Jan Kalwin
O KONIECZNOŚCI REFORMOWANIA SIĘ KOŚCIOŁA
Do Cesarza Augusta,
Zwołałeś,
Wasza Cesarska Mość, obecne konsylium, aby, wraz z
najznamienitszymi książętami i innymi stanami cesarstwa, można
było dokładnie i szczegółowo rozważyć i zadecydować o
środkach, prowadzących do poprawy obecnej kondycji kościoła,
która powszechnie wydaje się zła, jeśli nie beznadziejna. Teraz,
kiedy Jego Wielebność bierze udział w owej sesji, ośmielam się
prosić Dostojne Gremium o poświęcenie swej uwagi i troskliwej
refleksji kwestiom, które wyłożę. Ich ogrom i znaczenie może
wzbudzić Wasze zainteresowanie, tak więc wyłożę je z całą
prostotą, ułatwiającą podjęcie odpowiedniego sposobu
działania.
Niniejszym zapewniam,
że występuję w obronie zarówno spójnej doktryny, jak i Kościoła,
co pozwala mi wierzyć, że Wasza Dostojność nie odmówi mi
posłuchu. Wiernie wykonując swoje obowiązki i czyniąc praktykę z
tego, co wyznaję, czuję się upoważniony do owego zadania. Choć
wydaje się ono przerastać moje możliwości, nie obawiam się, że
po wysłuchaniu mnie, posądzony zostanę o szaleństwo lub
zarozumiałość, podejmując takie kroki. Istnieją dwie
okoliczności, w których ludzie zwykli polecać się komuś lub
znajdywać usprawiedliwienie dla swojego postępowania. Jeśli
działanie owo wynika z uczciwych pobudek postępują uczciwie. W
pobożnym celu poczytuje się to nawet za godne pochwały. Jeśli
natomiast działają pod presją publicznej konieczności, nie można
odmówić im przynajmniej zrozumienia. Skoro obydwa powody kierują
mną, ufam w Waszą przychylność, co do mych intencji. W jakiej to
innej dziedzinie, dla jakiego innego ważniejszego celu miałbym nie
szczędzić trudu, jak tylko w usiłowaniu, zgodnie z moimi
umiejętnościami, niesienia pomocy Kościołowi Chrystusa, który to
Kościół znajduje się w rozpaczliwym położeniu i
niebezpieczeństwie.
Nie
będę dłużej wykorzystywać przedmowy do przedstawiania samego
siebie. Proszę przyjąć to, o czym będzie tu mowa, w imieniu moim
i wszystkich tych, którzy już czynili starania przywrócenia
Kościoła należytemu porządkowi lub dostrzegli nieodzowność tego
działania. Pośród nich znajdują się książęta niepośledniego
stanu i z innych szlachetnych grup. Tak, jak ja jako jednostka,
przemawiam w ich imieniu, tak i oni przemawiają poprzez moje usta.
Do tejże grupy należy dodać niezliczone rzesze pobożnych ludzi,
rozrzuconych po różnych regionach chrześcijańskiego świata,
którzy jednogłośnie zgadzają się ze mną co do konieczności
zreformowania Kościoła. Wszyscy wespół bolejemy nad korupcją
obecnego Kościoła, nie jesteśmy w stanie jej dłużej tolerować i
nie spoczniemy w swych zabiegach o poprawę sytuacji. Świadomy
jestem, z jaką nienawiścią kojarzy się nasze imię niektórym,
ośmielam się jednak prosić, aby przed wydaniem o nas osądu,
wysłuchali naszych racji.
Pierwszą
kwestią nie jest już uznanie, że Kościół nękany jest przez
liczne i poważne problemy (przyznają to nawet umiarkowane kręgi
sędziów), ale to, czy można podjęcie ich rozwiązania odkładać
w czasie. Czyż nie jest niestosowne i nieużyteczne, aby spokojnie
czekały swego remedium? Proponując jakiekolwiek działania co do
obecnego stanu Kościoła, oskarżani jesteśmy o wprowadzanie
pospiesznych świętokradczych zmian. Tak więc, spieszno jest
niektórym potępiać nas, nie za pragnienie niesienia pomocy
Kościołowi, ale za uzurpowanie sobie prawa do tego. Prosiłbym owe
kręgi o wstrzymanie się ze swoim osądem do czasu, kiedy rezultaty
naszych działań odsłonią ich prawdziwą naturę. Powodowani
jesteśmy bowiem najwyższą koniecznością, co dowiodę,
prezentując poniżej problemy.
Twierdzimy,
że na samym początku Bóg powołał Lutra i innych, niosących
światło, wskazujące nam drogę zbawienia. To oni poprzez swoje
obowiązki duszpasterskie założyli i pielęgnowali kościoły. To
oni są nauczycielami doktryny, w której tkwi prawda o naszej
religii, tymi, w których nauczaniu znajduje się czystość i
prawowitość wyznania, a także tymi, którzy prawdę o zbawieniu
ludzi, dotychczas w wielkim stopniu zakrytą, uczynili zrozumiałą.
Utrzymujemy, że skażony został również sposób szafowania
sakramentami, w zarządzanie zaś Kościołem wdało się wiele
plugawości, a nawet nieznośnej dyktatury (organa zarządzające
Kościołem nie przebierają w środkach, posuwając się do
tyranii). Być może zarzuty te nie mają przekonywającej mocy, póki
pełniej nie zostaną wyjaśnione, co uczynię wedle moich
umiejętności. Nie zamierzam omawiać wszystkich kontrowersji,
wymagałoby to wiele nakładu czasu, a i sposobność ku temu nie
sprzyja. Uwypuklę tylko, streszczając w trzech punktach, konieczne
przyczyny, zmuszające nas do działań, za które przypisuje się
nam winę.
Po pierwsze
pobieżnie wymienię wszelkie zło, które zmusza nas do poszukiwania
odpowiednich środków zaradczych.
Po
drugie wskażę, że niektóre z rozwiązań, podjęte przez naszych
reformatorów, okazały się trafne i uzdrawiające.
Po
trzecie wyjaśnię, dlaczego ważkość problemu wymaga
natychmiastowych działań.
1. Zło, które zmusza nas do poszukiwania uzdrawiających rozwiązań
Pierwszy
punkt, do którego odniosę się jedynie po to, aby przygotować
grunt do dwóch kolejnych, podejmę w kilku słowach. Dłuższą
kwestią będzie próba oczyszczenia nas z ciężkich zarzutów
świętokradczej zuchwałości, podburzania nastrojów i pochopności
działań, co do których rzekomo nie mamy prawa.
Jakie
czynniki sprawiają, że Chrześcijaństwo jest głęboko
zakorzenione, a jego prawdy nieprzemijalne? Pierwszoplanowym
zagadnieniem będzie sposób, w jaki powinniśmy wielbić Boga, jak
również to, co może być źródłem naszego zbawienia. Jeśli
zignorujemy powyższe kwestie, nasze wyznanie wiary okaże się
próżne. Szafowanie sakramentami, jak i zarządzanie Kościołem
mają stać jedynie na straży czystości doktryny, nie zaś służyć
jakimś innym celom. Jedynym zaś sposobem upewnienia się co do jej
prawości i nienaganności będzie poddanie jej dokładnemu oglądowi.
Gdyby wymagało to czytelniejszego zilustrowania, porównałbym
zarządzanie, urząd duszpasterski oraz inne sprawy organizacyjne do
ciała, podczas gdy słuszną doktrynę oddawania czci Bogu i źródło,
w którym sumienie ludzkie upatruje zbawienia duszy, ożywiającej
owo ciało i sprawiającej, iż nie jest ono li tylko śmiertelną
powłoką.
Co do rzeczy
wyżej wspomnianych, nie istnieją kontrowersje pomiędzy pobożnymi
a ludźmi o zdrowym rzeczy osądzie. Przyjrzyjmy się teraz, co
rozumiemy pod pojęciem poprawnego uwielbiania Boga. Głównym
założeniem jest uznanie Go za źródło wszelkich cnót,
sprawiedliwości, świętości, mądrości, prawdy, mocy, dobra,
łaski, życia i zbawienia. Dlatego też oddajemy Mu chwałę,
upatrując w Nim przyczyn wszelkich zjawisk, jak też szukamy w Nim
źródła ucieczki. Stąd wznosi się ku niebu nasza modlitwa,
uwielbienie i podziękowanie, świadczące o chwale, którą Mu
przypisujemy. Poprzez adorację wyrażamy cześć należną Jego
wielkości i wspaniałości. Wszelki obrządek pozostaje jedynie
pomocnym instrumentem w oddawaniu czci tak, aby ciało podlegało
przemianom wraz z duszą. Następnie przychodzi ukorzenie się,
odrzucenie spraw doczesnego świata i pobudek ciała, przemiana
naszego umysłu i życie będące oddaniem Bogu. Poprzez samo
poniżenie się doskonalimy się w posłuszeństwie i oddaniu się
Jego woli tak, aby bogobojność mieszkała w nas i rządziła
naszymi poczynaniami.
Duch
Święty poprzez Pismo uczy nas prawdziwego i szczerego oddawania
czci, które Bóg aprobuje i w którym znajduje On zadowolenie. Jest
to warunek wstępny do dalszej dyskusji, jak i oczywisty nakaz naszej
pobożności. Istota oddawania czci Bogu pozostaje zawsze ta sama, z
tą wszakże różnicą, ze duchowa prawda, która w nas jest jawna i
prosta, była w okresie działania Prawa Mojżeszowego obleczona w
rytualną obrzędowość. Słowa naszego Zbawcy mówią, że [...]
nadchodzi godzina i teraz jest, kiedy prawdziwi czciciele będą
oddawali Ojcu cześć w duchu i w prawdzie (J.
4, 23). Wiersz ten nie świadczy, że Bóg Ojciec czczony był w
duchowy sposób, ale zaznacza różnicę w zewnętrznej formie
oddawania czci. Podczas gdy u naszych poprzedników prawdziwy Duch
przyćmiony był rozmaitymi rytami, my wyznajemy Go z całą
prostotą. Co do jednej rzeczy zawsze istniała zgoda, że Bóg,
który jest Duchem ma być wielbiony duchowo i w
prawdzie.
Zasada, którą
posługujemy się przy odróżnianiu czystej od wypaczonej formy
wyznawania Boga jest uniwersalna. Nie czynimy z niej narzędzia,
które służyłoby naszym celom, a jedynie zaleceniom Boga. Owa
zasada pozostaje niezmienna i powinna być zawsze przestrzegana z
największą surowością. Dla dwóch powodów Pan Bóg, potępiając
i sprzeciwiając się wszelkim fałszywym formom oddawania czci,
wymaga od nas posłuszeństwa Jego własnym nakazom. Po pierwsze,
ustanowienie Jego, jako ostatecznego autorytetu sprawia, że nie
podążamy za własnymi przyjemnościami, lecz podlegamy Jego
zwierzchności. Po drugie, nasze kaprysy i nadmierne poczucie
wolności prowadzą nas na manowce. Kiedy już raz zbłądzimy z
prawowitej drogi, nie ma końca naszym rozterkom i popadamy w
niezliczone zabobony. Słuszną zatem jest rzeczą, że Bóg w celu
utrzymania praw Swego Królestwa ściśle nakazuje, jak mamy
postępować i odrzuca wszelkie ludzkie środki, pozostające w
niezgodzie z Jego wolą. Sprawiedliwą jest również rzeczą, że
Bóg definiuje zakres naszej swobody działań tak, abyśmy przez
fałszywe wzywanie Jego imienia nie wzbudzali gniewu przeciwko
nam.
Wiem, jak trudno jest
przekonać świat o tym, że Bóg sankcjonuje jedynie sposób
oddawania Mu czci, który wyjawił nam w Piśmie. Odmienne, głęboko
zakorzenione, przekonanie świata mówi, że każdy rodzaj czci,
zdradzający jakąkolwiek gorliwość jest właściwy. Cóż
zyskujemy wyznając Boga, jeśli pozostaje to w sprzeczności z Jego
nakazami? Jakże próżne, bezowocne i godne potępienia pozostaje
takie postępowanie? Słowa samego Stwórcy mówią jasno i
klarownie: [...]
Posłuszeństwo lepsze jest niż ofiara.
(1 Sam 15, 22), Daremnie
mi jednak cześć oddają, głosząc nauki, które są nakazami
ludzkimi (Mat
15,9). Jakikolwiek dodatek do słów Pana uwłacza zwłaszcza owej
sprawie. Próżną jest sama chęć oddawania czci. Tak więc tego,
co raz zostało postanowione przez Najwyższego Sędziego, nie mamy
prawa podważać.
Proszę
zatem Waszą Cesarską Mość i Prześwietnych Książąt o zwrócenie
swej uwagi na fakt, jak bardzo daleki od czystości i prawości
pozostaje sposób, w jaki obecnie świat chrześcijański oddaje
cześć Najwyższemu. Słowami przyznaje on Bogu chwałę i uznaje w
Nim wszelkie dobro, w rzeczywistości jednak ujmuje Jego doskonałości
na korzyść świętych. Choćby nasi przeciwnicy uciekali się do
różnych wybiegów i szkalowali nasze dobre imię za wyolbrzymianie
tego, co dla nich jest tylko trywialnym problemem, i tak przedstawię
fakty. Boską Opatrzność przypisuje się wielu świętym niemalże
na równi z Najwyższym Bogiem. W wielu wypadkach to oni rzekomo
wykonują Boską pracę, pozostawiając Boga na uboczu owych działań.
Rzeczą, na którą uskarżam się, jest coś, co każdy wyraża
trywialnym przysłowiem. Cóż bowiem mają znaczyć słowa Bóg
nie może być poznany inaczej jak tylko przez apostołów,
jeśli nie to, że poprzez rangę, do której zostali wywyższeni,
znacznie ujmuje się Boskości Chrystusa. Konsekwencją tak
przewrotnego myślenia jest to, że ludzkość, wyrzekłszy się
źródła Wody Życia, poznała smak słów proroka Jeremiasza: [...]
Mnie, źródło wód żywych, opuścili, a wykopali sobie cysterny
dziurawe, które wody zatrzymać nie mogą (Jer.
2,13).
W czym upatrują oni
swego zbawienia i wszelkiego dobra? Czy jedynie w Bogu? Ustami
wyznają, że jedynie w Panu. Cały ich bieg życia jawnie świadczy
jednak o czymś przeciwnym.
Jednym
z dowodów na korupcję jest wypaczenie roli modlitwy, która uległa
znacznemu zniekształceniu i niemalże zanika. Zaobserwowaliśmy, że
to właśnie modlitwa potrafi dowieść, czy modlący oddaje
prawdziwy hołd Bogu. Transponując część chwały na inne istoty
niż Bóg, odzieramy Go z należnej Mu czci. W szczerej modlitwie
istotne jest coś więcej niż tylko usilne błaganie. Modlący
powinien zachować pewność, że Bóg jest jedyną jego ucieczką,
On jedynie może przyjść z pomocą, tak jak nam to obiecał. Żaden
człowiek nie jest w stanie cieszyć się takim przekonaniem, jeśli
nie szanuje Bożych zaleceń przez które Bóg wzywa nas do siebie i
nie ma w sobie nadziei na wysłuchanie swych modlitw. Przykazania
Boże nie są szanowane, jeśli ludzkość powszechnie odwołuje się
w swych modlitwach zarówno do Boga, jak i aniołów i zmarłych lub,
jeśli zwraca się do nich jako mediatorów, dzięki wstawiennictwu
których Bóg spełnia prośby modlących się.
Gdzież
zatem podziała się obietnica oparta jedynie na wstawiennictwie
Chrystusa? Ignorując Go jako jedynego mediatora, ludzie wybrali
sobie patronów na wzór własnych wyobrażeń, a jeśli nawet
Chrystus zajął pewne miejsce w ich modlitwie, to niezbyt poczesne –
jak jeden z owej rzeszy. Choć nie ma niczego bardziej sprzecznego z
naturą szczerej modlitwy jak brak ufności i wątpliwości, to
jednak dominują one w modlitwach wielu. Co więcej, gro z nich ufa,
że rozterki te są koniecznym elementem prawdziwej modlitwy.
Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ świat nie pojął mocy modlitwy,
do której Bóg zaprasza nas, nie uwierzył, że otrzymamy wszystko,
o cokolwiek prosimy, pokładając zaufanie w Jego przykazaniach i
obietnicach. Nie uwierzył również w rolę Chrystusa jako jedynego
adwokata, w imię którego nasze modlitwy są wysłuchiwane. Jeśli
przyjrzymy się wielu modlitwom społeczności kościelnej,
dostrzeżemy liczne nieprawości. Jesteśmy w stanie ocenić, w
jakiej mierze prawe oddawanie czci Bogu uległo wypaczeniu. Modlitwa
dziękczynna również nie pozostaje tu wyjątkiem. Świadczą o tym
hymny śpiewane zbiorowo, w których imiona świętych wysławia się
na równi z imieniem samego Boga.
Cóż
by powiedzieć o praktykach adoracyjnych? Czyż ludzie nie zwracają
się ku wyobrażeniom i rzeźbom z szacunkiem równym Bogu? Błędne
jest nawet przypuszczać, że istnieje jakaś różnica między owym
wypaczeniem wierzących a poganinem. Bóg nie tylko zabrania nam
kłaniać się figurom, ale i wierzyć, że On sam w nich przebywa.
Powodowani takim właśnie podejściem, poganie ukrywali swą
bezbożność. Nie da się również zaprzeczyć, iż relikwie
świętych, takie jak kości, szaty i obuwie, czczone są w miejsce
prawdziwego Boga.
Niektórzy
sprzeciwiliby się, mówiąc o mnogości sposobów adoracji. Dulia
[szacunek], jak to określają, oddawany jest świętym, ich
wyobrażeniom i szczątkom, natomiast latria [cześć] przeznaczona
jest jedynie Bogu. W miarę rozwoju sposobów oddawania czci
zaistniał również hyperdulia [wielki szacunek], oddający cześć
matce Chrystusa ponad innymi istotami. W modlitwie ludzie ci
przyjmują pozycję leżąc twarzą na posadzce przed wizerunkami.
Podczas gdy wszyscy prorocy, gdziekolwiek by się nie pojawiali,
skazywali na potępienie praktyki bałwochwalcze, świat pozostaje
przepełniony nimi na podobieństwo starożytnych
Egipcjan.
Mówię tu
pobieżnie o każdym rodzaju korupcji, później zaś wyjawię ujemne
strony każdego z nich.
Przejdę
teraz do ceremonii, które, miast być przejawem szczerego
uwielbienia Boga, są raczej urąganiem Jego wielkości. Nowy
Judaizm, jako substytut czegoś, co Bóg wyraźnie znosi, szerzy się
poprzez liczne dziecinne ekstrawagancje, wraz z niektórymi
bezbożnymi praktykami zapożyczonymi od pogan, istniejącymi jedynie
na potrzeby teatralności, nie zaś powadze nabożeństwa. Wraz z
nimi ponownie odradzają się niezliczone ilości obrzędów. Powinny
one stanowić żywy przykład pobożności. Ludzie jednak w swej
próżności czynią je lekkomyślnymi i bezużytecznymi. Bez
porównania największym złem ze wszystkich pozostaje przekonanie
ludzi, że czyniąc zadość tym i innym obrzędom wypełniają swoją
powinność wobec Boga tak, jakby one same były esencją pobożności
i czci Boga.
Jeśli chodzi o
wyrzeczenie się samego siebie, a co za tym idzie odnowa życia,
praktyka jej zatarła się całkowicie lub istnieje w bardzo znikomym
wymiarze. Duchową ofiarą miłą Bogu ma być przyobleczenie się w
nowego człowieka. Niektórzy z duchownych napominają okoliczności
wyrzekania się samego siebie, nie znajdując jednak sposobu
przywrócenia tej formie uwielbienia Boga. Mówiąc o pokucie,
przywiązują wagę jedynie do pewnych praktyk cielesnych, w których
użyteczność św. Paweł śmie wątpić (Kol. 2,23; 1Tym. 4,8).
Cała uwaga pokutujących skupia się na różnego rodzaju
abstynencji, czuwaniu i innych praktykach, określanych przez Pawła
jako nędzne elementy tego świata. Podążają oni jedynie za
cieniem tego, co naprawdę istotne, przeoczając sens prawdziwej
pokuty.
Zważywszy, że
jedynie Słowo Boże odróżnia praktyki fałszywe od prawdziwych,
wnosimy, że dzisiejszy sposób uwielbienia Boga jest niczym innym,
jak wielkim zepsuciem. Nie szanują ludzie nakazów boskich, nie
czynią tego, co Panu miłe, przypisując sobie prawo decydowania o
sposobach oddawania czci, naprzykrzając się Panu fałszywym
posłuszeństwem. Jeśli me słowa wydają się przesadne,
przypatrzmy się kilku praktykom, błędnie pojmowanym jako składanie
hołdu Bogu. Bóg odrzuca, potępia, czuje wstręt do wszelkich
fikcyjnych praktyk religijnych. Dlatego też daje nam Swoje Słowo,
aby hamować nasze namiętności i prowadzić drogą posłuszeństwa.
Zrzucając Jego jarzmo błądzimy, goniąc urojenia, czcząc Go na
modłę własnych wyobrażeń z zuchwalstwem, co w oczach Boga jest
trywialne i nikczemne. Rzecznicy ludzkich tradycji przedstawiają je
w słusznych i górnolotnych zwrotach. Św. Paweł przyznaje, że są
popisem ludzkiej mądrości. Skoro jednak Bóg bardziej ceni sobie
posłuszeństwo niż ofiarę, powinno to być wystarczającym
argumentem na potępienie jakichkolwiek innych sposobów oddawania
czci, niż te usankcjonowane nakazem Boga. Przejdźmy teraz do
drugiej podstawowej dziedziny chrześcijańskiej doktryny naszej
wiedzy o źródłach, z których płynie nasze zbawienie. Obecnie
nasza wiedza na ten temat prezentuje trzy różne stadia. Po
pierwsze, powinniśmy zacząć rozważania od uświadomienia sobie
naszej marności, co wprawia nas w zwątpienie – tak, jakbyśmy
duchowo umarli. Przyczynia się do tego własne, jak i odziedziczone
zepsucie naszej natury. To źródło zła przeciwko Bogu zradza w nas
brak zaufania, bunt przeciw Stwórcy, pychę, skąpstwo, pożądliwość
i wiele innych grzesznych namiętności, przez co sprzeciwiamy się
drodze prawości, sprawiedliwości i ciąży na nas brzemię grzechu.
Co więcej, każdy, kto wyzna swe przewinienia, czując obrzydzenie
do swych haniebnych czynów, zmuszony jest do uczucia niezadowolenia
z siebie i uświadomienia sobie własnej małości. Z drugiej jednak
strony sumienie jako pomost między nami a Bogiem przestaje być
przekleństwem, a strzeże nas przed wiecznym potępieniem i uczy
bojaźni. To pierwszy krok na drodze do zbawienia, kiedy grzesznik w
skrusze wyznaje swą cielesność. Drży, czuje niepokój, szuka
ulgi, a jednak nie zatwardza serca przeciw sprawiedliwości
Bożej.
Od tejże postawy
powinien przejść do następnej, co możliwe jest dzięki poznaniu
Chrystusa, w którym na nowo zaczyna oddychać. Nie ma innej drogi,
jak tylko pokorne zwrócenie się do Chrystusa, za którego
wstawiennictwem możemy wyjść z ubóstwa istnienia. Ten, kto szuka
zbawienia w Chrystusie, zdaje sobie sprawę z rozmiarów Jego potęgi,
uznaje w Nim jedynego, który godzi nas z Ojcem, a Jego śmierć na
krzyżu, jako jedyną ofiarę zmazującą nasze winy. W ten sposób
Boskiej sprawiedliwości staje się zadość i osiąga się głębię
prawości.
Człowiek nie
powinien postrzegać swej współpracy z Bogiem Ojcem i Chrystusem
oddzielnie, lecz uznać w niej za darmo daną nam łaskę, dzięki
której możemy dostąpić oglądania Boga. Z tego miejsca człowiek
powinien przejść do kolejnego etapu zbliżania się do Boga.
Ciesząc się łaskami Chrystusa, czerpiąc z owoców Jego śmierci i
zmartwychwstania, powinien utwierdzić się w zaufaniu, Chrystusowi
powierzając całkowicie swoje życie.
Przyjrzyjmy
się teraz, jak okrutnie doktryna ta została zniekształcona. Co do
grzechu pierworodnego wiele niepokojących pytań zostało podjętych
przez scholastyków, którzy czynili wszelkie starania w wyjaśnieniu
owego problemu. W swych dysputach i kazaniach zredukowali go do rangi
niewiele większej niż grzech pożądliwości cielesnej, ignorując
nasze zaślepienie, próżność, pychę intelektu, niedowiarstwo,
przesądy, wewnętrzną deprawację duszy, dumę, ambicje, upór i
inne tajemne źródła zła. Jeśli chodzi o doktrynę wolnej woli,
głoszoną przed wystąpieniem Lutra i innych religijnych
reformatorów, jej efektem jest zarozumiałość ludzka, odnosząca
się do przekonania o własnych zasługach i ich próżność, nie
pozostawiająca miejsca na łaskę i orędownictwo Ducha
Świętego.
Dlaczegóż mamy
pokładać swą ufność w owej nauce? Nie ma chyba rzeczy bardziej
wzbudzającej kontrowersje, przy której nasi przeciwnicy bardziej
uporczywie staliby przy swoich stanowiskach, niż rozstrzyganie, skąd
płynie zbawienie: z wiary czy z uczynków. Pod żadnym warunkiem nie
przyznają Chrystusowi tytułu Pana naszej prawości, przypisując
sobie dobre uczynki jako własną zasługę. Dysputa ta nie
rozstrzyga, czy dobre uczynki powinny być udziałem wiernych i, czy
są przez Boga uznawane i nagradzane, ale czy ich własna wartość
jest w stanie zyskać nam życie wieczne, czy są one
zadośćuczynieniem zmywającym grzechy, których wyznawanie jest
warunkiem wstępnym drogi do zbawienia. Potępiamy błędne myślenie,
w którym ludzie przypisują większą wagę do swych uczynków niż
do roli Chrystusa jako środka zjednującego Boską łaskawość i
zyskującego dziedzictwo życia wiecznego, krótko mówiąc, dzięki
któremu stajemy się prawi w oczach Boga. Ludzie pysznią się przed
Bogiem dobrymi uczynkami, czyniąc Boga zobligowanym do ich
wynagrodzenia. Duma tak pojmowana jest tragicznym zatruciem duszy, bo
zamiast uwielbiać Chrystusa ludzie chełpią się samymi sobą,
marzą, aby posiąść życie, przebywając jednak w otchłani
śmierci. Można by rzec, że przesadnie traktuję ten problem, nie
można jednak zaprzeczyć istnienia owego fałszywego przekonania, że
poprzez uczynki zyskujemy przychylność Bożą, a w konsekwencji
życie wieczne, że jakakolwiek nadzieja na zbawienie nie poparta
dobrymi uczynkami jest nieroztropnością i zarozumialstwem, że
dostępujemy pojednania z Bogiem poprzez nasze dobre czyny, a nie
łaskawe odpuszczenie grzechów. Co więcej, wierzy się, że to one
zasłużą nam na życie wieczne, gdyż wynikają z litery prawa, nie
zaś przypisywane są wstawiennictwu Chrystusa. Jak często ludzie
tracą przychylność Bożą, tak często ją odzyskują poprzez
czyny wynagradzające, uzupełnione zasługami Chrystusa i świętych,
jeśli tylko grzesznik zasługuje na ich wspomożenie. Przed
wystąpieniem Lutra owe bezbożne dogmaty fascynowały ludzi, ale i w
naszych czasach poprawna doktryna jest zagorzale i uparcie
krytykowana.
Istnieje
jeszcze jedno zgubne przekonanie, zajmujące umysły ludzkie, a
uważane za jedno z głównych punktów wiary, co do którego
bezbożną rzeczą byłoby wątpić w nie. Mówi ono, że wierni
powinni żyć w ciągłej niepewności co do Bożej przychylności.
Moc, jaką daje wiara, korzyści płynące z Chrystusowego odkupienia
i zbawienia zostają w ten sposób podważone. Św. Paweł
deklarował, że jedynie wiara Chrystusowa wypełnia nasze serca
ufnością i dodaje otuchy, aby stanąć przed obliczem Boga (Rz.
5,2). Kolejny fragment Listu do Rzymian opiera się na tym samym
przekonaniu:Wszak
nie wzięliście duch niewoli, by znowu ulegać bojaźni, lecz
wzięliście ducha synostwa, w którym wołamy: Abba, Ojcze ! (Rz.
8,15).
Czyż rezultatem
braku ufności, który cechuje naszych przeciwników, nie jest utrata
zaufania w obietnice Boże? Św. Paweł argumentuje słowami: Bo
jeśli dziedzicami są tylko ci, którzy polegają na zakonie, tedy
wiara jest daremna i obietnica w niwecz się obróciła (Rz.
4,14). Prawo bowiem skazuje człowieka na zwątpienie i nie pozwala
mu cieszyć się pewnym, trwałym zawierzeniem Bogu. Ci, którzy żyją
w sprzeczności ze słowami Pawła stają się ofiarą błędnych
przypuszczeń na podobieństwo trzciny na wietrze. Kiedy już raz
zaufali zbawieniu płynącemu z mocy dobrych uczynków, zanurzyli się
w absurdzie owej doktryny. Stoją oni nad krawędzią przepaści, bo
czyż czyny człowieka nie przysparzają mu wątpliwości, a nawet
powodów do rozpaczy? Tak więc widać, jak jeden błąd prowadzi do
następnego.
W tym miejscu
chciałbym, Jego Wysokość Cesarzu i Dostojni Książęta,
przypomnieć to, o czym już wcześniej wspomniałem. Bezpieczeństwo
Kościoła zależy w takim samym stopniu od poprawnej doktryny, jak
życie ludzkie od kondycji jego duszy. Jeśli czystość doktryny
jest choćby w najmniejszym stopniu uchybiona, Kościół doznaje
śmiertelnego uszczerbku. Dlatego też uważam, że niebezpieczeństwo
nie zostało zażegnane, a Kościół stoi na skraju przepaści.
Rozwijam teraz ten temat znacznie szerzej.
Przejdę
obecnie do kwestii zarządzania Kościołem i dystrybucji
sakramentów, które porównałem wcześniej do ciała. Choć
zewnętrzna ich strona może pozostawać nienaganna, ich moc i
użyteczność nie mają sensu, jeśli wynikają z błędnej
doktryny, a cóż dopiero, kiedy ich zewnętrzna i wewnętrzna strona
nie mają prawnych podstaw, co wielokrotnie daje się
zauważyć.
Jeśli chodzi o
sakramenty - rytuały wymyślone przez ludzi, mają tę samą rangę,
co misterium ustanowione przez Chrystusa. Szafuje się siedmioma
sakramentami, podczas gdy Chrystus ustanowił tylko dwa. Pozostałe z
nich są autorstwa człowieka. Uważa się, że łaska Boga Ojca, jak
i Chrystusa jest w nich obecna. Dwa sakramenty ustanowione przez
Chrystusa zostały zniekształcone w szkaradny sposób. Chrzest stał
się czymś na kształt zbytecznego dodatku, nie zachowując prawie
śladu ze swej czystej i oryginalnej formy. Natomiast sakrament
Wieczerzy Pańskiej nie tylko uległ zniekształceniu przez, nie
mające z nim nic wspólnego, rytuały, ale zupełnie zmienił swoją
formę.
To, co Chrystus
nakazał nam czynić i w jakim porządku, zostało przecież jasno
określone. Pogardzając Jego wskazówkami teatralne przedstawienie
stało się substytutem prawdziwej Wieczerzy Pańskiej. Bo czyż
istnieje jakieś podobieństwo między mszą a prawdziwą Wieczerzą
Pańską? Z nakazu Chrystusa Ciało i Krew stały się świętymi
symbolami, poprzez które wierzący mają się komunikować z Bogiem.
Jednak to, co obserwuje się na mszy, powinno zasługiwać na
ekskomunikę. Kapłan sam spożywa Wieczerzę, oddzielając się od
reszty zgromadzenia. Następnie tak, jakby był jakimś następcą
Aarona, pozoruje składanie ofiary niweczącej grzechy ludzi. Gdzie,
choćby raz, Chrystus wspomina o ofierze? Mówi tylko: bierzcie,
jedzcie i pijcie.
Kto dał ludziom prawo do zmiany słowa „bierzcie" na
„ofiarujcie"? Efektem tej zamiany jest poddanie własnym
potrzebom wiecznych i niezmiennych dekretów Chrystusa.
Jest
to poważne wykroczenie, zwłaszcza gdy owy fałsz dotyka zarówno
żywych jak i umarłych i uważa się, że dzięki niemu zyskujemy
łaskę. W tenże sposób z owoców Męki Chrystusowej stworzyli
ludzie przedstawienie, a dostojeństwo wiecznego kapłaństwa
skradzione zostało Chrystusowi i użyczone człowiekowi.
Jeśli
nawet kapłani zapraszają wiernych do wspólnej komunii, uczestniczą
oni jedynie w jej części. Wszakże Chrystus ofiaruje Swój Kielich
wszystkim i wszystkich zaprasza do spożywania z Niego. Wbrew temu
zabrania się zgromadzeniu wiernych styczności z Kielichem Pańskim.
Obydwa symbole, które z polecenia Chrystusowego związane były
nierozerwalnym węzłem, przeciął ludzki kaprys. Z wyjątkiem
konsekracji, zarówno Chrzest, jak i ofiara Wieczerzy nie różnią
się niczym od praktyk magicznych inkantacji. Poprzez wydawanie
dziwnych westchnień, szeptów i wypowiadanie niezrozumiałych słów
uważa się, że odprawiane jest prawdziwe misterium. To tak, jakby
wolą Chrystusa było, aby w rytuałach Jego Słowo miało być
mamrotane, nie zaś wypowiadane w sposób czysty i klarowny. Słowa
Ewangelii w niezawoalowany sposób mówią o potędze, naturze i
sensie sakramentu Chrztu. Podczas Wieczerzy Chrystus nie mamrocze nad
chlebem, ale zwraca się do apostołów w klarownych zwrotach, kiedy
zapowiada obietnicę i nakazuje:czyńcie
to na pamiątkę moją.
Zamiast czcić pamięć owego wydarzenia, wymawiane są sekretne
egzorcyzmy, służące raczej magii niż sakramentowi.
Naszym
pierwszym zarzutem jest to, że ludzie znajdują przyjemność w
widowiskowych ceremoniach, zapominając o ich utraconym znaczeniu i
sensie. Sakramenty są bezużyteczne, jeśli symbole je
reprezentujące, pozostają w sprzeczności ze słowem Bożym. Jeśli
wiernym przedstawia się nic nie znaczące figury, dostarczając
doznań li tylko wzrokowych, jeśli nie słyszą Słowa Bożego, w
rytuale takim nie dostrzegają niczego, poza jego zewnętrzną
oprawą. Stąd jeden z najbardziej niebezpiecznych zabobonów
mówiący, że sakramenty są wystarczające do zbawienia. Nie
zabiegając o sprawy wiary i pokuty, a nawet samego Chrystusa, ludzie
przywiązują wagę do zewnętrznego znaku, a nie do jego znaczenia.
We wszystkich kręgach szerzy się bezbożny dogmat o
samowystarczalności sakramentów, jeśli nie są tylko obarczone
grzechem śmiertelnym [przyjmującego], tak jakby były one
ustanowione dla innego celu, niż doprowadzenie nas do
Chrystusa.
Co więcej, po
konsekracji chleba przewrotnymi zaklęciami, a nie pobożnym rytem,
przechowuje się go w zamknięciu. Jedynie czasami ukazuje się chleb
zgromadzeniu w bardzo uroczystym nastroju, aby się do niego modlić
i adorować zamiast Chrystusa.
Skutkiem
tego w chwilach trwogi ludzie uciekają się do chleba jako swej
ochrony, traktują jak zaklęcie przeciw wszelkim smutkom. Prosząc
przebaczenia Boga stosują jako środek zmazujący winę, tak jakby
Chrystus, ofiarując ciało, przeznaczył je do tego rodzaju
absurdalnych praktyk. Do czego powinna skłaniać nas obietnica
Chrystusa? Otóż do tego, że tak często, jak bierzemy udział w
sakramencie Wieczerzy, powinniśmy być uczestnikami Chrystusowego
Ciała i Krwi. Bierzcie –
mówi On, jedzcie
i pijcie, to jest moje ciało to jest moja krew. Czyńcie to na
pamiątkę moją.
Aby dotrzeć do prawdziwego sensu owego sakramentu, musimy poprzestać
na znaczeniu, nadanym mu tylko przez Chrystusa. W błędzie tkwią
ci, którzy, poza prawowitym przyjmowaniem sakramentu, wyobrażają
sobie, że znajduje się w nim cokolwiek więcej niż tylko
nieuświęcony chleb.
Wiele
religijnych rytów ulega profanacji. Stają się one przedmiotem
haniebnego frymarczenia, jakby nie były ustanowione dla innych
celów, jak tylko pozyskiwanie korzyści tym, którzy je praktykują.
Frymarczenia tego dokonuje się w sposób jawny i otwarty. W
niektórych kościołach mówi się o korzyściach finansowych, jakie
przynosi msza. Niektóre z obrządków mają nawet swój ustalony
cennik. Każdy przy zdrowym osądzie dostrzeże, że kościoły stały
się miejscem handlu i funkcjonują niczym sklepy, gdzie każda z
religijnych praktyk może być wystawiona na sprzedaż.
Omówię
teraz niektóre z poważniejszych bolączek, nękających kościelne
zarządzanie. Urząd pastora ustanowiony przez Chrystusa od dawna się
dezawuuje. Celem powoływania biskupów, księży i różnych rang
kościelnych miało być, jak przypomina św. Paweł, moralne
nauczanie Kościoła w ramach czystej doktryny. Zgodnie z tym, żaden
pastor nie spełnia swych powinności, jeśli nie naucza. W
dzisiejszych czasach prawie wszyscy, mieniący się duszpasterzami,
zlecili ową posługę innym. Rzadko kiedy można spotkać dziś
biskupa, który zajmie miejsce na ambonie, aby nauczać zgromadzenie.
Biskupstwa bowiem zdegenerowały się do roli świeckich księstewek.
Również pastorzy niżsi rangą błędnie mniemają, że poprawnie
wykonują swój urząd, czyniąc z nabożeństwa puste
przedstawienia, zupełnie obce zaleceniom Chrystusa lub, podążając
za przykładem biskupów, zrzucając ten obowiązek na barki innych.
Wynajmowanie urzędów kapłańskich stało się równie powszechne,
jak wynajmowanie gospodarstw rolniczych. Duchowe zarządzanie
Kościołem ustanowione przez Chrystusa zanikło zupełnie. W jego
miejsce pojawiło się całe mnóstwo wypaczonych sposobów
prowadzenia Kościoła. Różnią się one tak bardzo od pierwotnej
doktryny, jak świat różni się od Królestwa
Chrystusowego.
Jeśli ktoś
sprzeciwi się memu stwierdzeniu, że nie powinno się przypisywać
winy tym, którzy zaniedbują swoje obowiązki, odpowiem, że jest to
zjawisko bardzo powszechne, które przestało nawet wzbudzać ogólne
oburzenie. Co więcej, biskupi i podlegli im prezbiterzy, rezydując
w swoich parafiach i wykonując swoje zawodowe obowiązki, nie budują
prawowitej instytucji Kościoła na ziemi. Wyśpiewują, wypowiadają
tysiące niezrozumiałych słów, odprawiają niezliczone obrzędy,
rzadko kiedy (jeśli w ogóle) podejmując się urzędu
nauczycielskiego. Według przykazania Chrystusa żaden człowiek nie
ma prawa sprawowania urzędu biskupa lub pastora, jeśli nie karmi
swej owczarni Słowem Bożym.
Zarządzający
Kościołem powinien przewyższać cnotami swych podwładnych,
świecić nienagannym przykładem bogobojnego życia. Czy żyją oni
według wymogów swego powołania? W czasach ogólnej korupcji
współczesnego świata urząd kapłański jest szczególnie narażony
na wszelkie niegodziwości. Jakże pragnąłbym, żeby niewinność
kapłanów obaliła moje zarzuty! Jawne jest jednak ich
znieprawienie, niezaspokojone skąpstwo, zachłanność, nieznośna
pycha i okrucieństwo. Nieprzystojne burdy, tańce, gry i rozrywki,
pławienie się w niepohamowanych namiętnościach powszechnie panują
w ich domach. Chlubią się swym luksusem poczytując go za
zaletę.
Swój stan
kapłański uważają za powód do okazywania im szacunku. Wstydem
ogarnia mnie odkrywanie ich potworności. Gdyby przemilczanie mogło
naprawić błędy, stłumiłbym w sobie powinność piętnowania.
Widoczne objawy znieprawienia wzbudzają wystarczający niepokój,
nie będę zatem mówił o tych dziejących się w ukryciu. Ilu
księży czystych jest od zarzutu rozpusty? Ile z ich domów zostało
zbrukanych codziennym aktem lubieżności? Ileż szanowanych rodzin
splugawili swymi próżniaczymi pożądliwościami? Nie jest moim
zamierzeniem wystawianie na światło dzienne ich hańbiących
występków. Warto jednak dostrzec przepaść między postępowaniem
dzisiejszych kapłanów a prawdziwych sług Chrystusa i Jego Kościoła
a celami, do których powinni podążać.
Równie
ważną sprawą kościelnego zarządzania są prawowite i odbywające
się regularnie wybory oraz ordynacja zarządzających. Słowo Boże
powinno stanowić standard, według którego dokonuje się tych
wyborów. Istnieje również wiele dekretów zgromadzeń pierwotnego
Kościoła, które z całą rozwagą i szczegółowo omawiają
poprawną formę wyborów. Niechaj nasi przeciwnicy poszczycą się
choćby jednym przykładem kanonicznych wyborów, a przyznam im
zwycięstwo. Duch Święty ustami Pawła w listach do Tymoteusza i
Tytusa oraz ojcowie nasi poprzez starożytne prawa mówią, czym
powinien cechować się duchowny i jakie powinien spełniać warunki.
W obecnych czasach niewiele z tego jest przestrzegane. Jakże
niewielu, podniesionych do rangi urzędu duchownego, obdarzonych
jest, choćby w niewielkim stopniu, cechami koniecznymi do
sprawowania funkcji kościelnych. Można dostrzec, z jaką
pieczołowitością apostołowie wybierali swych następców, jak
kościół w swych początkach podążał za ich wzorcem i to, jak
bardzo pierwotne kanony były przestrzegane. Czyż dzisiaj nie
zostały one wzgardzone i odrzucone? Dziś wszystko, co uczciwe i
zgodne z nakazami, zostało pogwałcone, a urzędy zdobywa się
haniebnymi, ohydnymi metodami. Powszechnym zjawiskiem jest kupowanie
stanowisk kościelnych za wyznaczoną cenę, na drodze przemocy,
nikczemnym czynem lub plugawymi pochlebstwami. Zdarzają się czasem
przypadki opłat za stręczycielstwo i tym podobne usługi. Krótko
mówiąc, ludzie dopuszczają się znacznie podlejszych czynów w
zdobywaniu urzędów duchownych niż świeckich.
Gdybyż
tylko wysocy rangą w Kościele, nadużywając swego stanowiska,
grzeszyli przeciwko sobie lub wypaczali innych swym złym przykładem!
Całe zło polega jednak na tym, że posługują się tyranią. I to
tyranią nad naszymi duszami. To, czym chlubi się dzisiejszy
kościół, to bezprawne, rozwiązłe, niczym nie ograniczone
rozporządzanie naszymi duszami i zaprzęganie ich w nędzną
niewolę.
Chrystus obdarzył
apostołów władzą porównywalną z tą, jaką Pan Bóg nadał
prorokom – władzę dokładnie zdefiniowaną, a mianowicie
działanie jako posłowie Jego woli wśród ludzi. Niezmienne prawo
mówi, że każdy, komu powierzono owe zadanie, musi wiernie i
głęboko religijnie podporządkowywać się Jego zaleceniom. Wyraził
to Chrystus w swym poruczeniu: Idźcie
tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca
i Syna, i Ducha Świętego, ucząc je przestrzegać wszystkiego co
wam przykazałem (Mat.
28, 19-20), a nie według własnych upodobań. Jeśli ktoś zapyta, z
czyjego ramienia mają prawo tak działać, przytoczę definicję
Piotra, który gorąco nakazuje: Jeśli
kto mówi, niech mówi jak Słowo Boże (1
P. 4,11).
Jednak współcześni
duchowni roszczą sobie prawo głoszenia tego, co im się podoba i
nalegają na bezwarunkowe posłuszeństwo. Sankcjonowanie tego, czego
nie objawił Duch Święty, jest jawną potwarzą. Stosownie do tego
twierdzą, że nie podporządkowują sumienia wierzących ich własnym
potrzebom i kaprysom, a jedynie wyroczniom Ducha Świętego, który
rzekomo został im objawiony, którego rzekomo swą posługą
potwierdzają i obwieszczają wiernym.
Zaiste
przemyślnym pretekstem posługują się! Nikt nie wątpi w to, że
cokolwiek Duch Święty przekazuje nam przez ich ręce, powinno być
wielce szanowane. Czyż nie jest miarą ich kaprysów twierdzenie, że
są prawdziwymi orędownikami Słowa Ducha Świętego, gdyż to On
nimi kieruje, i przypisywanie sobie monopolu na prawdę? Bo jeśli
wszystkie ich dekrety bez wyjątku mamy przyjmować jako ostateczne
wyrocznie, nie istnieje zatem żadne ograniczenie ich władzy. Któryż
z tyranów bardziej okrutnie nadużywał cierpliwości swych
podwładnych usilnie twierdząc, że wszystko, co pochodzi z Jego
ust, powinno być przyjęte jako Boskie przesłanie? Różnym tyranom
udawało się zmuszać do przestrzegania swych dekretów. Ci jednak
żądają znacznie więcej. Musimy wierzyć, że to Duch Święty
mówi do nas, kiedy w rzeczywistości każą nam wierzyć we własne
wymysły.
Jakże ciężki i
niesprawiedliwy jest ów rodzaj niewolnictwa, kiedy to duchowni w
bezmiarze swej władzy ujarzmiają dusze wiernych. Piętrzą się
wciąż nowe prawa, zastawiające sidła ludzkiemu sumieniu. Prawa te
nie ograniczają się do spraw zewnętrznego porządku lecz dotyczą
wewnętrznego i duchowego kierowania duszą. Zagubić się można w
labiryncie ich mnogości. Wydaje się, że wiele z nich powstało
właśnie na użytek zamęczania i torturowania sumienia.
Respektowanie owych praw jest niezwykle surowe, jakby to ono
stanowiło sedno pobożności. Jeśli łamie się przykazania Boskie
zadaje się wiernym pobłażliwą pokutę. Sprzeniewierzenie się
dekretom ludzkim wymaga natomiast surowego odpokutowania. Ktokolwiek
odważy się sprzeciwić w najmniejszym stopniu narzucaniu tak
gnębiącego jarzma, od razu potępiony jest jako heretyk. Dawać
upust swemu niezadowoleniu jest poważną obrazą. Aby jeszcze
wzmocnić swą nieznośną dominację przez okrutne dekrety, duchowni
ci stają na przeszkodzie czytania i rozumienia Pisma Świętego,
gromiąc przy tym jakikolwiek odruch kwestionowania ich władzy.
Rygor ów potęguje się z każdym dniem, uniemożliwiając
podważanie doktryny religijnej.
W
czasach, kiedy Boża Prawda leży pogrążona w ciemnościach,
religia skalana jest tysiącem świętokradczych przesądów,
oddawanie czci Bogu zniekształcone jest bluźnierczymi praktykami, a
Jego cześć pogwałcona, kiedy cały ogrom fałszerstw nakazuje nam
wątpić w odkupienie, a pokładać ufność w uczynkach i szukać
wybawienia wszędzie poza Chrystusem, kiedy udzielanie sakramentów
uległo wypaczeniu i rozczłonkowaniu poprzez dodanie licznych
wymysłów, sprofanowane zostało chęcią zysków, kiedy to
zarządzanie Kościołem cechuje totalny chaos, kiedy to piastujący
urzędy kościelne narażają Kościół na szwank swym rozpustnym
życiem i bezlitosną tyranią nad ludzkimi duszami, wiodąc je jak
owce na rzeź, wówczas to pojawił się Luter i inni, którzy
wspólnymi siłami szukali środków i metod, dzięki którym religia
doznałaby oczyszczenia ze stanu hańby, doktrynie przywrócona
byłaby spójność, a kondycja Kościoła wyciągnięta z obecnej
nędzy. Dziś pragniemy podążyć tą samą drogą.
2. Środki zaradcze służące naprawie zła
Przejdę
teraz, jak obiecałem, do rozważania remedium ku poprawie błędów,
nie mówiąc o sposobach, jakimi się posługujemy (którymi zajmę
się później), ale o celowości działań, na których końcu jest
znacząca poprawa nędznej kondycji Kościoła. Byliśmy i nadal
jesteśmy ofiarą wielu oszczerstw, czy to wprost w kazaniach, czy w
spotwarzaniu w pismach naszych przeciwników. Szkalowanie jest ich
jedynym celem. Ale wyznanie naszej wiary przedstawione Waszej
Wysokości jest jawne dla świata i dobitnie świadczy, jak
niezasłużenie dokucza się nam ohydnymi zarzutami. Zarówno w
przeszłości, jak i obecnie gotowi jesteśmy dać wykład naszej
doktryny. Jednym słowem, nie istnieje doktryna nauczania w naszym
Kościele inna niż ta, którą głośno wyznajemy. Jeśli chodzi o
kwestie sporne, są one w sposób klarowny i uczciwy wyjaśnione w
wyznaniu naszej wiary. Wszelkie szczegóły z nią związane były
tematem obfitych i sumiennych prac naszych pisarzy. Jakże
niesprawiedliwie stawia nam się zarzut bezbożności. Nasi
reformatorzy podjęli się nie lada zadania, budząc świat z mroków
ignorancji, nakłaniając do czytania Słowa Bożego, sumiennie
pracując nad Jego wykładnią i rzucając światło na pewne aspekty
doktryny o praktycznej wadze. Natomiast wiele obecnych kazań cechuje
duża frywolność, rozbrzmiewają w nich kłótliwe pytania, rzadko
odnoszące się do Biblii. Zarządzający Kościołem nie ustają w
swych zabiegach zabezpieczenia swych zysków. Dlatego też pozwalają
na wszystko, co napełnia ich kiesę. Nawet najbardziej do nas
uprzedzeni, jakkolwiek zniesławiliby naszą doktrynę, przyznają,
że wielu spośród nas naprawia istniejące błędy.
Skłonny
jestem przyznać, że wszelka korzyść, jaką czerpie Kościół z
naszych wysiłków, i tak uczyni nas winnymi, jeśli uchybimy
czystości doktryny choćby w najmniejszym stopniu. Prześledźmy
zatem całość naszej doktryny, formę szafowania sakramentami i
zarządzania Kościołem. Żaden z tych trzech aspektów nie zmienił
się od czasów starożytnych, chyba że próbując Kościołowi
przywrócić dokładną formę według Słowa Bożego. Wracając do
podziału, który wcześniej przyjęliśmy, zastrzeżenia dotyczące
doktryny odnoszą się zarówno do prawowitego sposobu oddawania czci
Bogu, jak i podstaw do zbawienia. Usilnie nakłaniamy do tego, aby
wysławianie Boga nie było ani oziębłe, ani beztroskie, a
podkreślając sposób wyrażania wiary, nie ignorujemy jej
ostatecznego celu, ani żadnego istotnego elementu. Obwieszczamy
chwałę Boga bardziej wzniośle, niż czyniono to niegdyś i nie
szczędzimy wysiłków, aby Jego chwała się umocniła. Wychwalamy
Jego orędownictwo nad nami, przypominając innym o należytym
szacunku, składaniu hołdu Jego wielkości, czując należytą
wdzięczność za okazane łaski, łączymy się we wspólnym Jego
wysławianiu. W ten sposób serca ludzi wypełniają się całkowitym
zaufaniem, które otwiera drogę modlitwie. To z kolei prowadzi do
prawdziwego zatracenia samego siebie, podporządkowania naszej woli
Bogu i wyrzeczenia się namiętności. Tak jak Bóg żąda, aby
wyznawać Go duchem, tak też gorliwie nakłaniamy ludzi do duchowych
ofiar miłych Bogu.
Nawet nasi
wrogowie nie są w stanie zaprzeczyć naszej wytrwałości w
nawoływaniu ludzi do pokładania ufności w Bogu, jako jedynym
źródle wszelkiego dobra, zawierzenia Jego potędze, szukania
wytchnienia w Jego dobroci, polegania na Jego prawdzie, zwracania się
doń całym sercem, składania całej nadziei w Nim i uciekania się
do Niego w chwilach próby. Jemu przypisujmy całą naszą pomyślność
i czyńmy to, otwarcie Go chwaląc. Aby każdy znajdował przystęp
do łask Bożych obwieszczamy, że pełnia błogosławieństw otwiera
się na nas w Chrystusie i z niej możemy czerpać w każdej
potrzebie. Nasze pisma i kazania świadczą o tym, jak często i
skwapliwie zalecamy prawdziwą skruchę, nalegając na wyzbycie się
cielesnych i rozumowych pobudek, jak i samego siebie, tak, abyśmy w
posłuszeństwie żyli już nie dla siebie lecz dla Boga.
Jednocześnie nie ujmujemy wartości zewnętrznym działaniom i
uczynkom charytatywnym, które są konsekwencją wcześniejszego
odnowienia w wierze. Jest to jedyna pewna i niezawodna forma
uwielbienia Boga, miła Mu, gdyż wynika z Jego Słowa. Są to jedyne
ofiary Chrześcijańskiego Kościoła sankcjonowane przez
Niego.
Skoro w naszym Kościele
jedynie Bóg jest nabożnie adorowany bez żadnych zabobonów, Jego
dobroć, mądrość, moc, prawda i inne cnoty głoszone bardziej
otwarcie niż gdziekolwiek indziej, dlatego też w prawdziwej wierze
wzywa się Jego imienia w imię Jego Syna. Jego miłosierdzie czczone
jest sercem i ustami, a wiernym przypomina się bez ustanku o
konieczności szczerego posłuszeństwa; krótko mówiąc, tylko to,
co uświęca Jego Imię jest obecne w naszym wyznaniu wiary. Jaki
powód zatem mają ci, którzy mienią się chrześcijanami, aby
trwać w swej zatwardziałości do nas.
Po
pierwsze, miłując ciemności miast światła, nie mogąc tolerować
ostrza naszej krytyki wymierzonej przeciw, powszechnie szerzącemu
się, skandalicznemu bałwochwalstwu, dobitnie wyrażamy swój
protest przeciw wszelkim obrzydliwościom, takim jak wielbienie Boga
przez wizerunki, fikcyjną adorację Jego imienia, wznoszenie próśb
do świętych i boską cześć oddawaną kościom zmarłych. Z tego
powodu wrogowie nasi przeklinają nas i pomstują jak na heretyków,
którzy ośmielili się obalić powszechnie aprobowany styl oddawania
czci Bogu. Posługują się oni nazwą „kościół" tak, jakby
to ona sama była tarczą ochronną ich działań. Jakże zuchwale
jest udawać, że są prawdziwymi wyznawcami Boga, podczas gdy ich
perwersyjne, zbrodnicze występki pozostają jawne, a ich
znieprawienia nie dają się ukryć. Zarówno nasi przeciwnicy, jak i
my sami wyznajemy przed obliczem Boga, że bałwochwalstwo jest
wstrętną zbrodnią. Kiedy jednak krytykujemy oddawanie czci
wizerunkom Bóstwa, wrogowie nasi przyjmują odmienną pozycję,
użyczając swego poparcia zbrodni, którą w swych słowach wspólnie
z nami potępili. Cóż bardziej absurdalnego, jak potępiać
grzeszne praktyki bałwochwalcze, a później przysposobić je na
grunt kościoła łacińskiego. Wytrwale i zacięcie bronią oni
czczenia wizerunków zaprzeczając, że oddawanie im pokłonu jest
równe z Boskim uwielbieniem. Czy istnieje jednak jakaś różnica
między starożytnym bałwochwalstwem a ich praktykami? Bałwochwalcy
udawali przecież, że czczą niebiańskich bogów, choć pod
postacią ich materialnych wyobrażeń. Czyż nie to samo czynią
współcześni bałwochwalcy? Czy Bóg przyjmie ich pokrętną
retorykę? Czyż prorocy ustali w potępianiu szaleństwa Egipcjan
tylko dlatego, że z sekretnych misteriów ich teologii próbowali
konstruować subtelne różnice, którymi chcieli ukrywać swoje
bałwochwalstwo? Czyż to, co Żydzi adorowali jako wyobrażenie Boga
[w chwilach odstępstwa], nie było również w istocie swojej
oddawaniem czci mocom szatańskim? Poganie –
mówi
św. Ambroży (Ps. 118) – czczą
drewno uznając je za wyobrażenie Boga, podczas gdy Bóg istnieje w
tym co niewidzialne.
Jakiż jest więc sens czołobitnie oddawać cześć wizerunkom tak,
jakby Bóg był w nich obecny? Po cóż więc przypisywać moc i
łaskę obrazom i rzeźbom, po cóż uciekać się do nich w
modlitwie?
Nie
nadmieniłem jeszcze poważniejszych zabobonów, a te również są
domeną nie tylko ludzi prostych, lecz cieszą się ogólną
aprobatą. Przystrajanie bożyszczy kwiatami, kapliczkami, ozdobnymi
szatami, wstęgami i różnymi błahostkami oraz stojącymi obok
skarbonkami jest kolejnym z przesądów. Zapala się bożkom
światełka, pali kadzidła i obnosi się ich uroczyście na
procesjach. Modląc się do wyobrażenia św. Krzysztofa bądź
Barbary wypowiada się słowa modlitwy Pańskiej i anielskiego
pozdrowienia. Im ładniejszy i bardziej zawoalowany w swej wymowie
wizerunek, tym większa jego doskonałość i siła cudotwórcza.
Niektóre z wyobrażeń przypuszczalnie potrafią mówić, gasić
ogień własnymi stopami, inne mają zdolność przemieszczania się
w inny wymiar, a o jeszcze innych mówi się, że przybyły z
niebios. Podczas gdy cały świat roi się od tych i podobnych
iluzji, my, którzy przywróciliśmy kult Boga na kształt Jego
słowa, którzy pozostajemy bez winy w tym względzie i którzy
oczyściliśmy Kościół zarówno z bałwochwalstwa, jak i
przesądów, jesteśmy oskarżani o naruszenie spokoju oddawania czci
Bogu, odrzucając kult wizerunków. My nazywamy takie postępowanie
bałwochwalstwem, oni zaś chwaleniem Boga [idolodulia].
Oprócz
jasnych dowodów, które potwierdza Biblia, stoi za nami autorytet
pierwotnego Kościoła. Pisarze tego okresu przedstawiają
nadużywanie wizerunków przez pogan w taki sam sposób, w jaki my
obserwujemy je w dzisiejszym świecie. Ich spostrzeżenia i krytyka
nie straciły na swej aktualności.
Co
do zarzutu o obalenie wizerunków, kości i innych relikwii świętych
odpowiadamy, że nie powinno się w nich postrzegać niczego innego,
jak tylko oddawanie czcić mocom szatańskim. Powody pozbycia się
owych nadużyć są takie same, jakie miał Ezechiel niszcząc
wyobrażenia bożków. Pewne jest, że bałwochwalczej manii
[idolmania], którą zafascynowany jest ludzki umysł, nie da się
wyrugować inną drogą, jak poprzez fizyczne pozbycie się źródła
zauroczenia. Absolutna prawda zawiera się w opinii św. Augustyna
(Ep. 49): Żaden
człowiek nie potrafi modlić się i oddawać czci spoglądając na
wizerunek bez wrażenia, że tenże wsłuchuje się w słowa jego
modlitwy. Podobnie
jak w Psalmie 115,4 powiada on, że wyobrażenia
ze złota i srebra posiadające usta., oczy, uszy stopy są
skuteczniejsze w wyprowadzanie zbłąkanej duszy na manowce niż
przywracaniu jej na właściwą drogę ponieważ nie potrafią ani
mówić, widzieć, słyszeć, ani chodzić.Także
mówi: Efekt
wywołany uzewnętrznieniem wyobrażenia bożka jest taki, że dusza
zamieszkująca ciało sądzi, że wizerunek, na który spogląda,
jest niezwykle podobny człowiekowi, gdyż posiada zbliżoną
zdolność percepcji.
Jeśli
chodzi o szczątki, niewiarygodna wydaje się zuchwałość, z jaką
wprowadza się wiernych w błąd. Przykładem mogą tu być trzy
istniejące relikwie związane z faktem obrzezania Naszego
Zbawiciela, podobnie jak eksponowanych czternaście gwoździ, których
rzekomo użyto do przybicia Go do krzyża (w rzeczywistości użyto
trzech); trzy szaty, o które strażnicy rzucali losy; dwie
inskrypcje umieszczone na krzyżu; trzy włócznie, którymi ponoć
przebito bok Chrystusowy i około pięciu kompletów płótna,
którymi przyobleczono martwe ciało Zbawiciela i złożono do grobu.
Poza tym nakazuje się wierzyć w autentyczność przedmiotów z uczy
Pańskiej i niezliczoną ilość tym podobnych fałszerstw. Każdy
święty ma swoje dwa lub trzy wizerunki. Mogę podać miejsce
spoczynku kawałka pumeksu, przez długie lata cieszącego się
głębokim szacunkiem jako czaszka św. Piotra. Przyzwoitość
nakazuje mi powstrzymać się od wymienienia innych, równie
bałwochwalczych, przykładów. Niezasłużenie więc przypisuje się
nam winę, kiedy dbamy o oczyszczenie Kościoła z owych
wypaczeń.
W
odniesieniu do sposobu oddawania czci nasi przeciwnicy stawiają nam
zarzut prostoty w Jego wyznawaniu. Odrzucamy wszelkie puste i
dziecinne zachowywanie obrządków zakrawające na hipokryzję.
Wyznajemy Go w sposób duchowy, mistyczny, przywracając posłudze
pierwotną rangę. Przyjrzyjmy się, czy zarzut stawiany nam, jest
słuszny. Co do doktryny jesteśmy zgodni ze słowami proroków.
Równie wytrwale potępiamy fałszywe wyobrażenie, że kult Boga
powinien posiadać formę zewnętrzną. Do czego sprowadzają się
ich oświadczenia? Otóż, że Bóg nie jest obecny i nie ceni sobie
ceremoniału dla samego tylko ceremoniału. Dostrzega jedynie wiarę
i szczerość serca. Jedynym celem, jaki nam nakazał i jaki
pochwala, jest życie w wierze, modlitwie i uwielbieniu. Pisma
wszystkich proroków pełne są starań, aby przekonać nas o
słuszności takiego życia. Nie da się zaprzeczyć, że przed
wystąpieniem naszych reformatorów świat bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej, był ofiarą owej ślepoty. Absolutnie koniecznym
wydawało się upominać ludzi słowami proroków i odciągać ich od
zauroczenia ich kultem wyobrażeń tak, aby nie wierzyli w Boskie
upodobanie do obrzędów. Trzeba było przypominać o duchu
wyznawania Boga, gdyż ta forma zamilkła prawie w umysłach ludzi.
Czyniliśmy i czynimy nadal starania w tym względzie, zarówno
poprzez pisma, jak i kazania.
Istnieje
pewna różnica w krytyce obrzędów i ich mnogości między nami a
prorokami. Pomstowali oni wszakże przeciw ograniczaniu oddawania
czci Bogu do zewnętrznego rytu.
My
natomiast potępiamy fakt, że tym samym szacunkiem obdarzają ludzie
wszelkie frywolności własnego autorstwa. Prorocy potępiają
wszelkie zabobony, nie dotykając jednak wielu ceremoniałów, które
Bóg ustanowił i które były użyteczne i stosowne w czasach
dominującego pogaństwa. Tymczasem naszym celem jest korygowanie
licznych rytów, które niepostrzeżenie wdarły się lub zmieniły w
bałwochwalcze, a co więcej, nie przystają do naszych czasów. W
istniejącym zamieszaniu co do istoty obrzędów, nie wolno nam
zatracić różnicy między starymi a nowymi wytycznymi prawa oraz
świadomości faktu, że przestrzeganie ceremoniału było użyteczne
w okresie obowiązywania Prawa, dziś jest zbyteczne, fałszywe i
absurdalne.
Przed
objawieniem się Chrystusa, obrządki i ceremonie zwiastujące Jego
przyjście pielęgnowały w sercach wiernych nadzieję na owo
wydarzenie. Teraz, kiedy Jego chwała jest wszechmocna, ceremoniał
przesłania tylko prawdziwą Jego istotę. Sam Pan Bóg odwołał
wiele wcześniej zalecanych obrządków. Św. Paweł wyjaśnia tego
przyczyny. Po objawieniu się nam Chrystusa w postaci cielesnej wiele
z wcześniejszych wzorców zostało wycofanych. Poza tym Bóg
znajduje przyjemność w nauczaniu Kościoła nowego rytu (Gal. 4,5;
Kol. 2, 4, 14,17). Skoro Bóg uwolnił Kościół od więzów, które
wcześniej narzucił, nie ma nic bardziej przewrotnego jak tworzenie
nowych pęt w miejsce starych. Skoro Bóg zaleca oszczędność w
obrzędowości, jakże zarozumiałym ze strony człowieka jest
ustanawiać ceremoniały, które w oczywisty sposób są przez Niego
odrzucane.
Najgorszą
rzeczą jest to, że choć Bóg tak często surowo zabraniał
oddawania mu czci na sposób ludzki, jest to jedyna istniejąca dziś
forma Jego kultu. Na jakiej podstawie nasi przeciwnicy wykrzykują
zarzut, że rozpraszamy kwestie religii? Po pierwsze nie
przyczyniliśmy się do niczego, czemu Chrystus byłby przeciwnym,
zwłaszcza gdy obwieszcza, że na próżno czcimy Boga ludzkimi
tradycjami. Gdyby tylko ludzie marnotrawili swoje starania, nadaremne
oddawanie czci byłoby jeszcze do zaakceptowania. Bóg
niejednokrotnie w Biblii zabrania nam czcić Go inaczej niż wedle
Jego Słowa. Skoro deklaruje swoje głębokie oburzenie z powodu
ludzkiej zarozumiałości w tworzeniu fałszywego rytu i mówi o
surowym ukaraniu owych praktyk, dlatego też zmiany, które
wprowadziliśmy, były wymogiem palącej konieczności.
Zdaję
sobie sprawę, jak trudno jest przekonać świat, że Bóg odrzuca,
wręcz czuje wstręt do wszelkich praktyk religijnych, będących
wymysłem ludzkim. Złudzenie ludzkie co do ich słuszności wynika z
wielu przyczyn. Każdy
wysoko ceni samego siebie –
mówi
stare przysłowie. Znajdujemy zatem upodobanie w wytworach naszego
umysłu. Poza tym, jak przyznaje św. Paweł, fikcyjne oddawanie czci
jest popisem ludzkiej mądrości. (Kol. 2,23) Obrzędy, posiadające
bogatą zewnętrzną szatę są miłe dla oka i bardziej odpowiadają
naszej cielesnej naturze, niż te mniej widowiskowe, aprobowane i
polecane przez Boga. Hipokryzja zaślepia ludzkie umysły i odbiera
im zdolność zdrowego osądu. Choć jest naszym obowiązkiem oddawać
się całym sercem i umysłem wielbieniu Boga, ludzie zawsze pragną
tworzyć sposób służenia Mu całkowicie odbiegający od Jego norm.
Ciałem przestrzegają pewnych zwyczajów, zaś umysł nie bierze w
nim udziału. Co więcej, wyobrażają sobie, że poprzez zewnętrzną
wystawność unikają konieczności ofiarowania samych siebie. To
powód, dla którego oddają się obchodom niezliczonych rytuałów,
w których tkwią, jak w nieustannym labiryncie zamiast w prostocie
czcić Boga w duchu i prawdzie.
Jest
to zwykłe oszczerstwo, kiedy nasi przeciwnicy oskarżają nas o
przyciąganie nowych wyznawców ustępliwością i pobłażliwością.
Gdyby dane im było wybierać, wierni przystaliby na naszą doktrynę
kultu Boga. Łatwo jest szafować słowami „wiara i pokuta”,
trudno jest jednak je ćwiczyć. Kto jednak buduje kult Boga z tych
dwu elementów potrafi trzymać w ryzach swe namiętności i skłania
wiernych do podążania trudną drogą. Fakty są niezwykle
przekonujące, że tak właśnie traktujemy naszą wiarę. Ludzie
pozwalają się zniewolić licznym surowym prawom, być poddawanymi
żmudnym praktykom religijnym i narzucać sobie ciężkie jarzmo. Nie
istnieje takie utrudnienie, któremu nie poddaliby się pod
warunkiem, że duchem pozostają wolni. Wygląda na to, że nic
innego nie wzbudza większego sprzeciwu w umyśle ludzkim, jak
duchowa prawda, stały temat naszych nauczań. Nic też nie wydaje
się bardziej pociągającego, jak widowiskowość rytu, na którą
tak bardzo nalegają nasi przeciwnicy. Sam majestat Boga skłania do
poszukiwania Go duchem. Sami nie jesteśmy w stanie niczego osiągnąć,
nie możemy zatem zwolnić się z oddawania Mu czci. Szukamy środków
zastępczych, aby nie wchodzić z Nim w bezpośredni kontakt, a
zewnętrzne obrzędy stają się maską skrywającą ukryte zło
naszych serc. Aby nie angażować ducha, ludzie stosują się do
przepisów przestrzegania różnych zwyczajów, te z kolei stają się
murem oddzielającym ich od Boga. Z wielką niechęcią świat
rezygnuje z owych wybiegów. Stąd wzmaga się okrzyk oburzenia
przeciwko nam, że ukazujemy ludziom światło dnia, że wydobywamy
ich z tajemnych miejsc, w których igrają z Bogiem.
W
modlitwie pragniemy naprawić trzy elementy. Odrzucając orędownictwo
świętych prowadzimy ludzi do Chrystusa, aby nauczyli się wzywać
Boga Ojca w imię Chrystusa i odbierać Go jako pośrednika. Uczymy
się modlić i pokładać w Nim niezachwiane zaufanie oraz rozumieć
słowa wypowiadanej modlitwy. W tym względzie obsypuje się nas
przykrymi zarzutami, że obelżywie traktujemy postacie świętych i
pozbawiamy wiernych cennego przywileju ich orędownictwa. Odrzucamy
jednak obydwa zarzuty.
Święci
mogli osiągnąć swój stan dzięki łasce Chrystusa. Nie pozbawiamy
ich należnej czci, a jedynie tej, którą ludzka omylność
przesadnie ich obdarzyła. Mówiąc o stosunku do modlitwy
poprzestanę na łatwo zauważalnych faktach. Ludzie błędnie
wyobrażają sobie, iż w czasie modlitwy Bóg i tak pozostaje w
ukryciu i nie mają do Niego bezpośredniego dostępu, chyba że
poprzez swojego patrona. Jest to powszechne przekonanie zarówno
wykształconych, jak i ubogich duchem. Szukając patrona, każdy
podąża za swoją fantazją, wybierając Marię, św. Michała czy
Piotra. Rzadko pojawia się tu imię Chrystusa. Zdziwienie ogarnia
wiernych słuchających o cudotwórczej roli Chrystusa jako naszego
pośrednika z Bogiem. Ignorując Chrystusa, zawierzają swe
orędownictwo świętym. Przesąd ów zakorzenia się w umysłach
coraz pewniej. Przywołują imiona świętych w ogromnej mnogości,
czyniąc ich równych Bogu. Proszą swych patronów o wspomożenie
ich modlitwy do Boga. Często jednak zdarza się, że pod wpływem
nagłego impulsu, zatracają świadomość różnicy ról, wznosząc
błagania raz do Boga, raz do świętych. Każdy święty ma
przypisaną swoją sferę opieki. Jeden zsyła deszcz, inny dobrą
pogodę, jeden wybawia nas z choroby, jeszcze inny ratuje z tonącego
statku. Najgorsze jednak z owych wszechobecnych pogańskich
fałszerstw jest to, że większość ludzi, korzystając z rzekomych
usług swych świętych mediatorów, lekceważy Chrystusa, jedynego
pośrednika zesłanego nam przez Boga. Mniej zawierzają Boskiej
opiece niż orędownictwu świętych.
Nasi
cenzorzy, nawet ci, którzy oddają nam nieco sprawiedliwości,
obwiniają nas o nadgorliwość w odrzucaniu uciekania się do
świętych w modlitwach. Czy potrafią jednak wskazać na miejsce,
gdzie leży nasza wina? Czy na tym polega nasz grzech, że ściśle
przestrzegamy reguł danych przez Chrystusa, najwyższego
nauczyciela? Przez proroków, apostołów, nie pomijając Ducha
Świętego, którego nauka zawarta jest w Biblii, i wykonawców woli
Bożej od początku świata aż do apostołów? Żadnego tematu nie
porusza Duch Święty tak dogłębnie, jak właściwej modlitwy. Nie
wspomina jednak ni słowem choćby o odwoływaniu się do zmarłych
świętych. Wiele starych modlitw wypowiada się dziś. Żadna jednak
z nich nie ucieka się do wymieniania świętych.
Rzeczywiście
czasem zdarzało się, że Izraelici usilnie prosili Boga o
wspomnienie Abrahama, Izaaka, Jakuba czy Dawida. Czyniąc to jednak
mieli na względzie odwoływanie się do przymierza, które Bóg z
nimi zawarł, i prośbę o błogosławieństwo. Przymierze łaski,
odnowione w Chrystusie, otrzymali już prorocy dla siebie i
przyszłych pokoleń. Tak więc naród Izraelitów, wspominając
patriarchów, nie szukał orędownictwa zmarłych lecz odnosił się
do obietnicy, złożonej im do czasów pełnego jej odnowienia przez
osobę Chrystusa. Jakże zatem możemy odrzucać formę modlitwy
zaleconą nam przez Boga, a dobrowolnie i z zamiłowaniem wplatać w
nią pośrednictwo świętych.
Konkludując,
powtórzę za św. Pawłem, że tylko ta modlitwa jest prawdziwa,
która rodzi się z wiary, wiara zaś bierze się ze słuchania słowa
Bożego. Jakże
więc mieli wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mieli
uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć,
gdy nikt im nie głosił? (Rz.
10,14) W słowach tych dał nam jasno do zrozumienia, że Słowo Boże
jest jedynym, prawdziwym fundamentem modlitwy. W wielu innych
miejscach podkreśla, że każdy czyn powinna poprzedzać wiara. Z
niej bowiem wszystko wynika, na przykład zaufanie do opatrzności
Bożej. Wiara jest więc szczególnym, koniecznym warunkiem w
szczerej modlitwie, jak również w każdym innym ludzkim
przedsięwzięciu. Bóg sam wkłada słowa modlitwy w usta modlącego
się. Ma ona wielką moc, której nawet bramy piekielne nie są w
stanie przemóc.
Skoro istnieje
jasny przepis, aby w modlitwie wzywać tylko imienia Bożego, skoro
wstawiennictwo jedynego Pośrednika zjednuje nam łaski, skoro
obietnica była nam dana, że cokolwiek prosimy w imię
Jednorodzonego przydarzy się nam, proszę zatem wybaczyć, że
zwracamy się i podążamy za prawdą Bożą, odrzucając fałsz
innych. Na tych, którzy są przekonani o słuszności powoływania
się na pośrednictwo zmarłych i ufność w łatwiejsze spełnienie
ich próśb, spoczywa obowiązek udowodnienia takiego postępowania.
Muszą dowieść jednej z dwu rzeczy: albo, że tak uczy ich Słowo
Boże, albo też, że mają inne prawo, pozwalające im modlić się
na swój sposób. Jasne jest, że pozbawieni są w tym względzie
autorytetu Biblii, jak i aprobaty innych źródeł. Co do drugiej
kwestii, św. Paweł oświadcza, że nikt, poza tymi, których Bóg
powołał do tego, nie jest w stanie wzywać imienia Boga. Na tych
dwóch zasadach opiera się ufność, którą syci się bogobojny
umysł w oddaniu modlitewnym.
Ludzie
zwracają się w modlitewnych błaganiach, wątpiąc jednak w
spełnienie się ich próśb, gdyż ani nie opierają się na
obietnicy złożonej przez Boga, ani nie dostrzegają mocy, którą
mają w swym pośredniku Jezusie Chrystusie, przez którego wszystko,
o co proszą, może się spełnić. Bóg nakłania nas do pozbycia
się wątpliwości: I
wszystko o cokolwiek byście prosili w modlitwie z wiarą,
otrzymacie (Mat.
21,22). Przeto modlitwa, wywodząca się z wiary, miła jest Panu,
podczas gdy modlitwa, której towarzyszy niedowierzanie, oddala nas
od Niego. To właśnie wyznacza różnicę między szczerym
przyzywaniem Boga w modlitwie a bluźnierczymi, chaotycznymi
modlitwami pogan. Gdzie brakuje wiary, modlitwa przestaje być bowiem
uwielbianiem Boga. Mówi o tym apostoł Jakub: Ale
niech prosi z wiarą, bez powątpiewania; kto bowiem wątpi, podobny
jest do fali morskiej, przez watr tu i tam miotanej.(Jk..
1,6) Nie dziwi więc, że każdy, kto nie pokłada nadziei w
Chrystusie, prawdziwym pośredniku, ulega wahaniom i niedowiarstwu.
Jak zapewnia Święty Paweł, tylko przez Chrystusa nabieramy
pewności, zaufania i dostępu do Boga Ojca. Dlatego też uczymy
ludzi przychodzić do Chrystusa, nie wątpić i nie ulegać wahaniom
w modlitwie, jak to wcześniej mieli w zwyczaju. Uczymy, jak
znajdywać pokój, płynący ze słowa Bożego, słowa, które gdy
raz przeniknie duszę, wypędza z niej wszelką wątpliwość
niezgodną z prawdziwą wiarą.
Pozostaje
teraz poruszyć trzeci fałsz co do istoty modlitwy. Ludzie modlą
się, używając niezrozumiałych słów, podczas gdy my nauczamy,
aby modlić się, wypowiadając słowa modlitwy ze zrozumieniem.
Modlący się w samotności powinien wiedzieć, o co prosi Boga.
Również wspólne modlitwy w naszym kościele zbudowane są w ten
sposób, aby były zrozumiałe dla wszystkich. Podyktowane jest to
naturalną koniecznością, nawet jeśli sam Pan Bóg nie pozostawił
tu swego pouczenia.
Celem modlitwy
jest przedstawienie Bogu naszych próśb, potrzeb i odkrycie się
przed Nim całym sercem. Nie ma nic bardziej błędnego niż
bezmyślne i bez zrozumienia wylewane słowa modlitwy. Niezrozumienie
idei modlitwy sięga czasem absurdalnych rozmiarów. Modlitwa z
użyciem pospolitych słów jest dla niektórych obelgą przeciw
religii. Mógłbym tu wymienić imię arcybiskupa, który groził
więzieniem i innymi surowymi karami, jeśli wierni nie wypowiadali
słów modlitwy Pańskiej na głos i tylko w języku łacińskim.
Powszechnie wierzono, że język, w jakim modlimy się na osobności,
nie ma znaczenia pod warunkiem, że modlitwa posiadała pewną
intencję. W modlitwie powszechnej w kościele jednak, dostojeństwo
nabożeństwa wymagało, aby słowa modlitwy wypowiadać jedynie po
łacinie.
Ogromna jest
determinacja niektórych, aby dialog z Bogiem prowadzony był
niezrozumiałymi i wypowiadanymi machinalnie słowami. Nawet jeśli
Bóg nie wyjawia tu Swego niezadowolenia, pozostaje to wbrew naturze.
Jednak z ogólnej treści Biblii wywnioskować można, jak głęboko
taki rodzaj modlitwy jest dla Niego obelgą. Co się tyczy
powszechnych modlitw, relacje św. Pawła jasno uczą, że nie wolno
wypowiadać słowa „amen” jeśli błogosławieństwo
wypowiedziane było w nieznanym dla wiernych języku. Tym bardziej
zadziwiające wydaje się, że ci, którzy wprowadzili tę fałszywą
praktykę, mieli czelność twierdzić, że to właśnie ona dodaje
majestatu modlitwie. Według naszego wzorca, modląc się wspólnie,
wierni używają własnego języka, a psalmy śpiewają zarówno
kobiety, jak i mężczyźni. Nasi przeciwnicy mieliby prawo naśmiewać
się z nas, gdyby nie świadectwo Ducha Świętego, które odrzuca
zagmatwane, pozbawione znaczenia dźwięki niezrozumiałych
modlitw.
W kwestii drugiej
zasadniczej gałęzi naszej doktryny, mówiącej o podstawach
zbawienia i koniecznych ku temu warunkach, istnieje wiele pytań.
Kiedy mówimy ludziom, aby szukali prawości i życia poza swoją
osobą (tj. w Chrystusie, ponieważ każdy człowiek nosi w sobie
znamię grzechu i śmierci), natychmiast budzą się kontrowersje co
do wolnej woli człowieka. Jeśli posiadamy zdolność służenia
Bogu, zbawienie nie przychodzi li tylko z łaski Chrystusa, ale po
części zależy od nas samych. Z drugiej jednak strony, jeśli
całość zbawienia przypisuje się łasce Chrystusa, człowiek sam z
siebie nie jest w stanie nic zdziałać, żadna cnota nie przyczyni
się do osiągnięcia zbawienia. Choć nasi przeciwnicy przyznają,
że w każdym ich dobrym uczynku ma udział Duch Święty, twierdzą
jednak, że jest to jedynie udział częściowy. Sądzą tak, gdyż
nie potrafią dostrzec, jak głęboko skażona jest natura ludzka
poprzez upadek naszych pierwszych rodziców.
Wyznają
oni doktrynę grzechu pierworodnego, ale modyfikują jego końcowe
efekty twierdząc, że grzech ten osłabił naturę ludzką, a nie
całkowicie ją zdeprawował. Skutkiem jego człowiek nie potrafi
postępować właściwie. Jego zdolność wyboru między dobrem a
złem została osłabiona. Wierzą jednak, że z pomocą łaski Bożej
człowiek stanowi pewną wartość i może mieć wpływ na swoje
zbawienie. W naszym mniemaniu człowiek działa spontanicznie,
kierując się wolną wolą tylko wówczas, kiedy jego przewodnikiem
jest Duch Święty. Cała jednak jego natura jest przesycona
zepsuciem i nie jest on sam z siebie w stanie postępować w
prawdzie. Stąd też rozłam między nami a tymi, co nie dostrzegają
upodlenia człowieka i nie doceniają błogosławieństwa możliwości
odnowy duchowej. Człowiek odarty jest całkowicie z duchowej
prawości, chyba że szuka jej wyłącznie u Boga. Dla niezbyt
sprawiedliwie osądzających nasze poglądy wydają się one
przesadzone. W doktrynie naszej nie istnieje jednak żaden element,
który byłby sprzeczny z Pismem Świętym lub wytycznymi pierwotnego
Kościoła. Bez trudu możemy również potwierdzić zgodność
naszej doktryny z pismami św. Augustyna. Niektórzy jednak (ci,
którzy w innych kwestiach pozostają różni od nas) oddają nam
sprawiedliwość w tym względzie. Tak naprawdę różni nas jedno.
Przekonując człowieka o jego ubóstwie i bezsilności bardziej
skutecznie ćwiczymy go w osiągnięciu prawdziwej pokory,
wyrzeczeniu się zaufania do samego siebie i szukania oparcia
całkowicie w Bogu. W szczerości człowiek zaczyna przypisywać
wszelkie dobro łaskawości Boga, co z kolei prowadzi do poczucia
wdzięczności. Odurzenie umysłu ludzkiego przekonaniem o własnych
cnotach przyczynia się do jego upadku, nadyma go pychą wobec Boga i
przypisuje przywilej usprawiedliwienia w tym samym stopniu sobie, co
Bogu. Trzecim błędem naszych przeciwników jest to, że w dyskusji
na temat zepsucia natury ludzkiej poprzestają oni na pożądliwościach
cielesnych, nie wnikając w głęboko ukryte ciężkie grzechy. Stąd
też podążający za ich nauką z łatwością przebaczają sobie
grzechy, które pozostają niewidoczne dla innych.
Następna
kwestia dotyczy wartości i zasług dobrych uczynków. Przypisujemy
im należytą wartość i nie zaprzeczamy, że Bóg je wynagrodzi.
Robimy tu jednak trzy wyjątki, z których rodzą się kontrowersje
co do podstaw do zbawienia. Z jakiegokolwiek źródła pochodziłyby
dobre uczynki człowieka, jest on uznany przed Bogiem za prawego na
podstawie bezwarunkowej łaski, gdyż Bóg bez względu na uczynki
przyjmuje go w Chrystusie przypisując mu sprawiedliwość Chrystusa,
jakby była jego własną. Nazywamy to prawością wiary, kiedy
człowiek uwalnia się od przeświadczenia w zbytnie zaufanie co do
swoich uczynków. Człowiek przekonuje się, że Bóg przyjmuje go
jedynie w prawości pochodzącej od Chrystusa. Świat zawsze
pielęgnował mylne odczucie, że człowiek choć nie pozbawiony
pewnych wad, w pewnym stopniu zyskuje uznanie w oczach Boga dzięki
swym uczynkom. Biblia jednak oświadcza: [...]
Przeklęty każdy kto nie wytrwa w pełnieniu wszystkiego, co jest
napisane w księdze zakonu. (Gal.
3,10) Klątwa ta obejmuje wszystkich, którzy postrzegają siebie na
podstawie własnych uczynków. Nie dotyczy tych, którzy wyrzekli się
pokładania nadziei w uczynkach, lecz całkowicie zawierzyli
Chrystusowi, w nim doznają usprawiedliwienia poprzez okazaną im
darmową łaskę samego Boga. Tak więc poprzez Chrystusa stajemy się
dziećmi światła i zostajemy adoptowani przez Boga. Spoglądając
jedynie na nasze uczynki, nie znajduje Bóg wystarczającego powodu,
dla którego miałby nam okazywać miłość. Trzeba zatem wyzuć się
z wszelkich nieprawości i przypisać sobie posłuszeństwo
Chrystusowe (ponieważ jest On jedynym, który ostać się może
surowej ocenie Boga), a Bóg uzna nas za prawych poprzez zasługi
Chrystusa. Jest to jasna i spójna doktryna Biblijna, „objawiona”
– jak powiada Paweł – przez
prawo i proroków (Rzym.
3,21), jak i przedstawiana w Ewangeliach. Święty Paweł rozgranicza
sprawiedliwość, wynikającą z prawa na podstawie uczynków, od
sprawiedliwości w ujęciu ewangelicznym, opartą na łasce Chrystusa
(Rzym 10, 5 etc.). Nie dzieli jej na połowy, lecz całkowicie
przypisuje ją Chrystusowi, dzięki któremu uznani jesteśmy za
cnotliwych w oczach Boga.
Powstają
zatem dwa pytania: Czy chluba naszego zbawienia spada na nas i Boga?
oraz: Czy nasze sumienie może pokładać zaufanie w uczynkach? Co do
pierwszego Paweł nakazuje: [...]
aby wszystkie usta były zamknięte i aby świat cały podlegał
sądowi Bożemu; [...]
wszyscy zgrzeszyli i brak im chwały Bożej, I są usprawiedliwieni
darmo, z łaski jego, przez odkupienie w Chrystusie Jezusie [...] ...
dla okazania sprawiedliwości swojej w teraźniejszym czasie, aby On
sam był sprawiedliwy i usprawiedliwiającym tego, który wierzy w
Chrystusa.
(Rzym. 3, 19 etc.) W naszych działaniach opowiadamy się za tą
decyzją, podczas gdy nasi przeciwnicy utrzymują, że człowiek nie
doznaje usprawiedliwienia dzięki łasce Boga, gdyż po części jest
to jego własną zasługą.
W
drugiej kwestii św. Paweł mówi o obietnicy: Bo
jeśli dziedzicami są tylko ci, którzy polegają na zakonie, tedy
wiara jest daremna i obietnica w niwecz się obróciła. Dalej
powiada: na
podstawie wiary [...] aby była zapewniona całemu potomstwu
[...](Rzym.
4, 14,16). Dodaje też: Usprawiedliwieni
tedy z wiary pokój mamy z Bogiem przez Pana naszego, Jezusa
Chrystusa. (Rzym.
5,1) Tak więc nie boimy się stanąć przed Jego obliczem. Paweł
oznajmia, że nie można poddawać sumienia ciągłym niepokojom i
wahaniom, opierając swą wiarę na uczynkach. Twierdzi, że jesteśmy
w stanie osiągnąć niczym nie zakłócony spokój ducha, uciekając
się do Chrystusa, jedynego źródła prawdziwego zaufania. My zaś
nie dodajemy niczego do słów św. Pawła. Natomiast ciągłe
poczucie wątpliwości i niepokoju sumienia, absurdalne dla Pawła,
jest, w oczach wielu, podstawowym aksjomatem wiary.
Kolejny
warunek osiągnięcia zbawienia, o którym będzie mowa, dotyczy
umorzenia naszych grzechów. Nasi przeciwnicy nie mogą zaprzeczyć,
że człowiek w ciągu swego życia chadza różnymi ścieżkami,
często upadając, zmuszeni są przyznać, że potrzebuje wybaczenia,
aby znów stać się prawym. Wyobrażają sobie wiele sposobów,
dzięki którym grzesznicy mogą ponownie nabyć przychylność Boga.
Skrucha, dobre uczynki, określane mianem zadośćuczynienia, i
pokuta to jedne z tych sposobów, które, według nich, Bóg narzuca
grzesznikom. Są na tyle rozsądni, aby przyznać, że owe praktyki
nie kompensują w pełni naszych przewinień. Szukają więc
satysfakcji gdzie indziej, a mianowicie w tak zwanym przywileju
kluczy Królestwa Niebieskiego. Twierdzą, że dzięki nim skarbiec
Kościoła staje przed nimi otworem i swój niedostatek uzupełniają
zasługami Chrystusa i świętych. W przeciwieństwie do nich
twierdzimy, że Bóg darmo odpuszcza grzechy i nigdzie indziej nie
szukamy zmazania naszych win, jak poprzez ofiarę śmierci Chrystusa.
Nauczamy, że to Chrystus wykupił nas z niewoli grzechu i pogodził
z Ojcem. Żadna inna rekompensata nie jest potrzebna, gdyż
ekspiacja, dokonana przez Zbawiciela, jest już warunkiem
wystarczającym do naszego oczyszczenia. W Biblii mamy jasny dowód
takiej właśnie nauki. Nie powinna ona być nazywana naszą, a
raczej Kościoła powszechnego. Jedyną drogą przywrócenia łask
Bożych jest, jak podaje apostoł, On
tego, który nie znał grzechu, za nas grzechem uczynił, abyśmy w
nim stali się sprawiedliwością Bożą. (2
Kor. 5,21). W innym miejscu, mówiąc o zmazaniu naszych grzechów,
oświadcza, że jest nam przywrócona prawość bez zasług naszych
uczynków (Rzym. 6,5). Dlatego też usilnie obstajemy, że
przypisywanie pojednania praktykom zadośćuczynienia jest wstrętnym
bluźnierstwem. Zaprzecza ono bowiem doktrynie Izajasza dotyczącej
Chrystusa, że [...]
jego ranami jesteśmy uleczeni. (Iz.
53,5)
Z wielu powodów nie można
przyjąć racji teorii uczynków jako zadośćuczynienia. Po
pierwsze, człowiek nie jest w stanie zrobić dla Boga nic więcej
niż wskazuje na to jego powinność. Po drugie, pod pojęciem
zadośćuczynienia pokutujący rozumieją nieprzymuszone akty
oddawania czci Bogu na swą własną modłę, którymi naprzykrzają
się Mu. Próżny jest ich wysiłek, gdyż działania takie trudno
uznać za ekspiację kojącą gniew Boży. Co więcej, mieszanie
ofiary Krwi Chrystusowej z ofiarą męczenników, sprowadzanie ich do
wspólnego mianownika, mającego moc odkupienia naszych win, jest
niemożliwe do zaakceptowania. Jak mówi św. Augustyn (Tact. in
Joan. 84): Krew
męczennika nie została przelana na odpuszczenie grzechów. Było to
dzieło jedynie Chrystusa. W akcie tym nie jesteśmy w stanie Go
naśladować lecz przyjąć Go z wdzięcznością. Z
Augustynem zgadza się także Leon, mówiąc (Ep. 81 item 97): Choć
cenną w oczach Boga jest śmierć wielu męczenników, jednak żadna
rzeź niewinnego człowieka nie przyniosła przebłagania za grzechy
świata. Sprawiedliwi otrzymali korony cierniowe, a nie darowali je
sami z siebie, a stałość oddanych w wierze przyniosła nam
przykłady cierpliwości, nie zaś dar bycia sprawiedliwym w oczach
Boga.
Nasz
trzeci i ostatni problem odnosi się do wynagrodzenia winy dobrymi
uczynkami. Nie zależy ono od ich wartości czy zasług lecz jedynie
od łaskawości Boga. Nasi przeciwnicy przyznają, że nie istnieją
proporcje między wartością czynów ludzkich a ich wynagradzaniem.
Nie przywiązują jednak wagi do podstawowych kwestii w tej sprawie,
a mianowicie, że dobre uczynki wiernych nigdy nie są wystarczająco
czyste w swych intencjach, aby nie potrzebowały wybaczenia. Nie
dostrzegają w nich niedoskonałości, gdyż uczynki te rzadko kiedy
wynikają z czystej i idealnej miłości do Boga, wymaganej przez
prawo. Doktryna nasza mówi, że dzieła naszych rąk pozbawione są
nieskazitelnej czystości na podobieństwo Boga. Nawet kiedy wynikają
z surowych reguł sprawiedliwości, są do pewnego stopnia nieczyste.
Kiedy już Bóg w swej łaskawości zaadoptuje wierzących, wówczas
przyjmuje i kocha ich samych, jak również ich uczynki oraz zgadza
się obdarować ludzi nagrodą.
To,
co powiedzieliśmy o człowieku, można odnieść też do jego
uczynków. Poczytywane są za sprawiedliwe nie dlatego, że same są
tego godne, ale z racji zasług Chrystusa. Ich niedoskonałość
umniejsza fakt ofiary złożonej przez Zbawiciela. Takie pojmowanie
kwestii naszych zasług ma wielką wartość praktyczną. Człowiek
pozostaje bogobojnym. Nie rości sobie prawa do zasług swoich czynów
lecz wierzy, że płyną one z ojcowskiej dobroci. Co więcej, są
one dla człowieka źródłem pocieszenia, pomagają zachować radość
ducha, gdyż Bóg przypomina, że w swojej pobłażliwości z
łatwością wybacza ich niedoskonałość i
nieczystość.
Rozważywszy dwa
podstawowe filary naszej doktryny, przejdziemy teraz do sakramentów,
co do których nie poczyniliśmy żadnych zmian, oprócz tych,
których wprowadzenie jest usankcjonowane wyższym autorytetem. Choć
zakłada się, że Chrystus ustanowił siedem sakramentów, odrzucamy
pięć z nich, będących zbędnym dodatkiem, wymysłem ludzkim.
Wymienimy tu ceremonię ślubu, która istnieje z rozkazu Boga, nie
jednak jako sakrament. Oddzielamy ryty dodane przez człowieka (choć
mogą one nie grzeszyć bezużytecznością czy niegodziwością) od
symboli powierzonych ustami samego Chrystusa, które niosą z sobą
świadectwo duchowych darów Zbawiciela. Skoro nie leżą one w mocy
człowieka, nie ma zatem człowiek prawa potwierdzania ich swoim
autorytetem. Słuszną rzeczą jest pieczętować nasze serca
widocznym znakiem łaski Boga w Chrystusie i w błogosławieństwach,
które na nas spływają za Jego przyczyną. W odróżnieniu od rytów
wymyślonych przez człowieka, celem sakramentów nie jest
pomieszanie spraw niebiańskich z ziemskimi, z których może wynikać
podwójny fałsz. Nie czyniąc różnicy między sprawami Boskimi a
ludzkimi, uchybia się świętemu słowu Boga, na którym opiera się
cała moc sakramentów. Poza tym błędnie przypisuje się
Chrystusowi autorstwo niektórych obrzędów ludzkiego pochodzenia.
Z
formy Chrztu odjęliśmy wiele dodatkowych elementów, niczemu nie
służących lub, ze swej zabobonnej natury, jawnie szkodliwych.
Znany jest kształt ceremonii Chrztu, jaki zlecił apostołom
Chrystus, jaki był przestrzegany za ich życia i jaki ostatecznie
przekazali potomności. Jego prostota zatwierdzona autorytetem
Chrystusa i praktyka apostołów nie satysfakcjonuje jednak naszych
czasów. Nie będę tu rozważał, co powodowało ludźmi, że dodali
do ceremonii element krzyżma, soli, śliny i stoczka. Smutną rzeczą
jest jednak fakt, że większą wartość zaczęto przypisywać owym
dodatkom, niż szczerości samego aktu.
Próbujemy
również odrzucić absurdalne zaufanie, jakie ludzie pokładają w
wartości zewnętrznych aktów, nie szanując tym samym osoby
Chrystusa. Zarówno w szkołach, jak i kazaniach wychwalają pod
niebiosa rzekomą skuteczność symboli. Zamiast kierować wiernych
ku Chrystusowi uczą ich zawierzania widocznym, zewnętrznym
elementom. My natomiast przywracamy w naszym kościele pierwotny
zwyczaj wyjaśniania, kryjącej się za sakramentem doktryny,
jednocześnie, z całą dokładnością i ścisłością, objaśniając
korzyści, płynące z danego sakramentu i jego prawowicie
uzasadnione stosowanie. W tym względzie nawet nasi oponenci nie mogą
znaleźć podstaw do zarzutów. Nic nie jest bardziej obce naturze
sakramentów, jak czynienie z nich pustego przedstawienia bez słowa
wyjaśnienia ich tajemnicy. Znany jest passus św. Augustyna
przytaczany przez Gracjana: Jeśli
brakuje słowa, woda pozostaje tylko pustą formą. Pod
pojęciem „słowo” rozumie Słowo
wiary, którego nauczamy.
Stąd też ludzie o odmiennych od naszych poglądach nie powinni
uważać za nowość naszej dezaprobaty dla zewnętrznej formy
misterium sakramentu. W ich wykonaniu jest ona świętokradztwem,
które sprzeciwia się porządkowi ustanowionemu przez Chrystusa.
Kolejnym błędem w powszechnym szafowaniu sakramentami jest
niezrozumienie owego religijnego aktu poprzez dodanie do niego wielu
magicznych zaklęć.
Zaobserwowałem
również, że kolejny sakrament kościoła Chrześcijańskiego, a
mianowicie sakrament Wieczerzy Pańskiej, jest nie tylko
przeinaczony, ale prawie całkowicie ulega zniesieniu. Jest dla nas
konieczne czynić starania w przywróceniu mu oryginalnej formy. Po
pierwsze, z umysłów ludzkich wyplenić trzeba bezbożny fałsz, że
jest on jakoby składaniem ofiary, co staje się źródłem
wynikających z tego kolejnych absurdów. Poza wprowadzeniem rytu
ofiary eucharystycznej w niezgodzie z wyraźnym przesłaniem
Chrystusa, dodano jedno z najbardziej szkodliwych przeświadczeń, że
akt ofiary stanowi odpokutowanie naszych grzechów. W tenże sposób
dostojeństwo stanu kapłańskiego, które było wyłącznością
Chrystusa, przeniesiono na śmiertelnego człowieka, a zasługę Jego
śmierci na samo tylko celebrowanie owego aktu. Fałsz ten
doprowadził do tego, że sakrament ten ma odniesienie zarówno do
żywych, jak i umarłych. Dlatego też odwołujemy ową fikcyjną
ofiarę przywracając, w dużym stopniu zarzucony już, prawowity
sakrament Stołu Pańskiego. Bo czymże było uczestniczenie w
Wieczerzy Pańskiej raz do roku, a przez całą resztę czasu bycie
biernym obserwatorem rytuałów odprawianych przez księży, w
fałszywym przekonaniu udzielania sakramentu, choć ceremonia ta
pozbawiona była nawet śladu Wieczerzy Pańskiej? Czemu miałyby
służyć słowa „bierzcie i jedzcie”? W czasie mszy jednak
zamiast „przyjmowania” pojawia się fałsz (składania ofiary).
Nie ma zaś dzielenia się chlebem i winem, a nawet zaproszenia do
Stołu Pańskiego. Ksiądz, odcięty od reszty wiernych, przygotowuje
wieczerzę dla siebie samego. Jakże wielka jest różnica między
tym, co polecił Chrystus, a tym, co ma dziś miejsce w Kościołach.
W naszym kościele przywróciliśmy powagę i zastosowanie Kielicha
Pańskiego dla zgromadzenia, na co mamy nie tylko zezwolenie, ale też
polecenie jego użycia przez Naszego Pana. Pozbawienie Kielicha
musiało wynikać z szatańskich podszeptów. Odrzuciliśmy wiele
ceremoniałów, które za bardzo miały posmak judaizmu i inne
inwencje umysłu ludzkiego, nie idące w parze z powagą Misterium
Pańskiego. Nawet gdyby całe zło fikcyjnych ceremonii polegało
jedynie na tym, że potajemnie zakradły się do skarbca prawowitych
obrzędów, czy niewystarczającym powodem ich obalenia jest ślepy,
bezmyślny zachwyt i uczestnictwo w nich?
W
potępieniu fikcji transsubstancjacji i obnoszenia chleba powodowała
nami wyższa konieczność. Po pierwsze, jest to niezgodne z
wyraźnymi w tym względzie słowami Chrystusa, po drugie, jest
przeciwne samej naturze sakramentu. Gdzie nie istnieje widoczny
symbol odnoszący się do duchowej prawdy, który sobą reprezentuje,
tam nie istnieje sakrament. W odniesieniu do Wieczerzy Pańskiej św.
Paweł jasno mówi: Ponieważ
jest jeden chleb, my ilu nas jest, stanowimy jedno ciało, wszyscy
bowiem jesteśmy uczestnikami jednego chleba. (1
Kor. 10,17) Gdzie zatem analogia i podobieństwo z widocznym znakiem
Wieczerzy, korespondującym z Ciałem i Krwią Pana Naszego, kiedy
wierni nie spożywają ani chleba, ani wina, a w ich miejsce pojawia
się puste złudzenie, pośmiewisko dla oczu? Do tejże fikcji
dołączyć można jeszcze gorszy zabobon, a mianowicie postrzeganie
chleba jako samego Boga i oddawanie mu czci na podobieństwo i sposób
czci składanej Bogu. Podczas gdy sakrament powinien być środkiem
kierującym pobożne umysły ku sprawom niebieskim, ze świętych
symboli Wieczerzy Pańskiej robi się całkowicie niewłaściwy
użytek, a wierni, bezmyślnie wpatrzeni w nie, zapominają o
Chrystusie. Obnoszenie chleba w uroczystym nastroju i umieszczanie w
widocznym, centralnym miejscu w celu jego adoracji, całkiem kłóci
się z przesłaniem Chrystusa. Podczas Wieczerzy Bóg zastawia przed
nami stół z Jego ciałem i Krwią, abyśmy Je spożywali. Następnie
daje nam swe polecenie i zaprasza, abyśmy brali, jedli i pili. Potem
dołącza do nas i dodaje Swą obietnicę, w której zapewnia, że
spożywamy Jego Ciało i pijemy Jego Krew. Ci zatem, którzy
oddzielnie obnoszą chleb, aby był uwielbiony, oddzielają obietnicę
Chrystusa od Jego polecenia, innymi słowy rwą nierozerwalne więzy,
wyobrażając sobie, że w sakramencie tym obecne jest Ciało
Chrystusa, gdy w rzeczywistości to nic innego, jak wymyślone przez
nich bożyszcze. Obietnica złożona przez Chrystusa jest dla tych,
którzy wierzą, że ofiarując swe Ciało i Krew w symbolu chleba i
wina, celebrują to misterium w sposób przez Niego zalecany i
otrzymują oba dary z Jego rąk. Ci zaś, którzy przeinaczają je,
służą innym celom, pozbawieni są owej obietnicy i pozostają
jedynie w nurtach własnych marzeń.
Ostatnią
rzeczą, jakiej dokonaliśmy, to odnowienie zwyczaju wyjaśniania
doktryny i wyjawiania natury misterium wiernym, podczas gdy wcześniej
duchowny nie tylko używał niezrozumiałego języka, ale i szeptem
wypowiadał słowa modlitwy, pozornie konsekrującej chleb i wino. W
tym względzie nasi krytycy nie mogą nas zganić. Wszak postępujemy
za zaleceniem Chrystusa. Podczas Wieczerzy nie wypowiadał On cichych
egzorcyzmów przemieniających chleb w Jego Ciało, lecz jasnym i
donośnym głosem składał powyższą deklarację. Zarówno w
wypadku Chrztu, jak i Wieczerzy Pańskiej rzetelnie i z całą
troską, na jaką nas stać, wyjaśniamy zgromadzeniu skuteczność
korzyści, cel i ostateczne łaski płynące z danego sakramentu. Po
pierwsze, zachęcamy wiernych, aby zbliżyli się z wiarą, dzięki
której całymi sobą mogą dostrzec istotę rzeczy, której widoczny
znak jest im obecny, a mianowicie duchowy pokarm, którym karmią się
ich dusze ku życiu wiecznemu. Utrzymujemy, że przez tak pojmowany
obrzęd Bóg nie obiecuje niczego, ani nie użycza znaków, które
nie mają swego odbicia w rzeczywistości. Dlatego też nasze
nauczanie mówi, że w sakramencie Wieczerzy otrzymujemy Ciało i
Krew Chrystusa. Nie są one li tylko symbolami, lecz zawierają i
reprezentują pewne przesłanie prawdy. Podkreślamy cudowną naturę
owoców, które są naszym udziałem i gwarancją wiecznego życia i
zbawienia, którymi cieszyć się może nasze sumienie, gdy stajemy
się uczestnikami sakramentu Wieczerzy Pańskiej. Każdy bezstronny
obserwator przyzna, że ów uroczysty obrzęd jest o wiele
przystępniejszy, a jego godność pełniej zachowana w naszym
kościele niż gdzie indziej. W zarządzaniu kościołem nie różnimy
się od innych niczym, czego nie moglibyśmy poprzeć przekonywającym
argumentem. Przywróciliśmy urząd pastora i praktyki Kościoła z
początków swej działalności według reguły apostolskiej, to
znaczy każdy, kto nim zarządza, winien jest również obowiązek
nauczania. Nikt nie powinien piastować urzędu zarządzania
kościołem, jeśli nie jest jednocześnie sumienny w wykonywaniu
powinności kaznodziejskich. W doborze przyszłych duchownych więcej
powinno przejawiać się troski i religijnego podejścia. Powszechnie
wiadomo, jaki rodzaj kontroli sprawują biskupi poprzez sufraganów i
wikariuszy. Można by snuć domniemania co do jej natury, sądząc po
owocach, jakie przynosi. Mnóstwo opieszałych i nieprzydatnych osób
dostępuje zaszczytu wstąpienia do stanu duchownego. W naszych
szeregach również znalazłoby się kilku duchownych o niezbyt
wysokim wykształceniu, jednak każdy z nich musi spełniać
podstawowe wymogi i przejawiać predyspozycje do nauczania. To, że
nie wszyscy są ideałem duchownego, można przypisać bardziej
nieprzychylnym czasom niż nam samym. Mimo wszystko pozostaje to
naszym powodem do dumy, że nasi pastorowie wybierani są według o
wiele ściślejszych reguł i wymogów w porównaniu z innymi.
Pomijając skrupulatne oszacowywanie umiejętności i rekrutację
przyszłych duchownych, tym, czym naprawdę możemy się poszczycić,
jest kwestia wykonywania swoich obowiązków. Żaden duchowny,
piastujący swe stanowisko, nie zaniedbuje powierzonych mu
powinności. Stąd też żaden z naszych kościołów nie jest
pozbawiony rzetelnego głoszenia Słowa Bożego.
Spór
o prawo i formę ordynacji duchownych wprowadza w zażenowanie
naszych przeciwników. Przytaczają tu oni stare kanony, dające
biskupom i klerowi prawo do pełnego nadzoru. Powołują się na
stałą sukcesję, której to rzekomo są spadkobiercami od czasów
apostołów, zaprzeczając jednocześnie, że dotyczy ona także
innych sfer życia. Życzyłbym sobie, aby ich zasługi, które
osiągają w pracy duchowej, dawały im pełne prawo do posiadanych
tytułów. Rozważywszy jednak styl, w jaki biskupi wynoszeni byli do
swej rangi, sposób sprawowania swego urzędu i kandydatów, których
ordynują i którym powierzają zarządzanie Kościołem, jasno
widać, że owa sukcesja dawno już uległa zerwaniu. Stare kanony
wymagają od ubiegającego się o godność biskupa lub prezbitera
poddania się ścisłej weryfikacji zarówno jego życia, jak i
poglądów. Do dziś istnieje jeszcze dowód takiego kanonu w aktach
Czwartego Synodu Afrykańskiego. Co więcej, sędziowie, jak i wierni
mają prawo do osądu kandydatów (arbitrium), przyjęcia lub
odrzucenia wybranych przez kler, tak, aby przyjęcie przyszłych
duchownych odbyło się za powszechnym zezwoleniem. Niech
każdy, kto ma przewodzić wszystkim będzie wybierany przez
wszystkich. Kiedy jest mianowany bez wcześniejszego poznania i
egzaminowania może okazać się intruzem wybranym na drodze
przemocy –
mówi Leon (Ep. 90). Niech
poparcie kleru, jak i zgoda sędziów i wiernych zaprzysięgają nowo
wybranych. Rozsądek nakazuje taki sposób ich elekcji –
dodaje (Ep. 87). Cyprian utrzymuje podobne poglądy. Postrzega to
nawet w bardziej surowych barwach, mówiąc o wyborze dokonywanym w
obecności wszystkich wiernych, przy powszechnej aprobacie, co jest
podyktowane Boskim autorytetem. Reguła taka rządziła Kościołem
przez krótki okres, kiedy kondycja Kościoła była jeszcze
zadowalająca. Listy Grzegorza pełne są słów, świadczących o
poszanowaniu jej w jego czasach.
Skoro
Duch Święty w Biblii narzuca na biskupów obowiązek nauczania,
wcześniej byłoby nie do pomyślenia nominować biskupa, który
poprzez głoszenie Słowa Bożego nie byłby również pastorem. To
ono właśnie było warunkiem podjęcia się owego urzędu. Ta sama
reguła panowała w odniesieniu do prezbiterów, przydzielając
każdemu z nich daną parafię. Stąd dekrety zakazujące duchownym
włączania się w sprawy świeckie i opuszczania swych parafii na
dłuższy czas. Później dekrety synodalne zalecały obecność
wszystkich, lub przynajmniej trzech biskupów, przy ordynacji nowego
biskupa. Celem takiego postępowania było wyłączenie niepożądanych
świadków z procedury wyboru. W ordynacji prezbitera każdy biskup
powoływał radę swoich prezbiterów. Można by wiele mówić o
takich praktykach, ale już wspomniany przykład dostarcza nam
dowodów, jak wytrwali są biskupi w zaślepianiu swych
wiernych.
Twierdzą, że Chrystus
w spadku przyznał apostołom prawo do powoływania do kierowania
Kościołem tym, którzy wedle ich upodobania powinni być wybrani.
Zarzucają nam, że, sprawując nasze obowiązki, nie szukamy ich
autorytetu i że świętokradczą zuchwałością naruszamy ich
autonomię. Próbują to udowodnić wyborem swych apostołów w
nieprzerwanej ciągłości. Ale czy to jedyny dowód, że działają
zgodnie z prawem ordynacji? Wszak w ubiegającym się o urząd nie
mają względu na jego życie i doktrynę. Pozbawiając ogół
wiernych prawa do głosowania, jak i wyłączając z niego resztę
duchownych, zagarnęli władzę w swoje ręce. Biskup Rzymu,
wydzierając ów przywilej innemu biskupowi, rości sobie jedyne
prawo do ordynacji. Ich stosunek do sprawowanych obowiązków nie
zdradza oznak szczególnego zainteresowania. Trudno dopatrzyć się
podobieństwa między apostołami - ojcami Kościoła- a nimi. Swe
niedostatki zasłaniają roszczeniem co do swego prawa sukcesji tak,
jak gdyby Chrystus uczynił prawem to, że bez względu na
postępowanie posiadających wysokie urzędy w Kościele, powinni być
postrzegani jako następcy apostołów, tak jakby urząd ten był
spadkiem, który przechodzi w ręce zasługujących i nie
zasługujących na ten przywilej. O Milezjach mówi się, że
podejmują specjalne środki ostrożności, aby nie włączać do
swej społeczności osób o nienagannym prowadzeniu się, a jeśli
już tak się stanie, nie pozwalają na pozostanie w nich. Oczywiście
mówię tu o ogóle postępowania. Nie umniejszam wartości kilku
czcigodnym ludziom w ich kręgach, którzy albo z obawy pozostają
cisi, albo nie słuchają takich zaleceń. Ci, którzy siłą
prześladują Chrystusa i Jego przesłanie, którzy bezkarnie
zabraniają ludziom zwracać się bezpośrednio do Niego, którzy w
każdy możliwy sposób stają na drodze prawdy, którzy usilnie
przeciwstawiają się naszym wysiłkom wydźwignięcia Kościoła z
obecnej trudnej sytuacji, w którą go wpędzili, którzy
podejrzliwie patrzą na głęboko zatroskanych o dobro Kościoła,
którzy powstrzymują przyjmowanie lub pozbywają się niewygodnych
duchownych - w nich wszystkich pokładano nadzieję wyboru ludzi
godnych urzędu nauczania wiernych czystej doktryny
religijnej.
Skoro jednak
zapatrywanie Grzegorza przybrało postać popularnego przysłowia: Ci
którzy robią niewłaściwy użytek z przywileju jakim się cieszą
powinni go stracić,
duchowni stają przed wyborem – stać się kimś innym niż w
rzeczywistości, dokonywać niewłaściwej selekcji kandydatów,
przyjąć jej inną metodę lub przestać utyskiwać na przykre
pozbawienie ich tego, co prawnie mają zagwarantowane. Mówiąc
prościej, objęcie biskupstwa powinno odbywać się innymi metodami.
Ordynacja przyszłych duchownych powinna również zmienić swą
formę, a jeśli pragną być określani mianem biskupów, muszą
wypełniać obowiązek karmienia wiernych Słowem Bożym. Jeśli
zachowają władzę nominowania i ordynacji, powinni przywrócić
sprawiedliwe i surowe kryteria wymogów życia i doktryny, z którymi
rozstali się przed wiekami. Człowiek, który swym postępowaniem
wskazuje, że jest wrogiem ścisłej doktryny, bez względu na obecny
tytuł, powinien stracić prawo do bycia autorytetem w Kościele.
Znane są nakazy dotyczące heretyków, które wydawały synody.
Stanowczo zabraniały one ludziom ubiegać się o urząd z ich rąk.
Dlatego też nikt, kto poprzez niezachowanie czystości doktryny nie
dba o spójność Kościoła, nie może rościć sobie prawa
ordynacji. Twierdzimy, że w dzisiejszych czasach pod imieniem
biskupów ukrywają się i przewodzą ludzie, którzy miast być
wiernymi, oddanymi i broniącymi spójnej doktryny, są jej
zaciekłymi wrogami. Ich jedynym celem jest pozbycie się Chrystusa i
prawdy Jego Ewangelii, a sankcjonowanie bałwochwalstwa i bezbożności
– jednym z najbardziej zgubnych występków. Nie tylko słowem
zawzięcie atakują doktrynę prawdziwej pobożności, ale są
rozjuszeni każdą próbą wydobycia ich na światło dzienne.
Przeciwko wielu przeszkodom, pojawiającym się na naszej drodze, z
pilnością potęgujemy nasze wysiłki na rzecz Kościoła, za co
czyni nam się wyrzuty nielegalnego wtargnięcia na teren
działalności naszych przeciwników. Krytykowani jesteśmy również
z powodu naszego stosunku do formy ceremonii ordynacji. Ponieważ
dłonie naszych duchownych nie są namaszczane, nie przystrajamy ich
w białe i inne ozdobne szaty, nie dmuchamy im w twarze, uważa się
naszą ordynację za wykonywaną niepoprawnie. Jedyny zwyczaj, o
którym czytamy, wywodzący się ze starych czasów, to złożenie
dłoni na nowo mianowanym. Wszystkie inne obrzędy są wytworem
współczesnych czasów. Przestrzega się ich z przesadną
skrupulatnością, która nie oddaje istoty całego ceremoniału. W
rzeczach tak istotnych liczy się coś więcej niż ludzki autorytet.
Stąd też, jak tylko pozwalają na to okoliczności naszych czasów,
możemy zmieniać owe ryty, które stworzyła ludzka inwencja. Nasi
przeciwnicy wręczają kielich i paterę ordynowanym. W jakim celu i
z czyjego polecenia czynią to? Tłumaczą to jakoby wstępem do
przyszłego poświęcenia. Chrystus wszak nigdy nie nadał takiej
funkcji apostołom, ani nie wyraził takiej woli, co do ich
następców. Nieuzasadnionym więc wydaje się stawianie nam
zarzutów, dotyczących sposobu ordynacji, który to nie różni się
od reguły Chrystusa, praktyk apostołów czy obrzędu pierwotnego
Kościoła. Jednocześnie, negując naszą formę, nie są w stanie
ani Słowem Bożym, ani logicznym, spójnym rozumowaniem, ani też
praktykami przeszłości potwierdzić słuszności własnej
reguły.
W kwestii organizacji
Kościoła istnieją w naszym kościele prawa, które nie usidlają
sumienia ludzkiego i które dbają o zachowanie jedności
społeczności. Zmuszeni byliśmy pozbyć się wszystkiego, co na
drodze tyranii zostało narzucone w celu kontrolowania sumień
ludzkich lub przyczyniało się bardziej do hołdowania przesądom
niż nauce Bożej. Wrogowie nasi oskarżają nas jednak o wybredność,
niepotrzebny pośpiech, schlebianie potrzebom, zachciankom cielesnym
przez zrzucenie jarzma dyscypliny. Jak już wcześniej zwróciłem
uwagę, w żaden sposób nie sprzeciwiamy się wszelkim kanonom,
dbającym o przyzwoitość i porządek. Jeśli chodzi o obrzędy,
które usunęliśmy, nie ukrywamy powodów, ze względu na które
było to właściwe. Bez trudu można dowieść, że nadmiar różnych
tradycji ludzkiego autorstwa był ciężarem dla Kościoła. W Jego
interesie zatem było zmniejszenie ich ilości.
Powszechnie
znana jest skarga św. Augustyna, wyrażająca ubolewanie nad
mnogością ludzkich tradycji. Bóg w swej łaskawości pragnął,
aby Kościół czuł się wolny. Kościół, już jednak w czasach
wielkiego świętego, był tak nimi przeciążony, że nawet kondycja
Żydów pod Prawem była bardziej znośna (Epist 2 ad Januarium). Od
jego czasów liczba rytów pomnożyła się wielokrotnie, jak również
kontrola ich rygorystycznego przestrzegania. Jakiż stan rzeczy
zastałby św. Augustyn dzisiaj - niezliczoną ilość reguł,
zniewalających swym ciężarem ludzkie sumienia, jak i surowość, z
jaką są narzucane.
Krytykujący
nas mogliby powiedzieć, że rozpaczamy nad wszystkim, co budzi nasze
niezadowolenie, ale czyż nie powinniśmy przykładać naszych dłoni
do poprawy sytuacji? Ich zarzut nie ma racji bytu, gdyż zgubnym jest
przypuszczać, że w Kościele powinny być przestrzegane ludzkie
prawa. Podkreślę jeszcze raz, że nie odrzucamy praw określających
zewnętrzną strukturę Kościoła. Wierzymy, że powinny one być
sumiennie przestrzegane. W odniesieniu jednak do kierowania sumieniem
nie ma jednak innego legislatora jak Pan Bóg. Jemu pozostawiamy
autorytet w tej sprawie, tak jak potwierdza to wiele fragmentów
Biblii. Narzucanie ludzkich praw jest ujmą dla czci Boskiej. Św.
Paweł równie często broni prawdziwej wolności człowieka, której
nie wolno zaprzęgać w niewolę zbędnych powinności. Dlatego też
uważamy za nasze zadanie uwolnienie sumienia wiernych od nadmiernych
więzów i uświadomienie im prawa do wolności okupionej krwią
Chrystusa. Żadne ludzkie prawa nie mogą jej naruszać. Jeśli ktoś
przypisuje nam winę w tym względzie, musiałby uczynić to samo
względem Chrystusa i apostołów.
Nie
będę wymieniał całego zła, które zmusiło nas do zajęcia tak
wrogiego stanowiska co do ludzkich tradycji. Wspominając jedynie dwa
powody usatysfakcjonuję, zapewne, bezstronnego czytelnika. Niektóre
z tradycji wymagały rzeczy niemożliwych do spełnienia, co
wprowadzało wiernych w rozpacz i prowadziło do hipokryzji. Kolejnym
złem, tkwiącym w nich, był fakt, że spełniały one to, co
Chrystus potępiał u faryzeuszy, to, co zmniejszało wagę przykazań
Boskich. Podam tu kilka przykładów ilustrujących to
zjawisko.
Trzy rzeczy w
szczególności wzbudzają opór naszych przeciwników: spożywanie
mięsa w dowolny dzień, zawieranie małżeństw przez duchownych
oraz obalenie spowiedzi ustnej.
Niechaj
w szczerości odpowiedzą na pytanie – czy człowiek spożywający
mięso w piątek powinien ponieść większą karę niż ten żyjący
cały rok w wyuzdaniu? Czy za większą zbrodnię poczytuje się
księdzu żenić się czy być stokrotnie przyłapanym na
cudzołóstwie? Czyż łatwiej wybaczają oni temu, kto wzgardził
Boskimi przykazaniami niż temu, kto zaniedbał obowiązek usznej
spowiedzi raz do roku? Czy to nie straszne, że burzenie świętych
spraw Boga jest lekkim i wybaczalnym występkiem, zaś naruszenie
dekretów ludzkich oceniane jest w kategoriach niewybaczalnej
zbrodni?
Jest to sprawa
bezprecedensowa. Wszak nasz Zbawiciel oskarżał faryzeuszy o
niegodziwość: [...]
tak to unieważniliście Słowo Boże przez naukę swoją (Mat.
15,6). Co więcej, o arogancji antychrystów Paweł
powiada: Przeciwnik,
który wynosi się ponad wszystko, co się zwie Bogiem lub jest
przedmiotem boskiej czci, a nawet zasiądzie w świątyni Bożej,
podając się za Boga. (2
Tes. 2,4) Jakże niknie nieporównywalny majestat Boga, skoro
śmiertelny człowiek został tak wywyższony, że jego prawa mają
pierwszeństwo przed prawami Boga? Apostoł nazywał zakaz spożywania
mięsa i ożenku duchownych doktryną szatana (1 Tym. 4,1-3).
Największym jednak występkiem – wyrazem bezbożności – jest
przypisywanie człowiekowi większej rangi niż Bogu. Jeśli ktoś
ośmieli się podważyć prawdziwość mego zarzutu, mogę odwołać
się do faktów.
Czymże innym,
jak nie tłamszeniem duszy, są nakazy celibatu i spowiedzi ustnej?
Duchowni składają przysięgę ciągłego życia we
wstrzemięźliwości, a więc późniejszy ożenek jest przeciw
prawu. Cóż dzieje się z tymi, którzy nie byli obdarzeni darem
powściągliwości? Nie
ma tu wyjątków –
brzmi odpowiedź. Doświadczenie jednak pokazuje, jak o wiele lepszym
rozwiązaniem byłoby nienarzucanie owego jarzma na duchownych niż
tłumienie ich w więzach pożądliwości, tłamszenie w
niepohamowanym ogniu żądz. Nasi przeciwnicy gorąco opowiadają się
za cnotami, jakie niesie ze sobą dziewictwo i celibat, aby
udowodnić, że ożenek nie był pochopnie obłożony interdyktem. O
celibacie wyrażają się jak o czymś wielce przyzwoitym i prawym.
Jak jednak obronić mogą zarzut zakuwania w kajdany ludzkiego
sumienia, które sam Chrystus nie tylko pozostawił wolnym i
nieskrępowanym, ale obronił własnym autorytetem, cenną własnej
krwi? Święty Paweł również na to nie przyzwalał (1 Kor.7,35).
Skąd, więc nakaz celibatu? Choć dziewictwo godne jest wychwalania
pod niebiosa, cóż to ma wspólnego z celibatem księży, których
nieprzyzwoitość odbiera całą rację owego nakazu. Jeśli
czystość, o której tak wiele mówią ustami, potwierdzałyby
czyny, przyznałbym, że jest to nadobną intencją. Wszyscy wiemy,
że zakaz ożenku przyzwala tylko księżom dopuszczać się
karygodnych występków. Jakże więc mają czelność mówić tu o
stosowności owego obowiązku. Tych, którzy skalali swą duszę
jawną nikczemnością pozostawiam trybunałowi Boga. Niech przed
Jego obliczem rozprawiają o swej czystości.
Nakaz
celibatu narzucany jest na przyszłych duchownych, którzy składają
swe śluby spontanicznie. Czy można wyobrazić sobie większy
przymus niż ten, który zmusza ich do owych ślubów? Nikt nie może
wejść w stan duchowny, jeśli wcześniej nie złoży ślubów
wiecznego celibatu, a następnie, wbrew swojej woli, zmuszony jest
przestrzegać ich bezwarunkowo. Twórcy owych nakazów utrzymują, że
celibat wymuszony w ten sposób jest sprawą dobrowolną. Wielcy
krasomówcy wyliczają ujemne strony małżeństwa, a rozpływają
się nad plusami celibatu. Perorując nad owym tematem rozwijają
swój styl i ubierają to w piękne słowa. Nic jednak z tego, co
mówią, nie dowodzi stosowności zakuwania biednego sumienia
ludzkiego w okowy śmiertelnej pożądliwości, z powodu której
cierpią po kres swych dni. Wśród tej zbrodniczej bezecności jest
jeszcze miejsce na hipokryzję. Bez względu na ich prowadzenie się,
uważają się za lepszych z racji nieposiadania żony.
To
samo dotyczy formy ich spowiedzi, z której to rzekomo wynika wiele
dobrego. W przeciwieństwie do nich dostrzegamy kilka poważnych
obaw, a nawet jawnych niebezpieczeństw, kryjących się za nią.
Zarówno jedna, jak i druga strona ma wiele argumentów za swoją
racją. Zawsze, kiedy niezmienne prawo Chrystusa mówiące o tym, że
sumienia niepodobna pętać różnymi więzami nakazów, jest
kwestionowane lub zmieniane, popełnia się bezbożny czyn. Co
więcej, nakaz, narzucany przez naszych przeciwników, zadręcza
duszę, doprowadzając ją ostatecznie do upadku. Każdy wierny
zobowiązany jest do wyznania swych grzechów raz do roku. W wypadku
zaniedbania owego nakazu prawo nie pozostawia penitentowi nadziei na
uzyskanie przebaczenia. Wystawiony na taką próbę odkrywa, że w
prawdziwej bogobojności nie sposób wyznać choćby setnej części
naszych grzechów. Nie mając żadnego sposobu wydźwignięcia się z
takiego stanu, w konsekwencji oddaje się wielkiej rozpaczy. Ten
natomiast, który podchodzi do obowiązku spowiedzi w bardziej
beztroski sposób odkrywa, że pod jej płaszczykiem kryje się
hipokryzja. Sądzi, że uzyskuje odpuszczenie przez samego Boga, jak
tylko wyleje swe grzechy przed uszami spowiednika. Skoro w tak
pospieszny sposób zdejmuje z siebie poczucie winny, ośmiela się
grzeszyć z tym większą swobodą. Mając utarte przekonanie, że
wypełnił to, co prawo nakazuje, sądzi, że bez względu na sposób,
w jaki wyznałby swe grzechy, i tak jego spowiedź jest prawomocna. W
rzeczywistości jednak nie zawiera ona choćby części rzeczywistych
przewinień. Na jakiej zatem podstawie nasi wrogowie wykrzykują
przeciw nam, że zaniedbujemy dyscyplinę kościelną tylko z tego
powodu, że przychodzimy z pomocą dręczonym sumieniom ludzkim,
uginającym się pod presją okrutnej tyranii, a wszelkich hipokrytów
wyciągamy na światło dzienne, zmuszając ich do bliższego
przyjrzenia się samym sobie i uświadomienia boskiej
sprawiedliwości, której wcześniej unikali.
Niektórzy
uważają, że nie wszystkie prawa rządzące Kościołem powinny być
usunięte. Jakkolwiek liczne byłyby ich nadużycia i wymagałyby
poprawek, w innych aspektach pozostają święte, użyteczne i
uświęcone starą tradycją.
W
odniesieniu do zasady spożywania mięsa, nasza doktryna pozostaje w
zgodzie z Kościołem pierwotnym, według którego było to sprawą
indywidualną, kiedy wolno spożywać, a kiedy należy powstrzymywać
się od pokarmów mięsnych.
Zakaz
ożenku wśród księży, jak i śluby wiecznej wstrzemięźliwości
składane przez zakonników i zakonnice, są starym nakazem. Jeśli
przyzna nam się rację, że jasno wyrażona wola Boga przewyższa
wagą ludzki obyczaj, a nasz stosunek do sprawy jest taki, jak
widziałby to Bóg, dlaczego zatem przeszłość Kościoła staje się
powodem do sporów. Doktryna ta jest jasno przedstawiona w Liście do
Hebrajczyków: Małżeństwo
niech będzie we czci u wszystkich (Heb.
13,4). Św. Paweł mówi również o biskupach w rolach mężów (1
Tym. 3,2; Tyt. 1,6). Jako ogólną regułę wskazuje, że małżeństwo
dobre jest dla ludzi o określonym temperamencie, zaś zakaz jego
zawierania określa się mianem „doktryny zła” (1 Tym. 4,3).
Jaki pożytek przynosi ustawianie ludzkiego obyczaju w opozycji do
klarownych pouczeń Ducha Świętego? Chyba że ludzi postawimy wyżej
niż samego Boga.
Jakże
niesprawiedliwi są sędziowie orzekający naszą rzekomą negację
praktyk Kościoła pierwotnego. Czasy apostołów mogą tu chyba
posłużyć jako największy autorytet. Nie da się zaprzeczyć, że
prawa małżeńskiego nie reformowano wówczas i wielu z duszpasterzy
korzystało z niego. Jeśli apostołowie uważaliby, że małżeństwo
nie powinno być udziałem duchownych, dlaczego pozbawialiby Kościół
tak wielkiego dobrodziejstwa? Upłynęło już około 250 lat od
czasów apostołów, kiedy według relacji Sozomego Sobór Nicejski
zajął się sprawą celibatu duchownych. Po interwencji Paftiusza
cała sprawa przycichła. Sam, będąc kawalerem, uważał nakaz
celibatu za nie do przyjęcia. Rada duchownych zgodziła się z jego
opinią. Kontrowersje jednak narastały wokół tematu i nakaz
wcześniej odrzucony był ponownie wprowadzony ze wszystkimi jego
konsekwencjami. Jeden z przepisów, nieznanego autorstwa, wywodzący
się ze starożytności i noszący nazwę apostolskiego, zabrania
wszystkim, spełniającym jakiekolwiek funkcje klerykalne, zawierania
małżeństwa. Wyjątkiem pozostają tu śpiewacy i czytający Pismo
w kościele. Wcześniejszy kanon zabraniał jednak księżom i
diakonom oddalać swe żony pod pretekstem nakazów religii. Czwarty
kanon synodu w Gangrii obejmuje klątwą wszystkich, którzy czynili
różnicę między żonatym a nieżonatym duchownym. Mając rodzinę
niektórzy szukali w ten sposób wymówki do zwolnienia się z
obowiązków duszpasterskich. Ta klątwa miała zapobiec takim
sytuacjom. W tym względzie widać, że więcej prawości można
dopatrzyć się w starych czasach niż w obecnych.
Nie
jest moją intencją dogłębne roztrząsanie tego tematu. Pragnę
jednak zwrócić uwagę na podobieństwo wiążące nasz kościół z
doktryną prostego, ale i czystego w swych kanonach Kościoła
pierwotnego. Dlaczego zatem z taką surowością jesteśmy szkalowani
za mieszanie spraw świętych i świeckich? Nasza reguła jest o
wiele bardziej zgodna z Kościołem starożytnym. Zezwalamy na
małżeństwo wśród księży, czego zabraniał Kościół
pierwotny. Jak jednak nasi wrogowie odeprą zarzut ogólnej
rozwiązłości? Z pewnością zaprzeczą, że ją pochwalają. Gdyby
jednak dążyli do przestrzegania starych kanonów, musieliby
znacznie surowiej oceniać brak wstrzemięźliwości. Według synodu
w Neo-Cesarea za zawarcie małżeństwa przez prezbitera groziło mu
usunięcie go ze stanowiska. Winny cudzołóstwa był karany jeszcze
okrutniej, nie wyłączając tu ekskomuniki. W obecnych czasach
zawarcie małżeństwa przez duchownych jawi się jako wielka
zbrodnia, podczas gdy liczne akty rozpusty objęte są karą
niewielkiej grzywny. Gdyby wydający nakaz celibatu ujrzeli obecny
stan rzeczy, z pewnością zmieniliby go. Jest zatem szczytem
niesprawiedliwości potępianie naszego stanowiska w tej kwestii, w
której uniewinnia nas głos samego Boga.
Co
do problemu spowiedzi, możemy obronić nasze zdanie znacznie
łatwiej. Nasi oponenci nie są w stanie udowodnić, że konieczność
spowiedzi usznej była nakazem wcześniejszym niż od czasów
Innocentego III. Przez 1200 lat ów tyrański nakaz, o który tak
zażarcie spierają się z nami, był nieznany światu
chrześcijańskiemu. Sobór Laterański wydał ów dekret wraz z
wieloma innymi. Ci, którzy mają choćby niewielkie wyobrażenie
historyczne, zdają sobie sprawę z ignorancji i srogości tamtych
czasów. Z powszechnych obserwacji wynika, że najwięksi ignoranci
zarządzający Kościołem byli jednocześnie najbardziej władczy w
swych działaniach. Każda pobożna dusza może poświadczyć, w
jakim zakłopotaniu znajdują się zobligowani do przestrzegania
owego dekretu.
Nad torturowaniem
sumień ludzkich spoczywa jeszcze jedno bluźniercze przekonanie, że
coroczna spowiedź jest niezbędna do zmazania grzechów. Nikt, kto
nie skłania się do przestrzegania owego nakazu nie uzyska
przebaczenia z rąk Boga. Czy człowiek ma prawo ustalać reguły,
według których grzesznikowi zmywają się jego winy? Bóg sam
udziela przebaczenia, jednak niektórzy uzurpują sobie prawo do
zatrzymania grzechów pokutujących, jeśli nie spełnią oni
warunków ludzkiego autorstwa. Kolejnym zabobonem, który owładnął
ludzkie umysły jest pogląd, że spowiedź całkowicie oczyszcza ich
z win. W konsekwencji prowadzi to wielu do niepohamowanego
rozkoszowania się grzechem, jeśli zaś chodzi o tych, którzy
obawiają się Boskiego gniewu do okazywania większego szacunku
względem księży niż Chrystusa. Nakaz uroczystego i publicznego
wyznania win (nakazywany przez Cypriana exomoologesis),
do którego zobowiązani byli niegdyś pokutnicy, aby uzyskać
przebaczenie kościoła, byłby do zaakceptowania, gdyby służył
innemu celowi, niż ten, do którego został ustanowiony.
Nie
stoimy zatem w opozycji do Kościoła pierwotnego. Pragniemy jedynie
uwolnić wiernych od współczesnej formy tyranii. Nie ma nic złego
w osobistym akcie szukania pocieszenia i rady, zwierzenia się ze
swych obaw przed duchownym, jeśli tylko czyni to wierny z prawdziwej
potrzeby, nie zaś przymusu. Pozostawmy człowiekowi wolność w tej
sprawie. Niech czyni, co uważa za stosowne. Niechaj ludzkiego
sumienia nie wiążą twarde prawa.
Pozostaje
mi mieć nadzieję, że Jego Cesarska Mość i Prześwietni Książęta
przyjmiecie ze zrozumieniem ten raport.
3. Potrzeba natychmiastowej reformacji
Chociaż
doktryna prawdy została zniekształcona, a chrześcijaństwo skalane
na wiele sposobów, to jednak nasi adwersarze nie poczytują tego za
wystarczającą przyczynę do reformy Kościoła na wielką skalę,
poruszającą w posadach cały świat.
Zdajemy sobie sprawę, jak pożądaną rzeczą jest unikanie
powszechnego niepokoju, a jednocześnie drżymy na myśl, że trzeba
przyjrzeć się uważnie niepokojącej kondycji współczesnego
Kościoła. Jaką sprawiedliwością jest przypisywanie nam, choćby
w najmniejszym stopniu istniejącego w Kościele chaosu? Z jaką
bezczelnością zbrodnia wprowadzania zamieszania w Kościele obciąża
nasze konto zdaniem tych, którzy sami w oczywisty sposób są
sprawcami owych komplikacji. Toż to tak, jakby wilki narzekały na
jagnięta.
Luter w swoich
wystąpieniach poruszył zaledwie kilka zagadnień Kościoła, które
obecnie urosły do niebagatelnych rozmiarów. Zrobił to z całą
skromnością i łagodnością, świadczącą o pragnieniu ujrzenia
poprawnego stanu rzeczy, nie zaś z postanowieniem własnoręcznego
reformowania. Oponenci uderzyli na trwogę, a kiedy spór przybrał
na sile, za najprostszą metodę stłamszenia prawdy uznali
okrucieństwo i przemoc. Dlatego też zachęcaliśmy ich raczej do
rozwiązania problemu na drodze przyjaznego dyskursu, pragnąc
załagodzić konflikt pojednawczymi argumentami. Doznaliśmy jednak
prześladowań poprzez okrutne dekrety, aż konflikt doprowadził do
obecnego impasu. Takie oszczerstwa miały już miejsce w przeszłości.
Tym samym oskarżeniem nikczemny Ahab ganił Eliasza, że był jakoby
burzycielem Izraela. Odpowiedź proroka zwalnia z winy również
nas. Nie
ja sprowadziłem nieszczęście na Izraela, lecz ty i ród twojego
ojca przez to, że zaniedbaliście przykazania Pana, a ty poszedłeś
za Baalami (1
Król.18,17-18) – odpowiedział Eliasz. Dlatego też
niesprawiedliwością jest pałanie do nas nienawiścią z powodu
zaciekłego religijnego sporu, który wstrząsa obecnym światem
chrześcijańskim, chyba że wraz z potępieniem proroka Eliasza, w
którym szukamy swej obrony. Tak jego, jak i naszym jedynym powodem
działania była walka w obronie chwały Bożej i przywrócenie
czystości w oddawaniu Mu czci. Zarzut wzniecania niepokojów
spoczywa na tych, którzy traktują te metody jako środek stawiania
oporu prawdzie.
Czymże jest to,
co czyniliśmy i nadal staramy się czynić naszymi wysiłkami, jak
nie tym, aby przywrócić wiarę w jednego Boga i aby Jego prawda
zamieszkała w naszym Kościele? Jeśli nasi oponenci zaprzeczają
temu, niechże najpierw spróbują przekonać nas o naszej
bezbożności zanim oskarżą nas o nią dowodząc odstępstwa, które
izoluje nas od innych. Aby załagodzić spór, w tej sytuacji
musielibyśmy zachować ciszę, wyrzekając się tym samym prawdy
Bożej, choć zapewne i to by nie wystarczyło. Ciche przyzwolenie
musiałoby iść w parze z aprobatą bezbożnej doktryny, jawnymi
bluźnierstwami przeciw Bogu i najbardziej upodlającymi zabobonami.
Naszym obowiązkiem jest jednak otwarcie wyrzec się jakiegokolwiek
powinowactwa z bezbożnością. To, że wzajemna nienawiść stała
się zarzewiem tak ostrego konfliktu, jest niewątpliwie wielkim
złem. Wina spoczywa na tych, którzy za swe zadanie obrali sobie
poróżnienie nieba i ziemi. Zamiast zabiegać o spójną doktrynę,
utrzymują oni wiernych w ryzach swej tyranii, do której prawo sobie
uzurpują.
Powinno być zupełnie
wystarczającym stwierdzenie, ku naszej obronie, że święta prawda
Boża, dla potwierdzenia której znosimy tak wiele, jest po naszej
stronie. Wiodąc z nami spór, nasi przeciwnicy ścierają się w
rzeczywistości z samym Bogiem. Kłótliwość nie licuje z naszym
usposobieniem. To ich niepohamowanie wciągnęło nas w gorączkę
niezgody wbrew naszej woli. Nie ma zatem powodu, aby ku nam kierować
ostrze nienawiści. Nie my kierujemy wypadkami, ani nie jesteśmy w
stanie im zapobiec. Istnieje pewna stara praktyka, do której zawsze
uciekali się niegodziwcy. Wykorzystywali oni okazję głoszenia
Ewangelii do wzniecania niepokojów, następnie zniesławiali Ją
jako przyczynę niezgody, której zawsze szukali, nawet przy braku ku
niej sposobności. Tak jak w początkach proroctwo miało się
spełnić, że Chrystus będzie dla swych ziomków kamieniem obrazy,
o który potkną się, tak i w dzisiejszych czasach wydaje się ono
spełniać. Trudno pojąć, dlaczego budujący odrzucili kamień
węgielny, ale skoro miało to miejsce w czasach Chrystusa, niech nie
dziwi nas, dlaczego powszechnie spotykamy się z tym zjawiskiem
dzisiaj.
Usilnie błagam Waszą
Cesarską Mość i Was Wielebni Książęta o zwrócenie uwagi na
fakt, że Chrystus przyszedł na świat, aby wzbudzać niepokój i,
gdziekolwiek Jego Ewangelia jest głoszona, natychmiast wywołuje
gniew i opór ludzi złej woli. Z tych samych powodów w obecnych
czasach również obserwujemy rozdarcie Kościoła i wiele innych
rodzajów niegodziwości. Niezmienna jest zatem historia głoszenia
Ewangelii. Od samych swych początków wywoływała i będzie
wywoływać niezgodę. Do bardziej roztropnych należy zadanie
rozważenia, z jakiego źródła płynie zło. Ktokolwiek snuje takie
refleksje zwalnia nas z poczucia winy. Stosownym wydaje się nam
niesienie świadectwa prawdzie tak, jak to dotąd zawsze czyniliśmy.
Biada światu, dla którego Chrystus staje się powodem do starć,
zamiast przyjąć pokój, który nam ofiaruje. Kto nie podda się
Jego nauce z pewnością marnie zginie.
Niektórzy wyrażają wątpliwości, czy wszelka korupcja w Kościele
może być naprawiona tak drastycznymi krokami uzdrawiającymi, czy
może owa nieprawość być szybko usunięta, czy podejmowane tego
rodzaju działania naprawcze mogą być lekiem na wszystkie
odstępstwa. Sugerują oni, że niektóre rodzaje zła wymagają
rzekomo delikatnego traktowania, innym zaś trzeba się poddać,
jeśli ich usunięcie nastręcza kłopotów. Wiemy, czego dowodzi
praktyka codziennego życia. Wiemy również, że na Kościele zawsze
ciążyły pewne skazy, budzące dezaprobatę pobożnych. Ich
istnienie powinno się jednak przyjąć za oczywistość, a nie
czynić z nich zarzewie sporu. Niesłusznie oskarżają nas nasi
oponenci o nadmierną powagę i wzniecanie niepokojów z drobnych i
błahych powodów. Kolejnym nieporozumieniem jest ich usiłowanie, by
każdym możliwym sposobem umniejszyć wagę spraw, które są
przedmiotem kontrowersji. Starają się stworzyć pozory, jakoby to
nasze pieniactwo popychało nas do sporu, nie zaś szlachetne
pobudki. Czynią to podstępnie i z pełną świadomością,
przypisując nam jedną z najohydniejszych wad, jaką jest
nierozwaga. Mówiąc w pogardliwy sposób o rzeczach wielkiej wagi
zdradzają jednocześnie swój brak bogobojności. Czy rzeczywiście
zasługujemy na wyszydzanie i obrzucanie nas zarzutami siania
fermentu w kręgach kościelnych oraz wszczynania dysput o rzeczach
małej wagi? Czyż użalanie się nad profanacją sposobu wielbienia
Boga, wielkim uszczerbkiem na Jego czci, splamieniem doktryny
zbawienia licznymi błędami, umniejszeniem mocy, jaką niesie ze
sobą śmierć Chrystusa i świętokradczym skalaniem rzeczy świętych
– czy może to wszystko stać się powodem do haniebnego szargania
naszą reputacją?
Pobieżne
spojrzenie na owe sprawy nie jest wystarczające. Konieczne wydaje
się bardziej sumienne przedstawienie powagi problemów i to nie
tylko po to, aby udowodnić ich ważkość. Pominięcie ich
przysporzyłoby nam wyrzutów sumienia z powodu wiarołomności. To
jedno z trzech zagadnień, które na początku obiecałem
poruszyć.
Po pierwsze życzyłbym
sobie wiedzieć, na jakiej podstawie mienią się Chrześcijanami ci,
którzy przypisują nam winę burzenia porządku w kwestiach tak
wielkiej wagi. Jeśli przypisywaliby tak wielką wagę do religii,
jak starożytni bałwochwalcy do swych zabobonów, nie wyrażaliby
się tak pogardliwie o gorliwości zachowania wiary, lecz na wzór
bałwochwalców uważaliby ją za priorytet. Kiedy bałwochwalcy
rozprawiali o zabieganiu o ich ołtarze i ich paleniska, uważali je
za rzecz najważniejszą.
Nasi
oponenci, w przeciwieństwie do nich, uważają spór o chwałę Boga
i zbawienie człowieka za rzecz niemalże zbyteczną. Nieprawdą
jest, jakobyśmy zabiegali o cień istoty sprawy. Wszak sednem sporu
jest cała podstawa religii chrześcijańskiej, a mianowicie wieczna
i niepodważalna prawda Boga, prawda, której świadectwo objawił
nam wielokrotnie, na potwierdzenie której wielu świętych proroków
i męczenników złożyło swe życie, prawda obwieszczona i
objawiona w osobie Syna samego Boga i ostatecznie przypieczętowana
Jego krwią. Czy zatem składanie świadectwa tej prawdzie jest
sprawą mało istotną? Czy można wzgardzić nią poprzez bierne i
przyklaskujące wszystkiemu zachowanie?
Przejdę teraz do szczegółów. Wiemy, jak nikczemną rzeczą jest
bałwochwalstwo w oczach Boga. Historia bogata jest w opowieści o
okrutnych karach za ów występek, spadających na Izraelitów i inne
narody. Z ust Boga padły słowa zapowiedzi zemsty na wszystkich
uprawiających tę formę kultu przez wszystkie czasy. Do nas również
kierował Swe słowa, zaprzysięgając się Swoim imieniem, że nie
zniesie dzielenia się Swoją chwałą z bożkami. Jasno przestrzegł,
że jest Bogiem zazdrosnym, szukającym zemsty do trzeciego i
czwartego pokolenia z powodu ludzkich grzechów, a tego w
szczególności. Mojżesz, jakkolwiek łagodny z natury, owładnięty
Duchem Świętym, rozkazał Lewitom: [...]
Przejdźcie tam i z powrotem od bramy do bramy w obozie i zabijajcie
każdego, czy to brat, czy przyjaciel, czy krewny. (Ex,
32,27) Jest to grzech, z powodu którego Bóg karał swój lud
wybrany, nawiedzając go wojną, epidemią, głodem i wszelką
niedolą; grzech, z powodu którego najpierw Królestwo Izraela,
potem Judy zostało spustoszone, święte miasto Jeruzalem
zniszczone, świątynia Boga (jedyna w ówczesnym świecie) padła w
gruzach, zaś naród wybrany spośród innych narodów ziemi, z
którym zawarł przymierze, który miał dorównać Jego standardom i
żyć pod Jego panowaniem i opieką, z którego sam Chrystus wywodził
się – naród ów skazany był na wszelkiego rodzaju nieszczęścia,
odarcie z godności, wygnanie i niemal całkowitą zagładę. Za
długo by o tym mówić w szczegółach, ale każda strona pism
prorockich przypomina, że bałwochwalstwo bardziej niż jakakolwiek
inna zbrodnia wzbudza Boski gniew. Czy zatem, przyglądając się
powszechnemu oddawaniu czci bożkom, mielibyśmy pobłażać temu i
współdziałać w zbrodni?
Zważcie
zatem, Cesarzu i Książęta, na całe zepsucie, plugawiące cześć
Boską. Łatwo dostrzec, jak prawdziwa religia tonie w napływie
wszelkich oznak bezbożności. W wyniku tego boską czcią obdarza
się wyobrażenia bożyszcz i składa się im modlitwy pod
pretekstem, że są one siedliskiem mocy i bóstwa Boga. Zmarłych
świętych uwielbia się dokładnie tak, jak czynili to Izraelici
wobec Baalama. Podstęp szatański nakłonił ludzi do wielu innych
praktyk, w których cześć Boska doznaje poważnego uszczerbku. Bóg
przypomina o płonącej zazdrości, kiedy wyobrażenie jakiegoś
bożka wynoszone jest na ołtarze. Święty Paweł na podstawie
własnego przykładu dowodzi, że służący Bogu powinni gorliwie
chronić chwały Bożej. (Dz, 17,16) Jeżeli Boska cześć cierpi na
wiele sposobów, czyż nie byłoby niegodziwością przymknąć oko i
zachowywać ciszę w tej sytuacji? Nawet pies, widząc swego pana w
opałach, natychmiast zaczyna szczekać. Czyż możemy trwać w
bezczynności widząc, że święte imię Boga okrywa się hańbą w
tak bluźnierczy sposób? W takiej sytuacji czyż nie są komentarzem
słowa psalmu: A
zniewagi urągających tobie spadły na mnie (Ps
69,10).
Urąganie czci Boskiej
poprzez absurdalne obrządki ludzkiego autorstwa nie mogą przejść
bez upomnienia. Wiemy, jak bardzo Bogu przykra jest hipokryzja, a w
wymyślonych praktykach kultu jest ona wszechobecna. Wiemy również,
jak surowymi słowami krytyki prorocy pomstowali na wszelkie formy
kultu sfabrykowane przez ludzką nieroztropność. Co gorsza, ludzie
w swej pysze poczytują je za doskonałość czczenia Boga. W
obecnych formach kultu rzadko dostrzec można jakikolwiek rytuał,
który byłby usankcjonowany słowem Bożym.
Wydając osąd w tej sprawie nie będziemy się opierać na poglądach
własnych lub innych. Musimy słuchać głosu Boga, jak ocenia On
profanację Swego imienia manifestowaną przez takie zachowania
ludzkie, fałszywą interpretację Jego słowa i narzucanie własnych
inwencji. Istnieją dwa powody karania przez Boga Izraelitów
ślepotą, kiedy zatracili pobożną i świętą dyscyplinę w
kościele. Pierwszym z nich jest rozpowszechnienie się hipokryzji i
tzw. kultu woli (ethelothreeskia),
oznaczających kult wymyślony przez człowieka. W słowach proroka
Izajasza Bóg wyraża tu Swoją opinię: Ponieważ
ten lud zbliża się do mnie swoimi ustami i czci mnie swoimi
wargami, a jego serce jest daleko ode mnie, tak że ich bojaźń
przede mną jest wyuczonym przepisem ludzkim, Dlatego też Ja będę
nadal dziwnie postępował z tym ludem, cudownie i dziwnie, i zginie
mądrość jego mędrców, a rozum jego rozumnych będzie się chował
w ukryciu (Isa.
29,13-14). Mimo że Bóg porusza nas do myślenia takimi słowami, w
świecie szerzy się podobny, lub jeszcze gorszy, rodzaj perwersji.
Czyż na głos grzmiącego z nieba Boga mamy zachować ciszę?
Modlitwa powszechna w niezrozumiałych językach uważana jest za
niewielkie uchybienie, wbrew jasnemu zakazowi Boga. Skoro ów rodzaj
modlitwy jest oczywistą drwiną z majestatu Boga, nasi oponenci nie
mogą zaprzeczyć ważkości przyczyny naszych obiekcji. A cóż
dopiero wspomnieć tu o bluźnierstwach wyśpiewywanych w hymnach, na
które wzdryga się serce każdego pobożnego człowieka? Wszyscy
znamy epitety przypisywane Matce Bożej. Tytułowana jest ona bramą
niebios, nadzieją, życiem, zbawieniem, posuwając się do takiego
stopnia zauroczenia i szaleństwa, że dają jej nawet prymat nad
Chrystusem. W wielu kościołach słychać odrażający i bezbożny
werset zapytaj
Boga Ojca, rozkazuj Jego Synowi. Nie
mniej skromnie celebrowani są święci, często święci czysto
ludzkiej inwencji, włączeni do ogromnego katalogu już
istniejących. Wśród wielu pochwał, wyśpiewywanych pod adresem
świętego Klaudiusza, słychać przydomki: „światło
niewidomych”, „przewodnik błądzących”, „życie i
zmartwychwstanie”. Kanony codziennej modlitwy również obfitują w
podobne bluźnierstwa. Bóg zapowiada najsroższe groźby pod adresem
tych, którzy w przysięgach lub modlitwach mieszają Jego imię z
imieniem Baalama. Jaka zatem zemsta spoczywa nad naszymi głowami,
kiedy mylimy Jego imię wraz ze świętymi i pomniejszymi bożkami,
zaś Chrystusa w jawny sposób znieważamy, odzierając Go z tytułów,
które Mu przysługują, nadając je innym istotom? Czy tu również
mamy zachować ciszę, ściągając na siebie surowy osąd?
Człowiek nie potrafi modlić się do Boga z głęboką wiarą i
przekonaniem. Kiedy Chrystus zmarł, naturalną konsekwencją było
zwątpienie człowieka, czy był On w stosunku do ludzi usposobiony
równie życzliwie co Bóg Ojciec, czy był gotowy towarzyszyć im i
czy przejawiał zainteresowanie ich zbawieniem. Czyż jest
pomniejszym błędem przypisywać wieczne kapłaństwo na równi
Chrystusowi i świętym? Pamiętajmy, że Chrystus, poprzez swą
śmierć, zyskał tytuł wiecznego Orędownika i Czyniącego Pokój,
mającego moc przedstawiania nas i naszych próśb Bogu Ojcu,
zyskiwania potrzebnych nam łask i wiary w spełnienie tego, o co
prosimy. Skoro sam dla nas poniósł śmierć, uwolnił nas tym samym
od śmierci i nikt nie jest w stanie dorównać Jego ofierze. Czy
istnieje zatem jeszcze gorsze bluźnierstwo, które pada z ust
naszych przeciwników aniżeli to, że Chrystus jest rzeczywiście
mediatorem w naszym odkupieniu, zaś wszyscy święci orędownikami?
Czyż Chrystus nie jest w ten sposób pozbawiony Swej chwały? Czy
wraz ze Swoją śmiercią dokonał posługi duszpasterskiej,
składając ją w ręce świętych?
Chrystusa pozbawia się godności, za którą zapłacił taką cenę.
Jest Mu ona wydarta i z największą arogancją rozdzielona pomiędzy
świętych, jakby była ich prawowitym spadkiem. Nasi adwersarze nie
zaprzeczają wprawdzie, że Chrystus nadal za nami się wstawia, ale
twierdzą, że czyni to pospołu ze świętymi. Tak więc, Chrystus
jest jednym z wielu w wielkim katalogu zasłużonych. Ofiara własnej
krwi Chrystusowej stoi zatem na równi z zasługami świętego
Hugona, Lubina i innych całkiem pospolitych postaci w szeregach
świętych, które spodobało się biskupowi Rzymu wynieść na
ołtarze. Pytanie nie brzmi: Czy święci w ogóle modlą się za
nami? (Biblia nie wspomina o tym ani słowem), ale: Czy przechodząc
obok Chrystusa, zaniedbując Go lub zupełnie o Nim zapominając,
mamy prawo szukać orędownictwa świętych? Czy to nie Chrystus jest
jedynym duszpasterzem, który otwiera nam schronienie w niebie,
wiedzie nas ku Niemu za rękę i poprzez Swe pośrednictwo skłania
Boga Ojca do wysłuchania naszych modlitw? Możemy całkowicie oddać
się Jego rzecznictwu i przedstawić nasze prośby w Jego imieniu.
Tego urzędu nie dzieli Chrystus z żadnym świętym.
Próbowałem powyżej przedstawić, że Chrystus w dużej mierze
pozbawiony był czci kapłańskiej, jak również wdzięczności za
łaski, które nam zsyła. Wprawdzie nazywany jest Zbawicielem, ale w
sposób, który implikuje, że ludzie również są w stanie wykupić
się z więzów grzechu i śmierci. Wprawdzie nazywany jest
Sprawiedliwością i Zbawieniem, ale ludzie rzekomo mogą nabyć
własne zbawienie dobrymi uczynkami. Nieoceniony dar Chrystusa,
którego ani ludzie, ani aniołowie nie są w stanie w pełni docenić
i nazwać, jest umniejszany przez uczonych w piśmie. Przyznają, że
Chrystus wyświadczył nam pierwsze łaski (co stało się warunkiem
do zdobywania zasług, jak to określają), lecz otrzymawszy Jego
pomoc zyskujemy życie wieczne naszymi uczynkami. Wyznają, że krew
Chrystusa obmywa nas z grzechów, wierzą jednak również w inne
drogi oczyszczenia. Nazywają wraz z nami śmierć Chrystusa ofiarą,
ale to nasze codzienne ofiary przyczyniają się ponoć do ekspiacji
naszych nieprawości. Mówią, że Chrystus pojednał nas z Ojcem.
Czynią jednak wyjątek dla swych aktów zadośćuczynienia, jakoby
to one gwarantowały nam odkupienie. Kiedy dodatkowej pomocy szuka
się w tzw. przywileju kluczy Piotrowych, nie mniejsza niż
Chrystusowi, oddawana jest chwała takim postaciom, jak Cyprian czy
Cyricius. Budując skarbiec Kościoła, zasługi Chrystusa, jak i
męczenników wrzucane są do jednego tygla.
Czy przez te wszystkie rzeczy nie popełniliśmy tylu różnych
bluźnierstw, ile tylko możliwe, tak że chwała Chrystusowa jest
podziurawiona i podarta na strzępy? Albowiem będąc w wielkim
stopniu pozbawionym Swej chwały, zachowuje z niej Chrystus jedynie
szyld swego imienia, podczas gdy chce on prawdziwej władzy. Także
tutaj moglibyśmy bez wątpienia pozostać milczącymi, mimo że
widzieliśmy Syna, którego Ojciec uposażył w autorytet, władzę i
chwałę i w którym wyłącznie udziela nam blasku przez zaliczenie
nas w poczet swych sług, powyżej których nie ma prawie nikogo. Czy
widząc Jego dobrodziejstwa, tonące w morzu zapomnienia, Jego cnoty
obdarzone niewdzięcznością ludzką, brak szacunku dla przelanej
dla nas krwi, a owoce Jego śmierci niemal całkowicie niweczone,
kiedy Jego osoba jest przedmiotem różnych profanacji, tak że
bardziej przypomina bezpostaciową zjawę – czy przystoi nam w tej
sytuacji nie wszczynać głosu oburzenia? O przeklęta cierpliwości,
że przymykasz oko, kiedy Boska cześć doznaje urazu! O źle
skierowane łaski Chrystusa, jeśli tłamsimy ich pamięć bezbożnym
bluźnierstwem!
Przejdę
teraz do drugiej gałęzi doktryny chrześcijańskiej. Któż
sprzeciwi się twierdzeniu, że ludzie tkwią jak w malignie
przypuszczając, że zyskują życie wieczne poprzez zasługi płynące
z ich uczynków? Przyznaję, że łączą oni miłosierdzie Boga wraz
ze swoimi uczynkami. Lecz odkąd czyni się ich ufność w uzyskanie
Bożej akceptacji zależnym od poczucia ich własnej wartości,
jasnym staje się, że podstawa owej ufności i pychy leży w ich
własnych uczynkach. Najczęściej powtarzaną i najgłębiej
zakorzenioną doktryną uczonych jest przekonanie, że Bóg kocha
każdego pojedynczego człowieka proporcjonalnie do jego zasług.
Szatański podstęp wznieca w człowieku radość z owego
przekonania, z początku wynosząc go nad wzniosłą przepaść, z
której następnie spada w otchłań rozpaczy.
Oddając cześć Bogu, czynią to niektórzy nie z poczucia
prawdziwej powinności, lecz poprzez obrządki ustanowione według
własnych norm. Za chwalebną rzecz uznają odklepywanie wielu
modlitw, wznoszenie ołtarzy, ozdabianie ich rzeźbami i obrazami,
jak również samo uczęszczanie do Kościoła, częsty udział w
mszach i zamawianie ich w pewnych intencjach, umartwianie ciała
postami, które nie mają nic wspólnego z postem chrześcijańskim,
a w szczególności nabożne przestrzeganie ludzkich tradycji w
Kościele. Na podobieństwo pogan, z prawdziwą pasją, oddają się
różnym pokutniczym praktykom, szukając w nich pojednania z Bogiem.
Cóż zyskują po tych wszystkich próbach i udręczeniach?
Postępując tak z poczuciem wątpliwości i nieczystego sumienia
zawsze narażeni są na przerażający niepokój i katusze płynące
z poczucia niepewności, czy aby Bóg nie gardzi ich osobą i
uczynkami. Naturalną konsekwencją braku zaufania stała się, jak
to święty Paweł określa, utrata nadziei na uzyskanie wiecznego
dziedzictwa. W takich okolicznościach cóż stało się ze
zbawieniem ludzi? Gdybyśmy zachowywali ciszę tam, gdzie istnieje
konieczność zabrania głosu, bylibyśmy nie tylko niewdzięczni,
ale i zdradzieccy, zarówno w stosunku do Boga, jak i ludzi, nad
którymi spoczywa widmo wiecznego zatracenia, jeśli nie wyprostują
swych ścieżek.
Gdyby pies
widział ranę zadawaną swemu panu, porównywalną obrazie Boga
przez fałszywe sakramenty, raczej zareagowałby natychmiast,
narażając swe życie, niż czekał w cichości, pozwalając
znieważać swego pana. Czy my jako ludzie mamy okazać się
mniejszym oddaniem? Cóż dopiero wspomnieć tu różne ryty
ludzkiego autorstwa, które cieszą się tym samym szacunkiem, co
misteria ustanowione przez Chrystusa i zalecane przez Jego Boski
autorytet. Zasługują one na najsroższe upomnienie. Lecz teraz,
kiedy nawet samo misterium Chrystusa obrosło licznymi zabobonami,
pozbawione czci przez fałszywe opinie, o których już pisaliśmy, z
powodu podłości i mamony, czy powinniśmy byli kryć się z naszymi
uczuciami, znosić to, co nas dręczy, czy też udawać, że nic nie
widzimy?
Chrystus rózgą
wypędził wymieniających pieniądze ze świątyni, powywracał ich
stoły i porozrzucał ich towary. Nie każdy ma prawo wymierzać
sprawiedliwość w ten sposób, jednak każdy, kto jawnie opowiada
się za Chrystusem, ma obowiązek być gorliwym w swej wierze. Wszak
Chrystus powstał z martwych, aby dowieść czci Boga Ojca. Dlatego
też tak zdecydowanie potępił profanację świątyni. To potępienie
jest również naszym obowiązkiem, który winniśmy czynić w
zdecydowany i surowy sposób. Któż nie spotkał się z praktykami
wykupywania sakramentów w Kościele, tak jakby były one jednym z
wielu towarów wystawionych na sprzedaż. Inne łaski również mają
swoją cenę zależną od umiejętności targującego się.
Owe bluźniercze praktyki widoczne są przede wszystkim w sakramencie
wieczerzy Pańskiej. Jakże więc moglibyśmy im pobłażać? Za
sprawą jakiej sprawiedliwości oskarżani jesteśmy o nadmierną
porywczość w wyrażaniu naszego oburzenia? Na święte ciało
Chrystusa, ofiary złożonej na krzyżu dla nas, na świętą krew
przelaną za nasze oczyszczenie, zaklinam Waszą Cesarską Mość i
Ciebie, Prześwietny Książę, o rozważenie, jak wielkim misterium
jest ciało i krew Chrystusa dane nam, abyśmy je spożywali i jaką
troską i oddaniem powinniśmy dbać o czystość Ich pierwotnych
intencji. Jakże niewdzięczni jawią się ludzie, kiedy to
niebiańskie misterium, ofiarowane nam przez Chrystusa, jest jak
cenne perły rzucane wieprzom i bezczeszczone na wszelkie sposoby!
Jaką obrazą jest przemieniać wspomnienie śmierci Chrystusa w coś,
co przypomina kształtem przedstawienie teatralne, gdzie każdy
pomniejszy księżulo może uczynić się mediatorem między Bogiem a
ludźmi. Negując zasługi ofiary Chrystusa wymyśla się całą gamę
sposobów uzyskiwania przebaczenia, zapominając, że Chrystus raz
zmarł za nasze grzechy przeszłe, obecne i przyszłe. Zasypując
Boga całym ogromem fałszywych ofiar ubliża się ofierze wieczerzy
Pańskiej.
Świadomy jestem, w
jak pięknych słowach autorzy owych praktyk potrafią mówić o
nich. Do dzisiejszego dnia z tupetem praktykują swe obrzydliwości,
o których wcześniej wspomniałem. Teraz, kiedy ujrzały one światło
dzienne, starają się je ukryć. Nie mogą jednak zatuszować ogromu
swego bezeceństwa. Uczą, że msza jest ofiarą, podczas której
grzechy żyjących i zmarłych są zmazywane. Cóż zyskują takim
żonglowaniem słowami? Zdradzają jedynie swe zuchwalstwo. Jakże
wielkiego uszczerbku doznaje sakrament wieczerzy, kiedy zamiast
głoszonego słowa kadzidło z dziwacznymi modlitwami pojawia się
pospołu z chlebem. Chleb, zamiast być rozdzielonym pomiędzy
wiernych, spożywany jest tylko przez księdza i pozostawiony na inny
użytek, niż było to zamierzeniem Chrystusa. Nawet jeśli wierni
dopuszczeni są do spożywania wieczerzy, pozbawieni są jej połowy,
a mianowicie kielicha Pańskiego. Kolejny wytwór fantazji nakazuje
im wierzyć, że pod postacią chleba kryje się prawdziwe ciało
Chrystusa. Czyż nie przypomina to pewnych praktyk kupieckich? Jeśli
bowiem prawdą jest, jak twierdzą, że tym, co msza ofiaruje, są
owoce śmierci Chrystusa, jest to dla Niego obrazą równą
splunięciu Mu w twarz..
Proszę
wspomnieć klęskę, jaka spadła na mieszkańców Koryntu z powodu
nadużycia sakramentu, choć pozornie nie wydawało się to tak
obraźliwym występkiem. Otóż przynoszono własną wieczerzę z
domu do wspólnego biesiadowania, aby bogaci fetowali w luksusie, zaś
biedni przymierali głodem. Skłoniło to Boga do ukarania ich
śmiertelną zarazą. Tak w swej relacji święty Paweł zwraca uwagę
na ojcowską dyscyplinę, która skłoniła ich do okazania skruchy.
Ze zdarzenia owego wywnioskować możemy, jakiej odpłaty mogą się
spodziewać ci, którzy umniejszają autorytetowi Chrystusa licznymi
fałszami, którzy po wielekroć zbrukali czystość Jego doktryny i
skrzywili sens jej propagowania. Nie ma wątpliwości, że Bóg
bierze odwet za owo zuchwalstwo. Świat od wieków nękany jest
najrozmaitszymi nieszczęściami. Dotarliśmy prawie do dna rozpaczy.
Zastanawiać się można, co jest przyczyną zsyłania na nas różnych
klęsk. Jeśli jednak zastanowimy się, jak błahym wydaje się
wypaczenie sakramentu Wieczerzy Pańskiej przez Koryntian, w
porównaniu z ogromem splugawienia Go w dzisiejszych czasach, trudno
kwestionować rację gniewu Boga w stosunku do nas.
Gdybym
miał napiętnować wszystkie haniebne zaniedbania w zarządzaniu
Kościołem, byłoby to niezwykle czasochłonne. Pominę zatem sposób
życia księży, skupiając się na trzech występkach, których nie
da się tolerować. Po pierwsze, brak jest należytego szacunku do
powołania duchownego. Urząd duszpasterza zdobywany jest na drodze
przemocy, świętokupstwa lub innymi bezbożnymi, nieuczciwymi
sposobami. Po drugie, jeśli chodzi o wypełnianie obowiązków,
zarządzający Kościołem przypominają bardziej opieszałe kukły
niż prawdziwych duchownych. Po trzecie, zamiast kierować sumieniem
wiernych według słowa Bożego, stosują metody tyranii i utrzymują
wiernych w więzach niezliczonych bezbożnych nakazów.
W pogardzie dla praw tak Boga jak i człowieka, bez poczucia
najmniejszego wstydu, wdarł się chaos w wybór biskupów i
prezbiterów. Ludzki kaprys zajął miejsce harmonii, a i
świętokupstwo jest na porządku dziennym, tak jakby były to
uczynki nie zasługujące na naganę. Cóż się stało z podstawowym
obowiązkiem duchownych, a mianowicie głoszeniem słowa Bożego?
Wszak święty Paweł, z wielkim zaangażowaniem stojąc w obronie
owej powinności, padał ofiarą wielu sporów. Każdy o
sprawiedliwym osądzie przyzna, że w dzisiejszych czasach powodów
do obrony powinności nauczania jest o wiele więcej.
W czasach tak daleko posuniętej korupcji czystej doktryny,
nikczemnego skalania sakramentów, nędznej kondycji Kościoła, ci,
którzy zarzucają nam nadmierne oburzenie, usatysfakcjonowani byliby
naszą tolerancją. Oznaczałaby ona jednak sprzeniewierzenie się
czci Boskiej, chwale Chrystusa, zbawieniu człowieka, stosowaniu
sakramentów, jak i zarządzaniu Kościołem. W słowie
„umiarkowanie” brzmi coś zwodniczego, a w tolerancji pozorna
„uczciwość”. Nie możemy cierpliwie znosić, jak Imię
Najwyższego zasypują bluźnierstwa, a Jego niezmienna prawda
zagłuszana jest przez szatańskie podszepty, jak znieważa się
osobę Chrystusa, zniekształca Jego misterium, trapi nieszczęsne
dusze, a Kościół pozostawia w cierpieniach śmiertelnego ciosu.
Brak reakcji oznaczałby nie naszą potulność, lecz obojętność
na sprawy wielkiej wagi.
4. Odpowiedź na kolejne zarzuty
Uzasadniłem
jak dotąd powody naszej gwałtownej reakcji na zło, dziejące się
w Kościele. Była ona proporcjonalna do wagi problemu. Pojawiły
się, jednak nowe zarzuty, a mianowicie, że nasza ingerencja
wywołała ogromną burzę w świecie chrześcijańskim. Sprawy mają
się coraz gorzej i nie widać szczególnej poprawy. Niektórych
ośmieliło to nawet, jeśli nie do większej, to do równie
niepohamowanej rozwiązłości. Nasi przeciwnicy zarzucają brak w
naszym Kościele dyscypliny, nakazów abstynencji, praktyk ćwiczenia
się w pokorze oraz to, że ludzie uwolnieni z owego jarzma bezkarnie
oddają się występnym uczynkom. Jako ostatni zarzut przypisują nam
przywłaszczenie kościelnych dóbr, jakoby nasi książęta
pośpiesznie rzucali się na własność, niesłusznie uważaną za
swój łup. Uważają, że Kościół został w ten sposób okrutnie
ograbiony, a fundacje kościelne są w rękach tych, którzy w
wielkiej burzy niezgody uzurpowali je sobie w nielegalny
sposób.
Kościół, w czasach
gdy rządzi nim bezbożność, doznaje skutków owych wstrząsów.
Teraz jednak, kiedy nad światem pojawiło się światło prawowitej
i pobożnej doktryny, kiedy wielu w poczuciu obowiązku i z
zaangażowaniem pragnie zaradzić sytuacji, miałby nadal panować
chaos na podobieństwo czasów Antychrysta. Niechaj ci, którzy stają
na drodze prawdy, zaniechają wzniecania wojny przeciw Chrystusowi, a
wkrótce ujrzymy wymarzony pokój. Niechaj odstąpią od obarczania
nas za kłótnie, które sami rozpalają. Jednak wolą oni odrzucać
wszelkie warunki pokoju, zatracając pobożność i składając
Chrystusa do grobu, aby tylko podporządkować sobie Kościół.
Niesprawiedliwością jest zatem puszyć się własną pozycją,
rzucając inwektywy w stronę tych, którzy niczego bardziej nie
pragną, jak jedności i spójności wiecznej prawdy Bożej. To my
znosić musimy cały ciężar zaistniałej sytuacji, jakbyśmy byli
autorami waśni.
W odniesieniu do
zarzutu, że nasza doktryna pozostaje bezowocna, zdaję sobie sprawę,
że ludzie świeccy wyszydzają nas. Zarzucają, że próbując
naprawić nieuleczalne bolączki, przysparzamy tylko większych
kłopotów. Ich zdaniem fatalne położenie Kościoła czyni wszelkie
wysiłki naprawy próżnymi. Twierdzą, że skoro nie ma nadziei na
Jego uzdrowienie, najlepiej pozostawić zło samemu sobie. Ludzie o
takich poglądach nie rozumieją, że odnowa Kościoła jest sprawą
samego Boga. Nie zależy ona od nadziei i opinii ludzkich, podobnie
jak wskrzeszenie zmarłych czy inne cuda. Nie możemy zatem czekać
na sposobność do działania, czy to ze strony dobrej woli ludzi,
czy też pomyślnego nastroju czasów. Musimy spieszyć do celu
poprzez otaczającą nas mgłę rozpaczy. Wolą Naszego Pana jest
nauczać Jego Ewangelii. Bądźmy posłuszni więc i podążajmy za
tym, do czego nas wzywa. Nie dociekajmy ostatecznego rezultatu, a
zachowujmy nadzieję na najlepsze. Błagajmy o to Boga w modlitwie,
starajmy się z całym zapałem, pieczołowitością i sumiennością
osiągnąć wymarzony koniec. Jednocześnie z pokorą przyjmijmy
rezultat, jakikolwiek on jest nam pisany.
Kolejny zarzut, że nie dążymy do dobra, również pozbawiony jest
podstaw. Bóg prosi, aby sadzić i pielęgnować Jego słowo. Tak też
staramy się czynić. Od Niego zależy wzrost (1 Kor.3,6-7). Co,
jeśli Bóg postanowi nie obdarowywać nas według naszych próśb?
Jeśli będzie oczywistym, że wiernie wykonaliśmy naszą część,
niech nasi oponenci nie oczekują od nas niczego więcej. Jeśli
efekt naszych starań nie będzie zadowalający, niech rozsądzą to
z samym Bogiem.
Niesłusznym jest
zarzut, jakoby z naszej doktryny nie wynikało żadne dobro. Wspomnę
tu chociażby o napiętnowaniu zewnętrznych oznak bałwochwalstwa i
licznych zabobonów. Czyż owocem naszych działań nie jest
wdzięczność prawdziwie bogobojnych, którzy nauczyli się czcić
Boga czystym sercem, wzywać Jego Imienia spokojnym sumieniem, którzy
czują ulgę od wiecznych utrapień, a znaleźli prawdziwą radość
w Chrystusie i zawierzyli Mu swe życie. Źródła upatrywania
radości, na które otworzyliśmy ludziom oczy, również świadczą
o pierwszych owocach naszych działań. Iluż to ludzi, którzy
wcześniej prowadzili występne życie odmieniły nasze nauki i
przerodziły w nowego człowieka? Iluż to z tych, wiodących dawne
życie wolne od jakichkolwiek restrykcji, cieszących się
powszechnym szacunkiem, zamiast dalej tkwić w nieprawościach,
zbadali uważnie swe postępowanie? W mocy naszych wrogów leży
spotwarzanie i szkalowanie nas, zwłaszcza w kręgach ludzi o małym
rozeznaniu. Nie mogą nas jednak pozbawić jednego. W szeregach
naszych nowych wiernych bowiem, więcej można doszukać się
niewinności, spójności, prawdziwej świętości niż w tych,
którzy mienią się najświetniejszymi wśród oponentów. Jeśli
znajdą się wśród nas ci, co znieważają Ewangelię dając upust
swym pożądliwościom – nie jest to zjawisko; a nawet gdyby było
nowe, to i tak nie możemy być zmuszani do brania ciężaru winy.
Ewangelia jest jedyną regułą dobrego, pobożnego życia. Zakłada
jednak, że nie wszyscy są gotowi na Jej przyjęcie. Jeśli
niektórzy zwolnieni z jakichkolwiek więzów grzeszą w jeszcze
bardziej zarozumiały sposób, rozpoznać możemy tu prawdę słów
Symeona, że Chrystus przyszedł na świat,aby
były ujawnione myśli wielu serc (Łk.
2,35). Bóg daje nam Swą Ewangelię, aby ukryte niegodziwości
wyszły na światło dzienne. Stawianie zarzutu tym, co niosą i
nauczają Jej, jest zatem szczytem bezczelności. Wyrażając się
tak ostro nie czynię krzywdy naszym wrogom. Odpowiadam jedynie tą
samą rzeczą, z której oni próbują zbudować zarzut przeciw nam.
Skąd pogardzający prawdą Bożą uczą się swego niepohamowanego
rozpasania? Otóż z przekonania, że na fali konfliktu wolno im
posuwać się do wszystkiego. Niechaj dostrzegą swój występek.
Przez stawanie na drodze prawdy wzniecają wśród niegodziwych
nadzieję na bezkarność swych czynów.
Jeśli
chodzi o obelżywy zarzut, że pozbawieni jesteśmy jakiejkolwiek
dyscypliny i zahamowań, możemy odpowiedzieć dwojako. Gdybym
powiedział, że dyscyplina dobrze zadomowiona jest w naszych
kręgach, sprzeciwiliby się temu nasi nauczyciele, którzy
rozpaczają, że jest nadal zaniedbywana. Nie zaprzeczam, że
pragnęlibyśmy szczycić się gruntowną dyscypliną w naszym
obozie. Należy jednak rozważyć, jakimi ludźmi byli wcześniej
nasi wyznawcy. Czekam na sprzeciw naszych adwersarzy. Używają oni
każdego fortelu, aby obarczyć nas winą i pokrzyżować nasze
wysiłki w tworzeniu i ukonstytuowaniu Kościoła, jak również
obalaniu wszystkiego, czego dotknęła nasza ręka. Skwapliwie
dokładamy starań do budowy Kościoła, a kiedy oddani jesteśmy już
pracy, próbują przeszkodzić naszym działaniom, nie pozostawiając
czasu choćby na rozwiązanie wewnętrznych problemów Kościoła.
Następnie zarzucają nam Jego opłakany stan, którego sami są
przyczyną. Cóż za chytrość nakazuje im ciągłe gniewanie się
na nas, a nam czynienie z tego zarzutu?! Konsekwencją owych sporów
jest brak czasu na zaprowadzenie porządku we wszystkich działach
Kościoła. Bóg jest świadkiem naszego żalu z powyższych
przyczyn, ludzie zaś świadkami naszych skarg z powodu odległości,
jaka ciągle dzieli nas od doskonałości.
Mówi się o nas, że wyzbyliśmy się pewnych spraw dotyczących
dyscypliny. To prawda, ale w odbudowie upadłej budowli ludzie mają
w zwyczaju zbierać pozostałe szczątki i odbudowywać z nich to, co
się da. Tak też my czuliśmy się zobligowani, aby działać. Jeśli
nawet przetrwała jakaś część starej dyscypliny kościelnej, tak
bardzo pokryła się ona różnymi naleciałościami, że utraciła
swą pierwotną, dziewiczą formę. Nie służyłaby ona niczemu,
jeśli nie byłaby oczyszczona.
Życzyłbym sobie, aby nasi adwersarze pobudzali nas do działania
swoim przykładem. Ale czy sami odznaczają się dyscypliną, o
której rzekomym u nas braku tak głośno się wyrażają? Czy nie
byłoby z większym pożytkiem wspólnie przyznać się do winy i
wyznać ją przed Bogiem niż obrzucać nas zarzutami, od których
sami nie są wolni?
Dyscyplina
odnosi się zarówno do duchownych jak i wiernych. Życzyłbym sobie
wiedzieć, z jaką surowością podchodzą do wymogu prawego i
czystego moralnie zachowywania się duszpasterzy. Nie doszukuję się
w nich tej czystej i wysublimowanej świętości, której wymagały
antyczne kanony od kleru. Wiem bowiem, że w pogardzie mają prawa,
które od wieków leżą w zapomnieniu, tak samo jak i każdego, kto
próbuje je przypomnieć. To, czego domagam się od duchownych, to
elementarne poczucie przyzwoitości. Jeśli nie mogą wyróżniać
się cnotliwością życia, niech przynajmniej nie grzeszą
bezecnością. Jeśli ktokolwiek dochodzi do stanu duchownego na
drodze przekupstwa, czyjegoś polecenia, plugawej służalczości lub
podejrzanych zaświadczeń, kanony określają to mianem
świętokupstwa, które zasługuje na ukaranie. Iluż ludzi w
dzisiejszych czasach staje się duchownymi na innej niż wymienione
drogi? Gdyby nie istniało postanowienie w tej sprawie, można by
zapomnieć o rygorystycznym podejściu do problemu. Jednak domy
biskupów są siedliskiem jawnego i ukrytego świętokupstwa. Cóż
na to biskup Rzymu widząc, jak kapłańskie urzędy przyznawane są
tym, którzy zaoferują największą stawkę lub tam, gdzie opłaca
się czyjeś wstawiennictwo lub inne niegodziwości? Czy zdrowy
rozsądek przyzwala na wybieranie 12-letnich chłopców na urząd
arcybiskupa? Czy nie to bardziej ubliża Chrystusowi, niż kiedy był
bity i poniewierany? Czy można bardziej urągać Bogu i ludziom,
kiedy chłopiec, jeszcze dziecko, dostępuje urzędu pastora?
Zalecenia kanonów dotyczące biskupów i prezbiterów nakazują im
stać na straży swej parafii i nie zaniedbywać jej swą
nieobecnością. Nawet, gdy wyobrazimy sobie, że nie istnieje taki
nakaz, któż nie dostrzeże, że dobre imię chrześcijaństwa
narażone jest na pośmiewisko nawet u Turków, gdzie mianem pastora
określa się kogoś, kto ani razu nie składa wizyty w swej parafii.
Rzadkością jest, że pastor przebywa tam, gdzie wyznaczono mu jego
urząd. Biskupi i opaci przebywają w swych własnych dworach lub na
dworze książąt. W zależności od swego usposobienia wybierają
miejsce, gdzie mogą żyć w luksusie. Ci, którzy znajdują większą
przyjemność przebywania w swych własnych beneficjach, znani są z
lenistwa. Nic nie wydaje się im być bardziej obce, jak własne
obowiązki.
Stare kanony
zabraniały przydzielania dwu parafii jednemu duchownemu. Dawno już
zapomniano o owym zakazie. Jakie wytłumaczenie można znaleźć na
absurd przydzielania pięciu beneficjów jednemu duszpasterzowi lub,
na przykład, trzech wspomnianych wcześniej biskupstw, oddzielonych
od siebie ogromną odległością, uniemożliwiającą choćby
coroczne odwiedziny, nie mówiąc już o innych obowiązkach, jakie z
tego wynikają.
Kanony domagają
się ścisłej i szczegółowej analizy życia i poglądów
ubiegających się o wejście w stan duchowny. Przyznajmy, że
dzisiejsze czasy nie obligują do tak surowego przestrzeganiem reguł.
Nie można jednak bezkrytycznie przyjmować zupełnych ignorantów,
pozbawionych wiedzy i roztropności. Zatrudniając kogoś, nawet w
mało wymagającym zawodzie, większą uwagę zwraca się na jego
przeszłość, niż przy wyborze duszpasterza. Uwagi me wolne są od
jakiegokolwiek fałszu czy przesady. Współcześni kandydaci podczas
selekcji muszą się wykazać niewielką wiedzą. Biskupi lub
sufragani zadają pytania pozornie udowadniające, że ci, których
już wcześniej wybrali nadają się na stanowisko. Nie ma okazji na
głębszą dociekliwość kwalifikacji kandydata. Ordynacja jest
tylko formalnością, dobrze znaną wszystkim od urzędnika
parafialnego do stróża.
Według
starych kanonów po ordynacji najmniejszy akt lubieżności karany
był usunięciem ze stanowiska i ekskomuniką. Jeśli nawet
zrezygnujemy z części owych rygorystycznych wymogów, cóż powiemy
o tolerancji dzisiejszego wyuzdania, która niemalże zezwala na jej
popełnianie. Kanony zdecydowanie zakazują duchownym rozkoszowania
się przyjemnościami polowania, hazardu, biesiadowania i tańca.
Zwalniają ze stanowiska każdego, kto okrył się jakąkolwiek
hańbą. Zatem wszyscy duchowni, którzy zaprzątają sobie głowę
świeckimi sprawami, wtrącają się w cywilne urzędy, aby odwrócić
uwagę od spraw swego stanu i nie są pracowici w wypełnianiu
obowiązków powinni być surowo potępieni, a jeśli nie wyrażają
skruchy, zwolnieni. Z pewnością powstanie tu sprzeciw, że jak na
dzisiejsze czasy, to zbyt surowe sankcje. Któż, jednak przymknie
oko na niepohamowaną rozpustę panoszącą się wśród duchownych?
Dodaje ona jedynie ohydy do i tak wielkiego zepsucia świata.
W odniesieniu do dyscypliny narzuconej ludziom sprawa ma się
następująco. Jeśli nikt nie kwestionuje dominacji duchownych i nie
dostrzega ich udziału w ogólnej korupcji, wówczas wszystko zło,
które dzieje się z wiernymi, spowijane jest bezkarnością lub
beztroskim niedopatrzeniem. W zachowaniu społeczeństwa łatwo
dostrzec rozpowszechnianie się wszelkiego rodzaju nieprawości.
Zwracam się do Was, Wasza Cesarska Mość i Was, Prześwietni
Książęta, abyście byli tu świadkami. Duchowni, czy to z
pobłażliwości, czy z beztroski, pozwalają nikczemnikom dawać
upust swym żądzom. Przypatrzmy się, w jaki sposób reagują na jej
przejawy i jaką troskę przejawiają w korygowaniu wad lub
przynajmniej ich piętnowaniu. W jaki sposób strofują i krytykują
owe postępowania? Czemu służy dziś ekskomunika - najlepszy środek
dyscyplinarny? Pod jej nazwą kryją się tyrańskie metody, ofiarą
których stają się „nieposłuszni”. Niestawienie się przed
trybunałem w sprawach finansowych lub bieda, która uniemożliwia
spełnienie ich finansowych wymagań – to definicja
nieposłuszeństwa. Co za tym idzie, najbardziej uzdrawiającym
remedium na utemperowanie winnych okazuje się być trapienie
biednych i niewinnych. Co więcej, pielęgnują dziwaczny obyczaj,
sprzeczny z zaleceniem Chrystusa, rzucania klątwy na niewyjaśnione
przypadki przestępstw, na przykład w sytuacji popełnienia
kradzieży, gdy złodziej nie jest znany.
Choć
tak wiele haniebnych czynów dzieje się na oczach wszystkich,
praktyka ekskomuniki leży gdzieś zapomniana, a osoby, w których
kręgach szczególnie dominuje nieprawość, mają czelność
zarzucać nam dążenie do ładu! Nie ma wątpliwości, że jesteśmy
współwinni zaistniałej sytuacji, a i nic nie zyskujemy oskarżając
naszych przeciwników. Z tego, co dotąd przedstawiłem widać, że
mym celem nie było wzajemne obwinianie się, aby uniknąć zarzutu
pod naszym adresem, ale podkreślenie prawdziwej wartości
dyscypliny, którą jakoby odrzuciliśmy. Jestem przeświadczony, że
brak całkowitego ładu w naszych szeregach nie jest aż tak
wymagający natychmiastowych środków zaradczych. Nie staram się tu
usprawiedliwić i schlebiać własnym defektom. Zdaję sobie sprawę,
jak wiele pozostawiamy do życzenia. Bez wątpienia trudno byłoby
zdać rachunek z naszych niektórych poczynań przed Bogiem, nie
trudniej jednak, niż w wypadku naszych oponentów.
Z równym, co w poprzednich wypadkach, stopniem bezczelności
obwieszczają, że zagrabiliśmy bogactwo Kościoła i bierzemy
udział w świeckich sprawach. Skłamałbym, gdybym temu zaprzeczył.
Zawsze wielkie zmiany przynoszą pewne niedogodności. Nie szukam
wymówki na to, co złe u nas, ale skąd bierze się śmiałość
owego zarzutu? Oponenci twierdzą, że świętokradztwem jest
sprzeniewierzać dobra kościelne na cele świeckie. Zgadzamy się z
tą opinią. Stawiany jest nam zarzut, że to właśnie czynimy. Nie
obawiam się udzielić odpowiedzi w naszym imieniu, jeśli to samo
uczyni strona przeciwna. Wkrótce powrócę do naszego przypadku. W
międzyczasie przyjrzyjmy się, jak postępują ci, o których
mowa.
Nie dodam niczego oprócz
tego, co widoczne dla oczu. Biskupi prześcigają się z książętami
w splendorze swych strojów, obfitości stołu, ilości służby,
wspaniałości pałaców, krótko mówiąc, każdego rodzaju luksusu.
Jednocześnie marnotrawią dochody Kościoła na jeszcze bardziej
haniebne wydatki. Wspomnieć można by tu tereny do uprawiania
sportów, rozkosze gier, zabaw i innych przyjemności, które
pochłaniają niemałą część dochodu. Korzystanie z kiesy
kościelnej na cele nierządu, pycha i całkowite zatracanie się w
ekscesach, zasługuje jednak na najwyższe oburzenie.
Był czas, kiedy ubóstwo było uważane za chlubę wśród księży.
Tak też o nim wyrażał się Sobór w Aquili. Wydano wówczas dekret
mówiący, że biskup powinien rezydować w bliskości swej parafii w
skromnych warunkach z podstawowym umeblowaniem (Con.Carth. iv,cap.
Iv,can.14). Nie zważając już na pierwotne reguły, w czasach
późniejszych, kiedy wdało się znieprawienie w zdobywaniu bogactwa
przez duchownych, nawet wówczas prawo stanowiło podział dochodu
kościelnego na cztery części. Jedna przeznaczona była dla biskupa
na cele gościnności i tych będących w potrzebie, druga dla
pozostałego kleru, trzecia dla biednych, czwarta zaś na odnawianie
kościoła. Grzegorz potwierdza pełne zastosowanie się do owego
dekretu nawet w jego czasach. Z biegiem lat; reguła ta stawała się
mniej rygorystyczna, aż przyszedł okres całkowitego znieprawienia.
Nikt jednak nie odmówi słuszności słów Jerome w ad
Nepotianum,
że chlubą biskupa jest zaspokajanie potrzeb biednych, zaś hańbą
wszystkich duchownych pielęgnować pragnienie zdobywania osobistego
bogactwa. Będzie to z pewnością uważane za kolejny, zbyt surowy,
nakaz, kiedy Jerome w tym samym piśmie mówi o otwartości,
gościnności dla biednych i obcych. Łatwo jednak doszukać się
słuszności owego nakazu w Biblii.
Im bardziej opaci zbliżają się w swych dochodach do biskupów, tym
bardziej ich przypominają. Kanonicy i księża przy parafii, nie
mogąc w pełni korzystać z przyjemności zastawionych stołów,
luksusu, wystawności, szybko znaleźli metodę kompensującą im tę
niedogodność. Pazerność posuwa niektórych do zdobywania w ciągu
miesiąca dochodów równych rocznemu z tytułu posiadania czterech
czy pięciu beneficjów, nie myśląc o obowiązkach i
odpowiedzialności, jaka się z tym wiąże. Zawsze znajdą się
przecież wikariusze skorzy do płaszczenia się i przejęcia
obowiązków na swoje barki, jeśli tylko dane im będzie uszczknąć
choć trochę grosza. Mało kto zadowala się jednym biskupstwem lub
opactwem. Ci, którzy żyją na koszt publicznych wydatków Kościoła,
choć mogliby żyć z fundacji kościelnej, określani są przez
Jerome mianem świętokradców (C.Cler.I,Quest.2). Jak zatem
należałoby określić tych, co pochłaniają trzy biskupstwa,
powiedzmy od pięćdziesięciu do stu fundacji kościelnych. Gdyby
choć nie narzekali, że są niesprawiedliwie spotwarzani! Cóż
można sądzić o tych, którzy delektują się przyjemnościami
ciała, korzystając z publicznych dochodów Kościoła? Mówię tu
tylko o wypadkach powszechnie znanych.
Gdybyśmy mieli zapytać co poniektórych, rezydujących w swoich
beneficjach, z jakiego tytułu otrzymują skromne, umiarkowane
wynagrodzenie, nie potrafiliby odpowiedzieć. Jakie obowiązki
wykonują w zamian? W starym prawie ci, którzy służyli przy
ołtarzu, żyli w jego bliskości zgodnie ze słowami: tak
też postanowił Pan, ażeby ci, którzy Ewangelię zwiastują, z
Ewangelii żyli (1
Kor. 9,14). Niechaj zatem nasi oponenci wykażą, że są
głosicielami Ewangelii. Nie będę wówczas kwestionował ich prawa
do pensji, czego również nie kwestionuje autorytet świętego
Pawła:młócącemu
wołowi nie zawiązuj pyska (1
Kor. 9,9). Czyż nie stoi to wszak w sprzeczności, że pracowite
woły przymierają głodem, a leniwe osły dostają swój pokarm?
Obarczeni tym zarzutem bronić się będą twierdzeniem, jakoby
pełnili służbę ołtarza, co według prawa powinno dawać im
utrzymanie. Święty Paweł w Nowym Testamencie przedstawia tę
sprawę nieco inaczej. Jaka jest jakość ich usług, za które
domagają się zapłaty. Odprawiają, co prawda, msze i przewodniczą
śpiewom w kościele. Czasem nie służy to żadnemu celowi, czasem
popełniają świętokradztwo, wywołując tym Boży gniew. Na takie,
a nie inne cele płyną publiczne pieniądze.
Nasi książęta oskarżani są o niewybaczalne świętokradztwo,
jakoby na drodze nieuczciwości i przemocy przywłaszczyli sobie
fundacje kościelne, które były poświęcone Bogu, a teraz ulegają
zniszczeniu, będąc wykorzystywane na świeckie cele. Nie będę
uchylał się od odpowiedzi na wszystko, co niepokoi w naszych
szeregach. Jasno wyrażam moje niezadowolenie, że nie kładzie się
większego nacisku na prawowite wydatkowanie dochodów kościelnych,
na które były one przeznaczone. Szczerze ubolewam nad tym. Problem
jednak, czy rzeczywiście nasi książęta w sposób świętokradczy
zagarnęli dochody kościelne, kiedy przejęli to, co uratowali z rąk
księży i mnichów. Czy dobra te miały pozostać nadal miejscem
folgowania swoim żądzom? Stawiając nam powyższe zarzuty nasi
adwersarze bronią tu swoich interesów, nie zaś Chrystusa i Jego
Kościoła. Bez wątpienia z całą surowością powinno oceniać się
tych, którzy przywłaszczają sobie dobra kościelne i wykorzystują
je na własne potrzeby. Proceder taki ma jednak czasami swoje
uzasadnienie. Niektórzy duchowni pozbawieni są swego utrzymania,
gdyż okrutnie wykorzystując ubogich wiernych, winni są ich krwi.
Oponenci zadają pytanie, cóż mają z tym wspólnego. Któż z nich
może szczerze wyznać to, co niegdyś rzekł święty Ambroży, a
mianowicie, że cokolwiek posiadał, było własnością biednych.
Usilnie twierdził, że również własność biskupa należy do
biednych (Ambroży, Epist.Lib.v.Ep. 31,33). Rzadko spotkać można
tych, którzy nie nadużywają swych dóbr ku wielkiej swobodzie i
marnotrawstwu. Niesłusznie czynione są nam wymówki za pozbawienie
dóbr, które wbrew prawu zagarnęli i marnotrawią z wielkim
bezeceństwem.
Pozbawienie ich
owej własności dokonało się nie tylko w majestacie prawa, ale i z
konieczności. Czyż nasi książęta, widząc Kościół pozbawiony
prawdziwych duchownych, a dochody kościelne marnotrawione przez
opieszalców, dziedzictwo Chrystusowe i biednych pochłonięte przez
kilku drapieżców, rozpustnie niweczone na kosztowne zbytki – czy
w tej sytuacji nie mieli prawa interweniować? Czy przyglądając się
zatwardziałym wrogom prawdy, próżnującym jak inbucus i
nadużywającym włości kościelnych, atakujących Chrystusa,
gnębiących prawowitą doktrynę, prześladujących innych pastorów,
nie było rozsądne pozbawić ich owej własności tak, aby nie
posiadali w ręku środków, którymi nękali Kościół. Warto tu
wspomnieć króla Jozjasza, który w imieniu autorytetu Ducha
Świętego, widząc jak Święta Eucharystia była w niewłaściwy
sposób spożywana, powołał specjalnego urzędnika, zmuszającego
ich do złożenia relacji (2 Kr. 24:14). Było również wielu
duchownych, którym Bóg powierzył zadanie zwyczajnego zarządzania
Kościołem. Co powinno spotkać tych, którzy nie dopełniają tego
obowiązku, nie tylko zaniedbują odbudowy Kościoła, lecz wytężają
swe siły i środki, aby doprowadzić do jego upadku?
Ktoś może wyrazić zainteresowanie, w jaki sposób administruje się
naszymi dochodami. Z pewnością można by dopatrzyć się pewnych
nieprawości. Są one jednak spożytkowane w sposób bardziej wydajny
niż naszych adwersarzy. Jakkolwiek sprawy by się miały, prawdziwi,
oddani duszpasterze, którzy karmią swe stada doktryną zbawienia,
są finansowo wspierani z owych środków. Wcześniej bywało, że
kościoły pozbawione pastorów obciążane były wymogiem składania
ofiar na nie. Gdziekolwiek wcześniej istniały szkoły lub szpitale
przykościelne dla biednych, nadal istnieją. W niektórych
przypadkach ich dochody wzrosły, w żadnym z nich nie zmalały. W
wielu miejscach byłych klasztorów założono nowe szpitale, w
innych szkoły, gdzie wykładowcy otrzymują regularne wynagrodzenie,
a młodych kształci się w nadziei, że będą służyć w
przyszłości Kościołowi.
Krótko mówiąc, Kościół ma wiele korzyści z owych dochodów,
które wcześniej przejadali tylko księża i zakonnicy. Niemałą
ich część pochłaniają nieprzewidziane wydatki. Są one jednak
ściśle brane pod uwagę. Jeśli w Kościele panuje chaos, jest on
dużo bardziej kosztowny dla Kościoła, niż jego prawidłowe
zarządzanie. Nie można odmawiać naszym książętom i urzędnikom,
mającym władzę sędziowską, środków na wydatki tego typu. Nie
są one wszak, na swój własny użytek, ale na konieczne potrzeby
Kościoła. Poza tym nasi adwersarze nie wspominają o grabieży i
niesprawiedliwym wymuszaniu ofiar, od których teraz wierni są
uwolnieni. Roztrząsanie owego tematu wydaje się być zbyteczne z
jednego powodu. Ponad trzy lata temu nasi książęta zadeklarowali
swą wolę zwrotu mienia pod warunkiem, że to samo uczynią ci,
którzy posiadają znacznie więcej oraz winni są większej korupcji
w zarządzaniu nimi. Nasi książęta nadal czują się zobowiązani
tą obietnicą w stosunku do Jego Cesarskiej Mości. Dokument ten
jest jawny dla świata tak, aby nie istniała jakakolwiek przeszkoda
na drodze ujednolicenia doktryny.
Ostatnim i podstawowym zarzutem, stawianym pod naszym adresem, jest
doprowadzenie do schizmy w Kościele. Żadne okoliczności nie są w
stanie usankcjonować naszego zerwania jedności Kościoła. Pisma
naszych autorów są świadkami, jak bardzo czyni się nam
niesprawiedliwość. Nie staramy się ani odstąpić od Kościoła,
ani tracić duchowej styczności z nim. Zachowując pozory
słuszności, nasi oponenci mają w zwyczaju sypać piasek w oczy
ludziom prawym i pobożnym. Dlatego uniżenie proszę Waszą Cesarską
Mość i Was, Książęta o wyzbycie się wszelkich uprzedzeń, aby
bezstronnie wysłuchać naszej obrony. Niechaj również imię
naszego Kościoła nie wzbudza nagłego niepokoju. Proszę wspomnieć,
że prorocy i apostołowie wraz ze swym pierwotnym Kościołem
przeżywali podobny spór, jaki my dziś toczymy z biskupem Rzymu i
jego zastępami. Na ich podobieństwo powodowani rozkazem samego Boga
pomstujemy na bałwochwalstwo, przesądy, profanację świątyni i
jej obrządków, występujemy przeciwko beztrosce i lenistwu
kapłanów, powszechnemu skąpstwu, okrucieństwu i rozpasaniu.
Zawsze spotykamy na swej drodze opór podobny temu, jaki i ich
również spotykał. Zarówno prorocy, jak i my padamy ofiarą
oszczerstwa, że odstępując od opinii ogółu burzymy jedność
Kościoła. Codzienne zarządzanie Kościołem przypadało wówczas
kapłanom. Nie rościli sobie do tego prawa w sposób arogancki, ale
Bóg nadal im tę funkcję Swoim autorytetem. Przedstawienie
wszystkich przykładów w tej sprawie byłoby zbyt czasochłonne.
Zadowólmy się jednym z nich – przykładem Jeremiasza.
Prorok ów musiał radzić sobie z całym zastępem kapłanów i ich
orężem, z jakim na niego nastawali. Czyż poniższe słowa nie
świadczą o troskach, z jakimi przyszło mu się borykać: Nuże
uknujmy spisek przeciwko Jeremiaszowi, gdyż nie zaginie pouczenie
kapłana ani rada mędrca, ani słowo proroka! (Jer.
18,18). W swych szeregach mieli wielkiego kapłana, który potępiał
każdego, kto popełnił poważne wykroczenie oraz rzesze
podzielających ich zadanie, którym sam Bóg powierzył zarządzanie
Kościołem żydowskim. Jeśli prorok burzył spójność Kościoła,
zalecaną autorytetem Boga, któż ostałby się po jego stronie?
Musiał być zatem uznany za odszczepieńca. Nie będąc
powstrzymanym konsekwencjami walki z bezbożnością kapłanów
pozostał wytrwały w swych dążeniach.
Jesteśmy
w stanie udowodnić, i dla wielu jest to łatwo dostrzegalne, że
wieczna prawda Boża, głoszona przez proroków i apostołów, jest
po naszej stronie. Wszystko, co nas jednak spotyka, to fala zarzutu
odstąpienia od Kościoła. Jednogłośnie zaprzeczamy temu. Nadane
prawo do zarządzania Kościołem jest jakoby argumentem w obronie
stanowiska naszych adwersarzy. Jakże o wiele bliżsi byliby prawdy,
gdyby potrafili skorzystać z przykładu Jeremiasza. Dla nich
istnienie legalnego kapłaństwa usankcjonowanego przez Boga
pozostawało w owych czasach bezsprzeczne. Uważają przy tym tamtą
ordynację za niepodważalną. Ci natomiast, którzy noszą dziś
miano prałatów, nie mogą udowodnić swojej ordynacji żadnymi
prawami, ani boskimi, ani ludzkimi. Niechże i tak będzie. Jednakże,
jeśli pod względem miejsca w hierarchii, pozostają w tej samej
sytuacji co dawni kapłani, nie mogą niczego nam zarzucić, nie
oskarżając jednocześnie proroka Jeremiasza o schizmę.
Podałem tu tylko jednego proroka jako przykład. Wszyscy pozostali
mówią o podobnej walce, jaką musieli stoczyć z niegodziwymi
duchownymi, próbującymi pozbyć się ich. W jaki sposób reagowali
apostołowie na takie traktowanie? Wyznając, że są sługami
Chrystusa wypowiadali wojnę synagodze. Urząd i dostojeństwo stanu
duchownego nie doznawały jednak uszczerbku. Choć prorocy i
apostołowie różnili się w sprawach doktrynalnych z duchownymi,
kultywowali jednak duchową więź poprzez ofiary i modlitwy, jeśli
tylko nie zakrawała ona na bałwochwalstwo. Żaden prorok nie
splamił się składaniem ofiar w Bethel. Żaden też nie składał
nieczystych ofiar, kiedy świątynię opanował duch Antochiusa, a
bluźniercze ryty znalazły w niej swe miejsce.
Prawdziwi słudzy Boga nigdy nie czuli się pozbawieni przynależności
do Kościoła. Woleli jednak znosić przydomek odszczepieńców, niż
popierać panoszącą się bezbożność. Czasem pozbawia się nas
miana „Kościół”. Rozsądzić należałoby jednak, co oznacza
prawdziwy Kościół i jaki powinien być charakter jego jedności. Z
pewnością nie można oddzielić Kościoła od Chrystusa, który
jest jego Głową. Mówiąc o Nim mam na myśli przesłanie Jego
Ewangelii, które przypieczętował własną krwią. Aby przekonać
nas, że strona przeciwna tworzy prawowity Kościół, musiałaby
najpierw udowodnić istnienie prawdziwej doktryny swym życiem i
nauczaniem. Według nas nauczanie słowa Bożego i czystość w
szafowaniu sakramentami to cechy należne dobrze uporządkowanemu
Kościołowi. Skoro święty Paweł wyznał, że Kościół zbudowany
jest na
fundamencie apostołów i proroków, którego kamieniem węgielnym
jest sam Jezus Chrystus (Ef.
2,20), stąd każdy Kościół, nie mający takich fundamentów,
skłania się ku upadkowi.
Zajmę
się teraz naszymi przeciwnikami, którzy szczycą się, że są
wyznawcami Chrystusa, używając przy tym górnolotnych zwrotów.
Gdyby tylko pojawił się On w ich nauczaniu, przekonaliby nas.
Nalegają również na określanie się mianem Kościoła. Gdzie
jednak podział się jego prawdziwy fundament, o którym wspomniał
święty Paweł. Rzeczywistość ich Kościoła więcej zdradza jego
charakteru niż sama nazwa „kościół”. Zarówno oni, jak i my
skłonni jesteśmy przyznać, że ci, którzy wyzbywają się
Kościoła, matki wszystkich wiernych, „filaru i podstawy prawdy”,
burzą się przeciwko samemu Chrystusowi. Dla nas jednak Kościół
oznacza tę, która powstała z ziarna nie ulegającego zepsuciu,
która wzywa swe dzieci do wieczności i karmi je pokarmem duchowym
(Słowo Boga jest owym nasieniem i pokarmem), która poprzez
spełnianie swych obowiązków duszpasterskich zachowuje prawdę
Bożą, złożoną kiedyś na jej łonie. To owe cechy powinny
charakteryzować prawdziwy Kościół. Bóg wszak Sam je wyróżnił.
Czyż nie jest słuszne zatem dopatrywać się ich u tych, którzy
mienią się nazwą „Kościół”? Jeśli nazwa ta pozostaje
pustym słowem, można jedynie wspomnieć werset z proroka
Jeremiasza: Nie
polegajcie na słowach zwodniczych, gdy mówią: «Świątynia
Pańska, świątynia Pańska, świątynia Pańska to jest! »(Jer.
7,4) czy: Czy
jaskinią zbójców stał się w waszych oczach ten dom, który jest
nazwany moim imieniem? (Jer.
7,11)
Formułę jedności
Kościoła, wyrażoną słowami świętego Pawła, uważamy za świętą
i rzucamy klątwę na wszystkich, którzy się jej sprzeciwiają.
Zasadą owej jedności jest Jeden
Pan, jedna wiara, jeden chrzest (Ef.
4,4-5), który wzywa nas do Siebie w jednej nadziei. Jesteśmy zatem
jednym ciałem, jednym duchem. Jeśli stosujemy się do nakazów
Boga, związani jesteśmy jednym węzłem wiary. Co więcej,
powinniśmy zważać na słowa kolejnego wersetu, że wiara
tedy jest ze słuchania, a słuchanie przez słowo Chrystusowe (Rz.
10,17). Przyjmijmy zatem jedno, że jedność Boża istnieje wśród
nas, kiedy łączymy się w Chrystusie, przystając na czystość
Jego doktryny. W jaki sposób moglibyśmy wyróżnić Kościół
Chrystusa, jeśli doktryna Jego byłaby w zbieżności z innymi
bezbożnymi frakcjami? Apostoł dodaje, że instytucja Kościoła
ustanowiona, aby przygotować
świętych do dzieła posługiwania, do budowania ciała
Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy do jedności wiary i poznania
Syna Bożego. [...] Abyśmy już nie byli dziećmi, miotanymi i
unoszonymi lada wiatrem nauki przez oszustwo ludzkie [...] lecz
abyśmy będąc szczerymi w miłości, wzrastali pod każdym względem
w Niego, który jest Głową, w Chrystusa (Ef.
4,12-15). Czy mógłby apostoł jeszcze prościej wyrazić, że
jedność Kościoła w prawdziwej doktrynie to wezwanie nas do
powrotu do Chrystusa i wiary, która zawiera się w wiedzy o Nim i
posłuszeństwie prawdzie. Ci, którzy wierzą, że Kościół jest
owczarnią, a Chrystus jej pasterzem, gdzie słuchają tylko Jego
głosu i rozróżniają Jego głos od obcych, nie potrzebują żadnej
innej definicji Kościoła. Potwierdzają to słowa świętego Pawła,
modlącego się za Rzymian:A
Bóg, który jest źródłem cierpliwości i pociechy, niech sprawi,
abyście byli jednomyślni między sobą na wzór Chrystusa, abyście
jednomyślnie, jednymi usty wielbili Boga i Ojca Pana naszego, Jezusa
Chrystusa. (Rz.
15,5-6)
Najpierw niech nasi
oponenci zbliżą się do Chrystusa, a później przekonają nas, że
dążymy do schizmy, zachowując rozdźwięk co do doktryny. Skoro
jasno widać, że Chrystus wraz z Jego nauczaniem jest nieobecny w
ich kręgach, a przesłanie Jego ewangelii wykorzenione, ich zarzut
sprowadza się do tego, że bardziej opowiadamy się za Chrystusem
niż regułami ich wiary. Czy odszczepieńcami, zdrajcami duchowej
jedności Kościoła są ci, którzy odmawiają odejścia od
Chrystusa i Jego prawdy na rzecz oddania się ludzkim autorytetom?
Nie zaprzeczam, że duchowni powinni cieszyć się szacunkiem, a w
sprzeciwianiu się ziemskim autorytetom tkwi niebezpieczeństwo. W
pełni podpisujemy się pod tym twierdzeniem. Zdajemy sobie sprawę,
jaki chaos może zrodzić się ze sprzeniewierzania się władzy.
Niechaj pastorzy cieszą się należną czcią, nie uwłaczając
jednak autorytetowi Chrystusa, któremu powinni, jak każdy człowiek,
się poddać. Poprzez Malachiasza Bóg oświadczył, że powierza
zarządzanie Kościołem Izraelitów kapłanom, pod warunkiem, że
wiernie spełniać będą warunki przymierza, jeśli tylko wargi
kapłana strzegą poznania, a z ust jego ludzie chcą mieć
wskazania (Mal.
2,7) oraz, jeśli przybliżają oni prawa Boże ludziom. Zapowiada
również, że jeśli kapłani nie spełniają tego warunku,
przymierze traci swą moc. W błędzie są duchowni, którzy sądzą,
że wypełniając powierzony im urząd są świadkami prawdy Boga.
Jeśli w sprzeczności do praw Bożych i natury swego urzędu,
zawzięcie wszczynają wojnę z prawdą Bożą, nie mogą rościć
sobie praw do władzy, której Bóg nigdy nie nadał ani księżom,
ani biskupom na innych warunkach niż powyższe.
Utrzymują, że wspólnota Kościoła zarezerwowana jest dla ludzi o
pewnym stylu życia, którego reguły sami sobie tworzą i uważają,
że nasze oderwanie od stolicy apostolskiej świadczy jednocześnie o
ich zwycięstwie. Łatwo można odpowiedzieć na argument chełpienia
się prymatem Rzymu, jednak byłoby to zbyt czasochłonne. Poza tym
nasi pisarze naświetlili już ten problem w wielu swych pismach.
Pragnę zwrócić uwagę Waszej Cesarskiej Mości i Waszą, Książęta,
na słowa Cypriana, który wymienia lepszy sposób, stwierdzający
prawdziwą jedność duchową Kościoła, niż tylko odwoływanie się
do biskupa Rzymu, jak to czynią nasi oponenci. Uważając
episkopalny autorytet Chrystusa za jedyne źródło kościelnej
jedności, Cyprian kontynuuje swą myśl twierdząc, że jest
jeden Kościół, który przez wzrost owoców swego istnienia
rozrasta się w mnogość na podobieństwo wielu promieni
słonecznych, których źródłem jest jedyne słońce; wielu gałęzi
drzewa wyrastających z jednego pnia z jednego spoistego korzenia.
Kiedy wiele strumieni płynie z jednego źródła, to pomimo całej
obfitości, pozornego rozczłonkowania zachowana jest jedność w
odniesieniu do źródła. Jeśli oddzielimy jeden promień od całości
słońca, nie rozszczepimy jedności światła. Jedna oderwana gałąź
z drzewa nie ma mocy samoistnego wzrostu. Jeden strumień odcięty od
swego źródła wysycha. Tak też dzieje się z Kościołem Bożym.
Promieniujący światłem wysyła swe promienie na cały świat. Choć
rozproszone, jest to jednak jedno światło. Jedność jest
zachowana.(Cyprian, De
Unitat.Ecclesi.)
Herezje i schizmy powstają, kiedy nie ma powrotu do źródeł
prawdy, gdzie brak szacunku dla Boga i poszanowania Jego praw. Niech
zatem nasi przeciwnicy poszczycą się hierarchią swego Kościoła,
gdzie biskupi wyróżniają się swoją postawą, nie odmawiają swej
przynależności do Chrystusa, jako jedynego zwierzchnika, działają
w odniesieniu tylko do Niego, kultywują braterską solidarność i
czują więź ze współbraćmi, nie poprzez inne więzy, jak tylko
prawdę Chrystusa. Pod fałszywą maską hierarchii, którą uważają
za powód do dumy, kryje się ślepy szacunek i niewolnicze poddanie
się wiernych. Sam biskup Rzymu, jako namiestnik Chrystusa na ziemi,
ma przewagę i dominuje nad Kościołem bez żadnych ograniczeń, na
wzór tyrańskiej władzy. Struktura Kościoła zbudowana jest według
jego standardów raczej, niż według wzorców Chrystusowych.
Światło, o którym mówi Cyprian, nie daje już swego blasku,
obfitujące źródło odcięte od swych strumieni, jedynie
wierzchołek drzewa góruje, drzewa pozbawionego jednak swych
prawowitych korzeni.
Zdaję sobie
sprawę, że nasi oponenci mają ważny powód, dokładając starań
w podtrzymaniu prymatu stolicy apostolskiej wiedząc, że od niego
zależy ich własna egzystencja. Waszym zadaniem jest stać na straży
porządku i nie dać się zwieść próżnym pozorom, których ofiarą
padają często mniej roztropni. Stojący w opozycji do nas, sami
zmuszeni są przyznać, że owa chełpliwa przewaga, budowana była
nie Boskim autorytetem, lecz ludzką wolą. Kiedy dajemy im na to
dowody, wydają się być zawstydzeni, usiłując twierdzić coś
przeciwnego. Był czas, kiedy z pełną zuchwałością
zniekształcali niektóre wersy Pisma Świętego, aby usankcjonować
oczywisty fałsz. W bezpośrednim jednak starciu łatwo było wyrwać
im z rąk argumenty, rzekomo dowodzące ich prawości. Stąd też,
pozbawieni stojącego za nimi Słowa Bożego, uciekają się o pomoc
do okresu początków Kościoła. Tu też bez większego trudu możemy
zaoponować. Zarówno pisma Ojców Kościoła, dekrety soborów, jak
i cała historia Kościoła jasno świadczą, że najwyższa władza,
która jest w rękach biskupa Rzymu od czterystu lat, zdobywana była
stopniowo, często uciekając się do podstępu lub przemocy. Załóżmy
jednak, że prymat stolicy apostolskiej został im nadany mocą Boga
i usankcjonowany zgodą pierwotnego Kościoła. Mogłaby ona cieszyć
się zwierzchnictwem, jeśli tylko przyjmiemy, że Rzym jest
prawdziwym Kościołem i posiada prawdziwego biskupa. Pytamy zatem, w
jakim względzie biskup Rzymu wykonuje swe obowiązki tak, że
czujemy się zobligowani przyjąć go za biskupa? Istnieje słynne
powiedzenie świętego Augustyna, że biskupstwo
jest określeniem urzędu, nie tylko honorowym tytułem.
Pierwsze synody definiują obowiązki biskupa, jako karmienie
wiernych Słowem Bożym, szafowanie sakramentami, utrzymywanie
świętej dyscypliny wśród kleru i wiernych. Umysły biskupów nie
powinny być zaprzątane innymi sprawami – troskami codziennego,
świeckiego życia. Prezbiterzy powinni współdziałać z biskupami
w wykonywaniu owych obowiązków. Czy taki układ ma miejsce w
relacji papież – kardynałowie? Na jakiej podstawie zatem mają
czelność uważać się za prawowitych pastorów, nie zachowując
nawet pozorów pracowitości?!
Biskupi
nie tylko zaniedbują swe obowiązki, Kościół pozbawiony jest
Słowa Bożego i sakramentów, ale wszystko, co w nim się dzieje,
sprzeciwia się zaleceniom Chrystusa. Od wielu wieków stolica
apostolska pozostaje w szponach zabobonów, jawnego bałwochwalstwa,
fałszywych doktryn, a wiele z prawdy, z której składa się religia
chrześcijańska, zostaje przemilczane. Poprzez zyskiwanie brudnych
pieniędzy ze sprzedaży sakramentów i inne bezecne praktyki,
Chrystus został wystawiony na prawdziwe pośmiewisko, jakoby na nowo
został ukrzyżowany. Czyż można zatem nazwać Rzym matką
Kościoła, skoro nawet nie stara się zachować choćby rysu
autentyczności i rwie wszelkie więzy duchowej komunii, którą
wierni powinni być związani?
Czując się na straconej pozycji, biskup Rzymu sprzeciwia się
wskrzeszaniu zaleceń Ewangelii. Czy nie zdradza w ten sposób, że
walka z Królestwem Chrystusowym zabezpiecza spokój jego imperium?
Otwiera się tu przede mną wielkie pole do dyskusji. Konkludując
jednak w kilku słowach, odmawiam Rzymowi, gdzie jawne jest
odstępstwo od wiary, prawa tytułowania się nazwą „apostolską”.
Odmawiam papieżowi zwać się namiestnikiem Chrystusa, kiedy z całym
zapałem prześladuje Ewangelię, demonstrując swym postępowaniem
powinowactwo raczej z Antychrystem. Odmawiam szacunku jako następcy
świętego Piotra, kiedy w swych dążeniach niszczy to, co Piotr
zbudował. Odmawiam mu prawa być głową Kościoła, kiedy jego
tyrania miażdży i rozczłonkowuje Kościół, oddzielając go od
Chrystusa, jedynej i prawdziwej głowy Kościoła. Niechaj sprzeciwią
się tym odmowom ci, którzy skłaniając się do łańcucha
hierarchii kościelnej, tak jak prezentuje go Rzym, nie wahają się
podporządkowania i wystawili doktrynę Słowa Bożego na próbę ze
strony autorytetu papieża. Do Was, Wasza Wysokość, należy ocena,
czy sprawiedliwe jest wzywanie ich do odpowiedzialności w tym
względzie.
Z tego, co
powiedziałem, bez wątpienia widać, jak bardzo spotwarzani jesteśmy
zarzutem bezbożnej pewności siebie, tak jakby niewybaczalnym
zuchwalstwem było usiłowanie oczyszczenia Kościoła z wszelkiej
korupcji w sprawach doktryny, jak i obrządków bez papieskiego
przyzwolenia. Występując tu jako jednostka jakoby nie mamy prawa
wszczynać takich roszczeń. Na cóż moglibyśmy liczyć, oddając
sprawę w ręce papieża? Każdy, kto rozważy, jak z początku
działał Luter i inni reformatorzy, i jakie były dalsze koleje,
uzna za słuszne stanąć w naszej obronie. Kiedy sprawy nie miały
się jeszcze tak źle, Luter uniżenie zwrócił się do papieża o
przyzwolenie, aby uleczyć poważny zamęt, panujący w Kościele.
Czy jego prośba znalazła pozytywny odzew? Coraz bardziej szerzące
się zło, konieczność bezzwłocznego zajęcia się problemem,
nawet gdyby Luter nie zabrał głosu, powinny być wystarczającą
pobudką do podjęcia działań przez papieża. Cały chrześcijański
świat oczekiwał tego od kogoś, kto posiadał w swych dłoniach
środki do spełnienia pobożnych oczekiwań swych wiernych. Czy
uczynił on jednak coś w tym kierunku? Powołuje się on w swej
negatywnej odpowiedzi na istniejące przeszkody. Docierając jednak
do źródeł jasno widać, że jedyną przeszkodą był on sam.
Od początku istnienia instytucji papiestwa do dzisiejszego dnia nie
ma nadziei na jakiekolwiek pertraktacje, chyba że z pominięciem
Chrystusa i powrotem do wszelkich form bezbożności, które mają
już długą historię swego istnienia, doprowadzając tym samym do
jeszcze głębszego zakorzenienia się ich. Bez wątpienia pozostaje
to powodem tego, że nasi oponenci tak usilnie odmawiają nam prawa
ingerowania w wysiłki odnowy Kościoła, nie dlatego, aby było to
niekonieczne (temu bowiem nie można zaprzeczyć), ale nadal pragnąc
zachować żałosny stan Kościoła, w którym jest on gotowy na
każde skinienie biskupa Rzymu.
Zajmijmy się teraz jedynym środkiem zaradczym, którym jeszcze
dysponujemy, choć i tak nasza reakcja uznana jest za bezbożną.
Nasi przeciwnicy zabraniają nam udziału w ogólnym zgromadzeniu.
Czyż, mając środki zapewniające nam bezpieczeństwo, mamy z
powodu ich oporu paść ofiarą upadku i przepaść wraz z nimi?
Twierdzą, że jest wbrew prawu burzyć jedność Kościoła, wydając
samodzielnie artykuły wiary bez konsultacji z innymi. Następnie
przesadnie rozwodzą się na temat konsekwencji takiej samowoli.
Zatrważające zniszczenie, chaotyczne zamieszanie i samowolne
przyjęcie pewnego rytu wiary przez dany naród może stać się
efektem takich działań. Jeśli każdy członek Kościoła, w
pogardzie dla jego jedności, z własnej woli, odrywa się od innych,
słuszną wtedy wydaje się powyższa obiekcja. Nie jest to jednak
główny temat w tej dyspucie.
Życzyłbym sobie, aby wszyscy władcy i kraje świata
chrześcijańskiego zjednoczyli się w świętym porozumieniu i
jednogłośnie zdecydowali się na naprawę istniejącego zła. Skoro
jednak widać, że niektórzy sprzeciwiają się owemu ulepszeniu,
inni zaś, zajęci walką lub zaprzątnięci innymi troskami, nie
mogą poświęcić swej uwagi, jak długo mamy zwlekać z wzięciem
spraw w nasze ręce? Źródłem wielu niepokojów jest niechęć
papieża do jednoczenia się Kościołów, do rozmów na ów temat i
do zwołania odpowiedniej rady. Tak jak ma on to w zwyczaju, udziela
wielu obietnic, jeśli tylko wie, że nie może ich spełnić i że
nie istnieją warunki do ich realizacji. Jednocześnie posiada moc
tworzenia przeszkód, aby nie dać pretekstu do zmiany frontu.
Zdarzają się wyjątki, kiedy konsultuje się z kardynałami,
biskupami, opatami w tej sprawie, czego jednak jedynym celem jest
zachowanie przywłaszczonej sobie tyranii. W sprawach dobrobytu, jak
i destrukcji Kościoła, nie mają prawa zabierać głosu.
Obawiam się, że moje spostrzeżenia mogą wydać się trudne, aby
dać im wiarę i ciężko mi będzie przekonać o ich prawdziwości.
Odwołuję się jednak do Waszego sumienia, Wasza Cesarska Mość, i
Twojego, Książę, czy Wasze własne doświadczenie nie potwierdza
doświadczeń opisanych powyżej. Jak na razie, Kościół nadal
pozostaje w wielkim niebezpieczeństwie. Niezliczone rzesze
duchownych, nie wiedząc dokąd się udać, trwają w zatroskaniu,
wielu już zaginęło uprzedzonych przez śmierć, chyba że Bóg
cudownie przygarnął ich. Rodzą się różnorodne sekty, których
bezbożność zezwala na brak jakiejkolwiek doktryny, jeszcze inni
zaś stają się coraz bardziej chłodni w religijnym oddaniu. Nie ma
środków zaradczych na zło dziejące się w Kościele. My, którzy
znajdujemy powód do chluby tylko w Imieniu Chrystusa i w Nim
jesteśmy ochrzczeni, musimy bronić prawd swej wiary. Najbardziej
przykrą sprawą wydaje się być nieunikniony nadchodzący rozłam w
Kościele, po którym to próżne będą próby naprawy
sytuacji.
Żadna licząca się
osobowość nie okazuje zainteresowania w niesieniu pomocy Kościołowi
w tak trudnej sytuacji. Zwodzeni jesteśmy obietnicami rozwiązań
rady generalnej, które i tak okazują się obrazą Boga i człowieka.
Naród niemiecki musi zatem poddać się totalnemu upadkowi Kościoła,
chyba że wykorzysta drzemiące w nim możliwości środków
zaradczych i weźmie się do pracy. Oponenci nasi nie skorzystają
zapewne z alternatywy, aby nie narazić się na słuszny zarzut, że
nie uczynili tego do tej pory. Wszyscy ci, którzy posługują się
pretekstem do ociągania się ze zwołaniem synodu generalnego, nie
mają innego celu, jak tylko zyskać na czasie. Nie staną się oni
jednak autorytetem, dopóki ich czyny nie będą świadczyły o tym,
co wyznają ustami. Wszystko wskazuje jednak, że gotowi są
poświęcić interes Kościoła, aby zyskać osobistą korzyść.
Byłoby to wydarzeniem bezprecedensowym dla samych Niemców, aby
podjąć takie próby reformacji. Nigdy wcześniej nie słyszano, aby
pojedyncza prowincja podjęła się oceny sytuacji, a co za tym idzie
pewnych decyzji. Czy przez samo domaganie się zrozumienia
przeciwnicy reform przekonają świat, aby uwierzył w zdarzenia, na
które czas nie znalazł potwierdzenia? Kiedy tylko rodziła się
nowa herezja lub Kościół owładnięty był niepokojącym
dyskursem, zwoływano pomniejsze (prowincjonalne) synody, aby
zażegnać poruszenie. Nigdy nie uciekano się do synodu generalnego,
aby szukać innego remedium. Zanim biskupi całego chrześcijańskiego
świata spotkali się w Nicei w celu obalenia argumentów Ariusza,
kilka innych synodów w tej kwestii odbyło się na wschodzie. Aby
streścić się, przejdę do kilku przykładów. Problem polega
jednak na tym, że nasi wrogowie zaprzeczają, jakoby były one
powszechną praktyką. Ukróćmy ich kłamstwa mówiące o rzekomo
nowym podejściu do sprawy.
Gdyby
biskupi Afryki byli opanowani przez ową zabobonną ideę, nie
zdążyliby się spotkać z Donatystami i Pelagianami. Donatyści
opanowaliby większą część Afryki. Rzadko który region pozostał
wolny od owej zarazy. Kontrowersja ta dotyczy jedności Kościoła i
prawowitego udzielania chrztu. Według najnowszych zaleceń naszych
oponentów, ortodoksyjni biskupi, aby nie separować się od innych
członków Kościoła, powinni byli zwracać się z powyższą
kwestią do rady generalnej. Czy tak też postępują? Pragnąc
zażegnać konflikt wiedzą, że nie mają czasu do stracenia.
Naciskają zatem na Donatystów, zwołując ich na synod, i ścierają
się z nimi w bezpośredniej dyskusji.
Niechaj nasi przeciwnicy potępią świętego Augustyna i innych
bogobojnych ludzi jego czasów, zgadzających się z jego poglądami,
za bezbożne oddzielenie się od Kościoła, zmuszenie Donatystów,
za autorytetem cesarskim, do wspólnych rozmów, a zamiast zwoływać
radę generalną do potraktowania tej trudnej, niebezpiecznej
kontrowersji na synodzie prowincji. Kiedy Pelagiusz pokazał swe
rogi, natychmiast zwołano synod, ukrócający jego zuchwałość.
Udając skruchę przez krótki czas, wrócił jednak do
wcześniejszych roszczeń. Z piętnem bezbożności, które zyskał w
Afryce, wrócił do Rzymu, gdzie przyjęto go dość przychylnie.
Jaki kurs obierają pobożni biskupi? Czy twierdzą, że są tylko
członkiem Kościoła i muszą czekać na decyzję rady generalnej?
Zamiast tak postępować, zbierają się przy pierwszej sposobności
i z wielką swobodą rzucają klątwę na rzekomą bezbożność
wielu, samodzielnie decydując i definiując grzech pierworodny i
odnawiającą łaskę. Następnie posyłają do Rzymu sprawozdanie ze
swej procedury, aby za wspólną zgodą i autorytetem skuteczniej
miażdżyć opór heretyków i aby upomnieć o czyhającym
niebezpieczeństwie, na straży którego wszyscy powinni stać.
Pochlebcy biskupa Rzymu nadają inny bieg sprawie, tak jakby biskupi
powstrzymywali swój osąd do czasu zatwierdzenia postępowania przez
Innocentego V, który przewodził wówczas Rzymem. Takie zuchwałe
twierdzenie wielokrotnie było odrzucane przez pisma Ojców Kościoła.
W ocenie zjawiska, ani nie zwrócili się do Innocentego o poradę,
jak postępować, ani nie czekali na jego przyzwolenie i użyczenie
swego autorytetu. Mieli już wcześniej rozeznanie w owej kwestii i
wydali swój osąd, potępiając zarówno człowieka, jak i doktrynę,
tak aby Innocenty mógł pójść za ich przykładem, aby nie
zaniedbywać swej powinności. Tak miały się rzeczy, kiedy kościoły
powstawały w zgodzie i spójnej doktrynie. Dlaczego obecnie, kiedy
wszystko wali się w gruzy, mamy zwlekać w swych działaniach,
czekając na przyzwolenie tych, którzy robią wszystko, aby nie
objawiać prawdy Bożej?
Święty
Ambroży poróżnił się z Auxentiusem co do podstawowego artykułu
wiary, a mianowicie boskości Chrystusa. Ówczesny władca popierał
pogląd Auxentiusa. Nie odwołał się jednak do rady generalnej,
używając pretekstu, że jest ona nielegalnym tworem. Uważał, że
tak istotna sprawa powinna być rozstrzygnięta w inny sposób, a
mianowicie przedyskutowana w obecności wiernych. Jaki był zatem cel
synodów prowincji, które odbywały się dwa razy do roku, jeśli
biskupi nie mogli konsultować się w kwestiach nagłych, nie
cierpiących zwłoki, jak to określał dziewiętnasty kanon Synodu
Chalcedońskiego? Zarządzenie pierwotnego Kościoła nakazywało
biskupom każdej prowincji zbierać się dwa razy do roku. Synod
Chalcedoński uzasadnia, że w ten sposób korygować można było
jakiekolwiek pojawiające się błędy.
Nasi oponenci w przeciwieństwie do tego, co powszechnie wiadomo,
odmawiają słuszności zajmowania się kwestią zaniedbania doktryny
i obyczajów, jeśli nie będzie ona przedłożona przed trybunałem
rady generalnej. Wybiegiem, którego użyli Arianie, Palladius i
Secundinianus w celu niestawienia się na synodzie w Aquili, był
jakoby jego niekompletny i niepowszechny charakter, nieobecność
biskupów ze wschodu i bardzo znikoma tych z zachodu. Z Italii
stawiła się zaledwie połowa oczekiwanych. Papież również nie
przybył osobiście i przysłał swych reprezentantów w postaci
prezbiterów. Na te wszystkie zarzuty święty Ambroży odpowiada, że
praktyką zarówno biskupów zachodu, jak i wschodu było zwoływanie
synodu. Pobożni władcy, zwołując radę, postępowali rozsądnie,
pozostawiając wolną decyzję uczestniczenia w obradach, nikogo przy
tym nie zmuszając. Przybywali ci, którzy uważali to za słuszne,
nikomu też nie zakazywano. Choć heretycy nie ustawali w swych
wykrętnych zarzutach, Ojcowie Kościoła nie porzucili swych celów.
Po takich przykładach, z pewnością Jego Cesarska Mość wykorzysta
dostępne Mu środki, aby doprowadzić cesarstwo do świętej
zgody.
Zaobserwować można, że
nasi wrogowie zalecają dalsze zwlekanie nie dla dobra Kościoła,
ale wiedząc, że zyskawszy na czasie odwołują się do argumentu
rady generalnej, tym samym nie doprowadzając do wzajemnego
porozumienia. Wyobraźmy sobie, że nie istnieją przeszkody w jej
natychmiastowym zwołaniu z całym przekonaniem i szczerą intencją
i, że zbliża się dzień spotkania i wszystko jest przygotowane.
Papież, oczywiście, będzie przewodniczył lub, jeśli odmówi
udziału, przyśle jednego ze swych kardynałów jako swego legata.
Oczywiście, wybierze najbardziej zaufanego. Kardynałowie, biskupi,
opaci zajmą następnie swe miejsce. Miejsca poniżej zajmą zwykli
członkowie Kościoła, którzy w większości wybrani są, aby
służalczo popierać poglądy wyżej wymienionych. Nie przeczę, że
znajdzie się kilku uczciwych ludzi. Z powodu swej znikomej ilości
będą jednak lekceważeni lub zdjęci strachem i obawą, że ich
zdanie i tak pozostanie bez echa. Jeśli nawet uda im się dojść do
głosu, natychmiast zagłuszy ich hałas innych. Główni uczestnicy
zdolni są do wszystkiego, aby tylko stanąć na drodze przywrócenia
lepszej kondycji Kościoła.
W
sprawach doktrynalnych dobrze byłoby, aby podchodzili do nich w
sposób uczciwy i otwarty. Pewne jest jednak, że niewielu
obradujących w pełni skupienia poświęca swą uwagę omawianym
kwestiom i argumentom za nimi przemawiającym. Uczestnicy skłonni są
raczej do zawziętości, stawiania oporu oraz przejawiają niechętny
stosunek do przyjęcia prawdy. Niewiarygodnym wydaje się dziś, że
ci, którzy nie są skłonni przyjąć choćby części prawowitej
doktryny, wycofają natychmiast swój opór. Czyż możemy pokładać
nadzieję, że ci, którzy w swych wysiłkach, aby przeszkodzić
odnowie upadłego Królestwa Chrystusowego, zaoferują pomocną dłoń
w jego dźwignięciu i rozbudowie? Czyż ci, którzy zażarcie walczą
z prawdą i czynią wszystko, co w ich mocy, aby zaostrzyć jeszcze
okrucieństwo innych, okażą swe umiarkowanie i litość?
Niezwyciężony Cesarzu i Prześwietny Książę, poddaję pod Waszą
rozwagę, czy w interesie papieża i całej jego frakcji leży, aby
Kościołowi przywrócić ład, a jego kondycję do ścisłych
wymogów Ewangelii. Doświadczenie nauczyło nas, w jakim stopniu
skłonni są nasi przeciwnicy zapomnieć o własnym interesie i czy
potrafią całym sercem i duszą oddać się tworzeniu wspólnego
dobra.
W Waszej gestii leży
decyzja, czy pozostawić sprawę reformowania Kościoła ich woli (a
raczej kaprysowi), czy raczej czekać na ich przyzwolenie i nie
decydować w sprawach Kościoła bez ich zgody. Jeśli poznam, że to
właśnie jest Waszą intencją, pogodzę się z tym, że sprawy
muszą pozostać takimi, jakimi są. Przypuśćmy jednak, że opanuje
naszych adwersarzy poczucie wstydu, autorytetu Waszej Cesarskiej
Mości i innych książąt tak, że nabiorą pewnej uległości,
rezygnując z części swej władzy. Czy z własnej woli raczą
uniżyć się do takiego kroku, aby dźwignąć z upadku Królestwo
Chrystusowe? Jeśli tak się nie stanie, powierzenie reformy Kościoła
w ich ręce jest niczym innym, jak wystawieniem niewinnych owiec na
pożarcie wilkom. Jeśli nie istnieje alternatywa, lepiej pozostawić
Kościół samemu sobie niż oddać go we władzę umysłu takich
ludzi.
W rzeczywistości to ci,
którzy piastują urząd pastorów i inne stanowiska, jako pierwsi
przychodzą z pomocą Kościołowi. To oni jako przewodnicy
zjednoczyli pod sobą książęta, aby wspólnymi siłami zająć się
świętym wyzwaniem. Cóż się jednak może stać, jeśli nie
wykonają tej pracy sami i nie przyzwolą innym na jej wykonanie? Czy
mamy mieć ciągle wzgląd na nich i czekać na ich znak do
działania? Czy wciąż mamy dawać posłuch ich solennej regule,
że niczego
nie można usiłować robić, jeśli wcześniej nie zatwierdził tego
papież?
Wasza Cesarska Mość, Książę i inni dostojnicy, Kościół
zdradzony, opuszczony, pozbawiony swych pastorów, będący w
wielkiej niedoli, w wirze sporów, pozostawiony na nieuchronny upadek
zwraca się do Was z prośbą o opiekę. Powinniście zatem
postrzegać swą rolę w następujący sposób. Bóg uposażył Was w
środki, dzięki którym możecie dowieść swej wierności Jego
Osobie. Nie istnieje ważniejsza rzecz, która powinna leżeć na
sercu bardziej, w której Bóg oczekiwałby większego zaangażowania,
jak usiłowanie, aby chwała Jego Imienia nie doznawała szkody, Jego
Królestwo mogło rozwijać się, a czysta doktryna, kierująca nas w
prawowitym oddawaniu czci Boskiej, w pełni rozkwitała. Bóg
uhonorował Was zadaniem pełnienia na ziemi roli strażników i
obrońców Jego chwały. Stąd rozpoczęcie i przeprowadzenie owego
zadania powinno stać się Waszą troską.
Proszę choćby
o to, abyście nie dawali posłuchu bezbożnikom przypochlebiającym
się fałszywymi radami, które stoją na drodze uzdrowienia Kościoła
z Waszych rąk lub dyskredytują cały problem, aby pielęgnować
Waszą opieszałość w zajęciu się nim lub też nakłaniają do
gwałtownych metod jego rozwiązania. Niechaj przyszłe pokolenia
poznają należną Wam chwałę za okazanie łagodności i rozwagi,
za podjęcie odpowiednich kroków oraz przeciwstawienie się presji
ich wspólnych bezecnych porad. Niechaj natarczywość naszych wrogów
nie pozbawi Was powodu do dumy.
Święty Augustyn mówi, że dyscyplina wprowadza heretyków w stan
trwogi, ale nie uczy ich niczego. Jeśli nawet przez swoje
niepohamowanie i działanie bez namysłu powodują zamęt w Kościele,
powinni być traktowani z całą łagodnością, zgodnie z zasadą,
że pouczenie poprzedza karzącą dłoń. Jakże o wiele bardziej
stosownym wydaje się zachować się po ludzku w kwestii dążenia do
szczerej zgody dwóch stron co do czystej doktryny Boga. Świadkami
jesteście, że biskup Rzymu i jego stronnicy zioną ogniem
nienawiści. Gdyby poddać się jej szaleństwu, naród niemiecki już
dawno by się zatracił. Czy to zatem Duch Święty popycha ich w
ślepej gonitwie ku brutalności? Rozpasanie, które się wkrada,
znajduje swe pełne ujście, jeśli nie napotka na swej drodze
żadnych barier.
Ciągle
wzniecana przemoc, nienawiść podsycana z niezrozumiałych powodów,
wynikająca z wrogości do samego tematu sporu, doprowadzi statecznie
do naszego upadku. Te same powody do zmartwień przeżywał Kościół
w początkach swego istnienia, nad czym ubolewa Tertulian w swej
„Apologii”. Potępienie naszego stanowiska wynika z uprzedzeń do
nas samych, a nie z petycji, którą wnosimy. Walczymy o to, aby nasz
problem doczekał się rozpatrzenia i poznania zgodnie z wymogami
prawdy i sprawiedliwości, a nie według z góry wyrobionego
osądu.
Chwała Wam, Wasza
Cesarska Mość, za stawienie słusznego oporu, kiedy to nasi
wrogowie przynaglali Was do niesprawiedliwej surowości. Następną
rzeczą jest nie poddawać się zgubnym radom tych, którzy pod
pretekstem odkładania sprawy, od dawna są przeszkodą w podjęciu
świętego zadania, jakim jest reforma Kościoła, a co gorsza, są
jej przeciwni całkowicie.
Wydaje
się, że pozostaje jeszcze jedna trudność, powstrzymująca Was od
rozpoczęcia pracy. Wielu ludzi dobrej woli czuje się onieśmielonych
zaangażowaniem się w to Boże przedsięwzięcie, gdyż z góry
wątpią w jego powodzenie. Należy rozpatrzyć tu dwa aspekty.
Trudności nie są aż tak wielkie, jak się wydają. Jakkolwiek
jednak byłyby ogromne, nie można tracić ducha, kiedy zastanowić
się, w obronie jakich racji stajemy. Wynik naszych działań może
przejść nasze oczekiwania, a pierwsze wrażenia mogą okazać się
błędne. Nad pierwszym aspektem nie będę się dłużej
zatrzymywał. Nadarzy się ku temu lepsza okazja, kiedy problem
doczeka się poważnego potraktowania. Wiem tylko, że wykonanie
owego zadania nie będzie nastręczało takich trudności i wymagało
czasu, jak wcześniej przypuszczano, pod warunkiem, że wykażemy się
odwagą w próbie podjęcia go. Zastanowiwszy się nad starym
powiedzeniem, że wszystko, co znakomite wymaga wcześniejszego trudu
i mozołu, czy można dziwić się, że tak wielka i szlachetna
pobudka, która nami powoduje, wymaga pokonywania wielu przeszkód?
Musimy spojrzeć na całą sprawę w bardziej podniosły sposób, aby
nie obrazić Boga brakiem wiary. Zakres naszej mocy jest wszak
miernikiem mocy samego Boga. Nie wolno zatem wątpić w powodzenie
odnowy Kościoła i patrzeć przez pryzmat obecnego stanu rzeczy.
Jakkolwiek słaba byłaby nadzieja sukcesu, Bóg uzbraja nas w odwagę
i oddala wszystko, co powoduje w nas strach, abyśmy ochoczo zabrali
się do pracy. Oddajmy Bogu cześć, powierzając się Jego
wszechmocy. Zaufajmy Mu, a może zechce zwieńczyć nasze wysiłki
sukcesem.
W obecnej sytuacji
Cesarstwa, Wasza Cesarska Mość i Książę, pochłonięci jesteście
wieloma troskami i mnogością różnych problemów. W natłoku
wielu, nie cierpiących zwłoki spraw, ta z pewnością powinna stać
się priorytetem. Zdaję sobie sprawę, jakiej odwagi, zaangażowania,
pilności i żarliwości wymaga to przedsięwzięcie. Nie powinno
nikogo dziwić, że w tak chwalebnej i wielkiej kwestii zajmuję tak
zdecydowane stanowisko. Jakże inaczej mógłbym postąpić? Uginam
się pod jej ciężarem i ogromem, a najlepsze, co mogę uczynić, to
przedstawić ją Waszej Cesarskiej Mości w sposób bezpośredni, bez
ubierania w piękne słówka, poddać ją pod rozwagę i osąd.
Przywołuję cały ogrom niedoli Kościoła, który jest w stanie
poruszyć najbardziej zatwardziałe serca. Przypominam nędzną i
szkaradną formę oraz spustoszenie, jakie obecnie prezentuje
Kościół. Jak długo pozwolimy oblubienicy Chrystusa, matce nas
wszystkich, pozostać w takim stanie, kiedy domaga się Waszej obrony
wiedząc, że środki zaradcze leżą w Waszych dłoniach? Zwracam
uwagę również na inne klęski, które mogą nawiedzić Kościół,
aż po totalną destrukcję, jeśli nie użyjecie Swego autorytetu i
bez jakiejkolwiek opieszałości podejmiecie się owego zadania.
Chrystus w sposób sobie właściwy cudownie uchroni Kościół,
przekraczając tu nawet ludzkie oczekiwania. Konsekwencją jednak
dalszej zwłoki może być to, że nie zastanie w Niemczech już
żadnej formy istniejącego Kościoła. Proszę dostrzec, ile
symptomów zbliżającego się upadku jest powszechnie widocznych.
Waszym obowiązkiem jest temu zapobiec. Mówię o tym pełnym głosem,
choć wcześniej zachowywałem ciszę. Oznaki te nie powinny poruszać
nas do działań tylko z powodu teraźniejszości. Powinny również
przypominać o nieuchronnym ostatecznym rozrachunku. Cześć Boska
jest splugawiona tysiącem fałszywych opinii, zniekształcona
bezbożnymi zabobonami, Święty majestat Boga ohydnie znieważony,
Jego Święte Imię profanowane, a Jego chwała pogwałcona. Kiedy
cały świat chrześcijański jest skażony do cna bałwochwalstwem,
ludzie zamiast jedynemu Bogu oddają cześć tworom własnego umysłu.
Tysiące zabobonów są jawną obrazą dla Pana naszego. Pamięć o
Chrystusie i Jego mocy prawie zatarła się w ludzkich umysłach, zaś
nadzieja, jaką ze Sobą niesie, pokładana jest w pustych,
frywolnych, nic nie znaczących obrządkach, a i sakramenty dalekie
są od ich prawowitej formy. Chrzest zniekształcony jest licznymi
dodatkami, sakrament Wieczerzy Pańskiej bezecnie pohańbiony,
religia na wskroś uległa zwyrodnieniu, przybierając zupełnie
odmienną formę od ideału.
Jeśli ustaniemy w usiłowaniach przeciwstawienia się szerzącemu
się złu, Bóg z pewnością nie zapomni o Swej zapłacie. Jakże
On, który nie zezwala, aby umniejszano Jego chwale, nie miałby użyć
Swego autorytetu widząc ludzkie zaniedbania w tym względzie? Jakże
Ten, który tak surowo karze najdrobniejsze przewinienie sakramentu
Wieczerzy u Koryntian miałby oszczędzić tych, którzy znieważają
Go tyloma ohydnymi, nie do opisania, bluźnierstwami? Jakże Ten,
który przez usta proroków dowodzi i obwieszcza swą zemstę na
bałwochwalcach miałby przymknąć oko na szerzące się wśród nas
praktyki bałwochwalcze? Z pewnością te wszystkie przewinienia nie
pozostaną bez echa. Wojna turecka zaprząta teraz umysły wielu i
napawa ich niepokojem. Odbywają się rozmowy mające na celu
przygotowanie ruchu oporu. Wszystko odbywa się w duchu ostrożności.
Wszyscy podkreślają konieczność szybkiego załatwienia sprawy.
Nie zaniedbując owej sytuacji podkreślam, że rozmowy na temat
przywrócenia Kościołowi zdrowej kondycji również nie powinny być
zaniedbywane i odkładane w czasie. Już i tak długo zwlekaliśmy.
Jeśli mamy dać koniec działaniom wojennym, musimy bez zwłoki
zażegnać zarzewie sporu tkwiące w nas samych.
Kiedy zatem, Wasza Cesarska Mość i Książę, usłyszycie po raz
kolejny, że sprawę reformowania Kościoła trzeba jak na razie
odłożyć w czasie dopóki inne problemy nie znajdą swego
rozwiązania, zrodzi się pytanie, czy przyszłe pokolenia w ogóle
dożyją istnienia naszego imperium. Dlaczego mówię o potomności?
Nawet teraz dają się zauważyć symptomy przyszłego upadku.
Jakkolwiek jednak potoczą się losy, w oczach Boga zawsze będziemy
wspierani w pragnieniu głoszenia chwały Jego Imienia, przyczyniania
się do dobra Kościoła, wiernej służby w tej sprawie aż do końca
i uczynienia wszystkiego, co było w naszej mocy. Sumienie nasze
podpowiada, że wszystkie nasze życzenia i wysiłki stawiały sobie
ten jeden cel. Powyższy wywód jest jasnym tego dowodem. Głęboko
na sercu leży nam troska i zabieganie o dobre Imię Pana wiedząc,
że w dzisiejszych czasach odczuwa się tego niedostatek.
Nigdy nie będziemy żałować rozpoczęcia i przeprowadzania owych
starań. Duch Święty pozostaje wiernym i niezawodnym świadkiem
naszej doktryny. To, co głosimy, to wieczna prawda o Bogu.
Życzylibyśmy sobie, aby nasza posługa okazała się zbawienna dla
świata. Jednak jej powodzenie pozostawiamy decyzji Boga. Jeśli
niezupełnie ukarana zostanie niewdzięczność i zaciętość tych,
którym chcemy pomóc, a sukces okaże się sprawą wątpliwą, zaś
sprawy będą miały się nie najlepiej, wymienię jednak korzyści,
płynące dla chrześcijaństwa z owych zabiegów. Wszyscy wiernie
oddani swej świętej profesji podpiszą się pod poniższym
stwierdzeniem, że nawet w śmierci pozostaniemy zwycięzcami nie
tylko dlatego, że jest ona pewną drogą do lepszego życia, ale
nasza krew będzie zaczątkiem rozkrzewiania się Bożej prawdy,
która obecnie jest tak pogardzana.
Jan
Kalwin - O KONIECZNOŚCI REFORMOWANIA SIĘ KOŚCIOŁA -