1
Artur Boratczuk
Wedle reguły kreacji
Chwarszczany 2011
2
copyright by Artur Boratczuk
Redakcja: Barbara Gabrysz
projekt okładki: agmART
ilustracja na okładce: Bruce Rolf (rolffimages)
Wydanie 1
ISBN 978-83-933337-0-7
Chwarszczany 2011
3
Rozdział pierwszy
1
Ludzi we Fraudencji nie ciekawiło, co dzieje się poza ich doliną.
Gdy nocą za wzgórzami widać było łuny, wychodzili przed domy
i zgadywali, czy to płoną lasy, łąki, wioski w innych dolinach, czy
wybuchła jakaś wojna, koniec świata się zaczął, a potem kładli się
do łóżek i zaciągali kotary, żeby blask nie przeszkadzał im we śnie.
Wszystko za horyzontem było dla nich bezpańskie. Zaczynała się ta
bezpańskość już na stokach. Rosły tam przy polnych dróżkach
jabłonie, śliwy, grusze, czereśnie i leszczyna; mógł z nich zrywać,
kto chciał, nie wiadomo, dla kogo rosły. Tak kończyło się to, co
ogrodzone, zwyczajne, bez zgadywania.
Osobliwością Fraudencji był kościół, wzniesiony nie w sercu
miejscowości, lecz na jej osierdziu. Jakiś przejezdny naukowiec
tłumaczył, że to relikt zamku templariuszy, założycieli Fraudencji,
którzy stronili od ludzi i żyli na uboczu.
Najbliżej kościoła mieszkała Głupia Irmina. Pod jej płotem
oszczeniła się kiedyś suka młynarza Rahnera. Stało się to w nocy
z soboty na niedzielę, tak że rano idący na mszę mogli sobie
przystanąć i litować się:
– Biedne psiaki... Rahner skąpy, nie będzie chciał ich żywić,
pewnie wszystkie potopi.
– Potopi, co roku topi.
– Potopi pod młynem, pod kołem. Tam woda najgłębsza.
4
Rahner zapakował pięć szczeniąt do worka i zaniósł na brzeg
rzeki. Cisnął miot w odmęty i przyglądał się bąbelkom na
powierzchni. Ku jego niezadowoleniu worek musiał się w jakiś
sposób rozwiązać, bo jedno ze szczeniąt wypłynęło żywe. Uznał to
jednak za znak boży, zabrał psa ze sobą i nadał mu imię Glück:
Szczęście.
Dwa lata później wybrał się do pobliskiego miasta załatwić kilka
spraw. Glück, wyrosły na olbrzymiego wilczura, zamiast iść przy
nodze, ciągnął smycz w swoją stronę, aż znaleźli się obok kolektury
loterii państwowej. Rahner, choć nigdy nie wydał ani feniga na
żadnej loterii, tym razem kupił jeden los. Nie mógł uwierzyć, gdy
okazało się, że wygrał milion marek.
– To nagroda za ciężką pracę i oszczędne życie – tłumaczył sobie.
W ciągu tygodnia sprzedał żarna i wyjechał w południowe strony.
Glücka zostawił we Fraudencji u karczmarza Pohla. Nie przyszło mu
nawet do głowy, że wygraną na loterii zawdzięcza zwierzęciu. Pohl
natomiast, uwielbiający niezwykłe historie, jakich wiele nasłuchał się
od pijących w jego szynku mężczyzn, wierzył, że Glück obdarzony
jest nadprzyrodzonymi właściwościami. I rzeczywiście, na Wielkanoc
1943 roku, gdy zamykał karczmę, pies przytaszczył w pysku
diamentową bransoletę, a potem zaprowadził go do ruin starego
zamku i wskazał wygrzebaną między chaszczami dziurę – wejście do
lochów. Pohl znalazł tam kufer pełen złotych monet i klejnotów.
O mało nie oszalał, pojąwszy, że posiadł skarb templariuszy,
o którym nieraz rozprawiali piwosze w jego karczmie.
– Sprawdziło się jego imię – powiedział tajemniczo staremu
Ernstowi, ofiarowując mu psa i prosząc, żeby o niego dbał. Jeszcze
tej samej nocy, nie zaprzątając sobie nawet głowy sprzedażą
5
karczmy, jakby sparszywiało mu dotychczasowe życie, wyjechał
z Fraudencji nie wiadomo dokąd.
Ernst z Glückiem na rzemieniu nadzorował jeńców rosyjskich,
którzy pracowali na folwarku i wierzył, że wojnę uda się Niemcom
wygrać, młodzi wrócą, sami popilnują porządku, a on będzie
spokojnie żył na emeryturze. Ale na początku 1945 roku wszyscy we
Fraudencji zaczęli się pakować i uciekać za Odrę. Stary Ernst, rad
nierad, musiał postąpić jak pozostali.
Jedyną osobą, która odmówiła wyjazdu, była Głupia Irmina. Miała
dwadzieścia trzy lata, długie, jasne włosy, twarz zmartwychwstanic
z gotyckich malowideł w kościele i talię jak przewężenie klepsydry.
Nie godziła się z myślą, że jakakolwiek wojna może zmusić ją do
opuszczenia Fraudencji, gdzie znała każdą pestkę, gdzie polne dróżki
prowadziły na ścierniska, skąd krzyczała do chmur. Tylko we
Fraudencji czuła się zdrowa. Nawet kilka kilometrów od domu
mieszało się jej w głowie, mdlała. Z tego właśnie powodu nazywano
ją Głupią.
Przyglądała się, jak sąsiedzi pakują dobytek na wozy. Pomagała
taszczyć tobołki, układać srebrne serwisy na pierzynach, żeby nie
tarabaniły w drodze i obiecywała opiekować się domostwami, dopóki
ich właściciele nie wrócą. Wszyscy wierzyli, że wrócą.
Pod koniec lutego została sama. Towarzyszył jej tylko wilczur
Glück, którego podarował jej dla obrony stary Ernst. Chodził z nią na
spacery po zaśnieżonych sadach, baraszkował w zaspach, co chwilę
szczekając, aportował do jej nóg.
– Dlaczego wtedy nie skamlałeś, piesku, dlaczego? – pytała go.
Zakochała się w jednym z rosyjskich jeńców i kiedy wymykał się do
niej, przeskakując zasieki, Glück, którego stary Ernst puszczał na
6
noc samopas, nigdy ich nie zdradził. Baraki ewakuowano, a Irmina
zorientowała się, że jest w ciąży.
Podczas bezsennych nocy leżała rozebrana w łóżku i biła się
zaciśniętymi pięściami po brzuchu. Glück traktował to jako zachętę
do figlów, wskakiwał na pościel, walił ogonem o materac i lizał
brzuch Irminy.
– Piesku, jeśli to dziecko nie umrze samo, utopię je koło młyna –
wyznawała, obejmując jego kark i czochrając go po grzbiecie.
Kiedy do Fraudencji wkroczyło polskie wojsko, a niedługo po nim
ludność cywilna, bała się, że niemiecką mową ściągnie na siebie
jakieś nieszczęście, więc starała się jak najrzadziej wychodzić
z domu, a jeśli już musiała, nie ruszała się nigdzie bez Glücka. Jego
wyszczerzone kły najlepiej chroniły przed zaczepkami.
Obok jej domu osiedlił się Polak imieniem Karol, zbiegły z robót
w Hesji. Przez kilka lat pobytu wśród Niemców dość dobrze poznał
ich szwargot i mógł swobodnie porozumiewać się ze swoją sąsiadką.
Zachodził do niej codziennie, pytał, czy nie potrzebuje czegoś
i opowiadał o miastach, które zwiedził w swoim życiu:
– Jest tyle pięknych miast na świecie... Wiele zburzono, na
przykład Berlin, ale widziałem jeszcze niezburzony. Tak samo
Warszawę. Widziałem Tarnopol, stamtąd pochodzę, teraz pewnie też
zburzony... Odzipnę trochę tutaj, w tej osadzie i ruszę dalej, tutaj
nie ma dla mnie miejsca... – i nasłuchiwał, czy Irmina zacznie go
podpytywać o miasta, bo pragnął zabrać ją ze sobą. Spodobała mu
się i zalecał się do niej, jawnie okazując matrymonialne zamiary.
Irmina była mu przychylna; zdawała sobie sprawę, że ożenek
z Polakiem byłby najlepszym sposobem na uniknięcie przymusowego
wysiedlenia, ale nie interesowały jej miasta.
7
– Co w nich takiego pięknego? – pytała.
– Inne życie... Ludzie żyją tam całkiem inaczej.
– Niby jak?
– Inaczej... Kobiety golą się tam pod pachami....
– Naprawdę?! – nie dowierzała. – Może pojechałabym z tobą, ale
musiałbyś coś zrobić.
– Co takiego?
Zwierzyła się, że jest w ciąży i poprosiła o pomoc w znalezieniu
lekarza, który mógłby wykonać skrobankę. Karol cieszył się w głębi
duszy, że chce to zrobić, aby pierwsze dziecko urodzić właśnie jemu,
lecz znaleźć lekarza we Fraudencji nie potrafił.
– Musimy iść do miasta – kaptował dalej Irminę. – Tylko tam są
lekarze od zabijania dzieci.
– Naprawdę są?
– Pełno ich tam. Sam kilku widziałem. Łatwo ich poznać. Noszą
ładne garnitury, wszyscy im się kłaniają z daleka i pytają: ”Jak
zdrowie, panie doktorze?”
– Dobrze. Pójdziemy szukać takiego miasta.
Brzuch Irminy już się zaokrąglił. Podkasała bluzkę nad pępek,
jakby chciała, żeby słońce nie skwarzyło jej twarzy, tylko ten brzuch,
żeby pył z drogi nie osiadał nigdzie indziej, tylko na tym brzuchu.
W rękach niosła zawiniątko z prowiantem, resztę rzeczy dźwigał
Karol. Między nimi wlókł się ze spuszczonym łbem Glück.
Za Fraudencją, tak daleko, że zapomnieli, ile zakrętów było po
drodze, Irmina upadła nagle i zaczęła tarzać się między koleinami.
– Nie mogę iść dalej – charczała. – Kręci mi się w głowie. Nie
mogę... iść...daleko... – bełkotała między spazmami atakującymi jej
ciało.
8
– Może to droga tak cię przyciąga? – zastanawiał się Karol. –
Musimy iść polami. – Pomógł jej wstać, zagwizdał na Glücka i weszli
w zagon oziminy. Ale kilkanaście metrów dalej Irmina znów jakby
natrafiła na niewidzialną granicę. Karol zrobił kilka kroków do przodu
pokazując, że nic tam nie ma, próbował ją nieść, ale gdy zemdlała
na jego rękach, cofnął się przerażony.
– Musimy wracać – powiedział. – Odsapniemy w domu
i spróbujemy nocą.
Nocą jednak też im się nie udało.
– Przecież tu nic nie ma... – rozmyślał Karol. – Gdyby było, Glück
zawyłby... A może to księżyc tak przyciąga? – przyszło mu do głowy,
bo przypomniał sobie, że księżyc przyciąga morza i oceany. –
Musimy poczekać na nów.
W nowiu Irminę też coś wstrzymało.
– Może we mgle się uda? – nie dawał za wygraną Karol.
Spętali się postronkiem, żeby się nie pogubić we mgle, ale i to
było na nic.
– Spróbujemy wodą – Karol nie chciał się poddać. – W wodzie
zawsze jest mniejsze przyciąganie.
Spróbowali iść wodą, ale Irmina mdlała nawet w wodzie.
– Nie przejdziemy – zmarkotniał Karol. – Trzeba nam zostać. Nie
ma już jak oszukiwać tego niewidzialnego. Nów, pełnia, rzeka,
droga, bezdroża, mgła; nic nie pomogło. Wrócimy, ty zostaniesz, a ja
pójdę szukać tego lekarza od zabijania dzieci i przyprowadzę go do
ciebie.
Irmina została w domu z Glückiem, a Karol ruszył sam. Szło mu
się inaczej niż zwykle. Kiedyś chodził szybko, nie rozglądając się za
bardzo – na rozglądanie mieli czas tylko włóczędzy, widywał takich
9
dziadów-lirników pod Tarnopolem, jak człapali od sioła do sioła
i śpiewali swoje pieśni. Ale za Fraudencją oblazł go strach, czy i na
niego nie czai się gdzieś takie niewidzialne jak na Irminę i zwolnił.
Podnosił spod nóg kamyki i szastał nimi przed siebie, sprawdzając,
czy nie zatrzyma ich w powietrzu niewidzialna granica.
Poprzypominało mu się trochę pieśni dziadów–lirników, parę
zwrotek, kilka refrenów. Nie ma jednej granicy dla człowieka
i kamieni. Rzucał w tarniny przy trakcie. Spłoszone ptaki pierzchały
na cztery strony. Nic ich nie zatrzymywało. Nie ma jednej granicy dla
człowieka i ptaków.
Kilkanaście kilometrów za Fraudencją było małe miasteczko.
Kiedy Karol tam doszedł, tak był rozeźlony na swoją włóczęgę, że
zaczął rzucać kamieniami w domy przy wjazdowej ulicy. Opamiętał
się, widząc, że zza szyb spozierają na niego ludzie. Powiedzieli, że w
miasteczku jest lekarz, na dodatek ginekolog i wskazali drogę do
niego.
Lekarz wyglądał podejrzanie, bo nie nosił ładnego garnituru,
tylko filcowy kubrak i nazywał się też podejrzanie – Pędziwiatr; ale
był bardzo miły i chętnie zgodził się iść natychmiast z Karolem do
Fraudencji, chociaż słono sobie za to policzył.
– Nie ma się co martwić – mówił w drodze, gdy dla zabicia czasu
smyrgali kamieniami. Doktorowi bardzo się ta zabawa spodobała. –
Będzie fachowo, bez zbędnego bólu i powikłań. Jak to mówią:
„Przeminęło z Pędziwiatrem”.
Na miejscu zdecydował, że na aborcję jest za późno, gdyż Irmina
była w siódmym miesiącu ciąży. Jednak stwierdził, że można
wywołać przedwczesny poród i sztuczne poronienie. Obiecał przyjść
następnego dnia o pierwszej po południu i kazał przygotować dużo
10
ciepłej wody, czyste ręczniki i mydło. Wychodząc na ganek pogłaskał
Glücka, podniósł spod furtki parę kamyków i poszedł do miasteczka.
Noc poprzedzającą zabieg Irmina przespała głębokim snem.
Obudził ją nad ranem Karol, mówiąc, że musi załatwić kilka spraw
i wróci późno, kiedy już będzie po wszystkim, bez krwi. Wstała
pogodna i spokojna. Zrobiła śniadanie dla siebie i Glücka, a później
zakrzątnęła się wokół przygotowań, które zalecił doktor. Do południa
uwinęła się ze wszystkim. Nastawiła do gotowania sagan z wodą
i usiadła przy stole w kuchni.
Po pierwszej zaczęła się niepokoić. Woda wrzała, więc dolała
trochę zimnej. Chciała skrócić oczekiwanie na spóźniającego się
doktora zabawą z Glückiem, ale ten gdzieś się zawieruszył .
Nagle usłyszała krzyk na dworze. Zarzuciła chustkę na głowę
i wybiegła przed dom. W tumanie kurzu, kilkadziesiąt metrów dalej,
stała grupka gestykulujących mężczyzn. Spostrzegła wśród nich
sylwetkę Karola. Podeszła bliżej.
Ktoś uniósł drąg. Rozległ się skowyt. Irmina rozpoznała głos
Glücka i uklękła przy nim. Karol wstrzymał mężczyznę
przymierzającego się do następnego ciosu. Glück leżał już
bezwładnie z roztrzaskaną głową. Karol pochylał się przy kimś dwa
metry dalej.
– Glück chciał zagryźć doktora – powiedział po niemiecku.
Doktor Pędziwiatr miał straszliwie zmasakrowaną twarz.
Z rozdartego policzka zwisały kawałki skóry. Palce obu jego rąk były
zupełnie zdruzgotane.
Irmina osunęła się na ziemię. Chwyciły ją bóle brzucha.
– Ona jest w ciąży! – krzyknął Karol. – Rodzi! Pomóżcie zanieść
ją do domu i wezwijcie kogoś!
11
– U Broniszów jest akuszerka, pobiegnę! – zawołał ktoś.
Po kilku minutach do Irminy przyszła Broniszka. Zdziwiła się, że
tak szybko zdążono przygotować ciepłą wodę, mydło, prześcieradła
i ręczniki.
Poród okazał się bardzo trudny. Trwał ponad pięć godzin.
Noworodek ważył zaledwie półtora kilograma, tyle co podrośnięty
kocurek. Broniszka nawet nie położyła go przy matce; Irmina umarła
do swojego krzyku.
2
Trwając w otępieniu przy dziecku, Karol zdecydował jedynie, że
trzeba je ochrzcić.
We fraudenckim kościele już od miesiąca celebrował polskie msze
ksiądz Smętek, przybyły, jak większość nowych fraudenczan,
z Kresów Wschodnich. Karol, niezgrabnie trzymając noworodka,
zapukał do drzwi plebanii. Otworzył je organista, Jerzy Stojanowski.
– Pochwalony, pochwalony – odpowiedział na powitanie. – Do
kogo i w jakiej sprawie?
– Do księdza proboszcza, w kwestii chrztu.
– Aaa, to wy jesteście ten Karol. Ludzie opowiadali... Matka jemu
zmarła się... Trudna sprawa... No, wchodźcie.
– Kto tam, Jerzy? – spytał ksiądz Smętek nasłuchując odgłosów
z sieni.
– Ochrzcić po bożemu to małe chciałem. – Czapkował Karol
wchodząc do pokoju proboszcza.
– Proszę, proszę.
Do pokoju weszła żona organisty, Halina. Pozdrowiła Karola
i odwinęła krajkę, zasłaniającą twarz dziecka.
12
– O, jakie śliczne, bladziuteńkie! – zaszczebiotała. –
Skamraczek, ale wyrośnie, uchowa się.
Ksiądz Smętek posadził Karola przy stole i wyciągnął z szafy
grubą księgę parafialną.
– Kiedy urodzone?
– No wczoraj, piętnastego maja.
– Jakie imię dacie mu na chrzcie?
Karol bezradnie rozłożył ręce.
– Co wy taki rozciamkany? – obruszył się ksiądz. – Że żona
umrze przy połogu, to i zdarza się, trudno, ale syna macie, o nim
myśleć trzeba. Jakie imię planowaliście?
– Ale to nie mój berbeć.
Dopiero teraz Karol objaśnił księdzu i Stojanowskim całą
sytuację.
– Trudna sprawa – zasępił się ksiądz Smętek. – Nie wiadomo,
kim był ojciec, nie wiadomo nawet, jakie nazwisko nosiła matka, ot,
kałabania... Z sakramentami też ciężko coś powiedzieć, bo to
przecież protestanckie pacholę...
– Do chrztu to mogę to trzymać – zaoferował się Karol.
– Trzymać! Do tego zawsze jakiś durny znajdzie się. Ale co dalej
i czy rodzice w ogóle by sobie życzyli?
– Rodzice, rodzice! – rozjazgotała się Stojanowska. – Rodziców
nie ma, a dziecko musi się jakoś chować. To i czemu ono winne?
Ochrzcić trzeba i nie mędrkować.
– Właśnie, właśnie. A kto je będzie chować? Wy, Karol? –
dociekał ksiądz.
– Ja?! Przecież ja jestem absolutny kawaler i na dzieciach się nie
znam!
13
– To kto? Może ja? Ktoś musi mu zastąpić rodziców.
– Właśnie, właśnie – przytakiwał Jerzy.
– Jak to kto?! My! – zawołała nagle jego żona. Gdy mężczyźni
obradowali bezskutecznie, wzięła dziecko na ręce i kołysała je. –
Jakie śliczne.
– Jak to my?! – zaperzył się Stojanowski. – Przecież dwójkę
swoich trudno nam wykarmić, trzecie w drodze, nie wiadomo, jak to
na tej ziemi będzie, a ty jeszcze jeden kłopot chcesz wziąć sobie na
kark?! Zwariowała moja stara! Ja nie jestem żoną faraona, żeby mi
podrzucano bezdomne bękarty... – przerwał pod karcącym wzrokiem
księdza.
– Jeśli weźmiesz to małe, Jerzy, Bóg z pewnością wam
pobłogosławi. A i ja pomogę.
– Ksiądz proboszcz to dusza człowiek. Słyszysz? – Halina łamała
opór męża.
– Na mnie też możecie liczyć. W końcu będę chrzestnym –
dorzucił Karol.
Jerzy kiwał się na krześle.
– Niech i tak będzie – zawyrokował.
Ksiądz plasnął w dłonie, wyjął karafkę, kazał Stojanowskiej
nakroić wędzonki i przynieść szklanki. Polał, zachęcił wszystkich do
toastu i otworzył grubą księgę.
– Będzie pierwszy – skonstatował. – Tylko jakie nazwisko wpisać?
Wasze? – zwrócił się do Stojanowskich.
– Nie uchodzi – dumał Jerzy. – Musi mieć jakieś własne.
– Wpiszmy Schmidt – zaproponowała Halina. – Połowa Niemców
to Schmidty.
Mężczyźni spojrzeniami wyrazili podziw dla kobiecej roztropności.
14
– Ale zapiszemy z polska, Szmit – zdecydował ksiądz Smętek. –
A imię damy mu już całkiem jakieś polskie. Ochrzcimy go Stanisław,
po biskupie naszej diecezji.
3
Jerzy Stojanowski był niski i krępy. Głęboko wyżłobione linie
podkreślały prawie kwadratowy kształt jego twarzy. Szpakowate,
zawsze krótko przystrzyżone włosy, lepiły mu się w cienkie strąki
i mimo ciągłego przyczesywania rozczapierzonymi palcami wciąż
powracały do bałaganu. Życie pojmował prosto – widział je tak, jak
się układało. Tę cechę charakteru, którą poczytywał za wielką zaletę,
uwalniającą od goryczy i niepotrzebnego żalu, starał się zaszczepić
swoim dzieciom. Z Haliną miał dwie córki, czteroletnią Natalię
i półtoraroczną Agatę. Powodziło im się nie najgorzej. Halina pitrasiła
za pewnym wynagrodzeniem dla księdza Smętka, Jerzy, oprócz
przyzwoicie opłacanych obowiązków organisty kościelnego – ksiądz
Smętek, zawyżając pobory Haliny i Jerzego, łożył w ten sposób na
Stasia – uprawiał pięć hektarów ziemi. Stanisława długo nie nazywał
swoim synem, ale kiedy żona urodziła mu trzecią córkę, Elżbietkę,
i powiedziała:
– Widzisz, gdyby nie Staś, byłbyś babskim królem – zmienił swój
stosunek do chłopca. Jednak trochę jakby wstydził się tej zmiany;
jeśli wymagały tego okoliczności, a czasem i na zapas, nie żałował
ojcowskiego pasa. Był jednak srogi w sprawiedliwy sposób wobec
całej swojej czwórki.
– Muszą się nauczyć szacunku i posłuszeństwa – tłumaczył żonie.
– Nie można im bez końca folgować. Przecież jest napisane: „Czcij
ojca swego i matkę swoją”, a nie „Czcij syna swego i córkę swoją”.
15
– Napisane, napisane – przedrzeźniała go Halina. – Pisarz się
znalazł. A jest napisane, że masz bimber chlać z Karolem?
Halina i siostry hołubiły Stasia. Zajmował uprzywilejowaną
pozycję i z powodu płci, i na skutek wrodzonej grzeczności, która tak
bardzo się różniła od pospolitego dziecięcego rozbrykania, jakie
cechowało jego rówieśników. Ojca zjednał sobie na dobre, gdy
skończył pięć lat i zaczął pomagać na roli. Ziemniaki wybierał
z bruzd z taką wprawą i szybkością jak mało kto, zboże
z zawieszonej na szyi cynkowej sielniczki rozrzucał starannie
i równomiernie, a wieczorami nie narzekał na pręgi i zakwasy. Gdy
miał siedem lat, wyremontował stojącą w szopie wialnię. Jerzy nie
potrafił pojąć, jak mały nauczył się mechaniki. Sam nieraz biedził się
nad zardzewiałą i nadwerężoną maszynerią, ale od tego nie kręciło
się zlepisko trybów i przekładni, tylko Jerzemu w głowie. Jego
podziw wzrósł jeszcze bardziej, kiedy Staś pokazał mu starannie
rozrysowany projekt stodoły, którą można by wybudować na
pastwisku, za sadem. Stodoła została tak sprytnie pomyślana, że
kojce dla krów znajdowały się w części na składowanie siana
i opatulały zwierzęta z dwóch stron i z góry, co zapewniało im ciepło,
a wybieranie siana nie było bardziej skomplikowane. Jerzy postarał
się o drewno i latem wspólnie z Karolem i Stasiem wybudował
stodołę, tak że krowy mogły zamienić chłodne stajenki na izolowane
od zimna kojce, a siana nie trzeba było układać w stogi na łące.
Sam Staś martwił się tylko tym, że ma lekkiego zeza, co zawsze
wytykała mu Agata. Dopiero ksiądz Smętek, który uczył chłopca
czytać, zanim ten jeszcze poszedł do szkoły, wybawił go
z kompleksów, domyślając się, że ta skaza jest dla jego ulubionego
ministranta prawdziwą zmorą. Po jednej z niedzielnych mszy, gdy
16
Staś pomagał mu w zakrystii zdjąć ornat, przysłonił chłopcu jedno
oko.
– Co widzisz?
Potem zdjął dłoń i zasłonił drugie oko.
– A teraz? Widzisz trochę inaczej?
Staś zaczął sam zasłaniać sobie oczy. Prawe widziało lipę na
cmentarzu, lewe – tabernakulum.
– Jest różnica? – dopytywał ksiądz.
– Jest... – Staś był zdziwiony tym fenomenem.
– No właśnie. Prawe oko ma inny widnokrąg niż lewe. Jedno bez
drugiego jest zubożone. Ale co tam twój zez! Nie jesteś przez to
gorszy niż inni. Żeby zobaczyć wszystko, trzeba i tak ruszyć głową.
Rozumiesz? – I zgiętym palcem popukał chłopca w czoło.
Niedzielne msze wydawały się Stasiowi półrealne. Łacińskie słowa
brzmiały jak zaklęcia z bajek. Pater noster było jak abra kadabra,
a mea culpa jak hokus pokus. Po każdej mszy zostawał w kościele
trochę dłużej. Zwykle zachodzili jeszcze na chór i Jerzy siadał do
organów. Najpierw pompował miechy i nasłuchiwał, jak organy
jęczą. Potem zaczynał grać. Nie były to już akordy z modlitw, ale
jego własne. Staś patrzał na pionowe rzędy piszczałek, jedne
cieniutkie jak rurki z kremem, inne grubachne jak armatnie lufy.
Każda miała malutką dziurkę, którędy wydobywał się dźwięk. Gdy
tak się działo, kurz podświetlany promieniami słońca, wpadającymi
do kościoła przez witraże wirował i tworzył poplątane obrazy.
Piszczałek było ponad dwieście i Staś nigdy nie wiedział, z której
wyskoczy muzyka i zabełta światło w kościele.
Pewnego razu ksiądz Smętek wezwał Jerzego i Stasia do siebie
na plebanię.
17
– Mam dla was małą fuchę – zagaił. – Trzeba zamalować freski
w kościele.
Dla Jerzego postanowienie księdza było niepojęte.
– Trochę szkoda... Całkiem ładne obrazki. Ktoś się przy tym
naharował.
– Proszę nie marudzić. Freski trzeba zamalować, bo są przeklęte.
Idziemy.
Wyszli w trójkę z plebanii i skierowali się do kościoła.
– Dlaczego przeklęte, proszę księdza? – odważył się zapytać po
drodze Staś.
– Ten kościół został zbudowany w trzynastym wieku przez
templariuszy. Templariusze zaś zostali spaleni na stosie, a papież ich
przeklął. Nie może być w w katolickiej świątyni heretyckich
malowideł. To grzech.
– Aaaa... Jeśli tak, to inna sprawa – potwierdził Jerzy.
Staś nie mógł się pogodzić z tą argumentacją. Nawet, jeśli
templariusze, o których mówił ksiądz, zostali przeklęci przez
papieża, to freski musieli namalować, zanim to się stało, one same
nie mogły być zatem przeklęte. Próbował wytłumaczyć to księdzu,
ale ten ani myślał zmieniać zdanie.
– Weźmiecie wapno, drabiny i zamalujecie. Tylko tak, żeby nic
nie było widać.
Weszli do kościoła. Jerzy oszacował, jak długie drabiny będą
potrzebne, poodsuwał spod ścian lichtarze i konfesjonały, a potem
wrócił ze Stasiem do domu i zabrał się do przygotowań. Kazał synowi
zlasować wapno, a sam klecił z żerdzi drabiny tak długie, żeby
dosięgnąć aureoli świętych czy też przeklętych z fresków.
18
Staś zalał wodą wapno i obserwował, jak buzuje i strzela
mlecznymi pęcherzykami. Po dwóch godzinach ksiądz Smętek znów
do nich zaszedł i pomógł przenieść je do kościoła wraz z drabinami.
Jerzy zaczął narzucać swoim pędzlem warstwę bielidła na ściany.
Staś przystawił swoją drabinę do wizerunku brodatego rycerza
z czerwonym krzyżem na płaszczu, trzymającego w jednej dłoni
miecz, a w drugiej jakiś puchar. Najpierw zamalował rycerzowi
twarz, jakby nie chciał, żeby przyglądał się jego pracy.
– Proszę księdza, co to za dzbanek? – spytał.
– To pewnie święty Graal.
– A co to takiego?
– Święty Graal to naczynie, z którego Chrystus pił wino podczas
Ostatniej Wieczerzy. Kiedy Poncjusz Piłat ukrzyżował Chrystusa,
zebrano do tej czary jego krew.
– I co się z nią stało?
– Nie wiadomo... Zaginęła gdzieś. Podobno w dwunastym wieku,
kiedy templariusze założyli w Jerozolimie swój zakon, znaleźli
w ruinach świątyni Salomona Graala i zabrali go dla siebie. Graal
daje ludziom olbrzymią moc. Ten, który go posiada, może poznać
boskie tajemnice.
– Jakie tajemnice?
– Bóg stworzył świat według Liczby, Miary i Wagi. Ten, kto
posiada świętego Graala, może zrozumieć myśli Boga.
– A z czego ten Graal był zrobiony?
– Pewnie ze zwykłej gliny, jak wszystkie naczynia w tamtych
czasach. Chociaż niektórzy twierdzą, że został wyrzeźbiony ze
szmaragdu, którym ozdobiony był diadem na czole Szatana. Gdy
19
Bóg strącił Szatana do piekieł, przy upadku szmaragd wypadł
i potem zrobiono z niego świętego Graala.
– Gdyby templariusze mieli tego Graala, to papież nic by im nie
zrobił...
– Widocznie to nie wystarczy. No, ale nie ględź tyle, tylko maluj.
Ja muszę iść pilnować innych spraw.
Malowanie fresków zajęło Jerzemu i Stasiowi czas aż do
wieczora. Pod sklepieniem zaczęły polować nietoperze, gdy
przesuwając drabiny w przeciwnych kierunkach, znów się ze sobą
zetknęli. Jerzy swoją pracę wykonywał machinalnie, dbając, aby
spod wapna nie wyzierały co bardziej jaskrawe fragmenty fresków.
Stasiowi po głowie chodziła wciąż opowieść o świętym Graalu
i zostawił gdzieniegdzie prześwity na ścianach. Ksiądz Smętek,
zaszedłszy na inspekcję, w zapadającym mroku, zagęszczonym
jeszcze przez szkło witraży, nie zauważył tych niedoróbek i pochwalił
robotę.
4
W szkole Staś szczególnie polubił matematykę. Sam wymyślał
dla siebie coraz bardziej skomplikowane zadania i rozwiązywał je
namiętnie. Kłopoty sprawiały mu lekcje polskiego. Lubił co prawda
pisywać wypracowania – traktował je przy tym jak matematyczne
równanie; rugowanie zdań przy pomocy znanych sobie słów i reguł
gramatycznych sprawiało mu przyjemność równie wielką jak
rozwiązanie konstelacji cyfr i symboli, sprowadzenie wszystkiego do
pojedynczego wyniku – ale nie potrafił opanować pisowni
trudniejszych wyrazów. Mimo że dzięki lekcjom księdza Smętka
czytał płynnie, w przeciwieństwie do ledwo składających sylaby
20
rówieśników, błędy ortograficzne, które nagminnie popełniał,
nastręczały mu mnóstwo przykrości. Choćby powtarzano mu to co
pięć minut, „mróz” pisał „mruz”, a „rzeka” – „żeka”. Nauczycielka,
zdenerwowana tą niezamierzoną krnąbrnością, nauwłaczała mu
kiedyś, że jest głupi, niedorozwinięty i wysłała na badania do poradni
psychologicznej. Sympatyczna pani psycholog przeprowadziła z nim
dziesiątki testów i orzekła, że cierpi na dysgrafię.
– Nie martw się – pocieszała go. – To przytrafia się nawet
wybitnym pisarzom.
Nauczycielka uważała jednak dysgrafię za ciężką chorobę
umysłową i sklasyfikowała Stasia jako imbecyla. Bardzo go to bolało.
Chodził na wzgórza, zrywał owoce z bezpańskich drzew, rozkładał
tornister na miedzy i ćwiczył pisownię najtrudniejszych wyrazów,
ucząc się na pamięć ich kształtu. Na początku czwartej klasy potrafił
pisać już prawie bez błędów, a na dodatek charakter jego pisma
stracił kanciastą nieporadność i nabrał dorosłego rozmachu.
W domu często odrabiał lekcje za starsze siostry i za Elżbietkę.
Najbardziej lubił pomagać Agacie, z którą miał wspólny pokój. Była
to dziewczyna wyrośnięta, w wieku trzynastu lat wyglądała już jak
dorosła kobieta. Kiedyś rozgadana i ruchliwa jak wszyscy
Stojanowscy, z czasem nabrała samotniczych upodobań. Przestały ją
interesować zwyczajne dziecięce harce. Lubiła chować się
w ciemnych kątach. Najczęściej kryła się na poddaszu, wśród piór,
które gromadziła od wczesnego dzieciństwa. Uzbierała ich kilkaset,
przeróżnej maści, kształtu i wielkości. Miała pióra sowy, birkuta,
kormorana, puch jaskółek i lotki jastrzębi. Włóczyła się po lasach,
szukając ptasich gniazd. Zimą, gdy przemarznięte kawki, kruki
i gawrony dreptały przy drogach, wyrywała im pióra, a potem
21
przyglądała się, jak konają na śniegu. Odkryła też jamę lisa i co jakiś
czas zachodziła w jej pobliże. Raz znalazła rozszarpane ciało
łabędzia, kiedy indziej lis-wspólnik zostawił dla niej skrzydło
perkoza.
W rodzinie namiętność Agaty nazywano po prostu dziwactwem,
ale Staś, choć mogłoby to stanowić doskonały rewanż za docinki na
temat jego zeza, nigdy nie użył tego słowa, bo i sam uległ podobnej
pasji, której jednak nikomu nie zdradzał. Gdy na wzgórzach walczył
z dysgrafią, lubił łazikować po zaoranych polach. Czasem udało mu
się wygrzebać kilka ziemniaków, które piekł w ognisku, ale najwięcej
radości czerpał z wypatrywania wśród skib kawałków szkła, kamieni
o fantasmagorycznych kształtach, potłuczonych naczyń. Ustawiał się
twarzą pod słońce i czatował na lśnienie, które pośród jednostajnej
szarości zdradza miejsce ukrycia takich skarbów. Najlepiej jest ich
wypatrywać o brzasku, gdy słońce pod ostrym kątem oświetla
ziemię, a rosa nie zdążyła jeszcze wyparować. Błyszczą się wtedy
i mienią. Dopadał takiego miejsca i znajdował glinianą skorupę albo
kryształek żyrandola. Napełniał okruchami kieszenie i przy ognisku
wyobrażał sobie, że da się z nich odtworzyć świętego Graala. Nigdy
nie dopasował do siebie nawet dwóch kawałków, ale nie wyrzucał
żadnego. Znosił wszystkie do domu i składał w miedzianej kadzi
w stodole, za pierwszym kojcem, który jakby stworzony był na taki
schowek, choć projektując stodołę nie przypuszczał, że będzie go
potrzebował.
Kiedyś ze stromizn wypatrzył czarnego bociana, który szybował
nad moczarami otaczającymi od południa Fraudencję i lądował
w kępie olszyny. Staś starał się zapamiętać ten punkt, bo od dawna
obiecywał sobie znaleźć gniazdo czarnego bociana i zdobyć jego
22
pióro dla Agaty. Po trofeum wybrał się w niedzielę. Przystanął na
skraju mokradeł i bezradnie spojrzał na galimatias konarów,
zastanawiając się, jaki obrać kierunek. Gdy postanowił zrobić
pierwszy krok, usłyszał łopotanie ptasich skrzydeł. Zadarł głowę
i dostrzegł kołującego w górze czarnego bociana. Ptak zniżył lot
i usiadł na czeremsze w głębi bagniska. Zachowywał się, jakby chciał
nakłonić chłopca do pójścia za sobą. Staś, nie zastanawiając się ani
sekundy, podążył za nim.
Szedł nie spoglądając pod nogi, choć murawa na splątanych
korzeniach trzęsła się i falowała przy każdym stąpnięciu. Mogła się
rozewrzeć, wciągając go w bulgocące bagno. Wierzbowe witki dźgały
po twarzy, trzewiki grzęzły w rozpadlinach, potykał się
o przewrócone pnie, ale czarny bocian dodawał mu otuchy swoim
klekotaniem.
W końcu wyłoniło się przed nim gniazdo. Uwite było na wysokiej
topoli. U podnóża drzewa walały się niestrawione gałki żabich
chrząstek i kreciej sierści. Obok spostrzegł kilka pięknych piór
i pozbierał je. Układając z nich bukiet, zdał sobie sprawę, że pędząc
za bocianem stracił całkowicie orientację. Kluczył po bagnisku, tyle
razy zmieniając kierunek, że nie potrafiłby wrócić tą samą drogą. Bał
się, że zamiast w stronę Fraudencji, zacznie wędrować w głąb
moczarów, a rozciągały się na wiele kilometrów i kryły mnóstwo
pułapek. Z radością ujrzał, że bocian daje mu znaki takie jak
wcześniej. Choć był pewien, że powinien skręcić w prawo, a bocian
prowadził na lewo, ruszył za nim.
Minęli rozległe torfowisko, przeszli obok imperium kalin i dotarli
na skraj wiatrołomu, gdzie próchniały setki drzew, a w wykrotach
buszowały norniki i wygrzewały się zaskrońce. Bocian przysiadł na
23
jednym z korzeni i nie zrywał się już do lotu. Dopiero gdy Staś,
zastanawiając się, dlaczego wędrówka została nagle przerwana,
zbliżył się do niego, poderwał się w górę i krążył nad tym miejscem
klekocąc głośno.
Staś usłyszał dziwne szurnięcia. Ostrożnie obszedł powaloną
osikę i zobaczył, że w jej koronę wplątany jest drugi bocian. Jego
zwichnięte skrzydło wisiało bezwładnie wzdłuż tułowia, jedna noga
zakleszczyła się w rozpołowionym pniu. Nie bronił się; pozwolił się
wyswobodzić i dreptał obok Stasia, ciągnąc chore skrzydło po
kałużach. Staś wziął go na ręce i poszedł za swoim starym
przewodnikiem, który już bez żadnych niespodzianek doprowadził go
na skraj uroczyska i czmychnął w ciernie słońca.
W domu Staś nie zastał nikogo. Domyślił się, że cała rodzina
zaszła do wuja Karola, żeby dotrzymać mu trochę towarzystwa. Taki
zwyczaj utarł się od dawna. Karol, po śmieci Irminy, przyrzekł sobie,
że nie zwiąże się już z żadną kobietą. Przestał marzyć o miastach.
Co noc śniła mu się Irmina i żałował, sam nie wiedział, czego. Nie
miał też bliskich znajomych. Trwalsze więzy połączyły go tylko ze
Stojanowskimi. Każdą niedzielę spędzali u niego w domu. Halina
sprzątała z grubsza kawalerskie gospodarstwo, szykowała obiad i do
późna wszyscy razem biesiadowali przy stole, śpiewając piosenki
i opowiadając o starych czasach. Staś żałował, że ominęło go to
spotkanie. Lubił słuchać długich opowieści. U wuja Karola dowiedział
się, dlaczego nosi inne nazwisko niż jego rodzice.
Zaczął obok pieca szykować dla bociana legowisko. Wiklinową
kobiałkę wyłożył podartymi szmatami, obok postawił puszkę z wodą
i nakruszył do niej chleba, a gdy bocian wymościł sobie miejsce
24
i zaczął dziobać strawę, delikatnie dotknął jego złamanego skrzydła,
zastanawiając się, w jaki sposób je obandażować.
Ślęcząc przy bocianie usłyszał chrobot na strychu. Pomyślał, że
jest tam pewnie Agata. Zabrał znalezione na moczarach pióra
i wszedł na górę.
Agata, z wprawą, jaką mają wszystkie dziewczyny od gry
w klasy, lawirowała między promieniami słońca wpadającymi na
strych przez szczeliny w dachówce i wtykała w podłogę pióra czapli
i kuropatwy. Zauważywszy Stasia stojącego w drzwiach powiedziała:
– To taki zegar ze słońca i piór. Sama go wymyśliłam, zaznaczam
niektóre chwile.
Podeszła do Stasia, wyjęła mu z garści czarne pióra i musnęła
nimi jego twarz. Potem ukłuła go stosiną i pocałowała w usta.
– Aj, co robisz?! – Cofnął się o krok, oszołomiony pocałunkiem
i bólem, bo pióro wciskało się między żebra.
Agata wypchnęła go na schody, przymknęła drzwi, oparła się
o nie, żeby znów nie wszedł i czarnymi piórami zaczęła pieścić swoją
szyję i policzki. Wsunęła dłoń pod spódnicę, gładziła swoje uda.
Czuła, że Staś po drugiej stronie naciskał parę razy klamkę.
Jego ciało intrygowało ją od wielu miesięcy. Pewnego razu, gdy
wstała w środku nocy zaczerpnąć wody ze studni, bo coś prażyło jej
krtań, podglądnęła, jak jej rodzice kochali się ze sobą w drugim
pokoju. Od tej pory postanowiła zrobić to ze Stasiem. Czasem, gdy
rozchełstał w nocy pościel, skradała się do niego i dotykała jednym
z piór, które zawsze trzymała pod poduszką.
W szkole chętnie dawała się wciągać w zabawy, którymi chłopcy
zwykle maskują swoje zainteresowanie płcią przeciwną, pozwalała
się obłapiać i podmacywać. Broniła się na tyle, żeby nie zdradzić
25
swojej skwapliwości i nie zyskać jakiegoś nieprzyjemnego
przezwiska, czując równocześnie rozkosz, o jakiej wcześniej nie
miała pojęcia. Wraz z innymi dziewczętami, gdy zbierały się
u którejś w domu, pokazywały sobie, jak rosną im piersi, kłaczki na
łonie i to, co miały w środku. Agata zauważyła, że w porównaniu
z koleżankami ma bardzo długi, jak go nazywała, dzyndzelek.
Zawsze odrobinę wystawał na zewnątrz i wciąż drażniony był przez
materiał bielizny. Gdy tylko było to możliwe, wsuwała dłoń pod
tkaninę majtek i bawiła się nim, panując nad dreszczami, które
przeszywały jej ciało. Stasiowi nieraz dawała do zrozumienia, że jej
się podoba, ale nie dostrzegał tych sygnałów.
– W szkole kręci się koło mnie wielu chłopców. Są starsi od
ciebie, ale ty wyglądasz poważniej niż oni. Jesteś wyższy i lepiej
zbudowany - schlebiała mu, kiedy rozpoczęła naukę w liceum,
a Staś chodził jeszcze do ostatniej, siódmej klasy podstawówki
Rodziców z Natalią i Elżbietą przywitał klekot bociana. Gdy Staś,
zachowując dla siebie niektóre szczegóły, opowiedział, jak go
znalazł, zdecydowali, że trzeba zostawić go w domu, dopóki nie
wyzdrowieje i zaczęli wymyślać imię dla nowego lokatora. Ze
wszystkich propozycji przyjęła się najprostsza, podsunięta przez
Elżbietkę.
– Czarny, czarny! – krzyknęła, klaszcząc w dłonie.
Rodzice byli trochę na rauszu. Halina przygotowała spóźnioną
kolację dla Stasia i Agaty, bo pozostali najedli się do syta u wuja
Karola i zapędziła wszystkich do łóżek. Podrzuciła smolaków do
paleniska, żeby Czarnemu od ciepła szybciej goił się feler i też
położyła się spać obok chrapiącego już męża.
26
Agata umyła się dokładnie w zimnej wodzie przy studni. Kiedy
wskoczyła pod pierzynę, czekała, aż Staś odezwie się chociaż
słowem. Leżał na swoim łóżku, zwrócony twarzą do niej, ale oczy
miał przymknięte i oddychał miarowo, jakby spał. Wstała, podeszła
do niego, nachyliła się i pocałowała go tak samo jak w dzień, ale
dłużej i poważniej. Wyczuła, że nie śpi, tylko udaje. Usiadła obok
niego, dotknęła jego dłoni i wsunęła ją pod swoją halkę.
– Połóż się przy mnie – szepnęła.
5
Czarny szybko dochodził do zdrowia. Kiedy jednak próbował na
podwórku pierwszych lotów, szło mu ślamazarnie. Kontuzjowane
skrzydło na pozór nie różniło się od zdrowego, ale najwidoczniej
kości były jeszcze zbyt słabe. Staś nie mógł się nadziwić, że
z upływem czasu nie widać żadnych postępów w nauce latania,
chociaż bocian wykazywał nie mniej determinacji niż swojego czasu
Staś, walcząc z dysgrafią. Ptasia wola nie była jednak słabsza do
człowieczej. Za tajemnicą niepowodzeń Czarnego kryła się Agata.
Doskonale wiedziała, które pióra pomagają w locie, a ich brak lot
uniemożliwia. Czarnych piór potrzebowała do swoich pieszczot,
w jakiś niezwykły sposób pomagały jej się zaspokoić. Mimo czułości
dla Stasia nie potrafiła powstrzymać się przed okaleczaniem
Czarnego. Potajemnie wyrywała lotki i sterówki z jego skrzydeł
i ogona.
Staś zabierał bociana na spacery po wzgórzach w nadziei, że
tam, bliżej nieba, szybciej nauczy się fruwać. Czarny truchtał za
Stasiem, ale nie kwapił się z rozkładaniem skrzydeł. Podążał za
chłopcem i pomagał mu wyszukiwać na zabronowanych polach
27
ogarki świętego Graala. Rozbijał dziobem zbryloną ziemię i klekotał
głośno, gdy odkrył w jakiejś grudzie rdzeń, który mógłby
zainteresować jego pana.
Staś rozpalał ognisko, żeby upiec kilka znalezionych ziemniaków
i próbował z mozaiki różnych skorupek ułożyć świętego Graala.
Zastanawiał się, skąd w polu bierze się tyle dziwnych przedmiotów?
Cóż to za krzynki? Może cumowała tu kiedyś arka Noego? Może był
jarmark...? Barbarzyńcy handlowali śmietaną, grotami oszczepów,
amuletami. Gdybyśmy wiedzieli, z czego kiełkuje nasze żyto,
brzydzilibyśmy się jeść nasz chleb.
Próbował dopasować do siebie okruchy. Był tam kamienny palec
odłupany pewno z jakiejś rzeźby, zielonkawy ułamek pieca
kaflowego, inkrustowany zawiłą, emaliowaną na biało arabeską
i bryła marmuru z wyrytymi literami ON i NO. Nijak nie dawały się te
znaleziska do siebie dopasować, ale ile przyjemności sprawiało
fantazjowanie, jak wyglądała rzeźba, z której palec tkwił w ziemi,
kto ją stworzył i kogo przedstawiała; kto mógł ogrzewać się przy
piecu, którego kafel zrykoszetował na fraudenckie pola; jakie
znaczenie mogły mieć litery ON NO? Może to fragment tabliczki, na
której dzieci starożytnych olbrzymów uczyły się alfabetu? A może
symbole chemiczne tlenu i azotu, podające skład powietrza? A może
ON i NO to jakieś magiczne anagramy? Wszystko to były jednak
tylko domysły, równie bezradne wobec prawdy jak skrzydła
Czarnego wobec przestworzy. Realny był tylko trzask płomieni, pod
którymi piekły się ziemniaki, zapach dymu, smak laskowych
orzechów, które Staś rozgryzał zębami i podsuwał Czarnemu,
leszczynowy kij, jakim gmerał w popiele. Lubił sprężystość
28
leszczynowych kijów, ich równą, rzadko wynaturzoną bulwiastymi
naroślami linię, ich giętkość i twardość.
Orzechy laskowe jesienią 1959 roku obrodziły wyjątkowo obficie.
Już na początku września były całkowicie dojrzałe, dawały się
z łatwością odrywać od zielonorudego łożyska. Czarny delikatnie brał
podawane ziarenka, dbając, żeby ostrym dziobem nie drasnąć dłoni
chłopca i niepotrzebnym bólem nie przerwać mu medytacji. A Staś
zastanawiał się, czy po skończeniu podstawówki uda mu się zdać
egzaminy do technikum, a potem dostać pracę w spółdzielni rolniczej
we Fraudencji. Nie chciał opuszczać swojej miejscowości. Kręciło mu
się w głowie, gdy wyobrażał sobie życie w innym miejscu na świecie.
Wuj Karol, który był w SKR–ze brygadzistą, obiecał pomóc
w załatwieniu posady za kilka lat. Staś mógłby wtedy ożenić się
z Agatą, byli przecież tylko przybranym rodzeństwem i nawet ksiądz
Smętek, którego pytał kiedyś o te sprawy, zapewnił, że nic nie stoi
na przeszkodzie. Myśli o Agacie zajmowały go coraz częściej.
Podglądał ją, kiedy się przebierała; podczas odrabiania lekcji, jak
urzeczony, wpatrywał się w jej dłonie, gdy notowała coś w zeszycie;
a w nocy, w snach, była już tylko Agata.
Przygotowując się do egzaminów z fizyki i matematyki czytał
wszystko z tych dziedzin, co tylko było w szkolnej bibliotece.
Dowiedział się, że w Ameryce i w Moskwie naukowcy budują
maszyny, które liczą tak szybko jak żaden człowiek. One pomagają
latać w Kosmos i w wielu innych sprawach. Zastanawiał się, czy takie
maszyny mogą dać człowiekowi moc jak święty Graal? Może dzięki
nim uda się zrozumieć, jak działa świat? Może tajemnicę Liczby,
Miary i Wagi uda się rozwikłać dzięki maszynom? Naukowcy nazywali
tę tajemnicę naukowo – mówili o wielkiej unifikacji. Najmądrzejszy
29
z nich, Albert Einstein, twierdził, że nie można poruszać się szybciej
niż światło i że o wszystkim, co się dzieje, można przekazać
wiadomości z szybkością co najwyżej równą prędkości światła. Staś
rozczytywał się o astronomii i nie mógł uwierzyć, że gdy patrzy
w gwiazdy, widzi je nie takimi, jakimi są w tej chwili, ale jakimi były
przed tysiącami, milionami, a nawet miliardami lat. Tyle czasu
potrzebowało według Einsteina światło, aby dotrzeć do oczu Stasia.
Głaszcząc Czarnego, krzywił się na głupotę Einsteina. Gdyby tak
przywiązać Czarnemu sznurek do nogi i kazać mu lecieć na Księżyc
albo jakąś gwiazdę... Gdyby już tam był, wystarczyłoby tylko,
siedząc przy ognisku, pociągnąć za swój koniec, a Czarny
natychmiast wyczułby szarpnięcie i wiedział, że ma wracać, bo
czekają na niego obłuskane orzechy. Albo teraz, gdy grzebał kijem
w ognisku, sprawdzając, czy ziemniaki upiekły się w końcu, czy nie,
teraz właśnie, dzięki kijowi, przekazywał swoją wolę szybciej niż
światło, bez żadnego opóźnienia, natychmiast. Popychając, kij
porusza równocześnie i trzymany w dłoni jeden koniec, i drugi –
wetknięty w popiół. Równocześnie! Gdyby leszczyna rosła dość
wysoko, można by piec ziemniaki na Słońcu. Siedziałby sobie we
Fraudencji i gmerał tam hen, daleko i nie musiałby czekać iluś tam
minut, aż kij, którego początek poruszy tutaj, przesunie się na
Słońcu.
Przed słotami nad Fraudencją rozpętała się potężna burza.
Nawałnica pustoszyła ogrody, igrała z więźbami. Staś sypał akurat
owies do żłobów i głaskał jałówkę, która miała się ocielić za kilka dni.
Pierwszy podmuch szarpnął całą stodołą, krokwie zatrzeszczały,
jakby za chwilę miały popękać, ale solidna konstrukcja obroniła się.
Tylko dwie łaty w dachu wraz z deskowaniem i kawałkiem papy
30
wichura porwała w górę i przez powstały otwór widać było, jak
ulatują w powietrze.
Pobiegł do domu pozamykać okiennice i drzwi. Spodziewał się, że
wszyscy są u wuja Karola, ale w kuchni zastał Agatę. Trzymała
Czarnego za szyję i skrzydło, nie zwracając uwagi, że wił się
w katuszach. W dłoni ściskała jedno jego pióro i szykowała się do
wyrwania następnego.
– Zgłupiałaś?! – krzyknął Staś. – Przecież on cierpi! To dlatego
nie może latać!
Odepchnął ją z całych sił. Agata zatoczyła się i o mało nie
przewróciła. Odzyskała równowagę, chwyciwszy się kredensu, ale
rozbiła kolano o wystającą z niego szufladę. Masując bolące miejsce,
pochylona, wysyczała bez żadnych oznak skruchy:
– A może on nie powinien latać?
Zamachnął się na nią, jeszcze bardziej zdenerwowany tak
bezmyślnymi słowami. Agata, jakby przestraszona, że spadnie na nią
wściekły cios, pokuśtykała na strych.
Głaszcząc i tuląc bociana, przepraszał za siostrę i obiecał sobie
nigdy już się do niej nie odezwać.
Od tamtego czasu więcej uwagi zwracał na Czarnego. Na strychu
znalazł olbrzymi pęk jego piór, wetknięty w podłogę, do dziury po
sęku. Z Agatą nie zamienił ani słowa. Nocą odwracał się do niej
plecami i kładł głowę pod jasiek, żeby nie słyszeć jej czułego
szemrania. Hardego postanowienia nie zmienił nawet, gdy
codziennym zachowaniem okazywała mu bezwzględną miłość
i oddanie. Przygotowywała mu najsmaczniejsze potrawy, ze swoich
najulubieńszych piór szykowała spławiki do wędek, aby mógł
z ojcem łowić ryby. Ujmowała go tym coraz bardziej, ale wciąż nie
31
otwierał ust. Przesiadywał w kuchni, czytając książki tak długo, aż
zasypiała. W dzień zabierał Czarnego na wzgórza i uczył go latać. Po
miesiącu, kiedy pióra zaczynały odrastać, bocianowi udało się
pierwszy raz oderwać od ziemi, a później latanie z dnia na dzień szło
mu coraz sprawniej. Staś cieszył się z tego i planował, że wiosną
zabierze go na bagna i zostawi tam, gdzie go znalazł, żeby mógł
przyzwyczaić się do wolności i, gdy nadjedzie pora, odlecieć za
morze razem z innymi bocianami. W myślach przebaczył już Agacie
i coraz częściej nocą, gdy był pewien, że twardo śpi, dotykał jej
włosów i delikatnie całował twarz. Skorygował też trochę
wcześniejsze postanowienie i zamiast na wieki trwać w milczeniu,
postanowił milczeć tylko do Bożego Narodzenia – pod warunkiem, że
pierwsza przeprosi za swoje zachowanie. Na wyrost kupił nawet
pierścionek, aby jej go wręczyć w prezencie pod choinkę.
6
W Wigilię u Stojanowskich od rana panował rozgardiasz. Kobiety
szykowały świąteczne potrawy i przeganiały z kąta w kąt mężczyzn
oraz Czarnego, który łakomym okiem zerkał na makutrę z kutią.
Ptaszysko przycupnęło w końcu pod piecem, Jerzy zaszedł do Karola
na kieliszek, a Staś biegał po podwórku z okoliczną dzieciarnią,
podobnie jak i on wypędzoną z domów, aby nie przeszkadzała
w pichceniu wigilijnych smakołyków i układaniu prezentów pod
choinkami.
Póki było widno, dzieci lepiły bałwana i nacierały się śnieżkami.
Gdy zapadała szarówka, a chrapka na psoty nie przechodziła,
urządzono konkurs na rzucanie zimnych ogni, które chyłkiem
powynoszono z domów. Najwyżej race miotał Staś. Zanim spadły
32
i zgasły w śniegu, zdążyły się wypalić nawet do połowy. Ale dopiero
pomysł Agaty, która wymknęła się z domu, by spotkać Stasia,
wywołał prawdziwy aplauz. Po cichutku zaprowadziła gromadkę na
tył domu i wspięła się na parapet okna. Kazała przyświecić latarką
pod rynnę. Siedziały tam przemarznięte, nastroszone wróble. Były
tak stumanione mrozem, że dawały się wybierać rękoma i w ogóle
nie uciekały. Agata schwytała kilkadziesiąt ptaków do znalezionego
naprędce worka i zeszła w dół. Wyciągała wróble pojedynczo
i chuchała na nie, aby nabrały wigoru. Przywiązywała im następnie
do nóżek kawałki dratwy, a na ich końcach mocowała zimne ognie.
Po ich przypaleniu puszczała wróble wolno. Leciały wysoko i znikały
w ciemności, ale unosiły za sobą wspaniałe, bryzgające iskrami
żagwie. Dzieci zachwyciła ta zabawa i wypuszczały wróbla za
wróblem. Stasiowi niezbyt się to podobało, ale bał się psuć
wszystkim frajdę, zresztą wróblom i tak nic nie groziło, bo zimne
ognie przepalały w końcu nitkę i uwalniały ptaki od balastu. Stanął
z boku i przyglądał się iluminacjom. Agata zbliżyła się do niego
cichutko.
– Chodź ze mną – szepnęła mu do ucha i ścisnęła mocno za dłoń,
pociągając za sobą.
Biegli po kolana w śniegu, wypadli z podwórka i wciąż trzymając
się za ręce skierowali się przez sad do stodoły na pastwisku. Do jej
wrót przybiegli zziajani. Przesmyknęli się do środku. Usłyszeli
beczenie cielaka, a przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, dostrzegli,
jak ssie wymię. Wciąż nie odzywając się do siebie, minęli kojce dla
bydła i znaleźli się obok drabiny przystawionej do podwyższenia, na
którym składano siano.
33
– Mam czekać, aż razem ze zwierzętami po pierwszej gwiazdce
zaczniesz mówić ludzkim głosem, czy w końcu odezwiesz się do
mnie? – naburmuszyła się Agata.
– Głupia – uśmiechnął się i pocałował ją w usta, a potem wdrapał
się po drabinie na siano. Agata wspięła się za nim. Objęła go za
szyje, powalając ich oboje. Sturlali się niżej, nad kojce. Ciepło
zwierząt biło do dołu. Ogrzewało ich, gdy zaczęli się do siebie tulić,
dotykać, całować. Przez wyrwę w dachu Staś dostrzegł pierwszą
gwiazdę i zdążył tylko pomyśleć, że powinien wyciągnąć ze swojej
kadzi z okruchami schowany tam pierścionek dla Agaty, kiedy ona
naciągnęła na nich wiecheć siana i nie pozwoliła już zerkać na
gwiazdy.
– Musimy się spieszyć, bo niedługo będzie kolacja wigilijna –
mówiła, pieszcząc go pod tym przykryciem i rozbierając
niecierpliwie. Zatopił swoją twarz w jej pachnących lokach. Nie
reagował ani na dochodzące z dołu stukanie krowich raciczek, ani
krzyki z podwórza.
Uderzenia kopyt i krzyki stały się na chwilę głośniejsze. Chciał
podnieść głowę, ale Agata zaczęła całować go po oczach, policzkach,
podbródku.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Chmara dzieciaków zbliżała
się do stodoły. Gdy Staś z Agatą oddalili się, a wnet zabrakło wróbli
do dalszej zabawy, z domu Stojanowskich przydreptał Czarny, który
znów zaczął penetrować kuchnię i Halina wygoniła go za drzwi. Ktoś
zaproponował, żeby bocianowi jak wróblom przywiązać do nogi
zimne ognie. Pomysł przyjęto jednogłośnie. Do tykowatych nóg
Czarnego przyczepiono aż czternaście zimnych ogni. Podpalono tylko
kilka i bocian wzbił się do lotu, od razu pikując wysoko w górę.
34
Ognie zapalały się jeden od drugiego i na niebie wybuchały wciąż
nowe fajerwerki. Ptak poleciał nad sad. Dzieci swawoląc podążały za
nim.
– A jak wleci do stodoły i podpali siano?! – zawołał ktoś nagle.
Dzieci zatrwożone karą, jaka mogła ich spotkać, zaczęły lepić
kule ze śniegu i ciskały nimi w Czarnego. Był jednak zbyt wysoko,
aby go dosięgły. Także wrzawa nie nakłoniła go do zmiany kierunku.
Wleciał do stodoły przez dziurę w dachu, niezreperowaną od
jesiennej wichury, a po chwili buchnęły stamtąd płomienie.
Krzyki dzieci i walenie zwierząt o deski kojców stały się tak
natarczywe, że Staś wyswobodził się z objęć Agaty, odgarnął siano
i podniósł głowę. Po przeciwnej stronie stodoły dostrzegł płomienie
strzelające w górę długą serpentyną. Agata nie zdążyła nawet
krzyknąć z przerażenia, a już zachłysnęła się kłębami dymu. Zerwali
się i próbowali założyć ubrania, ale ze strachu szamotali się tylko
z rękawami i guzikami. Nago zaczęli schodzić po drabinie.
– Pomóż mi wypuścić krowy! – zawołał Staś, próbując odemknąć
skobel od pierwszego kojca. Drżące dłonie nie potrafiły wykonać
nawet tej prostej czynności. Zwierzęta ryczały głosem, który wcale
nie dzięki z wigilijnej nocy, lecz z bólu i strachu przypominał ludzki.
– Zostaw! – Agata widząc, że tracą tylko czas, odsunęła go od
kojców.
Od wyjścia dzieliło ich zaledwie dziesięć metrów, ale z góry
spadały połacie zajętego pożarem siana i szczapy zapalonych tarcic
z podbitki dachu. Musieli czekać na moment, kiedy będą mogli
przeskoczyć tę zaporę. Staś w panice próbował dźwigać kadź ze
zbieranymi od lat okruchami, ale wraz z ładunkiem ważyła ponad sto
kilogramów.
35
– Teraz! – Agata oderwała go od kadzi i trzymając za rękę
podprowadziła pod wrota. W tej chwili nadwątlona belka
podtrzymująca zawiasy pochyliła się ku środkowi, wrzynając drzwi
w ziemię. Staś próbował je odklinować, ale nie dały się przesunąć
w żadną stronę. Odwrócił się przerażony do Agaty. Chciał ją
przyciągnąć, aby mogli czekać na pomoc możliwie najdalej od jądra
pożaru. Stała pośrodku stodoły i patrzała w górę. U gontów przy
szczycie dyndał splątany sznurek. Uwiązany nim Czarny wierzgał
skrzydłami na wszystkie strony, czym tylko podniecał ogień, który
trawił go tym zacieklej, im rozpaczliwiej starał się uwolnić.
– Wiedziałam, że on nie powinien latać! – Staś usłyszał krzyk
Agaty. Znów zrobił krok, żeby przyciągnąć ją bliżej wrót. Słyszał już
uderzenia z zewnątrz. Kilka siekier rozłupywało deski. Ostrza
przebijały się przez ostatnie drzazgi. Prawie dotykał Agaty – stała
z podniesioną głową wpatrując się w dogorywającego ptaka – gdy
pękła balustrada podtrzymująca siano i plątanina rozżarzonych
źdźbeł runęła na nią. Spowiły ja warkocze iskier. Parząc się dotkliwie,
wyciągnął jej ciało z kłębowiska ognia. Płakał i strzepywał z niej
resztki siana.
Rozpłatano wrota i kilku mężczyzn, zasłaniając twarze, zajrzało
do środka.
– Ratować krowy! – krzyknął Jerzy, który pierwszy przekroczył
próg. – Jezu! Tu są dzieci!
Kilka par rąk chwyciło Stasia i Agatę. Na zewnątrz obsypano ich
śniegiem, dusząc resztki ognia we włosach.
– Wszystko zaczadzone! – wrzasnął ktoś, próbując ratować
przychówek.
36
Jerzy, pochylony nad nieprzytomnym, strasznie poparzonym
ciałem Agaty, wzywał pomocy od Boga. Opanował się dopiero, gdy
dotarło do niego, że jest naga. Zdjął z siebie kożuch i nakrył ją.
Potem odwrócił się do Stasia, jak Agata nagiego i bez świadomości.
– Ty szwabski parchu! Gzić ci się zachciało! – urągał
nieprzytomnemu chłopcu, kopiąc go gdzie popadło. – Ty przybłędo!
Zamordowałeś mi córkę! Precz!
Jest to fragment powieści "Wedle reguły
kreacji". Całość dostępna jest w serwisach
self-publishingowych. Jeśli zainteresował
Cię pierwszy rozdział, poszukaj całości w
Internecie.
"Wedle reguły kreacji" to współczesna powieść rozgrywająca się
w latach 1945-1989, osnuta na motywie poszukiwania świętego
Graala, którym dla bohatera staje się teoria naukowa wyjaśniająca,
jak "działa" Wszechświat.
Stanisław Szmit, rodowodem z "mierzwy ludzkiej", jak Neo z
Matrixa, czuje, że coś w otaczającej go rzeczywistości jest
nieprawdziwe. Zanim dana mu będzie szansa zerknięcie na drugą
stronę lustra i zrozumienia fragmentu inskrypcji templariuszy, którą
znajduje jako dziecko, otaczająca go rzeczywistość wystawi go na
szereg prób.
37
Zwykła nieznajomość życia, błędne kroki, romanse i miłości,
polityczne i religijne uwarunkowania, przypadkowe posunięcia
wikłają go w codzienność, z której ciężko się wyrwać. Jego matka
umiera przy porodzie, ojciec rozpływa się jeszcze przed faktem w
przygasającej zawierusze II wojny światowej. Dzieciak otrzymuje
wybrane na chybił trafił nazwisko i imię i wychowuje się w
przybranej rodzinie na Ziemiach Odzyskanych. Tam, pod wpływem
przyrody, doznań, doświadczeń, obserwacji kształtuje się jego
charakter. Nie jest przeciętnym osobnikiem, ma dociekliwy,
analityczny umysł, zdolności techniczne i matematyczne.
Zaczyna robić małą karierę w wojsku. Ale o studiach już nie ma
mowy, dowódcy mu nie pozwalają. A właśnie dochodzi do
filozoficznych uogólnień i tworzy własną teorię, którą chciałby
podeprzeć wiedzą, jaką zdobywa się na wyższym szczeblu edukacji.
Zwolniony z wojska na "wariackich papierach" wciąga się w życie
cywilne,ociera o nielegalne struktury opozycji, zostaje skazany za
szpiegostwa i zdradę tajemnicy wojskowej, trafia do więzienia. Tam,
jako samouk, korzystając z więziennej biblioteki, pogłębia stworzoną
przez siebie teorię, formułując tytułowe prawo - regułę kreacji. Zła
wola więziennego psychologa sprawia, że trafia do szpitala
psychiatrycznego. Stanisławowi udaje się uciec i skontaktować z
profesorem
uniwersytetu.
Atmosfera wokół niego powoli się zagęszcza, choć w kraju zaczyna
się odwilż - Magdalenka, nastroje przedwyborcze przed pamiętnym
38
czerwcem 1989 r. Chcąc za wszelką cenę uniknąć ponownego
zamknięcia w więzieniu lub szpitalu, wydostaje się dzięki
szczęśliwemu zbiegowi okoliczności za granicę. Przybywa do Włoch i
tam, w ostatniej scenie, podczas erupcji wulkanu Etna, szuka
empirycznego potwierdzenia swoich dociekań.
39