7 Człowiek z Montany

background image

Wiesław Wernic

Człowiek z Montany

ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI

CZYTELNIK • 1976* WARSZAWA

“Czytelnik”. Warszawa 1976. Wydanie II.

Nakład 50 290 egz. Ark. wyd. 14; ark. druk. 19. Papier druk. mat.

kl. V, 70 g, 82x104. Oddano do składania 6 X 1975 r. Podpisano do

druku 16 III 1976 r. Druk ukończono we wrześniu 1978 r.

Zakłady Graficzne w Toruniu

Zam. wyd. 777; druk. 2006. Cena zł 25.—

Printed in Poland

background image

Pocztmistrz

Ta sprawa nie podobała mi się już od samego początku. Podczas długiej jazdy pociągiem

Karol nie szczędził sił i argumentacji, aby mnie przekonać, że się mylę. Osiągnął swój cel, gdy

wysiedliśmy z wagonu na przystanku o dźwięcznej nazwie Bell , moja twarz rozjaśniła się

uśmiechem, prezentując oblicze człowieka zadowolonego z siebie i ze świata. Ale rychło zgasł

we mnie ten pogodny nastrój.

Pociąg zniknął gdzieś na krańcu horyzontu, a my dwaj: Karol Gordon i ja, pozostaliśmy

samotni na pustym niby-peronie, tuż obok słupa z napisem “Bell”. Nie było tu żadnego

stacyjnego budynku.

Przed nami, nieco w prawo, w szerokiej niecce gruntu wznosiło się kilka domów, zapewne

uzasadniających istnienie kolejowego przystanku. Wyglądały niepozornie, powiem nawet: wręcz

odpychająco. Na drodze — nikogo, przed zabudowaniami — nikogo.

Spojrzałem za siebie, ale tam — poza nasypem żelaznego szlaku — widniała jeszcze większa

pustka i jeszcze bardziej ponura, jeśli to w ogóle możliwe. Daleko, daleko majaczyła szara

barykada — potężne pasmo Gór Skalistych z wierzchołkami ginącymi w chmurach, bo niebo

było niskie i ciemne.

— Pan Warrert jakoś nie przybył — powiedziałem do swego towarzysza, kładąc akcent na

słowo “jakoś”, co zabrzmiało dość zgryźliwie. Cały optymizm, jakim napompował mnie Karol,

zdążył już wyparować.

— Trzeba zasięgnąć języka — odparł. — Chodźmy.

Najchętniej wsiadłbym z powrotem do wagonu, ale wagon porwała przed paru minutami

dymiąca lokomotywa, a o godzinie nadejścia innego pociągu nic nie wiedziałem. Nawet nie było

kogo zapytać.

Poczłapałem za Karolem dźwigając na pasku przewieszonym przez lewe ramię skromne

zawiniątko, a na pasku przewieszonym przez prawe ramię — swój sztucer. Co za szczęście, że

nie zabraliśmy siodeł!

Z brudnego nieba począł siąpić drobniutki, ale gęsty deszcz i uczyniło się jeszcze bardziej

mroczno.

Tak powitała nas Montana i chociaż przestrzegano mnie, że na podgórzu wiosna jest

background image

zazwyczaj dżdżysta, a chmur na niebie więcej niż słońca, rzeczywistość zaprezentowała się

jeszcze gorzej.

Karol wkroczył na rozjeżdżoną drogę, ja — za nim. Minęliśmy stojące w dole trzy czy cztery

chałupy, na które mój towarzysz nie zwrócił uwagi maszerując ku nie znanemu mi celowi. Byłem

tak przygnębiony, zobojętniały na wszystko, że nawet nie zapytałem, dokąd zmierza. Kropelki

wilgoci poczęły ściekać z ronda mego kapelusza, gdy Karol zatrzymał się i wskazał palcem

nieokreślonego kształtu budowlę.

— Już niedaleko — wyjaśnił. — To tam. Wyciągaj nogi, Janie. Deszczyk jest nieco

dokuczliwy.

Zeszliśmy z drogi łagodną pochyłością, na której zapadałem się po kostki. Deszcz musiał być

w Bell zjawiskiem codziennym. Wreszcie dobrnęliśmy do ścieżki, dobrze rozdeptanej, pełnej

czarnego błota. Tą właśnie ścieżką doprowadził mnie mój towarzysz pod drzwi domu, raczej

baraku skleconego z grubych tarcic, tyle że wyposażonego w dwa okienka, przez które

przenikało mdłe światło. Nad okapem dachu sterczała długa deska z wymalowanym na niej

napisem: “Bell Saloon”. Wkroczyliśmy do wnętrza. Dwa stoły, kwaśny odór piwa pomieszany z

wonią bardzo kiepskiego tytoniu, za szynkwasem człowieczek okrąglutki, z obliczem jak księżyc

w pełni, w białym kitlu, który był jedynym białym przedmiotem w tej słabo oświetlonej salce.

Księżycowa twarz zwróciła się ku nam, a wówczas dostrzegłem ginący wśród tłustych

policzków perkaty nosek i małe, okrągłe oczka.

— Whisky? — zapytał głosem tak cienkim, że gdybym nie widział osoby, sądziłbym, iż

mówi dziecko.

Karol nie od razu odpowiedział. Najpierw zerknął ku mnie:

— To nam chyba dobrze zrobi, Janie. Na ten deszcz. Skinąłem głową nie mogąc oczu

oderwać od tłuściocha. Kiedy stawiał przed nami szklanki, szkło prawie zniknęło w jego grubych

jak poduchy dłoniach. Wypiliśmy.

— Czy nie było tu pana Warrena? — zagadnął Karol.

Grubas zamrugał powiekami.

— Z Canyon Creek? — zapytał piskliwie.

— Chyba tak to się nazywa albo bardzo podobnie.

Pamiętam, że to jest jakiś kanion.

— Warren siedzi właśnie w Canyon Creek — stwierdził oberżysta — a innego Warrena nie

background image

znam.

— To na pewno ten. Czy nie wspominał, że ma się z nami spotkać?

— Nie.

— A dokąd poszedł?

— Wsiadł na konia i odjechał.

— Dokąd?

— Pewnikiem do siebie. Do Canyon Creek.

— Świetnie! — wykrzyknąłem. — Ale nas urządził!

— To jakieś nieporozumienie — spróbował mnie uspokoić Karol. A zwracając się znowu

do oberżysty: — Warren miał nas oczekiwać na przystanku kolejowym.

— Dzisiaj?

— Oczywiście.

— Nie widziałem go. Był przed trzema dniami.

— Więc odjechał przed trzema dniami? — wykrzyknąłem pełen oburzenia i gdyby mój

wzrok posiadał siłę karabinowej kuli, grubas padłby trupem.

— Właśnie tak, panie.

Ano cóż! Sprawa stała się jasna. Warren z Canyon Creek nie zjawił się na umówione

spotkanie, mimo że to przed kilku dniami zostało ustalone.

— Siądźmy, Karolu — powiedziałem. — Już mi nogi zdrętwiały.

Powlokłem się do bliższego z dwu stołów i klapnąłem na ławkę. Obok nikt nie siedział.

Natomiast przy dalszym stole zauważyłem człowieka dumającego nad wielkim kuflem piwa.

Karol pozostał jeszcze przy szynk wąsie, ale o czym rozmawiał z szynkarzem — nie zwróciłem

uwagi. Bardzo czułem się zmęczony podróżą z dalekiego Milwaukee. Grzbiet mnie bolał, nogi

jak z ołowiu, a oczy prawie same się zamykały, taki byłem senny. Wreszcie Karol przysiadł

obok, a okrąglutki gospodarz postawił z brzękiem dwa szklane naczynia pełne żółtego,

pieniącego się płynu.

— Głodny jestem — mruknąłem spoglądając niechętnie na kufle.

— Zaraz podam — grubas skłonił się zabawnie i odszedł.

— No i widzisz, Karolu — szepnąłem — ten twój Warren jakoś o nas zapomniał.

— Taki on mój, jak i twój — oburzył się — ale ponieważ o nim słyszałem jako o człowieku

background image

słownym...

— Zapewniałeś mnie o tym wielokrotnie przez całą drogę i jeszcze przedtem. Więc chociaż

nie miałem serca do tej wyprawy, przekonałeś mnie. Ale teraz... — machnąłem ręką na znak

rezygnacji.

— Mogło mu się coś przydarzyć. Przecież to dziki kraj!

Co do tego nie żywiłem żadnych wątpliwości, chociaż mój poprzedni (przed laty) pobyt w

Montanie trwał zaledwie kilka dni i ograniczył się do wschodniej, rolniczej części obszaru

pokrytego w dwu piątych (na zachodzie i na południowym zachodzie) wysokimi i trudno

dostępnymi górami. Wiedziałem jednak, że jeszcze do roku 1850 Montana (włączona pierwotnie

do stanu Idaho) była jedynie krainą Indian, traperów i handlarzy skór. Nieco fortów obsadzonych

skąpo przez wojsko i całkowite bezdroże, kraj falistych prerii i skalnych przełęczy, żyznych dolin

i jałowych perci.

Montana poczęła się zaludniać, gdy w latach 1857— 63 odkryto złote żyły, a od roku 1880

— rudy miedzi. Wówczas zakończono budowę pierwszej linii kolejowej, łączącej wielkomiejskie

centra Wschodu z dalekim Zachodem i jeszcze dalszym wybrzeżem Pacyfiku. Jednak mimo

takiego usprawnienia komunikacji Montana tylko obszarem swych wielkich równin,

zagospodarowanych już przez farmerów, pokazywała oblicze jako tako cywilizowanego kraju.

Reszta, stanowiąca większość terytorium, pozostała pustkowiem rozciągającym się między

nielicznymi i bardzo prymitywnymi osadami i miasteczkami, takimi jak Bannach (nad

Grasshofer Creek), Virginia City (nad Alder Gluch) czy Helena, zawdzięczającymi swe

powstanie sąsiedztwu złóż mineralnych: złota, miedzi i srebra.

Piwo nie było złe, a humoru nabrałem, gdy tłusty karczmarz postawił przed nami dwie miski

parującej jajecznicy.

— Nie mam nic innego — tłumaczył się. — Widzicie, panowie — tu zniżył głos — do mnie

przychodzą raczej na picie niż na jedzenie — znów skłonił się zabawnie, gdy Karol zatrzymał go.

— Czy moglibyśmy zostać tu na noc?

Grubas rozłożył ręce w geście bezradności.

— Poza tą izbą i kuchnią, w której sypiam, nie mam nic więcej. Spróbujcie pytać się po

domach.

— Coraz lepiej — mruknąłem zanurzając blaszaną łyżkę w misce.

— A Canyon Creek daleko? — znowu zapytał Karol.

background image

— Dzień jazdy, ale po nocy nie radzę jechać. Drogi tu bardzo kiepskie, łatwo zbłądzić.

Popatrzył na nas okrągłymi oczkami i nie usłyszawszy nic więcej powędrował za szynkwas,

gdzie zajął się hałaśliwym ustawianiem butelek.

Spożywaliśmy w milczeniu jajecznicę, gdy z trzaskiem i piskiem źle naoliwionych zawiasów

rozwarły się drzwi i buchnęło na nas chłodem i wilgocią wieczoru. Zatupotały buty na deskach

podłogi. Jeden, dwu, trzech, czterech... Przybysze ominęli nasz stół i pomaszerowali ku

szynkwasowi. Stanęli tak, że widziałem jedynie ich plecy.

— Może zapytać o nocleg? — zaproponowałem szeptem Karolowi.

— Jeśli to są tutejsi... ale najpierw wypada przyjrzeć się im dobrze. Tak, by tego nie

dostrzegli.

Łatwo powiedzieć! Nie miałem okazji obejrzenia ich twarzy. Na szczęście rozmowa

prowadzona przy bufecie wyjaśniła w dużym stopniu, kim byli goście saloonu. Rozmowa głośna,

nazbyt głośna.

— Whisky! Najlepsza, jaką masz, grubasie! Dla nas wszystkich!

Człowiek, który to mówił, a raczej: krzyczał — miał szerokie bary, połataną i brudną kurtę,

kapelusz zsunięty na tył głowy. Tyle mogłem zauważyć. Tkwili jeden obok drugiego tak ciasno,

że zasłonili szynkwas i postać karczmarza. Tylko z brzęku szkła mogłem wywnioskować, że

grubas dobrze się uwijał. Nagle wśród pokrzykiwań i klepania po plecach, ruszyli w głąb izby.

Fundator niósł kwadratową butlę, a za nim kroczyli, objęci ramionami, trzej towarzysze. Przez

mgnienie oka sądziłem, iż przysiada się do nas, ale nie. Pomaszerowali, niezbyt żwawo i trochę

chwiejnie, w kierunku drugiego stołu, za którym usiedli gadając głośno, jak ludzie nie

zwracający uwagi na otoczenie. Początkowo sądziłem, że samotny gość przy tamtym stole należy

do tej samej kompanii. Pomyliłem się. Ledwo poczęły stukać szklanki, podniósł się i z na pół

opróżnionym kuflem podszedł do nas.

— Zbyt głośne towarzystwo — powiedział usprawiedliwiająco.

Skinęliśmy głowami, a Karol wykonał nawet zapraszający ruch ręką. Trochę zezłościło mnie

przybycie obcego. Właśnie chciałem zapytać Karola, co zamierza począć. Z listy możliwości

wymazałem już nocleg u któregoś z tych sąsiadów wrzeszczących przy drugim stole.

Dokończyłem jajecznicy i zwróciłem się do nieznajomego:

— Nie wie pan przypadkiem, kiedy odjeżdża pociąg z Bell? Jakikolwiek pociąg na wschód?

Karol drgnął. Nie w smaku mu było moje pytanie. Dobrze to odczułem.

background image

— Jutro wczesnym świtem.

— Na pewno? — zapytałem powtórnie, pełen smutku, a równocześnie nadziei, że

nieznajomy przypomni sobie o jeszcze jednym pociągu wyruszającym z Bell dzisiaj.

Uśmiechnął się i popatrzył na mnie badawczo:

— Pilno panu? Ale nic z tego. Znam rozkład jazdy na pamięć, zresztą pociągów nie jest tu

zbyt dużo.

— Pracuje pan na kolei?

— Nie, ale moje zajęcia pozostają w pewnym związku z rozkładem jazdy. Od wielu już lat.

Wyjaśnienie to zabrzmiało nieco tajemniczo, lecz byłem zbyt zmęczony, żeby pytać o

cokolwiek. Zapadłem w milczącą drętwotę, z której wyrwał mnie dopiero .pijacki wrzask od

tamtego stołu. Podniosłem głowę.

Z czwórki przybyszów tylko dwu tkwiło niedbale rozpartych na ławach. Dwaj pozostali

sterczeli obok trzymając się za ramiona i usiłując zachować równowagę. Tak to wyglądało na

pierwszy rzut oka. W rzeczywistości jeden szarpał drugiego w sposób wcale nie serdeczny,

wrzeszcząc przy tym na cały głos.

— Myślę, że lepiej będzie, jeśli stąd pójdziemy — rzekł mój sąsiad. — Nie wiadomo, czym

się ta awantura zakończy.

— Opuszcza pan nas?

— Tak. Radzę uczynić podobnie.

— Niestety — westchnąłem. — Nie mamy dokąd się udać.

Spojrzał na Karola, później na mnie.

— Słyszałem, że szukacie noclegu... Znajdzie się u mnie miejsce. Chodźcie. Tu zaczyna

się robić zbyt gorąco.

Właśnie szarpiący się za ramiona pijacy stracili równowagę i runęli na wydeptane deski

podłogi, a ich kompani wybuchnęli rżącym śmiechem.

— Ma pan rację — przyznał Karol. — Czas stąd odejść. Jesteśmy wdzięczni za pomoc,

doprawdy nie wiem, gdzie przyszłoby nam spędzić dzisiejszą noc.

— Głupstwo. Chodźcie, panowie!

Karol zapłacił grubasowi i wymknęliśmy się w mokry mrok. Deszcz wciąż siąpił i wszystko

wyglądało jeszcze bardziej ponuro niż przed godziną. Człapałem po błocie. Paskudna, zimna

mżawka zraszała mi twarz i dłonie. Na domiar złego od czasu do czasu zrywał się wiatr i ciął w

background image

policzki jakby tysiącami kłujących szpileczek.

Jak długo trwała wędrówka — nie potrafiłem obliczyć. Może to było kilkadziesiąt, może

kilkaset kroków. Nagle idący przede mną Karol i nieznajomy dobroczyńca zatrzymali się tak

raptownie, że o mało na nich nie wpadłem.

— Janie — odezwał się Karol — strzeliliśmy kapitalne głupstwo...

— Na pewno — mruknąłem niechętnie.

— Ależ nie o to chodzi, tylko:., muszę wrócić do saloonu. Przecież gdyby się o nas kto pytał.

Przepraszam — zwrócił się do naszego przewodnika — jak mam określić miejsce noclegu?

— Poczta. Stacja pocztowa. Nie ma nikogo w okolicy, kto by do niej nie trafił.

— Świetnie. Poczekajcie, postaram się szybko rzecz załatwić.

— Nie — zaprotestował nagle nasz gościnny nieznajomy. — Idziemy we trzech. Tu nie jest

zbyt bezpiecznie, a poza tym różne rzeczy mogą się wydarzyć w saloonie. Może pijacy już

wyszli, może uspokoili się, ale po co ryzykować? Trochę znam tamtych i twierdzę,

że skłonność do alkoholu nie jest ich największą wadą.

— Ach tak? — zdziwiłem się. — Miejscowi?

— Bawią w Bell niekiedy kilka dni, niekiedy kilka tygodni. Później znikają. Nigdy nie

wiadomo, na jak długo.

— Traperzy?

— Gdzie tam! Handlują bydłem pędzonym z południa. Niekiedy sami przyprowadzają stada

i sprzedają po zadziwiająco niskiej cenie, ale nie dałbym i złamanego centa za to...

Już się nie dowiedziałem, za co mój rozmówca nie dałby centa, bo stanęliśmy pod drzwiami

saloonu. Karol wszedł pierwszy. W salce było cicho i pusto. Jedynie gruby szynkarz podzwaniał

butelkami i szklankami. Karol podszedł do gospodarza, chwilę z nim porozmawiał.

— Dziękuję — powiedział na zakończenie. — Idziemy.

Znowu zagłębiliśmy się w mokrą czerń nocy. Wszystko się kiedyś kończy, więc i mozolna

wędrówka dobiegła kresu. Był nim obszerny placyk, na krańcu którego czerniał nieforemny

kształt, niski i bardzo szeroki. Gdy podeszliśmy bliżej, stwierdziłem, że nie jest to żadna

budowla, lecz palisada utworzona przez wbite w ziemię grube belki, ostro zakończone. Nasz

przewodnik zatrzymał się, usłyszałem lekki zgrzyt i w ścianie ukazał się prostokąt wejścia.

— Proszę do mego pałacu!

Przepuścił nas, a później zawarł wąziutką furtkę. Rozległ się metaliczny szczęk żelaznej

background image

zasuwy pchniętej energiczną dłonią. Po drugiej stronie palisady rozciągało się obszerne

podwórze, przez które ruszyliśmy gęsiego. Zamykałem pochód ściskając w garści lufę swego

sztucera, mocniej niż było potrzeba. Nie podobała mi się ta palisada, zamknięta furtka, czarny

dziedziniec, w głębi którego dojrzałem wreszcie jakieś zabudowania. W dwu miejscach, zapewne

w oknach, błyskały mdłe światełka. W ich kierunku powiódł nas gospodarz budynku, który

przypominał stare blokhauzy wznoszone ongiś na kresach ziem Dzikiego Zachodu. Nagle obok

dwu światełek ukazało się trzecie. Padło migotliwą ścieżką na czarną, błotnistą ziemię.

— Czy to ty, ojcze?

— Tak. Powiedz matce, że mamy gości!

W nikłym blasku zamajaczył jakiś cień i znikł. Razem z nim znikło światełko, ale oto już

staliśmy na progu. Wkroczyliśmy do obszernej sieni, zupełnie pustej i nieco rozświetlonej

niepewnym brzaskiem przenikającym poprzez uchylone drzwi wiodące w głąb domostwa.

Starałem się wytrzeć zabłocone buciska o... deski podłogi, z niewielkim jednak rezultatem.

Podobnie zresztą jak i Karol. Ktoś, widać zauważył nasze wysiłki i ocenił je należycie, bo nagle

wbiegł do sieni chłopiec i rozłożył na deskach szeroki prostokąt materiału.

— Dziękuję, Fred. Wytrzyjcie, panowie, o to. Mój młodszy syn. Uprzedziłeś mamę?

Świetnie. Witajcie, panowie, w moim skromnym domostwie. Prawdę mówiąc, nie moje ono, ale

tyle już lat tu mieszkam... Jestem pocztmistrzem w Bell. Nazywam się Sandusky.

Wymieniliśmy własne nazwiska, a gospodarz wprowadził nas do sąsiedniej izby, oświetlonej

lampą zawieszoną u stropu. Tu znajdował się stół otoczony krzesłami. Zdążyłem jeszcze

zauważyć kilka obrazków wiszących na ścianach, dwa łby niedźwiedzie, a pod nimi piękną,

ozdobną fajkę indiańską, tradycyjny kalumet. Lampa paliła się jasno, rzucając blask na czystą

podłogę, na błyszczący blat stołu i schludnie wyglądające ściany. Wszystko tu świadczyło o

dobrobycie właścicieli.

— Siadajcie — zapraszał gospodarz. — Zaraz znajdzie się woda do mycia i coś chyba

lepszego do picia. Nie sądzę, aby “Bell Saloon” zaspokoił wasz apetyt.

— Proszę sobie nie robić kłopotu — odparł Karol. —

Nie mamy wielkich wymagań. Coś niecoś na przekąskę i wiązka słomy do spania.

Ta manifestacja skromności nie przypadła mi do smaku. Po niewygodach podróży koleją

(uważam jazdę w wagonie za znacznie bardziej męczącą od jazdy na koniu) marzyłem o

odpoczynku lepszym od tego, jaki mogła zapewnić Karolowa “wiązka słomy”. Też pomysł!

background image

Uspokoił mnie śmiech gospodarza:

— O wiązkę słomy trudniej u mnie niż o wygodne łóżko i gdyby pan upierał się przy słomie,

znalazłbym się w poważnym kłopocie. Przecież ja mam osiem pokojów gościnnych stojących

pustką. Z łóżkami oczywiście! To jest olbrzymi budynek. Z salą jadalną, magazynem, stajniami,

wozownią, pokojami dla pocztylionów... — uśmiechnął się widząc nasze zdziwione miny.

— Tu pewno była stacja dyliżansów, prawda? — zagadnął Karol.

— Właśnie tak.

— Dawno nastąpiła degradacja tej szacownej budowli?

— Przed pięciu laty. Od dnia, w którym po raz pierwszy usłyszano w Bell gwizd parowozu.

— Teraz nie ma pan chyba wiele do roboty?

— I tak, i nie. Przepraszani, coś się tam opóźnia... — wyszedł przymykając drzwi za sobą.

Siedzieliśmy w milczeniu. Po jakichś dwóch minutach ukazała się naszym oczom zupełnie

nowa postać: chłopak wysoki i szczupły, o rysach twarzy przypominających oblicze

pocztmistrza.

— Ojciec prosi, aby panowie rozgościli się. Tam jest łazienka. Broń może zostać — dodał

spostrzegłszy, że zerknąłem w kierunku kąta, gdzie postawiliśmy nasze strzelby.

Zaprowadził nas do niewielkiego pokoiku, którego środek zajmowała drewniana kadź, coś w

rodzaju prymitywnej wanny, co — jak na te strony — było luksusem. Poza tym na ścianie

wisiały ręczniki, a na dwu taboretach stały miednice pełne czystej wody. Spoglądając na ten

sprzęt z zadowoleniem, przypomniałem sobie domy osadnicze na zachodnich kresach, gdzie

gościa nie do miski z wodą i do mydła się prowadziło, ale do stołu. O wodę do mycia należało

specjalnie prosić. Niekiedy... wywołując zdziwienie na twarzach gospodarzy. Myślę, że choroby,

których przyczyną jest brud, tylko dlatego nie wytrzebiły pierwszych osadników, że osady

znajdowały się jedna od drugiej w znacznej odległości, utrudniając przenoszenie się zarazy. A

cóż dopiero mówić o wędrownych traperach, w olbrzymiej większości uważających czynność

mycia tylko, za stratę czasu i oczywiście nie używających mydła.

Ściągnęliśmy wilgotne od deszczu kurty i koszule. Gospodarz zjawił się akurat wtedy, gdy

czysta woda w miednicach zamieniła się już w brudną, a my przygładzaliśmy dłońmi potargane

włosy.

— Pozwólcie, panowie...

Poprowadził nas poprzez labirynt korytarzy i mrocznych zakamarków aż do sporej salki,

background image

której środek zajmował stół nakryty śnieżnym obrusem, na widok którego aż przystanąłem ze

zdumienia. Teraz otworzyły się przeciwległe drzwi i do salki wkroczyła gromadka — jak się

domyśliłem — domowników: kobieta i dwu chłopców. Zostaliśmy przedstawieni pani domu z

ceremoniałem nie znanym na Dzikim Zachodzie. Oto mieliśmy przed sobą panią Elsę Sandusky,

Freda i Allana — dwu synów.

Zaraz zasiedliśmy do stołu. Przed nami stały talerze i półmiski. Bardzo energicznie zająłem

się zimną wołowiną, na przemian ze świńską szynką, która — co tu dużo gadać — była

znakomita! Rozmowę podtrzymywał Karol, ja tylko wtrąciłem od czasu do czasu słówko, zajęty

głównie szynką, a ponadto dyskretną obserwacją domowników.

James Sandusky twarz miał pociągłą, raczej bladą, z wysokim czołem, na które spadał

niesforny kosmyk jasnych włosów. Nie dojrzałem śladów siwizny. Tylko kilka zmarszczek pod

oczami i głębokie bruzdy od ust do podbródka świadczyły, że okres młodości miał poza sobą.

Trzymał się prosto, prawie sztywno, przypominając starych, wysłużonych weteranów wojny.

Okazał się bardzo rozmowny. Raz zwracał się do żony, raz do Karola, to znowu przekomarzał się

z synami żartując z jakiegoś Neda, który podkuwał konie bardzo szybko, gdy czynił to sam, ale

bardzo długo, gdy za towarzysza miał Allana lub Freda. Zwróciłem uwagę na wymowę

niektórych słów. Sandusky musiał być przybyszem z Europy. Z jakiego kraju — tego oczywiście

nie mogłem odgadnąć. W sumie zrobił na mnie korzystne wrażenie. Jednego tylko nie

potrafiłem dociec: co wpłynęło na pocztmistrza, że z mrukliwego, małomównego, jakim wydał

mi się w saloonie, zamienił się w gadułę?

Pani Sandusky wyglądała znacznie młodziej od męża. Stanowiła typ kobiety najczęściej

spotykany na pogranicznych — jak je dawniej zwano — ziemiach Zachodu. Typ wiernych

towarzyszek pierwszych osadników, nie lękających się wysiłku fizycznego i ciężkich warunków

bytowania pierwszych miesięcy, ba, nawet lat pionierskiej gospodarki. Pomyślałem, że Elsa

Sandusky potrafi równie dobrze władać strzelbą, jak motyką czy siekierą; równie dobrze

gotować, jak jeździć konno. W jej słowach odkryłem taki sam obcy akcent, jak u męża. Ścieżki

życiowe ich obojga na pewno nie rozpoczęły się od zawiadywania wielką stacją dyliżansów, od

pracy stosunkowo łatwej, chociaż ongiś tak1 samo pełnej niebezpieczeństw, w jakie obfitowało

życie rolnika czy hodowcy zagubionego wśród pustkowi Montany, Arizony lub Nowego

Meksyku. Jednak tych dwoje — mógłbym się o to założyć — start do samodzielnego życia

zaczynało w warunkach na pewno gorszych od tych, które im stwarzał pobyt nawet w tak

background image

prymitywnym miasteczku, jak Bell.

A synowie? Byli karni, posłuszni, małomówni przy stole. Być może skrępowani obecnością

obcych. Młodszy podobny z twarzy do matki, starszy — do ojca.

— Nad czym tak dumasz, Janie? — Karol wyrwał mnie z moich kontemplacji. Musiałem

wyglądać zabawnie, bo wszyscy uśmiechnęli się.

— Przepraszam — odparłem nadrabiając miną. — To zmęczenie. Dlatego jestem trochę

roztargniony. Czy mogę prosić o jeszcze jeden kawałek tej cudownej pieczeni?

Pocztmistrz natychmiast nałożył mi spory płat mięsa zapytując jednocześnie, skąd

przybywamy.

— Z Milwaukee — objaśnił Karol.

— Ho, ho! To rzeczywiście spory kawał drogi.

Miał rację. Z Milwaukee nad jeziorem Michigan aż do tego zagubionego Bell było co

najmniej półtora tysiąca mil, i to w linii powietrznej! Dobrze to sobie obliczyłem na mapie,

jeszcze przed wyruszeniem w podróż.

— Tak — potwierdził mój towarzysz — szmat drogi. Wiem, że w okresie osadniczych

wędrówek wozy przebywały tę przestrzeń od wczesnej wiosny po późną jesień. A za

szczęśliwców mogli się uważać ci, których śniegi nie zaskoczyły w drodze, jeśli się nie

mylę.

— Na pewno się pan nie myli — przytaknął Sandusky. — Wiem coś o tym...

Zamilkł nagle, jakby przestraszyły go własne słowa.

— Kolej bardzo przybliża odległości — wtrąciłem, aby przerwać milczenie. — To znaczne

ułatwienie podróży.

— Ja jednak wolę dyliżanse — odparł.

Roześmiałem się:

— Żałuje pan swej stacji? Że przestała być centralnym ośrodkiem życia w Bell? Na pewno

dyliżans wyznaczał tu godziny dnia.

Spojrzał na mnie bacznie.

— Słusznie — odparł. — Widzę, że nie jest to panu obce. Kolej na pewno skraca odległość i

przybliża, ale... nie zawsze sprawy i ludzi najlepszych — dodał zagadkowo.

Cóż to miało znaczyć? Nie zdążyłem sformułować pytania, bo wtrącił się jeden z synów

pocztmistrza, ten wyższy, Allan.

background image

— Ojcze, widziałem dziś Powisa.

Gospodarz skinął głową:

— Ja również. W gospodzie.

— Był sam?

Pytanie zadała pani Elsa, wyczułem w nim nutkę niepokoju.

— Jeszcze z trzema. Zawsze ci sami, tylko Kulawca brakowało.

— I co robili?

— Cóż mieli robić w saloonie? Po prostu pili.

Przy moim stole, ale skorzystałem z uprzejmości panów i przesiadłem się.

— Nie trzeba było wchodzić, James. Wiesz, co to za ludzie.

— Aż za dobrze, ale ja byłem pierwszy. Przyszli w pół godziny później.

— A już myślałam, że wynieśli się stąd na zawsze...

— Czy to w ogóle kiedykolwiek nastąpi? Ale zmień my temat, naszych gości on nie

interesuje.

— Przeciwnie — zaprotestował pośpiesznie Karol.

— Dobrze wiedzieć, kogo należy unikać. Zwłaszcza że mamy zamiar spędzić tu z

przyjacielem co najmniej kilka tygodni.

— W Bell?

— Niezupełnie. Raczej w okolicy.

— Przybyliście zapolować w tych stronach?

W tym miejscu Sandusky uśmiechnął się jakoś dziwnie. Co było przyczyną tego uśmiechu,

zrozumiałem dopiero później.

— Chcę pokazać swemu towarzyszowi, jak wygląda Montana.

— Będziecie mieli kłopot z końmi, a w tych stronach to jedyny środek lokomocji, skoro

zrezygnowaliście z kolei. A poza tym... kraj mało bezpieczny. Obawiam się, że w Bell nie

kupicie żadnego wierzchowca, nie mówiąc już o uprzęży. Allan — zwrócił się do syna

— nie widziałeś Kulawca?

— Nie. Zniknął przed kilku dniami.

— Szkoda. Już mówiłem, że nie było go w saloonie. To jedyny człowiek, który potrafi

dostarczyć przyzwoitego czworonoga, nawet z siodłem. Co prawda powiadają, że pochodzenie

tych koni jest bardzo różne...

background image

— Koniokrad? — zapytałem rozbawiony.

— To ciężkie oskarżenie. Zwłaszcza w tych stronach. Nie mam na to żadnych dowodów.

Podejrzewam.

— Kto to jest ten Kulawiec?

— Nazwaliśmy go tak, ponieważ utyka na jedną nogę. W Bell nie mieszka. Pojawia się tu od

czasu do czasu, niekiedy razem z ludźmi Powisa. Podejrzany typ, ale zna się na koniach i jeśli

komu potrzeba dobrego wierzchowca...

— Myślę, że obejdziemy się bez jego usług — wtrącił Karol. — Czy zna pan Warrena? Tego

z Canyon Creek?

Znowu tajemniczy uśmiech na twarzy naszego gospodarza.

— Ach, oczywiście — odparł — Czy obiecał Wam konie?

Przytaknąłem i zaraz ugryzłem się w język, bo Karol spojrzał na mnie ostro i skierował

rozmowę na inny temat.

— Jak tu wygląda sprawa z listami?

— O co panu chodzi dokładnie?

— Czy... na przykład nie giną przesyłki pocztowe?

I kto je doręcza?

— Ja sam albo mój syn.

— A jeśli list jest adresowany do osoby mieszkającej poza granicami Bell?

— Wówczas zdarzają się kłopoty. Niekiedy adres jest tak podany, że nie sposób znaleźć

odbiorcy.

— Jak pan wówczas postępuje?

— Rozpytuję się. To tu, to tam... Jeśli to nie daje wyników, odsyłam list nadawcy.

— A jeśli nadawca nie podał swego adresu?

— Chowam list do szuflady albo wtykam go za szybę. Może któryś z przygodnych

interesantów zauważywszy adres potrafi go właściwie odczytać. Poza tym mam prawo

rozpieczętować kopertę. Niekiedy informacja zawarta w niej wskaże bądź nadawcę, bądź też

odbiorcę. Czemu pan o to pyta? Czyżby zaginął pański list?

— Wysłałem pismo do Warrena wyznaczając mu termin spotkania na dzisiaj. Miał przybyć z

końmi.

— Listy adresowane do Canyon Creek odbiera co pewien czas sam Warren albo któryś z

background image

jego ludzi.

W tej chwili nie leży tu ani jedna przesyłka do Canyon Creek.

— Dziwne — stwierdził Karol. — Czyżby Warrenowi wydarzył się jakiś wypadek?

— Nic o tym nie słyszałem.

— I cóż teraz poczniemy? — wtrąciłem. — Jeśli i jutro Warren po nas nie przyjdzie?

Pokręcił głową i zagadnął pocztmistrza:

— Naprawdę nie można tu nabyć konia?

— Rzecz zupełnie nieosiągalna. Gdyby jeszcze był

Kulawiec, można by spróbować...

— A pan nie ma wierzchowców?

— Owszem, ale tylko dwa.

— Dla nas wystarczy.

— Ba, my sami prawie codziennie z nich korzystamy.

W głębi serca poczułem ulgę. “A więc — pomyślałem — nie pozostanie nam nic innego, jak

opuścić tę zakazaną dziurę.” Ale moją nadzieję natychmiast pogrzebał pocztmistrz.

— Jeżeli panom zależy na szybkim wyjeździe do Canyon Creek, wyślę do Warrena mego

syna. Allan po drodze odda listy, a z Canyon Creek, jak się pospieszy, wróci w półtora dnia.

Uprzedziłem Karola i oświadczyłem, że nie możemy skorzystać z tej propozycji. Byłaby

nadużyciem gościnności. Wówczas mój przyjaciel zaproponował, że sam uda się do Canyon

Creek.

— Jednego konia na półtora dnia chyba możecie pożyczyć?

— Droga nie jest daleka, ale bardzo trudna. Może pan zabłądzić, za to Allan zna ją

dokładnie. Po co więc ryzykować?

Stanęło więc na tym, że pojedzie syn pocztmistrza.

Zrobiło się już dość późno, kiedy gospodarz z należytymi honorami zaprowadził nas do

gościnnego pokoju i życząc dobrej nocy zamknął za sobą drzwi.

Dwa bardzo szerokie staroświeckie łoża, wielkie jak karety, stały pod ścianami. Środek

zajmował stół, a na nim mała naftowa lampka rzucała dokoła mdłe światło. Otworzyłem okno,

aby wypędzić duszny zapach świadczący o tym, że od dawna nikt pokoju nie przewietrzał.

Wypogadzało się. Deszcz przestał siąpić, chmury płynęły po niebie coraz rzadsze, aż ujrzałem

pierwsze gwiazdy, a potem rąbek krzywego jak indiański tomahawk księżyca.

background image

Srebrny brzask rozjaśnił ponurą przestrzeń podwórca i niedaleki częstokół. Jego zaostrzone

pale przypomniały mi — nie wiem, dlaczego — #łupy, do których czerwonoskórzy

przywiązywali swych jeńców przed odbyciem tańca śmierci. Wzdrygnąłem się.

— Zimno ci, Janie? Noce w tych stronach, zwłaszcza wiosną, są dość chłodne. Jednak jutro

będzie pogoda słoneczna.

— Postawiłeś na swoim — odparłem pomijając temat pogody. — Będziemy teraz czekać na

Warrena, nie wiadomo jak długo.

— Wiadomo, wiadomo. W półtora dnia Allan wróci.

Ani się spostrzeżesz, jak czas minie, tym bardziej że gospodarze są sympatyczni.

— To prawda — stwierdziłem — ale czyś zauważył, jak pocztmistrz się zmienił? Coś mi się

w tym nie podoba. Stał się bez żadnej widocznej przyczyny nagle taki gadatliwy, jak gdyby

chciał ukryć przed nami swój niepokój. Czego on się niepokoi?

— Mów ciszej.

— Ach, więc i ty nie czujesz się tu najlepiej — stwierdziłem nie bez zadowolenia.

— I ściany mają uszy. Ja również podejrzewam, że pocztmistrz czegoś się lęka.

— Może nas?

— Nie sądzę. Nie prosiłby na nocleg. Wiesz, myślę, że Sandusky jest naprawdę bardzo

rozmownym człowiekiem. Tak, chyba tak. On się czegoś lękał, kiedy był poza domem, dlatego

milczał. Odzyskał dobry humor, kiedy znalazł się we własnym domu.

— A Warren? — zapytałem. — Co z twoim listem? I ten... jakże mu tam... Powis.

— Jedno z drugim może nie mieć nic wspólnego. Nas o tyle obchodzi przyczyna niepokoju

pocztmistrza, o ile wiąże się ze sprawą Warrena. Czas pokaże.

— Albo nie pokaże — odparłem przekornie. — Chcesz prowadzić policyjne śledztwo?

— Chcę dowiedzieć się prawdy. Jeśli Warren nie zasługuje na pomoc albo jeśli wszystko jest

jakimś chytrym kruczkiem, którego celu jeszcze nie znamy, ale się dowiemy, któż nam

przeszkodzi ruszyć w góry i prerie? Jak dawniej, zobaczysz... — przerwał i schwycił mnie za

ramię — Patrz — szepnął, a po chwili dodał: — Cofnij się, Janie.

Uczyniłem to natychmiast. W takich wypadkach należało bezwzględnie słuchać się Karola.

Z twarzą ukrytą za okienną framugą spoglądałem na nierówne wycięcia palisady. Ukazała się

nad nimi głowa nakryta okrągłym kapeluszem. W chwilę później ujrzałem człowieka

wychylonego do połowy piersi. Jak zdołał wdrapać się po tak wysokiej i prawie gładkiej ścianie?

background image

Karol chyba odczytał moją myśl, bo odparł:

— Stanął na grzbiecie konia albo ma drabinę.

— Trzeba zawiadomić Sandusky'ego.

— Poczekaj!

Teraz ujrzeliśmy całą sylwetkę nieznajomego. Opuścił się wolno na rękach i skoczył, potem

ruszył prosto w kierunku domu. Rzuciłem się do stołu, aby zgasić lampkę, ale Karol powstrzymał

mnie

— Już za późno — szepnął. — Zauważyłby.

Istotnie, musiał zauważyć światło, bo zmierzał ku naszemu oknu. A może to był po prostu

jeszcze jeden mieszkaniec tego domu? Może jakiś pomocnik Sandusky'ego?. Tylko dlaczego

przechodził przez płot?

Nieznajomy nadal zmierzał ku światełku lampki jak człowiek nie mający zamiaru się

ukrywać. W tym miejscu muszę wyjaśnić, że sypialnia nasza znajdowała się na bardzo wysokim

parterze, tak że nie sposób było dostać się do wnętrza przez okno, nie korzystając z drabiny lub

czyjejś pomocy.

Czekałem, co nastąpi. Maszerujący zatrzymał się tuż przy ścianie. Chyba nas dostrzegł, bo

odezwał się:

— Pomóżcie mi wejść. Słyszycie?

Wychyliłem się nieco zza framugi.

— Pan Warren? — zapytałem zdumiony.

— Proszę mi podać rękę, doktorze — odparł znajomy

głos. — Trochę tu wysoko.

background image

Paddg Warren

Żeby zrozumieć poprzednie zdarzenia, trzeba cofnąć się w czasie prawie o dwa miesiące.

Wtedy się właśnie rozpoczęła ta dziwna i mało prawdopodobnie, u przecież prawdziwa historia.

Był luty 1886 roku. Tego dnia w Milwaukee, moim rodzinnym mieście, od rana padał śnieg.

Ale nie taki, jaki jest ozdobą zimy. Śnieg, który tłumi turkot kół po miejskich brukach i skłania

wielu woźniców do zamiany bryczek i platform na brzęczące dzwoneczkami sanie.

Z posępnego, niskiego nieba spadały na ziemię wielkie, na pół mokre brudnawe płaty.

Przylepiały się do okiennych szyb, ściekając po nich smużkami brudnej wody. Zetknąwszy się z

chodnikiem ulicy zamieniały się w błoto. Stałem wówczas przy oknie, posępnym okiem

obserwując posępny krajobraz i myśląc o Karolu Gordonie, od którego nie miałam wieści przez

kilka ostatnich tygodni. W jakiejże to stronie wielkiego kraju teraz się obraca? Jeśli trafił na taką

właśnie pogodę... Wstrząsnąłem się i odwróciłem w kierunku kominka, w którym migotliwe

płomienie rzucały wesołe refleksy na ściany. Zmierzchało, ostatni z pacjentów przed paroma

minutami opuścił mój gabinet.

Zagłębiłem się w fotelu, zapaliłem fajkę. Gdzieś tam, w głębi domu krzątała się wierna

Katarzyna, rudowłosa Irlandka nieokreślonego wieku, od lat moja gospodyni. Przyjemną sjestę o

szarej godzinie przerwał głos dzwonka. Trzykrotnie. Komuś bardzo się spieszyło. Nagły

wypadek? Wezwanie do pacjenta?

Zerknąłem w okno. Śnieg nadal walił mokrymi płatami. Westchnąłem na myśl o wędrówce

po mieście i nasłuchiwałem z lekkim niepokojem trzasku zamykanych drzwi, kroków w

korytarzu i przytłumionych głosów. Potem gospodyni wsunęła się jak duch do gabinetu i

szepnęła:

— Do pana, doktorze.

Dźwignąłem się z fotela i zająłem stanowisko za biurkiem. Zapukano, powiedziałem:

“proszę...” i do gabinetu wkroczył postawny mężczyzna, jak to się popularnie mówi, “w sile

wieku”. Z obliczem opalonym i tryskającym zdrowiem. Nie bardzo mnie to zdziwiło. Nieraz

trafiali się pacjenci wmawiający mi ich urojone choroby. Co prawda przybysz nie mógł należeć

do tej kategorii chorych z urojenia. Wyglądał na rolnika lub hodowcę przybyłego z dalekich

background image

stron, a u takich ludzi nerwicowe przywidzenia raczej się nie trafiają. Tego nauczyło mnie

doświadczenie wielu lat lekarskiej praktyki.

— Proszę, niech pan siada — a kiedy gość skwapliwie spełnił moją prośbę, dodałem: —

Słucham. Co panu dolega?

— Nic a nic, doktorze. W sensie fizycznym. Jestem zdrów jak przysłowiowa ryba.

— Hm, wobec tego... czym mogę służyć?

— Nazywam się Paddy Warren.

Skinąłem głową w uprzejmym geście.

— Jestem trochę rolnikiem, ale najbardziej hodowcą bydła. W Montanie.

Umilkł, jak gdyby nad czymś się zastanawiając. Milczałem i ja, bezskutecznie usiłując

odgadnąć, z czym ten człowiek do mnie przyszedł.

— Jeśli odważyłem się zaniepokoić pana swoją wizytą — powiedział po chwili przerwy —

to tylko dlatego, że skierował mnie tu Vincent Irvin, szeryf w Fort Benton.

Poruszyłem się niespokojnie. Vincent Irvin był człowiekiem rozumnym, odważnym i nie

zapominającym o przyjaciołach w potrzebie. Ale pomysły miewał dość — hm — oryginalne,

sprawiające czasem sporo kłopotu. Stąd moje zaniepokojenie.

— Pan go zna, oczywiście, doktorze?

— Znam. — Chciałem jeszcze dodać: “bardzo dobrze”, ale postanowiłem być ostrożny,

więc powiedziałem coś wręcz odmiennego: — Widziałem się z nim ostatnio przed czterema laty.

Szmat czasu. Słyszałem, że nadal sprawuje swój urząd i że dobrze mu się po wodzi. Nie ożenił

się przypadkiem?

— Nic o tym nie wiem. Szeryf przesyła panu pozdrowienia, a również prosił, abym przez

pana pozdrowił Karola Gordona, za którym, jak powiadał, stęsknił się bardzo.

— To starzy przyjaciele — zauważyłem.

— Szeryf mówił, że nie wie, gdzie pan Gordon teraz się obraca, ale że na pewno dowiem się

o tym w Milwaukee, i dlatego skierował mnie pod. pański adres.

— Niestety — odparłem — ja również nie posiadam żadnych informacji. Przypuszczam, że

z początkiem wiosny Gordon zjawi się tutaj. Jeśli więc ma pan do niego jakąś sprawę...

— Przepraszam — przerwał mi w połowie zdania. — Szeryf mnie zapewnił, że pana

zainteresuje moja historia. Nie mogę zostać w Milwaukee dłużej niż dwa, najwyżej trzy dni, a

bardzo pragnąłbym, aby pan Gordon dowiedział się o wszystkim. Szeryf bardzo go wychwalał.

background image

— O cóż chodzi? — zapytałem z lekką nutką zniecierpliwienia.

— Coś panu pokażę, doktorze.

Z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurty wydobył zwitek papierów i położył go na biurku.

— Proszę przeczytać, nie zajmie to panu wiele czasu, a skróci o połowę moje wyjaśnienia.

Rozprostowałem kartki, bo to były kartki, wygniecione ćwiartki lichego papieru zapisane

dość czytelnymi literami, chociaż ręka, która je stawiała, nie musiała być wprawna. Wziąłem

pierwszą z brzegu i przeczytałem: “Paddy! Dobrze się tu schowałeś, ale nic ci to nie pomoże.

Przynieś pięć tysięcy do dziury trapera, a damy-ci spokój. Przyjaciele”.

— Zupełnie jak w dziecinnej zabawie w policjantów i złodziei — roześmiałem się. — Chyba

nie przybył pan tutaj, aby pokazać ten świstek?

— To nie żart — stwierdził poważnie — i dlatego skierował mnie do pana szeryf Irvin.

— Ależ — wykrzyknąłem jeszcze bardziej ubawiony — taki jeden papierek skłonił pana do

odbycia dalekiej podróży?

— Nie jeden. Proszę spojrzeć na następne.

Spojrzałem. W sumie było ich pięć. O bardzo podobnej treści, tylko w ostatnim liście

zakończenie brzmiało odmiennie: “...nie próbuj więcej takich sztuczek, Paddy! Bo to się źle

skończy dla ciebie”.

— Ano, cóż? Taki naiwny szantaż. A pan za każdym razem przynosił pięć tysięcy?

— Ani mi to w głowie. Skąd bym zresztą wziął taką furę pieniędzy?

— Więc jakże się to skończyło?

— Bieda z tym, że wcale się nie skończyło. Oczekuję dalszej tego rodzaju korespondencji.

Pojmuje pan, jak jest ona denerwująca.

— I chciałby ją pan przerwać?

— Oczywiście.

— Jaką drogą otrzymuje pan listy?

— Przez pocztę. W Bell (to taka osada w moim sąsiedztwie) jest poczta, z której odbieramy

korespondencję.

— Nie ma na nich dat — zauważyłem.

— Prawda, ale kolejność jest właśnie taka, w jakiej pan czytał.

— Dużo listów przychodzi do pana?

— Niezbyt wiele, ale trafiają się. Przeważnie od ludzi lub firm, które skupują bydło. Czy to

background image

ważne, doktorze? — zaniepokoił się.

— Nie sądzę, ale dobrze wiedzieć. Gdzie jest to Bell?

— Pan zna Fort Benton, doktorze?

— Tak, odwiedzałem szeryfa.

— A więc z Fort Benton w jeden dzień można dotrzeć do Bell, oczywiście pociągiem. Może

to pana jakoś zorientuje. A co się tyczy Bell, to taka dziura, ale od kilku lat ma połączenie ze

światem dzięki stacji kolejowej.

— Kraj dziki?

— Prawie dziki, a ta kolej przysporzyła jeszcze kłopotów.

— Jak to?

— Teraz zbyt łatwo dotrzeć do serca Montany, a nie zawsze docierają tam najlepsi z nas. Ale

wracam do sprawy. Pierwszy list otrzymałem w zimie ubiegłego roku. Uznałem go za żart.

Schowałem na pamiątkę sądząc, iż żartowniś sam się zdemaskuje. W naszych stronach wcale

niełatwo o papier, pióro i atrament. Żartowniś musiał więc pochodzić z niewielkiego kręgu ludzi.

Nie zdradził się, a ja go nie odkryłem. List następny otrzymałem po miesiącu. Prawie tej samej

treści, jak pan na pewno zauważył.

— Co to jest ta “dziura trapera”?

— Malutki wąwóz, raczej rozpadlina, w jej ścianie znajduje się niewielka grota, coś w

rodzaju kamiennego schowka. Kto ją pierwszy nazwał “dziurą trapera”, nie mam pojęcia.

Podobno mieszkał tam ongiś pewien traper do czasu, aż go zabiły Czarne Stopy. Stało się to

bardzo dawno, jeśli w ogóle się stało.

— I ta “dziura trapera” jest powszechnie znana?

— Powszechnie? Nie wiem, co pan rozumie pod tym słowem. O jej nazwie dowiedziałem się

przypadkowo w Bell. Nie pamiętam, przy jakiej okazji.

— Więc jednak nazwa jest znana, a miejsce również. Mimo tego zażądano, aby pan do tej

“dziury” włożył taką poważną sumę pieniędzy. Ależ to żart, oczywisty żart!

— I ja tak myślałem. A jednak ktoś sprawdzał zawartość “dziury”. Wynikiem tego ten

ostatni list — wskazał palcem na papier leżący przede mną.

— “Nie próbuj więcej takich sztuczek, Paddy” — odczytałem raz jeszcze.

— Właśnie! Ó tę sztuczkę im chodzi.

— Nie rozumiem, proszę wyjaśnić.

background image

— Któregoś dnia wepchnąłem do “dziury” woreczek pełen starego żelastwa, chcąc

sprawdzić, czy rzeczywiście zjawi się amator moich pieniędzy. Uczyniłem to w biały dzień,

wcale się nie kryjąc.

— Okolica ludna? — wtrąciłem pytanie.

— Zupełne pustkowie.

— Sprawdził pan

— Niestety, nie udało się. Zostawiwszy swój pakunek w “dziurze”, odszedłem spory kawał

drogi, a później zawróciłem, oczywiście kryjąc się. Ległem na skraju wąwozu. Zimno było tego

dnia, ale zdecydowałem się pocierpieć trochę, aby zdemaskować “żartownisia”.

— I kogo pan ujrzał?

— Kilka zabłąkanych antylop, a nawet brunatnego niedźwiedzia, który widać przerwał swój

zimowy sen. Przeleżałem kilka godzin. I nic. Postanowiłem wrócić do domu. Jednak zanim to

uczyniłem, raz jeszcze zajrzałem do “dziury”. Chciałem zabrać swój ładunek. Ryba nie chwyciła

przynęty, więc postanowiłem rzecz całą odłożyć do następnego dnia. Bałem się, że ten ktoś zjawi

się w nocy i dopiero wówczas stwierdzi, że go oszukałem. Wtedy gotów wyznaczyć inny, mniej

dogodny dla mnie sposób przekazania pieniędzy.

— Pański plan był dość naiwny — wtrąciłem.

— Dlaczego?

— Dla bardzo wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że nie był pan w stanie

przewidzieć, kiedy ten “ktoś” przyjdzie do wąwozu. I skąd przyjdzie.

— Podejrzewam, że amator pieniędzy pochodzi z mego najbliższego otoczenia. Opuściłem

rancho na oczach moich pracowników. Sądziłem, że moja wycieczka zostanie zauważona, a

chciwość nie pozwoli długo czekać.

— A jednak pomylił się pan.

— Nie, doktorze. Wcale się nie pomyliłem. Niestety!

— Jak to!

— Ten “ktoś” zjawił się.

— I pan go nie dostrzegł?

— Właśnie tak! Kiedy zajrzałem do “dziury”, woreczka w niej nie było. Co pan na to?

— Dla mnie to proste — rzekłem lekceważąco. — Leżąc przy wąwozie zdrzemnął się pan na

chwilkę i to wystarczyło.

background image

— Ależ nie, doktorze! Nawet oczu nie zmrużyłem! W kilka dni później otrzymałem ten

ostatni list.

— I co pan ma zamiar robić dalej? Bo moim zdaniem ten pański szantażysta nie wygląda

groźnie: pisze listy i na tym sprawa się kończy.

— Gdybyż tak było! Obawiam się, że zakończenie tego ostatniego pisma może mi

przysporzyć nie lada tarapatów. Właśnie dlatego tu przybyłem.

— Chyba trafił pan pod zły adres. Należało zwrócić się do szeryfa.

— Tak uczyniłem. Udałem się do Fort Benton, jak już panu wspomniałem, bo w Bell szeryfa

nie ma. Ale cóż z tego? Irvin oświadczył mi, że w tej sprawie “nie może działać”. Nie zostało

bowiem popełnione żadne przestępstwo. Nie istnieje, jak powiedział, stan zagrożenia mego

życia. Wyraził przypuszczenie, podobnie jak pan, że to wszystko żart. A przecież mi grożą!

— Czym? Z tych listów nic nie wynika.

— Podobnie twierdził szeryf. Jednak, kiedy mu wszystko dokładnie wytłumaczyłem,

zgodził się ze mną.

— Panie Warren — odezwałem się zniecierpliwiony tą przeciągającą się rozmową —

napisano do pana pięć razy. Pięć razy domagano się od pana okupu. Za co, nie wiem. Tego mi

pan nie wyjaśnił. Otóż pięć razy nie spełnił pan żądania autora anonimu. I nadal chodzi pan cały i

zdrowy. Można sobie drwić z takich gróźb.

— Ja również nie wiem, za co mam się okupić. Rozważyłem jednak sprawę dokładnie i

dlatego zdecydowałem się na wyjazd do Benton i do Milwaukee. Traktuję sprawę bardzo

poważnie, w przeciwnym wypadku nie zabierałbym panu czasu. Grożą mi, to fakt. Czym? Nie

mam pojęcia, ale na pewno coś wymyślą.

— Sądzi pan, że to jest spisek kilku osób?

Zmieszał się tak wyraźnie, że trudno było tego nie zauważyć.

— Och — odparł — tak mi się tylko powiedziało, ale chyba jeden człowiek nie zdobyłby się

na takie posunięcie.

— To niczym nie uzasadnione twierdzenie. Czy podejrzewa pan kogo?

— Sądzę, że to ktoś z ludzi u mnie zatrudnionych, ale kto? Mam zbyt wiele na głowie, abym

mógł poświęcić się jakiemuś śledztwu.

Westchnąłem. Zapisane kartki spoczywały na moim biurku. Sięgnąłem po pierwszy z brzegu

list i odczytałem go raz jeszcze: “Paddy. Dobrze się tu schowałeś, ale nic ci to nie pomoże.

background image

Przynieś 5 tysięcy do dziury trapera, a damy ci spokój. Przyjaciele.” Więc jednak liczba mnoga.

Ale to żaden dowód.

— Niechże mi pan wyjaśni: przed kim pan się “schował”, jak tu piszą. Czy przed

otrzymaniem pierwszego z tych listów ktoś czy coś pana niepokoiło? Zaprzeczył energicznie.

— A “schowanie”? Co oznacza?

— Nie mam pojęcia.

— Hm, wygląda to dość tajemniczo. Jak dawno bawi pan w Montanie?

— Szesnaście lat. Tak, dobrze pamiętam. Mój najstarszy syn obchodził wówczas swoje

drugie urodziny.

— Skąd pan przybył?

— Z Teksasu, doktorze. Przez długie lata zajmowałem się hodowlą bydła, a później

przepędem bydła na północ, właśnie aż do Montany, do miejscowości Bozeman. Nie wiem, czy

pan kiedykolwiek słyszał o szlaku Goodnight-Loving?

— Mój przyjaciel wspominał mi o nim — odparłem mając na myśli Karola Gordona.

— Pewnie sam pędził bydło?

— Nigdy się tym nie zajmował.

— To był dobry interes, ale jeszcze lepszym okazała się hodowla w samej Montanie. Dlatego

przeniosłem się na północ. Czy pan wie, że za wołu kupionego w Teksasie za 7 dolarów i 20

centów płacono w Montanie ponad 20 dolarów? Ale ile zwierząt padało w drodze albo w

nieoczekiwanym popłochu rozpraszało się po pustkowiach! Dlatego doszedłem do wniosku, że

znacznie lepszym interesem stanie się hodowla bydła w Montanie. Coraz więcej tam ludzi, coraz

mniej antylop, łosi czy jeleni. Nie każdy zresztą ma czas na polowanie, a mięso jeść musi. Poza

tym sprzedaję bydło do miast na wschodzie, mam liczne handlowe kontakty.

— Więc w końcu czego pan ode mnie żąda?

— Pomocy. Szeryf Irvin powiedział, że jeśli Karol Gordon i pan, doktorze, nie wykryjecie

prawdy, to nikt jej nie wykryje. Zapraszam was obu do siebie, do Canyon Creek, tak się nazywa

moja posiadłość.

Spojrzałem w okno. Śnieg ciągle walił wielkimi płatami. Nie chciało mi się wyjść na dwór, a

cóż dopiero jechać do odległej Montany!

— Przykro mi, że muszę panu odmówić. Gdzie się obecnie obraca Gordon, nie mam pojęcia.

Sposępniał.

background image

— Szeryf tyle mi o panach opowiadał, że przyjazd tu uznałem za jedyną drogę ratunku.

Mówił, że panowie co roku wybierają się w mniej ludne strony, że w Kanadzie schwytaliście

niebezpiecznego rabusia, za którym bezskutecznie uganiała się Królewska Konna, że w Arizonie

unieszkodliwiliście całą bandę. Sądziłem więc, że — tu się zająknął — równie dobrze możecie

zawitać do Montany. Kraj piękny...

A więc tak sprawy wyglądały! Vincenty Irvin nie kłamał, wszystko to było prawdą, ale po co

zwierzał się obcemu?

— Dawno pan zna szeryfa?

— Och, słyszałem o nim wiele dobrego, ale rozmawiałem pierwszy raz w życiu.

— Otóż to właśnie — mruknąłem do siebie niezbyt ucieszony z rozgłosu, jaki nadawał

starym historiom Irvin.

— U mnie nie będzie panom niczego brakować — zapewnił gorąco Warren.

— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Wycieczka do Montany nie wchodzi w rachubę. Chyba pan

rozumie?

Wskazałem na okno, a raczej na śnieg, który coraz grubszą warstwą oblepiał szyby.

— Można by wiosną... — powiedział niepewnie. — Wiosna jest piękna na naszym podgórzu.

— Na pewno. Jednak gór mamy mnóstwo w naszym kraju, a ja przepadam za niczym nie

skrępowanymi wędrówkami. Przyjmując pańską propozycję, skazałbym się na tkwienie w

jednym i tym samym miejscu.

Westchnął ciężko.

— Oczywiście — dodałem na osłodę swej gorzkiej odpowiedzi — porozmawiam z Karolem

Gordonem.

— Jednak nie tracę nadziei, że panowie się zdecydują. Szeryf Irvin mówił, że pan Gordon

zwykle na wiosnę wpada do Milwaukee. Napiszę list, nie... najlepiej uczynię przyjeżdżając tu

powtórnie.

— Proszę — odparłem czekając niecierpliwie na koniec wizyty.

Ku mej radości z głębi mieszkania ozwał się dzwonek, a w chwilę później Katarzyna

zapukała do drzwi gabinetu, weszła i zakomunikowała, że “przyszedł jakiś pacjent” i że “nie

może czekać”.

Ten fakt stał się dla Warrena sygnałem do odwrotu. Pożegnałem go możliwie serdecznie, lecz

z nie ukrywaną radością.

background image

Po paru dniach o tej całej wizycie po prostu zapomniałem.

Minęły tygodnie, niebo pojaśniało, ciepły wiatr roztopił resztki zimy. Wówczas zawitał w

moje progi Karol Gordon — myśliwy, westman, człowiek, którego ceniłem najwyżej ze

wszystkich swych znajomych. Nie tylko dlatego, że parokrotnie wydobył mnie z nie byle jakich

tarapatów, ale przede wszystkim dlatego, że swą życiową mądrością i prawością przerastał

innych. Polubiłem go między innymi za jego stosunek do pierwotnych mieszkańców tej ziemi,

Indian, za jego sprawiedliwość i odwagę. Uchodził — i słusznie — za przyjaciela

czerwonoskórych, władał kilku językami tubylczych plemion. Był poza tym świetnym jeźdźcem i

znakomitym strzelcem.

Poznałem go przypadkowo w roku 1880. Wówczas pełniłem funkcję chirurga w szpitalu

mego rodzinnego Milwaukee. Tam właśnie trafił z odnowioną raną lewego uda — efektem

polowania na szarego niedźwiedzia Gór Skalistych, grizzli. Znajdował się wówczas, w wyniku

zakażenia, o przysłowiowy włos od śmierci, ale ten “włos” okazał się tak mocny, że pozwolił

Gordonowi na powrót do zdrowia. Kuracja trwała jednak bardzo długo, a pacjent wydał mi się

człowiekiem interesującym (aż do tamtych dni nie zetknąłem się z autentycznym traperem!), i to

do tego stopnia, że potrafił namówić mnie na paromiesięczną wycieczkę w prerie południowej

Kanady.

Od tamtych dni co roku wiosną wyruszałem z Karolem na włóczęgę po wciąż innych

obszarach wielkiego kraju. Poznałem dziką przyrodę, pełną czaru i tajemnic zadziwiających

takiego jak ja mieszczucha. Poznałem przedstawicieli kilku indiańskich plemion, a czarodziej

Czarnych Stóp pewnej jesieni nadał mi przydomek Orlego Pióra. Napełniło mnie to dumą, tym

bardziej że Karol przydomek Wielkiego Bobra uzyskał od tego samego plemienia. Co prawda —

wiele lat wcześniej. Jednak, mimo zaszczytnego przydomka, po dwu latach kolejnych wypraw w

prerie i góry byłem ciągle jeszcze najzwyklejszym greenhornem, tyle różniącym się od człowieka

miasta, że umiałem jako tako trzymać się w siodle, strzelać z broni krótkiej i długiej,

rozpoznawać tropy ludzkie i zwierzęce wśród ścieżek i bezdroży Dzikiego Zachodu. Ale

później Karol nauczył mnie nowych umiejętności. Dzień, w którym po raz pierwszy chwyciłem

na lasso spłoszonego konia, napełnił mnie radością chyba równą tej, jaką odczuwałem po każdej

pomyślnie przeprowadzonej operacji chirurgicznej. Karol nauczył mnie również kilku dialektów

Indian, a był nauczycielem bardzo wymagającym. Przyswoiłem więc sobie sporo mądrości

traperskich i westmańskich, jednak nigdy nie osiągnąłem doskonałości swego mistrza. Zdarzyło

background image

się, że w ciągu zimy zapominałem, czego nauczyłem się w lecie, a później, podczas kolejnej

wyprawy w nieznane, przychodziło mi ciężko pokutować za tego rodzaju zaniedbania. Myślę, że

jestem najlepszym westmanem wśród... lekarzy. Słaby to powód do dumy, ale jednak!

Zima przełomu 1885—1886 roku dobiegała końca, lada dzień wielkie rzeki miały zerwać swe

lodowe pęta, a śniegi wsiąknąć strugami wilgoci w glebę. To były sygnały zakończenia

zimowych łowów Karola. Po takich łowach, obładowany cennymi skórkami, zwykle przyjeżdżał

do mnie do Milwaukee z tradycyjną wizytą. Przez kilka dni, a nawet tygodni snuliśmy plany

nowej wiosenno-letniej wyprawy i przygotowywali się do niej jak można najstaranniej.

Nadszedł marzec, ciepły, prawie wiosenny w tym roku i chociaż przytrafiły się jeszcze dwie

śnieżne burze, rtęć w termometrze stale posuwała się w górę. I oto, któregoś ranka ozwał się

alarmujący dzwonek u drzwi mego mieszkania. Gdy Katarzyna otworzyła, wkroczył, mocno

tupiąc i chrzęszcząc rzemiennymi paskami swych tobołków, obładowany jak przysłowiowy

wielbłąd — Karol Gordon.

Oczekiwałem go, jak co roku, a przecież zawsze sprawiał mi radosną niespodziankę.

Przynosił z sobą ten nieuchwytny, ale przeze mnie wyczuwany zapach dalekiej przestrzeni: woń

dymu płonących brzozowych polan, woń igliwia niezmierzonych borów północy, jaką przesiąkło

jego ubranie. Napełniał tymi zapachami całe mieszkanie. I teraz, jak dawniej, wracał z obliczem

spalonym przez zimowe słońce, z twarzą zarośniętą i skórą dłoni tak zgrubiałą, jak podeszwa

buta. Kazałem Katarzynie przygotować kąpiel, a w pół godziny później siedzieliśmy po obu

stronach pięknie nakrytego stołu.

— Napijesz się — raczej stwierdziłem, niż zapytałem. Widząc jego zaciekawiony wzrok

utkwiony w butelce, dodałem: — “Canadian Club” Hirama Walkera, pamiętasz?

Zgodnie parsknęliśmy śmiechem.

— Co ci do głowy strzeliło, Janie? Ani to dobre, ani tanie.

— Przechodząc ulicą zauważyłem w witrynie sklepowej właśnie tę markę. Wspomniałem

stare dzieje i... kupiłem.

W tym miejscu należy wyjaśnić, że “Canadian Club” piliśmy po raz pierwszy w zapadłej

dziurze kanadyjskiej, w prowincji Alberta. Taki trunek zaproponowano nam dwa razy: w

saloonie “Pod Białym Koniem” i w faktorii Hudson’s Bay Company, zachęcając nas zawsze

słowami: “to trunek dla znawców, moi panowie!”, w czym nie było ani krzty prawdy, chyba...

chyba że za znawców uznamy niewybrednych wędrowców odwiedzających Osadę Dziesiątej

background image

Mili, bo taką nazwę nosiła wyżej wymieniona dziura.

— A teraz opowiadaj, Karolu — rzekłem nakładając mu na talerz podwójną porcję szynki.

— Kiedy wyczerpiesz temat, ja zabiorę głos. Mam coś w zanadrzu. Bardzo ciekawego.

— Ta “Canadian” jest raczej okropna — odparł — ale piję dla odświeżenia starych

wspomnień. A poza tym — tu zmrużył lewe oko — ten trunek czyni człowieka jasnowidzem.

— Co znowu?

— Tak, tak, Janie. Wcale nie żartuję.

— Nie rozumiem. Na swych łowieckich wyprawach zapomniałeś widać o precyzyjnym

wyrażaniu myśli.

— Dobrze. Wyjaśniam. Otóż przeczuwam, Janie, że w zanadrzu ukrywasz przede mną

niejakiego Paddy Warrena i jego wielce tajemniczą przygodę.

Podskoczyłem na krześle.

— Byłeś u Irvina! — krzyknąłem.

— Jesteś bystry — odparł. — Istotnie, bawiłem w Fort Benton. Vincent Irvin opowiadał mi

o Warrenie i mocno zachęcał...

— Chyba nie do wyprawy w głąb Montany? — przerwałem mu w pół zdania.

— A do czegóż by innego?

— I co ty na to? — zapytałem mocno zaniepokojony takim wstępem. — Uprzedzam cię, że

ta Warrenowska historia nie przypadła mi do smaku.

— Dlaczego?

— Dlaczego, że podejrzewam w niej mnóstwo kłamstwa pokrytego niedomówieniami.

— Hm... Jednak Irvin przedstawił mi to nieco inaczej.

— Inaczej? To czemu sam nie zajmie się tą sprawą?

— Warren nie mówił?

— Owszem, mówił.

— Jeśli tak, to dobrze wiesz, że szeryf nie może uganiać się za cieniami. I gdybyż to jeszcze

stało się w Fort Benton? Ale z Benton do Bell spory szmat drogi.

— I dlatego za cieniami, jak sam to określiłeś, powinniśmy gonić my obaj. Ani mi to w

głowie.

— Poczekaj, nie tak prędko. Należy się chwilkę zastanowić. Od dawna już myślałem, aby

wybrać się do Montany...

background image

— Od dawna, to znaczy od rozmowy z Irvinem. Przyznaj się.

— Ależ nie, chociaż ta rozmowa przyśpieszyła mój plan. Montany prawie nie znasz, Janie.

— Byłem w Fort Benton niejeden raz.

— Co tam Benton! To tylko fragmencik wielkiego kraju. A poza tym — tu zawiesił na

sekundę głos i podniósł rękę z widelcem — przy okazji możemy spotkać wojowników

Czarnych Stóp. Możemy przeskoczyć kanadyjską granicę i złożyć wizytę Czerwonej

Chmurze i Wielkiemu Orłowi. Nie odpowiada ci to?

— Owszem, odpowiada, ale do tego wcale nam nie jest potrzebny jakiś pan Warren.

Propozycja Karola była nęcąca. Przed laty w bardzo dramatycznych okolicznościach

zawarłem dozgonną przyjaźń z dwoma wymienionymi dostojnikami Czarnych Stóp. Tereny tego

plemienia rozciągały się po obu stronach kanadyjskiej granicy. Ale by ją przekroczyć, nie trzeba

było jechać do jakiegoś Bell, o którym — przyznaję — nic nie wiedziałem, nawet gdzie się

znajduje. Dzień drogi od Fort Benton? To niczego nie wyjaśniało.

Przeszliśmy do gabinetu, gdzie Karol rozłożył na mym biurku sporej wielkości mapę

Montany.

— Skąd to wytrzasnąłeś?

— Od komendanta fortu w Benton. Patrz — powiedział kładąc palec na czarnym kółku — tu

jest Fort Benton.

— A Bell?

— Tu.

— A ten jakiś Canyon Creek?

— To znakomita mapa, ale przecież nie można wymagać, żeby była tu oznaczona każda

farma.

— A poza tym — dodałem — mnóstwo białych placków i przerywanych linii nie badanych

rzek i strumieni.

— Prawda, jednak za czasów wyprawy Custera nie mieliśmy w ogóle żadnych map

Montany.

— Mniejsza o to. I tak nie mam zamiaru korzystać z tego geograficznego osiągnięcia.

— Wolisz kompas?

— Byle nie wskazywał kierunku Bell. Zastanów się, Karolu!

— Dobrze, będziemy zastanawiać się wspólnie.

background image

Odsunął mapę i zagłębił się w jednym z moich wspaniałych foteli.

Wtedy wyłożyłem mu, raz jeszcze, wszystkie swe wątpliwości. Ba, nawet oskarżyłem

Warrena o jakieś niecne wobec nas zamiary. Karol przez cały czas potakując kiwał głową.

Sądziłem, że podziela me zastrzeżenia, jednak zaraz się okazało, że to nie moim słowom

potakiwał, lecz... swoim myślom!

— Coś w tym na pewno jest — stwierdził, gdy ukończyłem wywody. — Ale co? Nie

rozstrzygniemy sprawy nie odwiedziwszy Bell i Canyon Creek. Listowne groźby są przecież

faktem...

— Jeśli autorem ich nie jest na przykład sam Warren.

— Po co?

— Nie wiem.

— Jeżeli nie wiesz, krzywdzisz Warrena takimi podejrzeniami. Żałuję, że mnie nie było tu

przy waszej rozmowie. Już ja wyciągnąłbym z niego...

— Nic byś nie wyciągnął — zaperzyłem się.

— Ech — westchnął nie reagując na moje oburzenie — jednak chętnie porozmawiałbym z

nim.

To życzenie spełniło się dość szybko. Warren odwiedził mnie i wiele godzin przegadał z

Karolem. Te rozmowy nie przyniosły w efekcie nic nowego. Warren nadal twierdził, że nie wie,

kto go i czym szantażuje. Albo więc nasz montańczyk był człowiekiem, jak to się mówi, kutym

na cztery nogi, albo też istotnie trafiliśmy na dziwną historię. Kiedy Paddy Warren odjeżdżał,

zostały już omówione wszystkie szczegóły naszego przybycia do Canyon Creek. Wówczas

ustąpiłem.

I oto właśnie dlatego w pewien posępny wieczór wysiadłem wraz z Karolem z zakurzonego

wagonu na nędzny peron stacyjki w Bell.

background image

Od Bell do Canyon Creek

— Co się stało? — Nie czekając na odpowiedź przechyliłem się przez okienny parapet i

wyciągnąłem dłoń. Została schwytana przez inną dłoń. Razem z Karolem wwindowaliśmy

przybysza do pokoju. Tak, to był Warren, hodowca i farmer z Canyon Creek.

— Witam was, panowie — powiedział zdyszanym głosem — i... przepraszam za spóźnienie.

— Mieliśmy się spotkać na stacji — zauważyłem nieco zgryźliwie.

— Pana dziwna wizyta wymaga chyba wyjaśnień — dodał Karol.

— Tak, oczywiście.

Podszedł do stołu, zdjął naftową lampkę i postawił ją na podłodze.

— Ostrożność nigdy nie zawadzi — wyjaśnił. — Zbyt dużo blasku pada przez okno. Bell

to przeklęta dziura — dodał bez żadnego związku.

— Słuchamy— przypomniał Karol.

— Byłem w saloonie, obok stacji, zresztą innego lokalu tu nie ma — zaczął Warren. —

Gospodarz powiedział, że dwu dżentelmenów pytało o mnie. Obcych. Od razu odgadłem, że to

wy! I przestraszyłem się, żeście odeszli nie wiadomo dokąd. Ale szynkarz pocieszył mnie, że

wyszliście z lokalu razem z Sanduskym, że tu was zastanę i... zastałem. Do licha, mam szczęście!

— Czemu nie wszedł pan normalną drogą, przez bramę? — zapytałem.

— Musiałbym łomotać i czekać, a to stanowiło duże ryzyko. Ujrzałem światełko w oknie,

skoczyłem na palisadę...

— Jakże mógł pan dostrzec światło — zapytałem podejrzliwie — przy takiej wysokości

ogrodzenia?

— Pan Warren siedział na koniu — wtrącił Karol.

— Skąd pan wie? Ależ tak, oczywiście. Nie przypuszczałem jednak, że to wy znajdujecie się

za tym oknem.

— Wspomniał pan o jakimś ryzyku, o co chodzi?

— Widzę, że będę musiał zacząć wszystko od samego początku.

— Już to dawno należało zrobić.

— Dobrze. Z Canyon Creek wyjechałem wczoraj razem ze starszym synem i dwoma

końmi luzem. Właśnie dla was. Ode mnie do Bell spory kawałek, a do tego dwa luzaki nieco

przeszkadzały w szybkiej jeździe. Droga również nie najlepsza i wcale nie najprostsza: doliny i

background image

wzgórza. Nad wieczorem zatrzymaliśmy się na skraju puszczy. Chyba rozumiecie: z czterema

końmi trudno wędrować po wertepach. To było w miejscu, które nazywają “wypalony las”.

Kiedyś ogień przyszedł aż zza gór i strawił sporą część starodrzewu, a resztę poprzewracały

wiatry. Teraz młodniak pokrył pożarowisko, u nas wszystko szybko rośnie.

Zniecierpliwiło mnie takie gadanie.

— Już późno — rzekłem. — Jeśli jutro mamy wcześnie stąd wyruszyć...

Zrozumiał.

— Słusznie, doktorze. Będę się streszczał. Więc... nocowaliśmy na skraju tego wypalonego

lasu, mało czuwając, bo to bezludzie zupełne. Przerywało się drzemkę tylko po to, by drew do

ogniska dorzucić.

Podczas którejś z takich czynności zauważyłem, że konie się niepokoją. Pomyślałem: pewnie

czarny niedźwiedź krąży w pobliżu, wystarczy na niego płomień ogniska... Rankiem

wskoczyliśmy na siodła.

— Nie sprawdzając śladów? — wtrącił Karol.

— Ani mi to w głowie było. Spieszyliśmy się, żeby przed wieczorem stanąć w Bell, zanim

pociąg nadjedzie. Koło południa rozbiliśmy biwak; godzinny odpoczynek. Znowu dostrzegłem,

że konie się niepokoją. Nie jestem traperem, nie zaliczam się do ludzi, których nazywacie

westmenami. Przecież urodziłem się daleko stąd, w krainie wielkich pastwisk i plantacji

bawełny...

— Wiemy, że urodził się pan w Teksasie — zauważył Karol — ale co to ma wspólnego z

opisem pańskiej jazdy do Bell?

— To, że w Teksasie nikt mnie nie nauczył rozpoznawania tropów. Tyle tylko znam się na

śladach, że potrafię odróżnić odcisk niedźwiedziej łapy od końskiego kopyta. Nic więc nie

badałem sądząc, że nadal niepokoi nas niedźwiedź. Popełniłem błąd. Wkrótce się okazało, że to

nie był czworonóg. Jakieś trzy czwarte drogi między Canyon Creek a Bell znajduje się dolinka

porośnięta trawą, miejscami pokryta skalnym gruzem. W kierunku północnym zwęża się tak

bardzo, że zaledwie jeden wierzchowiec może przecisnąć się między pionowymi skałami. To

właśnie tam się wydarzyło. Nie wiem, kim był ten piekielnik. Strzelił, gdy znajdowaliśmy się w

najwęższym miejscu, i zwalił z nóg jednego z luźnych koni.

— Przepraszam — odezwał się Karol — skąd padł strzał?

— Z góry, tylko z góry, jak sądzę. Bo strzelca nie zauważyłem.

background image

— Więc nie jest pan pewien.

— Och, jakież to może mieć znaczenie?

Pomyślałem, że nasz informator nie tylko nie jest westmanem, ale rozumuje jak mieszczuch,

który nigdy nie widział prerii ani gór. Uśmiechnąłem się na myśl, że jeszcze przed kilku laty

byłem takim właśnie mieszczuchem.

— Znaleźliśmy się ja i syn w okropnej sytuacji — mówił dalej Warren. — Ani gdzie

uskoczyć, ani się ukryć. Na szczęście padł koń kroczący na samym końcu, a nie na początku ani

w środku. Krzyknąłem na Jerry'ego, to właśnie mój syn, żeby odciął linkę, i ruszyliśmy galopem.

Gałgan strzelił jeszcze raz, ale nie trafił.

— Zostawiliście uprząż na zabitym koniu?

— Oczywiście, w takiej sytuacji nie było czasu... Karol, oszczędny jak każdy traper, pokręcił

na znak dezaprobaty głową.

— I co dalej?

— Gnaliśmy tak długo, aż konie okryły się pianą, wówczas zdecydowaliśmy się na przerwę.

Sądziłem bo wiem, że strzelec pozostał daleko w tyle za nami.

— Jednak nie pozostał — wtrącił się nagle Karol tonem tak pewnym, jakby własnymi

oczami oglądał opisane przez Warrena zdarzenie.

— Skąd pan o tym wie?

— Łatwo się domyślić. Przecież w przeciwnym wypadku nie spóźniłby się pan na spotkanie,

nie przyjeżdżał tu nocą, nie wdrapywał się na płot, jak złodziej, i nie szukał wejścia przez okno.

— Święta prawda, chociaż ja nie potrafiłbym wyciągnąć takiego wniosku. Bardzo mnie to

cieszy. Mając takich sprzymierzeńców, szybko się dowiem, kim jest mój prześladowca, a

wówczas policzę się z nim! Ale wracam do rzeczy... Jak już wspomniałem, krótka przerwa

pozwoliła mnie i synowi, a przede wszystkim koniom, nieco odsapnąć. Przebyliśmy prawie

trzy czwarte drogi... Ruszyliśmy, gdy słońce rozpoczęło obiegać drugą połowę nieba. Na

początku, owszem, nic się nie działo, ale później,, tam gdzie ścieżka wpada w las, powitało nas

kilka strzałów. Zeskoczyliśmy z siodeł, skryli się za najgrubsze pnie. Jerry kilka razy pociągnął

za cyngiel swej jednorurki. Ja nawet nie próbowałem. Na mgnienie oka nie dostrzegłem

przeciwnika. Potem wszystko się uspokoiło. Nie na długo. Jak tylko usiłowaliśmy ruszyć dalej,

background image

strzelanina wybuchała na nowo. Gdy kładliśmy się na ziemi, wszystko cichło. Tak się powtórzyło

ze cztery razy. Widać ktoś tam siedział w głębi boru i dobrze miał nas na oku. W takiej sytuacji

kazałem synowi zabrać luźnego konia i przeprowadzić między drzewami tak daleko, jak tylko to

będzie możliwe, a następnie wskoczyć na siodło i gnać do Bell po pomoc. Sam przykląkłem za

najgrubszym pniem i rozpocząłem ostrzeliwanie przeciwległej strony lasu. Głupia to była

strzelanina, ponieważ nadal nie mogłem nikogo dostrzec. Usłyszałem tętent kopyt. Jerry musiał

się już wydostać na otwartą przestrzeń. Postanowiłem zaryzykować. Wziąłem konia za uzdę i

wolno, wolniutko począłem się przedzierać poprzez zarośla. To nie było łatwe i szybko mi

zbrzydło. Wyprowadziłem więc wierzchowca na ścieżkę i wskoczyłem na siodło. I cóż powiecie,

dżentelmeni?- Ten diabeł okazał się szybszy. Nie zdążyłem użyć ostróg, gdy poczęło mi gwizdać

koło uszu. Natychmiast znalazłem się z powrotem na ziemi, skoczyłem między drzewa. Teraz

strzelano do mnie z dwu stron, wzdłuż ścieżki, a nie w poprzek. Siedziałem nieruchomo jak bóbr

w swym domku, ale jak długo tak można? No i lękałem się o syna. Więc znowu zacząłem

posuwać się poprzez las i tak dotarłem do samego skraju. Było już wtedy prawie ciemno. Przede

mną rozciągała się naga równina, bez jednego krzaczka, bez drzewka. Gdzież tu się schronić?

Jednak tkwić w miejscu wydało mi się rzeczą najgłupszą w świecie. Począłem kroczyć, jak

mogłem najciszej, trzymając konia za uzdę. Już wówczas wiedziałem, że nie zdążę na pociąg.

Ale nie to mnie najbardziej martwiło, lecz przeciwnik, który znowu dał znać o sobie. Usłyszałem

huk, ujrzałem błysk i w kierunku błysku wypaliłem dwukrotnie, potem wskoczyłem na siodło i

ruszyłem galopem. Taki galop, moi panowie, na ledwie przetartym szlaku to nie żarty, chyba

wiecie?

— Wiemy — przytaknął Karol. — Jednak dojechał pan do celu.

— Dojechałem, chociaż strzelono do mnie raz jeszcze, tuż przy samych zabudowaniach Bell.

Dotarłem do saloonu. Dowiedziałem się tam, że mój syn już był i udał się do Neda.

— Kto to jest? — zapytałem.

— Kowal, a poza tym Murzyn, ale uczciwy jak rzadko.

Trochę mnie ubodły te słowa, bo przecież biali nie mają wyłączności na uczciwość, ale

uznałem, że nie pora wszczynać dyskusji.

— Postanowiłem — mówił dalej Warren — najpierw pójść do syna, a dopiero później zacząć

was szukać. Jednak okazało się, że dotrzeć do Neda wcale nie jest łatwo. Mieszka na

background image

przeciwległym krańcu Bell i należy iść boczną steczką, na końcu której wznosi się kuźnia.

W pewnej chwili chmury się rozstąpiły i księżyc oświetlił moją drogę, więc przyspieszyłem

kroku prowadząc wciąż konia za uzdę. Wydało mi się, że dostrzegam światełko w oknie kuźni.

Ledwie wpakowałem się w ten zaułek, błysnęło i huknął strzał...

— Czy nie za dużo tych strzałów? — zauważył Karol. — Aż dziwne, że żaden pana nie

trafił.

— Przysięgam, że mówię prawdę — oburzył się Warren.

— Nie zauważył pan strzelca?

— Owszem. Przecież świecił księżyc. W jego blasku dostrzegłem szarą, zamazaną postać

sterczącą na tle płotu. Tylko tyle. Nie traciłem czasu na przyglądanie się. Zawróciłem konia,

wskoczyłem na siodło i pognałem tutaj. Sandusky'ego znam od lat, byłem pewien, że nie odmówi

mi pomocy, no i miałem nadzieję, że was tu zastanę.

— I ten strzał nie zaalarmował nikogo z mieszkańców? — wyraziłem zdziwienie.

Warren roześmiał się cicho:

— Doktorze, w Bell uczciwi mieszkańcy barykadują drzwi na głos palnej broni, a z

nieuczciwymi nie miałem zamiaru się spotkać. Dopadłem wreszcie palisady poczty, wskoczyłem

na siodło, z siodła na ogrodzenie i oto jestem!

Zerknąłem na Karola, Karol zerknął na mnie i rzekł ni to żartem, ni serio:

— Jak na jeden dzień miał pan sporo wrażeń. Nie będziemy teraz zastanawiać się nad pańską

przygodą. Być może jest to sprawka bandyty i nie ma żadnego związku z listami, ale o tym

potem. Niech się pan zajmie swym koniem, jeśli jeszcze tam stoi.

Podszedł do okna, wychylił się.

— Co pan najlepszego robi? — zerwał się ze stołka Warren. — Mogą strzelić!

— Ale nie strzelili — odparł spokojnie mój przyjaciel. — Cóż by im z tego przyszło? Niech

pan mi wierzy, panie Warren, że jeśli ci ludzie mieli coś wspólnego z listami, wszystkie

wystrzelone kule chybiały zupełnie celowo.

— Jak to? A koń? Przecież padł na miejscu?

— Właśnie! To tylko potwierdza moje przypuszczenie. Chodźmy.

Skierowałem się ku drzwiom.

— Nie tędy — powstrzymał mnie Karol. — Wszyscy już śpią. Uszanujmy spoczynek

gospodarzy. Skoro pan Warren dostał się przez okno, możemy i my skorzystać z tej samej drogi.

background image

Wyskoczyliśmy na dwór, a później, stąpając jak można najciszej, dotarli do bramy w

palisadzie.

— Otwórz, Janie. Tylko ostrożnie, bez hałasu. Jako chirurg masz sprawniejszą od nas rękę...

— Rzeczywiście — mruknąłem na pół rozbawiony, na pół oburzony tego rodzaju pochwałą.

Bezgłośne otwarcie bramy nie było rzeczą łatwą — zardzewiała zasuwa stawiła opór.

Musiałem oprzeć się o nią całym ciałem. Natychmiast zgrzytnęła. W ciszy nocnej ten głos

zabrzmiał jak grzmot. Przerwałem “operację”. Schyliłem się, zagarnąłem z ziemi nieco błota i

natarłem nim żelazo. Od razu poszło lepiej.

— Znakomicie

szepnął Karol. — Uchyl bramę, tylko wolno i ostrożnie. Panie Warren,

proszę stanąć obok. Tak, doskonale. I nie wychylać się. Nadmiar ostrożności nikomu nie

zaszkodził.

Odsunąłem połowę ciężkich wierzei. Karol wyjrzał.

— Nikogo — szepnął. — A konik stoi kilka kroków stąd.

Wybiegł za bramę bezszelestnym krokiem. W przyćmionym blasku księżyca dostrzegłam

wyraźnie czarne kontury kilku budowli wznoszących się na prawo i na lewo w odległości kilku

jardów, ale szeroka droga ulica była zupełnie pusta. Zadudniły kopyta i Karol wprowadził

wierzchowca w obręb palisady. Zawarliśmy bramę, zasunęli skoble.

— Teraz proszę zdjąć uprząż — zarządził mój przyjaciel. — Jak najszybciej. Nie trzeba

budzić gospodarzy.

— Śpią jak susły — zauważyłem z przekąsem. — Można by wynieść wszystkie pocztowe

przesyłki.

Twierdząc tak pomyliłem się okropnie, bo jeszcze nie przebrzmiał szmer wywołany

odpinaniem popręgów, gdy z ciemności gęstniejących wokół ścian pocztowego budynku padł

energiczny rozkaz:

— Nie ruszać się! Ręce w górę, bo strzelam!

— James! — zawołał półgłosem Warren. — Nie poznajesz starych znajomych?

— Warren? Skąd się pan tu wziął?

Z tej rozmowy wynikło, że znali się dobrze i chyba od dawna. A przecież Sandusky, gdyśmy

— jeszcze w saloonie — poinformowali go, że udajemy się do Canyon Creek, i pytali, czy zna

Warrena, odpowiedział z jakimś dziwnym ociąganiem, jak gdyby .nie chciał przyznawać się do

tej znajomości.

background image

Od strony domu podeszło do nas dwu ludzi: poczt-mistrz i jego syn. Obaj uzbrojeni w długie

rusznice.

— Allan, sprawdź, czy brama dobrze zamknięta, a potem zaprowadź zwierzę do stajni.

Chodźcie, panowie, to już chyba północ. Co się stało, panie Warren?

Nie byłem ciekaw powtórnego opowiadania hacjendera, więc wymknąłem się do naszego

pokoiku i wprost przez okno trafiłem do łóżka. Pogrążyłem się we śnie tak głębokim, że nawet

nie słyszałem powrotu Karola.

Następnego ranka wyruszyliśmy w drogę do Canyon Creek. Karol bardzo z tego zadowolony,

ja — nadal pełen niepokoju. Jednak teraz o powrocie do Milwaukee czy o udaniu się w inne

strony Montany — nawet marzyć nie mogłem.

Przed odjazdem zdążyłem poznać najstarszego syna Warrena, Jerry'ego, który istotnie spędził

noc w kuźni i przyczłapał z dwoma końmi przed bramę poczty, skoro tylko świt rozjaśnił niebo.

Jerry był wysoki, z czarną czupryną i czarnymi oczami, opalony na brąz. Gdyby przebrał się w

strój indiański, nie każdy rozpoznałby w nim “bladą twarz”. Wysłuchałem jego relacji z ucieczki

do Bell. Nikt go nie zaczepił. Na miejscu rozwinął energiczną akcję celem wypożyczenia

brakującego wierzchowca (zamiast tego, który został zastrzelony) i po godzinie poszukiwań

wrócił z wcale nieźle prezentującym się czworonogiem.

Pożegnaliśmy się z całą rodziną Sanduskych i wskoczyli na siodła. Bez żalu opuszczałem

Bell. Karol jechał pierwszy, obok — Paddy Warren, ja za nim, Jerry zamykał kawalkadę.

Minęliśmy ostatnie opłotki i kilku ludzi gapiących się na nasz odjazd. Przed nami otworzyła się

daleka przestrzeń: lekko faliste tereny wschodniej Montany, takie same, jakie oglądałem przed

laty w okolicach Fort Benton. Te ziemie ograniczało od zachodu pasmo Gór Skalistych

wysuwających w głąb równin swe odnogi i rozgałęzienia niby szpony gigantycznego ptaka.

Po paru godzinach jazdy krajobraz uległ zmianie. Od horyzontu poczęły ku nam podbiegać

samotne szczyty górskie o dziwacznych kształtach. Było ich coraz więcej — z prawa i z lewa

dwa kopulaste grzebienie porosłe borem coraz bardziej zwężały naszą drogę, aż w końcu las

zszedł z wyniosłości w dolinę.

— To właśnie tu — powiedział Jerry podjeżdżając ku mnie: — Ojciec opowiadał?

Potwierdziłem.

— To ten las i ta ścieżka, a strzelano do nas z tamtej strony, z góry.

— Strzelec wdrapał się na drzewo — zauważyłem. — Przecież nie mógł celować poprzez

background image

pnie.

— Nie dostrzegliśmy nikogo. Chyba pan ma rację — przyznał. — Pan jest sławnym

westmanem, ojciec mi opowiadał...

Uśmiechnąłem się mimo woli.

— To nie ja — zaprzeczyłem. — Ten sławny jedzie właśnie przed nami, nazywa się Karol

Gordon.

— Ale przecież to pan z nim wędrował?

— Zaledwie parę razy i tylko wiosną lub latem, bo w zimie...

— Wiem, wiem! — wykrzyknął. — Pan jest lekarzem, tym chirurgiem, który leczył

Gordona.

Skinąłem głową. Skąd, u licha, ten młodzieniec tak dobrze znał fragment historii mego życia?

Pewnie Vincent Irvin, szeryf Fort Benton, który wiedział o wszystkim, przekazał swe informacje

Paddy Warrenowi. Jeśli jednak Paddy był takim gadułą, rzecz przedstawiała się niepokojąco.

Jeszcze w Milwaukee ustaliliśmy, że przyjmie nas na swej farmie hodowlanej jako przypadkowo

poznanych traperów pragnących zapolować na niedźwiedzie. Miał nikomu nie wspominać, kim

w istocie jesteśmy, i solennie to przyrzekł. Teraz okazało się, że obietnicy nie dotrzymał. Komu

jeszcze, poza swym synem, zdradził tajemnicę?

— Jerry — powiedziałem używając po raz pierwszy imienia najstarszej latorośli Warrena —

czy ojciec rozmawiał na nasz temat jeszcze z kimś innym?

Potrząsnął głową:

— Nie, prosił, abym tę wiadomość zatrzymał dla siebie.

— Jesteś pewien?

— Tak.

— Hm... Jerry, pamiętaj, że od zachowania tajemnicy zależy bardzo wiele.

— Wiem o tym, może być pan spokojny.

— Kto to jest Sandusky? — zapytałem z kolei.

— Pocztmistrz.

— No, oczywiście, ale nie o to mi chodzi. Czy dawno się znacie?

— Jeszcze mnie wówczas na świecie nie było, jak ojciec go przyjął do pracy. Na hacjendzie

w Teksasie.

— Coo? Chyba nie w charakterze pocztmistrza?

background image

Roześmiał się:

— Oczywiście, że nie. Podobno Sandusky był wówczas kowbojem, ale ja tych spraw

dokładnie nie znam.

— Aha. A ten Sandusky często bywa w Canyon Creek?

— Nie. Zawsze ktoś od nas przyjeżdża do Bell odebrać listy.

— Duża korespondencja?

— Jak? — nie zrozumiał pytania.

— Pytam, czy dużo listów do was przychodzi?

— To zależy od pory roku.

— Jakiż to ma związek z porą roku? — zagadnąłem zaciekawiony.

— Taki, że na jesieni bydło jest najtłuściejsze. Wówczas nadchodzą listy z zamówieniami na

woły i krowy, a później przyjeżdżają agenci z wielkich miast, stada spędza się do Bell, ładuje do

wagonów i jazda!

Na tym rozmowa została zakończona, bo Karol i Warren, pędzący przed nami, zatrzymali

konie. Podjechałem. W tym miejscu drzewa z obu stron podchodziły do siebie na odległość

zaledwie kilku kroków, pozostawiając bardzo wąski, nie zarośnięty przesmyk.

— To właśnie tu — wyjaśnił Warren — strzelano do nas po raz drugi.

— Jedźmy dalej — Karol kiwnął głową. — W gąszczu niczego się nie odnajdzie.

— Stamtąd padły strzały — wskazał Warren na pnący się po stromym zboczu las. — Nie

chcielibyście obejrzeć okolicy?

Na przeczącą odpowiedź Karola ruszyliśmy kłusa. Po kilkudziesięciu jardach las się

przerzedził. Konie, dotąd spokojne, zaczęły kłaść uszy po sobie i chrapać. Zauważyłem, jak mój

przyjaciel wyciągnął z futerału sztucer. Uczyniłem podobnie. W chwilę później wiatr dmuchnął

nam w twarz jakimś mdlącym odorem. Ostatnie drzewa rozstąpiły się raptownie i oto ujrzałem

skalistą bramę, wjazd do dolinki o stromych zboczach, pokrytych kępkami traw lub małych

krzewów. Takie same krzewy rosły na krawędziach obu ścian.

— Z koni! — zakomenderował Karol. — I trzymajcie je mocno przy pyskach.

Wierzchowce poczęły się wspinać i walić kopytami w twardą ziemię. Warren, który szedł

teraz na czele, miał najwięcej kłopotu ze swym czworonogiem.

— Biegiem! — krzyknął Karol. — Inaczej nie przejdą! Tam leży jakaś padlina.

Przyspieszyliśmy kroku szamocąc się z przerażonymi zwierzętami. Na koniec zauważyłem

background image

przyczynę niepokoju: koński zewłok tarasujący przejście. Z dużym trudem zdołaliśmy go minąć

zatrzymując się dopiero w głębi doliny.

— Nasz koń, o którym panom mówiłem — wytłumaczył Warren. — Strzelano z góry,

prawie pionowo.

Zwierzę nie padło wówczas w tym miejscu. Ktoś tu musiał gospodarować. Nie uważasz,

Jerry? — zwrócił się do syna.

— Zaraz to zbadamy — wtrącił się Karol.

— Co pan zamierza?

— Zatrzymać się na pół godziny. Chcę obejrzeć zwierzę, a później wdrapać się po zboczu.

Być może znajdę coś, co się nam przyda.

— A my?

— Pilnujcie wierzchowców i miejcie broń w pogotowiu. Nie sądzę, aby to człowiek

zajmował się końską padliną. Janie, weź sztucer i chodź.

Wróciliśmy do ofiary wczorajszych przygód Warrena. Pobieżne oględziny pozwoliły

stwierdzić z wszelką pewnością, że padlina nosiła na sobie ślady kłów i pazurów jakiegoś

drapieżnika.

— Kojoty? — zapytałem niepewnie.

— Raczej wilki — odparł Karol — ale... nie, nie? Spójrz na tamte tropy.

Poprzez kępki traw ciągnęło się stratowane pasmo dźwigające się w poprzek zbocza i ginące

na wysokościach.

— Niedźwiedź — stwierdziłem.

— Oczywiście. Gospodarował tu niedawno. Jakaś wielka sztuka, czyżby...

— Grizzli? — dopowiedziałem.

— Na to wygląda.

Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Mieszkaniec górskich obszarów Dalekiego Zachodu wie

dobrze, co to jest grizzli — szary niedźwiedź Gór Skalistych. Jest największym obok bizona

ssakiem amerykańskiego kontynentu i największym wrogiem wszystkiego, co żyje. Chodzi lub

biega na dwu lub czterech łapach, nigdy się nie cofa, nigdy nie ucieka. Nawet ciężko raniony

rzuca się na przeciwnika i biada śmiałkowi, który znajdzie się w zasięgu jego długich i mocnych

jak stal pazurów. Grizzli jest tak szybki, że dogania galopującego konia, tak mocny, że

uderzeniem łapy przewraca bizona. Dlatego upolowanie grizzli jest sukcesem myśliwskim

background image

nieprzeciętnej miary. Wojownik indiański, który pokonał szarego niedźwiedzia, sporządza sobie

z kłów i pazurów zwierzęcia naszyjnik, który nosi jako dowód odwagi. Posiadałem takie trofeum,

bowiem przed laty, bawiąc z Karolem w północnej części Gór Skalistych, zastrzeliłem szarego

olbrzyma, chociaż sam o mało nie stałem się wówczas ofiarą nieoczekiwanego spotkania. I

przyznam się szczerze: wcale nie pragnąłbym go powtórzyć.

— Pośpiesz się, Janie. Wdrapiemy się na przeciwległy stok. Ze śladów wynika, że misio

udał się w innym kierunku.

— Co chcesz znaleźć?

— Tropy tajemniczego strzelca, o którym mówił Warren.

— Nic z tego nie będzie — zauważyłem sceptycznie. — Tamtej nocy padał deszcz.

— A jednak spróbujemy.

Czekało nas dość strome podejście. Po wystających głazach o chropowatej powierzchni

dotarłem do celu. Był nim wąski pas zarośli, wystarczająca zasłona dla każdego, kto by tu

przyklęknął. Za zaroślami gładki, nieco kopulasty grzbiet dźwigał się łagodnie. Zrazu porośnięty

trawą, znowu krzewami, jeszcze dalej — lasem. Karol już tam krążył, z głową pochyloną i

oczami utkwionymi w ziemię. Ruszyłem za nim bacząc, aby nie zadeptać śladów, jeśli

jakiekolwiek zdołały się tu zachować. Po nocnym deszczu i po rannej rosie łodygi traw stały

prosto, jakby ich nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Jednak tuż przy krawędzi dolinki znaleźliśmy

pogięty krzak z kilkoma złamanymi gałązkami. Niestety, był to jedyny znak. Prawdopodobnie

właśnie stąd strzelano do konia.

— Zostań tu, Janie, na wypadek gdyby poczęli się niepokoić nasi towarzysze. Ja pójdę

kawałek w górę.

Obserwowałem, jak wolno posuwa się, skręcając to w jedną, to w drugą stronę, w końcu

zniknął między drzewami. Nie było go widać dość długo, przynajmniej tak mi się wówczas

wydawało. Nie tylko mnie. Pod ścianę wąwozu przybył Paddy Warren.

— Co tam nowego?

— Niech pan nie krzyczy — odparłem — słychać na milę. Gordon poszedł do lasu, a tego

konia odciągnął grizzli. Proszę uważać, bestia na pewno kręci się po okolicy.

Dostrzegłem, jak się stropił.

— Zejdziemy za chwilę — dodałem. — Pilnujcie koni.

Odszedł, a ja nadal czekałem. Wreszcie sylwetka Karola wynurzyła się z głębi boru.

background image

— Co znalazłeś?

— Warren mówił prawdę, było dwu ludzi.

— Więc jednak nie bardzo mu ufałeś?

— Och, mój drogi, nie jestem aż tak łatwowierny. Przyznam szczerze, że twoje sceptyczne

uwagi również brałem pod uwagę, ale teraz sza!

Zeszliśmy w głąb wąwozu i dołączyli do Warrenów.

— Tam było dwu ludzi — powtórzył Karol. — Jeden miał swe legowisko niedaleko

krawędzi zbocza, drugi, wraz z dwoma końmi, czekał w lesie. Później musieli się rozłączyć.

Tylko w ten sposób można wytłumaczyć fakt, że strzelano z dwu przeciwnych stron. A poza

tym... w tym wąwozie nie strzelano do pana — tu zwrócił się do Paddy Warrena — ani do

pańskiego syna.

— Jak to?

— Oglądałem miejsce, z którego celowano. Nawet człowiek, trzymający strzelbę po raz

pierwszy w życiu, nie mógłby chybić. Tak niewielka jest odległość i tak widoczny każdy cel

poruszający się w dole. Przecież posuwaliście się wolno w tej ciaśninie.

— Prawie noga za nogą.

— To potwierdza mój wniosek.

— Ale padł koń!

— Bo strzelano do konia. Tylko do konia! Rozumie pan?

— Przypuśćmy — nie ustępował Warren — ale później na leśnej ścieżce? I tam strzelano.

— Otóż to! Pański syn odjechał i nikt go nie zaczepił, nikt nie przeszkodził w ucieczce,

chociaż przeciwnik nadal musiał się znajdować przed wami. Czy to panu nic nie mówi?

— Ale do mnie strzelano, nawet w samym Bell! Nie jestem ślepy ani głuchy — zirytował się

Warren.

— Przyznaję, że moje twierdzenie na pozór wygląda dziwnie. Strzelano do pana nawet w

Bell. I tym razem zupełnie niecelnie. Właśnie dlatego twierdzę, że cała ta historia pozostaje w

ścisłym związku z listami. W przeciwnym wypadku takie spotkanie zakończyłoby się dla pana

tragicznie.

— Zupełnie nie rozumiem!

— Proszę się zastanowić albo lepiej... niech pan odpowie na pytanie: co uzyskałby autor (czy

autorzy) listu zabijając pana?

background image

— Hm... może dokonałby zemsty?

— Dziwny jakiś mściciel, który najpierw domaga się pokaźne j, kwoty pieniędzy, a nie

otrzymawszy jej, raz na zawsze rezygnuje z okupu!

— Jak to: rezygnuje?

— O, przecież to proste! Gdyby pana zabił, nie mógłby już żądać dolarów. Przecież jasne jak

na dłoni, że chodzi tu tylko o pieniądze.

— Zgoda. Przekonał mnie pan.

— I jeszcze jedno na potwierdzenie moich wniosków: w tych listach grożą panu wcale nie

śmiercią. Napisali tylko, jeśli pamięć mnie nie zawodzi: “Przynieś 5 tysięcy dolarów, a damy ci

spokój”.

— No, to w jakim celu do mnie strzelali?

Karol roześmiał się cicho:

— Proszę przyrzec, że się pan nie obrazi, a zdradzę tajemnicę.

— Coś takiego! Dobrze, przyrzekam.

— Chcieli pana nastraszyć. Uznali, że jest to najlepsza droga skłonienia pana do ustępstw.

Stałem z boku i mogłem dobrze zaobserwować, jakie, wrażenie wywarły na farmerze słowa

Karola. Najpierw zaczerwienił się, potem policzki mu się wydęły, począł głośno oddychać,

wreszcie wyrzucił z siebie:

— Łajdaki! Uważają mnie za tchórza, ale ja im pokażę!

Odwróciłem się gwałtownie i udałem, że coś poprawiam przy siodle. Ledwie, ledwie

powstrzymałem się, aby nie parsknąć śmiechem.

— Lepiej ruszajmy stąd — powiedział Karol. — Grizzli gdzieś się tu włóczy i na pewno nie

odejdzie, póki z padłego konia nie pozostaną same kości.

Wskoczyliśmy na siodła i odtąd jechali, z krótką przerwą na postój, prawie do zmierzchu.

Krajobraz zmieniał się. Wąska dolinka, coraz szersza w miarę przebywanej drogi, rozpłynęła się

w nieograniczoną płaszczyznę. Zamiast stromych zboczy ukazała się ściana młodniaku tak

gęstego, że nie sposób było go sforsować konno. To właśnie młody bór, o którym uprzednio

wspominał Warren opisując swe przygody. Kiedyś pożar wypalił starodrzew, potem wiatry

obaliły zwęglone kikuty krzew, aż w końcu na glebie użyźnionej popiołem poczęły bujnie

rozrastać się małe krzaczki i świerkowy zagajnik. Na szczęście, dość szeroka ścieżka pozwoliła

ominąć przeszkodę. Dlaczego ta ścieżka również nie zarosła — nie potrafię wytłumaczyć. Być

background image

może, wyznaczył ją pas ziemi obfitującej w składniki mineralne, wrogie wszelkiej roślinności.

Nocne obozowisko rozbiliśmy na zboczu trawiastego pagórka. Na żądanie Karola mieliśmy

trzymać wartę od zmroku aż do świtu, mimo że Warren bardzo wydziwiał z tego powodu.

Podejrzewam, że swoją wartę po prostu przedrzemał. Cóż za lekkomyślny człowiek! Nie

chciałbym mieć takiego towarzysza swych wędrówek po prerii.

Pokrzepieni snem i dobrym śniadaniem (Warren nie zapomniał o zaopatrzeniu się w

żywność), na koniach, które wypoczęły i wytarzały się w trawie, ruszyliśmy do Canyon Creek.

background image

Same zagadki

Farmy hodowlane czy stacje hodowlane — bo i tak je zwano — oglądałem niejeden raz. Ta,

do której obecnie przybyliśmy, niewiele różniła się od innych. Chyba tylko wielkością obszaru i

wspaniałością siedziby jej właściciela. Poza tym znajdowały się tu takie same corrale, czyli

zagrody dla bydła lub koni, magazyny na paszę, parę baraków dla kowbojów, domki dla służby, a

poza nimi przestrzeń falistych łąk, porosłych już świeżą runią, zamkniętych na dalekich krańcach

pasmem siwych gór. Tu pasły się stada czerwonego bydła: zdziczałych krów i długorogich

teksaskich wołów, spędzanych zaledwie raz na rok.

Nie mogłem pojąć, z czego wywodziła się nazwa posiadłości Warrena: Canyon Creek. Nie

dostrzegłem bowiem ani kanionu, ani płynącego nim potoku. Dopiero następnego dnia

dowiedziałem się i wreszcie zobaczyłem, że na krańcu ziem Warrena znajdował się miniaturowy

wąwóz wypłukany w miękkim podłożu przez rzeczkę, o której nikt nie wiedział, skąd wypływa i

gdzie znajduje ujście. W swym środkowym biegu stanowiła kraniec północny posiadłości

Warrena. Poza jej korytem leżały już ziemie niczyje, jak je nazywano, w istocie — odwieczne

tereny łowieckie Szoszonów, Kruków, a przede wszystkim Czarnych Stóp, koczujących po obu

stronach granicy między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi.

Ci sąsiedzi Warrena nie byli uciążliwi. Tylko przez dwa pierwsze lata pojawiali się w

wielkich gromadach tuż za rzeczką, co wyglądało niepokojąco. Ale Warren, daleki od wszelkiego

bojowego animuszu i pragnący się utrzymać na zajętych ziemiach, zdobył się na krok rzadko

spotykany w tych stronach: okupił się Indianom kilkudziesięcioma sztukami bydła, setką

wełnianych koców, podobną ilością strzelb i myśliwskich noży. Wypalił fajkę pokoju z wodzami

najbliżej koczujących grup, a na koniec uczynił rzecz zgoła najmądrzejszą: zakazał swym

kowbojom przekraczania linii rzeczki, i to pod groźbą natychmiastowego zwolnienia z pracy.

Wszystkie te posunięcia zapewniły spokój jemu, jego ludziom i jego dobytkowi. Co prawda

grupki czerwonych wojowników pojawiały się nad graniczną wodą, ale zdarzało się to rzadko, a

odwiedziny takie posiadały jak najbardziej pokojowy charakter i kończyły się kolejnym

kalumetem i podarunkami, których nie szczędził, hodowca. Opłacało mu się to stokrotnie.

Kiedy dowiedziałem się o tym wszystkim, nabrałem lepszego mniemania o Warrenie.

Tak przedstawiała się sytuacja w Canyon Creek, gdy wjechaliśmy pewnego dnia w granice

posiadłości. Gospodarz powiódł nas prosto ku swej siedzibie, widocznej z daleka wśród kępy

background image

drzew, jedynej na tym otwartym terenie, zasłaniającej dom zieloną kurtyną. Szeroka droga biegła

wprost na podjazd, środek którego zajmował okrągły klomb. Za nim stał budynek o żółtych

ścianach, z portalem wspartym na czterech okrągłych słupach. Na płaskim dachu budynku

błyszczały balustradki małego tarasu. W sumie — architektura wzorowana na stylu hiszpańskim,

znana mi już z przejazdu przez Teksas. Tu, w surowym otoczeniu, na tle nagiej płaszczyzny i

dalekich gór, siedziba Warrena wyglądała obco, aż nazbyt egzotycznie.

— Witajcie, panowie, w Canyon Creek! — zawołał pompatycznie Paddy Warren.

Ledwo zdążyliśmy zeskoczyć z siodeł, podbiegło dwu ludzi, chwyciło konie za uzdy i

powiodło gdzieś poza 1inię drzew. Zostaliśmy zaprowadzeni przez gospodarza długim

korytarzem do pokoju, którego wnętrze zajmowały dwa łóżka, szafa, stół, kilka krzesełek i

umywalka z potężną, ciężką miednicą. Meble lśniły politurą, a ściany przyozdobiono

wełnianymi, ręcznie tkanymi makatami. Bez trudu rozpoznałem dzieła rąk nawajskich kobiet.

Nad tymi makatami umieszczono trzy indiańskie pióropusze, .zbyt strojne — jak mi się

wydawało — aby mogły być autentyczne. Część podłogi pokrywało futro pumy. Było duszno,

pachniało skórami i owczym runem. Natychmiast otworzyłem okno. Prąd świeżego powietrza

wtargnął tu chyba po raz pierwszy od wielu tygodni. Odetchnąłem.

Za oknem rozciągał się krąg traw zamknięty półkolem takich samych drzew, jakie

widzieliśmy wjeżdżając.

Ledwie otrzepaliśmy nieco z kurzu odzież i umyli ręce, gdy zapukano do drzwi. Ukazał się

człowiek w białym kitlu, o czarnej twarzy. Murzyn. Poinformował, że “seńora i seńor czekają w

jadalni”, i poprowadził plątaniną korytarzyków do pokoju, raczej sali, której środek zajmował

długi stół nakryty białym obrusem. Wokół stołu — jak łatwo odgadłem — zgromadziła się

rodzina Warrena: sześć osób, z których tylko dwie zdążyłem dotąd poznać. Pozostałe to dwu

chłopaków, najmłodszych synów gospodarza, oraz jego żona, której zostaliśmy przedstawieni w

sposób znany mi tylko z opowieści o zwyczajach bogatych plantatorów Południa jeszcze z

czasów sprzed wojny domowej. Pani domu była kobietą czarnowłosą i czarnooką, o regularnych,

choć już trochę zamazujących się rysach twarzy i figurze zatracającej swą smukłość. Mówiła po

angielsku z charakterystycznym dla południowców akcentem, co świadczyło, że w jej żyłach

musiała płynąć również i krew hiszpańskich zdobywców Południa naszego kontynentu.

Pani Warren sprezentowała nam dwu młodszych synów oraz jeszcze jednego domownika

nieokreślonego wieku, o ciemnej, pociągłej twarzy, małych wąsikach i czarnej bródce przyciętej

background image

w szpic. Jak się później dowiedziałem, był to nauczyciel i wychowawca chłopców.

Pominę szczegóły tego pierwszego posiłku spożytego w Canyon Creek. Rzecz niewarta

wzmianki poza tym, że łatwo dostrzegłem dominującą rolę pani Klary: wyglądała na udzielną

władczynię, wobec której drżeli poddani. Chłopcy milczeli przez cały czas, Paddy Warren

odzywał się rzadko i zwięźle, mówiła tylko seńora Klara zwracając się to do Karola, to do mnie,

zupełnie jakby inni biesiadnicy nie istnieli. Byłem ciekaw, czy autorytet gospodyni rozciąga się i

poza ściany tego budynku, czy obejmuje tylko salę jadalną.

Porównywałem atmosferę panującą w jadalni z atmosferą farmerskich kuchni, gdzie się

zwykle spożywało posiłki, gdzie słowo goniło słowo, przerywane wybuchami chóralnego

śmiechu, gdzie mężczyzna-gospodarz odgrywał główną rolę, gospodyni gawędziła niefrasobliwie

z gośćmi, a dzieci zachowywały się właśnie, jak... dzieci. Tu był inny świat, dotąd mi nie znany.

Odetchnąłem z ulgą, gdy dobiegła końca ta nieco ponura biesiada. Wydało mi się, że i Paddy

Warren odetchnął, gdy jego małżonka wstała od stołu, rzekła: “do zobaczenia” i dumna jak

królowa zniknęła za drzwiami. Teraz Paddy Warren wyprowadził nas na ganek, a z ganku na

podjazd.

— Tak więc, moi panowie — gospodarz odzyskał głos — wszystko jest do waszej

dyspozycji. Ludzie wierzą, że przybyliście w te strony na polowanie, albo nic o was nie wiedzą.

Teraz chętnie was oprowadzę po, swoim gospodarstwie, ale ponieważ jest dość obszerne (słowo

“obszerne” wymówił tonem, który miał znaczyć: nie macie pojęcia, ile ja posiadam!), weźmiemy

konie. Zgoda?

Ku memu zdziwieniu Karol bardzo energicznie odmówił zgody. — Konie — odparł —

bardzo się nam, przydadzą, ale pojedziemy tylko we dwóch.

Warren natychmiast sposępniał.

— Możecie, panowie, zabłądzić.

— Błądziliśmy wiele razy — stwierdził mój przyjaciel — i zawsze jakoś trafialiśmy na

właściwą drogę.

— Ale dlaczego?...

— Dlatego że pana wszyscy tu znają.

— Oczywiście.

— I nawet z dużej odległości' potrafią rozpoznać pańską sylwetkę.

— No, jeśli ktoś ma dobry wzrok... Ale do czego pan zmierza?

background image

— Do tego, że chcę zobaczyć pańskich kowbojów, pańską służbę wówczas, gdy widzą, że

ich pan nie obserwuje.

— Co też pan mówi? — oburzył się gospodarz. — Moi ludzie zawsze spełniają swe

obowiązki.

— Właśnie pragnę to sprawdzić.

— Po co?

— Taka obserwacja, kto wie, może skieruje mnie na jakiś ślad autora listów, a poza tym

pragnę porozmawiać z pańskimi ludźmi, obecność gospodarza mogłaby ich krępować. Więc

niech się pan nie obraża, z jego towarzystwa, mam nadzieję, skorzystamy jeszcze nie jeden raz.

Warren po ostatnich słowach nieco się udobruchał, machnął ręką:

— Jeśli tak uważacie, nie będę się sprzeciwiał. Zaraz każę przyprowadzić wierzchowce.

To rzekłszy obrócił się na pięcie i zniknął we wnętrzu domu.

— Przynieś nasze strzelby, Janie — odezwał się Karol. — Poczekam tutaj.

— Aż tak niebezpiecznie? — mruknąłem.

Gdy powróciłem, zastałem nie tylko Karola, ale i nie znanego mi chłopaka, zapewne

pomocnika stajennego, z dwoma końmi, czarnymi jak kruki, z rzędami lśniącymi srebrem okuć.

Wspaniałość nad wspaniałości, którą wyśmiałby każdy traper lub westman. Tylko greenhorn

używałby uprzęży tak bardzo zwracającej uwagę i białych, i czerwonoskórych.

Stępa wyjechaliśmy poza krąg drzew, a dopiero później — kłusem, wprost przed siebie.

Minęliśmy kilka corrali, dwa drewniane baraki ustawione w pustce łąk, na których daleko, daleko

widniały zamazane, ciemne plamy — stada bydła pasącego się tu i ówdzie.

Jechaliśmy prawie godzinę, aż drogę przecięła nam błyszcząca wstęga niewielkiej rzeki.

Zsiedliśmy z koni i powędrowali wzdłuż brzegu. Rzeka, raczej rzeczka, była płytka, o

piaszczystym dnie usianym kolorowymi kamykami. Można było przejść ją w bród, nie stanowiła

więc żadnego zabezpieczenia granic Warrenowskiej posiadłości.

Wędrując i wiodąc za sobą konie dotarliśmy do linii liściastych krzewów porastających brzeg

w miejscu, w którym dźwigał się ponad płaszczyznę prerii. Rosły tu trzy świerki. Przywiązaliśmy

wierzchowce do pni i siedli w cieniu padającym od gałęzi. Widok był stąd jeszcze bardziej

rozległy.

— I co o tym sądzisz, Janie?

Karol wydobył fajkę, woreczek z tytoniem i zajął się ładowaniem pachnącego ziela do

background image

wnętrza poczerniałej główki.

— Wiesz dobrze, że cała ta sprawa od samego początku nie przypadła mi do smaku.

Och, nie o to pytam, ale o rodzinę Warrena.

— Wydaje mi się, że to chyba ona trzęsie tu wszystkim, a on udaje samowładnego pana, gdy

jej nie ma w pobliżu.

— Hiszpanka przyzwyczajona do wielkiego stylu życia. Pewnie tatuś siedział na plantacji

bawełny z setką niewolników, aż się wszystko urwało. Kto wie, czy właśnie nie z inicjatywy pani

Klary nastąpiła wyprowadzka z Teksasu aż tutaj.

— Może. Ale cóż to ma za związek z tajemniczymi listami? Moim zdaniem, żaden.

— Kto wie? W tak delikatnej sprawie nie należy nic bagatelizować.

— Nie będę bagatelizował — zgodziłem się potulnie — byleśmy stąd jak najszybciej ruszyli.

— Już ci się znudziło? Po jednym dniu?

— A ileż jeszcze takich dni nas czeka?

— Na pewno nie będziemy tkwić w jednym miejscu, niewiele byśmy w taki sposób

osiągnęli. Popatrz!

— Jeździec — stwierdziłem obojętnie. — Czyżby Warren kazał nas szukać?

— Jakoś dziwnie trzyma się na siodle — zauważył Karol.

Natężałem wzrok. Jak mój towarzysz potrafił z takiej odległości zauważyć, czy jeździec

siedzi prawidłowo, czy nieprawidłowo?

Tymczasem zamazana sylwetka stawała się z każdą chwilą coraz wyraźniejsza.

Rzeczywiście, koń biegł nieco dziwnie. Wyglądało na to, że co pewien czas raptownie przystaje,

a później równie raptownie rusza. Wreszcie zbliżył się do nas tak, że mogłem dokładnie

przyjrzeć się i człowiekowi, i zwierzęciu. Człowiek — o dziwo! — wcale nie siedział. Leżał z

głową na końskiej szyi, z połową ciała przechyloną na prawą stronę, jakby lada moment miał

zwalić się na ziemię.

— Karolu, on chyba jest ranny albo chory? — poderwałem się.

— Daj spokój! — powstrzymał mnie.

Wzruszyłem ramionami i opadłem z powrotem na murawę. Siedzieliśmy nadal nieruchomi, z

oczami utkwionymi w dziwną parę, jaką tworzyli koń i jeździec. Wreszcie wierzchowiec, wcale

nie powodowany uzdą, przystanął u stóp pagórka. Człowiek zeskoczył, raczej zsunął się z siodła.

background image

Nie upadł, jak tego oczekiwałem. Stał chwilę, kiwając się w obie strony, do tyłu i do przodu, po

czym pogrzebał w jukach i wydobył z nich płaską flaszę. Przytknął ją do ust i odrzucił głowę. Pił

długo, potem otrząsnął się i z widocznym trudem począł się wspinać po trawiastym zboczu.

Musiało dojść do spotkania.

Z trudem powstrzymałem śmiech na widok zdumienia, jakie odmalowało się na obliczu

przybysza. Otworzył usta, wytrzeszczył oczy, coś zamruczał. Pewnie sądził, że to przywidzenie.

Czułem, że ma zamiar zawrócić, ale wypita wódka zwyciężyła: klapnął ciężko na ziemię tuż

obok nas, pod sąsiednim pniem.

— Dżentelmeni — wymamrotał — przepraszam, że tak nagle się zjawiłem, nie., nie będę

wam przeszkadzał, kapinkę się zdrzemnę...

Mówił powoli, z zastanowieniem. Chciał zrobić wrażenie człowieka, który nigdy nawet nie

wąchał alkoholu.

Odpowiedziałem, żeby się nie krępował, miejsca jest dosyć.

— To rozumiem — stwierdził kiwając głową. — Dobrze jest spotkać mądrych ludzi.

Zmordowałem się dzisiaj, potrzebuję odpocząć — broda opadła mu na pierś, zdawało się, że

zasypia.

— Taka ciężka robota? — zagadnął niespodziewanie Karol.

— Co? — otworzył oczy i spojrzał na nas półprzytomnie.

— Pytam, czy robota taka ciężka?

— No... nie... każdy dałby radę. Z bydłem zawsze jest kłopot... — przerwał i patrzał na nas

nie widzącym wzrokiem. — Ja jestem Mervin, Robert Mervin. Mam tu nadzór nad wszystkimi

kowbojami w Canyon Creek, bo to się nazywa Canyon Creek. Tak właśnie!

Ostatnie zdanie wykrzyknął. Ten wysiłek musiał go bardzo wyczerpać, bo głowa z powrotem

opadła na pierś.

— Mervin, nie śpij! — zawołał mój przyjaciel.

Nadzorca kowbojów drgnął, wyprostował się i zapytał głosem, w którym dźwięczało

zdumienie:

— Kim wy jesteście?

— Traperzy — odparł Karol.

— Ooo... to nie macie tu czego szukać. Wszystko uszło za rzekę. Tam jeszcze zwierzyny w

bród. Idźcie na nocleg do Warrena, tu nie wolno rozpalać ognia. On was przyjmie... powiedzcie,

background image

że Mervin przysłał. Paddy stał się podejrzliwy... wszystko z powodu tej historii teksaskiej... ja mu

przeprowadzałem stada... każdy wie, kto to jest Robert Mervin...

— Zna pan może Sandusky'ego? — zapytał Karol.

— Sandusky... James, to dobry chłop, on był tam...

Głowa mu się kiwnęła, plecy obsunęły po korze pnia i Robert Mervin rozciągnął się wśród

trawy.

— Więcej z niego nie wydobędziesz — zauważyłem.

— Niestety! Jednak... Wygląda na to, że Warren po prostu uciekł z Teksasu, no bo jak

inaczej rozumieć słowa “historia teksaska”?

— Ejże, Karolu, czy nie ponosi cię fantazja?

— Gotów jestem Mervinowi codziennie przynosić dwie pełne flaszki, byle gadał.

Wówczas okaże się, czy jestem fantastą, czy nie.

— Nie poznaję cię, Karolu! — oburzyłem się. — Chcesz rozpić tego biedaka? Ja do tego ręki

nie przyłożę.

— No, no. Nie taki to znowu biedak. Popatrz na jego odzież. Albo Warren ma szczodrą rękę,

albo też Mervin bardzo mu się zasłużył.

Karol nie mylił się. Szef kowbojów nosił na sobie prawie nowy strój, od kraciastej koszuli aż

po buty uzbrojone w potężnych rozmiarów ostrogi. Szerokoskrzydły kapelusz, co prawda bardzo

zmięty, wyglądał jak przyniesiony przed chwilą ze sklepu, tylko że w złym opakowaniu. Dlatego

też natychmiast wyjaśniłem, co rozumiem pod słowem “biedak”.

— Człowiek, który wpadł w nałóg, zawsze będzie dla mnie godnym litości biedakiem. A

poza tym... to już nie młodzieniec. Przykro patrzeć...

To powiedziawszy zerknąłem na twarz śpiącego: spalona na mahoń, przeorana głębokimi

bruzdami. Spod przekrzywionego kapelusza wysunęły się siwe włosy spadające na kark. Całość

— gdyby nie nowy i porządny ubiór — tworzyła sylwetkę jednego ze starych traperów, znaną mi

z ustnych przekazów i pisanych wspomnień. To oni właśnie nosili długie włosy na wzór

indiański. Może Mervin, zanim został kowbojem, był łowcą futerek?

— Ruszamy, Janie.

Spojrzałem na śpiącego.

— Nie troszcz się, nic mu nie będzie. Dla takich to nie pierwszyzna. W drogę. Chciałbym

zobaczyć coś więcej.

background image

Odwiązaliśmy konie i wskoczyli na siodła. Wierzchowiec Mervina, który pasł się na zboczu,

podniósł łeb, przyjrzał się nam bacznie, a potem zajął się na nowo trawą.

Przejechaliśmy wzdłuż brzegu rzeki, który obniżał się stopniowo. Gdy zrównał się z

poziomem prerii, skręciliśmy w prawo, w kierunku widocznego w dali bydła. Dostrzegaliśmy

coraz wyraźniej sylwetki kowbojów zaganiających rozproszone krowy.

Tak byli zajęci, że zauważyli nas dopiero, gdy podjechaliśmy na odległość kilku zaledwie

jardów. Wówczas jeden z nich przygalopował do nas. Zdumiałem się, był to Murzyn! Nigdy

dotąd nie spotkałem kowboja-Murzyna, nawet nie przypuszczałem, że tacy istnieją.

Skłonił się kapeluszem.

— Jesteście, panowie, w Canyon Creek — powiedział. — Gospodarz chętnie was przyjmie i

nie odmówi noclegu. Niedaleko stąd. Jeśli więc...

Nigdy nie dowiedziałem się, co miało nastąpić po słowach “jeśli więc”, bo nasz rozmówca

zamilkł. Wspaniały rząd naszych koni przykuł jego wzrok.

— Piękna uprząż — stwierdził. — Pan Warren chętnie ją obejrzy. Posiada bardzo podobną.

Co wy na to?

— Nic, zupełnie nic — rzekłem ubawiony. — Przecież to są właśnie wierzchowce Warrena,

jedziemy właśnie od niego.

— Wybaczcie — stropił się nieco — różni się tu kręcą. Wskażę wam najkrótszą drogę.

Niezbyt nam widać ufał i nie było sposobu skłonić go do rezygnacji z tej usługi. Ruszyliśmy.

Zerknąłem na Karola. Jechał ponury jak noc i milczący jak skała. Tak przybyliśmy przed dom

Warrena, gdzie powitał nas sam gospodarz.

— Przejażdżka się udała?

— Nadspodziewanie — odparł Karol. — Konie na wagę złota, szkoda tylko, że tak bardzo są

znane.

— Jak to?

— Pańscy ludzie wzięli nas za złodziei.

Wydaje się, że hacjender dopiero teraz zauważył towarzyszącego nam Murzyna.

— Abraham, co to znaczy?

Człowiek nazwany tym biblijnym imieniem natychmiast zeskoczył z siodła.

— Mamy obowiązek, massa Warren, donosić o każdym obcym, który się kręci w tych

background image

stronach.

— Ci panowie są mymi gośćmi.

— Nie wiedziałem. Mervin nie mówił.

— Donosić! — zagrzmiał gospodarz. — Ale nie posądzać uczciwych ludzi o kradzież!

— Uprząż wprowadziła mnie w błąd.

— Dosyć. Zawołaj Mervina, już ja mu natrę uszu.

Murzyn odszedł, a ja pomyślałem, że jeśli nawet odnajdzie nadzorcę, to go na pewno nie

sprowadzi.

— Wybaczcie, panowie. Zastosowałem się do waszego życzenia i nie rozgłaszałem o

waszym przyjeździe. Zaraz wydam polecenie.

— Nie trzeba! — zaprotestował Karol. — Lepiej być oględnym w informacjach. Im mniej

tutejsi ludzie będą o nas wiedzieli, tym lepiej.

— Oczywiście, ale Mervin potrafi milczeć, kiedy trzeba.

Jak potrafił milczeć, przekonaliśmy się nieledwie przed godziną, ale nie wyprowadzałem

gospodarza z błędu.

— Na przyszłość — dodał Karol — będziemy korzystać z mniej zwracających uwagę koni i

uprzęży. Uważam to za najlepsze rozwiązanie.

— Jak sobie, panowie, życzycie. A teraz... żona moja chciałaby porozmawiać z wami.

Zanieśliśmy broń do pokoju, a później, prowadzeni przez gospodarza, przekroczyliśmy próg

komnaty pani domu. Napisałem: komnaty. Nie sposób bowiem takiego pomieszczenia nazwać

pokojem. Było zbyt przestronne i zbyt wystawnie urządzone. Ściany zdobiły barwne jedwabne

makaty, lśniące od srebrnych i złotych nitek, jakimi zostały na nich wyhaftowane sylwetki ludzi i

zwierząt. Środek podłogi pokrywało futro szarego niedźwiedzia o rozmiarach zadziwiająco

wielkich. Pod ścianami stały kozetki i miękkie taborety oraz dwa foteliki. Na jednym z nich

siedziała, a raczej spoczywała w niedbałej pozie pani Klara Warren.

Skłoniliśmy się jej w milczeniu, a ona, również w milczeniu, wyszukanym gestem ręki

wskazała nam jedną z sof.

— Paddy — zwróciła się do małżonka — nie przeszkadzaj sobie w pracy. Jak będziesz

wychodził, powiedz Marii, aby nam podała kawę.

Odprawiony w ten sposób, nawet nie mruknął.

— Mój mąż nie ma przede mną tajemnic — odezwała się pani domu głosem, który wydał mi

background image

się znużony lub... znudzony. — Wiem, dlaczego panów zaprosił do Canyon Creek. Niestety, nie

zawsze jest dokładny w słowach, niekiedy przesadzi, niekiedy czegoś nie dopowie. Nie sądziłam

do tej pory, aby znane panom listy były czymś więcej niż próbą zastraszenia. Jednak ostatnie

wypadki, mam na myśli napaść, nieco mnie przeraziły. Widzicie, panowie, tu jest dziki kraj i

nigdy byśmy się nie przenieśli, gdyby nie pewne okoliczności. Jednak odkąd tu przebywamy, nie

wydarzyło się nic zasługującego na poważniejszą uwagę. Co sądzicie o ostatniej przygodzie

mego męża?

— Uważam to za próbę zastraszenia — odparł Karol — jeszcze jedną. — I uzasadnił swój

pogląd.

Zamyśliła się chwilę.

— To prawdopodobne. Mogę się mylić. Przypuszczam, że Paddy, mój mąż — poprawiła

się natychmiast — nieco przesadził. Jednak... jest to przecież próba wyłudzenia okupu czy jak

tam to inaczej nazwać: A przy takich próbach nigdy nie wiadomo, jak daleko sięgnąć potrafi

ludzka chciwość. Paddy miał wielu wrogów w Teksasie, zazdroszczono mu powodzenia.

— Sądzi pani, że to któryś z tych teksaskich wrogów próbuje swych sił w Montanie? —

zagadnąłem.

Quien sabe? Kto wie? — przetłumaczyła natychmiast na angielski.

— Podejrzewa pani kogoś z pracowników męża? — zapytał Karol.

Potrząsnęła przecząco głową.

— Gdyby tak rzecz się miała, żądanie okupu nadeszłoby wcześniej, a przez tyle lat nikt nas

tu nie niepokoił.

— Czy w ostatnich tygodniach nie pojawił się w tych stronach ktoś nowy? Pracownik

czy kowboj?

— Nie przypominam sobie, ale... proszę panów, przecież nasza służba to ludzie zaledwie

umiejący czytać. Widzieliście listy?

Przytaknęliśmy.

— Więc ja twierdzę, iż żaden z naszych kowbojów czy służących nie potrafi tak czytelnie

pisać; jeśli w ogóle potrafi! Nie, nie! Ten “ktoś” nie wywodzi się z grona domowników ani

dozorców bydła.

Nie zaprzeczyłem, chociaż twierdzenie pani Klary nie opierało się na żadnych faktach, poza

jednym jedynym: charakter pisma autora listów. Nie trafił mi do przekonania rzekomy powód

background image

szantażu. Rzekomy i bliżej nie określony. Chyba że Paddy Warren został kiedyś wmieszany w

jakąś poważną awanturę w dalekim Teksasie, ale o tym ani on, ani jego małżonka nie

wspomnieli. Dla odkrycia tajemnicy należałoby udać się na miejsce poprzedniego pobytu

Warrena. Rzecz jasna, iż myśl o tak dalekiej wyprawie z góry odrzuciłem. Po pierwsze dlatego,

że nie starczyłoby nam czasu, po drugie, że najpewniej nasz gospodarz sprzeciwiłby się temu

zamiarowi.

Podano nam kawę w porcelanowych filiżaneczkach wniesionych na srebrnej tacy.

Odrzuciwszy pomysł podróży do Teksasu, próbowałem zgłębić przyczynę tych wszystkich

(Warrena i jego żony) niedomówień. Co je powodowało? Chęć wykorzystania nas obu dla

osiągnięcia jakichś ubocznych celów? Obawa? A może po prostu głupota? Uznałem, że w takiej

sytuacji należało sprawę postawić jasno: albo dowiemy się całej prawdy, albo rezygnujemy z

dalszego pobytu w Canyon Creek!

Z tych rozmyślań wyrwał mnie głos Karola:

— Obawiam się, że w tej sytuacji stwierdzenie, kto jest autorem listów, będzie bardzo

trudne. Mój przyjaciel i ja umiemy świetnie odczytywać ślady odciśnięte przez ludzi czy

zwierzęta w ziemi, ale nie zajmujemy się tropami odciśniętymi w... czasie.

— Co pan ma na myśli?

— To, że w przeszłości pani i jej męża wydarzyły się wypadki, których znajomość bardzo by

się nam obu przydała.

Twarz gospodyni nawet nie drgnęła, ale zdradziły ją oczy, w których dostrzegłem wyraz

zaniepokojenia, a może nawet czegoś więcej: lęku!

— Doprawdy... nie przypominam sobie nic, co mogłoby panom ułatwić wykonanie tak

trudnego zadania. Bardzo mi przykro.

Po słowie “przykro” zauważyłem, że wyraz niepokoju znikł z jej oczu. Wspomniałem na

pijacki bełkot Mervina. Nie ulegało wątpliwości: Klara i Paddy Warrenowie mówili nam tylko

pół prawdy. Dalsza rozmowa była tylko stratą czasu. Z bezcelowej wymiany słów wybawił nas

powrót Warrena, który oznajmił, że nakryto do stołu. Znajomą nam salę tym razem, ponieważ za

oknami zapadał już mrok, oświetlały dwie lampy naftowe. Atmosfera panująca przy wieczerzy

nie różniła się niczym od obiadowej. To znaczy, że wszyscy biesiadnicy prawie cały czas

milczeli, nawet pani Klara niewiele się odzywała. Dopiero pod koniec Paddy Warren nieśmiało

zagadnął o nasze plany na

background image

dzień następny.

— Musimy zbadać okolice Canyon Creek — odpowiedział Karol. — Prawdopodobnie

natrafimy tam na ślady zwierzyny, której próżno tu szukać.

— Zwierzyny? — zdziwił się gospodarz, ale szybko zorientował się w niestosowności

takiego pytania. — Ach tak... oczywiście. Obecność ludzi odstrasza zwierzęta. Ma pan rację.

Polować tu to jakby sitem czerpać wodę. Powinniście zbadać dalsze okolice. W podgórskich

partiach sporo jeszcze antylop, a nawet spotkać można stadka bizonów, nie mówiąc już o

niedźwiedziach.

Warren rozgadał się pragnąc widać zatrzeć w pamięci słuchaczy swe niefortunne zdziwienie.

Przecież oficjalnie przybyliśmy tu właśnie na polowanie.

Po skończonej wieczerzy gospodarz odprawił nas do pokoju i życząc dobrej nocy zapytał

półgłosem:

— Panowie naprawdę wybieracie się poza Canyon Creek?

— Oczywiście — stwierdził Karol — i zabawimy tam przez kilka dni.

— Och — zafrasował się — moja żona będzie bardzo niespokojna.

— Proszę jej powiedzieć, że więcej możemy zdziałać znajdując się poza zasięgiem ludzkich

oczu. Po prostu nie zwrócimy niczyjej uwagi, a to jest ważne.

Nie wiem, czy Warrena przekonało to stwierdzenie, ale mruknął tylko raz jeszcze “dobranoc”

i odszedł. W chwilę później zjawił się służący z lampą. Wszedł i wyszedł cicho jak zjawa.

Rozciągnąłem się na szerokim łożu.

Miniony dzień bardzo był dla mnie męczący, prawie cały spędziłem w siodle. Dla Karola —

to fraszka, ale ja nie jestem taki wytrzymały, zwłaszcza po zimowym trybie nieruchliwego życia.

— Myślę, Karolu — rzekłem z lekka ziewając — że nie pozostaje nam nic innego, jak

wyjechać stąd jak najprędzej. Nie sposób pomóc tym ludziom.

— Na opuszczenie Canyon Creek zawsze jeszcze mamy czas. Teraz spróbujemy zebrać o

Warrenie tyle informacji, ile się da.

— A jeśli się nie da?

— Wówczas postawimy naszemu gospodarzowi warunek: albo wyzna całą prawdę, albo

umyjemy od wszystkiego ręce.

— Należało od tego zacząć.

Karol roześmiał się półgłosem.

background image

— To już moja taka zabawna ambicja. Chcę pokazać temu zarozumialcowi, że nie jesteśmy

tak naiwni, jak sądzi. A poza tym: sprawa wygląda interesująco. Nie uważasz?

— Przede wszystkim: trudna...

— Rozwiązywaliśmy trudniejsze. Cóż to, Janie, nie pamiętasz Arizony? To była rozgrywka

co się zowie!

— Prawda, lecz mieliśmy wówczas wiernych i do świadczonych sprzymierzeńców.

— I tu możemy takich znaleźć.

— Gdzie? Chcesz ściągnąć szeryfa z Fort Benton? Wątpię, aby Vincent Irvin zechciał tu

przyjechać.

— Nie bądź takim sceptykiem. Jeśli go poprosimy, przybędzie. W razie czego można by

jeszcze zaprosić do zabawy Czarne Stopy. Nie tak daleko stąd do nich.

Mimo że byłem bardzo zmęczony, zerwałem się z łóżka i parsknąłem śmiechem.

— Indianie w roli detektywów? Chyba żartujesz!

— Mówię poważnie. Ale nie o roli detektywów myślałem. Zresztą... trudno teraz coś

przewidzieć. Wiesz, dokąd jutro się udamy?

— Do Bell — odparłem bez namysłu.

— Brawo!

— Będziesz próbował pociągnąć za język Sandusky'ego.

— Coraz lepiej! Zadziwiasz mnie, Janie.

— Nie kpij, nietrudno odgadnąć. Przecież Sandusky również przybył tu z Teksasu. Mervin

wspomniał o tym w swym pijackim transie. Kto jak kto, ale pocztmistrz może najwięcej wiedzieć

o Warrenie. Poza Mervinem, oczywiście.

— Jesteś najlepszym westmanem wśród lekarzy i uważam, że minąłeś się z zawodem.

— Znowu? Przypomnę ci o tym, gdy będziesz potrzebował pomocy chirurga!

To rzekłszy począłem ściągać buty.

Następnego dnia, rankiem, ale już dobrze po wschodzie słońca, ruszyliśmy ku rzeczce. Taki

był plan Karola. Droga do Bell wiodła na wschód, a rzeczka płynęła na północ, ale pojechaliśmy

tak celowo. Tym razem sam Karol wybrał uprząż i wierzchowce, by jak najmniej zwracały na

siebie uwagę.

Przebyliśmy nurt wody i skierowali się lewym jego brzegiem, pod prąd. Po godzinie teren

począł się stopniowo wznosić, brzegi rzeczki — stromieć, aż na koniec lustro wody obniżyło się i

background image

znikło z naszych oczu w wąwozie. Zeskoczyliśmy z siodeł. Leżąc na brzuchach, spoglądaliśmy w

głąb rozpadliny, na dnie której szumiała srebrzysta smuga pian. Można było z biedą zejść tędy po

niemal pionowych ścianach, ale nie sposób sprowadzić koni.

— To pewnie ten Canyon Creek — zauważyłem. — Nic ciekawego.

— Istotnie. Chciałem sprawdzić, czy da się tu obozować. Jedyne przecież miejsce na całej

płaszczyźnie, gdzie można się ukryć. Ale nic z tego. Woda zalewa dno kanionu.

— Mylisz się, Karolu.

— Jak to? Spójrz, przecież na dnie nie ma ani jednego suchego miejsca.

— Nie o tym myślę, ale o jeszcze jednej kryjówce na tym terenie. Czyżbyś zapomniał o

“dziurze trapera”?

— Do licha! Prawda. Trzeba będzie zbadać “dziurę”, ale nie teraz. Stanowczo... tracę

pamięć. Ruszajmy.

Gdzieś tam w górze wąwóz chyba się skończy i przejedziemy na przeciwległy brzeg.

Przewidywania mego towarzysza spełniły się rychlej, niż myślałem. Canyon Creek nie miał

więcej niż pół mili długości. Dalej — stromy brzeg zrównał się z prerią i z korytem rzeczki.

Przebyliśmy je bez trudu. Teraz szybko ruszyliśmy na wschód. Podróż do Bell minęła bez

przygód, tyle że trwała nieco dłużej niż poprzednio, z Bell do Canyon Creek.

Pocztmistrza spotkaliśmy w bramie jego pocztowego królestwa. Poznał nas natychmiast.

— Już?! — zawołał zdziwiony — Czy coś się stało?

— A cóż miałoby się stać? — Karol odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Tak mi się wymknęło, pewnie dlatego, że jestem pod wrażeniem wiadomości, którą

usłyszałem dziś rano. Allan! — zawołał w kierunku budynku. — Zaopiekuj się końmi. Chodźcie,

panowie.

Zamknął wierzeje bramy i przepuścił nas przodem. Teraz ja się zaniepokoiłem: co za

wiadomość mógł otrzymać Sandusky? Może od Warrena?

Przekroczyliśmy próg sieni, później drzwi gościnnego pokoju.

— Cóż to się stało? — zagadnął Karol.

— Rzecz wydarzyła się ubiegłej nocy. Siadajcie, panowie. Otóż... dokonano napadu na grupę

eksploratorów złotego piasku, gdy znajdowali się w drodze do Bell.

Napad się nie udał. Z pięciu poszukiwaczy dwu jest rannych, ale transport złota ocalał.

— Od kogo otrzymał pan tę informację?

background image

— Od samych zainteresowanych. Przybyli tu o świcie, aby przekazać poczcie swe cenne

przesyłki.

— Złoto? — zapytałem.

— Tak.

— I pan musi się nim opiekować? Nie zazdroszczę.

— Od tego jestem pocztmistrzem.

— Czy w Bell nie ma żadnego kantoru bankierskiego? — wtrącił się Karol.

— Nigdy go nie było.

— Niebezpieczna przesyłka.

Sandusky roześmiał się, ale chyba niezbyt szczerze:

— Przywykłem już do tego rodzaju przesyłek. Tym razem będę się nią opiekował tylko do

jutra. Rannym pociągiem cały ten skarb ruszy dalej.

— Nie obawia się pan napadu? — zagadnąłem.

— Owszem. Zawsze w podobnych wypadkach obawiam się napadu. I czynię wszystko, co

potrafię, aby się nie udał.

— Kto zaatakował eksploratorów? — spytał Karol.

Sandusky wzruszył ramionami.

— Jacyś ludzie.

— Znakomita informacja — zauważył Karol.

— Przepraszam, tyle mi powiedziano. Ale nawet gdyby sprawcy zostali rozpoznani, cóż z

tego?

— Jak to?! — wyrwałem się.

— Bo któż podejmie się ścigania przestępców. Przecież nie mamy nawet szeryfa! Może to

lepiej? Co za szeryfa mogłaby spośród swego grona wybrać ta zbieranina ludzi, jaka tu mieszka?

Najuczciwszy z niej to Ned Muddlinton, kowal. Ale jego nie wybiorą, bo Murzyn. W takiej

sytuacji szeryf mógłby się okazać wspólnikiem przestępców.

— A cóż to za zakazane strony! — krzyknąłem.

— To jeszcze dziki kraj i nie ma na to rady. Trzeba wiedzieć, że pierwsi osadnicy, nie

traperzy, przybyli tu dopiero w 1858 roku, po przypadkowym odkryciu terenów złotodajnych. A

przecież takiego rodzaju osadnictwo nie jest trwałe, a element, z którego się składa, niezbyt

spokojny.

background image

— Że też pan zdecydował się tu osiąść?

— Po prostu zbieg okoliczności — odpowiedział pocztmistrz. — Czym mogę panom

służyć? — zmienił temat rozmowy.

— Noclegiem — odparł Karol.

— Oczywiście, z największą przyjemnością. Opuszczacie Bell?

— Owszem, ale tylko po to, aby wrócić do Canyon Creek.

Wydało mi się — ale może to było złudzenie — że Sandusky odetchnął z ulgą.

— Zakupy? — zagadnął. — Niewiele można tu dostać. O broni czy amunicji nawet nie ma

co marzyć.

— Nie przyjechaliśmy po zakupy — zaprzeczył Karol — ale wyłącznie do pana.

Pocztmistrz popatrzył na Karola, na mnie, jakby chciał odczytać nasze myśli.

— Słucham — powiedział.

Ale w tym miejscu rozmowa została przerwana, bo ukazała się uśmiechnięta Elsa.

— Allan mi powiedział... Bardzo się cieszę z waszego przybycia.

Pomyślałem, że to po prostu grzecznościowy zwrot, lecz z dalszych słów gospodyni wynikło,

że myśli ona bardzo praktycznie i cieszy się ze zwiększenia “załogi” pocztowego budynku o dwu

dobrze uzbrojonych mężczyzn. Na tę noc, podczas której trzeba będzie dobrze strzec złożonego

w depozycie złota. Co prawda sam pocztmistrz natychmiast zaprotestował przeciw wciąganiu

gości w jego — jak się wyraził — zawodowe obowiązki. Niewiele wart był ten protest. Jakże

bowiem moglibyśmy inaczej postąpić korzystając z noclegu, gdyby rzeczywiście nastąpił napad?

— Nie udało się im podczas transportu — mówiła pani Elsa — mogą próbować powrócić.

Albo w nocy, albo rankiem podczas przenoszenia paczek na stację.

— Odważyliby się w dzień? — zapytałem.

— Jak dotychczas, nie zdarzył się taki wypadek — odparł Sandusky — ale zawsze liczę się z

jakąś niespodzianką i zawsze biorę pod rozwagę wszystkie możliwości rabunku przy tak słabej

ochronie.

— Przepraszam — wtrąciłem się — a iluż tu macie obrońców?

— Zaledwie trzy osoby: jedna kobieta, jeden mężczyzna i jeden podrostek. Młodszy syn nie

wchodzi w rachubę.

— Kobieta? — zdumiał się Karol.

— Och, proszę się nie dziwić. Elsa strzela lepiej ode mnie. Ma pewną rękę i celne oko.

background image

Mogłaby iść w za wody z niejednym westmanem.

— Jednak — wyraziłem swą wątpliwość — siła fizyczna gra również pewną rolę w takich

wypadkach.

— Dam sobie radę z każdym napastnikiem — szybko odpowiedziała gospodyni — przede

wszystkim dla tego, że rzadko który mężczyzna oczekuje ataku ze strony kobiety. Jeszcze w

Teksasie, pamiętasz, James?... załatwiłam błyskawicznie pewnego pijaka, który zachowywał się

zbyt natarczywie.

— Wierzę — odparł Karol — ale co innego pijak, a co innego trzeźwy rabuś. Na pewno nie

będzie zważał na odmienną płeć, ręczę pani.

— Zawsze jestem przygotowana na najgorsze. Razem z mężem przeżyliśmy niejedno

niebezpieczeństwo.

Czy kiedykolwiek stchórzyłam?

— Nigdy — stwierdził pocztmistrz. — Często miałaś szybszy refleks ode mnie i to

decydowało.

Karol tylko się uśmiechnął, widać niezbyt przekonany. Ale ja uwierzyłem. Pomyślałem, że

Elsa Sandusky należy do tego typu kobiet, które potrafią równie dobrze ściąć siekierą drzewo, jak

i upolować płową zwierzynę. Słyszałem o takich towarzyszkach pionierów Dzikiego Zachodu.

Jednak zapytałem jeszcze:

— A nie może pan zatrudnić strażnika do tak niebezpiecznej pracy? Chyba znaleźliby się

chętni?

— Na pewno — odparł ze śmiechem. — Zgłosiłoby się wielu. Tylko że wówczas zamiast

uważać na powierzone poczcie przesyłki, musiałbym uważać na... ręce strażnika. W całym Bell,

poza jednym kowalem, nie ma nikogo, komu można by w pełni zaufać. Dobrze to zrozumieli

moi zwierzchnicy zgadzając się, abym zatrudnił jako swych pomocników członków własnej

rodziny.

Z kolei ja się roześmiałem. Z tak niezwykłą sytuacją można się było spotkać chyba tylko tu,

na Dzikim Zachodzie.

— No cóż? — odezwał się Karol. — Sprawa jasna. Zgłaszamy się ochotniczo do pomocy na

tę noc i na najbliższy dzień. Proszę nami rozporządzać, jeśli oczywiście zasługujemy na zaufanie.

— Co też pan mówi! Gdyby było inaczej, nie opowiadałbym tyle o kłopotliwych

przesyłkach. Przyznam: słyszałem o panach, zanim jeszcze przybyliście do Bell.

background image

— Warren panu mówił? — spytałem.

— O, nie. Co prawda Paddy Warren ma długi język i lubi gadać, ale niezbyt zna się na

ludziach. Dlatego nie można polegać na jego opinii o innych. Warren nie mówił. Dajmy zresztą

temu spokój. Musicie być nieco zmęczeni, a ja, przyznam, mam jeszcze załatwić kilka pilnych

spraw. Sądzę, że za jakieś dwie, trzy godziny będę wolny...

I tak oto nieoczekiwanie zakończyła się rozmowa. Została przerwana w najciekawszym dla

mnie miejscu.

— Nie mogę odgadnąć — powiedziałem do Karola, gdy znaleźliśmy się w czterech ścianach

gościnnego pokoju — skąd Sandusky o nas wie.

— Od Warrena. To jasne.

— Wcale nie jasne. Zapomniałeś o jego słowach? Paddy niezbyt zna się na ludziach. Skąd

więc tyle do nas zaufania?

— Hm, jednak Warren musiał Sandusky'emu o nas mówić. Uczynił to albo jeszcze przed

naszym przyjazdem do Bell, albo gdy zjawił się tu w nocy. Tylko co o nas mówił?

— Zadałem sobie takie samo pytanie. Czy wygadał się o prawdziwej przyczynie naszego

przyjazdu, czy zachwalał nas jako dzielnych westmanów? A może Sandusky zna naszego

szeryfa z Benton?

— W tym ostatnim wypadku mógł istotnie dowiedzieć się o nas bardzo wiele.

— Niestety, wszystko tylko domysły — westchnąłem.

— Ale możliwe do przyjęcia.

Zgodziłem się z tym nie przeczuwając, że przyszłość miała nam pokazać, jak bardzo

myliliśmy się obaj!

background image

Ralf Usher na widowni

Na tę noc zmieniliśmy budynek pocztowy w warownię, zaprowadzając wojskową dyscyplinę:

broń pod ręką i warty zmieniające się od zmierzchu do świtu. Uważałem, że te środki ostrożności

są zbyt rygorystyczne, ale nie protestowałem. Doświadczenie nabyte podczas wędrówek na

Dzikim Zachodzie nauczyło mnie, że lepiej nie spać przez pięć nocy niż spać pięć godzin i

obudzić się w pętach lub nie obudzić się wcale. A więc spałem w ubraniu — nie nowina! — i

odbyłem dwugodzinną straż. Takie nocne czuwanie, mimo że ilość godzin dzielona jest

sprawiedliwie między uczestników, różni się bardzo jedno od drugiego. Najmniej uciążliwe są

warty pełnione podczas pierwszych godzin nocy, najgorsze — godziny przedświtu. Wyrwany ze

snu kolejny strażnik długo musi przecierać oczy, aby zmysły zaczęły sprawnie funkcjonować.

Przedranne godziny na pustkowiach prerii i gór — to najbardziej niebezpieczna pora nocy.

Czerwonoskórzy bardzo ją sobie upodobali dla zaskakiwania wroga, a czworonożny drapieżnik,

jeśli nie powiodły się całonocne łowy, nie pogardzi zdobyczą... dwunogą. Podczas moich

wędrówek z Karolem dzieliliśmy się na przemian przedrannymi wartami. Taka warta dłuży się

jak żadna inna, a myśl, że nie będzie można się zdrzemnąć aż do następnej nocy, sama w sobie

jest już wystarczająco przykra.”

Tym razem miałem pecha. Ciągnęliśmy różnej długości patyczki: James Sandusky, jego syn

Allan, Karol i ja. Pani Elsa — na żądanie Karola i moje — została z kolejki wyłączona.

Potraktowaliśmy ją jako siłę odwodową w razie napadu. Wyciągnąłem najkrótszy patyk —

przypadła mi ostatnia warta!

Ustaliliśmy, że strażnik czuwać ma w obrębie ogrodzenia. W razie czego — miał strzałem

budzić pozostałych.

Po wieczornym posiłku położyłem się natychmiast spać uzgodniwszy uprzednio z Karolem,

że w razie zagrożenia on pierwszy zostanie przeze mnie wyrwany ze snu i że wejdę przez okno.

Ponieważ zaś znajdowało się dość wysoko nad ziemią, postawiłem przed nim stołek.

Przez całą noc nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Gdy przyszła kolej na moją wartę,

księżyc jeszcze świecił, dzięki czemu jedna połowa ogromnego placu błyszczała jak lustro, druga

— pogrążona była w cieniu rzucanym przez przysadzisty budynek, gdzie na lewo znajdowały się

pomieszczenia mieszkalne, na prawo lokal biura pocztowego. Okna zaopatrzono tu w żelazne

kraty, a dwoje drzwi (jedne wiodące w głąb budowli, drugie — na dwór) z grubych desek okute

background image

były wielkimi ćwiekami, zamykane na zasuwy i kłódki. Bez pomocy siekiery nie sposób

sforsować takiej zapory. Teraz obejrzałem te drzwi raz jeszcze. Za nimi przecież znajdowały się

drogocenne przesyłki! Odszedłem uspokojony.

Ze sztucerem w garści ruszyłem na obchód. Przede wszystkim w kierunku zaciemnionej

strony placu, bo i sam lepiej mogłem się tam ukryć, i ewentualny napastnik na pewno

zaatakowałby od tamtej strony.

Budynek pocztowy, jak już wspominałem, był bardzo długi, a nieregularnych kształtach.

Prawdopodobnie przez lata dobudowywano doń liczne pomieszczenia gospodarcze. Linia dachu

biegła zygzakiem, przypominając nierówne szczyty pasma górskiego. Za lokalami mieszkalnymi

i biurem ciągnęły się nie używane od lat wozownie i stajnie, wykorzystywane obecnie w

niewielkiej tylko części. Sprawdziłem, czy te prawie puste szopy i baraki są zamknięte. Ot, po

prostu, by mieć pewność, że w ich czarnych wnętrzach nikt nie może się skryć. Wszędzie jednak

wrota były na głucho zawarte i tylko drzwi stajni dały się uchylić. Z wnętrza dobiegł mych uszu

dźwięk łańcuchów i głuche uderzenia kopyt w klepisko. Nic jednak nie można było dostrzec.

Postanowiłem większą uwagę zwracać na tę nie zamkniętą stajnię. Ruszyłem dalej, bacznie

rozglądając się dokoła i nasłuchując. Wszędzie spokój, pustka i zupełna cisza, zarówno tu — w

obrębie ogrodzenia, jak tam — poza palisadą, jakby całe Bell pogrążone było w głębokim śnie.

Nawet pies nie zaszczekał, nawet nie ozwał się głos sowy odprawiającej swe nocne polowanie.

Nie słychać było nawoływań kojotów — zbyt daleko wędrowały od Bell.

Księżyc świecił, gwiazdy błyskały i tylko wiatr, który zerwał się nagle, mógł świadczyć o

tym, że zbliżał się kres nocy. Ten fakt stwierdziłem z dużym zadowoleniem. Nieco później

gwiazdy zaczęły gasnąć, a nieprzenikniona chmura zasłoniła tarczę księżyca. Na chwilę

przestałem widzieć. Ciemność spadła nagle i pochłonęła wszystko. Zamieniłem się w słuch,

dopóki oczy nie oswoiły się z nową sytuacją. Wówczas usłyszałem odgłos jakby końskich kopyt.

Zatrzymałem się. Nic, cisza... zawróciłem do drzwi stajni, ale nie dochodził stamtąd żaden hałas.

I nagle usłyszałem inny głos, przypominający tępe uderzenie. Jakby znaczny ciężar spadł na ubitą

ziemię. Nie miałem już wątpliwości: ktoś skoczył. Czyżby przedostał się przez palisadę?

Bardzo cicho przysunąłem się do ściany i krok za krokiem począłem zmierzać w stronę okna,

za którym spał Karol. Gdy dotarłem do celu, stanąłem nasłuchując i zastanawiając się, czy już

mam obudzić towarzysza. Wówczas dobiegł mych uszu lekki zgrzyt. Przycichał i odzywał się na

nowo. Cóż to mogło być? Próba otwarcia kłódki czy sforsowania drzwi na pewno dałaby inne

background image

efekty akustyczne. Postanowiłem chwilowo dać spokój Karolowi i samemu sprawdzić, co

powodowało ten dziwny dźwięk. Może to jakaś metalowa antaba poruszana wiatrem. Ale wiatr

właśnie ucichł, a zgrzyt trwał nadal.

Nagle chmury odsłoniły księżyc.

Tuż przy okratowanym okienku biura pocztowego dostrzegłem niewyraźny, zamazany cień.

Lekki zgrzyt słyszałem już bardzo wyraźnie. Nie miałem wątpliwości: intruz piłował kratę.

Rozejrzałem się dokoła. Nie zauważyłem nikogo więcej.

Czterema długimi susami, nie zważając na hałas, skoczyłem w kierunku okna. Nieznajomy

zdążył tylko odwrócić głowę. Trzasnąłem go dłonią powyżej szczęki. Zwalił się bez słowa.

Przygniotłem mu piersi. Nie został ogłuszony, bo usiłował wstać. Uderzyłem go po raz drugi,

tym razem mocniej. Poskutkowało. Wyprężył się i znieruchomiał. Zdjąłem mu pas i

skrępowałem nogi. Swoim własnym pasem związałem ręce, a do ust wpakowałem chustkę.

Wyprostowałem się i spojrzałem w kierunku palisady. Nic. Nikt nie zamącił ciszy, nikt nie

próbował przedostać się przez płot. Czyżby włamywacz działał w pojedynkę? A może wspólnicy

czekali za bramą na jakiś umówiony sygnał? Ruszyłem po Karola. Na mój cichy szept — sen

miał zawsze bardzo czujny — obudził się natychmiast. Wyskoczył przez okno. W kilku słowach

opowiedziałem, co zaszło. Pobiegliśmy.

Związany drab już się ruszał. Rozplatałem więzy na nogach. Poszturchiwany lufą sztucera

poszedł potulnie do naszego gościnnego pokoju, gdzie został na nowo dokładnie skrępowany.

Dopiero wówczas Karol pobudził mieszkańców poczty. Natychmiast zajęto posterunki w

czterech rogach ogrodzenia, powierzając pieczę nad jeńcem pani Elsie. Minęło dobre pół

godziny, a nic nowego się nie wydarzało. Jednakże wszyscy pełniliśmy wartę bez przerwy, aż do

chwili gdy czerwone zorze zapaliły się na niebie. Wówczas poszliśmy do jeńca.

— Z bandy Powisa — rozpoznał go natychmiast pocztmistrz. — Pamiętacie tę pijaną

czwórkę w saloonie? Ten jest piąty z kompletu. Raz pojawia się, raz znika. Myślałem, że trudni

się tylko handlem końmi. Widać rozszerzył swe zainteresowania.

— Jak on się nazywa? — zapytałem, bo twarz jeńca wydała mi się dziwnie znajoma.

— Nazywa? Nie wiem. Przezywają go Kulawcem.

— Nie poznajesz, Janie? -— odezwał się Karol. — To nasz stary znajomy.

— Kulawiec! — wykrzyknąłem. — Do licha! Przecież tak przezywano tego koniokrada z

background image

Fort Benton. Nazywał się... chwileczkę... Usher! Ralf Usher.

— We własnej osobie — stwierdził mój przyjaciel. — Zapuścił brodę i nie golił się od

kilku chyba dni, ale ja mam dobrą pamięć.

Podszedł do jeńca i wyciągnął mu knebel z ust.

— Słyszałeś, Usher? Co ci przyszło do głowy włamywać się do biura pocztowego? Wiesz,

czym to pachnie? Czymś znacznie gorszym niż za kradzież koni.

— To jakaś pomyłka — wymamrotał zagadnięty. — Bierzecie mnie za kogoś innego. Ja się

nazywam Fred Benton.

Parsknąłem śmiechem. Usher nie należał do ludzi pomysłowych. Fred Benton!

— Dobrze — odparł Karol — nie będziemy się spierać. Pojedziesz do szeryfa w Fort

Benton. Niech on rozstrzygnie, jak się nazywasz. A w każdym razie staniesz przed sądem za

usiłowanie włamania się do urzędu pocztowego.

— Skąd wy go znacie? — zainteresował się pocztmistrz.

Opowiedziałem, w dużym skrócie, historię poznania Ralfa Ushera. Działo się to wiosną 1882

roku. Wówczas pojechałem z mego rodzinnego Milwaukee do Fort Benton, małego miasteczka

północnej Montany, w związku z pewnym interesem, jaki miałem do tamtejszego szeryfa. Otóż

bawiąc u Vincenta Irvina przypadkowo wpadłem na trop od dawna poszukiwanego przez

Kanadyjską Konną Policję przestępcy. Ukrywał się on właśnie w zagrodzie Ralfa Ushera, stałego

mieszkańca Fort Benton i właściciela kawałka leżącej odłogiem ziemi. Usher nie zajmował się

bowiem rolnictwem, lecz żył — jak wieść głosiła — po prostu z handlu kradzionymi końmi, a

pewnie i kradzionym bydłem. Do tamtych czasów jednak nie potrafiono mu niczego udowodnić.

Dopiero przy mnie powinęła mu się noga. Za pomoc udzieloną przestępcy został zatrzymany

przez szeryfa. Jakie były dalsze losy Ushera — nie wiedziałem. Nie wiedział również i Karol.

Kara nie musiała być wielka, jeśli Usher znowu był na wolności i współdziałał z bandą Powisa.

Pewnie handel końmi stał się zbyt niebezpieczny albo może nieopłacalny.

— Ano, to rzeczywiście dobry ptaszek — stwierdził pocztmistrz. — Allan, zostaniesz przy

nim, a my chodźmy na śniadanie. Po takiej nocy należy się nam coś ekstrasmacznego.

“Ekstrasmaczne” okazało się duszoną baraniną na zimno. Gorąca kawa wygnała ociężałość z

naszych głów. Dokładne przesłuchanie Ushera mieliśmy jednak odłożyć na później. Teraz

należało zająć się przewiezieniem cennych paczek pocztowych na stację. Sandusky postanowił,

iż żona i starszy syn pozostaną w dobrze zabarykadowanym domu, na straży jeńca. Nikt bowiem

background image

z nas nie wierzył, by Usher działał w pojedynkę, i należało się liczyć z próbą odbicia

uwięzionego. Tak więc tylko we trzech wyruszyliśmy w niezbyt długą — na szczęście — drogę.

Przed tym wyciągnęliśmy z wozowni czterokołowy pojazd zakryty płócienną budą rozpiętą na

półokrągłych pałąkach. Typowy wehikuł osadniczych karawan ciągnących na Zachód. Z kolei

zaprzęgnięto do pojazdu konie. Na koniec pocztmistrz otworzył drzwi pomieszczenia biurowego.

Przy okazji obejrzeliśmy okienne kraty — znalazłem pilnik porzucony przez Ushera — tylko

jeden pręt był nadpiłowany. Paczki ze złotem przenieśliśmy do wozu, ułożyli na spodzie i

przykryli workami zawierającymi listy. Sandusky siadł na koźle, ja z Karolem — wewnątrz, pod

budą, mocno ściskając broń w garściach. Allan otworzył bramę. Pocztmistrz strzelił biczem,

konie szarpnęły i wypadliśmy galopem na drogę, zupełnie pustą o tej wczesnej porze.

Wóz kołysał się na nierównościach, koła dudniły, kopyta grzmiały. Nie jechaliśmy jednak

dłużej niż dziesięć minut. Na zaimprowizowany peron stacji Bell wtoczyliśmy się już wolniutko i

ostrożnie. Wyskoczyłem spod, budy. Ujrzałem rąbek słońca dźwigającego się na wschodzie, na

krańcach dalekiej, lekko sfalowanej równiny. Żelazne szyny lśniły jeszcze kropelkami rosy,

drewniane podkłady były czarne i śliskie od wilgoci. Chłodny wiatr niósł postrzępione pasma

mokrej mgły opadającej ku ziemi.

Z tej chłodnej i wilgotnej dali, z krańców, w których znikały równiutkie linie szyn, dobiegł

mnie metaliczny, rytmiczny stukot, kolejowa melodia wygrywana dziesiątkiem kół na żelaznych

sztabach. Melodia dalekiego szlaku, który tu, w Montanie, był tak samo romantyczny jak szlak

konnych karawan osadniczych. Ileż to razy na Dzikim Zachodzie obsługa pociągu, wspomagana

przez pasażerów, walczyła z bandami rabusiów atakujących wagony pocztowe? Ileż razy

naprawiano zerwane podstępnie tory? Ile razy pociąg przystawał, aby uzupełnić zapas paliwa?

Bowiem na Dzikim Zachodzie używano najłatwiejszego do zdobycia opału — drewna. Ale

tender parowozu nigdy nie mógł pomieścić wystarczającej jego ilości, więc specjalne ekipy

robotników trzebiły lasy wzdłuż torów i ustawiały sagi. Przy nich zatrzymywał się parowóz.

Maszynista, palacz, konduktorzy, ba, nawet pasażerowie — wszyscy ochoczo pomagali w

załadunku, byle tylko nie przedłużać postoju. Stukot stawał się coraz wyraźniejszy. Czarny punkt

na krańcach szyn ogromniał, aż ukazała się lokomotywa z wysokim kominem, ciągnąca za sobą

smugę siwego dymu. Grzmiąc i skrzypiąc hamulcami pociąg wtoczył się na stację i

znieruchomiał.

Wagon pocztowy znajdował się na przodzie. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od nas.

background image

Człowiek w kolejarskim mundurze wyskoczył na piach peronu.

— Halo, James!

— Halo, Jeff!

— Co dzisiaj jest?

-— Nieco śmiecia i — tu Sandusky zniżył głos — dwadzieścia paczek ze złotym piaskiem po pół

funta każda.

Człowiek nazwany imieniem Jeff gwizdnął:

— O, raju, James! Taka kupa złota? Czyje to?

— Pięciu szczęściarzy. Przywieźli wczoraj.

— Skąd?

— Zapytaj ich sam. Ja nawet nie próbowałem.

— Szkoda. No, to do roboty!

Teraz z pocztowego wagonu wysiadł jeszcze jeden człowiek. Zaczęła się nieco żmudna,

chociaż pospieszna praca przy liczeniu przesyłek, sprawdzaniu wykazu sporządzonego na trzech

jednakowych blankietach. W końcu wszystko zostało załadowane. W zamian otrzymaliśmy

skromną paczuszkę listów adresowanych do Bell.

— Trzymaj się, James!

— Do następnego razu, Jeff!

Wskoczył do wagonu. Głowa maszynisty zniknęła z okienka parowozu, buchnął strumyczek

pary, a po nim ostry gwizd przeciął ciszę. Koła poczęły się obracać. Minął nas pocztowy

ambulans, a po nim jedyne dwa osobowe wagony, wyglądające na puste. Pociąg nabrał rozpędu i

zniknął w dali.

Spojrzałem na rozpromienioną twarz Sandusky'ego i nie zdziwiłem się.

Wracaliśmy z lekkimi sercami, nie spiesząc się. Dopiero teraz ujrzałem kilka osób

wychodzących przed progi domostw. Ranek był już w pełni i zapowiadał pogodny dzień. W

bramie pocztowej palisady powitał nas Allan Sandusky z karabinem w garści.

— Wszystko w porządku — zapytał, a raczej stwierdził, bo nasze rozradowane twarze

stanowiły najlepszą odpowiedź.

— A tu? — zagadnął pocztmistrz.

— Nic nowego. Usher milczy jak głaz. Z początku był dość wesoły, teraz spochmurniał.

Wygląda na to, że liczył na czyjąś pomoc, a obecnie stracił nadzieję.

background image

Wprowadziliśmy wóz, zaryglowali bramę.

— Trzeba złożyć wizytę naszemu jeńcowi — zadecydował Karol.

Pani Elsa, trzymająca dotychczas straż przy więźniu, odeszła, jak zauważyłem, z dużą ulgą.

— Jak się czujesz, Usher? — zagadnął mój towarzysz.

Milczenie.

— Czy to oznacza, że nic ci nie dolega? Kto cię napuścił na tę robotę?

Milczenie.

— Dawniej byłeś bardziej rozmowny. No cóż? Zawieziemy cię do szeryfa albo szeryfa

poprosimy do Bell. Nie chcesz rozmawiać, nie rozmawiaj, ostatecznie nie ma to wielkiego

znaczenia. Twoja wina jest udowodniona, świadków aż zbyt wielu. Za napad na pocztę grozi

ci co najmniej kilka lat więzienia.

— Ja nie napadłem na pocztę — przemówił nagle Usher.

— A na co? Na farmę z drobiem?

— Nie miałem zamiaru kraść paczek.

— To może wyjaśnisz, w jakim celu piłowałeś kratę?

— Zęby znaleźć klucz do stajni.

— Po co?

— Bo... — odparł Usher z udanym czy też prawdziwym wahaniem — bo chciałem otworzyć

stajnię... potrzebowałem konia...

— Dziwne. Przecież stajnia nie była zamknięta. A poza tym przyjechałeś na koniu. Po co ci

drugi?

— Na sprzedaż.

— Dajmy spokój tym bajeczkom. Lepiej powiedz, kto cię namówił do tego włamania?

— Szkoda czasu na słuchanie tych kłamstw — wtrącił Sandusky. — Ja się domyślam,

kto mu pomagał. Ci sami, którzy zabrali pozostawionego pod płotem konia, ci sami na których

liczył, że go uwolnią. Z kim zadawał się Usher? Z Powisem i jego ludźmi. Mogę się założyć, że

teraz Powis zniknie z Bell na kilka tygodni lub miesięcy, przestraszony tym, co może zeznać

Usher. Ani mu w głowie było ratować wspólnika! Przypuszczam nawet więcej: gdyby Usherowi

udało się wyłamać kraty, banda wyniosłaby złoto, a Usherowi nie dała ani odrobiny. — Podszedł

do okna — Allan! — zawołał: — Chodź tutaj! — a kiedy syn szybko się zjawił: — Popilnuj

jeńca — a do nas: — Chodźcie, panowie, na krótką przechadzkę.

background image

Gdy wyszliśmy na dwór, zapytał:

— Co chcecie z nim uczynić?

— Przecież to pana więzień — odparłem. — Tylko do pana należy decyzja.

— Nie ja go schwytałem.

— Wobec tego — rzekłem żartem — odstępuję go panu. — Zaraz jednak dodałem: —

Trzeba go oddać w ręce szeryfa, jeżeli nie zamierza pan wypuścić Ushera na wolność.

— Właśnie zastanawiałem się nad taką możliwością.

— Chyba nie mówi pan serio?

— Jak najbardziej. Wiem, że mój projekt brzmi dość dziwne, ale i sytuacja jest dziwna.

Pamiętajcie, panowie, że w tych stronach jeszcze panuje prawo linczu, a wcale mi nie zależy na

tym, aby Usher wisiał. A do jakiego szeryfa, do jakiego sądu mam się odwołać? Do zebrania

mieszkańców Bell? To od razu szykujmy stryczek dla nieszczęśnika! Bo przecież Ushera nie

uwolnią. Po pierwsze dlatego, że instytucja poczty cieszy się wielkim poważaniem i wszelki

zamach na nią jest uważany za zamach na osobiste prawa każdego, po drugie dlatego, że

mieszkańcy Bell należą do ludzi lubiących... mocne wrażenia.

Wzdrygnąłem się.

— Gdzie jest najbliższy szeryf?— zapytałem.

— Przecież wiesz, Janie, że dopiero w Fort Benton — odezwał się milczący do tej pory

Karol.

— Trzeba go zawiadomić. Niech przyjeżdża i zabiera Kulawca.

— Zawiadomić? — podchwycił pocztmistrz. — Listownie czy osobiście?

Zawahałem się, a Karol — zdrajca! — milczał jak zaklęty. Nie chciał mi pomóc.

— Chyba... lepiej osobiście.

— Wyjazd i powrót do Bell to co najmniej dwa dni

— stwierdził Sandusky. — Nie mogę na tak długo opuszczać Bell, zwłaszcza w obecnej

sytuacji.

— No to... no to poprzestańmy na liście. Podpiszemy go we trzech. Irvina to skłoni do

szybkiego działania.

— Tak sądzisz? — wtrącił się Karol. — I według ciebie Irvin natychmiast tu się zjawi?

— Jestem pewien.

background image

— A jeśli go akurat nie ma w Benton? A jeżeli jest obecnie zajęty inną, pilną sprawą?

Przecież Bell to nie jego teren.

— Ale Usher to jego człowiek — broniłem się. — Mieszka w Benton.

— Lepiej powiedz: mieszkał. Przed kilku laty, jak obecnie sprawa się przedstawia, nie

wiemy.

— Dobrze — rozgniewałem się. — Nie powiem nic więcej. Ciekawi mnie tylko, do czego

zmierzasz, Karolu?

— Do jakiegoś właściwego rozwiązania. Nie można więzić Ushera zbyt długo. Wiadomość

rozniesie się i może wywołać nieoczekiwane skutki. Sandusky ma rację.

A poza tym... nie mamy prawa. Poczta to nie więzienie, a nikt z nas nie jest ani szeryfem, ani

sędzią.

— Patrzcie! — wybuchnąłem. — Jaki z ciebie prawnik! Podejrzewam, że chcesz, Kulawca

wypuścić. Ale ja do tego ręki nie przyłożę!

— Pomyśl, Janie: musimy wracać do Canyon Creek... Jeśli Vincent nie przyjedzie, kto

będzie dzień i noc pilnował jeńca? Pocztraistrz ma przecież dość spraw na głowie. Chyba się nie

mylę?

— Mówi pan prawdę — odparł Sandusky.

— Wobec tego sam pojadę do Benton! — krzyknąłem oburzony. — Sprowadzę Irvina.

— Nawet jeśli ci się to uda, zajmie co najmniej trzy dni, bo przecież dzień spędzisz w

Benton. Ja uważam, że nie można tyle czasu trzymać tu Ushera. A co będzie, jeśli nie zastaniesz

szeryfa?

— Świetnie — stwierdziłem ironicznie. — Puszczajcie Ushera. Niech on tylko opowie

swym kompanom, jak łaskawie obeszliśmy się z nim, a nasz pocztmistrz będzie miał włamania

co noc.

— Usher nie piśnie ani słówkiem o takim zakończeniu swej kiepskiej przygody. Co najwyżej

wymyśli bajeczkę, że sam się uwolnił.

— A to coś nowego! Skąd taka pewność?

— Stąd, że wspólnicy Ushera nie uwierzyliby, iż został on przez nas uwolniony ot, tak

sobie... Zaczęliby podejrzewać, że Usher zawarł z nami jakąś umowę, za cenę której uzyskał

wolność. Co z tego by wynikło, łatwo zgadnąć.

— Znakomicie to wszystko wytłumaczyłeś, Karolu. Chodźmy uwolnić tego baranka i

background image

przeprosić go za... nietakt!

— Nie bądź taki zawzięty, Janie. Sytuacja jest wyjątkowa, w przeciwnym wypadku pierwszy

głosowałbym za oddaniem Ushera w ręce sędziego. Zresztą... nie chcę go zwalniać

bezwarunkowo. Jeszcze by pomyślał, że postąpiliśmy tak z obawy przed nim albo jego

wspólnikami. Za całą odpowiedź wzruszyłem ramionami.

— Co pan proponuje? — zapytał Sandusky.

— Coś, co wyglądałoby na obustronne ustępstwo.

Na przykład gdyby Usher wyjawił nam nazwiska wspólników.

— Przecież wiadomo, że to banda Powisa! Usher na pewno przyświadczy, że go Powis

namówił, co mu to szkodzi? Za cenę uwolnienia może się przyznać do wielu rzeczy. To na nic.

— Wymyślcie coś lepszego — odparł Karol,

— Nie uważacie, że to zabawne — wtrąciłem — iż tak kłopoczemy się nad znalezieniem

pozoru? Aż mi wstyd!

Powiedziawszy to — odszedłem. Wałęsając się tu i tam po podwórku, skierowałem na koniec

swe kroki pod okno naszego pokoju. Allan natychmiast mnie zauważył.

— Proszę pana! — zawołał półgłosem.

— Co się stało?

Wychylił się przez futrynę.

— On — powiedział szeptem — chciałby coś zeznać.

— Podaj mi rękę.

Wdrapałem się na okno i wskoczyłem do wnętrza.

— Czego chcesz, Usher?

Popatrzał na mnie, a potem powiedział:

— Niech pan sprowadzi Sandusky'ego. Mam dla nie

go interesującą wiadomość.

Udałem, że nie przywiązuję wagi do tego oświadczenia. Siadłem na krześle.

— To bardzo ważne — zapewnił mnie jeniec.

— Nowa bajeczka?

— Nie, nie! Przysięgam!

— Dobrze, Usher. Jeśli jednak chcesz nas poczęstować kolejnym kłamstwem, pożałujesz!

Allan, sprowadź ojca.

background image

— Sandusky będzie mi wdzięczny.

— Zobaczymy.

Szczerze mówiąc, bardzo mnie zaciekawiła obietnica jeńca. Moja cierpliwość na długą

została wystawiona próbę. Wreszcie nadeszli pocztmistrz i Karol.

— No, Usher — odezwał się Sandusky — jestem.

— Pan się przyjaźni z Warrenem?

— O co chodzi? Jestem starym znajomym Warrena, na pewno wiesz o tym.

— A gdyby Warrenowi coś groziło?

— To zwróciłby się do najbliższego szeryfa o pomoc. Nic więcej nie masz do powiedzenia?

Więzień odetchnął głęboko.

— Puśćcie mnie — powiedział dziwnie pokornym

głosem. — Więcej moja noga w Bell nie stanie. To Powis mnie namówił i... oszukał. Obiecał,

że w razie czego natychmiast mnie uwolni.

— Ilu was było? —zagadnął nagle Karol.

— Pięciu.

— Dlaczego nie weszliście wszyscy na podwórze?

— Powis twierdził, że narobilibyśmy zbyt wiele hałasu.

— Więc jak to miało być przeprowadzone?

— Po przepiłowaniu kraty powinienem był powynosić paczki ze złotem i poprzerzucać je

przez parkan. Tam ludzie Powisa stali już z końmi.

— To nie wygląda prawdopodobnie. Noszenie paczek zabrałoby sporo czasu, a przerzucenie

ich... Dopiero byłby łomot!

— Mówiłem Powisowi kropka w kropkę to samo, ale twierdził, że nie może nikogo dać mi

do pomocy, bo w razie alarmu nie zdążyliby uciec.

— Mając broń? — wyraziłem wątpliwość.

— Powis nie chciał strzelaniny.

— Przecież mogliście otworzyć bramę?

— Powis nie zgodził się na taki projekt. Twierdził, że brama skrzypi okropnie, a poza ty

chociaż ułatwi ucieczkę, ułatwi równocześnie pogoń.

— Skąd wiedzieliście, że tu jest złoto? — zapytał Sandusky.

— Spotkałem górników, którzy je wieźli. Byli bardzo gadatliwi.

background image

— A później doniosłeś o tym Powisowi i razem ukartowaliście na nich napad. Tak?

— To był projekt Powisa, ja w napadzie nie brałem udziału.

— Przypuśćmy, bo trudno ten fakt sprawdzić. Cóż jeszcze, Usher? — zapytał znowu Karol.

— Jeśli mnie wypuścicie, powiem coś bardzo dla was ważnego.

— A jeśli to nie będzie ważne?

— Warren dałby wiele, aby o tym wiedzieć.

— Żaden z nas nie nazywa się Warren — odparł mój towarzysz — więc cóż to nas może

obchodzić?

Muszę przyznać, że ten dialog prowadził bezbłędnie. Ushera przecież i tak zdecydowaliśmy

się wypuścić, a Karol starał się stworzyć wiarygodny powód uwolnienia jeńca. Cóż jednak Usher

mógł wiedzieć o Warrenie? Postanowiłem zabrać głos.

— Mów, Usher — powiedziałem — a przyrzekam ci, że będę twoim obrońcą, jeśli twoje

informacje posiadają jakąkolwiek dla nas wartość.

Nie zadowoliło go to. Spojrzał na pocztmistrza.

— A pan, panie Sandusky?

— Niczego nie obiecuję z góry, jednak wezmę pod uwagę wszystko, co już powiedziałeś i co

jeszcze powiesz.

— Dobrze. Zgadzam się i liczę na waszą sprawiedliwość.

On liczył na naszą sprawiedliwość! Z trudem pohamowałem oburzenie.

— Przed kilku dniami — zaczął więzień — do Powisa zgłosiły się jakieś dwa typy, bardzo

podejrzane...

— Co to znaczy? — przerwał mu Karol. — Co przez to rozumiesz? Ty sam jesteś

podejrzanym typem. Czy byli podobni do ciebie?

— Nie, ani trochę. Ubrani jakoś tak elegancko, mieli doskonałe konie i uprząż.

Zaproponowali Powisowi, aby spowodował stampede w Canyon Creek. Powiedzieli, że przy

okazji możemy jakąś część stada uprowadzić.

— Nie opowiadasz bajki, Usher? Przecież to bardzo dziwna propozycja? — zauważył

Sandusky.

— I mnie wydała się dziwna, nawet... podejrzana.

— I co na to Powis?

— Wziął nas na stronę i odbyliśmy naradę. Powis nigdy sam nie decyduje. Zaczęliśmy tę

background image

sprawę oglądać od podszewki, ale nic dobrego nie zdołaliśmy wypatrzeć. Pomysł był

niebezpieczny. Warren ma wielu kowbojów, i do tego uzbrojonych. Kiedyś próbowaliśmy... —

tu przerwał nagle i spojrzał na nas przerażonym wzrokiem.

Odwróciłem się w stronę okna, aby ukryć śmiech. Usher o mało nie wygadał się. Zapewne z

nieudanej próby kradzieży koni lub krów.

— Mniejsza z tym — zauważył Karol. — Gadaj dalej... Więc Powis odmówił?

— Nie od razu. Najpierw zapytał, dlaczego sami się tym nie zajmą? Powiedzieli, że nie znają

się na rzeczy, że jest ich tylko dwu, a o nas już słyszeli... — znowu urwał.

— Słyszeli żeście takie sztuczki urządzali? Tak?

— Tak — mruknął niechętnie więzień.

— I co dalej?

— Powis zapytał, czy w ten sposób chcą ukraść Warrenowe bydło. Odparli, że ich nic a nic

nie obchodzi bydło, i powtórzyli, że możemy sobie zabrać tyle sztuk, ile zapragniemy. Na to

znowu Powis zauważył, że może stampede zrobić i bez ich zachęty, ale nie chce. Za wielkie

ryzyko. Wtedy jeden z nich oświadczył, że gotowi są zapłacić za stampede. Za stratę czasu, jak

się wyraził. To nas jeszcze bardziej zdumiało. Przeprosiliśmy facetów i znowu odeszli na naradę.

Jedni twierdzili, że należy przystać, ale dobrze wycenić przysługę. Któryś zaproponował wziąć

po pół dolara od przepędzonej sztuki. Ale Powis, tak jak i ja, sprzeciwiał się i ostatecznie

odmówił.

— Ile wam proponowali?

— Po dziesięć centów od sztuki.

— Jak się tamci zachowali?

— Widziałem, że stracili humor. Radzili nam namyślić się dobrze, bo w przeciwnym razie

znajdą innych, chętnych.

— Spotkaliście ich powtórnie?

— Nie. Powis nie chciał. Wtedy przyszła mu do głowy myśl z tym złotem... to się lepiej

opłacało.

— Poznałbyś tych dwu?

— Poznać to bym poznał, ale nie mam zamiaru...

— Nic mnie nie obchodzi, jaki masz zamiar — przerwał mu ostro Karol. — Pamiętaj, że

ciągle jesteś naszym więźniem. Przypomnij sobie, jak tamci wyglądali.

background image

— Hm... trudno powiedzieć. Byli opaleni, więc to nie ludzie z miasta. Jeden nosił jasne

wąsy, drugi był bez wąsów... Ubrani bardzo ładnie. Konie: jeden kary, drugi siwy, a uprząż

wspaniała. Takich siodeł w tych stronach się nie używa.

— Siodła? — wtrącił się pocztmistrz. — Opisz je.

— Z przodu i z tyłu bardzo wysokie oparcia, strzemiona z szerokimi oparciami...

— Meksykańskie — zauważył Sandusky. — Co więcej?

— Mieli lassa i... więcej sobie nie przypominam.

— Nie widziałeś ich przedtem?

— Nigdy.

— Przecież gdzieś muszą mieszkać.

— Na pewno nie w Bell, wiedziałbym coś o tym.

— W którym miejscu spotkałeś się z nimi?

— Spotkaliśmy się — poprawił Usher — w połowie drogi między Bell a Canyon Creek. Tam

nas zaczepili.

— A później dokąd się udali? Na pewno zauważyłeś.

— W góry. Skręcili w kierunku gór.

— Co jeszcze wiesz?

— Nic więcej. To wszystko.

Popatrzyliśmy po sobie. Zauważyłem, że Sandusky zmarkotniał.

— Sprowadzę Allana — powiedział — musimy pogadać na osobności.

Wyszedł z izby. Odciągnąłem Karola w stronę okna i szepnąłem tak, by więzień nie mógł

usłyszeć:

— Chyba wpadliśmy na właściwy trop.

— Prawdopodobnie.

— Co zamierzasz zrobić?

— Porozmawiać z Sanduskym. Trzeba uzyskać więcej wiadomości o Warrenie, bez tego...

ani rusz.

W chwilę później przyszedł Allan z wiadomością, że pocztmistrz oczekuje nas w swym

biurze.

Zastaliśmy go w małym pokoiku za szeroką ladą, na której segregował listy.

background image

Zainteresowałem się sposobem dostarczania poczty. Czy każdy nadawca musi ją osobiście

przynieść?

— Niekoniecznie — odpowiedział. — Nie zauważył pan drewnianej skrzynki przybitej obok

bramy? Do niej można wrzucić każdy list, tylko grubsze paczki należy dostarczać do moich rąk.

Westchnąłem cicho. Sprawa się komplikowała, bo obserwując ludzi przynoszących paczki

nie można było stwierdzić, kto jest nadawcą listów do Warrena.

— No i co pan postanowił? — zapytał Karol pocztmistrza. — Moim zdaniem Usher udzielił

nam cennych informacji. Chyba możemy go zwolnić?

— Tak sądzę. A poza tym... należy ostrzec Warrena.

— Słusznie. Kiedy pan zamierza zwolnić więźnia?

— Nie zastanawiałem się nad tym. Jak uważacie?

— Ostrożność nie zawadzi — odparł Karol. — Wypuśćmy go wieczorem. Przez noc nic nie

wskóra, nawet gdyby odnalazł Powisa, złoto już odjechało.

— Powis zabrał mu konia — wtrąciłem.

— Na to wygląda. Ano cóż? Usher będzie musiał tu zostać aż do przybycia pierwszego

pociągu. Najlepiej jadącego w kierunku Fort Benton. O której jest najbliższy?

— Nad wieczorem.

— Świetnie, jestem gotów odprowadzić go na stację i wsadzić do wagonu. Chciałbym mieć

pewność, że Usher naprawdę odjechał — oświadczył Karol.

— Ale ten pociąg nie jedzie do Benton — zauważył pocztmistrz. — Wręcz odwrotnie.

Dopiero jutro rano mamy połączenie z Benton.

— Trudno. Przecież nie będziemy całą noc pilnować

Ushera. Niech zmyka stąd jak najszybciej.

— Zgoda — odparł Sandusky. — Niech jedzie byle gdzie, byle szybko, postawię mu to jako

warunek uwolnienia. No... to chyba wszystko.

— Niezupełnie — odparł Karol. — Pozostała jeszcze sprawa, dla której tu przyjechaliśmy.

Może nam pan bardzo dopomóc.

Nie wydało mi się, aby pocztmistrz został zaskoczony takim stwierdzeniem. Spojrzał na nas i

zapytał:

— O co chodzi?

— O Paddy Warrena. Pan go musi dobrze znać. Co to za człowiek?

background image

— Jak na traperów, którzy przybyli w te strony zapolować — Sandusky uśmiechnął się —

pytanie dość dziwne. Ale odpowiem. Bell jest małą dziurą i wszyscy po trochu znają się

nawzajem.

— Nie w tym rzecz. Pan zna Warrena znacznie dłużej. Jeśli się nie mylę, jeszcze od

teksaskich czasów. Przecież pan tam był. Dlaczego wyjechaliście stamtąd?

— Warren nie mówił?

— Owszem powiadał, że bardziej się opłaca hodować bydło w Montanie niż pędzić je z

Teksasu.

— To prawda.

— Chyba niecała.

Pocztmistrz spochmurniał.

— Dobrze — rzekł po namyśle. — Kogo innego zbył

bym byle czym albo w ogóle odmówił odpowiedzi. Przecież nie macie prawa brać mnie na

spytki.

— Nie mamy — przytaknął Karol. — To tylko prośba.

— Zastosuję się do niej dlatego, że was znam i mogę ufać, że uzyskane wiadomości

zachowacie tylko dla siebie.

— Dziękujemy — powiedziałem podejrzewając równocześnie naszego gospodarza o sporą

dozę naiwności. — Zna się pan na ludziach.

— Nie w tym rzecz. Trudno kogoś dobrze poznać już przy drugim widzeniu.

— No to skąd?

Sandusky roześmiał się.

— Macie, panowie, swoje tajemnice, mam i ja swoje. Może będzie lepiej, jeśli wzajemnie

odkryjemy karty?

Zaskoczył nas obu tak, że na sekundę zapomnieliśmy, jak to się mówi, języka w gębie.

Pierwszy oprzytomniał Karol.

— Oczywiście — odparł — że szczerość bardzo by się nam przydała.

— Obustronna szczerość — zauważył pocztmistrz. — Ale ponieważ widzę, że nadal nie

bardzo mi ufacie, dam dowód dobrej woli. Znam was nie od dziś i nie od kilku dni.

— Szeryf z Benton? — zapytałem.

— Nie znam szeryfa z Benton. Moje źródło informacji to przypadek.

background image

— Ciekawe — mruknął Karol bardzo niezadowolony z takiego obrotu sprawy. Przecież

przyrzekliśmy Warrenowi zachować w tajemnicy naszą misję, ba, nawet domagaliśmy się tego

samego od hodowcy. Czyżby Warren-gaduła o wszystkim wyśpiewał Sandusky'emu?

— Warren panu powiedział? — spróbowałem zgadnąć.

— Nie, nie Warren. Nikt mi nie mówił. Widzicie... z racji pełnionych funkcji mam prawo

odpieczętować każdy list, jeśli adres umieszczony na nim jest nieczytelny i jeśli wysyłający nie

podał swego adresu. Chodzi o znalezienie wewnątrz koperty, w tekście listu, jakichś

bliższych danych dotyczących piszącego. Aby można było zwrócić mu nie doręczone pismo. Tak

skrupulatna jest nasza poczta. Otóż z końcem grudnia ubiegłego roku, dnia już nie pamiętam,

padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Listy z pociągu przyniósł Allan. Zbeształem go, bo

płócienna torba, do której włożył korespondencję, zupełnie przemokła. Oczywiście, przemokły

i papiery. Na jednej z kopert woda prawie całkowicie zmyła nazwisko adresata. Cóż miałem

począć? Rozpieczętowałem kopertę. Wewnątrz niej znajdował się świstek papieru, a na nim

słowa, które tyle razy sobie powtarzałem, że dokładnie utkwiły mi w pamięci: “Paddy! Dobrze

się tu schowałeś, ale nic ci to nie pomoże. Przynieś 5 tysięcy do dziury trapera, a damy ci spokój.

Przyjaciele.”

Aż podskoczyłem na stołku! To przecież były słowa pierwszego z listów, jaki mi pokazał

Paddy Warren jeszcze w Milwaukee!

— Znałem tylko jednego Paddy'ego — mówił dalej pocztmistrz. — To mógł być tylko

Warren. Raz jeszcze spróbowałem odczytać zamazany adres. Wydało mi się, że dostrzegam ślady

słów: “Canyon Creek”. Zalepiłem kopertę i gdy następnego dnia przyszedł do mnie Jerry Warren,

oddałem mu list. Potem czekałem na jakiś odzew Warrena na to tajemnicze pismo. Sądziłem, że

mi o nim opowie. Ale nic!

— I nie powiedział pan Warrenowi o otwarciu koperty? — zapytał Karol.

— Nie.

— Dlaczego?

— Dla tej samej przyczyny, dla której odtąd dokładnie przeglądałem całą korespondencję

adresowaną do Canyon Creek, do Paddy Warrena. I otwierałem “podejrzane” listy.

— Naruszył pan przepisy pocztowe — zauważyłem.

— Prawda. Gdy wysłuchacie mnie do końca, zrozumiecie, że inaczej postąpić nie mogłem.

Znalazłem się przecież na tropie planowanego przestępstwa i przestępców, którzy mogą być

background image

również dla mnie niebezpieczni.

— Dla pana? — krzyknąłem.

— Tak. Warren otrzymał jeszcze kilka innych listów z pogróżkami, ale o żadnym z nich

nawet mi nie wspomniał. Panów to nie dziwi, ale dla mnie było wręcz zdumiewające. Na koniec

skojarzyłem sobie pewne sprawy i doszedłem do wniosku, że Warren pragnie ukryć przede

mną, tak samo jak przed panami, historię dawnych lat, nie przynoszącą mu zaszczytu. Dotąd

sądzi, że jej nie znam.

— O czym pan mówi? — wyrwałem się.

— Jeszcze chwilę cierpliwości. Otóż Warren wyjeżdżał ostatnio kilkakrotnie. Wspomniał, że

jedzie podpisywać kontrakty na dostawy bydła do Fort Benton, a nawet do Milwaukee.

Początkowo wierzyłem, ale kiedy wpadł mi w ręce pański list —.zwrócił się do Karola — a

później odpowiedź Warrena, natychmiast zorientowałem się, o jakie to kontrakty chodziło. Paddy

przestraszył się i szukał pomocy.

— Gdyby pańskie władze o tym się dowiedziały...

— Wyleciałbym z posady. Wiem, ale cóż mogłem począć?

— Rozmówić się z Warrenem, zwrócić się chociażby do najbliższego szeryfa —

stwierdziłem.

— Wówczas musiałbym się przyznać do otwierania listów!

— To prawda — przytaknął Karol. — Jednak nie mogę zrozumieć, jaki istnieje związek

treści listów z pańską osobą?

— Chodzi tak samo o moją skórę, jak o skórę Warrena. Dlatego lżej mi się zrobiło, gdy

dowiedziałem się, że macie tu obaj przybyć.

— Skąd?

— No oczywiście z następnej korespondencji.

— Otóż i masz, Karolu, naszą tajemnicę! — krzyknąłem. — Czułem to. Wkrótce okaże się,

że wie o niej całe Bell!

— Na pewno nie! — energicznie zaprzeczył pocztmistrz. — Oprócz Warrena i mnie nikt tu

nie zna sprawy.

— I oprócz osób, którym Warren wygadał — wtrąciłem.

— Och, za to nie odpowiadam.

— Mniejsza z tym — wtrącił mój towarzysz. — Stało się. Teraz trzeba się zdecydować:

background image

zostać albo opuścić Bell?

— Chyba panowie nie myślicie poważnie? — zaniepokoił się Sandusky.

— Owszem, myślimy — odparł Karol. — Przecież nadal nic nie wiemy poza tym, że i pan

jest wplątany w tę dziwną historię. Ale z jakiego powodu? Jaka jest przyczyna? Czy sprawa jest

słuszna i warta zachodu? Same zagadki.

— Pan — Sandusky zwrócił się do Karola — jest słynnym westmanem, tym się różniącym

od wielu innych, że potrafi innym pomóc w potrzebie... Warren... no cóż? Warren istotnie w

dawnych, bardzo dawnych czasach nie był zupełnie w porządku. Dlatego właśnie z nim się

rozstałem, ale czy należy pozostawiać go na pastwę szantażystów?

— Mówi pan bardzo zagadkowo — odparłem. — Cóż to ciąży na Warrenie, a przede

wszystkim dlaczego nie powiedział nam całej prawdy? Czy wolno w ten sposób postępować w

stosunku do ludzi, których prosi się o pomoc?

— Ja sam czuję żal do niego, że zataił sprawę listów. Jak już wspomniałem, to również i

mnie obchodzi. Jednak Paddy nie jest złym człowiekiem, raczej bardzo podatnym na wpływy,

niestety, nie zawsze najlepsze.

— Wierzę — odezwał się Karol. -— Jednak potrzebne są fakty.

— Fakty — powtórzył pocztmistrz. — To długa historia. Wolałbym o niej nie mówić, ale

ponieważ mam zamiar jeszcze kilka lat pobyć w Bell, gdzie obecnie czuję się hm... nieco

zagrożony, opowiem. Jednak proszę, abyście zachowali dla siebie wszystko, co ode mnie

usłyszycie.

Karol spojrzał na mnie, ja na Karola. Czy mogliśmy przyrzec tajemnicę? Dostrzegł nasze

wahanie.

— Zaręczam wam, że w moim opowiadaniu nie ma nic, czym mógłby się zainteresować

sędzia lub szeryf. Oczywiście w stosunku do Warrena i mnie, a co się tyczy innych osób... och, to

już przedawniona sprawa.

— Jeśli tak, zgoda — stwierdził mój przyjaciel. — Zgoda warunkowa. Przyrzekam panu, że

w wypadku konieczności ujawnienia pańskiej historii najpierw porozumiemy się.

— Dobrze. Proponuję, abyśmy naszą rozmowę odłożyli do wieczora.

— Dlaczego? — zapytałem.

— Lada chwila może ktoś tu przyjść. Z listem czy z paczką. O... właśnie! — zawołał

spoglądając w okno — jakiś interesant.

background image

— Pocztmistrz ma rację — poparł go Karol. — I tak dzisiaj nie wyruszymy do Canyon

Creek. Już za późno. Chodź, Janie. Wspaniała okazja przespacerowania się po Bell.

Wyszliśmy.

— I cóż ty o tym sądzisz, Karolu? — zapytałem, gdy znaleźliśmy się za bramą na prawie

pustej ulicy.

Dochodziło południe, słońce wspięło się na szczyt nieba ujawniając wszystkie dotąd zakryte

cieniem nędze Bell: jakieś ledwo-ledwo sklecone budy, brudne płoty z powyrywanymi deskami,

stosy śmieci, pokryte mchem dachy co starszych domów mieszkalnych.

— Sądzę — odparł Karol przeczekawszy, aż minął nas samotny przechodzień — że jesteśmy

blisko źródła prawdy. Sandusky musi sporo wiedzieć o Warrenie i jego informacje rzucą nieco

światła na przyczynę tych tajemniczych listów. Na przyczynę, jednak nie ujawnią nam autorów

czy autora.

— Skąd taka pewność?

— To jasne! Gdyby Sandusky znał autorów, wyjawiłby ich nazwiska. Myślę, że wyjawiłby

je Werrenowi, jeszcze zanim tu przybyliśmy.

— Nie mógłby tego uczynić nie zdradziwszy się, że czytał jego listy.

— Och, znalazłby jakiś pretekst. Zresztą... za taką informację Warren wybaczyłby wiele.

— Dlaczego jednak Warren nie porozumiał się z pocztmistrzem? Zyskałby w nim

sprzymierzeńca.

— Zbyt wiele chcesz wiedzieć, Janie. Tajemnica, której nie potrafię przeniknąć. Sądzę, że po

rozmowie z Sanduskym dowiemy się chociaż, z jakiego kręgu wywodzą się szantażyści. I to już

będzie wiele.

Przyznałem mu rację. Nie przypuszczałem jednak, jak bliscy byliśmy prawdy wymawiając

słowo “krąg”. Ale trzeba było być chyba jasnowidzem, by móc rozszyfrować we właściwy

sposób znaczenie tego słowa.

background image

Pierwsze kroki w Teksasie

Zwykle wstawało się przed świtem, ale do tego James Sandusky z dawna już przywykł.

Przyzwyczaił się jeszcze w tamtych — wydawało się, bardzo odległych — czasach, kiedy

nazwisko jego brzmiało: Jakub Sadowski, a imię żony: Elżbieta, nie Elsa. W tamtych czasach, to

znaczy w starym kraju, w głębi puszczy, w leśniczówce na skraju dąbrowy i nad szumiącym

ponikiem.

Więc jeśli dziś, kwietniowego ranka, James Sandusky zerwał się z posłania chmurny jak

deszczowe niebo, przyczyną złego humoru nie była wczesna pora, lecz przeżycia minionej nocy.

Poprzedni dzień był ponad przeciętną miarę gorący jak na wiosenną porę roku. Gorący i

coraz bardziej duszny. Słońce przybrało barwę pomarańczy, znak, że wiele, wiele dziesiątków

mil stąd zerwał się wiatr o sile huraganu i pędził wysoko po niebie chmury czerwonobrązowego

pyłu. Zapowiadała się burza, co do tego nikt nie żywił wątpliwości. Nadciągnęła wieczorem na

skrzydłach gwałtownego podmuchu, który jednym swym tchnieniem poprzewracał chwiejne

płoty na rozległych pastwiskach Teksasu i porozwalał co lichsze budowle.

W mroku przy wyciu wichru waliły się jak domki z kart nie tylko kowbojskie szałasy i

prowizoryczne klitki. Runął również magazyn paszy solidnie podmurowany, a niewiele

brakowało, by zwaliła się wielka stajnia, w której Warren trzymał swe najlepsze konie. Gdy

wicher dokonał zniszczenia, niebo ozwało się kanonadą ogłuszających grzmotów. Na koniec

lawina wody lunęła z łoskotem wodospadu Niagary. Sandusky położył się wówczas spać pewien,

że wszystko co najgorsze już minęło. Nocny odpoczynek przerwany został nieoczekiwaną wizytą

Roberta Mervina, szefa kowbojów, bez którego Warren chyba nie potrafiłby rządzić swym

majątkiem.

— James! James!

Deszcz właśnie przestał padać, wiatr dawno ucichł, więc Sandusky, który sen miał lekki jak

doświadczony traper, chociaż traperem nigdy nie był, obudził się natychmiast.

— Robert? — zapytał uchylając ostrożnie drzwi od sionki. — Co się stało?

— Stampede!

— Już idę!

W pośpiechu odział się jako tako, uspokoił przebudzoną żonę zdawkowym: “Nic takiego,

powiem, jak wrócę...” — i wyszedł. Nie wspomniał ani słówkiem o stampede, ponieważ Elsa

background image

dobrze wiedziała, jakim grozi to niebezpieczeństwem. Stampede, czyli popłoch wśród bydła,

wśród zdziczałych krów i wołów pasących się na prerii. Czasem bez żadnej określonej

przyczyny, w pełni dnia, stado poczyna zachowywać się niespokojnie, przestaje się paść i nagle

— nigdy potem nie wiadomo, która sztuka ruszyła pierwsza — kilkaset racic poczyna łomotać o

ziemię w ciężkim galopie. Zwierzęta gnają w zbitej masie prosto przed siebie, na oślep i nie

wiadomo, kiedy ani gdzie w końcu się zatrzymają. Jeśli na swej drodze napotkają urwisty brzeg

rzeki lub rozpadliny, ginie kilkadziesiąt, niekiedy kilkaset sztuk, zanim reszta się uspokoi. Ale

zdarzało się, że całe wielkie stada rozbiegały się i ginęły bez śladu. Jak zatrzymać rozpędzony,

żywy taran przerażonych czworonogów? Zajeżdżając mu drogę z boków i od czoła, a jeśli to nie

pomaga, chwytając pojedyncze sztuki na lasso tak, aby padły i swym ciałem utworzyły

przeszkodę. Istniał jeszcze inny sposób, jakoby niezawodny, wymagający jednak niezwykłej siły,

zręczności i odwagi. Trzeba było przewracać pędzące sztuki wprost z grzbietu własnego konia,

chwytając je za rogi, co w każdej sekundzie groziło śmiałkowi śmiercią. Wierzchowiec miał

niekiedy szansę uratowania się, jeździec, jeśli spadł-— nigdy!

Mervin przyprowadził dwa konie, więc wskoczyli na siodła i pognali. Sandusky pędził trop w

trop za ledwie widocznym przewodnikiem, bojąc się chwilami, że gdyby został w tyle, zagubiłby

się na tej ogromnej przestrzeni. Było ciemno, chmury zakryły księżyc i gwiazdy-

Wreszcie zorientował się, że dojechali właśnie tam, gdzie trzeba: usłyszał najpierw ryk bydła,

później dojrzał ruchliwą masę, która rwała przed siebie.

— Od czoła, James! Spróbujemy od czoła!

Co należało teraz uczynić, Sandusky dobrze wiedział. Nie po raz pierwszy brał udział w

uspokajaniu przerażonego bydła, ale nigdy w tak ciężkich warunkach, podczas tak czarnej nocy,

galopując po gruncie śliskim i grząskim, aż błoto bryzgało wysoko spod kopyt. Czuł je na rękach,

na twarzy. Co chwila przecierał oczy, by móc cokolwiek dojrzeć. Dostrzegł już pojedyncze

sylwetki kowbojów najeżdżających z boku na skłębioną falę potężnych karków i rogatych łbów.

Należało bydło stłoczyć jak najciaśniej, przyhamować szybkość biegu.

Minęli kowbojów i znaleźli się tuż przy czole dudniącej, ryczącej, przerażonej masy

czworonogów.

— Dalej, James!

Należało uważać, bardzo uważać, aby się nie spóźnić nawet o mgnienie oka, uskoczyć przed

żywym walcem mogącym zmiażdżyć śmiałka.

background image

Rozwinęły się lassa. Mervin trafił i wspinając równocześnie konia zacisnął pętlę.

Poskutkowało. Jedna z pędzących sztuk runęła. Zakotłowało się w stadzie. Środkowy strumień

zwolnił na chwilę.

Teraz Sandusky rzucił, ale poczuł, że chybił. Jakże nie chybić w takich ciemnościach? Zwinął

rzemień i rzucił po raz drugi. Chwyciło. Raczej wyczuł, niż dostrzegł. Wstrzymał wierzchowca,

aby przy szarpnięciu nie runąć wraz z koniem. Lasso naprężyło się niebezpiecznie, zelżało, aby

natychmiast ponownie się napiąć. Dopiero teraz Sandusky zauważył, że między powaloną krowę

a konia dostała się jakaś inna sztuka i zawadziła rogami o rzemień, którego koniec był

przymocowany do siodła. Sekunda, dwie, a jeździec wraz z wierzchowcem zostaliby wciągnięci

w rwącą masę łbów i rogów. Błyskawicznie wyciągnął nóż i przeciął lasso. Prawie w tym samym

momencie przeleciał mu przed oczami długi pas rzemienia — to Mervin rozciągnął kolejną

sztukę. Stado wyraźnie zwolniło biegu. Rozmokła ziemia również utrudniała pęd. Pierwsze

szeregi gnającego bydła rozmiesiły ją w lepkie błoto, następne — poczęły grzęznąć, biegnące na

końcu — zapadać się. Ustał napór tylnych grup na czołówkę, która wreszcie się zatrzymała.

— Dosyć! — krzyknął Mervin. — Alec, Austin, Clive, Davy! Pilnujcie stada! Rano

policzymy, ile padło! Wracamy, James. Trzeba trochę pospać. Co za szczęście, że grunt tak

rozmókł.

Jechali powoli aż do budynku stajni. Tu Sandusky zostawił konia Mervinowi i powlókł się w

stronę swego domu, nieco na uboczu od głównych zabudowań. Mieszkanie trochę ciasne, ale za

to samodzielne. Wolał je niż większe wprawdzie, ale we wspólnym budynku zajmowanym przez

kilku innych pracowników. To był nawyk przywieziony ze starego kraju, z pradawnej puszczy,

której spokój rzadko kiedy mąciły ludzkie głosy.

Sandusky kroczył powoli, ostrożnie, wymijając ledwo widoczne kałuże, aby się nie pośliznąć.

Po jakimś czasie zostawił za sobą dwa corrale, w których czerniały sylwetki koni, mając przed

sobą już tylko pustkę rozległych łąk. Wznosił się tam jeszcze kowbojski szałas: prymitywny dach

wsparty na słupach, z trzema tylko ścianami — schronienie przed deszczem. Niezbadanym

zrządzeniem losu ta słaba budowla oparła się sile niedawnego wichru, co bardzo zdziwiło

nocnego wędrowca. Podszedł, dotknął dłonią narożnego pala, pchnął go mocniej — nawet nie

drgnął. Chciał już odejść, gdy niespodziewanie usłyszał głos ludzki. Nie! Dwa głosy. Pewno

kowboje. Któż by inny na takim bezludziu? Nie miał zamiaru przerywać im rozmowy, cóż go

obchodziła? Nie odszedł jednak. Z wnętrza, poprzez liche oszalowanie desek, dotarły do jego

background image

uszu słowa zbyt wyraźne, aby mógł nie zwrócić na nie uwagi.

— Warren musi się podporządkować.

— A jeśli odmówi? — zapytał drugi głos.

— Powiesz mu, że dzisiejsza stampede to nasza sprawka. Ostrzeżenie dla niego. Jeśli nie

zwolni Murzynów, zostanie usunięty z jaskini. Nie przetrwa tu ani miesiąca dłużej.

— Szkoda byłoby stracić takiego człowieka, wiesz, jak jest bogaty.

— Nie mędrkuj. To polecenie Wielkiego Liktora. Masz je wykonać.

Sandusky usłyszał szelest kroków i plusk wody. Pewnie któryś z nieznajomych wszedł w

kałużę. Przylgnął do ściany, prawie rozpłaszczył się. Tupot kroków, coraz słabszy, ucichł w

oddali. Wówczas rozległ się tętent kopyt, ale i ten szybko roztopił się w ciszy.

Nie było potrzeby kryć się dłużej. Sandusky wrócił do swego domku. Czuwającej żonie

opowiedział o przebiegu stampede, ale ani słowem nie wspomniał o nocnym spotkaniu. Nurtował

go niepokój, długo nie mógł zasnąć. Rano wstał w markotnym humorze. Przekąsił coś naprędce i

szybko wymknął się pod pozorem zbadania strat wywołanych popłochem stada, nie wzbudzając

w pani Elsie żadnych podejrzeń.

Ruszył żwawo, ale gdy odszedł od domu tak daleko, że nie mogły go już dostrzec oczy żony,

zwolnił kroku. Zaczął się zastanawiać, jak ma postąpić. Powiedzieć o podsłuchanej rozmowie

Mervinowi? A może porozmawiać z Warrenem?

I co właściwie mogła znaczyć nocna pogawędka dwu nie znanych mu ludzi? Nie wszystko w

niej było dla Sandusky'ego zrozumiałe. Sztucznie wywołane stampede? Kim byli tamci ludzie?

Ich głosy brzmiały zupełnie obco. To nie był żaden z kowbojów hacjendera. Więc kto? I co to za

“jaskinia”, z której Warren ma zostać wyrzucony.

Sandusky doszedł do wniosku, że musiał się po prostu przesłyszeć. Podobnie jak z “Wielkim

Liktorem”. Może tak nazywano któregoś z hodowców? Mnóstwo znaków zapytania, których nie

potrafił rozszyfrować. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: Warrenowi groziło

niebezpieczeństwo! Już samo żądanie zwolnienia z pracy Murzynów musiałoby przysporzyć

Warrenowi mnóstwa kłopotów. A więc należy go ostrzec, tak wiele mu przecież zawdzięczał.

Przebiegł myślą minione lata i to go utwierdziło w postanowieniu. A że sprawa wyglądała

niebezpiecznie nie tylko dla informowanego, ale i dla informującego... Och, Sandusky niejeden

raz ocierał się o większe niebezpieczeństwa. Jeszcze wtedy gdy nosił nazwisko Sadowski.

Do Ameryki przybył jako uchodźca ze starego kraju, w kilka lat po upadku

background image

ogólnonarodowego zrywu zbrojnego przeciw zaborcy, który wymazał ojczyznę Sadowskiego z

mapy Europy. Jego ojciec zginął na polu walki, matka zmarła w kilka lat później. Jakub —

jeszcze nie James — Sadowski jako siedemnastoletni chłopak znalazł się nagle sam na świecie.

Dzięki poparciu przyjaciół ojca został przyjęty jako pomocnik leśniczego w wielkich lasach

ciągnących się wzdłuż granicy. W trzy lata później, gdy jego przełożony zmarł, Sadowski zajął

jego miejsce.

Najbliższym sąsiadem i prawie że jedynym znajomym Sadowskiego w tej głuszy był stary

gajowy, ongiś oficer kawalerii i uczestnik bojów 1830-—31 roku. On to nauczył Jakuba

Sadowskiego jazdy konnej poprzez bezdroża puszczy oraz używania broni palnej, a na koniec —

i to było najważniejsze — wtajemniczył w leśne sprawy, zapoznał ze zwyczajami czworonogich

mieszkańców boru.

Sadowskiemu dokuczała samotność, a gajowy-wojak miał córkę, Elżbietę. Po trzech latach

znajomości Sadowski ożenił się, ale już w rok po ślubie musiał uciekać za granicę. Był to

przysłowiowy piorun z jasnego nieba, spadł któregoś wiosennego dnia na głowy młodych

małżonków.

Tu należy wyjaśnić, w kilka lat po krwawym stłumieniu powstania poczęły rodzić się na

terenie całego kraju konspiracyjne zalążki nowej organizacji, stawiającej sobie za cel wznowienie

walki zbrojnej o niepodległość narodu.

Sadowski został wciągnięty do jednego z pomniejszych ogniw spiskowej organizacji,

powstałego w miasteczku leżącym na krańcach puszczy. Był cennym sprzymierzeńcem. Znał

bezdroża leśne, ukryte przejścia i ścieżki wiodące ku granicy, aż na drugą jej stronę, nie odkryte

ani przez celników, ani straż. Przeprowadzał więc transport broni zakupionej za granicą. Przemyt

odbywał się bez przeszkód przez cały prawie rok. Jednakże gdy spadł śnieg i potworzył zaspy na

drogach, ścieżkach i steczkach, kolejna partia broni, wieziona na chłopskiej furce, utknęła

między granicą a leśniczówką. Na próbach przekopania się upłynęła noc i dopiero o świcie

ruszono dalej. W ciągu dnia nie można było opuścić lasu, więc trzej konwojenci wraz z

Sadowskim doprowadzili furkę do leśniczówki, postanawiając przeczekać do zmroku.

Przedpołudniowe godziny upływały w zupełnym spokoju. Ale pod wieczór zjawił się ojciec

Elżbiety. To, co powiedział, zabrzmiało jak sygnał alarmowy: otóż patrol straży granicznej

odkrył pozostawione na śniegu ślady i podążył nimi w kierunku leśniczówki. O wymknięciu się z

ciężko załadowanym wozem nawet nie było co marzyć. Na ukrycie broni nie było czasu, zresztą

background image

śnieg wszystko by zdradził. Ocalenie mogła przynieść tylko natychmiastowa ucieczka. Wóz z

koniem pozostawiono, konwojenci ruszyli pieszo ku miasteczku. Sadowski nie mógł ich

naśladować. Mieszkał przecież w leśniczówce, do której wiodły nieszczęsne tropy i w której

zostawiono wóz pełen broni. Ucieczka Sadowskiego w głąb kraju postawiłaby na nogi całą

policję. Zdecydował się więc uciec za granicę. I tak też postąpił.

Zaczął się okres tułaczki, na szczęście dość krótki i wcale nie tak ciekawy, by go warto

opisywać. W Krakowie organizacja niepodległościowa dała Sadowskiemu pewną sumę pieniędzy

i fałszywe dokumenty. Potem wraz z żoną powędrował do Triestu, stamtąd — do Ameryki.

Wylądowali w Houston, na samym południu Stanów Zjednoczonych. Był to rok 1867, a więc

minęły zaledwie dwa lata od straszliwej klęski politycznej i gospodarczej, jaka spadła na

południowe stany w wyniku przegrania wojny z Północą.

Zniesione zostało niewolnictwo Murzynów zatrudnionych dotąd na plantacjach bawełny.

Plantatorzy znaleźli się nagle bez pracowników, w obliczu całkowitego bankructwa. Nie był to

moment sprzyjający zainstalowaniu się przybysza z Europy w nowym kraju. Tym bardziej że

przybysz ten nie władał żadnym z miejscowych języków, hiszpańskim ani angielskim, i nic a nic

nie znał się na uprawie bawełny. Na szczęście trafił przypadkowo do grupy emigrantów polskich,

osiadłych w Houston po roku 1831. Od nich to — ku swemu zdziwieniu — dowiedział się nasz

leśnik o udziale Polaków w niedawno zakończonej wojnie domowej, o Tadeuszu Sobieskim,

który w randze porucznika zorganizował pierwszy w dziejach wojskowości oddział balonowy

wojsk Unii. Inny emigrant, Włodzimierz Krzyżanowski, za zasługi położone podczas działań

wojennych został mianowany przez prezydenta Lincolna generałem. Stopnie generalskie

osiągnęli jeszcze dwaj rodacy Sadowskiego: Józef Karge i Albin Schoepe.

Zachęcony tego rodzaju relacjami Sadowski myślał już o karierze wojskowej, ale w porę

przestrzegli go przed takim krokiem przyjaciele z Houston. Zaciągnąć się w szeregi wojsk

federalnych było łatwe, lecz w perspektywie czekała tylko bardzo długa służba w którymś z

rozsianych po wielkim kraju fortów, nie rokująca szybkiego awansu i sprowadzająca się do

podjazdowych walk z Indianami. A gdzież w tym czasie miała podziać się i z czego żyć Elżbieta

Sadowska?

Odrzucił więc ten pomysł. Ale również odrzucił propozycję najemnej pracy na plantacji

bawełny, ciężkiej i zupełnie dla niego obcej. Czego jednak mógł się podjąć? Zakres jego

umiejętności był niewielki i nie na wiele tu przydatny. Poznał wprawdzie życie

background image

środkowoeuropejskiej puszczy, ale to za mało, by na przykład kierować tu gospodarką leśną.

Jeździł nieźle konno, ale cóż to mogło mu dać? Strzelał celnie. Rodacy z Houston pochwalili tę

umiejętność — mogła się obecnie przydać w ogarniętym chaosem kraju, tylko że nie sposób było

z tego żyć. Wojna się skończyła. Więc może zostać traperem?

Natychmiast mu ten pomysł odradzono. Kiedy w swej naiwności zapytał: dlaczego? — został

wyśmiany. Potem wyjaśniono mu, że musiałby ruszyć daleko, daleko poza granice Teksasu, na

którego terenie znajdowało się Houston. Wlec się wiele, wiele setek mil ku północy i ku Górom

Skalistym, wieść życie surowe, pełne niebezpieczeństw i złudnych nadziei. Lepiej nie próbować,

bo próba się nie uda.

— A Indianie? — argumentowali doradcy Sadowskiego. — Czy znasz ich zwyczaje? Jak się

porozumiesz, jeśli nawet po angielsku umiesz zaledwie kilka słów?

Zgoda, nie zostanie traperem, ale z czego ma żyć?

Członkowie polskiej kolonii w Houston zafrasowali się taką sytuacją nie mniej niż Sadowski.

Wytężyli cały swój spryt, aby pomóc rodakowi. Byli tu przecież już zadomowieni. Pierwsze

polskie osiedla w Ameryce Północnej poczęły powstawać właśnie w Teksasie w okresie

poprzedzającym wybuch wojny domowej. W roku 1854 grupa około ośmiuset Polaków,

prowadzona przez księdza Leopolda Moczygębę, założyła osadę pod nazwą Panna Maria.

Później coraz liczniej przybywający emigranci ze starego kraju zorganizowali szereg osiedli,

nadając im nazwy: Częstochowa, Kościuszko, Polonia...

Wysiłki miejscowej Polonii nie poszły na marne. Trafiono do Roberta Mervina. Prawej ręki

wielkiego hodowcy bydła i koni.

Mervin któregoś dnia nieoczekiwanie zjawił się w Houston. Wcale nie po raz pierwszy. Do

Houston bowiem od czasu do czasu spędzano stada teksaskiego bydła, które załadowane na statki

odbywało podróż do portów północnych stanów, gdzie mięso było w cenie, a amatorów wielu.

Wojna domowa przerwała na pięć lat ten handel, w wyniku czego ogromne stada długorogich

teksaskich wołów błąkały się po preriach, nikomu niepotrzebne. Teraz transporty żywca na nowo

poczęły wędrować na rynki dalekich miast środkowych i nad-atlantyckich stanów. Mervin

przybył właśnie z takim stadem. Jako dobry znajomek któregoś z nowych przyjaciół

Sadowskiego, dał się przekonać. Czy to było wynikiem argumentacji, czy też efektem wielu

szklaneczek mocnego trunku — trudno stwierdzić. Dość, że Mervin postanowił zabrać

Sadowskiego wraz z żoną, Elżbietą Sadowską, którą posadzono obok woźnicy wielkiego wozu,

background image

załadowanego żywnością i sprzętem nabytym dla gospodarstwa. Jakub otrzymał konia. I tak

ruszyli w drogę.

Im dalej znajdowali się od Houston, tym więcej wątpliwości poczynał mieć Mervin. W miarę

jak wyparowywał zeń alkohol, obietnica udzielona Sadowskiemu urastała w przekonaniu

Mervina do rozmiarów coraz większego głupstwa. Przecież nie miał prawa angażować ludzi do

roboty i teraz obawiał się, że jego szef, właściciel gospodarstwa hodowlanego, Paddy Warren, po

prostu mu naurąga. A Sadowskiego odprawi z kwitkiem.

O tych wątpliwościach nic a nic nie wiedział najbardziej zainteresowany. W przeciwnym

wypadku nie kłusowałby tak beztrosko u boku swego dobroczyńcy. Dopiero w kilka miesięcy

później Mervin w przystępie przyjacielskiej szczerości zwierzył się z tamtych gorzkich

rozważań. Ale teraz nic nie chmurzyło jasnego nieba wymarzonych perspektyw życiowych

Sadowskiego. Rozglądał się ciekawie dokoła, po raz pierwszy w życiu widząc bezmierne

przestrzenie prerii. Zdumiała go cisza zachodu, bez szumu drzew i zamierających głosów ptasich,

z którymi tak zżył się w puszczy. Jeszcze bardziej zdziwił go punks, przy pomocy którego

Mervin rozniecił ognisko: ostro zakończony kołek i płaska deseczka. Kołek opierało się sztorcem

o deskę, przyciskało kamieniem lub drugą deską i kręciło nim przy pomocy nawiniętego

rzemienia. Raz w prawo, raz w lewo. Na powierzchni deski tworzyła się czarna plama, aż w

końcu rozżarzał się mały czerwony punkcik. Przysypany garstką suchego mchu, buchał

płomieniem.

Mervin wstał z klęczek i otarł pot z czoła.

— Nie lepiej zapałkami? — Sadowski nie mógł zrozumieć, po co tyle wysiłku zużywać dla

sprawy tak prostej, jak rozniecenie ognia.

— Patrzcie go! Mądrala! Pewnie, że lepiej, tylko że zapałek brak. Zresztą, za moich czasów

używało się tylko punksu.

Sadowski nie dowiedział się, jakie to były “czasy Mervina”. Nie zapytał, bo go zraziła

surowa w tonie, prawie grubiańska odpowiedź. Nie przeczuwał, że jej powodem jest coraz

bardziej gnębiąca Mervina świadomość, że strzelił głupstwo angażując do pracy nie znanego

przybysza z Europy. Ten zły humor pogłębiał się z dnia na dzień, w miarę zbliżania się do celu

podróży. Sprawiedliwie trzeba dodać, że Mervin na równi obawiał się odmownej decyzji swego

pracodawcy, jak ewentualności pozostawienia małżeństwa Sadowskich bez dachu nad głową i

łyżki strawy. Z tego konsekwentnie wynikał następny kłopot: konieczność odstawienia

background image

przybyszów z powrotem do Houston, żeby nie zginęli w obcym dla siebie kraju.

Jechał więc ponury i milczący na czele kawalkady, aż w końcu ujrzano na horyzoncie szczyty

najwyższych budowali, a nieco później baraki i ogrodzenia corrali. Jadący z tyłu kowboje

natychmiast skręcili gdzieś w bok i zniknęli w kłębach kurzu.

— Pójdziesz ze mną — powiedział Mervin. — Trzeba sprawę omówić z Warrenem, tak się

nazywa mój hacjender. Myślę, że cię przyjmie, ale to nie takie pewne...

— Jak to? — zdołał wykrztusić Sadowski zaskoczony tego rodzaju informacją. — Przecież

mówiliście...

— Mówiłem... pewnie, że mówiłem, ale ja tu nie rządzę, tylko Paddy Warren. Nie martw się,

chłopie, co będzie, to będzie. Najwyżej odstawię cię z powrotem do Houston.

To “najwyżej” poważnie Sadowskiego zaniepokoiło, jednak nie dał tego poznać po sobie.

Przebyli jeszcze kilkanaście jardów, aż znaleźli się przed białymi kolumienkami

podpierającymi mały taras wielkiego domu, siedziby właściciela posiadłości. Przed domem rosły

krzaki, a nawet kilka sporych drzew — jedynych na tej otwartej, trawiastej przestrzeni.

— Poczekaj tu na mnie — rozkazał Mervin. — Idę do szefa.

Zeskoczył z siodła i ruszył wolno w kierunku domu. Sadowski również zsiadł z konia. Oparł

się o drzewo i pogrążył w zadumie. Wcale nie wesołej. Miał na nią sporo czasu, bowiem minęła

prawie godzina, nim znów ujrzał oblicze Mervina, tym razem znacznie weselsze.

— Spętaj konie i chodź. Trzymaj się, uważasz, śmiało. Paddy takich lubi, ona również.

Sadowski bez trudu odgadł, że Paddy to właśnie Warren, ale kim była “ona”?

Minęli taras, weszli na korytarz, zatrzymali się przed drugimi z rzędu drzwiami. Mervin

zapukał. Po sekundzie z tamtej strony ozwał się głos:

Adelante.

— To ona — szepnął Mervin i nacisnął klamkę.

Sadowski zamrugał oczami na widok wspaniałości wnętrza. Ach, czego tam nie było. Przede

wszystkim zwracały uwagę dwa wielkie lustra w złoconych ramach, zawieszone na dwu

przeciwległych ścianach. W lustrach odbijały się biało-złote foteliki, okrągły stolik, sofa, na

której leżały kolorowe poduszki. Między tymi poduszkami siedziała kobieta o czarnych włosach i

czarnych oczach, w czarnym stroju. Nieco z boku stał mężczyzna, którego ubiór jeszcze bardziej

background image

zdumiewał przybysza z Europy: obcisła kurta, sięgająca zaledwie bioder, z rękawami rozciętymi,

a krawędzie rozcięć obszyte czerwonymi frędzlami. Spodnie, bardzo wąskie w pasie, rozszerzały

się ku dołowi, opadając na błyszczące buty o wysokich obcasach, ozdobione parą srebrzyście

półśniewających ostróg. Stroju dopełniał czarny kapelusz z wielkim rondem i niską główką,

trzymany w prawej dłoni.

Sadowski odgadł, że ten wspaniale odziany mężczyzna jest właśnie Paddy Warrenem,

właścicielem majątku.

— To on — powiedział Mervin wskazując na Sadowskiego.

Ten skłonił się. Najpierw kobiecie, później mężczyźnie, postanawiając jak najmniej mówić z

powodu swej kiepskiej angielszczyzny.

Pierwsze słowo padło z ust czarnej damy, ale w języku, którego zupełnie nie znał.

Quien es

Mervin udzielił odpowiedzi w języku angielskim.

Cual es su projesion? — padło nowe pytanie.

Mervin przetłumaczył:

— Jaki masz zawód? Czym się zajmowałeś?

Sadowski pokrótce opowiedział o swym zawodzie leśnika, co wywołało lekki uśmiech na

twarzach słuchaczów, więc zaraz dodał, że jeździ konno, zna się na koniach i umie strzelać.

Musiał również wyjaśnić, dlaczego opuścił swój rodzinny kraj.

Kobieta słuchała go uważnie. Był pewien, że rozumie jego kiepską angielszczyznę. Czemu

więc odzywała się w jakimś obcym języku?

Gracias muy hien — skinęła głową. A po sekundzie przerwy: — Hasta mafiana.*

— Możesz odejść — szepnął Mervin — zaczekaj przy koniach.

Sadowski wyszedł z zamętem w głowie i niepewnością w sercu. Na szczęście Mervin zjawił

się po kilku minutach, promieniejący jak księżyc w pełni.

— Załatwione — powiedział. — Zostajesz moim pomocnikiem. Bardzo przypadłeś jej do

serca, a wiesz dlaczego?

— Skądże mogę wiedzieć?

— Wzruszyłeś ją opowiadaniem o swych przejściach.

“El bravo polaco” powiedziała, kiedy wyszedłeś, co znaczy: “dzielny Polak”.

— Czy to żona hacjendera?

background image

— Oczywiście. Seńora Klara.

— Nie zna angielskiego?

— Na pewno lepiej od ciebie, często jednak odzywa się po hiszpańsku. W jej rodzinnym

domu tak się mówiło. To wielka pani, ale i niezły człowiek. Zainteresowała się twoją żoną,

pragnie ją poznać. No, ruszajmy!

Poszli wydeptaną ścieżką prowadząc za sobą konie.

— A co ten hacjender? — zagadnął Sadowski. — Jakiś dziwny człowiek, nie odezwał się ani

słowem.

— Bo w gruncie rzeczy ona tu rządzi, chociaż Paddy nadrabia miną i kiedy jest sam, udaje

despotycznego władcę. Mówiąc między nami, nigdy nie dostałby Klary za żonę, gdyby nie

wojna.

— Straciła rodziców?

— Nie. To jego ojciec zginął pod Gettysburgiem. Rzecz w czym innym. Ojciec Klary

posiadał przed wojną wielkie plantacje bawełny i setkę czarnych niewolników. Był milionerem i

panem, co się zowie, podczas gdy Paddy to syn przeciętnego hodowcy bydła. Gdzie mu tam

sięgać po Klarę? Ale wybuchła wojna, wywóz bawełny się urwał. Ojciec Klary znalazł się na

granicy bankructwa i córka okazała się zaraz bardziej przystępna. Młody Warren musiał jednak

wpaść jej w oko już dawniej, tylko że jej ojciec miał wysokie wymagania. Dopiero klęska

wojenna wszystkich tu zrównała. Ojciec Paddy'ego wówczas stosunkowo mało stracił. Mięso

nadal znajdowało zbyt, chociaż nie tak wielki jak przed wojną. Doszło więc do małżeństwa, a

teść jakoś wybronił młodego małżonka od służby wojskowej. Po zakończeniu wojny rodzice

Klary ostatecznie zbankrutowali, gdyż po uwolnieniu Murzynów na plantacjach zabrakło rąk do

pracy. Sprzedali ziemię za jedną czwartą wartości i przenieśli się do Meksyku, skąd zresztą

kiedyś przybyli.

— A Warren nic nie stracił?

— Już ci mówiłem, że niewiele. Z małej grupki Murzynów większość pozostała na służbie,

tyle że płatnej.

Duża w tym zasługa seńory Klary, dobry z niej człowiek, a rozumu ma w jednym palcu

więcej niż Paddy w całej głowie. No, ale dosyć na dziś. Oto stajnia. Z czasem, jak tu posiedzisz,

dowiesz się więcej. Hej, Dick! — krzyknął, gdy stanęli przed nieforemną szopą.

Kowboj w podartym sombrero wysunął się z wnętrza.

background image

— Zabierz konie. Chodźmy.

Tak rozpoczął się pierwszy dzień pobytu Sadowskiego na hacjendzie Warrena. I tak zaczęło

się nowe życie przybysza z Europy.

Praca była ciężka, od świtu do późnego wieczora. Utrudniała ją słaba znajomość języka i

zupełnie nie znane dawnemu leśnikowi czynności. Musiał uczyć się postępowania ze zdziczałym

bydłem, a przede wszystkim współżycia z szorstkimi, prymitywnymi w zachowaniu kowbojami,

zwanymi tu vaqueros. Spoglądali na Sadowskiego podejrzliwie, jak na intruza, który nie

wiadomo dlaczego od razu awansował na pomocnika Mervina. Ale Sadowski cieszył się

szczególnymi względami pani Klary, a przez to i jej małżonka. Nie było tygodnia, aby nie

wzywała go do dworu-pałacu na krótką rozmowę. Mówiła po angielsku, tylko od czasu do czasu

wtrącając hiszpańskie zwroty. Sadowski odpowiadał na pytania w sposób zwięzły — słaba

znajomość języka wciąż go krępowała. Mimo to w wyniku kilku takich rozmów żona

Sadowskiego również została zatrudniona do pomocy przy gospodarstwie domowym.

Paddy Warren równie chętnie rozmawiał ze swym nowym pracownikiem. Po miesiącu

pobytu w hacjendzie Sadowski otrzymał oddzielny, stojący na uboczu domek, niegdyś

mieszkanie dozorcy czarnych robotników. Z czasem ciężka fizyczna praca wydawała mu się

coraz lżejsza, zarobki były dobre, jedzenie wystarczające. Cóż więc dziwnego, że Sadowski nie

mógł się na-chwalić tak dobrych pracodawców (uważał, że było ich dwoje: Klara i Paddy). Za to

z Mervinem miał nieco kłopotów. Szef kowbojów był co prawda znakomitym towarzyszem w

pracy i w zabawie, ale tylko do momentu, póki nie przekroczył nieuchwytnej granicy w piciu

alkoholu. Być może Mervin początkowo krępował się swego pomocnika, ale po kilku

miesiącach, gdy Sadowski zapoznał się już z robotą, potrafił w ciągu dnia zniknąć na kilka

godzin, a później pojawić się w stanie kompletnego zamroczenia. Sadowski, który czuł dla niego

sporo wdzięczności za narajenie tak dobrej pracy, starał się chronić swego szefa przed obmową i

złośliwymi spojrzeniami innych. Dlatego cierpliwie prowadził go gdzieś na ubocze, by Mervin

powoli wrócił do stanu równowagi. Przez ten czas sam pracował za dwu, starając się, by wieść o

nałogu Mervina nie dotarła do uszu Warrenów. I jakoś mu się to udawało, jak sądził. W końcu

jednak — znacznie później — doszedł do logicznego wniosku, że małżeństwo dobrze się we

wszystkim orientuje i tylko udaje, że nic nie dostrzega. Robert Mervin należał do najstarszych

pracowników hacjendy. Wiele mu wybaczano, chociażby przez pamięć dla ojca Warrena, który

— jak się o tym Sadowski dowiedział — wyróżniał Mervina spośród innych jako człowieka

background image

najbardziej godnego zaufania.

W takich warunkach upłynęły dwa lata. Jakub Sadowski stał się już Jamesem Sanduskym, a

jego żona — Elsą Sandusky. Tak bowiem przekręcano jego nazwisko, aż kiedyś Mervin pół

żartem, pół serio zaproponował, aby je uprzystępnił angielskiej wymowie. Sadowski najpierw

oburzył się na taką propozycję, kiedy jednak w kilka dni później sam hacjender, zresztą w bardzo

eleganckiej formie, zwrócił mu uwagę, że takiego nazwiska nikt tu nie potrafi poprawnie

wymówić — przybysz z Europy odbył naradę ze swą żoną. W końcu doszli do zgodnego

wniosku, że nieprędko będą mogli wrócić do starego kraju, że zmiana nazwiska wcale nie jest

równoznaczna z wyrzeczeniem się swej narodowości, że i tak wszyscy przekręcają je w

codziennej praktyce. Uznali, że rady Mervina i Warrena wypływały jedynie z życzliwości tych

ludzi i nie ma sensu ich odrzucać.

Wkrótce oboje Sandusky władali już angielskim zupełnie swobodnie. Wiodło im się coraz

lepiej i nic nie mąciło obrazu pogodnej przyszłości aż do tej pamiętnej nocy, podczas której

wydarzyło się stampede.

background image

Trzy razy “K”

Sandusky spotkał Paddy Warrena tego dnia zupełnie przypadkowo, w okolicznościach

sprzyjających rozmowie w cztery oczy: na rozległej, pustej płaszczyźnie, gdy wracał samotnie z

objazdu pasących się stad. Paddy, jak zwykle, zaczepił go pierwszy.

— Co słychać, James? Nie męcz się za bardzo! Taki piękny dzień.

To “nie męcz się za bardzo” było ulubionym zwrotem hacjendera, gdy znajdował się w

dobrym humorze. Jednak w ten sposób odzywał się tylko do pracowników, których darzył

specjalną sympatią.

— Muszę z panem pomówić — Sandusky postanowił wykorzystać okazję.

Warren uśmiechnął się:

— Zgaduję, chodzi o nocną stampede. Już mi o niej Mervin doniósł. Nie ma o czym

debatować, straty prawie żadne.

— Nie chodzi o stampede — zaprzeczył Sandusky z taką powagą w głosie, że uśmiech zgasł

na twarzy hacjendera.

— Co chcesz mi powiedzieć? Spotkała cię nieprzyjemność?

Sandusky przecząco pokręcił głową.

— No więc? Może pójdziemy do domu...

— Nie, lepiej, żeby nas nikt nie słyszał.

— A, to coś nowego!

— Ostatniej nocy — zaczął bez żadnego wstępu Sandusky — zaraz po stampede, gdy

wracałem... — i tu opowiedział o swej przygodzie. — Może się przesłyszałem — dodał na

zakończenie — ale uważałem za swój obowiązek...

Warren pokiwał głową:

— Bardzo słusznie. Mówiłeś już komu o tym?

— Nie.

— Mervinowi?

— Nikomu.

— Dobrze. Zachowaj dla siebie te wiadomości. Tak będzie lepiej. Dla wszystkich — dodał

po krótkiej przerwie. — Widzisz, James, po wojnie sytuacja mocno się skomplikowała, rodzą się

niebezpieczeństwa, o których przedtem nikomu nawet się nie śniło. Słuchaj, czy pewien jesteś, że

background image

tamci cię nie widzieli?

— Sądzę, że gdyby mnie dostrzegli, nie mógłbym dziś z panem rozmawiać.

— Słusznie. Dziękuję ci. Nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie. A teraz rozstańmy

się.

Spiął konia i odjechał kłusem, zostawiając Sandusky'ego w stanie jeszcze większego

zaniepokojenia niż przed rozmową. Dotąd żywił bowiem nadzieję, że War* ren obróci wszystko

w żart, a już w najgorszym wypadku powie, że Sandusky stał się przypadkowym świadkiem

rozmowy dwu niezadowolonych z pracy kowbojów. Z zachowania hacjendera wynikało jednak,

że w podsłuchanej rozmowie kryło się coś poważnego. Ale co?

Sandusky zastosował się do prośby Warrena, nie zwierzył się nikomu, nawet własnej żonie.

Ale kilkakrotnie odtwarzał w pamięci zasłyszane słowa.

— Robert — zagadnął przy najbliższym spotkaniu Mervina — czy tu w okolicy są jakieś

jaskinie?

— Co? — wytrzeszczył oczy Mervin.

— No, po prostu: jaskinie.

— Nie, nie ma żadnych jaskiń. Przecież widzisz, że okolica równa jak stół, a do gór, ho, ho!

Jeszcze szmat drogi. Co ci do głowy strzeliło?

— Myślałem — tłumaczył się Sandusky — że może gdzieś są jakieś jamy albo wąwozy.

— Ani jam, ani wąwozów. Pamiętam, chociaż wówczas niewiele latek na karku nosiłem, że

stary Warren dobrze spenetrował teren, zanim go nabył. Dlaczego o to pytasz?

— Musiałem się przesłyszeć.

— Przesłyszeć? Kto to mówił?

— Jacyś dwaj kowboje — skłamał Sandusky — gadali o jaskiniach, więc pomyślałem sobie,

że trzeba uważać na bydło, żeby nie zapędziło się w niebezpieczne strony.

— Coś ci się chyba pomyliło. Cóż to za kowboje?

— Nie zauważyłem twarzy — powiedział zgodnie z prawdą i odetchnął z ulgą, gdy Mervin

zmienił temat.

W efekcie nadal nie wiedział, co znaczyć miały słowa “zostanie wyrzucony z jaskini”, czy

może “jaskinia” oznaczała zupełnie coś innego.

Następnego dnia wypadła niedziela, ale Mervin z Sanduskym pojechali, strzemię w strzemię,

zlustrować rozsiane na wielkiej przestrzeni stada i sprawdzić, co porabiają ludzie tych stad

background image

pilnujący. Znaleźli ich niewielu, i to raczej drzemiących w bujnych trawach. Ale że niebo było

czyste, nie zwiastujące burzy, cisza dokoła, a bydło spokojne — Mervin poprzestał tylko na

obudzeniu śpiochów, bez ostrzejszych uwag. Po czym obaj skierowali się nad rzeczkę, zsiedli z

koni i legli w cieniu samotnego drzewa. Mervin, zanim się rozciągnął, wydobył z juków siodła

płaską flaszkę, rozejrzał się dokoła, a stwierdziwszy, że okolica była pusta, odkorkował butelkę.

— Napijesz się?

Sandusky odmówił.

— Dziwny z ciebie człowiek, James. Czemu gardzisz odrobiną whisky?

— Wcale nie gardzę, ale uważam, że na to nieco za wcześnie. Skąd masz tę butelkę?

Przecież nigdzie tu nie ma żadnego saloonu.

— Skądże by, jeśli nie z Santa Clara?

Santa Clara była malutkim miasteczkiem, bardzo podupadłym po wojnie. Ongiś zjeżdżali się

tam wielcy plantatorzy bawełny ustalać ceny na przyszłoroczne zbiory. Obecnie nieliczne

zajazdy świeciły pustką. W Santa Clara był dwa razy zaledwie. Droga daleka, a miasteczko

nieciekawe.

— Chyba sprowadziłeś pełny wóz tych butelek, bo przecież w Santa Clara byłem z tobą

bodaj przed pół rokiem, a od tamtego czasu nie przypominam sobie, abyś nawet na jeden dzień

opuścił hacjendę?

— Prawda, ale ile razy posyłam któregoś z chłopaków po zakupy, tyle razy przywożą mi co

nieco...

To rzekłszy przytknął flaszkę do warg, przechylił głowę i przez dłuższą chwilę spokojnie

przełykał trunek. Wreszcie odetchnął, przeciągnął się.

— Muszę się nieco zdrzemnąć — oświadczył. — Uważaj na konie, James. Fajny z ciebie

chłop.

— Poczekaj chwilkę, Robert. Zanim zaśniesz, powiedz mi, co to takiego Wielki Liktor?

Mervin, któremu oczy już się zamykały, otworzył je szeroko.

— Gdzieś to słyszał?! — wykrzyknął.

— Nie pamiętam gdzie i kiedy. Tak mi się teraz przypomniało.

Sandusky zauważył, że Mervin spogląda nań uważnie i nieco podejrzliwie.

— Co ty masz wspólnego z Wielkim Liktorem?

— Ależ nic! I w ogóle nie wiem, co to takiego. Dlatego pytam.

background image

— Hm... wierzę. Umiesz trzymać język za zębami?

— Tajemnica?

— I tak, i nie. Wie o niej zbyt wielu, aby mogła uchodzić za tajemnicę. Ale dla każdego, a

więc i dla ciebie, lepiej nie rozgłaszać takich spraw.

— Jakaś zagadka — stwierdził Sandusky.

— Usiądź bliżej.

Kiedy Sandusky spełnił polecenie, Mervin stwierdził:

— Lepiej, żebyś się dowiedział ode mnie niż od kogoś obcego.

— A cóż to za heca?

— Słyszałeś ty kiedy o trzech “K”?

— O czym?

— Ano właśnie. Muszę zacząć od samego początku. Kiedy się skończyła wojna i jankesi

przyszli tu ze swą armią, zajmując całe Południe, ogłoszono wolność wszystkich Murzynów...

— Wiem o tym — nie bez dumy stwierdził przybysz z Europy.

— Otóż takie zarządzenie nie każdemu przypadło do smaku. Przede wszystkim

spowodowało protesty ze strony plantatorów bawełny, bo nagle pozbawiło ich robotników.

Rzadko który Murzyn chciał zostać u swego dawne go pana, nawet jako płatny pracownik.

Plantatorzy sarkali, ale nie było rady. Przecież Południe przegrało wojnę i nie istniała żadna siła,

która mogłaby zmienić taki stan rzeczy. Nie wyobrażasz sobie, James, co wówczas się działo!

Najgłośniej wrzeszczeli ci, którzy najgorzej obchodzili się ze swymi ludźmi. Och, żebyś ty

wiedział, więcej tego się nie ujrzy, ale ja widziałem czarnych pracujących w kajdanach na rękach

i nogach, chudych jak szkielety, poganianych biczem z bawolej skóry, rozszarpywanych przez

specjalnie tresowane psy. Polowania na ludzi, James! A ci plantatorzy, którzy tak okrutnie

obchodzili się z Murzynami, to byli moim zdaniem głupcy. Przecież niszczyli własne dobro! A

później spotkała ich klęska. Że Paddy wyszedł z tego obronną ręką, to zasługa jego ojca, który

wolał hodować bydło niż uprawiać bawełnę. Przyznać jednak muszę, że sam Paddy, a przede

wszystkim seńora Klara, wykazali wówczas dużo rozsądku. Murzynów mieliśmy na hacjendzie

niewielu, a przecież prawie wszyscy zgodzili się zostać na służbie.

— Pięknie — wtrącił się zniecierpliwiony słuchacz — ale co to ma wspólnego z “Wielkim

Liktorem”?

— Cierpliwości! Stary Warren był ludzkim człowiekiem, seńora Klara tym bardziej. Nikt tu

background image

nikogo nie zakuwał w kajdany, nie trzymaliśmy psów gończych, nie wolno było bić ludzi. Otóż

w tym samym roku, w którym zakończyła się wojna, gdzieś w grudniu w stanie Tennessee... Tu

muszę ci wyjaśnić, że Tennessee wcale nie graniczy z naszym Teksasem, bo oddziela go spory

kawał Arkansasu.

— To takie ważne?

— Ważne, bo gdyby Tennessee graniczyło z Teksasem, dowiedzielibyśmy się o wszystkim

znacznie wcześniej. Otóż w tym Tennessee, w mieście Pułaski, zjechała się spora grupa

plantatorów z Południa i postanowiła założyć organizację mającą na celu niesienie pomocy

wdowom i sierotom po konfederatach oraz obronę kraju przed zalewem Murzynów. Nazywano tę

organizację Ku-Klux-Klan.

— Co to znaczy?

Mervin wzruszył ramionami:

— Nie wiem i chyba nikt nie wie poza wtajemniczonymi.

— Wtajemniczonymi? — zdziwił się Sandusky.

— Oczywiście! Bo to jest tajna organizacja, pozostaje mocno na bakier z obowiązującymi

obecnie prawami. Widzisz, James, ja nie jestem jankesem, nigdy nim nie byłem, urodziłem się

przecież na Południu. Ale teraz, gdyby nie Paddy, do którego się przywiązałem, chętnie

przeniósłbym się w inne, spokojniejsze strony.

— Nie rozumiem — szczerze wyznał Sandusky. — Przecież tu jest bardzo spokojnie!

— Na naszej hacjendzie, ale nie w całym kraju. O tym nie wiesz, boś nietutejszy, bo

właściwie nie wyjeżdżasz poza hacjendę.

— Ale dlaczego?

— Właśnie z powodu tego Ku-Klux-Klanu.

— Że opiekuje się sierotami?

— Głupstwa gadasz! Te sieroty to tylko pretekst. Z Tennessee Klan rozszerzył się na cały

Teksas. Zaczęli od prześladowań Murzynów, później wystąpili przeciw tym, którzy stanęli w

ich obronie, a w końcu i tym, którzy nie przystąpili do Klanu. Różnymi sposobami. Były już i

morderstwa, i podpalenia, i najzwyklejsze rabunki.

— A co na to ludność? Czyżby do Klanu należała większość mieszkańców?

— Gdzie tam! Tylko garstka, ale dobrze uzbrojona i świetnie zorganizowana, prawie jak

wojsko. Wciągnęli do swych szeregów zwykłych przestępców, chroniąc ich przed prawem,

background image

zwerbowali byłych żołnierzy konfederackich. Doszło wreszcie do tego, że co uczciwsi

plantatorzy, nawet zażarci wrogowie jankesów, opuścili szeregi KKK, mimo że to decyzja bardzo

ryzykowna. Klan ma długie ręce i nie liczy się z nikim.

— A co na to władze?

— Jedni się boją, inni sami należą do Klanu.

— Okropność!

— Wesołe to nie jest. Ten “Wielki Liktor”, o którego pytałeś, to tytuł jakiegoś dostojnika

Klanu. W ogóle to oni mają cudaczne przezwiska. Na czele stoi człowiek, który, jak słyszałem,

nosi tytuł Wielkiego Czarownika Niewidzialnego Imperium. Jego pomocnikami są: Wielki

Cyklop, Wielki Mnich, Wielki Wartownik i właśnie Wielki Liktor. Nie wiadomo, jaką władzę

sprawują i kto się za tym kryje. Bo musisz wiedzieć, że na zebrania przychodzą w maskach i

dziwacznych strojach, tak że później, w normalnym ubraniu, jeden drugiego nie poznaje.

— No to jak się porozumiewają na co dzień?

— Pewnie przy pomocy jakichś haseł, zresztą... kto ich wie? Aaach — ziewnął. — Muszę się

zdrzemnąć kapinkę, a ty, James, trzymaj język za zębami.

Sięgnął po flaszkę, pociągnął długi łyk, ułożył się na boku i już po chwili chrapał.

Sandusky zamyślił się nad tym wszystkim. Zestawił ze sobą trzy rozmowy: podsłuchaną w

nocy, przeprowadzoną z Warrenem i tę ostatnią. Mervin powiedział najwięcej i odsłonił sprawy

przerażające. Sandusky doszedł do wniosku, że Warrenowi musi grozić poważne

niebezpieczeństwo, i to ze strony trzech “K”. A “jaskinia”? Skoro żadna jaskinia nie istniała...

Widocznie przesłyszał się. Ale wobec tego, skąd czy z czego miano wyrzucić hacjendera? A

Murzyni? Klan żądał zwolnienia z pracy wszystkich Murzynów i pewnie nie po raz pierwszy

takie żądanie stawiał. Dlatego — jako ostrzeżenie — ludzie Klanu wywołali stampede. To jasne!

Sandusky poczuł jeszcze większą sympatię do War-rena. Przecież hacjender musiał odmówić

żądaniom Klanu! Ale co dalej? Czy tamci ustąpią? Na pewno nie! Co czynić, aby odwrócić

grożące niebezpieczeństwo? Sandusky najchętniej poradziłby się Mervina, seńory Klary czy

chociażby własnej żony. Ale zakaz Warrena był wyraźny. Pozostawało jedno: zachować czujność

i zwracać uwagę na wszystkich obcych, jacy się w tych stronach pojawiają. Sandusky bowiem

był przekonany, że nocną rozmowę prowadzili jacyś obcy, choć to przekonanie nie było oparte

na żadnym dowodzie.

Mervin spał dość długo, a kiedy wreszcie obudził się, nie wspomniał już ani słówkiem o

background image

odbytej rozmowie. Sandusky również więcej go nie pytał.

Tak upłynęły prawie dwa miesiące, podczas których ani w hacjendzie, ani w okolicach nie

wydarzyło się nic godnego uwagi. Pewnego dnia koń, na którym zwykle jeździł Sandusky, zgubił

podkowę. Wziął wierzchowca za cugle i zaprowadził najkrótszą drogą do Neda Muddlintona.

Muddlinton, jeszcze za czasów rządów ojca Paddy Warrena, pełnił funkcję kowala i kołodzieja

zarazem. Był Murzynem, synem niewolnika i — oczywiście — sam również niewolnikiem w

tamtych okrutnych czasach. Jego właściciel postarał się, aby młodego Murzyna wyuczyć

kowalstwa i ciesielstwa. Po prostu Dlatego, że hacjenda potrzebowała takiego rzemieślnika.

Muddlinton kowalską i ciesielską praktykę odbywał w Santa Clara. Później, po wojnie domowej,

kiedy odzyskał wolność, nie skorzystał z prawa odejścia do miasta. Pozostał nadal kowalem w

hacjendzie. Mieszkał jak i dawniej tuż przy kuźni stanowiącej własność hacjendera. Paddy

Warren okazał się tak wspaniałomyślny, że nie ściągał za tę kuźnię żadnego czynszu. Złośliwi

twierdzili, że takie postępowanie nie z dobroci wynikało, lecz z interesu, bo gdyby Muddlinton

odszedł, gospodarstwo znalazłoby się w nie lada kłopocie. Najbliższy kowal mieszkał aż w Santa

Clara i miał tak liczną klientelę, że nie dałby się namówić na przeprowadzkę.

Ned Muddlinton był człowiekiem potężnej postawy, o rozwiniętych barach i karku jak u

byka. Opowiadano Sandusky'emu, jak to kiedyś Murzyn założył się z grupą kowbojów, że

zatrzyma w pędzie wóz zaprzężony w dwa konie. I zakład wygrał.

Wbrew zewnętrznym pozorom Ned był człowiekiem spokojnym, o dobrotliwym

usposobieniu. Nigdy z nikim się nie wadził, nie brał udziału w żadnej bójce. Swą ogromną siłą

odstraszał, nawet najbardziej śmiałych awanturników.

Sandusky polubił Neda i równie szybko zjednał sobie jego sympatię. Zdumiał się, kiedy po

paru zaledwie tygodniach pracy w hacjendzie Murzyn wyznał mu przyczynę tej sympatii:

— Bo ty jesteś od Kościuszki...

Sandusky nie od razu pojął ten skrót myślowy. Dopiero po wysłuchaniu dłuższej przemowy

kowala zrozumiał i zdziwił się równocześnie, że postać naczelnika insurekcji znana była

Murzynowi z zapadłej hacjendy Teksasu. Dowiedział się, że dla nich, Murzynów, Kościuszko

stał się symbolem wolności, że właśnie dzięki niemu czarni odzyskali swobodę — co oczywiście

mijało się z prawdą. Jednak na nic się zdały wyjaśnienia Sandusky'ego, że jego wielki rodak

zmarł w roku 1817 w dalekiej Europie i w żaden sposób nie mógł brać udziału w wojnie Północy

z Południem. Coś ' tam widać musiało się Nedowi pomylić, może nazwiska-Polaków, którzy

background image

walczyli w szeregach Unii.

W kuźni Sandusky zastał jak zwykle Murzyna walącego, na przemian ze swym młodym

pomocnikiem, w rozgrzaną do białości sztabę. Młoty dźwięczały donośnie, za każdym

uderzeniem rozpryskując snopy czerwonych iskier. Z boku, przed wejściem stał wóz, z którego

wyprzęgnięto woły. Na odgłos kroków kowale przerwali pracę.

Buenos dias — powiedział Ned.

Często używał pojedynczych słów, a nawet całych zdań hiszpańskich, chociaż językiem tym

nie władał.

— Dzień dobry — odparł Sandusky. — Macie pilną robotę?

— Szykujemy obręcz na koło.

— Długo potrwa?

— Coś pilnego?

— Potrzebuję podkowy.

— Dobrze. Koło może poczekać. Co nowego?

Takim pytaniem kowal witał każdego interesanta.

Rzadko kiedy opuszczał kuźnię, a ciekaw był nowinek. Sandusky opowiedział o ostatniej

stampede. Podczas tej relacji kopyto końskie zostało pięknie oczyszczone, a koń pięknie podkuty.

Sandusky zapłacił, chwycił za cugle, ale przystanął widząc jeźdźca nadciągającego galopem.

— Ktoś tu jedzie — powiedział.

— Pewnie po wóz, a ja nawet nie zacząłem... Ale nie — zaprzeczył Ned odrywając na chwilę

wzrok od kowadła — to jakiś obcy.

Obcy tymczasem zatrzymał konia tuż przed kuźnią, i to tak gwałtownie, że zwierzę stanęło

dęba, a patrzącym wydało się, że jeździec runie na ziemię. Kopyta uderzyły w piach drogi, a

nieznajomy zwrócił się ku zdziwionej gromadce. Sandusky ocenił i zwierzę, i jeźdźca w

okamgnieniu: i koń, i jeździec prezentowali się wspaniale. Mężczyzna miał długie spodnie z

jelonkowej skóry, pięknie wyprawionej, zdobione na szwach czerwonymi wypustkami. Mieniąca

się srebrzyście kamizelka odsłaniała błękitną koszulę. Przy szerokim pasie, nabijanym

mosiężnymi (a może złotymi)? ćwiekami, wisiał skórzany futerał rewolweru.

Nieznajomy ukłonił się czarnym kapeluszem o czarnym płaskim denku.

background image

— Przepraszam, seńor — zwrócił się do Sandusky'ego — czy pan reperuje ten wóz?

— Nie — odkłonił się Sandusky — to nie mój wóz.

— To może podkuwał pan konia?

— Podkuwałem — odparł dziwiąc się pytaniu.

— Nie ma w okolicy lepszego kowala?

— Lepszego? — roześmiał się Sandusky. — Widać, że pan pierwszy raz w tych stronach.

Ned Muddlinton jest najlepszym kowalem spośród wszystkich, jakich dotąd poznałem.

— Widać bardzo jeszcze pan jest młody.

Zabrzmiało to obraźliwie, ale Sandusky tylko wzruszył ramionami.

— Żaden Negr nie potrafi dobrze pracować — ciągnął dalej nieznajomy. — To wszystko

lenie!

Sandusky'emu aż dech zaparło z oburzenia.

— Słyszysz, Ned? — zawołał niepotrzebnie, bowiem kowal stał o krok zaledwie od niego.

— Mój panie — powiedział ostro do nieznajomego jeźdźca — nie potrzeba mi pańskich rad, są

wystarczająco obraźliwe, aby...

— Aby co? — przerwał przybysz. — Obrażamy się? Przecież mówiłem tylko o Negrach.

Zbyt wielu ich w tym kraju. Chcieli mieć wolność, to ją mają, ale teraz niech się wynoszą z

Teksasu. Do jankesów! Mogą tam zdychać z głodu. Na wolności!

Ostatnie słowa wykrzyknął, a tyle było w tym okrzyku nienawiści, że Sandusky poczuł, jak

wzbiera w nim fala gniewu. To samo musiał odczuć Ned, że był jednak z usposobienia

człowiekiem spokojnym, flegmatycznym ruchem uniósł żelazny drąg stojący przy wejściu do

kuźni. Wolno zbliżył się do jeźdźca, chwycił lewą ręką za uzdę końską i zapytał groźnie:

— Czy to już wszystko, seńor?

— Nie. Ty... czarna małpo! — wrzasnął jeździec i spróbował poderwać konia, ale dłoń

zaciśnięta na uździe nawet nie drgnęła. Wówczas nieznajomy wyszarpnął broń z futerału, nie

zdążył jednak z niej zrobić użytku — Sandusky okazał się szybszy. Podskoczył i z rozmachem

uderzył pięścią. Rewolwer upadł na drogę.

W tej samej sekundzie Murzyn szarpnął uzdę i odskoczył. Wierzchowiec ruszył z miejsca

galopem.

Spoglądali za uciekającym, póki nie zakrył go tuman gęstniejącego kurzu.

— Jakiś wariat — mruknął Sandusky wkładając stopę w strzemię.

background image

Ned nawet się nie uśmiechnął:

— Jak spotkasz Warrena, opowiedz mu o wszystkim. Może być kłopot... Takich wariatów

poczyna w tych stronach zjawiać się zbyt wielu.

Sandusky siedział już na koniu, ale powstrzymał go uzdą.

— Miałeś już kiedyś podobną wizytę? Nic o tym nie wiedziałem.

— Nie, ale słyszałem, że w innych okolicach,.. Nie zapomnij powiedzieć Warrenowi!

To samo powtórzył mu Robert Mervin po uważnym wysłuchaniu relacji. Z kolei Paddy

Warren, zapoznawszy się z całą historią, mocno sposępniał.

— Może to nie mieć żadnego znaczenia — stwierdził — ale kto wie, czy nie pozostaje w

związku z podsłuchaną przez ciebie rozmową. Wspomniałeś komu o niej?

— Przecież przyrzekłem.

— To dobrze. Ufam ci, James. A teraz miej uszy i oczy otwarte, a cokolwiek wydarzy się

niezrozumiałego dla ciebie, donoś mi natychmiast — a widząc, że Sandusky nie odchodzi, dodał:

— Masz jeszcze coś dla mnie?

— Nie rozumiem, jaki związek może mieć ten nie znajomy jeździec z podsłuchaną przeze

mnie rozmową?

— Czy nie mówiono wówczas o zwolnieniu z pracy Murzynów?

— Owszem, mówiono.

— Więc widzisz. Jedno z drugim się łączy. Twój jeździec kazał Nedowi wynosić się stąd.

— Tak było. Czyżby ten obcy jeździec był którymś z nocnych rozmówców?

— Prawdopodobnie — odparł Warren — ale niekoniecznie. Sprawa nie wygląda tak prosto,

jak ci się, wydaje...

— Nie bardzo rozumiem — wyznał szczerze Sandusky.

Warren tylko uśmiechnął się, klepnął po ramieniu swego informatora, zawrócił koniem i

odjechał.

Sandusky spoglądał za nim długo, na koniec wzruszył ramionami i pogalopował w stronę

stad licząc, że znajdzie przy nich Mervina. Pomylił się jednak. Odnalazł go dopiero wieczorem.

Była sobota, a więc roboty więcej niż w inne dni, Mervin był tak zajęty, że nie znalazł ani

chwilki na rozmowę. Należało rzecz odłożyć do niedzieli. Przypadek przyszedł z pomocą. Oto

Mervin otrzymał od Warrena polecenie odszukania znanego tropiciela i przewodnika, dorywczo

zatrudnianego przez hacjendera, zawsze dla przepędu stad z Teksasu ku dalekiej północy.

background image

— Jedź ze mną, James — zaproponował. — Będziemy mieli w drodze dużo czasu, żeby

sobie pogadać.

— Dokąd?

— Do Santa Clara. Poznasz Floyd Barda.

I tu wyjaśnił, kim jest Bard i po co ma go odszukać.

— Właściwie — dodał — Bard wcale nie jest nam potrzebny. Warren szykuje się do

przepędu, ale ja tyle razy brałem w tym udział, że mogę dziś uchodzić za nie gorszego od Barda

przewodnika. No, ale skoro chce...

Sandusky'emu nie bardzo przypadła do smaku propozycja całodziennego wyjazdu.

— Obiecałem żonie przejażdżkę — stwierdził markotnie. — A może mogłaby wybrać się z

nami?

— Oszalałeś! Zabierać kobietę do saloonu? Ani to dobrze w tych stronach widziane, ani

bezpieczne.

— Do saloonu? — zdziwił się Sandusky. — Sądziłem, że odwiedzimy tego Barda w jego

mieszkaniu.

— A kto go tam wie, gdzie mieszka? Jeśli go odnajdziemy, to tylko w którymś z saloonów

Santa Clara albo... nie odnajdziemy wcale. Tylko nie sądź, że z niego pijanica. Bard to solidny

facet i można mu ufać. Trochę co prawda za wielki z niego ryzykant. Inna sprawa, że gdyby nie

ryzykował, nasz ostatni przepęd w 1860 roku skończyłby się katastrofą. Wyobraź sobie, James,

że w pobliżu Pecos niespodzianie otoczyła nas wataha Apaczów żądając oddania połowy stada za

prawo przepędu. Coś podobnego nigdy się nie zdarzyło. Prawda, płaciliśmy za przepęd przez

tereny czerwonoskórych, często nawet od każdej sztuki bydła, ale nigdy nie tracąc przy tym

połowy stada. Paddy Warren, którego ojciec (jeszcze żył wówczas) wysłał z tym żywym

transportem, zupełnie stracił głowę. Najpierw chciał uderzyć na Indian, co było oczywistym

szaleństwem. Nie mieliśmy w swym konwoju zbyt wielu dzielnych ludzi, a poza tym podczas

walki bydło mogło porozbiegać się lub paść od przypadkowych kul. Ja radziłem układać się.

Bard mnie poparł i zaofiarował się jako tłumacz. Wyobraź sobie, że podczas rokowań, gdy z

naszej strony było trzech: Warren, Bard i ja, a z tam tej strony masa wojowników, Bard porwał

wodza sprzed nosa jego podwładnych, a rozwścieczonym Apaczom oświadczył, że raczej go

powiesi i spali jego leki, niż odda połowę stada. Musisz wiedzieć, James, że powieszenie

Indianina lub spalenie jego leków (to takie amulety, które nosi przy sobie każdy dorosły

background image

wojownik) jest największą hańbą, jaka spotkać może czerwonoskórego. Byli tak wściekli i

przerażeni jednocześnie, że nawet nie zauważyli, iż groźba nie mogła być spełniona: w okolicy

nie rosło ani jedno drzewo! W końcu ustąpili. Wypaliliśmy z wodzem fajkę pokoju. Na nasze

żądanie oddalił wojowników, sam musiał powędrować razem z nami spory kawał drogi. Baliśmy

się podstępu. Ale i tak jechaliśmy, jak to się mówi, z duszą na ramieniu. Kiedy wreszcie

dotarliśmy do granic posiadłości Apaczów, wódz otrzymał dziesięć dorodnych cielaków i

odjechał. Myślę, że bardzo zadowolony. Taki to jest Floyd Bard. Zauważ, James, że

wykorzystawszy sytuację mógł czerwonoskórym nie dać ani jednej sztuki, a przecież dał.

Sprawiedliwy chłop.

— Dał, bo nie jego — stwierdził złośliwie Sandusky.

— Mylisz się. Za uratowanie stada otrzymałby Bard znacznie więcej od Warrena, a przecież

nie zażądał.

— Co to jest właściwie z tymi lekami? Nie bardzo zrozumiałem. To. nie są lekarstwa?

Mervin wybuchnął gromkim śmiechem.

— Prawdziwy z ciebie nowicjusz! Nie, to nie są żadne lekarstwa w naszym rozumieniu. Jak

pojedziesz ze mną, opowiem ci w drodze o indiańskich lekach i jeszcze o innych sprawach.

— Ja również mam ci wiele do powiedzenia.

— No, to chodź do stajni siodłać konie. Szkoda czasu.

— Muszę zapytać się żony...

Mervin, który był starym kawalerem z wieku i z przekonania oraz mało się znał na

małżeńskich sprawach, uśmiechnął się pobłażliwie, nieznacznie wzruszając ramionami:

— Idź i wracaj szybko.

Sandusky bez trudu odnalazł Elsę, zdecydowany odmówić Mervinowi, jeśli żona okaże

chociaż cień niezadowolenia, a tego się spodziewał. Dlatego zdziwiły go jej słowa:

— Jedź, oczywiście jedź. Może poznasz jakich wartościowych ludzi? To się przyda. W razie

czego.

— Elżbieto, o czym myślisz? Albo “tu nam źle?

— Na pewno nie jest źle, wiele zawdzięczamy Warrenowi i jego żonie, ale... Klara Warren

zapytała mnie, czy nie przenieślibyśmy się w inne strony, gdyby na przykład ona się tam udała.

— Nic mi o tym nie mówiłaś!

— Och, nie przywiązywałam wielkiej wagi do tamtej rozmowy. Sądziłam, że Warrenowie

background image

pragną wybrać się w jakąś małą podróż, może do Meksyku. Ale wczoraj seńora zapytała, co bym

uczyniła, gdyby hacjenda przeszła do rąk innego właściciela. Przestraszyłam się i ona musiała to

dostrzec, bo wybuchnęła śmiechem i powiedziała, że żartuje, a gdy odchodziłam, dodała: “Nie

martw się, Elsa, cokolwiek się stanie, nie pozostawimy tu ani ciebie, ani twego męża”.

— I o tym mi nie wspomniałaś ani słówkiem. Coś tu się szykuje, bo przecież jadę razem z

Mervinem po tego Barda. Może tu nie chodzi o przepęd bydła, ale o przeprowadzkę w inne

strony? Spróbuję coś wyciągnąć z Mervina, jeśli jest wtajemniczony.

Szefa kowbojów znalazł przed stajnią, z osiodłanymi końmi. Zaraz ruszyli w drogę biorąc

dobre tempo. Nie było wygodnie rozmawiać przy tak szybkiej jeździe, więc Sandusky z

konieczności milczał. Dopiero gdy wierzchowce z galopu przeszły w kłusa, daleko, daleko od

granic hacjendy, wykorzystał okazję.

— Mówiłem Warrenowi o tym obcym, com go spotkał przy kuźni.

— Słusznie postąpiłeś.

— Słuchaj, czego Warren się boi?

— Skąd takie przypuszczenie? — Mervin zatrzymał konia.

— Obserwowałem jego twarz, gdy... — tu Sandusky urwał. Niewiele brakowało, a

wygadałby się o spotkaniu tajemniczych ludzi podczas pamiętnej nocy, a przyrzekł przecież

milczeć.

— Więc co? — zniecierpliwił się Mervin. — Wykrztuś wreszcie!

— No... jak opowiadałem o tym jeźdźcu przy kuźni, wyraźnie zauważyłem, jak Warren

pobladł.

— Może z głodu — zakpił Mervin.

— To nie żart.

— Dobrze, już nie żartuję. Powiem ci: Warren lęka się Ku-Klux-Klanu. Tamten facet musiał

być od nich. Ale zachowaj to dla siebie, James, nie rozgaduj, jeśli nie chcesz wpaść w tarapaty.

— Przecież nie jestem Murzynem!

— Naiwniaku! Trzy “K” rozprawiły się już z niejednym białym. A co się tyczy Warrena, jak

będzie w potrzebie, na pewno się do mnie zwróci, a może nawet i do ciebie.

Sandusky nie bez dumy pomyślał, że hacjender już doń się zwracał, ale nie zdradził się z tym.

Ruszyli kłusem, aż wjechali w pierwsze opłotki miasteczka Santa Clara, które nie było

większe ani mniejsze od tysięcy miasteczek Teksasu. Zabudowania ani piękne, ani wielkie, po

background image

prostu szereg raz luźno, raz w zwartej linii postawionych domków z obu stron szerokiej drogi.

Jedne z nich wyposażono w werandy, inne — nie, a we wszystkich oknach wisiały żaluzje.

Teraz, w niedzielne przedpołudnie, droga-ulica, rozjeżdżona kołami wozów, rozdeptana

kopytami koni i racicami bydła, pełna była pieszych i jeźdźców. Ściągnęli do Santa Clara

farmerzy i kowboje, a prócz nich ludzie różnych zawodów lub bez zawodów, przybłędy z końca

świata, obiboki i wieczne włóczęgi, trampy, co to nie potrafią nigdzie długo zagrzać miejsca.

Obok nich znajdowali się tacy, których wojenna fala wyrzuciła ze starych siedzib, ze spalonych

osad i miasteczek lub którzy tak zasmakowali w wojennym rzemiośle, że przestała im

odpowiadać wszelka inna praca. Wśród różnokolorowych ubiorów można było zauważyć

stalowo-szare, mocno spłowiałe kurty zdemobilizowanych żołnierzy pobitych wojsk

konfederackich.

Mervin i Sandusky z trudem przeciskali się poprzez tłum, aż dotarli do miejsca, w którym

krzyżowały się ulice-drogi, tworząc nieregularny placyk. A na placyku — werandka z pochyłym

daszkiem, konie przywiązane zadami do słupków i napis na wielkiej tablicy: “Bar and Cafe”. Nie

było wątpliwości, że tu mieści się lokal otwarty ku rozrywce nielicznych mieszkańców Santa

Clara i licznych przybyszów.

— Chodź — powiedział Mervin zsiadając z konia. — Może go tu znajdziemy?

Zatupali na schodkach i na deskach werandy. Mervin pchnął śmieszne, dwuskrzydłowe

drzwiczki, sięgające zaledwie piersi dorosłego mężczyzny, i wkroczyli do wnętrza pełnego,

gwaru, dymu, kwaśnych oparów piwa i wódki.

Sandusky'ego już nie dziwiły — jak ongiś — krasnoludkowe drzwiczki, nie chroniące

wnętrza przed kurzem i wiatrem. Jeszcze w Houston dowiedział się, że służą one bezpieczeństwu

ludzi, zarówno tych, którzy znajdują się wewnątrz, jak i stojących przed lokalem. Można przez

nie dyskretnie zajrzeć do środka i dyskretnie obserwować ulicę. Można wycofać się na widok

osoby, z którą nie chciałoby się spotkać.

W przestronnej sali “Bar and Cafe” niemały tłumek obsiadł okrągłe stoliki, a zwarty szereg

okupował stojące miejsca wzdłuż długiego, obitego blachą szynkwasu.

Mervin najpierw zlustrował tych właśnie gości, a później ruszył między stoliki. Tak

przemierzyli całą długość i całą szerokość saloonu.

— Nie ma — stwierdził z żalem szef kowbojów. — Idziemy dalej.

Skierował się w stronę wyjścia, ale na progu przystanął.

background image

— Goś źle z moją pamięcią — stwierdził. — Wracamy.

Pociągnął towarzysza za rękaw i przeciskając się poprzez tłum dobrnął do ściany, gdzie w

rogu wisiała czerwona kotara, mocno wypłowiała, nabita kurzem, przesiąknięta zapachem

tytoniowego dymu. Mervin odsunął ją jednym ruchem ręki. Teraz Sandusky ujrzał mroczny

korytarzyk oraz człowieka siedzącego na krześle, z rękami w kieszeniach, z nogami

wyciągniętymi tak, że zagradzały przejście. Spojrzał na przybyłych, ale nawet nie drgnął.

— To są prywatne pokoje gospodarza — powiedział.

— Niech sobie będą prywatne — odparł Mervin. —

Jestem właśnie gościem twojego szefa, a poza tym szukam Floyd Barda. Jest tam?

— A ten?

Strażnik wskazał palcem na Sandusky'ego.

— On jest ze mną, nie bój się.

— Musicie zostawić broń. Taki przepis.

— Wiem o tym. James, dawaj swoje pukawki. Masz — zwrócił się do strażnika — tylko nie

pomyl, to najlepsza broń na świecie.

Nogi się cofnęły. Przeszli.

— O co tu chodzi? — szepnął Sandusky. — Dokąd idziemy?

Mervin zaśmiał się cicho:

— Chodzi o to, że w Santa Clara nie wolno uprawiać publicznie gier hazardowych. Wolno

natomiast zabawiać się w ten sposób, ale prywatnie. Więc właśnie idziemy do prywatnego

mieszkania właściciela tej knajpy, czyli po prostu do zakonspirowanej szulerskiej nory.

Rozumiesz? Jedno jest w tym godne pochwały: obowiązek pozostawiania broni przy wejściu.

No, to już tu.

Zatrzymał się przed wąskimi drzwiami i zapukał trzykrotnie. Otworzyły się natychmiast.

Mężczyzna o wzroście wielkoluda, cały w czerni, zlustrował przybyszów bacznym spojrzeniem.

Widać znał Mervina, bo uśmiechnął się.

Buenas tardes, seńor.

— Jak się masz! Jest tu Bard?

Si, seńor.

— To świetnie! Poszukamy naszej zguby, chodź, James.

— To Hiszpan? — zapytał szeptem Sandusky.

background image

— Meksykanin, ale włada angielskim nie gorzej od ciebie. Nie, tu go nie ma — stwierdził

zatrzymując się w rogu sporej salki i rozglądając się dokoła. Sandusky nie krył zdziwienia na

widok tylu ludzi okupujących pięć stołów. Rozmawiano półgłosem, czasem ktoś zaklął, niekiedy

się zaśmiał, ale zaraz milkł karcony surowymi spojrzeniami sąsiadów. Słychać było lekki szelest

rzucanych kart. Wszystko, ludzi i rzeczy, spowijał niebieskimi smugami dym cygar i fajek,

widoczny w świetle dwu naftowych lamp zawieszonych u sufitu, okna bowiem zasłonięto

żaluzjami.

— Tu go nie ma — powtórzył Mervin. — Maszerujemy dalej.

Dalej wisiała znowu kotara, a za nią — drugi pokój, tak samo oświetlony lampami.

Znajdował się tu tylko jeden stół, bardzo długi, uwagę Sandusky'ego zwróciło coś w rodzaju

drewnianej miski z kołowrotkiem pośrodku, ustawionej w jednym końcu. Na obwodzie tej misy

czarne i czerwone wgłębienia opatrzone były białymi numerami. Blat pokrywały kolorowe

kwadraty, również oznaczone numerami.

Dokoła siedzieli ramię przy ramieniu goście tego przybytku, a kilku innych sterczało za ich

plecami. Właśnie jakiś jegomość w bardzo kolorowej koszuli o zawiniętych do łokci rękawach

położył małą szklaną kulę we wgłębieniu znajdującym się na osi kołowrotka, po czym mocno

zakręcił korbką. Kulka spadła do miski, przeskakując z jednego wgłębienia do drugiego, wreszcie

znieruchomiała.

— Dwadzieścia dwa! — zawołał człowiek w kolorowej koszuli. — Parzyste, czerwone!

Pochylił się nad blatem stołu i wyciągnął rękę uzbrojoną w przedmiot przypominający

miniaturowe grabie. Przy ich pomocy przysunął do siebie kolorowe płaskie kółka, porozkładane

tu i tam na ponumerowanych kratkach. Jednakże z czterech kratek nie ruszył nic, przeciwnie,

jeszcze dosunął do nich sporą kupkę kółek.

— Chcesz się przypatrzeć? — szepnął Mervin.

Sandusky kiwnął głową:

— Co to takiego? Na czym ta zabawa polega?

— To ruletka. Stawia się pieniądze albo na kolory, albo na cyfry parzyste lub nieparzyste,

albo na dowolny numer. Jeśli kulka wpadnie w dziurę z wybranym przez ciebie numerem,

wygrywasz.

— Te krążki?

background image

— Krążki wymienia się w kasie na dolary.

— Rozumiem. A dużo tu można wygrać?

Mervin spojrzał ostro na swego towarzysza.

— Tylko nie próbuj — powiedział surowym tonem. — Można tu stracić wszystko: od

hacjendy po własną koszulę. To zabawa dla bogaczy albo dla głupców. Czasem ktoś wygra, ale

zazwyczaj wygrywa tylko właściciel ruletki.

— A Floyd Bard?

— Nie dałbyś centa za niego, ale ja wiem, że gdyby nie ten diabelski krążek i szklana kulka,

Bard miałby dziś hacjendę równie wielką jak Warrenowie.

— Taki bogaty?

— Powiadają, że zna żyły złotodajne w górach Sacramento. Coś tam prawdy w tym jest.

Dziwny z niego człowiek. Potrafi się obywać bez pieniędzy przez długie tygodnie, a potem rzuca

dolarami na prawo i lewo lub przegrywa je przy ruletce.

— Nigdzie nie pracuje?

— Pracuje, jeśli mu taka fantazja przyjdzie do głowy. To jest świetny tropiciel, traper i

przewodnik. Zna chyba całą Amerykę. Nie ma lepszego przy przepędach bydła na północ. Stary

Warren jeszcze przed wojną korzystał z jego usług. Ale też trzeba trafić na jego dobry

humor. Jak jest w złym, nic nie po może, nawet największa zapłata. Z jednym ugodzi się

wędrować aż do Bozeman w Montanie za pół normalnej ceny, a innemu za drogę trzykrotnie

krótszą zaśpiewa taką sumę, że hodowca wpada we wściekłość, ale płaci, bo Floyd to gwarancja

pomyślnego przepędu. Po takim przepędzie Bard udaje milionera: kupuje najdroższe ubranie,

nowy rząd dla konia, a napotkanym biedakom pomaga, póki mu starczy. Na szczęście, w tych

ciężkich czasach nie brak biedaków.

— Na szczęście?

— Ano tak. Gdyby ich zabrakło, Bard przegrałby szybko cały swój zarobek bez niczyjego

pożytku. I tak przegrywa, ale przynajmniej resztki.

— I co wtedy? Z czego żyje?

— Różnie bywa. Niekiedy znika na długo i wraca z woreczkiem pełnym nuggetów.

Próbowali inni chodzić za nim trop w trop. Na próżno. Zawsze umiał ich zgubić. Patrz! To

właśnie on. Siedzi tam w rogu, a przed nim cała fura sztonów. Poczekaj, James.

Po tych słowach Mervin obszedł dokoła stół, pochylił się nad jednym z uczestników gry, coś

background image

mu powiedział, w wyniku czego grający zgarnął sztony i wstał. Razem z Mervinem ruszyli ku

wyjściu, a Sandusky za nimi. Tak minęli pokój karciarzy, korytarz, gdzie rozparty strażnik

zwrócił im broń, i wkroczyli do głównej sali “Bar and Cafe”. Sandusky usłyszał, jak Bard

zwrócił się do Mervina:

— Nie jesteś sam?

— To mój pomocnik.

— A jaki?

— Porządny chłop.

— Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia. Chodź my się napić.

— Nie! — energicznie zaprotestował Mervin, a widząc zdziwione spojrzenie Barda dodał:

— Najpierw wyjdźmy stąd, później wyjaśnię.

Przecisnęli się przez tłum i przez wahadłowe drzwiczki. Wówczas Mervin, przystanąwszy,

przedstawił swego towarzysza:

— To jest James Sandusky, z samego końca świata... Chodźmy gdzieś na bok, za bardzo tu

rojno i zbyt wielki hałas.

Bard przyjrzał się Sandusky'emu, powiedział krótko “halo”, kiwnął głową i ruszył przodem.

Za skrzyżowaniem skręcili w bok i w miarę jak posuwali się przez tłum przechodniów, coraz

więcej jawiło się pustych placów między domami. Na koniec ulica rozpłynęła się w pustce łąk.

— Siadajmy — zarządził Bard, a kiedy to uczynili, zapytał: — Czego chce ode mnie

Warren? Domyślam się, że nie przyjechaliście tu, żeby ujrzeć moją sympatyczną postać. Gadaj,

Mervin.

— Warren chce ciebie zobaczyć.

— Przepęd?

— Nie zwierzał mi się. Sądzę, że raczej przepęd niż... sadzenie kukurydzy.

— Zrobiłeś się dowcipny, Mervin.

— Więc jak? Jedziesz z nami?

Bard zsunął kapelusz na tył głowy, podniósł z ziemi jakiś zeschły patyk i począł nim grzebać

w piasku. Trwało to dość długo.

— Dobrze, przyjadę... w tygodniu...

— Paddy prosił o pośpiech. Jedź z nami.

— No proszę! Co za tempo? Mam zamiar wrócić do ruletki. Świetnie się zaczęło...

background image

— Ale się smutno skończy. Jak zwykle. Floyd, kiedy ty zmądrzejesz? Czyś widział gracza,

który by wygrał większą sumę? Przecież to szulerska nora, a podejrzewam, że i ruletka

spreparowana!

Bard uśmiechnął się, klepnął Mervina po plecach:

— Tak sądzisz, stary pijaku?

— Tak sądzę, stary bankrucie. Gdyby tak obliczyć wszystko, coś przegrał...

— Nie kończ, nikt tego nie zliczy, nawet ja sam.

— Zabieraj się z nami, Floyd. Przegrać jeszcze zdążysz.

— Tak uważasz? Żebym cię tak nie lubił... Dobrze, pojadę, ale najpierw wskoczymy do

saloonu.

Mervin westchnął:

— Niech będzie, byle nie do “Bar and Cafe”, bo tam przepadniesz na cały dzień.

— Zgoda.

— I nie dłużej jak na pół godzinki — zastrzegł Mervin.

— Nie poznaję cię, Robercie.

— Jeszcze mnie poznasz, a teraz nie marudź.

Reszta pobytu w Santa Clara przebiegła prawie tak, jak ją zaplanował Mervin. Co prawda

trwała dłużej niż pół godziny. Bo po wyjściu z saloonu należało poczekać na Barda, aby

sprowadził konia ze stajni jakiegoś znajomka, jak się wyraził. Wreszcie wskoczyli na siodła i

wkrótce minęli ostatnie domki.

Mimo że jechali szybko, dopiero późnym wieczorem znaleźli się u granic posiadłości

Warrena. I wówczas ujrzeli w dali coś w rodzaju świetlistej, migotliwej gwiazdy, połyskującej

tuż nad ziemią.

Sandusky pierwszy wstrzymał konia.

— Spójrzcie! Co to jest?

Widzieli bardzo dokładnie.

— Dalej! Naprzód! — zakomenderował Mervin. — To gdzieś blisko kuźni.

Pognali galopem przez bezdroże ciemności, wprost na daleki blask, ogromniejący z każdą

sekundą. Na koniec zdumionym oczom Sandusky’ego ukazały się płomienie w kształcie krzyża.

Jeszcze kilka jardów, a ujrzeli wysoki pal z poprzecznym drągiem, opasany językami ognia i

dymu.

background image

— Z koni! — rozkazał Bard. — Wyciągnijcie strzelby.

Zatrzymali się tuż przed granicą świetlistego kręgu migocącego na ziemi.

— Co to? — powtórzył Sandusky, mimo woli zniżając głos do szeptu.

— Klan — odparł krótko Mervin. — Nie odzywaj się i uważaj. Co mamy robić, Floyd?

— Obchodzimy dokoła. Idę pierwszy. Nie strzelać, dopóki nie dam znaku. Wyjmijcie chustki

i prze wiążcie twarze. Lepiej, aby nas nie rozpoznano.

Sandusky'ego zdumiało to polecenie, ale wykonał je natychmiast. “Wyglądamy teraz jak

trójka bandytów” — pomyślał ujrzawszy zakryte oblicza towarzyszy.

Ruszył na samym końcu, ściskając strzelbę w prawicy. Po chwili stwierdził, że świetliste koło

z gorejącym krzyżem pośrodku było puste i ciche. Bierwiona gorzały z lekkim sykiem, od czasu

do czasu wystrzelał snop iskier, które zaraz gasły W tej ciszy było coś ponurego, co przejęło go

dreszczem grozy.

— Tam jest kuźnia Muddlintona — powiedział szeptem Mervin.

— Do diabła! — syknął Bard. — Prowadź, Robert.

Od kuźni dzieliło ich niecałe sto kroków. Z czerni nocy wyjrzały jeszcze czarniejsze ściany

budynku.

— Nie ma światła — zauważył Mervin. — Może Muddlinton wyjechał? Poczekajcie

chwilkę. James, potrzymaj konie. Sprawdzę.

Oddalił się szybko i prawie bezszelestnie.

— Nie rozumiem — powiedział Sandusky — kto podpalił ten słup i po co?

— Dawno jesteś tutaj?

— Od dwu lat.

— Nigdy nie słyszałeś o Ku-Klux-Klanie?

— Mervin mi mówił.

— Więc po co pytasz? Ten słup to oni wkopali tu w ziemię, a później podpalili.

— Dlaczego?

— Taki mają zwyczaj. Palący się krzyż ma być ostrzeżeniem z ich strony. Najczęściej

oznacza: wynoś się stąd, bo cię utrupimy. Widziałem sporo takich krzyży i ludzi opuszczających

swą ziemię, i takich, którzy oparli się rozkazowi, ale nie przeżyli jednego dnia dłużej.

— To morderstwo! — szepnął wstrząśnięty słuchacz. — Czemu nikt tego nie zabroni?

Zamiast odpowiedzi usłyszał stłumiony śmiech. Nie pytał więcej. Stali w milczeniu, pełni

background image

niepokoju, aż Mervin wyłonił się z ciemności.

— Musimy zabrać stąd Muddlintona — powiedział. — Jego pomocnika — również. Oni

tu byli niedawno. Ostrzegli kowala, że jak się stąd zaraz nie wyniesie, wrócą jutro i go powieszą.

Później zapalili to drewno i uciekli. Muddlinton zabarykadował się i początkowo nie chciał mnie

wpuścić.

— Dobrze — stwierdził Bard. — Chodźmy tam.

— Czemu się tak zawzięli na kowala? — zdziwił się Sandusky.

— Po prostu dlatego, że jest Murzynem. Zapomniałeś już o nieznajomym jeźdźcu, który

przyjechał do kuźni? To była na pewno ich forpoczta. Muddlinton powiedział, że pytali i o

ciebie, ale ich zapewnił, że nie wie, skąd przybyłeś.

Sandusky'emu zrobiło się nagle nieprzyjemnie zimno. Pomyślał, że należało osiedlić się w

innych stronach. Ba, ale któż zdołał przewidzieć? Rodacy z Houston słówkiem nie wspomnieli o

trzech “K”. Poczuł teraz głęboki do nich żal.

background image

Daleka droga

W historii rozwoju gospodarczego Ameryki Północnej niemałą rolę odegrały masowe

przepędy bydła. Z południa na północ. Z zielonych pastwisk Teksasu, rozciągających się na setki

mil, pełnych wielotysięcznych stad krów i wołów, spędzających cały rok bez przerwy na

otwartych przestrzeniach, nadzorowanych przez nielicznych kowbojów, zwanych tu z hiszpańska

również vaqueros.

Stale wzrastająca w sprzyjającym klimacie ilość rogacizny nie mogła zostać zrównoważona

odpowiednią ilością odbiorców. Teksas był słabo zaludniony. Za to na północy leżały ziemie już

gęsto zasiedlone, jak na przykład tereny Nowej Anglii czy Dalekiego Zachodu, który — chociaż

ciągle jeszcze pusty — w miarę penetracji przez myśliwych ze wschodu, w miarę powstawania

nowych osiedli i rozwoju kopalnictwa w Górach Skalistych, coraz mniej miał zwierzyny łatwej

do upolowania, a coraz więcej poszukujących mięsa ludzi.

Ale od tego Dalekiego Zachodu, od ziem Nowej Anglii, dzieliły Teksas setki, niekiedy

tysiące mil bezdroży, obszarów zamieszkanych przez bitne plemiona Indian.

Przed wybuchem wojny domowej na preriach Teksasu pasło się około czterech milionów

sztuk bydła. Teksaskie obszary wielkich równin były ziemią niczyją^ po której dwukrotnie w

ciągu roku przechodziły stada bizonów. Nie przeszkadzało to hodowli, która tak wzrosła, że

wielu posiadaczy rogatych stad zrezygnowało ze sprzedaży żywca, zajmując się wyłącznie

handlem skórami. Na pastwę płowych drapieżników rzucano tysiące ton mięsa.

W roku 1842 grupa hodowców zorganizowała przepęd sporych stad poprzez Luizjanę aż do

Nowego Orleanu. Lecz trudna droga, wymagająca wręcz bohaterskiego wysiłku i odwagi, a nade

wszystko niskie ceny płacone za mięso w Nowym Orleanie zniechęciły do takiej imprezy nawet

najodważniejszych.

W roku 1856 inna grupa hodowców dokonała przepędu stad, tym razem do St. Louis nad

Missouri, a w następnym roku P.R. Mitchell do spółki z trzema innymi handlarzami

przeprowadził z południowego Teksasu aż do Chicago 1200 sztuk bydła. Mimo to przyrost krów

w Teksasie wciąż wzrastał. Gdy w roku 1861 rozpoczęła się wojna domowa, wszelkie przepędy

ustały. Wielu hodowców znalazło się w szeregach armii, a pozbawione dozorców stada poczęły

dziczeć i wędrować po całym kraju. Dopiero pod koniec wojny hodowcy i handlarze, bliscy

bankructwa, rozpoczęli no- -we próby przepędu, z czasem coraz bardziej masowe i coraz bardziej

background image

udane. Bo chociaż ryzyko ogromne, zysk też był ogromny, a im dalej od teksaskich pastwisk,

tym większy. Cena wołu, wynosząca w Teksasie 7 dolarów 20 centów, w Nowym Meksyku

sięgała 13 dolarów 30 centów, w Colorado — 18 dolarów 40 centów, a w odległej Montanie —

20 dolarów i 20 centów.

Stałych szlaków przepędu bydła było wiele, ale do historii przeszło zaledwie kilka.

A więc szlak zwany “Kansaski”, “Do Aliente”, “Wschodni” albo po prostu “Chisholm”, od

imienia przewodnika, który wiódł tędy wozy i stada. Przetarty w roku 1867 przez handlarza

bydłem Józefa McCoy, prowadził od brzegów Rio Grandę na południu do Kansas na północy

przez Terytorium Indiańskie, które weszło potem w skład Oklahomy.

Szlak “Zachodni” został wytyczony przez niejakiego D. S. Combsa (przynajmniej on sam tak

twierdził) w roku 1876, a prowadził z San Antonio w południowym Teksasie przez rzekę

Kolorado i Rzekę Czerwoną, przez Dodge City w Kansas, przez Ogallala w Nebrasce do

Deadwood w południowej Dakocie. Odtąd rokrocznie podążała tędy co najmniej jedna trzecia

gnanego na północ bydła.

Najstarszym jednak szlakiem był “Goodnight-Loving”, zwany tak od nazwisk dwu jego

odkrywców: Karola Goodnight i Olivera Loving, którzy w roku 1866 wraz z grupą kowbojów

wyruszyli w drogę wiodącą z centralnego Teksasu najpierw ku południowi, aż do rzeki Pecos, a

od tego miejsca — ku północy, poprzez obszary Nowego Meksyku (Fort Summer), Colorado,

Wyoming (miejscowość Laramie), aż do miasteczka Bozeman w Montanie.

Dlaczego aż tylu drogami — pomijając szereg mniej znanych — teksascy hacjenderzy i

handlarze dążyli ku północy? Bo żadna z odkrytych dróg nie gwarantowała bezpieczeństwa ani

ludziom, ani zwierzętom. Wciąż więc szukano takiej, która zmniejszyłaby ryzyko. Jednak każdy

ze szlaków posiadał zarówno swe zalety, jak i wady. Na jednych groził brak wody, na innych —

konieczność przebywania wpław wielkich rzek, na pustkowiach Liano Estacado — brak paszy,

na wiecznie zielonych preriach Terytorium Indiańskiego — niebezpieczeństwo nagłego ataku

Komanczów.

Gdy w roku 1869 wyruszył z Teksasu, znad rzeki Brazos, aż ku odległej Kalifornii olbrzymi

tabun piętnastu tysięcy sztuk bydła, pilnowany przez dwa tysiące mężczyzn, byłych żołnierzy

Konfederacji, którzy postanowili osiedlić się w Kalifornii — przez większość drogi ludzie i

zwierzęta atakowani byli przez oddziały indiańskich wojowników. Nie tylko przecież

czerwonoskórzy stanowili niebezpieczeństwo. Gdy w roku 1866 doktor J. Hargis wiódł siedem

background image

tysięcy sztuk szlakiem “Chisholm”, stanął nad Rzeką Czerwoną. Krowy/i woły udało się

przepędzić na drugą stronę rzeki, ludzie i konie mieli skorzystać z istniejącego tam promu, ale

właściciel promu odmówił przewozu. Należało przeprawić się wpław. Powiodło się to tylko dwu

kowbojom (przy stracie jednego konia). Pozostali mogli się przeprawić dopiero po opadnięciu

rozlanych wód.

Niektóre plemiona indiańskie, przez których tereny i wiódł szlak, ustaliły opłaty po 10

centów od każdej pędzonej sztuki i nie można było takiej opłaty odmówić. Plemiona Czejenów i

Arapaho zadowalały się opłatą w naturze — kilkunastoma sztukami z każdego stada. I jedno, i

drugie było jednak lepsze od niespodziewanych ataków Komanczów, strzelających zarówno do

ludzi, jak do bydła, powodujących popłoch w stadach, które rozpraszały się i ginęły na pustych,

rozległych obszarach.

Groźbę stanowiły również grupy białych rozbójników, porywających stada w czasie

wędrówki, aby je później pędzić dalej i sprzedać.

Wrogiem była często przyroda: na bezwodnych pustyniach lub na terenach obfitujących w

źródła alkaliczne, zawierające trujące składniki, nie można było odegnać od wody spragnionego

bydła. Padały później setki sztuk. Wrogiem były wilki na preriach, niedźwiedzie i pumy w

górach, jadowite żmije, grzechotniki i różnego rodzaju skorpiony, których jad powodował

nieuchronną śmierć.

Przepęd bydła, trwający przeciętnie (zależnie od odległości i ewentualnych przeszkód) dwa

do czterech miesięcy, wymagał od ludzi olbrzymiego wysiłku fizycznego, dobrej znajomości

terenu, a przede wszystkim zwyczajów rogatych czworonogów. Tylko spokój panujący w stadzie

mógł zapowiadać pomyślne zakończenie podróży, niepokój stada zawsze groził katastrofą.

Historia przepędów bydła jest stosunkowo krótka. Olbrzymie zyski tych, którym się udało,

zachęciły innych. Wzrastała liczba pędzonych stad. Na skutek tego już w roku 1886 zostały

wyjedzone i rozdeptane dziesiątkami tysięcy racic najlepsze naturalne pastwiska Nowego

Meksyku, Colorado, Wyoming, a nawet odległej Montany. Głodne bydło poczęło masowo padać

w drodze. Ginęło do 75 procent przepędzanych sztuk. I to stało się pierwszą przyczyną likwidacji

przepędów. Drugą — było gęstniejące osadnictwo na pustych dawniej trasach. Rolnicy poczęli

bronić się przed stadami wędrującymi poprzez zorane już ziemie. Poczęli stawiać płoty i

barykady.

background image

Nierzadko cała męska ludność osad z bronią w ręku zagradzała przejście wędrującym stadom.

Równocześnie poczęły się kształtować nowoczesne systemy hodowli: farmy hodowlane, gdzie

bydła nie puszczano samopas, lecz trzymano w zamkniętych pomieszczeniach i stosowano

racjonalną, wysokowartościową karmę. Okazało się, że w tych warunkach bydło szybciej

przybiera na wadze i hodowla bardziej się opłaca. Wreszcie — gęstniejąca sieć kolejowa

umożliwiła transport szybszy, a tym samym tańszy od wielomiesięcznych wędrówek.

Dawne szlaki przepędu zarosły na nowo trawą albo zamieniono je w uprawne pola pszenicy,

kukurydzy, w plantacje tytoniu lub gaje pomarańczowe.

Ale zanim do tego doszło...

Paddy Warren po wojnie domowej już dwukrotnie przepędzał swe stada do odległej

Montany, zawsze korzystając z usług Floyd Barda jako przewodnika. Floyd Bard prowadził

potężną karawanę ludzi, koni, bydła i niezbędnych wozów starym, najlepiej mu znanym szlakiem

,,Goodnight-Loving”. Tak stało się teraz, chociaż wypadki, jakie poprzedziły (i przyspieszyły)

ten przepęd, nie miały nic wspólnego z jego handlowym celem.

Po pamiętnej nocy, podczas której Sandusky ujrzał “płomienny krzyż”, i po rozmowie

odbytej rankiem następnego dnia Muddlinton (wraz ze swym pomocnikiem) został przeniesiony

na stałe do jednego z budynków w samym centrum hacjendy.

Warren wysłuchał szczegółowej relacji Mervina i kowala, akceptował decyzję przeprowadzki

i zarządził, że Muddlinton udawać się będzie do kuźni pod eskortą dwu zbrojnych ludzi. Potem

zabrał Mervina i Barda do swego pokoju we dworze, gdzie we trzech radzili nad czymś długo,

ale nad czym, tego Sandusky się nie dowiedział — zarówno Mervin, jak Bard udzielali

wymijających odpowiedzi. Sandusky stracił humor. Przecież uważał się za zaufanego człowieka

hacjendera, a Warren nie zaprosił go na radę. O złym humorze jednak zapomniał dowiedziawszy

się, że Muddlinton wysłany (z eskortą) do kuźni szybko powrócił: kuźnia wraz z przyległościami

została spalona, a z całego dobytku ocalały tylko głowice młotów, kowadło, żelazne sztaby i

obcęgi. Wysłano Sandusky'ego z wozem i trzema ludźmi, aby przywiózł nadające «się do użytku

narzędzia. Dopiero wieczorem, zmęczony i niespokojny, zwierzył się ze wszystkiego żonie i tak

jakoś, chcąc nie chcąc, opowiedział o podsłuchanej nocą rozmowie. Nie miała do niego pretensji

ani za to, że tak późno ją poinformował, ani za to, że złamał przyrzeczenie dane Warrenowi.

— To są tajemnicze historie — stwierdziła. — Coraz mniej mi się podobają. Wczoraj pani

Klara była bardzo wzburzona: znowu napomykała o wyjeździe, ale nie podając powodu. Nie

background image

śmiałam pytać.

— Powód jest chyba jasny. Myślę, że tu chodzi o ten Ku-Klux-Klan. Paddy się lęka.

— Czego?

— Jak to, czego? Przecież to oni spowodowali nocne stampede, a teraz podpalili kuźnię.

— Ale po co?

— Mervin mówił, że chcą wypędzić z Teksasu wszystkich Murzynów. Twierdzą, że

Murzyni zajmują miejsca należne byłym żołnierzom-konfederatom.

— To nieprawda. Pani Klara twierdzi, że większość czarnych porzuciła pracę u swych

dawnych panów. Poszli do miast. Podobno hacjenda Warrenów to wyjątek, zresztą słyszałam, że

nigdy nie było tu wielu niewolników, a ojciec Warrena obchodził się z nimi bardzo dobrze.

— I ja to słyszałem, widać tak było.

— Jakubie, a jeśli Warrenowie się przeniosą? Co zrobimy?

— Przyzwyczaiłem się do nich, a ty?

Skinęła głową.

— Jeśli Paddy nadal ma zamiar prowadzić hodowlę, ruszymy z nim. Teksas nie jest pępkiem

świata. Gdzie indziej będzie nam równie dobrze, jak tu, a może jeszcze lepiej.

— Nie mogę pojąć — szepnęła Elżbieta — że tutejsze władze jeszcze nie zabroniły

przestępczej działalności.

— Ja również nie potrafiłem tego zrozumieć, póki mi Mervin nie wyjaśnił, że Ku-Klux

więcej ma do gadania w tych władzach niż ktokolwiek inny.

Po tej rozmowie i po odjeździe Floyda Barda do Santa Clara przez długie tygodnie nie

wydarzyło się na hacjendzie nic godnego uwagi. Jedynie nastąpiła zdumiewająca zmiana w

zwyczajach Mervina: szef kowbojów przestał zaglądać do butelki. Zamiast południowych czy

przedwieczornych pijackich sjest urządzał teraz dalekie konne wyprawy, raz ku południowi, raz

ku północy. Niejednokrotnie zabierał ze sobą Sandusky'ego. Pędzili poprzez równiny, parowy,

przez koryta małych strumyków wlewających swe wody do rzeczki płynącej pół mili na południe

od Warrenowych posiadłości.

— Miej oczy otwarte, James — pouczał podczas każdej z takich wypraw Mervin.

— Na co?

— Na obcych ludzi. Na wszystko, co ci się wyda nie pasujące do krajobrazu.

— Nie rozumiem.

background image

— Och, po prostu musimy się pilnować.

— Przed czym? — Sandusky udawał naiwnego.

— Zapytaj: przed kim? Przed złymi ludźmi. Paddy zadarł z kukluxami i teraz wszystkiego

można się spodziewać.

— A damy radę? — zaniepokoił się Sandusky.

— Aby do czasu, James. Aby do czasu...

— To znaczy?

— Dowiesz się w odpowiedniej chwili, a teraz uważaj!

Więc Sandusky uważał: wytężał wzrok, nastawiał uszu. Ale nadal nie dostrzegał nic poza

falującymi jak morze trawami prerii, a słyszał jedynie szum wiatru.

Mijały monotonne dni, aż któregoś wieczora wyruszyli obaj z Mervinem ku zachodowi za

znikającą słoneczną tarczą. Jechali milę, dwie, zataczając wielki łuk u krańców Warrenowych

posiadłości. Blask znikał, niebo szarzało, tylko horyzont, rzecz niecodzienna, ciągle jeszcze

różowiał, ba, różowy brzask przybierał na sile, aż przeszedł w purpurę, która krwawym kręgiem

objęła pół horyzontu.

Mervin zatrzymał konia, Sandusky uczynił podobnie.

— Co za dziwny widok — zauważył półgłosem.

Szef kowbojów nie odpowiedział. Tkwił wyprostowany w siodle, z oczami utkwionymi w

niezwykłą panoramę odległej przestrzeni, w końcu ściągnął cugle i zawołał:

— James, musimy gnać jak sto diabłów! Ściągniesz ludzi, wszystkich, jacy ci się nawiną po

drodze! Niech biorą drągi, łopaty, kilofy. Zbierzesz ich w jednym miejscu.

— Co się stało?

— Preria płonie! — wrzasnął Mervin i wspiął konia do skoku.

Pognali galopem. Przed pierwszymi budynkami hacjendy Mervin skręcił ku domostwu

Warrena, a Sandusky ruszył prosto na corrale i baraki mieszkalne. Ludzi nie potrzebował szukać.

Kowboje już dojrzeli niepokojące zorze zachodu i zgromadzeni w grupki tłumaczyli, każdy na

swój sposób, przyczynę dziwnego zjawiska.

Sandusky, zanim jeszcze zatrzymał wierzchowca, począł wołać:

— Ned, Jim, Will, George, Dan... Biegnijcie zawiadomić resztę! Bierzcie łopaty i kilofy!

Preria w ogniu! Szybko!

Nie było potrzeby powtarzać. Co najmniej połowa obecnych widziała pożary traw i skutki

background image

takich pożarów. Po paru minutach zjawił się Mervin z Warrenem, a za nimi gromadka służby

domowej. Kobiety odesłano z powrotem. Mężczyzn natychmiast skierowano do pomocy. Część z

nich pognała pieszo i konno w kierunku wyznaczonym przez ognisty pierścień horyzontu.

Sandusky pędził zaraz za Mervinem, bardziej ciekawy niż przerażony, nowicjusz, który nigdy

dotąd nie oglądał wielkiego ognia bezkresnych płaszczyzn. Przebyli spory kawał łąki, na pewno”

więcej niż milę, może półtorej.

— Z koni! — krzyknął Mervin. — Rozstawcie się szeregiem i kopcie ścieżkę na szerokość

dwu kroków. Od rzeki prostą linią. Szybko!

Sandusky dopiero teraz zorientował się, gdzie się znajdują. Na prawo od siebie dojrzał czarne

pasemko niskich krzewów wyznaczające koryto rzeczki. Od tego właśnie miejsca ludzie zaczęli

pospiesznie ryć poszycie traw, pozostawiając jałową ścieżkę nagiej gleby.

W miarę jak zapadała noc, rozjaśniał się horyzont. Już nie błyskał teraz równą linią

czerwoności, ale postrzępionymi zębami purpury na kształt gigantycznej ciesielskiej piły —

znak, że ogień zbliża się, że gna poprzez prerię w kierunku posiadłości Warrena, gotów połknąć

budynki, zwierzęta, ludzi. W przymglonym świetle migotały kilofy, motyki, grabie i żelazne

łomy. Jard po jardzie wydłużała się naga steczka. Pracujący pozrzucali kurty i koszule, a chociaż

wieczór był chłodny, oblewali się dziesiątym potem. Sandusky uwijał się nie gorzej od innych,

pełen obawy, że tak wąskie pasmo zrytej ziemi nie zdoła powstrzymać ognia. Ale tę obawę

zachował dla siebie.

Tymczasem już połowa nieba rozgorzała purpurą, a horyzont pojaśniał żółtym odcieniem.

Wówczas po raz pierwszy Sandusky poczuł oddech płonącej prerii. Dmuchnął wiatr ciepłym i

ostrym swędem spalenizny.

— Szybciej, ludzie — nawoływał Mervin. — Jak tam, James?

Zapytany otarł pot z czoła i zagadnął półgłosem:

— Czy to wystarczy?

— Co?

— Takie wąskie pasemko? Ogień potrafi przeskoczyć...

— O to ci chodzi? Nie kłopocz się. Mamy sposoby.

Zobaczysz.

Było coraz widniej i coraz cieplej. Gorące podmuchy uderzały w nierównych odstępach, a

razem z nimi dobiegał szum z początku cichy, łagodny, podobny do szumu morskich fal, potem

background image

coraz głośniejszy, przypominający dudnienia wichury w kanionie, aż przeszedł w głuchy łoskot

jakby pędzącego pociągu.

— Rozpalcie ogień! Szybciej! Wzdłuż ścieżki! — zakomenderował Mervin.

Tu i tam błysnęły małe światełka. Rozpełzły się po trawach, utworzyły błyszczącą linię

wzdłuż granic skopanej ziemi, buchnęły płomieniem i pognały na spotkanie nadciągającej

pożogi. Jeszcze przez chwilę żarzyła się powierzchnia ziemi wiśniową barwą, aż nagle uczyniło

się bardzo cicho. Ostry swąd spalenizny razem z resztkami dymu rozsunął się nad częścią

ocalałej od ognia prerii. Jednakże czuwano aż do świtu. Ogień poszedł bowiem ostrym klinem aż

ku rzece i tam zgasł. Ale istniało niebezpieczeństwo, że nowy pożar wybuchnie na południe od

pasa wypalonej ziemi. Więc bez przerwy ryto poszycie: -czarna ścieżka sięgała już daleko,

daleko poza ostatnie zabudowania hacjendy, nawet poza odległe resztki kuźni Neda Muddlintona.

Słońce wstało nad czarnym pogorzeliskiem tak rozległym, że wzrok nie sięgał jego krańców.

Poza ścieżką i poza rzeką ocalała zielona preria, a z nią pastwiska dla stad. Jednak olbrzymi

teren, spopielały, wypalony, miał się stać na długie miesiące pustynią. I chyba ten fakt

przyspieszył decyzję.

— Czeka nas daleka droga — powiedział nazajutrz Mervin.

— Co to znaczy “daleka droga”?

— To właśnie, co powiedziałem. Jeśli będziesz chciał nam towarzyszyć, James, zobaczysz,

jak to wygląda.

— Na pewno będę chciał — stwierdził Sandusky. — Dokąd się wybieramy?

— Na inne ziemie. Ale zachowaj to dla siebie. Nie trzeba, aby ta wiadomość zbyt szybko

rozniosła się wśród ludzi, zwłaszcza że ludzie bywają... różni.

— A żonie mogę powiedzieć?

Mervin roześmiał się:

— Możesz.

Po tej rozmowie wydany został w imieniu Warrena zakaz opuszczania granic hacjendy,

wyjazdów do Santa Clara lub gdziekolwiek indziej. Przybył znów Floyd Bard w towarzystwie

dwu nieznajomych.

— Z takimi nie chciałbym się spotkać na pustkowiu — zwierzył się Sandusky Mervinowi.

— Nie kłopocz się. Bard wie, kogo ma wybrać. Przyzwyczaj się do nich, będą nam długo

towarzyszyli.

background image

W dwa dni później Ned Muddlinton w prowizorycznej kuźni zajął się przekuwaniem

wszystkich koni. Z głębi baraków wytoczono liczne wozy o wysokich kołach. Zmieniano na nich

żelazne obręcze, smarowano osie, sprawdzano uprząż. Teraz już powszechnie mówiono o

przepędzie stad. Wszystko na to wskazywało, ale Sandusky domyślał się, że będzie to przepęd

ostatni, z którego mało kto powróci do Teksasu. Nie zdziwił się więc, gdy mu Elżbieta doniosła,

że pani Klara zatrudniła całą służbę przy pakowaniu rzeczy.

Tym przygotowaniom — i w domu, i poza domem — towarzyszyły nowe środki ostrożności.

Oto na noc spuszczano z łańcuchów psy, rzecz dotąd nie spotykana, a wokół zabudowań i wokół

stad od zmierzchu do świtu krążyły zbrojne patrole, zupełnie jak w forcie oczekującym napadu

czerwonoskórych. Nad tymi patrolami czuwali, zmieniając się, Mervin i Sandusky, a niekiedy

nawet sam Paddy Warren. Zadanie nie było trudne, po prostu trzeba było czuwać, czy ludzie nie

śpią beztrosko.

Jednej z takich nocy zdarzył się wypadek, którego konsekwencje mogły okazać się

katastrofalne.

Sądząc po wysokości księżyca na niebie — dochodziła północ. Sandusky, na pół senny, na

pół znudzony, objeżdżał szerokim kołem granice posiadłości Warrena. Koń człapał monotonnie,

to przystawał, to szedł leniwie naprzód. Jeździec wolno puścił cugle. Sprawdził już kowbojskie

straże, stwierdził, że wartownicy czuwają, i teraz tylko czekał, by go Mervin zluzował. Umówili

się nad brzegiem rzeczki, gdzie pas wypalonej trawy podchodził do nurtu.

Chmury płynęły po niebie, raz gasząc, raz zapalając księżyc. Co jakiś czas Sandusky

rozglądał się podejrzliwie dokoła i zaciskał dłoń na starym karabinku, zapewne wysłużonym

podczas minionej wojny, w który uzbrojono go na te nocne wyprawy. Zatrzymał konia. , Woda

cicho pluskała, tak czarna, że bardziej ją słyszał, niż widział.

Zastanowił się, dlaczego nocne patrole ograniczono właśnie do linii płytkiej rzeki, która

przecież nie stanowiła żadnej przeszkody dla nieproszonych gości. Uderzył konia piętami i

wjechał w nurt. Zapachniało wilgocią, woda zachlupotała, koń cicho parsknął, a później kopyta

głucho zadudniły — brzeg.

Sandusky zdecydował się zbadać kawałek prerii za rzeką, a równocześnie dla żartu zaskoczyć

Mervina. Ruszył więc brzegiem, pod prąd wody. Niespodziewana chmura znowu zakryła

księżyc, i to tak nagle, że jeździec wstrzymał konia, aby oswoić wzrok z ciemnością. Wówczas

usłyszał szmer. To nie był odgłos stąpania człowieka ani zwierzęcia. Raczej przypominał

background image

szuranie, wleczenie ciężkiego przedmiotu po ziemi. Sandusky przeląkł się, nie ma czego

ukrywać! Dokoła nie widział nic. Ale przejścia ostatnich dni pobudziły jego wyobraźnię —

zdawało mu się, że w pobliżu dokonuje się jakaś zbrodnia...

Coraz wyraźniej słyszał ten tajemniczy odgłos. Po chwili dołączył się inny. Rozpoznał

natychmiast: to uderzenie w ziemię, zgrzyt żelaza o kamień. Kopano.

Znowu wyobraźnia odmalowała obraz morderców zakopujących ofiarę. Co w takiej sytuacji

czynić? Wycofać się? Ruszyć do ataku? Zaalarmować strzałami Mervina? Ale głos strzałów

spłoszy przestępców!

Sandusky otrząsnął się z lęku. Czego, u licha, miał się bać? Wystarczy nacisnąć cyngiel, a

przybędą ludzie Warrena. Spojrzał w niebo i dostrzegł w nieprzeniknionej czerni jasny punkcik,,

który pęczniał stopniowo, aż rozdarła się opona chmur. Struga blasku lunęła na ziemię. Wtedy

zobaczył. Niespodziewanie blisko. Trzy szare cienie pochylone, wykonujące szybkie ruchy.

Wyglądało, jakby kłaniali się wzajemnie, prostując i pochylając grzbiety. Kopali dół. Tak byli

zajęci, że nie dostrzegli obserwatora. Sandusky zsunął się z siodła, puścił lejce i powoli, ważąc

każdy krok, podszedł na odległość paru jardów. Sylwetki kopiących, nierealne, fantastyczne,

przypominały jakieś zjawy. Na głowach mieli dziwne czapy w kształcie wysokich stożków, a

ciała ginęły w fałdach powiewnych szat. Wśród traw dostrzegł dwie belki poprzecznie zbite.

Zapatrzony w nie, postąpił krok i potrącił kamień. Nieznajomi poderwali się. Zauważył, że

twarze zakryte mieli maskami.

— Czego tu chcesz?

Głos był przytłumiony, niewyraźny, zamazany. Nie odpowiedział.

— Idź stąd, człowieku, i zapomnij, coś widział. Jeśli ci życie miłe!

— Co tu robicie?

— Czy to twoja ziemia, że pytasz? Przecież widzisz: kopiemy dół.

— Studnię?

Roześmieli się, jakoś wcale niewesoło.

— Człowieku — przemówił ten sam głos — schyl się i spójrz.

Sandusky spojrzał uważnie na belki, spostrzegł, że na końcach są obwiązane wiechciami

słomy. Wspomniał ognisty krzyż płonący przed kuźnią i ogarnęła go złość.

— Zabierajcie się stąd! — wrzasnął. — Razem ze

swoim drzewem i cudacznymi strojami.

background image

Cofnęli się nieco. Trzy spiczaste kaptury skłoniły się ku sobie. Rozmawiali, ale tak cicho, że

Sandusky nie zdołał ułowić ni słówka. Rozejrzał się. Nigdzie nie zauważył koni, a przecież nie

przywędrowali tu piechotą. Wokół posiadłości Warrena nie istniały żadne osady ani miasteczka.

Najbliższym było Santa Clara. Więc musieli przybyć konno i zapewne z wozem, na którym przy-

transportowali belki. A jeśli tak — to ten wóz i konie gdzieś tu w pobliżu musiały czekać.

Prawdopodobnie pod opieką jeszcze jednego z zamaskowanych ludzi. I w odpowiedniej

odległości. Widać bali się podjeżdżać nad sam brzeg rzeczki.

— Czy wiesz, kim jesteśmy? — zapytał nagle ten sam chropawy głos.

— Domyślam się — odparł Sandusky.

— Domyślasz się. Więc nie jesteś pewien. To tłumaczy twoje zuchwalstwo. Teraz ci powiem

— głos za brzmiał nienaturalnie, jakoś pompatycznie, aż śmiesznie: — jesteśmy wysłannikami

Wielkiego Czarownika Niewidzialnego Imperium. Jeśli pozostajesz na służbie Warrena,

powiedz mu, że to ostatnie ostrzeżenie.

— Nie znam żadnego czarownika i nie wiem, co to jest niewidzialne imperium. Sądząc po

tym drewnie i po waszych ubiorach, jesteście kuklujcami, ale to mnie mało obchodzi.

Zabierajcie się stąd!

— Oszalałeś?

— To wyście poszaleli ze swą cudaczną maskaradą.

Zaskoczył ich widać, bo umilkli na chwilę. Może zaimponował odwagą?

“Gdyby tak skoczyli do mnie — pomyślał Sandusky — nie dałbym rady...”

Ale oni poczęli coś szeptać między sobą, a w końcu ten sam człowiek, który rozmawiał z

Sanduskym, podszedł do niego i rzekł:

— Dobrze. Pozwalamy ci zostać, ale jeśli spróbujesz przeszkadzać, zginiesz.

Błyskawicznym ruchem sięgnął między fałdy swej szaty i wydobył rewolwer. Sandusky

drgnął, lecz opanował się natychmiast.

— Zgoda — odparł. — Będę się przyglądał.

— Najpierw rzuć broń!

— Weź ją sam.

— Rzuć, bo strzelę!

— Nie strzelisz. Huk zwabi tu gromadę ludzi.

Nieznajomy uznał to widać za prawdopodobne, bo wydał półgłosem polecenie:

background image

— Chodź no tu który i odbierz mu pukawkę.

Zgrzyt łopat na chwilę ustał. Drugi człowiek w kapturze zbliżył się do Sandusky'ego i bez

słowa wyciągnął obie dłonie po strzelbę. Przez kilka sekund jednak znalazł się między lufą

rewolweru a Sanduskym. To wystarczyło.

James uniósł broń i kolbą pchnął z całej siły w pierś przeciwnika, który runął na stojącego za

nim człowieka z rewolwerem. Padł strzał. Pierwszy zakapturzony bez słowa osunął się na ziemię,

drugi uskoczył w bok i strzelił raz jeszcze, prawie jednocześnie z Sanduskym. Obaj chybili.

Wówczas rozległ się tętent kopyt, woda zapluskała w rzece. Nieznajomy rzucił się do ucieczki,

za nim pognał trzeci.

Sandusky ujrzał w blasku księżyca, jak Mervin wjeżdżał na brzeg.

— James, co się stało?

— Dwu uciekło, a jeden... właśnie tu leży.

Szef kowbojów zeskoczył z siodła i ukląkł przy bezwładnym ciele.

— Kuklux — stwierdził półgłosem. — Martwy jak kamień. Kto go tak urządził? Ty?

Sandusky w kilku słowach streścił historię przypadkowego spotkania.

— Bardzo źle — zawyrokował Mervin. — Zabierajmy się stąd.

— A on?

— Nic mu nie pomoże ani nie zaszkodzi. Gdzie twój koń?

Na szczęście wierzchowiec nie odbiegł daleko. Pasł się spokojnie opodal.

— Co teraz? — zagadnął Sandusky, gdy znaleźli się z powrotem w granicach ziem hacjendy.

— Nic. Zaczekamy do rana, ale nie sądzę, aby tamci odważyli się wrócić. Jednak... głupstwo

strzeliłeś, James!

— Przecież nie uczyniłem nic złego.

— A ten zabity?

— Nie ja go zabiłem.

— Skąd wiesz, że tamci nie zwalą wszystkiego na ciebie?

— Nie znają mnie.

— O to się nie kłopocz, potrafią cię odszukać. Całe szczęście, że za kilka dni stąd ruszymy.

— Już? — zdziwił się Sandusky. — Nic mi o tym nie mówiłeś.

— Dziś wieczorem zapadła decyzja, rano wszyscy zostaną zawiadomieni. Kto zechce,

otrzyma swoje należności, kto zechce jechać, pojedzie, ale ty, James, nie masz już wyboru po

background image

tym wszystkim.

— Ale co się stało?

— To proste: kukluxi zawzięli się na Warrena.

— Dlaczego?

— Ano... widać mają swoje powody.

Sandusky więcej nie pytał, chociaż odpowiedź Mervina nie zadowoliła go. Szef kowbojów

nie chciał ujawnić tajemnicy.

Nad rzeczką przesiedzieli do świtu. Gdy zorze rozpaliły niebo, Mervin pognał do hacjendy i

po godzinie wrócił z Warrenem. Obejrzeli zwłoki, zdjęli z zabitego dziwaczny strój i pokiwali

głowami. To był jakiś obcy człowiek. Potem wzięto trzy porzucone łopaty, poszerzono i

pogłębiono napoczęty dół. Na koniec złożono tam zabitego, zasycano i przykryto darnią.

— Nie trzeba zawiadomić szeryfa? — zapytał nieśmiało Sandusky.

Hacjender spojrzał nań jakimś nieprzytomnym wzrokiem, uderzył wierzchowca ostrogami i

odjechał.

— Co mu się stało? — zdziwił się Sandusky.

— Co mu się stało? — Mervin powtórzył z ironią jego słowa. — Gadasz, jakbyś bawił tu od

kilku dni.

Szeryfa ci się zachciewa? Po co? Żeby roztrąbić sprawę na całą okolicę? Oj, James, James,

jaką masz gwarancję, że szeryf nie trzyma z kukluxami, że nie zaaresztuje właśnie ciebie pod

zarzutem morderstwa? A może i mnie na dokładkę, a może i Warrena? Paddy ma porządnego

stracha, ale jest na tyle uczciwy, że cię nie wyda.

— Wyda?! — krzyknął oburzony Sandusky.

— Nie wrzeszcz. Ściągnąłeś na jego głowę dodatkowe niebezpieczeństwo. Po co jeździłeś za

rzekę? Po co zaczepiałeś kapturowców?

— Chcieli postawić ognisty krzyż...

— No to co z tego?

— Jak to? Przecież... przecież... Nic nie rozumiem — wyznał. — Kiedy tamci zapalili krzyż,

ratowaliśmy kowala.

— Ratowaliśmy przed zbójami, nie przed kawałkiem zapalonego drzewa. Myślisz, że nie

dopuszczając do zapalenia zażegnałeś tym niebezpieczeństwo? Niechby się paliło, zyskalibyśmy

na czasie. Co za szczęście, że jeszcze tylko kilka dni...

background image

Wkrótce okazało się, że nawet nie kilka dni, bo w godzinę później Warren zgromadził przed

swym domem wszystkich pracowników hacjendy i oświadczył, że za dwa dni ruszają ze stadami

i że on, Paddy Warren, już tu nie wróci. Jeśli więc ktokolwiek pragnie zostać w Teksasie...

Takich znalazło się zaledwie trzech na ponad pięćdziesięciu zgromadzonych ludzi. Sandusky

po raz pierwszy ujrzał ich razem i zdziwił się, że wśród pracowników Warrena było aż piętnastu

Murzynów. Widać naprawdę hacjender musiał być ludzkim człowiekiem, nawet w okresie

niewolnictwa, jeśli tylu czarnych pozostało w hacjendzie, rezygnując z wędrówki do miast, jak

uczyniła większość ich pobratymców.

Przez dwa dni, z małymi przerwami na nocny spoczynek, trwały gorączkowe przygotowania.

Przyspieszenie terminu wyjazdu wszystkich postawiło na nogi.

Wreszcie szarym rankiem długa kawalkada jeźdźców, wozów i bydła ruszyła w daleką drogę.

Och, to wyglądało zupełnie inaczej niż w barwnych opowieściach, których Sandusky tyle się

nasłuchał! Opowiadający nic nie wspominali o kurzu, który od samego początku stał się

prawdziwym utrapieniem. Tylko ci, którzy jechali na czele, mieli przed sobą zieloną przestrzeń

prerii i dalekie niebo czystego horyzontu. Ale takich szczęśliwców nie było wielu: Floyd Bard i

dwu jego towarzyszy, wóz, w którym jechała Klara Warren wraz z mężem, Elsą Sandusky i

pokojówką-Murzynką, dalej wozy z zapasami żywności i sprzętem kuchennym. Nad nimi unosiły

się w powietrzu lekkie obłoczki pyłu wzbite kopytami koni, gęstniały nad pędzonym stadem, a na

końcu tego pochodu zwisały już żółtoceglastą, ciężką chmurą. Zbrojni kowboje, stanowiący straż

tylną, pozasłaniali nosy i usta

chustkami. Niewiele to pomagało. Drobinki piasku zgrzytały między zębami, osiadały na

wargach; wierciły w nosie, drażniły oczy. Wprawdzie co dwie godziny zmieniano ich, aby mogli

nieco odetchnąć, ale nie przynosiło to większej ulgi.

Całością wyprawy kierował Floyd Bard, który jeszcze na hacjendzie Warrena przedstawił

zgromadzonym dwu swych pomocników jako znakomitych rastreadorów, potem oświadczył, że

w czasie jazdy i na postojach wszystkie polecenia wydawać będzie on sam, że wyznacza swych

zastępców w osobach Roberta Mervina i Jamesa Sandusky'ego, a na zakończenie dodał, że za

wszelką niesubordynację karać będzie zgodnie z nie pisanymi prawami prerii.

Jechali wprost na południe, więc ludzie przypuszczali, że Paddy Warren przenosi się do

Meksyku. Jednakże uczestnicy poprzednich przepędów wiedzieli, że szlak wiedzie ku

background image

południowi, póki nie osiągną korytarza rzeki Pecos. Dalej — skręcą ku północy, opuszczą

granice Teksasu i wejdą na terytorium Nowego Meksyku. Odtąd każdy dzień przybliżać ich

będzie do celu: poprzez Colorado i Wyoming do dalekiej Montany.

Pierwszy postój wypadł nad doliną rzeki Brazos. I pierwsze niebezpieczeństwo. Gdy

spragnione stada poczuły wilgoć, runęły żywą masą. Zginęło wówczas siedemnaście cieląt

stratowanych w szaleńczym biegu do wodopoju, a prawdopodobnie drugie tyle utonęło,

zepchnięte w głębie wodnego nurtu. Obóz rozbito na drugim brzegu w czworoboku

rozstawionych wozów, psy spuszczono z uwięzi, rozpalono kilka ognisk. Ludzie byli tak

zmęczeni tym pierwszym dniem wędrówki, że nim gwiazdy zabłysły, pokładli się wśród traw,

krzewów i wozów. Tylko na krańcach stad, nad rozlewiskami Brazos, aż do świtu widniały

czarniejsze od nocy sylwetki wartowników.

Odtąd płynęły dni monotonne, jeden podobny do drugiego. Sandusky szybko oswoił się z

nową rolą wykonawcy poleceń Floyd Barda. Każda mila przebytej drogi zmniejszała możliwość

groźnej pogoni wysłanników Ku-Klux-Klanu.

Wędrując poprzez nagie pustkowia, omijając bezwodne krańce pustyni Liano Estacado,

dotarli tak do doliny Pecos. Co prawda przez pustynię rozciągniętą na pograniczu Teksasu i

Nowego Meksyku wiodła droga najkrótsza, ale niedostępna. Od hacjendy Warrena aż po koryto

Pecos przebyto już około 280 mil — twierdził Bard, ale na czym swe twierdzenie opierał, tego

Sandusky nie dowiedział się nigdy. Mervin, zapytany w tej sprawie, wyjaśnił tylko tyle, że

prawdopodobnie tak obliczył długość szlaku jego odkrywca, Karol Goodnight.

Tego dnia, gdy zmrok zapadł, gdy rozstawiono straże i przygaszono ogniska, Sandusky

śpiący i zmęczony powlókł się na wyznaczone mu przez Barda stanowisko.

Księżyc wypłynął na wysokie niebo. W jego blasku widać było dokoła bardzo dokładnie

pustą i gładką równinę, niezmierzoną przestrzeń niskich traw.

Zjawili się Flod Bard i Robert Mervin.

— Nic nowego, James? — zagadnął szef kowbojów.

— Cisza, świat wydaje się niemal wymarły.

— To dobrze, to bardzo dobrze. Im więcej spokojnych godzin, tym mniej ich zostanie na

chwile niepokoju, a że takie jeszcze nadejdą, to pewne.

— Któż nam tu może grozić?

— Nie słyszałeś o Apaczach, o Komańczach? Czeka nas przeprawa przez ich ziemie. A poza

background image

tym... włóczą się zawsze w tych stronach bandy złodziejskie, przybyłe aż z tamtej strony granicy,

zza Rio Grandę.

— Wszystko to prawda — wtrącił Bard — jednak zanim twoje ponure przepowiednie się

spełnią, chodźcie ze mną. Pokażę coś ciekawego. Nawet ty, Robercie, chociaż sądzisz, żeś już

wszystko na prerii widział, tego nie oglądałeś.

Poprowadził ich w bok do miejsca, w którym równina raptownie opadała tworząc jakąś

gigantyczną nieckę. Zatrzymali się na jej skraju. W dole ujrzeli nieprzeliczone stada

spoczywające wśród traw. A z góry, z bezchmurnego nieba, padał blask księżyca. Ale — o

dziwo! — podobny srebrzysty blask bił ku niebu. Rogi, karki, grzbiety leżących pokotem krów i

wołów promieniowały. Wydało się Sandusky'emu, że nad zwierzętami kłębi się srebrzysty pył.

— Co to jest? — zapytał zdumiony.

— Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć — odparł Bard. — Zdarza się bardzo rzadko i

tylko podczas długotrwałej pogody. Dopiero trzeci raz jestem świadkiem tego zjawiska, chociaż

opowiadano mi o nim już wtedy, gdy prowadziłem pierwsze w swoim życiu stado. Mówią, że to

dobry znak dla wyprawy.

— Wierzysz? — zagadnął Mervin.

— Wierzę. Przyjemniej wierzyć w dobre znaki niż w twoje krakania. Dobra strzelba, dobry

koń to połowa powodzenia każdego przepędu. Dobre znaki również coś są warte. Podnoszą ludzi

na duchu. Powiadają, że kto ujrzał świecące zwierzęta, ten dostąpił łaski prerii. Jeśli to prawda,

bardzo się przyda naszemu towarzyszowi — tu spojrzał na Sandusky'ego — który, jak mi się

wydaje, po raz pierwszy bierze udział w przepędzie.

— Ale spisuje się jak doświadczony vaquero — pospieszył z pochwałą Mervin.

— Czas pokaże. Aach... — ziewnął. — Muszę się przespać w jakimś zacisznym kątku.

Idziesz, Mervin?

— Idę — odparł szef kowbojów, a zwracając się do Sandusky'ego: — Miej oko na wszystko,

James. Jeśli dostąpiłeś łaski prerii, jak twierdzi Bard, ustrzeżesz siebie i nas od

niebezpieczeństwa. Gdy księżyc stanie tu — wskazał palcem zachodnią stronę nieba —

przyjdź mnie zbudzić. Będę przy wozie kucharza.

Sandusky rozpoczął swój obchód. Dotarł do miejsca, w którym stał na warcie jeden z

background image

kowbojów. Stwierdził, że wartownik nie śpi, więc zawrócił. Zapragnął raz jeszcze spojrzeć na

świecące krowy i aby skrócić sobie drogę, ruszył nie skrajem obozowiska, lecz przez sam jego

środek. Od ustawionych czworobokiem wozów długie cienie padały na ziemię. Dlatego właśnie

nie zauważył w porę linki, na której uwiązany był koń. Zahaczył nogą i przewrócił się. Podniósł

się natychmiast i ruszył dalej, ale po kilku krokach zawrócił. Spostrzegł, że zgubił broń.

Skórzany futerał u pasa stał się dziwnie lekki. Dotarł więc do fatalnej linki, między drzemiące

konie, i począł szukać. Wysoka trawa i cień padający od pobliskiego wozu nie ułatwiały sytuacji.

Powolne szuranie butami wśród wysokich łodyg nie dało oczekiwanego skutku. Wówczas ukląkł

i na czworakach rozpoczął wędrówkę, cal po calu, macając dokoła dłońmi. Ani się spostrzegł, jak

dotarł w pobliże wozu. Ktoś tam jeszcze nie spał, bo Sandusky usłyszał rozmowę prowadzoną

półgłosem. Ale nie zwrócił na to uwagi, denerwując się coraz bardziej — przecież zszedł z

posterunku. Nagle usłyszał swoje nazwisko. Nie, to nie było złudzenie. Ktoś mówił:

— A Sandusky? Powrót oznaczałby dla niego śmierć.

Czy masz jakie wątpliwości?

— No... — odpowiedział inny głos — no... dałbym mu na drogę i sam wyprawił czym

prędzej...

— Śliczna nagroda za to, że stanął w twojej obronie! A Muddlinton? Czy i jego wyprawisz?

A inni Murzyni? Musiałbyś zwolnić ich wszystkich.

— Oczywiście.

— I przyjąć na ich miejsce obcych, narzuconych...

Ucichło. Sandusky rozpłaszczył się na ziemi. Za skarby świata nie chciał, aby go odkryto w

tym miejscu, ale odejść bez znalezienia zguby przecież nie mógł. Znowu dobiegło jego uszu:

— Nie będziesz panem swych czynów, staniesz się sługą tamtych okropnych ludzi... Nie,

nie, nie! Nie ma drogi powrotnej. Wiedz, że ja nie zawrócę!

To zostało powiedziane głośniej, po czym zapadła cisza, a po ciszy jakby odpowiedź,

niepewna, wahająca się:

— Jeśli sobie nie życzysz...

I prawie okrzyk:

— Nie życzę! Och, Paddy, gdybyś mnie wówczas usłuchał!

— Sądziłem...

— Związałeś się z tą bandą. Czy wiesz, dlaczego mój ojciec wyjechał do Meksyku? Bo

background image

przewidział, do jakich tu okropności dojdzie. Namawiałam cię...

— Miałem opuścić rodzinny kraj? — pytanie zabrzmiało jak wyrzut.

— Och, tak. Wolałeś wstąpić do bandy morderców.

— Nie wiedziałem. To miało być stowarzyszenie niosące pomoc wdowom po konfederatach.

— Mogłeś pomagać nie wiążąc się z nikim.

— Nie pamiętasz, jak to było? Zarzucano mi, że nie brałem udziału w wojnie...

— Twój ojciec na niej zginął. Cała ta wojna to jedno szaleństwo. Pragnąłeś się

zrehabilitować wstępując do kapturów, a tylko zhańbiłeś się. Gdybyś wówczas się poradził...

— Nie miałem wyboru.

— Teraz również nie masz, jeśli nie chcesz podzielić odpowiedzialności za te wszystkie

zbrodnie przez nich popełnione lub po prostu zostać zabitym przez któregoś z wysłanników

klanu. Ognisty krzyż... wiesz, co to oznacza. I ty myślisz o powrocie?

Znowu przerwa na kilka sekund, a po niej głos męski:

— Nie byłem uczestnikiem ich akcji. Nikogo nie zabiłem, ani białego, ani czarnego.

— Byłeś świadkiem gwałtów! Nie zaprzeczaj.

— Przysięgam...

— Kto podpalił zagrodę Richarda Brewera?

— Nie podpalałem.

— Ale patrzałeś, jak się paliła.

— Kazali mi się stawić. Wiesz, czym groziła odmowa?

— Zachowałeś się jak tchórz!

— Klaro! Błagam cię! Brewer zagarnął cudzą ziemię. To jankes.

— Milcz! Quien lo ha dicho? Kto tak mówił? Ku-Klux?

— Mów ciszej.

— Dobrze. A kto zastrzelił Toma SmithaY

— Przecież nie ja.

— Ale wiedziałeś, że to nastąpi. Zaplanowano mord.

Nie ostrzegłeś napadniętego. To tak, jakbyś był wspólnikiem. Czy mam dalej wyliczać?

— Nie zabiłem nikogo, chroniłem swoich Murzynów...

— Myślisz, że zgodziłabym się mieszkać pod jednym dachem z mordercą?

Cisza. Sandusky'emu wydało się już, że rozmowa została zakończona, ale usłyszał jeszcze

background image

glos męski:

— Już późno, pójdę się zdrzemnąć. Ruszamy o świcie.

Kobiecy głos zapytał po hiszpańsku:

— Adonde?

— Do Montany.

— Pamiętaj! W przeciwnym razie zabieram wszystkie wozy, połowę stada i ruszam do

Meksyku.

background image

Dziura trapera

— Możecie sobie wyobrazić, jak się poczułem wysłuchawszy tej rozmowy? — powiedział

pocztmistrz. — Długo jeszcze leżałem w trawie, mimo że Warren opuścił wóz, a głos jego

kroków dawno ucichł. Postanowiłem rankiem podziękować za służbę. Chyba nie potrzebuję

wyjaśniać, dlaczego.

Siknęliśmy głowami.

— Cieszy mnie to, panowie. Rozumujemy podobnie. Więc... podniosłem się i wówczas pod

stopą poczułem coś twardego. To był zgubiony rewolwer. Wróciłem na swój posterunek. Och, od

tego momentu nie byłem dobrym wartownikiem. W głowie mi się mąciło od usłyszanych wieści.

Wówczas przypomniałem sobie słowa Barda o tajemnicy, jaką odkrywa preria człowiekowi,

który widział świecące zwierzęta. Jakże szybko się to sprawdziło!

Gdy księżyc dobiegł zachodniej połaci nieba, zbudziłem Mervina, a sam udałem się na

spoczynek. Nie zasnąłem jednak. Myślałem i myślałem, aż przemyślałem wszystko. Doszedłem

do wniosku, że pozostać w Teksasie to szaleństwo. Rozstanie z Warrenem postanowiłem

odłożyć. Rankiem opowiedziałem o wszystkim Elżbiecie. Zgodziła się ze mną. Cóż dalej? Nie

ma sensu takim jak wy, panowie, opowiadać o dziejach przepędu. Są podobne do wielu innych, o

których na pewno słyszeliście niejeden raz.

Kiedy przybyliśmy do Montany, zacząłem się rozglądać za inną pracą. Sprawa niełatwa na

tym odludziu. Już sądziłem, że przyjdzie mi ruszyć w inne strony, kiedy nagle zwolniła się

posada pocztmistrza w Bell. Miałem przysłowiowy łut szczęścia, a może po prostu zabrakło

innych kandydatów. Przyjęto mnie. Ot, i wszystko.

— A jak zachował się Warren? — zapytał Karol. — Nie zaskoczyła go pańska decyzja?

— Owszem. Był bardzo zmartwiony, dziwił się. Nalegał, żebym został. Nie zdradziłem mu

prawdziwej przyczyny. Powiedziałem, że zawód kowboja mi nie odpowiada. Musiał ustąpić.

— A seńora Klara?

— O, ona jest znacznie mądrzejsza. Kto wie, może coś podejrzewała? Namawiała moją żonę

do zmiany decyzji, ale jakoś tak niezbyt przekonująco.

— Mervina chyba musiało dotknąć najbardziej. Przecież to on ściągnął pana do Warrena —

odezwałem się.

— Mervin? Wyglądał na obrażonego i wcale się nie pytał o powód mego odejścia.

background image

Przypuszczam, że dobrze wiedział o sprawkach Warrena, jest przecież jego zaufanym

człowiekiem. Zresztą... Może się mylę, ale ja kie to ma znaczenie?

— Wyświadczył nam pan ogromną przysługę — stwierdził Karol. — Nigdy tego nie

zapomnę, o reszcie porozmawiamy jutro. Już późno, a jeszcze musimy odtransportować Ushera.

Udaliśmy się do gościnnego pokoju. Zamknąłem starannie drzwi i okno. Siadłem na łóżku.

— Cóż ty na to, Karolu? — zapytałem.

— Miałeś rację, Janie. Dostrzegłeś ślady, których ja nie potrafiłem odkryć.

— Nie czas na żarty, Karolu! — oburzyłem się.

— Ani mi to w głowie. Twierdzę tylko, że twoja niechęć do podjęcia sprawy Warrena była

całkowicie uzasadniona. Po prostu... przeczułeś. Teraz zaszliśmy w ślepą uliczkę i cokolwiek

uczynimy, nie będzie dobre. Nigdy dotąd nie widziałem Karola tak zakłopotanego. Krążył po

pokoju od ściany do ściany, wreszcie zatrzymał się raptownie.

— Na dobrą sprawę — rzekł — Warrenowi należy się nauczka.

— Jak ją sobie wyobrażasz?

— Jako rezygnację.

— Chcesz opuścić Bell?

— Przecież to ty chciałeś.

— Ale nie teraz! — zaprzeczyłem gwałtownie. — Sytuacja uległa poważnej zmianie.

— Na gorsze.

— Na gorsze i... na lepsze równocześnie. Teraz już wiemy, czego się trzymać.

— Może ty, ja nie! Bo na przykład: zostawić Warrena jego losowi, to w końcu będzie musiał

zapłacić żądaną od niego sumę z obawy, by szantażyści nie rozgłosili jego niezbyt chlubnej

przeszłości. Prawnie nic mu już nie grozi, ale opinia! Z tym się liczy. Że Ku-Klux-Klan został

rozwiązany bodaj że piętnaście lat temu, to nie zmienia sprawy. Ludzie nie zapomnieli.

— Zapomnieli czy nie — odparłem — mało mnie to obchodzi. Natomiast bez względu na to,

co Warren jest wart, przyglądanie się bierne, gdy dwu wydrwigroszów napełnia sobie kieszenie,

nie zgadza się z moim poczuciem sprawiedliwości!

— Uderzyłeś w górne tony.

— Daj spokój! Lepiej powiedz: będziesz zadowolony z takiego rozwiązania sprawy, w

którym dwu szantażystów wy szantażu je pieniądze?

Zasępił się.

background image

— Oczywiście, nie! Dlatego powiedziałem, że zabrnęliśmy na ścieżkę, która nie prowadzi

donikąd. Tak źle i tak niedobrze.

— Z dwojga złego należy umieć wybrać zło mniejsze. A poza tym... czy jesteś pewien, że

tamci, gdy wygrają z Warrenem, nie zwrócą się z kolei do Sandusky'ego?

— Sandusky nie należał do trzech “K”, nie mogą go niczym straszyć.

— Mogą mu grozić zemstą za jego wrogi stosunek do Klanu w tamtych jeszcze czasach.

Mogą również żądać okupu.

— Jeśli w ogóle wiedzą, kim jest Sandusky i jaką odegrał rolę.

— Jeśli znają Warrena...

— Sandusky jest czysty — przerwał mi — bez szkody dla siebie zwróci się o pomoc do

szeryfa.

— Którego tu nie ma.

— Innymi słowy: uważasz, że sprawę Warrena powinniśmy doprowadzić do pomyślnego

końca.

— Uważam. Na historii życia Warrena ciążą tamte wypadki, ale na nas także ciążyć będzie

odpowiedzialność, jeśli się teraz wycofamy. Zresztą, trzeba się w końcu rozmówić z

Warrenem.

— Po co? Jeśli nawet Warren przyzna się do wszystkiego, cóż osiągniesz? Czy wynagrodzi

krzywdy wyrządzone innym przez swój udział w akcjach kapturowców?

— Słuszne by to było — mruknąłem.

— Mrzonka. Teraz żaden sąd nie skarze Warrena, a nawet i wówczas! Nie wiesz, Janie, że na

pół miliona członków Ku-Klux-Klanu władze aresztowały zaledwie kilkuset, reszcie uszło na

sucho.

— Do licha z tym całym Ku-Klux-Klanem! — krzyknąłem. — Ale przecież gdzieś w

okolicach Bell czy Canyon Creek włóczy się co najmniej dwu potencjalnych przestępców. Nie

wolno nam schodzić im z drogi.

— Chyba masz rację — odparł po długim namyśle.

Tego samego jeszcze dnia, późnym wieczorem, Karol i Sandusky odprowadzili Ralfa Ushera

na stację i wsadzili do pociągu. Odjechał. Spadł nam jeden kłopot z głowy.

Nocą męczyły mnie jakieś koszmary: dziwaczne postaci o zakapturzonych głowach, i płonące

prerie. Kiedy wreszcie zasnąłem, Karol zbudził mnie, bezlitośnie tarmosząc za ramię. Twierdził,

background image

że już pełny dzień, choć w rzeczywistości nie zgasły jeszcze poranne zorze. Wstałem niechętnie.

Na podwórzu ujrzałem pocztmistrza, jak krzątał się wraz z synem wokół naszych koni, czyszcząc

je i pojąc. Zrobiło nam się wstyd, więc rzuciliśmy się z pomocą. Zbyt późno.

Sandusky przywitał nas wesoło, ale w jego oczach widniał cień troski. Dostrzegłem, że

odetchnął z ulgą, gdy mu Karol oznajmił, że pozostajemy, aby — bez względu na dawne czyny

Warrena — wykryć szantażystów. Miałem więc rację twierdząc, że i pocztmistrz czuł się

zagrożony ich obecnością.

Ranek minął szybko i gdy słońce ukazało się półkolistym rąbkiem nad horyzontem, Bell

pozostało daleko, daleko za nami. Dodam: przed odjazdem Sandusky obiecał nam nic nie mówić

Warrenowi o naszej wizycie.

Do Canyon Creek nie jechaliśmy drogą najkrótszą. Z obawy, by nie spotkać Warrena. Bo

mogło się tak zdarzyć, a chcieliśmy uniknąć kłopotliwych pytań. Skierowaliśmy się więc ku

podgórskim wąwozom. Trochę dla uniknięcia nieprzewidzianego spotkania, ale również i celem

przeszukania nie zbadanej okolicy. Może tu właśnie kręcili się jeźdźcy na meksykańskich

siodłach i w meksykańskich strojach, o których opowiadał Ralf Usher?

Gdzież ukrywać się mogli ci nieznajomi? Pierwszy list z żądaniem okupu otrzymał Warren

jeszcze w zimie ubiegłego roku. Ale ten list — jak nam mówił Sandusky — dotarł do Bell

kolejową pocztą. To znaczy, że nadawcy jeszcze w tych stronach nie było. Mógł na przykład

zimować w Fort Benton albo którymś z innych miasteczek. Listy późniejsze, od marca bieżącego

roku, wrzucane były do skrzynki pocztowej w samym Bell. To znaczy, że nadawca — czy

nadawcy? — znajdował się gdzieś w okolicy.

— Gdyby ci ludzie w dziwnych strojach zjawili się w Bell — rozważałem głośno —

Sandusky musiałby o tym słyszeć. Któż więc wrzuca te listy?

— Może czynią to nocą? — zastanawiał się Karol. — Pamiętaj, że właśnie w Bell strzelano

nocą do Warrena. Trzymajmy się faktów, Janie. Szukajmy tropów, które te fakty wyjaśnią.

I szukaliśmy. Przez trzy dni. Natrafiliśmy na sporo śladów różnych zwierząt, ale nie

znaleźliśmy wśród nich odcisków kopyt. Czwartego dnia wróciliśmy do Canyon Creek, gdzie

Paddy Warren powitał nas zaskakującą wieścią:

— Otrzymałem list!

Tak mu było pilno podzielić się z nami tą informacją, że przekazał ją nam, nim zsiedliśmy z

koni. Co gorsza, uczynił to podniesionym głosem. Weszliśmy do domu bardzo szybko.

background image

— Jerry dziś rano był w Bell — oznajmił gospodarz — i odebrał list na poczcie.

— Może pan pokazać?

— Oczywiście.

Wyciągnął z kieszeni kopertę, a z koperty złożoną we czworo kartkę papieru. Spojrzałem

Karolowi przez ramię.

“Paddy! Zastanów się: co czynisz? To ostatnie ostrzeżenie. Jeśli w ciągu trzech dni nie

złożysz żądanej sumy tam, gdzie już wiesz, stracisz wszystko.” Podpisu nie było.

— Hm — mruknął mój przyjaciel. — Niby nic nowego. Ale tym razem autor się nie myli: to

naprawdę jego ostatnie ostrzeżenie. W samą porę.

— O czym pan myśli?

— O pańskiej wyprawie, panie Warren, do “dziury trapera”. Złoży pan tam żądaną sumę.

— Ależ...

Karol roześmiał się:

— Nie trzeba robić przerażonej miny. Włoży pan do woreczka... Nie! Zbyt prędko by się

spostrzegli. Zapakuje pan bardzo dokładnie w jakiś zaszyty worek coś, co będzie miało

odpowiednią wagę. Na przykład krążki żelaza czy sztabki. Po czym wetknie pan ten pakunek

tam, gdzie żądali. Moim zdaniem należy wyruszyć już jutro. Ale nie o świcie, tylko gdzieś koło

południa, tak aby jak najwięcej osób mogło pana widzieć. Złoży pan paczkę w “dziurze trapera” i

natychmiast wróci, na nic się nie oglądając. Reszta należy do nas dwu. A teraz proszę dokładnie

opisać drogę do “dziury”

Warren począł na odwrocie koperty rysować coś w rodzaju mapy. Ważnym szczegółem był

głaz narzutowy, przy którym należało skręcić, a także wyschłe koryto strumienia, samotna kępa

drzew, wreszcie las zamykający od północy dostęp do “dziury trapera”. Tych znaków przyrody

Warren wymienił oczywiście znacznie więcej. Nawet Karol nie mógł chyba wszystkich

zapamiętać!

Ruszyliśmy śladami hacjendera. Warren miał jechać wprost do “dziury”, złożyć swój skarb i

pozostać na miejscu około godziny, abyśmy obaj — Karol i ja — zdążyli przybyć w pobliże, jako

iż Canyon Creek opuściliśmy dopiero w pół godziny później.

Siad był równy i wyraźny. Karol prowadził bezbłędnie. Po trzech godzinach takiej jazdy,

wśród płaszczyzny porośniętej tu i ówdzie wysokimi krzewami, ujrzeliśmy czarną ścianę lasu.

Wtedy zjechaliśmy z linii tropu, która skręcała w prawo. My ruszyliśmy dalekim ; łukiem między

background image

pierwsze drzewa. Tam zeskoczyliśmy z siodeł i rozpoczęli wędrówkę lasem. To była najgorsza

część drogi. Kiedy mieszczuch wymawia słowo “las”, i on, i jego słuchacze wyobrażają sobie

rzędy drzew, większych i mniejszych, nieco krzaczków, a w dole kobierzec mchów i paproci,

którędy można przepędzić stado bydła, nie mówiąc już o koniu czy pieszym wędrowcu. Ale las

Montany w niczym nie przypominał takiego obrazu. To była puszcza. Dzika, pierwotna gęstwina

potężnych pni, poplątanych zarośli, zasłana opadłymi gałęźmi, gnijącymi liśćmi i grubą warstwą

igliwia. Na drodze leżą powalone olbrzymy leśne, niekiedy rozpadające się w czerwone próchno

pod naciskiem stopy, inne — twarde jak kamień — obrosłe mchem i niskimi Roślinami o pędach

ścielących się po ziemi, mocnych i długich jak tropikalne liany. Iść przez ten gąszcz jest bardzo

trudno, a prowadzić konia, uważając na jego i swoje nogi, to czynność wymagająca wielkiego

wysiłku fizycznego.

Już po kilkunastu minutach takiej wędrówki byłem mokry od potu. Na szczęście wkrótce

Karol stwierdził — pojęcia nie mam, na jakiej podstawie — że przebrnęliśmy akurat tyle, ile

potrzeba. Więc przywiązaliśmy konie do drzew, a sami wysunęli się na skraj lasu i legli wśród

młodej smreczyny, tak gęstej, że o krok nie dostrzegłoby nas najsprawniejsze oko westmana.

— Co widzisz, Janie?

Powiedziałem, co widzę, chociaż pytanie wydało mi się zbędne. Przed nami leżała

płaszczyzna porośnięta kępami wysokiej trawy na przemian z krzakami, które zasłaniały dalszy

widok. Ale Karol poczołgał się w bok, aż znalazł miejsce, z którego biegł równy prześwit, jakby

ścieżka ludzką ręką wytyczona. Ten prześwit oceniłem na oko na dziesięć jardów. Zamykał go

pas gęstej roślinności.

— Tam jest “dziura trapera” — stwierdził mój towarzysz.

— Skąd wiesz?

— Spójrz w prawo.

Spojrzałem: na prawo rosły, jeden przy drugim, trzy świerki, kępa drzew, o której wspominał

Warren jako o znaku orientacyjnym.

— Rzeczywiście — mruknąłem.

— A poza tym — szepnął Karol — widzę konia naszego gospodarza.

— Gdzie?

— Cal w lewo.

Miał rację. Nie było widać co prawda konia, tylko jego głowę. Zwierzę zasłaniały aż po szyję

background image

liściaste gałęzie zarośli. Jednak wspaniała uzda i kruczoczarna maść nie pozwalały wątpić, że to

wierzchowiec Warrena.

Po kilku sekundach z zarośli wychynął szerokoskrzydły kapelusz, później głowa, na koniec

szyja i barki człowieka. Z gąszczu wyszedł sam Paddy Warren. Zatrzymał się rozglądając dokoła.

Po co? Czy mu przyszedł do głowy jakiś nowy pomysł? Nie mieliśmy zaufania do tych

pomysłów, więc nawet jednym ruchem nie zdradziliśmy się, gdy wypatrywał śladów naszej

obecności, chodząc tu i tam, w końcu zrezygnował widać, wskoczył na siodło i odjechał.

— Idę — powiedział Karol, gdy jeździec zniknął nam z oczu.

— A ja?

— Ktoś musi pilnować koni. Nie ruszaj się, chyba że usłyszysz strzał albo mój głos. Uważaj!

Nie czekając na odpowiedź wysunął się z gąszczu. Na pół zgięty przesuwał się od jednej

kępy traw do drugiej, od jednego krzewu do drugiego tak zręcznie i szybko, że chwilami traciłem

go z pola widzenia. Wreszcie zniknął na dobre w zielonym paśmie, dokładnie w tym samym

miejscu, w którym ukazał się nam hacjender. Tam właśnie, za nieprzeniknioną kurtyną krzewów,

musiał leżeć mały wąwozik z jamą w skalnej ścianie, gdzie Warren złożył rzekome pieniądze.

Wytężyłem wzrok, nastawiłem uszu. Nie działo się nic: pusta przestrzeń traw i krzaków,

bezludna i cicha. Za to z tyłu, za mymi plecami czarna puszcza poczęła rozbrzmiewać głosami

ptaków. Zwróciłem uwagę na jeden szczególny dźwięk, przypominający nawoływanie

człowieka. Jakieś: ,,ho-ho-ho!”

Och, taki głos już słyszałem. Przed laty. Na północy, wśród prerii i lasów Kanady. Jaki ptak

go wydawał, jak wyglądał — nie wiedziałem. Teraz przypomniał mi dni mojej pierwszej

wyprawy odbytej z Karolem. Z perspektywy minionych 3at wszystko, co wówczas przeżyłem,

wydało mi się niewinną zabawą, a przecież niejeden raz stawałem oko w oko ze śmiertelnym

niebezpieczeństwem. Tak to czas zaciera ostrość nieprzyjemnych wrażeń, a w pamięci utrwala

tylko najmilsze przeżycia. Roześmiałem się bezgłośnie. Cóż to był wówczas ze mnie za

niedołęga! Prawdziwy greenhorn, którego Karol z takim mozołem musiał uczyć wszystkiego, co

jest nieodzowne dla bezpieczeństwa człowieka samotnie kroczącego przez bezludne lasy lub

przejeżdżającego prerie, gdzie spotkanie z człowiekiem było często groźniejsze od spotkania z

leśnym drapieżnikiem.

Słońce wędrowało ku górze i dogrzewało coraz mocniej. Pachniały trawy, pachniała żywica,

chłodne podmuchy z głębi boru niosły ostrą woń butwiejącego drewna. Czułem ogarniającą mnie

background image

senność.

Znów odezwał się głos tajemniczego ptaka: “ho-ho--ho!” Ile to czasu minęło, odkąd Karol

opuścił naszą kryjówkę? Nie wiedziałem. Na pewno mniej, niż mi się wydawało. Doświadczenie

nauczyło mnie, że nigdy bardziej nie dłużą się minuty niż wtedy, gdy znajdujemy się w stanie

przymusowej bezczynności. Nie cierpiałem takich sytuacji, chociaż najczęściej narzucał je

zwykły rozsądek. Jak teraz właśnie. Więc leżałem nadal w cieniu smreczka, spoglądając to w

prawo, to w lewo, to przed siebie i nasłuchując. Co za nuda!

Pomyślałem, że tak przyjdzie mi tkwić może do wieczora, a może nawet przez całą noc.

Człowiek, na którego czekaliśmy, miał nad nami przewagę: nie był związany żadnym terminem.

Co prawda i Karol, i ja liczyliśmy, że chęć zdobycia łupu, zwykła chciwość działać będą

dopingująco. Jeśli zainteresowany już dowiedział się o wyprawie Warrena. A jeżeli nie?

Stwierdziwszy istnienie tej niepokojącej możliwości, podniosłem się, by zajrzeć do koni.

Spokojnie obgryzały pędy młodych krzewów. Widać od strony boru nie zagrażało im ani mnie

żadne niebezpieczeństwo. Więc zdecydowałem się... poszukać Karola. Przyznaję, nie był to

najlepszy z pomysłów, ale miałem już zupełnie dosyć tej denerwującej bezczynności.

Przezorność kazała mi zabrać obie nasze strzelby. Obciążony dodatkową bronią, ruszyłem

śladami Karola i jestem pewien (bez nadmiernej zarozumiałości), że drogę, którą poprzednio

odbył mój towarzysz, pokonałem w sposób, jakiego nie powstydziłby się żaden westman. Karol

usłyszał mnie dopiero wtedy, gdy znalazłem się tuż obok i wyciągnąłem rękę, aby schwytać go

za but. Wtedy zachrzęścił jakiś patyk. I to wystarczyło. Przez sekundę ujrzałem wylot lufy

rewolweru, potem lufa znikła, a ja, przeczołgawszy się jeszcze krok, ległem tuż obok towarzysza.

— Co się stało? — szepnął.

— Nic. Wszystko w porządku.

Spiorunował mnie wzrokiem, na pewno wściekły, że nie może głośniej wyrazić swej

dezaprobaty. Nie zwracając uwagi na zabójcze spojrzenie, ostrożnie rozchyliłem gałązki.

Dostrzegłem wąziutki pas niskiej trawy. Dalej ziemia się urywała uskokiem wąwozu. Jak był

głęboki — początkowo nie mogłem się zorientować. Po przeciwległej stronie ujrzałem

chropowatą ścianę, pełną występów, niezbyt trudną do sforsowania. U jej stóp — fragment dna

wąwozu, pozbawiony roślinności, pełen dziur i kamieni. Obie ściany, ta, przy której leżałem, i

tamta przeciwległa, dzieliła — tak na oko — odległość paru zaledwie jardów. Jeśli więc mogłem,

nie wychylając się, dojrzeć dno wąwozu, nie był głęboki. Tworzył coś w rodzaju płytkiej niecki o

background image

półokrągłym kształcie. Ale gdzie ta “dziura trapera”?

Wreszcie zauważyłem, nieco na prawo, czarny, nie-foremny otwór w powierzchni ściany.

Czy jednak nie było tu więcej takich dziur? Zapytałem szeptem Karola. Znowu spojrzał na mnie

groźnie, przyłożył palec do ust i równocześnie przecząco pokręcił głową. A więc to była “dziura

trapera”. Ustaliłem, że znajduje się mniej więcej w połowie wysokości ściany. Z dna wąwozu

można było swobodnie do niej sięgnąć, a także ukryć się w głębi, tak była obszerna.

Przypomniałem sobie, że według legendy w tym właśnie miejscu zamordowano trapera, i...

zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie.

Naprzeciwko nas krawędź ściany wąwozu była gęsto zarośnięta. Tam również mógł kryć się

człowiek i obserwować nas, chociaż nic nie świadczyło o czyjejś obecności. Leżeliśmy więc

nadal, nieruchomi jak dwie kłody drzewne. Zerknąłem ku górze. Białe obłoczki wędrowały

wysoko, wysoko po niebie, słońce minęło już najwyższy punkt, ale było mi coraz goręcej i

coraz... głodniej. Ranny posiłek spożyliśmy przecież bardzo wcześnie. Żeby zapomnieć o

głodzie, zacząłem zastanawiać się, z której strony może pojawić się oczekiwany przez nas

przybysz. Chyba poszuka dogodniejszego zejścia niż przedzieranie się przez gąszcz i zsuwanie

po ścianie wąwozu. Może gdzieś z boku woda wymyła łagodny spadek? Stamtąd nadejdzie

nieznany wędrowiec w meksykańskim kapeluszu z wysoką główką i szerokim rondem, w

barwnej kamizeli i nabijanym złotymi kółkami pasie — tak go sobie wyobrażałem. Jednakże nikt

nie nadchodził, nic nie mąciło ciszy. Mijały sekundy długie jak minuty i minuty długie jak

godziny. Próba cierpliwości trwała. Ale cierpliwość ma swoje granice. W pewnej więc chwili

szepnąłem do Karola:

— Zejdę.

— Po co?

— Może ten ktoś już zabrał paczkę, gdy tylko Warren odszedł.

— Niemożliwe. Zbyt mało miał na to czasu.

— Zejdę i sprawdzę — nalegałem. — Tam na dole nikt mnie nie zauważy.

Milczał przez chwilę, rozważając moją propozycję.

— No, spróbuj. Strzelby zostaw.

Zsunąłem się natychmiast po ścianie. Pięć kroków i oto znalazłem się przed ciasną jamą, z

której wionął na mnie zimny prąd powietrza. Sięgnąłem w głąb otworu. Pod palcami wyczułem

tylko grudki skamieniałej gliny, nieco drobnych kamyczków i piasek. Gdzie się podziała paczka

background image

Warrena? Wsadziłem w otwór obie ręce. Skutek ten sam. Zajrzałem do jamy a potem — nie bez

trudu — wczołgałem się do wnętrza na czworakach. Paczki nie znalazłem! Pospiesznie

przebyłem drogę powrotną.

— Tam nic nie ma — wyszeptałem wprost w ucho Karola.

— Źle szukałeś.

— Sprawdź sam.

— Dobrze, ale uważaj... On może nadejść.

— Możesz mi ufać, Karolu — odparłem nieco urażony. — Nie spuszczę go z oka, a w razie

czego mam przecież broń pod ręką.

Powędrował w dół, powtórzył moje manipulacje. Widać tak samo bezskutecznie, bo wpełzł

do środka. Marudził dość długo. Zaniepokoiłem się. Zemdlał? Ukąsiła go żmija?

Już, już chciałem opuścić swój posterunek, gdy dobiegł mnie głos Karola. Gdzieś z góry.

Uniosłem głowę. Mój przyjaciel znajdował się tuż za zielonym żywopłotem na przeciwległej

krawędzi wąwozu. Patrzyłem i nie wierzyłem oczom. Skąd się tam znalazł? A on tymczasem

zsunął się na sam dół wąwozu i szybko wdrapał na zbocze, na którym tkwiłem niemal otępiały ze

zdumienia. Zauważyłem jednak, że ubranie miał straszliwie zakurzone i poplamione gliną.

— Miałeś rację, Janie — powiedział zdyszanym głosem. — W dziurze nie ma nic poza

kamykami. Warren mówił nam prawdę, gdy twierdził, że chociaż bez przerwy wpatrywał się w

ciemną jamę, paczka znikła. Tylko że Warren to nie westman, natomiast my obaj wyszliśmy na

durniów. Smutna (to prawda i lepiej nikomu jej nie zdradzać. Chodźmy do koni, każda minuta

jest cenna. Kiedy tamten ujrzy sztabki żelaza zamiast monet, Warrenowi może grozić prawdziwe

niebezpieczeństwo. Rozumiesz?

— Ale przecież...

— Tam jest drugi otwór — przerwał mi w połowie zdania. — Zacząłem coś podejrzewać,

gdy wgramoliłem się do środka. Ten wiatr, ten przeciąg wydał mi się dziwny. No i znalazłem

drugie wyjście, tam w górze, w samej kępie krzaków. Kiedy tak spokojnie czuwaliśmy w

krzakach, ktoś wpełzł do jamy i zabrał pakunek. Widziałem ślady, bardzo wyraźne. Na koń!

Sprawdziliśmy popręgi i wyprowadzili wierzchowce spomiędzy drzew. Nie było powodu

ukrywać się dłużej w lesie. Wyjechaliśmy na prerię i posuwając się wzdłuż linii wąwozu

dotarliśmy do miejsca, w którym zapadli-na łagodnym spadkiem łączyła się z okoliczną równiną.

Tu objechaliśmy wąwóz i dotarli do drugiego wyjścia z dziury. Było świetnie zamaskowane pod

background image

rozłożystym liściastym krzakiem. Od tego otworu biegł wyraźny ślad: połamane źdźbła trawy, a

w miejscach piaszczystych — odciski wysokich obcasów.

— Ciekaw jestem — zauważyłem z goryczą — czy ten ktoś widział nas i dlatego nie wszedł

do wąwozu, czy też po prostu uznał tego rodzaju drogę za łatwiejszą.

— Mógł podejrzewać obecność Warrena, a może naszą. Spryciarz z niego nie lada. Nie

docenialiśmy przeciwnika. Ale... te wyraźne odciski świadczyć mogą, że czuł się zupełnie

bezpieczny.

— Albo spieszył się tak bardzo, że nie miał czasu zatrzeć śladów.

— To się okaże. W konie!

Ruszyliśmy tęgim kłusem z rzadka zwalniając biegu, gdy pasma kamienistego gruntu

zmuszały do szukania śladu. Trop, raz wyraźniejszy, raz zanikający, wiódł nas prostą drogą ku

nieznanemu celowi. Pędziliśmy płaszczyzną otwartą ze wszystkich stron, a jednak nie

zauważyliśmy w dali żadnej sylwetki ludzkiej. Wyglądało na to, że uciekający dawno już opuścił

wąwóz.

W końcu na otwartej płaszczyźnie ukazała się kępa drzew. Objechaliśmy ją dalekim łukiem,

później zsiedli z koni i pieszo podeszli do malutkiego lasku. W cienistym gąszczu nie było

nikogo. Ale ślady wskazały na niedawną obecność i zwierzęcia, i człowieka. Wierzchowiec

musiał stać dość długo, ziemia nosiła liczne odciski kopyt nakładające się jedne na drugie. Dalej

przez\ prerię wiodły już tylko dwa tropy końskie. Z kształtu odciśniętych podków łatwo było

wywnioskować, że tylko jeden wierzchowiec biegł tą drogą: raz do lasku, drugi raz z lasku.

Wniosek z powyższego nasuwał się jeden: nieznajomy zachowywał ostrożność. Jadąc, do “dziury

trapera” zostawił konia w jedynym na tej otwartej płaszczyźnie miejscu, które nadawało się do

ukrycia. Stąd, z lasku wędrował do “dziury” pieszo, słusznie uważając, że w ten sposób łatwiej

będzie mu skryć się przed niedyskretnymi spojrzeniami przypadkowych obserwatorów. Czemu

jednak i w lasku nie zatarł śladów? Nadal się spieszył czy też po prostu zlekceważył możność

pościgu?

Ruszyliśmy dalej, tym razem już tylko końskim tropem. Powiódł nas prosto ku lesistym

wzgórzom majaczącym na horyzoncie. Jechaliśmy dość długo,, zanim drogę zastąpiły nam

pierwsze forpoczty lasu. Był to młody rzadki lasek, w którym trudno byłoby się schować.

Wzięliśmy konie za uzdy i zapuścili się w głąb. Po kilkunastu minutach wydostaliśmy się na

łączkę, pobrzeżem której płynął strumyk o brzegach porosłych sitowiem. Na wprost nas sitowie

background image

zostało stratowane, a na wilgotnym brzegu odbicia podków wiodły wprost w poprzek wody. Tu

stanęliśmy rozglądając się na wszystkie strony.

Polanka była niewielka, kolistego kształtu, otoczona drzewami. Przeciwległy jej kraniec

ograniczała ciemna ściana wysokopiennych drzew, które mogły stanowić doskonałe schronienie.

Człowiek przez nas ścigany mógł bez trudu zaszyć się w gęstwinie i bez trudu wycelować do

człowieka maszerującego przez polankę. Oto, dlaczego postanowiliśmy łączkę obejść skrajem.

Ale istniał jeszcze powód drugi tej decyzji. Oto trop zaraz za wodą rozdzielał się. Świeże odciski

kopyt, które nas tu przywiodły od “dziury trapera”, gwałtownie skręcały w lewo. Odciski, które

wiodły do “dziury trapera”, prowadziły poprzez polankę aż ku pierwszym drzewom lasu.

Z tego wynikało, że nieznany jeździec nie wrócił do tego samego miejsca, lecz udał się w

innym kierunku.

— Skręcamy? — zapytałem Karola. — Chyba nic nas nie obchodzą stare ślady?

— Nie takie znów stare. Tak samo jest interesujące, dokąd teraz się udał, jak i skąd przybył.

Sądzę, że powinniśmy się rozdzielić.

— Po co?

— Czuję w tym jakąś diabelską sprawkę. Dlaczego ślady, które wiodą “do dziury”,

wyglądają tak, jakby zostały odciśnięte znacznie później od śladów powrotnych?

— To niemożliwe!

— Właśnie! Dlatego chcę zbadać i jedne, i drugie. Musimy się rozdzielić, Janie. Pojedziesz

tropem pierwotnym, śladami, które wytyczają kierunek “do dziury”. Ja zajmę się tropem “od

dziury”.

Określiwszy w ten nieco dziwny sposób cele, ruszyliśmy skrajem lasku. Karol — ponieważ

tędy wiódł drugi trop, ja — ponieważ chciałem obejść polankę dokoła. Rozstaliśmy się dopiero

wówczas, gdy trop Karola skręcił jeszcze bardziej w lewo, a mój cel znalazł się po mojej prawej

ręce.

— Kiedy i gdzie się spotkamy? — zapytałem.

— Jeśli po dwu godzinach nie dotrzesz do miejsca, z którego wyruszył nasz nieznajomy, nie

zapuszczaj się dalej i natychmiast wracaj tą samą drogą, a później podążaj moimi śladami.

Zniknął za drzewami. Z kolei ja ruszyłem z miejsca, krok za krokiem, możliwie jak najciszej.

Niestety, moje usiłowania niweczył wierzchowiec, dla którego — oczywiście — było sprawą

obojętną, czy stąpnie kopytem na miękką podściółkę, czy na suchą gałąź, trzaskającą bardzo

background image

głośno. Dlatego po kilku nieudanych próbach uciszenia mego czworonoga zdecydowałem się

przywiązać zwierzę do najbliższego świerku. Wydobyłem sztucer z pokrowca i ruszyłem dalej:

szybciej i ciszej.

Na pół pochylony skradałem się od pnia do pnia, aż zatoczyłem wielkie półkole i dotarłem do

przeciwległej strony polanki. Tam na nowo odnalazłem ślady kopyt. Biegły między pierwszymi

drzewami i wyglądało na to, że powiodą mnie w daleką i ciemną głębię boru. Pomyliłem się

jednak. Bo oto, między pniami dostrzegłem budowlę skleconą z nie okorowanych bali. Domek

— nie domek, chatka — nie chatka, coś w rodzaju obronnego blokhauzu, jakie wznoszono

podczas pionierskich dni Dzikiego Zachodu. Okien nie zauważyłem, dostrzegłem natomiast

nieforemny prostokąt wejścia, za którym czaił się mrok. Stałem ukryty za potężnym pniem,

nasłuchując. Nic, cisza.

Dostrzegłem w kilku miejscach wydeptaną trawę, ale najświeższe tropy wiodły od blokhauzu,

nie do niego. Ujrzałem również czarny krąg wypalonej ogniskiem ziemi, a obok porzucone

wiadro, stłuczoną butelkę i kilka kości. Tu chyba musieli mieszkać obaj “Meksykanie”, jeśli Ralf

Usher wszystkiego nie zmyślił.

Cofnąłem się, później powoli i bezszelestnie obszedłem budynek w bezpiecznej dla siebie

odległości. Dopiero teraz zauważyłem, że posiadał on strzelnice wybite we wszystkich ścianach i

że wyglądał bardzo staro. Kto wie, może w nim mieszkał ów traper, który tragicznie zginął?

Podszedłem do wejściowego otworu, wsunąłem weń strzelbę na długość lufy, a następnie

przekroczyłem próg. Wówczas padł na mą głowę straszliwy cios. Musiałem upaść, ale już tego

nie czułem, nic już nie czułem.

background image

Blokhauz

Dojrzałem szarość — mrok, w który wdzierała się jasność dnia poprzez prostokąt wejścia.

Słyszałem szum, potężny szum, jak gdyby silny wiatr poruszał konarami drzew. Poczułem ostry

ból w tyle głowy i wówczas przypomniałem Sobie wszystko. Ale co tak szumiało, nie mogłem

pojąć.

Widziałem belki sufitu, ciemne, przydymione, pełne sęków. Mogłem je swobodnie

obserwować, bo leżałem na grzbiecie, na czymś bardzo twardym, pewno na glinianej polepie

podłogi. Znajdowałem się we wnętrzu blokhauzu. Tu powalił mnie ktoś potężnym uderzeniem w

głowę, przypuszczalnie kolbą strzelby. Ale gdzie był ten nieznany człowiek?

Nasłuchiwałem. Poza szumem nie dosłyszałem nic więcej. Może napastnik uciekł? Nie

odczuwałem jego obecności w tej małej przestrzeni traperskiej chatki. Może znajdował się na

zewnątrz budynku?

Należało skorzystać z tak sprzyjającej okoliczności. Postanowiłem wstać, możliwie szybko,

możliwie cicho. Spróbowałem podeprzeć się prawą ręką. Nic z tego. Nie mogłem ruszyć ani

ręką, ani całym ramieniem, nie czułem palców, mechanizm mięśni nie działał. Spróbowałem

podkurczyć prawą nogę — z podobnym rezultatem.

Mój mózg pracował bezbłędnie, ale ciało nie było posłuszne jego woli. Dopiero teraz

zauważyłem, że widzę tylko jednym okiem. Drugie przykryte zostało powieką, której odsłonić

nie potrafiłem. Zbadałem lewą rękę i lewą nogę. Działały! Poddawały się mojej woli. Paraliż

objął dokładnie połowę mego ciała, tę prawą. Straszliwy cios musiał naruszyć w moim mózgu

ośrodki ruchu. Na zawsze? Na jak długo?

Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć. Leżałem bezsilny, oddychając głęboko i starając się

wymyślić sposób ratunku.

Czy Karol wróci? Na pewno, ale kiedy? A jeśli napastnik, który mnie powalił, zaskoczy

mego przyjaciela? Czy to któryś z tych “Meksykanów”, czy przypadkowo spotkany rabuś?

Poczęło mi się mącić w głowie od nawału myśli i wątpliwości. Żeby coś czynić, zamiast

leżeć bezsilnie i wpadać w panikę oczekując śmierci lub ocalenia, począłem lewą ręką rozcierać

prawą. Niesporo mi szło, bo i bluza zawadzała, i boląca głowa nie dopuszczała do bardziej

energicznych ruchów. Spociłem się z wysiłku, który nie przyniósł żadnego rezultatu. Ogarnęło

mnie przerażenie tak potężne, że czułem, jak włosy jeżą mi się na obolałej czaszce. Ale po chwili

background image

rozsądek wrócił. Karol na pewno przyjdzie — uspokoiłem się. Nie da się przecież zaskoczyć!

Znowu spróbowałem poruszyć prawą ręką i prawą nogą. Wydało mi się, jak gdyby lekkie

drżenie, nieuchwytny dreszcz przebiegł od prawego barku aż po czubki palców dłoni, choć ramię

pozostało nieruchome.

Dokoła nadal wszystko szumiało. Teraz odgadłem, że szumi po prostu w moich uszach.

Jednakże ten szum nie był już tak intensywny jak poprzednio. To mnie pocieszyło, chociaż nadal

spoczywałem bezwładny niczym kawał drewna. Jak długo?

Kiedy później obliczałem — razem z Karolem — ten czas, doszliśmy do zgodnego wniosku,

że mój pobyt w traperskim domku trwał co najmniej trzy do czterech godzin! A jak długo

pozostawałem w omdleniu? Tego nie potrafiliśmy obliczyć.

Gdy tak leżałem, cały zamieniony w słuch, coś otarło się o ścianę blokhauzu, coś bardzo

ciężkiego. Wydało mi się nawet, że pod naporem jakiejś wielkiej masy zadrżały belki ściany.

Zaniepokoiłem się, a zaniepokojenie zmieniło się w rozpacz, gdy po minucie czy dwu dojrzałem

swoim zdrowym okiem przyczynę. Półmrok we wnętrzu chatki jeszcze bardziej przygasł. Zimny

pot oblał mnie od stóp do głowy, a po chwili zrobiło mi się przeraźliwie gorąco. Otwór

wejściowy prawie całkowicie zasłonięty został, raczej: zabarykadowany (to chyba lepsze

określenie) potężnym, kudłatym łbem i karkiem, z którego zwisały kosmyki futra. Niedźwiedź!

Jaki niedźwiedź? Maści nie mogłem rozróżnić, jednak dobrze wiedziałem, że czarne lub brązowe

nie należą do gatunków napastliwych. Tym, który nie ucieka przed człowiekiem, lecz atakuje go,

jest straszliwy morderca o potężnych pazurach i kłach, o nigdy nie nasyconej gardzieli —

niedźwiedź Gór Skalistych, grizzli!

To on właśnie usiłował wtargnąć do wnętrza. Przez wąskie przejście nie mógł przecisnąć

swych potężnych barków, ale gdyby któraś z belek się obsunęła?

Słyszałem sapanie zwierzęcia, jego chrapliwy oddech, cuchnący aż do mdłości. Dygotałem

na całym ciele, zrozpaczony i wściekły. Naprężyłem mięśnie, skupiłem całą wolę. A tymczasem

potężny łeb wiercił się w otworze wejścia. I nagle rozległ się strzał, gdzieś w pobliżu. Łeb cofnął

się. Po raz drugi i po raz trzeci odezwała się palna broń. W tym samym momencie zerwałem się z

podłogi, wróciło widzenie w prawym oku. Schyliłem się i podniosłem własny sztucer leżący tuż

obok. Ten ruch tak mnie wyczerpał, że o mało powtórnie nie znalazłem się na podłodze. Oparłem

się o ścianę, nogi trzęsły się pode mną, a broń chwiała w ręku. Wówczas w blasku padającym z

background image

wejścia ujrzałem sylwetkę człowieka.

— Karol! — krzyknąłem, lecz okrzyk wypadł słabo, nie głośniej od szeptu.

Skoczył do wnętrza i chwycił mnie za ramiona.

— Janie! Straciłem nadzieję, że ujrzę cię żywego.

— Niewiele brakowało — wymamrotałem wzruszony i jeszcze bardziej przez to wzruszenie

słaby. — Grizzli... — dodałem.

— Leży martwy jak kamień. Chodź, wyglądasz sam jak nieboszczyk.

Uśmiechnąłem się, na głośny śmiech nie starczyło sił. Karol wyprowadził mnie na dwór.

Siadłem na progu, oparłem się o futrynę wejścia i patrzyłem na świat, jakbym się przed chwilą

narodził.

Zielona polanka nadal była cicha, cichy bór wznosił się dokoła, a nad czarną linią

wierzchołków drzew wisiała czerwieniejąca tarcza słońca — zwiastun kończącego się dnia. Ale

polanka nie była już tak pusta jak przed kilku godzinami. Zaledwie kilka kroków ode mnie leżał

niczym potężny, bezkształtny głaz — szary niedźwiedź olbrzymich rozmiarów. Te jego rozmiary

ocaliły mi życie!

Na zielonym kobiercu traw ciemniały jeszcze dwie plamy: koń, a obok... człowiek.

Odetchnąłem głęboko i zapytałem już mocniejszym głosem:

— Co tu się stało?

— Co się stało? — powtórzył. — Myślałem, że tymi na to pytanie odpowiesz.

Streściłem w kilku słowach swoją przygodę.

— Czuję — dodałem — jakbym dźwigał na karku rozdętą banię zamiast głowy.

— Jesteś ranny? — zaniepokoił się. — Nie widzę krwi.

— Nie wiem — wyznałem — ale na pewno mam porządnego guza.

— Poczekaj, zdejmę ci kapelusz.

Rzeczywiście, dziwnym trafem nie spadł mi z głowy, gdy runąłem na ziemię. Ale gdy Karol

usiłował go zdjąć, omal nie krzyknąłem z bólu.

— Masz krew na karku — stwierdził mój przyjaciel — kapelusz przylepił się do włosów.

Poczekaj, przyniosę wody — chwycił za wiadro leżące przy starym ognisku.

— A oni? — zaniepokoiłem się.

— Jeden tu leży — wskazał palcem. — Później opowiem...

Przebiegł przez łączkę w kierunku strumienia. Wrócił nie tylko z pełnym wiadrem, ale i z

background image

moją podróżną apteczką.

— Gdzieś to znalazł?

— W jukach twego siodła. Twój koń okazał się prawdziwym filozofem, a może tylko wiatr

wiał w innym kierunku, bo chociaż zerwał się z uwięzi, nie odbiegł daleko. Dostrzegłem go już

wcześniej, gdy gnałem tu poprzez lasek przerażony widokiem zmasakrowanych zwłok ludzkich i

zwierzęcych. Myślałem nawet, że ty tak leżysz... Uff! Pokaż głowę.

Wyjąłem z pudełka czyste bandaże, a Karol usiłował zwilżyć mi kark, kiedy jednak kapelusz

nadal trzymał się jak przyklejony, chlusnął nań całym wiadrem. Pomogło, ale strugi wody

pociekły po plecach.

— Niewielka ranka — stwierdził — za to guz większy od dyni.

Obmył mi głowę i chciał zabandażować. Nie zgodziłem się. Wkrótce bandaż na pewno by się

zsunął.

— Czy ruszamy? — zapytałem.

— Nie przed świtem. Po pierwsze: ze względu na twoją głowę, po drugie: już zapada zmrok,

po trzecie: nic nam teraz nie może grozić. Rozpalę ognisko. Siedź! — rozkazał, gdy

spróbowałem się podnieść. — Co z ciebie za lekarz? Pacjenta z takim urazem na pewno

wpakowałbyś zaraz do łóżka.

— Na pewno — zgodziłem się — ale tu nie ma łóżka, a poza tym nie powinniśmy

przebywać zbyt długo w tym miejscu.

— Do jutra możemy. Rozpalę ogień.

— Co to znaczy: ten człowiek i koń?

— Cierpliwości!

Nie miałem siły nalegać. Przyglądałem się, jak płomień obejmował chrust przyniesiony przez

Karola, jak zabulgotała woda w garnku, jak piekło się mięso. Dostałem kawałek łapy

niedźwiedziej, kubek kawy i suchar. Byłem przeraźliwie głodny i chociaż czułem się pod psem, z

porcji wydzielonej mi przez Karola nie pozostała ani okruszyna.

Kiedy ognisko już tylko żarzyło się wiśniowymi węgielkami, Karol zabrał się do

najpaskudniejszej roboty. Chciałem mu pomóc, ale warknął na mnie (to chyba najlepsze

określenie), żebym siedział spokojnie i uważał na wszystko. Umieściłem sztucer między

kolanami i patrzyłem, jak mój towarzysz krząta się wokół zabitego konia i leżących obok zwłok

człowieka.

background image

Jednym z przymiotów dobrego westmana jest cierpliwość. Teraz musiałem zdać z niej

egzamin. Cóż, Karol uznał, że najpilniejszą sprawą jest usunięcie śladów tragedii, której ofiarą

padli człowiek i zwierzę.

Siedziałem i milczałem, stwierdzając równocześnie, że mija drżenie nóg i rąk, że w razie

potrzeby potrafiłbym skorzystać z palnej broni. Co prawda w głowie mi łupało i szumiało, ale

zimny wilgotny gałganek na ciemieniu przynosił wyraźną ulgę.

Tymczasem Karol mozolnie wzruszał ziemię mocnym drągiem. Trwało to bardzo długo, bo

w lesie zapadł mrok, a polankę okryła szarość, kiedy wreszcie człowiek został pochowany, a

zabity koń odciągnięty daleko poza granicę krzewów. Na koniec Karol przyprowadził w pobliże

blokhauzu oba nasze wierzchowce. Przyszedł do mnie zziajany i wręczył mi podkowę. Siadł

obok i dyszał.

— Co to za podkowa? — zapytałem.

— Ona wszystko wyjaśnia — odparł. — Wyobraź sobie, że trop, za którym ruszyłem,

kończył się poza granicą lasu, na prerii. Zupełnie niespodziewanie.

— Co to znaczy: niespodziewanie?

— Po prostu urwał się w miejscu wydeptanym końskimi kopytami. Od tego właśnie miejsca

biegł co prawda ślad podków, ale znacznie starszy. Gdzie więc zgubił się “mój” trop?

— Człowiek, którego ścigałeś, owinął koniowi kopyta suknem — stwierdziłem z

przekonaniem.

— I ja tak myślałem, ale przecież nawet szmaty pozostawiają jakiś ślad. A tego nie

odkryłem. Człowiek, którego ścigaliśmy od “dziury trapera”, po prostu zniknął.

— Coś musiałeś przeoczyć.

— Oczywiście, że przeoczyłem, ale nie tam. Przeoczyliśmy obaj!

— Obaj?! — krzyknąłem zdumiony.

— Tak. Na usprawiedliwienie powiem, że tylko jasnowidz odgadłby natychmiast

tajemnicę. Teraz już wiem, na czym polegała nasza omyłka, szkoda, że tak późno! Ano,

wszystkiego człowiek się uczy.

— Mów jaśniej.

— Posłuchaj: za tropem człowieka uciekającego przed nami z “dziury trapera” jechałeś

właśnie ty, Janie! Ten trop doprowadził cię aż tutaj!

— Nie rozumiem.

background image

— Proste. Ja jechałem śladami nieco starszymi i dotarłem do miejsca, z którego nasz

nieznajomy wyruszył “do dziury”, a wcale nie do miejsca, na które wracał.

— Chyba kpisz, Karolu? Albo obaj oślepliśmy!

— Ani jedno, ani drugie. Podkowa, którą tak troskliwie dzierżysz, jest najlepszym dowodem.

Po tej uwadze przyjrzałem się bacznie kawałkowi żelaza, ale nie zauważyłem nic ciekawego.

Karol roześmiał się cicho na widok mego rozczarowania.

— Podkowa niczym się nie różni od miliona podobnych i nie w tym rzecz, ale w sposobie, w

jakim została przymocowana do końskiego kopyta. Odwrotnie! Wszystkie cztery podkowy na

wszystkich czterech kopytach padłego konia zostały przybite... tyłem do przodu! Rozumiesz?

Jedziesz za tropem i myślisz, że posuwasz się we właściwym kierunku, że jesteś coraz bliżej

ściganego, tymczasem... oddalasz się. Prawidłowe odciski podków wskazują nieprawidłowy

kierunek. Rozumiesz?

— Co za pomysł! — zdumiałem się. — Ale przecież koń stąpając robi głębszy odcisk

przodem kopyta.

— Prawda. Jednak przy odwróceniu podkowy różnica musi być nieznaczna. Najlepszy

dowód, że obaj pomyliliśmy się. Ja udałem się do miejsca, z którego wyruszył ścigany, ty do

miejsca, do którego wracał. Niewiele brakowało, a taka pomyłka przyniosłaby tragiczne skutki.

— To prawda — westchnąłem — ale teraz wyjaśnij mi, skąd się tu wziął martwy koń i

martwy człowiek? Czy to twoje dzieło?

— Na szczęście nie. Ta robota nie przysporzyłaby mi chwały. To dzieło szarego

niedźwiedzia. Ach, gdybym zdążył tu wcześniej! To nie był roztropny jegomość. Widzisz, kiedy

straciłem ślady, a z nimi i nadzieję pochwycenia naszego człowieka z “dziury trapera”,

zawróciłem. Chciałem jak najprędzej być z tobą, Janie. W tym zniknięciu śladów czułem coś

niepokojącego, jakiś podstęp, którego nie potrafiłem odczytać. Gnałem na skrzydłach wiatru, jak

to się mówi, i do znajomego lasku dotarłem bez żadnych przeszkód. Na skraju zsiadłem z konia.

Zauważyłem, że poczyna się płoszyć. Przywiązałem go do chojaka. Ruszyłem na piechotę.

Po kilkunastu krokach dostrzegłem twojego wierzchowca. Przedzierał się przez krzaki wlokąc za

sobą uzdę. Pobiegłem na skraj polanki i tu... okropność! Ujrzałem olbrzymią kałużę krwi, wśród

niej rozciągniętego konia, a obok człowieka. Myślałem, że to ty, Janie! Ale skąd jeszcze jeden

koń? Dosłownie: skoczyłem między trawy. Spostrzegłem meksykański strój leżącego, kurtę

rozdartą na plecach i straszliwą ranę. Był martwy. Koń wyglądał jeszcze gorzej. Jakieś potężne

background image

zwierzę ucztowało sobie na nim i zapewne odeszło, zaspokoiwszy głód. Chyba grizzli, ale...

grizzli ma zwyczaj ukrywania resztek swej uczty w krzakach. Czemu tego nie zrobił? Ruszyłem

przed siebie i wówczas dostrzegłem ten blokhauz. W pierwszym momencie nawet nie blokhauz,

ale potężny zad potwora, który usiłował wcisnąć się w otwór drzwi. Wiatr dął w moją stronę, a

grizzli tkwił głową wewnątrz, dlatego mnie nie zwietrzył. Strzeliłem mierząc w tylną nogę tej

masy kudłów. Szybko skoczyłem za najbliższy pień. Grizzli wycofał się, odwrócił i natychmiast

mnie spostrzegł. Postąpił kilka kroków, wspiął się na tylne łapy. Wówczas oddałem jeszcze dwa

strzały, a później chwyciłem za nóż. Nie było potrzeby. Zwalił się jak podcięte drzewo.

— Uff — odetchnąłem. — Zjawiłeś się w samą porę. Myślę, że on w końcu przepchałby się

przez drzwi.

— Jednak spóźniłem się. Gdybym przybył nieco wcześniej, ten nieszczęśnik byłby żył.

Musiał stracić głowę. Sądzę, że kiedy powalił cię tutaj, grizzli znajdował się w pobliżu. Twój

pogromca musiał to spostrzec i... nie zajął się tobą do końca.

— Z tego wynika, że zawdzięczam życie niedźwiedziowi.

— Coś w tym rodzaju. A co nastąpiło później? “Meksykanin” pognał do swego konia, a

grizzli dopadł go, gdy wsiadał?

— Nie zauważyłem konia.

— Pewnie stał za błokhauzem, a “Meksykanin” wyprowadził go na polankę, gdy leżałeś

nieprzytomny. Grizzli zajął się koniem, a gdy zaspokoił pierwszy głód, począł krążyć dokoła i

znalazł się w pobliżu blokhauzu. Każdy inny niedźwiedź odszedłby spokojnie, ale taki

drapieżnik... nigdy. Podziękuj nieznanemu traperowi, że zbudował tak wąskie przejście. I to

chyba wszystko. A teraz spać! Już noc.

Istotnie, na dworze zapadła ciemność, nad polanką błyskały gwiazdy, bór tworzył

nieprzerwaną linię czerni.

— Ze spaniem nie będzie dobrze — zauważyłem. — Jedna padlina końska na łące, druga,

niedźwiedzia, tu obok. Chyba sobie nie wyobrażasz, że nie ściągną tu nocnych gości?

— Owszem, wyobrażam sobie. I dlatego nocujemy w chacie. Nie wierzę, aby się tu zjawił

drugi grizzli albo puma. Ona nie lubi padliny, a mniejszych drapieżników nie ma powodu się

lękać. Zresztą... można na nowo rozpalić ogień.

— Niedobry pomysł.

— Uważasz, że może tu ściągnąć drapieżnika dwunożnego?

background image

— Właśnie.

— Nie sądzę. Ten drugi “Meksykanin”, gdyby miał się zjawić, już by tu był. Kto by tam

wędrował po nocy? Ale... dobrze, zrezygnujemy z ognia.

Tak zadecydowawszy wszedł do chatki i począł sobie świecić znalezionym łuczywem.

Krzątał się długo, potem jeszcze pomaszerował w kierunku koni i przyprowadził je w pobliże.

— Kładź się, Janie — powiedział stając na progu.

Musiałem użyć zapałki, aby dojrzeć prymitywne legowisko: dwa koce rozłożone na warstwie

traw spoczywającej na deskach prymitywnej pryczy, pewnie tak starej, jak sam domek. Ostrożnie

rozciągnąłem się na tym improwizowanym łożu.

— Jak się czujesz?

— Ujdzie — odparłem zwięźle i zaraz dodałem: — Tylko bez kawałów, Karolu. Masz mnie

zbudzić, jak przyjdzie moja kolej.

— Oczywiście — odparł tonem tak naturalnym, że uwierzyłem i natychmiast zasnąłem.

Nie zbudził mnie. Kiedy otworzyłem oczy, szary świt wdzierał się przez otwór drzwi, a wraz

z nim wciskał się do wnętrza dokuczliwy, przedranny chłód. Nie powiem, że rączo zeskoczyłem

z legowiska. Zwlokłem się. Bolały mnie wszystkie mięśnie, a w głowie nadal coś niecoś

szumiało. Wyszedłem z chaty nadrabiając miną. Karol gotował kawę przy ognisku.

— Spałeś jak zabity — stwierdził.

— Obiecałeś mnie zbudzić.

— Obiecałem, ale... nie tej nocy. Jak twój guz?

— Jakby trochę zmalał — odparłem macając dłonią. — To już głupstwo. Obawiałem się

wstrząsu mózgu, jednak żadne objawy nie wystąpiły. Miałeś noc spokojną?

— Niezbyt. Odwiedzających było mnóstwo. Jak dziś stwierdziłem, z konia pozostał tylko

szkielet, a futro grizzli niewarte już złamanego centa. Przezornie odciąłem misiowi jedną łapę na

śniadanie.

Zostawiłem Karola przy kucharskich czynnościach, a sam powlokłem się nad strumień.

Zimna jak lód woda wygnała ze mnie resztki snu. Gdy wróciłem, pachniało dokoła kawą i

pieczonym mięsem. Natychmiast poczułem głód. I natychmiast zabrałem się do jego

zaspokojenia.

— Powiem ci nowinę — odezwał się Karol. — znalazłem paczkę Warrena, tę wetkniętą do

“dziury”.

background image

— W jukach?

— Nie, w blokhauzie. Pakunek został rozwinięty a część żelastwa rozsypana wszędzie po

trochu. Nasz “Meksykanin” zdążył sprawdzić zawartość, zanim tu przybyłeś.

— To już nie ma znaczenia — odparłem.

— Dla niego, ale nie dla nas. Pytanie: czy zdążył przekazać swemu wspólnikowi

wiadomość? To bardzo ważne. Otóż rankiem zbadałem tropy. Nie było tu nikogo poza twoim

napastnikiem, Janie.

— Gdzież więc podział się ten wspólnik?

— Ba, może rozstali się właśnie w miejscu, do którego dotarłem? Stamtąd prowadziły dalej

jakieś tropy, tyle że bardzo już zamazane. Nie zaszkodzi sprawdzić.

— To znaczy, że ruszamy — stwierdziłem uporawszy się z mięsem.

— To znaczy, że... zostajemy.

— A to coś nowego!

— Dziś rankiem wszystko dokładnie przemyślałem. Jak sądzisz: czy ci dwaj wyznaczyli

sobie miejsce spotkania?

— Na pewno.

— Ale gdzie?

Wzruszyłem ramionami:

— Albo tu, albo gdziekolwiek indziej. Nie jestem jasnowidzem.

— Myślę, że właśnie tutaj! Miejsce doskonałe, łatwe do odnalezienia i służące im, jestem

tego pewien, za kryjówkę już od tygodni, jeżeli nie miesięcy. Gdyby więc nawet mieli się

spotkać w innej stronie, a do spotkania przecież nie dojdzie, wspólnik zjawi się tu na pewno.

— Jeśli tu rzeczywiście mieszkali — wtrąciłem sceptycznie.

— Mam dowody. Znalazłem w blokhauzie woreczek mąki, trochę suszonego mięsa i

trochę soli.

— Ha, przyznaję ci rację. Ale dlaczego się rozdzielili przed tak ważną dla siebie akcją?

— Na odpowiedź musisz poczekać. Coś tam się w tym musi kryć, choć jeszcze nie

wiemy, co.

Tak więc postanowiliśmy tkwić w miejscu spodziewając się, że ryba sama wpłynie do sieci.

Kiedy to nastąpi? Może za godzinę, może za dzień, ale na pewno nie zaraz. Za wcześnie

jeszcze. Tak więc mieliśmy trochę czasu, by usunąć z polanki ślady, które mogłyby wzmóc

background image

czujność oczekiwanego gościa.

Resztki nieszczęsnego konia zaciągnęliśmy w gęstwinę, po czym trzeba było zatrzeć ślady

takiej przeprowadzki, co okazało się niesłychanie żmudną pracą. Wykonywaliśmy ją na zmianę.

Jeden mozolnie przeczesywał trawę, drugi czuwał na skraju lasku. Kiedy łączka wyglądała już

bardziej dziewiczo, pozostała sprawa grizzli. Wielkie cielsko, mimo że mocno naruszone zębami

nocnych wędrowców leśnych, nadal stanowiło tak ciężką górę mięsa i kości, że poruszenie jej

przekraczało siły nas obu. Próbowaliśmy użyć do tego celu naszych koni. Nie udało się.

Wierzchowce płoszyły się i nie sposób było ich podprowadzić bliżej. Zrezygnowaliśmy z

przedsięwzięcia licząc na to, iż widok martwego grizzli nie wystraszy oczekiwanego przybysza.

Konie odprowadziliśmy w głąb lasu, a sami siedliśmy na jego skraju, dobrze osłonięci od

strony polanki, uzbrojeni w strzelby i... cierpliwość. Dodam, że przedtem Karol ukrył w gęstych

krzewach całą uprząż zdjętą z padłego konia, że wyniósł Warrenowskie zawiniątko z chatki,

wyzbierawszy porozrzucane żelastwo, i wszystko ukrył pod zwalonym pniem leśnego olbrzyma.

Teraz już tylko należało czekać. Ze stanowiska, które obraliśmy wśród mchów i paproci,

wzrok obejmował całą polankę, a przy pomocy lornetki sięgał nawet w głąb lasku rosnącego po

przeciwnej stronie.

— Usher nie kłamał — szepnąłem rozciągnąwszy się na miękkim posłaniu. — To byli

rzeczywiście Meksykanie — stwierdziłem mając na myśli siodło o wysokim oparciu na plecy,

dziwacznych strzemionach i metalowych kółkach zdobiących uzdę. Tylko na południu kraju

używano tego rodzaju siodeł, nigdy na północy.

Karol mruknął coś tonem przytaknięcia i dodał:

— Meksykanie, nie Meksykanie, ale na pewno ludzie nie z tych stron.

Leżeliśmy nastawiając uszu na wszelkie odgłosy. Słońce pięło się coraz wyżej, czyniło się

coraz goręcej. Stary bór dyszał wilgocią i wonią butwiejącego drewna, polanka rozpachniała się

ziołami, ale mimo to wiatr przynosił od czasu do czasu mdlący odór padliny. Później pojawiły się

muchy, które kłębiły się czarną masą nad padłym niedźwiedziem.

Mijał czas sennie i nieprzyjemnie. Wreszcie poczęło się coś dziać. W samo południe, gdy

wiatr ustał i najmniejszy szmer nie dobiegał z głębi boru. Przyłożyłem lornetkę do oczu. W jej

szkłach lasek za łąką zarysował się ostro, każde drzewko oddzielnie. Właśnie wówczas dojrzałem

między pniami jasną plamę posuwającą się w naszym kierunku. Trąciłem Karola, który widać

zapadł w drzemkę. Przetarł oczy.

background image

— Idzie — zasygnalizowałem szeptem. — On albo nie on, ale ktoś posuwa się przez lasek. Z

koniem.

— Prawda.

Teraz uważaliśmy obaj. Człowiek i koń wolniutko szli ku polance. Wreszcie doszli.

Widziałem bardzo dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Nie, ten mężczyzna nosił odzież

w niczym nie przypominającą meksykańskiego stroju. Wyglądał na kowboja, farmera albo

trapera, który wybrał się na polowanie. Widziałem jego szerokoskrzydły kapelusz, kolorową

chustkę na szyi, czerwoną koszulę i spodnie nieokreślonej barwy. Uprząż konia niczym się nie

wyróżniała.

— To nie on — szepnąłem. — Licho go przyniosło...

— Zobaczymy.

Przybysz zatrzymał się na skraju polany, znowu przystanął. Dostrzegłem przyczynę. Jego koń

zaparł się nogami i nie chciał ruszyć z miejsca. Szarpanina trwała chyba z minutę, wreszcie

jeździec ustąpił. Cofnął się do lasku i przywiązał zwierzę do drzewka. Dziwne, że nie

zaniepokoiło go zachowanie się zwierzęcia. Po przywiązaniu wierzchowca znowu ruszył przez

polankę, aż wreszcie dostrzegł niedźwiedzie padło. Wtedy zatrzymał się i uczynił dla mnie rzecz

najdziwniejszą z dziwnych:- zawołał!

— Donde estas, Diego?

Odpowiedziała mu tylko cisza i tylko echo odbite od leśnej ściany.

Ruszył prosto na nas, a raczej na skrytą w lesie chatkę. Niedźwiedzia obszedł bokiem, z

głową opuszczoną, jakby szukał śladów. Jeśli nawet coś znalazł, niewiele mu to powiedziało.

Znowu zawołał, tym razem po angielsku:

— Gdzie jesteś, Diego?

Postał chwilę i rozpoczął dalszy spacer. Lornetka nie była mi już potrzebna. Widziałem

wędrowca jak na dłoni: średniego wzrostu, z opaloną twarzą, w niedbałej i brudnej odzieży. Na

szerokim pasie bioder dyndał rewolwer.

— To chyba jakiś znajomek naszego “Meksykanina” — szepnąłem Karolowi w ucho. —

Skaczemy?

Potrząsnął przecząco głową:

— Zostaw to mnie.

background image

Więcej nie mogłem pytać. Przybysz wkroczył już w obręb lasu. Jeszcze raz zawołał:

— Diego!

Stanął przed wejściem do chaty, zawahał się na sekundę i wkroczył do ciemnego wnętrza.

— Idziemy — mruknął Karol. — Uważaj na jego broń.

Wyskoczyliśmy z zarośli w chwili, gdy nieznajomy wyjrzał z wnętrza blokhauzu. Spostrzegł

nas i... zbaraniał. Tak chyba najlepiej da się określić wygląd jego twarzy. Sięgnął dłonią do pasa,

ale natychmiast ją opuścił i... uśmiechnął się.

— Seńores — powiedział — nie spodziewałem się spotkać tu panów.

— Kto ty jesteś? — ostro zapytał Karol.

— Panowie mnie nie poznają? Ale ja was poznałem natychmiast. Jesteście gośćmi seńor

Warrena, a ja... jego kowbojem.

Kłamał? Nie ulegało wątpliwości, że nas znał.

— Co tu robisz? — zagadnąłem.

— Szukam kolegi, który wybrał się w te strony na polowanie.

— I gdzież ten kolega?

— Nie wiem. Przestraszyłem się ujrzawszy niedźwiedzia, chyba to on go zabił i gdzieś

poszedł. Panowie

go nie spotkali?

— Pojedziesz z nami do Canyon Creek — rozkazał Karol.

Wydało mi się, że cień niepokoju przemknął po twarzy kowboja.

— Mam tu czekać — zaoponował, ale niezbyt śmiało. — To jakieś nieporozumienie, chętnie

wskażę wam, panowie, drogę, a nawet podprowadzę kawałek.

— Och, wcale się nam nie spieszy — chytrze wtrącił Karol. — Możemy poczekać.

Tym razem nie mogłem się mylić. Na spalonej twarzy kowboja ujrzałem wyraz tak

panicznego strachu, że omal nie parsknąłem śmiechem. Jasne, ten człowiek znacznie bardziej

lękał się dłuższego tu pobytu od natychmiastowego powrotu do Canyon Creek. Był więc chyba

naprawdę kowbojem Warrena. Ale dlaczego szukał jakiegoś Diego?

— To może bardzo długo potrwać — wyjaśnił pospiesznie. — On pewnie poszedł gdzieś

dalej. Nawet nie ściągnął skóry z grizzli — zdziwił się szczerze. — Do Canyon Creek spory stąd

kawałek i lepiej nie jechać nocą...

Zerknąłem na Karola, niech decyduje. A Karol — nieoczekiwanie dla mnie — kiwnął głową:

background image

— Jedziemy.

Gdy odwiązywaliśmy konie, szepnął:

— Uważaj na niego.

Ostrzeżenie okazało się całkowicie zbyteczne. Kowboj cały czas trzymał się naszego boku.

Dziwnym (a może wcale nie dziwnym) trafem droga wiodła dokładnie wzdłuż poprzednich

tropów Karolowego konia. Widziałem dokładnie jeszcze nie zatarte odciski kopyt aż do miejsca,

gdzie ziemia była bardziej zdeptana i skąd już dalej żaden ślad nie prowadził. Domyśliłem się, że

tu właśnie dotarł poprzednio mój przyjaciel i zgubił ściganego człowieka.

Obserwowałem kowboja i zastanawiałem się, kim mógł być szukany przez niego Diego.

Chyba właśnie tym nieszczęśnikiem rozszarpanym przez niedźwiedzia, “Meksykaninem”, z

którym tak nieoczekiwanie się spotkałem. Co ich łączyło? Czy ten kowboj był właśnie drugim

“Meksykaninem”, czy też... trzecim wspólnikiem? Jeśli tak, gdzie zniknął ten drugi?

Pytań mnóstwo — odpowiedzi żadnej. Zatailiśmy przed obcym śmierć Diego (chyba to on

zginął) licząc, że w ten sposób łatwiej dojdziemy prawdy. Czy postąpiliśmy słusznie —

przyszłość miała pokazać.

Nad wieczorem znaleźliśmy się w granicach hacjen-dy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności

spotkaliśmy szefa kowbojów, Roberta Mervina. Ukłonił się nam zamaszyście swym wielkim

kapeluszem, ale spoglądał niezbyt życzliwie. Musiał już dowiedzieć się, że jesteśmy gośćmi

Warrena, a nie przejeżdżającymi traperami. Zapamiętał sobie dobrze nasze twarze z

poprzedniego spotkania, a zapewne nie był tak pijany, aby zapomnieć o tym, co nam wówczas

mówił. Trudno było w takich warunkach oczekiwać radosnego powitania. Nie odezwał się

słówkiem ani do mnie, ani do Karola. Zwrócił się do kowboja, i to dość ostrym tonem:

— Gdzieś się włóczył, Kim? Pół dnia cię szukam!

— On nam bardzo pomógł — pospieszyłem z odpowiedzią — prawie że zbłądziliśmy...

Mervin spojrzał na mnie badawczo, skłonił się jeszcze raz, skinął na kowboja i natychmiast

obaj odjechali.

— Świetnie postąpiłeś, Janie — stwierdził Karol, gdy sylwetki jeźdźców zasłoniła mgiełka

kurzu. — Ten jakiś Kim nie będzie już nas się lękał i mam nadzieję, uczyni jakiś nierozważny

krok.

— Chyba że pocznie zastanawiać się, czemu najpierw okazaliśmy taką wrogość, a później

wybawili go z kłopotu?

background image

— Nie wygląda na zbyt rozgarniętego i jestem pewien, że uważa nas po prostu za ludzi

miękkiego serca. Popędźmy konie. Czeka nas rozmowa z Warrenem, na pewno bardzo

męcząca. Zastanawiam się, co mu powiedzieć?

Zaczęliśmy dyskutować nad tą sprawą, ale bardzo chaotycznie i pospiesznie, bo dom

hacjendera zbliżał się do nas za każdym końskim krokiem. Kiedy już widać było kępę drzew

kryjącą zabudowania, a nie doszliśmy do żadnego mądrego wniosku, powiedziałem:

— Trzeba poinformować Warrena o wszystkim, co nam się wydarzyło od chwili rozstania z

nim. Oczywiście ani słowa o Sanduskym i jego relacji.

Skinął głową, na słowa nie starczyło czasu, bo nagle spostrzegliśmy wyjeżdżającego zza

drzew czarnego konia, a na siodle Warrena. Bardzo się uradował naszym widokiem.

— Niepokoiłem się — wyznał na wstępie. — Chodźcie, panowie, przejażdżkę odłożę na

później.

Kiedy już stanęliśmy na ganku, zapytał półgłosem:

— Widzieliście go?

— Tak — odparł Karol — obejrzeliśmy nawet bardzo dokładnie, ale... porozmawiajmy na

ten temat w mniej przestronnym pomieszczeniu.

Zrozumiał, skrzywił się zabawnie, ale pozwolił nam umyć się, a nawet oczyścić ubrania.

Wreszcie zasiedliśmy w głębokich fotelach w gabinecie gospodarza i zapalili fajki.

— Więc? — zagadnął niecierpliwie hacjender.

— Kto to jest Kim? — zapytał Karol. — Oczywiście wiemy już, że to pański kowboj, ale co

to za człowiek?

— Kim? — powtórzył. — Pracował u mnie jeszcze w Teksasie. Jednak najlepiej zna go

Mervin, więc może...

— Nie — zaprzeczył energicznie mój przyjaciel — odłóżmy to na później. Nie pamięta pan,

kiedy Kim został przyjęty do pracy?

— Hm... jeśli mnie pamięć nie zawodzi., chyba w rok po zakończeniu wojny domowej.

— Nie miał pan z nim żadnych kłopotów?

— O co chodzi? — zaniepokoił się.

— No, na przykład o kradzieże.

— Gdyby kradł, nie byłby u mnie ani jednego dnia dłużej. Zresztą, jak już wspomniałem,

Mervin...

background image

— Z Mervinem porozmawiamy później, jeśli pan uzna za wskazane, a teraz proszę

posłuchać...

I opowiedział, bardzo dokładnie, o naszej ostatniej przygodzie.

— Kima musimy zatrzymać — oburzył się Warren — a to gałgan!

— Jak pan to sobie wyobraża? — zmitygował go Karol.

— Zamkniemy go w jakiejś komórce, żeby nie uciekł, i sprowadzimy szeryfa.

— A o co pan oskarży Kima?

— O udział w szajce, która chciała mnie obrabować.

— A dowody?

— No... przecież sami panowie widzieliście człowieka przy “dziurze trapera”.

— Przecież to nie był Kim! Uciekający zginął i niczego już nie zezna. I pan chce, żeby

szeryf aresztował Kima?

— Ależ...

— Jeśli uwięzimy Kima, co moim zdaniem jest bezprawiem, nigdy nie znajdziemy drugiego

ze wspólników. Tylko Kim może nas do niego doprowadzić.

— Cóż wobec tego począć?

— Niech pan zleci Mervinowi dyskretną obserwację Kima, ale niech mu nie przeszkadza

oddalać się.

Podejrzewam, że ten kowboj odgrywa rolę łącznika, który informuje pańskich wrogów o tym,

co się dzieje w Canyon Creek. Skoro nie odnalazł Diego, zacznie szukać tego drugiego, bo w

końcu nie wie, jak się udała wyprawa do “dziury”. I ten drugi również nie wie. Nie spotkał

Diego. Na tym polega nasza przewaga. Kto wie, czy wspólnik Diego nie zacznie podejrzewać, że

jego towarzysz po prostu uciekł z zagarniętymi pieniędzmi?

— A Kim?

— Kim zacznie sądzić podobnie.

— Może odgadnąć, jeśli dobrze przeszuka polankę, o której mi pan opowiadał.

— Nic nie znajdzie. Tam trzeba by posłać doświadczonego trapera, a i to nie wiem, czyby

wszystko odczytał prawidłowo. Doświadczony traper, nie kowboj!

— Przecież niedźwiedzia nie zakopaliście?

— Niedźwiedź o niczym nie świadczy, inne ślady zatarte, Diego zniknął. Jego wspólnik,

background image

jestem pewien, pomyśli po prostu o zdradzie, będzie musiał porozumieć się z Kimem, zanim

poweźmie jakąkolwiek decyzję. Na to właśnie liczę.

— Ale gdzie ten wspólnik się podział?

— Zbyt wiele pan wymaga naraz. Nie wiem, dokąd, i nie wiem, po co pojechał. Wiem

natomiast, że musi wrócić pod blokhauz. Właśnie tam, a nie gdzie indziej. I w tym nasza szansa.

background image

Spotkanie

Nie byłem tak pewien, jak Karol, że okolica blokhauzu stwarza największą możliwość

spotkania drugiego z “Meksykanów”. Ponieważ jednak nie potrafiłem przeciwstawić żadnej innej

koncepcji, w dzień po rozmowie z Warrenem znaleźliśmy się na nowo w pobliżu znanej nam

polanki.

Ryzyko z naszej strony było duże. Bo jeśli Kim zdążył już porozumieć się z pozostałym przy

życiu “Meksykaninem”, na pewno nie ukrył przed nim faktu spotkania się z gośćmi hacjendera.

A teraz obaj nasi przeciwnicy mogli już znajdować się w blokhauzie lub gdzieś w pobliżu. Nie

wierzyłem bowiem, aby Mervin potrafił upilnować kowboja. Biorąc to wszystko pod uwagę,

zastosowaliśmy specjalne środki ostrożności.

Nie ruszyliśmy najkrótszym szlakiem z Canyon Creek do opuszczonej chaty ani tym drugim,

łączącym chatę z “dziurą trapera”. Karol wybrał inną drogę, która tym się odznaczała, że nie była

żadną drogą, żadnym jako tako przetartym szlakiem, tylko całkowitym bezdrożem. Jeśli nie

zmyliliśmy kierunku, to tylko zasługa traperskiego zmysłu mego towarzysza. Raz jeszcze

stwierdziłem, że u osób spędzających większość życia na otwartych i bezludnych przestrzeniach

wyrabiają się cechy nie spotykane wśród ludzi miast: zdumiewająca orientacja w terenie i

zdolność przewidywania granicząca z jasnowidzeniem, wreszcie trafność łączenia skutków z

przyczynami i szybkość w podejmowaniu decyzji.

Po trzech dniach bardzo kiepskiej jazdy i jeszcze gorszej wędrówki pieszej poprzez

podgórskie upłazy tak najeżone odłamkami skał, że drżałem o całość nóg naszych

wierzchowców, weszliśmy w las i posuwali się korzystając z za wikłanych ścieżek przetartych

przez czworonożnych mieszkańców. Na blokhauz wyszliśmy z gęstwiny tak dokładnie, jak

gdyby wiodła nas najprostsza droga. I ten fakt o mało nie stał się przyczyną niepowodzenia. Na

szczęście, zanim dostrzegliśmy szare belki budynku, usłyszeliśmy ludzkie głosy. Zatrzymałem

się w połowie kroku. Tam, przed nami, dwie osoby rozmawiały tak swobodnie, jak gdyby

przebywały w czterech ścianach zamkniętego pokoju, tak głośno, jakby usiłowały przekrzyczeć

grzmot wodospadu Niagary.

Cofnęliśmy się spory kawałek, przywiązali konie do drzew i powrócili na skraj gąszczu

rozciągającego się wokół blokhauzu. Stąd już widać było polankę. Pasły się na niej dwa

wierzchowce, które zaraz zwietrzyły nas i cicho zarżały. Ten oczywisty dla każdego sygnał

background image

ostrzegawczy ludzie przebywający na polance wyraźnie zlekceważyli. Tak byli zajęci rozmową,

a raczej wzajemnym przekrzykiwaniem się. Tkwili na skraju lasu, odwróceni do nas plecami.

— Kłamiesz! — wrzeszczał głos gruby. — Zmówiliście się, żeby mnie wykołować!

— To po co tam wracał? — zapytywał głos cienki.

— Nie wiem. Gadaj, gdzie jest Diego!

Diego. To przecież człowiek, którego szukał Kim. Prawdopodobnie nieszczęsna ofiara

grizzli. Trąciłem Karola, kiwnął głową.

Staliśmy przytuleni do pni dwu rosnących obok siebie drzew, a kłótnia na polance

przybierała na sile.

Przysłuchiwałem się jej z rosnącym zainteresowaniem. Tymczasem nieznajomi zmienili

pozycję, stanęli do nas bokiem. Dostrzegłem zaczerwienione od gniewu twarze. Jedna była mi

całkowicie obca, druga należała do kowboja Kima. Sprawdziło się moje przypuszczenie: Mervin

nie upilnował podwładnego. A może jednak śledził go i tkwił gdzieś w okolicznych gąszczach?

Z odpowiedzią na takie pytanie należało poczekać. Tymczasem nieznajomy schwycił Kima

za koszulę.

— Powiesz mi wreszcie, gdzie jest Diego?!

— Puść, głupcze! Mówiłem, że nie wiem... Zastanów się, Fernando!

— Kłamiesz! Ja ci pokażę...

Co chciał pokazać, natychmiast ujrzeliśmy.

Jednak “Meksykaninowi” cios się nie udał, a może Kim był bardziej sprawny fizycznie, dość

że pięść atakującego zamiast wylądować na szczęce, trafiła w próżnię. Natychmiast nastąpiła

odpowiedź, bardziej celna. “Meksykanin” runął, ale przedtem zdołał chwycić napastnika za

ramię. Upadli obaj i rozpoczęła się kotłowanina bardzo sprzyjająca naszym zamiarom.

— Teraz — szepnął Karol.

Wyszliśmy zza drzew i po raz drugi znieruchomieli. Na polanę wypadli nowi aktorzy. Biegli

w podskokach ku walczącym.

Karol pociągnął mnie do tyłu.

— Kładź się — szepnął — poczekamy chwilkę...

Rozciągnęliśmy się wśród traw i krzewów. A tymczasem na polance działy się przedziwne

historie. Powiem w skrócie: i “Meksykanin”, i Kim zostali rozbrojeni mimo oporu i wrzasków.

Ucichli zresztą szybko, założono im kneble. Przyjrzałem się napastnikom. Cztery oblicza

background image

ogorzałe, od dawna nie oglądające brzytwy i jakieś brudne. Odzież ich była również niechlujna.

Kiedyż to ja widziałem podobnych?...

— Pamiętasz saloon w Bell? — szepnął Karol. — To ci sami.

Do licha! Karol się nie mylił. A jakże: banda Powisa! Tylko że bez kuternogi Ushera.

Co znaczył ten napad? Czyżby mieli jakieś porachunki z kowbojem i “Meksykaninem”? Czy

po prostu chcieli obrabować przypadkowo spotkanych podróżnych?

Chyba należało się wycofać z niebezpiecznego terenu, nasze konie mogły nas zdradzić lada

chwila. Szepnąłem o tym Karolowi. Nic nie odpowiedział, tylko położył palec na ustach.

Nie mogłem pojąć, na co czeka. Tymczasem czterech drabów (takie określenie najbardziej do

nich pasowało) przeniosło się bliżej środka polany.

— Obszukajcie ich!

Na pewno sam Powis wydał ten rozkaz. Pozostali trzej rzucili się ku leżącym i szybko

powrócili niosąc dwa odpięte pasy i jakieś drobiazgi, których nie potrafiłem z takiej odległości

rozróżnić.

— Nic więcej?

Zapewnili pospiesznie i bezładnie, że to wszystko.

— Przeszukajcie juki!

Zwrócili się ku koniom. Rewizja trwała teraz nieco dłużej. Rozpostarli na trawie pled i

wysypali nań całą zawartość końskich juków. Trzech uklękło i oglądało wyciągane ze stosu

przedmioty, a Powis sterczał nad nimi, uważnie obserwując każdy ruch ręki swych podwładnych.

Nie bardzo musiał im ufać!

Ujrzałem, jak wręczono Powisowi przedmiot przypominający kształtem staroświecką

sakiewkę na pieniądze. Wydobył coś z jej wnętrza, dokładnie obejrzał i wsadził do własnej

kieszeni.

— Szukajcie dalej — rozkazał.

— Nic więcej nie ma — odparł jeden z klęczących.

— Dosyć. Wyjmijcie knebel temu Meksykaninowi.

Zdziwiłem się, że Powis nazywał nieznajomego tak samo, jak my, ale przypomniałem sobie

opowiadanie Ushera. Musiało być prawdą, Powis rzeczywiście spotkał dwu dziwnie ubranych

wędrowców.

Zabrali koc strząsnąwszy z niego wszystkie rozłożone drobiazgi. Wyglądały teraz jak

background image

porozrzucane wśród traw śmiecie. W taki sposób nie postąpiłby żaden rozsądny człowiek, ale

tym widać rozsądku zabrakło.

“Meksykaninowi” wyjęto knebel z ust, a nawet zdjęto pęta z nóg. Pomogli mu wstać i

podprowadzili jeńca do swego szefa. Wydaje się, że dopiero teraz go poznał, bo wykrzyknął

radośnie:

— Powis! Co za spotkanie? Rozwiążcie nas.

Rozczarował się szybko, bo Powis rozkazał, a zabrzmiało to jak warknięcie psa:

— Dawaj pieniądze?

— Pieniądze? Jestem ubogi człowiek, czego ode mnie chcecie?

— Tego samego, czego ty żądałeś od Warrena. Gadaj, gdzie te pięć tysięcy!

Skąd Powis wiedział o historii z Warrenem? Z rozwiązaniem tej zagadki musiałem poczekać.

Teraz zamieniłem się w słuch.

— Możecie sprawdzić — denerwował się “Meksykanin”. — Nie mam żadnych pięciu

tysięcy i nie wiem, o czym mowa.

— Już sprawdziliśmy. Zwiążcie mu nogi, a dobrze!

Rozkaz został wykonany szybko i sprawnie, chociaż jeniec usiłował do tego nie dopuścić —

zamiar zupełnie głupi wobec takiej przewagi wrogów.

— A teraz dajcie tego drugiego! — zarządził Powis.

“Ten drugi”, czyli Kim, został postawiony przed oblicze szefa bez rzemieni i bez knebla.

— Kim! — wrzasnął “Meksykanin”.

— Zatkajcie go — rozkazał Powis — a ty mów — zwrócił się do kowboja.

— Co mam mówić?

— Skąd się tu wziąłeś?

— Pracuję u Warrena. Czego chcecie ode mnie?

— Dawno go znasz? — wskazał palcem na leżącego jeńca.

— Jeszcze z Teksasu.

— Kiedy byłeś w Teksasie?

— Przed kilku laty.

— A on po co tu przyjechał? Przecież nie pracuje u Warrena?

— On szuka pracy.

Powis wybuchnął śmiechem, bardzo nieprzyjemnym, a za jego przykładem zarechotało

background image

trzech pozostałych.

— Szuka pracy! — wykrzyknął. — I dlatego namawiał nas do wywołania stampede! Warren

dobrze zapłaci za taką wiadomość. Gdzie się podział ten drugi Meksykanin?

— Nie wiem.

— A może zapomniałeś? Hej, chłopcy, dajcie lasso!

To dobry środek na przywracanie pamięci.

Z naszego ukrycia widziałem, jak zarzucono nieszczęśnikowi pętlę na szyję i podprowadzono

pod najbliższe drzewo. Rzemień został przerzucony przez najniższy konar.

— Przysięgam, że nie wiem! — wrzasnął Kim.

— Podciągnijcie go trochę — zarządził Powis.

Na czym to “podciągnięcie” miało polegać, zaraz się dowiedziałem.. Pociągnięto za wolny

koniec lassa tak, aż pętla zacisnęła się na szyi ofiary, a moja dłoń na kolbie sztucera. Trąciłem

Karola. Znowu pokręcił głową. Na co jeszcze czekał? Kim był wprawdzie paskudnym typem, co

wcale jednak nie oznaczało, że wolno nam bezczynnie przyglądać się egzekucji. Pomyślałem

jednocześnie, że ani w Bell — poza rodziną Sanduskych — ani w Canyon Creek nie poznaliśmy

nikogo, kto zasługiwałby na naszą sympatię. Może Mervin, gdyby nie był nałogowym

pijakiem. Cóż to za kraj!

Tymczasem lasso opuszczono.

— No, Kim, jak tam? Będziesz mówił? Przecież ja wiem, że zmówiliście się, żeby oskubać

Warrena. Nic mnie to nie obchodzi, byle te pięć tysięcy przeszło do naszych kieszeni.

Kim dyszał jak ryta wyjęta z wody.

— Dobrze — odparł ochrypłym głosem. — Pieniądze zabrał Diego.

— To ten drugi?

— Tak.

— Gdzie on jest?

— Pewnie uciekł. Szukam go od kilku dni.

— Dlaczego biliście się?

— Fernando posądza mnie, że jestem w zmowie z Diego...

— Fernando... Może i ma rację. Ja to potrafię sprawdzić. Zabierzcie go i zwiążcie.

Wyszli całą piątką spod cienia drzew. Dwaj sprawnie wykonali rozkaz szefa, trzeci wraz z

Powisem przyglądali się robocie. Stali tak blisko naszej kryjówki, że słyszałem wyraźnie każde

background image

ich słowo.

— Co z nimi zrobimy?

— Trzeba będzie z kolei przydusić tego Fernando, ale jeżeli on nic nie wie...

— Chyba spóźniliśmy się, szefie, ten jakiś Diego mógł naprawdę uciec.

— Mógł, ale ja nikomu nie wierzę. Teraz trzeba przeszukać chatę. Weszli we dwóch do

ciemnego wnętrza blokhauzu. Musieli w nim bardzo energicznie szukać, bo narobili tyle rumoru,

że odważyłem się półszeptem zapytać Karola:

— Wycofujemy się? Lada chwila mogą nas odkryć.

— Dam ci znak, kiedy się dobrze ustawią. Nie można zmarnować takiej okazji.

— Nie rozumiem.

— Czekaj, a potem strzelaj, jeśli chwycą za broń.

Czekałem, ale to trwało bardzo długo. Na koniec wyszli z domku, głośno rozprawiając i

klnąc. Wówczas Powis zapędził swych podwładnych do gromadzenia chrustu. Przynieśli siodła i

jakieś posmolone garnczki, jeden pobiegł z wiadrem po wodę, a kiedy wrócił, poczęli piec na

patykach kawałki słoniny. Pociągnąłem nosem i o mało mnie nie skręciło z głodu.

— Ruszamy, Karolu — szepnąłem błagalnie. — Oni się już ustawili.

Rzeczywiście, usiedli wokół trzaskającego płomienia.

— Jeszcze chwilkę — mruknął.

Nadal nie wiedziałem, na co czekał. Okazało się jednak, że mój przyjaciel świetnie znał

zwyczaje tego typu ludzi. Zanim jeszcze słonina przestała skwierczeć, z rąk do rąk, dokoła i

jeszcze raz dokoła, poczęła obiegać pękata butelka na pewno nie wodą napełniona. A po tej

butelce pojawiła się następna! Aż i ona doczekała się marnego końca, ciśnięta precz na zieloną

murawę. Uczyniło się wesoło w tym ponurym gronie. Ktoś zaczął śpiewać, ktoś inny podchwycił

melodię, ale widać obaj nie mieli słuchu, bo zafałszowali w sposób niemożliwy. Kiedy reszta

przyłączyła się do chóru, powstał wrzask słyszalny chyba w promieniu mili.

— Teraz — powiedział Karol tak swobodnie, jakbyśmy się znajdowali na rojnej ulicy

Milwaukee.

Mógł sobie na to pozwolić. Pijany ryk zagłuszał wszystko.

— Staniesz, Janie, po prawej stronie, ja po lewej. Tylko nie zastrzel mnie przez pomyłkę.

background image

Musimy ich rozbroić.

Powiedziawszy to wyskoczył z krzaków, a ja tuż za nim. Zdaje się, że zauważyli nas dopiero

wówczas, gdy zatrzymaliśmy się za ich plecami, z obu stron kręgu siedzących. Bełkotliwy śpiew

urwał się raptownie.

— Ręce do góry! Wstać! — krzyknął Karol. — Nie ruszać się!

Po trzeźwemu prawdopodobnie próbowaliby oporu i nie obeszłoby się bez strzelaniny. Ku

mej radości oszołomienie alkoholem opóźniło refleks. Podnieśli ręce i dali się rozbroić.

Dokonałem tego pod czujnym okiem Karola. Była to jedyna niebezpieczna chwila w tej

imprezie: musiałem się przecież schylać, by odpinać pasy. Energiczny ryzykant wykorzystałby

taki moment i schwytał mnie za głowę, a Karol nie mógłby pomóc. Ale im ani to na myśl nie

przyszło. I tak oto wszystkie, wielkie jak armaty, colty przeszły przez moje ręce i wraz z bronią

odebraną Kimowi i “Meksykaninowi” utworzyły pokaźną kupkę błyszczącego wśród traw

żelastwa.

— Świetnie, Janie. A teraz bądź łaskaw uwolnić Kima. Wy, dżentelmeni, stójcie spokojnie, a

włos wam z głowy nie spadnie. I nie rozmawiajcie. Tak będzie lepiej dla was wszystkich.

Zawahałem się. Uwolnić Kima wydało mi się rzeczą mało bezpieczną, ale mój towarzysz

powtórzył polecenie. Kowboj nie wyglądał dobrze. Był blady jak świeżo otynkowana ściana, a

mój widok chyba nie poprawił mu samopoczucia. Dopiero uwolniony od knebla i pęt jakby nieco

poweselał. Nawet zdobył się na wyjąkanie kilku słów:

— Dziękuję panu — powiedział dźwigając się z ziemi. — Oni chybaby mnie zamordowali.

— Teraz ci to nie grozi — odparłem — ale nie próbuj uciekać.

— Nie, nie, panie.

— Kim! — zawołał Karol. — Pozbieraj lassa i zwiąż tych jegomościów.

Ciągle jeszcze stałem po drugiej stronie dziwacznego kręgu milczących postaci, naprzeciwko

Karola, gdy kowboj zdejmował lassa wiszące u łęków siodeł, a następnie przystąpił do

wykonania drugiej części polecenia.

— Czy mogę coś powiedzieć?

To Powis po raz pierwszy przerwał milczenie. Zabawnie zabrzmiał jego płaczliwy głos,

zupełnie nie pasował do postaci, a przede wszystkim do wyrazu twarzy tego zabijaki i rabusia.

— Mów — zgodził się Karol.

— Dlaczego napadliście na nas?

background image

— Rozsądne pytanie — stwierdził mój przyjaciel. — Zaraz na nie odpowiem, ale najpierw

wytłumacz mi, czemu zaatakowaliście tego kowboja i jego towarzysza?

— Oni obrabowali pewnego hacjendera — oświadczył Powis już mniej pokornym tonem. —

Chciałem ich schwytać i dostarczyć do hacjendy, razem z pieniędzmi.

— Ach tak? — zdziwił się Karol. — Gdzie są te zrabowane pieniądze?

— Oni mieli trzeciego wspólnika. Pewnie uciekł. To wszystko, a teraz... każ nas rozwiązać, a

tego kowboja pilnuj, bo ci skoczy w krzaki i więcej go nie znajdziesz.

— Dziękuję za radę, ale z niej nie skorzystam. Po wiedz mi, w jaki sposób wpadliście na trop

tych niebezpiecznych przestępców?

Dostrzegłem, jak Powis, mimo krępujących go rzemieni, poruszył się niespokojnie.

— To był przypadek — odpowiedział. — Któregoś dnia spotkaliśmy dwu jeźdźców, jeden z

nich to właśnie tam leży — kiwnął głową w stronę “Meksykanina”. — Namawiali nas, żeby

spowodować stampede bydła u pewnego bacjendera.

— Mówili, o kogo chodzi?

— A jakże. O Paddy Warrena, on ma posiadłość, która się nazywa Canyon Creek.

— No i co dalej?

— Proponowali nam zapłatę, ale ja odmówiłem. Pomyślałem, że coś w tym się kryje

podejrzanego. Poczęliśmy ich śledzić i odkryliśmy, że mieszkają w tej starej budzie i ciągle kręcą

się wokół Canyon Creek, a niekiedy odwiedzają “dziurę trapera”. Pewnie nie

wiecie...

— Wiemy — przerwał mu Karol. — Mów dalej.

— Jeździliśmy za nimi krok w krok, a oni byli tak głupi, że nic nie zauważyli. Podsłuchałem

ich rozmowę tu, na tej polance. Mówili, że Warren ma dla nich zostawić pieniądze w “dziurze

trapera”. Odtąd krążyliśmy wokół “dziury”, ale w ostatniej chwili diabeł nam wszystko

pomieszał, bośmy ruszyli niewłaściwym tropem. I tak to wszystko źle się skończyło, ale teraz

zaskoczyliśmy tych dwu, szkoda, że trzeci uciekł...

Słuchałem tej opowieści, w której prawda tak z kłamstwem została poplątana, że niejeden

uwierzyłby Po-wisowi. Pomyślałem, że zapewne ślady odwróconych podków wyprowadziły w

pole i Powisa, i jego ludzi. Jednak najdziwniejszą sprawą było to, że my sami podczas wędrówek

background image

wokół Canyon i podróży do Bell nie trafiliśmy na trop bandy. Może szukając śladów dwu koni,

nie zwracaliśmy po prostu uwagi na inne.

— Co to za pieniądze zabrałeś z siodła?

— Pieniądze z siodła?

Powis był szczerze zdumiony. Jak dotąd nie przyszło mu widać do głowy, że

obserwowaliśmy bardzo dokładnie przebieg napadu na Kima i “Meksykanina”.

— No tak, z siodła. Kim — zwrócił się Karol do kowboja — obszukaj go.

Polecenie zostało szybko wykonane. Woreczek znaleziony w jednej z przepastnych kieszeni

kurty Powisa. Był uszyty ze skóry jelonka, pięknie wyprawionej, zaciągany rzemykami.

Wewnątrz znajdował się zwitek dolarowych banknotów i kilkanaście srebrnych monet. Karol

schował wszystko z powrotem.

— Czyje to pieniądze, Powis?

— Moje.

— Jeśli twoje, to musisz wiedzieć, ile ich jest.

— Ile... no... nie bardzo pamiętam.

— Nie możesz pamiętać, boś nawet nie zdążył przeliczyć. Dlaczego zabrałeś tę sakiewkę?

Sądziłem, że Powis nadal będzie się upierał przy kłamstwie, ale pomyliłem się.

— To nie moje — przyznał ponuro. — Zabrałem temu w meksykańskim stroju, ale nie dla

siebie. Wziąłem na pokrycie skradzionych Warrenowi pieniędzy, żeby mu zwrócić. Teraz już

wiecie wszystko.

— Masz rację — zgodził się Karol. — Wiemy nawet znacznie więcej, niż sądzisz. Usher

wygadał się. Nie będę tego ukrywał.

Zauważyłem wyraźne zaniepokojenie wśród gromadki jeńców. Tylko jeden “Meksykanin”

leżał spokojnie, nadal z kneblem w ustach.

— Usher nie ma z nami nic wspólnego — gorąco zaprotestował Powis. — To koniokrad...

— A wy nie kradniecie koni?

— Nigdy.

— Przypuśćmy, że to prawda, chociaż ludzie inaczej powiadają. Twierdzisz, że Usher nie ma

z wami nic wspólnego. Zgadzam się, ale dawniej chętnie go widzieliście w swym gronie, aż do

czasu tej nieudanej wyprawy na urząd pocztowy! Każdemu z was należy się za to kilka dobrych

lat więzienia.

background image

— Usher kłamał, tamtej nocy... — tu przerwał raptownie, spostrzegłszy się, że o mało nie

zdradził prawdy.

— No, co robiliście tamtej nocy?

— Nie powiem. Nie jesteś sędzią i nie masz prawa nas badać!

— Jak uważasz. Chyba jednak wiesz, jak się karze za napad w tych stronach?

Rzekłszy to Karol odwrócił się plecami do jeńców.

— Kim i — zawołał. — Uporządkuj ten śmietnik. Możesz zabrać wszystkie swoje drobiazgi,

tylko szybko. Chodź, Janie.

Odeszliśmy kilka kroków w bok, tak aby nie tracić z pola widzenia ani jeńców, ani kowboja i

żeby nikt nas nie słyszał.

— Co zamierzasz dalej? — zapytałem pierwszy. —

Nie wyobrażam sobie naszej powrotnej drogi z taką chmarą ludzi, których trzeba pilnować.

— Ja również. Musimy ich puścić wolno.

— Doprawdy... — wyjąkałem — czy tylko po to przybyliśmy tutaj?

— Przecież sam przed chwilą...

— Nie zrozumiałeś mnie. Nie to miałem na myśli.

Po prostu sądziłem, że któryś z nas uda się do Canyon Creek lub Bell i sprowadzi pomoc.

— Hm... do kogo to proponujesz się zwrócić w Bell? Nie przerywaj! Sam odpowiem: do

Sandusky'ego i jego synów. To jedyni nasi znajomi i chyba jedyni godni zaufania. Może jeszcze

ten kowal Murzyn, ale wątpię, aby chciał się mieszać w tak ryzykowną sprawę, i to na żądanie

zupełnie mu obcych ludzi! A Sandusky? Przypuśćmy, że nam nie odmówi, ale wówczas... co

dalej? Powtórzy się ta sama historia co z Usherem. Kto zawiezie bandę do szeryfa? Czy jesteś

pewien, że Powis nie ma przyjaciół w Bell, którzy przy pierwszej okazji narobią kłopotu

Sandusky'emu? Gdy nas już tam nie będzie?

— Zwróćmy się do Warrena — zaproponowałem.

— Jeszcze gorzej! Przypuszczam, że Warren będzie chciał zastosować prawo Lyncha. Ani

mu do głowy przyjdzie transportować przestępców do Fort Benton. Zbyt wygodny z niego

człowiek, a odwagą jakoś nie grzeszy.

— Więc mają uniknąć wszelkiej kary?

— O, tego nie powiedziałem. Jakaś nauczka im się z pewnością należy. Tylko czy wezmą ją

sobie do serca? Raczej wątpię...

background image

— Okropność. Im głębiej brniemy w sprawę Warrena, tym częściej postępujemy wbrew

jakiejkolwiek zasadzie sprawiedliwości. Jak dotąd nigdy jeszcze...

— Nie kończ. Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nigdy dotąd nie natrafiliśmy na historię tak

zagmatwaną. Na dobrą sprawę nikt w niej nie ma racji. Nawet... my obaj.

— Poza Sanduskym — wtrąciłem.

— Poza Sanduskym — przyznał. — I jeszcze ci powiem, że gdybym żywił choć cień

podejrzenia, że któryś z tej bandy maczał palce we krwi, sam dostarczałbym go szeryfowi bez

względu na kłopoty, jakie wówczas mogłyby wyniknąć. Chyba mi wierzysz?

— Wierzę — odparłem, wcale nie przekonany o słuszności decyzji zwolnienia Powisa. — A

co z “Meksykaninem”?

— Zabieramy go do Canyon Creek, niech go Warren obejrzy.

— A Kim?

— Uważam, że najpierw musimy z nim porozmawiać.

— Na co liczysz?

— Na to, że wreszcie ktoś powie nam całą prawdę.

Jak dotąd, poza Sanduskym, wszyscy kłamią.

Przerwaliśmy rozmowę, bo oto właśnie Kim podszedł z naręczem pozbieranych wśród traw

fatałaszków.

— Czy to twoje? — zagadnął Karol.

— Tak.

— To zabieraj.

Ale kowboj nie ruszył się z miejsca.

— O co chodzi?

— Chciałem się dowiedzieć, co ze mną będzie?

— Dowiesz się później. Zajmij się z kolei rzeczami tego Fernando, tak żeby tu nic nie

zostało.

Odszedł ze zgnębioną miną, ale wcale go nie żałowałem, nie zasłużył ,-a lepsze traktowanie.

Teraz dokonaliśmy wspólnie przeglądu broni odebranej zarówno bandzie Powisa, jak

“Meksykaninowi” i Kimowi. Były to bardzo wysłużone strzelby i nie lepsze rewolwery, tylko

rusznica przybysza z Teksasu wyglądała zupełnie nieźle.

— Co zrobimy z tą rupieciarnią? — zagadnąłem.

background image

— Niebezpieczna to rupieciarnia i trzeba będzie się jej pozbyć. W drodze do Canyon Creek

zauważyłem pod lasem zarośnięty parów o bardzo stromych zboczach. Sądzę, że jeśli ciśniemy

tam te wszystkie śmiercionośne narzędzia, nie odnajdzie ich nikt do samego końca świata.

Jednakże rewolwer Kima wyłączymy z tej operacji.

— Chcesz mu zwrócić?

— I tak, i nie. Nie wiem. Wszystko zależy od tego, co nam Kim powie. Jak dotąd

przypuszczam, że więcej zawinił z głupoty niż ze złej woli.

— Nie wiem, na czym opierasz swe twierdzenie, ale jeśli Kimowi oddasz rewolwer,

obawiam się, że nie zajedziemy zbyt daleko, a jeśli nawet dojedziemy do Canyon Creek, to bez

Kima.

— Och, nie zwrócę teraz, dopiero po spotkaniu z Warrenem.

— Kiedy ruszamy?

Spojrzał w niebo.

— Wkrótce zacznie zmierzchać. Co wolisz, Janie: pilnować ich całą noc czy ruszać

natychmiast?

Nie rozumiałem pytania.

— Przecież Powisa chcesz wypuścić.

— Tak, ale nie przed naszym stąd odjazdem. Nawet rozbrojeni mogą być niebezpieczni. Jeśli

więc przenocujemy na polanie, Powis i jego ludzie muszą pozostać w pętach. I dobrze pilnowani.

— Wobec tego jedźmy.

Wezwał znowu Kima i kazał mu przysposobić dwa konie do drogi. Dwa nasze ja sam

wyprowadziłem z leśnego gąszczu. Dopięliśmy popręgi, rozcięli więzy “Meksykaninowi” i

wreszcie oswobodzili go z knebla. Powiem krótko: zaraz począł wrzeszczeć i przeklinać Powisa,

Kima, a na końcu — nas obu. Zamilkł wreszcie, gdy mu zagroziłem powtórnym

zakneblowaniem, i bez oporu dał się przykrępować do siodła swego własnego wierzchowca.

Zapytał tylko: — Dokąd mnie wieziecie?

— Do Warrena — odparłem.

Nic na to nie odrzekł.

Kiedy już znalazłem się na końskim grzbiecie, Karol obciążył mnie aż trzema strzelbami i

parą dodatkowych rewolwerów. Ważyły wcale niemało. Gdyby w tym momencie Kim albo

“Meksykanin” zapragnęli uciec, nie mógłbym ich gonić obarczony taką masą żelastwa! Ale

background image

kowboj nawet nie próbował się ruszyć, a “Meksykanin”, mając ręce skrępowane w przegubach,

co mocno utrudniało kierowanie koniem, nie podjął ryzyka ucieczki.

— Kim — zarządził przyjaciel — będziesz wskazywał drogę. Fernanda weźcie w środek, a

ty, Janie, zamykaj pochód. Gdybym nie dołączył do was za godzinę, rozbijcie obóz. No, naprzód!

— A my? — wrzasnął Powis. — Ludzie! Przecież nie zostawicie nas w więzach!

I zaraz ozwał się protestacyjny chór jego współtowarzyszy. Wcale mnie to nie zdziwiło.

Pozostać tu na noc z rzemieniami na rękach i nogach... Brr... Przypomniałem sobie szarego

niedźwiedzia.

— Co chcesz uczynić? — zapytałem półgłosem Karola.

— Poczekam z godzinkę po waszym odjeździe, a później rozetnę więzy Powisa.

— Możesz to zrobić natychmiast.

Pokręcił przecząco głową.

— Chcę ich mieć jak najdalej od siebie. Co najmniej o godzinę drogi. Tyle czasu potrzymam

ich tu. Ciszej tam! — krzyknął do więźniów. — Nikt was ze skóry nie obdziera. A tyj Janie —

zwrócił się do mnie zniżając głos — uważaj i miej broń w pogotowiu. Nie przypuszczam, aby

Kim próbował jakiejś sztuczki do spółki z “Meksykaninem”, zbyt się pokłócili, ale jednak...

— Broni mam aż za dużo — odparłem nieco zgryźliwie — i z tym właśnie cały kłopot.

— Gdy was dopędzę, szybko się jej pozbędziemy.

No, ruszajcie!

Opuściliśmy polankę w kolejności wskazanej przez Karola: Kim, “Meksykanin” i ja na

końcu. Obwieszony strzelbami przez oba ramiona, swoją trzymałem opartą o udo,

demonstracyjnie. Zwrócili uwagę na moją zbrojną gotowość, bo co chwila jeden lub drugi zerkali

za siebie.

— Kim — rozkazałem na samym początku drogi — nie śpiesz się za bardzo. Mógłbym

pomyśleć, że chcesz uciec.

— Dobrze, panie — odpowiedział pokornie.

Tak więc posuwaliśmy się umiarkowanym kłusem. Dla mnie i tak była to jazda zbyt szybka,

bo broń tłukła mnie po biodrach i po krzyżu. Należało jednak cierpliwie znieść te niewygody.

Jechaliśmy tak godzinę, a może nawet dłużej, gdy usłyszałem tętent. Przestrzeń była otwarta,

widoczność doskonała. Nikt mnie nie mógł zaskoczyć. Kazałem stanąć: Nie wiem, co w tej

chwili myślał Kim, ale na twarzy “Meksykanina” dostrzegłem cień uśmiechu. Czyżby

background image

przypuszczał, że ten odgłos kopyt zwiastuje mu wolność? Że to Diego przybywa, aby uwolnić go

z tarapatów?

Szybko się rozczarował.

Gdy Karol podjechał, spostrzegłem, że wierzchowiec lśni od potu.

— Gnałeś — zauważyłem. — Czy coś poszło nie tak?

Odsapnął.

— Wszystko w porządku, bałem się jednak, czy dasz sobie radę. Stąd mój pośpiech.

— Są łagodni jak baranki, a co z Powisem?

— Uspokoił się zaraz po waszym odjeździe, kiedy dowiedział się, że tym razem ujdzie mu

na sucho. Dopiero gdy rozciąłem mu więzy, upomniał się o swą flintę i rewolwer. Poradziłem

mu, aby udał się najkrótszą drogą do Bell, może tam znajdzie coś odpowiedniego. W

ostateczności niech sobie sporządzi łuk. Wtedy podniósł wrzask. Moje uszy miały tego zupełnie

dosyć. Wskoczyłem na siodło i oto jestem. Naprzód, Janie! Wieczór się zbliża, przed nocą

chciałbym się pozbyć naszego arsenału.

Ruszyliśmy dalej tym samym umiarkowanym kłusem. Karol zajął miejsce przy boku Kima,

ja nadal zamykałem kawalkadę.

Zatrzymaliśmy się dopiero wtedy, gdy tarcza słoneczna poczęła zapadać za dalekie, wyniosłe

pasmo czarnych gór. Dokoła ciągnęła się preria porosła rzadką trawą, wśród której nikt nie

potrafiłby skryć się niepostrzeżenie.

— Teraz — oświadczył Karol — pozbędziemy się zbytecznego uzbrojenia. A i miejsce na

nocleg wymarzone.

— A gdzież ten wąwóz? Mieliśmy rzucić broń do wąwozu. Nie widzę ani szparki w ziemi.

— Wkrótce zobaczysz, i to wielką szparę. Tymczasem musimy się zająć naszymi

towarzyszami.

“Meksykanin” został na parę minut uwolniony z pęt, ale tylko po to, aby mógł zejść z konia.

Po czym Kim na nasze polecenie skrępował go na nowo. Wydało mi się, że czyni to z nie

ukrywaną radością, co nie zjednało mu mojej sympatii. Ostatecznie był przecież wspólnikiem

jeńca.

— A teraz, Kim — odezwał się Karol — ponieważ musimy oddalić się na kilka minut w

bardzo pilnej sprawie, pozwolisz, że cię na ten krótki okres zwiążę. Sądzę, że nie zrobisz

głupstwa próbując ucieczki, ale nie jestem tego tak bardzo pewien. Odwróć się i wyciągnij ręce

background image

do tyłu. Doskonale. Wybierz sobie najwygodniejsze miejsce do spoczynku. Chcesz tutaj? Proszę

bardzo. Janie, podaj mi lasso.

Mój przyjaciel zręcznie skrępował nogi kowboja.

— To wszystko — stwierdził — a teraz zabieramy niepotrzebne żelastwo.

Obciążył mnie naręczem strzelb, a widząc moją skrzywioną minę, dodał:

— To niedaleko.

— Nie widzę żadnego wąwozu — powtórzyłem swą poprzednią uwagę.

— Chodź za mną, tylko nie przewróć się. Mógłbyś wpaść w wąwóz, którego nie dostrzegasz.

Ruszyłem za nim krok w krok, w kierunku kępy zarośli. Odległość istotnie była niewielka,

ale oświetlenie coraz gorsze — zmierzchało się — i dlatego dopiero po przejściu kilku jardów

dostrzegłem, że rzekoma kępa wydłuża się na prawo i na lewo niziutkim pasmem liściastych

roślin, tworząc coś w rodzaju naturalnego żywopłotu.

— To tam? — zagadnąłem.

— Prawie tak. Kilka stóp dalej.

Nie mylił się. Kiedy przekroczyłem zieloną przeszkodę, zatrzymałem się zdumiony.

Nieostrożny jeździec, gdyby zapędził się w tym kierunku, złudzony rzekomą równiną, poniósłby

śmierć w mgnieniu oka. O krok od żywopłotu ziemia urywała się raptownie. Ziała przepaść

wąskiego kanionu, którego jednak nie przeskoczyłby najsprawniejszy jeździec. Spojrzałem w

dół. Dno porastały krzewy, a nawet kilka wyniosłych drzew sterczało wśród skalnych ścian. Nie

dostrzegłem nigdzie strumienia. Więc chyba rozpadlina zawdzięczała swe powstanie nie wodzie,

lecz wstrząsom skorupy ziemskiej przed tysiącem lat.

— Teraz widzisz — stwierdził mój towarzysz.

— Jak to odkryłeś?

— Podczas pierwszego pościgu, kiedy rozstaliśmy się. Niewiele brakowało, a byłbym tu

kark skręcił. Wyrzucaj swój arsenał.

To powiedziawszy cisnął zdobyczne rewolwery i strzelby. Zatoczyły łuk i spadły ginąc w

zieleni kanionu. Poszedłem za jego przykładem. Sądzę, że rzucona przez nas broń leży w tym

samym miejscu po dziś dzień, zardzewiała i potrzaskana. Jeśli kiedykolwiek człowiek zawędruje

na dno rozpadliny i odkryje te szczątki, będzie przypuszczał, że w mrocznej głębi rozegrała się

jakaś tragedia ludzka. W rzeczywistości było to szczęśliwe zakończenie naszej przygody i

właśnie uniknięcie tragedii.

background image

Wróciliśmy na prerię, naciąwszy nożami tyle karłowatych krzewów, ile zdołaliśmy unieść.

Ognisko z nich rozniecone dawało więcej dymu niż ognia, ale potrafiliśmy upitrasić skromną

wieczerzę, nie zapominając o jeńcach, którym na krótki czas zdjęliśmy pęta z rąk. Księżyc

wzeszedł, było widno, a noc zapowiadała się ciepła. Spętaliśmy konie, sprawdzili więzy

“Meksykanina” i obeszli w dużym promieniu nasze obozowisko. Bardziej z przyzwyczajenia niż

z obawy przed bandą Powisa. Dokonawszy tego rozwinęliśmy koce, a siodła umieścili zamiast

poduszek. Nieco twarde, ale już zdołałem do nich przywyknąć. Układałem się właśnie do snu,

gdy Karol szepnął mi nad uchem:

— Spróbujemy pociągnąć Kima za język. Obawiam się, że jutro nie starczy nam czasu.

Przyznałem mu rację, chociaż czułem zmęczenie w kościach. Wydobyłem woreczek z

tytoniem, wygrzebałem z popiołu ostatni gasnący węgielek, zapaliłem fajkę. Pociągnąłem raz i

drugi.

— Będziesz go pytał?

— Oczywiście — odparł Karol, a zwracając się do kowboja: — Kim, chcę z tobą

porozmawiać.

Zagadnięty mruknął coś niewyraźnie.

— Jutro będziemy z powrotem w Canyon Creek. I cóż mam powiedzieć Warrenowi?

— Ja nie jestem winien — wyjąkał niepewnym głosem po chwili milczenia.

— A ja sądzę, że jesteś winien — odparł Karol. — Przede wszystkim dlatego, że ukrywasz

prawdę.

— Ja... ja... powiem wszystko, ale... może gdzieś — tu zerknął w stronę “Meksykanina” —

na osobności...

— Zgoda — odparł mój przyjaciel.

Nachylił się nad kowbojem i rozwiązał rzemienie.

— Chodź ze mną — rozkazał.

Nie wiedziałem, jak mam postąpić. Zostać przy “Meksykaninie” czy iść za Karolem? Bardzo

byłem ciekaw, co powie Kim, ale równocześnie nie chciałem stracić z oczu naszego drugiego

jeńca. Postanowiłem pogodzić sprzeczności przy pomocy... lassa. Podniosłem porzucony przez

Karola rzemień i dodatkowo skrępowałem nim jeńca, po czym, zabrawszy strzelbę, pobiegłem za

oddalającymi się. Nie uszli daleko. Siedli na małym kopczyku gęsto porośniętym trawą. Bardzo

mi to odpowiadało. Bowiem z tego miejsca widziałem doskonale nasze konie i resztki ogniska.

background image

“Meksykanin”, nawet gdyby zdołał rozerwać pęta, nie zdążyłby kroku zrobić nie zauważony.

Karol spojrzał na mnie z wyrzutem, ale nie odezwał się. Wymownym gestem wskazałem mu

nasze obozowisko widoczne jak na dłoni. Kiwnął głową.

Kiedy siadłem obok, kowboj kończył jakieś dłuższe zdanie:

— ...bo oni mi grozili, więc lepiej, żeby nie usłyszał wszystkiego.

— Bądź spokojny — odparł Karol — ten twój Fernando nigdy się od nas nie dowie.

Dlaczego się związałeś z takimi ludźmi? Dlaczego im pomagałeś? Czy źle ci było u Warrena?

— Dobrze. To oni mnie zmusili.

— Jacy: oni?

— Diego i Fernando.

— Wygodne tłumaczenie — wtrąciłem półgłosem.

— Ale to prawda — wyznał gwałtownie. — Ostrzegali mnie, że jeśli nie będę pomagać,

zdradzą Warrenowi, że wywołałem stampede!

Te słowa wyrzucił z siebie jednym tchem i raptownie zamilkł. Widać przerażony

mimowolnym wyznaniem.

— W ten sposób nie dojdziemy do żadnego mądrego końca — stwierdził spokojnie Karol. —

Co za stampede? W Canyon Creek?

— Nie, w Teksasie. Bardzo dawno temu. Warren przybył tu z Teksasu, a ja razem z nim.

— Dlaczego się tu przeniósł?

— On się bał... kukluxów. To była taka...

— Znamy, znamy... — przerwał mu Karol. — Więc to stampede spowodowałeś w Teksasie?

U Warrena?

— Tak — przyznał z ociąganiem.

— Chciałeś ukraść część stada?

— Nie — zaprotestował gwałtownie — nie jestem złodziejem!

To było zaskakujące oświadczenie. Nie uważał się za złodzieja, ale pomagał w kradzieży!

— Więc dlaczego to uczyniłeś?

— Kazano mi...

— Kto?

— Jaskinia...

Nieskładna to była rozmowa: urywane odpowiedzi udzielane niechętnie, z ociąganiem.

background image

Podziwiałem cierpliwość Karola.

— Mów wyraźniej. Co za jaskinia?

— To taka część składowa organizacji kukluxów. Oni dzielili się na grupy, a każda taka

grupa nazywała się jaskinią.

— Rozumiem. I ta jaskinia kazała ci wywołać stampede. A gdybyś odmówił?

— Według przepisów klanowych spotkałaby mnie kara, może nawet śmierć.

— To znaczy — wtrąciłem się — byłeś członkiem tej przestępczej organizacji?

— Wciągnięto mnie, a później już nie mogłem wy stąpić. Ale ja nie popełniłem żadnego

przestępstwa.

Przypomniałem sobie rozmowę podsłuchaną przez Sandusky'ego. Tamtej nocy, przed laty, w

odległym Teksasie. Paddy Warren również zaklinał się przed własną żoną, że nie popełnił

żadnego przestępstwa. Jakaż różnica między nim a Kimem? Byli warci jeden drugiego!

— Mów dalej, Kim — odezwał się Karol. — Już noc, a jutro musimy wstać przed świtem.

— Powiedziałem, że mnie zmusili...

— Już to słyszeliśmy.

— Szkoda czasu na taką rozmowę — zaprotestowałem — nie skończymy jej do rana.

— Nie, nie, panie! — przeraził się kowboj. — Ja nie umiem tak składnie gadać. Powiem

krótko: Diego i Fernando wiedzieli, że ja spowodowałem stampede, i grozili, że powiedzą

Warrenowi.

— Po tylu latach? — zdziwił się Karol. — A skąd oni się tu znaleźli?

— Oni tu przyjechali, bo mieli jakieś pretensje do Warrena. Ja ich przypadkowo spotkałem,

jak któregoś dnia wracałem z Bell do Canyon Creek. Natychmiast mnie poznali. Przestraszyłem

się. Kazali mi śledzić Warrena i donosić, gdzie się obraca, a przede wszystkim, czy jeździ do

“dziury trapera”.

— Po co?

— Bo Warren miał tam zostawić dla nich pieniądze.

Tylko tyle miałem robić.

— Kłamiesz — przerwał ostro Karol. — Uczyniłeś znacznie więcej. Ty im wskazałeś

schowek w “dziurze trapera”, bo przecież oni nie znali tych stron. Ty woziłeś ich listy do Bell i

wrzucałeś do skrzynki pocztowej. Oni bali się tam pokazać, zwróciliby uwagę na siebie. Ty ich

doprowadziłeś do Powisa. W jakim celu?

background image

— Chcieli, żebym znowu wywołał stampede, żeby nastraszyć Warrena, ale odmówiłem. Nie

chciałem się do tego mieszać. Dlatego przyszedł mi na myśl Powis.

— Jeden dobry uczynek przekreśliłeś innym. Wmieszałeś się do wszystkiego. Zaopatrywałeś

ich w żywność, bez niej nie mogliby długo przebywać w tych stronach.

Ale najgorszą rzecz uczyniłeś przy końcu: strzelałeś do Warrena pewnej nocy, w okolicach

kuźni tego Murzyna. Wiesz, kogo mam na myśli?

Drgnąłem. Karol mówił zupełnie pewnym tonem. Zestawił ze sobą fakty i wysnuł wnioski.

Mogły być fałszywe, mogły być prawdziwe. Jednak ich prawdę potwierdziło zachowanie się

Kima. Karol trafił w sedno.

— Skąd pan... — Kim ukrył twarz w dłoniach. Wydawał się zupełnie załamany. — Nie —

odparł po długiej przerwie — nie — powtórzył ochrypłym głosem. — Przysięgam, że nie

chciałem nawet go trafić. To było na postrach. Oni również nie chcieli zabić Warrena, tylko go

przerazić, żeby nie opierał się dłużej i zapłacił im pieniądze.

— Możesz sobie przysięgać. Nawet wierzę, że nie dybałeś na życie Warrena, ale przez to nie

jesteś w niczym lepszy od swoich wspólników.

— Bałem się zemsty kukluxów. Fernando i Diego byli kukluxami.

— Ku-Klux-Klan nie istnieje już od lat. Nie wiedziałeś o tym?

— Wiedziałem, ale jak się oni tu zjawili, straciłem rozum. Chciałem zostać uczciwym

człowiekiem. Myślałem, że co minęło, to już nie wróci.

— Należało o tym wszystkim powiedzieć Warrenowi.

— Wyrzuciłby mnie z pracy, jeśli nie... gorzej.

— A teraz czego się spodziewasz?

Nie odpowiedział.

Wzięliśmy go między siebie, odprowadzili do obozowiska i skrępowali. Po czym jeszcze z

dobrą godzinkę układaliśmy dalszy plan postępowania, a przede wszystkim sposób, w jaki mamy

przeprowadzić rozmowę z Warrenem. Miałem nadzieję, że już ostatnią.

Z kolei objąłem nocną wartę i czuwałem pół nocy, nie dowierzając ani ciszy panującej

dokoła, ani mocnym rzemieniom krępującym naszych jeńców. Wreszcie zluzował mnie Karol. W

samą porę. Powieki mi się zamykały i jeszcze chwila, a zapadłbym w drzemkę na przekór

najlepszym chęciom.

background image

Oby nigdy więcej

Nasz powrót do Canyon Creek nie wywołał oczekiwanego przeze mnie wrażenia. Najpewniej

dlatego, że granice hacjendy przekroczyliśmy w godzinach największego natężenia

przedwieczornych zajęć, gdy pędzono bydło i konie do wodopojów i przygotowywano posiłek

dla ludzi. Wkrótce okazało się, że istniał jeszcze jeden powód, dla którego nasz przyjazd nie

wzbudził sensacji. Był to zresztą pomyślny zbieg okoliczności — woleliśmy uniknąć

zbiegowiska ciekawskich kowbojów i natrętnych pytań, rodzących plotki.

Przed wjazdem do Canyon Creek oswobodziliśmy Kima z pęt, aby mniej na nas zwracano

uwagę, ale przecież obecność dziwacznie — jak na tutejszą modę — przyodzianego

“Meksykanina”, z więzami na rękach, wystarczyła, by stworzyć atrakcyjne widowisko.

Na szczęście, przez nikogo nie zauważeni dotarliśmy z pierwszym zmierzchem przed dom

Paddy Warrena. W oknach pobłyskiwały światełka, ale poza tym było cicho i spokojnie. Nikt nie

wyszedł, aby nas powitać. Trochę mnie to zdziwiło.

— Oślepli czy ogłuchli? — mruknąłem.

— Zostań tu, Janie. Pójdę poszukać Warrena.

Karol zeskoczył z siodła, przebiegł w paru skokach przestrzeń dzielącą go od wejściowych

drzwi i zniknął za nimi. Upływały minuty — nie wracał. Począłem się niepokoić. Obserwowałem

bacznie i “Meksykanina”, i Kima. Nie zdradzali żadnej chęci ucieczki. Jednak jak długo

mogliśmy tak sterczeć przez nikogo nie zauważeni? Obawiałem się, że zaraz zjawi się tu któryś z

kowbojów albo nawet cała ich grupa. Wierciłem się Niespokojnie na siodle, rozglądając się

dokoła, aż dostrzegłem dwu jeźdźców, jak wypadli zza drzew otaczających dom. Odetchnąłem z

ulgą. Był to Warren w towarzystwie Mervina. Przybywali w samą porę. I natychmiast mnie

zauważyli.

— Co za szczęście! — wykrzyknął hacjender. — Jesteście z powrotem! Witajcie! Co za

dzień, co za dzień!

— Stało się coś ważnego? — zapytałem zdumiony.

— Oczywiście. Bardzo ważne. Liczę na waszą pomoc.

Gdzie pański przyjaciel?

Dopiero teraz zauważyli nieobecność Karola. Musiał być bardzo zdenerwowany. Mówił

szybko, urywanymi zdaniami i robił wrażenie bezgranicznie przerażonego. Nie uważałem

background image

Warrena za człowieka wielkiej odwagi, lubił wyolbrzymiać niebezpieczeństwa, jednak

zaniepokoiłem się. Nim zdążyłem odpowiedzieć na jego pytanie, ujrzałem, jak Karol wybiega z

wnętrza budynku. Zwolnił kroku dopiero tuż przy nas.

— Co tu się dzieje? — zwrócił się bez słowa powitania wprost do gospodarza. — Napad

czerwonoskórych. Przecież tu jest spokojnie jak na bezludnej pustyni!

Wytrzeszczyłem oczy. O czym Karol mówi?

— To prawie napad — pospieszył Warren z odpowiedzią.

— Jaki napad? — wykrzyknąłem.

— Przepraszam, doktorze. Streszczę w paru słowach.

— Czy nie mógłby pan chwilkę poczekać? — wtrącił się Karol. — W tym, co mi przed

chwilą zakomunikował pański służący, więcej jest strachu niż prawdy.

— Zaczekać? Dlaczego?

Karol wskazał na naszych towarzyszy.

— Ach, Kim! Czemu on tu sterczy?

— Właśnie w tej sprawie pragniemy z panem porozmawiać — odparł Karol. — A tymczasem

proszę obu tych ludzi zamknąć w dobrze strzeżonym pomieszczeniu.

— Co? Co się stało? Dlaczego? Co to za obcy?

Warren wpadł w panikę. Wyglądało na to, że dopiero teraz zauważył “Meksykanina”.

— Nie będziemy tu sterczeć w nieskończoność — powiedział stanowczym tonem mój

przyjaciel. — Niechże się pan opamięta wreszcie. Na wszystkie pytania odpowiem, ale nie tu i

nie wcześniej, nim się pan nie zastosuje do mojej rady.

Poskutkowało. Warren chyba oprzytomniał.

— Mervin — zwrócił się do szefa kowbojów — słyszałeś? Zamkniesz obu na noc i każesz

pilnować. Chodźcie, panowie — a do Mervina: — Poczekaj chwilę, przyślę dwu ludzi do

pomocy. Chodźmy. Nie bardzo rozumiem, co to wszystko ma znaczyć, ale wierzę wam.

Machnął desperacko ręką. Wkroczyliśmy do wnętrza domu. Warren natychmiast gdzieś

pogonił, później się ukazał w towarzystwie dwu Murzynów. Następnie znowu odszedł, jak gdyby

zapomniał o naszej obecności.

Ruszyliśmy samotnie do gościnnego pokoju. Zatrzasnąłem drzwi i zauważyłem:

— Nasz gospodarz wygląda, jakby rozum stracił. Co to za napad, Karolu?

— Wiem niewiele więcej od ciebie. Służący powiedział mi, że Indianie pokazali się w

background image

okolicy. To pewnie tak przeraziło Warrena.

Nalał wody do miednicy i począł zlewać sobie głowę, kark i ramiona prychając przy tym jak

hipopotam.

— Ulżyło mi — stwierdził po chwili. — Radzę ci, zrób to samo.

Posłuchałem rady, a kiedy wciągałem na siebie koszulę, energicznie zapukano do drzwi.

— Proszę wejść! — krzyknąłem.

Drzwi skrzypnęły. Ukazała się głowa Warrena.

— Przepraszam — powiedział — musiałem zawiadomić żonę. Jeśli panowie pozwolą...

— Niech pan siada — rozkazał mój przyjaciel. — To świetne miejsce na rozmowę. Nikt nam

nie przeszkodzi, a sprawa jest pilna.

— Oczywiście — podchwycił — bardzo pilna. Nie wiem, jak mam postąpić.

— Nie, nie o tym myślałem — odparł Karol — ale skoro zaczął pan od tego końca, niech

będzie i tak. Co to za napad, który przecież wcale się nie wydarzył?

Warren, jak gdyby tylko czekał na pytanie, zaraz się rozgadał, i to dość rozwlekle. Dlatego

nie będę powtarzał zbędnych słów i zbędnych szczegółów. Opowiem znacznie krócej.

Na kilka godzin przed naszym powrotem do Canyon Creek nad graniczną rzeczką posiadłości

zjawiła się grupa Indian. Nie okazywała żadnych agresywnych zamiarów, nie przekroczyła

granic hacjendy, ale starała się zwrócić na siebie uwagę okrzykami i wymachiwaniem

włóczniami. Po pewnym czasie spostrzegł to i usłyszał samotny kowboj i wszystkie te sygnały

uznał za jakiś wstęp do projektowanego ataku. Wystrzelił na alarm i pognał z wrzaskiem do

Warrena. Ten — chociaż się do tego nie przyznawał — zupełnie stracił głowę. Ściągnął

kowbojów, porozdawał im długą broń palną i już miał zamiar wyruszyć w srogi bój (co uznawał

za słuszną decyzję), gdy w sprawę — na szczęście! — wmieszał się ktoś bardziej rozsądny:

Mervin. Zjawił się dosłownie w ostatniej chwili. Dlaczego tak późno? Warren mógł nie wiedzieć,

ale ja domyśliłem się natychmiast. Mervin zapewne odbywał swą poobiednią sjestę po

opróżnieniu flaszki whisky. Otóż Robert Mervin — ten dziwny człowiek: raz półprzytomny

pijak, kiedy indziej energiczny nadzorca i organizator — jeden na całą gromadę zachował spokój.

Sprzeciwił się rozkazom Warrena, kazał kowbojom oddać strzelby i nie zbliżać się do granicznej

rzeczki. W końcu namówił hacjendera do osobistego zbadania sytuacji.

Pojechali tylko we dwóch. Mervin musiał mieć wielki wpływ na swego chlebodawcę, jeśli

background image

Paddy zdecydował się jechać bez zbrojnej asysty.

Kiedy przybyli do celu, okazało się w sposób jak najbardziej widoczny, że Indianie nie

nadciągnęli z wrogimi zamiarami, a alarm wywołany przez kowboja był całkowicie zbędny. To

wynikło z samej relacji Warrena, chociaż hacjender w dalszym ciągu przybycie czerwonoskórych

nazywał przygotowaniem do napadu. Nie miało sensu spierać się z nim o słowa, przedłużyłoby to

tylko rozmowę.

Tak więc Warren z Mervinem, zatrzymawszy się nad wodą, dostrzegli na przeciwległym

brzegu grupę czerwonoskórych. Około dwudziestu, trzydziestu wojowników siedzących wokół

paru ognisk. Na widok dwu jeźdźców wśród Indian powstało poruszenie. Od gromadki odłączyło

się trzech wojowników, którzy wskoczyli na swe mustangi, podjechali do granicy wody, stanęli i

podnieśli do góry prawice z otwartymi dłońmi na znak pokojowych zamiarów. O takich

zamiarach świadczył również fakt, że nie mieli pomalowanych twarzy wojennymi barwami. Byli

to wojownicy Czarnych Stóp. Na dźwięk tych słów drgnąłem. Warren musiał to zauważyć, bo

przerwał swe opowiadanie:

— Teraz rozumiecie, panowie, jak się ucieszyłem ujrzawszy was przed chwilą. Szeryf z

Fort Benton dużo mi opowiadał o waszej przyjaźni z tamtym plemieniem. Na pewno wybawicie

mnie z kłopotu.

Jak wynikło z dalszej relacji gospodarza, rozmowę z wojownikami Czarnych Stóp rozpoczął

Mervin. Nie była długa. Indianie twierdzili, że przybywają tu “po sąsiedzku”, z prośbą, by

Warren poratował ich w chwilowej biedzie i ofiarował kilka sztuk bydła. Wiosenna wędrówka

nielicznych już stad bizonów z północy na południe jakoś się opóźniła, zimowe zapasy

suszonego mięsa wyczerpywały i czerwonoskórym groził głód.

— Myślałem — mówił hacjender — że chodzi o dwie, trzy sztuki. Ale wyobraźcie sobie: oni

zażądali aż pięć dziesięciu! Sądziłem początkowo, że Mervin źle ich zrozumiał lub mylnie

przetłumaczył, ale gdzie tam! Pokazywali mi na palcach, ile sztuk żądają, i za każdym razem

wychodziło równo pięćdziesiąt! Nie dziwcie się, że mnie ogarnął gniew. Jednak pohamowałem

się, bo nigdy nie wiadomo, jak takie dzikusy postąpią. Kazałem Mervinowi zapytać się, w jaki

sposób chcą zapłacić zażądane bydło. Oświadczyli, że to będzie dla nich przyjacielski dar, a

równocześnie wyrównanie strat, jakie ponieśli z powodu mojej hacjendy. Twierdzili, że bizony

omijają ten obszar z powodu obecności ludzi i krów. Pewnie, że tak, ale czy dlatego mam

zaniechać hodowli? Przecież im zapłaciłem za ziemię, która była ziemią niczyją. Chociaż nie

background image

każdy hodowca byłby taki hojny. Dodam: ilekroć czerwonoskórzy zgłaszają się do mnie, zawsze

ofiarowuję im dwie, trzy sztuki bydła. I teraz takie żądanie!

Był naprawdę wzburzony, ale i mnie oburzyło takie rozumowanie.

— Dużo im pan zapłacił do tej pory?

— No... Mervin lepiej pamięta... dałem po kilka sztuk bydła Krukom, Szoszonom i Czarnym

Stopom, dołożyłem kilkadziesiąt derek, koców i chyba ze dwadzieścia strzelb. Tyle w pierwszym

roku mego pobytu, ale później...

— Ile ma pan teraz sztuk bydła — przerwałem.

— Trzy tysiące, może nieco więcej...

— A ziemi?

— Och, z tym gorzej. Trudno dokładnie wymierzyć.

Próbowaliśmy. W przybliżeniu wypada coś około pięciu tysięcy akrów, co jak na takie

bezludzie nie jest wiele.

— Chyba ta ziemia warta jest kilkadziesiąt krów, koców czy strzelb, którymi pan zapłacił?

Roześmiał się uważając moje pytanie za dobry żart.

— Więc nie zbiednieje pan dokładając do zapłaconej ceny jeszcze pięćdziesiąt krów?

— Pewnie, że nie — znowu się roześmiał. — Ale jeśli ustąpię, przyjadą za miesiąc, dwa i

znowu zażądają jakiegoś stadka.

Chciałem mu odpowiedzieć, że ziemia, którą zajął za tak niską cenę, była od wieków

łowieckim terenem Indian, a więc ich własnością, ale Karol machnął ręką:

— O tym wszystkim porozmawiamy później, teraz jest sprawą ważniejszą dowiedzieć się,

jak postąpili Indianie i co zamierza pan Warren. Proszę mówić.

Po takiej zachęcie hacjender powrócił do zasadniczego tematu. Wynikało z niego, że na

żądanie Czarnych Stóp — za radą Mervina — Warren nie odpowiedział przecząco ani

twierdząco. Poprosił o zwłokę, by naradzić się ze swymi pomocnikami. Ten argument trafił do

przekonania czerwonoskórym. Sami mają zwyczaj odbywania długich narad i o ile na co dzień są

małomówni i zwięźli w słowach, o tyle w kręgu obradujących potrafią przemawiać bardzo

obrazowo i rozwlekle. Tak więc Warren odłożył decyzję, ale jaka ona miała być, nadal nie

wiedział.

— Przyznaję — stwierdził na zakończenie — że liczyłem na wasz powrót i... nie zawiodłem

się!

background image

— To znaczy — zauważył nieco zgryźliwie Karol — że mamy załatwić i ten pański

kłopot?

— Będę bardzo wdzięczny...

— Dobrze. Jutro porozmawiam z Czarnymi Stopami, ale za wynik nie ręczę. Nie jestem

cudotwórcą. A teraz: druga sprawa do załatwienia. Ta, dla której przybyliśmy w te strony. Na

pańską prośbę. Sądzę, że rzecz dobiegła końca i nikt już nie będzie pana niepokoił.

— Więc odkryliście sprawców? — uradował się hacjender.

— Odkryliśmy wszystko, co było do odkrycia. Znacznie więcej, niż przypuszczaliśmy.

Prawda okazała się niezupełnie taka, jaką nam pan przedstawił jeszcze w Milwaukee.

— Aż tak? — zdziwił się Warren, ale w tym zdziwieniu dosłuchałem się nutki niepokoju.

— Właśnie — potwierdził mój przyjaciel. — Proszę posłuchać.

I tu opowiedział historię naszej ostatniej wyprawy. Jednak ani słówkiem nie wspomniał, że

znane są nam teksaskie dzieje Warrena oraz przyczyny szantażu.

Gospodarz wysłuchał opowieści bardzo uważnie. Wydało mi się, że odetchnął z ulgą, gdy

dobiegła końca. Poza wyjaśnieniem powodu, dla którego Kim pomagał obu “Meksykanom”,

Karol nie poruszył więcej sprawy Ku-Klux-Klanu, a tego przecież Warren najbardziej musiał się

lękać.

— Ten Kim to łajdak! — zawyrokował. — Tak mi się odpłacił! Już ja mu dam nauczkę. Z

tym “Meksykaninem” też trzeba będzie skończyć. Bandyta!

— Odłóżmy to do jutra — poradził mój przyjaciel. —

Trzeba sprawę przemyśleć.

— Oczywiście! Już noc. A co z Indianami? — zaniepokoił się nagle. — To dla mnie

śmiertelne niebezpieczeństwo.

— Jak mówiłem, pojedziemy do nich jutro — przypomniał Karol. — Teraz czas nam

odpocząć.

Zamieniliśmy jeszcze kilka mało znaczących słów. Warren wylewnie nam dziękował,

odprowadził pod sam próg gościnnego pokoju, a w kilka minut później przysłał służącego z tacą i

obfitym posiłkiem. Nie kryję, że bardzo mnie to ucieszyło. Byłem głodny jak,nigdy jeszcze w

życiu i nie odezwałem się, dopóki na półmiskach i talerzach nie pozostały nędzne resztki potraw.

Po czym odpiąłem pas i cisnąłem na łóżko.

— Co to za historia z Czarnymi Stopami? Nic z niej nie rozumiem albo też nie są to wcale

background image

wojownicy Czarnych Stóp.

Moja uwaga była w pełni uzasadniona. Nie znającym tej sprawy należy jednak rzecz

wyjaśnić. Otóż podczas mej pierwszej wyprawy (w roku 1881) na prerie południowej Kanady

Karol powiódł mnie ku siedzibom Czarnych Stóp. Bawiliśmy tam i w następnym roku. Dziwny

(prawie cudowny) zbieg okoliczności pozwolił nam odkryć w Górach Skalistych pokłady złotego

kruszcu.

Indianie nie cenią wysoko złota — w przeciwieństwie do białych. Jeśli znają miejsce

drogocennej kopaliny, korzystają z niej rzadko, tylko dla kupna broni i amunicji. W czasach, w

których prerie i lasy pełne były płowej zwierzyny, monetę obiegową stanowiły zawsze futra.

Indianie zdołali bowiem stwierdzić, że posługiwanie się złotem jako środkiem zapłaty ściąga na

ich tropy groźnych dla otoczenia poszukiwaczy skarbów, niekiedy zwykłych rabusiów. Tym

razem jednak — przy naszej pomocy — dokładnie oczyścili złotodajny teren. Powód był

niezwykle ważny: należało zebrać sporą sumę pieniędzy, aby móc nabyć kilkaset sztuk

domowego bydła. Był to pomysł, jak na Indian, bardzo oryginalny. Udał się przy naszym

poparciu i inicjatywie kilku co mądrzejszych przywódców Czarnych Stóp. Oto postanowili oni

przystąpić do hodowli bydła. Wobec zmniejszania się z roku na rok ilości łownej zwierzyny, a

przede wszystkim bizonów, tylko hodowla mogła zapewnić dostatek mięsa. Sam widziałem te

zakupione za złoto krowy pasące się na kanadyjskiej prerii. Dlatego zdziwiło mnie przybycie

Czarnych Stóp nad granicę hacjendy. Czyżby wymarły ich stada?

— I ja tego nie rozumiem — stwierdził Karol. — Chyba jednak jest to jakaś inna grupa

Czarnych Stóp, żyjąca po tej stronie granicy i nadal wyłącznie z polowań. Zresztą, zobaczymy.

Zapowiedź Karola spełniła się tylko w połowie, bo: “zobaczył”, a nie: “zobaczyliśmy”!

Gdy rankiem ocknąłem się ze snu, jego posłanie było puste. Wyskoczyłem jak oparzony z

łóżka. Przypuszczałem, że jakiś bardzo ważny powód skłonił mego przyjaciela do samotnej

eskapady. Jednakże i pomyliłem się, i spóźniłem. Nie zdążyłem bowiem założyć kurtki, gdy

drzwi otworzyły się bezszelestnie i w szparze ukazał się właśnie Karol.

— O, już wstałeś? — zagadnął wesołym głosem.

Przyznam, zatkało mnie.

— Dokądżeś ty chodził?

— Bawiłem na krótkiej pogawędce z Czarnymi Stopami.

— Co?! Przecież mieliśmy jechać razem? Ja nie postąpiłbym tak — rzekłem z wyrzutem. —

background image

Jeżeli uważasz.,.

— Bardzo cię przepraszam, Janie — wpadł mi w słowa. — Ale widzisz... doszedłem do

wniosku, że im mniej osób będzie wiedziało o naszej wyprawie, tym lepiej.

— I dlatego pojechałeś sam! — wybuchnąłem gniewem. — Czyżby właśnie moja osoba

specjalnie zwracała uwagę?

— Niepotrzebnie się irytujesz. Dobrze wiesz, że dwóm osobom trudniej przemknąć się nie

zauważonym niż jednej. Ja tu wszystko tak dokładnie spenetrowałem, że bez niczyjej pomocy

odnalazłem siodło i właściwego konia. Pojechałem, pogadałem i oto jestem.

— Nie mogę pojąć, dlaczego zależało ci na tajemnicy? Spiskujesz przeciw Warrenowi?

Roześmiał się:

— W pewnym stopniu... tak. Dlatego nie chciałem, aby Warren ze mną jechał, a na pewno

uparłby się.

— Co knujesz?

— Nic zdrożnego. Chyba nie uznasz za złe, gdy skłonię naszego gospodarza do pozbycia się

pięćdziesięciu sztuk bydła na rzecz czerwonoskórych?

— Nie uznam, ale on nigdy na to nie przystanie.

Siadł na krześle i cisnął kapelusz na łóżko.

— Widzisz, Janie, oni naprawdę potrzebują pomocy.

— Co zrobili z bydłem?

— Nigdy go nie mieli. Moje przypuszczenie okazało się słuszne. Jest to zupełnie inna grupa

Czarnych Stóp, przebywająca stale na terenie Montany. Jednakże nie byłem im obcy. Kilku z

nich bawiło w Kanadzie podczas Tańca Słońca , kiedy znajdowaliśmy się tam i my. Bardzo mi to

ułatwiło rozmowę.

— Co im obiecałeś?

— Poprzeć ich żądania u Warrena. Myślę, że zostaną zaspokojone.

— Na to się nie zgodzi — stwierdziłem po raz drugi.

— Kto wie? Przecież bez naszej pomocy nie ugodzi się z Czarnymi Stopami, a poza tym

sądzę, że należy się nam obu jakieś wynagrodzenie za tyle trudu włożonego w rozwikłanie

tej paskudnej sprawy hacjendera.

— Wynagrodzenie?! — krzyknąłem.

— Och, miałem na myśli wynagrodzenie moralne.

background image

A za takie uznam ofiarowanie Czarnym Stopom żądanego przez nich stada. Chyba Warren

powinien ponieść jakąś ofiarę?

— Na pewno. Czy masz zamiar powiązać tę sprawę z listami i z “dziurą trapera”?

— Tak. Jeśli Warren okaże się nieustępliwy, odkryję karty. Wówczas przelęknie się. Strach

przed rozgłoszeniem jego niepięknej przeszłości zmusi go do ustępstw. I wcale mi go nie

będzie żal. Chociażby dlatego, że zataił przed nami istotną przyczynę listów.

— Chcesz mu wyjawić, co opowiedział nam Sandusky?

— Wyjawię, jeśli zajdzie potrzeba, ale uczynię to tak, że nigdy nie odkryje źródła tych

informacji.

— Sandusky okazał nam wyjątkowe zaufanie — zauważyłem — nie możemy go zawieść.

— To zrozumiałe.

— Więc dobrze, sądzę, że pod takim naciskiem Warren ustąpi. Ale krowy to drobiazg. Co

zamierzasz począć z “Meksykaninem”, co z Kimem?

— Ba! Na tym polega cała trudność.

— Od samego początku czuję się obrzydliwie bezradny — stwierdziłem ponuro — i ty

również, Karolu — dodałem zauważywszy, że przygląda mi się z ironicznym uśmieszkiem. —

Właśnie tak! Ralfa Ushera puściliśmy, chociaż sprawiedliwie rzecz osądziwszy, należała mu się

cela więzienna.

— Jeszcze do niej trafi, nie pierwszy raz.

— Nie przerywaj!

— Milczę jak kamień.

— Wypuściliśmy Powisa z całą bandą rzezimieszków, chociaż to właśnie oni przygotowali

napad na pocztę.

W tym wypadku wierzę Usherowi.

— Ja również.

— Daj mi skończyć! Teraz zanosi się na to, że darujemy winę “Meksykaninowi”, a Kimowi

również się upiecze. Doprawdy, tego już zbyt wiele!

— Zgadzam się.

— Wcale nie żartuję! — odparłem ostro.

— Wierzę, tylko niepotrzebnie się unosisz. Pomyśl: cóż mieliśmy począć z Usherem? Co z

Powisem? Postępując zgodnie z twoim przekonaniem, chyba przez rok nie opuszczalibyśmy

background image

sądowych sal. A ostateczny wynik? Śmiem wątpić, czy byłbyś z niego zadowolony. Przy tak

słabych dowodach przestępstwa. Zresztą... gdzież tu sąd i sędzia, gdzie szeryf? Gdyby chociaż

znajdował się w Bell! Pierwszy oddałbym w jego ręce Ralfa Ushera, a po nim dalszych

kandydatów do więzienia. Ale w tej sytuacji?

— To znaczy — rzekłem zgnębiony wymową argumentów — że z Kimem i tym

“Meksykaninem” postąpimy podobnie. Obaj ujdą kary.

— Kima Warren natychmiast stąd usunie i nie będę protestował. Sądzę, że to będzie właśnie

kara.

— A “Meksykanin”?

— Czuję wewnętrzny opór przeciw takiemu zakończeniu, ale... trzeba będzie tego Fernando

puścić wolno. Jedyna kara: utrata broni. Czy widzisz jakiś inny sposób?

Zwiesiłem głowę. Nie protestowałem. Rzekłem tylko:

— Warren na to nie przystanie.

— Liczę się z tym. I dlatego będziesz musiał mi pomóc, Janie. W przeciwnym wypadku nasz

gospodarz gotów zastosować prawo Lyncha i po prostu powiesić swego przeciwnika. Kimowi

chyba to nie grozi.

Jak się później okazało, Karol mylił się, i to w sposób całkowity.

Minęło z pół godziny, gdy spotkaliśmy się z naszym gospodarzem. Przy śniadaniowym stole

(tym razem obsiedliśmy go we trójkę, bez pani Klary, synów i ich nauczyciela) Warren delikatnie

przynaglał nas do pośpiechu, ponieważ, jak się wyraził, należy zaraz sprawdzić, czy czego nie

uknuły te “czerwone diabły”!

Mocno się rozczarował, gdy Karol opowiedział o swej rannej wycieczce, nie ujawniając

zresztą jej wyników.

— No, i przekonał pan ich? — zagadnął ochłonąwszy z przykrego zdumienia.

Ale mój przyjaciel nie odpowiedział ani twierdząco, ani przecząco. Miał w tym swój plan,

łatwy przeze mnie do odgadnięcia.

— Zgodzili się poczekać kilka dni — odparł wykręt

nie.

— Po cóż czekać? — zaniepokoił się Warren. — Niech ruszają stąd jak najprędzej!

Z trudem ukryłem śmiech. Hacjender widać uważał nas za ludzi wszechmocnych i —

oczywiście — działających po jego myśli.

background image

— Mogę zaręczyć — odparł Karol — że Indianie nie przysporzą panu kłopotu, a w tej chwili

mamy pilniejszą sprawę do załatwienia. Wie pan, o czym myślę?

— Ten “Meksykanin” i Kim! Słusznie, trzeba z tym skończyć.

— Mam nadzieję, że jeńcy nie umknęli podczas nocy? — zagadnął znowu Karol, ale takim

tonem, jakby właśnie miał nadzieję, że uciekli.

Skoro stawiał na ich zwolnienie, ucieczka byłaby pożądana. Automatycznie likwidowałaby

sprawę. Tylko po co w takim razie schwytaliśmy obu? Dla zastraszenia?

— Na pewno są dobrze pilnowani — stwierdził z przekonaniem Warren.

Małe słówko “na pewno” przekonało mnie błyskawicznie, że hacjender wcale nie

zainteresował się losem uwięzionych. Cóż za człowiek! Zaiste nie chciałbym go mieć za

sprzymierzeńca.

— To proszę ich sprowadzić — powiedział Karol — ale kolejno. Najpierw tego

“Meksykanina”.

— Zaraz wydam polecenie.

Kiedy skończyliśmy śniadanie, powiódł nas długim korytarzem do pokoju, który był

najprawdopodobniej gabinetem gospodarza. Świadczyło o tym potężne, czarno lśniące biurko,

okrągły stół obstawiony ciężkimi fotelami i wielka szafa. Ściany zdobiły kolorowe nawaj-skie

tkaniny, na których rozwieszono starą broń, a środek błyszczącej posadzki pokrywało futro

czarnego niedźwiedzia.

Warren zostawił nas samych, ale na tak krótką chwilę, że nie zdążyliśmy wymienić żadnych

uwag. Wrócił, wskazał na fotele, podsunął pudełko z cygarami.

— Sądzę — powiedział wypuszczając z ust kłąb dymu — że załatwimy rzecz szybko.

Sprawa jest jasna dla wszystkich: oni nastawali na me życie, a oprócz tego chcieli mnie

obrabować.

— Skieruje pan sprawę do sądu? — zagadnąłem udając naiwnego.

— Do sądu?! — wykrzyknął. — Ależ, doktorze, gdzie tu jaki sąd? Nawet szeryfa nie ma w

okolicy!

— No to co pan zamierza?

— Sami zorganizujemy sąd. Jest poszkodowany — tu stuknął się palcem w piersi — jest

oskarżony, dobierzemy sędziów i sprawę załatwimy na miejscu.

Oczami wyobraźni ujrzałem już stryczek na szyi “Meksykanina”. Zerknąłem na Karola.

background image

Nawet nie drgnął. Zupełnie jakby solidaryzował się z Warrenem.

— Przede wszystkim musimy przesłuchać oskarżonych — stwierdziłem.

— “Meksykanin” zaraz tu będzie.

Odechciało mi się dalszej rozmowy, a Karol milczał jak kamień. Począłem się zastanawiać, w

jaki sposób zdoła powstrzymać hacjendera od krwiożerczych zamiarów. Wówczas zastukano do

drzwi. Warren zerwał się z fotela jak wypchnięty sprężyną. Drzwi cichutko skrzypnęły. Ujrzałem

najpierw “Meksykanina”, za nim podążał Mervin. I my podnieśliśmy się od stołu.

— No więc — powiedział gospodarz — jesteśmy w komplecie. Sądzę, że... sądzę...

Zaplątał się w słowach i odczułem, że nie wie, jak ma teraz postąpić. Pomógł mu Karol.

— Jeśli pan pozwoli — zwrócił się do Warrena — jakoś to zorganizuję. Przede wszystkim

zajmijmy z powrotem miejsca.

Kiedy to uczyniliśmy, zapytał “Meksykanina”:

— Jak się nazywasz?

I teraz nastąpiła rzecz nieoczekiwana. Zamiast złorzeczenia pod naszym adresem i domagania

się natychmiastowego uwolnienia, przybysz powiedział bardzo spokojnym, lekko ochrypłym

głosem:

— To panowie nie wiecie? Sądziłem, że mój stary przyjaciel już was poinformował? Skoro

nie... pozwólcie, że się przedstawię: Fernando Robles. Jak się masz, Paddy? Nie widzieliśmy się

wiele lat.

Obserwowałem twarz Warrena. Cerę miał opaloną, jednak nie mogła przesłonić nagłej

bladości.

— Co?! — wykrzyknął. — Nie przypominam sobie!

— Gotów jestem przypomnieć. Ze wszystkimi szczegółami, jeśli sobie tego życzysz, Paddy.

Ci panowie, sądzę, również chętnie posłuchają.

Warren pobladł jeszcze bardziej. Wyciągnął chustkę i otarł nią twarz. Widać jednak nie

wiedział, kto był autorem listów. Do tej pory.

— Robles... — powtórzył wolno.

Wyglądało na to, że szuka w swej pamięci jakichś wspomnień. Ale chyba tylko udawał.

— Paddy, nie zgrywaj się! — ostrzegł go “Meksykanin”. — Porozmawiajmy.

Nieproszony zajął miejsce w wolnym fotelu, założył nogę na nogę i przyglądał się nam ze

złośliwym uśmieszkiem. Albo wspaniale udawał, albo też czuł się bardzo pewny siebie.

background image

— Mervin — powiedział półgłosem nasz gospodarz — czy kto pilnuje drzwi? — a na

przeczący ruch głową: — Bądź łaskaw tym się zająć. Najlepiej... osobiście.

Mervin wyszedł bez słowa. Zrozumiałem natychmiast. Nie chodziło o pilnowanie, nasz

“Meksykanin” niczym nie zdradzał zamiaru ucieczki. Warrenowi po prostu zależało na pozbyciu

się jednego świadka rozmowy. A co pocznie z nami? — zadałem sobie natychmiast pytanie.

Dostrzegłem błysk wesołości w oczach Karola. Zrozumiał.

Rzecz z ponurej przeistaczała się w zabawną.

— Ostatni raz — zaczął ni z tego, ni z owego “Meksykanin” — widzieliśmy się na tydzień

przed twoim nieoczekiwanym wyjazdem, Paddy. Pamiętasz? Nie wspomniałeś wówczas ani

słówkiem o wędrówce do Montany. Upiekło ci się. Siedemdziesiąty pierwszy cię ocalił. Inaczej

trafiliby tu za tobą. Co prawda, ja trafiłem, ale to zupełnie inna sprawa. Przyjacielska wizyta.

Tylko że ty wcale nie po przyjacielsku mnie potraktowałeś, nasyłając jakichś... — tu zająknął się

i nie dokończył zdania.

Ten człowiek był bezczelny! Ale odwagą nie grzeszył. Gdyby miał jej nieco więcej, zamiast

pisać anonimowe listy osobiście zażądałby okupu za milczenie. A jego wspólnik, którego

posądzał o zdradę? Na pewno w niczym nie lepszy.

— Za pozwoleniem! — odezwał się nagle Karol. — Trzeba pewne sprawy ustalić. Słuchanie

bajeczek pozostawmy dzieciom. Pan Robles (teraz użył słowa “pan”) wspomniał przed chwilą, że

kogoś tam na niego nasłano. Ale rzecz wygląda odwrotnie: to właśnie on usiłował nasłać na

naszego gospodarza najpierw jego własnego kowboja, a później całą grupę Powisa. Żeby

spowodowała stampede.

— Nic o tym nie wiem — zaprotestował “Meksykanin”.

— Ale my wiemy. Wiemy również o listach żądających okupu, wiemy o próbach zabicia czy

też zranienia pana Warrena. W wyniku... sprawa nadaje się świetnie dla szeryfa i sędziego, a co

do wyroku... nie trzeba mieć żadnych wątpliwości. Nie ma już Ku-Klux-Klanu, nigdy go zresztą

w tych stronach nie było i nikt pana przed sprawiedliwością nie ochroni.

— Jeśli się oskarża, trzeba oskarżenia dowieść — odparł “Meksykanin”.

To oświadczenie jednak nie zabrzmiało już tak pewnie, jak jego poprzednie słowa.

— Dowiedziemy — odparł mój przyjaciel. — Są poszkodowani, są świadkowie. A sąd

możemy zwołać nawet tu, na miejscu!

Wiedziałem, że takiej groźby Karol nie wykona, ale na naszym jeńcu zrobiła wrażenie. Skulił

background image

się jakoś w sobie, zmalał w fotelu i skurczył nogi.

— Nie macie dowodów — powtórzył dziwnie miękko — i myślę, że pan Warren sam w to

wszystko nie wierzy. Prawda, Paddy? Moglibyśmy dojść do porozumienia bez żadnych

pośredników i grożenia sądem. Nie zechcesz ze mną porozmawiać?

Była to obrzydliwa plątanina kłamstw, gróźb i pokory. Czekałem, co teraz nastąpi. Przeczucie

nie omyliło mnie. Warren drgnął, wyprostował się.

— Chcesz ze mną rozmawiać? — zapytał niepotrzebnie. — Dobrze, uczynię ci tę przysługę.

Jeszcze przybierał wielkopański ton, ale już nie zaprzeczał znajomości. Zauważyłem, jak

“Meksykanin” poweselał.

— Jeśli zgodzicie się, panowie — zwrócił się do nas gospodarz — to taka rozmowa chyba

stanie się pożyteczna.

Karol wstał z fotela i skinął na mnie:

— Będziemy w pobliżu — odparł.

Wyszliśmy na korytarz, gdzie stał na warcie Mervin. Spojrzał na nas pytająco.

— Niech pan tu czuwa nadal — powiedział Karol — chociaż sprawa zbliża się chyba do

pomyślnego rozwiązania. W razie czego jesteśmy przed domem. Chodźmy, Janie.

Gdy przekroczyliśmy ganek, ujrzałem słońce dobiegające szczytu nieba. Dął ciepły wietrzyk

— sygnał rozpoczynającej się wiosny w Montanie.

— Dogadają się — mruknąłem.

— Oczywiście.

— Wobec tego chodźmy siodłać konie — zaproponowałem. — Nie mam zamiaru

pozostawać tu ani chwili dłużej.

— Cierpliwości, Janie.

— Czego jeszcze chcesz?

— Wyciągnąć Kima z biedy. Obawiam się, że w takiej sytuacji Warren wyładuje całą swą

złość na najmniej winnym kowboju. A poza tym... należy się nauczka Warrenowi. Musi dać

Indianom spore stadko!

Siedliśmy na murawie w cieniu drzew, mając przed sobą biały fronton domu i jego drzwi

wejściowe.

— Zapłaci? — zapytałem pozornie niezrozumiale, ale Karol w lot pojął, o co chodzi.

— Oczywiście — odparł — ale na pewno mniej, niż od niego żądano. Jeśli oczywiście

background image

Warren nie zdradzi przed nim, co się naprawdę stało z tym Diego. Jeśli bowiem Robles nadal

będzie sądził, że jego wspólnik zabrał pieniądze Warrena, nie będzie stawiał po raz drugi tych

samych żądań. Tak mi się wydaje.

— I tyle osiągnęliśmy — rzekłem z goryczą. — Warto było?

— Myślę, że jednak warto. Sprawy mogły przyjąć znacznie gorszy obrót, a przyznasz chyba,

że nic a nic nie zależało nam na... pogrzebie Paddy Warrena czy na egzekucji Fernando Roblesa,

chociaż jeden drugiego wart, a razem nie sięgają nawet pięt uczciwego człowieka.

— Sam twierdziłeś, że Warrenowi nic nie grozi, że te strzały były tylko na postrach. Skąd

więc takie ponure przypuszczenia?

— I nadal podtrzymuję poprzednie twierdzenie, ale jak te sprawy rozwinęłyby się dalej?

Któż odgadnie? Podsumowując to wszystko, należy zauważyć, że odciągnęliśmy Ushera od

Powisa, z łap Powisa wyrwaliśmy Kima i Roblesa, z kolei sam Robles jakoś wywinie się z

opresji. Przyparliśmy go do muru, ale sądzę, że on uczynił podobnie z naszym hacjenderem.

Teraz trzeba uważać, aby Warren nie przesolił z karaniem Kima. Więc chyba dokonaliśmy tyle

dobrego, ile w takiej sytuacji można było dokonać.

— Takiś pewien?

— Jak się zastanowisz, dojdziesz do tego samego

wniosku.

— Zobaczymy — mruknąłem nie przekonany. — Jedno jest pewne: Robles musi wiedzieć o

Warenie znacznie więcej, niż nam opowiedział Sandusky. W przeciwnym wypadku hacjender nie

ustąpiłby ani tak łatwo, ani tak szybko.

— Masz rację, ale chyba nie będziemy-badać przeszłości Paddy Warrena?

— Ani mi w głowie.

Na tym przerwaliśmy rozmowę i siedzieli w przyjemnym chłodku, dokładnie nie wiem, ale

chyba bardzo długo.

Wreszcie ujrzałem jakieś postacie na schodach Warrenowego domu. Tak, to był sam

gospodarz, Robles i Mervin. Stali kilka minut rozmawiając, po czym Robies i Mervin zeszli na

trawnik, oddalili się wolno i zniknęli za półkolistą linią drzew. Warren został. Widziałem, jak

rozgląda się dokoła.

background image

— Chyba nas szuka — zwróciłem uwagę Karolowi.

— Na to wygląda. Chodźmy.

Spostrzegł nas i pomachał ręką. Nie spiesząc się podeszliśmy do schodków. Dostrzegłem, że

oblicze naszego gospodarza wyglądało tak, jakby mu spadł z pleców bardzo wielki ciężar.

— Załatwił — szepnąłem Karolowi.

— Szukałem panów — powitał nas wesoło hacjender. — Pozwólcie...

Przepuścił nas przodem, a potem powiódł do tego samego gabinetu.

— Siadajcie, panowie — zaprosił uprzejmie i uchylił drzwiczki czarnej szafy. Zamiast

spodziewanych grzbietów książek ujrzałem ciemno połyskujące kształty obłych butelek. Taka to

była biblioteka!

Jedna z tych flaszek wraz ze szklaneczkami powędrowała na stół. Wypiłem. Była to wcale

niezła whisky, niestety prawie ciepła. Odmówiliśmy następnej porcji. Nie po to przecież

przyszliśmy tutaj.

— Więc, moi panowie, doszedłem do wniosku, że lepiej sprawę załatwić polubownie. Po co

ciągać się po sądach, zwłaszcza że w pobliżu żaden sąd nie istnieje?

I tak właśnie postąpiłem.

— Pogodził się pan z Roblesem — stwierdził Karol bez cienia zdziwienia w głosie.

— Tak, i to chciałem panom wyjaśnić...

— Ależ to zbyteczne! — przerwał mój przyjaciel. — To pańska sprawa i żadne wyjaśnienia

nam się nie należą. Możemy tylko wyrazić zadowolenie, że w pewnym stopniu przyczyniliśmy

się do tak pomyślnego zakończenia.

Warren wyraźnie się zmieszał.

— Widzicie, panowie, ten Robles nie jest taki zły, jak się wydawało. To człowiek, którego

bardzo doświadczyło życie...

Gadałby tak jeszcze długo, gdyby mu Karol znowu nie przerwał:

— Doprawdy, nie powinniśmy tracić czasu. Czeka nas jeszcze Kim, no i... Czarne Stopy.

Wzmianka o Indianach przygasiła dobry humor hacjendera.

— Słusznie — odparł prawie ponuro. — Przepraszam, bardzo dziękuję panom za tyle

pomocy. Nie wiem, co bym począł...

Skinęliśmy dostojnie głowami.

— Kim — podjął temat Warren — zasługuje na wysoką karę. To niewdzięcznik, którego

background image

ongiś przygarnąłem, gdy był w biedzie. To człowiek przewrotny. Należy go przesłuchać i wydać

wyrok.

— A gdybyśmy zrezygnowali z przesłuchania? — zagadnął mój towarzysz.

— Proponuje pan od razu zwołać sąd?

— Proponuję nie zwoływać żadnego sądu.

— Nie rozumiem.

— Kim zasługuje na karę. Jeśli go pan zwolni z pracy, będzie to kara moim zdaniem

całkowicie wystarczająca. Przesłuchiwać go nie ma sensu. Powtórzy jeszcze raz to samo, co już

mnie mówił i o czym pan dobrze wie. Prawda jest tylko jedna, a dam sobie uciąć rękę, że kowboj

nie kłamał.

— Zawinił więcej z głupoty niż ze złej woli — wtrąciłem szybko.

Warren nachmurzył się.

— Godził na moje życie, czy zapomnieliście?

— Tego trzeba by dowieść — zauważył Karol. —

Jeżeli istotnie godził, w co wątpię, to w takim samym stopniu, jak Robles, którego wypuścił

pan cało i zdrowo i który obecnie pewno już zmierza do rodzinnego Teksasu.

Warren wytrzeszczył oczy:

— Wiedział pan?

— Nietrudno się domyślić.

— No tak, to prawda, ale Robles nigdy u mnie nie pracował.

— A cóż to ma do rzeczy? — nie wytrzymałem.

— Kim zawiódł moje zaufanie i tego nie mogę mu darować.

— Przecież nikt z nas nie mówi o darowaniu. Po prostu zwolni go pan z pracy.

— To za mało!

— Skoro się pan tak upiera — tu Karol uczynił przerwę dla większego efektu — muszę

powiedzieć, że my dwaj nie przyłożymy do tego swej ręki. Proszę posłuchać — dodał szybko,

ponieważ hacjender już otwierał usta — z tego, co nam pan powiedział, wynika, że chodzi o sąd

prerii, o lincz! W takim wypadku wyrok musi zapaść jednomyślnie. (Nie wiem, skąd Karol po

siadał taką informację?!) Pan jako poszkodowany nie będzie brał udziału w głosowaniu, a nas nie

można wykluczyć z grona sędziów, ponieważ najwięcej wiemy o sprawie. Czego więc pan się

spodziewa?

background image

— Wszystkiego się spodziewałem, ale nie takiego stanowiska — oburzył się hacjender. —

Liczyłem na was, ale skoro się zawiodłem, rozstańmy się w zgodzie — dodał już znacznie

łagodniejszym tonem.

Był to mało chytry wybieg. Warren po prostu chciał pozbyć się nas w jak najbardziej

grzeczny sposób.

— Dobrze — przystał Karol — rozstańmy się. Możemy ruszać stąd natychmiast, ale... razem

z Kimem.

— Kim pozostanie uwięziony aż do wyroku.

— My pozostaniemy również, a skoro pańska gościnność nie pozwala na pobyt pod tym

dachem, rozbijemy sobie obozowisko pod bardziej gościnnym niebem.

Teraz pokazał się nam cały Warren, jak to się mówi:

od podszewki. Trochę się przestraszył, a jeszcze bardziej zawstydził. Cokolwiek można by

powiedzieć o teksas-kich hacjenderach, znani byli z gościnności, a Warren nie należał do

wyjątków.

— Nie, nie — zaprzeczył energicznie. — Nikt jeszcze nie opuścił tego domu w taki sposób.

Wybaczcie, jeśli się uniosłem.

Złapał za butelkę i napełnił szklanki.

— Za wasze zdrowie!

Tym razem nie mogłem odmówić. Czekałem, co dalej nastąpi. Karol również milczał.

— Nigdy nie zapomnę, co wam zawdzięczam — powiedział gospodarz — i nigdy chyba nie

odpłacę się.

To zabrzmiało szczerze, chociaż przed sekundą chciał nas stąd wyprosić.

— Przesada — odparłem starając się rozładować atmosferę. — Na naszym miejscu każdy

postąpiłby podobnie.

— Och nie, doktorze. Pamiętam moje pierwsze odwiedziny u pana, w Milwaukee. Nie każdy

zgodziłby się pomóc nieznajomemu! (Karol opowiadał później, że miałem bardzo niewyraźną

minę słuchając tej pochwały. Prawdopodobnie dlatego, że Warren od pierwszej z nim rozmowy

wzbudził we mnie niechęć i gdyby nie nalegania Karola, nigdy nie powędrowałbym do Canyon

Creek!) Wiele wam zawdzięczam i doprawdy nie wiem...

— Głupstwo — zabrał głos Karol. — Bardzo łatwo może pan wyrównać rachunek.

background image

— Chętnie. Co pan proponuje?

— Proszę uwolnić Kima.

Hacjender obsunął się w głąb fotela. Spojrzał na Karola, popatrzył na mnie. Coś rozważał w

milczeniu.

— Dziwni z was ludzie — powiedział. — Przypuszczałem, że chcecie czegoś dla siebie.

— To właśnie dla nas — zauważyłem.

— Więc dobrze — odparł z lekkim westchnieniem. — Zwolnię Kima z pracy i to będzie

wszystko. Odjedzie razem z wami, ale nie wypuszczę go ani minuty wcześniej. Nie chcę, żeby

kręcił się między kowbojami i gadał głupstwa.

Karol skinął potakująco głową. Hacjender poweselał. Zdobywszy się wreszcie na decyzję

poczuł się bardziej beztrosko.

— A teraz — powiedział — pozostała jeszcze sprawa tych Indian. Jak pan to załatwi? —

zwrócił się do mego przyjaciela.

Poczułem się jakoś niewyraźnie. Wiedziałem przecież, jak Karol chce “załatwić” Indian, a po

ustępstwie Warrena w sprawie Kima rzecz mogła wyglądać na szantaż z naszej strony. Cóż za

paskudna historia! Raz po raz powtarzały się w niej sytuacje więcej niż kłopotliwe. Oby to

wszystko mieć wreszcie poza sobą!

— Myślę — odparł Karol bardzo powoli i bardzo spokojnie — że powinien pan przystać na

żądanie Czarnych Stóp. Oni naprawdę cierpią głód.

— I pan to radzi? Takie załatwienie? Po tym, kiedy już zgodziłem się wypuścić Kima?

Zawiodłem się!

— Nie zawiódł się pan — zaprzeczył Karol. — Potrafiliśmy docenić pańskie ustępstwo. Ale

teraz chodzi o coś innego.

— Cóż znowu?

— Należy się nam pewne zadośćuczynienie.

— Za co?

— Za to, że wprowadził pan nas w błąd i w tym błędzie utrzymywał od samego początku

do końca.

Utrudniając, i to bardzo, odkrycie prawdy i wykrycie sprawców szantażu.

Spojrzał na nas pytająco, a na jego twarzy ukazał się strach. Tylko tak mogłem to określić.

— Zataił pan przed nami fakt bardzo ważny — mówił dalej Karol — istotny powód, dla

background image

którego żądano okupu. Miał pan zapłacić za milczenie.

Dostrzegłem, jak Warren zaczerwienił się, ale nie odezwałem się ani słowem.

— Dawni towarzysze czy też wspólnicy — ciągnął bezlitośnie Karol — postanowili

wykorzystać pański strach przed opinią publiczną. Czy mam wyraźniej powiedzieć, czy

wystarczy?

Z ust hacjendera wydobył się chrapliwy dźwięk. Czerwony jak burak, nerwowo rozpiął guzik

koszuli pod szyją. Zupełnie jakby się dusił.

— Może przynieść wody? — odezwał się we mnie instynkt lekarza. — Otworzę okno,

bardzo tu duszno.

— Nie — wyszeptał i równocześnie zaprotestował gestem ręki. — Zaraz mi przejdzie...

— Może być pan pewien — dodałem uspokajającym tonem — że informacje, jakie

posiadamy, nie dotrą do niczyich uszu.

Zauważyłem, jak Karol uśmiechnął się lekko.

— Dziękuję, doktorze. Wygrał pan — zwrócił się do mego przyjaciela. — Nie wiem, jak

doszliście do tego, jesteście chyba jasnowidzami. Ale moja wina nie była wielka, wówczas w

Teksasie...

— Sprawa została zamknięta i nie ma potrzeby do niej wracać — przerwał mu Karol.

— Zgoda. Jeśli pan sobie życzy, możemy razem wybrać te pięćdziesiąt sztuk. Im prędzej to

nastąpi, tym lepiej. Nie chcę jutro znowu oglądać tych waszych Czarnych Stóp. Niech się najedzą

do syta, byle jak najdalej od Canyon Creek.

Przystaliśmy na propozycję. Pojechałem i ja, ale wycieczka zamieniła się w nudny przegląd

stada. Jeśli dodam, że nic a nic nie znam się na wołach ani na cielętach, moje znudzenie jest

usprawiedliwione. Liczyłem jeszcze na pogawędkę z wojownikami Czarnych Stóp. Daremnie.

Bo kiedy kowboje z krzykiem i pluskiem wody przepędzili rogaciznę przez rzeczkę,

czerwonoskórzy szybko zwinęli obozowisko, skoczyli na grzbiety mustangów i w kłębach pyłu

ruszyli ku dalekim górskim połoninom.

Wróciliśmy zakurzeni od stóp do głów, a szorowanie się w niewygodnej misce zajęło nam

tyle czasu, że kiedy ukończyliśmy mycie, zjawił się czarny służący prosząc do stołu.

Tym razem zasiedliśmy wraz z całym rodzinnym gronem hacjendera. Nie byłem usposobiony

do rozmowy, marzyłem, by jak najprędzej opuścić Canyon Creek. Wybąkałem kilka słów

powitania do pani Klary, skinąłem głową chłopcom i ich nauczycielowi, potem zająłem się łyżką

background image

i talerzem. Zresztą nie tylko ja okazałem się mrukiem. Paddy Warren nie zdradzał ochoty do

konwersacji, pani Klara była jakoś dziwnie roztargniona, chłopcy, jak zwykle przy stole,

milczący. Jeden Karol rozgadał się, opowiadając o zwyczajach Czarnych Stóp, jako że rozmowa

przypadkowo zahaczyła o temat ofiarowanego Indianom bydła. Napomknął o tym Paddy tonem

szlachetnego dobroczyńcy, który ratuje czerwonoskórych sąsiadów! Mówił tak przekonująco, że

chyba musiał uwierzyć we własną szlachetność. Po czym zamilkł i już do końca obiadu nie

otworzył ust.

Odetchnąłem z ulgą, kiedy wreszcie wstaliśmy od stołu, a wówczas Karol zawiadomił panią

domu, że nazajutrz odjeżdżamy.

Nie zdziwiła się albo też potrafiła świetnie ukrywać swe zdziwienie.

— Proszę do mnie wpaść na chwilę, jeszcze dziś.

Odeszła skinąwszy nam głową i nie czekając na odpowiedź. Tak więc nie dowiedzieliśmy się,

o której godzinie mamy złożyć pożegnalną wizytę. Z kłopotu wybawił nas hacjender.

— Przyjdę po was, panowie, za dwie godziny, jeśli będziecie w pobliżu.

Pozostaliśmy w pobliżu, ściśle — w samym domu. Ani mnie, ani Karola nie nęciła żadna

wycieczka. Canyon Creek obrzydł nam ze szczętem. Poszliśmy więc do swego pokoju, nie mając

ochoty z nikim rozmawiać.

— Postawiłeś na swoim, Karolu — powiedziałem — ale jakoś nie odczuwam radości z tego

zwycięstwa.

Po czym rozciągnąłem się na łóżku, odwróciłem twarzą do ściany i... zasnąłem.

Nie na długo. Już w półtorej godziny później odnalazł nas Warren i zaprowadził do swej

małżonki. Był znowu taki sam, jak przed tygodniami: grzeczny i mile uśmiechnięty. Jakby w

ogóle nic nie wydarzyło się tego ranka, jakby nie doszło do ostrej wymiany zdań.

Seńorę Klarę zastaliśmy w pokoju stanowiącym coś pośredniego między salonem a

gabinetem.

— Bienvenidos — powiedziała uśmiechając się, ale ten uśmiech wydał mi się jakiś

wymuszony. — Siadajcie, panowie. Nie przeszkodziłam wam, prawda?

Grzecznie zaprzeczyliśmy i zajęli miejsca na dwu krzesełkach, na które najpierw Karol

spojrzał z lekkim niepokojem. Wyglądały delikatnie i tak krucho, jakby się miały załamać pod

każdym ważącym nieco więcej niż domowy kot!

— Paddy — odezwała się powtórnie seńora Klara — bądź łaskaw zająć się...

background image

Czym miał się zająć, tego już nie usłyszałem. Hacjender szybko odszedł, tak szybko, aż

powziąłem podejrzenie, że nie chce brać udziału “w rozmowie. Po jego odejściu zapanowało

krótkie milczenie. Być może gospodyni nie wiedziała, jak je przerwać. Ja nie wiedziałem na

pewno.

— Chciałam panom podziękować — odezwała się wreszcie. — Za wszystko i... nie sądźcie

go zbyt ostro.

Zdumiały mnie te słowa. Zdumienie musiało się odmalować w wyrazie mej twarzy, bo pani

Warren tonem wyjaśnienia dodała:

— Znam cały przebieg sprawy. Popełniliśmy błąd. Paddy i ja. Poważny błąd, smutny wynik

tamtych okropnych dni. W Teksasie. Nie potrzebuję przypominać, na pewno wiecie niewiele

mniej ode mnie.

Westchnęła. A mnie zrobiło się bardzo smutno. Milczeliśmy.

— Proszę was, panowie, o wybaczenie.

Jakże dziwnie zabrzmiały takie słowa w ustach tej dumnej kobiety.

— Doprawdy — pospieszyłem z odpowiedzią — nie czujemy się dotknięci. Proszę mi

wierzyć...

— Dziękuję, doktorze. A pan? — zwróciła się do Karola.

— Rzecz się początkowo nieco zagmatwała — odparł — lecz teraz wszystko się wyjaśniło.

Niech pani więcej o tym nie myśli. Ja już zapomniałem.

— Dziękuję — powtórzyła. — A teraz... jeszcze jedna moja prośba: przybyliście tu,

panowie, bez koni. Nie wiem, dokąd się teraz skierujecie, ale sądzę, że...

Domyśliłem się, o co chodzi. Karol wykonał przeczący ruch głową. Dostrzegła.

— Bardzo proszę... przyjmijcie to ode mnie. Jako skromne zadośćuczynienie.

Nazajutrz o świcie gnaliśmy już przez zarosłe trawą rozłogi. We trzech. Towarzyszył nam

Kim. Co prawda Warren wyraził chęć odprowadzenia nas kawałek, ale podziękowaliśmy tak

energicznie, że zrezygnował.

Wierzchowce, które przyjęliśmy od pani Warren, były piękne, uprząż doskonała, a mnie

wesoło na sercu, że Canyon Creek pozostał daleko za nami. Następnego dnia rozstaliśmy się z

Kimem i tak się ta historia ostatecznie zakończyła.

background image

Ale po dziś dzień, gdy wspomnę Bell i Canyon Creek, budzą się we mnie wątpliwości. Czy

wówczas postąpiliśmy słusznie?

Któż mi na to odpowie?

background image

Tegoż autora

1965

Tropy wiodą przez prerię (2 wyd.)

1966

Szeryf z Fort Benton (2 wyd.)

1967

Słońce Arizony (2 wyd.)

1969

Colorado (2 wyd.)

1970

Płomień w Oklahomie

1970

Łapacz z Sacramento

1972

Człowiek z Montany

1972

Gwiazda trapera

1973

Wędrowny handlarz

1974

Przez góry Montany

1975

Na południe od Rio Grandę

1976

Ucieczka z Wichita Falls

W tłumaczeniu na języki obce

1968

Spuren fiihren durch die Prarie (Berlin)

1969

Stopy vedu cez preriu (Bratysława)

1970

Der Sheriff von Fort Benton (Berlin)

1970

Serif z Fort Bentonu (Bratysława)

1972

Stopy vedou prerii (Praga)

1972

Die Sonne von Arizona (Berlin)

1973

Colorado (Berlin)

1975

Slunce Arizony (Praga)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wieslaw Czlowiek z Montany
Wykład 1, WPŁYW ŻYWIENIA NA ZDROWIE W RÓŻNYCH ETAPACH ŻYCIA CZŁOWIEKA
CZLOWIEK I CHOROBA – PODSTAWOWE REAKCJE NA
03 RYTMY BIOLOGICZNE CZŁOWIEKAid 4197 ppt
Wzajemne wpływy między człowiekiem4(1)
człowiek
PODSTAWY ANATOMII I FIZJOLOGII CZLOWIEKA
3Zaocz Człowiek na rynku pracy zespół pracowniczy
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Tkanki Człowieka

więcej podobnych podstron