel i naczelny dowódca Sobieskiego, należeli do najzagorzalszych przeciwników kandydatury Kondeusza, z tego zresztą zrozumiałego powodu, że każdy z nich miał nadzieję na włożenie korony, byli bowiem „Piastami”, ze staropolskiego rodu panujących. Polityka i miłość rozpoczęły więc ponownie swą wymienną grę.

Podczas gdy chorąży koronny był na wojnie, zgoda między wojewodą i wojewodziną lubelską wydawała się niezmącona. Oboje mieszkali w swoich zamkach w Zamościu i Zwierzyńcu. Małżonek był pijany jak zawsze, grubiański wobec swojej połowicy jak zwykle, małżonka jak poprzednio pisywała do swego odległego platonicznego wielbiciela, jednakże o rozwodzie nie było wcale mowy. Przede wszystkim zaś obecność brata pani Zamoyskiej, comte de Maligny, hamowała wybuchy wzajemnej niechęci. Wkrótce jednak doszło, właśnie z powodu tej ciążącej panu domu wizyty, do gwałtownych awantur; przy pewnej okropnej scenie wojewoda mało co a zabiłby Francuza, gdyby inni ich nie rozdzielili. Tak wyglądało to nieszczęsne małżeństwo Marysieńki, gdy Sobieski po dwu i półrocznej rozłące znowu ujrzał swą umiłowaną. Nigdy nie wygasłe uczucia znowu zapłonęły, atoli nie było już mowy o rychłym połączeniu. Teraz ważniejsza od miłości była polityka, a ta „Jutrzenka”, ta „Les Essences”, jak to Maria Kazimiera została nazwana w osobliwym języku jej korespondencji z Sobieskim, używała swej magicznej mocy przede wszystkim w tym celu, by skłonić go do przyjęcia ofiarowywanych zaszczytów i narzucanej mu przez dwór roli.

Jan Kazimierz i jego małżonka chcieli się pozbyć swego najgroźniejszego przeciwnika. Stało się to w wyniku werdyktu sejmu z 22 grudnia 1664 roku, który ogłosił Jerzego Lubomirskiego winnym zdrady stanu i skazał go na śmierć. Wyrok był, nie bacząc na polityczne motywy działania, sprawiedliwy; ten dumny magnat bowiem konspirował przeciwko polskiemu królowi w najściślejszym porozumieniu z Wiedniem i Berlinem; Lubomirski zresztą nie czynił nic innego jak to, czego tak wielu wielmożów polskich przed nim i po nim bezkarnie się dopuszczało. Uratował niegdyś życie Sobieskiemu i był przez wiele lat towarzyszem broni chorążego koronnego; te okoliczności wstrzymywały towarzysza z pola walki pod Słobodyszczami przed wyrażeniem zgody na propozycje dworu i przyjęciem godności marszałka wielkiego koronnego, która wakowała z powodu banicji Lubomirskiego. Dopiero dzięki perswazji przywołanej przez królową Marysieńki udało się go przekonać. Jednakże zażądał wówczas za zdradzenie przyjaciela i za ofiarę z politycznych przekonań najwyższej ceny, ostatecznego posiadania ukochanej. Jeżeli Sobieski, który uparcie odmawiał walki ze swoimi rodakami, przyjął rolę przywódcy w nieuniknionej już wojnie domowej równocześnie ze stanowiskiem ministra, to – takie właśnie postawił on wymagania – para królewska musi mu zagwarantować rozwiązanie małżeństwa Zamoyskich i poślubienie Marii Kazimiery. Po tym ultimatum powrócił do swych ruskich posiadłości.

Wtedy Jan Kazimierz i Ludwika Maria skoczyli sobie do oczu. Monarchini serdecznie nienawidziła Lubomirskiego; aby zwerbować przeciwko niemu sprzymierzeńców, gotowa byłaby rozwieść wszystkie małżeństwa na całej kuli ziemskiej, prawdopodobnie nie wykluczając własnego. Władca natomiast zachował dla Zamoyskiego z powodu wyświadczonych usług wdzięczność i sympatię, których to uczuć nie żywił ani dla Sobieskiego, ani dla Marii Kazimiery. Lecz oto los rozwiązał wszystkie te kłopoty: 7 kwietnia 1665 roku wojewoda lubelski zmarł na jedną z owych chorób, które zwykły mścić się za grzechy młodości przedwczesną śmiercią. Pięć dni później wiadomość o tym była już w Warszawie. Płacząc Jan Kazimierz wszedł na pokoje swej małżonki, u której od początku tego roku bawiła Marysieńka. „Oto ma pani swoje pismo rozwodowe” - zawołał do wdowy po Zamoyskim i rzucił jej pod stopy zawiadomienie o zgonie znienawidzonego małżonka.

Jakże jednak Celadon, gdy Astrea była już wolna, mógł być tak niepomnym swych zapałów? Przez dwa niekończące się tygodnie nie dał znać o sobie. Królowa i jej podopieczna były niespokojne; ta pierwsza, czy ten potężny stronnik nie zechce przypadkiem przejść do partii Lubomirskiego, ta druga, ponieważ kochała z całego serca mężczyznę swego przeznaczenia. Nagle 21 kwietnia w Warszawie zjawił się Sobieski, przybył, zobaczył, zwyciężył i został zwyciężony. Tristan i Izolda padli sobie w ramiona, kiedy zniknął na zawsze król Marek. Rankiem, po ich pierwszej nocy miłosnej, przyjął Sobieski urząd marszałka wielkiego koronnego. Natychmiast zrozumiano, że ten nowy minister związał się na dobre i złe ze stronnictwem francuskim. Austriacki ambasador Kinsky i wszyscy wtajemniczeni znali przyczynę – liaison0 promieniejącego ze szczęścia i miłości Sobieskiego z uroczą pomocnicą Ludwiki Marii była publiczną tajemnicą. Jeśli chodzi o przesunięcie terminu ślubu, to były temu winne były wątpliwości francuskiego posła, biskupa Bonzy’ego, który wprawdzie, mimo swego duchownego stanu, nie był wzorem cnót, jednakże chciał wymusić na marszałku wielkim koronnym jeszcze kilka gwarancji jego posłuszeństwa, zanim błogosławieństwo Kościoła ukoronuje spełnioną tęsknotę Sobieskiego.

Teraz Ludwika Maria ujęła się za swoją ulubienicą; nie chciała, by Marysieńka wzbudziła jeszcze większy skandal, co i tak już się stało, ponieważ Sobieski i jego nie mniejszą namiętnością płonąca przyjaciółka nie zadawali sobie żadnego trudu, by utrzymać pozory, i tak zachowywali się na zamku królewskim, jakby od dawna już połączyła ich ręka kapłana. Wierszyki satyryczne na tę niecierpliwą parę, wesołą wdówkę i porywczego marszałka, krążyły wszędzie. Tak więc postanowiono potajemny ślub tych dwojga i odbył się on 14 maja w kaplicy zamkowej króla. Byli przy tym obecni Ludwika Maria, Bonzy i kilku innych świadków; druga, oficjalna ceremonia miała nastąpić później. Plotka, której echo dociera do nas ze sprawozdania brandenburskiego agenta Niemirycza, mówi o nadzwyczaj romantycznych okolicznościach poprzedzających tę, zresztą i tak wystarczająco romantyczną, ceremonię ślubną przy blasku latarni. Królowa miała podobno zaskoczyć tę parę i Sobieski pod groźbą śmierci został jakoby zmuszony do ślubu. W rzeczywistości nikomu bardziej się nie spieszyło do pobłogosławienia przez Kościół tego miłosnego związku niż małżonkowi, a Ludwika Maria była o wszystkim dokładnie informowana, tak że nie musiała zaskakiwać swej dawnej dwórki.

Tak tajemnicze postępowanie miało raczej podwójną przyczynę. Nie chciano powiększać oburzenia jeszcze i przez to, że wdowa staje przed ślubnym ołtarzem, podczas gdy jej pierwszy mąż jeszcze spoczywa na marach, Sobieski zaś spodziewał się, że finansowe rozliczenia Marysieńki z Zamoyskim łatwiej dojdą do skutku, jeśli wystąpi ona jeszcze jako wojewodzina lubelska. Fama jednak była szybsza od podróżnego powozu, w którym głównymi traktami pędziła Maria Kazimiera z Warszawy na pogrzeb swego dotychczasowego towarzysza życia. Wysłanego przodem posłańca odprawiła Gryzelda Wiśniowiecka, siostra nieboszczyka, z kwitkiem. Skoro pani Sobieska nie zaprosiła Zamoyskich na swój drugi ślub, również oni nie muszą jej widzieć na pogrzebie wojewody lubelskiego. Kiedy Marysieńka przybyła pod Zamość, znalazła bramy zawarte i wrogą gromadę, która zagrodziła jej drogę. Trzęsąc się z gniewu i złości zażądała ta energiczna kobieta wstępu. Odpowiedzią były drwiące okrzyki. „To tak przyjmujecie waszą panią?” Szydercza odpowiedź. „Czy wiesz ty, z kim mówisz?” „Z panią Sobieską.” Gra była przegrana, przynajmniej w tym momencie. Odprawiona znalazła pocieszenie w ramionach swego nowego małżonka, z którym w jego miłej Żółkwi spędziła wspaniałe tygodnie miodowe. Potem trzeba było jechać z powrotem do Warszawy na powtórny, oficjalny ślub i wesele. 6 lipca dokonał nuncjusz Pignatelli świętych obrzędów – za życia już następnej generacji miał on, jako papież Innocenty XII, powitać w Rzymie owdowiałą królową Polski Marię Kazimierę – Jan Kazimierz, Ludwika Maria, dyplomaci i cała arystokracja wzięli udział w tej uroczystości. Stoły uginały się pod prezentami, a jeśli nawet tym razem zostały wypite tylko cztery beczki węgrzyna, zamiast trzystu, jak przy pierwszym ślubie Marysieńki, to wielkość i siła weselnego gwaru nie były mniejsze ani słabsze. Kilku z nietrzeźwych gości biło się na szable, służba plądrowała stoły, rozbijano szklanice, kielichy i naczynia. Muzyka zagłuszała hałas, a w tym ogólnym bachicznym zamieszaniu król i królowa powiedli ową podwójnie zaślubioną parę nowożeńców do małżeńskiej łożnicy.

2. Na drodze do władzy i sławy

Sobieski miał niedługo rozkoszować się swym nowym szczęściem. Teraz należało za nie zapłacić osobistym działaniem. 12 lipca wyruszył marszałek wielki koronny, by ścigać swego poprzednika na urzędzie, Jerzego Lubomirskiego, który podniósł żagiew buntu przeciw Janowi Kazimierzowi. Wojsko przeciągało tam i z powrotem przez Wielkopolskę, przy czym nie doszło do żadnych poważniejszych potyczek. Trwało to kilka miesięcy, aż 8 listopada, dzięki pośrednictwu dwóch biskupów, doszło do zawarcia tymczasowego pokoju. Ani Jan Kazimierz, ani Lubomirski nie mieli ochoty na zimową wyprawę. Sobieski, którego w obozie trapiła paląca tęsknota za swoją Marysieńką, nie zgadzał się jednakże z takim zakończeniem kampanii; uważał, że zwycięstwo mu się wymknie, i liczył na ponowny wybuch działań wojennych z początkiem roku. Przy tym jego dobre cechy charakteru skłaniały go wciąż do pojednania. Jeden serdeczny list od Lubomirskiego wystarczyłby, żeby marszałek wielki koronny zmiękł i zapragnął zwrócić swoją godność pozbawionemu jej poprzednikowi.

Zaiste, Maria Kazimiera i francuski poseł Bonzy nie mieli łatwego życia z tym opierającym się wewnętrznie wszystkim ich knowaniom człowiekiem, który pragnął używać swej szabli tylko przeciwko wrogowi ojczyzny w uczciwej walce i którego bardzo irytowało to, że miast rozkoszować się spokojnym domowym szczęściem u boku ukochanej żony, jest przez nią podżegany do coraz to bardziej zawikłanego politycznego przetargu. Sprawa pogorszyła się znacznie przez to, że Bonzy zakochał się po uszy w Marysieńce i że obaj z Sobieskim byli o siebie zazdrośni, podczas gdy Maria Kazimiera wodziła ich, jak chciała, na pasku, nie łamiąc przy tym wierności małżeńskiej.

W takim paskudnym nastroju dowódca armii musiał znowu wyruszyć w maju 1666 roku przeciwko Lubomirskiemu. Teraz został również mianowany hetmanem polnym koronnym, czyli otrzymał rangę jednego z dwóch najwyższych dowódców polskiej armii. Z Francji nadeszła propozycja awansu na marszałka Francji, jeżeli udałoby mu się przeprowadzić wybór Kondeusza na tron polski. Sobieskiego te tytuły ni grzały, ni ziębiły. Skarży się na zakłócone szczęście małżeńskie i przekleństwo bratobójczej walki. Doświadczenia z sejmu kwietniowego 1666 roku, kiedy to posłowie wzbraniali się przyznać następcy Jerzego Lubomirskiego godności marszałka wielkiego koronnego, wywarły na Sobieskim przygnębiające wrażenie. Przy tym podejrzewał, że dwór przy pojednaniu z tym buntowniczym magnatem będzie chciał złożyć w ofierze jego, dowódcę tej „lojalistycznej” armii i że mogłoby to zaszkodzić przede wszystkim interesom Marysieńki dziedziczącej po Zamoyskim. Złamany i jak w koszmarnym śnie przedzierając się przez te ciężkie czasy, nie miał Sobieski dość siły, by oprzeć się woli Jana Kazimierza i nie podejmować decydującej bitwy; owszem, dał się do niej nakłonić, i to właśnie w takim momencie i w takim miejscu, które po temu były najmniej odpowiednie.

Pod Mątwami w Wielkopolsce, na bagnistym terenie, przekraczał w obliczu oddziałów Lubomirskiego jakąś małą rzeczkę. Zanim się jeszcze dragoni hetmana polnego na drugim brzegu uformowali w szyki, zostali okrążeni przez przeciwników galopujących półkolem i w ciągu zaledwie jednej godziny większość królewskiej armii poległa. Sobieski i walczący obok niego d’Arquien, jeden z dwóch braci Marysieńki przybyły z Francji, z trudem zdołali się uratować. Kiedy wydarzyło się to nieszczęście, król przypisał za nie winę pokonanemu. Oba stronnictwa były wstrząśnięte tą masakrą, która rozpętała się jakby przypadkowo. Teraz wszczęte pertraktacje doprowadziły do ponownego pokoju, który został zawarty w zaledwie trzy tygodnie po bitwie pod Mątwami, 31 lipca 1666 roku, w Łęgonicach nad Pilicą.

Układ, stanowiący formalnie połowę, a w istocie całkowite zwycięstwo Jana Kazimierza, pozbawił Lubomirskiego owoców jego buntu. Rezygnacja króla z wyboru swego następcy vivente rege0 pozostała na papierze; ujarzmienie, poddanie się dawnego marszałka wielkiego koronnego było faktem i po kilku tygodniach uciekł on po raz trzeci ze swej ojczyzny, której już nigdy więcej nie zobaczył, na Śląsk. Mimo to Ludwika Maria beztrosko kontynuowała swoje plany i rozważała ponownie, już wiele razy rozpatrywaną, propozycję ze strony rebeliantów węgierskich schwytania i zamordowania Lubomirskiego. Także Sobieski zamieszany był w te knowania, by dawnego przyjaciela pochwycić i powiesić.

W Jaroszynie, gdzie 8 sierpnia odgrywała się scena zwodniczych przeprosin Jana Kazimierza przez Lubomirskiego, odbyło się też milczące spotkanie Sobieskiego z tym rebeliantem. Po dokonaniu aktu państwowego upokorzony magnat obszedł krąg senatorów i uścisnął każdemu z nich dłoń. Kiedy doszedł do hetmana polnego, spojrzał mu bez słowa w oczy, potem ujął jego prawicę i położył ją sobie na głowie. Wymowny wyrzut, który tkwił w tym geście, wstrząsnął wrażliwym Sobieskim do głębi.

Przeżycia z czasów wojny domowej skłoniły tego zwykle tak samowolnego mężczyznę do pojednawczej postawy wobec Zamoyskich i Wiśniowieckich. Między spadkobiercami pierwszego małżonka Marii Kazimiery i parą małżeńską Sobieskich został zawarty kompromis, na mocy którego otrzymała ona sumę 450 000 guldenów, częściowo w gotówce, częściowo w posiadłościach ziemskich. Małżeństwo młodego Michała Wiśniowieckiego, siostrzeńca zmarłego wojewody lubelskiego, a późniejszego króla, z siostrzenicą hetmana polnego, księżniczką Teofilą Ostrogską, miało przypieczętować to pojednanie. Obie sprawy, pieniądze i powiązania rodzinne, były Sobieskiemu bardzo na rękę. Znajdował się on bowiem w finansowej opresji. Jego pokaźny majątek składał się z samych nieruchomości, a wystawny tryb życia, do którego zmuszały go charakter małżonki i polskie zwyczaje, pochłaniał ogromne sumy. Przyjaźń z Wiśniowieckimi i Zamoyskimi wzmocniła polityczną pozycję marszałka wielkiego koronnego do tego stopnia, że stał się najznaczniejszym magnatem wśród ruskich królewiąt.

Wsparta na takich układach para małżeńska Sobieskich obrała znowu kierunek na Francję, aby zdobytą już tam pozycję postawić na jeszcze mocniejszych fundamentach. Tych dwoje mądrych ludzi znało wystarczająco dobrze królową Ludwikę Marię, by spróbować uwolnić się wreszcie od tej „chorągiewki na wietrze”, od tego „kameleona” – tak nazwana została władczyni w korespondencji Marysieńki i jej małżonka – a mogło dojść do tego jedynie przez rozległe stosunki z innymi polskimi wielmożami i przez bezpośrednie związanie się z francuskim dworem. Atoli w pewnej kwestii istniała rozbieżność zdań między Sobieskim a Marysieńką. Dla tej kobiety, która w Polsce mimo wszystko pozostała obcą, wpływ i znaczenie u Sarmatów był tylko odskocznią, aby zyskać splendor i rangę we Francji. Pragnęła, po zlikwidowaniu wszystkich swych polskich interesów, wraz ze swoim drogim Celadonem wrócić do własnej ojczyzny i tam błyszczeć jak gwiazda. On, małżonek, życzył sobie najwyżej francuskich odznaczeń, by jako dobry strateg zabezpieczyć sobie linię odwrotu, z której zresztą najchętniej by nigdy nie skorzystał.

Z powodu tej i różnych innych rzeczy, które były powiązane z przesadną obustronną zazdrością tej pełnej temperamentu pary, dochodziło między Orondatem i jego Astreą do sprzeczek, a te przybierały formy, jakich nie znały już ani powieści rycerskie, ani też idylle pasterskie. Sobieski nie chciał puścić swej małżonki, ona upierała się przy ponownej podróży do Francji, on zarzucał jej zalotne krygowanie się wobec tego lub owego, ona obwiniała go o małżeńską zdradę (zarówno jedno, jak i drugie nie miało żadnych do tego podstaw). W końcu Marysieńka przeforsowała swoją wolę. 2 czerwca 1667 roku w Jaworowie rozstała się z tym, z owej przyczyny niepocieszonym „najdroższym z małżonków i najbardziej namiętnym z kochanków” w wielkiej kłótni, po której, według świadectwa osób najbardziej w to zaangażowanych, przez cały dzień „traktowała go gorzej jak psa”.

Jan Sobieski cierpiał niesłychanie z powodu rozłąki ze „swoim sercem”, wszelako możemy sobie powiedzieć, że ten kryzys małżeński był dla niego, dla Polski, nawet dla tak niebanalnej wspólnoty tych dwojga niezwykłych ludzi zbawienny. Dopóki hetman polny widział przy sobie żonę, był niezdolny do żadnego innego zajęcia, jak tylko dotyczącego jej i jej planów. Maria Kazimiera zaś nie nauczyła się jeszcze dostosowywać swojego zachowania i projektów do miary tego wielkiego męża, którego przeznaczyła jej łaskawa Opatrzność.

Droga Marysieńki do Paryża wiodła przez Warszawę statkiem do Gdańska, potem przez północne Niemcy, Holandię i Belgię. Chevalier d’Arquien i 40 osób orszaku towarzyszyło małżonce polskiego możnowładcy. Nie dała też sobie dwa razy powtarzać swemu troskliwemu Sylwandrowi, że ma żyć przynajmniej tak samo wystawnie, jak podczas swego ostatniego pobytu we Francji jako pani Zamoyska. Cel wizyty w ojczyźnie został zresztą, jeśli chodzi o konkrety, jednomyślnie uzgodniony. Maria Kazimiera miała odbyć poród na swojej rodzinnej ziemi i uprosić Ludwika XIV na chrzestnego ojca oczekiwanego potomka rodu; miała zakończyć pewną sprawę spadkową dotyczącą jej rodziny w podobny sposób, przez kompromis, jak z Zamoyskim w Polsce; przede wszystkim jednak musiała wyjednać umowę, która w konkretnej formie przyrzekałaby Sobieskim zaproponowane przez francuską dyplomację „zaszczyty”.

Marysieńka, chociaż pochodziła ze zdrowego, długowiecznego rodu, nigdy nie odznaczała się szczególnie silnym zdrowiem; jej pierwsze dziecko z małżeństwa z marszałkiem wielkim koronnym przyszło na świat przedwcześnie, przy czym życie matki było poważnie zagrożone. Tak więc pomyślano, by nową ciążę rozwiązać pod opieką znakomitych francuskich lekarzy. Umowa z francuskim dworem, według mniemania Sobieskiego, musiałaby obejmować obietnicę nadania godności marszałka, dziedzicznego parostwa, tytułu księcia i orderu Świętego Ducha; oprócz tego, naturalnie, szereg korzyści dla rodziny d’Arquien, między innymi pomyślną decyzję w sporze spadkowym o dziedzictwo po kuzynce Marii Kazimiery, hrabinie de Guitaut, wreszcie konkretne materialne koncesje: podwyższenie pensji wynoszącej 12 000 liwrów, którą Sobieski niezależnie od wszystkiego właśnie pobierał, posiadłości ziemskie we Francji albo pałac w Paryżu. Jak z tego widać, ta młoda kobieta odznaczała się raczej wszystkim, lecz w żadnym razie skromnością.

Kilka z tych spraw udało się pomyślnie załatwić. Dziecko, którego się spodziewała, przyszło szczęśliwie na świat w Paryżu 2 listopada 1667 roku. Król-słońce został jego chrzestnym ojcem, a jeśli wolno sądzić po krzyku, który wydał z siebie nowy obywatel przy tym świętym akcie, to po Louisie Jacques’u Sobieskim należało oczekiwać naprawdę czegoś wielkiego. Przezorni rodzice nadali mu od razu dwa torujące drogę w życiu imiona: Ludwik, ze względu na Francję, i Jakub, po dziadku Sobieskim, ze względu na Polskę. Nie można przecież było przewidzieć, dokąd ten chłopiec, dorósłszy, skieruje kiedyś swoje kroki. Marysieńka kwitła na francuskiej ziemi; była zdrowa, rześka, wesoła i piękna jak nigdy. Wróciła do domu po piętnastu miesiącach, uboższa o 70 000 guldenów, a bogatsza w doświadczenia. Jednakże punkty drugi i trzeci planu, dzięki którym właśnie zdobyła doświadczenia, nie przebiegły całkowicie podług ustalonego programu.

Wszystko, co dotyczyło Sobieskiego, Ludwik XIV był gotów zagwarantować. W piśmie odręcznym z 15 października 1668 roku król obiecywał książęcy tytuł i parostwo, order i piękny dom w Paryżu wraz z pensją roczną, jeżeli Enghien, syn Kondeusza, zostanie wybrany na króla po ustąpieniu Jana Kazimierza, jednakże na życzenia d’Arquienów był monarcha głuchy. Oburzała go pożądliwość tej drobnej, prowincjonalnej szlachty, która chciałaby ciągnąć grube korzyści z małżeństwa swej pięknej córeczki z tym uległym polskim magnatem. Taboret dla Marysieńki, patent porucznika Gardes du Corps dla kawalera d’Arquien, opactwo dla drugiego brata, zaszczyty i pieniądze dla ojca, ingerencja w sporze prawnym o markizat Espoisses – co to miało wspólnego z polskimi sprawami?

Tak więc wróciła Marysieńka z jednym wilgotnym, a drugim suchym okiem do domu. Suche oceniało trzeźwo obiecane dowody życzliwości dla małżonka, wilgotne opłakiwało niełaskę wobec jej francuskiej rodziny. I w zależności od tego, którym okiem popatrywała na małżonka zachwyconego jej powrotem do domu ten przybliżał się lub oddalał od francuskiego stronnictwa.

Jednakże w czasie, gdy Maria Kazimiera rozgrywała dyplomatyczne pojedynki z francuskimi ministrami i intrygowała, konwersowała i czarowała na dworze Ludwika XIV, osiągnął Sobieski swą historyczną wielkość, która wyniosła go daleko ponad dotychczasową pozycję jednego z przywódców francuskiej frakcji. Pierwsze miesiące roku 1667 przyniosły śmierć dwóch najpotężniejszych osobistości Polski. Jerzy Lubomirski zmarł na swoim śląskim wygnaniu 31 stycznia, właśnie wtedy, gdy przygotowywał się do nowego powstania. Jego wielka przeciwniczka Ludwika Maria pożegnała się z tym światem 10 maja w Warszawie wskutek burzliwej rozprawy z jednym z Paców, który przeszedł z francuskiego do austriackiego stronnictwa. Tak więc obie partie nie miały już przywódców. W obliczu zdecydowanego postanowienia Jana Kazimierza, by złożyć władzę, było podwójnie ważne, komu przy bliskich już zmaganiach o następstwo tronu przypadnie przywództwo tych dwóch wrogich obozów.

Za cesarskim kandydatem, który jeszcze wcale nie był wyznaczony, występowali brat Jerzego Lubomirskiego, Aleksander, kanclerz Jan Leszczyński, Pacowie i Potoccy; na organizatora i faktycznego dowódcę zaofiarował się wielkopolski polityk Grzymułtowski, który wprawdzie, według słów Leszczyńskiego, będzie o wiele mniej kosztować i nie mniej działać od zmarłego przywódcy ostatnich buntów szlacheckich, lecz nie ma takiego poważania, jakie miał tamten dumny magnat. Po francuskiej stronie rzeczy wyglądały podobnie. W kręgu przeważającej tu ruskiej arystokracji nie było żadnej dominującej osobowości prócz Sobieskiego, a nadzwyczaj mądremu Morsztynowi brakowało, jak Grzymułtowskiemu, koniecznego autorytetu. Tak więc marszałek wielki koronny objął, jakby to było samo przez się zrozumiałe, po Ludwice Marii przywództwo francuskiej frakcji w kraju.

Jednakże pewne wydarzenia oddaliły go dla dni sławy od waśni partyjnych i dały mu okazję do działania w interesie całego narodu. Podczas zastoju w wydarzeniach politycznych wewnątrz kraju, co umożliwiła rezygnacja Ludwika XIV z kandydatury Kondeusza i uzgodnienie między cesarzem, Francją i Brandenburgią kandydatury palatyna neuburskiego na przyszłego króla Polski – wynikało to z sytuacji ogólnej – krajowi zagroził wróg z zewnątrz, od dawna już nie dający znać o sobie, ale obawiano się go bardziej niż innych. Byli to Turcy.

Dopóki dwór warszawski trzymał się niewzruszenie Ludwika XIV, Tatarzy czynili wprawdzie małe wyprawy łupieżcze na Polskę, jednakże te najazdy należały do „katastrof żywiołowych”, jak powódź czy plaga szarańczy, którymi się specjalnie nie przejmowano i które po prostu należało przeczekać. Tym razem nieproszeni goście pojawili się w tak wielkiej liczbie jak nigdy dotąd. Źródła mówią o 160 000 wraz z 24 000 Kozaków i 3 000 Turków. Możemy więc przyjąć, że faktycznie było ponad 20 000 wroga, któremu naprzeciw pospieszył Sobieski, na czele zaledwie 8 000 żołnierzy armii koronnej. Dowódca, dzięki swym znakomitym uzdolnieniom, trzymał w szachu te, w każdym razie liczebnie, przeważające hordy i gwarantował Janowi Kazimierzowi czas na zebranie pospolitego ruszenia, które zwykle postępowało powoli.

Hetman polny uwzględnił, oczywiście, w swoim planie wojennym doświadczenia z oblężenia Zbaraża, w którym wziął udział jako bardzo młody człowiek. Jak wówczas, tak i teraz armię barbarzyńskich najeźdźców przykuło silnie umocnione, bronione przez zastęp bohaterów miejsce. „Sisto gradum pod Podhajcami – pisał Jan Sobieski w swoim uniwersale z 4 października 1667 roku do szlachty – chcąc, jeżeli nie avertere malum... propriis viribus... saltem przedłużyć do czasu, ne ruat impetus na niespodzianych nieprzyjacielski, a siebie samego podając w ścisłe oblężenie z częścią wojska, drugą... ordynowałem do WMościów Panów, occurende... częstym i potężnym zagonom nieprzyjacielskim, aby impune mógł grasować w Rzeczypospolitej.”0

Podhajce, miasto i zamek, chroniła woda, bagno i lasy. Przez dwa tygodnie odbijały się odeń wszystkie ataki Tatarów i ich sprzymierzeńców. Jednakże oprócz dzielności żołnierza pomogła też zręczność dyplomaty w osłabieniu chęci przeciwnika do ciągłych szturmów na twierdzę. Sobieski, który z wcześniejszych czasów znał usposobienie Tatarów i miał dobre stosunki z kilkoma ich przywódcami, znalazł właściwą potajemną drogę do serc i kiesy oblegających. I skoro nadeszły wiadomości, że podobno hetman kozacki Sirko z przyjaznymi Polsce Kozakami przedsięwziął wyprawę łupieżczą na odsłonięty przez wojska Perekop ci synowie stepów byli gotowi do zawarcia pokoju.

Po trzydniowych pertraktacjach, 19 października 1667 roku w Podhajcach został zawarty układ, na podstawie którego hetman kozacki Doroszenko poddał się znowu Rzeczypospolitej. Tatarzy zostali ułagodzeni „grzecznościami”, obiecali zwrot jeńców i przestrzeganie nienagannego sąsiedztwa. Ten rezultat nie był tak olśniewający, jeśli się go rozważa w próżni, za to niezwykle korzystny w obliczu warunków, w jakich został osiągnięty. Ociężałe pospolite ruszenie było dopiero w drodze na swoje miejsce przeglądu, gdy Tatarzy właśnie się wycofywali. Bywało już, że nie nadciągało ono, powolniejsze od grenadierów Offenbacha, nawet po zakończeniu bitew. Zmęczony rządami król Polski odegrał jednakże w tej całej aferze prawie że rolę głupiego Augusta0 w cyrku. Przesłał Sobieskiemu nieproszoną i niepotrzebną notę oraz wyraził potem bohaterowi spod Podhajców aprobatę i uznanie.

Hetman polny stał się narodowym bohaterem, on, który, jak to brzmiało w jednej z uchwał sejmikowych, potęgę nieprzyjaciela przed oczyma całej Europy „magis scientia militari quam ante depressit et repressit0. Jako tryumfator pojawił się 1 maja 1668 roku na sejmie w Warszawie; od 5 lutego był, jako następca zmarłego Stanisława Potockiego, hetmanem wielkim koronnym i tym samym najwyższym dowódcą armii. Łączył w swojej osobie oba najważniejsze ministerstwa i zbierał wszędzie plony swojej wielkiej popularności. Kiedy we wspaniałej, przez sześć koni ciągnionej karocy, w otoczeniu gwardii i Kozaków, dragonów i hajduków, janczarów, pojmanych Tatarów, Wołochów oraz husarzy, ubranych na koszt hetmana w nowe szaty, jechał ulicami stolicy, nie było końca wiwatom. Sto tysięcy guldenów kosztował ten jeden dzień sławy, liczne posiadłości, tysiące poddanych padły ofiarą najazdu tatarskiego, który był przygrywką do sukcesu pod Podhajcami; pobyt w Paryżu Marysieńki pochłonął, jak już mówiliśmy, olbrzymie sumy. Jednakże cała ta rozrzutność i wszystkie te straty były dobrze ulokowanym kapitałem. Albowiem, gdy Jan Kazimierz wypowiedział wreszcie, 16 września 1668 roku, swoją abdykację na sejmie, kiedy wracająca do domu Marysieńka 20 tego samego miesiąca w Gdańsku mogła wziąć w objęcia swojego małżonka, wówczas ten był najznaczniejszym i najwładniejszym człowiekiem w Polsce, jeszcze nie władcą tego kraju, jednakże tym, który zdawał się decydować o koronie.

Jak to się często zdarza, pozory myliły. Nieobliczalne przypadki polityki, kaprys tłumu czy zrządzenie losu strąciły Sobieskiego z jego wyżyn, kiedy zbliżał się już do szczytu swej kariery. Oznaczało to wprawdzie tylko przerwę w jego dążeniu wzwyż; niech więc nam się wydaje, że była ona konieczna, tak jak na drodze ku jasnym przestworzom wędrowiec musi raz jeszcze zejść ze strzelistego wzniesienia na ostatnią przełęcz, w ten ostatni wąwóz.

Hetman wielki koronny, chociaż jego „Jutrzenka” wróciła z mieszanymi uczuciami ze swego rodzinnego kraju, był w zasadzie zdecydowany na wybór francuskiego kandydata na króla Polski. Bez względu na to, jakie były złudzenia Wielkiego Elektora i palatyna co do zamiarów Sobieskiego, zdecydował się on już w listopadzie 1668 roku, wraz z Aleksandrem Lubomirskim, Michałem Radziwiłłem, Morsztynem i kanclerzem Leszczyńskim, na protegowanego Francji, Kondeusza, obok którego oficjalnie podstawiony palatyn Filip Wilhelm służył tylko za pilota, za nim bowiem kryła się właściwa kandydatura Hohenzollernów i prawdziwy faworyt Austrii, książę Karol lotaryński. 22 listopada hetman zobowiązał się formalnie wobec Courtois, agenta Kondeusza, że dopomoże ze wszystkich swoich sił zwycięzcy spod Rocroy wstąpić na tron polski. Skrupuły, jakie naszły wrażliwego hetmana, czy wolno mu wybierać pana, od którego przyjął pewne dary – sejm ustanowił bowiem przysięgę, którą mieli złożyć wszyscy wyborcy, że oddadzą swój głos zupełnie bezinteresownie – skrupuły, które były nie na miejscu i nie na czasie, zostały uśmierzone przez samego arcybiskupa Prażmowskiego, interrexa i najwyższego prałata.

Maria Kazimiera, sekundująca bardzo gorliwie prymasowi, o mało nie stała się mimowolną przyczyną zawodu, jaki mimo wszystko sprawiłby jej mąż. Najpierw rozchorowała się na ospę i nikt nie był zdolny zrozpaczonego hetmana odwieść od łoża ukochanej żony. Ledwo wyzdrowiała, a już, nie zważając na grożące jej niebezpieczeństwa, ruszyła ze Lwowa w drogę do Warszawy, jednakże tu uległa nawrotowi choroby i z Sobieskim znowu nie można było rozmawiać. Tak oto siedział przy cierpiącej, która urodziła martwe bliźnięta, łzy spływały mu po ogorzałych policzkach, trzymał najdroższą dłoń i nie troszczył się o to, czyje skronie uwieńczy korona. Ledwo jednak polepszyło się Marysieńce, dzielna, żywotna kobieta znów się chwyciła polityki, a jej małżonek natychmiast został zwrócony życiu publicznemu. Ta para małżeńska pertraktowała na różne zresztą sposoby z Bonzym, francuskim posłem, zaś potem, kiedy nacisk wzburzonej szlachty wykluczył Kondeusza z walki o koronę, z pełnomocnikiem palatyna neuburskiego i księciem lotaryńskim.

Naiwność i zapał tłumu udaremniły subtelną grę magnatów. 19 czerwca 1669 roku został wybrany na króla Polski „Piast” Michał Wiśniowiecki, siostrzeniec pierwszego męża Marysieńki. Sobieski, który już i tak był mocno rozsierdzony wykluczeniem Kondeusza, nie chciał się poddać z początku decyzji narodu, raczył się jednak zdecydować w obliczu stosunku sił – 80 000 szlachty i część magnatów przeciwko kilku zaledwie tysiącom czepiającej się pańskich klamek pozostałej arystokracji - i zaaprobować to, co zaszło, w nadziei, że wkrótce da się to unieważnić.

Nowemu królowi w kręgu Sobieskiego nadano przezwisko „singe”0. Przypomniano sobie tego uczonego, niezdarnego i niezgrabnego młodzieńca, który w Zamościu biegał truchtem za swoją piękną ciotką Marią Kazimierą, cherubin, wyglądający jak obłaskawiony szatan, półczłowiek, półmężczyzna, o zdrożnych skłonnościach, po którym nie można było rozpoznać ani dzielnego, brutalnego, sprytnego ojca, ani pobożnej, wielkodusznej i nieznośnie wprost nienagannej matki. Hetman koronny czuł z wielu przyczyn odrazę do tego narzuconego mu przez nierozsądek szlachty monarchy i pogardzał nim. Przede wszystkim dlatego, że uważał tę żałosną figurę za niezdolną do ochrony „ojczyzny i wiary świętej”, następnie, miał w pamięci dawną wrogość familijną między panami na Żółkwi i Wiśniowieckimi, która obecnie znowu rozgorzała, a także z powodu urazy, że tak niegodny rywal odniósł zwycięstwo nad nim, dotychczasowym ulubieńcem szlacheckiej nacji.

Hetman w kilka dni po elekcji opuścił Warszawę, nie zapominając przekazać Bonzy’emu, że jeszcze teraz, wspólnie z Prażmowskim, Morsztynem i innymi przyjaciółmi, mogą wynieść na tron Kondeusza, jeśli tylko Francja udzieli pomocy. Ludwika XIV rozgniewały bardzo sukcesy Wiśniowieckiego, zarazem jednak odczuł dużą radość, że nie powiodło się Marii Kazimierze. „Nie mogę wymazać z mej pamięci słów, jakie ta kobieta powiedziała panu Courtois: »Nie ma opactwa [dla brata Marysieńki], nie ma łaski; nie ma podarunków, po raz wtóry nie ma łaski.« Dlatego jestem zdecydowany, i to pewnie i ostatecznie, pozostawić ich, Sobieskich, w tym upokorzeniu, w jakim się obecnie znajdują.”

To były plony siewu, który Astrea, tak wówczas nieostrożna, rozsiała na paryskiej glebie. Nikt bezkarnie nie może się ważyć, tym bardziej dawna poddana, butnie stawiać warunków królowi-słońcu jak komuś równemu sobie, nawet jeśli jest kobietą. Oczywiście nawet Ludwik XIV nie okazał się w postępowaniu tak porywczy, jak gorący był jego gniew. Kiedy więc brat Marysieńki przybył do Francji z notyfikacją objęcia tronu przez Michała I i wykorzystał okazję, by natychmiast podjudzać przeciwko temu właśnie monarsze, radość ze zmartwienia Sobieskich wkrótce się rozwiała. Lionne, syn francuskiego ministra spraw zagranicznych, który pojechał do Polski na koronację Wiśniowieckiego, przywiózł hetmanowi koronnemu order Świętego Ducha i dokument własnoręcznie napisany przez Ludwika, podwyższający roczną pensję tego cennego sprzymierzeńca do 20 000 liwrów.

Równocześnie francuski delegat nawiązał niezobowiązujące rozmowy z przywódcami francuskiego stronnictwa w związku z wyborem innego króla; brano pod uwagę hrabiego de St. Paul, siostrzeńca Kondeusza. Marysieńka podczas swego ostatniego pobytu w Paryżu zwróciła uwagę na tego olśniewającego, młodego kawalera i miała mu dużo mniej do zarzucenia niż Kondeuszowi, który był protektorem jej kuzyna, wrogo do niej nastawionego hrabiego de Guitaut, i zdecydowanym przeciwnikiem jej ojca. D’Arquien, wymieniony wyżej brat Marii Kazimiery, omówił całą sprawę z kandydatem do tronu i jego matką. Tak więc podczas sejmu, na którym został ukoronowany Michał, 14 listopada 1669 roku, niezadowoleni magnaci ułożyli list, w którym zapewniali Ludwika XIV o swej wierności i prosili o wyznaczenie francuskiego kandydata do polskiej korony. Przy okazji Sobieski w specjalnym piśmie do Lionne’a potwierdził ponownie swoją gotowość do współpracy, jednak zażądał przy tym dowodów przychylności dla nienasyconych d’Arquienów.

Gniew hetmana doszedł do wrzenia, gdy dowiedział się o bliskim małżeństwie króla Michała I z arcyksiężniczką. Jakże to, ta małpa, ten głupiec („le sof”) miałby poślubić Habsburżankę i przez to w pewnej mierze stworzyć sobie ochronę przed detronizacją? A w głębi serca tkwił cierń, że władca zapomniał o tej, z którą związek niegdyś, jako zubożały, pozbawiony urzędu książę, tak sobie cenił, wówczas, kiedy Wiśniowieccy (i Zamoyscy) na krótki czas pojednali się z Sobieskimi: o księżniczce Ostrogskiej, siostrzenicy wielkiego hetmana koronnego – z nią to przecież chciał się żenić. Waśń obu tych rodów magnackich wzmogła się jak nigdy dotąd. Minęły już czasy pozornie znośnych stosunków na dworze królewskim, minęły te dni w Krakowie, kiedy Marysieńka jesienią 1669 roku wypróbowywała na nowym królu trwający wciąż jeszcze urok swych łask, którymi dawniej raczyła darzyć go od czasu do czasu w Zamościu, i kiedy złe języki nadawały tej niewinnej kokieterii brzydkie znaczenie.

Dymitr Wiśniowiecki, stryj króla i „młodszy” kolega awansowanego na hetmana wielkiego koronnego Sobieskiego, rozpowszechniał po całej Polsce zeznania pojmanych Tatarów, jakoby mieli być do swego ostatniego najazdu podżegani przez przyjaciela ich sułtana i ich murzy; przez tego to samego człowieka, który jak nikt inny przed nim uczynił ze swej własnej piersi szaniec obronny dla Polski przeciwko grabieżczym wyprawom tych barbarzyńców! Kraj zalała powódź pamfletów, w których obydwaj hetmani i ich zwolennicy szkalowali się nawzajem i zarzucali sobie brak patriotyzmu.

W powietrzu wisiał już zapach prochu. W pełnej tych przykrości i niezadowolenia zimie 1670 roku nie mówiono o niczym innym, jak o wojnie domowej i detronizacji. W końcu stycznia przywódcy opozycji porozumieli się co do hrabiego de St. Paul jako nowego króla Polski. Obcy dyplomaci jednak zaczęli rozpowiadać o własnych zamiarach Sobieskiego, czy raczej jego małżonki, zdobycia polskiej korony. „Sobiescius licet ad actiones tardus ab uxore stimulatus sceptrum Michaeli Wiśniowieccio porrectum sibi oblatum putat”0 – są to słowa z doniesienia z 9 kwietnia, a w lipcu francuski agent Paulmiers melduje na wpół szyderczo o „chimeres”, które główkę Marysieńki wypełniają i każą jej widzieć hetmana królem.

Czy te ambitne nadzieje Sobieskich mogły rzeczywiście powstać już na początku panowania Michała I? Czy Maria Kazimiera wreszcie – jak podejrzewa lotaryński poseł specjalny Chavagnac, a Austriak Mayern daje do zrozumienia – już przy elekcji w czerwcu 1669 roku planowała jakąś niespodziankę, z której miałoby wyniknąć, że zamiast Wiśniowieckiego wybrańcem szlachty zostałby zwycięzca pod Podhajcami? Mamy na to pewien ważny źródłowy dowód w postaci fragmentu z korespondencji małżonków Sobieskich; również psychologiczne prawdopodobieństwo za tym przemawia, a mianowicie przede wszystkim fakt, że ta uparta, zapalczywie żądna sławy Maria Kazimiera nigdy nie będzie mogła zapomnieć, iż już jako podlotek była do tego przeznaczona, by nosić koronę, że jej pierwszy nieszczęsny małżonek przez chwilę był kandydatem do tronu w planach Ludwiki Marii. Co tamtemu, niegodnemu przeznaczono, a co mu się sprawiedliwie nie należało, to musi się słusznie należeć „najpiękniejszemu, najdroższemu Jachniczkowi”. „Wć chciała – to słowa listu do Marysieńki z 15 kwietnia0 1671 roku – abym [był] hospodarem w tym kraju.”

Jednakże na wszystkich przecież dokumentach, które na miejsce wykluczonego Kondeusza powołują hrabiego de St. Paul, znajdujemy podpis Sobieskiego! Przypomnijmy więc sobie polski przekaz, że każdy wysuwał pozorną kandydaturę, za którą kryły się jego własne zamiary, i stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Hetman nie mógł się spodziewać, że zostanie wysunięty przez równych mu stanem towarzyszy jako przeciwnik Wiśniowieckiego. Chodziło raczej o to, żeby najpierw załatwić wreszcie sprawę Michała I. Co potem miało się zdarzyć, to dalsza sprawa. Do nieba wysoko, Francja daleko, a Sobieski – ze swą całkowicie oddaną mu armią – blisko.

Tego rodzaju rozważania jednak chowało się głęboko w zanadrzu. Na zewnątrz hetman popierał wespół z innymi niezadowolonymi przede wszystkim sprawę francuskiego tajemnego pretendenta do tronu. Wrogie stosunki z dworem zmieniły się tylko o tyle, że przez pośrednictwo doprowadzono do przelotnego pojednania między Dymitrem Wiśniowieckim i Sobieskim, a rdzeniem ugody miał być raz jeszcze związek rodzinny tych obu. Odkrycie korespondencji St. Paula ze sprzysiężonymi i wniesienie na sejm na podstawie przechwyconych listów oskarżeń: o zdradę przeciwko Morsztynowi i Grzymułtowskiemu (obecnie gorliwie profrancuskiemu, dawnemu austrofilowi) przytłumiło zapał opozycji; tempo politycznych machinacji zostało zwolnione, jednakże nie zmieniło to wcale wrogiego nastawienia do Wiśniowieckiego. Najcięższy jednak cios przeciw planowanemu powstaniu nie został zadany przez polską dłoń, raczej nadszedł z Francji, a został wymierzony przez tych, na których pomoc liczono. Tak jak w roku 1667 Ludwik XIV pozwolił upaść kandydaturze Kondeusza, wówczas gdy wszystko było gotowe na jego przyjęcie, tak również i teraz król francuski zabronił wyjazdu następnemu kandydatowi na tron, a zwolennikom St. Paula wypadło na własną rękę przystosować się do nowej sytuacji.

Jak przed trzema laty, tak teraz musiał nieoficjalny pełnomocnik kandydata do tronu – pełnomocnik siostrzeńca Kondeusza nazywał się abbe de Courthonne de Paulmiers i był człowiekiem wielkiej odwagi, żywego umysłu i niedościgłej przebiegłości – znosić cierpliwie zarzuty zawiedzionych. Jak przed trzema laty, tak i obecnie względy ogólnopolityczne, zwłaszcza dotyczące krótkotrwałego odprężenia między Francją i Austrią skłoniły Ludwika XIV do złożenia ofiary ze swoich polskich stronników. Jak przed trzema laty wreszcie, Marysieńka miała swój udział w tym odwrocie. W sierpniu 1670 roku ponownie wyjechała do swojej ojczyzny, z powodów podobnych jak przeszłym razem. I wzbudziła niezadowolenie francuskiego króla, jeśli to możliwe, w jeszcze większym stopniu niż poprzednio. Z doniesienia Akakii, pewnego agenta używanego do najdrażliwszych zadań w Europie Wschodniej, przesłanego do ministra Lionne możemy wnioskować, że przypuszczenia o własnych zamiarach Sobieskich co do tronu współdecydowały o tym, że w Paryżu zahamowano przebieg wydarzeń w Polsce.

Jak zwykle nieobecność małżonki rozluźniła stosunki hetmana wielkiego koronnego z Francją, pobyt z dala od domu tej intrygującej wciąż i mściwej kobiety działał korzystnie na polityczną pojednawczość z natury lubiącego spokój i dobrodusznego Sobieskiego. Kiedy przebywający przy armii Paulmiers w połowie listopada 1670 roku przekazał nakaz swojego dworu, żeby zrezygnować z przygotowanej już w każdym szczególe konfederacji wojska przeciwko Wiśniowieckiemu i pozwolić temu ówczesnemu monarsze spokojnie sprawować swą królewską władzę, kiedy Gryzelda Wiśniowiecka, otaczana najwyższą czcią i szacunkiem przez Sobieskiego, matka króla, wyzyskała pobyt za granicą Marysieńki i zaprosiła obie strony do pojednania, kiedy wreszcie obydwaj hetmani, po długich przygotowaniach, naprawdę podali sobie ręce, wówczas dopiero sprawy dojrzały do zawarcia wewnętrznego pokoju.

Wesele hetmana polnego Dymitra Wiśniowieckiego z księżniczką Ostrogską, siostrzenicą Sobieskiego, 10 maja 1671 roku, zgromadziło w Warszawie przywódców obu partii wokół dostojnych rodzin, które sądząc po pozorach doszły między sobą do zgody. Małżonek Marii Kazimiery, pozbawiony codziennych uszczypliwości swojej drugiej połowy, cieszył się, że może w uroczystym świątecznym gronie przyjaznych sobie i wrogich panów braci popić, potańczyć i pogawędzić. Wszystko widział teraz w różowym kolorze. Matka króla, wspaniała, szlachetna kobieta; królowa Eleonora, anioł, piękna, dobra i mądra. Nawet ta ukoronowana małpa nie była taka znowu najgorsza. Tylko jedna kropla goryczy spadła w tak wiele wspaniałości, lecz właśnie ona przepełniła serce: przebywająca z dala małżonka słała wciąż niedobre listy, twierdziła, że ma powody do niewierności, bowiem Celadon ją oszukuje – ach jak bardzo cierpiał ten biedny, silny, a zarazem słaby mężczyzna z powodu wstrzemięźliwości, jakże dziecinne są jego skargi nad skutkami tej niezawinionej ascezy, której wszakże wzdychając i biadoląc poddał się mimo wszystko. Lecz Marysieńka wyjaśniała mu w kółko, że nie chce wcale wracać do tego niewdzięcznego dla niej kraju Sarmatów.

Nie wolno nam jednak brać zbyt tragicznie ani złośliwostek żony, ani krzyków rozpaczy męża. „Afektacja nad afektacjami” należałoby raczej zawołać wobec tych, w tym momencie z pewnością prawdziwie gorzkich listów, których urok polega właśnie na tym, że były prawdziwym teatrem – taką tragicomédie humaine o historycznym znaczeniu. Pani Sobieska starała się ze wszystkich swoich sił ściągnąć krnąbrnego małżonka do Francji, on zaś starał się sprowadzić tego uparciucha z powrotem do Polski. Z tych zapasów jednakże wynika pełen chwały morał. Pan stworzenia zostaje zwycięzcą, Madame zażywa jeszcze kąpieli u wód w Bourbon, ale na Boże Narodzenie pojawia się jednak znowu w Polsce.

W tym czasie zdążył jeszcze Sobieski, z genialną wprost łatwością, która charakteryzowała wszystkie jego wielkie militarne i polityczne akcje, wpłynąć trochę na historię świata i, ot tak przy okazji, dokonać paru czynów zbrojnych, należących do najwspanialszych. Dzięki warszawskiej uroczystości pojednań i dzięki zmartwieniu z powodu tej złej Marysieńki w jednakiej mierze duchowo predysponowany, aby zwrócić swój gniew na nieprzyjaciół ojczyzny, rzucił się hetman koronny z małą armią 4 000 ludzi, składającą się z doborowych oddziałów, na wojska tatarskie i na sprzymierzonych z nimi Kozaków. Tym razem wyglądało to inaczej niż w czasie bitwy pod Podhajcami, gdzie upartą defensywą starano się utrzymać kluczową pozycję. Obecnie trzeba było w odważnym ataku zmuszać dużo liczniejszego przeciwnika do walki w pojedynkę. Również to zadanie, które po raz pierwszy miał do wykonania jako głównodowodzący, zostało świetnie rozwiązane przez genialnego wodza. Myśl strategiczną, którą przy tym rozwinął i która miała mu przynieść jeszcze niejeden tryumf, zaczerpnął wprawdzie z polskich doświadczeń wojennych przeciwko hordom barbarzyńców, jednakże w realizacji jest ona wyłącznie własnością tego znakomitego hetmana. Dokładna znajomość psychiki własnych żołnierzy, wojsk nieprzyjaciela, jak też miejscowej ludności, łączyła się tu z doskonałym rozpoznaniem terenu i nieprawdopodobną wprost przytomnością umysłu, która błyskawicznie pozwalała mu przystosować się do każdej sytuacji. Dodajmy do tego odwagę, fizyczną odporność i porywającą wszystkich siłę rozpędu Sobieskiego, a wtedy otrzymamy najistotniejsze elementy, którym zawdzięczał on niesłychany sukces swej wyprawy.

Trasa, którą pokonał w walce, w 6 dni 240 km, zawiodła polską armię aż pod Bar. Miasto za miastem, twierdza za twierdzą poddawały się lub były zajmowane w pierwszym szturmie. Dowody łaski i łagodnego traktowania tych, którzy się poddali czyniły swoje, i tak w połowie października cały olbrzymi, przed dziesiątkami lat utracony przez Rzeczpospolitą teren, piękna i urodzajna Ukraina, został odzyskany. Kłócący się między sobą hetmani kozaccy starali się na wyścigi zdobyć przychylność polskiego wodza. Również najpotężniejszy wśród nich, ów Doroszenko, który się poddał pod Podhajcami i od tamtej pory przeszedł do wrogiego Polsce obozu, chciał wrócić, być przy boku obecnego zwycięzcy.

Gdyby nie wywarły teraz swego zgubnego działania oba grzechy pierworodne Polaków, wszystko przebiegłoby zgodnie z pragnieniami; cuda dzielności i zręczności, których dokonał Sobieski, zostałyby ukoronowane trwałym posiadaniem odzyskanych prowincji. Z niewielką gromadą bohaterów można było jednak w wyjątkowych wypadkach, jak w tym właśnie, przemierzyć cały kraj, całe niemal królestwo; by utrwalić zwycięstwo, potrzebne były wielkie zgrupowania oddziałów, nadesłane w odpowiednim czasie, a do zorganizowania tego nie byli ani zdolni, ani chętni ci, którzy pozostali w domowych pieleszach. Ogłoszone przez króla pospolite ruszenie nie dało nawet znaku życia, nie wykonało nawet pozornego gestu gotowości, nie zapewniono też dostatecznego żołdu i zaprowiantowania. Pomijając już egoizm i anarchię, które w tych posępnych okolicznościach zwykle dawały znać o sobie, doszła tu też do głosu obrzydliwa stronniczość. Wrogowie Sobieskiego zazdrościli mu sukcesów i bali się jego prestiżu, który wyrósł z tego zwycięstwa. Michał I niewielką ponosi winę za rozwój tych wypadków, jego znakomity doradca, mądry i szlachetny podkanclerzy, biskup Olszowski, nawet się im przeciwstawiał i działał, jak zresztą podczas całego okresu rządów osadzonego dzięki niemu właśnie na tronie monarchy, na rzecz narodowej jedności.

Jednakże Pac, litewski hetman wielki i wróg śmiertelny Sobieskiego jeszcze z czasów, kiedy w swej młodości skrzyżowali ze sobą w pojedynku szable0, Pac, który odstąpił od Francji i stał się klientem Austrii i który w głębi swego dumnego serca potajemnie żywił zamiary objęcia tronu, pozbawił znienawidzonego rywala i tym samym Polskę zdobyczy ukraińskiej kampanii. 16 października nagle armia litewska została rozpuszczona, co zmusiło zdanego obecnie na swoje liczebnie niewystarczające oddziały hetmana wielkiego koronnego do zarządzenia natychmiastowego odwrotu. Jeszcze nie wszystko było stracone, jeszcze obozowały polskie garnizony w najważniejszych ze zdobytych miejsc, jednakże łatwo było przewidzieć dalszy przebieg zdarzeń. Katastrofa z roku 1672 wynikała bezwzględnie ze zdradzieckiego postępku Paca i z gnuśności polskiej szlachty.

Głęboko wstrząśnięty tym wydarzeniem, podupadły mocno na zdrowiu przez trudy wojenne, leżał Sobieski, po rozstaniu z armią rozdzieloną na zimowe kwatery, chory we Lwowie. Wiadomość o przybyciu Marysieńki poderwała ledwie zdrowiejącego na nogi, popędził jej naprzeciw, tej tak gorąco wytęsknionej, i został natychmiast z powrotem pozyskany do wysłuchiwania podszeptów Paulmiersa, którym się opierał, nim jeszcze „Jutrzenka” zdążyła wzejść na horyzont swego Orondata. Tak więc znowu zostały wyciągnięte stare plany konfederacji. Hetman koronny uznał teraz całkowicie za słuszne, nie tylko z powodu urażonej czy rozbudzonej ambicji, lecz dlatego że wątpił, by w obecnej sytuacji można było stawić czoło nadciągającej tureckiej nawale.

W Warszawie szło mu wszystko na opak. Armia nie mogła się spodziewać tak od dworu, jak i od sejmu, ani pieniędzy, ani materiału technicznego, ani zapasów, ani też rekruta. Zamiast tego przeniesiono na grunt armii waśnie partyjne, mianowano nieudolnych komendantów tylko dlatego, że Sobieski ich nie cierpiał, i odkładano na stronę, nie biorąc ich wcale pod uwagę, wszystkie nalegające memoranda hetmana.

Gdybyż tylko był jakikolwiek widok na zmianę! Nawet teraz ten strateg nie uczepił się w żadnym razie kurczowo myśli o zbrojnej insurekcji, marzenia o własnym wywyższeniu nie przybrały konkretnej postaci. Mieli rację Olszowski i poseł austriacki Mayern, kiedy próbowali przede wszystkim udobruchać Sobieskiego, umieli bowiem odróżnić jego r z e c z o w e powody do niezadowolenia od chęci zemsty i innych osobistych uczuć, które popychały do buntu Prażmowskiego, Morsztyna i większość pozostałych niezadowolonych. W obrzydliwych, brudnych intrygach, które najintymniejsze sprawy pożycia małżeńskiego króla czyniły centralnym punktem politycznego przedsięwzięcia, nie miał Sobieski udziału. Dążył do otwartego męskiego postępowania, które zostawiłoby także wolną drogę do ugody z dworem.

W połowie czerwca pojawił się na sejmie w Warszawie, na którym, jak dotąd, miała przewagę partia królewska. Obecność oficerów i żołnierzy hetmana spowodowała, że to ciało ustawodawcze znalazło się pod silnym naciskiem. Spoglądając na marsowe postacie w pomieszczeniu dla przysłuchujących się obradom, można było mieć wrażenie, że się jest w parlamencie Cromwella. W czasie debat tłum wojskowych wzrastał, a ich zachowanie wobec argumentów partii dworskiej, „ultima ratio regum”0, szczęk wyciąganej broni, doprowadzało do starć. Sobieski, chociaż obecnie miał faktyczną władzę w swoich rękach, jednak okazywał umiar. On to powstrzymał porywczego prymasa Prażmowskiego, który chciał ogłosić detronizację Michała I, i, jak się okazało, miał rację. Albowiem w samym środku ostatecznych przygotowań do rewolucyjnego aktu spadła niczym bomba wiadomość, że St. Paul, wybrany kontrkandydat, 12 czerwca 1672 roku padł podczas przeprawy przez Ren. Teraz więc wskazany był kompromis, oba stronnictwa zaś obstawały przy swoim i trwały we wzajemnym gniewie. Odłożono jednak rozstrzygnięcie spraw spornych, albowiem od południowo-wschodnich prowincji doszły rozpaczliwe wołania o pomoc. Wróg zbliżał się.

W lipcu jak burza wpadli Tatarzy i Kozacy i wymietli z Ukrainy i Podola resztę polskiego wojska. W sierpniu pojawiła się stutysięczna, otoczona olbrzymim taborem królewska armia Osmanów, pod wodzą samego sułtana Mehmeda, księcia wiernych, władcy krajów i mórz. Kamieniec, niedostępna skalista twierdza nad Dniestrem, klucz do świata chrześcijańskiego, padł po tygodniowym oblężeniu, bohatersko broniony przez małą załogę wyposażoną w niedostateczne środki. Nawała turecka przewaliła się przez Pokucie, zdobyła zamki i dotarła aż pod Lwów, podczas gdy Tatarzy rozciągnęli swe podjazdy hen poprzez całe Podkarpacie, aż do Wisły.

Owo słynne-niesławne pospolite ruszenie zebrało się pod miejscowością Gołąb, dokąd je zwołał król Michał, jednakże ta rozprzężona masa oszczędzała swej odwagi i gniewu, by obrócić je na wewnętrznych nieprzyjaciół dworu, zamiast przeciw tureckiej inwazji. Lwów musiał się wykupić od otaczających go muzułmanów, nieszczęsna ludność południowo-wschodnich prowincji była wydana na łup Tatarom, którzy wedle chęci i okrutnego kaprysu mordowali, palili, brali w jasyr kobiety, dziewczęta i dzieci. Bezbronna, mimo tych 80 000, którzy pod Gołębiem krzyczeli, pili i kłócili się, musiała Polska przyjąć warunki padyszacha. Jak jagnię, jednak, ach!, nie tak zupełnie bez winy jak ono, dałaby się zaciągnąć na rzeź, gdyby nie zjawił się „lew Lechistanu”, Jan Sobieski.

Znowu dokonał rzeczy niewiarygodnej, wprost nadludzkiej. 5 października ruszył do ataku z jak zwykle liczebnie bardzo małą armią, którą zgromadził wokół siebie. Od tego dnia do 14 tego samego miesiąca przemierzył 305 km, co dzień prawie odnosząc zwycięstwo. 1 500 żołnierza rozbijało po kolei pojedyncze oddziały hord tatarskich, liczących ponad 10 000 ludzi, wyzwalało dziesiątki tysięcy wziętych w jasyr i oczyściło całe pasmo kraju na zachodzie i północy Pokucia z najeźdźców. Ten czyn nie zdołał wprawdzie odwrócić losu wojny, jednakże wpłynął na warunki hańbiącego pokoju, który został zawarty w Buczaczu 17 października 1672 roku. Jeżeli istnieje gradacja w hańbie, to Sobieski przyczynił się do tego, że ta przeznaczona jego ojczyźnie hańba została zmniejszona o kilka stopni. Trybut w wysokości 22 000 złotych guldenów, który w przyszłości Polska miała zapłacić Wysokiej Porcie, był mniejszy, niż go pierwotnie ustalili Turcy. Podole przeszło wprawdzie w ręce Osmanów, Ukraina została odstąpiona Kozakom, ale zwycięzcy zagwarantowali kilka ustępstw tyczących swobody wyznania i niezakłóconego wymarszu tamtejszej szlachty, a także wytyczenie granic miało być korzystniejsze dla Polski, niż żądano tego na początku.

W tym momencie wezbrał w masie szlacheckiej gniew. Chwyciła za broń, wyruszyła z Gołębia, rozlała się po kraju z urzekającym wprost zapałem, podjęła twarde, przepełnione rzymską surowością decyzje. Przeciwko komu jednak został skierowany ten żywiołowy wybuch? Przeciw bohaterowi wyprawy na Tatarów, przeciwko obrońcy polskiej czci żołnierskiej, przeciw Janowi Sobieskiemu. Splądrowano jego dziedziczną posiadłość Pielaszkowice, żądano jego banicji i skazano prymasa Prażmowskiego na utratę urzędu.

Teraz miara już się dopełniła, a nawet przebrała. 24 listopada armia koronna pod wodzą Sobieskiego zawiązała konfederację i hetman dążył obecnie do tego, by zaprowadzić porządek w Polsce. Wciąż jeszcze mając wzgląd na nieszczęsnego króla, był mimo to zdecydowany nie spocząć prędzej, aż przywództwo narodu dostanie się faktycznie w ręce tego, kto na to zasługuje i kto udowodni czynem, że jest do tego zadania powołany. Jeśli możliwe, cel ten miał być osiągnięty bez wojny domowej, lecz jeśli będzie to konieczne, nie wahał się wszakże podjąć krwawej rozprawy z wewnętrznym wrogiem.

Wprost z teatru wojny na południowym wschodzie, natychmiast po zawarciu pokoju, skierował się na wybrzeże Bałtyku, aby zapewnić sobie poprzez morze łączność z Francją. Nie pogardził też ofiarowaną pomocną dłonią cesarza i dążył do zachowania pokoju ze wszystkimi chrześcijańskimi mocarstwami, tak samo jak do zgody wewnątrz kraju. Tak więc znalazły chętne ucho słowa mądrego papieskiego nuncjusza Buonvisiego, który właśnie przybył w odpowiednim momencie do Warszawy, aby tam pośredniczyć w zawarciu kompromisu między gotowymi do walki stronnictwami. On i sympatyczna dwudziestoletnia królowa Eleonora po wielu tygodniach burzliwych dyskusji doprowadzili zwolenników dworu i opozycję do tego, że zgodzono się na „Constitutio pacis interioris”0 z 12 marca 1673 roku, która pozostawiała tron Michałowi I, a Sobieskiemu przyznawała faktyczne kierownictwo polityką w czasie wojny i pokoju. A że nieznośny, intrygancki prymas Prażmowski zmarł w bardzo odpowiednim czasie, 15 kwietnia 1673 roku, nie spotkało się to rozwiązanie z żadnym sprzeciwem również ze strony dotychczasowych niezadowolonych. Podkanclerzy biskup Olszowski i hetman wielki koronny poczynili wspólnie kroki zaradcze, by w tym roku oprzeć się skuteczniej ponownemu uderzeniu osmańskiej nawały.

Wódz opracował plan na wielką skalę, który tymczasem był obliczony na daleką przyszłość i miał na oku ni mniej ni więcej tylko przepędzenie Turków z Europy dzięki koalicji wszystkich chrześcijańskich mocarstw. Najpierw jednak należało bronić granic polskich. Przy istniejących stosunkach, z podwójnego podziwu godną żelazną energią zebrał Sobieski armię liczącą 40 000 ludzi; tak wielkiej Polska od dawna nie wystawiała. Nad tą tymczasem dobrze przeszkoloną armią przejął on osobiście dowodzenie z początkiem października 1673 roku w Glinianach pod Lwowem, gdy ciężko chory Wiśniowiecki zrzekł się naczelnego dowództwa.

Koniec panowania i życia Michała I potwierdza, że ów pożałowania godny monarcha jako człowiek był lepszy niż opinia o nim i niż narzucone mu przez splot zrządzeń losu czyny; tak, wolno nam nawet dodać, że jego kres był w swojej stoickiej wielkości i pokorze doprawdy królewski, nawet gdyby płomień życia Wiśniowieckiego zgasł w skromniejszej oprawie. Władca ten wprawdzie nie stawił już czoła nieprzyjacielowi, lecz śmierci spojrzał odważnie w oczy. Umierał w pełni świadomości, myśląc o swojej małżonce, wobec której nie zawsze był wzorowym partnerem, i o ojczyźnie, wiedząc, że przyczynił się do jej nieszczęścia. 10 listopada 1673 roku we Lwowie Michał I pożegnał się z tym światem na zawsze.

W tej samej godzinie Sobieski wraz z armią stał pod turecką twierdzą graniczną Chocimiem, nad Dniestrem. Pac, hetman wielki litewski, i jego oddziały były u boku Sobieskiego. Na krótki czas ustały uczucia zazdrości, a wobec wielkodusznej propozycji Sobieskiego, że podporządkuje się konkurentowi, gdy tylko zostanie dokonany szturm na obóz osmańskiej armii pod dowództwem Huseina paszy, wobec tego dowodu bezinteresowności zamilkły nieżyczliwość i zawiść. Zgodna w godzinie największego zagrożenia polsko-litewska armia urzeczywistniła 11 listopada ten, jak zwykle znakomicie obmyślony i świetnie przeprowadzony, plan wojenny Sobieskiego. Po kilku godzinach nieprzyjacielskie pozycje były zdobyte, z armii tureckiej, która liczyła ponad 20 000 żołnierzy i znajdowała się w doskonałej pozycji do obrony, mogło się uratować zaledwie parę tysięcy, chroniąc się w pobliskim Kamieńcu. Reszta została zabita lub dostała się do niewoli. Sobieski był wciąż w pierwszych szeregach. Podążał do ataku na czele swych dragonów, później, kiedy przez chwilę los bitwy był niepewny, popędził w sam środek walczących. Do niego, wodza, należało to zwycięstwo, jego zasługą była ta kara za Buczacz. Chorągiew sułtana i 76 dział znalazło się pośród trofeów. Armaty mogły dobrze przysłużyć się Polsce, proporzec wysłano papieżowi do Rzymu i tam, po raz pierwszy, całemu światu chrześcijańskiemu upamiętnił on nazwisko Jana Sobieskiego.

Dextra Domini fecit virtutem!”0 Tymi słowy rozpoczyna hetman sprawozdanie z pola walki, pisane „z namiotów Huseina paszy” dla biskupa Olszowskiego. Owe dumnie pokorne słowa pobożnego bohatera stały się szybko porzekadłem, obiegły w lot cały świat i stały się świadectwem tego, że duch zapanuje nawet nad najoporniejszą materią. Przy pomocy tych samych ludzi, którzy przedtem nie umieli nic więcej, jak biadolić i oskarżać, jak się między sobą handryczyć i czekać na pomoc obcych, dokonał wielki dowódca, a jeszcze większy charakter rzeczy niesłychanej – odniósł zdecydowane zwycięstwo na ziemi tureckiej nad osmańską armią. Prawica Pana sprawiła cud, obdarzyła męstwem, narzędziem jej jednakże był człowiek wybrany, zesłany przez Opatrzność, wódz.

3. „Fuit homo missus a Deo, cui nomen erat Joannes.”0 – elekcja

Jan Sobieski już na początku interregnum został wymieniony jako kandydat mający najwięcej widoków na elekcję. Wiemy dobrze, że plany hetmana i jego małżonki dotyczące objęcia tronu sięgają czasów odległych, że tych dwoje miało nadzieję na zwycięstwo przez zaskoczenie już w 1669 roku, i że tak cesarska, jak i francuska dyplomacja powiadamiała o tych „chimeres”. Od kiedy choroba Michała I czyniła postępy, nawet już od konfederacji wojska z 24 listopada 1672 roku, austriacki poseł Stumb był niezmordowany w ujawnianiu i udowadnianiu zamiarów wodza. 28 grudnia melduje, że Sobieski „pragnie dla siebie korony z poduszczenia swej małżonki i próbuje to uczynić przy pomocy Francji”. To samo prawie powtarza się w raportach z 14 czerwca i 30 sierpnia 1673 roku. Trochę później austriacki emisariusz Kindsberg, który przebywał wówczas w Ruszczuku, dowiedział się, jakoby Ahmed Köprülü, wielki wezyr, przez hospodara Wołoszczyzny, Ghicę, obiecał Sobieskiemu poparcie Porty w razie jego ewentualnych starań o godność polskiego króla „tylko wówczas i w tym wypadku, jeśli teraz rozpuści [on] polską armię i roznieci dawną niezgodę między polską szlachtą i królem”.

Wiemy dobrze, że Sobieski ze wszystkich swych sił walczył przeciw Osmanom i że do końca został lojalny wobec tego pożałowania godnego Michała Wiśniowieckiego; mimo to tkwiło ziarno prawdy w tych przekręconych wieściach, które dotarły do nieżyczliwych uszu. Ghica, bardzo wątpliwy bohater, który od roku pertraktował z polskim wodzem, przeszedł do niego pod Chocimiem i wkrótce potem znowu go opuścił, starał się Turkom wmówić, że utrzymuje kontakty z Sobieskim tylko dlatego, żeby go nakłonić do zdrady, a jej ceną miała być polska korona. Fakt ten wskazuje na to, że nawet na dworze sułtana liczono się z kandydaturą okrytego chwałą zwycięzcy.

Wolno nam do tego dorzucić, że bardzo ogólne plany hetmana w czerwcu 1673 roku, podczas jego pobytu w Warszawie, zanim udał się do armii na Pokucie i gdy omawiał z królem, którego wkrótce miała zabrać śmierć, nadchodzącą wyprawę wojenną, przyjęły już konkretną formę. Były one objęte ścisłą tajemnicą, mimo to dotarły do największej nieprzyjaciółki Marysieńki, do małżonki litewskiego kanclerza Paca, jej dawnej towarzyszki na dworze Ludwiki Marii, z domu de Mailly, i ta Krymhilda, która pragnęła tronu dla własnego męża, za pośrednictwem swego brata pospieszyła przestrzec Austriaków przed Brunhildą – przed panią Sobieską i jej ambicjami, nie omieszkawszy przy tym wstawić się za litewskim kanclerzem.

Dworowi cesarskiemu, jak zresztą i innym dynastiom, nie mogło się na razie zupełnie pomieścić w głowie, że ujrzą raz jeszcze na tronie Polaka jako następcę Wazów. Cała plejada najwyżej i naj-najwyżej urodzonych rościła sobie pretensje do pierwszeństwa przed tym, tylko wysoko urodzonym, sarmackim magnatem. Wiedeń, którego nie hamowały już żadne względy wobec Francji, ponieważ znowu znalazł się z nią w stanie wojny, był zdecydowany natychmiast udzielić ponownego wsparcia Lotaryńczykowi. Leopold I wypowiedział się już w tej sprawie na wiadomość o śmiertelnej chorobie Wiśniowieckiego. Sądził, że „książę Karol powinien sobie tam nieźle poradzić”. Z szybkością, jak na austriacką politykę niesłychaną, został wyprawiony do Warszawy wysłannik specjalny w osobie grafa zu Ottingen, który zjawił się tam już 3 grudnia, zapewnił królową-wdowę Eleonorę o całkowitym poparciu ze strony jej cesarskiego brata i zaraz podjął pertraktacje z polskimi wielmożami. Instrukcja dana Ottingenowi brzmiała: utorować drogę takiemu kandydatowi, który mógłby poślubić Eleonorę i którego ta chciałaby za męża, przede wszystkim więc księciu lotaryńskiemu.

Ów kandydat Austrii na tron polski przy swych powtórnych zabiegach był zaangażowany nie tylko ambicjonalnie, lecz również sercowo. Kochał Eleonorę wiernie i głęboko; swego czasu Karol z wielkim bólem poddał się politycznemu rozsądkowi, który odebrał mu jego potajemną narzeczoną i oddał ją nieszczęsnemu Michałowi, a córa cesarza zachowała swe uczucia do przyjaciela młodości, nawet jeśli sumiennie wywiązywała się ze swoich małżeńskich obowiązków. Teraz zabrała się z wielkim zapałem do dzieła, by drogiemu jej sercu mężczyźnie wystarać się o koronę i przy tym ofiarować własną rękę. To zaważyło wielce na szali, królowa bowiem cieszyła się w Polsce powszechną sympatią. Jej orędownictwo skłoniło nie tylko filary proaustriackiej partii, biskupa Trzebickiego, Dymitra Wiśniowieckiego i Paców, lecz też takich mężów, jak Olszowski, który w ostatnich latach rządów Wiśniowieckiego wyraźnie zwrócił się w stronę Francji, do obietnicy poparcia lotaryńskich pragnień. Stumb wspomógł go przy tym bardzo darowiznami pieniężnymi; i tak biskup-podkanclerzy otrzymał tysiąc dukatów.

Ponadto cesarska dyplomacja dążyła do tego, by przychylnie nastroić inne obce mocarstwa do księcia Karola. Dotyczyło to przede wszystkim Stolicy Apostolskiej, Hiszpanii i Brandenburgii, która znowu była na bakier z Francją. Papież był tym łatwiejszy do pozyskania, iż przestraszył się, fałszywych zresztą, informacji wiedeńskiego nuncjusza Albrizziego, że Leopold I zechce przyrzec rękę Eleonory i polską koronę brandenburskiemu księciu Karolowi Emilowi, który jako protestant raczej mało przypadał do gustu Watykanowi. Z Hiszpanią sprawa wyglądała nieco trudniej, tam bowiem knuł własne ambitne polskie plany don Juan de Austria, bastard Habsburgów. Mimo to osiągnięto, że do Warszawy przybył wysłannik króla Karola II, don Pedro Ronquillo, który podczas bezkrólewia, dzięki swym środkom pieniężnym i wybitnym umiejętnościom, odegrał dużą rolę i który, gdy już się przekonał o bezcelowości wysuwania hiszpańskiej kandydatury, działał usilnie na rzecz Lotaryńczyka.

Wielki Elektor w ostrożnych słowach obiecał tak austriackiemu posłowi Goessowi, jak również samemu księciu Karolowi poparcie lotaryńskich zamiarów. W rzeczywistości jednak zamyślał postąpić wobec jedynego podopiecznego cesarza podobnie, jak w 1669 roku wobec palatyna. Pod przykrywką osoby wspólnego z dworem wiedeńskim, oficjalnego konkurenta miał być wystawiony Hohenzollern, właśnie ów książę Karol Emil, którego ojciec faktycznie chciał ożenić z Eleonorą, a którego Austria w żadnym razie nie miała zamiaru akceptować.

Na rzecz młodego brandenburskiego księcia agitowano, tak jak na Sobieskiego, już w czasie choroby króla Michała. Jest piękny jak dziewczyna i ma podobno „une grande inclination pour cette nation0 (t j. do Polaków) – tak wychwalali berlińscy politycy swego kandydata do tronu. Za nim opowiedział się jako agitator wyborczy obrotny Andrzej Morsztyn, z którym zgadzała się większość magnatów wielkopolskich. Najcięższa przeszkoda, przynależność kandydata do wyznania ewangelickiego, była, zdaniem obojętnego na tego rodzaju kwestie Morsztyna, do usunięcia, nawet bez formalnego przejścia na katolicyzm przyszłego władcy. Wystarczyłoby, gdyby ten uczestniczył tylko we mszy. Polska jednakże musiałaby otrzymać od nowego władcy jako dar pierwszej nocy okupowane przez Brandenburgię tereny: Lębork, Drahim i Bytów, następnie musiałaby dostać wsparcie w sile 10 000 żołnierzy przeciwko Turkom. Jako dalszy, nawet nie tak daleki cel marzyło się obu stronom zjednoczenie Polski z państewkami Hohenzollernów, przy czym z tego geograficznie zaokrąglonego potężnego bloku, który sięgałby z samego serca Niemiec aż po Dniepr i od Bałtyku po Karpaty, powstałaby w krótkim czasie polityczna i militarna potęga pierwszej rangi, zresztą królestwo o czysto polskim charakterze, w którym element niemiecki miałby pełnić podobne zadania jak w Rosji pseudo-Romanowowie.

Przeciwko temu niebezpieczeństwu, które zagrażało w jednakowym stopniu wszystkim dawnym europejskim mocarstwom zwróciły się obecnie usilne starania Austrii, Moskwy i Francji. Fryderyk Wilhelm próbował i miał nadzieję pozyskać cara. W tym celu został wysłany do Moskwy wypróbowany agent dyplomata kurfirsta w zachodniej Polsce, Scultetus, musiał tam jednak przyjąć do wiadomości, że Aleksiej Michajłowicz sam chce się w Warszawie koronować za cenę sojuszu zaczepno-obronnego przeciw Osmanom, a w razie konieczności nawet za cenę zwrotu pojedynczych kawałków kraju. Na początku lutego 1674 roku zjawił się w Polsce z dalekosiężnymi planami moskiewski pełnomocnik Tjapkin.

Tymczasem cesarska polityka zyskała sobie sprzymierzeńca w stolicy papieskiej. Ottingen przywiózł pod koniec grudnia do Wiednia wiadomość, że największe szanse ma Brandenburgia. Z tego powodu Leopold I słusznie ogromnie się zaniepokoił. Należy uważać – tak pisał do swego zaufanego – „żeby do Polski nie wśliznął się zły sąsiad, gdyż można by za to zapłacić Śląskiem”. Pod koniec roku 1673 zwycięstwo Karola Emila stało się bardzo prawdopodobne. Brandenburski minister Schwerin przyjął warunki Morsztyna i kierowanego przez jego krewnych ugrupowania; wiele filarów austriackiego stronnictwa, między innymi właśnie biskupi Trzebicki i Olszowski, zaczęło się chwiać. W tej sytuacji na arenę wkroczył nuncjusz Buonvisi.

Leopold I napisał do papieża, do sekretarza stanu Altieriego i do kardynała heskiego, by zdopingować ich do zwalczania kandydatury Hohenzollernów i do energicznego wsparcia Lotaryńczyka. Cesarzowi nie wolno było przecież wystąpić wprost przeciwko brandenburskiemu elektorowi, żeby nie spowodować ponownie jego sprzymierzenia się z Francuzami. Tak więc droga przez Rzym była najpewniejsza i najrozsądniejsza. Buonvisi, na podstawie pospiesznych wytycznych kurii, zajął się urobieniem biskupów i nadzieje Hohenzollernów rozwiały się w mgnieniu oka. Pod koniec stycznia 1674 roku Hoverbeck, poseł brandenburski, musiał zameldować, że „dobrzy patrioci” są za księciem, jednakże napiętrzyło się trudności nie do pokonania. Żądano teraz od przyszłego króla uroczystej zmiany religii, następnie wcielenia Prus Książęcych do Polski.

Skłoniło to Brandenburgię do popierania albo księcia Jerzego z Danii, albo palatyna Filipa Wilhelma, byle tylko uniemożliwić zwycięstwo Lotaryńczyka bądź też któregoś z francuskich podopiecznych. Większość pozostałych kandydatów do tronu, a było ich więcej jak tuzin, została wyeliminowana od razu na początku z poważnej walki wyborczej. Byli to Siedmiogrodczyk Apafi, książątka włoscy z Parmy, Modeny i Mantui, Maksymilian bawarski i książę Yorku (późniejszy Jakub II, król Anglii), książę orański, wielki książę Florencji, król Szwecji i papieski nepot Altieri. Do ostatecznej rozgrywki stanęli tylko ci, którym albo nieograniczone wsparcie jednego z dwóch wrogich mocarstw, albo żywiołowy entuzjazm polskiego narodu mógł zagwarantować tryumf.

W instrukcji dla biskupa Marsylii, Forbin-Jansona, z 30 marca 1674 roku, którą można również zastosować do wcześniejszej polityki Francji, polecono temuż ambasadorowi Ludwika XIV starać się o koronę przede wszystkim dla księcia Kondeusza, owego genialnego wodza, a w drugiej kolejności dla jego syna Enghiena. Gdyby jednak ich wybór był nie do przeprowadzenia – dla jakiegoś innego księcia ze ścisłego kręgu Wersalu. W każdym razie zalecono wykluczyć Lotaryńczyka i nad tego, jeśli nie da się inaczej, przedłożyć nawet palatyna. O Sobieskim jako przyszłym monarsze zabraniała myśleć królowi-słońce owa wyniosła duma, która nie pozwalała mu nigdy rzucić łaskawym okiem poza krąg książąt z urodzenia.

A mimo to wszyscy znawcy, ministrowie i dyplomaci byli jednego zdania, że los wyborów zależy od polskiego hetmana wielkiego koronnego. Zasypywany był listami i obietnicami od najwyższych tego świata; Forbin-Jansona, który przywiózł francuską laskę marszałkowską, parostwo, tytuł księcia i 400 000 liwrów, do tego łaski dla rodziny małżonki Sobieskiego, d’Arquien de La Grange, ubiegł cesarski przedstawiciel Stumb. Wódz i najważniejsza osoba w kraju, rozporządza przecież armią, trzeba mu proponować złote góry, szczególnie zaś przypochlebić się jego małżonce; tak z wielką słusznością poradził swemu chlebodawcy Stumb. Pozwolono mu więc przyobiecać jej 6 000 dukatów, do tego dla małżonka tytuł księcia w cesarstwie.

Ach, co też mogły znaczyć te bogactwa i tytuły, które mieli do rozdania cesarz i król francuski, wobec królewskiej korony? Że przypadnie ona zwycięzcy spod Chocimia, o tym wiedział od pierwszej chwili mądry brandenburski poseł Hoverbeck. Ten prawy człowiek stosował się wprawdzie wiernie do sporządzonych dlań w Berlinie wskazówek, ale z jego sprawozdań wciąż przeziera przestroga, aby zawczasu ułożyć się dobrze z przyszłym władcą Polski i zrezygnować z marzenia o wyborze księcia.

Stumb był właściwie tego samego zdania, chociaż Sobieskiego „i jego żony interesowne i ambitne uczucia każdy zna i rozumie”. Najłatwiej dała się wywieść w pole co do zamiarów i poglądów ambitnej pary francuska dyplomacja, przynajmniej przed przybyciem Forbin-Jansona, dopóki Ludwik XIV nie miał w Polsce oficjalnego przedstawiciela.

Czego jednak pragnęli ci, których najbardziej ta sprawa dotyczyła, wyborcy szlacheccy? Byli gorzko rozczarowani „Piastem”. Postanowienie sejmiku w Haliczu z 2 stycznia 1674 roku może być uważane za symptomatyczne: „Non vanus był meti naszych wielce chwalebnych przodków, iż przed Piastami cavebant i dlatego, iże już zawczasu postarali się concurrentia Piastorum wykluczyć, takoż nikomu ex civibus ad regimen konkurować wolno nie było, zasię każdy władzy pożądliwy, który to audeat, za hoste patriae był deklarowany.”0 Niechże więc każdy rodzimy, lecz żaden z obcych konkurentów nie zostanie wykluczony. To żądanie było równie nierozsądne, jak przed lustrum0 tęsknota za Piastem. Jeżeli masom brak politycznego doświadczenia i nie dojrzały do właściwego sądu, to zwykle dają sobą powodować za pomocą tego typu sloganów i teorii, zamiast bacznie przyglądać się osobom i rozstrzygać rzeczowo w każdym poszczególnym wypadku.

Przeprowadzenie kampanii wyborczej przez Sobieskiego i jego żonę jest niezrównanym majstersztykiem dyplomatycznej i politycznej sztuki. Kiedy hetman wielki koronny odebrał wiadomość o śmierci Wiśniowieckiego, przerwał natychmiast wyprawę przeciw Turkom. Podczas bezkrólewia nie można było atakować zewnętrznego wroga; najpierw należało przeprowadzić elekcję nowego króla, później dopiero można było podnieść znowu broń przeciwko Osmanom. Sobieski i tak nie mógłby sfinalizować zwycięstwa spod Chocimia, stosując atak na drugą turecką armię pod wodzą Kaplana paszy, gdyż Pac powtórzył swoją sztuczkę z 1672 roku i wycofał się wraz z większą częścią litewskiego wojska, mając już po uszy swej zgody z hetmanem wielkim koronnym. Ponieważ teraz uciekł do Turków również hospodar Ghica, ponieważ znowu w polskim obozie zaczęły się mnożyć dezercje, Sobieski musiał się zadowolić zabezpieczeniem południowo-wschodniej granicy przez krótki wypad na teren mołdawski, osadzeniem tam swego klienta, Petryczejki, w Jassach i właściwym rozstawieniem polskich garnizonów. Po czym powrócił do domu, do Lwowa, gdzie był dostatecznie blisko wojska, a jednocześnie nie za daleko od Warszawy.

Z tej kwatery stałej nalegał u prymasa i interrexa Czartoryskiego, następcy Prażmowskiego, na szybką elekcję, nawiązał kontakt ze swoimi politycznymi przyjaciółmi i wysłał zaufanego człowieka do Francji, aby zorientować się co do postawy dworu wersalskiego. Właściwy kandydat może przybyć tylko z Francji, zwierzał się Aleksandrowi Lubomirskiemu, mianowicie taki, który, jak to Sobieski wyłuszczył sejmowi w Lublinie, „cieszyłby się sławą wojenną i był przez to postrachem dla nieprzyjaciół”. Któż mógłby uczynić zadość tym wymaganiom? Przy wkraczaniu hetmana wielkiego koronnego do Lwowa padła odpowiedź, pewien mówca pozdrowił go tymi słowy: „Działaj, zwyciężaj i panuj!” Propaganda, rozprzestrzeniona szybko z ziem ruskich po całej Polsce, przezwyciężyła „pod pretekstem niedawno uzyskanej Wiktorii” przesąd szlacheckiego tłumu przeciwnego elekcji swego rodaka. Magnaci poczęli się już godzić z wyniesieniem jednego spośród siebie, lecz opierali się temu, by uznać za królową kobietę obcego, niskiego szlacheckiego rodu. Wypłynął projekt: Sobieski powinien się rozwieść ze swą żoną i ożenić z królową-wdową Eleonorą. W ten sposób uszanowano by dumę polskiej arystokracji, pozostawiono by koronę powszechnie lubianej monarchini i... skarbowi państwa zaoszczędzono by wypłat specjalnego apanażu dla Habsburżanki.

Mędrkowania rozbiły się atoli o czułą miłość głównych bohaterów. Sobieski bawił wówczas u łoża znowu chorej swej uwielbianej żony i jeśli dążył do tronu, to przede wszystkim z jej powodu, aby móc ujrzeć ją w blasku korony. Poza tym hetman był raczej gotowy opowiedzieć się za Kondeuszem, niż okupić godność królewską zdradą swej towarzyszki. Ta rycerska postawa zmniejszyła na moment szansę Sobieskiego, w rezultacie jednak przyniosła pełne zwycięstwo, do którego przyczyniła się istotnie Maria Kazimiera.

W styczniu 1674 roku zebrał się w Warszawie sejm konwokacyjny. Sobieski nie brał w nim udziału, za to pojawiła się deputacja dowodzonej przez niego armii i wysławiała uroczyście przed przedstawicielami narodu nieprzeciętne zasługi hetmana. Zażądała następnie przyspieszenia elekcji, posiłków dla armii stacjonującej w Mołdawii i prowiantu. Parlament uchwalił znaczne zbrojenia, konieczne na to podatki i ustalił kontyngent wojska jak do tej pory na 33 400 żołnierzy, do czego doszło jeszcze 12 000 Litwinów i różnorakich oddziałów posiłkowych, tak że w sumie na papierze dysponowano okrągłą liczbą 60 000 ludzi, którą Sobieski swego czasu określił jako nieodzowną. Poza tym stronnictwo austriackie, które w Warszawie miało zdecydowaną większość, postępowało z wielką ostrożnością, by przypadkiem nie urazić Sobieskiego i jego przyjaciół. Hetman litewski Pac przystał nawet na to, żeby w specjalnej mowie uznać wojenne zasługi Sobieskiego, a nawet wyraził zadowolenie, że wybór „Piasta”, którego prawnego zakazu żądają Litwini, został podany tylko ustnie jako niedozwolony.

Po zakończeniu sejmu (22 lutego) kampania wyborcza wkroczyła w swą decydującą fazę. W pewnym piśmie okólnym sejmików, z dnia 6 marca, wysłanym ze swojej posiadłości Jaworowa, przedstawia Sobieski zagrożenie tureckie, które mu wzbroniło podróży do Warszawy. Ostrzega przed takim królem, który by zrezygnował z kraju za Wisłą, aby z reszty królestwa uczynić absolutum dominium (to było wymierzone przeciwko obcym kandydatom), i w ten sposób zgłasza pośrednio, jak słusznie zauważył nuncjusz Buonvisi, swoją własną kandydaturę. Na zjeździe magnatów w Lublinie miała być rozważana elekcja w małym kręgu osób. Sobieski pojawił się tu w korzystniejszym otoczeniu, niż miałoby to miejsce w Warszawie na sejmie, i najpierw doprowadził do zaspokojenia żądań żołdowych swego wojska, następnie zaś do ukarania dezerterów zeszłorocznej wyprawy jesiennej. Jeśli chodzi o kwestię następstwa tronu, nie osiągnięto jednomyślności. Każda partia przypisywała sobie zdecydowaną przewagę. Tyle tylko było wiadomo, że szanse wyboru wahały się między Kondeuszem, palatynem, Lotaryńczykiem i Sobieskim. Za księciem Karolem ujmował się ze szczególnym zapałem wojewoda lubelski Rey, żywiący żarliwe ojcowskie uczucia wobec Eleonory; sekundował mu w tym niedawno przybyły lotaryński agent Belchamp, który przywiózł z Nancy od sprawującego tam władzę księcia 50 000 guldenów reńskich. Na początku kwietnia Stumb i Hoverbeck donosili zgodnie, że Lotaryńczyk ma większe szanse niż pozostali trzej konkurenci. Tym razem dali się wywieść w pole ci, w innych razach tak rozważni, wytrawni dyplomaci.

Sobieski i jego małżonka wiedzieli, jak w najrozumniejszych, najroztropniejszych ludziach, którzy właściwie przekonani byli o czymś wręcz przeciwnym, wzbudzić wrażenie, że Sobiescy ulegli całkowicie komu innemu. Belchamp wyjechał z Lublina z mocnym przeświadczeniem, że zwerbował hetmana koronnego dla Lotaryńczyka, tak że dalsze poczynania Sobieskiego miały raczej tylko zamaskować tę zmianę poglądów. A cóż miała sądzić królowa Eleonora, kiedy otrzymała od swej wypróbowanej nieprzyjaciółki, pani Sobieskiej, taki oto list: „Zapewniam, że Wasza Królewska Mość może spokojnie zawsze i w każdej sprawie rozkazywać mojemu mężowi i mnie, jeżeli uważa nas za godnych Jej służby.” Hoverbeck natomiast zaklinał się na wszystko, że hetman wielki koronny zobowiązał się obecnie wobec Kondeusza, podczas gdy agent palatyński twierdził to samo w związku ze swoim panem.

Jednakże Hiszpan Ronquillo i nuncjusz Buonvisi nie dali się zwieść dzięki swej łacińskiej przenikliwości. Obaj podczas otwarcia sejmu elekcyjnego przepowiadali niewątpliwy wybór Sobieskiego. Don Pedro wiedział, że dwaj najsilniejsi pomocnicy pogromcy Turków, wojewoda ruski Jabłonowski i Aleksander Lubomirski, zwerbowali dla hetmana wielkiego koronnego większość magnatów i że teraz tylko chodzi o to, aby na polu elekcyjnym porwać za sobą masę delegatów wojewódzkich. Wszystko przebiegało podług planu.

Z początku partia austriacka mogła się wygrzewać w słońcu swej potęgi i opanować miasto w pierwszych tygodniach sejmu elekcyjnego. Pacowie mieli przy sobie swe litewskie oddziały, a ich zwolennicy debatowali w sali posiedzeń nad wykluczeniem „Piastów”. 2 maja Sobieski odbył swój wjazd do stolicy z ogromnym przepychem. Znał się na tego rodzaju pokazowej pompie lubił to. Towarzyszyli mu janczarzy, gromada wielmożów tworzyła dwór przyszłego króla. Kilka tysięcy osób dawało tej świetności realne tło.

Cudzoziemscy posłowie, przynajmniej Austriak Schaffgotsch, Francuz Forbin-Janson i palatyńczyk Strattmann, którzy zjawił się w maju w Warszawie, zdali sobie wkrótce sprawę z rzeczywistej sytuacji: Hoverbeck radził swemu austriackiemu koledze ważyć się na rozpaczliwą próbę i zaproponować Sobieskiemu nie tylko tytuł książęcy, lecz rzeczywiste księstwo na Śląsku, do tego drugie w Lotaryngii dla d’Arquienów. Schaffgotsch i lotaryński pełnomocnik Taaffe przekazali rzeczywiście hetmanowi tę w innych okolicznościach kuszącą propozycję, dodatkowo jeszcze 20 000 talarów dożywotniej pensji i 100 000 talarów w gotówce, a 300 000 w diamentach. Ale było za późno, teraz nawet to bogactwo było za małe.

Pertraktacje na wokandzie sejmowej, wobec działań za kulisami, nie miały innego znaczenia jak tylko popisów przed publicznością. Nuncjusz był pierwszy w szeregu mówców, którzy wyrażali przed polskimi senatorami i posłami swe ostrzeżenia i rekomendacje. Buonvisi wybrał na motto swego przemówienia powiedzenie „Dextra Domini fecit virtutem”. Zrozumiano pouczenie, słowa początkowe z listu Sobieskiego o bitwie pod Chocimiem były przecież w pamięci każdego. Rzym opowiedział się za Sobieskim, tym samym sprawa była właściwie przesądzona. Schaffgotsch nie wysunął swego kandydata, aby nie narażać na szwank cesarskiego prestiżu zbędną rekomendacją; skąpił również pieniędzy, które wydane byłyby na próżno, i puszył się wobęc natrętów nałożywszy maskę Katona: „Nie chcę kupować waszej wolności.” Forbin-Janson oczarował sejm pełnym polotu peanem na cześć przyjaźni francusko-polskiej, polecił, ku zaskoczeniu niewtajemniczonych, palatyna i napisał jeszcze tego samego wieczora do Ludwika XIV, że tylko Sobieski ma szanse. Dlatego on, Forbin, dążył do związania przyszłego króla z interesami Francji, stawiwszy mu natychmiast do dyspozycji duże sumy, razem biorąc 200 000 liwrów.

W tym właśnie przypadku dokonali małżonkowie Sobiescy majstersztyku nad majstersztykami. Forbin był bowiem jedynym człowiekiem, który mógł pokrzyżować ich plany. Przybył z surowym nakazem popierania Kondeusza lub innego francuskiego księcia, w najgorszym wypadku palatyna; mógł wykorzystać prestiż i bogactwo Francji przeciwko hetmanowi koronnemu. Jak więc ten biskup Marsylii, który przecież nie należał do umysłowo upośledzonych, w ciągu zaledwie kilku dni został skłoniony do tego, żeby łamiąc nakazy instrukcji z całych sił poprzeć kandydaturę Sobieskiego i na ostatku zebrać jeszcze za to od Ludwika XIV pochwały?

Dzięki rzeczowym i osobistym argumentom Maria Kazimiera obiecała Forbinowi kapelusz kardynalski. W czasie całego swego panowania starał się później Sobieski zrealizować to przyrzeczenie i udało mu się to dopiero po wielu latach. Poza tym Sobiescy dobrze wiedzieli, jak wmówić francuskiemu posłowi, że właśnie oni, jako niezmienni przyjaciele jego ojczyzny, będą najpewniejszymi i najlepszymi sprzymierzeńcami Francji. Koronnym atutem jednak była, podług świadectwa francuskiego ministra spraw zagranicznych Pomponne’a, perspektywa, na którą Sobieski przedłożył Forbinowi dowody, że jego, hetmana, wybór i tylko ten, nie inny, oznacza, wbrew powszechnie szerzącemu się błędnemu oczekiwaniu, zawarcie szybkiego pokoju między Polską i Portą, wydarzenie, którego pilnie życzył sobie dwór wersalski z powodów ogólnopolitycznych. W ten sposób bowiem turecka potęga miałaby wolne ręce, by odciążyć Francję od cesarza. Poza tym wydaje się, że Sobieski, jako dalszą dywersję na korzyść Francji, złożył ustne przyrzeczenie, że uderzy na Brandenburgię.

Sprawa pokoju z Turkami przedstawiała się jednakże następująco: ów Ghica, hospodar Wołoszczyzny, który nie czuł się zbyt pewnie na dwóch stołkach, starał się rzeczywiście, by stało się później prawdą to, o czym nazmyślał najprzód Kaplanowi paszy. Bombardował Sobieskiego listami i mądry hetman wielki koronny rozpoznał okazję, która się tu nadarzała. Podczas gdy oficjalnie ostrzegał przed groźbą turecką i polecał siebie jako zbawcę przed bliską inwazją, gdy w głębi ducha traktował wyparcie Osmanów jako jedno z głównych zadań swego przyszłego panowania, doszedł w największej tajemnicy, za pośrednictwem Ghicy, do przelotnego porozumienia z Turkami, na którego podstawie zapanowało na południowo-wschodniej granicy faktyczne zawieszenie broni. Z tego powodu podczas pobytu mołdawskiego bojara i sławnego kronikarza Mirona Kostyna w Pielaszkowicach, dziedzicznej posiadłości Sobieskiego, został zawarty układ, na podstawie którego Polacy mieli opuścić twierdze Chocim i Neamu. Poseł nadzwyczajny hetmana zawiózł wielkiemu wezyrowi oświadczenia największej przyjaźni kandydata do tronu i wrócił do Warszawy właśnie jeszcze w odpowiednim czasie, aby dzięki odpowiedzi Koprülü’ego, który prosił o przybycie posła w sprawie zawarcia pokoju, wywrzeć wpływ na decyzję Forbin-Jansona.

Nadaremnie proponował teraz również Strattmann, palatyński podkanclerzy, biskupowi Marsylii kapelusz kardynalski; całe francuskie stronnictwo było jednomyślnie za Sobieskim. Tylko jedna, ostatnia już pozostała przeszkoda, pojedynek z Lotaryńczykiem. Ten konkurent nie był jeszcze pokonany. Jak był niebezpieczny, o tym świadczyło głębokie wrażenie, które zrobiła na wielu niezdecydowanych mowa Taaffego, wygłoszona w klasycznej cycerońskiej łacinie przed parlamentem. Warunki, które odczytał Belchamp, były nie mniej ponętne: 5 000 żołnierza, żołd dla całej polskiej armii na trzy czwarte roku, a dochody z dziedzicznych księstw Karola, Lotaryngii i księstwa Bar miały w połowie spływać do skarbu koronnego; zostawszy wybranym chciał książę wybudować na własny koszt dwie twierdze, 500 ze szlachty przyjąć do swej gwardii i dobrze opłacać, założyć akademię rycerską i poprowadzić polskie wojsko pod znakiem krzyża w imię Zbawiciela do zwycięstwa nad niewiernymi.

Warunki te bardzo zadowalały wybraną przez sejm komisję. Chociaż poseł palatyna podbił propozycję Lotaryńczyka jeszcze większymi obietnicami, przyrzekając roczny żołd, 6 000 żołnierzy oddziałów pomocniczych i całe dochody księstwa Julich, korzystne wrażenie, jakie wywarł lotaryński mówca, pozostało niepomniejszone. Również obietnice hrabiego de Soisson: 20 milionów guldenów, 5 000 żołnierza, i duńskiego księcia Jerzego: sojusz, 3 miliony guldenów, 5 000 żołnierza oddziałów doborowych, korzyści handlowe – odbijały się bez znaku i echa. W dniu 17 maja komisja sejmowa złożyła przychylne dla księcia Lotaryngii sprawozdanie.

Ale oto niezmordowana towarzyszka życia Sobieskiego wymyśliła nowe posunięcie. Za jej podszeptem hetman koronny polecił wysłać do królowej-wdowy deputację, która by ją wypytała, czy chciałaby wyjść za mąż za palatyna, w razie gdyby ów został wybrany. Ten krok na korzyść Wittelsbacha miał ułatwić Litwinom rezygnację z Lotaryńczyka, przy którym Pacowie uparcie obstawali w obliczu beznadziejności własnych oczekiwań na koronę. Pomysł był genialny. Litwini bowiem natychmiast poszli na to, by wybrać palatyna, byleby tylko właściwy kandydat Francji, Kondeusz, czy Sobieski zostali wykluczeni. Tak więc 18 maja, dzięki intrydze Marii Kazimiery, został pozbawiony szans Lotaryńczyk.

Również druga część intrygi udała się znakomicie. Eleonora odpowiedziała delegacji, która pojawiła się u niej wczesnym rankiem 19 maja, że „podda się woli Boga i Rzeczypospolitej”, co musiało znaczyć tyle, że życzy sobie posłać palatyna do wszystkich diabłów. Poniechano więc również tej kandydatury. I teraz droga była wolna dla Sobieskiego. Hoverbeck, który widział, jak sprawy dojrzewają, poparł hetmana, aby zdobyć jego wdzięczność dla Brandenburgii. Biskup Trzebicki, znany dobrze jako zwolennik Austrii, napierał na Paców, by się poddali oczywistej większości. Jabłonowski, Aleksander Lubomirski i liczni senatorzy, którzy potajemnie zobowiązali się na piśmie do wyboru Sobieskiego, robili swoje. Tak więc wyruszono na pole elekcyjne. Tym razem województwa nie przybyły w pełnych składach, jak przy elekcji Wiśniowieckiego. Mimo to napływ był dostatecznie duży.

Jabłonowski polecał w płomiennej mowie Sobieskiego, męża dzielnego i doświadczonego. Inni magnaci przyłączyli się do wojewody ruskiego. Ich swada była przekonująca. Z początku było 12 województw za Lotaryńczykiem, 3 za Kondeuszem, 4 za Sobieskim, reszta za palatynem. Po południu tylko Poznań, Kalisz i Sandomierz trzymały się w większości Kondeusza, cała Litwa Lotaryńczyka. Wieczorem jednomyślność Polaków za hetmanem wielkim koronnym została osiągnięta. Litwini jednakże upierali się przy Lotaryńczyku. Obecnie więc istniało wielkie niebezpieczeństwo, że dojdzie do podwójnego wyboru i w następstwie do wojny domowej. Wówczas Sobieski, jak to czynił nierzadko, dzięki swemu patriotyzmowi i skłonnościom do pojednania uniknął walki bratobójczej. Sprzeciwił się proklamowaniu swego wyboru, dopóki przeciwnicy nie zaakceptują go dobrowolnie. Następnego dnia, a była to niedziela, pośrednicy krążyli tam i z powrotem. Forbin umacniał zapał przywódców stronnictwa rozrzutnymi datkami. 336 000 liwrów zostało rozdanych przez niego w ciągu kilku zaledwie godzin, z tego jedna trzecia Litwinom, którzy przeciwstawiali się Pacom. Przyparci do muru przez nawróconego za sprawą 100 000 liwrów Połubińskiego i obłaskawionego już 13 000 liwrów Sapiehę, z jednej strony, a z drugiej przez szwagra Sobieskiego Michała Radziwiłła, litewski hetman wraz ze swoim bratem kanclerzem osłabli w uporze. 21 maja wszystko było uładzone. Biskup Trzebicki z Krakowa, w miejsce zmarłego kilka dni przed elekcją prymasa Czartoryskiego, mógł ogłosić hetmana i marszałka wielkiego koronnego królem Polski i wielkim księciem litewskim. Nastąpił tradycyjny pochód do warszawskiego kościoła Św. Jana. Tu nowa królowa, Maria Kazimiera, promieniejąc ze szczęścia, trzymając swego synka Jakuba za rękę, uczestniczyła w nabożeństwie.

Kilka niekorzystnych oznak nie było w stanie zakłócić radości tej bardzo zabobonnej młodej pary panujących; krzesło marszałka sejmu załamało się podczas proklamacji króla, pewien hajduk przez nieuwagę uderzył w głowę halabardą wysiadającego z karocy Sobieskiego, a przy wejściu monarchy do kościoła spadł krucyfiks. Również mroźna audiencja u Eleonory, do której udał się nowo wybrany król natychmiast po kościelnej ceremonii, nie zdołała przygasić radosnego nastroju. Jan Sobieski był pełen ufności i wiary, bowiem dzięki swym zasługom i dzięki zręczności, którą wykazali w każdej sytuacji on i jego nieoceniona towarzyszka życia, utorował sam sobie drogę do korony. „Per has ad istam”0, czytano na pamiątkowej monecie, którą kazano bić z okazji elekcji i na której można było ujrzeć szpadę, wieniec laurowy i koronę. Temu zawierzył ten panujący; jego lud jednakże wierzył wraz z kaznodzieją słowom z Pisma Świętego, które ten odniósł do Jana III, nowego króla Polski: „Był człowiek posłany od Boga, któremu było imię Jan.”

4. Król, wódz i dyplomata

Był człowiekiem posłanym od Boga, nie aniołem, był człowiekiem ze wszystkimi swoimi wadami i słabościami, polskim człowiekiem, w którym szczególnie silnie uwydatniały się zalety i wady jego narodu, i właśnie dlatego był jednym z owych mężów wybranych przez Opatrzność, którzy mogą zbawić naród, jeżeli jest on im posłuszny. Jan Sobieski w stopniu wyższym niż którykolwiek z jego poprzedników, aż po Zygmunta Starego, i niż wszyscy jego następcy łączył w sobie talenty, by uczynić swój kraj potężnym, a jego mieszkańców szczęśliwymi. Był mądry i przezorny, wytrwały i nieustraszony, potrafił rozkazywać i słuchać dobrych rad. Miał świetne rozeznanie w stanie wiedzy swojej epoki. Interesował się wszystkim i potrafił wiele zrozumieć. Była w nim owa nieodparta siła, ów poryw, wzlot wielkiej duszy, owo nieokreślone „coś”, zdolne wprawić w ruch mdłe ciało wielkiej społeczności. Postura jego budziła bojaźń i miłość; jego działalność wodza i monarchy zyskiwała mu podziw współczesnych, jeśli tylko nie zaślepiała ich stronnicza namiętność lub osobista niechęć. Sobieski miał dar niezwykle łatwej orientacji, w obliczu niebezpieczeństwa szybko podejmował właściwe decyzje; potrafił też jednak długo i starannie sporządzać plany na wielką skalę i trzymać się ich uparcie. Dodajmy jeszcze do tego zdolność jasnej, uprzejmej, a gdy trzeba było, porywającej wypowiedzi, tak w słowie, jak i w piśmie, a powstanie przed nami obraz władcy, który byłby ozdobą każdego tronu. Wszystkie tu bowiem wysławiane zalety zostały ukoronowane i przez żarliwą miłość ojczyzny, i płynącą z głębi serca pobożność tego wielkiego męża podporządkowane jednemu celowi.

Z pewnością miał on też swoje cienie – czyż mogło być inaczej przy tej ilości światła – lecz ani ta tak szpetnie rozgłaszana chciwość, ani przekupstwo, nad którym tak obłudnie ubolewano, ani nawet przywiązanie do rodziny, wierność przyjaciołom czy uległość wobec małżonki nie były przeszkodą dla rządów pełnych chwały. Przeciwnie, niektóre z tych grzechów piętnowanych przez nader surowych moralistów w swej politycznej konsekwencji okazały się bardzo korzystne dla interesów państwa. Chcąc wydać sąd o Sobieskim, trzeba przede wszystkim uwolnić się od dwu rzeczy: od urojenia, że w społeczności należy realizować mechaniczną równość, a hegemonia jednej grupy stanowi już sama w sobie fatum i przestępstwo, wreszcie od ahistorycznego stosowania późniejszych kryteriów do czasów XVII wieku.

Subsydia, zapomogi i inne finansowe koncesje, jako cena politycznego działania, były w tych czasach powszechnie przyjęte. Poczynając od papieża, cesarza i króla Francji, każdy kupował przyjaźń, sojusz czy też tylko poniechanie wrogości. Nie było w tym, według poglądów owej epoki, nic zdrożnego, możnowładca bowiem miał prawo i obowiązek utrzymania dla siebie i swych poddanych raz zdobytej pozycji, nie tylko z ciasnego sacro egoismo, lecz również dlatego, że Bóg przez nadanie tego uprzywilejowanego stanowiska powierzył mu udział w interesach państwa czy nawet kierowanie krajem, przy tym też jednak służbę dla dobra ogółu. W walce o byt polityczny utrzymywano się jednak dzięki przemocy, która kryła się zarówno za osobistością, jak i za ideą; przemoc ta opierała się, tak wówczas, jak i dzisiaj, na środkach, które miała do swej dyspozycji: bezpośrednio na broni i żołnierzach, pośrednio na skarbie, z którego opłacano jedno i drugie. Jeśli więc Sobieski gromadził pieniądze i wartości pieniężne, tym samym wzmacniał siłę kraju, pomnażając siłę godności królewskiej; wolno nam przecież wobec kilku bolesnych doświadczeń z historii Polski stwierdzić, że bez finansowej zaradności tego monarchy byłoby pod nim Polakom tak samo źle, jak pod tymi, mniej zaradnymi, lecz nie mniej troszczącymi się o swoją kiesę władcami, panującymi przedtem i potem.

Albowiem gloria i bogactwo rodu Sobieskich stapiały się w jedno ze sławą i rozkwitem Polski. Ilekroć brakło ludzi, czerpał wpierw hetman, a później król pełnymi garściami ze swoich skarbów. Pieniądze i ich wartość – i to chcielibyśmy podkreślić – nigdy nie odwiodły Sobieskiego od jego przekonań ani nie skłoniły go, by postąpił wbrew swemu mniemaniu. Podobnie jego przywiązanie do krewnych i do towarzyszy młodości tylko Polsce służyło, faworyzował bowiem zwłaszcza tych, którzy byli mu bliscy, lecz z ich kręgu nie wynosił na znamienite stanowiska nikogo, kto by na to nie zasłużył. Ta umiejętność pogodzenia, inaczej: ten nierozłączny związek między interesami monarchy i jego rodziny z jednej strony, a interesami państwa z drugiej, ujawnia się najlepiej przy zestawieniu jego tak bardzo zwalczanych, dynastycznych planów z potrzebami kraju.

Sobieski, jak już wspomnieliśmy, od szeregu lat przygotowywał się do godności królewskiej. Wstąpił na tron z wyraźnym programem. To, że zmienił przy tym konkretne zastosowanie niewzruszonych zasad, należy wymienić nie jako wadę czy błąd, lecz jako dowód elastyczności, owej cechy, bez której każda polityka wyradza się w doktrynerstwo i z podłoża rzeczywistości odbiega w kierunku utopii. To jądro, wokół którego układały się dające się zmieniać otoczki, stanowiły: przemiana Polski w silną, unormowaną monarchię dziedziczną rodu Sobieskich przy starannym dostosowaniu do historycznej i geograficznej rzeczywistości państwa; powiększenie granic terytorialnych, zwartości wewnętrznej i dobrobytu wewnątrz kraju; niepodległość zewnętrzna i wewnętrzna; pokój i, gdzie to tylko możliwe, polskie pokojowe pośrednictwo między chrześcijańskimi narodami; wspólne zaczepne działania w celu odparcia wrogów chrześcijańskiej wiary, wolności i kultury. Wszystkie te punkty łączył z sobą trwały związek, jeden musiał wynikać z drugiego.

W jaki sposób jednakże i z jakimi sprzymierzeńcami, wbrew jakim oporom i jakimi środkami miał być realizowany program monarchy, to zależało od wydarzeń, do których miały się dostosować dyplomacja, polityka wewnętrzna i działania wojskowe jako ultima ratio regum. Oczywistą sprawą było, że nowy władca szukał najpierw sojuszu z Francją. Dzięki pomocy biskupa Forbin-Jansona usunął ostatnie przeszkody, które piętrzyły się przed wyborem hetmana na króla, i ta skuteczna pomoc dawała najlepsze nadzieje na przyszłość. Wdzięczność i dobrze rozumiany interes doradzały w tym narzuconym przez ówczesną międzynarodową sytuację dylemacie: Francja albo cesarz – opowiedzieć się za Ludwikiem XIV. Znaczyło to jednocześnie przymierze ze Szwedami, wrogość wobec Austrii i Brandenburgii. Miało to wreszcie, podług mniemania dworu francuskiego, oznaczać szybki pokój z Portą, która faktycznie współdziałała z Ludwikiem XIV; pociągało to za sobą wsparcie dla stronnictwa antyhabsburskiego na Górnych Węgrzech0 i w Siedmiogrodzie.

W systemie tym jednakże, przy bliższym przyjrzeniu się, było kilka logicznych sprzeczności i niebezpiecznych luk: Sobieski zasadniczo i w praktyce inaczej musiał myśleć o stosunkach z państwem osmańskim niż Burbonowie. Francja leżała daleko od granic Azji, Polska tworzyła przedmurze chrześcijaństwa i owej kultury zachodniej, której najwspanialszy rozkwit przypadał na Grand Siecle Ludwika XIV, przyjaciela Turków. Przez granice Francji nie przemykali Tatarzy niszcząc dzieła ludzkiego trudu, wlokąc na pohańbienie i w niewolę córy tego kraju; Francja nie była wydana na łaskę i niełaskę sułtana i jego paszów. Króla-słońce wreszcie, również to należy zauważyć, nie ożywiała jeszcze w owych latach tak żarliwa wiara, tak głęboka pobożność jak Sobieskiego. Odnośnie do islamu powstała między królami Francji i Polski „incompatibilité d’humeur0 i o tę odmienność usposobienia rozbiło się w innym wypadku naturalne przymierze obu monarchów. Byłoby się ono bowiem także rozpadło, gdyby nawet nie nagromadziły się te małostkowe, ludzkie, nadto ludzkie konflikty, gdyby nawet Ludwik XIV był mniej oburzony z powodu majestatycznych manier swej dawnej poddanki, gdyby Marysieńka realizowała mniej górnolotne plany małżeńskie dla swego pierworodnego i gdyby nienasycona żądza zaszczytów i bogactw rodziny d’Arquien mieściła się w nieco węższych granicach.

Albowiem ten inaczej ukształtowany sposób myślenia objawiał się nie tylko w postawie wobec Turcji, lecz również w zrodzonym z samej głębi pewnego światopoglądu stosunku do innych państw chrześcijańskich. Już wiele razy mieliśmy możność podkreślić, jak wielką czuł Sobieski odrazę, jeszcze przed swoją elekcją, do wojny domowej, jak pokój i pojednawczość w kręgu kultury europejskiej uważał za nadrzędne prawo swej działalności. Temu prawdziwemu Europejczykowi, w najszlachetniejszym znaczeniu tego słowa, walka między członkami rodziny narodów chrześcijańskich wydawała się zatargiem między braćmi na większą skalę. Przy całej swojej gorącej miłości do własnego narodu i jego szczególnych zwyczajów był Sobieski w rzadkim stopniu wolny od uprzedzeń narodowościowych. Nie na próżno objechał pół Europy, nie na próżno mówił i czytał po francusku, niemiecku, włosku, trochę po hiszpańsku, holendersku i angielsku, pomijając już jego znajomość łaciny, greki, rumuńskiego, rosyjskiego, tureckiego i dialektu Tatarów krymskich.

Pokój ludziom dobrej woli – to była idea przewodnia polskiej polityki zagranicznej pod panowaniem Sobieskiego. Później dość często i zawsze na próżno chciał pośredniczyć między Austrią i Burbonami. Już w pierwszych dniach swoich rządów pokazał, że swego przymierza z Francją nie chciałby rozumieć w ten sposób, iż przez nie zostanie natychmiast uwikłany w jej wojny przeciwko cesarstwu i państwom niemieckim, a już na pewno nie chciałby zrezygnować z obrony przed azjatyckimi barbarzyńcami. Natychmiast po elekcji nowy król oświadczył austriackiemu ambasadorowi Schaffgotschowi, że chciałby zachować przyjaźń z cesarzem i zaprasza go do wspólnego wystąpienia przeciw Turkom. Ta propozycja mówiła więcej niż serdeczne słowa, w których Sobieski zawiadamiał Leopolda I o wstąpieniu na tron i prosił o kontynuację dobrosąsiedzkich stosunków. Z podobną serdecznością zwrócił się Sobieski do Wielkiego Elektora. Wszystkie siły miały być skoncentrowane w celu podjęcia wojny z Turkami i odbicia obszarów straconych na rzecz Osmanów. Przy czym, oczywiście, zastrzeżono, że Polska w dalszej przyszłości będzie się starać o rozszerzenie swej zachodniej sfery wpływów, o utracone tam obszary zamieszkane przez ludność polską.

Pobłogosław mnie z całej Twojej duszy – pisał król w dniu swojej elekcji do papieża – aby zgrzybiałość Orła Polskiego pod moją wodzą przemieniła się w młodość, aby wiara katolicka... szerzyła się w Królestwie, aby też tych wielu wrogów, z którymi mi przyjdzie walczyć za Boga i Ojczyznę, pobitych zostało z ręki Najwyższego.” „Mam nadzieję – tak rzekł ten władca do swoich – że dzięki łasce Boga, której działanie wciąż w sobie czuję, potrafię przywrócić Królestwu pokój i dawną szczęśliwość.”

Już przy opracowywaniu paktów konwentów, przyrzeczeń ograniczających władzę króla, które każdy polski władca musiał zaprzysięgać po swojej elekcji, których wersja jednakże od przypadku do przypadku była zmieniana, pokazał Sobieski, że nie chciałby tych swoich obietnic traktować jako puste frazesy. Prosi wyznaczoną do tego komisję sejmową, żeby żądała warunków możliwych do przestrzegania, aby król nie musiał łamać danego słowa i mimo to miał dostateczną władzę, niezależnie od tego zresztą obiecuje spędzać więcej czasu na polu walki niż w pałacu. Pragnie naczelnego dowództwa w najbliższej wojnie z Turkami – dlatego władza hetmana pozostała w rękach monarchy – nie może zrezygnować z prawa do zrzeczenia się tronu i już na samym wstępie chce uzmysłowić rodakom, że nie mogą polegać na obcych, lecz jedynie na własnych siłach. 5 czerwca 1674 roku Sobieski podpisał pod niejednym względem złagodzone pacta conventa. „Lubo concurrentia magnorum principum in Orbe Christiano zachodziła, jednak mając w najpierwszym respekcie praesentis Reipublicae pericula...” – czytamy w ustawie, która głosi prawowity odtąd początek nowej władzy królewskiej – dlatego „obraliśmy [tego], którego nie tylko maiorum w tej ojczyźnie maxim decora, ale i samego post tot partas z nieprzyjaciela Krzyża Św. victorias, teraz świeżo na wszystek świat głośne pod Chocimiem wystawione trophea, każdego z nas do należytej pociągnęły wdzięczności...”0

Od razu, po krótkiej uroczystości, rozpoczęły się obrady dotyczące wojny z Turkami. Jan III obiecywał we wspaniałej przemowie, która uczyniła głębokie wrażenie, że ku chwale Bożej wydrze muzułmanom zbezczeszczone świętości; oświadczył, iż przesuwa swoją koronację aż do powrotu z pola, i ofiarował dużą sumę na uzbrojenie; podarował niegdyś przez hetmana Sobieskiego pożyczone skarbowi państwa pieniądze, których zwrotu król Jan już nie żądał, i przedstawił w ogólnych zarysach posunięcia dyplomatyczne i militarne, które uznawał za konieczne. W oczekiwaniu układów z cesarzem, carem i Brandenburczykiem, po których spodziewa się pomocy przeciw odwiecznemu wrogowi chrześcijaństwa, postara się powstrzymać Portę przez poselstwo, ograniczać się do defensywy na południowo-wschodniej granicy i dopiero na jesieni rozwinąć natarcie połączonymi siłami tam, gdzie hetman Sobieski zatknął przed dwoma laty swoją zwycięską chorągiew.

Zawistny przeciwnik, którego zdrada odebrała wówczas hetmanowi owoce jego kampanii, Michał Kazimierz Pac, starał się znowu, i nawet na radzie wojennej, piętrzyć przeszkody. Tym razem jednak źle trafił. Kiedy Pac wraz ze swoimi Litwinami chciał pozostać w domu, król wyjaśnił, że nie będzie mu to wzbronione; tylko wtedy wojsko koronne samo będzie musiało zdobywać przyszłe wawrzyny wojenne. Większość senatorów ugięła się przed niezwykłą osobowością Jana III i zgodziła się na jego propozycje. Tak więc poseł Karwowski został wyekspediowany do Porty z propozycją pokoju, ale nikt nie oczekiwał sukcesu owej wyprawy. Drugi emisariusz pojechał na Krym, aby uśpić czujność Tatarów tak długo, jak to tylko możliwe. W Polsce zaczęły się gorączkowe zbrojenia. Równocześnie Sobieski oddawał się pilnie rozmowom z pełnomocnikami obcych rządów, które zabiegały o jego względy propozycjami sojuszu. Przybył też Moskwiczanin Tjapkin. 24 lipca polski władca zapewniał cara, że wspólne działania wojenne obu ich krajów są całkowicie po jego, Sobieskiego, myśli. W kilka tygodni później jechali polscy delegaci do Andruszowa, gdzie dotychczasowe, wciąż od nowa przedłużane zawieszenie broni chciano przemienić w trwały sojusz Moskwy z Rzecząpospolitą przeciwko Półksiężycowi. Również ze szwedzkim posłem Lillie­höökiem rozpoczął Sobieski pertraktacje o sojusz.

Jan III znajdował się w nadzwyczaj powikłanej, delikatnej sytuacji, w której to potrzebował całej swej zręczności, aby pozostać wiernym swoim, wielkim zamierzeniom. Przede wszystkim myślał o odebraniu Turkom straconych obszarów i odzyskaniu Ukrainy. Do tego potrzebny mu był jednakże spokój wewnątrz kraju i finansowa pomoc z zewnątrz. Pomijając wszystkie idealistyczne rozważania, które mu podsuwały myśl o pokoju między państwami chrześcijańskimi, król musiał już choćby z tego powodu unikać prowokowania Wiednia i Berlina, aby oba te niemieckie dwory nie powtórzyły wobec niego podobnej gry, jaką prowadziła Francja wobec Michała Wiśniowieckiego. Gdyby jednak Jan III, jak każdy polski władca, miał „tylu zawistników w królestwie, to jeśliby chciał zapomnieć choć jedną ze swoich zaprzysięganych na wszystkie świętości obietnic, przywiodą go oni do umiarkowania” (słowa Hoverbecka do wielkiego kurfirsta). Z drugiej strony nie można było spodziewać się po Francji żadnego finansowego wsparcia, jeśli się nie stworzy choćby pozoru pomocy przeciwko cesarzowi; oczywiście pomoc ta nie powinna być zbyt wielka, aby zanadto nie rozdrażnić Leopolda I.

Sposób, w jaki Sobieski przemanewrował między Scyllą i Charybdą, był nowym majstersztykiem jego dyplomatycznych zdolności. By okazać swą uległość wobec francuskich żądań, otarł się prawie o granicę, która oznaczała wojnę z Austrią i katastrofę wewnętrzną, a mimo to uniknął przekroczenia tej nieszczęsnej linii granicznej. Przy tym otrzymał od Ludwika XIV wszystko, co tylko było możliwe: finansowe wsparcie, poparcie wobec wrogo nastawionych do niego polskich klientów Francji i pośrednictwo w zawarciu znośnego pokoju z Turcją, który miał być tylko zawieszeniem broni, a który poprzedzały przecież ważne militarne sukcesy. Do tego wszystkiego doszło jednakże bez zrywania nici łączących z Wiedniem i tym samym bez dostania się Polski w nieodwracalną zależność od swego przepotężnego francuskiego sojusznika.

Ludwik XIV naprawdę ucieszył się wyborem hetmana, chociaż Forbin właściwie przekroczył instrukcje udzielone mu jako posłowi. Biskup Marsylii wiedział, jak może przekonać swego pana. „Jamais négociation ne pouvait tourner plus utilement et plus glorieusement pour les intérêts de Sa Majesté que l’a fait celle qui ruine entièrement en ce pays le crédit et la réputation de maison d’Autriche.”0 Na co natychmiast przyszła odpowiedź, że król francuski uważa już teraz Jana III za „jednego ze swoich najważniejszych sojuszników”.

Sojusznik – słowo to oznaczało w pojęciu Ludwika XIV wasala i towarzysza walki przeciwko znienawidzonym Habsburgom. „Zbędnym jest tłumaczenie panu, w jak wielkim stopniu w obecnych układach może mi być potrzebne to przymierze z królem Polski – tak pisze do Forbin-Jansona jego władca. – Może się przyczynić do tego, by dać pożywkę niepokojom na Węgrzech lub by dochodzić praw, które Polska ma w tej prowincji, w następnej kolejności rozbudzić dawne roszczenia do Śląska, a dywersja, którą postraszyłby w dziedzicznych dobrach [Habsburgów] na moją korzyść, mogłaby wzbudzić na wiedeńskim dworze wielki niepokój, zaś oddziały, wysłane przez cesarza nad Ren przeciwko moim wrogom, odwołane by zostały na polską granicę”. Równocześnie Polska, dochodząc swoich praw do Drahima, Bytowa i Lęborka, utrzymałaby wahającego się kurfirsta brandenburskiego po stronie francuskiej. Aby zaś Sobieski mógł mieć wolne ręce przeciwko obu niemieckim dworom, należy szybko zawrzeć pokój z Turkami. By nakłonić do tych planów Jana III, Ludwik XIV przekazał 400 000 liwrów, które miały służyć na pokrycie wydatków związanych z elekcją, następnie zaapelował do uczuć królowej Marii Kazimiery, ona bowiem „ma duży wpływ na umysł swego męża”, i posłał jako oznakę szczególnego poważania szwagra Sobieskiego, markiza de Béthune, który miał przekazać życzenia z okazji wstąpienia na tron i dzięki stosunkom pokrewieństwa najskuteczniej bronić kursu francuskiego.

Marysieńka naprawdę podeszła z całym zapałem do przeznaczonego jej zadania. M’es levant de sujette de V. M. au trône de Pologne et eri me, laissant toutes les inclinations attachées au devoir de ma naissance, je les conserverai chèrement et n’auray pas de peine a les inspirer au Roy, mon seigneur et époux.0 Ach, z jakimiż uczuciami przelewała na papier to wyznanie, które skierowane było do Niego, półboga w Wersalu, i wolno jej było teraz zaadresować: „Monsieur mon Frere!0 Z pewnością Astrea chciała widzieć Celadona w najściślejszej przyjaźni ze swoją ojczyzną; doskonałe stosunki z biskupem Marsylii i z przybyłym na początku sierpnia 1674 roku Béthune’em, którego powitała z otwartymi ramionami, zrobiły swoje, by umocnić uczucia wdzięczności królowej. Jeśli coś jeszcze mogło się do tego przyczynić, to były to widoki na łaski i darowizny, o które upraszała Ludwika XIV dla swojej rodziny i których z ufnością oczekiwała. Pewien niezamierzony przypadek przyszedł z pomocą Marysieńce. W październiku 1674 roku rozchorowała się ciężko. Kiedy ujrzała przybyłego z kwatery głównej małżonka drżącego o jej zdrowie, zdołała wycyganić od niego zgodę na projekt układu, który po tej wojnie z Turkami miał zobowiązać Polskę do walki z Austrią i Brandenburgią, Francję zaś do subwencji.

Ta umowa, która nie została zatwierdzona żadnym wiążącym pismem, pozostała na razie bez praktycznych skutków. Dzięki niej zapewnił Sobieski małżonce i sobie samemu spokój, którego ona potrzebowała dla psychicznej równowagi, on zaś do niezakłóconego kontynuowania wyprawy. 22 sierpnia 1674 roku Jan III wyruszył z Warszawy. Po krótkiej przerwie, spowodowanej pobytem u ciężko chorej małżonki, której groziła śmierć, król z końcem października podjął energiczne akcje bojowe. Plan wojny przypominał ten z roku 1671. Trzydzieści tysięcy żołnierzy stało gotowych do walki. Z nimi to w szybkim pochodzie zdobył Bar, Mohylów, Bracław, Niemirów i Kalnik. Znowu Pac, który mimo wszystko przybył ze swymi Litwinami, powtórzył starą grę; 5 listopada opuścił obóz wraz z częścią armii Wielkiego Księstwa. Jednak ten cios udał się tylko w połowie. Znaczna część litewskich oddziałów, pod dowództwem Radziwiłła i Sapiehy, wytrwała przy monarsze. Cała opinia publiczna była po stronie króla. Zatwardziali austrofile, jak prymas Olszowski i biskup krakowski Trzebicki, napominali hetmana do szybkiego powrotu i manifestowali swoje oburzenie na jego postawę.

Sobieski przezimował wraz ze swymi żołnierzami, mimo że wielka mogła być jego tęsknota za cierpiącą Marysieńką. Teraz okazało się, co była warta obecność mądrego, wojskowo i dyplomatycznie uzdolnionego władcy. Ludność, poddana łagodnym, mimo to surowym rządom, nabierała zaufania. Pułkownicy kozaccy poddali się, jak uprzednio, napawającemu bojaźnią i szanowanemu wodzowi polskiemu. Kiedy zbliżali się Tatarzy, Jan III rozbrajał jednych podarunkami, innych odpierał zbrojnie, wszystkich imię jego napawało strachem i głębokim szacunkiem. Sytuacja wydawała się pewna, dopóki król przebywał na wschodzie. W kwietniu 1675 roku jednakże niecierpiące zwłoki polityczne potrzeby odwołały go do domu. Przed odjazdem rozstawił według pieczołowicie przemyślanego planu polskie siły zbrojne na najważniejszych pozycjach zagrożonych terenów wschodnich. Stały one na linii od Dniepru do Dniestru.

Mimo to wszystkie środki bezpieczeństwa były niewystarczające, kiedy monarcha był nieobecny. Ledwie opuścił Podole, nadciągnęli Turcy i w krótkim czasie zajęli prawie całą dzielnicę. Na początku czerwca ich straże przednie stały na ziemi wołyńskiej. Paniczny strach poprzedzał ich nadejście. Bojaźliwe dusze uciekały Wisłą aż do Gdańska. Jednakże Jan III zachował zimną krew. Nie opierał się wprawdzie stymulowanym przez Francję pertraktacjom z chanem tatarskim, nie ufał jednak temu pokojowi i zarządził przygotowania, aby zablokować muzułmanom drogę do serca Polski. Zdradliwego Paca zapraszał z subtelną ironią: Jeśli sam hetman wciąż jeszcze jest tak chory, jak ubiegłej jesieni, kiedy to ta przypadłość zmusiła go do wymarszu z obozu, niech więc przynajmniej wojsko litewskie pod hetmanem polnym Radziwiłłem weźmie udział w obronie królestwa. W połowie lipca rada wojenna w Jaworowie zadecydowała przegrupowanie niewielkich liczebnie oddziałów, zebranych na terenach południowo-wschodnich. Wokół Lwowa, jako punktu centralnego, w którym król miał swoją kwaterę główną, zostały rozstawione cztery ugrupowania, w nie za wielkiej odległości od ruskiej stolicy: pod Złoczowem, Oleskiem, Pomorzanami i Konstantynowem. W ten sposób władca mógł sam prowadzić operacje i szybko przychodzić z pomocą zagrożonym punktom.

Podczas gdy on bystrym okiem obserwował zdarzenia, Jabłonowski, Rzewuski, Miączyński i inni dowódcy jazdy uganiali się za Tatarami, od których aż się roiło po tym równinnym kraju. Kilka warownych pozycji stawiło skuteczny opór, inne wpadły Turkom w ręce, tak na przykład sławny z dawniejszych oblężeń Zbaraż, gdzie ludność zabiła dzielnego komendanta twierdzy Des Auteuils’a, Francuza, aby tym kupić sobie łaskę niewiernych, jednakże w oczach przypadkiem obecnego francuskiego pośrednika w pertraktacjach pokojowych została wymordowana. 24 sierpnia 1675 roku główne siły armii tatarskiej pojawiły się pod Lwowem. Podczas gdy tak wielu obrońców dawnej wolności przodków – tych, o których jeszcze usłyszymy, a którym aż brakło słów na potępianie Francuzki Marii Kazimiery – wzięło nogi za pas, królowa udowodniła, że nie była najgorszą uczennicą Ludwiki Marii. W chwili największego niebezpieczeństwa pospieszyła wraz ze swymi małymi dziećmi do boku małżonka. Chociaż znowu w ciąży i delikatnego zdrowia, ważyła się przybyć na pole walki, aby nie zostawiać samego swojego umiłowanego Jachniczka i by w decydującej godzinie przez swą obecność podwoić jego odwagę i zwielokrotnić ostrożność.

Marysieńka klęczała modląc się we Lwowie, a na zewnątrz, ledwie 6 kilometrów od murów miasta, Jan III na czele zaledwie 5 000 ludzi znakomitej jazdy polskiej zmierzył się z 20 000 Tatarów dowodzonymi przez synów chana. I tu znowu Sobieski odniósł zwycięstwo, które potwierdza jego umiejętności genialnego stratega i odwagę nieustraszonego bohatera. Dopuścił barbarzyńców bardzo blisko miasta, nie tracąc przy tym głowy. Dokładnie we właściwym momencie i we właściwym miejscu zaatakował; o trzeciej po południu przy wąwozie, niedaleko miejscowości Lesienice; Tatarzy zostali na kilka minut zaskoczeni, ponieważ właściwości terenu przeszkodziły im w rozwinięciu linii bojowej i tym samym w wykorzystaniu liczebnej przewagi. Jak zwykle, bitwę zakończył wspaniale pomyślany atak kawalerii. Ledwie po upływie dwu godzin zostało z armii tatarskiej tylko kilka luźnych hord, które w galopie uciekały w kierunku granicy. W walce u boku Sobieskiego brał udział zastęp rycerzy ze wszystkich europejskich narodów. Tego dnia nie czuło się nic z dyplomatycznych subtelności, nic z owej nienaturalnej wspólnoty arcychrześcijańskiego króla i księcia wszystkich wiernych. Biskup i poseł Forbin, comte de Maligny (brat Marysieńki) i inni francuscy kawalerowie bili się razem z Polakami, bohatersko i z radością.

Zwycięstwo to umożliwiło polsko-litewskiej armii swobodę ruchów i możliwość ukończenia koncentracji wojsk. 20 września stało już 32 000 żołnierza pod Glinianami. Ich pojawienie się uwolniło z oblężenia twierdzę Trembowla, w której bohater oficer, Samuel Chrzanowski – wychrzczony Żyd, prawie że jedyny w dawniejszej historii polskich walk zbrojnych – wraz ze swoją żoną Niemką, 80 żołnierzami i 200 źle uzbrojonymi chłopami bronił się na powierzchni mającej 100 m długości i 40 m szerokości przez całe dwa tygodnie przeciwko wielotysięcznej armii tureckiej. Przed wojskiem Sobieskiego wszędzie pierzchali muzułmanie. Pod koniec października na polskiej ziemi nie było już ani jednego Turka.

Podczas gdy Sobieski prawie całą swą uwagę poświęcał obronie ojczyzny przed niewiernymi, francuska dyplomacja dążyła nieprzerwanie do tego, by położyć kres tej wojnie, ażeby inna dla zysków i korzyści Ludwika XIV, mogła się rozpocząć: ta między Polską i jej oboma niemieckimi sąsiadami. Z Brandenburgią, aby zmusić ją z powrotem do sojuszu z Wersalem, i z Habsburgiem, żeby tego odwiecznego wroga Burbonów tak ująć w kleszcze, aby znalazł się w podobnych opałach jak Francja między hiszpańskimi i niemieckimi krajami domu austriackiego. Polska podług tego planu miała zaszczytne zadanie „świetnego sekundanta” w tym sojuszu czworga, do którego poza tym miały należeć Szwecja i Bawaria.

Starania u Porty były bardzo żmudne. Misja francuskiego dyplomaty Sauvana, który jako poseł w sprawie zawarcia pokoju kursował tam i z powrotem między Warszawą i Istambułem na jesieni 1674 roku, bezpośrednie pertraktacje z tureckimi wasalami, chanem Tatarów Selimem Gerejem i Doroszenką w maju 1675 roku, pośrednictwo siedmiogrodzkiego księcia Apafiego i nawet interwencja przy Złotym Rogu francuskiego ambasadora intela pozostały w jednakowej mierze bez rezultatu. Pod koniec lipca polscy komisarze wrócili z tureckiego obozu z pustymi rękami i pustymi kieszeniami, które na darmo zostały rozrzutnie opróżnione na podarunki dla Tatarów.

Nie lepiej przebiegały negocjacje w sprawie polsko-szwedzkiego sojuszu. Pomponne, gdyby mógł, chętnie usunąłby przykre wspomnienia i ostre przeciwieństwa interesów, które hamowały zbliżenie między Warszawą i Sztokholmem. Od sierpnia 1674 roku pełnomocnik Karola XI, Lilliehöök, pracował nad przymierzem swego władcy z Janem III. Jednakże Sobieski nie dał się uwieść nawet propozycji wspólnego ataku na Prusy Książęce. Równie niechętnie patrzył na obecność Szwedów u ujścia Wisły, jak i na obecność Hohenzollernów. Zamiast pozwolenia na popierany przez Francję przemarsz oddziałów feldmarszałka Wrangla, polski władca zarządził w styczniu 1675 roku, jeszcze będąc na Podolu, środki bezpieczeństwa przeciwko tego rodzaju nieproszonym wędrowcom. Lilliehöök umiał wprawdzie ze swej kwatery głównej w Gdańsku wprawić w ożywiony niepokój okoliczne obszary, musiał jednakże w kwietniu 1675 roku wrócić do kraju, nie osiągnąwszy konkretnego porozumienia z Polską.

Chociaż obecnie i pokój z Turkami, i szwedzkie przymierze spełzły na niczym, Sobieski mimo to okazał skłonność do dalszych rokowań z Francją w sprawie programu, który Ludwik XIV przedsięwziął sobie dla Europy Wschodniej, a nawet, przy dalszych rozmowach na ten temat w październiku 1674 roku, doszło do formalnego układu, którego wejście w życie uwarunkowane było przyszłym pokojem z Portą. Przypominamy sobie, że w kwietniu 1675 roku Jan III powrócił ze wschodu ze względu na polityczne kłopoty: chciał wówczas obserwować z bliższej odległości ruchy szwedzkich oddziałów przeciw Brandenburgii i odpowiednio przygotować kampanię jesienną, która potem skończyła się tak chwalebnie. Tak wzgląd na Szwedów, jak też na wojnę z Turkami skłoniły monarchę do zrobienia następnego kroku w kierunku, który mu wyznaczała Francja.

Po Sztokholmie zwłaszcza spodziewał się niewiele dobrego. Nie miał ani ochoty poprzez sojusz – starając się o przychylność Ludwika XIV – przykuć sobie do nogi Szwedów jako uciążliwych sprzymierzeńców, rywalizujących z Polską o Prusy Książęce, ani też nie był pewny tego, czy ci dawni przeciwnicy Rzeczypospolitej rzeczywiście pozostaną wierni polsko-francuskiemu układowi. Zwłaszcza że, podczas gdy Lilliehöök działał przeciw Brandenburgii i na rzecz przymierza z Rzeczpospolitą, Karol XI starał się równocześnie o porozumienie z cesarzem i – o, straszna tajemnico, którą nam wyjawiają hiszpańskie archiwa: o rękę królowej-wdowy Eleonory. Wiemy, co to miało znaczyć – nowe wydanie nieszczęsnej pamięci potopu, a dla Jana Sobieskiego, być może, podobny los do losu, który Karol X zgotował wówczas Janowi Kazimierzowi. Okoliczność ta i konieczność otrzymania pieniędzy od Francji, następnie zabezpieczenie tyłów przez wersalską dyplomację dają wystarczające wyjaśnienie, dlaczego Sobieski zgodził się na układ, który tylko w części mógł szczerze akceptować.

Musimy dokładnie przyjrzeć się tekstowi umowy jaworowskiej, którą podpisano 11 czerwca 1675 roku, aby pojąć właściwie jej znaczenie. Obiecywała ona najpierw pokój z sułtanem. Tymczasowe zakończenie wojny z Turkami było konieczne, by Polsce zapewnić chwilę wytchnienia, żeby mogła użyć swej potęgi na inne cele niż tylko obronę wschodnich granic i aby później ze wznowioną siłą podjęła walkę przeciw islamowi. Skoro tylko ustaną działania wojenne przeciwko Osmanom, tak to brzmiało we francusko-polskim pakcie, Sobieski zaatakuje Brandenburgię i odzyska Prusy Książęce. Ten punkt całkowicie przypadał do gustu Janowi III. Wierzył bowiem w moralne prawo do odebrania Hohenzollernom tego, co oni zdobyli przemocą i wykorzystując przy tym krytyczną sytuację Polski w wojnie północnej. Do tego podróżujacy Szwedzi, Francuzi i Polacy zgodnie powiadamiali, że skargi przedstawicieli stanów pruskich, słane ustawicznie do Warszawy, pokrywają się z żądaniami ludności. Syn Rothego, znajdującego się w dożywotnim areszcie królewieckiego przywódcy ludu, zaklinał króla Jana, by wybawił Prusy Wschodnie od „tyranii” Fryderyka Wilhelma. Przede wszystkim jednak Sobieski chciał zdobyć ten dawny kraj lenny dla swojego rodu. Jeśli bowiem jego dzieci rządziłyby tam jako książęta dziedziczni, wówczas Polska musiałaby, chcąc nie chcąc, wybierać właśnie z tej rodziny swoich królów, tak jak Jagiellonowie, dzięki swym prawom dziedzicznym na Litwie, nosili trwale polską koronę; albowiem wybór władcy z innego rodu odłączyłby znowu Prusy od Rzeczypospolitej.

Również finansowe klauzule układu z Jaworowa podobały się królowi polskiemu. Francja miała dawać na ekspedycję pruską 200 000 talarów rocznie, suma ta miała jednak zostać podwojona, jeśli Sobieski popadłby także w wojnę z cesarzem, czy to z powodu napaści Austrii na Polaków, czy też wyprawy tychże na habsburskie dobra dziedziczne. Ten ostatni punkt, na którym przede wszystkim zależało gabinetowi z Wersalu, jest w ten sposób ujęty, że nie zobowiązywał króla Jana właściwie do niczego. Mógł bowiem sprawy doprowadzać do owej granicy, która wyznaczała wojnę, lecz jej nie powodowała. Polska bowiem musiała na swoim terenie pozwalać na francuskie werbunki, zabraniała zaś cesarskich; miała wspomagać węgierskie rebelie, jednakże działo się to wszystko w formach, które pozwalały uniknąć zerwania stosunków między Austrią a Sobieskim. Z drugiej strony mógł ten, tak mistrzowsko zredagowany pakt, przy którym Béthune całkiem jawnie okazał więcej troski o swojego szwagra niż o swego królewskiego pana Ludwika XIV, stanowić punkt wyjścia do dalszych ataków Jana III na Węgry, jeśli ten uznałby je za korzystne, i tylko wtedy. Krótko i zwięźle: ten franko-polski sojusz wyglądał z pozoru na sukces wielkiego sprzymierzeńca, był atoli w swym sednie dyplomatyczną główną wygraną dla Sobieskiego. Pozwalał na jawne wojenne zamiary przeciwko Brandenburgii i potajemne knowania przeciw Habsburgowi.

Z początku wyglądało na to, że konflikt między Berlinem i Warszawą da się łatwiej uśmierzyć niż między Polską i Austrią. W pierwszej połowie roku 1675 sprzeczali się Sobieski i Wielki Elektor o zapewnioną, ze zwłoką i niechętnie przez Fryderyka Wilhelma, powszechnie zaś uznaną, pomoc przeciw Turkom i o wciąż przesuwane przez Jana III, a przy każdej zmianie rządu podejmowane odnawianie brandenburskiego lenna i paktów welawskich. Jako kamienie obrazy blokowały w następnej kolejności drogę plany małżeńskie Hohenzollerna, który swych obu synów chciał ożenić: jednego z mającą wielu starających się królową-wdową Eleonorą, drugiego – z bogatą dziedziczką zmarłego księcia Bogusława Radziwiłła, Ludwiką Karoliną, następnie ożywiona działalność brandenburskich agentów Wicherta i Scultetusa, którzy w Wielkopolsce podjudzali skutecznie przeciwko wojnie z Turkami i przeciw warszawskiemu dworowi, wreszcie plany Jana III dotyczące Prus Książęcych, dawno już przeczuwane w Berlinie, i pertraktacje Lilliehööka w sprawie sojuszu.

Po zwycięstwie pod Fehrbellinem 28 czerwca 1675 roku napięcie stało się doprawdy krytyczne: Wielki Elektor uderzył teraz w ostre tony. Szwedzcy jeńcy mieli podobno powiedzieć, że Polska wkrótce przyjdzie z pomocą ich armii. Fryderyk Wilhelm powiadomił o tym swoich wielkopolskich przyjaciół, Leszczyńskiego i Grzymułtowskiego, dodając, że liczy na nich wobec tak bezwstydnego przedsięwzięcia. Listy między Hohenzollernem i Sobieskim odznaczały się niezwykłym raczej w tak wysokie kręgach zjadliwym stylem. Polski monarcha 19 lipca żąda brandenburskich kontyngentów również na wyprawę 1675 roku w imię chrześcijańskiej miłości i układów politycznych. Elektor odpowiada niedyplomatycznym, prawdziwym grubiaństwem: „Ani miłość bliźniego, która bierze początek z własnej, ani pakty nie wymagają od Nas, byśmy jakiemuś sprzymierzonemu z Nami królestwu spieszyli z pomocą, dopóki sami jesteśmy zagrożeni.” Na to Jan III zabrania 19 sierpnia przemarszu oddziałów brandenburskich przez polskie Prusy. Fryderyk Wilhelm zaś skarży się na to w piśmie okólnym do cesarza i królów Anglii i Danii. Sobieski: Brandenburgia obrabowuje polskich kurierów. Wówczas Elektor łagodzi ton: w sprawie poczty zajrzy do odpowiedniego prawa, jego prawo przemarszu jest zagwarantowane paktami; zresztą Polska i Brandenburgia nie muszą sobie zaraz skakać do oczu.

Spór stopniowo przycichał. Pod wpływem mądrego Hoverbecka przestał Fryderyk Wilhelm drażnić zwycięskiego na tureckiej arenie wojennej Sobieskiego, przeciwnie, na koronację polskiego władcy wysłał posła nadzwyczajnego, właśnie w osobie tego ostrożnego i doświadczonego doradcy.

Austria zaś nie była reprezentowana przy tej uroczystej ceremonii. Dwór austriacki był gorzko rozczarowany i obrażony. Leopold I pogodził się z wyborem francuskiego kandydata – Sobieskiego, jak w 1669 roku, ponieważ „Wszechmocny dopuścił do tego i w tym należy widzieć Jego niezbadaną wolę, tak więc my tym razem nie jesteśmy już w stanie nic zmienić.” Cesarz przestraszył się jednak natychmiast, że ten nowy „król może z czasem mieć chęć wyruszyć na Inflanty, Prusy czy nawet Śląsk”. Mimo to wysłanemu do Polski Hansowi Christophowi baronowi von Zierowskiemu przykazano surowo nie wdawać się w żadne knowania z niezadowolonymi w Polsce; wobec Jana i Marii Kazimiery ma się zachowywać czołobitnie i unikać wszelkich wystąpień. Austrii nie było można więc nic zarzucić, jak swojego czasu odrywania kawałków polskiego terytorium, wewnątrzpolitycznych intryg z opozycją. Mimo to spodziewać się mogła po francuskiej królowej i po będącym całkowicie pod jej urokiem monarsze najgorszego.

Hrabia Thurn, którego Leopold I wysłał do Polski, by odwiózł królową-wdowę Eleonorę do jej ojczystego kraju, nie potrafił o niczym innym powiadomić jak tylko o samych niekorzystnych sprawach. Wprawdzie on również otrzymał wskazówkę, by skarg niezadowolonych „nie przyjmować nawet ad referendum”. Nie odnosiło się to atoli do Najjaśniejszej Pani poleconej jego opiece, a ta miała serce pełne goryczy. Jakkolwiek łagodna i dobra, Eleonora, po elekcji Sobieskiego, położyła się rozwścieczona do łóżka i zrosiła poduszkę obfitymi łzami. Płakała z powodu oszukanych nadziei swego ukochanego z młodości – Karola lotaryńskiego, trwożyła się bowiem, że jej małżeństwo z księciem nie dojdzie do skutku, że będzie musiała ponownie wyjść za mąż ze względów politycznych. I faktycznie, jak już nadmieniliśmy, skierowali swą uwagę na wdowę król Szwecji i Wielki Elektor. Nawet ciężka choroba Marii Kazimiery uczyniła całkiem realnym pragnienie szerokich rzesz polskiej szlachty: ożenku Sobieskiego z Eleonorą, gdyby zmarła jego małżonka.

Te nieskrywane przed chorą projekty roznieciły wzajemną nienawiść obu kobiet jeszcze bardziej. Marysieńka kazała zrozpaczonemu małżonkowi, gdy przybył pospiesznie w październiku do jej łoża boleści, nie tylko obiecać zawarcie umowy z Francją, która to umowa doprowadziła w następstwie do układu z Jaworowa, lecz również złożyć przysięgę, że nigdy nie ożeni się z Eleonorą i jako drugą żonę weźmie tylko Francuzkę. Królowa była przekonana, że została otruta przez stronnictwo austriackie. Czyż don Pedro Ronquillo, poseł hiszpański, nie przepowiedział, iż w ciągu niespełna dwóch miesięcy nie będzie już Marii Kazimiery wśród żyjących? Jednakże złość ludzi cesarza nie posunęła się dalej niż do pobożnych życzeń, którymi naszpikowane są raporty Thurna. Niechaj więc niebo weźmie pod swą opiekę małżonkę Sobieskiego, byle tylko prędzej!

Nie dziwota, że uzdrowiona wyładowała swoją złość na nieprzyjaciółce. Ciemnowłosa Brunhilda szydziła z ragazza0 jasnowłosej Eleonory i przeszkodziła Janowi III w ulżeniu doli Austriaczce. Dopiero po niekończących się pertraktacjach wdowa po Wiśniowieckim mogła opuścić Polskę w towarzystwie doradcy, hrabiego Thurna; najpierw zatrzymała się w Nysie, potem w Mikułowie, wreszcie przybyła do Wiednia i utworzyła tu, wraz ze swoją matką, cesarzową-wdową, później jeszcze raz ze szwagierką, palatynką, frakcję trzech Eleonor, które nienawiść dwóch pokonanych kandydatów do polskiego tronu, Lotaryńczyka i Neuburczyka, i resentyment zranionych uczuć kobiecych przekuły w nieprzejednaną wrogość do Sobieskich.

Jakkolwiek byśmy jednak wysoko oceniali rolę tych trzech dostojnych dam i oddziaływanie złośliwych raportów Thurna: zwrot w austriackiej polityce wobec Jana III nie nastąpiłby bez ważkich rzeczowych powodów. Powszechnie uznane obawy Leopolda I zostały poparte licznymi niebezpiecznymi faktami. Nie było jeszcze tak ważne to, że – jak ostrzegał wojewoda Rey – Sobieski dąży do absolutum dominium, że jest całkowicie po stronie Francji. Jednak już bardzo realne związki króla z węgierskimi rebeliantami i z Siedmiogrodem zagrażały egzystencji Austrii. Jeśli bowiem tak silny sojusznik Francji, jak Polska związywał od wschodu habsburskie kraje, mocarstwowa pozycja Leopolda I w Europie była nie do utrzymania. Jednakże podporządkowanie się Apafiego Janowi III, a nawet powołanie monarchy na tron węgierski było jawnym zamierzeniem francusko-polskiej polityki.

Już częste podróże wersalskich agentów, jak wytrawnego obserwatora i chytrego jak lis parlamentariusza-pośrednika Akakii i dzielnego Beaumonta, potem pobyt na dworze Sobieskiego węgierskiego magnata Wesselenyi i ożywione stosunki między siedmiogrodzką i polską szlachtą wzmocniły podejrzenie, że nadciąga burza nad kraje należące do korony króla Stefana. Potem dowiedziano się o pewnym porozumieniu między głównym doradcą Apafiego, Thokölym, i Akakią, wreszcie o pakcie, który we wrześniu, krótko po bitwie pod Lwowem, sporządził Jan III z innym siedmiogrodzkim politykiem, Absalonem. Tę i wiele innych tajnych wiadomości zawdzięczał cesarz hrabiemu Thurnowi, który je ze swojej strony nabywał od pewnego „amigo” za ciężkie pieniądze.

Tym opłacanym setkami dukatów przyjacielem był nie kto inny jak sekretarz francuskiego poselstwa, który od początku lipca 1675 roku udostępniał Austriakom całą korespondencję Béthune’a i Forbina, do tego zdawał sprawozdania z poufnych rozmów na polskim dworze, które szwagier Sobieskiego słyszał z pierwszego źródła. W następstwie tego bardzo pieczołowicie strzeżona poczta kurierska francuskich posłów w Rzymie i Wenecji do Jana III, do Forbina i Béthune’a ujawniła Austriakom cały rozmiar węgiersko-polskich planów gabinetu wersalskiego. Polski emisariusz Giza przybył w styczniu 1676 roku do Apafiego, nie zważając na protesty, które wniósł już zawczasu przeciwko temu posłannictwu cesarski poseł Zierowski. W tym samym czasie pojawił się znów w Polsce Szwed Lilliehöök. Ponowił u Sobieskiego propozycję szwedzkiego sojuszu, który, by nie przerażać opinii publicznej, miał się składać z części oficjalnej i utrzymanej w tajemnicy. Przeciwko komu kierowała się cała ta ruchliwość, było aż nazbyt jasne.

Austria i Brandenburgia, przyhamowane wojną z Francją, zaskoczone nadzwyczajną aktywnością polskiego króla i zastraszone nią pod wieloma względami, zadowoliły się defensywą. Przeciw temu niebezpieczeństwu z bliskiego wschodu szukały wsparcia na dalszym wschodzie, u Moskwy. Tam też 22 października 1675 roku został zawarty sojusz cesarza z carem Aleksym. Jednakże śmierć tego księcia0, 10 lutego 1676 roku, pozbawiła ów sojusz prawie całej wartości. W Polsce zaś pracowali usilnie stronnicy Habsburgów i Hohenzollernów, przede wszystkim w Wielkopolsce i na Litwie. Na licznych sejmach udało się przepchnąć postanowienia, które żądały zawarcia sojuszu z cesarzem i carem przed zbliżającym się sejmem koronacyjnym, jednakże opozycja musiała działać z wielką ostrożnością, albowiem zwycięstwa Sobieskiego nad Turkami powiększyły jego i tak wielką popularność. Tak więc sejmik w Haliczu, wyrażając życzenie przyjaźni z Austrią i Moskwą, dodał natychmiast: „albowiem Jego Królewska Mość śmiałą dłonią trwającej prawie trzydzieści lat w buncie Ukrainie narzucił obsequium0 względem Siebie samego i Rzeczypospolitej”. Do tego panowało powszechne rozgoryczenie wobec Brandenburgii, podsycane przez francuskich agentów. Wyjąwszy jedynie Wielkopolan, którzy po części z obawy przed zniszczeniami grożącymi ich dzielnicy w nadciągającej wojnie, częściowo wskutek przekupienia przez Hoverbecka i Scultetusa popierali sprawę Hohenzollernów, cały naród wziąłby z zapałem udział w odbiciu Prus Książęcych. Polsko-pruski sejmik żądał, by pakta welawskie i nadanie lenna Drahim odnowiono tylko wówczas, jeśli kurfirst da satysfakcję za wszystkie wcześniejsze skargi i zażalenia. Broszury, jak ta starosty Pucka, Zawadzkiego, Tractatus super advertentiam defectuum in capitibus imperii Sarmatici0, posuwały się jeszcze dalej i nawoływały do wojny z Fryderykiem Wilhelmem. W tej gorączkowej atmosferze, dumy z dopiero co odniesionych zwycięstw i przypomnienia dawnej wielkości, zebrała się szlachta na ceremonię, która swoją wystawnością podbechtała jeszcze bardziej narodowe samopoczucie – na koronację króla w Krakowie.

14 stycznia 1676 roku król wyruszył z Rusi, 30 odbył swój uroczysty wjazd do tej dawnej stolicy. Przepych temu towarzyszący dowodził w imponujący sposób potęgi i bogactwa kraju, który, gdyby tylko chciał, mógł utrzymać należną mu pozycję w świecie. Ani najazdy tatarskie i wojny tureckie, ani waśnie wewnętrzne nie nadwerężyły poważnie skarbu wielkich tradycji i bardziej namacalnych kosztowności, które Polska posiadała z czasów swojej świetności, zgromadzone podczas panowania Jagiellonów i pierwszych Wazów.

Siedem godzin trwał przemarsz oddziałów, kawalkad przepysznie ubranej szlachty; niekończący się szereg galowych powozów otoczonych wspaniale przystrojoną służbą robił głębokie wrażenie na przybyłych ze wszech stron widzach. Cóż mogło być wspanialszego nad husarzy w ich połyskującym uzbrojeniu, na szlachetnej krwi koniach! Stroje magnatów odznaczały się obfitością złota i szlachetnych kamieni, z nimi współzawodniczyła „niezwykle liczna gromada obcych panów, wszyscy ubrani z francuska, z rozmaitością, która okrzyki zachwytu przyglądających się wywoływała”. Następnie urzędnicy Korony i senatorowie i marszałkowie Polski i Litwy ze wzniesionymi buławami z hebanu, które zdobiły klejnoty. Forbin, poseł „avec tout l’éclat pou répondre a la grandeur que doit faire paroistre un ambassadeur du plus grand prince de monde0.Wreszcie Sobieski.

Jego odświętny kontusz był z tureckiego brokatu, obramowany sobolami. Iskrzył się od brylantów, pod tym widoczna była kamizela z podobnego materiału, którego czerwień odbijała, jaśniejąc, od złota i srebra wierzchniej szaty. Guzami były błyszczące diamenty, agrafa z rubinów promieniała jak gwiazda. Na kołpaku widać było trzy czarne perły szczególnej piękności, które przytrzymywały przecudny pióropusz z czaplich piór. I jak chmara gwiazd wokół słońca, tak krążyli koło władcy Polski dworzanie i służący w oszałamiającej feerii barw. Na granicy miasta monarchę powitali mieszczanie. Dwudziestu czterech ławników niosło baldachim, pod którym powoli jechał konno król. Za nim podążała gwardia przyboczna, janczarzy, hajducy, dragoni panującego i magnatów. Komu dane było podziwiać ów pokaz polskiej wielkości i polskiego smaku, ten nie mógł wątpić w przyszłość tego państwa; musiał sobie jednak również postawić pytanie, jak więc przy takich zasobach były możliwe katastrofy rządów Jana Kazimierza i Michała.

Obaj królowie, poprzednicy Jana III, spoczywali niemo w swoich przepysznych trumnach. Niesiono je teraz, w dzień po wjeździe Sobieskiego, na Wawel do grobowca. Znowu rozkwitła świetność godna wielkiego królestwa, tym razem w ponurej żałobie. Oto spoczęli bowiem w grobie świadkowie polskiej niedoli. Berło, pieczęć i klucz skarbca zostały złamane nad sarkofagami.

Teraz miał jeszcze Sobieski udać się w tradycyjną pielgrzymkę pokutną do grobu świętego Stanisława, owego biskupa krakowskiego, który padł ofiarą samowoli Bolesława Śmiałego, i przed pamięcią tego zdarzenia musiał się każdy z królów ukorzyć. Patrz – tak brzmiało ostrzeżenie skierowane do monarchy – jeśli ty pójdziesz w ślady tyrana i targniesz się na Kościół i na swobody narodu polskiego, wówczas znajdziesz kres twój tam, dokąd skierował swe kroki morderca biskupa-męczennika, na wygnaniu, a wieczna klątwa będzie twoim udziałem!

Teraz jednakże, 2 lutego 1676 roku, nadszedł dzień chwały. Jan III został ukoronowany w czcigodnej katedrze, u jego boku, po nim, najbardziej urocza królowa, promieniejąca ze szczęścia, i chociaż wyglądała już rozwiązania, w całym powabie swym i piękności. Jeszcze nigdy para władająca Polską nie otrzymała tego samego dnia namaszczenia. Ci jednak, Astrea i Celadon, czuli się jak bohaterowie jakiejś nieprawdopodobnie wspaniałej powieści. Rozdział ostatni został napisany nie bez przeszkód. Podczas ostatnich dwóch lat wszystkie możliwe do wymyślenia intrygi sprzysięgały się, by udaremnić koronację tej obcej kobiety, nie pochodzącej z książęcego rodu. Austriacy i Brandenburczycy, oligarchia i supernacjonalistyczni przedstawiciele szlachty pragnęli odwieść Sobieskiego od zamiaru przyozdobienia małżonki oznaką najwyższego dostojeństwa. Kiedy powtarzające się choroby Marysieńki nie przyniosły oczekiwanego przez tak wielu naturalnego wyjścia, wymyślono w końcu podstęp, chcąc tak ustalić dzień koronacji, żeby wypadł bezpośrednio przed spodziewanymi narodzinami nowego potomka króla. Daremne sztuczki! To nie był sposób na Jana III i Marysieńkę. Jedno z nich oświadczało raz po raz, że bez małżonki nie będzie żadnej koronacji, drugie – nawet konające, wiedząc, że może oddać przed ołtarzem ducha, kazałoby się mimo to przywieść na tę uroczystą ceremonię.

Wszystko szło jak należy. Inaczej niż przy namaszczaniu Wiśniowieckiego, wszędzie było widać największy porządek. Celebrował prymas Olszowski. Papieski legat, apostolski nuncjusz Martelli sprawował ad hoc swą godność; byli obecni posłowie Francji i Brandenburgii. Mały książę Jakub podziwiał swych rodziców i sam był obiektem podziwu, dzięki swemu dziecięcemu urokowi. Wieczorem odbyła się trwająca sześć godzin galowa biesiada, przy czym parze królewskiej usługiwali wysocy dostojnicy. Wydawało się na moment, że Polska ze swej groźnej rzeczywistości przeniosła się w baśniowy raj. 3 lutego akt hołdu na krakowskim rynku stał się finałem tej symfonii barw i podniosłych dźwięków. Był przy tym również obecny poseł perski, który nie mógł brać udziału w uroczystościach kościelnych. Mógł być on uważany za symbol tego, że pod panowaniem nowego władcy siła i sława Polski wywierały swój urok nawet poza granicami Europy.

5. Dążenie ku morzu: Bałtyk czy Morze Czarne?

Również, kiedy wszystko powróciło do codzienności, różnica w stosunku do rządów Wiśniowieckiego była widoczna. Jakże żałosny był poprzedni sejm koronacyjny! Sesja z lutego i marca 1676 roku przebiegła w dawno już nieoglądanej godności i zgodzie. Opozycja była zupełnie zbita z tropu. Wprawdzie kłócili się litewscy hetmani, lecz wystarczyło jedno słowo królewskiej pary, by zakończyć te niesnaski. Tylko sprawy brandenbursko-pruskie wywoływały trochę hałasu.

Chociaż Wielki Elektor nie szczędził ani miłych słów Sobieskiemu, ani pieniędzy dla opozycji – rozdzielono wśród posłów ponad 4 000 guldenów, przywódca wielkopolskich senatorów, kanclerz Leszczyński, otrzymał swoją roczną pensję za kilka lat z góry – dwór podtrzymywał ten wojenny nastrój przeciw Hohenzollernom, aby po zawarciu pokoju z Turkami porwać naród do ataku na Królewiec. Jezuita o. Pikarski wybrał do tekstu swego kazania inauguracyjnego nakaz i upomnienie, by iść w ślady Bolesława Chrobrego. Pomorski wojewoda Bąkowski kierował w sejmie gwałtowne ataki przeciwko „temu niewiernemu lennikowi” w Berlinie. Trzech brandenburskich agentów i liczne listy Fryderyka Wilhelma do polskich senatorów nie starczały, by ułagodzić roznieconą przez Francję i dwór atmosferę. Sam prymas Olszowski 30 marca zabrał głos, by przedstawić Wielkiemu Elektorowi długi rejestr jego grzechów. W Berlinie zaczęto się przygotowywać na najgorsze.

Energia polskiego króla i poważanie, ba, nawet zbawcza bojaźń, którymi się cieszył, wykluczały każdą próbę wywołania wewnętrznej politycznej burdy. Posiadamy jednomyślne świadectwa dwóch wzajem sobie wrogich, znakomitych zresztą obserwatorów, świadczących, że Sobieski był pierwszym i jedynym od czasów Batorego królem, który miał taki prestiż. Złośliwy Balu pisze 7 lutego 1676 roku do Pomponne’a: Polacy nigdy nie cieszyli się sławą mądrego narodu, lecz teraz zmieni się to na pewno albowiem „initium sapientiae timor Domini. En effet craignent étrangement le Roy.”0 A brandenburski Hoverbeck pisał 10 kwietnia: „Tak wielką bojaźń odczuwają stany przed tym królem, że nawet autorytet Zygmunta III po 45 latach panowania nie może się z tym równać.”

Bez poważnego sprzeciwu przyjęły izby opracowany przez Sobieskiego projekt „Bellandi modus et ordo defendendae Reipublicae tempere belli turcici0 za podstawę swojej ustawodawczej działalności. Jan III w swoim elaboracie wyjaśniał, że należy wystawić armię w liczbie 50 000 żołnierza z Polski i 16 000 z Litwy, zgromadzić zapasy, sprzęt wojenny i pieniądze. Królestwo musi samo, bez obcej pomocy, rozprawić się z muzułmanami. Posłusznie uchwalił sejm podatki i stan wojska na 78 000 żołnierza, do tego niezbędne pełnomocnictwa, aby zagwarantować monarsze dyplomatyczną i militarną swobodę działania.

Obecnie król mógł się zwrócić zarówno na wschód, jak i na zachód. Przyjaciele Brandenburgii radzili Wielkiemu Elektorowi za pośrednictwem Scultetusa mądrze ustępować i w ten sposób wykluczyć każdy pretekst do napaści na Prusy Książęce, tym samym spełnić żądania, które opat Hacki w połowie marca przekazał Fryderykowi Wilhelmowi: zaprzestanie napaści na kurierów pocztowych, pomoc w wojnie z Turkami i wolność praktyki religijnej dla królewieckich katolików. W Berlinie wyrażono na to zgodę. Polski poseł Skoraszewski został tam bardzo uprzejmie przyjęty w maju. Zarówno zdziwiono się, jak i ucieszono, że wiosna przeszła bez rozpoczęcia działań wojennych. A nawet pod koniec czerwca Hoverbeck mógł zameldować, że Sobieski chce nawiązać z kurfirstem bliższe stosunki. W miesiąc później ten ostatni polecił swemu posłowi dbać o przyjaźń polskiego króla. Mądremu Hoverbeckowi przyszedł do głowy pomysł, dzięki któremu mógł utrzymać Jana III w tym korzystnym nastroju, który równocześnie przekreślał niektóre francuskie rachuby. Polskiemu kanclerzowi Gnińskiemu poddał myśl, że Sobieski mógłby przyjąć pośrednictwo pokojowe w europejskiej wojnie.

Dziwilibyśmy się i my brakiem wojennych działań na bałtyckim wybrzeżu Polski i Brandenburgii, gdyby źródła nie wyjaśniały nam przyczyn, które ostudziły ową gorliwość polskiego monarchy wobec Francji, a tym samym również jego zawziętość na Hohenzollernów. Jak to często bywało, wydarzenia na królewskich pokojach, sprawy rodzinne, nawet tajemnice alkowy splatały się z wielką polityką. Powiedzmy krótko: Marysieńka sądziła podczas swego połogu w marcu, że ma powody do zazdrości.

Wyprowadzony ostatecznie z równowagi jej uszczypliwością, porywczy Jachniczek dał się ponieść złości, czego potem zwykle żałował i za co musiał ciężko pokutować. Równocześnie dostojna familia popadła w sprzeczkę wskutek grubo bramowanych złotem afer małżeńskich obu sióstr Marii Kazimiery. Jedna, jeszcze niezamężna, miała poślubić polskiego magnata Wielopolskiego. Był on gotów pojąć za żonę bezposażną pannę, jednakże pod warunkiem przyznania mu godności kanclerza. Jan III, który zwykł był spełniać, jak dotąd, każde życzenie swojej Jutrzenki, zwlekał ze zgodą na to polityczne małżeństwo. To powikłanie zostało rozwiązane, albowiem narzeczony tak bardzo się zakochał w swojej pierwotnie wybranej jako narzędzie ambicji małej Francuzce, że zrezygnował z kanclerstwa i posagu, co przyniosło później wprawdzie nie pieniądze, których papa d’Arquien nie posiadał, a nawet gdyby je posiadał, nie zechciałby ich dać, lecz dostojeństwo samo przez się.

Nie tak romantycznie wyglądała sytuacja drugiej siostry, która przybyła z Francji za swoim mężem Béthune. Ta para małżonków, którą połączyła nieco burzliwa namiętność, jak to było w zwyczaju rodziny d’Arquien, żądała z wielkim naciskiem posagu w wysokości 20 000 talarów, jaki swego czasu przyrzekł im ojciec małżonki, jednakże nigdy go nie wypłacił. Ten sympatyczny człowiek, którego wiek – wówczas miał 63 lata – nie chronił przed szaleństwami młodości, ożenił się właśnie po raz drugi z pewną lekkomyślną osóbką, ale miał jej już dosyć, a ten niewielki skandal, który rozpętała sprawa rozwodowa, został wygrany natychmiast w polityce międzynarodowej: Marysieńka nie miała nic lepszego do roboty, jak w najważniejsze kwestie wagi państwowej wtrącać prośbę do Ludwika XIV, aby rozkazem uwolnił jej ojca od tej uciążliwej kobiety. D’Arquien ze swej strony zarzucał koronowaną córkę najdziwaczniejszymi pretensjami, przy tym stereotypowymi prośbami o pieniądze: jest stary, ma przecież tak niewiele lat życia przed sobą (los udzielił mu jeszcze 31 wiosen0), cierpi wielką nędzę. Że ten ojciec rodziny z komedii nie myślał wcale o wypłaceniu posagu, rozumie się samo przez się. Traktował on swoje córki, jak pan von Maxpfutsch Nestroya, jako kapitał, który musi przynosić odsetki i kapitał, a nie jako powód do wydatków. Przez tego czcigodnego papę, jego żądania i długi, chwyciły się obie córki, królowa i i madame de Béthune, w dosłownym sensie tego wyrażenia za pieczołowicie ufryzowane włosy. Nie dość było zazdrości Marysieńki z powodu Bogu ducha winnej dworki, kłótni trzech sióstr i niewygodnego teścia! Prócz tego miał Sobieski jeszcze dwie afery na karku. Béthune i Forbin mieli ze sobą na pieńku, częściowo z powodu tych wysoko postawionych pań, częściowo z powodu ostatniej, najbardziej zakrawającej na burleskę sprawy, która królowi zakłócała spokój: z powodu farsy o Brisacierze.

Historia tej intrygi wymaga właściwie osobnej książki, która należałaby, bez wątpienia, do najbardziej zajmujących chronicle des scandaleuses. Jan III pozostawił po sobie, jak już przelotnie zdążyliśmy tu wspomnieć; pewnej francuskiej żonie urzędnika pamiątkę swego pobytu w Paryżu anno 1646/1647: chłopaczka który (czy z powodu Hotel de Brisac, w którym Sobieski mieszkał?) przybrał nazwisko Brisacier. Gdy wiadomość o wyborze króla dotarła do Francji, zapragnął ów bękart wyciągnąć korzyść z chwały tego, co go spłodził. Wprawdzie wierny Jachniczek zanim popadł w miłosne kajdany swojej Marysieńki, posłał na prawo i lewo liczne dosyć potomstwo, o które się potem nie troszczył, ale z tym młodym Francuzem sprawa była nie tak prosta, jak z „owocami miłości” ruskich i polskich chłopek czy też żon i córek drobnej szlachty. Monsieur Brisacier, wówczas trzydziestolatek, miał urząd dworski przy królowej Francji, bardzo skromny, lecz taki, który otwierał mu dostęp do małżonki Ludwika XIV; był jej prywatnym sekretarzem. (Czy mu w tym pomogły wpływy Sobieskiego, na przykład w salonie Longile’ów, nie wiadomo). Ten ambitny młodzieniec wymyślił opowieść, by – wykorzystując legendarny strach Sobieskiego przed scenami zazdrości jego małżonki – dojść do wysokich zaszczytów. Groził Janowi III, że zwróci się bezpośrednio do Marii Kazimiery, jeśli król nie spełni wszystkich próśb naturalnego syna, mianowicie nie wypłaci mu znacznej sumy pieniędzy i wyprosi u Ludwika XIV własnoręcznym pismem parostwa i tytułu księcia, których posiadacz byłby wskazany przez Sobieskiego (i nazywał się, oczywiście, Brisacier). W jaki sposób została wplątana w zwykłe okoliczności tej sprawy osoba francuskiej królowej, tego nie można się dowiedzieć dokładnie. W każdym razie później twierdzono, że ona właśnie prosiła Jana III o to, by ujął się za Brisacierem w tak serdeczny sposób. Prawdopodobnie jednak Brisacier wmieszał władczynię w swoje plany bez jej wiedzy. Lecz Marysieńka znalazła się na tropie tej tajemniczej sprawy, kiedy pewien zbiegły z klasztoru karmelita, w którym domyślała się cesarskiego agenta, zameldował się u niej, a w jego bagażu znaleziono klejnoty i pismo od francuskiej monarchini do Jana III. Ponieważ małżonek nie chciał puścić pary z ust i zdobył się tylko na ogólnikowe wyjaśnienia, rozgniewana Maria Kazimiera dołożyła ten przypadek do innych akt winy męża.

W wyniku końcowym dało to nieprzerwany ciąg scen rodzinnych, były dąsy i drwiny, sprzeciwy, krzyki z obu stron. Sobieski jednakże odpłacił Francuzom za wszystkie kłopoty i przykrości, które sprawiała mu jego kapryśna małżonka i jej pełna temperamentu rodzina. W ten sposób nie doszedł do skutku atak na Prusy. Wkrótce też i Marysieńkę opanowała złość na swoją ojczyznę. Chciała bowiem jak zwykle, kiedy miała na pieńku ze swym „najbardziej namiętnym i ukochanym małżonkiem”, wyjechać do Francji, przy czym połączyć dwie przyjemności z pożytecznym, mianowicie przeprowadzić na dworze w Wersalu polityczne rozmowy i wydębić dla d’Arquienów tyle, ile tylko możliwe, przy tym jednak pobyć jakiś czas z dala od Polski, popielgrzymować do „zaczarowanego pałacu” i tam, gdzie kiedyś była tylko małą szlachecką dworką, być honorowaną jako królewski Majestat. Przy okazji miała też słabująca Marysieńka skorzystać z wód burbońskich. Królowa wyjechała w lipcu do Gdańska i czekała tam na serdeczne zaproszenie od Ludwika XIV, dla którego przecież tak wiele zdziałała. Duma monarchy była jednakże większa niż jego pragnienie, by dawną poddankę przywiązać do siebie za cenę traktowania jej jak równej mu urodzeniem. Zamiast powitalnego pozdrowienia nadeszło wskazanie dla Béthune’a, by odwiódł Marię Kazimierę od jej zamiaru podróży do Francji, a kiedy zagmatwane zastrzeżenia nic nie pomogły, król odmówił po prostu zagwarantowania małżonce Sobieskiego żądanego przez nią przyjęcia: ceremoniał stosowny wobec angielskiej królowej nie mógł mieć zastosowania wobec małżonki jakiegoś elekcyjnego władcy. Teraz wszyscy byli źli na wszystkich: Jan III na Marię Kazimierę, Maria Kazimiera na Jana III, oboje na Ludwika XIV. Tylko że Sobieskiemu jego domowe troski nie przeszkodziły w zatroszczeniu się o zbliżającą się wyprawę wojenną.

Wyprawa na Prusy Książęce nie wchodziła już w rachubę, przynajmniej teraz. Siły narodu zostały ponownie skierowane przeciwko Osmanom, którzy anno 1676 nie okazywali większej gotowości do zawarcia pokoju niż w roku poprzednim. Sobieski z właściwą sobie aktywnością czuwał nad tym, by zatwierdzone przez sejm zbrojenia nie pozostały tylko na papierze. Tak więc nie pomogły ani skargi sejmików, że szlachta jest „w biedzie i bez pieniędzy”, ani knowania cesarskich czy brandenburskich agentów. Podatki i zaciągi poszły swoim trybem. Na granicach dawne oddziały doborowe wytrwały na pozycjach. Zbudowano obozowiska i magazyny. Znakomici oficerowie jazdy, Zbrożek i Rzewuski, niezmordowanie uganiali się za Tatarami, którzy jako straż przednia armii tureckiej w lipcu rozsypali się w tyralierę aż na Wołyń.

Wcześniej niż zwykle podjęli Polacy regularną wyprawę na wroga. W połowie sierpnia rozpoczęły się walki podczas przeprawy przez Dniestr pod Chocimiem. Miały tylko na celu odciągnięcie uwagi Turków, dopóki nie nastąpi koncentracja własnych sił pod Szczercem, niedaleko Lwowa. Armia Osmanów pod dowództwem Ibrahima Szejtana, następcy Ibrahima paszy z Damaszku zmarłego na delirium tremens, przemaszerowała w ciągu sierpnia przez Mołdawię aż do granic Pokucia. Liczyła równo 20 000 Turków i mniej więcej tyle samo Tatarów. (Ówczesne polskie źródła mówią, ze zwykłą przesadą, o 200 000 żołnierzach.) Potężny tabor, który właściwie był co najmniej tak wielki, jak liczba wojowników, był w bitwach raczej przeszkodą niż wsparciem.

Turecki walec parowy sapał wolno, podążając przez górzyste Pokucie, wypluwając przed siebie pojedyncze bandy Tatarów. Liczne małe twierdze zostały zdobyte przez niewiernych, wreszcie oblegli oni Stanisławów. W tym czasie Jan III zwołał radę wojenną w Żółkwi, na której, pomijając zasady gry wojennej, zarządzono między innymi wysłanie komisarzy do tureckiego głównodowodzącego. 17 września był Sobieski we Lwowie, w XX dni później wyruszył z polskim wojskiem w sile około 25 000 ludzi do miejscowości Żurawno, gdzie miał zamiar czekać na Turków we wcześniej już wyszukanej, doskonałej pozycji defensywnej. Wyborem tego miejsca znowu potwierdził król swoje zdolności dowódcy. Muzułmanie nie przeszli przez tę przeszkodę; żaden szturm ani kanonada nie mogły jej pokonać. Oddziały sułtana traciły dzień za dniem, a Jan III, który był niezłym znawcą psychologii swych azjatyckich wrogów, mógł liczyć na szybkie wsparcie potężnego sojusznika, generała-zimy, przed którym Turcy zwykle brali nogi za pas. Walki trwały od 23 września do 14 października ze zmiennym nasileniem, którego stopień wyznaczał przebieg rokowań Ibrahima i chana tatarskiego z polskimi delegatami, obecnymi w obozie tureckim pod Żurawnem.

Sobieski z jednakową przezornością kierował militarną obroną i – za pomocą listów – dyplomatycznymi rozmowami. Przy czym znajdował się król w głębokiej psychicznej opresji, Marysieńka bowiem słała pełne goryczy listy, „jakby była w zmowie z samym Ibrahimem”. Jej zazdrość – o niej samej i jej politycznym oddziaływaniu jeszcze opowiemy – była większa niż świadomość, jakie szkody mogłaby wyrządzić przez swoje pretensje. Na szczęście wrażliwy Jachniczek był nie tylko zrozpaczonym kochankiem i czułym małżonkiem, lecz również wrażliwym artystycznie człowiekiem i mężczyzną, który miał zmysł na wszystko, co heroiczne: widok malowniczego tureckiego miasta namiotów zachwycał go. To całe, tak naturalne bohaterstwo Sobieskiego widać w bezstronności, z jaką opisuje tureckich muzykantów, gdy pisze o czarującym oko widoku kolorowo przemieszanej osmańskiej armii, o wjeździe seraskiera i chana, o nocnych błyskawicach artylerii, jak gdyby to wspaniałe inscenizowane widowisko nie zagrażało życiu i zdrowiu protagonistów. Głos armat był dla króla muzyką. Jechał, wiwatując, do boju, bił się na przykład w starciu z 8 października jak zwykły kawalerzysta i z trudem dał się przywołać swojemu przezornemu rozsądkowi do kontynuowania strategii nękania nieprzyjaciela, by nie wydać swego wojska na pastwę przynoszących wielkie straty nieprzerwanych bitew w polu.

Jednakże polityk tkwiący w Sobieskim nie dał się nigdy ogłuszyć wrzawie bitewnej ani okrzykom zwycięstwa. Pośrednictwo przychylnego Polakom chana tatarskiego, na którego miał wpływ dawny przyjaciel Jana III, subchan Gasi, trzeźwe osądzenie sytuacji przez króla, którego nie zaślepiały chwilowe sukcesy i francuskie starania zarówno u Porty, jak i na polskim dworze przyśpieszyły dojście do skutku układu, który 17 października 1676 roku uroczyście w obozie tureckim pod Żurawnem został podpisany. Akt ten nosił wszelkie cechy prowizorycznego zawieszenia broni, które dawało obu partnerom widoki na przyszłość. Z dwóch najważniejszych kwestii jedna została zastrzeżona do rokowania dla wysłanego w tym celu do Istambułu posła Rzeczypospolitej: dokładne wyznaczenie granicy. Drugą poruszono z celową niejasnością w polskim tekście aktu, w tureckim zaś załatwiono tę sprawę powołaniem się na pokój w Buczaczu: chodziło o płacenie trybutu sułtanowi przez Polskę. Jako bezpośrednie korzyści tego układu należy wymienić: okres wytchnienia dla oszczędzonych na jakiś czas przez Tatarów dzielnic wschodnich, wolność handlu dla kupców, zwrot jeńców. Za to wyrażone w pakcie przymierze dotychczasowych przeciwników miało tylko teoretyczną wartość. Jeśli chodzi o sprawy terytorialne, Polska otrzymała z powrotem część Ukrainy i Podola. Jakiej wielkości miały być te tereny, to zależało od sukcesu przyszłego pełnomocnika przy Złotym Rogu i od sprawności polskich garnizonów w tych prowincjach, czy dadzą sobie radę z Tatarami i Kozakami. Podporządkowanie Kozaków Wysokiej Porcie zostało w akcie pokojowym pod Żurawnem wyraźnie uznane.

Teraz, zdawało się, nadszedł moment, który francusko-polskie przymierze z 11 lipca0 1675 roku chciało wykorzystać na interwencję Jana III w ogólnoeuropejskie spory. Jaki użytek uczyni władca z tej możliwości posłużenia się na Zachodzie stojącymi obecnie do dyspozycji polskimi siłami zbrojnymi? To pytanie zaprzątało kancelarie państwowe. Nadzieje i obawy, które stały się przy tym głośne, determinowały sąd o układzie w Żurawnie. Nuncjusz Martelli nazwał go hańbą, do której nakłoniła Polskę Francja. W Wiedniu odczuwano, według świadectwa nuncjusza Albrizziego, wielki niepokój, albowiem zarówno Turków, jak i Polaków uważano za zdolnych do przykrych niespodzianek. Nie mniejsze panowało zaniepokojenie w Brandenburgii. Zaś francuska dyplomacja cieszyła się ze swego dzieła.

Następne tygodnie charakteryzowała gorączkowa polityczna działalność. Cesarz związał się z carem nowym układem do ochrony polskich wolności i przeciw polskim zamiarom dotyczącym habsburskich Węgier. Dania i Brandenburgia przyrzekły sobie wzajemną pomoc w razie szwedzkiego lub polskiego ataku. Zierowski i Hoverbeck starali się o to, by Sobieski nie zapragnął dokonać podboju ich własnych krajów. Brandenburczyk próbował przekonać króla, że szwedzkie Inflanty nadają się na księstwo dziedziczne dla królewicza Jakuba. Jednocześnie zostali zmobilizowani magnaci należący do cesarskiej i elektorskiej klienteli. Leszczyńscy i Grzymułtowscy w Wielkopolsce – wspierani przez polityków ze szlachty, jak Gałecki, Krzycki i Breza – Pacowie na Litwie, biskup Trzebicki z Krakowa, książę Dymitr Wiśniowiecki w Małopolsce i na Rusi sprzeciwiali się wojnie z chrześcijańskimi sąsiadami. Trudno jednakże było przewidzieć, czy miecz wyciągnięty z pochwy do połowy da się w niej zatrzymać. I w końcu Austriacy, Brandenburczycy i Szwedzi zaczęli postępować podług recepty odwiecznego egoizmu: „Święty Florianie, oszczędź mój dom, podpal inny!”

Na początku można było sądzić, że pożar obejmie Węgry. Bezpośrednio przed wyruszeniem na ostatnią wyprawę przeciw Turkom przyjął Jan III delegację rebeliantów z Węgier pod przywództwem Szepesiego i Keczera, która ofiarowywała mu koronę świętego Stefana dla syna Jakuba. Król odmówił wówczas, ponieważ potrzebował jedynaka na swego następcę w Polsce. To „nie” było umotywowane wówczas przejściową irytacją z powodu Francji. Po Żurawnie jednak panowało w domu monarchy niezmącone szczęście; Marysieńka i Jachniczek święcili jedną ze swoich licznych wiosen miłości, które następowały po równie licznych sporach małżeńskich. Z tym wiązał się jednocześnie powrót do kursu francuskiego. Polski władca był znów gotowy do węgierskiej ofensywy odciążającej sojusznika na Zachodzie, oczywiście nie w tym wymiarze, w jakim sobie życzył Ludwik XIV i jaki martwił cesarza. W Wersalu zaaprobowano teraz, po zawarciu polsko-tureckiego pokoju, układ Apafiego i Thoköly’ego, dzięki któremu Siedmiogrodczycy uprawnieni zostali do poważnych zbrojeń. Polecono Béthune’owi nalegać na przyrzeczoną pomoc ze strony Jana III: „Rien, ne me peut importer davantage qu’une diversion du cote de la Hongrie ou de celui de la Prusse.0

Leopold I natomiast zwrócił się na początku listopada do papieża, by ten wpłynął na Sobieskiego i polskich panów, ażeby w ich ojczyźnie ustały werbunki dla wsparcia węgierskich powstańców. Béthune jest duszą tych knowań, „qui ipsam sibi Hungariae coronam a rebellibus perfidis pepigisse dicitur0. Innocenty XI rozkazał nuncjuszowi Martellemu podjąć konieczne kroki na korzyść Austrii. Następnie Ojciec Święty, w odpowiedzi na meldunek Jana III o układzie z Żurawna, wypowiedział się bardzo ostro przeciw temu paktowi z niewiernymi.

Papież i cesarz znajdowali poparcie na większości sejmików w Polsce. Nawet tam, gdzie pokój z Portą był witany z radością, szlachta ostrzegała przed mieszaniem się w ewentualną wojnę europejską. I głos namiestnika Bożego, i publiczna opinia wywarły wrażenie na Sobieskim. Król został umocniony w swoim zamiarze, by postępować z największą ostrożnością i przy całym poparciu dla francuskich celów nie dać się nakłonić do zajęcia otwartego stanowiska wobec węgierskich powstańców. Tak samo opierał się regularnym działaniom wojennym przeciwko Brandenburgii. Dopiero teraz okazało się, jak zręcznie został zredagowany sojusz z Jaworowa. Albowiem przez wyznaczenie terminu polskiego uderzenia na czas po zawarciu pokoju z Turkami od decyzji Jana III zależało przyjęcie danego momentu za właściwy, dlatego mógł uznać pakt spod Żurawna jako zaledwie wstępny etap do ostatecznego zawarcia pokoju i przez to zyskać na czasie. W końcu król mógł również, jak się zwierzył nuncjuszowi, podjąć walkę z Portą w każdej chwili na nowo, a wówczas był wolny od każdego zobowiązania na Zachodzie. Rozwiązanie tego problemu zależało od wyniku pertraktacji na dworze sułtana. Tylko w tym wypadku mogła się Polska ważyć na tak ryzykowną awanturę, jak wyprawa na podbój Prus Książęcych, gdyby na znośnych warunkach rzeczywiście na dłuższy czas zyskała całkowity spokój od Turków i Tatarów. Jednakże konflikt z cesarzem, tego jesteśmy pewni, nie był nigdy przez Sobieskiego brany poważnie pod uwagę, chociaż pozory świadczą przeciwnie. Ile razy emocje ciągnęły go na Węgry, tyleż razy rozsądek przywoływał go do porządku.

To okazało się na sejmie zebranym 14 stycznia 1677 roku. Jan III przedłożył delegatom, bez ociągania, propozycję odnowienia austriacko-polskiego przymierza z 1657 roku, zgodził się nawet na dołączenie klauzuli, zabraniającej obu partnerom popierania buntów przeciwko stronie sprzymierzonej lub zamachów na jej terytorium. Król przez to wyraźne zobowiązanie – „nemo alterius rebelles proteget0 – znalazł się w drażliwej sytuacji. Właśnie w kwietniu, na krótko przed akceptacją sojuszu z cesarzem, Béthune zawarł z księciem Hieronimem Lubomirskim, magnatem z kręgu najbliższych przyjaciół Sobieskiego, układ, podług którego ów na czele korpusu ochotniczego, składającego się z 4 000 ludzi, chciał śpieszyć na pomoc węgierskim powstańcom. Lubomirskiemu, który należał do zakonu kawalerów maltańskich, przyrzeczono za to opactwo we Francji i tytuł francuskiego generała-lejtnanta. Ta sprzeczność między bez wątpienia znaną polskiemu władcy działalnością zapobiegliwego ambasadora i pierwszej rangi magnata z jednej strony, a wyrażonym w utrzymaniu sojuszu z Austrią życzeniem dobrych stosunków z cesarzem z drugiej, nie była nie do rozwiązania; wymagała, oczywiście, wielkiej dyplomatycznej sztuki, aby nie uwikłać się w zręcznie rozpiętej sieci tej doprawdy akrobatycznej polityki zagranicznej.

Sobieski chciał rozwiązać problem zatrudnienia zwerbowanych na wojnę z Turkami, a obecnie zbędnych, nie opłacanych już przez skarb państwa oddziałów wojskowych tak, by nie wypłacać im żołdu z publicznych środków. Musiał przy tym uważać, by żołnierze nie zorganizowali się w jedną z owych wojskowych konfederacji, które odegrały tak fatalną rolę w historii polskiej, i nie mógł znieść tego, że zwolnieni weterani podejmowali służbę u innych dowódców, a nawet w końcu u wrogów króla czy Rzeczypospolitej. Wyjście z tej sytuacji, jakie znalazł Jan III, było genialnym politycznym posunięciem. Kazał sprowadzić oddziały z Francji, część ich wysłał z Polski na Węgry, część zaś zebrał na granicy pruskiej, przy czym poprzez dowódców tych nowo utworzonych ochotniczych korpusów zachował wpływ na nie, a mimo to nie wikłał Polski w żaden otwarty konflikt z najbliższymi sąsiadami zachodnimi, dopóki sam tego nie zechciał. Gdyby zdecydował się, na przykład, poprowadzić wyprawę na Prusy Książęce, wówczas wojskowe formacje byłyby do tego w krótkim czasie gotowe. Jeśliby jednak pokój z Austrią i Brandenburgią został utrzymany, wówczas żołnierzy przebywających na Węgrzech i na terenach nad dolną Wisłą potraktowano by jedynie jako prywatne oddziały, za które władca nie ponosi żadnej odpowiedzialności i tym samym nie popiera żadnych rebelii przeciwko Habsburgowi ani nie nosi się z wrogimi zamiarami przeciw Hohenzollernom.

Tak więc armia mogła być zmniejszona do 12 000 żołnierzy, co nie zagrażało prawdopodobną w innym wypadku wojną domową i tworzeniem się band rozbójniczych ze zwolnionych żołnierzy. Jedni bowiem znaleźli przytulisko u Lubomirskiego, inni u tej „bezpańskiej hołoty”, którą dostrzegł brandenburski poseł Hoverbeck wokół Prus Książęcych. Trzecia grupa została na podstawie pewnej rozsądnej „Konstytucji o wojsku” osiedlona w tzw. granicznych koloniach na południowym wschodzie Rzeczpospolitej, by tam na pierwsze wezwanie chwycić za broń przeciw muzułmanom i Kozakom.

Oprócz odnowienia sojuszu z Austrią i zastosowania kroków sprowadzających armię na stopę pokojową, sejm uchwalił jeszcze potwierdzenie paktów z Brandenburgią (wreszcie!), następnie wysłanie poselstw do Turcji i na dwór cara. Wojewoda Gniński miał jechać do Konstantynopola, książę Czartoryski do Moskwy. I tym razem zwierzchność Sobieskiego objawiła się tak samo wyraźnie jak na sejmie koronacyjnym. Polska była na najlepszej drodze, by dzięki wzmocnieniu królewskiego autorytetu wyjść z nieładu i liberum veto i powrócić do czasów kwitnącego parlamentaryzmu. Debaty były wprawdzie często burzliwe, na przykład nad układem z Wielkim Elektorem (przy czym ujawniły się w całości polsko-brandenburskie stosunki) i nad fideikomisem0 Ostrogskich, który przez dwa stulecia periodycznie wzniecał zamieszki na sejmach; monarcha nie tracił mimo to panowania nad posłami, kierował izbami, jak i do jakiego stopnia chciał.

Podczas sesji obcy dyplomaci stosowali swoje zwykłe sztuczki. Nuncjusz oraz przedstawiciele Austrii, Francji, Brandenburgii, Szwecji i Danii werbowali nowych zwolenników, a starych starali się utrzymać w cuglach. Węgrzyn lał się strumieniami, nieprzerwanie również płynął potok złota. Hoverbeck nawiązał bliższe stosunki z wojewodą ruskim Jabłonowskim, który groził Francuzom, że da drapaka; za to zachwiała się galofobia Paców i ocierali się oni o krąg Béthune’a. Jednakże litewskie królewięta powróciły stamtąd rozczarowane i zaoferowały Hohenzollernom pomoc w razie szwedzko-polskiego sojuszu, i to za skromną cenę 20 000 talarów. Wielki Elektor musiał głęboko sięgać do kieszeni, by odpowiednio uhonorować nie tylko Paców, lecz również prymasa Olszowskiego, Gnińskiego i innych magnatów, którzy przyczynili się do potwierdzenia paktów welawskich.

Mimo to stosunek między Polską a Brandenburgią nie polepszył się. Podczas sejmu ukazała się broszura Nobilis Poloni de statu moderno Reipublicae iudicium0, pełna gwałtownych ataków na Sobieskiego, wzbudzając jego gniew. Hoverbeck, oskarżony o autorstwo, wiedział, jak się oczyścić; jednakże to, że autorem jest jeden z bliskich mu rodaków, było pewne. Polski dwór odpowiedział pismem polemicznym Respons Pseudo-Poloni0, w którym znowu Brandenburgia została potraktowana jak najsurowiej. Ta wojna na pióra sama w sobie była mniej groźna niż jako oznaka niezmiennego napięcia między Warszawą a Berlinem. Po zakończeniu sejmu (27 kwietnia 1677 roku) dołączył się następny incydent; agent Hohenzollernów Wichert został wydalony z kraju przez Sobieskiego z powodu „swojej nadmiernej ciekawości”. To było wstępem do bacznie obserwowanej podróży, jaką podjął Jan III wraz ze swą rodziną z biegiem Wisły, w której towarzyszyli mu Béthune, Forbin i liczny orszak. Monarcha zabawił dwa miesiące w polskich Prusach, potem, począwszy od 1 sierpnia 1677 roku, zamieszkał w swojej rezydencji w Gdańsku. Tu miała zapaść decyzja o pokoju lub wojnie.

Sobieski nie był przeciwny napaści zbrojnej, jednakże chciał ją skierować na Prusy Książęce. Ale Francuzi starali się przede wszystkim wmieszać króla w awanturę węgierską. Szczególnie Béthune pracował nad tym z wielkim naciskiem. Miał wyjątkowe powody. Ponieważ polski władca wciąż jeszcze nie zdecydował się na ofiarowywaną mu koronę św. Stefana, ambitny markiz nakłonił więc pełnomocników powstańców węgierskich, by jemu właśnie zaproponowano godność królewską ich kraju. Apafi, książę Siedmiogrodu, zgodził się na to, choć sam żywił podobne nadzieje. Jego posłowie u Porty pracowali tam na rzecz wywyższenia Béthune’a. 27 maja zawarł z węgierskimi delegatami, Absalonem i Munkacsym, ostentacyjny układ, na mocy którego Francja przyrzekała im 100 000 talarów rocznej subwencji, za co oni mieli wystawić 15 000 zbrojnych do walki z cesarzem. Oddziały te miały być użyte, stosownie do francuskiego życzenia, albo na Węgrzech, albo przeciwko Morawom i Śląskowi. W drugiej tajnej umowie został przyrzeczony ambasadorowi węgierski tron.

Marzenia o władzy tego ambitnego mężczyzny były całkowicie zrozumiałe. Mąż jednej z panien d’Arquien, znając koleje losu innej córki z tego rodu, został zachęcony do zdobycia również dla siebie królewskiego diademu. Czyż Béthune’owie nie byli starszym i bardziej jaśnie oświeconym rodem od Sobieskich? Madame Béthune ustawicznie dopingowała męża. Splendor siostry nie dawał jej spokoju. Na początku ambasador szturmował swego władcę prośbą o tytuł księcia. Wkrótce jednak żądała dumna para jeszcze więcej. Ale Ludwik XIV milczał zarówno wobec prośby o najwyższy tytuł francuskiej szlachty, jak i wobec dosyć nieokrzesanego sondowania jego opinii o węgierskich planach koronacyjnych ambasadora. Béthune, który właśnie dawał się fetować swoim przyszłym poddanym jako ich władca, za swój meldunek o układzie z powstańcami otrzymał chłodne powinszowanie, jednakże na opowiadanie o – ponoć odrzuconym przez niego – zamiarze Madziarów, by powołać Béthune’a na tron, nie zwrócono w ogóle w Wersalu uwagi.

Splot spraw węgierskich zaważył jednak mocno na francuskiej polityce dotyczącej Polski i zaszkodził jej. Zaślepiony całkowicie swoimi iluzjami powstrzymał Béthune swego szwagra przed atakiem na Prusy Książęce, który już dojrzał do realizacji. Dziś już za późno na tę ekspedycję – pisał ambasador w pewnym liście z 15 lipca – należy poczekać do następnego roku. Owo niezdecydowanie udaremniło cały plan. Albowiem Jan III przypomniał sobie swoje francuskie doświadczenia z hetmańskich czasów, kiedy go przy poprzednich sposobnościach na tym samym wybrzeżu bałtyckim zostawiono na lodzie. Wzbraniał się, jeśli chodzi o Węgry, wykroczyć poza pomoc dotychczas udzieloną i wdać się w całkiem obojętną dla Polski, jeśli nie zgubną dla niej awanturę. Król był gotów tylko tam zaangażować całą siłę zbrojną, gdzie rysowały się widoki na najkorzystniejszą zdobycz: zaokrąglenie terytorium, które otwierało szeroki dostęp do morza i gdzie można się było przy tym powoływać na historię, działając zgodnie z życzeniem miejscowej ludności.

W pełni lata 1677 roku Sobieski był zdecydowany uderzyć. Przebywał w Gdańsku, aby być blisko pomorskiego placu boju i by w najdogodniejszym momencie zerwać pokój z Brandenburgią. Gdańskie sprawy dostarczały po temu różnorakich pretekstów. W tym, będącym pod polskim protektoratem, ale narodowościowo niemieckim i samorządnym mieście, lud był za Polską, podczas gdy rody ciążyły ku Hohenzollernom. Na czele „pospólstwa” stał świetny mówca, pastor Strauch, demagog o nadzwyczajnej sile przyciągania. Wielki Elektor pojmał go i trzymał w areszcie. Żądanie uwolnienia gdańskiego przywódcy ludu z tego, oczywiście dość łagodnego, aresztu wybrał Sobieski jako jedną ze skarg prowadzących najprostszą drogą do konfliktu, aby przedłożyć ją w odpowiednim momencie Fryderykowi Wilhelmowi. Innym spornym punktem, który mógł doprowadzić do zbrojnego starcia, było traktowanie gdańskich katolików. Jan III ofiarował im swoją opiekę, Hohenzollern zaś ujmował się za swymi braćmi w wierze.

Pod koniec sierpnia kryzys osiągnął punkt szczytowy. W Gdańsku został wreszcie podpisany sojusz polsko-szwedzki, nad którym od trzech lat pracował niezmordowanie Lilliehöök. Po czym armia złożona z wojsk obu krajów, w liczbie od 14 000 do 17 000 żołnierza, miała zdobyć Prusy Książęce, a te miały przypaść Jakubowi Sobieskiemu, synowi króla, jako księstwo dziedziczne, podczas gdy Kłajpedę odstąpiono by Szwedom. Szwedzkie siły zbrojne przemaszerują przez Polskę omijając większe miasta, będą one musiały za wszystko płacić gotówką. Francja ręczy za przestrzeganie tego sojuszu. Aby nie powodować kłopotów związanych z konstytucją, Sobieski będzie działał jako osoba prywatna, a nie w imieniu Rzeczypospolitej. Polskie kontyngenty nie były werbowane przez państwo, lecz przez zaufanego człowieka władcy. Miało to jeszcze tę zaletę, że zdobyte tereny przypadłyby pod nieograniczone zwierzchnictwo dynastii Sobieskich.

Parę dni po zawarciu tego paktu pojawił się u Jana III wysłany przez Fryderyka Wilhelma brandenburski dyplomata Scultetus. W podarunku przekazał sześć klaczy, miał jednak zasięgnąć języka co do planów Sobieskiego. Albowiem Wielki Elektor był świetnie poinformowany o nadciągającym niebezpieczeństwie. Już na początku lipca przekazano mu z Danii tekst planowanego szwedzko-polskiego sojuszu, który został tam przechwycony. Hoverbeck podał go do wiadomości polskim przyjaciołom Brandenburgii i zaklinał ich, by ratowali pokój. Zanim jednakże powolny aparat sejmików ziemskich został wprawiony w ruch, Sobieski podjął kroki, które musiały przerodzić się we wrogie działania. Ledwo Scultetus zdążył wyjechać z Gdańska, w obozie pod Szczecinem u Fryderyka Wilhelma zameldował się polski ablegat Hacki i zażądał uwolnienia pastora Straucha. Pod koniec października żądanie to powtórzone zostało dużo ostrzej przez drugiego wysłannika, który prócz tego wniósł sprzeciw przeciwko prześladowaniu katolików na brandenburskim obszarze Drahimia, polskim lennie, i przeciwko nadużyciom licznych kaprów Fryderyka Wilhelma. Poseł Sobieskiego Gorzyński, „człowiek całkowicie zależny od francuskiej frakcji, bardzo sprawny w gębie i mający dość długi język”, zachowywał się nad wyraz butnie i wyniośle. Jego mowa przypominała, jak skarżyli się radcy z klasycznym wykształceniem, mowę posła Aleksandra Wielkiego lub Cezara, i faktycznie chciał on się czuć podobnie jak rzymscy senatorowie, którzy w swej todze mogli przynieść wojnę lub pokój, lecz do ojczyzny zdecydowani byli powrócić tylko z wieścią o wojnie.

Hohenzollern znajdował się w przykrej, by nie powiedzieć rozpaczliwej, sytuacji. Jego przedsięwzięcie przeciwko szwedzkiemu garnizonowi w Szczecinie było zagrożone, jeśli Polacy ze swej strony przystąpią do walki. Był przekonany o trwałej okupacji Gdańska przez Sobieskiego i liczył się z możliwością długiej wojny na śmierć i życie, gdyby Jan III rzeczywiście zaatakował Prusy Książęce. Dlatego ten pewny siebie kurfirst przełknął wyzwanie, przyrzekł w swej odpowiedzi do Sobieskiego uwolnienie Straucha, jeżeli inaczej nie da się przywrócić spokoju w Gdańsku, i zgodził się na komisję dla zbadania dalszych oskarżeń króla. Jednocześnie starał się ułagodzić monarchę przez poselstwo nadzwyczajne, którego przedstawicielem był w Polsce wysoko ceniony i wielce doświadczony Hoverbeck.

Jednakże wszelkie te zabiegi miłosne poszłyby na próżno, gdyby sami Francuzi i Szwedzi nie przegrali swej szansy, gdyby Turcy nie stali się mimowolnymi sprzymierzeńcami Hohenzollernów i gdyby węgierskie marzenia o władzy pana Béthune’a nie wprawiły w stan wrzenia polskiej opinii publicznej. Trzeba uprzytomnić sobie sytuację wojenną: Wielki Elektor obozował ze swoimi najlepszymi oddziałami pod Szczecinem, nad Renem potrzebne mu były do obrony znaczne siły zbrojne. Prusy Książęce właściwie były bezbronne. Na ich granicach zarządca dóbr Sobieskiego, Francuz nazwiskiem Beaulieu, zebrał z odprawionych weteranów wojny tureckiej znakomitą armię. Pośród jej oficerów było wielu emigrantów, którzy by w chwili wymarszu na te tereny otrzymali natychmiast wsparcie, między nimi niejaki Schlieben, mianowany wojewodą Inflant, i młody Rothe. Jeśliby teraz wkroczyły oczekiwane szwedzkie regimenty i jeśliby Francja z całym naciskiem poparła ofensywę bałtycką, wówczas Fryderyk Wilhelm nie uniknąłby katastrofy.

Niebo jednak okazało się łaskawe dla Hohenzollernów. Najpierw zawiedli Szwedzi. Zamiast wysłać nowe oddziały, których uderzenia zniecierpliwiony król polski zażądał 2 grudnia, ultymatywnie najpóźniej do 20 tego samego miesiąca, Szwedzi zaskoczyli władcę kapitulacją Szczecina 27 grudnia. Jan III ujrzał się teraz samotnym wobec wypróbowanej w bojach armii kurfirsta. Tak, gdybyż były tu oddziały, które od miesięcy nieprzerwanie płynęły przez Stryj z Polski na Węgry! Brakowało ich tam, gdzie były niezbędne, a swoją obecnością w niewłaściwym miejscu przyczyniały wielkich szkód polskim interesom.

Grzymułtowski z właściwą sobie diabelską przenikliwością poradził brandenburskiemu agentowi Scultetusowi, by jego pan skłonił cesarza do skargi na francuskie werbunki; jeśli bowiem Leopold I wniósłby protest przeciwko pomocy dla węgierskich rebeliantów wychodzącej z polskiej ziemi, wówczas doszłoby natychmiast do powszechnego oburzenia. Albowiem każdy w Polsce jest za ekspedycją na Prusy, za to nikt za lekkomyślnie sprowokowaną wojną z Habsburgami.

Powiedziano, wykonano. Fryderyk napisał do władcy Rzeszy, z Wiednia poszły listy do sarmackich wielmożów i sukces nastąpił natychmiast. Biskup krakowski gniewnie zagroził nowemu prymasowi Wydżdze, że znajdzie się już sposób na zlikwidowanie wsparcia dla madziarskich buntowników. Ista est infelicitas nostra quod ministri gallici tantum audeant in hoc regno.”0 Ulewa pism protestacyjnych spadła na Jana III i ów zauważył ku swemu zmartwieniu, że niechęć wobec – nigdy zresztą przez niego samego nie zaakceptowanej – węgierskiej awantury zaczyna się także rozszerzać na odzyskanie Prus Książęcych.

Gromada przeciwników Béthune’a i francuskiej orientacji powiększyła się prócz tego o nowego potężnego sprzymierzeńca, którego nikt nie ważyłby się nawet spodziewać – o królową. Ta bowiem znowu poczuła się urażona w swoich najświętszych uczuciach, ponieważ jej brat, comte de Maligny, nie mógł załatwić w Wersalu wszystkiego podług jej życzenia, czyli tego, co mu Marysieńka poleciła: ani nie uzyskał tytułu książęcego dla papy d’Arquien, ani nie wymógł na francuskich możnowładcach innych oczywistych argumentów. Za to zręczny Austriak Zierowski, który powoli i wytrwale wkradał się w łaski Marii Kazimiery, roztaczał przed jej oczyma piękne miraże. Jeśli nie francuski tytuł diuka, to ranga cesarskiego księcia może też zdobić ojca władczyni, a talary w należytej sumie są tak samo dobre, jeśli nie lepsze niż francuskie liwry. Wreszcie Marysieńka czuła urazę do siostry, że ta chciała posłużyć się Polską jako stopniem wiodącym do węgierskiego tronu. Co było godne Astrei Celadona Jachniczka, to nie musiało się zaraz należeć tej Egerii jakiegoś Bethune’a, a już tym bardziej, jeśli Sobieskich coś tak drogo kosztowało, jak te żądze koronacyjne ambasadora.

Do decydującego zwrotu, który przygotowało zachowanie się Szwedów i ich militarna niezaradność oraz węgierskie iluzje markiza, doprowadziły jednak meldunki Gnińskiego z Istambułu. Ten przed swoją podróżą w maju 1677 roku otrzymał polecenie, aby możliwie najwięcej terenów Podola i Ukrainy wcielić do Polski przy ustalaniu nowych granic, uchylić się od praktycznego stosowania sojuszu z Portą i dzięki obecnej wojnie Osmanów z Moskwą wynegocjować jak najdłuższy okres spokoju bez opowiadania się Polski za żadną z walczących stron. Takie stanowisko było dla Turków niepożądane. Wielki wezyr Kara Mustafa, niegodny i zaletami umysłu nie dorównujący swemu poprzednikowi sławnemu Köprülü, wmówił sobie, że Polacy jako pewien rodzaj wasali, nie inaczej jak hospodarowie księstw naddunajskich czy jak mianowany obecnie z łaski sułtana na hetmana Kozaków syn Bohdana Chmielnickiego, Jurij, są zobowiązani do wspólnej wyprawy przeciw carowi. Zarozumiały, ograniczony pierwszy minister padyszacha już z góry postanowił sobie, że upokorzy Polaków. Nie przemilczał zamiaru, że po Moskwiczanach dobierze się do skóry cesarzowi i Rzeczypospolitej. Gniński, którego zwiodło wspaniałe przyjęcie u seraskiera Ibrahima paszy w drodze do Konstantynopola, został wkrótce wyprowadzony z błędu. Przepyszny wjazd posła do Istambułu nie wywołał zamierzonego wrażenia. Kiedy Gniński sądził, że swym, w połowie od polskich książąt Kościoła pożyczonym, bogatym wyposażeniem – ćwierć miliona guldenów, z pięćdziesięcioma wozami bagażu i orszakiem przypominającym małą armię – zaimponuje Osmanom, ci stwierdzili, co następuje: „Za mało tego na oblężenie, zbyt wiele na poselstwo.” Ten pokojowy negocjator prawie że był trzymany w areszcie, cierpiał głód i nie osiągnął nawet tego, by chociaż porozmawiać z miarodajnymi ludźmi Porty, nie mówiąc już o przełożeniu polskich życzeń. Wobec faktów, które ujawniły bezwartościowość tak zwanego pokoju z Żurawna, musiał się Sobieski po trzykroć zastanowić, czy może zadrzeć równocześnie z cesarzem i Brandenburgią.

Tym samym sprawa planu pruskiego została przesądzona, chociaż przykre konsekwencje tego utrzymywały się jeszcze przez dłuższy czas. Sobieski starał się teraz tylko o to, żeby wybrnąć we właściwy sposób z przegranej sytuacji. Okazał przy tym, jak zwykle, swoją wielką mądrość. Mimo to jego autorytet doznał uszczerbku, dopiero wyprawa wiedeńska przywróciła go w pełni. Opozycja, która do tej pory nie ważyła się podnosić głowy, wykorzystywała z gorliwością okazję, by na niezadowoleniu szlachty, spowodowanym węgierskimi ekstraturami Béthune’a, zbić kapitał; wielkopolscy i litewscy magnaci ponadto szukali przeciw swemu potężnemu królowi wsparcia w Wiedniu i Berlinie. Ów jednakże, dzięki dokonaniu w porę właściwego zwrotu w polityce, pozbawił ich żagle wiatru. Z Fryderykiem Wilhelmem, który ułatwiał temu monarsze nawiązanie dialogu, doszedł w ciągu zimy znowu do znośnego porozumienia. Jan III zezwolił na przemarsz brandenburskich oddziałów przez polskie tereny do Prus Książęcych, 1 lutego 1678 roku poprosił Karola XI, by nie wysyłał szwedzkich regimentów do wspólnej walki przeciw Hohenzollernom, albowiem korzystny moment po temu już minął. Równocześnie na ponaglające memorandum Lilliehööka odpowiedział, że w sytuacji, kiedy Szczecin upadł i zagraża nie tylko wojsko elektora, lecz również sprzymierzona z nim armia litewska pod dowództwem Paca, zbrojna rozprawa z tak przeważającym nieprzyjacielem mogłaby jedynie doprowadzić do klęski.

Tymczasem Hoverbeck tej cudem zażegnanej wojny omalże nie przemienił w sojusz. Ów mądry dyplomata powstrzymał swego władcę przed nawiązaniem kontaktu z wewnętrznymi przeciwnikami Sobieskiego. Wywinął się zręcznie Pacom, którzy prosili Brandenburgię o ni mniej i ni więcej, jak tylko o pomoc w planie detronizacji Jana III. Miast tego mógł Hoverbeck przekazać pismo od kurfirsta, które królowi i królowej „tak serca poruszyło”, że poznali, „iż żaden z sąsiadów nie jest godny większego zaufania niż [Fryderyk Wilhelm] i wyrażają gotowość okazania się podobnie życzliwymi jak on im i ich domowi, więc również troszczyć się i pracować dla dobra i korzyści [Fryderyka Wilhelma] domu”.

Co mogło ten nagły zwrot jeśli już nie wywołać, to przecież przyspieszyć? Kurfirst obiecał swoją pomoc w przekształceniu Polski w królestwo dziedziczne rodu Sobieskich i przekazanie Drahimia i Bytowa Jakubowi, najstarszemu synowi króla; do tego zainicjował przymierze z cesarzem. Było to oczywiście najlepsze wyjście, jakiego mógł sobie życzyć Jan III, skoro francuska polityka zgotowała mu same tarapaty, a teraz groziła wybuchem nowa wojna z tureckimi przyjaciółmi Ludwika XIV. 6 marca polski król dziękował serdecznie ze życzliwość swemu brandenburskiemu sąsiadowi. Wówczas otrzymał również pojednawcze pismo od Leopolda I. Pod wpływem nuncjusza Buonvisiego zdecydował się cesarz zaproponować Polsce całkowity powrót do starej, zachowywanej przez stulecia zgody; dwór wiedeński pragnął zapomnieć o pomocy króla dla węgierskich rebeliantów, jeżeliby ta natychmiast ustała. Obaj monarchowie są przecie związani ze sobą wspólną walką obronną przeciwko niewiernym.

Sprawozdania Gnińskiego z Konstantynopola ponaglały Sobieskiego do pochwycenia wyciągniętych ku niemu dłoni Habsburga i Hohenzollerna. Turcy nie zgadzali się na najmniejsze nawet ustępstwa. Przyjazny Polsce chan tatarski, Selim Gerej, zastąpiony został 10 lutego przez Murada Gereja, a ten zapowiedział, że wkroczy, jeśli giaurowie nie spełnią natychmiast wszystkich warunków Porty. Rozmowy między Tatarami i posłem przebiegały w najostrzejszej formie. Wojewoda, który w swej ojczyźnie przywykł do innych manier, nawet wobec swego władcy, zwracał się na przykład do chana: „Proszę pokornie, jeśli coś uproszę i dziękuję nawet wówczas, jeśli nic nie osiągnę.” Na wielogodzinnych konferencjach wciąż musiał Gniński wysłuchiwać, że granice będą tak ustalone, jak się Turkom spodoba. „Lubo się gniewacie, lubo się kłaniacie, nam to jedno, o przyjaźń waszą jako i o gniew Porta nie dba. Nie ustąpi ani piędzi zdobytej ziemi.” Takie były na pożegnanie słowa chana, który z końcem lutego wyruszył w pole. 8 marca został przekazany Gnińskiemu tekst ostateczny układu pokojowego, który potwierdzał wyraźnie układ z Buczacza. Pertraktacje z wielkim wezyrem i z reis-efendim były bezowocne. Również ci wszyscy dostojnicy Porty traktowali polskiego pełnomocnika z lekceważeniem. Jeden z nich odparł w ten sposób, gdy Gniński żądał dostępu do Grobu Świętego w Jerozolimie dla katolików rzymskiego obrządku: „Wy i Grecy kłócicie się jak psy o kość. Chętniej się ją da jednak psu własnemu niż obcemu kundlowi.” Gdy poseł prosił o niewielką regulację granicy, usłyszał wówczas: „Chcecie zaś odbierać swoje, niechże przyjdą wojska wasze i pokażą, co waszego!”

Gdy tylko wiadomości z Istambułu z jednej strony, a układne głosy z Wiednia i Berlina z drugiej, przypieczętowały konieczny zwrot w jego polityce zagranicznej, Jan III wyjechał z Gdańska. 14 lutego opuścił miasto, godząc przedtem magistrat z cechami. Król udał się do Lublina, aby być bliżej granicy południowo-wschodniej, czekając tam na ostateczną wiadomość z Turcji i na poselstwo moskiewskie, które miało przynieść odpowiedź na misję Czartoryskiego i Sapiehy na carskim dworze. Sprawy posunęły się tak daleko, że zamiast walki o wybrzeże bałtyckie wyglądano nowej wojny z Turkami. Jabłonowski, frankofil, i Pacowie byli zgodni co do tego, że należy starać się o współdziałanie z Moskwą. Tymczasem, ku przykremu rozczarowaniu Polaków, rosyjski poseł Odojewski sprzeciwił się tej współpracy wojskowej. Zaraz potem i pod wpływem Béthune’a, zręcznie wykorzystującego lęk Marysieńki przed nową rozłąką z Janem III, senat na posiedzeniu z 16 kwietnia zezwolił na ratyfikację pokoju z Żurawna w formie, jaką dał sobie narzucić Gniński. Posłowi rozkazano, aby złożył podpis pod tym układem. I w ten sposób sporządzony został traktat, który w świetle towarzyszących okoliczności jego powstania i wobec nadziei na przyszłe złagodzenie klauzul uznany został za sukces Sobieskiego, jednakże w aktualnej formie był dla Polski upokorzeniem i nieznośnym ciężarem. Wyglądał jak przywilej udzielony łaskawie Polsce przez padyszacha. Wszechmocny Niepokonany Książę Wiernych przystał na prośby Gnińskiego, że Pawołocz i Biała Cerkiew, dwie ukraińskie twierdze, z należącym do nich obszarem pozostaną przy Polsce; dalej, że na prośbę chana Tatarów nie będzie już w przyszłości płacony Polsce trybut w wysokości 22 000 dukatów. Poza tym pokój z Buczacza utrzymuje nadal swoją ważność, a więc Podole jest podległe Turkom, a przeważna część Ukrainy, przekazana Kozakom, znajduje się pod zwierzchnictwem Porty. Te drobne ustępstwa, które przede wszystkim wyszły na korzyść polskim przygranicznym terenom, powetowali sobie Turcy z nawiązką, zobowiązując Rzeczpospolitą do regularnego „obdarowywania” chana tatarskiego, aby nie podejmował żadnych najazdów, i również do nieudzielania żadnej pomocy chrześcijańskim książętom, prowadzącym wojnę z Osmanami.

Nikt w Polsce nie wierzył, że pokój ten utrzyma się dłużej niż do momentu, w którym zaistnieje szansa na przerwanie go z sukcesem. Naród, który był tak dbały o swój honor i cześć, musiał się starać ze wszech sił o to, by zrzucić narzucone mu ograniczenia suwerenności i ponownie sforsować granice, które mu w czasie jego dającej się wytłumaczyć wewnątrzpolitycznym zamieszaniem militarnej słabości nakreślono. Podobnie naturalnie koniecznością okazało się to, że Polska będzie szukała przyjaźni i sojuszu z wrogami sprawcy tego układu pokojowego nie do utrzymania, zagrożonymi przez tę samą potęgę, która Rzeczpospolitą skazała na hańbę i cierpienie. Wreszcie Polskę dzieliła teraz przepaść od sprzymierzeńca Porty, któremu nie udało się spowodować, by Turcy lepiej zrozumieli istotę porozumienia pokojowego.

6. Przymierze z Francją czy z Austrią?

Francusko-polskie porozumienie manifestowało się w trzech kierunkach: na wschodzie jako polityka przyjaznego sąsiedzkiego kompromisu z państwem osmańskim, na zachodzie jako planowany w sojuszu ze Szwedami atak na brandenburskie Prusy Książęce i na południu jako wsparcie dla węgierskich powstańców. Wraz z niepowodzeniem misji dyplomatycznej Gnińskiego i odprężeniem między Warszawą i Berlinem nieunikniony był również kres marzeń Béthune’a o królewskiej godności na Węgrzech. Buonvisi w Wiedniu, a Martelli w Polsce triumfowali nad siłami, które sprzeciwiały się naturalnej wspólnocie interesów między Leopoldem I i Sobieskim. Mądry nuncjusz na cesarskim dworze przekonał Habsburga o korzyści umiarkowanego postępowania na Węgrzech i o zaletach sojuszu z Polską i Moskwą skierowanego przeciwko Porcie. Jan III natomiast zdawał sobie doskonale z tego sprawę, że skoro zawiodła dyplomatyczna sztuka gabinetu wersalskiego, skutki pokoju z Buczacza i Żurawna mogłoby tylko wymazać braterstwo broni z Austrią. Tak więc spełnił najpierw wstępny warunek nawiązania szczerych stosunków z dworem cesarskim – zabronił najsurowiej dalszych werbunków wojskowych dla Węgier.

Teraz król mógł już 25 kwietnia napisać do Gnińskiego, że meldunki o sporze Sobieskiego z Leopoldem I i Fryderykiem Wilhelmem są kłamliwe; przeciwnie, polski władca jest z dworem wiedeńskim na najlepszej stopie. Béthune, który przyglądał się temu nagłemu rozwojowi wydarzeń z bliska, nie był w stanie go zahamować. Niezadowolenie ze skutków jego porad dotyczących Turcji, Prus i Węgier było równie wielkie, jak chęć króla złączenia się ze Stolicą Apostolską i z Austrią w celu, dla którego zrealizowania również i sojusz z Francją był tylko jednym ze środków: zbudowania silnej monarchii rodu Sobieskich. Jan III i Maria Kazimiera przestali nagle traktować z przymrużeniem oka osoby prowadzące werbunki dla węgierskich powstańców. Jedna z ofiar tego politycznego zwrotu została przyłapana przez ludzi Dymitra Wiśniowieckiego i skazana na śmierć, jak zalecało prawo hetmańskie, czego jeszcze przed paroma miesiącami nikt by się nie spodziewał.

Z tego właśnie powodu Francuzi się obrazili. Rozpoczęła się era wzajemnych uszczypliwości, w czasie której wkrótce już nie można było ustalić, kto pierwszy zaczął. Marysieńka słała listy do Ludwika XIV i do jego brata, Monsieur, aby któryś z nich wziął stronę jej ojca w jego niezliczonych procesach i aferach honorowych. Francuski dwór był zbulwersowany bezczelnością tej pani z domu d’Arquien. Małżonce Sobieskiego, która, jak zresztą każdemu, poskarżyła się również Forbinowi na swego szwagra Béthune’a, ów biskup-dyplomata odpowiedział wcale nie z taką skruchą, jakiej Marysieńka oczekiwała: Ludwika XIV i świat cały oburza bardzo list Jej Wysokości do Monsieur, Jej interwencja u Wiśniowieckiego, żeby pozbawiono głowy francuskiego werbownika, oraz inne niegrzeczności, które popełniła z gniewu, dlatego że ojcu Jej odmówiono tytułu książęcego. Maria Kazimiera powinna przede wszystkim naprawić to, co się stało. Béthune, którego wysłano do Polski jako ambasadora tylko po to, by Jej zrobić przyjemność, nie jest niczemu winny, i Ludwik XIV nie zrezygnuje z jego usług.

Podczas gdy nieporozumienia między dworami w Wersalu i w Warszawie stawały się coraz ostrzejsze, nad polsko-austriackim zbliżeniem zaświeciło cieplejsze słońce. Jako widomy znak tego na tajnej konferencji ministrów Leopolda I postanowiono spełnić prośbę Sobieskich: zgodzić się na trzymanie do chrztu niedawno narodzonego dziecka tej królewskiej pary. „Niechaj będzie to początkiem i fundamentem lepszego zrozumienia się.” 15 sierpnia 1678 roku księcia Aleksandra – który przyszedł na świat w Gdańsku, gdy jego ojciec szykował się do wojny z Brandenburgią – trzymali nad chrzcielnicą przedstawiciele papieża i cesarzowej.

Pewien zabawny epizod został wówczas pieczołowicie zanotowany przez kilku przesądnych obserwatorów: otóż nuncjusz Martelli spacerując po parku w Jaworowie wpadł do stawu i z trudnością udało się szanownego prałata stamtąd wyłowić. Czyżby również owe „liczne dobre porozumienia” miały pójść na dno?

Gdy obserwowało się opozycjonistów, którzy w Wiedniu, w Berlinie i w Polsce starali się przeszkodzić zgodzie między Janem III i jego zachodnimi sąsiadami, wówczas przyszłość nie rysowała się w nazbyt różowych barwach. Leopold I i Sobieski szczerze pragnęli pojednania. U Wielkiego Elektora natomiast znowu doszła do głosu stara hohenzollernowska zasada: nie wolno dopuścić do tego, by polski władca stał się zbyt silny, należy przeszkodzić stworzeniu absolutum dominium w miejsce republiki. Również na wiedeńskim dworze nie brakło Sobieskiemu wrogów, którzy nie mieli ochoty złożyć broni; były to trzy Eleonory. Te cesarskie damy i Hohenzollern związali się z wewnętrznymi przeciwnikami króla Polski, aby nie mógł zakosztować owoców zwrotu swej polityki.

Wrogość macochy, siostry przyrodniej i małżonki Leopolda I miała z początku przyczyny osobiste. Do starego gniewu na szczęśliwego rywala Lotaryńczyka i palatyna dołączyła się teraz, gdy wdowa po Michale I w lutym 1678 roku poślubiła swego podziwianego, ubóstwianego Karola, paląca ambicja, by mimo wszystko przyozdobić czoło ukochanego koroną Jagiellonów. Pacowie, których plany detronizacyjne dotyczące Sobieskiego spotkały się z tak małym zrozumieniem u Hoverbecka, trafili wraz z innymi wielkopolskimi i ruskimi magnatami, należącymi do opozycji, do obozu cesarzowej-wdowy i księżnej lotaryńskiej. Z poufnej korespondencji macochy Leopolda I do czule kochanego przez nią zięcia można zorientować się w przebiegu intrygi skierowanej przeciwko Sobieskim. Można w niej też dostrzec ową zajadłą nienawiść, która właściwie obejmowała wszystko, co w jakimś tylko stopniu dotyczyło polskiego dworu. Na przykład: księżna Radziwiłłowa, siostra Jana III, będąc przejazdem w Wiedniu, składa najjaśniejszym państwu, wraz ze swym małżonkiem, obowiązkową wizytę. Cóż to za wyniosła i zarozumiała kobieta – pisze starsza Eleonora – już od pierwszego wejrzenia ogarnia cię gniew; naturalnie, bo czegóż dobrego można się stamtąd spodziewać. A ten Radziwiłł, jakże nieznośnie pretensjonalny gość? W dwa tygodnie później, 3 lipca, ta sama jaśnie oświecona korespondentka opowiada, że ostrożnie podsunęła cesarzowi propozycję niezadowolonych Polaków – możemy się domyślić, jaką, jednakże ta przezorna kobieta nawet w swojej korespondencji rodzinnej nie będzie się nigdy wyrażała zanadto szczerze i wyraźnie – Leopold I miał podobno odrzec z tym swoim zwykłym w takich razach zakłopotaniem, że to doprawdy piękny pomysł, że właściwie nie ma nic przeciwko temu, ale obecnie jest zadowolony ze swych nie najgorszych stosunków z Polską i nie da sobie odebrać spokoju.

Fryderyk Wilhelm, kurfirst, obdarzony był mniej zrównoważonym temperamentem. Chociaż unikał każdego, jawnie wrogiego działania wymierzonego przeciwko Sobieskiemu i czynił mu za pośrednictwem Hoverbecka najbardziej nęcące propozycje, mimo to zdecydowanie zajął przeciwne stanowisko. Pod koniec maja 1678 roku pełnomocnicy Hohenzollerna zawarli z Pacami umowę, która zobowiązywała tych ostatnich do zbrojnej interwencji w wypadku przemarszu Szwedów, którego wciąż się obawiano, a nawet brała pod uwagę atak na szwedzkie Inflanty. Delegat litewskiego hetmana, Marcjan Ogiński, przywiózł potem z Królewca bliższe wskazówki i pieniądze, aby pozyskać wojska Wielkiego Księstwa dla polityki Paców. Tak się dobrze złożyło, że ta skłonna do awanturnictwa armia, jak zwykle, nie została zaspokojona w swoich żądaniach żołdowych i że nie została rozpuszczona z powodu mądrej przezorności swego naczelnego dowódcy. Tak więc litewscy weterani nie przeszli do francuskich werbowników, za to byli teraz gotowi za brandenburskie talary bronić polskiej niepodległości przed szwedzkimi atakami.

Delegacja litewskiej armii pojawiła się u Jana III pod koniec lipca w Jaworowie i groziła konfederacją. Sobieski wahał się, po kim może się spodziewać większego zła, po swoich starych, wypróbowanych wrogach Pacach czy po ich przeciwnikach Sapiehach. Za pierwszymi, którzy odpowiadali obecnemu kierunkowi polityki zagranicznej, opowiadała się Maria Kazimiera, za drugimi, frankofilami, przemawiało ich powiązanie z rodem Radziwiłłów. Niechęć monarchy do zadawania się z Pacem była silniejsza niż obiektywne rzeczowe powody. Tak więc Jan III zawarł umowę z Sapiehami; ten układ z litewskimi przeciwnikami Austrii i Brandenburgii był drażniącą luką w systemie, poza tym jasno i wyraźnie nakreślonym; nie była to jedyna luka, albowiem chwiejna polityka, którą prowadził Sobieski i inne europejskie rządy, stała się prawie koniecznością z powodu zbliżającego się pokoju między Habsburgiem i Burbonem. Sojusze rozluźniały się, wrogości zacierały, wszystko stało się płynne i dla każdego było korzystne, by nie wyrywać się w żadnym kierunku i nie wiązać z nikim ostatecznie.

10 sierpnia 1678 roku Niderlandy i Francja zawarły pokój w Nimwegen. Cesarz przygotowywał się, aby uczynić podobnie. Fryderyk Wilhelm szykował się do nowej zmiany frontu, do powrotu pod znaki Ludwika XIV. W tym zamieszaniu król polski musiał bardzo uważać, żeby nie zaszkodzić dopiero co rozpoczętemu nawiązywaniu kontaktów z niemieckimi sąsiadami i nie popaść przy tym w konflikt z Francją. To, co planowała kierująca się bardziej uczuciem niż rozsądkiem Maria Kazimiera w swoim gniewie z powodu nieudzielenia d’Arquienom tytułu książęcego, z powodu Béthune’a i z powodu finansowych perturbacji, pchało prosto do zerwania z Wersalem jeszcze przed pozyskaniem niezawodnego nowego sprzymierzeńca. Albowiem przyjaźń z Austrią jeszcze nie przeszła próby, bazowała na śmiałych nadziejach Marii Kazimiery na małżeństwo Jakuba Sobieskiego z arcyksiężniczką, zasugerowane zresztą przez Zierowskiego, i na rezygnacji Polski z dalszego wspierania węgierskich rebeliantów. Przywrócone dobre stosunki z Brandenburgią miały również za podstawę obietnice na korzyść pierworodnego syna i tymczasowe poniechanie polskich zamiarów dotyczących Prus Książęcych. Mimo to ani Wiedeń, ani Berlin nie myślały rezygnować ze swych polskich przyjaciół, którymi byli dawni i najczęściej nieprzejednani przeciwnicy Sobieskich. Jeśli Jan III poróżniłby się z Francją, wtedy miałby jeszcze przeciw sobie klientów tego mocarstwa, a przy takim, nawet jeśli jeszcze tak krótkotrwałym, zawieszeniu broni między Leopoldom I i Ludwikiem XIV mogłoby się zdarzyć, że Sobiescy, pozostawieni przez wszystkich na lodzie, zaatakowani przez dotychczasowych sojuszników i nie bronieni przez oczekiwanych przyszłych sprzymierzeńców, zapłaciliby koszty owego zaprowadzenia pokoju w całym chrześcijańskim świecie, którego z głębi serca tak pragnął król Polski.

Rozważania te wyjaśniają i usprawiedliwiają pozornie nielogiczną działalność Jana III, który to wciąż jeszcze mamił Szwedów spóźnionymi nadziejami na militarną interwencję, to słał do Fryderyka Wilhelma zapewnienia swojej sympatii, to łagodził w Wiedniu, to znowu w Wersalu. Przy czym sam w kraju oparł się na Sapiehach i Hieronimie Lubomirskim, na których głowy cesarz i Brandenburczyk zsyłali wszystkie klątwy niebios, podczas gdy znowu Marysieńka i Dymitr Wiśniowiecki budzili gniew Ludwika XIV, ponieważ blokowali dostawy dla powstańców węgierskich.

Zręczne lawirowanie Sobieskiego pomogło przede wszystkim utrzymać francuskie poparcie i konieczną dla tego poparcia przychylność Béthune’a podczas krytycznych obrad sejmu w zimie 1678/1679 roku, mimo że Marysieńka zerwała wszelkie więzy ze swoim szwagrem i w Wersalu była uważana za niewdzięczną, niewierną sojuszniczkę. Królowi Polski poszczęściło się również w powstrzymaniu cesarza i Wielkiego Elektora od efektywnej pomocy dla potężnego spisku magnatów, mimo że w Berlinie Paców i wielkopolskich oligarchów, zaś w Wiedniu biskupa Trzebickiego, Czarnieckiego, Wiśniowieckich i Stanisława Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego, bardzo sobie ceniono. Jest to dowodem wielkiej sztuki dyplomatycznej, że ten, z powodu swojej bezczynności lub chwiejności lekceważąco traktowany przez krótkowzrocznie oceniających go współczesnych, monarcha wiedział, jak przezwyciężyć skutki fałszywej, z jednej skrajności w drugą popadającej polityki swojej żony i fatalne skutki porad Béthune’a.

Tak więc Fryderyk Wilhelm przez używanego zwykle w takich wypadkach rzetelnego pośrednika między Berlinem i Warszawą, posiadającego dobra ziemskie w obu państwach, dysydenta Niemirycza, nie tylko zapewnił Jana III o przyjaznych sąsiedzkich stosunkach, lecz również przestrzegł go przed spiskującymi, którzy zwrócili się o pomoc do Brandenburgii. Kurfirst polecił przekazać Sobieskiemu, że Pacowie są Hohenzollernom niezbędni tylko jako narzędzie obrony przed wciąż jeszcze grożąc szwedzką inwazją, jednakże nie przeszkadza to Fryderykom Wilhelmowi ani w aprobowaniu Jakuba, królewskiego syna, jatko następcy na polski tron, ani w neutralnej postawie wobec niezadowolonych z rządów teraźniejszego władcy. Również pomysł, który dziesięć lat później stał się zarodkiem drugiego kryzysu w polsko-brandenburskich stosunkach, był wówczas za pośrednictwem Niemirycza rozważany u kurfirsta i u Sobieskiego: była sprawa małżeństwa pierworodnego syna Jana III z Ludwiką Karoliną Radziwiłłówną, nad którą najwyższą kuratelę sprawował Fryderyk Wilhelm. W końcu, aby dopełnić miary dobrego, zgodzono się w Berlinie na uwolnienie pastora Straucha. W tak wielu wyznaniach i dowodach miłości mogła być odrobina kłamstwa, na przykład dziedziczka Radziwiłłów była już wówczas „zarezerwowana” na narzeczoną dla jednego z młodych margrabiów brandenburskich – jest jednak faktem niezaprzeczonym, że kurfirst przekładał polskiego króla nad jego wrogów, którzy byli przyjaciółmi Hohenzollernów. Hoverbeck musiał odradzić delegatom spisku magnackiego biskupowi Opalińskiemu podróż do Berlina. Pacowie nie znajdowali posłuchu, gdy mówili o innych sprawach, niż o walce ze Szwedami. A to właśnie sprawił Sobieski swoją mądrą dyplomacją.

Nie inaczej układały się sprawy w stosunkach z Austrią. Wprawdzie działało tam prawo inercji, które Leopold I podniósł do rangi nadrzędnej zasady swojego rządzenia. Nie wolno, oczywiście, zapominać o trzech bardzo obrotnych Parkach, które by tak chętnie przecięły nić losu Jana III, ani o okoliczności, że wicekanclerz Königsegg był związany z tą lotaryńską intrygą. To właśnie zimna krew Sobieskiego, jego pełne umiaru i przy tym energiczne działanie przeciwko wspomaganiu węgierskich powstańców wytrąciły broń z ręki jego wiedeńskim wrogom. Król był dokładnie poinformowany o tych powiązaniach i o intrydze; kiedy jednak Béthune tę i tak paskudną sprawę niepotrzebnie rozdmuchał, malując w jaskrawych kolorach spodziewaną austriacką inwazję, kiedy ambasador wysłał francuskich oficerów do Częstochowy, aby przygotować tę twierdzę do obrony przed atakiem księcia lotaryńskiego, kiedy wreszcie na dodatek żołnierze francuskiego stronnictwa dali się bardzo we znaki biskupowi krakowskiemu podczas jego wizyty w owym od dawna sławnym miejscu pielgrzymek, wówczas władca nie bał się wystąpić przeciw tym nadgorliwym obrońcom. Znał Polaków wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nic bardziej nie zachęca politycznych wrogów do działania niż okazywana bojaźń przed ich knowaniami, że najlepszym środkiem, by wprawić ich w niepewność, jest spoglądanie na ich zamysły z pewną dozą obojętności.

Jak słusznie Sobieski uczynił nie dając się nakłonić zdenerwowanemu Béthune’owi do podjęcia gwałtownych kroków, okazało się na sejmie w Grodnie (14 grudnia 1678 r. do 4 kwietnia 1679 r.). Ambasador oczekiwał tej sesji ze zrozumiałym niezadowoleniem. Miał za mało pieniędzy do dyspozycji, aby zdobyć sobie serca panów delegatów dzięki stale szeroko otwartej sakiewce; był sparaliżowany w działaniu przez nieszczęsną kłótnię z Marią Kazimierą, a musiał być przy tym przygotowany na gwałtowne spory z powodu obu przedsięwzięć, do których namówił króla: do ataku na Prusy Książęce i do węgierskiej awantury. Ten nerwowy markiz, który przez napływające do niego z Wersalu instrukcje i bijący z nich w oczy brak zainteresowania Ludwika XIV dla zbędnej obecnie dywersji na wschodzie stracił zupełnie ze strachu głowę, przewidywał w duchu jako rezultat parlamentarnych utarczek słownych regularną wojnę domową. Jan III bowiem, mimo wszystko uczciwy przyjaciel Francji i Bethune’a, będzie zmuszony bronić się przeciw kontrkandydatowi habsburskiemu podopiecznemu Karolowi z Lotaryngii.

Sprawy nigdy nie posunęłyby się tak daleko, gdyby Jan III od początku dawał mniej posłuchu ambasadorowi; zły koniec nie nastąpił tylko dlatego, że polski monarcha zdał się obecnie wyłącznie na własny osąd sytuacji. Gdyby nie nastąpił zdecydowany zwrot w polityce, który pozwalał się spodziewać, że ten wspomagający węgierskich powstańców król stanie się przyszłym sprzymierzeńcem w wojnie z Turkami, wówczas wzięłyby w Wiedniu górę wrogie Sobieskiemu siły i przeczucia Béthune’a stałyby się faktem. Mianowicie na krótko przed rozpoczęciem sejmu zmienił Wielki Elektor swoje dotychczas przyjazne nastawienie wobec polskiego dworu. Fryderyk Wilhelm był bowiem gotów za cenę antyszwedzkiej, nawet tylko neutralnej polityki króla „spełnić wszystkie żądania, ażeby najstarszy syn Jego Królewskiej Mości otrzymał koronę”; niemal nie zerwał z Pacami, którym ze względu na Jana III okazał ostentacyjnie obojętność. Ci litewscy oligarchowie rozgniewali się z tego powodu bardzo, pozwolili Szwedom bez przeszkód przejść przez polski teren i wtargnąć do Prus Książęcych, a jednocześnie starali się również oświecić kurfirsta co do prawdziwych zamiarów Sobieskiego. W końcu listopada 1678 roku przechwycili list szwedzkiego generała Horna do Jana III, w którym powoływał się na określoną w umowie pomoc wojskową z Polski. Pismo to przesłane do Berlina otworzyło oczy Hohenzollernowi na „sincerite0 tego człowieka, któremu na podstawie raportów Hoverbecka i Niemirycza zaufał. Stało się to akurat jeszcze we właściwym czasie, by na sejmie wystawić w pełnej gotowości przeciwko dworowi całą armię klientów Brandenburgii. „Przychylnie usposobionych” powiadomiło się o tym, co planuje ich monarcha przeciwko wolności Rzeczpospolitej: dziedziczną monarchię z absolutną władzą króla.

Na nowo rozżarzona wrogość Fryderyka Wilhelma była szczególnie niebezpieczna z dwóch powodów. Ponieważ kurfirst, przeszedłszy obecnie znowu do obozu francuskiego, potrafił sobie również zapewnić posłuch u ludzi będących blisko wersalskiego gabinetu, następnie, ponieważ olśniewające zwycięstwa brandenburskiej armii nad Szwedami nadzwyczaj podniosły prestiż Hohenzollernów. W styczniu 1679 roku Fryderyk Wilhelm uderzał z impetem na oddziały Horna, które zagnieździły się w Prusach Książęcych, i pobił je na głowę pod Kuckernese. Tym samym równocześnie zamknął usta polskim wrogom Brandenburgii; nikt nie myślał już więcej o tym, jak miało to miejsce jeszcze na początku sejmu, by żądać wspólnej okupacji Prus Książęcych, skoro szwedzki partner tak haniebnie ustąpił pola. Pacowie i Ogińscy tryumfowali. Powstanie przeciwko Sobieskiemu wybuchłoby z pewnością, gdyby cesarz, silnie w tej decyzji umocniony przez Stolicę Apostolską, nie powstrzymał swoich polskich stronników.

Leopold I odpowiadał na dowody przyjaznych zamiarów, których mu Jan III nic szczędził, odmową na wszystkie wymierzone przeciw temu królowi propozycje. Doświadczył tego brandenburski agent Chwałkowski, który w Wiedniu judził przeciwko Sobieskiemu. To również zamanifestowało się na sejmie w Grodnie. Z chwilą, kiedy dopływ posiłków z północnego Podkarpacia dla węgierskich powstańców wstał zablokowany, wykreślono z pamięci na dworze cesarskim tę niedawną złą przeszłość. Zwolennicy Lotaryńczyka musieli złagodzić ton i pogodzić się z Sobieskim. W ten sposób najbardziej drażliwe sprawy sejmowych obrad straciły swoją ostrość.

Hetman Dymitr Wiśniowiecki, jeden z przywódców spisku, żądał od sejmu wydania surowego wyroku na Hieronima Lubomirskiego, organizatora pomocy wojskowej dla Węgrów, i na wszystkich jego pomocników. Oburzenie marszałka wielkiego koronnego na tego chętnego do walki rycerza zakonu maltańskiego spowodowane było nie tylko niezgodną z prawem międzynarodowym pomocą dla burzących się Madziarów, lecz również i przede wszystkim sporem, w który uwikłani byli obaj magnaci: o ordynację Ostrogskich. Atoli właśnie ów splot politycznych i gospodarczych spraw ułatwił kompromis. Hetman zgodził się na amnestię dla towarzyszy węgierskich powstańców, a Lubomirski pozostawił w posiadaniu księcia Wiśniowieckiego aż do następnych decyzji ogromne dobra Ostrogskich.

Również burza, która nadciągała od strony zachmurzonego nieba nad Bałtykiem, przeszła nie wyrządziwszy szkód. Ani brandenburskie żądanie, by zobowiązać prawnie Polskę do obrony Prus Książęcych przed Szwedami, ani starania francuskiego stronnictwa, by jednak jeszcze nakłonić Rzeczpospolitą do interwencji w szwedzko-brandenburskiej wojnie, nie zostały ukoronowane sukcesem. Król zatroszczył się o to, żeby hrabiemu Hornowi zwrócono zabraną podczas wycofywania się broń, skarcił postępowanie (...), jednakże nie wdał się w żadne niepotrzebne spory z kurfirstem, który niezbyt dokładnie wnikał w polską neutralność. Ten sam monarcha, którego detronizację przez powszechne powstanie przewidywał w przededniu sejmu Béthune, znajdował się, dzięki swej niedoścignionej zręczności politycznej, pod koniec sejmowych obrad w sytuacji, którą Hoverbeck, z pewnością nie nazbyt przychylny Sobieskiemu świadek, opisuje w następujący sposób: „Od kilku stuleci nie uszło żadnemu królowi tak wiele jak teraźniejszemu. Przeforsował wszystko, czego pragnął, co może posłużyć do ustabilizowania prawie nieograniczonej władzy i autorytetu.” Rozumiemy dobrze owo „pełne rozkoszowanie się” Sobieskiego i możemy ocenić po jednogłośnym niezadowoleniu wszystkich zagranicznych dyplomatów, jak znakomicie zabezpieczył interesy swoje i swojego królestwa.

Sejm w Grodnie, pominąwszy już jego odporność na wszystkie obce intrygi i polubowne załatwienie wschodnioprusko-brandenbursko-szwedzkiej, jak i węgierskiej kwestii, może się pochlubić doskonałą, ustawodawczą pracą. Zaakceptował 259 uchwał, między innymi ważne ustawy dotyczące finansów państwa, opłacenia wojska i oczywiście również jedną dotyczącą dóbr wdowich królowej; fakt ten został zaraz wykorzystany w propagandzie przeciwko Marii Kazimierze. Najważniejsza jednak była zasadnicza decyzja, by potwierdzić piętnastoletnie zawieszenie broni z Moskwą i wznowić wojnę z Portą u boku cara. Tym samym równocześnie utorowano drogę do sojuszu z papieżem i z cesarzem, którzy przygotowywali się również do wspólnej obrony przed niewiernymi.

Na początku 1679 roku Sobieski, kiedy przerwał karpacką awanturę i gdy jego plany bałtyckie spełzły na niczym z powodu niesprzyjających okoliczności, znalazł się znowu na drodze do celu, którego nigdy nie tracił z pola widzenia. Węgierska i pruska dywersja powstrzymały króla i opóźniły jego karierę światową. Obecnie jednak droga zdawała się wolna. Ten „drogi pokój” zapanował wreszcie pośród chrześcijańskich mocarstw, gdy 5 lutego 1679 roku również cesarz i Francja podali sobie ręce i gdy wojenne działania między Szwedami i Brandenburgią nie mogły już trwać długo. Teraz nadszedł dla Jana III odpowiedni moment, by przekształcić marzenie w rzeczywistość i uwieńczyć dzieło swojego życia najchwalebniejszym czynem. Przystąpił więc do starań, by jako naczelny dowódca pojednanego chrześcijaństwa przepędzić Turków z Europy.

Jakże małe wydają się wobec tego zadania partyjne podziały, nawet po paktach z Nimwegen trwające wciąż zawiści dworu cesarskiego i Francuzów! Sobieski pokazał w Grodnie, jak on rozumie wielką europejską, chrześcijańską politykę. Nawet jeśli zbliżył się do Austrii, jeżeli pogodził się z Brandenburgią i potwierdził wymagający tylu wyrzeczeń rozejm z Rosją, to w żadnym razie nie myślał przy tym, by pokazać plecy Francji, swej drugiej, ukochanej duszą i sercem ojczyźnie. Przyświecała mu ta sama idea, której w Rzymie hołdował wielki papież Innocenty XI: że kres waśniom między narodami Zachodu może położyć wspólny czyn. Bolesne i przygnębiające były dla Sobieskiego upomnienia, które mu przysłał w ostatnich miesiącach namiestnik Chrystusa. Król czuł z dnia na dzień coraz większy ciężar pokoju z Żurawna. Niepotrzebne były tu ani perswazje, których niezmordowany nuncjusz Martelli nie szczędził, ani listy Ojca Świętego do władcy i do polskich wielmożów, aby rozniecić nastrój wyprawy krzyżowej, który od najwcześniejszego dzieciństwa towarzyszył Janowi III i król ten nigdy się całkiem od niego nie uwolnił. Również większość innych uczestników sejmu – senatorzy, ministrowie i delegaci – nie była tak bardzo zaślepiona frakcyjnymi sporami, żeby owo płomienne wezwanie do walki z islamem pozostawiło ich obojętnymi. Król polski otrzymał swoje prawie nieograniczone pełnomocnictwa przede wszystkim dlatego, żeby przygotować tę wojnę od strony militarnej i dyplomatycznej; rozejm z Moskwą został zaaprobowany tylko ze względu na tureckie zagrożenie.

28 lutego 1679 roku Sobieski podał do wiadomości przez kanclerza, swojego szwagra Wielopolskiego, dyrektywy tego potężnego przedsięwzięcia, którego realizacja i naczelne dowództwo należały odtąd do króla. Wojna z muzułmanami jest nieunikniona. Gniński, poseł, który bezpośrednio przed rozpoczęciem sejmu wyczerpany i upokorzony wrócił do kraju z Istambułu, straciwszy ponad stu ludzi ze swego orszaku z powodu zarazy i na skutek złego traktowania przez Turków, Gniński, który na próżno błagał o warunki możliwego do dotrzymania rozejmu, jest świadkiem tego, że pycha Osmanów może być tylko złamana przemocą. „Mam-li mówić, czy tylko płakać?” – tak zaczął swoje sprawozdanie przed sejmem polski poseł w sprawach pokojowych z Turcją. Sobieski dał na to odpowiedź: nie mówić, nie płakać, lecz działać i walczyć. Zaproponował, aby wysłać posłów do papieża, cesarza, do Francji i do cara. Do Leopolda I, albowiem „łączy nas ta sama wiara, ten sam interes, ten sam wrogi nam sąsiad, który równie bliski jest Wiednia, jak naszego Lwowa. Pora i okoliczności są korzystne, od stuleci czekaliśmy na możliwość współdziałania z Moskwą.” Od cesarza nie wymaga się ani pieniędzy, ani ludzi, tylko dywersji na Węgrzech. Francję należy poprosić o oficerów artylerii, Hiszpanię o współdziałanie jej floty. Polska musi sama, dzięki podatkom i darowiznom, zgromadzić środki na tę wojnę i zakończyć zbrojenia do lata. Do tego czasu wrócą z pewnością wysłańcy. Wówczas należy prowadzić wojnę ofensywnie i wedrzeć się do kraju wroga.

Niejednokrotnie już podkreślaliśmy, że przekonanie o świętym posłannictwie przepędzenia islamu z Europy odziedziczył Sobieski po przodkach, że wzrastał z myślą o krucjacie i że wiara w Polskę jako przedmurze chrześcijaństwa, a więc jako pionierskiego obrońcę, tworzyła jedną z podstaw światopoglądu króla. Tak więc ten konkretny plan chrześcijańskiej ligi pod dowództwem Sobieskiego, to urzeczywistnienie idei, ucieleśnienie pewnego marzenia, miał realne, bezpośrednie powody. Ten przyczynowy związek, na który jeszcze nigdy nie zwrócono uwagi, należy wreszcie odsłonić.

Najpierw trzeba należycie ocenić wydarzenie, jakim był wybór Innocentego XI na papieża. Miało ono decydujące znaczenie dla ożywienia ducha wypraw krzyżowych świata Zachodu. Ten pontifex wyczuł ze wspaniałą jednostronnością geniusza całą siłę tkwiącą w zregenerowanym imperium Köprülü, którą mogła pokonać tylko przeciwsiła działająca z równym lub jeszcze większym rozmachem. Innocenty XI, nie biorąc pod uwagę politycznych sztuczek mężów stanu Grand Siecle’u, dostrzegł ponadczasowe posłannictwo narodów Zachodu i rozsadził wydające się dzieciom tego świata nie do naruszenia granice, które zazwyczaj wytyczała polityka jakiegoś „ale” i „gdyby”, granice konwenansu, koniunktury i koniektury. Wspierany przez swych niezrównanych pomocników-dyplomatów – Cibo, Buonvisi i Martelli wytrzymują porównanie z największymi dyplomatami spraw zagranicznych wszystkich czasów – papież wysłał swój fluid przez skamieniałą, okrutną, zatwardziałą Europę i fluid ów przeniknął przez peruki do chłonnych umysłów, przez pancerze do wrażliwych serc tych niewielu powołanych. U Innocentego XI znajdowały posłuch owe odosobnione głosy, które w innym przypadku przebrzmiałyby niepostrzeżenie, głosy wołających na puszczy egoizmu.

Jeden z tych głosów, które musimy pieczołowicie odnotować, należał do kapucyna fra Paola da Lagni, drugi do daleko sławniejszego Marka d’Aviano. Fra Paolo przebywał w Konstantynopolu i z bliska mógł przejrzeć słabości osmańskiego imperium. W memorandum do Ojca Świętego naszkicował ten mądry mnich pewien plan, który przewidywał współdziałanie papieża, cesarza, cara, Francji i Hiszpanii, Polski oraz Wenecji, a nawet szacha Persji. Kapucyn ów znalazł we francuskim ambasadorze Nointelu uważnego słuchacza i godnego zaufania informatora. Fra Paolo przesłał swój plan w 1678 roku do Rzymu, miał on jednak również – i tym samym wracamy znów do Sobieskiego – okazję albo bezpośrednio, lub przez Nointela wymienić poglądy z polskim posłem podczas pobytu Gnińskiego w Turcji. Godne pamięci pismo Gnińskiego do kardynała Vidoniego z 20 lipca 1678 roku tkwi w kręgu przemyśleń fra Paola. Również następca tego ambasadora, polski rezydent Proski, dostał się pod wpływ owego męża stanu w habicie. W raportach i listach Proskiego do króla i polskich ministrów wciąż powtarza się ostrzeżenie fra Paola i zebrane przez niego dowody osmańskich słabości, jak też rada stworzenia wielkiej ligi wszystkich wrogich sułtanowi chrześcijańskich mocarstw, do której mogliby się przyłączyć egzotyczni przeciwnicy Porty.

Jan III chętnie i szybko dał się przekonać do tego planu. Wyróżnił trzy najistotniejsze sprawy konieczne do zrealizowania tego szlachetnego projektu: usunięcie albo odroczenie sprzeczności między Polską i Moskwą, sojusz Polski z cesarzem i wreszcie współpraca cesarza i Francji. Dwie pierwsze kwestie, na ile to od niego zależało, Sobieski uregulował. Jeżeli chodzi o trzecią, mógł on tylko spróbować pośrednictwa między tymi dwoma największymi mocarstwami, odgrywającymi główną rolę w polityce europejskiej. I ta próba została podjęta – zaraz postaramy się ją opisać – lecz za pomocą nieodpowiednich środków. Oczywiście nawet najznakomitsze środki okazałyby się niewystarczające, aby nakłonić domy Habsburgów i Burbonów do współpracy w tej samej sprawie.

Innocenty XI lekceważył ten mający zasadniczy wpływ na wszystko spór obu wiodących mocarstw świata z dziecięcą naiwnością zwiastuna wzniosłych posłannictw, który, prześcigając swoją epokę i sprawy swego kręgu ziemi, wybiega myślą na nowe kontynenty. Ach, jakże ciasna jest ta europejska przestrzeń wymiany myśli! Papież pisze do Ludwika XIV i do Pomponne’a, do Leopolda I i do cesarskich ministrów, że Austria i Francja sobie nawzajem mogą, a obie powinny Polsce pomóc w pokonaniu odwiecznego wroga. W Wiedniu to napomnienie zostało lepiej przyjęte, ponieważ wymagał tego polityczny interes, a także – po cóż temu zaprzeczać – ponieważ w Habsburgu chrześcijańskie uczucia były co najmniej tak silne, jak jego poczucie odpowiedzialności za państwo. W Wersalu owo kazanie najwyższego duszpasterza zbyto gładką uprzejmością, nie wywołało bowiem ono najmniejszego wrażenia.

Czyż więc prośby Sobieskiego mogły mieć inny skutek? Podskarbi wielki Morsztyn udał się pod koniec maja 1679 roku jako poseł nadzwyczajny do Paryża. Jak nikt inny, był on mile widziany przez Ludwika XIV. Właśnie niedawno uzyskał naturalizację we Francji, kupił tam duże posiadłości ziemskie i tym samym okazał wolę uzależnienia się od monarchy, który obecnie panował nad znaczną częścią jego bogactw. Temu Francuzo-Polakowi najistotniejszy przedmiot jego misji był całkowicie obojętny. Zupełnie niereligijny, nie interesował się walką z islamem; ograniczył się do tego, by wypełnić swą misję zgodnie z otrzymaną pisemną instrukcją: poprosić o francuskie pieniądze i o francuskich oficerów na wojnę z Turkami. Papieski nuncjusz powiadomił Rzym, jak niewielkiego osobistego poparcia użyczył Morsztyn tej prośbie. Zresztą gdyby nawet ten ambasador wyrecytował przed władcą wszystkie tyrady Corneille’owskiego Cyda, którego przetłumaczył na polski, gdyby nawet najbardziej wzruszająco zaapelował do wielkoduszności monarchy i jego wątpliwej żarliwości religijnej, nie zdołałby poruszyć serca Ludwika XIV. Handel lewantyński Francji, troska, żeby przypadkiem przez pomoc przeciwko Osmanom nie przyczynić się do powiększenia potęgi Habsburgów, wzgląd na węgierskich powstańców i pragnienie, by mieć stale w odwodzie Polskę do ataków na Zachód, były daleko silniejsze niż skłonność do gesta Dei per Francos0.

Morsztyn, prócz zadania nakłonienia gabinetu wersalskiego do uczestnictwa w lidze chrześcijańskiej, miał jeszcze udowodnić, że postawa Jana III wobec Francji podczas ostatnich lat była bez zarzutu, i wyprosić przebaczenie za grzechy Marii Kazimiery, następnie pozyskać Ludwika XIV dla korzystnego ożenku księcia Jakuba i dla sprawy odziedziczenia przez niego polskiego tronu. Z trzema pierwszymi punktami poszło tak jak z pomocą przeciw Turkom. O rage! O désespoir!0 Były to tylko dworne odpowiedzi, które brzmiały „tak”, a oznaczały „nie” lub jeszcze gorzej, bo obojętność. Jedynie przyrzeczono poparcie kandydatury do tronu dla pierworodnego syna Sobieskiego. Sprawa ta pojawia się nawet jako jedna z klauzul w sojuszu francusko-brandenburskim, który został zawarty 25 października 1679 roku w St.-Germain.

Był to marny sukces, albowiem realny zmysł polityczny polskiej pary królewskiej oceniał to wątpliwe następstwo tronu na przyszłość z mniejszą jeszcze nadzieją niż spłatę niewątpliwych, dawno płatnych weksli z minionego okresu, które wciąż jeszcze czekały na wykupienie, tych pożółkłych świadków z lat, kiedy to Longueville miał być następcą Wiśniowieckiego. Jednakże misja Morsztyna przyniosła niewątpliwie jeden pożytek: samemu jej ambasadorowi. Siedział bowiem on we Francji ponad rok, zyskał tam sobie potężnych protektorów i stał się wyrocznią dla francuskiego ministra spraw zagranicznych we wszystkich sprawach dotyczących Polski. Zadarł przez to, oczywiście, w ojczyźnie nie tylko ze swoimi dawnymi przeciwnikami, wśród których najznamienitszym była Maria Kazimiera, lecz również z Janem III, dotychczas życzliwie do niego usposobionym.

Spośród innych wyprawionych na Zachód posłańców Hieronim Lubomirski z Italii i Portugalii, a Władysław Morsztyn z Anglii i z Niderlandów przywieźli obietnicę pomocy finansowej. Decydujące znaczenie miała jednak wyłącznie misja księcia Michała Radziwiłła w Wiedniu i Rzymie. Przypominamy sobie owo złe wrażenie, jakie ten szwagier Sobieskiego wywarł na dworze cesarskim podczas wcześniejszych tam pobytów. Zarozumiały, małych kwalifikacji, występując z przepychem tam, gdzie miał wnosić prośby, nie był litewski hetman najwłaściwszą osobą do spełniania dyplomatycznych misji. W każdym razie nie był człowiekiem, który przy pierwszym. starcie pokonałby tę różnorodność przeszkód, jaka piętrzyła się przed sojuszem Jana III z Leopoldem I. O braku zapewnienia przychylności Francuzów była już mowa; spowodowanie zmiany tutaj leżało poza polskimi możliwościami. Nieufność wobec siebie jako protektora powstania na Węgrzech zdołał Sobieski złagodzić swoim lojalnym postępowaniem, ale jej nie pokonał. Francuski dowódca korpusu posiłkowego dla kuruców, Boham, wrócił wprawdzie w maju 1679 roku do Polski, gdzie wraz ze swymi bezrobotnymi teraz oficerami sprawiał wielki kłopot Béthune’owi, jednakże wspomnienie o planach Sobieskiego dotyczących węgierskiej korony nie zblakło tak szybko w Wiedniu i również nie wygasło tak nagle w Janie III i Marii Kazimierze, na nieszczęście dla wszystkich zaangażowanych. Trzecią przeszkodą była kwestia pieniężna. Bez odpowiednich papieskich subsydiów przy stałej pustce w kasie nie mógł Habsburg myśleć o wielkiej wojnie z Osmanami. Przewidywano w przyszłości pomoc ze strony Moskwy; obaj kolejni carowie wahali się tymczasem jeszcze między wojną a pokojem. W końcu Sobiescy oczekiwali od Austrii spełnienia szeregu obietnic, których im Ludwik XIV odmówił albo których nikt od niego nie oczekiwał: ręki księżniczki dla Jakuba, najstarszego syna króla, tytułu para Francji dla markiza d’Arquien i pieniężnych korzyści, o których jeszcze należało pomówić. Do jawnych kamieni obrazy trzeba by jeszcze dodać intrygę hiszpańskiego i lotaryńskiego stronnictwa na cesarskim dworze, które nie chciało nic słyszeć o walce z Turkami, aby stać w gotowości zbrojnej na granicy francuskiej, i które nie wyrzekło się nienawiści do elekta z 1674 roku.

Nuncjusz Buonvisi trudził się od dawna, aby znieść tę górę uprzedzeń. Zdawał sobie z tego sprawę, że ma przed sobą mur, którego najlepsza i najtwardsza głowa nie jest w stanie przebić, pocieszał się jednakowoż tym, jeśli można by to nazwać pocieszeniem, że w niedalekiej przyszłości Austriacy zostaną zaatakowani przez Turków; wówczas Wiedeń będzie musiał sam poprosić o to, czego przedtem wciąż odmawiał. Tymczasem spośród ziemskich plag spadła na cesarskie miasto wprawdzie jeszcze nie święta wojna, lecz za to morowa zaraza. Plaga ta dostarczyła dworowi cesarskiemu pretekstu, by ucieczką do Pragi ratować się nie tylko przed groźbą zarażenia, lecz również przed pertraktacjami z Radziwiłłem. Wenecjanie również powołali się na zarazę, aby nie wpuścić niewygodnego posła; tak więc w końcu grudnia 1679 roku zaszedł on jedynie tak daleko, że na granicy republiki adriatyckiej gawędził sobie z tamtejszym nuncjuszem nie wstąpiwszy wcale na „ziemię obiecaną” Italii.

7. Na drodze do Ligi Świętej

Podczas gdy Radziwiłł kłócił się z władzami Wenecji, których skrupuły dotyczące higieny wynikały z obawy przed niezadowoleniem Porty, i otrzymał wprost z Rzymu radę, by się dłużej na próżno nie przemęczać, negocjacje dotyczące sojuszu austriacko-polskiego przeszły w zręczniejsze, mniej jaśniepańskie, a mimo to delikatniejsze ręce. Pani Małgorzata Kotowska, małżonka pewnego królewskiego sekretarza i zaufanego Radziwiłłów, którą Béthune rekomendował „autant d’estime et d’amitié qu’elle en mérite0, a która za odpowiednią rekompensatę obiecała francuskiemu ambasadorowi sprawozdanie ze wszystkich swych poczynań, zajęła się w Pradze wraz z innym klientem Radziwiłłów, Platerem, sprawami polskiego dworu z tak wielkim powodzeniem i zręcznością, że pod koniec roku przymierze obronne między Leopoldom I i Janem III było gotowe do akceptacji. Buonvisi dopomógł ze swej strony i w ten sposób tajna konferencja z 8 stycznia 1680 roku przesłała Zierowskiemu polecenie, by zaproponował w Warszawie sojusz w celu wspólnej obrony przeciwko sułtanowi.

Propozycję miało rozważyć zebranie senatorów, ministrów i posłów wybranych na ostatni sejm, zwołane 11 stycznia w Warszawie. Na sesji tej Martelli i Zierowski zmierzyli swe siły z siłami Béthune’a i Francuz zatryumfował raz jeszcze, chociaż nie otrzymał najmniejszej pomocy od swego rządu. Większość obecnych odrzuciła sojusz obronny, uznała natomiast za zasadniczy sojusz ofensywny. O burzliwych debatach, które miały zostać utrzymane w tajemnicy, dowiedzieli się wszystkiego nie tylko najbardziej zaangażowani w tę sprawę obcy dyplomaci. Dzisiaj wiemy, że przyczyn decyzji tej „konwokacji” nie należy sprowadzać jedynie do intryg Béthune’a. Raczej trzeba na tym namiastkowym sejmie dopatrzeć się oddziaływania wewnętrznych politycznych planów, które wyjawili Sobiescy prawdopodobnie ze względu na wojnę z Turcją.

Poszczególne punkty programu, jaki nakreślił sobie władca, były ze sobą w nierozerwalnym związku. Gdy Jan III zawierał lub rozwiązywał przymierza, myślał wówczas również o wsparciu, jakiego mu one mogą dostarczyć dla stworzenia silnej monarchii dziedzicznej, miał przed oczyma małżeństwo wybranego przez siebie następcy i jego prawa do tronu. I odwrotnie, stworzenie nowoczesnego absolutnego państwa miało zapewnić Polsce szansę umocnienia się na zewnątrz, tak w czasie wojny, jak i pokoju. Podczas pierwszych lat swego panowania musiał się monarcha przede wszystkim zajmować obroną przed tureckim niebezpieczeństwem. Dyplomacja i sprawy militarne pochłaniały go prawie bez reszty. Następnie należało stworzyć dobrze zorganizowaną partię królewską i – dla Polski niezbędny warunek – zebrać potrzebne środki finansowe. Teraz, w momencie pokoju europejskiego – każdy zdawał sobie sprawę, jak jest on kruchy – przed wznowieniem walki z niewiernymi i wobec szwankującego zdrowia króla, jak i ze względu na wiek obecnie trzynastoletniego księcia Jakuba, tym pilniejsza stała się reforma konstytucji. Jan III, przygotowując ją, miał trzech najbliższych współpracowników: swego kuzyna prymasa Wydżgę, swojego szwagra kanclerza wielkiego koronnego Wielopolskiego i dotychczasowego ambasadora w Istambule Jana Gnińskiego, swego długoletniego powiernika. Wszyscy trzej, jak dotychczas, zaliczali się do przyjaciół Francji. Uzupełniali się też wzajem swoim temperamentem.

Prymas, leniwy i gadatliwy, dowcipny, inteligentny i powierzchowny, był jakby powołany do tego, by ten niepopularny środek zaradczy uczynić dla senatu i posłów ziemskich możliwym do przełknięcia. Wielopolski, poważny, solidny, milczący i z gruntu uczciwy – on jeden odmawiał wciąż każdemu przyjęcia pensji bądź darów pieniężnych; oczywiście był dostatecznie bogaty, by sobie pozwolić na tę bezinteresowność – musiał redagować projekty prawodawcze. Gniński zaś, chociaż przesądny i niezwykle kapryśny, był dzięki swoim wybitnym przymiotom umysłu właściwym człowiekiem do każdej intrygi, niezrównanym strategiem i wypróbowanym taktykiem polskiego parlamentaryzmu, do tego nie mniej uzdolnionym dyplomatą. „Beaucoup d’esprit, un des plus fins et des plus adroits du royaume0, „canning, crafty, and of long experience0 – tak przedstawiają tego właściwego spiritus rector zagranicznej i wewnętrznej polityki Sobieskiego w latach poprzedzających wielką wojnę turecką dwaj, tak wysoko cenieni, obcy obserwatorzy, jak de Lumbres i Hyde.

Z tego współdziałania króla z jego trzema doradcami, a przede wszystkim z jego władczynią Marysieńką, powstał w kwietniu 1679 roku projekt Wielopolskiego, konstytucja uwzględniająca w zupełności wymagania czasu i miejsca. Tak więc utrzymane w niej zostały liberum veto i kilka innych schlebiających polskiej odrębności, samych w sobie dziwacznych, ba, nawet szkodliwych postanowień, na przykład to, że władcy wolno wydawać akta tylko po łacinie lub po polsku, że może nadawać tytuły wyłącznie ważne za granicą. Najistotniejszym jednak było wzmocnienie władzy królewskiej. Elekcja miała być zachowana – Jan III chciał wprowadzić monarchię dziedziczną na drodze faktów, a nie poprzez prawo – jednakże odbywałaby się, na wzór konklawe, w ciągu dwudziestu dni. Monarsze miałyby zostać przydane stałe organa doradcze, a władza hetmanów, która mogła prowadzić do tworzenia siły przeciwnej królowi, miała być ograniczona przez stworzenie liczniejszych stałych stanowisk dowódczych. Regularny żołd dla stałego wojska, stworzenie z Ukrainy pogranicznego księstwa, zakaz obecności stałych obcych posłów – to były podstawy polskiego dobrobytu, pomyślności polskiego państwa. Projekt uzupełniono jeszcze konceptami, które ograniczały liberum veto, jak to tylko było możliwe, i stanowiły regułą decyzję większości.

Za wszystkimi tymi szczegółami kryła się, oczywiście, wciąż ta sama myśl zasadnicza, żeby pozbawić władzy oligarchię i zapewnić królowi właściwe kierownictwo wszystkimi sprawami dotyczącymi państwa. Jeśli już myśl ta doszła do głosu, nawet pod tak niewinnym nagłówkiem jak reforma porządku obrad, wówczas rozgorzały namiętności. Podobnie zdarzyło się również, gdy wyśledzono, że dwór przez sprzedaż wyższych urzędów zapewnia sobie poważne środki finansowe, szczególnie jednak oburzano się wtedy, gdy próbował on jakimikolwiek okrężnymi drogami zapewniać pierwszeństwo najstarszemu księciu i innym członkom królewskiej rodziny przed pozostałymi obywatelami państwa.

W XVII wieku owe, dla nas śmieszne, kłótnie ceremonialne, te debaty o pierwszeństwo przy stole i na sali balowej były w swej istocie wyrazem walki o zewnętrzne oznaki władzy. Kiedy Sobiescy uparcie walczyli o miejsce, które zajmowała siostra Jana III czy ojciec Marysieńki, kiedy chciano chłopca Jakuba poprzez najosobliwsze podstępy w jakiś sposób wyróżnić – tak, na przykład, podczas pewnej procesji w ostatnim momencie wsunął się on między ojca i najwyższych rangą senatorów; wówczas natychmiast marszałek wielki koronny skłonił swą buławę i zaprzestał sprawowania urzędowej funkcji – znaczyło to wtedy dla znawcy tyle, co: my Sobiescy i nasi najbliżsi jesteśmy ludźmi wyjątkowego rodzaju, znaczymy więcej niż zwykli śmiertelnicy; mamy owo wyjątkowe prawo do władzy. I dlatego „republikańscy” magnaci bronili się przed każdym hołdem dla królewskiej rodziny, przed małżeństwem Jakuba z obcą księżniczką, przed paktami z obcymi dworami, krótko: przed wszystkim dosłownie, gdyż zza wszystkiego szczerzyło zęby w uśmiechu widmo absolutyzmu. Również zza nabożnego malowidła, które nosiło podpis „Chrześcijańska liga przeciwko niewiernym”. Tylko więc dlatego większość uczestników konwokacji ze stycznia 1680 roku grzmiała przeciwko sojuszowi obronnemu, że został on zaproponowany przez dwór, i żądała ofensywnego przymierza z cesarzem, ponieważ uchodziło ono za niemożliwe. Tej krajowej opozycji przyszła z pomocą obca intryga.

Z początku byli to drobni truciciele Baluze i Piccinardi, ten pierwszy Francuz, ten drugi Włoch w służbie cesarskiej; obaj starali się pracowicie utopić w błocie i brudzie Sobieskiego i Polaków. Pełne nienawiści plotki Baluze’a stworzyły w Wersalu wrażenie, że Jan III i jego małżonka ulegają karygodnej wprost żądzy chciwości, że trwonią życie na najgłupszych i najnikczemniejszych rozrywkach, a cały naród odnosi się do nich z odrazą. Piccinardi natomiast donosił, że Jan III oszukuje cesarza, Węgrzy tak dziś, jak przedtem otrzymują pomoc z Polski, a o wojnie z Turkami nikt w tym kraju nie myśli poważnie. Sobieski, któremu skończyła się już cierpliwość i który wiedział od dawna o podżegawczych intrygach obu złośliwych kreatur, zażądał w lutym 1680 roku od ich przełożonych, żeby położyli kres tego rodzaju korespondencji. Włoch został wydalony z kraju, Baluze’owi wolno było jakiś czas przebywać w ukryciu poza Warszawą, następnie po kilku miesiącach zniknął całkowicie z powierzchni polskiej ziemi.

Niestety, raporty ambasadora Béthune’a nie przyczyniały się w rezultacie do niczego lepszego niż doniesienia podwładnego mu agenta, mimo że markiz dumnie się wzbraniał, by wymieniano go w jednym rzędzie z tamtym człowiekiem. Małostkowość i krótkowzroczność owego wysoko postawionego przedstawiciela Francji była jeszcze bardziej pożałowania godna, gdyż objawiała się w szczególnej nieumiejętności wczuwania się w mentalność ludzi, z którymi Béthune miał kontakt na co dzień. Nieumiejętność ta brała się z sieci intryg, w której się ich sprawca zaplątał i przez którą poniósł klęskę. W tym wypadku więc zerwał on jeszcze resztki francusko-polskiej przyjaźni, które mimo wszystko oparłyby się niezamierzonemu niszczycielskiemu działaniu gabinetu wersalskiego.

Było to nieszczęsnym fatum francuskich dyplomatów, że wprzęgnięci w swą własną, narodową, z pewnością przewyższającą wszystkie inne ówczesne kultury, cywilizację i otoczeni francuską atmosferą niczym nieprzeniknionym pancerzem, wędrowali przez wszystkie inne kraje, nie wyczuwając nawet powiewu ich swoistej aury. Dla Béthune’a, który nie był najgorszy, któremu nie brakło serca ni rozumu, charakterystyczne jest to, że on, szwagier polskiego króla, po czteroletnim pobycie u Sarmatów nie rozumiał ani słowa z ich języka. Okropnie poprzekręcane nazwiska w raportach Béthune’a i całkowity brak w nich wszystkich intelektualnych i politycznych problemów, które wówczas bulwersowały państwo i naród polski, mówią same za siebie. Béthune rozumiał i widział tylko kilka prymitywnych faktów: w barbarzyńskiej, niepojętej scenerii działa i gra tuzin aktorów pierwszoplanowych, kilka tuzinów drugoplanowych i wielka liczba źle wyszkolonych, niezdyscyplinowanych statystów. Gwiazdorom należy płacić wysokie gaże, dopóki ci ludzie nadają się do swych funkcji; później, jeśli nie chcą już nic dać z siebie lub nic dać z siebie nie mogą, przepędza się ich do diabła, bez względu na ewentualne kontrakty. Drugoplanowi aktorzy otrzymują honoraria za grę; statystom rzuca się od czasu do czasu sumy ryczałtowe. Jan III i Marysieńka to gwiazdorzy wśród gwiazdorów. Trzeba uwzględnić kilka ich kaprysów, należy im wypłacać wspaniałe pensje. Jednakże za to obowiązkiem bohatera (który jednocześnie odgrywa już niezbyt młodego amanta) i pierwszej i jedynej amantki (która równocześnie chciałaby występować jako heroina, a nawet jako bohaterska matka) jest wierne i piękne recytowanie tekstu zleconej im roli. Niech im tylko nie przyjdzie na myśl, by samodzielnie układać sztukę i wyznaczać tok akcji! Autorzy siedzą w Wersalu, a dyrektor teatru, Béthune, strzeże ich praw. Co wcale nie wyklucza tego, że po kryjomu wyświadczy tym największym aktorom kilka przysług, ani tego, że sam również uważa się za zdolnego do odgrywania ról bohaterów.

To ostatnie przekonanie, do którego Béthune doszedł podczas swojej kierowniczej roli na polskiej scenie, wespół z tragikomedią za kulisami, charakteryzującą się przemiennością nienawiści i miłości, czułości i gniewu, co jest rzeczą powszednią wśród ludzi teatru, doprowadziło do tego, że autor i mecenas w Wersalu poczuł się zmuszony na miejsce dyrektora, który miał za wiele aktorskich skłonności i który zbyt blisko był związany z aktorami, przysłać autentycznego administratora.

Przekładając to porównanie na rzeczywistość, historia dworu królewskiego i Béthune’a w jej ważnym politycznie aspekcie przedstawia się mniej więcej w ten sposób. Aż do sejmu w Grodnie Marysieńka trwała uparcie w oporze przeciwko swej dawnej ojczyźnie i jej ambasadorowi. Przybycie kochanego, dobrego papy d’Arquien umocniło jeszcze królową w jej gniewie. Ten biedny, prześladowany starzec zjawił się w październiku 1678 roku w Tomaszowie; jego dostojny zięć zgotował mu „accueil civil0, a Marysieńka objęła, płacząc z radości, upragnionego gościa i czułe przyjęcie przybrało wkrótce wojowniczy charakter; d’Arquien zionął ogniem nienawiści na Ludwika XIV, który mu odmówił tytułu książęcego i odpowiednich do stanu środków, i drugiego zięcia Béthune’a, który procesował się o posag, i na jego małżonkę, tę okrutną córkę. Kornelia-Marysieńka osuszyła markizowi-Learowi łzy, a wycisnęła ich wcale wiele z oczu swojej złej siostry. Tak się sprawy toczyły aż do początku roku 1679. Po sejmie Sobieski, człowiek wielkiej dobroci, doprowadził żonę do tego, że nie tylko zawarła swój prywatny pokój z Francją – teraz, kiedy nawet cesarz zakopał topór wojenny – lecz również pojednała się z Béthune’em. Po czym cała familia – dziadek, trzy gracje: Marysieńka, Mme de Béthune i małżonka polskiego kanclerza Wielopolskiego, wraz ze swoimi mężami zaczęła oczekiwać w pełnej harmonii zgody francusko-austriackiej wymierzonej przeciwko Porcie i spływającej obfitości łask Ludwika XIV dla siebie. Tak to przynajmniej wyglądało.

Béthune pisał obecnie ustawicznie do Wersalu, aby przyspieszyć spełnienie znanych już życzeń swojej królewskiej szwagierki: nadania tytułu książęcego d’Arquienom, przysłania pieniędzy dla Marii Kazimiery i jej małżonka. Jednakże domagał się jeszcze czegoś, czego Sobiescy nie żądali: dużych sum dla wielu polskich magnatów, dowodów przychylności dla ludzi, którzy do tej pory wcale nie uchodzili za wielkich frankofilów. Tu właśnie zaczęła się wielka iluzja Béthune’a, mrzonka ze złudy i oszustwa, którą chciał powołać do życia. Podczas gdy Ludwik XIV, o czym już pisaliśmy i co było wiadome jego ambasadorowi, jako jedyną przynętę dał polskiej parze królewskiej obietnicę, że będzie działał na korzyść następstwa tronu dla księcia Jakuba, Béthune pracował – jak sam sądził, wcale chytrze i wyrafinowanie – przeciwko tej sukcesji. Wabił licznych wielmożów, przynajmniej obu Lubomirskich, Stanisława i Hieronima, potem wojewodę Jabłonowskiego, perspektywą tronu, ale tak naprawdę, to sam chciał objąć dziedzictwo swego królewskiego szwagra. Sprawa ta była, jak wszystko co w Polsce uprawiano ściśle tajnie, tajemnicą poliszynela. Zierowski meldował o niej w swoim raporcie z 26 stycznia 1680 roku; Rzym i Berlin wiedziały o tym. Polscy przyjaciele przepijali do ambasadora jako przyszłego monarchy, tak jak przed laty czynili to węgierscy posłowie. Oczywiście wiadomość ta dotarła do Wersalu.

Ludwik XIV i jego nowy minister spraw zagranicznych Colbert de Croissy (którzy w listopadzie 1679 roku zwolnili przyjaźnie usposobionego do Béthune’a i Polaków Pomponne’a) okazali z tego powodu mniej radości; jeszcze mniej zachwytu wzbudziło w nich memorandum ich warszawskiego mandatariusza. Zachęcano w nim do stworzenia francuskiego stronnictwa, które miałoby się przygotować do przyszłej elekcji i którego przywódców związałoby się z Francją lub z twórcą tych łask, ambasadorem, dużymi pensjami. Béthune był nieznużony, przedstawiając w swoich depeszach Sobieskiego jako ciężko chorego człowieka, który stoi nad grobem; wymyślił w tym celu wiele udarów i wysyłał francuskiego lekarza Jana III z alarmującymi meldunkami o stanie zdrowia monarchy do Francji. Przepowiadając bliskie interregnum, dając też przy tym do zrozumienia, że widoki księcia Jakuba na koronę są niekorzystne, następnie że matka tego kandydata, Maria Kazimiera, wydaje się nie bardzo godną zaufania przyjaciółką swej ojczyzny, markiz pragnął sam sobie utorować drogę. Niejasne pozostaje dla nas tylko to, czy Béthune rzeczywiście wierzył w bliski koniec Sobieskiego czy też, jak później dowiedziano się z wypowiedzi kilku powierników ambasadora, gdy już zostałyby zgromadzone potrzebne sumy i zorganizowałby francuskie stronnictwo, postarałby się przeprowadzić zmianę na tronie jeszcze za życia Jana III.

Jakkolwiek było, Ludwik XIV nie ufał temu człowiekowi, który oprócz francuskich interesów miał swoje własne, nawet choćby to były sprawy bardzo intymne czy rodzinne; poprzednik Béthune’a, którego ten wygryzł z Polski, biskup Forbin, rozniecał niezadowolenie gabinetu w Wersalu z tego zanadto pełnego fantazji szwagra Sobieskiego; w każdym razie w kwietniu 1679 roku zapadła decyzja, że Béthune’a zastąpią Forbin i przydzielony mu, dotychczas poseł w Wiedniu, markiz de Vitry. Obaj mają prowadzić w Warszawie politykę niezależną od rodzinnych interesów Sobieskich i d’Arquienów i zbierać wiarygodne wiadomości o stanie rzeczy. Właściwie chodziło przy tym o jedno jedyne pytanie. Czy polski dwór ostatecznie zaprzedał się cesarzowi, czy nie? W pierwszym przypadku Forbin i Vitry musieliby przeciwstawić Sobieskiemu nowe stronnictwo francuskie, które jednak nie powinno posłużyć osobistym celom Béthune’a; w drugim – ich obowiązkiem było sprowadzić Jana III na drogę cnoty do Wersalu.

Jedno było przy tym pewne; czy to był Béthune, czy Forbin, czy też Vitry, Francuzi opacznie pojmowali najlepsze i najgłębsze uczucia polskiego króla, nie dostrzegali zza intryg i subsydiów ani ważnych dla państwa politycznych pobudek, ani światopoglądowych przyczyn, które ciągnęły Sobieskiego do Ligi Świętej przeciwko Turkom. Następnie nie byli oni w stanie w ciasnych granicach swego rozumienia polskiej duszy w ogóle i duszy mało skomplikowanego Jana znaleźć, będąc w służbie Ludwika XIV, właściwej taktyki wobec Sarmatów i ich króla. Albowiem władca w „czarodziejskim pałacu” w Wersalu był bogiem – dii estis0, tak okadził go i jego przodków biskup Bossi – któremu trzeba było służyć jak pokorny kapłan. Do niego można się było tylko modlić, a pan odpowiadał wówczas błyskawicami lub promieniem słońca albo nie odpowiadał wcale.

Leopold I był tylko półbogiem, którego otaczali i któremu doradzali ćwierćbogowie i w jednej ósmej bogowie. Z nim i z nimi, przy zachowaniu najostrożniejszych form, można było rozmawiać. Dwór wiedeński był równie nieufny jak francuski, lecz dużo powolniejszy w swych decyzjach, niż tamten, atoli było możliwe rozproszenie uprzedzeń cesarskich ministrów poprzez uporczywe protesty, a przede wszystkim Austriaków nie dzielił od Polaków, Leopolda I zaś od Jana III ów nieprzenikniony mur psychiczny. Zierowski, poseł Habsburga, wyrósł na polskiej granicy, miał krew sarmacką i znał język tego kraju, był obeznany z historią i z geografią państwa, w którym działał. Tak więc mógł on z powodzeniem budować mosty między Warszawą i Wiedniem.

Skoro tu upierano się przy obronie, tam zaś przy ataku jako podstawie przyszłego, oczekiwanego przymierza, Zierowski rozszerzył plan o wiele poza bezpośredni jego cel, którym była wojna z Turkami, aż do trwałego sojuszu Leopolda I z Sobieskim. W tym względzie należy oddać sprawiedliwość Béthune’owi, który przeczuł zamiary swego austriackiego kolegi. W tymże samym memorandum, które z tak jasnym, ubocznym, zamiarem zachęcało do stworzenia francuskiej frakcji, znalazł się plan akcji, odrzucony niesłusznie przez zarozumiałego Croissy’ego, przewidujący kontrposunięcie przeciw każdemu przyszłemu posunięciu Zierowskiego.

W swoim raporcie z 21 marca 1680 roku proponował poseł Leopolda I małżeństwo Jakuba Sobieskiego z arcyksiężniczką lub z palatynką, tytuł księcia Rzeszy i pensję roczną w wysokości 6 000 talarów dla d’Arquiena oraz po 20 000 talarów renty dla Marii Kazimiery i kilku magnatów. Znający świetnie miejscowe sprawy dyplomata radził potajemnie i szybko dojść do porozumienia z Marysieńką, zanim dowiedzą się o tym Béthune i Wielopolski, i nie grzeszyć fałszywą oszczędnością, albowiem „nudis verbis nihil efficitur0. Odpowiedź z Wiednia przybyła z niespodziewaną szybkością. Cesarz jest gotów w każdej chwili nie tylko do ofensywnego przymierza, jeżeli Rosjanie będą współuczestniczyć, a Francja zagwarantuje pakt o nieagresji. O finansowych dotacjach można rozmawiać; co dotyczy małżeństwa, to Zierowski ma ostrożnie lawirować, nie wypowiadać się wyraźnie, „aby nie odbierać całkiem nadziei, a jednocześnie nie dopuścić do przyrzeczeń na piśmie”. Na podstawie tego polecenia rozpoczął Zierowski w połowie kwietnia pertraktacje z polskimi delegatami, którym król powierzył załatwienie sprawy austriackiego sojuszu. Znajdziemy między nimi sam kwiat warszawskich mężów stanu: Pac, Gniński, Stanisław Lubomirski, Rey. Wiedeńskie kontrpropozycje skłoniły Sobieskiego, aby poprosić Ludwika XIV w błagalnym wprost liście o wymaganą przez cesarza gwarancję. W innym razie Polska musi zgodzić się na nieaprobowaną przez Francję ligę defensywną. Z tym pismem, datowanym 26 kwietnia 1680 roku, został wysłany do Wersalu dworzanin Villars. Przed jego powrotem ani Jan III, ani Leopold I nie chcieli podejmować decyzji. Tymczasem Zierowski pojechał do Austrii, aby tam na wszelki wypadek odebrać odpowiednią instrukcję.

W dworskiej posiadłości cesarza w Linzu, gdzie ów poseł bawił w lecie prawie miesiąc, odnoszono się do sprawy sojuszu z całą powagą. Odbywały się liczne konferencje. W końcu 9 sierpnia, ustalono, by starać się o sojusz ze wszystkich sił, zaaprobowano tytuł książęcy dla d’Arquiena, brat królowej, comte de Maligny – którego tak mało ceniono w jego francuskiej ojczyźnie – ma przybyć do Wiednia, gdzie chcą mu dać odpowiednią stanem narzeczoną, najznaczniejszym polskim magnatom, bez wdawania się we współzawodnictwo z Wersalem, mają być przyznane odpowiednie dary; co zaś dotyczy małżeństwa księcia Jakuba i jego następstwa tronu, należy „temporyzować”0. Za pierwsze posunięcie wynikające z owych postanowień należy uznać rozkaz do kamaryli, by litewskiemu hetmanowi Pacowi przesłać 3 000 talarów i przepuścić bez cła 200 beczułek węgrzyna. W parę dni potem, 14 sierpnia, Zierowski został z powrotem wysłany do Warszawy, by przeciwdziałać posunięciom nowych francuskich ambasadorów i, w zależności od odpowiedzi z Wersalu, połączyć się z Polską sojuszem przeciwko Turkom obronnym lub ofensywnym.

Béthune otrzymał odwołanie pod koniec lipca. Z początkiem września w Warszawie przekazał sprawy swemu następcy Forbinowi; markiza, która pojednała się znowu ze swoją siostrą Marysieńką, pozostała chwilowo na polskim dworze. Biskup-ambasador, do którego w pierwszych dniach listopada dołączył jego kolega Vitry, mógł znowu wypróbować swą moc czarodziejską, którą tak znakomicie udowodnił podczas swej pierwszej misji. Najpierw oddawał się zrozumiałym złudzeniom. Jan III i Maria Kazimiera przyjęli prałata wspaniale, okazywali mu uprzejmość i starannie odmierzane zaufanie, wysłuchiwali jego skarg na Béthune’a i dołączali swoje na biednego markiza. Nie zabrakło też gruntownej rozmowy rozrachunkowej, podczas której mówiono sobie wzajem w sposób najgrzeczniejszy przykre prawdy. Sobiescy, jako przyjaciele Francji, starali się usprawiedliwić. Forbin ostrzegał ich przed związaniem się z cesarzem, któremu rzekomo brakło pieniędzy, potęgi, jak również ochoty do nawiązania uczciwej przyjaźni z Polską. Wkrótce jednak doszło do owych istotnych kwestii, na których nieobecny (zawsze nie mający racji) Béthune się potknął. Forbin i Vitry nie przywieźli książęcej korony dla d’Arquiena, za to przywieźli dla niego zakaz, aby starał się o tytuł księcia Rzeszy. W odpowiedzi na prośbę Sobieskiego o gwarancję dla Austrii nie mieli nic więcej do powiedzenia nad to, że Ludwika XIV obraża, jeżeli się oczekuje od niego takich rzeczy. Komentarz do owego „nie” można by było nakreślić tymi słowy: po pierwsze, król francuski nie zamierza wcale atakować cesarza; po drugie, nie pozwoli sobie narzucić zakazu zaatakowania go w każdej chwili.

Nie było więc wcale zdumiewające to, że jeden z najzagorzalszych przyjaciół Francji, który – oczywiście otrzeźwiony nieco – wrócił ze swej podróży do Wersalu, w dzień sylwestrowy roku 1680 opisał w tych słowach powszechną atmosferę: „Tutaj crescit coraz bardziej inclination do Austrii.”0 Człowiek, który pisał te słowa, książę Hieronim Lubomirski, 13 stycznia 1681 roku na sejmie rozpoczętym w Warszawie został jednogłośnie wybrany na marszałka. Zdaniem Forbina i Vitry’ego, podstawy supremacji francuskiej w Polsce były jeszcze niezachwiane. Wprawdzie królowa przyjęła dowody łaski Ludwika XIV „d’une manière peu honnête et peu reconnaissante0, wprawdzie Maria Kazimiera wciąż przeciąga na swoją strona małżonka, którego chciwość i lenistwo czynią bezwolnym narzędziem tej butnej, upartej, zarozumiałej i kapryśnej kobiety, atoli mimo wszystko wierzyli ci, tak znający się na ludziach, ambasadorowie, że król Polski „oparł się wszelkim zakusom i zdecydował pozostać wierny Jego Majestatowi”. Za pomocą książęcego tytułu dla d’Arquiena – na które to wywyższenie stanowe Ludwik XIV, stosując wiele klauzul i akceptując je w najbardziej upokarzającej formie, wreszcie przystał – za pomocą 50 000 talarów dla polskiego monarchy i pensji dla najważniejszych osób: wojewody ruskiego Jabłonowskiego i Hieronima Lubomirskiego, będzie można regulować doskonale nie tylko na tym sejmie, lecz również później wszystko tak, jak się chce, mając przy tym jeszcze w odwodzie dwóch kandydatów do tronu.

Jabłonowski, Lubomirski i kanclerz wielki Wielopolski uważani byli przez francuskich dyplomatów za najwierniejszych z wiernych. W połowie marca zaczęto mieć wątpliwości co do najmniej podstępnego z tego tria. „Kanclerz wielki, na którego dotąd liczyliśmy z pewnością..., pracuje nad tym, by rzucić podejrzenie na nasze zachowanie, i przypuszczamy, że nie będzie to jego zasługą, gdy Jego Królewskiej Mości zamiary nie spełzną na niczym.” Jabłonowski zaś od dawna był wysoce poważanym opłacanym stronnikiem cesarza, z rentą podwyższoną właśnie teraz do 3 000 talarów. Zaś Hieronim Lubomirski, który na sejmie jako marszałek miał prowadzić sprawy Francji, przedstawił Austrii – podług raportu Zierowskiego z 23 maja 1681 roku – przy końcu sesji obrachunek za swoją działalność na rzecz tego państwa w formie oferty swoich, odrzuconych przez Francję, usług wojskowych.

Ambasadorzy zachowywali się z rozpaczliwą niezręcznością. Nie poznajemy już tego sprytnego Forbina; widocznie u boku Vitry’ego uległ działaniu swego rodzaju prawa Greshama0. Rozczarował on wielce parę królewską swoją zbędną rolą pośrednika między Wielkim Elektorem i Sobieskim, ostrzeżeniem przed wrogimi zamiarami króla Polski wobec Prus skierowanym do Hoverbecka i częstymi kontaktami z przeciwnikami dworu. Za inne przyczyny, które wywołały gniew Jana III na Francję, nie są oczywiście odpowiedzialni ani biskup, ani jego kolega Vitry; to Ludwik XIV polecił dać nieszczerą, wymijającą odpowiedź na pytanie o pomoc w wojnie z Turkami. Ambasadorzy wyjaśnili pewnej deputacji sejmowej, że Francja nie może nic obiecać w razie walki z Osmanami; przedtem jednak obaj dyplomaci przyrzekli poufnie Sobieskiemu, prymasowi i kanclerzowi wielkiemu daleko idącą pomoc, z zastrzeżeniem, że publicznie zaprzeczą tej obietnicy, jeśli zostanie ona podana do ogólnej wiadomości. Nie będziemy tu akcentować prowokującego sposobu, w jaki traktował Ludwik XIV d’Arquienów i Béthune’ów, z całą pewnością, by Marysieńce okazać swą pogardę i niechęć. Nawet, jeżeli niewiele współczucia budzi to intryganckie, neuropatyczne, żądne korzyści materialnych towarzystwo, na które spadał olimpijski gniew króla-słońce, to przecież Sobieskiego łączyło z tymi ludźmi najbliższe powinowactwo. Życzył sobie, na przykład, by jego szwagierka, Madame Béthune, poszła, gdzie pieprz rośnie; pozwolił jej jednakże przebywać w tym kraju, gdzie podczas ostrej bardzo zimy nie rosło nic prócz oburzenia na tyranię Ludwika XIV, który wysłał tam z powrotem szwagierkę sprzymierzonego z nim monarchy tylko po to, by Janowi III pokazać swoją wyższość władcy z urodzenia.

Urażona ambicja, zawiedziona chciwość, więź rodzinna i poczucie stanowe, szlachetna duma i zraniony honor – z takimi sprzymierzeńcami Pallavicini, nowy nuncjusz, i Zierowski mogli się spodziewać zwycięstwa nad francusko-brandenburskim stronnictwem. Przynajmniej u Sobieskiego, gdyż w sejmie znalazł się zawsze jakiś nicpoń, który za pieniądze wołał to swoje nieszczęsne liberum veto. Ważnymi sprawami na tej sesji były małżeństwo księżniczki Radziwiłłówny, przymierze z Moskwą, zależny od tego sojusz z cesarzem i, za kulisami, stosunek do węgierskich rebeliantów, których wysłannik, Absalon, wracał z Paryża przez Warszawę i do których miał się przeszmuglować francuski agent Du Vernay.

Kiedy już się wykręcił od starań o rękę jedynej córki księcia Bogusława licznych członków rodziny Radziwiłłów z głównej linii tego rodu, Elektor Wielki wydał tę ledwie czternastoletnią Ludwikę Karolinę za mąż za swego syna, margrabiego Ludwika. Tym samym wszakże ten stał się panem znacznej części posiadłości ziemskich Litwy, a także najgroźniejszym rywalem Jakuba Sobieskiego, jeżeli ów miałby w przyszłości kandydować do tronu po Janie III. W świetle świec, które płonęły podczas wesela na brandenburskim dworze, wiele spraw stało się obecnie jasnych; po pierwsze, dlaczego Elektor od lat tak gorliwie zabiegał o polski indygenat dla syna, po drugie, jaką wartość posiadał układ z St.-Germain wraz z klauzulą na korzyść księcia Jakuba, tym jedynym ustępstwem, o którym mógł powiadomić Morsztyn z Paryża i którego znaczenie tak wyolbrzymiali Forbin i de Vitry.

Oprócz faktu tego wielce bolesnego małżeństwa, jeszcze dwie okoliczności doprowadziły Sobieskiego do kipiącego gniewu. Król pragnął ręki Ludwiki Karoliny najpierw dla Jakuba, potem dla brata Marii Kazimiery, comte de Maligny; aby jednak przeszkodzić wszelkim protestom przeciwko małżeństwu z Brandenburczykiem, sprzymierzeńcy z St.-Germain chwycili się prymitywnego podstępu: datowane 24 października 1680 roku pismo notyfikacyjne elektora do Jana III wręczone mu zostało dopiero 6 stycznia 1681 roku przez francuskiego ambasadora; spóźnienie tłumaczono winą poczty. Przypadkiem tak się złożyło, że nadeszło ono akurat tego dnia, kiedy w Berlinie odbywał się ślub młodej pary. Niczego bardziej nie cierpiał Sobieski jak tego, gdy chciano z niego zrobić durnia. Tak więc dołączył również ten list do listy przyjaźni francuskiej.

Na sejmie wnet posypały się ataki na Hohenzollernów, którzy przez sypialnię panny młodej zyskali swobodę poczynań na Litwie. Elektor i jego wytrawny poseł Hoverbeck poczuli się z tego powodu w trudnej sytuacji, ponieważ „opozycja ma pole operacji, siłę i poparcie większości senatorów i posłów”. Fryderyk Wilhelm próbował, stosując swoją w Polsce często niezawodzącą metodę, natychmiast po zadanym uderzeniu osłabić jego siłę pieniędzmi i dobrym słowem. Na licznych audiencjach u króla, na niezliczonych rozmowach prowadzonych z jego poplecznikami i opozycją ofiarował Hoverbeck 3 000 dukatów Pacom, 2 000 innym przeciwnikom dworu; drugiej zaś stronie – brandenburskie oddziały w liczbie 3 000 żołnierzy na wojnę z Turkami, 40 000 talarów i na ręce Sobieskiego do niczego nie zobowiązujące oświadczenie rezygnacji.

Ani My, ani nikt z Naszego Domu i z Naszych dzieci nie myśli wcale o koronie – tak brzmiały słowa tego pisma do Jana III. Jeżeli w przeszłych czasach różniły się Waszej Wysokości i Nasze zobowiązania i podług nich braliśmy Naszą miarę, to tak obecnie zmieniły się czasy i koniunkcje tak się ułożyły, że moglibyśmy żyć w trwałej i szczerej przyjaźni.” Gdyby Jan III zmienił jednak ze swej strony te koniunkcje? A wyglądało na to, że wkrótce może to nastąpić.

Nad sojuszem z Moskwą pracowano gorliwie od dwóch lat, zarówno strona rosyjska, jak też Polacy. Poseł Rzeczypospolitej, Brzostowski, został wysłany w tym celu na dwór carski w 1679 roku w lecie, moskiewskie poselstwo było w Wiedniu w tym samym czasie, co Radziwiłł. Tu, a później na początku roku 1680 w Warszawie, pełnomocnicy Romanowów byli usilnie wspierani przez papieską dyplomację. Jednakże wzajemna nieufność między schizmatykami i łacinnikami była jeszcze większa niż między zachodnimi mocarstwami, wówczas było to zresztą w pełni uzasadnione. Polacy są wprawdzie gotowi przyrzec wszystko Moskwie, pisał Zierowski, lecz raczej nie myślą o tym, by czegokolwiek dotrzymać. Carowie za to ze swej strony zawarli nieoczekiwanie pokój z Portą w Radzyniu0 11 lutego 1681 roku, podczas gdy w Warszawie pertraktowali nad sojuszem wymierzonym przeciwko Osmanom.

Mimo to dzięki wpływowi papieża i cesarza udało się Polaków przekonać o tym, że pobożni Moskwiczanie zamierzają raczej oszukać odwiecznego wroga chrześcijaństwa niż łacińskiego sąsiada. Tak więc 1 kwietnia 1681 roku sojusz z carem został przez sejm zaaprobowany. Dopiero po zakończeniu sejmu dotarł meldunek o pokoju turecko-moskiewskim. W tej sytuacji sprawa sojuszu z Austrią nie posunęła się naprzód. Zierowskiemu podług otrzymanych wskazówek nie wolno było wyjść poza sojusz obronny, zanim nie zostanie zagwarantowana przynajmniej pomoc rosyjska. Tak więc sesja z roku 1681 przyniosła tylko takie pozytywne wyniki dotyczące wojny tureckiej, jak przyrzeczenie papieża, że zapewni 100 000 guldenów subsydiów, oraz decyzję wystawienia polskiej armii w liczbie 54 000 żołnierza.

Czy jednak te pieniądze i wojsko rzeczywiście zostaną użyte przeciwko niewiernym? Aż do samej Wenecji rozpowszechniał się pogląd, który Bailo Cioran w lipcu 1680 roku przedstawił Najjaśniejszej Rzeczypospolitej0, że Sobieski chce wykorzystać subsydia jedynie w celu uczynienia swej królewskiej władzy dziedziczną. Nic dziwnego, że również Francuzi, Brandenburczycy i Austriacy myśleli podobnie. Dwór cesarski był zaskoczony tymi samymi wydarzeniami, które z innego punktu widzenia rozgniewały również Francuzów. Po pokoju w Nimwegen wziął górę w Wiedniu i na Węgrzech kierunek pojednawczy. Młody, ognisty przywódca kuruców, Thököly, zdecydował się na zawieszenie broni. Leopold I w swoim poleceniu z 18 maja 1680 roku powiadamiał z naciskiem Zierowskiego, że należy dobrotliwie rozmawiać z rebeliantami. Dlatego właśnie dwór wiedeński starał się pilnie uniknąć francuskiej i polskiej interwencji w rozmowach z Madziarami. Jednakże teraz Ludwik XIV przykładał największą wagę do tego, by utrzymać kontakt z Thökölym i książętami siedmiogrodzkimi w celu stałego zagrożenia habsburskich tyłów. Dlatego też poseł węgierskich buntowników, Absalon, został jak najspieszniej odprawiony z Wersalu do ojczyzny z pomyślnymi wiadomościami, w towarzystwie francuskiego pełnomocnika Du Vernaya, któremu to Sobieski miał umożliwić podróż przez Karpaty do Siedmiogrodu.

W Polsce zbiegały się wszystkie nici politycznych intryg, które decydowały o pacyfikacji Węgier. Od Jana III zależało, czy zablokuje zupełnie kontakt między Francją i rebeliantami, czy przez wzmocnienie tej uzgodnionej, jawnej lub potajemnej, pomocy doda nowej siły powstaniu. Forbin i Vitry osiągnęli u Sobieskiego tylko tyle, że, rzekomo w tajemnicy przed Marią Kazimierą, przepuścił on Du Vernaya do Siedmiogrodu i że obiecał dać Thökölyemu polski indygenat, o który tamten prosił, oczywiście tylko wtedy, gdy madziarski przywódca podda się cesarzowi. Zierowski sądził jednak, że król zawarł z buntownikami szkodliwe pakty. Posłowi austriackiemu wpadła bowiem w ręce przez przekupstwo cała korespondencja Absalona, którą ów węgierski emisariusz powierzył poczcie w Warszawie, i z niej dowiedział się o ofercie Thökölyego przekazania węgierskiej korony Jakubowi Sobieskiemu. Sobieski jednak był tak przyzwoity, że nie rozpatrzył bliżej tej propozycji podczas pertraktacji z cesarzem o sojusz, i był tak naiwny, że sądził, iż później mogłoby jeszcze wyjść coś z tej całej sprawy. Oferta Thökölyego była przecież spójna z od dawna żywionym, wymienionym już przez nas planem polskiego monarchy.

Tymczasem węgierskie powikłania doprowadziły tylko do tego, że król-słońce, z powodu swojego chłodnego i niezdecydowanego poparcia, rozgniewał jeszcze bardziej Jana III, następnie, że Austria i Brandenburgia, które zwykle stały wobec siebie w silnej opozycji, zeszły się na chwilę na drodze prowadzącej przez kiesy ich polskich przyjaciół. Ci sami Pacowie, których republikańskie uczucia przeciwko absolutystycznym skłonnościom Jana III pobudzane były przez brandenburskie dukaty, zostali kupieni za austriackie talary, aby przeszkadzać w wydaniu indygenatu dla Thökölyego. W każdym razie cesarski poseł przez wzgląd na sprawy węgierskie miał związane ręce, kiedy Brandenburgia nabrała nagle rozmachu do decydującego uderzenia na parlament. Na Wielkim Elektorze wywarł głębokie wrażenie raport Hoverbecka. Było w nim napisane, że Sobieski poczeka z wojną turecką jakieś dwa, trzy lata, „tymczasem byłaby okazja po temu, by solidnie zemścić się za policzek, który mu wymierzyła Jego Kurfirstowska Mość, wymuszając posiadłości Bytów i Lębork, odbierając starostwo Drahim i uprowadzając przemocą Kalksteina. Cała pruska szlachta wznosi ręce do nieba, jęczy i zawodzi z powodu wielkiej biedy i utrapienia i przeklina Rzeczpospolitą, że ją sprzedała.” On nie będzie czekał, aż mu się wymierzy policzek – odparł na to z początkiem kwietnia Fryderyk Wilhelm, którego ewangeliczny zapał widocznie w tym momencie wygasł; jeżeli Sobieski nie zgodzi się na zaproponowaną mu przyjaźń, wówczas Hoverbeck ma się zwrócić do opozycji.

Brandenburski poseł nie posunął się w negocjacjach z Sobieskim ani o krok, nie pomogło Hoverbeckowi nawet podwyższenie oferty pieniężnej do 100 000 guldenów. Za to przewaga dworu wciąż wzrastała. „Patrioci”, o, jakże wielka miłość ojczyzny cechowała tych ludzi, na przykład dzielnego Grzymułtowskiego – taksa 6 000 franków – parli do zerwania sejmu. W połowie maja doszło do tajnej uchwały (zapis ad archiwum), która określała wielkość zbrojeń, zabezpieczała je finansowo i zasadniczo miała na względzie wojnę z Turkami. Zapał, który zapanował powszechnie wśród senatorów i posłów, kazał się obawiać najgorszego, powstania całego narodu pod jego przywódcą z powołania, Sobieskim. Tak więc jedynie słuszne, choć niegodziwe było to, że szlachcic Przyjemski, niegdyś mousquetaire du Roi0 i zausznik Béthune’a, obecnie na polecenie Hoverbecka i Grzymułtowskiego podniósł długo oczekiwane veto. Stało się to 22 maja 1681 roku. Przez całe dwa dni próbowano przekabacić Przyjemskiego; Sobieski był gotów pójść na ugodę z Fryderykiem Wilhelmem, aby ratować uchwały dotyczące wojny z Turkami. Daremnie. Sam król upominał nędznika, by nie burzył dzieła, które kosztowało tak wiele tygodni pracy. Ale „sembrava quest’ huomo come un ossesso, tanto era agitato delie sue passioni0. Jeszcze dwa dni. Następnie, w zielonoświątkowy poniedziałek 1681 roku sejm skończył się. „Vare, redde mihi legiones!0 Zwróćcież mi tak bliską przecie sławę.” Tak skarżył się Jan III w swej mowie pożegnalnej. Wówczas marszałek sejmu Hieronim Lubomirski, po napiętnowaniu czynu Przyjemskiego, przekazał, „los królestwa w ojcowskie ręce Jego Królewskiej Mości”.

Sobieski, niepocieszony z powodu nieudanego sejmu, pierwszego, który został zerwany za jego panowania, pohamował jednakże swój gniew na kurfirsta, mimo że wiedział z przechwyconych depesz, iż on jest sprawcą czynu Przyjemskiego. Król nie uczynił tego, czego się obawiał sam Fryderyk Wilhelm. Zaniechał tego, by Hohenzollerna „zalać pożogą wojenną, ażeby nie tylko jego, ale też Rzeczypospolitej sił nie osłabiła”. Nie wysuwał na plan pierwszy zbrojeń, żeby, jak wciąż zapewniał złośliwy Grzymułtowski, najpierw uczynić tron dziedzicznym, lecz trwał przy swoim dawnym planie. „Per has ad istam”, wpierw wojenne, wawrzyny w starciu z islamem, następnie dalsze umacnianie władzy w kraju. I ta wielkoduszna postawa była mądrzejsza, niż byłaby nią małostkowa polityka baroku; albowiem atak na Brandenburgię czy zamach stanu naraziłyby go na osamotnienie, bez poparcia Francji czy Austrii i oko w oko z koalicją wszystkich polskich i litewskich oligarchów wraz z Hohenzollernami, kto wie, może też z Lotaryńczykiem. Na początek należało zawrzeć trwały sojusz z cesarzem, gdyż na Wersal nie było co liczyć; na początek książę Jakub musiał mieć oparcie w dobrej starej dynastii, na początek naród musiał się znowu odnaleźć w walce przeciw odwiecznemu wrogowi i wrócić do swej pełnej glorii przeszłości; wówczas samo mogło wpaść Sobieskiemu w ręce to, co w innym przypadku byłoby nie do zdobycia, nawet przez tę odrażającą dla Jana III wojnę domową.

Uwaga polskiego dworu skierowała się więc znowu na przymierze z Habsburgami i na przygotowania do wojny tureckiej. Francję i Brandenburgię starano się ułagodzić i zwodzić, moskiewskiego pokoju z Portą nie brał Sobieski tragicznie; przyjaźń między sułtanem i carem nie dotrwała nawet do wyschnięcia inkaustu podpisów pod tym układem. Oczywiście sojusz z Austriakami i walka przeciw Osmanom zależały bardziej od ogólnej sytuacji światowej niż od dobrej woli Polski.

Leopold I, zdecydowany na wojnę z muzułmanami, ponieważ wiedział, że jest nieunikniona, na początku 1681 roku podjął próbę dojścia do bezpośredniego i szczerego porozumienia z Ludwikiem XIV. Droga, którą cesarz obrał chcąc osiągnąć nadaremnie upraszane przez Sobieskiego poręczenie francuskiej nieagresji przynosi honor pobożności, uczciwości i dziecięcej świeżości uczuć Habsburga, lecz niestety nie jego znajomości ludzi. Po spotkaniu w Altotting z elektorem bawarskim Maksymilianem Emanuelem i po zawarciu tam wszechstronnego porozumienia, również co do przyszłego małżeństwa tego księcia z arcyksiężniczką Marią Anną, którą Jan III spodziewał się otrzymać dla Jakuba Sobieskiego, cesarz wysłał ojca kapucyna Marka d’Aviano do Francji, aby przemówił Burbonom do sumienia. Leopold I nie był w stanie wyobrazić sobie nic innego, jak to, że każdy, ale to każdy chrześcijanin, nie mówiąc już o arcychrześcijańskim królu, wysłucha z głębokim szacunkiem tego czyniącego cuda Bożego człowieka.

Quando che venga in Francia ella dira quello che Dio gli inspirera e le parera a proposito per il bene del christianesimo. Quello solo dico che io non desidero altro che la pace e che non si perturbi quello ch’e mio e dell’Imperio... Del resto io desidero vivere bene e amico con tutti.0 – Te słowa dał Habsburg posłańcowi pokoju w mnisim habicie jako wskazówkę na drogę. Jako pretekst do umówionej wizyty ojca Marka w Bawarii posłużyło zaproszenie delfiny, z domu Wittelsbach, aby świątobliwy kapucyn pobłogosławił ją przed połogiem. Leopold był pełen ufności. 4 maja pisał do ojca d’Aviano, że on to nakłoni króla Francji do prawdziwego pokoju. Jeśliby ten cel najważniejszy został osiągnięty, jeśliby Marco d’Aviano powrócił z obietnicą poszanowania granic Cesarstwa podczas wojny z Turkami, wówczas Leopold I byłby gotowy do natychmiastowego przymierza z Polską. Miast tego gość delfiny został, mimo swojego protestu, zatrzymany pod bramami Paryża przez tajnych policjantów, wsadzony na trzęsący wóz i bez żadnego postoju po drodze przewieziony do Mons, na granicę z austriackimi Niderlandami. Na wiedeńskim dworze, i nie tylko tam, panowało niemałe oburzenie, „jak pięknie został potraktowany pobożny i działający cuda ojciec Marco we Francji” (słowa cesarzowej Eleonory do palatyna Filipa Wilhelma). Lecz teraz dowiedziano się ostatecznie, jak się sprawy mają. O sojuszu z Polską nie było już co myśleć, kiedy zagrażał równoczesny atak Ludwika XIV na zachodzie i Turków na wschodzie.

Kiedy ów arcychrześcijański król okazał tak mało chęci wysłuchania ewangelii z ust ojca Marka, z tym większą rozkoszą czytał radosne wieści, które mu przesyłał przedstawiciel Francji u księcia wiernych, Guilleragues. Wierny otrzymanym rozkazom, następca odwołanego z powodu swych chrześcijańskich uprzedzeń Nointela przywiódł Portę do decyzji wszczęcia wojny z Austrią, skoro tylko zostanie zawarty pokój z Moskwą. 20 maja 1681 roku Guilleragues melduje o zbliżającej się napaści sułtana na Węgry. Echo tureckich kotłów posłyszała Europa od strony Renu i z Sabaudii. Francuskie oddziały zajęły 30 września 1681 roku Strasburg i Casale. W tejże chwili doszło w stosunkach między oboma sprzymierzeńcami, królem-słońce i Półksiężycem, do małego zaćmienia z powodu incydentu morskiego pod Chios, który o mało co, a doprowadziłby do wojny. Ludwik XIV jednak potrafił zdobyć się na pokorę, jeśli wymagała tego racja stanu i jego list przepraszający do sułtana z 12 lutego 1682 roku podziałał w ten sposób, że zbrojenia Porty obróciły się jednakże przeciw Węgrom.

Oczywiście francuscy dyplomaci musieli dzielnie i solidnie pracować nadal, aby zapobiec nagłemu wybuchowi pokoju na terenach naddunajskich. Thököly odnowił w grudniu 1681 roku zawieszenie broni z cesarzem, Apafi szukał zbliżenia z Austrią. Pojednanie węgierskiego narodu z Habsburgami o mało nie zostało przypieczętowane na sejmie w Sopronie. Gabinet z Wersalu bez swych niezawodnych sojuszników, błyszczących dukatów i ciemnych wiedeńskich biurokratów, popadłby w ciężkie tarapaty. Zadowólmy się tylko świadectwem Buonvisiego o cesarskich ministrach, podług którego niszczyli oni każdy słuszny kompromis między panującym a jego węgierskimi poddanymi. Co zaś się tyczy francuskich subsydiów, to komedia intryg, związana z ich potajemną przesyłką, rozgrywała się po części na polskiej ziemi. Vitry musiał czynić wypłaty Du Vernayowi i bezpośrednio madziarskim przywódcom. Niekiedy brakowało mu tchu, wówczas trzeba było podejmować u Morsztyna pożyczki, aby utrzymać kuruców w dobrym nastroju. Kiedy zdawało się, że znużenia wojną w przypadku Thökölyego nie da się już inaczej wyleczyć, Ludwik XIV sięgnął do „poważnych środków”. Obiecał przez Vitry’ego 100 000 talarów, jeżeli ożyje znowu walka z Leopoldem I. Tym sposobem osiągnięto upragniony skutek. Pod koniec lutego 1682 roku Thököly wysłał pełnomocnika Nemesanyego do Jaworowa i powiadomił króla Polski, że wznowi nieprzyjacielskie działania przeciwko Habsburgom zaraz po odwilży. Sobieski odprawił emisariusza przyjaźnie i do kwietnia nie wychylił się ze swej ostrożnej neutralności.

Wówczas to zaszły wydarzenia, które nie pozwoliły Janowi III na dłuższe wyczekiwanie. Nic nie dowodzi lepiej, że król nie kierował się ani rodzinnym egoizmem, ani zwykłą żądzą pieniędzy, ani też próżnością, niż moment, w którym stanął po austriackiej stronie, i przyczyny, z powodu których to uczynił. Francuskie subsydia nie nadchodziły, tytuł książęcy dla d’Arquienów powiązany był z upokarzającymi warunkami, siostra Marysieńki, Mme de Béthune, po powrocie do ojczyzny została wypędzona do swoich posiadłości, życzenie Marysieńki, by pojechać do wód w Bourbon, spotkało się z niegrzeczną odmową; żadna z tych spraw nie skłoniła Sobieskiego do odwrócenia się od Francji. Ambasadorzy Ludwika XIV dręczyli polskiego monarchę w sprawie układu sojuszniczego, który można by było słusznie określić jako pactum subiectionis0; Jan III nie stracił cierpliwości i kiedy już nie można było unikać odpowiedzi, przy pożegnaniu z Forbinem, pod koniec lipca 1681 roku, ograniczył się do tego, by tekst tego sojuszu odrzucić grzecznie i zdecydowanie. Wyłożył biskupowi dokładnie, że Polska nie może udzielić wymaganej od niej pomocy dla węgierskich wasali Porty ani w wypadku największej potrzeby nie zrezygnuje ze wspólnej z cesarzem obrony przeciw osmańskiemu najazdowi. Tego jednakże, co Sobieski odrzucał, żądał Wersal, a nawet jeszcze więcej. Król nie powinien zawierać żadnego układu z domem Austrii beż poproszenia o pozwolenie Ludwika XIV; Francja ma prawo żądać od Polski wsparcia wszystkimi siłami, jeżeli dom Burbonów zostałby zaatakowany przez Austrię albo zakłócony porządek w posiadanych krajach, prawach i roszczeniach, które Ludwik XIV nabył w Niemczech na podstawie pokoju z Münster i Nimwegen. (Przy tej wieloznacznej redakcji układu Sobieski miał po prostu stawać na każde zawołanie, na przykład nawet wtedy, gdyby konflikt z cesarstwem o réunion0 Strasburga miał doprowadzić do wojny).

Wobec takiego poglądu Francji na obowiązki sojusznika Jan III musiał bronić żywotnych interesów Polski. Łączył tak długo i tak dobrze, jak się tylko dało, szczere przywiązanie do Francji ze swoim obowiązkiem władcy polskiego królestwa. Ani raport znakomitego posła w Istambule Proskiego, który ostrzegał przed tureckimi przygotowaniami do najazdu na Polskę, ani ponaglające ostrzeżenia cesarskiego pełnomocnika Zierowskiego, ani domowe sceny, które Marysieńka robiła małżonkowi, ani namowy przychylnych Austriakom doradców nie skłoniły Sobieskiego do nadmiernego pośpiechu. Z właściwą sobie roztropnością uchylał się od decyzji; kiedy jednak zaistniała jej konieczność, wówczas król błyskawicznie dokonywał wyboru i nikt już nie był w stanie zmienić jego przekonania.

Po misji Nemesanyego udał się Jan III w połowie kwietnia 1682 roku na polowanie do swoich ruskich posiadłości. Monarcha chciał tam z całym spokojem rozważyć sytuację i ponegocjować z cesarskim rezydentem. Sobieski, używając wymówki, powstrzymał natrętnego Vitry, który chciał mu towarzyszyć. Francuski ambasador obawiał się z pewnością, że jego austriacki kolega planuje jakiś niemiły kawał, lecz naiwny markiz był niezmiernie daleki od tego, by przeczuć, co się dzieje w duszy króla. Już z marszruty wynika jasno, o co tu chodziło. Król po wielu latach, może nawet po dziesięcioleciach, jechał po raz pierwszy na zamek Olesko, gdzie się urodził i gdzie były przechowywane relikwie jego przodka, przeciwnika Turków Żółkiewskiego, wizytował wszystkie twierdze, które miały stawić opór najazdowi Osmanów i Tatarów. Podczas tej podróży omówił z Zierowskim raz jeszcze wszystkie szanse sojuszu z cesarzem, czytał raporty polskiego ambasadora w Moskwie i rozważał sumiennie korzyści i ryzyko tej trudnej decyzji, którą miał podjąć. Wówczas nadeszła wiadomość wzbraniająca dłuższego wahania: Thököly, któremu dzięki jego zamierzonemu małżeństwu z piękną Heleną Zrinyi, wdową po Rakoczym, wpadł w ręce cały obszar południowego Przedkarpacia, uznał się wasalem sułtana.

Polityczne i militarne następstwa tego aktu hołdowniczego dawały się odczytać z mapy: Polska wzdłuż całej swej południowej granicy otrzymała nowego sąsiada – osmańskie imperium. Kraków znalazł się w zasięgu tureckich wypraw rabunkowych i groził mu los Kamieńca; odtąd muzułmanie mogli z dwóch stron zalać wojskiem Polskę i z obszaru górnowęgierskiego wedrzeć się do samego serca królestwa, dokąd wcześniej nigdy nie docierali. Teraz ustały wszelkie względy dla Francji. Dostawy dla podopiecznych Ludwika XIV, którzy jednocześnie byli żołnierzami islamu, oznaczały tyle, co dostarczanie własnemu wrogowi ludzi, pieniędzy, amunicji i żywności.

Sobieski po swoim powrocie z południowo-wschodniego pogranicza przekazał Vitry’emu swoje przemyślenia, które od tej pory wzbraniały królowi tolerować pomoc dla Thökölyego i Apafiego. Du Vernay, francuski agent w Siedmiogrodzie, musi wynieść się stamtąd do Warszawy albo do kraju, w którym złożył listy uwierzytelniające. W końcu Jan III oświadczył, że wobec tureckich zbrojeń jest zmuszony sprzymierzyć się z cesarzem i odtąd mieć szczególny wzgląd na Austrię. Vitry słyszał tylko w tych informacjach, których mu udzielano kilkakrotnie w okresie między kwietniem a sierpniem, niezadowolenie Sobieskiego z powodu zwlekania z nadaniem tytułu książęcego d’Arquienom i niespełnionych żądań pieniężnych. Prawdziwa bieda i utrapienie były z tym nieudolnym, ograniczonym człowiekiem, który oprócz francuskiego nie rozumiał ani słowa w żadnym innym języku, nawet po łacinie, który po ponad rocznym pobycie w Polsce nie miał najmniejszego pojęcia o tym kraju i w którego głowie nie mieściły się wcale inne sprawy, prócz sporów o rangę, łapówek i głębokiej czci dla Ludwika XIV.

Vitry, który miał styczność z niewieloma tylko, znającymi język francuski, magnatami, nie zauważył nic ze zmian zachodzących dokoła. Zaprzeczał aż do późnej jesieni 1682 roku istnieniu układów między Sobieskim i dworem cesarskim, chociaż z Wersalu przekazano mu na ten temat doniesienia z innego źródła. Poza tym ambasador był całkowicie spokojny: jeśliby nawet Sobieski postąpił w tak niepojęty sposób i zamiast być ślepo posłuszny największemu ze wszystkich monarchów zadał się z tym nędznym Habsburgiem, wówczas wystąpi przeciw temu niewdzięcznemu królowi Polski niezłomna falanga. Zwolennicy kursu francuskiego staną jak jeden mąż, aby bronić polskiej wolności i zagwarantowanych im przez Ludwika XIV rent rocznych.

Pod koniec maja 1681 roku Forbin i Vitry zestawili taką pierwszą listę filarów utrzymania francuskich wpływów. Pojawiają się na niej Jabłonowski, Hieronim Lubomirski, marszałek nadworny Sieniawski, Grzymułtowski, znany towarzysz broni Sobieskiego Polanowski i wojewoda krakowski Potocki, pobierający w sumie 50 000 franków rocznej pensji; do tego kanclerz wielki Wielopolski – co do którego, mimo jego wątpliwego zachowania się podczas sejmu, istnieje pewność, że „wróci do pierwotnego przywiązania do Francji”, Morsztyn, który działa „jak poddany Jego Majestatu” [Ludwika XIV]; prawie wszyscy biskupi, marszałek wielki Stanisław Lubomirski, wielka liczba wojewodów „żywiących przychylność do Francji” i prócz hetmana koronnego Dymitra Wiśniowieckiego i Paców, którzy są „bardzo austriaccy” nie ma tu żadnych przeciwników Francji. Również obok Paców najpotężniejsi litewscy magnaci, Sapiehowie, zachowują najwierniejszą postawę wobec dworu Burbonów.

W tym stanie rzeczy, zdaniem Vitry’ego, nie zmieniło się wiele również w rok później, prócz tego, że w kwietniu 1682 roku śmierć wydarła Habsburgom jedną z ich głównych podpór, hetmana Paca, podczas gdy druga, hetman koronny Wiśniowiecki, zdaje się stać nad grobem. Przewidywany następca tego austrofila, Jabłonowski, uważany był przez Francuzów za wyjątkowo godnego zaufania człowieka, a mianowicie dlatego, że pobierał znaczną pensję z Wersalu i dążył do następstwa tronu po Sobieskim. Z początkiem lutego 1682 roku, kiedy pojawiły się u Jana III pierwsze symptomy choroby, wojewoda ruski na potajemnej rozmowie prosił ambasadora o poparcie w razie interregnum, przy tym ten kandydat do korony rozpływał się w zapewnieniach swej wierności i wdzięczności.

Jak jednak naprawdę wyglądały te podpory francuskiej polityki w Polsce? Przypomnijmy sobie postawę Wielopolskiego, Jabłonowskiego i Hieronima Lubomirskiego na sejmie z 1681 roku, wtedy będziemy bardziej zdumieni łatwowiernością Vitry’ego niż tym, co nam odsłonią wiedeńskie akta. Pensja Jabłonowskiego wypłacana przez dwór cesarski została podniesiona z początkiem września, gdy zmarł Wiśniowiecki, a wojewoda ruski miał otrzymać jego urząd, z 3 000 do 6 000 guldenów. Kanclerz wielki Wielopolski bawił w lecie jako gość Leopolda I w śląskim kąpielisku Jelenia Góra, gdzie obsypywany wszelkimi możliwymi uprzejmościami i grzecznościami uległ całkowicie wpływom austriackim. Hieronim Lubomirski został zwerbowany do cesarskiej armii jako generał w zbliżającej się wojnie z Turkami i wyznaczony na dowódcę polskiego korpusu posiłkowego. Sapiehowie przysłali Vitry’emu, ku jego największej zgrozie, oświadczenie, że wobec słusznych skarg Jana III nie mogą już, jako jego wierni i winni mu wdzięczność poddani, bronić sprawy francuskiej. Z klientów Wersalu tylko Morsztyn pozostał wierny chorągwi z liliami.

Sobieski, który znał dobrze swoich rodaków, odstręczył od Francji wszystkich jej zwolenników, czego nie dostrzegł zupełnie ambasador. Król pozyskiwał magnatów przez dostojeństwa i pieniądze, powołując się na dawną przyjaźń lub budząc uczucia patriotyczne i religijne. Zwykłej szlachcie nie trzeba było wielu namów. Opowiadała się ona – wyjąwszy jedynie Wielkopolan, którzy uroili sobie, że są bezpieczni przed muzułmanami, lecz mieli stracha przed Fryderykiem Wilhelmem brandenburskim – za sojuszem z cesarzem i za otwartym aktywnym odparciem niewiernych, dopóki nie jest za późno.

Na południowo-wschodnim pograniczu narastało oburzenie z powodu tego, że francuski agent Du Vernay przebywa w obozie węgierskich rebeliantów; narastało ono tak bardzo, iż ów począł się obawiać o swoje życie. Polskie władze poprosiły go o wyjazd, aby uniknąć linczu. Duchowieństwo, powodowane przez nuncjusza i biskupów, popierało te działania. Każda nowa wiadomość z Węgier wzmagała niepokój i zapał do walki.

Na początku lipca Thököly rozpoczął działania wojenne. Zdobył Koszyce, jego dzikie hordy pustoszyły, nie oglądając się na prawo narodów, Spisz. Budzące grozę okrucieństwa tych godnych Tatarów sojuszników budziły w Polsce gniew i rozgoryczenie. Kiedy na dodatek jeszcze 10 sierpnia Thököly został przez sułtana podniesiony do godności króla Węgier, resztki sympatii Sobieskiego dla tych ludzi, obecnie lenników padyszacha, przepadły. Był gotów teraz zgodzić się na sojusz z cesarzem, nawet jeśliby to miało rozgniewać Francuzów.

8. Austriackie przymierze

Na polowaniu w kwietniu Jan III i Zierowski postanowili poczekać jeszcze z zawarciem układu i ograniczyć się tymczasem do faktycznej współpracy przeciwko zagrożeniu tureckiemu. Główna przeszkoda w realizacji sojuszu nie została jeszcze usunięta, na dworze cesarskim obstawano przy jego defensywnym, a w Polsce przy ofensywnym charakterze. Dołączyło się do tego jeszcze i to, że w królu polskim nie wygasły frankofilskie uczucia i że na dworze cesarskim potężne stronnictwo hiszpańskie chciało wyczerpać najpierw wszelkie pokojowe środki wobec Turków zanim się zgodziło na wojnę z Portą, i przez to ograniczyło swobodę poczynań przeciwko Francji. Tak więc tu uwielbienie dla Ludwika XIV, tam nieufność do niego stawały na drodze do austriacko-polskiego przymierza.

Dopiero przebieg misji hrabiego Caprary w Istambule skłonił cesarskich ministrów do decyzji, która w Sobieskim dojrzała pod wpływem krwawych wydarzeń na południowym stoku Karpat. Cesarskiemu posłowi powiodło się u Porty podobnie jak kilka lat wcześniej Polakowi Gnińskiemu. Megalomański Kara Mustafa odrzucał grubiańsko i z uporem propozycję każdego ustępstwa. Do takiej postawy zachęcili go Francuzi. W swym pamiętnym piśmie z 8 kwietnia 1682 roku Ludwik XIV nakazywał swemu pełnomocnikowi Guilleragues’owi zapewnić wielkiego wezyra o całkowitej neutralności Francji w czasie wojny turecko-austriackiej, a nawet nakłonić Osmanów do napaści na cesarza. Niepotrzebne więc już były wygłaszane z fałszywą prostodusznością ostrzeżenia tegoż Guilleragues’a, skierowane do Caprary, aby przekonać go o nieuchronności walki z sułtanem.

Ostrzeżona raportami z Konstantynopola Tajna Konferencja Wiedeńska poleciła Zierowskiemu przygotowanie do podpisu układu z Polską. Potrzeba chwili spowodowała po obu stronach odpływ wszelkich namysłów. Austria była gotowa przystać na sojusz ofensywny, Polska aprobowała teraz nawet przymierze defensywne. I tak partnerzy doszli do porozumienia w ciągu zaledwie kilku dni. Pertraktacje w Jaworowie, w których uczestniczyli tylko: para królewska, Jabłonowski i Gniński, poza tym jedynie nuncjusz Pallavicini o nich wiedział, doprowadziły do sporządzenia paktu. W połowie września wysłano tekst do Wiednia, gdzie wkrótce potem został zasadniczo zaaprobowany, formalne zatwierdzenie zaś nastąpiło w październiku. Przymierze to musiało, oczywiście, by nabrać mocy prawnej, być przedłożone na sejmie, który miał się zebrać po 1 stycznia 1683 roku. Jan III zobowiązał się tymczasem do użycia całego swego wpływu, aby osiągnąć aprobatę sejmu, natomiast austriacki ambasador nadzwyczajny hrabia Waldstein otrzymał pełnomocnictwo uwzględnienia żądań polskiego parlamentu dotyczących mało istotnych zmian.

Za prolog do zaciekłej walki, którą spodziewano się stoczyć z francuskim stronnictwem, należy uważać dyplomatyczne potyczki polskiego dworu i Zierowskiego z przedstawicielami Ludwika XIV jeszcze przed nastaniem sesji sejmowej. Po uzgodnieniach między Janem III i Zierowskim dalsza działalność Du Vernaya była nie do pomyślenia. Znakomita pod tym względem kontrola poczty dostarczyła do rąk Sobieskiemu wiele depesz francuskiego agenta, z których jasno można było określić jego zadania. Kierował on z polskiej ziemi walką górnowęgierskich rebeliantów z cesarskimi oddziałami, dostarczał pieniędzy, amunicji i prowiantu, krótko mówiąc: robił to samo, co Béthune’owi w innych układach wolno było bezkarnie czynić, co jednak teraz, w państwie sprzymierzonym z Leopoldem I, było zakazane. Ponieważ nie można się było pozbyć inaczej tego dzielnego i żądnego bitki człowieka, posunięto się do skandalu.

6 października 1682 roku polski król zebrał obecnych w Jaworowie wielmożów. Przed nimi i w obecności zaproszonych na to widowisko francuskich dyplomatów, ambasadora Vitry i Du Vernaya, Zierowski wygłosił gwałtowną mowę oskarżycielską przeciwko knowaniom dwóch wyżej wymienionych i zażądał ich wydalenia. Zaatakowany nie zaszczycił przeciwnika żadną odpowiedzią, lecz walczył z przeznaczeniem tak długo i tak dobrze, jak to tylko było możliwe; wreszcie uległ jednak groźbie jawnej przemocy i udał się w połowie listopada do Gdańska. Tak więc kontakty między dworem w Wersalu i jego węgierskimi podopiecznymi zostały zerwane. Najważniejsza, ba, jedyna sprawa, z powodu której Ludwikowi XIV wciąż jeszcze zależało na dobrych stosunkach z Sobieskim, przestała tym samym istnieć.

Dlatego próba polskiego króla utrzymania dobrych stosunków z Francją również po zawarciu przymierza z Wiedniem nie miała szans powodzenia. Jan III odrzucił na początku grudnia 1682 roku przedłożoną mu przez Vitry’ego propozycję, by za rentę roczną w wysokości 100 000 liwrów nadal popierał Thökölyego i ułatwiał mu kontakt z Zachodem przez polskie terytorium, jednakże zaproponował swoje pośrednictwo między Leopoldem I i Ludwikiem XIV. Tym razem wprawdzie pomysł ten wyszedł od Zierowskiego na polecenie cesarskiego dworu, lecz odpowiadał idei, którą Sobieski był owładnięty. Król Polski wciąż zabiegał o jedność chrześcijaństwa; wciąż natykał się na ten sam uświęcony egoizm Ludwika XIV. Podobne zaproszenie do rozmów o rozejmie między Habsburgiem a Burbonem przedstawił kilka miesięcy wcześniej w Wiedniu kapucyn Marco d’Aviano francuskiemu ambasadorowi Sebeville; jednocześnie w Rzymie papież wygłosił pouczające kazanie kardynałowi d’Estrees na temat udziału Francji w wojnie tureckiej, w którym zaznaczył, że Ludwik XIV mógłby nawet zdobyć dla siebie tron cesarza wschodniorzymskiego. Lecz jeżeli ani Najwyższy Pasterz, ani mnich-cudotwórca nie znaleźli posłuchu, czegóż mógł oczekiwać ten buntujący się małżonek niewdzięcznej panny d’Arquien? Wszystkiego, oprócz przyjęcia swoich uczciwych usług pośrednika.

Najpierw więc natarcia ze strony francuskiego stronnictwa, którego siłę i wojowniczość sławił w swoich raportach Vitry. W instrukcji z 26 listopada polecono ambasadorowi od ręki udaremnić powstanie ligi przeciw Turkom, przy czym współpracować ściśle z brandenburskim posłem i zapewnić sobie pomoc kilku wybranych najemników. Następne pismo Ludwika XIV z 8 stycznia 1683 roku, grzmiało z wysokości wersalskiego Olimpu: „Vous jugez bien que la médiation de ce Prince [Jana III] in convient ny a mes intéressez ny a l’état, ou se trouvent a preseles différends que j’ay avec l’Empire.0 I jako tej mądrości ostateczny wniosek: jeśli na sejmie da się zauważyć, że mogą zapaść szkodliwe dla Francji uchwały, wówczas Vitry musi przez liberum veto zerwać to zgromadzenie.

Podczas panowania poprzednich królów tego rodzaju instrukcja; wydana ambasadorowi przez jedno z trzech mocarstw najbardziej poważanych w Polsce – Austrię, Francję czy Brandenburgię, przypieczętowałaby los sejmu, a tym samym ligi. W tym właśnie widać całą przemianę, która nastąpiła pod rządami Sobieskiego, że tak pieniądze, jak i złe słowa utraciły swą wszechmoc. Morsztyn, ucieleśnienie wszelkich złych instynktów i wszystkich złych przymiotów, którymi się posługiwała i którym podlegała polska oligarchia, pisał w jednym ze swoich przechwyconych listów do francuskiego dyplomaty Callieres’a: W Polsce można wszystko osiągnąć przekupstwem, „vous pouvez reprendre le Roi, si vous n’épargnez pas la poudre ou plutôt les boules d’or0. Podczas audiencji, na której Vitry ofiarowywał Sobieskiemu roczną pensję w wysokości 100 000 liwrów za zdradę sprawy chrześcijaństwa, Jan III odparł wytrąconemu zupełnie tym z równowagi ambasadorowi „honnêtement, mais avec beaucoup de froideur0; że on, Sobieski, jest za tę propozycję Ludwikowi XIV bardzo zobowiązany, jednakże nawet pieniądze nie są w stanie skłonić go do działania, które on uważa za nie do pogodzenia ze swoimi obowiązkami wobec siebie samego. Ten sam Morsztyn przepowiadał 5 grudnia 1682 roku: „la ligue est faite dans le cabinet, elle sera rompue dans la diète0. Zobaczymy, jak to się wówczas stało. Zdumionym współczesnym słusznie się mogła wtedy wydać prawdą, że ten król, który dokonał tak wielkiego cudu, był więcej niż człowiekiem; że to czarodziej kazał zmartwychwstać przeszłej wielkości i przywrócił ją całemu narodowi.

Dziennik Leopolda I z roku 1683, który habsburskie archiwum rodzinne przechowywało aż do czasu drugiej wojny światowej, zawiera astrologiczną przepowiednię na ów rok decydujący o losie europejskiego świata, a Austrii szczególnie: „Szlachetny pokój zagości na stałe w tymże roku. Wielce szkodliwi nieproszeni goście nie będą mogli wetknąć nawet nosa.” Wieszczy dar niemieckich astrologów nie miał, oczywiście, większej wagi niż ten cynicznych polskich mężów stanu, którego przykładem jest fragment listu Morsztyna, i niż dar przewidywania francuskich dyplomatów, z którym się zaraz zapoznamy dzięki raportowi Vitry’ego.

Ambasador ten zapewniał nawet w przeddzień sejmu, że Jan III nie poczynił jeszcze żadnych trwałych ustaleń z cesarzem; oświadczał, że senatorowie i posłowie ziemscy nie podejmą żadnej uchwały dotyczącej przymierza z Austrią, zanim Ludwik XIV nie zadecyduje swym autorytatywnym słowem o wojnie lub pokoju. Wreszcie 30 stycznia 1683 roku stwierdził, że wraz ze swoimi przyjaciółmi: Morsztynem, Stanisławom Lubomirskim i biskupem krakowskim Małachowskim, jest na tyle silny, by przeszkodzić powstaniu planowanej przez Sobieskiego ligi, już chociażby dlatego, że powszechną niechęć wzbudziły absolutystyczne skłonności króla, które doszły do głosu w tekście umowy z Wiedniem. W tym względzie można też liczyć na poparcie Brandenburgii i hohenzollernowskich klientów w Polsce, z Grzymułtowskim na czele.

Jeśli chodzi o pogląd na postawę Wielkiego Elektora i oddanych mu Wielkopolan, Vitry miał rację. Francję i Brandenburgię łączył układ sojuszniczy z 22 stycznia 1682 roku, wymierzony przeciwko cesarzowi i dotyczący wspólnego, zgodnego postępowania w Polsce. Jeszcze bardziej niż ten pakt zobowiązywał Hohenzollerna i jego przyjaciół ich własny interes, który przeciwstawiał się zarówno wzrostowi potęgi rodu Sobieskich, jak i zażegnaniu tureckiego niebezpieczeństwa drogą zwycięskiej ofensywy zbrojnej. Od lat powtarzał Grzymułtowski swe skargi „ne arma quae paranturur in Antonium in Rempublicam convertantur0, że wojna turecka jest dla Sobieskiego tylko pretekstem, by zebrać wojsko i z jego pomocą zdobyć jedynowładztwo w państwie. Wespół z brandenburskim agentem Scultetusem podjudzał wojewoda poznański szlachtę przeciwko absolutum dominium, przeciwko zamierzonemu tworzeniu monarchii dziedzicznej. Po sejmie z 1681 roku walkę polityczną Hoverbecka, najbardziej lojalnego z brandenburskich przeciwników Jana III, ten poseł kurfirsta musiał się wkrótce wycofać z powodu choroby, zaraz potem zresztą zmarł – prowadzili za pomocą broszur i przemówień Scultetus, Grzymułtowski, Breza i Przyjemski. Z nastaniem zimy 1682 roku rozważano jednak możliwość chwycenia za broń. Brandenburska dyplomacja i jej polscy pomocnicy byli to ludzie innego formatu umysłowego i dużo lepiej znali ten kraj niż nieszczęsny Vitry. Przewidywali apel Sobieskiego do pospolitego ruszenia, wiedzieli dobrze, że król ten nie upatruje celu swych rządów w kołpaku książęcym dla d’Arquienów, na przykład, i w królewskim napiwku od obu politycznych rywali.

Kiedy w kwietniu 1682 roku zmarł hetman litewski Pac, partia kurfirsta chciała wywołać zamieszki, aby armia Wielkiego Księstwa nie dostała się pod dowództwo człowieka przyjaznego dla warszawskiego dworu. Powstania zaniechano i okazało się później, że Grzymułtowski miał w tym wypadku rację, albowiem wierni królowi z początku Sapiehowie stali się jakby automatycznie spadkobiercami tradycji swych poprzedników i przeciwników, Paców. W każdym razie klienci Fryderyka Wilhelma przedsięwzięli środki, aby ich nie zaskoczyły przyszłe wydarzenia, i byli bardzo dalecy od nieświadomości Vitry’ego, nie świadczącej o bystrości umysłu. Orientowali się świetnie we wszystkich przemianach i powiązaniach, których śladów na próżno byśmy szukali w raportach francuskiego ambasadora. Jako ludzie ostrożni kontaktowali się ze sobą oraz ze Scultetusem i Wichertem, dwoma brandenburskimi agentami, tylko ustnie lub za pomocą listów szyfrowanych, albowiem „żadne commercium litterarum0 nie jest już pewne i król wszelkie listy indistincte0, które tylko wyłapać jest w stanie, otwiera”. Oczywiście ich nieufność nie posunęła się tak daleko, żeby zdać sobie sprawę z niedostateczności każdego tajnego szyfru.

Osiągnięcia dyplomatycznego kontrwywiadu tworzą w historii austriacko-polskiego przymierza najistotniejszy i najbardziej fascynujący rozdział. Sobieski kontrolę korespondencji swych zagranicznych i krajowych opozycjonistów doprowadził do wirtuozerii. Poczmistrze, przede wszystkim w Warszawie, w Gdańsku, w Krakowie i w nadgranicznych miastach, mieli polecenie, żeby zatrzymywać i odsyłać wszystkie podejrzane pakiety. Wobec kurierów obcych dworów, chronionych przed każdym wglądem do ich poczty prawem międzynarodowym, i wobec akredytowanych w Polsce posłów stosowano znakomity środek uzyskiwania informacji: kazano „rabusiom” napadać na posłańców. Przy najmniejszej próbie oporu lub jeśli obawiano się późniejszych zeznań pobitego, zabijano go. Ten system, który był zasadniczo stosowany w owym czasie przez wszystkie państwa, wymagałby doskonałej organizacji, opierającej się na szeroko rozgałęzionej sieci szpiegów, gdyby Jan III nie miał w swojej służbie człowieka, którego w rozszyfrowywaniu tajnych pism nie prześcignął żaden jemu współczesny; był to opat Hacki, syn mieszczanina z Bydgoszczy.

Oprócz tego dwór warszawski był w sojuszu z wiedeńskim gabinetem, a cenzura pocztowa uchodziła zawsze za jedno z najświetniejszych dokonań narodowego rzemiosła Austrii. Jeżeli to „półlustrowanie” politycznej korespondencji dla cesarskich ministrów było bardzo użyteczne, to dla Sobieskiego oznaczało ono najważniejszą konieczność życiową. Każdy polski król, który chciał faktycznie sprawować swoją władzę, musiał nieprzerwanie mieć się na baczności i kontrolować knowania swych przeciwników, ich nigdy nie ustające sprzysiężenia. Dzięki materiałowi, który otrzymał do dyspozycji przez współpracę własnej i austriackiej cenzury pocztowej, Jan III pokonał w decydującym momencie swoich polskich wrogów. Wiedeń od rozpoczęcia poważnych pertraktacji nad sojuszem polecił przechwytywać korespondencję Morsztyna z Francją. Dwa tuziny listów do francuskich mężów stanu zostały zatrzymane między wrześniem 1682 a marcem 1683 roku przez czarny gabinet dworu cesarskiego. Dalsze obciążające dokumenty dostały się na polskiej ziemi w ręce Zierowskiego, tak więc korespondencja Du Vernaya, której treść spowodowała opisany już wyżej incydent, następnie kopie wszystkich polskich listów Morsztyna, wreszcie również cała korespondencja Vitry’ego z jego zleceniodawcami i z polskimi magnatami. Sekretarz podskarbiego wielkiego od końca stycznia 1681 roku dostarczał odpisy austriackiemu posłowi; wiemy o tym z raportów Zierowskiego z 4 lutego i 2 maja tego samego roku. „Przechwytywanie francuskich i węgierskich listów” rozpoczęło się dopiero w sierpniu 1682 roku, kosztowało według rachunku Zierowskiego, do połowy września 499 guldenów 36 krajcarów i wkrótce stało się zbędne, ponieważ Du Vernay oddalił się do Gdańska. Dużo kosztowniejszy był wgląd we wszystkie akta Vitry’ego. Austria zapłaciła za to „francuskim służącym królowej” i „jednemu znamienitemu konfidentowi” 900 guldenów – tylko za rok 1682. Kiedy do nieświadomego ambasadora nadeszła wiadomość z Wersalu, że go zdradza jeden z jego sekretarzy, Vitry nie stracił jednak wiary w moc czarodziejską nowego „nieznanego” szyfru. Później, podczas sejmu, by uniknąć napaści polskiego dworu, posługiwał się on kurierami brandenburskimi, a kiedy również ci byli obrabowywani przez „włóczęgów”, którzy dziwnym sposobem właśnie upatrzyli sobie dyplomatyczne depesze, nie miało już znaczenia, czy ktoś czytał raporty Vitry’ego.

Polityczna walka wewnętrzna między Sobieskim i francusko-brandenburskim stronnictwem przypominała zmagania dwóch wodzów, z których jeden dowiadywał się o każdym planowanym posunięciu przeciwnika, podczas gdy ten drugi co do zamiarów wroga błądził wciąż po omacku. Albowiem również agenci kurfirsta znali tylko ogólne cele Jana III, lecz nie znali jego strategicznych i taktycznych planów. W każdym razie hohenzollernowska asysta i poplecznicy zrobili wszystko, co możliwe, aby nie dopuścić do powstania ligi. Fryderyk Wilhelm dążył do tego, by jeszcze przed rozpoczęciem warszawskiej sesji parlamentarnej wysadzić z siodła nieudolnego Vitry’ego, jednakże markiz siedział pewnie, z niewyjaśnionych przyczyn, chociaż Ludwik XIV i Colbert de Croissy nie mieli złudzeń co do wartości swojego przedstawiciela i jego działalności. Pozostawiona przez Francję bez wsparcia Brandenburgia ograniczyła się do działania we własnym zakresie. Scultetus i Wichert działali tak skutecznie na sejmikach w Wielkopolsce, że wiele tych zebrań wyborczych zostało zerwanych, na innych szlachta dała swym delegatom do Warszawy następujące instrukcje: „Starać się, żeby nie doszło do zwiększenia armii” i „nie zgadzać się na żadną wojnę”. Pośród posłów ziemskich zachodnich prowincji możemy spotkać Przyjemskiego, Brezę, Gałeckiego, którzy wespół z senatorami pokroju Grzymułtowskiego zdawali się gwarantować bardziej zdecydowany i pewniejszy opór przeciwko absolutyzmowi i projektom przymierza Sobieskiego z Austrią niż chwiejące się filary francuskiej polityki.

Inauguracja sejmu z 27 stycznia 1683 roku zastała cały kraj w namiętnym wzburzeniu. Sobieski, z właściwą sobie niezrównaną znajomością polskiej duszy, pokierował propagandą na rzecz przymierza. W instrukcji dla sejmików, które wybrały w grudniu posłów, jasno wyłożył szlachcie wpływ górnowęgierskich wydarzeń na sprawy Polski. Te jego wyjaśnienia spotkały się z większym zrozumieniem u szlachty niż u Vitry’ego, któremu przedstawiono je wcześniej. Sobieski mówił o napadzie kuruców na Śląsk, na polskie Karpaty i Spisz, przedstawiał grozę turecką i wreszcie żądał środków na opłacenie i wzmocnienie armii, ze względu na nieuniknioną walkę z odwiecznym wrogiem chrześcijaństwa. Ten urzędowy dokument uzupełniały liczne polemiki, z których szczególnie „Lettre de M. L., ou l’on voit les pratique des François avec les Hongrois et les Turcs0 była przeznaczona dla oświecenia zagranicy. Masy szlacheckiej nie trzeba było oświecać dyplomatycznymi książkami z obrazkami; tym zwykłym nieskomplikowanym patriotom z instynktu i zdrowego rozsądku wystarczył następujący, ustawicznie powtarzany dowód: Polska nie może żyć spokojnie, gdy jej granice dostały się pod tureckie panowanie. Wystarczy spojrzeć na Wenecję i Kretę, na teren naddnieprzański należący do Moskwy, na własne tereny Podola. Teraz jest łatwiej odeprzeć Portę niż później, kiedy trzeba będzie walczyć samemu z jej przewagą. Turcy nie dotrzymują przecież żadnych układów pokojowych. Dlatego też należy zawrzeć przymierze z Austrią, a poza tym cesarzowi należy się wdzięczność za pomoc w wydarzeniach sprzed dwudziestu pięciu lat.

Przeciwnicy ligi odpowiedzieli na to licznymi ulotkami, między innymi zatytułowaną Considerationes ob quas colligatio ci Caesare videtur non necessaria, imo damnosa Reipublicae0. Austria nie chce ani nie może prowadzić wojny z Turkami; przymierze z kimś skazanym na zagładę, jak cesarz, to samobójstwo; walki z Osmanami wciągną wroga aż do serca Polski; Habsburgowie mają pełne ręce roboty z Francją i dlatego cały ciężar wyprawy przeciw niewiernym spadnie na Polskę, krótko, Rzeczpospolita weźmie na siebie tylko grozę wojny i nie powinna się spodziewać po Leopoldzie I ani wsparcia, ani przychylności. Dla uważnego obserwatora atoli jeszcze przed rozpoczęciem sejmu sprawa była jasna, że argumenty przeciwników wojny wywołały wrażenie jedynie na ich terenach, w wielkopolskich prowincjach, podczas gdy gdzie indziej dwór miał za sobą opinię publiczną.

Sejmik w Haliczu, okolicy, która pierwsza musiałaby ucierpieć pod każdym najazdem Turków, mógł uchodzić za głos całego narodu, gdy ofiarowywał królowi „pectora0 i „siły” i z niezwykłym wprost zapałem godził się ofiarować nie tylko krew, lecz i majątek, nie tylko służyć orężem, lecz zaaprobował również podatki. Jeśli chodzi o polityczną prognozę, to jednak rację miał mądry Morsztyn, kiedy stwierdził: „tout va a la rupture avec la France” i potem dodał: „j’ay mis les affaires dans l’état de faire la guerre a la cour. C’est a M. de Vitry a en disposer.0 Wojna między dworem i opozycją, między Polską i Portą, między odwiecznymi przeciwnikami, Habsburgiem i Burbonem, wzięła swój początek z dyplomatyczno-parlamentarnych utarczek w pałacu królewskim, na sejmie, u francuskiego i u austriackiego ambasadora.

Na przeciwnika Vitry’ego mianowano z końcem listopada hrabiego Karola Ferdynanda Waldsteina; według świadectwa rywala, był to kawaler „d’une très belle et très agréable représentation, très propre a soutenir avec eccéité le caractère de l’ambassade0. Nie tylko sukces, lecz także wgląd w raporty cesarskiego pełnomocnika udowadnia, że był on właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czego niestety nie można powiedzieć o jego francuskim koledze. Mistrzowska realizacja ligi, która wprawdzie odpowiadała poczuciu patriotycznemu narodu, jednakże miała przeciw sobie w sejmie ogromną większość, jest wyłącznie zasługą pary królewskiej. Waldstein wykonał polecenie, by nic nie zepsuć, niczemu nie zaszkodzić; co na tym drażliwym terenie polskiego sejmu znaczyło i tak bardzo wiele.

Jan III realizował swój świetnie opracowany plan z mistrzowską konsekwencją. Począwszy od kazania ojca Popławskiego, wygłoszonego w pierwszym dniu obrad, od mianowania zięcia Jabłonowskiego, Rafała Leszczyńskiego, marszałkiem sejmu – w ten sposób odebrano Wielkopolanom jednego z ich przywódców – każdy krok był przemyślany i przebiegał pomyślnie. Ostatniego dnia stycznia u Vitry’ego zameldowało się czterech senatorów, aby mu przedłożyć kłopotliwe pytanie: czy Francja, która do tej pory protestowała tylko przeciwko defensywnemu przymierzu z cesarzem, zaaprobuje przymierze ofensywne? Wielce zmieszany ambasador dał wyjaśnienie wykrętne i zawiłe: Ludwik XIV nie ma nic przeciwko ofensywnemu przymierzu, jednakże musi je, ze względu na swój konflikt z cesarzem, odczuć jako przykre. Chciałby wprawdzie udzielić Polsce jak największego poparcia, gdyby zaatakowali ją Turcy, lecz nie może tego uczynić, ponieważ przeszkadza mu w tym możliwość wojny z Cesarstwem. Vitry poinformował wprawdzie swego władcę, że senatorów zadowolił bardzo ten galimatias, my jednakże mamy podstawę, by sądzić, że tylko Sobieski ucieszył się naprawdę z takiego przebiegu rozmowy. Posługując się tą informacją mógł Jan III zmiażdżyć tych wszystkich, którzy wobec ich zdaniem zawodnej pomocy austriackiej wskazywali na poparcie Francji.

4 lutego król Polski mianował Jabłonowskiego hetmanem wielkim koronnym, Sieniawskiego hetmanem polnym, Stanisława Lubomirskiego marszałkiem wielkim koronnym, Kazimierza Sapiehę hetmanem wielkim litewskim i Ogińskiego litewskim hetmanem polnym. Tym samym najważniejsi magnaci, na których liczył Vitry, zostali poprzez urzędy i dostojeństwa przynajmniej na najbliższy czas przykuci do dworu. Niektórzy z nich, jak Lubomirski i Sapieha, uczuciowo czuli się jeszcze związani z Francją, a Sieniawski i wzdychający w uroczych miłosnych więzach Hieronim Lubomirski, brat Stanisława, przynależeli całkowicie do Austriackiej frakcji. Jabłonowski wahał się; osioł mądrzejszy niż przysłowiowy osioł Buridana chciał jeść siano jednocześnie z dwóch żłobów, korzystać z francuskiej i z austriackiej pensji (Morsztyn opisuje te zdarzenia w swoich przechwyconych listów do Callieres’a z 5, 6 i 8 lutego). Aby utrudnić niezdecydowanym każdy kontakt z Vitrym i utrzymać ich z daleka od intryg z brandenburskim ambasadorem, przenikliwym i ostrożnym Crockowem, Sobieski rozkazał napadać na kurierów tych obu dyplomatów. Polscy magnaci i posłowie ziemscy popadli przez to w panikę, bowiem kto się wciąż zadawał z przedstawicielami obcej władzy, był obecnie narażony na niebezpieczeństwo oskarżenia na otwartym posiedzeniu o zdradę stanu na podstawie rozszyfrowanych depesz. Przyjmowanie łapówek, sprzedaż głosów i opłacone veto były wprawdzie zwyczajem w tym kraju, lecz polityczne zasady przyzwoitości wymagały przy tego rodzaju sprawach rembrandtowskiego półmroku, nie zaś światła publicznej jawności.

Morsztyn był tym jedynym, który się jeszcze otwarcie narażał dla Vitry’ego. Postarał się wytrzasnąć dwóch zuchwałych drani, którzy za tysiąc dukatów zerwaliby sejm i przy tym wzięli winę na siebie. Ten, który tym razem wykrzyknął owe fatalne słowa „nie pozwalam”, przypłacił to gardłem. Sobieski zatroszczył się, żeby się wieść o tym rozpowszechniła. Nic dziwnego, że Przyjemscy i ich poplecznicy dwa razy musieli się zastanawiać, czy warto sprzedać ojczyznę wraz ze swym życiem. Mniej będziemy się dziwić podskarbiemu wielkiemu i jego zuchwałości wówczas, gdy się dowiemy, że zdecydował się wyjechać z Polski na stałe. Jeśli wystawiał się na gniew Sobieskiego, to czynił to z całkowitym przekonaniem, że później znajdzie we Francji swoją drugą ojczyznę i będzie tam mógł rozkoszować się od dawna nagromadzonymi bogactwami. Natomiast musi nas zaskoczyć nieostrożność przebiegłego Jabłonowskiego i zręcznego Kazimierza Sapiehy. Co za demon podszepnął tym obu, by się tak głupio zwierzyć Vitry’emu, jak to się właśnie zdarzyło na pewnej politycznej kolacji u Morsztyna? Markiz meldował o tym w swoich raportach z 5 i z 26 lutego, z których pierwszy, zatrzymany, pieczołowicie skopiowano i wysłano dalej, za to drugi nie dotarł nigdy do króla-słońce i do dzisiaj spoczywa w Wiedeńskim Archiwum. Nowi hetmani wielcy – tak pisał Vitry – dali mu słowo honoru, że może na nich niezawodnie liczyć. Jabłonowski otrzymał za to również obietnicę, że może się spodziewać francuskiego poparcia, „dans les veules qu’il a conclues depuis longtemps pour le trôné, en cas de changement0.

Tego rodzaju knowania zmusiły Jana III do podjęcia szybkich przeciwdziałań. Aby wykluczyć Vitry’ego i jego przyjaciół, jak również aby przyspieszyć negocjacje nad przymierzem austriackim debatującej z Waldsteinem od 26 lutego komisji sejmowej, Sobieski przedsięwziął powtórzenie sceny z Jaworowa, której smutnym bohaterem był Du Vernay, tym razem w Warszawie, na większą skalę i z większym rozgłosem. Ledwie ostatnia depesza Vitry’ego, donosząca o tym szczególnym ślubowaniu wierności złożonym przez Jabłonowskiego i Sapiehę, została dostarczona przez przekupionego sekretarza ambasady dworowi polskiemu, król natychmiast polecił wezwać jednego z kuzynów Morsztyna i rozkazał mu zaprosić podskarbiego wielkiego przed niewielki krąg senatorów. U kanclerza Wielopolskiego Sobieski odczytał ani trochę nie wyprowadzonemu tym z równowagi Morsztynowi wszystko to, co zawierały przechwycone listy do Callieres’a i raporty Vitry’ego. Trzęsąc się z gniewu zażądał monarcha od zdradzieckiego ministra klucza do ostatniej depeszy, której jeszcze nie rozszyfrowano. Morsztyn odparł, że nie ma sobie nic do zarzucenia, nie może zaś zdradzić klucza przed tak wieloma senatorami.

Po kilku godzinach przemaglowany intrygant opowiedział, że ku jego największemu ubolewaniu żona bez jego wiedzy w zdenerwowaniu spaliła tenże klucz. W rzeczywistości dokument ten od dawna już nie istniał. Sam Morsztyn, według jego własnych słów pisanych do Callieres’a 18 grudnia 1682 roku, już dawno powierzył go płomieniom. Dwa tygodnie trwały prace komisji złożonej z senatorów, którym Sobieski przedłożył przechwyconą korespondencję. Do dotychczasowych depesz doszedł raport Vitry’ego z 5 marca. W piśmie tym był przedstawiony właśnie początek „fâcheuse affaire0, a nowe napaści na Marię Kazimierę musiały tylko jeszcze bardziej spotęgować jej złość i gniew; następnie odkryto w nim surowy nakaz pod adresem Callieres’a, by wysyłał szyfry do korespondencji z Morsztynem tylko wówczas, gdy Morsztyn tego zażąda. Cyniczny ton Morsztyna i napuszona głupota Vitry’ego wznieciły gwałtowne oburzenie. Nic atoli nie mogło się równać ze wściekłością Jabłonowskiego i Sapiehy, którzy przez niezręczność ambasadora znaleźli się w tak podłej sytuacji. Szczególnie hetman koronny pienił się ze złości. Przede wszystkim rzeczywiście nie myślał on o detronizacji Jana III, jego rozmowy z Vitrym dotyczyły wciąż tylko przyszłego interregnum, jednak nawet te jego starania o tron, zdradzone jego królewskiemu przyjacielowi, musiały wywołać ogromne niezadowolenie władcy, którego wszystkie myśli i zamierzenia dotyczyły odziedziczenia tronu przez Jakuba Sobieskiego. Jabłonowski podczas poufnej rozmowy 15 marca przysięgał królowi, że nigdy nie uczyni nic przeciwko niemu ani jego domowi. Płacząc padł hetman na kolana i ślubował wierność przeciwko każdemu wrogowi. Następnego dnia posłał Vitry’emu wyzwanie na pojedynek, w którym obwiniał ambasadora o kłamstwo i zniesławienie. Co się tyczy Morsztyna, to zasługiwałby on jako zdrajca stanu nie na pojedynek, lecz na kompetentny sąd sejmowy.

Przedstawiciel króla-słońce czuł się okropnie. Drżał przed Ludwikiem XIV, robiło mu się niedobrze na myśl, jak spojrzy Janowi III w oczy. Musiał jednakże zameldować o wszystkim srogiemu władcy w Wersalu i prosić polskiego króla o audiencję. Sobieski prośbę odrzucił. Miast tego poproszono Vitry’ego i Morsztyna, by udali się do pewnego warszawskiego klasztoru, gdzie oczekiwała ich komisja złożona z trzech biskupów i licznych świeckich senatorów. Radziejowski, jeden z obecnych książąt Kościoła, rozpoczął: Podług zbadanych dowodów rzeczowych z obszernej korespondencji z Jabłonowskim, Vitry sprzysięgał się przeciwko panowaniu Jana III, poza tym wyrażał się bardzo nieprzychylnie o Sobieskim w pismach do Ludwika XIV. Wówczas to ambasador przerwał mówiącemu twierdząc, że francuski dyplomata nie musi przed nikim odpowiadać, jedynie przed własnym monarchą. Jeżeli polski dwór ma powody do skargi, to Jan III może się zwrócić z zażaleniem do Wersalu. Poza tym on, Vitry, chce jeszcze dodać z własnej i nieprzymuszonej woli, że nigdy nie konspirował z Jabłonowskim przeciwko tronowi, a w swoich raportach ambasadora trzymał się zawsze prawdy.

W tym momencie z tego głupiego, ograniczonego człowieka, którego jedynie kaprys i przypadek wyniosły na przedstawiciela najpotężniejszego władcy Europy, zaczęło emanować coś z godności i świetności, przynależnych randze ambasadora, i z odblasku majestatu rozprzestrzeniającego swój urok od Wersalu aż po krańce kuli ziemskiej. Vitry zagrał dobrze tylko tę jedną scenę z całej swej roli. Potem stał się znowu ubolewania godnym statystą, naśladującym bohatera. „Wyznaję Waszej Królewskiej Mości, żem jest niepocieszony w tym strasznym nieszczęściu, w które mnie wtrącono, iż dwór ów dowiadywał się o tych szczególnych informacjach, jakie miałem zaszczyt pisać do Waszej Królewskiej Mości”, kwili markiz do prawdopodobnie bardzo rozgniewanego Jupitera. A ponieważ polski król mógłby tymczasem z pewnością poprosić o odwołanie Vitry’ego, tak więc: „odważę się sobie pochlebić, a znając dobroć Waszej Królewskiej Mości wiem, że zapewni mi ona sprawiedliwość, albowiem wszystko to przedsięwziąłem tylko dla największego dobra w służbie Waszej Królewskiej Mości, a wszystko zło, które mi ten dwór przypisuje, bierze się tylko stąd, iż rozpoznałem jego prawdziwe uczucia”.

Ambasadora bądź co bądź chroni jego urząd, jednakże Morsztyn i zdemaskowani z jego winy magnaci musieli podjąć starania, by ocalić swe stanowiska, jeśli już nie głowy. Opowiedzieliśmy już, jak Jabłonowski dzięki nagłemu zwrotowi zyskał przebaczenie króla. Inni, znani dotąd jako frankofile senatorzy i posłowie ziemscy, poszli za jego przykładem. Sobieski tak ich bardzo zastraszył – relacjonuje Vitry – że daleko więcej myśleli o tym, by się przed nim usprawiedliwić, niż o udaremnieniu ligi z cesarzem. Także brandenburski poseł Crockow melduje Wielkiemu Elektorowi, że z powodu bezczynności Francji i afery Morsztyna szanse sojuszu austriackiego bardzo wzrosły, senatorzy odczuwają nieopisany strach przed Sobieskim; nikt się już nie waży zadawać z Vitrym. Tak więc Morsztyn sam jeden musiał się teraz dobrze nagłowić, jak tu wyleźć z tarapatów. Temu chytremu lisowi poszło to lżej, niż się spodziewali jego wrogowie. Jeszcze 14 marca w klasztorze franciszkanów, gdzie razem z Vitrym był przesłuchiwany przez biskupów, podskarbi wielki przybrał zarozumiałą minę i zaprzeczał wszystkiemu, aby sprowokować swoich sędziów do ujawnienia obciążającego go materiału. Gdy więc jeden z nich wołał do obwinionego, że tak jak Morsztyn niegdyś w ciągu więcej niż połowy roku otwierał listy Jerzego Lubomirskiego, tak teraz i listy ówczesnego cenzora były od dawna kopiowane, wtedy pozornie załamał się ten przechera i zaskowyczał o łaskę. A Król-Lew dał się zmiękczyć. Osiemnastego marca Morsztyn zrezygnował ze swego stanowiska ministra. W przemowie, która znowu brzmi jak cytat z politycznego eposu o zwierzętach, błagał emfatycznie: „O panie, nie rozmawiaj ze mną.” „Ab Iove tonante fulmina peto” „desunt et mihi verba0, lub, jak zauważył pewien dowcipny słuchacz, zdrajca rozpoczął jako Żyd wzywając Jehowę, a zakończył jako poganin, odwołując się do gromowładnego Jowisza. Jak było, tak było, jednak za cenę upokorzenia, rezygnacji z urzędu i przyrzeczenia, że na własny koszt wystawi oddziały na wojnę z Turkami, zyskał Morsztyn to, o co prawdopodobnie starał się od początku i od dawna: wolność, możność wycofania się do Francji. Na wyrok przyszłego sejmu, któremu przekazano do osądzenia jego sprawki, mógł czekać ten zdrowy i rześki siedemdziesięciolatek z pogodną równowagą w „dolce France0. Tym samym Andrzej Morsztyn znikł z areny polskiej historii.

Tego samego dnia, 20 marca, odbyła się debata końcowa nad przymierzem. Jedna z trzech przeszkód, które piętrzyły się przed ligą, została usunięta wraz z Morsztynem i wraz z załamaniem się nieszczęsnego Vitry’ego oraz całego francuskiego stronnictwa. Druga, sprzeciw Brandenburgii, rozleciała się sama. Crockow zaproponował kurfirstowi, w obliczu przewagi Sobieskiego, aby się zbliżyć do polskiego króla, z konieczności uczynić cnotę i już nie walczyć przeciwko lidze; nawet próbował zręcznymi manewrami pochlebiać planom Jana III dotyczącym dziedzicznego tronu, nie wdając się w konkretne ustalenia. „Jestem przekonany – pisał Crockow w owych dniach do młodego Jakuba Sobieskiego – że Wasza Wysokość, wstępując w ślady Króla, Najprześwietniejszego Ojca, zajdzie na szczyt sławy i osiągnie wielkość, którą będzie zawdzięczał tylko własnym zasługom. Czego życzy Waszej Wysokości z całego serca Jego Elektorska Książęca Mość.” Jeżeli tak wiele miłości okazywał Sobieskim sam ambasador Fryderyka Wilhelma, to również podopiecznym Brandenburczyka nie wypadało nienawidzić. Z krwawiącym sercem przyjął Grzymułtowski te 3 600 guldenów, za które cesarz odkupił od niego republikańskie skrupuły, inny Wielkopolanin, marszałek sejmu Leszczyński, zgarnął do swej kieszeni 1 200 guldenów, Breza, trzeci przyjaciel Hohenzollernów, przyjął 1 500 guldenów. Litewscy wrogowie króla, na których liczył poczciwy Vitry, kazali sobie wypłacić: Sapiehowie – 3 600, Ogińscy – 3 000 guldenów. Zmiana sympatii z profrancuskiej na procesarską kosztowała u Potockich 12 000, u marszałka koronnego Lubomirskiego 7 200, u Sieniawskiego 3 000 guldenów. Jabłonowski miał za to trzykrotnie podwyższoną pensję, a Hieronim Lubomirski otrzymywał już od lutego żołd dla korpusu posiłkowego w liczbie 2 400 żołnierzy, którym miał dowodzić jako cesarski marszałek-lejtnant polny.

Nawet jeśli w tej gwałtownej Haupt- und Staatsakion wrogowie, Francja i Brandenburgia, ustąpili pobici z dyplomatycznego placu boju, nawet jeśli drugoplanowi aktorzy, jeden po drugim, przechodzili pod zwycięskie sztandary dworu, to sojuszowi austriacko-polskiemu groziło jeszcze jedno niebezpieczeństwo, największe, które miał do pokonania, a które dopiero w decydującym stadium sprawy dało znać o sobie. Było to rozczarowanie Marii Kazimiery z powodu jej niezaspokojonych ambicji familijnych, które wiązała z ligą i z cesarzem. Królowa spodziewała się po wiedeńskim dworze, że ukoronuje on przyjaźń z Polską małżeństwem arcyksiężniczki Marii Antoniny, jedynej córki Leopolda I, z Jakubem Sobieskim.

Pierwszym powodem powrotu Marysieńki z Francji na początku 1678 roku były aluzje Zierowskiego do małżeństwa księcia Jakuba z Habsburżanką, które uczynił w rozmowie. Od tamtej pory cesarski poseł posługiwał się tą świetną propozycją małżeńską jako jednym z silnych wabików. Nie należy szczędzić wyrzutów austriackiemu gabinetowi, że świadomie umacniał próżną Marysieńkę w jej macierzyńskich iluzjach, chociaż nikt nie myślał wysyłać arcyksiężniczki do Polski, skąd Eleonora przywiozła tak złe doświadczenia i z którym to krajem obecna księżna Lotaryngii wiązała wciąż jeszcze tak piękne nadzieje. Maria Antonina była przeznaczona elektorowi bawarskiemu, Maksymilianowi Emanuelowi. Mimo to cesarscy ministrowie i Zierowski według otrzymanych instrukcji, pilnowali się, by za wcześnie nie dać odmowy, która mogłaby zaszkodzić powstającemu przymierzu. A polską królową pochłaniały dumne plany małżeńskie dla jej Kubusia, nawet jeśli dokoła niej wszyscy, nie wyłączając ojca rodziny, Jana III, wątpili w gotowość Leopolda I na wyrażenie zgody na to tak upragnione małżeństwo.

Sobieski nie brał w rachubę synowej-arcyksiężniczki i dlatego też nie przejął się bardzo, kiedy go z całą ostrożnością poinformowano, że Maria Antonina jest już przyrzeczona komu innemu. Również chybiły celu francuskie zarzuty. Jeśli Vitry sądził, że uda mu się wystraszyć króla, kiedy ujawni niemożność zawarcia tego małżeństwa, to to jego ostrzeżenie chybiło celu. Inaczej jednak myślała Maria Kazimiera i jej najbliższe otoczenie. Biskup Witwicki z Poznania, którego królowa darzyła specjalnym zaufaniem, wypytywał na jej polecenie wiedeńskiego nuncjusza Buonvisiego przed zakończeniem pertraktacji dotyczących ligi, w lipcu 1682 roku, jak się ma rzecz z księżniczką. Zamiary Marii Kazimiery natychmiast stały się znane w kręgach wiedeńskiego dworu; wenecki poseł Contarini przedstawił je pod koniec listopada senatowi. Leopold I jednak, nie chcąc łudzić fałszywymi nadziejami swego obecnego sprzymierzeńca, nawet jeśli ta szczerość miałaby zagrozić na razie zawartemu tylko w tajemnicy gabinetów przymierzu, polecił biskupowi Sinelliemu, papieskiemu dyplomacie, aby dał odpowiedź, że projekt małżeński przedłożony przez polskiego biskupa jest niemożliwy, że cesarz go nie aprobuje, i zaszkodzi to tylko autorytetowi Sobieskiego, jeśli ten plan nie do zrealizowania nadal się będzie rozważać.

Jakże mało znali ci barokowi politycy, którzy do wszystkiego przykładali miarkę swej własnej, żądnej zysku natury, Leopolda I i Jana III! Morsztyn, do którego również doszły wieści o planowanym małżeństwie, pisał do Callieres’a, że ręka arcyksiężniczki jest nagrodą dla Sobieskiego za jego sojusz z Austrią. Także na początku marca Waldstein na ponowne pytanie podkanclerzego Gnińskiego jeszcze raz przekazał mu odpowiedź, że arcyksiężniczka jest zaręczona z innym księciem. Maria Kazimiera, Gniński i kanclerz królowej Załuski zupełnie jakby spadli z Księżyca – oni wszyscy nawet po pierwszej formalnej, przekazanej przez warszawskiego nuncjusza Pallaviciniego odmowie nie zrezygnowali z tego planu. Jednakże król „e assai prudente e preve le difficolta meglio che la Regina et i Ministri ne si era lusil con la speranza, non si e mutato niente nel suo operare0. Kryzys, którego się obawiano, przeszedł obok, mimo że Sobieskiemu nie udało się powiązać swoich dynastycznych pragnień z koniecznymi potrzebami królestwa i narodu.

W ustalonej przez sejm komisji, składającej się z 10 senatorów i 28 delegatów, która negocjowała z hrabią Waldsteinem na temat ligi, działało wprawdzie tylko kilku jawnych przeciwników, jednak praca nie posuwała się ani o krok naprzód. Pięć posiedzeń do 17 marca przeszło na zbędnym gadaniu o drugorzędnych kwestiach i na drażliwych rozważaniach, dotyczących dwóch punktów, które mogłyby się wydawać nieważne, a które jednakże dotykały istotnych problemów. Nieufni Polacy żądali od cesarza zaprzysiężenia układu; Waldstein odparł, że to bluźnierstwo, jeśli się wątpi w słowo i podpis jego monarchy. Następnie pojawiło się na porządku dziennym obrad przypomnienie poprzedniego przymierza obu tych państw. Jan Kazimierz w 1657 roku zobowiązał się przecież powierzyć następstwo tronu Habsburgom, a wielu polskich magnatów to pochwaliło, by „przyszłego króla” wybrać „ex domu austriaca aut talem quem haec domus commendaverit0. Nawet jeśli dwór wiedeński nie uznał za słuszne, żeby podczas bezkrólewia w latach 1668/1669 i 1673/1674 posłużyć się tym dokumentem, to Sobieski jednakże przykładał największą wagę do tego, by owo niepożądane uzgodnienie zostało całkowicie unieważnione, na dowód czego miał być zwrócony oryginał przyrzeczenia polskich delegatów. Bez formalnego zrzeczenia się Habsburgów ich roszczeń do dziedziczenia tronu nie mógł Jan III myśleć, będąc w przymierzu z cesarzem, o uczynieniu własnej dynastii władcami dziedzicznymi Polski.

Większość trudności została usunięta dzięki austriackim ustępstwom. Cesarz za pośrednictwem swego ambasadora zrezygnował z roszczeń finansowych i praw zastawu z czasu szwedzkiego potopu; przyrzekł znaczne subsydia na zbliżającą się wojnę z Turkami, a Pallavicini wymyślił nawet rozwiązanie, które nie naruszało godności cesarza, a jednocześnie nie budziło nieufności Sarmatów. Leopold I miał złożyć przysięgę za pośrednictwem pełnomocnika na ręce papieża, który miał odebrać również podobne przyrzeczenie od pełnomocnika polskiego. Odmówiono tylko wydania dokumentu; podobno zaginął. Czyżby wiedeńscy prawnicy koronni chcieli sobie zostawić otwartą drogę na przyszłość? W każdym razie pewne jest to, że polskie oświadczenie o prawach Habsburgów do polskiego tronu leży do dziś w Archiwum Wiedeńskim naprawdę, i dużo daje do myślenia fakt, że leży ono w takim miejscu, gdzie nikt nie mógłby się tego dokumentu spodziewać. Sobieski jednak zadowolił się passusem o nieważności przyrzeczenia z 1657 roku, i tak oto nic już nie stało na przeszkodzie zawarciu układu.

Afera Morsztyna skręciła kark opozycji: ostatnie odruchy sprzeciwu ustały, kiedy król polecił ogłosić zwołanie pospolitego ruszenia. Przy jednogłośnym entuzjazmie szlachty dla ligi i dla Jana III zwołanie pospolitego ruszenia było równoznaczne ze spustoszeniem dóbr wszystkich wrogów przymierza i przynajmniej kilkoma aktami linczu. Dlatego Przyjemski, którego Vitry i Morsztyn ponownie obrali na kata sejmu, zadowolił się ostrzeżeniem w przemówieniu sejmowym i zachował swoje veto dla siebie. Liga została zaaprobowana „nemine contradicente0 31 marca na otwartym posiedzeniu. Parę wątpliwości, które wypłynęły w ostatnim momencie, Waldstein usunął swoją ustępliwością. Tak więc pakt można było podpisać 1 kwietnia; jednak z powodu przesądu datowano przymierze dzień wcześniej.

Zostało ono zawarte przez Leopolda I, jako cesarza, króla Węgier i Czech oraz jako pana swoich krajów dziedzicznych, i przez Jana III w imieniu jego i Królestwa Polskiego oraz Wielkiego Księstwa Litewskiego. Przymierze ma charakter ofensywny na czas wojny z Turkami, defensywny na zawsze. Habsburg rezygnuje z wszystkich roszczeń z lat wojny ze Szwedami, z zarządzania kopalniami w Wieliczce, które Austria dostała w zastaw, i zwraca Polsce pełną swobodę elekcji, uznając za nieważne prawo dworu cesarskiego do następstwa tronu. Przymierze ważne jest tylko przeciw niewiernym; cesarz wystawi do tej wojny 60 000 żołnierzy, podczas gdy Polska ma powołać pod broń 40 000 armię. Jeśli Wiedeń lub Kraków zostaną oblężone, wówczas partner, którego stolica nie będzie zagrożona, śpieszy ze wszystkimi swoimi siłami drugiemu z pomocą. Operacje militarne odbywają się po obustronnym ustaleniu, jednakże cesarz planuje przede wszystkim dywersję na Węgrzech, król Polski zaś wypady na Podole i Ukrainę. Zdobyte obszary przypadają temu, do kogo należały przed turecką okupacją. Żaden separatystyczny pokój nie jest dopuszczalny; innym państwom również wolno przystąpić do ligi, zwłaszcza carowie moskiewscy są mile widziani. Naczelne dowództwo nad połączonymi armiami sprawuje władca, który się znajduje w obozie na polu bitwy. Leopold I wypłaci Polsce wojenne subsydium w wysokości 1 200 000 guldenów i odstępuje jej dziesięciny kościelne z włoskich prowincji Habsburgów. Wreszcie obaj sprzymierzeńcy złożą za pośrednictwem swoich głównych protektorów przysięgę przed papieżem, jako gwarantem i obrońcą Ligi Świętej.

Po podpisaniu tego pamiętnego układu pozostała jeszcze tylko ochrona sejmu przed przykrymi niespodziankami. Strach przed powołaniem szlachty pod broń wystarczył, aby dobrze opancerzyć posłów ziemskich przed pokusami ze strony Vitry’ego. 17 kwietnia, w Wielką Sobotę po południu, sesja sejmowa zakończyła się w atmosferze zbożnego entuzjazmu. Król i stany udali się na procesję wielkanocną i mogło się im wydawać, że z grobu zmartwychwstaje również duch ich przodków.

W „zapisie ad archiwum” sejm przed rozejściem się ustalił polskie zbrojenia. Od 1 maja do dotychczasowych sił zbrojnych istniejącego już w liczbie 12 000 żołnierzy wojska miała dołączyć trzydziestosześciotysięczna armia nowozaciężnych. Tym oddziałom, liczącym w sumie 48 000 ludzi, został przyznany żołd na siedem kwartałów. Przede wszystkim zostało też ogłoszone pospolite ruszenie, lecz miało to na celu tylko wsparcie pozycji Sobieskiego wewnątrz kraju. Vitry, który w sprawie przymierza okazał się tak znakomitym prorokiem, przepowiadał, że ta „wspaniała armia” z pewnością przed październikiem nie będzie gotowa do bitwy i z tego powodu cesarz nie będzie miał z niej żadnego pożytku.

Ambasadorowi nie było już dane przekonać się na własne oczy o niesłychanym wprost zapale, z jakim cały naród odniósł się do wezwania swego króla. Po zdemaskowaniu tych raczej mało przyjaznych wypowiedzi, które Vitry umieszczał w swoich raportach o Sobieskim i Polakach, po poinformowaniu nie zarażonych sejmową korupcją zwykłych posłów ziemskich o przekupstwach francuskiego dyplomaty, o powiązaniu Ludwika XIV z Turkami i o knowaniach zagranicznych agentów, powszechną aprobatę uzyskała propozycja, aby w przyszłości nie tolerować absolutnie żadnych stałych posłów, z wyjątkiem nuncjusza i przedstawicieli sprzymierzonych władców. Delegaci szlachty wygrażali Vitry’emu w najburzliwszy i najszczególniejszy sposób: że należałoby mu wymierzyć trzysta kijów chłosty, jak to jest w zwyczaju tureckich sprzymierzeńców Francji, i dopiero potem go wypędzić. Inny mówca żądał, pośród hucznej wesołości, wykastrowania Vitry’ego, aby nie mógł płodzić podobnych sobie potworów.

Jan III i zebrane stany poprzestali jednak na tym, by w energicznych pismach z 20 marca prosić Ludwika XIV o natychmiastowe odwołanie ambasadora. Król-słońce odmówił przyjęcia polskiego posła, który miał doręczyć te listy; czyż Sobieski od czasu afery Morsztyna nie odrzucał każdej prośby francuskiego ambasadora o spotkanie? Ze względu na tę obrazę, wyrządzoną osobistemu przedstawicielowi dumnego Burbona, w Wersalu nie zwrócono wcale uwagi na treść skarg na Vitry’ego. 29 kwietnia markiz został odwołany z Warszawy. Pismo, w którym Ludwik XIV powiadamiał o tej decyzji „bardzo drogiego i bardzo ukochanego brata, kuzyna i sojusznika”, brzmiało krótko i sucho: „Le peu d’égard qu’on a eu en vôtre cour au caractère de Nôtre ambassadeur ordinaire auprès de vous, dont Nous avons honore le Marquis de Vitry, Nous faisant assez voir qu’il n’est de Nôtre dignité de l’y laisser plus longtemps, Nous lu ordonnons de prendre incessamment son audience de congé et de se mettre en chemin pour revenir auprès de Nôtre personne.0 Nadzieja, którą kończył się nieoczekiwany epilog owej politycznej przyjaźni, że ten „bardzo wielki, bardzo znakomity i bardzo potężny książę” nie będzie robił żadnych trudności i udzieli Vitry’emu audiencji pożegnalnej, wydawała się z początku nie potwierdzać. Trwało to dłużej niż tydzień, zanim. Jan III wyraził swoją gotowość.

28 maja w Wilanowie rozegrała się scena końcowa tej tragikomedii. Vitry został przyjęty o szóstej wieczorem ze wszystkimi jego randze należnymi zaszczytami przez króla, którego otaczała wspaniała świta i wielka liczba senatorów. Najpierw ambasador w przemowie, wygłoszonej po francusku, zapewniał, że nie jest winien przestępstwa, o które się go podejrzewa. Wprawdzie nie ma on obowiązku tłumaczyć się przed nikim innym jak tylko przed własnym monarchą, atoli nie chce, żeby polski władca wierzył w jego domniemane plany detronizacyjne. Wreszcie polecił Sobieskiemu tych przyjaciół Francji, których prześladowanie wywołało wielkie niezadowolenie Ludwika XIV. Na polecenie Jana III odpowiedział po łacinie Wielopolski: że zachowanie Vitry’ego zmusiło króla Polski, ku jego głębokiemu ubolewaniu, by poczynić odpowiednie kroki; spodziewa się jednakże w tym razie, że znajdzie zrozumienie u francuskiego dworu, któremu polski poseł przekaże stosowne wyjaśnienia. Sobieski pragnie również w przyszłości być w dobrych niezmąconych stosunkach z Ludwikiem XIV. Głęboki ukłon Vitry’ego – i dyplomatyczne stosunki między Francją i Polską zostały na długo przerwane. Wznowiono je urzędowo dopiero po dziesięciu latach.

Odjazdowi Vitry’ego towarzyszyły wszystkie zjawiska towarzyszące prawdziwej katastrofie. Ambasador nie poprosił o audiencję pożegnalną u Marii Kazimiery; królowa wzięła sobie bardzo do serca ten dowód braku poważania. Kilku porządnie pijanych litewskich szlachciców, poruszonych skargami królowej, urządziło, pod przywództwem dwóch magnatów, Tyszkiewicza i Kryspina, napad na dom Vitry’ego. Doszło do strzelaniny, podczas której jeden z napastników został raniony. Zaraz potem ambasador, podwójnie oburzony sposobem, w jaki mu przedłożono przeprosiny, opuścił Warszawę i udał się przez Gdańsk do domu. Przed odjazdem rozmawiał jeszcze z Jabłonowskim. Hetman koronny wyraził się, zupełnie słusznie, że należy przeczekać burzę, dopiero później będzie można znowu działać na rzecz Francji.

9. Wymarsz na wojnę turecką

Więc teraz wojna, wojna z sułtanem, sprzymierzeńcem Ludwika XIV. Już w styczniu 1683 roku zostały wystawione buńczuki w Adrianopolu. 18 marca sułtan wyruszył w pole. Przygnębiony i zatrwożony pobożny Leopold I pisze do Marka d’Aviano: „Turek nadciąga z wojskiem, jakiego od wieków nie widziano; ja zaś jestem sam z moimi siłami zbrojnymi, bez wszelakiej pomocy.” Wkrótce dowiedziano się w Wiedniu, że armia muzułmanów kieruje się na to cesarskie miasto. Wypowiedzenie wojny przez Leopolda I sułtanowi 26 kwietnia pozostało w tyle za wydarzeniami. Kara Mustafa był pewny swego. Niechybnie zdobędzie Wiedeń – miał się wyrazić wielki wezyr według raportu Guilleragues’a z 10 kwietnia – jeśli tylko Francja nie pospieszy cesarzowi z pomocą. Turecki pierwszy minister mógł być co do tego spokojny; Ludwik XIV polecił natychmiast Guilleragues’owi, gdy dowiedział się o tych osmańskich obawach, pocieszyć Portę: „Oie ne doit pas appréhender que je prenne de liaisons avec l’Autriche.0

Tak więc armia padyszacha toczyła się, podobna niepowstrzymanej powodzi, przez Serbię na podległe Węgry; Kara Mustafa, któremu sułtan 13 maja w Belgradzie przekazał proporzec proroka i tym samym naczelne dowództwo, liczył obecnie na osamotnione siły chrześcijańskiego cesarza i dlatego też na łatwe zwycięstwo. Od początku roku 1683 strona austriacka pochłonięta była wystawianiem regimentów, pracami nad umocnieniami obronnymi i przygotowaniem planu wojny. Karol lotaryński został mianowany naczelnym dowódcą cesarskiej armii i z początkiem kwietnia w Wiedniu objął to stanowisko. W uporczywych zmaganiach ze swoim wrogiem, przewodniczącym dworskiej wojennej rady margrabią Hermannem von Baden, próbował przeforsować swój plan wyczekującej defensywy, która miałaby trwać aż do przybycia sprzymierzonych armii: Polski i niemieckich książąt Rzeszy. Dworska rada wojenna planowała pierwotnie rozciągnięcie kordonu w formie półkola z około 30 000 żołnierzy, z oddziałów mniej sprawnych na polu walki, sięgającego od Adriatyku, poprzez zachodnie Węgry, aż do polskiej granicy, podczas gdy siły główne, liczące 40 000 ludzi, miały rozpocząć ofensywę na tureckie twierdze na Węgrzech ze swego miejsca zbiórki z Kittsee koło Preszburga0, położonego na wschód od Wiednia. Leopold I zgadzał się z tym planem. „Le bon Empereur se flattait de pouvoir faire une guerre offensive, on le trompait en lui faisant croire a 80 000 hommes0 (są to słowa Buonvisiego).

Lotaryńczyk musiał wreszcie, wbrew swemu przekonaniu, zrezygnować ze swojej taktyki na zwłokę i ruszyć do ataku. 6 maja Leopold I, pośród wielkiego zbiegowiska zewsząd napływającego ludu i przed chmarą wspaniale wystrojonych dam i panów z dworskiego towarzystwa, wizytował główne siły armii w liczbie 38 400 żołnierzy. Ta parada pod Kittsee wiązała się z udzieleniem papieskiego błogosławieństwa i z wymarszem na Komarno. Lotaryńczyk pociągnął dalej, na Esztergom, oblegał przez pięć dni twierdzę Ujvar, jednak widząc zbliżającą się, ogromną w swej przewadze armię Kara Mustafy powrócił do Komarna. Te zbędne marsze i nie na czasie ataki na tureckie bastiony nad Dunajem osłabiły fizycznie i moralnie armię cesarską. 25 czerwca wielki wezyr stał już pod Szekesfehervarem. Tu spotkał się z chanem tatarskim, który na początku maja całkiem potulnie przejechał przez Siedmiogród ze swoimi ordami; i tu zadecydowano ostatecznie o natychmiastowym marszu na Wiedeń i oblężeniu stolicy cesarstwa. Armia cesarska musiała przyspieszyć odwrót. Po tygodniowym postoju pod Györ obrońcy islamu przekroczyli austriackie granice 6 lipca 1683 roku.

W Wiedniu stosowano do końca prastarą taktykę uspokajania nastrojów przy współudziale ostrej cenzury, ową strusią politykę, która wiąże się nierozłącznie z austriacką radą dworu wszystkich czasów. Jeszcze 3 lipca wydano edykt zabraniający pod karą śmierci rozpowszechniania niepokojących wieści. Aż do tej pory ludność, nic nie przeczuwając, żyła w tak rozkosznej beztrosce, że nuncjusz nie mógł tego zupełnie pojąć. Z pewnością na początku roku rozbudowywano umocnienia obronne miasta, z pewnością przekazywano też sobie z ust do ust owe urzędowo zakazane, napawające strachem wieści z Węgier, jednakże nikt poważnie nie wierzył w oblężenie stolicy przez odwiecznego wroga.

Dwór cesarski aż do ostatnich dni czerwca dzielił ten optymizm zwykłych, prostych mieszkańców. Meldunki naczelnego wodza armii o przybyciu tureckiego wojska pod Györ wywołały nieopisaną panikę. W listach wdowy po Ferdynandzie III do jej zięcia Karola Lotaryńczyka odbija się cała „miseria di Vienna” wespół z „confusione0. Był to prawdziwy staroaustriacki „Pallawatsch0, przy którym nie można było nawet podjąć decyzji ucieczki. Aby skłonić do wyjazdu upartego i niezdecydowanego Leopolda I, cesarzowa Eleonora musiała się zwrócić do Buonvisiego o pomoc. Nuncjusz, jedyny roztropny człowiek pośród chmary bezradnych dworskich pochlebców, przedstawił monarsze tę nagłą potrzebę przewiezienia w bezpieczne miejsce jego Najjaśniejszej Osoby. Cesarz, któremu wprawdzie brakowało szybkości w podejmowaniu decyzji, lecz nie odwagi, nie dałby się tak łatwo nakłonić do opuszczenia Wiednia, gdyby wieczorem 7 lipca napływający do rezydencji mieszkańcy południowo-wschodnich przedmieść nie przynieśli przerażającej wiadomości: „Turcy i Tatarzy są pod bramami.”

Dookoła płonęły pożary. Pojedyncze oddziały kolumny wojskowej, która tego dnia została napadnięta pod Petronell przez niewiernych i rozbita, świadczyły wymownie o bliskim niebezpieczeństwie. Tak więc w ciągu godziny podjęto decyzję; z najniezbędniejszym bagażem pędził dwór cesarski w stronę północnej bramy miasta. W trzech powozach jechali Leopold I, jego małżonka w zaawansowanej ciąży, jego macocha i skąpy orszak najpierw do Stockerau, a potem dalej do Krems. Towarzyszyli monarsze ambasadorzy różnych krajów, między innymi francuski Sebeville. Lud słał za uciekinierami kamienie i wyzwiska. W tym chaosie Karol lotaryński przywrócił szybko porządek. Wkrótce znalazła się w stolicy sprawna wojskowo załoga, licząca około 11 000 ludzi. Nad tym wojskiem i nad 5 000 ochotników oraz strażą obywatelską przejął rozkazy generał hrabia Ernst Rudiger von Starhemberg. Lotaryńczyk wraz ze swoją najlepszą kawalerią oddalił się w ostatnim momencie przed całkowitym okrążeniem miasta, aby na zewnątrz na swobodzie móc przeprowadzać operacje, zanim nie nadejdzie odsiecz z zachodu i północy. Kiedy tylko cesarski wódz naczelny wycofał się na lewy brzeg Dunaju, pojawił się wśród oblegających Kara Mustafa. Armia osmańska wraz ze swymi tatarskimi, węgierskimi i mołdawsko-wołoskimi pomocnikami otoczyła 14 lipca hermetycznie Wiedeń, gdzie oprócz załogi pozostało jeszcze około 60 000 ludzi niezdatnych do walki, którzy nie chcieli albo nie mogli uciec.

Czy stolica świata zachodniego oprze się szturmowi orientu? Kto przyjdzie jej z pomocą i kiedy wybije godzina wyzwolenia? Były to pytania, które zaprzątały całą Europę i które przede wszystkim, co zupełnie zrozumiałe, narzucały się dworowi cesarskiemu. Teraz klauzula przymierza z 31 marca nabrała mocy prawnej. Czy Sobieski był skłonny do pomocy i czy był w stanie jej udzielić?

Austriaccy możnowładcy od wstępnego układu z sierpnia 1682 roku zmienili swój poprzedni zły sąd o królu Polski. Zdaniem najczęściej powoływanego świadka, Buonvisiego, wierzyli w dobre zamiary Sobieskiego, jednakże żywili wątpliwości co do ich skutecznej realizacji. Dotychczasowe doświadczenia powinny były wyprowadzić z błędu cesarskich ministrów. Nie tylko aprobata przymierza przez sejm warszawski, lecz również wspaniałe militarne posunięcia Jana III udowadniały, że ów monarcha był zdolny do wyjątkowych osiągnięć. Współpraca z Austrią rozpoczęła się jesienią 1682 roku. Rozpoczęła się tym, że Sobieski pozwolił ludziom cesarza na założenie magazynów w Spiszu, na zakup zboża i innego rodzaju prowiantu. Z nastaniem zimy pozwolono Hieronimowi Lubomirskiemu bez przeszkód werbować oddziały do korpusu posiłkowego, który to korpus zamierzał on przyprowadzić Austriakom niezależnie od ich układu z Sobieskim i Rzeczpospolitą.

Natychmiast po zamknięciu obrad sejmu dotyczącego ligi rozpoczęły się zbrojenia polskiej i litewskiej armii. Postawiono w stan gotowości bojowej południowo-wschodnie prowincje, które pierwsze narażone były na najazd turecki; umocniono Kraków; na przejściach granicznych łączących Polskę z Górnymi Węgrami0 według umowy zawartej z kanclerzem wielkim Wielopolskim, który miał tam swoje posiadłości, cesarskie oddziały objęły w okolicach Żywca straż. 30 kwietnia rada wojenna w Warszawie sporządziła plan operacyjny. Przewidywał on uderzenie polskiej armii, odpowiednio do zawartego przymierza, w kierunku Ukrainy i Podola. Tylko jazda w liczbie 4 000 ludzi miała przyjść z pomocą Austriakom w rejonie północnej Słowacji. Mobilizacją armii kierował król we własnej osobie i Jabłonowski. Przebiegała ona w niewiarygodnym wprost tempie. 19 maja Pallavicini mógł powiadomić, że zebrano już 37 000 żołnierzy. 25 tego samego miesiąca dwaj hetmani, Jabłonowski i Sieniawski, pojechali do Trembowli, przyszłej kwatery głównej wojska. Jan III przebywał tymczasem w Warszawie, aby mieć nadzór nad zaopatrzeniem, dalszymi zaciągami i staraniami o materiał wojenny. Z końcem lipca władca chciał wyruszyć na wschód, aby następnie rozpocząć wyprawę na Ukrainę i Podole.

Zwykłe w takich wypadkach finansowe tarapaty, które hamowały każdą polską kampanię, ograniczały się tym razem do minimum. Leopold I pospieszył się z wypłaceniem obiecanych subsydiów. 14 maja zostaje wydane polecenie śląskiej izbie poselskiej. Równocześnie z ratyfikacją przymierza już 27 maja nadchodzi do Warszawy pierwsze 100 000 guldenów austriackiego wsparcia wojennego, 7 czerwca wpływa do Polski ostatnia rata. Następnie, do końca czerwca, przekazali do Warszawy: papież – 30 000 guldenów i elektor brandenburski – 20 000 talarów. Wreszcie Sobieski sięgnął głęboko do własnej sakiewki, z ową wielkodusznością, którą zawsze okazywał w szczególnych wypadkach. Tak więc nadzieje proroków nieszczęścia, którzy mniemali, że Polska jest niezdolna do przeprowadzenia szybkich zbrojeń, nie sprawdziły się. Przy tym doskonale została zachowana tajemnica wojskowa. Nikt nie wiedział, kiedy i dokąd król zamierza wyruszyć.

Równie dobrze zamaskowane były polityczno-dyplomatyczne zamiary Jana III. Było istotne dla powodzenia tej wspólnie prowadzonej wojny, żeby Turcy jak najdłużej nie byli pewni militarnej interwencji Polski i aby później nie odgadli, w którym miejscu wejdą do walki siły zbrojne Rzeczypospolitej. Turecki czausz przybył do Warszawy jeszcze w połowie marca podczas obrad sejmu, aby się wywiedzieć o stanowisku Sobieskiego i żądać swobodnego przemarszu dla Tatarów. Zwlekano z odpowiedzią na przedłożone przez muzułmańskiego posła życzenie tak długo, jak się tylko dało, aby jak najpóźniej mógł on przekazać w ojczyźnie swe wrażenia (nie dało się bowiem uniknąć, by ów nie dostrzegł, co się szykuje) i aby posłużyć się nim jako zakładnikiem za polskiego ablegata Proskiego, o którego los po wybuchu wojny słusznie się obawiano. Chan tatarski wysłał również posłańca z zapytaniem, czy, jak wieść niesie, Polska rzeczywiście postawiła do dyspozycji cesarza 20 000 swoich żołnierzy. Także w tym przypadku ociągano się z odpowiedzią. Wszystko to, oczywiście, nie było w stanie przeszkodzić, by Turcy ostatecznie na początku maja nie dowiedzieli się o fakcie utworzenia ligi zrzeszającej Austrię i Polskę; nie wiedzieli jedynie nic o rozmiarach zbrojeń Sobieskiego.

Zerwanie pokoju z Żurawna wzbudziło ogromne oburzenie Porty. „Każdy kij ma dwa końce” – mówi polskie przysłowie. Rozumiemy dobrze, że Osmanowie patrzyli na zapał do krucjaty Sarmatów innymi oczami niż chrześcijanie. Postępek Sobieskiego był dla Turków haniebnym wiarołomstwem. Dwudziesty drugi artykuł układu pokojowego z 6 marca 1678 roku brzmiał: „Jeżeli miałaby nastąpić wojna przeciwko jednemu z niewiernych królów czy komu innemu, a przy tym okazałoby się konieczne, że Mój Cesarski Majestat we własnej osobie musi pociągnąć w pole lub musi wyruszyć seraskier z Moją potężną armią i wraz z książętami Siedmiogrodu, Wołoszczyzny oraz Mołdawii, i jeśli wówczas jeden z owych wrogów zechciałby poprosić króla Polaków o pomoc, to król ten będzie przestrzegał uczciwej przyjaźni, trwałej jedności i stosunku [między Nami] i nie będzie mógł wesprzeć tego wroga ani wojskiem, ani pieniędzmi; jeżeli zaś jeden z wymienionych wrogów chciałby werbować wojsko w Polsce, wtedy król Polski nie będzie się godził na to, lecz temu przeszkodzi, a jeśli jeden z senatorów z własnej woli będzie chciał pomóc Mojemu wrogowi, wówczas król Polski nie będzie tego aprobował ani potajemnie, ani oficjalnie.

Tekst ten jest jasny, nie można go odwrotnie rozumieć ani znaleźć w nim luki. Był ważnym prawem międzynarodowym i prawie w każdym słowie został naruszony przez Jana III: przez zawarcie przymierza z Austrią, przez przyrzeczoną Austrii pomoc i przez werbunki Hieronima Lubomirskiego. Z punktu widzenia Turków jest zrozumiały list Kara Mustafy do Thökölyego, który brzmi następująco: „Chociaż wielu twoich posłańców przybyło, mimo to nie uwierzyliśmy, że sam król Polski wyruszy. Również jego kraj zostanie spustoszony, jak Niemcy i Austria, i nie pozostanie tam kamień na kamieniu, tak jak postanowiła Boska Opatrzność: jeżeli ktoś łamie przysięgi poświadczone w świętych kapitulacjach, wtedy ściąga na siebie gniew Wszechmocnego Boga.”

Należy jednak wziąć pod uwagę też i to: pokój Żurawno-Adrianopol był wymuszony na Polakach w czasie ich słabości i tylko potwierdzał wcześniejszy pakt, pochodzący z czasów najgłębszego upokorzenia. Żaden naród dobrowolnie nie da sobie nałożyć na stałe kajdan, które jest w stanie zrzucić. Turcy zaś przez te długie miesiące, lata nawet, mieli szanse uregulowania stosunków z Polską przez zawarcie rozsądnego, w atmosferze przyjaźni wynegocjowanego układu. Te szanse odrzuciła pycha i zarozumiałość Porty. Nie mogła się więc ona spodziewać, że ten tekst na papierze zmusi drugą stronę układu, aby w spokoju ducha poczekała, aż Turcy zdecydują się nie dotrzymać świętych kapitulacji i zgotują Polsce los Węgier.

Swoim madziarskim sąsiadom współczuł zawsze Sobieski głęboko; rozumiał ich tragiczne położenie i dlatego oburzał się mniej, niżby należało, z powodu okrutnych ekscesów, podstępów i szalonej wprost wściekłości kuruców. Zanim podjął walkę z sułtanem, Jan III próbował sprowadzić jego najświeższych wasali z powrotem do wspólnoty narodów świata zachodniego. Król cieszył się przy tym zrozumiałym poparciem ze strony papieskiej dyplomacji: jej znakomitych przedstawicieli, Buonvisiego i Pallaviciniego, nie odstraszyło w ich działalności pośredniczącej nawet ewangelickie wyznanie słowackich przywódców rebelii.

Buonvisi podkreślił od początku, że ten tak bardzo upragniony pokój między cesarzem i Thökölym może zostać osiągnięty tylko dzięki pośrednictwu osoby trzeciej, a tą jest Sobieski. Posłowie Thökölyego, Görgey i Sebestyeny, przebywali w czasie trwania sejmu na początku roku w Warszawie. Zapewnili uroczyście o przyjaznych uczuciach swego władcy i otrzymali w zamian zapewnienie, że w nadchodzącej wojnie tureckiej Polska będzie bić się tylko z tymi Węgrami, którzy są w armii osmańskiej. Na prośbę obu emisariuszy Jan III wstawił się u wiedeńskiego dworu za Thökölym. W tym samym czasie, na początku marca, generał Saponara pertraktował w imieniu cesarza z węgierskimi powstańcami. Ze względu na te rozmowy oddziały austriackie oszczędziły tereny Górnych Węgier. Leopold I w piśmie do Saponary z 22 czerwca gwarantował rebeliantowi wszystko, czego tamten zażądał: tytuł książęcy, autonomię i polskie poręczenie za dotrzymanie paktu pokojowego. Na darmo. Te dyplomatyczne kroki okazały się wkrótce zwykłym manewrem, podczas gdy prawdziwe oblicze Thökölyego ujawniło się w radzie, której udzielił Kara Mustafie, że należy zdobyć Wiedeń. Mimo jawnych złych zamiarów kuruców, Saponara zaproponował jeszcze raz, 11 lipca, neutralność Górnych Węgier podczas przyszłych walk. Sobieski wsparł tę propozycję ostrzeżeniem wystosowanym do Thökölyego, aby przestrzegał swoich obowiązków chrześcijańskiego władcy.

Interwencja króla Polski była spowodowana pierwszymi prośbami Pallaviciniego i Zierowskiego o szybką pomoc. Dwór wiedeński prosił za pośrednictwem nuncjusza i ambasadora o posiłki w liczbie 7 000 ludzi dla feldmarszałka-lejtnanta Schultza, który w wypadku ponownego podjęcia przez Thökölyego zbrojnych działań stanąłby wobec przytłaczającej przewagi. Jan III wyraził zgodę, albowiem musiał trzymać z dala od Krakowa dzikie hordy kuruców i Tatarów, które łatwo mogły dotrzeć do tego miasta z północnej Słowacji. Pierwotnie polski plan wojenny zakładał neutralność madziarskich rebeliantów, jeżeli ci jednak mieli walczyć u boku Osmanów, wówczas nie można było wysłać całego wojska daleko na wschód, na Ukrainę i Podole, gdy tymczasem wrogi najazd zagrażał własnemu krajowi. Tak więc 4 lipca Sieniawski wraz z częścią armii udał się według rozkazu króla na zachód.

Jeszcze ten rozkaz nie zdołał dotrzeć do głównej kwatery wojska pod Trembowlą, gdy z Wiednia rozległo się drugie wołanie o pomoc. W następstwie szybkiego marszu Turków dworska rada wojenna wysłała 5 lipca do Warszawy hrabiego Thurna, aby „samemu królowi przedstawił tureckie niebezpieczeństwo i przekonał go, by nadesłał tylu ludzi, ilu tylko nie jest mu niezbędnych, żeby mogli oni przyjść jak najspieszniej w sukurs cesarskiej armii”. Thurn wraz z Pallavicinim i Zierowskim zostali przyjęci przez króla 11 lipca w Wilanowie. Jan III obiecał, że oddziały Sieniawskiego wyśle do dyspozycji księcia Lotaryngii, a w wypadku oblężenia Wiednia przybędzie osobiście. Nie upłynęło sześć dni, jak nadeszła wiadomość, że Kara Mustafa otoczył cesarską stolicę. Sobieski natychmiast powiadomił listem Leopolda I, że tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, zjawi się na odsiecz wraz z całą swoją wojenną potęgą. Polecił wymarsz wszystkich zgromadzonych jeszcze na Rusi oddziałów i zarządził koncentrację polskich wojsk pod Krakowem. Tego dnia, w którym dowiedział się o zagrożeniu Wiednia, król, pożegnawszy się czule ze swymi młodszymi dziećmi, wyruszył w drogę. Towarzyszyli mu Maria Kazimiera i jego pierworodny, książę Jakub. 29 lipca przybył do swej rezydencji w Krakowie.

To, co nastąpi teraz, to sześć tygodni wspaniałego popisu działalności tego znakomitego organizatora, strategicznego i taktycznego prekursora zwycięstwa, przywódcy skłonnego do najwyższego zaangażowania i rozpalonego najwyższymi ideałami narodu, świetlanego przykładu cudownej mocy moralnie i duchów; silnego ingenium; ten pełen najwyższej chwały okres w życiu Sobieskiego przyniósł mu nieśmiertelność. Żadne pożałowania godne krytykowanie tego osiągnięcia i jego pobudek nie jest w stanie pomniejszyć czynu króla ani mu zaprzeczyć. Jego współcześni, kierowani słuszną intuicją, rozpoznali nadzwyczajność tych dokonań, nie mając nawet wglądu w warsztat polityka i dowódcy. To zaś, co my później mogliśmy wybadać ze źródeł, potwierdza tylko ten emocjonalny osąd. Tak więc wraz z władcą i jego lud może z dumą wspominać owe dni, owe Gesta Dei per Polonos0.

Już szybkie przedysponowanie skierowanej frontem na wschód armii z terenów Trembowla-Sniatyń zasługuje na nasz podziw. 11 lipca Thurn jest u Sobieskiego, 12 kurier z rozkazem wymarszu pędzi do obozu, który oddalony jest od Warszawy o 600 km; 16 wyrusza Sieniawski i ostatniego dnia tego samego miesiąca grupa armii pod wodzą tego marszałka polnego znajduje się już pod Krakowem. Większość polskich sił zbrojnych pod dowództwem Jabłonowskiego dostała rozkaz marszu na zachodnią granicę wkrótce po nadejściu meldunku o oblężeniu Wiednia. W miesiąc po otrzymaniu wiadomości o tym, że stolica cesarstwa znajduje się w potrzebie, 15 sierpnia, Jan III wyrusza z Krakowa i cała polska armia, okrągłe 25 000 ludzi, podąża za swym królem. Towarzyszyły jej w tej drodze na południe modlitwy i nadzieje narodu. Należy również podkreślić, jak ogromnych materialnych poświęceń wymagała ta wyprawa. Austriackie i papieskie subsydia – do sierpnia nadesłano około dwóch milionów guldenów – stanowiły tylko znikomy ułamek poniesionych kosztów; uzbrojenie i zaprowiantowanie oddziałów, konie i straty, które poniosły tysiące ochotników z powodu bezpłatnej służby wojskowej, do tego żołd zwerbowanych formacji – przekraczają z pewnością dziesięciokrotnie zagraniczne subsydia. Było jednakże coś, co się niczym nie da wynagrodzić: ów święty zapał i entuzjazm, z jakim ci krzyżowcy szli na wojnę. Zwykle tak narowiści, w walce odważni, lecz przy nadmiernym zmęczeniu gderzący żołnierze wywodzący się ze szlachty znosili ochoczo niewygody; pośpieszali w drodze, by tylko zdążyć na czas do walki z Półksiężycem i uratować stolicę chrześcijańskiego Zachodu. Sam Sobieski, zanim objął w Krakowie dowództwo, przygotował się do Świętej Wojny przez spowiedź, komunię i modlitwę w Częstochowie. Wyruszając otrzymał za pośrednictwem nuncjusza błogosławieństwo papieskie; udał się do grobów królewskich, aby tam wybrać dla siebie miejsce, jeśli miałby już żywym do ojczyzny nie wrócić. I nie było w tym wszystkim nic teatralnego, żadnego gestu dla gapiącego się tłumu, lecz tylko echo głosów wewnętrznych.

Dziś dosiadam bojowego rumaka – pisał monarcha, opuszczając Kraków, do papieża – aby pociągnąć na Świętą Wojnę i z Bożą pomocą zwrócić oblężonemu Wiedniowi dawną wolność, a przy tym tracące nadzieję wspomóc chrześcijaństwo.” W trzech kolumnach posuwali się Polacy na południe ku Dunajowi: Sieniawski na przedzie, Sobieski z kilkoma oddziałami pośrodku, z tyłu główny trzon armii pod wodzą Jabłonowskiego. Był to bieg na wyścigi z przeznaczeniem, z kismet0, który, jak się wydawało, miał przygnieść wielkiego wezyra pod cesarską stolicą. Pełen strachu i obawy nasłuchiwał cały chrześcijański świat wieści dochodzących z Wiednia i meldunków o posuwaniu się wojsk idących na odsiecz. Pełni obawy oblężeni wyglądali pomocy. Z niezłomną odwagą, lecz trapiony męczącym niepokojem, Lotaryńczyk oczekiwał wieści, donoszących o zbliżaniu się sprzymierzeńców.

Między cesarskim naczelnym dowódcą i Sobieskim natychmiast wytworzył się żywy kontakt i serdeczne porozumienie. Ta zgodna współpraca, której przede wszystkim zawdzięczać należy końcowy sukces, przynosi zaszczyt obu stronom. Proszę przypomnieć sobie tylko przeciwieństwa, jakie dzieliły do tej pory obu książąt. Dwa razy stawali przeciwko sobie we współzawodnictwie o koronę polską. Za pierwszym razem książę Karol uległ wprawdzie innemu kandydatowi Austrii, ale Sobieski występował po stronie francuskiej. W roku 1674 Jan III i Lotaryńczyk zmierzyli się bezpośrednio ze sobą i Sobieski odniósł sukces. Jeżeli się jeszcze weźmie pod uwagę nieprzejednaną wzajemną nienawiść Eleonory i Marysieńki, to nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ta niechęć przeniosła się również na obu, tak bardzo kochających swe żony małżonków. A jednak w najmniejszym nawet stopniu nie wyczuwa się jej ani w korespondencji obu dowódców, ani później w ich osobistych kontaktach.

Książę Karol rozpoczął tę korespondencję pismem z 28 czerwca, prosząc o szybkie przybycie polskiego korpusu posiłkowego pod wodzą Hieronima Lubomirskiego. Następny list Lotaryńczyka o blokadzie Wiednia zapoczątkował ożywioną wymianę myśli między Sobieskim i cesarskim komendantem na temat operacji wojennych. 28 lipca król pytał, czy ma wysłać przodem Sieniawskiego z doborową kawalerią, prosił o opisanie położenia Wiednia, o zapobiegawcze zabezpieczenie mostów na Dunaju oraz o radę, gdzie i jak najlepiej można by dokonać przeprawy przez rzekę. Słowa otuchy Sobieskiego, które ze szlachetnego serca skierował do austriackiego wodza, wywarły właściwe wrażenie. „Apud Noeius ponderis et considerationis Vienna, ut eam preferamu Cracoviae, Leopoli et Varsaviae.0 W trzy dni później Jan III uzupełnia swoje pytania i życzenia. Należałoby przygotować warówny obóz – Sobieski, mając w pamięci swoje wcześniejsze wyprawy na Turków, spodziewał się po tym wiele – szczególnie powinno się osłaniać Krems, ponieważ „ono jest podstawą oswobodzenia Wiednia”, trzeba mieć ciągły kontakt ze stolicą i podtrzymywać ufność tamtejszego garnizonu. Król nie będzie zwlekał i przybędzie na pomoc najszybciej, jak tylko się da, „personam et pectus Regium Nostrum laturi in murum ahenew Caesareis dominiis et christianis gentibus0.

Oznaczałoby to złą znajomość ludzi baroku, gdyby nie docenili się głębokiego wrażenia, jakie te, wcale nie puste, słowa wywarły na Lotaryńczyku. Był „oczarowany” Sobieskim, urzeczony owym ujmującym, z duszy płynącym „charme” tego wielkiego człowieka. Stworzyło to psychologiczną podstawę do dalszych operacji; to właśnie zapobiegło wówczas zawiściom i kłótniom o rangę. Jak szczera była radość Lotaryńczyka ze sposobu bycia Sobieskiego i gotowości króla do udzielenia pomocy, możemy się przekonać z jego raportów do cesarskiej rady wojennej i do cesarza oraz z zapisków Irlandczyka Taaffe’a, który był najbliższym zausznikiem księcia Karola.

Nie czując się obrażony przesłanymi radami, 31 lipca Lotaryńczyk odpowiada, że do wszystkich się zastosuje, a pod rozkazami Jego Królewskiej Mości z pewnością nieprzyjaciel zostanie pobity i Wiedeń uratowany. 5 sierpnia prosi o szybkie przybycie króla, „afin que son nom glorieux qui a toujours été la terreur des Ottomans les fasse désister du siège de Vienne0. Jednocześnie akceptuje plan Sobieskiego przedsięwzięcia odsieczy Wiednia przez Las Wiedeński. Dotykamy tu wywołującej, niesłusznie zresztą, wiele sporów kwestii, dotyczącej faktycznego kierownictwa operacjami wojskowymi przy odsieczy Wiednia. Pożałowania godne uprzedzenie, żywiące się urazami narodowymi, które zniekształca obraz tej pełnej chwały bitwy, tu pomniejsza udział Jana III, tam znowu Lotaryńczyka. Jedni chcą widzieć w Sobieskim tylko nominalnego dowódcę, inni uważają, że wszystko zawdzięcza się jego inicjatywie. Prawda historyczna wygląda jednakże tak: plan, który wbrew trzem innym propozycjom wreszcie został zrealizowany i który zakończył się zwycięstwem pod Kahlenbergiem, opracowany był przez Lotaryńczyka w najściślejszym kontakcie z Sobieskim. Który z nich obydwu wypowiedział pierwszy myśl, aby zaatakować przez Las Wiedeński, co do tego nie może być wątpliwości: był nim książę, mający lepsze rozeznanie w terenie. Natomiast ogólny pomysł, by przedsięwziąć wyprawę przez góry, wzdłuż i w kierunku osłaniającego Dunaju, należy przypisać Sobieskiemu. Przemawia za tym dotychczas nieuwzględniony fakt, że król przeciwko Turkom stosował wciąż jednakowe, dawno wypróbowane metody, oczywiście ze znamionującą wojskowego geniusza wielorakością w konkretnej realizacji. Tę taktykę Sobieski stosował pomyślnie w 1672 roku w kampanii przeciwko Tatarom i w 1675 przy odsieczy Trembowli, powtórzył ją później z mniejszym skutkiem w Mołdawii. Wciąż powraca pomysł, by niebezpieczną przeszkodę, jaką była rzeka, przekroczyć za osłaniającymi i trudno dostępnymi górami pokrytymi lasem, nie za daleko i niezbyt blisko nieprzyjaciela, następnie po wzgórzach, równolegle z biegiem Dunaju, przybliżyć się do nieprzyjaciela i z góry uderzyć na znajdujący się na równinie obóz, przy czym wówczas zaskoczony przeciwnik zostanie zepchnięty do rzeki lub ucieknie dalej, na inny teren górzysty.

Możemy również określić dzień, w którym ten projekt w głównych swych zarysach został uzgodniony między Sobieskim i Lotaryńczykiem. 20 lipca Hieronim Lubomirski, zaufany polskiego króla, spotkał się z księciem Karolem w jego głównej kwaterze na Polu Morawskim; po rozmowie Lotaryńczyk napisał ów decydujący list do cesarza Leopolda I, że odsiecz Wiednia musi się odbyć koniecznie przez Las Wiedeński. List do Sobieskiego z 5 sierpnia potwierdza tylko ostateczną zgodę Lotaryńczyka i osiągniętą tymczasem aprobatę dworskiej rady wojennej.

Naprzeciw spieszącego z Krakowa monarchy fruną listy księcia Karola, jeden za drugim. Z 19 sierpnia: Prędzej, prędzej, albowiem obecność Sobieskiego znaczy więcej niż obecność całej armii. Z 21 sierpnia: Oczekuje się króla z wielką niecierpliwością. I tak dalej, prawie każdego dnia. Ponaglenia do Jana III, do Jabłonowskiego, do Sieniawskiego, zaklinające wołania, uprzejme pochlebstwa i bardzo rzeczowa wymiana zdań dotycząca spraw wojskowych. Jeżeli Sobieski najpierw podbił chłodnego, trzymającego się na dystans Lotaryńczyka zaangażowaniem, które płynęło wprost z serca, to książę ze swej strony zdobył króla przez „riverenza, rispetto e deferenza0 (Pallavicini). 22 sierpnia Jan III wraz ze swoim wojskiem przekroczył austriacką granicę za Tarnowskimi Górami. Epopeja zbliżała się do punktu szczytowego.

10. Wyprawa pod Wiedeń

Podczas gdy wielobarwna armia Kara Mustafy, pierwotnie licząca około 165 000 ludzi, atakowała z fanatyczną i niezmordowaną, heroiczną wprost odwagą wały obronne Wiednia, podczas gdy artyleria dowodzona przez francuskiego renegata, eks-kapucyna Ahmeda beja, burzyła bastiony i zewnętrzne okopy, a janczarzy w rowach łącznikowych zbliżali się do linii obrony Starhemberga, książę Karol lotaryński na zewnątrz, wraz ze swoim niewielkim liczebnie wojskiem, próbował zatrudniać Turków tak długo, dopóki nie pojawią się pod Wiedniem sprzymierzeńcy z Rzeszy Niemieckiej i z Polski, przy czym starał się przeszkodzić również nieregularnym siłom Kara Mustafy w rozpraszaniu się po nieszczęsnej Austrii i w dokonywaniu mordów. Aż do Enns i na południe, daleko w głąb Styrii, roiło się od Tatarów. Cesarski dwór wraz z urzędami i wielce czcigodną nadworną radą wojenną uciekał przed tymi potworami z krajów dziedzicznych aż do Pasawy, gdzie wreszcie Leopold I znalazł spokój.

Książę Karol tego samego dnia, 17 lipca, założył swą kwaterę główną w Jedlersee. Swoją ośmiotysięczną kawalerią osłonił jednocześnie trasę wmarszu Polaków, którzy nadciągali z północy, i oddziałów książąt Rzeszy, które zbliżały się z zachodu; wciąż niepokoił Turków pod Wiedniem i mógł zakłócać ich kontakty na tyłach z Węgrami. Jako pierwsze godne wzmianki posiłki przybyły 20 lipca znakomite polskie oddziały zaciężne Hieronima Lubomirskiego. Przy ich wsparciu pociągnął Lotaryńczyk na Preszburg, zdobył to okupowane przez bandy Thökölyego miasto i pobił węgierskich rebeliantów. Walka prowadzona była z prawdziwie barbarzyńską dzikością. „Wyszukiwano spośród pojmanych co znaczniejszych, innych zabijano.” Po tej potyczce z 29 lipca austriacko-polska kawaleria pozostawała na Polu Morawskim; często biła się z tureckimi i węgierskimi zagonami. Pod koniec sierpnia posunęła się aż do samego Dunaju. Tam, w pobliżu Wiednia, odniosła wspaniałe zwycięstwo nad grupą wojska tatarsko-tureckiego, która przekroczyła rzekę. Z tego swojego obozu pod Stockerau wyruszył wówczas Lotaryńczyk na spotkanie króla polskiego.

Sobieski w ciągu dziesięciu dni przemierzył Śląsk austriacki i Morawy. Otoczony świetnym orszakiem, z synem Jakubem u boku, lecz ach, bez najdroższej Marysieńki, z którą się rozstał płacząc na granicy kraju 22 sierpnia, był wszędzie witany wiwatami przez napływające tłumy ludu jako zbawca. Tak więc król był w swoim żywiole. Lubił podobać się i być uczynny, upajał się sławą, którą go częstowano na wyrost, i chwałą, którą uczciwie zamierzał zdobyć. Był naprawdę szczęśliwy, że przyprowadził swoich Polaków cesarzowi do walki z Turkami o Święty Krzyż. „Co dzień jak do ślubu ubierać się muszę i jak pan młody wjeżdżać z kawalkadą” – żartuje w liście do małżonki. U progu cesarskich prowincji powitał go najczołobitniej hrabia Schaffgotsch; od tej pory codziennie odbywają się bankiety w którymś z zamków szlacheckich; obecne są zaciekawione i podziwiające go damy, wśród których spotyka się nawet stare i młode znajome z Warszawy. A te braterskie, prawie czułe, własnoręcznie pisane listy, w takim samym stopniu nieczytelne, co prostoduszne, najjaśniejszego sprzymierzeńca! Z Pasawy, z 24 sierpnia, po włosku, a nie po łacinie, aby móc korespondować bez drażniącej tytulatury: „Io gradisco sommamente e procurero in occasione di conoscerlo con ogni vero fraterno affetto.0 Dobrze, że ten przepełniony błogim uczuciem dla wdzięcznych Austriaków Jachniczek nie miał wglądu w akta, które zrzędni pomimo to biurokraci wymieniali między sobą na temat tego, naprawdę godnego najświetniejszej gościnności obcego monarchy. Sobieski „powinien sam pokrywać wydatki” – mruczy izba dworska – ponieważ przybył jako sprzymierzeniec, a nie jako gość. Ranni polscy oficerowie mają tylko prawo do bezpłatnej kwatery – biada inne przykurzone westchnienie tego samego urzędu – wszystko inne, jedzenie, lekarstwa, powinni opłacać z własnej kieszeni.

Władcy, oczywiście, nie dano odczuć nic z owych wielkodusznych uczuć. Ani jemu, ani jego synowi, ani nikomu z tu obecnych wielkich panów: szwagrowi, comte de Maligny, senatorom na czele z podkanclerzym Gnińskim, ani lekarzowi przybocznemu Braunowi, ani przebiegłemu opatowi Hackiemu, sekretarzom Sarnowskiemu i Talentiemu oraz „kuchennym, piwniczym, stajennym i sześciu służącym”, sześciu trębaczom i doboszom, dwudziestu z pikiety, trzem szwajcarom i tyluż kamerdynerom. Jeśli chodzi o misera plebs, to ten potrafił już sam sobie radzić albo, mówiąc wyraźniej, dopomóc gospodarzom w sprawowaniu gościnności. Regularne oddziały, przede wszystkim elita husarii i inni szlacheccy kawalerzyści, swoją rycerskością zdobyły sympatię ludności. Tabor jednakże i część piechoty „wydawały się niewyszukanym, obdartym, zakurzonym, wymęczonym, źle umundurowanym tłumem, oprócz szabel mieli albo muszkiety, lufy, albo półczekany, a wielu nawet tylko maczugi, handżary albo olbrzymie kije; maszerowali przy drumlach albo szałamajach, lub w zupełnej ciszy. Szli w złym szyku albo też nawet bezładnie i przypominali raczej Cyganów niż żołnierzy.” Ci wojownicy, którym później przypisano niejedną plamę na czystej tarczy honoru polskiego wojska, brali sobie to, czego im nie dawano, i pozostawiali złe wspomnienie, które jednakże nie wymazało pamięci o przyjaznym, wielkodusznym i budzącym bojaźliwy szacunek królu oraz o jego wspaniałej kawalerii.

Droga Sobieskiego wiodła z Tarnowskich Gór przez Gliwice, Racibórz, Opawę, Ołomuniec, Brno do Mikulova. Tu spotkał się król z grupą armii Sieniawskiego, która w dwanaście dni przebyła 320 km górzystego terenu przy trzech dniach popasu. Osłaniała ona główne siły armii pod wodzą Jabłonowskiego, w liczbie 20 000 ludzi, którzy wyruszyli prosto z Trembowli w kierunku Dunaju. Gdy Jan III zebrał już wokół siebie armię Sieniawskiego, wkrótce potem spotkał się niespodziewanie w pierwszej większej dolnoaustriackiej miejscowości z księciem lotaryńskim, który nadjechał tam, aby go powitać. Stało się to 31 sierpnia o godzinie drugiej po południu. Królowi przyświecała gwiazda pomyślności. Dzień przedtem towarzyszył jakiś czas wojsku w drodze orzeł, właśnie dopiero co ukazała się na horyzoncie tęcza w kształcie półksiężyca, a teraz wreszcie został uczyniony pierwszy krok na ostatnim odcinku drogi do zwycięstwa.

Król i książę zmierzyli się wzajemnie przenikliwie i od pierwszego wejrzenia przypadli sobie do gustu. Mocnymi pociągnięciami pióra przedstawił Sobieski w liście do Marysieńki dawnego rywala, a obecnie towarzysza broni: „Nos aquilin0 barzo i nic en perroquet0, ospa dość znaczna na twarzy... Suknia na nim szara, bez wszystkiego, guziki tylko złote..., kapelusz bez piór. Buty żółte były przed dwiema miesiącami albo trzema. Ale tout ceci ce n’est pas une mine d’un marchand ou d’un Italique, jednak d’un honnête homme et d’un homme de condition0. Dyskurs bardzo dobry, w co go nie tkniesz. Modeste0, niewiele mówiący i wojnę rozumie bardzo dobrze... Perruque blonde, niecnotliwa; znać, że cale o strój nie dba.” A Lotaryńczyk o Sobieskim? Posłuchajmy więc jego przyjaciela Taaffe’a zamiast małomównego księcia: „The King of Poland is le plus honnête homme of his kingdom.0 A teraz posłuchajmy kroniki wydarzeń.

Pełen temperamentu Jan III zaczyna od gwałtownej skargi, że on wraz ze swoim wojskiem jest już na miejscu, lecz książęta Rzeszy nie zdobyli się na pośpiech. Lotaryńczyk otrzymał, oczywiście, dokładną instrukcję od nadwornej rady wojennej, w jakim stylu ma prowadzić dyskurs z królem z Polski – bez żadnego impegno0; lecz on mało się troszczy o instrukcję i łagodzi tego dobrodusznego, gniewającego się Ajaksa, który zresztą wcale nie myśli o odmarszu. Podczas parady polskich oddziałów książę Karol kilkoma słowami rozpędza zły humor Sobieskiego. Potem zasiadają do stołu. Najpierw podziwia się wzajemnie gruntowne polityczne i militarne wiadomości rozmówcy, potem nawet melancholijny Lotaryńczyk się rozwesela, i to coraz bardziej. W końcu całe to świetne towarzystwo jest tak pijane, że dają się zmóc powszechnemu wzruszeniu. Nienawykły do polskich obyczajów w piciu Lotaryńczyk pyta wciąż od nowa, jak po polsku brzmi „ojciec” i „brat”, i zapewnia obu Sobieskich nieustannie, że jednego uwielbia jak ojca, a drugiego kocha jak brata. Wreszcie wierny Taaffe stawia z trudem księcia na nogi, wsadza na konia i prowadzi w chłodnym, orzeźwiającym powietrzu z powrotem do obozu w Stockerau.

Jan III czeka cztery dni w Oberhollabrunn na polską armię pod wodzą Jabłonowskiego, następnie kontynuuje swą podróż w stronę Dunaju. W Stetteldorf, w zamku hrabiego Hardegga, rozpoczęły się 3 września obrady dowódców, obecnie już połączonych, sprzymierzonych sił zbrojnych. Nie tylko Polacy, lecz także sojusznicy z Rzeszy dołączyli do cesarskiej armii idącej z odsieczą. Musimy teraz przez chwilę spojrzeć wstecz, żeby naszkicować postawę książąt Rzeszy, Francji, papieża i pozostałych europejskich państw wobec wojny tureckiej. Przegląd ten uwypukli nam lepiej rolę Sobieskiego i jego Polaków w bitwie o oswobodzenie Wiednia.

Zamiar Porty, aby zadać śmiertelny cios chrześcijańskiej Europie, znany był w Rzymie i Wiedniu, jak pamiętamy, od lata 1682 roku. Od tamtej pory każda poczta z Istambułu przynosiła nowe szczegóły o jawnie przygotowywanych zbrojeniach i o coraz bardziej precyzujących się planach Porty, by uderzyć bezpośrednio na stolicę cesarstwa. Dyplomacja Stolicy Apostolskiej i austriackich ministrów próbowała zawczasu podjąć polityczne i finansowe przygotowania, dzięki którym dopiero można było uzupełnić siły militarne. Podstawowym problemem w pozytywnym sensie było zwerbowanie współuczestników, w negatywnym: wydarcie Turkom ich faktycznego sprzymierzeńca – Francji.

Oprócz Polski brano przede wszystkim pod uwagę militarne wsparcie ze strony większych niemieckich księstw Rzeszy. Oczywiście tylko tych, które nie były w danym momencie sprzymierzone z Francją. Jako pierwsza 26 stycznia zawarła układ z cesarzem Bawaria. Maksymilian Emanuel, przyszły zięć Leopolda I, ciałem i duszą był za walką z islamem; pomoc tego znakomitego żołnierza była cenna i skuteczna, już choćby z powodu bliskiego sąsiedztwa. Elektor saski, Jan Jerzy III, mniej świetny, mniej uzdolniony od Wittelsbacha, lecz nie mniej dzielny, został pozyskany dopiero w czasie oblężenia Wiednia, dzięki porozumieniu zawartemu 30 lipca. Poza tym zapewniły swoją pomoc okręgi szwabski i frankoński. Jedynie najznaczniejszy swego czasu niemiecki książę, Fryderyk Wilhelm brandenburski, trzymał się na uboczu. Nie czynił tego chętnie. Walczyły w nim do końca dwa przeciwstawne dążenia; wreszcie chrześcijańskie poczucie odpowiedzialności i patriotyzmu wobec Rzeszy uległo nieświętemu egoizmowi księcia terytorialnego, który chciał wyciągnąć dodatkową korzyść z fatalnej sytuacji cesarza. Wielkiego Elektora hamowały poza tym w jego decyzji ogólnopolityczne powiązania. Sobieski, sojusznik Leopolda I, był od dawna przeciwnikiem Hohenzollernów, nawet jeśli między Berlinem i Warszawą tak często nawiązywana bywała owa nieszczera przyjaźń. Przez Polaków i Szwedów Fryderyk Wilhelm został zdany na odnowienie przymierza z Francją; tak więc doszło do tego, że przy oswobadzaniu Wiednia zabrakło Brandenburgii.

To rozszczepienie hohenzollernowskiej polityki doszło do głosu już na warszawskim sejmie w 1683 roku. Crockow, ambasador elektora, występował dużo mniej gwałtownie przeciw lidze z Austrią, wystrzegał się jawnego zerwania stosunków z dworem, a Fryderyk Wilhelm, płacąc Sobieskiemu umowne odszkodowanie za Radziwiłłowskie dobra na Litwie, przyczynił się pośrednio do wydatków na polskie zbrojenia. Z drugiej strony Berlin, właśnie z powodu należących do małżonki margrabiego Ludwika posiadłości, był z Sapiehami w tajnym porozumieniu, magnaci owi jednak, wraz z Grzymułtowskim i Stanisławem Lubomirskim, pod naciskiem opinii publicznej i na skutek afery Morsztyna zaniechali opozycji przeciwko Janowi III i wojnie tureckiej. Fryderyk Wilhelm jednakże troszczył się bardziej o swoich polskich przyjaciół niż o swego przeciwnika Sobieskiego.

Lecz oto znowu żądano spełnienia obowiązków potwierdzonych układem dotyczących pomocy na wojnę z Turkami dla króla i Rzeczypospolitej. Jako poseł przybył Załuski i prosił o wsparcie, nie tyle już argumentując odpowiednimi paktami, co apelując do wrodzonej szlachetności elektora. Jan III opisywał w porywającym liście zagrożenie Wiednia i swoje własne olbrzymie zbrojenia; przypominał Hohenzollernowi o jego przynależności do Rzeszy, przeciwko której zwróciła się przecież złość niewiernych. Na to Fryderyk Wilhelm odpowiedział „bellissima lettere”0, oświadczając, że z radością będzie bił muzułmanów pod rozkazami Sobieskiego; jako brandenburski kontyngent przyrzekając wysłać 900 żołnierzy piechoty i dwie kompanie dragonów. Wystawienie większego korpusu posiłkowego, o który prowadził negocjacje w Pasawie książę Anhaltu, rozbiło się o pretensje Hohenzollerna do odszkodowania. Leopold I, będąc w największych tarapatach, nie dał na sobie wymusić uznania brandenburskich roszczeń do dziedzictwa zmarłego przed kilkoma laty śląskiego Piasta. Ponieważ cesarz odrzucił także pośrednictwo elektora między Habsburgiem i Burbonem, Fryderyk Wilhelm wysunął się na pozycję niesatysfakcjonującej neutralności, z powodu, której żaden z zainteresowanych, a szczególnie ten nie zainteresowany, nie czuł się dobrze.

Dłoń Ludwika XIV powstrzymywała jego berlińskiego sojusznika; ona przesłała osmańskiemu sprzymierzeńcowi przyjazne pozdrowienie i zachętę. Jeżeli niezaangażowanie Brandenburgii było hańbą, to oficjalną francuską politykę odczuto jako przestępstwo wobec elementarnych zasad, które nawet w tym wieku pozbawionego skrupułów rozsądku politycznego nie zostały jeszcze wymazane ze świadomości europejskich narodów. Już postępowanie gabinetu wersalskiego wobec Polski oburzyło francuską arystokrację, która przywykła przecież podziwiać ślepo każdy krok swego władcy. Potulny jak święty baranek, dworski kronikarz Sourches pisał w swoim dzienniku, a okazał się przy tym tym bardziej święty niż potulny: „Une nouvelle bien fâcheuse. La Pologne s’était déclarée contre la France et les politiciens disaient qu’on avait grand tort ménager si peu le roi de Pologne. Cependant on témoignait en France ne faire aucun cas de cette rupture.0 Jeżeli już zerwanie z Polską i przyjaźń z Turcją, która je spowodowała, były dezaprobowane przez opinię publiczną Francji, to niechęć ta wzrosła aż do buntu przeciwko wszechpotężnemu monarsze, kiedy ten w wojnie między cesarzem a sułtanem jawnie stanął po stronie niewiernych. Członkowie najznakomitszych rodów wymykali się potajemnie, aby udać się do obozu chrześcijańskiej armii, między innymi książę Burbon, siostrzeniec Kondeusza, i obaj bracia sabaudzcy – Carignan, z których młodszy kiedyś miał być sławny jako książę Eugeniusz, szlachetny rycerz.

Nie poruszony entuzjazmem tej krucjaty ów niegodny następca świętego Ludwika uprawiał śmiałą, hazardową grę. Chciał, aby Turcy zdobyli Wiedeń. Kiedy potem Leopold I, pozbawiony przez francuskie knowania pomocy innych państw, nie byłby zdolny odbić swej stolicy i kiedy kraj leżałby otworem dla pustoszących ogniem Tatarów, wówczas ten zimny kalkulator w Wersalu zamierzał wystąpić w roli zbawcy i zaproponować znajdującym się w opresji Niemcom pomoc całej potęgi Francji, lecz za cenę dymisji niedorosłego do swego zadania Habsburga i wyboru Delfina na rzymskiego króla. Wówczas to wreszcie zostałaby usunięta owa niesprawiedliwość, że ta pierwsza monarchia i najjaśniej oświecona dynastia nie zarządza całym dziedzictwem Karola Wielkiego. Albowiem w to, że Osmani zostaną pobici przez armię Ludwika XIV, kto wie, może całkiem wypędzeni z Europy, nie wątpił on ani przez minutę. Dopiero w świetle tych rozważań można zmierzyć stopień oburzenia, jakim płonął Burbon z powodu Sobieskiego: jakiś polski król elekcyjny i francuska szlachcianka z prowincji ważyli się narazić na szwank wspaniałe wielkomocarstwowe plany dziedzica Karolingów z powołania, wspierając chwiejący się tron habsburski!

Teraz jest też jasne, dlaczego każda próba przypominania o chrześcijańskiej solidarności ze strony papieża i cesarza nie znajdowała żadnego posłuchu w Wersalu. Innocenty XI szturmował francuskiego króla listownymi ponagleniami do zawarcia pokoju, stałemu przedstawicielowi Stolicy Apostolskiej we Francji, Ranucciemu, dodano do towarzystwa specjalnego nuncjusza. Wszystko na próżno. Politykę Ludwika XIV w owym czasie możemy ocenić najlepiej na podstawie instrukcji, których udzielił swoim dyplomatom. Do d’Estrees’a, 4 maja: miejmy nadzieję, że jedność Austrii i Polski nie potrwa długo, trzeba odebrać włoskim państwom ochotę do pomocy dla Habsburga. Do Reinaca, w Berlinie, 6 maja: należy, po odejściu Vitry’ego, nawiązać z Brandenburgii bezpośredni kontakt z polskimi przeciwnikami Sobieskiego, aby pogrzebać gotowość wojenną tego kraju. Do Guilleragues’a, 9 czerwca: Porta może być spokojna, że Francja nie poprze w żaden sposób cesarza. 6 lipca do d’Estrees’a od kardynała, który reprezentował arcychrześcijańskiego króla u papieża – na raporty o zapale Innocentego XI do krucjaty: „Je verrais sans peine le désordre et la confusion dont pourront e suivis les vastes projets qu’il [Ojciec Święty] fait avec la court de Vienne.0 Wreszcie, 20 lipca, znowu do Guilleragues’a: „La court de Vienne me demande que je veuille bien m’obliger de ne faire contre elle ni contre aucun Etat de l’Empire tant qu’e aura la guerre avec les Turcs; je suis bien éloigne de donner semblables assurances.”0

Zamiast zapewnienia, o które prosił tak usilnie Sobieski, zamiast obietnicy, że podczas wojny Austrii z barbarzyńcami nie przeszkodzi jej w tym żadnym atakiem, wystosował Ludwik XIV, 26 lipca, ledwie dowiedziawszy się o oblężeniu Wiednia, ultimatum do cesarza. Poseł Verjus czynił wszystko, by wymusić zerwanie, a kiedy cesarski charge d’affaires poskarżył się z tego powodu Colbertowi de Croissy, potraktowano to z wyjątkowym grubiaństwem. Powiedziano nuncjuszowi Ranucciemu, że jeśli tylko Leopold I spełni francuskie warunki, to jest możliwe, iż rozważy się kwestię pomocy. 26 sierpnia Ludwik XIV odpowiedział w podobnym sensie z arogancką wyniosłością papieżowi. W końcu francuska armia napadła 1 września na austriackie Niderlandy, aby, podczas gdy austriackie wojsko zajęte było walką z Osmanami, zagarnąć upragniony łup wojenny.

Wzgląd na Francję spowodował, że włoskie państwa raczej się wstrzymały ze swoją pomocą dla zagrożonego chrześcijaństwa. Tak naprawdę to sympatie całego Półwyspu Apenińskiego były po stronie cesarza i Polaków. Niezliczone pisemka ulotne informowały o przebiegu walki, z napiętą uwagą nasłuchiwano huku dział pod Wiedniem; albowiem wiedziano nadto dobrze, że następstwem zwycięstwa muzułmanów może być ich wizyta w Italii. Czyż Kara Mustafa nie ogłosił, że po stolicy cesarskiej przyjdzie kolej na rezydencję papieża? Innocenty XI już w połowie maja zwrócił się do najważniejszych rządów włoskich, do obu dożów w Wenecji i w Genui, do wielkiego księcia Toskanii, do książąt Sabaudii, Modeny i Parmy oraz do kilku jeszcze pomniejszych arystokratów. Większość z nich zapewniła finansowy wkład na zbrojenia. Lecz ci jedyni, którzy byliby zdolni do znaczniejszej pomocy wojskowej, Wenecjanie, za bardzo bali się Turków i Francuzów, aby usłuchać wezwania papieża, chociaż Innocenty dla jedności całego świata chrześcijańskiego w walce z odwiecznym wrogiem zakończył długotrwały konflikt z adriatycką republiką.

Tak więc zagrożony Wiedeń mógł, jeśli pominiemy pojedynczych ochotników, którzy spieszyli ze wszystkich regionów, liczyć tylko na pomoc trzech sprzymierzeńców: Rzeszy, Polski i papieża. Zbyteczny byłby doprawdy spór, który z sojuszników miał największy udział w ratowaniu miasta i chrześcijańskiego Zachodu. Pewne jest, że nie odniesiono by sukcesu, gdyby zabrakło choć jednego z nich. Niemcy i Polska, każde z osobna, byłyby za słabe, aby wywalczyć w połączeniu z cesarskimi siłami militarne zwycięstwo o przekonywającej sile. Papież zaś stworzył moralną i finansową podstawę tego ostatecznego tryumfu. Mówiliśmy o wielkiej ofiarności Polaków, możemy potwierdzić wielki wysiłek gospodarczy Austrii i Rzeszy. Bez poparcia Kościoła jednakże sojusznicy na dłuższą metę niewiele by zdziałali, mianowicie nie tyle ze względu na koszty prowadzenia wojny, co na powolność, z jaką wpływały podatki. To właśnie wciąż sprawna w dawaniu zaliczek i do nich skłonna kasa papieska wraz ze swymi milionowymi subsydiami przyczyniła się w sposób decydujący do tego, że uniknięto szkodliwego zastoju w zbrojeniach i wypłatach żołdu.

Inne zasługi Stolicy Apostolskiej należy ocenić jeszcze wyżej: zachętę, której nie szczędziła sprzymierzonym, i starania, dzięki którym, podczas gdy nikt inny nie mógł tego dokonać, wewnątrz Ligi panowała zgoda, a kiełkujące spory były wciąż łagodzone. Moralny autorytet papieskiej perswazji ujawnił się już w Polsce przy zmaganiach o polsko-austriacki sojusz. Pismo Ojca Świętego do polskich stanów i niezliczone interwencje nuncjusza Pallaviciniego uchroniły to przymierze przed rozbiciem; dla króla zaś breve Innocentego XI były pokrzepieniem i zachętą. Warto je przeczytać – na przykład pismo z 20 lutego albo z maja, w których najwyższy duszpasterz składa gratulacje monarsze z okazji zawarcia układu z cesarzem – aby zrozumieć oddziaływanie tych obliczonych w jednakowej mierze na uczucie i rozum orędzi. Wciąż od nowa to odwoływanie się do najszlachetniejszych instynktów Sobieskiego: aby Pan zastępów pobłogosławił mężną decyzję króla, te plany, które chrześcijaństwu i wierze katolickiej przyniosą zbawienie, ku chwale jego imienia, a wrogom ku wiecznej hańbie. Jest w pewnej mierze odzewem na hasło to, co sekretarz monarchy wyruszającego właśnie pod Wiedeń pisze do kardynała Barberiniego: „Se la Maesta del si mette in Campagna, e che habbi il commando anche dei Cesarei come si e convenuto, V. E. mi creda che fara miracoli e s’immortalera.0

Jeśli Sobieski będzie dowodził też siłami cesarskimi – to był drażliwy punkt, kamień obrazy, który należało usunąć lub co najmniej przeskoczyć, była to może największa sztuczka papieskiej dyplomacji. Albowiem Turcy mogli przewędrować przez Węgry, zdobyć Wiedeń, wedrzeć się do Rzeszy, aż nad Bałtyk albo nad kanał La Manche, jednego jednak nie byliby w stanie dokonać: zmienić uświęconego ceremoniału cesarskiego dworu i jeśli nawet nie Leopolda I, to jego ministrów z pewnością nie zmusiliby do rezygnacji z owego swoistego sposobu rozumowania, który rozwinął się w nie mniej swoistej atmosferze wiedeńskiego Hofburgu jak osobliwa roślina cieplarniana. Byłoby to podejście wyjątkowo ahistoryczne, gdybyśmy ten sposób myślenia, z którego można się uśmiać serdecznie, przeklinali z oburzeniem moralisty albo przykładali doń inne, niestosowne do tego czasu miary. Hiszpański ceremoniał i wszystko, co się z tym wiązało, wyrastał, tak jak królestwo słońca Ludwika XIV, z pewnego światopoglądu, który w namaszczonym władcy widział najważniejszy obiekt ziemskiego kultu. Tak jak nie powinno się złośliwie krytykować poszczególnych przejawów francuskiego absolutyzmu, jeśli się nie poruszy jego podstawowych przesłanek, na tejże samej zasadzie nie wolno kwestionować logicznego następstwa wiary w nadane przez Boga zwierzchnictwo Habsburgów jako rzymskich cesarzy.

Zarzuty trzeba kierować przeciwko temu czy innemu systemowi, lecz nie to jest przecież zadaniem badacza historii. Dlatego przy tych żałośnie śmiesznych, denerwujących sprzeczkach o dowództwo i o prymat w chrześcijańskiej armii przysługuje nam tylko tyle z prawa do nieprzychylnej krytyki, by móc poinformować, jak w tę walkę o ideały mieszało się to, co ludzkie, aż nadto ludzkie.

Przeciwko takiej małoduszności skierowana była mądra, pełna umiaru i fachowa działalność papieskiej dyplomacji. Nuncjusz Buonvisi, często już przez nas wysławiany z powodu swych nieprzeciętnych zdolności, wyjechał wraz z dworem cesarskim do Pasawy i tam, pośród setek innych zadań do rozwiązania, zajmował się paraliżowaniem wpływu hiszpańskiego ambasadora Borgomainera, by w ten sposób przewlec wybuch wojny francusko-austriackiej; następnie dążył do tego, by zapewnić Sobieskiemu przysługujące mu według umowy naczelne dowództwo nad całą potęgą zbrojną sprzymierzonych. Tego rodzaju komendę mógł sprzątnąć sprzed nosa polskiemu monarsze tylko cesarz; jednakże Buonvisi znał nadto dobrze charakter i naturę Leopolda I, aby w tym szukającym spokoju, nieśmiałym, dobrodusznym i subtelnym, bojaźliwym i wcale niegłupim władcy widzieć wodza w decydującej bitwie z islamem.

Aby wesprzeć Buonvisiego w tych tygodniach najwyższego napięcia, mianowano ojca Marka d’Aviano papieskim legatem. Leopold I zaprosił tego świątobliwego człowieka, mając w pamięci jego oddziaływanie w Austrii, aby pomógł Habsburgom w ich ciężkim zmartwieniu duszpasterską i świecką radą. Innocenty XI dostrzegł w nadzwyczajnej osobowości kapucyna najwłaściwszego mentora i doradcę, zawołanego pośrednika; przekazał mu najdalej sięgające pełnomocnictwa. 4 września ojciec Marco dotarł do Stetteldorfu, akurat w chwili, gdy był tam najbardziej potrzebny. Cesarscy ministrowie mieli właśnie zamiar obudzić głupimi intrygami zawiści, które zagroziłyby dziełu, mającemu zapewniony już efekt.

Przypomnijmy sobie gwałtowną niechęć, jaką budził aż do nastania wojny tureckiej ten „francuski” podopieczny Sobieski wśród znacznej części arystokracji należącej do dworu austriackiego. Wielkodusznego księcia Lotaryngii, kiedy zawarł znakomość z Janem III, nie można już liczyć do tych, którzy chcieli nawet potem jeszcze szykanować elekcyjnego króla, gdy ten wraz ze swoim wojskiem przybył, by służyć pomocą w walce z odwiecznym wrogiem. Mimo to przewodniczący rady wojennej Hermann von Baden, kanclerz nadworny Strattmann, wicekanclerz cesarstwa Königsegg i hiszpańskie stronnictwo rzucali wciąż nowe kłody na drogę, która wiodła do zwycięstwa. To oni mieli na swoim sumieniu owo niezbyt przyjazne nastawienie do maszerujących przez kraj sojuszników, oni byli tymi, którzy wzbraniali się przed pokrywaniem wydatków Jana III; oni od początku odmawiali mu uzdolnień przywódczych, a jego armii istotnej roli w odsieczy Wiednia. Wymyślali ceremonialne trudności i powodowali owe przykre sprzeczki o pierwszeństwo.

Jednakże powszechnie panowało przekonanie o dużym znaczeniu polskiej pomocy, a przede wszystkim o koniecznej obecności samego Sobieskiego. Nie mamy na myśli przy tym tylko słów Lotaryńczyka, że król polski znaczy więcej niż cała armia, i tym podobnych uprzejmości skierowanych do Jana III, lecz obiektywne dowody, które dopiero po wiekach wyszły z archiwów na światło dzienne. Francuski ambasador Sebeville i nuncjusz Buonvisi zgodnie przedstawiali radość, która panowała w Wiedniu po zawarciu sojuszu z Polską, następnie po pomyślnym przebiegu obrad warszawskiego sejmu, wreszcie na wiadomość o zbrojeniach sprzymierzeńca. Odkąd niewierni otoczyli żelaznym pierścieniem stolicę cesarstwa, cała uwaga Austriaków zwrócona była na nadciągające wojska polskie. Z jakąż radością nadworna rada wojenna powiadamia 18 lipca Lotaryńczyka i Kaplirza „o śpieszących w sukurs Polakach!”. 24 lipca taż sama rada śle hrabiego Taaffe’a do jego dostojnego przyjaciela księcia Karola z pilnym ostrzeżeniem, by nie przystępował do „dzieła głównego”, dopóki nie przybędą na miejsce Polacy. Tego samego dnia kurier z Warszawy przekazał wiadomość od Zierowskiego, że sam Sobieski chce się przyłączyć do wyzwalania Wiednia; a ten meldunek „sollevo gli animi abbattuti dalie presente disgrazie.”0 27 lipca pojawił się hrabia Thurn z tą „dobrą wieścią” na dworze Leopolda I, a 3 sierpnia cesarz pisał do Jana III: „Grato sinceroque animi sensu hanc auxiliorum promptitudinem non ex percussi tantum foederis ratione, sed Serenitatis Vestrae propriae propensionis erga nos fortunasque nostras beneyolo affectu provenientem amplectamur.”0 12 sierpnia wenecki ambasador Contarini raportuje: cała nadzieja cesarskiego dworu wiąże się z Sobieskim, „solito a vincere e deprimere il barbaro orgoglio0.

Leopold I z pewnością pragnął zamanifestować wyrażoną w liście do Sobieskiego wdzięczność jakimć szczególnym względem, jednakże przy bezpośrednim kontakcie, pomijając już wszystkie intrygi i złośliwości, dała znać o sobie owa „incompatibilité d’humeur0 między Wiedniem i Warszawą, której obawiał się w swoim raporcie do kardynała-sekretarza stanu z 26 sierpnia mądry Pallavicini. Zapewnione Janowi III owe „grandi honori”, „buon trattamento0 Polaków, przynajmniej na wyższych stanowiskach austriackiej administracji, zostały zachowane; a mimo to już przy pierwszym zetknięciu, by nie powiedzieć pierwszym starciu, poleciały iskry. Hrabia Schaffgotsch, witając króla, przekazał pismo, w którym cesarz jeszcze raz mówił o swej „dovuta riconoscenza0. Sobieski wyłowił jednak ze słów austriackiego kawalera tylko „des conseils ou plutôt des impertinences de leur court0. Musimy oczywiście tu dorzucić, że Schaffgotsch został przedtem zaopatrzony przez nadworną radę wojenną w dokładną instrukcję zachowania się wobec króla i że ten zbiurokratyzowany hrabia nie obchodził się tak dowolnie z tego rodzaju instrukcjami, jak mógł to czynić książę lotaryński.

Ileż by to się dopiero musiało namnożyć urazów, gdyby cesarz posłuchał namowy swoich ministrów i udał się do kwatery głównej! Strattmann i Königsegg, Hermann von Baden i Sinelli, którym Jan III tak przedtem, jak i potem tkwił jak cierń w krótkowzrocznym oku, urabiali Leopolda I bez przerwy. Ten sumienny monarcha przeżywał tygodnie najgłębszej psychicznej opresji. Było mu przykro, że jest z dala od pola bitwy, na którym walczono o los jego rezydencji; następnie wierzył, w swej skromności nie robiąc sobie złudzeń co do swoich militarnych uzdolnień, że mógłby być pożyteczny jako arbiter pośród tak wielu książąt, gdyby wybuchły owe nieuniknione w czasach baroku sprzeczki z powodu ceremoniału. Jednak czuł też, że musiałby ciążyć Sobieskiemu: już choćby dlatego, iż wówczas nominalne dowództwo przypadłoby cesarzowi. Tak więc wahał się Leopold ze swoją decyzją dzień w dzień, trzy tygodnie z górą: „jechać, nie jechać?”

25 sierpnia kamaryla skłania go do tego, by opuścił Pasawę: pojechał statkiem na razie przynajmniej do Linzu. Władca powiadamia o tym listownie znajdującego się już w drodze do Austrii ojca Marka d’Aviano. Następnego dnia budzą się znowu skrupuły i Leopold I pyta swego zaufanego, Waldecka, czy cesarska obecność w obozie rzeczywiście jest konieczna, czy też tylko korzystna. Na całe szczęście dla chrześcijaństwa ojciec Marco jest teraz już na miejscu i udaje mu się to, w czym nawet Buonvisiemu by się nie poszczęściło. Nadworna rada wojenna wysyła 3 września, jeszcze we właściwym terminie, wiadomość do Schaffgotscha, że naczelne dowództwo należy się Janowi III i że cesarz nie pociągnie w pole. Tak więc w Stetteldorfie na radzie wojennej wszystko idzie jak po sznurku.

Sobieski przewodniczył. Jego poczucie własnej godności miało zadośćuczynienie, że jak „władca świata i jak mistrz nad mistrzami przewodził jako arbiter w radzie tak wielu wodzów zebranych tu armii”. Wraz z królem zasiadali obaj elektorzy – bawarski i saski, cesarski generał-lejtnant książę Karol lotaryński, margrabia badeński i książę von Waldeck. Prócz tego czołówka cesarskiej generalicji i polscy hetmani. Dwa plany były brane pod rozwagę: oswobadzać Wiedeń od południa czy poprowadzić natarcie ze wzgórz Lasu Wiedeńskiego. Inne projekty, jak szczególnie broniony wcześniej przez austriackich generałów plan napaści na tureckie tyły pod Preszburgiem, były już teraz nie do zrealizowania, gdyż sprzymierzone armie stały w Niecce Tullneńskiej, a krytyczna sytuacja Wiednia nie pozwalała na długotrwałe manewry oskrzydlające. Z tego powodu zrezygnowano również z nęcącego pomysłu odrzucenia nieprzyjaciela w kierunku północnym na Dunaj i przez to wystawienia go na całkowitą zagładę. Zanim bowiem zakończono by trudny marsz w półkolu, stolicę zajęliby osmańscy żołnierze.

Sobieski, jak sobie przypominamy, już wcześniej uzgodnił z Lotaryńczykiem plan działań wojennych. Po spotkaniu w Oberhollabrunn książę Karol pozyskał również Waldecka, a ten doprowadził przewodniczącego cesarskiej rady wojennej do tego, by się nie sprzeciwiał marszowi przez góry i atakowi z północy, zrezygnował zaś z własnego planu ze względu na zbyt czasochłonną drogę okrężną aż do pogranicza z Węgrami. Zebrani w Stetteldorfie książęta i generałowie rozeszli się w najlepszej zgodzie, „quos omnes Rex admiratione sua implevit ipsoque Regio vultu et alacritate ad ulteriores labores accendit0. Następnego dnia zamknął się Sobieski wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami, aby podyktować dyspozycje do bitwy. Nic nie jest bardziej błędne niż twierdzenie, że władca traktował swoje zadanie tylko reprezentacyjnie. Monarcha siedział cały dzień nad mapami, rozważał swoje rozporządzenia, rozmawiał też swobodnie i niewymuszenie z innymi wodzami, przede wszystkim z Lotaryńczykiem, z którym się doskonale rozumiał. Tak, zdaje się, że Sobieski solidnie się przepracował, bowiem zawładnęła nim jego częsta dolegliwość, uporczywa migrena, i tylko z wielkim samozaparciem ukończył plan bitwy, mistrzowskie dzieło twórczej fantazji wodza.

Tymczasem jednak ponownie ożywające uszczypliwości dworskich pochlebców i biurokratów o mało nie wyprowadziłyby z równowagi tego subtelnie unerwionego artysty, który tylko wówczas był zdolny do najwyższych dokonań, kiedy nic nie zakłócało jego nastroju. Marco d’Aviano, po przybyciu do Sobieskiego, nie miał nic pilniejszego do roboty, niż natychmiast błagalnie ostrzec Leopolda I przed dalszą podróżą, albowiem inaczej król by się rozgniewał. Ta prośba z 5 września nie powstrzymała biskupa Sinellegd i najwyższego ochmistrza dworu, księcia Dietrichsteina, od nalegań na okazującego na to mało chęci cesarza, aby pojechał do kwatery głównej. Hrabia Schaffgotsch, komisarz austriacki przy królu polskim, otrzymał 7 września polecenie, żeby przekazać Sobieskiemu radosną wiadomość, iż Leopold chce przybyć następnego dnia do armii i należy mieć nadzieję, iż Janowi III będzie to odpowiadać. Efekt był, jak oczekiwano, druzgocący. Schaffgotsch wysłał natychmiast posłańca z radą, by cesarz raczej się nie śpieszył, gdyż mogłoby to przeszkodzić operacjom wojskowym. Leopold, który ósmego wyruszył z Linzu, już w Durnstein tego żałował. Informacja od Schaffgotscha zmusiła go do natychmiastowego zatrzymania się. Pozostał tam u stóp zamku, w którym niegdyś Ryszard Lwie Serce marniał w więzieniu, i czekał cierpliwie, czy go też jakiś poseł nie wybawi z tego mimowolnego aresztu na „dożywotnim okręcie”. Dworacy nie bardzo mogli zrozumieć; co ich władcę ukąsiło. Ten dobry książę pragnął przecież tylko, jak sam pisał do Marka d’Aviano, żeby odsiecz Wiednia przez przybycie Najjaśniejszej Osoby nie doznała szkody: „Voglio e desidero che neppure un memento si perda per questo rispetto in dare il soccorso a Vienna0

Dzięki nieobecności Leopolda na placu boju, podczas dni tej rozstrzygającej o losie chrześcijaństwa walki panowało bezchmurne niebo zgody. Tak więc nie mamy nic do opowiedzenia o intrygach czy politycznych finezjach, przynajmniej aż do czasu zwycięstwa; teraz oręż miał głos. W czasie od 4 do 6 września wojsko dokonało przeprawy przez świeżo sporządzony most na Dunaju pod Tulln. Turcy, co wydaje się dziwne, nie uczynili żadnej próby, by przeszkodzić przeciwnikowi w przejściu na drugi brzeg. Wieczorem, 7 września, wojska cesarskie, Rzeszy i Polacy byli gotowi do marszu na Wiedeń. Następny poranek ujrzał podniosłą scenę, której miejsce umieszcza się błędnie na Kahlenbergu: ojciec Marco odprawiał mszę, przy której ministrantem był Sobieski. Król i katoliccy książęta przyjęli komunię z rąk kapucyna. Ów rozpalił modlących się kazaniem trafiającym do każdego serca. „Prawdziwie to jest człowiek złączony z Panem Bogiem, nie prostak i nie żaden bigot.” Tymi słowy określił Jan III wrażenie, które ów legat w mnisim habicie wywarł na książętach.

9 września wojsko dotarło do wzgórz Lasu Wiedeńskiego: prawe skrzydło – Polacy – pod Königstetten; środek – wojska Rzeszy – pod St. Andra; i lewe skrzydło – cesarscy, pośród których znajdował się korpus Hieronima Lubomirskiego – pod Greifenstein. Tego dnia zebrano się na ostatnią naradę wojenną w Tulln. Między Sobieskim i Lotaryńczykiem panowało jak zwykle najgłębsze porozumienie. „Il en use fort bien avec moi, c’est un honnête homme et il entend le métier de la guerre plus que les autres0 – chwali król cesarskiego generała-lejtnanta. Znowu dzień męczącego marszu po drogach jak na złamanie karku. Następnie armia obsadza linię Kirchbach-Kierling-Klosterneuburg. Generał Heissier stoi na Kahlenbergu, jeden z oddziałów wspina się na Leopoldsberg. Sobieski nocuje pod dębem. Przedtem nakazał wskazać sygnałami świetlnymi oblężonym wiedeńczykom, gdzie znajduje się odsiecz.

11. Bitwa pod Kahlenbergiem

Był już najwyższy czas na przybycie odsieczy. Starhemberg wprowadził w Wiedniu ostrą dyscyplinę. Z żelazną surowością, nie cofając się przed ścinaniem dzieci podejrzanych o zdradę, chroniono przed upadkiem ducha bojowego obrońców. Jednak ten twardy jak stal komendant wiedział dobrze, że nawet największa dzielność nie może się bronić bez końca przeciwko trzem nieprzyjaciołom, którzy nawiedzili Wiedeń: Turkom, zarazie i głodowi. Od 8 sierpnia począwszy Starhemberg wysyła listy do Jana III i do Lotaryńczyka; coraz bardziej ponaglająco brzmią wołania o pomoc. Szczęście, że odważni mężowie utrzymywali ciągłą łączność między miastem a światem zewnętrznym. Inaczej oblężona twierdza, zdana na siebie samą i bez nadziei znikąd, bo bez żadnych wieści, wkrótce uległaby uczuciu bezradności. Dwóch Polaków, Kulczycki i jego służący Michajłowicz, potem trzeci bohater, Stefan Seradły, przemierzali wiele razy niebezpieczne drogę przez szeregi Osmanów, tam i z powrotem, za każdym razem po królewsku wynagradzani tysiącami dukatów. Ów zagadkowy fakt, że sztafety często przechodziły przez pierścień oblężenia zupełnie nie zaczepiane, jest już dziś wyjaśniony. Jeden z sektorów pierścienia wokół Wiednia tworzyli Wołosi. Ich hospodar, Serban Cantacuzino, w tajnym porozumieniu z cesarskim rezydentem w obozie tureckim, Kunitzem, pomagał dotrzeć odważnym posłańcom bezpiecznie do właściwego miejsca ich przeznaczenia.

Uparcie i z szaloną wprost odwagą Turcy szturmowali osłaniające centrum miasta umocnienia. Każda piędź ziemi była okupiona krwawymi ofiarami, mimo to muzułmanie między 4 a 9 września zdobyli pozycje na odległość strzału z muszkietu od cesarskiego zamku. Gdyby Starhemberg już 3 września nie był powiadomiony o przybyciu Sobieskiego i bliskiej odsieczy, to z pewnością wdarcie się nieprzyjaciela w kurtynę przy Lwiej Baszcie załamałoby opór oblężonych. Jednak od 10 września począwszy musieli Osmanie dzielić swą uwagę. Wprawdzie atakowali z dziką wprost odwagą wały Wiednia, aby jeszcze w ostatniej chwili zdobyć rezydencję, jednakże równocześnie musieli tworzyć front przeciwko nadchodzącym z odsieczą.

Kara Mustafa długi czas wątpił w pojawienie się Sobieskiego; kiedy wielki wezyr musiał wreszcie uwierzyć w polską pomoc dla Wiednia, wzbraniał się przed rezygnacją z oblężenia i przed zaangażowaniem całej swej siły zbrojnej, łącznie z korpusem obserwacyjnym, który miał pozostać jako ochrona przed garnizonem stolicy cesarskiej, do walki z wojskami odsieczy. Tę propozycję przedstawił na tureckiej wojennej naradzie 10 września Ibrahim pasza Budy, lecz Kara Mustafa w sposób grubiański nakazał milczenie ostrzegającemu. Wielki wezyr podjął następujące ostateczne dyspozycje: Na prawym skrzydle, w Nussdorfie, miały chronić przed przedarciem się wojsk cesarskich ruchliwa kawaleria, z forpocztami w Kahlenbergerdorfl, i piechota w Döbling. W centrum, koło Weinhaus i Sievering, wsparci na wzgórzu, które dziś zwie się Tureckim Szańcem, również piesi i artyleria. Elita, janczarzy i spahowie0, została ściągnięta na lewe skrzydło, od Plötzleindorfu i Dornbachu poczynając, poprzez Hernals i Ottakring, ku wzgórzom przylegającym do rzeki Wiedenki. Jeszcze dalej, na lewo, miał atakować chan tatarski ze swoją zwrotną jazdą. Za tym frontem przygotowane były pozycje przejściowe, od Schönbrunn do Spinnerin am Kreuz, na południu Wiednia. Turecki plan bitwy polegał na zwodniczej defensywie przeciwko nacierającym z Kahlenbergu i wzdłuż Dunaju oddziałom, podczas gdy zamierzano zadać decydujący cios na obszarze położonym na zachód od miasta. Tam, gdzie była przestrzeń umożliwiająca manewry wielkich zgrupowań kawalerii, miała zaatakować sławna turecka jazda prawe skrzydło wojsk chrześcijańskich podczas zstępowania z gór Lasu Wiedeńskiego i zniszczyć je doszczętnie, czy to w przypadku, gdy zejdzie ono całkowicie na równinę, czy gdy się w popłochu będzie wycofywać. Zaraz też tatarska jazda miała dokonać szerokiego zwrotu i pogalopować na tyły armii idącej z odsieczą. Kara Mustafa chciał w ten sposób wtłoczyć sprzymierzonych między tureckie pozycje na północy Wiednia a wzgórza, odrzucić ich z powrotem na Dunaj i wzniesienia. Mając Tatarów na linii odwrotu, a spahów i janczarów na otwartej prawej flance, popadliby wyzwoliciele Wiednia w przerażające, wprost rozpaczliwe położenie. W rachubach tych były jednakże dwa poważne błędy. Lewe skrzydło armii tureckiej było co do liczby i wartości bojowej daleko słabsze od atakujących je doborowych regimentów; tam właśnie załamał się szereg bojowy muzułmanów. Następnie Osmanie nie doceniali siły ataku polskiej kawalerii, która była nie do odparcia. Trzecim elementem, którego wielki wezyr również nie przewidział – a który, gdyby go właściwie wykorzystać, doprowadziłby do całkowitego zniszczenia Turków, lecz z winy zwycięzców nie odniósł skutku – była postawa lub, określmy to z punktu widzenia Porty, zdrada chrześcijańskich oddziałów sułtana.

Nie wolno nam zapomnieć, że z tych 140 000 żołnierzy0, którzy jeszcze 10 września stali do dyspozycji Kara Mustafy, około 25 000 było Węgrami, Siedmiogrodzianami, Mołdawianami i Wołochami, walczącymi pod rozkazami książąt Thökölyego, Apafiego, Duci i Cantacuzina. Do wszystkich tych wasali padyszacha wiodły nici tajnego porozumienia. Sobieski 9 sierpnia wysłał do Thökölyego Gizę, świetnie obeznanego w węgierskich sprawach. Przywódcy kuruców doradzano, by ograniczył swój współudział w wojnie tureckiej do minimum. Jeśliby Węgrzy mieli czynić najazdy na Polskę czy udzielili Osmanom faktycznej pomocy – tak miał powiadomić polski emisariusz – wówczas Sobieski potrafi już później odszukać Thökölyego i jego rodzinę w Munkacs i spali ją wraz z jej rezydencją. W przeciwnym razie, jeśli ten tytularny król Węgier z łaski sułtana zachowa tylko pozór współpracy wojskowej ze swym zwierzchnim władcą, również Polacy będą ostrożnie prowadzić walkę i oszczędzać komitaty Thökölyego. Poza tym Sobieski, po spodziewanym korzystnym zakończeniu wyprawy, zechce pośredniczyć między cesarzem i buntownikami. Jako skuteczny środek nacisku miał Sobieski armię litewską, która posuwała się bardzo powoli naprzód i którą w każdej chwili mógł skierować na zachodnie Karpaty. A kurucowie, którzy się na tego typu sprawach znali, wiedzieli, co znaczyłaby wizyta Litwinów, mających podobne do nich obyczaje wojenne i zwyczaj pustoszenia kraju. W ten sposób doszło do porozumienia, które najpierw zapewniło niezakłócony przemarsz polskiej armii przez Śląsk, Morawy i Dolną Austrię, a następnie znalazło oddźwięk w pasywnej postawie Thökölyego pod Wiedniem. Podobnie rzeczy się miały z Apafim, księciem Siedmiogrodu. Serban Cantacuzino jednak i Georg Duca byli w ścisłym kontakcie z Austrią. Turcy, z właściwą sobie barbarzyńsko-prostoduszną beztroską i brutalnością, powlekli ze sobą cesarskiego dyplomatę Kunitza i trzymali go, zależnie od okoliczności, to jako zakładnika, to jako negocjatora, w obozie pod Wiedniem. Mógł on się poruszać swobodnie i obaj hospodarowie zawarli z nim umowę, dotyczącą nie tylko wymienionego już przez nas wyżej przenoszenia korespondencji, lecz również, że Mołdawianie i Wołosi będą się zachowywać możliwie najspokojniej, zaś w wypadku klęski Turków przejdą na stronę armii chrześcijańskiej, co przecież u tych mieszkańców księstw naddunajskich było w narodowym zwyczaju (proszę przypomnieć sobie Chocim, anno 1673).

Tak więc siły zbrojne Kara Mustafy były daleko mniej imponujące, niż mogłaby na to wskazywać liczba 140 000. Bez dłuższych korowodów należy odjąć od tej liczby 25 000 chrześcijan; znaczyło to już wiele, jeżeli nie brało się ich pod uwagę jako przeciwników. Z pozostałych 115 000 około 25 0000 oblegało nadal Wiedeń. Pośród tych 90 000, które brały udział w bitwie z wojskami odsieczy, nie wszyscy byli pełnowartościowymi kombatantami. Sobieski natomiast dowodził armią liczącą 76 000 ludzi, która w większości składała się z wysoko kwalifikowanych żołnierzy. Z tego pod wodzą swego króla było 25 000 Polaków i 3 000 ludzi z korpusu posiłkowego Hieronima Lubomirskiego, który to korpus był rozdzielony po cesarskich oddziałach, razem więc około 40 procent całej armii. Z Rzeszy przybyło 10 000 Bawarczyków i tyle samo Sasów, 8 000 Franków i Szwabów, a więc mniej więcej tyle samo wojowników, co z Polski. Około 20 000 ludzi z cesarskich ziem dziedzicznych stanowiło pokaźne militarne osiągnięcie, jeśli się pomyśli, że ponad 11 000 najlepszych żołnierzy było zamkniętych w Wiedniu, że inne oddziały nad Renem i w Niderlandach tam właśnie były niezbędne i że liczące wiele tysięcy mężczyzn formacje pospolitego ruszenia stały w pogotowiu w poszczególnych prowincjach, by chronić przed podjazdami Turków i Tatarów. Według rodzajów broni około 35 000 ludzi należało do piechoty, w większości były to oddziały Rzeszy, podczas gdy Polacy mieli lwi udział w nieco liczniejszej kawalerii. Dane dotyczące sprowadzonych dział wahają się między 130 a 168. Wiadomości o liczebności oddziałów różnią się od siebie nieznacznie, w granicach 70 000 do 78 000.

Przy pomocy tej znakomicie uzbrojonej i świetnie zdyscyplinowanej siły zbrojnej można było tym łatwiej i prędzej odnieść całkowity tryumf, gdyż panował nastrój podniosły, pełen zapału do walki i religijnej ufności w zwycięstwo. „Wszystkich ogarnął zapał do tej wojny. Mamy mocną nadzieję w Bogu, że ześle On błogosławieństwo chrześcijańskim armiom” – tak pisze młody polski magnat, który stał się krwawą ofiarą swej religijnej gorliwości w tej bitwie. Podobna nadzieja ożywia Marka d’Aviano, który z Kahlenbergu w wigilię bitwy pisze do cesarza: „Wszyscy w najpiękniejszej zgodzie i najlepszym porządku przygotowują się na zwycięstwo, które jest niewątpliwe.” 11 września wojsko spędziło noc rozciągnięte w długiej linii, która przebiegała od Dreimarksteinu przez Rosskopf, Hermannskogel, Vogelsang i Kahlenberg aż do Leopoldsbergu. Tam łańcuch gór opadał stromo ku Dunajowi, od którego dzieliła wzgórza tylko wąska, ulicą wypełniona przestrzeń. Późnym popołudniem król zwołał sprzymierzonych książąt i dowodzących generałów jeszcze raz na naradę do spalonego klasztoru kamedułów na Kahlenbergu. Również tym razem ostatnia decyzja należała do Sobieskiego. Obiektywny świadek, brandenburski obserwator Schlitz-Görtz, melduje Wielkiemu Elektorowi, że dowódcy armii przedłożyli swe poglądy, „a następnie król z Polski w tych sprawach wszystko zarządził”. Wskutek niedokładnych map nie znano dostatecznie utrudnień terenu. Dlatego Jan III chciał przeprowadzić atak na Turków dwiema falami. Planował na te operacje dwa dni.

Jeszcze jedna noc pod gołym niebem. Sobieskiego przepełnia ledwo dająca się przytłumić żądza walki. Jak szlachetnej krwi koń wyścigowy oczekuje znaku, by rozwinąć swe największe umiejętności, tak władca ukrywał pod powierzchownym spokojem swe wzburzenie wewnętrzne. W jego wrażliwej naturze odbijały się przed rozpoczęciem każdej bitwy nie tylko odwaga żołnierza i napięcie męża stanu, który politykę uprawia za pomocą zwykłych w takich razach środków jak krew i żelazo, lecz również emocje artysty. Kiedy niegdyś pod Żurawnem, w prawie rozpaczliwej sytuacji, jego oko ucieszył wjazd seraskiera i chana, tak teraz z wysokości Lasu Wiedeńskiego rozkoszował się wspaniałym, rozległym widokiem ponad oblężoną cesarską stolicą, hen ponad równiną, na której wiła się srebrna wstęga Dunaju, aż na mroczniejące w błękitnej dali Karpaty i Góry Litawskie. Jak okiem sięgnąć, widać było morze namiotów. Monarcha, któremu nie bez racji przypisano wyobraźnię południowca, ocenia liczbę wojowników islamu na ponad 300 000 i sądzi przy tym, że ją jeszcze zaniżył. Kiedy nie mogąc zasnąć po wyczerpującym dniu, o trzeciej godzinie nad ranem 12 września pisze do swej najdroższej Marysieńki, to wówczas mimo wszystko jest pełen wiary w zwycięstwo. Liczebność i przewaga nigdy go nie przerażały. A tym razem ma dowodzić armią, której trudno znaleźć równą sobie. Jedność, posłuszeństwo, odwaga, doświadczenie wojenne, doskonałe uzbrojenie – wszystko to gwarantuje sukces, jeżeli Bóg, Pan i Władca, udzieli Swego błogosławieństwa. W zmierzchu nadchodzącego dnia modli się Sobieski wraz ze swymi towarzyszami broni. Tym razem po skończonej mszy on sam zabiera głos, mówi krótko i dosadnie:

Ten sam nieprzyjaciel, któregośmy pobili pod Chocimiem, stoi przed nami. Jesteśmy wprawdzie w obcym kraju, lecz nie walczymy dla obcej sprawy. Walczymy za nasz kraj i za chrześcijaństwo, nie dla cesarza, lecz dla Boga.”

Szósta pięć. Strzały armatnie z Kahlenbergu dają umówiony sygnał do ataku. Jakby się umówili na randkę, Turcy rzucają się w tym momencie na dwa saskie bataliony, które stoją u występu Kahlenbergu. Słońce wschodzi. Niedziela, 12 września 1683 roku. Cała osmańska armia rusza. Chrześcijanie stoją jej naprzeciw w następującym porządku: na lewym skrzydle, wzdłuż ulicy, która wiedzie z biegiem Dunaju od Klosterneuburga do Wiednia, cesarska i saska kawaleria pod wodzą generała kawalerii hrabiego Caprary, polski korpus posiłkowy pod feldmarszałkiem-lejtnantem księciem Lubomirskim za nią. Potem cesarska i saska piechota pod dowództwem margrabiego badeńskiego i księcia de Croy, elektora Jana Jerzego, księcia von Sachsen-Weissenfels i feldmarszałka von der Goltza. Tym zgrupowaniem na lewej stronie, które waży się na pierwsze uderzenie, dowodzi książę Lotaryngii. W centrum, które schodząc z gór musi pokonywać wielokrotnie wzniesienia, bawarska, frankońska i saska piechota stacza trzy intensywne potyczki. Komenderują elektor Maksymilian Emanuel bawarski, feldmarszałek margrabia badeński i feldmarszałek hrabia Degenfeld. Na piechocie wspierała się cesarska, bawarska i frankońska kawaleria pod wodzą księcia von Sachsen-Lauenburg i feldmarszałka księcia Waldecka. Lewe skrzydło przeciwstawiło Turkom około 26 000, centrum armii 22 000 żołnierzy. Po prawej, na najbardziej oddalonych od Wiednia górach, znajdowała się cała polska armia, wzmocniona przez trochę cesarskiej piechoty; ona również stoczyła trzy potyczki w marszu w następującym ordynku: piechota pośrodku, kawaleria na obu flankach. Dowodzili hetmani Jabłonowski i Sieniawski, wojewoda Denhoff, generał artylerii Kątski, wypróbowani towarzysze broni Sobieskiego z niezliczonych bitew i utarczek z muzułmanami, Bidziński, Zbrożek, Rzewuski, szwagier władcy comte de Maligny. Król w czasie trwania bitwy przejął naczelne dowództwo nad swoją armią, po uprzedniej obserwacji pierwszych faz bitwy na lewym skrzydle i w centrum.

Doskonale zorganizowana służba adiutantów i sztafet troszczyła się przez cały dzień o ścisłe powiązanie wszystkich oddziałów i szybkie przekazywanie rozkazów najwyższego dowództwa armii. Doskonała widoczność pozwalała królowi na dobry przegląd całego pola bitwy. Poszczególne oddziały łączyły się ze sobą jak tryby mechanizmu. Tam, w dole nad Dunajem, przedzierając się między wzgórzami winnic, w białych surdutach i czarnych filcowych kapeluszach, cesarska piechota. Dalej, w kierunku Nussdorfu, w brązowych, zielonych i czerwonych sukmanach, dragoni. Między tym symfonia barw: niebieskiej, szarej, zielonej i czerwonej – to oddziały książąt Rzeszy. Następnie kawaleria, kirasjerzy w brązowych surdutach i czerwonych spodniach, z migocącymi, w słońcu błyszczącymi kirysami. Ten tłum, z góry podobny do mrowiska, jest w ciągłym ruchu, tylko z rzadka cofa się jak fala odrobinę, lecz nieustannie zdobywa przestrzeń.

Jazda Caprary i Lubomirskiego pędzi Turków przed sobą wzdłuż brzegu Dunaju; równolegle do niej cesarscy margrabiego Hermanna i Sasi von der Goltza usuwają piechotę Ogłu paszy i Mehmeda paszy. Do dwunastej godziny w południe lewe skrzydło zdobyło Nussdorf i Nussberg. Szybki marsz naprzód spowodował niebezpieczny moment: między Sasami i centrum, gdzie Frankowie mieli tworzyć następne ogniwo w łańcuchu, powstała luka. Osmanie, widząc szansę, rzucili się bezładnie w ten wyłom. Cesarska piechota i Sasi przywrócili łączność i tym samym uratowali sytuację. Centrum dociągnęło tymczasem, nie napotykając silnego oporu. Teren stwarza większe trudności niż sami Turcy.

To wyjaśnia tę powolność tempa, w jakim po sześciogodzinnym marszu Bawarczycy i Frankowie dotarli na linię ciężko i krwawo walczących Sasów i Austriaków z lewego skrzydła. Obecnie oddziały książąt Rzeszy i Lotaryńczyka znalazły się na linii, która sięga od Sieveringu i Grinzingu aż do Heiligenstadt, gdzie tym razem obsunęli się Sasi pod wodzą von der Goltza. Słońce świeci z nieba; wydaje się zapraszać do południowego wypoczynku. I rzeczywiście (oddajmy głos margrabiemu Hermannowi von Baden): „Zaprzestano [walki] na dłużej niż dobre pół godziny, z wielką niecierpliwością, każdy miał twarz zwróconą w tę jedną stronę – na zachód. Wówczas nagle ujrzano połyskujące małe proporczyki, które na swoich lancach nosiła polska kawaleria. Obok naszych oddziałów rozległ się teraz tak przeraźliwy krzyk, że nawet stojący nam naprzeciw Turcy wydali się tym wstrząśnieni.”

Polacy wyruszyli, podobnie jak ich towarzysze broni, o szóstej rano. Przed kawalerią ciągnęła polska, cesarska i frankońska piechota, która musiała w twardych zapasach przepędzać tureckich janczarów z pozycji zaporowych. Zostały wzięte Neustift, Potzleinsdorf i Bombach. Krottenbach był zdobywany przez Austriaków i Polaków pod okiem Sobieskiego. Król odtąd przebywał pośród swoich rodaków. O wpół do drugiej rozpoczęły się między Polakami i Turkami tradycyjne walki wstępne, które zwykle poprzedzały każdą bitwę między tymi dwoma narodami. Poczet kawalerii pojechał wyciągniętym galopem na zwiad i stracił jedną czwartą swego stanu. Po nim jedzie drugi, silniejszy oddział jazdy, znowu Polacy doznają ciężkich strat. Ginie syn pierwszego rangą świeckiego senatora, Stanisław Potocki. Trzeci atak, Miączyńskiego, sławionego pogromcy Tatarów, zamyka ten tragiczny prolog. Zgodnie z programem przygotowują się Osmanie do kontrataku. Wszystkie ich doborowe formacje zebrały się na lewym skrzydle przeciwko temu strasznemu lwu z Lechistanu. Muzułmanie z pogardą dla śmierci próbują odbić Gersthof, Pötzleinsdorf i Kleiner Schafberg. Kiedy to staranie spełzło na niczym w ogniu chrześcijańskiej armii, o godzinie drugiej polska jazda rozwija szeroki front na prawie równinnym terenie od Dornbachu do Gersthofu, gdzie ma się przyłączyć do centrum, do kawalerii cesarskiej i kontyngentów Rzeszy w Sievering.

Jeszcze cztery godziny pozostały do zachodu słońca. Czy zadowolić się już zdobytym i następnego dnia kontynuować rozpoczęte dzieło? Pospieszna wymiana myśli między Janem III i Lotaryńczykiem, którego oddziały prowadzą walkę o Heiligenstadt i Döbling. Czy można się zatrzymać dwa kilometry od murów miasta i ryzykować odmianę wojennego szczęścia? Pierwotny plan przewidywał przecież jednodniową bitwę i Sobieski tylko z powodu nieoczekiwanych trudności terenu uznał za konieczne dwa etapy natarcia. Teraz jednak góry były poza nimi. Co dziś możesz załatwić, nie odkładaj na jutro! Król polski zapytał księcia, czy Karol godzi się na kontynuowanie bitwy. „Marchons donc!0 odparł cesarski generał-lejtnant z właściwą mu lakoniczną zwięzłością. „Marchons, qu’un sang impur n’abreuve nos sillons!0

Godzina trzecia po południu. Siedemdziesiąt tysięcy ludzi, tylu, ilu ich jeszcze jest zdolnych do walki w armii idącej z odsieczą, przegrupowało się na nowo. Po lewej, od Dunaju do Döblingu, cesarscy i Sasi, w centrum, od Döblingu do Gersthofu, Bawarczycy i kontyngenty Rzeszy, wskutek skróconych linii obecnie podzieleni na głębokie kolumny i mający większą siłę przebicia. Na prawej czeka na rozkaz do ataku do tej pory jeszcze nie w całości wciągnięta w wir bitwy polska jazda. Okrągłe 20 000 żołnierzy jest gotowych do ataku, jednego z najwspanialszych, jakie zna historia wojen. Polacy, oddziały cesarskie i Rzeszy. Front kawalerii jest skierowany na południe, prosto na namiot wielkiego wezyra, oddalony o około 4 km, ustawiony na przedmieściu Wiednia, St. Ulrich.

To właśnie ta godzina, do której tak tęskniło serce bohatera, godzina, w której będzie walczył i zwyciężał za wiarę i ojczyznę. Król polski, artysta nawet w tej chwili, która może być jego ostatnią, upaja się wrażeniami, tymi nigdy nie powracającymi, napływającymi do oka i ucha. Tam, po prawej, polscy dragoni. W czerwonych surdutach, niebieskich kapeluszach i wysokich żółtych butach ze sztylpami, po tamtej stronie cesarscy w kolorowym morzu barw, jeźdźcy ubrani podług gustu owego czasu. Jednak z tyłu, poza władcą, jakby ożył z zamierzchłych wieków czas krzyżowców. Tam stoją, w połyskujących zbrojach, żelaznych rękawicach, hełmach szturmowych na głowach, z łukiem i kołczanem przy siodle, z lancą w prawicy, jeźdźcy pancerni. Tam królują nieruchomi na swych ciężkich rumakach sławni w całej Europie husarze, również w pancerzu i hełmie; futro zwierzęce zarzucone na zbroje, uzbrojeni w długie, grube lance, pióro przy hełmie, a na plecach legendarne skrzydła, które przy ataku będą napędzane wiatrem i użyczą regimentom husarii strasznego wyglądu, zmuszającego przeciwnika do ucieczki, zanim zdąży się on zmierzyć z tymi demonami. Jan III, z Bożej Łaski Król Polski, Wielki Książę Litewski, stoi przed frontem najświetniejszej jazdy, jaka kiedykolwiek w historii nowożytnej rozstrzygała bitwę. Z daleka widoczne wznosi się skrzydło sokoła na wysokiej lancy, znak, że władca Sarmatów dowodzi osobiście, sam, we własnej, najjaśniejszej osobie. Jeden z giermków trzyma czczoną i pełną chwały tarczę Sobieskich z herbem Janina. Sobieski nawet teraz, nie tylko, kiedy idzie na biesiadę, jest przybrany jak na wesele. Hurra, ty, krwawa narzeczono! Jedzie na jasnym kasztanku, którego bajeczne kształty budzą zazdrość u wszystkich niemieckich książąt, najczystsza, najszlachetniejsza arabska rasa. Na pancerz nałożył monarcha ciemnoniebieski kontusz, pod nim ma żupan z białego, duńskiego jedwabiu. W ręku dzierży buzdygan polskich hetmanów, buławę. Głowę przykrywa kołpak, do którego umocowane jest, za pomocą szlachetnego kamienia, nieoszacowanej wprost wartości, wspaniałe czaple pióro. Godność i powagę, doskonały spokój i opanowanie da się odczytać na męskim i pięknym obliczu króla. U boku ojca jedzie szesnastoletni książę Jakub.

Monarcha daje znak. Bębny dudnią, fanfary rozrywają powietrze, rozbrzmiewa odwieczne zawołanie do boju Polaków: „Jezus, Maryja, ratuj!” Potężna masa jeźdźców rusza z miejsca. Jest trzecia dwadzieścia. Z podziwu godną odwagą wspaniała turecka kawaleria spahów uderza na lepiej uzbrojone i liczebniejsze oddziały wojska Sobieskiego. Zderzenie jest mordercze. Z 2 500 lanc tworzących pierwszy szereg husarzy tylko 20 nie zostało złamanych. Lecz pierwszy szereg Osmanów wylatuje z siodła. Chorągiew księcia Aleksandra pierwsza przełamuje turecki front. Dalej, dalej! Pęka druga linia turecka. Trzecia rzuca się przeciwko giaurom. Szczęśliwy, kto ginie za wiarę; przyodziany w różowy kaftan, wstępuje do raju, gdzie oczekują go hurysy o oczach w kształcie migdałów.

Kara Mustafa ma już swój raj na ziemi; nie chce go tak szybko zamienić na niebieski. Więc ucieka. Święta Chorągiew Proroka zostaje zwinięta. Zabija się wszystkich chrześcijańskich jeńców, którzy nie potrafią uciec lub którzy nie wzbudzili litości u zwyciężonych. Centrum armii tureckiej, które dotąd bohatersko przeciwstawiało się żołnierzom cesarza, Frankom i Bawarczykom, musi teraz natychmiast się cofnąć, aby nie zostać otoczone. Nie można utrzymać Döblingu i Gersthofu. Podczas ataku kawalerii piechota ponownie omalże zapomniała o własnych działaniach wojennych. Od generała-lejtnanta Lotaryńczyka począwszy, aż do ostatniego żołnierza piechoty, wszyscy patrzyli jak urzeczeni na to straszne, a zarazem piękne widowisko, gdzie dwa światy walczyły o palmę zwycięstwa; ogromna ruchliwość, hałas i impet masy jeźdźców czyniły z walki bardziej efektowne widowisko niż powolne, żmudne i uparte, cichsze, bohaterskie zmagania piechoty. Dopiero po czwartej ożywiły się znowu ataki piechoty. Książę Karol miał do pokonania już raczej opieszale broniącego się przeciwnika. Zaledwie w ciągu godziny jego dzielni żołnierze przez Alsergrund i przez Rossau doszli do Schottentor (Bramy Szkockiej); również centrum stopniowo dociągało.

O piątej godzinie Polacy, którzy po tym wielkim ataku uformowali się na nowo, musieli raz jeszcze rozbijać opór turecki. Dwadzieścia tysięcy rumaków galopuje na Schmelz i przedmieście St. Ulrich. O wpół do szóstej Sobieski wchodzi do namiotu Kara Mustafy. Jeden z Turków przyprowadza mu konia paradnego, należącego do wielkiego wezyra, drugi przynosi wysadzane klejnotami strzemiona. Prawie cała armia muzułmańska uciekła w bezładzie na Węgry. Tylko parę oddziałów janczarów trwa w zaciekłym oporze w rowach łącznikowych. Wraz z zapadnięciem zmroku również i ta straż tylna islamu wycofuje się. Cesarscy i Polacy już przedtem zajęli obóz turecki w Breitensee. Miączyński i kilka oddziałów jazdy pędzą za nieprzyjacielem. Regularny pościg nie zostaje jednak zorganizowany. Tak więc pokonana armia uchodzi ze stosunkowo niewielkimi stratami. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy padło 10 000, czy 20 000 Osmanów0 i ilu zostało rannych. W każdym razie większość oblegających uciekła; wojska odsieczy wzięły niewielu jeńców, kilka tysięcy zaledwie. Poza tym straty sprzymierzeńców były dużo mniejsze niż przeciwnika; liczbę zabitych armii chrześcijańskiej należy oceniać najwyżej na 2 000, z tego około 500 Polaków, do tego 2 000 do 3 000 rannych. „Never victory of so great importance cost so little blood”0 (Taaffe).

Jeśli tryumf sojuszników nie został w pełni wykorzystany, wynika to przede wszystkim z braku dyspozycji do bitwy, co spowodowała rozpaczliwa sytuacja Wiednia. Aby nie tracić czasu wojska odsieczy wybrały najkrótszą drogę. Przez to jednak natarcie trzeba było poprowadzić z północy na południe i Osmanie mieli tym samym wolną drogę odwrotu. Gdyby było dosyć czasu, aby przeprowadzić plan Hermanna von Baden i od południa po marszu oskrzydlającym przez cały Las Wiedeński, zaatakować nieprzyjaciela, wówczas Turcy nie uniknęliby katastrofy. Zepchniętych do Dunaju spotkałby los podobny do tego sprzed dziesięciu laty pod Chocimiem. Jednakże w danych okolicznościach nie wolno było zwlekać, a bezpośredni sukces był przecież tak wielki, jak tylko można było sobie wyobrazić! Wiedeń został wyzwolony, a armia Kara Mustafy niezdolna w tej wyprawie już do żadnych akcji. Poza tym było jeszcze możliwe nawet teraz zniszczenie uciekających w rozsypce na Węgry Osmanów. Że do tego nie doszło, winna jest polityka. Ale o tym później.

Wieczorem 12 września wodzowie i żołnierze, obcy obserwatorzy i mieszkańcy Wiednia, zwycięzcy i zwyciężeni mieli w każdym razie uczucie, że chrześcijaństwo zachodniego świata odniosło całkowite i rozstrzygające na przyszłość zwycięstwo. Płacząc z radości padli sobie w ramiona Sobieski i jego sprzymierzeni. Bez zawiści polski król, elektorzy, Lotaryńczyk i inni dowodzący wzajemnie uznawali swoje zasługi. Nikt nawet o tym nie pomyślał, by złośliwie oczerniać towarzysza wspólnej walki i pomniejszać jego męstwo. Faktycznie, historia wojen zna mało przykładów wielkich bitew, w których ani jeden poważny błąd nie zostałby popełniony, w których wszyscy zaangażowani rywalizowaliby ze sobą w odwadze i wytrwałości. Jeżeli teraz przytoczymy kilka miarodajnych świadectw o Polakach, to nie znaczy to, że oddziały cesarskie i Rzeszy mniej zdziałały w tej bitwie; chcemy tylko oddać sprawiedliwość osiągnięciom Sobieskiego i jego bohaterskich żołnierzy, w które powątpiewali później historycy.

Książę Jan Jerzy anhalcki, naoczny świadek i jako pełnomocnik Wielkiego Elektora z pewnością nie podejrzany o szczególną przychylność w stosunku do Jana III, przedstawia następująco rolę Sobieskiego w tej bitwie: „Król Polski sprawował naczelne dowództwo i był wszędzie, gdzie największy ogień. Muszę sans flatterie0 królowi i jego obu wodzom [Jabłonowskiemu i Sieniawskiemu] dać świadectwo, że podobnie jak i inni generałowie obyło się bez najmniejszego confusion i desordre0.” Na to, że Sobieski sprawował faktycznie dowództwo nad całością, możemy następnie przytoczyć decydujące świadectwo najbardziej poważnego świadka-poręczyciela. Karol lotaryński pisze 15 września: „Le roi de Pologne s’est acquis dans cette rencontre une gloire mortelle d’être venu de son royaume pour une si grands entreprise et d’y avoir agi en grand roi et en grand capitaine. S n’y ai agi que par les dispositions qui ont été approuvées et nyies.0 Ten wielkoduszny, skromny cesarski generał-lejtnant również w liście do papieża mówi tylko o tym, że on przyczynił się do zwycięstwa jedynie „par quelques dispositions0.

Najwnikliwszym wydaje mi się osąd sabaudzkiego hrabiego Girovany, który główną podstawę chrześcijańskiego tryumfu widzi przede wszystkim w rzadkiej dla owego czasu, lecz też i rzadkiej we wszystkich czasach, wielkości charakterów Jana III i księcia Karola: „L’on doit particulièrement admirer dans cette occasion la grandeur d’âme du roi de Pologne et le duc de Lorraine, le premier ayant abandonne ses vastes états pour secourir a la défense de l’empire et le second par la part qu’il nt a la victoire que l’on a remportée sur les ennemis, ear immandant la gauche de l’armes, il fit une si belle disposition que l’aile droite des Turcs fut contrainte a prendre la fuite, ce qui mit le Roi de Pologne en état de pousser l’autre aile des Turcs qui lui était opposée et fit que la victoire se déclarât Ttierement pour nous.0

Zupełnie- podobnie raportuje Taaffe, zaufany Lotaryńczyka: „I must now tell you again, that there are few kings now in the world, who deserve better to be so that he himself; and that his [Sobieskiego] competitor, our Duke of Loraine, hath performed all the parts of a great captain and excellent soldier, and hath withed so managed matters, and found the way in this conjunction of our troops to accommodate so many Majesties and Electoral Highnesses and Sovereign Princes together, that there hath not been the least dispute or difference arisen amongst them.”0 Ten sam anglo-irlandzki uczestnik bitwy sławi „the Poles, who stood the stock of a very rude encounter with a transcendental bravery0; był więc jednej myśli z księciem Waldeckiem: „jednak oskarżani Polacy okazali wielką wartość”, i z wiedeńskim kronikarzem, który szczerze zapewnia: „tymczasem nadeszli też Polacy, którzy wroga w nie mniejszym stopniu niż Niemcy przywiedli do ucieczki. W sumie, każdy czynił to, czego należy oczekiwać od dzielnych i rozsądnych kapitanów.” Buonvisi, nuncjusz, daje Sobieskiemu pierwszeństwo, mówiąc: Sobieski uważa się za zbawcę chrześcijaństwa - i ma rację. Sekretarz stanu kardynał Cibo nadmienia o nieopisanej radości, którą odczuł papież na wieść o tym cudownym i pamiętnym zwycięstwie; zaraz po Bogu największy udział w tym tryumfie ma Jan III; Innocenty XI zapewnił przecież, że w annałach Kościoła nazwisko Sobieskiego będzie żyć po wieczne czasy.

12. „Podzięka domu austriackiego?”

Niewierni pobici, Wiedeń wyzwolony: teraz nadszedł czas zbioru owoców polskiego bohaterstwa. Król wprawdzie wpisuje do swego dziennika tylko te krótkie i pokorne słowa: „Sit nomen Dei benedictum0. Wygrana potrzeba”, lecz w swej bujnej wyobraźni widzi już wspaniały wjazd do Wiednia, wzruszającą wdzięczność uratowanego cesarza, związek rodzinny z Habsburgami, węgierską koronę na czole księcia Jakuba, małżonka arcyksiężniczki, przepędzonych z Europy Osmanów. Jak przed tamtym wielkim dniem, tak też teraz nie chce nadejść sen. Sobieski spędza noc w półśnie pod dębem, tym symbolicznym drzewem, tylko trochę osłonięty przed chłodem resztkami tureckiego namiotu. Nie tylko marzenia o szczęściu i potędze wiążą wielką duszę władcy, lecz także troski o najbliższą przyszłość militarną. Jan III chciałby następnego dnia wejść do Wiednia i natychmiast potem wyruszyć w pościg za nieprzyjacielem. Zna słabości swoich dzielnych żołnierzy z tych regimentów, które są tworzone na pewno nie z ludzi należących do społecznej elity Polski: bogactwa obozu tureckiego nęcą i zagrażają dyscyplinie wojskowej. Dlatego zakazano plądrowania pod karą śmierci. Co jednakże nie znaczy, że ten monarcha zakazywał wbrew ówczesnemu obyczajowi brania łupów w ogóle.

Wczesnym rankiem 13 września rozpoczęła się pogoń za skarbami Orientu. Z wyzwolonego miasta śpieszą wiedeńczycy, Polacy rzucają się na opuszczone namioty. Następuje to, czego się obawiał Sobieski: na moment pękają wszelkie więzy dyscypliny. Każdy bierze, co może. Jedność i zgoda, które panowały podczas bitwy, rozwiały się. Połączeni braterstwem w obliczu śmierci, teraz Polacy między sobą, Polacy i Niemcy, wojownicy i mieszkańcy uratowanego od zagłady miasta byli prawie gotowi wymordować się wzajemnie z powodu spadku, który mimo woli pozostawił chrześcijanom Kara Mustafa. Wkrótce pojawi się druga ciemniejsza chmura na horyzoncie, na którym jeszcze niedawno tak wspaniale jaśniała gwiazda Sobieskiego.

Król uważał za oczywiste, że wnet odbędzie swój wjazd do Wiednia. Jechał w towarzystwie Lotaryńczyka, elektora Saksonii i księcia Bawarii do wałów miasta, oglądał opuszczone urządzenia oblężnicze Turków i obronne budowle wiedeńczyków, następnie chciał się udać przez Schottentor (Bramę Szkocką) do cesarskiej rezydencji. Musiało mocno zaskoczyć monarchę, że tu właśnie pożegnali się z nim Sas i Lotaryńczyk, jeszcze bardziej zdumiał się, kiedy Starhemberg, komendant miasta, tłumaczył się zawile, przepraszając, że bramy są jeszcze nieprzejezdne, mosty w złym stanie. Teraz Jan III zaczął rozumieć: „impertinences” cesarskiego dworu pojawiły się znowu na porządku dziennym, natychmiast skoro tylko minęło najgorsze niebezpieczeństwo. Sobieski odparł krótko, że może wjechać do miasta przez bramę, przez którą wyjechał Starhemberg, aby go powitać. Na to logiczne stwierdzenie nie mogło być żadnego wykrętu. Starhemberg, który Turkom dotrzymał pola, nie potrafił się oprzeć życzeniu wyzwoliciela. Skłonił się i towarzyszył królowi w jego wjeździe do miasta. Przez ciasno stłoczone tłumy jechał wzdłuż Herrengasse do kościoła augustynów. Tu Sobieski ukląkł i modlił się żarliwie, potem sam zaintonował, według polskiego obyczaju, Te Deum, zupełnie nieoczekiwanie dla Austriaków. Jednakże Polacy z orszaku wtórowali mu w tym ambrozjańskim hymnie pochwalnym, przy czym bili się w piersi i wymierzali sobie, według wcale osobliwego zwyczaju, silne policzki; wszystko to opisuje nam cytowany już tu hrabia Provana z Sabaudii, oficer ze sztabu Starhemberga, naoczny świadek tych wydarzeń. Starhemberg robił obecnie dobrą minę do wcale nie takiej złej gry i zaprosił króla do siebie. W miejskim pałacu tego mężnego obrońcy odbyła się uczta, przy której wszyscy, zapomniawszy o drobnych rozdźwiękach przed południem, byli pogodni i bawili się doskonale. Elektor bawarski, książę Anhaltu, książę Jakub, Caprara, Jabłonowski, Hieronim Lubomirski, podkanclerzy Gniński – brali w niej udział. Sobieski chwalił, bez zawiści i szczerze, cesarską armię, do Wittelsbacha powiedział, że z tak wspaniałymi żołnierzami można by podbić świat, księciu Anhaltu polecił przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia dla Fryderyka Wilhelma. Podczas ucztowania monarcha wzbudził zdumienie i podziw niemieckich gości, kiedy rozmawiał z kilkoma znamienitymi jeńcami w ich języku, po turecku i tatarsku. Po uczcie odwiedzono jeszcze katedrę Świętego Stefana, gdzie Jan III wysłuchał mszy. Po czym król polski powrócił do obozu.

Sobieski z pewnością zauważył, że nie tylko elektor saski, Lotaryńczyk i Starhemberg zachowywali się, jakby ich kto odmienił, lecz również, że lud, który przy wjeździe wychodził z siebie z radości, który pozdrawiał go słowami: „Ach, nasz dzielny król!” i który napierał, by ucałować jego dłoń, nawet stopy i strzemię, był zastraszony przez – w owym czasie również dobrze zorganizowaną – austriacką policję i przestrzeżony przed wyrażaniem hołdu. Gryzło to króla, który odznaczał się niezwykle wrażliwym poczuciem godności i nie mniej silnie rozwiniętą próżnością. Wkrótce jego zły humor otrzymał nową pożywkę. Między cesarskimi i Polakami doszło już podczas biesiady u Starhemberga do bitek, a również później, gdy sprzymierzonym zabroniono wstępu do miasta. Następnie rozszerzyły się te nieporozumienia na podział łupów i wkrótce nabrały politycznego wydźwięku.

Cesarscy byli wściekli na Polaków, że ci podobno przywłaszczyli sobie wszystko, co najlepsze i najpiękniejsze z tureckich namiotów. Dzisiaj, z perspektywy czasu większej niż ćwierć tysiąclecia, nie możemy już dokładnie oszacować wartości tego, co splądrowali ci, a co tamci. Z pamiątkowych wystaw, które były urządzane z okazji 200 i 250 rocznicy oblężenia Wiednia, zdaje się wynikać, iż rzeczywiście najkosztowniejsze sztuki otrzymali Polacy. W każdym razie łup z namiotu wielkiego wezyra przypadł w udziale Sobieskiemu. Sam przecież pisze do Marii Kazimiery: „Nie rzekniesz mnie tak, moja duszo, jako więc tatarskie żony mawiać zwykły mężom bez zdobyczy powracającym, ejże; ty nie junak, kiedyś się bez zdobyczy powrócił”. Namiot, siodło, strzemiona i niezliczone inne rzeczy z utraconych wspaniałości Kara Mustafy powędrowały do skarbca Sobieskich. I jeśli nawet zawistny Turek kazał odrąbać głowę swemu ulubionemu strusiowi, aby ten rzadki ptak nie wpadł w ręce chrześcijańskiego króla, nawet jeżeli mądra papuga wezyra uleciała w zamęcie bitwy, drwiąc z usiłowań Sobieskiego, który mimo zmęczenia walką udał się wraz z dwoma towarzyszami w pogoń za uchodzącym mu ptakiem, to jednak Jan III udowodnił swoje bohaterstwo, nawet według wymagań Tatarek. Możni jego królestwa, oficerowie, każdy wziął podług swojej miary, a że „motłoch i zwykła hołota” nie pozostali w tyle, rozumie się samo przez się. Krótko mówiąc, nie mamy żadnych powodów, by wątpić w dane niepodlegającego niczyim wpływom Provany, który, zgodnie z Taaffem, przypisuje Polakom i królowi „trop d’attachement pour le bien0, i uważamy za mniej więcej słuszną opinię Bruliga, że około dwóch trzecich zdobyczy przypadło w udziale sarmackim sojusznikom, a tylko jedna trzecia ogólnej wartości 15 milionów guldenów oddziałom Rzeszy i cesarskim. Oczywiście musimy też wierzyć temu samemu Provanie, że to nie wzgląd na materialne zyski powstrzymał Sobieskiego przed kontynuowaniem operacji wojskowych. Ta fatalna czterodniowa przerwa wiąże się raczej z rozdźwiękami, które osiągnęły swój szczyt w entrevue w Schwechat, a w których należy widzieć o wiele więcej i za którymi kryją się dużo głębsze motywy niż głupie spory dotyczące ceremoniału.

Przypominamy sobie nadzieje, jakie Maria Kazimiera wiązała z zawarciem przymierza z cesarzem. Liczyła ona przez dłuższy czas na to, że książę Jakub poślubi córkę Leopolda I; z drugiej strony królowa wcześniej, jeszcze w latach francuskiego kursu i popierania węgierskich powstańców, myślała o kandydaturze pierworodnego syna Sobieskich do tronu świętego Stefana. Z uporem, który charakteryzował zwykle poczynania Marysieńki pozostała wierna tym obu ambitnym pragnieniom: małżeństwu z Habsburżanką i staraniom o tron węgierski. Nadzieje te umocnione zostały przez dwie okoliczności, o których dotąd nie było tu mowy. Austriacko-polskie przymierze z 31 marca 1683 roku po wszystkim, czego mogliśmy się spodziewać, znalazło swe uzupełnienie w tajnej umowie, która gwarantowała cesarskie poparcie dla objęcia tronu przez księcia Jakuba, a prawdopodobnie nawet dla powstania dziedzicznej monarchii domu Sobieskich. Pisemnego dokumentu tej umowy nigdzie nie można znaleźć, jedynie raport brandenburskiego ambasadora Crockowa z 3 kwietnia 1683 roku, drugi z 14 maja tego samego roku, o zamiarze Jana III, „by zmienić status”, akta w hiszpańskim archiwum w Simancas dotyczące renty w wysokości 30 000 guldenów dla księcia Jakuba, którą miał płacić Karol II, i inne wzmianki w austriackiej korespondencji dyplomatycznej wskazują na istnienie ustnego „gentlemen’s agreement0.

Z tego porozumienia nastawiona optymistycznie Maria Kazimiera wyciągnęła wniosek, że wciąż jeszcze istnieje szansa na małżeństwo z Austriaczką. Dosyć ponura i niewyjaśniona do końca intryga obudziła ponownie we władczyni plany dotyczące Węgier. Kiedy Wiedeń znalazł się w największej potrzebie, Hieronim Lubomirski, już jako feldmarszałek-lejtnant, dowódca bijącego się w cesarskiej służbie polskiego korpusu posiłkowego, wysłał rotmistrza Glińskiego do Częstochowy, gdzie pod koniec lipca bawiła z krótką pielgrzymką polska para królewska. Ten, wyruszywszy 21 z obozu na Polu Morawskim i przybywszy już 25 do miejsca pielgrzymek przy Jasnej Górze, przekazał Sobieskim wieść od Lubomirskiego, która przyjęta została przez Jana III i jego małżonkę jako przyrzeczenie węgierskiej korony i ręki arcyksiężniczki dla księcia Jakuba. Jest bardzo prawdopodobne, że te widoki na przyszłość dla syna spotęgowały zapał i pośpiech monarchy. Znając lojalność księcia Lotaryngii, nie możemy w żadnym razie przyjąć, że ów przystał na aluzję opartą na oszustwie, byle tylko ściągnąć Sobieskiego pod Wiedeń. Raczej należałoby przypisać tę intrygę awanturniczemu Lubomirskiemu, w której on sam był raczej samooszukującym się kłamcą niż podstępnym czarnym intrygantem. To wystarczyło; z myślą o Węgrzech i o arcyksiężniczce pociągnął papa Sobieski na wojnę, z tą też myślą zabrał ze sobą na pole walki młodego Jakuba; oczywiście – pamiętamy przecież wcześniejszy sceptycyzm monarchy wobec iluzji jego małżonki – nie wierząc tak naprawdę w przekazane przez Lubomirskiego wieści. W dniu zwycięskiej bitwy jednakże zdaje się, że król przemyślał sobie te sprawy; uważał, że teraz uczynił tak wiele dla domu austriackiego, iż spokojnie może podpytać, co będzie z sugerowaną obietnicą; tak więc wieczorem 12 września wysłał Hackiego, najwłaściwszego człowieka do tego rodzaju spraw, do Leopolda I. Żądanie polskiego dyplomaty wywołało u cesarza – nie da się tego inaczej określić – paraliżujące wprost przerażenie.

Dwór wiedeński jeszcze nie zdążył ochłonąć przed żądaniem zapewnienia pierwszeństwa przed cesarzem temu elekcyjnemu królowi, jeśliby doszło do spotkania tych dwóch monarchów. Ach, ta wojna turecka! Oblężenie tu, oblężenie tam, wdzięczność tu, wdzięczność tam, to wszystko widziało się już niejednokrotnie. Lecz kto kiedy przeżył tak niesłychane nowinki jak te, za których przyjęciem – aż pióro się wzdraga napisać – ujmuje się papieski nuncjusz? Dopiero co zgodził się Leopold I na to, aby tego Polaka w listach pisanych po włosku tytułować per Jego Królewska Mość, podczas gdy w tych pochodzących z kancelarii ten pan brat z Warszawy musiał się zadowalać łacińskim terminem „Serenissimus”. Następnie nieznośny Buonvisi wydziera komuś przemocą naczelne dowództwo sprzymierzonych armii dla kogoś, no, powiedzmy dla sojusznika; tak więc: „Król Polski [oświadczył], że nie może cesarzowi w jego [Leopolda] kraju dawać wolnej ręki; on wprawdzie nie miałby żadnych zastrzeżeń, nie wiedziałby jednak, jak się wytłumaczyć przed Rzeczpospolitą.” Nuncjusz wyłuszczył cesarskim ministrom, że należy „zapewnić pierwszeństwo dzielnemu królowi, który opuścił swe królestwo i przybył, by wyzwolić Wiedeń, uratować to państwo i całe chrześcijaństwo przed zagrażającą mu bezpośrednio niewolą”. Jeżeli urażałoby to uczucia wszystkich, wówczas dwór cesarski może wysłać protest do watykańskiego archiwum, żeby ten jednorazowy wyjątek nie posłużył jako precedens na przyszłość. Tak dalece narósł spór o prymat 11 września.

Właśnie dlatego, aby uniknąć tego rodzaju kwestii ceremonialnych, musiał Leopold I pozostać z dala od placu bitwy. Wiemy, że cesarz od 8 września z powodu życzenia Schaffgotscha przeczekał bitwę o Wiedeń w Durnsteinie. W ciągu czterech następnych dni Habsburg nie dał się podjudzić swoim ministrom; posłuchał rady Buonvisiego i polecił elektorom w specjalnym piśmie z 11 września, żeby się podporządkowali dowództwu Sobieskiego; w serdecznym liście uspokoił Sobieskiego, że król polski nie potrzebuje się obawiać żadnych zakłóceń ani przeszkód w wojskowych operacjach i że życzy mu sukcesu, „volendo lasciar a S. M. tutta la direzione e tutta la gloria0. Leopolda I w tym jego trzymaniu się na uboczu umacniał Marco d’Aviano, który powiedział mu wprost, ze szczerością kapucyna, że tylko nieobecność cesarza pozwoli uniknąć trudności związanych z etykietą i tylko w ten sposób będzie można zapewnić dotychczas panującą zgodę między książętami. Lecz teraz Habsburg zaczął się opierać monitującemu: „Io certo non vorrei sturbare il Re di Polonia; spero che come Principe generoso e prudente sapre ancora coniormarsi alla ragione, e tanti esempii havuti in questi cagione. V. P. gia sapra come sono qui ove non posso restare meno ritornare senza discapito delia mia riputatione.0 Dietrichstein i inni doradcy przekonali jednak tego pożałowania godnego, zmaltretowanego wyrzutami sumienia monarchę, że nie powinno go zabraknąć na arenie tak wielkich wydarzeń i że on również, ze względu na swoje dostojeństwo głowy całego chrześcijaństwa oraz ze względu na tradycję, nie może ustąpić prymatu nawet wyzwolicielowi Wiednia.

W taką atmosferę, kiedy właśnie szykowano się, by wbrew zgodnym prośbom obu najbardziej wpływowych Bożych mężów, Buonvisiego i Marka d’Aviano, pospieszyć do Wiednia na przekór groźbie kłótni o pierwszeństwo, w tę rewoltę dumy i nierozsądku, które łącznie raz jeszcze ukazały współczesnym „podziękę domu austriackiego”, w ten psychiczny pejzaż hiszpańskiego ceremoniału wpadł Hacki ze swym pytaniem nie na czasie o małżeństwo z arcyksiężniczką. Tego samego dnia lub krótko przedtem dowiedziano się o węgierskich zamiarach ponownego zaofiarowania korony św. Stefana Jakubowi Sobieskiemu. 3 września poseł Thökölyego uczynił tę propozycję jako regentce Marii Kazimierze, przebywającej w Krakowie. Leopold I, na statku, na którym rozpoczął swoją podróż z Durnsteinu do Wiednia, odprawił polskiego emisariusza wraz z chłodno uprzejmym listem do Jana III. Gratulacje z okazji odniesionego właśnie zwycięstwa łączyły się w tym piśmie z wiadomością, że cesarz zdecydował się, skoro nieprzyjaciel został pobity, na powrót do swojej stolicy. O właściwej sprawie, z którą przybył Hacki, było napisane tylko tyle, że odpowiedź na nią zostanie przekażą „Seiner Serenitat” (Jego Jasności) w formie ustnej.

Ledwie poseł Sobieskiego odjechał, a już dwór przybywszy do Klosterneuburga, wieczorem 13 września, otrzymał wiadomość, która poważnie spotęgowała niechęć: polski król wjechał do Wiednia przed cesarzem i polecił śpiewać Te Deum. Z początku może się to wydać niezrozumiałe, że fakt ten wywołał tak głęboką konsternację nie tylko wśród pochlebców, lecz także u zwierzchnika cesarstwa. Przy bliższym przyjrzeniu się sprawie można to wszakże zrozumieć. 10 września w Durnstein na radzie koronnej zadecydowano, że nie będzie się wprawdzie przeszkadzać w operacjach wojennych i wstrzymywać naczelnego dowództwa dla Sobieskiego, jednak należy natychmiast wyruszyć, skoro tylko Turcy zostaną przepędzeni; nikt nie powinien wcześniej wjechać do miasta, dopóki nie zjawi się tam pan tego kraju. Nie było to podyktowane wyłącznie powodami natury etykietalnej. Leopold I pamiętał owo przygnębiające wrażenie, jakie wywarła jego pospieszna ucieczka na wiedeńczykach; gdyby teraz inny monarcha wjechał jako pierwszy do miasta, wówczas Leopold obawiałby się o swą wcześniejszą wielką popularność u swojego ludu, który zwracał uwagę na pozory i nie wdawał się w subtelne rozważania na temat politycznych przyczyn nieobecności i spóźnionego powrotu władcy. Cesarz wyłożył to wszystko dokładnie w liście do Marka d’Aviano z 13 września. Owa zazdrosna miłość do poddanych i ta zazdrość o miłość poddanych może być więc zrozumiała z czysto ludzkiego punktu widzenia, z drugiej strony to pewne, że okazanie jej było politycznym błędem i próbą za pomocą niewłaściwych środków, która poza tym ukazała osobę Leopolda I tak współczesnym, jak i potomnym dopiero teraz w złym świetle. Albowiem można było zabronić wjazdu do Wiednia Austriakom, wszystkim, nie wyłączając księcia Lotaryngii, można było zabronić nawet oddziałom Rzeszy i elektorom, lecz nie niezależnemu władcy sprzymierzonego wielkiego państwa. Jeśli już jednak doszło do tego „nieszczęścia”, to późniejsze dąsy przyniosły tylko szkodę. Buonvisi jak zwykle ocenił to trafnie: „Należy się stale obawiać głupoty tych ministrów. Skarżą się, że król kazał śpiewać Te Deum, zanim jeszcze uczynił to cesarz, przy czym nastąpiło to tylko prywatnie. Jednakże są tu osobliwe umysły i cesarz daje się powodować, chociaż też jawnie ceni moją radę.” Tę radę obwiniały jednak owe osobliwe umysły o stronniczość dla Polski, podczas gdy w Polsce oskarżano Buonvisiego o stronniczość dla Austrii.

Tak zatem 14 września, dwa dni po zwycięstwie, wybuchła spodziewana wielka awantura, której obawiali się nuncjusz i ojciec Marco, a to, że nie doszło do niej przed bitwą, jest historyczną zasługą obu tych duchownych mężów stanu. Jan III był równie oburzony oschłą odpowiedzią, którą mu przyniósł Hacki, jak Leopold I wiadomością o wjeździe Sobieskiego do Wiednia. Król zwrócił się natychmiast do elektora Bawarii, z którym się w ostatnich dniach bardzo zaprzyjaźnił, i zapytał go otwarcie, jak właściwie wygląda sprawa małżeństwa Jakuba. Maksymilian Emanuel, wybrany na przyszłego męża właśnie tejże samej arcyksiężniczki Marii Antoniny, której ręki dla młodego Sobieskiego spodziewał się polski dwór, odparł, że nic nie wie o sprawie małżeństwa. Wielce rozgniewany opuścił Jan III obóz turecki pod Wiedniem, w którym mu jedynie „straszliwy smród” trupów przypominał o zwycięstwie, i pociągnął dalej do Schwechat.

Tego samego 14 września Leopold I, powitany uroczyście przez wszystkich elektorów, książąt i generałów, udał się do wyzwolonej rezydencji. Zezwolił na pocałowanie ręki świcie urzędniczej, zwiedził umocnienia, które tak wielokrotny musiały stawić opór, i potem wysłuchał Te Deum, tego właściwego, urzędowego, publicznego; odebrał na zamku hołdy swego wiernego ludu, urządził uroczystą ucztę i wysłuchał wówczas polskiego podkanclerzego Gnińskiego, który przybył ze słodko-kwaśnymi gratulacjami i listą skarg. Dobroduszny Leopold nie trwał długo w gniewie. Było mu teraz przykro, że zranił Sobieskiego. Buonvisi i Marco d’Aviano zyskali znowu przewagę nad wrogimi Polsce ministrami, którą ci w czasie podróży dworu po Dunaju stracili. Podczas tego wieczoru Habsburg podjął heroiczną decyzję spotkania z Janem III, bez nawiązywania do sprawy małżeństwa z arcyksiężniczką. Przy gorliwym współdziałaniu papieskiej dyplomacji uzgodniono to niby przypadkowe spotkanie.

Odbyło się ono w Schwechat 15 września. Oddajmy głos jednemu z uczestników, którego relacja, ze względu na przebieg tego entrevue, jest szczególnie cenna, królewiczowi Jakubowi Sobieskiemu: „Tego dnia cesarz wyjechał nam naprzeciw, otoczony licznym orszakiem Niemców, u boku jego książę Lotaryngii, elektor Bawarii i ministrowie. Na przedzie dwaj trębacze, którzy głośnym trąbieniem oznajmili zbliżanie się cesarza. Z tą pompą jechał on wolno naprzeciw króla.” Kiedy władcy byli już blisko siebie, obaj równocześnie chwycili za kapelusze i cesarz podziękował swemu sojusznikowi w świetnie ułożonej łacińskiej przemowie „za pomoc w potrzebie”. „Król odpowiedział z wielką uprzejmością. Potem wystąpiłem również ja, aby powitać cesarza. Lecz nie wiem, czy był to przypadek, że opadające na ramię pióra wzrok mu zasłoniły, czy też obawiał się, że jego narowisty koń, którego trzymał obiema rękami, może go ponieść, gdy jedną ręką dotknie kapelusza, aby odpowiedzieć na me pozdrowienie? Czy to była przyczyna, że na moje pozdrowienie nie odpowiedział? Austriacy twierdzą, że tak, a spór na ten temat jest jeszcze teraz nie rozstrzygnięty.”

W każdym razie przyjazny nastrój Sobieskiego ulotnił się natychmiast. Pisał do Marysieńki, że gdy ujrzał tę wyniosłą postawę cesarza wobec pierworodnego syna króla-sprzymierzeńca, pomocnika i zbawcy: „na co ja patrząc ledwom nie zdrętwiał”. Właśnie przed chwilą Sobieski przedstawiał swojego syna słowami, że on, Jan III, zabrał ze sobą królewicza, aby mu pokazać, jak dotrzymuje się przymierza. Teraz więc obrażony ojciec, z trudem hamując gniew, przedstawił Habsburgowi krótko hetmanów, którym Leopold też tylko kiwnięciem głowy podziękował za czołobitne pozdrowienia, następnie Sobieski przekazał polecenie hetmanowi koronnemu Jabłonowskiemu, by ten zaprezentował cesarzowi armię. Przy tej paradzie wzbudziło wśród przywykłych do większej grzeczności Polaków złość to, że Leopold I nie pozdrawiał ich pochylonych chorągwi z ręką przy kapeluszu. Potem monarchowie się pożegnali, z bardzo różnymi uczuciami. Króla Polski zraniono prosto w serce. To, że wyniosły Habsburg nie odpowiedział na pozdrowienie Jakuba, było wymowne, zarówno w związku z planami małżeństwa, jak i w związku z nadziejami na węgierską koronę. Sobieski najchętniej wróciłby natychmiast do kraju, rezygnując z dalszej walki. Okazało się, jak wielką słuszność miał Buonvisi, kiedy jeszcze przed bitwą przekazał ostrzeżenie Gnińskiego, że Sobieskiemu ze strony cesarza należą się wyrazy największej uprzejmości. Teraz mamy do rozwikłania kwestię, czy Leopold, który dzień wcześniej zaniechał gniewu z powodu wjazdu sojusznika do Wiednia i wyjechał mu na spotkanie z najlepszymi zamiarami, zmienił nagle podczas tego spotkania poglądy i zamiary oraz czy jego wyniosłe zachowanie było zamierzone.

Obecnie, w chwili gdy antagonizm między Janem III i Leopoldem I osiągnął punkt szczytowy, musimy raz jeszcze przypomnieć ukształtowany wiekową tradycją i odziedziczonymi skłonnościami charakter cesarza, tę habsburską naturę, która później, aż do końca rządów Sobieskiego, współdecydowała o polskiej historii w pewnym sensie jako kontrapunkt, podobnie jak charakter Burbonów pojawiający się w osobie króla-słońce w Wersalu. Potoczna opinia, przedstawiająca Leopolda I jako ograniczonego, bigoteryjnego słabeusza, jest powierzchowna i krzywdzi tę bardzo skomplikowaną, bogatą i głęboką osobowość. „Wielce oddany swoim obowiązkom, nie pozbawiony samodzielności, a dzięki swojej wielostronnej wiedzy i naukowej działalności jeden z najbardziej wykształconych książąt swej epoki”, „il avant de très grandes qualités, beaucoup d’esprit, un sens droit, de probité, de la religion et une continuelle application aux affaires.0 Tak przedstawiają cesarza jego dwaj współcześni, którzy z pewnością nie byliby skłonni do najmniejszej wyrozumiałości dla „ponurego jezuity”, niemiecki protestant Puffendorf i Francis Villars. Ciemnych stron tego księcia pokoju nikt nie potępił ostrzej niż nuncjusz Buonvisi, który zarzuca mu małostkowość, niezdecydowanie, zbytnią słabość wobec trzech Eleonor i tuzina ministrów. Rzeczywiście, ten jasny umysł i wspaniałe serce było paraliżowane i zwodzone przez uległą wolę. Che sera di poveraccio, che non solo per me, ma per tutti li altri havro rendere conto. Questo mi fa arricciare in capelli e molte voi non saprei che fare, se non confidessi nell’ infinita misericordia di Dio si buono.0 To wyznaje władca już w podeszłym wieku lekarzowi swej duszy, Markowi d’Aviano, i jemu też się zwierzył, że on, Leopold, byłby najchętniej został mnichem, ale gdy już jest na tym stanowisku, musi spełnić swój obowiązek.

Ten obowiązek – tak pouczali monarchę jego przodkowie, jego doświadczenie i jego otoczenie – polegał przede wszystkim na tym, by utrzymać świetność tronu i troszczyć się o dolę poddanych. Zarówno na tym, jak i na tamtym świecie. Rebelia, jak ta na Węgrzech, narażała na szwank świetność korony, mobilizowała Turków oraz heretyków i tym samym zagrażała szczęściu poddanych na ziemi i w wieczności. Dlatego postawa Leopolda I wobec kuruców była zdecydowanie określona. Nawet jeśli potrafił szczerze współczuć buntownikom – „pauper Nadasdy requiescat in pace0, pisze krótko po skazaniu na śmierć buntownika, „wysłuchałem już dwóch mszy za niego” – był przeświadczony, że łaski wolno udzielać tylko skruszonym, a przede wszystkim nikt nie powinien się mieszać w sprawę między tymi krnąbrnymi poddanymi a ich gotowym do udzielenia przebaczenia władcą. Wyrozumiałość, chętnie. „Trzeba się z nimi obchodzić łagodnie, inaczej stają dęba, jak twarde w pysku rumaki albo raczej jak uparte osły.” Pośrednictwo – bardzo niechętnie widziane, tylko w najgorszym wypadku, w żadnym razie jednak nie powinni się obcy cieszyć większą przychylnością Węgrów niż pan tego kraju. Albowiem w Leopoldzie budzą się natychmiast uczucia zazdrości jak wówczas, gdy wydawało się, że Sobieski rości sobie pretensje do pierwszego miejsca w sercu wiedeńczyków.

W Jakubie Sobieskim widział Habsburg współzawodnika o przychylność Madziarów i tego, który naruszył splendor familiae domu cesarskiego, syna władcy elekcyjnego, którego następstwo tronu po ojcu nie było pewne, lecz mimo to ważył się wyciągać rękę po arcyksiężniczkę. To bluźnierstwo, które, być może, było tylko narzędziem bluźnierstwa, Leopold zamierzał, świadomie podkreślając cesarskie dostojeństwo, zniweczyć. A przeciw temu zamiarowi nie mógł pomóc apel do politycznego rozsądku. Cesarz drżał już na samą myśl o odpowiedzialności przed Bogiem, gdyby miał tam stanąć z odkrytą głową w obecności tego uosobienia podwójnej obrazy moralności – kandydata do tronu rebeliantów i kandydata do ręki arcyksiężniczki. Takie jest właśnie psychologiczne i zgodne z ideologią tamtego czasu wyjaśnienie braku wspomnianego już gestu o historycznym znaczeniu. Owo nieoddane pozdrowienie przedłużyło wojnę z Turkami o piętnaście lat i prawdopodobnie zaważyło też ujemnie na planach utworzenia monarchii dziedzicznej rodu Sobieskich.

Dziwnym sposobem Leopold I nie odczuł wcale skutku swego zachowania wobec młodego Sobieskiego. Cesarz wytłumaczył sobie tę sprawę mniej więcej w ten sposób: moja hieratyczna sztywność da do zrozumienia temu dobremu królowi z Polski, że nici z małżeństwa z Habsburżanką i z tych zwariowanych węgierskich planów. Jednakże to doprawdy bardzo miłe ze strony tego Sobieskiego, że przybył z tak daleka, i wreszcie bił się przecież tak dzielnie. Pomijając wszystko, jest on przecież niejako młodszym rangą kolegą. Bądźmy więc uprzejmi dla tatusia, jeśli już chłopak musi przez odpowiednio zastosowaną oziębłość poznać swoje granice. To zrozumie z pewnością polska Jego Wysokość, którą z czystej uprzejmości tytułowałem po włosku Jego Królewską Mością... Tak mniej więcej brzmiały, przełożone z języka Haupt- und Staatsaktion na swojski język austriacki, rozważania Leopolda. Jeśli mielibyśmy co do tego jakieś wątpliwości, wystarczy zacytować list cesarza do Marka d’Aviano z 15 września, napisany bezpośrednio po spotkaniu w Schwechat, aby udowodnić tę całkowitą naiwność monarchy: „La visita d’hoggi col Re di Polonia e passata molto bene e se esso fu di me cosi sattisfatto com’io da lui, certo potremo essere consolati lo credo che da questo potra nascere gran bene a tutta Cristianita.0

Jak zadowolony był Jan III z tego spotkania, w jakim nastroju znajdował się po jego odbyciu, ujawniają to nam gwałtowne skargi i gorzkie oskarżenia, które zawarł w liście z 17 września do królowej! Niewdzięczność, haniebna niewdzięczność jest naszą nagrodą. Jakże butnie i wyniośle potraktowano naszego Kubusia. Nie dostajemy prowiantu, nasi ranni gniją na gnoju. Austriacy wzbraniają się grzebać naszych zmarłych na cmentarzach, nikt się o nas nie troszczy. Nawet w księciu Lotaryngii, z którym Sobieski tak świetnie się rozumiał, zaszła zmiana; Karol grubiańsko oddalił przekazane mu polskie zażalenie. Jednocześnie w polskiej armii poczęły się ujawniać antyaustriackie wpływy, które dotąd trwały w ukryciu. Jabłonowski i inni frankofile rozniecali niezadowolenie z postępowania cesarskiego dworu i starali się wykorzystać je również przeciwko Sobieskiemu. Tymczasem zjawili się u króla Giza i Absalon i powiadomili go o krakowskich rozmowach z Marią Kazimierą. Ci dwaj wzbudzili szczególną nieufność Austriaków, którzy bali się nowych knowań Sobieskiego z Thökölym i Apafim. Pokpiono gruntownie całą sprawę.

Dieu qui avait uni les cœurs et les esprits pour le salut ce Vienne n’a pas permis pour lors un plus grand succès0, powiadamiał później Lotaryńczyk papieża. Turcy mogli z całym spokojem zebrać ponownie swe oddziały i poprowadzić je pod chroniącymi przed atakiem murami twierdz naddunajskich. Mawrokordato, tłumacz Porty, poświadcza, że gdyby nie nieporozumienia między cesarstwem i Polską, przy natychmiastowym wznowieniu działań wojskowych armia osmańska zostałaby zniszczona. Buonvisi i Marco d’Aviano zrozumieli to natychmiast. Postarali się o spotkanie obu monarchów; dążyli również do tego, gdy ta entrevue tak fatalnie wypadła, by naprawić to, co zaszło, lub przynajmniej osłabić następstwa owego wydarzenia. Nuncjusz miał przy tym do wykonania wprost herkulesową pracę. „Nie wątpię w dobre zamiary cesarza – pisze Buonvisi w raporcie z 21 września do kardynała-sekretarza stanu – to wina ministrów, którzy wszystko chcieliby mieć dla siebie i czynią, co mogą, by Jego Majestat uwierzył, że Polacy wzięli prawie cały łup wojenny, i chcą, wbrew warunkom sojuszu, ściągnąć cały dochód z dziesięciny kościelnej.”

Również dzięki przekazowi Buonvisiego możemy stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że to nie Jan III przyczynił się do zwłoki w pościgu za Osmanami, lecz że powstrzymanie operacji wojskowych wyszło z Wiednia. „Z załączonego pisma przekona się Jego Eminencja – kontynuuje nuncjusz – że obecność cesarza przeszkodziła w pościgu za zwycięstwem, z powodu ogromnych formalności, których trzeba było dokonać. Turcy zostali pobici i odpędzeni, ale nie zniszczeni; nie osiągnięto wyniku, który miała dać spodziewana rewolta książąt Siedmiogrodu, Mołdawii i Wołoszczyzny, ci bowiem widząc, że Turcy zachowali swą potęgę, nie odważyli się zbuntować.” Widzimy więc, jak się miała sprawa z tym „zmęczeniem” żołnierzy, któremu Leopold I w swym liście do Innocentego XI, z 15 września, przypisuje winę za niewykorzystaną w pełni możliwość zwycięstwa, podczas gdy ludzie z kręgów austriackiego dworu skarżyli się do francuskiego ambasadora, że przyczyną udaremnionego końcowego sukcesu było plądrowanie obozu tureckiego przez Polaków.

Wreszcie, 17 września, Buonvisiemu i ojcu Markowi udało się wspólnymi siłami ten osiadły mocno na mieliźnie statek austriacko-polskiego przymierza zepchnąć z powrotem na żeglowne wody. Leopold I wydał rozkaz dalszego pochodu, a książę Lotaryngii posłał do Sobieskiego, jak przed odsieczą, po parol. Cesarz jest obecnie zdecydowany, jak powiadomił hrabia Zinzendorff wieczorem o 11 godzinie generała-lejtnanta, prowadzić nadal wojnę wspólnie z Polakami, zaatakować Esztergom i Budę oraz oblegać Ujvar. Zierowski zostanie wysłany do Jana III, aby dbać o dalsze porozumienie. Jako drugi pełnomocnik wysłany został Węgier Csaky, który miał towarzyszyć Sobieskiemu i baczyć na jego kontakty z książęcymi wasalami Turków. Do takiego więc kompromisu między nieufnością i między sojuszniczymi uczuciami wiedeńskiego dworu doprowadziła papieska dyplomacja. Marco d’Aviano uznał przy tym swoją przedłużającą się misję za skończoną i natychmiast wyjechał. Odtąd nuncjusz sam miał za zadanie bronić się przed ponownymi intrygami hiszpańskiego stronnictwa, wrogiego wojnie tureckiej i Sobieskiemu.

Ledwie powiał inny wiatr od strony Wiednia, w polskiej armii również zmieniła się atmosfera. Znowu u Sobieskiego pojawił się Lotaryńczyk i udobruchał towarzysza broni, tak że nie pozostał już żaden ślad po wielodniowych niesnaskach, które również panowały między nimi dwoma. Aby wymazać postępek obrażający królewicza Jakuba, Leopold I posłał mu szablę honorową i uprzejmy list. Sobieski odpowiedział na ten prezent wspaniałymi końmi dla cesarza i dla „plus honnêtes gens dans toison royaume0. Osobliwe zdarzenie przyczyniło się wielce do tego, że król polski z nowym męstwem i pełnym zapałem wyruszał znowu do walki. Podczas przemarszu przez Fischamend żołnierze znaleźli zakopany obraz Matki Boskiej, który nosił inskrypcję „In hac imagine Mariae Victor eris Joannes.0 Sobieski dopatrzył się w tym ponaglenia do dalszej walki z niewiernymi i gwarancji zwycięstwa. (Obraz ten zachował się, należał później do Radziwiłłów).

13. Wojna turecka Sobieskiego: heroiczne szaleństwo czy szlachetna mądrość stanu?

Sprzymierzone chrześcijańskie siły zbrojne wyruszyły 19 września na wschód, przodem Polacy, za nimi Lotaryńczyk z cesarską kawalerią, następnie Starhemberg z piechotą, na końcu straż tylna Kroatów. Przekroczono Dunaj pod Preszburgiem; przeniesiono tam most ruchomy z Tulln. Z oddziałów Rzeszy większość wróciła tymczasem do domu. Elektor saski oddalił się już 15 września, bardzo obrażony, z podobnych powodów, co Sobieski. Lecz Bawarczyk pozostał i zaprzyjaźnił się, tak jak i Karol z Lotaryngii, z Janem III. Ten król o temperamencie sangwinika sądził nawet, po częstych opowiadaniach Maksymiliana Emanuela o swojej siostrze, że ów chciałby wydać za mąż tę księżniczkę za Jakuba. Nawet jeśli monarcha przezwyciężył już w sobie rozgoryczenie spowodowane posępnym epilogiem zwycięstwa pod Kahlenbergiem i związał się z Ligą Świętą aż do czasu całkowitej klęski odwiecznego wroga, to jednakże wpływ niestosownego i niesprawiedliwego postępowania austriackich mężów stanu na Marię Kazimierę i na kierowany przez nią rząd miał o wiele poważniejsze następstwa niż w przypadku Jana III. Ów nie wierzył przecież, mimo wszystko, w małżeństwo syna z Habsburżanką, a co dotyczy Węgier, to jego pogląd da się najtrafniej streścić w jego własnych słowach: „w Tekolim, moja duszo, ja się nie kocham, ale nad narodem węgierskim mam wielkie miłosierdzie, bo są okrutnie utrapieni.” Z powodu tego naturalnego uczucia, z humanitaryzmu i owego powinowactwa z wyboru z braterskim narodem Madziarów, król polski starał się również i teraz unikać działań wojennych przeciwko Thökölyemu i pojednać go z cesarzem, chociaż nie żywił już żadnych iluzji co do korony węgierskiej dla Jakuba.

Sobieski cieszył się z tego, że książę kuruców również unikał walki i wycofał się za Nitrę. Lecz Zierowski, a w tym wypadku też Buonvisi parli do wojny z Thökölym, jak z każdym stronnikiem sułtana; wahanie polskiego króla, który nigdy chętnie nie podnosił broni przeciwko chrześcijanom, stało się podejrzane, a co gorsza, do tej nieufności dawała wszelkie powody wprawdzie nie postawa Jana III, lecz jego małżonki.

Przy swym wyjeździe z Krakowa monarcha przekazał wykonawczą władzę radzie regencyjnej, do której należeli Maria Kazimiera, prymas Wydżga, jako najwyższy duchowny w kraju, i kasztelan krakowski Potocki, jako najwyższy świecki senator królestwa. Aż do bitwy pod Wiedniem nie było żadnych nieporozumień; Marysieńka, jak cała Polska, czekała na meldunek z placu walki. O tym, że królowa dążyła przy tym wciąż do realizacji swoich, bardzo ambitnych nadziei, związanych z pierworodnym synem, już mówiliśmy; misja poselstwa Thökölyego w Krakowie na początku września nie mogła być uważana w ówczesnych okolicznościach za wrogi akt wobec cesarskiego dworu.

Z niepokojem i troską czekała małżonka Sobieskiego na zbawczą wiadomość. Któryś z kaznodziejów wpadł na nieszczęsny pomysł, by wspomnieć Władysława Warneńczyka, młodego polskiego króla, który padł w walce z Turkami w Bułgarii. Maria Kazimiera zalała się łzami. Czyżby jej Jachniczka miał spotkać ten sam los? Jednak 16 września przez bramę miejską Krakowa pędzi kurier Jana III, francuski oficer artylerii, Dupont. Zastaje królową modlącą się przed krucyfiksem. Krzyk przerażenia; potem otwiera list; pismo z namiotów wielkiego wezyra. Marysieńka dowiaduje się o zwycięstwie, sławie, zdobyczach i dobrym samopoczuciu męża i syna. Każe wołać nuncjusza Pallaviciniego. Zaintonowano Te Deum, triumfujące wiwaty wypełniają stolicę. Jednakże wraz z kasztelanem krakowskim wielu opłakuje śmierć swoich najbliższych, którzy już nigdy nie wrócą z krucjaty do domu. Królowa wydaje polecenie, by strzemię wezyra powiesić na krucyfiksie jako votum. Teraz płonie z ciekawości, żeby dowiedzieć się czegoś bliższego o politycznych skutkach zwycięstwa. Doniesienia małżonka o spotkaniu w Schwechat i o wszystkich innych nieporozumieniach burzą raptem wszystkie marzenia królowej. Następstwem tego jest nagła zmiana jej sympatii. Jak prawdziwa kobieta, odczuwa teraz nienawiść do cesarskiego dworu i Ligi.

Pallavicini jest nie mniej zaskoczony, a jego niezadowolenie nie zna granic, kiedy Maria Kazimiera mu wyjawia, że Thököly zaproponował Jakubowi węgierską koronę; podobna propozycja została przekazana jej i jej mężowi swego czasu w Częstochowie przez posłańca od Lotaryńczyka, w nagrodę za pomoc Sobieskiego dla Wiednia. Nuncjusz spróbował natychmiast „rozbić intrygę, która, jak sądzę, została wymyślona przez piekło przeciwko Lidze”. Wkrótce pojawiła się jeszcze większa groźba: Béthune szykował się do powrotu do Polski. Szwagier królowej obiecywał jej listownie złote góry, jeżeli tylko nakłoni Sobieskiego do powrotu: 12 000 żołnierzy francuskiej armii przeciwko Turkom, 8 milionów guldenów, Burbonkę za żonę Jakubowi, Węgry, Siedmiogród, Mołdawię i Wołoszczyznę jako księstwa lenne dla Polski i dla papy d’Arquien owo niezapomniane parostwo wraz z tytułem książęcym. Wabiona takimi słodyczami przez Ludwika XIV, widząc swe marzenia rozbite pejczem Leopolda I, dała się nabrać Maria Kazimiera na miraże Béthune’a. Wysłała natychmiast do Sobieskiego innego francuskiego dworzanina, Daleyraca, by ściągnąć męża do domu.

W jednym z listów, z 3 października, królowa zastosowała wszystkie swe wypróbowane sztuczki, aby namówić małżonka do powrotu z Austrii. Najpierw zaapelowała do zranionej dumy: Je m’attendis bien a quelque sorte d’ingratitude, mais je ne croyais pas qu’elle put arriver au point ou je la vois.”0 Następnie czułość i tęskne westchnienia: Marysieńka nie może już dłużej wytrzymać bez swego Jachniczka. Potem rozsądek polityczny: Sobieski powinien iść przez Budę na Stryj, po drodze mógłby zająć tureckie tereny i te potem wymienić na Kamieniec, nie oglądając się przy tym na cesarza. Il ne faut point se faire d’ennemis, pour ceux qui ont si peu de foi, de ceux qui vous recherchent. Vous remarquerez quo les beaux procédés sont, dans le siècle ou nous sommes, la risée de toute la terre.0 I groźba: armia jest niezadowolona jej potraktowaniem przez cesarza. Vos ennemis ne dorment pas ici.0 Wreszcie: małyamorek”, najmłodszy synek Sobieskiego, tak bardzo tęskni za papą. I postscriptum, tak typowe dla Marysieńki: skarga, że brat Maligny i ojciec d’Arquien za mało dostali z łupów wojennych.

Gdy Jan III otrzymał ten produkt kobiecej chytrości i podstępu, omawiał właśnie na radzie wojennej w Vizvar, 2 października, z Lotaryńczykiem plan wyprawy na pozostałą część roku. Armie opuściły wyspę, którą utworzył Dunaj w tej części swego środkowego biegu, i maszerowały przez teren górzysty na Parkany, przyczółek tureckiej twierdzy Esztergom, położony na północnym brzegu Dunaju. Posłanie niezadowolonej Marii Kazimiery, jak zwykle, wprawiło Sobieskiego w wielkie przygnębienie; rozbudziło w nim również już uśmierzony gniew na ludzi cesarza. Tak więc król bardzo źle przyjął ostrzeżenie Lotaryńczyka przed przedwczesnym atakiem na Turków i dał się sprowokować do nieprzemyślanej akcji, która łatwo mogła się przerodzić w katastrofę.

Polacy wyruszyli 7 października, nie czekając na wojska cesarskie, przeciwko Osmanom. Lotaryńczyk popadł w gwałtowne oburzenie; uprzedził, że sojusznicy dostaną się z pewnością w ciężkie tarapaty, i poprzysiągł, że wyda ich wówczas na pastwę losu, który sami sobie zgotowali. W rzeczy samej ledwie Sobieski zbliżył się do miejscowości Parkany, gdy zza łańcucha wzgórz pokazała się turecka jazda; najpierw było jej niewiele, potem coraz to więcej. Dragoni, którzy jechali na czele polskiego wojska, bronili się chwilę, potem, widząc przewagę, rzucili się do ucieczki, w panice porwali za sobą husarzy. Na próżno próbował Sobieski zebrać te doborowe oddziały i poprowadzić na nieprzyjaciela. Ci sami jeźdźcy, którzy tak świetnie sprawili się pod Wiedniem i w dwa dni później potwierdzili swoją dawną sławę, uciekali pod wpływem psychozy tłumu przed Turkami, którym daleko było do liczebnej przewagi. Pękły wszelkie więzy dyscypliny. Król został odepchnięty, przewrócony, i w końcu pozostał z tyłu tylko z siedmioma towarzyszami, ścigany przez setki tureckich spahów. Ten tęgi, ciężki mężczyzna nie potrafił już tak szybko galopować jak za czasów swojej młodości. Wierny Matczyński podtrzymywał go, by przy tej szalonej jeździe nie osunął się z konia. W zamieszaniu oddzielono od króla królewicza Jakuba. Jan myślał już tylko o tym, żeby teraz, gdy, jak przypuszczał, stracił reputację wojenną i syna, zginąć z honorem. Czyżby miała powtórzyć się Warna? W ostatniej chwili pewien niemiecki jeździec, który służył u polskich dragonów, uratował monarsze życie. Ten dzielny żołnierz bił się sam z tuzinem Osmanów; kiedy osunął się martwy na ziemię, Sobieski był już w bezpiecznym miejscu. A tymczasem Lotaryńczyk nie dotrzymał swojej obietnicy. Niechęć tego szlachetnego księcia nie mogła przecież trwać długo. Gdy zorientował się w tragicznej sytuacji sojusznika, wyruszył natychmiast z całą swą siłą zbrojną. Zatrzymał uciekających Polaków. Lecz turecka kawaleria zawróciła natychmiast, gdy natknęła się na uszeregowane w porządku cesarskie regimenty. Uniknięto druzgocącej klęski, jednakże tysiąc Polaków pokryło pole bitwy. Źle przygotowana akcja kosztowała dwa razy więcej ofiar niż pełne chwały zwycięstwo pod Wiedniem. Pośród ofiar znalazł się wojewoda pomorski Denhoff, któremu Turcy odcięli głowę i którego z początku wzięli za polskiego króla.

Cesarscy oficerowie z trudem ukrywali swoją radość z tego nieszczęścia. Tym wyżej należy ocenić taktowną serdeczność Lotaryńczyka. Tak więc siedział Sobieski załamany psychicznie w namiocie i medytował ponuro nad hańbą ucieczki swojej jazdy w oczach Austriaków, którym chciano sprzątnąć „gloriolae ventum0. Nikt i nic nie mogło króla pocieszyć. Drzwi się otwierają i zjawia się książę Karol; siada obok zrozpaczonego, sławi jego czyny wojenne i dodaje mu tak długo otuchy, póki Jan III nie wróci znowu do siebie. Ani jedno słowo wyrzutu nie przeszło przez usta Lotaryńczyka; dzięki niezrównanej wprost subtelności uniknął nawet tego, że jego, tak wyjątkowa, wielkoduszność nie wywołała uczucia wstydu u polskiego króla. Sobieski jednak wie dobrze, co jest winien sobie i sprzymierzeńcom. Szybkie i chwalebne zwycięstwo...

Druga bitwa pod Parkanami stoczona będzie 9 października. Tym razem według zgodnych dyspozycji króla i księcia. Sojusznicy mieli dużą przewagę, 27 000 ludzi przeciwko niewiele ponad 12 000 Osmanów, i pragnienie zemsty zawstydzonych Polaków, którym Sobieski przemówił należycie do sumienia. Zalety terenu przy takiej przewadze nie były brane pod uwagę. Zwycięstwo nad bohaterskimi Turkami zakończyło się prawie całkowitą ich zagładą. Poległo 9 000 Osmanów, przede wszystkim dlatego, że linia odwrotu prowadziła przez Dunaj i zwyciężeni zostali zabici, zanim zdołali się wydostać na drugi brzeg rzeki. Chrześcijanie wzięli 1 200 jeńców. Tylko 2 000 ludzi udało się uciec do Budy. Sojusznicy splamili swój sukces przerażającym okrucieństwem, którego nie da się usprawiedliwić rewanżem za własne grzechy, popełnione w pierwszej bitwie. Sobieski i Lotaryńczyk starali się powstrzymać swoich ludzi. Nic z tego im nie wyszło. Lecz militarna operacja była udana.

Jednakże z wojskiem, w którym rozluźniły się więzy dyscypliny, nie można było już wiele zdziałać, tym bardziej że zbliżała się zima. Dworska rada wojenna lekką ręką zadeklarowała, że Sobieski i Lotaryńczyk mają szybko zdobyć „Ujvar, Esztergom i Budę, cesarskie wojska mogą przezimować na Górnych Węgrzech, Polacy zaś na tureckim terenie, w Siedmiogrodzie albo w Debreczynie. Chodziło więc o to, by otoczyć leżącą naprzeciw Parkanów twierdzę Esztergom szturmować do skutku. Potem jednak lepiej rozesłać tę armię do domu. Przy kapitulacji Esztergomu 27 października Polacy popełnili znowu wiele aktów okrucieństwa i niesubordynacji. Dlatego ze względu na ponaglanie Marii Kazimiery i z powodu odnawiających się sporów, dotyczących postawy Sobieskiego wobec Węgrów, król, mimo że chętnie dokonałby jeszcze wielu czynów wojennych i przychylił się do życzenia Lotaryńczyka, by podbić całe Górne Węgry, nie mógł myśleć o kontynuowaniu wyprawy. 3 listopada zawarto umowę w sprawie kwater zimowych i natychmiast potem obie armie rozstały się. Sobieski, po serdecznym pożegnaniu z księciem Karolem, pociągnął na północ, aby wrócić do ojczyzny przez Karpaty Zachodnie.

Król wybiera drogę przez obszar Thökölyego, z początku w niezmiennie przyjaznym zamiarze. W połowie października Absalon i Hommonay omówili z Sobieskim zasady poddania się madziarskich buntowników. Wychodząc z uzgodnień ustalonych z Saponarą, Thököly żądał amnestii, zwrotu skonfiskowanych dóbr, potwierdzenia węgierskich swobód, dożywotniej władzy książęcej dla Thökölyego nad kilkoma górnowęgierskimi komitatami i dla całego tego układu gwarancji ze strony Polski. Lotaryńczyk i Starhemberg musieli odmówić zgody na te warunki w rozmowie z Janem III przed jego wyjazdem. Tak więc Sobieski przesłał projekt bezpośrednio do Wiednia; jednakże i tu propozycję tego paktu czekał podobny los. Cesarscy ministrowie wietrzyli w tym znowu starania o koronę dla Jakuba, a tym razem również Buonvisi nie poparł polskiego władcy.

Podczas gdy Sobieski ujmował się za Thökölym na cesarskim dworze i przez to znów wzbudził ledwo złagodzoną nieufność, ten niewynagrodzony prawy pośrednik, nie ponosząc za to żadnej winy, naraził się również węgierskim rebeliantom. Tymczasem bowiem nadciągnęli wreszcie Litwini, trochę późno, lecz za to do kraju przyjaciela; bez przesadnego zapału, by mierzyć swe siły z Turkami, lecz za to tym bardziej żądni, by zapisać się w pamięci pożałowania godnych mieszkańców tego obszaru, przez który wiodła droga wojska Wielkiego Księstwa. Historia zachowuje bezlitośnie wspomnienia jasne i ciemne; musi ona odnotować, oprócz pełnego chwały wyczynu Polaków pod Wiedniem, oprócz niezapomnianego dzieła Sobieskiego, również okrywającą wstydem hańbę litewskich bachanalii.

Dzielni wojacy hetmana Sapiehy odnosili się już choćby dlatego z niewielkim entuzjazmem do tej świętej sprawy, że ich dowódca był w tajnym porozumieniu z Francją i Brandenburgią i czynił wszystko, by stać się uciążliwym dla króla Polski. Swą działalność rozpoczął Sapieha w lipcu rozbijaniem powołanych przez Sobieskiego na Litwie oddziałów. Gdy Jan III wyruszył z Warszawy, oddziały wojska Wielkiego Księstwa Litewskiego były jeszcze daleko. Gdy walczył pod Wiedniem, wówczas szalały w okolicach Krakowa jak we wrogim kraju. Litewscy żołnierze, „oprócz tego, że nie podpalali i nie zabijali, postępowali w Polsce prawie jak Tatarzy, szczególnie z kobietami obchodzili się bardzo nieobyczajnie”. Jan III, powiadomiony przez Marię Kazimierę i inne osoby o działalności tych szczególnych obrońców ojczyzny, rozkazał 17 września litewskiemu hetmanowi wyruszyć przez Górne Węgry, z biegiem Dunaju, aby zjawił się tam przynajmniej pod koniec jesiennej wyprawy przeciwko Turkom. Lecz powołani rozkazem króla Litwini wcale się jednak nie spieszyli. 3 października Maria Kazimiera powiadamia, że w czasie tygodnia przeszli zaledwie trzy mile i czekali jeszcze na swoją artylerię. Wreszcie pojawili się w Spiszu, polskiej enklawie pośrodku węgierskiego kraju. Nieludzkie okrucieństwa znaczyły pochód tych krzyżowców. Obdzierali żywcem ze skóry ewangelickich duchownych, podpalali i plądrowali. Nic dziwnego, że przybycie tych poddanych Sobieskiego na teren, gdzie panował Thököly, po paru zaledwie dniach skłoniło księcia kuruców, by odwrócił się od swego polskiego protektora nawet bardziej zdecydowanie niż od cesarza. Ta szerząca panikę chmara szarańczy zalała górnowęgierskie wzgórza i zachowywała się tam mniej więcej tak, jak jej żołnierze zwykli byli postępować na obcym terenie. Wierni zasadzie, że tego, co się innym wyrządza, nie należy wyrządzać samemu sobie, kuruce byli oburzeni z powodu tego rodzaju gości. Litewska armiane manqua pas de bruler, de piller, de tuer sans égard; marquant sa route par des désordres épouvantables.0 „Ta niekarna, barbarzyńska horda miała tylko jedno przed oczyma: niszczyć, podpalać i rabować.”

Owa zbrodnicza hołota, która nie wymieniła z Turkami ani jednego strzału, spotkała się w połowie listopada z powracającą do kraju polską armią, gdy już zniweczyła reputację i polityczną pozycję Sobieskiego na Górnych Węgrzech równie gruntownie jak dobrobyt tamtych okolic. Zdemoralizowane długą wyprawą polskie wojsko stało się w końcu niewiele lepsze od tych band, które się teraz z nim połączyły. Ten pośledniej wartości element, znajdujący się w armii, o którym informowaliśmy krótko już przy przemarszu przez Morawy, dawał się we znaki tym silniej, im mniej walczono i im bardziej dowództwo było zmęczone i słabe. Jak zwykle, nie świetnie zdyscyplinowane oddziały, które w armii Sobieskiego stanowiły do końca większość, ale ich gorsze przeciwieństwo decydowało o wrażeniu, jakie wywierała cała ta potęga zbrojna nie tylko na ludności, lecz również na własnych dowódcach.

Ów powolny proces narastania przewagi gorszych popędów i gorszych żołnierzy da się dokładnie prześledzić. Do bitwy pod Wiedniem wykroczenia zdarzają się dość rzadko; są natychmiast wykrywane i surowo karane. Kiedy, na przykład, podczas marszu przez góry Lasu Wiedeńskiego kilka oddziałów włamuje się do opuszczonej piwnicy i upija, wtedy starcza kilku ludzi ze szlacheckiej kawalerii, aby plądrujących rozpędzić i doprowadzić do opamiętania. Łupy w obozie tureckim, kilka dni głodu w połowie września i wskutek niedostatecznych zdrowotnych zarządzeń wybuchające epidemie, przede wszystkim czerwonka, poważnie podkopały dyscyplinę oddziałów wojskowych. Ujawniało się to podczas całego października w bitwach na. Węgrzech. Pomijając okrucieństwa w Parkanach i w Esztergomie, można jeszcze wymienić inne, mniejsze, bezmyślne rzezie, przy których sojusznicy zabijali się nawzajem. Najbardziej powołany do tego świadek, sam Sobieski, mówi po pierwszej bitwie pod Parkanami o sprawiedliwej karze Boskiej „za rabunki kościołów, zdzierstwa, cudzołóstwa”; nie chce dłużej przebywać przy armii, nad którą zawisł gniew Najwyższego; „...egzercycyj żadnych nie umieją oficerowie głupcy, niedbalcy, niepilni”. W parę dni później kazał król na odstraszający przykład spalić publicznie trzech żołnierzy, którzy ograbili kościół.

Tego samego dnia, 15 października, pisze o deszczu, głodzie, chorobach, rabunkach, podpaleniach. „Nieochota sroga i stęsknienie się do domu, pieca i do piwa.” Królewicz Jakub jednak opisuje w liście do matki, jak te okoliczności były wykorzystywane przez skrytych i coraz bardziej otwarcie występujących przeciwników monarchy: „Armia nie chce iść dalej, a to z winy pewnych ludzi, o których Jego Królewska Mość, jak wiem, słyszał, że są niezadowoleni. Oni podburzają armię i rozsiewają przez sługusów pogłoskę, że król chce przywieść wojsko do całkowitej zguby. Ci podżegacze zyskali już na tyle przewagę, że obawiamy się w każdej chwili nieszczęścia.”

Wobec takich obrazków rodzajowych z jaśnie oświeconych polskich źródeł, nie będziemy się dziwić czytając podobne świadectwa pochodzące spod pióra cesarskiego i niemieckiego z Rzeszy. Obiektywni obserwatorzy przeprowadzają dokładny podział między poszczególnymi częściami składowymi armii. „Król polski jest ponad miarę uprzejmy, również zachowanie ludzi z jego orszaku, którzy wszyscy są bardzo dzielni. Lecz prości żołnierze źle się sprawdzili. Są tylko dobrzy przy plądrowaniu” (książę Jerzy Ludwik brunszwicki). Starhemberg zaś zwierza się weneckiemu ambasadorowi Contariniemu: „che il re era principe valorosissimo di cuore, e di pari condotta, ma che non era Padrone delie sue truppe, che, voltata una volta faceta, non potevano piu rattenersi0. W ustach złośliwego wicekanclerza Rzeszy, hrabiego Königsegga, te oskarżenia przybierają jeszcze ostrzejsze formy. L’Empereur est bien malheureuxpisze do francuskiego posła Sebevilleses alliés le quittent en pillant tous ses Etats héréditaires et ceux’ qui restent font pis que les Tartares. Le roi de Pologne est reste, mais plut aux dieux qu’il fut plus fort avant dans la Pologne, puisqu’il nous ruiné les pays et qu’au lieu de nous aider a exterminer les rebelles, ii a des ménagements pour eux, qui nous doivent être fort suspects, d’autant plus que son grand général s’est entièrement déclare pour Tekeli.0

Z pewnością Jan III już w listopadzie wolałby „zatroszczyć się o zapewnienie zwycięstwa, zamiast oddawać się zemście”; chciał łagodnością odciągnąć księcia kuruców od Turków, wówczas jednak Thököly uciekł na osmański teren, „powodowany rozpaczą i za radą złych ludzi”. Polski król był bardzo zmartwiony czynem tego człowieka, z którym również podczas wyprawy nigdy nie zaprzestał podtrzymywania dobrych stosunków. Wysłał do Thökölyego Gizę, lecz zerwanie było nieuniknione. Nieugiętość wiedeńskiego dworu i okoliczności towarzyszące przemarszowi polsko-litewskiej armii przez Górne Węgry zniszczyły pokojowe zamiary Sobieskiego. Szedł przez wrogi kraj. Twierdza Szeczeny została zdobyta 10 listopada, Kassa, które odmówiło kapitulacji, pozostawiono na uboczu, przekroczono Eperjes. 12 grudnia wojsko dotarło do granicy, Sobieski pożegnał się tu z żołnierzami i 15 w Starym Sączu świętował swe powitanie z Marią Kazimierą.

Oddziały, które tak dumnie wyruszyły przed miesiącami z Polski, znajdowały się w opłakanym stanie. Obdarte, marznące, głodujące powracały do domu z tej chwalebnej wyprawy, którą tymczasem w całej Europie okryła legendarna sława. Marsz powrotny przez węgierskie góry, który trwał ponad miesiąc, spowodował więcej strat niż przedtem właściwa wyprawa, podczas której, jak pamiętamy, najmniej ofiar kosztowało zwycięstwo pod Wiedniem. Wojsko spodziewało się, że odpocznie po trudach wojennych u zaprzyjaźnionych Madziarów, jednakże po ostatnich doświadczeniach „straciło serce do węgierskiej ziemi”. Było „tak zrujnowane, że niezdatne zupełnie do dalszej służby”. Według zgodnych wypowiedzi wszystkich źródeł, tylko niewielka część z 25 000 ludzi, którzy bili się we wrześniu pod Wiedniem, przybyła żywa i zdrowa. Wśród zmarłych był też hetman polny koronny Sieniawski, który u progu ojczystej ziemi obiecanej 15 grudnia, w nadgranicznej miejscowości Lubowla pożegnał się z życiem. Resztki armii rozproszyły się po części natychmiast. Magnaci i szlachta z doborowych oddziałów, ku wielkiemu rozgoryczeniu, czerpali z przeżyć na Węgrzech materiał do wystąpień przeciw Sobieskiemu i przeciwko Lidze Świętej. Francuskie stronnictwo znalazło dla siebie świetną pożywkę wśród weteranów ostatniej kampanii.

Wyglądało to tak, jak gdyby los chciał wymazać jeszcze przed końcem tego roku wszelkie zbawienne skutki polskiej dzielności i odwagi – otóż w dniach, kiedy trzon armii powrócił do domowego ogniska, również dywersja, prowadzona na bocznej arenie tej wojny, w Mołdawii, poniosła klęskę, która pozbawiła ją wszystkich plonów. Podczas gdy Sobieski w lecie przeprowadzał zbrojenia, zgłosił się do niego ataman kozacki, nazwiskiem Kunicki (który dzięki swej wierności dochowywanej Polsce otrzymał szlachectwo na sejmie w 1673 roku), z propozycją wystawienia wojska ze swych rodaków i najazdu na naddunajskie księstwa wówczas, gdy Tatarzy będą walczyli na Węgrzech i w Austrii. Jan III, który zawsze darzył sympatią Kozaków i do którego ogólnopolitycznych planów świetnie pasowała ekspedycja na Mołdawię czy raczej zadanie dotkliwego ciosu Tatarom z Budziaka, zapewnił z papieskich subsydiów środki na opłacenie żołdu dla około 10 000 tych małoruskich jeźdźców. Zewsząd z prawobrzeżnego obszaru Dniepru napływali do chorągwi Kunickiego ochotnicy, zwabieni żołdem, powodowani żarliwością religijną, nienawiścią do Turków i Tatarów oraz żądzą łupów.

Kunicki, mianowany przez Sobieskiego hetmanem kozackim, wdarł się przez Pokucie do Mołdawii. Tu osadził ponownie jako hospodara Petryczejkę, księcia wypędzonego stamtąd przed dziesięciu laty, który do tej pory żył na banicji w Polsce. Duca, wasal turecki, uciekł. Pod koniec października hetman ruszył dalej na Bendery. Tu, w siedzibach Tatarów Budziaka, uwolnił tysiące chrześcijańskich jeńców, lecz zhańbił swój szlachetny czyn barbarzyńskim wprost postępowaniem wobec bezbronnych kobiet i dzieci. Liczba 300 000 tatarskich ofiar, których wymordowaniem chlubi się w swych raportach Kunicki, jest z pewnością mocno przesadzona. Mimo to była wystarczająco duża, by wzbudzić nasze przerażenie i aby wracających spod Wiednia przez Węgry do domu Tatarów napełnić bezmierną wściekłością. Kozacy rozbili 4 grudnia pod Akermanem małe ugrupowanie turecko-tatarskich oddziałów. Gdy jednak pojawił się sam chan Hadżi Gerej wraz ze wszystkimi swymi wojownikami, wówczas rajd Kunickiego szybko się zakończył. 30 grudnia 1683 roku te bandy, które w kraju Tatarów okazały się ich godne swymi postępkami, doznały druzgocącej klęski.

Na innym placu boju toczącej się wojny, na Pokuciu, kasztelan krakowski Potocki odbił twierdze Jazłowiec i Czortków. Przepędził tatarskie hordy, które wdarły się na Wołyń, i uchronił wschodnie tereny pogranicza Polski przy pomocy swych niewielkich sił zbrojnych, liczących 4 000 żołnierzy, przed grozą wojny tureckiej. Czyżby więc ten efekt był godny tak wielkich wysiłków, na które się zdobyła Polska w swym świętym zapale; czyż wiele tysięcy poległych i wiele milionów guldenów nie było zbyt wysoką ceną za to, że królestwo nie utraciło nic ze swoich terenów, i czy nie można było osiągnąć tego dużo mniejszym nakładem, gdyby Sobieski trzymał się po prostu z dala od wojny z Turkami?

Odpowiedź ta, tak teraz, jak i przed wyprawą nad Dunaj, nie może brzmieć inaczej: decyzja Jana III była koniecznością życiową dla Polski. O sukcesie tej kampanii możemy jedynie tylko tyle orzec, że zarówno w swym pozytywnym, jak i w negatywnym zakresie został on zdeterminowany charakterem polskiego społeczeństwa i zakreślonego przez nie terenu ówczesnego polskiego państwa. Sobieski uczynił wszystko, aby ten sukces umocnić i powiększyć; nie był w stanie zlikwidować układów i stosunków, które zniszczyły plon polskiego osiągnięcia.

Owa niemożność zachowania neutralności wobec starcia między cesarzem i sułtanem okazała się zrozumiała w przebiegu wydarzeń. Wiedeń padłby bez polskiej pomocy, jak też musiałby się poddać bez wsparcia wojsk książąt Rzeszy. Historia tureckiego oblężenia poucza nas nawet, że ledwie dwutygodniowa zwłoka w odsieczy przypieczętowałaby los tego miasta. Jeśli okazało się, iż Sobieski miał słuszność, że jego interwencja nad Dunajem była niezbędna dla uratowania Wiednia, to tym samym również jego następne przewidywanie trafiłoby w samo sedno; w kilka lat później turecka potęga z pewnością zwróciłaby się przeciw Polsce, a ta wówczas musiałaby, nie mogąc walczyć „przy wsparciu wszystkich sił Cesarstwa [Rzymskiego Narodu Niemieckiego], zginąć w nierównych zmaganiach, opuszczona przez przyjaciół i sąsiadów”.

Głupota, zwierzęcy egoizm czy też stronnicza nienawiść próbowały pominąć te fakty. Grzymułtowski, uosobienie wszelkich złych cech polskiego parlamentaryzmu, wróg śmiertelny Sobieskiego i każdego niewygodnego człowieka, który chciałby przeszkodzić mętnym kręgom tej interesownej polityki, już w roku 1676, bezpośrednio po Żurawnie, wystąpił jako obrońca pokoju z Portą. Trawestując słowa poety, „niech drudzy za łby chodzą, a ja się dziwuję”0, wojewoda poznański oświadczył: „Niechaj sobie Turcy z Niemcami łby urywają, jak im się podoba, nas to nie obchodzi, bylebyśmy w domu mieli pokój.” Tak, jeżeli tylko tych innych, mianowicie Turków, również by to nie obchodziło. „Pokoju nam trzeba – mówił dalej Grzymułtowski – bośmy w wojnie per se impares.”0 To właśnie było to, to był ów wzgląd, który militarną słabość Polski doprowadził do takiego stopnia: że owo wielkie i ludne królestwo zaniedbało swoje siły, że z tego powodu żadne z państw nie pragnęło mieć takiego sojusznika i że nikt, gdy znalazło się w potrzebie, nie śpieszył mu z pomocą; że ponosiło klęskę przy każdym poważniejszym ataku Porty, jak pod panowaniem Michała Wiśniowieckiego. Jan III dał więc swemu krajowi ufność we własne siły, przeprowadzając zbrojenia, i równocześnie okazję, by pokazać sojusznikom, że ten kraj nie był „impar” do wojny. Był to, tak dla wewnętrznej, jak i dla zewnętrznej polityki tego państwa, pierwszy zysk z roku wojny tureckiej 1683 – dowód polskiej zdolności do stawienia oporu.

Wyłącznie zasługą Sobieskiego jest jeszcze inne dokonanie. Współczesny znakomity historyk, zajmujący się osobą tego króla, Piwarski, broni go, argumentując jasno dla dzisiejszego czytelnika: „Podejmując wyprawę wiedeńską w roku 1683, kierował się Jan III przede wszystkim polską racją stanu. Nie był zapóźnionym epigonem średniowiecznej idei krucjat, lecz bystrym politykiem, trafnie oceniał ówczesną sytuację w środkowej i wschodniej Europie.” My chcielibyśmy jednak ująć to w ten sposób: król jako wnikliwy polityk, będąc przedstawicielem najwyższej wówczas moralnie idei krucjaty, działał w poczuciu polskiej racji stanu. Albowiem Polska jako przedmurze zachodniej chrześcijańskiej Europy stała się wielka, potężna i kwitnąca, jak Węgry, jak Austria. Wrogowie Polski byli wrogami Krzyża, Polska i jej przyjaciele obronili kulturę i wolność przed barbarzyństwem i despotyzmem. Wyświadczyłoby się Janowi III przysługę niedźwiedzią i byłoby to zafałszowaniem dzieła życia tego człowieka, który urodził się w atmosferze krucjat, został w niej wychowany, działał nią powodowany i trwał w niej aż do śmierci, gdyby chciano opieczętować tę świadomie dążącą do zgody świata chrześcijańskiego politykę piętnem rzeczowej polityki nieświętego egoizmu.

W okresie najściślejszej przyjaźni z Francją Sobieski oświadczył pewnego razu swemu szwagrowi Béthune’owi: Polska nie mogłaby wyruszyć przeciwko cesarzowi, gdyby ów został napadnięty przez Turków; nigdy nie ściągnie na siebie zarzutu, że dała się sprowokować do wojny, która chrześcijaństwo jako całość strąci w otchłań zguby. Niezależnie od tego, jak bardzo i jak skory byłby do gniewu Sobieski na swego niewdzięcznego sojusznika i na ile jasną miał świadomość, że nad Dunajem broni swoich polskich granic, to w dniach swej największej sławy Jan III czuł się przede wszystkim wodzem chrześcijańskiej Europy. „Venimus, vidimus et Deus vicit. Segnalatissima Vittoria concessa hieri dalia Mta Divina alla Christianita tutta sotto Vienna0, tak rozpoczyna monarcha sprawozdanie z bitwy pod Kahlenbergiem. A kiedy umiłowana Marysieńka ponagla do powrotu do domu, kiedy brak serca sojuszników i polskie interesy, kobiecą czułość i tęsknotę dziecięcia za ojcem rzuca na szalę wagi, to mimo to ta druga szala przeważa i król pozostaje, albowiem „ja zdrowie, życie i szczęście moje oddałem raz w ręce Boskie, a godność nie pozwala rejterować”0. Sobieski bowiem wyruszył jako chrześcijański rycerz, wiara i miłość do ojczyzny stopiły się w nim w jedno. Nie zna różnicy między sprawą Polski a zbawieniem chrześcijaństwa. Ten jednak, kto dzieli ten pogląd z bohaterskim władcą, dojrzy w uratowaniu Wiednia, w ostatecznym odparciu islamu, które zapoczątkowane zostało zwycięstwem z 12 września 1683 roku, rezultat drugi i nie mniej ważny, nie mniej warty podzięki niż pokaz polskiej woli życia i żywotności.

Do tego dołącza się trzeci. Głęboki, wielki i trwały był oddźwięk, który wzbudziła wyprawa wiedeńska u wszystkich jemu współczesnych. Egzystencja narodowych wspólnot zależy przecież nie tylko od chleba, lecz także od owych niedających się zmierzyć sił, którymi muszą się one powodować, a pośród których na pierwszym miejscu stoi szacunek i cześć u własnych rodaków i u innych członków europejskiej rodziny. Ta cześć, ten prestiż, który stał się kapitałem przez jedno stulecie, z którego Polska korzystała w erze swego upadku, ta sława u przyjaciół i wrogów promieniała z czynu Sobieskiego. Listy papieża i władców naszej półkuli, pełne podziwu wypowiedzi mężów stanu, wodzów, poetów i kronikarzy dają nam świadectwo, jak silne było wrażenie tego „heroicznego szaleństwa”, w miejsce którego złośliwi i ograniczeni krytycy proponowali politykę „gwarancji” i „paktów”.

Innocenty XI do Jana III: „Invictae fortitudini, qua publicam salutem summum paene in discrimen adductam asseruisti, laudes tribuimus immortales. Recensebitur profecto in Ecdesiae Catholicae fastis inclytum nomen tuum, ac fidelium memoriam non interituris praeconiis occupabit.0 Krystyna, królowa Szwecji: Un grande e raro spettacolo diede al mondo la M. V. in quel memorabile e vittorioso giorno del soccorso di Vienna per Uquale deve tanto a Lei la Santa Sede ed il mondo tutto. In quel fortunato giorno V.M. si rese degna non solamente delia corona di Polonia – ma si merito l’impero del mondo, quando ad un solo Monarca fosse destinato dal cielo. [A V.M.] tutti gli altri re devono dopo Dio la conservatione de loro regni; ma io che regni piu non ho, li devo la conservatione delia independenza e delia mia quiete... Io invidio a V.M. le sue fatiche, i suoi pericoli; io l’invidio il bel titolo di liberatore delia cristianita.0

Zbawca chrześcijaństwa, to znaczy, tłumacząc na język świecki, człowiek, którego polityczna i militarna działalność zadecydowała o zwycięstwie nad Turkami i o tym, że osmańskie plany podbojów spełzły na niczym. Na tego monarchę, który, wbrew wszelkim pesymistycznym przepowiedniom, przybył we właściwym czasie z wielką armią i wywalczył zwycięstwo, zwraca ponownie uwagę Ludwik XIV, który darzy nią tylko silnych. I to jest czwarty rezultat ekspedycji przeciwko sułtanowi. Polska przestała być wasalem, stała się mocarstwem, o którego względy konkurowało wielu. Temu samemu Sobieskiemu, którego Ludwik traktował z góry jako podległego „sojusznika” i uważał, że nie przysługują mu żadne szczególne względy, król-słońce, odkąd ten lew pokazał swe pazury, przebaczył obrazę Vitry’ego, ba, nawet rozbicie planów, które wiązano w Wersalu z oblężeniem i oczekiwanym zajęciem Wiednia przez muzułmańskie wojska.

Wiadomość o wyzwoleniu Wiednia przyjął Ludwik XIV urzędowo z pełną dostojeństwa satysfakcją, godną arcychrześcijańskiego króla. „J’ai appris avec bien de la joie la bonne nouvelle de la levée du siège de Vienne0, jest napisane w instrukcji do Sebeville’a z 23 września, a Leopold niech wyciągnie z tego zwycięstwa wszystkie korzyści, których wymaga wspólne dobro chrześcijaństwa; ba, ten Burbon posunął się tak daleko, że zapewnił Habsburga, „qu’il serait ravi de pouvoir contribuer a l’entière destruction de la puissance ottomane.0 Cesarz, który nie był pozbawiony subtelnej ironii, odrzekł: „qu’il connaissait V.M. si chrétienne et si généreuse qu’il ne doutait point du tout qu’elle ne fut fort aise de cet avantage rapporte sur les infidèles0. W tych enuncjacjach Ludwika XIV było atoli tylko tyle prawdy, że pogardzał on zwykle słabymi, a każdy sukces wymuszał na nim uznanie i szacunek. Najlepiej opisuje uczucia gabinetu wersalskiego brandenburski ambasador Sponheim, raportując, że Francja ubolewa, iż oblężenie Wiednia nie trwało dostatecznie długo, by doprowadzić do konfrontacji między cesarzem i królem-słońce. Albowiem po 12 września, na podstawie raportów Sebeville’a, Colbert de Croissy stwierdził, że „imperium osmańskie zachwiało się w swych posadach”. Pocieszano się wprawdzie tym, iż z powodu dynastycznych planów Sobieskiego Leopold I i Jan III nie mogą pozostać w zgodzie, lecz to nie przeszkodziło, by podjąć gorliwe zabiegi odzyskania bliskiego kontaktu z warszawskim dworem. Tak więc kardynał d’Estrees starał się w tym sensie urobić wysłanego do Rzymu do papieża sekretarza króla, Talentiego. Béthune’a wyznaczono do ponownej misji w Polsce i powiadomił on o swym rychłym przybyciu drugiego szwagra, kanclerza Wielopolskiego. Jan III, który zachował mimo wszystko na dnie serca swe uczucia dla Francji, mógł z dumą odnotować tę przemianę. On to wpoił tym z Wersalu przekonanie, że potrafi zaszkodzić lub być użytecznym, i to podziałało bardziej niż argumenty w owym liście rzekomego Francuza do Du Vernaya – Sobieski sam zredagował to pismo – że polski król kocha „wielkie i heroiczne czyny” Ludwika XIV i je podziwia, że zna najdzielniejszych i najznakomitszych Francuzów i że ich ceni.

Na piątym miejscu tych pozytywnych rezultatów postawimy sojusz z Austrią. Mimo wszystkich sporów przymierze z cesarzem stanowiło podstawę, na której Polska mogła budować wielkie plany. Austria zatrudniała Portę w tak wielkim stopniu, że Sobieski, przy pomocy swego sojusznika i dzięki samemu faktowi, że sojusznik ten powstrzymywał najpoważniejszą część tureckiej armii, mógłby dokonywać najśmielszych podbojów, gdyby tylko sama Polska nie zostawiła swego króla na lodzie. Jeśli już pomysł małżeństwa Jakuba usunięto z drogi, to pozostały między Wiedniem i Warszawą jeszcze dwie sporne sprawy: pragnienie Sobieskiego, by pozyskać sobie Węgry, i jego dalekosiężne cele, związane z księstwami naddunajskimi. Pierwsza z tych przeszkód była łatwa do usunięcia: król miał tylko zrezygnować z pewnej politycznej chimery, na której urzeczywistnienie nie było żadnych widoków. Musiał przekonać cesarza, że Sobiescy pozbyli się już aspiracji do korony świętego Stefana, a on miał do spełnienia, jako pośrednik między królem i węgierskim narodem, bardzo wdzięczną rolę. Leopold I spoglądałby zupełnie inaczej na stosunki Sobieskiego z Thökölym, gdyby zyskał pewność, że się za nimi nie kryje myśl o kandydaturze Jakuba na tron węgierski i o dziedzictwie Arpadów. W Mołdawii jednakże i na Wołoszczyźnie było powinnością Polaków walczyć i zwyciężać. Cesarscy przyglądaliby się wówczas z zadowoleniem i, w zależności od sytuacji, protestowali lub nawet życzyli szczęścia.

W danej chwili Jan III dysponował w każdym razie pewnym kapitałem, jeśli nie zaufania, to szacunku i uznania, którego mu udzielał Leopold I: „L’Imperatore stima molto il Re di Polonia, e se li professa grato di quello che ha operato per lui... l’universo parla del Re con somma lode e confessa che la sua venuta ha liberato Vienna.0 Tak powiadamia Buonvisi. Sam cesarz pisze o tym do Marka d’Aviano 12 grudnia 1683 roku: „Io certo havro sempre a lui [Sobieski] ogni confidenza, perche conosco il suo valore e buona intentione, e soche puo ancora fare del gran bene contra il nemico comune.0 Nierozsądna zawiść trzech Eleonor, którym szczególnie to nie odpowiadało, że książę Karol zajął dopiero drugie miejsce za Janem III, intrygi hiszpańskiego stronnictwa, węgierskie jabłko niezgody, wszystko to nie znaczyło nic wobec woli obu monarchów, by utrzymać sojusz. Jeszcze leżały otworem wszystkie możliwości, które stworzyło zwycięstwo pod Kahlenbergiem. Smutny koniec chwalebnej wyprawy uszedł uwagi europejskich państw. Tylko najbliżej zaangażowani mogli rozpoznać w postępującym rozkładzie dyscypliny wojskowej i w słabnięciu woli walki pierwsze symptomy choroby państwowego i narodowego organizmu. Lecz ta choroba nie znaczyła nic wobec żywotności organizmu, który zaatakowała, ani wobec niedających się zmienić warunków egzystencji polskiego bytu i polskiej siły; nie zbawczy czyn wielkiego króla należało czy należy oskarżać, lecz stosunki i szkodliwe siły, które przeciwstawiały się temu osiągnięciu w historii świata i które potem wspólnie starały się zniweczyć jego efekty.

14. Liga Święta i dalszy ciąg ostatniej krucjaty

Powracającego króla powitano w Krakowie niekłamanymi wiwatami radości i wielkimi uroczystościami na jego cześć. Zwycięstwo pod Wiedniem przemówiło bardzo silnie do wyobraźni szlacheckiej masy i mieszczan. Chrześcijańska jedność przeciwko niewiernym, uratowanie stolicy cesarstwa, ofiarne bohaterstwo i sława, którą zyskała Polska na całym świecie, nie były pustymi sloganami dla, mimo swych wszystkich wad, ambitnej, pod właściwym przywództwem zdolnej do wielkich czynów wspólnoty. Właśnie te imponderabilia, które Jan III pozyskał dla kraju zamiast terytorialnych zdobyczy, a do tego łupy w postaci broni, klejnotów i kosztownego sprzętu domowego ze Wschodu były zdolne utrzymać polski naród w owym stanie entuzjazmu i zapału, podczas którego tylko i jedynie możliwe są głęboko sięgające w strukturę państwa zbawcze ingerencje.

Sobieski musiał teraz spróbować z bezwzględną konsekwencją doprowadzić swe dzieło do końca, wbrew wszelkim oporom i sprzeciwom wzmocnić swą królewską władzę i utrzymać zapał zapalczywych, skłonnych do łatwego entuzjazmu, lecz też szybko się zniechęcających Polaków przez nieprzerwane wojskowe i dyplomatyczne sukcesy. Król doskonale to rozumiał. Nie brakło mu woli ani jasnego rozeznania, ani mądrych projektów. Jeśli w końcu poniósł klęskę, to należy widzieć przyczynę, a nie, na przykład, winę – o której nie można mówić w przypadku tego niezmordowanego, wielkodusznego monarchy – w zbiegu przemożnych sił przeciwnych i w pewnej cesze charakteru Sobieskiego, która stała się złym zrządzeniem losu dla tak wielu wielkich mężów; była to niezdolność do uwzględnienia w kalkulacjach tego, co małe i małoduszne, zwykłej codzienności i złośliwości rzeczy martwych, jak też niejednego podłego indywiduum.

Sempre si sono appresi mai misurati li dissegni et oggetti di quel re, che dnisando nell’imprese lontane maggior applauso alla gloria, neglige li piu prossimi acquisti, e non seconda la congiontura propitia ledda sorte0, w tych słowach nieprzychylnego Sobieskiemu weneckiego ambasadora Cornaro z 13 października 1686 roku tkwi prawdziwe sedno tragedii tak wielu genialnych władców, począwszy od Aleksandra Wielkiego, a na Napoleonie skończywszy. Stąd się bierze słabość większości znakomitych mężów stanu, takiego Mazarina czy Metternicha, że z powodu dalekich i wzniosłych celów nie widzieli wyraźnie tego, co bliskie, często politowania godne, nikczemne, że przeceniali własne siły, albowiem nigdy nie przykładali do ludzi przeciętnych i mniej niż przeciętnych właściwej miary, ponieważ pogardzali filisterskim truizmem, iż nie należy bujać w obłokach, bo tylko to, co w zasięgu ręki, jest dobre. Dla wszystkich tych mężów jest też charakterystyczne to, że często znali lepiej układy zagraniczne, ową wielką politykę, niż swe otoczenie, które przerośli, na które patrzyli z wysoka i dlatego wzrok ich przesuwał się ponad nim.

Król Jan III pojmował dokładnie wielką ideę chrześcijańskiej ligi europejskiej, jako polityk myślał w skali kontynentów, układał bardzo przemyślane i pełne znawstwa plany wojenne, by zadać imperium osmańskiemu śmiertelny cios, lecz jego przedsięwzięcia, z niskich pobudek zepchnięte z właściwej drogi, straciły w ten sposób miano czynu. A Hamlet-Sobieski stracił wiarę w ludzi i w siebie.

Siedem lat trwają te epickie zmagania władcy z bezkształtną materią, wciąż od nowa podejmuje on walkę z ową hydrą. W końcu wraz z fizycznym zdrowiem słabnie i siła psychiczna. Nec Hercules contra plures0. Śmiertelną ranę jednak otrzyma ten starzejący się monarcha tam, gdzie było go najłatwiej trafić, w serce, w serce ojcowskie, które okrutnie cierpiało pod wpływem rozpoczynającej się waśni we własnej rodzinie.

Już z pierwszych faz tej okropnej agonii, w antycznym, surowym rozumieniu tego słowa, możemy odgadnąć wszystko: przyczyny, przebieg i nieodzowne zakończenie tego fatalistycznego dramatu. 23 grudnia 1683 roku Jan III wraz z przepełnioną szczęściem z powodu jego powrotu Marysieńką słucha Te Deum w krakowskiej katedrze. Cała Europa rozbrzmiewa w chwalbie dla zwycięzcy Turków, we wszystkich miastach, we wszystkich dworach ziemskich, ba, nawet po wsiach Polski opowiada się o pełnej chwały krucjacie. Lecz polscy oligarchowie zazdrościli swemu władcy sławy i potęgi, tytułu i bogactwa, ale także i możliwości uwolnienia Polski na zawsze z jej opresji wewnętrznych, jak i od obcych ciemięzców. Tego samego dnia świąt Bożego Narodzenia 1683 roku, gdy Kara Mustafa przypłacił życiem klęskę, ginąc w Belgradzie z rąk kata, Grzymułtowski pisał do marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego, że Jan III jest „szkodliwym kramarzem, który przeszachrował polską wolność”. Kasztelan krakowski Potocki skarżył się na knowania królowej, która swojemu najstarszemu synowi chce zapewnić następstwo tronu. Hetmani Jabłonowski i Sapieha, powróciwszy z wyprawy do domu, rozpowszechniali ulotki przeciwko monarsze, którego obarczali winą za całą tę nędzę i nieszczęście, które dotknęły wojska bez udziału lub wbrew woli Sobieskiego. A liczni współuczestnicy wyprawy, którzy należeli do klientów wrogich dworowi oligarchów, próbowali podważyć sławę, która poprzedzała powrót Jana III do Polski, opowiadaniami o niedoli żołnierzy. Magnaci, którzy musieliby zadrżeć z powodu swej rozpasanej samowoli, skoro tylko ustanowiona by została silna władza królewska, zjednoczyli się przeciwko koronie, nawet jeśli przedtem jedni z nich należeli do stronnictwa austriackiego, inni do brandenburskiego czy też francuskiego.

Gdybyż tylko istniała bezpośrednia droga do całego narodu, to znaczy wówczas do szlachty! Tu jednak mścił się błąd w strukturze polskiego społeczeństwa, tzw. system świty. Dwór nie miał żadnego kontaktu z szerokimi warstwami ludu szlacheckiego. Przynajmniej nie istniały między władcą a tymi, którzy ucieleśniali polityczną wolę, żadne osobiste ani gospodarcze więzy. Zwykły człowiek w całej swej egzystencji był skazany na przychylność i na wsparcie najbliższego wielkiego posiadacza ziemskiego, ten zaś zależał ze swej strony od łaski magnata, ów znowu podporządkowywał się jednemu z królewiąt. Synów i córki wychowywano we dworze lub w zamku protektora-dobrodzieja; wzrastali od początku w jego kręgu poglądów i w podziwie dla swego chlebodawcy. Kto chciał objąć jakiś urząd, ten musiał się trzymać klamki pańskiej; jeśli dążył do wyższych urzędów, to takiejże u wyższego pana. W ten sposób doszło do tego, że król i rząd nigdy nie mieli bezpośredniego wpływu na wyborców prowincjonalnych sejmików ziemskich, że nie dysponowali pospolitym ruszeniem ani całą młodzieżą jako naturalnym źródłem zasilającym zawodową armię narodową, lecz że władca musiał pertraktować z oligarchami, którzy następnie, za pośrednictwem tuzinkowych dowódców, kierowali tłumem.

Tego kręgu nikt nie był w stanie przerwać i przez ten system, który wciągał w swoje jarzmo także lepszy element, gotowy do służby dla dobra narodowej wspólnoty, nie mógł się również przedrzeć Sobieski. Wprawdzie stworzył wysoko uzdolnioną grupę politycznych przywódców, którzy zawdzięczali mu wszystko i którzy wywodzili się ze średnio zamożnej szlachty – Matczyńscy, Polanowscy, Bidzińscy i Szczukowie, Karwiccy i Godlewscy. Niewiele atoli znaczyło to, że ci na chwilę porywali za sobą panów braci na sejmie i sejmikach, podczas gdy od wielu pokoleń władający w swych siedzibach wielcy posiadacze ziemscy poprzez gospodarczy nacisk i z przyzwyczajenia wciąż od nowa odzyskiwali przewagę nad usiłowaniami dworu.

Następnie należy wziąć pod uwagę, że wielka część narodu nie dojrzała do odpowiadającego modelowi Grand Siecle’u nowoczesnego państwa. Dotyczyło to szczególnie Litwy, której mieszkańcy pozostali daleko w tyle za obywatelami zachodniej i południowej Polski, o czym świadczą wspominane przez nas dość częste wyczyny armii litewskiej.

W ten sposób Sobieski był spętany tragiczną potrzebą, by wywalczyć dla siebie pełną władzę królewską, zaś dla swego kraju i swojego narodu pełną wolność tak wewnątrz, jak i na zewnątrz, sprzeciwiając się głupocie i małoduszności swoich polskich wrogów, egoizmowi i fałszywie pojmowanej demokracji; musiał tego dokonywać zwłaszcza na obcych polach bitewnych, dzięki militarnym i politycznym tryumfom, które godne byłyby tych spod Chocimia i Kahlenbergu. I ta konieczność prowadzenia wojen i odnoszenia zwycięstw trzymała króla przy sojuszu z Austrią i przy wojnie tureckiej z równą mocą, jak moralne i strategiczne przyczyny, z powodu których musiał odpędzać Półksiężyc od południowych granic Polski.

Ta wytrwałość nie przychodziła Janowi III łatwo. W jego najbliższym otoczeniu Marysieńka i jej najlepsi przyjaciele byli bardzo rozgniewani z powodu zawiedzionych nadziei na austriackie małżeństwo Jakuba i na węgierską koronę. W Wiedniu hiszpańskie stronnictwo sprzeciwiało się takiej lidze, która sama przez się oznaczała przerwę w walce Habsburga z Burbonem, osłabiając przy tym Hiszpanię w stosunku do Francji. Od dawna wypróbowane nieprzyjaciółki Sobieskiego starały się niezmordowanie, wespół z jego przeciwnikami w austriackim ministerstwie, rozniecić nieufność Leopolda, a to ze względu na rzekomo nadal trwające kontakty z Thökölym, to z powodu polskich zamiarów tyczących księstw naddunajskich, to znowu z powodu profrancuskiego nastawienia Marii Kazimiery, to zręcznie wykorzystując różnicę charakterów sztywnego, rozważnego, trzeźwego cesarza i ognistego, romantycznego króla Polski.

Tymczasem zwolennicy i przyjaciele austriacko-polskiego przymierza również nie próżnowali; wszyscy oni nosili duchowną sukienkę. Nuncjusze w Wiedniu i w Warszawie, kardynał sekretarz stanu i ojciec Marco d’Aviano wciąż byli gotowi do interwencji; starali się przede wszystkim zniszczyć misternie uknutą intrygę dotyczącą sprawy węgierskiej. Z końcem października 1683 roku Jan III wysłał prałata Denhoffa do Rzymu, aby ów przedłożył tam skargę na zachowanie się Austriaków, lecz aby również zapewnił, że Sobiescy nie żywią żadnych skrytych pragnień wobec węgierskiej korony i że Polska tylko z sympatii do Madziarów ujmuje się za Thökölym i innymi rebeliantami. Buonvisi, przepytany przez papieża co do skarg Denhoffa, oświadczył, że Polacy w kilku sprawach, szczególnie z powodu potraktowania królewicza Jakuba, mieli podstawy do niezadowolenia, lecz nie można zmienić narodowych cech charakteru i że jest to jego, nuncjusza, trudne zadanie, by licząc się z tymi faktami mimo to utrzymywać zgodę między tak różnymi w swoim sposobie bycia narodami chrześcijańskimi. Ostre pouczenie kardynała Cibo z polecenia papieża, w którym cesarzowa-wdowa została zganiona za swoje wypowiedzi przeciwko Sobieskiemu, spowodowało na jakiś czas zaprzestanie otwartych intryg przeciw sojuszowi z Polską, podczas gdy Pallavicini w Warszawie ostrzegał tutejszy dwór przed ponownym współdziałaniem z Thökölym, zresztą po doświadczeniach ostatniego miesiąca wojny nie było już po temu żadnej konieczności. Sobieski wobec tego „huomo cosi sceleroso0 był wcale nie lepiej nastrojony niż dwór papieski.

Leopold I i Jan III zwierzali się z tego, co mają na sercu, świątobliwemu ojcu Markowi. Jeśliby połączyli swe siły papież, cesarz, Polska i Wenecja – tak zapewnia w swym liście z 1 stycznia 1684 roku Sobieski – wówczas barbarzyńcy zostaliby z pewnością wypędzeni. „Wielebny ojciec może mi zaufać – oświadcza Habsburg 23 stycznia 1684 roku – że pragnę dołożyć wszelkich starań, aby zachować dobre stosunki z Polską, albowiem jest to przecie tak bardzo konieczne dla wspólnej sprawy całego chrześcijaństwa. Spodziewam się, że król ze swej strony będzie czynić podobnie i to rozpoczęte przedsięwzięcie kontynuować wraz ze mną na Węgrzech, co byłoby najlepsze, albo będzie prowadził dywersję na Wołoszczyźnie, w Mołdawii i na Podolu, jak czyni to teraz właśnie.”

Jan III zamierzał z pewnością brać udział w wojnie aż do zwycięskiego jej końca. Obiecywał papieżowi osiągnąć w przyszłości jeszcze więcej niż dotychczas, a księciu Lotaryngii przyrzekł posłać na Węgry część polskiej jazdy. Cesarski generał Scherffenberg, wysłany do Krakowa, szybko doszedł do porozumienia z polskim królem co do głównych zarysów przyszłej wyprawy. Ani knowania Stanisława Lubomirskiego, Grzymułtowskiego i Sapiehy, ani elegijne żale Thökölyego, że Sobieski stał się wrogiem Węgrów, ani nawet zły humor Marysieńki nie przeszkodziły tej umowie wojskowej. Polityczne pertraktacje również posuwały się naprzód, niczym nie zakłócone. Zmierzały do rozszerzenia austriacko-polskiego przymierza, do utworzenia Ligi Świętej, która miała objąć wszystkie zainteresowane zagładą osmańskiego imperium rządy, a nawet włączyć pozaeuropejskich przeciwników sułtana.

W przekazanym przez Denhoffa Innocentemu XI memorandum z 20 października 1683 roku nakreślił Sobieski plan akcji na wielką skalę, w którym uwzględniał pomoc Moskwy i Persji. Papież spodziewał się pozyskać również Ludwika XIV dla tej sprawy. Nie pouczony doświadczeniem Najwyższy Pasterz wezwał arcychrześcijańskiego króla, by się przyłączył do powstającej Ligi i przez współdziałanie na Półwyspie Bałkańskim francuskich oddziałów przyczynił się do upadku Półksiężyca. Filip andegaweński mógłby wówczas jako wschodniorzymski cesarz objąć tron bizantyński i dziedzictwo Courtenayów. Ojciec Święty w swoim breve do Jana III z 11 grudnia 1683 roku podkreślał, że całkowicie podziela poglądy polskiego monarchy, a papieska dyplomacja działała wszędzie w myśl owej „Christianorum principum in communi causa societas0.

Posłowie papieża, cesarza i Polski do perskiego szacha znajdowali się dopiero w drodze. Jechali przez Moskwę, gdzie tymczasem starania o przystąpienie do Ligi carstwa postępowały w szybszym tempie i traktowano je poważniej. Od połowy października przebywali tam dwaj wytrawni dyplomaci z Wiednia, Blumberg i Zierowski, dotychczasowy rezydent cesarza w Polsce. Zanim rozwinęli oni swoją działalność, pełnomocnicy Sobieskiego podjęli już starania, by równocześnie z tak zwanym wieczystym pokojem między tymi dwoma słowiańskimi mocarstwami osiągnąć również przyłączenie się Moskwy do chrześcijańskiego sojuszu wymierzonego przeciw Turkom. Te starania o wschodniego sąsiada zostały jednakże utrudnione przez to, że urzędowej delegacji polskiej przewodniczył jeden z największych wrogów Sobieskiego, wojewoda Grzymułtowski, któremu każdy inny cel zdawał się niewielkiej wagi wobec tego jednego, żeby stale czynić coś przeciwnego niż to, czego pragnął król. Ten sprytny, egoistyczny i pozbawiony sumienia oligarcha jest nam przecież znany jako raczej niezbyt gorliwy zwolennik wojny tureckiej. Tylko w takim państwie jak Polska było to możliwe, żeby ów zwykle gotowy do skoków w bok i chętny do zadawania razów rogami kozioł został wybrany na ogrodnika tej delikatnej flancy polsko-rosyjskiego porozumienia. Z korespondencji tego pana, przewodzącego delegacji, wyłowimy też łatwo, jak pieczołowicie działał on wbrew instrukcjom, z którymi został wysłany. Niewielkie w tym pocieszenie, że Jan III za plecami Grzymułtowskiego uprawiał przy pomocy podkanclerza Wielopolskiego politykę dokładnie odwrotną od tej, którą prowadzili oficjalni pełnomocnicy Polskiej Rzeczypospolitej w Moskwie. Oczywiście w takim stanie rzeczy nie ruszyła z miejsca ani sprawa pokoju między oboma państwami chrześcijańskiego Wschodu, ani sprawa wspólnej wojny przeciwko muzułmanom.

Natomiast pertraktacje z Wenecją przybrały korzystny obrót. Tu bowiem pierwszy głos mieli pełnomocnicy papieża i cesarza i tu otrzymali oni mimowolne wsparcie od Turków. Na początku grudnia Serenissimę0 zaproszono raz jeszcze, podług wszelkich należnych form, do Ligi. Raport Baila z Istambułu zadecydował, że zniknęły wszystkie wątpliwości ociągających się senatorów. Wenecki dyplomata meldował, że następca Kara Mustafy jest zagorzałym wrogiem Królowej Adriatyku i że Porta sama wyda wojnę Wenecji, jeśli ta jej nie uprzedzi. Tak więc dożowie i rada polecili swemu ambasadorowi na austriackim dworze zbadanie sprawy paktu, nad którym debatowano w Linzu, ówczesnym miejscu pobytu Leopolda I. Polskę reprezentowali tam Hieronim Lubomirski i Rozrażewski. Ci trzej partnerzy, zanim związali się raz jeszcze, i to na długi czas, ze sobą, rozważyli przedtem możliwości pokoju z Portą. Również cesarz i Sobieski wiedzieli, że nowy kurs w Istambule zapewniał jeszcze mniej widoków na kompromis niż Kara Mustafa. Bowiem ten stracony wielki wezyr, rozpoznawszy klęskę swych wielkich projektów pod Wiedniem, przekazał cesarskiemu rezydentowi Kunitzowi 29 sierpnia propozycję zawarcia pokoju, i rozmowy na ten temat toczyły się podczas kampanii na Węgrzech w największej tajemnicy, ale jeszcze na jesieni musiano je nagle przerwać. Sobieski miał nie tylko kontakt z chrześcijańskimi wasalami padyszacha, lecz również z chanem Hadżi Gerejem. Na początku października 1683 roku, na przykład, za pośrednictwem uwolnionego tatarskiego notabla, który dostał się do polskiej niewoli pod Parkanami, przekazał chanowi podziękowanie za „dyskretne” zachowanie się krymskiej jazdy. W ciągu zimy wielokrotnie przybywali do Polski posłowie z propozycją pokoju, w końcu również od księcia Siedmiogrodu Apafiego. Lecz Jan III odrzucił ją wreszcie ostatecznie. Natomiast 27 marca złożył swój podpis pod tekstem Ligi Świętej z papieżem, cesarzem i z Wenecją, który, parafowany w Linzu 5 marca 1684 roku, już 11 tego samego miesiąca został zaakceptowany przez senat wenecki.

Układ ten zawierał w czternastu artykułach następujące istotne ustalenia. Sojusznicy połączą się do końca teraźniejszej wojny w celu wspólnej ofensywy i zapewniają sobie wzajemnie po wieczne czasy wsparcie przeciwko każdemu tureckiemu natarciu. Nie będą zawierać żadnego separatystycznego pokoju; zdobyte tereny należą się temu, kto je zdobył. Inne państwa, a szczególnie Moskwa, są proszone o przystąpienie do Ligi. Liga ta jest utworzona przeciwko tylko jednemu wrogowi, przeciw Osmanom.

W kilka dni po ratyfikowaniu tego sojuszu, z polecenia wiedeńskiego dworu odwiedził Sobieskiego w Jaworowie węgierski magnat Csaky. Wizyta ta stanowiła pierwszą próbę ogniową rozszerzonego i wzmocnionego przymierza, dotyczyła bowiem jedynej, rzeczywiście kapitalnej kwestii, która – po usunięciu nieporozumień dotyczących korony św. Stefana, Thökölyego i innych madziarskich turkofilów – pozostała sporna i w każdej chwili mogła stać się powodem nowej niezgody między Austrią i Polską. Różnice poglądów, które ujawniły się mimo chwilowego i podstawowego porozumienia między Janem III i Scherffenbergiem, dotyczącego planu wojny na rok 1684, wynikały z problemu, którego rozwiązanie po myśli Austriaków było zadaniem Csakyego.

Pod koniec grudnia 1683 roku zadecydowano w Wiedniu, że przy rozpoczęciu dalszych operacji przeciwko Porcie należy zachęcić ludy bałkańskie do powstania przeciw muzułmańskiemu jarzmu. Przy czym pomyślano o dawnych i nieprzedawnionych roszczeniach Świętej Węgierskiej Korony Stefana do sąsiadujących krajów, począwszy od Bośni, poprzez Serbię, skończywszy na Siedmiogrodzie i księstwach naddunajskich. W myśl prawa Madziarów koronowany król był nie tylko uprawniony, lecz też zobowiązany do tego, by „awulsję rekuperować”0. Przy czym okoliczność ta wydawała się korzystna tak z militarnego, jak i politycznego punktu widzenia, albowiem chrześcijańscy książęta lenni i wszyscy raja0 imperium tureckiego byli od dawna gotowi poddać się Habsburgom po zwycięskim wkroczeniu cesarskich sił zbrojnych. Układy w Linzu przewidywały, że każdy sojusznik zatrzyma swe zdobycze dla siebie. Dlatego też obecnie wszystko obracało się wokół tego, aby wojskom cesarskim jako teren operacji militarnych dostały się te kraje, do których, jak sądzono, Austria ma historyczne prawa. Jak to zwykle w takich razach bywa, przeciw węgiersko-habsburskim pretensjom Polska wysuwała swoje, historycznie nie gorzej umotywowane roszczenia do obu księstw naddunajskich, które raz były pod węgierskim, raz pod polskim zwierzchnictwem, a mimo że między Polską i Siedmiogrodem nigdy nie istniało państwowo-prawne powiązanie, to jednakże wspomnienie o Stefanie Batorym łączyło te kraje. Przy kłótniach o skórę na niedźwiedziu zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że podczas jej dzielenia zwierzę, którego jeszcze nie zabito, może się dobrze dobrać do skóry myśliwym. Dlatego papieska dyplomacja zabrała się pilnie do dzieła, aby przesunąć na potem tę rozprawę między Wiedniem i Warszawą. Oba dwory jednak, grzesząc nadmierną ufnością w zwycięstwo, chciały sprawę załatwić już teraz.

Gdy dotknięto tego kamienia obrazy, wnet posypały się pierwsze iskry. Cesarscy generałowie chcieli skierować główne uderzenie przez Węgry na Budę i prosili Sobieskiego, by z nimi przy tym współdziałał. Tymczasem Csaky pertraktował z wołoskim hospodarem Serbanem Cantacuzino, który objawiał „dobre dyspozycje” i przy odpowiednim wsparciu oświadczył gotowość do hołdu na rzecz Austrii. Również książę Apafi z Siedmiogrodu, urabiany przez jezuitę ojca Dunoda, zaoferował w Wiedniu swoje poddaństwo. Teraz doradcy Leopolda I upierali się przy tym, że trzeba maszerować na Temesvar. Jeśliby bowiem wyprawa ta się powiodła, Siedmiogród i Wołoszczyzna zostałyby włączone natychmiast do sfery wpływów władzy cesarskiej.

Pragnienia Sobieskiego szły w zupełnie innym kierunku. Chciał skierować główne natarcie na Mołdawię. Tam, po klęsce Kunickiego z przedostatniego dnia 1683 roku, Petryczejko uciekł znowu z Jass. Ten hospodar z polskiej łaski bronił się jeszcze krótko w Suczawie, potem ratował się ponownie pobytem na wygnaniu u Sobieskiego. Hetman kozacki Kunicki został zamordowany przez swych ludzi, kiedy nie mógł zaspokoić ich żądań żołdowych. Tak więc cała Mołdawia dostała się znowu pod tureckie zwierzchnictwo. Jan III dążył obecnie do tego, by nieudane próby ochotniczych oddziałów kozackich powtórzyć przy pomocy właściwszych sił i środków oraz rozszerzyć obszar polskiej władzy aż do Morza Czarnego. Ten wciąż dążący do spełnienia swoich ambitnych nadziei król pragnął wpierw zająć Mołdawię, potem pociągnąć przez Dunaj prościuteńko na Istambuł, gdy tymczasem Wenecjanie mieliby posłać swoją flotę na Dardanele. Leopold I mógłby zaprzestać na chwilę operacji wojskowych na Węgrzech i najpierw zaatakować odwiecznego wroga w jego głównej siedzibie, pobić go na głowę i wypędzić z Europy. Wówczas nadszedłby czas podziału zdobyczy. Przy czym Polska bez wątpienia miałaby dla siebie całą północno-wschodnią część Półwyspu Bałkańskiego; sprawowałaby tam swoją hegemonię poprzez Węgry i Siedmiogród.

W Wiedniu wysuwano przeciwko temu dwa zarzuty. Po pierwsze, postępowano tam zwykle z namysłem i ostrożnie, krok po kroku, według metody dworskiej rady wojennej, i wątpiono słusznie w zdolność chrześcijańskiej armii do szybkiego realizowania tak wspaniałych planów; następnie nie zgadzano się na to, by rewindykowane przez Węgry tereny przypadły innej, a nie cesarskiej władzy w udziale. Csaky starał się odwieść Jana III od jego projektów wyprawy. Serban, który również Polakom okazał czystą życzliwość, został przedstawiony jako bardzo niepewny sprzymierzeniec, którego dwulicowość zagrażała polskiemu natarciu na Mołdawię z wołoskiej flanki. Nie inaczej wyglądała sprawa z Apafim. O, daremne zabiegi miłosne! Sobieski uparł się przy formalnym układzie. Polacy muszą dostać na piśmie przyrzeczenie, że otrzymają księstwa naddunajskie i Siedmiogród. Na zaklinające prośby Pallaviciniego zadowolił się potem Mołdawią i Wołoszczyzną.

Tak źle wyglądały sprawy, gdy przybył do Jaworowa cesarski pełnomocnik, hrabia Waldstein, który miał zapewnić łączność między sprzymierzeńcami i załatwić harmonijną współpracę wojska i dyplomacji. Przywiózł Marysieńce wspaniałe klejnoty, upragnioną roczną pensję w wysokości 30 000 guldenów dla królewicza Jakuba, piękne konie i trofea wojenne dla Jana III, do tego 1 500 złotych guldenów dla podkanclerza Gnińskiego. Było to bardzo miłe, lecz mądry Buonvisi doradzał jeszcze większą szczodrość. Nuncjusz wiedeński proponował, by w zastępstwie arcyksiężniczki Marii Antoniny przywieźć jej przyszłą szwagierkę, siostrę elektora Maksymiliana Emanuela, jako narzeczoną dla królewicza Jakuba, a bogatą córkę Rakoczego wydać za mąż za brata Marii Kazimiery, Maligny; wreszcie i papa d’Arquien powinien otrzymać godność księcia Rzeszy. Tak wiele łaski jednakże wydawało się cesarskim ministrom nadmiarem sojuszniczej dobroci. Waldstein mógł już wkrótce odczuć skutki tego głupiego skąpstwa.

Kiedy przekazywał dary swego monarchy, francusko-brandenburskie stronnictwo pracowało właśnie pełną parą nad tym, by rozdmuchać austriacko-polską rywalizację o księstwa naddunajskie i zachwiać ledwo zawartą Świętą Ligą. Na początku lutego Wielki Elektor przez swego rezydenta Wicherta skierował do obu hetmanów wielkich Korony i Litwy, Jabłonowskiego i Sapiehy, propozycję pośrednictwa we wznowieniu dobrych stosunków między Francją a Polską. Brandenburski pułkownik von Knobelsdorff, który dowodził kontyngentem posiłkowym podczas wojny z Turkami, rozmawiał z Jabłonowskim w tej sprawie, otrzymał jednak zaskakującą odpowiedź. Sobieski, rzekomo, ma być największą przeszkodą wszelkich przynoszących pożytek decyzji. Jest fałszywy i judzi przeciwko Francji; dlatego właśnie hetman pragnie, żeby tylko dla pozoru działać na rzecz pojednania Jana III z Ludwikiem XIV, a należy się posunąć w tych staraniach jedynie na tyle, by z ich powodu król polski stracił kredyt zaufania wiedeńskiego dworu. W ten sposób uniknie się wzrostu potęgi Sobieskiego, likwidując austriackie poparcie. Dopisek do tych perfidnych propozycji nikczemnego Jabłonowskiego, który właśnie wówczas dał upust swojej zawiści wobec przyjaciela z lat młodości, rozpowszechniając oczerniające pamflety o ostatniej wyprawie wojennej tamtego, interpretację tej haniebnej intrygi, możemy przeczytać w raporcie Wicherta z 2-12 marca: hetman koronny sam dąży do korony. Tragiczne przekleństwo władzy elekcyjnej, że musi przyczyniać każdemu królowi z dniem objęcia przez niego rządów skrytych wrogów w najbliższym otoczeniu!

Fryderyk Wilhelm odpowiedział sprytnemu jak lis Jabłonowskiemu z jeszcze większą chytrością, że Francja nigdy nie opuści w potrzebie swych zwolenników, równocześnie jednak wysłał jednego ze swych zauszników do biskupa Witwickiego0 z Poznania, który należał do tych niewielu ludzi wiernych Sobieskiemu, i oświadczył ustami tego emisariusza, iż Brandenburgia nie ma nic wspólnego z polskimi niezadowolonymi, że chce być uczciwa wobec Jana III i pojednać go z Ludwikiem XIV. Tymczasem zostały już utkane inne nici porozumienia między tymi dwoma monarchami. Sobieski zwrócił się do papieża i do kardynała Barberiniego i ci osobiście interweniowali w Wersalu; również Maria Kazimiera od czasu swego wielkiego rozczarowania po odsieczy wiedeńskiej podjęła za pośrednictwem swego szwagra Béthune’a ostrożne próby zbliżenia do Francji. Ku swemu największemu i najprzykrzejszemu zaskoczeniu hrabia Waldstein pewnego dnia znalazł się oko w oko z nieoficjalnym pełnomocnikiem Ludwika XIV, właśnie owym Béthune’em, z którym miał teraz rozegrać zaciekły dyplomatyczny pojedynek.

Te różnorakie intrygi przypieczętowały właściwie los austriacko-polskiej współpracy na rok 1684, zanim jeszcze padł pierwszy strzał na wojennej wyprawie. Jan III w bardzo układnym liście do Lotaryńczyka z 18 maja zgodził się na jego plan wyprawy mówiąc, że spotkają się więc nad Dunajem. Tylko „magnanimae resolutiones0 obu naczelnych dowódców nie były w najmniejszym nawet stopniu skoordynowane. Lotaryńczyk troszczył się tylko o Węgry, Jan III chciał pójść przez Mołdawię i dolinę Prutu do ujścia Dunaju. Jedynie wspaniałe i szybkie zwycięstwa pozwoliłyby w końcu tym obu sprzymierzeńcom na połączenie swych sił w Bułgarii. Wojska cesarskie w sile 53 000 nacierały w trzech grupach, większość, 35 000 ludzi pod dowództwem Lotaryńczyka, podeszła pod Budę, 27 czerwca pobiła pod tym miastem Mustafę paszę, po czym rozpoczęła oblężenie węgierskiej stolicy, lecz z nastaniem chłodów musiała, po stracie więcej niż połowy stanu swych oddziałów, odejść z kwitkiem. Nie lepiej wiodło się Polakom.

Po długotrwałych przygotowaniach armia wyruszyła 1 sierpnia ze swego miejsca zbiórki w Busku. 77 000 żołnierzy – jak twierdził Sobieski w swoim liście do Innocentego XI – wyruszyło, by zwyciężyć lub umrzeć; 60 000 według naocznego świadka Talentiego, który nie znał się wiele na sprawach wojskowych; 6 000 jazdy, 2 000 piechoty i 4 000 Litwinów (dont il n’y a guère a espérer0) wyliczył Waldstein i we wrześniu podwyższył swój szacunek do 17 000. Prawdziwa liczba wojska nie przekraczała zbytnio tej ostatniej oceny i w tym należy widzieć przyczynę tego w innym razie niepojętego fiaska inscenizowanej z wielkim hałasem kampanii.

Najpierw przed zachwyconymi oczami Marysieńki, która pragnęła sobie przypomnieć czasy zmarłej władczyni Ludwiki Marii i bitwy pod Warszawą, w obecności tłumów świetnych kawalerów z całej Europy, zdobyto po dwudniowym oblężeniu zamek Jazłowiec. 600 janczarów załogi skapitulowało w zamian za swobodny wymarsz z twierdzy. Ów czyn zbrojny został uwieczniony na malowidle w heroicznym stylu, które jeszcze do niedawna wisiało w Monachijskim Muzeum Narodowym. O dalszych walecznych działaniach jednakże nie informuje nas już żadne jaśniejące kolorami płótno. W ciągu całego września armia nie ruszyła z miejsca. Ulewne deszcze wciąż przeszkadzały w budowie mostu do przeprawy przez Dniestr, niedaleko Żwańca. Chocim, miejsce zwycięstwa sprzed 11 laty, któremu Jan III zawdzięczał swą koronę, został znowu zajęty, skały pod Żwańcem rozbudowano w odtąd wciąż obsadzone przez jeden garnizon „Okopy Świętej Trójcy”. Były to jednak skąpe rezultaty wyprawy, której towarzyszyły na początku tak wielkie nadzieje. Nie należy dopatrywać się przyczyny tego w niesprzyjającej pogodzie, również nie w doskonale prowadzonym oporze nielicznych tureckich oddziałów pod dowództwem Sulejmana paszy czy w celowo ślamazarnej defensywie Tatarów pod wodzą ich chana Selima Gereja. Dużo silniej dało się we znaki źle zorganizowane zaopatrzenie. Jeszcze bardziej przeszkadzały spory w polskiej kwaterze głównej, gdzie handryczyli się między sobą obaj hetmani, Jabłonowski i Potocki, Waldstein i Béthune, Polacy i Litwini, frankofile i austrofile, lecz wszystkich ich łączyło jedno: by zatruć życie królowi i osłabić jego zapał. Dołączyło się do tego niezadowolenie z austriackiego sojusznika, którego Béthune i jego przyjaciele pomawiali nie bez powodu o knowania z polskimi opozycjonistami Sobieskiego, również wzgląd na Francję, dokąd po zakończeniu wyprawy miało zostać wysłane poselstwo dla wznowienia przyjaznych stosunków, i – nie całkiem jasne – potajemne negocjacje z Tatarami. Szalę przeważyły jednak niedostateczna, jak na tego rodzaju przedsięwzięcie, liczba oddziałów i ich katastrofalne pomniejszenie z powodu chorób, z którymi nie mogła się uporać pożałowania godna służba sanitarna.

Ponad tę smutną, ponurą gmatwaninę chytrych intryg, jak zwykle, wyrastali Leopold I i Jan III dzięki czystości swych zamiarów i wielkodusznej skromności. Ta powódź brudnych podejrzeń dotknęła ich, lecz nie zalała. Wprawdzie jawne stosunki Sobieskiego z tym samym księciem Siedmiogrodu, który w kwietniu zaproponował Wiedniowi swój hołd, wzbudziły gniew cesarza. Wieczne przymierze między Polską a zmęczonym tureckim panowaniem Apafim, nad którym pertraktowano od czerwca i którego zawarcie udaremniło złe zakończenie ekspedycji na Mołdawię, zostało ujawnione wiedeńskiemu dworowi we wszystkich szczegółach, gdy generał Schultz zdobył późną jesienią archiwum rebelianta Thökölyego i przy tym oryginały listów Jana III do „Princes partium Hungariae0. Okazało się, że również ten Belzebub pośród szatanów antyhabsburskiego piekła, po rozmaitych niejasnościach i nieporozumieniach, zaproponował w lipcu 1684 roku polskiej Koronie sprawowanie nad nim pewnego rodzaju władzy zwierzchniej. Mimo to Leopold I nie zwątpił w możliwość ponowienia szczerego, uczciwego przymierza. Gdy Sobieski po powrocie do ojczyzny z Mołdawii wysłał list do cesarza, w którym nakreślił nowy, zbudowany na ścisłej współpracy obu armii plan wojny na rok 1685, wówczas Habsburg chwalił wobec Marka d’Aviano te „piękne słowa i dobry zamiar” sojusznika: „dałby Bóg, żeby tym słowom odpowiedziały czyny i żeby w nadchodzącym roku można było ujrzeć skutek z tego dla zbawienia chrześcijaństwa. Staram się wciąż o wszelkiego rodzaju zażyłość z tym królem, aby nie dać nawet najmniejszego powodu do waśni.”

Z niezłomną wolą, mimo ciężkiej choroby i dotkliwych niepowodzeń na polu bitwy, wydany na pastwę wszelkich intryg i pokus, trwał Sobieski przy idei krucjaty, ba, nawet podjął ją w szerszym zakresie. Tak więc najpierw rozerwał ramy zachodnioeuropejskiej wspólnoty ludów, jego działalność sięgnęła aż Bliskiego Wschodu i niemalże Dalekiego. Z owym rozmachem, który ubodzy wyobraźnią biurokraci tak bardzo brali za złe temu władcy, realizował słuszne samo w sobie przekonanie, że jedynie koalicja wszystkich przeciwników imperium osmańskiego może nie tylko się przed nim obronić i zrzucić jego jarzmo, lecz również zburzyć je lub przynajmniej uczynić je nieszkodliwym dla chrześcijaństwa; równoczesny atak na trzy życiodajne ośrodki tego potężnego tworu państwowego, na Istambuł, Bagdad i Egipt, przyniósłby szybkie i decydujące zwycięstwo. Nie było winą Sobieskiego, że zawiedli spodziewani sojusznicy, że jego trudy i starania wskutek ówczesnych warunków komunikacji, niedostatecznych kwalifikacji stojących mu do dyspozycji negocjatorów i ułatwionej przez to tureckiej kontrakcji pozostały bezskuteczne. Jego zasługa natomiast wynika z faktu, że przeniósł on umieszczone na papierze propozycje pobożnych marzycieli i ambitnych dyplomatów ze świata pozoru w świat uwarunkowanego bytu.

Prawie nic nie wiemy o pertraktacjach z negusem, którego Jan III starał się nakłonić do ataku z południa na dolinę Nilu i liczył na jego pomoc szczególnie z powodu wspólnej im chrześcijańskiej wiary. O staraniach zawarcia przyjaźni z wielkim cesarzem chińskim Kang-si możemy znaleźć napomknienia. Natomiast dokładniej jesteśmy poinformowani o dyplomatycznej akcji Sobieskiego w Moskwie, u Tatarów krymskich i w Persji. Całe życie pracował nad urzeczywistnionym później przez Katarzynę II oderwaniem się chanatu Gerejów od Wysokiej Porty. Przypomnijmy sobie, że znał on świetnie język i obyczaje tych przykrych gości, którzy nawiedzali Polskę tak często we wrogich zamiarach, lecz czasem również przybywali jako sprzymierzeńcy, że miał on pośród ich przywódców niejednego przyjaciela, że wreszcie chanowie dość często pośredniczyli między Sobieskim i Turkami i że Polacy oraz Tatarzy wiele razy podczas najbardziej gwałtownych działań wojennych między chrześcijanami i muzułmanami schodzili sobie wzajem z drogi z podejrzaną gorliwością. W ten sposób działał chan Hadżi Gerej pod Wiedniem, tak zachowywały się też obie strony podczas ostatniej wyprawy wojennej w Mołdawii.

Po powrocie Jana III pojawił się u niego pod koniec listopada 1684 roku w Żółkwi posłaniec Selima Gereja z propozycją pośredniczenia w zawarciu korzystnego pokoju z sułtanem. Król polski wykorzystał tę okazję, aby w mistrzowsko obliczonym na psychikę Tatarów liście do chana wezwać sławnego potomka zdobywcy świata Czyngis-chana do zrzucenia osmańskiego jarzma. Władca Krymu pochodzi przecież z rodu chanów bucharskich, którzy podobni wielu innym muzułmańskim książętom cieszą się swą niezależnością. Jak mogą szlacheccy Tatarzy, którzy szczycą się wielowiekowymi rodowodami, znosić tyranię plebejskich Turków, u których często nie wie się nawet, kim był ojciec najwyższych dostojników? Powstań, Selimie Gereju, strząśnij więzy niewolnictwa, panuj absolutnie i niech nikt inny nie włada nad twym ludem, zawrzyj sojusz z Polakami i nie przeszkadzaj tym, którzy zdruzgocą bezsilnych bez twej pomocy Osmanów!

Wrażenie, jakie wywołało to upominające wezwanie, było wielkie; stronnictwo wysoce poważanego subchana Gasi, dawnego towarzysza broni Sobieskiego w bitwie pod Warszawą, stworzyłoby z wielką ochotą tatarską Rzeczpospolitą nad brzegiem Morza Czarnego. Skłonność do wolności kłóciła się w nich z islamską solidarnością. Polskiemu posłowi Golczewskiemu, który miał na Krymie prezentować ofertę Sobieskiego, zdawała się z początku przyświecać gwiazda powodzenia. Już zabrał ze sobą w maju 1685 roku na powrotną drogę do ojczyzny przychylną odpowiedź, gdy Turkom, dzięki podarkom, groźbom, dzięki zręcznemu wygraniu zawiści panujących między członkami dynastii i między murzami, jak też przez zaapelowanie do solidarności wszystkich synów proroka, udało się spowodować odmianę. Golczewski został zawrócony z drogi przez dwóch wysłanych za nim siepaczy dopiero w listopadzie, gdy tymczasem nie powiodła się druga wyprawa na Mołdawię, mógł przekazać ustnie Sobieskiemu załamanie się nadziei na neutralność chana.

Podobny przebieg miały negocjacje w Persji. Przebywało tam od 1684 roku kilku pełnomocników papieża, cesarza i polskiego króla. Najwyższy rangą był pośród nich arcybiskup in partibus Sebastian Knab, którego uwierzytelnili jako posła Innocenty XI i Leopold I. Z tym prałatem polski pełnomocnik – Zgórski – wdawał się w długotrwałe sprzeczki o prymat i rangę, które nie sprzyjały zbytnio chrześcijańskiej sprawie. Wokół tych obu głównych aktorów roiło się od przebiegłych Ormian, którzy mieli do zakomunikowania Europie o cudach perskiej waleczności. Knab dopiero w sierpniu 1685 roku zorientował się, że szach Sulejman nie miałby z pewnością nic przeciwko temu, gdyby giaurowie zaaplikowali sunnitom niejedną dobrą nauczkę, lecz o przymierzu między szyitami i chrześcijanami nie ma nawet co myśleć. Król królów miał w tym względzie więcej skrupułów niż król-słońce w Wersalu. A oprócz tego Turcy przemówili do sumienia perskiego monarchy w podobny sposób jak do chana Tatarów; szczególnie wezyr szacha otrzymał wspaniałe podarki, a oddziałom skoncentrowanym w Iraku marsz na Bagdad nie wydawał się zwykłym spacerkiem. Tak więc nic nie mogło zachwiać odmowną postawą Sulejmana. Podczas audiencji u niego, 20 marca 1866 roku, Knab i Zagórski usłyszeli wyznanie wiary w Koran, który prawdziwemu wyznawcy zabrania występować wspólnie z chrześcijanami przeciwko błądzącym braciom.

Tak więc Liga Święta znalazła posłuchanie tylko u odosobnionych członków Kościoła katolickiego, u rosyjskich schizmatyków. Ten sam arcybiskup Knab, który tak niewiele mógł zdziałać w Ispahanie, podczas swego przejazdu przez Moskwę przybliżył znacznie szansę na przyłączenie się cara do trójprzymierza Austria-Polska-Wenecja i polepszył ją. Pokonał, przy czynnej pomocy Szkota Gordona, który wstąpił w rosyjskie służby, wątpliwości bojarów co do przymierza z Polakami. Potem kontynuowali te starania austriacki poseł Blumberg i towarzyszący mu, wyjątkowo elastyczny jezuita ojciec Vota. Równocześnie naiwni i nieufni Moskwiczanie zwlekali długi czas ze zgodą. Ich szpiedzy, których przeszmuglowali do Polski, wciąż przestrzegali przed polską wiarołomnością; Lachy mogą zawrzeć nagle pokój z Portą i potem wespół z nią zwrócić się przeciw Rosjanom. Dla tego rodzaju szpiegów znamienne jest to, że w maju 1685 roku meldowali, iż Austria chce wynieść na tron polski syna (zmarłego bezdzietnie!) Michała Wiśniowieckiego. Zresztą strach przed diabelskimi zamiarami papieża i cesarza był nie mniejszy od strachu przed zamiarami Sarmatów. Jeśli chodzi o łacinników, to nie można nigdy wiedzieć lub raczej wie się zbyt dobrze, że właściwie chcą oni zniszczyć prawowierny naród. Lecz szansę na ogromne powiększenie terenów rosyjskich nad Morzem Czarnym, większe i mniejsze podarki, którymi cesarz i król polski próbowali utrzymać rosyjską przyjaźń, pragnienie, by zdobycze rozejmów andruszowskich uprawomocnić wreszcie przez trwały pokój – tych przynęt było już doprawdy za wiele.

Kiedy oficjalne poselstwo polskie pod przewodnictwem doskonale nam znanego, zajadłego wroga Sobieskiego Grzymułtowskiego wyruszyło do Moskwy w połowie lutego 1686 roku, kiedy jego mówca w znakomicie ułożonej przemowie przypominał o słowiańskiej wspólnocie, od Bizancjum i Ruryka przeszedł śmiałym krokiem do posłannictwa następców książąt normańskich i wschodniorzymskiego cesarza, aby uwolnić Konstantynopol od kłamliwego znaku Półksiężyca, i kiedy delegaci Rzeczypospolitej wyraźnie okazali swoją niecierpliwość, żeby za każdą cenę przywieźć wreszcie do ojczyzny ów wytęskniony sojusz, wówczas ucichły wszelkie zarzuty. 6 maja 1686 roku został podpisany w stolicy carów Iwana i Piotra ów nazwiskiem głównego posła ochrzczony pokój, który porządkował stosunki między tymi dwoma słowiańskimi mocarstwami aż do upadku dawnego państwa polskiego. Kijów i jego okolice w obrębie 5 mil, Smoleńsk, Starodub, Połtawa i zdobyty przez Moskwiczan w wojnach aż po przełomie wieku teren został odstąpiony, uznano zwierzchnią władzę cara nad Kozakami z Siczy, oprócz tego przyrzeczone prawosławnym na polskiej ziemi wolność praktyk religijnych, a carowie otrzymali prawo ujmowania się za swoimi braćmi w wierze. Panowie z Kremla odwzajemnili się 146 000 złotych rubli i braterstwem broni w walce z Turkami.

Papież i cesarz wywierali na Polaków silny nacisk, żeby to przymierze nie tylko zostało zatwierdzone, lecz też weszło w życie. W Rzeczypospolitej jednak obywatele nie byli zbytnio zachwyceni warunkami, które osiągnął Grzymułtowski. Na posiedzeniu senatu, które we Lwowie 9 grudnia 1686 roku miało zaakceptować ten układ, czyniono ambasadorowi najgorsze zarzuty. Ten bronił się chłodno, że nie on wpędził królestwo w sytuację przymusową, by wybierać podczas trwającej wojny tureckiej między ustępstwami a rosyjskim przymierzem z jednej strony, lub atakiem carów z drugiej. Polska jest niezdolna do walki na dwóch frontach, do tego wojsko Moskwiczan byłoby przywitane na Litwie miast bronią, chlebem i solą. Senatorowie zrozumieli, że wojewoda poznański ma rację, i wyrazili zgodę na ten układ.

22 grudnia odbył się uroczysty akt zaprzysiężenia na to sporne przymierze. W obecności świetnego moskiewskiego poselstwa pod przewodnictwem Szeremietiewa Jan III przysięgał na ten pakt. Łzy spływały mu po policzkach, kiedy powtarzał te nieodwołalne słowa, a wraz z królem płakało wielu senatorów. Lecz dźwięki dzwonów ze wszystkich kościołów, grzmot dział i wiwatujące okrzyki ludności przytłumiły żałobę. Krótki był ból, lecz długo trwała radość z powodu pokoju, który Polska miała teraz na swej najbardziej zagrożonej granicy, i z powodu możliwości, które dawała obecnie po przystąpieniu Moskwy do koalicji chrześcijańskiej wojna z Osmanami. Kardynał Buonvisi był rzecznikiem poglądów nie tylko papieża i cesarza, lecz również całego chrześcijańskiego Zachodu, kiedy wychwalał Sobieskiego i jego samozaparcie. Ten wielce oczerniany pokój Grzymułtowskiego, który w swej istocie potwierdzał tylko według prawa międzynarodowego faktyczny stan, stanowi jeden z najpiękniejszych dowodów politycznej mądrości i wyrastającego ponad narodowe prywatne interesy europejskiego, chrześcijańskiego światopoglądu polskiego króla. Przyjął na siebie naganę niezdolnego do osądu tłumu, ponieważ prawdziwe dobro kraju stawiał nad demagogiczną, szkodliwą negację.

Albowiem nie wolno nam nigdy zapominać o tej ważnej myśli przewodniej: że wierność Lidze, zwycięstwo nad Turkami było dla Polski naczelną życiową koniecznością. To zwycięstwo musiało być wywalczone i dopiero wtedy można było, wolno było i trzeba było podjąć inne zadania dotyczące polityki zagranicznej. Dopóki Turcy i Tatarzy w każdej chwili zagrażali u granic Rzeczypospolitej, nie była ona w stanie swobodnie manewrować ani na północnym wschodzie, ani na zachodzie u wybrzeży Bałtyku, ani też zachować swej niezależności w zmaganiach obu mocarstw światowych, Austrii i Francji.

15. Powrót do francuskiej orientacji

Niezłomne trwanie przy tej dewizie, która stała się najpilniejszym zadaniem życia, nie przeszkadzało królowi w dołożeniu wszelkich starań, by załagodzić ten niechciany i niegodny spór, z powodu którego zostały zerwane stosunki między Francją i Polską. Najlepsze chęci, najserdeczniejsze nastawienie Sobieskiego napotykało jednak wiele razy wymienianą już przez nas przeszkodę, że król polski chciał połączyć podziw dla Ludwika XIV i francuskiej kultury z wiernością Lidze Świętej, podczas gdy dwór wersalski chciał widzieć w każdym zbliżeniu tylko kolejny etap prowadzący do rozwiązania owego przymierza Habsburga i Rzeczypospolitej, a nawet do zbrojnej interwencji Polaków przeciw Austrii.

Jan III przedstawił swój pogląd w piśmie do Wielkiego Elektora, odpowiadając tym samym na jego ofertę pośredniczenia między Francją i Polską: „J’ay este bien aise de luy faire cognoistre [od kilku dni przebywającemu w Jaworowie Béthune’owi], que je verrai toujours avec beaucoup de plaisir le renouvèlement de nôtre ancienne amitié - je scay que la christianité ne peut attendre de solides avantages et de grands secours, que d’un roi aussi puissant et généreux. Ce qui me fait vous exhorter de contribuer a la satisfaction de la France, dont seul dépend selon moi la réunion de tous les princes chrétiens contre l’ennemie commun.0 Ten program, podany do wiadomości 30 czerwca 1684 roku, w czasie gdy nuncjusz Ranucci pertraktował w Valenciennes z Colbertem de Croissy nad wznowieniem stosunków francusko-polskich) prezentuje raz jeszcze główną myśl Sobieskiego: pokój między chrześcijańskimi książętami w celu wspólnego zniszczenia odwiecznego wroga. I ten cel dla dobra ogółu, ten głos niebiańskiej miłości, splatał się z zewem ziemskiej miłości do rodziny.

Ledwo Béthune wrócił do Polski, ledwo Ranucci mógł przekazać jakąś obiecującą konkretną odpowiedź, a już polska para królewska miała na podorędziu projekt, który tak wiele różnorodnych rzeczy stapiał w skuteczną jedność. Jan III chciał według życzenia Ludwika XIV wziąć pod uwagę jawne zadośćuczynienie za wyrządzone francuskiemu ambasadorowi przykrości i wysłać do Wersalu specjalne poselstwo ze swoim szwagrem, kanclerzem Wielopolskim, na czele. Ta już przez wybór osoby pełnomocnika wyraźnie pomyślana jako odpowiednik podróży Béthune’a demarche miała się odbyć pod pozorem wyjazdu do wód. Za główne przedmioty rozmów zostały uznane: przystąpienie Francji do koalicji antytureckiej, przy czym wówczas na nowo ustanowiona godność cesarza bizantyńskiego byłaby zastrzeżona dla Ludwika XIV we własnej osobie lub dla członka jego rodziny; finansowa i militarna pomoc dworu Burbonów dla Polski w celu energicznego kontynuowania walki z niewiernymi; wreszcie odpowiednia kandydatka na żonę dla Jakuba Sobieskiego, dwa razy już odrzuconego, któremu po arcyksiężniczce odmówiono również księżniczki bawarskiej. Wprawdzie chwila obecna sprzyjała tego rodzaju planom, gdyż Francja właśnie, po regensburskim rozejmie z 15 sierpnia 1684 roku, nie krzyżowała broni z Habsburgami, lecz od tego do wspólnej akcji obu mocarstw przeciwko sułtanowi była długa droga, która zresztą nigdy nie została przemierzona. A Ludwik XIV chciał wprawdzie znowu przywrócić do swych łask Jana III jako sojusznika, lecz żeby zaraz synowi panny d’Arquien, wnukowi tego głęboko pogardzanego starego lumpa, który na próżno żebrał o tytuł książęcy, temu jaśnie oświeconemu nuworyszowi dać za żonę córkę Kondeuszów, przeciwko czemuś takiemu wzbraniało się w królu francuskim wszystko.

Wielopolski, który decyzją senatu z 30 czerwca 1685 roku został w końcu jednak wysłany w oficjalnym charakterze ambasadora do Francji, „na podstawie opinii Ojca Świętego i według zamiarów Jego Wysokości Króla”, już przed swoim wyjazdem przewidywał bezowocność tej misji. Jednak jego dostojny szwagier i Maria Kazimiera widzieli niebo pełne skrzypiec, które miały zagrać na wspaniałym weselu ich pierworodnego. W swoim dążeniu, by za wszelką cenę dokuczyć Austriakom, odkrył Béthune trzecią kandydatkę dla królewicza Jakuba, dziedziczkę królestwa Portugalii. Równocześnie więc książęta Radziwiłłowie, synowie siostry Jana III, którzy przedsięwzięli wówczas swoją kawalerską podróż, zostali skierowani na dwór w Lizbonie, by wysondować tam teren i obejrzeć wybrankę.

Francja była gotowa poprzeć to małżeństwo, przyczynić się do objęcia tronu w Polsce przez Jakuba Sobieskiego, zapomnieć o wydarzeniach z 1683 roku i przesłać parze królewskiej kilka drobnych upominków. Było to wszystko, co Wielopolski osiągnął w Wersalu. Wspaniała audiencja powitalna 18 października 1685 roku, taka sama audiencja pożegnalna w czterdzieści dni później, w międzyczasie uprzejmości, grzeczności i słowa, nic tylko słowa. Dla wzmocnienia kategorycznej odmowy, którą wywołała prośba o wsparcie w wojnie z Turkami, Colbert de Croissy 8 listopada wysłał do Béthune’a szczegółową instrukcję. Jej odbiorca zagalopował się, oczywiście, za daleko albo wciąż jeszcze miał nadzieję, że postawi swego ministra przed faktem dokonanym; krótko mówiąc, Béthune robił Sobieskim jeszcze wspanialsze obietnice: węgierska korona, współudział króla w planach dotyczących zamachu stanu [na Węgrzech], pieniądze, broń, żołnierze. Porywczy markiz upajał się sam swymi własnymi konceptami i 4 grudnia przedłożył gigantyczny plan, według którego Polska teraz tylko przy francuskiej pomocy miała zdobyć oba księstwa naddunajskie i Siedmiogród. Przy tym plany Jana III wyglądają prawie skromnie. Król ogłosił wprawdzie na posiedzeniu senatu na początku grudnia 1685 roku, że Wielopolski i Béthune obiecali wydatną pomoc Francji, i plan wojny ułożony na następny rok opierał się właśnie na tym fakcie; w swym liście do Ludwika XIV z 27 tego samego miesiąca ograniczył się jednak Sobieski do prośby o trzy bataliony, 15 dział wraz z kanonierami, o inżynierów i pieniądze, jak też o rękę Burbonki, Mile de Chartres. Tego samego dnia wysłane zostało z Wersalu pismo francuskiego monarchy, które odmawiało wszelkiego rodzaju pomocy w tej wojnie. Tę odpowiedź potwierdził ustnie Wielopolski. Na początku stycznia 1686 roku znalazł się znów w kraju i przedstawił swe smutne doświadczenia. Podobno emisariusz Jabłonowskiego, Kamiński, miał przyłożyć do tego ręki, że Francja okazała się tak zupełnie nieprzystępna. Jeśli sobie przypomnimy wymianę karteluszków hetmana z brandenburskim dyplomatą, to wolno nam będzie uznać twierdzenie Wielopolskiego za słuszne. Oczernianie własnego monarchy, przy czym bez żadnych skrupułów składanie w ofierze interesów ojczyzny – to należało przecież do najkosztowniejszych przywilejów polskiej oligarchii. Aby dopełniła się miara zmartwienia, wkrótce po hiobowej poczcie z Wersalu dowiedziano się, że obaj młodzi Radziwiłłowie nie zostali przyjęci przez króla w Portugalii, po dłuższym wyczekiwaniu musieli odjechać z kwitkiem. Cios był ciężki, a jego skutek nie mógł nikogo zaskoczyć: austriacki kurs osiągnął ponownie przewagę. Znalazło to wyraz w intensywnych zbrojeniach wojennych.

Wyprawa roku 1685 miała jeszcze gorszy przebieg niż ta, która ją poprzedzała. Sobieski chciał co prawda powtórzyć nieudaną kombinowaną ofensywę cesarskiego i polskiego wojska i w memorandum z grudnia 1684 roku proponował odważną operację, według niego należało zostawić twierdze położone po lewej stronie, Węgrów uspokoić przez układ z Thökölym i Apafim, następnie pomaszerować madziarską niziną na Dunaj. Jeśliby otrzymał dowództwo naczelne nad sprzymierzoną armią chrześcijaństwa, wówczas przybyłby z Polakami jeszcze raz na Węgry, aby tam, wespół z wojskami cesarza, wydać Turkom rozstrzygającą bitwę.

Te przekazane do Rzymu, Wiednia i do Paryża zamiary napotkały zgodny sprzeciw. W Wersalu wątpiono w słabość Turków, która stanowiła założenie powodzenia natarcia chrześcijańskiego. W Rzymie obawiano się końca Ligi Świętej, a to mianowicie z powodu spodziewanych, w takim wypadku nieuniknionych konfliktów między Sobieskim i ludźmi cesarza. W Wiedniu zaś niepokojono się bardzo jeszcze przed przybyciem polskiego króla z powodu samej możliwości jego pojawienia się na Węgrzech, wiedziano przecież, że Thököly i Apafi przekładali luźny związek z Polską, hołd Janowi III, nad powrót habsburskiej władzy królewskiej i że Polska chciałaby wziąć pod swe zwierzchnictwo nie tylko Mołdawię i Wołoszczyznę, lecz przy okazji również Górne Węgry i Siedmiogród.

W okresie od lutego do maja 1685 roku obradował w Warszawie polski sejm. Sytuacja na tej bardzo burzliwej sesji przedstawiała się następująco: dwór działał w najściślejszym porozumieniu ze stronnictwem francuskim, podczas gdy niezadowoleni magnaci, pod przywództwem Sapiehów, Jabłonowskiego, Grzymułtowskiego, Lubomirskich i Leszczyńskich, występowali obecnie jako obrońcy Ligi Świętej. Cała ta bezsensowność polskiej waśni partyjnej wystawiała się na próbę w tego rodzaju zabawie w huśtawkę. Wyglądało to jak w politycznym barometrze: kiedy Sobieski zbliżał się do Francuzów, wówczas oligarchia gromadziła się wokół Austrii; jeśli król stanął u boku Ligi Świętej i Habsburgów, wtedy niezadowoleni wielmoże natychmiast ujawniali swe profrancuskie uczucia. Jak mało było w tym wszystkim przekonania lub tylko podstawowej rozwagi, mogą świadczyć dwa epizody: ci wielmoże, teraz gorliwi austrofile, żądali wprawdzie energicznego kontynuowania wojny tureckiej, lecz jednocześnie również amnestii dla zbiegłego do Francji Morsztyna, który swego czasu stanowił główną przeszkodę w zawarciu sojuszu z cesarzem i którego haniebny koniec kariery tkwił jeszcze w pamięci każdego. Ostatni z generacji Paców, którzy zwykle byli filarem austriackiego reżimu, wygłosił na sejmie podżegającą mowę przeciwko Sobieskiemu, określając jego przymierze z dworem wiedeńskim jako przestępstwo. Lecz „frakcja francuska”, a mianowicie oddani Janowi III posłowie ziemscy, wywodzący się z drobnej i średniej szlachty, miała wyraźną przewagę. Gniew magnatów spalił na panewce, sesja zakończyła się bez veta i zaaprobowano na nową wyprawę ponownie kontyngent liczący 45 000 żołnierzy oddziałów polsko-litewskich. Jan III i dzielnie mu sekundująca Maria Kazimiera okazali się mistrzami: po pierwsze, pozostali w zgodzie z francuskim stronnictwem, po drugie, zamanifestowali uroczystą uchwałą sejmu wierność Lidze Świętej i zachowali swobodę w prowadzeniu zbrojeń.

To wzbudziło obawy obu sąsiednich państw niemieckich. Czyżby rzeczywiście powstawało absolutum dominium Sobieskich, i to jeszcze w dodatku pod patronatem francuskim? Fryderyk Wilhelm trwał wciąż w pogotowiu, toteż zachował stosunki ze spiskującymi magnatami, które nawiązał z nimi jeszcze w początkach ich sprzysiężenia; nie zaniedbywał jednakże i polskiego dworu i polecił posłowi von der Schulenburgowi, aby był uprzejmy dla wszystkich partii, lecz „przestrzegał swobód Rzeczypospolitej”, strzegł tajemnicy tego polecenia i starał się zgłębić tajemnice innych. Hohenzollernowie byli zawsze ostoją polskiej wolności, tak jak polscy królowie użalali się nad wschodniopruską szlachtą i mieszkańcami Królewca z powodu absolutyzmu brandenburskich elektorów. Strach przed zmianą w ustroju Rzeczypospolitej, rozniecony przez rezydenta Fryderyka Wilhelma, Wicherta, stał się jedną z najważniejszych przyczyn, które skłoniły zwycięzcę spod Fehrbellin do ponownej zmiany frontu. Francja, jako przypuszczalny protektor wewnętrznego wzmocnienia Polski, nie była już właściwym sprzymierzeńcem dla Brandenburgii; tak więc Wielki Elektor zbliżył się do dworu wiedeńskiego i w końcu, 1 kwietnia 1686 roku, doszło do przymierza, które tym razem na długo oziębiło stosunki między Berlinem i Wersalem.

Austriacy posunęli się dalej od Hohenzollernów w swych obawach. Wiedeńscy mężowie stanu widzieli już w myślach nie tylko Thökölyego i Apafiego, Mołdawię i Wołoszczyznę pod polską władzą, lecz również niezapowiedziany wrogi atak dotychczasowego towarzysza broni na kraje dziedziczne. 8 marca 1685 roku wiedeńska Tajna Konferencja zajmowała się „spodziewanym napadem Polaków na Śląsk”. W wielkim pośpiechu wysłano wypróbowanego Csakyego i jezuitę o. Dunoda do Siedmiogrodu, gdzie bez wiedzy Apafiego omawiali z jego pierwszym ministrem Telekim przyszłe podporządkowanie tego kraju Habsburgowi (14 kwietnia 1685 roku). Wreszcie polecono nuncjuszowi Pallaviciniemu i cesarskiemu rezydentowi Zierowskiemu, by wespół z Wenecjaninem Albertim za wszelką cenę odwiedli króla Polski od jego planów wojennych.

Poszło to aż nazbyt gładko. Oczekując wieści od wysłanego do Francji Wielopolskiego i pod wrażeniem postawy obu sojuszników Austrii i Wenecji, Sobieski ograniczył się do tego, by czynić tylko tak wiele, a raczej niewiele, żeby papież nadal płacił swoje znaczne subsydia i żeby zadośćuczynić literze Ligi Świętej. Rada wojenna uchwaliła w połowie sierpnia znowu ekspedycję na Mołdawię, lecz w skromnym zakresie i o ograniczonych celach. Jan III pozostał w Polsce, śledził jednak operacje wojskowe ze swych ruskich posiadłości. Dowództwo nad 14 000 żołnierzy polskiego wojska, obok których niewiele znaczyły te 2 000 Litwinów i Kozaków, sprawował hetman koronny Jabłonowski. Ponieważ ten dowódca był wówczas w opozycji do króla, który w myśl kursu francuskiego zachowywał wyczekującą postawę, Jabłonowski miał więc ochotę podjąć się czegoś większego niż to, co mu zostało zlecone. Na początku września, po przejściu Bukowiny, pomaszerował nad Prutem w kierunku Bojany. Tam dosięgły go przeważające siły zbrojne Tatarów, które na wieść o polskim natarciu przygalopowały z szybkością błyskawicy do kraju. Dwa tygodnie zeszły na potyczkach, potem Jabłonowski zarządził odwrót. Przede wszystkim dlatego, że znowu mołdawski hospodar – był to od czerwca 1685 roku Konstantyn Kantemir – oszukał Polaków i, wbrew swoim obietnicom, stanął po stronie Turków w najbardziej krytycznym momencie. Dzięki pewnemu podstępowi, przypominającemu antyczne wzorce, Polacy uszli z nastaniem ciemności. Raczej mało napastowani w czasie marszu do kraju przez Bukowinę, znaleźli się z powrotem w Śniatyniu 12 października. Już pod koniec miesiąca armia zajęła swe zimowe kwatery. Jabłonowski wściekły udał się do swej posiadłości wiejskiej i zrzucił winę za swoje niepowodzenie na Sobieskiego.

Dobroduszny król, ledwie usłyszał o trudnościach hetmana, przygotował odpowiednie wsparcie, a gniewającego się zaprosił do siebie do Żółkwi. Sam Jan III w owych tygodniach, kiedy to czekał na wielką radosną wiadomość z Francji, był najmniej skłonny do zdrady interesów Ligi, ponieważ właśnie ze względu na spodziewaną od Francji pomoc i mimo ponownej porażki polskiego wojska opracowywał po raz trzeci uparcie forsowany przez siebie plan ofensywy. Tak, powinien ten złowieszczy projekt przedstawić wiedeńskiemu dworowi jeszcze w lipcu, zanim Jabłonowski rozpoczął swój nieudany rajd. Hieronim Lubomirski, pochodzący z owego niespokojnego i wyniosłego rodu magnatów, który to ród ze zdumiewającą zręcznością zmieniał stronnictwa, syn wielkiego rebelianta Jerzego i brat marszałka wielkiego koronnego Stanisława, został wysłany do Wiednia jako poseł nadzwyczajny z okazji wesela Maksymiliana Emanuela bawarskiego i arcyksiężniczki Marii Antoniny, o której rękę tak gorąco niegdyś zabiegał Sobieski. (Ten dzielny żołnierz [Lubomirski] był wówczas oddany sprawie króla ze względu na swój własny interes, ponieważ, choć był rycerzem maltańskim, ożenił się potajemnie i potrzebował protekcji Sobieskiego, by uzyskać kościelną dyspensę). Lubomirski bronił z płomiennym zapałem planu, który przywiózł ze sobą, jednakże nie mógł zwalczyć wątpliwości wiedeńskiego dworu. 2 października 1685 roku Leopold I w uprzejmym piśmie do polskiego pełnomocnika odrzucił propozycje Sobieskiego, aby albo wspólnie polsko-austriackim wojskiem oblegać Kamieniec, albo połączyć się na Wołoszczyźnie z siłami cesarskimi, które miały nadejść z obszaru Debreczyn-Temesvar; Habsburg był zdecydowany przychylić się do rady kardynała Buonvisiego i skierować uderzenie na Belgrad i Osijek, przedtem jednak usunąć główną przeszkodę, a mianowicie turecką twierdzę Buda.

Zderzyły się tu dwie koncepcje, które wydawałyby się nie do pogodzenia nawet wtedy, gdyby rywalizacja Austrii i Polski nie wystąpiła tak silnie jak w przypadku księstw naddunajskich i Siedmiogrodu: ostrożny, pełen namysłu plan dworskiej rady wojennej i dalekosiężny, pełen polotu rozmach polskiego króla. Same w sobie śmiałe koncepcje Sobieskiego obiecywały szybszy i większy sukces; jeżeli jednak rozważy się środki, którymi dysponowano do realizacji tych pomysłów, wówczas trzeba przyznać rację tym ostrożnym, trwożliwym perukom. Wydarzenia roku 1686 były na to jaskrawym dowodem. Powszechnie wiadomo, co przyniosły one cesarskiej stronie w bardzo realnym zysku: zajęcie Budy i tym samym ostateczne panowanie nad całymi Węgrami. A czymże się skończyły wielkie przygotowania Polaków? Zdobyciem kilku mołdawskich nadgranicznych miejscowości i stratą niezastąpionych źródeł siły militarnej i dyplomatycznej.

Plan, który Jan III przedstawił do akceptacji na posiedzeniu senatu w grudniu 1685 roku, oparty był na czterech fałszywych założeniach: francuskiej pomocy, współdziałaniu rumuńskich władców, odporności polskiego wojska i użyteczności Mołdawii jako bazy operacyjnej dla wielkiej liczebnie armii inwazyjnej. Już na początku kwietnia król chciał wyruszyć w pole, aby pod koniec maja przekroczyć Dunaj i następnie wtargnąć do Dobrudży. Chodziło tam bowiem o to, by zniszczyć jedno z dwóch ognisk, z których Tatarzy wciąż od nowa wyruszali na swe łupieskie wyprawy do Polski – Budziak (drugie znajdowało się na Krymie). Kamieniec, zdaniem władcy, dzięki zwycięskiemu pochodowi polskich oddziałów zostałby pozbawiony dostaw i tym samym zmuszony do kapitulacji.

Najszybciej rozwiała się iluzja dotycząca Francji; przypominamy sobie zimną odmowę, którą Wielopolski w styczniu 1686 roku przywiózł z Wersalu. Inne warunki wstępne polskiego sukcesu okazały się błędną hipotezą dopiero w Mołdawii, wówczas było już za późno na naprawianie błędów. Ponaglany przez nuncjusza Pallaviciniego i weneckiego posła Albertiego król przeprowadzał zbrojenia z niezwykłym zapałem. Rozgniewany z powodu francuskiej odmowy chciał powetować zeszłoroczną bezczynność podwójnymi tryumfami; zależało mu na tym tym bardziej, że Rzym i Wenecja próbowały wystarać się u dworu cesarskiego o obietnice, które by przyznawały Polsce nie tylko Mołdawię, lecz też Wołoszczyznę w nagrodę za zwycięstwo.

Buonvisi, którego siła wyobraźni południowca niekiedy wyprzedzała fakty, właśnie tak jak skrzydlata fantazja Sobieskiego, rozwinął w piśmie do Pallaviciniego z 7 kwietnia świetnie opracowany zarys uchwały, która miała nadać Polsce oba księstwa naddunajskie. Mołdawia i Wołoszczyzna, według tego projektu, miały wraz ze schizmatyczną również Ukrainą tworzyć obok Korony i Litwy trzecie państwo Królewskiej Rzeczypospolitej. Marzenie było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Jednakże opłacała się próba przemienienia go w rzeczywistość.

Dopóki w rachubę wchodzili jedynie król i jego najbliższe otoczenie, wszystko przebiegało zgodnie z życzeniem. We właściwym czasie, 10 kwietnia, zebrała się rada wojenna we Lwowie, zebrano na koszt papieża i ofiarnego władcy zapasy i amunicję. Pierwszą zwłokę spowodowało wszakże wyższe zrządzenie losu: Jan III poważnie się rozchorował. Kiedy mógł już wyruszyć, był początek czerwca. Nie byłoby to jeszcze żadnym nieszczęściem, gdyż zarządzona na 8 maja mobilizacja nie była jeszcze ukończona na początku lata. Jednak 24 lipca armia stała gotowa do marszu. Było to najsilniejsze wojsko, jakim Polska od dziesięcioleci dysponowała, liczące 40 000 kombatantów z 88 działami i taborem liczącym 60 000 ludzi. Wraz z królem byli obecni najlepsi generałowie: Jabłonowski, Potocki, Słuszka, Kątski, Bidziński, Hieronim Lubomirski, Zbrożek, Rzewuski, Miączyński, Łużecki, Chełmski, sami bohaterowie, którzy sprawdzili się w walkach z Turkami i Tatarami, Kozakami i Moskwiczanami. Linia zaopatrzenia była doskonale zabezpieczona, intendentura sprawdziła się jak nigdy przedtem.

Dwudziestego szóstego lipca przekroczono granicę Mołdawii. W nie powstrzymywanym pochodzie dotarła armia 14 sierpnia do Cecory, miejsca, gdzie ongiś padł przodek Sobieskiego Żółkiewski0; w dwa dni później wjechał król polski do Jass. Duchowieństwo, bojarzy i lud przyjęli go tu, w tej mołdawskiej stolicy, jako wyzwoliciela. Hospodar Konstantyn Kantemir uciekł, i to było pierwszą nieprzyjemną niespodzianką, do której miały dołączyć się wkrótce jeszcze większe rozczarowania. Kiedy Jan III wyruszał z Jaworowa w pole, napisał do papieża, że Polacy pragną przy pomocy obu hospodarów przepędzić Turków, i faktycznie Kantemir i jego wołoski kolega na urzędzie, Serban Carntacuzino, przysłali najsolenniejsze zapewnienia, że przyłączą się do chrześcijańskiego wojska. Większość najwyższych rangą dostojników, nie tylko żyjący na wygnaniu w Polsce Miron Kostyn lecz również jego krewny hetman Kostyn i metropolita Dosyteusz byli w porozumieniu z Sobieskim. Monarcha ten żywił niewzruszoną sympatię dla swych rumuńskich sąsiadów i nie dał się od niej odwieść żadnym złym doświadczeniom, ani tym z 1673 roku, ani tym z 1684. Gdy jednak począwszy od 10 sierpnia zaczęły napływać coraz bardziej zastanawiające wieści, że Kantemir kłamał i że jest w zmowie z Turkami, że Cantacuzino wprawdzie mógł mieć najlepsze chęci i zamiary, lecz z troski o swoich pojmanych przez Osmanów na zakładników członków rodziny również nie dotrzyma słowa i nie stawi się w umówionym punkcie w Falczynie, zawalił się drugi filar złudnej budowli, którą Jan III postawił na piasku. Próbował najpierw obrócić w żart skutki zdrady hospodarów. Przy pełnym pucharze w Jassach śpiewał drwiące piosenki o zbiegłym Konstantynie, a aplauz, jaki zebrał przy tym wśród pozostałych w mieście bojarów, wydawał się świadczyć o przyjaznych uczuciach dla Polski tamtejszej warstwy rządzącej. Aby się na wszelki wypadek zbrojnie zabezpieczyć, król zostawił w mołdawskiej stolicy garnizon liczący 10 000 ludzi. Miał on zarazem osłaniać linie operacyjne i chronić magazyny armii, które zostały pobudowane w Jassach. 22 sierpnia Sobieski wyruszył w dalszy pochód.

I wtedy ujawnił się trzeci błąd. Niedokładne mapy i zawodne informacje sprawiły, że nie wzięto należycie w rachubę klimatu i stepowego charakteru tych obszarów. Aby nie zabrakło wody trzeba było ciągnąć wzdłuż łożyska rzeki. Wybrano Prut, przez to dano jednakże Turkom okazję do ciągłych, uciążliwych dla wojska polskiego napaści, jednocześnie zaś do unikania tak upragnionej przez Polaków bitwy; albowiem na tym górzystym terenie mogli Tatarzy rozwinąć cały swój kunszt wojny partyzanckiej. Napadali na straż tylną, mordowali rozproszonych, podpalali trawę i przez to potęgowali przytłaczający upał i suszę. Ta strategia na wyczerpanie, stosowana przez znakomitego dowódcę Osmanów seraskiera Mustafę, zachwiała obecnie też czwartym i ostatnim filarem polskiej siły bojowej, moralnością oddziałów.

(...)

Po ludności nie było żadnego śladu, udała się na prawy brzeg Dunaju, dobrowolnie lub pod presją Turków. Miejscowości były puste, pola leżały odłogiem. Własny prowiant się kończył. Pod koniec sierpnia zostało go już tylko na jakieś dziesięć dni. Sobieski spodziewał się jeszcze, że dotrze do Dunaju, tam wyda wrogom decydującą bitwę i później po tamtej stronie rzeki znajdzie gościnniejsze okolice i lepsze warunki do wyżywienia. Jednakże wysłani przodem na zwiad jeźdźcy meldowali, że okolica aż po Gałacz podobna jest do pustyni. Wojskowi doradcy Sobieskiego napierali, by przerwać wyprawę, Béthune i inni frankofile wykorzystywali tę sytuację wojenną, aby wystąpić z oskarżeniami przeciwko Lidze Świętej. Waśnie i choroby osłabiały armię i w każdej chwili mogło dojść do otwartej rebelii, przede wszystkim wśród licznego taboru. Pod przymusem okoliczności król ugiął się, oczywiście z ukrytym zamiarem, aby z Jass ważyć się raz jeszcze na uderzenie przez dolinę rzeki Seret na Dunaj. 2 września, niedaleko od Falczyna, zaledwie 40 km od Dunaju, wydał rozkaz powrotu do kraju. Tego samego dnia cesarscy zdobyli Budę, a kardynał Buonvisi pisał do Pallaviciniego, że Sobieski po zdobyciu Mołdawii ma na początku następnego roku wyruszyć na Istambuł. Dopiero wobec tryumfu i próżnych oczekiwań sojuszników pojmuje się cały ciężar niepowodzenia, które było sądzone temu potężnemu przedsięwzięciu polskiego króla.

Odwrót przerodził się prawie w katastrofę. Nękane przez turecko-tatarską armię na drugim brzegu Prutu, wlokło się polskie wojsko na północ. Niezdyscyplinowani żołnierze wpadali setkami w ręce tatarskich podjazdów. 12 września był Jan III z powrotem w Jassach. Tu wydarzyło się nieszczęście, które zniszczyło ostatnie plony wyprawy mołdawskiej. Tutejsi pomocnicy Turków podpalili magazyny armii. Pozbawione wszelkiej dyscypliny powracające do kraju oddziały nie gasiły pożaru. Szybko rozprzestrzeniający się ogień zniweczył skromne resztki dyscypliny. Kozacy i ludzie z taboru plądrowali pośród ogólnego zamętu; zanim zapadł wieczór, z Jass pozostała tylko kupa ruin. Tym samym los polskiej załogi został przesądzony; nie miała schronienia, a nie mogła zostać wydana na pastwę zemsty rozgoryczonej ludności. Tak więc ruszono do granicy; zdemaskowani swą przychylnością dla Polski mołdawscy bojarzy, wśród nich również metropolita Dosyteusz, towarzyszyli Sobieskiemu. W dwa dni po jego odejściu Mustafa pasza znowu osadził jako hospodara ostrożnego Kantemira, w owych Jassach, których dymiące ruiny miały odtąd dzielić Polaków i Mołdawian. Pod koniec września „wyzwoliciele” opuścili ten tak prędko zdobyty i tak szybko stracony kraj. Jeszcze kilka drobnych potyczek z goniącymi Tatarami i wyczerpana armia Sobieskiego pod Śniatyniem wkroczyła na ziemię rodzinną. 21 października król złożył naczelne dowództwo i udał się bardzo przygnębiony do swoich ruskich posiadłości.

Niepowodzenie tego, rozpoczętego z tak wielką wiarą i tak żałośnie zakończonego, przedsięwzięcia było pod każdym względem fatalne. Przede wszystkim polskie wojsko było na dłuższy czas niezdolne do działania. Straciło ponad jedną czwartą swojej siły, ci zaś, którzy uszli śmierci, byli fizycznie i moralnie zniszczeni. Autorytet Sobieskiego bardzo podupadł, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz kraju. Ów kapitał zaufania i poważania, który sobie zdobył w ciągu swego długiego, pełnego chwały życia, stopniał w pożarze stepu mołdawskiego.

Wrażenie, jakie wywołała porażka w Mołdawii, było tym silniejsze, że wszędzie liczono na polskie zwycięstwo. Sobieski łatwo da sobie radę z Wołoszczyzną, pisał francuski ambasador w Turcji, Girardin, który tym samym wyrażał obawy sułtańskiego dworu, a wiedeńska Tajna Konferencja w tym samym czasie, pod koniec sierpnia, sądziła, że nie da się zapobiec temu, by król zajął oba księstwa naddunajskie i zatrzymał je dla siebie. 18 września, podczas gdy Jan III znajdował się w odwrocie, rzecznik i tłumacz Porty, Mawrokordato, prosił polskiego posła Proskiego w nader przyjaznej nocie o podjęcie negocjacji pokojowych. Krótko mówiąc, ta katastrofa nastąpiła nieoczekiwanie, w momencie, kiedy nikt poważnie nie myślał kwestionować nagrody za zwycięstwo, do której dążył Jan III: przyłączenia do Polski Mołdawii i Wołoszczyzny. Na próżno Sobieski starał się zachować twarz, wobec sojuszników zrzucał winę na przeciwne mu żywioły natury, przed opinią publiczną swego kraju powoływał się na te doprawdy mizerne zyski ekspedycji – na zajęcie przygranicznych miejscowości: Soroca, Neamt; i kilku innych bram wypadowych na Mołdawię. Niczym echo odbrzmiewały albo zarzuty zawiedzionych w swych nadziejach przyjaciół, poczynając od skarg sekretarza stanu, kardynała Cibo i Buonvisiego, albo złośliwa krytyka nieżyczliwych w Wiedniu i w Wersalu, którzy wszystko to przewidzieli i szydzili z Sobieskiego jako ze swojego rodzaju Don Kiszota. Najbardziej przygnębiający jednak był oddźwięk w Polsce. Tu opozycja przystąpiła do gwałtownego ataku. Nie troszcząc się o dobro królestwa i o nakazy wdzięczności, którą winni byli temu zwycięzcy spod Chocimia i Kahlenbergu, niepoprawni oligarchowie wykorzystali smutny koniec wyprawy i podupadłe zdrowie starzejącego się monarchy, by ostatecznie przekreślić jego wewnątrzkrajowe, polityczne zamiary.

16. Starania o reformę państwową w Polsce i o dziedzictwo po Janie III

Te plany dały się ująć, jak sobie przypominamy, w formułę silnej, zgodnej z narodową tradycją i polskim poczuciem wolności monarchii dziedzicznej rodu Sobieskich. Kiedy Jan III z niesłychaną wprost wytrwałością dążył do pozyskania księstw naddunajskich, kiedy wcześniej i później nosił się z myślą odzyskania Prus albo kiedy wspierał węgierskich powstańców, to działał wciąż z podwójnym zamiarem: aby zjednoczyć naród poprzez zadania zagranicznej polityki i dzięki sukcesom poza granicami podwyższyć autorytet swego domu, następnie zaś, aby Jakubowi Sobieskiemu zapewnić książęcą władzę dziedziczną również poza Polską i tym samym umocnić jego pozycję jako przyszłego następcy tronu. Nie mniej jasny jest związek między wojennymi osiągnięciami i dążeniem do poszerzenia władzy królewskiej. Per has ad istam, tak brzmiało to niegdyś. Dzięki mieczowi i wawrzynom przypadła Sobieskiemu w udziale korona, dzięki mieczowi i dzięki wawrzynom chciał nadać swemu urzędowi treść i moc sprawczą. Tak więc potem wrogowie władzy królewskiej, rywale i zawistnicy, doktrynerzy demokracji szlacheckiej i egoistyczni magnaci parli do tego, żeby pozbawić Jana III wawrzynów i żeby jego miecz stępiał, nawet jeśliby przy tym ojczyzna miała ponieść zabójczą dla niej stratę.

Należy się obawiać – tak pisze Béthune z Jass 12 września 1686 roku w raporcie do francuskiego ministra spraw zagranicznych Croissy – że koniec rządów Sobieskiego będzie podobny do końca panowania Jana Kazimierza i Michała Wiśniowieckiego. Spełnienie tej przepowiedni nie dało na siebie czekać, zwłaszcza iż sam prorok pilnie dopomagał, żeby jego słowa się sprawdziły. Monarcha wrócił z Mołdawii załamany psychicznie i fizycznie. Od dawna już przyjaźni obserwatorzy węszyli po pokojach króla, odnotowywali pożądliwie każdą wizytę przybocznego lekarza, każdą chorobę. Już w roku 1684 hiszpański ambasador Ronquillo wiedział o tym, że Jan III cierpi na puchlinę wodną, że długo nie może już pożyć. Wiadomość przesłano najśpieszniej do Wiednia i ona to podyktowała austriackiemu pierwszemu ministrowi, wicekanclerzowi Rzeszy hrabiemu Königseggowi, te skierowane do Karola lotaryńskiego zdania: „le toujours témoigne a V. M. mon assurance que i’ ai de la Divine protection pour Elle, et le l’avertis en confiance qu’il y a une conclusion des médecins en Pologne, que leur roi ne peut plus passer deux ans, tout consiste dans la disposition divines, mais la prudence de V. M. pourra faire ses précautions.0 Od tej przestrogi upłynęły dwa lata, jakie lekarze dali Sobieskiemu; mimo to zahartowane ciało króla opierało się tej niewątpliwej chorobie i wątpliwym orzeczeniom uczniów Eskulapa. Jednakże zdrowia już nie było, niewygody i przykrości ostatniej kampanii zabrały jego resztkę. Wokół chorego bohatera rozprzestrzeniał się odrażający zaduch intryg, które poprzedzały każdą zmianę na tronie.

Jan III, który już to czując bliskość śmierci, już to z wrodzonym sobie optymizmem tworząc śmiałe plany, jakby był w pełni swej młodości i siły, starał się swemu najstarszemu synowi utorować drogę. Ten fakt był z dawna znany i już na początku roku 1684, wtedy to, gdy władca dostarczył hrabiemu Königseggowi pretekstu do owego listu do Lotaryńczyka, otóż fakt ten właśnie skłonił wielu polskich magnatów do utworzenia tajnego związku, który miałby na celu wyłączenie Jakuba Sobieskiego z kręgu pretendujących do korony. Pierwotnie magnaci, wśród których najważniejszą rolę odgrywali hetman Jabłonowski, marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski i wojewoda Grzymułtowski, chcieli udaremnić nadzieje władcy przy pomocy Francji i Wielkiego Elektora. Kiedy jednak w maju 1684 roku doszło do zbliżenia między Janem III i Ludwikiem XIV, niezadowoleni zwrócili się nagle w stronę Austrii. Od tamtej pory przymierze obu władców nie zostało rozwiązane, a teraz tworzyło tło oficjalnych, mniej lub bardziej serdecznych stosunków między tymi dwoma członkami Ligi Świętej. Dobrze znane Sobieskiemu knowania jego polskich wrogów hamują szczerą przyjaźń sojuszniczą z Austrią w nie mniejszym stopniu, niż to czynią gorliwe starania Béthune’a i innych przyjaciół Francji o pozyskanie warszawskiego dworu. Podczas gdy Leopold I nigdy nie pozbył się swej nieufności wobec Jana III, że ten żywi jakieś zamiary co do tronu węgierskiego i Siedmiogrodu, to polski król obawiał się znowu, że Austria może go pozbawić jeśli już nie korony, to jednak szans na utworzenie dziedzicznej władzy królewskiej. I to podejrzenie okazało się w istocie słuszne.

Mimo że cesarz bardzo się starał przykuć Sobieskiego do Ligi Świętej, mimo że oficjalna cesarska dyplomacja pilnie unikała wtrącania się w sprawy polskiej polityki wewnętrznej, to przecież istniały powiązania między cesarzową-wdową Eleonorą a wdową po Michale Wiśniowieckim, siostrą Leopolda I, oraz między Karolem Lotaryńczykiem i jego zwolennikami w cesarskiej Tajnej Radzie a polskimi magnatami zgrupowanymi wokół Stanisława Lubomirskiego. Kiedy meldunki o pogarszającym się stanie zdrowia Jana III zaczęły napływać coraz częściej, obie dostojne damy doprowadziły cesarza do tego, że ów przynajmniej zezwolił na tajne porozumienie w wypadku wolnego tronu w Polsce. Zierowski służył za pośrednika i już w lutym 1686 roku zabrano się do wielkiej i zawikłanej dyplomatycznej intrygi, aby po raz trzeci wystawianej kandydaturze Karola Lotaryńczyka zapewnić lepszy sukces niż w czasie nieudanych prób z 1669 i 1674 roku. Taaffe, zaufany księcia, mógł zakończyć wówczas swój raport dotyczący sytuacji tymi słowy, że według powszechnego przekonaniala couronne de Pologne venant de vaquer ne peut pas manquer a S. M.0

Po ekspedycji mołdawskiej polscy sprzysiężeni i ich austriaccy pomocnicy podwoili gorliwość, ponieważ równocześnie Sobiescy postawili wszystko na to, by przynajmniej zrealizować program króla dotyczący spraw wewnętrznych. Przy czym Maria Kazimiera kierowała się jawnie troską, aby jeszcze we właściwym czasie zapewnić synowi przynajmniej następstwo tronu. Ta uczennica Ludwiki Marii de Gonzaga myślała przy tym o elekcji vivente rege0. Ów sposób rozwiązania tego drażliwego problemu miał mianowicie jedną zaletę, że wciąż jeszcze wielki autorytet ojca musiałby wyjść na pożytek młodziutkiemu synowi, lecz wspomnienie zamętu z czasów Jana Kazimierza miało odstraszyć od tego rodzaju pomysłów, bowiem taki zamęt mógł być wykorzystany przez magnatów do wzniecenia niepokoju wśród szlachty. Czas jednak naglił; lata życia, ba, czasem dni władcy zdawały się policzone. Tak więc zdecydowano się na metodę stopniowego przyzwyczajania. Polski naród miał być przygotowywany przez same w sobie niewiele znaczące zewnętrzne zarządzenia do istotnej wewnętrznej przemiany i na koniec zaskoczony stworzonym i dokonanym tymczasem faktem. Na początek przyprowadzano Jakuba Sobieskiego na posiedzenia senatu, potem znalazło się dla niego miejsce tuż przy tronie, a na czas nieobecności ojca planowano dla niego naczelne dowództwo armii. Lecz oczy nieprzychylnych były przenikliwe i bystre. Aby przejrzeć zamiary dworu, nie trzeba było znowu być tak zirytowanym, jak byli ci malkontenci. Faworyzowanie Jakuba Sobieskiego w czasie uroczystości, które odbywały się na przełomie lat 1686/1687 z okazji przyjęcia moskiewskiej delegacji pokojowej, dodało bodźca opozycji i wszczęła ona nowe knowania.

Stary intrygant Grzymułtowski kazał rozpowszechniać zażartą polemikę wymierzoną przeciwko absolutystycznym planom Sobieskiego. Około Bożego Narodzenia niezadowoleni zmówili się, by przeprowadzić wspólną akcję na obcych dworach, przede wszystkim w Wiedniu i w Berlinie. Tak więc naprawdę wróciły czasy Wiśniowieckiego, tylko że pośród przywódców opozycji zabrakło kogoś takiego jak Sobieski, kto przedłożyłby swój patriotyzm nad nienawiść do własnego monarchy. Do Jabłonowskiego, Grzymułtowskiego i Stanisława Lubomirskiego, do Sapiehów, którzy pod każdym względem przejęli dziedzictwo Paców jako austrofile i wrogowie dworu warszawskiego, do Leszczyńskich i Pieniążków, do potężnej i licznej gromady zdecydowanie jawnych lub, jak hetman koronny, skrytych, a niewzruszonych przeciwników króla dołączyli obecnie nowi niezadowoleni, którzy obrócili się plecami do swego dotychczasowego protektora z powodu urażonej ambicji. Pośród nich znaleźli się szwagier Jana III Wielopolski, który rozgniewany bezskutecznością swej misji w Wersalu przeszedł do austriackiego stronnictwa, wpływowy kanclerz królowej Załuski i kuzyn monarchy, nowo mianowany kardynał Radziejowski.

Udział owego wysokiego kościelnego dostojnika tłumaczyć należy pożałowania godnym sporem, który z mało istotnych przyczyn doprowadził pobożnego króla do sprzeciwu wobec Stolicy Apostolskiej. Jan III podczas swojej elekcji obiecał ówczesnemu francuskiemu ambasadorowi, biskupowi Forbinowi, kapelusz kardynalski, lecz ku największemu zdumieniu Sobieskiego Innocenty XI okazał się mało skłonny, by uwzględnić obietnicę polskiego władcy; papież uważał tego „tureckiego prałata”, który przyczynił się do zawarcia pokoju w Żurawnie, za niegodnego przynależności do najwyższego senatu Kościoła. Również inne protekcje warszawskiego dworu zostały w Rzymie odrzucone. Tak więc papież nie udzielił dyspensy na małżeństwo Hieronimowi Lubomirskiemu, a biskupa z Poznania, Wierzbowskiego, który był obecny przy ślubie wiarołomnego rycerza maltańskiego, kosztowało to utratę następstwa po prymasie Wydżdze. Te „nieuczynności”, których merytorycznej motywacji Jan III nie uznawał, i nieżyczliwość nuncjusza Pallaviciniego ocenione zostały zręcznie przez Béthune’a jako dowody uprzedzenia Watykanu w stosunku do Sobieskiego. Konsystorium z 2 września 1686 roku rozpaliło gniew króla do ostateczności. Jak na ironię zostali powołani do Świętego Kolegium dwaj Polacy, biskup warmiński Radziejowski i prałat Denhoff, oprócz nich znienawidzony Pallavicini, a nie Forbin. Kiedy potem jeszcze kardynał-pronuncjusz chciał zarządzić ekskomunikę Lubomirskiego, niewiele już brakowało do wybuchu prawdziwego kościelno-politycznego konfliktu, podobnego do tego, jaki zaistniał między Innocentym XI i Ludwikiem XIV. Można było łatwo przewidzieć wpływ tego rodzaju „kulturkampfu” na i bez tego gwałtownie atakowaną Ligę Świętą; dlatego zarówno opozycja, jak i przyjaciele Francji rozniecali ogień: ci pierwsi, by poróżnić władcę z protektorami Ligi, ci drudzy, aby zmusić go do zawarcia separatystycznego pokoju.

Konflikt objawił się najpierw w gorszących kłótniach nowych kardynałów z królewiczami o pierwszeństwo w obecności Sobieskiego na ceremonii nałożenia biretu Pallaviciniemu. Dzięki rozważnej wyrozumiałości rzymskiej dyplomacji i po śmierci biskupa Wierzbowskiego, który zmarł w najwłaściwszym momencie, dobre stosunki zostały szybko przywrócone, a papież nie musiał przy tym składać ofiary ze swoich zasad. Radziejowski jako prymas otrzymał prymat, przez co automatycznie miał zagwarantowane pierwszeństwo występowania przed synami króla, Hieronim Lubomirski zdobył się na cierpliwość. Sprawa jego małżeństwa została uregulowana później, po kilku latach, podczas panowania następcy upartego, wielkiego papieża, równie cicho i podług życzenia, jak sprawa biskupa Forbina: pierwszy otrzymał dyspensę, drugi kardynalską purpurę. Jedynie sprzysiężenie, w które byli oprócz Radziejowskiego uwikłani jeszcze biskupi Załuski i Opaliński, rozwijało się nadal.

Na początku lutego 1687 roku podskarbi wielki litewski Benedykt Sapieha polecił za pośrednictwem Wicherta powiadomić elektora brandenburskiego, że Grzymułtowski ma do omówienia z Fryderykiem Wilhelmem ważne sprawy w imieniu zatroskanych o wolność polskich wielmożów. Jan III złamał bowiem prawo konstytucyjne, naruszając republikańską równość ze względu na swojego syna, przez ponad dwa lata nie powoływał sejmu i wykorzystując pełnię swej władzy wysyłał poselstwa za granicę. Jak bardzo podobne są te inwektywy do tych, którymi obrzucano niegdyś Jana Kazimierza i Wiśniowieckiego! Wielki Elektor czytał uważnie przekazane mu memorandum i zamierzał, jak dawniej, tak zręcznie pomóc polskim „republikanom”, by się otwarcie nie narazić warszawskiemu dworowi. Dalekosiężne plany, których się ochoczo podjęli Sapieha i Grzymułtowski, zdusił jednakże w zarodku los. Hohenzollern przed dwoma dziesiątkami lat starał się o polską koronę dla samego siebie lub dla swego później młodo zmarłego syna Karola Emila, w którym pokładał wielkie nadzieje. Obecnie pragnął jej dla swojego drugiego syna, margrabiego Ludwika, którego ożenił z najbogatszą dziedziczką na Litwie, księżniczką Ludwiką Karoliną Radziwiłłówną; lecz również ten Brandenburczyk zmarł nagle i młodo. Zabrał go z tego świata 7 kwietnia 1687 roku tyfus plamisty.

Tym samym Karol Lotaryńczyk miał drogę do tronu polskiego całkowicie wolną, przynajmniej wówczas, gdyby zwyciężyło sprzysiężenie magnatów. Podczas gdy Sapieha i Grzymułtowski utrzymywali kontakt z Berlinem, Stanisław Lubomirski udał się na dwór cesarza. Pod pretekstem spełnienia dawno podjętego ślubu, wyruszył pod koniec stycznia 1687 roku do Austrii i potem dalej do Włoch. W Wiedniu prowadził szczegółowe rozmowy z cesarzową (wdowa po Ferdynandzie III i wielka protektorka wszystkich wymierzonych przeciwko Sobieskiemu ataków na krótko przedtem udała się za swoim mężem do grobu; i z ministrami, przede wszystkim z Königseggiem; potem skierował się do Innsbrucku, gdzie spotkał się z Karolem Lotaryńczykiem i z jego żoną, przychylną Lubomirskiemu, dawną królową Polski Eleonorą. Stąd wyjechał do Rzymu. Marszałek koronny wrócił do kraju późną wiosną z przyrzeczeniem, że można liczyć podczas przyszłego interregnum na austriacką pomoc przy staraniach o tron dla Lotaryńczyka. Natomiast cesarscy ministrowie unikali jakiejkolwiek obietnicy w sprawie udzielenia wsparcia przeciwko absolutystycznemu zamachowi stanu Sobieskiego. Ostrożni doradcy Leopolda I jak zwykle chcieli najpierw przeczekać bieg wydarzeń.

Polski dwór zdawał sobie sprawę z działalności przeciwników. Wszędzie świetnie stawiał im czoło, w Berlinie, w Wiedniu i w Rzymie. Biskup Zbąski z Przemyśla pojawił się w kilka ledwie tygodni po Lubomirskim w austriackiej stolicy, aby rozważyć cały kompleks spraw niecierpiących zwłoki. Wyraził gotowość swojego monarchy do ponownego wyruszenia w pole, odnowił roszczenia do Mołdawii i Wołoszczyzny, sondował poglądy na następstwo Jakuba Sobieskiego i poruszył możliwość małżeństwa królewicza z Wittelsbachówną. Cesarscy ministrowie unikali wprawdzie zbyt jednostronnego związania się z magnacką opozycją; wiedeńska wizyta Stanisława Lubomirskiego sprawiła jednak tyle, że obawiano się również każdego układu z Sobieskim. 18 kwietnia Tajna Konferencja postanowiła dać wymijającą odpowiedź co do Mołdawii i Wołoszczyzny. Kardynał Buonvisi skierował uwagę polskiego ambasadora na Podole i Besarabię. Tam Sobieski może wysłać swoje wojska. Kandydatura do tronu królewicza Jakuba, wobec zamiarów Lotaryńczyka i rozmów z marszałkiem wielkim koronnym, nie została w ogóle wzięta pod uwagę; równie mało wnikano w projekty małżeństwa. Lecz oto pomysłowy Buonvisi zasugerował coś, co trafiło natychmiast na podatną glebę: syn pierworodny polskiego króla powinien starać się o młodą wdowę po margrabim Ludwiku brandenburskim; może pojąć za żonę, miast obcej, spadkobierczynię bogactwa Radziwiłłów. Wydawało się, że da się szybko pozyskać ją dla takiego małżeństwa. Równocześnie ze Zbąskim wyjechał drugi poseł, Bieliński, do Berlina, przede wszystkim, aby prosić o zwykłą brandenburską pomoc w oddziałach wojskowych na najbliższą wojnę z Turkami, potem, by zrównoważyć działanie Sapiehy i Grzymułtowskiego. Śmierć margrabiego Ludwika obdarowała go trzecim zadaniem: by wyrwaną z ojczyzny posiadaczkę radziwiłłowskich dóbr odzyskać dla Polski. Ludwika Karolina była samowolną i lekkomyślną osóbką, bardzo wesołą, tryskającą życiem wdową, która na purytańskim dworze Hohenzollernów nudziła się niesłychanie i oprócz tego bardzo źle znosiła teściów i szwagra. Radość Bielińskiego była ogromna, gdy margrabina przy pierwszych, sugerujących ledwo sprawę słowach natychmiast mu po prostu odpowiedziała, że chce wrócić do Polski. A Jakub Sobieski? Osoba przyszłego męża była dla Ludwiki obojętna; był mężczyzną, młodym i, jeśli wdał się w ojca, silnym i do tego pięknym, to wystarczało. Najważniejsze, że wyrwie się z Berlina.

I teraz zacznie się rozwijać jedna z najosobliwszych tragikomedii w historii świata, w których łączy się ze sobą to, co najwyższe, i to, co najnikczemniejsze, w których decydująca o losie polityka światowa i tajemnice alkowy ściśle zazębiają się ze sobą. Uprzytomnijmy sobie sytuację: ciężko chory Jan III chce przygotować wszystko na wypadek śmierci, wywalczyć dla syna następstwo, równocześnie zaś oprzeć władzę królewską na mocnej podstawie. Ostatecznie potrzebuje wsparcia z zewnątrz i wewnątrz kraju. W kraju nie mogło nic i nikt zapewnić lepszego oparcia od córki Radziwiłła, do której należało pół Litwy i która dzięki klientom swej familii unieszkodliwi wrogą działalność Sapiehów; która oprócz tego posiada dosyć majątku, aby również w Koronie pozyskać mężowi dosyć zwolenników. Na międzynarodowej arenie Sobieski musi mieć za sobą Austrię lub Francję. W pierwszym wypadku oznaczało to energiczne kontynuowanie wojny z Turkami, w drugim: konieczność zawarcia separatystycznego pokoju i zerwanie z Ligą. Misja Wielopolskiego ujawniła, że nie należy się wiele spodziewać po Ludwiku XIV, a teoretyczne obietnice Croissy’ego i Béthune’a nie mogą też w tym stanie rzeczy nic zmienić. W Wiedniu jednakże Lubomirski, marszałek koronny, wespół ze swoją magnacką kliką ma potężnych protektorów, tam Lotaryńczyk czeka na interregnum. Bądź co bądź Jan III wierzy, że prędzej wyjdzie na swoje wiążąc się z dworem cesarskim, a przede wszystkim opiera się myśli o zerwaniu z Ligą Świętą. W ten sposób dochodzi do pozornie najwłaściwszego rozwiązania: szybki ożenek Jakuba i próba wewnątrzpolitycznego przewrotu, zanim dojdzie do zwolnienia się tronu, wierność austriackiemu przymierzu, aby wykluczyć jawną pomoc Wiednia dla opozycji i mamiące przyjazne nastawienie do Francji, aby również stamtąd nie sprowokował żadnego ataku.

Maria Kazimiera zajęła się sprawą sercową swego najstarszego syna z płomiennym zapałem, którego można się było po niej spodziewać w sprawach miłosnych, familijnych i w sprawach wielkiej polityki. Na początku lipca 1687 roku udała się wraz z wielkim orszakiem do austriacko-śląskiego uzdrowiska Warmbrunn0, aby stamtąd śledzić pertraktacje z Ludwiką Karoliną. Zierowski dotrzymywał jej towarzystwa. Dwór cesarski przyjął wysokiego gościa ze słodko-kwaśną miną, zarzucał jednakże królową należnymi uprzejmościami. Z tego letniego wypoczynku chciała się udać Maria Kazimiera osobiście wprost do Berlina. Ach, jednak nad projektami małżeńskimi, dotyczącymi Jakuba Sobieskiego, zawisło osobliwe fatum. Zanim jeszcze Marysieńka zakończyła swoją kurację, przybyła sztafeta z wiadomością, że Jan III groźnie się rozchorował i pragnie ujrzeć małżonkę. Natychmiast porzuciła wszystko i popędziła, równie niespokojna o los swego „sercem umiłowanego, najpiękniejszego Jachniczka”, co o los Sobieskich w razie nagłego zwolnienia się tronu, z powrotem do Żółkwi. Co dla jednego cierpieniem, to dla innego radością. „Wreszcie jest się wolnym od polskich gości” – pisze oddychając z ulgą Zierowski do swoich przełożonych w Wiedniu po odjeździe Marii Kazimiery.

Inicjatywa teraz przeszła znowu, wskutek ciężkiego stanu Sobieskiego, w ręce jego przeciwników. W sierpniu u Wielkiego Elektora pojawił się znowu emisariusz Sapiehy, abbe Bernicz, i powiadomił, że Jan III wkrótce umrze, Jakub Sobieski zaś nie jest godny następstwa tronu. Chciano by wiedzieć, czy Brandenburgia pomoże zjednoczonym przeciwko elekcji królewicza magnatom; jednocześnie ostrzegają oni przed znanym im już projektem małżeństwa tego kandydata do tronu z Ludwiką Karoliną Radziwiłłówną. Fryderyk Wilhelm i tym razem wywinął się Polakom od odpowiedzi, jednakże kazał powiadomić w Wiedniu, że raczej zaaprobuje kandydaturę Lotaryńczyka niż Jakuba. Austriacy otoczyli się tymczasem oficjalnym milczeniem i tylko całkowicie w ukryciu cesarzowa i lotaryńskie stronnictwo starali się za pomocą intrygi także tym razem przekreślić marzenia matrymonialne Sobieskich. Jeden z najbardziej przebiegłych agentów dworu wiedeńskiego, Włoch Glaniuigi Piccinardi, przez berlińskiego kupca Lebona znalazł drogę do płochej wdowy po margrabim Ludwiku i przedstawił jej we wszystkich jaskrawych barwach Południa męskie cnoty palatyna Karola Filipa neuburskiego, brata cesarzowej Eleonory Magdaleny. Królewieccy jezuici służyli jako postillons d’amour0, i podczas gdy Sobiescy pławili się w najbardziej różowych nadziejach, serce młodej kobiety dawno już należało do palatyńskiego prince charmant0.

Ludwika Karolina wykazała szczególne zdolności do maskowania się. Wiedziała, jak strzec swej słodkiej tajemnicy przed elektorskim dworem, i wywiodła w pole swata Sobieskich, księcia Ferdynanda z Kurlandii, który przybył do Berlina w połowie września, opowiadając mu w formie wesołego żartu o swym prawdziwym zamiarze. Brandenburska hermandad była, oczywiście, bardziej przewidująca i roztropniejsza. Po jakimś czasie odkryto korespondencję margrabiny. Piccinardiego zamknięto i potem, ze względu na jego wysokich zleceniodawców, nie wywołując skandalu wydalono z kraju. Wielki Elektor jednak trzymał swoją przedsiębiorczą synową prawie że pod kluczem.

O tych epizodach nie miano w Warszawie żadnego pojęcia. Małżeństwo Jakuba ze złotodajną księżniczką uchodziło za rzecz pewną, a troszczono się raczej jedynie o to, by narzeczonemu przydać odrobinę wojennej glorii i wyższe stanowisko w kraju. Król z wyżej przedstawionych powodów był zdecydowany na ponowną wyprawę wojenną. Nie mogli tu niczego zmienić ani Béthune, ani Thököly, ani też chan tatarski. Sobieski słusznie spodziewał się wiele po wojskach cesarskich, a niesłusznie po Moskwiczanach, którzy teraz również wystąpili zbrojnie przeciwko odwiecznemu wrogowi chrześcijaństwa. Armia carów została pod Perekopem rozbita przez dużo mniejsze liczebnie wojsko Tatarów, lecz Karol z Lotaryngii i margrabia Ludwik badeński odnieśli triumf nad Półksiężycem pod Mohaczem. Siedmiogród na mocy układu z Balaszfalva poddał się 27 października 1687 roku władzy Habsburgów, a arcyksiążę Józef, późniejszy Józef I, został koronowany na przyszłego króla Węgier. Ten fakt właśnie teraz bardziej niż kiedykolwiek skłaniał króla do wspólnoty ze zwycięską Ligą Świętą; ponownie bowiem potwierdził wciąż przez niego wyznawany pogląd, że tylko mieczem można zdobyć kraje, sławę i władzę.

Jeszcze zanim się ciężko rozchorował, w czerwcu 1687 roku nakłonił Jan III swego najstarszego syna do udziału w radzie wojennej, aby Jakub nabywał doświadczenia w dziedzinie batalistyki. Skoro tylko monarcha zdał sobie sprawę z tego, że nie będzie już mógł sprawować osobiście naczelnego dowództwa, przekazał je dwudziestoletniemu wówczas synowi, u boku którego rzeczywiste kierownictwo operacjami wojskowymi miał sprawować Jabłonowski. Pierwotnie chciano raz jeszcze pomaszerować na Mołdawię, na Budziak. Tak ogłoszono jeszcze na radzie wojennej w Buczaczu 19 sierpnia. Kiedy jednak dotarła wiadomość o całkowitym załamaniu się rosyjskiej ofensywy na krymskich Tatarów, ograniczono się do oblężenia Kamieńca. Przy czym młody lew nie zdobył sobie nazbyt wielkiej sławy, choć Szczuka, doradca królewicza, zapewniał w swoich raportach kierowanych do papy, że wszyscy w obozie prześcigają się w wyrażaniu głębokiego szacunku wobec dostojnego królewskiego syna, że ta utalentowana latorośl z niezrównaną mądrością przewodniczy na radzie wojennej. Bombardowano, szturmowano i strzelano, ogólnie rzecz biorąc była to jednakże wojna operetkowa.

Czyż to doprawdy nie było urocze, że Maria Kazimiera jechała w spokoju ducha na teren operacji wojskowych, by łapać raki, podczas gdy tatarski posłaniec bawił w kwaterze głównej Polaków; kiedy trzymany w Kamieńcu, pojmany kamerdyner pary królewskiej mimo oblężenia został wypuszczony i przekazał piękne pozdrowienia od obleganych? Na koniec Turkom, którzy stali w odpowiedniej odległości, zaczął się czas za bardzo dłużyć; seraskier zawrócił przez Dunaj, a kiedy hospodar Kantemir natychmiast zameldował o tym polskim „wrogom”, zaprzestano oblężenia. Wyjaśnienie tej trudnej do zrozumienia kampanii pod koniec lata 1687 roku umożliwia nam list Marii Kazimiery do Jakuba Sobieskiego, napisany bezpośrednio przed rozpoczęciem działań wojennych: „Ne faites rien que par l’avis et les conseils de M. le palatin de Russie et vous conduisez selon les avis qu’il vous donnera en honnête homme et véritable ami.0

Ten człowiek honoru i prawdziwy przyjaciel powstrzymywał powierzonego mu Telemacha przed każdą porywczością, ponieważ tak chciała Penelopa i ponieważ szykował się na to, by po śmierci Odyseusza starać się o jej rękę, naturalnie nie bez błogosławieństwa z Wersalu. Należy zaznaczyć, że małżonka Jabłonowskiego zmarła przed kilkoma miesiącami, i przypomnieć o tym, że nie rokowano Janowi III długiego życia. Marysieńka myślała o przyszłości i o swojej niezapomnianej mistrzyni, o swoim wzorze, Ludwice Marii, która rządziła jako małżonka kolejno dwóch królów. A hetman koronny wiedział, co były warte rozum, przyjaźń i skarby Marii Kazimiery. W wyniku tych rozważań w głębokiej tajemnicy odwrócił się od sprzysiężonych, z którymi związał się przed laty, by nie dopuścić do objęcia tronu przez Jakuba Sobieskiego; z tych powodów musiał z konieczności wrócić do stronnictwa francuskiego, tym samym więc do przeciwników Ligi, wojny tureckiej i Austrii. Motywy Jabłonowskiego są dla nas jasne; we własnym interesie musiał być uczciwy wobec królowej. Natomiast nie wiemy o jej ostatecznych przemyśleniach. Akta milczą, lecz pozwalają nam przypuszczać, że na wypadek śmierci Jana III chciała się podwójnie zabezpieczyć i albo sprawować władzę u boku hetmana, albo przez syna. Te zamiary są jednak mniej niejasne niż psychologiczna zagadka, jaką była ta kobieta, która prawdziwie kochała swego męża, była czułą matką i pobożną chrześcijanką, przy czym z całym spokojem ducha podjęła postanowienia związane ze śmiercią swego towarzysza życia i ku naszemu obrzydzeniu była gotowa poświęcić syna i całą rodzinę, gdyby tylko zostało zagrożone jej panowanie...

Chory król, jak wszyscy oszukiwani mężowie, nawet jeśli nie chodziło tu o złamanie wierności fizycznej, był ostatnim, który by wiedział, co się dokoła rozgrywało. Ubolewał nad przebiegiem przedsięwzięcia kamienieckiego, trwał jak zwykle przy Lidze i cały swój wysiłek koncentrował na tym, by przeforsować podwyższenie rangi syna i tym samym jego elekcję. W tym celu, zgodnie ze swymi zapatrywaniami, próbował po dobroci rozbroić swoich przeciwników obietnicami i nadaniami. Sobieskiego „choroba i in negotiis publicis0 osłabione siły” skłoniły go – tak meldował Zierowski – do tego, by zapragnął „coadiatorem pro sustinendis oneribus0. Dlatego „zamierza się na wszystkie sposoby malkontentów zdziesiątkować”; Sapiehom zaoferowano urzędy i duże dochody i wnet się okaże, czy „marszałek wielki koronny wraz ze swoim planem ugruntuje się mocno i dostatecznie. Chodzi obecnie o to, żeby polskiej wolności można było przyłożyć nóż do gardła.”

Sapiehowie nie dali się królowi pozyskać. Wyjąwszy Jabłonowskiego, falanga oligarchów stała tak zwarta jak dawniej, jednakże duchowni jej uczestnicy zaczęli stawać się podejrzani. Z ich to kręgu otrzymał dwór warszawski pierwsze dokładne wiadomości o sprzysiężeniu, o którego istnieniu Sobieski wiedział już od jakiegoś czasu i znał je w zarysach. Obrotny biskup Opaliński zdradził, w nadziei na bogatą prebendę diecezji warmińskiej, swoich towarzyszy; życzliwy w głębi serca królowi Załuski załamał się, gdy mu para królewska wypomniała w żywe oczy jego machinacje. Jan III znał teraz dokładnie zasięg i siłę uknutej przeciwko niemu intrygi.

Na sejmikach w grudniu 1687 roku, przy pomocy polityków pochodzących ze średniej szlachty, których monarcha wykształcił na cennych przeciwników magnaterii, udało się pozyskać zdecydowaną większość spośród delegatów na najbliższy sejm. Na Litwie popierali władcę Radziwiłłowie i Ogińscy z powodu niechęci do Sapiehów i mimo że byli w sporze rodzinnym z Marysieńką. Większość przedstawicieli narodu otrzymała od swych wyborców polecenie, by zaaprobować uchwałę lwowskiego senatu na korzyść Jakuba Sobieskiego i tym samym pośrednio jego przyszłe wyniesienie na tron.

27 stycznia 1688 roku rozpoczął swe obrady sejm w Grodnie. Opozycja, będąca w mniejszości, znalazła ostrożnych sprzymierzeńców w nuncjuszu oraz w posłach cesarza i Brandenburczyka. Obcy dyplomaci działali według recepty, którą dał na drogę swemu pełnomocnikowi, burgrabiemu von Dohna, Wielki Elektor: „Rzeczpospolitą przy wolnej elekcji i innych nieograniczonych swobodach, które dotąd miała, utrzymać”, jednak nie zaniedbać przy tym „przychylności królewskiego dworu”. Obrady izby trwały pięć tygodni, lecz nie dojrzały nawet do wyboru przewodniczącego. Najpierw mniejszość podniosła veto i kiedy, przerażona zajściami w kraju, wycofała swój sprzeciw, królewska partia zerwała sejm, który skonał, zanim rozpoczął życie. Spór o to, czy najstarszy syn króla ma prawo zająć miejsce na tronie obok swego ojca, dostarczył pretekstu do tej parlamentarnej tragikomedii.

Nikogo nie interesował właściwie ten problem, uwaga wszystkich była przede wszystkim skierowana na środki, które dwór zastosował przeciwko zdemaskowanym spiskowcom. Jan III szykował się do powtórzenia manewru z roku 1683, który wówczas dał się tak fatalnie we znaki sprytnemu Morsztynowi. Jeżeli dzięki zdemaskowaniu machinacji byłego podskarbiego wielkiego z Francją stały się możliwe utworzenie Ligi Świętej i wyprawa na ratunek Wiednia, tak też ujawnienie porozumienia Sapiehów i Lubomirskich z lotaryńskim stronnictwem w cesarskiej Tajnej Radzie powinno było przyspieszyć powstanie silnej monarchii dziedzicznej rodu Sobieskich.

Podczas sesji w Grodnie udało się królowi zadać swoim wrogom trzy ciężkie ciosy. Dzięki znakomicie zorganizowanemu nadzorowi całej korespondencji niezadowolonych złapano dworzanina Sapiehów, który miał przy sobie mnóstwo anonimowych polemicznych broszurek swego pana; chory kanclerz wielki litewski, Marcjan Ogiński, mimo swej wysokiej godności trzęsąca się miernota, został zatrzymany podczas swej podróży do zagranicznego uzdrowiska; jego papiery zawierały przeogromny materiał obciążający sprzysiężonych. W końcu monarcha nakłonił szereg mniej zaciętych spiskowców, z prymasem Radziejowskim na czele, aby się odłączyli od swych przyjaciół. Oprócz tego opozycja poniosła znaczną stratę z powodu nagłej i nie całkiem wyjaśnionej śmierci kanclerza Wielopolskiego, za którym w ciągu zaledwie paru dni podążył do grobu jego niedawno ożeniony syn. Nie powiodła się jednak próba, by ze spuścizny dowiedzieć się o dalszych szczegółach spisku wrogów króla. Wdowa po kanclerzu spaliła pospiesznie najbardziej kompromitujące papiery, zanim zjawili się pełnomocnicy Sobieskiego.

Monarcha czuł się w każdym razie jak zwycięzca na politycznym placu bitwy. Przyczyniło się to bardzo do poprawy jego stanu zdrowia, o czym nie bez zatroskania poufnie informował księcia Lotaryngii austriacki ambasador Waldstein pod koniec lutego 1688 roku. Ten król o temperamencie sangwinika spodziewał się teraz dojść odwrotną drogą do ostatecznego zwycięstwa; umocnienie władzy królewskiej pozwoli mu więc na większe sukcesy na dyplomatycznym i militarnym polu. Senat w Grodnie w marcu 1688 roku niewiele się zajmował sprawami dotyczącymi wojny tureckiej i stosunku do Austrii czy Francji, lecz przede wszystkim zmaganiami króla z poszczególnymi magnatami. Tak więc Pieniążek odważył się w jednym z owych wyzywających przemówień, które miały uwierzytelniać dumę arystokratów przed królewskim tronem, nazwać Jana III tyranem, który łamie prawa, i gwałcicielem wolności; jednakże ów szlachetny republikanin, który zaledwie przed dwoma tygodniami pokwitował odmowę swej prośby o pewne zyskowne starostwo, otrzymał trafną odpowiedź od zwolennika dworu, Matczyńskiego, który tego gniewnego Katona porównał z kretem i również innym wichrzycielom, specjalistom od kreciej roboty, przepowiedział ich los, że zostaną rozdeptani. Przywódca sprzysiężonych, Stanisław Lubomirski, przemawiał dosyć speszony i w masce obrażonej cnoty. Jego podróż do Rzymu była tylko wypełnieniem pewnego ślubu, w Wiedniu złożył on jedynie podziękowanie za dobrodziejstwa, które cesarz niegdyś wyświadczył ojcu Lubomirskiego; i jak można było przy tym uniknąć złożenia wizyty tej dobrej Eleonorze, przesławnej pamięci ongisiejszej królowej, czy też nie zobaczyć się z wielkim dowódcą chrześcijańskiej armii, Lotaryńczykiem? Obrady senatu zakończyły się patetyczną proklamacją Sobieskiego do narodu. On nie działa przeciwko wolności, którą również i on odziedziczył po swoich przodkach; ci, którzy się sprzysięgli przeciwko niemu, posługują się swoją miłością do praw republikańskich tylko jako pretekstem. Polska zginie, jeśli się nie znajdzie lepszych metod obradowania; tego jednak nie należy traktować równoznacznie z absolutystycznym zamachem. Kiedy potem Jan III mówił o swojej miłości do narodu, zdusił mu głos strumień łez. Prymas, kardynał Radziejowski, świeżo nawrócony na wiarę w swego monarchę, podziękował mu w imieniu wszystkich, sławił zasługi Sobieskiego, zganił Pieniążka i udowodnił swoim wystąpieniem, że dojrzała już pora, aby dokonać niezbędnego przewrotu.

Ponownie król ów miał doznać klęski u celu. Polscy magnaci wprawdzie nie byli w stanie sami przeszkodzić w utworzeniu dziedzicznej władzy królewskiej, lecz obcy opiekunowie republikańskich swobód, dwór wiedeński, który właśnie ustanowił absolutyzm na Węgrzech, i Brandenburgia, która w Prusach Książęcych z bezwzględnością uprzątnęła stanowe pozostałości, dysponowali właściwymi środkami po temu, by zadać śmiertelny cios prestiżowi Sobieskich i jednocześnie właśnie teraz dopiero poszerzonej, bardzo realnej podstawie tego autorytetu. Miejscem akcji będzie teraz Berlin.

Polski dwór po tych dla niego tak korzystnych wydarzeniach na sejmie w Grodnie ułożył sobie plan akcji: najpierw Jakub Sobieski miał szczęśliwie zawinąć do portu małżeńskiego, potem, późną jesienią, trzeba byłoby zwołać nowy sejm, który postawiłby na solidnym fundamencie prymat księcia dziedzicznego. W dalszej perspektywie leżały cele polityki zagranicznej, z powodu których zaczęto pertraktować z Francją, nie były jednak one jeszcze wyraźnie określone i zamiast nich, przy odpowiedniej postawie Austrii, mogło dojść do umocnienia pozycji Ligi. O tym, czy pierworodny Marysieńki po swym małżeństwie wsparty wtedy na zdobytych bogactwach, skieruje swoją ambicję na zdobycie Prus czy księstw naddunajskich, miała zadecydować przyszłość.

Wiedeń i Berlin połączyły swe wysiłki, by mu zaoszczędzić ciężkiego trudu tego wyboru. 9 maja 1688 roku zmarł Wielki Elektor i śmierć tego znaczącego męża, któremu można było przypisywać wszystko inne, lecz na pewno nie to, że jest przyjacielem Sobieskich, stała się jednakże przyczyną upadku ich dynastycznych planów. Albowiem następca Fryderyka Wilhelm był, po pierwsze, zdecydowanym zwolennikiem Austrii, a przeciwnikiem Francji – zwycięzca spod Fehrbellin często zmieniajacy te dwie orientacje kierował się wyłącznie korzyścią Hohenzollernów – po drugie, nie mógł ścierpieć Sobieskich, natomiast darzył sympatią ich przeciwników, szczególnie kilku wielkopolskich magnatów i Sapiehów. Ci przysięgli elektorowi, natychmiast po objęciu przez niego rządów, że za każdą cenę udaremnić małżeństwo Ludwiki Karoliny z Jakubem Sobieskim, w słusznym mniemaniu, że małżeństwo to oznacza bez wątpienia monarchię dziedziczną rządzącego obecnie domu królewskiego. Równocześnie Wiedeń ponowił swoje usiłowania, oczywiście nie wtajemniczając Leopolda I we wszystkie szczegóły tej intrygi. Cesarzowa, jej spowiednik i znany już nam Piccinardi nawiązali kontakt z cesarskim posłem w Berlinie, który prawdopodobnie otrzymał też najtajniejsze instrukcje od Königsegga i Strattmanna. A szło o to, by sprowadzić palatyna neuburskiego, z którym romantyczna młoda wdówka korespondowała już od zimy, i załatwić sprawę od ręki przez fakt dokonany, czyli przez dokonanie małżeństwa, nawet za cenę skandalu na europejską skalę.

Nie przeczuwając nic złego, Sobiescy prowadzili nadal z całym spokojem swoje przygotowania do małżeństwa Jakuba z wdową po margrabim. „Notre affaire va son train, toujours assez bien0 uspokajała Marysieńka pod koniec marca niecierpliwego kandydata do ręki Ludwiki; wkrótce wyśle się właściwego swata do Berlina. Tym właściwym został Bieliński, który znał dobrze Brandenburgię i wobec którego Ludwika Karolina poczyniła pierwsze zachęcające napomknienia. Kiedy poseł przybył w czerwcu do elektorskiej rezydencji, mógł stamtąd przesłać same dobre wieści. Nowy panujący przystał natychmiast na zwyczajową pomoc w wojnie tureckiej, a urocza narzeczona oczekiwała zadowolona swego przyszłego męża. Jan III, który w tego rodzaju sprawach nie był tak zaślepiony jak Maria Kazimiera, był wielce oburzony z powodu ciągłej gry na zwłokę, prowadzonej przez jego „najukochańszą córkę”, chociaż on i jego małżonka traktowali ociągającą się już jako członka rodziny. Tak więc Bieliński przywołał Jakuba. Ów pojawił się w Berlinie 8 lipca incognito i spotkał się kilka razy ze spadkobierczynią Radziwiłłów. Sądząc po jego listach do matki, był prawdziwie zachwycony tą kapryśną damą, która udawała przed nim wstydliwie powściągliwą narzeczoną. By nie tylko sercu, lecz również sakiewce zapewnić odpowiednie prawo, łaknący amant polecił swej wybrance sporządzić rewers; zobowiązywała się ona pod groźbą utraty wszystkich swoich dóbr do oddania mu swej ręki. Po czym wielce zadowolony książę wyjechał, by oczekiwać ukochanej na terenie Prus Królewskich.

Mama Marysieńka jako prawdziwa Francuzka czekała jedynie tak długo, dopóki nie została zawarta przyzwoicie parafowana i podpisana umowa. Teraz więc jej radość nie miała granic. Nieomal codziennie szły listy do syna, towarzyszyły im prezenty dla przyszłej synowej, a listy te pełne były porad doświadczonej w podobnych sprawach królowej. Na przykład 6 sierpnia pisała, że Jakub powinien powiedzieć czy też napisać do swojej narzeczonej: „Pareille chose qu’il faut qu’un amant passionne dise a une maitresse qui le mérite autant que vous le mandez.0

10 sierpnia (wraz ze wspaniałym futrem, po zapewnieniach, ile trudu kosztowało wyszukanie tak przepięknej sztuki): „Je crois aussi que le présent est riche et beau; si du reste le roi, votre père, voulait me croire et me laisser un peu de liberté de faire a ma fantaisie, je ferais une toilette galante et belle pour Madame la marquise et je la remplirais [toaletę] de mille bijoux galants... Il faut aussi pour vous des habits riches..., une belle calèche galante, un grand carrosse pour votre dame.0 Do tego oczywiście: byłoby dobrze, gdyby Ludwika Karolina opuściła jak najszybciej Berlin. „Elle s’en trouverait bien et nous epargnerai les inquietudes que nous aurons toujours tant qu’elle y sera.0

I 13: narzeczony powinien dość często posyłać do władczyni swego serca płomienne epistoły. Marysieńka jest jednak wciąż jeszcze pełna niepokoju z powodu słabostek tej, która nosiła nazwisko Radziwiłłów; wszystko wszystkim, ale jest to przecież tylko kobieta.

I matka Jakuba Sobieskiego była wprawdzie nie mniej zadurzona w swojej latorośli, jednak zachowała resztkę obiektywnego osądu i niekiedy spoglądała sponad różowych okularów, dzięki którym ona i Jan III widzieli w dorosłym Fanfaniku księcia z bajki. Wówczas dostrzegała trochę z tego, co widzieli wszyscy inni. Pewien Francuz, który w owych dniach bawił w Warszawie, przedstawiał dziedzica domu Sobieskich w następujący sposób: „mały, szczupły, bardzo chudy, o szpetnym obliczu, garbaty, o dziewczęcym głosie, bardzo delikatny i zniewieściały, uczony w teologii, filozofii i historii, o bardzo dziwnym usposobieniu, melancholijny i niezbyt miły..., raczej skłonny do seksualnych ekscesów, ma niewielkie uzdolnienia do rzemiosła wojennego, bardzo pysznie ubrany na sposób francuski, dzięki królowej, która go kocha nad wyraz.” Lekarz przyboczny Connor opisuje zaś księcia jako: „zrzędnego, butnego, czarnego”, ma on „pociągłe i chude oblicze” i jest „nikczemnej postury, i raczej do Francuza czy Hiszpana niż do Polaka podobny”. Z korespondencji matki i syna dowiadujemy się o jeszcze kilku przykrych tajemnicach alkowy: Jakub musiał nosić gorset, specjalną bieliznę i inne owijaki, które ukrywały jego niekształtną figurę; a w liście z 13 sierpnia, wyżej przez nas cytowanym, ostatnim przed katastrofą, przezorna Marysieńka ostrzega: „ayez soin de votre bouche car c’est la chose du monde qui nous fait le plus tôt haïr.0

Kiedy te słowa zostały napisane, od trzech dni rozkoszowała się Ludwika radością namiętnej miłości w ramionach palatyna Karola neuburskiego. Ów przybył do Berlina 6 sierpnia, następnego dnia jadł wspólnie z wdową po margrabim u austriackiego posła. „On remarque quelque bonne intelligence0, tak że elektor, dla którego ta sprawa miała przebieg zbyt gwałtowny, czynił swej szwagierce poważne zarzuty. Mimo to margrabina po licznych rendez-vous pojawiła się 10 sierpnia w poselstwie, którego wikariusz przy kilku świadkach szybko udzielił ślubu, a potem młoda żona ujęła swego męża pod rękę, bez wielkich ceregieli zaciągnęła go do pokoju obok, gdzie – podług cudownie naiwnego sprawozdania jednego z uczestniczących w tym szelmowskim zamachu stanu – małżeństwo to natychmiast zostało dopełnione. Im większy skandal, tym mniejsza możliwość uznania za niebyłe tego, co nieodwołalne. Ta szczwana kobietka postawiła na swoim, wyprowadziła w pole trzy dwory, cesarski; królewsko-polski i elektorsko-brandenburski, oczywiście wykonała przy tym subtelną grę prowadzoną przez kanclerza Strattmanna, który ze swej strony oszukał lotaryńskie stronnictwo w Wiedniu. Albowiem polityczne znaczenie tego miłosnego związku miało się wkrótce ujawnić; nie Karol z Lotaryngii, lecz palatyn Karol Filip neuburski, syn kandydata do tronu z 1669 roku, zgłosił przez swe małżeństwo z najbogatszą magnatką Litwy swoją kandydaturę na następcę Sobieskiego. Jednakże również tym razem los przechytrzył najmądrzejszych dyplomatów. Tak Karol z Lotaryngii, jak i młoda palatynka zmarli wcześniej niż Jan III; ani ci oboje, ani Jakub Sobieski nie zebrali plonów intrygi, którą posiano na polskiej ziemi.

Oczywiście w danym momencie – drugi tydzień sierpnia 1688 roku – to wesele, któremu błogosławiło pogodne niebo i słońce, podziałało niczym bomba. Przede wszystkim w Berlinie powstał wielki hałas. Elektor Fryderyk uznał, że przekroczono dozwoloną miarę; palatyn wraz ze swoją świeżo poślubioną małżonką postarał się wziąć prędko nogi za pas. Leopold I, który właśnie stał w obliczu nowej wojny z Ludwikiem XIV, był bardzo rozgniewany z powodu swego rajfurskiego posła, i cesarzowa musiała się wielce natrudzić, aby swego małżonka stopniowo i powoli oswoić z tym porządkiem rzeczy. Lecz cóż znaczyły niezadowolenie Habsburga i pełne najgorszych przeczuć zaniepokojenie Hohenzollerna, który w najbardziej niepożądanym momencie, przed odnowieniem paktów z Polską, obawiać się musiał aktu zemsty ze strony Sobieskiego, cóż znaczyło to wszystko wobec gniewu warszawskiego dworu! Ten blamaż na miarę europejską upokorzył królewską parę, która tak zazdrośnie czuwała nad swym autorytetem, upokorzył ją dużo bardziej niż militarne niepowodzenia w dalekiej Mołdawii; wraz z niedoszłym małżeństwem legły w gruzach również wewnątrzpolityczne plany. Cały trud ostatniego roku poszedł na marne i było bardzo wątpliwe, czy nadarzy się jeszcze kiedykolwiek korzystna sytuacja do ustanowienia monarchii dziedzicznej.

Jakub Sobieski otrzymał tę wieść hiobową w Gdańsku; natychmiast wrócił do domu do Warszawy, aby szukać u matki rady i pocieszenia. Jan III wyjechał właśnie na Ruś, gdzie chciał tym razem osobiście sprawować naczelne dowództwo nad armią. Po krótkiej burzliwej naradzie Marysieńka i jej głęboko zasmucony syn postanowili udać się za głową rodziny do Żółkwi. Dziadek d’Arquien podbechtywał wnuka, by wyzwał na pojedynek szczęśliwego rywala. Maria Kazimiera, król i Béthune, dla którego ta sprawa była wodą na jego młyn, myśleli o innym, mniej średniowiecznym zadośćuczynieniu. Sobiescy przypomnieli sobie o dokumencie, w którym Ludwika Karolina oddawała w zastaw za dotrzymanie obietnicy małżeństwa księciu Jakubowi radziwiłłowski majątek na Litwie. Jeśli więc narzeczona umknęła, to przynajmniej posag powinien pozostać przy dynastii. Rycerskości zaś może stać się zadość przez to, że z niemożności wzięcia odwetu na palatynie ukarze się elektora brandenburskiego, na którego terenie doszło do obrazy: tak więc francuskie plany polskiej dywersji na hohenzollernowskie Prusy Książęce znowu odżyły po dziesięciu latach i łączyły się z zamiarem ponownego poparcia węgierskich powstańców lub z przedsięwzięciem najazdu na Śląsk cesarski. Czyż bowiem dwór wiedeński nie przyczynił się również do hańby Sobieskich?

17. Ponowny zwrot w stronę Austrii i Ligi Świętej

Ze zrozumiałych względów Francuzi starali się wykorzystać rozgoryczenie Sobieskich, tak jak papieska dyplomacja, uświadomiwszy sobie natychmiast wagę tego incydentu, próbowała go szybko załagodzić. Realizacji zadania, nad którym Béthune od swego ponownego przybycia do Polski trudził się przez cztery lata (chodziło mianowicie o zerwanie z Ligą i powrót Polski do sojuszu z Francją w sensie układu z Jaworowa), Jan III wciąż przeciwstawiał swoją wierność świętemu przymierzu i wolę wywalczenia honorowego pokoju z Portą na polach bitewnych. Król nie miał też wcale chęci wdawać się w wojnę z innymi chrześcijańskimi władcami i spodziewał się, że swój wewnątrzpolityczny program zrealizuje przy aprobacie lub przynajmniej tolerancyjnej postawie Austrii. Sobieski wiedział, że na dworze wersalskim ma nieprzejednanego wroga, owego Morsztyna, który jeszcze pod koniec roku 1687 oskarżył Béthune’a w napęczniałym jadem memorandum o służalczość wobec Sobieskiego i zdradę francuskich interesów. Pertraktacje z Francją, które od – wywołanego sporem o księstwa naddunajskie – oziębienia austriacko-polskich stosunków posuwały się bardzo opieszale, nie dały żadnych konkretnych wyników. Przemyślny Béthune wmawiał wzruszająco w Croissy’ego, by przeznaczyć na żonę dla Jakuba Sobieskiego jedną z Burbonek. Lecz kiedy Ludwik XIV ponownie chłodno odmówił, ponieważ przyszłość młodego księcia nie była dostatecznie zagwarantowana, wówczas w Warszawie nie przyjęto tego zbyt tragicznie, liczono bowiem na bliskie małżeństwo Jakuba z księżniczką Radziwiłłówną.

Dwukrotna podróż, którą przedsięwziął do Francji w matrymonialnej sprawie francuski dworzanin Sobieskiego, Daleryac, do których to podróży jako pretekst posłużyły transport wody vichy dla chorej na śledzionę Marysieńki i sprowadzenie podobno czyniącego cuda kapucyna Ange, ta doprawdy niewinna dywersja na zagranicznej ubocznej arenie wojny miała głównie taki skutek, że wzmogła nieufność cesarskich ministrów co do zamiarów Jana III. Prawdopodobnie ta nieudana misja nie tylko chybiła celu na wersalskim dworze, lecz również przyczyniła się do tego, że Strattmann zaczął się starać gorliwiej niż do tej pory o udaremnienie małżeństwa królewicza Jakuba z wdową po margrabim. Ten austriacki kanclerz przypuszczał, że za podróżami Daleryaca kryją się najbardziej ponure misteria. Kazał ująć tego emisariusza w drodze powrotnej przez Austrię i przetrząsnąć jego bagaż, przede wszystkim dlatego, że podejrzewał w nim posłańca po francuskie subwencje dla powstańców na Węgrzech.

Owa wciąż jeszcze trwająca podejrzliwość co do zamiarów Sobieskiego w Siedmiogrodzie i na Wołoszczyźnie obciążała całkowicie Ligę Świętą prawie niemożliwą do umorzenia hipoteką. Nieufność ta wzrosła jeszcze bardziej, kiedy Jan III począł czynić przygotowania, by ponownie na czele swego wojska wkroczyć do Mołdawii. Poza tym polski król w tej chwili, gdy Maria Kazimiera i Jakub zjawili się u niego ze smutną wiadomością o niedotrzymaniu słowa przez Ludwikę Karolinę, był rozgniewany na Austrię, że ta próbowała zastosować wobec hospodarów podobną metodę jak w Siedmiogrodzie. Serban Cantacuzino z Wołoszczyzny i Konstantyn Kantemir z Mołdawii, którzy po raz nie wiadomo który zapraszali Sobieskiego, by przybył im na pomoc ze swoimi oddziałami, aby się potem mogli przyłączyć do Polski, rozpoczęli znowu któryś tam z kolei akt wiarołomstwa, poddając się potajemnie cesarzowi.

Ponieważ teraz do wszystkich tych okoliczności dołączyła się głęboka zawziętość z powodu palatyńskiego małżeństwa narzeczonej-milionerki, która się wymknęła sprzed nosa, Jan III użyczył wreszcie posłuchu chórowi połączonych głosów Marii Kazimiery, Béthune’a i innych przyjaciół Francji. Najpierw obstawał przy nowej wyprawie na Mołdawię. Austriackie stronnictwo Sapiehów i Potoccy przeszkodzili mu w tym, lecz z wielkim trudem. Natomiast teraz klienci wersalskiego dworu przynaglali do ofensywy na Osmanów. Ta osobliwa zamiana ról da się wyjaśnić ogólną sytuacją światową.

Francja zamierzała znowu podjąć wojnę z Habsburgami, Wilhelm Orański szykował się do przepędzenia Stuartów z Anglii i wydania wojny Ludwikowi XIV w przymierzu z Austrią. W 

(...)

onym zaś razie do wspólnego pokoju Ligi Świętej z Turkami; Jabłonowskiego należy umocnić w jego ponownym frankofilskim nastawieniu odpowiednią sumą pieniędzy, Sapiehów zaś można pozyskać obłożonymi aresztem dobrami Ludwiki Karoliny, obecnie palatynki.

Francuska akcja, jak to się działo przeważnie, była spóźniona i nie liczyła się ze szczególnymi warunkami w Polsce. Gabinet wersalski jak zwykle wysuwał na pierwszy plan własne życzenia i próbował to, co uważał za niezbędne we francuskim interesie, przedstawić Sarmatom jako smakowity kąsek; natomiast sprawy, na których szczególnie lub nawet wyłącznie zależało warszawskiemu dworowi i na które obeznany z miejscowymi realiami Béthune zwracał szczególną uwagę, były albo mimochodem zbywane, albo załatwiano je krótką i prędką odmową. Negocjacje z Sapiehami okazały się nie na czasie. Ów zdecydowanie nastawiony proaustriacko ród, którego dziedzice służyli w armii austriackiej, nie dał się wziąć na lep radziwiłłowskiego majątku chociażby dlatego, że tymczasem, dzięki znacznej sumie pieniędzy od Leopolda I, został nakłoniony do ochrony właśnie tego majątku przed zakusami innych, nawet polskiego dworu. Najazd na Prusy Książęce zaś uniemożliwiło od początku oświadczenie Szwedów, że w takim wypadku natychmiast pospieszą Hohenzollernom z pomocą. Bez wątpienia zakończyłby się on militarną klęską w wielkim stylu, ponieważ także w Polsce musiałby rozpętać natychmiast reakcję sprzeciwu opozycji i interwencję Sapiehów. W końcu elektor brandenburski Fryderyk swoją mądrą uległością ułatwił pokojowe rozwikłanie tego kryzysu. Jedynie dwa argumenty skłoniłyby Sobieskich do realizacji propozycji francuskich, ale właśnie te argumenty Ludwik XIV odsunął pogardliwie na bok.

Polski król, zaraz po ponownym wybuchu wojny między Habsburgiem i Burbonem, pragnął znowu zostać pośrednikiem w sprawie zawarcia pokoju. Jego ambicja i prawdziwie europejski chrześcijański światopogląd popychały go do tej roli. Francja wyniośle odrzuciła tego rodzaju mrzonkę elekcyjnego monarchy. Podobny los przypadł w udziale niezrażającemu się żadnym niepowodzeniem Béthune’owi, kiedy najbardziej przekonywającymi argumentami udowadniał konieczność małżeństwa Jakuba Sobieskiego z francuską księżniczką, tym razem Mile de Chartres. Wreszcie wszystko się skończyło jak przed trzema laty. Jan III pozostał wierny swemu wewnętrznemu przekonaniu i tym samym Lidze Świętej.

Podczas sejmu, który obradował w Warszawie od 17 grudnia 1688 roku do 2 kwietnia 1689 i na którym miano uczynić pierwszy krok do ustanowienia monarchii dziedzicznej Sobieskich, można było rzeczywiście sądzić, że liga antyturecka rozpadnie się, że Francja zdobyła ostatecznie przewagę i nagromadzona energia narodu musi się wyładować w wojnie z Brandenburgią, jeśli nie z całą cesarsko-angielską koalicją. Sprawa palatynki Ludwiki Karoliny wzbudziła uczucia najgwałtowniejszej niechęci, nie tylko u zdecydowanych zwolenników dworu, lecz też u sprawiedliwie myślących mężów opozycji. Polacy nie byli obojętni wobec obelgi, którą uczyniono ich panującemu domowi. Jednakże jako wynik tego wielkiego harmideru ujawnił się tylko fakt, którego nie mogły usunąć nawet najwymyślniejsze dyplomatyczne sztuczki, że chrześcijańska jedność przeciwko Półksiężycowi silniej była zakorzeniona w polskiej świadomości niż inne emocje, że zdrowy narodowy instynkt, wynosząc się ponad chwilowe nastroje i humory, osądzał sprawę tak, jak czynił to Jan III, ów powołany rzecznik i najszlachetniejsze ucieleśnienie polskiego ducha narodowego.

Na sejmikach ziemskich, późną jesienią 1688 roku, panowała bardzo burzliwa atmosfera. Dwór agitował krzywdą, którą mu wyrządzono palatyńskim małżeństwem. Szlachta w większości podzielała pogląd szlachty halickiej, która stwierdzała, że „w osobie jaśnie oświeconego królewicza również całe królestwo przez owo wiarołomstwo zranione zostało”. Ze strony opozycji natomiast wyciągnięto sprawę następstwa. Skarżono się, jak na przykład biskupi Opaliński i Madaliński w swoich szeroko rozpowszechnianych okólnikach, że Jan III pragnie „populorum studia0 zniewolić i sukcesora na tronie osadzić”.

Tak jak w Grodnie, również teraz przewaga przyjaciół króla była wyraźna. Znakomity doradca monarchy, Stanisław Szczuka, został wybrany bez kłopotu marszałkiem; był on wypróbowanym przyjacielem Francji, którego Béthune przywiązał do siebie przez bogate datki. Z początku zapał do wojny z Brandenburgią i oburzenie z powodu Ludwiki Karoliny zapanowały wszechwładnie. Tygodniami i miesiącami mówiło się o konfiskacie radziwiłłowskiego majątku, do czego powodu dostarczał re

(...)

i obiecał przeciwstawić się tym okrutnym podróżnikom w każdym przypadku. Jeśli dołączymy do tych austriackich skarg i żalów – Wołoszczyzna, Węgry, Siedmiogród, Śląsk i Tatarzy – i polskie oskarżenia: brak koncesji w księstwach naddunajskich, jednostronne negocjacje pokojowe z Portą i wreszcie aferę Ludwiki Karoliny, to zrozumiemy dobrze rozpacz i gorliwość papieskich dyplomatów, którzy obawiali się bliskiego końca Ligi Świętej, tego wspaniałego, wielkiego dzieła Innocentego XI.

Lecz stop. Una piccola combinazione!0 W kwietniu 1687 roku biskup Zbąski, jako polski poseł nadzwyczajny, nadmienił o palatyńskim związku. Wówczas nie zaszczycono tego pomysłu żadną uwagą. Ale teraz mógłby tu znaleźć się klucz do tej niebezpiecznie powikłanej sytuacji. Palatyn Karol Filip, szczęśliwy rywal Jakuba Sobieskiego, miał przecież nie tylko dwie siostry, które siedziały na cesarskim i hiszpańskim tronie królewskim, lecz było ich jeszcze kilka w zapasie w domu rodzicielskim, jedna piękniejsza, smuklejsza, łagodniejsza i uleglejsza od drugiej. A jeśliby tak dostarczyć tylokrotnie odprawianemu księciu w zamian za poślubioną palatynowi Radziwiłłównę, palatynkę? Czyż to nie będzie zaszczyt dla syna monarchy elekcyjnego, gdy poślubi Wittelsbachównę, siostrę cesarzowej, szwagierkę cesarza i króla Hiszpanii, żywą gwarantkę roszczeń dziedzicznych do polskiej korony, za którymi wówczas stałby dom Habsburgów? Ojciec tego królewskiego pomysłu nazywał się Carlo Maurizio Vota, przebywał od czterech lat, z małymi przerwami, na polskim dworze i stał się godnym Béthune’a przeciwnikiem. Ów jezuita z Sabaudii, zręczny, światły jak jasny dzień, nieprzenikniony jak ciemna noc, „l’un de ces hommes universels dans toutes les sciences, qui possèdent toutes les connaissances et toutes les lumières… en un mot un des plus savants hommes de son temps, qui avait une si grande facilité a parler qu’il la soutenait aisément du matin jusqu’au soir.0 I „semblable a une machine qui va de la longueur de son ressort, des que son esprit est monte sur une matière, il ne s’arrête plus que faute d’auditeurs.0 Jan III lubił te

(...)

królestwem, odegrał istotną rolę; Vota był tym, który w najbardziej krytycznych momentach potrafił utrzymać władcę przy Lidze Świętej. Ten niezastąpiony rzecznik Austrii, który służył cesarzowi w nieoficjalnej misji za skromny żołd 800 talarów (a z tego jeszcze większą część obracał na małe podarki), zniweczył wysiłki Ludwika XIV i Croissy’ego, Marysieńki i Béthune’a. On to uratował polsko-austriacki sojusz. Uratowałby też monarchię dziedziczną Sobieskich i tym samym dawną Polskę, gdyby Jakub, dziedzic, choć trochę dorównywał swemu wielkiemu, szlachetnemu i rozumnemu ojcu. Ale o tym później.

W każdym razie pomysł Voty został natychmiast przez nuncjusza Cantelmiego przekazany do Wiednia do kardynała Buonvisiego i do Rzymu do sekretarza stanu Cibó. Cesarscy ministrowie robili z początku kwaśne miny, lecz ich władca Leopold I rozumiał, że Sobieskim należy się zadośćuczynienie i że tylko jakiś energiczny krok mógłby powstrzymać rozpad Ligi Świętej. Uważał to też za konieczne, aby odwieść Polskę od interwencji w europejską wojnę po stronie Francji.

Krótko mówiąc, dumny Habsburg zgodził się wysłać do Jana III pewnego rodzaju usprawiedliwienie, w którym zanegowano jakiekolwiek powiązania z cesarskim posłem w Berlinie Sternbergiem. Skoro uczyniono w ten sposób zadość zranionej ambicji Sobieskich, Vota i austriacki charge d’affaires Schiemunsky dodali do tego ustnie, że Leopold I pragnie spróbować doprowadzić do skutku małżeństwo Jakuba Sobieskiego z młodszą siostrą cesarzowej Eleonory Magdaleny. Ta obietnica została potwierdzona przez polskiego delegata na wiedeńskie negocjacje pokojowe z Portą, Raczyńskiego, kiedy powrócił on do Warszawy pod koniec lutego. Mniej więcej w tym czasie król zdał sobie sprawę, że z francuskiego ożenku syna znowu nic nie będzie. Tak więc rozpoczął swą mądrą i skuteczną grę.

Przezwyciężył gniew, który w ciągu połowy roku miał czas się ulotnić, zrobił grubą krechę pod kontem Ludwiki Karoliny, pozwolił Béthune’owi nadal raportować, projektować i kombinować i wykorzystał europejskie napięcie, aby ostatecznie zobowiązać cesarza do zaaprobowania nowego kształtu państwa polskiego Sobieskich, przy czym niby przypadkowo dać się we znaki Brandenburgii i trzymać w szachu całą opozycję. Dom Habsburgów potrzebował pokoju z Portą, by mieć wolną rękę w wojnie z Ludwikiem XIV. Leopold I biadoli w swoich listach do Marka d’Aviano (na przykład 23 stycznia 1689 roku) nad przeszkodami, które piętrzy chęć Polski do dalszej walki z Osmanami. Rozmowy z Zulfikar paszą nie mogą ruszyć z miejsca, ponieważ przedstawiciele Polski i Wenecji każą na siebie czekać. Jan III wiedział już, jak ma sprzęgnąć udział w pokojowych pourparlers0 z małżeństwem swego najstarszego syna z palatynką. Pełnomocnik Sobieskiego, Raczyński, miał czuwać nad tymi dwoma kompleksami zagadnień. Podczas rozpoczętych 10 lutego 1689 roku konferencji z Turkami siedział „niemy jak ryba, lecz nie głuchy”. Jednak gdy podniesiono się od stołu, a rozmowa między Raczyńskim i cesarskimi ministrami przeszła na sprawy małżeństwa, wówczas stawał się wymowny, a głuchota pojawiała się znowu dopiero wówczas, gdy mówiono o rozmiarze polskich żądań.

Leopold I zachował się nienagannie, odrzucając turecką propozycję separatystycznego pokoju, chociaż warunki Raczyńskiego uniemożliwiały zawarcie powszechnego pokoju. Dzięki tej wierności sojuszniczej Austriaków Jan III został zmuszony do odrzucenia szczególnej propozycji tatarskiego emisariusza, który pojawił się w Warszawie pod koniec stycznia. Jednakże te wabiące propozycje chana zapewniały Sobieskiemu środek nacisku na dwór wiedeński, i to naprawdę nie do pogardzenia. Austria z konieczności musiała być lojalna, albowiem separatystyczny układ z Portą sprowadziłby na Węgry w miejsce Turków Polaków. Jan III mógłby spokojnie połączyć się z Tatarami, nie doznając żadnych represji od zajętego sprawami na Zachodzie Habsburga. Sobieski kształtował tę, i tak już drażliwą, sytuację jeszcze krytyczniej, zrywając konferencję pokojową wyśrubowanymi żądaniami. W pewnym memorandum z 19 lutego Raczyński domagał się, oprócz przesiedlenia Tatarów do Azji, zwrotu Ukrainy i twierdzy Kamieniec, odstąpienia Polsce i Moskwie całego obszaru między Dnieprem i Dunajem i polskiego zwierzchnictwa nad Mołdawią i Wołoszczyzną. Na to Turcy nie mogli przystać, wojna musiała trwać dalej, a tym samym przyjaźń Polski stała się cesarzowi tak nieodzowna, że musiał przyrzec Sobieskiemu wszystko, co tylko bezpośrednio nie sprzeciwiało się austriackim interesom.

Podczas gdy negocjacje z Zulfikar paszą kulały, Jan III przeprowadził zamach na chronionych przez Austrię magnatów.

Chwila była korzystna, gdyż Wiedeń nie mógł kryć swych klientów, aby się przy tym nie zdemaskować, a ci na sejmie opanowanym całkowicie przez partię królewską byli skazani na to, by przez awanturnictwo i wreszcie przez liberum veto jeszcze bardziej niż dotychczas skompromitować się przed opinią publiczną. Sobieski, w przeciwieństwie do swych krytyków, miał zwykle wdzięczniejszą rolę. Gdy ci krzyczeli, by zawrzeć separatystyczny pokój, który proponował poseł chana tatarskiego, wówczas pojednany znowu z dworem biskup Załuski mógł przypomnieć, dokąd zawiódł Bizancjum sojusz z Osmanami. Kiedy nieznośny Pieniążek palnął jedną ze swoich grubiańsko wyzywających filipik, kiedy rozgniewany brakiem nagrody za swą zdradę biskup Opaliński atakował monarchę ze zjadliwą ironią, na końcu wzywając go do abdykacji, wówczas Sobieski odpowiadał łzami, które przychodziły mu wcale łatwo. Izba wrzała, Matczyński, zawsze wierny królowi, wołał, że należy zebrać wszystkich biskupów do kupy i odesłać do Rzymu. Opaliński musiał opuścić salę, a kardynał-prymas prosił w imieniu biskupa-kolegi o przebaczenie.

7 marca nastąpił ów coup de theatre. Marszałek Szczuka poprosił, jak zaplanowano, o szczegóły dotyczące rzekomego sprzysiężenia. Wybranej wówczas komisji przedstawiono materiał, który dwór zebrał w ciągu roku: listy zmarłego Wielopolskiego, Lubomirskiego i Pieniążka, Sapiehów i biskupa Opalińskiego. Najbardziej obciążające były listy marszałka wielkiego koronnego, którego powracający z Wiednia sekretarz wpadł w ręce Sobieskich wraz z zaszyfrowaną korespondencją swego pana. Nie było sensu zaprzeczać, a dwór wiedeński musiał cicho siedzieć, albowiem o wszystkich tajemnicach, które łączyły Lotaryńczyka i Lubomirskiego, cesarzową Eleonorę i polską opozycję, można było przeczytać czarno na białym w zdobytych listach. I wtedy Jan III uczynił następne świetne posunięcie. Okazał mądrą wielkoduszność. Jego zausznik, sprytny opat Hacki, który po mistrzowsku rozszyfrował korespondencję Morsztyna, oświadczył, że tym razem nie mógł nic rozszyfrować, referenci komisji, biskupi Załuski i Witwicki, zapewnili, że w papierach nie ma niczego niebezpiecznego. Podczas gdy tymczasem Sobieski omawiał z nuncjuszem Cantelmim, który oblewał się ze zdenerwowania krwawym potem, warunki, pod którymi można by utrzymać w tajemnicy treść skonfiskowanych akt.

Groźny był jednak jeszcze nieprzewidziany incydent. Benedykt Sapieha, któremu obecnie jedynym wyjściem z krytycznych dla niego tarapatów wydawało się zerwanie stosunków między dworami Wiednia i Warszawy, spowodował dziką awanturę. Przyznał się przed sejmem do udziału w sprzysiężeniu, wyciągnął jakiś papier z kieszeni i chwalił się, że jest to układ z cesarzem; ten dokument – powiadał – sporządzony został przez najznaczniejszych senatorów, aby udaremnić elekcję Jakuba vivente rege. Tak więc teraz wszyscy bojaźliwi pospiesznie odsunęli się od Sapiehów. Inni byli oburzeni zdradą litewskiego magnata. Wkrótce opozycja skurczyła się do grupki najbardziej butnych. Sobieski doprowadziłby z pewnością sejm do pomyślnego końca, ale z taktycznych powodów było lepiej, żeby opozycja jeszcze tym ostatnim razem dokonała swego podłego czynu. Tak więc poplecznik Sapiehów mógł podnieść owo fatalne veto 31 marca. Po hałaśliwym finale Izba się rozeszła.

Zakończenie takie stało się tylko przez to niepewne i wątpliwe, że zgubiony celowo czy też przypadkowo przez jednego z delegatów Sapiehy dokument wskazywał na współdziałanie w zerwaniu sejmu brandenburskiego rezydenta Wicherta. Maria Kazimiera, która jeszcze niezupełnie opowiedziała się po stronie Ligi, Béthune, Gravelle i Du Theil napierali na Jana III, by podjął znów swoje wschodniopruskie plany; podczas gdy nuncjusz, Vota i austriaccy dyplomaci starali się wspólnie powstrzymać króla przed tym niebezpiecznym krokiem. Spór na warszawskim dworze zaostrzył się do dylematu: Prusy czy Ruś. Ciągnął się cały kwartał. 29 lipca Jan III wyjechał do Złoczowa i tego samego dnia w odległym Wersalu świetnie poinformowany kronikarz Sourches pisał w swoim dzienniku: „on sut que la négociation que le Roi avait conduite pour obliger le roi de Pologne a attaquer la Prusse orientale, n’avait pas eu un heureux succès.0

Tymczasem spełzły na niczym rozmowy z Zulfikar paszą; książę Anhaltu pojawił się u Sobieskiego, załagodził konflikt między Warszawą i Berlinem; małżeństwo Jakuba Sobieskiego było wreszcie, wreszcie na najlepszej drodze. Polski delegat na negocjacje pokojowe – tym razem był to wojewoda Łoś – przybył do Wiednia raczej nie po to, aby mówić o zakończeniu działań wojennych, lecz by przedstawić plan następnej wyprawy. Zapewnił, że Sobieski ma „większą inklinację do rozważnej wojny niż dysputowanego pokoju”. Wróciwszy do Polski przywiózł austriacką zgodę, by decyzję dotyczącą posiadania księstw naddunajskich, gdyby te zostały wreszcie zdobyte, pozostawić do rozsądzenia papieżowi. Podróż do Polski księcia Anhaltu rozwiązała kwestię pruskiego hołdu w ten sposób, że do Królewca postanowiono wysłać dwóch polskich komisarzy, którzy by tam w imieniu Rzeczypospolitej przyjęli ewentualną przysięgę stanów; ważna ona była w wypadku wymarcia Hohenzollernów i dawała Polsce, przez to publiczne obwieszczenie resztki jej zwierzchnictwa, moralne zadośćuczynienie. W ten sposób został zapewniony pokój na zachodniej granicy. Sobieski w piśmie do Leopolda I dobitnie poświadczył pełną neutralność Polski w wojnie europejskiej. Droga była wolna do obu zadań, których realizację wciąż odwlekano w ciągu trzech lat wskutek różnych przeciwności: zadania te to wojna z niewiernymi i reforma wewnętrzna.

Po ponownym tryumfie nad opozycją para królewska nakreśliła plan akcji, który można byłoby ująć pokrótce następująco: konfederacja w rodzaju tej z Gołębia, pod kierownictwem Szczuki, miałaby powstać przeciw oligarchom dla osłony i wzmocnienia władzy królewskiej. Tymczasem trzeba byłoby odnieść jakiś militarny sukces na tureckiej arenie wojennej. Następnie, przy wsparciu obecnie znowu zaprzyjaźnionych mocarstw niemieckich, wraz z małżeństwem Jakuba z palatynką, należałoby też uregulować sprawę jego następstwa tronu. Szczególną radość sprawiało to, jak możemy wyczytać z listu Buonvisiego do Cantelmiego, że Leopold I żądał tego właśnie jako warunku małżeństwa szwagierki, żeby polski książę otrzymał jakąś szczególną znamienitą rangę. Marysieńka obecnie była znowu przyjaźniej nastawiona do cesarza. Ta pobudliwa kobieta była pod głębokim wrażeniem artykułu pewnej holenderskiej gazety, w którym napisano, że jej męża odwiodły od wojny tureckiej francuskie pieniądze, przez co jednakże jego syn stracił widoki na tron, albowiem tylko przez walkę z niewiernymi mógłby się Jakub wykazać jako godny następca Jana III. Tak więc połączyły się ze sobą plany matrymonialne, następstwo tronu, Liga Święta i wojna turecka. A na polskim dworze król i królowa byli zgodni co do tego, by pod pełnymi żaglami płynąć austriackim kursem.

7 maja monarcha wysłał pismo do senatorów, w którym było napisane, iż Leopold I ma słuszność mówiąc, że Polacy sami są winni swego nieszczęścia; obecnie trzeba więc dzięki należytym zbrojeniom przykuć wreszcie zwycięstwo do własnych chorągwi. Tym razem miano poważnie potraktować zdobywanie Kamieńca. Tylko ze względu na Francję, z którą nie zamierzano w żadnym razie zrywać stosunków, chciano ostrożnie zabrać się do dzieła. Ludwik XIV starał się przez swego ambasadora w Istambule o dobrowolny zwrot twierdzy i polsko-turecki separatystyczny pokój. Sobieski nie miał nic przeciwko tym dyplomatycznym negocjacjom. W połowie lipca atoli dowiedziano się na dworze Jana III, że Porta chce przekazać tylko zburzony Kamieniec. To było nie do pogodzenia z polskim poczuciem własnej godności. Lecz jak przebrnąć między Scyllą i Charybdą? Dokumenty ujawniają nam tu piękną historię podstępu.

Pod koniec lipca Sobieski zawarł z Béthune’em tajne porozumienie, że Polska będzie prowadziła z Turkami tylko wojnę pozorowaną, za to chan tatarski będzie się trzymał z dala, i podczas tych walk na pokaz, których dość przykładów dostarczyły ostatnie wyprawy, można by kontynuować negocjacje z Portą. Kilka zaś dni wcześniej rada wojenna w Jaworowie postanowiła wziąć Kamieniec szturmem. 23 sierpnia Jan III powtórzył ten rozkaz w liście do pojednanego znowu z dworem Jabłonowskiego; należy działać, zanim nie nadejdzie oszukany układem z Béthune’em chan Tatarów. Tak więc hetman spróbował 26 sierpnia nagłym natarciem zaskoczyć Kamieniec. Jednak, chociaż atakowało 4 000 żołnierzy, a Turcy mieli zaledwie do dyspozycji 2 000 obrońców, atak się nie powiódł, gdyż muzułmanie zostali ostrzeżeni. Drugą próbę, 4 września, spotkał ten sam los. Kiedy wreszcie zbliżyli się rozeźleni złamanym przyrzeczeniem Tatarzy, Litwini, nie zważając na rozkazy Jabłonowskiego i Kątskiego, pospiesznie odeszli. Po czym oblężenie musiało zostać przerwane 12 września. Całe to przedsięwzięcie na pewno nie przyniosło chluby ni zaszczytu. W Wersalu, słusznie zresztą, nie dawano wiary zapewnieniom Sobieskiego; na próżno starał się przedstawić akcję Jabłonowskiego jako samowolną działalność hetmana; Tatarzy zemścili się pustoszącymi najazdami. Militarna część programu z 1689 roku nie miała chlubnego przebiegu. Natomiast cesarskie wojska znowu walczyły z sukcesem. Chociaż prowadziły wojnę na dwa fronty, Ludwik z Badenii pobił Turków pod Niszem 24 września; zdobyły Widyń i w ciągu listopada weszły do księstw naddunajskich. Lecz Jan III przezwyciężył te wszystkie rozdźwięki; pocieszał się, że w przyszłym roku będzie miał dosyć czasu na zbrojenia. Liczył na lojalność cesarza i na przyszłą wspólnotę interesów w związku z małżeństwem Jakuba z palatynką. Oparł się upartym i podziwu godnym w swym niezmordowaniu staraniom Béthune’a, który nigdy nie dawał za wygraną; albowiem Sobieski nie miał żadnych wątpliwości co do uczuć, które tak teraz, jak i przedtem żywiono dla niego w Wersalu. Ci „Francuzi, na których obecnie na tym dworze patrzono dosyć lekceważąco”, przez najbardziej powołanego rzecznika, ministra spraw zagranicznych Croissy’ego, wyrazili swe zdanie na temat ich stosunku do Polski: „La Pologne – aussi inutile a la maison d’Autriche qu’elle le sera toujours a Sa Majesté0 (Ludwika XIV).

Béthune stawił opór temu powszechnemu trendowi. 28 października 1689 roku błagał Croissy’ego, by w ostatniej chwili ratować wpływy francuskie szybkim działaniem. Małżeństwo Jakuba Sobieskiego z palatynką jest tylko następstwem jego odmownej odpowiedzi na starania o Burbonkę. Jeszcze można by przywieźć polskiemu księciu jako narzeczoną Mademoiselle de Conde lub księżniczkę hanowerską, cioteczną wnuczkę zmarłej królowej Ludwiki Marii. Albo można byłoby ożenić księcia Chartres z bardzo piękną i bogatą córką Jana III.

Ach, te argumenty ognistego Béthune’a, który pragnął połączyć to, co połączyć się nie da, wierną służbę swej ojczyźnie i interesy Sobieskich, przebrzmiały nie wysłuchane. Zamiast wierzyć ostrzegającemu rzeczoznawcy, gabinet z Wersalu udzielił obu oficjalnym przedstawicielom Francji polecenia, by się porozumieli z przeciwnikami warszawskiego dworu, z Sapiehami, ze Stanisławem Lubomirskim i z wielkopolskimi magnatami, ze wszystkimi tymi, którzy do tej pory byli przysięgłymi zwolennikami Austrii, a teraz, po zwrocie polityki króla, dojrzeli już do francuskich prób zbliżenia.

Na sejmie z czasu zimy i wiosny 1690 roku wszyscy wrogowie władcy gromadzili się wokół Gravelle’a i Du Theila, którzy przystępowali do dzieła z daleko mniejszą oględnością niż poprzednio posłowie cesarza i Brandenburgii. Ci dwaj nie tylko zupełnie jawnie podjudzali licznych delegatów do liberum veto, lecz również w swoich raportach gromadzili najobrzydliwsze wypowiedzi dotyczące pary królewskiej, chociaż z doświadczenia swoich poprzedników powinni byli wiedzieć, jak niepewna była tajemnica korespondencji dyplomatów w Polsce. Gravelle drażnił Marię Kazimierę przewlekłym sporem o pierwszeństwo z jej bratem, comte de Maligny. Tym jednak, co przepełniło czarę, były usiłowania francuskich wysłańców, by podburzyć księcia Jakuba przeciwko rodzicom.

Na dworze doszło do najprzykrzejszych scen. Béthune, który z przyczyn merytorycznych i osobistych był oburzony na swych nieproszonych pomocników, krzyczał na Gravelle’a, iż we Francji nie zdają sobie z tego sprawy, kim tenże jest. „Coquin, fripon0 – huczał krewki markiz – gdybym nie szanował rezydencji Jego Wysokości, już ja bym tobie pokazał!” W takim stanie rzeczy szwagier Sobieskiego nie zdenerwował się zbytnio, gdy król i jego małżonka zdecydowali się pozbyć uciążliwych dioskurów w jeszcze bardziej dosadny sposób, niż to się stało z tym nieszczęśnikiem Vitrym. Mnóstwo przechwyconych przez pocztę i pieczołowicie odcyfrowanych przez mistrza Hackiego listów było dostateczną podstawą do zapobieżenia każdemu protestowi. W kilka dni po nadejściu z Wiednia zgody palatyna neuburskiego na małżeństwo jego córki z synem Sobieskiego, Jan III polecił poprosić francuskich dyplomatów, by opuścili polską ziemię. Zaistniała tylko niewielka trudność, jak ich przeprawić podczas wojny przez wrogie austriackie terytorium. Lecz dwór wiedeński, by odebrać Du Theilowi pretekst do dalszego pobytu, zapewnił mu pospiesznie swobodny przejazd. Gravelle natomiast zniknął w połowie lutego i wypuszczał swe zatrute strzały z ukrycia, które mu zaofiarowali jego polscy przyjaciele. Siła francuskiego stronnictwa była teraz złamana. Béthune był unieruchomiony przez działalność niezręcznych ambasadorów Francji, opozycja nie mogła sobie pozwolić na jawne wystąpienie przeciw Austrii, kupieni za drogie pieniądze veto-krzykacze zostali poskromieni groźbami i jeszcze droższymi podarkami dworu. Nuncjusz i cesarski ambasador współpracowali zgodnie z Sobieskim. Tak więc sejm zaakceptował kontynuację wojny tureckiej, na zamku zaś długie i żmudne debaty dotyczące małżeństwa księcia Jakuba przybrały korzystny obrót.

Mimo zasadniczego porozumienia co do książęcego małżeństwa, obu stronom – oczywiście nie przyszłym narzeczonym, których nikt nie pytał o zdanie, lecz cesarzowi i polskiej parze królewskiej – nie śpieszyło się z matrymonialnymi paktami. Jest to niesłychanie interesujące, gdy się tak obserwuje krok po kroku te negocjacje, które co chwila utykały, w zależności od tego, czy sytuacja europejska zapowiadała się korzystniej dla Habsburgów, czy raczej dla Burbonów, czy dawna nieufność jednego z partnerów ożywała, czy tu Francja, tam polska opozycja przypuściły niewielki atak, a przede wszystkim w zależności od tego, czy pieniężne żądania jednej ze stron układu zostały przychylnie ocenione, czy szorstko odrzucone.

14 stycznia 1690 roku austriacki charge d’affaires Schiemunsky przekazuje zaufanemu Jana III, Matczyńskiemu, zgodę palatyna. Z tego powodu na warszawskim dworze panuje wielka radość. Jednak kiedy 18 lutego przybywa cesarski poseł nadzwyczajny Zierowski, wizytę jego poprzedzają meldunki o austriackich klęskach na Wołoszczyźnie, a entuzjazm z powodu małżeństwa ze szwagierką Leopolda I opada. W kilka dni później Clotomont, dworzanin Marysieńki, wyprawiony do Francji, wysyła do niej pismo, że księciu Jakubowi obiecano rękę córki Kondeusza, a również brana jest pod uwagę portugalska infantka. Nastawienie do palatynki pogarsza się jeszcze bardziej. Zierowski i jego zięć oraz pomocnik Schiemunsky „mają powód nabierać podejrzenia i na różne cyrkumstancje reflektować”. Béthune, któremu się przynajmniej na tyle poszczęściło, że jego matrymonialny projekt wykorzystano jako środek do zyskania na czasie, nęci teraz możliwością szybkiego, bardzo korzystnego pokoju separatystycznego z Portą.

Tatarski poseł oferuje zwrot zburzonego Kamieńca i Podola; polski dwór pozwala je zniszczyć, nawet choćby strona turecka obiecała oba księstwa naddunajskie. A z Rzymu kardynał Radziejowski, który pojechał tam na konklawe po śmierci Innocentego XI, melduje, że wziął górę kurs francuski; Forbin otrzymuje dzięki nowemu papieżowi, Aleksandrowi VIII, kardynalski kapelusz; jest to znak, że Watykan znowu liczy się z Ludwikiem XIV. Wszystkie te fakty działają w Polsce na niekorzyść związku z Austrią. W Wiedniu natomiast Sapiehowie i Stanisław Lubomirski skarżą się, że chce się ich przycisnąć do muru, że brakuje wystarczających gwarancji na to, by utrzymać w stanie nieuszczuplonym majątek litewski Ludwiki Karoliny i jej męża. Benedykt Sapieha i marszałek wielki koronny oferują, oczywiście po uprzednim uzgodnieniu, w listach z 21 i 22 marca Leopoldowi I swoje służby dla domu Austrii, ba, nawet złożenie przysięgi na wierność. Fryderyk brandenburski oświadcza, mimo uspokajającego go zapewnienia Jana III, że musi stanąć na polskiej granicy, by trzymać tam straż przed francuskimi intrygami. Do tego żądanie zwierzchnictwa nad Mołdawią i Wołoszczyzną, zastój w rozmowach dotyczących małżeństwa! Czyż można ufać tym Sobieskim?

Lecz anioł stróż Ligi Świętej i tego drugiego, bardziej ziemskiego przymierza między Jakubem i palatynką, ojciec jezuita Vota, czuwał. Gdy austriaccy delegaci stali się niecierpliwi w połowie kwietnia, uśmierzył ich – zresztą umotywowaną – nieufność. Kiedy para królewska miała już, już ulec podszeptom Béthune’a, on schlebiał obojgu i swoimi argumentami rozbijał w puch najlepsze oratorskie sztuczki markiza. Nie miał groźniejszego przeciwnika ów separatystyczny pokój z łaski tatarskiego chana nad tego roztropnego i śliskiego jak piskorz Sabaudczyka. I tak 8 czerwca 1690 roku zostały wreszcie podpisane owe „conditionnes matrimoniales” między Jakubem Sobieskim i palatynką.

Zierowski i polski poseł Proski pojechali więc natychmiast z tym dokumentem do Wiednia. Tu w pierwszej połowie lipca 1690 roku odbywały się ważne konferencje dotyczące paktów matrymonialnych, dalszej wojny z Turkami i politycznych podstaw austriacko-polskiego przymierza. Proski miał za zadanie doprowadzić wreszcie do uznania przez Austrię praw swojego kraju do księstw naddunajskich, zakończyć sprawę małżeństwa królewicza i zapewnić ścisłe współdziałanie obu armii podczas przyszłej wyprawy, to znaczy, prosić o austriackie oddziały na ponowną ekspedycję na Mołdawię i do oblegania Kamieńca. W tym samym czasie poseł Sobieskiego w Moskwie nalegał na energiczne prowadzenie dalszych działań wojennych, które też pod jedynowładztwem pozbawionego teraz swej siostry, Zofii, Piotra stały się bardzo opieszałe. Za tymi ostrzeżeniami, kierowanymi do cesarza i cara, krył się również Vota; zupełnie jakbyśmy słyszeli słowa jego listu do nuncjusza Cantelmiego z 13 listopada 1689 roku, gdzie pisze, że nie będzie spokoju, dopóki Turek nie zostanie przepędzony z Europy. Istambuł, wyzwolenie Grobu Świętego muszą stanowić cel ostateczny. Dlatego powinnością Austrii, Polski i Moskwy jest trwała jedność i nieustanna gotowość do walki. Tak brzmiało idealne żądanie jezuity. W szarej codzienności dyplomatycznych rozmów wyglądało to tak, że ów dumski diak Ukraińców z polskim pełnomocnikiem mało co się za łby nie wzięli i że, według świadectwa osoby dobrze poinformowanej, w Moskwie „nie czuje się do nikogo większej zawiści i nieufności niż do Polaków”. A w Wiedniu?... 13 lipca wyszła cesarska odpowiedź na propozycje Proskiego, a w niej uprzejmie i w sposób nieco zagmatwany odrzucono zarówno prośbę o militarną pomoc, jak też o przyrzeczenie zwierzchnictwa nad Mołdawią i Wołoszczyzną. Małżeństwo z palatynką zostało wprawdzie 15 lipca zaaprobowane przez Tajną Konferencję austriackich ministrów, lecz w spornych punktach, dotyczących posagu i wyprawy, nie posunięto się ani o krok dalej.

W Warszawie natychmiast wahadło wychyliło się ponownie na francuską stronę. Na sejmikach z końca czerwca tylko wroga królowi opozycja krytykowała śmiało wzmocnienie Ligi Świętej i proponowała separatystyczny pokój. W Wielkopolsce znany polityk Przyjemski, „lekkomyślny zły człowiek”, wyżywał się w gwałtownych atakach na niewdzięczność cesarza. Obecnie podobny ton słyszymy u Jana III. 19 lipca obradujący senat zajmował się odpowiedzią z Wiednia. Rozczarowanie i niechęć króla możemy odczytać z listu, jaki wkrótce potem wysłał do Proskiego: że Zierowski podczas ostatniego sejmu wyraźnie przyrzekł Mołdawię i robił nadzieje na Wołoszczyznę. Teraz zaś odsyła się nas do węgierskiego parlamentu, któremu podobno przysługuje w tej sprawie decydujące słowo! Cesarz prowadzi wojnę turecką z powodu zagrożenia własnej egzystencji. „My zaś zostaliśmy wciągnięci dla dobra i na ratunek Jego Cesarskiej Wysokości... Z jego powodu złamaliśmy traktat z Żurawna.” Jeżeli nie można otrzymać lepszego oświadczenia, jak tylko pocieszenie na mglistą przyszłość, to Sobieski nie będzie rościć prawa do zaakceptowanych przez sejm środków na tę wojnę. Koniec z wojną turecką, dopóki Polska jasno się nie dowie, jaka jest nagroda za uczestnictwo w niej.

Na ten nastrój władcy, który do nadejścia austriackiej odpowiedzi był pełen zapału do walki, natrafiły deputacja wrogich Lidze wielkopolskich sejmików i nowa wiadomość od Clotomonta z Francji z 28 lipca. Ludwik XIV obiecuje w razie rezygnacji z palatyńskiego małżeństwa Jakuba najpierw tytuł księcia i order Świętego Ducha dla starego d’Arquiena – ten dostojny, obyty w przyjemnościach tego świata starzec bawił wciąż jeszcze, wielbiony i rozpieszczany, u swej królewskiej córki w Polsce - następnie odpowiednią narzeczoną dla Jakuba. Do obietnic dołączone były groźby, które raniły Marię Kazimierę i tym samym Jana III w najczulsze miejsce. Biada d’Arquienom i Béthune’om, jeśli nie zrealizują swego przyrzeczenia pozyskania pary królewskiej!

A wierność układowi? „Les traites d’alliance ne doivent entrer dans cette considération lors qu’il s’agit d’épargner le sang, la liberté et le bien du pauvre peuple. C’est de quoi les Souverains et leurs Ministres répondront devant Dieu.0 Wreszcie to: wojna turecka jest wyłącznie korzystna dla Austrii.

18. Małżeństwo Jakuba Sobieskiego i waśń rodzinna w domu królewskim

Powoli na dworze warszawskim zaczęły dochodzić ponownie do głosu sympatie profrancuskie; natychmiast została wznowiona zwykła gra: opozycja magnacka związała się z cesarzem. Tak Sapieha, jak i hetman Jabłonowski zgłosili się z zapewnieniami dochowania wierności Lidze Świętej. Splot wielu okoliczności uchronił jednakże stosunek Sobieskich do wiedeńskiego dworu przed poważniejszym zakłóceniem. Marysieńka okazała się odporna na wszelkie francuskie pokusy, ponieważ już nie wierzyła w burbońskie małżeństwo syna i obstawała żarliwie przy związku z jaśnie oświeconym domem Wittelsbachów; według słów Schiemunsky’ego „postępowała dość generosebona fide0. Po drugie, pogorszenie militarnej sytuacji na węgierskiej arenie wojny zmuszało cesarskich ministrów do ostrożnego i pełnego względów postępowania. Thököly odniósł wielkie zwycięstwo nad generałem Heissierem; główny reprezentant idei habsburskiej w Siedmiogrodzie, Teleki, padł; Osmanowie odbili Nisz, a na zachodzie Francuzi pustoszyli palatynat.

Tak więc już kardynał Radziejowski podczas swojej podróży powrotnej z Rzymu został bardzo uprzejmie przyjęty w Wiedniu. W wyniku jego rozmów z austriackimi mężami stanu 2 września 1690 roku nadeszło odręczne pismo Leopolda I, w którym życzył Sobieskiemu szczęścia w nowej planowanej wyprawie na Mołdawię i Budziak. Austria chce przy tym zapewnić „omnem possibilem assistentiam0. Cesarz będzie żądał od węgierskiego parlamentu zgody na aneksję Mołdawii przez Polskę, oczywiście wówczas muszą zostać uznane habsburskie prawa do Wołoszczyzny.

Trzy tygodnie później monarcha przesłał swemu pełnomocnikowi, Schiemunsky’emu, projekt tajnej umowy, która stanowiła polityczne tło do paktów małżeńskich Jakuba Sobieskiego. Mołdawia została przyznana Polsce, królewiczowi użyczy się Złotego Runa i król hiszpański wypłaci mu znaczną sumę pieniędzy. Natomiast Jan III miał się zobowiązać do udzielenia palatynowi Karolowi Filipowi polskiego indygenatu, przez co automatycznie radziwiłłowskie dobra zapewnione zostałyby małżonkowi Ludwiki Karoliny; wreszcie miano złożyć w jakiejś formie poręczenie o wykluczeniu francuskich wpływów.

Doradcy Leopolda I zdawali sobie jasno z tego sprawę, że dla tej ostatniej klauzuli ciężko będzie znaleźć właściwe sformułowanie. Z pewnością głównym celem małżeństwa polskiego królewicza z palatynką jest „Królestwo Polskie od króla we Francji odciągnąć i toże samo przywieść do interesów Jego Cesarskiej Wysokości i Jego powszechnej wspólnoty”. Nie można jednak nic więcej uczynić, jak tylko Sobieskiego „przez prywatny reces0 spróbować zobligować, żeby zechciał od dalszej konfidencji i korespondencji z Francją odstąpić i wspomóc interesy Waszej Cesarskiej Wysokości, jak również Najjaśniejszego Domu”.

Doszło do tego, co przewidzieli austriaccy ministrowie: przesłanie gorąco upragnionego i równie niepewnego, co niecierpliwie wyczekiwanego małżeńskiego kontraktu przywiodło do milczenia wszelkie profrancuskie skłonności; oświadczenia poczynione prymasowi Radziejowskiemu załatwiły resztę. Nawet poważne tarapaty, w które popadła cesarska armia w Siedmiogrodzie, nie były w stanie zachwiać pozycji Ligi Świętej. Przeciwnie, sam Jan III obiecał pomoc polskich oddziałów w walce z Osmanami, Schiemunsky przyjął na własną odpowiedzialność tę obietnicę. Jednakże w Wiedniu wciąż panowała nieufność. Trzeba było interwencji papieskiej dyplomacji, żeby Leopold I przywołał Polaków do Siedmiogrodu. Przy czym dworska rada wojenna poinstruowała cesarskich generałów, by, jeśli to możliwe, nie dopuszczono do przezimowania sojuszników na terenie tego księstwa. Cesarz obawiał się, jak pisał do margrabiego Ludwika badeńskiego, że Polacy tam „zadomowią się”.

Ach, jakże zbędna okazała się ta obawa! Pod koniec września Sobieski obiecał pomoc; gdy dworska rada wojenna, pojękując i wzdychając, wyrzekła wreszcie „tak” i „amen” 16 października, sam Jan III potrzebował raczej wówczas pomocy. Polskie wojsko po prostu się rozleciało. Papieski komisarz, ojciec Bonesana, oskarżał z tego powodu deszcz i śnieg, którym „nudus miles resistere non valeat0. Jednakże dużo gorsze szkody wyrządził zły wiatr, który hulał po kwaterze głównej Jabłonowskiego. Cesarski ambasador Zierowski słusznie przestrzegał przed zaufaniem temu podstępnemu człowiekowi, który w czasie każdego kryzysu w stosunkach między Sobieskim i Habsburgiem cisnął się do wiedeńskiego dworu i który w ciągu całego życia Jana III otaczał go obłudną przyjaźnią, podczas gdy nienawidził go z zazdrości jako człowieka większego formatu, lepszego i wyżej postawionego. Całe szkaradzieństwo tego intryganta, godnego dramatu grozy z epoki rycerskiej, ujawniło się dopiero w ostatnich latach panowania Sobieskiego. Hetman posłużył się całą swoją chytrością, by zdemoralizować armię i przede wszystkim przysparzać trudności militarnej współpracy Austrii i Polski. „Z invidia0 i z powodu wyższych motywacji,” mianowicie dlatego, że palatyńskie małżeństwo królewicza Jakuba przybliżało dziedziczenie tronu i tym samym krzyżowało zamiary Jabłonowskiego, który pragnął korony dla siebie. Jeżeli nie inaczej, to jako drugi małżonek Marii Kazimiery. Aby nie powiększać prestiżu Sobieskich przez militarne zwycięstwa i przez bliski, szczery sojusz dworu z domem cesarskim, dowódca ten nie cofał się przed żadną zdradą.

Tatarzy od czerwca ogniem i mieczem pustoszyli polskie pogranicze. Jabłonowski siedział spokojnie w domu, raz wymówił się chorobą, innym razem słabością sił zbrojnych, którymi dowodził. Czas upływał, tak że operacje niedostatecznie uzbrojonego wojska nie mogły już doprowadzić do jakichkolwiek rezultatów. Dopiero teraz udał się hetman do obozu. Tymczasem nadszedł wrzesień. 18 000 żołnierzy stało gotowych do walki. Lecz ani prośby i rozkazy Sobieskiego, ani zaproszenie cesarza nie były w stanie skłonić Jabłonowskiego nawet do niewielkiej dywersji. Kiedy wreszcie król Polski stracił cierpliwość i posłał biskupa Witwickiego wraz z austriackim komisarzem do kwatery głównej, by skierować armię do Siedmiogrodu, dowódca, uprzedzony o tym listem od Béthune’a, rozpuścił w pośpiechu oddziały.

Jana III rozgniewał bardzo ten figiel, pocieszył się jednak tym, że w następnym roku, po usunięciu wszystkich spraw różniących go z Austrią, nadrobi się to zaniedbanie. Na posiedzeniu senatu w Żółkwi, w połowie listopada, zapadła decyzja o nowej ekspedycji na Mołdawię i Budziak, planowanej na rok 1691. Król ma osobiście dowodzić wyprawą; austriacka piechota jest proszona o świadczenie dobrych usług polskiej kawalerii przy wyprawie nad Dunaj i przy obleganiu Kamieńca. Na początku grudnia owe podstawowe zarysy przyszłej kampanii zostały zgłoszone wiedeńskiemu gabinetowi w formie noty. Ostatniego dnia tego roku udzielono planowi Sobieskiego pospiesznej i nieograniczonej akceptacji.

Jednocześnie, zanim jeszcze zaczęto datować pisma rokiem 1691, została uregulowana finansowa strona paktów małżeńskich młodego Sobieskiego. Spierano się o to zacięcie i uporczywie. Suma 500 000 guldenów od początku była obopólnie zatwierdzona jako posag i wyprawa. Król polski żądał zabezpieczenia w śląskim księstwie, podczas gdy Leopold I proponował jako gwarancję austriackie warzelnie. Godząc się z przekonującym wnioskiem Schiemunsky’ego, cesarz ustąpił i w ten sposób posiedzenie senatu w połowie października 1690 roku mogło zatwierdzić kontrakt małżeński królewicza Jakuba. Pełen radości przesłał papież powinszowania i błogosławieństwo, po niedawnym zresztą upomnieniu, gdzie w zatroskanych słowach strofował obu połączonych sojuszem władców, by zapomnieli o swych drobnych nieporozumieniach. Natomiast Ludwik XIV rozgniewał się ogromnie z powodu niepowodzenia swego pełnomocnika. On disait que le mariage du fils du roi de Pologne était conclu avec la princesse palatine – brzmi to lakonicznie w zapiskach dworskiego kronikarza z Wersaluet ainsi l’on connaissait que la négociation du marquis de Béthune n’avait pas réussi.0

Biedny markiz, który trwożył się o swój los, wkrótce atoli okazał swoją przydatność. Skoro nie mógł poruszyć najwyższych, zwrócił się do niższych. I ci dii minores z zawiści do dii maiores0 dali mu posłuch. Cała polska arystokracja pałała wielkim gniewem z powodu wreszcie podpisanego palatyńskiego małżeństwa królewicza. Gratulowała ze słodko-kwaśną miną. We lwowskim Ossolineum leży pakiet tych listów, nawet najgorszego wroga Sobieskiego, biskupa Opalińskiego, nie zabrakło w tym chórze. Lecz jednocześnie oligarchia zastanawiała się, jak zniweczyć plany dynastyczne. Béthune zaciągał coraz ciaśniej swoją sieć wokół Sobieskich.

Środki, które przedsięwziął, aby przeszkodzić dywersji polskiego króla na korzyść wiedeńskiego dworu, uniemożliwią pomyślne zakończenie przyszłej wyprawy wojennej. Przeszkodził marszałkowi nadwornemu Hieronimowi Lubomirskiemu w negocjowaniu z cesarzem w sprawie wysłania korpusu posiłkowego na Węgry. „Wojewoda ruski (Jabłonowski) jest bardzo dobrze usposobiony, jeśli go nie przestroi królowa. Należy obecnie wszcząć ważną „negociation” z litewską armią. Sapiehowie są już pozyskani dla sprawy”. To wszystko możemy przeczytać w pewnym ważnym liście Béthune’a do Croissy’ego z 17 lutego 1691 roku. Między potężnymi litewskimi opozycjonistami Sobieskiego i francuskim pełnomocnikiem został zawarty układ za pośrednictwem abbe Bernicza, zgodnie z którym jeden z młodych Sapiehów miałby pojąć za żonę córkę Béthune’a. Rodzina narzeczonego zobowiązuje się za to po śmierci Jana III nie dopuścić do elekcji żadnego z austriackich kandydatów, wstrzymać pobór rekruta dla cesarza, udaremnić udział litewskiego wojska w najbliższej kampanii, działać na rzecz pokoju separatystycznego z Portą i wreszcie bronić francuskiej sprawy przeciwko Szwedom i Brandenburgii tak długo, aż te kraje znajdą się znowu w sojuszu z Wersalem.

Kiedy czytamy te układy, w które własny szwagier władcy, rycerski i oddany całym sercem swemu wysoko postawionemu powinowatemu człowiek, wszedł z pierwszymi rodami Polski, wówczas widzimy dokładnie cały rozmiar tragedii nieszczęśliwego wielkiego króla. Ile razy dążył wzwyż, ile razy był już bliski szczytu, ciemne moce ściągały go wciąż w dół: obca intryga, która wybrała sobie Polskę na arenę walk i swoich machinacji, haniebny i zdradziecki egoizm magnatów i braki polskiej konstytucji, która nie gwarantowała monarsze wystarczających środków do skutecznej obrony przed zewnętrznymi i wewnętrznymi nieprzyjaciółmi. Wkrótce poznamy jeszcze czwarte zło, to najgorsze, zabójcze, które było nie do przezwyciężenia, jeśli nawet te trzy inne zostałyby pokonane dzięki niezmordowanej energii Jana III: waśń na łonie własnej rodziny, nieporozumienia między ojcem, matką i synem, między obu braćmi.

W marcu 1691 roku panowała jednak w domu Sobieskich złudna aura rzekomego szczęścia, jak we wsi Leopardiego, La quiete dopo la tempesta0. Jan III i Maria Kazimiera wierzyli, że są u celu. Oczekiwali na warszawskim zamku wielce upragnionej synowej. Wreszcie, wreszcie najstarszy, to dziecko szczególnej troski, znalazł narzeczoną z najznamienitszego rodu. Tym samym Sobiescy – tak sobie to wyobrażali – dostali się do europejskiej rodziny panujących. Droga do tronu stoi przed synem otworem. Albowiem któż mógłby kwestionować następstwo szwagra cesarza rzymskiego? Z pewnością nie Austria, która od śmierci Lotaryńczyka nie ma innego kandydata. Na pewno nie Brandenburgia, która jest blisko związana z Habsburgami, ani Moskwa, która wielce sobie ceni przymierze z Austrią. A już na pewno nie palatyn, małżonek Ludwiki Karoliny, tej ongiś niecierpliwie oczekiwanej synowej, która jednak była tylko Radziwiłłówną, a nie Wittelsbachówną. Francja? Tam można by ułagodzić samo niebo, dlaczegóż by więc także nie króla-słońce? A poza tym: czy Francja wystąpi przeciw połączonym siłom Ligi Świętej, do której również zalicza się Anglię, i przeciwko polskiemu narodowi? Własny lud ma się przecież po swojej stronie. Co do tego król po dwóch ostatnich sejmach nie miał wątpliwości. W marcu ślub, w lecie zwycięska wyprawa na Mołdawię, która dzięki cesarskiemu wsparciu i pod dowództwem monarchy musi się powieść. Po czym na późniejszym sejmie reforma konstytucji i albo elekcja vivente rege, albo, jeśli Bóg co innego przeznaczył, następstwo Jakuba drogą wolnej elekcji szlachty. Jana III odmłodziło szczęście i pozornie ozdrowiał z radości. (Tak raportują obcy dyplomaci w tamtych dniach).

Palatynka Jadwiga jedzie do Polski, narzeczony spieszy jej naprzeciw i jest oczarowany swą przyszłą małżonką. Ta niemiecka młodziutka księżniczka jest podobna tak zewnętrznie, jak wewnętrznie, do niezapomnianej królowej Eleonory. To piękne, miłe stworzenie, dobroduszne i ufne, jest od początku szczerze i serdecznie oddane przeznaczonemu jej przez politykę mężowi; nie za mądra, lecz taktowna i dobrze wychowana. Przed wjazdem do stolicy młodsi bracia Jakuba witają swoją przyszłą bratową. Damy z królewskiej familii, wreszcie para królewska wyjeżdżają jej naprzeciw. 25 marca kardynał Radziejowski udziela ślubu pośród wielkiego przepychu. W przemowach sławi się jaśnie oświeconych przodków obojga małżonków. Zmyślni genealogowie odkryli królewskie pochodzenie d’Arquienów; po kądzieli pochodzą oni od Burbonów i niemieckich cesarzy. Była to prawda, tylko że było to już tak dawno, a z pewnością nie znalazłoby się człowieka z dobrej szlachty, który by za pomocą pieniędzy i dzięki gorliwości nie doszukał się podobnych royal descents0. Jednakże wielcy przodkowie Marysieńki zrobili duże wrażenie. Niektórzy drwili i wątpili (niesłusznie), inni przyjmowali to jako pewnego rodzaju równość urodzenia, istniejącą między rodami Wittelsbachów i Habsburgów z jednej strony, a d’Arquienów i Sobieskich z drugiej (również niesłusznie).

Wolni od tego rodzaju antykwarycznych trosk, Jakub i Jadwiga rozkoszowali się swym młodzieńczym szczęściem. Każdy mógł dostrzec, że byli „wzajem z siebie kontenci”. Lecz nie każdy był z tego powodu kontent. A zadowolony małżonek był bardzo, ale to bardzo niezadowolonym synem, jeszcze bardziej niezadowolonym bratem. Byłoby niesprawiedliwie zrzucić całą winę na tego nie bardzo sympatycznego dziedzica. Cierpiał on bardzo pod ciężarem losu, że jest synem tak wielkiego męża, jeszcze bardziej pod naporem miłości i opiekuńczości swej matki, najbardziej zaś z powodu tego, że nie dano mu zaznać samodzielności w działaniu i postępowaniu. Fizyczna szpetność tego mężczyzny, który wokół siebie widział dom pełen pięknych, wyrośniętych ludzi, pozostawiła w jego psychice głębokie ślady. Los Jakuba Sobieskiego był prawdziwie tragiczny, lecz jedynie na tyle, na ile Tersytes zasługuje na współczucie. Jakże jednak jest wstrząsające zestawienie oczekiwań, nadziei i niespełnienia; czytać wszystkie te słowa czułości i nadziei, które Jan III napisał do Marysieńki o tym pierwszym dziecku jego głębokiej miłości, a potem przedstawić zdarzenia tych okropnych sześciu lat, podczas których ojciec nie miał gorszego wroga nad swego syna, a przecież wiązał z nim dosłownie wszystko, przyszłość domu Sobieskich, państwa i polskiego narodu! Jeszcze przed narodzeniem ten dziedzic był przedmiotem najserdeczniejszej troski ówczesnego hetmana koronnego. Z jaką obawą i zapobiegliwością czuwał król nad wychowaniem chłopca. „Il ne faut pas douter qu’il sera fort joli0, pisze papa o ośmiolatku do nie mniej optymistycznej mamy. (Czy nie przypomina to bajki La Fontaine’a o puchaczu i jego małych?) Podczas wyprawy pod Wiedeń, anno 1683, monarsze braknie wprost słów, gdy chwali mądrość, dzielność i piękność królewicza, który mu towarzyszy. Później wszystkie zamysły i wszelkie działania służą najpierw uprzywilejowanej pozycji i następstwu tronu, potem małżeństwu najstarszego syna. I wreszcie, w roku 1689, wkrótce po aferze z Radziwiłłówną, pierwszy wyraźny rozdźwięk.

Gravelle pozostawił Sobieskim trwałą po sobie pamiątkę. On to posiał ziarno niezgody i obcości między ojcem i synem. Aby utrudnić życie królowi, francuski dyplomata podjudził królewicza przeciwko rodzicom; rozbudził ów popęd, który najszybciej da się wykorzystać u młodego człowieka, popęd do nie krępowanej samodzielności. Jakub, ten wciąż znajdujący się pod opieką, wciąż prowadzony na pasku, nie dał się długo przekonywać. Czyż nie traktowano go jak uczniaka? Jeśli brał udział w wyprawie, to musiał prowadzić dziennik, już w 1683, a nawet jeszcze w 1691 roku jako małżonek, mając 24 lata. Jeżeli wyraził własne zdanie, to mama Marysieńka przywoływała go do porządku. Gdy wyjeżdżał w podróż kawalerską, obsypywała go podarunkami, lecz również radami (przypomnijmy sobie korespondencję z czasu, gdy Jakub starał się jeszcze o Ludwikę). Bieliznę i ubranie, studia i podróże, książki i przyjaciół, wszystko pragnęła Maria Kazimiera synowi narzucić, przyzwyczajona do bezwzględnego posłuszeństwa i skwapliwego posłuchu, jak w przypadku „najukochańszego Jachniczka”. Chłopiec stawał się bojaźliwy, a przede wszystkim począł odczuwać ogromną tęsknotę za emancypacją. Jedynym środkiem do jej osiągnięcia wydawało mu się małżeństwo. Dlatego łaknął on narzeczonej jak diabeł dobrej duszy. Już podczas tych długich miesięcy negocjacji o palatynkę Jadwigę doszło do kilku gwałtownych scen rodzinnych. Młodemu człowiekowi dłużyło się to targowanie o posag, a wszelkie polityczne warunki uważał za słuszne, byleby tylko dostać wreszcie żonę i tym samym wyrwać się spod opieki i nadzoru matki. Ach, ten kochający, kochany, znienawidzony tyran Marysieńka! W marcu nadchodzi portret wybranki. Papa Sobieski promienieje, Sobieski-syn chciałby również podziwiać rysy narzeczonej. Mama odprawia go surowo. Z tego powodu potem królewicz „jest bardzo udręczony”. Brzmi to prawie jak anegdota o synu, który chce wiedzieć coś bliższego o przeznaczonej mu małżonce i zostaje ofuknięty przez apodyktycznego ojca: „Zajmij się swoimi sprawami!”

Królewicz zwierza się austriackiemu charge d’affaires Schiemunsky’emu (widzimy, że nie były to pierwsze uczucia, która przywiodły młodego Sobieskiego do Gravelle’a): „Jeśliby moi rodzice chcieli mi przeszkodzić w tej koniunkcji – z palatynką – będę ich przeklinał po wieczne czasy.” W miesiąc potem, pod koniec kwietnia, ten niecierpliwy młodzieniec oświadcza, że jego rodzice rzekomo nie poparli go, aby przyspieszyć zawarcie małżeństwa; chce więc uciec na dwór cesarski. Schiemunsky nie wziął tej groźby poważnie, musiał jednak zaraz po tym stwierdzić, że „ten dobry książę traci zdrowie, trwając w ogromnym zmartwieniu i poczuciu krzywdy”. Korzystny zwrot w negocjacjach dotyczących paktów matrymonialnych uśmierzył na jakiś czas ową waśń rodziną.

W maju 1691 roku rozpętała się, oczywiście, znowu burza ze wzmożoną gwałtownością. Młody małżonek żywił palące uczucie zazdrości w stosunku do obu swoich braci, Aleksandra i Konstantego. Oni bowiem mieli wszystko, czego jemu brakowało: urodę, pogodne, szczere usposobienie i dzięki temu sympatię dworu i opinii publicznej, do tego jeszcze jedną przewagę – byli prawdziwymi synami królewskimi, jego zaś spłodził hetman koronny. Ci jego „w purpurze urodzeni” rywale pozostali teraz, po małżeństwie Jakuba, który założył swoje własne ognisko domowe, w pobliżu ojca. Tym samym byli bliżsi może nie tylko sercu rodziców, lecz również tronu, następstwa, niż ten szpetny, niezgrabny pierworodny? Jan III chciał wziąć ze sobą na ekspedycję do Mołdawii Aleksandra; czegóż miał ten chłopiec tam szukać, kiedy towarzyszył przecież ojcu przyszły następca tronu? Jedno słowo wywoływało następne; Marysieńka dała szorstko odczuć krnąbrnemu królewiczowi, że nawet po zawarciu małżeństwa zależy całkowicie od niej. Król zaś, którego zachowanie Jakuba bardzo przygnębiało, zaczął czuć do syna prawie obrzydzenie. Rozczarowana, zawiedziona wielka miłość przemieniła się w niechęć. Małżonek łagodnej palatynki Jadwigi, którą każdy lubił i przeciwko której w żadnym razie nie zwrócił się gniew pary królewskiej, znowu chwycił się swego pomysłu ucieczki na dwór cesarski. Skoro nawet małżeństwo nie wyzwoliło go, przecież dawno pełnoletniego, spod pieczy rodziców, chciał więc opuścić kraj, który stał się dla niego więzieniem; w Austrii, jako szwagier cesarza, musiałby mieć więcej poważania i większą samodzielność.

Jan III wrzał gniewem. Niech się ten niewdzięcznik wynosi, skoro mu, księciu, już niewygodnie w ojczyźnie; lecz wówczas ma na zawsze tam pozostać i weźmie na drogę ze sobą klątwę ojcowską. Ojciec Vota, wenecki poseł Alberti i inni uczciwi pośrednicy wzięli się do dzieła. Skłonili tego chętnego do emigracji do ustępliwości. Doszło do nieszczerego pojednania. Jakub pojawił się w kwaterze głównej króla, aby – wspólnie z Aleksandrem – wziąć udział w wyprawie do Mołdawii. Matka dała mu znowu jeden ze swoich nie do zniesienia listów jako prowiant na drogę. Należy sobie życzyć, by w sercu syna nie mieściło się nic prócz uległości wobec rodziców. Ma spełniać swój obowiązek wobec tych, którym wszystko zawdzięcza; wreszcie, ma okazywać należną miłość młodszemu bratu, temu, który nie popełnił nic niewłaściwego, może tylko to, że powinien mieć więcej względu dla starszego, chociaż miał rację. Jeżeli Jakub nie zmieni swego zachowania, wówczas straci sympatię wszystkich, tak jak stracił sympatię swego brata, albowiem przyjaźń ofiarowuje się tylko za przyjaźń. Niewinność Aleksandra zdobywa mu przychylność otoczenia, przede wszystkim zaś własnych rodziców; zaczyna się już nawet podejmować znaczące rozważania co do jego przyszłości. To pismo, majstersztyk psychologicznego błędu, kończy się twardymi jak stal słowami: „la soumission entière d’un fils a l’égard de ses maitres qui le sont par le droit que leur a donne la nature et la place qu’ils occupent, une grande dépendance, pleine de respect, est ce qui vous attire l’estime et la considération de tout le monde.0

Otóż to: żąda się ślepego posłuszeństwa i przy najlżejszym odruchu samodzielności grozi utratą następstwa tronu. Tak więc ta szkodliwa zasada elekcji, która przeciwstawiała sobie nawzajem króla i wielmożów, magnatów i szlachtę, poszczególne rody arystokracji, nastawiała każdego przeciw każdemu, wniosła również waśń i nienawiść w dom królewskiej familii. Mimo napomnienia Marii Kazimiery, ba, jeszcze bardziej przez nie rozniecona, niezgoda narastała. W krótkim czasie spotęgowana została przez polityczne motywy, które dotąd nie wchodziły tutaj w rachubę. Jakub Sobieski stał się automatycznie przywódcą austriackiego stronnictwa, podczas gdy jego matka wróciła do swych naturalnych skłonności sympatyzowania z Francją i pozostała aż do śmierci męża najznamienitszą sojuszniczką wersalskiego dworu.

Zwrot ten, ostatni w tak zmiennej polskiej polityce zagranicznej za panowania Jana III, wziął swój początek ze zdarzenia z okazji wymuszonego wyjazdu Béthune’a. Choć w polsko-austriackim tajnym układzie, który został zawarty przy kontrakcie małżeńskim Jakuba, zostało uzgodnione, że „Jego Królewska Mość całkowicie poniecha francuskiej sprawy, za to wraz ze mną i moim Najjaśniejszym Domem, dla dobra powszechnej wspólnoty, zawrze nierozłączne korzystne porozumienie i ciągle je będzie podtrzymywać”, jednakże Leopold I, „z powodu szczególnego risguardo0 dla królowej w Polsce i życzliwości, nie bierze pod uwagę usunięcia jego – Béthune’a – tak blisko z nim spokrewnionej osoby”. Oczywiście pod warunkiem, że ten będzie się trzymał z dala od bezpośrednich czy pośrednich knowań przeciwko Lidze Świętej. Jednak obecnie działanie przeciw austriackiemu sojuszowi stanowiło główny cel, który miał realizować ów nieoficjalny ambasador Ludwika XIV na warszawskim dworze. W połowie maja wpadła w ręce Austriaków instrukcja Croissy’ego dla Béthune’a; w niej było napisane, że Polskę należy całkowicie odciągnąć od cesarza, że francuski pełnomocnik ma udaremnić Janowi III dalsze prowadzenie wojny z Turkami. Z innych źródeł dowiedziano się, że markiz wszędzie rozpowiada, jakoby Leopold I nawet po małżeństwie Jakuba pragnął pomóc palatynowi Karolowi Filipowi zdobyć koronę Jagiellonów. To oszczerstwo dotknęło cesarza szczególnie boleśnie, bowiem burzyło szczęście małżeńskie polskiego królewicza i podjudzało go przeciw habsburskiemu szwagrowi.

Austriacki ambasador, hrabia Thurn, otrzymał datowaną 13 maja 1691 roku instrukcję, z którą udał się do Warszawy, gdzie najpilniejszym zadaniem było uspokoić Sobieskich, że palatyn nie myśli wcale o kandydaturze i że jest nawet gotów sprzedać dobra swojej żony. „Jak prawdziwie dobre intencje żywię tym razem do księcia Jakuba za jego życzliwość, tego nie czas jeszcze wyjawiać” – dodał cesarz, i zrozumiano, że w ten sposób zasugerował austriacką pomoc przy obsadzaniu tronu. Thurn pertraktował z najstarszym synem króla na temat polskiego korpusu ekspedycyjnego do Siedmiogrodu, którym mieliby dowodzić Jakub albo ponownie zdradzony przez Francję Hieronim Lubomirski. Z tego powodu doszło do utarczek między Janem III i jego pierworodnym, albowiem monarcha chciał wziąć ze sobą syna do Mołdawii, ten zaś tęsknił za każdym przejawem samodzielności, a więc pragnął własnej komendy. Kiedy teraz wmieszał się do tej sprawy Béthune, rozgardiasz osiągnął punkt szczytowy. Kłócono się w kręgu rodzinnym władcy, markiz i Thurn wymyślali sobie nawzajem tak soczyście, że doszło do wyzwania na pojedynek, do którego nie doszło tylko dzięki interwencji Sobieskiego. Znowu odżyły małoduszne zawiści między dworami wiedeńskim i warszawskim, kiedy rozważano plan wyprawy. Jedynie trzeźwa mądrość Schiemunsky’ego zapobiegła konfliktowi jeszcze przed kampanią jesienną. Radził on „dysymulować”0. Polskie roszczenia nie wyglądają groźnie. Można spokojnie zaaprobować wszystkie życzenia terytorialne Sobieskiego. Albowiem „król ze swoją armią nie jest zdolny utrzymać takiej [zabronionej zdobyczy], jeszcze mniej zaś zatrzymać ją.”

Również inni wnikliwi obserwatorzy nie żywili żadnych iluzji. W ten sposób brzmi to w pewnym pełnym bólu wołaniu wojewody poznańskiego. Leszczyńskiego, do króla: „Czy poenam abusus dla limitowania sejmów turmus, czy fatum nam tandem koniec poświęcić zechce, trudno to odgadnąć; to zaś jest pewną i palpabilis sprawą, że zawodzimy wobec armii, ojczyzny i nawet wobec Waszej Królewskiej Mości. Nihil spei nie byłoby w tej tak corrupta Republica, gdyby rządy Waszej Królewskiej Mości dla powszechnego dobra nie erigeret animos, tak że Wasza Królewska Mość nas, którzy się in praecipitium rzucamy, wstrzymuje medicali manu.”0 Zamiary tego wielkopolskiego magnata, jednego z najbardziej wpływowych członków w łańcuchu oligarchii, były tak czyste jak jego język (pełen makaronizmów); poglądy zaś, które wyrażał, były szczerą prawdą.

Polskie społeczeństwo i tym razem zostawiło króla na lodzie. Nie dlatego, że było niezdolne do ofiary czy wojennego czynu i również nie dlatego, że nie było do tego chętne, lecz tylko i wyłącznie dlatego, że brakowało mu jednolitego dowództwa i że przywódców arystokracji sprowadzał na złą drogę ów egoizm stanowy, który Polskę pchał w przepaść. Z setki innych głosów należałoby znowu zacytować biskupa Opalińskiego. Na naglące propozycje Sobieskiego, by przyczynić się datkiem do zbrojeń przeciwko Turkom, ten prałat odpowiada, że on sam jest „biednym biskupem” (który już dzięki swemu urodzeniu pochodził z jednego z najbogatszych domów wysokiej arystokracji i cieszył się najbardziej lukratywną prebendą), a Polska jako całość, jako państwo nie powinna prowadzić wojen, albowiem przez to obciąża się szlachtę. Jak gdyby ten jednostronny zapał pokojowy miał powstrzymać nieprzyjaciół, by nie wtargnęli do z własnej woli bezbronnej Republiki! Na początku maja ponownie szaleli Tatarzy w południowo-wschodnich prowincjach Rzeczypospolitej. Lecz cóż to obchodziło Wielkopolan czy Litwinów, że Żółkiew, królewska rezydencja; została spalona i że dobra dziedziczne monarchy pod Złoczowem zostały splądrowane, co może ich obchodzić, że tysiące biednych ludzi zostało wziętych w jasyr?

Jan III popełnił ten jeden błąd, że nie wierzył i że nigdy nie mógł uwierzyć w rozmiar wagi tego karygodnego egoizmu. Rada wojenna w Żółkwi, 15 sierpnia, opracowała plan drugiej wyprawy króla do Mołdawii tak, jakby dysponowano świetnie zdyscyplinowanym wojskiem i dobrze zorganizowaną intendenturą Francuzów czy Austriaków. Polska armia pokazała się na paradzie 31 sierpnia nie mniej liczebna i nie mniej ochocza do walki niż w roku 1686. Również jej wytrzymałość nie była inna niż przed pięciu laty. Początek przypominał początek poprzedniej kampanii. Wkroczono bez przeszkód do Mołdawii i dalej przez Bojanę do Pererata, przekroczono Prut. Hospodar Kantemir, na którego Sobieski, niepoprawny w tym względzie, ponownie liczył, w decydującym momencie przezornie dał nogę.

Turcy byli niewidoczni i Tatarzy unikali bitwy. W połowie września zaczęło braknąć pożywienia. Potem rozpoczęły się deszcze i przedwczesna śnieżyca w górach. Polacy musieli wracać nie spróbowawszy nawet poważniejszego wypadu nad Dunaj. 12 października armia była z powrotem w Śniatyniu i tam odparła atakujących muzułmanów, co dało okazję do w pewnej mierze słusznych wieści o zwycięstwie. A ponieważ oprócz tego zostały zdobyte dwie małe twierdze, Neamt i Soroka, propaganda polskiego dworu – która lepiej była zorganizowana niż większość innych publicznych instytucji tego kraju – potrafiła przedstawić tę wyprawę w ten sposób, jak gdyby tu chodziło tylko o zdobycie kilku punktów oparcia.

Za pomocą tych argumentów przekonał Jan III nawet nieufnego i bynajmniej nie przychylnego Schiemunsky’ego. Ów opowiadał, że Sobieski niczego więcej nie pragnął, jak tylko „jedną i drugą przydatną miejscowość na Mołdawii obsadzić polskim garnizonem i na tym zakończyć tę kampanię”. Jedynie w zaufanym kręgu przyznano się do porażki. Ojciec Vota usprawiedliwiał ją przed kardynałem-protektorem Barberinim wrogimi żywiołami natury. Maria Kazimiera do ambasadora w Wiedniu, Proskiego, obwiniała Austriaków o niedostarczenie przyrzeczonego prowiantu. Naprawdę zaś była wyłącznie jedna grupa odpowiedzialnych za to, że nawet w ramach ograniczonych możliwości ówczesnej Polski nie zostało dokonane to, co było do osiągnięcia: zdradzieccy magnaci. Béthune zmówił się z Sapiehą, Jabłonowskim i innymi dowódcami armii, że nie zdarzy się nic istotnego. Tak więc sabotaż wielmożów przyhamował siłę uderzeniową armii, oni to za cenę klęski i tysiąca ofiar z własnych szeregów rozluźnili sojusz z cesarzem, przybliżyli separatystyczny pokój Rzeczypospolitej z Portą i podważyli autorytet Sobieskiego.

Béthune mógł opuścić Polskę 9 stycznia 1692 roku ze świadomością ostatecznego tryumfu. Nie Austriacy, którzy swego odwiecznego wroga „propter nimiam impertinentem audaciam0 wypędzili obrzydziwszy mu życie, lecz wypędzony był zwycięzcą. Przymierze warszawsko-wiedeńskie nabawiło się śmiertelnego zarazka w górach i na bagnach Mołdawii, tak jak Jan III swej poważnej choroby. I to była ta dawna Polska, która – jak się później okazało – z końcem rządów Sobieskiego skazana została na upadek. Albowiem wraz z tym władcą skończyła się prawdziwa niepodległość, wraz z nim pogrzebano szansę na odrodzenie władzy królewskiej, na zbawcze ustanowienie monarchii dziedzicznej, na formę rządów, która sama byłaby w stanie przeprowadzić państwo w tym wieku książęcego absolutyzmu przez niebezpieczeństwa epoki.

Palatyńskie małżeństwo i Liga Święta były, pomijając ich różne ciemne strony, już choćby z powodu wspólnego interesu obu stron wsparciem, jedynym możliwym, dla następstwa tronu Jakuba i dla przekształcenia oligarchii w nowoczesne państwo z odpowiednim rządem i wystarczającą siłą zbrojną. Ludwik XIV, posługując się Polską jak figurą na szachownicy swej polityki światowej, odciągał ją od jej naturalnego rozwoju, pozbawiał ją sprzymierzeńców, przy pomocy których mogłaby urzeczywistnić swoje wewnętrzne odrodzenie. Nie jest prawdą, jakoby wiedeńscy mężowie stanu byli bardziej bezinteresowni niż ci z Wersalu. Naturalna wspólnota interesów działała jednak w ten sposób, że Francja związana była w zasadzie z polską anarchią, Austria zaś z władzą monarszą. Polityczna konieczność kazała widzieć królowi-słońce w Polsce teren werbowania rekruta na wypady odciążające do krajów przeciwników Francji, podczas gdy właśnie wówczas państwu Sobieskiego trafiało się wielkie i godne zadanie, dzięki któremu rosłoby w potęgę i mogło powrócić do swej najlepszej tradycji.

Jan III zawsze w decydującym momencie ze słusznym zapałem opowiadał się za Ligą Świętą. Teraz jednakże jego fizyczna i psychiczna odporność skończyła się. Wrócił z Mołdawii do kraju jako znużony starzec. Jeśli na początku roku 1691 stanął raz jeszcze na szczycie swej kariery, bardzo bliski celu, to obecnie wszystko się skończyło, i to ostatecznie. Berło wysunęło się z jego osłabłej dłoni. Te pięć lat, przez które miał jeszcze wegetować, były wyłącznie rządami Marii Kazimiery. Na tym pięcioleciu jednakże nie bez przyczyny gruntuje się zła sława, które pozostawiła po sobie ta mądra, ambitna kobieta. Okazało się, że ta królowa skorzystała wiele od swego przewyższającego ją małżonka, lecz przy swoim wnikliwym umyśle i bogatym doświadczeniu zawiodła jednak tam, gdzie oprócz intelektu konieczny jest charakter, moralna siła.

19. Tryumf Francuzów. Załamanie się polityki Ligi

Również po odjeździe Béthune’a i po jego wielce opłakiwanej na warszawskim dworze śmierci – zmarł w Sztokholmie 2 października 1692 roku – duch szwagra Marysieńki opanował jej politykę. Od niepowodzenia wyprawy mołdawskiej, za które z prawdziwie kobiecym brakiem logiki obwiniała wyłącznie Austriaków, i w zależności od wciąż pogarszających się waśni z Jakubem, których bodźców z większą już słusznością dopatrywała się w Wiedniu, królowa znalazła się całkowicie we francuskim żywiole. Każdy powód był dla niej wystarczający, aby się umocnić w swych profrancuskich uczuciach. Austriacy zwlekali z zezwoleniem na wolny przejazd siostry Marii Kazimiery, Madame de Béthune, do Francji, dostarczony później paszport nie zadowolił dumy i ambicji królowej. Natychmiast była replika: ci niewdzięczni! Gdybym nie uczyniła dla nich tego, co uczyniłam, nie byliby w stanie dzisiaj w ogóle wystawiać paszportów. Palatyn Karol i znienawidzona Ludwika Karolina są w Wiedniu. Od razu władczyni domyśla się niebezpiecznych spisków.

Nasilająca się choroba Jana III daje jego małżonce okazję, by podkreślać coraz silniej francuską orientację. Dla jeszcze wolnego stanu dzieci pary królewskiej szuka się odpowiednich małżonków w kręgu klientów wersalskiego dworu. Aleksander, drugi syn z kolei, ma pojąć za żonę szwedzką księżniczkę; Kunegunda, jedyna córka, jest przeznaczona szwedzkiemu monarsze Karolowi XII. (Rok wcześniej, w zmierzchającym blasku austriacko-polskiej przyjaźni, miała dostać za męża rzymskiego króla Józefa, późniejszego cesarza).

Wystąpić przeciw tej żądnej władzy kobiecie, dorównać jej teraz, kiedy była w pełni w swym żywiole i której mógł stawie tylko niewielki opór jej własny małżonek, to zadanie przekraczało siły nawet tak sprytnego, zręcznego i inteligentnego człowieka, jakim był Vota. Ten zwykle tak rozsądny jezuita popełnił tym razem błąd, oddalając się w chwili, gdy był wprost niezastąpiony dla Jana III, bezpośrednio przed przybyciem nowego francuskiego ambasadora i tatarskiego posła z korzystną propozycją separatystycznego pokoju. Ojciec Vota sądził, oczywiście, że uczyni dobrze, jeżeli uda się do Wiednia i Rzymu, aby stamtąd przywieźć najskuteczniejsze argumenty na rzecz Ligi Świętej, mianowicie pieniądze. Jednakże podczas jego półtorarocznej nieobecności, gdy był we Włoszech, ster polityki zagranicznej całkowicie został rozregulowany.

Najpierw pojawił się pierwszy kusiciel, Tatar Derwisz murza, syn towarzysza walki Jana Sobieskiego z anno 1655, subchana Gasi. Ten wysoce cywilizowany barbarzyńca, prekursor świetnie wykształconych Tatarów, którzy w następnym stuleciu czytali Encyklopedię i sławieni byli przez Woltera, „homme d’esprit” i w każdym razie dużo zręczniejszy dyplomata od zwykłych emisariuszy krymskiego chana, oferował za pokój separatystyczny Podole, Ukrainę i Kamieniec, do tego jako nową przynętę pomoc w wojnie przeciwko Moskwie, jeżeli ta odmówiłaby Polsce zwrotu Smoleńska i Kijowa, oraz księstwa naddunajskie, znajdujące się obecnie pod tureckim zwierzchnictwem, dla Jakuba Sobieskiego.

Król polski zachował wprawdzie również wobec tych wspaniałych warunków wierność układowi z cesarzem, lecz w piśmie do Proskiego dał do zrozumienia, jak trudno będzie przeciwstawić się naleganiom Marii Kazimiery i całego dworu. Sobieski powiadomił austriackiego sprzymierzeńca o propozycjach poczynionych przez chana tatarskiego; tylko o Mołdawii i Wołoszczyźnie nie wspomniano, naturalnie, ani słowem. Aby okazać ciągłość i trwałość sojuszniczej przyjaźni, król dołączył w liście z 7 lipca 1692 roku do Leopolda I propozycję swego pośrednictwa pokojowego między Habsburgiem i Ludwikiem XIV. Proski musiał jednocześnie poufnie zwierzyć się austriackim ministrom, jakimi możliwościami nacisku dysponuje ten Tatar. Najpierw, na krótko przed przybyciem Derwisza murzy, na początku roku dzikie hordy napadły na południowo-wschodnią Polskę i tam podług swego zwyczaju okrutnie grasowały. W wypadku niedojścia do skutku negocjacji pokojowych należało oczekiwać nowych najazdów tych okrutnych gości. Polska zaś nie miała żadnych oddziałów, by się bronić, ponieważ nie posiadała pieniędzy, by opłacić żołnierzy. Poza tym tatarski poseł podał do wiadomości, że jeżeli król odprawi go z odmowną odpowiedzią, zwróci się do sejmu i ogłosi publicznie zaoferowane warunki. Wówczas szlachta zobaczy, za co zmusza się ją do ofiar. A to było równoznaczne z rewoltą w całym kraju.

Podczas gdy trwały jeszcze pertraktacje z Derwiszem murzą, Maria Kazimiera uczyniła istotne posunięcie, które wprawdzie nie było bezpośrednim aktem zdrady wobec Ligi Świętej, lecz sprowadziło Polskę, siłą bezspornych faktów, w orbitę interesów Wersalu. Królowa podpisała 15 lipca 1692 roku tajny układ z Ludwikiem XIV; tekst tego dokumentu został jeszcze uzgodniony z Béthune’em. Wydawał się wznowieniem sojuszu jaworowskiego z 1675 roku, zapewniał Polsce znaczne francuskie subwencje, regulował obustronne stosunki handlowe i obiecywał poparcie dla następstwa Jakuba na ojcowski tron. To wszystko jednakże wyłącznie pod warunkiem, iż przedtem dojdzie do skutku separatystyczny pokój Polski z Portą. Ten pakt był politycznym błędem, albowiem wiązał Sobieskich, nie dając im rzeczywistych, realnych korzyści, i nigdy nie wszedł w życie. Natomiast całkowicie wydał na pastwę oligarchii dom królewski. Austria bowiem musiała z powodu własnego interesu nawiązać kontakt z przeciwnikami pary królewskiej. Popleczników stronnictwa francuskiego wśród magnaterii nie powściągnęły jednakże w najmniejszym stopniu porozumienia zawarte między Marysieńką i Ludwikiem XIV, a król-słońce nie ruszył ze swej strony nawet palcem, aby poprzeć sprawę dynastii Sobieskich.

Jeżeli już nie na innym przykładzie, to tu można zaobserwować pierwsze efekty, lub raczej brak efektów, tego układu przy corocznym oblężeniu Kamieńca. Również w roku 1692 zebrały się polskie i litewskie oddziały w okolicy tej twierdzy. Również tym razem dowodził Jabłonowski. Również tym razem wojsko się rozeszło, niczego nie dokonawszy. Jeszcze gorzej, ta wielotysięczna armia sprzeciwiła się, by pospieszyć z pomocą dzielnemu pułkownikowi Rappe, który z gromadką bohaterów przez tydzień bronił wspaniale mołdawskiej twierdzy nadgranicznej Soroka przed wielokrotną przewagą wojsk turecko-tatarskich i wreszcie sam odparł nieprzyjaciela. Niech nam posłuży za miernik militarnego niedowładu państwa fakt, że Jan III z Pomorzan, gdzie leżał ciężko chory, dopiero po odejściu niewiernych mógł być przetransportowany, ponieważ sądzono, że nie ma wystarczającej osłony, aby go ochronić przed tatarskim zamachem.

Tymczasem przybył do Polski francuski ambasador Vidame d’Esneval. Instrukcja, którą otrzymał, brzmiała: wykorzystać niezadowolenie z zeszłorocznej kampanii, rozbić sojusz z cesarzem, za to doprowadzić do skutku przymierze ze Szwecją (nad którym pracował w Sztokholmie Béthune). D’Esneval został najdokładniej poinstruowany, jak ma się zachować na dworze. Należało zaostrzyć waśń między Jakubem a jego rodzicami, schlebiać królowej, sławiąc jej piękność i esprit, mówić dużo o d’Arquienach, Jana III wprawiać w dobry humor zajmującą rozmową i przegrywać z nim w elegancki sposób w grze. Pierwsze wrażenie, które sprawił ambasador, nie było właściwie imponujące. Po jego pierwszej audiencji 10 listopada 1692 roku pisała Maria Kazimiera, że nie ma on korzystnej powierzchowności, może być człowiekiem wielkich zalet i nawet posiadać ich dziesięćkroć więcej, jednakże zawsze ucierpi na tym, że nastąpił po biednym zmarłym markizie de Béthune. D’Esneval nie miał dość czasu, by wżyć się w polskie stosunki. Dla polityki Wersalu było korzystne, że ta misja nie nadającego się do niej, jeśli nawet tęgiego, dyplomaty nie trwała długo, albowiem śliski grunt w Warszawie i Żółkwi wymagał niezwykłej zdolności przystosowania się. D’Esneval stracił już co nieco lekkomyślnie z pozostawionego mu przez Béthune’a kapitału zaufania (przez to, że nie przemienił w odpowiednim duchu tego zaufania na udzielony kredyt); ten chorowity człowiek zmarł 15 lutego 1693 roku.

Na krótki okres sprawowania przez niego urzędu przypadają obrady sejmu w Grodnie, który zebrał się w dzień sylwestrowy 1692 roku. Główną sprawę tej sesji stanowiła propozycja tatarskiego posła zawarcia pokoju separatystycznego. Podczas gdy na poprzednich sejmach partia dworska występowała za kontynuowaniem wojny, teraz jej delegaci wypowiadali się jak najżarliwiej za jej zakończeniem. Natomiast magnaci z opozycji wykazywali wzruszającą troskę o los Ligi Świętej. Austriacki ambasador, hrabia Nostitz wsparł się na Sapiehach, z którymi również trzymał szczególnie wstrętny Marii Kazimierze nuncjusz Santa Croce, d’Esneval natomiast zgromadził wokół siebie żelazną gwardię Sobieskiego. Sejm poprzedziła, jak to się działo często, walka na polemiczne broszury, w której nie tylko roztrząsano podstawową kwestię pokoju z Turkami, lecz doszły do głosu również inne sprawy, które wówczas rozpalały namiętności. W okresach krytycznych Polacy mieli zwyczaj wygrzebywania wciąż od nowa jakichś nieistotnych drobnostek, które potem znienacka urastały do „causes célébrés0 i dzieliły cały kraj, w zależności od politycznych sympatii. Tym razem były to dwa sporne przypadki, które poróżniły umysły.

Jedna ze spraw dotyczyła podstawowej kwestii prawnej, chodziło tu jednak przede wszystkim o to, by podkopać pozycję Sapiehów na Litwie lub też, w myśl tej rodziny magnackiej i jej zwolenników, by zastraszyć zwolenników króla. Jan III, stosownie do swego zwyczaju, powierzył najważniejszą siedzibę biskupią Wielkiego Księstwa, tę w Wilnie, jednemu ze swoich zaufanych, Konstantemu Brzostowskiemu. Ten przy licznych okazjach objawiał swój gorączkowy temperament. W lipcu 1692 roku poskarżył się ten nader pewny swego dostojeństwa prałat hetmanowi Sapiesze z powodu zakwaterowania litewskich oddziałów w dobrach wileńskiego biskupstwa. Wiemy, co zwykle miała znaczyć taka obecność, nie mówiąc już o dłuższym pobycie owej sławnej armii. Szarańcza, która w owych latach kilkakrotnie nawiedzała wschodnią Polskę i uchodziła za szczególny dowód gniewu Boskiego, była przyjemnym i delikatnym gościem w porównaniu z tymi obrońcami ojczyzny. Brzostowski żądał, w imię prawnie gwarantowanej wolności od kwaterunku dóbr duchownych, wycofania żołnierzy. Sapieha odmówił. Wkrótce sprawa stała się symbolem nacisku i brzemienia, na które skazani byli zwolennicy pokoju – tym razem dwór – przez tyranię hetmanów i partii wojennej.

Z drugiej strony Sapiehowie wyciągnęli jeszcze bardziej małostkową historyjkę, aby okazać swą zranioną niewinność. Pewien żydowski „faktor” litewskiego hetmana został niestosownie potraktowany przez Becala, potężnego nadwornego bankiera Sobieskich. Wkrótce fakt ten został tak rozdmuchany, że oba stronnictwa poczęły na zmianę bić Żydów przeciwnika. Jeśli Brzostowski piętnował Sapiehów jako gwałcicieli duchownych i szlacheckich swobód, to Sapiehowie uznali króla w pewnym sensie za obrońcę bluźniercy, albowiem oskarżenia przeciw Becalowi sprowadzały się w końcu do tego, że podobno zadrwił z krucyfiksu i zbezcześcił chrześcijańskie świętości. Ów doradca finansowy Jana III był raczej wszystkim innym niż godną sympatii postacią owych czasów; stał on na czele pewnego rodzaju syndykatu, który bez skrupułów wyzyskiwał wpływy, jakie posiadał u króla i magnatów. Jednakże Becal miał z pewnością inne troski niż to, żeby sobie zwalać na kark niepotrzebne przykrości czy też sprawiać tego rodzaju kłopoty swemu protektorowi.

Dawni przeciwnicy władcy solidnie rozpracowali afery Becala, aby dać się we znaki Sobieskiemu. Biskup Opaliński i Pieniążek grzmieli przeciw temu Żydowi, który „cieszy się tak wielką protekcją, jak żaden z Żydów od początków Polski”. Zatarg Sapieha-Brzostowski zszedł na drugi plan. Wreszcie po sześciu tygodniach obrad sejm został zerwany, całkiem wyraźnie, aby przeszkodzić w skazaniu Becala. Zagrożony musiał przy tym tak głęboko sięgać do sakiewki, że później popadł w kłopoty finansowe i w końcu znalazł się na krawędzi bankructwa. To, że sejm został zerwany, było dla Austriaków nie mniej dogodne niż dla nadwornego Żyda Sobieskich; albowiem dzięki zakończeniu sesji szydzące czy grożące mowy Derwisza murzy straciły swój efekt. Tatar powinszował ironicznie Polakom ich dotychczasowych wielkich sukcesów i zapowiedział im na następny rok dziękczynną wizytę chana, jeżeli przedtem nie zdecydują się na zawarcie pokoju. Nie pozostało to bez wrażenia na zmęczonej wojną szlachcie.

W tej atmosferze w kraju łatwo było dworowi na posiedzeniu senatu w połowie lutego 1693 roku przedstawić ofertę cesarskiego ambasadora Nostitza jako niedostateczną. Lecz Janowi III jeszcze mniej się śpieszyło do przyjęcia tatarskich propozycji. Ku wielkiemu niezadowoleniu Marysieńki nadal obawiał się zerwania z Wiedniem. Umożliwiło to, natychmiast po śmierci d’Esnevala, ponowne działanie na rzecz zbliżenia Polski i Austrii. Łączy się ono ściśle z osobą królewicza Jakuba, coraz bardziej widocznego na arenie polskiej polityki, i to całkowicie niezależnie od matki, która obecnie straciła swój magiczny wpływ na niego. Po wielkiej waśni z 1691 roku była jednak jeszcze Marysieńka na tyle sprytna i zręczna, by uderzyć w inne struny. Spróbowała czułością. W maju następnego roku upomina syna czułymi zarzutami, by zmienił swój niezdrowy tryb życia. Lekarze mieli bowiem powiadomić jego rodziców, iż długo nie wytrzyma, jeśli nie zaprzestanie pościć i jeśli zaniecha korzystania z radości tego życia. Troska ta była jednak tylko pewnego rodzaju preludium do właściwego tematu tego listu: Jakubowi nie wolno jechać do Wiednia na dwór cesarza. Tam, poczynając od cesarzowej, każdy będzie brał stronę jej brata, palatyna. Za to „je vous répète ce que je vous ai dit souvent: la France ne peut jamais avoir d’autre intérêt que celui que votre famille régné et qu’elle [Francja] y portera de tout son pouvoir après un long Règne, s’il plait du Dieu, du Roi, votre Père, celui de vous autres qui lui [ponownie Francja] paraitra le mieux mériter son amitié.0 Obecnie jednak listy mamusi nie zdołały zachwiać przekonaniami Jakuba; mamy powód, by przypuszczać, że każda rada Marysieńki wystarczyła, by królewicz postąpił odwrotnie. Młody Sobieski starał się bez przerwy o możliwość wyjazdu do Wiednia, a jeśli pozostał w domu, to tylko z przyczyny znikomej tęsknoty, którą odczuwali za nowym szwagrem Leopold i jego bliscy. Jeszcze w lutym 1693 roku Maria Kazimiera musiała, stosując wciąż nowy podstęp, powstrzymywać swego najstarszego syna przed wyjazdem do cesarza. Królowej w końcu nie przychodzi na myśl nic innego, niż posłużyć się troską o ciężarną żonę Jakuba; jak może ten zły małżonek, ten wyrodny ojciec w tak „odmiennych” okolicznościach jechać do Austrii i pozostawić tę dobrą Jadwigę samą? Oczywiście miłość dobrej teściowej nie sięgała już tak daleko, by pozwolić młodej kobiecie na wizytę jej matki, palatynki Elżbiety Amalii. Marysieńka zażądała władczo od Jakuba, aby odwiódł niemiecką księżnę od planowanych odwiedzin w Polsce.

Ze względu na różnorakie symptomy nie będziemy też przeceniać pewnego aktu rodzicielskiej życzliwości, jakiego wówczas dokonała królowa: kiedy mianowicie przy negocjacjach z cesarskim ambasadorem Nostitzem poprosiła dla królewicza Jakuba o lenno z Siedmiogrodem. Raczej już tkwił w tym ukryty zamiar, by przewidywaną odmową zranić króla w jego wiernych sojuszniczych uczuciach i podjudzić syna przeciwko Austrii. Także uchwała senatu z 13 maja na korzyść dotrzymania wierności Lidze Świętej została pozbawiona mocy dzięki staraniom Marii Kazimiery. Wiedziała zawsze, jak wynaleźć nowe punkty sporne z Austrią, przeszkadzała królewiczowi w wyjeździe do Wiednia i zyskiwała w ten sposób na czasie, dopóki nie przybył do Polski następca na urząd d’Esnevala, który musiał się ważyć na decydujące natarcie, w celu całkowitego ponownego zwrotu w polityce na rzecz Ludwika XIV.

Nowy ambasador francuskiego dworu był, inaczej niż jego bezpośredni poprzednik, lecz podobnie jak Béthune, właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. „Posiadał sztukę przekonywania, powab i wiedzę, wyszukaną ogładę towarzyską, przymilny głos, męską elokwencję, był łagodny i zdobywczy, znajdował zawsze pasujące wyrażenie i miał czarujące pomysły. Gdziekolwiek się pojawił, zawsze i wszędzie się podobał.” „Wie wszystko, potrafi o wszystkim rozmawiać, jest uosobieniem uprzejmości, żwawości, życzliwości.” Tak przedstawiają tego dyplomatę współczesna mu Madame de Sevigne i ktoś z później żyjących. Nawet Ludwik XIV mówił o nim: „Ten młody człowiek zawsze się mnie!!! przeciwstawiał, a ja nie potrafiłem ani przez moment gniewać się na niego,” i tylko ten wstrętny St. Simon nazwał go ambicjuszem, niezdolnym do przyjaźni, nie posiadającym wiedzy, bez żadnego uczucia, utracjuszem i hipokrytą. Melchior de Polignac, wówczas zaledwie trzydziestodwuletni, był ulubieńcem Gracji, do tego jeszcze dobrze wychowanym. Jak mogła Marysieńka, choć już przekroczyła pierwsze półwiecze, oprzeć się Gracjom? W dodatku Polignac był jej dalekim krewnym. Natychmiast zdobył jej przychylność; starego Sobieskiego pozyskał swoją sztuką ujmującej rozmowy i wykorzystywania w niej w sposób interesujący i zabawny swej ogromnej wiedzy. Z Votą, swym przeciwnikiem, do którego jednocześnie natychmiast poczuł przyjaźń i powinowactwo z wyboru, prowadził intelektualne rozmowy na najwyższym poziomie, staczał najświetniejsze pojedynki słowne. Ów ambasador nie potrzebował instrukcji (z 1 maja 1693 roku), aby właściwie się znaleźć. Wiedział też i bez niej, że Jan III jest szczerze pobożnym człowiekiem i że król wciąż jeszcze tak samo kocha swą małżonkę, jak ją podziwia; że, według francuskiego przysłowia, w woli tej kobiety rozpoznaje wolę Bożą. Zadanie przygotowania separatystycznego pokoju i rozbicia Ligi Świętej (przy tym dyskretnego wywiedzenia się, komu po oczekiwanej wkrótce śmierci Jana III powinno się przyznać polską koronę) rozwiązał Polignac jako dziecinnie łatwe. Jeżeli unikał postawienia kropki nad „i” na spisanej umowie, to jednak wyrastał wysoko ponad przeciętnych dyplomatów. Chodziło mu o egzystencję, istnienie, a nie o pozór, który daje złudę, ani o sfabrykowany pozór, za pomocą którego tak często się oszukuje.

2 czerwca Nostitz odbył swą pożegnalną audiencję, w kilka dni potem wrócił z Italii Vota, radośnie witany przez znowu ciężko chorego Sobieskiego. A już Polignac, przejeżdżając przez Kopenhagę, wykonał dobrą pracę przygotowawczą dla swojej misji. Sondował tam grunt pod duńsko-polskie przymierze i małżeństwo księżniczki Kunegundy Sobieskiej z królewiczem Chrystianem. Projekty małżeńskie nie doszły do skutku, polsko-duński układ został opracowany później, w listopadzie 1693 roku. Polignac mógł się zajmować po swoim przybyciu do Polski do woli kojarzeniem małżeństw osób wysoko urodzonych. On to zaproponował, by córkę Sobieskiego wydać za mąż za bawarskiego elektora Maksymiliana Emanuela, wdowca po owej arcyksiężniczce, co do której ongiś Jakub żywił nadzieję.

Wszystko szło ambasadorowi jak z płatka. Marysieńka dała się urabiać jak glina w ręku tego garncarza. Przepis z dyplomatycznej kuchni Polignaka był równocześnie prosty i niezwykle skomplikowany: „je lui fais ma cour, ...la déférence et l’assiduité lui plaisent infiniment0. Lecz z królem sprawa nie była tak łatwa. Ani marcepany, ani pejcz nie pomagały, by usunąć napomnienia tego szczególnego głosu, który zwie się sumieniem i który raczej zdumiewał Polignaka, dyplomatę, oczywiście również kapłana, biskupa i późniejszego kardynała, niż oburzał. Przed zawarciem pokoju separatystycznego – pisze ambasador 21 października 1693 roku do Ludwika XIV – powstrzymują Jana III jedynie jego skrupuły, że stanie się powodem rozkładu Ligi Świętej i że złamie złożoną przysięgę. Poza tym Sobieski byłby gotów pod każdym innym względem przyczynić się do zawarcia pokoju.

Tatarski poseł, którego misja spełzła na niczym, chociaż wydał się zachwyconym Polakom „cudownie rozsądnym i roztropnym”, pospieszył zatroszczyć się o to, żeby jego groźba wizyty dobrze znanych, niebezpiecznie złych gości spełniła się. Pod koniec lutego pojawili się oni w godnych współczucia dzielnicach wschodnich, wyrządzili ogromne szkody i zniknęli z łupem, biorąc niewolników i mienie, zanim słabe polskie siły zbrojne – ledwie 1 000 ludzi stało do dyspozycji – zdołały ich zaatakować. Sobieski był zrozpaczony; sejmiki spustoszonych obszarów zażądały na początku roku szybkiego zawarcia separatystycznego pokoju z Portą. Jednocześnie starania francuskiej dyplomacji gorliwie posuwały się nadal w tym kierunku. 3 marca 1693 roku Ludwik XIV polecił swemu ambasadorowi w Konstantynopolu, Castagnere’owi, skłonić sułtana do porozumienia z Polską. Przedstawiciel Francji nalegał na wielkiego wezyra i na kajmakana, by przyspieszyli to dzieło pojednania dzięki kilku ustępstwom. Oni jednak nie chcieli nawet o tym słyszeć. Szczęście wojenne właśnie znowu sprzyjało Osmanom; odmówili wyjścia poza swoje od dziesiątka lat jednakowe warunki: zwrotu Kamieńca i innych zdobyczy pokoju z Buczacza. Natomiast chan tatarski starał się przez ponawiane najazdy całkowicie złamać ludność pogranicza. Porta wiedziała, jakim sentymentem darzy Jan III tamte okolice, w których spędził młodość i dokąd stale powracał, jeśli go nie przywoływały do Warszawy sprawy wagi państwowej. Te ciągłe wyprawy łupieżcze i niezdolność Polski do stawienia oporu musiały wreszcie dać oczekiwany skutek i nakazać milczenie moralnym skrupułom Sobieskiego. W wyprawie 1693 roku polsko-litewskie wojsko nie zdobyło się choćby na tak skromne czyny, których zwykle dokonywało nawet pod nieobecność króla.

Tak więc ponowiono atak na sumienie Jana III. Pewien tatarski emisariusz przybył do Żółkwi i zabrał stamtąd polskiego posła Stanisława Rzewuskiego, który miał negocjować przy pomocy chana z wielkim wezyrem. Na posiedzeniu senatu z końca października i początku listopada 1693 roku pełnomocnikowi Polski udzielono polecenia, aby, jeśli tylko uda się osiągnąć dodatkowo jakieś niewielkie ustępstwa w Mołdawii, poza zwrotem straconego przed ćwierćwieczem obszaru, wracał do kraju z pokojem. Lecz również tym razem Maria Kazimiera i francuska dyplomacja nie zdołały się przebić ze swymi atakami na Ligę Świętą. Siły przeciwne okazały się silniejsze, niż przypuszczano. Najpierw Turcy byli uparci i głusi na każdą namowę Castagnere’a. Kiedy król arcychrześcijański polecił przekazać wielkiemu sułtanowi, iż ten może przecież spokojnie odstąpić Polsce kilka miejscowości, albowiem później na Węgrzech będzie mógł odbić wszystko, co stracił, muzułmanie pomyśleli, nie bez racji, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. W dodatku nowy wielki wezyr, Ali pasza, następca – mimo wszystko – przychylnego Francji i skłonnego do separatystycznego pokoju Mustafy paszy, życzył sobie powszechnego pokoju i raczej wolał słuchać Brytyjczyka, lorda Paget, który wspólnie z Holendrami proponował Porcie pośrednictwo potęg morskich.

W Polsce jednakże Jan III trwał na swoim stanowisku; nie zgadzał się na to, by bez wiedzy sojusznika zawrzeć rozejm. Wkrótce po przybyciu Tatara do Żółkwi wysłał król wiernego Votę do Wiednia, aby powiadomić o przyszłych, bliskich rozmowach z Portą. Zręczny jezuita miał przy okazji przedstawiania nęcących obietnic chana i Francuzów poruszyć ponownie kwestię księstw naddunajskich i pomówić o małżeństwie Kunegundy z bawarskim elektorem. Dzięki pewnemu splotowi wydarzeń doszło do tego, że to pierwotnie przez Francję popierane małżeństwo Maksymiliana Emanuela z polską królewną obecnie odpowiadało bardzo cesarskim ministrom. W tej sprawie powiodło się ojcu Vocie, jednak terytorialne roszczenia Polaków natrafiły na odmowę. W obecnej sytuacji militarnej było to zupełnie zrozumiałe. Mimo wszystko Tajna Konferencja postanowiła 25 listopada postępować w Polsce bardzo ostrożnie, by nie doszło do zerwania Ligi Świętej. Jako ambasador na zbliżający się sejm miał pojechać hrabia Georg Adam Martinic i występować tam przeciwko Marii Kazimierze, Jabłonowskiemu i innym zwolennikom Francji, utrzymywać zaś kontakt z Jakubem Sobieskim i Sapiehami.

Sejm ów nie zebrał się nigdy. Wnioskując z obrad sejmików, na których zostali wybrani jego delegaci, miałby on zaskakująco wielką przewagę na korzyść wojny z Turkami. Nuncjusz Santa Croce i cesarski ambasador mogliby w każdym razie przeszkodzić w zawarciu separatystycznego pokoju, albowiem opozycja pod przywództwem Sapiehów pilnie uwzględniała życzenia Austrii, podczas gdy Santa Croce miał wystarczający wpływ na biskupów partii dworskiej, aby również i tam przeciwdziałać rozbiciu Ligi Świętej. Tak więc Maria Kazimiera wykorzystała – według lekarskich świadectw bez wątpienia prawdziwą – ciężką chorobę swego małżonka, aby go skłonić nie tylko do rezygnacji z wyjazdu do Warszawy, lecz również do tego, aby rozbić sejm jeszcze przed jego zgromadzeniem się. To, że Jan III w chwili, gdy pisał do prymasa, żeby polecić delegatom rozejść się do domów, był niezdolny do podróży, jest pewne. Równie pewne było oczywiście i to, że izba mogła się zebrać również pod nieobecność monarchy, że mogła na niego czekać i że Sobieski w ciągu zaledwie kilku tygodni powrócił na tyle do zdrowia, na ile to było możliwe przy jego różnorodnych dolegliwościach. Wyeliminowanie sejmu było bardzo dogodnym środkiem ratunku: dla Marysieńki, Polignaka, Jabłonowskiego i frankofilów ze względu na sprawę pokoju separatystycznego; dla króla, ponieważ nie aprobował przysłanej za pośrednictwem Voty z Wiednia odpowiedzi i chciał odczekać przebieg misji Rzewuskiego w Adrianopolu. 22 grudnia 1693 roku został odczytany zebranym delegatom reskrypt, który z powodu choroby Sobieskiego odwoływał obrady sejmu. Posłowie ziemscy byli bardzo niezadowoleni, protestowali, ulegli jednakże i rozjechali się do domów.

Lecz sprawa pokoju separatystycznego nie posunęła się ani o krok naprzód. Turcy w swej ostatecznej odpowiedzi dla Rzewuskiego proponowali raczej powszechny kongres w Śniatyniu; Sobieski powiadomił o tym Wiedeń i stamtąd natychmiast otrzymał zgodę. Polecono Schiemunsky’emu wielce pochwalić polskiego króla za jego „constantia0 i zapewnić go o wierności sojuszniczej Austrii. Ani spory z powodu wmarszu cesarskich oddziałów na polski Spisz, ani bardzo gwałtowne starcia z bawarskimi pełnomocnikami, którzy prowadzili negocjacje w sprawie małżeństwa księżniczki Kunegundy, nie pomogły Polignakowi przepchnąć Jana III przez tę wąską kładkę, dzielącą niebezpieczny pokój separatystyczny od głęboko upragnionego powszechnego pokoju.

Za to władca mógł cieszyć się dwiema ostatnimi radościami swego zmierzającego do końca życia; po długiej przerwie polska armia znowu zaczęła odnosić pełne chwały zwycięstwa, a ukochana jedyna córka dostała „jaśnie oświeconego” i, jak wówczas przypuszczano, bardzo wartościowego człowieka za męża. W czerwcu 1694 roku Tatarzy znowu wdarli się na Pokucie, z wyraźnym zamiarem zaatakowania Lwowa, gdzie przebywał wówczas Sobieski z całą swoją rodziną. Polska armia, około 4 000 żołnierza, wyruszyła wrogowi naprzeciw i pod Pomorzanami odniosła wspaniałe zwycięstwo. Barbarzyńcy uciekli, nie wyrządziwszy tym razem większych spustoszeń i szkód. W październiku Sapieha zniszczył turecki korpus pod Kamieńcem. Lwią część tej zasługi należy przypisać pochodzącemu z Holsztynu Michaelowi Brandtowi, który był komendantem polskiej twierdzy przygranicznej, Okopów Świętej Trójcy. Jak bardzo nie na rękę były tego rodzaju tryumfy Francuzom, można to odczytać z raportów Polignaka; nikt i nic nie zasługuje w tych listach na łaskę ambasadora, nawet bohaterski Brandt.

Zły humor tego, zwykle tak uprzejmego i miłego, prałata da się łatwo wytłumaczyć. Zawiązana przez niego intryga w celu zawarcia separatystycznego pokoju utknęła w martwym punkcie, za to również wszczęta przez Polignaka sprawa bawarskiego małżeństwa rozwijała się, przekształcając w polityczny sukces cesarskiego stronnictwa, a przede wszystkim, wraz z bliską już śmiercią Jana III, zapowiadało się załamanie z takim trudem odzyskanej francuskiej przewagi politycznej. Na cóż się bowiem przydało to, że pozyskana została Maria Kazimiera i że postarzały monarcha ważył się tylko tak dalece przeciwstawić swemu domowemu tyranowi, iż uniknął rozpadu Ligi Świętej, jaki pożytek był z tej przodującej roli u zmierzchu pewnej władzy, kiedy potem poranek przyszłej ery miało opromieniać słońce Habsburga? Zacięta walka między tymi oboma przodującymi mocarstwami musiała się rozegrać za pomocą dyplomatycznych środków na polskiej ziemi, walka wokół umierającego, którego agonia trwała półtora roku.

20. Ponury schyłek życia i śmierć bohatera

Jeszcze raz dane mu było wytchnąć, jeszcze raz poczuł Sobieski powracające siły. Potrzebował ich, aby uczynić szczęśliwą tak drogą mu córkę, aby tej pięknej, mądrej królewnie dać właściwego męża. Pod koniec lutego 1694 roku pojawił się w Żółkwi oficjalny swat, baron Mayer de Selles, skoro tylko wysłani wcześniej wywiadowcy donieśli do Monachium korzystne wieści o powierzchowności wybranki. Jak przedtem w sprawie Jakuba, tak i teraz targowano się o posag. Bawarski poseł obawiał się swego pana i przeraziły go wybuchy gniewu chorego Sobieskiego. Wreszcie doszedł do skutku kontrakt małżeński, który akceptował w posagu pół miliona talarów. Oprócz tego narzeczona zabierała ze sobą biżuterię wartości 200 000 talarów. Ślub per procura odbył się w Warszawie 15 sierpnia 1694 roku. Królewicz Jakub zastępował elektora, obecny był bawarski ambasador nadzwyczajny w osobie hrabiego Törringa. Król jednakże nie puścił tak szybko od siebie swej ulubienicy.

Dopiero 13 listopada, po pełnym łez pożegnaniu, wyjechała Kunegunda z Warszawy, zabrana przez barona de Sellesa i w towarzystwie biskupa Załuskiego. Polignakowi poszczęściło się mimo wszystko w wykorzystaniu tego bawarskiego małżeństwa do celów francuskiej polityki. Młoda elektorowa otrzymała na nową drogę życia od swej matki radę, by pozyskać męża dla Ludwika XIV; Załuski miał jej w tym pomagać. Pierwotnie mieli jej też towarzyszyć obaj młodsi bracia, Aleksander i Konstanty, jednakże król sprzeciwił się temu. Tak więc obu królewiczom żeglującym po francuskim nurcie została oszczędzona niepotrzebna porażka. Albowiem Maksymilian Emanuel nie myślał o tym, by wraz z żoną zmienić też polityczne nastawienie.

Kunegunda sfrunęła w objęcia statecznego małżonka i zapomniała natychmiast o wszystkich otrzymanych radach. 2 stycznia 1695 roku potwierdzono małżeństwo w Wesel, następnie para elektorska udała się do Brukseli, gdzie Maksymilian Emanuel sprawował władzę nad austriackimi Niderlandami jako cesarski namiestnik. I tam nowożeńcy przeżyli najbardziej romantyczne miodowe miesiące. Z promieniejących szczęściem listów młodej kobiety, w których przedstawia ojcu i braciom błogie chwile miodowego miesiąca, nie dowiemy się niczego o polityce: „żem jest szczęśliwa, jak bym go [Maksymiliana Emanuela] sobie obrała, i w humorze, i w osobie, dość na tym, że się kochamy amorami jako kawaler z damą. Nigdy nie siedzi, jeno klęczy abo stoi przede mną, całując mnie w ręce, a mówiąc, że mnie adoruje, że nigdy tak nie kochał, jak mnie kocha, daj Bóg, żebyś waszeć sam na to prędko patrzał.” Tak więc pisze Kunegunda do brata i umieszcza w tym liście, w dwa tygodnie po spotkaniu z małżonkiem, kreśląc jego wizerunek, następujące słowa: „bo i piękny, i ładny, i rozum bardzo dobry, i srodze wesoły”. Również elektor marzył o swojej żonie, która – na wpół Polka, na wpół Francuzka – ze wszystkich powabów jednoczyła w sobie te najwyśmienitsze, była odmłodzonym i sympatyczniejszym odbiciem Marysieńki. Lecz Maksymilian Emanuel nigdy nie popadł w zależność od politycznych kaprysów swej pani. Przeciwnie, to on wpoił jej własne poglądy. Na jesieni 1695 roku znajdziemy Kunegundę u jego boku na wyprawie przeciwko Francuzom. Przedwczesny poród, który się przytrafia małżonce elektora z przerażenia przed wybuchającymi francuskimi granatami, staje się powodem, że Jan III raz jeszcze na krótko przed swoją śmiercią, pełen współczucia dla oddalonej córki, grzmi przeciwko dworowi w Wersalu.

Ta więc intryga – dywersja na bawarskim dworze nie udała się Polignakowi. Pozostało mu główne zadanie utworzenia w Polsce silnego stronnictwa profrancuskiego, które w zgodzie z Marią Kazimierą i z Jabłonowskim mogłoby przy następnej elekcji przeforsować właściwego kandydata. Wobec lekarskich opinii, które poręczały bliski zgon Sobieskiego, ambasador nie zadawał sobie szczególnego trudu, aby jeszcze za panowania upartego Jana III doprowadzić do separatystycznego pokoju. Cała uwaga skierowana była na osobę przyszłego króla i na organizowanie jednolitego bloku podopiecznych Wersalu. To splotło się ze sporem biskupa Brzostowskiego i Sapiehów, w którym się wyładowywały namiętności partyjne przyjaciół i wrogów Ligi Świętej, i z waśnią w domu królewskim, gdzie występowali przeciwko sobie królewicz Jakub i jego dwaj młodsi bracia, popierani przez Marię Kazimierę.

Walczące koguty, Brzostowski i Sapieha, od swojego pierwszego starcia nieprzerwanie dziobały się wzajem. Ten pierwszy wnosił protest za protestem, drugi z całym spokojem pozwalał swoim oddziałom kwaterować w biskupich dobrach i je pustoszyć. W czerwcu 1693 roku wileński najwyższy pasterz wytoczył przeciwko hetmanowi kanoniczny proces przed sądem nuncjatury. Santa Croce dostrzegł w postępowaniu dowódcy naruszenie kościelnego immunitetu i wezwał go do ustępstwa. Ten jednak odpowiedział papieskiemu dyplomacie grubiańsko: niech się kapłani troszczą o swoje własne sprawy i nie mieszają w świeckie burdy. Teraz prymas Radziejowski, który sercem był raczej po stronie Sapiehy, spróbował zlikwidować tę aferę, lecz w lutym 1694 roku kompromis nie doszedł do skutku z powodu uporu obu przeciwników. Biskup sięgnął wtedy po broń najostrzejszą i obłożył hetmana klątwą. W katedrze wileńskiej, wypełnionej tłumnie, został odczytany dekret, który głosił, że Sapieha, opętany przez diabła, uciska Kościół i jego poddanych oraz pogardza swoim Najwyższym Pasterzem. Prymas jednak, jako legatus natus, natychmiast uchylił ekskomunikę. Natomiast nuncjusz wniósł sprzeciw, gdy tymczasem Brzostowski jako „prymas Litwy” zaprzeczał kompetencji dla Wilna arcybiskupowi gnieźnieńskiemu, prymasowi Polski. Wreszcie spór powędrował do Rzymu przed sąd papieża. Innocenty XII zdjął klątwę i zarządził zbadanie sprawy; mieli to uczynić wspólnie Radziejowski i Santa Croce.

W tym momencie ów nieszczęsny spór został ponownie rozniecony przez niemądrą interwencję dworu. Kiedy Stolica Apostolska, ze względu na Sapiehów i ich poparcie dla Ligi Świętej, zaniechała ostrzejszych środków, chociaż papież zasadniczo musiał uznać prawo Brzostowskiego, zupełnie zbędne było to, żeby Jan III przed sądem sejmowym wymienił hetmana jako gwałciciela swobód kościelnych. A jeszcze mniej było potrzebne, aby być bardziej papieskim niż sam papież, gdy polskiemu królowi nie dostawało władzy, by zmusić do posłuszeństwa dużo mniejszych panów i dużo większych przestępców niż Sapiehowie. Skutek tego sprowokowanego przez Marysieńkę i Polignaka wystąpienia przeciw litewskim królewiętom był taki, że całe Wielkie Księstwo zostało ogarnięte wielkim oburzeniem. Sejmiki z grudnia 1694 roku rozbrzmiewały szczękiem broni. Wszędzie podejmowano uchwały zagrażające Brzostowskiemu. Szlachta żądała odwołania Polignaka, w którym rozpoznawała inspiratora postępowania przeciwko hetmanowi, potwierdzała swoją wierność Lidze Świętej i jawnie odwracała się od pary królewskiej.

Ambasador ten lepiej by zrobił, gdyby zachował w pamięci instrukcję Ludwika XIV z 22 marca tego roku: „Nie mam w tym żadnego interesu, by mieszać się do prywatnej sprzeczki jakiegoś Sapiehy z biskupem z Wilna.” Lecz przypominamy sobie przecież, że Polignac nawet wobec króla-słońce miał swój własny rozum! Temu to rozumowi ma do zawdzięczenia biedny Sobieski, że ostatni sejm pod rządami Jana III przebiegał ponad miarę żałośnie. Przez ponad 40 dni zbierała się dzień w dzień izba. Marszałek poprzedniego, również zerwanego sejmu otwierał posiedzenie, litewscy delegaci z partii Sapiehów wnosili sprzeciw. Trwało to tak długo, aż wygasł termin mandatowy sejmu. Potem wszyscy rozeszli się, podziękowawszy marszałkowi Kryspinowi „pro viriliter sustento martyrio0. Prawdziwym męczennikiem był jednakże ten, który leżał na łożu boleści w zamku i nazywał się Jan Sobieski. Dolegliwości z powodu kamicy, podrażnienie nerek, reumatyzm i inne choroby sprawiały mu ogromne cierpienia. Kłócący się delegaci nie zważali na chorobę króla, napastowali go swymi waśniami. Skandal przeniósł się aż na pokoje monarchy. Tam bili się panowie. Na zewnątrz w mieście zaś bili się „pueri0 i były nawet ofiary śmiertelne.

Na posiedzeniu senatu, które nastąpiło po tym nieszczęsnym sejmie, większość była za tak zwanym sejmem konnym, zwołaniem całej szlachty. Tak więc zatrzymano się tam, gdzie się Polska znajdowała przed elekcją Sobieskiego, przy takiej samej konfederacji jak ta z Gołębia. Szlachta nie miałaby nic przeciwko temu, by jeszcze raz wyładować swój gniew na magnaterii. Niezawodnym instynktem czuła, że oligarchia to zguba ojczyzny i że król, nawet jeśli ongiś zwał się Wiśniowiecki i był koronowanym zerem, a tym bardziej jeśli był to Sobieski i nawet jeśli został powalony wiekiem, chorobą i troskami, że monarcha musi być z powołania wodzem i jedynym nośnikiem pełnej władzy państwowej. Trafne rozpoznanie znalazło się w piśmie polemicznym, które w imieniu narodu przedstawia sytuację tymi słowy: „Jesteśmy pozbawieni obrony, władzy, sejmu, wszelkiej rady; wewnątrz kraju zniszczyliśmy formę rządów Rzeczypospolitej, a ta Rzeczpospolita to już nie ta sama, którą nam zostawili w spadku nasi przodkowie.”

Decyzja wymknęła się tymczasem z rąk władcy i szlacheckiego narodu. O losie królestwa decydowały intrygi i machinacje i trudno nam powiedzieć, czyje knowania były gorsze, czy te Marii Kazimiery i Polignaka, Jabłonowskiego i Brzostowskiego, czy te Jakuba Sobieskiego i austriackiego ambasadora Czernina, Sapiehów i Lubomirskich. Tak czy inaczej, francuskiemu ambasadorowi należy się palma przebiegłości, a nie dorównującemu, niegodnemu synowi wielkiego królewskiego ojca – prymat w nikczemności.

Królewicz, po pewnym czasie pozornej zgody, późną jesienią 1693 roku, kiedy stan zdrowia Jana III znowu się groźnie pogorszył, szukał kontaktu z opozycją magnacką i znalazł go przez austriackie pośrednictwo. Na początku grudnia Sapiehowie i Lubomirscy obiecali Jakubowi Sobieskiemu pomoc w uzyskaniu polskiej korony w razie zwolnienia się tronu pod warunkiem, że Maria Kazimiera opuści kraj i że młodsi bracia kandydata nie dojdą do żadnych urzędów. Odtąd najstarszy syn królewski zabiegał o najściślejsze porozumienie z wrogami swoich rodziców. W konflikcie między litewskim hetmanem i Brzostowskim stanął po stronie Sapiehów. Całą swoją nadzieję pokładał jednakże nie tyle w swoich niepewnych rodakach, co w wiedeńskim dworze, w swoim powinowactwie z cesarzem.

Ponieważ królewicz Jakub nie mógł się wyrwać z Polski, szukał więc bezpiecznej drogi poufnego porozumienia z austriackimi władzami. 17 października 1694 roku prosi cesarzową Eleonorę Magdalenę, by mu napisała, w jaki sposób mógłby przesyłać swoje „tajemne myśli”. Równocześnie ten szlachetny książę zwrócił się do króla szwedzkiego Karola XI: ponieważ ojciec Sobieski wkrótce umrze, czy nie byłoby możliwe zgromadzenie na inflanckim pograniczu oddziałów wojskowych, które miałyby wówczas wpłynąć na wynik elekcji? Bawarski dyplomata baron de Selles został wysłany do Sztokholmu, by poprzeć tam z naciskiem tę prośbę. Od przyjazdu hrabiego Czernina, w połowie stycznia 1695 roku, dysponował Jakub Sobieski upragnionymi drogami, by przesyłać do Wiednia swe najtajniejsze myśli. Można, nie bez uczucia wstrętu, poznać je, czytając listy, którym zasypywał cesarzową. Najniewinniejsze są owe podyktowane naiwnym samolubstwem i zamiłowaniem do spokoju plany królewicza, aby kupić sobie księstwo w Rzeszy i wyjechać z Polski. Jakże inaczej reagował Jan Sobieski na każdą myśl wyemigrowania z kraju, gdy go najdroższa mu kobieta chciała zwabić do Francji! Gorzej już wygląda prośba o rekomendację do szwedzkiego króla, aby ten zapewnił zbrojną pomoc, również przeciwko Marii Kazimierze i młodszym braciom. Jednakże przerażenie ogarnia nas, gdy czytamy cyniczne zapytania, jak i co należałoby zrobić, by w momencie śmierci Jana III zagarnąć skarby króla, zanim matka i bracia weszliby w ich posiadanie, wówczas bowiem cóż miałby począć przeciwko „prześladowaniom przez matkę i braci”. (Ci bracia-„prześladowcy” mieli wtedy 17 i 14 lat).

Cesarzowej i szwedzkiemu królowi robiło się nieswojo, gdy otrzymywali tego rodzaju listy. Odczuwali wstręt i niechęć, musieli jednak to przemilczeć z politycznych względów. Bądź co bądź Karol XI ograniczył się do tego, by w mglisty sposób przyobiecać wsparcie. W Wiedniu powołano państwową konferencję, podług rady której cesarzowa w stanowczym piśmie napominała królewicza, by pogodził się z rodziną i pozostał w Polsce, żeby być obecnym w momencie zejścia Jana III. Niech Jakub nie zdradza za wcześnie swego zamiaru zagarnięcia ojcowskich skarbów. Austria pragnie nastawić korzystnie do planów królewskiego syna Szwecję i Brandenburgię.

Jednocześnie poczyniono wszelkie przygotowania, by nagła śmierć polskiego władcy nie była zaskoczeniem. Wówczas bardzo słusznie stało się, że podstępne działanie nikczemnego Jakuba przestraszyło ostrożnych austriackich ministrów. Zaczęli ponownie myśleć o kandydaturze na tron polski palatyna Karola Filipa neuburskiego, ostateczną decyzję przesunęli jednak na czas rozmów z Sapiehami. Ojciec Wolff, wytrawny dyplomata-duchowny, miał pojechać do Warszawy, aby zbadać na miejscu sytuację. Hrabia Sedinitzky został wyznaczony na ambasadora podczas przyszłego bezkrólewia.

Niecierpliwy królewicz jednak nie popuścił. W sierpniu 1695 roku zrealizował swój z dawna żywiony zamiar i uciekł po nieprzyjemnych scenach na Śląsk austriacki. Stamtąd błagał o oddziały swego cesarskiego szwagra; aby użyczyć swojej prośbie odpowiedniego nacisku, zadenuncjował matkę i braci, jakoby zawarli oni spisek z Francją: Aleksander i Konstanty chcą jechać do Paryża i tam pozyskać błogosławieństwo dworu wersalskiego na kandydowanie do tronu po Janie III. Leopold I był oburzony na petenta, a Eleonora Magdalena, cesarzowa, odpowiedziała ponownie radą, żeby Jakub pojednał się ze swoimi bliskimi. Ojciec Vota jak zwykle uczciwie wywiązał się w swej służbie pośrednika i w ten sposób uciekinier mógł wkrótce powrócić z dobrowolnego wygnania.

Jan III przyjął go przyjaźnie. Ten godny współczucia monarcha tak chętnie widziałby wokół siebie spokój i zgodę. Z wzruszającą radością dopatrywał się w nowo narodzonej córeczce tego złego syna swoich własnych rysów. Jak to byłoby pięknie, gdyby wszyscy, którzy są wzajem spokrewnieni i podobni do siebie fizycznie, byli również jednej myśli! Z nie mniej wzruszającą gorliwością starał się król uśmierzyć teraz, jako że był bliski grobu, spór z magnatami. Aż do śmierci Sobieski dochował wierności obu wielkim ideom swego życia: jedności w chrześcijańskiej rodzinie narodów Zachodu, jedności wewnątrz własnego narodu.

Z Jabłonowskim od około 1692 roku pod znakiem powrotu do Francji nie było żadnej wyraźnej różnicy poglądów. Hetman postawił wszystko na dwie karty: Marię Kazimierę i Polignaka; otaczał śmiertelnie chorego towarzysza młodości obłudną przyjaźnią, już choćby dlatego, żeby jego najstarszego syna trzymać z dala od ojca i od matki, od dworu i od następstwa tronu. Ta cicha nadzieja na koronę obudziła nawet w hetmanie cnoty wojenne jego młodości, które przez wiele lat, podczas jego podyktowanego politycznymi względami dowodzenia armią przeciwko Turkom i Tatarom, nie były wcale widoczne. W lutym 1695 roku Jabłonowski odparł wyjątkowo ciężki najazd Tatarów. Te monstra wdarły się wówczas aż na przedmieścia Lwowa i tylko dzięki ofiarnym zmaganiom niewielkiej armii i dzielnych mieszkańców miasta zostały wreszcie przepędzone.

Militarne osiągnięcia hetmana nie rozbroiły, oczywiście, jego dawnych towarzyszy ze sprzysiężenia oligarchii, austrofilów. Sapiehowie i Lubomirscy, Potoccy i Sieniawscy, przez wzajemne małżeństwa dopiero teraz najściślej ze sobą związani – podczas gdy Jabłonowski od ożenku swego syna z córką zmarłego Béthune’a jeszcze silniej był przykuty do Francji – kwiat ruskiej i litewskiej arystokracji, postanowili na jednym ze zjazdów na początku 1695 roku przekreślić nadzieje hetmana i przy obsadzaniu tronu poprzeć królewicza Jakuba, jak to już dawno zostało z nim uzgodnione.

Zbliżenie z Sobieskim było więc możliwe, tylko nie mogło się odbyć pod egidą królowej i podobnie jak ona bardzo znienawidzonego mimo swych towarzyskich zalet Polignaka. Ci dwoje wtrącali się jednak we wszystko. Tak więc starania Santa Croce’a były skazane na porażkę od momentu, kiedy Maria Kazimiera włączyła się w pośrednictwo między biskupem Brzostowskim i Sapiehami. Kompromis, który opracowała wielka komisja w tejże sprawie pod koniec roku 1695, został zerwany przez Polignaka. Niestety nie było Janowi III przeznaczone dożyć czasu pokoju, ani wewnątrz kraju, ani na zewnątrz.

O Marysieńce i Polignaku możemy przynajmniej powiedzieć to, że uczciwie pragnęli tego pokoju, nawet jeśli nie bardzo się nadawali do tego, by go urzeczywistniać. Natomiast gabinet w Wersalu i sam Ludwik XIV nie mieli najmniejszej ochoty użyczyć spokoju temu ciężko doświadczonemu krajowi. Jeżeli nie uda się doprowadzić do separatystycznego porozumienia między Polską i Portą, to wojna ma trwać nadal – tak brzmi to w instrukcji dla Polignaka z 3 czerwca 1695 roku, a próby ambasadora pogodzenia dworu i Sapiehów pod znakiem odwrotu od Austrii zostały szorstko odrzucone przez francuskiego władcę. Król-słońce odmówił nie tylko 400 000 liwrów, których żądał Polignac, aby kupić magnatów i zorganizować dywersje na Węgrzech i Śląsku, lecz też zapłacenia za dostawy zboża, które Maria Kazimiera z wielkim trudem posłała do Francji i w ten sposób istotnie ułatwiła wyżywienie tego zablokowanego kraju. Nie, półbóg w Wersalu nie zapomniał nigdy, że ta śmiertelniczka, aż nadto śmiertelna, z Nivernais, ważyła się zostać jego „panią siostrą”0 i sprzeciwiać się jemu!

To, na co zdobył się Ludwik XIV w swojej łasce najwyższej, to były ordery i pensje dla obu młodszych królewiczów i dla niespożytego starego d’Arquiena. W krótkich odstępach czasu kolejno ojciec Marysieńki i królewicze Aleksander i Konstanty otrzymali gorąco wytęsknioną wstęgę orderu Świętego Ducha. A w grudniu 1695 roku osiemdziesięciodwuletni markiz de La Grange d’Arquien został przyjęty do Świętego Kolegium. 25 lutego 1696 roku Jan III przyozdobił raczej mało czcigodną głowę w najczcigodniejszym wieku jeszcze zdolnego do wesołych przygód miłosnych teścia kardynalskim biretem. Nie dość na tym, ta nowa eminencja został obdarowany przez Ludwika XIV rentą w wysokości 20 000 liwrów. Tak, tak, i ta zasługa bywa niekiedy nagrodzona. A kardynał d’Arquien, któremu francuski monarcha miał – jak sądził – płacić przez niedługi czas ten żołd honorowy, jeszcze dwanaście lat przebywał na tym padole płaczu i prowadził rozkoszne życie. Natomiast życie bohatera Jana Sobieskiego pośród okropnych duchowych i cielesnych cierpień dobiegało końca.

Już w lipcu 1694 roku królewski lekarz przyboczny Connor starał się o pozwolenie wyjazdu wraz z księżniczką Kunegundą na Zachód, ponieważ dni władcy wydawały się policzone, a ten uczeń Hipokratesa, jako obcokrajowiec, nie bardzo chciał być uwikłany w rozważanie przyczyn przypadku zgonu Najjaśniejszego Pana. Ale wytrzymała konstytucja silnego jak niedźwiedź monarchy odwlekała wciąż nieunikniony koniec. Od lata 1695 roku przerwy między atakami choroby były coraz rzadsze. Król cierpiał na bezsenność. Podczas upalnego lata marzł; siedział więc otulony futrem, nie mogąc usnąć na swoim łożu. Polignac i Vota zabawiali swoim esprit tego niezłomnego duchem człowieka. W sierpniu na nogach i udach pojawiły się bolesne wrzody. „La sante du roi de Pologne dépérit a vue d’œil0 raportuje francuski ambasador 7 października 1695 roku. Przy czym wola życia władcy jeszcze nie wygasła. Właśnie tego dnia, gdy Polignac stwierdza wyraźnie postępujący zanik sił, Jan III chce wyruszyć z Warszawy na swą ukochaną Ruś, aby jeszcze raz ujrzeć kraj swego dzieciństwa. Tylko z trudem Marysieńka i nuncjusz zatrzymali go w Wilanowie, we wspaniałym pałacyku, który wybudował on sobie pod bramami Warszawy.

Z początkiem stycznia 1696 roku lekarskie konsylium opisało dolegliwości monarchy: oprócz obrzmień na kończynach, kamienie i kurcze nerek, kaszel, bóle w piersiach, trudności z oddechem, uderzenia krwi do głowy i męcząca migrena. Kiedy król pod koniec stycznia poślizgnął się na spacerze i spadł z niewielkich schodów, sądzono, że nadszedł już koniec. Jednak wspaniała żywotność Sobieskiego pokonała po raz ostatni to bezpośrednie zagrożenie. W marcu 1696 roku Jan III był w stanie jeszcze przewodniczyć na posiedzeniu senatu. Przy czym wygłosił piękną mowę, która każdego wprawiła w osłupienie.

Ten bohater, dla którego żadna śmierć nie była straszna, chwycił się życia mocno i łudził się co do stanu, który nie budził już u nikogo żadnych wątpliwości. „Codziennie czuje jakiś ciężar, który mu zagraża – pisze Polignac – lecz cokolwiek mu powiedzieć, nie ma sposobu, żeby go przekonać, iż powinien przygotować wszystko na wypadek śmierci; królowa i Jabłonowski są zdenerwowani.” My zaś odnosimy wrażenie, że Sobieski był aż nadto dobrze zorientowany w zamiarach królowej i hetmana i że nie czynił żadnych przygotowań na wypadek śmierci, aby ani tym obojgu, ani niekochanemu synowi Jakubowi, który liczył godziny życia ojca, nie pozostawić zapisu, na który, jak uważał, oni wszyscy nie zasługiwali. Dążenie do czynów w umierającym Lwie z Lechistanu ujawniało się z dziecięcą naturalnością. Kiedy dobry ojciec Vota zachęcał cierpiącego, że powinien przecież powtórzyć swój czyn spod Wiednia i raz jeszcze pociągnąć na pole walki, był to jedynie subtelny rodzaj pociechy. Sobieski jednak brał to poważnie. W marcu 1696 roku mówił, że poprowadzi przyszłą kampanię.

Wówczas nastąpił nowy atak podstępnego wroga, choroby. Głupota i polityczny zamysł połączyły się w jedno, by w tym nieuchronnym zejściu dostrzec dzieło wiedeńskiego dworu. Lek zaordynowany przez pewnego austriackiego lekarza, który przywiózł ze stolicy cesarskiej opat Hacki, miał być podobno trucizną, z pewnością, żeby zabić Jana III – najwierniejszą podporę Ligi Świętej. Głupota, bez żadnego ubocznego politycznego zamysłu, maltretowała tego przeznaczonego na śmierć swoim szarlataństwem. Kazano sprowadzić wiejskiego znachora, który obłożył chorego ziołami i odprawił swoje hokus-pokus. Kiedy nastąpiło krótkotrwałe uśmierzenie bólu w obrzmiałych stopach, zabobonna Maria Kazimiera mówiła o cudzie. Polepszenie zniknęło i oto już żydowski lekarz przyboczny, dr Jonasz, był winien temu, ponieważ podał monarsze preparaty z rtęci.

Sobieski tracił stopniowo panowanie nad swoim nastrojem. Z dni, podczas których był półprzytomny, pochodzą doniesienia, jakoby spędził swe ostatnie lata w rozpaczy, skłócony z Bogiem i światem, i zamknął się z obcymi, niegodnymi zausznikami, z obu Żydami, Jonaszem i Becalem, z brytyjskim lekarzem Connorem, do tego jeszcze z jezuitą ojcem Vota i z francuskim ambasadorem Polignakiem, nie dopuszczając wcale do siebie własnych rodaków. Liczne świadectwa z archiwum udowadniają coś wręcz przeciwnego, że Jan III aż do śmierci w dniach wolnych od fizycznego bólu zachował doskonałą sprawność umysłu i ducha, że szukał towarzystwa i się nim rozkoszował; że brał żywy udział w politycznych wydarzeniach i że nie stracił swego religijnego optymizmu aż po ostatnie chwile życia. Potwierdzić można jedynie to, a dotyczy to całego okresu od 1691 roku, że Jan III zdawał sobie sprawę z beznadziejności swoich pragnień i tym samym z klęski swego życiowego dzieła, że jednak stosownie do skłonności swego rdzennie polskiego charakteru nie potrafił wyznać tej nieprzyjemnej prawdy i że innym, swej żonie i bliskiemu otoczeniu, pozostawił do wykonania to, czego sam nie chciał robić, i do ścierpienia to, czemu on sam nie był zdolny zapobiec. Szczęśliw, kto zapomina o tym, czego już nie da się odmienić. W długich okresach swej starości Sobieski, ponieważ potrafił zapomnieć, był szczęśliwy, brał udział w tańcach i grach, w dowcipnej i uczonej rozmowie. Lecz przeżywał też męki piekielne, gdy go nawiedzały bóle, i wtedy kroczył swoją własną i swego narodu krzyżową drogą.

Pod koniec maja 1696 roku wszyscy wierzyli, wprowadzeni w błąd tak długotrwałym zmaganiem Sobieskiego ze śmiercią, że monarcha w sprzyjających warunkach może jeszcze jakiś czas pożyć. Marysieńka i pierwsi senatorowie pytali wielu europejskich sław lekarskich z Rzymu, Paryża, Brukseli i Wrocławia o prognozę dla Jana III. Wynik został ujęty w protokole, który następująco opisuje symptomy choroby: „Stopy, nogi i biodra Najjaśniejszego Pana, podobnie też dolna część jego brzucha, były dłuższy czas nabrzmiałe. Ten obrzęk codziennie przybierał, od tego lata począwszy, mimo że stosowano najsilniejsze środki, aby powstrzymać jego przyrost i go spędzić. Kiedy się naciska palcem ten obrzęk, to stwierdza się, że w najmniejszym nawet stopniu się nie poddaje, albowiem jest prawie tak samo twardy jak żelazo, a tak ciężki, jak ołów. Kiedy Najjaśniejszy Pan się przechadza, uciska to tak, jak gdyby wielki ciężar był przywiązany do Jego nóg. Nabrzmiałe części ciała nie są blade, lecz czerwonawe i prawie trochę purpurowe.” Aby usunąć to silne obrzmienie, lekarze przyboczni Connor i Jonasz zalecili kurację w uzdrowisku nadreńskim. Nawet tu wmieszała się do sprawy okropna polityka. Maria Kazimiera, która ostatnio myślała o objęciu tronu przez swego zięcia Maksymiliana Emanuela, a następnie przez jednego ze swoich młodszych synów, chciała wykorzystać kurację męża do tego, by spotkać się z elektorem i córką Kunegundą możliwie blisko ich belgijskiej rezydencji. Dlatego wymieniła Akwizgran; wreszcie zgodzono się, jak Sobieski sobie tego życzył, na Wiesbaden. Na koszty podróży przeznaczono 300 000 talarów. 2 czerwca zgromadzenie senatu, ostatnie za tych rządów, zaakceptowało wyjazd monarchy za granicę.

Ponieważ zdrowie Jego Królewskiej Mości znajduje się w tak poważnym niebezpieczeństwie, może więc Jego Królewska Mość, jeżeli te w domu podawane remedia nie skutkują, zagranicznych wód potrzebować.” Monarcha dziękował, „ofiarując affectum et gratias0, pragnie, żeby Bóg mu środki i tak wiele zdrowia zapewnił, aby jeszcze pod jego panowaniem pacatam Patriam0 ujrzeć”. Wreszcie ojczyznę spokojną – pierwsza i ostatnia myśl Sobieskiego. W tych późnowiosennych dniach 1696 roku wolno się było królowi łudzić nadzieją, że przed śmiercią dojdą do jego ucha dźwięki dzwonów zwiastujących pokój. Waśń partyjna przebrzmiewała. Brzostowski czekał w Rzymie na papieski wyrok w swoim sporze z Sapiehami. Ci ostatni poniechali ataków na dwór. Była szansa na negocjacje pokojowe z wrogiem zewnętrznym. Między cesarzem i królem Francji znowu rozpięto nić porozumienia. Turcy i Tatarzy z jednej, Polacy z drugiej strony znajdowali się prawie w stanie zawieszenia broni.

Wyprawa z 1695 roku przeszła bez godnych uwagi epizodów. W zimie było trochę hałasu wokół zajętych przez Polskę mołdawskich twierdz nadgranicznych. Wówczas został zdjęty hospodar Duca, a jego następca, Kantemir, pospieszył zapewnić Polaków o swym ustępliwym usposobieniu. Pod koniec maja nadciągnęli Tatarzy pod forty Świętej Trójcy. Sobieski obawiał się o los tego przedmurza, lecz oni wycofali się bez walki. On ne sait pas pourquoi ils ont été si humains.0

Czyżby nieświadomie uszanowali oni godzinę śmierci swego wielkiego przeciwnika? Czyżby byli bardziej ludzcy, czy ci barbarzyńcy byli lepszymi ludźmi niż chrześcijanie, którzy otaczali łoże śmierci Sobieskiego jak sępy żyjącą jeszcze ofiarę, która na pustyni trwała w oczekiwaniu na ich szpony? Odkąd Jan III był stracony dla życia, aż wirowało wokół niego od kandydatur do tronu, od namiętności, którymi kierowała chciwość lub ambicja. Oprócz trzech królewiczów, prócz Jabłonowskiego i z nim Marii Kazimiery, mieli nadzieję na koronę: Hieronim Lubomirski, którego Polignac polecał jako najlepszego z „Piastów”, margrabia Ludwik z Badenii, Maksymilian Emanuel z Bawarii, książę Conti, palatyn neuburski, młody syn Karola lotaryńskiego i tuzin pomniejszych ubiegających się. Polignac i właśnie przybyły na miejsce Austriak Sedinitzky czekali, aby wejść w swe role na hasło: „Sobieski nie żyje.” A wokół skarbów w Żółkwi, sześciu milionów talarów, krążyła pożądliwość matki i syna. Maria Kazimiera, wspierana radą Francuza, Jakub, cesarskiego ambasadora, pilnowali jak krogulce, aby natychmiast po śmierci króla wzajemnie się ubiec.

Jeszcze jedzie Jan III, a raczej jego żywe zwłoki, do Warszawy, gdzie 11 czerwca gości u jednego z magnatów. 15 czerwca władca wraca ze spaceru w ogrodzie do domu z wysoką gorączką. Następny dzień przynosi niewielką poprawę, tak że rankiem 17 czerwca 1696 roku Sobieski jeszcze raz może podziwiać ukochane kwiaty. Może podziwiać, lecz już nie może poczuć ich zapachu. Z przerażeniem spostrzega zanik zmysłu powonienia. Monarchę wniesiono z powrotem do pałacu. Tam zjada z apetytem obiad, rozmawia i żartuje z Marią Kazimierą i z dwoma młodszymi synami. O szóstej godzinie wieczorem Sobieski nagle blednie i już toczy się ciężkie ciało z łóżka na podłogę. Przez godzinę wije się nieprzytomny w konwulsjach, tak że nikt nie waży się go podnieść. Szybko przywołany kapłan udziela ostatniego namaszczenia. Polignac wyprowadza płaczącą Marysieńkę, która myśli tylko o jednym, żeby Jachniczek choć na chwilę odzyskał świadomość, aby móc się wyspowiadać. Biskup Załuski kładzie na piersi umierającego Agnus Dei, którego przysłał Ojciec Święty. Sobieski budzi się z głębokiego omdlenia. Nie pamięta nic z tego, co zaszło, nawet w tej ostatniej godzinie jest jeszcze dobrej myśli, każe sobie zdjąć szlafmycę, przynieść dobrą kolację i wymyśla jak zwykle na lekarzy. Potem, jak dzielny żołnierz patrząc śmierci w oczy, każe zawołać pewnego dominikanina, który mu towarzyszył niegdyś na pełnej chwały wyprawie pod Wiedeń. Jan III spowiada się ze skupieniem, z całą świadomością i przytomnością umysłu. Już pojednał się ze swoim Bogiem. Ponownie zostają dopuszczeni ludzie. Komnata wypełnia się przyjaciółmi, prawdziwymi i fałszywymi, oraz wrogami, którzy chylą broń przed majestatem śmierci. Aleksander i Konstanty osunęli się płacząc do stóp ojca. Lecz brakuje Marysieńki i Jakuba. Królową owładnął kamienny sen; najstarszego syna nic nie przyciąga do tego łoża śmierci. Tak więc Jan III w krótkim napomnieniu zaleca swoim dzieciom zgodę i szacunek dla matki. Modli się z wyciągniętymi rękami. Mija ósma godzina wieczorem. Słońce szykuje się do odejścia. Oto Jan Sobieski zapada się w sobie i w chwilę potem jego szlachetna dusza ulatuje z cielesnej powłoki.

Bezpośrednią przyczyną śmierci, według protokołu z sekcji zwłok i zgodnie z raportami o przebiegu choroby, nie była apopleksja, lecz uremia. Pośrednio jednakże chroniczne zapalenie nerek, puchlina brzuszna i rozszerzenie serca wspólnie zniszczyły to ciało olbrzyma. Zwłoki pospiesznie zabalsamowano i złożono na marach w królewskim zamku w Warszawie. Nie obyło się bez incydentu, albowiem Jakub Sobieski jeszcze w nocy pospieszył do stolicy i zawładnął pałacem. Trzeba było dłuższych pertraktacji, aby wpuścił śmiertelne szczątki ojca; nie ufał matce i senatorom, którzy tworzyli orszak. Potem Maria Kazimiera nie chciała oddać korony i wierny Matczyński nakrył głowę swego zmarłego pana czapką hetmańską, która w gruncie rzeczy ucieleśniała więcej sławy niż symbol poniżonej władzy monarszej.

Spis treści

Wstęp do wydania polskiego 2

1. Silny zrodzony przez silnych – Sobieskiego okres burzy i naporu 9

2. Na drodze do władzy i sławy 22

3. „Fuit homo missus a Deo, cui nomen erat Joannes.” – elekcja 35

4. Król, wódz i dyplomata 43

5. Dążenie ku morzu: Bałtyk czy Morze Czarne? 56

6. Przymierze z Francją czy z Austrią? 68

7. Na drodze do Ligi Świętej 77

8. Austriackie przymierze 91

9. Wymarsz na wojnę turecką 104

10. Wyprawa pod Wiedeń 112

11. Bitwa pod Kahlenbergiem 122

12. „Podzięka domu austriackiego?” 130

13. Wojna turecka Sobieskiego: heroiczne szaleństwo czy szlachetna mądrość stanu? 139

14. Liga Święta i dalszy ciąg ostatniej krucjaty 150

15. Powrót do francuskiej orientacji 161

16. Starania o reformę państwową w Polsce i o dziedzictwo po Janie III 168

17. Ponowny zwrot w stronę Austrii i Ligi Świętej 180

18. Małżeństwo Jakuba Sobieskiego i waśń rodzinna w domu królewskim 190

19. Tryumf Francuzów. Załamanie się polityki Ligi 199

20. Ponury schyłek życia i śmierć bohatera 206

Spis treści 214


0 Na stronie tytułowej zachowujemy jednak wersję nazwiska z karty tytułowej pierwszego wydania szwajcarskiego.

0 Literatura polska i katolicka jest nie do czytania i nie jest ponętna.

0 Prawidłowo nazwisko jej brzmiało: Snopkówna (przyp. red.)

0 W rzeczywistości był to nie Chmielnicki, lecz słynny pogromca Tatarów, wojewoda kijowski i regimentarz wojsk ukrainnych, Stefan Chmielecki (zm. w 1690 r.) – (przyp. red.).

0 Autor nazywa przyszłą królową „Marią Ludwiką”, jednakże używała ona imion w kolejności: Ludwika Maria (przyp. red.)

0 Jedynie Marek Sobieski walczył w Zbarażu pod komendą Wiśniowieckiego. Starostwo jaworskie otrzymał Jan wcześniej, rychło po śmierci ojca (przyp. red.).

0 W imperium osmańskim nazwa poddanych chłopów, przede wszystkim chrześcijan (przyp. red.).

0 Jan Zamoyski był wojewodą nie lubelskim, lecz sandomierskim (przyp. red.).

0 Wielce rozwiązły lubieżnik i pijanica... mało uduchowiony.

0 Książę Zamoyski, którego królowa żeni z panną d’Arquien...

0 Chodzi tu o Jerzego (Jurija) Chmielnickiego, syna Bohdana (przyp. red.).

0 Cyrus, czyli Artamenes pana d’Urfe

0 Tak chciała matka... tak przystało synowi

0 Właściwie wojewodzina sandomierska (przyp. red.).

0 możesz mu pan powiedzieć w słowach pełnych szacunku o żarliwym uczuciu, jakim do mnie zapałałeś, odkąd mnie poznałeś, i jak pragnąłeć do niego się zbliżyć.

0 styl życia

0 moje barwy są zachwycające, kareta bardzo piękna.

0 związek

0 za życia króla.

0 Utrzymuję pozycję pod Podhajcami, chcąc... jeżeli nie odwrócić nieszczęścia własnymi siłami, to przynajmniej przedłużyć do czasu, aby runął impet na... abyście wybiegli naprzeciw... częstym i potężnym zagonom nieprzyjacielskim, aby bezkarnie [nie] mógł grasować w Rzeczpospolitej.

0 Postać z ludowych anegdot niemieckich (przyp. red.).

0 bardziej znajomością rzeczy wojennych niż orężem zgniótł i odes

0 małpa.

0 Sobieski, chociaż powolny w działaniu, zachęcony przez żonę sądzi, że berło ofiarowane Michałowi Wiśniowieckiemu znajduje się w zasięgu jego ręki.

0 W rzeczywistości list ten pisany był 15 maja (przyp. red.).

0 Sobieski w młodości pojedynkował się z innym Pacem, nie z późniejszym hetmanem wielkim litewskim (przyp. red.).

0 najwyższa racja stanu

0 Ustawa o pokoju wewnętrznym

0 Prawica Pana zesłała męstwo!

0 Był człowiek posłany od Boga, któremu było imię Jan (Jan I, 6; przekład J. Wujka, Biblia, Warszawa 1960) - (przyp. red.).

0 wielką sympatię do tego narodu

0 Niepróżny był lęk naszych wielce chwalebnych przodków, iż przed Piastami strzegli się tego, iże już zawczasu postarali się współzawodnicy Piastów wykluczyć, takoż nikomu z obywateli do władzy konkurować wolno nie było, no nie było, zasię każdy władzy pożądliwy, który by się na to odważył, za wroga ojczyzny był uważany.

0 przed pięcioma laty

0 Poprzez te do tej

0 Słowacja (przyp. red.).

0 Niedająca się pogodzić różnica usposobień

0 Chociaż zachodziło współzawodnictwo wielkich książąt chrześcijańskich, jednak mając w największej uwadze obecne niebezpieczeństwo Rzeczpospolitej... obraliśmy tego, którego nie tylko przodków w tej ojczyźnie najwspanialsze czyny, ale i samego po takich odniesionych zwycięstwach na nieprzyjacielu Krzyża Św., teraz świeżo na wszystek świat głośne pod Chocimiem wystawione znaki zwycięstwa każdego z nas do należytej pociągnęły wdzięczności...

0 Żadne pertraktacje nie mogły obrócić się z większą chwałą i korzyścią dla interesów JKM aniżeli te, które całkowicie niweczą w tym królu kredyt zaufania i dobre imię domu austriackiego.

0 Wyniesiona na tron Polski jako poddana WKM, mając na uwadze wszystkie sympatie, jakie wypływać powinny z mojego pochodzenia, zapewniam, iż zachowam je w sercu i bez trudu natchnę nimi króla, mojego pana i małżonka.

0 Mój panie bracie!

0 dziewczyny

0 Cara tytułowano: „wielki książę moskiewski” (przyp. red.).

0 uległość

0 Traktat o baczności na uszczerbki w rządzie królestwa Sarmatów

0 którego świetność odpowiada wielkości, jaką winien się odznaczać poseł największego w świecie władcy.

0 bojaźń Pana to początek mądrości. W istocie bowiem nad podziw boją się króla.

0 Sposób walki i porządek obronny Rzeczypospolitej podczas wojny tureckiej.

0 A nawet więcej! (przyp. red.).

0 W rzeczywistości: 11 czerwca 1675 r. (przyp. red.).

0 Największe znaczenie ma dla mnie dywersja bądź Węgier, bądź Prus.

0 o którym mówią, że pragnął dostać dla siebie tę właśnie koronę węgierską od wiarołomnych rebeliantów.

0 aby nikt nie popierał buntowników

0 Fideikomis – rozporządzenie spadkodawcy, aby kolejni spadkobiercy przekazywali majątek swym następcom w stanie nieuszczuplonym, według ustalonego porządku dziedziczenia (ordynacje, majoraty itp.) - (przyp. red.).

0 Sąd polskiego szlachcica o obecnym stanie państwa

0 Odpowiedź pseudo-Polakowi

0 Owo jest nieszczęście nasze, że ministrowie francuscy tak wiele pozwalają sobie w tym królestwie.

0 szczerość

0 dzieł Bożych za pośrednictwem Francuzów.

0 O, wściekłości! O, rozpaczy!

0 wyrazami uznania i przyjaźni, na jakie zasługuje

0 umysł żywy, jeden z najprzenikliwszych i najsprawniejszych w całym królestwie

0 zdolny, przebiegły i bardzo doświadczony

0 grzeczne przyjęcie

0 jesteście bogami

0 samymi słowami niczego się nie dokona.

0 Zwlekać, czekając na sprzyjające okoliczności (przyp. red.).

0 Tutaj stale wzrasta sympatia do Austrii.

0 w sposób mało szlachetny i mało wdzięczny

0 Thomas Gresham, angielski polityk i finansista (XVI w.), sformułował prawo, w myśl którego, jeśli w obiegu znajdują się jednocześnie monety o tej samej wartości nominalnej, lecz różnej zawartości kruszcowej, to pieniądz gorszy (o mniejszej zawartości kruszcu) wypiera pieniądz lepszy (przyp. red.).

0 Chodzi o traktat zawarty w Bakczysaraju 3/13 stycznia 1681 r. (przyp. red.).

0 Tzn. Rzeczypospolitej Weneckiej (przyp. red.).

0 muszkieter króla

0 ów człowiek zdawał się opętany, tak bardzo miotały nim namiętności.

0 „Warusie, oddaj mi legiony!” – słowa wypowiedziane przez Augusta po klęsce wodza rzymskiego Warusa w 9 r. n.e., który popełnił samobójstwo, gdy w zasadzce Cherusków zginęły 3 legiony rzymskie (przyp. red.).

0 Kiedy przybędziesz [ojcze] do Francji, Bóg cię natchnie, co masz powiedzieć, a mów, co ci się wyda słusznym dla dobra chrześcijaństwa. To tylko powiem, że nie pragnę niczego innego, jak pokoju i nienaruszalności tego, co moje i Cesarstwa... Zresztą pragnę żyć w zgodzie i przyjaźni ze wszystkimi.

0 układ poddawania się

0 przyłączenie

0 Słusznie uważasz pan, że mediacje tego władcy [Jana III] nie odpowiadają ani moim interesom, ani stanowi, w jakim znajdują się obecnie moje spory z Cesarstwem.

0 możesz pan pozyskać na nowo Króla, jeśli nie będziesz szczędził prochu, a raczej złotych kulek.

0 uprzejmie, ale bardzo chłodno.

0 ligę zawiązano w gabinecie, na sejmie będzie zerwana.

0 aby broń, którą Rzeczypospolita gotuje na Antoniusza, nie obróciła się przeciwko niej.

0 porozumienie listowe

0 bez różnicy

0 List pana L., w którym widać, jakie są metody postępowania Francuzów z Węgrami i Turkami

0 Uwagi, z których widoczne jest, że liga z cesarzem nie jest niezbędna nawet szkodliwa dla Rzeczypospolitej.

0 serca

0 wszystko zmierza do zerwania z Francją... przygotowałem sprawy do prowadzenia wojny z dworem. Do pana Vitry należy decyzja.

0 o nader powabnej i przyjemnej prezencji, mogący świetnie wywiązać się z tego rodzaju poselstwa.

0 w od dawna zrodzonych zamiarach względem tronu, na wypadek zmiany.

0 przykrej sprawy

0 Od gromowładnego Jowisza upraszam o karę; brakuje mi też słów

0 w słodkiej Francji.

0 jest dostatecznie ostrożny i znacznie lepiej umiał przewidzieć trudności niż królowa i ministrowie, podobnie nie łudził się nadzieją, nie zmienił na jotę swego postępowania.

0 z domu austriackiego lub takiego, którego dom ten poleci.

0 bez żadnego sprzeciwu

0 Brak uszanowania, z jakim spotkała się na waszym dworze godność Naszego posła zwyczajnego, którą zaszczyciliśmy Markiza de Vitry, pozwala Nam zauważyć, iż nie godzi Nam się pozostawiać go tam dłużej, toteż nakazujemy mu, aby niezwłocznie pożegnał się i wyruszył w drogę powrotną, by stanąć przed Naszą osobą.

0 Nie należy obawiać się, że wiążę się z Austrią.

0 Obecnie Bratysława (przyp. red.).

0 Dobry Cesarz pochlebiał sobie, iż może prowadzić wojnę ofensywną, oszukiwano go bowiem, pozwalając mu sądzić, że ma 80 000 ludzi.

0 nieszczęście Wiednia wespół z zamieszaniem.

0 rozgardiasz, bałagan

0 Słowacją (przyp. red.).

0 Dzieła Boże [dokonane] poprzez Polaków.

0 u muzułmanów: los przeznaczony każdemu człowiekowi

0 U nas Wiedeń w takim znaczeniu i poważaniu, że przekładamy go nad Kraków, Lwów i Warszawę.

0 osobę i serce nasze królewskie ofiarujemy jako niepokonaną tarczę posiadłościom cesarskim i ludziom chrześcijańskim.

0 aby jego sławne imię, które zawsze było postrachem Turków, zmusiło ich do odstąpienia od Wiednia.

0 atencję, szacunek i poważanie

0 przyjmę go z największą serdecznością i wykorzystam każdą sposobność, aby go poznać, przepełniony prawdziwie braterskim uczuciem.

0 orli

0 haczykowaty

0 Przy tym wszystkim nie ma wyglądu kupca czy Włocha, ale człowieka dwornego, i to wysokiej kondycji.

0 Skromny

0 Król Polski jest najuczciwszym człowiekiem w tym królestwie.

0 bez zobowiązań

0 najpiękniejszym listem

0 Bardzo przykra wiadomość. Polska opowiedziała się przeciwko Francji i politycy twierdzili, iż niesłusznie tak mało dbamy o króla Polski. Tymczasem we Francji wiele świadczy o tym, że nie przywiązuje się żadnej wagi do tego zerwania [stosunków].

0 Bez przykrości patrzyłbym na niepokoje i zamieszki, jakie mogą zdarzyć na skutek szerokich projektów, czynionych [przez Ojca Świętego] wespół z dworem wiedeńskim.

0 Dwór wiedeński prosi mnie, abym zechciał zobowiązać się, iż nie uczynię niczego wbrew niemu ani wbrew żadnemu państwu Cesarstwa, póki trwa wojna z Turkami; jednakże daleki jestem od dawania podobnych zapewnień.

0 Jeśli Jego Królewska Mość podejmie wyprawę i jeśli będzie dowodził także [oddziałami] cesarskimi, jak to zostało uzgodnione, niech wasza Eminencja wierzy, że uczyni cuda i osiągnie nieśmiertelną sławę.

0 dodał otuchy ludziom zgnębionym obecnymi nieszczęściami.

0 Wdzięcznym i szczerym sercem wysoko cenimy tę gotowość [dostarczenia] posiłków, wynikającą nie tylko z pilnej potrzeby, przewidzianej przymierzem, lecz także z życzliwej skłonności i usposobienia Waszej Jasności ku nam i z niepowodzeń, jakie nas spotkały.

0 przywykłym do pokonywania i tłumienia barbarzyńskiej pychy.

0 niezgodność charakterów

0 wielkie zaszczyty, dobre traktowanie

0 należnym uznaniu.

0 rady lub raczej impertynencje tamtejszego dworu.

0 których król napełnił podziwem dla siebie swym królewskim wyglądem i wzniecił zapał do największych trudów

0 Chcę i życzę sobie, aby z tego powodu nie stracono ani chwili w niesieniu pomocy Wiedniowi.

0 Jest ze mną w dobrej komitywie, to człowiek z towarzystwa i zna się na rzemiośle wojennym lepiej niż inni.

0 Ciężka regularna jazda turecka (przyp. red.).

0 Jak wykazały najnowsze badania, Kara Mustafa miał w rzeczywistości ok. 90 000 żołnierzy (przyp. red.).

0 Jak wykazały badania Jana Wimmera, liczba ta wynosiła ok. 22 000 (przyp. red.).

0 Idźmy zatem!

0 Fragment Marsylianki (przyp. red.).

0 Według najnowszych badań poległo ok. 7 000-8 000 Turków (przyp. red.).

0 Nigdy zwycięstwo o tak wielkiej doniosłości nie kosztowało tak mało krwi.

0 na czele wojska

0 zamętu i nieładu.

0 Król Polski zyskał sobie w tym starciu nieśmiertelną sławę dla tak wielkiego przedsięwzięcia, bowiem przybył ze swego królestwa i postąpił jak wielki król i wielki wódz. Ja zaś działałem tylko wydając dyspozycje, które były przyjmowane i wykonywane.

0 dzięki pewnym dyspozycjom.

0 Należy szczególnie podziwiać w tych okolicznościach wielkoduszność króla Polski i księcia lotaryńskiego, pierwszy bowiem opuścił swoje rozległe krainy, by pospieszyć Cesarstwu z pomocą, drugi zaś miał znaczny udział w zwycięstwie odniesionym nad nieprzyjacielem, albowiem dowodząc lewą flanką armii tak pięknie sprawił swoje oddziały, że zmusił prawe skrzydło Turków do ucieczki, co pozwoliło królowi Polski odeprzeć stojące mu naprzeciw drugie skrzydło tureckie i sprawiło, że zwycięstwo przechyliło się całkowicie na naszą stronę.

0 Muszę teraz jeszcze opowiedzieć panu, iż niewielu jest w obecnym czasie królów na świecie, którzy by lepiej zasłużyli się, niż to uczynił on [tj. Sobieski]. Jego zaś konkurent, nasz książę lotaryński, wykonał wszystko, co należało do obowiązków wielkiego dowódcy i znakomitego żołnierza. Tak sobie poradził i tak ułożył sprawy, że znalazł sposób, by w tych naszych połączonych wojskach pogodzić tak liczne królewskie majestaty, doktorskie wysokości i suwerennych książąt w ten sposób, że nie powstał między nimi najmniejszy spór czy różnice [zdań].

0 Polaków, którzy toczyli ciężkie walki w obronie taboru, okazując ponadludzkie męstwo.

0 Niech będzie błogosławione imię Pańskie.

0 nadmierne przywiązanie do dóbr materialnych.

0 dżentelmeńskiego układu.

0 Pragnę pozostawić Jego Królewskiej Mości całe dowództwo i całą sławę.

0 Na pewno nie chciałbym sprawić kłopotu królowi Polski; mam nadzieję, że jako władca szlachetny i ostrożny potrafi postąpić zgodnie z rozsądkiem i z tyloma precedensami, jakie istnieją w tej sprawie. Wiesz już zapewne, Ojcze, jak mi tu jest i że pozostać tu nie mogę, a tym bardziej wrócić, bez ujmy dla mojej reputacji.

0 miał wielkie zalety, dużo dowcipu, charakter prawy, rzetelny, pobożność i niezmienną sumienność w interesach.

0 Co stanie się ze mną, nieborakiem, który nie tylko za siebie, ale i za wszystkich innych będę musiał zdać sprawę. Włosy jeżą mi się na głowie i nieraz nie wiedziałbym, co począć, gdybym nie ufał nieskończenie miłosierdziu dobrego Boga.

0 biedny Nadasdy, niech spoczywa w spokoju.

0 Dzisiejsza wizyta króla Polski upłynęła nader pomyślnie i jeśli nie był ze mnie tak zadowolony, jak ja z niego, na pewno będziemy mogli się pocieszyć. Sądzę, że z tego może zrodzić się wiele dobrego dla całego świata chrześcijańskiego.

0 Bóg, który połączył serca i umysły dla ocalenia Wiednia, nie pozwolił odnieść wówczas większego sukcesu.

0 najznamienitszych ludzi w całym jego królestwie.

0 W tym obrazie Marii będzie zwycięstwo Jana.

0 Spodziewałam się przecież jakiejś niewdzięczności, ale nie sądziłam, że może ona dojść do takiego, jak widzę, stopnia.

0 Dla ludzi tak małej wiary nie należy sobie czynić wrogów z tych, którzy o Twoje względy [Panie] zabiegają. Zauważ, że piękne uczynki są w dzisiejszej dobie pośmiewiskiem całego świata.

0 Wasi wrogowie nie śpią tutaj.

0 powiew chwały.

0 nie omieszkała palić, grabić, zabijać bez żadnego względu, znaczyć swą drogę straszliwymi ekscesami.

0 iż król jest władcą nadzwyczaj mężnego serca i równie mężnym dowódcą, ale że nie jest panem swoich oddziałów, które – zaledwie odwróci głowę – nie są w stanie się powściągnąć.

0 Cesarz jest nader nieszczęśliwy, jego sojusznicy opuszczają go, grabiąc wszystkie jego dziedziczne ziemie, ci zaś, którzy zostają, postępują gorzej niż Tatarzy. Król Polski pozostał, lecz oby bogowie sprawili, aby się okazał mocniejszym, jak przedtem w Polsce, albowiem niszczy wsie i zamiast nam pomóc wytępić rebeliantów, oszczędza ich w sposób, który wydaje się nam wielce podejrzany, zwłaszcza że jego hetman wielki opowiedział się całkowicie po stronie Thökölyego.

0 Jan Kochanowski, fraszka O żywocie ludzkim, w: Dzieła polskie. Warszawa 1980, s. 158 (przyp. red.).

0 sami z siebie nieudolni.

0 Przybyliśmy, zobaczyliśmy, a Bóg zwyciężył. Głośne i znamienite zwycięstwo, jakie Boski Majestat zesłał wczoraj całemu światu chrześcijańskiemu pod Wiedniem.

0 Cytat ten został nieco przekręcony przez autora. W rzeczywistości list Sobieskiego brzmi: „Mnie się stąd odjechać, nie skończywszy kampanii, ani nie godzi, ani podobna... Ja zdrowie, życie i szczęście moje oddałem raz w ręce Boskie... ależ i honor... powinien być miły.”(przyp. red.).

0 Niezwyciężonemu męstwu, okazanemu w najwyższym stopniu w decydującej walce, dzięki któremu zapewniłeś ocalenie powszechne, chwałę nieśmiertelną przyznajemy. Zaiste imię Twoje, pełne chwały, umieszczone będzie na najchwalebniejszych kartach dziejów Kościoła katolickiego i napełni pamięć wiernych nieprzemijającym dla Ciebie uwielbieniem.

0 W ów pamiętny i chwalebny dzień odsieczy Wiednia Wasza Królewska Mość dał światu wielkie i rzadko spotykane widowisko, dzięki czemu Stolica Apostolska i świat cały tak wiele Mu zawdzięcza. W tym szczęśliwym dniu Wasza Królewska Mość okazał się godny nie tylko korony Polski, lecz zasłużył sobie na władanie całym światem, gdyby nieba zezwalały na to jednemu tylko monarsze. [Waszej Królewskiej Mości] wszyscy inni królowie zawdzięczają, zaraz po Bogu, zachowanie swoich królestw; lecz ja, która królestwa już nie posiadam, zawdzięczam Mu zachowanie niezależności i mojego spokoju... Zazdroszczę Waszej Królewskiej Mości jego trudów i niebezpieczeństw, zazdroszczę miana oswobodziciela chrześcijaństwa.

0 Z wielką radością przyjąłem wiadomość o przerwaniu oblężenia Wiednia.

0 iż byłby wielce kontent, gdyby mógł się przyczynić do całkowitego zniszczenia potęgi tureckiej.

0 że tak dobrze znane mu było chrześcijańskie i wielkoduszne serce Waszej Wysokości, iż nie było wątpliwości, że Wasza Wysokość rad będzie z tej przewagi odniesionej nad niewiernymi.

0 Cesarz nader ceni króla Polski i wyznaje mu swoją wdzięczność za to, co dla niego uczynił... świat cały mówi o królu w najwyższych pochwałach i przyznaje, że jego przybycie uwolniło Wiedeń.

0 Zapewniam, że zawsze będę miał do niego [Sobieskiego] całkowite zaufanie, ponieważ znam jego wartość i wiem, że może jeszcze zdziałać wiele dobrego przeciwko wspólnemu wrogowi.

0 Zawsze dowiadywaliśmy się o źle obliczonych zamiarach i celach tego króla, który wyobrażając sobie, że dalekie wyprawy zyskują większy poklask i przyczyniają sławy, zaniedbuje nadarzające się bliżej zdobycze i nie korzysta ze sposobności, jakie daje sprzyjający los.

0 Nic nie zdziała Herkules mając wielu przeciwników.

0 tak nikczemnego człowieka.

0 Związek książąt chrześcijańskich dla wspólnej sprawy.

0 Najjaśniejszą Rzeczpospolitą [Wenecką].

0 Odzyskać to, co zostało stracone.

0 Chłopi, przede wszystkim wyznania chrześcijańskiego (przyp. red.).

0 Witwicki był wówczas biskupem płockim, na metropolię poznańską poszedł dopiero w 1687 r. (przyp. red.).

0 wielkoduszne decyzje.

0 po których niewiele można się spodziewać.

0 Pewnych władców węgierskich.

0 Chętnie dałem do zrozumienia [...], że zawsze z największą przyjemnością powitam odnowienie naszej starej przyjaźni – wiem, że świat chrześcijański może oczekiwać trwałych korzyści i wielkiej pomocy jedynie od tak potężnego i szlachetnego króla. Dlatego gorąco namawiam [pana], aby raczył się przyczynić do usatysfakcjonowania Francji, od której wyłącznie, moim zdaniem, zależy połączenie się wszystkich panujących przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.

0 Żółkiewski nie poległ pod Cecorą (19 września 1620 r.), lecz 7 listopada, w czasie odwrotu pobitej armii polskiej (przyp. red.).

0 Zawsze dawałem Waszej Wysokości wyraz mojej pewności co do Boskiej nad Nim opieki, toteż ostrzegam w zaufaniu, iż lekarze w Polsce orzekli, że ich król nie pożyje dłużej niż dwa lata; wszystko zależy od Bożej woli, lecz roztropność Waszej Wysokości pozwoli Mu zachować ostrożność.

0 wakujący tron polski musi przypaść Waszej Wysokości.

0 za życia króla.

0 Dzisiejsze Cieplice-Zdrój (przyp. red.).

0 pośrednicy między zakochanymi

0 czarującego księcia.

0 Nie czyń niczego bez wiedzy i rady palatyna ruskiego i kieruj się opinią, jakiej udzieli ci jako szlachetny człowiek i prawdziwy przyjaciel.

0 w działaniach publicznych

0 wspólnika do dźwigania ciężaru.

0 Nasza sprawa posuwa się stale dość dobrze.

0 Trzebaż, aby podobną rzecz żarliwie zakochany [kawaler] powiedział pani swego serca, która by na to zasługiwała tak, jak piszecie.

0 Wydaje mi się również, że to bogaty i piękny podarunek; gdyby zresztą król, twój ojciec, zechciał mi zaufać i pozostawić swobodę czynienia wedle mego upodobania, sprawiłabym pani Markizie piękną i wytworną toaletę, którą wysadziłabym tysiącem wyszukanych klejnotów. Tobie także trzeba bogatych ubiorów... pięknego i wytwornego powozu, a dla Twojej damy wielkiej karety.

0 Byłaby z tego zadowolona i oszczędziłaby nam niepokoju, który nas nie opuści, dopóki ona tam jest.

0 zważaj na swoje usta, ponieważ jest to rzecz, która w świecie przysparza nam najwięcej nienawiści.

0 Dostrzega się coś rozsądnego

0 wolę ludu

0 Drobny pomysł!

0 jeden z owych ludzi uniwersalnych w każdej dziedzinie nauki, którzy posiedli całą wiedzę i są niezwykle oświeceni... słowem jeden z najbardziej uczonych ludzi swoich czasów, który miał tak wielką łatwość wypowiadania się, że bez trudu mówił od rana do wieczora.

0 podobny rozpędzonej maszynie nie był w stanie się zatrzymać, chyba (...)

0 negocjacjach

0 dowiedzieliśmy się, że negocjacje, jakie król prowadził, chcąc zobowiązać króla Polski do zaatakowania Prus Książęcych, nie osiągnęły pozytywnego rezultatu.

0 Polska – równie bezużyteczna dla domu austriackiego, jak będzie [zawsze] bezużyteczna dla Waszej Wysokości

0 łajdak, oszust

0 W tej sprawie sojusze mogą wchodzić w rachubę jedynie wówczas, gdy chodzi o to, by oszczędzić krwi, uszanować wolność i dobro biednego ludu. Z tego bowiem rządzący i ich ministrowie zdadzą sprawę przed Bogiem.

0 szlachetnie i w dobrej wierze

0 wszelką możliwą pomoc

0 umowę

0 nieodziany żołnierz nie jest w stanie się oprzeć.

0 z zazdrości

0 Mówiło się, że małżeństwo syna króla Polski z księżniczką palatyńską było ustalone, i w ten sposób wiadomo było, że negocjacje markiza de Béthune nie odniosły skutku.

0 mniejsi bogowie... większych bogów

0 Spokój po burzy. Utwór liryka włoskiego Giacoma Leopardi (1798-1837) - (przyp. red.).

0 królewskich przodków.

0 Nie należy wątpić, że będzie on bardzo piękny

0 całkowita synowska uległość względem swoich nauczycieli, którzy są nimi z prawa, jakie daje im natura oraz zajmowane stanowisko, wielkie, pełne szacunku uzależnienie – oto za co cenią i poważają cię wszyscy.

0 względu, szacunku

0 zatajać.

0 Czy kary za nadużycia dla limitowania sejmów boimy się, czy wreszcie los koniec przeznaczyć nam zechce, trudno to odgadnąć; to zaś jest pewną i namacalną sprawą, że zawodzimy wobec armii, ojczyzny i nawet wobec Waszej Królewskiej Mości. Żadnej nadziei nie byłoby w tej tak skorumpowanej Rzeczypospolitej, gdyby rządy Waszej Królewskiej Mości dla powszechnego dobra nie podniosły ducha, tak że Wasza Królewska Mość nas, którzy się w przepaść rzucamy, wstrzymuje uzdrawiającą ręką.

0 z powodu przekraczającej miarę bezczelnej zuchwałości

0 święte sprawy

0 powtarzam, co mówiłam nieraz: Francja będzie zawsze zainteresowana tym, aby panowała Twoja rodzina, i całą swoją mocą doprowadzi do tronu, po długim panowaniu – jeśli Bóg pozwoli – Króla, Twojego Ojca, tego z was, który wyda jej się najbardziej zasługiwać na jej przyjaźń.

0 nadskakuję jej, ...i ciągłe szukanie jej towarzystwa ogromnie jej się podoba.

0 stałość

0 Za to, że z odwagą dźwigał męczeństwo.

0 ubodzy

0 Jako panująca - (przyp. red.)

0 Stan zdrowia króla Polski pogarsza się z dnia na dzień

0 życzliwość i wdzięczność

0 spokojną Ojczyznę

0 Nie wiadomo, dlaczego zachowali się tak ludzko.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan III Sobieski król Polski (19 05 1674 17 06 1696 zwany przez Turków Lwem Lechistanu
18 Jezus Król Polski
Intronizacja Jezusa Króla Polski Jezus Król Polski & Król Wszechświata
Król Polski definicja, poczet królów
Cenna inicjatywa o nadanie Jezusowi Chrystusowi tytułu Jezus Król Polski
JEZUS CHRYSTUS, KRÓL POLSKI I ŚWIATA
8 ostatni krol polski pdf
Jezus Chrystus Król Polski i świata
Nadchodzi Jezus Król Polski
JEZUS KRÓL POLSKI Orędzia dane Agnieszce
18 Jezus Król Polski
D19180011 Reskrypt Rady Regencyjnej Królestwa Polskiego w przedmiocie utworzenia Król Polskiego Sąd
Jan Kochanowski Dzieła polskie (opracowanie) (1)
Friedberg Jan Masoneria a rozbiory Polski [brak polskich liter]
Hundert Zbigniew Jan Sobieski przeciw Dymitrowi Wiśniowieckiemu, czyli konflikt dwóch hetmanów koro
18 Jezus Król Polski
Król Polski definicja, poczet królów
Dyskurs wojenny o przeszłej i przyszłej kampanii 1684,1687 Jan Sobieski

więcej podobnych podstron