Polityka - nr 19 (2553) z dnia 2006-05-13
Krzyż na stos
Potęga i zagłada zakonu templariuszy
Wiele tajemnic otacza średniowiecznych Ubogich Rycerzy Świątyni, ale może
najbardziej frapuje zagadka ich popularności siedemset lat po rozbiciu
zakonu przez króla Francji Filipa Pięknego i papieża Klemensa V. Kolejnym
dowodem tej nieśmiertelności jest bestseller Dana Browna „Kod Leonarda da
Vici” i film nakręcony według tej książki, wchodzący właśnie na ekrany.
Pobożnego uczestnika wypraw krzyżowych Hugona de Payens ogarnęłaby święta
zgroza, gdyby mógł zobaczyć, co zdarzyło się 18 marca 1314 r. On, rycerz francuski,
założyciel i pierwszy mistrz zakonu templariuszy, ujrzałby bowiem, jak na straszną
śmierć na stosie prowadzą Jakuba de Molay, ostatniego wielkiego mistrza zakonu.
Dramat rozegrał się w Paryżu, na małej wyspie na Sekwanie, prawie dwieście lat po
powstaniu templariuszy.
Wcześniej Jakubowi de Molay i drugiemu zakonnemu dostojnikowi odczytano wyrok
wydany przez papieża Klemensa V: dożywotnie więzienie. Nagle obaj wykrzyknęli, że
zakon jest święty, a do win przyznali się ze strachu przed torturami. Rzecz
niesłychana! Upierając się, że są niewinni, templariusze wybierali śmierć, bo tak
karano wyparcie się wcześniejszych zeznań przed trybunałami Kościoła. Jeszcze tego
samego dnia władza świecka kościelną karę zmieniła z dożywocia na stos. Prócz de
Molaya miało na nim spłonąć ponad trzydziestu innych templariuszy.
Według podań, mistrz Jakub oczekiwał na śmierć w płomieniach „ze złożonymi rękami,
spojrzeniem skierowanym ku Najświętszej Panience, a ogień znosił z takim spokojem,
że wprawiał wszystkich w najgłębszy podziw”. Ale na stosie wielkim głosem zdążył
wezwać na sąd Boży tych, którzy go na nań posłali – króla Filipa i papieża Klemensa.
Niech będą przeklęci, tylko Bóg będzie sprawiedliwym sędzią w sprawie między
królem, papieżem i mistrzem templariuszy – tak osłupiały lud paryski odebrał ostatnie
słowa umierającego rycerza. A kiedy stos zgasł, ludzie zebrali prochy i wrzucili je do
Sekwany.
A Bóg jak gdyby usłuchał wołania ze stosu. Ledwo miesiąc po śmierci Jakuba de Molay
umiera papież Klemens V. Pod koniec tegoż 1314 r. król Filip Piękny nie przeżywa
upadku z konia. Jak Bóg rozsądził sprawę między wielką trójką, którą tak szybko miał
już u siebie, wie tylko On. Po ziemskiej stronie sprawa templariuszy podzieliła opinię
publiczną na dwa obozy, które do dziś kruszą kopie o to, czym był zakon i czy zasłużył
na los, jaki go spotkał.
Chrześcijański dżihad
Dla jednych templariusze są symbolem buty, żądzy władzy i bogactwa oraz obłudy
i szalonych ambicji, by być – to już współczesne sformułowania – jakimś światowym
rządem, centrum finansów i dyplomacji, a może nawet jedynym prawdziwym
Kościołem. Echo tych uprzedzeń słychać na przykład u szkockiego pisarza Waltera
Scotta, bożyszcza europejskiego romantyzmu. W powieści „Ivanhoe” tak pisał:
„Przepisy reguły zakonu, tak surowo przestrzegane w pierwszym okresie jego
istnienia, były coraz częściej lekceważone. Templariusze nie cieszyli się w owych
czasach dobrą sławą. Byli dzielnymi wojownikami, ale ogólne rozluźnienie obyczajów
sprawiło, że wielu z nich można było wytknąć najgorsze wady. Byli skąpi, chciwi
i zawsze żądni zemsty. Znajdowali rozrywkę w grabieżach, obżarstwie i pijatykach”.
Czy może być cięższe oskarżenie pod adresem ludzi, którzy na białych płaszczach
nosili czerwony znak krzyża, ślubowali ubóstwo, czystość, absolutne posłuszeństwo
i gotowość do oddania życia za chrześcijaństwo? Dla rycerzy, którzy przysięgali: „Nie
nam, Panie, nie nam chwała, lecz Tobie”?
Kto uważa, że templariuszom wyrządzono krzywdę, przechodzi do drugiego obozu.
I rzeczywiście – wiele przemawia za tym, że Rycerze Świątyni padli w jakimś stopniu
ofiarą tego, co dziś nazywają czarnym piarem, czyli szeptanej lub fabrykowanej na
zamówienie propagandy. W miarę, jak rosła ich potęga, wrogowie, rywale i konkurenci
przyprawiali zakonowi coraz bardziej plugawą gębę. Nieraz całkiem dosłownie – gębę
jakiegoś wstrętnego diabelskiego kozła, przed którym templariusze mieli bić pokłony.
Tymczasem Hugon de Payens, założyciel zakonu, nie był żadnym satanistą, lecz
jednym z wielu rycerzy, którzy ulegli mistyce wypraw krzyżowych. Do Ziemi Świętej
wybierało się morzem lub lądem tysiące mieszkańców ówczesnej Europy
chrześcijańskiej, biednych i bogatych. Ruszali w te najeżone niebezpieczeństwami
wyprawy mniej z ciekawości lub chęci łatwego wzbogacenia się, lecz przede wszystkim
z nakazu wiary. Współczesny historyk może widzieć w uczestnikach wypraw
krzyżowych kolonizatorów Palestyny i Syrii – pierwszą jaskółkę europejskiego
imperializmu. Ale oni sami powiedzieliby, że ruszają na pielgrzymkę do Grobu
Chrystusa w duchu ofiary, oczyszczenia i nadziei, iż być może przyspieszą w ten
sposób obiecany powrót Pana do Jerozolimy.
Hugon należał do tych, którzy po odbyciu pielgrzymki nie chcieli jak najprędzej wracać
do domu. Nie szukał też w łacińskim Królestwie Jerozolimy, utworzonym po zdobyciu
przez krzyżowców (1099 r.) tego świętego miasta żydów, chrześcijan i muzułmanów,
okazji do zdobycia majątku i władzy. Chciał zostać w Ziemi Świętej i służyć ideałom
chrześcijanina i rycerza – tak jak je mu wpojono w rodzinnej Szampanii.
Celem krucjat było – co tu kryć – odbicie z rąk innowierców ziem, gdzie narodziło się
chrześcijaństwo. Ruch krucjatowy można by nazwać chrześcijańskim dżihadem –
świętą wojną w obronie miejsc drogich wyznawcom Chrystusa. Ale krucjaty były też –
przynajmniej na początku – odruchem solidarności chrześcijańskiego Zachodu
z chrześcijańskim Wschodem, czyli Bizancjum, któremu zagrażały lotne konne armie
Turków seldżuckich.
Te same muzułmańskie wojska zdobyły w 1075 r. Jerozolimę, burząc chrześcijańskie
kościoły i wyrzynając chrześcijańskich pielgrzymów. Okrutne ataki Saracenów – jak
wtedy nazywano w Europie wyznawców islamu – powtarzały się. Sytuacja robiła się
śmiertelnie groźna: żywioł saraceński napierał od Wschodu i trwał na Półwyspie
Iberyjskim. Wokół chrześcijańskiej Europy zaciskały się kleszcze.
Na dodatek chrześcijański Zachód rozdzierał spór o to, kto jest jego przywódcą:
papieże czy królowie? Jednocześnie Europa od Włoch przez Francję i Niemcy po Anglię
i kraje północne oraz Czechy, Polskę i Węgry wchodziła w okres rozkwitu
cywilizacyjno-gospodarczego. Między wiekami XI a XIII prymitywne rolnictwo ustępuje
miejsca nowym, dużo bardziej wydajnym metodom uprawy ziemi, dzięki czemu plony
są obfitsze i bardziej urozmaicone, a ludzie znacznie lepiej się odżywiają. Już nie tylko
samą ciężką pracą fizyczną bogacą się narody. Gęstość zaludnienia sięga 30–40 osób
na kilometr kwadratowy. Sprzyja to rozwojowi miast i rzemiosła, ale powoduje też
kurczenie się przestrzeni życiowej. Kombinacja: poczucie zagrożenia, przypływ nowych
sił i rosnąca ciasnota to był podatny grunt dla wezwania do wyprawy krzyżowej
rzuconego w 1095 r. przez papieża Urbana II na prośbę cesarza bizantyjskiego. Weźcie
krzyż – wołał papież – i brońcie Ziemi Świętej.
W rok później rusza pierwsza krucjata. Zachodnie rycerstwo gromadzi się
w Konstantynopolu i dociera od północy do Palestyny. Ze zdobytej Jerozolimy
krzyżowcy wypędzają Żydów i Saracenów. Zdobywają wybrzeże, a więc i porty, do
których teraz mogą bezpiecznie zawijać okręty z pielgrzymami. Nie muszą już oni
wędrować przez góry i pustkowia, w skwarze i pyle lub w słocie i ziąbie, narażeni na
napady dzikich zwierząt lub band rabusiów. Ponoć właśnie napad rozbójników na
chrześcijańskich pątników idących z Jerozolimy nad rzekę Jordan, do miejsca chrztu
Chrystusa, natchnął pobożnego rycerza Hugona myślą o założeniu zakonu rycerzy
mnichów, którzy chroniliby pielgrzymów przed tymi nieszczęściami.
Żołnierze Chrystusa
Krzyżowcy zakładają królestwo, ale jego władcą nie został papież, lecz frankoński
rycerz Gotfryd de Bouillon. Odmówił przyjęcia korony, zadowolił się tytułem obrońcy
Grobu Pańskiego. Ustanowiona zostaje także administracja kościelna – łaciński
patriarchat Jerozolimy. Wzgórze świątynne w Jerozolimie zajmują chrześcijanie,
stojące tam meczety zostają zamienione na kościoły. Jeden z nich, Al-Aksa, przejmują
templariusze. Król Jerozolimy Baldwin II oddaje im do użytku wzniesiony na wzgórzu
obok meczetu pałac (sam przenosi się do nowej siedziby w pobliżu wieży biblijnego
króla Dawida).
Kiedyś na terenie wzgórza stała Świątynia Salomona – centrum żydowskiego życia
religijnego. Tysiąc lat przed nadejściem krzyżowców spalili ją Rzymianie. Właśnie od
tej słynnej Świątyni – po łacinie templum – zakon wziął swą potoczną nazwę. Bardziej
oficjalnie zwał się Zakonem Ubogich Rycerzy Chrystusa – Strażnikami Świątyni. Wieki
później, kiedy po chrześcijańskim panowaniu nad Jerozolimą i wzgórzem świątynnym
nie zostanie śladu, pobyt templariuszy w tym miejscu obrośnie niesamowitymi
spekulacjami. Czemu sam król ustąpił im swój pałac? Może ochrona pątników była
zasłoną dymną dla jakiejś całkiem innej misji?
Ale w pierwszych dekadach XII w. nie tym zaprzątano sobie głowy. Trzeba było
rekrutować rycerzy i zdobywać fundusze. Templariusze powstali w 1118 r., regułę –
czyli zasady działania i organizacji – otrzymali od Kościoła w 1128 r., a swe znaki –
czerwony krzyż – symbol męczeństwa, naszywany na habicie białego koloru
symbolizującego czystość – zaczęli powszechnie nosić za czasów papieża Eugeniusza
III (1145–1153).
Odróżniały one templariuszy od znaków dwóch innych najsławniejszych zakonów
rycerskich – joannitów i krzyżaków. Ci pierwsi, czyli Zakon Braci Szpitalnych św. Jana
Jerozolimskiego (Jan to po łacinie Ioannis), mieli białe krzyże na czerwonych
płaszczach. Opiekowali się chorymi i w razie potrzeby bronili mieczem swego
ogromnego szpitala w Jerozolimie. Budowali też, jak inne zakony, warownie
i współtworzyli zbrojną podporę Królestwa Jerozolimskiego. To joannici przejmą
ostatecznie sporą część majątku templariuszy po ich kasacie. Z kolei godłem rycerzy
teutońskich – Zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie,
znanych w Polsce pod nazwą Krzyżaków – był czarny krzyż na białym tle. Zatwierdził
ich jako zakon szpitalny papież Innocenty III w 1199 r., a więc później niż joannitów
i templariuszy.
Zakony rycerskie miały służyć Kościołowi i państwu na wojnie i podczas pokoju, który
przez 200 lat historii Królestwa Jerozolimskiego (1099–1291) zdarzał się rzadko.
Templariusze to właśnie czynili – choć jak oka w głowie strzegli swej niezależności od
dostojników Kościoła z wyjątkiem papieża – i nie kryła się pod tym żadna sekretna
działalność. W końcu ojcem duchowym był im św. Bernard z Clairvaux (1090–1153),
przyjaciel Hugona de Payens, największy autorytet tamtych czasów.
Mistyk i erudyta Bernard pomógł rozwiązać trudny dylemat moralny: jak pogodzić
mnisie śluby z rzemiosłem wojennym? Wymyślił mianowicie nowe rycerstwo, które
dzięki swym cnotom odróżni się od starego – szukającego sławy, zbytku i światowych
rozkoszy, a dzięki etosowi służby chrystusowej zyska prawa, jakich normalnie
chrześcijaństwo zakonnikom odmawia. Prawa te wynikają z tego, że dotyczą udziału
w wojnie świętej – o krainę Jezusa Chrystusa. W takiej wojnie zabijanie, zwłaszcza
niewiernych, nie jest grzechem. Wojownicy świętej wojny nie zabijają tak naprawdę
ludzi, tylko zło, którego wrogowie są wcieleniem. A czy można potępić
unicestwianie zła?
Ta niesłychana wolta może dziś budzić mieszane uczucia, ale wtedy okazała się
ideowym kołem ratunkowym. Trzeba było więc zdyskredytować troszkę rycerstwo
świeckie, by na jego tle pełniejszym blaskiem mogli zabłysnąć templariusze. Nie było
to aż takie trudne: wbrew pozorom rycerze tamtych czasów nie cieszyli się
powszechną miłością, podziwem i szacunkiem, zwłaszcza u ludu, mieszczan, Żydów
i duchowieństwa. Większość rycerzy to byli niepiśmienni nieokrzesańcy, stwarzający
często poważne zagrożenie dla systemu społecznego.
Toteż czytamy w „Pochwale nowego rycerstwa” (z lat 30. XII w.) Bernarda: „Trzy są
rzeczy zasadnicze i niezbędne w bitwie: aby rycerz był czujny w obronie, szybki
w siodle, chyży w ataku. Lecz wy (to o starym rycerstwie – przyp. AS) przeciwnie,
treficie się jak niewiasty, owijacie stopy w szerokie i długie koszule, a delikatne
i wrażliwe dłonie kryjecie w obszernych i powiewnych rękawach. I tak osobliwie
przystrojeni walczycie o rzeczy najbardziej czcze, jak bezrozumny gniew, żądzę sławy,
pożądanie dóbr doczesnych”.
Nowi rycerze – żołnierze Chrystusa – chronią zbroją nie ciało, lecz duszę, nie boją się
umrzeć nie dla sławy lub damy serca, lecz dla Chrystusa. Są zdyscyplinowani,
umiarkowani w jedzeniu, piciu i stroju, żyją we wspólnocie, bez niewiast i dzieci, bez
żadnej własnej rzeczy, zjednoczeni regułą w bojaźni Boga – szanują najlepszego, a nie
najszlachetniej urodzonego, oddają sobie nawzajem przysługi i wierni prawu
Chrystusowemu wzajem się wspomagają. Nie cierpią szachów i kości, polowanie budzi
w nich odrazę, brzydzą się i unikają „mimów, magików i żonglerów, płochych piosenek
i skoków”, a nawet – tu Bernarda chyba poniosła religijna egzaltacja – „włosy strzygą
krótko, myją się rzadko, brody noszą skudłaczone, cuchną kurzem, spływają potem od
kolczugi i skwaru”.
Intryga Nogareta
W praktyce do tego ideału było daleko. Templariusze modlili się często i przystępowali
do sakramentów, ale abnegatami i ascetami nie byli. Wręcz przeciwnie: dryl
wojskowo-zakonny starali się łączyć z uprzejmością manier i stylem światowców.
Zresztą, jakże mogliby nie przestrzegać elementarnych zasad higieny w klimacie
Palestyny? Ważniejsze wydaje się to, że surowy program Bernarda czynił
z templariuszy rodzaj elity i nagradzał ją w ten sposób moralnie za wszelkie
wyrzeczenia. Wkrótce na zakon spadł deszcz darowizn, a szeroko zakrojona akcja
promocyjna w Europie obrodziła rekrutami, nierzadko z wysokich i możnych rodów.
Kropkę nad i postawił papież Innocenty II (protegowany św. Bernarda): bullą nadał
templariuszom wielkie przywileje; odtąd zakon szybko rośnie w potęgę i wpływy
w Europie i Ziemi Świętej. Staje się w istocie państwem w państwie – posiadaczem
wielkich majątków i zamków, flot handlowych i wojennych, bankierem i powiernikiem
ogromnych funduszy.
Ale zarazem z tych samych powodów rośnie niechęć, zawiść, a nawet nienawiść do
zakonu. Na dodatek ilekroć między templariuszami a władzą kościelną dochodziło na
tym tle do waśni, papieże zwykle brali stronę rycerzy. Zwalniali ich od płacenia
podatków należnych biskupom, wyjmowali spod kościelno-prawnej jurysdykcji. Ale
była czerwona linia, której templariusze nie powinni byli przekraczać: kogo Kościół
obłożył klątwą – od tego zakonowi wara. Zdarzało się jednak, że i tu rycerze robili po
swojemu. Pochowali na przykład na swoim cmentarzu – to też jeden z przywilejów
zakonu! – ekskomunikowanego wielmożę angielskiego, którego na łożu śmierci
przykryli zakonnym płaszczem.
Tak powstawało wrażenie, że zakon jest faworytem papiestwa, któremu odpłaca się
nie wiadomo w jaki sposób – może tym, że jest średniowiecznym odpowiednikiem
służb specjalnych na usługach Rzymu? Prawda jest o wiele mniej sensacyjna.
W rzeczywistości za uderzeniem w zakon i jego kasatą krył się mechanizm dobrze
znany w każdej epoce historii. Chodziło o rywalizację polityczną, pieniądze i ludzkie
ambicje.
Templariusze przez dwa wieki prowadzili coraz bardziej elastyczną politykę, unikając
zderzenia z radykałami i fanatykami w Europie i na Bliskim Wschodzie. Wchodzili
nawet w czasowe sojusze z władcami muzułmańskimi, aby tylko ochronić zakon
i państwo łacińskie. Nie ustrzegli się jednak ataku ze strony szarych eminencji na
dworze francuskim za panowania króla Filipa IV Pięknego. Jego wpływowym doradcą
był Wilhelm de Nogaret. Templariusze zarządzali wtedy skarbem królestwa, ale król
mógł go w każdej chwili odebrać zakonowi.
To zachęciło Nogareta do uknucia intrygi przeciwko zakonowi i kojarzonemu z nim
papiestwu. Mówiąc inaczej, sprawa templariuszy wpisuje się nie w jakąś tajemną
historię, lecz raczej w dzieje europejskiej walki z wszechpotęgą Kościoła. Nogaret
zaaranżował wcześniej podobne procesy polityczne – między innymi przeciwko
papieżowi Bonifacemu VIII – których ofiarami byli zawsze ludzie Kościoła. Za każdym
też razem scenariusz oskarżeń zawierał podobne elementy: zarzuty o herezję
i demoralizację.
Nogaretowi nie udało się jednak osądzić Bonifacego; nad nim samym zawisła groźba
klątwy i procesu przed trybunałem inkwizycji. Bez przychylności króla Filipa jego los
wydawał się przesądzony. Filipowi zaś zajrzał w oczy kryzys finansów państwowych. Tu
tkwiła szansa Nogareta, który w dodatku zyskał poparcie pewnego wpływowego
dominikanina Wilhelma z Paryża, któremu z kolei bardzo nie podobały się liczne
przywileje templariuszy.
Nogaret najpierw doradził królowi konfiskatę majątku Żydów langwedockich. To jednak
jeszcze go nie ratowało – król mógł być wdzięczny, ale papież Klemens V nadal nosił
się z zamiarem potępienia Nogareta za obrazoburcze zarzuty pod adresem Bonifacego.
Odmówił przyjęcia Nogareta na audiencji. Wtedy Wilhelm wpada na pomysł zamachu
na templariuszy. Konfiskata dóbr zakonu byłaby wsparciem króla, a kolejny kryzys
w stosunkach państwa z Kościołem na tle zakonu dałby Nogaretowi tak potrzebny mu
czas do gry na zwłokę.
Nogaret sfabrykował niesłychane oskarżenie: templariusze są w istocie heretykami,
podczas ceremonii przyjęcia nowych rycerzy każą im deptać krucyfiks i pluć na niego,
oddają bałwochwalczą cześć jakiemuś Bafometowi, a na domiar złego oddają się
rozpuście – rycerzy zmusza się do praktyk homoseksualnych. Nogaret przygotował
w imieniu króla tajną instrukcję dla urzędników państwa nakazującą określonego dnia
aresztować wszystkich francuskich templariuszy. Tak została przygotowana operacja,
jakiej nie powstydziłby się współczesny dyktator, który za jednym zamachem chce
wprowadzić stan wojenny i rozbić obóz swych domniemanych czy rzeczywistych
przeciwników, obarczając ich potem winami za niepowodzenia swoich rządów.
Proces i legenda
Nic dziwnego, że atak na templariuszy, ich procesy i zagłada rozpalają do dziś
wyobraźnię. Kiedy wyrwie się ich sprawę z kontekstu historycznego, można w niej
ujrzeć zapowiedź metod totalitarnych, tej plagi nowszej historii Europy i świata.
A kiedy pominie się niektóre historyczne dokumenty i świadectwa albo zinterpretuje
się je pod z góry przyjętą tezę, templariusze awansują do wyjątkowej roli dziedziców
tajemnic niewygodnych dla Kościoła i dlatego skazanych na eksterminację.
We wrześniu 1307 r. Nogaret został kanclerzem królestwa. 13 października wydał
rozkaz uderzenia w zakon. Po zerwaniu pieczęci z instrukcji urzędnicy rozpoczęli
obławę: aresztowano ok. 3 tys. rycerzy, oskarżonych zostało około tysiąca, 68 umarło
na stosie, ilu zmarło w więzieniu, nie wiadomo – i zarekwirowano ich dobra (część
skarbu zakonu udało się wywieźć w dotąd nieznanym kierunku). Inkwizytor Wilhelm
z Paryża przystąpił do przesłuchań w paryskiej siedzibie templariuszy.
Większość rycerzy i dostojników zakonu – włącznie z mistrzem Jakubem de Molayem –
przyznała się do winy; byli jednak i tacy, którzy od początku do końca tego nie
uczynili, a niektórzy odwołali wcześniejsze zeznania. Zaskoczenie, absurdalność
zarzutów, groźba tortur i śmierci zrobiły jednak swoje. Wtrąceni do lochów
templariusze, poddani psychologicznej obróbce, byli po prostu bezradni – wielu z nich
nie miało żadnej solidnej wiedzy o tym, co robi zakonna elita, wielu też było dziećmi
swej epoki, w której fantastyczne opowieści i legendy mieszały się w ludzkich głowach
ze znaną im rzeczywistością. Bafomet? Badacze epoki wiedzą, że to zniekształcone
imię proroka Mahometa – postaci dobrze znanej templariuszom w Ziemi Świętej; ale
od znajomości do kultu droga daleka. Gdyby zakon chciał, mógł przecież przejść na
islam i opływać w bajkowe bogactwa Wschodu. Templariusze mogli czcić całun
turyński – domniemany wizerunek oblicza Chrystusa – ale przypisywanie im bicia
pokłonów przed jakąś głową kozła, kota, maciory czy wręcz diabła – owego Bafometa
– to najpewniej wymysł szeptanej propagandy. To samo dotyczy innych oskarżeń. Ale
w procesach politycznych nie chodzi przecież o fakty, lecz dyskredytację oskarżonych.
Papież Klemens ociągał się z zajęciem stanowiska. Nie podobała mu się metoda, nie
przekonywały zarzuty, rozkazał wszcząć kościelne dochodzenie, ale okazał się
ostatecznie bezwolnym narzędziem w ręku króla Francji. W Kościele trwała wtedy
ostra walka o władzę, Klemens bał się o życie i na siedzibę zamiast Rzymu wybrał
Awinion, co dało początek tzw. 70-letniej awiniońskiej niewoli papieży. Mimo sprzeciwu
części dostojników Kościoła, ostatecznie uległ presji Filipa i w 1312 r. rozwiązał zakon
templariuszy.
Nie z tych jednak powodów legendą templariuszy żywi się kultura masowa. Fakty
interesują ją mniej niż legendy i spekulacje. Szczególnie te o wymowie antykościelnej.
Ten nurt obsadza templariuszy w roli sensacyjnej, czasem fascynującej, ale pasującej
najczęściej do schematów spiskowych teorii historii.
Tak więc – wywodzą miłośnicy sensacji – zakon istnieje do dziś, tylko głęboko ukryty,
wywodzą się z niego masoni i inne wpływowe tajne stowarzyszenia; templariusze
wymyślili i zbudowali gotyk, ukryli swój skarb gdzieś w Langwedocji, byli prawdziwymi
odkrywcami Ameryki, mieli kolonie w Meksyku, skąd wozili do Europy srebro, znali
tajemnice magii i alchemii. Ale przede wszystkim znali (i znają) ukrytą przez Kościół
tajemnicę związku Jezusa z Marią Magdaleną i ich pobytu na południu Francji – Jezus
nie umarł na krzyżu, nie zmartwychwstał, miał z Magdaleną dziecko, które dało
początek dynastii francuskich królów. Napisali księgę proroctw Nostradama, wyznawali
w istocie pradawny kult Bogini Matki, a nie Matki Bożej, no i byli raczej strażnikami
św. Graala niż Świątyni. Sporo, jak na niecałe dwieście lat historii zakonu zakończonej
klęską.
Wybitny znawca tematu brytyjski historyk Steven Runciman w swej monumentalnej
historii wypraw krzyżowych wystawia tej epoce dziejów, w której mieli swój udział
templariusze, dość gorzkie świadectwo. Jego zdaniem, życia intelektualnego Europy
państwa krucjatowe nie wzbogaciły prawie zupełnie, utrwaliły za to podział świata
chrześcijańskiego, prowadziły do upadku Bizancjum, pomogły zniszczyć tolerancyjny
wariant islamu.
„Zwycięstwa każdej krucjaty – ciągnie Runciman – były zwycięstwami wiary. Jednak
wiara, której nie wspiera mądrość, jest rzeczą niebezpieczną. W długim procesie
wzajemnych oddziaływań i integracji Wschodu z Zachodem, z którego narodziła się
nasza cywilizacja, krucjaty stanowiły epizod tragiczny i destrukcyjny. Historyk, który
z perspektywy stuleci spogląda na ich rycerskie dzieje, odczuwa podziw przyćmiony
smutkiem, że tak niezbicie dowodzą one ograniczeń ludzkiej natury. Znajdujemy
w nich bowiem jednocześnie tak dużo męstwa i tak mało honoru, tak dużo
poświęcenia i tak mało rozumu. Najwyższe ideały zostały skalane okrucieństwem
i chciwością, a energia i wytrwałość zniweczone ślepą, ciasną obłudą. Święta wojna
była długim pasmem nietolerancji w imię Boga, co jest grzechem przeciwko Duchowi
Świętemu”.
Strażnicy Świątyni
Zakon rycerski templariuszy powstał w 1118 r. dla ochrony pątników pielgrzymujących
do Ziemi Świętej. Miał strukturę zakonno-wojskową. Działał przez prawie 200 lat pod
kierownictwem ponad 20 wielkich mistrzów z różnych krajów chrześcijańskiej Europy.
Komturie templariuszy istniały także na terenach dzisiejszej Polski. Polacy nie mieli
jednak znaczącego udziału w krucjatach. Zakon wyrósł na potęgę militarną
i finansową, choć poniósł niejedną sromotną klęskę w wojnach z muzułmanami.
Szacuje się, że u szczytu wpływów liczba templariuszy sięgała 20 tys. Upadek Akry
(1291 r.), ostatniego bastionu chrześcijańskiego na Bliskim Wschodzie, pozbawił
zakony rycerskie typu templariuszy pierwotnej racji bytu. Przenieśli bazę na Cypr,
skąd wielki mistrz de Molay – wezwany przez papieża – wyruszył w 1306 r. do Paryża.
Powstały plany połączenia templariuszy z joannitami. Doczekały się realizacji dopiero
po rozbiciu zakonu Strażników Świątyni. Pod pretekstem fałszywych oskarżeń
o herezję, na rozkaz króla Francji Filipa Pięknego, powolny mu rodak papież Klemens
V (1305–1314) zatwierdził kasatę zakonu w 1312 r. Mniej tragiczny los niż
templariuszy francuskich, w których wymierzony był główny atak – spotkał zakon na
Półwyspie Iberyjskim. W Portugalii zostali oni oczyszczeni z wszelkich zarzutów
i zasilili nowo utworzony Zakon Rycerzy Chrystusa. Większość ocalałych templariuszy
europejskich przeszła do joannitów, których współczesną kontynuacją jest Zakon
Kawalerów Maltańskich – potężna charytatywna organizacja pozarządowa.
Adam Szostkiewicz
Korzystałem m.in. z książek: Martin Bauer, „Templariusze. Mity i rzeczywistość”,
Wydawnictwo Dolnośląskie; Georges Bordonove, „Życie codzienne zakonu
templariuszy”, Wydawnictwo Moderski i S-ka; Marion Melville, „Dzieje templariuszy”,
IW Pax; Steven Runciman, „Dzieje wypraw krzyżowych”, PIW.