1
Artur Boratczuk
Trzy opowiadania
i list
Chwarszczany 2011
2
©Artur Boratczuk
Ilustracja na okładce: @ creative
Projekt okładki: SUNstudio
Redakcja: Anna Kalińska
Korekta: Marta Halik
Skład, opracowanie techniczne: Marek Wolicki
Artur Boratczuk
Trzy opowiadania i list
Wydanie 1
ISBN 9788393333714
Chwarszczany 2011
3
Spis treści
Krzyż Walecznych....................................................... 5
Ja jestem wiatrem, Ty liściem...................................... 15
Ballada o człowieku z końca pochodu............................ 26
Ratujmy Kosmos – list otwarty
w sprawie poszukiwaczy skarbów................................. 37
4
Krzyż Walecznych
Marchewki w tym roku stary Kubica postanowił siać więcej niż
zwykle. Zwykle siał dwa rządki, ot tyle, co do rosołu na niedzielę
i żeby, jak żonusi się zechce, było z czego zrobić sałatkę na
Wielkanoc. Piwnicę miał dobrą, poniemiecką, wszystkim woda
podchodziła, a u niego zawsze sucho i marchewka mogła leżeć
i leżeć, nawet i dwa lata. Dobrze mu było w tej piwnicy, urządził się
jak lord, miał lodówkę, praleczkę, kibelek i trochę gratów do spania
i siedzenia. Tylko prądu do żarówek trzeba było palić bez przerwy, bo
żadnego okienka nie miała. I te rachunki za prąd coraz bardziej go
trwożyły. Na lekarstwach trzeba było oszczędzać, na książkach (a co
w piwnicy robić jak nie czytać?) i nawet żona, jak szła do kościoła to
się wstydziła, bo na tacę dawał jej tylko złotówkę, a nie dwa złote
jak kiedyś.
Wychodził z piwnicy najwyżej na godzinę dziennie między
czternastą a piętnastą, kiedy w radio ludzie dzwonili w ważnych
sprawach życiowych. Ale poza tym cały czas musiał sobie świecić.
Z tych rozmów w radio dowiedział się, że znowu wszystko
drożeje, zwłaszcza zielenina, i pomyślał ubić jakiś interes.
Marchewkę sprzeda się sąsiadom mniej zaradnym albo zaganianym,
którzy czasu nie mieli na pielenie i ledwo trawnik raz na dwa
tygodnie kosili. Swojską marchewkę każdy kupi, a już od bohatera
5
wojennego na pewno. Jak się jeszcze rozejdzie, że Kubica do
każdego pęczka dorzuca trochę wieści z kosmosu, to się nie opędzi.
Siał akurat dwunasty rządek, już prawie ar tej marchwi było,
kiedy Burek zaczął szczekać. Przez furtkę ładowało się jakichś dwóch
w garniturach i kobita.
– Urząd skarbowy! – Kubicowa, z natury strachliwa, zaczęła się
trząść. – Jeszcze jednej marchewki nie sprzedałeś, nawet nie
wzeszła, a już domiar. Gorzej jak za Gomułki. Jak tu żyć?! –
lamentowała.
– Nie becz – uspokoił ją. – Słyszałem, w radio mówili, że do
emerytury dorobić można płodami ziemi bez żadnych podatków.
A do wojennej to już na pewno. W końcu po co ja ten niemiecki
czołg rozwaliłem?
Kubicowa uspokoiła się trochę na te słowa, a kobieta, która
towarzyszyła elegancikom, przedstawiła ich:
– Panowie są z Ameryki, poszukują, SETI, ja jestem tłumaczką.
– Sety? Ale u nas tylko marchewka i to dopiero na jesień! Bimber
pędzi Janicki na końcu wioski. – Kubicowa starała się wyjaśnić
nieporozumienie.
– Mam trochę siwuchy w piwnicy. Skocz i przynieś kieliszki. Na
ten upał sam był setę walnął. Gość w dom, Bóg w dom.
– Ja ci dam siwuchy! W twoim wieku?! Z twoim ciśnieniem?!
Ponad osiemdziesiątka na karku, a ten by tu się spijał w samo
południe! – skoczyła Kubicowa.
– Search for Extra–Terrestrial Intelligence – rzucił wyższy
z Amerykanów.
– Panowie szukają pozaziemskich cywilizacji – szybko objaśniła
tłumaczka, bojąc się międzynarodowego skandalu.
6
Kubicę tknęło coś, ale Kubicowa była szybsza:
– W naszej gminie o takowe ciężko, może w powiecie by
zapytali?
– Mister Kubica? – spytał wyższy z Amerykanów, widać śmielszy.
– No, chyba można tak powiedzieć... – nieśmiało przytaknął
Kubica.
Amerykanin zaczął trajkotać, tłumaczka ledwo nadążała
z tłumaczeniem:
– Panowie dowiedzieli się o panu przypadkiem, z dokumentacji
medycznej i pogłosek, które do nich dotarły. Tak ich to
zaintrygowało, że chcą trochę porozmawiać i zadać kilka pytań.
Kubica słuchał w skupieniu, ale nagle rzucił motykę i złapał się za
głowę.
– Lista przebojów! – krzyczał z obłędem w oczach. – Do piwnicy!
Szybko! Bo zaraz będzie Doda!
I rzucił się biegiem do swojej piwnicy.
– Jak macie gadać, to idźcie za nim. Dzisiaj już nie wyjdzie. Ja tu
sobie marchewkę spokojnie skończę. Ja tam nie schodzę, grzybem
i wilgocią śmierdzi, choć stary czaruje, że sucho, i mnie na noce
zaprasza. Nie powiem, że czasem nie zajdę... – wdawała się
w szczegóły, zerkając na młodszego z Amerykanów, który z profilu
był podobny do jednego aktora z telewizji, i lekko się przy tym
czerwieniła, ale machnęła ręką i chwyciła za haczkę, widząc, że
trójka gości zmierza już za Kubicą.
Kubicę rozbolała głowa, jak zawsze, gdy nie zdążył w porę zejść
pod ziemię i leżał na tę okoliczność na tapczanie. Leżał na wznak
i patrzał na Krzyż Walecznych zawieszony na makatce nad łóżkiem.
Patrzenie na ten krzyż zawsze mu dobrze robiło. Znów czuł się
7
młody i zdrowy, jakby cofał się w czasie o te sześćdziesiąt parę lat.
Wyskakiwał z okopu, gdzie wszyscy skuleni czekali na śmierć i ciskał
granatem w tygrysa sunącego na jego oddział, a czołg stawał
w płomieniach i wyskakiwali z niego pancerni koszeni z pepeszy
przez kubicowych towarzyszy, którym wyczyn Kubicy dodał skrzydeł
i rzucili się do ataku, odpierając natarcie doborowej jednostki
Wehrmachtu. Nieprzytomny Kubica z raną w głowie padł tuż obok
zniszczonego przez siebie czołgu.
– Kiedy to się zaczęło? – tłumaczka przełożyła pytanie wyższego.
– Z głosami? – upewnił się się Kubica, choć nie miał wątpliwości,
o co im chodziło.
– Z głosami – potwierdziła tłumaczka słowa Amerykanina.
– Jakoś jak Stalin zmarł. Wolna Europa zaczęła wtedy chyba
silniej nadawać i wtedy pojawiły się te głosy.
– Chwalił się pan tym?
– Jednemu się pochwaliłem i już na drugi dzień milicja po mnie
była. Zawsze wiedziałem, że Stelmachowicz to kapusta. – Kubica
chciał splunąć dla potwierdzenia swoich słów, ale bał się gości
oślinić, bo otoczyli go ściśle, nawet przysiedli na tapczanie.
– Wtedy pana zaczęto badać?
– Wtedy. Wzięły mnie w obroty wszystkie profesory z Warszawy
i kilku ruskich. Parę miesięcy eksperymenty robili.
– Jakie eksperymenty?
– Myśleli, że ja mam radio gdzieś w kieszeni ukryte, takie
malutkie, i słucham, a potem mówię, co słyszałem. To mnie
rozbierali do naga i zamykali w różnych pomieszczeniach. A ja im na
bieżąco mówiłem, co Wolna Europa nadaje. Potem mnie prześwietlili
i zobaczyli ten odłamek w głowie. Proszę pana, ja ledwo przeżyłem,
8
trzy czołgi hitlerowskie zwalczyłem i tak mnie szrapnel przy tym
trafił, że ledwo mnie odratowali! Bały się łapiduchy wyciągać ten
szrapnel z mojej głowy, bo w mózg się wbił i czekali tylko, aż się
przekręcę. Krzyż to, panie, za te cztery czołgi, ja oficjalnie
pośmiertnie dostałem, bo myśleli, że oczu już nie otworzę.
A otworzyłem i wyzdrowiałem po pół roku. Ale już koniec wojny był,
na front nie było po co wracać, to mnie władza, za te pięć czołgów
i za to że przeżyłem, dom i rolę dała.
– Tak, to godne podziwu. Ale może pan się skupić bardziej na
tym odłamku?
– No co, odłamek jak odłamek, trzy centymetry długi, centymetr
szeroki, ostry, wbił się i widać się z nerwem jakimś zrósł, że zaczął
robić za antenkę, jak przyszła pora na antenki. Tak w każdym razie
jakiś ruski profesor wykoncypował.
– Czy oprócz Wolnej Europy odbierał pan też inne sygnały?
– Wtedy nie, tylko Wolną Europę. Choć u Maciejaków na górce
łapałem czasem Głos Ameryki, ale rzadko. Te ruskie chcieli na mnie
eksperymenty dalej robić i sprawdzać, czy przez tę antenkę, to jest
odłamek, nie da się do mnie czegoś nadawać, na przykład żebym
wstał, szedł przed siebie, machał sztandarem, robił czyny społeczne,
bił rekordy wydajności pracy i takie tam. Budowali jakieś ustrojstwa
i coś do mnie nadawali, ale ja nie odbierałem. Może na innych potem
to dalej ćwiczyli, bo podsłuchałem, jak kombinowali, żeby paru takie
antenki wszczepić sztucznie, dłuższe i trochę w innym miejscu,
bardziej na czole. Nie wiem dokładnie, co z tego wyszło. Ja się
wypisałem, bo stara moja chryi narobiła, jeździła po sekretarzach
i się skarżyła, że kombatanta, bohatera w szpitalach trzymają,
a w polu robić nie ma komu. W końcu mnie puścili.
9
– I jak się pan czuł w miarę upływu czasu?
– Wyśmienicie! A jak już tę wieżę w Gąbinie pobudowali
i zacząłem odbierać jedynkę, to miód malina! – Kubica wyraźnie się
ożywił. Ból głowy mu przeszedł, ale leżał sobie dalej ze zbolała miną,
bo przyjemnie mu było, jak go tak otaczali i słuchali. – Szedłem orać
i od rana do wieczora jak na koncercie. Proszę pani! I panów.
– Zmitygował się, widząc, że tłumaczka ledwo nadąża z przekładem.
– Co to były za czasy! Czerwone Gitary, Santorka, Połomski! W lecie
Opole całe słuchałem przy żniwach i cały Sopot! Pust wsiegda budiet
sonce... – zanucił rozmarzony. – Na Lato z radiem to budziłem się
z samego rana, żeby niczego nie przeoczyć. Stara do mnie z mordą,
a ja tylko tak, tak i słuchałem sobie wszystkiego prosto w mojej
głowie.
– Taaak, ale słyszał pan coś jeszcze oprócz radia...? – Kubica
najeżył się trochę, ale dobrze mu się gadało, więc gadał dalej:
– W siedemdziesiątych latach, po zimie stulecia, gdzieś w 1979
zacząłem słyszeć ICH.
– W jakich okolicznościach to się zaczęło?
– Normalnych. W sobotę popiłem u Janickiego, naprawdę
polecam, zajdźcie, takiego bimbru w całym województwie nie
uświadczycie! W niedzielę wstałem, żeby posłuchać spokojnie
koncertu życzeń. A tu pustka w głowie, tylko kac. Łeb mnie pękał,
wydudniłem trzy słoiki kwaszonych, a w głowie dalej pusto. I nagle
taki świst, tertolenie jakieś, pikanie, a potem głos, jakby z najdalszej
dali.
– Co mówił?
– Różne rzeczy i, nie powiem, bardzo grzecznie, zawsze panie
Kubica to, panie Kubica tamto.
10
– Ale dokładnie co?
– To było wiele lat mówienia, ja przecież wszystkiego nie
pamiętam!
– Ale ogólnie chyba pan pamięta?
– Pewnie że pamiętam. Kto by nie pamiętał? Jak zaczynał mówić,
to jakby mnie w głowie paliło, jakąś moc mieli. Mówili, że są
z Andromedy, wiedzą o nas, że są pokojowo nastawieni i znaleźli
mnie w kosmosie dzięki swojej technice, bo u nich ludzie, znaczy
ludzie, ONI, już dawno nie mówią, tylko sobie myśli od razu
przekazują z głowy do głowy.
– Chcieli coś od pana?
– Konkretnie nic. Jeden raz chciał jakby parę złotych pożyczyć,
bo tak się zgadałem z nimi o pieniądzach, a nie rozumiał niby, co to
jest, he, he... Ale się wymówiłem, że wszystko na nawozy poszło
i może po żniwach, jak kontraktację sprzedam. A później nie nalegał
już, one są bardzo taktowne.
– Czy coś panu przekazywali?
– Ba, wiercili mi we łbie parę lat! Kazali wszystko zapisywać
i dyktowali godzinami!
– Zapisywał pan?! – W końcu niższy się czymś podekscytował.
– Pewnie, że zapisywałem, spróbowałbym nie zapisywać...
Wszystko drobnym maczkiem. Dyktowali jakieś wzory, niby na
energię, rysunki całe różnych maszyn i urządzeń, schematy i różne
różności.|
– Ma pan te zapiski?
– Co mam nie mieć? Leżą gdzieś w pudle, za komodą. – Wskazał
mebel przytargany z góry, stojący w kącie piwnicy. – Pani sięgnie, na
11
lewo. – Tłumaczka wstała z tapczanu i wyjęła zza komody
kilkanaście grubych brulionów.
– Można? – Złapał je od razu niższy z Amerykanów.
– A proszę.
Amerykanin wertował bruliony. Z każdą kartką jego oczy robiły
się coraz większe, poczerwieniał, ledwo łapiąc oddech wykrztusił:
– Ależ to przełomowe informacje! One mogą pchnąć los ludzkości
na zupełnie nowe tory, wprowadzić nas na niewyobrażalny teraz
poziom technologiczny!
– Ja tam się nie znam – stęknął Kubica podnosząc się w końcu
z pozycji na wznak do półsiedzącej. – Kazali pisać, to pisałem. I tak
nie dla mnie miało być, tylko niby dla całej ludzkości. Chcecie, to
bierzcie. Już i tak kłopoty z tego tylko miałem. Jak był stan wojenny,
chciałem to gdzieś wysłać, do jakiejś gazety, ale mnie zaraz wzięli na
przesłuchanie że szpieg. Na szczęście nic z tego nie rozumieli
i oddali. A ludzie to się ze mnie śmieli, że z kosmitami rozmawiam.
– Naprawdę mógłby pan nam to podarować?
Kubica przybrał odrobinę bardziej oficjalny ton:
– No, jakbyście z góry zaabonowali dwa wiadra marchwi, to
wtedy mógłbym wam to podarować.
– Ile za tę marchew? – spytał niższy.
– Teraz jest tania, ale jesienią... Mówią, że spekulanci na cenach
grają, ropa idzie w górę, to i marchewka pójdzie. Jak ropa idzie, to
marchewka zawsze też... – Targował się Kubica.
Amerykanin wyjął trzy banknoty po sto dolarów każdy.
– Starczy za te dwa wiaderka?
– Co ma nie starczyć... – Szybko, żeby się nie rozmyślili, Kubica
schował pieniądze.
12
– To my już się pożegnamy. – Amerykanie nie mogli już
usiedzieć. Pożegnali się i wyszli. Niski przyciskał bruliony do piersi
jak największy skarb. Kubica patrzył na to bez zdziwienia. Ludzkość
musi kiedyś poznać i zrozumieć inne cywilizacje. Jeśli jemu pisane
było w tym jakoś pomóc, to zrobił, co mógł, a że trzysta dolarów
przy okazji wpadło, to tylko się cieszyć. Chętnie wyszedłby na dwór,
wziął starą do sklepu i kupił jej jakąś chustkę, posiedzieliby przed
domem do zmroku, patrzeli, jak słońce chowa się za polami. Ale nie
mógł się ruszyć ze swojej piwnicy o tej porze. Odkąd wolność
nastała, tyle w powietrzu stacji zaczęło nadawać i z taką siłą, że
głowa mu od tego pękała. A ta najsilniejsza, którą najczęściej na
podwórku łapał, taką muzykę grała, że nie mógł ani minuty słuchać.
Samo wycie i wrzask, dudnienie jedno wielkie. To już nie na jego
głowę. Tylko do piwnicy żaden sygnał nie docierał, tylko tutaj mógł
być sobą, mieć swoje myśli. A i jeszcze wczesnym popołudniem dało
się wyjść na godzinkę, kiedy ta stacja nie grała w kółko muzyki,
tylko ludzie dzwonili i opowiadali o swoim życiu. Tego mógł jeszcze
posłuchać, choć, prawdę powiedziawszy, co oni teraz mieli za życie...
– Pan Kubica? – Wyrwał go z zamyślenia jakiś męski głos. Po
schodkach w głąb piwnicy schodził znów jakiś ubrany w garnitur
elegancik. Ale żaden z tamtych i do tego po polsku gadał, a nie po
amerykańsku.
– Jam jest – potwierdził.
– Pan ma w głowie tę antenkę i odbiera radio?
– Zgadza się – dostojnie odparł Kubica. – To się zaczęło w 1944,
jakem sześć faszystowskich czołgów jednym granatem rozwalił.
O, ten krzyż jest właśnie za to. – Wskazał swoje odznaczenie. –
Odłamek mi wtedy w głowie utkwił i tak jakoś po śmierci Stalina...
13
– W 1953? – wtrącił ze znawstwem nowy gość.
– Tak, w 1953 zmarł, i wtedy zacząłem odbierać radio. Ach, co to
były za czasy, Czerwone Gitary, młody Krajewski, Santorka,
Połomski, potem głosy – Kubica recytował w najlepsz,e mając
nadzieję, że dzisiaj jego szczęśliwy dzień, że tyle marchwi
zaabonują, że ogródka mu nie starczy na jej sianie.
– Proszę tu podpisać. – Mężczyzna w garniturze nie słuchał
jednak zbyt dokładnie tego, co Kubica miał do powiedzenia
i podsunął mu pod nos jakiś urzędowy kwitek.
– Co to jest? – obruszył się Kubica.
– Nakaz płatniczy. Od roku 1953, przez 58 lat, nie płacił pan
abonamentu radiowo–telewizyjnego za odbierane programy.
Nazbierało się tego z odsetkami, panie Kubica, oj, nazbierało...
14
Ja jestem wiatrem, Ty liściem
Nasienie uporczywie poszukiwało swojego miejsca. Fraudencja
wyglądała jak obsypana popiołem wulkanicznym. Trudno było
dostrzec wzgórza otaczające okolicę. Przypominały wyprężone
grzbiety kotów łaszących się do rzeki. Szyby i framugi w oknach
domostw oblepione były kruchymi łuskami, łamliwymi błonami, a na
dworze wirowały ich całe tumany. Do wnętrz wpływała chmura
drobnych, różnego kształtu ziarenek, szypułek, przezroczystych jak
pergamin skrawków łodyg, kurzu i trocin. Wśród całej tej nawałnicy
latały stada ptaków wydziobujących dla siebie najsmaczniejsze
kąski..
Tereś mieszkał w samym sercu Fraudencji. Aleja pokaleczonych
lip, skrzyżowanie, leśny dukt – codziennie do znudzenia przemierzał
tę trasę wykonując swoje obowiązki listonosza. Czasem tylko
urozmaicało mu ją podglądanie Enigar – córki najbogatszego
gospodarza we Fraudencji. Enigar umawiała się niekiedy na poranne
schadzki ze swoim narzeczonym, Marcinem, na polanie między
brzozami. Zrywała pędy jeżyn i oplatała nimi biodra swoje
i partnera. Skórę dziewczyny przedzierały twarde kolce, zdrapywały
brązową opaleniznę i zostawiały na plecach, udach i pośladkach
kropelki krwi.
15
Pierwszym budynkiem, który Tereś mijał po wyjechaniu z lasu,
było gospodarstwo Targuza. To właśnie on potrafił przyćmić słońce.
Przed laty wyremontował starą poniemiecką wialnię, naoliwił jej
przekładnie i po spiętrzeniu wody zaprzągł pasem transmisyjnym
przepływający obok potok do obracania bębnem maszyny. Latem
i jesienią zbierał tony polnych kwiatów, a potem suszył je i młócił,
wyłuskując drobne nasionka. Gdy puszczał w ruch wialnię, znad jego
szopy unosił się warkocz plew, a ziemia drżała.
Uparł się, że poświęci całe życie na ukwiecenie świata. Wyciągnął
ze złomu pogniecioną sielniczkę, zalutował dziury zżarte przez
spółkę rdzy i saletry, przytroczył do blachy rzemienny uchwyt
i napełniał ją codziennie, a potem wędrował do wieczora i rozsypywał
nasiona po świecie. Jego wysiłek doprowadził jedynie do śmierci
sześciu miejscowych alergików i zachwaszczenia okolicznych upraw.
W promieniu dwudziestu kilometrów rosły wszędzie maki, chabry
i wyka, a rolnicy bankrutowali jeden pod drugim.
Codziennie były jakieś listy do Konwersa. Mieszkał tuż obok
poczty w dwupokojowym mieszkanku przyfastrygowanym do rzeźni.
Przesiadywał zwykle na ławce obok domu i palił papierosy.
– Dzień dobry panu.
– Cześć Tereś. Blado wyglądasz. Chyba nic dzisiaj nie
konwersowałeś?
– No, prawie nic.
Tereś wyciągnął kopertę, podał ją rzeźnikowi i zamienił z nim
jeszcze kilka słów. Wiedział, że Konwers to z natury gaduła. Jego
twarz – fakturą, kształtem i kolorytem przypominająca zleżały
ogryzek jabłka – co chwilę trzęsła się od żartów. Nie wiadomo
dlaczego używał czasownika „konwersować” w znaczeniu jeść.
16
Poprawiano go setki razy, tłumaczono, a ten wciąż uparcie twierdził,
że „skonwersował smaczny obiadek”. Z drugiej strony niektórzy
mieszkańcy Fraudencji, niezorientowani co do prawdziwego
znaczenia słowa „konwersować”, uznając je za przejaw światowego
obycia, też używali go pod wpływem rzeźniczego autorytetu
w znaczeniu „jeść”.
Fraudencja była bardzo niewdzięcznym miejscem pracy dla
listonosza. Zabudowania rozłożyły się daleko od siebie, a życie
miejscowości podporządkowało się szaleństwom architektury. Tereś
znał wszystkie skróty, dzięki którym mógł zaoszczędzić trochę czasu,
lecz aby dostarczyć listy Macicy musiał nadłożyć wiele kilometrów
drogi tak krętej i zawiłej, że czasami sam gubił się w znakach
służących mu do orientacji.
Macica mieszkała w opustoszałym dworku myśliwskim, a droga
tam prowadząca, kiedyś przejezdna, zarosła samosiejkami świerku
i kwiatami Targuza. Przed samym dworkiem las zamieniał się w plac
zawalony pniami potężnych sosen. Na skraju wiatrołomu gromada
maluchów paliła właśnie łęty ziemniaczane i w rozżarzonym próchnie
piekła jaja cietrzewi. Macica siedziała na werandzie.
Z jej wyglądu niewiele można było wywnioskować. Przypominała
rozepchany worek. Była wdową, czasami z dumą opowiadała
o swoim mężu, który, za to że go zdradzała, obciął jej nos i uszy.
Odgarniała wtedy włosy i prezentowała szczątki małżowin.
Tereś podał jej kilka pocztówek i jak najszybciej wycofał się
z tego dziwnego miejsca, gdzie czereda dzieciaków w oczekiwaniu na
pieczone jaja głuszców szperała kijami w kupkach łętów, aby
wypłoszyć z nich myszy i rozdeptać je gołymi stopami.
17
Zatrzymał się dopiero obok imponującej willi, gdzie mieszkał
Henryk ze swoją sparaliżowaną żoną Reginą.
Regina poruszała jedynie językiem i mrugała powiekami. Od
czterech lat leżała w łóżku, a jej mąż dbał o bezwładne ciało, mył je,
przebierał i karmił. Henryk porozumiewał się z nią za pomocą soli,
cukru, pieprzu, wanilii, kropelek mleka lub wódki, sopelków lodu
i moszczu z owoców kładzionych na jej języku. Obserwując jej oczy
prowadził w ten sposób nieraz wielogodzinne dysputy.
Tereś był przekonany, że Regina śniła ciągle o biurowych
romansach i kawiarnianych flirtach, ale nigdy nie wyjawiał swoich
domysłów.
Wszedłszy do przedpokoju willi zobaczył siedzącą w salonie córkę
Henryka, Enigar, ze swoim narzeczonym. W jej włosach tkwiły
jeszcze strużynki liści, a na policzku kraśniała plama soku z jeżyn.
O ile Henryk wzbudzał we wszystkich sympatię, a nawet litość, co
w przypadku ludzi bogatych nie zdarza się zbyt często, nawet gdy
spotka ich wielka tragedia, to Enigar była zawsze na złych językach
całej okolicy. Może dlatego, że należała do kobiet, które poczucie
własnej wartości zastępują poczuciem własnej ważności, a może
dlatego, że po prostu nikt jej nie rozumiał. Tereś starał się ją
polubić, ale nie udawało mu się to i w jej towarzystwie czuł się źle.
W willi Henryka bywał prawie codziennie i, mimo konieczności
ocierania się o Enigar, zawsze cieszył się na tę wizytę, gdyż spotykał
tam Raciczkę, młodą dziewczynę, rzeźbiarkę, sprzątającą
u zamożnej rodziny. Raciczka naprawdę miała na imię Helena, ale
nazywano ją tak ze względu na jej filigranowe stopy. Tereś kochał się
w niej beznadziejnie nie mogąc się zdobyć na wyznanie uczuć.
Nadzieję podtrzymywała w nim tylko stara Cyganka Ancite, która
18
mówiła, że on i Raciczka są stworzeni dla siebie, a wszystkie wróżby
wskazują, że kiedyś się połączą.
Ancite mieszkała na skraju Fraudencji, sama w dużym domu.
Zawsze panował u niej jednak ruch. Przyjeżdżali do Ancite ludzie
z całej Polski szukając pomocy o Cyganki słynącej ze swoich
znachorskich umiejętności. Ancite przyjmowała każdego i, kazawszy
rozebrać się do naga, wodziła po skórze chorego świeżym kurzym
jajem, a potem wbijała je do glinianego spodka. Z nitek i skrzepnięć
klarujących się w rozlanym białku i żółtku odczytywała po trzech
dniach diagnozę.
Teresia kusiło zawsze, żeby podglądnąć, jak Cyganka leczy ludzi.
Pewnego zimowego wieczoru, podczas ostrej zamieci, zakradł się
pod jej dom, wdrapał na parapet kuchni i przytrzymując się
piorunochronu sięgnął głową okna, za którym znajdował się
„gabinet” Ancite. Drętwiał z zimna, wykręcony na dodatek
w niewygodnej pozycji, ale nie mógł oderwać oczu od tego, co działo
się za szybą. Na środku pokoju stała młoda piękna dziewczyna
rozebrana do naga. Jej falujące rozpuszczone czarne włosy sięgały
do pośladków. Karmiła powietrze brodawkami piersi napęczniałymi
jak kiełki zaparzonej gorącą wodą pszenicy. Ancite dotykała ich
właśnie skorupką jajka.
Cyganka zakończyła swoje egzorcyzmy i po kilku minutach
i dziewczyna znikła w sąsiednim pomieszczeniu, a po chwili pojawiła
się znowu – ubrana. Tereś zeskoczył w wielką zaspę przy płocie
i leżał długo zanurzony w śniegu chłodząc swoją rozgrzaną
wyobraźnię. Od tego czasu nie mógł zapomnieć o Raciczce – bo to
ona właśnie kurowała się tamtego wieczora u Ancite.
19
Pąkom ślimaczyło się już od połowy kwietnia, aż nagle, jednej
ciepłej nocy, każda gałąź nasrożyła się liśćmi. Aleja pokaleczonych
lip przez cały maj zalecała się do nozdrzy Teresia zapachem soku
wyciekającego z pęknięć kory.
Pod koniec czerwca odbył się ślub Marcina i Enigar. Ostatnią noc
panieństwa spędziła przy łóżku swojej matki kłując jej ciało igłą
i opowiadając kombinacją melasy i kwasku cytrynowego o tym, jak
w wieku czternastu lat oddała się jakiemuś staruchowi.
Henryk nie żałował pieniędzy na wesele swojej córki. Nie chciał
tylko urządzać zabawy w domu, gdzie jego żona miałaby bez ruchu
towarzyszyć tańcom gości. Wyrównał łąkę niedaleko swojego domu
i sprowadził dwunastu stolarzy, którzy przez tydzień zbijali
podwyższenie dla orkiestry, stoły, ławy i wielki podest do tańca.
Wokół weselnego placu wkopano pięćdziesiąt cztery słupy z dębiny
ozdobione przez Raciczkę płaskorzeźbami z indyjskich ksiąg
o miłości. Zawisły na nich lampiony i jemioła. Na pięć dni przed
rozpoczęciem uroczystości Konwers zaczął bić tuczniki, woły i drób, a
dziesięciu kucharzy szykowało potrawy.
Henryk kupił karetę, szóstkę koni i sam powoził młodym. Enigar
i Marcin siedzieli wśród koszy kwiatów i zanim weszli do kościoła,
również udekorowanego na ich część, trzy razy okrążyli Fraudencję
wzbudzając podziw i zachwyt. Ksiądz, udobruchany sutym datkiem,
przebaczył im spóźnienie i wygłosił olśniewające kazanie, wkładając
w nie cały swój kunszt oratorski. Świątynia wypełniona była po
brzegi. Henryk zaprosił na wesele całą Fraudencję.
Enigar i jej narzeczony wywołali wielką sensację. Panna młoda
miała wytatuowaną na policzku, od kącika ust, łukiem, aż do brwi,
gałązkę magnolii. Na twarzy jej chłopca, od dołka w brodzie, także
20
wiła się arabeska. Gdy całowali się przy ołtarzu, roślina zrastała się
w jedną całość.
Enigar miała raczej prostaczą naturę, ale nawet jeśli nie
posiadała pasji latania, to na pewno tkwił w niej kaczy snobizm na
machanie skrzydłami. W dniu swojego ślubu postanowiła
poszybować najwyżej, jak mogła.
Bez wytchnienia tańczyła z drużbami i obcymi. Ledwo
skosztowała delicji, od których uginały się stoły, tylko wina kazała
sobie nalewać co chwilę i za każdym razem tłukła kieliszek.
Było widno jak podczas przelotu komety. Najkrótsza noc w roku
okazała się też bardzo ciepła. Córki Macicy biegały między dorosłymi
i nakładały im na głowy wianuszki z polnych kwiatów. Wielu gości
przebrało się w specjalnie przygotowane kostiumy. Im bliżej
dwunastej, tym więcej pojawiało się faunów, strzyg, słowiańskich
wojów.
Tereś wciąż wypatrywał Raciczki, żeby z nią zatańczyć. Zobaczył
ją pijaną, stojącą przy rzeźbionych słupach. Jak zahipnotyzowana
gładziła drewniane fallusy, złączone ciała kochanków i sekretne
inskrypcje pisane najstarszym językiem świata.
– Znajdziesz swoją czarnulkę! Jeszcze ją znajdziesz! – do Teresia
podeszła stara Ancite. Ubrana była w barwną spódnicę i obwieszona
sznurami korali. Zaczęła tańczyć, jakby miała lat osiemnaście, a nie
osiemdziesiąt. Orkiestra, wzbogacona o skrzypce jednego
z fraudenckich Cyganów, rozpędzała z każdą zwrotką tempo,
zmuszając tańczących do bliskich omdlenia akrobacji. Muzyka
osiągnęła w końcu próg wytrzymałości grajków i przeistoczyła się
w wolny, kołyszący walc, który połączył mężczyzn i kobiety w pary
i falował nimi bez uniesień, bez zapamiętania.
21
Północ rozświetliły kolorowe fajerwerki. Na znak Henryka
rozpoczął się pokaz sztucznych ogni, który miał uczcić nowy etap
życia Enigar.
Po ciemnym niebie paradowały gigantyczne roziskrzone jeże.
W okamgnieniu pęczniały od rozmiarów kłębka włóczni do wielkości
Arki Noego. Widowisko przypominało dziecięcą zabawę dziadek czy
babka przy wróżeniu z dmuchawców, gdzie usta wprawiają w ruch
delikatne race z czasz przekwitłych roślin. Dziesięciominutową
kanonadę uwieńczył napis „Wszystkiego najlepszego”. Jego litery
chybotały się przez chwilę, aż zgasły jedna po drugiej, zostawiając
dwa końcowe O, które złączyły się ze sobą jak dwie obrączki na
ślubnych zaproszeniach.
Orkiestra zabrzęczała marszem weselnym. Zamiast perkusji rytm
wybijały oklaski gości. Enigar i Marcin weszli na podium. Wodzirej
zasłonił oczy dziewczyny opaską, zakręcił ją kilka razy, obrócił
w stronę tłumu i kazał cisnąć wianek przed siebie.
– Uwaga, wszystkie panny! Która w ciągu roku znajdzie swego
kawalera?! – zakrzyknął, a podekscytowane dziewczyny zaczęły
przeciskać się w jego kierunku. – Zaraz się dowiecie!
Wyciągnięte dłonie zaciskały się spazmatycznie ugniatając
powietrze jak ciasto na pierogi, ale wianek był tylko jeden
i w tumulcie trudno było dostrzec, czyje palce go pochwyciły. Henryk
zaśmiewając się podszedł do mikrofonu i powiedział:
– Komu moja córka przekazała swoje szczęście?
Czekano długą chwilę, aż dziewczyny się rozstąpiły i ta, która
trzymała wianek, zbliżyła się do podium.
– No, no, Helena! Helena, proszę państwa, będzie szykowała
posag! – obwieścił Henryk pomagając Raciczce wejść na podium.
22
Stanęła obok niego cała w rumieńcach, ze zburzonymi włosami
i w potarganej bluzce, ściskają w rękach wianek Enigar.
– A teraz czas na pana młodego! – Ocknął się wodzirej i zawiązał
oczy Marcina. Zakręcił panem młodym i już miał pomóc mu odpiąć
od kołnierza muszkę, gdy przeszkodziło temu pojawienie się przy
nim niedźwiedziej postaci.
– Panie Targuz, co pan sobie, do cholery, wyobrażasz?! – zaklął
na widok intruza Henryk.
– Wesele musi się skończyć! – rzekł Targuz stając przy
mikrofonie. Odziany był zwyczajnie, w ciemne spodnie i wiatrówkę.
Nawet na wesele przyszedł ze swoją sielniczką wypełnioną
nasionami i podczas zabawy rozsypywał je wśród ludzi, a tancerze
wdeptywali wszystko obcasami w murawę.
– Jeśli wam życie miłe, idźcie do swoich domów! – gromił Targuz.
– Co pan, może by pan tak wyjaśnił?! – Denerwował się Henryk.
– Nie chodzi o to, żeby zamknąć w słowach w słowach jakąś
wizję, jak się zamyka kratami dzikie bestie – huczał Targuz – ale
żeby kraty wyłamać.
– Pan zaraz pójdziesz do domu! – Henryk w ogólnej konsternacji
nie tracił panowania nad sobą. Ale Targuz jakby go nie słyszał.
– Spójrzcie tam! To jest znak. – Wskazał ręką ponad siebie, gdzie
wielkie sczepione ze sobą koła wciąż iluminowały na wszystkie
strony złocistym blaskiem.
Ludzie wygięli szyje i zaczęli mrugać oślepieni. Pierwotny szmer
niezadowolenia z powodu pojawienia się Targuza przemienił się
w trwożliwą ciszę. Słychać było tylko buczenie włączonych na całą
moc wzmacniaczy i echo bicia włochatych ciem o zawieszone na
palach lampiony.
23
– Miałem sen – ciągnął Targuz. – Ocaleją nieliczni.
Ktoś odcharknął głośno i zapytał trochę kpiąco, ale z lekkim
dygotaniem w głosie:
– Kto taki?
– Najlepsi z każdego kraju. Ci, których się czci.
– W wielkich krajach czci się wielkich ludzi, w średnich
średniaków, a w małych byle kogo. I oni właśnie mają
ocaleć?– szydzono z proroctwa.
– Nie mogę powiedzieć nic więcej. Rozejdźcie się do domów!
– zakończył Targuz swoje wtargnięcie. Zszedł ze sceny i skierował
się w kierunku drogi.
Goście weselni stali jeszcze w ciszy długą chwilę, następnie
zaczęli łączyć się w małe grupki, dyskutowali o słowach Targuza i też
się rozchodzili, zostawiając dopiero co przyniesione przez kelnerów
potrawy. Henryk biegał wśród rozpraszających się ludzi i prosił, żeby
nie traktowali poważnie tego „durnia od kwiatów”, ale oni
odpowiadali wykrętnie i zostawiali go samego.
Szast–prast i łąka opustoszała. Nawet wodzirej i członkowie
orkiestry ulotnili się niepostrzeżenie z instrumentami, a kucharze
cofali się w ciemność zatykając za poły fartuchów butelki z winem
i puszki kawioru.
Pośrodku pachnącej żywicą sceny zostali tylko Henryk, Marcin
i Enigar, która myśląc właśnie o swojej matce zrozumiała, że tak jak
ich imiona były anagramami, tak los ułożył ich życie z tych samych
klocków. Z zapiekłością pruła włókna żółtej tkaniny, jaką zasłaniano
jej oczy, i pieściła serdecznym palcem gałązkę magnolii na policzku.
24
Stali tam dopóki brzask nie rozsupłał kręgów nad nimi.
A wyobraźnia nieobecnych młóciła kolejne dni wypełnione czekaniem
na zaproszenie do następnego Wesela.
25
Ballada o człowieku z końca pochodu
Coś w życiu Szymona Giętego musiało się zawalić. Ludzie mówią,
że był inżynierem, wybudował most, ten most runął i od tego czasu
Szymon błąka się po świecie, zbiera butelki i grzebie w śmietnikach
za kawałkiem chleba. To nieprawda.
Skradziono Szymonowi we śnie jego księgę, gdzie w wierszach
zapisywał obserwacje z włóczęgi, nazywanej przez niego podróżą
naukowo–turystyczną; życie ludności wiejskiej, natury – jak lasy,
rzeki i góry, zwierzęta leśne, ptaki oraz owady.
Boska moc obdarowała go wszystkim, co jest potrzebne do życia
i pobożności przez poznanie tego, który go powołał przez własną
chwałę i cnotę.
Baraszkował sobie Szymon po apostolsku z życiem i słowem.
Ludzie raz gościli, raz nie. Różnie bywało. Dzięki tułaczce poznał
świat, charaktery, obłudę i fałsz – co dobre i co złe. Księga pełna
była pieczątek. Wieloletnia jego podróż naukowa była
przypieczętowana pieczęciami urzędów państwowych, różnych szkół,
związków zawodowych itp., a nawet pieczęciami sołtysów wsi
w danych województwach. To był skarb. Orły w koronach. Dzisiaj
miałby Szymon okropne pieniądze. Ludzie w muzeum bym to
oglądali. A tu złodziej nie uznał wartości. Może spalił, zniszczył?
A może sprzedał jego poezje? Może się podszywa pod Szymona?
26
Może zniszczył...
Ziemia dawna, czyli przedwojenna Druga Rzeczypospolita, po
czternastym roku jego życia była dla niego zdeptana własnymi
stopami przez wiele lat trudnego życia, była badana i opisywana
jego wierszami, opisywana z natchnienia oraz przez oglądanie jego
oczami podczas marszu piechotą po pięknej ziemi ojczystej.
Brat go pobił i musiał Szymon uciekać z rodzinnego domu. Choć
i tak był tam tylko posługaczem i parobkiem. Lepiej mu było chodzić
piechotą po Polsce lub urządzać harce z kolejarzami; jeździł bez
biletu osobówkami albo skakał z wagonu na wagon składów
towarowych.
Ale do każdego tułacza los chociaż jeden raz się uśmiechnie.
Spodobał się Szymon hrabiemu Grochulskiemu w Godziczu, powiat
garowliński. Przygarnął wędrowca, ubrał, nakarmił, dał mieszkanie
i zrobił swoim ogrodnikiem, a potem dalej zalecać się do niego, bo
z hrabiego to był, można powiedzieć, hmmm...
Pewnie do tej pory przycinałby Szymon różane pędy i opędzał od
umizgów arystokraty, gdyby wojna nie wybuchła. Jak wybuchła,
hrabia zapakował swoje miliony na samolot i odleciał, podobno do
Ameryki. Sam jeden, bo jego ogrodnik nie chciał nigdzie lecieć. Na
wozie ze stajni hrabiego wyprawił się w kierunku rodzinnej
Warszawy. Przy kolumnie Zygmunta obok wozu Szymona spadła
bomba. Konie zerwały uprząż i uciekły przerażone, a wóz
z Szymonem zapadł się do leja. Odkopali go po kilku godzinach. Ktoś
przystawił lusterko do ust Szymona. Para się skropliła.
I ruszył Szymon dalej piechotą. Dotarł do Mińska Mazowieckiego
i najął się do pracy u jakiegoś gospodarza, bo chociaż trwała wojna
to wykopki szły.
27
Jednej nocy, o piątej nad ranem, Szymon z gospodarzem
szykowali się na kartoflisko. Rozgrzewali się przy piecu, podjadali co
nieco. A tu ktoś wali w drzwi. Otwierają – a tam trzy bagnety w pierś
wycelowane. Co brakowało, żeby pchnąć? Ale Szymon znał
hasło. „Heil Hitler!” – wrzasnął z całych sił. Opuścili bagnety. Szymon
w szkole był pierwszy w sprawach języka niemieckiego. Zaczął
gadać, bo gospodarz ni czorta po ichniemu. Obrabiał Szymon
interes, żeby nikomu krzywdy nie było. Gospodarz dał coś do
zjedzenia. Niemcy jakiś zegarek, błyskotki jakieś dali. Jak szli po
Polsce, to trochę już nagrabili po Żydach, nie–Żydach.
I ruszył Szymon dalej w powiat Miński. I trafił. Z jednej strony
pułk polskiej artylerii, z drugiej Niemcy. Strzelali do siebie.
A Szymon tak pośrodku frontu, między kulami. Zatrzymali go Polacy.
Wzięli za szpiega. A czy mógł wiedzieć, skąd kule lecą? Dopiero jak
sprawdzili przez telefon, że miał brata jakiegoś w Mińsku czy kogoś
tam, to uwierzyli i puścili.
I szedł Szymon dalej, aż trafił do Sandomierza, a tam wzięli go
z łapanki i wywieźli bydlęcym wagonem na roboty do Niemiec.
Wiadomo tylko, że wszyscy Niemcy, u których pracował, mieli na
imię Theodor. Spamiętał tych, co mu najwięcej krzywdy wyrządzili.
A kto mu trochę serca okazał – pozapominał. Koleje losu nie widzą,
co to taryfa ulgowa.
Niemcom powiedział, że ogrodnik. I trafił do ogrodnictwa
w Schipkau, koło Safftenberga. Mieszkał na poddaszu z ukośnym
sufitem i oknem przy podłodze. Kwiaty były ogrodzone drutem
kolczastym. Jak tylko zobaczył po drugiej stronie kogoś z literą
P przyszytą na ubraniu, P – jak Polak, to ustawiał skrzynkę na
skrzynce, żeby rękę podać i porozmawiać.
28
W końcu pomyślał: „Co ja, kurwa mać, szczur jaki jestem, żeby
w norze na strychu mieszkać?!”. Kłuł igłą skórę i krew z siebie
spuszczał. Smarował krwią nos, twarz, poduszki. Kombinował
chorego. Bauerka wezwała lekarza z trupią główką na czapce.
Lekarza nie oszukasz, a co dopiero takiego z trupią główką. Serce
miał Szymon zdrowe. Będziesz ty kombinował – zapierdalaj jeszcze
więcej.
I trafił Szymon do wsi Bronkoow do Theodora Szuberta. Był jak
niewolnik. Byk. Krowa. Brakowało tylko postronka. Zagonili do
zbierania kartofli. A na brzuchu miał Szymon wielki wrzód. Kiedy się
schylał, ciekła krew i ropa. To nie mógł się schylać. To Schubert bił
go łańcuchem.
W Bronkoow mieszkała jedna taka. Miała trzech synów. Dwóch
zginęło na wojnie. Trzeci, szczeniaczek z Hitlerjugend, był z nią. Miał
gówniarz wiatrówkę, jaką strzela się do gawronów. Chował się
w krzakach i do Szymona mierzył. Raz przebił mu wrzód. Dopadł go
Szymon, złapał za lufę i mówi: „Ty mnie, ja ciebie!” i ciach go w łeb,
aż wiatrówkę popsuł i wyrzucił. Szczeniaczek z płaczem poleciał do
matki, a za chwilę przymaszerowało kilku esesmanów. Szymon
stanął na baczność i zameldował: „Nie mogę pracować, jak mi się
przeszkadza. Nie jestem tarczą ćwiczebną!” Dostał kilka razy
w mordę. Aż zemdlał. Ocucili go wodą z wiadra i jeszcze trochę
skopali. Ale nie zastrzelili. Bo synowie na froncie, a ktoś pracować
musi. Tyle rozumu mieli.
I postanowił Szymon uciec do Generalnej Guberni, bo chciał być
między swoimi, choć raz gościli, raz nie. Ale gestapowcy załapali go
w Petershein i zamknęli na 14 dni w areszcie, gdzie ściany od
ludzkiego potu i oddechu płakały. Nawet pajdki do ust podnieść nie
29
miał siły. W oczach gwiazdy. To mówi do wartownika: „Jak mi się
krzywda stanie, to cię Bóg przeklnie. Nagadaj swojej żonie, żeby dla
mnie gotowała i masz mi przynosić codziennie obiad”.
Niemiec przestraszył się, posłuchał i dzień w dzień przynosił
jedzenie. Nawet kiełbasa czy inne mięso się trafiało. Uratował
Niemiec Szymona, ale ten nawet nie wiem, jak miał na imię.
Z aresztu wywieźli Szymona do Spreewald, do pracy u Theodora
Rahnera.
Chodził Rahner, stary NSDAP–owiec, ze swastyką na ramieniu po
ogrodnictwie i znęcał się nad Szymonem za byle co. Tyle posiadał
władzy, że mógł Polaka w kawałki porwać i nic by za to nie miał.
Udało się Szymonowi jakoś przeżyć po zawiązaniu spółki
z sześcioletnim synem Rahnera. Obiecał mu zrobienie fortuny na
handlu kanarkami niezwykłej urody. Chodzili razem na targ
w Spreewald i Szymon brał po marce od klienta za oglądanie
cudownego ptaka umieszczonego w szczelnie zasłoniętej klatce.
Niemcy stali w długiej kolejce, płacili, podchodzili, unosili kurtynę
i spozierali do środka, a później oddalali się z błyskiem dziwnym
w oku. A do klatki Szymon wsadził jakiegoś nastroszonego wróbla,
lecz nikt z amatorów kanarczej urody nie zdradził tego czekającym
w ogonku, bojąc się ośmieszenia.
Z tym że Szymona przeniesiono wkrótce do Theodora Wendta –
w tej samej miejscowości. Wendt miał ogrodnictwo, ale też fabrykę
części samolotowych. Szymon spodobał się jego córce. Często z nim
rozmawiała, a stary Wendt mówił: „Jak się wojna skończy, to
zostaniesz moim zięciem.”
Dziewczyna była ładna, zgrabna. Mogła powieść na szubienicą.
Jej ojciec nienawidził hitlerowców. Dbali o Szymona jak o syna. Inni
30
byli zazdrośni. Coś zrobili, żeby go wywieść od Wendtów do Lübben,
do Theodora Kreschera.
U Theodora Kreschera było duże ogrodnictwo. Roboty mnóstwo,
a jeść dawali mało i bili na dodatek. Oni coś podejrzewali, że
Szymon jest nadzwyczajny jakiś człowiek. Doświadczenia chcieli
robić, czy coś jeszcze. Chcieli spraktykować, czy sabotaży nie będzie
robił – suszył rośliny albo podlewał za dużo, żeby zgniły. A Szymon
zawsze robił dobrze. Bo grozi człowiekowi kara śmierci.
Jakoś z tego Lübben trafił do Cottbus, do Theodora Ernsta. Miał
on tulipany i jędzę żonę. Szymon spał u niego w głównym
magazynie na półce z cebulkami kwiatowymi. Cebulkom chłód nie
szkodził, a Szymonowi trochę tak. Pomyślał: „Dokąd, kurwa,
z cebulkami będę spał?!” i napalił w piecu. A żona Ernsta
przyuważyła ogień i wrzuciła do paleniska cebulki. Potem się zabrała
i pobiegła po męża. Cebulki zaczęło skwierczeć, parować i zgasiły
żar. „Patrz, co ten Polak zrobił! – krzyknęła żona do Ernsta. – Ogień
zgasił!”
Ernst złapał Szymona za włosy i zaczął tłuc jego głową o piec,
a potem złożył skargę do Arbeitsamtu i Szymona dali gdzie indziej.
I pracował Szymon u pani Selke. Była to dziwka niemiecka. SS–
mani pieprzyli ją w szklarni, w domu i gdzie popadło. Miała tak około
35 lat. Mocno jej się Szymon podobał. Przychodzi do szklarni, siada
i udaje, że pikuje flance. Prosi o pomoc. Zawija kieckę do brzucha.
Próbowała, czy Szymon będzie się do niej dobierać. A on wiedział, że
za kochanie Niemki – kula w łeb. Ona patrzy – on się do niej nie
dobiera. Wzięła jego dłoń i położyła sobie na udo. Wyrwał się.
I przyszła noc. Selke podeszła do inspektów, podniosła folię, pod
którą stały skrzynki z flancami i tak to zostawiła. Mróz chwycił,
31
rośliny pomarzły. Selke mówi rano do esesmanów: „Widzicie, co ten
Polak narobił?!” Szymon tłumaczy, że to nie on, że to ktoś z podłości.
Ale Selke oskarżyła go o sabotaż i trafił do aresztu we Frankfurcie
nad Odrą. Może gdyby Selke dobrze wygrzmocił, byłoby mu lepiej?
Bądź tu mądry...
I przestał Szymon za karę być ogrodnikiem. Zamiast tego
u Theodora Pohla piłował drewno na stemple do kopalni i na
podkłady kolejowe. Świeże, mokre drewno było ciężkie jak cholera.
Trzeba to było jeszcze ładować na wagony. Ciężko było.
I skąd Szymon miał siłę i zdrowie, że wytrzymał, to nikt chyba
nigdy się nie dowie. A może i dowie... Była tam jedna stara Niemka.
„Szymon – mówi ona – masz ty brudne koszule?” „Mam – odrzekł.
– Ale nie ma kto ich prać”. Wzięła od niego brudactwa wszelkie
i uprała. „Jak się wojna skończy to cię wezmę za matkę i zabiorę do
Polski” – mówił jej Szymon. Szukał jej po wojnie, ale nie znalazł. Nie
wie nawet, jak się nazywała.
U Pohla Szymon czuł, że śmierć nadejdzie od pracy przy tych
podkładach i uciekł. Zza Szprewy strzelali już Rosjanie. Niemcy
strzelali też. Szymon, nie żeby ze strachu, ale po ludzku, dla
bezpieczeństwa, uciekł do pierwszej lepszej piwnicy. Podarł
poszewkę jakąś znalezioną i czerwoną szmatą daje Ruskim znaki.
Ruskie, chuj wie jakimi sposobami, przechodzą przez rzekę. Budynki
się walą, piski, idą na bagnety. Szymon wskoczył do dołu po
katiuszy. Ruskie podchodzą do dołu, a Szymon leży na dnie i macha
tą szmatą. Oni karabiny na niego. Myśleli, że szpieg. On po rusku
trochę mówił. Ale oni nie wierzą. Wyciągnął w końcu kartę
odzieżową. Na tę niemiecką kartę uwierzyli, poklepali po plecach
i „Uchodi w Polszu” powiedzieli.
32
I wrócił Szymon do rodzinnej Warszawy. Zamieszkał w piwnicy
u starej kobieciny chorej na tyfus. Przypomniawszy sobie
przestudiowany przed wojną podręcznik medycyny, wyleczył ją z tej
dolegliwości, choć profesorowie ręce rozkładali. Potem wziął się za
odgruzowywanie stolicy. Ale sprawiedliwość to jest u świni pod
ogonem. Myślał sobie: „Co ja będę, kurwa, za darmochę łopatą
machał? Niech te dziady, co zburzyły, odgruzują i odbudują”.
I wyjechał Szymon na Ziemie Odzyskane.
Pierwsza jego pracą był Państwowy Urząd Repatriacyjny. Mieszkał
w Nowej Soli i stamtąd jeździł po okolicznych wioskach
i miasteczkach. Trzeba było chałupy zasiedlać, ziemię uprawiać.
Naużerał się z ludźmi, z szabrownikami, którzy każdy dom ogołocili,
nawet z futryn i dachówki. „Od początku świata, od dziejów zarania,
dupa człowiekowi służyła do srania” – podśpiewywał sobie ku
pokrzepieniu serca.
W latach 50., kiedy był księgowym w PGR Libichowo,
w Legnickiem, poznał na zabawie wiejskiej pewną Mongołkę. Piękna
to była dziewczyna, jej skośne czarne oczy rozum mu odebrały.
Wykosztował się na prezenty i ślub, a ta nawet gotować nie umiała.
I jeszcze przyłapał szantrapę, jak się gziła z jednym strażakiem.
Szymon nigdy się już nie ożeni. Żadnych kobiet w ogóle. Są
ważniejsze sprawy na tym świecie.
I dalej był Szymon zwykłym księgowym. Na urlopy nie chcieli go
puszczać, nocami za innych błędy w grubych księgach poprawiał.
Pomyślał w końcu: „Nie jestem, kurwa mać, niewolnikiem”. Zwolnił
się i już.
33
I gdzieś w latach 60. przeszedł Szymon na rentą. Po tym PUR–ze
to 48 zakładów do renty naliczył. Tylko w dwóch firmach nie
pracował: w Czerwonym Krzyżu i czymś tam jeszcze.
Potułał się trochę dla rozrywki i odprężenia po ziemi lubuskiej, aż
w końcu zamieszkał w Gorzowie
Najsamprzód wynajmował pokój u niemieckiej autochtonki przy
cmentarzu na Żwirowej. W tym samym mieszkaniu mieszkał
Rosjanin, który smalił cholewki do córki gospodyni. Pewnego razu
okradł ją jak i Szymona i ślad wszelki po nim zaginął. Szymon,
podejrzewany o konszachty ze złodziejem, wyprowadził się od
Niemki i wykopał dziurę przy ulicy Cegielnianej. Nakrył ją deskami,
przysypał ziemią i miał już dom. Ale cóż to za dom – ciemny,
wilgotny, zimny, jak dla dzika, jaskiniowca. Gdy nastały pierwsze
chłody, nie mógł już Szymon wytrzymać. Wyłamał zamek do
jakiegoś garażu i tam zamieszkał. Przygarnął czterdzieści gołębi,
jastrzębia, pięć wiewiórek, psa, lisa i małpę. Małpa była jakaś
wredna. Wszystko psuła i gryzła. Sprzedał ją w końcu jakiemuś
przejezdnemu cyrkowi.
Przed świętem pierwszego maja przygotowywał zawsze
transparent z napisem: „Ręce precz od Szymona” i ze swoją
menażerią i wózkiem na makulaturę próbował wcisnąć się na czoło
pochodu. Zawsze go jakoś stamtąd wysupłali i wywieźli za miasto.
Ale po czterech latach garażowania dopiął swego i dali mu
mieszkanie. Tylko że z sufitu zwisały tam sople lodu, a grzyba ze
ścian można było zdzierać motyką. Spakował się znowu i wyniósł na
dworzec autobusowy. Po drodze jeszcze milicjant go się czepił, gdy
Szymon chciał wypróbować najnowszy wynalazek – świeżo
wymalowane na jezdni przejście dla pieszych. „Teraz tylko po tych
34
białych trzeba chodzić – instruował milicjant – bo inaczej dziesięć
złotych mandatu się należy”. Szymon starał się stąpać po białych
pasach i nawet swoim wiewiórkom, które obok kicały, też to chciał
wpoić, ale kiedy doszedł do środka jezdni, rozmyślił się, wyjął
z kieszeni dychę i podał ją milicjantowi: „Masz pan, bo mnie
niewygodnie tak na drugą stronę tylko po białych chodzić”.
Obok autobusów przemieszkał Szymon rok. Zwierzęta mu
pouciekały, poczuł się samotny i wyprowadził do jakiejś opuszczonej
komunalnej rudery przy Mieszka I. Pisywał stamtąd podania do
wszelkich możliwych władz i po szesnastu latach doczekał się
remontu. Cóż z tego. W mieszkaniu wybuchł pożar. Strażacy wynieśli
Szymona półżywego z płonącego domu. Dostał miejsce w slumsach
przy Lipowej. Tam spędził trzy zimy, aż zamienił się z jakimś
krawcem ze Spokojnej i zamieszkał w jego kawalerce.
W mieszkaniu Szymona na Spokojnej, nie da się ukryć, panuje
bałagan. Na podłodze stoją butelki przyszykowane na sprzedaż, pod
ścianami kawałki jakichś zepsutych mebli. Podparta dwoma kołkami
deska zastawiona jest bukietami suszonych kwiatów. Ściany zdobią
kolorowe zdjęcia ptaków, roślin i wodospadów wycięte
z ilustrowanych magazynów, które Szymon wygrzebuje po
śmietnikach. Kto biednemu zabroni bogato żyć? Rentę wydaje na
słodycze. Na stole postawił, przewiązane gumką od majtek, stare
radio. Słucha co się dzieje. Koloruje czarno–białe dowcipy rysunkowe
w gazetach.
Kiedyś Szymon był bogaty. Trzydzieści lat oszczędzał każdy
grosz. W stanie wojennym wsiadł bez przepustki do pociągu i ruszył
w Polskę, aby na jakiejś wsi kupić sobie chałupkę. Na starość marzą
się ludziom takie rzeczy. Okradli Szymona w drodze, pobili.
35
Prokurator wyrzucił go z gabinetu, gdy domagał się ujęcia złodziei.
Może dlatego parę lat później syn prokuratora wyskoczył
z jedenastego piętra? Kto to może wiedzieć.
Szymona spodnie przez mole pogryzione. I na dupie dziura. Ale
spod jesionki nie widać. Znajdzie na śmietniku chleb – zabierze.
Zmyje pod kranem pleśń, podsuszy i zje.
Do kościoła jak chce, to czasem pójdzie. W Boga wierzy.
W jakiego, oni dwaj tylko wiedzą.
Dlatego zamierza zawsze przypominać Wam te sprawy, chociaż
o nich wiecie i utwierdzeni jesteście w prawdzie, którą macie. Uważa
zaś za rzecz słuszną – wiedząc o tym, że rychło trzeba będzie
rozstać się z życiem – dopóki jest w tym ciele, pobudzać Was przez
przypomnienie.
Buty na zimę znalazł. Z ciasne. Porozcinał. Żeby dały się nosić.
36
Ratujmy Kosmos
list otwarty
w sprawie poszukiwaczy skarbów
Mój kolega Ijon Tichy, w głośnym liście otwartym, poruszył
swego czasu problem ochrony przyrody w Kosmosie. Ponieważ
miałem okazję spotkać się ostatnio z Ijonem oraz profesorem
Tarantogą podczas badań archeologicznych, które prowadziłem na
jednym z księżyców układu Quartschen, w trakcie których to badań
zaszczycili mnie swoją obecnością, i odnosiłem wrażenie, że nie są
w ogóle świadomi skali zagrożeń, jakie czyhają na inny rodzaj
dziedzictwa kosmicznego, a nawet pokpiwają z moich obaw,
w przekonaniu iż osobom mniej światłym ten rodzaj zagrożeń musi
wydawać się tym bardziej niezrozumiały i wydumany, wiedziony
poczuciem odpowiedzialności, postanowiłem przerwać milczenie
i napisać o tym, o czym mówi się po cichu od dawna, czyli
o katastrofalnym stanie kosmicznego dziedzictwa kulturowego, który
to stan spowodowała niekontrolowana działalność tzw. poszukiwaczy
skarbów.
Poszukiwacze skarbów rozplenili się w całym Kosmosie.
Bezkarnie plądrują zasoby kosmicznego dziedzictwa kulturowego,
posługując się grawitolotami wyposażonymi w czułe układy detekcji
37
metalu. Złapani na gorącym uczynku tłumaczą, że nie interesują ich
zabytki, a poszukują meteorytów i to niewielkich o rozmiarach co
najwyżej małej planetoidy, do pięćdziesięciu kilometrów średnicy.
Przekonują, że detektory posiadają stosunkowo słabą czułość i są
w stanie skanować jedynie wierzchnie warstwy galaktyk, do
głębokości co najwyżej jednego roku świetlnego, co nie czyni
przecież żadnej szkody kontekstowi grawitacyjnemu. Twierdzą też,
że poza meteorytami interesują ich co najwyżej stosunkowo młode
przedmioty, takie jak boratynki – drobne monety zdawkowe
wykonane z amorficznego boru (liczba atomowa 5), pospolite
w całym Wszechświecie od epoki wczesnego mezonitu (30–35
milionów lat temu), kiedy to rozwlekli je akwizytorzy usług sieci
komunikacji fotonowej z galaktyki P48C3. Tajemnicą poliszynela jest
jednak, że przy okazji zbierania boratynek ich łupem padają często
także bardzo rzadkie bohratynki, bite 18 milionów lat temu
w niezidentyfikowanej po dziś dzień mennicy w gwiazdozbiorze
Wężownika z czystego bohru (liczba atomowa 107). A znalezisko
każdej bohratynki jest dla nauki bezcenne gdyż poszerza naszą
wiedzę o wpływach kultury Romków i Atomków.
Nie warto już chyba nawet wspominać, iż na aukcjach
galaktycznych można bez problemu kupić czarne dziury zawierające
miliony wessanych przezeń cywilizacji wraz ze wszystkimi
artefaktami. Aukcjonerzy twierdzą, że czarne dziury otrzymali
w spadku po dziadku, lub znaleźli w swoim ogródku. I prawo jest
wobec nich bezradne. Ileż takich, straconych dla archeologii,
czarnych dziur spoczywa w prywatnych szufladach?
Poszukiwacze przygotowują się do swojego niszczycielskiego
dzieła z premedytację i wyrachowaniem. Nie ruszają na ślepo.
38
Studiują mapy promieniowania tła, wykresy aktywności kwazarów,
śledzą informacje o wiatrach neutrino, studiują literaturę przedmiotu
i pamiętniki oraz zbierają wiadomości z pierwszej ręki.
Na swoich forach chwalą się odkrytymi tzw. miejscówkami. Np.
użytkownik Sauron23 pisze na jednym z takich forów: ”Opowiadał
mi dziadek, że po wojnie, mówię o VI wojnie o Wielki Wóz, na jednej
z tamtych planetek zakopał na rozkaz swojego dowódcy całą masę
broni, w tym podobno kwazarówki kal 22. Że klimat w tamtych
okolicach dobry, tzn. w ogóle nie ma wody ani atmosfery, więc rdza
niczego nie zeżre, postanowiłem sprawdzić to info. Dziadek
dokładnie nie pamiętał, o jaką planetę chodzi. Powiedział tylko
ogólnie, że za trzecią galaktyką licząc od Andromedy trzeba skręcić
w prawo, potem jest taki pas asteroid, za nim parę białych karłów
i od ostatniego karła lekko w lewo skos jest gdzieś ta planeta
w jakimś małym układzie słonecznym. Mówił też, że trzeba uważać,
bo zdziczałe smoloki, czyli stwory z rejonu Oriona napadają
w tamtym rejonie na przechodniów i żeby zawsze mieć przy sobie
jakiś kij, żeby się opędzić. Dobrze, że mi powiedział, bo jakbym nie
wziął kija to by mnie chyba zagryzły. Wiecie, jakie to ma mordy,
zwłaszcza te mieszańce – połknęłyby mnie całego i wypluły. A że
poruszają się z prędkościami podświetlnymi i zbudowane są
z antymaterii to naprawdę trzeba uważać. Ale jakoś dałem radę
i odnalazłem tę planetkę. Kopać było ciężko, bo tam cała
powierzchnia to zastygły bazalt z wygasłych wulkanów, parę razy
saperki ostrzyłem, ale dałem radę. Dobrze, że natura wyposażyła
mnie w dwanaście chwytnych odnóży i brak układu kostnego. Jest
czym pracować. Jakby to np. jakiś ludziak trafił, to prędzej by kojfnał
niż się dorył tymi swoimi dwoma łapkami do tych fantów, a ten swój
39
kręgosłupik to by chyba leczył do końca życia he, he:)) Trzeba mieć
konkretny pancerz, żeby wytrzymać ciągłe bombardowanie
meteorytów. Panowie, ale co ja będę się spuszczał, zerknijcie sami
na foty. Na tych kwazarówkach pełna oksyda!” Po czym grabieżca,
jak wynika ze zdradzonych szczegółów anatomicznych (pancerz
i dwanaście odnóży) przedstawiciel Wielołapów z Kasjopei, chełpi się
zdjęciami przywłaszczonych dóbr, w postaci pięknych egzemplarzy
historycznej broni.
O pomstę woła też dezynwoltura, z jaką niektórzy poszukiwacze
kolekcjonują obwarzanki skrępne – kunsztownie wykonane z uranu
przedmioty pełniące funkcje kultowe, wykorzystywane do
wywoływania efektów akustycznych i wizualnych podczas obrzędów
tajemniczej wymarłej już od paru milionów lat cywilizacji Mordenów
z galaktyki M173C. Przypadkowa eksplozja obwarzanka skrępnego
zniszczyłaby każdą planetę i jej otoczenie! Ileż to już układów
słonecznych musieli ewakuować saperzy, rekwirujący takie kolekcje?
I choć traktowane są jako broń wymagająca pozwolenia,
kolekcjonerzy przekonują za każdym razem, iż ich obwarzanki,
wskutek zjawiska połowicznego rozpadu pierwiastków
promieniotwórczych, utraciły cechy użytkowe i nie mogą być
traktowane jako broń. A prokuratorzy lub sądy niestety, często
umarzają takie sprawy, co tylko rozzuchwala następnych
kolekcjonerów.
Nawet miejsca objęte ochroną na mocy porozumień
międzygalaktycznych padają pastwą poszukiwaczy. Archeolodzy,
którzy przybyli niedawno na leżącą na skraju Kosmosu Galaktykę
Eustachiusza, jedyną jak wiadomo sztucznie stworzoną galaktykę
w Kosmosie, która była uznana za zabytek klasy zerowej, zastali
40
obraz zniszczenia. Poszukiwaczy zwabiły zapewne krążące we
Wszechświecie legendy o ukrytych tam skarbach. Skarbem był sam
Eustachiusz! Powstał, o czym powszechnie wiadomo, jako dzieło
szalonego mendora (rządzącej mendy) Eustachiusza Porypanego
Młodszego mniej więcej 3 miliony lat temu. Szalony władca chciał
unieśmiertelnić swoje imię i oblicze. W niewolniczej pracy, która
trwała 300 tysięcy lat, setki milionów obywateli jego państwa oddało
życie. Olbrzymia galaktyka o średnicy około stu tysięcy lat
świetlnych robi wrażenie po po dziś dzień (a właściwie robiła do
niedawno). Cała jej konstrukcja została tak ułożona, że oglądana
z którejkolwiek strony przypomina oblicze Eustachiusza – niezbyt
piękne, podobne do karalucha, ale w olbrzymim powiększeniu
majestatyczne. Był to cel wycieczek szkolnych z całego Kosmosu.
A co z Eustachiusza uczynili poszukiwacze? Słońca zostały
popsute, barbarzyńcy pozbawieni szacunku dla dóbr kultury
kosmicznej w ich jądrach spodziewali się zapewne znaleźć swoje
wyimaginowane skarby i przekopali słońca na wskroś nie zasypując
po sobie dziur. Miliony układów planetarnych zostało pomieszanych –
na dziko prowadzone prace zmieniły tory planet i ich ułożenie na
orbitach. Czerwone karły walały się w jądrze galaktyki, spory
procent czarnych dziur i większość pulsarów została bestialsko
rozłupanych na kawałki. Archeologom pozostało tylko pozbierać
wszystkie planety, słońca i inne obiekty Eustachiusza, rozebrać całą
galaktykę dokumentując ten proces i zawieźć wszystko do
magazynów. Być może powstanie niewielka wystawa kilku
eksponatów z Eustachiusza będąca ostatnim świadectwem tego
dzieło. Lokum zaoferowała się użyczyć pewna gmina pod Olsztynem,
przeznaczając na ten cel budynek dawnej poczty. Wójt zaapelował
41
już do Unii Drogi Mlecznej o wsparcie finansowe tej inicjatywy. Liczy,
iż muzeum przyciągnie turystów i pozwoli zlikwidować trochę
bezrobocie.
Ja wiem, że nadzieje wójta spod Olsztyna są płonne, bo muzea
nie cieszą się od dawna żadnym zainteresowaniem. Komu chciałoby
się oglądać marne resztki eustachiuszowych starożytności, skoro
w każdej chwili może skorzystać z zaparkowanego przed domem
wehikułu czasu i cofnąć się do momentu, gdy Eustachiusz lśnił pełna
krasą i oglądnąć go sobie w każdym detalu, albo nawet cofnąć się do
czasów, kiedy był budowany? Każdy może przecież wyskoczyć na
weekend do swojej ulubionej epoki czy ulubionego wydarzenia,
oglądnąć je naocznie, a nawet przywieźć sobie z przeszłości
oryginalne pamiątki, byle nie przekraczały wagi 1 pika (3,14 tony).
Sam posiadam w swojej kolekcji 23 oryginalne pary świetlnych
mieczy grrunwaldzkich z pól galaktyki Borrusa, gdzie cywilizacja
zbudowana na azocie pragnąca podbić Wszechświat została
powstrzymana i pokonana w wielkiej bitwie przez sprzymierzone siły
białkowców wspomagane zaciągiem Życia Opartego na Siarce.
Podróżowałem co prawda do tamtego wydarzenia, aby przyglądnąć
się jak nasz wielki przodek mówi wysłańcowi Azotowców „A wsadź
sobie w dupę te laserki i paszoł won” 24 razy, ale podczas dziewiątej
wyprawy, gdy król, zapomniawszy o mieczach, zakrzyknął do
swojego wojska „Bić dziadów!” i ruszył w bój, już wychynąłem
z krzaków, aby kolejny zestaw mieczy zabrać na pamiątkę, gdy
uprzedził mnie inny chronopodróżnik przyczajony w łopianach, po
lewej stronie króla, o dwa metry bliżej od trofeum ode mnie. Po
powrocie skontaktował się ze mną i bezczelnie chciał mi sprzedać
42
miecze za dwa tysiące dolarów albo w zmian za numer telefonu do
mojej córki!
Tak, wiem, że w każdym domu na kominku stoi oryginalny święty
Graal, wiem, że niektórzy podwórka wybrukowali sobie tablicami
mojżeszowymi. Ale to nie powód, żeby nie dać archeologom zarobić!
43
O autorze
Artur Boratczuk - urodzony 6 kwietnia 1972. Porzuciwszy pracę
dziennikarz prasy regionalnej w zachodniej Polsce zajmował się
poszukiwaniem skarbów. Jego poradnik "Vademecum poszukiwacza
skarbów" cieszył się dużą popularnością w Polsce i w Rosji. Mieszka
w dawnej komandorii templariuszy w Chwarszczanach, gdzie
prowadzi ustatkowane życie rolnika, obserwuje otaczającą go
rzeczywistość i stara się oddać jej ducha w słowach. Jest laureatem
kilku konkursów literackich. Na rynku dostępna jest jego powieść
"Wedle reguły kreacji" wydana w formie e-booka.
44