Legendy o mieście Stargard

Był październik 1635 roku. Na ziemiach księstwa zachodniopomorskiego toczyły się walki między Szwecją a Brandenburgią, o wpływy na tym terenie. Pomorskie miasta wielokrotnie przechodziły z rąk brandenburskich w szwedzkie, by po kolejnych walkach stać się na powrót łupem cesarskim. Ich losy, tak jak i całej wojny, zwanej trzydziestoletnią, zmieniały się niemal jak w kalejdoskopie.

 

7 października pod będący wówczas w rękach szwedzkich Stargard, nadciągnęły traktem pyrzyckim oddziały wojsk cesarskich, z zamiarem odbicia miasta.

 

Przygotowujący się do obrony Szwedzi, chcąc z jednej strony utrudnić nieprzyjacielowi podejście pod miasta, z drugiej zaś uniemożliwić mu chronienie się w zabudowaniach na Przedmieściu Pyrzyckim i korzystanie ze zgromadzonych tam zapasów, podpalali budynki przedmieścia, a także znajdujące się tam przytułki dla ubogich i obsługujący je kościół Św. Ducha. Ogień szybko rozprzestrzenił się na całe przedmieście, a niezwykle silny wiatr porywał płonące kawałki drewna, szmaty słomę (na Przedmieściu Pyrzyckim znajdowało się wówczas sporo zabudowań gospodarczych) i przenosił je poza obręb murów, ciskając na dachy miejskich zabudowań. Wyglądało to tak, jakby niebiosa chciały ukarać Szwedów za podpalanie przedmieścia i pomścić krzywdę jego mieszkańców.

 

W krótkim czasie niemal całe miasto stanęło w płomieniach, które systematycznie, dom po domu, zamieniały je w stertę gruzu i popiołu. Jednak, gdy rozszalały żywioł począł zbliżać się do kościoła Św. Jana i stojących wokół niego budynków, nad kościelną wieżą pojawiła się srebrzysta, połyskująca gołębica. Ptak fruwał jak oszalały nad świątynią i kilkunastoma okolicznymi domami. Wszędzie tam, gdzie się pokazał, ogień nie dochodził, a jeżeli pojawiły się płomienie, gołębica natychmiast nadlatywała w to miejsce i wówczas ogniste języki znikały.

 

Najdłużej jednak krążyła nad świętojańską świątynią, tak jakby swą mocą chciała uchronić ją przed spaleniem.

 

Gdy po wielu godzinach pożar ustał, okazało się, że w mieście ocalały tylko kościół św. Jana i siedemnaście domów w jego pobliżu, tych, nad którymi w czasie pożogi fruwał srebrzysty ptak












Był rok 1635. Trwająca od lat wojna między Brandenburgią i Szwecją, nazwana później trzydziestoletnią, toczyła się już na terenie Pomorza Zachodniego.

 

Nie ominęła też Stargardu, miasta solidnie ufortyfikowanego, którego oprócz murów obronnych z kilkoma bramami i basztami strzegła szeroka i głęboka fosa, szczególnie trudna do pokonania na odcinku między przypominającymi fortece bramami Pyrzycką i Świętojańską. Przebiegająca niemal pod samymi murami, skutecznie utrudniała kolejne próby zdobycia miasta, w którym stacjonowały właśnie wojska szwedzkie. Rozpoczynał się jednak kolejny szturm cesarski.

 

Wydawało się, że pożar rozniecony na przedmieściu, na polecenie komendanta miasta, skutecznie zniechęci napastników. Stało się jednak inaczej. Spodziewając się, że w miejscu tak trudnym do zdobycia jak teren między obu bramami miejskimi szwedzka załoga nie będzie zbyt liczna, Niemcy uderzyli właśnie z tej strony. Zrazu wydawało się, że mieli rację. Nienękani przez nikogo, spokojnie, pod osłoną nocy podeszli pod koryto fosy, a następnie poczęli przeprawiać się pod miejskie mury.

 

Zachęceni powodzeniem, przystąpili do szturmowania ich. I wtedy z korony murów posypały się strzały, kamienie i pociski. Podstawione do nich drabiny, po których wspinali się napastnicy, odpychano od fortyfikacji wprost do koryta fosy. Ci, którzy znaleźli się na wysokości korony muru, z niezwykłą zaciętością podejmowali walkę wręcz. W większości jednak ginęli od szwedzkich szabel.

 

 

Zacięte walki ustały dopiero wraz z nadejściem świtu. Zza murów dobiegały do miasta jęki rannych i konających. Szturm został odparty.

 

Słońce stało już wysoko nad horyzontem, gdy na tarasie widokowym baszty pojawił się, wraz z kilkoma oficerami, szwedzki komendant miasta. Ich oczom ukazał się widok nader szczególny. Przestrzeń dzieląca w tym miejscu miejskie mury od fosy zasłana była ciałami zabitych żołnierzy nieprzyjaciela. Woda w fosie natomiast przybrała, zapewne od krwi wyciekającej z ciał rannych i zabitych, kolor karminu.

 

– Spójrzcie, panie – zwrócił się jeden z oficerów do komendanta – ilu ich nasi ludzie pobili. Fosa zmieniła się w czerwone morze.

Od tego dnia wysmukła baszta, z tarasu której szwedzcy dowódcy oglądali pobojowisko, nazywana jest Morzem Czerwonym








Budowa stargardzkiej fary dobiegała końca. Wspaniałe dzieło mistrza Henryka miało przyćmić nie tylko budowle Szczecina, z którymi stargardzcy kupcy i mieszczanie od dawna konkurowali pod każdym względem. Miało też swą monumentalną bryłą oraz bogactwem wyposażenia i wystroju prześcignąć biskupią katedrę w Kamieniu.

 

Długo szukano sposobu, by ukoronować tak okazałe dzieło. W końcu rajcy miejscy uznali, że najgodniejszym zwieńczeniem prac i dziękczynieniem stwórcy za to, że pozwolił na pomyślne zakończenie budowy, będzie odlanie wielkiego dzwonu. Miał on swym donośnym głosem co dnia czcić imię Pana i głosić chwałę budowniczego fary, a także rady miejskiej, na polecenie której kościół wzniesiono.

 

Jak postanowiono tak też uczyniono. Wkrótce miejski herold ogłosił wolę rajców, zgodnie z którą w dniu patronki fary – Najświętszej Bogurodzicy, na środku rynku przed ratuszem ustawiono wielki kocioł, pod którym rozpalono ogień. Wokół kotła zebrał się tłum gapiów, ciekawych wydarzenia. Byli wśród nich także i ci, którzy przynieśli dary ofiarne. Dzwon, bowiem miał zostać odlany ze stopionych przedmiotów metalowych, przekazywanych na ten cel przez mieszkańców miasta. Niemal każdy przyniósł więc ze sobą dar, na jaki było go stać: jedni cynowe kubki, inni cenne naczynia czy zastawy, jeszcze inni stare połamane narzędzia bądź broń.

 

Jako pierwszy do kotła podszedł, z racji urzędu i bogactwa, stargardzki burmistrz. Zdjął z szyi gruby i ciężki złoty łańcuch, stanowiący oznakę jego godności, podniósł go do góry, tak by tłum dobrze widział, jak cenny dar przeznacza, po czym wrzucił go do kotła. Towarzysząca mu żona zdjęła z głowy ozdobny diadem i wraz z przystrajającymi jej ręce bransoletami wrzuciła do kotła.

 

Po nich do paleniska podchodzili miejscy rajcy, kupcy, starsi cechowie, bogaci rzemieślnicy. Każdy z nich składał dary niezwykle hojne i cenne.

 

Zgodnie z hierarchią społeczną, po patrycjuszach kolej przyszła na ludzi biedniejszych. Im kto mieszkał dalej od rynku, a bliżej miejskich murów, tym jego udział we wspólnym dziele był skromniejszy – zgodnie ze statusem społecznym i majątkowym. Dary mieszkańców ubogich półziemianek przycupniętych przy murach były najskromniejsze.

 

W pewnej chwili, gdy kadź z płynnym metalem niemal się wypełniła, podeszła do niej obdarta staruszka. Wiedziano, że jest bardzo biedna, chodzi po prośbie, a mieszka za murami, w szpitalu Świętego Ducha. Dziwiono się więc i zastanawiano, co też taka nędzarka może złożyć we wspólnej ofierze. Kobieta tymczasem zbliżyła się do kotła, rozchyliła poły wystrzępionego i połatanego chałata i wyciągnęła z nich… dwa węże. Trzymała je przez chwilę w wyciągniętych rękach, mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa czy zaklęcia, po czym wrzuciła do kadzi i spokojnie odeszła. Ludziom zdawało się, jakby była teraz bardziej wyprostowana, wyżej wznosiła głowę. Nie weszła jednak w tłum, lecz minąwszy go poszła w kierunku przytułku. Nikt nie próbował jej zatrzymać, choć po zakończeniu uroczystości miała się odbyć przed ratuszem biesiada i starowina mogła się trochę pożywić.

 

Wkrótce zapomniano o całym zdarzeniu i starej żebraczce. Z przetopionych darów ludwisarz pracowicie odlał dzwon, który zawieszono na kościelnej wieży. Kiedy zabrzmiały pierwsze jego głębokie dźwięki, z okalających miasto lasów uciekły wszystkie węże, trapiące dotąd wędrowców jak i mieszkańców miasta. Wszędzie, gdzie docierał jego głos, nie było odtąd ani jednego gada. Przypomniano sobie wówczas o starowinie, która uwolniła okolice od plagi, z jaką dotąd bezskutecznie walczono. Sam burmistrz poszedł do przytułku. Na próżno – nie było tam starowiny. Nikt też nigdy już jej nie spotkał.

 

Odtąd, aby upamiętnić dar starej żebraczki, dzwon poczęto nazywać wężowym. A dopóki jego donośny głos będzie płynąć nad Stargardem, dopóty ani w mieście, ani w jego okolicy nie pojawi się żaden jadowity gad.







































Przy rozwidleniu dróg na Nowogard i Szczeciniek, niemal na granicy Stargardu wznosi się, odsunięty nieco od drogi, niewielki pagórek. Stoi na nim kamienny krzyż z zatartym już gotyckim napisem i wyrytym wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa. Obok krzyża rośnie wiekowy, pochylony ze starości dąb, zwany przez wszystkich pokutnikiem.

 

Przed wiekami doszło tu do tragedii. W karczmie na rozstaju dróg spotkali się dwaj kuzyni: Hans Billeke i Wawrzyniec Mader. Byli równolatkami i kochali się w tej samej dziewczynie, pięknej, jasnowłosej Katharinie. Ona to właśnie stała się przyczyną kłótni i wydarzeń, jakie w jej wyniku nastąpiły.

 

Ani Hans, ani tym bardziej Wawrzyniec nie chciał się wyrzec pięknej panny, zwłaszcza, że była jedynaczką, a jej ojciec należał do najbogatszych kupców w mieście. Uradzili w końcu, że to Katharina ma dokonać wyboru, który z kuzynów zostanie jej mężem: mocarny Hans czy też delikatny, za to bardzo czuły Wawrzyniec.

 

Nie było to zbyt pomyślne dla Hansa rozwiązanie. Wiedział, bowiem, że dziewczyna od dawna wzdycha do jego kuzyna, jego natomiast ledwie toleruje. Postanowił, więc dopomóc losowi, wyobrażając sobie, że jeżeli pozbędzie się konkurenta, Katharina wybierze jego.

 

Kiedy obaj wyszli z karczmy, by wrócić do miasta i pójść do wybranki, aby ta dokonała ostatecznego wyboru, Hans wyjął zza pazuchy siekierę i zdzielił nią kuzyna w głowę. Był o wiele wyższy i potężniejszy, więc wystarczył jeden cios, a rywal nie wstał więcej. Zabójca pozostawił przy martwym siekierę, potem wrócił do miasta i poszedł prosić o rękę ukochanej. Zarówno jednak ona, jak i jej rodzice odrzucili go. Udał się wtedy do kolejnej karczmy, by w dzbanie wina utopić smutki. O świcie ciało nieszczęsnego Wawrzyńca znalazł karczmarz i zawiadomił burmistrza, zeznając przy tym pod przysięgą, że poprzedniego wieczoru zabity był w jego karczmie ze swym kuzynem i obaj o coś się kłócili, a potem – chyba pojednani – opuścili karczmę.

 

Burmistrz nie miał wątpliwości, kto był zabójcą. Wysłał strażników, by sprowadzili do ratuszowego karceru Hansa Billeke. Młodzieniec początkowo wszystkiemu zaprzeczał, jednak, gdy miejski kat rozłożył narzędzia tortur, przyznał się do bratobójstwa i począł gotować się na śmierć.

 

Ta jednak ominęła go. Istniało, bowiem na Pomorzu prawo, które zezwalało na zmianę kary gardła za bratobójstwo na inną, kto wie, czy nie gorszą karę. Skazany zobowiązany był do wyprawienia swej ofierze godnego pogrzebu, zakupienia kilku mszy za spokój jej duszy, dozgonnej opieki nad rodziną ofiary i pokrycia kosztów wypitego przez sędziów w trakcie procesu piwa. Ponadto ku własnemu pohańbieniu, a i przestrodze dla innych, musiał wystawić w miejscu popełnienia zbrodni kamienny krzyż, na którym oprócz wizerunku Ukrzyżowanego miał wyryć napis kto, kogo, kiedy i czym zamordował.

 

Na taki obrót sprawy przystał z chęcią Hans, jak też i matka Wawrzyńca, będąca rodzoną siostrą matki zabójcy. Wiedziała już, co to znaczy stracić jedynego syna. Nie chciała, by podobny los spotkał jej siostrę.

 

Uwinął się szybko Hans z pogrzebem kuzyna, zamówił za niego aż pięć mszy, ciotkę sprowadził do rodzinnego domu, a gdy kamieniarz dostarczył mu płytę gotlandzkiego wapienia, zaczął mozolnie ryć w niej najpierw wizerunek Zbawiciela, a potem napis: „Roku Pańskiego 1542 Hans Billeke zamordował siekierą swojej matki siostry syna – Wawrzyńca Madera”.

 

Kiedy kamienny krzyż stanął na rozstaju dróg, młodzieniec uznał, że naprawił już wszystkie krzywdy, które wyrządził, jest młody i może teraz zadbać o swoją przyszłość. Udał się ponownie do domu Kathariny, by i tym razem poprosić o jej rękę. Tu jednak spotkała go niemiła niespodzianka. Jego ukochana na wieść o zbrodni opuściła miasto, by wstąpić do marianowskich pań cysterek. Po usłyszeniu tej wiadomości Hans tak jak wtedy, gdy dziewczyna odrzuciła go po raz pierwszy, poszedł do… karczmy, ale i tu go nie chciano. Karczmarz odmówił mu wina, a dawni kompani, gdy dosiadł się do nich, wstali i wyszli z karczmy. Podobnie uczynili też inni goście. Zrozumiał wówczas, co to znaczy życie w hańbie, i że wcale wyrok, jaki sędziowie nań wydali, nie był tak łagodny, jak początkowo sądził.

 

Wyszedł z karczmy i przez Bramę Grodzką podążył w kierunku rozstaju dróg. Rankiem jego martwe ciało znaleziono leżące obok kamiennego krzyża, który zaledwie kilka dni wcześniej ustawił tu, by mówił o śmierci Wawrzyńca.

 

Kilka dni później, w miejscu gdzie znaleziono Hansa Billeke, wyrósł dąb. Rósł niezwykle szybko i z każdym dniem potężniał, kryjąc w sobie, jak wierzono, duszę Hansa, który tu, w miejscu podwójnej zbrodni, pokutuje za grzechy.

 

Dąb stoi do dziś obok krzyża, a jeśli dobrze wsłuchać się w jego szum, można usłyszeć cichą prośbę: „Boże, przebacz Hansowi Billeke



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
legenda o stargardzkiej armacie 2
Kielce cudna mieścina
03 Lokalizacja w mieście
Poszukiwania legendarnej Shambhalli Agharty
Legendy Mit o stworzeniu
Dwie matki, LEGENDY CHRZEŚCIJAŃSKIE
7 BRACI ŚPIĄCYCH, LEGENDY O ŚWIĘTYCH
Legenda o Lechu, SZKOLA, Polska
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Kij cały w kwiatach, LEGENDY CHRZEŚCIJAŃSKIE
Legenda AT, Policja, AT
mit. celtycka legendy arturiańskie postacie, Celtowie
Legenda o Wiśle karta pracy
Brzeźno Wielkie Legenda
antropologia legendy
legenda
Legendary Tales Character Sheet

więcej podobnych podstron