1
bardzo_czarny_kot
P
IEŚŃ NAD PIEŚNIAMI
Cicha, przejmująca pieśń odbija się echem po pustkowiu. Co stanowi jakiś fizyczny absurd, bo w tym
pustym, nie-wypalonym nie-słońcem nie-świecie, dźwięki nie mają przecież od czego się odbijać. A mimo to
muzyka niesie się po bezkresie, docierając do jego nie-granic i pozwalając usłyszeć to, czego jeszcze nie widać.
Chociaż melodia jest poważna, podniosła i zapierająco dech w piersiach piękna, wkradło się do niej kilka
szyderczych, przekornych nut.
(Bo czy miejsce, które jeszcze nie istnieje, może być w ogóle ujęte w jakąkolwiek fizykę? –
niewyśpiewane pytanie zdaje się wisieć w nie-powietrzu. Tam, gdzie kończy się fizyka, zaczyna się magia –
odpowiedź narzuca się sama).
Po chwili, która zdaje się być wiecznością, pieśń nabiera mocy i zaczyna coraz silniej wibrować. Ostre
jak brzytwa dźwięki tną nicość, rozszarpują ją na strzępy, wywracają na nice.
Ziemia, nie-ziemia drży, rozkołysana muzyką sfer, aż w końcu pęka jak dojrzały owoc; kołysze się i
wybrzusza, i zapada. Pod jej powierzchnią coś trzeszczy przeraźliwie jak łamane kości albo jak roztrzaskiwana
w drzazgi czaszka.
Świat rodzi się w bólu, brudzie i chaosie. Ale o tym nikt nie będzie pamiętał. Bo nad tym bólem,
brudem i chaosem brzmi przez cały czas najpiękniejsza melodia we wszystkich wszechświatach, więc później
powiedzą, że to z niej i tylko z niej na początku czasu wyłoniła się Narnia.
Zmiana w pieśni jest prawie niemożliwa do wychwycenia. Trudno powiedzieć, na czym polega, ale
wyraźnie widać, że inna jest teraz jej moc. Rozorana ziemia zaczyna pokrywać się zielenią, która, gdy przyjrzeć
się jej z bliska, okazuje się być świeżą trawą. Zanim spękana powłoka w całości zniknie pod intensywnie
pachnącym kobiercem, w górę już strzelają wysokie niczym wieże drzewa, przysadziste kępy krzewów,
wykwitają łaty we wszystkich kolorach tęczy.
Coś zaczyna się kłębić, rosnąć i pęcznieć na podobieństwo ropnych pęcherzy. Dopiero po chwili ziemne
bańki pękają i zaczynają się z nich wygrzebywać brudne, oślepione (może) słonecznym światłem stworzenia.
Chwiejąc się na łapkach, słabe i otępiałe, zwierzęta próbują otrzepać z futerek, piór i łusek grudki krwisto
czerwonej gliny. Unoszą mokre pyszczki (teraz już na pewno) ku słońcu, strzygą uszami i wolno, ostrożnie,
zaczynają się kierować ku źródłu pieśni, która powołała je do życia. Idą więc naprzód, głuche i ślepe, a
pierwszym, co widzą, gdy ich oczy oswoją się z ostrym światłem dnia, jest wielki, majestatyczny Lew; a
pierwszą rzeczą, którą usłyszą, gdy ich uszy zaczną wyławiać z ogólnego szumu konkretne dźwięki, jest Jego
śpiew.
(Nikt nie będzie miał nigdy wątpliwości, że na początku był Lew).
Ponieważ pieśń nie jest stała, ponieważ zmienia się za każdym razem, gdy Lew chce powołać do życia
inne stworzenia, praktycznie niemożliwym jest wyłowienie tej jednej fałszywej nuty, która na ułamek sekundy
zakłóciła doskonałość Jego muzyki.
To w końcu tylko jedna nuta.
~*~
Źrebię budzi przeszywający ból głowy. Rży cicho, przeciągle i żałośnie, gdy jego czaszkę rozrywają
niewidzialne obcęgi. (Coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś jest nie tak).
Wierzga i próbuje się podnieść, ale gdy tylko stanie na drżących nogach, kolejna fala bólu odbiera mu
czucie we wszystkich kończynach, przez co zwala się ciężko na miękką ziemię. (Podłoże w tym miejscu jest
dziwnie niestabilne, miękkie, kopyta zapadają się w nie i grzęzną, coś chrzęści między zębami, coś wrzyna się w
bok, ale nie widać, nie widać, nie widać, nie widać). Plusk, szum, przerażony kwik – zimna, słona ciecz nagle
zalała (chyba) końskie nozdrza. Krztusząc się i parskając, półprzytomne z przerażenia, zwierzę podrywa się
znowu; tym razem (może ze strachu przed tym słonym, może dlatego, że oswoiło się już z tym miękkim) udaje
mu się zachować równowagę. (Szum, szum, więcej szumu, ale dalej nie widać, co tak szumi; mokro, słono,
ostre drobinki drażnią ciało, wrzynając się w skórę, ale dalej nie widać, nie widać, nie widać).
A potem światło, ostre, rażące, kłuje ślepe ciągle oczy, a głowa boli jeszcze bardziej. Zamiast
ciemności – jasność, równie nieznośna, co poprzedzający ją mrok, równie straszna. (Szum, szum, nic tylko
szum – i muzyka).
Nagle źrebię słyszy dziwny dźwięk. Nie, nie dźwięk, to coś więcej, melodia, pieśń, tak, chyba pieśń, co
prawda źrebię nie wie, co to takiego, ta cała pieśń, ale czuje, że właśnie ją słyszy. Chociaż nie rozumie słów,
nie-słów, wie, że powinno iść w stronę, z której dochodzi muzyka. Krok, drugi, trzeci, nogi się plączą, czwarty,
piąty, źrebię idzie. Zatacza się jak pijane, powłóczy kopytami po (piasku) ziemi, brnie do przodu przez (wodę)
coś, co na wysokości jego pęcin stawia pienisty opór. (Głowa ciąży ku ziemi, trudno ją utrzymać w górze, coś
jest nie tak, coś jest bardzo nie tak, ale nie wiadomo co, bo przecież nie widać).
Powoli oczy zwierzęcia oswajają się ze światłem. Otoczenie wyłania się z mgły, pojawiają się kontury,
kształty i wszystko powoli nabiera sensu. Źrebię nie wie, jak po prostu – nagle wie. To pod kopytami, to piasek,
tak, piasek, a mokre to woda, słona, morska woda. Jeszcze kilka metrów, jeszcze jedna wydma (bo to się
2
nazywa wydma, źrebię to wie) i zmęczonym oczom ukazuje się łąka (łąkę pokrywa trawa, trawa jest zielona,
gęsto przetykana kolorowymi kwiatami), przez którą wędrują inne niż źrebię stworzenia, za łąką las (drzewa,
kora, gałęzie, liście, igły, żywica – wie to wszystko), za lasem góry, za górami rzeki, jeziora, świat. (Świat się
nazywa Narnia i wraz z końcem swojej pieśni, będzie doskonale skończony).
Źrebię chwiejnym, niezdarnym truchtem wbiega na łąkę, pomiędzy inne zwierzęta. Gdzieś tam, tuż
pod lasem, czeka na nie, na nie wszystkie, Lew. (Lew jest przyczyną i celem). Już nie śpiewa, teraz przemawia
donośnym, tubalnym głosem, a zebrane dookoła niego stworzenia przysłuchują mu się z uwagą. (Ptaki, lisy,
pantery, wiewiórki, motyle, węże, wszystkie gatunki i jeszcze jeden, dziwny, brzydki, nieznany, taki pokraczny
na swoich dwóch cienkich kończynach, taki wstręty ze swoją łysą skórą). Kiedy źrebię wpada w ten tłumek,
uradowane, zataczając się pod ciężarem własnego łba (coś jest przecież nie tak), rozlega się przeraźliwy kwik.
- Co to jest, co to jest?! – skrzeczy wrona.
- To jest chore, to jest bardzo chore! – rży jakiś (inny) koń, nerwowo grzebiąc kopytem w ziemi.
- Co to ma na głowie?
- Co to jest?
- Chore, chore, chore!
Nagle słychać ogłuszający ryk i wszyscy cichną. Przerażone źrebię czuje na sobie świdrujący wzrok
Lwa, który po długiej chwili milczenia przemawia:
- Nie można się wypierać swoich własnych błędów – mruczy nisko i zanim którekolwiek ze zwierząt i
tych stojących nieopodal nie-zwierząt zdąży się zorientować, owiewa je ciepły, odurzający oddech.
Kiedy młody jednorożec otwiera oczy, jest pewien, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno.
(Narnia jest doskonale skończona).