Gill Sanderson
Noc fajerwerków
PROLOG
Petra od razu pomys´lała, z˙e to doprawdy idiotyczna
historia. Nie spodziewała sie˛, z˙e kto´regos´ dnia karetka
zawiezie ja˛ do szpitala, w kto´rym pracuje jako piele˛g-
niarka.
Głupi był ro´wniez˙ wypadek, kto´ry do tego dopro-
wadził. Włas´ciwie to zabrakło jej zdrowego rozsa˛dku.
Ale pogoda zache˛cała do wyjs´cia i Petra postanowiła
zrobic´ zakupy przed godzinami szczytu. A potem, gdy
przekładała cie˛z˙ka˛ torbe˛ z re˛ki do re˛ki, jak na złos´c´
zakre˛ciło jej sie˛ w głowie. Szcze˛s´cie, z˙e nie stała na
najwyz˙szym stopniu kamiennych schodo´w. Bo ostat-
nimi czasy los nie był dla niej zbyt łaskawy.
A wie˛c upadła, wypus´ciła z re˛ki torbe˛ i rune˛ła na
ziemie˛ jak upuszczona lalka. Uderzyła głowa˛ o pod-
łoge˛, pojawiła sie˛ krew. Na moment straciła przytom-
nos´c´, to dlatego była potem taka zdezorientowana.
Po´z´niej odzyskała s´wiadomos´c´.
Wo´wczas dotarło do niej, z˙e odniosła wie˛cej obra-
z˙en´. Przycisne˛ła swo´j wyde˛ty brzuch...
Od wielu tygodni dziecko stanowiło najwaz˙niejsza˛
wartos´c´ w jej z˙yciu. Czuła jego pierwsze nies´miałe
ruchy, widziała jego drobne ciałko podczas badania
USG. Podejmuja˛c jaka˛kolwiek decyzje˛, musiała brac´
pod uwage˛ wpływ, jaki wywrze ona na dziecko. Przez
cały czas mys´lała o nim – czy tez˙ o niej. Wieczorami
lez˙ała w ło´z˙ku i obejmowała brzuch, us´miechaja˛c sie˛
do istoty, kto´ra sie˛ w niej poruszała. To be˛dzie silne
dziecko, mys´lała.
Z
˙
ycie Petry nie obfitowało w miłos´c´. Zdumiewało
ja˛, z˙e tkwi w niej taki potencjał owego uczucia. Kiedy
jej dziecko przyjdzie na s´wiat, poła˛czy ich miłos´c´, kto´-
rej istnienia nawet nie podejrzewała.
A teraz to dziecko cierpi. Upadaja˛c, Petra uderzyła
o balustrade˛ schodo´w. No i bardzo ja˛ bolało gdzies´ głe˛-
boko, w brzuchu.
– Moje dziecko, co sie˛ stało z moim dzieckiem?
Piele˛gniarz z karetki s´cisna˛ł jej re˛ke˛.
– Zaraz be˛dziesz w szpitalu, kochana. Wszystko
be˛dzie dobrze.
Dobrze? Zamilkła. Nie wiedziała, z˙e ma tak wielka˛
siłe˛, by powstrzymac´ krzyk. Ale panika moz˙e zaszko-
dzic´ dziecku.
Najpierw zawiedziono ja˛ na urazo´wke˛. Bała sie˛
nawet cichutko zaszlochac´. Piele˛gniarka natychmiast
ja˛ obejrzała i zadzwoniła po lekarza dyz˙urnego. Petre˛
umieszczono w oddzielonym parawanem boksie, roze-
brano, a po kro´tkim badaniu, przede wszystkim głowy,
usłyszała, jak lekarz wzdycha z ulga˛.
– Ani s´ladu złamania. Nic powaz˙nego.
Oboje mieli jednak s´wiadomos´c´, z˙e istnieje inny
kłopot.
– Kto´ry to tydzien´, Petro? – spytał lekarz. – Były
jakies´ trudnos´ci do tej pory? – Owina˛ł jej ramie˛ ten-
sometrem.
– Trzydziesty drugi – wydusiła. – Dota˛d było
wszystko w porza˛dku. Ale czuje˛, z˙e cos´... cos´ jest nie
tak.
Podniosła wzrok i spojrzała lekarzowi w oczy. W lot
zrozumiała, z˙e pojawił sie˛ powaz˙ny problem.
– Co z cis´nieniem? – zapytała.
– Nie denerwuj sie˛, zostaw to nam.
– Mam podwyz˙szone cis´nienie, tak? Sa˛dzi pan, z˙e
to rzucawka porodowa? – Z
˙
arty sie˛ skon´czyły.
Lekarz delikatnie pogłaskał jej ramie˛.
– Lez˙ spokojnie i pozwo´l nam działac´. Wys´lemy
cie˛ teraz na połoz˙niczy, tam ktos´ juz˙ na ciebie czeka.
Petra znała wie˛kszos´c´ personelu z połoz˙nictwa
i ginekologii, gdyz˙ odbywała tam staz˙. Ale trafic´ do
nich w roli pacjentki to zupełnie inna historia. Lekarz
konsultant jak zwykle miał na twarzy pogodny
us´miech, a jednak Petra wyczuwała pewien dystans.
W tej chwili nie była kolez˙anka˛ z pracy, lecz jego
podopieczna˛.
Przygla˛dała mu sie˛ uwaz˙nie, kiedy ja˛ badał i słuchał
bicia serca dziecka.
– Trzydziesty drugi tydzien´ – mrukna˛ł. – No co´z˙,
nie powinno byc´ bardzo z´le. Na skutek upadku pe˛kł
worek owodniowy i przecieka. Poza tym nie podoba mi
sie˛ serce dziecka. Ono juz˙ chce wyjs´c´ na s´wiat. Nie-
stety, nie ma czasu, z˙eby zdac´ sie˛ na siły natury, mu-
simy zrobic´ cesarskie cie˛cie.
– Czy dziecku nic nie jest?
– Na razie chyba nie, ale czas nas goni. Przygotuje-
my cie˛ do zabiegu, podpiszesz papiery i jazda na
operacyjna˛. – Posłał jej uspokajaja˛cy us´miech. – Sama
wiesz, z˙e mamy tu doskonała˛ opieke˛. A ty na dodatek
masz przyjacio´ł, kto´rzy dołoz˙a˛ staran´. Ba˛dz´ dobrej
mys´li, prosze˛.
Ilez˙ razy sama powtarzała te słowa zdenerwowanym
5
GILL SANDERSON
matkom! Dopiero teraz zyskała pewnos´c´, z˙e sa˛ nie-
skuteczne.
– Zrobicie zabieg w narkozie?
– Raczej tak. W tym wypadku to lepsze rozwia˛za-
nie.
Kolejne marzenie rozwiało sie˛ jak dym. Petra prag-
ne˛ła widziec´ narodziny własnego dziecka. A teraz to
nie ona be˛dzie rodzic´, ktos´ zrobi to za nia˛.
Co´z˙, byle tylko dziecko było zdrowe.
Do duz˙ej sali operacyjnej przylegała mniejsza.
W tej wie˛kszej wykonywano mniej lub bardziej skom-
plikowane cesarskie cie˛cia, w mniejszej pracował zes-
po´ł z oddziału noworodko´w, kto´ry natychmiast badał
dziecko i w razie koniecznos´ci reanimował. Trzydzies-
todwutygodniowy maluch powinien byc´ zdolny do sa-
modzielnego z˙ycia.
Dziecko zostało wyje˛te i połoz˙one w przenos´nym
inkubatorze, nad kto´rym nachylił sie˛ pediatra, Chris
Fielding. Nie czuł sie˛ zbyt komfortowo. Miał do czy-
nienia z dzieckiem Petry Morgan, jednej ze swoich
piele˛gniarek i bliskich znajomych. Jego zdaniem per-
sonel nie powinien byc´ emocjonalnie zaangaz˙owany
w sprawy pacjenta. Ale towarzyszyła mu tez˙ s´wiado-
mos´c´, z˙e nie ma wyjs´cia.
Z pocza˛tku wygla˛dało na to, z˙e wszystko jest w po-
rza˛dku. Malen´ka dziewczynka została przeniesiona
w inkubatorze na oddział wczes´niako´w. Tam przepro-
wadzono dalsze badania, pobrano krew, niemal dzie-
sia˛ta˛ cze˛s´c´ całej krwi dziecka. Tego wymagały bada-
nia, mie˛dzy innymi na zawartos´c´ hemoglobiny, glu-
koze˛ i elektrolity.
Po otrzymaniu wyniko´w lekarz z oddziału zmarsz-
6
GILL SANDERSON
czył czoło i spojrzał na dziecko. Tak, sko´ra dziew-
czynki ma z˙o´łte zabarwienie. Wiele wczes´niako´w
choruje na z˙o´łtaczke˛. Zazwyczaj wystarcza im foto-
terapia, wystawienie na jasne s´wiatło zainstalowane
w inkubatorze. Lekarz powto´rnie zerkna˛ł na wyniki, po
czym ruszył na poszukiwanie konsultanta.
Chris zbadał niemowle˛ i przejrzał wyniki testo´w
laboratoryjnych. Czuł zmiane˛ atmosfery na oddziale.
Wszyscy wiedzieli, z˙e wies´ci sa˛ złe, wcia˛z˙ ktos´ za-
gla˛dał do inkubatora. Martwili sie˛, poniewaz˙ było to
dziecko ich kolez˙anki.
Wniosek był oczywisty:
– Poziom bilirubiny jest za wysoki. Ta mała tego
nie przetrzyma – stwierdził Chris. – Podejrzewam, z˙e
tylko całkowite przetoczenie krwi mogłoby uratowac´
jej z˙ycie.
Jego młodszy kolega wskazał palcem na wyniki.
– Musielibys´my uz˙yc´ krwi grupy 0 – oznajmił.
– Idealnie byłoby dysponowac´ jej grupa˛, ale to AB,
akurat najrzadziej wyste˛puja˛ca.
Chris przekartkował druki z wynikami.
– Matka ma inna˛ grupe˛ – zauwaz˙ył.
– Wie˛c to pewnie grupa ojca.
7
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ten dzien´ – a włas´ciwie wieczo´r – wstrza˛sna˛ł z˙y-
ciem doktora Dominika Tate’a.
Do tego dnia uwaz˙ał sie˛ za szcze˛s´liwego człowieka.
Był silny, zdrowy, zadowolony. Znał swoja˛ wartos´c´,
wiedział, ku czemu zmierza jego kariera zawodowa.
Obecnie pracował na oddziale nagłych wypadko´w
szpitala Princess Mary w Calthorpe. Zapowiadano tam
zmiany i wkro´tce Dominik miał otrzymac´ awans.
Tymczasem ten jeden dzien´ wszystko zmienił. Do-
minik nie wiedział juz˙, czego chce, nie był pewien,
czego od niego oczekuja˛. Odezwały sie˛ emocje, kto´-
rych do tej pory nie znał. Ta sytuacja wzbudzała w nim
niezadowolenie. Doktor Tate nie lubił u innych nie-
zdecydowania. Ale z˙eby jeszcze samemu tego za-
znac´...
Do pewnego momentu dzien´ mijał normalnie. Do-
minik zszył re˛ke˛ robotnikowi z farmy i zrobił mu wy-
kład na temat koniecznos´ci terminowego szczepienia
przeciw te˛z˙cowi. Potem załatwił kilka drobniejszych
przypadko´w i nadeszła pora na kawe˛. To był dobry
dzien´!
Po przerwie karetka przywiozła starsza˛ kobiete˛,
kto´ra potkne˛ła sie˛ podczas wieszania prania i złamała
kos´c´ biodrowa˛. Bardzo cierpiała, a na dodatek roz-
paczała z powodu me˛z˙a.
– Henry nie moz˙e zostac´ sam w domu – powtarzała.
– Starzeje sie˛ i czasem ro´z˙ne rzeczy zapomina.
– Kaz˙demu to sie˛ zdarza. Nie ma pani sa˛siado´w,
kto´rzy mogliby do niego zajrzec´? A moz˙e ktos´ z ro-
dziny?
Dominik wzia˛ł od pacjentki numery telefono´w do
jej znajomego oraz co´rki i obiecał, z˙e natychmiast
oboje zawiadomi. Zamierzał takz˙e zatelefonowac´ do
pomocy społecznej – był z nimi w dobrej komity-
wie.
Po´z´niejszym popołudniem nie było juz˙ tak lekko.
Niedaleko szpitala znajdował sie˛ kemping dla przy-
czep turystycznych. Rodzina letniko´w korzystała z do-
brej pogody i zdecydowanie przesadziła z opalaniem
nad odkrytym basenem.
Matka, ojciec i jedenastoletnia Mary cierpieli na tak
zwane znuz˙enie cieplne. Dominik uspokoił ich, ale
surowo nakazał odpoczynek w cieniu i picie duz˙ej
ilos´ci płyno´w.
Za to os´mioletni Adam był bardzo ospały i głos´no
oddychał. Miał zawroty głowy, nudnos´ci i chciał tylko
jednego – przytulic´ sie˛ do mamy. Sko´ra chłopca była
sucha i rozpalona. W odro´z˙nieniu od reszty rodziny
dostał udaru cieplnego.
Dominik przyja˛ł chłopca na oddział i polecił, z˙eby
ochładzano jego ciało oraz co dziesie˛c´ minut mierzono
mu temperature˛.
– Jez˙eli jeszcze wzros´nie, prosze˛ mnie natychmiast
zawiadomic´ – polecił.
Zerkna˛ł na zegarek – do kon´ca dyz˙uru zostało
jeszcze duz˙o czasu.
– Udane wakacje – mrukna˛ł do Susie Cash, od-
9
GILL SANDERSON
działowej piele˛gniarek. – Czy ludzie kiedys´ zrozumie-
ja˛, z˙e słon´ce moz˙e byc´ zabo´jca˛?
– Nie, nigdy – odparła – bo to ludzie, a nie roboty.
Nie jestes´my tacy doskonali jak ty.
Dominik us´miechna˛ł sie˛ do niej.
– Jestem lekarzem, wie˛c musze˛ byc´ doskonały.
Susie spojrzała na niego z namysłem.
– Dzisiaj jestes´ super doskonały – stwierdziła. –
Działasz szybciej niz˙ kiedykolwiek. Moz˙na by pomys´-
lec´, z˙e niecierpliwie na cos´ czekasz. Zaplanowałes´ so-
bie miły wieczo´r?
Dominik ponownie posłał us´miech swojej starszej,
pie˛c´dziesie˛ciopie˛cioletniej kolez˙ance.
– Mam randke˛ z idealna˛ kobieta˛ – oznajmił. – Ku-
piłem nowa˛ koszule˛, z˙eby ja˛ ols´nic´. Zabieram ja˛ na
kolacje˛ do Fisherman’s Rest, a potem na spacer brze-
giem rzeki. Be˛de˛ ja˛ trzymał za re˛ke˛, usia˛dziemy na
ławce i be˛dziemy podziwiac´ zacho´d słon´ca. A potem...
kto wie?
– Mam nadzieje˛, z˙e ona wie. Przynajmniej tyle, jaki
z ciebie ptaszek. Kto jest tym ideałem?
– Melanie Bright. Znasz ja˛, pracuje na geriatrii.
Susie s´cia˛gne˛ła brwi.
– Znam – odparła. – Wysoka i chuda, dosyc´ pewna
siebie. Za dwa miesia˛ce wyjez˙dz˙a do Południowej
Afryki.
– No i włas´nie dlatego – podja˛ł Dominik – jest
idealna.
Susie obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem.
– Nie sa˛dzisz, z˙e juz˙ najwyz˙sza pora, z˙ebys´...
– Doktorze! – Zarumieniona młoda piele˛gniarka
biegła korytarzem. – Dostalis´my wiadomos´c´, z˙e był
10
GILL SANDERSON
wypadek motocyklowy. Kierowca i pasaz˙er sa˛ ranni,
karetka be˛dzie tu za jakies´ pie˛c´ minut. Chyba cos´
powaz˙nego.
Dominik popatrzył na Susie.
– Wyjdz´my im naprzeciw.
Po chwili pospiesznie wyniesiono z karetki dwo´ch
me˛z˙czyzn w czarnych sko´rach. Jeden poje˛kiwał, drugi
nawet nie wydobył z siebie głosu. Dominik słuchał
zwie˛złego raportu piele˛gniarza.
– Zapewne jechali za szybko i stracili kontrole˛
na zakre˛cie. Uderzyli w krawe˛z˙nik. Kierowca walna˛ł
głowa˛ i ramieniem w latarnie˛. Pasaz˙er spadł na droge˛
i przeturlał sie˛ dalej. Obu załoz˙ylis´my kołnierze i unie-
ruchomilis´my kre˛gosłup. U kierowcy te˛tno zwolnione
i niero´wne, u pasaz˙era przyspieszone.
– Zabieram kierowce˛ – os´wiadczył Dominik.
Jego wspo´łpracownicy ruszyli do akcji, tak jak
robili to wczes´niej niezliczona˛ ilos´c´ razy. Rannych
rozebrano, zapewniono im oddychanie, podła˛czono
kroplo´wki. Dominik rozpocza˛ł wste˛pne ogle˛dziny.
Dos´c´ szybko doszedł do przekonania, z˙e jego wysi-
łek po´jdzie na marne. Pacjent oddychał coraz płyciej,
te˛tno było niero´wne i urywane. Z ucha sa˛czyła sie˛
przezroczysta wydzielina. Rentgen czaszki wykazał
liczne złamania i głe˛bokie uszkodzenia.
Koniec nadszedł szybko, zgodnie z przewidywa-
niami. Siły obronne organizmu nie dały rady, serce
stane˛ło. Pro´bowali jeszcze zastrzyko´w, defibrylacji,
wszystkich moz˙liwych s´rodko´w. Na darmo. Młody
człowiek zmarł.
– A jak pasaz˙er? – Dominik spytał doktor Molly
Grey.
11
GILL SANDERSON
– Przez˙yje. Ma złamany obojczyk, otarcia sko´ry na
piersi i nogach, moz˙e byc´ potrzebny przeszczep sko´ry.
Ale wyjdzie z tego, odesłałam go na chirurgie˛. Kaz˙dy
wypadek to loteria – cia˛gne˛ła Molly. – Motocyklis´cie
po prostu nie dopisało szcze˛s´cie. Gdyby mina˛ł latarnie˛,
wyla˛dowałby na polu pszenicy.
– Sam dokonał wyboru, kiedy przekroczył dozwo-
lona˛ pre˛dkos´c´ – warkna˛ł Dominik, udaja˛c, z˙e nie
zauwaz˙a zszokowanej miny kolez˙anki. Gdyby przez
jej re˛ce przewine˛ło sie˛ juz˙ tyle ofiar wypadko´w moto-
cyklowych, co przez jego, mys´lałaby podobnie.
Teraz czeka go z˙mudna robota papierkowa, jak
zawsze po zgonie pacjenta. Potem policja i koroner.
Dominik dowiedział sie˛, z˙e dwaj młodzi me˛z˙czyz´ni
pochodza˛ z Hastings, co oznacza, z˙e nie be˛dzie zmu-
szony rozmawiac´ z ich rodzicami. W kaz˙dym razie nie
od razu.
Jak zwykle, kiedy tracił pacjenta, nie był w nastroju
do filozofowania. Ale nic juz˙ nie mo´gł zrobic´, opro´cz
tego, by pchac´ do przodu własne z˙ycie. I musi jeszcze
przetrwac´ godzine˛, kto´ra dzieli go od chwili, kiedy ma
podjechac´ po Melanie.
Poszedł do swojego małego słuz˙bowego mieszka-
nia, gdzie trafił na kolejny problem. Otrzymał e-maila
od adwokata z pros´ba˛ o dalszy cia˛g raportu w sprawie
wypadku, kto´ry miał miejsce przed miesia˛cem na
jednej z okolicznych farm. Raport był potrzebny na-
tychmiast, poniewaz˙ naste˛pnego dnia zaplanowano
wste˛pne przesłuchania.
Zazwyczaj Dominik trzymał sie˛ z daleka od or-
gano´w prawa i z˙a˛dan´ o odszkodowanie. Był w kon´cu
lekarzem, a nie agentem ubezpieczeniowym. Pracow-
12
GILL SANDERSON
nik z farmy, kto´rego przywieziono ze zgnieciona˛ klat-
ka˛ piersiowa˛, potrzebował jednak wsparcia lekarza.
Me˛z˙czyzna miał szcze˛s´cie, z˙e nie zgina˛ł na miejscu,
poniewaz˙ spadła na niego cze˛s´c´ niewłas´ciwie prze-
chowywanej maszyny rolniczej. Przy okazji wyszło
na jaw, z˙e zarza˛dzaja˛cy farma˛ lekcewaz˙ył wszelkie
przepisy dotycza˛ce bezpieczen´stwa pracy. Farma by-
ła prawdziwa˛ s´miertelna˛ pułapka˛.
Odnalezienie danych pacjenta w komputerze nie
zabrało Dominikowi wiele czasu, jeszcze mniej zaje˛ło
mu przygotowanie raportu, o kto´ry go proszono. Bez
zwłoki wysłał go poczta˛ elektroniczna˛. Wreszcie jest
wolny!
Wieczo´r był pie˛kny, powietrze nasycone zapachami
lata. To moz˙e byc´ wieczo´r godny zapamie˛tania.
Dominik połoz˙ył na ło´z˙ku nowa˛ koszule˛ oraz letni
garnitur i poszedł wzia˛c´ prysznic. Kiedy wyszedł
z łazienki, owinie˛ty tylko re˛cznikiem, ktos´ zadzwonił
do drzwi. Kto to moz˙e byc´? Gos´cie byli niemile
widziani o tej porze. Nie zawracał sobie głowy wkłada-
niem szlafroka, tylko ruszył prosto do drzwi. Otworzył
je i rzucił zniecierpliwiony:
– Tak?
Na korytarzu stał wysoki, szczupły me˛z˙czyzna
o chłopie˛cej urodzie, w okularach. Patrzył na Domini-
ka wyraz´nie zdenerwowany.
– Nazywam sie˛ Simon Bradley. Jestem lekarzem
na pediatrii w szpitalu Wolds w Denham. Moge˛ zamie-
nic´ z panem słowo?
Szpital Wolds był siostrzana˛ instytucja˛ szpitala
Princess Mary. Niedługo – w cia˛gu kilku miesie˛cy –
Princess Mary miał zostac´ zamknie˛ty, a jego oddział
13
GILL SANDERSON
nagłych wypadko´w poła˛czony z bliz´niaczym oddzia-
łem w Denham.
– Skon´czyłem na dzisiaj prace˛, doktorze Bradley.
Czy to nie mogłoby poczekac´?
– Nie, to nie moz˙e czekac´.
Jakims´ cudem Simon Bradley wkre˛cił sie˛ do miesz-
kania i zamkna˛ł za soba˛ drzwi. Był to człowiek opano-
wany i uparty. W Dominiku wzbudził irytacje˛.
– Wie˛c o co chodzi? – Chciał jak najszybciej po-
zbyc´ sie˛ młodego lekarza, i wcale tego nie krył.
Simon wyrzucił z siebie jak w gora˛czce:
– Potrzebuje˛ pana, to znaczy jest pan potrzebny.
Musi pan szybko pojechac´ na oddział wczes´niako´w
i oddac´ krew.
– Prosze˛ wybaczyc´ – rzekł Dominik, kto´ry wcale
nie wygla˛dał na kogos´, komu jest przykro – ale od-
dałem krew trzy tygodnie temu. Nagły wypadek, wy-
cia˛gnie˛to mnie z tego powodu z pracy. Przez pie˛c´ naj-
bliz˙szych miesie˛cy nie be˛de˛ tego robił. To niemoz˙liwe,
z˙eby w Denham do tego stopnia brakowało krwi,
z˙ebys´cie potrzebowali jej akurat ode mnie.
Simon patrzył na niego w milczeniu, a Dominikowi
zrobiło sie˛ nieswojo. W spojrzeniu gos´cia było cos´
dziwnego. Chyba nie litos´c´?
– Zechce pan usia˛s´c´, doktorze Tate? Tak be˛dzie
lepiej.
– Wcale nie be˛dzie lepiej, i nie zamierzam siadac´. Za
chwile˛ wychodze˛, wie˛c prosze˛ sie˛ streszczac´. I nie
pojade˛ do Denham. Niech sami naprawiaja˛swoje błe˛dy.
– Błe˛dy – powto´rzył Simon. – Tak, ktos´ popełnił
bła˛d. Prosze˛ usia˛s´c´, bardzo prosze˛.
W kon´cu Dominik go posłuchał. Teraz dopiero
14
GILL SANDERSON
ogarna˛ł go powaz˙ny niepoko´j – cała ta sytuacja wygla˛-
dała podejrzanie. Byc´ moz˙e nie powinien przemawiac´
tak autorytatywnie.
– Wie˛c o co chodzi? Powtarzam, z˙e nie pojade˛ do
Denham. Dlaczego chcecie krew akurat ode mnie?
– W zasadzie z˙ywimy tylko nadzieje˛, z˙e pan´ska
krew sie˛ nada. Najpierw musimy to sprawdzic´. Mamy
na oddziale wczes´niaka z grupa˛ AB i pan jest nasza˛
najwie˛ksza˛ nadzieja˛.
– Najwie˛ksza˛ nadzieja˛? Dlaczego ja? – Dominik
zas´miał sie˛ z niedowierzaniem.
– Poniewaz˙ jest pan ojcem tego dziecka.
Zapadła cisza, słowa zawisły w powietrzu.
Po chwili Dominik wybuchna˛ł histerycznym s´mie-
chem.
– Pan oszalał. Moge˛ pana zapewnic´, z˙e nie jestem
niczyim ojcem. Chyba wiedziałbym cos´ na ten temat,
prawda?
– Jak widac´, nie wie pan – rzekł Simon z pewnym
niesmakiem. – Prosze˛ posłuchac´. Pamie˛ta pan noworo-
czne przyje˛cie w klubie szpitala w Denham? Poznał
pan tam dziewczyne˛ o imieniu Petra.
Nagle Dominikowi zacze˛ło brakowac´ powietrza.
Wzia˛ł głe˛boki oddech, potem drugi. Potarł kark, zacis-
na˛ł powieki, jakby pragna˛ł wymazac´ cos´ z pamie˛ci.
A mimo to wspomnienia nie znikne˛ły.
– Pamie˛tam, poznałem dziewczyne˛ o imieniu Petra
– stwierdził. Doskonale czuł, z˙e w jego głosie słychac´
zdenerwowanie.
– Petra Morgan – dodał Simon – piele˛gniarka z od-
działu noworodko´w. Spokojna dziewczyna z kro´tki-
mi ciemnymi włosami i niebieskimi oczami.
15
GILL SANDERSON
– Tak, pamie˛tam. I co z tym jej dzieckiem?
– Dzis´ rano urodziła co´reczke˛, wczes´niaka. Prze-
wro´ciła sie˛ i musielis´my zrobic´ cesarskie. Dziecko ma
trzydzies´ci dwa tygodnie. Sa˛dzilis´my z pocza˛tku, z˙e da
sobie rade˛, ale ma z˙o´łtaczke˛. Wyniki wykazały bardzo
wysoki poziom bilirubiny, wa˛troba sobie z tym nie
poradzi. Jez˙eli bilirubina pozostanie we krwi, dotrze do
mo´zgu i rozwinie sie˛ z˙o´łtaczka ja˛der podkorowych.
I mała pewnie umrze. Potrzebuje krwi. Krew matki nie
wystarczy.
– A ona twierdzi, z˙e to ja jestem ojcem?
Dominik widział złos´c´ w oczach Simona, kto´ry po-
wiedział jedynie:
– Co´z˙, jez˙eli nie jest pan ojcem, albo jest pan
i odmo´wi, dziecko umrze. Ta mała ma grupe˛ AB.
– Ja tez˙, to rzadka grupa. Zazwyczaj oddaje˛ krew za
pos´rednictwem stacji krwiodawstwa, a nie na prywatne
z˙yczenie. Jaki jest pana zwia˛zek z ta˛ sprawa˛?
– Jestem lekarzem, zajmuje˛ sie˛ ta˛ dziewczynka˛.
I jestem przyjacielem Petry.
– Tylko przyjacielem?
Simon zbladł. Dominik spostrzegł, z˙e traci cierp-
liwos´c´.
– Moz˙e to pana zainteresuje, doktorze Tate, ale
dota˛d Petra odmawiała zdradzenia nazwiska ojca dziec-
ka. Ono padło dopiero wtedy, kiedy os´wiadczylis´my, z˙e
krew ojca to najwie˛ksza szansa na uratowanie jej co´rki.
Dominik siedział bez słowa. Simonowi pewnie
zrobiło sie˛ go z˙al, bo znalazł droge˛ do kuchni i przy-
nio´sł mu stamta˛d szklanke˛ wody. Dominik pił małymi
łykami, w głowie miał wielki me˛tlik.
Ledwie dziesie˛c´ minut temu z˙ył sobie szcze˛s´liwy,
16
GILL SANDERSON
pełen nadziei, i oto ni sta˛d, ni zowa˛d jego z˙ycie wy-
wro´ciło sie˛ do go´ry nogami. Nie miał poje˛cia, co robic´,
co mys´lec´ i czuc´, i było mu z ta˛ niewiedza˛ wyja˛tkowo
nieznos´nie.
A moz˙e to jednak pomyłka? Nie, to mało praw-
dopodobne. Opowies´c´ Simona brzmiała bardzo prze-
konuja˛co.
Oczywis´cie jedna rzecz nie ulega wa˛tpliwos´ci. Jez˙eli
istnieje jakakolwiek szansa, z˙e jego krew uratuje z˙ycie
tego dziecka, musi ja˛ natychmiast oddac´. Potem przyj-
dzie pora na roztrza˛sania, na planowanie przyszłos´ci, na
decyzje zwia˛zane z jego samopoczuciem oraz tym, jak
posta˛pic´. Na to wszystko be˛dzie czas po´z´niej.
– Niech pan jedzie i przygotuje co trzeba – rzekł.
– A ja ubiore˛ sie˛ i za moment pojade˛ za panem.
– Dobrze. Musimy jednak na wszelki wypadek
zbadac´ pan´ska˛ krew, a zaraz potem pobierzemy krew
dla dziecka. Nie ma czasu na pełne badanie, musimy
zaryzykowac´. Zadzwonie˛ do konsultanta, be˛dzie cze-
kał. Przyjedzie pan, doktorze Tate, prawda?
– Niech pan nie naciska. Powiedziałem, z˙e be˛de˛, to
be˛de˛.
Simon wyszedł. Dominik zatelefonował do Melanie
z informacja˛, z˙e musza˛ przełoz˙yc´ kolacje˛ z powodu
nieprzewidzianych okolicznos´ci. Melanie wyraziła
niezadowolenie. Wielka szkoda.
Dominik zostawił garnitur na ło´z˙ku i włoz˙ył swo´j
codzienny letni stro´j: T-shirt i pło´cienne spodnie.
Simon był goto´w.
– Rozumie pan, z˙e pan´ska krew najlepiej posłuz˙y
dziecku, jez˙eli faktycznie jest pan ojcem?
17
GILL SANDERSON
– Co´z˙, nie wykluczam tego.
Z ro´z˙nych powodo´w z˙adnemu z nich ta odpowiedz´
nie przypadła do gustu. Ale była to jedyna w pełni
uczciwa odpowiedz´.
– Zaczniemy od pro´bki do zbadania – poinformo-
wał Simon. – Potem damy panu znac´.
Dominik skina˛ł głowa˛. Sam bardzo cze˛sto przepro-
wadzał podobne procedury.
Nie musiał zbyt długo czekac´ w poczekalni. Simon
wro´cił po chwili ze słowami:
– Moz˙na s´miało powiedziec´, z˙e ma pan co´rke˛, dok-
torze Tate.
Dalsze przygotowania poszły ro´wnie szybko. Po od-
daniu krwi Dominik oznajmił:
– Chciałbym teraz zobaczyc´ Petre˛.
– To nie jest dobry pomysł. Nie radziłbym panu.
Zreszta˛, jest na s´rodkach uspokajaja˛cych.
Dominik nie był zachwycony tym, z˙e jakis´ pocza˛t-
kuja˛cy lekarz dyktuje mu, co ma robic´, mimo to mo´gł
tylko przytakna˛c´.
– Zamierzacie od razu przeprowadzic´ transfuzje˛?
– Kaz˙da minuta jest na wage˛ złota. Chce pan byc´
obecny? Rozumiem, z˙e nie widział pan jeszcze dziec-
ka. Zazwyczaj nie dopuszczamy rodzico´w do takich
zabiego´w, ale pan jest w kon´cu lekarzem.
– Wiem. I chce˛ byc´ przy tym obecny.
Pan´skie dziecko, pan´ska co´rka. Ilekroc´ Dominik
słyszał te słowa, przez˙ywał szok. Cia˛gle odnosił wra-
z˙enie, z˙e los sprawił mu przykra˛ niespodzianke˛.
Atmosfera na oddziale wczes´niako´w radykalnie sie˛
ro´z˙niła od atmosfery na nagłych wypadkach. Nie było
tu słychac´ szybkiego tupotu sto´p, nie dzwoniły ner-
18
GILL SANDERSON
wowo telefony, nie czuło sie˛ paniki. Personel działał
duz˙o spokojniej, a przy tym sprawnie, efektywnie
i z pos´wie˛ceniem.
Dominikowi przedstawiono Chrisa Fieldinga, spec-
jaliste˛ z pediatrii, kto´ry us´cisna˛ł mu dłon´ z rezerwa˛,
podzie˛kował za przybycie i zapytał:
– Jest pan ojcem dziecka?
– Najwyraz´niej tak.
Chris skina˛ł głowa˛ bez komentarza.
– Co´z˙, mała jest bardzo chora – podja˛ł. – Doktor
Bradley chyba juz˙ pana poinformował. Jez˙eli wymie-
nimy wie˛kszos´c´ jej krwi na pan´ska˛, poziom bilirubiny
powinien znacza˛co spas´c´. Jeszcze raz dzie˛kuje˛ i mam
nadzieje˛, z˙e wszystko ułoz˙y sie˛ pomys´lnie. Czy dobrze
rozumiem, z˙e chciałby pan byc´ obecny podczas trans-
fuzji?
– Tak, owszem.
– Rodzice sa˛ zawsze mile widziani.
Dominik otrzymał fartuch ochronny i maske˛, po
czym zaprowadzono go do niewielkiego pomieszcze-
nia. W przezroczystym inkubatorze lez˙ała malen´ka is-
totka, jego co´rka. Wydawała sie˛ jeszcze mniejsza na tle
aparatury, do kto´rej była podła˛czona.
Pierwsza˛ reakcja˛ Dominika była złos´c´. Dlaczego
akurat jemu musiało sie˛ to przytrafic´? Nie chciał co´rki,
nie prosił o co´rke˛, ona nie ma z nim nic wspo´lnego.
W chwile˛ potem zdał sobie sprawe˛, z˙e cos´ ich jednak
ła˛czy, czy mu sie˛ to podoba, czy nie. Połowa geno´w
dziewczynki pochodzi od niego. Co´z˙, jej tez˙ nikt nie
pytał, czy chce przyjs´c´ na s´wiat. I nagle poczuł nie-
wyraz˙alna˛ wie˛z´ z ta˛ walcza˛ca˛ o z˙ycie istota˛.
Sam wykonał w z˙yciu wiele transfuzji i wielokrotnie
19
GILL SANDERSON
był ich s´wiadkiem, ale nigdy nie miał do czynienia
z tak małym dzieckiem. Stał z tyłu i obserwował. Jakie
to dziwne, mys´lał, wiedziec´, z˙e to jego własna krew
wpływa do z˙ył tego malen´stwa.
Wszyscy czujnie s´ledzili monitory, poniewaz˙ zbyt
szybka infuzja krwi moz˙e wywołac´ szok i niewydol-
nos´c´ serca. Była to mro´wcza praca, kto´ra zabrała im
dwie godziny. W kon´cu medycy wydali pomruk zado-
wolenia. Chris odwro´cił sie˛ i skina˛ł głowa˛.
– Zrobilis´my, co w naszej mocy, jestem dos´c´ dobrej
mys´li. Teraz wszystko zalez˙y od małej Morgan. Jes´li
przetrzyma kolejnych kilka godzin... no co´z˙, wtedy po-
czuje˛ sie˛ o wiele lepiej. Wie pan, z˙e pan´ska krew da jej
najwie˛ksza˛ szanse˛ na przez˙ycie?
– Doktor Bradley wytłumaczył mi to wielce prze-
konuja˛co.
Chris us´miechna˛ł sie˛ pod nosem.
– Simon jest bardzo oddany pracy. To ja juz˙ ide˛,
a i pan nie ma tu nic do roboty. Zostawi nam pan numer
telefonu, z˙ebys´my dali panu znac´, jak wygla˛da sytua-
cja?
– A czy mo´głbym tu zostac´? – spytał Dominik, sam
zaskoczony swoimi słowami.
– Oczywis´cie. Jak mo´wiłem, rodzice sa˛ zawsze
mile widziani. Powiem piele˛gniarkom, z˙e pan zostaje.
Dominik podszedł do inkubatora i obja˛ł wzrokiem
malen´stwo z zaz˙o´łcona˛ sko´ra˛ i pomarszczona˛ twarza˛,
owinie˛te w wielka˛ pieluche˛. To jego dziecko? W gło-
wie mu sie˛ to nie mies´ciło.
Piele˛gniarka dyz˙urna miała na imie˛ Erica. Od czasu
do czasu wpadał Simon i sprawdzał monitory. Po
dwo´ch godzinach pulsuja˛cy punkt na ekranie pokazał,
20
GILL SANDERSON
z˙e spada poziom tlenu. Erica spojrzała na monitory,
a potem na dziecko.
– Takie wahania nie nalez˙a˛ do rzadkos´ci – oznaj-
miła. – To wcale nie oznacza czegos´ złego.
– Wiem, jestem lekarzem – odrzekł Dominik i zdał
sobie sprawe˛, z˙e powiedział to z irytacja˛. – Przepra-
szam. Po prostu nie jestem przyzwyczajony...
Erica połoz˙yła mu re˛ke˛ na ramieniu.
– W porza˛dku. Wiem, co czuja˛ rodzice.
Kolejna osoba, kto´ra uz˙yła tego słowa...
Poziom tlenu wkro´tce wzro´sł i zdawało sie˛, z˙e
wszystko działa normalnie. Erica stwierdziła, z˙e mała
Morgan dzielnie sobie poczyna. Przyniosła Dominiko-
wi kawe˛ i zauwaz˙yła:
– Jutro musi pan is´c´ do pracy. Prosze˛ juz˙ wracac´ do
domu. Mam numer pana komo´rki, w razie czego za-
dzwonie˛.
Tak, uznał, to chyba rozsa˛dna propozycja. Ale miał
przeciez˙ jeszcze inne zmartwienia.
– A jak... jak matka?
– Petra? Jest na oddziale połoz˙niczym, s´pi. Z tego,
co ostatnio słyszałam, czuje sie˛ nie najgorzej.
– Chciałbym sie˛ z nia˛ zobaczyc´.
– W s´rodku nocy? Szczerze mo´wia˛c, nie sa˛dze˛, z˙e
to dobry pomysł. A dlaczego chce sie˛ pan z nia˛ wi-
dziec´?
Nie miał zwyczaju tłumaczyc´ sie˛ nikomu, ale stwie-
rdził, z˙e chyba musi do tego przywykna˛c´.
– Nie wiem, naprawde˛. Widziałem dziecko, to chy-
ba powinienem tez˙ zobaczyc´ matke˛.
Nawet w jego uszach brzmiało to jak kompletny
nonsens, a jednak Erica go zrozumiała.
21
GILL SANDERSON
– No to zadzwonie˛ i uprzedze˛, z˙e wpadnie pan na
moment. Wie pan, bardzo na nia˛ uwaz˙amy. Petra ma tu
mase˛ przyjacio´ł.
– Tak, domys´lam sie˛. – Nie miał ochoty sie˛ spierac´.
Na oddziale połoz˙niczym juz˙ go oczekiwano. Piele˛-
gniarka powitała go raczej oboje˛tnym niz˙ przyjaznym
tonem. Byc´ moz˙e pobrzmiewała w nim nawet nuta
wrogos´ci.
– Musze˛ z panem zostac´ – os´wiadczyła. – I bardzo
prosze˛, tylko na minutke˛. Ona ma teraz odpoczywac´.
– Oczywis´cie – odparł. – A tak ogo´lnie, co z nia˛?
– Zabieg przeszedł bez problemu. To wstrza˛s dla
organizmu, ale szybko dojdzie do siebie. Skoro dziec-
ko jakos´ daje sobie rade˛, to ona tym bardziej. A potem,
jak sobie poradzi jako samotna matka, tego juz˙ nie
wiem.
Dominik nie odpowiedział, chociaz˙ go korciło.
Przypuszczał, z˙e wszyscy tutaj mys´la˛ o nim jak naj-
gorzej.
Wszedł do pokoju, w kto´rym Petra lez˙ała sama.
Piele˛gniarka zapaliła przyciemnione s´wiatło, a on
spus´cił wzrok i popatrzył na... na matke˛ swojego
dziecka?
Była bardzo blada i wygla˛dała zaskakuja˛co młodo.
Jej błyszcza˛ce błe˛kitne oczy, kto´re stanowiły gło´wny
element jej urody, były zamknie˛te. Dominik splo´tł ra-
miona na piersi i dumał, dlaczego wiadomos´c´, z˙e został
ojcem, dotarła do niego w tak szokuja˛cy sposo´b. Cie-
kaw był, co mys´li o nim ta kobieta.
Petra je˛kne˛ła przez sen i niespokojnie poruszyła sie˛
na ło´z˙ku. Piele˛gniarka dotkne˛ła re˛ki Dominika.
– Niech pan juz˙ idzie – rzekła i dodała z nuta˛
22
GILL SANDERSON
z˙yczliwos´ci, kto´rej dota˛d nie okazywała: – Moz˙e pan
zajrzec´ w kaz˙dej chwili po´z´niej.
Czyz˙by naprawde˛ mo´gł tam wro´cic´? Czy tego chce?
I w jakim celu miałby wracac´?
Jak dobrze jest wyjs´c´ na zewna˛trz i wcia˛gna˛c´ w no-
zdrza czyste powietrze przesia˛knie˛te wonia˛ soli. Na
wschodzie niebo pojas´niało, zapowiadaja˛c rychły s´wit,
a z nim nowy dzien´.
Dominik wiedział, z˙e jest bardziej zme˛czony, niz˙
mu sie˛ wydaje. Na oddziale miał do czynienia z ogrom-
na˛ liczba˛ oso´b, kto´re zostawały ofiarami wypadko´w,
poniewaz˙ nie zdawały sobie sprawy z własnego prze-
me˛czenia.
Do Calthorpe zatem wracał powoli. Nazajutrz –
a włas´ciwie tego dnia – ma poranny dyz˙ur. Musi byc´
w pełnej formie. Powinien sie˛ jeszcze przespac´, lecz
mimo wyczerpania czuł, z˙e nie zmruz˙y oka.
Zjechał z gło´wnej drogi, wysiadł z samochodu
i ruszył w kierunku zamglonej linii wzgo´rz. Zerkna˛ł na
zegarek. Mine˛ło ledwie siedem godzin od chwili, kiedy
doktor Simon Bradley stana˛ł na progu jego domu
i wywro´cił jego z˙ycie do go´ry nogami. Odnosił wraz˙e-
nie, z˙e od tamtej pory upłyne˛ły całe wieki.
Nigdy dota˛d nie uchylał sie˛ od odpowiedzialnos´ci
za swoje czyny. A skoro został ojcem, dopilnuje, by
jego dziecko miało dobra˛ opieke˛. Istnieje jednak inny,
wie˛kszy problem. Co z Petra˛? Spe˛dził z nia˛ zaledwie
pare˛ godzin, i nawet zbyt dobrze ich nie pamie˛tał.
Potrza˛sna˛ł głowa˛. Nie pomogło. Nie był w stanie
mys´lec´ w tej chwili o Petrze, jeszcze na to za wczes´nie.
Moz˙e z czasem. Prawde˛ mo´wia˛c, z czasem to be˛dzie
nie do uniknie˛cia.
23
GILL SANDERSON
Miał za soba˛ tylko jeden dłuz˙szy zwia˛zek, tylko
jedna˛ partnerke˛, kto´ra nauczyła go, z˙e kaz˙da tak bliska
relacja pocia˛ga za soba˛ cierpienie. Ale teraz... teraz
został ojcem.
I co czuje? Wielkie poruszenie gdzies´ w okolicy
serca, kto´rego nie potrafił dokładniej nazwac´. Z przera-
z˙eniem stwierdził, z˙e pieka˛ go oczy. Czyz˙by miał
zamiar płakac´? On, taki twardziel, były z˙ołnierz, kto´ry
stawał twarza˛ w twarz z kaz˙dym niebezpieczen´stwem?
Nie wylał ani jednej łzy, odka˛d skon´czył dziewie˛c´ lat.
Pojechał do swojego słuz˙bowego mieszkania, padł
na ło´z˙ko i natychmiast zasna˛ł.
24
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ DRUGI
Petra Morgan obudziła sie˛ przeraz˙ona. Gdzie jest?
W głowie jej wirowało, bolał ja˛ brzuch... Tak, teraz
sobie przypomniała. W panice zacze˛ła szukac´ przycis-
ku, z˙eby wezwac´ piele˛gniarke˛.
Siostra przybiegła po kilku sekundach.
– Moje dziecko! – zawołała Petra. – Gdzie jest mo-
je dziecko?
– S
´
wietnie sobie radzi. Niecałe pie˛c´ minut temu
dzwoniłam na oddział. Po´z´niej zawieziemy cie˛ na do´ł,
z˙ebys´ zobaczyła co´rke˛. – Kobieta us´wiadomiła sobie,
z˙e moz˙e przesadza z entuzjazmem. – Oczywis´cie –
podje˛ła – niebezpieczen´stwo nie zostało do kon´ca za-
z˙egnane, ale lekarze sa˛ o wiele lepszej mys´li niz˙ wczo-
raj wieczorem. Nie obeszło sie˛ bez krwi ojca.
– Czy on...? Czy krew...? Rozumiem, z˙e znalazł sie˛
dawca.
– Doktor Bradley wszystko załatwił. I chyba poszło
dobrze. – Piele˛gniarka wiedziała, z˙e to nie jej interes,
a jednak roznosiła ja˛ ciekawos´c´. – Ojciec... ojciec
dziecka był tu w nocy. Oczywis´cie spałas´.
Petra szybko to przemys´lała.
– Gdyby jeszcze kiedys´ przyszedł, nie chce˛ go
widziec´ – rzekła kategorycznie. – Prosze˛ go nie infor-
mowac´ o moim stanie, jez˙eli zadzwoni. I prosze˛ nie
przekazywac´ mi z˙adnych wiadomos´ci od niego.
– Jestes´ pewna? Był bardzo... spokojny.
– Jestem pewna. Nie chce˛ miec´ z nim do czynienia.
– To twoja decyzja. Teraz zrobimy mała˛ toalete˛,
a potem s´niadanie.
Petra wielokrotnie wykonywała te wszystkie zabie-
gi, znała je na pamie˛c´. Po chwili była juz˙ nakarmiona,
umyta i opatrzona na nowo. Dostała czysta˛ koszule˛,
piele˛gniarka zmieniła tez˙ poszewke˛ na poduszce. Po-
przednia była przemoczona od łez. No a po´z´niej Petra
została na jakis´ czas sama ze swoimi mys´lami.
Jej dziecko, jej mała co´reczka. Nie zda˛z˙yła wybrac´
imienia, ale zacza˛ł sie˛ dopiero trzydziesty drugi ty-
dzien´ cia˛z˙y... Mieszkała w hotelu dla piele˛gniarek
i nawet przez moment nie zastanawiała sie˛, gdzie
zamieszka, kiedy zostanie matka˛. Teraz przyszła pora,
by wzia˛c´ to powaz˙nie pod rozwage˛.
Kiedy powoli odzyskiwała przytomnos´c´ po nar-
kozie, wcia˛z˙ mocno obolała, ujrzała przy swoim ło´z˙ku
Simona. To jej przyjaciel, czyz˙by nie rozumiał, z˙e chce
spokoju? Z
˙
e chce tylko spac´? A on stanowczo prosił,
by nie zasypiała. Mo´wił, z˙e dziecko potrzebuje krwi
i z˙e najlepsza byłaby krew ojca. Kto jest ojcem? – py-
tał. Musiała mu powiedziec´.
Nikomu do tej pory nie zdradziła toz˙samos´ci tam-
tego me˛z˙czyzny. To jej problem i jej dziecko, mys´lała.
Nawet po´łprzytomna miała s´wiadomos´c´, z˙e Simon
przez˙ywa katusze, bo nie chce jej zdenerwowac´ tym
pytaniem. A jednak je zadał.
– Petro, jez˙eli nie znajdziemy ojca, twoje dziecko
moz˙e umrzec´ – dodał.
W takiej sytuacji wyja˛kała nazwisko.
– Doktor Dominik Tate, pracuje w Calthorpe na
26
GILL SANDERSON
nagłych wypadkach. Zapytaj go... czy pamie˛ta przyje˛-
cie noworoczne. – Po tych słowach zalała sie˛ łzami
i w chwile˛ po´z´niej podano jej s´rodek uspokajaja˛cy.
A teraz musi zacza˛c´ robic´ plany. Została matka˛,
a nawet nie ma gdzie sie˛ podziac´.
Jej moz˙liwos´ci sa˛ mocno ograniczone. Jest sierota˛,
nie ma z˙adnych krewnych. Przez trzy lata mieszkała
z Kenem Bannisterem, kto´ry, kiedy go w kon´cu zo-
stawiła, wyja˛ł wszystkie oszcze˛dnos´ci z ich wspo´lnego
konta. Potem tylko raz, jeden jedyny raz pozwoliła
sobie na chwile˛ szalen´stwa... Wtuliła twarz w podusz-
ke˛ i znowu zapłakała.
Do południa kazano jej lez˙ec´ w ło´z˙ku. Koledzy
z oddziału przynies´li jej kwiaty i zdje˛cie co´reczki.
Wszyscy che˛tnie by ja˛ us´ciskali, ale wstrzymywała ich
obawa, z˙e ja˛ za bardzo zme˛cza˛. Petra w duchu była
z tego zadowolona.
W porze lunchu wpadł Simon, kto´ry przez kilka
minionych miesie˛cy udowodnił, z˙e jest wiernym i od-
danym przyjacielem. Petre˛ niepokoiło troche˛, czy Si-
mon nie oczekuje od niej czegos´ wie˛cej, poniewaz˙ ona
odsune˛ła miłos´c´ na koniec listy swoich zainteresowan´.
– Jak moja co´rka? – spytała.
Simon pocałował ja˛ w czoło.
– Dzielnie walczy. Wczoraj nas przestraszyła, ale
dzis´ widac´ poprawe˛. A jak twoje samopoczucie?
– Co´z˙, odta˛d be˛de˛ okazywac´ o wiele wie˛cej wspo´ł-
czucia młodym mamom. Sa˛dziłam, z˙e wiem, jakie to
przez˙ycie, a nawet w połowie sobie nie wyobraz˙ałam.
Ale przez˙yje˛. Tobie zawdzie˛czam, z˙e moja co´reczka
z˙yje, prawda? To ty zmusiłes´ mnie, z˙ebym podała na-
zwisko ojca, a potem go odnalazłes´?
27
GILL SANDERSON
Policzki Simona poczerwieniały.
– Drobiazg. Wybacz, jez˙eli potraktowałem cie˛ nie-
uprzejmie, ale ta informacja była niezbe˛dna. No i wszy-
stko dobrze sie˛ skon´czyło.
– Tak. Doktor Tate, jak...? Jak przyja˛ł wiadomos´c´,
z˙e jest ojcem?
Simon zmarszczył czoło.
– Trudno powiedziec´. Wygla˛da na człowieka, kto´-
ry nie okazuje emocji. Chce sprawiac´ wraz˙enie twar-
dego. Moz˙e zreszta˛ ma taki charakter. Od razu os´wiad-
czył, z˙e odda krew, nie robił z˙adnych trudnos´ci. I pytał
o ciebie.
– Mo´wił o mnie? Podał ci jakies´ szczego´ły?
– Nie. Bałbym sie˛ zreszta˛ pytac´. Telefonował dzis´
rano, chce cie˛ zobaczyc´, jak tylko be˛dziesz w formie.
– Nie! Nigdy! – odpowiedziała. Nie chciała nawet
mys´lec´ o tym me˛z˙czyz´nie.
Simon był wyraz´nie skre˛powany. Wycia˛gna˛ł re˛ke˛
i pogłaskał jej dłon´.
– Uwaz˙am, z˙e powinnas´ sie˛ z nim spotkac´. Moz˙e
z niego twardziel, ale chyba dosyc´ opiekun´czy. Po
transfuzji stał tu przez trzy bite godziny i pilnował
małej. Trwał przy niej niczym posa˛g.
Petra s´cia˛gne˛ła brwi. Była s´wiadkiem takiego bez-
ruchu, widziała twarze rodzico´w, w kto´rych nie drgna˛ł
ani jeden mie˛sien´. Jak gdyby wierzyli, z˙e pełnym
nadziei spojrzeniem pomoga˛ swojemu dziecku prze-
trwac´. Nie przyszło jej do głowy, z˙e Dominik mo´głby
wykazac´ podobna˛ troskliwos´c´.
– Nie mam mu nic do powiedzenia.
– Co´z˙, to twoja decyzja. W kaz˙dym razie i tak
kiedys´ cie˛ to czeka, kto´regos´ dnia po prostu na niego
28
GILL SANDERSON
wpadniesz. Wiesz, z˙e zamykaja˛ szpital Princess Mary
w Calthorpe? Oddział nagłych wypadko´w zostanie
przeniesiony do nas.
Petra zamys´liła sie˛ głe˛boko. No co´z˙, skoro i tak jest
skazana na spotkanie z Dominikiem, moz˙e lepiej miec´
je za soba˛.
– Dobrze, powiedz mu, z˙eby wpadł dzis´ wieczo-
rem. Na pie˛c´ minut.
– Chcesz, z˙ebym był tu z toba˛?
– Nie, ale dzie˛kuje˛. Chce˛... musze˛ sama sobie z tym
poradzic´. Skon´czyc´ z tym.
– W kaz˙dym razie, gdybys´ zmieniła zdanie...
Simon postał przy niej jeszcze pare˛ minut, a Petra
ponownie sie˛ rozkleiła, i to bez wyraz´nego powodu.
– Wszystko w porza˛dku ? – spytał zaniepokojony.
– Czy moge˛ cos´ dla ciebie zrobic´? Moz˙e chcesz, z˙eby
ci cos´ przynies´c´?
– Nie, nie trzeba. – Pocia˛gne˛ła nosem. – Hormony mi
wariuja˛, przeciez˙ widziałes´ takie reakcje u innych mam.
– Dla mnie to nie to samo – rzekł i wkro´tce wyszedł.
Petra przytuliła głowe˛ do poduszki i przypominała
sobie minione dwanas´cie miesie˛cy.
To nie był najlepszy rok w jej z˙yciu. Zwia˛zek
z Kenem prowadził donika˛d. Za to praca sprawiała jej
przyjemnos´c´, krok po kroku robiła poste˛py i liczyła
w przyszłos´ci na awans. Niemniej nie było jej łatwo.
Codziennie, gdy wracała do domu, czekało ja˛ pranie,
sprza˛tanie i gotowanie. Ken przez wie˛kszos´c´ czasu
pozostawał bez pracy – ,,rozgla˛dał sie˛’’, jak mo´wił
– lecz nigdy nie znajdował ani chwili, by pomo´c w za-
je˛ciach domowych.
Petra coraz cze˛s´ciej wa˛tpiła w słusznos´c´ swego wy-
29
GILL SANDERSON
boru. Owszem, Ken był wesoły i przystojny, podczas
kaz˙dej imprezy znajdował sie˛ w centrum uwagi. Gdy ja˛
wybrał – cicha˛ i nieobyta˛ myszke˛ – nie mogła nadzi-
wic´ sie˛ swemu szcze˛s´ciu. A potem zacze˛ła to szcze˛s´-
cie kwestionowac´.
Kolejnemu interesowi Kena nieubłaganie groziła
plajta. Wymys´lił sobie, by wzia˛c´ w leasing sklep z bibe-
lotami w pobliz˙u przystani. Przez wiele dni sprzeczali
sie˛ na ten temat, poniewaz˙ Ken zamierzał uzyskac´ spora˛
poz˙yczke˛ z banku, zabezpieczona˛ przez pensje˛ Petry.
A ona oszcze˛dzała na ich własny dom. I przeczuwała, z˙e
z tego planu nic nie wyjdzie, tak samo jak ze wszystkich
plano´w Kena.
Potem kto´regos´ wieczoru Ken przyszedł do domu
z triumfuja˛cym us´miechem.
– Zatrudniłem juz˙ sprzedawczynie˛, Karen Collis.
Pamie˛tasz ja˛? Jak ona stanie za lada˛, zbijemy fortune˛.
Petra skrzywiła sie˛, poniewaz˙ rzeczywis´cie pamie˛-
tała Karen ze szkoły. Była to wygadana, leniwa, pusta
i nada˛sana osoba.
– Mys´lałam, z˙e ty be˛dziesz sprzedawca˛.
– Nie martw sie˛, Karen przycia˛gnie kliento´w.
A zatem Petra zamilkła. Ale dwa tygodnie po´z´niej
wyszła wczes´niej z pracy i wybrała sie˛ do miasta po
zakupy. Sklep z bibelotami był zamknie˛ty. Petra miała
jednak klucz. Na zapleczu znalazła Kena i Karen,
w ło´z˙ku, kto´re zamo´wił Ken. Twierdził, z˙e to absolut-
nie konieczny wydatek.
Tego samego popołudnia przeniosła sie˛ do hotelu
dla piele˛gniarek. A gdy zadzwoniła do banku, usłysza-
ła, z˙e na ich wspo´lnym rachunku nie ma ani grosza.
Ken zabrał wszystko, została bez pienie˛dzy.
30
GILL SANDERSON
Dzie˛ki Bogu, wcia˛z˙ miała przyjacio´ł i dobra˛ prace˛.
Wiedziała, z˙e z czasem wyjdzie na prosta˛, gdyz˙ dostała
nauczke˛, z kto´rej wycia˛gne˛ła wnioski. Sa˛dziła, z˙e jest
silniejsza i ma˛drzejsza.
I oto wyla˛dowała w szpitalnym ło´z˙ku, obolała po
cesarskim cie˛ciu. Przez cały czas jej mys´li kra˛z˙yły
woko´ł co´reczki. Była pewna, z˙e mała ma doskonała˛
opieke˛, ale czasami tak wiele zalez˙y od szcze˛s´cia!
Usiłowała zwro´cic´ mys´li w inna˛ strone˛, na przykład
zastanowic´ sie˛, co doprowadziło ja˛ do tego ło´z˙ka.
Po paru tygodniach zadomowiła sie˛ w hotelu dla
piele˛gniarek. Przed Boz˙ym Narodzeniem zgłosiła sie˛
na ochotnika na wszystkie dyz˙ury, kto´rych inne piele˛g-
niarki unikały. Pracowała w Wigilie˛ oraz pierwszy
i drugi dzien´ s´wia˛t. Ostatecznie nie miała nic lepszego
do roboty. Kiedy jednak zaoferowała, z˙e wez´mie dyz˙ur
w sylwestra, Jane, siostra oddziałowa, kto´ra pos´lubiła
Chrisa Fieldinga, zaprotestowała.
– Nie, nie moz˙esz pracowac´ w sylwestra. Wez´
sobie wolne, zabaw sie˛. Człowiek nie moz˙e z˙yc´ sama˛
praca˛, juz˙ ja to wiem.
A zatem Petra bez entuzjazmu zgodziła sie˛ doła˛czyc´
do wie˛kszej grupy, kto´ra zamierzała powitac´ Nowy
Rok w szpitalnym klubie. Przypuszczała, z˙e z łatwos´-
cia˛ po chwili stamta˛d zniknie.
– Musisz cos´ ze soba˛ zrobic´ – stwierdziła jedna
z kolez˙anek. – Bez fartucha wygla˛dasz jak niedojda.
Pokaz˙ s´wiatu, z˙e jestes´ silna i nic cie˛ nie złamie.
Petra miała s´wiadomos´c´, z˙e ta przykra ska˛dina˛d
uwaga jest słuszna. Tak, nie pozwoli, by cokolwiek ja˛
załamało.
– W porza˛dku – odparła.
31
GILL SANDERSON
– I pamie˛taj, na imprezie masz szalec´. Zamien´ sie˛
w wampa, nie wkładaj rajstop, tylko pasek i pon´-
czochy.
– Szalen´stwo niewygody – zauwaz˙yła Petra, ale
posłuchała rady kolez˙anki i wybrała sie˛ po zakupy.
Piele˛gniarka, kto´ra skon´czyła takz˙e szkołe˛ fryzjers-
ka˛, uczesała ja˛ i nauczyła podkres´lac´ makijaz˙em jej
najwie˛kszy atut – oczy. Kiedy Petra była juz˙ gotowa,
w poz˙yczonej niebieskiej sukni czuła sie˛ naprawde˛
znakomicie. Moz˙e to pocza˛tek nowego z˙ycia, pomys´-
lała nawet.
Zabawa była udana. Petra znała prawie wszystkich
gos´ci, wie˛c nie brakowało jej partnero´w do rozmowy
ani do tan´ca. W zasadzie bardzo miło spe˛dzała czas,
a jednak gdzies´ w s´rodku czuła cos´ w rodzaju wyob-
cowania. Owszem, jest z tymi ludz´mi, ale do nich nie
nalez˙y.
Uwaz˙ała, by nie przesadzic´ z alkoholem, choc´
chwilami przychodziło jej to z trudem. Pocza˛tkowo
zamierzała doczekac´ do po´łnocy i wyjs´c´, ale potem
zrobiło jej sie˛ wszystko jedno.
Dominika poznała w dos´c´ osobliwy sposo´b. Stała
akurat przy barze i rozmawiała z kolez˙anka˛, kto´rej nie
widziała od kilku dni. Kiedy ta odeszła, Petra od-
wro´ciła sie˛ i stane˛ła twarza˛ w twarz z wysokim
me˛z˙czyzna˛, kto´ry niepewnie trzymał w re˛ku mała˛ tace˛
z duz˙a˛ liczba˛ pełnych kieliszko´w. I jak to na zabawie,
kiedy obcy ludzie sa˛ dla siebie mili, Petra zapropono-
wała:
– Pomoge˛ ci, jes´li chcesz.
– Och, cudownie. Mogłabys´ wzia˛c´ te dwa wyso-
kie?
32
GILL SANDERSON
Poszła za nim do stolika, gdzie siedziało szes´c´ oso´b.
Me˛z˙czyzna ostroz˙nie rozdał drinki.
– Dominik, usia˛dziesz z nami? – spytała jedna
z kobiet.
– Nie, zatan´cze˛ z ta˛ młoda˛ dama˛. Ale z˙ycze˛ udanej
zabawy.
– Nie prosiłes´ mnie do tan´ca – zauwaz˙yła Petra,
kiedy odeszli od stolika. – I nie musisz. Nie chcesz
zostac´?
– Troje w tym towarzystwie to znajomi, z kto´rymi
pracuje˛. Wszyscy sa˛ z partnerami. Wszyscy sa˛ zako-
chani. Nie mam ochoty rozmawiac´ o cenach nowych
domo´w albo mebli.
– Jestes´ po prostu cyniczny – stwierdziła. – Jak ja.
Lubiła tan´czyc´, a z tym partnerem tan´czyło jej sie˛
znakomicie. Nuciła pod nosem, a kiedy melodia ucich-
ła, naturalna˛ koleja˛ rzeczy zostali na parkiecie.
Podniosła wzrok na me˛z˙czyzne˛. Był ubrany z dys-
kretna˛ elegancja˛: w szary garnitur z lekkiej wełny,
biała˛ jedwabna˛ koszule˛ i ciemnoczerwony jedwabny
krawat. Miał ciemne, dosyc´ długie kre˛cone włosy.
Złamany nos nadawał wyrazistos´ci jego surowej twa-
rzy. Ale gdy sie˛ us´miechał, widac´ było tylko białe ze˛by
i zmysłowe wargi.
– Czym sie˛ zajmujesz? – spytał. – Tutaj tylko to sie˛
liczy. Stanowisko, nie człowiek. A wie˛c?
– Ja jestem takz˙e człowiekiem. Petra Morgan. Pra-
cuje˛ jako piele˛gniarka na oddziale noworodko´w i bar-
dzo lubie˛ to zaje˛cie. A ty?
– Jestem lekarzem w Princess Mary – odrzekł
lakonicznie. – Przyszłas´ tu z kims´? – zapytał, jakby
chciał tylko podtrzymac´ rozmowe˛.
33
GILL SANDERSON
– Z duz˙a˛ grupa˛ kolez˙anek z hotelu piele˛gniarek.
Nie miałam ochoty, ale one sie˛ uparły. A teraz wie˛k-
szos´c´ z nich zawiera nowe znajomos´ci. A ty jestes´ tu
z kims´?
– Ta sama historia. Z wybiciem po´łnocy znikam jak
Kopciuszek i nie zostawiam nawet pantofelka. Jutro
rano pracuje˛. Masz ochote˛ na drinka?
– Czemu nie. Bardzo che˛tnie wypije˛ kieliszek czer-
wonego wina.
Poszli razem do barku, a gdy Petra po chwili wy-
konała gwałtowny ruch z pełnym kieliszkiem w dło-
ni, niechca˛cy oblała Dominika winem.
Spojrzała na niego przeraz˙ona.
– Przepraszam. Zniszczyłam ci koszule˛.
Wzruszył ramionami, jakby wcale go to nie obeszło.
– To tylko koszula. Przynajmniej mam pretekst do
wyjs´cia. Nie moge˛ zostac´ w tym stanie, bo ludzie po-
mys´la˛, z˙e wpadłem tu prosto z operacyjnej.
– Przeciez˙ to nowa koszula.
– Tak. Nowa, jedwabna i włoska. Daj spoko´j, kupie˛
druga˛.
Petra w kon´cu zrozumiała, z˙e Dominik nie z˙artuje,
i tym bardziej pragne˛ła wynagrodzic´ mu swoja˛ nie-
zdarnos´c´.
– Jez˙eli ja˛ od razu zamoczysz, plama zejdzie – o-
znajmiła. – Hotel dla piele˛gniarek jest bardzo blis-
ko. Chodz´my do mojego pokoju, spierzemy plame˛, wy-
prasuje˛ koszule˛ i be˛dziesz mo´gł wro´cic´ na zabawe˛.
Me˛z˙czyzna obja˛ł ja˛ wzrokiem.
– Dobrze.
I tak to sie˛ zacze˛ło. Wiele razy od tamtej pory Petra
usiłowała sobie przypomniec´, co jej wo´wczas napraw-
34
GILL SANDERSON
de˛ chodziło po głowie. Czy faktycznie chciała jedynie
sprac´ plame˛ z koszuli? Czy celowo poplamiła ja˛ wi-
nem? Czy tez˙ moz˙e... pragne˛ła tego me˛z˙czyzny, choc´-
by na jedna˛ noc? Nie znalazła odpowiedzi.
Hotel dla piele˛gniarek był w te˛ noc niemal opusto-
szały. Dominik zdja˛ł marynarke˛ i krawat, potem roz-
pia˛ł koszule˛.
Rozejrzał sie˛ po pokoju i zobaczył złoz˙one w ka˛cie
pudła.
– Przeprowadzka? – spytał.
– Włas´nie sie˛ wprowadziłam, nie mam co zrobic´
z rzeczami. Byłam z kims´ i... sie˛ rozpadło.
Ku jej zdumieniu przez twarz me˛z˙czyzny prze-
mkna˛ł wyraz bo´lu.
– Zdarza sie˛.
Przez chwile˛ stali i patrzyli na siebie w milczeniu.
Petra wiedziała, z˙e wypiła wie˛cej niz˙ zwykle, ale nie
duz˙o wie˛cej. Najwyz˙ej kieliszek. Była jednak s´wiado-
ma swoich czyno´w. Nie, nieprawda. Zupełnie straciła
głowe˛.
– Usia˛dz´, zrobie˛ ci drinka – rzekła. – Wypiore˛ ko-
szule˛ i włoz˙e˛ do suszarki.
– Nie ro´b sobie tyle kłopotu – odparł, ale ona juz˙
czmychne˛ła.
Zdołała niemal całkowicie sprac´ plame˛ z wina. Po
kwadransie koszula be˛dzie gotowa do prasowania,
pomys´lała, a w mie˛dzyczasie wypija˛ po kieliszku wina
i porozmawiaja˛.
Kiedy wro´ciła do pokoju, Dominik stał na s´rodku,
wysoki i po´łnagi.
– Przyniosłam wino – rzekła drz˙a˛cym głosem.
– Jestes´ dla mnie taka dobra. – Wzia˛ł od niej o-
35
GILL SANDERSON
bydwa kieliszki i postawił na małym stoliku. Potem
pochylił sie˛ i delikatnie ja˛ pocałował. Nie pro´bował jej
obja˛c´. Petra pomys´lała, z˙e to dobry znak, z˙e moz˙e
jeszcze uciec.
Wtem rozdzwoniły sie˛ dzwony kos´cielne, ludzie
wiwatowali, z klubu jachtowego na nabrzez˙u docho-
dziły salwy. Nadszedł nowy rok. Petra zgasiła s´wiatło
i odsune˛ła zasłone˛. Niebo rozs´wietlały s´wietliste łuny,
pokaz ogni sztucznych.
Stali blisko siebie. W kon´cu Dominik otoczył ja˛
ramieniem. Poczuła ciepło jego ciała, dotyk nagiej
sko´ry.
– Masz jakies´ noworoczne postanowienia? – spy-
tał.
– Składałam sobie kiedys´ ro´z˙ne noworoczne obiet-
nice i nigdy nic z tego nie wychodziło. Wie˛c teraz
poczekam, co przyniesie los.
Za oknem zno´w hukne˛ło i w powietrze wyleciały
wste˛gi srebrnych gwiazd. Petra widziała w ich s´wietle
głowe˛ Dominika i jego ciało zanurzone na przemian to
w s´wietle, to w cieniu. Zno´w ja˛ pocałował, ale tym
razem inaczej. Wcia˛z˙ mogła sie˛ uwolnic´, udaja˛c, z˙e to
tylko noworoczny całus. Była mu za to wdzie˛czna.
Zarazem obydwoje mieli s´wiadomos´c´, z˙e to cos´ wie˛cej
niz˙ z˙yczenia noworoczne. Z
˙
e to tylko preludium.
Całe z˙ycie była grzeczna˛ dziewczynka˛ – wzorowa˛
uczennica˛, pilna˛ studentka˛, wdzie˛czna˛ wychowanica˛
starej ciotki. I doka˛d ja˛ to zaprowadziło? Do zmarno-
wanych lat z me˛z˙czyzna˛, kto´ry widział w niej wyła˛cz-
nie jeszcze jedno drobne z˙yciowe udogodnienie. No
wie˛c przynajmniej raz zaszaleje i zapomni o tym, z˙e
ma byc´ grzeczna i praktyczna.
36
GILL SANDERSON
Sie˛gne˛ła re˛ka˛ do tyłu, by rozpia˛c´ zamek błyskawi-
czny sukni. Dz´wie˛k, kto´ry temu towarzyszył, w ci-
chym pokoju brzmiał nienaturalnie głos´no. Poruszyła
ramionami i kosztowna suknia spadła jej do sto´p.
Przesta˛piła ja˛. Po raz kolejny za oknem rozbłysły
fajerwerki i ujrzała w ich s´wietle własne ciało oraz
koronkowa˛ bielizne˛, kto´rej nie nosiła na co dzien´. Co
teraz zrobi Dominik?
– Petra, och Petra – wyszeptał niskim głosem. –
Jestes´ cudowna, ale musisz cos´ wiedziec´. Moz˙emy
spe˛dzic´ razem tylko te˛ jedna˛ noc. Nie moge˛ ci dac´ nic
wie˛cej. Potem rozstaniemy sie˛ i... Jez˙eli chcesz, wyjde˛
teraz.
– Niech be˛dzie jedna noc – odparła. Przebiegła
szybko w mys´lach miniony miesia˛c. Nie powinno byc´
problemu. – Wszystko be˛dzie dobrze, nie musisz sie˛
przejmowac´.
Od razu zrozumiał i przytulił ja˛ mocniej. Dotkna˛ł
wargami jej ust, najpierw delikatnie i czule, a po´z´niej
z coraz gwałtowniejszym poz˙a˛daniem. Stali jedno przy
drugim, az˙ Petra go odepchne˛ła i gora˛czkowo zrzuciła
z siebie bielizne˛. On takz˙e był juz˙ nagi.
Podnio´sł ja˛ i zanio´sł do ło´z˙ka. A potem... potem
niewiele juz˙ pamie˛tała.
Tamtej nocy odkryła zupełnie nowe krainy, ponie-
waz˙ Dominik wiedział, z˙e dawanie przyjemnos´ci jest
ro´wnie upajaja˛ce co branie. Z
˙
adne z nich nie wypowie-
działo słowa, a gdy Petra usłyszała swo´j krzyk, czuła,
jakby on tez˙ krzykna˛ł. Za oknami nasta˛pił najgłos´niej-
szy wybuch sylwestrowej nocy i pos´wiata kolorowych
gwiazd pokryła ich ciała.
– Jestes´ taka pie˛kna – rzekł po chwili.
37
GILL SANDERSON
A ona, zadowolona i upojona jego pieszczotami, zam-
kne˛ła oczy i zasne˛ła.
Po południu przyszedł lekarz, obejrzał blizne˛ Petry
i pozwolił jej pojechac´ na wo´zku na do´ł i zobaczyc´
dziecko. Była w dziwnym nastroju – ro´wnoczes´nie
podniecona i skłonna do płaczu. Cze˛sto spotykała na
oddziale podobnie usposobione kobiety, wspo´łczuła
im, ale dopiero dzie˛ki własnym przez˙yciom naprawde˛
je zrozumiała.
To jest jej miejsce pracy, kto´re teraz widzi z zupeł-
nie innej perspektywy. W inkubatorze lez˙y jej co´recz-
ka. Oczy Petry zaszły łzami.
Otoczyli ja˛ przyjaciele, ludzie, kto´rych zna od da-
wna. Ktos´ ja˛ ucałował, ktos´ inny obja˛ł, składano jej
gratulacje i z˙yczenia wszystkiego najlepszego.
Podjechała wo´zkiem do inkubatora. Piele˛gniarka
otworzyła go, wyje˛ła małe zawinia˛tko i podała Petrze.
Po wielekroc´ była s´wiadkiem identycznych scen, a mi-
mo to nie wyobraz˙ała sobie nawet, z˙e dziecko przytulo-
ne do piersi wywoła emocje silniejsze od wszystkiego,
czego do tej pory dos´wiadczyła.
Siedza˛c tak z co´rka˛, podje˛ła stanowcze i nieodwoła-
lne postanowienie. To dziecko otrzyma wszelkie moz˙-
liwe szanse, jakie daje z˙ycie. Juz˙ ona tego dopilnuje.
Pochyliła głowe˛, łzy spadły na wełniana˛ czapeczke˛
dziewczynki.
Gdy sie˛ uspokoiła, poprosiła o rozmowe˛ z lekarzem.
Chris juz˙ czekał. Z us´miechem pocałował ja˛ w poli-
czek.
– Sytuacja wygla˛da obiecuja˛co – os´wiadczył. –
Wczoraj był kiepski dzien´, mogło byc´ naprawde˛ nie-
38
GILL SANDERSON
dobrze. Podzie˛kuj Simonowi, z˙e zorganizował trans-
fuzje˛. Sa˛dze˛, z˙e temu zawdzie˛czasz z˙ycie co´reczki.
Ale teraz... teraz jestes´my dobrej mys´li.
To jej wystarczyło. Została jeszcze chwile˛, a potem,
zgodnie z pros´ba˛ lekarza, wro´ciła do ło´z˙ka.
Była szcze˛s´liwa. Zobaczyła, o co – a raczej o kogo
– tak walczyła. I postanowiła nadal walczyc´.
39
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ TRZECI
Czekała na wizyte˛ Dominika. Nie miała specjalnej
ochoty na to spotkanie, lecz wiedziała, z˙e powinna mu
podzie˛kowac´. A zatem podzie˛kuje, z˙e uratował z˙ycie
jej dziecka. No tak, ale to takz˙e jego dziecko. Ta mys´l
uderzyła ja˛ nieprzyjemnie. Tak czy owak z˙yczyła so-
bie, aby po tej rozmowie juz˙ sie˛ z nia˛ nie widywał.
Dowiedziawszy sie˛, z˙e jest w cia˛z˙y, zdecydowała,
z˙e nie powie nic Dominikowi. Było dla niej oczywiste,
z˙e wcale tego nie pragna˛ł. Oznajmił otwarcie, z˙e spe˛-
dza˛ razem tylko jedna˛ noc. To ona dokonała wyboru.
A skoro zapewniła go – błe˛dnie, jak pokazał czas –
z˙e nie zajdzie w cia˛z˙e˛, wina lez˙y po jej stronie.
Kiedy przebudziła sie˛ rano po tamtej noworocznej
nocy, Dominika juz˙ nie było. Uprzedzał ja˛, z˙e musi byc´
wczes´nie w pracy. Lez˙ała w ło´z˙ku z pełnym satysfakcji
us´miechem i mys´lała z zadowoleniem, jakie to szcze˛s´-
cie, z˙e rzuciła Kena. Z nim nigdy nie było jej tak
dobrze.
Przez tydzien´ czy dwa ne˛kały ja˛ rozmaite pytania.
Dominik os´wiadczył, z˙e wie˛cej sie˛ nie spotkaja˛, ale
przeciez˙ ludzie zmieniaja˛ zdanie. Moz˙e przys´le jej
kwiaty albo zadzwoni. Nic takiego nie nasta˛piło. Głe˛-
boko ukryła rozczarowanie.
A potem, jakis´ miesia˛c po´z´niej... no tak, to pewnie
skutek rezygnacji z pigułki. Po kolejnym miesia˛cu
miała juz˙ pewnos´c´, z˙e pora zacza˛c´ sie˛ martwic´, i kupiła
test cia˛z˙owy. Wypadł pozytywnie.
Ironia losu była zbyt wielka. Petra zas´miała sie˛
kro´tko, a potem zacze˛ła płakac´.
Przed wizyta˛ Dominika poprosiła jedna˛ z piele˛g-
niarek, by pomogła jej doprowadzic´ sie˛ do porza˛dku.
Poz˙yczyła szminke˛ i zrobiła delikatny makijaz˙, włoz˙y-
ła elegancki szlafrok. I chociaz˙ nie miała ochoty tego
okazac´, czekała z ciekawos´cia˛. Nie miała poje˛cia, cze-
go chce od niej Dominik. Zreszta˛ ona sama nie wie-
działa, czego chce.
To zabawne, ale niezbyt dokładnie pamie˛tała, jak
wygla˛da ojciec jej dziecka. Wo´wczas była zima, poza
tym nigdy nie widziała go w s´wietle dziennym. W klu-
bie lekarza i w hotelu panował po´łmrok. Zapamie˛tała
tylko postac´ rozs´wietlona˛ łuna˛ ogni sztucznych.
Kiedy wszedł do jej szpitalnego pokoju, przez˙yła
szok. Stał przed nia˛ bardzo przystojny me˛z˙czyzna. To
ja˛jeszcze bardziej zdenerwowało. On nie ma prawa tak
wygla˛dac´, kiedy jej dokucza bo´l i nierozstrzygnie˛te
problemy.
Wieczo´r był ciepły. Dominik miał na sobie letnie
pło´cienne spodnie i biały T-shirt. Petra przypomniała
sobie jego nagos´c´... Dopiero co przeszła operacje˛,
a mimo to jej obolałe ciało zadrz˙ało rados´nie. Podnios-
ła wzrok i zobaczyła zupełnie nieczytelna˛ twarz.
Wszyscy inni gos´cie witali ja˛ pocałunkiem. Miała
nadzieje˛, z˙e Dominik tego nie zrobi, niepewna, jakie
emocje niechca˛cy by w niej wywołał.
Z pocza˛tku stał bez słowa, potem rzekł:
– Przyniosłem ci kwiaty, z˙ebys´ nie była jedyna˛
41
GILL SANDERSON
s´wiez˙o upieczona˛ mama˛ bez kwiato´w, ale widze˛, z˙e
wcale ci ich nie brakuje. – Połoz˙ył bukiet na ło´z˙ku.
– Mam sporo przyjacio´ł – odparła. – Ale te sa˛ bar-
dzo ładne, dzie˛kuje˛. Z domowego ogro´dka?
Kwiaty były rzeczywis´cie pie˛kne. Tradycyjne ro´z˙e
o cudownym zapachu. Jedyne pachna˛ce kwiaty, jakie
otrzymała.
– To nie mo´j wybo´r – przyznał. – To Susie, siostra
oddziałowa, wybrała je z działki swojego me˛z˙a.
– Przekaz˙ jej, i jemu, z˙e jestem im bardzo wdzie˛cz-
na. – Patrzyła na jego nieodgadniona˛ twarz. – Mo´wiłes´
jej, dla kogo maja˛ byc´ kwiaty?
– Powiedziałem, z˙e dla matki mojego dziecka.
– I to cie˛ nie kre˛powało?
– Przeciez˙ jestem ojcem. Połowa szpitala o tym
wie. A ja zawsze biore˛ odpowiedzialnos´c´ za własne
czyny.
– I tym jest dla ciebie dziecko? Odpowiedzialnos´-
cia˛?
– Mie˛dzy innymi tak. Moge˛ usia˛s´c´? Nie chciałbym
cie˛ zme˛czyc´, ale chyba powinnis´my porozmawiac´.
– Prosze˛.
Siadł obok ło´z˙ka, a ona poczuła cytrusowy zapach
wody po goleniu i delikatna˛ nutke˛ ciepłego me˛skiego
zapachu.
– Nie zapytałem jeszcze, jak sie˛ miewasz – powie-
dział. – Wybacz. Czujesz sie˛ juz˙ lepiej?
Postanowiła byc´ z nim szczera.
– Boli mnie, ale wiem, z˙e to przejdzie. Przede
wszystkim jestem oszołomiona. Jeszcze dwa dni temu
sa˛dziłam, z˙e mam kilka tygodni na pozałatwianie
ro´z˙nych spraw. A potem upadłam na schodach.
42
GILL SANDERSON
– Tak, ja tez˙ nie przypuszczałem, z˙e tamta noc
be˛dzie miała podobne konsekwencje.
Patrzył na nia˛ w zadumie. Petra zgadywała powo´d
owego zamys´lenia. Oznajmiła zdenerwowana:
– Chcesz wiedziec´, czy z premedytacja˛ wcia˛gne˛-
łam cie˛ w pułapke˛, tak?
– Przemkne˛ło mi to przez mys´l – przyznał.
– No wie˛c nie. Przeciez˙ nie zawiadomiłam cie˛, z˙e
zaszłam w cia˛z˙e˛, i nie miałam takiego zamiaru. Niko-
mu nie powiedziałam, kto jest ojcem. Simon wydusił to
ze mnie, tylko dlatego... z˙e moje dziecko umierało. –
Łzy popłyne˛ły jej po twarzy. – Twoja krew uratowała
jej z˙ycie. Dzie˛kuje˛.
– Nie ma za co. Zrobiłbym to dla kaz˙dego dziecka.
– I nie sprawiło ci ro´z˙nicy, z˙e to twoja co´rka?
– Owszem – rzekł po chwili. – Chyba tak.
– Ciekawe. Wiedz, z˙e zgodziłam sie˛ z toba˛ spotkac´
tylko dlatego, z˙e uratowałes´ z˙ycie małej. Nie chce˛ cie˛
wie˛cej widziec´. Niczego od ciebie nie chce˛. Sama za-
dbam o swoja˛ przyszłos´c´. Z
˙
yj swoim z˙yciem, tak jak ja
be˛de˛ z˙yła swoim.
– Ale Petro, powinienem...
– Nic mi nie jestes´ winien, zostaw mnie. Nie po-
trzebuje˛ cie˛, nie chce˛. A teraz juz˙ idz´.
Us´wiadomiła sobie, z˙e znowu płacze. Dominik pa-
trzył na nia˛ z wahaniem.
– Powiedziałam, wyjdz´! – zawołała.
Powolnym krokiem opus´cił poko´j.
Był jeszcze wczesny ranek. Dominik szedł przez
znajomy teren szpitalny, az˙ dojrzał ławke˛ w cieniu po-
te˛z˙nego de˛bu. Usiadł na niej, musiał sie˛ zastanowic´.
43
GILL SANDERSON
Jako lekarz rozumiał, przez co przechodzi Petra – to
nie tylko bo´l i szok po operacji, le˛k o dziecko, ale takz˙e
zawirowanie hormonalne. Wszystkim, co teraz mo´wi,
rza˛dzi nie tyle logika, co emocje. Trzeba wzia˛c´ to pod
uwage˛. Ale dlaczego nie skontaktowała sie˛ z nim przez
siedem miesie˛cy?
Musiał przyznac´, z˙e cze˛s´ciowo był z tego zadowo-
lony. Lubił swoje nieskre˛powane z˙ycie. Praca dawała
mu satysfakcje˛. Regularnie umawiał sie˛ na randki, ale
zawsze z go´ry uprzedzał, z˙e interesuje go wyła˛cznie
miłe spe˛dzenie czasu. Zazwyczaj wybierał młode ko-
biety, kto´re akceptowały taki układ.
Teraz sytuacja uległa radykalnej zmianie. Został
ojcem. Petra dała mu jasno do zrozumienia, z˙e nie
z˙yczy sobie jego pomocy. Co´z˙, to sie˛ jeszcze okaz˙e.
Jez˙eli spadły na niego obowia˛zki, be˛dzie je honorował.
Widział w pracy wiele przypadko´w nieodpowiedzial-
nych zachowan´, kto´re prowadziły do cierpienia, a na-
wet s´mierci, czasami zupełnie przypadkowych oso´b.
Przysia˛gł sobie, z˙e nigdy nie zachowa sie˛ nieodpowie-
dzialnie.
Z drugiej strony był jednak niemile zaskoczony. Ta
mała istota wniosła do jego z˙ycia zupełnie nowe emo-
cje, z kto´rymi nie umiał sobie radzic´.
Nagle dotarło do niego, z˙e dota˛d nie pomys´lał o Pe-
trze. Prawde˛ mo´wia˛c, unikał tego. Z twarza˛ nazna-
czona˛ bo´lem, w szpitalnym ło´z˙ku, była tak bardzo in-
na niz˙ tamta zmysłowa dziewczyna, z kto´ra˛ kochał sie˛
w sylwestrowa˛ noc. Tylko jej oczy pozostały tak samo
niebieskie – nawet gdy zmienił sie˛ ich wyraz.
Os´wiadczył jej, z˙e spe˛dza˛ razem tylko jedna˛ noc,
kto´ra, swoja˛ droga˛, wcia˛z˙ powracała do niego we
44
GILL SANDERSON
wspomnieniach. Szczerze mo´wia˛c, z tego powodu raz
czy dwa sie˛gna˛ł po słuchawke˛, a jednak nie zadzwonił.
Dlaczego zrezygnował? Przeciez˙ była miła˛ osoba˛,
inteligentna˛ rozmo´wczynia˛, a takiej nocy jak z Petra˛
z nikim innym nie przez˙ył. I nagle zrozumiał, z˙e
wo´wczas cos´ w niej wyczuł – rodzaj desperacji, te˛sk-
note˛, kto´rej nie dopus´ciła do głosu, a kto´ra˛ on do-
strzegł.
Petra pragne˛ła byc´ kochana.
On zas´ nie chciał miec´ z tym nic wspo´lnego. Jego
zwia˛zki miały obydwu stronom przynosic´ przyjem-
nos´c´, ale bez zobowia˛zan´ i przez kro´tki okres. Petra
pragne˛ła czegos´ wie˛cej. To dlatego do niej nie za-
dzwonił.
Wyja˛ł komo´rke˛ i wybrał numer oddziału wczes´-
niako´w. Poprosił do telefonu Simona, przedstawił sie˛
dos´c´ obcesowym tonem i zapytał o dziecko.
– Nie jestem pewien, czy Petra z˙yczyłaby sobie,
z˙ebym rozmawiał z panem o co´rce – odparł Simon.
Dominik nie dał sie˛ zbyc´.
– To dziecko z˙yje dzie˛ki mojej krwi, wie˛c mam
prawo pytac´ o jego stan. Wie˛c jak?
Zapadła cisza. Po chwili Simon rzekł:
– W tej chwili raczej dobrze. Wie pan, z˙e w kaz˙dym
wypadku istnieje moz˙liwos´c´ pogorszenia, ale na razie
nie ma powodu do zmartwien´.
– To dobrze. Kiedy kon´czy pan prace˛? Chciałbym
z panem porozmawiac´ osobis´cie.
– Nie wiem, czy ja tego chce˛.
Dominik wzia˛ł głe˛boki oddech, a potem doszedł do
wniosku, z˙e Simon ma prawo tak powiedziec´. Oznaj-
mił zatem z wymuszonym spokojem:
45
GILL SANDERSON
– Rozumiem, z˙e lez˙y panu na sercu interes Petry.
Mnie takz˙e, choc´ moz˙e to pana dziwi. Prosze˛ o to
spotkanie. Kiedy be˛dzie pan miał ochote˛.
– Zgoda – odparł powoli Simon. – Ale czuje˛, z˙e
sprawiam Petrze zawo´d. Kon´cze˛ za po´ł godziny, be˛de˛
mo´gł pos´wie˛cic´ panu kilka minut.
– Zna pan Escott Arms? – Dominik wymienił pub
w pobliz˙u szpitala. – Wypijemy drinka.
– Tak, znam. Do zobaczenia.
Zakon´czywszy rozmowe˛, Dominik stwierdził, z˙e
zachował sie˛ jak ostatni ordynus. Przez moment czuł
nawet do siebie nieche˛c´. Jego z˙ycie zaczyna sie˛ zbyt-
nio komplikowac´.
Czekał u wejs´cia do Escott Arms ze szklanka˛ soku
pomaran´czowego, kiedy zjawił sie˛ Simon. Z
˙
aden z me˛-
z˙czyzn nie wycia˛gna˛ł re˛ki na powitanie. Dominik
odezwał sie˛:
– Mam u pana dług wdzie˛cznos´ci, a pan wygla˛da,
jakby umierał z głodu. Prosze˛ przyja˛c´ zaproszenie na
kolacje˛. Niez´le tu gotuja˛.
– Nie ma potrzeby. Moge˛...
– Przeciwnie. Ja tez˙ byłem kiedys´ pocza˛tkuja˛cym
lekarzem i wiem, jak to jest. Wezme˛ stek, a pan?
– Chyba to samo.
Dominik złoz˙ył zamo´wienie, poprosił tez˙ o piwo dla
Simona i kieliszek czerwonego wina dla siebie. Steki
były wyborne, ale jedli je w milczeniu. Dominik czuł,
z˙e Simon che˛tniej zacznie mo´wic´, gdy zaspokoi gło´d.
– Nie zamierzam roztrza˛sac´ z panem moich czy
Petry prywatnych spraw. Jez˙eli ona zechce sie˛ panu
zwierzyc´, to jej sprawa. Powiedziała mi, z˙e nie przy-
46
GILL SANDERSON
jmie ode mnie z˙adnej pomocy. Mam obawy, z˙e prze-
szkadza jej w tym duma. A ja chciałbym zrobic´
wszystko, co be˛dzie dla niej najlepsze.
– Troche˛ sie˛ pan spo´z´nił, co? – zauwaz˙ył Simon.
– Byc´ moz˙e. – Dominik zacisna˛ł ze˛by. – Czy mo-
z˙emy skupic´ sie˛ raczej na tym, jak jej pomo´c, zamiast
sie˛ licytowac´?
Simon mys´lał chwile˛, po czym z ocia˛ganiem spytał:
– Co chce pan wiedziec´?
– Czy ma jakies´ wsparcie, rodzine˛, narzeczonego?
– Nie. Wychowała ja˛ stara ciotka. Petra jest sierota˛,
po s´mierci ciotki została sama. Przez trzy lata miesz-
kała z me˛z˙czyzna˛, zwykłym pasoz˙ytem, i na szcze˛s´cie
go zostawiła. Za to on zabrał jej wszystkie pienia˛dze.
Zostaja˛ jej przyjaciele.
– Ma jakies´ mieszkanie czy dom?
S
´
miech Simona zabrzmiał gorzko.
– Nie ma. Wkro´tce be˛dzie musiała wynies´c´ sie˛ z ho-
telu. Moz˙e dostanie jakies´ lokum od miasta. Mam nie-
duz˙e mieszkanie, che˛tnie jej odsta˛pie˛.
– A zatem potrzebuje mieszkania. Przynajmniej na
rok. A czy ma wyprawke˛ dla dziecka, wo´zek i tak dalej?
– Nie sa˛dze˛. Mys´lała, z˙e jeszcze zda˛z˙y to zorga-
nizowac´.
– Jez˙eli nie zechce mnie widziec´, czy moge˛ liczyc´,
z˙e pomoz˙e jej pan w zakupach? Ja zapłace˛.
– Ona nie potrzebuje pan´skich pienie˛dzy. Zrobie˛
dla niej, co tylko be˛de˛ mo´gł, ale...
– Ona potrzebuje moich pienie˛dzy, a jes´li nie ona,
to dziecko. Licze˛, z˙e pan jej to wytłumaczy. Chciałbym
ja˛ jeszcze raz zobaczyc´, z˙eby wszystko omo´wic´. Dob-
rze?
47
GILL SANDERSON
Simon milczał przez moment.
– Tak, przekonam ja˛, z˙eby sie˛ z panem spotkała.
Kiedy?
– Jak najszybciej. Jutro wieczorem?
– Zobacze˛, co sie˛ da zrobic´. Moge˛ zadac´ panu pyta-
nie osobiste?
– Nie wiem, ale niech pan pyta.
– Doceniam, co pan robi dla Petry i dziecka. To
słuszne i honorowe. Ale czy robi pan to z poczucia
obowia˛zku? Czy Petra jest panu w jakims´ stopniu
bliska?
Dominik sie˛gna˛ł po szklanke˛ i wypił reszte˛ wody.
Stwierdził, z˙e Simon be˛dzie kiedys´ znakomitym leka-
rzem, poniewaz˙ jest wyja˛tkowo spostrzegawczy. Za-
słuz˙ył na odpowiedz´, i to szczera˛.
– Naprawde˛ nie wiem.
Kolejny dzien´ spe˛dził bardzo pracowicie. Nie prze-
szkadzało mu to, wre˛cz przeciwnie. Nie miał ochoty
mys´lec´, w kaz˙dym razie nie o Petrze i dziecku.
Telefon Simona s´cia˛gna˛ł go na ziemie˛.
– Petra przyjmie pana dzis´ wieczorem, choc´ bez
entuzjazmu.
– Postaram sie˛ streszczac´. Matka i dziecko sa˛ w do-
brym stanie?
– Na tyle, na ile to moz˙liwe – odparł Simon. – Nie ma
wie˛kszych problemo´w – dodał i zakon´czył rozmowe˛.
Dominik odnio´sł przykre wraz˙enie, z˙e traktuja˛ go
z pogarda˛.
Godzine˛ po´z´niej szykował sie˛ do badania chłopca,
kto´ry przewro´cił sie˛ na placu zabaw. Raptem ktos´
chwycił go za re˛kaw.
48
GILL SANDERSON
– To robota dla młodego lekarza, nie dla ciebie –
stwierdziła Susie. – Chodz´ do mnie, wypijemy razem
herbate˛.
– Ale Susie, ja...
– To polecenie. Jednemu ze staz˙ysto´w dobrze zrobi
kontakt z takim małym diabłem. – Jej głos złagodniał:
– Jez˙eli tu zostaniesz, w kon´cu popełnisz jakis´ bła˛d.
W Dominiku zawrzała złos´c´. Miał che˛c´ rzucic´ jej
w twarz, z˙e wie, co robi, i z˙eby zatrzymała swoja˛opinie˛
dla siebie. A jednak milczał. Znał Susie ponad dwa-
dzies´cia lat i czuł, z˙e prawdopodobnie ma racje˛.
– Byc´ moz˙e filiz˙anka herbaty nie zaszkodzi – przy-
znał i poszedł za nia˛ do pokoju piele˛gniarek.
– Wybierasz sie˛ znowu zobaczyc´ swoje dziecko i te˛
dziewczyne˛? – spytała, kiedy złapał oddech.
– Tak, jutro. Kazała podzie˛kowac´ ci za kwiaty.
– Tu nie chodzi o kwiaty. Jakie masz wobec nich
zamiary?
Susie była jedyna˛ osoba˛ w szpitalu, kto´ra os´mieliła
sie˛ zadac´ mu to pytanie. Pomimo – albo z powodu
– dziela˛cych ich dwudziestu pie˛ciu lat poszło jej łatwiej.
– Nie wiem – odparł. – Oczywis´cie zrobie˛, co do mnie
nalez˙y. Jestem odpowiedzialny, choc´by cze˛s´ciowo, za
to dziecko.
Susie prychne˛ła. Petra zareagowała podobnie, kiedy
nazwał dziecko zobowia˛zaniem.
– Nie masz z˙adnych ojcowskich uczuc´? Nie chcesz
załoz˙yc´ rodziny?
– Jasne, z˙e nie.
– A co z dziewczyna˛? Co do niej czujesz?
– Co´z˙, wspo´łczuje˛ jej. Ale spe˛dzilis´my razem tylko
jedna˛ noc. To za mało, z˙eby zaczynac´ cos´ powaz˙nego.
49
GILL SANDERSON
– A jednak zacza˛łes´ cos´ powaz˙nego włas´nie tej no-
cy. A co ona o tobie mys´li?
– Chyba nie bardzo mnie lubi. Nie, nawet gorzej, jest
oboje˛tna.
– Moz˙e jej sie˛ tak zdaje, byc´ moz˙e błe˛dnie.
Dominik wstał, podszedł do dzbanka z herbata˛ i na-
lał sobie kolejna˛ filiz˙anke˛.
– Pewnie jeszcze nie otrza˛sna˛łem sie˛ z szoku. Dwa
dni temu z rados´cia˛ czekałem na szalona˛ noc z Mela-
nie... a tu cos´ takiego.
– Melanie. Tak, Melanie dzwoniła i zostawiła ci
wiadomos´c´. Jes´li jestes´ zainteresowany, ma dzis´ wolny
wieczo´r.
Dwa dni wczes´niej taka wies´c´ sprawiłaby mu wiel-
ka˛ przyjemnos´c´. Zreszta˛ be˛dzie miał czas na spotkanie
po rozmowie z Petra˛. Mogliby wybrac´ sie˛ z Melanie na
kolacje˛, potem na spacer nabrzez˙em.
– Chyba nie znajde˛ czasu – odparł.
Naste˛pnego dnia Petra nabrała sił. Bo´l zelz˙ał, mine˛-
ło zamroczenie be˛da˛ce naste˛pstwem narkozy. Lekarz
wyraził zadowolenie z jej stanu. Zawieziono ja˛ponow-
nie na oddział wczes´niako´w, gdzie trzymała na re˛kach
co´reczke˛, a nawet ja˛ nakarmiła piersia˛.
Odwiedził ja˛ takz˙e Chris Fielding.
– Mała s´wietnie sobie radzi – oznajmił. – Be˛dzie
zdrowa˛ i s´liczna˛ dziewczynka˛. – Urwał, po czym do-
dał: – Ta krew dała jej dobry start.
– Wiem – odparła chłodno Petra.
– Teraz trzeba pomys´lec´ o innych sprawach. Na
przykład, co zrobicie, kiedy was wypiszemy ze szpitala?
– Zastanawiam sie˛. Mam jeden czy dwa pomysły.
50
GILL SANDERSON
Wiedziała, z˙e Chris martwi sie˛, czy da sobie rade˛, bo
miłos´c´ do co´rki wszystkiego nie rozwia˛z˙e.
– Nie ma szansy, z˙ebys´cie z ojcem małej załoz˙yli
rodzine˛? – zapytał spokojnie.
Zwro´ciło jej uwage˛, z˙e nie wymienił imienia Domi-
nika.
– Nie prosił mnie o to, a gdyby poprosił, odmo´wiła-
bym.
– Rozumiem. Czy chcesz, z˙ebym zgłosił w radzie
miejskiej, z˙e potrzebujesz lokum?
– Poczekajmy troche˛, zobaczymy.
A jednak Petra czuła sie˛ opuszczona. Nie moz˙e bez
kon´ca polegac´ na z˙yczliwos´ci urze˛dniko´w czy znajo-
mych. Musi zacza˛c´ robic´ plany. To be˛dzie z˙mudny
proces.
I znowu czekała na odwiedziny Dominika, tyle z˙e
w innym nastroju niz˙ poprzedniego wieczoru. Była bar-
dziej uwaz˙na, wyczulona i ciekawa, co on ma jej do po-
wiedzenia. Simon przekonał ja˛ do tej rozmowy, twier-
dził, z˙e jest sobie to winna, sobie i dziecku, a nawet
Dominikowi. Wie˛c dobrze, wysłucha go, ale nie po´jdzie
na z˙aden kompromis.
Dominik był ubrany w niebieski T-shirt, kto´ry pod-
kres´lał jego opalenizne˛. Tak, to atrakcyjny me˛z˙czyzna,
nie omieszkała tego odnotowac´, a zaraz potem miała
mu w duchu za złe, z˙e jest taki opanowany.
– Simon mo´wił, z˙e musisz sie˛ ze mna˛ zobaczyc´
– burkne˛ła, gdy przekroczył pro´g. – Wie˛c dobrze, byle
szybko.
– Ciesze˛ sie˛, z˙e wyraziłas´ zgode˛. Wygla˛dasz lepiej,
dostałas´ koloro´w. A jak samopoczucie?
51
GILL SANDERSON
– Jak u kobiety po cesarskim cie˛ciu.
– Najlepsi pacjenci to ci, kto´rzy sie˛ nie poddaja˛ –
rzekł z us´miechem. – Szybko sta˛d wyjdziesz.
Usiadł przy ło´z˙ku i przesuna˛ł w jej strone˛ elegancko
zapakowany pakunek.
– Powiedziałem, z˙e nie chce˛ kwiato´w, wie˛c Susie
bez pytania kupiła ci czekoladki, i jeszcze kazała mi
zapłacic´.
– Dzie˛kuje˛. To znaczy jej podzie˛kuj. – Połoz˙yła pa-
czuszke˛ na szafce. – O czym mamy rozmawiac´?
Dominik spojrzał na nia˛ z namysłem.
– O Simonie. Porozmawiamy o Simonie. Kochasz
go?
Popatrzyła na niego osłupiała.
– Co ci podsune˛ło ten szalony pomysł?
– On z cała˛ pewnos´cia˛ cie˛ kocha.
– Z cała˛ pewnos´cia˛ nie. Nigdy mnie nawet nie po-
całował, tak na serio. Jestes´my po prostu dobrymi
przyjacio´łmi.
– On cie˛ kocha – trwał przy swoim Dominik. –
Wierz mi.
– Niby dlaczego mam ci wierzyc´? – spytała i zdała
sobie sprawe˛, z˙e jest niesprawiedliwa. Tak, miała
s´wiadomos´c´, z˙e Simon pewnie chciałby pogłe˛bic´ ich
przyjaz´n´, ale to wszystko. Czy naprawde˛? – Moz˙e mi
wspo´łczuje i chce pomo´c?
– Tak, bez wa˛tpienia. Ale to cos´ wie˛cej.
– Wydaje ci sie˛. – Petra westchne˛ła cie˛z˙ko. – Przez
ostatnie miesia˛ce mys´lałam tylko o sobie i dziecku. Nie
zwracałam uwagi na to, co działo sie˛ woko´ł mnie. Ale
włas´ciwie, co cie˛ to obchodzi? – Po chwili zastanowie-
nia wybuchne˛ła: – Zdaje ci sie˛, z˙e jak mnie pchniesz
52
GILL SANDERSON
w ramiona Simona, twoje sumienie be˛dzie spokojniej-
sze?
Twarz Dominika pociemniała. Petra zrozumiała, z˙e
nie jest wcale taki niewzruszony, za jakiego pragna˛łby
uchodzic´. Ale kiedy zabrał głos, mo´wił tym samym wy-
ciszonym tonem.
– Moje sumienie to moja sprawa. I wcale nie pcham
cie˛ w niczyje ramiona.
– Przepraszam – mrukne˛ła i natychmiast pomys´-
lała, z˙e nie ma za co przepraszac´.
– Skłamałbym, gdybym powiedział, z˙e lubie˛ Simo-
na, ale szanuje˛ go i wro´z˙e˛ mu s´wietna˛przyszłos´c´. Moz˙-
na trafic´ gorzej.
– Czy moglibys´my juz˙ skon´czyc´ ten temat? Jestem
zme˛czona.
– Oczywis´cie – odparł z oboje˛tna˛ mina˛. – Zdołałem
wycia˛gna˛c´ od Simona, z˙e nie masz rodziny, domu ani
oszcze˛dnos´ci.
– Nie two´j interes. Dam sobie rade˛.
– Na pewno. Jestem kawalerem, bardzo dobrze za-
rabiam i mam sporo oszcze˛dnos´ci w banku, poniewaz˙
nie mam na co wydac´ tych pienie˛dzy.
– Wielka mi rzecz!
Udał, z˙e nie słyszy.
– Chce˛ znalez´c´ ci mieszkanie albo dom i wynaja˛c´ je
na rok. Chce˛ dac´ ci pienia˛dze na meble, wo´zek, ło´z˙eczko
i inne rzeczy, kto´re sa˛ potrzebne małej. I zamierzam
takz˙e dawac´ ci pienia˛dze na biez˙a˛ce wydatki.
– Dlaczego?
– Bo ich potrzebujesz. A ja nie wymiguje˛ sie˛ od
odpowiedzialnos´ci. Przypuszczam, z˙e mogłabys´ do-
magac´ sie˛ alimento´w sa˛downie.
53
GILL SANDERSON
– Nigdy tego nie zrobie˛.
– Wiedziałem, z˙e tak powiesz. Ale to bez znacze-
nia, poniewaz˙ chce˛ i be˛de˛ ci płacił.
– Niczego od ciebie nie wezme˛. Jestes´ dla mnie
nikim.
– Petro – podja˛ł, patrza˛c na nia˛ przenikliwie – masz
zobowia˛zania wobec dziecka. Niewaz˙ne, co do mnie
czujesz, twoja duma nie moz˙e stana˛c´ na drodze twojej
co´rce. Chyba nie chcesz jej odebrac´ szansy na lepsze
z˙ycie?
W pokoju zapadło milczenie. Emocje Petry wal-
czyły o lepsze: złos´c´, z˙e znalazła sie˛ w takiej sytuacji,
skryty podziw dla postawy tego me˛z˙czyzny, a takz˙e
słaba nadzieja, z˙e jego propozycja wypływa ze szcze-
rej che˛ci, a nie tylko poczucia obowia˛zku. W kon´cu
powiedziała:
– Zgoda. Przyjmuje˛ twoja˛ oferte˛, ale nie dla siebie,
tylko dla dziecka.
– Zdaje˛ sobie z tego sprawe˛.
Znowu na moment zapadła cisza.
– Odwiedzisz nas kiedys´, z˙eby zobaczyc´ swoja˛co´r-
ke˛? – spytała, podkres´laja˛c ,,swoja˛’’. Z
˙
yczyła mu, by
cierpiał.
Dominik nie od razu zareagował.
– Uwaz˙am, z˙e dzieci powinny byc´ zaplanowane.
– Czyli odmawiasz.
Wkro´tce potem Dominik ja˛ opus´cił.
W umys´le Petry zrodził sie˛ niepoko´j. Propozycja
była wyja˛tkowo hojna, a jej przyszłos´c´ rysowała sie˛
dzie˛ki niej o wiele jas´niej. Dlaczego wie˛c czuła sie˛
nieusatysfakcjonowana? Za kaz˙dym razem, gdy wi-
działa tego me˛z˙czyzne˛, przypominała sobie sylwest-
54
GILL SANDERSON
rowa˛ noc. Cudowna˛ noc o katastrofalnych skutkach.
Nagle ze wstydem us´wiadomiła sobie, z˙e nazwała
swoja˛ co´rke˛ katastrofa˛.
Sie˛gne˛ła zaciekawiona po prezent i odwine˛ła pudeł-
ko z papieru. W s´rodku znalazła droga˛ bombonierke˛.
Zdejmuja˛c celofan, spostrzegła, z˙e ktos´ wsuna˛ł do
s´rodka koperte˛. Była w niej kartka z z˙yczeniami. Wie˛c
nie jest taki zły, jakiego udaje. ,,Czy moge˛ kto´regos´
dnia zobaczyc´ dziecko? Moje gratulacje, Susie Cash’’.
A pod spodem numer telefonu.
Petra zrobiła wielkie oczy. Przez moment liczyła, z˙e
kartka jest od Dominika.
Dwa dni po´z´niej poczuła sie˛ znowu jak za starych
dobrych czaso´w. Po raz kolejny zawieziono ja˛ na od-
dział noworodko´w. Kiedy tam dotarła, wyczuła atmo-
sfere˛ podniecenia, kto´ra˛ tak dobrze znała.
– Pamie˛tasz mała˛ Rathbone? – spytała Erica. – Ty
sie˛ nia˛ zajmowałas´, ty pierwsza odgadłas´, z˙e cierpi na
niewydolnos´c´ oddechowa˛.
– Tak. Chris doszedł do wniosku, z˙e to nie musi byc´
powaz˙ne, ale kazał ja˛ obserwowac´.
– No i pogorszyło sie˛ – cia˛gne˛ła Erica. – Na sko´rze
wysta˛piły plamy, błony w jamie ustnej zsiniały. Nawet
maska tlenowa nie pomogła. Chris zamierza podac´ jej
surfaktant.
Był to bardzo skomplikowany zabieg, polegaja˛cy na
podaniu płynnej substancji do płuc przez tchawice˛.
– Mogłabym popatrzec´? Te˛sknie˛ juz˙ za praca˛.
– Jasne – odezwał sie˛ Chris zza jej pleco´w. – Mała
Rathbone wiele ci przeciez˙ zawdzie˛cza. Tylko trzymaj
sie˛ z boku.
55
GILL SANDERSON
Zaraz po zabiegu Petra pojechała do co´rki. Karmiła
ja˛ i nie mogła oderwac´ od niej wzroku. Drobne ruchy
malen´stwa wzbudzały rosna˛ca˛ fascynacje˛.
Raptem usłyszała za plecami kaszlnie˛cie, a gdy sie˛
odwro´ciła, ze zdumieniem ujrzała Dominika.
– Przepraszam. Zaczekam, az˙ skon´czysz...
– Nie trzeba. Na pewno juz˙ widziałes´ karmia˛ce mat-
ki. – A poniewaz˙ poczuła sie˛ nagle szcze˛s´liwa, zaz˙ar-
towała: – Poza tym widziałes´ tez˙ moje piersi.
– No tak. – Zaskoczyła go, ale szybko doszedł do
siebie i dorzucił: – Chyba czujesz sie˛ lepiej.
– Nie ma sensu sie˛ zamartwiac´. Zreszta˛ nie widze˛
juz˙ przyszłos´ci w czarnych barwach.
Dopiero teraz, gdy wszedł dalej, zobaczyła jego
twarz. Jeden z policzko´w przecinała szrama.
– Co ci sie˛ stało? – spytała przestraszona.
Wzruszył ramionami.
– Wczoraj w nocy wezwano mnie na oddział.
Policja przywiozła kompletnie pijanego i nac´panego
me˛z˙czyzne˛. Połoz˙ylis´my go na ło´z˙ko, a on mnie
zaatakował. Moja wina, powinienem był to przewi-
dziec´.
– U nas jest inaczej – stwierdziła. – No, moz˙e nie
zawsze. Pare˛ razy rodzice przesadzili z alkoholem.
– Paradoks polega na tym – cia˛gna˛ł – z˙e gos´c´ miał
uszkodzona˛ s´ledzione˛. Musiałem ja˛ wycia˛c´. Pewnie
uratowałem mu z˙ycie.
Personel nagłych wypadko´w jest bez przerwy za-
groz˙ony. To nie nowina. Czemu Petra miałaby sie˛
przejmowac´, z˙e to włas´nie Dominik został zaatakowa-
ny? A jednak ja˛ to zdenerwowało. Tymczasem on
podszedł do inkubatora i przygla˛dał sie˛ dziecku – ich
56
GILL SANDERSON
dziecku – z tym swoim kompletnie nieuchwytnym
wyrazem twarzy.
– Z mała˛ wszystko w porza˛dku? – spytał.
– Nasta˛piła poprawa. Nabiera sił.
– Kiedy be˛dziesz mogła ja˛ sta˛d zabrac´?
– Niedługo. Pewnie juz˙ bym mogła, gdybym sie˛
uparła. Ale zaczekam, az˙ wszyscy be˛da˛ absolutnie pew-
ni. – Usiłowała popatrzec´ mu w oczy. – Chciałbys´ ja˛
potrzymac´?
Unikał kontaktu wzrokowego.
– Moz˙e innym razem. Wpadłem, z˙eby ci powie-
dziec´, z˙e odwiedziłem kilka agencji nieruchomos´ci
i znalazłem pare˛ dosyc´ dobrych adreso´w. Pomys´lałem,
z˙e chciałabys´ zobaczyc´ mieszkania i sama wybrac´.
Wzie˛ła od niego katalog i zacze˛ła go kartkowac´.
Mieszkania były rzeczywis´cie ładne, za to kiedy do-
strzegła cene˛, wstrzymała oddech.
– Dosyc´ droga zabawa.
– Stac´ mnie, to nie twoje zmartwienie.
– Nie o to chodzi. Kiedy juz˙ gdzies´ zamieszkamy,
wpadniesz odwiedzic´ swoje dziecko?
Doskonale zdawał sobie sprawe˛, z˙e Petra z preme-
dytacja˛ go draz˙ni. Mimo to nie dał sie˛ sprowokowac´.
– Niewykluczone.
Jego opanowanie było nie do zniesienia.
– Wpadniesz dlatego, z˙e spodziewasz sie˛ ode mnie
nagrody, kiedy wyzdrowieje˛? Na przykład seksu?
W kon´cu przenio´sł na nia˛ wzrok. Było w nim tyle
oburzenia, z˙e az˙ zadrz˙ała.
– Zasługuje˛ na wiele gorzkich sło´w, ale na pewno
nie na to. Jes´li chcesz wiedziec´, odpowiedz´ brzmi nie.
– Przepraszam – zawstydziła sie˛ – jestes´ dla mnie
57
GILL SANDERSON
taki dobry. To znaczy dla nas. Zło´z˙ to na karb depresji
poporodowej.
– Zapomnijmy o tym. Przygotowałas´ liste˛ rzeczy
dla dziecka? Ktos´ ze szpitala ci pomo´gł?
– Sama to wiem. Przeciez˙ to moja specjalnos´c´.
– W takim razie moge˛ dac´ ci czek? Chciałbym juz˙
widziec´ jakis´ poste˛p. Musze˛ jechac´ na konferencje˛ do
Amsterdamu na pie˛c´ dni.
– Porozmawiamy, jak wro´cisz – odparła. – Nie
wypisza˛ małej przez najbliz˙sze pie˛c´ dni, a jes´li mnie
pozwola˛ wyjs´c´, mam jeszcze poko´j w hotelu.
– No dobrze. Mimo wszystko zostawie˛ ci czek, i jes´li
to moz˙liwe, podejmij decyzje˛ w sprawie mieszkania.
Petra przewro´ciła kartki katalogu.
– To mi sie˛ podoba. Mam w pobliz˙u znajomych, to
bardzo ładna okolica.
– S
´
wietnie, wie˛c wynajme˛ na rok, a potem przeana-
lizujemy sytuacje˛.
– Dla ciebie to sytuacja – rzekła. – Dla mnie to moje
z˙ycie.
– Wybacz. Be˛dzie mi o wiele łatwiej, jez˙eli odsu-
niemy na bok emocje.
– Tak, z pewnos´cia˛. Ale moje emocje musza˛ byc´
brane pod uwage˛. Nie moz˙na byc´ dobrym rodzicem,
jez˙eli nie kocha sie˛ dziecka.
Dominik kra˛z˙ył po pokoju, zerkał na sprze˛t, ot-
wierał i zamykał drzwi. Petra nie widziała jego twarzy,
ale kiedy wspomniała o miłos´ci, zauwaz˙yła, z˙e jakby
zesztywniał.
– Wszyscy cia˛gle mo´wia˛ ,,ta mała Morgan’’. Pew-
nie masz juz˙ tego dosyc´. Nie mys´lałas´, jak be˛dzie sie˛
nazywac´?
58
GILL SANDERSON
– Na s´wiadectwie urodzenia kaz˙e˛ wpisac´ nazwisko
Morgan.
Wzdrygna˛ł sie˛ w milczeniu.
– Miałem na mys´li imie˛ – rzekł po chwili.
Uniosła ka˛ciki warg w us´miechu. Minionej nocy
przez godzine˛ plotkowała z zaprzyjaz´niona˛ piele˛gniar-
ka˛ na ten włas´nie temat.
– Na razie mam trzy: Eleanor, Chloe i Charlotte.
Wszystkie pasuja˛ do nazwiska Morgan, prawda?
Spojrzenie Dominika przesłonił ulotny smutek.
– Nie podobaja˛ ci sie˛? – spytała zaniepokojona.
– Nie mam prawa decydowac´ – odparł cicho. – To
two´j wybo´r, twoje dziecko. Ale gdybym miał cos´ do
powiedzenia, wolałbym, z˙ebys´ nie wybrała Charlotte.
– Sprawa jeszcze jest otwarta, ale co włas´ciwie
masz przeciw Charlotte?
Unio´sł ramiona, znowu pows´cia˛gliwy i zro´wnowa-
z˙ony.
– Nic takiego. Zwykłe uprzedzenie. Sama zdecy-
duj.
Petra pomys´lała, z˙e Dominik kłamie. Ale dlaczego?
Szybkim krokiem przemierzył parking, wsiadł do
samochodu i zatrzasna˛ł drzwi. Z najwie˛ksza˛ dozwolo-
na˛ szybkos´cia˛ mina˛ł teren szpitalny, a potem dodał
gazu na drodze, kto´ra szcze˛s´liwie była pusta. Po chwili
zwolnił chyba tylko siła˛ woli. Czyz˙by zapomniał, z˙e
najbardziej na s´wiecie nie znosi ludzi, kto´rzy pe˛dza˛ jak
wariaci tylko dlatego, z˙e maja˛ jakis´ problem? Skre˛cił
w boczna˛ droge˛ i pojechał do Wolds.
Tam sie˛ zatrzymał, by spokojnie pomys´lec´. Jeszcze
niedawno sa˛dził, z˙e dobrze radzi sobie z nowa˛ sytu-
59
GILL SANDERSON
acja˛. A tu prosze˛, z ro´wnowagi wyprowadziło go zwy-
kłe imie˛.
Charlotte. Był przekonany, z˙e ma to juz˙ za soba˛,
lecz z˙ycie pokazuje co innego. Nowo narodzone dziec-
ko obudziło stary bo´l. W przyszłos´ci musi jednak
unikac´ spotkan´ z ta˛ mała˛. Kiedy na nia˛ patrzył, czuł to
samo co kaz˙dy inny normalny człowiek. Obawe˛, czu-
łos´c´... cos´ w rodzaju miłos´ci? Uderzyło go, z˙e mys´li
niemal wyła˛cznie o dziecku. A co z Petra˛? To ona
najbardziej cierpi. Jak dota˛d jest tylko matka˛ dziecka,
kto´re przyszło na s´wiat, z˙eby zmarnowac´ mu z˙ycie.
Wypchna˛ł ja˛ z mys´li, z˙eby nie analizowac´ swoich
uczuc´.
Seks z Petra˛ był doskonały. S
´
wietnie do siebie paso-
wali pod tym wzgle˛dem, doskonale rozumieli swoje
potrzeby. Rozmowa z nia˛ była interesuja˛ca i inspi-
ruja˛ca.
Bez problemu mo´gł sie˛ z nia˛skontaktowac´, a jednak
tego nie zrobił. Wyczuł w niej te˛ zdolnos´c´, te˛ gotowos´c´
do dawania. Potrzebe˛ miłos´ci. A tego włas´nie unikał.
Jego interesowały wyła˛cznie zwia˛zki bez zobowia˛zan´.
Czy przypadkiem nie zachowuje sie˛ jak smarkacz?
Czy nie jest zbyt powierzchowny?
60
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Był zno´w u ciebie? – spytał Simon.
Skine˛ła głowa˛. Lez˙ała w ło´z˙ku, odrobine˛ zme˛czona
i ciut oszołomiona tym, co sie˛ woko´ł niej dzieje. U-
cieszyła ja˛ wizyta Simona, z nim moz˙e bez stresu
pogadac´.
Nie powiedziała mu o ofercie Dominika ani o miesz-
kaniu, kto´re wybrała. I tak pewnie wie, mys´lała. W tym
momencie nie miała ochoty poruszac´ tego tematu.
– Dominik mo´wi, z˙e chce zrobic´, co nalez˙y – oznaj-
miła. – Chyba powinnam to uszanowac´.
– Troche˛ o niego wypytałem tu i o´wdzie – przyznał
Simon. – Jako lekarz ma bardzo dobra˛ opinie˛. Wszyst-
kie cie˛z˙kie przypadki trafiaja˛ do niego. Jest szybki
i skuteczny, ale nie ryzykuje bez potrzeby.
– Znam mno´stwo dobrych lekarzy. Ty tez˙ do nich
nalez˙ysz. Co jeszcze? Co z jego z˙yciem prywatnym?
– Podobno to kobieciarz – poinformował bezna-
mie˛tnie.
– A to ci niespodzianka. Dos´c´ juz˙ o nim. Powiedz,
co u ciebie. Mo´wiłes´, z˙e chcesz mnie o cos´ spytac´.
Simon wygla˛dał na speszonego.
– W pewnym sensie. Zaproponowano mi dwumie-
sie˛czny kurs w Londynie, zdecydowałem juz˙, z˙e poja-
de˛. Wiesz, z˙e mam małe mieszkanko w Denham?
Petra us´miechne˛ła sie˛.
– Tak, wspominałes´, z˙e jest bardzo małe.
– To prawda. Ale przez dwa miesia˛ce nie be˛de˛
z niego korzystał. Nie chciałabys´ sie˛ tam wprowadzic´,
tak na pocza˛tek? Potem, jak wro´ce˛, moglibys´my... no,
moglibys´my... Tak po przyjacielsku, oczywis´cie.
Przycia˛gne˛ła głowe˛ Simona i pocałowała go w po-
liczek.
– Jestem wzruszona, ale wprowadzam sie˛ do nowe-
go mieszkania.
– O, to dobrze.
Czuła, z˙e Simon jest rozczarowany, dodała zatem:
– Ale przyjedziesz do nas z wizyta˛, prawda?
– Oczywis´cie, z˙e tak. Wybrałas´ juz˙ imie˛ dla co´re-
czki?
– Chyba Eleanor.
– Ładne. Masz jakies´ specjalne...
Piele˛gniarka wsadziła głowe˛ przez drzwi.
– Petra, masz kolejnego gos´cia. Twierdzi, z˙e musi
cie˛ widziec´, z˙e na pewno sie˛ ucieszysz, i z˙e ma dobre
wiadomos´ci.
– No to go wprowadz´. Bardzo che˛tnie wysłucham
dobrych wiadomos´ci.
– To ja juz˙ lece˛ – mrukna˛ł Simon. – Jeszcze nie
skon´czyłem dyz˙uru. Zadzwonie˛ po´z´niej. – Wycho-
dza˛c, spojrzał w zamys´leniu na me˛z˙czyzne˛, kto´rego
mina˛ł w drzwiach, ale nic nie powiedział.
Gos´c´ na oko robił miłe wraz˙enie. Miał na sobie
ciemny garnitur, w re˛ku trzymał teczke˛. Us´miechał sie˛
sympatycznie.
– Pani Petra Morgan? Zamieszkała w Villi, 18
Parkway, potem 74 Medlar Road, a ostatnio w hotelu
dla piele˛gniarek?
62
GILL SANDERSON
– Tak, to ja. To moje trzy ostatnie adresy. O co
chodzi?
– Pozwoli pani, z˙e usia˛de˛? Chyba przynosze˛ pani
dobre wiadomos´ci.
Konferencja w Amsterdamie została pos´wie˛cona
nowym technikom poste˛powania z pacjentem w pierw-
szej godzinie po wypadku. W cia˛gu tej włas´nie godziny
cze˛sto zapadaja˛ rozstrzygnie˛cia, kto´re decyduja˛ o dal-
szym z˙yciu poszkodowanego. Odbywały sie˛ wykłady
i dyskusje na temat reanimacji i opieki w nagłych wy-
padkach. Dominik postanowił wprowadzic´ kilka po-
mysło´w na swoim oddziale.
Wieczorami natomiast kwitło z˙ycie towarzyskie. Do-
minik spotkał mie˛dzy innymi wysoka˛, rudowłosa˛Anne˛
z Chicago. Poznali sie˛ przed trzema laty na podobnej
konferencji i od razu przypadli sobie do gustu. Wypili
drinka w barze, Anna wyznała przy okazji, z˙e włas´nie
zakon´czyła sprawe˛ rozwodowa˛. Dominik zaprosił ja˛na
kolacje˛. Po miłym wieczorze wro´cili do hotelu, a on nie
pro´bował nawet niczego wie˛cej. Anna wyraz´nie dała
mu do zrozumienia, z˙e jest rozczarowana.
To zły znak, pomys´lał. Petra i jej dziecko za bardzo
go absorbuja˛.
Gdy tylko znalazł sie˛ w swoim pokoju, natychmiast
zatelefonował na oddział noworodko´w i spytał Chrisa
Fieldinga, czy nasta˛piła jakas´ zmiana w stanie zdrowia
dziecka. Oznajmił, z˙e w razie czego che˛tnie raz jeszcze
odda krew.
Chris dos´c´ chłodno os´wiadczył, z˙e nie przewiduje
takiej potrzeby, ale podzie˛kował za dobra˛ wole˛.
W czasie powrotnego lotu do Manchesteru Dominik
63
GILL SANDERSON
stwierdził, z˙e nie moz˙e sie˛ doczekac´, kiedy ujrzy
co´rke˛. A przeciez˙ miał zachowac´ dystans. Dlaczego
jednak nie skorzystac´ z zaproszenia Petry i nie wpas´c´
do jej nowego mieszkania? I naraz przypomniał sobie
jej zarzut – z˙e niby oczekuje od niej podzie˛kowania.
Znalazłszy sie˛ w szpitalu, pokazał Susie prezent dla
co´rki – biała˛ sukienke˛ do chrztu z jedwabiu z koron-
kami. Rozłoz˙ył ja˛ na stole.
– Bardzo pie˛kna – pochwaliła Susie, dotykaja˛c deli-
katnej koronki. – No, no, powoli cie˛ to bierze.
– Co mnie bierze? – spytał, ale nie czekał na od-
powiedz´.
Zgodnie z przewidywaniami, podczas nieobecnos´ci
Dominika w szpitalu nagromadziło sie˛ troche˛ spraw.
Stos listo´w czekał na odpowiedz´, trzeba tez˙ było roz-
wia˛zac´ rozmaite kwestie administracyjne.
Po nocnej zmianie spał pare˛ godzin, a potem pojechał
do Denham. Wiedział, z˙e Petra wcia˛z˙ przebywa w szpi-
talu, ale wkro´tce zostanie wypisana. Mieli kilka rzeczy
do omo´wienia. Dominik miał ja˛zainstalowac´ w nowym
domu i dopilnowac´, by jej niczego nie brakowało. Przed
wyjazdem załatwił mieszkanie, ale nalez˙ało jeszcze
podpisac´ dokumenty. Zapowiada sie˛, z˙e przez kilka
najbliz˙szych dni be˛dzie cze˛sto spotykał Petre˛. W głe˛bi
duszy czuł, z˙e na to czeka. Przynajmniej odrobine˛.
Kiedy zajrzał do jej pokoju, ze zdumieniem zoba-
czył, z˙e Petra ma gos´cia. Obok jej ło´z˙ka siedział me˛z˙-
czyzna, a ło´z˙ko zasłane było papierami. Odnio´sł wra-
z˙enie, z˙e Petra składa na nich swo´j podpis.
Zapukał, a ona podniosła na niego wzrok. Jej twarz
przecia˛ł us´miech.
64
GILL SANDERSON
– Czes´c´, Dominik. Mam nadzieje˛, z˙e wyjazd był
udany. Jestem teraz troche˛ zaje˛ta. Moz˙e zajrzysz do
Eleanor i wro´cisz tu za jakies´ po´ł godziny?
Zerkne˛ła na swojego gos´cia, kto´ry skina˛ł głowa˛.
– Po´ł godziny powinno nam wystarczyc´.
– W porza˛dku – odparł Dominik.
Prawde˛ mo´wia˛c, zajrzał po drodze na oddział nowo-
rodko´w i dowiedział sie˛, z˙e i tam musi poczekac´ z wi-
zyta˛. Wyszedł zatem na zewna˛trz z nieodpartym wra-
z˙eniem, z˙e został odprawiony. Chyba nie bardzo mu
sie˛ podoba ta nowa, pewna siebie Petra. Miał niejas-
ne przeczucie, z˙e w mie˛dzyczasie zaszła jakas´ zmia-
na, z˙e sprawy wymkne˛ły sie˛ spod jego kontroli. Kim
jest ten me˛z˙czyzna i co to za papiery?
Dokładnie po´ł godziny po´z´niej wszedł znowu do
pokoju Petry. Obcy nadal tam siedział, ale papiery
schował juz˙ do teczki. Us´cisna˛ł dłon´ Petry.
– Wygla˛da to bardzo obiecuja˛co. Wpadne˛ do pani
za dwa dni i zobaczymy, jak sie˛ ułoz˙y.
– Dzie˛kuje˛, panie Grimley. Bardzo mi pan pomo´gł.
Me˛z˙czyzna wyszedł, posyłaja˛c Dominikowi uprzej-
my us´miech. Dominik z wahaniem usiadł obok ło´z˙ka.
– Miło cie˛ widziec´ – powiedziała Petra. – I co tam
na konferencji? Dowiedziałes´ sie˛ czegos´ nowego?
Tak, to jest bez wa˛tpienia kompletnie inna Petra.
Doszła juz˙ do siebie po zabiegu, nabrała koloro´w.
Przypominała znowu te˛ atrakcyjna˛ kobiete˛, kto´ra˛ po-
znał w sylwestrowa˛ noc. Ale to nie koniec. W jej
oczach pojawił sie˛ jakis´ błysk, wzrosła jej pewnos´c´
siebie, odzyskała ro´wnowage˛. A to z kolei zachwia-
ło pewnos´cia˛ siebie Dominika.
– Tak, warto było tam jechac´ – oznajmił, po czym
65
GILL SANDERSON
podał jej paczuszke˛. – Przypadkiem przechodziłem obok
takiego sklepu... Pomys´lałem, z˙e moz˙e ci sie˛ spodoba.
Otworzyła paczke˛ i wyje˛ła sukienke˛ do chrztu.
– Jaka s´liczna! – Pocałowała Dominika w policzek.
Zrobiła to po raz pierwszy od... od tamtej nocy. To
miał byc´ przyjacielski pocałunek, wyraz podzie˛kowa-
nia. Dominik był zdumiony, z˙e te˛tno tak mu nagle przy-
spieszyło.
– Be˛dziesz zaproszony na chrzciny – obiecała. –
Aha, postanowiłam dac´ małej na imie˛ Eleanor.
– Ładnie. Wspominałas´ je poprzednim razem. Elea-
nor... Morgan. Tak, brzmi niez´le.
– Mam dla ciebie dobre wiadomos´ci – oznajmiła
raptem Petra. – Naprawde˛ dobre. Nie chciałes´ tego
dziecka, prawda? Uwaz˙asz, z˙e dzieci trzeba zaplano-
wac´?
– No tak – wyznał. – To był dla mnie szok. Gdybys´
skontaktowała sie˛ ze mna˛, zanim...
– Teraz to juz˙ bez znaczenia. Musze˛ przyznac´, z˙e
twoja propozycja pomocy zrobiła na mnie wraz˙enie, to
mieszkanie i pienia˛dze. Zachowałes´ sie˛ honorowo
i wspaniałomys´lnie. Ale teraz to juz˙ zbyteczne, nie
potrzebuje˛ pienie˛dzy.
Patrzył na nia˛ ze zdumieniem.
– Nie potrzebujesz pienie˛dzy?
– Mnie to tez˙ zaskoczyło. Juz˙ dawno nie przyj-
mowałam tak miłego gos´cia. – Urwała i us´miechne˛ła
sie˛. – Przed laty zainwestowałam sto funto´w w bony
loteryjne. I nagle okazało sie˛, z˙e wygrałam całkiem po-
kaz´na˛ sume˛.
– Gratuluje˛ – wydusił Dominik, bo nic innego nie
przyszło mu do głowy.
66
GILL SANDERSON
– Juz˙ nie musisz wynajmowac´ mi mieszkania. Ku-
puje˛ sobie mieszkanie w tym samym budynku, mam
nadzieje˛, z˙e nie masz nic przeciwko. Pan Grimley
odwołał wszystkie ustalenia, kto´re byłes´ uprzejmy
poczynic´. Wydałam troche˛ pienie˛dzy na meble i rzeczy
dla dziecka. Grimley doradził mi, jak zainwestowac´
reszte˛, z˙eby miec´ z tego jakis´ docho´d. Jestes´my z Elea-
nor zabezpieczone i niezalez˙ne.
Z folderu, kto´ry lez˙ał na ło´z˙ku, wyje˛ła czek, kto´ry
wre˛czył jej przed wyjazdem.
– Jeszcze raz bardzo ci dzie˛kuje˛, ale to juz˙ nasze
poz˙egnanie.
Na oddziale Dominik niejeden raz przez˙ył wstrza˛s.
I niezalez˙nie od tego, z jak powaz˙na˛ sprawa˛ miał do
czynienia, musiał zachowac´ kamienna˛ twarz. Ale w tej
chwili było to ponad jego siły.
– Poz˙egnanie? Juz˙ sie˛ nie zobaczymy?
– Byc´ moz˙e wpadniemy na siebie kiedys´, skoro za
po´ł roku two´j oddział zostanie przeniesiony do naszego
szpitala. Ale poza tym zapomnij o nas.
– Przeciez˙ nie moge˛ tak sobie zapomniec´. I... prze-
ciez˙ zaprosiłas´ mnie na chrzciny – ja˛kał sie˛ nieudolnie.
– Wie˛c moz˙esz przyjs´c´. Ale w kon´cu nie chciałes´
dziecka, prawda? Byłes´ przeraz˙ony, kiedy dowiedzia-
łes´ sie˛ o Eleanor. Wracaj do swojego beztroskiego z˙y-
cia. Sa˛dziłam, z˙e be˛dziesz zadowolony.
– No tak. Tylko musze˛ sie˛ znowu przestawic´. – Za-
mys´lił sie˛ na chwile˛. – Ale co z nami?
– Nie ma z˙adnych nas – odparła. – Tylko wspo-
mnienie.
Eleanor urodziła sie˛ w trzydziestym drugim tygodniu.
67
GILL SANDERSON
W trzydziestym pia˛tym miała zostac´ wypisana ze
szpitala. Petra opus´ciła oddział po dziesie˛ciu dniach od
porodu. Miała zatem jedenas´cie dni na przygotowanie
domu na przybycie co´rki. Na razie wro´ciła do hotelu
dla piele˛gniarek, odpoczywała i nabierała sił.
Planowanie i robienie zakupo´w sprawiało jej ogro-
mna˛ przyjemnos´c´. Pan Grimley poradził jej, by wyna-
je˛ła mieszkanie na rok z moz˙liwos´cia˛ kupna pod
koniec okresu wynajmu. W ten sposo´b zyska czas, by
sie˛ rozejrzec´. Uznała, z˙e to dobry pomysł, byle tylko
mogła przeprowadzic´ sie˛ do nowego mieszkania kilka
dni przed zabraniem Eleanor ze szpitala.
Nigdy dota˛d nie miała tyle pienie˛dzy, by stac´ ja˛ by-
ło na spełnianie zachcianek. Wybierała teraz ubrania,
nie sprawdzaja˛c uprzednio ceny. Kupiła nowy wo´zek,
nosidełko i wyprawke˛. A jednak człowiek nie pozby-
wa sie˛ tak szybko starych zwyczajo´w, wie˛c Petra nie
szastała pienie˛dzmi. Maja˛ one w kon´cu stanowic´ za-
bezpieczenie przyszłos´ci jej co´rki.
Kilka dni po poz˙egnaniu z Dominikiem otrzymała
list. Nie znała tego charakteru pisma, ale czarny atra-
ment i duz˙e kwadratowe litery pozwoliły jej odgadna˛c´
nadawce˛. Tak moz˙e pisac´ tylko Dominik Tate.
Usiadła na ło´z˙ku i otworzyła koperte˛. Serce zabiło
jej mocniej niz˙ zwykle. W s´rodku znalazła widoko´wke˛
– reprodukcje˛ obrazu Moneta. Na odwrocie przeczyta-
ła: ,,Gratuluje˛ wygranej, ale w dalszym cia˛gu czuje˛ sie˛
odpowiedzialny za los Eleanor. Czy mo´głbym od-
wiedzic´ was w nowym mieszkaniu? Chciałbym miec´
pewnos´c´, z˙e wszystko jest w porza˛dku. Czy mogłabys´
podac´ mi nowy adres i numer telefonu? Pozdrawiam
serdecznie, Dominik’’.
68
GILL SANDERSON
Nie jest to list miłosny, pomys´lała. Ale oczywis´cie
moz˙e podac´ mu adres. Działaja˛c pod wpływem impul-
su, bez zwłoki sie˛gne˛ła po słuchawke˛ i zadzwoniła do
Calthorpe.
– Czy moge˛ rozmawiac´ z doktorem Tate’em? – spy-
tała kobiete˛ o miłym głosie. – Mo´wi Petra Morgan.
– Petra! Tu Susie Cash, piele˛gniarka oddziałowa.
Jestem znajoma˛ Dominika.
– Ach tak. To pani przysłała mi kwiaty. I ten bile-
cik. To bardzo miło z pani strony.
– Drobiazg. Ale naprawde˛ chciałabym zobaczyc´
pani co´reczke˛.
– Dlaczego? Dominikowi jakos´ na tym nie zalez˙y.
Susie rozes´miała sie˛.
– Prosze˛ w to nie wierzyc´. Niech mu pani da troche˛
czasu. Sam jeszcze nie wie, czego chce. Znam go,
odka˛d skon´czył pie˛tnas´cie lat. To niespokojny duch,
ale niedługo sie˛ uspokoi. A włas´nie, pokło´cilis´cie sie˛
moz˙e?
– Nie mamy o co sie˛ kło´cic´ – odparła Petra z lekkim
zdziwieniem. – Nic nas nie ła˛czy. Powinien byc´ zado-
wolony, bo juz˙ nie potrzebuje˛ jego wsparcia.
– No, zadowolony to on nie jest. Przez ostatnie dni
w pracy był nie do zniesienia. Krzyczał na personel.
Ma szcze˛s´cie, z˙e go tu wszyscy bardzo lubimy.
– Naprawde˛? – Poza nieche˛tna˛ pochwała˛ ze strony
Simona, Petra po raz pierwszy słyszała, z˙e ktos´ wyraz˙a
sie˛ pozytywnie o Dominiku. Prawde˛ mo´wia˛c, po raz
pierwszy rozmawiała z kims´, kto go lubi.
– Tak. Jest dobrym szefem. Zawsze znajduje czas,
z˙eby pomo´c młodszym kolegom. No i jest znakomitym
lekarzem.
69
GILL SANDERSON
– Tak, wiem. Chodzi raczej o to, jaki jest prywat-
nie...
Po drugiej stronie Susie westchne˛ła.
– Nie musi mi pani mo´wic´. Ale mys´le˛... Co z nia˛?
Petra odgadła, z˙e ostatnie słowa nie były prze-
znaczone dla niej. Słyszała w tle niewyraz´na˛ wymiane˛
zdan´.
– Obowia˛zki wzywaja˛ – rzekła do niej Susie. – Mu-
sze˛ leciec´, Petro. A wracaja˛c do pani pros´by. Nie moz˙e
pani teraz rozmawiac´ z Dominikiem, jest zaje˛ty. Ma
oddzwonic´?
– Dzie˛kuje˛, nie. Prosze˛ mu tylko przekazac´ adres.
Be˛de˛ tam za jakis´ tydzien´.
Susie zrobiła na Petrze sympatyczne wraz˙enie, a po-
za tym dała jej do mys´lenia. Dlaczego Dominik jest
rozdraz˙niony? Powinien skakac´ z rados´ci, z˙e uwolniła
go od wszelkich zobowia˛zan´.
Dominik nie odzywał sie˛ przez jakis´ czas, a ona nie
miała czasu o nim rozmys´lac´. Przeniosła sie˛ do nowego
mieszkania i zaje˛ła jego urza˛dzaniem. Tydzien´ po´z´niej
pozwolono jej zabrac´ co´reczke˛ do domu.
– Wiem, z˙e Eleanor ma najlepsza˛ opiekunke˛ na
s´wiecie – mo´wił Chris na poz˙egnanie – ale pamie˛taj, z˙e
to wczes´niak. W razie czego natychmiast dzwon´.
Petra trzymała co´rke˛ w nosidełku.
– Moje dziecko miało wielkie szcze˛s´cie, z˙e spe˛dzi-
ło pierwsze chwile z˙ycia w tym miejscu. Odwiedzisz
nas?
– Z
˙
adna siła mnie przed tym nie powstrzyma – od-
parł Chris.
Petra wybrała mieszkanie na parterze. Z salonu
wychodziło sie˛ na małe patio i do ogro´dka. Kiedy
70
GILL SANDERSON
Eleanor podros´nie, be˛dzie miała wspaniałe miejsce do
zabawy.
Spe˛dzały drugi wieczo´r w nowym domu. Eleanor
spała smacznie w wo´zku na patio. Petra siedziała na
fotelu bujanym i mys´lała, jak bardzo odmieniło sie˛ jej
z˙ycie. Sa˛dziła, z˙e zmiana uczyni ja˛ szcze˛s´liwa˛, a jed-
nak czegos´ jej brakowało. Wierzyła, z˙e do włas´ciwego
wychowania dziecka potrzeba matki i ojca. Ona nie
znała swych rodzico´w. Wychowała ja˛ niezame˛z˙na ciot-
ka, kto´ra mimo najlepszej woli nie rozumiała Petry.
Dominik pozostał dla niej zagadka˛. Spe˛dziła z nim
magiczna˛ noc, no a po´z´niej dowiedziała sie˛, z˙e zaszła
w cia˛z˙e˛. Postanowiła ukryc´ to przed Dominikiem, by
unikna˛c´ oskarz˙enia, z˙e złapała go w pułapke˛.
Czas pokazał, z˙e oceniła go niesprawiedliwie. Miał
prawo wiedziec´. A ona powinna była domys´lic´ sie˛, z˙e
to człowiek honoru. No włas´nie, zachował sie˛ honoro-
wo z poczucia obowia˛zku. Ona zas´ te˛skniła za miłos´-
cia˛. I chociaz˙ szcze˛s´cie sie˛ do niej us´miechne˛ło, łzy
spływały po jej policzkach. To pewnie hormony. Prze-
ciez˙ nie płacze przez me˛z˙czyzne˛.
Wstała i zaparzyła herbate˛, cudowne lekarstwo na
wszelkie troski.
71
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ PIA˛TY
Z
˙
yła sobie spokojnie z co´rka˛ w nowym domu.
Drz˙ała na sama˛ mys´l o tym, jak wygla˛dałaby jej eg-
zystencja, gdyby nie o´w niesamowity przypływ go-
to´wki. Sprawiła sobie nowe ubrania, kto´rych tak bar-
dzo potrzebowała, mie˛dzy innymi sportowy dres, mo-
dny i łatwy do prania. To ostatnie było teraz bardzo
waz˙ne. Postanowiła ro´wniez˙, z˙e w przeciwien´stwie do
wielu młodych matek zadba o swo´j wygla˛d. Dziec-
ko nie jest z˙adnym usprawiedliwieniem niechlujstwa.
A zatem dbała o fryzure˛ i nie zapominała o delikatnym
makijaz˙u.
Kto´regos´ dnia zadzwonił dzwonek. Pewnie znowu
jakas´ kolez˙anka wpada na plotki, pomys´lała Petra.
Otworzyła drzwi z us´miechem na ustach, kto´ry na-
tychmiast zamienił sie˛ w grymas przeraz˙enia. Na
progu stał Ken Bannister.
Patrzył na nia˛ z zadowolona˛ mina˛.
– Czes´c´, nie zaprosisz mnie do s´rodka? – Unio´sł
kiepsko zapakowana˛ paczke˛. – Przyniosłem kilka two-
ich rzeczy, kto´re zostawiłas´.
Zanim doszła do siebie, Ken juz˙ zamykał drzwi.
– Bardzo ładne mieszkanie.
– Czego chcesz? – wykrztusiła.
– Chciałem cie˛ zobaczyc´. Wiele przeszlis´my ra-
zem, tego sie˛ tak szybko nie zapomina.
Spojrzała na niego, jakby widziała go pierwszy
raz. Niegdys´ uwaz˙ała, z˙e jest przystojny i dobrze
ubrany. Teraz stał przed nia˛ me˛z˙czyzna z tłustymi
włosami, w rozmamłanym stroju. Gdy byli razem,
nigdy by do tego nie dopus´cił, pomys´lała z cieniem
satysfakcji.
Usiadł bez pytania i jeszcze bardziej ja˛ tym zdener-
wował.
– Dzie˛kuje˛ za rzeczy – powiedziała – ale musze˛
cie˛ prosic´, z˙ebys´ wyszedł. Włas´nie miałam nakarmic´
dziecko – skłamała, by sie˛ go pozbyc´.
Ken ani drgna˛ł.
– Nie przejmuj sie˛ mna˛. Dostane˛ herbaty?
– Nie. Nie zostaniesz tu.
Ken poczerwieniał, zaskoczony i zły.
– Bylis´my sobie bliscy. Dzielilis´my sie˛ wszystkim.
Podobno dobrze sobie radzisz.
Wo´wczas Petra zrozumiała, o co mu tak naprawde˛
chodzi.
– Chcesz pienie˛dzy.
Popatrzył na nia˛ z udawanym oburzeniem. Dobrze
pamie˛tała te˛ jego fałszywa˛ mine˛.
– To ostatnia rzecz, jaka by mi przyszła do głowy,
chociaz˙ gdybys´ chciała zainwestowac´, moge˛ ci cos´
zasugerowac´. Jest takie miejsce na wrzosowiskach,
kto´re ja...
– Wynos´ sie˛, Ken – warkne˛ła. Co on sobie wyob-
raz˙a? – Wracaj do Karen. Jestes´cie siebie warci.
Jego twarz wykrzywiła złos´c´, chociaz˙ usilnie starał
sie˛ nad soba˛ panowac´.
– Karen odeszła. Teraz wiem, z˙e jestes´ jedyna˛
kobieta˛...
73
GILL SANDERSON
Petra wybuchne˛ła s´miechem.
– Nie ma takiej siły, kto´ra zmusiłaby mnie, z˙e-
bym do ciebie wro´ciła. Pomys´lec´, z˙e z˙yłam z toba˛
trzy lata! Po trzech minutach powinnam była poznac´
sie˛ na tobie.
Ken postanowił zmienic´ taktyke˛.
– Jak rozumiem, wygrałas´ dzie˛ki pienia˛dzom, kto´re
zarobiłas´, kiedy mieszkalis´my razem. To były nasze
wspo´lne pienia˛dze i nalez˙y mi sie˛ połowa. Rozmawia-
łem juz˙ ze swoim adwokatem...
Petra nie posiadała sie˛ ze złos´ci.
– Two´j adwokat! A w kto´rym barze odbywacie
narady?
Ken skoczył na ro´wne nogi z krzykiem:
– Połowa tych pienie˛dzy jest moja i nie wyjde˛ sta˛d,
dopo´ki...
W tym momencie ktos´ zadzwonił do drzwi.
– Nie otwieraj! – zawołał Ken, ale Petra wymine˛ła
jego rozłoz˙one re˛ce.
Za drzwiami stał Dominik. Petra odetchne˛ła z ulga˛.
– Tak sie˛ ciesze˛. Jest ktos´ u mnie.
– Wiem. Słyszałem. – Obja˛ł ja˛ ciepłym i uspokaja-
ja˛cym gestem. – Chodz´my, załatwmy te˛ sprawe˛.
Razem weszli do salonu. Dominik pocza˛tkowo nic
nie mo´wił, tylko mierzył Kena wzrokiem. Petra prze-
nosiła oczy z jednego me˛z˙czyzny na drugiego. Tak
wiele ich ro´z˙ni. Dominik był jak zwykle w pło´cien-
nych spodniach i T-shircie, Ken w nies´wiez˙ej jask-
rawej koszuli w hawajskie wzory i brudnych spod-
niach.
Ken zacza˛ł od wybuchu agresji:
– To prywatna rozmowa, wie˛c lepiej wyjdz´ i...
74
GILL SANDERSON
Dominik podszedł do niego tak blisko, z˙e Ken
przykleił sie˛ do s´ciany. Dzieliły ich ledwie centymetry.
– Przyszedłem do co´rki i nie podoba mi sie˛, z˙e wi-
dze˛ cie˛ w jej domu – rzekł Dominik spokojnie. –
Moz˙esz sta˛d w tej chwili wyjs´c´ cały i zdrowy. Ale jes´li
usłysze˛, z˙e zno´w podnosisz głos albo pro´bujesz w jaki-
kolwiek sposo´b nagabywac´ Petre˛, be˛dziesz miał kłopo-
ty. Jasne?
– Mo´w do mnie jeszcze. – Kenowi zadrz˙ał głos. –
Mam prawo...
Petra zmruz˙yła oczy. W z˙yciu czegos´ podobnego
nie widziała. Dominik wzia˛ł Kena pod re˛ce i unio´sł
z podłogi.
– Be˛de˛ mo´wił, co zechce˛ i jak długo zechce˛ – cia˛g-
na˛ł. – A teraz wynocha albo nie odpowiadam za siebie.
Stopy Kena uderzyły o podłoge˛. Dominik wyprowa-
dził go do przedpokoju, a po chwili rozległ sie˛ trzask
zamykanych drzwi. Dominik wro´cił i spojrzał na nia˛
pytaja˛co.
– Zgaduje˛, z˙e to two´j były?
– Tak, i to jak były – wykrztusiła. Najs´cie Kena
wytra˛ciło ja˛ kompletnie z ro´wnowagi.
– Nie wygla˛dasz najlepiej, spro´buj sie˛ odpre˛z˙yc´,
a ja zrobie˛ ci herbate˛. – Wzia˛ł ja˛ za re˛ke˛, posadził na
kanapie i przykrył kocem.
– Nie chce˛ herbaty, nie w tej chwili. Usia˛dz´ ze mna˛.
Nagle us´wiadomiła sobie, z˙e wie, czego pragnie.
Chciała psychicznego komfortu i otuchy. Dominik
otoczył ja˛ ramieniem, a ona oparła o nie głowe˛. Czuła
jego ciepło oraz znany juz˙ korzenny zapach wody po
goleniu.
– Gdzie Eleanor?
75
GILL SANDERSON
– S
´
pi – odparła sennie i wskazała na otwarte drzwi
balkonowe. – Zaraz ja˛ zobaczysz...
Popatrzył na Petre˛ okiem lekarza i zbadał jej puls.
– Bardzo cie˛ zdenerwował?
– Dam sobie rade˛. Sama jestem zdziwiona, ale chy-
ba nabrałam siły.
– Sa˛dze˛, z˙e zawsze byłas´ silna, tylko o tym nie
wiedziałas´. Zrobie˛ jednak herbate˛, a potem zobacze˛
Eleanor.
– Tylko jej nie obudz´. Che˛tnie jeszcze chwile˛ od-
poczne˛. Dlaczego włas´ciwie chcesz ja˛ zobaczyc´?
– Z ciekawos´ci. Sama mo´wiłas´, z˙e moge˛ wpas´c´.
– Pamie˛tam. – Nie potrafiła go rozgryz´c´. Przed
chwila˛ s´wietnie radził sobie z Kenem, a teraz ma za-
kłopotana˛ mine˛.
Dominik znalazł droge˛ do kuchni i nalał wode˛ do
czajnika. Potem poszedł na patio. Petra widziała, jak
pochyla sie˛ nad wo´zkiem. Patrzył na co´rke˛ dłuz˙sza˛
chwile˛, a naste˛pnie wro´cił do kuchni, gdzie woda juz˙
zawrzała.
Postawił tace˛ na małym stoliku i usiadł obok Petry
na sofie. Znalazł tez˙ w szafce kuchennej herbatniki
oblewane czekolada˛. Siedzieli w milczeniu, pili her-
bate˛ i jedli ciasteczka, jak całkiem szcze˛s´liwa para.
– Ten facet chciał wycia˛gna˛c´ od ciebie pienia˛dze,
prawda?
– Tak. Ale nic nie dostanie. To zwykły oszust i pa-
soz˙yt. Nie wiem, jak mogłam z nim z˙yc´ tyle czasu. Jak
mogłam byc´ tak głupia? – Z przeraz˙eniem stwierdzi-
ła, z˙e łzy napływaja˛ jej do oczu.
Dominik ja˛ przytulił.
– Wiem, o czym mo´wisz. Kiedys´ ja tez˙ zrobiłem
76
GILL SANDERSON
cos´... a potem nie mogłem wyjs´c´ ze zdumienia, po co
i dlaczego.
Petra przeniosła na niego zaciekawiony wzrok.
– Co to było? Powiesz mi? – spytała.
– Mo´wie˛ ogo´lnie – odparł, kre˛ca˛c głowa˛. Nie uwie-
rzyła mu, gdyz˙ natychmiast zmienił temat. – Lepiej sie˛
czujesz?
– O wiele. Powinienes´ wiedziec´, z˙e to tylko depre-
sja poporodowa. Nie panuje˛ nad emocjami, poniewaz˙
trwa jeszcze burza hormonalna. Za dzien´, dwa mi
przejdzie.
– Emocje to zawsze emocje, niewaz˙ne, co je wywo-
łało.
– To prawda. – Wypiła herbate˛ i poczuła, z˙e ogar-
nia ja˛ zme˛czenie. – Lubie˛, jak mnie obejmujesz – rzek-
ła sennym głosem. – Wiem, z˙e to nie ma nic wspo´lnego
z seksem. Zreszta˛ chyba nie mogłabym nawet powie-
dziec´, z˙e cie˛ lubie˛. Ale to mi dodaje otuchy.
– Mnie tez˙ – przyznał. – Przykro mi, z˙e mnie nie
lubisz. Chyba mam jedna˛ czy dwie zalety.
– Kto´regos´ dnia opowiesz mi o nich. – Nie chciała
cia˛gna˛c´ tej rozmowy, była zbyt znuz˙ona. – Wstałam
dzisiaj wpo´ł do czwartej. Opieka nad takim malen´st-
wem to haro´wka.
– Wiem. Zreszta˛ ja wstałem o pia˛tej. Wezwano
mnie. Poło´z˙ sie˛ na ło´z˙ku, a ja popilnuje˛ Eleanor.
Było jej całkiem wygodnie, ale perspektywa kro´t-
kiego odpoczynku w pozycji lez˙a˛cej brzmiała zache˛ca-
ja˛co. Dominik odprowadził ja˛ do sypialni.
Zrzuciła buty i połoz˙yła sie˛. Co za rozkosz! Słyszała
oddalaja˛ce sie˛ kroki Dominika, kto´ry zostawił lekko
uchylone drzwi. Przez kilka minut drzemała. Potem
77
GILL SANDERSON
zdała sobie sprawe˛, z˙e jednak nie zas´nie. Cos´ jej prze-
szkadza, jakby o czyms´ zapomniała. Ale co to jest?
I gdzie jest Dominik? W sa˛siednim pokoju panowała
absolutna cisza.
– Co robisz? – zawołała nagle zirytowana. – Co tam
robisz?
– Siedze˛ przy dziecku – odpowiedział spokojny
głos. – A w zasadzie to ja˛ ogla˛dam. – Dominik stana˛ł
w drzwiach sypialni. – Wcia˛z˙ jest malen´ka, ale widac´,
z˙e ros´nie.
Wszedł dalej i przysiadł na ło´z˙ku. Nie miał wyjs´cia,
nie było tam krzeseł. Wzia˛ł Petre˛ za re˛ke˛.
– Tylko nie mierz mi zno´w pulsu – ostrzegła. – Ale
moz˙esz mnie trzymac´ za re˛ke˛, jes´li chcesz.
Che˛tnie na to przystał. Z jakiegos´ powodu stwier-
dziła, z˙e teraz zas´nie. Z oddechu Dominika poznała, z˙e
i on pewnie za chwile˛ zapadnie w sen. Ale jak, na
siedza˛co? Pocia˛gne˛ła go.
– Nic nie mo´w, s´pij – mrukne˛ła.
Nie dotkna˛ł jej, ale tez˙ nie wypus´cił jej dłoni. Tego
włas´nie pragne˛ła. Nie sa˛ nawet przyjacio´łmi, ale moga˛
sobie pozwolic´ na takie małe interludium.
Zasne˛ła na kilka minut, a kiedy sie˛ nagle przebudzi-
ła, ujrzała obok Dominika. Wyczuł jej drobny ruch
i podnio´sł powieki. Poła˛czyli sie˛ wzrokiem w mil-
czeniu. Oboje wiedzieli, czego pragna˛. Petra zamkne˛ła
oczy. Gdy Dominik dotkna˛ł wargami jej ust, obje˛ła go
za szyje˛.
Pocza˛tkowo ich pocałunki były ostroz˙ne i delikatne,
lecz juz˙ po chwili nabrały intensywnos´ci. Petra czuła
rosna˛ce podniecenie. Re˛ce Dominika znalazły sie˛ na
jej bluzce. Rozpia˛ł ja˛, odkrywaja˛c biustonosz.
78
GILL SANDERSON
– Przepraszam – szepne˛ła. – To niezbyt seksowna
bielizna. Pewnie uwaz˙asz, z˙e wygla˛dam okropnie.
– Wygla˛dasz cudownie – odparł i zno´w ja˛ pocało-
wał.
A jednak w momencie, gdy trafił na blizne˛ po ce-
sarskim cie˛ciu, gwałtownie zabrał re˛ce i usiadł wypro-
stowany.
– Co my wyprawiamy? To szalen´stwo.
Petra czuła, z˙e powraca jej pose˛pny nastro´j.
– To tylko hormony – powto´rzyła swoja˛ wczes´niej-
sza˛ kwestie˛. – Kaz˙da s´wiez˙o upieczona matka przez to
przechodzi.
Dominik jednak uznał jej wyjas´nienie za nonszalanc-
kie.
– Tak, ale... omal nie popełnilis´my powaz˙nego błe˛-
du. Juz˙ raz to zrobilis´my...
– Nie nazywaj mojej co´rki błe˛dem!
– Przeciez˙ wiesz, co mam na mys´li. Chodzi mi
o to, z˙e niemal za kaz˙dym razem, kiedy cie˛ widze˛,
zacia˛gam cie˛ do ło´z˙ka.
– Nikt mnie nie zacia˛gał. Pewnie mys´lisz, z˙e jestem
rozwia˛zła.
– Nie, to jakas´ głupota. Mys´le˛, z˙e jestes´...
Nie dowiedziała sie˛ tego, poniewaz˙ w tym momen-
cie zza s´ciany dobiegł cichy płacz. Wstała szybko,
wyszła na patio i wzie˛ła co´rke˛ na re˛ce. Przez chwile˛ ja˛
kołysała, potem weszła do domu, usiadła na kanapie
i przystawiła mała˛ do piersi.
Dominik nie wiedział, co ze soba˛pocza˛c´. Jego twarz
zamieniła sie˛ w maske˛ niepewnos´ci.
Przez pare˛ minut panowała cisza. Na Petre˛ spłyna˛ł
spoko´j, kto´ry przychodził z chwila˛ karmienia.
79
GILL SANDERSON
– Macierzyn´stwo to pełnoetatowa praca – oznaj-
miła. – Nie mam do ciebie z˙alu. Dzie˛kuje˛, z˙e pomogłes´
mi wyrzucic´ Kena, juz˙ nie powinien stwarzac´ prob-
lemo´w. Ale teraz wolałabym, z˙ebys´ poszedł.
Patrzył na nia˛ niezdecydowany. Czuła, z˙e nie wie,
co zrobic´ ani co powiedziec´. Ten jeden raz Dominik
Tate był zagubiony. I bardzo go to irytowało.
Wyja˛ł wizyto´wke˛ z kieszeni i cos´ na niej naskrobał.
– To moja komo´rka. Ten numer ma tylko szes´c´
oso´b. Obiecaj mi, z˙e zadzwonisz w razie jakichkolwiek
kłopoto´w.
Petra wzie˛ła wizyto´wke˛ i połoz˙yła ja˛ na po´łce.
– Obiecuje˛.
– Kilka naste˛pnych dni zapowiada sie˛ koszmarnie
– oznajmił. – Be˛de˛ pracował za siebie i za kolege˛. Wa˛t-
pie˛, z˙ebym znalazł czas, ale...
– Powoli – odparła. – Zreszta˛ nie sa˛dze˛, z˙ebym cie˛
potrzebowała.
Pocałował czubek głowy co´rki, a potem policzek
Petry.
– Dzwon´ w kaz˙dej chwili – dodał. – Zawsze mam
przy sobie komo´rke˛. – I wyszedł.
Co za burzliwy wieczo´r, pomys´lała Petra.
Kiedy tego wieczoru sie˛ połoz˙yła, była zme˛czona
bardziej niz˙ zwykle. Po wyjs´ciu Dominika zrobiła
porza˛dki, sporza˛dziła liste˛ zakupo´w, przeczytała sporo
dokumento´w, kto´re miały zwia˛zek z dzieckiem. Teraz,
w ło´z˙ku, przy zgaszonym s´wietle, tylko oddech Elea-
nor odbijał sie˛ echem w jej uszach.
Nie miała wyboru i zacze˛ła sie˛ zastanawiac´, co sie˛
włas´ciwie stało. Kto jest temu winien, on czy ona? Czy
80
GILL SANDERSON
w jakis´ sposo´b go zache˛ciła? Jakie to moz˙e miec´
konsekwencje? W karmia˛cej matce mało kto widzi
seksowna˛ kobiete˛. Inna sprawa, czy powinna sie˛ ko-
chac´ w tym stanie. Na pewno moga˛ dac´ sobie satysfak-
cje˛ w ten czy inny sposo´b. Z rosna˛cym przeraz˙eniem
us´wiadomiła sobie, z˙e ma na to ochote˛.
Nie moz˙e zrzucac´ wszystkiego na hormony. Pra-
gne˛ła, by Dominik posuna˛ł sie˛ dalej. Dlatego z˙e...
Mogłaby co najwyz˙ej przyznac´, z˙e darzy go pew-
nym szacunkiem. Bo o miłos´ci nie ma przeciez˙
mowy.
Raptem uderzyła ja˛ pewna mys´l. To Dominik zako-
chał sie˛, ale nie w niej, tylko w dziecku.
Pie˛c´ dni po´z´niej, w s´rodku popołudnia, zadzwonił
dzwonek u drzwi. Petra spojrzała przez judasza – po
wizycie Kena wolała unikac´ niemiłych niespodzianek.
Za drzwiami stała mała dziewczynka, najwyz˙ej os´mio-
letnia, z powaz˙na˛ mina˛. Przyciskała do piersi bukiet
kwiato´w.
– Nazywam sie˛ Penelope Tate – oznajmiła, kiedy
Petra otworzyła drzwi. – Czy mogłabym zobaczyc´
swoja˛ kuzynke˛, bardzo prosze˛? Nie mam innej ku-
zynki. Przyniosłam dla pani kwiaty z mojego ogrodu.
Petra przyje˛ła bukiet – kolejny pie˛kny bukiet letnich
ro´z˙ – i s´cia˛gne˛ła brwi. Penelope Tate? Chce zobaczyc´
swoja˛ kuzynke˛?
– Przyszłas´ sama? – spytała.
– Nie, tata został w samochodzie. Powiedział, z˙e
jak sie˛ tak uparłam, musze˛ sobie sama radzic´. Chciała-
bym zobaczyc´ moja˛ kuzynke˛.
– Chodzi ci o Eleanor? Moja˛ co´rke˛? To twoja ku-
zynka?
81
GILL SANDERSON
– Tak. Wujek Dom powiedział, z˙e mam kuzynke˛.
Tata jest bratem wujka.
– No to chodz´my do twojego taty. Moz˙e on takz˙e
zechce zobaczyc´ dziecko.
Petra była sierota˛, nie miała krewnych. Ze zdumie-
niem zdała sobie sprawe˛, z˙e Eleanor jest w całkiem
innej sytuacji, Eleanor ma krewnych – rodzine˛ Domi-
nika.
Kiedy wyszła za pro´g, Penelope wzie˛ła ja˛ za re˛ke˛.
– Te˛dy – powiedziała i poprowadziła ja˛ w strone˛
małego parkingu. Stał tam samocho´d, a obok me˛z˙-
czyzna.
Podchodza˛c bliz˙ej, Petra dostrzegła ogromne podo-
bien´stwo mie˛dzy brac´mi. Byli tej samej budowy, mieli
podobne rysy, identyczny kolor włoso´w. Tyle z˙e ten
emanował spokojem, był bardziej zwyczajny. Brako-
wało mu magnetyzmu, kto´ry tak przycia˛gał ja˛ do
Dominika.
Me˛z˙czyzna powitał Petre˛ us´miechem.
– Prosze˛ wybaczyc´ to najs´cie, ale odka˛d Penny wie,
z˙e pojawił sie˛ nowy członek rodziny, zame˛cza mnie,
z˙eby tu przyjechac´. Jack Tate – przedstawił sie˛. – Jes-
tem młodszym bratem Dominika. Moz˙e przyjdziemy
innym razem?
Petra z miejsca poczuła do niego sympatie˛.
– Nie, nie, s´wietnie trafilis´cie. Zapraszam. Włas´nie
zaparzyłam herbate˛.
Pierwsze kroki gos´cie skierowali do wo´zka Eleanor.
– Moja kuzynka jest bardzo mała – orzekła Penny.
– Dopiero sie˛ urodziła. Ale z czasem uros´nie. Jak
wycia˛gniesz palec, złapie cie˛ za niego.
Penny włoz˙yła palec w malen´ka˛ dłon´ Eleanor
82
GILL SANDERSON
i spojrzała na ojca pełnym zdumienia i zachwytu
wzrokiem.
– Trzyma mnie.
– Dzieci potrafia˛ mocno s´ciskac´ – przyznała Pet-
ra. – Moz˙e chciałabys´ ja˛ troche˛ powozic´, z˙eby za-
sne˛ła? A ja w mie˛dzyczasie naleje˛ ci sok pomaran´-
czowy.
Penny z rados´cia˛ podje˛ła sie˛ powierzonego jej za-
dania. Doros´li usiedli w salonie, gdzie Petra podała
herbate˛.
– Dominik nie wspominał, z˙e ma rodzine˛ – zacze˛ła.
– Jestem troche˛ zaskoczona.
– Wyobraz˙am sobie. – Jack był nieco skre˛powany.
– Powinna pani wiedziec´, z˙e Dom nie ma nic wspo´l-
nego z nasza˛ wizyta˛. To pomysł Penny. On powiedział
jej, z˙e ma malen´ka˛ kuzynke˛ i prosił, z˙eby zaczekała
z wizyta˛ tydzien´ lub dwa. Ale Penny jest uparta, no
i jestes´my.
– Dominik mo´wił panu o mnie, o nas?
– Niewiele. Jest raczej skryty. Od czasu... No co´z˙,
zmienił sie˛ przez lata. Kiedy powiadomilis´my go, z˙e
chcemy pania˛ poznac´, zobaczyc´ dziecko, odparł, z˙e to
na razie kłopotliwe, z˙e moz˙e po´z´niej.
Zza ich pleco´w dobiegł płaczliwy je˛k, a zaraz potem
do salonu wbiegła Penny z zafrasowana˛ mina˛.
– Woz˙e˛ ja˛ i woz˙e˛, ale ona nie chce spac´.
– Musze˛ ja˛ wyka˛pac´ i nakarmic´. Pomoz˙esz mi? –
Petra spojrzała na Jacka i uniosła brwi.
– Mam kilka spraw do załatwienia w mies´cie. Gdy-
bym mo´gł zostawic´ tutaj na chwile˛ Penny, byłoby zna-
komicie.
– Moge˛ zostac´? Jak mam do pani mo´wic´?
83
GILL SANDERSON
– Be˛dzie mi miło, jak be˛dziesz sie˛ do mnie zwracac´
ciociu – odparła Petra.
Nigdy dota˛d nie była dla nikogo ciocia˛.
– A czy ty i wujek Dom...
– Penny! – rzucił jej ojciec. – Prosiłem, z˙ebys´ nie
zadawała osobistych pytan´. – Obro´cił sie˛ do Petry
i rzekł przepraszaja˛co: – Prosze˛ wybaczyc´...
– To trudne pocza˛tki. Ale damy sobie rade˛.
– Tylko z˙adnych pytan´. – Jack powto´rnie ostrzegł
co´rke˛ i pochylił sie˛, by ja˛ ucałowac´ na do widzenia.
Penny włoz˙yła fartuszek i z zapamie˛taniem poma-
gała myc´ Eleanor w małej wanience. Potem usiadła
i obserwowała zafascynowana, jak Petra karmi dziec-
ko. Gdy ojciec po nia˛ przyjechał, otworzyła mu drzwi,
a Petra karmiła nadal bez skre˛powania. Zreszta˛ takz˙e
i on nie był juz˙ zakłopotany.
– Jak pan mys´li, jak Dominik zareaguje na wies´c´,
z˙e bylis´cie u nas? – spytała cicho Petra.
Jack wzruszył ramionami.
– Mys´le˛, z˙e be˛dzie raczej zadowolony. To była mo-
ja decyzja i Penny.
– Pozostaje mu ja˛ zaakceptowac´ – zauwaz˙yła.
Z pomoca˛ Penny ubrała Eleanor i połoz˙yła ja˛ do
kołyski. Dziewczynka kołysała mała˛ kuzynke˛, a Jack
i Petra rozmawiali. Petra czuła, z˙e Jack ma jej cos´ do
powiedzenia i nie wie, jak zacza˛c´. Kilka razy wygla˛-
dało na to, z˙e padna˛ jakies´ waz˙ne słowa, i za kaz˙dym
razem zadawał w kon´cu oboje˛tne pytanie.
Petra popatrzyła na niego z us´miechem.
– Widze˛, z˙e cos´ pana dre˛czy. Obiecuje˛, z˙e cokol-
wiek to jest, nie be˛dzie miało z˙adnego wpływu na moja˛
relacje˛ z panem i Penny.
84
GILL SANDERSON
– Ale to moz˙e zmienic´ stosunek Dominika do nas
– mrukna˛ł. – Mimo wszystko wykorzystam te˛ okazje˛.
Byc´ moz˙e uraz˙e˛ pania˛, przepraszam, ale czy pani i Dom
zamierzacie sie˛ pobrac´ albo zamieszkac´ razem?
– Me˛z˙czyz´ni z rodziny Tate’o´w maja˛ cos´ wspo´lne-
go – stwierdziła. – Nie boicie sie˛ zadawac´ trudnych
pytan´.
– Zapytałem, poniewaz˙ z˙ycze˛ bratu szcze˛s´cia. A te-
raz, kiedy pania˛ poznałem, chciałbym, z˙eby i pani była
szcze˛s´liwa.
– Moge˛ tylko powiedziec´, z˙e na razie nie planuje-
my byc´ razem. Chyba nawet nie lubie˛ go az˙ tak.
– On potrafi utrudnic´ z˙ycie. – Jack zamilkł. – No
wie˛c opowiem pani cos´, co moim zdaniem powinna
pani wiedziec´. Zreszta˛ to w ogo´le nie jest tajemnica˛.
I pewnie sie˛ to pani nie spodoba, ale lepiej, z˙eby pani
wiedziała.
Petra niecierpliwie nadstawiła uszu.
– Obiecuje˛, z˙e... z˙e nie be˛de˛ nikogo pote˛piac´ ani nic
takiego.
– Nie tego sie˛ boje˛. – Jack wlepił wzrok w przeciw-
legła˛ s´ciane˛. – Pie˛c´ lat temu o wiele łatwiej było wy-
trzymac´ z Domem. Spotykał sie˛ z Alice Myers, i to na
powaz˙nie. Była od niego troche˛ młodsza i zaczynała
prace˛ jako lekarz. Wszyscy darzylis´my ja˛sympatia˛, ale
chyba mieli z Dominikiem zbyt wiele wspo´lnych cech.
Wycia˛gała pochopne wnioski, szybko traciła panowa-
nie nad soba˛. Moz˙e z czasem by sie˛ uspokoiła.
– Nie była idealna˛ partnerka˛ dla Dominika.
– Nie musi mi pani mo´wic´. Ale oni sie˛ bardzo
kochali. Potem Alice zaszła w cia˛z˙e˛, zaplanowali to
dziecko.
85
GILL SANDERSON
– Zaplanowali – powto´rzyła Petra z poczuciem
winy. – Przepraszam, niech pan mo´wi dalej.
– Postanowili, z˙e nie wezma˛ s´lubu, ku irytacji
naszej matki. Alice zrobiła badania, wiedzieli, z˙e o-
czekuja˛ dziewczynki. Pewnego wieczoru pokło´cili sie˛,
i to na noz˙e. Dominik twierdził potem, z˙e tak naprawde˛
nie mieli powodu. Alice wyszła z domu w złos´ci. –
Jack pobladł i nerwowo oblizał wargi. – Wsiadła do
swojego małego sportowego auta. Pewnie jechała za
szybko, nie wiemy tego. Moz˙e na drodze były inne
samochody, na odcinku mie˛dzy Calthorpe i Denham
cze˛sto moz˙na spotkac´ pijanych kierowco´w. W kaz˙dym
razie Alice miała wypadek. Przywiez´li ja˛ do szpitala
ledwie z˙ywa˛. Na szcze˛s´cie Dominik nie miał wo´wczas
dyz˙uru. Zmarła po kilku minutach. Dziecko wyje˛to,
przez kro´tki czas z˙yło, potem takz˙e zmarło. To wyda-
rzenie zmieniło Dominika nie do poznania.
– Obwinia sie˛?
– Prawdopodobnie. – Jack przełkna˛ł s´line˛. – Od
tamtej pory nie zwia˛zał sie˛ z z˙adna˛ kobieta˛ na dłuz˙ej
niz˙ trzy miesia˛ce. Powiedział mi, z˙e szkoda zachodu.
– Chcieli nazwac´ te˛ dziewczynke˛ Charlotte, pra-
wda?
Jack spojrzał na nia˛ zaskoczony.
– Ska˛d pani wie?
– Cos´ mu sie˛ kiedys´ wymkne˛ło.
W tym momencie do salonu przyszła Penny i oznaj-
miła, z˙e Eleanor s´pi. Zapytała, czy moz˙e w czyms´
jeszcze pomo´c.
– Nie chcesz chyba zame˛czyc´ cioci – odparł Jack.
– Po´jdziemy juz˙, ale moz˙e ciocia pozwoli ci zno´w
kiedys´ zajrzec´.
86
GILL SANDERSON
– Moz˙emy po´js´c´ na spacer do parku – zapropono-
wała Petra. – Be˛dziesz pchała wo´zek. Jack, bardzo sie˛
ciesze˛, z˙e wpadlis´cie z wizyta˛. Dał mi pan mno´stwo do
mys´lenia.
– Dziwak z mojego brata, co? – Patrzył na nia˛
z z˙yczliwos´cia˛. – Mam nadzieje˛, z˙e be˛dziemy sie˛ cza-
sem widywali.
Odprowadziwszy gos´ci do drzwi, Petra usiadła na
kanapie i wzie˛ła głe˛boki oddech. Spe˛dziła bardzo miłe
popołudnie, polubiła Jacka i Penny. A ro´wnoczes´nie
była zadowolona, z˙e juz˙ sobie poszli. Miała tyle spraw
do przemys´lenia. Zrozumiała pewne rzeczy, kto´re do
tej pory wzbudzały w niej złos´c´.
Te˛skniła za tym, by załoz˙yc´ własna˛ rodzine˛. Miała
przyjacio´ł i znajomych, ale czuła, z˙e wsparcie rodziny
to całkiem inna jakos´c´. Była przekonana, z˙e Eleanor
skorzysta na tym, z˙e ma taka˛ urocza˛ kuzynke˛ i takiego
sympatycznego wujka. Ale przeciez˙ dziecko potrzebu-
je ojca. Petra zdała sobie sprawe˛, z˙e z tym moz˙e byc´
problem i lekko zadrz˙ała. Miłos´c´ matczyna jest instyn-
ktowna i natychmiastowa, ojcowie zazwyczaj dojrze-
waja˛ do miłos´ci rodzicielskiej.
Zauwaz˙yła, w jaki sposo´b Dominik patrzy na co´rke˛.
Nie ulega wa˛tpliwos´ci, z˙e pokocha Eleanor z całego
serca. Pozostaje jedna nierozwia˛zana kwestia. Jakie
uczucia z˙ywi ojciec dziecka do niej? Było dos´c´ oczy-
wiste, z˙e w sprawach seksu znalez´liby wspo´lny je˛zyk,
ale co z reszta˛?
Opowies´c´ Jacka o Alice pozwoliła Petrze lepiej zro-
zumiec´ Dominika. Ta historia nia˛ wstrza˛sne˛ła. Wie
przeciez˙, z˙e pozornie najwie˛ksi twardziele sa˛ w is-
tocie najbardziej wraz˙liwi. Ale z˙ycie posuwa sie˛
87
GILL SANDERSON
nieubłaganie naprzo´d. Pora, by Dominik zostawił za
soba˛ przeszłos´c´.
Co to wszystko znaczy dla niej? Mogłaby łatwo...
zakochac´ sie˛ w Dominiku. Po´ki co jednak nie ma mo-
wy o miłos´ci. Tak w kaz˙dym razie mys´lała. Nie po-
kocha Dominika, dopo´ki on nie okaz˙e jej uczucia.
88
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ SZO
´
STY
Zajechała pod numer 25 na Thornton Avenue. Był
to ładny dom z oknami po obu stronach wejs´cia na
zielonym przedmies´ciu Denham. Sie˛gne˛ła na tylne
siedzenie i zacze˛ła odpinac´ torbe˛ do noszenia niemow-
le˛cia. W bagaz˙niku miała wo´zek, do kto´rego torba
pasowała.
Penny juz˙ biegła podjazdem, by jej pomo´c. Zapew-
ne wypatrywała gos´ci przez okno.
– Moge˛ ja˛zawiez´c´ do domu? – spytała. – To znaczy
za dom. Siedzimy wszyscy na dworze, bo jest ciepło.
– Dobry pomysł – stwierdziła Petra.
Troche˛ sie˛ jednak denerwowała. Jack zatelefonował
do niej i zaprosił ja˛ z Eleanor na herbate˛. Miała poz-
nac´ jego z˙one˛, Mary, a takz˙e Sally, matke˛ Jacka i Do-
minika.
Los obdarzył ja˛ szwagrem i szwagierka˛, mimo z˙e
nie miała jeszcze me˛z˙a. Zupełnie niewłas´ciwa kolej-
nos´c´. Ale co robic´, musi ja˛ zaakceptowac´.
Na tyłach domu na trawniku stały meble ogrodowe.
Penny zawołała z entuzjazmem:
– Patrzcie, kto przyszedł.
Gospodarze podnies´li sie˛ z krzeseł. Na pocza˛tek
Jack przedstawił Petrze Mary, pogodna˛ kobiete˛, kto´ra
ja˛serdecznie ucałowała. Potem przyszła kolej na Sally,
wysoka˛ i siwowłosa˛, kto´ra wygla˛dała na czterdzies´ci
kilka lat, chociaz˙ musiała juz˙ miec´ co najmniej dziesie˛c´
wie˛cej. Ona takz˙e us´ciskała i ucałowała Petre˛.
– Miło mi cie˛ poznac´ – oznajmiła szczerze.
– A to Eleanor – powiedziała Petra.
Wszyscy pochylili głowy nad wo´zkiem, a Eleanor,
zapewne odgaduja˛c, z˙e znalazła sie˛ w centrum uwagi,
otworzyła oczy i cos´ po swojemu zagadała.
– Moz˙e zostaniemy na dworze i napijemy sie˛ cze-
gos´ zimnego? – zaproponował Jack. – Penny powozi
Eleanor po ogrodzie, jez˙eli pozwolisz.
– Eleanor be˛dzie zachwycona – odparła Petra.
Usiedli zatem i wypili po szklance domowej lemo-
niady z lodem. Przez jakis´ czas rozmowa kra˛z˙yła
woko´ł ogo´lnych temato´w. Potem Jack i Mary znikne˛li
w domu, by zaparzyc´ herbate˛, i zostawili Petre˛ z Sally.
Petra była lekko zaniepokojona. W oczach Sally wi-
działa podobna˛ twardos´c´ jak u Dominika.
– To trudne – odezwała sie˛ Sally, nie okazuja˛c
cienia zakłopotania. – Miałam nadzieje˛, z˙e zobacze˛
moja˛ druga˛ wnuczke˛ w obecnos´ci obojga rodzico´w.
Ale wiedz, Petro, z˙e cokolwiek dzieje sie˛ mie˛dzy toba˛
a moim bła˛dza˛cym synem, zawsze be˛dziemy ciebie
i Eleonor che˛tnie widziec´. Nie chce˛ rozmawiac´ o tobie
i o nim, to wasza sprawa. Pamie˛taj tylko, z˙e zawsze jest
tu dla ciebie miejsce, tutaj i w moim domu. Dla ciebie
i dla dziecka.
– To bardzo miło z pani strony. – Głos Petry za-
drz˙ał. – Mys´le˛, z˙e Eleanor pokocha swoja˛ babcie˛. A in-
nej nie be˛dzie miała.
– No wie˛c postanowione. Jestes´ piele˛gniarka˛, pra-
wda? Ja tez˙ przed wielu laty pracowałam w tym za-
wodzie. Opowiedz mi o swojej pracy.
90
GILL SANDERSON
– Bardzo ja˛ lubie˛. Moje dziecko spe˛dziło pierwsze
chwile z˙ycia na moim oddziale. To waz˙na praca.
Wczes´niej tez˙ to wiedziałam, ale teraz czuje˛ to cała˛
soba˛. To ro´z˙nica.
– Chcesz wro´cic´ do pracy?
– Tak, ale nie od razu. I tylko na pare˛ godzin w ty-
godniu. Za kilka miesie˛cy, kiedy znajde˛ opieke˛ dla
Eleanor. Nie potrzebuje˛ pienie˛dzy, potrzebuje˛... – O-
mal nie powiedziała czegos´, co mogło zostac´ z´le zro-
zumiane.
– Potrzebujesz towarzystwa ludzi, a skoro miesz-
kasz sama, chcesz is´c´ do pracy. To oczywiste. Czy
szpital ma z˙łobek dla dzieci pracowniko´w?
– Tak. Ale niestety nie dla takich malucho´w. Nieła-
two mi be˛dzie znalez´c´ miejsce, gdzie be˛de˛ mogła spo-
kojnie zostawic´ Eleanor.
– A słyszałas´ o Piaskownicy?
Ta nazwa obiła sie˛ Petrze o uszy. Był to mały i eks-
kluzywny z˙łobek. Wielu lekarzy zostawiało w nim swo-
je pociechy.
– Tak, tylko o ile wiem, trzeba długo czekac´ na
miejsce. Ludzie zapisuja˛ sie˛ na lis´cie oczekuja˛cych,
zanim poczna˛ dzieci.
– Tak? Dobrze wiedziec´. Ale czy mo´wiono ci, z˙e
włas´cicielka˛ Piaskownicy jestem ja? Jes´li zdecydujesz,
z˙e jestes´ gotowa, przyjdz´ do mnie i sprawdz´, czy Ele-
anor dobrze by sie˛ tam czuła. A poza tym stale szukam
fachowego personelu. Mogłabys´ u mnie pracowac´
i wzia˛c´ pare˛ godzin na swoim oddziale.
Petrze zakre˛ciło sie˛ w głowie.
– To za wiele jak na jeden raz. Nagle wszystko
samo do mnie przychodzi. Bardzo che˛tnie wpadne˛,
91
GILL SANDERSON
i che˛tnie popracuje˛ w Piaskownicy. Chyba nie wyob-
raz˙am sobie łatwiejszego powrotu do zawodu. Jest pani
taka dobra dla mnie i...
Z przeraz˙eniem poczuła, z˙e łzy popłyne˛ły jej po
twarzy. Przez ostatnie tygodnie wylała ich wie˛cej niz˙
w całym z˙yciu. A przeciez˙ powinna skakac´ z rados´ci.
Sally podała jej chusteczke˛.
– To hormony – rzekła z us´miechem. – Po urodze-
niu Dominika popłakiwałam codziennie przez cały
rok. Jak mnie to irytowało! Przejdzie ci. A teraz chyba
słysze˛ brze˛k filiz˙anek.
Petra czuła sie˛ ws´ro´d tych ludzi jak w rodzinie.
Kaz˙dy chciał choc´ chwile˛ potrzymac´ Eleanor na re˛-
kach. Sally trzymała wnuczke˛ w bezpiecznym us´cisku
i patrzyła na nia˛ wzrokiem, kto´ry dał Petrze absolutna˛
pewnos´c´, z˙e trudno o bardziej kochaja˛ca˛ babcie˛.
Potem rozmawiali jeszcze na ro´z˙ne tematy – o pracy
Jacka, kto´ry był adwokatem, i Mary, kto´ra pracowała
na niepełnym etacie jako nauczycielka młodszych dzie-
ci. Chwilami wszyscy byli troche˛ zakłopotani, z˙e mu-
sza˛ unikac´ imienia Dominika. Petra zwro´ciła uwage˛,
z˙e nawet Penny ani razu nie wspomniała o wujku, za-
pewne jej zabroniono.
No i w kon´cu nadeszła pora, by wracac´ do domu.
Petra zaprosiła wszystkich do siebie na herbate˛.
– Che˛tnie zobaczymy, jak mieszkasz – oznajmiła
Mary. – Ale pod jednym warunkiem. My przyniesiemy
cos´ do jedzenia. Masz dos´c´ pracy z dzieckiem.
Petra z che˛cia˛ to zaakceptowała.
Popołudnie przyniosło tyle wraz˙en´ i rados´ci z nowej
rodziny, z˙e pewnie z tego włas´nie powodu wieczorem
czuła sie˛ troche˛ samotna. Ma bardzo ładne mieszkanie,
92
GILL SANDERSON
ale brakuje jej... brakuje w tym domu me˛z˙czyzny. Nie,
chodzi o cos´ wie˛cej, brakuje jej Dominika.
Jej mys´li coraz cze˛s´ciej kra˛z˙yły woko´ł jego osoby.
Jej ciało dochodziło juz˙ do siebie po cesarskim cie˛ciu.
Coraz cze˛s´ciej przypominała sobie te˛ jedna˛ jedyna˛ na-
mie˛tna˛ noc z ojcem swojego dziecka. Powracała pa-
mie˛cia˛ do kaz˙dego szczego´łu, kaz˙dej emocji. Potrze-
buje Dominika...
To tylko ciało, podpowiadał jej wewne˛trzny głos.
Wcale nie chodzi ci o Dominika. Chodzi o me˛z˙czyzne˛.
Wiedziała, z˙e to nieprawda. Nie dopuszczała do siebie
słowa miłos´c´, bo takich sło´w nie rzuca sie˛ na wiatr.
A jednak mogłaby pokochac´ Dominika. Jaka szkoda,
z˙e on jej nie kocha.
Naste˛pnego ranka obudziła ja˛ mys´l o Dominiku.
Nakarmiwszy co´rke˛, w dalszym cia˛gu o nim mys´lała.
– Be˛dzie z tym kłopot – rzekła do Eleanor. – Ten
facet nie wychodzi mi z głowy, chociaz˙ w ogo´le nie ma
prawa tam byc´. Mam inne waz˙ne sprawy.
Eleanor odpowiedziała jej w swoim je˛zyku.
– Oto´z˙ to – odparła Petra.
Przed południem zadzwonił telefon. Znajomi cze˛sto
dzwonili o tej porze na pogaduszki. Podniosła słucha-
wke˛ z nadzieja˛, z˙e rozmowa skieruje jej mys´li na inny
tor.
– Czy to Petra, nowy członek rodziny? – zapytał
me˛ski głos.
To był Dominik, ostatnia osoba, kto´ra˛ spodziewała
sie˛ teraz usłyszec´. Zaskoczona wypaliła:
– Włas´nie o tobie mys´lałam.
– To miło. Mam nadzieje˛, z˙e dobrze. Wybacz, z˙e
93
GILL SANDERSON
sie˛ nie odzywałem, ale miałem dos´c´ napie˛ty okres.
Podobno poznałas´ moja˛ rodzine˛? – Mo´wił spokojnym
głosem. Trudno było wyczuc´, co naprawde˛ sa˛dzi na ten
temat.
– Poznałam i bardzo polubiłam. Jestes´ na mnie zły?
– Alez˙ ska˛d! – zaprzeczył rozbawiony. – Dlaczego
miałbym byc´ zły? W mojej rodzinie kaz˙dy sam po-
dejmuje decyzje. No i bardzo kocham Penny, ona jest
najbardziej niezalez˙na z nas wszystkich. A jak Elea-
nor?
– Twoja co´rka ma sie˛ dobrze.
– Powiedziałas´ to tak, jakbys´ sobie ze mnie z˙ar-
towała. Wiem, z˙e to moja co´rka. Nigdy nie zaprze-
czałem.
Petra zas´miała sie˛.
– Juz˙ ja˛ pokochałes´, prawda? Juz˙ nie jest nieza-
planowana˛ niespodzianka˛ ani cie˛z˙arem, kto´ry spadł na
twoje barki. Jest dzieckiem, kto´re ma twoje geny.
W słuchawce zapadła cisza. Potem Dominik oznaj-
mił:
– Odnosze˛ wraz˙enie, z˙e cos´ nam sie˛ wymyka z ra˛k.
Pojutrze mam wolny dzien´. Mo´głbym was gdzies´ za-
brac´? Spe˛dzilibys´my przyjemnie czas i przy okazji po-
rozmawiali.
– Dobrze. Przyjedz´ po nas koło dziesia˛tej, a nawet
wczes´niej, to zobaczysz, jak ja˛ ka˛pie˛. Albo sam ja˛ wy-
ka˛piesz.
– Przyjade˛ wczes´niej – rzekł Dominik. – Aha,
Petro...
– Potem porozmawiamy. Czekam.
Odłoz˙yła słuchawke˛ i od razu poczuła sie˛ mniej
samotna niz˙ przed chwila˛. A zarazem bardziej zdezo-
94
GILL SANDERSON
rientowana. Czego chce od Dominika? Co on ma jej do
zaproponowania? Nie potrafiła odpowiedziec´.
Praca mocno go absorbowała, czy tego chciał, czy
nie. Na nagłych wypadkach nigdy nie brakowało pac-
jento´w, mniej lub bardziej poszkodowanych. Niekto´-
rzy w ogo´le nie powinni zawracac´ mu głowy, a mi-
mo to zajmował sie˛ nimi. I dawało mu to prawdziwa˛
satysfakcje˛.
Po pracy poszedł zagrac´ w squasha na korty przy
szpitalu. To wymagaja˛ca, trudna gra, a trafił na prze-
ciwnika, kto´ry w niczym mu nie uste˛pował. Po godzi-
nie padał z no´g i spływał potem. Potrzebował tego. Ale
kiedy wzia˛ł prysznic i wro´cił do siebie cos´ przeka˛sic´,
nadal roznosił go niepoko´j. Przez chwile˛ zastanawiał
sie˛, czy nie zadzwonic´ do Melanie. Potem zmienił zda-
nie. Nie kontaktował sie˛ z nia˛ od wielu dni. I wcale nie
miał ochoty is´c´ z nia˛ na drinka.
Ostatecznie sam wpadł do pubu, wiedza˛c, z˙e nie
zabraknie tam kolego´w z pracy. Na miejscu od razu
wypatrzył Susie, rozes´miana˛ i otoczona˛ wianuszkiem
młodszych piele˛gniarek. Ona tez˙ go zobaczyła i stwier-
dziwszy, z˙e Dominik nie zrobi pierwszego kroku, po-
deszła do niego.
– Nie doła˛czysz do nas, Dom? Gora˛co zapraszamy.
– Nie jestem w nastroju, zepsułbym wam zabawe˛.
– Faktycznie wygla˛dasz ponuro. Postaw mi drinka
i zabierz go do drugiej sali, za chwile˛ do ciebie przyjde˛.
Eunice wychodzi za ma˛z˙ w najbliz˙szy weekend, urza˛-
dziła wieczo´r panien´ski. Chca˛ sie˛ przenies´c´ do Cross
Foxes, bo tam gra jakis´ zespo´ł. Ale to juz˙ nie na moje
latka. Nie znosze˛ pubo´w z muzyka˛.
95
GILL SANDERSON
Jak obiecała, wro´ciła do niego po pie˛ciu minutach.
– No wie˛c co cie˛ gryzie? Ojcostwo nie napawa cie˛
oczekiwana˛ rados´cia˛?
Kiedy Susie zadawała pacjentowi pytanie, oczeki-
wała konkretnej odpowiedzi.
– Włas´nie sie˛ dowiedziałem, z˙e moja rodzina po-
znała Petre˛. Brat zaprosił ja˛ nawet na herbate˛, spotkała
tam moja˛ matke˛. I chyba wszyscy przypadli sobie do
gustu. Nic z tego nie rozumiem. Czuje˛ sie˛ jak w pułap-
ce. Inni podejmuja˛ decyzje dotycza˛ce mojego z˙ycia.
Susie wybuchne˛ła s´miechem.
– Masz wraz˙enie, z˙e cie˛ odstawili na bok. Pamie˛taj,
z˙e nie jestes´ sam. Jest Petra, Eleanor, twoja matka, Pen-
ny, two´j brat i bratowa. Kaz˙de z nich czuje po swoje-
mu i ma prawo zgodnie z tym poste˛powac´.
– Nawet po´js´c´ zobaczyc´ dziecko?
– Zwłaszcza po´js´c´ zobaczyc´ dziecko. Zreszta˛ ja tez˙
chce˛ je zobaczyc´.
– Bardzo mi pomogłas´ – burkna˛ł, popijaja˛c piwo.
– Pojutrze zabieram Petre˛ i dziecko na wycieczke˛.
Moz˙e cos´ postanowimy. Znasz jakies´ miejsce spacero-
we, gdzie moz˙na pojechac´ z wo´zkiem?
– Zostawie˛ ci jutro rano mape˛ na biurku. – Susie
odczekała chwile˛, po czym zapytała łagodnie: – Nie
wiesz, co robic´, prawda? I to cie˛ złos´ci?
– Z pewnos´cia˛ mnie to wkurza. Jestem zagubiony.
Zdaje mi sie˛, z˙e wiem, co czuje˛ do Eleanor. To rodzaj
miłos´ci, kto´ra mnie zaskoczyła. I wiem, co czuje˛, kiedy
mys´le˛ o nich dwo´ch, Petrze i Eleanor. W tym takz˙e jest
miłos´c´. Ale musze˛ okres´lic´ moje uczucie do samej
Petry, nie biora˛c pod uwage˛ z˙adnych okolicznos´ci.
– Kiedy to bardzo waz˙na okolicznos´c´, z˙e jest matka˛
96
GILL SANDERSON
twojego dziecka – odparła spokojnie Susie. – Ale
wiem, o czym mys´lisz. Z tego, co mo´wisz, wynika, z˙e
Petra to dobra partia. Powinienes´ poprosic´ ja˛ o re˛ke˛.
– Nie jestem jeszcze gotowy. Nie moge˛ nawet o tym
mys´lec´.
– Wiesz co, to naprawde˛ niezły pasztet. Chodz´,
niech cie˛ us´cisne˛.
Obje˛ła go serdecznie, a on zacza˛ł rozwaz˙ac´ jej rade˛.
– Simon! Wejdz´, tak sie˛ ciesze˛.
– Ja tez˙ sie˛ ciesze˛. S
´
wietnie wygla˛dasz, Petro. – Pa-
trzył na nia˛ tak niezdecydowanie, z˙e ucałowała go.
– Przyniosłem ci kwiaty... i sukienke˛ dla Eleanor.
Jedna z piele˛gniarek zrobiła ja˛ na drutach, tylko nie
wiem, czy be˛dzie pasowac´...
– S
´
liczna. A teraz przestan´ mo´wic´ i wejdz´ do
s´rodka.
Simon uprzedził ja˛ telefonicznie, z˙e przyjechał do
Denham tylko na jeden dzien´ i spytał, czy mo´głby
wpas´c´ z wizyta˛. Regularnie telefonował do niej z Lon-
dynu, opowiadał o swoim kursie i wypytywał o Elea-
nor.
Kiedy Petra poinformowała go o wygranej, sprawiał
wraz˙enie, jakby go to troche˛ zbiło z tropu. Musiała go
gora˛co zapewniac´, z˙e przyjaciele sa˛ waz˙niejsi od pie-
nie˛dzy. A on zawsze pozostanie jej przyjacielem.
Simon spojrzał na Eleanor i zadał kilka pytan´
na temat jej zdrowia. Potem poprosił o herbate˛, ale
bez kanapki. Zachowywał sie˛, jakby był czyms´ skre˛-
powany.
Petra z wolna uzmysłowiła sobie, o co chodzi.
Dominik miał racje˛. Simon jest w niej zakochany. To
97
GILL SANDERSON
nie jest zauroczenie ani szacunek, jakim ona go darzy-
ła, lecz najprawdziwsza miłos´c´. I teraz nie wiedział, co
pocza˛c´. Podczas jego nieobecnos´ci rozpocze˛ła nowe
z˙ycie, totez˙ podejrzewał, z˙e nigdy juz˙ nie be˛dzie jego
cze˛s´cia˛. Petre˛ ogarne˛ło wspo´łczucie i z˙al.
– Cze˛sto widujesz doktora Tate’a? – spytał ostroz˙-
nie. – Sytuacja jakos´ sie˛ wyjas´niła?
– Nic nie jest jeszcze postanowione. Ale to ojciec
Eleanor, przychodzi tu od czasu do czasu.
– Do niej czy do ciebie?
– Doprawdy nie wiem – odparła szczerze. – Moz˙e
do nas obu. Teraz lepiej sie˛ dogadujemy. Nie jestem
juz˙ na niego taka zła jak kiedys´.
– Rozumiem – odparł z mroczna˛ mina˛.
– Niezalez˙nie od wszystkiego, zawsze be˛dziesz
moim przyjacielem, kto´ry uratował z˙ycie mojego dzie-
cka. Gdybym urodziła chłopca, nazwałabym go Si-
mon.
Popatrzył na nia˛ z us´miechem.
– To jedne z najmilszych sło´w, jakie usłyszałem
w z˙yciu.
Nie został długo, tłumaczył, z˙e nie chciałby zame˛-
czyc´ swojej gospodyni. Petra uznała, z˙e to z jego stro-
ny tylko wymo´wka.
Kiedy wyszedł, znowu wpadła w kiepski nastro´j.
Simon pod wieloma wzgle˛dami byłby wspaniałym
me˛z˙em, a takz˙e dobrym, troskliwym ojcem. Ale jej
serce nigdy nie biło na jego widok tak mocno jak na
widok Dominika. Szkoda.
Czekała na spacer z Dominikiem. Nigdy dota˛d nie
wychodzili razem dla przyjemnos´ci. Ilekroc´ sie˛ spoty-
98
GILL SANDERSON
kali, mieli jakis´ problem do rozwia˛zania. Pewnie i tym
razem nie obejdzie sie˛ bez powaz˙nych dyskusji. Ale to
nie wyklucza miłego spe˛dzenia czasu.
Prognozy przewidywały ciepły dzien´. Petra przygo-
towała torbe˛ z rzeczami dla Eleanor i gło´wkowała, w co
sie˛ ubrac´. Zeszczuplała juz˙ i była z tego dumna. A wie˛c
wybrała jasnoniebieskie pło´cienne spodnie – bardzo
podobały jej sie˛ spodnie Dominika i kupiła sobie nie-
mal identyczne. A do tego niebieski T-shirt w ciemniej-
szym odcieniu. Pod spodem miała stanik dla matek
karmia˛cych, a nie seksowna˛ bielizne˛, ale przejrzawszy
sie˛ w lustrze, uznała, z˙e nie wygla˛da najgorzej.
Wreszcie zadzwonił wyczekiwany dzwonek. Domi-
nik podobnie jak Petra ubrał sie˛ sportowo, lecz nie
zdołał ukryc´, z˙e jest troche˛ spie˛ty. Co´z˙, jej tez˙ do-
skwieraja˛ rozmaite wa˛tpliwos´ci, chociaz˙ nie zamierza
ich okazywac´.
– Jestem gotowa – oznajmiła – ale mała jeszcze nie.
Nakarmiłam ja˛, moz˙e chciałbys´ ja˛ wyka˛pac´ i przebrac´?
– Jez˙eli to ma byc´ test i sa˛dzisz, z˙e mu nie sprostam,
to sie˛ mylisz. Nieraz ka˛pałem i przebierałem dzieci,
mam w tym spore dos´wiadczenie. Prowadz´, a zoba-
czysz, z˙e nie tylko poradze˛ sobie z zadaniem, ale wy-
konam je na pia˛tke˛.
Petra pokazała mu sterte˛ niemowle˛cych ubran´ i za-
prowadziła go do łazienki.
– Prosze˛, jest cała twoja – rzekła, maja˛c na mys´li
co´rke˛, i ze zdumieniem usłyszała, jak Dominik pyta:
– Cała moja?
Rzeczywis´cie był tak dobry, jak mo´wił. Petra po-
szła zatem zrobic´ mu w cos´ do picia i z daleka przy-
słuchiwała sie˛ radosnemu gaworzeniu. Odnosiła wra-
99
GILL SANDERSON
z˙enie, z˙e ojciec z co´rka˛ znakomicie sie˛ bawia˛, chwila-
mi czuła sie˛ nawet wyrzucona poza nawias. On musi
wiedziec´, z˙e stanowimy druz˙yne˛, pomys´lała. Petra
i Eleanor. Zawsze razem.
W kon´cu byli gotowi do wyjs´cia.
– Czy takie małe dzieci potrzebuja˛ az˙ tyle baga-
z˙u? – spytał Dominik, obracaja˛c dwa razy, by zabrac´
wszystkie torby.
– I tak masz szcze˛s´cie, bo wzie˛łam tylko najpo-
trzebniejsze rzeczy. Doka˛d pojedziemy?
– Susie dała mi mape˛ z trasa˛ spacerowa˛ wysoko na
wrzosowisku. Jest tam cien´ i moz˙na jechac´ wo´zkiem.
W drodze wymienili niewiele zdan´. Po po´łgodzinie
Dominik zaparkował w miejscu przeznaczonym na pik-
nik i pomo´gł Petrze wyja˛c´ wo´zek.
– Moz˙emy is´c´ tym grzbietem – oznajmił. – Jest tam
dobra droga i wspaniałe widoki na doline˛.
– No to chodz´my.
– Mam pchac´ wo´zek?
Przez chwile˛ Petra nie miała ochoty powierzyc´ mu
wo´zka, ale potem pomys´lała, z˙e to dziecinne i głupie.
Okolica była ładna i zaskakuja˛co spokojna. Przez
jakis´ czas szli w milczeniu, napawaja˛c sie˛ cisza˛, wonia˛
sosen i płyna˛cym z oddali słonym zapachem morza.
Dominik pchał wo´zek, a Petra zastanawiała sie˛, czy
wzia˛c´ go pod ramie˛. Doszła jednak do wniosku, z˙e
wygla˛dałoby to dziwnie.
– Jak poszło spotkanie z moja˛ rodzina˛? – spytał.
– Bardzo ich polubiłam. To mili i z˙yczliwi ludzie,
pełni dobrych che˛ci i miłos´ci do Eleanor.
– Skoro oni wzbudzili twoja˛ sympatie˛, to i mnie
powinnas´ polubic´. Jestes´my do siebie podobni.
100
GILL SANDERSON
– O, sa˛ ro´z˙nice. Rozmawiałes´ o mnie z nimi?
– Bardzo ogo´lnie. Wiedza˛, z˙e jestem ojcem Eleo-
nor, i z˙e to nie było... z˙e niewiele nas ła˛czyło przed jej
urodzeniem.
– Jakies´ pie˛c´ godzin – mrukne˛ła. – A wie˛c nie było
rodzinnej konferencji ani wspo´lnej decyzji, co ze mna˛
pocza˛c´?
– Nie. Jez˙eli uznam, z˙e potrzeba mi rady, sam o nia˛
poprosze˛. Jes´li nie, nikt nie be˛dzie mi niczego narzu-
cał.
– Zawsze masz na wszystko odpowiedz´?
– Chciałbym. Na przykład, co zrobic´ z toba˛.
– Nie musisz nic robic´ – odparła zgryz´liwie. – W tej
chwili jestes´my z Eleanor niezalez˙ne. Same wybiera-
my sobie przyjacio´ł. Nie jestes´ nam do niczego po-
trzebny.
Z jego skrzywionej miny jasno wynikało, z˙e nie ta-
kiej odpowiedzi oczekiwał. Dodała zatem:
– Ale dzis´ miło nam w twoim towarzystwie. Praw-
da, Eleanor?
Eleanor, bardzo ma˛drze, nie skomentowała.
– Wiem, czego z˙yczy sobie moja matka – rzekł
Dominik po paru minutach. – Nie powie mi tego, po´ki
jej nie zapytam, ale i tak wiem.
– Czego wie˛c?
– Z
˙
ebym cie˛ pos´lubił.
To słowo padło mie˛dzy nimi po raz pierwszy. A gdy
juz˙ oboje je rozwaz˙yli, okazało sie˛, z˙e ich podzieliło.
Petra zauwaz˙yła:
– Człowiek bierze s´lub, kiedy jest zakochany, kie-
dy uwaz˙a, z˙e uszcze˛s´liwi druga˛ osobe˛ i chce spe˛dzic´
z nia˛ z˙ycie.
101
GILL SANDERSON
– To brzmi jak całkiem sensowny plan.
– A ty uwaz˙asz, z˙e rodzina cie˛ popycha do tego
kroku. Z
˙
e los sprzysia˛gł sie˛ przeciw tobie i kaz˙e ci mnie
pos´lubic´. Niezalez˙nie od twojej woli.
– Sam czuje˛, z˙e powinienem – zacza˛ł znowu – ale
ostatnia rzecz, kto´ra˛ człowiek powinien robic´, to z˙enic´
sie˛ z poczucia obowia˛zku. Lubie˛ cie˛, i to bardzo, ale nie
mam pewnos´ci, czy...
– Słowo, kto´rego szukasz, to kocham – podsune˛ła.
– Skoro nie potrafisz nawet wymo´wic´ go głos´no, na
pewno to uczucie jest ci obce.
Dominik patrzył pose˛pnie w dal.
– Boje˛ sie˛ – wyznał. – Chce˛ unikna˛c´ pomyłki, dla
twojego dobra, dla dobra Eleanor, a takz˙e ze wzgle˛du
na siebie.
Mogła jedynie zgadywac´, ile kosztowało go to wy-
znanie. Zatrzymała wo´zek, obro´ciła Dominika ku so-
bie, wycia˛gne˛ła re˛ce i obje˛ła go. I zaraz potem wypu-
s´ciła go z obje˛c´.
– Doceniam to. Ale o czyms´ zapomniałes´.
– O czym?
– O mnie, o tym, co ja czuje˛. Miłos´c´ to uczucie
pomie˛dzy dwojgiem ludzi. Dajesz i bierzesz. Ja tez˙ nie
jestem pewna, co do ciebie czuje˛, w kon´cu tak mało cie˛
znam.
– To prawda.
– Pomoz˙emy ci z Eleanor. Poznamy cie˛ lepiej
i pozwolimy, z˙ebys´ nas poznał. Ale musisz cos´ wie-
dziec´. Nie zamierzam czekac´ do kon´ca z˙ycia, az˙
podejmiesz decyzje˛. Chce˛ z˙yc´ normalnie, i tak sie˛
stanie.
– To uczciwe postawienie sprawy. – Us´miechna˛ł
102
GILL SANDERSON
sie˛, a jej sie˛ zdawało, z˙e zas´wieciło słon´ce. – Wystar-
czy tych głe˛bokich mys´li jak na jeden dzien´. Cieszmy
sie˛ nim, moz˙e jakies´ rozwia˛zanie przyjdzie nam do
głowy, kiedy nie be˛dziemy go na siłe˛ szukac´.
– Niewykluczone.
Do kon´ca spaceru szli obok siebie w pogodnym
milczeniu. Kiedy wro´cili do samochodu, Dominik
os´wiadczył:
– A teraz mam dla was niespodzianke˛.
Tym razem pojechali w strone˛ wybrzez˙a. Po pew-
nym czasie Dominik skre˛cił z gło´wnej drogi i ostroz˙nie
prowadził samocho´d po wybojach przez pola i niewie-
lki las. Od czasu do czasu mie˛dzy drzewami błyskał
błe˛kit morza.
Zaparkowali na skraju wzgo´rza. Pod nimi widniała
zatoczka, do kto´rej prowadziła kre˛ta s´ciez˙ka. Znalez´li
miejsce w cieniu pote˛z˙nej skały. Petra usiadła na kocu,
a Dominik poszedł do samochodu po kosz z wik-
tuałami.
Na plaz˙y nie było pro´cz nich z˙ywej duszy, wie˛c
Petra bez skre˛powania karmiła dziecko piersia˛. Domi-
nik siadł obok niej z koszykiem i duz˙ym białym po-
jemnikiem.
– Co w tym jest?
– Czysta woda. Pomys´lałem... mo´głbym urza˛dzic´
jej pierwsza˛ lekcje˛ pływania. Potem spłukalibys´my
z niej słona˛ wode˛.
– Morze jest jeszcze za zimne.
Dominik pokazał na jeziorko mie˛dzy skałami.
– Ta woda jest ogrzana przez słon´ce.
– No dobrze – odparła Petra po zastanowieniu. –
Ona wprost uwielbia ka˛piel. Ale jak zacznie płakac´,
103
GILL SANDERSON
natychmiast ja˛ zabierz. Be˛dziesz sie˛ ka˛pał w tym
stroju?
– Przebiore˛ sie˛. Zabrałem ka˛pielo´wki i re˛czniki.
Z przyjemnos´cia˛ patrzyła na jego atletyczne ciało.
Podniecał ja˛, zawsze ja˛ podniecał.
Dominik zanio´sł co´rke˛ do jeziorka. Połoz˙ył sie˛
w wodzie, a Eleanor na swojej piersi. Mała piszczała
z zachwytu.
– Ona uwielbia wode˛! – zawołał.
Po paru minutach przynio´sł co´rke˛ Petrze. Wytarła ja˛
re˛cznikiem zmoczonym w czystej wodzie.
– Teraz pewnie zas´nie.
– Daj mi pie˛c´ minut, musze˛ troche˛ poc´wiczyc´.
Pobiegł na brzeg i rzucił sie˛ w fale. Szybkim
kraulem popłyna˛ł przed siebie, tak daleko, z˙e Petra
zacze˛ła sie˛ martwic´, a potem zawro´cił i ro´wnie szybko
wro´cił do brzegu. Biegł do nich po piasku. Petra podała
mu re˛cznik. Naste˛pnie połoz˙ył sie˛ na plecach, wsparty
o skałe˛, i trzymał dziecko na piersi, po´ki nie zasne˛ło.
– Miłe uczucie, prawda? – spytała po chwili. –
Przytulac´ ja˛, czuc´ przy sobie?
– Tak, przyjemne. Czasami zastanawiam sie˛, co
czuje w takiej chwili kobieta.
– Nie zastanawiaj sie˛ – poradziła mu. – To cie˛z˙ka
praca.
Widziała, jak spogla˛da na s´pia˛ca˛ Eleanor. Z fas-
cynacja˛, z miłos´cia˛. Doskonale znała to poczucie cudu,
z˙e jest sie˛ rodzicem tak małej, a przy tym tak idealnej
istoty. Dominik podnio´sł na nia˛ pełen rezerwy wzrok.
– Dziecko s´pi, a ja zgłodniałem po ka˛pieli. A ty?
Petra połoz˙yła co´rke˛ do torby-nosidełka, przykryła
ja˛ i zasłoniła przed słon´cem.
104
GILL SANDERSON
– Tez˙. Co masz w tym tajemniczym koszu?
– Zaskocze˛ cie˛.
Zacza˛ł od rozłoz˙enia obrusu. Potem wyja˛ł talerze,
szklanki i sztuc´ce. W kon´cu na obrusie znalazła sie˛
zadziwiaja˛ca rozmaitos´c´ plastikowych pojemniko´w
oraz miska, do kto´rej Dominik włoz˙ył sałate˛ i skropił ja˛
sosem.
– Sam to wszystko przygotowałes´? – spytała zdu-
miona.
– Cze˛s´ciowo. Koszyk poz˙yczyłem od Susie, ona
tez˙ powiedziała mi, co mam kupic´ i gdzie.
Znalazła sie˛ takz˙e butelka białego wina w chłodza˛-
cym pojemniku. Mieli do dyspozycji ro´z˙ne gatunki
mie˛sa i we˛dlin, trzy sałatki oraz pieczywo. Na deser
były czeres´nie i truskawki ze s´mietana˛ z kartonu.
Prawdziwa uczta. Kiedy skon´czyli jes´c´, Dominik na-
lał kawe˛ z termosu.
– Od miesie˛cy nie jadłam tak smacznie – stwier-
dziła Petra. – Moz˙esz teraz popilnowac´ małej. Nie
wzie˛łam kostiumu, ale zdejme˛ spodnie i troche˛ ochla-
pie˛ nogi.
Ruszyła w strone˛ wody. Drobne fale uderzały lekko
o jej kolana. Obejrzała sie˛. Dominik pakował koszyk,
nie spuszczaja˛c troskliwego spojrzenia z co´rki. Pewnie
wygla˛daja˛ jak idealna para. Dwoje ludzi z dzieckiem
na plaz˙y. Wro´ciła na koc i powiedziała:
– Chyba nie powinnis´my siedziec´ tu zbyt długo.
Dominik poderwał sie˛ na nogi.
– Jak chcesz, jestes´ jej matka˛ i piele˛gniarka˛. Moz˙e
jeszcze kiedys´ tu przyjedziemy?
– Moz˙e. – Pomys´lała, z˙e jest dla niego niesprawied-
liwa i dorzuciła: – Wejdziesz do nas na herbate˛? Nie
105
GILL SANDERSON
urza˛dze˛ ci takiej uczty, ale moge˛ zrobic´ grzanki z se-
rem albo jajka.
– Che˛tnie. I pomoge˛ ci połoz˙yc´ dziecko do ło´z˙ka.
Powro´t do Denham trwał dłuz˙ej niz˙ przewidywali,
poniewaz˙ drogi były zakorkowane. W domu Petra
postanowiła jeszcze raz wyka˛pac´ Eleanor, by miec´
pewnos´c´, z˙e zmyła z niej morska˛ so´l. Potem nakarmiła
ja˛ i połoz˙yła spac´. Dziewczynka była zme˛czona i za-
sne˛ła niemal od razu.
Zostało im po´ł butelki białego wina. Dominik nale-
gał, by dokon´czyli ja˛ do kolacji. Po posiłku Petra
wyniosła brudne naczynia i stwierdziła, z˙e za oknami
pociemniało.
– To był długi dzien´ – zauwaz˙yła. – Ale tak szybko
mina˛ł.
– Mina˛ł szybko, bo bylis´my szcze˛s´liwi – odparł
Dominik.
Kiedy to mo´wił, podrapał sie˛ po brzuchu.
– Tylko mi nie mo´w, z˙e cos´ cie˛ swe˛dzi.
– Pewnie nie spłukałem dokładnie soli. Jak tylko
wro´ce˛ do domu, wskocze˛ pod prysznic.
– Moz˙esz tutaj wzia˛c´ prysznic, jes´li chcesz.
– No dobrze – odparł po kro´tkim wahaniu.
Petra zastanawiała sie˛, co teraz nasta˛pi. I czego by
włas´ciwie chciała? W kon´cu jest pania˛ swojego losu.
Z łazienki dobiegł ja˛ szum wody, a gdy po chwili
urwał sie˛, była juz˙ prawie zdecydowana. Zastukała do
drzwi.
– Re˛czniki sa˛ w tej wysokiej szafce. Moge˛ wejs´c´?
Po chwili dotarł do niej stłumiony głos:
– Nie zamkna˛łem sie˛.
Stała z re˛ka˛ na klamce, zastanawiaja˛c sie˛, czy
106
GILL SANDERSON
podje˛ła włas´ciwa˛ decyzje˛. Ostatecznie nacisne˛ła klam-
ke˛ i weszła.
Dominik, opasany w biodrach białym re˛cznikiem,
spojrzał na nia˛ z powaga˛. Z długawych włoso´w woda
kapała mu na ramiona. A w jego oczach widniało
wyraz´ne poz˙a˛danie, i to włas´nie ostatecznie przekona-
ło Petre˛.
– Poz˙a˛danie nie jest zarezerwowane dla me˛z˙czyzn
– oznajmiła. – Chce˛, z˙ebys´ poszedł ze mna˛do ło´z˙ka. To
nie jest deklaracja miłos´ci ani nic w tym rodzaju, tylko
cos´, czego oboje pragniemy i co nam niez´le wychodzi.
– Jestes´ pewna?
– Tak, zupełnie pewna. Jestem tez˙ troche˛ zaz˙eno-
wana, ale wiem, czego chce˛. – Pochyliła głowe˛. – Te˛s-
kniłam za toba˛.
– Ja za toba˛ tez˙.
Wzie˛ła go za re˛ke˛ i zaprowadziła do sypialni.
– Zaczekaj na mnie. Ja tez˙ wezme˛ prysznic, dzien´
był taki gora˛cy.
Z szuflady w łazience Petra wyje˛ła nocna˛ koszule˛,
jednak po kro´tkim namys´le schowała ja˛ z powrotem.
Wzie˛ła prysznic i naga poszła do sypialni.
Juz˙ prawie zapadł zmierzch, pojedynczy promien´
zachodza˛cego słon´ca przes´wiecał przez zasłone˛. Do-
minik siedział na ło´z˙ku do połowy przykryty kołdra˛.
Petra przystane˛ła – umys´lnie wybrała takie miejsce,
gdzie jej ciało rozs´wietlała ro´z˙owa łuna zachodu. Prze-
sune˛ła dłonia˛ wzdłuz˙ blizny po cesarskim cie˛ciu.
– Musisz mnie przyja˛c´ taka˛, jaka jestem.
– Jestes´ pie˛kna. Wejdziesz do ło´z˙ka?
Uniosła kołdre˛ i ws´lizne˛ła sie˛ obok Dominika.
– Musze˛ cie˛ o czyms´ uprzedzic´, chociaz˙ jestes´ le-
107
GILL SANDERSON
karzem i sam to wiesz. Poprzednim razem było nam cu-
downie, teraz moz˙e tak nie byc´.
– Be˛de˛ szcze˛s´liwy, lez˙a˛c obok ciebie – odparł. –
Szcze˛s´liwy, z˙e moge˛ cie˛ przytulic´, pies´cic´, spac´ z to-
ba˛. Czuc´ twoje ciepło i two´j zapach, jedyny na s´wie-
cie. Dla mnie to i tak zbyt wiele.
Uwierzyła jego słowom, mimo tego, z˙e pokazywały
głe˛bie˛ uczucia i delikatnos´c´, o kto´re by go nie po-
sa˛dzała.
– Przestan´ tyle gadac´ i pocałuj mnie.
Słon´ce znikne˛ło za horyzontem, a oni odkrywali
swoje ciała. Odnalez´li rados´c´ w dotyku, satysfakcje˛
w delikatnej pieszczocie, kto´ra doprowadziła ich do
najwie˛kszej ekstazy, o jakiej Petra nawet nie s´niła.
Tuz˙ przed zas´nie˛ciem us´wiadomiła sobie jedna˛
waz˙na˛ rzecz – Dominik nie powiedział, z˙e ja˛ kocha.
108
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ SIO
´
DMY
Przywykła do samotnos´ci z dzieckiem i spała bardzo
czujnie. Naste˛pnego ranka obudziła sie˛ wczes´nie, gdy
Dominik pro´bował wstac´ cichaczem, i wycia˛gne˛ła do
niego re˛ke˛. Uja˛ł jej dłon´ i złoz˙ył na niej pocałunek.
– Musze˛ leciec´ do pracy – szepna˛ł. – Ale ty lez˙ so-
bie jeszcze, spro´buj zasna˛c´. Zadzwonie˛.
Nie zasne˛ła od razu. Słyszała, jak Dominik na pal-
cach podszedł do ło´z˙eczka co´rki i stał tam przez chwi-
le˛. Pie˛c´ minut po´z´niej trzasne˛ły drzwi wyjs´ciowe.
Została w ło´z˙ku, dopo´ki ciche kwilenie Eleanor nie
us´wiadomiło jej, z˙e dziecko chce jes´c´. Jak co dzien´ od-
była rytuał ka˛pieli i karmienia. Zazwyczaj działało to
nia˛ uspokajaja˛co. Tego ranka było inaczej.
Eleanor marudziła bardziej niz˙ zwykle. Petra nie
obawiała sie˛, z˙e to cos´ powaz˙nego, sa˛dziła, z˙e to raczej
napad złego humoru. Po chwili jednak pomys´lała z le˛-
kiem, czy nie przesadzili poprzedniego dnia. Moz˙e wy-
cieczka dała sie˛ małej we znaki. Petra pokołysała ja˛ tro-
che˛ w wo´zku, a gdy dziewczynka zasne˛ła, wywiozła ja˛
na patio. Teraz sama mogła wzia˛c´ ka˛piel, ubrac´ sie˛
i zjes´c´ s´niadanie, a takz˙e przemys´lec´, dlaczego dopadło
ja˛ lekkie przygne˛bienie.
Miniony dzien´ był pełen wspaniałych przez˙yc´, a noc
niewypowiedzianej rozkoszy. Tym wie˛kszej, z˙e to ona
ja˛ zainicjowała. Zyskała na tym jej pewnos´c´ siebie.
A jednak... jednak nie usłyszała słowa ,,kocham’’.
Dominik mo´gł przynajmniej napomkna˛c´, z˙e istnieje
szansa na wspo´lna˛ przyszłos´c´. Czy rzeczywis´cie maja˛
taka˛ szanse˛?
Przypomniała sobie Kena. Nie, nie ma poro´wnania.
Ken był z ołowiu, a Dominik ze złota. Trwała przy Ke-
nie, choc´ wiedziała, z˙e to beznadziejne. Powinna była
zostawic´ go wiele miesie˛cy wczes´niej, niz˙ to w kon´-
cu zrobiła.
Jak długo zatem ma teraz czekac´, łudzic´ sie˛, z˙e
Dominik cos´ jej obieca? Włas´nie jej, a nie jej i jego
dziecku.
Na jej twarz wypłyna˛ł ironiczny us´miech. Paradok-
salnie odkryła włas´nie, z˙e jest silna˛ kobieta˛.
W porze lunchu zadzwonił uradowany Simon. Petra
pro´bowała mo´wic´ podobnie radosnym tonem, ale jakos´
jej to nie wychodziło. Simon bezbłe˛dnie to wyczuł.
– Masz jakis´ problem?
– Nic nowego, mo´j drogi. Jestem niezame˛z˙na˛ mat-
ka˛, a to nie jest stan, kto´ry przynosi człowiekowi ra-
dos´c´ czy choc´by zadowolenie. – Zas´miała sie˛ gorz-
ko. – Ale narzekam, co? Ciekawe, ile samotnych matek
ma tyle szcze˛s´cia co ja?
– Masz szcze˛s´cie i przyjacio´ł – zapewnił Simon.
– Posłuchaj, musze˛ teraz cos´ załatwic´. Mo´głbym po´z´-
niej wpas´c´ do ciebie? Mam dobre wies´ci.
– No jasne. Zawsze moz˙esz do nas wpas´c´. A jakie
to wies´ci?
– Powiem ci, jak sie˛ zobaczymy.
Jednak nie od razu po przyjez´dzie Simona poznała
powo´d jego rados´ci.
110
GILL SANDERSON
– Mo´w pierwsza. Cos´ ci lez˙y na wa˛trobie, nie o-
szukasz mnie. Powiedz mi, o co chodzi. Człowiekowi
jest lz˙ej na sercu, jak podzieli sie˛ z kims´ kłopotami.
– Chodzi o Dominika. Odwiedza mała˛, ma bzika na
jej punkcie. Ale nie mam poje˛cia, co czuje do mnie,
i nie mam ochoty czekac´. To wszystko. A co u ciebie?
Simon zmarszczył czoło.
– Moz˙esz sie˛ nigdy nie dowiedziec´, co Dominik
czuje. Pewnie on sam nie potrafi tego zdefiniowac´, bo
nadal jest w szoku.
– Miał kilka tygodni, z˙eby sie˛ otrza˛sna˛c´. Jestes´
przesadnie wielkoduszny. No ale co dobrego u ciebie?
Umieram z ciekawos´ci.
Simon popatrzył na nia˛ z us´miechem.
– Zaproponowano mi prace˛ w najwie˛kszym szpita-
lu w Leeds. Spełniło sie˛ moje marzenie. To znakomita
placo´wka, oddział o mie˛dzynarodowej renomie.
Petra zarzuciła mu ramiona na szyje˛.
– Tak sie˛ ciesze˛! Zasłuz˙yłes´ na to. Pomys´l tylko,
kto´regos´ dnia be˛de˛ mogła powiedziec´, z˙e znałam sław-
nego doktora Simona Bradleya, kiedy był jeszcze mło-
dy i nieznany.
Policzki Simona poczerwieniały, ale w jego spoj-
rzeniu widac´ było wahanie.
– Tak, kto´regos´ dnia – rzekł. – Poza tym dostane˛
lepsze wynagrodzenie i dadza˛ mi mieszkanie w po-
bliz˙u szpitala. Wygla˛da na to, z˙e jestem na dobrej dro-
dze, tylko...
– No mo´w. Co cie˛ trapi? Rozmawiasz z przyjacie-
lem.
– Byłoby łatwiej, gdybys´ nie wygrała tych pienie˛-
dzy – mrukna˛ł. – Chociaz˙ bardzo sie˛ z tego ciesze˛. Ale
111
GILL SANDERSON
w z˙yciu licza˛ sie˛ nie tylko pienia˛dze. – Wzia˛ł głe˛boki
oddech i zebrał siły. – Czy zamieszkałabys´ ze mna˛
w Leeds? – spytał w kon´cu. – Oz˙eniłbym sie˛ z toba˛,
choc´by jutro, ale wiem, z˙e masz... wa˛tpliwos´ci. W kaz˙-
dym razie moglibys´my zamieszkac´ razem, a ja pocze-
kałbym na twoja˛ decyzje˛.
Petra była zarazem zaskoczona i poruszona. Juz˙
przedtem Simon proponował jej swoje mieszkanie,
a teraz nabrała stuprocentowej pewnos´ci, z˙e ja˛ kocha.
Tylko...
– Simon, wiesz, z˙e cze˛sto jestes´ obecny w moich
mys´lach, bardzo cze˛sto. I ja...
Unio´sł re˛ke˛.
– Wiem, zaskoczyłem cie˛. Poza tym jeszcze nie
odzyskałas´ sił po zabiegu. Nie chce˛ naciskac´ i nie
oczekuje˛ w tej chwili odpowiedzi. Przemys´l to po
prostu. A kiedy juz˙ podejmiesz decyzje˛, daj mi znac´.
Petra us´ciskała go ponownie i poczuła, jak łza spły-
wa po jej policzku.
– Masz racje˛ – odparła. – Jeszcze do siebie nie
doszłam. Jestem szcze˛s´liwa i płacze˛. To wielkie szcze˛-
s´cie miec´ takiego przyjaciela jak ty. Nie odpowiem ci
teraz, ale nie kaz˙e˛ ci długo czekac´.
– To mi odpowiada.
– Mam do ciebie pros´be˛. W przyszłym tygodniu sa˛
chrzciny Eleanor. Czy zechciałbys´ byc´ jej ojcem
chrzestnym? W kon´cu tobie włas´nie zawdzie˛cza z˙ycie.
– Nic nie sprawiłoby mi wie˛kszej rados´ci.
Dziesie˛c´ minut po´z´niej Simon wyszedł. Petra usia-
dła i zadała sobie pytanie, czy mogłaby go pos´lubic´.
Nie spodziewała sie˛ kolejnej komplikacji w swoim
z˙yciu, sa˛dziła, z˙e ma ich juz˙ dosyc´. Pierwsza˛ reakcja˛
112
GILL SANDERSON
na propozycje˛ Simona była stanowcza odmowa. On
nigdy nie wzbudzi w niej takiej namie˛tnos´ci, jaka˛ bu-
dzi Dominik. Ale czy namie˛tnos´c´ wystarczy do zbudo-
wania udanego zwia˛zku? Simon otoczyłby miłos´cia˛
ja˛ i Eleanor oraz dzieci, kto´re przyszłyby ewentual-
nie na s´wiat. Poza tym, chociaz˙ to nie najwaz˙niej-
sze, niewa˛tpliwie odniesie sukces zawodowy.
Rozmys´lania przerwał jej dzwonek do drzwi.
W progu stał Dominik z bukietem kwiato´w i ziryto-
wana˛ mina˛. Z niewiadomego dla niej powodu znikne˛ła
bliskos´c´, kto´ra poła˛czyła ich minionej nocy.
– To dla ciebie. – Wre˛czył jej kwiaty.
– Dzie˛kuje˛, sa˛ pie˛kne. – Nie przesadziła, dostała
wspaniałe ro´z˙e, białe, czerwone i z˙o´łte. Jej z˙ycie ostat-
nimi czasy wypełnione jest ro´z˙ami.
– Jez˙eli pozwolisz, chciałbym zajrzec´ do Eleanor –
oznajmił i skierował sie˛ prosto na patio.
Tymczasem Petra ułoz˙yła ro´z˙e w wazonie w kuchni.
Oboje ro´wnoczes´nie wro´cili do salonu.
– Był u mnie Simon Bradley – poinformowała.
– Widziałem jego samocho´d. Czekałem, az˙ sobie
po´jdzie.
A wie˛c to z tego powodu jest zły. No co´z˙, niedobrze.
– Zaproponowano mu prace˛ w Leeds.
– Ciesze˛ sie˛.
– Powinienes´, w kon´cu to dzie˛ki niemu z˙yje twoja
co´rka.
W tym momencie Dominik zrobił zawstydzona˛
mine˛.
– Zawsze uwaz˙ałem go za s´wietnego lekarza.
– To dobrze. Mo´wiłam ci, z˙e zaplanowałam chrzest
Eleanor na przyszły tydzien´? Poprosiłam Simona, z˙eby
113
GILL SANDERSON
został ojcem chrzestnym. Jack be˛dzie drugim ojcem
chrzestnym, a Jane, z˙ona Chrisa Fieldinga, matka˛
chrzestna˛.
– S
´
wietnie sobie radzisz, wszystko zorganizowa-
łas´. Nawet moja˛ rodzine˛ – zauwaz˙ył chłodno.
– Teraz to takz˙e rodzina Eleanor, i pamie˛taj, z˙e oni
chca˛ miec´ z nia˛ kontakt. A co do tego, z˙e jestem dobrze
zorganizowana... No co´z˙, samotna matka moz˙e pole-
gac´ wyła˛cznie na sobie.
– Gdybys´ mnie uprzedziła... – zacza˛ł ze złos´cia˛
i wzruszył ramionami. – Rozumiem, z˙e tez˙ jestem
zaproszony?
– Oczywis´cie. W kon´cu jestes´ ojcem. Ceremonia
odbe˛dzie sie˛ w kos´ciele s´w. Pawła, a potem pojedzie-
my do domu twojego brata.
– Mo´j brat jest ro´wnie dobrym organizatorem co ty.
Jako prawnik ma to we krwi. No i kocha dzieci. Ale
czy... czy Simon to dobry wybo´r? Skoro sie˛ przepro-
wadza...
– Simon to idealny kandydat na ojca chrzestnego.
Potem Petra powiedziała kilka sło´w, sama nie wie-
dza˛c dlaczego, z pełna˛ s´wiadomos´cia˛, z˙e sprowokuje
Dominika. Moz˙e z powodu chłodu, kto´ry jej okazywał,
a kto´ry tak ostro kontrastował z namie˛tnos´cia˛ minionej
nocy.
– Simon poprosił mnie o re˛ke˛.
– Aha – odparł Dominik lodowatym tonem. – I co
mu odpowiedziałas´?
– Dał mi czas na przemys´lenie propozycji. Przypu-
szczam, z˙e moja odpowiedz´ be˛dzie negatywna. Gdy-
bym podje˛ła inna˛ decyzje˛, byłabym wobec niego nie-
uczciwa.
114
GILL SANDERSON
– Rozwaz˙ to. Moz˙e to dobry pomysł. To przy-
zwoity człowiek z niezłymi perspektywami. Po´jde˛ juz˙,
wymkna˛łem sie˛ na godzinke˛ z pracy. Be˛dziemy w kon-
takcie.
Wyszedł, nie całuja˛c jej nawet w policzek. Ona zas´
uznała, z˙e znakomicie to rozegrała. Prawda?
Kiedy wypisywano Eleanor ze szpitala, Chris Fiel-
ding oznajmił, z˙e chce ja˛ widziec´ co najmniej raz w ty-
godniu, i to przez kilka tygodni.
Podczas kolejnej wizyty Eleanor została zwaz˙ona
i zbadana. Petra z go´ry znała wyniki, bo jej co´rka
była w s´wietnej kondycji. Chris zaprosił po´z´niej Pe-
tre˛ do swojego pokoju, a kiedy pili kawe˛, dziecko
gaworzyło w wo´zku.
– Zadomowiłas´ sie˛ juz˙ w nowym mieszkaniu? – spy-
tał. – Nie trzeba ci w czyms´ pomo´c?
– Bardzo nam tam dobrze. Pojawiaja˛ sie˛ problemy,
ale dajemy sobie z nimi rade˛. No i mamy przyjacio´ł, do
kto´rych moz˙na zadzwonic´ w razie czego.
– No to dlaczego jestes´ przybita? Znam cie˛, widze˛,
z˙e chcesz to ukryc´, ale cos´ cie˛ gryzie. To depresja po-
porodowa, czy moz˙e cos´ wie˛cej?
Petra darzyła Chrisa zaufaniem.
– To z powodu Dominika – przyznała. – Nie wiem,
co z nim zrobic´. A mo´wia˛c s´cis´lej, co ze soba˛ zrobic´.
– Rozumiem. To znaczy, z˙e cie˛ odwiedza? Sa˛dzi-
łem, z˙e po wygranej zerwałas´ z nim kontakty.
– Wpada do mnie, poniewaz˙... poniewaz˙ chce wi-
dziec´ dziecko. Zakochał sie˛ w niej.
– Ale nie w tobie?
– Co´z˙, jez˙eli nawet, to mi tego nie powiedział.
115
GILL SANDERSON
Chwilami całkiem niez´le sie˛ dogadujemy. A innym
razem jestes´my dla siebie niemili.
– Kochasz go?
To było podstawowe pytanie, a Petra nie była prze-
konana, czy potrafi na nie odpowiedziec´.
– Nie mam szcze˛s´cia do miłos´ci – odparła. – Jakos´
mi to nie wychodzi. Chyba... pokochałabym go, gdyby
mi pozwolił. Bywa, z˙e jest nam ze soba˛ dobrze, ale on
nie przekracza pewnej granicy. Nie potrafie˛ tak z˙yc´.
– Chciałabys´, z˙ebym z nim porozmawiał?
– Nie! Sam musi sobie z tym poradzic´, albo razem
ze mna˛.
– Dobra odpowiedz´ – mrukna˛ł. – Wie˛c mo´wisz, z˙e
przez niego jestes´ nie w sosie. Bo nie wiesz, na czym
stoisz?
– Włas´nie.
– Czy zamierzasz postawic´ sobie jaka˛s´ granice˛
czasowa˛? Na przykład miesia˛c, dwa miesia˛ce... i albo
dojdziecie do porozumienia, albo wykluczasz go na
zawsze?
Słowa Chrisa zabrzmiały wre˛cz brutalnie. A jednak
Petra z nieche˛cia˛ musiała przyznac´, z˙e Chris ma racje˛.
– Tak – stwierdziła. – Dam sobie czas. Troche˛ cza-
su. Jez˙eli nic sie˛ nie wyjas´ni, skon´cze˛ z tym. Jak po-
wiedziałes´, wyklucze˛ Dominika ze swojego z˙ycia.
– Skoro uwaz˙asz, z˙e to rozwia˛zanie jest słuszne...
Powiesz mu o tym?
– Nie. Musi podja˛c´ decyzje˛ bez presji z mojej
strony.
W naste˛pnym tygodniu Dominik odezwał sie˛ do
Petry tylko raz. Zadzwonił kto´regos´ popołudnia, a ro´w-
116
GILL SANDERSON
noczes´nie z telefonem rozległ sie˛ dzwonek do drzwi.
Petra najpierw podniosła słuchawke˛, a jej serce pod-
skoczyło na dz´wie˛k znajomego głosu, kto´ry brzmiał
przyjaz´nie i pojednawczo.
– Wybacz, z˙e nie dzwoniłem – rzekł – i z˙e byłem...
ostatnio troche˛ szorstki. Zwłaszcza po takiej nocy.
Praca mnie dołuje. Wiesz, z˙e zamykaja˛ oddział w Den-
ham? Na tydzien´ albo dwa, dopo´ki nie skon´cza˛ robo´t
budowlanych. Kieruja˛ do nas wszystkie wypadki, ale
z˙adnego dodatkowego personelu. Istny dom wariato´w.
Było to ro´wnoczes´nie wyjas´nienie i przeprosiny.
Tymczasem ktos´ znowu zastukał do drzwi.
– Nic nie szkodzi – odparła Petra. – Widziałam
robotniko´w, kto´rzy kra˛z˙a˛ po budynku. Ale przyje-
dziesz na chrzest?
– Oczywis´cie. Ubierzesz Eleanor w sukienke˛, kto´ra˛
przywiozłem jej z Amsterdamu?
– Tak. Eleanor wygla˛da w niej cudownie.
Za trzecim razem dzwonek do drzwi zadzwonił
jakby ciszej, co znaczyło, z˙e gos´c´ ma dosyc´ czekania.
Petra wiedziała, kto to. Nawalił jej bojler i musiała
wykonac´ wiele telefono´w, by znalez´c´ hydraulika, kto´-
ry obiecał, z˙e od razu przyjedzie. Krzykne˛ła do słucha-
wki:
– Musze˛ kon´czyc´, ktos´ przyszedł. Moz˙esz potem
zadzwonic´?
– Spro´buje˛.
Nie miała czasu, by analizowac´ jego ton, bo juz˙
biegła do drzwi. Nie moz˙e sie˛ przeciez˙ obejs´c´ bez cie-
płej wody.
Nadeszła niedziela, dzien´ chrztu Eleanor. Petra była
117
GILL SANDERSON
ciekawa, co ten dzien´ przyniesie. Po raz pierwszy ona,
Eleanor i Dominik pokaz˙a˛ sie˛ razem publicznie. Domi-
nik ze swoim dzieckiem i... i matka˛ dziecka. Jak on to
przyjmie? Czy be˛dzie skre˛powany? Moz˙e włas´nie ten
dzien´ przyniesie jakies´ rozstrzygnie˛cia.
Zaproponowała, z˙e przyjedzie wczes´niej do domu
Jacka i pomoz˙e im w przygotowaniach, ale Jack po-
kre˛cił głowa˛.
– To twoje s´wie˛to, twoje i Eleanor. Jestes´cie naszy-
mi gos´c´mi. – Po czym dodał z us´miechem: – Jeszcze
be˛dziesz miała okazje˛ popracowac´.
Petra kupiła sobie nowa˛ suknie˛, biało-srebrna˛, a do
tego szalony pa˛sowy kapelusz ze słomki. W kon´cu nie
co dzien´ s´wie˛tuje sie˛ chrzest co´rki.
Jack wyszedł jej na spotkanie zdenerwowany jak
nigdy.
– Mary włas´nie dostała wiadomos´c´ ze szpitala. Do-
minik nie przyjedzie, jest zbyt zaje˛ty. Nawet nie za-
dzwonił sam, tylko kazał asystentce przekazac´ infor-
macje˛. Mam ochote˛ wzia˛c´ za słuchawke˛ i tak mu na-
gadac´, z˙e w te pe˛dy przyleci.
– Nie ro´b tego – odparła Petra. – Wiem, z˙e jest za-
je˛ty. Naprawde˛ chciał przyjechac´, pewnie jest mocno
rozz˙alony.
Tymi słowami uspokoiła Jacka i nie mogła potem
okazac´, jak głe˛boko jest rozczarowana.
Pojechali do kos´cioła. Petra była zdumiona, ilu
znajomych przybyło zobaczyc´ jej co´rke˛. Msza była
bardzo uroczysta, a sympatyczny wikary oznajmił, z˙e
im głos´niej płacza˛ dzieci, kto´rym udziela chrztu, tym
bardziej je lubi. Po mszy Petra wyszła na dziedziniec
kos´cioła z co´rka˛ i Penny. Rodzina i znajomi stali
118
GILL SANDERSON
w grupkach i rozmawiali. Raptem Penny pobiegła do
ojca, a Petra została sama.
Wo´wczas podeszła do niej kobieta o miłej, mat-
czynej twarzy. Petra widziała ja˛ wchodza˛ca˛ do kos´cio-
ła po rozpocze˛ciu mszy.
– Czy mogłabym zobaczyc´ dziecko? – spytała ko-
bieta.
Petra z duma˛ odkryła Eleanor.
– S
´
liczna – oznajmiła nieznajoma. – Usta ma po
ojcu.
Petra spojrzała na nia˛ niepewnie.
– Zna pani ojca?
– Dominik Tate. Znam go, odka˛d skon´czył pie˛tnas´-
cie lat. Jestem Susie Cash.
– Pani jest siostra˛ oddziałowa˛! Poznaje˛ pani głos.
To pani przysłała mi te pie˛kne kwiaty i czekoladki.
– Tak. Czasami trzeba Dominikiem troche˛ pokiero-
wac´.
Susie wyje˛ła z torebki mała˛ paczuszke˛ w srebrnym
papierze i nies´miało podała ja˛ Petrze.
– Mam nadzieje˛, z˙e pani nie obraz˙e˛. Kupiłam Elea-
nor drobny prezent. To medalik, moz˙e jej sie˛ spodo-
ba, jak troche˛ podros´nie.
– Bardzo dzie˛kuje˛. Jedziemy teraz do domu Jacka,
moz˙e pojedzie pani z nami? Serdecznie zapraszam.
Susie spojrzała na nia˛ z us´miechem.
– Che˛tnie, gdybym nie była taka zme˛czona. Dopie-
ro co zeszłam z czternastogodzinnego dyz˙uru. Dalej
bym tam siedziała, gdyby Dominik mnie nie wyrzucił.
Be˛dzie zły, jak dowie sie˛, z˙e tu przyjechałam, zamiast
spac´. To cały on. Złos´ci sie˛, ale nie trzeba zwracac´ na to
uwagi.
119
GILL SANDERSON
– Tak, zapewne ma pani racje˛ – odparła Petra.
Zdawała sobie sprawe˛, z˙e Susie nie przesadza, tłuma-
cza˛c sie˛ zme˛czeniem. – A u Dominika wszystko w po-
rza˛dku?
– Chyba doszedł do wniosku, z˙e sen jest dla mie˛-
czako´w. Wie pani, z˙e w pobliz˙u Calthorpe zorganizo-
wano wielka˛ wystawe˛ rolnicza˛? To coroczna impreza,
i zawsze mamy wtedy ruch na oddziale. Na dodatek
brak nam personelu. Ale Dominik uwaz˙a, z˙e on da
wszystkiemu rade˛. Sam, oczywis´cie. – Raz jeszcze
obje˛ła wzrokiem Eleanor, a potem dodała: – Nau-
czyłam sie˛ nie wtra˛cac´ swoich trzech groszy do z˙ycia
Dominika, ale mam dla niego wiele ciepłych uczuc´. To
dobry człowiek, Petro, lepszy niz˙ mu sie˛ zdaje.
– Czasami okazuje to w dosyc´ oryginalny sposo´b.
– Wiem, ale to nie zmienia faktu. Musze˛ juz˙ is´c´.
Mam nadzieje˛, z˙e was jeszcze zobacze˛, pania˛ i Elea-
nor.
Petra odprowadzała ja˛ wzrokiem. Polubiła Susie,
choc´ rozmawiały ledwie pare˛ minut, była tez˙ pod wra-
z˙eniem tego, co Susie mo´wiła o Dominiku.
– Ciociu Petro, jedziemy do domu. Powiedziałas´,
z˙e ładnie mi w tej sukience i z˙e mogłabym sobie zrobic´
zdje˛cie z Eleanor! – wołała Penny. To był jeden z naj-
bardziej ekscytuja˛cych dni w jej z˙yciu.
– Dobrze, kochanie, juz˙ ide˛.
W domu Jacka i Mary czekał wspaniale zaopatrzony
bufet. Mno´stwo rozmaitych oso´b pragne˛ło złoz˙yc´ Pet-
rze gratulacje. Eleanor otrzymała sporo prezento´w.
Rados´c´ Petry przyc´miewał jednak smutek. Czułaby sie˛
o wiele lepiej, gdyby u jej boku był Dominik.
W ogrodzie zrobiono wiele pamia˛tkowych zdje˛c´.
120
GILL SANDERSON
Na jednym z nich była Sally, Petra i Eleanor – trzy
pokolenia. Petra zamierzała oprawic´ je i powiesic´
w salonie. Wygłoszono tez˙ kilka okolicznos´ciowych
przemo´wien´ i wzniesiono szampanem toast za zdrowie
dziecka.
Petra zapytała Jacka, czy chciałby zaproponowac´
jakis´ toast, a on przekazał ten honor Simonowi. A za-
tem zwro´ciła sie˛ do Simona, kto´ry przyja˛ł te˛ propozy-
cje˛ z rados´cia˛.
– Panie i panowie, jez˙eli wasze kieliszki sa˛ pełne,
czy moge˛ prosic´ o chwile˛ uwagi?
Była to dobra mowa. Simon przypomniał zebranym,
z˙e Eleanor przyszła na s´wiat przed czasem i z˙e jej z˙yciu
zagraz˙ało niebezpieczen´stwo. A takz˙e, z˙e uratował je
personel oddziału noworodko´w specjalnej troski.
– Nalez˙ałem do tego zespołu, zawsze cie˛z˙ko praco-
walis´my dla naszych podopiecznych, ale ta walka była
dla nas o wiele waz˙niejsza, bo Petra była jedna˛ z nas.
Simon urwał, rozległy sie˛ oklaski.
– Petra jest sierota˛ – podja˛ł – a teraz widzimy ja˛
w otoczeniu nowej rodziny. Babcia, ciocia, wuj, i byc´
moz˙e najwaz˙niejsza ze wszystkich kuzynka Penny – to
rodzina Eleanor. – Ponownie przerwały mu oklaski.
– Brakuje ws´ro´d nas jednej osoby, Dominika, ojca
Eleanor.
Petra poczuła dreszcz przeraz˙enia, kto´ry przebiegł
po zebranych. Czy Simon chce zepsuc´ wspaniała˛
atmosfere˛, narobic´ jej kłopotu? Ze strachu rozbolał ja˛
z˙oła˛dek.
– Dominik bardzo pragna˛ł byc´ tu z nami, ale
odpowiada za swo´j oddział. Dostalis´my wiadomos´c´, z˙e
panuje tam sytuacja kryzysowa i potrzebna jest kaz˙da
121
GILL SANDERSON
para ra˛k. Przykro nam, z˙e Dominika nie ma tutaj, ale
moz˙emy sie˛ pocieszyc´ tym, z˙e kilka rannych oso´b jest
niezmiernie wdzie˛cznych losowi za taki obro´t sprawy.
Dominik ratuje ludzkie z˙ycie. Jestem przekonany, z˙e
kiedy Eleanor podros´nie, be˛dzie dumna, z˙e jej ojciec
dokonał takiego wyboru. Panie i panowie, wznosze˛
toast za Eleanor Sally Morgan.
Zebrani powto´rzyli toast, zabrze˛czało szkło.
Po przemo´wieniu Petra przespacerowała sie˛ z co´rka˛
na re˛kach, by wszyscy mogli ja˛ zobaczyc´, a potem
oddała Eleanor babci i poszukała Simona.
– Wspaniała mowa – pochwaliła. – Okazałes´ tyle
bezinteresownej szlachetnos´ci.
Simon wzruszył ramionami.
– Powiedziałem tylko prawde˛. Ciesze˛ sie˛, jez˙eli
sprawiłem tobie i innym przyjemnos´c´.
– Sprawiłes´, i to wielka˛.
Simon patrzył na nia˛, cze˛s´ciowo z le˛kiem, cze˛s´-
ciowo z nadzieja˛. Petra kontynuowała rozmowe˛, nie
daja˛c mu dojs´c´ do słowa:
– W zeszłym tygodniu zadałes´ mi pytanie, i mo´wi-
łes´, z˙ebym nie spieszyła sie˛ z odpowiedzia˛. Wie˛c nadal
mys´le˛.
– Ty mys´l, a ja be˛de˛ z˙ył nadzieja˛. A teraz nie chce˛
cie˛ zatrzymywac´.
Kiedy gos´cie powoli zacze˛li sie˛ rozchodzic´, Jack
zaproponował Petrze, by u nich została. Ale ona wolała
wro´cic´ do domu. Ten dzien´ przynio´sł mase˛ wraz˙en´.
Poza tym Mary, Penny i Jack szykowali sie˛ na waka-
cyjny wyjazd. Im takz˙e nalez˙y sie˛ odpoczynek.
Połoz˙ywszy sie˛ do ło´z˙ka, Petra pomys´lała o Simo-
nie. Nie szcze˛dziłby sił, by ja˛ uszcze˛s´liwic´. U jego
122
GILL SANDERSON
boku z˙yłaby spokojnie i bezpiecznie. Ale to za mało.
Trzeba spojrzec´ prawdzie w oczy. Ona kocha Domini-
ka. Byłoby nieuczciwe z jej strony wychodzic´ za
Simona ze s´wiadomos´cia˛, z˙e jest dla niej na drugim
miejscu.
Ale co z Dominikiem? Ponownie przypomniała
sobie uwage˛ Susie, z˙e to człowiek, w kto´rym kryje sie˛
wiele dobra. Do niego nalez˙y udowodnienie, z˙e to
prawda. Ona zrobiła juz˙ wszystko, co w jej mocy.
123
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ O
´
SMY
Dominikowi przypadła nocna zmiana przed dniem
chrztu Eleanor. Liczył na to, z˙e zdoła przespac´ pare˛
godzin w pokoju lekarskim. Niestety, wyszło inaczej,
bo jeden za drugim, w nieprzewidzianych odste˛pach
czasu napływali chorzy. Trzykrotnie Dominik kładł sie˛
i zamykał oczy, i za kaz˙dym razem po chwili Susie
potrza˛sała jego ramieniem. W kon´cu zrezygnował ze
spania.
Nie był pewien, czy chce uczestniczyc´ w chrzci-
nach, mimo z˙e matka, brat ani przyjaciele nie zadawa-
liby mu kre˛puja˛cych pytan´. A jednak niewypowiedzia-
ne pytania widniałyby w oczach wszystkich zebra-
nych, a opro´cz pytan´ byc´ moz˙e oskarz˙enia.
Petra oznajmiła mu, z˙e co´rka otrzyma imiona Elea-
nor Sally, to drugie, by uhonorowac´ matke˛ Dominika.
Ale co pomys´la˛ gos´cie o nazwisku? Dlaczego Morgan,
a nie Tate?
Kon´czył zapisywac´ dane ostatniego pacjenta, far-
mera, kto´ry potkna˛ł sie˛ na własnym podwo´rku i złamał
re˛ke˛ w okolicy nadgarstka.
– Jest lato – skarz˙ył sie˛ smutno farmer. – Dla mnie
to najpracowitszy okres w roku.
Dominik okazał mu wspo´łczucie, ale co´z˙ mo´gł po-
radzic´?
– Nie wolno panu przez jakis´ czas pracowac´ ta˛ re˛-
ka˛. Jes´li pan spro´buje, be˛dzie jeszcze gorzej. Przykro
mi, panie Giddens.
– No co´z˙, dzie˛kuje˛, doktorze.
Kaz˙dy ma jakies´ problemy, pomys´lał Dominik.
– Jestes´ pilnie potrzebny. – Susie zajrzała do ga-
binetu.
– Juz˙ ide˛. Ja zaczne˛, a potem pacjenta przejmie
Julie Marsden.
– Julie cie˛ nie zasta˛pi, to Julie jest pacjentka˛.
– Co?!
Przeciez˙ pada z no´g, a poza tym ma chrzciny co´rki!
– Sama moge˛ sie˛ zdiagnozowac´ – je˛kne˛ła Julie.
– Od jakiegos´ czasu mam kłopoty z wyrostkiem, ale
zawsze samo przechodziło. Wczoraj wieczorem po-
czułam sie˛ fatalnie, cała˛ noc wymiotowałam, a potem
zacze˛ły sie˛ bo´le.
– Zobaczymy – rzekł ponuro Dominik.
Badał jej brzuch bardzo delikatnie, a i tak za kaz˙dym
dotykiem jego re˛ki Julie wstrzymywała oddech.
– Okej, to wyrostek – stwierdził. – Trzeba go wy-
cia˛c´, nie ma co czekac´. Zadzwonie˛ na chirurgie˛, z˙eby
przygotowali sale˛ operacyjna˛.
– Dzie˛kuje˛. Przykro mi, z˙e cie˛ zostawiam samego
na posterunku.
– Nie zawracaj sobie tym głowy. Poprosze˛, z˙eby
znalez´li mi zaste˛pstwo w Denham.
Wiedział, z˙e to wcale nie be˛dzie proste. Na oddziale
musi byc´ choc´ jeden dos´wiadczony lekarz. No i jeszcze
ta wystawa rolnicza w Calthorpe. Nie braknie im dzis´
pracy.
Mimo wszystko zatelefonował do szpitala w Den-
ham, gdzie obiecali mu, bez wielkiej nadziei, zrobic´, co
125
GILL SANDERSON
sie˛ da. Poprosili, by na razie został w pracy. Czy miał
wybo´r?
Dzien´ był upalny, na wystawe˛ rolnicza˛ przyjechało
wie˛cej gos´ci, niz˙ sie˛ spodziewano, a na domiar złego
spora ich cze˛s´c´ uległa rozmaitym wypadkom. Nic po-
waz˙nego, ale poszkodowanych było wielu.
– Widziałes´ poczekalnie˛? – spytała Susie. – Wy-
gla˛da zupełnie jak peron podmiejskiej kolejki podczas
strajku kolejarzy.
– Nawet mi nie mo´w.
Susie na ochotnika została po godzinach, ale miała
juz˙ swoje lata i nie była tak wytrzymała. Kiedy upus´ci-
ła tace˛ z narze˛dziami, a potem zatoczyła sie˛, Dominik
wiedział, z˙e Susie ma dos´c´.
– Byłas´ bardzo dzielna – oznajmił – ale nie moz˙esz
dłuz˙ej pracowac´ bez odpoczynku. To nie jest pros´ba,
tylko polecenie słuz˙bowe. Idz´ do domu.
– Ale...
– Do domu!
Susie wyszła, a pacjento´w wcia˛z˙ przybywało. Było
ich tylu, z˙e Dominik musiał przekazac´ wiadomos´c´
przez asystenta, z˙e nie zda˛z˙y na chrzest.
– Doktorze Tate, zaraz be˛dzie karetka! – zawołała
jedna z piele˛gniarek. – Jeden z gos´ci wystawy dostał
zawału. Me˛z˙czyzna, około siedemdziesia˛tki. Pro´bowa-
li go reanimowac´, ale bez skutku.
Czekał z zespołem przed wejs´ciem na oddział.
Z oddali słyszeli juz˙ sygnał karetki, kto´ra po chwili
wjechała na parking. Starszy me˛z˙czyzna był przypie˛ty
do noszy. Dominik zerkna˛ł na jego twarz, po czym
przenio´sł wzrok na piele˛gniarza. Ten pokre˛cił głowa˛
i poinformował cicho:
126
GILL SANDERSON
– To musiało sie˛ stac´ dziesie˛c´ minut przed naszym
przyjazdem. Policjant pro´bował metody usta-usta i ma-
saz˙u serca, ale bez rezultatu. Brak te˛tna, EKG płaskie.
– Zawiez´cie go na reanimacje˛ – polecił Dominik.
– Przynajmniej spro´bujemy. Zna pan jego nazwisko?
– Peter Henshaw – oznajmił głos z tyłu karetki.
– Ma siedemdziesia˛t siedem lat i choruje na serce. To...
to nie jest zaskoczenie.
– Pani Henshaw – przedstawił piele˛gniarz. – Z
˙
ona
pacjenta.
Przewiez´li me˛z˙czyzne˛ na sale˛ reanimacyjna˛, cho-
ciaz˙ wiedzieli, z˙e to strata czasu. Nigdy jednak nie
nalez˙y rezygnowac´. Po chwili Dominik zapytał:
– Czy ktos´ uwaz˙a, z˙e jest sens kontynuowac´?
Nikt z zespołu nie widział w tym sensu. A juz˙ cze-
kali kolejni pacjenci.
Dominik westchna˛ł. Czekała takz˙e pani Henshaw,
kto´ra˛ musiał powiadomic´ o zgonie me˛z˙a.
Pani Henshaw siedziała w poczekalni w towarzyst-
wie piele˛gniarki. Na stoliku obok niej stał nietknie˛ty
kubek z herbata˛. Gdy tylko Dominik wszedł do s´rodka,
kobieta podniosła wzrok, a on widział, z˙e nie musi nic
mo´wic´.
– Nie z˙yje, tak? – spytała. – Zmarł od razu po u-
padku na wystawie.
Dominik milczał przez moment, potem powiedział:
– Zrobilis´my wszystko, co moz˙liwe. Było za po´z´-
no. Tak, niestety, pani ma˛z˙ nie z˙yje. Czy chce pani,
z˙ebys´my skontaktowali sie˛ z kims´ z rodziny?
– Z moim synem. Był z nami, z z˙ona˛ i dziec´mi. Nie
chciałam wystraszyc´ dzieci, wie˛c sama pojechałam
z me˛z˙em karetka˛. Syn powinien tu niedługo dojechac´.
127
GILL SANDERSON
Dominik spojrzał na piele˛gniarke˛, unio´sł brwi. Zro-
zumiała go i wyszła szybko do recepcji, z˙eby zostawic´
wiadomos´c´.
– Czy moz˙emy w czyms´ jeszcze pomo´c, pani Hen-
shaw? Chciałbym, z˙eby pani cos´ wypiła.
– Po´z´niej wypije˛ herbate˛. Ale moz˙e pan cos´ dla
mnie zrobic´. Chce˛ go zobaczyc´.
– Mys´le˛, z˙e lepiej poczekac´. Najpierw...
– Spe˛dziłam z nim czterdzies´ci pie˛c´ lat. Mys´li pan,
z˙e obchodzi mnie, jak wygla˛da? – Po raz pierwszy pod-
niosła głos.
Dominik pomys´lał i odparł:
– Prosze˛ ze mna˛.
Stane˛li ramie˛ przy ramieniu, patrza˛c na zmarłego.
Po paru minutach pani Henshaw uje˛ła zimna˛ dłon´
i przycisne˛ła ja˛ do piersi.
– Przez˙ywalis´my trudne chwile, jak wszyscy. Ale
był dla mnie bardzo dobry. Na zawsze zapamie˛tam,
jaka byłam z nim szcze˛s´liwa. – Podniosła oczy na
Dominika, kto´ry ze zdumieniem ujrzał us´miech na jej
twarzy. – Trzeba sie˛ cieszyc´ z˙yciem, po´ki moz˙na,
prawda, doktorze?
Otworzyły sie˛ drzwi i do sali weszła piele˛gniarka.
– Przyjechał pan Henshaw. Czy mam zostac´, dok-
torze?
– Jes´li moge˛ cie˛ prosic´, Lucy.
Tego wieczoru, kiedy Dominik zastanawiał sie˛, jak
długo jeszcze da rade˛ pracowac´ bez wytchnienia, na
oddziale pojawiło sie˛ dwo´ch lekarzy, kto´rych znał i sza-
nował.
– Przysłali nas z dyrekcji – oznajmił jeden z nich.
128
GILL SANDERSON
– Jestes´ naszym pierwszym pacjentem. Zalecamy ci
dwadzies´cia cztery godziny odpoczynku.
Na chwiejnych nogach dotarł do mieszkania, zrzucił
buty i padł na ło´z˙ko. W jednej chwili zapadł w głe˛boki
sen.
Obudził sie˛ po czterech godzinach. Był zesztyw-
niały, ubranie sie˛ do niego lepiło, nic nie widział.
Niemniej ote˛piaja˛ce zme˛czenie usta˛piło. Nie był jesz-
cze porza˛dnie wypocze˛ty, ale jego umysł pracował juz˙
sprawniej. Czuł pilna˛ potrzebe˛ wytłumaczenia Petrze,
dlaczego nie uczestniczył w chrzcie co´rki.
Wygramolił sie˛ z ło´z˙ka, wzia˛ł prysznic, umył ze˛by.
Zaparzył mocna˛ kawe˛ i wypił ja˛, ubieraja˛c sie˛ w po-
s´piechu.
Na dworze panowała ciemnos´c´, mine˛ło wpo´ł do
jedenastej. Do mieszkania Petry dotarłby w po´ł godzi-
ny. Moz˙e jeszcze nie s´pi, pomys´lał. A nawet jez˙eli sie˛
połoz˙yła, moz˙e nie wez´mie mu za złe, gdy ja˛ obudzi,
by wyjas´nic´, z˙e miał bardzo cie˛z˙ki dzien´, ale mimo
wszystko pragna˛ł ja˛ zobaczyc´. Petra na pewno zro-
zumie, kiedy powie jej, z˙e...
Z
˙
e co? Z
˙
e ja˛ kocha? Z
˙
e z czasem be˛dzie praw-
dziwym me˛z˙em i ojcem? Przypomniał sobie pania˛
Henshaw, te˛ pełna˛ godnos´ci kobiete˛. Trzeba sie˛ cie-
szyc´ z˙yciem, po´ki moz˙na. Czas, jaki waz˙ny jest czas.
Ona dostała od losu czterdzies´ci pie˛c´ lat szcze˛s´cia.
Moz˙e pora, by i on rozpocza˛ł romans, kto´ry potrwa
ro´wnie długo.
W pewnej chwili chciał zadzwonic´ do Petry, ale
ostatecznie zrezygnował. To, co ma do powiedzenia,
trzeba powiedziec´ osobis´cie. Poza tym nadal nie był
129
GILL SANDERSON
pewien, co ma jej do przekazania. Po prostu powinna
wiedziec´, z˙e nie wyobraz˙a sobie przyszłos´ci bez niej
i bez Eleanor. Zwłaszcza bez niej. W zwia˛zku z tym
os´wiadczy, z˙e kocha je obydwie – razem i osobno. Czy
to ma sens?
Nie mo´gł sie˛ doczekac´, kiedy zobaczy Petre˛, ale
jechał powoli i z rozwaga˛. Odcinek mie˛dzy Calthorpe
i Denham nie nalez˙ał do bezpiecznych.
I niestety, Dominik przekonał sie˛ o tym na własnej
sko´rze. Najpierw ujrzał szeroki długi zakre˛t. W dolinie
droga łukiem schodziła do mostu. Znaki ostrzegawcze
nakazywały kierowcom zwolnic´, ale zbyt cze˛sto je
lekcewaz˙ono. W tamtym włas´nie miejscu zdarzało sie˛
najwie˛cej wypadko´w.
Dostrzegł w oddali s´wiatła pe˛dza˛cego samochodu.
Patrzył przeraz˙ony, gdyz˙ kierowca nie zwolnił i zbyt
po´z´no dojrzał zakre˛t. S
´
wiatła wozu zadrz˙ały. Naste˛p-
nie samocho´d zjechał z drogi i zacza˛ł sie˛ staczac´.
Dominik przekla˛ł, podjechał, zaparkował i wła˛czył
s´wiatła awaryjne. Wyja˛ł komo´rke˛ i zadzwonił na po-
licje˛ i po karetke˛. Potem wzia˛ł ze swojego auta aptecz-
ke˛ i ruszył do wraku. Z latarka˛ w dłoni ostroz˙nie scho-
dził w do´ł.
Samocho´d wyla˛dował na dachu, zapalone reflek-
tory os´wietlały pas trawy. Dominik przypomniał sobie
rade˛, kto´ra˛ dał mu przed laty dos´wiadczony ratownik.
,,Nie spiesz sie˛ do wypadku. Rozejrzyj sie˛ spokojnie,
pomys´l, co sie˛ mogło stac´. Co sie˛ na pewno stało.
Potem poste˛puj bardzo ostroz˙nie’’.
Postawił torbe˛ i obejrzał samocho´d, kto´ry stał wyso-
ko na brzegu rzeki. Powinien zaczekac´ na specjalisto´w,
ale nie zamierzał czekac´. W pierwszej godzinie po
130
GILL SANDERSON
wypadku istnieje najwie˛ksza szansa na uratowanie
z˙ycia.
Kiedy dotkna˛ł karoserii, samocho´d sie˛ zakołysał.
Zdołał za to wybic´ resztki i tak rozbitej szyby. Za-
s´wiecił do s´rodka latarka˛, a wtedy ktos´ zacza˛ł krzy-
czec´. To dobry znak. Dziewczyna na siedzeniu pasaz˙e-
ra wisiała do go´ry nogami, przypie˛ta pasem.
– W porza˛dku – rzekł uspokajaja˛cym głosem. – Je-
stem lekarzem, pomoge˛ wam. Wiem, z˙e to trudne, ale
prosze˛ zachowac´ spoko´j. Jak sie˛ pani nazywa?
– Veronica – odparła i znowu zacze˛ła krzyczec´.
Obejrzał ja˛, ale na pierwszy rzut oka nie zobaczył
z˙adnych urazo´w. Mimo wszystko sie˛gna˛ł do torby,
wyja˛ł kołnierz ortopedyczny i z pewnymi kłopotami
załoz˙ył go dziewczynie.
– Spro´buje˛ teraz odpia˛c´ pani pas. Złapie˛ pania˛i wy-
cia˛gne˛.
Miał trudne zadanie, pracował zgie˛ty wpo´ł z nie-
ustaja˛ca˛ obawa˛, z˙e samocho´d zacznie sie˛ staczac´. Po-
mimo to odnio´sł sukces.
– Prosze˛ tu lez˙ec´ – polecił dziewczynie – i nie
ruszac´ sie˛. Wkro´tce przyjedzie pomoc. Zobacze˛, co
moge˛ zrobic´ dla pani towarzysza.
Wro´cił do samochodu i skierował s´wiatło latarki na
siedzenie kierowcy. Chyba nie był przypie˛ty pasem, bo
lez˙ał na dachu skulony. Dominik zerkna˛ł na stłuczona˛
przednia˛ szybe˛. Było tam sporo krwi. Chłopak zapew-
ne uderzył głowa˛ w szybe˛, a klatka˛ piersiowa˛ w znie-
kształcona˛ teraz kierownice˛. Samocho´d nie był wypo-
saz˙ony w poduszki powietrzne.
Zabezpieczenie oddychania i kra˛z˙enia – to ABC
pierwszej pomocy. Dominik wczołgał sie˛ przez okno
131
GILL SANDERSON
do wne˛trza samochodu, kto´ry zabujał sie˛ niebezpiecz-
nie. Czuł takz˙e zapach benzyny.
Drogi oddechowe chłopaka były droz˙ne. Mocno
przyspieszony puls na moment sie˛ urwał, ale potem
szcze˛s´liwie powro´cił. Nie pozostawało nic innego, jak
miec´ nadzieje˛.
Kiedy Dominik delikatnie podnio´sł głowe˛ młodego
człowieka, by załoz˙yc´ mu kołnierz, samocho´d odrobine˛
zjechał w do´ł. Ostatnim wysiłkiem wydostał rannego na
zewna˛trz, odetchna˛ł z ulga˛ i usłyszał sygnał karetki.
Wo´wczas samocho´d zacza˛ł sie˛ zsuwac´ i w kon´cu
spadł. Ale po drodze otworzyły sie˛ drzwi i uderzyły
Dominika w głowe˛.
Gdy nadjechała karetka, piele˛gniarze znalez´li trzy
poszkodowane osoby: krzycza˛ca˛ kobiete˛ i dwo´ch nie-
przytomnych me˛z˙czyzn.
Kiedy telefon dzwoni w s´rodku nocy, zazwyczaj
przynosi złe wiadomos´ci. Petra zerkne˛ła na zegarek na
nocnej szafce – pierwsza w nocy! Kto to moz˙e byc´? Od
razu ogarne˛ły ja˛ złe przeczucia.
Dzwoniła Sally, ale nie była to stateczna, zro´wno-
waz˙ona Sally, kto´ra˛ znała, tylko przeraz˙ona matka.
– Petro, musisz przyjechac´. Wybacz, z˙e dzwonie˛,
wiem, z˙e masz dziecko i w ogo´le, ale nie mam do kogo
zadzwonic´. Jack i Mary wyjechali i... Petro, zdarzył sie˛
wypadek. Dominik... Dominik... jest cie˛z˙ko ranny.
Petra, wcia˛z˙ zaspana, nie bardzo zrozumiała. Domi-
nik? Wypadek? Jak? Gdzie?
– Sally, wiesz, gdzie go zabrano?
– Nie na jego oddział, tylko do Wolds, na neuro-
logie˛.
132
GILL SANDERSON
– Neurologie˛? Dlaczego? – Petra wpadła w panike˛.
– Jest ranny w głowe˛.
Petra zadrz˙ała. Pracowała niegdys´ na neurologii, nie
znosiła tej pracy.
– Gdzie jestes´?
Sally powoli odzyskiwała ro´wnowage˛, byc´ moz˙e
dzie˛ki temu, z˙e miała jednak z kim porozmawiac´.
– W domu, ubieram sie˛. Za chwile˛ tam jade˛. Prze-
praszam, z˙e cie˛ niepokoje˛. Nic nie moz˙esz zrobic´,
masz na głowie Eleanor...
– Wezme˛ ja˛. To jego co´rka. Nie martw sie˛ na zapas,
zobaczymy na miejscu, jak wygla˛da sytuacja. Be˛de˛ za
po´ł godziny. W porza˛dku?
– W porza˛dku. Ciesze˛ sie˛, z˙e przyjedziesz.
Człowiek jest w stanie znies´c´ tylko okres´lona˛ liczbe˛
problemo´w. Petra była zaskoczona, z˙e nie wpadła
w histerie˛. Przeciwnie, zachowała absolutny spoko´j,
kto´ry troche˛ ja˛ nawet przestraszył.
Wzie˛ła torbe˛ z rzeczami dla dziecka, w kto´rej by-
ło wszystko, czego mogła potrzebowac´ w cia˛gu dwu-
nastu godzin. Naste˛pnie zapakowała mała˛ do samo-
chodu i pojechała do szpitala. Nie panikowac´, nie
wycia˛gac´ pochopnych wniosko´w. Wszystko w swo-
im czasie, krok po kroku. Te słowa powtarzała sobie
w drodze.
Sally czekała na nia˛w swoim aucie przed szpitalem.
– Nie chciałam wchodzic´ tam sama – wyznała. – Ba-
łam sie˛. Dobrze, z˙e jestes´.
Petra stwierdziła, z˙e mimo wszystko Sally jest w tej
chwili bardziej opanowana niz˙ podczas rozmowy tele-
fonicznej.
Weszły razem na oddział. Petra pracowała swego
133
GILL SANDERSON
czasu z Peggy Allen, piele˛gniarka˛, kto´ra miała akurat
dyz˙ur.
– Doktor Tate jest w sali operacyjnej – poinformo-
wała je Peggy. – Operuje go doktor Appleby, wycia˛g-
ne˛lis´my go z ło´z˙ka. Nie ma lepszego niz˙ Appleby, je-
s´li chodzi o uraz czaszki.
Uraz czaszki. Petra˛ wstrza˛sne˛ły dreszcze.
– Nie wiemy jeszcze, co zaszło – oznajmiła. – Czy
moz˙esz nam cos´ powiedziec´?
Peggy bezradnie uniosła ramiona.
– Niewiele. Rozumiem, z˙e zatrzymał sie˛ po drodze,
z˙eby pomo´c ofiarom wypadku. Wynio´sł rannych z sa-
mochodu i sam został poszkodowany.
– Pracował bez przerwy przez ostatnie dwadzies´cia
godzin – rzekła Petra. – Co robił na drodze o tej porze?
– Nie mam poje˛cia – odparła Peggy.
Petra nie pojmowała, w jakim celu Dominik jechał
do Denham. Na pewno był wykon´czony. Czyz˙by
wybierał sie˛ do niej? Idiotyczny pomysł. A moz˙e
jednak?
Peggy nie miała czasu na pogaduszki. Zaprowadziła
je do poczekalni, przyniosła herbate˛, pocze˛stowała
swoimi herbatnikami i os´wiadczyła, z˙e zostana˛ poin-
formowane, jez˙eli tylko be˛da˛ jakies´ wies´ci. Potem
zostawiła je same. Obie były piele˛gniarkami i wiedzia-
ły, z˙e nikt im niczego nie powie, dopo´ki chirurg neuro-
log nie zakon´czy pracy.
Eleanor lez˙ała w torbie-nosidełku na krzes´le mie˛dzy
dwiema kobietami. Co kilka minut Sally zerkała na
wnuczke˛, jakby przynosiło jej to pocieche˛.
– Ktos´ powiedział podczas chrztu, z˙e ma usta ojca
– oznajmiła Petra. – Widzisz to podobien´stwo?
134
GILL SANDERSON
Sally spojrzała uwaz˙niej.
– Chyba tak. Byłoby miło. Dominik był dobrym
dzieckiem.
Poza tym kobiety milczały. Kaz˙da z nich wiedziała,
z˙e ta druga mys´li to samo.
Kiedy raptem drzwi otworzyły sie˛ z hukiem, Petra
i Sally podniosły przestraszony wzrok. Stana˛ł przed
nimi sam doktor Appleby, wysoki szczupły me˛z˙czyzna
w zielonych re˛kawiczkach, czepku chirurgicznym
i z maska˛ wisza˛ca˛ na szyi. Petra poznała go wczes´niej.
– Dominik Tate. Matka i z˙ona, tak?
– Matka i partnerka – poprawiła Sally.
– Przykro mi, z˙e wycia˛gne˛lis´my panie z ło´z˙ek. –
Zajrzał do torby z dzieckiem. – A to kto?
– Eleanor – wyjas´niła Petra. – Co´rka Dominika.
– Hm. Ładne dziecko. No wie˛c do rzeczy. Wiem, z˙e
obie jestes´cie piele˛gniarkami i rozumiecie nasz z˙argon.
To dobrze. Dominik został mocno uderzony w głowe˛,
prawdopodobnie przez drzwi samochodu. Tomografia
komputerowa wykazała złamanie, podtwardo´wkowe
krwawienie, ucisk na mo´zg. Obrze˛k mo´zgowy.
Zmniejszylis´my ucisk, złoz˙ylis´my go najlepiej, jak sie˛
dało. Reszta nalez˙y do niego. To silny organizm. Moge˛
wyrazic´ ostroz˙na˛ nadzieje˛.
– Dlaczego tylko ostroz˙na˛ nadzieje˛? – spytała Pe-
tra.
Lekarz westchna˛ł.
– Mo´zg i umysł to dwie ro´z˙ne rzeczy. Napra-
wilis´my mo´zg, chyba dos´c´ przyzwoicie. Ale co do
umysłu... nie wiemy, jaki skutek be˛dzie miało to fa-
talne uderzenie dla jego umysłu. Trzeba poczekac´.
Zobaczymy.
135
GILL SANDERSON
Spojrzał na s´cienny zegar.
– Jest s´rodek nocy, nie macie tu co siedziec´. Przez
najbliz˙sze godziny pacjent nie odzyska przytomnos´ci.
Radze˛ przespac´ sie˛ i przyjechac´ rano. Ja tez˙ mam taki
zamiar.
Sally zadała jeszcze pytanie, kto´re dre˛czyło oby-
dwie kobiety.
– Ale odzyska przytomnos´c´, prawda?
– Mam taka˛ nadzieje˛. – Doktor Appleby zno´w wes-
tchna˛ł. – Ale nie moge˛ tego zagwarantowac´.
Peggy zaprowadziła Petre˛ i Sally do pokoju Domi-
nika. Petra od razu rozpoznała wie˛kszos´c´ urza˛dzen´ usta-
wionych za ło´z˙kiem. Był tam mie˛dzy innymi oksy-
metr, kto´ry oznacza poziom utlenienia krwi i monitor
wskazuja˛cy cis´nienie, oddychanie i inne funkcje z˙y-
ciowe. Była takz˙e maska tlenowa i kroplo´wka. Petra zna-
ła je dobrze, nie wzbudzały w niej le˛ku. A jednak dziw-
nie wygla˛dały podła˛czone do atletycznego ciała Do-
minika, a nie do noworodka.
Głowa Dominika znikne˛ła w kokonie bandaz˙a, a je-
go twarz pod maska˛ tlenowa˛.
Petra automatycznie przeniosła wzrok na monitor.
Z ulga˛ stwierdziła, z˙e jest na tyle dobrze, na ile moz˙na
oczekiwac´ w tej trudnej sytuacji.
– Przez kilka godzin nie nasta˛pi zmiana – oznaj-
miła Peggy. – Jez˙eli cos´ zaobserwujemy, damy wam
znac´. A zatem prosze˛ posłuchac´ doktora Appleby. Jak
pacjent sie˛ obudzi, be˛dzie wam potrzeba sporo siły.
Petra spojrzała na Sally, kto´ra skine˛ła głowa˛.
– Dobrze. Przyjedziemy jutro z samego rana. Sally,
moz˙e przenocujesz u mnie w wolnym pokoju? Chcia-
łabym, z˙ebys´my były teraz razem.
136
GILL SANDERSON
– Ja tez˙ – przytakne˛ła Sally.
O dziwo, Petra zasne˛ła tej nocy, jakby wiedziała, z˙e
nic nie moz˙e zrobic´ i z˙e lepiej nabrac´ energii, kto´ra sie˛
z czasem przyda. Kiedy zasypiała, towarzyszyła jej
tylko jedna mys´l. Le˛k o Dominika. Perspektywy ich
wspo´lnej przyszłos´ci chwilowo zeszły na dalszy plan.
Waz˙ne, by Dominik wyzdrowiał. Wtedy wszystko sie˛
ułoz˙y.
Obudził ja˛ jak co dzien´ o tej samej porze cichy płacz
dziecka. Sally juz˙ wstała i zda˛z˙yła sie˛ ubrac´.
– Czekałam na ciebie z telefonem na oddział – po-
wiedziała.
– Zadzwon´my od razu.
Nie było z˙adnych nowin. Dominik z wolna docho-
dził do siebie, ale nie odzyskał jeszcze przytomnos´ci.
– Czasami tak bywa – uspokajała piele˛gniarka. – To
nic nie znaczy.
Petra i Sally w milczeniu wymieniły spojrzenia.
Naste˛pnie Sally zatelefonowała do Jacka, kto´ry ogro-
mnie sie˛ przeja˛ł i os´wiadczył, z˙e natychmiast wraca
z wakacji. Petra i Sally wyka˛pały i nakarmiły Elea-
nor. Proste czynnos´ci odsuwały od nich czarne mys´li.
Potem zjadły s´niadanie i pojechały do szpitala.
Do pokoju Dominika zagla˛dały promienie słon´ca.
Sally i Petra siedziały przy ło´z˙ku wpatrzone w nie-
przytomnego me˛z˙czyzne˛. Kiedy Eleanor zacze˛ła pła-
kac´, na zmiane˛ nosiły ja˛ i kołysały.
Po godzinie do pacjenta zajrzał doktor Appleby w bia-
łym fartuchu, a z nim gromadka młodszych lekarzy
i studento´w. Petra i Sally musiały opus´cic´ poko´j na
czas badania. Po´z´niej doktor Appleby wyszedł poroz-
mawiac´ z nimi w poczekalni.
137
GILL SANDERSON
– Dlaczego do tej pory nie odzyskał przytomnos´ci?
– spytała Petra. – Jak długo to jeszcze potrwa?
Lekarz popatrzył na jedna˛, potem na druga˛ zatros-
kana˛ twarz, po czym westchna˛ł.
– Jes´li mam uczciwie odpowiedziec´ na oba pytania,
powiem: nie wiem. Operacja poszła dobrze, jestem
zadowolony z poste˛po´w, jakie robi pacjent. Ale nadal
jest w s´pia˛czce. To trzeci stopien´ na skali Glasgow.
Moz˙e sie˛ obudzic´ juz˙ wkro´tce bez z˙adnych efekto´w
ubocznych. Taka˛ mam nadzieje˛.
– Ale im dłuz˙ej pozostanie w stanie s´pia˛czki – pod-
je˛ła Sally – tym mniej prawdopodobne, z˙e sie˛ zbudzi.
– To prawda – przyznał cie˛z˙ko lekarz. – Nie mys´l-
my o tym w tej chwili. Dobrze, z˙e panie tu sa˛, jego
najbliz˙sze osoby. Trzeba do niego mo´wic´. Jego słuch
jest w porza˛dku, moz˙e jakies´ słowa do niego dotra˛. Jak
tylko cos´ sie˛ zmieni, w cia˛gu dziesie˛ciu minut sie˛
pojawie˛.
A zatem Sally i Petra usiadły znowu przy ło´z˙ku
i mo´wiły do chorego. Mo´wiły na zmiane˛ o wszystkim.
Sally przypominała mu dziecin´stwo, epizody, kto´re
mogły utkwic´ mu w pamie˛ci. Petra słuchała zafas-
cynowana. A wie˛c Dominik w dziecin´stwie s´piewał
w cho´rze kos´cielnym. Był pierwszym solista˛. Kto by
pomys´lał?
Petra nie miała specjalnie o czym opowiadac´. Nie
mogła przeciez˙ mo´wic´ przy Sally o ich pierwszym
spotkaniu, a w kaz˙dym razie nie ze szczego´łami.
Mogła najwyz˙ej wspomniec´ o fajerwerkach, kto´re
widzieli przez okno. I tak zauwaz˙yła, z˙e Sally zerkne˛ła
na nia˛ z lekkim us´miechem, i oblała sie˛ rumien´cem.
Po dwu godzinach Sally wyszła zadzwonic´ do Pias-
138
GILL SANDERSON
kownicy. Po powrocie do pokoju wydawała sie˛ duz˙o
spokojniejsza.
– To moz˙e jeszcze długo potrwac´. Nie ma sensu,
z˙ebys´my tu obie sterczały. Idz´ na spacer z Eleanor,
pojedz´ na swo´j oddział odwiedzic´ kolego´w. Na pewno
zrobisz im miła˛ niespodzianke˛. Przyjaciele be˛da˛ ci
teraz potrzebni.
Petra spojrzała na Dominika.
– Dobrze – odparła. – Wro´ce˛ za po´ł godziny.
Jej koledzy słyszeli juz˙ o wypadku, w szpitalu wiado-
mos´ci rozchodza˛ sie˛ szybko. Okazali swoje wspo´łczu-
cie i pocze˛stowali ja˛ kawa˛. Wszyscy zgodnie podzi-
wiali Eleanor.
– To nasz wielki sukces – stwierdziła jedna z kole-
z˙anek.
Po kwadransie Petra została sama, gdyz˙ kolez˙anki
wezwały obowia˛zki. Wtedy wpadł do niej Simon i wy-
raził szczera˛ nadzieje˛, z˙e Dominik wyzdrowieje. Pe-
tra us´ciskała go serdecznie.
– Simon, lepiej powiem to teraz. Zawsze be˛de˛...
– Nie trzeba – przerwał jej ze smutnym us´miechem.
– Widze˛, z˙e juz˙ wybrałas´. Ale pozostaniemy przyja-
cio´łmi. No i jestem ojcem chrzestnym Eleanor.
– Tak, moja co´rka ma szcze˛s´cie.
Po chwili Petra wro´ciła na neurologie˛.
– Teraz twoja kolej – rzekła do Sally. – Mam twoja˛
komo´rke˛, w razie czego zadzwonie˛. Idz´ na spacer,
pojedz´ gdzies´, oboje˛tne. Obydwie musimy oszcze˛dzac´
siły.
A jednak po wyjs´ciu Sally Petra poczuła sie˛ samo-
tna. Nie zdawała sobie sprawy, jak podnosiła ja˛ na
duchu obecnos´c´ matki Dominika. Nakarmiła Eleanor
139
GILL SANDERSON
i utuliła ja˛ do snu. Ro´wnoczes´nie mo´wiła do co´rki i do
swojego... kogo? Kim jest dla niej ten me˛z˙czyzna?
Kocha go, to pewne. Kiedy Dominik odzyska przytom-
nos´c´, powie mu to. Jak mo´gł ja˛ tak przestraszyc´?
Chwilami miała wraz˙enie, z˙e Dominik sie˛ budzi,
gdy na przykład zadrz˙ała mu powieka albo drgna˛ł led-
wo zauwaz˙alnie, albo tez˙ na monitorze zaczynał pulso-
wac´ jakis´ punkt. Ale potem wszystko wracało do po-
przedniego stanu. To było bardzo przygne˛biaja˛ce.
Przez cały czas mo´wiła do Dominika. Nie było przy
niej Sally, a zatem nie musiała sie˛ cenzurowac´. Opo-
wiedziała mu z detalami, jak wygla˛dała ich pierwsza
wspo´lna noc, jak zyskała pewnos´c´, z˙e sa˛ sobie prze-
znaczeni, i jak rozpoczna˛ wspo´lne z˙ycie.
Wszystko na nic. W pewnym momencie jej oczy
były juz˙ mokre od łez. Czy Dominik jeszcze kiedykol-
wiek powie do niej słowo? Czy ja˛ obejmie? Czy przy-
tuli swoja˛ co´rke˛?
Swoja˛ co´rke˛! Petrze wpadło cos´ do głowy. Dominik
nie reagował na nia˛ ani na matke˛. A jak zareaguje na
co´rke˛?
Eleanor spała. Petra podniosła ja˛ delikatnie i zdje˛ła
jej koszulke˛. Uniosła kołdre˛ Dominika i połoz˙yła
dziecko w zagłe˛bieniu jego ramienia, przy piersi. Ani
drgna˛ł, za to Eleanor zrobiła zadowolona˛ mine˛.
Petra pamie˛tała popołudnie na plaz˙y, kiedy Domi-
nik zasna˛ł z Eleanor na piersi. Oboje mieli wo´wczas
takie radosne miny. Czy dotyk i zapach dziecka obudzi
w nim wspomnienia?
– To twoje dziecko – szepne˛ła. – Twoja co´rka
Eleanor. Chce, z˙eby jej tata sie˛ obudził i przytulił ja˛.
Nie czujesz jej, Dominiku?
140
GILL SANDERSON
Dominik lez˙ał sztywno jak kłoda, za to dziewczyn-
ka po chwili zacze˛ła sie˛ wiercic´, wycia˛gne˛ła re˛ce,
zapłakała. Najpierw cicho, ale Petra doskonale wie-
działa, z˙e to tylko wste˛p. Eleanor miała niezłe płuca.
Przez moment chciała zabrac´ mała˛ i uspokoic´. Ale
potem przypomniała sobie stare powiedzenie, z˙e mat-
ka usłyszy płacz dziecka nawet podczas najwie˛kszej
burzy. A nuz˙ to samo dotyczy ojca? Nie było co prawda
burzy, za to Eleanor uderzyła w krzyk, daja˛c znac´, z˙e
nie ma zamiaru ucichna˛c´.
Petra westchne˛ła i pochyliła sie˛, by podnies´c´ co´rke˛.
Patrzyła przy tym na twarz Dominika. Czyz˙by drgne˛ła
jego powieka? Pozwoliła Eleanor na głos´ny płacz. Tak,
Dominik pro´buje otworzyc´ oczy! To działa!
Natychmiast przeniosła wzrok na monitory za ło´z˙-
kiem. Jeden z nich pokazywał, z˙e cos´ sie˛ dzieje. Do-
minik odzyskuje przytomnos´c´!
Do pokoju zajrzała piele˛gniarka. Ona takz˙e spraw-
dziła monitory i pochyliła sie˛ nad Dominikiem.
– Fantastycznie! Mys´le˛, z˙e sie˛ budzi. Dam znac´
doktorowi, be˛dzie zachwycony. – Popatrzyła na Elea-
nor i posłała us´miech Petrze. – A to ci odkrycie. Jesz-
cze nie widziałam, z˙eby ktos´ reanimował przy pomo-
cy dziecka.
– To działa – oznajmiła Petra przez łzy.
Podniosła co´rke˛, nie spuszczaja˛c wzroku z Domini-
ka. Jego klatka piersiowa podnosiła sie˛ i opadała, jego
oddech nabierał głe˛bi, z˙eby poradzic´ sobie z rosna˛cym
cis´nieniem i nabieraja˛cym rozpe˛du sercem. Dominik
zaciskał i rozluz´niał dłonie, wydał z siebie cichy je˛k.
Potem lekko obro´cił głowe˛, podnio´sł powieki, za-
mrugał. Nie był w stanie skupic´ spojrzenia na jednym
141
GILL SANDERSON
przedmiocie. Piele˛gniarka podała Petrze wilgotna˛ chu-
steczke˛ do otarcia jego twarzy. Ten delikatny bodziec
zdał egzamin.
Oczy Dominika przesłaniała mgła wa˛tpliwos´ci.
Z wolna pojawiało sie˛ w nich zrozumienie. Wiedział
juz˙, kim jest, moz˙e nawet gdzie sie˛ znajduje. Poruszył
wargami. Petra wytarła je. Pro´bował trzy razy, az˙ wresz-
cie przemo´wił:
– Miło cie˛ widziec´, kochanie.
Potem wydarzenia potoczyły sie˛ w przyspieszonym
tempie. Przyszedł doktor Appleby, za kto´rym wcia˛z˙
poda˛z˙ała kohorta staz˙ysto´w. Petre˛ i Eleanor poproszo-
no o opuszczenie pokoju. Dominika czekało badanie
i zmiana opatrunku, a potem mycie. Petra zadzwoniła
do Sally i ostroz˙nie przekazała jej wiadomos´ci.
– Mys´le˛, z˙e mam dobre wies´ci, Dominik chyba od-
zyskał przytomnos´c´. Poznał Eleanor.
– Dzie˛ki Bogu! – krzykne˛ła Sally, a Petra rozumia-
ła, z˙e ona czułaby to samo, gdyby cokolwiek zagraz˙ało
jej dziecku. – Be˛de˛ za dziesie˛c´ minut.
– Jedz´ ostroz˙nie, nie chcemy kolejnego wypadku.
Doktor Appleby wyszedł do Petry z szerokim u-
s´miechem.
– Jest wyraz´ny poste˛p – stwierdził. – Oczywis´cie,
jeszcze daleka droga. Moz˙e nasta˛pic´ pogorszenie, cho-
ciaz˙ to mało prawdopodobne. Pełny powro´t do zdrowia
musi potrwac´. Ale... jestem bardzo zadowolony.
– Moge˛ go teraz zobaczyc´?
– Oczywis´cie. Pytał o pania˛. Zna pani te lekarskie
polecenia: tylko prosze˛ go nie przeme˛czac´ i nie spodzie-
wac´ sie˛ od razu zbyt wiele. Niech pani idzie, to dosko-
nała terapia.
142
GILL SANDERSON
Otworzył jej drzwi i odwro´cił sie˛ jeszcze ze słowami:
– Aha, piele˛gniarka przekazała mi, z˙e obudziła go
pani z pomoca˛ dziecka. To wspaniałe.
– Dzie˛kuje˛.
Dominik wygla˛dał przytomniej. Lez˙ał bez maski
tlenowej. Gdy Petra weszła do pokoju, przekre˛cił głowe˛
i popatrzył prosto na nia˛. Wiedziała, z˙e ja˛ poznał, jej
serce omal nie oszalało ze szcze˛s´cia. Pocałowała go
w policzek.
– Przestraszyłes´ mnie – szepne˛ła. – Mys´lałam, z˙e cie˛
straciłam.
– Nie zostawie˛ cie˛, musze˛ przeciez˙... musimy...
– Nie teraz. Potem porozmawiamy. Be˛de˛ przy tobie.
– Potem porozmawiamy – powto´rzył, zamykaja˛c
oczy, i znowu podnio´sł powieki. – Gdzie moja... Gdzie
nasza co´rka?
Petra wyje˛ła Eleanor z torby i przytuliła ja˛ do po-
liczka Dominika.
– Eleanor cieszy sie˛, z˙e tatus´ lepiej sie˛ czuje – po-
wiedziała.
Tym razem Dominik zamkna˛ł oczy.
Petra natychmiast zerkne˛ła na monitor. Nic złego, to
nie s´pia˛czka. To tylko sen.
143
GILL SANDERSON
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY
Po tak wstrza˛saja˛cych przez˙yciach powro´t do nor-
malnos´ci zdawał sie˛ istnym cudem.
Sally przyjechała do szpitala w dziesie˛c´ minut po
telefonie Petry, zadyszana i pełna nadziei. Dominik na
moment otworzył oczy i szepna˛ł:
– Czes´c´, mamo. Czuje˛ sie˛ dobrze.
Potem znowu zasna˛ł. Sally zupełnie to wystarczyło,
po raz pierwszy wybuchne˛ła płaczem.
Wkro´tce potem na oddziale zjawili sie˛ takz˙e Jack
i Mary. Byli bardzo zme˛czeni podro´z˙a˛, ale pragne˛li od
razu zobaczyc´ Dominika.
– Za duz˙o gos´ci – stwierdziła Petra, wiedza˛c, z˙e to
moz˙e zme˛czyc´ chorego. – Gdzie Penny?
– Zostawilis´my ja˛na zewna˛trz. Nie chcielis´my, z˙eby
zobaczyła wujka w takim stanie – wyjas´nił Jack. – Nie
bylis´my pewni, co zastaniemy.
– Rano było duz˙o gorzej – poinformowała Sally.
Petra postanowiła wracac´ do domu. Che˛tnie by jesz-
cze została, ale z˙ycie musi toczyc´ sie˛ dalej.
– Moz˙e zabiore˛ Penny do siebie? – zaproponowała.
– Opowiem jej o Dominiku, a ona pomoz˙e mi przy
Eleanor.
Wszyscy uznali, z˙e to dobry pomysł. Petra poszła na
parking, zabrała Penny i pojechały do domu.
Nie potrafiłaby opisac´, co czuła, w zasadzie chyba
nic. Jak gdyby intensywne emocje minionych dwudzies-
tu czterech godzin wyczerpały ja˛ do tego stopnia, z˙e nic
juz˙ nie zostało. Poza wielka˛ ulga˛.
Duz˙o trudniej było uspokoic´ Penny, poniewaz˙ Domi-
nik był jej ulubionym wujkiem. W zasadzie jedynym
wujkiem, gdyz˙ dwaj bracia Mary mieszkali w Australii.
– Na pewno wyzdrowieje? – wypytywała dziew-
czynka. – Czy lekarze sa˛ pewni, z˙e be˛dzie zdrowy?
– Lekarze nie mo´wia˛ takich rzeczy. Ale ja jestem
pewna.
Ta odpowiedz´ chyba usatysfakcjonowała Penny. Po-
mimo to zadała jeszcze pare˛ pytan´, byc´ moz˙e dlatego, z˙e
troski całkiem jej nie opus´ciły albo dlatego, z˙e nie było
przy niej rodzico´w, kto´rzy kazaliby jej zamkna˛c´ buzie˛.
– Wyjdziesz za wujka Dominika?
Petra nie wiedziała, w jaki sposo´b odpowiedziec´.
– Nie znamy sie˛ zbyt długo, a on mnie jeszcze nie
prosił o re˛ke˛. Na razie pragne˛ tylko, z˙eby wyzdrowiał.
Penny nie dała sie˛ zbyc´ tak łatwo.
– Znasz go długo, bo macie dziecko. Mys´lałam, z˙e
ludzie biora˛ s´lub, zanim urodzi sie˛ dziecko.
– Tak, zwykle tak to wygla˛da – odparła ostroz˙nie
Petra – ale zdarzaja˛ sie˛ wyja˛tkowe sytuacje.
– Dlaczego wujek nie powiedział nam, z˙e ma dzie-
cko?
– Poniewaz˙ ja mu o tym nie mo´wiłam.
– Na pewno chciał wiedziec´. To nieładnie z twojej
strony.
Petra na dłuz˙sza˛ chwile˛ popadła w zadume˛.
– Chyba masz racje˛ – stwierdziła.
– A jak be˛dzie zdrowy i cie˛ poprosi, to za niego
wyjdziesz? Kochasz go?
145
GILL SANDERSON
Petra miała s´wiadomos´c´, z˙e powinna delikatnie u-
przytomnic´ dziewczynce, z˙e niegrzecznie jest zadawac´
takie osobiste pytania. Nie chciała jednak tego robic´.
– Tak, wyjde˛, i tak, kocham go – odparła. – A teraz,
co zjesz?
Penny nic nie mogło odwies´c´ od zaspokojenia cieka-
wos´ci. Petra dostrzegała w niej upo´r Dominika. Czy to
dziedziczne? Czy Eleanor be˛dzie taka uparta jak to
dziecko?
– Powiesz mu, z˙e chcesz za niego wyjs´c´ i z˙e go
kochasz? Bo jak nie, to ja mu powiem.
– Penny! Tak nie wolno. Sami to załatwimy. Co
chcesz na podwieczorek?
– Słyszałam, jak mama i tata rozmawiali w samo-
chodzie, kiedy mys´leli, z˙e s´pie˛ – rzekła chmurnie
dziewczynka. – Tata mo´wił, z˙e nic lepszego od ciebie
nie mogło sie˛ przytrafic´ wujkowi, i z˙e jak cie˛ szybko nie
złapie, to zrobi to jakis´ inny me˛z˙czyzna. A ja nie chce˛,
z˙eby złapał cie˛ inny me˛z˙czyzna.
– Moz˙e jajka na grzance? – zaproponowała Petra.
Za jakis´ czas Sally, Jack i Mary przyjechali, by
zabrac´ Penny i zdac´ raport ze szpitala. Stan Dominika
poprawiał sie˛ z kaz˙da˛godzina˛. Był u niego młody lekarz
i uznał, z˙e poste˛p jest znaczny. Naste˛pnie umo´wili sie˛,
kto i kiedy odwiedzi chorego.
– Chciałabys´ wpas´c´ do niego jutro rano? – spytał
Jack. – Czy ze wzgle˛du na Eleanor wolisz po´z´niejsza˛
godzine˛?
– Z rana be˛dzie dobrze. Eleanor to nie problem, lubi
podro´z˙owac´.
– No to postanowione. Przyjedziesz dzis´ do nas na
kolacje˛?
146
GILL SANDERSON
– Dzis´ nie, dzie˛kuje˛. Musze˛ sie˛ wyspac´.
– Chyba wszystkim nam sie˛ to nalez˙y.
Przed po´js´ciem do ło´z˙ka Petra zatelefonowała jesz-
cze na oddział. Peggy powiedziała z˙artobliwie:
– S
´
pi jak dziecko. Jeszcze nie mielis´my takiego do-
brego pacjenta.
– No to zaczekajcie, az˙ sie˛ obudzi. Nie przebiera
w słowach i wszystkimi rza˛dzi.
– Nie na moim dyz˙urze! – zapewniła Peggy, a Petra
zasne˛ła spokojna i radosna.
Naste˛pnego ranka Petra nie mogła wprost uwierzyc´
w poste˛py czynione przez Dominika. Siedział, zjadł
lekkie s´niadanie. Powitał ja˛ us´miechem. Miała łzy w o-
czach. Taka kolosalna ro´z˙nica w cia˛gu jednego dnia!
Pocałowała Dominika, a on obja˛ł ja˛ i przytulił.
– Płaczesz? Co za powitanie.
– Płacze˛ ze szcze˛s´cia – wytłumaczyła. – Jestem taka
szcze˛s´liwa. A jak ty sie˛ czujesz?
– Jakbym przegrał pojedynek z walcem parowym.
Tak mnie łupie w głowie, z˙e z˙adna aspiryna nie pomaga.
Poza tym w porza˛dku. Moge˛ zobaczyc´ moja˛ co´rke˛?
Petra uniosła torbe˛ z mała˛, a Dominik przez chwile˛
milczał.
– Matka mo´wiła, z˙e odzyskałem przytomnos´c´ dzie˛ki
Eleanor. A ja mys´le˛, z˙e dzie˛ki tobie.
– Obie cie˛ kochamy – oznajmiła Petra i urwała spe-
szona. – No i powiedziałam to. A nie miałam zamiaru.
– Ciesze˛ sie˛, z˙e jestem kochany. Petro, ja tez˙ mam ci
cos´ do powiedzenia. To dotyczy ciebie, mnie i Eleanor.
Wiem, z˙e nie byłem najlepszym adoratorem, i pewnie
nie...
147
GILL SANDERSON
Petra uniosła re˛ke˛, by go powstrzymac´.
– Prosze˛, nic nie mo´w. Jeszcze nie, mam pewna˛pro-
pozycje˛.
Zobaczyła jego rozczarowana˛ mine˛, wie˛c szybko wy-
jas´niła:
– Masz za soba˛ traumatyczne przez˙ycie. Na razie
nie jestes´ pewien swoich sło´w. Ja miałam kilka dni na
przemys´lenia. Teraz jestem taka szcze˛s´liwa, z˙e mogła-
bym krzyczec´ z rados´ci. Moje emocje mnie przeras-
taja˛. Proponuje˛, z˙ebys´my odłoz˙yli rozmowe˛, powiedz-
my na tydzien´. To znaczy powaz˙na˛ rozmowe˛ o nas.
– Spojrzała na niego pytaja˛co. – Bo chcesz rozmawiac´
o naszej przyszłos´ci, czy dobrze rozumiem?
– Powaz˙nie? – zaz˙artował. – O tak, chce˛. Bardzo
powaz˙nie. – Po chwili dodał: – No dobra, odczekamy
tydzien´. Potem...
Zadzwoniła komo´rka Petry, kto´ra zapomniała ja˛wy-
ła˛czyc´, wchodza˛c na teren szpitala. Telefon był z domu
Jacka, a zatem Petra wcisne˛ła odpowiedni przycisk.
– Jestes´ u wujka Dominika? – spytała niewinnie
Penny.
– Tak, Penny, jestem.
– Powiesz mu, z˙e go kochasz?
– Juz˙ to zrobiłam.
– Czy sie˛...
– Penny! Mys´lałam, z˙e zawarłys´my umowe˛. Daj
nam czas.
– Przegla˛dam takie kolorowe pismo i jest tu duz˙o
zdje˛c´ z sukniami s´lubnymi. Ładnie ci be˛dzie w ro´z˙owej.
– Obejrze˛ je z toba˛ po´z´niej. Teraz oddam telefon
wujkowi, a ty uwaz˙aj, co mo´wisz, bo mi wszystko
przekaz˙e.
148
GILL SANDERSON
– Dobrze – odparła Penny.
Dominik najpierw słuchał, a jego wargi rozcia˛gały
sie˛ w us´miechu, az˙ w kon´cu powiedział:
– Byłoby wspaniale. Ja tez˙ nie moge˛ sie˛ doczekac´,
kiedy cie˛ zobacze˛. Tak, ja tez˙ cie˛ kocham.
Kiedy skon´czył, Petra zauwaz˙yła, z˙e jest zme˛czony.
– Wie˛c zaczekamy tydzien´ – powto´rzył. – Potem po-
gadamy. Chyba faktycznie warto, bo takie uszkodzenie
głowy to nie byle co. Moz˙e charakter mi sie˛ zmieni, nie
wiadomo. Jeszcze ze mnie zrezygnujesz.
Petra nie była w nastroju do z˙arto´w.
– Nie o to mi chodzi. Nie rozmys´le˛ sie˛ z powodu ja-
kiegos´ wypadku.
Dominik spojrzał na nia˛ z satysfakcja˛.
– Wiedziałem, z˙e tak powiesz. Ale takie wypadki
maja˛ swoje naste˛pstwa. Na przykład kompletnie nie pa-
mie˛tam, co sie˛ stało tamtej nocy. Mam amnezje˛.
Petra machne˛ła re˛ka˛.
– To nic. Doktor Appleby mo´wi, z˙e to nie powo´d do
zmartwienia.
– No to dobrze. Ale jedno musisz wiedziec´. Kiedy
był ten wypadek, jechałem do ciebie. Z
˙
eby ci cos´ powie-
dziec´. Cos´, co nadal chce˛ ci powiedziec´.
– Wiem, z˙e jechałes´ do mnie. To znaczy, domys´li-
łam sie˛. Ale teraz jestes´ zme˛czony. Zas´nij. Ja przy tobie
posiedze˛.
Dominik wycia˛gna˛ł re˛ke˛.
– Poło´z˙ tu Eleanor, dobrze?
W cia˛gu kolejnego tygodnia stan Dominika uległ
znacznej poprawie. Petra była przekonana, z˙e chory
w duz˙ym stopniu zawdzie˛cza to silnej woli. Mył sie˛ juz˙
149
GILL SANDERSON
samodzielnie i golił, planował, co zrobi, kiedy go wy-
pisza˛ ze szpitala.
Wiedział, z˙e przez jakis´ czas nie be˛dzie zdolny do
pracy. Napie˛cie panuja˛ce na oddziale przekraczałoby
jego moz˙liwos´ci, i na szcze˛s´cie starczyło mu rozumu,
by zdawac´ sobie z tego sprawe˛. Pełna rekonwalescen-
cja wymaga czasu.
Petra sa˛dziła, z˙e najlepiej mu be˛dzie w jej miesz-
kaniu, ale niczego nie sugerowała. W kaz˙dym razie nie
wspomniała o tym Dominikowi, choc´ Sally uznała, z˙e
to dobry pomysł.
Tydzien´, o kto´ry go prosiła, dobiegł kon´ca. Dominik
przypomniał jej o tym, a ona musiała przyznac´ mu racje˛.
Intuicja podpowiadała jej, z˙e w jej z˙yciu nasta˛pi zmiana.
Siedzieli oboje na dworze – na oddziale były drzwi
balkonowe, kto´re wychodziły na trawnik. Dzien´ był
słoneczny, Eleanor lez˙ała na kolanach ojca.
– Musimy porozmawiac´.
– Skoro tego chcesz. – Petrze zakre˛ciło sie˛ w głowie.
– Chyba dobrze, z˙e kazałas´ mi czekac´ – stwierdził
Dominik – choc´ nie zmieniłem zdania. Ale przynaj-
mniej wiemy, z˙e to nie wstrza˛s mo´zgu.
– Rozumiem, z˙e doktor Appleby był u ciebie.
– Powiedział, z˙e moge˛ is´c´ do domu, z˙e mo´zg i umysł
pracuja˛ jak nalez˙y, z˙e zajmuje˛ ło´z˙ko, na kto´re juz˙ ktos´
czeka. Ale pozwolił mi zostac´ jeszcze dwa dni.
– Stara szkoła.
– To prawda. Wie˛c oboje wiemy, z˙e wiem, co robie˛
i co mo´wie˛. Dopiero teraz dotarło do mnie, z˙e wczes´niej
tego nie wiedziałem. To znaczy przed wypadkiem.
– Wiem, co masz na mys´li. Zawsze chciałes´ o wszy-
stkim decydowac´, a teraz zrozumiałes´, z˙e czasem to
150
GILL SANDERSON
niemoz˙liwe. Wypadki sie˛ zdarzaja˛. Nawet dobre rzeczy
przychodza˛ do nas niezaplanowane.
Dominik pochylił głowe˛ nad co´rka˛.
– Twoja mama mo´wi, z˙e jestes´ dobra˛rzecza˛, malen´-
ka – szepna˛ł. – I nie przeszkadza jej, z˙e nie byłas´ za-
planowana.
– Wcale nie mys´lałam o niej.
Spojrzała na Dominika i zobaczyła, z˙e z˙artował.
– Powto´rze˛ to, co powiedziałem ci po przebudzeniu.
Kiedy miałem wypadek, jechałem do ciebie. Chcia-
łem... chciałem ci powiedziec´, z˙e cie˛ kocham. Na tym
miało sie˛ skon´czyc´. Mys´lałem, z˙e troche˛ poczekamy,
poznamy sie˛, i byc´ moz˙e za kilka miesie˛cy, albo kto
wie...
– Po raz pierwszy spotkałam cie˛ dziewie˛c´ miesie˛cy
temu – zauwaz˙yła. – I chociaz˙ po´z´niej długo sie˛ nie
widzielis´my, duz˙o o tobie mys´lałam. To dziwne. Wie-
działam, z˙e be˛dziesz zły, a ro´wnoczes´nie zechcesz mi
pomo´c. Dlatego do ciebie nie dzwoniłam. Nie miałam
zaufania do me˛z˙czyzn, nie zaznałam wiele szcze˛s´cia.
Noc, kto´ra˛ spe˛dzilis´my razem, była cudowna. Nie
chciałam jej zepsuc´ kło´tnia˛ o pienia˛dze. I wolałam,
z˙ebys´ nie był kolejnym Kenem.
Dominik skrzywił twarz.
– Pytanie, dlaczego ja sie˛ z toba˛nie skontaktowałem
– rzekł w kon´cu. – Duz˙o o tym mys´lałem podczas
tego tygodnia. Dla mnie takz˙e tamta noc była wyja˛t-
kowa. Wiele razy podnosiłem słuchawke˛, i odkłada-
łem ja˛.
– Uprzedzałes´ mnie, z˙ebym sie˛ niczego nie spodzie-
wała. To było uczciwe postawienie sprawy.
– Powiedziałbym raczej, z˙e chciałem miec´ czyste
151
GILL SANDERSON
sumienie. Do niedawna sa˛dziłem, z˙e nie nawia˛załem
z toba˛ kontaktu, poniewaz˙ wyczułem w tobie silne
pragnienie miłos´ci.
– Nie wiedziałam, z˙e to sie˛ tak rzucało w oczy – za-
uwaz˙yła ze smutkiem.
– Nie rzucało sie˛. Poza tym i tak niczego nie zrozu-
miałem. Uwaz˙ałem, z˙e lepiej trzymac´ sie˛ od ciebie z da-
leka, z˙e nie potrzebuje˛ takiego zwia˛zku. Wolałem z˙yc´
po swojemu, bez zobowia˛zan´. A potem to na mnie spa-
dło i byłem s´miertelnie przeraz˙ony.
– Z powodu Alice. Nie chciałes´ po raz drugi przez˙y-
wac´ tego samego.
– Tak. Cały ten tydzien´ dre˛czyło mnie, z˙e przeze
mnie cierpiałas´. Co czułas´, mys´la˛c, z˙e moge˛ umrzec´?
– Nie chce˛ o tym mys´lec´.
– Wie˛c oboje popełniamy błe˛dy i przyjmujemy fał-
szywe załoz˙enia. A moglis´my spe˛dzic´ dziewie˛c´ szcze˛s´-
liwych miesie˛cy. Czy to nas czegos´ nauczyło?
– Nauczyło. I nie tylko z powodu twojego wypadku.
– Tak. – Dominik przytulił Eleanor. – Ale jednak
wypadek miał miejsce. Otarłem sie˛ o s´mierc´. Teraz
zdaje˛ sobie sprawe˛, z˙e szkoda marnowac´ czas.
Włoz˙ył re˛ke˛ do kieszeni szlafroka.
– Jack był u mnie wczoraj po południu. Prosiłem,
z˙eby cos´ dla mnie kupił. Przynio´sł mi to wieczorem.
Dominik otworzył zacis´nie˛ta˛ dłon´, na kto´rej spoczy-
wało malen´kie sko´rzane puzderko. Otworzył je – w s´ro-
dku lez˙ał piers´cionek z brylantem, najpie˛kniejszy, jaki
Petra kiedykolwiek widziała.
– Oboje bła˛dzilis´my, ale mielis´my szcze˛s´cie i zo-
stalis´my pobłogosławieni Eleanor. Teraz chce˛ byc´ po-
dwo´jnie szcze˛s´liwy. Wyjdziesz za mnie, Petro?
152
GILL SANDERSON
W cia˛gu kilku minionych tygodni Petra wylała wie˛-
cej łez niz˙ przez wszystkie dotychczasowe lata swojego
z˙ycia. Teraz jej oczy znowu zals´niły od łez, ale tym
razem były to łzy szcze˛s´cia.
– Tak, wyjde˛ za ciebie. Tak bardzo cie˛ kocham.
Dominik trzymał w obje˛ciach Eleanor. Petra wstała
i pocałowała go. Potem musne˛ła wargami czubek głowy
co´rki.
– Be˛dziemy bardzo szcze˛s´liwa˛ rodzina˛.
153
GILL SANDERSON