KORNELIA JACKIEWICZ-DOBKIEWICZOWA
SAGA
O BIAŁYM
KRYSZTALE
Baśnie i opowieści o małopolskiej soli
Kornelia Dobkiewiczowa, pedagog z wykształcenia, to znana i zasłużona pisarka dla dzieci i młodzieży.
Debiutowała w „Naszej Księgarni" w 1954 roku książką popularnonaukową „W grodach Słowian śląskich".
Od wielu lat życiem i twórczością związana jest ze Śląskiem — od 1945 r. mieszka w Katowicach. W licznych
powieściach historycznych przedstawia dzieje Ziem Zachodnich i Północnych Polski od okresu kultury
łużyckiej („Złote jarzmo") aż po XVIII w. („Zu-zanka", „O Marku Prawym z Jemielnicy").
Drugim nurtem jej twórczości są zbiory baśni, podań ludowych i opowieści z różnych okolic Śląska i
Małopolski, opartych na ustnych przekazach mieszkańców tych regionów, na zapisach etnograficznych oraz
ikonografii. Przy zbieraniu materiałów autorka dba również o to, by obejrzeć krajobrazy, zabytki i przedmioty
kultury ludowej danej okolicy.
Najbardziej znane i kilkakrotnie wznawiane są zbiory: „Miedziana lampa" — baśnie o Skarbniku, władcy
podziemi i opiekunie górników, „Sztolnia w Sowich Górach" — baśnie ze Śląska Zielonego i Białego, których
bohaterami są m.in. Utopiec, Piędzi-mężyk, Kraśniczki, Wodne Panny i diabły, oraz „Dolina Śpiewających
Ptaków".
„Saga o białym krysztale", którą właśnie oddajemy Wam do rąk, to baśnie i opowieści o małopolskiej soli, o
historii jej wydobywania w Wieliczce i Bochni od czasów przesławnej księżny Kingi aż do ubiegłego stulecia.
І
We włości i wsi Bochnia, oddalonej o pięć mil od Krakowa, znaleziono złoża twardej soli, którą wydobywa się
w wielkich bryłach, a w wielu miejscach tak białą, że na oglądających robi wrażenie kryształu.
Do dziś bardzo powszechny jest jej użytek. A przypisywano to znalezienie soli zasługom świętej kobiety,
bieżny Kunegundy...
(Jan Długosz - Roczniki czyli Kroniki tom VII, rok 1251)
Najstarsza baśń
Nasieźrzale, rwę cię śmiałe Pięciu palcy, szóstą dłonią, Niech się chłopcy za mną gonią
(Dawny słowiański tekst magiczny)
Na Lednickim Wzgórzu zakwitła bogatynia, ziele wróżebne, poświęcone bogom. Niepozorna to, choć dosyć
wysoka roślina i nie piękna wcale, tyle że według wierzeń pradawnych ona to właśnie sam początek lata
zwiastuje. Jej białe kwiatki przemieniają się rychło w gorących promieniach słońca w białawe puszyste główki
i ta właściwość bogatyni z dawien dawna wydała się ludziom nader wdzięczna i miła. Bogatynia pogańskim
bogom służyła do objawiania swej woli, do wróżb, tak jak rumian i rojnik. Jak więc długa i szeroka była
ziemia Słowian, tak wiele nazw nadawano bożej roślince, dolą i bogatynia ją zwano, szczęściem i bogatką lub
nawet zagadką. Dobro dawała ludziom, gdy się wspierała puszystymi główkami o zrąb chaty albo rozrastała
się bujnie w cieniu pod chruścianym płotem. Darzyła rychłym i szczęśliwym małżeństwem, długim życiem i
zdrowiem, a nawet pomagała znaleźć ukryty gdzieś skarb. Tak to wierzyli kiedyś Słowianie.
Bielała trawa i na Lednickim Wzgórzu od puszystych główek bogatyni, które kobiercem tkanym łaskawą ręką
bogini Ledy* zaścielały przedproże kontyny*, poświęconej jej czci.
Sama Leda, bogini piękna i dobra, upodobała też sobie wzgórze na mieszkanie. A choć na wielu ustroniach
ziemi Słowian miłowano ją i czczono za dobroć i szczodrość w obdarzaniu ludzi, chętnie przebywała wśród lip
na zboczach sporego wzniesienia, blisko rzeki Wilgi i zasłuchana w brzęczenie pszczół obmyślała, czego by tu
jeszcze przysporzyć mieszkańcom umiłowanej przez siebie okolicy.
I tak podarowała im źródło.
Dnia jednego, a był to sam początek lata, przywędrowała Leda na wzgórze przez nieprzebyte puszcze, które
porastały okoliczne ziemie. Dwie sarny, którym ustrzegła przed wilkami młode, w podzięce wydeptały dla
niej dogodną ścieżkę przez bory i wyścieliły ją mchem. Zrywały torfowiec i płonnik najmiększy i znosiły je dla
niej w pyszczkach przez wiele dni i wiele nocy. Leda weszła na wierzchołek wzgórza wygodnie stąpając w
swych ciżemkach plecionych z zajęczego kwapiu* i nie zgubiła nawet jednego polnego kwiatka ze swego
wieńca. Suknia jej z płócien tkanych przez pająki leśne bielała między drzewami jak obłok opadły na ziemię.
Błękitne oczy bogini płonęły z radości na myśl o tym, jaki dar otrzymają teraz od niej ludzie. A nie
spodziewają się przecież, że będzie to źródło niezwyczajne, bo od niej, od Ledy, a stąd godne ofiar, wróżebne,
święte źródło. Piękne przy tym, prawdziwe zwierciadło dla gwiazd, przeczysta chłodna krynica.
Białe kwiatuszki bogatyni jakby w podzięce dla Ledy lgnęły do jej drobnych stóp, czepiały się dłoni smukłych
i białej sukienki, gdy wstępowała na sam wierzchołek wzgórza.
Drozdy i borowe skowronki spomiędzy gałęzi rozkwitających właśnie lip słały tej najlepszej z bogiń podziękę
stugłosą. Pod drzewami na samym szczycie wzgórza leżał omszały kamień. Leda podeszła do niego i uważnie
go obejrzała, spostrzegła, że deszcze i wiatry wyżłobiły go pośrodku w kształt głębokiej misy. Ujęła kamień
obu rękami i odsunęła go na stronę, że tylko błysnęły w słońcu bransolety uplecione z jego promieni, które
nosiła na znak, że nie zwyczajną jest niewiastą, ale boginią, siostrą Dadźboga* i Pośwista*. Stąd też i skalny
odłamek stracił swój ciężar pod dotknięciem jej dłoni, a w miejscu, gdzie leżał od wieków, ukazało się spore
wgłębienie i oto z jego dna trysnęło źródło. Umilkły ptaki, zamarł w gałęziach wiatr. Pochyliły się ku źródłu,
jakby z rozkazu Ledy, puszyste główki bogatyni, oplotły je łodygi sitowia i ostrej turzycy, a spomiędzy nich
wyjrzały ku bogini, niby jej ręką tam zasadzone, wielkie niezapominajki, różowe i niebieskie, jakie do dnia
dzisiejszego zobaczyć można jeszcze nad strumieniami w tamtej okolicy. Leda uśmiechnęła się i spoglądała
na złote iskierki słoneczne tańczące po powierzchni wodnej. Ręce wyciągnięte miała przed siebie, jakby w
umiłowaniu serdecznym pragnęła objąć źródło.
I taką właśnie zobaczyła ją Sędzimira — zielarka, która przywędrowała na wzgórze szukając ziół leczących
wszelkie choroby. Przyszła ścieżką wydeptaną przez sarny nie mogąc się nadziwić, kto by już wcześniej
przychodził na wzgórze. Tak przecież pusto tam było zawsze i tak bezludne Teraz poznała, kto to był, i płachtę
z zielem upuściła na trawę. Nad źródłem stała bogini... A przecież i źródła tam nigdy nie było... Dała je przeto
ludziom, łaskawa Leda...
Sędzimira uczuła zachwyt dla niej i lęk. Padła na ziemię... Nie śmiała spojrzeć na boginię. Czekała, że może
Leda przemówi do niej słowem, że może posłyszy ona coś, czego dotąd nie posłyszał nikt z ludzi. Leda
milczała jednak. Sędzimira więc ostrożnie podniosła głowę i spojrzała w stronę źródła. Zobaczyła tam tylko
biały obłok, który zawisł nad zwierciadłem wody, a potem z wolna uniósł się ku słońcu, by nie wiedzieć kiedy
i jak rozwiać się w wonnym od lipowego kwiecia powietrzu. Zielarka wstała i znów zaczęła zbierać zioła.
Spostrzegła, że bogatynia rozrosła się tak bogato koło źródła, jak nigdy tego nie widziały jej oczy.
— Bogatko nasza, bogatynko miła — szeptała zbierając puszyste główki ziela. — Tu rośniesz najłacniej, a to
zagadka twoja, czemu. Może słonko masz najlepsze, może cię wiatr jako ojciec głaszcze po tej głowinie małej.
Zagadka to twoja, zagadka, bogatynko biała. — I tak pogadując odeszła Sędzimira ze wzgórza.
Ledwie się oczy Dadźboga przymknęły do snu, a on sam ułożył się na spoczynek, tam gdzie wierzchołki
modrzewi najmiększe usłały mu łoże, powróciła zielarka do swej chaty pobudowanej dawno w samym sercu
puszczy, na żeganiu*, który darował jej naczelnik rodu na osiedlenie, gdy dzielny Wojsław ze starszymi
synami legli w boju za ród i plemię. Dawne to były już czasy. W chacie dorósł najmłodszy syn Wojsława i
Sędzimiry, jasnooki Miłosz.
Piękny to był chłopak. Rosły i zręczny, a wydarzony niby ów kłos na polu w urodzajne lato. Do tego jakby na
pociechę dla matki po stracie bolesnej a nieopłakanej, użyczyli mu bogowie szczególnego daru. Oto Miłosz,
jak nikt inny w najdalszej nawet okolicy, sposobny był w rzeźbieniu wszelkich postaci ludzi, figurek zwierząt i
ptaków. Nie policzyć i nie spamiętać owych cudności, które stały w jego roboczej szopie za chatą, na przyzbie,
a nawet za wrotami.
Przy zajęciu też ulubionym zastała go Sędzimira, kiedy wróciła do domu z płachtą ziela. Miłosz poznał od
razu, że się coś stało niezwyczajnego, przyszedł do chaty i sam o wieczerzę się zatroszczył.
Sędzimira nieswoja była, trochę wylękła, ale i rada z czegoś. Namyślała się nad czymś, coś sobie rozważała.
Bardzo też szybko i z wielką zręcznością zajęła się zielem. Powiązała je w pęczki pasmami kądzieli i rozwiesiła
na kołkach wbitych do szpar między bierwionami okopconych łuczywem ścian izby, by uschło w cieple
domostwa, a kiedy to czyniła, śpiewała półgłosem, jak kiedyś jej matka i babka, prastarą pieśń:
Dola, dola, bogatynia, Stoi srebra pełna skrzynia, Przy niej złota dzban capraty* Weź je, synu, do swej chaty...
Białe puszyste główki bogatyni usychały szybko i wraz z innymi ziołami rozsiewały dokoła miłą woń, kiedy
chłopiec podał do stołu ubogą wieczerzę i zaprosił matkę, by jadła. Sięgali drewnianymi łyżkami do misy
gorących jagieł i popijali je mlekiem najpierw w statecznym milczeniu, potem, że wieczór piękny był i ciepły,
wyszli na przyzbę i tam Sędzimira opowiedziała synowi o swym spotkaniu z Ledą i o tym, że źródło zobaczyła
tam, gdzie go dotąd wcale nie było. Miłosz słuchał tej niezwyczajnej opowieści jak w oczarowaniu, oczy mu
płonęły od ciekawości. Na smagłe policzki chłopca wystąpiły rumieńce.
— Jeszcze, jeszcze, powiadaj — prosił, wspierając głowę na jej ramieniu. ,»
Sędzimira opowiadała. O bransoletach bogini z promieni słońca i białej szacie, jakby utkanej z leśnej mgły, o
uśmiechu pełnym dobroci i miłowania dla wszystkiego, co żyje, który nie znikał z pięknej twarzy Ledy.
Cokolwiek zapamiętała ze swego spotkania z boginią, głosiła synowi jak najcudniejszą baśń. Miłosz wciąż
słuchał z oczami utkwionymi w ogorzałej w słońcu twarzy matki, nie przerywał jej, chłonął całym sobą
opowieść. Nie spostrzegli, jak upływał czas.
W kurniku przy samej chacie odezwał się jarzębaty kurek.
— Pora nam spocząć, synu — rzekła Sędzimira — wstajemy przecież oboje z Dadźbogiem.
Weszli do chaty.
Miłosz ułożył się pod ścianą na ławie przykrytej kożuchem i przymknął powieki, ale sen nie przychodził.
Matka jego nagarnęła popiołu na palenisko i przykryła nim żarzące się węgle, by ogień dotrwał do rana. Czuła
wielkie zmęczenie. Ułożyła się też po chwili w najciemniejszym kącie izby, na pryczy wymoszczonej świeżym
sianem. Przyszedł sen, spokojny i cichy, jakby go zesłała dobrej matce sama Leda, ale Miłosz zasnąć — nie
mógł. Czekał tylko świtu i ledwie niebo pobladło na wschodzie, wysunął się cicho z chaty. Pokłoniwszy się u
progu wstającemu Dadźbogowi, poszedł do swej roboczej szopy. Pod okapem leżał od kilku już lat i wysychał
piękny i prosty pień lipowy. Miłosz podniósł drewno i wciągnął je do szopy.
Kiedy Sędzimira wstała i wyszła z chaty, by napoić krowy u studni, przez otwarte drzwi zobaczyła Miłosza.
Pracował nad nową jakąś wielką rzeźbą i dobrze mu szła robota, bo pogwizdywał przy tym wesoło, a czarny
kos odpowiadał mu z gałęzi modrzewia.
Matka spoglądała na chłopca długą chwilę. Nie spostrzegł jej wcale, tak jak i oswojonej łasiczki, która
przybiegła do szopy z myszą w pyszczku, piszcząc radośnie.
— Co też on czyni teraz? - ciekawiła się Sędzimira, kiedy po udoju porannym odlewała świeże mleko do
dzbanka — ani spojrzy na macierz, ani zagada, jeno kuje a kuje w drewno jako ten dzięcioł w borze.
Miłosz był tak zajęty robotą, że nie spostrzegł ani dzbanka mleka, ani podpłomyka, które matka zostawiła dla
niego na progu szopy. Nie spostrzegł i tego, że się odziała w najbielsze płótno i najcieńszy
samodział, barwiony szyszeczkami olchy, i że wyszła za wrota z dzieżką miodu w ręku i z czubatą kurą w
koszyku.
Droga powiodła ją przez niezmierzone lasy, pełne cienia, i pachnące zielem łąki do uroczyska w samo serce
puszczy. Tam, gdzie pod świętymi dębami spozierał na świat wąskimi szparami oczu, wyrzeźbionych w
szarym kamieniu, bożek Swarożyc, a strzegł ciszy i spokoju uroczyska Mściwoj, naczelnik rodu Sędzimiry.
Żerca to był, obiatnik Swarożycowy*, największy mędrzec w rodzie i woj za młodu niepokonany.
Na uroczysku, jak kazał obyczaj, nie siano zboża ani koszono trawy, nawet jagody, choćby najsłodsza była, nie
poważyło się zerwać dziewczę, ni złowić jarząbka młodzieniec. Dv. ie niewiasty, które strzegły wiecznego
ognia płonącego w misie kamiennej przed posągiem Swarożyca, spożywały to jeno, co im przyniesione było z
domu żercy-Mściwoja lub co przynieśli ze sobą ludzie.
Z lękiem w sercu, ze czcią największą stanęła Sędzimira przed Mściwojem. Powitana łaskawie, dary swoje
złożyła u kamiennych stóp Swarożyca, a skoro żerca zapytał, w czym pomóc jej może i czego żąda Miłoszowa
matka, siadłszy na wskazanej przez
Mściwoja ławie pod drzewami o zjawieniu się bogini na wzgórzu i źródle, które się tam poczęło,
opowiedziała.
Mściwoj słuchał niewiasty z największą uwagą, w ciszy tak niezmąconej, że słychać było szelest dębowych
liści u wieńca zdobiącego jego czoło i dalekie brzęczenie pszczół w lipowym gaju.
Kiedy skończyła, rzekł:
— Leda się tam objawiła, Sędzimiro, tedyż Lednicą zwać będziemy odtąd wzgórze, a źródło świętym źródłem
niech będzie. Stanie dach nad nim, by ptactwo czystej wody nie brukało, a liście i źdźbła nie sypały się do
niej. Stanie takoż kontyna opodal na tymże chełmie*, ku uczczeniu przejasnej bogini. Obiaty* sprawowane
tam będą, pienia rozliczne i wróżby. A że niewiastą jest Leda, tedyż niech dziewki przy kontynie osiądą i służą
onej, ognia strzegą, posąg Ledy zielem i kwieciem wieńczą, skoro ten w kontynie już stanie.
— Zaliż to będą one — na zawsze w dziewczęce stroić się wieńce? — roztropnie zapytała Sędzimira.
— Tegom nie rzekł — potrząsnął głową żerca. — Nie, Sędzimiro. W wieczór Kupały* odejść im wolno będzie
ze swej służby przy kontynie i ogniu świętym, by przez noc całą, kupalną noc, tańcować i zabawiać się z
junochami*, a nawet wybrać sobie spomiędzy nich którego i pojąć go za małżonka. Z jednym warunkiem
wszelako...
Sędzimira spojrzała na Mściwoja z wielkim zaciekawieniem, a on prawił dalej:
— Oto każda z dziewic, zanim udziału dostąpi w zabawie, schwytać winna będzie i przyprowadzić do kontyny
inną dziewę, jako zakładniczkę, by ta w jej miejsce bogini służyła i pilnowała świętego ognia.
— Niemały warunek, Mściwoju — westchnęła Sędzimira — możeż to sama dziewka drugą złowić i przywieść
tyli kęs drogi przez puszczę na chełm?
— Może darem ją zjednać, namową też można i prośbą. Może i pachoł jaki dopomóc w łowieniu — onej
zakładniczki. Też przystoi, byleby poślubiony potem został.
I tak Mściwoj przykazał rodowi swemu pobudować na Lednicy kontynę, źródło zaś kamieniami pięknie
obłożyć i osłonić daszkiem z gałęzi, wspartym na dwu słupach. Dostojnie teraz było, bogato na wzgórzu,
uroczyście przy tym, a swojsko.
Miłosz wyrzeźbił posąg w swej szopie, całe serce i wszystkie młodzieńcze starania wkładając w tę pracę. Jakoż
udała mu się ona jak żadna. Spod jego dłuta wyszła postać niewieścia, która sprawiła to, że Sędzimira mało
na ziemię nie padła z zachwytu, kiedy Miłosz wyniósł swą rzeźbę na dziedziniec i ustawił w słońcu, które
zachodziło właśnie i barwiło świat nieopisanym bogactwem kolorów.
— To przecież Leda! — wołała matka. — Och, żeby to Mściwoj ją zobaczył, synku...
Po twarzy jej pociekły łzy. Rzuciła się ku chłopcu, objęła go i tuliła do siebie, jakby był małym dzieckiem.
— Miły mój... — mówiła przerywając słowa szlochaniem — ależ ty złote masz ręce... Że to moje oczy widzą
tyle cudności, mój synu mileńki.
— Ostawcie, matuś, ostawcie — zawstydził się tylu pochwał Miłosz. — Obaczą Mściwoj, com to wyrzezał, bo
idą ku nam, widać ich na drodze.
Naczelnik rodu i kapłan-obiatnik w jednej osobie długą chwilę przypatrywał się rzeźbie. To bliżej, to dalej
przystawał, obchodził ją z daleka.
Potem siwe jego oczy zatrzymały się na naręczu bogatyni, rojnika i polnych rumianków, które chłopiec już
zdążył ułożyć koło stóp posągu.
— A któż to, Miłoszu? — zapytał stary mąż, ledwie uwierzyć mogąc swym oczom.
— Zaliż to poznać trudno, Mściwoju? — cicho wtrąciła matka. — Leda to jest, ona sama.
— Leda, a przeto niech na Lednicy będzie.
Od dnia tamtego już nie sam tylko Mściwoj i nie matka z umiłowanym synem składali snopki ziela i naręcza
kwiatów w kontynie. Znosili je wszyscy ci, którzy podziękować chcieli za dobre urodzaje albo szczęśliwość
sprowadzić chcieli do swego domu. Nie brakło i cennych darów, nie brakło ofiar, które spalano na owym
dziwnym kamieniu, mającym kształt głębokiej misy.
Często i pieśni słychać było na Lednicy, a już o bogatyni śpiewano najwięcej, bo ona przecież porastała
najgęściej wzgórze i miła była jego pani:
Bogatynio, ty zagadko, Dajże chłopcu dziewę gładką, Dajże gospodynię młodą, Święta wodo, czysta wodo...
Dziewice poświęcone Ledzie czuwały zawsze przy ogniu. Roku jednego przyszło lato pogodne i ciepłe i nigdy
chyba nad ziemią nie zawisło tyle przejasnych gwiazd, co tamtego czasu w noc Kupały. Księżyc w nowiu
ukazał się pośród nich jak zwycięski książę we wspaniałej zbroi z czystego srebra. Na polanach zapłonęły
ogniska kupalne, pieśnią i gędźbą rozbrzmiała cicha zawsze i dostojna puszcza. Dziewczęta wplotły we włosy
polne róże i przepasały się bylicą, by młodzieńców siłą tajemną tego ziela do siebie przywołać.
Odbiegły świętego ognia przy kontynie Ledy strzegące go zawsze dziewy. Na tę noc uciechy i radości
wszelakiej odbiegły i źródła, nad którym, jak zawsze, wznosił się dach z suchych gałęzi wsparty na dwu
słupach. Niebaczne patrzyły tylko, gdzie by spotkać młodzieńców, zatańczyć z nimi, zaśpiewać, jakby tu
młodą pochwycić zakładniczkę i w miejsce siebie przywieść do kontyny.
Kiedy tak płoche dziewczyny o swojej tylko myślały szczęśliwości, w świątyni pozostał ogień na kamiennym
ołtarzu przed posągiem Ledy. Płonęły tam szczapy modrzewia, a na nich suche zioła, bursztyn i ziarna
przeróżne, zniesione tam i wysypane na ofiarę. Płomienie, których teraz nikt nie pilnował, czerwieniały coraz
wyraźniej w sinoszarym obłoku gęstego dymu, gdy ten wypełniał kontynę. Coraz bliżej podsuwały się do
posągu bogini, coraz chciwiej gorącymi ustami chwytały ją za brzeg fałdzistej szaty. I kiedy już podmuch
wiatru sprawił, że płomień sięgnął do jej ręki, Leda poruszyła się i dostojnie postąpiła ku wyjściu z kontyny,
które zasłaniała ciężka purpurowa tkanina, i wstąpiła na ścieżkę, wiodącą do samego źródła. Nim wyszła ze
świątyni, zagarnęła Leda do płaskiej misy ofiarnej nieco żarzących się węgli i już na dziedzińcu przysypała je
suszem leśnym i ździebełkami słomy, tym sposobem nie dając wygasnąć świętemu ogniowi. Tak podsycony
płomień znalazł się w małej chwili na wgłębionym pośrodku kamieniu ofiarnym i tu bogini dołożyła do niego
drewna tyle, by go starczyło na całą kupalną noc.
Wsparte o kamienną cembrzynę* stały u źródła dwie konwie, w których owego dnia przyniosły niewiasty
świeże mleko, jako dar dla dziewic pilnujących świętego ognia. Konwie były już puste, Leda zaczerpnęła w nie
źródlanej wody i weszła z pełnymi konwiami do kontyny. Ogień w niej wzmógł się, czerwone płomienie lizać
poczęły już dranice podłogi. Leda pochyliła się ku nim lekko, wyrzekła bogom tylko wiadome słowa, a potem
zalała ogień wodą ze źródła. Przyniosła konwie raz, drugi i trzeci, zraszając srebrzystymi strugami groźne
jeszcze, lecz coraz słabiej pełgające wężyki ognia, aż je zdusiła, zalała i zagubiła w obłoku pary. Teraz płonął
już tylko spokojnie i równo święty ogień na kamieniu leżącym na zewnątrz kontyny.
Leda weszła na zwykłe swe miejsce i stanęła jak zawsze w pachnącej zielenią i miodem kontynie.
Ledwie rycerz Dadźbóg włócznią o złotym grocie rozegnał ciemnolice chmury na wschodzie niebios i wstał ze
swej pościeli wysłanej gałęziami modrzewi, by ludziom słać ciepło i światło, wróciły na Wzgórze Lednickie
strudzone długą zabawą dziewice, by zasiąść przy ogniu i służyć bogini jak zawsze. Przywiodły i zakładniczki
ze sobą, aby przez rok do nowego święta Kupały pełniły ich służbę, póki im samym nie powiedzie się złowić i
przywieść do chramu w zamian za siebie nowe siostrzyce i drużki ze wsi i przysiółków rozrzuconych po
puszczy dokoła Lednicy.
Już się wzięły za ręce i kołem otoczyły źródło, już pieśń o bogatyni rozpoczynały, kiedy ujrzały, że święty
ogień płonie nie na swoim miejscu.
Zakrzyczały wylękłe, że się coś stało złego w kontynie i że się ogień na nie pogniewał. Pobiegły gromadą do
kontyny podobne do gąsek białych w swych giezłeczkach* przepasanych zielem.
Tam nie zastały ognia. W jego miejscu na ołtarzu widać było sczerniałe, przepalone resztki drewna, które się
jasno paliło wtedy, kiedy odbiegły na kupalne święto. Na kamieniach, zalanych przez Ledę wodą ze źródła na
wzgórzu, pozostały szarobiałe, niewielkie pacynki soli, która tam osiadła, skoro woda wyparowała od ognia.
Wieść dawnaełęsi, że od czasu tamtego i takim oto sposobem poznali ludzie, jak wypraża się sól, a że cenna
była dla nich i więcej posiadać jej chcieli, wyszukiwali źródła słonej wody, których z początku znajdowali
wiele. Kiedy już wyczerpały się źródła solanki, zwanej też surowicą, poszukujący jej ludzie zaczęli kopać
studnie. Tym sposobem dokopywali się do surowicy, podobnie jak do dnia dzisiejszego bywa to w niektórych
wsiach, kiedy się szuka wody słodkiej.
Upływał czas.
Bogini Leda, zwana też niekiedy Ładą, nadal sprzyjała ludziom. Użyczała im sił w ich niełatwej robocie,
nasuwała pomysły, jak czynić mają, by surowicę odprowadzić do zbiorników, by się w nich odstała i oczyściła
tym sposobem. Potem zaś, gdy robota szła po myśli Łady, a więc coraz łatwiej i lepiej, poznali ludzie, jak ze
zbiorników owych czerpać należy solankę do wielkich naczyń glinianych, a te z kolei stawiać na otwartych
paleniskach, by wyparowała z nich woda. Robota darzyła się ludziom coraz więcej. Tak oto masę samą po
wyparowaniu wody wykładać zaczęli do
osuszenia, a gdy obeschła, umieszczali w kubkach glinianych na żarowisku, które jak niegdyś ogień w
kontynie nieustannie podsycano.
Powoli więc okolice Grodziska, Lednicy, Golca, Koziego Rożka i Turowicz rozkwitać zaczęły nowym
bogactwem, już teraz za sprawą ludzkiej pracy. Było go bardzo wiele, coraz więcej. Wieść o nim rozniosła się
nie tylko po ziemi Słowian.
Powiadano, że nad Wisłą zrodziła się Wielka Sól, Magna Sal, jak zapisano później w prastarym dokumencie
łacińskim1 К
Z upływem czasu przyjęła się w języku naszym inna, staropolska nazwa. Wielką Sól zastąpiła Wieliczka.
A bogatynia, ziele wróżebne Słowian, latem rozkwita po dawnemu na Wielickim Pogórzu, po dawnemu tuli
swe puszyste główki do stóp dzieci, kiedy wybiegną za miasto, lub do sukien niewieścich na zacisznej łące, tak
jak niegdyś do białej szaty bogini i tej płóciennej odzieży, tkanej własną ręką Sędzimiry.
11 Przywilej króla Kazimierza Odnowiciela z roku 1044
Gdy przylatują kruki
...Z wielką ilością bydła i bogatym łupem, pędząc z sobą żałosny tłum jeńców, zawodzących jeszcze żałośniej i
płaczących, że nie zobaczą już nigdy swoich rodziców, ojczyzny i domów, nie napotykając nigdzie oporu, z
ogromnym łupem wracają do kraju Tatarów, s
(Długosz, Roczniki tom VII, rok 1259)
Na wiślanym brzegu przed bardzo dawnymi laty rosły trzy wielkie dęby i szumem swych gałęzi dopowiadały
szarej wodzie coraz nowe zwrotki do pieśni o tym, co się przez lata nad Wisłą przydarzyło. Samotne to były
drzewa i widne z daleka, bo brzeg, na którym rosły, wysoki był i urwisty, a rzeka płynęła dołem.
Wichura jesienna przeniosła niegdyś na ów brzeg trzy żołędzie z samej Niepołomickiej Puszczy, która, jak
ściana zielona od świerków i złota jesienią od brzóz, zdobiła przeciwległy brzeg Wisły. Trzy kruki siadały na
gałęziach dębowych, ptaki mądce i oswojone, które gdzieś znalazł pisklętami jeszcze młody rybak, Szymko
Niegodowic. Ubogi to był człowiek, przetoż i chaty nie miał, lecz tylko prostą chyże* rybacką, w której więcej
było wędek i sieci niżeli jakiegokolwiek innego dobra. Za całe gospodarstwo, prócz chyży i czółna, miał
Szymko dęby i trzy ptaki, które mu braćmi były i towarzyszami ubogiego życia. Niepiękny był Szymko, ani
zręcznej postaci nie miał, mrukliwy przy tym, nieśmiały. Nie chadzał też po weselach i odpustach w swej
wyszarzałej czapie i pozszywanej grubą nicią górnicy*, zbyt luźnej na jego ramiona. Ryby zanosił na
targowiska albo do kuchni zamożnych rycerskich dworów, za co grosze skąpe dostawał, ale częściej bywało,
że darowywał je tym, którzy byli ubożsi od niego.
— Dobry jest ten Szymko, lecz jakiż nieporadny — szeptały sobie do uszek dziewczyny w szatkach z
czerwonym wyszyciem i w koralikach ze szkliwa, skoro je gdzie przy jagodach zobaczył. — Ubogi pachołek, że
strach...
— Co powiadacie, ubogi? — pokpiwał niejeden wystrojony chłystek — a dęby to co? A sieci? A kruki? —
Szymko jakby nie słyszał tych słów. Czynił swoje i zawsze miał dobry połów. Kiedy sierpem żelaznym ścinał
sitowie, by zmienić strzechę na swojej chyży, ptaki krążyły mu nad głową lub przechadzały się dostojnie po
żółtych piaszczystych łachach przybrzeżnych.
Nie odlatywały nigdy od Szymkowej chyży. Niegodowic wybierał ze swych sieci drobniejsze okonie i płocie,
rzucał je ptakom i pogadywał przy tym wesoło.
— Jedzcie kruczki, jedzcie, a pilnujcie mi chaty.
Czasem i dłużej go nie było, wtedy, kiedy chodził na grób swojej matki i małej siostrzyczki, które zabrała mu
czarna śmierć* straszna zaraza, co przed laty nawiedziła ziemię nadwiślańską, że płacz nie ustawał na niej i
żałobne pienia.
Ojca swego, Niegody, Szymko nie pamiętał wcale.
Tak oto domostwa jego strzegły tylko trzy czarnodziobe kruki.
Jednej tylko wiosny tego poniechały. Odleciały na północ, by tam połączyć się ze stadem wron, kawek i
kruków przeogromnym. Daremnie ich wypatrywał Szymko, nie wróciły do swoich dębów i rybackiej chyży.
Krążyły teraz daleko nad puszczami, które na lewym brzegu Wisły stały jak zielona ściana między
Sandomierzem i Krakowem.
Już niepomne na swego gospodarza wypatrywały spod nieba żeru wraz z innymi trzy kruki Szymka
Niegodowica.
A żeru było dużo, bo nie żałowali go ptakom drapieżnym miecznicy i łucznicy Baidar-chana najechawszy
Polskę, którzy to łuny wzniecili nad Sandomierzem. I nie bronili ptakom szarpać zastygłych ramion
obrońców, którzy już niczego więcej prócz własnego życia miastu i jego mieszkańcom oddać nie mogli.
Płonęły grody, w zgliszcza obracały się wsie.
Leciały więc ptaki pod niebem, pomykały dołem tatarskie konie, a za nimi brańcy* i wozy z łupami.
Szli od Sandomierza w zachodnią stronę kraju, w którym odprawiali swoje srogie żniwo. Łupy i jeńców
przykazał im chan odprowadzić na Ruś. Lewy brzeg Wisły podmokły był jeszcze od wiosennych roztopów, a w
leśnych gęstwinach po deszczach w rozległe zamienił się bagna. Ludzie kryli się w strachu śmiertelnym,
uciekali, gdzie oczy poniosą.
Woda na Wiśle, szeroko rozlanej, groźnie szumiała i kłębiły się na niej wiry. Przebyć tę rzekę, choć wiele
sposobów w dalekich wyprawach poznali Tatarzy, z łupami i ciżbą w jasyr pobranych ludzi, mimo prób w
miejscach rozlicznych nie zdołali.
Chan czekał na wieści tymczasem i gońców słał jednego po drugim z zapytaniem, rychło li przejdą rzekę
łucznicy tatarscy z jeńcami i łupem, w wiele też dni przyciągną do bram Kijowa. Pochód zbyt wolno jednak
posuwał się po wiślanym brzegu. Wozy z ciężkimi skrzyniami pełnymi srebra i drogich szat grzęzły wciąż w
piaskach lub bagnie, a hoże niewiasty, jasnowłose branki, od niewywczasu i trudu zmieniały się w blade i
wychudłe widma.
— Będzież to łupu... Będzie jasyru* — mamrotali pomiędzy sobą tatarscy łucznicy. — Odmienić nam drogę
trzeba, odnaleźć na rzece bród.
I tak dnia jednego zatętniły kopyta wypoczętych koni, które z rozkazu chana przyniosły od zgliszcz
Sandomierza już nie tylko łuczników, ale samych mieczników, jeźdźców niezwyciężonych ze znakomitych
rodów. Wiódł ich Jekke z rodu najbliżej spokrewnionego z Czyngis-chanem, a stąd prócz dumy ze swego
przodka, męstwa i zręczności, znajomość sposobów wojennych godną wielkiego wojownika posiadał.
Nosił Jekke zawieszony na piersi srebrny prostokąt, znak godności dowódcy hezara*, a przed mieczami i
grotami rycerzy polskich ochraniał go pancerz ze skóry bawolej prażonej w ogniu. Pokrywała go jeszcze i
warstwa chińskiej laki, aby twardszy był i dobrze strzegł jeźdźca przed wilgocią. Siłę cięcia wroga osłabiała
stalowa łuska.
Niewidziana to była na wiślanym brzegu zbroja, jak niewidziany był i hełm z nadkarczkiem z takiejże jak
pancerz skóry, i skośnooka, płaska twarz jeźdźca z czarnymi, zwieszającymi się ku dołowi cienkimi wąsami, z
rzadką a szorstką jak u górskiego kozła brodą.
„Bójcie się mnie... — zdawały się mówić jego wąskie, czarne jak węgle oczy — jam jest wiatr Azji i burza
ramienia chanowego".
Zdążał więc naprzód Jekke, a za nim hardzi miecznicy. Za nimi jęczący tłum brańców, dalej wozy, w tyle zaś i
po bokach pochodu lekkozbrojni łucznicy, z arkanami przytroczonymi do siodeł i kołczanami pełnymi strzał.
Stado czarnych ptaków krążyło nad ich głowami z szumem skrzydeł i rozgłośnym krakaniem.
Kłębiły się w powietrzu jakby poruszane sobie tylko znajomymi wirami na ptasich drogach podniebnych, aż
oto z wielkiej gromady oderwały się trzy czarne, wspaniałe kruki i coraz to przyspieszając lotu pomknęły na
południe. Poznały wiślany brzeg. Z dala już dostrzegły trzy dęby i Szymkową chyże.
Zakrakały przeciągle, zawołały na swego gospodarza, że oto znów są z powrotem przy jego domu. Opadły na
konar dębowy, by wygładzić czarnymi dziobami swe lśniące pióra po długotrwałym locie.
A Szymko zbudził się właśnie ze snu na posłaniu z sitowia i wybiegł przed chatę.
Jekke dojrzał go z daleka swymi skośnymi oczami, którymi wypatrywać zwykł nieomylnie barsa* o płowej
sierści między takiegoż koloru skałami lub dzikie kozły na stepie.
Oto miał przed sobą rybaka. Oto napotkał kogoś, kto zna rzekę i na pewno wskaże mu tak pożądany bród.
Spiął konia i pochylony nad karkiem końskim ruszył w kierunku Szymka wydając chrapliwe okrzyki.
Chwila jeszcze, a złowi na arkan przewodnika. Szymko rozumiał dobrze, czego żądać może od niego ten
najeźdźca z dalekich stepów. Za żadną cenę służyć mu znajomością swego kraju nie chciał. Na drugim brzegu
przecież była ludna i żyzna okolica, której jeszcze do owej chwili nie zdeptał koń tatarski. Były tam
Niepołomice, a w nich kościół z dzwonami o srebrnych głosach, była Bochnia, w której warzono bogactwo
tamtej ziemi, sól. W wielkich panwiach*, na podsycanych dzień i noc paleniskach, z surowicy solnej odparo-
wywali karbarze* biały skarb ziemi bocheńskiej. Były domy mieszczańskie i chaty wieśniacze, ciepłe, ludzkie
gniazda, oddzielone od jego chyży szeroko rozlanymi wodami Wisły, na której on właśnie, zrodzony tam i
wychowany, znał dogodny bród. Wszystko to przemknęło w myślach rybaka tak szybko, jak tchnienie wiatru.
Jednym skokiem znalazł się koło czółna, na jego dnie obok wiosła leżała Szymkowa najlepsza wędka.
„Odpłynę na środek rzeki — pomyślał Niegodowic — może ostawia mnie w spokoju, może nie dojrzą spoza
trzcin". Wszedł do czółna i jednym mocnym ruchem wiosła zepchnął je na głębszą wodę.
„Może nie zauważą mnie, mgła wstaje — tłukło się w nim serce. — Odpłynę na drugi brzeg". Zarzucił wędkę,
choć woda wzburzona była i mętna, znak, że ryby trzymają się głęboko na dnie.
Jekke zarył konia w sypki piasek nadbrzeżny.
— Hej tam! — wołał. — Ty kto? Stanowiś*!
A kiedy Szymko rozpaczliwym wysiłkiem próbował pokonać wir rzeczny swoim wątłym wiosłem, miecznik
Bajdar-chana wjechał głębiej do rzeki, oczy mu płonęły jak dwie pochodnie w smagłej twarzy. Spod grubej
czapy spływały krople potu.
Świsnął arkan* w powietrzu i Szymko z wolnego rybaka stał się brańcem tatarskim. Jekke popłynął wraz ze
swym koniem do brzegu, wlokąc za sobą Szymka. Czółno porwały wodne wiry. Na brzegu przy swojej chyży
widział teraz Szymko Niegodowic groźne postacie najezdników. Tatarzy, którzy nadciągnęli kilku
dziesiątkami, otoczyli go kołem i pozierali nań ciekawie.
— Ty kto? — rzucił pytanie Jekke.
— Rybak — odpowiedział Szymko prostując wątłe ramiona i dumnie unosząc głowę.
— A chata twoja?
— Moja.
— Teraz nie będziesz miał chaty — tu gwizdnął Jekke na jednego ze swych wojowników i wydał mu krótki
rozkaz. — Niepotrzebna ci będzie teraz ona, nędzny psie, którego życie jest mniej warte niżeli nawóz na
stepie.
— Czego chcecie ode mnie? — zapytał Szymko.
— Pokażesz nam bród na rzece, to służyć będziesz u nas przy koniach. Któż lepiej, niż rybak osjadły na
brzegu, znać może rzekę. Pokazuj, wchodź do wody i szukaj brodu.
Szymko bosy, w rozpiętej sukmanie i z arkanem na szyi zagłębił się w wiślanej toni.
— Hohooo! — zawył Jekke jadący po wysokim brzegu. — Tu nie ma brodu. Prowadź dalej, przeciw prądowi
zdążaj, tam zda mi się płyciej niż tutaj — i szarpnął za arkan z całej mocy.
Szymko przeszedł kilkanaście kroków po rzecznym dnie. Woda zalewała mu oczy.
— Jeszcze dalej! — krzyczał na cały głos Jekke, a Tatarzy jadący za nim gwizdali i hukali chcąc ni to
przestraszyć Szymka, ni to zachęcić do dalszego szukania. Niegodowic przeszedł znów kilkanaście kroków po
dnie i ku przerażeniu swemu spostrzegł, że się poczyna płycizna, padł więc na kolana. Wspierając się dłońmi
o kamienie posuwał się na czworakach, gdy arkan dusił go prawie.
Jeszcze kilkanaście kroków i jeszcze drugie tyle. Zaczyna się wielka płycizna. Szymko więc padł twarzą do
rzeki i czołgał się po dnie, z wody wystawiał tylko dwie dłonie.
— Nie ma brodu! Nie ma brodu! — doleciały go słowa Jekkego w ostatniej chwili, nim fala wiślana porwała
go i poniosła tym razem na prawdziwą głębinę, w której nie mogły go już dosięgnąć niczyje ręce ni więzy.
Próżno się gniewał i próżno wyrzekał dnia tego hezarnik Jekke. Brodu na Wiśle Tatarzy nie znaleźli i nikt im
go nie wskazał. Z tej przyczyny miecznik Bajdar-chana ze swoim hezarem i tłumem jeńców ominął ziemię
bocheńską i jak piszą stare księgi, konie tatarskie nie zmąciły ni razu wody w Storynce ni w Babicy.
Podanie o Szymku rybaku przed laty znane było ze szkolnych czytaneku, lecz obecnie pozostaje w
zapomnieniu, dlatego więc niech wolno je będzie przypomnieć na tym miejscu, chociaż w innym
opracowaniu.
Według relacji jednego z najstarszych mieszkańców miasta Bochni, przez wiele lat nauczyciela języka
polskiego
Kinga, przesławna księżna
Ty, któraś Polsce sól niosła w dani, Nasz lud górniczy w opiece miej.. Strzeż go w podziemiach, przesławna
pani, Od zlej przygody zachować chciej.
(Z bocheńskiej pieśni górniczej)
Wody jeziora Balaton w godzinie przedwieczornej przybrały barwę seledynu, tu i tam przechodzącą w
szarawy błękit. Z kamienistego północnego brzegu schodził prawie tuż ku samej fali cienisty jaworowy gaj. W
tym to gaju dwaj młodzi słudzy plebańscy, bracia Imre i Sandor, ścięli dwa trzyletnie jawory, okorowali je i
sporządzili z nich zgrabne drzewca do włóczni, na których osadzili liściowate groty ukute własnoręcznie w
wiejskiej kuźni. Najstarszy mąż w ich rodzie, znakomity wojownik i myśliwy, pochwalił tę robotę. Kiedy
posiadali już broń własnego wyrobu, mogli się czuć prawdziwymi mężami, wojownikami zdolnymi do obrony
ziemi rodzinnej, ale na razie, że spokój panował w kraju króla Beli IV, stanowić mogli pomoc dla księdza
plebana i kościelnego, gdyby zbójcy zechcieli napaść na plebanię, pobudowaną tuż blisko kościółka Świętego
Andrzeja, który tak chętnie odwiedzali zawsze pielgrzymi. Nieduży kościół o grubych murach i wąskich
oknach stał już od roku 1035 na samym krańcu półwyspu Tihany, tam gdzie spomiędzy mieszanego lasu
wyzierały szarobiałe skałki, a u brzegu najgęściej rosła trzcina.
Imre i Sandor mieli jednak dosyć czasu, by przed zachodem słońca nacieszyć się do woli swoją nową i
pierwszą w życiu bronią. Z uciechą wielką rzucali więc włóczniami do celu, który stanowił dosyć wysoki
jawor, z koroną ułamaną przez burzę. Nagle Imre zatrzymał się w miejscu z włócznią uniesioną do rzutu w
ręku i jakby zamarł nasłuchując jakichś głosów, dochodzących z oddali. Po dobrej chwili opuścił rękę i rzekł:
— Sandorze, tu ktoś jedzie i zdaje mi się nie lada kto. I konie rżą, i ludzie się nawołują, i chyba skrzypi
kolasa. Posłuchaj. Stań koło mnie. — Młodszy wiekiem Sandor, nie wypuszczając włóczni z ręki, przysunął się
do brata pilnie nasłuchując.
— Pątnicy to są, ani wątpienia, jeno to mi się dziwne zda, że o takiej porze osobliwej i z taką wrzawą rycerską
ciągną. Tymczasem skryjmy się do leszczyny, a wszystko wiedzieć będziemy. Jak dojrzymy, kto ciągnie, w
skok u plebana staniemy i wieść mu damy, kto przybywa.
Skryli się chłopcy, przytaili w zielonym gąszczu. Czekali niedługo: na drodze pojawili się dwaj głosiciele* i
donośnie grać poczęli na rogach oprawnych w czyste srebro. Strojni byli w sukno błękitne i żółte.
Pęki piór zdobiły ich zgrabne kołpaki. Za nimi jechał trzeci, z proporcem królewskim w ręku. Ten i
strojniejszy był jeszcze od swoich towarzyszy, i mieczyk krótki nosił u boku, a z miny jego dostojnej znać było,
że to człowiek wcale niemałego znaczenia. Jechał też wolniej niż jego towarzysze.
— Widno królewska osoba znajduje się w pąci*, jeśli proporzec niesiony jest przed orszakiem. Lecimy do
jegomości z nowiną!
Po tych słowach Imre rzucił się na przełaj, sobie tylko znaną, a najkrótszą drogą poprzez wysokie paprocie i
splątany gąszcz leśnych krzewów, ku plebanii, której ściany bielały z daleka między rozłożystymi jabłoniami
sadu. Sandor podążał za nim nie bacząc, że czepliwe pędy jeżyn szarpią na nim sukmankę, a rzemienie od
skórzni rozwiązują się w biegu. Wcześniej znaleźli się przed obliczem księdza aniżeli głosiciele ze strojnym
chorążym.
Zastali sędziwego człowieka w pasiece. Razem z kościelnym kończyli właśnie podbieranie miodu.
— Księże — zawołali w głos jeden, przypadając do ramienia starca — a to nowina! Będziecie tu mieli
pątników, jeno ich patrzeć! I jakich? Proporzec królewski przed nimi niosą. Jużeśmy ich widzieli w gaju —
obaj młodziankowie przekrzykiwali się nawzajem. — Już-już słychać głosicieli, w jednej chwili tu będą. Jakim
ciekaw tych, co przyjadą. Na pewno sam król Bela, bo i po cóż by tyle głoszono i proporzec niesiono przed
orszakiem. — Sandor aż podskakiwał w miejscu z uciechy i niecierpliwości.
Dwaj starcy, pleban i kościelny, spojrzeli po sobie, po czym pierwszy rzekł:
— W sam czas podebraliśmy miód. Będzie czym przyjąć gości.
— Godzi się posłać po niewiasty do przysiółka*, a stoły ustawić w sadzie, bo czas piękny, i czym chata bogata
ugościć naszego pana.
Drugi starzec skinął głową przyzwalająco. Trąbienie na rogach słychać już było teraz zupełnie blisko.
Ledwie się w płótna bielone, najcieńsze a pięknie haftowane, zdążyły przebrać niewiasty z przysiółka. Ledwie
ustroić się w korale i wstęgi jak na wielkie święto, a misy i dzbany co lepsze zabrać ze sobą, kiedy przed
otwarte wrota plebanii zajechała kolasa, a w niej dwie niewiasty. Stara, zawita po same oczy, w brunatnej
szacie, opiekunka, i młoda, jak kwiat śliczna, czarnooka, ledwie z dziecka wyrosła, ale dostojna i poważna z
wyglądu pani.
Król Bela, bo on to był we własnej osobie, jechał przy nich na siwym jabłkowitym koniu, strojny jak przystało
jego stanowi, lecz przecież nie nadmiernie, gdyż pątnikiem był więcej skromnym w tej podróży niż władcą.
Dworzan była gromada niemała, a kto by się uważniej przyjrzał niektórym z nich, ten by spostrzegł, że
sposobem nader dziwnym dla pątników miecze skrywają w fałdach swej odzieży, nie same tylko maczugi i
palice, które wystarczały podróżnym do opędzania się przed łotrzykami i dzikim zwierzem.
Siwowłosy starzec, pochylony już wiekiem, pleban z kościoła św. Andrzeja, z gromadką najbliższych swych
sług i sąsiadów powitał znakomitych gości przed wrotami plebanii. Podał kołacz biały na nowej misie i
ręczniku po raz pierwszym używanym. Słów nie znajdując od wzruszenia i radości, że oto król przybył do
niego w odwiedziny. Młoda pani wysiadła zgrabnie z kolaski i stanęła przy królu wysoka i smukła jak brzoza
biała i gdyby nie diadem książęcy, który nosiła na głowie, wziąć by można ją było za zwykłą szlachciankę, tak
prosty i skromny nosiła strój.
Król Bela ujął ją pod ramię i lekko popchnął w stronę plebana.
— Oto córka moja najstarsza, Kunegunda albo Kinga, jak ją nazywać zwykliśmy, od lat kilku księżna
krakowsko-sandomierska. W ziemi polskiej przebywa u małżonka swego Bolesława, a teraz na zaproszenie
obojga rodziców bawi u nas na Węgrzech w gościnie. Jeździmy po pięknym naszym kraju nawiedzając
miasta, klasztory, kościoły i leśne ustronia. Cieszymy oczy górami, wodami i stepem, na którym spokojnie już
pasą się nasze stada, bo i zamieszki ustały, i Mongołowie daleko. Radujemy oczy i serca nasze wszystkim, co
żyje.
Po tych słowach dał znak Kindze, by spróbowała kołacza.
Kinga sięgnęła po niego śniadą ręką o długich palcach, które zdobiły dwa tylko klejnoty, prosta obrączka
ślubna i wielkiej piękności złoty pierścień z wyrytym na nim herbem Arpadów. Pierścień zdawał się być
nazbyt ciężki dla wątłej dłoni bardzo młodej władczyni. Kinga jednak ruchy miała pewne, głos mocny.
Powściągliwa w słowach, słuchała pilnie tego, o czym mówiono w jej obecności. Spróbowała kołacza z
uśmiechem i tenże łagodny uśmiech towarzyszył jej również wtedy, gdy wraz z ojcem, opiekunką swą, starą
Przecławą, i dostojnymi panami zasiadła przy stole. Jadła bardzo niewiele, mleka nieco wypiła z glinianego
kubeczka i na prośby plebana nie pogardziła miodem, bo świeży był i woń piękną roztaczał dokoła. Nie
pogardziła również rumianymi jabłkami z pierwszego zbioru, które podali jej Imre i Sandor w koszyku
własnoręcznie uplecionym.
— Ojcowie cystersi pięknie nam jabłuszka rozmnożyli, na całym naszym cyplu Tihany rodzą się nie same
jawory, lecz i jabłoń sypie owocem choćby tą perłą jasną — mówił proboszcz rad, że Kinga sięga po drugie
jabłko. — Są to oporty*, taką nazwę mają te jabłuszka, a pochodzą z Miśni, z klasztoru, który się zwie Porta.
Florencjusz, pierwszy opat cystersów, je przywiózł takoż do Polski, ponoć najpierw na Śląsk. Popatrzcie,
księżno, kiedy Trzebnicę nawiedzicie, a znajdziecie tam na pewno te jabłuszka w sadach świątobliwej pani
Jadwigi Śląskiej.
— Tak, słychać, że wszelkie rzemiosła znają ci pracowici mnichowie, nie samo tylko ogrodnictwo. Blacharze z
nich też dobrzy i dekarze — z powagą odpowiedziała Kinga. — I sobie w Libiążu cynową dachówką dach na
kościele pokryli, i ciotce mojej, czcigodnej księżnie Jadwidze w Trzebnicy, także.
— Amen — rzekł proboszcz ucieszony pochwałą dla mnichów, z którymi był w przyjaźni.
Kiedy tak rozmawiano, wszyscy przy stole zdawali się być spokojni, zadowoleni i weseli.
Pomyślałby kto, że nie może być inaczej w to popołudnie letnie, kiedy zapach miodu i dojrzałych jabłek
mieszał się z wonią kwiatów i ziół. Jeden człowiek tylko zdawał się nie być spokojnym ani wesołym w ten czas
odwiedzin ustronia na półwyspie Tihany. Dziwne było jego wejrzenie, patrzył z ukosa. Razić mógł każdego
swymi westchnieniami bez przyczyny i jakimś nazbyt przymilnym zaglądaniem w twarz dostojnym swym
towarzyszom. Znać było po nim, że prócz ogorzałej twarzy o żółtych jak u jastrzębia oczach, kunsztownie
trefionej brodzie i czole zdobnym równo przyciętą grzywką, namaszczoną wonnym olejkiem, posiadał on
jeszcze drugą twarz, ale jaką, tego nie domyślał się wcale dobrotliwy król Bela IV ani też córka jego Kinga. Ów
mąż był to starosta Paweł, rycerz znakomitego rodu, człowiek wielkiej pychy, lecz przy tym umysłu światłego.
Zamek jego leżał po drodze z półwyspu Tihany do stolicy królewskiej Wyszehradu, i oto naraz ów Paweł
zapragnął nakłonić ojca, by wraz z córką odwiedził bogate i znane z piękności siedlisko jego rodu i młodej
księżnie Kindze wszystkie jego wspaniałości pokazać. Dziejopisowie nie zapisali, jak zwał się zamek starosty
Pawła, a stąd niech wolno nam będzie zwać go Jastrzębią Skałą, bo pewnie wielkiej pomyłki nie popełnimy,
gdyż sam starosta wyglądem swym jastrzębia drapieżnego przypominał. Wielcy rycerze, jak i wielkie
drapieżne ptaki na skałach właśnie zwykli byli budować swoje gniazda. Kinga w pobożnym swym sercu tak
bardzo w owej chwili radowała się, że oto przebywa w miejscu tak chętnie odwiedzanym przez pątników jak
kościół Świętego Andrzeja, że nie zważała wcale na obecność starosty Pawła i sposobności do rozmowy w
sprawie odwiedzin mu nie dawała. Cały czas przebywała ze swym ojcem albo Przecławą, rada, że widzi i Belę,
i swój kraj rodzinny, a nade wszystko, że się znajduje w miejscu łaskami słynącym, jakim już na owe czasy był
kościółek Świętego Andrzeja w leśnym ustroniu na półwyspie Tihany. Czas upływał i staroście jakoś dziwnie
pilno stawało się do królewskich odwiedzin w jego rodowym zamku. Stąd utajony niepokój w nim i owe oczy
rozbiegane, a nawet nie przystojne mężowi drżenie głosu i urywane słowa. Ze wszystkich obecnych tamtego
dnia na plebanii Imre i Sandor najpierwsi podejrzewać zaczęli, że w sercu starosty kryje się jakaś sprawa
tajemna.
Saga o białym krysztale
— Wiesz со — rzekł Imre, kiedy we dwóch znaleźli się w stajni i sypali koniom owies do żłobów — mnie się
wcale ten Paweł nie widzi. Zmierzły* to mąż, ani słowa. Wszyscy inni to przedni ludzie i ten król, i rycerstwo
całe, a już sama księżna to lilia biała. I dobra, że lepszej być nie może, a śmierna* przy tym, że aż dziw bierze.
— Sandor słysząc te słowa uśmiechnął się szeroko i aż oczy przymknął z zachwytu nad zaletami Kingi. Po
chwili jednak powiedział:
— Ta stara Przecława, co to jej spod zawicia ledwie sam nos i oczy widać, też niezła po swojemu się wydaje.
Anim się spostrzegł, kiedy dziś wsypała mi do czapki miarkę pierników. Oj, będziem teraz jedli, niech tylko
spać legniemy.
Imre spojrzał na młodszego brata z wyrzutem.
— Cichaj, głupi, jeszcze kto posłyszy, a śmiać się z nas będzie. — Tu ruchem głowy wskazał włócznie oparte o
ścianę stajni. — Jużeś przepomniał, że junochem jesteś prawie, nie malcem, co się jeno matczynej spódnicy
trzyma. Jam co inszego umyślił. Pani Kinga z Przecława w kościele są i chyba długo tam ostaną, bo świece
nowe księżna zapalić kazała. Myślę, jako im straż potrzebna, bo żadnych pachołków nie widać u drzwi. My
przeto straż trzymać będziemy. Od czegóż są nasze włócznie? Królewskiej osoby pilnować będą kościelny z
proboszczem.
— Pani Kinga to już pewnie przed figurą świętego do rana przeklęczy, taka już jest, a potem chorych
nawiedzi.
— Pójdźmy! — dwaj młodziankowie wzięli włócznie i podążyli w kierunku bielejącej w świetle pierwszych
gwiazd świątyni. Kiedy już z kruchty wyjrzeli na dziedziniec kościelny, ujrzeli, że starosta Paweł o czymś
pilnie rozmawia z kilku swymi dworzanami. Poznali, 2Є to jego dwOT2ame, po godle lodowym P?w\a, jakte
ti ludzie wyszyte mieli z przodu na sukiennych kaftanach. Była to łapa jastrzębia z wielkimi szponami.
Dnia następnego tuż po porannej mszy zebrała się Kinga ze swoim ojcem w drogę. Kto żyw przyszedł żegnać
Belę i jego córkę, nacieszyć oczy urodą młodej księżny i dzielnym wyglądem jej ojca. Zniesiono naręcza
kwiatów, kosze owoców, dzbany miodu i zwoje płócien. Nawet dziewczątka maleńkie przybiegły z wieńcami
kwiatów polnych dla Kingi.
Ojciec i córka godnie podziękowali ludowi, pozostawili dla wszystkich na plebanii szczodre upominki, a dla
ubogich, którzy się zbiegli zewsząd i na wsparcie czekali, przeznaczyła księżna pas ze srebrnych kółek od swej
podróżnej sukni. W zamian przepasała się krajką, którą podała jej najlepsza tkaczka spomiędzy mieszkanek
przysiółka.
— To mojego tkania, księżno — powiedziała wzruszonym głosem wieśniaczka, chyląc głowę w pełnym czci
ukłonie.
— Tym więcej rada będę ją nosiła — odrzekła Kinga z łagodną powagą w głosie — a was wszystkich będę
zawsze pamiętała.
— Aby dalsza droga dogodniejsza była — zaczął rozmowę starosta Paweł przy samym pożegnaniu króla z
proboszczem i gościnnym ludem — jedźmy najpierw ku Jastrzębiej Skale. Tam i spoczniecie lepiej, miłościwy
panie, pod moim dachem, i młoda księżna znajdzie wszystko, co posłuży jej ku wygodzie. Tam i konie odpasą
się snadniej, a już łaska to dla mnie będzie taka, że jej żadnym słowem wypowiedzieć nie zdołam.
— Dziękuję serdecznie za gościnę i przyjmuję ją z ochotą — odpowiedział Bela. — Pomnę przecież, starosto,
żeś już kiedyś dawniej prosił nas do siebie podczas łowów. Tyle, żeśmy wtedy ciebie nawiedzić nie mogli z
przyczyn nagłego do stolicy wezwania.
— A ty co na to, córko moja ukochana, chciałabyś zobaczyć Jastrzębią Skałę?
— Tak, ojcze — rzekła Kinga.
Na te słowa króla Beli i jego córki w oczach plebana pojawił się żywy niepokój.
— Jakże to, miłościwy panie, chcecie tam jechać, a przecież po deszczach ostatnich okrutnie podmokły
doliny, trzeba by wam było przewodników, co znają wszystkie przejścia na skróty, i to przewodników od nas z
plebanii.
— Prawda i to — zawahał się Bela.
— A mieliżbyście takich przewodników dla nas, czcigodny księże? — zapytała Kinga i powiodła po tłumie
zebranych dokoła ludzi czarnymi jak noc, a łagodnymi i pełnymi słodyczy oczami.
Ledwie wyrzekła te słowa, z tłumu wystąpili dwaj młodziankowie i rzucili się do jej nóg.
— Weźcie nas, upraszamy, miłościwa księżno. Dowiedziemy was tak, że przejdziecie suchą nogą, przejadą i
wozy, i orszak cały.
Król spojrzał na nich zaciekawiony.
— Kto jesteście, pacholikowie? — zapytał.
— Imre i Sandor się zwiemy, sługami jesteśmy na plebanii, sierotami z przysiółka. Zezwólcie nam jeno,
upraszamy — powtórzyli.
— Jakże myślicie, księże — zwrócił się Bela do zmieszanego takim obrotem sprawy plebana.
— Ojców ich znałem, dobrzy to byli ludzie — odpowiedział. — U mnie we wszystkim pilni, robotni, posłuszni.
Nawet włócznie sporządzić sobie sami uradzili, jakom widział — uśmiechnął się przy tych słowach.
— Prowadźcie zatem, pacholikowie.
— Prowadźcie — powtórzyła Kinga.
I znów zatrąbili na rogach głosiciele, tym razem na rozstanie z cichym, zielonym ustroniem leśnym na
półwyspie Tihany.
Na północnym brzegu jeziora nie było na owe czasy dogodnych dróg. Choć częstokroć i ze wszystkich stron
rozległego królestwa Beli, a także i z dalszych krajów, przeciągali tamtędy pielgrzymi i kupcy, to wszystkich
jednako trapiły bezdroża kamieniste pomiędzy szarymi skałami. Wartkie rzeki, których wody aż nadto
sposobne były do zrywania kładek i mostów, także niemałą stanowiły przeszkodę. Cóż dopiero puszcza i jej
kręte, na pół zarosłe leśne dróżki. Gdzie zaś grunt się obniżał, nie brakło większych i mniejszych dolin, które
po deszczach odmieniały się do niepozna-nia z zielonej kwiecistej łąki w grząskie bagno, przez które tylko
zwierz leśny przejść potrafił bez szkody dla siebie.
Dwaj słudzy plebańscy z niezwyczajną dla ich młodego wieku roztropnością przeprowadzili orszak królewski
po sobie tylko wiadomych groblach naprawionych pękami wikliny nie wiedzieć przez kogo i kiedy.
Starosta Paweł, który jechał tuż zaraz za Belą, nie ukrywał swojego zdumienia i podziwu dla tak wielkiej
zręczności prostych i nieuczonych młodzianków, którzy nie sami tylko znakomicie radzili sobie, lecz i
dworzanom słuszne dawali wskazania.
— Ledwie to dorosło — pomrukiwał z przekąsem — a już ćwiki* z nich, że lepszych nie znajdziesz, jakem pan
na Jastrzębiej Skale.
Takim to sposobem nie dworzanie wojewody, lecz słudzy plebańscy przewodzili wyprawie, choć nie na
królewskiej, lecz na Pawiowej znajdowali się ziemi. A starosta z trudem największym ukryć zdołał, jak bardzo
mu to jest niemiłe.
Zamek na Jastrzębiej Skale był siedzibą prastarą i, jak wieść głosiła, w czasie najazdu Mongołów
niemożliwym się okazał dla nich do zdobycia, tak mocne były jego kamienne mury, tak warowne bramy.
Wjechać doń można było tylko z jednej strony, po pochyłości moszczonej kamiennymi płytami. Z innych
stron otaczały zamek głębokie przepaście. Starosta Paweł nie lada okazał się gospodarzem. Mimo wczesnej
jeszcze godziny na gości czekały już zastawione do obiadu stoły, a wszystkie komnaty przystrojone były jak na
największe święto. Nie opisać, nie opowiedzieć, jak wiele dań przygotowano w kuchni, jakie napoje zniesiono
na stoły, ile koszów z owocami ustawiono wśród arabskiego szkła, złotych i srebrnych naczyń. Starosta
zapraszał najusilniej, by co rychlej usiąść do stołu. Król jednak, człowiek w latach, bardzo zdrożony się czuł i
pragnął przebrać się w stosowne do tak wystawnego przyjęcia szaty. Udał się więc do gościnnych komnat i
przykazał dworzanom dobyć z tobołów podróżnych i podać sobie odpowiedni dla swego stanu strój.
Urzeczeni przepychem dworzanie, a nawet zwykle stateczna Przecława, sposobili się do obiadu to
przebierając się i trefiąc włosy, to obmywając się w pachnącej wodzie, którą podali im słudzy Pawła.
Jedna Kinga zachowała się odmiennie. Przesławna pani omiotła tylko trzewiczki z podróżnego kurzu, dłonie i
twarz obmyła w czystej, .krynicznej wodzie, po czym sama jedna pozostała w maleńkiej kaplicy, która
znajdowała się koło komnatki, jaką sama wybrała sobie na mieszkanie. Uklękła przed Męką Pańską, a
uniósłszy ku świętej figurze oczy pełne pokory, dziękowała za łaski już otrzymane i o nowe prosiła dla
wszystkich ludzi.
Nagle posłyszała za sobą czyjeś ostrożne kroki. Odwróciła głowę zdumiona, że ktoś ośmiela się przeszkadzać
jej, kiedy pragnie być sama i skupić myśli na modlitwie. Do kapliczki weszli Imre, Sandor i dwaj ludzie
czeladni z jej najbliższego otoczenia. Nieśmiało stanęli u drzwi. Twarze ich były blade, mieli oręż przy sobie.
Zrozumiała, że stało się coś niezwykłego.
Poderwała się z klęczek z młodzieńczą żywością. Serce jej ścisnął gwałtowny niepokój. Przemogła się jednak i
jak zwykle głosem łagodnym i pełnym powagi zapytała:
— Jakoż to dzieje się, że przychodzicie tu nie wołani? Wszyscy czterej ludzie rzucili się do jej nóg.
— Księżno — wyszeptał Imre — nieszczęście wisi nad nami. Starosta chce zabić króla. Wszystko już
nagotowane, jeno czeka, by wszedł on i zasiadł u stołu. Załoga zamkowa z mieczami kryje się po wszystkich
wnękach. Nie wiedzieć co będzie i z tobą, i z najmiłościw-szą osobą pana. Odjechać wam trzeba stąd co
prędzej. Konie czekają. Znamy ukryte wyjście z zamku. Nie obstoicie przeciw staroście, uchodźcie póki czas, a
my, wielu nas tu jest wiernych ludzi w orszaku, zatrzymamy złoczyńców. Zezwólcie, pani. Życie gotowiśmy
oddać za ojca waszego i za was.
Ledwie wyrzekł Imre te słowa, gdy z bliskiej sali jadalnej dały się słyszeć głosy trąb, zapowiedź nadejścia
króla. Kinga wyrwała miecz z ręki jednemu z czeladnych i zawołała:
— Nie nam uchodzić, drodzy przyjaciele. Córka nie opuści ojca, a księżna nie ustąpi placu zdrajcy. Wejdę
pierwsza i zmierzę się z Pawłem, wy za mną, a nasi ludzie pójdą za nami. Nie ma tu miejsca na bojaźń, Bóg
sprzyja słusznej sprawie.
Klasnęła po trzykroć w ręce. Przybiegło jeszcze trzech ludzi, a z nimi Przecława.
— Rozdajcie broń czeladzi — rzuciła rozkaz Kinga. — Kto żyw za mną.
I samotrzeć tylko, mając przy boku Imrego oraz pachołka ze swych zaufanych czeladnych, z mieczem w ręku
udała się do sali. Teraz Przecława zajęła miejsce swej pani przed Bożą Męką i tonąc we łzach najgorętszych
błagała o ratunek dla króla i jego przesławnej córki.
Trąby tymczasem już kończyły swój uroczysty pean*. Kinga weszła do sali z podniesioną głową, blada, z
płonącymi oczami.
Białe niewieście za wicie zesunęło się jej nieco na tył głowy, pozwalając dwu pasmom czarnych włosów
wysunąć się na śniade policzki. Krokiem pewnym, sprężystym, a zgrabnym jak chód łani leśnej, podeszła do
Pawła i rzekła głosem o niezwyczajnej donośno-ści i mocy, tak że słychać było jej słowa w najdalszych kątach
sali.
— Zdrajco, odkryte wszystko. Miast chleba, ostrze chcesz podać na obiad twemu królowi. Wszelako podasz je
mnie. Złóż oręż w moje ręce, zaraz tu, wobec dworu twojego, Kainie.
Starosta zdumiał się i stropił tak, że odstąpił do tyłu długi krok, tam jednak dwaj czeladni Kingi
skrzyżowanymi mieczami zagrodzili mu drogę. Z jednej strony widział płonące oczy Imrego, a za nim
Sandora i grupę pachołków czeladnych księżny, którzy w biesiadnej sali wyrośli jakby spod ziemi. Z drugiej
zaś strony, we drzwiach, jedynej drodze do ucieczki, stali jego właśni dworzanie, którzy jeden po drugim
rzucali swe miecze pod nogi Kindze.
— Wygrałaś, księżno — powiedział głucho starosta. — Pokonałaś mnie, gołąbko cicha, co się w orlę potrafisz
przedzierzgnąć, gdy trzeba. Oto mój oręż, rzucam go pod twoje nogi — i nie tylko miecz rzucił starosta, lecz
także sztylet o cienkim ostrzu i rękojeści rzeźbionej misternie z kości słoniowej.
— Pokonałaś mnie, księżno, wygrałaś, a przeto wieścić będziemy twoje zwycięstwo — dał znak swym
trębaczom, by zagrali uroczyście od nowa. Po czym, już rozbrojony, wyciągnął obie ręce
przed siebie w stronę najstarszego z rycerzy królewskich, by nałożył na nie pęta.
I tak zastał go król Bela, gdy wszedł do sali biesiadnej na ucztę.
Przez chwilę dwaj mężowie mierzyli się oczami, a w sali zaległa cisza tak wielka, że słychać było tylko
nawoływanie się wilgi i drozdów, dochodzące z pobliskiego lasu. Paweł skłonił się i ciężkim krokiem wyszedł
z sali, w której na ten raz przy obiedzie zabrakło gospodarza.
— Prowadź — odezwał się do starszego nad strażnikami w swoim zamku — wiesz dokąd i po co. — Strażnik
ruszył przodem po schodach wiodących na samo dno wieży. Paweł z opuszczoną głową postępował za nim.
Zgrzytnęła u drzwi ciężka zasuwa. Starosta zasiadł w milczeniu na ławie. Odtąd przez dni następne jako
więzień Jastrzębiej Skały czekać w niej miał na sprawiedliwy sąd.
Biesiada upłynęła w milczeniu. W misach i dzbanach niewiele ubyło ze wspaniałych dań i napojów. Rychło
też słudzy zamkowi powynosili stoły z komnaty. I byłaby to może ostatnia zła przygoda, która orszak
królewski napotkała w tej drodze, gdyby nie wieść o nagłej gorączce, jaka powaliła na posłanie w izbie
gościnnej .ліки
dworzan króla, a także najmłodszych z nich, Imrego i Sandora. Jechać dalej nie było można.
— Morowe powietrze — zaczęto szeptać sobie na ucho w największym lęku. — To nic innego, tylko czarna
śmierć. — Najodważniejsi mężowie potracili głowy, bo jakże tu walczyć z ukrytym wrogiem, który przylatuje
niesiony wiatrami nie wiedzieć kiedy i napada ludzi. Jedna tylko księżna spokojna była i pełna rozwagi.
— Odstąpcie wszyscy od chorych — przykazała. — Ja zajmę się nimi. — Czarną chustę zawiesić proszę na
żerdzi i znak ten zanieść na plebanię i zatknąć przed wrotami, a już tam wiedzieć będą, dlaczego Imre i
Sandor nie wracają. Nie lękam się wcale zarazy, czuję się zdrowa i silna. Ja sama będę pełnić przy nich
wszystkie posługi. Naczynia z jadłem i wodą oraz czyste wiadra proszę stawiać mi u drzwi, a próżne zabierać.
Król Bela w boleści największej skronie ściskał sobie obu rękami i mało nie płakał z przerażenia, bo i córki
mu żal było, i kraju swojego, i ludzi niewinnych przecie, których już widział porażonych okriftną chorobą.
Siedem dni i siedem nocy trwały nieprzerwanie
modlitwy i pienia żałosne w kaplicy. Poniechano jedzenia i picia. Wywarem z ziela zwilżano usta, a suchym
chlebem sycono głód. Kinga do cienia podobna się stała od postów, niespania i ciągłej troski o chorych, lecz
wciąż silna była i jak zawsze spokojna. I pewnie tą siłą, pewnie spokojem sprawiła, że nie brakło jej dobrych
myśli w staraniach o walkę z chorobą. Zaraza zatrzymała się, więcej czarną swą chustą nie tknęła już nikogo z
ludzi Pawiowych ni z królewskiego orszaku, aż na koniec znikła, odeszła i wcale słychać o niej nie było w
okolicy. Kiedy więc zło przeminęło, dobyła Kinga z kaletki* dwakroć po sześć sztuk złota i wręczyła je
Imremu i Sandorowi. Ci jednak, zamiast się cieszyć, z płaczem upadli jej do nóg. Zrozumieli bowiem, że
księżna nagradza ich i zezwala już odeiść na plebanię.
— Księżno — wołali w głos jeden — z serca całego wdzięczni wam jesteśmy, lecz przecież nie czyńcie tego, nie
płaćcie kruszcem za serce nasze i nie odsyłajcie nas do dom. Zezwólcie nam zostać przy was i służyć wam
póki sił. Nie odganiajcie. Uproście miłościwego króla, by tego także nie czynił.
Kinga spełniła ich prośbę. I oto dlaczego zamiast na plebanię, dwaj młodziankowie, na wozie tym razem,
podążali do stolicy, trzos ze złotem odesławszy kalekom i sierotom w swej wiosce.
Starosta Paweł nie doczekał sądu. Pomarł w swej wieży z nagła i niespodzianie, ze zgryzoty i wstydu. Tuż
przed śmiercią, jakby w przeczuciu bliskiego swego końca, poprosił, by zezwolono mu widzieć się z burgrabią
zamku i opatem z pobliskiego klasztoru.
Przed nimi wyjawił żal z powodu popełnionej zdrady i poprosił o nałożenie nań jak najsurowszej pokuty.
Płakał przy tym i kajał się żałując niegodziwego czynu.
I to właśnie sprawiło, że na wieść o jego niespodzianej śmierci król Bela mu przebaczył, nie tając przed
dworzanami swego również szczerego poruszenia.
A przesławna księżna Kinga jakby odżyła. Blask powrócił do jej oczu, rumieniec coraz częściej widać było na
jej twarzy. Powróciła ze swym ojcem do stolicy królewskiej w mieście Wyszehradzie. Szybsza od wiatru niosła
się przed nią wieść, jak życie uratowała Beli i pewnie niejednemu z jego wiernych dworzan, którzy przecież w
zamku starosty Pawła znajdowali się w mniejszości.
— Przesławna księżno Kingo! — wołano, gdziekolwiek się pojawiła. — Żyj długie lata i niech się mnożą twoje
dobre czyny jako gwiazdy w niebiosach.
Król Bela z królową matką Marią i licznym rodzeństwem Kingi nie posiadali się z radości i dumy, że tyleż
dobroci jest w jej sercu, co dzielności i odwagi.
— Córko moja — rzekł Bela dnia pewnego, gładząc jej śniadą rękę, na której lśnił jak zawsze pierścień z
herbem. — Teraz, kiedy twój odjazd z naszego kraju coraz bliższy się staje, prośże mnie o to, czego byś
pragnęła najgoręcej, bym ci dał. Złota, srebra, cennej rudy, bo wiele bogactwa kryje się w ziemi mojej.
Wszystko z ochotą szczerą ci ofiaruję, a i tego za mało będzie w nagrodę za życie moje, któreś mi zachowała.
Proś więc, Kingo, proś więc, księżno polska, twego ojca, króla Węgier, o to, czego serce twoje chce.
Kinga, która siedziała w czasie tej rozmowy przy ojcu swym w rzeźbionym karle* na krużganku zamku
królewskiego i spoglądała na pełne róż ogrody, zamyśliła się na długą chwilę i wspomniała drugi kraj, w
którym żyć jej i rządzić przeznaczono. Pomyślała o łanach zbóż przetkanych bławatkami, o makach
kwitnących, od których rumieniły się wzgórza, o szarych wodach Wisły, zatęskniła do Polski całym swym
szczodrym i szlachetnym sercem. Zapragnęła dla niej czegoś osobliwie dobrego, rzeczy takiej, jakiej jeszcze w
niej do tamtej pory nie było.
— Ojcze — powiedziała — dałeś mi wiele. Grzywny* srebra jako wiano, złoto, drogie naczynia, sprzęty i szaty.
To skarby ogromne i póki dni moich, poty wdzięczna ci będę za twoją szczodrobliwość. Dzięki tym skarbom
wspomogłam małżonka, gdy kraju bronić było trzeba przeciwko tatarskiej nawale. Wspomogłam też ludzi,
gdy odbudować przyszło nasz kraj ze zgliszcz, wszelako teraz pragnęłabym już inaczej. W ziemi twej, ojcze,
spoczywa bogactwo większe jeszcze niżeli złoto i srebro, a wszystkim jednako przydatne: biała i twarda sól,
której niedostatek jest w Polsce. Daj mi przeto, ojcze, upraszam cię najpokorniej, jedną solną górę*, podaruj
mija, niech służy bogatym i biednym. Niech będzie dla nich przyprawą jadła i lekiem.
Tu ojciec objął córkę i przytulił do serca swego, jakby była jeszcze małym dzieckiem.
— O godną rzecz prosisz — powiedział — a przeto ci solną górę daruję. Wybierzesz, którą zechcesz. Jeszcze
nie .pora ci wracać do Polski. Nazbyt krótko jesteś u ojców twoich. Pojedziemy tedy ńo Marmaroszu, tam
solne góry zobaczysz, wybierzesz sama.
Kinga ucałowała ze czcią rękę Beli i rzekła:
— Od wszystkich ludzi naszego kraju, ode mnie i małżonka mego podziękę ci daję, ojcze najłaskawszy.
Jakżem to rada jest, jakżem szczęśliwa.
W niewiele dni po tej rozmowie przynieśli dwaj kupcy ormiańscy do komnaty polskiej księżny kożuszki białe
i płaszcze z popielic do przymierzenia dla Kingi. Przywiodły ich królowa matka z Przecła-wą, posłane do
Kingi przez Belę.
— Wybierz sobie, córko, ciepłą odzież, co słuszne jest i godne zalecenia na podróż, w którą pojedziesz już
rychło z ojcem twoim, najmiłościwszym naszym małżonkiem Belą. Przecława, że nader zręczna jest w szyciu,
przykroi ci i podszyje okrycie jak trzeba. W Marmaroszu chłodno już bywa niekiedy. Przecież to wysokie
Karpaty. Daleko stąd, jakby na straży stoją, słońce wcześniej tam wschodzi, a nawet jesień wcześniejsza tam
bywa niżeli w naszej stolicy.
— Byłyście tam kiedy, pani matko? — zapytała żywo Kinga, oglądając uważnie biały kożuszek z pozłocistym
wyszyciem.
— W samych górach nie, alem była w mieście Szeged, kędy się już przeszło sto lat solą handluje. Prawda, że
srogi Tatarzyn mieczem i płomieniem je nawiedził i jednego domostwa całego nie zostawił, lecz pan nasz
najłaskawszy, a twój ojciec, Bela, niemałym kosztem i trudem wszystko odbudować raczył. Sławne to teraz i
piękne bardzo miasto, a góry są w dalszej, dzikiej okolicy.
— Zobaczę je rada — odrzekła Kinga z błyszczącymi oczami, a tak się cieszyła bliską podróżą, że nawet lekkie
rumieńce wystąpiły na jej śniade policzki.
Kożuszek jednak odłożyła, co wyraźnie zmartwiło ormiańskich kupców, w jego miejsce wybrała skromny
płaszcz z popielic, kryty siwym suknem.
— Ten wezmę. O to okrycie proszę.
Królowa dała znak Przecławie, by wypłaciła należność kupcom. Ci odeszli wzdychając wymownie, zmartwieni
szczerze, że tak niewiele utargu przypadło im w królewskiej komnacie niewieściej, gdzie zakupiono od nich
tylko jeden płaszcz.
— Bodaj to Kijów — mruknął starszy z czarną brodą, kiedy się znaleźli za drzwiami.
— A już choćby Halicz także dobry — parsknął jak rozgniewany ryś młodszy kupiec z ryżą brodą.
Obydwaj kupczykowie nie spodziewali się aż takiej wstrzemięźliwości w dobieraniu strojów u wnuczki
bizantyjskich cesarzy*. Powetowali sobie handel w izbie zbornej, gdyż na podróż do Marmaroszu Bela
zezwolił kilku wojom z załogi wybrać sobie dostatnie serdaki i czapki, a sam osobiście zakupił kożuszki dla
Imrego i Sandora.
Po zboczach górskich drogi szły zakosami tak, by woły uciągnąć mogły łatwiej ciężkie wozy, ładowane
beczkami albo po prostu kruchami* soli. Widać je było na wszystkich zboczach dokoła wyżej i niżej, a nawet
zupełnie nisko, tam gdzie rzeka Cisa głębsza była na tyle, by unieść płytwy* z beczkami cennej kopaliny* i
przewieźć je aż
do Szegedu.
Jedną z takich dróg z tego to miasta posuwał się w stronę kopalń soli orszak królewski. Bela i Kinga jechali na
czele, oboje na rączych koniach, nawykłych do poruszania się w górach. Kingę cieszyło wszystko, co widziała
dokoła siebie — i las w jesiennej szacie, i młode niedźwiadki ciekawie wyzierające na podróżnych spoza
zwalonego pnia drzewa, i orły bieliki, które uwiły sobie gniazdo na stojącej opodal drogi sośnie. Wiedziała, że
jedzą one ryby, a tych nie brakło w dwóch potokach, które minęli po drodze, w Czarnej i Białej Cisie,
łączących się u podnóża gór w jedno koryto rzeki Cisy.
Słońce było jeszcze wysoko, kiedy Bela ze swą córką i znakomitym gronem rycerzy, równie jak on ciekawych
krainy solnych szybów, stanęli u wieńca* jednego z nich. Zgłębiono go zwykłymi narzędziami: kilofem i
łopatą, wspomaganymi siłą ludzkich ramion. Cieśle jednak, zwani tu cieślami gór, obudowali go tak, jak i
wszystkie podobne, bierwionami z sosen i buków karpackich, na kształt ogromnych studzien. Do wywożenia
urobku na powierzchnię ziemi służył kołowrót.
— Jakże głęboki jest ten szyb? — zapytała zaciekawiona Kinga jednego z górników w osobliwym stroju,
jakiego nie widziała dotąd w Polsce. Nosił kaptur płócienny przyszyty do kaftana, wojłokowe obuwie do kolan
i duży fartuch skórzany, który, podobnie jak jego towarzysze, przywdział od tyłu.
— Zobaczycie to zaraz, miłościwa księżno — uśmiechnął się wąsaty mąż całą swoją ogorzałą na wichrach i
słońcu twarzą. Zapalił szybko pęk wiórów, które leżały opodal wieńca szybowego, potem drugi, i wrzucił go
do czeluści. Towarzysze jego uczynili to samo. Poleciały w głąb szybu wióry, siejąc po drodze drobne iskierki.
Kinga klasnęła w dłonie. Lot zapalonych strużek śledziła z zapartym tchem. Po dobrej chwili było je jeszcze
widać, ale już dużo mniejsze, świecić przestały dopiero sięgnąwszy dna.
— Na linie — wyjaśniał tymczasem górnik — spuścić się do szybu wcale łacno, tyle że sobie stołek do liny
przywiązać trzeba pleciony z łyka i odpychać się nogami, a takoż laską, kiedy się zjeżdża. Wszelako jakby tak
zejść po drabinach, to już insza rzecz będzie. Ot, choćby tutaj, toby trzeba było więcej niż dziesięć drabin
ustawić jedną za drugą, każda by mieć musiała po jakie osiem łokci.
Kiedy to mówił, ludzie obracający kołowrót wyciągnęli z głębi szybu uwiązaną do liny potężną skrzynię pełną
solnych brył. Zielonkawe były lekko jak owa woda w Balatonie w dniu, kiedy nad jezioro przybyła księżna.
— Otóż i kruchy mamy. Bywają szare, bywają białe, a również bryły w pasy ciemne i jasne trafiają się na
inszym miejscu.
Kinga aż w ręce klasnęła, tak spodobała się jej sól, a górnik, który był człowiekiem wcale niemałego rozumu,
opowiadał dalej:
— Bywa i kryształ solny takiej cudności, że choćby diademy czynić z niego, korony a pierścienie. Tego
wszelako nie znajduje się wiele.
Inni górnicy spieszyli też z odpowiedziami na liczne pytania dostojnych gości. Najwięcej pytała Kinga, tym
razem samego góromistrza*, który nadbiegł z odleglejszego szybu. Dowiadywała się więc o ich narzędzia, o
pracę, o zwyczaje.
Potem dostojny orszak odwiedził jeszcze inną górę solną i jeszcze inną, ale księżnie Kindze najbardziej
podobała się ta pierwsza. Widać nawet po niej było, że sama by rada zjechać na linie do wnętrza kopalni, z
jakichś jednak powodów czynić tego nie śmiała.
Kiedy zaś nawrócili do pierwszej z oglądanych gór solnych, uśmiechnęła się Kinga do ojca tak serdecznie, jak
tylko ona czynić umiała, i rzekła:
— Daruj mi, ojcze, tę górę, proszę. Ta mi najbardziej do gustu przypadła.
— Daruję z ochotą — odpowiedział Bela. — Niech odtąd służy tobie i krajowi, w którym dane ci jest panować.
Niechaj się darzy Polakom sztuka górnicza po wsze czasy, gdyż godna jest wszelakiego starania i pochwały
człowieczej.
— Dziękuję ci, ojcze — Kinga ze wzruszenia nie mogła rzec niczego więcej. Stąpiła tylko na skraj wieńca
szybowego i chwilę zaglądała do czarnej przepaści. Potem zdjęła z palca swój pierścień z herbem i wrzuciła go
do szybu.
— Biorę cię w posiadanie, solna góro — wyszeptała. Ostatnie promienie zachodzącego słońca zabarwiły
królewską
purpurą jej skromny szary płaszcz, a w oczach zapaliły złote iskierki. Stała tak nad szybem z dłońmi
skrzyżowanymi na piersiach, lekko pochylona ku głębinie ziemi, w której spoczywał biały skarb. Usta jej
poruszały się w cichej modlitwie. Wierzchołki jodeł i buków odcinały się na niebie czarną misterną koronką,
na placu dokoła szybu wstawała mgła, czas było wracać do miasta. Bela podał córce ramię i rzekł:
— Pójdź. Pora ci już spocząć, Kingo. Nadtoś już miała dzisiaj różności w naszej drodze.
Kary koń w powrotnym swym biegu do miasta Szeged otrząsał do górskich potoków czerwone jagody
jarzębin z gałęzi wiszących nisko nad górskimi ścieżkami. Kończył się dzień...
Na długo jeszcze przed zimą przejechała Kinga ze swym dworem granicę węgierską i stanęła na polskiej
ziemi. Dziwnie teraz zamyślona była i milcząca. Mówiła niewiele. Długo w noc pozostawała w kościołach
miasteczek a i zamków doliny Popradu, przez którą zdążała. Znać było po niej, że coś głęboko przeżywa, że
coś kryje w swym sercu, troskę jakąś, prośbę do Boga, życzenie.
„Czemuż trapi się przesławna pani — powiadali do siebie po cichu górnicy z Marmaroszu, którzy jechali
razem z jej orszakiem do Polski na kilku wozach. — O cóż się tak frasuje?"
Z blaskiem gwiazd minęli trzy wierchy ryterskie, Prehybę, Konieczną i Radziejowa, w pośpiechu omijając
zamek. Przystanęli ledwie w Czchowie, potem na dłuższy popas dopiero w miasteczku Bochni. Imre i Sandor
z żalem największym powrócić musieli na plebanię, zdążyli jednak, choć nie byli sami górnikami, sporządzić
dla Kingi górnicze pamiątki, dwa maleńkie krzyżyki z białej soli. Księżna nosiła je w mieszku na drobiazgi
niewieście, zawieszonym u pasa. Często w czasie krótkich chwil odpoczynku po drodze dobywała je stamtąd, i
trzymając na dłoni bacznie oglądała.
— Jakże się widzi ta sól przesławnej pani? — rozprawiały między sobą sługi — bodajby to u nas taka, bodajby
w Polsce była.
Na owe czasy słynęła Bochnia, tak jak i Wieliczka, ze swych warzelni soli. Słychać było o warzyczach* nie
tylko w ziemi krakowskiej, lecz na całym Śląsku i daleko na Rusi. W cenie była sól warzona, cóż kiedy
surowica solna z biegiem lat w źródłach pomału się wyczerpywała, a stąd mieszczanie i lud okoliczny wiele
trudu i sił wkładać byli zmuszeni w kopanie studni, chcąc tym sposobem odnaleźć solankę pod ziemią.
Trafem jakimś zdarzyło się, że na samo przybycie księżny Kingi do Bochni trud ich wcale daremny się okazał
z wielką dla nich przykrością i stratą. Gdzie nie zaczną kopać, tam iły i gliny znajdują, wodę słodką i piasek,
nigdzie zaś surowicy. Już im ręce opadać zaczęły, już do serc się zakradał niepokój. Księżna, nieco
spocząwszy, mało co zabawiła u stołu, a że czas był piękny, wyszła przejść się po mieście wraz z kilku
niewiastami i dworzanami ze swego orszaku.
Dokwitały astry w ogrodach, porudziały paprocie po lasach, ledwie gdzie pozostała kapusta lub rzepa na
polu. Idąc tak zobaczyła księżna nader schludny ogródek, malowaną sztachetą nadobnie otoczony.
Pozbierano tam wszystko, przygotowano ziemię do przyszłych zasiewów. Miłym spojrzeniem ogarnęła
obejście Kinga. Wiedziała o strapieniu mieszczan bocheńskich i o tym, że znikąd pomocy nie mają. Wiedziała
i to, że szczera praca człowiecza nigdy nie pozostaje bez plonu. Zapytała więc przechodniów, czyj to ogródek
tak miły dla oka ma przed sobą.
— To ogród szewca, miłościwa księżno — posłyszała w odpowiedzi. — A szewc nasz to sprawiedliwy i rządny
mąż.
— Przywołajcie go tu — poprosiła wchodząc na gładko wygrabioną ścieżkę. Kilkoro ludzi pobiegło do chaty
stojącej w głębi sadu między starymi gruszami. Szewc wyszedł do Kingi prosto od swej roboty, w fartuchu
poplamionym klejem. Nie opowiedzieć słowami, jak rad był gościowi dostojnemu, jak mile na przyzbę
zapraszał.
— Szewcze — odezwała się Kinga, usiadłszy blisko wielkiego słonecznika — pragnęłabym bardzo, byś
sprzedał mi swój ogródek. Nie pożałuję srebra, zapłacę dobrze.
Szewc klęknął przed nią i wyciągnął ku niej obie ręce.
— Tego uczynić nie mogę — rzekł szczerze zmartwiony. — To ojcowizna przecie, a takiej przedawać się nie
godzi. Weźcie ją sobie, księżno, w darze, jeśli wola.
— Dziękuję — odpowiedziała Kinga — przyjmuję upominek. Wstała potem i wyszła na sam środek pięknie
wyprzątniętych
grzęd. Przywołała warzyczy, którzy podobnie jak i mieszczanie zebrali się tymczasem ciekawie przed furtą
ogrodu.
— Kopcie tu — rzekła i wskazała im wyciągniętą ręką miejsce tuż przed sobą. Po czym odstąpiła. Ludzie
rzucili się do roboty z łopatami, z kilofami, z czym kto miał. Jedni przywoływali drugich na pomoc, dla Kingi
przyniesiono ławę. Pracowano w milczeniu, słychać było tylko krótkie rozkazy i rady bardziej
doświadczonych w robocie. Popatrywano na siebie z pytaniem w oczach: będzie surowica czy nie. Naraz, gdy
wiele już ziemi odrzucono na stronę i pośrodku ogródka szewcowego uczynił się głęboki dół, czyjaś łopata
uderzyła dźwięcznie o coś twardego.
— Kamień miast surowicy — dał się słyszeć czyjś zawiedziony głos. Stary górnik, który znajdował się na
samym dnie, już głębokiej, jamy zawołał: — Kopcie dalej!
I oto rzucili się wszyscy ze zdwojoną chęcią. Z ogromnym przybytkiem sił robocza gromada odkopywać
zaczęła twardą skałę. Była tak wielka i ciężka, że wydostać jej z ziemi samą tylko siłą ludzkich ramion nie
zdołano. Nad jamą ustawiono kołowrót z owiniętą na walcu długą i mocną liną. Gwar wielki wszczął się
wśród gromady zebranej dokoła Kingi, po chwili zmienił się w krzyk radości. Machina wydobyła z dołu
wielką bryłę śnieżnobiałej i czystej soli, a w nią dziwem jakimś wtopiony świecił niby gwiazda pierścień
księżny Kingi. Podciągnięto bryłę do stóp przesławnej pani. Rozłupano na kruchy. Najstarszy z tych, którzy
trudzili się przy kopaniu dołu, ujął pierścień i podał go Kindze na czapce. Wzięła z powrotem drogocenny
klejnot i rzekła, podając mu z kolei mały kruch soli.
— A oto sól, twarda kamienna sól, dla was, dla Polski sól.
— Z Węgier przywędrowała sól do Polski za naszą księżną — powiadano.
Wieść poniosła się w miasto. Odezwały się w pobliskim kościele farnym dzwony. Radość nieopisana
przywiodła ciżbę ludzką do ogrodu szewca. Od tamtego dnia jednak nie był to już zwyczajny ogród, było to
miejsce, w którym pobudowano pierwszy w Bochni szyb soli kamiennej, który nazwano szybem „Sutoris", co
w języku polskim oznacza szyb Szewca.
Przesławną księżnę Kingę obrali sobie górnicy solni za patronkę dla swego pięknego, lecz jakże
niebezpiecznego zawodu. Powiadano zawsze w Polsce, że to ona dała naszemu krajowi sól, a przeto jej opiece
najlepiej polecić tych, którzy z głębin ziemi tę sól wydobywają.
Droga, którą przeszedł czerwony byk
Dorbej... kazał rozpuścić pogłoskę o swoim nadejściu, a sam pociągnął drogą, którą przeszedł czerwony byk
(Z „Tajnej historii Mongołów" 240)
Prawdę napisano w starej kronice. Bywały takie drogi. Przebiegały nie tylko między górami i wśród stepów
ogromnego państwa Czyngis-chana, lecz także przez wiele innych ziem, dalekich i bliskich. Wiodły również
przez niezmierzone puszcze naszej ziemi, kiedy władali jeszcze nią królowie i książęta. Droga taka bowiem to
nic innego, jak tylko szlak jakiś nie uczęszczany, wskazany ludziom przez zwierzę, które przeszło tamtędy.
Dla Mongołów, w czasie ich wypraw najezdniczych, takie drogi bywały szczególnie przydatne. Jeśli posuwali
się oni szlakami nie uczęszczanymi, łatwiej im było zaskoczyć przeciwników. Taki sposób wojowania
upodobali sobie i przyjmowali chętnie Mongołowie — Tatarzy, gdy najechali Polskę w roku 1241.
O samym przedwiośniu tumeny* tatarskie były już na ziemiach Śląska i ciągnęły w stronę Wrocławia, by o
świcie dnia 9 kwietnia znaleźć się pod Legnicą na Dobrym Polu. Wojowników stepowych wiódł Bajdar, wnuk
Czyngis-chana. Posuwali się niewstrzymani niby wody rzeki wezbranej i jak owe wody z macierzystego koryta
przelewają się niekiedy na strony, tak od straszliwej nawały odłączały się pomniejsze i wypadały głębiej
między puszcze szukać jasyru i łupu.
Nim w barci leśnej pobudziły się pszczoły i wyleciały po miód ku wierzbom złotym i białym od rozkwitłych
bazi, ku zawilcom pod drzewami, na drodze, podmokłej jeszcze od niedawnych roztopów, pojawił się nagle,
jakby wiatrem przywiany tatarski om*. Posuwał się rączo lasami, szlakiem nie uczęszczanym dotąd przez
ludzi, który obok łosich i żubrowych racic znaczyły teraz ślady kopyt stepowych koni, małych i krępych, a
kudłatych jak pasterskie psy. Wytrwałe w biegu, posłuszne jeźdźcowi, prychając podrzucały wielkimi łbami,
na których, między pasmami grzywy na czole, każde z tych zwierząt miało narośl w kształcie niewielkiego
rogu. Nie rżały, gdyż oduczano je tego jeszcze przy ujeżdżaniu, w szóstym roku życia, tak jak kopania i
gryzienia. Om posuwał się więc cicho. Na przedzie jechał setnik z miedzianym prostokątem zawieszonym na
szyi, odznaką swojej władzy.
Droga zawiodła Tatarów daleko w głąb boru, gdy nagle setnik zatrzymał się w miejscu i buńczukiem
zdobnym dwoma ogonami jaków dał znak zdążającym za nim jeźdźcom, by przystanęli.
Om rozdzielił się na dwie części i zamarł wśród gęstego poszycia po obu stronach drogi.
— Słyszysz, Halimie? — zwrócił się setnik do jadącego tuż za nim młodego żołnierza.
— Słyszę, Korczi-mirzo* — odpowiedział tamten — to wozy, ładowne wozy, a ciągną je woły. Daleko są
jeszcze, lecz już skrzypienie dochodzi i głosy bydląt.
— Ha — tutaj mirza zaśmiał się chytrze — poczekamy, aż przyjdą bliżej. Wtedy otoczymy ich i pozbieramy
jak koński nawóz na stepie. Ha!
— Tak, po stokroć tak, do burzy podobny mirzo. Pozbieramy ich jako wióry.
— Naprzód! — tu Korczi znowu dał znak buńczukiem. Młody Halim odsunął z czoła wojłokową czapkę
obrzeżoną
futrem, bo słońce przygrzewać zaczęło, i rzekł do swego towarzysza, ściszając przezornie głos.
— Nie zostawia nam pośladków* nasz odważny tygrys.
— Chan wynagrodzi go za to — odrzekł jeszcze ciszej posłuszny żołnierz, Baarin.
Wozy przybliżyły się tymczasem na tyle, że widać było je wyraźnie na łagodnym zakolu drogi. Sześć, a każdy
ciągnęły dwie pary dorodnych wołów. Na wozach ludzie z batami w ręku, mężowie sami, żadnej niewiasty ni
dziecka. Gromadka pachołków podążała za wozami konno. Na wozach, aż dziwne się to wydało Korczemu,
beczki nowe i ładnie wyrobione, a wszystkie jednakie. W chciwym, okrutnym jego sercu rozgorzało
pragnienie zdobyczy.
— Hałła! Hałła! — zakrzyczał przeciągle, chrapliwie i rzucił się naprzód ku wozom.
— Hałła! — odpowiedział mu om.
Zadęli w trąby i rogi trębacze. Świsnęły w powietrzu dziesiątki strzał. Nadciągającym już nie czas było
zawracać z drogi. Ogarnął ich, zgniótł i zdusił tatarski tłum.
Broczyły krwią i ryczały w lęku okrutnym na pół oszalałe woły, szarpiąc się w jarzmach na wszystkie strony.
Legli do jednego Ślązacy, lecz drogo sprzedali swe życie. Konie ich rozbiegły się po lesie. Tu i tam, wśród
gęsto porastających kiełków młodej trawy — widać było także niedawnych jeszcze jeźdźców Korcziego, teraz
leżących w bezruchu, broń wypadłą z krzepnących dłoni, arkany, na które nie zdążyli oni schwytać nikogo.
Tylko jeden ocalał z ludzi jadących wozami, ciemnolicy i ciemnowłosy, z długą kędzierzawą brodą. Osaczony
przez wrogów, zepchnął nogami beczkę z wozu, a gdy potoczyła się po drodze, obsunęły się z niej obręcze i
wypadło dno. Wysypały się na zdeptaną ziemię szarobiałe, niewielkie i twarde grudki.
— Sól — zakrzyknął Korczi-mirza. — Wielkie bogactwo tej ziemi. Widziałem taką na Rusi. Skądże jej tyle? —
Nie zsiadając z konia pozostawał na skraju drogi i patrzył na walkę z obnażonym mieczem w ręku. Teraz
podjechał bliżej.
Halim zarzucił arkan na szyję ciemnowłosego człowieka, kiedy ten zeskoczywszy z wozu roztrącił Tatarów i
skryć się próbował w młodniku sosnowym, który ciemniał przy samej drodze. Na nic to było. Halim ujął go
pętlą. Przywlókł przed oblicze mirzy, potem rzucił go przed nim na ziemię i rzekł:
— Niechaj on mówi teraz, znakomity nasz mirzo, póki żyje jeszcze z twej łaskawości, bo życie jego mniejszą
ma wartość niżeli życie pająka.
— Kto jesteś? — groźnie zapytał Korczi w tatarskiej mowie.
— Jam Ozjasz Grek. Z dalekiego kraju przyniosły mnie żagle — odrzekł jeniec mierząc Tatara spojrzeniem
czarnych, płonących jak żagwie oczu, które zatrzymało się dłużej na miedzianej tabliczce, zdobiącej pierś
Korcziego.
— Co! Widzę, że nieobca ci mowa nasza — zaczął mirza, popatrując ciekawie na Ozjasza — dalekoś też
zawędrował, choć nie masz konia.
— Mowy waszej wyuczyłem się na Rusi, a koni tacy jak ja nie miewają. Za drogie. Ubogim człowiekiem
jestem — uprzęże końskie naprawiam i zdobię siodła, pierścień ze srebra potrafię wyrobić, łańcuch ze złota.
Kocioł także naprawię w potrzebie. Ręce mnie moje żywią, nie miecz ani stada.
— Toś rzemieślnik, a tacy zostają u nas przy życiu — odrzekł na to mirza — lecz skądże wiedzieć mogę, czy
prawdę mówisz, czy nie?
— Dajcie robotę, com wart, pokażę.
— A skąd te wozy? Sól? I czy jej tam wiele, gdzie ją na wozy ładowano? A może wiele jeszcze zostało?
Ozjasz pochylił głowę i rzekł:
— Choćbym i umrzeć miał, wielki dostojniku chana, tego nie powiem, bo niewiadoma jest mi rzecz, o którą
pytasz.
— Głowa ci spadnie zaraz, ty czarnopstry koźle! — wrzasnął Korczi chwytając za topór.
— Po drodze przysiadłem się jeno na wóz obyczajem wędrownych — spokojnie odpowiedział Grek — o mirzo
Kabłanowi* podobny.
— Precz z nim! — zakrzyknął Korczi. — Jaka szkoda, że nie mogę uciąć mu głowy. Chan oszczędzać przykazał
wszystkich rzemieślników i tych, którzy są zdatni na żołnierzy. Ale sól, już ty wiesz, o chytry wężu, skąd
wieziono ją i do kogo.
— Ani wiem, ani moja to sól. Przeciem jest niebogaty, jakom rzekł, a ona to skarb tyli, co złoto. Sam jej
miewałem nie więcej niż na posypanie chleba.
Korczi błysnął ku niemu oczami w najwyższym gniewie, po czym skinął na Baarina i Halima, którym rzucił
rozkazy w krótkich urywanych słowach. Ci spiesznie je wykonali.
Uwiązany pomiędzy ich końmi wlókł się teraz wędrowny rzemieślnik drogą, którą przechodził czerwony byk.
O dwa rzuty włócznią za nimi posuwały się wozy ładowne beczkami soli. Szły wolno, bo najsilniejsze woły
padły od ran. Kilku Tatarów daremnie poganiało zaprzęgi batami i gardłowym krzykiem. Zwierzęta, jakby nie
czując razów, nie przyspieszały kroku.
Utrudzone były, bez paszy i wody zbyt długo. Szli teraz wszyscy do wielkiego obozu za pasmem wzgórz, gdzie
dymiły ogniska rozpalone przez tysiąc łuczników całego hezara, gdy hezarnik Jekke ze srebrnym prostokątem
na piersi chciwie wypatrywał łupu.
Korczi-mirza w tym czasie z najlepszymi swymi jeźdźcami pomykał wciąż naprzód, niewidoczny i
nieuchwytny w mrokach puszczy, sam pilnie wpatrzony jednak w koleiny wozów, odciśnięte na miękkiej
ziemi, które, jak spodziewał się w swoim okrutnym sercu, zaprowadzić go miały do miejsca, gdzie znajdować
się mogła tak upragniona przez niego sól.
„Znajdę ją, znajdę, jak mi nasz wielki Batu-chan miły" — warczał z głębi piersi i gniewnie zagryzał rzadkiego
wąsa.
Nadeszła noc. Po dniu jasnym i ciepłym od słońca zjawiła się pochmurna i ciemna, dając znać odległymi na
razie grzmotami, że nadciąga pierwsza tamtego roku burza. Wstała mgła i zasnuła przydrożne drzewa tak, że
nurzały się one jakby w mlecznej kąpieli, coraz mniej widoczne, coraz bardziej splątane ze sobą. Woźnice z
największym trudem poganiali woły.
— Żywo! Ruszajcie się żywo, susły stepowe! — nawoływał gniewnie juźnik* wiodący teraz z rozkazu
Korcziego-mirzy dziesiątek skośnookich żołnierzy i wozy ładowne solą. — Czy liż nie wiecie, że potężny Jekke
każe was włóczyć końmi, jeśli nie dowieziecie łupu jak należy. Przywiązać beczki, wy wielbłądzie ogony!
Woły wlokły się jednak coraz wolniej, nie bacząc na razy i krzyki, stąd i odległość między wozami a Ozjaszem,
Halimem i Baarinem niepostrzeżenie stawała się coraz większa. I w takiej to chwili nadciągnęła burza. Spadła
na puszczę jak drapieżny ptak. Zahuczało niebo od grzmotów, zajęczała ziemia. Wiatr hulał
niepowstrzymanie i walił drzewa z łoskotem jak długa i szeroka była knieja. W poprzek drogi, nie wiedzieć
jak i kiedy, legł ogromny modrzew.
Kiedy padał, przygniótł swoim pniem Baarina i jego konika o kudłatej sierści. Ni człowiek, ni zwierzę nie
wydali żadnego głosu.
Halim spadł ze swego wierzchowca, jęczał opodal wplątany w gałęzie drzewa. Wśród szumu ulewy i łoskotu
grzmotów stał tylko spokojnie posłuszny tatarski koń. Rzemieślnik wędrowny ocalał.
— Ozjaszu — jęczał Halim — chcę wstać, chcę jeszcze służyć chanowi. Dźwignij mnie.
— Jak? Przeciem w więzach. Jeśli ręce masz całe, więzy moje rozetnij, a podniosę cię i wstaniesz, Halimie.
Tatar z trudem największym dobył nóż, który nosił u pasa, i rozciął nim więzy jeńca, po czym Ozjasz pomógł
mu wstać i odwiódł na stronę. Halim upadł jednakże i omdlał.
Ozjasz, wolny już teraz, zdjął rożek łowiecki, który wróg jego miał przewieszony przez ramię, i zatrąbił
donośnie przywołując do Halima tym sposobem jego towarzyszy. Sam dosiadł małego konia i ruszył w głąb
wiatrami smaganej puszczy.
Nie pływały po Kłodnicy białe łabędzie roku tamtego, nie otrząsały swych piórek u brzegu siwe czaple.
Przepłoszyły je chrzęst zbroi i tętent koni rycerskich przeciągających ku Dobremu Polu.
Na rzece nie widać było i rybackich łodzi. Kłodnica płynęła z cichym pluskaniem między brzegami, na
których wiosna rozesłała wcześnie kwietne kobierce. Stada nie wyszły na bujne i soczyste trawy. Pastuch
grodowy z Kochłowic z kilku czeladnymi ludźmi pognał już dawno co było z trzody chlewnej oraz krów i
owiec daleko aż ku górom, do nieprzebytych lasów, pieczar skalnych i ocapierzysk. Sam rycerz Kochłowski, a
z nim kto zdolny był orężem władać w Kochłowicach, wszyscy udali się na wezwanie księcia Henryka, by
bronić polskiego orła przed stepowym sokołem. Powiadano po grodach i wsiach o starej chorągwi Mongołów,
białej, z wizerunkiem sokoła pośrodku, zdobnej dokoła ogonami jaków — znak ów głosił, że ci, których
wiedzie, nie mylą nigdy swych dróg, że posuwają się szybko jak ów ptak-łowca, że nic nie umknie ich oczom.
Prawda to była, prędzej jeszcze, niżeli sami wrogowie, pędził przed nimi strach.
Na rzecznym ostrowie, który w kształcie piaszczystego wzgórza wznosił się ponad wody Kłodnicy, na owej
Mrówczej Górce —jak ją zwano — zarosłej sośniną, brzózkami i suchozielem, pobudowano z dawna siedzibę
rodu Kochłowskich, słynnego z niewiast cnotliwych i pięknych, mężów odważnych w boju, a w gospodarce
zapobiegliwych. Prastara wieść głosi, że sam książę Henryk Brodaty, małżonek czcigodnej pani Śląskiej
Jadwigi, Domasławowi z rodu Kochłowskich nadał prawa do handlowania solą i tym sposobem wspomógł go
na majętności bardzo wydatnie. Była to sól warzona w wielickiej karbarii, barwy szarozielonej, bo soli białej i
twardej, kamiennej w czasie owym jeszcze nie znano.
Dokoła Mrówczej Górki, po obu stronach Kłodnicy wieś rozrzuciła swe chaty, budowane na zrąb, wtopione
do jabłoniowych sadów i jak stodoły strzechami kryte. Kochłowice to były. Ani tam słyszał kto kiedy o rudzie,
a we śnie nawet najśmielszym kochłowi-czanom nie przywidział się nigdy skarbnikowy dar najcenniejszy,
węgiel, choć przecież chodzili po nim...
Sól znali jednak i tak, jak rycerz Kochłowski, prawo mieli od księcia nadane przywozić ją z Wieliczki do
Kochłowic. Beczki z solą trzymano zawsze w wielkim składzie w środku wsi, potem zaś rozwożono po Śląsku,
do Bytomia więc i Gliwic, do Opola i do Wrocławia, a zawsze starano się strzec jej jako dobra największej
ceny.
Tak też trafić do składu owego wcale łatwo nie było. Ścieżki kręte, zapłocia i bródła* strzegły go przed
nieprzyjacielem, który by wpadłszy znienacka odebrać chciał kochłowiczanom ich dobro. Na wozie z solą
ciągnionym przez woły przybył roku jednego z Krakowa do Kochłowic wędrowny rzemieślnik, Ozjasz Grek,
zdążający do Wrocławia i dalej jeszcze, przez rozległe ziemie cesarza, do Francji i dalej jeszcze, by swoje
rzemiosło doskonalić i tym cenniejszym je uczynić.
Odpoczywał dni kilka w zamku rycerza, dalszej drogi z solą wyczekując, lecz nie wyruszył stamtąd nigdy.
Zatrzymała go w zamku komornikowa* córka Różyczka, której obraz sprzed oczu jego nie znikał wcale, ani
proste i szczere słowa z pamięci. Padł więc ojcu dziewczyny, Wiesławowi, do nóg i prosił:
— Dajcie mi, komorniku, Różę za żonę, upraszam o to w pokorze mego serca i w miłowaniu gorącym. Pracą
rąk mych i staraniem odsłużę wam łaskę i gospodzinowi Kochłowskiemu póki życia wierny będę.
Róża na to:
— Nie brońcie mi, ojcze, Ozjasza. Zezwólcie... — i do ręki Wiesława przypadła.
Zezwolił i rycerz Kochłowski, i pani jego, i panny. Darami dziewczynę ucieszyli. Zaślubin jednak, a nawet
zrękowin dla całej wsi, zaproszonej według zwyczaju, odprawić im nie dane było. Przyszła nawała jak owa
śmierć czarna, wiatrem przywiana z dalekich a nieznanych ziem na ludzki płacz i żałobę. Byłaż to pora na
pieśni i tańce, kiedy wody wiślane pod Sandomierzem od krwi sczerwieniały. Zatętniły tatarskie konie i po
śląskiej ziemi, ukrytymi drogami przez puszcze pomykały tumeny, hezary, omy.
Dawno już był Kochłowski z gromadą zbrojnych kochłowiczan na Dobrym Polu, kiedy Wiesław rzekł do
Ozjasza i Róży:
— Stada w górach bezpieczne. Teraz wywieziemy stąd sól. Tak czynić przykazał rycerz. Ty, Ozjaszu, wraz ze
mną odjedziesz wozami w ich ślad. Ty, Różo, niewiasty i dzieci — do drogi się przygotujcie, zbierzcie, co do
odzienia i życia potrzebne. Wozy powrócą rychło. Zabiorę bezpiecznie was. Nawała jeszcze daleko. Nie
widziano pogan w Opolu, ni w Raciborzu. My spieszyć będziemy, córko, z powrotem, lecz wy tu spokojnie
gotujcie się do drogi. Bóg z wami.
Z tym pojechali. Dla bezpieczeństwa ruszyli różnymi drogami. Opustoszała solarnia*, bo prócz grodowych
wozów jeszcze i wiejskie, ładowne beczkami, ruszyły ku górom. Ostatnich sześć wiódł Grek Ozjasz, one to
właśnie dojechać miały drogą najkrótszą i wrócić do Kochłowic najrychlej.
Róża została sama. Co dzień przed świtem jeszcze wchodziła na samborzę*, umieszczoną nad bramą
warowną gródka na Mrówczej Górce, i rozglądała się długo po okolicy.
Nikogo jednakże nie widać było na drogach i ścieżkach dokoła grodu. Nie wracały też wozy do Kochłowic,
puszcza szumiała tylko swe odwieczne prośby do słońca i deszczu, by drzewa w niej wyrastały zdrowe i
wszelka się darzyła roślina.
Dziewczyna odchodziła z wieży smutna i pełna niepokoju.
— Długoż to jeszcze przyjdzie czekać? Jak długo — kołatało w niej serce. Niepokój taiła jednak w sobie.
Nie płakała nigdy. Uśmiechała się nawet pogodnie idąc po moście przez rzekę do wsi Kochłowice i dalej
potem, na sam jej kraniec, między rzędami pustych i głuchych domostw. Niewiasty bowiem i dzieci ukryły się
przemyślnie w szopie, gdzie do niedawna jeszcze składowane były beczki z solą. Szopę obrastały dzikie róże, a
ciemny jej kształt krył się za plątowiskiem cierni, jak za bezpieczną ścianą.
Dzieci już zapomniały o świeżym mleku i podpłomyku ciepłym w zacisznych swych domach. Niektóre
zapomniały już- nawet o szorstkiej pieszczocie ojca, kiedy ten kładł swą ciężką, twardą od topora i pługa rękę
na ich głowinach jasnowłosych.
Pamiętały jednak o baśniach, a tymi cieszyła je Różyczka dowoli, nim poszły spać na słomę rozrzuconą po
klepisku, z nie dojedzoną kromką zeschłego chleba w ręku.
Baśni nigdy nie brakowało dziewczynie dla nich, tak jak dla wylękłych niewiast słów pokrzepienia. Nędzne i
smutne to było życie, w niedostatku i lęku bladły rumiane dotąd twarze. Z początkiem marca przyszedł
pochmurny dzień. Deszcz mżył nad łąkami i srebrzył je wodną mgłą. Wiatr szumiał cicho i sennie w konarach
drzew.
Róża weszła na wieżę i jak zawsze przepatrywała okolicę. Długi czas jednak niczego prócz srebrnoszarej mgły
nad ziemią widać nie było. Już miała zejść z wyniosłej samborzy do wioski i drogą solną, jak zwano przejście
ku składowisku soli, iść do czekających na wieści, gdy naraz w zaroślach olchowych na przeciwległym brzegu
Kłodnicy ozwały się krzyki, wycia straszliwe, gwizdanie i bicie w kotły. Ku wodzie, zmąconej jeszcze po
wiosennych roztopach, wypadli jeźdźcy tatarscy w spiczastych czapkach obszytych futrem nie znanych
dziewczynie zwierząt, odziani w watowane kaftany, na których błyszczały osobliwej roboty pancerze.
Z łuków, zdobnych na końcach łęku kłami morsa, poleciała chmura strzał, opatrzonych dla większej chyżości
piórami orłów stepowych, poleciała na gródek przenosząc za częstokół. Korczi--mirza dowodził tatarskim
omem. Strzelał ze wszystkich najcelniej, odeszli stąd, by walczyć z nami w polu,
prości, jak ja dostrzegł tu niewiastę.
„Kabłan" — tygrys znad rzeki Selengi, do którego tak chętnie porównywali go Halim *i Baarin.
Tatarzy rychło poznali, że w gródku nie ma rycerzy, a w wiosce nikogo z jej mieszkańców. Na swych
kudłatych, wytrzymałych konikach rzucili się do Kłodnicy i przebyli ją wpław. Znali dobrze tę sztukę z wielu
swych wypraw, za nic im bywały wielkie nawet rzeki, bo i mosty, jak notują dziejopisowie, umieli budować
zręcznie i szybko. Kiedy stanęli na przeciwległym brzegu rzeki, tuż blisko bramy, i wciąż nie było widać
żadnego obrońcy, młody juźnik rzekł:
— O mirzo, mężowie odeszli stąd, by walczyć z nami w polu, jakoś sam rzekł w swej mądrości, alem ja
dostrzegł tu niewiastę. Szukajmy jej. Ona wiele nam powie, jeśli ją zapytamy o bogactwo rycerza, co tu
mieszka, i jego wsi. — Zaczęto szukać, a młody juźnik najpierwszy zeskoczył z konia i jął przepatrywać jedno
domostwo za drugim, by tym sposobem zyskać sobie łaskę Korcziego-mirzy, który już dwakroć stawał przed
obliczem samego Bajdar-chana.
Celne nad wszelki podziw były tatarskie strzały. Jedna z nich przeleciawszy ponad częstokołem ugodziła
Różyczkę i zwaliła ją z nóg, w chwili gdy wychodziła z gródka do wsi. Młody Tatar dostrzegł brunatną
opończę dziewczyny już z daleka. Różyczka
słaniając się i brocząc krwią z przestrzelonego ramienia próbowała odsunąć ciężką drewnianą zasuwę u drzwi
sołka* stojącego wśród krzewów i zeschłego ziela na ustroniu, by znaleźć sobie tam schronienie.
Podbiegł bliżej kilka kroków i zarzucił na dziewczynę arkan. Zachwiała się, kiedy uczuła na sobie pętlę
tatarskiego sznura. Krzyknęła z bólu, lecz stała wspierając się o ścianę sołka.
— Chanum* — rzekł Tatar — wielki wojownik Korczi-mirza pragnie uzyskać sól, która tu jest gdzieś
schowana. — Chce ją mieć dla samego chana, który już w księstwie kijowskim poznał, jaka dobra jest sól.
Mamy tę, którą wieźli jacyś ludzie na wozach, przyszliśmy tu ich śladem. Powiesz, chanum, gdzie sól, to
zostaniesz niewolnicą u mej matki, przemądrej pani Marimet, i będziesz jej co dzień nacierała plecy sokiem
ziół. Poproszę o to mirzę, bildżi-ur*. Powiesz?
Róża pobladła, bliska była omdlenia.
— Wojowniku — rzekła — tu nie ma soli. Była, ale już jej nie ma, a gdzie się znajduje, tego nie wiem.
— Nieprawda, córko węża — zakrzyknął Korczi, który podsunął się niepostrzeżenie i słyszał rozmowę swego
żołnierza z branką. — Tak że to rozmawia się z niewolnicą, ty głupcze ostatni? Precz z moich oczu! —
wrzasnął na juźnika. — Mój bicz przymusi tego skowronka do śpiewania.
Żołnierz odsunął się pełen respektu dla mirzy.
Straszliwe razy spadły na plecy dziewczyny. Róża milczała. Przecież mówiła juźnikowi prawdę. W składzie nie
było soli, a tę, która tam się znajdowała, wywieźli jej ojciec i ukochany Ozjasz. Czyż mogła choćby słowem
wspomnieć o nich Tatarom?
Nie było soli, lecz w jej miejsce w dobrze ukrytej szopie składowej pozostawały dzieci. Wiele wśród nich było
może już sierotami po tych, którzy legli na Dobrym Polu. Były niewiasty wygnane г gniazd, wylękłe, a
wszystkie wraz z dziećmi spodziewać się nie nogły od najezdników żadnej łaski.
Róża więc milczała, coraz tylko mocniej wspierała się o poczer-liały zrąb. Jakże boleśnie ranił ją pleciony z
bawolej skóry bicz. ^zuła, że słabnie, oddychała z trudem. Osunęła się na kolana •ozumiejąc, że to ostatnia
godzina jej życia.
— Bildżi-ur — ozwał się ze strachem w głosie pobladły juźnik, który odważył się przybliżyć znów do
Korcziego. Młody był jeszcze, a przeto sercu jego niezupełnie obce było uczucie litości. — O, bildżi-ur...
Czemuś nie rzekła tego. co wiedzieć nam trzeba
0 soli... Czemuś milczała? Rozgniewałaś męża wielkiej wspaniałości.
1 matce mej już teraz służyć nie będziesz.
Te słowa młodego Tatara sprawiły, że dziewczynie udało się zachować życie. Korczi poniechał jej i zwrócił
swój gniew przeciw juźnikowi.
— Uuu!... — zahuczał w największym wzburzeniu. — To tak stoisz o swego chana, wielbłądzi ogonie? Tyle
męstwa w tobie, co w okrawku zgniłego sadła... Nuże do częstokołu, hejże do bramy po moście. Podłożymy
ogień, niechaj go nasz hezarnik z daleka zobaczy. A ty — spojrzał na Różę spod oka — już nie wstaniesz więcej
— i szybko podążył razem z juźnikiem i kilku jeszcze żołnierzami pod bramę gródka.
Róża, choć bliska już śmierci od razów straszliwego bicza, uczuła w sobie nagły przypływ sił. Sprawił to
nieopisany strach. „Jeśli Tatarzy spalić chcą gródek, to przecież spalą i wieś, a z nią razem solarnię —
myślała. — Dzieci i niewiasty zginą w ogniu albo wybiegną z płomieni prosto na tatarskie włócznie."
Co robić?! Jak ich ratować?
Tatarzy rozbiegli się już po wsi, spieszeni, bo konie zostawili na brzegu rzeki. Słychać było zewsząd ich
chrypliwą, urywaną mowę, okrzyki, kłótnie. s
—-' Co robić? — powtarzała dziewczyna bezradnie. Ale krzepła w sobie. Przytomność wróciła jej razem z
siłami, jasnością myśli i spojrzenia. Dostrzegła, że coś się zmieniło na tamtej górce i po obu stronach solnej
drogi. Oto rozrosły się dziwnym sposobem krzewy polnych róż, których zawsze dużo było w Kochłowicach.
Nim się obejrzała, pędy różane okryły się jasną zielenią, w oczach prawie pokazało się na nich mnóstwo
pąków i kwiatów. Osłoniły zupełnie dziewczynę, tak że na pół leżąc na ziemi widzieć mogła, co się dzieje we
wsi, sama nie będąc widzianą przez Tatarów.
Wśród kwiatów tonęły teraz wszystkie furty i bramy, kryły się okna i drzwi, a co najezdnicy zrąbali jedne
krzewy, w ich miejsce wyrastały tuż zaraz inne. Takim oto sposobem skład soli wciąż niewidoczny był dla
nich, a ukryci w nim ludzie bezpieczni. Nie opisać, nie opowiedzieć gniewu, jaki ogarnął Tatarów na widok
tak osobliwy. Ci, których lękali się nawet królowie, ustąpić musieli teraz gęstwie ciernistych krzaków. Wśród
liści wyrastały niezliczone, mocne i długie ciernie. Te wbijały się w odzież Tatarów, zatrzymywały ich w
miejscu, przebijały im buty z miękkiej skóry i raniły boleśnie nogi.
Korczi-mirza, choć już podkładał ogień pod częstokół, musiał poniechać tego, gdyż zarzewie gasło od ciężkich
kropli rosy, które obficie spadały z kwitnących gałęzi. Zniecierpliwiony zadął w róg i zwołał swoich żołnierzy
na brzeg Kłodnicy. Popędzani przez mirzę bawolim korbaczem sposobić zaczęli ogniste strzały, by chmurą
wypuścić je na wioskę i gród.
...Cicho jak ryś przemykał się konik tatarski pomiędzy drzewami puszczy. Nawykły do trudów i
posłuszeństwa jeźdźcowi, powodowany wprawną ręką Ozjasza niósł go miękko, stąpając po igliwiu i mchu.
W świetle gwiazd, gdy nów księżycowy wyszedł spoza chmur, zdążał Ozjasz do gródka na kłodnickim
ostrowiu. a serce zamierało w nim od grozy, czy nie zastanie tam samej tylko dymiącej pogorzeli. W miarę jak
się posuwał przez puszczę ku Kłodnicy, wstępowała w niego coraz większa odwaga, a z nią przychodziły i
myśli o tym, jakiego użyć sposobu, by uratować tych, którzy w grodzie jeszcze zostali.
Kiedy tak jechał Ozjasz, pobladły nad puszczą niebiosa, a chmury odpłynęły daleko na północ. Po gałęziach
drzew przebiegł wiatr, a z jego podmuchem poczuł Ozjasz zapach dymu, tak jakby ktoś w okolicy palił wielkie
ognisko.
Nie czyniliby tego Tatarzy, od świtu już siedzący w swych siodłach, ani też ludzie, którzy kryli się przed nimi
w puszczy, nie paliliby ogniska.
Mógł je palić tylko ktoś, kto jeszcze o Tatarach nie słyszał i wcale się ich nie spodziewał.
Ozjasz pospieszył w stronę, z której niosła się ku niemu coraz gęstsza smuga dymu. Rozedniało tymczasem
zupełnie i puszcza rzedła. Pod kopytami konia widać było teraz rozmiękłą czerwonawą ziemię, porytą
łopatami w spore doły. W biegu zaś roztrącał konik coraz częściej bryłki, a nawet większe ułamki żużlowych
klocków.
Zrozumiał Ozjasz, dokąd przywiodła go smuga dymu. Był blisko .,rudy", tak bowiem zwano w tamtych
czasach osadę, której mieszkańcy wytapiali żelazo w dymarkach*.
I oni to właśnie trudzili się już od świtu przy swych glinianych piecach kuźniczych, stojących na świeżym
powietrzu pośrodku leśnej polany.
— Bywajcie! Jam swój — zawołał Ozjasz osadzając konia. — Poratowania dla Kochłowic proszę. Wieść
straszną rzeknę wam, dymarze ...Słuchajcież mnie, kuźnikowie*...
— Bywaj! Powiadaj... — odrzekli mu tamci.
Ozjasz zeskoczył z konia i puścił go wolno między drzewa. Opowiedział o tatarskim omie.
— Stu ich jeno dopadło nas w boru — mówił — nie więcej. Sporo też legło na drodze. A przetoż uradzić im
można.
-*- Jakby i większa kupa, to i tak zmierzyć się z nimi trzeba. Nie zostawimy przecie im zdebli* ni białek*, co
zostały w grodzie.
— Ruszajcie, chłopcy. Imajcie żelaza...
Teraz lasami na skróty śpieszyła gromada zbrojnych. Wiódł ich Ozjasz jadący na tatarskim koniku. Po drodze
raz po raz przyłączał się ktoś jeszcze z tych, co dalej siedzieli na innych piecowiskach*. Zaszli wieś
niespodzianie, kiedy na strzechy domostw poleciały z łuków tatarskich pierwsze niosące pożogę strzały.
Każda z nich miała uwiązany do brzechwy spory pęk konopnej kądzieli, umaczany w smole i zapalony.
Poznał Korczi, że choć tak przemyślnie i niepostrzeżenie pomykał od Krakowa na Śląsk ową drogą, którą
przeszedł czerwony byk, przecież został odkryty, a Jekke z hezarem daleko znajdował się w tyle. Widząc ludzi
z toporami, cepami i kiścieniami w potężnych, nawykłych do młota dłoniach, których siły jeszcze wielki zapał
do boju pomnażał, wolał ustąpić z wioski, resztę ognistych swych ptaków jedynie na Kochłowice puściwszy.
Choć spłonął gródek na Mrówczej Górce, pożary we wsi ugasić zdążyli obrońcy. Tatarzy przebyli Kłodnicę
wpław i tak szybko, jak się zjawili, znikli w gęstwinach puszczy. Wieś cicha się znowu stała, wtulona między
krzaki kwitnących polnych róż.
— Ani Solnej drogi nie poznać — dziwował się Ozjasz — ani domostw żadnych, wszystko się kryje we krzach
różanych. Co się to stało, że tak porosły one?
Na pytanie swoje nie otrzymał Ozjasz odpowiedzi, nie umiały jej dać swym wybawcom niewiasty i dzieci,
kiedy ośmielone dźwiękiem swojskiej mowy wybiegły ku nim z solami.
Dzieci tuliły się do Ozjasza, obejmowały go i trzymały się jego rąk, niewiasty dziękowały wybawcom ze łzami.
Ozjasz niewiele mówił do nich, stał wśród gromady ludzi pełen niepewności i trwogi.
— Gdzie Róża? — zapytał tylko krótko, gdy już upewnił się, że dziewczyny nie ma w pobliżu.
— Była w grodzie! — odezwał się dziecięcy głos. — Co dzień na samborzę wchodziła i wypatrywała wozów,
czy już nie jadą po nas. A teraz jej nie widać.
Ozjasz w krótkich słowach opowiedział, jak przepadły wozy. Po gromadzie przeszedł jęk żalu.
— Utraciliśmy je. Nie masz i Róży z nami! — wołały niewiasty. — Wszelako nie widziałyśmy, by ją zabito...
Ozjasz rzucił się pierwszy szukać dziewczyny, zbrojni ludzie za nim, wszyscy, kto żyw, rozbiegli się po
dziedzińcach i zaułkach.
I oto znaleziono komornikową córkę. Małe dziewczątko dostrzegło ją leżącą na ziemi, ukrytą pod gałęziami
dzikiej róży.
— Ozjaszu! — dał się słyszeć radosny dziecięcy głos. — Chodź tu, Ozjaszu... Prędzej... Ona jest tutaj.
Młody rzemieślnik bez duszy prawie od radości i obawy zarazem, czy umiłowana dziewczyna żyje, wnet
znalazł się przy niej. Powitała go dobrym jak zawsze uśmiechem, lecz z trudem podniosła się z ziemi i
postąpiła ku niemu kilka kroków.
— Takam szczęśliwa, żeś przyszedł na czas, Ozjaszu — powiedziała, tuląc głowę do jego ramienia. — Dziękuję
tobie i wam, dobrzy ludzie — zwróciła się do kuźników i dymarzy, którzy nadbiegli ze wszystkich stron.
Niewiasty pospieszyły do dziewczyny ze źródlaną wodą, płótnem i świeżym zielem, by opatrzyć jej ranę.
— Takam szczęśliwa... Takam szczęśliwa — powtarzała komornikową córka.
— Uchodzić nam stąd potrzeba — odpowiedział Ozjasz — uchodzić by dalej, bo Tatarzy wrócą. Oni zawsze
tak czynią.
— Idźcie ku Dolnośląskim Borom, one was skryją — odezwał się starszy nad kuźnikami. — Niewiasty, zdeble i
ty, Ozjaszu. My tu zostaniemy w puszczy i wytapiać będziemy żelazo, bo tego nam teraz potrzeba, a takiej
robocie uradzą sami jeno mężowie. Uchodźcie, a ty prowadź, Ozjaszu.
Odeszły z Kochłowic niewiasty i dzieci, niosąc ze sobą w tobołkach ubogie swe mienie. Na przedzie gromady
szedł Ozjasz, wiodący za uzdę kasztanka, na którym jechała Róża. Tak oto konik tatarski posłużył śląskiej
dziewczynie, a słychać do dnia dzisiejszego na Śląsku o tym zdarzeniu, a nawet o tym, że ratunek dla
Kochłowic wyjednała Śląska księżna Jadwiga, matka Henryka Pobożnego, który poległ w bitwie pod Legnicą,
stawiając czoło wielkiej sile tatarskiej.
Według podania ludowego Jadwiga bardzo kochała kwiaty, a one jakby lgnęły do niej, gdziekolwiek się
zjawiła, posłuszne jej życzeniom. Przykazała, jak mówi inne podanie, dzikim różom osłonić przed Tatarami
wioskę i tym sposobem uchroniła przed jasyrem i zgubą pozostałe w niej bezbronne niewiasty i dzieci.
Uczyniła to zaś nie z samej tylko litości dla nich, lecz także w nagrodę dla Róży, komornikowej córki, za to, że
poniosła cierpienia, by ratować innych.
Na pamiątkę owych wydarzeń ustawili kochłowiczanie w swoim miasteczku, przy rozstaju dróg, białą tablicę
z kamienia, na której czyjaś ręka wyrzeźbiła krzak dzikiej róży okryty kwiatami i prosty do tego napis. Długi
czas widzieć można było tę tablicę, jak i kamień graniczny posiadłości rycerza kochłowskiego z jego herbem
Porajem, polną różą właśnie. Do dziś jednak przetrwały tylko nazwy Mrówcza Górka, ulica Solna, dzielnica
Solarnia i plac Zabaw dla dzieci, nad rzeką Kłodnicą, który nazywa się Zdeble.
Tak oto sól z wielickiej warzelni nie lada przygody doznała na Śląsku, o czym lubią i dziś jeszcze wspominać
mieszkańcy nie samych tylko Kochłowic, lecz także Rudy Śląskiej, ci zwłaszcza, którzy miłują historię swojego
kraju i radzi o niej mówią.
Królewska sól
Roku zaś 1460 Włodek i Borzywój Skrzyńscy, herbu Labądź wespół z żoną Katarzyną i niepo-dłym orszakiem
zbrodniarzom... Krainą oświęcimską łupiestwem i pustoszeniem plądrowali... aż Mikołaj Pieniążek z
Witowie, podkomorzy i Starosta krakowski z Piotrem Komorowskim i szlachtą szczyrzycką sam ich stąd
wypędził i łupy ich pobrał.
(z „Dziejopisu żywieckiego" — Andrzej Komoniecki, Żywiec 1937)
Z puszczy nad Prądnikiem usłyszała daleki głos dzwonów pani na Barwałdzie, Katarzyna Skrzyńska herbu
Łabądź.
Niezwyczajny to był głos, o niezwykłej też odezwał się porze, bo i dzień był powszedni, i godzina taka, w
której żadnych nabożeństw po kościołach nie odprawiano.
— A przeto już — powiedziała do sługi, który właśnie przybył z wieściami i dłońmi zasłonił oczy. — To już —
powtórzyła chrapliwie. — Włodek Skrzyński, małżonek mój, dał głowę pod topór katowski. Do czarta! Na taki
przyszło mu koniec, choć Skrzyńscy to wielki ród. Pohulał sobie, pohulał, jednakoż przebrała się miara.
Siedziała przed swoim dworem na ławie wspartej na dwóch odłamkach skalnych. Kryła się w cieniu starego
dębu, z którego już opadały na ziemię żołędzie. Odziana była w suknię z brunatnego samodziału i wysokie
buty czerwone, przy których męskim obyczajem nosiła ostrogi ze srebra, pięknej roboty.
I oręż miała przy sobie. U pasa nabijanego srebrnymi ćwieczkami zawiesiła puginał* wenecki w zielonej
pochewce, wydarty przejezdnemu rycerzowi przez Włodka i Spytka Skrzyńskich w czasie jednej z mnogich
zwad, które wszczynali ci występni bracia po karczmach przy pucharach wina, by się zdobyczą cenną obłowić.
Na ostrzu tej broni misternie wyżłobiono drobnymi literkami łaciński napis: „Cnota ochroni cię, niecnota
zgubi", w którym się ostrzeżenie kryło dla pani Włodkowej. Ona jednak, harda ponad wszelką miarę, za nic
miała sobie mądre maksymy.
Jej czarnych włosów nie okrywał czepiec niewieści, lecz sobolowa czapka, odsunięta na tył głowy, spod której
wysuwały się na czoło nieposłuszne kosmyki. Twarz pani Włodkowej, choć rysów zbyt wydatnych, piękna
była i, jakby na przekór wzrostowi i sile całej postaci, pełna niewieściego uroku. Krasiły ją żywe rumieńce, zaś
czarne wielkie oczy zbójczyni błyszczały jak dwie gwiazdy, choć okrutnie umiały spoglądać i srogo.
— Co w zamku? W Barwałdzie moim? — spytała. — Jakoż tam nasi?
— Źle, wielmożna pani. Nie żartowano z nimi. Kto poległ, kogo w pętach powiedli do Krakowa. Kupa
szlachty ze Szczyrzyca ich zmogła, starościńscy ludzie do tego, podkomorscy. Bieda!
— A ochmistrz? Co z nim?
— Powiadają, że w klasztorze u mnichów na pieczy. Tylko patrzeć, a zemrze ze strachu.
— O, czas mu już, bo jako ten pień wypróchniał — krzywo uśmiechnęła się pani. — Alem ja niestara! Przetoż,
com straciła, zyskam w dwójnasób. Ludzi mi zbierz tylko, a rychło. Bez nich to jeno można cietrzewie strzelać
po lesie. Skrzyknij mi zuchów, z dróg pozbieraj, spod szubienic nawet. Zapłacę!
— Wszelako, wielmożna pani — rzekł ostrożnie sługa — grosz tu potrzebny nie lada jaki, a w zamku gołe
ściany teraz, puste schowki i piwnice. Wszystko zwieźć do Krakowa przykazał pan Jakub z Rokicina — dodał
po namyśle głosem ściszonym. — Nie miałbym wieczerzy, gdyby nie łuk mój i leśne ptaki.
— Do czarta! — warknęła gniewnie Włodkowa. — Pojeść tu możesz dowoli, ale ruszaj zaraz. Czyń, com ci
przykazała, a o opłatę się nie troszcz. Konia ci wziąć też zezwalam, byś mi łudzi pozbierał, nie tu, jeno dalej
gdzieś od Krakowa. Chociażby w oświęcimskim księstwie. Tu pali się nam jeszcze i dymi pod nogami. W dni
parę zaś i ja sama zjadę do Oświęcimia. Żebyś mi gotów był, pamiętaj.
Kiedy myśliwy, zwiadowca w jednej osobie i sługa Katarzyny odszedł na upragniony posiłek, pani zamyśliła
się nad czymś głęboko.
— A więc tak... — rzekła po chwili do siebie bawiąc się puginałem. — A więc tak. Teraz i ja udam się w drogę...
Chłodno zrobiło się nagle. Włodkowa wstała i odeszła do dworu. Na ścieżce obok ławy została pochewka od
puginału, która obsunęła się z drogocennej broni, ale pani tego nie zauważyła.
Przyszła noc. Na konarze dębowym ryś zamigotał zielonymi ślepiami. Przeciągnął się, miauknął, poostrzył
pazury i ruszył na łowy w stronę bagien pobliskich, gdzie się gnieździły kaczki. Ledwie jednakże przebiegł po
ścieżce kilkanaście kroków, uskoczył w bok i przytaił się w wysokich trawach. Spłoszył go tętent konia.
Ścieżką przemknął jeździec na karym źrebcu, także ku bagnom. Tylko wionęły między drzewami poły jego
ciemnej opończy z kapturem, zakrywającym czoło.
Zwierzę przelękło się, skokiem ogromnym dopadło kępy leszczyn i znikło w ich gąszczu jak nocna zjawa.
Koń pomykał dalej rozpryskując kopytami drobne kałuże po niedawnym deszczu, tylko ziemia tętniła, tylko
szumiały trącane w pędzie gałęzie. Zza obłoku wychylił się księżyc i srebrzył poświatą leśną drogę. Jeździec
odrzucił kaptur na plecy. Ciemne włosy wijące się nad czołem, szczupła stopa w czerwonym bucie z ostrogą
poznać w nim dały Katarzynę Skrzyńską.
Czegóż to szuka zbójczyni po nocy, w sercu puszczy i sama? Dokąd niesie ją kary?
Oto już kończy się las, a światło księżyca ślizga się teraz po trzęsawiskach i stawach rozlanych szeroko po obu
stronach grobli, wiodącej w głąb tej niegościnnej dla ludzi okolicy.
Rześkie powietrze nocy chłodzi przyjemnie policzki i czoło pani. Koń dobrze wypoczęty niesie ją ledwie
tykając kopytami ziemi. Czarne warkocze Włodkowej rozplótł wiatr i rozsnuł pasmami po ramionach jadącej.
Wciąż dalej i dalej wiedzie ją grobla między kępami, na których zaczynają już sinieć łochynie.
Powoli, niepostrzeżenie odchodzi noc. Różowe blaski zorzy zastają Katarzynę na chełmie wśród bagien,
zarosłym niskimi brzózkami.
Zeskoczyła z konia i wolno puściła go na paszę. Sama weszła pomiędzy drzewa. Na szczycie pagórka stała
chata z dyli brzozowych, pokryta strzechą z sitowia.
Włodkowa pchnęła niskie drzwi i znalazła się w mrocznym wnętrzu. Dwa tylko wyziory okienne, zasłaniane
okiennicami, pozwalały światłu słonecznemu przenikać do maleńkiej izby. Katarzyna otworzyła okiennice i
rozejrzała się po chacie. Spojrzeniem czarnych oczu, chmurnych teraz od troski i przygasłych od
niewywczasu, przebiegła uważnie po dranicach* brzozowych, którymi wymoszczono podłogę. Środkiem
naruszone były one wyraźnie. Tknięta złym przeczuciem opadła na klęczki i zrywać poczęła
deski brzozowe jedną po drugiej. Szloch wyrwał się z jej piersi gwałtownie. Pod dranicami czerniał głęboki i
szeroki, lecz pusty zupełnie dół.
Na jego dnie leżał tylko jeden drobny pieniądz.
Jeden jedyny pieniądz! Z mnóstwa złotych i srebrnych, które tu, wsypane do mieszków skórzanych, tak
przemyślnie ukryła Włodko-wa. Ktoś ogołocił skrytkę, wydarł jej, Katarzynie Skrzyńskiej, to, co ona wydarła
ludziom, tyle że zostawił ją przy życiu, gdy ona rozbijała głowy i ucinała ręce tym, którzy stawiali jej opór.
Rabuś tam był niedawno. Może dnia poprzedniego, może przed dwoma zaledwie dniami? Ale kto poważył się
targnąć na jej bogactwo? Jakże rada byłaby to wiedzieć. Opamiętała się z trudem Katarzyna, wstała. Nogą w
czerwonym bucie zgarnęła na jedno miejsce dranice, a pieniążek schowała.
Wyszła z chaty w rozpaczy ostatniej i w bezsilnej złości. Gwizdnęła na konia. Kary posłusznie ruszył ku niej.
Już nań wsiadać miała, kiedy nagle posłyszała wołanie. Dochodziło ono z wysokich trzcin i sitowia, które
porastały bagno u podnóża chełmu. Podbiegła w tamtą stronę. Trzciny poruszyły się gwałtownie, tak jakby
ktoś próbował się z nich wydostać na suchą ziemię.
— Hej! Kto tam? — krzyknęła Włodkowa.
— Swój przecie — odpowiedziano — rybak. Pomocy dajcie. Utonę...
Przyspieszyła biegu i tuż nad wodą zeskoczyła z konia. W mule wśród pogniecionego sitowia i połamanych
trzcin taplał się stary człeczyna. Czepiał się rękami brzózek i kęp ziela.
„Może on będzie coś wiedział" — pomyślała Katarzyna i chwyciła nieboraka za kołnierz od połatanej górnicy.
Wywlokła go z bagna na suchą ziemię lekko, jakby to było pacholę nie chłop, aż się nędzarz zachłysnął od
zdumienia.
— Aleście mocna, pani — bełkotał — aleście krzepka w sobie. Nie każdy mąż miewa taką siłę. Dziękuję za
łaskę, dziękuję od serca mojego...
— Co ci się stało? — zapytała Włodkowa.
— Ano, miętusy łowić zaszedłem, bo się ich siła tutaj trzyma. Dzionek łowiłem, nockę i drugi dzionek. Aż tu
jak nie wyskoczy rycerz, jak nie rozeźli się na mnie. A ja przecie nic, tylko łowiłem
— I co dalej było?
— Zgniewał się, żem wlazł do chaty. Przeklinał, wyzywał, że strach, ryby mi porozrzucał. A ja skądżem
wiedzieć mógł, że pan taki wielmożny byle chatę upatrzył sobie. Wygnał mię przeto, pobił okrutnie, a gdym
bez czucia już był, wrzucił do bagna. Od zimna wróciło czucie. Tyle wiem jeno, wielmożna pani.
— A pomnisz tego rycerza — zapytała Katarzyna —jaki on był? Stary? Młody?
— Stary nie był, bo brodę miał ryżą, nie siwą, a odziewał się jakości tak zielono. Ani wiem, kiedy pojechał,
bom w błocie leżał omdlały.
— No, dobrze — przerwała mu Skrzyńska — on tu już pewnie nie wróci. Łów tu swoje ryby spokojnie, nie
lękaj się go. A ode mnie weź to i kup sobie soli do twoich ryb. — Tu pani rzuciła mu drobny pieniądz, jaki
znalazła w dole, po czym wsiadła na karego i szybsza niż wiatr odjechała.
„A przeto druh Włodkowy, Gels... On zabrał mi pieniądze — huczało jej w głowie, gdy w pełnym galopie
oddalała się od pagórka. — Ale skąd wiedział o nich? Może przypadkiem wygadał się przy nim Włodek? W
jego Wołku*, przy winie... Wiatr nie zgoni teraz Gelsa, szczwany lis nie przechytrzy. Na Śląsko zemknął ten
przeniewierca i przepadł w puszczy, gdzieś u Snieżnika. A jam przed nim drzwi swego domu otworzyła".
Tu Katarzyna wspomniała z goryczą, jak przed czasem niedawnym w ciemną noc i do nitki przemokły,
przywlókł się ten rycerz śląski do jej dworu nad Prądnikiem ze straszną wieścią o pojmaniu Włodka i jak go
przyjęła ona gościnnie jak rodzonego, troskliwie.
Wypłacił się jednak za dobre przeniewierstwem.
Jakże by chciała dostać go teraz w swe ręce! Lecz zniknął przecie i skrył się, nie wiedzieć gdzie.
Pędziła dalej, smagając konia, dusiła w sobie bezsilny gniew, a chmury wisiały nad nią ołowiane, sine,
wróżące rychłą ulewę. Z pierwszymi kroplami deszczu stanęła w leśnym dworze nad Prądnikiem.
Rankiem dnia następnego zbudziła się Katarzyna o świcie. Nie wstała jednak od razu, jak to w zwyczaju
dotychczas miewała. Jelenie skóry wyściełające jej łoże miękkie były i grzały przyjemnie,
odpoczywała więc na nich dobrą chwilę, a dalsze czyny swoje przy tym chytrze obmyślała.
Kiedy tak leżała w komnacie zawieszonej zdobycznym orężem, obok którego pyszniły się wieńce jelenie, rogi
tura i łosiowe rosochy, zaskrzypiała brama warowna w częstokole, otaczającym dwór, i dały się słyszeć
ożywione ludzkie głosy.
Porwała się pani Włodkowa z pościeli. Na giezło z płótna cienkiego, jakie włożyła na noc, narzuciła okrycie z
wiewiórczych skórek, suknem czerwonym podszyte, i wiążąc chustkę na głowie już w sieni spiesznie wybiegła
na ganek.
W fałdach porannej szaty ukryła puginał wenecki, bez pochewki, nierada bardzo, że się ta zgubiła.
Dwaj pachołkowie szli ku niej od bramy. Jeden domowy, od chłopięcia przy niej chowany, który strażnikiem
był we dworze, drugi obcy. Skłonił się przed nią ów przybysz, siwymi oczami błysnął, twarz miał bliznami
znaczoną. Zanim się słowem odezwał do pani, sięgnął w zanadrze i dobył stamtąd zieloną pochewkę od
puginału, podał ją Skrzyńskiej z ukłonem, a potem rzekł:
— Brat mój przesyła to przeze mnie swej pani, jako i wieści różne.
Katarzyna ujęła pochewkę i kilkakroć obróciła ją w palcach.
— Ta sama — uśmiechnęła się lekko — dzięki, żeś przywiózł mi zgubę. Gdzież brat i z czym cię posyła do
mnie?— spytała mierząc siwookiego bystrym spojrzeniem. Wydął się jej człowiekiem w niejednej przygodzie
bywałym.
— Koło Spytkowic jest brat. Ludzi dwudziestu zebrał. W wąwozie kryje się z nimi dla bezpieczeństwa.
Rozkazów czeka, czyli się już do Oświęcimia zbierasz, pani, zapytuje.
— Zbieram się, zbieram — szybko odpowiedziała Włodkowa. — Niech mi jeno dobrze koń wypocznie, bo
zgoniony. Do czarta! — wykrzyknęła bawiąc się swym puginałem. — Tam przecie odpust przypada niedługo.
Siła ludzi zjedzie... Ho, ho! — odrzuciła do tyłu głowę, nozdrza jej drgały. — Wolno i Skrzyńskiej pokłonić się
świętym patronom. A potem, jeśli się zdarzy, to i pohulać. Ty spoczniesz, popasiesz konia, a ze świtaniem w
drogę.
Cniło się już we dworze Katarzynie. Rozbójniczym obyczajem nawykła do częstej odmiany swego miejsca
pobytu. Kochała się w koniach i orężu, którym lepiej niż rycerz niejeden władała. Nade wszystko jednakże
kochała się w złocie i jego najgoręcej pragnęła. Ludziom, którzy czekali na nią w wąwozie koło Spytkowic,
gotowi na jej rozkazy, trzeba było teraz kiesą zabrzęczeć nad uszami. A złota pani Włodkowa nie miała na
razie. Znienawidzona, wyklęta z własnej rodziny, przed samym oskarżona królem, długu zaciągnąć nie
ważyłaby się u nikogo. Chyba u lichwiarza tylko, a taki właśnie, od lat jej dobrze znajomy, przemieszkiwał
podówczas w Oświęcimiu blisko zamku, w niewielkim domostwie nad Sołą. Chruściel się zwał i miał żonę
przebiegłą jak lisica.
Znowu poniósł koń panią Skrzyńską leśnymi drogami. Z nią pachołków dwóch jechało, strażnik i siwooki.
Wiedli konia jucznego, bo trzeba było po drodze napić się i posilić, a niewieście szczególnie w lepsze suknie
się przebrać, skoro zjedzie do miasta. Teraz we wdowiej czerni, w takimże ciemnym welonie, włosy upięła
sobie Włodkowa starannie i przykryła je czepcem ze srebrnego brokatu. W fałdach sutej spódnicy kryła swą
broń ulubioną, a klaczy na ten raz dosiadła spokojnej.
Chruściel mieszkał z żoną i dwojgiem niemłodych już sług. Izby przestronne miał, sad koło domu. Grusze i
śliwy schodziły aż nad wodę, a rozrastały się tak bujnie, że ktokolwiek zajrzał do sadu z ulicy, ani drzew dalej
od rzeki sadzonych, ani ścian domu nie widział. Wiedzieć też nie mógł, kto u Chruściela przebywa i o jakiej
porze.
Gdzież, jeśli nie w jego domu miała zatrzymać się Katarzyna, zwłaszcza jeśli znaczniejszym mieszczanom czy
rycerskim osobom zbytnio się cisnąć na oczy nie chciała. Z myślą tą podjechała do miasta i brzegiem Soły
zmierzała do domu Chruściela. Był to brzeg prawy, znacznie nad nurtem rzeki wzniesiony.
Na wzniesieniu tym stał zamek. Wieżę jego graniastą widać było z daleka. Dzikie wino pięło się po murze
ceglanym, dołem bujnie rozkrzewiło się ziele.
Wjazd moszczony kamieniem, a dogodny dla konnych i pieszych, wiódł od zamkowej bramy na gościniec,
którym właśnie zdążała Włodkowa.
Kiedy była od wjazdu zaledwie o rzut włócznią, poprzez bramę wyjechał orszak jeźdźców, na czele którego
błyszczał nowym pancerzem mąż prześwietny i wszystkim znany, rycerz Pieniążek, bliski sąsiad Barwałdu,
praefectus* z Lanckorony.
Dostrzegła go Katarzyna, welon wdowi opuściła na twarz, wspięła klacz i już chciała pognać przed się
gościńcem, kiedy rycerz nagłym obrotem zajechał jej drogę, że musiała się przed nim zatrzymać. Poznał i on
swą sąsiadkę, która go zawsze dobrze przyjmowała na zamku barwałdzkim, chciał przywitać się, rzec jakieś
słowa. Na nic to było.
Chmurne oczy zmierzyły go chłodno poprzez cienką, przezroczystą tkaninę welonu.
„Mówić ze mną nierada — pomyślał. — Cóż? Nie dziwić się temu. Męża przecież niedawno straciła, i to w
hańbie strasznej. A miłował ją Włodek, choć to szczera wilczyca".
Skłonił się więc tylko praefectus lanckoroński przed swą sąsiadką, strasznego imienia Włodkową z Barwałdu.
Pani dumnie czoło uniosła, białą chustką lekko otarła na nim krople potu.
Ostrogi wcięły się prawie do krwi w krągłe i lśniące boki klaczy. Popędziła jak wicher niosąc wiernie swą
panią, której welon, upięty na srebrnym czepcu, jak mgła dymna powiewał na wietrze.
Za nią w ślad cwałowali dwaj słudzy. Juczny koń zarżał unosząc ogon i pospieszył za nimi.
Wiedzieć nie mógł Pieniążek, że to właśnie w domu Chruściela zatrzyma się Katarzyna, ale widział ją w
Oświęcimiu, zapamiętał to sobie na dobrą czy złą godzinę. Dworny był to rycerz, w wielu bojach zwycięzca,
znawca wina i czciciel niewieściej piękności, przy tym w księgach rozmiłowany, szczycić się mógł niemiałkim
rozumem.
Świece woskowe zapalić kazał Chruściel w świetlicy swego domu i zastawić dla gościa sutą wieczerzę. Pani na
Barwałdzie usiadła do stołu już bez welonu i czepca, rada pucharkowi najlepszego wina i dymiącej pieczeni.
Czuła się dobrze i swojsko, tym więcej, że Chruściel był sam z nią przy stole, a usługiwała przy wieczerzy
milcząca, lecz wpatrzona w nią i gotowa na rozkazy Chruś-cielka.
Dla takiego jak Włodkowa gościa lichwiarz nie bywał skąpy wiedząc, że, jakimś sposobem, co wyda, to sobie
powetuje z nawiązką. Nastąpiła rozmowa. Na ten raz jednak jakoś ugodzić się nie mogli.
Katarzynie wciąż nie po myśli było to, co przedkładał jej lichwiarz. Wciąż wydawało jej się, że ów przechera
nadmiernej chciałby korzyści. Tak przebiegły człowiek jak Chruściel niby nie dostrzegał nieufności Katarzyny
Włodkowej. Owszem, rozmawiał z nią jeszcze układniej, częstował coraz lepszym winem, a przy tym raz po
raz o wspaniałość bliskiego już odpustu w Oświęcimiu zręcznym słówkiem zatrącał.
— Myślałby kto — zadrwiła Katarzyna — że was wielebni ojcowie z klasztoru na swoją drogę całkiem
nawrócili.
Chruściel roześmiał się na to i przecząco pokręcił głową, a Włodkowa prawiła dalej:
— Bo i jakoż to rozumieć. I odpust wam po myśli, i sami mnisi też, jako widać.
— Przyganiać im nie mam przyczyny — odrzekł przechera z chytrym uśmiechem — ale jakbyście mnie
posłuchali, pani, tobyście i wy owych dobroć a litość pochwalili.
— Jakoż to? — zdumiała się już teraz nie na żarty Włodkowa. — Ja? Tych safandułów?
— Słuchajcież jeno, pani.
Katarzyna poprawiła się na swoim zydlu, wypiła prawie cały pucharek wina, po czym zawisła na twarzy
Chruściela spojrzeniem pałających oczu.
— Powiadajcież, do czarta — przynaglała, gdy lichwiarz się ociągał.
— Co to było?
— A to, wielmożna pani, że ci mnichowie od kary z przyczyny odpustu właśnie kupę łotrzyków zdołali
wyprosić, gdy ci pokajali się przed nimi, niecnego żywota wyrzekając się po wsze czasy, i dobro, co je z
mieczem w ręku zagrabili, ludziom oddać przyrzekli, z płaczem za politowanie dziękując.
— Dobro! — wykrzyknęła Katarzyna.
— Ano tak ci jest, pani, nie inaczej. Dobro, i to niemałe. W spichlerzu młynarzowym i w samym domu jego
na przechowanie jest złożone. Łotrzykowie takoż tam, choć u braci klasztornych na pieczy i żywieniu.
— A toś mnie uradował, przechero, tą nowiną — cieszyła się Katarzyna. — I jakież to dobro?
— Rozliczne, pani, rozliczne. Szaty drogie i sprzęty, naczynia i błamy, srebro i złoto, a do tego coś jeszcze, co
złotu we wszystkim jest równe. A może i lepsze jeszcze.
— Do czarta, a cóż by to było, stary wężu? Powiadaj, bom tak ciekawa, jakem dawno już nie była.
— To sól, pani. Nie ta zielona, czyli też szara, co to ją prasołowie* sprzedają, aleć całkiem biała jako ten
śnieg. W kryształkach nadobnych ją rodzi ziemia. A ceni się oną więcej, jak inszą. I mało jest takiej soli, mało,
choć jej szukają kopacze wieliccy, a szukają. Kupić za żaden pieniądz jej nie kupisz. Na stół królewski ona
idzie i na dary dla person* najmożniejszych jej się używa. Taka zacna jest, taka przednia.
— To sól królewska znaczy? — klasnęła w dłonie z uciechy zbójczyni. — Powiadał mi Włodek.
— Ona sama, jakem żyw, ona sama — potakiwał jej lichwiarz z błyszczącymi oczami.
— Do czarta! To więcej niż złoto! — wykrzyknęła Katarzyna. — Więcej niżeli atłasy, koronki i aksamit. Tego
mi było potrzeba. Tegom szukała. Każdy pójdzie do mnie na służbę teraz. Bogata będę znowu.
Wstali od stołu i kiedy pani na Barwałdzie ułożyła się do snu w miękkiej pościeli, chytra żona lichwiarza
narzuciła ciemną chustę i jak nietoperz, nie czyniąc żadnego szelestu, wymknęła się przez furtkę na drogę.
Przebiegłszy gościńcem kilkadziesiąt kroków znikła w ciemnym zaułku.
Tylko gwiazdy widziały ją tamtej nocy, tylko rzeka pluskaniem opowiedzieć by mogła o tym, że rychło po niej
z domu Chruściela wyjechał siwooki i co koń wyskoczy, podążył w stronę Spytkowic.
Gdy królowie i książęta swe zamki stawiali, zawsze myślą ich było, aby się stały one warownymi strażnicami.
Zamek barwałdzki na stromej górze strzec miał granicy Księstwa Oświęcimskiego, a w czasach, gdy go z
rozkazu Jana Scholastyka1' wznoszono, prawie u stóp jej granica owa biegła, wiodąc od Suchej ku Skawinie i
dalej jeszcze ku Wiśle.
Kiedy zaś od roku 1339 księstwa śląskie czeskim królom przypadły, granica owa dzieliła już od siebie dwa
państwa, Polskę od Czech.
Na wschód od Barwałdu, na górze lanckorońskiej,- ciemnym borem zarosłej, stanął inny zamek. Pobudować
go kazał król Kazimierz Wielki z kamienia, aby strzegł ziemi polskiej od strony królestwa czeskiego. Zamkiem
lanckorońskim go zwano, a ktokolwiek przyjeżdżał doń, zawsze widział go z dala i dziwował się jego
piękności.
Godna króla to była budowla.
Mocny częstokół z drewna po dwakroć go opasywał pierścieniem, jak i fosa, pogłębiana w potrzebie.
Most zwodzony u bramy, nad którą wznosiła się okrągła wieża, wiódł na dziedziniec zamkowy, a trzy wieżyce
narożne z drewna i jedna murowana baszta baczyć pozwalały daleko na okolicę.
Po latach Skrzyńscy osiedli w Barwałdzie i w zbójeckie przemienili go gniazdo. Rycerz Pieniążek, prefekt
Lanckorony, stał się im bliskim sąsiadem. Przyszedł również i czas, że przez owo sąsiedztwo niezwyczajne mu
wcale przypadło zadanie, jak niezwykły był roku tamtego odpust w Oświęcimiu.
Podczas gdy noc całą na ołtarzach w kościele po sto świec wypalało się naraz, kiedy nie milkły tam śpiewy
pobożne, w starym domu młynarza, na ustroniu za miastem, zbrodnia stała się wielka i nikczemna.
Napadnięci znienacka, zaskoczeni we śnie, pod mieczami i toporami padli wszyscy łotrzykowie, których na
prośbę mnichów i za ich poręczeniem wypuszczono z murów więziennych. Nim poprawić zdążyli swoje
występne życie, zło na dobro w nim zmienić, śmierć
" Najprawdopodobniej wieś Barwałd pierwszy raz wymieniają źródła pod datą 1325 roku
znaleźli nieoczekiwaną. Ograbiono ich także ze wszystkiego, co mieli, nawet z obuwia i z szat. Powiadano, że
zbrojni ludzie kręcili się w mieście za dnia, nieznajomi nikomu. Po dwóch, trzech wystawali po bramach. W
ciżbie odpustowej kryli się zręcznie, kiedy spostrzegli się, że ich śledzą.
Blisko Spytkowic wzięto gwałtem wozy od gospodarzy z przysiółka.
Chłopstwo zeznało, że strasznie poczynali sobie zbójcy, bili, krzyczeli, od przekleństw trzęsło się w izbach
powietrze. Z samego strachu pomarło kilkoro ludzi. I jedno jeszcze nie uszło uwagi roztropnych oraczy:
rycerz dowodził tą zgrają. Silny był, rosły jak rzadko. Jechał na siwej klaczy. Stanął wszelako na drodze i
wydawał rozkazy, nie szczędząc razów i swoim zbirom, jeśli się nie dosyć zręcznie uwijali. Mocny i groźny
wydawał się ów człowiek, głos tylko miał osobliwy, nadto wysoki jak na rozbójnika, co przecież karczmy
żadnej nie mija. To właśnie dziwne wydało się ludziom z przysiółka i obudziło domysły.
— Byłażby to Włodkowa? — podniósł się głos od Spytkowic i szedł, daleko aż po Oświęcim i Lanckoronę.
— Zaliż by śmiała chwytać się znowu rozboju? Przecie ledwie obeschła Włodka krew na katowskim toporze.
— To ona... szeptano wieczorami po domach zastawiając, czym się tylko dało, drzwi.
Na drodze leśnej, wymoszczonej drewnem, która od gościńca wiodła pod górę barwałdzkiego zamku,
kilkakroć mierzwę świeżą po koniach dostrzegali smolarze, głęboko w puszczy siedzący, słyszeli tętent,
okrzyki. Ktoś odważniejszy wieczorenTpodkradł się ku zamkowi i głosy liczne na dziedzińcu usłyszał. Była
więc znowu zbójecka zgraja w Barwałdzie. Byli hultaje najemni, giermkowie, włóczęgi, opłaceni hojnie przez
okrutnicę zrabowanym w domu młynarza dobrem, którego częścią największą okazały się beczki z białymi
kryształkami królewskiej soli.
Wszystko to doszło do uszu Pieniążka i wielki zamęt sprawiło w jego sercu.
„A więc nie Włodek ją wciągał do rozboju — myślał. — Nie Spytek namawiał, ani Gels nie przynęcał do
zbrodni. Sama ze siebie jest zła i występna. A widziało mi się, że taką nie może być żadna niewiasta".
I rycerz^w, Jctóry czcicielem był niewiast, ich piękności i cnót, uczuł w swym sercu gniew przeogromny.
„Potwora mieczem się ścina — myślał dalej — hydrze urywa się głowę. Na nic się zdaje zwlekanie".
Takież myśli nawiedziły podówczas w Krakowie samego króla. Na ten raz Kazimierz Jagiellończyk*, choć
zawsze powolnego był usposobienia, tyleż prędki, ile stanowczy okazał się w działaniu.
Wieczór był chłodny, dżdżysty. Na kominie w świetlicy lancko-rońskiego zamku suty ogień rozniecili słudzy.
Szczapy żywiczne rozpaliły się złotym płomieniem, sypiąc iskry i siejąc miłe ciepło dokoła.
Wielka skóra niedźwiedzia rozesłana na posadzce z płytek błękitnych i żółtych zapraszała, by usiąść na niej i
odpocząć słuchając pieśni przy dźwiękach wioli głoszonej.
Dwaj rycerze jednakże, którzy się znajdowali w komnacie, nie myśleli wcale o odpoczynku.
Nie pora też była na pieśni.
Prefekt lanckoroński, Pieniążek, siedział w karle rzeźbionym przy stole, na którym trzy świece paliły się w
srebrnym lichtarzu.
Przed nim leżał pergamin z przełamaną czerwoną pieczęcią królewską.
Obok, na ławie zasłanej kobiercem, zajął miejsce rycerz smukłej postawy i rysów młodzieńczych, dowódca
załogi w zamku.
Miód złocił się przed nimi w pucharach ze szkła egipskiego, które przed dawnymi laty inny rycerz, krewny
Pieniążków, przywiózł z wyprawy krzyżowej.
— Zdałby się pani Włodkowej taki miodek — rzekł dowódca straży — bo głośno o tym, że poi ona i karmi
znowu najemną zgraję u siebie w barwałdzkim zamku.
— Głośno, głośno — odpowiedział Pieniążek — aż na Wawel dochodzi ta wrzawa.
— Tedyż pan miłościwy... — zaczął młody rycerz i oczy zabłysły
mu ciekawością.
— Owszem, tak — Pieniążek ukazał pergamin. — Mam ująć Skrzyńską i związaną odstawić na sąd do
Krakowa. Chciałem mówić z tobą o tym rozkazie królewskim.
— Cześć to i łaska dla mnie prawdziwa — uradował się młody człowiek. — Każdej chwili gotowy jestem
uderzyć na Barwałd i swojej nadstawić głowy.
— Nadtoś prędki — uśmiechnął się Pieniążek. — Głowę zachowasz całą. Przyda się ona tobie jeszcze nieraz.
Wieść lekkoskrzydła wymknęła się jednak na świat poprzez mury zamku lanckorońskiego i sobie tylko
wiadomą drogą doszła do Katarzyny.
Dowiedziała się pani z Barwałdu o rozkazie królewskim, jak i o tym, że ma go wykonać Pieniążek. Gniewem
srogim zawrzała.
„Zgładzę tego rycerza — przyszła jej myśl do głowy — zanim on mnie powiedzie na sąd. Za jego sprawą król
zgniewał się na mnie tak srogo. To Pieniążek przeciwko mnie króla nastawił swymi podszepty chytrymi...
Aleja go już wywiodę ze świata, zanim księżyc pokaże się w nowiu" — po czym, rzecz rozważywszy, przykazała
swym sługom, by największe poczynili w zamku porządki. Pozbierała też z dworów swoich i pomniejszych
zameczków co tam było ze sprzętów, kobierców i lepszego naczynia. Przystroiła komnaty swego zamku jakby
na święto prawdziwe. Ubrawszy pachołka w żółtą jaczkę* i nogawice pasiaste, na koń mu wsiadać kazała i
udać się do rycerza Pieniążka, a zanim ruszył młodzieniec,
wyrzekła te słowa:
— W mym imieniu oznajmisz rycerzowi z Lanckorony, że go proszę do siebie na ucztę. Niech przybywa od
dziś za trzy dni. Czekać będę go pilnie i z krużganka na wieży wyglądać.
Przeczucie mówiło jej, że zaproszony nie odmówi, w dobrej był przecież z nią znajomości.
Kiedy goniec odjechał, Katarzyna wezwała do siebie siwookiegV i przykazała mu, aby w przeddzień tej uczty
wraz z bratem swoim i całą zbójecką zgrają ukryli się w lochach zamkowych i tam czekali
na jej rozkazy.
- A spraw się dobrze, bo gardłem swoim zapłacisz — rzekła mu, gdy odchodził. Srogoić wzbierała jej w sercu z
każdą godziną, lecz na ten raz skryła ją w sobie, jak mogła najgłębiej.
Wina poszła wybierać ze swoim piwniczym, wraz z kucharzem uradzała, jakie by podać do uczty pieczenie.
Kwiatem powoju, stu-listnymi różami i siną ostróżką ustroić stół przykazała, a nawet szaty jedwabne i perły
wydobyła ze skrzyni, by tym zręczniej ukryć przed gościem swoje nikczemne zamiary i zmylić rycerza
Pieniążka.
Było i z komnat jej wejście do lochów, a to przykryła kobiercem.
Ku wieczorowi na zamek barwałdzki powrócił wysłaniec z wieścią, że lanckoroński praefectus miło przyjął
zaproszenie i że się stawi w Barwałdzie na oznaczoną godzinę, a wtedy pani Włodkowa, usiadłszy w swojej
komnacie przy stole, dobyła ze skrzyni rzeźbionej barwiczkę, maść wonną i drogie olejki, a potem długo
patrzyła w zwierciadło.
— Do czarta! — warknęła przez zęby, dostrzegłszy srebrne pasemko u skroni. Wydarła je spośród ciemnych
włosów, niecierpliwie, z gniewnymi błyskami w oczach, wstała i przechadzać się zaczęła po komnacie z
opuszczoną głową, jak dzikie zwierzę węszące po ziemi.
U jej pasa zieleniała barwą świeżego liścia safianowa pochewka od puginału.
Przystanęła wreszcie koło okna otwartego na całą szerokość. Z wysoka widać było ogromny szmat puszczy, a
nad nią niebo przedwieczorne z nikłymi jeszcze gwiazdami, zaróżowione od zorzy.
— Przybędzie tutaj pan lanckoroński — rzekła do siebie. — I zostanie...
Zły uśmiech wykrzywił jej usta.
Rycerz Pieniążek stawił się w dniu umówionym. Przyjechał sam na białonogim kasztanie okrytym
czaprakiem błękitnym ze złotymi chwastami. Strojnie odziany, miał ze sobą lutnię z dużym pękiem
różnobarwnych wstęg. Straże przy bramie nadziwić się nie mogły, że pan tak znaczny i możny nie z
giermkami, jak rycerzowi jego stanu wypadało, ale jak rybałt wędrowny z lutnią tylko przybył w odwiedziny.
— Dworny jest i po świecie bywały — wyjaśnił piwniczy. — Na ucztę go tu proszono, nie na turniej, przeto nie
oręż, ale brzękadło do grania ma z sobą, bo i pieśni też składać potrafi.
Nie strzeżono więc zbytnio bramy, kiedy już rycerz wszedł na ganek zamkowy, powłócząc po jego stopniach
błękitnym płaszczem, brzeżonym drogim futrem.
— Ach, witajże w moim domu, drogi sąsiedzie — zawołała na jego widok Katarzyna i wyciągnęła doń obie
ręce, wonne od różanego olejku i od pierścieni błyszczące.
Pieniążek ujął je i czule uścisnął, jakby nie pomnąc, że częściej bywała na nich krew niżeli przystojne
niewiastom maści upiększające. I nie wzdrygnął się nawet, kiedy poczuł, jak twarde i mocne są palce
Włodkowej, złączone na chwilę z jego palcami.
W świetlicy już czekał zastawiony stół. Stary miód, w szkło zamorskie nalany, złocił się jak bursztyny i
pachniał na całą komnatę.
Dziwował się rycerz pieczeniom w sosach korzennych i z rożna, kołaczom i piernikowi, na którym, by gościa
uczcić, kazała Włodkowa jego herb z kunsztem największym wyobrazić. Chwalił ich smak oraz piękne do
stołu podanie.
Jedli i pili, radzi sobie, jak się zdawało, najszczerzej. Rycerz nie odsuwał pucharka, pani zamku grzeczności
przeróżnych i pochlebnych słówek mu nie skąpiła. Przystrojona w czerwone jedwabie i perły, którymi szyję
sobie ozdobiła i przeplotła ciemne warkocze, zdawała się być dworną panią, nie łotrzycą, która po gościńcach
z orężem w ręku pozbawia ludzi życia i mienia.
A najemni zbirowie w lochach czekali, ściskając głowice swoich mieczów...
— Pijcie miodek mój, wystały jest, miły panie — zapraszała Włodkowa z twarzą uśmiechniętą i wciąż
dolewała swemu gościowi napoju. — Oto comber barani, oto sarni z grzybami. Pozwolicie, że nałożę wam
nieco jeszcze mięsiwa na talerz?
Jadł więc rycerz Pieniążek i kosztował po kęsie niewielkim każdego dania, a z pucharów co nieco tylko upijał,
by jasności myśli nie zmącić i nie osłabić ramienia. Tę ostrożność Pieniążka rychło spostrzegła Katarzyna
Włodkowa. Zrozumiała, że z graczem nie lada ma sprawę. Czas upływał na miłym ucztowaniu szybko
az pilniej było zbójczyni do wykonania mocniej żądała w swym sercu krwi rycerza,
jej twarzy, spochmurniało wejrzenie. Przepłoneły złym ogniem.
widząc tej nagłej odmiany u współbiesiadował się do niej. Suknię chwalił i perły, i największą rzadkością
wśród niewiast, co być mogło. ^^^^ po brzegi winem, ujął swą
dla Katarzyny w podzięce za
dabia waszą lutnię - zdziwiła się Katarz>/-u idziała tego. АсІу^УиНІМіс. pani. to italski obyczaj, u nas
jeszcze nie r4eż dziełem jest mistrzów italskich. Postulanej struny.
umiał najpiękniej i zaśpiewał italską canzonę. a i misternie złożone. Nie zbójczyniom słuchać blisko do
rycerza. mówiła powtórzcie waszą pieśń.
Od początku, mój panie, jakże rada
Coraz pilniej było zbójczyni do wykonania zamiaru niecnego, coraz mocniej żądała w swym sercu krwi
rycerza, którego uznała za wroga.
Zgasły uśmiechy na jej twarzy, spochmurniało wejrzenie. Przepastne oczy Katarzyny płonęły złym ogniem.
Pieniążek, jakby nie widząc tej nagłej odmiany u współbiesiad-niczki, miłym słowem odzywał się do niej,
suknię chwalił i perły, mieniąc panią na zamku największą rzadkością wśród niewiast, co równie pochwałą,
jak i przyganą być mogło.
Odsunąwszy pucharek, wypełniony po brzegi winem, ujął swą lutnię, aby zagrać na niej i zaśpiewać dla
Katarzyny w podzięce za wspaniałą ucztę.
— Tyle wstążek ozdabia waszą lutnię — zdziwiła się Katarzyna — jeszczem nie widziała tego.
— Ach, nie dziwcie się, pani, to italski obyczaj, u nas jeszcze nie znany. Lutniczka moja też dziełem jest
mistrzów italskich. Posłuchajcie, jak dźwięczą jej struny.
Zagrał rycerz jak umiał najpiękniej i zaśpiewał italską canzonę. Tkliwe były jej słowa i misternie złożone. Nie
zbójczyniom słuchać takich pieśni...
Kiedy gość tak dziękował gospodyni domu, ona, by lepiej słyszeć przecudne słowa, jak powiedziała,
przesiadła się na miękkie karło, przysuwając je tuż blisko do rycerza.
— Jeszcze, proszę — mówiła — powtórzcie waszą pieśń. Jeszczem nigdy nie słyszała takiej... Od początku,
mój panie, jakże rada was słucham.
Canzona zabrzmiała od nowa, ale czemu tak pobladła twarz słuchającej? Czemu nozdrza jej drgnęły i zacięły
się usta? Czemu spręża się do skoku jak ryś, kiedy sobie upatrzy ofiarę?
Słodkie dźwięki wypełniły od nowa komnatę. Ręka, błyszcząca od drogocennych pierścieni, niepostrzeżenie
się skryła wśród fałdów czerwonego jedwabiu. Ruchem szybszym niż lot błyskawicy wyrwała spośród nich
puginał i całą siłą krzepkiego jak u męża ramienia ugodziła nim prosto w pierś grającego. Nie zabiła jednakże,
choć tak pewny był cios puginału. Cienkie ostrze zesunęło się po pancerzu, jaki rycerz Pieniążek nosił
tamtego dnia pod odświętnym kaftanem.
Mąż roztropny to był, wiedział, do kogo jest proszony na ucztę.
— Hola, pani — zawołał. — Nadtoś prędka, ale i mnie na prędkości nie zbywa!
Nim spostrzegła się Katarzyna, cisnął lutnię przez okno, tylko barwne wstęgi rozwiały się na wietrze.
Zręcznym chwytem przytrzymał zbójczynię za ramiona, ścisnął je tak mocno, że z bólu, a i zdumienia pewnie,
wypuściła z ręki puginał.
Rycerz trącił go stopą z niewidzianą zręcznością tak, że wpadł on pomiędzy kłody na kominie płonące i
zatracił się sprzed oczu Włodkowej w iskrach, żarze i dymie.
— Do mnie! Ludzie! — krzyknęła Katarzyna z mocą taką, że w lochach posłyszeli ją zbójcy. Wyjść jednakże z
ukrycia i dać ratunku swej pani nie mogli.
Czyjeś ręce na owym kobiercu, który w komnacie Włodkowej przysłaniał wejście do lochów, ustawiły
ogromną i ciężką skrzynię, pełną królewskiej soli, wysypanej tam z beczek, które przed niewielu jeszcze
dniami ukrywali w domu młynarza łotrzykowie, a puszczeni z więzienia na prośbę mnichów, prawowitym
właścicielom soli tej zwrócić nie zdążyli.
Tak oto sól królewska narzędziem sprawiedliwości się stała, obracając się przeciw zbój czyni Włodkowej.
Czyje zaś ręce postawiły skrzynię na kobiercu w jej komnacie, tajemnicą pozostało na zawsze.
Próżne było wołanie Katarzyny coraz głośniejsze, rozpaczliwsze. Nikt nie przyszedł z pomocą, nikt w jej
obronie miecza nie dobył. Siała zło, więc zebrała nienawiść.
Rycerz związał ręce zbójczyni jej własną szarfą i usadził ją na ławie. Osunęła się prawie, teraz nagle osłabła,
zmalała. Z włosami w nieładzie, z otępiałym wejrzeniem i twarzą błyszczącą od potu oddychała chrapliwie.
Usta jej, wykrzywione rozpaczą i strachem, były nieme.
Na sąd do Krakowa, jak wieść dawna głosi, pojechała Katarzyna nie na koniu lub w kolasie, ale na wozie
wymoszczonym grochowinami. I nie czerwień, nie perły stroiły ją wtedy. Nosiła odzienie z konopnego partu i
takież na głowie zawicie.
Król nakazał rozburzyć jej gniazdo zbójeckie na wysokiej górze blisko wsi Barwałd i miasteczka Lanckorony.
Wejść można do niego i dziś jeszcze po stopniach z dyli i dranic, które trzymają się dotąd krzepko schowane
pośród leśnego poszycia, a wiodą od gościńca na szczyt góry pod sam niemal zamek. Po tych stopniach
wnosili rozbójnicy Skrzyńskich zrabowane w napadach dobro, a wśród wielu cennych rzeczy i w beczkach
owe białe i drobne kryształy, królewską sól.
Za Dunajcem w ciemnym borze...
Za Dunajcem w ciemnym borze stała niegdyś się rzecz niezwyczajna, jakiej się nikt z mieszkańców tamtej
okolicy nie spodziewał. W żadnej ze starych ksiąg o niej nie napisano, w ludzkiej pamięci jednak przetrwała
wieść o zdarzeniu, które pożytek ze sobą przyniosło dla wiosek nad Dunajcem, a potem dla miasta Starego
Sącza, i chwałę niemałą.
Był kiedyś las na Dunajcowym zakolu jodłowo-bukowy, o gęstym poszyciu, gdzie wiosenną porą rozkwitały
ku słońcu zawilce i przy-laszczki.
Była i łąka pod lasem, a na niej kobierzec stubarwny kwiatów, ziół i traw. Potok srebrnogłosy, a nieutrudzony
w swej pieśni radosnej, cieszył serce człowiecze i w dni upalne użyczał ochłody.
Na bujną trawę, na potraw soczysty, odrastający latem po sianokosie, przywodziła co dzień Kasia swe krówki
na paszę. Wyganiała je z zagrody nad rzeką, przez Dunajec, po mostku ku lasowi, a kiedy się pasły na łące,
siedziała na kamieniu rudym mchem obrosłym, wiła sobie wianek i śpiewała:
- Hejże ino, fijołeczku leśny, czemu ześ się nie rozwiną} wcześniej? Ino ześ czekał, aze rosa spadnie, Już ta
dziewczyna za ciebie nie pójdzie.
Głos miała Kasieńka dźwięczny, taki właśnie, jaki mają skowronki leśne, które po borach mieszkają, a latają
nad wrzosowiskami. Wilga w niej siostrę swoją widziała i na pieśniczkę Kasiną z konara
sosny odpowiadała swoim uroczym „fiu-bili"... a inne ptaszki od serca całego rade były do chóru tego
dopowiedzieć swoje.
Miała Kasieńka i w Jadamku Pszonce dobrego towarzysza do śpiewanek i do pasania, ale łąka gospodarza,
Jadamkowego ojca, powyżej_się znajdowała od Kasinej i nie za blisko. Tak więc chłopak, skoro swoje
bydlątka przygnał, rozgłośnym się miłemu dziewczęciu śpiewem oznajmiał, i to na hyrną*, zbójnicką nutę.
- Ej, idzie se Janiczek, ej, popod wierchowiny, ej, gwizda se i śpiewa, ej, pojadł niedźwiedziny.
Czasem pokrzykiwali na siebie wesoło, żartowali na cały głos to ze siebie nawzajem, to z krówek, to z jakiej
innej przyczyny. Do domu wracali razem, bacząc, by się krowy dobrze napiły u rzeki.
— Popatrz ino, Kasinko — rzekł razu pewnego Jadamek, kiedy byli nad rzeką — jaka twoja Wiśniocha jest
piękna, taka foremna z niej krówka, a krągłoboka, a sierść połyskuje na niej, choć przecie inne też nieszpetne
i niechude mamy we wsi czy u nas w oborach. Ta jednakoż z dniem każdym wydaje mi się piękniejsza.
Kasia uśmiechnęła się na to, zadowolona z pochwały dla Wiśniochy, ale jakoś niepewnie i smutno. Podeszła
bliżej do niej, poklepała ją po szyi, po czym rzekła:
— I mnie się widzi, że ona jest osobliwie ładna i taka krzepka w sobie. Tylko mnie jedno trapi, Jadamku, że
obyczaje ma to bydlątko jakieś osobliwe. Umyka mi, wędruje gdzieś sama, a nie wiem, dokąd chodzi.
Jadamek ciekawie nadstawił ucha.
— Nie powiadaj, Kasinko — zaczął z niedowierzaniem — może ona gdzie więcej chebdu* znajduje i więcej go
je, niżeli insze, i to jej służy na zdrowie i do piękności?
— Nie — potrząsnęła jasnymi warkoczami dziewczynka. — Je go tak jako wszystkie, gdzie zobaczy, tak
skubnie, ale to na oczach moich czyni. Tymczasem jakem ją do pasania z innymi krowami dostała,
zobaczyłam, że ona zawsze odchodzi, z godzinę jej nie ma, potem przyjdzie. Jakby się pod ziemię zapadała,
ale na czas jeno, a potem zdrowa przychodzi ku stadu, wychynąwszy ukradkiem nie wiedzieć skąd.
— Zobaczyć trzeba. Podpilnować Wiśniochę. Ale jakim by to sposobem?
— Nie wiem sama, a ojcu boję się powiedzieć, bo mnie więcej na łąkę nie puści i w chacie u kądzieli siedzieć
przykaże za to, że krów źle pilnuję.
Jadamek gwizdnął na to z cicha i pokręcił głową.
— Już wiem — powiedział. — Pójdziemy za nią i wiedzieć będziemy.
— Tak — odpowiedziała Kasieńka.
Kończył się letni dzień. Po łąkach nawoływały się przepiórki, przypominając ludziom, że pora na żniwa. W
Dunajcu przeglądały się pierwsze gwiazdy. We wsi palono po chatach łuczywa. Czas było wrócić do domu.
Dziewczyna i chłopiec szli strudzeni. Kasia spokojna się czuła i raźno popędzała Wiśniochę długą wicią.
Jadamek wydostał dudkę z rękawa swej cuchy* i zaczął grać, ale już nie tę skoczną nutę o Janosiku, lecz inną,
spokojniejszą, rzewną, żeby się Kasi podobała. Dziewczyna odezwała się na to granie, jakby Dunajcowi do
wtóru.
— Czerwony klobuczku*, Krogulaszku miody, Pobiegnę za tobą Przez te szumne wody...
Nazajutrz Kasia i Jadamek przyszli nad rzekę już o rannej zorzy.
Chłopiec zostawił przy swoich i Kasinych krowach młodszych braci. Przyszła i drużka Kasina, spoglądali
wszyscy z ciekawością to na Wiśniochę, czy pójdzie ona i tamtego dnia na swoją sekretną przechadzkę, to na
mroczną głębinę jodłową.
Bór ciemniał za łąką jak nieprzenikniona ściana. Dziwnie straszny i tajemniczy wydał się teraz młodym
pasterzom, a przecież tyle razy zbierali w nim grzyby. Wiosną Jadamek z braćmi chodził nawet podpatrywać
odyńca, jak tapla się w leśnym bagienku. Każde z nich wspominało opowieści o srogim niedźwiedziu,
zbójnikach i rycerzu--tułaczu, którego z ojczyzny wygnali źli stryjowie.
Wiśniocha z błyszczącą piersią i krągłymi bokami zdawała się być jak zawsze nie tylko pełna krasy, ale także
spokoju i krowiego dostojeństwa.
Chodziła od kępy ziela do źródełka pluskającego w trawie, potem pod nawisłe gałęzie leszczyn na skraju łąki,
aż oto znalazła się na leśnej opuszce i nagle skryła się gdzieś zupełnie jakby wtapiając się między gęste
krzewy.
— Poszłaś sobie, zbytnico — odezwał się surowym głosem Jadamek. — A jakby cię tu niedźwiedź dopadł? — i
skinął na Kasię, by dążyła za nim.
Na suchym gruncie, wśród mnóstwa trawy i ziela, nie znaczył się żaden ślad, przed dziewczyną i chłopcem
porastała gęstwina leśnego poszycia, tak zwarta i poplątana, że z pozoru nieprzebytą zupełnie się wydawała.
W tej plątaninie jednak łodyg i gałązek, cierni i źdźbeł przeróżnych sokole oczy Jadamka wypatrzyły ścieżynę,
która wiodła między obrosłe mchem jodły.
— Tędy szła Wiśniocha! — ucieszyła się Kasia. — Na pewno tędy, bo i sierść widać na brzózce.
Oboje przyspieszyli kroku. Jadamek zdążał przodem, teraz dopiero zauważyła Kasia, że chłopiec ma dwie
siekierki za pasem, jak dorosły gospodarz, który umyślił, gdzie zrąbać sobie świerczek.
Rosło ich mnóstwo po obu stronach ścieżki, która wiodła teraz w dół, po pochyłości. Las gęstniał coraz
bardziej i coraz więcej w nim było mroku. Kasię zaczynał ogarniać lęk, przystawała, trwożliwie oglądała się za
siebie.
— Ciemno tu... — rzekła spoglądając w ledwie widoczne spomiędzy wierzchołków drzew niebo.
— Choćby i ciemniej było, to nic — z powagą rzekł chłopiec.
— Mam hubkę ze sobą i krzesiwo. Jakże bym bez nich szedł z domu? Suszki się znajdą. Chodź dalej, Kasiu,
nie bój się.
Ścieżka skończyła się nagle. Przed Jadamkiem i Kasią czerniało teraz wejście do wielkiej jaskini, na pół
ukryte pod gałęziami jodeł.
— To tu...
Kasia ciekawie zajrzała do ciemnego wnętrza.
— Czekaj trochę — zatrzymał ją chłopiec — przysposobię światło.
Po chwili oboje, z pękami zapalonych suchych gałązek w ręku, posuwali się ostrożnie krok po-kroku naprzód.
— Ona tam jest. Widzisz?
W głębi jaskini pod samą ścianą znaczył się niewyraźnie rogaty zarys opuszczonej głowy, poruszającej się
podobnym sposobem, jak na pastwisku.
— Widzę... Widzę... — ucieszyła się Kasia. — Ona coś je.
— Liże chyba... — Jadamek zaświecił więcej suszek i podniósł je wyżej, by lepiej rozeznać się w jaskini.
Była bardzo duża i zupełnie pusta, tylko w rogu, gdzie stała krowa, wyłaniał się spod ziemi spory gładki
kamień.
Jadamek i Kasia podeszli do Wiśniochy. Krowa podniosła łeb i zaryczała półgłosem, rada widocznie swej
gospodyni.
Nie chciała jednak odejść od kamienia i wciąż lizała go z wielkim smakiem, aż Jadamek musiał ją odpędzić na
stronę.
Zaciekawiony pochylił się nad kamieniem, przesunął po nim dłonią, po czym odrąbał zeń siekierką niewielki
okruszek.
— To sól — zawołał rozgryzłszy go jak orzech — szczera sól, Kasiu. Do niej tu co dzień przychodzi Wiśniocha.
Na soli się tak podebrała* krowina.
- Sól, ani słowa — dziwowała się Kasia, zmiatając zeschły mech, igliwie i chrust nawiane do jaskini przez
wiatry. — Zapalimy ogień, raźniej będzie tu spoczywać — prosiła Jadamka.
— Prawda i to — odrzekł — suszki nasze za prędko gasną. Po małej chwili złotawoczerwone płomyki
rozjaśniły dokoła
mrok. Młodzi pasterze usiedli przy ogniu, teraz dopiero czując, jak bardzo znużyła ich długa wędrówka przez
bór. Wiśniocha podsunęła się znów do solnej bryły i łakomie od nowa ją lizać poczęła.
Nie dosyć jej było jednak tego, co miała, w nienasyceniu swoim szukać poczęła pyskiem, czy jeszcze gdzieś
obok nie ma więcej miłego przysmaku i oto naraz Jadamek i Kasia ujrzeli, że spoza wielkiej solnej bryły
wytacza się inna, ciemna jakaś, omszała dziwnie i kształtu obłego. Potoczyła się zaś prosto ku nim.
— To nie sól! — zawołała Kasieńka. — To przecież garnek gliniany.
Garnek miał drewnianą pokrywkę, dobrze dopasowaną, lecz prawie zupełnie zmurszałą. Jadamek bez trudu
podważył ją ostrzem siekierki i oto oczy obojga młodych rozbłysły zdumieniem i zachwytem. W garnku były
dukaty.
— Znaleźliśmy skarb! — klasnęła w ręce Kasia.
— Dwa skarby — bo chyba większym jeszcze niż złoto jest sól. Nie tylko przecież ludziom ona, lecz także
zwierzętom na zdrowie służy — w zamyśleniu odpowiedział Jadamek.
Tegoż dnia za Dunajcem, we wsi niebogatej wcale, długo oglądano znalezione przez Jadamka i Kasię monety.
— Sobie wziąć ich nie godzi się nam — potrząsali głowami starzy ludzie — bo skąd, od kogo się biorą, nie
wiemy. Może z krzywdy czyjej, może z łez sierocych.
— Prawda, prawda... — zgadzali się ludzie. — Miastu naszemu je dajmy — do fary na dzwon niech posłużą, a
dzwonu dużego nie mamy. Takim sposobem Stary Sącz po wsze czasy głosem dzwonu radować się będzie.
Niechaj też na tym dzwonie ludwisarze* wyrobią pasterkę z krową ku ozdobie, boć to Kasina Wiśniocha
znalazła sól w jaskini, tej za Dunajcem w czarnym borze.
I tak się stało.
Przechowała się do dnia dzisiejszego wśród mieszkańców Starego Sącza wieść o tym, że w wieku XVII w
kościele farnym istniały dzwony, zdobne rozlicznymi, a kunsztownymi ornamentami. Nie dotrwały one
jednak do naszych czasów. Przetopiono je w roku 1933, gdyż były bardzo zniszczone, a jeden nosił nawet na
sobie znaczne pęknięcia.
Powszechnie wiadomo jest, jak służy sól zwierzętom. W gospodarstwach wiejskich wkłada się kruszki solne
krowom do żłobów, by je lizały, a dla zwierząt leśnych, takich jak sarny, jelenie i dziki, ustawia się w lesie
koryta z solą gruboziarnistą szarą, albo też słupki z otworami, przez które zwierzę może dosięgnąć tak
pożytecznego dla siebie przysmaku. Lizawka bowiem, bo tak się zwie to urządzenie, jest nie tylko pożyteczna
dla zwierzęcia, lecz także zawiera produkt, który bardzo mu smakuje. Dzieła górnicze podają, że druzgot
solny, czyli skała solna rozkruszona na drobne kawałki, niekiedy występuje od razu na powierzchni ziemi, tak
że wcale do niej dokopywać się nie trzeba. Mogła więc mądra krówka Wiśniocha rozpoznać ją w jaskini, a w
ten sposób raz jeszcze okaże się, że w każdej baśni możemy znaleźć jakieś ziarno prawdy.
Czerwona sakiewka
Kamienne bym serce miał, żebym z tobą nie gadał, Oj, ojej, ku - ku - ku, W czarnym lasku na buku.
Kamienne by serce było, żeby do cię nie mówiło, Oj, ojej, ku - ku ~ ku, W czarnym lasku na buku.
(Pieśń ludowa z Siedlca, koto Bochni)
Wczesnym wiosennym rankiem pojechali dwaj panowie Wieruscy do Krakowa w odwiedziny. Młodzi byli,
niedawno wyszli ze szkół. Ustroili się pięknie na drogę w samą czerwień, srebro i złoto. Ich murowany dwór,
Wieruszyce, stał na wzgórzu pośród modrzewi i lip, cieniste graby u podnóża wzniesienia jakby zapraszały
przechodnia, by wszedł i odpoczął w ich cieniu. Był to dwór możny, służył zaś tyleż wygodzie swych
właścicieli, co obronności całej okolicy. Otaczał go mur wzniesiony z kamienia i cegły, umacniała baszta z
ciosów piaskowcowych, podparta mocnymi skarpami, a liczne otwory strzelnicze, ciemniejące w murze,
świadczyły o tym, że Wieruszyce zasobne są również w proch i kule.
Godło rodowe Wieruskich, Drużynę, starodawną krzywaźń, wymalowała nad bramą ręka biegłego mistrza.
Srebrna rzeka o dwu zakolach wiła się na nim na złocistej tarczy, a wieńcząca ją lwia głowa między dwoma
trąbami dodawała herbowi temu tajemniczości i powagi. Niekiedy więc, gdy kto bojaźliwszy wszedł na
dziedziniec, oglądał się często z lękiem, czy aby prawdziwy lew, zwierz niewidziany w tamtych stronach, nie
ozwie się groźnym rykiem spod ganku lub z wielkiej i głębokiej piwnicy.
Szczekały tylko dworskie pieski i kupą wpadały na wzgórze witać lub odprowadzać gości. Służba szeptała
jednak, że nocami niektóre z nich zmieniają się w smoki i lwy, by tym lepiej strzec beczek z dukatami złotymi,
jakie z dawna Wieruscy przemyślnie ukrywali w podziemiu swojego dworu.
Nie brakło nigdy młodym Wieruskim dukatów, więc jadąc do Krakowa pełne sakiewki mieli ze sobą, a złoto
brzęczało w nich aż miło. Radowali się obaj na myśl o rozkosznych odwiedzinach, spieszno im było do
wesołej kompanii, zdążali raźno, że tylko migały między drzewami haftowane kropierze*, na koniach.
Dwaj pachołkowie, którzy jechali z nimi, zostali daleko w tyle.
— Prędzej, braciszku, prędzej — ponaglał starszy Wieruski — by nie czekano po próżnicy na nas.
— Śpieszę. Mnie także pilno się stawić w gościnie — odpowiedział mu młodszy.
— Ruszajmy na skróty! — Popędzili konie, gdy rwący strumień znalazł się na ich drodze, wcale niemały i
dosyć głęboki, a silnie wezbrany po niedawnych deszczach.
— Skaczemy — zachęcał starszy brat.
— Heej... — odkrzyknął młodszy.
Nie spostrzegli weseli panicze, jak starszemu z nich wypadła spomiędzy fałdów odzieży czerwona sakiewka z
tureckiego safianu* i z brzękiem legła na kamienistej w owym miejscu leśnej drodze.
Bracia Wieruscy, pokrzykując wesoło, raźno jechali dalej. Las szumiał dokoła, siedzące na drzewach ptaki
śpiewały swe pieśni o piękności dnia.
I oto nie wiedzieć kiedy dosłyszeli dwaj młodzieńcy z oddalenia dziwny śmiech, rechotliwy, obmierzły nad
wszelkie pojęcie. Jakiś też głos ochrypły, skrzeczący niemiło, zaśpiewał:
Kamienne serduszko mam, Przeto z tobą nie gadam. He-he-he, ku-ku-ku, W czarnym lesie na buku...
Przystanęli bracia.
— Też mi dopiero śpiewka... — odwrócił głowę młodszy brat. — Gbur jakiś po lesie ugania i hałasy wyprawia
obrzydłe.
— A choćby i czart sam, nie zważaj na nieczystą siłę. Spiesz lepiej za mną — skarcił go starszy.
Takim chwat, takim chwat, Jeszcze lepszy niż twój brat. He-he-he, ku-ku-ku, W czarnym lesie na bukuuuu -
zawył, jakby nie dosyć mając swojej pieśniczki, nieznajomy stwór. Wiatr chłodny powiał od bagien, zahukała
gdzieś zbudzona sówka. Szelest przebiegał po konarach bukowych. Głos dalej brzmiał.
— Zgiń... Przepadnij... — wzdrygnął się młodszy Wieruski. — Aż mię ciarki przechodzą... Tfu.
— Ostaw. Poganiaj Kasztana — upominał go znowu starszy. — Nie przystoi lękać się nam byle kogo...
— Prawda — rzekł na to młodszy chłopiec — niegodnie się stało, żem uląkł się byle gbura.
Ruszyli teraz ku grobli pośród łąk, które widać było już między rzednącymi drzewami lasu. Czerwona
sakiewka została daleko na kamiennej drodze.
— Oj, ojej, ku-ku-ku... W czarnym lesie na buku...
— dało się słyszeć teraz od strony potoku chrapliwe śpiewanie І oto po kamieniach wyzierających spod wody
wbiegł na ścieżkę kosmaty leśny diabeł, którego z dziupli wierzbowej, daleko na bagnach, wywabił na świat
tętent koni, a nad strumień przywiodła ciekawość, kto też zdąża przez las bukowy na rączych koniach.
Jeźdźców nie było już widać, na ścieżce jednak czerwieniło się coś, niby wielki mak, oderwany niespodzianie
od wieńca.
Diabeł nigdy jeszcze nie widział takiego przedmiotu. Obszedł więc go dokoła, trącił kopy tern, omiótł
pędzlem, który miał na końcu ogona, chuchnął i powąchał sakiewkę, podniósł ją wreszcie i poty obracał w
swych czepliwych palcach spiętych czarną błoną, póki nie rozwiązał się jedwabny sznur u sakiewki i złote
dukaty nie wysypały się z niej na ścieżkę.
— Pański to trzos, jakem uczciwy diabeł. He-he-he... — zarechotał i umyślił pieniędzmi tymi kogo z ludzi do
złego nakłonić.
Przytupując kopytami z uciechy pozbierał dukaty z powrotem do sakiewki, zawiązał mocno jedwabny sznur i
rzucił ją między zielsko przydrożne. Czerwieniała tam pięknie i nęciła oko ku sobie. Ciekaw był piekielnik,
komu się teraz sakiewka dostanie i kogo skusi najprędzej.
Wszedł więc na buk i skrył się w jego listowiu. Na drodze pojawiali się rozmaici ludzie, choć przez ustronie
wiodła. Zdążali tamtędy, bo krócej się szło ową drogą przez las, z miasteczka Bochni do wielu wsi i
przysiółków, rozrzuconych jak okiem sięgnąć wśród pagórków i łąk.
Oto przechodzi panienka, urodziwa, rumiana, pewnie lubi drogie ozdoby, bo nosi w uszach duże złote
kolczyki z rubinkami i perłą w środku, a na smukłej szyi korale wielkości laskowych orzechów. „Już ta nie
minie czerwonej sakiewki... Huuu!" — diabeł zacierał ręce. Pewnie podniesie sakiewkę, zgarnie chciwie
pieniądze, w moc diabelską wpadnie. Lecz ona ani spojrzała na czerwony trzos, bo zapatrzona była we własne
serce — w ręku niosła świeżo rozkwitły biały rumianek.
Ucałowała go, rozpoczęła wróżbę odrywając po płatku. „Kocha, lubi, szanuje..." Widocznie dobrze wypadła jej
wróżba, bo przyspieszyła kroku i pobiegła dalej. Ledwie wiatr rozwiał białe płatki rumianku, kiedy na dróżce
pojawili się dwaj uczeni magistrowie. Ci rozprawiali o prawdzie i życiu człowieczym, z wolna, z namysłem
wypowiadali dla przykładu zdania mędrców, wspominając tylko największych. Żaden z magistrów nie
zauważył sakiewki, choć starszy wiekiem i dostojniejszy nastąpił na nią wielką stopą w trzewiku z wiązaniem,
a brzegiem czarnej swej rewerendy nawet zaplątał się w zielu. Poszli spokojnie dalej, a na drodze pojawił się
ślepiec w odzieży okrytej łatami. Roztropny kundelek z ogonem zwiniętym w kółko wiódł starego człowieka
nieomylnie kędyś do odległego domu. Spieszyło mu się do miski zjadłem, toteż zjeżywszy sierść na grzbiecie i
warcząc głucho ominął sakiewkę, przedmiot o dziwnym i przykrym zapachu, bo od diabelskiego dotyku i
tchnienia nasiąknął on siarczanym dymem i oparami z samego dna piekła. Zmartwił się szatan, nawet łzę
otarł czarną swą pięścią, bo i on bywał niekiedy rzewliwy i już chciał swarliwym niewiastom podrzucić
sakiewkę, pomnąc, że jedna bocheńska trzy wielickie przegada, skoro się zejdą przypadkiem gdzie nad
Babicą, blisko Sądeckiej Bramy. Na lament się złemu zbierało, aż oto posłyszał tuż z bliska swą ulubioną
przyśpiewkę:
Oj, ojej, ku-ku-ku,
W czarnym lesie na huku.
Śpiewał ją tym razem młody i dźwięczny głos. Zaciekawił się diabeł. Owinął sobie szyję dwakroć ogonem i
nastawił spiczastych uszu. Wysunął głowę spomiędzy bukowych liści i cały zamienił się we wzrok.
A chłopak szedł raźno, laskę miał w rękach i łojowy kaganek. Był to Franus Zagródka, młody górnik z Bochni,
o którym również diabeł słyszał niejedno. Oto wszystkie wrony i kawki, ile ich latało po lasach i polach dokoła
miasteczka, krakaniem swoim głosiły, że choć Franek to zuch wielki, który się żadnej roboty nie lęka, przecież
płochy jest i do zwady skory.
— He-he... Zagródka — uradował się diabeł i wygodniej rozsiadł na bukowym konarze. — Może się z nim da
co zdziałać. Może nareszcie ucieszę mojego piekielnego hetmana, jego wielmożność Lucyfera.
Franek tymczasem ani spodziewał się tego, kto śledził go spośród bukowego listowia, i raźno zdążał na swoją
szychtę*, którą jak co dzień odbyć miał w bocheńskiej kopalni soli.
Szedł równym krokiem, sprężyście jak żołnierz i jak żołnierz właśnie niósł na sobie zwyczajny swój
moderunek* górniczy. Niemało tego było. Młody człowiek rąbał kilofem sól w jednym z dział* prastarego
szybu Sutoris. W dużej torbie skórzanej przewieszonej przez ramię miał więc żelaziwo, które zwyczajem
czasu dawnego zabierał na wyostrzenie do domu. Niósł kilofy, niósł świdry i broki, owe nasadki wymienne w
kształcie grotów. W dyb-zaku, mniejszej torbie, miał sporo chleba, którym żywił się w czasie pracy w swym
dziale, a w bębenku wodę słodką do picia. Bębenek był dzbankiem wyrobionym z drewna. Pełen wody też
ciążył Frankowi po drodze.
Diabeł nie spuszczał z górnika oczu i aż drżał z niecierpliwości, jak się też zachowa młody człowiek, czy
zauważy, czy podniesie czerwoną sakiewkę, czy піел Franek miał oczy rysia i w pracy swej zwykł baczyć pilnie
na wszystko, co go otacza, więc i teraz z daleka już zauważył, że coś czerwienieje w przydrożnym zielu.
Podbiegł, krzyknął ze zdumienia i podziwu, po chwili już miał w ręku safianowy trzos przepięknej roboty,
wstrząsnął nim i raz pierwszy w swym życiu posłyszał, jakże miłe dla ucha, brzękanie złotych dukatów.
— Dusie*! Talary! Floreny*! A tom dopiero trafił! To mi się lepsze wydaje od soli. Jakem Franek Zagródka. —
Dotknął ręką monet. Podrzucił kilka do góry. Były jak okruszyny słońca. Rozejrzał się szybko na wszystkie
strony. Na drodze nie było nikogo. Franek ukrył sakiewkę w zanadrzu i pobiegł w głąb lasu, tam gdzie
najczarniejszy on był i najgęściejszy. Znał od dawna wilczą jamę, wygrzebaną przez zwierzęta dla szczeniąt
pod wykrotem stuletniego buka, osłoniętą dobrze krzakami.
Zdawać się mogło, że w wilczej jamie zapragnie ukryć znaleziony skarb, że po powrocie z kopalni zabierze go
do małego domostwa na skraju lasu i tam podzieli się złotem z jedyną swoją siostrą, dobrą i łagodną jak
sarna dziewczyną, a ta opatrzy nim ludzką nędzę i otrze łzy.
Nie uczynił tego jednak. Nie dobrej przecież sprawie służyć miała czerwona sakiewka, ale złej.
Zagródka uczuł nagle dziwną niechęć do górniczego stanu. Zmierzły nad wszelkie wyrozumienie zdał się mu
szyb Sutoris, kruchy solne obrzydłe tak, że ich nawet oglądać już nie chciał, nie tylko rozbijać kogutem,
ciężkim młotem dwustronnym, który dnia tamtego daremnie czekać miał na Franka w kopalni. Starzejsi* —
Szczepan Połeć i Wojciech Prochota — wydali mu się zrzędni i nadto w walance* rozmiłowani, a już pan
warcowny*, Florian Myszka, taki wzbudził w sercu Franka gniew, że młody górnik z wielką ochotą
zamierzyłby się na niego pucką*, która tak jak i kogut pozostawała w szybie Sutoris.
Nawet Maryśka Kupczanka, z którą rad siadywał dotąd w zagajniku nad Storynką, naraz brzydka mu się
wydała, a krągła na twarzy właśnie tak, jak owe kapusty i dynie, które sprzedawała na swoim straganie w
rynku. Cóż dopiero Anna, jego siostra, cicha, że jej i słychać nie było w domostwie ani w ogrodzie.
Na myśl o niej Franek zmarszczył tylko brwi i wydął wzgardliwie usta, nad którymi sypał mu się młodzieńczy
jedwabisty wąsik. Kto by też myślał o Annie!
Szybko, jakby się czegoś niemiłego pozbywał, jął Franek zdejmować z siebie i wrzucać do wilczej jamy swój
górniczy moderunek, więc i torbę z żelazami, potem dybzak, bębenek na wodę, wreszcie laskę i kaganek
łojowy, a na końcu jeszcze łatę, czyli natylnik, mocny fartuch skórzany, jakie górnicy zwykli byli sobie
przypasywać od tyłu dla ochrony ubrania i ciała przy suwaniu się po spągu*, często wilgotnym lub
nierównym. Nie zatrzymał nawet górniczego kaptura na głowie ni kabata, wrzucił je także do jamy. Zbrzydził
sobie nagle górniczy trud, choć przecież ojciec jego i dziad bardzo sobie sztukę górniczą chwalili.
W koszuli tylko, w nogawicach parcianych i skórzniach wyszedł znowu na drogę. Czerwona sakiewka
spoczywała ciągle u niego w zanadrzu. Wydawała przyjemny dźwięk, ilekroć ją poruszył, jakby chcąc się
przekonać, czy bogactwo to nie sen.
Diabeł, siedzący na swej gałęzi, chichotał z uciechy i zacierał ręce.
Kiedy młody górnik zniknął już na zakolu drogi, zesunął się na ziemię i skacząc przez jałowce przemierzał
ciemne gęstwiny lasu. Wykrzykiwał swe ulubione słowa:
Oj, ojej, ku-ku-ku,
W czarnym lesie na buku.
Idący drogą ludzie oglądali się dokoła i przyspieszali kroku.
Dnia tamtego dzwon zupny zadźwięczał dla Franka Zagródki jako głos zupełnie obcy i dla uszu jego niemiły.
Jak co dnia głos dzwonu zwoływał bocheńskich górników do pracy w kopalni, że pora już zejść po drabinach
do szybu Sutoris, wiedział i Franek, lecz nie ku nadszybiu skierował on swe kroki.
Skradał się cichcem, tym razem w inną zupełnie stronę. W cieniu ganków i płotów przebierał się do
Sukiennego Zaułka, gdzie rozliczną sprzedawano odzież. Oto już jest w gościnnych progach Szymona —
krawca nad krawcami, o którym powiadano, że dogodzić by umiał doborem i krojem odzieży samemu
żupnikowi, gdyby ten umyślił kiedy nawiedzić Sukienny Zaułek.
Na ten raz rudobrody Szymon-krawiec, w ukłonach cały i przymilnych uśmiechach, rad był swojemu
gościowi i nim odzież pokazał, usadził go na zydlu, dla lepszego światła pod oknami.
Franek brzęknął sakiewką, którą wyjął z zanadrza, a kupiec z miodowym uśmiechem narzucił nań sukmanę z
czerwonego sukna, której kołnierz w przedniej swej części uszyto z sukna zielonego. Ani obejrzał się Franek,
jak mu głowę ustroiła czerwona krakuska z siwym barankiem, zdobna różą, też z czerwonej i żółtej taśmy, na
której osadzono dwa złożone na krzyż młoteczki w wieńcu dębowym.
— Spójrzcie no tylko do zwierciadła — klasnęła w ręce kupcowa w chuście białej, krochmalonej, związanej
tak przemyślnie, że jej końce sterczały nad czołem niby dwa rogi — i podsunęła mu zwierciadełko z
gładzonego srebra.
— Tfu — splunął Franek — ostawcie, proszę. Przeciem nie baba, żebym się w zwierciadełkach przeglądał,
jeno rębacz prawy, kopacz dołowy jako inni kamraci moi.
— To nie chcecie czapki?
— Chcę. I wezmę ją, bo mi dobrze na łbie siedzi.
— Macie tu nogawice jeszcze, modre sukienne, jakie w tej stronie nosić przystoi, i buty jeszcze, o te, zważcie,
jak się na nich skóra świeci. — Kupcowa wysunęła się cicho z izby, a Szymon powiódł Franka do alkierzyka,
by się przebrał w nowe odzienie. Tak oto po czasie niedługim wyszedł Franek z Sukiennego Zaułka, jako zuch
strojny i szumny nad wszelkie podziwienie, w niczym już niepodobny do Franka Zagródki z bocheńskiej
kopalni soli. Z rękami tylko poradzić sobie nie mógł, czuł, że wadzą mu one. Nazbyt już przywykł do kilofa i
laski, do kaganka i wszelkich żelaziw, które przez chwilę małą już nie tak zmierzłe mu się wydały i nie tak
ostudne*. Coś, jakby ostre pazurki, wpiło mu się do serca, lecz tylko na krótką chwilę. Czerwona sakiewka
brzęknęła naraz miło w kieszeni nowej sukmany.
Pod farnym kościołem i na rynku ludzie nie poznawali młodego górnika. Przekupki na jego widok wywieszały
na swych straganach co piękniejsze wianki kiełbasy i wystawiały co lepsze gąsiory z okowitą, ale żadna z nich
nie poznała, że to Franek Zagródka idzie przez rynek, strojny i piękny jak nigdy. Jedna tylko Maryśka
Kupczanka zwróciła nań pełne wesołych iskierek oczy i zawołała:
— Hej, Franek! Coś tak pyszny? Stąpasz jak ten siwek pana bachmistrzowy* — i rzuciła w młodzieńca
przywiędłą cebulką. Franek jednak nie spojrzał na nią i poszedł z podniesioną głową ku Krakowskiej bramie.
„Teraz pohulam sobie" — myślał, kiedy pachołkowie miejscy odprowadzili go zdumionym wzrokiem: Ale się
wystroił, a to przecie powszedni dzień.
Drogą Królewską ruszył teraz Franek w stronę karczmy „Pod Kogutem", która stała u podnóża góry Uzborni,
nie nazbyt daleko od Bochni i nie nazbyt blisko.
Ktokolwiek wędrował pieszo albo przejeżdżał sławną drogą, ten rad zatrzymywał się w owej karczmie, by
popróbować piwa, a także potraw, których miła woń rozchodziła się daleko. Bywali tam różni ludzie, a
usłużny gospodarz nie zwykł był pytać, kto są zacz i co, baczył tylko, czy mają przy sobie grubo upchane
kaletki, czy tylko chude trzosiki.
Czerwona sakiewka, którą miał przy sobie Franek Zagródka, wciąż pełna jeszcze była złota.
Franek dumnie przekroczył próg izby, a oczy zaśmiały mu się do wielkiej beczki z piwem, którym karczmarz
ledwie nadążył wypełniać liczne dzbany.
„Pohulam sobie, jakem zdrów — radował się płochy młodzieniec. — Za nic mi teraz szyb i moje działo, i
starzejsi, i ten Florian — szkarwęga* jeden, żeby go myszy opadły". W kącie izby ozwały się skrzypki i dudy.
Franek zdjął krakuskę, skłonił się pięknie siedzącym za stołem gościom. Jego też pozdrowiono i proszono do
kompanii, a nutki, które się wyrywały spod smyczka, i te, którymi powitały go dudy, znajome się zdały
Zagródce. Nie dziw, bo je przecież sam śpiewał idąc do swej kopalni. Jeszcze rankiem tamtego dnia:
Oj, ojej, ku-ku-ku,
W czarnym lesie na buku.
Rumieńce okrasiły twarz Franka, oczy mu zabłysły. Pochwycił za rękę dziewczynę w białym fartuszku, która
nawinęła się właśnie, bo postawiła na stole koszyk z pokrajanym chlebem, w tańcu zakręcił, hołubce wybijał,
jak tylko on potrafił.
Dziewczyna się śmiała, ale śmiał się i jeden z grajków, ten, który pozostawał w najgłębszym cieniu. Miał palce
chwytliwe, spięte czarną błoną, jarzące się oczy i przebiegły uśmiech.
Jego jednak Franek nie dostrzegał.
Dzień szybko upływał i słońce nie wiedzieć kiedy schodzić poczęło z nieba ku wierzchołkom buków czarnego
lasu. Anna zaplotła warkocze i przypasała wielki modry fartuch wyszywany w czerwone róże.
Z konewką w ręku wyszła do ogrodu, by podlać grzędy, o które miała zawsze staranie. Czerpała wodę ze
studni, wykopanej przez dwóch bocheńskich górników, dziada Wojciecha Zagródkę i ojca dziewczyny, Jana.
Cicho było dokoła, tylko sponad wyzłoconych zachodem słońca obłoków dawał się słyszeć klangor żurawi
lecących na ulubione swe błota za czarny las.
Anna słuchała ich głosu w zamyśleniu i patrzyła długo za nimi. Gdy zginęły już sprzed jej oczu, jakby w
odpowiedzi im zaśpiewała:
Leciały żurawie, krzyczały, mój Boże, Kalina z jaworem rozstać się nie może. Kalino, kalino, co ci po jaworze?
Kiej się on ku tobie pochylić nie może?
Śpiewając podlewała grządki ziela, które właśnie kwitło najcudowniejszym białym kwiatem.
Nie było to ziele zwyczajne.
Nikt nie znał jego nazwy, nawet Anna, bo nie wyrosło ono z nasion, zebranych skrzętnie przez domowe
niewiasty, ale rozkrzewiło się z gałązki, którą roku jednego darował Annie wędrowny kupiec, gdy poił konie u
jej studni, a zwało się tak osobliwie, że ani wymówić tego, ani spamiętać nie było można.
— To ziele z bardzo dalekich krajów przywiozłem. Trudne jest do uprawiania — rzekł — ale spróbuj, bo
pożyteczne jest ono jak żadne. Leczy bowiem choroby i woń ma piękną. Użyczaj go ludziom w potrzebie i
strzeż, by nie uschło — wiele podlewać go trzeba. Zobaczysz, jak pięknie zakwita. — Z tym odjechał. Anna
zasadziła gałązkę i troszczyła się bardzo o tę dziwną krzewinkę, jakiej nikt jeszcze nie widział w tamtych
stronach, a nawet w samym Krakowie nie słychać było o niej. Nie rozrosła się i nie zakwitała od razu, lecz
Anna nie żałowała trudu i oto miała śnieżnobiały kobierzec przed domem. Ręce boleć ją zaczynały od
wyciągania pełnych wiader ze studni i podlewania, pleców rozprostować nie mogła od pochylania się nad
grzędami.
„Żebyż to Franek był już z powrotem — myślała — mógłby może"... — i biegła do domu zobaczyć, czy nie
wystygło dla brata jedzenie w kominie.
Franek jednak nie wracał, choć zmierzchać się już zaczęło na dobre. Nad lasem zamigotały pierwsze gwiazdy.
Dziewczyna weszła do sieni domu i odstawiła konewkę.
W izbie już dawno wystygły Frankowa kasza i żur, nie mogły ich ogrzać ledwie tlejące się szczapy brzozowe.
Choć znużona całodziennym trudem, Anna nie kładła się spać. Przędła jeszcze przy łuczywie długie godziny,
by odegnać sen, śpiewała:
Leciały żurawie, krzyczały, mój Boże. Kalina z jaworem rozstać się nie może...
Czas upływał niepostrzeżenie i cicho stąpała noc w swych trzewikach z piórek sowich. Za ścianami domu nie
odzywał się żaden głos, tym dziwniejsze wydało się Annie głuche dudnienie, które ją doleciało z piwnicy,
jakby ktoś w niej przetaczał beczki, ale ich przecież tam nie było. Któż nawiózłby piwa do ubogiego domostwa
brata i siostry? Potem łoskot stłumiony, trzask jakiś, którego dziewczyna nie słyszała do tej pory i pojąć nie
mogła. Porwała się ze swego zydelka, jednym skokiem znalazła się koło drzwi. I tu z jej ust pobladłych wyrwał
się okrzyk najstraszliwszego lęku. W klepisku podłogi czerniała głęboka szczelina i oddzielała ją od drzwi:
Anna ostatkiem sił i przytomności otworzyła okno i wyskoczyła przezeń na ścieżkę między dwie grzędy
kwitnącego ziela, lecz poprzez ogród także już biegła szczelina, tylko szersza, straszniejsza niżeli ta, którą
widziała w izbie przed progiem. Anna zakryła oczy dłońmi, by nie patrzeć na nią.
Powoli, razem z kwitnącym biało zielem, które tak lubiła, osunęła się w głąb ziemi ciemną, nieznaną.
— Franku, bracie mój — wyszeptała tylko, gdy otuliły ją wonne gałązki, jakby chroniąc przed dotknięciem
ostrych skał, wyzierających spomiędzy piasku i gliny.
W karczmie „Pod Kogutem" wciąż grała kapela, a im dalej w noc, tym weselej, tym radośniej odzywały się
skrzypki i dudy. Już to nie ustawali w zachęcaniu grajków i sam dudarz, ten trzymający się w cieniu, i strojny
galant, który ze swej czerwonej sakiewki dobywał wciąż nowe i coraz piękniej błyszczące monety. Któż opisze,
któż opowie, jak wielka się czyni niecnota, kiedy się diabeł z gorzałką wezmą pod ręce i ruszą w taniec,
hulając na hańbę i szkodę człowieczą!
Po wschodzie słońca dnia następnego wyszedł Zagródka z karczmy, rad z siebie niezmiernie, że taki zeń
szumny kawaler i tancerz najzręczniejszy, że oto z przedziwnego doli zrządzenia bogaty jest teraz i od nikogo
wypatrywać nie musi poczęstunku, że przecież może częstować sam dowoli miłych sobie kamratów gorzałką i
piwem.
Tak myślał i rozważał Franek, kiedy wszedł na zaciszną łąkę i układał się do spania pod kopą siana. Nie
posłyszał i teraz, że dzwon zupny zwołuje górników do pracy, ani dbał o swój moderu-nek górniczy, który tak
niesławnie porzucił w wilczej jamie.
Zbudził się tuż przed zachodem słońca, kiedy w stawku pod górą Uzbornią ozwał się żabi chór, a stary
zaskroniec, zdążający ku wodzie, zimnym i śliskim swym ciałem przesunął się po otwartej Frankowej dłoni.
Zagródka obejrzał się za czapką, którą zasłonił sobie oczy przed słońcem, kiedy układał się spać. Wiatr
poniósł ją nieco dalej i zawiesił na krzaku głogu. Ustroił się w nią od nowa, przesuwając mocno na bakier, po
czym spieszył znów do karczmy, a po drodze przedrzeźniał i płoszył wszystkie sroki, jakie latały mu nad
głową.
Sakiewkę trzymał mocno przy sobie.
Złoto, które w sobie kryła, obiecywało mu dobrą wieczerzę, pieśniczki i hulankę.
Udziec barani przypiekał się właśnie na rożnie i oto Franek usiadł rad za stołem. Gospodarz i dziewczyny
karczemne usługiwali mu z ochotą. Jak zwyczajnie gościowi bogatemu i, jak myśleli, niemałego znaczenia. W
sercu młodzieńca królowała niezmącona wesołość.
Oj, po ogrodzie chodziła,
Konia na uździe wodziła.
Tu masz, Jasieńku, tu masz konika,
Bom go dla ciebie kupiła...
— przyśpiewywał starą pieśniczkę, teraz już krążąc po izbie z kuflem w ręku, ale urwał w pół zdania i cofnął
się pod ścianę tak nagle, że aż piwo, którym dopiero co się raczył, chlusnęło na podłogę. Do karczmy weszła
bowiem nowa, niezwyczajna wcale kompania.
Było ich sześciu, a wszyscy rośli jak buki na stokach Uzborni, jeden w drugiego dobrani z urody i krzepy.
Strój nosili nie krakowski wcale, lecz węgierski, owe cuchy podobne góralskim, naszywane galonem i barwną
taśmą, zapony srebrne u białych koszul pod samą szyją, buty czerwone szlacheckim podobne, tylko miast
szabel u boku siekierki nosili wetknięte za szerokie pasy z klamrami, każdy po dwie. Błyskali oczami sokolimi
spod gęstych grzyw, odrosłych im do samych brwi, białe zęby ukazywali w uśmiechu, a spod wysokich
kłobuków opadały im na ramiona długie włosy, zaplecione w warkoczyki, po niewieściemu wpięte w szklane
kółka.
Jeden z nich, co przed swych towarzyszy wystąpił, mir niezwyczajny zdawał się mieć „Pod Kogutem", bo
gospodarz skłonił mu się nieledwie do samej ziemi i jakby o Franku Zagródce ze wszystkim zapomniawszy,
ujął gościa ważnego pod ramię i do najlepszego stołu prowadził.
— Szycu, Szycu, zbójnicu, A witajże nam, panicu...
— wołały jakby zmówione dziewczyny-sługi karczemne i wzdychały z zachwytu nad urodziwym mężem, który
łaskawie popatrywał na nie żółtymi jak u jastrzębia oczami i podkręcał wąsa.
— Hej, muzyka! — wrzasnęli Szycowi towarzysze. — Tak że to witacie zbójnickiego hetmana, takim że oto
jest panem Szyc na Uzborni i wszystkich drogach dokoła, żeście zamilkli, jakby wam gęby zamurowało, a ręce
odjęło? Nuże, wałkonie, do smyczków, nuże!
— Hej! — klasnął w ręce gospodarz. — Niemrawych mam grajków, że strach. Już to kobyły w stajni lepiej
potrafią bić kopytami niż oni grać.
Ledwie wyrzekł te słowa, na środek izby wystąpił dudarz, ten, który podczas grania kapeli trzymał się w
cieniu, i zagrał sam na swych dudach, inaczej, niżeli to czynił w karczmie do tej pory, bo tak szaleńczo, tak
ochoczo, jakby w jego nutkach zawarły swój bieg
Dunajec z Popradem i wszystkie potoki, skoro na wiosnę mnogością wezbranych wód walą na swej drodze
drzewa i znoszą mosty. Za dudarzem ozwali się skrzypkowie i posłyszała noc wyiskrzona gwiazdami pieśń
najgorętszą ze wszystkich, okrutną i dziką, nieczło-wieczą wcale, Frankowi dotąd nieznajomą. Stał pod ścianą
i słuchał grania oczarowany, a kiedy Szyc rzucił pod nogi dudarza swój kłobuk, na dnie którego błysnęła
srebrna zapona*, coś osobliwego nań przyszło, zamąciło w nim rozum i wolę. Dobył z zanadrza czerwoną
sakiewkę i wysypał z niej do zbójnickiej czapki dobrą garść złotych dukatów.
Szmer podziwu przebiegł wśród zebranych dokoła ludzi. Jastrzębie oczy Szyca rozgorzały chciwością, aż
mlasnął z lubości na widok mieszka z pieniędzmi, który Franek znów schował do zanadrza. Chwytliwe ręce
zbójnika same wyciągały się do złota. Pohamował się jednak, skinął Frankowi przyjaźnie głową, aż na koniec
uśmiechnął się szeroko i rzekł:
— Rad bym cię, zuchu, ugościł miodem. Siadaj tu przy mnie, boś bardzo mi się udał, widzę oto, żeś po
próżnicy drogami nie chadzał... He... He... He... — zaśmiał się hałaśliwie.
Nie w smak była Frankowi ta kompania, a jeszcze bardziej i to, że go Szyc o rozbój po drogach pomawia, ale
zbójnik miał towarzyszy swoich za sobą, on zaś nikogo, a karczmarz na pewno by trzymał z silniejszym i
lepiej sobie znajomym. Zagródka odmówić Szycowi nie miał sposobu, a przeto rzekł:
— Dobrze, panie, ugoszczenie wasze przyjmuję — i zajął miejsce przy zbójniku. Kapela przestała grać i
odeszła w róg izby, dudarz znowu pogrążył się w cień, a Szyc miodu przynieść nakazał karczmarzowi dla
siebie i Franka — takiego smakowitego, jakiego i jego Wielmożności, panu żupnikowi, skosztować by
wypadało.
Kiedy przepił do młodego kompana, twarz mu jaśniała uśmiechem, oczy jego okrutne były jednakże i
chłodne, bo takie uderzało w nim serce, uśmiech zaś Szyca tyle znaczył, co czerwone owocki na głogu, piękne,
a przecie z krzaka ciernistego wyrosłe. Tego jednakże wiedzieć Franek nie mógł.
— Ej, Szycu, Szycu, zbójnicu, upij miodu, panicu — zapraszały dziewczyny służebne, a kto tylko wszedł z
przejezdnych do karczmy „Pod Kogutem" tamtego wieczora, ten przystawał gdzieś na boku i gębę szeroko
rozwierał z podziwienia, jak to sobie ucztuje ten panic przesławny, od którego, jak powiadano, i wioski nawet
pobrały sobie nazwanie. W Kolanowie bowiem ów człowiek rozbić miał sobie kolano, kiedy uciekał przed
pościgiem, w Łapczycy łapali go pachołkowie zbrojni, lecz umknął im zręcznie i skrył się w Uzborni, jak
zawsze czynił, a Dołuszyce dołami Szyca bywały, w których to dołach rozbójnik ukrywać się miał zwyczaj.
Miód wystały był dobrze w piwnicy. I cierpki nieco w smaku, bo go w beczce dębowej trzymano, a pachniał
miło tak, że niejeden z gości nosem pociągał z lubością, nie śmiejąc jednak, nie proszony przez Szyca, sam
przysiadać się do kompanii i kosztować napoju wcale znacznej ceny.
Pierwszy i drugi dzban przy pochlebnych słóweczkach kompana bardzo Frankowi przypadły do smaku, przy
trzecim jednak, który wespół ze zbójnikiem wysuszał, rzecz się odmieniła. Uczuł Zagródka, że szlachetny
napój nie samą cierpkość, lecz także dziwną gorycz zawiera w sobie. Byłożby w nim ziele?
— Widno mi już nadto tego miodu, dziękuję pięknie — rzekł Franek i lekko, by nie urazić Szyca, odsunął od
siebie pucharek. Uśmiechnięty jego kompan nie miał jednak jeszcze dosyć zabawy. Łypnął na Franka spode
łba swymi żółtymi oczami i przymilnie powiedział:
— Wieczór długi. Nie wypełnisz go, bracie, samym tylko miodem, choćby tak sławny był jak ten, o którym
pieśni składają, prze-toć inszej jeszcze skosztować możemy uciechy. — Po tych słowach dobył Szyc z rękawa
swej cuchy skórzany kubek i kości do gry, z jeszcze bardziej przymilnym uśmiechem na chytrym swym licu
rzekł:
— Próbowałeś to kiedy grać w kostki, co? Na zucha mi patrzysz, to pewnie tak, kamratku.
— Ach, jakoś mi się nie zdarzyło dotąd grywać w kości — odrzekł Franek zmieszany wyraźnie, bo sobie
przypomniał, jak twardą rękę ma warcowny Florian Myszka i jak skory jest do dawania winowajcom
młodszym latami upomnień za pomocą helmiska* od kilofa, który, jak przystało, miał zawsze pod ręką. A
upominać tym sposobem było w jego zwyczaju za winy mniejszej wagi niżeli gra w kości, powszechnie na owe
czasy najgorszej zażywająca sławy.
— Toż spróbuj... — kusił niegodziwiec — nie dzieciuch jesteś przecie. Wąs ci się sypie gęsto. Pora. Zaczynaj.
— Kompania Szycowa skupiła się dokoła swego hetmana i cichcem jęła natrząsać się z Franka, któremu miód
dobrze już zaszumiał w głowie.
— Przystaję — rzekł hardo. Zaczął grę, a wiedzieć nie mógł, że przebiegły rozbójnik podsunął mu kostki
przycięte, którymi się szóstek wyrzucić nie dawało, sobie zaś z pomocą kamrata dokładał dobre i niemalże
same szóstki wyrzucał. Szalbierz to był najgorszy, fałszerz i przechera, jakiego by darmo szukać było w całym
polskim królestwie i na Rusi.
Cisza zapadła w karczmie „Pod Kogutem", gdy tak we dwóch grali z płonącymi twarzami, nie widząc nikogo
prócz siebie i niczego prócz skórzanego kubka i kości. Franek przegrywał, z rzadka tylko trafiała mu się
maleńka wygrana. Tyle, by się nie zgniewał, tyle, by ze swej sakiewki czerwonej wykładał na stół coraz nowe
dukaty. Było ich teraz mniej. Franek spochmurniał i namarszczył brwi, co widząc Szyc, znów nader zręcznie,
uczynił tak, by młodemu człowiekowi przypadła większa wygrana.
— Widzisz — rzekł.chytrze — nie święci garnki lepią. Wygrałeś,
bracie. Bardzom rad — Franek zajaśniał radością. Patrzący na nich goście karczemni, a wśród nich i
kompania Szycowa, też radowali się głośno, upewniając Zagródkę, że w dalszej grze odzyska to, co
stracił.
Rzucano kości od nowa, szczęście jednak odwróciło się teraz na dobre od Franka. Przegrał wszystkie
pieniądze, potem sukmanę z czerwonego sukna, na końcu zaś piękną krakuskę.
Na stole przed nim leżała tylko czerwona sakiewka, pusta już teraz, jakby wyblakła i odmieniona. Szyc sięgnął
po nią długimi palcami, na których błyszczały pierścienie.
— Teraz i ona moja — rzekł — bo wszystkie dusie moje. Hej, kompania. Czas na nas. Idziemy! — i wyszli
wszyscy sześciu w gwiezdną noc, a buki na stokach Uzborni, kołysane wiatrem, kłaniały im się w pas.
Przepadli w cieniach i mrokach pod drzewami. Kiedy weszli na sam szczyt góry, księżyc osuHął się z nieba
nad samą Uzbornię, zdumiony, i skłonił jak mógł najniżej srebrnego ucha. Nie sześciu bowiem idących
zobaczył, choć tylu wyszło ich z karczmy „Pod Kogutem", lecz siedmiu. Ten siódmy, idący na końcu, a w
ciemną opończę odziany, przygrywał Szycowej kompanii na dudach, aż trzęsła się cała Uzbornia.
Oj, ojej, ku-ku-ku
W czarnym lesie na buku...
To diabeł radował się i grał Szycowi na chwałę. Odprowadził go do rozstaju dróg, daleko za Uzbornię, i jak
najlepszych swoich przyjaciół pożegnał kompanię, po czym diablim zwyczajem ukrył dudy w wierzbowej
dziupli, a sam zniknął w mrokach nocy.
Franek Zagródka posłyszał pieśń z leśnej drogi, na której tak niedawno jeszcze śpiewał ją sam, zdążając na
swoją szychtę do szybu Sutoris. Nie cieszyły go jednak skoczne dźwięki, które znał dobrze, a słyszał już jako
dziecko od niewiast na polach i od swego dziadka Wojciecha — kopacza w chacie.
Zawstydzały go teraz, serce wypełniały żalem i bólem. Stawało mu przed oczy wszystko, co uczynił złego i
czym tak niebacznie zasłużył sobie na pośmiewisko.
„Pod Kogutern" oto żegnały go stłumione chichoty dziewczyn i żarty niewczesne zebranych tam gości. Nikt
nie pamiętał, jak to niedawno miło przyjmował go tam gospodarz, jak stawiał przed nim najlepsze jadło i
piwo.
Myśl o Annie też wielką sprawiała mu żałość, a nawet czuł jakiś dziwny lęk, że może już nadto trapi się siostra
o niego, że wyczekuje go w domu tak długo, wypatruje przez furtkę, odgrzewa mu jedzenie. Co się z nią
dzieje? Jak mógł zostawić samą dziewczynę w leśnym domostwie, bez wieści o sobie tak długo. Może zasłabła
nazbyt utrudzona, nie mając żadnej pomocy. Wydało mu się nawet, że wiatr z daleka przynosi mu zapach
biało kwitnącego ziela w jej ogrodzie. Tak zawsze troszczyła się o nie. Pospieszył do domu, do dobrej swej
siostry Anny.
Szycowa kompania tymczasem ukryła się za gęstymi leszczynami, tuż u rozstaju, i tak, razem ze swym
hetmanem, umyśliła doczekać, aż rozednieje. Krótka jest letnia noc i zbójcy mało co oka zmrużyli, kiedy o
wczesnym ranku posłyszeli na drodze od Krakowa tętent i rżenie koni.
Wyjrzeli ostrożnie spomiędzy listowia. Od stolicy królewskiej na rosłych kasztankach jechało dwóch młodych
szlachciców, strojnie odzianych w czerwień, srebro i złoto. Za nimi na wiejskich mierzynkach dwaj młodzi
słudzy, także niebiednie ubrani.
— To gołowąsy — rzekł Szyc do swych towarzyszy — Wieruscy. Wracają skądeś po nocy, pewnie dla chłodu,
do swego murowańca1. A wiele dobra widać na nich. Konie ile warte, a żupany i pasy.
— To hajże na nich — przebiegł między zbójcami szmer. — To haj! Haj!
Podniosła się wrzawa.
Szycowa gromada wypadła z ukrycia. Błysnęły topory w pierwszych blaskach słońca.
— Z koni. Bo głowy polecą! — krzyknął na całe gardło Szyc. — A wy, pachołki, na gałąź — groził sługom.
— Drużyna! Drużyna — odpowiadali na to swym godłem młodzi szlachcice w największym zapale, choć to
nie z Tatarami ani Turkami była sprawa, lecz ze zwykłą kupą zbójecką. Słudzy równie jak Wieruscy okazali
się pełni odwagi i chęci do walki. Trzymali się mężnie ze swą chłopską bronią, bo mieli przy sobie maczużki,
-' Murowaniec — Szyc pokpiwa z warownego dworu Wieruskich nazywając go murowańcem kiścienie* i noże.
Wszyscy czterej mniejszą jednak stanowili siłę, niż sześciu rosłych zbójów, i mniejszą w wojowaniu posiadali
wprawę, położenie ich było więc groźne. Odgłosy walki w tym wszystkim nie milkły jednak ani na chwilę, nie
dziw, że posłyszeli je pachołkowie zbrojni z Wiśnicza, których dziesiątek cały nadciągał od przeciwnej strony.
Byli z nimi i chłopi z okolicznych wsi, którym rozbójnik nie raz jeden uprowadził najlepsze krowy i owce.
— Szyc! Szyc! — dały się słyszeć głosy. — Trzymajcie Szyca! Chwytajcie!
Okrążono teraz gromadę. Nie było sposobu ani uciec z rozstaju, ani się przebić z okrążenia kędyś do leśnych
gąszczy. Walka jednakże nie ustawała. Zbójcy wiedzieli, jak sroga-czeka ich kara, skoro ujęci zostaną.
Postanowili drogo sprzedać swe życie.
Stanęli ciasno przy sobie, a Szyc już teraz bez kłobuka, z twarzą płonącą, wyszarpnął nóż zza cholewy buta i
cisnął nim w starszego z braci Wieruskich. Chybił jednak, ramię już nadto zmęczone miał walką, ale trafił w
szyję konia. Kasztan przysiadł na zadzie, po czym zerwał się i poniósł swego jeźdźca między drzewa. Młodszy
z braci podjechał bliżej i ciął Szyca szablą.
Hetman-rozbójnik zachwiał się i ledwie nie upadł na ziemię, a wtedy z szerokiego rękawa jego podartej i
zbrukanej teraz cuchy wypadła na ziemię czerwona sakiewka.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niej, opuszczono nagle na pół już uniesioną do ciosu broń. Ludzi ogarnęło
zdumienie, potem ciekawość ogromna, bo sakiewka przecież pięknej i rzadkiej była roboty. Walka ustała.
— Na Boga, to nasza przecie! — zawołał młodszy Wieruski do starszego brata, który powrócił na pole walki,
konia zostawiwszy w lesie.
Dziesiętnik z Wiśnicza podniósł sakiewkę i podał ją szlachcicowi.
— Nasza, jako żywo — rzekł ujmując ją tamten. — A ty — zwrócił się do Szyca — powiadaj, jakoś przyszedł do
niej.
Rozbójnik milczał i stał z opuszczoną głową, jakby nie słysząc jego słów. Nie szarpał się i nie przeciwił, gdy
nakładano mu pęta.
— Do zamku go teraz powiedziem, do Wiśnicza — rzekł dziesiętnik — tam się go napytają dowoli. Bierzcie
hultajów, ludzie, i w drogę!
— My z wami! — odpowiedzieli Wieruscy, a przy słowach tych starszy rzucił porozumiewawcze spojrzenie
młodszemu.
Ruszyli ku Wiśniczowi, którego mury i wieże widać było z daleka. Bracia na przedzie, za nimi zbrojni z
Wiśnicza, wiodący zbójecką kompanię w pętach, samego zaś Szyca skutego łańcuchem, dalej pachołkowie
Wieruskich i chłopi, którzy to pomstowali głośno na swoją, krzywdę, to dziękowali niebiosom, że oto na
koniec krzywdziciela ujęto. Po drodze przyłączył się jeszcze do nich Mikołaj — prasoł z Bochni razem z
synami swymi i czeladzią, którym kompania Szycowa odjęła na drodze wozy ze solą i tym sposobem zacnych
ludzi o skrajne ubóstwo przyprawiła. Tak oto przez bramę sklepioną na kształt beczki ogromnej wstąpiła na
dziedziniec Wiśnickiego zamku niemała gromada ludzi.
— Szyca pojmano z kompanią! Szyc w łańcuchach jest na dziedzińcu — podniosły się głosy w koszarach
między żołnierzami, po stajniach, kuchniach i w mieszkalnych komnatach. W oknach i na krużgankach pod
arkadami pojawiły się niewieście postacie. Bur-grabia wiśnicki przykazał wynieść dla siebie karło i niewielki
stół na dziedziniec, dla Wieruskich i pisarza zydle. Wśród ciszy, przerywanej tylko pobrzękiwaniem
Szycowego łańcucha, o wszystkim, co się przydarzyło na rozstaju, wysłuchał, po czym rzekł:
— Sakiewka? Jakeś przyszedł do niej, Szycu, powiadaj?
Tym razem zbójca nie poważył się milczeć i o grze w kości z nieznajomym, a zasobnyńi mieszczaninem w
karczmie „Pod Kogutem" opowiedział. Szczęście własne do gry w kości chwaląc, a kryjąc oszustwo zręcznie.
— Jam tę sakiewkę czerwoną zgubił — wtrącił młodszy Wieru-ski — daleko od „Koguta", widno znalazł ją
tamten człowiek i tak w ręce jego nasze złoto wpadło, a potem w Szycowe.
— Traf osobliwy, mości panie — tu burgrabia namarszczył czoło — widno już ów mieszczanin nieznany
zostanie nam z imienia. Szyca i jego kompanię znamy jednakoż aż nadto dobrze, tedyż i ugościmy jako
przystoi. Do wieży z nimi. Niechaj w cichości teraz posiedzą, skoro swym rozbojem tyle czynili hałasu.
Zbrojni odprowadzili zbójców do największej z pięciu wież obronnego zamku, pod którą znajdował się
najgłębszy loch. Kiedy odeszli, starszy Wieruski wysypał na stół przed burgrabią całe złoto z czerwonej
sakiewki, ją samą położył obok i rzekł:
— Przyjmijcie to od nas, mości panie, na wspomożenie tych, których zbójcy z mienia ograbili.
Najbiedniejszym to dajcie, sierotom, co ojcowie ich z ręki Szyca poginęli, niewiastom słabym, co się na
świecie zostały same.
— Rad przyjmę — ucieszył się burgrabią — w imieniu skrzywdzonych dziękuję. Pisarzu, policzcie, wiele tego
jest. Dziś jeszcze wola wasza wypełniona będzie, panowie Wieruscy.
Pilny urzędnik zamkowy starannie obliczał monety, gromadząc po dziesięć razem. Ludzie zebrani dokoła
patrzyli ciekawie, wróżąc sobie, ile się komu dostanie, a wtedy stała się rzecz tak niezwyczajna, że kto
posłyszał o niej, ledwie swym uszom uwierzył. Oto jedna ze srok, które dotąd spokojnie siedziały na występie
muru, naraz sfrunęła stamtąd i znęcona blaskiem złotych pieniędzy rzuciła się ku nim jak strzała, znienacka
wypuszczona z łuku. Pisarz zamachnął się na nią piórem i natrętny ptak, nim odleciał, nie zdoławszy chwycić
talara, porwał czerwoną sakiewkę i uniósł ją wysoko na sam 'dach wieży.
— Dawaj! Dawaj! — wołał za nią pisarz, tak jakby zrozumieć mogła jego słowa. — Ty złodziejko, niecnoto
jedna.
Srokę jednak zmógł wiatr. Zerwał się nagle i załopotał proporcami nad zamkiem wiśnickim, zaszumiał w
gałęziach grabów i lip rosnących na podzamczu.
On to właśnie wyrwał przekornemu ptakowi jego zdobycz i poniósł ją daleko aż na lasy kolanowskie i na te na
Uzborni, targał sakiewką i włóczył, że na koniec zmieniła się ona w szary strzęp i legła pod wykrotem w
wilczej jamie, która znów stała pusta.
Franek Zagródka wyszedł z karczmy „Pod Kogutem", a w drodze do swego domu zabrał z wilczej jamy
wszystko, co tam pozostawił. Diabeł też znaleźć nie mógł już teraz sakiewki, gdyż widać jej wcale nie było.
Została w jamie i niebawem rozsypała się w proch, a las dokoła powoli zmieniać się zaczął w wilcze
uroczysko. Nie chodzili tam ludzie, bowiem ziemia w owej stronie nosiła na sobie ślady kopyt końskich, które
za dnia dymiły, w nocy zaś gorzały języczkami płomieni.
— Diabelskie to ślady — ostrzegali starzy ludzie tych, którzy grzybów tam chcieli szukać lub jagód.
Znów w górniczej odzieży i z obiema torbami na sobie zdążał Franek Zagródka znajomą ścieżką do domu.
Miesiąc w nowiu pokazał się niebawem nad wierzchołkami drzew i prószył srebrną poświatą na krzaki
leszczyn, paprocie i mchy. Lampa niebios, jak ów kaganek łojowy w kopalni, mrok rozjaśniała przed nim, lecz
czemuż, choć rzedły przecież drzewa i do jego domu było niedaleko, nie zabłysło dotąd światło w oknie Anny?
Nie czekałażby siostra na niego? Nie powitała wracającego w progu?
Franek przyspieszył kroku, teraz prawie biegł. Oto i zakręt ścieżki koło źródła, oto i drugi na prawo od łączki,
gdzie dziećmi będąc jeszcze, zrywali z Anną kwiaty. Gdzież jednak płot chruściany i furtka, u której tylekroć
czekała na niego siostra? Białe grzędy ziela, jaśniejące zawsze z daleka, i dom stawiany rękami ojców w cieniu
modrzewi? Zagródka ledwie oczom swym wierzył, kiedy zobaczył, kiedy pojął, że nie ma domu ani grządek,
ani drzew stuletnich. W ich miejscu rozciągało się teraz pustkowie i zacichłe straszliwie w swym bezruchu
martwe zapadlisko. Słyszał nieraz od swych starszych towarzyszy w kopalni, że w okolicy żup solnych tak się
zdarzało za ich pamięci. Pod Wieliczką i Bochnią ciągnęły się wyrobiska podziemne, tworzyły się doły, pękał
grunt. Na powierzchni ziemi ponad nimi osuwały się domy w ich głąb, ginęły sprzed oczu ludziom w
rozpadliskach i jamach, skąd ich wydźwig-nąć nie było sposobu. Ani odkopać spod rumowiska i zwałów
ziemi, spomiędzy których przezierała zielonkawa i szara skała solna, znaczona niekiedy ciemniejszą smugą.
Ludzi jednak zazwyczaj w tych domach nie bywaio, ale teraz okrutna ziemia zabrała Frankowi nie tylko dom,
lecz także siostrę i to białe kwiecie z ogrodu, które tak lubiła. Wchłonęła, wgarnęła w głąb na zawsze.
W rozpaczy ostatniej Franek padł na ziemię i wtulił w nią twarz. Był i on sam już martwy, bez ruchu i bez
czucia. Nad zapadliskiem przeleciały dwie sowy i okrążyły je kilka razy. Długo słychać było dokoła sowie,
pełne żałości wołanie. Nagle zmilkły i odleciały daleko między najstarsze buki, spłoszyli je ludzie.
Nadchodzili od tej samej strony, z której przybył na straszne miejsce Franek. W ręku nieśli kaganki łojowe,
jakie świeciły im co dnia w kopalni soli, w szybie Sutoris, gdzie trudzili się razem z Zagródką. Mieli ze sobą
kilofy, na głowach kaptury, przyszyte do długich kaftanów. Górnicy. Pierwszy wyszedł na zapadlisko mąż
okazałej postaci o nosie wydatnym, spod którego sterczały na boki wąsy tak sumiaste, że nie powstydziłby się
ich nawet sam Król Jegomość. Uniósł wysoko kaganek z błyszczącej miedzi i świecił nim starannie po ziemi.
Był to warcowny Florian Myszka.
— Jak mi Bóg miły — rzekł zmienionym głosem — tu odkopywać nie ma czego. Nie pomożemy bratu
naszemu, zapadlisko że strach. Jeszczem nie widział takiego.
— Nie masz, jako myślę, i belki całej w tym, co zabrała ziemia — cicho, ze smutkiem rzekł jeden z jego
towarzyszy, niewielki, krzakowi podobny mężyk o okrągłej twarzy. Nieznacznie otarł sobie oczy wierzchem
dłoni. — Przeklęta ziemia.
— Ejże ty, Prochota, biadasz, złorzeczysz, a nie przystoi. Ziemia jedno zabierze, ale darzy po stokroć — z
powagą skarcił go Florian.
— Chłopcy! — zakrzyknął trzeci z górników, Szczepan Połeć. — Tam leży ktoś na skraju. Franek! Nasz
Franek. Poświećcie lepiej... Odziany, zebrany do roboty, na szychtę, ale go nie było. Co się dzieje, pojąć nie
mogę.
Trzy lampy górnicze zwróciły teraz swe światło na leżącego na przeciwległym krańcu zapadliska człowieka.
Biec chcieli ku niemu na przełaj przez ogromne skiby ziemne, kamienie i kruchy skały solnej pomieszane z
iłem.
— Nie tędy — powstrzymał ich Florian — widno zapomnieliście, że i koźlę wejść nie może na takie miejsce,
by się nie zapadło, cóż dopiero chłopisko rosłe.
Warcowny ruszył naprzód w stronę Franka, obchodząc zapadlisko po samym skraju. Za nim Prochota i Połeć.
Już po chwili wszyscy trzej znaleźli się przy leżącym.
— Omdlał, ze wszystkim stracił czucie — rzekł Florian Myszka frasobliwie. Załamał ręce Prochota. — A co z
Anną? Przecie Maryśka Kupczanka powiadała, że jeno samego Zagródkę widziała na rynku w nowej odzieży,
ale bez siostry, nie widać jej też było potem w Bochni.
— Przetoż chyba została w domu nieboga — pokiwał głową warcowny — tu pochłonęła ją ziemia. — W
milczeniu podnieśli Franka i ułożyli z dala od zapadliska na miękkiej trawie.
— Wlej mu do gęby nieco gorzałki, Szczepanie — zarządził teraz Florian. — Widzę, że ją masz przy sobie we
flaszy.
— Jakożby nie — odpowiedział górnik. — Walanka dobra na słabość i na strapienie, jeszcze mi ją baba
piołunem przyprawiła a pieprzem, by smaku jej przydać.
Napojony walanką Franek powoli odzyskiwał czucie. Kiedy już usiąść mógł, wsparty plecami o drzewo,
opowiedział towarzyszom wszystko o sobie, a ci wysłuchali go z uwagą, nie pytając jednakże wiele. Płakał za
Anną przy nich, nie wstydząc się gorących łez, które płynęły nie tylko z jego oczu, lecz i z samego serca.
— Może gdybym był w domu, nie w karczmie dnia tamtego — mówił w rozpaczy ostatniej — tobym ją
ustrzegł, niebogę, poznał, co się przybliża ku nam, a teraz... Nie ma Anny. Nie ma i domu...
— Masz jeszcze nas — rzekł z powagą warcowny Florian Myszka. — A i kopalnia stoi dalej — posłyszał głos
Prochoty.
— A nasz Sutoris przygarnie, wyżywi — odpowiedział Połeć. — Nie pominie w potrzebie.
— Wracaj. Masz wszystko za sobą. Okrzepniesz, ogarniesz się trochę w mym domu — mówił dalej Myszka —
a jak dzwon zupny się ozwie, to wracaj. Twoje działo czeka. — Po tych słowach pomógł Frankowi wstać,
wszyscy czterej udali się leśną drogą do Bochni.
Wschodziło słońce i słało idącym na szychtę górnikom różowe, najpierwsze ze swych promieni. Jeden z nich,
ten najczystszy, przeniknął do Frankowego serca i ogrzał je, że uderzać żywiej zaczęło. Był to promień
wdzięczności i przyjaźni. Wzmocnił go i pokrzepił, lecz smutku i żalu za siostrą nie ukoił. Gdy szedł za
Florianem milczący i zatopiony w swej żałości, wciąż stała mu ona przed oczami, smukła i jasna, z konewką w
ręku pochylona nad grządkami biało kwitnącego ziela, taka, jaką zostawił w domu...
„Gdybyż to jaki znak dała — myślał idąc chodnikiem, kiedy Prochota i Połeć, a z nimi gromadka towarzyszy
kruszaków, błyskała płomykami kaganków daleko przed nim, że kroków ich nie słyszał. — Gdybym to
wiedzieć mógł, że nie odeszła, nieszczęsna, tak ze wszystkim".
W chodniku był zawsze półmrok, szarozielona solna skała ociosu* po obu jego stronach, fioletowoczarna we
wgłębieniach, czarne się zdały być jeziorka i strużki wody, nawet cieknące po spągu z niewidocznych szczelin.
Ciemne było stare drewno na kasztach, ledwie co jaśniejsze gdzie wspornice, światło to jeno — płomyk
górniczej lampy. Kiedyś jednakże zmieniło się coś w tym otoczeniu, które dla Franka znów stało się bliskie,
zwyczajne, jak było. Rozbieliło się ono, pojaśniało i Franek nagle zrozumiał. Oto zobaczył dokoła siebie białe
jak śnieg wykwity solne — na drewnianej wyprawie* ścian na stojakach i kasztach*. Było ich dużo, coraz
więcej, a im dalej posuwał się chodnikiem, dostrzegał wciąż nowe. Kiedy schodził po schodach i drabinach na
niższe poziomy, zdawało mu się, że dokoła niego pojawił się oto podziemny ogród i że to w nim zakwitły
solne kwiaty niewidzianej piękności, które nad wszelki podziw przypominały mu biało kwitnące ziele w
ogrodzie siostry jego Anny.
Dnia pewnego zaś, kiedy rozbijał młotem wielki kruch solny i pozostawał sam w swym dziale, usiadł na małą
chwilę na klocku, by odpocząć nieco. Kaganek zawiesił na ociosie górniczym obyczajem i jak to zawsze czynił
odpoczywając, powędrował spojrzeniem w głąb chodnika.
Nagle porwał się z miejsca i pobiegł przed siebie z wyciągniętymi ramionami. Zobaczył Annę w białej
sukience, z konewką w ręku, jaką ją widywał zawsze w ogrodzie. Usłyszał nawet jej głos, bo i swą pieśń
ulubioną nuciła:
Kalino, kalino, co ci po jaworze,
Kiej się on ku tobie pochylić nie może...
— Anno! — zawołał — Anno! To ja, twój brat, to ja... Kaganek łojowy oderwał się nagle od ociosu, spadł na
spąg, zgasł. Postać dziewczyny znikła.
Zagródka wsparł się plecami o filar i stał w mroku zupełnym z twarzą ukrytą w dłoniach.
Takim zastali go Wojciech Prochota i Szczepan Połeć, którzy od dnia Frankowej przygody mieli go zawsze na
oku.
— Co ci to, bracie? — zapytał pierwszy.
— Powiadaj, choryś? — dodał drugi.
Franek opowiedział im, co się jego oczom zwidziało. Wysłuchali z uwagą, pokiwali rozumnie głowami.
— Oj, bywa tak u nas — rzekł Prochota — za dziadów naszych nieraz to widziano w szybie Królewskim*, w
szybie Szewca*. Niewiasta cudnej urody się ukazuje w bieli, czasem pachołek, niby książątko jakie strojny. To
geniusze miejsca*, tak się zwą oni od czasów Pani Kingi, tak je również na Węgrzech zwano. Opiekunowie to
są miejsca, w którym się sól znajduje i w którym ją dobywamy.
— Uczeni magistrowie tak powiadają nawet — wtrącił Szymon — sam słyszałem.
Toż myślę, że i siostra twoja, Zagródczanka, w takiego
128
geniusza się przemieniła, tu mieszka z nami, tu ogród swój ma i swe kwiecie białe.
— Może tak być — w zamyśleniu odrzekł Franek — a dobre są geniusze miejsca, jakoście je nazwali?
— Bardzo dobre — orzekli w głos jeden obaj górnicy — tylko dobrzy ludzie w nich się przemieniają, tacy,
którzy i trudzić się lubią, i miejsce swej pracy nawidzą.
Drwale
Czas to był dawny, odległy, w pamięci ludzkiej już na poły zatarty, o którym w kronikach tylko starych
przeczytać możemy.
Na tronie polskim zasiadał podówczas król Zygmunt August, Kraków pięknością swoją i mądrością Akademii
słynął, a w Wieliczce natenczas pan żupnik Hieronim Bużeński umyślił otworzyć nową górę solną, którą też
później od jego imienia szybem Bużenin nazwano.
Niemała to była robota i niełatwa wcale ani dla rąk ludzkich, ani dla pana żupnikowej kieszeni, gdyż prócz
rozlicznych zasobów potrzeba było mnogości drewna na obudowę samego szybu, a potem z kolei chodników,
piecami natenczas zwanych — do umocnienia zaś wyrobisk służyły jeszcze drewniane kaszty.
Powiadano, że na tę robotę lasów szczyrzyckich z ledwością wystarczyć by mogło, a miały być jeszcze i inne
nowe góry.
Pracowali więc drwale od świtu w lasach dokoła miasteczka Szczyrzyc, a z mrokiem nocy robotę kończyli.
Padały jodły, dęby i buki, setkami całymi, by odtąd na zawsze już służyć wielickiej soli. Wiosną to było ciepłą,
słoneczną.
Półnagi drwal ledwie kiedy przystanął, by naostrzyć siekierę, albo pochylał się nad strumieniem, by wody
zaczerpnąć w złączone dłonie, napić się jej, ochłodzić uznojone czoło.
Pośrodku stukotu siekier nie słychać było ni pieśni, ni śmiechu, ot, czasem tylko okrzyknął się jeden do
drugiego jakim słowem.
Wielicka sól czekała przecież i żupnik czekał, i sam król, który mu władzę nad żupą* dał ze swej woli i chęci.
Dnia każdego myszate woły i konie odwoziły z poręby już pocięte na kloce dorodne i krzepkie dłużyce i
sznurem długim drogą kupiecką ciągnęły ku Wieliczce.
Szczyrzyckie drewno cenę miało niemałą, a stąd niejedne oczy ciągnęło ku sobie i niejedne ręce. Starszy nad
drwalami był mężem bardzo surowym i srogo pilnował, by nikt na poręby ku drwalom nie wchodził i nie
bałamucił się po próżnicy. Z początkiem lata robota już była na ukończeniu, w sam czas, by zwieźć drewno do
reszty.
Dnia pewnego zostało już tylko niewiele wozów, ale czas był spóźniony i pozostać one musiały w lesie
szczyrzyckim do rana.
Starszy nad drwalami odjechał do Wieliczki, przywołany tam przez podżupka* w pilnej sprawie.
— Strzeżcie mi dobrze wozów, a jutro pojedziecie ze mną. Na porębie zostało tylko sześciu ludzi, bo i wozów
tyle było
niepełnych, ładować można było więcej.
Kiedy się zmierzchło, nad strumieniem rozpalono ognisko, by upiec w żarze nadziane na pręty kwiczoły,
które jeden z drwali, dobry myśliwy, ustrzelił za dnia z łuku w jałowcach, chleba brakło też gromadzie,
pieczyste nietęgie było przetoż. Ten i ów z ludzi wzdychać począł wspominając sobie, jakie to w chacie jego są
polewki i kasze, jakie skwarki do tego i świeży chleb. Pilno było wszystkim do jadła, że strach. Głód dojmował
i nękał. Jeden tylko milczał i nie wyrzekał. Ten, który nie miał ojców ni chaty, a mieszkał kątem u młynarza.
Do niego też zwrócił się ryżawy, krągłobrzuchy mąż z nader słodkim i przymilnym uśmiechem.
— Wioska tak niedaleko, a jeszcze bliżej przysiółek. -Zaliż to nie godziłoby się nam, że tu głodno, dzisiaj
pójść na wieczerzę do chaty? Do siebie. Wczasu przy stole zażyć. O, jednym skokiem bym ruszył i zaraz był z
powrotem na porębie, boć przecie starszy przykazał. Tylko pójdę i przyjdę zaraz, braciszkowie.
— Kiedy tak prawisz, lisia skóro, to i ja pójdę. Jeszcze mam bliżej niż ty, bo jeno do przysiółka...
— I ja...
— I ja... — rozległy się głosy.
— Zaraz tu powrócimy. Najuboższy tylko z drwalów milczał.
— Idźcie, kiedy wola. Ja tu zostanę. Koni strzec będę i wozów.
Przecie nam starszy zawierzył — odezwał się po dobrej chwili. — Zaliż przystoi tak czynić, jako wy czynicie?
Towarzysze nie usłuchali go jednak. Pobiegli. Skrył ich zmierzch, jakby wchłonął w siebie.
Ubogi człowiek został sam. Dorzucił nieco suszu do ognia. Napił się wody ze strumienia, posilił chlebem, jaki
mu dała młynarzowa, kiedy wychodził do roboty.
„Jeszcze nie bieda, kiedy się chleba poje" — pomyślał rad z chrupiącej skórki, po czym dorzucił suszu do
ogniska i poszedł rozejrzeć się po porębie. Konie, że głodne były, puścili drwale na paszę między pieńki po
ściętych niedawno drzewach, gdzie i krzaków pozostała jeszcze mnogość, i trawa dobrze odrosła.
Spętane mierzyny* wiejskie, krępe, o silnych nogach, spokojne zdawały się być i bezpieczne w leśnym
zaciszu.
Młody drwal obejrzał i wozy ładowne bierwionami, z których niejedno on sam okorował, i — dalej — sagi,
które czekały dopiero, aż po nie nawrócą woźnice z Wieliczki. I tu spokój się zdawał być mącony chyba tylko
hukaniem sów.
Drwal czuł się znużony i legnąć chciał na niedługą drzemkę przy ognisku. Poszedł więc brzegiem strumienia
ku płonącemu stosowi, od którego wiatr niósł ku niemu miło woniejący dym.
Kiedy tak szedł, nasłuchując szemrania wody, księżyc w pełni wypłynął na niebie i świecił spośród korowodu
gwiazd, że na porębie jasno się uczyniło jak w dzień.
W tym świetle ujrzał naraz młody drwal wyrosły nad samym strumieniem kwiat osobliwej piękności. Była to
lilia złotogłów, jakich mnogość spotykamy nad wodami podgórza, lecz nie w purpurze, zwykłej rodzajowi
swemu, jawiła się oczom drwala, tylko w srebrzystej bieli, i nie pięć ani siedem kwiatów miała na łodydze,
lecz jeden, za to wielki jak ludzka dłoń, a do niego, poniżej tulił się pąk, zapowiedź drugiego kwiatu.
Księżycowa poświata przydała lilii owego srebra i bieli, że młody chłopak przystanął nagle, pochylił się ku
cudownemu kwiatowi i rzekł:
— Srebrna lilia... Srebrna lilia, anim to widział taką w lesie — i sam nie wiedząc kiedy schylił się jeszcze niżej
przed kwiatem, jakby w bezwiednym hołdzie dla piękna, które tak nagle mu się objawiło.
W odpowiedzi na to lilia zakołysała się na swej łodyżce, a jasność rozbłysła od niej, jak od gwiazdy.
Ognisko, płonące opodal, dziwnie się teraz młodemu drwalowi nikłe wydało i dziwnie spopielałe. Pobiegł
więc ku niemu dorzucić znów suszu w obawie, by nie wygasło. Jakież było jednakże jego zdumienie, kiedy
przy ognisku zobaczył siedzącego na pieńku nieznajomego sobie zupełnie człowieka.
Był to szlachcic, strojnie odziany, w kołpaku rysim zdobnym kitą czaplich piór.
Złocisty pas z frędzlami, guziki srebrne przy żupanie i piękna szabla wskazywały, że z nie lada posesjonatem*
ma młody drwal do czynienia.
„Przecie to nie pan żupnik — przemknęło w myślach drwala — bo i skądże by się on wziął w takiej głuszy, ani
pan podżupek, bo mały i ryży jest on w sobie, a wierci się jako ten żuk na mierzwie. Ten zasię... Rety! —
myślał dalej. — Podkomorzy królewski, ani słowa..." — a głośno powitał nieznajomego, jak umiał
najgrzeczniej i z szacunkiem, bo choć to i w lesie było, nie we dworze żadnym, i przed kupą szczapek
płonących, nie przed zastawionym stołem, aleć zawsze to był gość, jakoż więc inaczej można było.
Szlachcic spoglądał na młodego drwala długą chwilę. Twarz miał dziwną, jakiej nie zobaczysz w tłumie na
ulicach Krakowa, na placach targowych, po wsiach i w ciżbie odpustowej przed kościołami. Zdobił ją nos
wydatny, który wyrastał spomiędzy świecących, czarnych jak węgle oczu, niby wielki haczykowaty sęk. Brwi
miał smoliście czarne i takież wąsy, przy których jego ciemna twarz wydawała się drwalowi jeszcze
ciemniejsza, choć przecież jasno oświecało ją ognisko. Daremnie by także szukał białych wyłogów i giezła pod
szyją, daremnie na szyi szkaplerza, na palcu zaś pierścienia z pieczęcią herbową. Cała postać możnego
człowieka bardziej zwinna wydała się z pozoru, niżeli krzepka i do władania szablą nawykła, zdawał się być
przy tym mężem, którego oczom nie ujdzie nawet najmniejsze źdźbło trawy ani ziarenko piasku.
Napatrzywszy się do woli drwalowi, dziwny człowiek w te odezwał się słowa:
— Baczę, żeś obyczajny jest we wszystkim i śmiemy pachołek. Rad przeto spoczywam przy ogniu, który, jako
myślę, ręce twoje tu roznieciły, nie widzę wszakoż ani dwojaków z żurem i kaszą, ani mieszka ze świeżym
chlebem na trawie, a czas późny i pewnie głodny sam jesteś, a przeto rozumiem, że nikt nie pospieszy do
ciebie z wieczerzą. Zechciej za dobre słowo twoje i miłe powitanie do jednej misy zasiąść ze mną i choćby
małą podróżną wysuszyć flaszę.
— Dziękuję pięknie waszmości — odpowiedział na to młody drwal, zdumiony, gdyż nie widział przy
nieznajomym przybyszu żadnego sługi, konia ani wozu, na którym mogłyby się znajdować jakiekolwiek
podróżne zapasy. — Głodny nie jestem, bo chleb miałem ze sobą, a wody napiłem się z ruczaju. Jeno patrzeć,
a wrócą moi towarzysze z przysiółka i ze wsi. Nie za górami one przecie, ludzie odeszli jeno na chwilę z
poręby.
Nocny gość nalegał jednak.
— Wszelako, proszę cię, nie odmawiaj mi, przyjacielu. — Mówiąc te słowa podniósł z ziemi niewielki kamień
i rzucił nim w pobliski krzak leszczyny. Jak grad posypały się zeń wtedy orzechy, i to nie zwyczajne, laskowe,
lecz szczerozłote. Dziw niewidziany! Cudo-cudeńko. Gałęzie rozchyliły się na strony, a oczom drwala ukazał
się stół przecudnej roboty, przy nim dwa zydle z najpiękniej rzeźbionymi oparciami, a na stole dzban miodu,
kubki i złota misa pełna świeżej pachnącej pieczeni.
— Proszę, proszę do mego stołu — zachęcał szlachcic. — Nie odmawiaj, niech i mnie wolno będzie przyjąć
gościa.
Biały chleb, miód, który w tejże chwili rozlał do pucharków szlachcic, i wielkie płaty pieczeni dla głodnego
człowieka stanowiły nie lada przynętę, tym większą jeszcze, że przecież całe życie cierpiał on ubóstwo. Czuł,
że same jego ręce wyciągają się ku stołowi tak osobliwym sposobem zastawionemu w leśnej głuszy, że oczu
oderwać od dzbana ze złocistym miodem nie zdoła i byłby może usiadł za stołem z nieznajomym szlachcicem,
gdyby nie to, że w pewnej chwili poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Ktoś oprócz nich dwóch był jeszcze na
porębie. Ktoś nie spuszczał z niego oczu, jakby mówiąc: nie czyń tego, nie czyń tego...
Gdy szlachcic rozkładał na talerze pieczeń, drwal rozejrzał się uważnie po porębie. Oczy jego zatrzymały się
na srebrnej lilii, której nieznajomy, zajęty przy stole, nie dostrzegł najwidoczniej. Kwiat wydawał się teraz
drwalowi jeszcze bielszy i okazalszy. Pełnia księżycowa świeciła prosto nad nim. W jej świetle odmieniła się
też lilia niezwyczajnie: oto drwalowi wydało się przez chwilę, że zamiast korony jaśniejących płatków ma ona
najcudowniejszą w świecie niewieścią twarz, a mały pąk dziecięcą twarzyczkę. Że kołysząc się z powiewem
wiatru na wysokiej łodydze, jakby do spojrzenia swego dołączają one jeszcze przeczący ruch: nie czyń tego,
nie siadaj do stołu, nie czyń tego... Widzenie trwało tylko krótką chwilę, bo obłok przesłonił księżyc i teraz
widać było tylko czerwonozłote płomienie ogniska i biało nakryty stół w leszczynowym krzaku.
W sercu jednak młodego człowieka obraz srebrnej lilii trwał. Zrozumiał, że to znak jakiś dla niego, że na
pustkowiu, kiedy właśnie pozostał sam, odezwał się doń w sposób tak osobliwy czyjś przyjazny i ostrzegawczy
głos. Czuł, że jakaś istota, dla której on, samotny i opuszczony, bliski jednak był i drogi, przemówiła do niego,
przestrzegła przed jakimś niebezpieczeństwem, którego jeszcze nie znał, a które mu groziło. Nie usiadł więc
przy stole.
Szlachcic tymczasem nie ustawał w swych staraniach, by pozyskać sobie młodego drwala. W ciszy nocnej dały
się słyszeć jego słowa.
— Hardy jesteś, pachołku, lub może nieśmiały, że do stołu ze mną siąść nie zechciałeś. A może nierad jesteś
poczęstunkom od nieznajomych ludzi, tedyż i to chwalić się tobie winno.
Nieznajomy nie gniewał się wcale na drwala. Mówił łagodnie, przymilnym i poufałym tonem.
— Wiem już — powiadał dalej — rad byś za własne floreny spożywać wieczerzę i raczyć się miodem. Cóż,
mógłbyś przecie i one floreny mieć. Nie dwa i nie trzy — kusił przewrotnie — ale skrzynię całą. Tu, pod
stołem w leszczynowym krzaku, jest ona zakopana. Chcesz, to pokażę ją tobie.
Młody drwal słuchał go jak urzeczony, nie mogąc ani słowa wyrzec ze zdumienia i budzącego się w jego sercu
lęku. Szlachcic nie czekał wcale na słowo zgody, wypowiedziane przez drwala, lecz znowu wziął kamień i
rzucił nim w leszczynowy krzak, gdzie stał wciąż jeszcze nakryty do wieczerzy stół. Kiedy kamień uderzył o
powierzchnię stołu i stoczył się na ziemię, stół znikł, a w jego miejsce ukazała się głęboka jama. Szlachcic
pochwycił nie dopaloną żagiew z ogniska i oświecił jej wnętrze. Oczom młodego drwala ukazała się otwarta
skrzynia, pełna złotych monet.
— Oto są floreny — rzekł szlachcic. — Mogą być twoje. Możesz za nie kupić sobie konie i dwór, możesz kupić
największe statki, które dla ciebie popłyną morzem po zamorskie korzenie, jedwabie, pachnidła, wszystko
może być twoje.
— Jakże to! — zawołał pełen ciekawości i zdumienia drwal.
— Po prostu — spiesznie odpowiedział szlachcic — jeśli mnie posłuchasz. Jeśli będziesz mi powolny, to
skrzynia będzie twoja.
— A co miałbym uczynić, wielmożny panie? — zapytał, już teraz nie posiadając się z ciekawości, pachołek.
Szlachcic potrząsnął żagwią nad dołem, snop iskier uleciał w powietrze, w jamie uczyniło się bardzo jasno.
Floreny były nowiutkie, błyszczące, leżały ciasno przy sobie.
— Ano, sprzedaj mi te wozy drewna szczyrzyckiego, których tutaj pilnujesz. Nikt nie pozna, żeś to uczynił, bo
towarzysze cię odeszli, jakoś sam powiadał. Odjedziesz ze mną kolasą moją do mojej żupy, a kędy leży ona, to
się obaczy, jak dobijemy targu.
Pieniądze na dnie jamy błyszczały coraz piękniej, zdawało się, że ich przybywa w oczach, lecz teraz serce
młodego drwala okrzepło już i stało się na ich wielką siłę niepodatne.
„Rety — pomyślał sobie — ładny mi podkomorzy, ładny podżupek. Ani pomyśleć, czego to żąda ode mnie ten
oszkliwiec, przecież to kusiciel ostatni, czart, Zły we własnej osobie. Oto mi już wiadoma jest rzecz cała, do
złego mię przywieść chce, do żupy piekielnej zaciągnąć na wieczne udręczenie, ale nie stanie się to. Nie chcę
brać drewna Wieliczce, nie uczynię tego, choćbym i przepaść miał, zadławiony przez piekielnika".
Kiedy tak myślał, znów uczuł na sobie spojrzenie czyichś oczu, pełnych dobroci i miłowania dla wszystkich,
którzy się znajdują w niedoli. Ze szpary międzyobłocznej księżyc znów posłał swój promień na porębę.
Srebrna lilia pokazała się drwalowi w całej swej piękności i blasku.
Szlachcic wciąż czekał cierpliwie odpowiedzi drwala. Jego złe serce już radowało się, że oto przywiedzie przed
tron piekielnego hetmana młodego człowieka, który za cenę pieniędzy dał się tam zaprowadzić. Ku
zdumieniu swojemu usłyszał słowa drwalowe, pełne serdecznego wzburzenia.
— Jakże to, wielmożny panie — głos pachołka drżał. — Tego pragniecie ode mnie, bym ku ohydzie nas
wszystkich czynił, mienie królewskie zabierał, przed towarzyszami umykał, dobre imię drwalów zatracił. Nie,
nie uczynię tego, panie, przenigdy nie uczynię. Niechaj ta skrzynia pozostanie gdzie jest po wsze czasy.
Zły milczał, tylko jego oczy gorzały w ciemności.
— Skoro tak, hardy nędzarzu — to pożałujesz tego. I ty sam, i wozy twoje, i las ten cały.
Ledwie to rzekł, spod nóg jego zaczął snuć się dym, ognisko naraz wielkie się stało, z leszczynowego krzaka
buchnęły płomienie, płonęła ziemia tam, gdzie spadł którykolwiek ze złotych orzechów. Zapaliły się suche
trawy koło wozów, w gęstym dymie zginęła postać piekielnika. Oszalałe konie i woły miotały się w okrutnym
lęku po całej porębie, a odpędzane raz, wpadały w płomienie od nowa. Daremnie młody drwal pognać je
próbował w głąb lasu. Stopniowo jednak ogień zaczął przygasać, dym opadał, rozwiewał się z wiatrem.
Pieniądze na dnie jamy błyszczały coraz piękniej, zdawało się, że ich przybywa w oczach, lecz teraz serce
młodego drwala okrzepło już i stało się na ich wielką siłę niepodatne.
„Rety — pomyślał sobie — ładny mi podkomorzy, ładny podżupek. Ani pomyśleć, czego to żąda ode mnie ten
oszkliwiec, przecież to kusiciel ostatni, czart, Zły we własnej osobie. Oto mi już wiadoma jest rzecz cała, do
złego mię przywieść chce, do żupy piekielnej zaciągnąć na wieczne udręczenie, ale nie stanie się to. Nie chcę
brać drewna Wieliczce, nie uczynię tego, choćbym i przepaść miał, zadławiony przez piekielnika".
Kiedy tak myślał, znów uczuł na sobie spojrzenie czyichś oczu, pełnych dobroci i miłowania dla wszystkich,
którzy się znajdują w niedoli. Ze szpary międzyobłocznej księżyc znów posłał swój promień na porębę.
Srebrna lilia pokazała się drwalowi w całej swej piękności i blasku.
Szlachcic wciąż czekał cierpliwie odpowiedzi drwala. Jego złe serce już radowało się, że oto przywiedzie przed
tron piekielnego hetmana młodego człowieka, który za cenę pieniędzy dał się tam zaprowadzić. Ku
zdumieniu swojemu usłyszał słowa drwalowe, pełne serdecznego wzburzenia.
— Jakże to, wielmożny panie — głos pachołka drżał. — Tego pragniecie ode mnie, bym ku ohydzie nas
wszystkich czynił, mienie królewskie zabierał, przed towarzyszami umykał, dobre imię drwalów zatracił. Nie,
nie uczynię tego, panie, przenigdy nie uczynię. Niechaj ta skrzynia pozostanie gdzie jest po wsze czasy.
Zły milczał, tylko jego oczy gorzały w ciemności.
— Skoro tak, hardy nędzarzu — to pożałujesz tego. I ty sam, i wozy twoje, i las ten cały.
Ledwie to rzekł, spod nóg jego zaczął snuć się dym, ognisko naraz wielkie się stało, z leszczynowego krzaka
buchnęły płomienie, płonęła ziemia tam, gdzie spadł którykolwiek ze złotych orzechów. Zapaliły się suche
trawy koło wozów, w gęstym dymie zginęła postać piekielnika. Oszalałe konie i woły miotały się w okrutnym
lęku po całej porębie, a odpędzane raz, wpadały w płomienie od nowa. Daremnie młody drwal pognać je
próbował w głąb lasu. Stopniowo jednak ogień zaczął przygasać, dym opadał, rozwiewał się z wiatrem.
Niespodzianie bowiem w pomoc człowiekowi przyszła woda. W strumieniu, choć deszczu nie było, podniosła
się fala do niewidzianej wysokości. Niewielki, łagodny, leśny strumyk stał się naraz większy niż wezbrana od
wód wiosennych rzeka. Huczące wody zalały porębę i wygasiły płomienie. Woły i konie powróciły ku swemu
gospodarzowi i stały bezradnie dokoła niego, rycząc i rżąc żałośnie, bo drwal leżał na mokrej ziemi bez czucia.
I takim właśnie znaleźli go towarzysze, którzy na widok łuny nad lasem przybiegli ze wsi i przysiółka wraz z
całą liczną gromadą ludzi. Otoczony ze wszystkich stron przez sąsiadów swych i towarzyszy pracy nie
chciał jednak nic mówić prócz tego, że z nagła na porębie wybuchł pożar i że on z trudem największym zdołał
uratować wozy, konie i woły.
Odjechał do Wieliczki i czas długi nie chciał przyjechać do Szczyrzyca. Zimową porą, w gospodzie wielickiej,
którą jeszcze za księcia Bolesława Wstydliwego założyli za jego przyzwoleniem ojcowie cystersi, opowiedział o
całym zdarzeniu niczego nie tając.
Pamięć w nim jakoś lepsza teraz była i serce spokojniejsze, przy tym słuchali go ludzie niezwyczajni. Był
wśród nich uczony mistrz, który żaków krakowskich pięknej sztuki malarskiej nauczał. Kiedy drwal
opowiadał wolno i z namysłem, co się tamtego letniego wieczora na szczyrzyckiej porębie działo, kiedy
srebrną lilię wspominał, zauważyć było można młodzieńca, żaka, który na desce lipowej, powleczonej
pergaminem, coś pilnie cały czas rysował. Raz tylko jeden odezwał się on do drwala.
— Co się stało ze srebrną lilią, kiedy woda opadła?
— Tego nie wiem — odpowiedział drwal — nie widziałem jej nad strumieniem ani ludzie nie widzieli. W
trawie też połamana nie leżała. Może ją gdzieś uniosła woda, a może... -— tu nie skończył zdania.
Młody żak w czarnym birecie i takiejże rewerendzie* sukiennej dalej pilnie rysował w swym kącie blisko
małego okienka, aż ktoś z ciekawych ludzi podszedł bliżej i zajrzał mu przez ramię.
— Cudności! — zawołał. — Patrzcie, ludzie, przecie to srebrna lilia, jeno już nie taka, co w lesie rośnie, jeno
lepsza ona.
Wiele głów pochyliło się nad obrazem. Całe pole pergaminowe wypełniały dwie postacie. Matka Boża z
Dzieciątkiem. Ich korony nad ślicznymi twarzami układały się właśnie w kształt liliowych kielichów,, a obie te
twarze spoglądały z obrazu na patrzących ludzi, z którejkolwiek by tylko ci przypatrywali się strony.
— Matka Boża z Dzieciątkiem — wołano. — Srebrna lilia. Już to ona sama objawić się drwalowi nad
strumieniem musiała.
W sto lat przeszło później w kościele szczyrzyckiego opactwa pojawił się obraz łaskami słynący, który dziwnie
wyglądem swym przypominał srebrną lilię. Nieznany malarz wyobraził na nim
Matkę Bożą z Dzieciątkiem w srebrzysto-seledynowych szatach i w koronach, wyciętych na kształt liliowych
kielichów. Obie twarze zdają się patrzeć na odwiedzających kościół ludzi, z któregokolwiek by miejsca
przyglądać się obrazowi. Podanie o srebrnej lilii przychodzi często na myśl, gdy oglądamy Matkę Bożą
Spokoju. Czy przed wiekami nie takie podanie właśnie mogło posłużyć jako pomysł do namalowania
późniejszego obrazu? Kto wiedzieć to może...
Siodełko
Izydorek, Izydorek Sprzedał czapkę, kupił worek, Worek nowy i bogaty, Darmo szukać na nim laty.
Izydorku, Izydorku, Co tam niesiesz w swoim worku? Niosę owies, dobry panie, Dla konika na śniadanie.
W zapomnianym domostwie przy drodze na Uzbornię, w wielkiej skrzyni na samym dnie, pod starą kitlą*
górniczą leżała niewielka
książeczka.
Kto i gdzie ją drukował, czy w Bochni pan Antoni Fonek w czasach młodości Adama Mickiewicza, czy może w
Tarnowie lub znowu w Bochni w drukarni Wawrzyńca Wisza, ale już w porze, kiedy poeta duszą tylko
utęsknioną przebywać mógł w kraju, nie dowiemy się tego. Okładki i początkowych stronic w książeczce
brakowało, a odgadnąć nietrudno, że skoro i skrzynia, i kitla górnicza, i sam tomik mocno były zniszczone, to
od częstego użycia i z upływem czasu oderwać się musiały kartki i gdzieś zagubić bezpowrotnie. Stary tomik
był śpiewnikiem, w którym, prócz pieśni dla osób dorosłych, były i takie, które ułożono z myślą o młodych
uczniach i szkole. Były i nuty do owych pieśni, a nawet ciekawe wiadomości o tym, kiedy pieśń powstała.
Lata mijały i nikt nie troszczył się w Bochni o stare domostwo przy drodze na Uzbornię, nikt nie omiatał z
pajęczyn skrzyni, a nawet nie zaglądał do niej. Zdawać się mogło, że bzy i jaśminy, które z biegiem czasu
zupełnie obrosły już ganek, sięgną powyżej dachu. Tak się jednak nie stało. Dnia pewnego, gdy wiosna
rozśpiewała się nad miasteczkiem dziesiątkami ptaszęcych głosów, w południowej godzinie skrzypnęła furtka
od ulicy i do ogrodu wszedł młody człowiek z futerałem na skrzypce w ręku i niewielkim tobołkiem
przewieszonym przez ramię.
Smukły był, jasnowłosy i ufnie spoglądał na świat siwymi oczami.
Odzież nosił ubogą, kapelusz zrudziały od słońca, surdut przykrótki nieco i zbyt ciasny w ramionach, trzewiki
nie ostatniej mody. Spojrzał na rozkwitłe bzy i uśmiechnął się do nich. Z trawy spoglądało ku niemu
mnóstwo stokroci i jaskrów, których tam nikt nigdy nie zrywał.
W pobliskiej Babicy, która z pluskaniem płynęła gdzieś za ogrodem, kumkały żaby ukryte w wodnym zielu.
Ludzi tylko nie było słychać, a przez sztachety na poły już zmurszałego płotu ani razu nie dojrzał młodzieniec
przechodzącego drogą człowieka.
„Pustkowie tutaj — pomyślał — zacisze zupełne, lecz przecież piękne nad wszelki podziw. Ach, jak dobrze by
mi było dostać gościnę tutaj i spocząć pod dachem. Taki jestem strudzony."
Rozglądając się ciekawie przeszedł młody człowiek na ganek i zapukał do drzwi. Lecz nikt nie odpowiedział
mu z wnętrza domostwa. Zawołał, lecz tylko głosy ptaków i kumkanie żab były mu odpowiedzią.
Poruszył kilka razy ciężką klamką, chcąc zwrócić uwagę mieszkańców domu.
Znowu cisza. Młody człowiek spróbował wejść. Nacisnął mocniej klamkę i drzwi otwarły się przed nim lekko,
ukazując wnętrze sionki, z której inne wejście, już szeroko otwarte, wiodło do przestronnej izby z dwoma
okienkami, umieszczonymi nisko nad ziemią. Izba miała wysoki próg i duży komin. Służyć też musiała kiedyś
sporej rodzinie. Pod ścianą między oknami stała skrzynia stara, lecz jeszcze krzepka, zasnuta pajęczyną i
zakurzona. Prócz niewielkiej ławy pod drugą ścianą, starego kożucha na kołku blisko drzwi i stosu
spróchniałego już drewna na opał przed kominem — w izbie nie było niczego więcej. Ani naczynie żadne, ani
resztki jedzenia czy napoju nie wskazywały na to, że w domostwie bywają ludzie. Nawet popiół z paleniska
wywiały wpadające przez szpary w oknach wiatry.
Domostwo stało zatem od lat opuszczone, widać niepotrzebne nikomu i zapomniane. Mogło więc bez niczyjej
szkody posłużyć przybyszowi za schronienie.
Młody człowiek usiadł na ławie i ułożył przy sobie swój ubogi dobytek. Chwilę odpoczywał.
Słońce stało nad samym domem i złociło obrosły mchami dach gontowy, krzaki bzów i jaśminów, a na
szybkach dwu okien izby zapalało tęczowe blaski. W ich świetle wielka skrzynia dziwna się wydała
młodzieńcowi, niewidziana. Oto na jej ścianie podłużnej dostrzegł na pół zatarte od upływu lat godło miasta
Bochni. Była jakby w pozłocie jakiejś, nieprawdziwej, a jednak widocznej. Młody człowiek wstał, podszedł do
niej i podniósł skrzypiące wieko.
Kilka moli wyleciało z wnętrza skrzyni i zatańczyło w słonecznej smudze, by po chwili zapaść gdzieś w
ciemnych kątach. Ciekawy podróżny dobył starą kitlę, lekko ją otrzepał, zarzucił na siebie i pokiwał głową
nad spustoszeniem, jakiego przyczyniły odzieniu owady.
„Szkoda — pomyślał — już ona tam pewnie dobrze jakiemuś górnikowi posłużyła... A może ten dom był
kiedyś jego mieszkaniem. Dzielny to pewnie był człowiek, uczciwy, dla towarzyszy swych szczery i przyjazny,
jak to bywają oni zazwyczaj, ci rębacze od węgla i kruszący od soli. Ci rudni* z Tarnowskich Gór. Bo jeśliby
tacy nie byli, to jakżeby poradzili sobie z oporną skałą w półmroku pod ziemią... Nie podołaliby pracy, a
ludzie nie ucieszyliby się nigdy z dobrodziejstwa, jakie przynoszą im skarby ziemi".
Odłożył kitlę z powrotem do skrzyni, gdy wtem dostrzegł na samym dnie małą książeczkę bez okładki i
początkowych kart. Zaciekawił się, dlaczego to ona właśnie tam się znalazła, ujął ostrożnie mizerny tomik i
długą chwilę obracał go w ręku, oglądając na wszystkie strony. Przebiegł szybko spojrzeniem po słowach
piosenek, po czarnych znaczkach nutowych. Z uwagą odczytał nuty. Miłe wydały mu się pieśniczki, swojskie
takie, do serca prosto idące. Były też piosnki dla dzieci szkolnych, a wśród nich i ta o Izydorku, który sprzedał
swoją krakuskę, by zakupić „nowy i bogaty" worek na owies dla konia.
Na tej piosence, choć błaha była przecież w porównaniu z tymi, które się obok niej znajdowały w śpiewniku,
zatrzymały się najdłużej oczy młodego człowieka.
Oto bowiem na dole pożółkłej stronicy czyjaś ręka dopisała dwuwiersz:
Izydorek, Izydorek przespał środę, przespał wtorek.
Tuż obok zaś ów nieznajomy wierszopis wyrysował osobliwą figurkę. Był to potworek z czterema cienkimi
łapkami, cienkim, podłużnym ciałem i ogonkiem podobnym do szczurzego. Miał garb na grzbiecie w kształcie
bochenka, obwisły brzuszek i łękowate wgłębienie na karku, przy zupełnym prawie braku szyi. Głowa z
maleńkimi oczkami, z długim nosem zakończonym wywiniętymi nozdrzami — przykuwała do siebie
najmocniej uwagę patrzącego, gdyż „zdobiła" ją para wielkich uszu sterczących prosto do góry.
Młody człowiek na widok tak szczególnej istoty, wyrysowanej obok dwuwiersza, w pierwszej chwili pomyślał
sobie, że to może jest wizerunek jakiegoś Izydora — śpiocha. W rysunku jednak nie było niczego ludzkiego,
prócz może owego nazbyt długiego nosa z wy(-winiętymi nozdrzami, choć i takie nosy zdarzają się nieczęsto.
Nastroił skrzypce i zaczął grać. Piosenka okazała się wesołym krakowiaczkiem. Piękne były i skoczne
wszystkie te, które zamieszczono tuż po niej. Młody człowiek ich nie słyszał od swych lat dziecięcych, ale
pamiętał dobrze, jak śpiewała je matka.
Skrzypce miał piękne i cenne, a władał nimi wprawną ręką. Toteż przez okna ulatywały na świat nuty
wdzięczne i miłe. One to właśnie przywiodły drugiego człowieka do pachnącego jaśminem i bzami zacisza,
kiedy młodzieniec grać zaczął z pamięci, a książeczkę już schował do skrzyni.
Na ścieżce wiodącej od furtki ku gankowi domu pojawił się rosły i krzepki mąż z długimi wąsami, które były
nie lada ozdobą jego szerokiej twarzy, gęste brwi, już nieco posiwiałe, jeżyły mu się nad przenikliwymi
oczami, w których wszakże nie było ani chytrosci, ani zła. Ciemno odziany szedł raźnym krokiem i laskę miał
w ręku.
— Witajcie, młody panie — odezwał się głośno stając w progu izby — chociażem nie gospodarz tego domu,
ale witam was tu szczerze. Bywajcie! Wojciech Kurzyślad jestem, sztygar z kopalni soli. Idę ku Uzborni, a tu
słyszę, ktoś gra. Czary, myślę, jakieś, czy przywidzenie, bo przecie wiem, że dom ten z dawna pustką stoi.
— Wybaczcie śmiałość — odpowiedział młody człowiek — trafem jeno dostałem się tutaj, bo nie znam w
mieście nikogo. Z drogi przybywam dalekiej. Z Warszawy samej. Pracy szukam i chleba. Poradzę lekcji
udzielić: muzyki, śpiewu i rysunków, po domach i w szkole. Mieszkać na razie nie mam gdzie. Tu na ustroniu
myślałem prosić gościny. Przychodzę, stukam i wołam, nikogo w domu, a dom otwarty, poznałem, że
opuszczony, tedyż zostałem, by spocząć choćby jedną noc, choćby się przespać na ławie.
Zwę się Stanisław Bogacki, studentem byłem w Warszawie. W Szkole Głównej uczyłem się dotąd, lecz teraz
Szkoła zamknięta, bo niepokoje były, jak wiecie. Chcę zostać tu i odpocząć.
— Ależ ci nikt nie wzbroni, panie Stanisławie. Zostawaj przecie, tyle, że tu wygody nie ma żadnej, ale skoroś
strudzony, spoczywaj. Jeśli mi wolno ci radzić, to lepiej ci będzie jednakoż na innej kwaterze. — Tu pan
Wojciech jakoś frasobliwie i z zakłopotaniem skubnął wąsa — widzisz, panie Stanisławie, ten dom na
zapadlisku stoi, mokro, wilgotno dokoła, stąd i zieleń soczysta, a piękna. Ot, tam za ogrodem ku samej Babicy
podchodzą bełchy*, owe słynne bagniska bocheńskie, o których nawet w mądrych księgach piszą. Bełchy oto i
bochy* tu same. Pewnie i nazwę od owych bochów miasteczko nasze wzięło. Bochnia! Niebrzydkie to
nazwanie.
— I miasto też ładne się zdaje. Wiele tu zieleni, cisza... — odpowiedział Stanisław. — Ale proszę wejść i
spocząć, chociem nie gospodarz, ale gość wcześniejszy. Zapraszam... — uśmiechnął się przyjaźnie, bo sztygar
wydał mu się dobrym i życzliwym człowiekiem.
Wojciech Kurzyślad wszedł, usiadł na skrzyni, rad odpoczywał, bo dobrze się nachodził po piecach* i
działach, doglądając w nich roboty, a zaczynać ją musiał jak inni ze świtaniem. Zapalił fajkę i popatrywał na
Stanisława wesoło spod najeżonych brwi, otoczony obłoczkiem dymu.
Młody człowiek pragnął zapytać sztygara o dawniejszych gospodarzy domu i kopalnię soli, o której czytał
wiele ciekawych rzeczy, nie śmiał jednak wypytywać o tyle spraw człowieka od siebie starszego i poznanego
ledwie przed godziną.
Wojciech Kurzyślad sam podjął rozmowę, a wciąż przychylnie na Stanisława popatrywał.
— Jakbyś mieszkać chciał z większą wygodą, panie Stanisławie — powiedział — tobym ci radził przepytać o
jaką izdebkę u jednego człowieka na Salomonowej Górze, który tam domek ma i sad wcale zacny, nie gorszy
od tego, co masz dokoła. Rzec możesz, że ja cię posyłam, to się ugodzisz z nim łatwo. Pytaj o trybarza. Tu nie
miejsce dla ciebie. — Pan Wojciech przy tych słowach dziwnie jakoś namarszczył brwi i parsknął ni to z
niechęcią jakąś, ni to z obawą, choć wyglądał na górnika, który się byle szczeliny nie ulęknie*.
— Dziękuję pięknie za radę, panie sztygarze — odpowiedział Staś — tak właśnie uczynię, jak mówicie.
— I coś jeszcze chcę rzec — dodał po namyśle Wojciech — przystań do nas. Robota w kopalni dla ciebie na
pewno się znajdzie, a taki chłop jako ty prędzej do kilofa jest zdatny i do klinów niżeli do uczenia szkolarzy.
To i słabsi potrafią, a tyś, młody panie, prosty jest i krzepki w sobie jak dąbek na naszej Uzborni. Co?
Dobrzem powiedział? — Wesołe oczy pana Wojciecha stały się jeszcze weselsze, kiedy posłyszał, że Staś
Bogacki od roboty w kopalni soli też wcale nie stroni, owszem, jako robota bardzo mu się wydaje zaszczytna.
Chętnie posłucha więc dobrej rady.
— Szczęść Boże, młody panie — pożegnał go wychodząc na drogę sztygar — do rychłego zobaczenia w dziale.
Na kopalni się stawisz ze wszystkimi ludźmi i o Kurzyślada zapytasz. Powiedzą, gdzie mnie szukać.
Nieco rzeczy tak samo starych z wyglądu i zasnutych pajęczynami jak skrzynia znalazł Stanisław jeszcze w
mniejszej izdebce; po drugiej stronie sieni. Były tam gwoździe, rzemienie, dybzak* górniczy, ogarek świecy i
stara podkowa. Tę ostatnią uznał Stanisław za rzecz przechowywaną na szczęście, jak czynić nakazywał
dawny obyczaj ludowy z podkowami znalezionymi na drodze. Była i lampa, olejny kaganek, lecz już bez
kropli oleju, pogięta i pordzewiała. Gdy więc mrok nastał, a izby, wyprzątnięte nieco, do spoczynku
zachęcały, zapalił młodzieniec ów ogarek świecy na niedługą chwilę, by przy jej świetle spożyć chleb i ser,
które miał ze sobą w tobołku. Kiedy zgasił świecę i ułożył się do snu na ławie zasłanej wytartym kożuchem,
uczuł w sobie taką błogość, jakby się w łożu najwygodniejszym znajdował, tak był strudzony długą i daleką
drogą z Warszawy. Przymknął oczy i odwrócił głowę, bo światło padało mu prosto na twarz.
Nie sądzone było jednakże Stasiowi Bogackiemu zażyć odpoczynku tak, jak tego oczekiwał.
Zatrzeszczała skrzynia, stojąca na środku izby, zaskrzypiało i uniosło się jej wieko, a z wnętrza wysunął się i
przemknął przez izbę ku otwartym drzwiom od sieni podłużny cień z wielkimi uszami, sterczącymi prosto do
góry.
Student leżał na swym posłaniu wstrzymując oddech. Dały się słyszeć rozliczne a osobliwe hałasy. Coś
piszczało, coś szurało i łopotało w sieni, stukała o podłogę podkowa w mniejszej izbie, dziwnie gwizdał wiatr
w dziurawym kominie, lecz nad wszystko wybijał się piskliwy ni to chichot, ni to śpiew.
Stuknęły jeszcze drzwi od ganku, raz i drugi zadrżała ziemia i wszystko ucichło. Młody człowiek nasłuchiwał
długo, lecz w ogrodzie dokoła królowała już tylko wonna majowa noc. Lęk powoli opuszczał serce Stanisława.
„Przywidziało mi się chyba — pomyślał, gdy na dobre już czuł ciepło snu w swoim ciele. — Przywidziało się,
oto i wszystko. Pewnie nadto zmęczony już byłem, stąd osłabły i w głowie mi się zamąciło".
Przespał w ciszy zupełnej do rana.
Kiedy jednak wstał i kożuch z powrotem zawieszał na kołku u drzwi, zajrzał do sieni pełnej teraz porannego
światła. Na podłodze z desek sosnowych leżały zioła. Były to mięta, lebioda, pokrzywa i kaczeńce. Świeże,
pachnące zioła.
Dreszcz wstrząsnął ramionami młodzieńca. Pamiętał, że poprzedniego dnia żadnych ziół w sieni na podłodze
nie było. Ktoś musiał je przeto rozrzucić nocą. Przy świetle dnia opuszczone domostwo znacznie większą
budziło w Stanisławie ciekawość niżeli obawę. Pewny był, że coś dziwnego się dzieje wśród okopconych
płomykiem lampy górniczej ścian, ale pewny był również i tego, że poznać musi owe sprawy tajemne, a wciąż
ku sobie myśli jego zwracające.
Nim wyszedł z domu, zajrzał jeszcze do skrzyni, jakby przekonać się chcąc, czy znajduje się w niej książeczka.
Stary tomik, jak dnia poprzedniego, leżał pod górniczą kitlą i jak wtedy właśnie dziwna figurka pod
żartobliwym dwuwierszem przyciągnęła ku sobie oczy Stanisława. Mała i zwyczajna z pozoru, a przecież
kryjąca w sobie tajemnice.
Wstał rześki przed samym świtem, zbudzony głosami górników, którzy od wiosek podmiejskich zdążali do
swej codziennej pracy w kopami soli.
— Zaaachodź, Józef, zaaachodź! — słychać było na drodze, a okrzykom tym, gromkim i wesołym,
towarzyszyło rozgłośne trzaskanie laskami górniczymi w sztachety płotów.
— Zaaachodź, Kuba, zaaachodź! — niosło się od innej strony. Stanisław ciekaw był niezmiernie Bochni, jej
mieszkańców,
zwyczajów i obyczajów.
W ślad za głosami ludzi odezwały się głosy dzwonów. Przemówiły z dzwonnic dominikańskiej,
bernardyńskiej i farnego kościoła. O tej ostatniej słyszał Stanisław, że jest drewniana i trzy wieki liczy sobie, a
stoi osobno niż murowany budynek kościelny. Słyszał również w czasie długiej drogi do Bochni, że tuż
opodal, w drewnianej dzwonnicy, znajdował się dom księżny Kingi, o trzech wąskich oknach przedzielonych
kolumienką, a zdobnych od góry kolorowym witrażem. Przemieszkiwała tam, jak powiadano, rada,
przesławna pani krakowska, ilekroć sama, albo z małżonkiem swym Bolesławem, nawiedzała Bochnię, dla
której wiele uczyniła dobrego.
Nietrudno było wyjść na Rynek, bo gwar ludzkiej ciżby tłoczącej się dokoła straganów i kramów aż nadto
wyraźnie wskazywał, gdzie jest plac targowy. Przekupki w koralach i w krochmalonych czepcach o końcach
misternie związanych nad czołem w kształt rożków zachwalały wszystko, co tylko kupić się dało.
Jedna z nich, pod cienistą jatą* w białe i niebieskie pasy, czerpała z brzuchatego garnca polewkę grochową i
rozlewając ją do mis nawoływała:
— Tylko u Maryny najlepsze faryny*, pół centa miseczki dla chłopca, dzieweczki, uciechy za złoty tylko u
Maryny, tylko u Maryny są takie faryny!
Stanisław ani się obejrzał, jak już siedział pod jatą nad miseczką gęstej polewki grochowej na wieprzowych
ogonkach, z wkładką wędzonego boczku. Jadł ze smakiem, zagryzając świeżym chlebem i o rozliczne, a
ciekawe dla siebie rzeczy rozpytywał. Dowiedział się, że trybarz, który mieszka na Salomonowej Górze,
robotę zaczyna dopiero na drugiej szychcie, a zatem już w rannych godzinach rozmawiać z nim można.
Posłyszał, że jest to mąż małomówny i mrukliwy, ale niewiastę ma bardzo rozmowną, i że właśnie ów dom
przy drodze na Uzbornię w jego jest pieczy, gdyż do dziadka Izydora kiedyś należał, również trybarza. Coś
więc już było Stanisławowi wiadomo. Ani się spostrzegł, kiedy skończył przedni posiłek i wypłacił ledwie że
nie ostatnie grosze z kaletki, a Maryna bacznie mu się przyjrzawszy rzekła:
— Toż idźcie zaraz do niego, jeśli sprawę jaką macie, aby zaś nie poszedł gdzie, jak to chłop w dzień targowy
— i z rozmachem otarła sobie czoło skrajem fałdzistego fartucha.
Stanisław pożegnał ją mile i zaczął pomiędzy straganami i kramami przeciskać się do bocznej ulicy, która
była go wywiodła z Rynku i doprowadziła do Salomonowej Góry. Po przestronnym Rynku Staromiejskim w
Warszawie — ten wydał mu się ciasny i niedogodny do poruszania się. Pęki powrozów, beczki ze smołą,
pakuły, przędziwo wełniane i lniane, nie licząc towarów łokciowych, w tak ogromnej ciasnocie groziły w
każdej chwili pożarem. Młody człowiek nie dziwił się teraz wcale, że bywały one w Bochni straszliwe, że
pochłaniały nie tylko dziesiątki domów, ale i całe ulice, a także przedmieścia i dzielnice miasta. Tłum stawał
się coraz gęstszy, Stanisław spostrzegł, że wyjść z Rynku w tę stronę, w jaką mu było trzeba, w owej chwili jest
rzeczą dla niego niemożliwą.
Postanowił więc odczekać gdzieś na uboczu, aż się ludzie trochę rozejdą, i kiedy tak rozmyślał, spojrzenie
jego padło na drewnianą dzwonnicę, opodal której rosła piękna rozłożysta lipa. Pod lipą siedzieli na ławie
ludzie znaczniejsi, na co wskazywał i strój ich, i zachowanie.
Stanisław, choć nieśmiało, podsunął się ku nim i wsparty plecami o dzwonnicę postanowił rozejrzeć się
trochę w otoczeniu. Drzwi od kościoła były otwarte szeroko, nabożeństwo właśnie się skończyło.
Z mrocznego wnętrza do Jatywar na ulicę potężny głos organów. Stanisław wsłuchał się w pieśń też znaną
sobie z lat dziecięcych. Po chwili odezwał się chór młodych, zestrojonych ze sobą głosów niewieścich i
męskich. Młody człowiek stał zasłuchany, ledwie wstrzymując się, by nie pobiec i włączyć się w śpiewacze
grono, a chór śpiewał:
Bogurodzica dziewica Bogiem sławiena Maryja U twego syna Gospodzina Matko zwolena Maryja Zyszczy
nam, spuści nam Kyrieleison...
Nie powstrzymał łez warszawski student, zasłonił oczy dłonią i stał wzruszony długą chwilę, aż poczuł na
swoim ramieniu czyjąś rękę. Wtedy wyprostował się i otarł oczy wierzchem dłoni. Przy nim stał skromnie
odziany człowiek.
— Pewnie jesteście przyjezdni, młody panie — rzekł — z daleka może?
Stanisław skinął głową.
— Nie dziw — mówił dalej mieszczanin — że was taka rzewliwość wzięła. Boć pono tę pieśń nie wszędzie
teraz usłyszeć można. U nas można, i chór się ćwiczy właśnie, przecie już dzień górniczej patronki bliski,
który się tutaj dwudziestego czwartego lipca święci, a zasię pieśń tę franciszkanie złożyli, być może, za życia
księżny Kingi jeszcze, której w Rzymie pozwoleństwo na śpiewy kościelne dla Polski wydano, a sama księżna
muzykę i pieśni wielce miłowała. Otóż i macie Bochnię, taką jaka jest. Tu dawne miesza się z nowym, że nie
rozdzielić tego i nie zapomnieć, że to sześć wieków przecie z okładem, jak sól dobywają z kopalni. No, czas na
mnie. Ostawajcie zdrowi, młody panie, i mieszkajcie sobie w naszym mieście. Może i nieźle wam tu będzie.
— Dziękuję za dobre słowa — odpowiedział Stanisław i uczuł miłe ciepło koło serca. Na ławie pod drzewem
tymczasem uczyniło się puste miejsce. Usiadł więc na chwilę i słuchał z wielką dla siebie uciechą powtarzanej
przez chór kilka razy prastarej pieśni.
Dawne wiąże się z nowym, że nie rozdzielić tego, lecz i po cóż by to rozdzielać było. Ludzie odchodzili pomału
z targowiska. Pora była największa Stanisławowi odwiedzić dom trybarza na Salomonowej Górze.
W wiekach dawniejszych trybarze byli to poganiacze koni przy kieratach, które służyły do wyciągania z
kopalni wielkich brył soli beczkowatego kształtu, zwanych bałwanami.
W czasie, kiedy Stanisław Bogacki przybył do Marcina Rzepki, na Salomonową Górę, kieraty już nie służyły
górnikom. Urobek na powierzchnię wyciągały maszyny parowe. Po dawnemu jednak konie pracowały w
kopalni, gdzie, choć nie wyrabiano już bałwanów, uzyskiwano jednak wielkie ilości kruchów solnych, a te na
wózkach, przewoziły kasztanki i siwki z komór na podszybie. Trybarz Marcin Rzepka był więc woźnicą
kopalnianym. Sposób, w jaki pracował, zmienił się z upływem czasu, dawniejsza nazwa jednak pozostała.
Dom Rzepków stary był i nieco pochylony jednym węgłem na bok. Pamiętał czasy króla Augusta III Sasa, za
którego panowania zaprzestano już ciężkiej pracy formowania bałwanów.
Za domem była szopa bednarska, bo w rodzie Rzepków był i bednarz, który wyrabiał dla kopalni najlepsze w
okolicy beczki na sól, tak zwane solówki. W tym domostwie, choć mocno poznaczył je czas, nie było widać ani
śladu jakiegokolwiek zaniedbania lub opuszczenia. Po przestronnym dziedzińcu chodziły czubate kury,
prosię jadło z koryta, co widać było przez otwarte drzwi chlewika. Na płocie suszyły się świeżo uprane chusty
i ociekały wymyte do czysta gładysze* na zsiadłe mleko.
Po jeden z nich wyszła z domu hoża gospodyni i ujrzawszy nieznajomego człowieka, wchodzącego na
dziedziniec, przystanęła u progu.
— Szczęść Boże! — pozdrowił ją Bogacki miejscowym obyczajem.
— Daj Boże — odpowiedziała z uśmiechem. — A do kogóż to,
panie, i z jaką sprawą?
— Do trybarza Marcina Rzepki przychodzę. Bogacki moje nazwisko. Z Warszawy przybyłem wczoraj.
Wojciech Kurzyślad mnie tutaj śle — odpowiedział student. — O wynajęcie kwatery dla siebie proszę z jego
rekomendacji, jeśli wolno. Na kopalnię mnie chce wziąć do roboty.
— A jam Tekla Rzepkowa — odrzekła gospodyni. — Marcino-wa. Co do kwatery, to może być od zaraz, jeśli
pan sztygar Kurzyślad rekomenduje. Pokażę, jaką mamy izbę dla gości. Jeno tylko zawołam Marcina. —
Obróciła się raźno niewiasta, tylko zaszeleściły jej krochmalone spódnice i stuknęły korki od trzewiczków o
drewniany próg.
Bogacki poszedł za nią i czekał przez chwilę w sieni wysłanej szmacianym chodnikiem, a Tekla wołała:
— Marcinie, a chodźże tutaj. Gościa mamy! Pana Wojciechowy znajomek.
Trybarz pospieszył ogarnąć się nieco, powitał Stanisława, rzecz o kwaterę sprawnie załatwił i już niebawem z
nim razem zasiadł do śniadania. Było lepsze jeszcze niżeli faryny zachwalane tak bardzo na rynku. Gorące
mleko z rannego udoju i domowy chleb.
— Może być i z wiktem mieszkanie — powiedział Marcin, napełniając gościowi kubek po raz drugi. — O
grosze nie troszczcie się, młody panie. Przyjdzie wypłata, to i ze mną się policzycie wtedy. Sprowadzajcie się.
Znieście, co macie, a my już starać się będziemy, byście się dobrze u nas czuli. Syna nie mamy ani córki,
tośmy radzi w domu młodemu.
Niewiele było czasu potrzeba Stanisławowi Bogackiemu na przyniesienie torby i skrzypiec z opuszczonego
domu przy drodze na Uzbornię. Niemało dziwili się temu Rzepkowie, którzy przyszli z nim razem w
przekonaniu, że choć tobołki jakie z pościelą i odzieżą ma ze sobą. O nic pytać jednak nie śmieli, nie chcąc
urazić tak wielkiego ubóstwa młodego człowieka. Kiedy szli, Stanisław opowiedział im, jako gospodarzom
obydwu domów bocheńskich, w których zdarzyło mu się przebywać, jakim to sposobem znalazł się w
opuszczonym ustroniu wśród rozkwitłych bzów.
— Dziwno mi — dodał — że tam klucza żadnego nie ma ani zamknięcia — a przy tych słowach pytająco
spojrzał na Rzepków. Tekla uśmiechnęła się tajemniczo.
— Wcale nie trzeba tam klucza ani zamknięcia — powiedziała. — Tam żaden za dnia nie wejdzie, a cóż
dopiero w nocy. Bo tam, panie Bogacki, dla strachów jest miejsce, wcale nie dla ludzi.
Na jej słowa Marcin pochrząkiwał tylko niewyraźnie.
Bogacki zmilczał o dziwnych hałasach, które słyszał w izbach opuszczonego domu nocą, znać bowiem było, że
Marcin nierad jest jakoś rozmowie.
Wracali więc tylko z torbą Stasiową i skrzypcami, a. także ogromnym bukietem bzu, który zerwała sobie w
ogrodzie Tekla.
Tegoż wieczora, skoro księżyc wypłynął na niebo, z domostwa Rzepków słychać było granie na skrzypcach.
Na całą Bochnię ulatywały z otwartych okien Tekli nuty słodkie i rzewne, od których serce zamierało, lub
skoczne, od jakich do tańca przychodziła ochota, aż wszystkie panny, przejrzawszy się w zwierciadełkach,
wybiegły na balkony piętrowych kamieniczek i z zapartym tchem słuchały, wdzięcznej melodii.
— Będziesz ty grać w kopalnianej orkiestrze — powiedział zacierając ręce Wojciech Kurzyślad, który wstąpił
na chwilę do domu Rzepków, chcąc wywiedzieć się, jak też urządził się Bogacki na nowym miejscu. —
Będziesz, panie Stanisławie, bo mamy orkiestrę i wcale nie byle jaką.
Stanisław uśmiechnął się odkładając skrzypce.
— Z ochotą — powiedział. — Abym tylko dogodził górnikom.
Sztygar Wojciech Kurzyślad od razu nie skąpił życzliwości młodemu człowiekowi.
— Będziesz miał u nas dobre stanie*. Już ja ci wyznaczę miejsce do pracy, z którego rad będziesz, i
towarzysza przydam, z tych, co już każdą dziurę w skale nawiedzili. Wyuczysz się przy nim aż miło,
bo to jest górnik w różnych szybach bywały. Tylko bacz dobrze na wszystko, a słuchaj.
Tak oto znalazł się Stanisław Bogacki razem w dziale z Jakubem Toporkiem i ten już dnia pierwszego ludową
mądrość górniczą starannie jemu wyłożył.
Znaleźli się właśnie w ogromnym wyrobisku.
— O tu, pod naszymi nogami — mówił — widzisz, bracie, te drobne bryłeczki a kruszki soli, to jest rum i
onego wybierać się nie godzi, tak nasi pradziadowie i dziadowie zawsze mówili. Bo z rumu sól wyrasta, stąd
szanować go trzeba.
Dawnymi czasy to się ludzie o naruszanie rumu bardzo gniewali, a jeszcze bardziej o naruszanie filaru.
Popatrz, ten słup skalny, na którym się strop opiera jak na kolumnie ogromnej, to podpora dla stropu. Jakby
go naruszyć i wybrać, toby się mogła cała komora zawalić. Stąd czasy dawnymi okrutnie karano za
naruszenie filaru, co niektórzy robili dla zysku, by łatwiej sobie urobek pomnożyć. Żupnik był jeden taki za
królewskich czasów jeszcze, że rękę kazał obciąć górnikowi za to, iż filar wykruszał. Teraz we dwóch tu
urabiać będziemy kilofem tę skałę, co ją widzisz przed sobą. A wiesz po co? Poszerzać chodnik się tutaj
będzie, by konie, co kruchy wiozą na podszybie, łacniejsze przejście tędy miały.
Po tych słowach Toporek, trzymając oburącz stylisko kilofa, szerokim rozmachem uderzył o solną skałę.
Bogacki nie chciał być gorszy od swego towarzysza, ale w pierwsze dni czuł się z kilofem w ręku bardzo
niepewnie. Do tego jeszcze wadziło stare ubranie, które Tekla dała mu, by donosił je w kopalni.
Było dla rosłego chłopca za ciasne i za krótkie. W owych czasach górnicy już nie nosili kaftanów z przyszytymi
do nich kapturami, lecz na dole ubierali się jak kto miał, w stare rzeczy, nogi owijali sobie szmatami, a na
głowach nosili czapki różnego kształtu.
Starał się jednak Stanisław Bogacki ze wszystkich sił. Czuł się dobrze w półmroku przy świetle olejnego
kaganka, który zawiesił na ociosie. Czuł miły chłód i dziwną woń, jakiej nie znał do tej pory, kiedy sól widywał
już miałką w solniczce na stole. Nigdy też nie przypuszczał, że jest aż tak twarda, toteż starał się dorównać
Toporkowi ze wszystkich sił, aż pod czapką włosy od potu kleiły mu się do czoła, a w ustach słony smak
przypominał, że trzeba napić się wody, przyniesionej ze sobą w drewnianym bębenku.
Miły też był dla niego zapach koni. Widywał je co dzień w swoim miejscu. Wiozły kruchy solne po szynach na
wózkach ładownych tak wysoko, że czasem spoza nich nie było wcale widać postępującego za koniem
trybarza.
Kasztan Marcinowy wydał się Bogackiemu bardzo zmyślnym i łaskawym zwierzęciem i tego właśnie konia
polubił on najwięcej ze wszystkich, jakie w kopalni dnia każdego służyły człowiekowi. Przyszło do tego, że
cniło mu się nawet, jeśli nie widział Kasztana, jeśli nie słyszał raźnego parskania i chrobotu kół wozu o wąskie
szyny kopalnianej kolejki.
Zauważył, że Marcin jest bardzo dobrym trybarzem, że się troszczy o konia i że zawsze dzieli się z nim swoim
śniadaniem. Zaczął i Bogacki podawać chleb Kasztanowi, a kiedy koń znajdował się już w swojej stajence na
podszybiu, młody człowiek zachodził tam zawsze, by pogłaskać lub poklepać po szyi wiernego towarzysza.
Marcinowy koń miał jeszcze inne przymioty, o których nigdy nie zdarzyło się dotąd słyszeć Stanisławowi. Oto
w przedziwny sposób rozeznawał się w poziomie, na którym była jego stajenka i na którym pracował.
Prawda, że miał czas przyzwyczaić się do swego otoczenia od dnia, w którym do szybu spuścili go górnicy w
wielkiej skrzyni jako żwawego i pięknego dwulatka. Każdy jednak dziwował się temu, że Kasztan, nawet gdy
lampa zgaśnie, wiodąc pyskiem po ociosie potrafi dojść bez błądzenia do swojej stajni albo odszukać działo, z
którego w tamtym dniu wypadało mu kruchy zbierać.
— Koń, jakich mało, lepszy z niego przewodnik, jak z pana geometry, choć przecie ten całą kopalnię
wymierzył i na mapach odrysował.
Ciemne, błyszczące i łagodne oczy Kasztana patrzyły na ludzi ufnie i z przyjaźnią niezmąconą. Nikt nie
poważył się nigdy uderzyć go mocno, krzyknąć nań lub wyrządzić mu jakąś krzywdę. Bogacki nieraz powracał
ze swego działa na podszybie idąc za Marcinem i nasłuchując, jak ten przemawia do konia.
— A co, braciszku? Chciałoby się pojeść chlebka, jeno go nie mam już dla ciebie dzisiaj, boś przecie mi go
sam z kieszeni wybrał i zjadł.
Śmiał się serdecznie Stanisław i z dniem każdym coraz bardziej przywiązywał się do trybarza i jego konia. Nie
dziw przeto, że i w domu Rzepków czuł się jak pod własnym dachem.
Mijały dni. Nowe otoczenie, nieznany a jakże ciekawy świat kopalni soli, nowi towarzysze, Kurzyślad,
Toporek, Rzepka, pełni przyjaźni dla młodego i wyrozumienia, gdy mu się coś w robocie górniczej nie udało,
sprawiły, że obrazek z małego śpiewnika, który, rysowany dziecięcą ręką, spoczywał na dnie skrzyni w domu
Izydora, jakoś pomału zacierał się w pamięci Stanisława.
I byłby może zupełnie się zgubił wśród tylu nowych przeżyć i wrażeń, jakie przyniosła Bogackiemu praca w
kopalni, gdyby nie Tekla i jej niewieścia zapobiegliwość. Rzepkowa oto spostrzegła, że Stanisławowi potrzeba
luźniejszego ubrania do pracy na dole i dnia pewnego przyniosła z domostwa przy drodze na Uzbornię starą
kitlę górniczą, obszerną, która jej zręczną sztuką niewieścią dała się sposobnie przykroić i pozeszywać, tak że
Bogacki miał z niej dobry kabat jeszcze na długi czas swej pracy na dole.
Uczyniła to w sekrecie przed młodym górnikiem i jako niespodziankę przyniosła mu do izby.
— Przywdziej to, panie Stanisławie — rzekła dumna ze swej roboty — a już mniemam, że ci wygodnie ten
kabat nosić będzie.
Bogacki spełnił życzenie gospodyni i miłym słowem dziękując robotę jej pochwalił.
— A w kieszeni to masz jeszcze śpiewankę — mówiła dalej Tekla. — Rozliczne pieśni w książeczce i nuty.
Zagraj sobie, kiedy wola po temu będzie i czas.
Stanisław wydobył książeczkę. Odwiedziny w domu tonącym w rozkwitłym ogrodzie przypomniały mu się
teraz jak żywe. Przerzucił kilka stron. I znów oczom jego ukazał się dziwny wierszyk:
Izydorek, Izydorek,
przespał środę, przespał wtorek
Młody górnik poczuł się nieswojo. Zdawało mu się, że z kartek śpiewnika wyziera ku niemu jakaś przygoda.
Na pozór jednak spokojny, zwrócił się ku gospodyni wesołą jak zawsze twarzą i rzekł:
— A cóż to jest, pani Rzepkowa, ta dziwna figurka i któż to sypiał tyle w rodzinie waszej?
Tekla zmieszała się na te słowa i spoważniała.
— Ja tego nie wiem, panie Bogacki — rzekła. — Bo to przecie jeszcze dziadka Marcinowego śpiewnik. Jemu
było Izydor. Wiem jeno, że on lubił zasypiać przy robocie, że zawsze sobie kędyś w kopalni załaził, układał się
na spągu i spał. To pewnie o nim te słowa napisała jego młodsza siostra Rozalka i ona tę gadzinę osobliwą
wyrysowała, gdy nielatką była jeszcze. Marcin niechętnie o tym opowiada, bo nierad śpiochowi w rodzinie.
Sam pilny jest, jak wiesz. Tylem słyszała jeno.
„Wezmę ten śpiewnik na kopalnię — pomyślał. — Popytam Toporka, albo może tak poprowadzę rozmowę, by
się rzecz sama wydała".
Chwilę trzymał książeczkę jakby ważąc ją w dłoni, potem wsunął ją do kieszeni kapoty.
Kieszeń głęboka była i przestronna, jak to zwyczajnie w odzieży dawniejszego kroju. Przedmiot niewielki
mógł więc tam leżeć nie zauważony przez kilka dni i dłużej. A gdzież, jak nie w kopalni soli, dzieje się tyle
nowego z każdą godziną... Odkrycia nieznanych złóż soli lepszej i bielszej niżeli ta, którą wcześniej dobywano.
Tłumienie ognia, tamowanie groźnych kurza wek*, zawały stropów i ścian, a do tego jeszcze świat osobliwego
piękna dla oka, w którym króluje biały kryształ solny, bogactwo upragnione człowieka, a bywa przecież i
ludzka niedola. Choroby, rozliczne wypadki, niespodziane rozstanie towarzyszy na zawsze.
Zdarzyło się więc w dni kilka po rozmowie Stanisława z Teklą, że Toporek nie przyszedł na stanowisko pracy i
Bogacki w swym dziale znajdował się sam. Smutno mu było i tęskno w ciszy podziemia, przerywanej tylko
odgłosami kucia kilofów w skały, dolatującymi przez ścianę solną z sąsiedniego wyrobiska, i szelestem wody
ściekającej gdzieś z drewnianej rynny do zbiornika.
Trybarze nie pokazali się również w tej części działa, zajęci przewożeniem drewna na obudowę naprawianego
właśnie szybu.
Pod koniec szychty Bogacki postanowił udać się do nich i skierował się przez poprzecznie, jak myślał, sobie
znajomą, do miejsca, gdzie spodziewał się znaleźć Marcina. Szedł długo, lecz drogi wcale nie ubywało.
Zauważył, że w miejsce twardego spągu z ułożonymi na nim szynami kolejki, ma pod nogami miękki ił. Za
każdym krokiem słyszał jakby mlaśnięcie swoich stóp o rozmiękły grunt. Pustkowie wydawało się coraz
dziksze i coraz straszniejsze. Zabłądził oto w kopalni, jakże niepotrzebnie odszedł ze swojego stanowiska.
Gdzieś w głębi zacichłych zupełnie komór zerwał się wiatr i zgasił lampę Stanisława. Ogarnęła go ciemność
nieprzenikniona, gęsta, jak czarny aksamit spowiła go ze wszystkich stron. Szedł długo jeszcze oszołomiony,
daremnie wypatrując, czy gdzieś — w głębi tej ciemności — nie pokaże się światełko lampy przechodzącego
tamtędy górnika. Powoli opuszczały go siły, aż oto zapadł w sen. Teraz posłyszał wyraźnie, jak kują gdzieś
głęboko pod ziemią ubożęta solne, maleńkie duszki opiekujące się miejscem pracy górnika — ziemniki. I
naraz do tych dalekich głosów dołączył się niespodziewanie odzew. Był to zgrzytliwy, podobny do drapania
klinem o sól ni to świst, ni to pisk i nagle w ociosie ukazała się pełna zielonkawej jasności szpara. Nim się
obejrzał Stanisław, ze szpary wychynęła przed nim na spąg postać dziwnego potworka o wielkich uszach i
długim nosie, tak dobrze znana mu ze śpiewnika. Widać było jej długi, podobny do szczurzego ogon i
łękowate wgłębienie w kształcie siodła na karku. Ciało dziwnej stwory porastały kudełki
szarozielone, które widzieć można niekiedy w kopalni, a poznać pod nazwą włosów solnych. „To on —
przemknęło w myślach Stanisława. — To potworek, jakiego narysowano w książeczce".
Odważny był jednak młody górnik, cofnął się więc tylko kilka kroków i zapytał:
— Kto jesteś, rad bym wiedzieć?
W odpowiedzi posłyszał piskliwe słowa:
Otom jest Siodełko, Solne straszydelko. Chwytam śpiących ludzi, Nim się który zbudzi. Wiodę ich do rząpia*,
Niech się tam wykąpią. Potem dla odmiany Robię z nich bałwany, I ciebie, młodzieńcze, Tak samo uwieńczę.
„A więc Siodełko — pomyślał struchlały górnik. — To mi spotkanie, to mi towarzysz w kopalni". Próbował
skoczyć na równe nogi i nie patrząc w ciemność uciec, gdzie oczy poniosą. Stwora jednak uprzedziła jego
zamiar i siadłszy mu na piersi zaczęła dusić, dociskając na nim z całej siły kołnierz od kitli.
— Puść, puść! — wołał szarpiąc się z całych sił Stanisław. — Com ci uczynił złego? Tyś nie Siodełko żadne, ale
zmora. Puszczaj, przeciem ci nic nie winien!
Siodełko jednak powtarzało swoje:
Wiodę ich do rząpia, Niech się tam wykąpią. Potem dla odmiany Robię z nich bałwany...
— Puszczaj, puszczaj! — szarpał się i wyrywał Stanisław. Siodełko jednak wpijało się w jego odzież coraz
mocniejszym
uchwytem czepliwych palców i być może w tym ciemnym pustkowiu przyszłaby jeszcze na Stanisława
niejedna udręka, gdyby naraz nie poczuł on na swojej twarzy ciepłego zwierzęcego oddechu. Zbudził się
wtedy. Nad sobą zobaczył Kasztana, a obok z lampą w ręku stał Marcin Rzepka. Inni górnicy tłoczyli się
gromadą za nimi.
— A tośmy się wystraszyli! — powiedział Marcin. — Że ciebie nie ma — najpierw, a potem — że krzyczysz tak,
jakby to była twoja ostatnia godzina. Nie trzeba samemu odchodzić od swojego miejsca, jak się kopalni
dobrze nie zna, ale już żadnym sposobem zasnąć w niej górnik nigdy nie powinien.
— Jakeście tu trafili? — zapytał, przytomniejąc po dobrej chwili Bogacki.
— Jakże odpowiedział Marcin. — Przecie nas Kasztan przywiódł, on pierwszy posłyszał, że krzyczysz w lęku
okrutnym i wołasz. Nie dał sobie ładować drewna na wózek, jeno się szarpał i szarpał, by iść samemu w tę
stronę, a my już wiemy, że po próżnicy taka mądra gadzina szturmować* nie będzie.
— Podajcie wody — odezwał się któryś ze starszych górników. — Ty się spiesz, bo to przecie już dawno po
szychcie.
Kiedy Stanisław napił się wody, w krótkich słowach opowiedział górnikom swój sen. Słuchali go z uwagą, a
Marcin rzekł:
— To widzisz, panie. Stanisławie, dziadowi memu też się taka przygoda ze zmorą trafiła, bo zdarzało mu się
zasnąć na szychcie. Teraz już ona tutaj nie przyjdzie, bo zmora zwierzęcia nie znosi i zmyka przed nim, a
ułapią tylko ludzi. Kasztan przepłoszył ją z tego chodnika, w którym jesteśmy, a to stary chodnik, kilka
wieków już liczy sobie. Teraz spieszmy do domu, bo Tekla czeka na nas i insze niewiasty, a na kominie garnki
z dobrym jadłem.
Tekla załamała ręce, kiedy się dowiedziała o przygodzie Stanisława w kopalni.
— Po coś ten śpiewnik brał do kieszeni, panie Stanisławie. Po coś zapomniał, że go tam nosisz — rzekł
Marcin. — Przecież to był śpiewnik dziadka Izydora, który o zmorze opowiadał siostrze swej młodszej,
Rozalce. Nie mówiłem ci o tym, bo to nielube dla mnie było. Kto wie, czy nie ten obrazek przynęcił do ciebie
stworę, tak jak podkowa, uzda i lampa dziadkowa przywołują ją do starego domu. Jeno tam szkodzić ona nie
może, bo dom na powierzchni ziemi stoi i nie masz w nim ani rząpia, ani soli na bałwany. Zobacz teraz, czy
masz przy sobie śpiewnik, czy nie masz. Trzeba go zniszczyć.
Stanisław przeszukał kieszenie, książeczki przy nim nie było.
— Skoro nie ma — dalej mówił Marcin — to ci ona z kieszeni wypaść musiała i potoczyła się kędyś nie
wiedzieć gdzie. Nie ważmy się tedy jej więcej szukać. Niechaj obrośnie solą w chodniku i na zawsze
przepadnie...
Z dziejów drewnianego posążka
...Klejnoty z siebie zdejmowałaś drogie, Darząc kościoły i ludzie ubogie, Leczyłaś chorych, ślepych,
trędowatych, Leczyłaś biednych, leczyłaś bogatych.
(Z pieśni o księżnie Kindze)
W tej postaci, jaką widzimy przed sobą na fotografii małej figurki drewnianej, którą wykonał jeden z
mieszkańców Bochni, nie przedstawił przesławnej księżny Kingi żaden malarz, ani z tych znakomitych, takich
jak Włodzimierz Tetmajer*, ani z młodszych, jak uczeń Matejki*, Ferdynand Olesiński*, ani też nikt zapewne
z rzeszy całej żyjących we wsiach sądeckich malarzy ludowych. Znamy bowiem z tych wizerunków postać
Kingi w szatach królewskich w otoczeniu lilii, znamy ją z bryłą soli w ręku, znamy również w habicie
sądeckiej zakonnicy, z oburącz trzymaną miniaturą klasztoru, lub jako młodą niewiastę w koronie na głowie,
odbierającą z rąk polskiego górnika pierścień, wrzucony przez nią do szybu kopalni soli na Węgrzech, a
wykopany później w Polsce. Fotografia żadnego z tych wizerunków nie przypomina, tak jak i sam posążek,
który również udało się autorce zobaczyć z bliska i dotknąć w czasie pisania tej książki. Stanowi on coś
zupełnie niezwykłego i nie widzianego nigdzie poza Bochnią. Kinga bowiem — bocheńska — jest czarna od
dymu, okopcona, osmolona sadzą. Postać jej zdaje się przyciągać ku sobie ludzi, którzy pragną pociechy i
rady. Poznajemy w niej Kingę, niestrudzoną opiekunkę wszystkich, którym opieki i pomocy potrzeba, „matkę
ludu", jak ją nazywano.
Choć daremnie byśmy w wizerunku tym szukali powszechnie uznanych wzorów piękności zewnętrznej,
niewątpliwie bez trudu odkryjemy w nim piękno duchowe księżny. A choć nie znana nam jest ręka, która
nieuczonym sposobem odrobiła ją w zwykłym kawałku drewna jako posążek niewielki, niewymyślny i prosty
w kształcie, to jednak przyznać należy, że była to ręka twórcy, który dzieło swoje umiłował, przemyślał i
dobrze zrozumiał.
Kim był człowiek, który wyrzeźbił posążek, tego nie wiemy. Przypuszczać można, że był to jeden z artystów
ludowych, rzeźbiarzy, jakich wielu do dnia dzisiejszego ma jeszcze swoje pracownie po wsiach. W opisach
posążku bowiem przeczytać można, że takie same, jak Kinga z kopalni bocheńskiej, były jeszcze dwa. Jeden z
nich miał znajdować się w jednym z wielkich muzeów polskich, drugi nad słynnym źródłem jej imienia w
Nowym Korczynie. Sprawdzić tego jednak już obecnie się nie da, bo i opisy, i same posążki zaginęły. Być
może w dwu światowych wojnach, które tyle strat pociągnęły za sobą dla naszego kraju. W Nowym Korczynie
nad źródłem opodal kościoła Franciszkanów, na łące, posąg Kingi jest obecnie kamienny, troskliwie przez
mieszkańców naprawiany. Nikt nie pamięta już, by stała tam kiedykolwiek figura drewniana. Stać jednak
mogła, przed stu przeszło laty — bo tyle już sobie liczy odymiony posążek z bocheńskiej kopalni. Źródło i
ścieżka doń wiodąca, wierzby nad źródłem pośród łąki o bujnej jedwabistej trawie stanowią obraz jasny i
wdzięczny. Jak głosi wieść miejscowa w Nowym Korczynie, księżycowa poświata przydaje jeszcze ustroniu
temu szczególnego uroku. W kopalni bocheńskiej jednakże mógł również znajdować się rzeźbiarz-górnik. I
spod jego to właśnie dłuta, jak sądzić można, wyszła Kinga, tak niepodobna do postaci, jaką malowali
Włodzimierz Tetmajer i Piotr Kornecki*.
Jakkolwiek było, gdy na ociosie górniczym zwyczajem czyjaś ręka wypisała datę 1874, we wnęce jednego z
chodników stał już posążek patronki, księżny krakowsko-sandomierskiej. Niewielki i nieokazały, gdyż liczył
sobie ledwie czterdzieści centymetrów wysokości. Była to postać niewiasty już niemłodej, w zawiciu na głowie
i szatach zakonnych. Kinga przypomina żywo kobietę z ludu, w przyciężkich, jakby w zbyt obszernych
sukniach wygląda niezgrabnie. Twarz jej nadto okrągła, oczy zbyt blisko osadzone, niskie czoło i nieforemny
nos w niczym nie przypominają oblicza pięknej księżny, która stoi w zamyśleniu na tle wieżyc Krakowa i
przygarnia do siebie maleńki budynek klasztoru, a przed nią na jedwabnej poduszce widać mitrę książęcą i
berło na znak, że odsuwa od siebie i odkłada te symbole wielkiego znaczenia w świecie dla życia w ciszy,
prostocie, wyrzeczeniu i trudzie, jakie sobie wybrała.
Drewniany posążek jednak ciągnie oczy ku sobie i sprawia, że kiedy patrzymy na niego, serce zaczyna w nas
uderzać żywiej, bo w nieporadnie wyrzeźbionej twarzy widać zapatrzenie księżny w Boga, prośbę do niego o
lepszą dolę dla tych, którzy pozostają na ziemi. Zapatrzona jest Kinga, jakby zasłuchana w jakieś słowa, które
brzmią tylko w niej i dla niej, ale dotyczą spraw wszystkich ludzi. Ramiona trzyma Kinga jakby otwarte
ruchem oczekiwania na tych wszystkich, którzy widzieli w niej matkę swą i opiekunkę. W rękach posążka nie
widać żadnego przedmiotu, choć na przykład na wielu figurach w kapliczkach przydrożnych, na cmentarzach
i w innych miejscach trzyma Kinga naręcze kwiatów. Może i w tym, że ręce posążka przemawiają jedynie
ruchem, nie urokiem jakiegoś przedmiotu, widać, że to górnik nawykły do życia twardego, prostego, z dala od
sadów i pól, z dala od roślin był tym, kto wyrzeźbił posążek. Prostą i nieporadną sztuką ukazana jest więc
krakowska pani i taką Kingę pozdrawiali górnicy co dzień przechodząc koło niej do swych dział, taką żegnali
odchodząc. Co dzień blask lampki górniczej oświetlał jej uniesioną w modlitwie twarz, co dzień zapewne i
słowa żarliwe szeptały do niej niejedne usta, prosząc, by strzegła i wspomagała. Dziś już nie umie w kopalni
soli wskazać miejsca nikt, gdzie była owa wnęka, wiadomo jednak, że stary obyczaj górniczy nakazywał
zdobienie ścian obrazkami i symbolami świętymi, a także budowanie w różnych miejscach kopalni kapliczek.
Niektóre z nich widzieć można jeszcze w Wieliczce. Prastary to i piękny obyczaj, prośba do Boga o pomoc i
bezpieczeństwo w pracy, zasyłana przez jego świętych, a Kinga była przecież, według wierzeń górniczych, tą,
która Polsce przyniosła sól. Wśród niebezpieczeństw zawodu górniczego, oprócz zawałów, jedno było może
najgroźniejsze — częste i łatwe w kopalniach soli pożary.
Wiele razy w przeciągu siedmiu wieków istnienia kopalni zdarzały się one w Bochni. A w starych
dokumentach zanotowano, że niekiedy trwały nawet po dwa tygodnie i że płomienie, w dawniejszych
wiekach zwłaszcza, sięgały powyżej wieńca szybowego. We wnętrzu kopalni używali górnicy zazwyczaj
ogromnych ilości drewna do obudowy samego szybu, wszystkich chodników i wyrobisk, w których wysokie
kaszty z poczerniałych już klocków budzą podziw dla dawnej sztuki ciesielskiej, przy nich zaś kaszty
z jasnego drewna, świeżego, wskazują, że sposób ten w robotach górniczych przetrwał i do naszych czasów.
W kopalni ponadto widać zawsze przeróżne pomosty, schody z poręczami, kładki, a także drewnianą
obudowę kanałów odprowadzających wodę. Posługiwano się jeszcze w czasach dawnych machinami
drewnianymi do przeciągania wielkich brył solnych, owych bałwanów, i wydobywania ich na powierzchnię
kopalni. Nie brakło też pod ziemią rusztowań, drabin, beczek różnej wielkości, kadzi i pomniejszych
przedmiotów, tak więc powiedzieć by można, że kopalnie soli, by powstać i rozwijać się należycie, pochłonęły
niejedną ogromną puszczę.
Drewno pod ziemią przesiąka solą, której wiele znajduje się powietrzu. Cząsteczki jej bowiem osiadają na
najmniejszym w przedmiocie, pozostawionym lub używanym w kopalni. Przesiąkają nią ubrania robotników.
W dawnej gwarze górniczej znane było powiedzenie „słone portki" lub „słona czapka" — o częściach odzieży
używanej do pracy na dole. Rzeczą również ciekawą jest to, że zwyczajne koryto, niecki lub klepki od beczki
po jakimś czasie leżenia w kopalni tak obrastają solą, że tracą nawet swój pierwotny kształt i przybierają
szatę z kryształów i wykwitów solnych, podobnych do kwiatów lub roślin wielkiej piękności. I takie drewno
płonie szybciej nawet od drewna świeżego, do którego jeszcze sól nie przeniknęła.
Przypuszczać można, i pewnie nie będzie w tym błędu, że w roku 1875 drewniany posążek księżny Kingi, jak
wszystkie przedmioty z tego tworzywa, już był nasycony solą.
W dzień sylwestrowy, straszny dzień, bo jakże inaczej nazwać owo święto, roku 1875, kiedy w komorze
Beusta na poziomie* Stampfer-Gussman-Fryze, pod szybem Sutoris, pojawiły się niespodzianie kłęby
szarego dymu, a czerwone płomienie ogarniać zaczęły zwoje lin konopnych, beczki ze smarem, zapasy
drewna i pakuł, posążek w równym jak ludzie znalazł się niebezpieczeństwie.
Beczki ze smarem, olej do lamp górniczych, wszystko to płonęło i dymiło, wzmacniając grozę i przenosząc
pożar na inne okolice kopalni. Rósł i potężniał szybko. Chodniki i komory kopalni wypełniały się
śmiercionośnym czadem, duszący dym całymi kłębami wydobywał się na powierzchnię przez wszystkie
otwory szybowe. Dym taki jest równe groźny dla ludzi, jak ogień. W jego szarych kłębach znalazło śmierć
ośmiu górników. By ugasić pożar, należało wstrzymać dopływ powietrza do kopalni, toteż z całej Bochni i z
okolicy ściągnięto wielkie ilości nawozu, którym szczelnie zostały przykryte wszystkie otwory nadszybia*.
Przez sześć tygodni utrzymywano tę zaporę przeciw straszliwemu żywiołowi. Po tym czasie usunięto ją i dwaj
bohaterscy ludzie odważyli się zjechać do podziemia. Byli to inżynier Andrzej Furdzik i radca górniczy
Edward Windakiewicz. Postanowili, nie bacząc na ogromne rozmiary żywiołu, zjechać do kopalni i przekonać
się o tym, jakie postępy poczyniło w niej tłumienie ognia. Nie powrócili już jednak, pożar więc jeszcze trwał.
Po raz drugi przywieziono ogromne zwały nawozu i znów przykryto nim otwory szybowe. Tym razem sposób
ten okazał się skuteczny. Tak oto płomień, dym i czad kosztowały załogę kopalni życie kilku towarzyszy, z
których dwaj z własnej chęci, czyniąc zadość obowiązkowi swemu, udali się do morza ognistego i tam, bez
nadziei ratunku, pożegnali się z życiem. Wszyscy górnicy spoczywają razem na cmentarzu w Bochni, a
kamienna tablica mówi o ich nazwiskach, które w pamięci ludzkiej przetrwały w czci największej po
dzisiejszy dzień.
Z przedmiotów, które znajdowały się w części kopalni objętej pożarem, nie ocalał żaden. Wieść miejscowa
głosi, że roztopiły się w ogniu nawet metalowe części uprzęży końskiej, narzędzia i wszelkie okucia. Ocalał
tylko drewniany posążek księżny Kingi, noszący na sobie ślady okopcenia i nieznaczne zwęglenia. Jakże się to
stać mogło, jeśli drewno przesycone solą pali się łatwiej niżeli świeże? Trudno sądzić o tym.
Jakkolwiek było, posążek księżny Kingi, ocalały z płomieni, stanowi dla polskiego narodu cenną pamiątkę
historyczną po najgroźniejszym, lecz na szczęście ostatnim, wielkim pożarze w bocheńskiej kopalni soli.
Pokrzywda
Bez Bochni i Wieliczki
Polska niewarta łojowej świeczki
(Wielickie porzekadło ludowe)
Baśń o Pokrzywdzie jak srebrna nić osnuwa myśli młodego słuchacza, wtedy zwłaszcza, kiedy opowiada ją
górnik, który całe swe życie przepracował w kopalni soli. Górnik taki zna nie tylko sól białą, zieloną, pasiatą i
kryształową, lecz także wie, że kopalnia „gada". Nie tylko więc pracuje on nad wydobyciem soli, poznaje
najlepsze sposoby roboty górniczej i przekazuje je młodszym swym towarzyszom, lecz także nasłuchuje
owego gadania, potrafi je powtórzyć ludziom, coś dodać od siebie pięknego, by ludzkie serca wzruszyć
opowieścią, a myśli ku rzeczom dobrym nawrócić.
Wśród takich górników zapewne powstały i rozwinęły się kiedyś przed dawnymi laty baśnie o ich życiu i
trudzie, zawsze ciekawe, a smutne niekiedy. Niechże więc snuje się teraz owa srebrna nić i zawiedzie nas do
zakola rzeki Wilgi, gdzie na brzegu stały niegdyś na ustroniu dwie zagrody — Jana Sobonia, górnika z
wielickiej kopalni, i ubogiego Dyzmy, którego ludzie przezwali Pokrzywda. Nic człowiekowi temu w życiu się
nie układało i nie udawało. Rozkaz cesarski posłał ukochanych synów jego na wojowanie w dalekie kraje.
Pozostał w zagrodzie sam.
Lata mijały, Dyzma pochylił się, zgarbił, siwego dorobił się włosa, a nie wrócili junacy do domu i nie
przywiedli przed ojcowy próg hożych i młodych swych żon z radością i śmiechem. Ludzie przebiegli z
morgów Dyzmę chytrymi sztuczkami wyzuli, nie obronił się chłop, nie oparł przecherom i tak pokrzywdzony
we wszystkim przez srogi bieg swego życia nawet imię wśród ludzi zatracił. Z czasem już nie mówiono o nim
Dyzma, lecz tylko Pokrzywda i tak już pozostało.
Roku jednego zagościła w zagrodzie Pokrzywdy taka nędza, że się tam wcale z komina nie dymiło, z czego
poznała Soboniowa, że stary człowiek żadnego garnka do ognia sobie nie przystawia, strawy nie gotuje i żyje
w srogim głodzie. Załamała ręce poczciwa niewiasta, do Sobonia przybiegła omal że nie z płaczem. Ten w
szopie przebywał właśnie za domem, pilną zajęty robotą, oto na brusku ostrzył sobie kilofy, broki i kliny
pradawnym górniczym zwyczajem.
— Janie! — zawołała. — Ani wiesz, co się to dzieje, i w takiej od
nas bliskości.
— A gdzie? Co się stało? — podniósł na nią Jan znad roboty siwe
oczy.
— W zagrodzie u Pokrzywdy. Co dzień przez moje okno na jego dom pozieram. I cóż widzę! U Dyzmy z
komina nie dymi się wcale. Na pewno, nieboraczek, strawy sobie nie gotuje.
Zmartwił się Soboń, zasępił, zatroskał nie na żarty.
— A tyś dopiero co chleb z pieca wyjęła, niewiasto. Dajże mi jaki bochenek. Pójdę, nawiedzę sąsiada, a
poczęstować świeżym chlebem zawsze się przecież godzi.
Odłożył Soboń na ławę już wyostrzone narzędzia, ogarnął się nieco w izbie i wziąwszy ciepły jeszcze, żytni
chlebek, poszedł nawiedzić Pokrzywdę. Zastał go na maleńkim podwórku zagrody przy łopacie i taczkach.
Starzec przekopywał ziemię. Rozwoził ją i równał powierzchnię dziedzińca. Coś budować zamierzał jakby, bo
i kloce starego drewna pościągał z rozebranej obórki. Nie dziw — już od lat nie było tam nigdy krowy.
— Szczęść Boże, sąsiedzie — powitał go nadchodzący Jan. — Przyniosłem wam chleba świeżego. Soboniowa
piekła.
Tu wyciągnął ku Pokrzywdzie obie ręce trzymające bochenek.
— Daj Boże — odpowiedział starzec — za podarunek bardzo dziękuję. Ot, siadajcie choć na małą chwilę.
Uboga u mnie gościna,
ale szczera.
Tu spojrzał na Sobonia z taką wdzięcznością w oczach, że górnik choć sam nie był bogaty, uczuł, jak serce mu
się ściska na widok tak wielkiej biedy, której towarzyszyło tyle dobroci i powagi.
Od dnia tamtego Soboń często przychodził do Pokrzywdy, siadywał z nim na przyzbie, wysłuchiwał opowieści
o dwóch synach, którzy się już dawno zagubili w świecie, a za każdym razem przynosił Pokrzywdzie dużą
kromkę chleba.
— Bierzcie, to dla was — mówił — Soboniowa posyła. Jedzcie sobie na zdrowie.
Niekiedy w święta, nawet na przednówku, Pokrzywda dostawał od Jana pszenną bułkę. Zapełniła się też
nieco i uboga spiżarnia starca woreczkami kaszy z prosa i tatarki, hodowanych na domowym polu Soboniów.
Z komina na domu Pokrzywdy dymiło się teraz czasem. O zajęcia sąsiada, owo kopanie i zamierzoną budowę
ze starego drewna, Jan Soboń nie śmiał jakoś zapytać Pokrzywdę. „Gdybyż to sam powiedział — myślał —
gdybyż o radę jaką w robocie poprosił, to co innego, a tak jakże to pytać. Przecie i wiekiem starszy mój sąsiad,
i stateczniejszy ode mnie, jeśli nie mówi sam, nie uchodzi pytać".
Dnia każdego przy gwiazdach jeszcze ledwie blednących wychodził Jan Soboń z domu i spieszył najpierw do
pobliskiej wsi, by tam przyłączyć się do swych towarzyszy: chłopów, którzy, tak jak i on, prócz uprawy ziemi
wybrali sobie jeszcze pracę w kopalni. Ze wszystkich okolic pod Wieliczką zdążali ludzie do kopalni soli na
robotę, uboga ziemia nie zawsze obfitym darzyła urodzajem.
Tak oto lud podkrakowski podwójnym zajmował się trudem, stąd życie jego pełne znoju było takiego, że tylko
stara księga albo pieśń wyrazić to słowem zdołała i przekazać tym wszystkim, którym po latach już żyje się
lepiej.
W półmroku kopalni Jan Soboń z towarzyszami swymi zszedł po drabinach do swojego działa. W ręku jego
błyszczała lampa górnicza, olejny kaganek, do którego świeczny* przydzielił tyle właśnie oleju, ile potrzeba
było na odrobienie jednej szychty. Soboń niósł przewieszony przez ramię bębenek drewniany na wodę słodką
do picia i torbę parcianą pełną chleba, który, jak co dzień, przygotowała dla niego Soboniowa.
Oto jest w swoim dziale Soboń. Żółte światło lampy pada na szarozieloną ścianę skalną, na której ciemnymi
rowkami wrębu dni poprzednich wraz ze swym towarzyszem oznaczył prostokątne pole, powierzchnię ławy*
solnej, którą dziś wypada mu razem ze starszym górnikiem odstrzelić od calizny materiałem wybuchowym.
Ów rowek — to w języku górniczym szrama. Głęboka jest ona tak, że rękę włożyć do niej można, lecz to
początek roboty. Soboń staje przy ścianie skalnej, wielkiej, potężnej i twardej caliźnie. Mierzy wrąb bystrym
spojrzeniem swych oczu. Potem zawiesza kaganek w bezpiecznym miejscu na ociosie, a sam ogląda
przyniesione ze sobą z nadszybia materiały wybuchowe, czy dosyć ich jest, czy czego nie zapomniał. Torba
robocza w porządku jest jednak. Nie przychodzi tylko starszy górnik, a trzeba szychtę odrobić jak należy.
Soboń zaczyna więc sam. Dobywa kliny i wbija je młotem górniczym do wrębu, by podważyć nimi najpierw, a
potem odsądzić wielki i gruby kłapeć* soli. Robota trwa. Jan pracuje w milczeniu, nie baczy, jak upływają
godziny, powoli zapomina nawet, że jest w dziale sam. Oto już wszystkie kliny tkwią głęboko w twardym
solnym wrębie. Teraz odstrzeli kłapeć. Lubił tę pracę górnik. Cieszyła go zawsze zdobycz w postaci ogromnej
bryły zielonkawego minerału. Nawet gdy był na powierzchni kopalni, a inna zmiana na dole odstrzeliwała sól,
to z uciechą niemałą nasłuchiwał zawsze jęku górotworu*, przejmującego podziwem, lecz i strachem
niekiedy, a teraz miał solny kłapeć odstrzelić sam. Założył do wbitych kilofem otworów ładunki wybuchowe.
Zapalił lont, sam z kagankiem w ręku skrył się we wnęce ciemniejącej w ociosie o kilka kroków od miejsca,
gdzie pracował. Słyszał, jak syczy lont i jak uderza głośno jego, Soboniowe serce. I naraz zadrżał pod jego
nogami spąg, zadudniło coś w ociosie, huk niby od kilku naraz przelatujących burz rozległ się dokoła. Wśród
pyłu solnego i mnóstwa drobnych kruchów ogromny kłapeć oderwał się od calizny i runął na spąg. Jan
odetchnął. Lecz cóż to, łoskot wzmaga się, znowu, nie wiedzieć skąd, dochodzi groźny huk. Wielka ława solna
odrywa się teraz sama od stropu komory i pada tuż u wejścia do chodnika, którym wyjść miał Soboń ze swego
działa po szychcie.
Górnik ujrzał się teraz uwięziony w swym dziale, sam, odgrodzony od świata zwałem ogromnej, szarozielonej
skały solnej.
„Co teraz — pomyślał — jak długo tu pozostanę, przecież oleju w kaganku wystarczy tylko na jedną szychtę,
na jeden roboczy dzień". Czas ten wydał się Janowi naraz bardzo krótki. Godzina jeszcze, może dwie, i
ogarnie go ciemność nieprzenikniona, straszna w swej gęstości, bez odrobiny choćby jakiego blasku. Do tego
cisza, a on nawykły był przecież do swych towarzyszy, do ich gwaru, porzekadeł wesołych i żartów. Nade
wszystko napełniło Sobonia grozą widmo pragnienia i głodu, przecież w bębenku miał wody także tyle tylko,
ile potrzeba górnikowi do picia w czasie jednej szychty, a w torbie i chleba miał zapas niewielki. Wiedział, że
na ratunek mu przyjdą. Kiedy? Pamiętał, że zazwyczaj w taką przegrodę skalną uderzać trzeba było taranami
i dziesiątkiem łomów żelaznych wiele dni, a tymczasem...
— Boże! Ulituj się... — łomotało w nim serce.
Nie.chciał siedzieć bezczynnie, wolał ruch, wysiłek, zapamiętanie się w pracy, zdrowe zmęczenie, po którym
przychodzi wielki przyjaciel człowieka — sen. Pochwycił kilof i z całej siły tłuc zaczął w bryłę solną, lecz jakże
słabe okazały się ramiona człowieka wobec potęgi ziemi. Nie zważał na to, tłukł z całej mocy dalej, aż
wreszcie, kiedy światło kaganka chybotać zaczęło, a knot skwierczeć, opuścił bezradne ręce. Na nowo ogarnął
go strach. Dopalała się lampa olejna. Za chwilę ogarnie go mrok. Soboń uczuł, że jego tak silna zawsze dłoń
słabnie, wypuścił kilof z ręki, żelazo stuknęło o spąg, lecz w tejże chwili lampa rozbłysła na nowo. Górnik
podbiegł do ociosu, do miejsca, gdzie wisiał kaganek, i dostrzegł, że jakimś cudownym sposobem napełnił się
on od nowa olejem. Płomień jaśniał i radował oczy, tak jakby zachęcał, by znów ująć w ręce kilof. Soboń
podniósł swoje ulubione żelazo i postąpił ku skale. Rozpoczął walkę z nią od nowa. Pracując z tak wielkim
wysiłkiem uczuł głód, skierował spojrzenie ku swojej torbie na chleb i zdumienie ogromne sprawiło, że
przerwał zaciekłą walkę.
Oto w miejscu, gdzie leżała, pod ciosem, jego torba na chleb, zobaczył na spągu okrąglutki bochenek, taki
sam jak tamten, który dnia pewnego zaniósł ubogiemu Pokrzywdzie. Zajrzał do torby. I ona wypełniona była
chlebem, stała się pękata i ciężka. Bębenek też pełen był, jakby ktoś nalał do niego przed chwilą najlepszej
źródlanej wody. Teraz dopiero poczuł Jan, jak bardzo jest spragniony. Dobył z torby kromkę chleba jedną,
drugą i trzecią. Wydały mu się i one dziwnie znajome z kształtu swojego i wielkości.
„Ach — pomyślał — przecież takie same kromki dawałem każdego dnia Pokrzywdzie".
Jadł szczęśliwy, że może zaspokoić głód. Teraz uczuł w sobie nowy przypływ sił, sprawił to chleb, który
przypomniał mu rodzinny dom, Wilgę i wioskę pobliską, gdzie mieszkali jego towarzysze, górnicy, ci
najbardziej zaufani, zaprzyjaźnieni, niezawodni ludzie.
„Przecież mnie nie opuszczą — myślał — nie pozostawią tutaj na zatracenie. Rozbiją skałę, odkopią mnie i
znów pracować będziemy w kopalni razem jak dawniej. Oni tu przyjdą po mnie na pewno — myślał dalej —
bo jakże by tak zostawili brata? Ręce urobią po łokcie, a rozwalą przegrodę".
Płomień jego lampy, zawieszonej na ociosie, zajaśniał nad podziw silnie i pięknie, tak jakby te myśli Jana
przykazały mu świecić jego robocie. Olej wciąż się pomnażał, otucha wstąpiła w serce górnika. Ujął znów kilof
i zaczął dalej pracować. Głuche uderzenia żelaza o solną skałę sypały się teraz jak grad. Huczało w dziale,
łomotało, jakby nie jeden Soboń, ale pięciu górników nie wypuszczało z rąk kilofów.
Pot spływał strumieniami po ciele Jana, nie czuł tego. Zdjął tylko kubrak i położył go na spągu pod ociosem.
Zawinął rękawy koszuli i bił w nienawistną przegrodę, dalej i mocniej, przejęty jedną tylko myślą, by nie
ustawać, by go towarzysze usłyszeli.
Po długim czasie zmęczył się jednak tak ogromnym wysiłkiem. Przystanął, opuścił ramiona. Przez chwilę
słyszał tylko uderzenia własnego serca i swój zdyszany oddech. Lecz oto spoza skały, dzielącej go od świata,
zaczęło dochodzić najpierw niewyraźne i dalekie stukanie, potem coraz bliższe łomoty i uderzenia żelaza o
skałę, wreszcie głosy ludzi.
„Pomoc... — przemknęło w myślach Sobonia. — To górnicy, towarzysze moi, dobili się do mnie".
Nie opowiedzieć, nie opisać radości człowieka, który doczekał się uwolnienia z niedoli. Soboń osunął się na
spąg, teraz czując dopiero, jak bardzo jest zmęczony. Gdyby krzyczeć było można w kopalni, śpiewać i wołać
na cały głos, czyniłby to z uciechą. Teraz upił tylko nieco wody ze swego bębenka i otarł pot z czoła.
Spąg chłodny był, ocios także tchnął chłodem. Jan sięgnął po swój kubrak i odział się szybko. Teraz już stał
przy strasznej przegrodzie spokojny, z kilofem w ręku, i czekał, nagle spoważniały, jakby nie dowierzając
jeszcze swojemu wielkiemu szczęściu.
I tak zobaczył go pierwszy z górników, który wszedł przez wybity w przegrodzie przekop do jego działa. Był to
sztygar, znany z od-vagi człowiek.
— Bracie! — zawołał obejmując Jana. — A to w sam czas mdążyliśmy tutaj.
— Bracie nasz miły! Towarzyszu dobry! — wołali inni, ściskając ;o kolejno i ukradkiem ocierając łzy. —
Jakżeś oto został żyw? Skąd wiatło miałeś, wodę i chleb?
Soboń stał obok sztygara, który przywiódł mu na pomoc drużynę atowników. Nie mógł ze wzruszenia
powiedzieć słowa, po twarzy 3go tylko płynęły łzy. Sztygar też popatrywał nań bacznie i znać »yło po nim, że
coś zapytać chce Sobonia, tylko wstrzymuje go od 3go jakby jakiś tajemniczy lęk.
Najmłodszy jednak z gromady, gołowąs jeszcze, Józek Burza, ?zyka nie powściągnął. W świetle wielu lamp
górniczych zobaczył, e Soboń ma czymś wypełnione kieszenie od kubraka, toteż z po-piechem rzekł:
— Powiadajcież nam o sobie. Co tam macie, Janie, w tych ieszeniach? Przecież nie kruchy solne chyba?
Soboń ochłonął teraz.
— Pewnie, że nie kruchy. Po cóż bym je tam kładł? — dpowiedział i sięgnął do kieszeni. Kiedy wydostał to, co
tam się tiajdowało, i pokazał towarzyszom na otwartej dłoni, po groma-zie przebiegł szmer zdumienia i
podziwu. Z kieszeni bowiem swojej oboń dobył grudki niewielkie, ale za to ze szczerego złota. Sięgnął o
drugiej kieszeni i takież grudki w niej znalazł.
Teraz w gromadzie zaległa cisza. Po chwili dopiero odezwał się sztygar.
-— Dziwowałem się, bracie miły, jako się stało, żeś w tym dziale przetrzymał przez tydzień cały żyw, teraz
wiem. To On cię wspomógł. On, duch naszej kopalni, który całym podziemiem włada i wszystkimi skarbami
jego. Nagrodził cię, boś dobrze innym czynił. Taki już jest ów Skarbnik, choć u nas przez wielki respekt nie
dajemy mu imienia, choć po prawdzie brać górników węglowych rozliczne nazwy mu przydaje.
On... Tak zowiemy go w naszej wielickiej żupie. Nie powiadajmyż więcej o nim, bo On tego nie lubi.
Potężniejszy to władca niżeli królowie i możniejszy niżeli hetmani. Ostrzega przed niebezpieczeń-
stwem zawału, ognia i wody, nagradza, lecz i karze, a nawet pomstę wywierać umie. Skoro cię obdarował,
służ mu godnie w górniczym stanie, ale nie powiadajmy już o nim więcej. Wracajmy na podszybie z
towarzyszem naszym, a podziękę w sercach dla Skarbnika chowajmy.
Odeszli. Ledwie jednak znaleźli się w znaczniejszej odległości od wejścia do Soboniowego działa, rozległ się
szum i łoskot. To ponownie od stropu oderwała się w dziale skała. Duch kopalni już nie chciał więcej, by
dobywano sól w miejscu, w którym okazał górnikowi swoją łaskawość.
W zagrodzie ubogiego Pokrzywdy zobaczył Soboń furtę na drewnianą zasuwę zamkniętą. Nie widać było
gospodarza.
— A co z Pokrzywdą? — zapytał Soboniowej, kiedy się dosyć nacieszył powrotem do niej, naopowiadał o swej
przygodzie i napatrzył złotym grudkom.
— Odjechał — powiedziała kobieta.
— Dokądże to? — zdumiał się nie na żarty Soboń.
Żona wskazała mu przez otwarte okno koleiny wozu na drodze.,
— A w świat — rzekła tajemniczo. — Kupcowie wędrowni tu byli z samego Cieszyna. Wieść przywieźli, że się
synowie jego odnaleźli i rzemiosłem się trudzą w tym mieście. Gadali, że ojca widzieć radzi i mieć u siebie, to
pojechał z kupcami. Bardzo o ciebie się trapił, ale mówił, że i ty wrócisz do domu.
Na zakolu rzeki Wilgi stała odtąd już tylko jedna, dostatnia i piękna, zagroda Soboniów, a na wzgórzu
pobliskim zasadzono drzewo, wielką rozłożystą lipę, która przez długie lata tam rosła i szumem swych liści
wspominała ubogiego Dyzmę, którego ludzie przezwali Pokrzywdą.
Górnik Jan Soboń żył szczęśliwie do późnej starości i dochował się kilku synów i córek. Jak niegdyś
Pokrzywdę chlebem, tak później wielu jeszcze biedaków wspomagał on Skarbnikowym złotem. Wieści o tym
przechowały się w pamięci niektórych mieszkańców jego okolicy aż do naszych czasów i powtarzane są
chętnie przez starszych wiejskich ludzi, tych, którzy w swym rodzie mieli górników z kopalni soli.
Nie burzcie legend nie tłumaczcie snów
(Olgierd Smoliński, współczesny poeta z Bochni, wiersz „Ucieczki")
Bielsza niż śnieg, jaśniejsza od pereł i alabastru jest postać prześlicznej boginki solnej Bieliczki. Jest to istota
ze świata baśni, która przemieszkuje w najcichszych, zapomnianych i dawno opuszczonych komorach wśród
białych stalaktytów i zarosłych kryształami soli szczątków dawnej obudowy, a także pozostałych po
prastarych robotach filarach solnych.
Narodzić się miała ona z fal morza, które szumiało przed milionami lat w miejscu dzisiejszej kopalni, a jako
boginka pozostaje zawsze młoda, pełna świeżości i wdzięku. Szaty jej są srebrnobiałe, włosy kolorem
podobne światłu księżyca, a twarz jasna jak najbielsza sól.
Bieliczka, jak mówią o niej górnicy, jest bóstwem łagodnym i dobrotliwym, ale zobaczyć ją niełatwo. Częściej
zdarza się w kopalni posłyszeć jej głos. Dlaczego się tak dzieje, różnie powiadają. Jedno tylko wiadomo o niej,
że niegdyś ukazała się ona górnikowi, Klimuntowi Janoszycowi w pewnej komorze, wspaniałej, a
najpiękniejszej ze wszystkich, jakie tylko znajdują się w rozległych podziemiach wielickich. Podówczas już
chodniki, szyby i komory posiadały swoje nazwy prastare, w dawnych księgach zachowane. Były więc komory
Gołębie i Gawrony, był szyb Świętosławski, był Swadkowski i Bużenin, nazwane tak ku czci znacznych ludzi, a
prócz nich wiele jeszcze i takich komór, szybów i szybików, które z dawna opuszczone zatraciły nazwy swoje
w ciągu wielu upływających lat.
Niech więc komora, w której Klimunt Janoszyc zobaczył Bie-
Hczkę, powstanie na nowo nie tylko z wyglądu swego, lecz także z imienia, niech w baśni tej wyjdzie z
niepamięci i niech nazywa się Śnieżysta.
Dnia pewnego przywołał do siebie Klimunta bachmistrz wielicki Grzymisław, mąż znakomity, w sztuce
górniczej ponad wszystkich wielkszą on biegły, i rzekł:
— Klimuncie, młody jesteś, ale zdajesz mi się roztropny i krzepki w sobie. Matka twoja dała ci zdrowie. Bacz
tedy, byś tych darów przyrodzonych nie zmarnował, a przeciwnie, zasłużył sobie u dobrej doli na to, by je
pomnażać jeszcze i rozwijać.
Tu Grzymisław, który siedział w swej komnacie w dworze zupnym przy stole, zdjął z szyi róg pięknej roboty.
Nosił go z dumą na srebrnym łańcuchu jako znak bachmistrzowskiej godności. Położył róg na stole i,
wskazując drogocenny przedmiot młodemu górnikowi, mówił dalej:
— Pomnij, Klimuncie, na ten róg spoglądając, że jako trąbieniem na rogach zwoływali się niegdyś ci, co
szukali po puszczach i wąwozach skarbów ziemi, tak i teraz niech głosi on zawsze o dobrym imieniu górnika.
Nie pokpij przeto zadania, jakie ci wyznaczę, i uczyń wszystko, co ci nakażę, jak możesz najlepiej, młody
kamracie.
Klimunt Janoszyc, zmieszany długą przemową bachmistrza, lecz i ciekaw, jakie otrzyma polecenie, podniósł
na niego oczy.
— I czymże to raczycie zaszczycić mnie w swoim rozkazie, wielmożny panie? — zapytał.
Bachmistrz zawiesił sobie na szyi róg i rzekł, mierząc młodego człowieka bacznym spojrzeniem:
— Ano, jutro od rana samego zjedziesz na szlagu do szybu Królewskiego, a potem pójdziesz na robotę do
komory Śnieżystej. Tam głębić masz nowy szybik, by się dokopać do soli, takiej białej i dobrej, a także czystej
jako właśnie śnieg. Kilku już przed tobą czynić tam szybiki próbowało, alem je zasypać kazał, bo nie
poszczęściło się żadnemu z braci górników i soli nie znaleziono, choć wiemy, że ona tam jest. Co który głębić
zacznie, to promienia jeno sięgnie solnego, nie grubego złoża. Opuścili ręce starsi, cierpliwość ich ze
wszystkim odeszła, a tu właśnie niczego, jeno tej cierpliwości potrzeba. Nie ustawaj, Janoszycu, pracuj w
Śnieżystej, nie żałuj kilofa i młodzieńczej ochoty, a nie minie cię nagroda. Dokopać się nam do dobrej soli
potrzeba.
Klimunt czuł się wzruszony i pełen dumy, że tak możny człowiek, jak bachmistrz Grzymisław, daje mu ważne
polecenie. Ani przez chwilę nie pomyślał, ile go ono będzie kosztowało trudu. Pracować chciał z całego swego
młodzieńczego serca.
— Będę się starał, panie bachmistrzu. Nie pożałuję rąk.
— Zaczynaj więc z jutra!
Rankiem dnia następnego przybył Klimunt Janoszyc do nadszybia Królewskiego szybu, gdzie już czekała
gromadka jego towarzyszy. Kierat wyciągowy, jakim opuszczano ludzi do kopalni i dobywano na
powierzchnię urobek, już rozpoczął pracę. Trzeba było tylko doczekać się w swojej kolei zjazdu. A więc
czekano na nadszybiu, gwarząc z cicha.
Strój górnika, jaki wówczas wdziewano do pracy w kopalni, dodał Klimuntowi powagi. Plecy jego chroniła
cuma, worek poprzeczny, pleciony z mocnych konopnych sznurów, biodra zaś fartuch skórzany, który się
wdziewało od tyłu. Do tego jeszcze i torba robocza, a także kaganek łojowy, jaki trzymał w ręku, sprawiały, że
młodzieniec wyższy się zdawał, mocniejszy i starszy niżeli w czasie rozmowy z bachmistrzem, kiedy miał na
sobie prosty kaftan z kapturem. Tak przyodziany ujął Klimunt szlag*, rodzaj siedziska uplecionego z
lipowego łyka, i mocno przywiązał go do ogromnej, grubej liny szybowej, również z łyka lipowego uplecionej.
Linę ową spuszczał do szybu kierat czterokonny, zbudowany z mocnej dębiny i okuty mosiądzem. Górnicy
umieszczali szlagi po dwa naprzeciw siebie, a prócz tego towarzyszy swych mieli powyżej i poniżej, podobnie
zawieszonych na swoich szlagach z łyka. Tak oto zjeżdżali do kopalni całym gronem. Aż do dnia dzisiejszego
spotkać można w różnych księgach nazwanie, że to były „grona wielickie". A kiedy takim sposobem zjeżdżano
w mroczną otchłań szybową, każdy górnik świecił sobie kagankiem. Aby się nie zderzyć ze zrębem szybu,
odpychał się własną nogą.
Rozeszli się górnicy po wielkich podziemiach, każdy pospieszył do swojego działa. Jeszcze z oddalenia gdzieś
w głębi chodnika widział Klimunt Janoszyc przed sobą światełka lampek łojowych, jeszcze rozmowy
towarzyszy słychać było, czasem pluskanie wody ściekającej gdzieś kanałem do rząpia, ale im dalej odchodził
młody człowiek od podszybia, ciszej się stawało. Aż już tylko kapanie wody i skrzypienie drzewa w jakimś
opuszczonym bocznym chodniku dawało się ledwie uchwycić. We wnęce, którą przed laty wybili górnicy w
ociosie, chcąc poprowadzić nowy chodnik, lecz z przyczyny jakiejś zaniechali tej roboty, na drewnianej ławie
czekał na Janoszyca sztygar, człowiek Klimuntowi mało znajomy, a z wyglądu swego nieskory do pogwarki.
— Powiodę cię do Śnieżystej i wskażę stanie — odezwał się krótko, po czym ruszył przodem.
Poszli. Świat podziemny w blasku dwu teraz kaganków łojowych wydawał się Klimuntowi coraz piękniejszy.
Choć już lat kilka pracował w kopalni, to jednak, ilekroć znajdował się w jakimś nowym dla siebie miejscu,
zawsze odkrywał w nim coś ciekawego. Oto spostrzegł, że wzdłuż chodnika przebiega rynna drewniana,
ułożona tam przez górników przed laty do odprowadzania szybowych wód do rząpia. Teraz już w niej wody
nie ma, a drewno pokryła grubą warstwą sól. Widać na nim cienkie igiełki solne, kryształki i jakby wykwity
podobne do dziwnych, białych kwiatów, jakich nie widać w ogrodach na powierzchni ziemi. Z wilgotnego
stropu niby strzępy pajęczyny zwieszają się niewielkie i cienkie sople stalaktytów. Wszystko jest w barwach
ciemnobrunatnych, a nawet fioletowych, tam gdzie panuje mrok, gdzie jednak pada światło, tam sól bieleje,
srebrzy się i zachwyca oczy.
„Nie dziw — myśli Klimunt — że ludziom wszelkie cudne opowieści przychodzą do głowy, skoro w kopalni
posiedzą dłużej. Żaden las ani góry, ani samo morze nawet tyle piękności w sobie nie posiada, co nasza
Wieliczka".
Tak doszli do wąskiego przejścia, które wiodło już do samej komory Śnieżystej.
— To tu — odezwał się sztygar. Uniósł kaganek i poświecił nim sobie dokoła. — Tu będziesz pracował, Kli-
muncie, a droga, jako widzisz, prosta stąd na podszybie. Chodnikiem z rynną dojdziesz. Bacz jeno, by ci się
łój nie wypalił przed czasem. A zaczniesz głębić od nowa szybik na wprost filara. Szczęść Boże tobie,
kamracie!
— Daj Boże! — odpowiedział Klimunt.
Zawiesił kaganek na ociosie w miejscu, gdzie czynili to jego poprzednicy, i rozejrzał się po spągu. Pokrywał go
gęsto drobny i jasny rum solny, który przypominał śnieg. Na kasztach osiadły cieniutkie strzępki soli, tak
jakby włosy białe, kędyś indziej widać było na porzuconym kawałku drewna białe narośle kryształów.
— Cha, cha — zaśmiał się sam do siebie Klimunt — te włosy solne to jakby kożuch na baranie, ani się
nadziwować nie można, ile różności widać w takiej komorze.
Janoszyc miał ze sobą narzędzia, które przyniósł z podszybia, i w wielkim napięciu uwagi uderzył żelazem o
twardą caliznę.
„Będzież to sól albo nie" — pomyślał.
Pragnął gorąco, żeby była, ale wiedział, że trzeba być w pracy górnika bardzo cierpliwym i wytrwałym, a do
białego skarbu dobierać się z wolna, z rozmysłem uderzając za każdym razem w twardą skałę. Jakoż nie
objawiło się od razu Klimuntowi to, czego szukał. Trafił na iły, gipsy i wapienie. Czasem pokazała się sól
szara, pomieszana z piaskiem i żwirem, lecz było jej niewiele.
„Może by zacząć robotę z innej strony, możem i ja źle trafił.
Sztygar pobłądził chyba w myśleniu — tak rozważał Klimunt — a może i sam Grzymisław... Już to człek każdy
omylnym się rodzi, a cóż dopiero, kiedy się ma tyla komorę, jak Śnieżysta, do przeszukania".
Roztropność nakazywała młodemu Janoszycowi trzymać się górniczych zalet — uporu i wytrwałości przy
pracy. Brał się więc znów do kilofa, niewiele co odpoczywając.
Dnia pewnego, już zaraz z początkiem szychty, wydało się Klimuntowi, że w komorze Śnieżystej nie znajduje
się sam. Czuł, że ktoś jeszcze prócz niego przebywa wśród zielono-białych, iskrzących się ścian, że czyjeś oczy
patrzą na niego z ukrycia.
„To może Skarbnik — pomyślał i uczuł w sobie trwogę. — To On przybył tutaj i kryje się gdzieś za filarem. Coś
się tu stanie, coś będzie i duch kopalni chce mnie ostrzec, jako zawsze ostrzega górników".
Nieśmiało podniósł głowę ku stropowi komory Śnieżystej, który ciemniał wysoko nad jego głową. Rozejrzał
się później po ociosie, czy gdzie nie błyśnie czerwone światełko skarbnikowej lampy. Czekał, a serce mu biło.
Z trudem wielkim uderzał teraz kilofem o twardą powierzchnię solną. Narzędzie wydało mu się tak ciężkie, że
niełatwo było utrzymać je w ruchu. Władca podziemi, Skarbnik, wielki potężny duch kopalni, i on, młody
górnik, Klimunt Janoszyc... Jakiż się nieporadny wydawał sobie teraz młodzieniec i jaki słaby w porównaniu
z tym, który według odwiecznych wierzeń górniczych włada niepodzielnie kopalnią. Oto przybył Klimunt do
trzewi ziemi, do władztwa skarbnikowego, gdy tamten wielki i potężny duch może rozgniewać się raczył.
„Coś będzie" — szeptał do siebie Janoszyc. Rozglądał się, nasłuchiwał. Wypatrywał, czy z mroku wielkiej
komory Śnieżystej nie wychynie ku niemu postać górnika z długą siwą brodą, przepasanego skórą, w czapie
nawisłej, spod której dwoje oczu groźnie błyska ku niemu i jak lampa świeci czerwono. Chwile ulatywały
jedna za drugą, a duch kopalni nie dawał znać o sobie. Nie starał się ani ostrzec przed niebezpieczeństwem
Klimunta, ani też przemówić do niego w jakikolwiek inny sposób. Młody górnik, spokojny już teraz, podjął od
nowa robotę. W rozległym wyrobisku nie słychać było nic prócz uderzeń Klimuntowego kilofa i chrzęstu
rumu solnego pod stopami, kiedy dla odpoczynku przechadzał się małą chwilę, popatrując na piękne w swym
kształcie słupy solne, podobne do kolumn w sali królewskiego pałacu. I znowu uczuł, że w komorze Śnieżystej
nie znajduje się on tylko sam jeden. Był pewien, że jest prócz niego tuż blisko, choć w ukryciu, jakaś inna, nie
znana mu istota.
Pozostając w komorze Śnieżystej przez wiele dni sam, powracał często myślami do rozlicznych opowieści
górniczych, w których prócz Skarbnika występują i diabły, takie jak ów Pieczydło, z piekła wygnany przez
trybunał szatański za to, że górnikowi ubogiemu ukradł chleb, za co przez siedem lat miał tułać się po ziemi,
bez prawa powrotu przed oblicze swoich rogatych współbraci.
Wspomniał i ubożęta ziemne, owe ziemniki, niekiedy skarbnikami zwane, ale o tych wiadomo było dawnym
górnikom,4 że swoją obecność stukaniem kilofów o skałę zawsze ludziom oznajmiają na znak, że i one się
trudzą w kopalni, tam gdzie nie przychodzi wcale człowiek, i strzegą jej razem ze wszystkimi skarbami ziemi,
by trwała i służyła ludziom jako miejsce pracy długie wieki. Wiedział również o cudnej bogince solnej, owej
Bieliczce, która opiekuje się solą, a nikomu z ludzi nigdy nic złego nie czyni.
Bie liczko, Bieliczko przejasne masz liczko, sukienkę z promieni, korale z kamieni...
Przypomniał mu się nagle wierszyk, który w dzieciństwie słyszał od starych niewiast w swojej wsi.
Przypomniał, że można go śpiewać. Cicho zanucił owe zasłyszane przed laty słowa.
Czuł się dziwnie rad i spokojny od tego wspomnienia, teraz zupełnie już go opuścił lęk. „Nie dziw — pomyślał
— że ludzie przeróżne cudności opowiadają sobie o kopalni."
A skoro tylko przemknęła w głowie Klimunta myśl, która go już nawiedziła, gdy szedł do komory Śnieżystej,
pojaśniało nagle dokoła niego, tak jakby księżyc wypłynął zza filara i rozświetlił ciemne wnętrze wyrobiska
snopem promieni. I wtedy nagle ujrzał przed sobą pełną uroku postać. Stanęła przed nim w całej swej
srebrnobiałej krasie, na szyi miała korale z kryształów solnych, takiż sam diadem zdobił jej kształtną główkę,
lecz nade wszystko zachwycała pięknością jej lampa. Był to wielki biały kryształ solny, w którym cudownym
sposobem płonęło światło o bardzo mocnym blasku. Suknia jej mieniła się świetliście, płaszcz przywodził na
myśl zakrzepłą morską pianę, a trzewiczki, uplecione z włosów solnych, osłaniały maleńkie i kształtne stopy.
Była smukła i zręczna, a tak miło spoglądała na Klimunta, że ten nie czuł wobec niej ani obawy żadnej, ani
zmieszania. Coś ciągnęło go do tej nieznanej, cudnej istoty. Prześliczna zjawa stała naprzeciw Klimunta,
świecąc prosto na szybik snopem podobnych do księżycowego blasku promieni swej lampy. Jej wielkie oczy
pełne były dobroci. Zdawała się być równie zaciekawiona osobą Klimunta, jak on jej niespodzianym
zjawieniem.
Po chwili rzekła: - Jestem Bieliczka. Przychodzę do ciebie z głębi kopalni, z dalekich komór, do których nigdy
nie zaglądają już teraz ludzie.
Wiem, czego szukasz tutaj, i chcę popatrzeć, jak pracujesz. Czyń swoje, a ja poświecę ci lampą, by jaśniej ci
było przy robocie.
To powiedziawszy boginka usiadła na wielkim kruchu solnym, który leżał opodal Klimunta, i z uśmiechem na
jasnej twarzy śledziła każdy ruch młodego górnika.
Klimunt skłonił się przed Bieliczką nisko i rzekł:
— Anim się spodziewał, pani Bieliczko, że mnie tu nawiedzić zechcecie. Spoczywajcie sobie i pozostańcie,
dokąd wola wasza, a ja przeciwić się temu nie będę. Wiele przecie powiadają o was, że nie czynicie krzywdy
człowiekowi, że nijakiej przekory w was nie ma ni przeciwności, a soli brać nie bronicie. Tak też i będę
pracował przy was, jakom czynił to do tej pory.
Bieliczką na te słowa skinęła przyjaźnie głową.
Czas jakiś pozostawali oboje w milczeniu, boginka nie spuszczała tylko swych wielkich oczu z Klimunta,
śledząc uważnie każdy jego ruch i świecąc tak, by promień kryształowej lampy rozświetlał mrok
dokoła niego w znacznie większym stopniu niżeli jego prosty kaganek, zawieszony na ociosie, czyli ścianie
komory, górniczym zwyczajem. W pewnej chwili Klimunt, który do pasa prawie znajdował się w wykopanym
przez siebie dole szybikowym, uczuł pod nogami miast twardej skały, którą dopiero co rozbijał kilofem,
wyraźnie miękkie podłoże. Uginało się ono, a nawet dało się słyszeć mlaśnięcia stopy ludzkiej w rozmiękłym
ile. Jednocześnie posłyszał głos Bieliczki:
— Poniechaj roboty, Klimuncie. Porzuć ją. Nie znajdziesz tu soli tej, której szukasz, najlepszej.
Górnik wypełnił nakaz boginki. A Bieliczka mówiła dalej:
— Zasypać trzeba to, co zgłębiłeś, potwór się podkradł do ciebie, sam Zydz, smok podziemny,
najstraszliwszy. Ludzie zbudzili go widno i poruszyli w legowisku. Gdybyś tu został, ogarnie cię, z nóg zbije
strumieniem błota, mokrego żwiru, piasku i kamienia. Nie tu szukać tobie soli. Zydz jest okrutny w swej sile i
oto zbudzony został, przyczaił się, czyha.
Janoszyc pobladł, zrozumiał, że oto znalazł się w obliczu strasznego niebezpieczeństwa. Miast białej i czystej
soli znaleźć mógł dla siebie grząską kąpiel, być może bez ratunku, bo potwór Zydz, zwany również kurzawką,
zapuszcza pod spągiem swe straszne łapy na wszystkie strony i jeżeli go ruszyć niebacznie, gniewa się srodze i
gubi górników. Powiadają oni, że Zydz ma oczy straszne, zielone, że nimi widzi przez skały nawet i w
najgęstszy mrok.
— Zasypuj szybik, Klimuncie! — wołała Bieliczka. — Oddal się od potwora, a ja ukażę ci najlepsze kryształy i
najlepszą sól.
Pochwycił Janoszyc łopatę i to wszystko, co z trzewi ziemi wykopał przez wszystkie dni, zanim objawiła mu
się Bieliczka, jął wrzucać z powrotem do ciemnej, okrutnej jamy, która o mało, zamiast skarbu ziemi, nie
przyniosła mu zguby. Tak oto i bachmistrz Grzymisław, i sztygar, choć mądrzy oboje, dali się zwieść Zydzowi,
bo ów nieprzyjaciel górnika równie przebiegły jest, jak zawzięty.
— Pospieszaj Klimuncie! Pospieszaj! — wołała boginka i Janoszyc dwoił i troił swoje siły, aż wreszcie szybik
został zasypany po sam brzeg.
— Dziękuję wam, pani Bieliczko, z całego mego serca dziękuję — mówił zdyszany górnik. — Ocaliliście mnie,
sprawiliście, że oto wrócę jeszcze na świat. Prawdą jest to, co powiadają o waszej dobroci. Większą prawdą
zaś to, że ratujecie w niedoli, która przecie każdemu z nas przytrafić się może.
Bieliczka uśmiechnęła się tylko. Po chwili wstała i wyciągnąwszy rękę do Klimunta rzekła:
— Pójdź. Powiodę cię tam, gdzie zobaczysz najpiękniejsze kryształy, a potem wskażę miejsce, gdzie
znajdziesz sól najlepszą. Zasłużyłeś na to, bo pracujesz z ochotą i szczerze, z całego serca. Widziałam, jak
trudzisz się przez wiele dni, patrzyłam na ciebie z ukrycia. Uczciwie, pięknie czyniłeś to, coś winien kopalni.
— Bo kopalnię miłuję — cicho odpowiedział Klimunt — i rad trudzę się dla niej każdej godziny.
Więcej nie mówili ze sobą. Bieliczka szła przodem, świecąc sobie przecudną lampą, a posuwała się bezgłośnie
niby obłok płynący po niebie. Klimunt postępował za nią jak w oczarowaniu, pełen zachwytu i wdzięczności.
Nie spodziewał się nigdy spotkać boginki solnej w komorze Śnieżystej, ani marzył nawet o tym, że razem z
nią pójdzie w głąb jej podziemnego królestwa.
Przeszli chodnik, w którym ze stropu zwieszała się jak baldachim ze srebra i bieli niezliczona ilość
stalaktytów, a na ociosie widać było sól w jasne i ciemne smugi. Potem przez wąskie przejście, które uczyniła
sama matka ziemia, zaciskając górotwór na kształt białej, połyskującej bramy, weszli do drugiego
przestronnego chodnika, a w nim, pod górę się posuwając, dostrzegł Klimunt jakby wrota wiodące do
przedsionka, który zdobiły drobne gniazda kryształów solnych podobne do bukietów śnieżnobiałych
jaśminów i konwalii. Cały spąg w owym przedsionku, podobnie jak to było w komorze Śnieżystej, pokrywał
drobny rum solny niby kobierzec śniegowy. Za przedsionkiem u progu wielkiej komory przystanęła boginka i
rzekła unosząc wysoko swoją lampę.
— A teraz dobrze patrz, Klimuncie. Oświetlę ci całą grotę, bo nie komora to jest, ale grota. Nie ludzkie ręce ją
zrobiły. Nie był tu przed tobą nigdy żaden człowiek.
Klimunt Janoszyc rozejrzał się po grocie ciekawie i z ust jego wyrwał się okrzyk zachwytu. Przez chwilę
zdawało mu się, że śni, oto bowiem wszystkie ściany groty oraz strop pokrywały ciasno
192
skupione przy sobie gniazda kryształów solnych różnej wielkości, wtopione w gliniaste podłoże. Były wśród
nich kryształy wielkie jak ludzka głowa i maleńkie jak diamenty, które nosiła Bieliczka w naszyjniku i
diademie. A wszystkie przypominały bukiety kwiatów, misternie ułożone dla przyozdobienia kosztownej i
cennej szaty z baśni lub przepięknego snu.
— Oto masz, Klimuncie, białe kryształy — rzekła Bieliczka. — Ziemniki wraz ze mną troszczą się o nie i
strzegą ich. Moją lampę, korale i diadem sporządziły one dla mnie, by służyły mi jako ozdoba godna mego
stanu. A teraz, Klimuncie, ukażę ci te, które zabrać sobie możesz, drobniusieńkie, i tych znajdziesz wiele. Są
one tuż przy wejściu do komory Śnieżystej, nie tam, gdzie głębiłeś swój szybik, tylko leżą płytko pod spągiem.
— Jakże poznam owo miejsce? — zdumiał się Klimunt.
— Światło mej lampy wskaże ci je i to dziś jeszcze, bo zaraz tam wrócimy. Lecz otrzymujesz tę sól pod
warunkiem, że nie powiesz o białym krysztale nikomu, ni o tym, że go widziałeś własnymi oczami. Wracajmy
tedy, Klimuncie. Dziś jeszcze, mnie tylko wiadomym sposobem, sprawię, że zgłębisz szybik od nowa i sól,
której szukasz, dostaniesz.
Janoszyc skłonił się tylko. W sercu jego było dla Bieliczki tyle wdzięczności, że wypowiedzieć nie mógł tego,
co czuł. Była prześliczna, do tego łagodna i miła. Zrozumiał, że już nie będzie mógł zapomnieć o niej.
Milczący, skupiony, pełen głębokiego wzruszenia postępował za nią w drodze powrotnej do komory
Śnieżystej. Droga wydała mu się dziwnie krótka, a przy tym, choć tyle się działo owego dnia, Klimunt
zupełnie nie czuł zmęczenia.
— Czy przyjdziecie jeszcze kiedy tutaj, pani Bieliczko? — zapytał młody górnik, gdy w torbie jego znalazła się
już piękna biała sól, którą miał pokazać bachmistrzowi Grzymisławowi, a pragnął uczynić to jak najprędzej.
— Przyjdę — odrzekła boginka. — Przecież komora Śnieżysta i inne pobliskie komory to moje mieszkanie.
Rada odwiedzę Śnieżystą.
— To przyjdźcie jutro, pani — poprosił Klimunt. Bieliczka skinęła przyzwalająco głową.
Pora była kończyć szychtę. Młody górnik odszedł z komory, zabierając ze sobą torbę pełną soli. Boginka
długo patrzyła za nim, po czym i ona znikła, a z nią razem i światło lampy oddaliło się gdzieś w głąb
podziemia.
Bachmistrz Grzymisław i tym razem oczekiwał Klimunta Janoszyca w dworze zupnym, siedząc w swej
komnacie przy stole urzędowym. Górnik skłonił się nisko przed znakomitym mężem
i położył przed nim torbę z drobnymi kamykami czystej soli.
— Oto jest, panie bachmistrzu — powiedział. — Raczcie tylko popatrzeć, czy spodoba się wam to, com
przyniósł. Tylem dostał, a więcej brać można, jeśli wola.
Grzymisław usypał nieco soli do czarki, stała przed nim na stole, dobrą chwilę pogrzebał w niej nożykiem, aż
ucieszony zawołał:
— Światło mej lampy wskaże ci je i to dziś jeszcze, bo zaraz tam wrócimy. Lecz otrzymujesz tę sól pod
warunkiem, że nie powiesz o białym krysztale nikomu, ni o tym, że go widziałeś własnymi oczami. Wracajmy
tedy, Klimuncie. Dziś jeszcze, mnie tylko wiadomym sposobem, sprawię, że zgłębisz szybik od nowa i sól,
której szukasz, dostaniesz.
Janoszyc skłonił się tylko. W sercu jego było dla Bieliczki tyle wdzięczności, że wypowiedzieć nie mógł tego,
co czuł. Była prześliczna, do tego łagodna i miła. Zrozumiał, że już nie będzie mógł zapomnieć o niej.
Milczący, skupiony, pełen głębokiego wzruszenia postępował za nią w drodze powrotnej do komory
Śnieżystej. Droga wydała mu się dziwnie krótka, a przy tym, choć tyle się działo owego dnia, Klimunt
zupełnie nie czuł zmęczenia.
— Czy przyj dziecię jeszcze kiedy tutaj, pani Bieliczko? — zapytał młody górnik, gdy w torbie jego znalazła się
już piękna biała sól, którą miał pokazać bachmistrzowi Grzymisławowi, a pragnął uczynić to jak najprędzej.
— Przyjdę — odrzekła boginka. — Przecież komora Śnieżysta i inne pobliskie komory to moje mieszkanie.
Rada odwiedzę Śnieżystą.
— To przyjdźcie jutro, pani — poprosił Klimunt. Bieliczka skinęła przyzwalająco głową.
Pora była kończyć szychtę. Młody górnik odszedł z komory, zabierając ze sobą torbę pełną soli. Boginka
długo patrzyła za nim, po czym i ona znikła, a z nią razem i światło lampy oddaliło się gdzieś w głąb
podziemia.
Bachmistrz Grzymisław i tym razem oczekiwał Klimunta Jano-szyca w dworze zupnym, siedząc w swej
komnacie przy stole urzędowym. Górnik skłonił się nisko przed znakomitym mężem i położył przed nim
torbę z drobnymi i białymi jak śnieg kryształkami czystej soli.
— Oto jest, panie bachmistrzu — powiedział. — Raczcie tylko popatrzeć, czy spodoba się wam to, com
przyniósł. Tylem dostał, a więcej brać można, jeśli wola.
Grzymisław usypał nieco soli do czarki, stała przed nim na stole, dobrą chwilę pogrzebał w niej nożykiem, aż
ucieszony zawołał:
— Biały kryształ! Tegom chciał, Klimuncie! Przednia czyściuch-na sól. Dobrzem utrafił, posyłając ciebie do
Śnieżystej. Masz tu za robotę mały dar ode mnie i niech ci służy.
To powiedziawszy podał Janoszycowi trzos pełen srebra i pożegnał go prędko, lecz bardzo łaskawie. Spieszył
bowiem do Krakowa, gdzie oczekiwał go książę i wiele ważnych spraw, do których wezwany został przez
umyślnie posłanych z Wawelu gońców.
Już w domu, w małej wiosce Lednicy, kiedy matka krzątała się przy kominie około garnków z obiadem,
rozmyślał Klimunt o dziwnej przygodzie, która spotkała go w komorze Śnieżystej. Pragnął czymś ucieszyć
Bieliczkę, coś ofiarować jej takiego, czego nie ma w kopalni. Czego boginka nie zna i nie posiada.
Przed chatą Klimunta rozkwitła dnia tamtego wielka czerwona róża i młody górnik zobaczył ją wyszedłszy do
sadu, co czynił zwykle po robocie. Kwiat był świeży i piękny, na płatkach jego lśniły krople rosy. „Już wiem —
pomyślał — ofiaruję bogince solnej tę różę."
Nazajutrz wczesnym rankiem ściął różę i zawinąwszy ją w czyste płótno schował na sercu pod kaftanem.
Matka Klimunta, która dostrzegła przez okno, co czyni jej syn, ucieszyła się na to bardzo, bo myślała, że chce
on podarować kwiat jakiejś hożej dziewczynie.
Janoszyc jak co dnia zjechał do szybu, i udał się do komory Śnieżystej, z drżeniem serca oczekując, czy się
pojawi Bieliczka. Kaganek łojowy, jak zawsze zawieszony na ociosie, przyświecał mu przy dobywaniu białej
teraz soli. Serce Klimunta uderzało niecierpliwie, czekał. I oto jak za pierwszym razem pojaśniało znowu w
komorze Śnieżystej. Bieliczka przybyła, jak obiecała, uśmiechnięta, ze swą lampą w ręku, i powitała
Klimunta. Uradował się górnik i rzekł:
— Pani, jakżem rad, żeście przyszli znowu, bom oto poważył się coś przynieść dla was z mojego domu.
Zechciejcie zobaczyć, czyli spodoba się wam to, com przyniósł.
Po tych słowach podał Bieliczce różę, którą już wcześniej odwinął z płótna i trzymał leżącą na skrzynce od
narzędzi.
To jest róża — rzekł. — Kwiat z mojego ogrodu. Tu macie same solne kwiaty i wszystko białe, a ona jest
czerwona.
Bieliczka, trzymając lampę w jednej ręce, drugą ręką ujęła kwiat. Na jej twarzy widać było najpierw
zdumienie, potem zaciekawienie, potem zachwyt. Przytuliła różę do ust, gładziła nią biały swój policzek jakby
chcąc przekonać się, że to naprawdę nie sól.
— Róża — powiedziała. — Kwiat, i czerwony, a tu wszystko jest białe dokoła. Słyszałam, jak ludzie rozmawiali
o kwiatach, ale nigdy ich nie widziałam. Klimuncie, ty mówisz, że ona rośnie w twoim ogrodzie. Ty masz
więcej tych kwiatów. Proszę cię, pokaż mi je. Zanieś mnie tam. Chcę je zobaczyć, dotknąć ich. Zabierz mnie
na świat, Klimuncie, ja tak bardzo chcę widzieć kwiaty, i uczyń to zaraz, proszę.
— Jakże was wynieść mam, pani Bieliczko? Którędy?
Na to boginka solna wsunęła sobie różę we włosy u skroni pod skraj diademu i ująwszy znów lampę obu
rękami, skierowała jej światło na ocios. Ku zdumieniu Klimunta ukazały się na nim stopnie.
— Po tych stopniach mnie wyniesiesz z kopalni — rzekła Bieliczka. — Wyprowadzą nas one na świat. Jest ich
tyle, że wyjdziemy po nich z szybu. Weź mnie tylko na ramię i wynieś, a ja będę ci świeciła lampą.
Klimunt wypełnił życzenie Bieliczki. Kiedy ją niósł po stopniach, nie czuł żadnego ciężaru, widział tylko
jasność lampy, słyszał tylko słowa, które mówiła boginka solna do niego:
— Chcę widzieć kwiaty w twoim ogrodzie. Nieś mnie, nieś.
I tak doszli aż do wieńca szybowego. Tam na Bieliczkę padł promień słońca, od którego zgasła jej lampa. Ani
Klimunt, ani ona sama nie wiedzieli, że boginka solna światła słonecznego nie znosi. Bieliczka krzyknęła
boleśnie, zesunęła się z ramienia Klimunta, wypuszczając z rąk lampę. Spadła w dół do komory Śnieżystej.
Tam rozsypała się na drobny pył solny, podobny do kryształków śniegu. I rozsypała się także jej lampa.
— Bieliczko! Bieliczko! — wołał za nią górnik, lecz nie posłyszał odpowiedzi. Biała, promienna istota odeszła
od niego na zawsze. Niekiedy tylko w kopalni słychać było jej głos.
— Oj, dolo — skarżył się żałośnie. — Oj, dolo — i dlatego górnicy nazywali niekiedy Bieliczkę „Ojdolą".
Klimunt Janoszyc porzucił robotę w kopalni. Za srebro, które darował mu bachmistrz, za radą matki dokupił
sobie pola i zajął się jego uprawą. Krzak czerwonej róży, który rósł przy jego domu, jeszcze długie lata otaczał
zawsze szczególnym staraniem. Do końca życia pozostał w chacie sam. Jak sądzić można, nigdy żałować nie
przestał dobrej i ludziom życzliwej boginki solnej, Bieliczki.
— Oj, dolo — skarżył się żałośnie. — Oj, dolo — i dlatego górnicy nazywali niekiedy Bieliczkę „Ojdolą".
Klimunt Janoszyc porzucił robotę w kopalni. Za srebro, które darował mu bachmistrz, za radą matki dokupił
sobie pola i zajął się jego uprawą. Krzak czerwonej róży, który rósł przy jego domu, jeszcze długie lata otaczał
zawsze szczególnym staraniem. Do końca życia pozostał w chacie sam. Jak sądzić można, nigdy żałować nie
przestał dobrej i ludziom życzliwej boginki solnej, Bieliczki.
Posłowie
„Saga o białym krysztale" jest siódmą z kolei książką w dorobku Autorki z cyklu tych, które zawierają baśnie,
podania i opowieści oparte na przekazach ustnych ludu polskiego albo też na źródłach historycznych i mało
znanych zapiskach ludoznawczych. Po śląskim więc Skarbniku, opolskim Utopcu, beskidzkich opowieściach
o zbójnikach, o diable Rokitce i przygodach dzielnych pasterzy, po kupcu wędrownym, przyszła kolej na
małopolską sól. „Saga" bowiem przedstawia baśnie i opowieści, które w rozliczny sposób nawiązują do tego
narodowego bogactwa Polaków. Trudno byłoby w jednej niewielkiej książce pokusić się o całkowite
wyczerpanie wszystkiego, co się powiedzieć da o dziejach i sprawach dwu wielkich żup solnych Wieliczki i
Bochni, i to jeszcze na przestrzeni siedmiu wieków ich istnienia. Nie o to zresztą chodzi Autorce/ Celem
książki jest zwrócenie uwagi młodego czytelnika poprzez baśń i opowieść na samą sól, jak to z nią bywało i
jakie przygody trafiały się górnikom w mrokach kopalni. Celem drugim jest ukazanie wartości moralnych
zawodu górnika solnego oraz właściwości charakteru ludu z „górniczego stanu", jakie wykształciły się w nich
w ciągu wielu lat trudnej i niebezpiecznej pracy. Gdy się mówi o soli, nie sposób pominąć historii Polski:
najazdów tatarskich i pięknej postaci żony księcia Bolesława Wstydliwego, przesławnej Kunegundy,
księżny krakowsko--sandomierskiej, zwanej także Kingą. Legenda głosi, że jej właśnie Polska zawdzięcza sól,
stąd wielka cześć między górnikami dla Kingi. Osoba księżny ponadto zdaniem Autorki i z tego względu
jeszcze zasługuje na większą uwagę, że skupia w sobie zalety charakteru, które i w naszych czasach godne są
naśladowania. Cechowało ją ukochanie człowieka, współczucie dla niedoli i cierpienia, a przy tym skromność
i wstrzemięźliwość w używaniu wszelkich dóbr materialnych. Jej ofiarność dla ludzi i chęć dzielenia się z
nimi, do tego cierpliwość i pokora w codziennym życiu, a przy tym odwaga w potrzebie, przy wielkim
rozumie, gospodarności i pracowitości — oto zdaniem Autorki rzadki i godny przypomnienia ludziom
portret. Kopalnia soli niełatwa jest do opisania, toteż przedstawia się ją jako tło w miarę rozwoju toczącej się
akcji, w różnych czasach i w różnych okolicznościach. Dodać trzeba, że zwiedzanie podziemi jest sprawą
niezmiernie trudną, niekiedy niemożliwą nawet dla osoby zbierającej materiały do książki, gdyż w wielu
przypadkach różne okolice wspaniałego podziemnego świata są niedostępne ze względu na trudności
terenowe i techniczne. Wielką pomocą okazuje się Muzeum Żup Krakowskich, w którym z nadzwyczajną
starannością zachowany został duży fragment kopalni i jej zabytków dotyczących kultury materialnej
górnictwa solnego, jego historii i etnografii ziemi podkrakowskiej. Wykłady pracowników Muzeum, w czasie
zwiedzania wspaniałych komór i sal, pozwoliły Autorce zapoznać się z wielu ciekawymi i ważnymi dla książki
sprawami, dzięki czemu Wieliczka zasłużyła sobie przy pisaniu „Sagi o białym krysztale" na wielką i
serdeczną wdzięczność. Podobnie cenne materiały, choć odmiennego rodzaju, uzyskać można było w
Muzeum im. Stanisława Fischera w Bochni. Tam pracownicy muzeum z największą życzliwością ukazali
Autorce piękno kultury ludowej ziemi bocheńskiej. Zbiór zabytków kultury, zgromadzony w muzeum przez
założyciela placówki Stanisława Fischera, posłużył Autorce w wielu przypadkach do wypełnienia baśni i
opowieści rzeczywistymi, właściwymi dla Bochni i jej okolic treściami. Niewielkie fragmenty poziomów
trzeciego i szóstego w szybie Campi w bocheńskiej kopalni soli, które udało się zwiedzić Autorce z okazji
wycieczki po spotkaniach z Czytelnikami, dały również pewne pojęcie o budowie chodników i samym szybie,
który posiada swoją ciekawą historię. Przy głębieniu jego bowiem, które trwało lat kilkanaście, wystąpiła
groźna kurzawka, skutkiem czego wysiłki górników napotkały na opór niszczycielskich sił przyrody. Wiele też
trzeba było przeczytać o kopalni soli prac większych i mniejszych i znakomicie pomogła Autorce Miejska
Biblioteka Publiczna im. Jana Wiktora w Bochni. Udostępniła bowiem nie tylko bogaty zestaw dzieł własnych
z tej dziedziny, lecz także postarała się o maszynopisy, a nawet rękopisy traktujące o sprawach' i dziejach żup
krakowskich. Instytut Sztuki w Warszawie, kilka Wydawnictw i Muzeum Ziemi również nie skąpiły
doskonałych i rzadkich materiałów, tak więc, być może, i drugą część „Sagi o białym krysztale" uda się jeszcze
napisać. Przekazy ustne dotyczące motywów ludowej twórczości górniczej znane są Autorce jeszcze od jej lat
szkolnych, kiedy to miała możność z racji zawodu ojca — górnika częstego odwiedzania Wieliczki, nie tylko
jako uczestnicząca w wycieczkach turystka. Z tych pięknych lat młodości jak jasny promień rozświetla pamięć
postać wielickiego sztygara Jana Słowika. Był to człowiek, który upodobał sobie stan górniczy nade wszystko i
wysoce go sobie cenił. Był on jednym z tych ludzi, którzy pracując długie lata na dole rozumieją, że kopalnia
„gada", a ponadto potrafią to jej gadanie zapamiętać i powtórzyć innym. Niech więc na zakończenie tego
posłowia nie zabraknie i kilku słów dobrej pamięci dla tego, który kiedyś wobec gromadki szkolnej tak
pięknie opowiadać potrafił o podziemiach wielickiej kopalni.
Praca nad „Sagą o białym krysztale" miała więc wielu przyjaciół. Tym wszystkim, którzy przyczynili się do jej
powstania, składam na tym miejscu słowa serdecznej podzięki.
Autorka
Objaśnienia Autorki
NAJSTARSZA BAŚŃ
s. 7. Leda — używana niegdyś w okolicach Krakowa regionalna odmiana
imienia Łada; Łada — legendarna słowiańska bogini piękna i urodzaju
s. 7. Kontyna — niekiedy też nazywana kątyną — świątynia dawnych
Słowian s. 8. Kwap — w gwarze ludowej: włos puchowy zwierzęcia s. 8. Dadźbóg — słowiański bożek
słońca s. 8. Poświst — słowiański bożek wiatru s. 9. Żegari — miejsce po wypalonym lesie
s. 10. Capraty — wybrzuszony, pękaty (w gwarze podkrakowskiej) s. 13. Żerca-obiatnik — kapłan-ofiarnik
pogańskiego bóstwa s. 13. Swarożyc — naczelne bóstwo dawnych pogańskich Słowian, występuje
m.in. w kronice Thietmara z Merzeburga s. 14. Chełm — wzgórze s. 14. Obiata — ofiara s. 14. Wieczór
Kupały — sobótka, obrzędy nocy świętojańskiej z 23 na
24 czerwca, dawna uroczystość na powitanie lata s. 14. Junoch — młodzieniec
s. 17. Cembrzyna — cembrowina, kamienna obudowa studni s. 17. Giezłeczko — giezło — koszula; tutaj:
szatka, sukienka
GDY PRZYLATUJĄ KRUKI
s. 20. Chyża — ubogie domostwo z chrustu, wykpione gliną; chata rybacka
s. 20. Górnica — odzież wierzchnia, rodzaj siermięgi z płótna lub cienkiego sukna; nazywają też tak nad Rabą
płóciennicę. Górnicę, która jest w zasadzie odzieżą męską, może także niekiedy nosić kobieta
s. 21. Czarna śmierć — mór, morowa zaraza, szczególnie groźna w dawnych czasach epidemia ostrych chorób
zakaźnych, zwłaszcza ospy, dżumy i cholery
s. 21. Brańcy—jeńcy
s. 22. Jasyr — wyraz ten oznacza niewolę u Tatarów lub Turków, lecz także i ludzi, pobranych do niewoli
s. 23. Hezar -- oddział wojska tatarskiego, składający się z tysiąca ludzi; hezarnik — dowódca hezara
s. 24. Bars — drapieżnik z rodziny kotów, przypominający lamparta
201
s. 24. Panew — kocioł, do którego doprowadzono solankę w celu odparowania z niej wody i otrzymania soli
s. 25. Karbarz — robotnik zajmujący się warzelnictwem soli; warzelnię inaczej nazywano karbarią
s. 25. Stanowiś — zatrzymaj się (w niepoprawnym języku ruskim)
s. 25. Arkan — lasso, długi sznur z pętlą, który służył do chwytania ludzi, a także koni na stepie
KINGA PRZESŁAWNA KSIĘŻNA
s. 28. Kinga — Кunegunda (1234-1292), zaliczona przez kościół w poczet błogosławionych—żona Bolesława V
Wstydliwego (1226-1279). córka króla węgierskiego Beli IV (1206 1270) i jego żony, królowej Marii, Kinga
była księżną krakowską i sandomierską. Po śmierci męża porzuciła życie świeckie i została w Starym Sączu
zakonnicą w klasztorze Sióstr Klarysek, którego była założycielką w roku 1280. Ojciec księżny Kingi, Bela IV,
pochodził z rodu Arpadów — dynastii królów węgierskich panujących w latach 1001-1301. Matka — królowa
Maria była córką cesarza z Bizancjum (dawna nazwa Konstantynopola, obecnie Stambułu). Pierścień
herbowy Kingi, tj. pierścień z wizerunkiem Apostolskiego Krzyża był godłem rodowym dynastii Arpadów,
panującej od wieku IX (śmierć Arpada w 907 r.) do Władysława IV (1272-1290).
s. 29. Głosiciel — herold; w średniowieczu (od XII w.) członek służby porządkowej na dworze panującego
s. 29. Pąć — pielgrzymka
s. 30. Przysiółek—mała wioska
s. 32. Oporty odmiana jabłek o barwie jasnokremowej. z perłowym
odcieniem
s. 34. Zmierzły — niemiły, uprzykrzony; gwarowe
s. 34. Śmierna — cicha, skromna; archaiczne
s. 36. Ćwik — w myśliwstwie: ptak, którego podejść ani zwabić nie można; ćwikiem nazywa się też
człowieka bardzo doświadczonego, chytrego . i przebiegłego
s. 38. Pean (z lac.) — uroczysta pieśń pochwalna, opiewająca zwycięstwo lub bohatera; tu — wyraz pean
oznacza odgrywaną na trąbach melodię powitalną na cześć króla
s. 42. Ka\e\V.a — ХотеЪка na pieniądze
s. 43. Karło — rodzaj ozdobnego krzesła bez oparcia
s. 43. Grzywna — średniowieczna miara wagowo-pieniężna, według której oceniano metale szlachetne: złoto i
srebro
s. 43. Góra — kopalnia
s. 45. Wnuczka bizantyjskich cesarzy — Kinga była córką Marii Laskaris, cesarzówny bizantyjskiej
s. 45. Kruchy solne — kawały, bryły soli kamiennej większych wymiarów, na przykład ponad 25 kg
s. 45. Płytwy — tratwy
s. 45. Kopalina — minerał wydobywany przez górników z głębi ziemi
45. Wieniec szybowy — prostokątna, wykonana z drewna pojedyncza rama obudowy szybu
47. Góromistrz — nazywany również bacłimistrzem — pracownik sprawujący dozór techniczny nad robotami
górniczymi; sztygar s. 50. Warzycze — warzelnicy, robotnicy zajmujący się warzeniem soli
DROGA, KTÓRĄ PRZESZEDŁ CZERWONY BYK
54. Tu men - - oddział wojska tatarskiego liczący dziesięć tysięcy wojowników
54. Om — oddział wojska tatarskiego liczący stu ludzi s. 55. Mirza — tatarski tytuł książęcy
55. Nie zostawia pośladków — zbyt długo trzyma wojowników na koniach, przemęcza żołnierzy
>. 57. Kabłan — po tatarsku: tygrys; tatarski komplement
>. 59. Juźnik dziesiętnik, dowódca dziesiątki, czyli juzu wojowników tatarskich s. 61. Bródło —
dawny element fortyfikacji, płot z zaostrzonych kołków, stawiany między dwoma chatami zamykający dostęp
do wsi okolnicy (to znaczy takiego typu wsi, gdzie zabudowania okalały okrągły plac wiejski) s. 61.
Komornik — zarządzający gospodarstwem rycerza s. 62. Solarnia — skład soli
s. 62. Samborza — wieża obronna nad warowną bramą s. 65. Sołek — rodzaj składu na różne
gospodarskie rzeczy, odzież, sprzęty, ziarno s. 65. С han urn (lat.) - - kobieta, dziewczyna s. 68. Bildżi —
ur {tal.) — skowronek
68. Dy marka prymitywny piec gliniany, w którym w dawnych czasach wytapiano żelazo z rudy żelaznej;
dуmarz — wytapiacz żelaza pracujący przy dymarce s. 68. Kuźnik — hutnik i kowal w jednej osobie s. 68.
Zdeble w gwarze śląskiej: malcy, dzieci, także źdźbła, a nawet i maleńkie zwierzęta s. 68. Białki —
niewiasty, kobiety zamężne, zwane tak potocznie od białego zawicia na głowie s. 68 Piecowisko — tutaj:
teren, na którym działają piece — dymarki
KRÓLEWSKA SÓL
s. 72. Puginał (z włoskiego) ----- krótka broń sieczna do walki na najbliższą odległość s. 75. Dranica —
deska łupana za pomocą dłuta i siekiery
77. Wołek — ruiny zamku w Wołku znajdują się obecnie w lesie nad rzeką
Komeszniczanką (okolice Żywca) 80. Praefectus (łac. zwierzchnik) — wysoki urzędnik administracyjny
lub wojskowy; tu w znaczeniu: burgrabia — urzędnik w zamkach i miastach królewskich i biskupich,
mający pełnomocnictwa wojskowe i sądownicze s. 82. Prasoł — kupiec handlujący solą s. 82. Persona
(lac.) — osoba s. 86. Kazimierz IV Jagiellończyk — (1427-1492), syn Władysława Jagiełły, wielki książę
litewski od 1440, od 1447 król Polski s. 87. Jaczka — rodzaj kaftana
ZA DUNAJCEM W CIEMNYM BORZE
s. 95. Hyrny — szumny, sławny s. 95. Chebd — także: hebd; odmiana dzikiego bzu rosnąca na brzegach
lasów i polach s. 96. Cucha — rodzaj sukiennego obszernego kaftana góralskiego, inaczej gunia s. 97.
Kłobuk — wysoka czapka, jaką kiedyś nosili także zbójnicy s. 98. Podebrać się — gwarowe: wzmocnić się s.
100. Ludwisarz — rzemieślnik odlewający dzwony
CZERWONA SAKIEWKA
s. 102. Kropierz — ozdobna kapa na konia, zakładana zwykle pod siodło
s. 102. Safian — rodzaj delikatnej skóry kozłowej
s. 106. Szychta—gwarowe: dniówka
s. 106. Moderunek — wyposażenie
s. 106. Działo — komora, miejsce wybierania soli
s. 106. Dusie — żartobliwa nazwa dukatów
s. 106. Floreny — złote monety, w XIII w. bite we Florencji we Włoszech,
które w czasie późniejszym rozpowszechniły się w wielu krajach Europy;
w tym również i w Polsce, gdzie utrzymały się w obiegu przez kilka
wieków s. 107. Starzejsi — mężowie zaufania, wybierani w dawnych czasach przez
górników s. 107. Walanka — rodzaj gorzałki, wódki s. 107. Warcowny — sztygar
s. 107. Pucka — rodzaj przybijaka drewnianego, narzędzie górnicze s. 107. Spąg — potocznie: dolna
powierzchnia, spód wyrobiska, inaczej spodek s. 109. Ostudny — niemiły, przykry; gwarowe s. 109.
Bachmistrz — sztygar
s. 110. Szkarwęga — wyraz gwarowy: zadzior; także wyzwisko górnicze s. 116. Zapona — zapinka, rodzaj
ozdobnej agrafy s. 118. Helmisko — gwarowe: stylisko, trzonek od kilofa czy łopaty s. 121. Kiścień — broń
tatarska, kula ołowiana, umocowana przy łańcuchu
lub mocnym rzemieniu, obejmującym kiść, czyli przegub ręki s. 127. Ocios — boczne ściany wyrobiska s.
127. Wyprawa — obudowa wyrobiska w kopalni
s. 127. Kaszty— kaszt —podpora stropu wyrobiska wykonana z okrąglaków,
układanych krzyżowo na sobie w kształt studni czy klatki s. 128. Szyb Królewski — Regis s. 128. Szyb Szewca
— Sutoris s. 128. Geniusz miejsca {lac. genius loci) — tu: istota z wierzeń górniczych
DRWALE
s. 130. Żupa — kopalnia; żupnik — zarządzający kopalnią s. 131. Podżupek — urzędnik zastępujący żupnika s.
132. Mierzyn, mierzynek — niewielki koń roboczy s. 133. Posesjonat — szlachcic posiadający większą
majętność ziemską s. 139. R e w e r e n d a (z lac.) — dawna nazwa sutanny; w średniowieczu studenci szkół
wyższych nosili strój przypominający ubiór księży i kleryków
SIODEŁKO
s. 141. Kitla — rodzaj kaftana, bluzy; tradycyjny strój górnika używany od
kilkuset lat s. 143. Rudny, rudnik — górnik pracujący w kopalni rudy s. 146. Bełch — także: bełk — źródełko
s. 146. Boch — kępa, pagórek s. 146. Piec — gwarowo: chodnik w kopalni soli s. 147. Byle szczeliny się
nie ulęknie — ogólnie znane powiedzenie górnicze; mówi się tak o górnikach odważnych, którzy nie
uchylają się od żadnych trudów, niewygód i niebezpieczeństw w kopalni s. 147. Dybzak — parciany lub
skórzany worek na chleb s. 149. Jata — namiot, dach płócienny s. 149. Far у na — tu: pospolita potrawa z
mąki i mięsa s. 152. Gładysz — rodzaj wysokiego glinianego garnka s. 154. Stanie — posterunek, miejsce
pracy s. 159. Kurza w к а — warstwa piaszczysto-ilasta przepojona wodą, tworząca
ciekłą masę, nadzwyczaj trudną do ujęcia, utrudnia roboty górnicze s. 161. Rząp — dolna część szybu
położona poniżej ostatniego poziomu, gdzie zbiera się ściekająca woda s. 163. Szturmować — gwarowe:
szarpać, dobijać się do czegoś, niepokoić, awanturować
s. 165. Jan Matejko (1838-1893) — najwybitniejszy polski artysta malarz
historyczny s. 165. Ferdynand Olesiński — uczeń Jana Matejki, z końca XIX w. s. 166. Piotr Kornecki —
malarz bocheński z czasów Jana Matejki s. 168. Poziom — rodzaj piętra w kopalni
s. 169. Nadszybie — pomost koło szybu wraz z urządzeniami, gdzie odbiera się urobek, wyciągany szybem.
Odbywa się również stamtąd zjazd ludzi do kopalni, a także ich wyjazd
POKRZYWDA
s. 173. Ś wieczny — rozdzielacz codziennych porcji oleju do lamp dla górników w kopalni s. 173. Ława — tu
w znaczeniu dużej płyty solnej s. 173. Kłapeć — duża bryła solna, oderwana od calizny klinami s. 173.
Górotwór — skorupa ziemska
SAGA O BIAŁYM KRYSZTALE
s. 182. Promień solny — sól leżąca pod ziemią bardzo cienką warstwą s. 183. Szlag — siedzisko umocowane
do liny wyciągowej. W wiekach XVII-- XIX owe siedziska miały kształt ławeczek plecionych, ale z relacji
osób, które zwiedzały kopalnię w Wieliczce, wiemy, że szlagi miały również kształt krzesełek, a nawet spotkać
można w literaturze określenie, że szlag miał kształt stołka, który uwiązywano do liny szybowej. Od wieku
XVII zarówno linę wyciągową, jak i szlagi wyrabiano z włókien konopnych. W wiekach wcześniejszych
wyrabiano ją z łyka lipowego
Spis treści
Najstarsza baśń............... '
Gdy przy/atu/ą kruki............ 20
Kinga, przesławna księżna......... 2°
Droga, którą przeszedł czerwony byk . . 54
72 Królewska sól................
Za Dunajcem w ciemnym borze....... 94
Czerwona sakiewka.............1U1
Drwale....................13°
Siodełko................ • • 141
Z dziejów drewnianego posążka.....165
170 Pokrzywda..................x
1 Ol
Saga o białym krysztale..........101
199
Posłowie...................
901