Laura Ingalls Wilder
Mały farmer
Rozdział pierwszy
Szkolne dni
Działo się to w styczniu sześćdziesiąt siedem lat temu* na północy stanu Nowy Jork. Wszędzie leżał głęboki
śnieg. Obciążał nagie konary dębów, klonów i buków, naginał do samych zasp zielone gałęzie cedrów i
świerków. Okrywał pierzyną pola i kamienne ogrodzenia.
Długą drogą przez las szedł do szkoły mały chłopiec - Almanzo, wraz ze swym rodzeństwem -
trzynastoletnim bratem Royalem i dwiema sio
strami: dwunastoletnią Elizą Jane i dziesięcioletnią Alice.
Almanzo był najmłodszy - nie miał jeszcze dziewięciu lat.
Musiał jednak dotrzymać kroku bratu i siostrom, pomimo że niósł pojemnik z drugim śniadaniem dla
wszystkich.
-
Royal powinien nieść, a nie ja, on jest starszy! -zaprotestował nagle.
Royal kroczył przodem, wysoki, w dużych butach, zupełnie jak dorosły.
Pierwsze oryginalne wydanie książki ukazało się w 1933 roku. (Przyp. red.)
5
-
Nie, Manzo, teraz twoja kolej, teraz niesie najmłodszy - odezwała się Eliza Jane.
Rządziła się jak szara gęś. Zawsze wiedziała wszystko najlepiej i zmuszała młodsze dzieci do
posłuszeństwa.
Głębokimi koleinami wyrobionymi w śniegu przez płozy ciężkich sań Almanzo pośpieszał za bratem, a Alice
szła za starsza siostrą. Po obu stronach ścieżki piętrzyły się zaspy miękkiego śniegu. Podążali długim
zboczem w dół, gdzie był mostek, i mieli jeszcze milę przez zamarznięty las.
Almanzo prawie nie czuł nosa, mróz szczypał go w policzki, ale poza tym było mu ciepło w grubym,
wełnianym ubraniu, zrobionym z wełny owiec należących do jego ojca. Pod spodem nosił białą jak mleko
bieliznę, tylko wełnę na wierzchnią odzież matka ufarbowała wywarem z łupin owoców palmy olejowej.
Zabarwiła na brązowo wełnę na palto i długie spodnie. Po utkaniu, wymoczeniu i wysuszeniu otrzymała
ciężkie, grube, piękne sukno. Nie przenikał przez nie ani mróz, ani wiatr, ani nawet ulewny deszcz. Z
cieńszej przędzy ufarbowanej na wiśniowy kolor utkała też miękki, lekki i ciepły materiał na kamizelkę.
Spodnie ch
łopca łączyły się w pasie z kamizelką ozdobioną rzędem błyszczących mosiężnych guzików.
Palto zapinało się wygodnie na guziki aż pod samą szyję. Matka zrobiła mu też z tego samego sukna
czapkę z ciepłymi nausznikami, wiązaną pod brodą. Miał czerwone, jednopalcowe rękawiczki na tasiemce
przerzuconej przez szyję po to, żeby ich nie zgubić.
Jedną parę getrów wciągał na kalesony, drugą zaś na nogawki spodni. Na nogi wkładał mokasyny takie
same jak Indianie.
Dziewczynki wychodząc na mróz porządnie opatulały głowy grubymi szalikami, ale Almanzo był chłopcem i
wystawiał twarz na mróz. Policzki pałafy mu od zimna i wyglądały jak dwa czerwone jabłuszka, nos miał
czer-
6
wieńszy niż wiśnia, toteż kiedy pokonał półtorej mili, na widok szkoły poczuł ogromną ulgę.
Szkoła stała samotnie w lesie, u stóp wzgórza Hard-scrabble. Z komina unosił się dym, do drzwi biegła
ścieżka wykopana łopatą pośród zasp.
Pięciu dużych chłopaków baraszkowało obok w głębokim śniegu.
Na ich widok Almanzo poczuł strach. Royal udawał tylko, że się nie boi. Były to znane wszystkim łobuziaki z
osady Hardscrabble; każdy się ich bał.
Potrafili dla zabawy połamać saneczki małych chłopców albo chwycić kogoś za nogi i rozhuśtawszy rzucić
go głową w głęboki śnieg. Niekiedy zmuszali chłopców, żeby bili się ze sobą, choć nie mieli na to
najmniejszej ochoty i błagali, by ich zostawić w spokoju.
Ta piątka szesnasto- czy siedemnastolatków zjawiła się w szkole już kolejny raz w połowie zimowego
semestru. Przychodzili tylko po to, by narobić w szkole szkód i pobić nauczyciela. Chwalili się, że żaden
nauczyciel nie wytrzyma do końca zimy, i rzeczywiście jak dotychczas to się sprawdzało.
W tym roku nauczycielem został szczupły, blady młody człowiek - pan Corse. Łagodny i cierpliwy, nigdy nie
chłostał malców, gdy nie wiedzieli, jak się coś pisze. Na myśl o tym, że te draby zamierzają okładać
pięściami pana Corse'a, Almanzo poczuł mdłości.
W szkole panowała cisza, tylko z zewnątrz dochodziły wrzaski bandy. Uczniowie zgromadzili się wokół
dużego pieca na środku klasy i szeptem o czymś rozmawiali. Pan Corse siedział przy pulpicie podparłszy
głowę chudą ręką i czytał książkę. Po chwili podniósł głowę i rzekł raźnym głosem:
-
Dzień dobry!
Royal, Eliza Jane i Alice odpowiedzieli mu grzecznie, ale Almanzo nie wydobył z siebie głosu. Wpatrywał się
w pana Corse'a, a ten z uśmiechem zapytał go:
7
-
Czy wiesz, że dziś pójdę z wami do waszego domu? Almanzo z przejęcia nie odpowiedział.
- Tak -
dodał pan Corse - dzisiaj przypada kolej na waszego ojca.
Każda rodzina w okręgu musiała przez dwa tygodnie gościć nauczyciela w swoim domu. W związku z tym
nauczyciel co dwa tygodnie przenosił się na inną farmę, aż do końca zimowego semestru, a potem zamykał
szkołę.
Pora była zacząć lekcje. Pan Corse uderzył linijką w pulpit i dzieci zajęły miejsca w ławkach - dziewczynki
po lewej stronie klasy, a chłopcy po prawej; pomiędzy sobą mieli piec i skrzynię na polana. Najwyżsi
siedzieli z tyłu, przed nimi ci średniego wzrostu, a z przodu maluchy. Ponieważ ławki były jednakowej
wielkości, więksi chłopcy ledwie się w nich mieścili, a malcy nie sięgali nogami do podłogi.
Almanzo i Miles Lewis byli w pierwszej klasie, siedzieli więc na samym przodzie; nie mieli pulpitów i musieli
trzymać elementarze w rękach.
Nauczyciel podszedł do okna i zastukał w szybę. Pięciu awanturników wpadło z hałasem do klasy śmiejąc
się i drwiąc. Przewodził im Bill Ritchie, chłopak o potężnych pięściach i tak prawie duży jak ojciec Almanza.
Z głośnym tupaniem otrząsnął śnieg z butów i szurając nimi powlókł się do tylnej ławki. Za nim, rozmawiając
głośno, poszła reszta. Pan Corse nie powiedział ani słowa.
W szkole nie wolno było rozmawiać, nawet szeptem, ani wiercić się w ławce. Każdy musiał siedzieć w
milczeniu, nie odrywając wzroku od książki. Almanzo i Miles starali się nie machać zwisającymi nogami,
chociaż bez podparcia trochę cierpły i bolały. Czasami noga sama się zahuśtała, a wtedy Almanzo czując
na sobie wzrok nauczyciela próbował udawać, że nic się nie stało.
W tylnych ławkach chuligani szamotali się, tłukli książkami i głośno gadali. Pan Corse powiedział surowo:
-
Proszę nie przeszkadzać!
8
Na parę chwil zapadła cisza, lecz potem znowu się zaczęło. Chcieli, żeby nauczyciel ich ukarał, bo wówczas
całą piątką mogliby rzucić się na niego.
W końcu pan Corse wywołał pierwszą klasę i Almanzo zsunąwszy się z ławki podszedł razem z Milesem do
nauczycielskiego pulpitu. Nauczyciel wziął do ręki jego elementarz i kazał poprawnie przeliterować
wskazane słowa.
Kiedy Royal był w pierwszej klasie, często wracał do domu ze spuchniętą, sztywną ręką. Poprzedni
nauczyciel bił linijką po palcach, jeśli się czegoś nie umiało. Wtedy ojciec zagroził:
-
Jeszcze raz nauczyciel cię zbije, to sprawię ci takie lanie, że popamiętasz!
Pan Corse nie bił nigdy małych chłopców po rękach. Kiedy Almanzo nie wiedział, jak się pisze jakieś słowo,
pan Corse mówił:
-
Zostań na przerwie, żeby się nauczyć.
Na przerwę najpierw wychodziły dziewczynki. Wkładały palta i kapturki i powoli wychodziły przed szkołę. Po
piętnastu minutach pan Corse stukał w szybę, a wtedy wracały, wieszały palta i szaliki w przedsionku i
znowu siadały do książek. Dopiero teraz przychodziła pora na chłopców. Pędem, z krzykiem wybiegali na
mróz i natychmiast zaczynali obrzucać się śnieżkami. Ci, którzy mieli saneczki, wdrapywali się na wzgórze
Hardsc-
rabble i zjeżdżali w dół na brzuchu po długim, stromym zboczu. Przewracali się w śniegu, biegali,
siłowali się, rzucali śnieżkami, nacierali sobie twarze śniegiem, wrzeszcząc przy tym, ile sił w płucach.
Almanzo bardzo się wstydził, kiedy musiał na przerwie zostać razem z dziewczynkami.
W południe wolno było chodzić po klasie i szeptem rozmawiać. Eliza Jane otworzyła pojemnik z jedzeniem i
wyjęła chleb z masłem, kiełbasę, pączki, jabłka i cztery przepyszne rożki z kruchego ciasta nadziewane
pac
hnącą marmoladą jabłkową.
9
Almanzo zjadł swoje ciastko, nie zostawiając ani okruszyny, oblizał palce, a potem chochla zaczerpnął wody
z wiadra stojącego na ławce i napił się. Następnie włożył palto, czapkę, rękawiczki i wyszedł na dwór, żeby
się pobawić.
Świeciło słońce, śnieg skrzył się tysiącami drobniutkich iskierek. Ze wzgórza Hardscrabble zjeżdżali drwale;
na saniach piętrzyły się pnie drzew, woźnice strzelali z batów i pokrzykiwali na konie, a dzwoneczki
przyczepione do uprzęży wesoło dzwoniły.
Chłopcy z wrzaskiem rzucili się do wielkich sań, żeby podczepić swoje saneczki. Ci, którzy ich nie mieli,
wdrapywali się na załadowane pnie. Mijali szkołę wznosząc okrzyki radości. Gęsto latały śnieżki, chłopcy
szamotali się na kłodach, spychając się z sań w głębokie zaspy. Almanzo pokrzykując jechał na saneczkach
Milesa.
Zdawało się im, że dopiero chwila minęła od wyjścia ze szkoły. Ale droga powrotna zajęła im sporo czasu. Z
początku szli, potem biegli, wreszcie dysząc ruszyli pędem. Wiedzieli, że się spóźnią, i bali się lania.
W szkole było zupełnie cicho. Chłopcy ociągali się z wejściem, ale w końcu jeden po drugim wślizgnęli się
po cichu do klasy. Nauczyciel siedział przy pulpicie, a dziewczynki znajdowały się na swoich miejscach i
udawały, że się uczą. Ławki chłopców były puste. Almanzo podreptał na swoje miejsce w przerażającej
ciszy, wziął do ręki elementarz i starał się zbyt głośno nie oddychać. Pan Corse nie powiedział ani słowa.
Bill Ritchie i jego banda z hałasem zajęli swoje miejsca, nie zwracając na nic uwagi. Nauczyciel zaczekał, aż
się uspokoją, a potem rzekł:
-
Tym razem daruję wam spóźnienie, lecz ma to być ostatni raz.
Ale wszyscy i tak wiedzieli, że chuligani znów się spóźnią, a pan Corse znów nie będzie w stanie ich ukarać,
obawiając się, że go pobiją.
Rozdział drugi
Zimowy wieczór
Powietrze znieruchomiało od mrozu, gałązki aż trzaskały na zimnie. Śnieg połyskiwał szarym blaskiem, w
lesie gęstniały cienie. Gdy Almanzo znalazł się na ostatnim długim zboczu w pobliżu farmy, zapadał już
zmierzch.
Wyprzedzał go Royal, idący tuż za panem Corse'em. Obok koleiną od sań szły Eliza Jane i Alice. Usta miały
zawiązane szalikami i nie odzywały się do siebie.
Dach wysokiego, na czerwono pomalowanego domu zaokrąglił się od leżącego na nim śniegu. Ze
wszystki
ch okapów zwisały jak frędzle wielkie sople lodu. W domu od frontu było ciemno; ślad sań biegł do
zabudowań gospodarskich; do bocznych drzwi domu prowadziła wykopana w śniegu dróżka; tylko w oknach
kuchni migotało światło świec.
Almanzo nie poszedł do domu. Oddał Alice pojemnik na drugie śniadanie i wraz z Royalem ruszył przez
podwórze.
Wzdłuż trzech boków kwadratowego dziedzińca wznosiły się stodoła, obora i stajnia. W całej okolicy nie było
większych.
11
Almanzo wstąpił najpierw do stajni. Środkową częś< zajmowały przegrody dla koni; najednym końcu
mieściła się zagroda dla źrebaków, a obok niej był duży kurnik; na drugim zaś znajdowała się wozownia, tak
duża, ż< dwa wozy i jedne sanie mogły wjechać jednocześnie jeszcze było dość miejsca, by wyprząc konie.
Dzięki temu zwierzęta nie musiały wracać na mróz, tylko od razu przechodziły do swoich przegród.
Zachodnią stronę dziedzińca zajmowała stodoła z dużym klepiskiem. Ogromnymi wrotami, otwierającymi się
wprost na łąki, mogły wjeżdżać tu wozy z sianem. Duży sąsiek był upchany sianem aż po sam dach.
Na południowej stronie dziedzińca wznosiła się obora z czternastoma stanowiskami dla krów i wołów. Było
tam miejsce na narzędzia i maszyny rolnicze oraz skład paszy, a także na cielętnik i chlew. Dalej
znajdowała się owczarnia.
Wschodnią stronę dziedzińca okalał szczelny płot z desek wysokości dwunastu stóp. Te trzy solidne budynki
i płot znakomicie chroniły dziedziniec przed zimowymi wichrami; nawet w czasie zamieci leżały tu najwyżej
dwie stopy śniegu.
Almanzo zawsz
e zaczynał od stajni, ponad wszystko bowiem ubóstwiał konie. Stały one w obszernych
przegrodach, czyste, gładkie, lśniące jak brąz, z długimi czarnymi grzywami i ogonami. Mądre, spokojne
konie robocze obojętnie przeżuwały siano, trzylatki zaś pchały swe nozdrza między oddzielające je żerdzie
barierek, jakby chciały szepnąć sobie coś na ucho. Miękko gładziły się wzajemnie chrapami po karkach,
udawały, że się gryzą, i tak bawiąc się rżały, kręciły się i kopały. Starsze konie odwracały łby i jak mądre
babki pa
trzyły na rozbawioną młodzież. Podniecone źrebaki biegały wkoło na swoich cienkich nogach,
patrzyły szeroko otwartymi oczami, jakby się czemuś dziwiły.
Wszystkie konie znały Almanza. Na jego widok strzy-
12
gty uszami i spoglądały łagodnie swymi błyszczącymi oczami. Trzylatki ochoczo podchodziły do barierek,
wysuwały łby, by go delikatnie dotknąć chrapami, które, choć rosło na nich kilka kłujących włosków, były
miękkie jak aksamit; krótka sierść na ich czołach była gładka jak jedwab. Szyje miary dumnie wygięte,
mocne i krągłe, a czarne grzywy okrywały je jak ciężkie frędzle. Miało się ochotę przesunąć po nich ręką, by
poczuć ciepło końskiego ciała.
Almanzo nie śmiał jednak tego zrobić. Nie wolno mu było dotykać trzylatków ani wchodzić do ich przegród.
Nie mi
ał jeszcze dziewięciu lat i ojciec nie pozwalał mu zajmować się młodymi końmi ani źrebakami, łatwo je
było bowiem znarowić. Chłopiec, który się nie zna na rzeczy, może młodego konia przestraszyć, rozdrażnić,
a nawet uderzyć, a to już koniec; zwierzę będzie gryzło, kopało, znienawidzi ludzi i nigdy już nie wyrośnie na
dobrego konia.
Ale Almanzo sam dobrze wiedział, że nie należy straszyć ani kaleczyć pięknych młodych koni. Stał zawsze
spokojnie i cierpliwie i nie krzyknąłby nawet wtedy, gdyby źrebak nastąpił mu na nogę. Ojciec nie miał
jednak do niego zaufania, Almanzo mógł więc tylko tęsknym wzrokiem spoglądać, jak harcują ochocze
trzylatki. Toteż dotknąwszy ich wilgotnych nozdrzy, szybko odszedł, żeby na szkolne ubranie włożyć
roboczy fartuch.
Ojciec zakończył właśnie pojenie bydła i teraz zadawał im paszy. Almanzo i Royal chwycili za widły i
stanowisko po stanowisku poczęli usuwać brudną ściółkę i rozrzucać świeże siano ze żłobów pod krowy,
woły, cielęta i owce.
O świnie nie trzeba się było wcale troszczyć, same utrzymywały w czystości swoje legowiska.
W oborze Almanzo miał dwa własne cielaczki, które mieszkały razem w jednej przegrodzie. Na jego widok
oba naraz zaczęły się pchać do barierki. Były czerwonego
13
koloru, ale jeden miał białą gwiazdkę na czole, Almanzc nadał mu więc imię Star, a drugiego nazwał Bright.
Cielaki nie miały jeszcze roku; ich małe różki ster czące z miękkiej sierści koło uszu zaczęły dopiero
twardnieć. Almanzo podrapał je wokół tych rożków, tak jak lubiły, a one wysunęły wilgotne, tępo zakończone
nosy między żerdzie i zaczęły go lizać swoimi szorstkimi ję zykami.
Potem Almanzo wziął dwie marchewki z krowiego żłobu, przegryzł na parę kawałków i po jednym podał
swoim cielaczkom.
Wreszcie znów wziął widły i wdrapał się na samą górę stogu siana. Było tam ciemno i tylko przez otworki w
blaszanej osłonie latarni wiszącej w wąskim przejściu przebijało słabe światło. Z obawy przed zaprószeniem
ognia nie wolno było ani Royalowi, ani Almanzie zabierać latarni do sąsieku. Ale już po chwili oczy chłopców
przywykły do mroku.
Pracowali szybko, zrzucając siano do żłobów. Wokół rozlegało się radosne mlaskanie. Ciepło bijące od
zwierząt unosiło się w górę i grzało obu braci. Słodka woń siana mieszała się z zapachem koni, krów i
owczego runa. Nim chłopcy zdążyli zapełnić żłoby, poczuli znajomy zapach ciepłego, pieniącego się mleka,
które ojciec doił do wiadra.
Almanzo wziął swój maty, używany do dojenia stołeczek i wiadro, wszedł do przegrody i zabrał się do
dojenia dwóch starych krów: Blossom i Bossy. Je
go ręce były zbyt słabe, aby doić oporne krowy, ale te
akurat dobrze się doiły, nigdy nie uderzały kłującymi ogonami po oczach ani nie kopały tylnymi nogami i nie
przewracały wiadra z mlekiem.
Usiadł z wiaderkiem między nogami i pewnymi ruchami palców zaczął pociągać za wymiona. Lewa, prawa!
Szur, szur! Strumyczki mleka strzykały do wiaderka, a krowy tymczasem podjadały marchew i chrupały
ziarno.
14
W oborze mieszkały również koty. Żywiły się myszami, dlatego były tłuste i lśniące. Mrucząc głośno, ocierały
wygięte grzbiety o deski przegród. Uszy miały duże, ogony długie, jak przystało na porządnych łowców
myszy. Dzień i noc patrolowały obejście, nie dopuszczając myszy i szczurów do skrzyń z paszą. W porze
dojenia chłeptały mleko z podstawionych misek.
Almanz
o zakończył swoją robotę i nalał kotom mleka. Tymczasem ojciec wszedł do przegrody Blossom,
usiadł na stołku i podstawiwszy swoje wiadro próbował wycisnąć z wymion krowy ostatnie, najtłustsze
krople. To samo powtórzyło się przy drugiej krowie, Bossy. W końcu ojciec wstał i powiedział:
-
Dobry z ciebie dojarz, synu. Almanzo tylko obrócił się na pięcie i kopnął jakąś
słomkę, tak był bowiem uradowany, że nie wymówiłby ani słowa. Ta pochwała oznaczała, że odtąd może już
sam doić krowy; ojciec nie będzie go kontrolował, a nawet pozwoli mu doić najtrudniejsze sztuki.
Ojciec Almanza miał niebieskie oczy, w których często migotały wesołe iskierki. Był to wysoki mężczyzna, z
długą miękką brodą i brązową czupryną. Gdy pracował, wkładał sięgający cholew butów fartuch z sukna,
który obejmował jego szeroką pierś oraz osłaniał wełniane spodnie.
Wszyscy liczyli się z ojcem. Był właścicielem porządnej farmy, miał najlepsze konie w okolicy. Słowo jego
ważyło tyle, co pisemne zobowiązanie; każdego roku odkładał pieniądze do banku. Kiedy przyjeżdżał do
Malone, ludzie z miasteczka zwracali się do niego z prawdziwym szacunkiem.
Wszedł Royal z wiadrem mleka w jednej ręce i latarnią w drugiej i cichym głosem powiedział:
-
Tato, Bill Ritchie zjawił się dzisiaj w szkole. Otworki blaszanej latarni rzucały błyski i tworzyły
się cienie na wszystkim wokoło. Almanzo spostrzegł, że
15
twarz ojca przybrała poważny wyraz; pogładził brod< i powoli potrząsnął głową. Chłopiec czekał niespokojna
na jakieś jego słowo, ale on tylko wziął latarnię i poszed w ostatni obchód po zabudowaniach, by sprawdzić,
czj przed nocą wszystko zostało porządnie zrobione. Dopierc potem poszli do domu.
Mróz był okrutny, noc czarna i cicha, gwiazdy bły szczały na niebie jak maleńkie iskierki. Weszli do wielkie
kuchni,
gdzie biło ciepło od pieca i paliły się świece Almanzo poczuł straszny głód.
Na piecu grzała się woda przyniesiona z kadzi stojące na dworze. Każdy po kolei - najpierw ojciec, a
następnie chłopcy umyli się w misce ustawionej na ławie w pobliżu drzwi. Almanzo wytarł się lnianym
ręcznikiem zawieszonym na wałku, stanął przed lustrem wiszącym na ścianie, zrobił przedziałek w
wilgotnych włosach i uczesa je gładko w dół.
Wydawało się, że kuchnia aż drży od wirujących i balansujących spódnic. Eliza Jane i Alice śpieszyły się z
podawaniem kolacji. Od słonego zapachu smażonej podrumienionej szynki Almanzo poczuł ssanie w dołku
Na chwilę przystanął w drzwiach dużej spiżarni; w głęb matka, zwrócona plecami do niego, cedziła mleko
Wzdłuż ścian ciągnęły się półki zastawione najwspanialszym na świecie jedzeniem. Piętrzyły się tam wielkie
żółte sery i duże, brązowe bryły cukru klonowego; leżały bochenki świeżo upieczonego, chrupkiego chleba,
cztery wielkie ciasta i cudowne placki. Jeden z nich był pokrajany i nadłamany; maty kawałek skórki kusił,
ale nawet i tego najmniejszego kawałeczka nikt nie miał prawa tknąć bez pozwolenia.
Almanzo nie zrobił nawet kroku w kierunku placka, gdy Eliza Jane krzyknęła:
- Nie rusz tego, Almanzo! Mamo!
Ale matka nawet się nie odwróciła, tylko powiedziała:
-
Almanzo, nie jedz, bo stracisz apetyt na kolację.
16
Było to tak bezsensowne, że chłopca ogarnęła prawdziwa wściekłość. W jaki sposób jeden mały kęs miałby
komuś odebrać apetyt! Almanzo umierał z głodu, ale nie wolno mu było niczego tknąć, zanim wszystko nie
zostanie podane do stołu. Matce nie mógł tego powiedzieć, musiał jej słuchać we wszystkim. Za to pokazał
język Elizie, która nic mu nie mogła zrobić, bo miała obie ręce zajęte, a potem szybko wszedł do jadalni.
Oślepiło go światło lampy. Przy kwadratowym piecu wmurowanym w ścianę ojciec, zwrócony twarzą do
nakrytego stołu, rozmawiał o polityce z panem Corse'em. Almanzo nie śmiał tknąć czegokolwiek. Na stole
znajdowały się już talerze z plastrami pysznego sera i salcesonu; szklane naczynia napełnione były
konfiturami, dżemami i galaretkami, obok stał dzban mleka i saganek pełen parującej pieczonej fasoli z
kawałkami tłustej wieprzowiny.
Almanzo stał, patrzał na to wszystko, a głód skręcał mu kiszki. Przełknął ślinę i powoM odszedł od stołu..
Jadalnia była bardzo ładna. Miała czekoladowe tapety w zielone pasy, z rządkami małych, czerwonych
kwiatków. Na podłodze leżały dywaniki z gałganków, które matka, dobierając kolory do tapet, zszyła z
ufarbowanych na zielono i brązowo skrawków, wplatając gdzieniegdzie cieniutkie białe i czerwone paseczki.
W kącie stał wysoki kredens pełen najdziwniejszych rzeczy - były tam muszle morskie, skamieniałe kawałki
drzewa, osobliwe kamienie i rozmaite książki. Anad samym środkiem stołu wisiał ażurowy słomkowy pająk.
Alice zrobiła go z czystych, pszenicznych słomek, a naroża przybrała jasnokoloro-wymi kawałeczkami
materiału. Kołysał się i drgał przy najmniejszym ruchu powietrza, a światło lampy połyskiwało na złocistych
źdźbłach.
Ale dla Almanza nie było nic piękniejszego niż chwila, gdy matka wniosła górę skwierczącej szynki na
białym półmisku^o^fo^ionym chińskim niebieskim wzorkiem.
Maty Fj
17
ehfUl
Matka Almanza, niewysoka i pulchna, była bardzo ładną kobietą. Miała niebieskie oczy, gładko uczesane
kasztanowe
włosy, które wyglądały jak skrzydła jakiegoś ptaka. Na przodzie jej wełnianej sukni koloru
czerwonego wina ciągnął się rządek guzików, obciągniętych tym samym materiałem - od białego kołnierzyka
do białego fartucha, zawiązanego wokół talii. Rękawy sukni zwisały jak duże czerwone dzwony po obu
stronach półmiska. Wchodząc zatrzymała się na moment w drzwiach i obróciła, żeby się przedostać; jej
usztywniona krynolina nie mieściła się w przejściu.
To wszystko przekraczało już ludzką wytrzymałość.
Matka postawiła półmisek na stole, a potem jednym rzutem oka sprawdziła, czy wszystko jest gotowe i
dobrze poustawiane. Następnie zdjęła fartuch i powiesiła go w kuchni. Czekała jeszcze chwilę, aż ojciec
skończy rozmowę z panem Corse'em, ale wreszcie się odezwała:
- James, kolacja gotowa.
Almanzo miał wrażenie, że zajmowanie miejsc trwa bez końca. Ojciec siadł u szczytu stołu, matka po
przeciwnej stronie. Potem wszyscy skłonili głowy i ojciec zaczął odmawiać modlitwę. Skończywszy, po
krótkiej przerwie rozwinął serwetkę i wetknął ją sobie za kołnierz surduta. Następnie przystąpił do
nakładania potraw. Pierwszy talerz podał panu Corse'emu, następny matce, dalej Royalowi, córkom, aż
wreszcie na końcu najmłodszemu - Almanzie.
-
Dziękuję - powiedział Almanzo. Było to jedyne słowo, jakie wolno mu było wymówić przy stole. Odzywać
mogli się rodzice i pan Corse. Dzieci musiały siedzieć cicho.
Chłopiec zjadł najpierw porcję słodkiej, miękkiej, pieczonej fasoli z kawałkiem solonej, rozpływającej się w
ustach wieprzowiny. Następnie pochłonął rozgotowane kartofle z tłuszczykiem od pieczonej szynki. Potem
jadł szynkę oraz chleb z masłem. Nie uronił ani okruszynki
18
aksamitnego miąższu i złocistej skórki. Prawie rzucił się na górę jasnej gniecionej rzepy i duszonej żółtej
dyni. Odetchnął i głębiej wcisnął serwetkę za kołnierz kamizelki. Przyszła kolej na desery: konfitury ze
śliwek, poziomkowy dżem, galaretkę z winogron i aromatyczne, marynowane skórki z arbuza. Poczuł się
wreszcie najedzony, ale powoli wepchnął w siebie jeszcze duży kawał placka z dynią.
Usłyszał, jak ojciec mówi do nauczyciela:
-
Royal powiedział mi, że banda z Hardscrabble zjawiła się dzisiaj w szkole.
- To prawda -
odparł pan Corse.
-
Podobno grozili, że pana wyrzucą.
-
Sądzę, że będą próbować - przyznał pan Corse. Ojciec nalał sobie herbaty na spodeczek, wypił i nalał
powtórnie.
-
Już dwóch nauczycieli wypędzili - rzekł. - Jednego z nich, Jonasa Lane'a, tak ciężko ranili, że zmarł.
- Wiem -
oznajmił pan Corse. - Z Jonasem chodziliśmy razem do szkoły. To był mój przyjaciel.
Ojciec nie odezwał się więcej.
Rozdział trzeci
Zimowa noc
Po kolacji Almanzo zajął się swymi mokasynami. Każdego wieczora siadał przy kuchennym piecu i wcierał
palcami w skórę butów roztopiony na piecu łój tak długo, aż przestała go wchłaniać. Dobrze wysmarowane
mokasyny robiły się miękkie i nie przepuszczały wody ani śniegu.
Royal również siedział przy piecu i natłuszczał swoje długie buty. Almanzo nie dorósł jeszcze do butów i
musiał nosić mokasyny.
Tymczasem matka i dziewczynki zmyły naczynia, zamiotły spiżarnię i kuchnię, a ojciec pokroił w piwnicy
marchew i ziemniaki -
karmę dla krów na następny dzień.
Skończywszy swoją robotę, ojciec wyszedł po schodach z piwnicy, niosąc wielki dzban słodkiego
jabłecznika i misę pełną jabłek. Royal przyniósł druciany koszyk do prażenia kukurydzy i naczynie
wypełnione ziarnem. Matka wygasiła ogień pod kuchnią, zasypała żar popiołem, a kiedy wszyscy wyszli z
kuchni, zdmuchnęła świece.
Usiedli teraz wygodnie w jadalni przy wielkim piecu,
20
którego tylna część wychodziła na przyległy salon, używany tylko podczas wizyt gości. Był to doskonały piec
_ ogrzewał jadalnię i salon, a jego komin ocieplał sypialnie na piętrze, wierzch zaś mógł służyć za blat
kuchenny.
Royal otworzył żelazne drzwiczki pieca i uderzeniem pogrzebacza pokruszył wypalone polana w migocącą
warstwę żaru. Następnie do drucianego pojemnika wsypał trzy garście kukurydzy i potrząsnął nim nad
żarem. Po chwili pękło pierwsze ziarno, potem drugie, w ślad za nimi trzy czy cztery naraz, aż w końcu
rozle
gła się donośna kanonada trzaskających raz po raz ziaren.
Kiedy prażona kukurydza znalazła się na talerzu, Alice polała ją stopionym masłem, posoliła i zamieszała.
Ziarna były gorące i pyszne i było ich tyle, że każdy mógł się najeść do woli.
Matka usiadła w bujanym fotelu z wysokim oparciem; kołysząc się, zaczęła robić na drutach. Ojciec
starannie wygładzał nowy trzonek siekiery odłamkiem szkła. Royal wyrzynał małe ogniwka łańcucha z
kawałka gładkiego, sosnowego drewna, a Alice wyszywała wełnianymi nićmi, siedząc sobie na klęczniku. Z
wyjątkiem Elizy Jane, która czytała na głos nowiny z tygodnika nowojorskiego, wszyscy pojadali prażoną
kukurydzę, jabłka i popijali kompot jabłkowy.
Almanzo z jabłkiem w ręce przycupnął na małym stołeczku przy piecu, obok miski pełnej prażonej
kukurydzy; kubek z kompotem postawił blisko paleniska. Ugryzł jabłko, zjadł parę ziaren, popił i zamyślił się
nad kukurydzą.
Zanim do Ameryki przybyli pierwsi osadnicy, tylko Indianie ją znali. Zaproszeni przez osadników na pierwsze
Święto Dziękczynienia, przynieśli ze sobą jako dar worek pełen kukurydzy i wysypali ziarna na stół. Choć ją
uprażyli, nie była zbyt smaczna. Pewnie jej nie posolili
21
ani nie polali masłem albo może wystygła i zrobiła siej twarda, kiedy ją nieśli w skórzanym worku.
Almanzo przed zjedzeniem przyglądał się uważnid każdemu ziarenku. Zjadł ich już tyle w życiu, ale nigdw
nie znalazł dwóch jednakowych. Pomyślał, że gdyby miał trochę mleka, to mógłby wsypać ziarna kukurydzy
do mleka.
Można bowiem napełnić jedno naczynie mlekiem pa sam brzeg, a drugie ziarnem - też do pełna. A potem
przekładać ziarnko po ziarnku i mleko się nie przeleje.] Z chlebem taka sztuka się nie uda. Tylko z mlekiem i
kukurydzą.
I to jest pyszne razem. Ale Almanzo nie czuł już głodu, a zresztą matka i tak nie pozwoliłaby mu wziąć
mleka. Kiedy w mleku wzbiera się śmietana, nie należy go ruszać, bo warstwa nie będzie gruba. Zjadł więc
jeszcze jedno jabłko, kukurydzę popił kompotem i nie wspomniał słowem o mleku.
Zegar wybił godzinę dziewiątą, pora było iść spać. Royal odłożył swój łańcuch, Alice robótkę. Matka
wetknęła druty w motek wełny, a ojciec nakręcił wysoki stojący zegar. Dołożył do pieca i zasunął szybry.
-
Mroźna noc - powiedział pan Corse.
-
Czterdzieści poniżej zera - potwierdził ojciec -a nad ranem jeszcze spadnie.
Royal zapalił świecę i bardzo senny Almanzo poszed za nim do drzwi prowadzących na schody. Panujący
na schodach chłód obudził go od razu. Pobiegł więc pędem na górę, głośno stukając drewniakami. W
sypialni było tak zimno, że ledwie zdołał porozpinać ubranie, wdziać długą wełnianą koszulę i czepek.
Powinien był uklęknąć i zmówić pacierz, ale nie mógł. Szczękał zębami, a nos aż go rozbolał z zimna. Zaraz
zanurkował pod miękką pierzynę, pomiędzy prześcieradła, i nakrył się po uszy.
Przebudził się na chwilę, kiedy zegar na dole wybili dwunastą. Otaczała go ciemność, wypełniona maleńkimi
22
odłamkami lodu. Usłyszał czyjeś kroki, drzwi kuchni otworzyły się i zamknęły. Wiedział, że to ojciec poszedł
do zwierząt.
Choć mieli okazałe zabudowania gospodarskie, to nie wszystkie krowy i woły się w nich mieściły.
Dwadzieścia pięć sztuk młodego bydła musiało stać w nocy na dziedzińcu w otwartej szopie. Przy tak silnym
mrozie mogłyby do rana zamarznąć. Ojciec musiał więc wstać o północy z ciepłego łóżka, pójść do bydła,
zbudzić je i przepędzić dla rozgrzewki po dziedzińcu. Trzaskał z bata i biegał w kółko, a zwierzęta
galopowały tak długo, aż się dobrze rozgrzały.
Kiedy Almanzo znów otworzył oczy, na komodzie skwierczała paląca się świeca. Royal już się ubierał, z
jego ust szła para; światło świecy zdawało się przytłumione, jakby ciemność usiłowała ją zgasić.
Gdy ocknął się po chwili, Royala już nie było, świeca znikła, a z dołu dobiegał głos matki:
-
Almanzo, co z tobą! Chory jesteś, czy co? Już piąta!
Wygrzebał się z łóżka, trzęsąc się z zimna wdział spodnie i kamizelkę i zbiegł na dół, i tam dopiero, grzejąc
się przy piecu kuchennym, pozapinał guziki. Ojciec i Royal poszli już do zwierząt. Almanzo chwycił wiaderko
na mleko i też wybiegł z domu. Wokół panowała wciąż noc głęboka i cicha, a gwiazdy świeciły na ciemnym
niebie jak małe śnieżynki.
Kiedy skończyli obrządzanie zwierząt i wszyscy trzej wrócili do ciepłej kuchni, śniadanie już na nich czekało.
Ach, jak pięknie pachniały piętrzące się na wielkim półmisku na kuchni parówki zapiekane w cieście
naleśnikowym.
Almanzo umył się prędko i uczesał. Jak tylko matka skończyła cedzenie mleka, wszyscy usiedli do stołu i
ojciec zmówił poranną modlitwę.
Na śniadanie jedli płatki owsiane polane gęstą śmietaną z klonowym cukrem, smażone kartofle, zapiekane
23
parówki z sosem oraz gryczane placuszki z masłej i syropem klonowym. Placków było pełno, Almanzo
móg$ się najeść do syta. A do tego jeszcze stały na stolę konfitury, dżemy, galaretki i pączki. Ale z
największym apetytem Almanzo jadł pachnący placek z jabłkami г chrupiącą skórką, polany gęstym sokiem.
Zjadł aż dwa wielkie kawałki.
Po śniadaniu ruszył w długą drogę do szkoły. NI uszach miał ciepłe nauszniki, szalikiem był zakutany po
sam nos
, dłonie schował w rękawiczki. Znów niósł jedzenie. Ale wcale nie miał ochoty iść do szkoły. Nie
chciał tam być, kiedy piątka awanturników będzie biłal pana Corse'a. Musiał jednak iść na lekcje, miał jużl
prawie dziewięć lat.
Rozdział czwarty
Niespodzianka
Każdego dnia w południe drwale zjeżdżali ze wzgórza Hardscrabble, a chłopcy, przyczepiwszy saneczki do
ich ciężkich sań, zjeżdżali w dół, nie oddalając się już zbytnio od szkoły. Wracali więc w porę do klasy. Tylko
ВШ Ritchie i jego banda spóźniali się i nic ich nie obchodziło, czy pan Corse ukarze ich, czy nie.
Pewnego razu weszli do szkoły spóźnieni, tupiąc butami i śmiejąc się bezczelnie z pana Corse'a. Nauczyciel
odczekał chwilę, aż usiądą, a potem blady wstał i powiedział:
-
Jeśli to się jeszcze raz powtórzy, zostaniecie ukarani.
Wszyscy dobrze wiedzieli, co się stanie następnego dnia.
Po powrocie do domu Almanzo i Royal zwrócili się do ojca w tej sprawie. Almanzo uważał, że to straszna
niesprawiedliwość - pan Corse nie ma siły na zmierzenie się z którymkolwiek z łobuzów, a cóż dopiero z
całą piątką, kiedy rzucą się na niego wszyscy razem.
25
-
Chciałbym już być duży, żebym mógł się z nir bić - wyznał.
-
Synu, pan Corse został przyjęty do pracy w szk
-
odparł ojciec - ale przedtem zarząd szkoły uprze go uczciwie o tym, co mu grozi, i on się tego zad; podjął.
To jego praca, nie twoja.
-
Ale oni mogą go zabić! - wybuchnął Almanzo.
- To jego sprawa -
odpowiedział spokojnie ojciec. Jeśli człowiek podejmuje się jakiejś roboty, powinien j
pilnować, póki jej nie ukończy. I pan Corse według mnii jest taki, i wcale nie byłby nikomu wdzięczny za wtrą
canie się w jego sprawy.
Almanzo jednak nie dawał za wygraną.
-
To niesprawiedliwość! On nie może się bić z cał piątką.
-
Obawiam się, że możesz się mocno zdziwić, synk
-
rzekł ojciec. - A teraz, chłopcy, bierzcie się do robo Nie można zwlekać do nocy.
Almanzo bez słowa ruszył do stajni.
Następnego ranka siedział w ławce z elementarze w ręku, ale zupełnie nie mógł się uczyć. Ze strache
wyobrażał sobie, co się przydarzy panu Corse. Kied; przyszła kolej na pierwszą klasę, nie umiał przeczyta
zadanego fragmentu. Musiał zostać na przerwie z dziewj czynkami i marzył o tym, żeby dobrać się do skóry
tern Billowi Ritchie.
W południe, kiedy wyszedł się pobawić, zobaczył ojc Billa zjeżdżającego na załadowanych saniach ze
wzgórza Wszyscy chłopcy zatrzymali się i patrzyli na pana Ritchie Był to wielki, ordynarny facet, o
donośnym głosie nieprzyjemnym śmiechu, dumny ze swego syna, że umii bić nauczycieli i doprowadza
nawet do
zamknięcia szko ły. Nikt nie usiłował podczepić sanek do jego sań. Tylko] banda Billa obsiadła
sanie jego ojca, głośno gadającj i znikła za zakrętem. Reszta chłopców przerwała zabawę,) stali i rozmawiali
o zbliżających się wypadkach.
26
Kiedy pan Corse zas
tukał w szybę, weszli do klasy z poważnymi minami zasiedli w ławkach.
Tego popołudnia nikt nie umiał przerabianego materiału. Pan Corse wywoływał klasę po klasie, ale jeden
uczeń po drugim, wodząc wzrokiem za czubkiem swego buta, milczał nie znajdując odpowiedzi. Pan Corse
nie ukarał nikogo, tylko powiedział:
_ Jutro powtórzymy lekcję.
Ale wszyscy dobrze wiedzieli, że pana Corse'a już tu iutro nie będzie. Jedna z małych dziewczynek zaczęła
płakać, a za nią trzy lub cztery opuściły głowy na ławki i też zaczęty szlochać. Almanzo siedział
wyprostowany na swoim miejscu i patrzył w elementarz.
Po dłuższym czasie nauczyciel wywołał go do pulpitu, by sprawdzić, czy już może odpowiadać. Almanzo
umiał wszystko, ale coś go tak dławiło w gardle, że nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Stał i wpatrywał się
w książkę, a pan Corse czekał. Raptem rozległy się krzyki nadchodzącej bandy.
Pan Corse wstał, położył łagodnie swoją szczupłą dłoń na ramieniu chłopca, obrócił go i rzekł:
- Wracaj na miejsce, Almanzo.
W klasie zapanowała głucha cisza. Każdy czekał. Słychać było, jak chuligani nadchodzą ścieżką i pchają się
do przedsionka z wielkim hałasem. Trzasnęły drzwi wejściowe i Bill Ritchie, a za nim jego kompani wkroczyli
do klasy.
Pan Corse przyglądał się im, nic nie mówiąc. Bill zaśmiał mu się w twarz, ale nauczyciel nadal milczał.
Koledzy podjudzali Billa, a on znowu wyszczerzył zęby w drwiącym uśmiechu. Wreszcie głośno tupiąc
butami, poszli przejściem między ławkami i usiedli na swoich miejscach.
Pan Corse pod
niósł wieko pulpitu i wsunął rękę do środka, tak że nie była widoczna, po czym rozkazał:
-
Billu Ritchie, podejdź tutaj!
27
Wielki Bill poderwał się, zrzucił palto i wrzasnął: luCzyciel był szybszy: świsnął batogiem i pociągnął chło-
-
Za mną, chłopcy! Ipaka do przodu.
I rzucił się do przejścia między ławkami. _ proszę, proszę, nie, panie nauczycielu! - błagał
Almanzo poczuł, że robi mu się słabo; nie chciałj0hn. patrzeć na to, co się będzie działo, ale nie miał siły!
pan Corse nie odezwał się ani słowem. Dyszał, stru-odwrócić wzroku.
lmyczki potu spływały mu po twarzy. Jego bicz był nie-
Pan Corse wstał. Jego ręka wynurzyła się spod wiekЩ ubłagany i bezlitośnie ciągnął Johna w stronę
wyjścia, pulpitu i w powietrzu świsnęła długa, cienka, czarnłp0tem pan Corse wyrzucił go tak samo jak Billa,
za-
smuga. Był to batog do poganiania bydła. Pan Cors I trzasnął drzwi i odwrócił się do klasy, ściskał w ręku
jego krótką rączkę obciążoną żelazem! Trzem pozostałym kompanom udało się otworzyć ok-zdolną jednym
uderzeniem zabić wołu. Długi, cienki wąłno i jeden po drugim szybko dali nura w głęboki śnieg, owinął się
wokół nóg Billa i wtedy pan Corse szarpnął і zwiali.
Bill się zatoczył i o mało nie upadł. Bicz znów błysnął Pan Corse zwinął starannie batog i włożył go do i
zawirował, uderzył, zawinął się na Billu. Nauczyciel pulpitu. Wytarł twarz chusteczką, poprawił kołnierzyk
szarpnął po raz drugi. li powiedział:
-
Chodź tutaj, Billu Ritchie! - przemówił pan Corsei - Royal, zamknij okno, proszę.
I szarpnąwszy gwałtownie, sam się cofnął. Royal podszedł na palcach do okna i zamknął je.
Pan
Bill nie mógł go dosięgnąć. Coraz szybciej świstał Corse zaczął przepytywać uczniów z rachunków, nikt
trzaskał i okręcał się batog i szybciej, wciąż szybcieljednak sobie z nimi nie radził. Po południu powtórzyło
cofał się pan Corse, prawie zbijając Billa z nóg. Bill wMsię to samo; nikt nie był przygotowany. Przerwy nie
było, się i potykał od uderzeń batoga, a nauczyciel się cofał po prostu wszyscy o niej zapomnieli, i bił.
Spodnie i koszula Billa były poszarpane, ramiona Almanzo ledwie się doczekał końca lekcji. Wybiegł na
krwawiły od ukąszeń bicza, który spadał z taką szybldwór z innymi dziećmi wrzeszcząc z radości. Chuligani
kością, że był prawie niewidoczny. Bill rzucił się przeJ dostali lanie! Pan Corse sprał bandę z osady Hard-
siebie i podłoga aż się zatrzęsła, gdy uderzenie batłscrabble.
powaliło go na plecy. Klnąc wstał, próbując chwycił Ale najciekawszą rzecz Almanzo usłyszał przy kolacji
krzesło i rzucić nim w nauczyciela. Batog dalej śmigał podczas rozmowy pana Corse'a z ojcem, tuż obok.
Bill zaczął myczeć jak cielę, potem się rozbeł - Royal mi powiedział, że nie udało się im pana czał, a w
końcu zaczął błagać o darowanie winy. Iwyrzucić - powiedział ojciec.
Batog syczał, zwijał się, szarpał, ściągając Billa coraa - Nie. Zawdzięczam to pańskiemu batogowi, bliżej
do wyjścia. Na koniec pan Corse cisnął Billa паї Almanzo przerwał jedzenie. Siedział i patrzał na ojca. łeb
na szyję do przedsionka, zatrzasnął drzwi i zamknął Ojciec wiedział, wiedział cały czas. Byczy batog, którym
je na klucz. Szybko się odwrócił i powiedział: - A teraz, John, twoja kolej.
John stał między ławkami i patrzył przerażonym wzro Jeg° ojciec jest najsilniejszym i najmądrzejszym
człowie-
kiem. Okręcił się w miejscu, próbując uciekać, ale na
28
pan Corse sprawił lanie WielkiemuBillowi Ritchie, należał do ojca. Almanzo nabrał jeszcze większej
pewności, że
kiem na świecie.
29
Od niego właśnie dowiedzieli się jeszcze czegoś. Otq banda, jadąc na saniach pana Ritchie, zapowiedziała
że tego dnia stłucze nauczyciela. Pan Ritchie uznał t( za dobrą zabawę i był tak pewny swego syna, że
rozgłosi zaraz w mieście, że Bill zbił nauczyciela i zdemolował szkołę. Wracając do domu opowiedział to
wszystko ojcu Almanza.
Almanzo wyobraził sobie, jak wielkie będzie zdziwieni] pana Ritchie, gdy zobaczy swego syna, Billa.
Rozdział piąty
Urodziny
Następnego ranka, kiedy Almanzo jadł owsiankę, ojciec oznajmił, że dziś są jego - najmłodszego w domu -
urodziny. Chłopiec zupełnie zapomniał, że dzisiaj, w ten mroźny zimowy poranek, skończył dziewięć lat.
-
Coś tam czeka na ciebie w drewutni - dodał jeszcze ojciec.
Almanzo chciał pobiec tam natychmiast, ale matka kazała mu najpierw skończyć śniadanie, żeby nie
zachorował i nie musiał brać lekarstw. Zaczął więc zajadać z takim pośpiechem, że matka znowu zwróciła
mu uwagę:
-
Nie łykaj takich wielkich kęsów.
Tak, matki zawsze patrzą, jak dzieci jedzą, trudno je doprawdy zadowolić.
Wreszcie śniadanie się skończyło i Almanzo mógł pobiec do drewutni. A tam czekało na niego małe jarzmo
dla cielaków. Było mocne i lekkie, gdyż ojciec zrobił je z czerwonego cedru. Należało teraz do chłopca i
ojciec powiedział:
31
-
Jesteś już dostatecznie duży, synku, by samemi poskramiać cielaki.
Tego dnia Almanzo nie poszedł do szkoły. Wolno mi było nie iść, gdy w domu były ważniejsze rzeczy d
zrobienia. Zaniósł jarzmo do cielętnika, a ojciec poszec razem z nim. Almanzo pomyślał, że jeśli teraz
porads sobie dobrze z cielakami, to może w przyszłym rok ojciec pozwoli mu pracować przy źrebakach.
Star i Bright stały w swoich ciepłych przegrodach! Miały czerwone, gładkie boki o jedwabistym połyskuj
dzięki troskliwej opiece chłopca. Kiedy wszedł do przegrody, zbliżyły się do niego i polizały go wilgotnymi,!
szorstkimi językami. Myślały pewnie, że przyniósł ід marchewkę, i wcale nie przeczuwały, że przyszedł j^
przyuczyć, by dały się prowadzić, jak dorosłe woły.
Ojciec pokazał mu, jak należy starannie dopasowali jarzma do ich wrażliwych karków. Almanzo musiał
wygładzić odłamkiem szkła krzywizny drewna, tak aby jarzmo dokładnie pasowało, a drewno było gładkie
jak? jedwab. Następnie odsunął żerdzie zamykające przegrody! i zdumione cielaki wyszły w ślad za nim na
oślepiając! jasny, zimny, ośnieżony dziedziniec.
Ojciec trzymał jeden koniec pałąka jarzma, a Almanzl przełożył drugi koniec przez kark Brighta, po czym
роя sunął kabłąk zwierzęciu pod szyję tak, aby końce рггЛ szły przez odpowiednie otwory w pałąku. Przez
otworeW w wystającej ponad pałąk części kabłąka przesunął drewi nianą przetyczkę i jarzmo było założone.
Bright kręcił łbem na wszystkie strony, próbują! zobaczyć tę dziwną rzecz na swoim karku. Ale Almanzd
obchodził się z nim tak łagodnie, że w końcu stand spokojnie i w nagrodę dostał kawałek marchewki.
Star usłyszawszy chrupanie, podszedł po swoją рем reję. A wtedy ojciec ustawił go po właściwej stronie
Brighta -
pod drugim końcem pałąka, Almanzo zaś] podsunął drugi kabłąk pod szyję Stara i umocował prze
tyczkami. I tak Almanzo został właścicielem małego, wołowego jarzma.
Teraz ojciec pr
zywiązał powróz do rożków Stara i wręczył jego koniec synowi. Almanzo stanął przed
cielakami i krzyknął:
- Wio!
Star zaczął wyciągać szyję, Almanzo ciągnął powróz i wreszcie Star stąpnął do przodu. Bright zachrapał i
cofnął się. Wtedy jarzmo okręciło się wokół głowy Stara i zatrzymało go, i oba cielaki stanęły, bardzo tym
wszystkim zdziwione.
Ojciec pomógł chłopcu pchnąć je do przodu, cielaki stanęły znów bok przy boku, a ojciec rzekł:
-
No, dobrze, a teraz radź sobie sam, synu! - I odszedł do stodoły.
I
Almanzo pojął w tej chwili, że jest naprawdę dość duży, by samemu wykonać tak poważne zadanie.
Stał w śniegu i przyglądał się cielakom, a one niewinnymi oczami patrzały na niego. Zastanawiał się, jak im
wytłumaczyć, co to znaczy „Wio!" Nie było sposobu, żeby im to wyjaśnić słowami, ale przecież musiał im to
jakoś powiedzieć.
-
Kiedy mówię „Wio!" - to macie ruszyć do przodu... Chwilę pomyślał, po czym zostawił cielaki, poszedł
do obory i napchał kieszenie marchwią ze skrzyni z paszą dla krów. Wrócił, stanął przed cielakami w takiej
odległości, na jaką pozwalał powróz, który trzymał w lewej ręce. Prawą wsadził do kieszeni roboczej kurtki i -
krzyknąwszy „Wio!" - pokazał cielakom marchewkę.
Ruszyły natychmiast do przodu.
- Prr! -
krzyknął, gdy podeszły do niego po marchewkę. Dał im po kawałku i kiedy zjadły, cofnął się i, stojąc
twarzą do cielaków, włożył rękę do kieszeni i nakazał znowu: «""
- Wio!
32
3 ...
Mały Farmer
33
Dziwne, jak szybko zrozumiały, że „Wio!" znaczy Щ\ do przodu, a „Prr!" - zatrzymać się.
Kiedy ojciec ukazał się w drzwiach stodoły i orzekł że wystarczy, cielaki zachowywały się już jak dorośli
woły.
Almanzo miał wielką ochotę dalej je tresować, аш oczywiście nie mógł sprzeciwić się ojcu.
-
Cielaki się zniechęcą i przestaną cię słuchać, jeśl za pierwszym razem zbyt długo będziesz je ćwiczył I
pouczył go ojciec. - A poza tym pora na obiad.
Almanzo nie mógł wprost uwierzyć. Cały ranek prze leciał jak jedna chwilka.
Wyciągnął przetyczki, opuścił kabłąki, zdjął pałali jarzma z karków cielaków i wprowadził zwierzęta dq ciepłej
przegrody. Ojciec pokazał mu jeszcze, jak sid wyciera jarzmo wiązką czystego siana i wiesza na wła
ściwych kołkach. Jarzmo musi być zawsze czyste i suchl żeby nie poobcierało karków cielakom.
Almanzo poszedł jeszcze popatrzeć przez chwilę na źrebaki. Lubił Stara i Brighta, ale cielaki w porównani!
ze smukłymi, pięknymi, zwinnymi źrebakami wydawał się niezgrabne i trochę dziwaczne w zachowaniu. Wpi
trywał się, jak chrapy młodziutkich koni drgały pre oddechu, jak strzygły uszami, jak z szelestem grzy rzucały
łbami i z gracją stąpały na smukłych nogach małych kopytkach. Zachwycał się ich oczami pełnyr żywego
blasku.
-
Chciałbym ci kiedyś pomóc przy ujarzmianiu źr baka - odważył się zaproponować Almanzo.
-
To jest robota dla dorosłego mężczyzny, synu odparł ojciec. - Jeden mały błąd i piękny źrebak będzi do
niczego.
Almanzo zamilkł. Spuściwszy głowę poszedł za ojcei do domu.
Czuł się dziwnie, siedząc przy stole tylko z rodzicam Jedli w kuchni, ponieważ byli sami, tylko we trój
34
Kuchnię rozjaśniał blask śniegu na dworze. Podłoga i stoły były wyszorowane piaskiem i ługiem do białości.
Cynowe patelnie błyszczały jak srebro, zawieszone na ścianach miedziane garnki świecify niczym złoto,
czajnik pomrukiwał, a kwiaty geranium na parapecie okiennym były czerwieńsze niż suknia matki.
Almanzo bardzo zgłodniał. Jadł w milczeniu, napełniając pusty żołądek, podczas gdy matka rozmawiała z
ojcem. Po obiedzie
wstała od stołu i zaczęła zbierać naczynia do miski.
-
Ponakładaj drzewa do skrzyni, Almanzo - powiedziała. - Potem zajmiesz się czym innym.
Almanzo otworzył drzwi do komórki na drewno. A tam oczom jego ukazały się nowe saneczki!
Nie mógł uwierzyć, że to dla niego. Jego urodzinowym podarkiem było przecież jarzmo dla cielaków. Zapytał
więc:
-
Czyje to sanki, tato? Czy to... Czy to dla mnie? Matka się roześmiała, a ojciec mrugnął i zapytał:
-
A czy znasz jakiegoś innego dziewięciolatka, który chciałby je mieć?
Były to przepiękne saneczki. Ojciec zrobił je z hiko-rowego drewna; długie, wąskie, wyglądały na bardzo
szybkie. Płozy hikorowe były wymoczone i tak pięknie wygięte, że saneczki wydawały się gotowe do lotu.
Almanzo delikatnie pogłaskał błyszczące, gładkie deseczki. Były tak doskonale wypolerowane, że nie mógł
nawet wyczuć śladów drewnianych kołków łączących części saneczek. Między płozami znajdowała się
poprzeczka dla oparcia stóp.
-
Już cię tu nie ma! - powiedziała matka śmiejąc się. - Weź sanki na dwór, tam jest ich miejsce.
Mróz trzymał się niezmiennie przy czterdziestu stopniach poniżej zera, ale słońce świeciło i Almanzo całe
Popołudnie spędził na sankach. Oczywiście nie zjeżdżał w miękki, głęboki śnieg, tylko wybrał się na drogę,
gdzie
35
schod
ach na dół, wziął sobie jeszcze dwa pączki za słoji i zapragnął znowu wyjść na dwór, żeby pojeździć ш
saneczkach.
Jednak wkrótce zapadł zmierzch. Musiał odstawił saneczki i pomóc napoić bydło, ponieważ nadeszła porl
wieczornych prac gospodarskich.
Studnia
znajdowała się dość daleko od zabudowani pompę osłonięto małą budką, a woda wypływała
korytem przez otwór w ściance do dużego koryta na zewnątrz. Były one pokryte lodem, a dźwignia pompy
była tak zimna, że kiedy się ją dotknęło gołymi palcami, parzyła jak ogień.
Chłopcy namawiali niekiedy kolegów, by liznęli w tala mróz dźwignię pompy. Almanzo dobrze wiedział, czym
to groziło. Język przymarzał do żelaza i pozostawało albo zagłodzić się na śmierć, albo szarpnąć do tyłu i
zostawić na żelazie kawałek języka.
Almanzo stał w lodowatej budce i pompował z cała siły, podczas gdy ojciec podprowadzał konie do koryta
na dziedzińcu. Najpierw poił zaprzęgi, ze źrebakami przy kobyłach. Potem kolejno, po jednym, prowadził
starsze źrebaki. Nie byty one jeszcze ujeżdżone i na mrozie przebierały nogami, stawały dęba i szarpały
powróz, który -
nie puszczając - trzymał ojciec.
Cały czas Almanzo pompował tak szybko, jak tylkl mógł. Lodowata woda lała się z pompy, uderzając głucho
o dno koryta. Konie zanurzały drżące pyski i piły ja chciwie.
Potem za pompę wziął się ojciec. Napełnił główni koryto do pełna, poszedł do obór i wypuścił bydło.
Bydła nie trzeba było prowadzić do wody. Spragnionej samo szło do koryta i piło, podczas gdy Almanzo
pompował. Potem zwierzęta wróciły prędko do ciepłych obór. Każda krowa trafiała do swojej przegrody i
kładłl łeb między stojaki, nigdy się nie myląc.
Ojciec nie umiał wyjaśnić, czy to dlatego, że krowi
38
byty rozumniejsze od koni, czy też - mając mniej rozumu _ ropity to z przyzwyczajenia.
Teraz
Almanzo wziął widły i zaczai sprzątać stanowiska, ojciec zaś odmierzał do skrzyń na paszę porcje
owsa i grochu. Royal wrócił właśnie ze szkoły. Jak zwykle razem zakończyli obrządzanie zwierząt. I tak
skończyły się urodziny.
Almanzo pomyślał, że nazajutrz będzie musiał iść do szkoły. Ale wieczorem ojciec oznajmił, iż pora
przygotować zapas lodu na lato, trzeba więc zostać w domu do pomocy.
Rozdział szósty
Zwózka lodu
Było tak mroźno, że śnieg pod butami skrzypiał ja» piasek, a woda, jak się prysnęło w powietrze, spadaM w
dół w postaci małych kuleczek lodu. Nawet od połu-l dniowej strony domu, gdy słońce najmocniej świecił»
śnieg nie topniał. Była to doskonała pogoda do cięciaj lodu, ponieważ woda skapująca z wyciąganych z
głębinyl bloków natychmiast zamarzała.
Słońce już wzeszło i wszystkie zwrócone na wschół pochyłości zasp śnieżnych poróżowiały, kiedy
Almanzo,! otulony futrem, usadowił się między ojcem i Royaleml na wielkich towarowych saniach, po czym
ruszyli wl stronę głębiny na Rzece Pstrągów.
Konie kłusowały żwawo, pobrzękując dzwoneczkami Z ich nozdrzy buchała para, a płozy sań skrzypiały na
twardym śniegu. Od zimnego powietrza Almanzo cz swędzenie w nosie. Z każdą chwilą słońce świeciło córa
mocniej, krzesząc w śniegu maleńkie zielone i czerwon błyski i roziskrzając sople zwisające z drzew.
Mieli jeszcze milę do głębiny, kiedy ojciec zatrzyma sanie, wysiadł i położył dłonie na nozdrzach koni. Par
osiadła i zamarzła im na pyskach i konie z trude:
40
wdychały powietrze. Szron pod dłońmi ojca się roztopił i konie żwawo ruszyły do przodu.
joe Francuz i John Łazy czekali już przy głębinie. Byli to Francuzi, którzy mieszkali w lasach w małych
domkach zbitych z okrąglaków. Nie mieli farm, zajmowali się polowaniem, zastawianiem sideł i łowieniem
ryb; śpiewali, żartowali, tańczyli i pili czerwone wino zamiast jabłecznika. Kiedy ojciec potrzebował kogoś
nająć do roboty, zatrudniał ich, płacąc im za pracę soloną wieprzowiną, przechowywaną w baryłkach w
piwnicy.
Francuzi stali na pokrytej śniegiem głębinie, w butach z cholewami, w sukiennych kraciastych kurtach i
futrzanych czapkach z nausznikami, a ich długie wąsy pokrywał szron. Trzymali siekiery oraz poprzeczne
piły z długimi, wąskimi ostrzami i drewnianymi rękojeściami.
Dwóch ludzi musi ciągnąć taką piłę tam i z powrotem, by przeciąć coś na dwie części. Ale lodu tak się nie
tnie, ponieważ jest płaski jak podłoga; nie ma krawędzi, od której by można było zacząć piłowanie.
Gdy ojciec zobaczył Francuzów, roześmiał się i zawołał:
-
Rzucaliście już monetę?
Wszyscy się zaśmiali z wyjątkiem Almanza, który nie wiedział, że to dowcip. Toteż Joe opowiedział żart
specjalnie dla niego.
-
Poszło raz dwóch Irlandczyków ciąć lód poprzeczną piłą. Nigdy przedtem tego nie robili, gapią się więc to
na lód, to na piłę, aż wreszcie Pat wyjmuje monetę z kieszeni i gada: .Jamie, zagrajmy uczciwie. Rzucamy
monetę - orzeł czy reszka. Ten, kto przegra, idzie pod wodę".
Almanzo się roześmiał, wyobrażając sobie człowieka, który zanurza się do ciemnej, lodowatej wody po to,
by ciągnąć koniec poprzecznej piły. Śmieszne, że ludzie mogą nie wiedzieć, jak się tnie lód.
Idąc razem z innymi Almanzo z trudnością posuwał się po lodzie. Dął ostry wiatr, wzbijając przed sobą
zaspy. Nad głębiną lód był gładki i ciemny, prawie ogołocony
41
ze śniegu. Almanzo patrzał, jak Joe i John wyrąbują J nim duży, trójkątny otwór. Odłamki lodu odnieśli M
bok, zostawiając otwór wypełniony wodą.
-
Warstwa ma dwadzieścia cali grubości - powiedziJ John Łazy.
-
A więc tnijcie lód na dwudziestocalowe pasy - rzeJ ojciec.
John Łazy i Joe Francuz uklękli przy krawędzi otwoJ ru. Zanurzyli piły w wodzie i zaczęli ciąć. Nikt nie
ciągną) końców pił pod wodą.
Pracując bok przy boku wypiłowali w lodzie dwij proste szczeliny długości dwudziestu stóp w odstępB
dwudziestu c
ali. Następnie John przerąbał lód w poprze i powstały blok nieco się uniósł i swobodnie
wypłynął.
John pchnął go drągiem w stronę trójkątnego otworJI a kiedy krusząc cienką warstwę tworzącego się lodu
wynurzył się z otworu, Joe odpiłował również dwudzie-i stocalowy kawał. Ojciec chwytał sześciany lodu
wielkim! żelaznymi kleszczami i ładował je na platformę sań. 1
Almanzo pobiegł nad brzeg otworu, żeby przyjrzeć sd piłom. Nagle poślizgnął się na samym brzegu
przerębli,
Poczuł, że wpada do ciemnej wody. Nie miał za cc chwycić się rękami. Pomyślał, że woda wciągnie go pod
twardy lód, a szybki prąd poniesie tam, gdzie nikt go nie odnajdzie. I utonie w ciemności pod lodem.
Joe Francuz chwycił chłopca w ostatniej chwili. Щ manzo usłyszał krzyk i poczuł, jak silna dłoń szarpnęła go
za nogę. Potem nastąpił przerażający trzask i oto Almanzo leżał na brzuchu na bezpiecznym, twardym
lodzie. Ojciec już nadbiegał.
Stanął nad nim, wielki i groźny.
-
Powinieneś dostać największe lanie w swoim życri - zaznaczył.
- Tak, tato -
wymamrotał Almanzo.
Wiedział, że mu się należy lanie, powinien być ostroźj niejszy. Dziewięcioletni chłopiec jest już za duży na
to,
42
iCky robić głupstwa; powinien zawsze się zastanowić,
robi. Poczuł wielki wstyd. Ze strachu przed biciem aż się cały skurczył, nogi mu drżały; ojciec zwykle bił
holeśnie, on zasłużył na baty, a bat leżał na saniach.
_ Tym razem ci daruję - usłyszał głos ojca. - Ale uważaj, trzymaj się z daleka od przerębli.
- Dobrze, tatusiu -
szepnął Almanzo.
Odszedł od przerębli i więcej się do niej nie zbliżał.
Ojciec zakończył ładowanie bloków lodu na platformę, nakrył je płachtami i wraz z chłopcami pojechał do
lodowni, która stała w pobliżu zabudowań gospodarskich.
Lodownia była zbudowana z desek, między którymi widniały szerokie szpary. Wznosiła się wysoko nad
ziemią na drewnianych klocach i była podobna do wielkiej klatki. Tylko podłogę i sufit miała mocne i
szczelne. Na podłodze leżała ogromna kupa trocin, które ojciec przywiózł z tartaku.
Teraz usypał łopatą na podłodze warstwę trocin. Na niej poukładał bloki lodu w pewnej odległości jeden od
drugiego. Po czym wrócił nad rzekę, a chłopcy zabrali się do pracy w lodowni.
Każdy odstęp między sześcianami lodu zasypywali trocinami, które następnie szczelnie ubijali kijami.
Przerzucili
całą resztę trocin w róg, na wierzchnią warstwę, a na miejsce usuniętej kupy trocin poukładali lód
i uszczelnili odstępy.
Pracowali najszybciej, jak tylko umieli, ale nim skończyli, nadjechał ojciec z kolejnym ładunkiem lodu. Znowu
ułożył na wierzchu bloki i odjechał, a chłopcy zapełnili każdą szczelinę trocinami, usypali warstwę na
powierzchni sześcianów i przerzucili resztę trocin z kupy w kąt,-na górny poziom. Z wysiłku aż się zgrzali.
Na długo przed południem Almanzo poczuł wilczy głód. Nie wolno mu było jednak przerwać pracy, by pobiec
do domu po pączki, choć czuł w środku pustkę i ssało go w żołądku.
43
Klęczał na lodzie, rękami w rękawicach upychał trd ciny w szczeliny i ubijał je kijem tak szybko, jak tyllj
potrafił. Zapytał Royala:
-
Co byś najchętniej zjadł?
Zaczęli rozmawiać o żeberkach wieprzowych, indyka z sosem, pieczonej fasoli, chrupiącym chlebie kukury.
dzianym i innych pysznych rzeczach. Ale Almanzo powiedział, że najbardziej ze wszystkiego na świecie ma
chęć na duszone jabłka z cebulą.
Kiedy nareszcie nadeszła pora obiadu, na stole stall wielka miska z tym przysmakiem! Mama wiedziała, cl
Almanzo najbardziej lubi, i to właśnie specjalnie dla niego przygotowała.
Almanzo zjadł aż cztery wielkie porcje duszonycl jabłek z cebulą. Następnie spałaszował kawał pieczeni
polanej sosem -
z tłuczonymi kartoflami, marchewką i gotowaną rzepą, a potem mnóstwo kromek chleba z
masłem, posmarowanych marmoladą z dzikich jabłek.}
-
Nieźle trzeba się napracować, żeby nakarmić chło pca, który rośnie - oznajmiła matka.
Nałożyła mu na talerz wielką porcję puddingu z jab] kami i podała dzbanek ze słodką śmietanką, przyprą
wioną gałką muszkatołową. Almanzo polał sobie desej Słodki, gęsty, brązowy sok wypłynął spod śmietany
widać go było na białym brzeżku. Almanzo wziął łyżk i spałaszował leguminę.
Potem chłopcy pracowali aż do przedwieczornej por obrządzania zwierząt, a także przez dwa następne dni
Wreszcie trzeciego dnia ojciec pomógł im rozrzucić war stwę trocin na najwyższym poziomie bloków
lodowych pod samym da
chem lodowni. Robota była skończona.
Zakopane w trocinach sześciany lodu nie roztapiaj! się nawet w największy upał. Można je potem wyjmować
po jednym i mieć latem lody, zimną lemoniadę i zimnt! piwo z jajkami i śmietaną.
Rozdział siódmy
Sobotni wieczór
4
Był to sobotni wieczór. Cały dzień matka piekła, a kiedy Almanzo wszedł do kuchni po wiadra na mleko,
wciąż jeszcze smażyła pączki. W kuchni unosił się silny zapach smażonej, brązowej skórki, zmieszany z
wonią świeżego pszenicznego chleba tudzież aromatem ciast i placków z syropem.
Almanzo wziął sobie największego pączka i odgryzł kawałek. Matka rozwałkowywała złociste ciasto,
formując je w długie wałeczki, składała je po dwa i splatała w warkoczyk. Jej palce tak migały, że prawie
były niewidoczne. Wydawało się, że wałeczki same się zwijają i wskakują do dużego miedzianego kociołka z
wrzącym tłuszczem.
Bęc! Szły na dno, a bąbelki powietrza unosiły się w górę. Potem pączki szybko wypływały na powierzchnię,
pęczniały i nagle koziołkowały, zanurzając blade złociste grzbiety w tłuszcz i wynurzając pulchne, brązowe
brzuszki.
Matka objaśniła, że pączki same się odwracają, gdyż są skręcone. Niektóre kobiety robią pączki okrągłe,
45
м
z dziurką w środku. Ale takie same się nie odwracaj! a ona nie ma czasu, żeby bawić się z nimi - najszybcffl
idzie robota, jeśli się je splata.
Almanzo lubił sobotni ranek, kiedy matka piekła, al nie cieszył go sobotni wieczór. W sobotę nie siedział się
przy piecu, z jabłkami, prażoną kukurydzą i коїгГ potem; był to wieczór kąpieli.
Po
kolacji chłopcy wdziali palta, włożyli czapki, szali i rękawiczki. Z komórki na dworze wynieśli kocioł i przy.
stawili do beczki z deszczówką. Wszystko wokół pokryte śniegiem wyglądało jak białe zjawy. Gwiazdy
mroźn spoglądały z nieba i tylko z kuchennego okna padało blade światło świecy.
Woda w beczce pokryta była grubą warstwą lodi a wyrąbywany codziennie w środku otwór, chroniący przed
rozsadzeniem, stawał się coraz mniejszy i mniejsz Royal rąbnął w środek toporkiem, ten zanurzył się z głi
chym dźwiękiem i woda, ściśnięta ze wszystkich stro lodem, szybko wypłynęła na wierzch.
To dziwne, że woda się rozszerza zamarzając. Każd rzecz pod wpływem chłodu przecież się kurczy.
Almanzo zaczął czerpać wodę i pływające kawałlaj lodu do kotła. Wybieranie lodowatej wody z małego!
otworu szło powoli i chłopcu wpadł do głowy pewien! pomysł.
Z okapu od strony kuchni zwisały długie sople lodifl U góry były one grube, a cienkie końce sięgały prawi
śniegu. Almanzo chwycił jeden i szarpnął, ale w ręce! został mu tylko koniec.
Toporek, który Royal położył na ganku, przymarzł do podłogi, Almanzo jednak go oderwał, podniósł oburącB
w górę i zaczął uderzać w sople. Lawina kawałków lodul odłupała się z trzaskiem. Rozległ się wspaniały
hałas™
-
Daj, ja spróbuję - powiedział Royal, ale Alm znowu rąbnął w sople i gruchot był jeszcze głośniej niż
przedtem.
Ty jesteś większy niż ja, uderz je rękami - zaproponował Almanzo.
Royal pięściami uderzył w sople, a Almanzo przyłożył toporkiem. Trzask był co się zowie.
Chłopcy krzyczeli jeden przez drugiego i zbijali coraz więcej sopli. Kawały lodu ślizgały się po podłodze
ganku, mniejsze kawałki padały na śnieg. Po zbitych soplach utworzyła się przerwa, jak gdyby okap stracił
ileś zębów.
Matka otworzyła drzwi od kuchni.
-
Litości! - krzyknęła. - Royal, Almanzo! Czyście się nie pokaleczyli?
- Nie, mamusiu -
odezwał się Almanzo.
- Co to jest? Co wy tu robicie?
Almanzo czuł się winny. Ale przecież to wcale nie była zabawa, tylko praca.
-
Przygotowujemy lód na wodę do kąpieli, mamusiu.
-
Ludzie! Takich wrzasków nigdy nie słyszałam. Czy musicie wyć jak Komańcze?
- Nie, mamusiu -
powiedział pokornie Almanzo. Matka, szczękając z zimna zębami, zamknęła drzwi.
Chłopcy w. milczeniu pozbierali odłamki sopli i napełnili kocioł. Był tak ciężki, że niosąc go, aż się zataczali, i
ojciec musiał go podnieść i postawić na piecu kuchennym.
Podczas gdy lód tajał, Almanzo smarował tłuszczem swoje mokasyny, a Royal buty. W spiżarni matka
napełniła sześciokwartową patelnię gotowaną fasolą z cebulą, papryką oraz kawałkami tłustej wieprzowiny i
polała to wszystko gęstą melasą. Almanzo widział, jak otworzyła baryłki z mąką, wsypała mąkę żytnią i
kukurydzianą do wielkiego, żółtego, glinianego garnka, wymieszała z mlekiem, jajkami i przyprawami i wlała
to wszys
tko do dużej formy do pieczenia, wypełniając ją tym żółtoszarym ciastem.
-
Weź ciasto, Almanzo, tylko nie rozlej - poleciła. Wyszła szybko z ciężką patelnią, za nią ostrożnie
46
47
kroczył Almanzo z ciastem chlebowym w formie. Oj ci Л otworzył duże drzwiczki piekarnika, a matka
wsunęła do środka fasolę i chleb - będą się piekły powoli, aż dl niedzielnego obiadu.
Potem Almanzo został sam w kuchni, żeby się wyj kąpać. Jego bielizna wisiała na oparciu krzesła, wietrząc
się i grzejąc. Na drugim krześle leżały: myjka, ręcznilj i mała, drewniana mydelniczka z płynnym mydłem. АІ
manzo przyniósł z komórki drugi kociołek i postawił na podłodze przed otwartymi drzwiczkami pieca.
Zdjął kamizelkę, jedną parę skarpet i spodnie. Poteii przelał trochę ciepłej wody z kotła na piecu do kociołka.
Zdjął drugą parę skarpet, koszulę i bieliznę i goły poczuł przyjemne ciepło bijące od pieca. Grzejąc się
pomyślał, że może by tak włożyć czystą bieliznę i nie kąpać się w ogóle. Ale przecież matka sprawdzi, kiedy
tylko wejdzie do jadalni.
Zanurzył więc stopy w stojącej na środku kuchrJ balii, palcami wygrzebał z mydelniczki trochę brązowego,
śliskiego, płynnego mydła i rozsmarował je na myjce. Następnie cały się dobrze wyszorował.
Woda w balii grzała mu stopy, ale całym ciałeil odczuwał chłód. Mokry brzuch parował w cieple idącym od
pieca, ale wilgotne plecy drżały z zimna. Kiedy się odwrócił, wydawało mu się, że oparzy grzbiet, a znowu
przód ciała marzł. Umył się więc prędziutko, wytarł do sucha, włożył ciepłą bieliznę, naciągnął wełniane,
długie kalesony i wdział długą, wełnianą, nocną koszulę.
Wtem przypomniał sobie o uszach. Wziął znowu myjl kę, umył uszy i kark. Następnie włożył szlafmycę.
Poczuł, że jest czysty i że mu dobrze, a jego ciałol odziane w świeżą, ciepłą bieliznę, jest gładkie jak jedwab.
Zawsze się tak czuł w sobotni wieczór.
Było to przyjemne, to prawda, ale według Almanzl nie na ryle, żeby warto było się kąpać. Gdyby mógł sam
decydować, nie wziąłby kąpieli aż do wiosny.
48
эде musiał sam wylewać wody z balii - wyjście na dwór p° kipieli groziło przeziębieniem. Alice wylewała
wodę i myła balię, a potem sama się kąpała. Po Alice robiła to samo Eliza Jane, później przychodziła kolej
na Royala. Następna była matka. Późnym wieczorem ojciec wylewał wodę z balii, kąpał się, a swoją wodę
wylewał dopiero z rana.
Almanzo wszedł do jadalni. Matka spojrzała na niego, podszedł więc do niej, żeby mogła sprawdzić, czy
dobrze się umył.
Przerwała robotę na drutach, obejrzała uszy i kark, popatrzała na twarz, objęła go i uścisnęła.
_ No,
leć do łóżka!
Zapalił świecę i wspiął się na górę, gdzie zdmuchnął płomyk i wskoczył pod chłodną, miękką pierzynę.
Zaczął mówić modlitwę, ale zasnął, nim ją skończył.
~-
Mały Farmer
Rozdział ósmy
Niedziela
Kiedy następnego ranka Almanzo przydżwigał do kul chni dwa pełne po brzegi wiadra mleka, matka szykol
wała, jak co niedziela, tort naleśnikowy. Eliza Jane kroiła szarlotkę, a Alice jak zwykle podawała płatki
owsiane.!
W niebieskiej salaterce stojącej na piecu leżały puli chne kiełbaski w cieście. Obok na talerzu rosła góra
naleśników.
Naleśniki usmażone na dymiącej patelni matka obfici! smarowała masłem, pokrywała klonowym cukrem i
ukłaj dała jeden na drugim. Masło i cukier topiły się, nasączam pulchne naleśniki i kapały z ich kruchych
brzegów.
To był tort naleśnikowy. Właśnie tak podane naleśniM Almanzo lubił najbardziej. Wszyscy przepadali za tyra
tortem prosto z patelni. Almanzo jeszcze ciągle jadłj kiedy matka, odsunąwszy swoje krzesło od stołu, zawo-
j łała:
-
O Boże! Ósma godzina! Muszę lecieć!
Matka zawsze biegała. Jej obcasy stukały, ręce migałi tak szybko, że ledwie je było widać. Nigdy w dzień
nid siedziała, jeśli nie liczyć pracy przy kołowrotku albd
50
warsztacie tkackim; wtedy ręce latały, stopy lekko tukały, wirujące koło kołowrotka wyglądało jak plama,
warsztat klekotał tam! tad! klik! klak! Ale w niedzielę rano zmuszała całą rodzinę do pośpiechu.
Ojciec zakładał uprząż koniom i szczotkowa! do połysku ich brązową sierść. Almanzo odkurzył sanie, a
Royal oczyścił uprząż, nabijaną metalem, aż lśniła. Zaprzęgli konie i poszli do domu, by włożyć niedzielne
ubrania.
Matka właśnie pokryła cienką warstwą ciasta trzy upieczone kury. Aby wyciekł z nich nadmiar tłuszczu,
wbiła w ciasto gałązki sosnowe. Brytfannę z kurami wsunęła do piekarnika, gdzie już się dopiekały fasola i
chleb. Ojciec napełnił piec polanami hikorowego drzewa i zamknął szyber ciągu, a matka pobiegła, żeby
wyjąć suknię i przebrać się.
Ubodzy ludzie ubierali się w niedzielę w odzież domowej roboty; Royal i Almanzo włożyli śr/iąteczne ubrania
również wykonane z samodziału. Ale ojciec, matka i dziewczynki wyglądali pięknie w strojach, które matka
uszyła z materiałów fabrycznych, kupionych w sklepie.
Ojciec miał eleganckie czarne ubranie, koszulę z francuskiego perkalu oraz czarny, jedwabny szalik, do tego
buty z cienkiej cielęcej skóry, zamiast butów z cholewami.
Matka włożyła brązową suknię z miękkiej wełny, z białym koronkowym kołnierzykiem i koronkową falbanką
przy mankietach bufiastych rękawów. Delikatną jak pajęczyna koronkę zrobiła z najcieńszej nitki. Rękawy i
przód sukni ozdobiła brązową aksamitką. Na głowie miała zawiązany pod brodą czepek z tego samego
materiału co suknia.
Almanzo z dumą patrzył na matkę, ubraną w piękną niedzielną suknię. Dziewczynki też ładnie wyglądały,
ale to już nie budziło w nim tego samego uczucia zachwytu.
Ich sztywne spódnice były tak szerokie, że chłopcy
51
ledwie się zmieścili w sankach. Na każdy ruch braci Eliza Jane wykrzykiwała:
-
Ostrożnie, fajtlapy! Alice lamentowała:
-
O Boże, wstążki mi się pogniotą!
Kiedy wszyscy się ulokowali pod plandekami z bizj nich skór, z gorącymi cegłami pod stopami, przebierają^
nogami konie ruszyły z kopyta i Almanzo zapomnij o bożym świecie.
Sanie pędziły jak wiatr. Piękne konie lśniły w słonej Szyje wygięły w łuk, łby uniosły w górę i smukłymi no-
gami wzbijały śnieżny pył. Z rozwianymi grzywami i ogonami wyglądały tak, jakby się unosiły nad ziemią.
Ojciec siedział prosto i dumnie, trzymając lejce I pozwalając koniom pędzić tak szybko, jak tylko chciały,
Nigdy
nie używał bata; konie były łagodne i znakomicie przyuczone. Wystarczyło, że naciągnął albo popuścił
lejce, i słuchały go. Były najlepsze w stanie Nowy Jork, a może nawet na całym świecie. Choć Malone było
odległe o pięć mil, ojciec nigdy nie wyruszał wcześniej, niż na trzydzieści' minut przed rozpoczęciem
nabożeństwa. Zaprzęg kłusował całe pięć mil, po czym ojciec wprowadzał konie do stajni, okrywał je
derkami i wchodził na schody kościoła, kiedy odzywał się dzwon.
Almanzo nie mógł prawie znieść myśli, że minie wiei le lat, nim dostanie lejce do ręki i będzie powoził, jak
ojciec.
Nim zdążyli się obejrzeć, ojciec już wjeżdżał do przyj kościelnych stajni w Malone. Były to długie, niskie
szopy, okalające z czterech stron plac, na który wjeżdżało się przez wrota. Każdy członek parafii, zależnie
od możli* wości finansowych, opłacał składkę za miejsce dla swego zaprzęgu Ojciec miał najlepsze, tak
obszerne, że mó$ odprzęgać konie pod dachem. Był tam żłób i skrzynie z sianem i owsem.
Ojciec zgodził się, by Almanzo pomógł mu przy okryj
52
япіи koni derkami, a tymczasem matka i dziewczynki j—epywały spódnice i wygładzały wstążki. Następnie
zyscy spokojnym krokiem ruszyli do kościoła. Z pier-
zym uderzeniem dzwonu byli na schodach.
potem nie pozostawało im nic innego, jak tylko siedzieć spokojnie, dopóki kazanie się nie skończy. Ciągnęło
się ono dwie godziny. Almanza bolały nogi i chciało mu Sie ziewać, ale nie śmiał ani ziewać, ani się wiercić.
Musiał siedzieć idealnie cicho, nie odrywając nawet na chwilę oczu od uroczystej twarzy pastora i jego
trzęsącej się brody. Nie mógł zrozumieć, skąd ojciec wie, że on zerka na boki, skoro ojciec nie odrywał
wzroku od twarzy kaznodziei. Ale ojciec zawsze wiedział.
Wreszcie nabożeństwo się skończyło. W słonecznym świetle na zewnątrz kościoła Almanzo poczuł się
lepiej. W niedzielę chłopcom me wolno było ani biegać, ani śmiać się, ani głośno się odzywać; mogli tylko
mówić spokojnym głosem.
Na nabożeństwo przyszedł również Frank, kuzyn Almanza, syn wuja Wesleya, właściciela krochmalni w
Malone. Frank był więc chłopcem z miasta i tam też bawił się z kolegami. Tego niedzielnego ranka miał na
głowie czapkę kupioną w sklepie.
Czapka była uszyta z fabrycznie tkanego sukna w kratę i miała nauszniki zapinane pod brodą. Frank odpiął
je i pokazał kuzynowi, że zapinają się też na wierzchu czapki. Pochwalił się, że ojciec kupił ją w samym
Nowym Jorku w sklepie pana Case.
Almanzo nigdy nie widział takiej czapki i poczuł, że chciałby mieć taką samą. Royał uznał, że to głupia
czapka,
i zwrócił się do Franka:
-
Po co komu nauszniki zapinane na głowie? Nikt przecież nie ma uszu na czubku głowy.
Almanzo od razu pojął, że Royal chciałby również mteć taką czapkę.
-
Ile kosztowała? - zapytał Almanzo.
53
-
Pięćdziesiąt centów - dumnie odpowiedział FranłJ Almanzo wiedział, że nigdy takiej czapki nie będził
miał. Czapki robione przez matkę były wygodne i ciepłe' i byłoby głupia stratą pieniędzy kupowanie nowej.
Pięć, dziesiąt centów to całkiem spora suma.
-
Mógłbyś zobaczyć nasze konie - zaproponował АШ manzo.
-
Co? Przecież to nie twoje konie, tylko twojego ojcJ - odparł Frank. - Ty nie masz swojego konia ani nawet
źrebaka.
-
Będę miał źrebaka - powiedział Almanzo.
- Ciekawe kiedy? -
padło pytanie.
Ale w tej chwili Eliza Jane odwróciła się i zawołała!
-
Almanzo, chodź! Ojciec już zaprzęga!
Almanzo pobiegł za Elizą, a Frank krzyknął za nitra
-
Nie masz i nie będziesz miał źrebaka! Almanzo wsiadł do sań i zamyślił się. Zaczął sil
zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie dość duży, by posiadać to, na co mu przyjdzie ochota.
Kiedy był maty, ojciec pozwalał mu trzymać końce lejców, ale teraz nie był już dzieckiem i sam chciałby
powozić końmi. Ojciec pozwalał mu jedynie szczotkować, czesać i wycierać spokojne, stare konie robocze,
a także bronować nimi pole. Ale nie wolno mu było nawet wchodzić do stajni, gdzie stały wrażliwe,
niespokojne wyjazdowe konie i źrebaki. Ledwo ośmielał się pogłaskać przez barierkę ich wilgotne nozdrza
albo delikatnie podrapać je w czoło pod grzywą.
Ojciec zapowiedział:
-
Chłopcy, trzymajcie się z daleka od tych źrebakowi W ciągu pięciu minut możecie nauczyć ich takich
sztuczek, że trzeba będzie miesięcy, żeby je odzwyczaić.
Almanzo poczuł się trochę lepiej, kiedy usiadł dd dobrego niedzielnego obiadu. Matka pokroiła na kromki
gorący chleb i ułożyła na deseczce. Ojciec dzielił kury upieczone w cieście. Wycinał duże kawałki mięsa
54
kładł na półmisek wokół pieczonej fasoli. Brzeg półmi-ka ozdobił marynatą z ciemnoczerwonych buraków.
Almanzo dostał ogromną porcję i pochłonął wszystko w milczeniu. Potem zjadł kawałek placka z dynią i do-
oiero wówczas poczuł się syty. Mimo to zmieścił jeszcze trochę szarlotki i sernika.
Po obiedzie Eliza Jane i Alice zabrały się do zmywania, a matka, ojciec, Almanzo i Royal wypoczywali w
jadalni
. Przesiedzieli całe popołudnie w usypiającym cieple. Matka czytała Biblię, Eliza Jane książkę, ojciec
zaś drzemał. Głowa raz po raz opadała mu na piersi, budził się wtedy raptownie, po czym znów zapadał w
drzemkę. Royal obracał w palcach drewniany łańcuch, którego nie mógł strugać, a Alice długo wyglądała
przez okno. Almanzo po prostu siedział. Nie wolno było niczego robić, ponieważ niedziela nie była dniem
pracy ani zabawy. W tym dniu szło się tylko do kościoła i siedziało całkiem bezczynnie.
Almanzo pocz
uł się szczęśliwy, kiedy nadeszła pora obrządzania zwierząt.
Rozdział dziewiąty
Przyuczanie cielaków
Almanzo był tak zajęty ładowaniem lodu, że nie miał czasu na ćwiczenia z cielakami.
W poniedziałek rano zwrócił się więc do ojca:
-
Tato, czy mogę. dziś jeszcze zostać w domu? Jeśli nie wezmę się za cielaki, zapomną wszystko, czego
się nauczyły.
Ojciec pogładził brodę i mrugnął wesoło:
-
A dzieci nie zapomną?
Almanzo nie od razu znalazł odpowiedź. Po chwili! jednak powiedział:
-
No tak, ale ja miałem więcej lekcji niż one, a opróczj tego cielaki są młodsze niż ja.
Ojciec udawał powagę, ale pod brodą krył uśmiech. Wtrąciła się matka:
-
Daj chłopcu raz zostać w domu. Jeden raz nie zaszkodzi, a ma rację: z cielakami trzeba poćwiczyć.
Almanzo poszedł do obory i wyprowadził bydlątka na mroźne powietrze. Tak jak poprzednio, założył im małe
jarzmo na karki, do rożków Stara przywiązał powróz, a wszystko to zrobił sam, bez niczyjej pomocy.
Cały ranek chodził tyłem wokół dziedzińca, pokrzy
56
kujac -Wio!" a*00 »Pr
r!" Star i Bright ochoczo ruszały na odpowiedni okrzyk i na właściwy się zatrzymywały.
\
V nagrodę dawał im kawałki marchewki.
Od czasu do czasu Almanzo sam zjadał kawałek marchewki. Najlepsza była twarda, gruba, słodka otoczka.
Rdzeń - żółty i przezroczysty jak lód, choć też słodki, miał nienajlepszy posmak.
W południe zjawił się ojciec. Uznał, że cielaki mają dość jak na jeden dzień i obiecał, że tego popołudnia
nauczy go, jak się robi bat.
Wybrali się więc do lasu, gdzie ojciec ściął kilka gałęzi drzewa łosiowego. Almanzo zaniósł je do warsztatu
nad drewutnią i tam ojciec pokazał mu, jak zdzierać z gałęzi korę i jak potem splatać z niej rodzaj sznura.
Najpierw trzeba było związać ze sobą końce pięciu pasków kory, a potem spleść je w okrągły, mocny
warkocz.
Całe popołudnie, siedząc u boku ojca, który strugał gonty, Almanzo wiązał starannie linkę bata, na wzór
skórzanego batoga do poganiania wołów. Po zdarciu kory pod spodem zostawał mięsisty, biały rdzeń. Bat
miał być biały, ale palce Almanzo zostawiły na nim kilka plam.
Chłopiec nie zdążył zakończyć pracy przed porą obrządzania zwierząt, a następnego dnia musiał iść do
szkoły. Co wieczór więc, siedząc przy piecu, wiązał linkę, aż nareszcie osiągnęła długość pięciu stóp. Wtedy
ojciec pożyczył mu mocny składany nóż, którym Almanzo wystrugał drewniany trzonek. Po związaniu go z
linką paskami kory, bat był gotów. Będzie świetnie służył, dopóki nie rozeschnie się i nie pokruszy podczas
gorącego lata.
Almanzo umiał trzaskać z bata prawie tak głośno, jak ojciec batogiem. Zrobił ten bat w samą porę,
potrzebny był mu bowiem już przy najbliższych ćwiczeniach 2 cielakami.
Teraz musiał je przyuczyć, żeby na okrzyk „Wio, wista!" skręcały w prawo, a kiedy krzyknie „Hetta, wio!" - w
lewo.
57
Zabrał się do cielaków, jak tylko bat był gotowy! Każdy sobotni ranek spędzał na dziedzińcu ze Starem i
Brightem. Nigdy cielaków nie bił, lecz tylko strzelał z bata.
Wiedział, że nie uda mu się przysposobić zwierzęcia! jeśli będzie je bił albo choćby gniewnie krzyczał.
Rozumiał, że do młodziutkich cielaków trzeba podejść z cierpliwością i spokojem, nawe jeśli zwierzęta będą
popełniały pomyłki.
Chodziło o to, żeby Star i Bright polubiły go, nabrał]! do niego zaufania i nie bały się, że mógłby sprawić im
ból. Jeśli choć raz by się go zlękły, już nigdy więcej nie dałyby się wychowywać na dobre, chętne, sposobne
do ciężkiej pracy woły.
Już teraz były mu posłuszne i kiedy wołał „Wio!" czji „Stój!", nie musiał już iść tyłem przed nimi.
Stanął po lewej stronie Stara, czyniąc go przez to przodownikiem.
Krzyknął „Wista, wio!" i z całej siły strzelił z bata tu! przy łbie Stara. Cielak uchylił się przed batem i cały
zaprzęg skręcił w prawo. A wtedy Almanzo krzyknął „Wio!" i para cieląt spokojnie ruszyła do przodu.
Po przebyciu małego kawałka drogi znowu strzelił a bata, tym razem po zewnętrznej stronie Brighta, i
zawołał „Hetta!" Teraz Bright się uchylił przed batem i para cieląt skręciła w lewo.
Czasami bydlątka podskakiwały i zaczynały biecj Wówczas Almanzo niskim poważnym głosem mówił „Stój!"
-
podobnie jak ojciec. Jeśli to nie pomagało, biegł za cielętami i zabiegał im drogę. Po czymś takim trzeba
było od nowa ćwiczyć „Wio!" i „Stój!", okazując zwierzętom wielką cierpliwość.
Pewnego bardzo chłodnego, sobotniego poranka, szczej golnie tego dnia ożywione cielaki pobiegły przed
siebiej z pierwszym klaśnięciem bata. Brykając i mycząc, pędziły! dookoła dziedzińca, a gdy Almanzo
próbował je zatrzyj
58
fflać, zwaliły go w śnieg. Biegały po prostu dlatego, że im się spodobało bieganie.
Nic nie mo
żna było z nimi zrobić tego ranka. Almanzo trząsł się z wściekłości i łzy spływały mu po
policzkach.
Miał ochotę wrzeszczeć na głupie cielaki, kopać je i tłuc po łbach rączką od bata. Ale się opanował. Odłożył
bat, przywiązał znów powróz do rożków Stara; zmusił zwierzęta do dwukrotnego okrążenia dziedzińca,
ruszając z nimi z miejsca na zawołanie „Wio!" i zatrzymując je okrzykiem „Stój!"
Później opowiedział o wszystkim ojcu, mając nadzieję, że komuś, kto okazał ryle cierpliwości cielakom,
można przynajmniej pozwolić wyczesać zgrzebłem źrebaki.
Ale ojcu nic podobnego nie przyszło do głowy. Powiedział tylko:
-
Słusznie postąpiłeś, synu. Musisz mieć dużo cierpliwości. Trzymaj się tego, a wychowasz sobie dobry
zaprzęg.
Następnej soboty Star i Bright zachowywały się wzorowo. Nie musiał nawet strzelać z bata, były posłuszne
jego okrzykom. Trzaskał sobie tylko tak, dla przyjemności.
Tej soboty przyszli do Almanza goście - Pierre i Louis
-
dwaj Francuzi. Ojcem Pierra był John Łazy, a Louisa
-
Joe Francuz. Wraz z braćmi i siostrami chłopcy mieszkali w małych domkach zbudowanych w lesie;
zajmowali się łowieniem ryb, polowaniem, zbieraniem jagód, ale do szkoły nigdy nie chodzili. Często
przychodzili do Almanza, żeby wspólnie z nim popracować albo się pobawić.
Tym razem s
ię przyglądali, jak Almanzo popisuje się na dziedzińcu ćwiczeniem cielaków. Star i Bright
zachowywały się tak wzorowo, że Almanzo wpadł na wspaniały pomysł. Przyniósł swoje piękne urodzinowe
saneczki i wiertłem do drewna zrobił otwór w poprzeczce łączącej płozy. Następnie wziął jeden z łańcuchów
oraz sworzeń z dużych sań ojca i nałożył cielakom uprząż.
59
Podobnie jak w dużych jarzmach tak i tutaj - pod] pałąkiem na środku przymocowany był mały żelazny
pierścień. Almanzo wsunął w pierścień drążek od sanek, tak głęboko, jak na to pozwoliła mała poprzeczka.
Następnie do pierścienia przymocował jeden koniec łańcucha, a drugi okręcił wokół sworznia tkwiącego w
otworze poprzeczki sanek i zabezpieczył.
Kiedy Star i Bright ruszą przed siebie, pociągną sa-| neczki; kiedy się zatrzymają, sztywny drążek zatrzyma
saneczki.
- Siadaj na sanki, Louis -
zaproponował Almanzo. i Ale Pierre odepchnął Louisa i powiedział:
-
Ja jestem większy, jadę pierwszy.
-
Lepiej nie. Jak cielaki poczują ciężar, mogą ponieść.] Niech Louis siada pierwszy, on jest najlżejszy.
-
Nie, ja nie chcę - odezwał się Louis.
-
Jedź! - zachęcał Almanzo.
- Nie -
upierał się Louis.
-
Boisz się? - spytał Almanzo.
-
Pewnie, że się boi - potwierdził Pierre.
-
Nie boję się, tylko nie chcę.
- Strach go
obleciał - zadrwił Pierre.
- Pewnie -
przytaknął Almanzo.
Louis dalej upierał się, że to nieprawda, ale Almanzo j i Pierre powiedzieli, że jest tchórzem i dzidziusiem i
powinien wracać do mamy. I Louis w końcu siadł ostrożnie na saneczkach.
A wtedy Almanzo trzasnął głośno z bicza i zawołał „Wio!"
Star i Bright ruszyły do przodu i zaraz się zatrzymały, chcąc sprawdzić, co tam mają z tyłu za sobą. Ale
chłopiec surowym głosem powtórzył „Wio!" i cielaki znów ruszyły przed siebie. Almanzo kroczył obok
trzaskając z bata i pokrzykując „Wista!" prowadził je pewnie wokół podwórza. Pierre biegł za sankami, ale
wkrótce się dosiadł. Cielęta szły posłusznie w zaprzęgu. Wtedy Almanzo otwo-
60
j^ył wrota dziedzińca. Bracia zeskoczyli z sanek, a Pierre ostrzegł:
_ Uciekną ci.
-
Nie bój się - odparł Almanzo - umiem panować nad własnymi cielakami.
Wrócił na swoje miejsce obok Stara, strzelił z bata, krzyknął „Wio!" i wyprowadził zaprzęg z bezpiecznego
dziedzińca wprost na szeroki, skrzący się w śniegu świat.
Wo
łając „Hetta, wio!" i „Wista, wio!" skierował cielaki za dom, na drogę. Na okrzyk „Stój!" zatrzymały się.
Bracia znów poczuli zapał do jazdy i siedli na sanki; zrobili też miejsce dla Almanza, żeby siadł z przodu, za
nim ulokował się Pierre, a na końcu Louis. Unieśli nogi sztywno nad śniegiem. Almanzo dumnie trzasnął z
bicza i krzyknął „Wio!"
A wtedy cielaki, jeden po drugim, zadarły do góry ogony, bryknęły tylnymi nogami i sanki wesoło
podskoczyły w powietrze.
- Bu-u-u! -
zamyczał Star.
- Bu-u-u! - powtó
rzył Bright.
Tuż przy twarzy Almanza migały teraz kopyta i świstały ogony, blisko głowy galopowały ciężko zady
bydlątek.
- Stój! -
darł się Almanzo. - Stój!
- Bu-u-u -
odpowiedziały Star i Bright.
Jazda była o wiele szybsza niż normalny zjazd ze wzgórza; drzewa, śnieg, tylne nogi cielaków - wszystko
migało przed oczami. Przy każdym podrzucie sanek Almanzo szczękał zębami.
Bright gnał prędzej niż Star, toteż sanki skręciły z drogi i wywróciły się. Almanzo wciąż wrzeszcząc „Wista!"
wleciał głową prosto w głęboką zaspę. Usta miał zapchane, wypluł więc śnieg i cały biały wygramolił się z
zaspy.
Dookoła panowała cisza, droga była pusta, cielaki i sanki gdzieś przepadły. Pierre i Louis wygrzebywali się z
zaspy, Louis klął po francusku, ale Almanzo nie zwracał
61
^p"
na niego uwagi. Pierre splunął i otarłszy twarz ze śniegu, j wrzasnął:
- Do licha! Podobno panujesz nad swoimi cielakami, no i co -
może nie uciekły?
Daleko w dole drogi, w zaspie nawianej wzdłuż kamiennego ogrodzenia Almanzo zobaczył czerwone
grzbiety swoich cielaków.
-
Nie uciekły - powiedział - tylko pobiegły. O, tam stoją.
Zszedł w dół i zbliżył się do zaprzęgu. Star i Bright stały w głębokiej zaspie; widać było tylko łby i grzbiety.
Jarzmo się przekrzywiło; szyje tak się cielakom skręciły, że stały dotykając się nosami, a oczy miały wielkie i
zdziwione, jakby się wzajemnie pytały „Co się stało?"
Pierre i Louis pomogli odkopać zaprzęg i sanki, Almanzo wyprostował jarzmo, stanął przed cielakami i
zawołał „Wio!" Chłopcy tymczasem zaczęli popychać zwierzęta z tyłu. Zaprzęg dotarł z powrotem do drogi i
ruszył w stronę zabudowań. Zwierzęta szły chętnie i posłusznie, a Almanzo idąc przy boku Stara trzaskał z
bata i pokrzykiwał. Pierre i Louis maszerowali z tyłu, ale nie odważyli się już usiąść na sankach.
Almanzo zaprowadził cielaki do przegrody, dał każdemu po garści ziarna, wytarł starannie jarzmo i powiesił
na kołkach. Bat zawiesił na gwoździu, oczyścił łańcuch i sworzeń i odłożył je na miejsce. Na koniec
zaproponował swoim gościom zjeżdżanie na sankach ze wzgórza. Zabawa trwała do czasu, kiedy trzeba się
było wziąć za obrządzanie zwierząt.
Wieczorem ojciec zapytał:
-
Miałeś, synu, jakieś kłopoty po południu?
-
Nie, ale zrozumiałem, że muszę przyuczyć Staraj i Brighta, żeby ciągnęły mnie na sankach - odparł chło-i
piec.
I znów zabrał się do ćwiczeń na podwórzu.
Rozdział dziesiąty
Na przełomie roku
Dni stawały się dłuższe, ale mróz jeszcze bardziej krzepnął. Ojciec przypomniał porzekadło:
Mroźnego dnia przybywa Ale i chtodu nie ubywa
Wreszcie na południowych i zachodnich stokach śnieg nieco zmiękł, w południe kapało z lodowych sopli.
Drzewa nabrzmiewały od soków, nastał czas robienia cukru.
Tuż przed wschodem słońca, w mroźne poranki Almanzo i ojciec wyruszali do klonowych lasków. Obaj
dźwigali na barkach drewniane nosidła - jeden małe, drugi duże. Na pasach z kory łosiowego drzewa i
dużych, żelaznych hakach mieli podwieszone drewniane kubły.
W pniach wybranych klonów ojciec wywiercił nieduże otwory, pod którymi zawiesił małe, drewniane rynienki.
Słodki sok klonowy ściekał rynienkami do małych wiaderek.
Chodząc od drzewa do drzewa Almanzo przelewał sok do dużych kubłów. Przytrzymywał je rękami, aby się
nie kołysały, choć na barkach dźwigał coraz większy ciężar.
63
Pełne kubły zanosił i przelewał do ogromnego kotła który wisiał na drągu przerzuconym między dwoma
drżę. wami. Pod kotłem ojciec podtrzymywał ognisko, żeby sok się gotował.
Almanzo lubił łazić po zamarzniętych, dzikich lasachj Na dziewiczym śniegu widoczne były tylko jego własne
ślady. Pracowicie opróżniał małe wiaderka, a gdy poczuł pragnienie, wypijał trochę płynnego, słodkiego,
lodowa-tego soku.
Przyjemnie było wrócić do huczącego ognia. Szturchał kijem węgiel i widział wylatujące iskry. Grzał twarz i
ręce nad płomieniem, wdychał aromat wrzącego soku.
W południe kocioł był już pełny. Ojciec otworzył poi jemnik z drugim śniadaniem, Almanzo siadł koło niego
na kłodzie, jedli i rozmawiali. Nogi wyciągnęli w stronę ogniska, oparli się o stos kloców. Wokół śnieg, lód,
dzikie lasy,
a im było przyjemnie i wygodnie.
Po posiłku ojciec został, by odparowywać sok, a Almanzo ruszył na poszukiwanie zimowych borówek.
Na południowych zboczach pod śniegiem rosły dojrzałe jasnoczerwone borówki, ukryte między zielonymi,
grubymi liśćmi. Almanzo zdjął rękawice i grzebał w śniegu gołymi rękami. Znalazł czerwone kiście i napchał
sobie do ust pełno jagód. Miażdżył zębami zimne owoce i przełykał wonny sok.
Nic nie smakowało tak bardzo, jak wykopane spoci śniegu jagody.
Chociaż cały był obsypany śniegiem, a ręce mu zesztywniały z zimna, to jednak dopóty nie opuścił
południowego stoku, dopóki nie przeczesał go gruntownie.
Kiedy słońce zaszło za pnie klonów, ojciec zasypffl śniegiem ogień - buchnęła para, zasyczały płomyki i
ucichło. Potem czerpakiem przelał gorący syrop do kubłów; zarzucili sobie nosidła na barki i ponieśli słodW
ciężar do domu.
Przelali syrop do wielkiego, mosiężnego kotła, stoją]
64
ego na piecu kuchennym. Almanzo poszedł do krów, iciec zaś przydżwigał z lasu resztę syropu.
po kolacji sy
rop był gotowy do przeróbki na cukier. Matka napełniła zgęstniałą, słodką masą sześciokwaj--
towe wiadra od mleka i odstawiła je dla ostudzenia Rano wyjęła z wiader twarde, okrągłe, złocistobrązo\ve
bloki cukru klonowego i ułożyła je na górnych półkach spiżarni.
Dzień za dniem ściekał sok z drzew i każdego ranlca ojciec i Almanzo wędrowali do lasu, przynosili syrop, a
matka każdej nocy przerabiała go na cukier. Trwało to tak długo, aż zrobili zapas na cały rok. Ale ostatniej
porcji gotującego się soku nie scukrzono; przelano syrop do dzbanów i ustawiono je w piwnicy do
całorocznego użytku.
Kiedy Alice wróciła ze szkoły, powąchała Alman^a i zawołała:
-
Jadłeś borówki!
Pomyślała, że to nie w porządku, iż ona musi chodzić do szkoły, podczas gdy Almanzo zbiera sok i zajada
borówki. Oznajmiła to głośno:
-
Chłopcy zawsze mają lepiej.
Almanzo musiał jej przyrzec, że nie ruszy południowych zboczy wzdłuż Rzeki Pstrągów - aż do pastwislta
dla owiec.
W soboty chodzili więc razem w te miejsca na poszukiwanie borówek. Kiedy Almanzo znajdował czerwoną
kępkę, krzyczał na cały głos, a kiedy Alice napotykała, je - piszczała; czasami się dzielili, czasami zaś nie.
Całe popołudnia czołgali się na kolanach i rękach, przeszukiwali południowy stok i jedli jagody.
Almanzo pr
zyniósł do domu pełne wiadro grubych, zielonych liści. Alice napchała nimi wielką butlę, a matka
zalała je wódką i odstawiła butelkę. W ten sposób robiła borówkową zaprawę do ciast i ciasteczek.
Każdego dnia śnieg po trochu tajał. Cedry i świerki
5 ~ Maty Farmer
65
strząsały go z siebie, a z nagich gałęzi dębów, klonów i buków spadał płatami. Wzdłuż ścian zabudowań go.
spodarskich i domu woda kapała na śnieg z sopli, które w końcu z trzaskiem spadały.
Tu i ówdzie spod śniegu wyglądały wilgotne, ciemnej poletka, które szybko się powiększały. Tylko
nieuczęszczane ścieżki pozostawały jeszcze białe i trochę śniegu leżało na północnej stronie zabudowań.
Skończył się zimowy semestr szkolny i nadeszła wiosna.
Pewnego ranka ojciec pojechał do Malone, ale jvm przed południem wrócił w pośpiechu i w biegu
wykrzykiwał nowiny. W mieście pokazali się kupcy kartofli z Nowego Jorku!
Royal pobiegł pomóc przy zaprzęganiu koni do platformy, Alice i Almanzo polecieli do komórki po kosze, po
czym sturlali je po schodkach do piwni
cy i zaczęli z największą szybkością napełniać kartoflami. Nim ojciec
podjechał platformą pod kuchenny ganek, mieli już dwa pełne kosze.
Zaczął się wyścig. Ojciec i Royal pośpiesznie wyno4 sili kosze po schodach i wysypywali kartofle ria paltfor-
mę, a młodsze dzieci coraz prędzej wykonywały swoją pracę.
Almanzo starał się przegonić Alice, ale siostra ЬуЦ szybsza. Kiedy robiła skręt w stronę przegrody, jej
spódnica wirowała jeszcze w przeciwną stronę. Odrzucała loki do tyłu, brudząc sobie przy tym policzki
r
ękami. Almanzo śmiał się z jej powalanej twarzyczki, a ona śmiała się z Alamnza.
-
Popatrz na siebie w lusterko! Usmarowałeś sid bardziej niż ja!
Kosze napełniali w mig, ojciec i Royal ani razu nie musieli na nie czekać. Gdy załadowali platformę do
pełna, ojciec pośpiesznie odjechał.
Późno po południu wrócił, a podczas gdy jadł coś ni zimno z obiadu, rodzeństwo znowu napełniło wóz.
Ojciec
66
zawiózł powtórnie ładunek do miasta. Tym razem Alice pomogła chłopcom w robotach gospodarskich.
Ojciec wrócił dopiero późnym wieczorem. Gdy usłyszeli turkot jcół wozu, Royal wyszedł z domu, by pomóc
ojcu przy wyczesaniu i wyszczotkowaniu koni, które tego dnia przebyły z ciężkim ładunkiem dwadzieścia
mil.
W kolejne dwa ranki zaczynali ładowanie kartofli przy świetle świec i pierwszą partię towaru ojciec wiózł
przed świtem. Trzeciego dnia kartofle wyruszyły pociągiem do Nowego Jorku. Wszystkie kartofle ojca
znalazły się w wagonach.
Przy kolacji ojciec zwrócił się do matki:
-
Sprzedałem pięćset buszli po dolarze za buszel. Mówiłem, że jeśli kartofle były tanie jesienią, to wiosną
ich cena pójdzie w górę.
Pięćset dolarów rodzina złożyła w banku. Wszyscy byli dumni z ojca, który umiał wyhodować takie dobre
kartofle i wiedział, do jakiej pory je przechować i kiedy je sprzedać z zyskiem.
-
Świetnie - powiedziała matka, promieniejąc. Wszyscy poczuli się szczęśliwi. Ale niedługo potem matka
oznajmiła:
-
Skoro się już uporaliśmy z tą robotą, jutro od świtu zaczynamy wielkie sprzątanie.
Almanzo nienawidził porządków domowych. Do niego należało wyciąganie z podłóg gwoździ, którymi
przybite były wszystkie obrzeża dywanów, a było tego bardzo dużo. Następnie miał wytrzepać długim kijem
rozwieszone na sznurach dywany. Kiedy był mały, bawił się kryjąc się za nimi, niby za namiotami. Ale teraz
ukończył dziewięć lat i musiał porządnie pracować.
Wszystko w domu przesuwano, szorowano, czyszczono do połysku. Pozdejmowano zasłony, pierzyny
wietrzyły się na dziedzińcu, prano koce i kołdry. Od świtu do zmierzchu Almanzo biegał, pompował wodę,
nosi
ł drwa, r°zścielał świeżą słomę na wyszorowanych podłogach
67
i pomagał rozkładać dywany, a wreszcie znowu przybijał ich obrzeża do podłogi.
Dzień po dniu spędzał też w piwnicy, pomagając! Royalowi w wybieraniu zepsutych owoców i warzyw ze
skrzyń i przekładaniu zdrowych jabłek, marchwi i rzepy do wyszorowanych przez matkę skrzyń. Wynosili też
г piwnicy inne skrzynie i składali je do drewutni. Wreszcie opróżnili piwnice prawie do czysta, wynosząc
garnki, słoje i dzbany. Matka wyszorowała ściany i podłogę. Wtedy Royal wlał wody do wiader z wapnem,
Almanzo pomieszał to tak długo, aż wapno przestało się gotować i wapiennym mlekiem pobielili całe
pomieszczenie. Bawili się przy tym doskonale.
-
Zlitujcie się! - krzyknęła matka, kiedy wyszli na górę. - Czy zużyliście na malowanie piwnicy tyle samo
wapna, ile macie na sobie?
Po wyschnięciu cała piwnica była świeża, czysta i śnieżnobiała. Matka ustawiła rondle do mleka na
wymytych półkach. Cebrzyki na masło wyszorowane piaskiem i wysuszone na słońcu Almanzo ustawił
rz
ędem na czystej podłodze - latem napełni się je świeżym masłem.
Bzy i krzewy kaliny okryły się kwieciem, na zielonycli pastwiskach zakwitły fiołki i jaskry, ptaki budowały
gniazda -
nastała pora prac polowych.
Rozdział jedenasty
Wiosna
Teraz śniadanie jadło się przed świtem, a kiedy Almanzo wychodził ze swoim zaprzęgiem ze stajni, słońce
wynurzało się spoza łąk pokrytych rosą.
Wciąż jeszcze musiał stawać na skrzyni, by nałożyć koniom 'na karki ciężkie chomąta i założyć uzdy, ale
powozić już umiał. Nauczył się tego, gdy był jeszcze mały. Ojciec nie pozwalał mu dotknąć źrebaków ani
powozić młodymi, niespokojnymi końmi, uważał jednak, że jest na tyle dorosły, by mógł prowadzić roboczy
zaprzęg, składający się z pary starych, łagodnych, mądrych, spokojnych klaczy - Bess i Beauty.
Kiedy wygnano je na pastwisko, nie rżały radośnie ani nie galopowały jak źrebaki; rozglądały się, kładły i
tarzały raz czy dwa, a potem skubały trawę. Kiedy miano je zaprzęgać, przestępowały spokojnie jedna za
drugą próg wrót stajennych, wdychały wiosenne powietrze i czekały cierpliwie na umocowanie postronków.
Były starsze od Alamnza, a on miał już dziesiąty rok.
Klacze wiedziały, jak orać, by nie nastąpić na ziarno albo nie krzywić bruzd; umiały bronować i zawracać
69
przy końcu pola. Almanzo prowadziłby swoją parę z wię. kszym zadowoleniem, gdyby konie nie były aż tak
mądre.
Przygotował zaprzęg do bronowania. Jesienią polał zostały zaorane z nawozem, teraz trzeba je było
bronować.
Bess i Beauły stąpały z ochotą, nie za prędko, ale w miarę. Po długim zimowym przestoju w stajni lubiły
pracę wiosenną porą. Naprzód i w tył ciągnęły bronę przez pole, a Almanzo szedł za nimi, trzymając lejce.
Przy końcu bruzdy obrócił zaprzęg tak, by zęby brony zachodziły nieco na poprzednio obrobiony pas.
Nast
ępnie plasnął lejcami w końskie zady i krzyknął „Wio!" Konie znowu pociągnęły.
Wszędzie w okolicy chłopcy bronowali pola, odsłaniając wilgotną glebę promieniom słońca. Daleko na
północy rzeka Świętego Wawrzyńca błyszczała jak srebrna wstążka na widnokręgu. Lasy wyglądały jak
delikatne, zielone obłoczki. Ptaszki ćwierkając podskakiwały na kamiennych ogrodzeniach, a wiewiórki
śmigały po drzewach. Pogwizdując, Almanzo kroczył za zaprzęgiem.
Kiedy już zabronował pole w jednym kierunku, zmienił kierunek na poprzeczny. Ostre zęby brony
przeczesywały pole rozdrabniając grudy i zostawiały po sobie ziemię miękką, równiutką i gładką.
Wkrótce Almanzo był zbyt głodny, by gwizdać. Głód się wzmagał, ale południe nie nadchodziło. Zastanawiał
się, ile też mil przemaszerował. A słońce jakby ciągle stało w miejscu; długość cienia się nie zmieniała, on
zaś konał z głodu.
Wreszcie słońce znalazło się w zenicie, cienie prawie znikły. Almanzo nadal bronował bruzdę za bruzdą. W
końcu usłyszał dalekie i bliskie dźwięki trąbek.
Czyst
y i wesoły był głos blaszanej trąbki, którą matka wzywała na obiad.
Bess i Beaury zastrzygły uszami i ruszyły raźniej polem. Na skraju - bliżej domu - zatrzymały się. Almanzo
70
«oluzował postronki, połączył je w pętlę i, zostawiając bronę na miejscu, wdrapał się na szeroki grzbiet
Beauty.
podjechał do studni i napoił konie. Następnie zaprowadził je do stajni, zdjął im chomąta i nasypał ziarna do
żłobu. Dobry gospodarz zawsze zadba najpierw o leonie, nim sam pójdzie zjeść lub odpoczywać. Ale
Almanzo się śpieszył.
Jaki pyszny był obiad! I jak Almanzo jadł! Ojciec nakładał mu talerz za talerzem, a matka z uśmiechem
dołożyła dwa kawałki placka.
Czuł się lepiej, kiedy wrócił na pole, lecz popołudnie dłużyło mu się o wiele bardziej niż ranek. Gdy o
zachodzie słońca wracał do zabudowań, by obrządzić zwierzęta, prawie upadał ze zmęczenia. Przy kolacji
oczy mu się kleiły i jak tylko zjadł, wszedł po schodach na górę i rzucił się na łóżko. Ach, jak przyjemnie było
wyciągnąć się na miękkiej pościeli. Zasnął, nim zdążył naciągnąć na siebie kołdrę.
Zdawało, się, że dopiero minęła minuta, a tu już zajaśniało na schodach światło świecy, trzymanej przez
matkę, i rozległ się jej głos. Zaczynał się następny dzień.
Nie było czasu do stracenia, nie wolno było marnować ani chwili na odpoczynek lub zabawę. Wiosną ziemia
rodzi w wielkim pośpiechu. Wszystkie dzikie ziarna chwastów i ostów, pędy winorośli, krzewów i drzew
usiłują opanować pola. Farmerzy walczą z nimi broną, pługiem i motyką, muszą szybko posiać odpowiednie
nasiona.
Al
manzo był małym, dzielnym żołnierzem w tej wielkiej bitwie. Pracował od świtu do zmroku, zjadał posiłek,
spał i znowu wstawał i pracował.
Bronował pole kartoflane, aż ziemia stała się gładka i miękka. Powyrywał najmniejsze nawet chwaściki.
Następnie pomógł Royalowi wydostać kartofle z przegrody i pokroić na części tak, by dwa lub trzy oczka
przypadały na każdy kawałek.
71
Rośliny znane jako kartofle mają kwiaty i nasiona] ale nikt nie wie, jakiego rodzaju kartofel wyrośnie z na«
sienią. Wszystkie kartofle jednej odmiany, które kiedykolwiek wyrosły, pochodzą od jednego przodka.
Kartofel nie jest nasieniem, jest częścią bulwy tej rośliny. Kiedy się odetnie kawałek i zasadzi, wyrośnie z
niego zawsze więcej kartofli, niż się wsadziło do ziemi.
Każdy kartofel ma kilka małych jamek, które wyglą.; dają jak oczka. Z tych oczek wyrastają małe korzenie w
głąb gruntu, a łodygi z listeczkami pną się na powierzchnię ku słońcu. Karmią się one posadzonym
kawałkiem kartofla, zanim wyrosną na ryle, by móc pobierać pokarm z ziemi i powietrza.
Ojciec oznaczał na polu miejsca na sadzenie. Robił to za pomocą znacznika, to jest belki, z której wystawał
szereg drewnianych kołków, wbitych w nią co trzy i pół stopy. Koń ciągnął za sobą poprzecznie ustawiony
znacznik, a
kołki robiły w ziemi wąskie rowki. Po pobruz-dowaniu pola wzdłuż i w poprzek powstawały
maleńkie, kwadratowe pólka. Teraz była kolej na sadzenie kartofli.
Ojciec i Royal wzięli motyki, Alice i Almanzo wiadra pełne pokrojonych kartofli. Szli parami wzdłuż bruzd -
Almanzo przed Royalem, Alice przed ojcem.
Na róg każdego kwadratu, tam gdzie krzyżowały się rowki, Almanzo upuszczał kawałek kartofla. Robił to
starannie, by rządki były równe. Royal przysypywał kartofle ziemią i uklepywał mocno motyką. Alice z ojcem
robili to samo.
Sadzenie kartofli było jedną wielką uciechą. Z ziemi i pól koniczyny niosły się odurzające zapachy. Jak
pięknie wyglądała Alice, wesoła, z kędziorkami, które rozwiewał wiatr, i kołyszącymi się spódnicami. Ojciec
był w dobrym humorze, mieli więc okazję do wspólnej rozmowy.
Almanzo i Alice starali się tak szybko rzucać kartofle, by na końcu rowka zyskać wolną chwilkę i móc rzucić
72
0кіеШ na gniazdka ptaszków lub zapędzić jaszczurkę w kamienne ogrodzenie. Ale ojciec i Royal nigdy
daleko діє odstawali. Ojciec poganiał:
-
Pośpieszaj naprzód, synu, pośpieszaj!
Więc się śpieszyli, ale kiedy znowu znaleźli się z przodu, Almanzo zerwał źdźbło trawy, zacisnął między
kciukami i gwizdnął. Alice też spróbowała, lecz jej nie wyszło. Umiała jednak ściągnąć usta i sama gwizdać.
Royal droczył się z nią:
Gwiżdżące dziewczynki często łzy leją, Zabity kogucikjwt nie zapieje.
Przez trzy dni pod rząd, każdego ranka i popołudnia pracowali w polu, aż posadzili wszystkie kartofle.
Potem ojciec siał zboża. Najpierw obsiał pole pszenicą na białe pieczywo, potem żytem - na chleb, wreszcie
owsem, zmieszanym z kanadyjskim grochem -
na zimową paszę dla koni i krów.
W ślad za ojcem postępował Almanzo ze swoim zaprzęgiem, przysypując nasiona ziemią. Nie umiał jeszcze
siać; musiał długo praktykować, by nauczyć się równo rozrzucać ziarno. To trudna robota.
Ciężka sakwa z ziarnem zwisała na pasie z lewego ramienia ojca. Krocząc, czerpał z sakwy garście nasion.
Zamach ramienia i zgięcie nadgarstka - i oto lecą małe nasionka z jego palców. Ruch ramienia musi być
zgrany z rytmem kroków, wówczas po ukończonym siewie każdy cal gleby pokryty jest równą porcją nasion
-
ani za mało, ani za dużo.
Nasiona są zbyt małe, by je dostrzec na ziemi, toteż dopóki nie wzejdą, nie wiadomo, czy siewca dobrze
wykonał swoją robotę. Ojciec opowiedział Almanzie o leniwym, nic niewartym chłopcu, któremu powierzono
siew. Nie chciało mu się pracować, więc wysypał ziarno z sakwy i - nie zauważony przez nikogo - poszedł
sobie
73
popływać. Nikt nie widział, co zrobił z ziarnem. Potem zabronował pole. Ale nasiona i ziemia wiedziały, co
zrobił i nawet jeśli chłopiec zapomniał o swoim złym postępku' to i tak się wszystko wydało - chwasty
zagłuszyły pole.
Kiedy posiano już zboża, Almanzo i Alice przystąpi^ do wysiewania marchwi. Podobnie jak ojciec, zawiesili
sobie na ramionach sakwy, pełne małych, czerwonych, okrągłych nasion. Pole pod tę uprawę zostało
porowko-
wane wzdłuż - z osiemnastocalowymi odstępami między bruzdkami. Almanzo i Alice szli w
rozkroku nad małymi rowkami - w dół i w górę długiego pola.
Było tak ciepło, że przyjemnie się chodziło bosymi nogami po wilgotnej ziemi. Wysiewali w bruzdy nasiona
marchwi, stopami zgarniali na nie ziemię i przydeptywali.
Almanzo widział swoje stopy, ale stopy Alice były ukryte pod spódnicami, które się wydęły, musiała więc je
przytrzymywać i schylać się, by rzucić nasiona dokładnie w bruzdę.
Almanzo spytał ją, czy nie wolałaby być chłopcem. Powiedziała najpierw, że tak, a potem, że nie.
-
Chłopcy nie są tak ładni jak dziewczynki i nie mogą nosić wstążek - wyjaśniła.
-
A mnie nie zależy na tym, żeby być ładnym, i nie chciałbym w ogóle nosić wstążek - żachnął się Almanzo.
-
A ja lubię ubijać masło i zszywać kołdry. A także gotować, szyć, prząść. Chłopcy tego nie umieją. Poza
tym -
chociaż jestem dziewczynką - potrafię sadzić kartofle, wysiewać marchew i powozić końmi, jak ty -
ciągnęła siostra.
-
Ale nie umiesz gwizdać na trawce - odparował Almanzo.
Kiedy podeszli do końca rowka, spojrzał na pomarszczone, młode liście jesionu i zapytał Alice, czy wie,
kiedy sieje się kukurydzę. Nie wiedziała, wyjaśnił jej więc, że pora siewu następuje wtedy, kiedy liście
jesionu są tak duże, jak uszy wiewiórki.
74
_ Jakiej wiewiórki? -
spytała.
- Zwyczajnej -
odparł.
_ No tak, te liście są takie, jak uszy dziecka wiewiórki, (^іі nie pora jeszcze na siew kukurydzy.
Przez chwilę Almanzo nie umiał znaleźć odpowiedzi, po czym stwierdził:
_ Dziecko wiewiórki to nie jest wiewiórka, to jest
kotek.
-
A właśnie, że to jest wiewiórka! - zezłościła się
Alice.
-
Nie, to jest kotek. Małe koty to są kotki, małe liski to są też kotki i małe wiewiórki tak samo. Kotek to nie
kot i kotek to nie wiewiórka -
mądrzył się Almanzo.
- Och! -
westchnęła Alice.
Kiedy liście jesionu były już dostatecznie duże, Almanzo pomagał siać kukurydzę. Pole porowkowali jak pod
kartofle i ojciec z Royalem oraz Almanzo wysiewali razem.
Sakwy z nasionami kukurydzy podwiązali z przodu jak fartuchy, w rękach trzymali motyki. W rogu każdego
kwadratu, na skrzyżowaniu dwóch bruzdek, robili motyką dołek, rzucali dwa nasiona, przysypywali ziemią i
mocno ubijali.
Ojciec i Royal pracowali szybko, rękami i motykami wykonywali za każdym razem takie same ruchy. Trzy
szybkie ruchy, dziabnięcie motyką, mignięcie ręki, dwa klepnięcia motyką i wzgórek gotowy. Duży, szybki
krok do przodu i znowu to samo.
Ale Almanzo nigdy dotychczas nie wykonywał tej pracy, nie władał dobrze motyką. Kiedy ojciec i Royal robili
krok, on musiał zrobić dwa, gdyż miał krótsze nogi. Cały czas go wyprzedzali i nie szedł w nogę z nimi.
Royal lub ojciec kończyli za niego wysiew w bruzdę tak, żeby mógł znowu zaczynać z nimi w jednym
rzędzie. To mu się nie podobało, ale wiedział, że jak już będzie miał dłuższe nogi, to będzie siał tak prędko,
jak oni.
Rozdział dwunasty
Domokr
ążca
Pewnego dnia po zachodzie słońca Almanzo zobaczył na drodze duży, jasnoczerwony pojazd, zaprzężony
w białego konia:
-
Przyjechał domokrążca! Przyjechał domokrążca!
Alice wybiegła z kurnika z pełnym fartuchem jaj, matka i Eliza Jane podeszły do kuchennych drzwi, a Royal
spojrzał od studni. Młode konie wysunęły łby z okien stajni i zarżały na widok wielkiego, białego konia.
Domokrążca, Nick Brown, był to wesoły, tęgi mężczyzna, który opowiadał różne historie i śpiewał piosenki.
Wiosną jeździł po wszystkich wiejskich drogach, przynosząc wieści z daleka i z bliska.
Jego wóz -
podobny do małego domku - zawieszony był na mocnych skórzanych pasach między czterema
dużymi kołami; miał drzwi z dwóch stron, z tyłu sterczała ukośnie w górę platforma, podobna do ptasiego
ogona, przymocowana rzemieniem do dachu, na którym znajdowała się ozdobna galeryjka. Wszystko było
czerwone, udekorowane jasnożółtymi, pięknymi ornamentami. Nick Brown siedział wysoko z przodu na
czerwonym siedze-
76
^и, umieszczonym powyżej zadu krzepkiego, białego
konia.
Almanzo, Alice, Royal i nawet Eliza Jane czekali, aż pojazd zatrzyma się przed kuchennym gankiem, a
matka uśmiechnęła się i zawołała:
_ Witamy, panie Brown! Niech pan odprowadzi konia i zaraz przyjdzie, kolacja prawie gotowa!
Ojcie
c też krzyknął ze stodoły:
-
Zajeżdżaj do wozowni Nick, dość tam miejsca! Almanzo wyprzągł wielkiego konia o gładkiej sierści,
poprowadził go do koryta z wodą, a potem zabrał do stajni i dał mu podwójną porcję owsa i dużo siana. Pan
Brown wyczesał konia zgrzebłem i wyszczotkował starannie, następnie wytarł go czystymi gałganami. Dobry
był z niego koniarz. Obejrzał z ojcem całe stado i ocenił je. Podziwiał też cielaki Almanza i chwalił źrebaki.
-
Powinien pan osiągnąć piękną cenę za te już prawie dorosłe czterolatki. Po drugiej stronie, przy Saranac,
kupcy nowojorscy rozglądają się za końmi pociągowymi. Jeden z kupców płacił w zeszłym tygodniu
dwieście dolarów za konia z zaprzęgu, ani trochę nie lepszego, niż ten tutaj.
Almanzo oczywiście nie miał prawa wtrącać się do rozmowy dorosłych, ale mógł słuchać. Nie opuścił ani
słowa z tego, co powiedział pan Brown. Wiedział jednak, że najciekawsze rzeczy usłyszy po kolacji.
Nick Brown znał więcej historyjek i piosenek, niż ktokolwiek inny. Sam tak uważał; żadnego kłamstwa w tym
nie było.
-
Tak, szanowny panie, postawcie przeciw mnie kogokolwiek, ilu chcecie ludzi, ja będę lepszy. Na każdą
opowieść odpowiem swoją historyjką, na każdą piosenkę odśpiewam swoją i będzie to trwało tak długo, jak
długo będę miał przeciwników. A kiedy wszystkich załatwię, opowiem ostatnią historyjkę i zaśpiewam
ostatnią piosenkę - mawiał.
77
Ojciec wiedział, że to prawda. Sam był świadkieul występu Nicka Browna w sklepie pana Case w Malone.
Tak więc po kolacji wszyscy rozsiedli się koło piecja i pan Brown zaczął. Było już po dziewiątej, kiedy poszli
spać. Almanza aż rozbolały boki od śmiechu.
Następnego ranka po śniadaniu domokrążca zaprząg białego konia do wozu, podjechał pod kuchenny
ganek i otworzył czerwone drzwiczki.
W środku miał najrozmaitsze przedmioty, jakie tylko można było wykonać z blachy. Na półkach wzdłuż ścian
stały stosy błyszczących wiader, naczyń, misek, form do ciast i chleba, a także cebrzyki do mycia naczyń.
Wyżej, pod pułapem, kołysały się kubki, chochle, łyżki do zbierania śmietany, sitka, garnki do gotowania na
parze, durszlaki i tarki. Były także blaszane trąbki, gwizdki, małe naczynka do zabawy i foremki do
pasztecików, wreszcie różne małe zwierzątka, pomalowane żywymi kolorami.
Pan Brown zrobił to wszystko własnoręcznie w czasie zimy. Każdy przedmiot był wykonany z solidnej białej
blachy i starannie polutowany.
Matka przyniosła ze strychu wielkie worki ze szmatami, które zebrała w ciągu roku i wysypała je na podłogę
w ganku. Pan Brown sprawdzał dobre, czyste skrawki wełniane i lniane, podczas gdy matka oglądała
błyszczące blaszane wyroby. Rozpoczęły się targi.
Długo trwały spory. Przedmioty z blachy i góry skrawków leżały na ganku. Za każdą kupkę szmat, która Nick
Brown rzucał na już zgromadzony stos, matka żądała więcej naczyń, niż chciał dać. Czas im schodził na
żartach, śmiechu i targowaniu się. Wreszcie pan Brown zaproponował:
-
Dobrze, proszę pani, za to wszystko daję rondle,i wiadra, durszlak, trzy formy do pieczenia i łyżkę do
zbierania śmietany, ale nie dam cebrzyka do mycia naczyń. To jest moje ostatnie słowo.
78
- Bardzo dobrze, panie Brown -
odpowiedziała nieoczekiwanie matka.
Otrzymała dokładnie to, czego chciała. Almanzo wiewał, że cebrzyk był jej niepotrzebny, zażądała go tylko
p0 to, żeby się potargować. Pan Brown również o tym wiedział. Udawał, że jest zaskoczony, ale patrzał z
szacunkiem na matkę - była z niej dobra, bystra handlarka, przycisnęła go co prawda, ale on też był
zadowolony, ponieważ za swój blaszany towar otrzymał mnóstwo szmat.
Zebrał je, związał w belę i przeniósł na platformę z tyłu pojazdu. Na platformie i na dachu okolonym
galeryjką przewoził kupione szmaty.
Pan Brown uśmiechając się zatarł ręce, rozejrzał się dookoła i zagadnął:
-
A teraz zastanawiam się, co by się tym młodym ludziom spodobało?
Elizie Jane dał sześć wielograniastych foremek do pieczenia małych ciasteczek, Alice też dostała sześć, ale
w kształcie serduszek, Almanzo zaś otrzymał blaszaną trąbkę, pomalowaną na czerwono. Dzieci
wykrzyknęły:
-
Dziękujemy panu, panie Brown!
Pan Brown wdrapał się na swoje wysokie siedzenie i chwycił lejce. Dobrze nakarmiony, wyszczotkowany i
wypoczęty biały koń ruszył z ochotą przed siebie. Czerwony pojazd wyjechał za dom i skręcił na drogę, a
pan Brown zaczął pogwizdywać.
Matka zaopatrzyła się w blaszane naczynia na cały rok, Almanzo dostał piskliwą, głośną trąbkę, a Nick
Brown, pogwizdując, jechał sobie w dal, między zielonymi drzewami i polami. Aż do następnej wiosny, kiedy
znowu przyjedzie, rodzina będzie wspominać jego nowinki i śmiać się z jego żartów, a Almanzo, idąc za
zaprzęgiem w polu, będzie gwizdał usłyszane od niego Piosenki.
Rozdział trzynasty
Dziwny pies
Nick Brown zawiadomił, że koniarze nowojorscy są w sąsiedztwie, toteż każdego wieczora ojciec bardzo
troskliwie zajmował się czterolatkami. Były już doskonale ujeżdżone. Almanzo tak bardzo chciał pomóc w
robocie, że ojciec w końcu się zgodził. Jednak do stajni wolno mu było wchodzić tylko w obecności ojca.
Chłopiec starannie czesał zgrzebłem i szczotkował lśniące, brązowe boki koni, ich gładkie, okrągłe kłęby i
smukłe nogi. Potem wycierał je czystymi szmatami, czesał i splatał im czarne grzywy i długie ogony.
Muśnięcie szczotki z czernidłem - i zakrzywione kopyta lśniły czarno, jak blacha pieca kuchennego.
Bardzo uważał, by nigdy nie robić gwałtownych ruchów i nie przestraszyć koni. Kiedy pracował, mówił do
nich łagodnym, cichym głosem. Czterolatki skubały mu wargami rękaw i pchały chrapy do jego kieszeni,
szukając jabłek, które im przynosił. Kiedy głaskał ich aksamitne nozdrza, wyginały karki w łuk, a w
łagodnych oczach pojawiały się błyski.
Almanzo czuł, że na całym świecie nie ma nic cu-
80
Równiejszego i bardziej porywającego niż piękne konie. pjie mógł prawie znieść myśli, że jeszcze musi
upłynąć sporo lat, nim dostanie źrebaka pod opiekę i do ujeżdżania.
Pewnego wieczora na farmę przyjechał jakiś dziwny koniarz - ojciec nigdy go przedtem nie widział. Ubrany z
miejska, w odzież z fabrycznego materiału, uderzał co raz małym czerwonym batem po błyszczących
cholewach butów. C
zarne oczy miał osadzone blisko nosa, czarną brodę przystrzyżoną w szpic, a końce
wąsów nawosko-wane i podkręcone.
Wyglądał bardzo dziwnie, stojąc na dziedzińcu i w zamyśleniu skręcając wąsy w jeszcze ostrzejszy szpic.
Ojciec wyprowadził czterolatki. Były to doskonale dobrane konie rasy morgan, dokładnie tej samej wielkości
i kształtu, jasnokasztanowej maści, z jednakowymi białymi gwiazdkami na czole. Wyginały karki w łuk i
unosiły delikatnie małe kopytka.
-
Cztery lata będą miały w maju; zdrowe płuca i członki, bez jednej skazy. Nauczone ciągnąć w parze lub w
pojedynkę. Pełne życia i ducha, a łagodne jak kocięta; może nimi powozić kobieta - powiedział ojciec.
Almanzo słuchał. Był podniecony, ale nie uronił ani słowa z rozmowy obu mężczyzn. Któregoś dnia sam
będzie sprzedawał konie.
Handlarz macał koniom nogi, otwierał pyski i zaglądał im w zęby. Ojciec nie miał powodu do obaw,
powiedział prawdę o ich wieku. Potem przybysz cofnął się i przyglądał, ojciec zaś - trzymając każdego konia
na powrozie -
prowadził go wkoło stępa, kłusem i galopem.
-
Popatrz pan, jak się zachowują - zwrócił uwagę ojciec.
Lśniące czarne grzywy i ogony falowały w powietrzu, brązowe błyski opływały ich gładkie ciała, a delikatne
kopyta ledwie dotykafy ziemi. Poruszały się wokoło, jak w rytm jakiejś melodii.
Mały Farmer
81
Handlarz długo próbował znaleźć jakąś wadę, ale тщ mógł. Konie stały spokojnie, a ojciec czekał. W końcu
kupiec zaproponował sto siedemdziesiąt pięć dolarów za sztukę.
Ojciec jednak zażądał dwieście dwadzieścia pięć. Al. manzo wiedział, że ojciec tyle wycenił, by móc
uzyskać dwieście, gdyż wiedział od Nicka Browna, że taką cenę płacili handlarze.
Ojciec zaprzęgną! oba czterolatki do bryczki, wraz z kupcem wsiedli do niej i wyjechali na drogę. Konie
uniosły łby w górę i wyciągnęły szyje, pęd rozwiewał ich grzywy i ogony, a nogi poruszały się jednocześnie,
jak gdyby zaprzęg stanowił jedno ciało.
Almanzo musiał iść do robót gospodarskich. Wszedł do stajni, wziął widły, ale zaraz je odstawił i wyszedł,
żeby zobaczyć wracający zaprzęg.
Przejażdżka nie przyniosła uzgodnienia ceny. Ojciec gładził brodę, a kupiec podkręcał wąsa, mówiąc o
kosztach transportu koni do Nowego Jorku, o niskich cenach w okolicy, o swoim zysku, o tym, że najwyżej
może dać po sto siedemdziesiąt pięć za sztukę.
Wtedy ojciec zaproponował:
-
Podzielmy różnicę na połowę. Dwieście dolarów, oto moja ostateczna cena.
Handlarz się zastanowił:
-
Nie wiem, czy mogę tyle zapłacić. Na to ojciec:
-
W porządku. Nie mam urazy i będzie mi miło, jeśli pan zostanie na kolacji. - I zaczął odprzęgać konie.
Kupiec znowu zagadał:
-
Tam za Saranac sprzedają lepsze konie niż te Щ sto siedemdziesiąt pięć dolarów.
Ojciec milczał. Wyprzęgnięte konie poprowadził w stronę stajni. Wtedy kupiec odezwał się:
-
W porządku, niech będzie dwieście. Stracę na tym, ale niech już będzie. - Wyjął pękaty portfel z kieszeni
82
i dał ojcu dwieście dolarów zaliczki - Niech P311 Poprowadzi je jutro do miasta, dopłacę resztę. v Ojciec
uzyskał żądaną cenę.
Kupiec nie chciał zostać na kolacji i odjechał. Ojciec zaniósł pieniądze matce do kuchni, a ona wykrzyknęła:
, To znaczy, że pieniądze będziemy musieli trzymać w domu przez całą noc!
-
Za późno je wieźć do banku. Nic nam nie grozi. Nikt z wyjątkiem nas nie wie o tych pieniądzach - starał
sie ja uspokoić ojciec.
_ Zapewniam cię, że nie zasnę ani na chwilę! -denerwowała się matka.
-
Bóg się nami zaopiekuje - zapewnił ojciec
-
Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają -odparowała matka. - Tak bym chciała żeby pieniądze
leżały już w banku.
Już prawie minęła pora obrządzania zwierząt i Almanzo musiał śpieszyć z wiadrami na mleko do obór.
Krowy trzeba doić regularnie o tej samej porze, rano i wieczorem, w przeciwnym razie będą dawały mniej
mleka. Następnie musiał posprzątać stajnie, oczyścić żłoby, nakarmić zwierzęta. Na robocie zeszło m"
prawie do ósmej, ale matka czekała z ciepłą kolacja-
Przy stole nie było tak przyjemnie jak zwykle- Z powodu pieniędzy zapanował jakiś ponury ciężki nastrój.
Matka schowała je w spiżarni, potem przeniosła do bieliżniarki. Po kolacji zaczęła miesić ciasto na jutrzejszy
chleb, dalej martwiąc się 0 pieniądze Ręce jej rnigały, ciasto klaskało cicho przy klepaniu łyżką a ona
mówiła:
-
Nie wydaje mi się, by ktokolwiek' chciał szukać między prześcieradłami w SZa&e, ale oświadczam.- Co
to?! -
krzyknęła nagle.
Wszyscy podskoczyli, wstrzymali oddech i zaczęli nasłuchiwać.
-
Coś albo ktoś kręci sie knłn domu! -szepnęła matka.
83
Za oknami panowała nieprzenikniona ciemność.
- Nic tam nie ma -
rzekł ojciec.
-
Mówię ci, że coś słyszałam! - nie ustępowała matka.
- A ja nic -
stwierdził ojciec.
- Wyjrzyj no, Royal -
poleciła matka.
Royal otworzył drzwi kuchenne, popatrzał uważnie i po chwili powiedział:
-
Tam nic nie ma, jest tylko jakiś zbłąkany pies.
-
Wygoń go! - nakazała matka. Royal wyszedł i przepędził psa.
Almanzo bardzo pragnął mieć psa. Ale mały piesek rozkopuje ogród, goni kury i wypija jajka, a znowu duży
pies może zagryźć owcę. Matka zawsze mówiła, że i tak jest dużo zwierząt - obejdzie się bez brudnego psa.
Nadal miesiła ciasto do pieczenia. Almanzo mył nogi - kiedy biegał boso, zawsze musiał robić to przed
spaniem. Nagle wszyscy usłyszeli tajemniczy dźwięk na kuchennym ganku.
Matka otworzyła szeroko oczy, ale Royal zapewnił:
- To tylko ten pies.
Otworzył drzwi, ale w pierwszej chwili nic nie zobaczyli, a matka jeszcze bardziej się przestraszyła. Potem
ujrzeli wielkiego, chudego psa, kulącego się w cieniu. Spod sierści sterczały mu żebra.
- O, mamo, jaki biedny pies! -
zawołała Alice. -Pozwól, mamusiu, czy mogę mu dać coś do jedzenia?
-
Bóg mi świadkiem, tak, dziecko. Royal może wypędzić go rano - odparła matka.
Alice wyniosła na dwór miskę jedzenia. Pies bał się zbliżyć, póki drzwi były otwarte, ale jak tylko Almanzo je
zamknął, usłyszeli odgłos chłeptania. Matka dwa razy sprawdziła, czy drzwi są dobrze zaryglowane.
Ciemność ogarnęła kuchnię, kiedy wyszli z niej trzymając świece, noc zaglądała w okna jadalni. Matka
zamknęła do niej oboje drzwi i sprawdziła drzwi do saloniku, chociaż były one zawsze zamknięte.
84
Almanzo długo leżał w łóżku, nasłuchując i patrząc w ciemność. Wreszcie zasnął i dcopiero rano matka mu
opowiedziała, co się wydarzyło w nocy.
Pieniądze schowała pod skarpestami ojca w szufladzie Komody. Ale potem, kiedy położyta się do łóżka,
znowu wstała i włożyła je pod poduszkę. Myślała, że w ogóle nie zaśnie, ale widać zdrzemnęła się, bo coś ją
w nocy obudziło. Usiadła gwałtownie w 3óżku, ojciec zaś spał twardym snem.
W świetle księżyca widziała krzewy bzu na dziedzińcu. Wokół było cicho. Zegar wybił j-edenastą. Nagle
krew zastygła jej w żyłach - usłyszała wściekłe, głuche warczenie.
Wstała z łóżka i podeszła do okna, pod którym stał pies - przybłęda, najeżony z wyszczerzonymi zębami.
Zachowywał się tak, jakby ktoś skrywał się w przylegającej do farmy działce leśnej.
Matka stała i nasłuchiwała. Pod drzewami było ciemno i nie mogła nikogo dojrzeć. Ale pies dziko warczał w
ciemności.
Matka czuwała. Słyszała, jak zegar wybił północ, potem - po długim czasie - godzinę pierwszą. Pies warcząc
k
ręcił się wzdłuż płotu, zrobionego z zaostrzonych palików. Wreszcie legł, ale łeb miał uniesiony i strzygł
uszami, nasłuchując. Matka cicho wróciła do łóżka.
O świcie pies znikł. Szukali go, ale nigdzie nie można go było znaleźć. Ale jego ślady zostały na dziedzińcu,
a po drugiej stronie płotu, na leśnej działce ojciec odkrył ślady butów dwóch mężczyzn.
Jeszcze przed śniadaniem zaprzągł bryczkę, przywiązał z tyłu oba czterolatki i pojechał do Malone. Tam
złożył dwieście dolarów w banku. Następnie przekazał kupcowi konie, a otrzymaną resztę pieniędzy również
złożył w banku.
Kiedy wrócił, powiedział do matki:
-
Miałaś rację. Ostatniej nocy mogli nas obrabować.
85
Tydzień wcześniej farmer mieszkający bliżej Ма1оце sprzedał parę koni, a pieniądze trzymał w domu. W
nocy kiedy spał, włamali się do niego rabusie, żonę i dziecj związali, a jego pobili prawie na śmierć, chcąc
zmusić go do tego, żeby powiedział, gdzie ukrył pieniądze. Oczy. wiście zabrali je i uciekli, a teraz szeryf ich
poszukuje,
-
Nie dziwiłbym się, gdyby ten nasz kupiec przyg0. towywał napad na nas - oznajmił ojciec. - Nikt, prócz
niego, nie wiedział, że mamy pieniądze. Ale tego iye można udowodnić. Sprawdziłem, że tej nocy był w
hotelu w Malone.
Matka stwierdziła, że zawsze będzie wierzyć, iż to Opatrzność przysłała im tego dziwnego psa, by ich
strzegł. Almanzo pomyślał, że być może pies dlatego został, iż Alice dała mu jeść.
-
Może został przysłany, by nas wypróbować - dodała matka. - Może Bóg ulitował się nad nami, ponieważ i
my ulitowaliśmy się nad psem.
Nigdy więcej nie ujrzeli już tego dziwnego psa. Być może było to jakieś biedne, zabłąkane stworzenie,
któremu jedzenie, podane przez Alice, przywróciło siły, by mogło znaleźć powrotną drogę do swego domu.
Rozdział czternasty
Strzyżenie owiec
Łąki i pastwiska porosła aksamitna, gęsta trawa, zrobiło się ciepło, nadeszła pora strzyżenia owiec.
W słoneczny poranek Pierre i Louis poszli wraz z Almanzem na pastwisko i pognali owce w dół do
przegrody na Rzece Pstrągów. Postawiono ją specjalnie, żeby wykąpać owce przed strzyżeniem. Dwa
wejścia łączyły przegrodę z pastwiskiem. Między wejściami ustawiono niezbyt długi płot, który biegł do
brzegu rzeki.
Pierre i Louis pilnowali, by stado się nie rozbiegło; Almanzo zaś chwycił pokrytą gęstym runem owcę i
prze
pchnął ją przez wejście. Tam już czekali na nią ojciec i John Łazy. Przepchnął drugą, tę chwycił Royal i
Joe Francuz. Obie owce szamotały się, wierzgały i beczały, a reszta stada przyglądała się i też beczała.
Mężczyźni namydlili owce i wciągnęli do wody. Trzymali je stojąc po pas w rwącej rzece i porządnie
szorowali. Cały brud schodził z sierści i spływał z prądem wraz ze strzępami piany.
Gdy pozostałe owce ujrzały, co je czeka, poczęły głośno beczeć „Bee-ee-ee, bee-ee-ееГ próbując ucieczki.
87
Chłopcy biegali za nimi z krzykiem i zaganiali je z po. wrotem przed wejście.
Po kąpieli owce zmuszano do opłynięcia płotu i wypychano je na brzeg. Z nieszczęsnego, beczącego
stworzenia kapała woda, ale wkrótce pod gorącymi promieniami słońca sierść wysychała i stawała się
puszysta i biała.
W tym samym rytmie, w jakim starsi kąpali owce, Almanzo wpychał do ogrodzenia następne sztuki. Chwytali
jedną po drugiej, namydlali i wciągali do wody.
Mycie owiec sprawiało wszystkim wielką przyjemność - wszystkim z wyjątkiem owiec. Dorośli chlapali się w
wodzie, krzyczeli, śmiali się, a chłopcy biegali z głośnymi okrzykami po pastwisku. Słońce grzało w plecy,
trawa pod bosymi stopami była chłodna, a śmiech ginął w rozległej, kojącej ciszy zielonych pól i łąk.
Jedna z owiec ubodła Johna, tak że usiadł w wodzie, która zakryła go aż po głowę. Joe krzyknął:
-
Szkoda, żeś nie namydlony, można by cię też ostrzyc!
Do wieczora wykąpano całe stado. Czyste, bielutkie jak mleko zwierzęta z puszystą sierścią rozproszyły się
po zboczu, skubiąc trawę; wyglądały na pastwisku jak zarośla kwitnącej kaliny.
Następnego ranka John przyszedł przed śniadaniem i ojciec przepędził Almanza od stołu. Chłopiec złapał
kawałek szarlotki i ruszył na pastwisko, wdychając zapach koniczyny i wielkimi kęsami jedząc pachnące
ciasto. Oblizał palce i wziął się do roboty. Miał zagnać po mokrej trawie owce do owczarni w ich obejściu.
Ojciec zdążył ją już uprzątnąć i w jednym końcu ustawił w poprzek platformę. Teraz razem z Johnem Łazy
chwytali owce parami, kładli je na platformie i długimi nożycami strzygli wełnę. Ścinając grubą, białą warstwę
runa odsłaniali nagą, różową skórę zwierząt.
Z ostatnim szczęknięciem nożyc cała wełna spadała na platformę, a ostrzyżona do gołej skóry owca
podrywała
88
gic becząc głośno „Вее-ее-ееГ Widok ten pobudzał resztę stada do przeraźliwego beczenia, ale już ojciec i
John strzygł1 następne.
Royal zwijał runo w ciasne rulony i wiązał je mocnym sznurem, Almanzo zaś niósł je po schodkach na
stryszek , tam układał. Biegał w kółko na górę i w dół, jak tylko umiał najszybciej, ale zawsze już czekał na
niego nowy ładunek.
Ojciec i John Łazy znali się na strzyżeniu. Icn długie nożyce błyskawicznie cięły długie шпо tuż przy skórze,
nigdy jej nie kalecząc. Nie byłQ to łatwe, gdyż strzygu rasowe merynosy, a te owce o delikatnej wełnie mają
bardzo pomarszczoną skórę і trudno jest zdjąć z niej runo, nie drasnąwszy ani razu zwierzęcia.
Almanzo uwijał się biegając po schodach z pakunkami wełny. Były one tak ciężkie, że na raz mógł
udźwignąć tylko jeden. Nie przyszło mu nawet przez myśl, że mógłby przerwać swoją robotę, gdy nagle
spostrzegł Jedna z tutejszych kotek śpieszącą dokądś z myszą w pyszczku. Domyślił się, że niesie ją dla
swoich kociąt.
Ruszył za nią i daleko, pod okapem stodoły znalazł małe legowisko w sianie, a w nim cztery kocięta. Kotka
zaczęła się kręcić dookoła z głośnym mruczeniem; czarne szparki w jej oczach to rozszerzały się, to znów
zwężały. Z małych różowych pyszczków wydobywało sie. ciche miauczenie. Nagie łapki kociąt zakończone
byty m
alusieńkimi białymi pazurkami, ślepki miały wciąż jeszcze zamknięte.
Kiedy Almanzo wrócił do owczarni, czekało na niego sześć gotowych pakunków, a ojciec powiedział
surowym głosem:
-
Pilnuj swojej roboty, synu, nie możesz zostawać za nami w tyle.
- Dobrze, tato -
odparł Almanzo i pędem wziął się do pracy.
Po chwili usłyszał, jak John Łazy rzekł do ojca:
89
-
Nie da rady. Skończymy pierwsi. Ojciec roześmiał się:
-
Masz rację, John. Nie wytrzyma naszego tempa. Ale Almanzo postanowił sobie, że pokaże wszystkim,
co potrafi. Jeśli będzie szybko pracował, na pewno dotrzyma im kroku. Przed południem dogonił Royala i
nawet chwilę musiał poczekać, nim Royal zawiązał nowy ładunek.
-
Widzicie, dogoniłem was! - zawołał Almanzo.
- Nie przegonisz nas! -
śmiał się John. - Zobaczysz, że będziemy pierwsi.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Śmiech jeszcze nie ucichł, gdy do ich uszu doszedł głos trąbki wzywającej na obiad. Ojciec i John
zakończyli strzyżenie i poszli do domu. Royal przewiązał runo i zostawił je, Almanzo zaś ruszył z nim na
piętro i wówczas domyślił się, dlaczego śmiali się z niego. Przysiągł sobie w duchu: „I tak mnie nie
przegonią".
Znalazł krótki powróz i obwiązał nim szyję jeszcze nie ostrzyżonej owcy. Doprowadził ją do schodów i
stopień po stopniu, ciągnąc ją i popychając wciągnął na górę. Owca cały czas beczała, przywiązał ją obok
sterty runa i, by ją uciszyć, dał jej trochę siana. Potem poszedł na obiad.
Przez całe popołudnie John Łazy i Royal przygadywali mu, żeby się śpieszył, bo go prześcigną.
Ale Alman
zo odpowiadał:
-
Nie uda się wam, zobaczycie, dam radę.
Jak tylko Royal kończył wiązać runo, Almanzo łapał je prawie w locie, pędził schodami na stryszek i biegiem
wracał. Śmiali się z niego widząc, jak się uwija, i w kółko powtarzali:
-
Nie uda ci się. My będziemy pierwsi!
Tuż przed porą wieczornego obrządku ojciec i John zaczęli się ścigać przy ostatniej parze owiec. Zwyciężył
ojciec. Almanzo pobiegł z runem na górę i wrócił, nim
90
jeszcze następne zostało przygotowane. Gdy Royal skończył je wiązać, ogłosił:
-
Koniec! Wygraliśmy!
-
Właśnie, że nie - odezwał się Almanzo - na górze zostało jeszcze runo do strzyżenia.
Byli tak zdumieni, że przestali się śmiać. W tej samej chwili owca ukryta na stryszku, słysząc beczenie stada
na pastwisku, zabeczała na cały głos „Bee-ee-ee!"
Almanzo krzyknął:
-
Tam jest wełna na strychu, nie ostrzyżona! Wygrałem! Wygrałem!
Ach, jakie głupie miny mieli John i Royal! Almanzo nie mógł się powstrzymać od śmiechu. A ojciec śmiejąc
się głośno, zawołał:
-
Ale nas wykołował, John! Ten się śmieje, kto się
śmieje ostatni!
Rozdział piętnasty
Nieoczekiwana zmiana pogody
Wiosna tego roku była chłodna i spóźniona. O świcie było zimno, nawet w południe słońce słabo grzało.
Liście na drzewach rozwijały się powoli; groch, fasola, marchew i kukurydza czekały na ciepło i nie rosły.
Gdy minęła gorączka wiosennych robót, Almanzo znów miał pójść do szkoły. Tylko małe dzieci musiały tam
chodzić i Almanzo marzył o tym, żeby dorosnąć i móc zostać w domu. Nie miał najmniejszej ochoty ślęczeć
nad k
siążką, gdy wokoło było fyle ciekawych rzeczy do zrobienia.
Ojciec oddał owcze runo do gręplarni w Malone i przywiózł do domu miękkie, długie zwoje pięknie
wyczesanej wełny. Matka już nie gręplowała, bo robiła to za nią maszyna. Farbowała jednak własnoręcznie i
przędła.
Alice i Eliza Jane zbierały w lesie korzenie i korę drzewną, Royal zaś rozpalał wielkie ogniska na dziedzińcu.
Korzenie i kora gotowały się w wielkich kotłach; długie motki wrzucano do wywaru, a potem wyciągano
kijami ufarbowane na brązowy, czerwony lub niebieski
92
Icolor. Kiedy Almanzo wracał do doirxu ze szk0fy, na sznurach suszyło się pełno kolorowych motków.
Matka robiła też sama płynne mydło Caly popiół z zimy wsypywano do beczki i zalew^o wodą> z dna beczki
małym otworem wyciekał ług. Odmierzoną ilość jugu matka wlewała do kotła, dodawała wieprzowe skórki i
odpadki tłuszczu wieprzowego i •wolo\Veg0 które zbierała przez całą zimę. W kotle wrzało; z ługu { tłuszczu
robiło się mydło.
Almanzo mógłby także rozpalać ogi^ czerpać brązowe śliskie mydło z kolia, przelewać je ^0 cebrzyków. Ale
musiał chodzić do szkoły.
Z nadzieją obserwował księżyc - w ma]-u w CzaSie nowiu wolno mu było zostawać w domu i sadzić dynie-
Chłodnym wczesnym rankiem, przy^nązawszy do pa" sa woreczek pełen nasion dyni, pomaszerowaj na
pole kukurydziane. Nad ziemią unosiła się Zieiona mgiełka wschodzących chwastów. Z powodu zimna maje
^steczki kukurydzy słabo rosły.
Przy co drugim kopczyku zasadzonej kukurydzy, w co drugim rządku Almanzo przyklękał, bry w palce
p'estke dyn
i i wciskał ją spiczastym końcem w ziemię
Z początku marzł, ale wkrótce słoĄce wzniosu się wyżej na niebie. Z ziemi bił w powietrze piękny zapach;
jakąś dziwną przyjemność sprawiało іци WCiSkanie Vе" stek dyni w miękką glebę i myśl o ty^ ze z naSienia
wyro
śnie roślina.
Pracował dzień za dniem, póki nie posadził wszvstkicn dyń, a potem błagał, by pozwolono mu okopywać i
przerywać marchew. Najpierw wykopał i tyyrwaj z długicn bruzd wszystkie chwasty, a potem usunąj
wszystkie niepotrzebne marchewki, których na
ć przypominała małe zielone piórka. Te, które zostały, dzieli}a
teraz odległość dwóch cali.
Wcale mu się nie śpieszyło. Nikt ігщу ще przykłada1 się do pielenia marchwi tak jak on, ale jemu chodzi*0
93
o to, żeby nie iść do szkoły. Ciągnął więc swą robot tak długo, aż zostały tylko trzy dni do końca wiosennego
semestru. Latem mógł pracować do woli.
Na początku pomagał przy okopywaniu kukurydzy Ojciec wyorywał chwasty między rzędami, a Royal і д^
manzo niszczyli je motykami i okopywali każdy кикц. rydziany kopczyk. Ciap, ciap! - dziabały motyki od rana
do wieczora, wzruszając ziemię wokół młodych pędów kukurydzy i pierwszych dwóch płaskich liści dyni.
Almanzo okopał dwa akry kukurydzy, a następnie tyleż kartofli. Potem nastąpiła przerwa, bo nadeszła pora
zbierania poziomek.
Było ich w tym roku niewiele - przymrozki zwarzyły pierwsze kwiaty. Almanzo musiał iść daleko w las, żeby
napełnić wiaderko do pełna małymi pachnącymi poziomkami.
Kiedy znajdował więcej czerwonego pod zielonymi listkami, nie mógł się powstrzymać, żeby sobie nie
podjeść. Obcinał też i zjadał zielone gałązeczki zimowych jagód, obgryzał słodko-kwaśne łodygi zajęczego
szczawiu, aż po sam kwiat podobny do lawendy. Przystawał, by ciskać kamykami w śmigające po drzewach
wiewiórki; zostawiał wiaderko na brzegach strumieni i brodził w wodzie goniąc płotki. Nigdy jednak nie
wracał do domu bez pełnego wiaderka.
Jedli wtedy na kolację poziomki ze śmietaną, a nazajutrz matka robiła z resztek poziomek konfitury.
-
Nigdy nie widziałem, żeby kukurydza rosła tak powoli - niepokoił się ojciec.
Przeorywał pole na nowo, a Almanzo znów pomagał Royalowi w okopywaniu młodych pędów. Ale małe
roślinki jakby zastygły w miejscu. Pierwszego lipca miały tylko cztery cale wysokości. Zdawało się, że
wyczuwają grożące im niebezpieczeństwo i boją się rosnąć.
Do Święta Niepodległości, czwartego lipca, zostało jeszcze trzy dni, potem dwa, a wreszcie tylko jeden
dzień.
94
Tego wieczoru, choć to nie była sobota, Almanzo miał le wykąpać, następnego bowiem dnia cała rodzina
m
iała wyruszyć na uroczystości do Malone. Almanzo ledwie m6gi wytrzymać do rana. Wiedział, że w
miasteczku wystąpi orkiestra, będą przemówienia, a nawet wystrzały z mosiężnej armaty.
Wieczór był cichy i chłodny, gwiazdy świeciły, jakby to była zima. Po kolacji ojciec znów poszedł na
podwoje. Zamknął wrota i małe drewniane okienka w stajni, a małe jagniątka wraz z matkami zapędził do
owczarni.
Kiedy wrócił, matka spytała, czy się ociepliło. Zaprzeczył ruchem głowy.
-
Mnie się zdaje, że idzie mróz - rzekł.
-
Niemożliwe! - zawołała matka, ale widać było w jej twarzy niepokój.
Chwilami Almanzo czuł w nocy chłód, ale był zbyt śpiący, by się ruszyć. Wtem usłyszał głos matki:
- Royal! Almanzo! -
Był zbyt zaspany, by otworzyć
oczy.
-
Chłopcy, wstawajcie! Szybko! - wołała matka. -Kukurydza zamarzła!
Wygrzebał się z łóżka, naciągnął spodnie. Nie mógł otworzyć oczu, rękami poruszał niepewnie, a potężne
ziewnięcie omal nie zwichnęło mu szczęki. Potykając się zszedł po schodach za Royalem.
W kuchni matka, Eliza Jane i
Alice nakładały szale i kapturki. Panował tam chłód, w piecu jeszcze nie
napalono. Na dworze wszystko wyglądało bardzo dziwnie. Trawę pokrył szron, na wschodniej stronie nad
horyzontem zimnym blaskiem połyskiwała zielona smuga, ale wokół było ciemno.
Ojcie
c zaprzągł Bess i Beauty do wozu, Royal napompował pełne koryto wody, Almanzo pomógł matce i
dziewczynkom przynieść konwie i wiadra, ojciec ustawił jeszcze beczki na wozie. Konwie i baryłki
napełniono
95
wodą; zaprzęg ruszył w kierunku pola kukurydzy, Го^ dżina zaś powędrowała za wozem.
Całą kukurydzę zwarzył mróz. Małe liście zrobiły su całkiem sztywne i kruszyły się przy dotknięciu. Jedyny^
ratunkiem była zimna woda. Każdy kopczyk trzeba by}0 podlać, nim dotknie go promień słońca, inaczej
małą roślinka zginie i nie będzie tego roku zbioru kukurydzy.
Wóz zatrzymał się na skraju pola. Ojciec, matka, Royal, Eliza Jane i Almanzo napełnili wiadra wodą i w
największym pośpiechu zabrali się do pracy. Almanzo starał się pracować najszybciej, jak potrafił, ale
wiad
ro było ciężkie, a on jeszcze mały. Mokre palce marzły, woda chlapała na nogi. Oprócz tego chłopiec
był okropnie śpiący. Idąc wzdłuż bruzd potykał się co chwila, lecz przy każdym kopczyku wylewał trochę
wody na zamarznięte liście.
Pole wydawało się nie mieć końca. Usiane było tysiącami kopczyków. Almanzo poczuł głód, ale nie mógł się
zatrzymać, żeby się komukolwiek pożalić. Trzeba było się śpieszyć, śpieszyć i jeszcze raz śpieszyć, by
ratować kukurydzę.
Zielona wstęga na niebie zrobiła się różowa. Z każdą chwilą robiło się jaśniej. Z początku ciemność jak mgła
otulała bezkresne pole, a teraz Almanzo mógł już dostrzec krańce długich bruzd. Przyśpieszył kroku.
W ciągu jednej chwili ziemia z czarnej zrobiła się szara. Wstawało słońce niosąc śmierć zamarzniętym
roślinom. Almanzo biegiem napełnił wiadro, a potem biegiem ruszył wzdłuż bruzd chlapiąc wodą każdy
kopczyk. Bolały go barki i ramiona, czuł ból w boku. Miękka ziemia przylepiała się do stóp, głód skręcał mu
kiszki. Wiedział jednak, że każdym chluśnięciem wody ratuje jedną roślinkę.
W szarym świetle pędy kukurydzy rzucały na ziemię słabe cienie. Nagle całe pole oblało blade słoneczne
światło.
96
- Lejmy dalej! -
krzyknął ojciec. Więc wszyscy pracowali dalej, nie zatrzymując się ani na chwilę.
Zaraz jednak ojciec przystanął i powiedział zrezygnowanym głosem:
_ To nie ma sensu. Nic nie uratuje zasiewów, gdy dotkną ich promienie słońca.
Almanzo postawił wiadro na ziemi i wyprostował się, pokonując ból w plecach. Stał i patrzał na pole
kukurydzy. R
eszta rodziny również stała i patrzała w milczeniu. Podlali prawie trzy akry, ćwierci akra już nie
zdążyli i ten kawałek został stracony.
Almanzo poczłapał do wozu i wdrapał się na górę.
-
Dzięki Bogu, uratowaliśmy prawie wszystko - rzekł ojciec.
Jechali
w kierunku farmy, morzył ich sen. Almanzo nie rozbudzony do końca, głodny, trząsł się z zimna.
Kiedy obrządzał zwierzęta, ręce się go nie słuchały. Ale większa część kukurydzy została uratowana.
Mały Farmer
Rozdział szesnasty
Święto Niepodległości
Dopiero
w czasie śniadania Almanzo przypomniał sobie, że tego dnia przypada Czwarty Lipca. Od razu
humor mu się poprawił.
Miał wrażenie, że to niedzielny poranek. Po śniadaniu umył porządnie twarz płynnym mydłem, aż policzki
nabrały blasku, uczesał mokre włosy z przedziałkiem. Potem włożył spodnie z szarej wełny, koszulę z
francuskiego perkalu, kamizelkę i krótką kurtkę z zaokrąglonymi rogami - wszystko według nowej mody. Na
głowę wsunął okrągły słomkowy kapelusz, który matka zrobiła ze splecionych słomek owsa. Tak pięknie
wystrojony mógł wziąć udział w Święcie Niepodległości. Ogarnął go świąteczny nastrój.
Ojciec zaprzągł swe lśniące konie do błyszczącej bryczki z czerwonymi kołami i ruszyli w drogę przy
chłodnej, słonecznej pogodzie. W całej okolicy panowała atmosfera święta. Nikt nie pracował w polu, a
drogą ciągnęły w kierunku miasteczka wozy z ludźmi wystrojonymi w niedzielne ubrania.
Szybkie konie ojca wyprzedzały wszystkich. Mijali
98
wozy. bryczki, dwukółki, siwe, karę i jabłkowite konie. Kiedy prześcigali kogoś znajomego, Almanzo machał
kapeluszem; nic by już mu do szczęścia nie brakowało, gdyby tylko pozwolono mu powozić tym szybkim,
pięknym zaprzęgiem.
W przykościelnej stajni pomógł ojcu wyprząc konie. Matka wraz z dziewczynkami i Royalem ruszyli szybko
przed siebie, ale Almanzo został, bo najbardziej ze wszystkiego lubił pomagać przy koniach. Nie wolno mu
było jeszcze powozić, ale mógł powiązać rzemienie, nałożyć derki na końskie grzbiety, pogłaskać miękkie
nozdrza, dać koniom siana.
Wyszli ze stajni i r
uszyli chodnikiem mieszając się z tłumem. Wszystkie sklepy były zamknięte; panie i
panowie spacerowali tam i z powrotem i rozmawiali. Małe dziewczynki w falbaniastych sukienkach niosły
parasolki, wszyscy chłopcy byli ubrani jak Almanzo. Wszędzie pełno było flag, a orkiestra na Rynku grała
„Jankesa Doodle'a". Piszczałki i flety wydawały przenikliwe dźwięki, warczały bębny.
Truchcikiem jedzie Jankes Doodle, Konik podkową o bruk dzwoni, Na gtowie ma kapelusz z piórkiem,
Kapelusz z piórkiem macaroni!
Nawet doro
śli bezwiednie zaczęli maszerować w takt piosenki. A nadto w rogu Rynku stały dwie mosiężne
armaty!
Rynek nie był - jak by należało - kwadratowym placem, gdyż tor kolejowy, który tędy przechodził, odcinał
jeden róg. Ale i tak każdy nazywał to miejsce Rynkiem. Był on ogrodzony, za sztachetami na trawie stały
ławki, a na nich jak w kościele siedzieli ludzie; w przejściach też stali ludzie. Almanzo wraz z ojcem siedli na
jednych z najlepszych miejsc. Wszyscy ważniejsi obywatele się
99
zatrzymywali, by uścisnąć dłoń ojca. Tłum ciągle napły. wał, aż wszystkie miejsca zostały zajęte, wówczas
pozo-
stali zaczęli się gromadzić na zewnątrz ogrodzenia.
Orkiestra umilkła i pastor zmówił modlitwę. Następnie orkiestra znów zaczęła grać, wszyscy powstali z
miejsc, mężczyźni i chłopcy pozdejmowali kapelusze. Orkiestra grała, a ta śpiewał hymn:
Czy widzisz w świetle wczesnego świtu Sztandar, któryśmy z dumą witali Szerokie pasy i jasne gwiazdy
Nad szańcami, gdzieśmy czuwali
Na wierzchołku flagowego masztu gwiazdy i pasy łopotały na tle błękitnego nieba. Wszyscy patrzyli na flagę
amerykańską, Almanzo śpiewał najgłośniej jak potrafił.
Potem ludzie usiedli, a jeden z członków Kongresu wszedł na podium. Powoli i uroczyście czytał Deklarację
Niepodległości.
Uważamy następujące prawdy za oczywiste; że wszyscy stworzeni ludzie są równi, że Stwórca obdarzył ich
pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o
szczęście.
Almanzo poczuł się ważny i bardzo dumny.
Następnie dwóch obywateli wygłosiło długie polityczne mowy. Jeden przekonywał o potrzebie wysokich ceł,
drugi zaś mówił o potrzebie wolnego handlu. Wszyscy dorośli uważnie słuchali, ale Almanzo nie bardzo
wiedział, o co chodzi, i ogarniał go coraz większy głód. Był rad, gdy orkiestra znowu zagrała.
Melodie były takie wesołe! Muzykanci w niebieskich i czerwonych barwach, z mosiężnymi guzikami, dęli ra-
100
dośnie w instrumenty, a gruby dobosz wybijał na bębnie rat-a-tat-ta.
Flagi powiewały na wietrze, wszystkich zebranych ogarnął radosny nastrój - byli przecież wolni i niezależni i
obchodzili Święto Niepodległości, a na dodatek zbliżała się pora obiadu.
Almanzo poszedł z ojcem nakarmić konie, podczas gdy matka wraz z dziewczynkami przygotowały na
murawie kościelnego dziedzińca drugie śniadanie. Wiele innych ludzi również ucztowało na trawie. Gdy
Almanzo najadł się do syta, wrócił na Rynek.
Koło słupków do przywiązywania koni znajdowało się stoisko z lemoniadą. Gromada miejskich chłopaków
zebrała się wokół sprzedawcy, który nalewał różową lemoniadę po pięć centów za szklankę, stał tam także
kuzyn Frank. Almanzo napił się wody z pompy, ale Frank oświadczył, że kupi sobie lemoniadę. Miał
pięciocentów-kę, podszedł więc do stoiska, kupił szklankę różowej lemoniady i powoli ją wypił. Potem oblizał
się, pogłaskał po brzuchu i powiedział:
- Mniam, mniam! A ty dlaczego nie kupisz sobie lemoniady?
-
Skąd miałeś pięciocentówkę? - spytał Almanzo Nigdy jeszcze takiego pieniążka nie trzymał w ręce. Ojciec
dawał mu w każdą niedzielę centa, żeby położył na tacy w kościele. Poza tym nie otrzymał nigdy żadnej
innej monety.
-
Ojciec mi dał - pochwalił się Frank. - Zawsze mi daje, jak go poproszę.
-
Ojciec też by mi dał, jakbym go poprosił - oświadczył Almanzo.
- To dlaczego go nie poprosisz? - Fran
k nie wierzył, te Almanzo dostanie pięciocentówkę.
Almanzo wcale nie był pewien, czy ojciec dałby mu pieniądze, czy nie, ale powiedział:
-
Bo nie chcę go prosić.
101
-
I tak by ci nie dał.
- Dalby.
-
No to idź i poproś - rzekł Frank.
Reszta chłopców stała i słuchała. Almanzo włożył ręce do kieszeni i odparował:
-
Poproszę go, kiedy będzie mi się chciało!
-
Akurat, boisz się go i tyle! - drwił Frank. - Baju, baju, będziesz w raju!
Ojciec stał niedaleko i rozmawiał z panem Paddoc-kiem, producentem wozów. Almanzo ruszył powoli w ich
stronę z obawą w sercu. Nie miał innego wyjścia. Im bliżej był ojca, tym bardziej się bał poprosić o
pieniądze. Nigdy przedtem nie przyszłoby mu do głowy prosić ojca o pięć centów. Miał pewność, że ojciec
nie da mu ani centa.
Zaczekał, aż ojciec skończy rozmawiać, i spojrzał mu w oczy.
- O co chodzi, synu? -
zapytał ojciec. Almanzo bał się okropnie.
- Tato... -
bąknął-
- Co takiego? -
spytał znów ojciec.
- Tato... -
powtórzył Almanzo. - Nie dałbyś mi pią-taka?
Stał bez ruchu, a pan Paddock i ojciec patrzyli na niego. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Wreszcie ojciec
odezwał się:
- Na co ci to?
Almanzo wbił wzrok w swoje mokasyny i wymamrotał:
-
Frank dostał pięciocentówkę i kupił sobie różowej lemoniady.
- Dobrze -
powiedział powoli ojciec - skoro Frank cię poczęstował, to oczywiście wypada, żebyś i ty mu
zafundował. - I sięgnął ręką do kieszeni. Nie wyciągnął jednak monety, tylko spytał: - Czy Frank aby na
pewno zafundował ci lemoniadę?
Almanzo tak stras
znie pragnął dostać pieniądze, że
102
kiwnął głową, ale natychmiast zakręcił się niespokojnie i odparł:
- Nie, tato.
Ojciec popatrzył na niego przez dłuższą chwilę, po (jzym wyjął portfel i powoli wyciągnął okrągłą, dużą
srebrną półdolarówkę i spytał:
- Wiesz co to jest, Almanzo?
-
Półdolarówka - odparł Almanzo.
-
Tak, a wiesz, ty, co to jest pół dolara? Almanzo nie wiedział nic poza tym, że to jest moneta
warta pół dolara.
- To jest praca, synu -
stwierdził ojciec - to jest ciężka praca. Oto czym są pieniądze.
Pan Paddock roześmiał się:
-
Chłopak jest za młody, Wilder. Nie możesz żądać, żeby dziecko rozumiało takie rzeczy.
-
On ma więcej rozumu, niż ci się zdaje - odparł ojciec.
Almanzo nic z tego nie rozumiał. Pragnął tylko zejść z oczu ojcu, zniknąć stamtąd jak najszybciej. Ale pan
Paddock patrzył na ojca dokładnie w ten sam sposób, co przedtem Frank na niego, kiedy sobie drwił z
Alman-
za, a ojciec powiedział, że jego syn wcale nie jest taki głupi, więc Almanzo starał się robić dobrą
minę. Ojciec spytał:
-
Wiesz, jak się hoduje kartofle?
- Wiem -
odparł Almanzo.
-
Powiedzmy, masz na wiosnę sadzeniaki, co z nimi robisz?
-
Tnę je na części.
- Dalej, synu.
-
Potem bronuję. Ale najpierw nawożę pole i zaoruję. Potem dopiero bronuję i oznaczam miejsca do
sadzenia. Sadzę kartofle, przeoruję i okopuję. Robię to dwa razy.
-
Prawidłowo, synu. I co dalej?
-
Wykopuję je i składam do piwnicy.
103
-
Tak jest. A potem zimą przebierasz; małe i zgniłe wyrzucasz. Wiosną ładujesz je na wóz, zawozisz do Ma-
lone
i sprzedajesz. A jeśli uzyskasz dobrą cenę, to, jak myślisz, ile dostaniesz za całą tę robotę? Ile
dostaniesz za pół buszla?
-
Pół dolara - odpowiedział Almanzo.
-
No właśnie - powiedział ojciec. - Oto co tkwi w tej półdolarówce - praca, którą włożyłeś, żeby wyhodować
pół buszla kartofli.
Almanzo spoglądał na okrągłą monetę, którą ojciec trzymał w dłoni. Była mała w porównaniu z całą tą pracą.
-
Weź ją sobie Almanzo - powiedział ojciec - jest twoja.
Almanzo ledwie wierzył własnym uszom. Ojciec wręczył mu ciężką półdolarówkę.
-
Możesz sobie kupić za nią prosiaka, jeśli chcesz. Wychowasz go, a on ci przyniesie następne,' które
odchowasz i sprzedasz po cztery, pięć dolarów za sztukę. Albo możesz wydać te pieniądze na lemoniadę i
ją wypić. Rób, jak chcesz, są twoje.
Almanzo zapomniał podziękować ojcu. Przez chwilę trzymał monetę w dłoni, po czym schował pieniądz do
kieszeni i wrócił do chłopców stojących przy stoisku z lemoniadą. Sprzedawca wykrzykiwał:
-
Do mnie! Do mnie! Zimna lemoniada! Różowa lemoniada! Tylko pięć centów za szklankę! Tylko pół dzie-
siątaka, zimna jak lód różowa lemoniada! Jedna dwudziesta dolara!
-
No i gdzie ta plęciocentówka? - dopytywał się Frank.
-
Nie dał mi pięciocentówki - odparł Almanzo, a Frank zawołał:
-
A co, nie mówiłem!
-
Ojciec dał mi pól dolara - oświadczył Almanzo. Chłopcy nie chcieli uwierzyć, zanim nie pokazał im
104
monety; obstąpili go dookoła i czekali, aż coś kupi. almanzo wyjął pieniążek z kieszeni, pokazał wszystkim i
schował go z powrotem.
-
Pójdę się trochę rozejrzeć - powiedział. - Może kupie, sobie małego prosiaczka.
Ulicą maszerowała orkiestra i wszyscy chłopcy ruszyli biegiem za nią. Na przodzie dumnie powiewała flaga,
za nią szli muzykanci dmąc w trąby i poświstując w piszczałki, a dalej jeszcze dobosz wybijający pałeczkami
werbel na bębnie. Tam i z powrotem paradowała orkiestra, a za nią wszyscy chłopcy; wreszcie zatrzymała
się na placu przy mosiężnych armatach.
Setki ludzi tłoczyło się tu, by obejrzeć widowisko.
Lufy armat zwrócone w górę spoczywały na lawetach. Orkiestra nadal grała. Dwóch ludzi wołało: „Cofnąć
się! Cofnąć się!" A dwóch innych wsypywało czarny pył do wlotów armatnich i wpychali go głębiej
zatyczkami ze szmat osadzonymi na długich prętach.
Żelazne pręty miały z jednej strony dwa uchwyty i dwóch ludzi naraz wpychało je i wyciągało z mosiężnych
luf. Potem wszyscy chłopcy pobiegli w stronę toru kolejowego, by nazrywać trawy i chwastów. Znosili
naręcza zielska, a obsługa - podobnie jak to robiła z prochem - nabijała tym armaty.
Przy torze p
aliły się ogniska, w których rozgrzewały się końce długich żelaznych prętów.
Kiedy trawa i chwasty zostały szczelnie ubite, jeden z ludzi obsługujących armatę wziął trochę prochu na
dłoń i wsypał ostrożnie do otworów zapłonowych w lufach.
Teraz wszyscy krzyczeli:
-
Cofnąć się! Cofnąć się!
Matka chwyciła Almanza za ramię i pociągnęła go do tyłu.
-
Och, mamo, tam jest tylko proch i chwasty. Nic mi się nie stanie. Będę ostrożny, daję słowo - zapew-
105
niał gorąco Almanzo, ale matka zmusiła go, żeby sje cofnął.
Dwóch ludzi wydobyło z ognia żelazne pręty. Stanęli z tyłu za armatami, możliwie jak najdalej, wyciągnęli
przed siebie pręty i ich rozpalone do czerwoności końce wetknęli w otwory zapłonowe. Niewielki - jak u
świecy - płomień szybko pełgał po prochu. Tłum wstrzymał oddech i nagle: bum!
Armaty szarpnęły do tyłu; w powietrzu pełno było latających chwastów i traw. Almanzo wraz z innymi
chłopakami podbiegł, by dotknąć ciepłych wylotów lufy. Wszyscy naokoło krzyczeli zachwyceni hukiem, jaki
rozległ się przy wystrzale.
-
Taki właśnie huk zmusił Anglików do ucieczki -powiedział do ojca pan Paddock.
-
Możliwe - odparł ojciec, pociągając brodę - ale to muszkieterzy zwyciężyli w Rewolucji. I nie należy
zapominać, że ten kraj powstał przede wszystkim dzięki pługom i siekierom.
-
Jeśli się zastanowić, to może i tak - zgodził się pan Paddock.
Na rym skończyło się Święto Niepodległości. Padły armatnie strzały i nie pozostawało nic innego, jak tylko
zaprząc konie, wrócić do domu i wziąć się do obrządzania zwierząt.
Tego wieczoru, gdy wracali z obory z mlekiem, Almanzo zagadnął:
-
Tato, co to znaczy, że siekiery i pługi stworzyły ten kraj? Czy nie walczyliśmy o niego z Anglikami?
-
Owszem, walczyliśmy o niepodległość, synu, ale do naszych przodków należał tylko wąski pas tego kraju.
Cała ziemia na zachodzie należała do Indian, Hiszpanów, Francuzów i Anglików. A tak naprawdę to
farmerzy zajęli te ziemie i zbudowali Amerykę.
- W jaki sposób?
-
Hiszpanie to byli żołnierze i wysoko urodzeni po-
106
teżni panowie, którzy tylko chcieli złota. Francuzi handlowali futrami i pragnęli się szybko wzbogacić, a
Anglicy Ljtnowali się prowadzeniem wojen. A my, synu, byliśmy farmerami, nam zależało tylko na ziemi. To
farmerzy przekraczali góry, karczowali ziemię, osiedlali się, zaczynali gospodarować i przywiązywali się do
farm.
Teraz ten kraj rozciąga się trzy tysiące mil na zachód, dalej niż Kansas, za Wielką Pustynię Amerykańską,
za góry wyższe niż tutejsze, aż do Oceanu Spokojnego. To największe państwo na świecie i to farmerzy
zajęli całą te ziemię i stworzyli Amerykę, synu. Pamiętaj o tym.
Rozdział siedemnasty
Lato
Słońce grzało coraz silniej i wszystko, co zielone, rosło szybciej. Wąskie, szeleszczące liście kukurydzy
sięgały do pasa; ojciec znowu przeorywał pole, a w ślad za nim szli z motykami Royal i Almanzo. Była to
ostatnia obróbka. Kukurydza zyskała taką przewagę nad chwastami, że panowała teraz na polu bez niczyjej
pomocy.
Rosnące w rzędach kartoflane krzaczki stykały się prawie ze sobą, a ich białe kwiatki wyglądały jak pianka
na zielonym polu. Dojrzewał szarozielony owies, a wiotkie kłosy pszenicy zdążyły się już pokryć młodymi,
szorstkimi łuskami, pod którymi pęczniało ziarno.
Łąki porosły floletoworóżowym kwieciem, najbardziej lubianym przez pszczoły.
Pracy było nieco mniej. Almanzo miał dość czasu, by plewić ogród i okopać bruzdę, w której posiał nasiona
kartofli, tak sobie po prostu, żeby zobaczyć, co z tego wyrośnie. I każdego ranka dokarmiał swoją dynię,
która hodował na doroczną wystawę rolniczą w okręgu.
Ojciec p
okazał mu, jak się podkarmia dynię mlekiem. Wybrali najbardziej wyrośniętą, obcięli wszystkie
boczne
108
gałązki I zerwali wszystkie żółte kwiaty, z wyjątkiem jednego. Następnie bardzo ostrożnie zrobili małe
nacięcia Joa dolnej stronie łodygi - między korzeniem a maleńką zieloną dynią. Pod nacięciem Almanzo
wygrzebał w ziemi jamkę i wstawił w nią miskę z mlekiem, gdzie zanurzył jcnot od świecy, starannie
podwiązany do nacięcia.
Każdego ranka dynia za pośrednictwem knota wypijała pełną miskę mleka i rosła jak na drożdżach. Już
teraz była trzy razy większa niż pozostałe dynie rosnące na polu.
Almanzo hodował także małego prosiaczka. Kupił go za swoją półdolarówkę. Prosię było z początku tak
małe, że musiał je karmić za pomocą szmatki zanurzonej w mleku. Ale wkrótce prosiaczek nauczył się sam
pić. Almanzo trzymał go w ogrodzeniu, w cieniu, ponieważ się dowiedział, że małe świnie najlepiej rosną
tam, gdzie jest cień, a karmił prosiaczka wszystkim, co nadawało się do zjedzenia. I świnka także rosła
bradzo. szybko.
Almanzo również rósł, ale nie dość prędko. Pił więc ryle mleka, ile tylko potrafił zmieścić, a przy posiłkach
nakładał sobie na talerz tak dużo, że nie mógł potem wszystkiego zjeść. Ojciec patrzył wtedy na niego
surowym wzrokiem i pytał:
. -
Co się z tobą dzieje, synu? Oczy masz większe niż żołądek?
Wówczas Almanzo usiłował przełknąć trochę więcej. Przed nikim się nie przyznał, że stara się szybciej
rosnąć, po to by pozwolono mu zaprawiać konie do cugli.
Codziennie rano ojciec wyprowadzał na długim powrozie dwa dwulatki - i uczył je, jak ruszać z miejsca i
zatrzymywać się na rozkaz. Przyzwyczajał je do uzd i uprzęży i do tego, żeby się niczego nie bary. Zaraz
potem zaprzęgał każdego z nich do pary z łagodnym, starym koniem i uczył, jak ciągnąć lekki powóz bez
strachu. Ale kiedy trenował konie, nie pozwalał nawet na to, żeby Almanzo stał na dziedzińcu.
109
Almanzo był pewien, że nie przestraszyłby koni; ще uczyłby ich skakać, wierzgać ani uciekać. Ale ojciec nie
miał zaufania do dziewięcioletniego chłopca.
Te
go lata Beauty urodziła najpiękniejszego źrebaka, jakiego Almanzo widział w życiu. Na czole miał idealną
białą gwiazdkę i Almanzo nadał mu imię Starlight. Wraz ze swą matką Starlight biegał po pastwisku i
pewnego razu, gdy ojciec pojechał do miasteczka, Almanzo pobiegł do pasących się koni.
Beauty podniosła łeb i spojrzała na zbliżającego się chłopca, mały źrebak krążył z tyłu, za matką. Chłopiec
stanął w bezruchu. Po chwili - spod szyi Beauty - źrebak zerknął na niego. Powoli wyciągnął szyję w stronę
przyb
ysza, patrząc na niego zdziwionymi, szeroko otwartymi oczami. Beauty dotknęła nosem grzbietu
źrebaka i machnęła ogonem; potem zrobiła krok i skubnęła kępkę trawy. Starlight stał drżąc cały i patrzał na
Almanza. Beauty spokojnie żując, spoglądała na nich obu. Źrebak zrobił jeden krok do przodu, a potem
następny. Był teraz tak blisko, że Almanzo mógł go dotknąć, ale nie zrobił tego, nie drgnął nawet. Starlight
zbliżył się jeszcze bardziej - Almanzo wstrzymał oddech. Nagle źrebak odwrócił się i pobiegł z powrotem do
matki. Almanzo usłyszał głos Elizy Jane:
- Ma-a-a-nzo!
Zobaczyła go i wieczorem powiedziała ojcu. Almanzo przysięgał, że nic nie robił, ale ojciec nie dał się
przekonać.
-
Niech no tylko cię przyłapię z tym źrebakiem jeszcze raz, to sprawię ci takie lanie, że popamiętasz. Za
dobry to koń, żebyś miał mi go zepsuć i nauczyć sztuczek, od których ja go będę musiał odzwyczajać.
Letnie dni były teraz długie i upalne. Matka powiedziała, że w taką pogodę rośliny dobrze rosną. Almanzo
czuł, że wszystko wokoło pięknie pnie się w górę, tylko nie on. Almanzo pełł i okopywał grządki, pomagał
na-
110
pi-
awiać kamienne ogrodzenia, rąbał drewno i oporządzał ^ierzęta. W gorące popołudnia, kiedy nie było
wiele roboty, chodził pływać.
Niekiedy, budząc się rano, słyszał deszcz bębniący o dach. To znaczyło, że będzie można iść z ojcem na
ryby.
Sam nie śmiał się zwrócić do ojca z taką prośbą; wiedział, że bezczynne spędzanie czasu jest rzeczą złą.
Nawet w deszczowe dni zawsze było coś do roboty. Ojciec mógł się zająć naprawą uprzęży albo ostrzeniem
narzędzi, albo struganiem gontów. Almanzo jadł więc w milczeniu śniadanie, wiedząc, że ojciec walczy z
pokusą. Bał się, że poczucie obowiązku będzie silniejsze.
-
Co masz zamiar robić dzisiaj? - pytała matka. A ojciec odpowiadał powoli:
-
Chciałem okopać marchew i naprawić ogrodzenie.
- Nie dasz rady w taki deszcz.
-
Rzeczywiście - przyznawał ojciec.
Po śniadaniu stawał w oknie, patrząc jak pada, a w końcu mówił:
-
Wtaką pluchę nie da się pracować. Co powiesz, Almanzo, żeby iść na ryby?
W tedy Almanzo biegł po motykę i naczynie i wykopywał robaki na przynętę. Deszcz bębnił po jego starym
słomianym kapeluszu, spływał z ramion i pleców, zimne błoto przeciskało się między palcami stóp. Dobrze
już ociekał wodą, gdy z wędkami szli na przełaj przez pastwisko nad Rzekę Pstrągów.
Nic nie pachniało tak pięknie, jak koniczyna na deszczu, i nic nie sprawiało chłopcu takiej uciechy, jak krople
bijące w twarz i mokra trawa siekąca po nogach. Nie było przyjemniejszego dźwięku niż szmer kropel
deszczu padającego na zarośla rosnące wzdłuż brzegu Rzeki Pstrągów i nic nie brzmiało piękniej niż szum
wody rozbijającej się o kamienie.
Cicho, nie robiąc najmniejszego hałasu skradali się brzegiem. Zarzucili wędki na głębinę. Ojciec stał pod
111
choina, a Almanzo siadł pod namiotem z gałęzi cedru i patrzał na dziobatą od kropel deszczu powierzchnię
wody.
Nagle ujrzał w powietrzu srebrny błysk. To ojciec złowił pstrąga! Ryba skręcała się, połyskując w padają,
cym deszczu; ojciec rzucił ją na trawiasty brzeg. Almanzo aż podskoczył z wrażenia, ale w porę się
wstrzymał, by nie krzyknąć.
Potem sam poczuł napięcie w lince, koniec zgiętej wędki prawie dotknął wody i wtedy Almanzo z całej siły
szarpnął w górę. Na końcu wędki migotała szarpiąc się wielka sztuka! Walczyła, wyślizgiwała mu się z rąk,
ale w końcu udało mu się zdjąć z haczyka pięknego nakra-pianego pstrąga, nawet większego niż pstrąg
ojca. Podniósł go w górę, żeby pokazać ojcu. Następnie założył nową przynętę i znowu zarzucił wędkę.
Ryba zawsz
e dobrze bierze podczas deszczu. Ojciec wyciągnął następnego pstrąga, Almanzo - dwie ryby,
potem ojciec jeszcze dwie, a Almanzo sztukę jeszcze większą niż pierwsza. Nim się spostrzegli, nawlekli
dwa sznury pięknych pstrągów. Ojciec wyrażał podziw, dla połowów Almanza, ten zaś podziwiał sztuki
złowione przez ojca; w końcu ruszyli przez zalaną deszczem koniczynę.
Zmokli na wylot, ale mimo to było im ciepło. Pod deszczem, przy pniaku do rąbania drewna - tuż przy stosie
szczap odcięli rybom głowy, zeskrobali łuski koloru srebra, po czym pstrągi zostały wypatroszone. Ryby
wypełniły duży rondel, matka oprószyła je kukurydziana mąką i usmażyła na kolację.
-
Po południu Almanzo będzie mi pomagał ubijać masło - zaznaczyła matka.
Krowy dawały teraz tyle mleka, że masło trzeba było ubijać dwa razy w ciągu tygodnia. Matka i dziewczynki
były już zmęczone tą pracą, więc w deszczowe dni obarczano nią Almanza.
112
W pobielonej piwnicy stała duża drewniana beczka a biegunach do połowy wypełniana śmietaną. W tej
teczce ubijano
masło.
Almanzo pchnął poprzeczny uchwyt, beczka-masel-j^ca zabujała się i śmietana w środku zrobiła chlup!
plusk! chlup! Almanzo bujał beczką dopóty, dopóki ze śmietany nie zaczęły się tworzyć grudki masła
pływające ^ maślance.
Na koniec wypił kubek kwaskowatej maślanki i zjadł ciastko, a tymczasem matka zbierała masło i płukała je
# okrągłym drewnianym cebrzyku. Robiła to bardzo dokładnie, potem soliła i złociste, twarde masło ładowała
do beczułek.
Łowienie ryb nie było jedyną letnią rozrywką. Pewnego lipcowego wieczora ojciec powiedział:
-
Od nadmiaru pracy człowiek głupieje. Jutro jedziemy zbierać jagody.
Almanzo nie powiedział nic, ale czuł, że ma ochotę krzyczeć z radości.
Następnego dnia przed świtem wszyscy odjechali platformą do przewozu drewna. Włożyli stare ubrania,
zabrali wiadra, kosze i pełno jedzenia, jak na piknik. Pojechali daleko w góry, w pobliże jeziora Chateaugay,
gdzie rosły czarne jagody.
W lasach pełno było innych wozów i rodzin zbierających jagody. Ludzie się śmiali i śpiewali i wszędzie
wśród drzew słychać było odgłosy rozmów. Co roku spotykali się tu przyjaciele, którzy nigdzie indziej się nie
widywali. Zbierali pracowicie jagody i rozmawiali.
Liściaste niskie krzaczki pokrywały polanki między drzewami. Pod liśćmi kryły się gęste kiście czarnych
jagód. Bijący od nich aromat unosił się w nieruchomym, nagrzanym słońcem powietrzu.
Na jagodowe polanki przylatywały pożywić się ptaki, słychać było szum ich skrzydeł; gniewne niebieskie
sójki latały skrzecząc nad głowami zbieraczy. W pewnej chwili
Mały Farmer
113
dwie duże sójki rzuciły się na czepek Alice. Almanzo musiał je odpędzić. W pewnym momencie chłopiec
oddalił się i stanął naprzeciwko czarnego niedźwiadka.
Niedźwiadek stał na tylnych łapach, wpychając jagody do pyska obiema przednimi łapami pokrytymi grubym
futrem. Chłopiec patrzał i zwierz gapił się na niego małymi przestraszonymi oczkami, trzymając nieruchomo
uniesione łapy- P° chwili niedźwiedź opadł na cztery łapy i, kiwając się jak kaczka, uciekł do lasu.
W południe otworzono koszyki z drugim śniadaniem. Ludzie rozsiedli się przy źródle, w cieniu drzew, jedli i
toczyli rozmowy. Na koniec napili się źródlanej wody i wrócili na jagodowe polanki.
Wczesnym popołudniem wszystkie kosze i wiadra były pełne i ojciec powiózł rodzinę do domu. Od słońca i
aromatycznych zapachów na jagodowych polankach wszystkim chciało się spać.
Potem całymi dniami matka i dziewczynki robiły galaretki, dżemy i konfitury i przy każdym posiłku mieli na
stole placek z jagodami albo jagodowy pudding.
Pewnego wiecz
ora podczas kolacji ojciec powiedział:
-
Pora byśmy we dwoje z matką pozwolili sobie na mały odpoczynek. Mamy zamiar pojechać na tydzień do
wuja Andrewa. Czy wy, dzieci, dacie radę zaopiekować się gospodarstwem podczas naszej nieobecności i
będziecie zachowywać się przyzwoicie?
-
Jestem przekonana, że Eliza Jane i Royal poradzą sobie doskonale przez jeden tydzień, mając do
pomocy Almanza i Alice -
powiedziała matka.
Almanzo spojrzał na Alice, a potem oboje spojrzeli na Elizę Jane. Następnie wszyscy skierowali wzrok na
ojca i potwierdzili:
- Tak, tatusiu.
Rozdział osiemnasty
Sami w domu
Wuj Andrew mieszkał w odległości dziesięciu mil od ich farmy. Przez cały tydzień ojciec i matka
przygotowywali się do wyjazdu i cały czas myśleli o wszystkim, co trzeba będzie wykonać podczas ich
nieobecności.
Nawet jeszcze wsiadając do bryczki, matka wydawała ostatnie polecenia.
-
Nie zapomnijcie o jajkach każdego wieczoru! Liczę na ciebie, Elizo Jane, że zajmiesz się ubijaniem masła.
Nie dawaj za dużo soli, ładuj je do małej beczułki i nie zapomnij przykryć. Nie bierzcie fasoli i grochu, które
zachowałam do wysiewu. Macie się wszyscy dobrze sprawować, kiedy nas nie będzie.
Upychała swoje spódnice między siedzeniem bryczki a przednią osłoną. Ojciec rozłożył okrycie na nogi.
-
I pamiętaj, Elizo Jane: ostrożnie z ogniem! Nie zostawiajcie ognia pod kuchnią, kiedy wychodzicie, i nie
wolno wam się szturchać, gdy macie palące się świece w ręku, cokolwiek robicie, i...
Ojciec pociągnął za lejce i konie ruszyły.
- I nie zjedzcie c
ałego cukru! - zawołała matka, odwracając się do tyłu.
115
Bryczka wyjechała na drogę. Konie poszły kłusem szybko unosząc rodziców w dal. Po chwili ucichł turkot
kół, ojciec i matka odjechali.
Wszyscy siedzieli w milczeniu. Nawet Eliza Jane wyglądała na nieco przestraszoną. Dom, zabudowania
gospodarskie i pola wydawały się bardzo wielkie i puste. Przez cały tydzień ojciec i matka będą się
znajdować o dziesięć mil stąd.
Nagle Almanzo podrzucił swój kapelusz w górę i wydobył z siebie okrzyk radości. Alice objęła się sama
ramionami i krzyknęła:
-
Co będziemy teraz robić?
A mogli robić, co im się żywnie podobało, nie było przecież nikogo, kto by im przeszkodził.
-
Zmyjemy naczynia i zaścielimy łóżka - oznajmiła władczym tonem Eliza Jane.
- Zróbmy lody! -
zawołał Royal.
Eliza Jane uwielbiała lody. Zawahała się więc i powiedziała:
-
Ale może...
Almanzo pobiegł za Royalem do lodowni. Spod warstwy trocin wygrzebali blok i włożyli go do worka po
ziarnie. Na tylnym ganku pokruszyli lód toporkami. Alice przyg
lądała się chłopcom, bijąc pianę z białek.
Ubijała ją tak długo, aż piana zesztywniała i po obróceniu talerza nie spływała z niego.
Eliza Jane odmierzyła porcję mleka i śmietany i wzięła cukier z beczułki w spiżarni. Nie był to zwyczajny
klonowy cukier, al
e biały, kupiony w sklepie. Matka przeznaczała go tylko dla gości. Eliza Jane nabrała
sześć pełnych filiżanek, po czym wygładziła powierzchnię cukru w beczułce tak, że ubytek był prawie
niewidoczny.
Następnie zrobiła w czyściutkim wiadrze żółtą masę z cukru, jajek i mleka. Wiadro wstawili do cebrzyka,
obłożyli je drobno pokruszonym lodem, który posolili,
116
i wszystko przykryli kocem. Co kilka minut zdejmowali jcoc, odkrywali wiadro i mieszali zamarzające lody.
Kiedy byty już gotowe, Alice przyniosła spodeczki l łyżeczki, Almanzo zaś dostarczył na stół ciasto i wielki,
kuchenny nóż. Ciasto pokroił na ogromne kawały, a Eliza Jane nałożyła na spodeczki wielkie porcje lodów.
Mogli sobie jeść, ile dusza zapragnie, nikt im nie mógł zabronić.
Do południa zjedli całe ciasto i prawie wszystkie lody. Eliza Jane powiedziała, że to już pora obiadowa, ale
reszta rodzeństwa nie miała ochoty na obiad. Almanzo stwierdził:
-
Jedyna rzecz, na którą mam ochotę, to arbuz. Alice podskoczyła.
-
Wspaniale! Chodźmy przynieść!
- Alice! -
krzyknęła Eliza Jane. - Wróć zaraz i zmyj naczynia, które zostały ze śniadania!
-
Jak tylko wrócę, to zmyję - odpowiedziała Alice. We dwójkę z Almanzem poszli na nagrzane słońcem
pole, na którym dookoła leżały arbuzy na więdnących, płaskich liściach. Almanzo stuknął palcem w skórę i
nasłuchiwał. Jeśli owoc zadźwięczał jak dojrzały, to znaczy był dojrzały, a kiedy wydał odgłos jak
niedojrzały, to znaczy, że był niedojrzały. Tylko, że gdy Almanzo uznał jeden z arbuzów za dojrzały, Alice
zaraz powie
działa, że to nieprawda. I nie było sposobu, by rozstrzygnąć ten spór, chociaż Almanzo był
pewny, że zna się lepiej na arbuzach niż jakakolwiek dziewczyna. Ostatecznie zerwali sześć największych
arbuzów; sztuka po sztuce zawlekli je do lodowni i położyli na wilgotnych, chłodnych trocinach.
Alice wróciła do domu, by zmyć naczynia. Almanzo powiedział, że nie będzie nic robił, najwyżej pójdzie
popływać. Ale jak tylko Alice znikła z oczu, prześlizgnął się przez zabudowania i zakradł się na pastwisko,
do młodych koni.
117
Łąka była wielka, słońce mocno grzało. Powietrze migotało i falowało od upału, małe owady przenikliwie
brzęczały. Bess i Beauty stały w cieniu drzew, a ich małe źrebaki nieopodal na nieco rozkraczonych,
chudych nogach, machając małymi, gęstymi ogonkami. Jednolat-ki, dwu- i trzylatki pasły się, ale
zobaczywszy przybysza, podniosły głowy i popatrzyły na niego.
Almanzo zbliżał się do nich powoli, trzymając wyciągniętą rękę. Nic w niej nie miał, ale one nie zdawały
sobie z tego sprawy. Nie zamierzał czegokolwiek zrobić, chciał tylko zbliżyć się na tyle, by mocje pieścić.
Starlight i drugi źrebaczek podbiegły chwiejnym krokiem do matek, a Bess i Beauty podniosły łby, spojrzały i
znowu je opuściły. Wszystkie młode konie zastrzygły uszami.
Jeden, potem d
rugi, wreszcie cała szóstka zbliżyły się do niego. Pomyślał, że powinien był przynieść dla
nich marchewkę. Potężne konie wyglądały tak pięknie i swobodnie, kiedy rzucały grzywami i świeciły
białkami oczu. Promienie słońca ślizgały się na ich silnych, wygiętych szyjach i muskułach piersi. Nagle
jeden z koni wydał dźwięk, który zabrzmiał jak »uusz!"
Któryś z nich wierzgnął, drugi kwiknął i naraz wszystkie uniosły łby, zadarły ogony i wokół rozległ się grzmot
kopyt. Almanzo widział przed sobą brązowe zady i zadarte w górę czarne ogony. Jak grzmiąca trąba
powietrzna sześć koni krążyło wokół drzewa i Almanzo słyszał je za sobą.
Zakręcił się wkoło. Zobaczył pędzące wprost na niego potężne przody końskie i bijące o ziemię kopyta.
Biegły zbyt szybko, by je móc zatrzymać, a czasu nie było, by uskoczyć w bok. Almanzo zamknął oczy i
wrzasnął:
- Prrr!
Powietrze i ziemia się zatrzęsły. Otworzył oczy. Zobaczył brązowe pęciny unoszące się w powietrzu, okrągły
brzuch i tylne nogi na wysokości swojej głowy. Brązowe boki innych koni mijały go jak błyskawice. Almanzo
stał
118
oSłupialy. Jeden z trzylatków przeskoczył przez niego, kapelusz zleciał mu z głowy. Konie pognały z
tętentem # dół pastwiska i wtedy Almanzo zobaczył nadbiegającego Royala.
-
Zostaw źrebaki w spokoju! - krzyczał Royal, a potem podszedł do niego i powiedział, że zaraz sprawi mu
takie lanie, że popamięta. - Wiesz dobrze, że z końmi nie ma żartów - zakończył Royal.
Chwycił Almanza za ucho i nie popuszczają,^ pociągnął go w kierunku stajni. Almanzo kłusował lc0j0 niego,
piszcząc, że nic nie zrobił, ale Royal nie chciąj słuchać.
-
Jeżeli jeszcze raz złapię cię na pastwiska ze(jrę z ciebie skórę. I powiem ojcu - dodał.
Pocierając ucho, Almanzo poszedł w dół, ^0 Rzeki Pstrągów i popływał w zakolu, aż się poczuł lepiej.
Przyszła mu do głowy myśl, jakie to niesprawiedliwe, że właśnie on jest najmłodszy z rodzeństwa.
Po południu arbuzy były już zimne; Almanzo przeniósł je na dziedziniec i położył na murawie pod drzewem
balsamowym. Royal wbijał nóż rzeżnicki w zroszoną, zieloną skórę arbuzów; owoce były tak dojrzałe, ze ^
pękały.
Almanzo, Alice, Eliza Jane i Royal wgryzali się głęboko w soczyste, zimne plastry i jedli tak długo, aż nie
mogli zmieścić ani kawałeczka więcej. Almanzo strzelał śliskimi, czarnymi pesteczkami w Elizę Jane, dopóki
nie zmusiła go do przerwania zabawy. Wreszcie zjadając powoli ostatni kawałek arbuza, oznajmił:
-
Idę po Lucy, niech zje skórki.
-
Ani się waż! Też pomysł! Przyprowadzać starą, brudną świnię przed dom! - obruszyła się Eliza Jane.
-
To nie jest wcale brudna, stara świniaj _ odparł Almanzo. - To jest mała, czysta świnka, a poza tym, świnie
to najczystsze ze wszystkich zwierząt; Powinnaś zobaczyć, jakie Lucy ma czyste legowisko j^ je codziennie
wietrzy i porządkuje. Ani konie, ani krowy,
119
ani owce, ani jakiekolwiek zwierzęta nie robią tego Świnie...
-
Dobrze, dobrze, wiem tyle samo o świniach, co ty; - zezłościła się Eliza Jane.
- To nie nazywaj Lucy brudasem! Ona jest tak czysta jak ty!
-
Mama powiedziała, że masz się mnie słuchać -oznajmiła Eliza Jane. - Nie będę dawać skórek arbuzów na
żarcie dla jakiejś świni, zrobię z nich konfiturę.
-
Skórki są tak samo moje, jak twoje - upierał się Almanzo, ale Royal wstał i powiedział:
-
Idziemy, Manzo. Pora obrządzać zwierzęta. Almanzo umilkł, ale kiedy skończył robotę, wypuścił
Lucy z ogrodzenia. Maty prosiak był biały jak jagnię i lubił swego pana; kiedykolwiek go zobaczył, zawsze
merdał swoim małym, skręconym ogonkiem. Chrząkając z radości, pobiegł za nim pod dom i tak kwiczał pod
drzwiami, że Eliza Jane oświadczyła, iż nie słyszy własnych myśli.
Po kolacji Almanzo wziął talerz odpadków i wyszedł karmić Lucy. Siadł na schodkach i drapał ją w szcze-
ciniasty grzbiet. Świnie bardzo to lubią. Eliza Jane i Royal spierali się w kuchni o cukierki. Royal miał na nie
ochotę, ale Eliza Jane oświadczyła, że ciągutki robi się tylko w zimowe wieczory. Ale nie przekonała Royala,
który nie rozumiał, dlaczego nie można robić cukierków latem. Almanzo myślał tak samo, wszedł więc do
kuchni i poparł Royala.
Alice powiedziała, że wie, jak się robi ciągutki. Eliza Jane opierała się dalej, toteż Alice sama zmieszała
cukier i melasę z wodą i zagotowała; następnie rozlała cukrową masę na talerze posmarowane masłem i
wystawiła je dla ostudzenia na ganek. Wszyscy - także Eliza Jane -podwinęli rękawy i nasmarowali dłonie
masłem, przygotowując się do wyciągania słodkiej masy.
Lucy kwiczała cały czas z tęsknoty za swoim panem.
120
Almanzo wyszedł popatrzeć, czy masa już ostygła, i pomyślał sobie, że jego mały prosiak powinien również
dostać trochę słodyczy. Masa była zimna. Nikt nie patrzył, wziął więc dużą porcję miękkiej, brązowej
mieszaniny i z progu ganku wpuścił ją w szeroko otwarty ryjek Lucy.
Potem wszyscy bawili się w wyciąganie cukierków. Wyciągali długie wstęgi, składali je podwójnie i znowu
rozciągali, przy tym za każdym razem odgryzali po kawałeczku.
Masa była bardzo lepka, przyklejała się do zębów, do palców, do twarzy, niekiedy nawet dostawała się we
włosy, a gdy Almanzo upuścił trochę na podłogę, przy-kleiła się i do niej. Powinna była wyjść twarda i
krucha, ale nie udała się. Ciągnęli i ciągnęli, ale nadal była miękka i lepka. Nadeszła pora snu, ale długo
jeszcze bawili się w wyciąganie cukierków, aż wreszcie znudzili się i poszli spać.
Następnego ranka, gdy Almanzo wyszedł do porannych prac gospodarskich, Lucy pojawiła się na
dziedzińcu. Ogonek oklapł, łepek zwisał w dół. Nawet nie kwik-nęła na widok Almanzo, tylko opuściła
smutno głowę i zmarszczyła ryjek.
W miejsce białych zębów widać było gładki, brązowy prążek.
Lucy miała zęby sklejone masą cukrową! Nie mogła więc ani jeść, ani pić, ani nawet kwiczeć i chrzakać. A
kiedy ujrzała Almanza, uciekła.
Almanzo zawołał Royala i zaczęli uganiać się za Lucy dookoła domu, pod krzakami kaliny i bzu. Gonili za
nią po całym ogrodzie. Świnka się kręciła, uskakiwała, przemykała się i uciekała. Cały czas nie wydawała
dźwięku, 00 JeJ ryjek był zapchany masą cukrową.
Wpadła między nogi Royala i przewróciła go. Almanzo próbował ją pochwycić, ale upadł na nos. Przedarła
się przez groch, rozgniotła dojrzałe pomidory i wyrwała z ko-
121
rżeniami zieloną, okrągłą kapustę. Eliza Jane bez przerwy wołała do Almanza i Royala, żeby złapali Lucy, a
Alice również włączyła się w pościg.
Wreszcie zapędzili świnkę w kąt. Zaczęła uganiać się dookoła spódnic Alice i wtedy Almanzo rzucił się na
nią plackiem i schwycił. Świnka wierzgnęła i zrobiła mu długą dziurę na przodzie bluzy.
Almanzo przycisnął ją do ziemi, Alice trzymała wierzgające tylne nóżki, Royal otworzył jej ryjek i wyskrobał
masę cukrową z pomiędzy zębów. Jakże potem Lucy kwiczała! Wykwiczała wszystkie kwiki, które w niej
tkwiły całą noc, i te, których nie mogła wydać z siebie w czasie gonitwy po dziedzińcu. Wreszcie, kwicząc
przer
aźliwie, pobiegła do swego ogrodzenia.
- Almanzo James Wilder, popatrz na siebie! -
zbeształa go Eliza Jane. Ale on ani nie mógł, ani nie chciał
spojrzeć.
Nawet Alice była przerażona, że zmarnował dla świni tyte masy cukrowej, a do tego jeszcze zniszczył bluzę:
można by ją chyba zreperować, ale łata będzie widoczna.
- Nie dbam o to -
odezwał się Almanzo; był bowiem szczęśliwy, że ma przed sobą jeszcze cały tydzień, nim
siC Oiatka o tym dowie.
Tego dnia znowu zrobili lody i zjedli kolejne ciasto. Alice pow
iedziała, że wie, jak się robi takie ciasto, i że
zara? je upiecze, a potem będzie siedziała w salonie.
Almanzo nie uważał, żeby siedzenie w salonie było wielką przyjemnością. Eliza Jane sprzeciwiła się:
-
Nie rób tego, Alice. Wiesz bardzo dobrze, że salon jest dla gości.
Salon nie należał do Elizy Jane, a matka nie zakazała Alice wstępu do niego. Almanzo uważał, że Alice
może tam posiedzieć, jeśli ma ochotę.
po południu wszedł do kuchni zobaczyć, czy kruche ciasto jest gotowe. Alice wyjmowała je właśnie z pieca;
122
pachniało tak smakowicie, że odłamał mały kawałek z rogu. Wtedy Alice odkroiła kawałek, by ukryć odła-
oiane miejsce, a potem wszyscy zjedli z resztką lodów po dwa kawałki ciasta.
-
Mogę dorobić lodów - powiedziała Alice. Eliza Jane była na piętrze, toteż Almanzo zaproponował:
-
Chodźmy do salonu.
Weszli bezszelestnie na palcach. Panował tam półmrok, ponieważ rolety były opuszczone. Salon wyglądał
przepięknie. Tapety miał w białym i złotym kolorze. Dywan wykonany przez matkę był najwyższej jakości -
prawie zbyt piękny, by po nim chodzić. Na środku pokoju stał stół z marmurowym blatem, a na nim
salonowa lampa, cała z biało-złotej chińskiej porcelany malowanej w różowe róże. Z tyłu leżał album z
fotografiami, w oprawie z czerwonego aksamitu i perłowej macicy.
Dookoła ścian stały w uroczystym porządku krzesła, wyściełane włosiem, a George Waszyngton spoglądał
surowo z portretu wiszącego między oknami.
Alice podkasała z tyłu spódnice, siadła na kanapie obitej gładkim materiałem i od razu zjechała na podłogę.
Bała się głośno zaśmiać, żeby Eliza Jane nie usłyszała. Siadła więc powtórnie na kanapie i jeszcze raz
zjechała na podłogę. Potem Almanzo ześlizgnął się ze swojego krzesła.
Kiedy przyjeżdżali goście, dzieci nie spadały z krzeseł, gdyż opierały się czubkami butów o podłogę. Ale
teraz można było spadać bez obawy; zjeżdżali więc z kanapy i krzeseł, aż wreszcie Alice nie mogła
opanować śmiechu i przerwali zabawę.
Potem oglądali ustawione na etażerce muszle, korale i małe figurki z chińskiej porcelany. Niczego nie
dotykali, oglądali zaś tak długo, dopóki nie usłyszeli, że Eliza Jane schodzi na dół. Wybiegli z salonu na
palcach i po cichutku zamknęli za sobą drzwi. Eliza Jane nie przyłapała ich.
123
Zdawało się, że tydzień będzie się ciągnął wiecznie ale nagle się skończył. Któregoś ranka, przy śniadaniu'
Eliza Jane oświadczyła:
-
Tatuś i mamusia wracają jutro.
Wszyscy przestali jeść. Ogród nie był pielony; groch i fasola nie były poobrywane i nie pobielili kurnika.
- Dom przewrócony do góry nogami - powi
edziała Eliza Jane. - A dziś musimy ubijać masło. I co ja powiem
mamusi? Zjedliśmy cały cukier!
Nie tknęli więcej jedzenia. Zajrzeli do beczułki z cukrem - prześwitywało dno.
Tylko Alice usiłowała zachować dobry humor.
-
Musimy być dobrej myśli - wymówiła te słowa zupełnie tak samo, jak matka. -Trochę cukru zostało. Mama
powiedziała, żebyśmy nie zjedli całego cukruj troszkę na dnie leży...
To był tylko początek tego piekielnego dnia. Z całych sił wzięli się wszyscy do pracy. Royal i Almanzo
okopali ogród,
pobielili kurnik, wyczyścili obory i zamietli klepisko w stodole. Dziewczynki zamiotły i
wyszorowały dom. Eliza Jane zmusiła Almanza do ubicia masła, a jej ręce aż śmigały, kiedy przemywała,
soliła i pakowała masło do małej kadzi. Chociaż Almanzo skręcał się z głodu, na kolację jedli tylko chleb z
masłem i dżemem.
- Teraz, Almanzo, wypolerujesz piec -
poleciła Eliza Jane.
Nienawidził tej pracy, ale miał nadzieję, że Eliza Jane nie powie rodzicom, że dał prosięciu masę cukrową.
Wziął czernidło i szczotkę i przystąpił do roboty. Eliza Jane popędzała go i gderała.
-
Uważaj, nie zniszcz polewy! - zawołała, pilnie coś odkurzając.
Almanzo sądził, że zna się na tym dostatecznie, żeby nie uszkodzić polewy, ale nic nie odpowiedział.
- Bierz mniej wody, Almanzo. I trzyj mocniej!
124
Eliza Jane weszła do salonu wytrzeć kurze i stamtąd -wołała:
-
Zrobiłeś już?
- Nie.
-
Boże! Co się tak guzdrzesz! Almanzo mruknął:
-
Czyim ty jesteś szefem? Eliza Jane zapytała:
-
Coś ty powiedział?
- Nic.
Eliza Jane podeszła do drzwi.
-
Tyś jednak coś powiedział. Almanzo się wyprostował i zawołał:
-
Powiedziałem: czyim ty jesteś szefem?! Elizę Jane zatkało. A potem wykrzyknęła:
-
Poczekaj tylko, Almanzo James Wilder! Poczekaj tylko, aż ja powiem ma...
Almanzo nie zamierzał rzucić szczotki do pastowania, po prostu wyleciała mu z ręki, świsnęła koło głowy
Elizy Jane i pac! uderzyła w ścianę salonu.
Silne chlapnięcie i czernidło rozlało się plamą na biało-złotej tapecie.
Alice przeraźliwie krzyknęła. Almanzo się odwrócił i pobiegł do stodoły. Wdrapał się na stóg i zakopał daleko
z tyłu w sianie. Nie płakał, ale zapłakałby, gdyby nie to, że miał już prawie dziesięć lat.
Matka wróci do domu i zobaczy, że zniszczył jej piękny salon.
Ojciec zaprowadzi go do drewutni i spierze bykowcem
. Nie chciał wyleźć z siana, pragnął tu zostać na
zawsze.
Po dłuższym czasie do stodoły przyszedł Royal i zawołał go. Almanzo wygrzebał się z siana i zrozumiał, że
brat wie o wszystkim.
-
Manzo, czeka cię piekielne lanie - rzekł Royal. Royalowi było przykro, ale nic nie mógł poradzić.
Obaj wiedzieli, że Almanzo zasłużył na baty, i nie było
125
sposobu, żeby do ojca nie dotarła wiadomość o jeg0 postępku.
- Nie dbam o to -
odezwał się Almanzo.
Pomógł w obrządzaniu zwierząt i zjadł kolację. эде był głodny, ale jadł, by pokazać Elizie Jane, że się ще
przejmuje. Potem położył się spać. Drzwi do salonu były zamknięte, ale Almanzo miał przed oczami czarną
plamę na biało-złotej ścianie.
Następnego dnia ojciec i matka zajechali na dziedziniec. Almanzo wyszedł z rodzeństwem przywitać
rodziców. Alice szepnęła do niego:
-
Nie martw się. Może się tym nie przejmą. - Ale ona się też niepokoiła.
Ojciec zwrócił się wesoło do dzieci:
-
A więc, jesteśmy! Daliście sobie radę?
- Tak, tato -
odparł Royal.
Almanzo nie p
oszedł pomóc w wyprzęganiu koni wyjazdowych; został w domu.
Matka, odwiązując tasiemki czepka, śpieszyła się, rozglądając się wokół.
-
Daję słowo, Eliza Jane i Alice, że prowadziłyście dom tak dobrze, jak gdybym ja sama to robiła.
- Mamusiu... -
odezwała się słabym głosem Alice. -Mamusiu...
- Tak, dziecko, o co chodzi?
- Mamusiu -
odważnie przemówiła Alice - powiedziałaś nam, żebyśmy nie zjedli całego cukru. My... My
zjedliśmy prawie wszystko.
Matka się zaśmiała.
-
Zachowaliście się tak dobrze, że nie będę na was krzyczeć za ten cukier.
Wciąż nie wiedziała nic o czarnej plamie na ścianie salonu, drzwi do niego były zamknięte. Nie dowiedziała
się o tym ani tego, ani następnego dnia. Almanzo z trudem przetykał jedzenie przy posiłkach i matka się
zaniepoko
iła. Zaprowadziła go do spiżarni i wmusiła w nie-
126
g0 wielką łyżkę wstrętnego, czarnego lekarstwa, które zrobiła z korzeni i ziół.
Z jednej strony Almanzo nie chciał, żeby się dowiedziała o czarnej plamie, z drugiej jednak strony byłoby
lepiej, gdyby wi
edziała. Najgorsze miałby za sobą i przestałby się bać.
Następnego wieczoru usłyszeli turkot powozu, wjeżdżającego na dziedziniec. Przyjechali pan i pani Webb.
Rodzice wyszli im na spotkanie i po chwili wszyscy weszli do jadalni. Almanzo usłyszał głos matki:
-
Chodźmy od razu do salonu!
Nie mógł się ruszyć, nie mógł głosu wydobyć; to było gorsze, niż się spodziewał. Matka tak była dumna ze
swego salonu i z tego, że był zawsze tak starannie utrzymany. Nie wiedziała, że został zniszczony, i to
przez niego, a
teraz prowadzi tam gości. I wszyscy zaraz zobaczą tę wielką, czarną plamę na ścianie.
Matka otworzyła drzwi do salonu i weszła, a za nią jjaństwo Webb i ojciec. Almanzo widział ich z tyłu, ale
usłyszał, że rolety się podnoszą. Światło zalało salon. Zdawało mu się, że upłynęło dużo czasu, nim się ktoś
odezwał.
Matka zwróciła się do gości:
-
Panie Webb, proszę siąść na tym fotelu, będzie panu wygodnie. Pani Webb, proszę na kanapę.
Almanzo myślał, że się przesłyszał. Doszedł go głos pani Webb:
- Co to za pi
ękny salon, chyba zbyt elegancki, by w nim siedzieć.
Teraz Almanzo zajrzał i zerknął na to miejsce na ścianie, w które trafiła szczotka z czernidłem. Nie wierzył
własnym oczom: tapeta była idealnie biała i złota, nie było śladu po plamie.
Matka rzuciła na niego okiem i przywołała go:
-
Chodź tu, Almanzo!
Wszedł, siadł na wyściełanym krześle i oparł końce
127
stóp o podłogę, by się nie ześlizgnąć. Rodzice opowiadali szczegółowo o wizycie u wuja Andrewa. Nigdzie
na ścianie nie było widać czarnej plamy.
-
Czy wyjeżdżając tak daleko, nie bała się pani, że zostawia dzieci same? - spytała pani Webb.
- Nie -
odpowiedziała z dumą matka. - Wiedziałam, że będą się troszczyć o wszystko tak, jakbyśmy z
Jamesem oboje byli w domu.
Almanzo starał się zachowywać najlepiej, jak potrafił, i nie odezwał się ani słówkiem.
Następnego dnia, gdy nikt nie widział, zakradł się do salonu. Obejrzał uważnie miejsce, gdzie powinna była
być czarna plama. Tapeta została załatana. Miejsce pod wstawkę zostało starannie wycięte wzdłuż złotych
ornamentów, a wklejony nowy kawałek dokładnie dopasowano. Brzegi łaty wygładzono tak starannie, że
trudno je było zauważyć.
Almanzo zaczekał na sposobność, by móc porozmawiać z Elizą Jane w cztery oczy, i spytał:
-
Elizo Jane, czyś ty ze względu na mnie załatała tapetę?
-
Tak. Wzięłam resztki tapety ze strychu, wycięłam wstawkę i przylepiłam klejem z mąki.
Almanzo odezwał się ochrypłym głosem:
-
Przykro mi, że rzuciłem w ciebie szczotkę. Słowo daję, nie miałem zamiaru, Elizo Jane.
- To ja ci do
kuczałam - odparła. - Ale nie chciałam taka być. Ty jesteś jedynym małym braciszkiem, jakiego
mam.
Almanzo wcale nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo lubi Elizę Jane.
Nikt nigdy, nigdy nie opowiedział o czarnej plamie na ścianie salonu i matka nigdy się o tym nie dowiedziała.
Rozdział dziewiętnasty
Pierwsze zbiory
Nadszedł czas sianokosów. Ojciec przyniósł kosy; Almanzo zaś obracał tarczę szlifierską jedną ręką, a
drugą jednocześnie lał z naczynia mały strumyczek wody na tarczę, do której ojciec delikatnie przystawiał
ostrze kosy. Woda chłodziła kosę, nie dając jej się przegrzać, a tarcza ostrzyła jej krawędź.
Skończywszy pracę, Almanzo poszedł przez las do małych domków, w których mieszkali Francuzi, i poprosił
Joe Francuza i Johna Łazy, by przyszli do pracy na farmę nazajutrz rano.
Gdy tylko słońce wysuszyło rosę na łąkach, ojciec, Joe i John przystąpili do sianokosów. Kroczyli obok
siebie, kosząc wysoką trawę, a pierzasta tymotka kładła się wielkimi pokosami.
Szast-prast! Szast-prast! -
posuwały się naprzód kosy, a Almanzo, Pierre i Louis szli w ślad za kosiarzami,
rozrzucając widłami do siana ciężki pokos tak, by mógł równomiernie przeschnąć w słońcu. Ścierń była
chłodna i miękka pod ich bosymi stopami. Ptaki zrywały się spod nóg kosiarzy, tu i ówdzie wyskoczył zając i
gnał w dal. Wysoko w górze śpiewały skowronki.
— Mały Farmer
129
Słońce przygrzewało coraz mocniej i coraz słodszy stawał się zapach siana. Potem od ziemi zaczęły s^
wznosić fale ciepła. Brązowe ramiona Almanza jeszcze bardziej ściemniały, a krople potu spływały z czoła.
Mężczyźni i chłopcy przystanęli, by powkładać zielone liście pod denka kapeluszy. Przez chwilę czuli chłód
na czubkach głów.
W połowie przedpołudnia rozległa się trąbka obiadowa matki. Almanzo wiedział, co to oznacza. Wetknął
w
idły w ziemię i pobiegł na przełaj przez łąki do domu. Matka czekała na niego na tylnym ganku z wiadrem
pełnym zimnego, mlecznego koktajlu.
Koktajl z mleka, śmietany, jajek i cukru, posypany był przyprawami korzennymi. W środku pływały kawałki
lodu, toteż wiadro pokryło się z zewnątrz mgiełką.
Almanzo, niosąc ciężkie wiadro i chochlę, poczłapał z powrotem na łąkę. Myślał sobie, że wiadro jest zbyt
pełne, że może rozlać trochę koktajlu. A matka mówiła, że marnowanie czegokolwiek to grzech. Był pewien,
że grzechem byłaby utrata choć kropli takiego napoju. Trzeba więc było coś zrobić, by temu zapobiec.
Postawił wiadro, zaczerpnął pełną chochlę i wypił. Zimny napój spłynął gładko przez gardło i ochłodził
chłopca.
Gdy dotarł na pole, wszyscy przerwali pracę. Stanęli w cieniu dębu, przesunęli kapelusze na tył głowy i,
podając sobie chochlę z rąk do rąk, wypili napój do dna. Almanzo wypił pełną swoją porcję. Wiaterek
wydawał się teraz chłodniejszy i John Łazy, wycierając pianę z wąsów, powiedział:
- Ach! Od tego ser
ce rośnie!
Rozległ się wesoły dźwięk, gdy mężczyźni zaczęli ostrzyć kosy osełkami. Ochoczo zabrali się znów do
pracy. Ojciec zawsze mawiał, że człowiek zrobi w ciągu swoich dwunastu godzin pracy więcej, jeśli da mu
się odpocząć i poczęstuje z rana i po południu taką ilością mlecznego koktajlu, jaką potrafi wypić.
130
Kosili łąkę do głębokiego zmroku, a obrządzali zwierzęta przy świetle latarń.
Następnego ranka pokosy obeschły i chłopcy zgarniali siano w kopki za pomocą dużych, lekkich,
drewnianych grabi, zr
obionych przez ojca. Joe i John dalej kosili siano, a Pierre i Louis w ślad rozrzucali
pokos. Ale Almanzo zajęty był przy ładowaniu siana na wóz.
Ojciec przyjechał ze stodoły platformą z dostawioną lo-atą i razem z Royalem nakładali na nią siano,
Almanzo z
aś ubijał je nogami. Biegał tam i z powrotem po odurzająco pachnącym sianie, udeptując je w
takim tempie, w jakim ojciec z Royalem podawali je na platformę.
Kiedy wóz był do pełna naładowany, Almanzo wdrapał się na sam szczyt. Ojciec zjeżdżał do stodoły, a on
leżał na brzuchu i machał nogami. Góra siana ledwie się zmieściła w wysokich wrotach i tutaj nastąpił długi
zjazd Almanza na ziemię.
Ojciec z Royalem przerzucili siano do składu, tymczasem Almanzo poszedł z dzbankiem po wodę.
Napompował, potem skoczył, nabrał w dłonie zimnej wody i napił się. Dzbanek zaniósł ojcu i Royalowi i
jeszcze raz go napełnił. Następnie wrócił platformą na skoszoną łąkę i znowu zabrał się do udeptywania
siana.
Almanzo lubił porę sianokosów. Od świtu do późnego wieczora każdego dnia był zajęty, robiąc coraz to inne
rzeczy. Było to jak zabawa, a nadto rano i po południu piło się zimny, mleczny koktajl. Ale po trzech
tygodniach koszenia wszystkie składy były tak zapchane, że prawie pękały, łąki zaś stały ogołocone z traw.
Teraz nadsz
edł szczyt prac żniwnych.
Dojrzały kłosy owsa - pełne, wysokie i żółte. Złociła się pszenica, ciemniejsza od owsa. Fasola, dynie,
marchew i rzepa czekały na zbiór.
Nikt nie miał czasu na odpoczynek i zabawę. Wstawało się i kończyło dzień pracy przy świetle świec. Matka
z dziewczynkami marynowały ogórki, zielone pomidory
131
i skórki arbuzów; suszyły kukurydzę i jabłka, robiły konfitury. Nic nie wolno było zmarnować z darów lata
wszystko trzeba było wykorzystać. Nawet z ogryzkóy? jabłek robiło się ocet, a wiązka słomy owsianej
moczyła, się w cebrzyku na tylnym ganku. Gdy tylko matka, znalazła wolną chwilkę, skręcała jeden czy dwa
cale warkocza z tej słomy - przyszłoroczne letnie kapelusze.
Owies kosiło się nie zwyczajną kosą, lecz kosą z ramą. Ostrza były takie same, ale dodatkowo mocowało
się ramę z długimi, drewnianymi zębami, które chwytały i przytrzymywały ścięte kłosy. Kiedy zebrało się
dosyć na wiązkę, Joe i John zgarniali je w foremne kopki, a ojciec z Royalem i Almanzem, idąc z tyłu,
wiązali je w snopki.
Almanzo dotychczas tego nie robił. Ojciec pokazał mu, jak się zwija dwie garście łodyg w długie powrósło,
następnie - jak się zgarnia w snopek naręcze owsa, ściśle przewiązuje powrósłem w środku, skręca razem
końce i wtyka się je między powrósło i snopek.
W bardzo krótkim czasie nauczył się dość dobrze wiązać snopki, ale nie szło mu to dość sprawnie. Ojciec i
Royal wiązali owies, nie odstając od żniwiarzy.
Tuż przed zachodem słońca przerwano koszenie i wszyscy wzięli się za stawianie snopków w kopy. Trzeba
to było zrobić przed zapadnięciem zmroku, ponieważ owies zwilżony rosą i pozostawiony na ziemi mógłby
się zmarnować.
Almanzo umiał stawiać kopy, jak każdy. Ustawiał razem na styk dziesięć snopków, łodygami w dół a kłosami
do góry, na wierzch kładł dwa snopki, rozgarniając ich dolną część, co tworzyło osłonę od deszczu. Kopy,
rozrzucone po poszarzałym ściernisku, wyglądały jak małe indiańskie wigwamy.
Pszeniczne pole już czekało, nie było czasu do stracenia. Jak tylko skończono z owsem, wzięto się w
pośpiechu do koszenia, wiązania i stawiania kop pszenicy.
132
fo było trudniejsze niż robota z owsem, ale Almanzo po męsku - jak mógł najlepiej - wykonywał swoją pracę.
Następnie przyszła kolej na pole owsa i kanadyjskiego grochu. Pędy grochu były poplątane z owsem, nie
można więc było stawiać kop, wobec czego Almanzo zgarniał je w długie rzędy.
Był już najwyższy czas, by pozrywać białą fasolę. Alice miała pomagać. Ojciec przywiózł na pole podpory i
ustawił je, wbijając ich końce w ziemię drewnianym młotem. Potem wraz z Royalem zwiózł kopy zboża do
stodół, a Alice i Almanzo zrywali fasolę.
Przede wszystkim obłożyli podpory kamieniami tak, by fasola nie stykała się z ziemią. Oburącz brali tyle
zerwanej fasoli, ile mogli objąć, zanosili ją i układali korzeniami pod podporą, a długie łodygi fasoli rozkładali
na kamieniach.
Gromadzili fasolę warstwę po warstwie, a że korzenie były większe niż łodygi, to coraz wyższy stos wyrastał
w środku. Splątane łodygi, obwieszone grzechoczącymi strąkami, zwisały dookoła w dół.
Kie
dy korzenie sięgnęły szczytu podpory, Almanzo i Alice przerzucili łodygi przez wierzch, tworząc jakby
mały daszek, chroniący przed deszczem. Zakończywszy pracę przy jednej podporze, wzięli się za drugą.
Były one tak wysokie jak Almanzo, a wokół sterczały warstwy łodyg na podobieństwo spódnic Alice.
Któregoś dnia, kiedy oboje przyszli do domu na obiad, zobaczyli przyjezdnego handlarza skupującego
masło, który co roku przyjeżdżał z Nowego Jorku. Miał na sobie eleganckie miejskie ubranie, złoty zegarek i
łańcuszek i przyjechał porządnym zaprzęgiem. Wszyscy lubili przybysza; jego obecność przy obiedzie,
nowinki, jakie przywiózł z Nowego Jorku - o polityce, modzie i cenach, bardzo ożywiły nastrój.
Po obiedzie Almanzo wrócił do pracy, ate Alice została, by się przyjrzeć, jak matka sprzedaje masło.
133
Kupiec zszedł na dół do piwnicy, gdzie stały baryła z masłem, przykryte białym, czystym płótnem. Matka je
zdjęła, a kupiec wcisnął długi stalowy próbnik aż do dna baryłki.
Próbnik był wydrążony, ze szczeliną z jednej strony. Kiedy go wyciągnął, w szczelince tkwiła długa próbka
masła.
Matka się w ogóle nie targowała, tylko dumnie oświadczyła:
-
Moje masło mówi samo za siebie.
Na żadnej próbce nie było jakiejkolwiek smugi. Od wierzchu do dna każdej baryłki masło matki było
jednakowo złociste, twarde i słodkie.
Almanzo spostrzegł odjeżdżającego kupca, a jednocześnie Alice nadbiegła w podskokach na pole fasoli,
wymachując trzymanym za tasiemki przeciwsłonecznym czepeczkiem i wołając:
-
Wiesz, co się stało?
- Co?
- P
owiedział, że masło mamusi jest najlepsze, jakie kiedykolwiek widział! I zapłacił jej... Zgadnij, ile jej
zapłacił! Pięćdziesiąt centów za funt!
Almanzo był zdumiony. Nigdy przedtem nie słyszał o takiej cenie za masło.
-
Sprzedała pięćset funtów! - powiedziała Alice. - To jest dwieście pięćdziesiąt dolarów! Wypłacił całe te
pieniądze i mamusia już zaprzęga, żeby zawieźć je do banku.
Po chwili matka, przyodziana w czarną, bombazynową suknię i powszedni czepek, odjechała do miasta.
Było to po południu, w roboczy dzień pory żniwnej. Nigdy czegoś takiego nie robiła, ale ojciec pracował w
polu, a ona nie chciała trzymać takiej sumy w domu przez noc.
Almanzo był dumny. Jego matka robiła prawdopodobnie najlepsze masło w całym stanie Nowy Jork. Ludzie
w stolicy sta
nu będą je jedli i będą chwalili jego jakość, i będą się zastanawiać, kto je zrobił.
Rozdział dwudziesty
Późne zbiory
Nad polami, z których nie zebrano jeszcze ostatnich płodów, przesuwał się teraz nocami okrągły i żółty
księżyc; w powietrzu czuło się lodowaty chłód. Zżęta kukurydza stała w wysokich kopach. Księżyc rzucał
czarne cienie na ziemię, gdzie na zwiędłych liściach leżały nagie dynie.
Dynia, którą Almanzo wyhodował na mleku, była olbrzymia. Odciął ją ostrożnie od łodygi; nie tylko jednak
nie mógł jej podnieść, ale nawet potoczyć. Ojciec podniósł ją na wóz, ostrożnie zawiózł do stodoły i położył
na sianie, gdzie miała leżeć aż do Dorocznej Wystawy Rolniczej Okręgu.
Resztę dyń Almanzo ułożył w stosy, które ojciec zwiózł potem na farmę. Najlepsze sztuki zniesiono do
piwnicy na dyniowe placki, a resztę złożono na klepisku w stodole. Każdego wieczora Almanzo toporkiem
rozcinał kilka sztuk i karmił nimi bydło.
Dojrzały również jabłka. Po przystawianych do drzew drabinach ojciec z Royalem i Almanzem powchodzili
wysoko między gałęzie. Zrywali ostrożnie wyborowe jabłka i wkładali do koszy, które następnie ustawiali na
135
wozie. Pełny wóz ojciec powoli odwoził do domu. Almanzo pomagał znosić kosze do piwnicy i starannie
przekładał owoce do skrzyń. Nie uszkodzili przy tym ani jednego jabłka, gdyż uszkodzone gnije, a jedno
zgniłe jabłko może zarazić i zmarnować całą skrzynię.
W piwnicy unosił się już zimowy zapach jabłek i przetworów. Matczyne rondle do mleka powędrowały z
piwnicy na górę, do spiżarni, aż do następnej wiosny.
Kiedy zakończył się zbiór wyborowych jabłek, chłopcy mogli trząść jabłoniami i strącać resztę owoców na
ziemię. To dopiero była uciecha! Potrząsali drzewami z całej siły i jabłka spadały, stukając jak grad. Zbierali
je i rzucali na wóz -
miało z nich być wino jabłeczne. Almanzo chrupał jabłka, kiedy tylko miał ochotę.
Nadeszła pora zbioru płodów ogrodowych. Ojciec powiózł jabłka do wytwórni win, ale Almanzo musiał
zostać w domu, by wykopywać buraki, pasternak i rzepę, a potem znosić je do piwnicy. Zebraną przez niego
cebulę Alice wiązała suchymi końcami w warkocze. Okrągłe cebule, gęsto rozmieszczone z obu stron
warkocza, matka wieszała na strychu. Almanzo zebrał również z ogrodu czerwoną paprykę, którą Alice - tak
jak korale -
nawlekła na sznurek igłą do cerowania i podwiesiła koło cebuli.
Ojciec wrócił tego wieczora z dwiema wielkimi beczkami jabłecznika i stoczył je do piwnicy. Było go dość do
przyszłego zbioru jabłek.
Następnego ranka dął zimny wiatr i na szarym niebie zbierały się chmury burzowe. Ojciec był niespokojny.
Trzeba było jak najszybciej wykopać marchew i kartofle.
Almanzo włożył getry i mokasyny, czapkę, palto i rękawice, a Alice kaptur i szal. Ona również stanęła do
pomocy.
Ojciec zaprzągł Bess i Beaury do pługa i podorał długie rządki marchwi. Ze wzruszonej ziemi łatwo było
wyrywać marchew. Almanzo i Alice śpieszyli z robota, a Royal obcinał pióropusze naci i rzucał marchew na
136
wóz. Ojciec odwoził zbiór na farmę i rzucał łopatą na pochylnię, po której marchew zsuwała się do skrzyń w
piwnicy.
Małe, czerwone nasionka, posiane wiosną, przyniosły wspaniały urodzaj. Matka będzie mogła bez
ograniczeń używać marchwi w kuchni, a konie i krowy będą miały surową marchew przez całą zimę.
Przyszedł John Łazy pomóc przy kopaniu kartofli. Kopali je motykami, a Alice i Almanzo zbierali kartofle do
koszy, a następnie wysypywali na wóz. Royal zostawiał pusty wóz na polu, a drugim, pełnym, jechał do
domu i łopatą - przez okno w piwnicy - wsypywał kartofle do przegródek. W tym czasie Alice i Almanzo
szybko napełniali pozostawiony pusty wóz. W południe ledwie zdążyli coś zjeść. Pracowali do zmroku,
dopóki można było coś zobaczyć. Jeśliby przed przymrozkiem nie przewieźli kartofli do piwnicy, całoroczna
robota zostałaby zmarnowana. Trzeba by kupować kartofle.
-
Nigdy nie widziałem takiej pogody o tej porze roku - rzekł ojciec.
Wcześnie rano, przed świtem, już ciężko pracowali. Słońce się w ogóle nie pokazało. Groźne, ołowiane
chmury wisiały nisko nad polami. Ziemia była zimna, kartofle były zimne i ostry, zimny wiatr sypał ziarnistym
pyłem w oczy. Almanzo i Alice byli śpiący. Usiłowali się śpieszyć, ale palce mieli tak zgrabiałe, że kartofle
leciały im z rąk. Alice się uskarżała:
-
Nos mi tak zmarzł! Mamy nauszniki, czemu więc nie możemy mieć ochraniaczy na nosy?
Almanzo pożalił się ojcu, że im zimno i ojciec poradził:
-
Pogoń robotę, to was rozgrzeje!
Usiłowali zwiększyć tempo, ale było im zbyt zimno, żeby jeszcze prędzej pracować. Po pewnym czasie
ojciec kopiąc kartofle znalazł się w pobliżu i podsunął pomysł:
-
Rozpal, Almanzo, ognisko z kartoflanych badyli, ogrzejecie się przy nim.
137
Alice i Almanzo zgromadzili więc ogromny stos badyli i zapałkami, które dał ojciec, rozpalili ognisko. Od
małego płomyka zajął się pierwszy suchy liść, potem płomyk żywo pobiegł po łodydze. Ogień zaczął
trzaskać, rozprzestrzeniać się i huczeć, wznosząc się w powietrze. Zdawało się, że całe pole się ogrzało.
Pilnie pracowali przez dłuższy czas. Kiedy Almanzo czuł, że marznie, biegł i zbierał więcej badyli na
ogn
isko. Alice trzymała brudne ręce nad ogniem, a jego blask padał na twarzyczkę dziewczynki jak
promienie słońca.
-
Jeść mi się chce - oświadczył Almanzo.
-
Mnie też - przyznała Alice. - Chyba już pora na obiad.
Ale Almanzo nie mógł określić czasu według padającego cienia, ponieważ nie było słońca. Pracowali i
pracowali, lecz ciągle nie było słychać trąbki wzywającej na obiad. Almanzo czuł pustkę w żołądku i zwrócił
się do Alice:
-
Nim dojdziemy do końca tego rządka, usłyszymy sygnał.
Nadal jednak było cicho. Almanzo pomyślał, że coś się musiało stać z trąbką. Podszedł do ojca:
-
Ghyba już czas na obiad.
John się zaśmiał, a ojciec powiedział:
-
To ledwie połowa przedpołudnia, synu. Almanzo wziął się znowu za zbieranie kartofli. Wtedy
ojciec zawołał:
-
Włóż parę kartofli do popiołu. To trochę zaspokoi twój głód.
Almanzo włożył do gorącego popiołu dwa duże kartofle, jeden dla siebie, drugi dla Alice, obłożył je z
wierzchu żarem i dorzucił więcej badyli do ognia. Wiedział, że powinien wrócić do pracy, ale było mu
przyjemnie stać w cieple w oczekiwaniu na pieczone kartofle. Rozumiał, co prawda, że to nie w porządku,
było mu jednak tak ciepło i dobrze, że sam siebie przekonywał: „Muszę tu stać, żeby pilnować kartofli".
138
Miał przykre uczucie, że zostawił Alice samą przy pracy, ale myślał sobie: „Przecież piekę dla niej катіоне".
Nagle usłyszał słabe, syczące pyknięcie i coś go uderzyło w twarz. Ugodziło i oparzyło. Wrzasnął raz i drugi.
Ból był okropny i nic nie widział.
Usłyszał krzyki, ktoś nadbiegł. Wielkie dłonie oderwały jego ręce od twarzy, a ojciec przechylił mu głowę do
tyłu. John Łazy mówił coś po francusku, Alice krzyczała:
- Tato, tato!
- Otwórz oczy, synu -
polecił ojciec.
Almanzo spróbował, ale udało mu się otworzyć tylko jedno oko. Ojciec kciukiem odchylił powiekę i to
zabolało.
-
Wszystko w porządku. Oko nie jest uszkodzone -oznajmił ojciec.
Jeden z pieczonych kartofli gwałtownie pękł i jego gorąca zawartość uderzyła Almanza w twarz, ale na
szczęście powieki zamknęfy się w porę. Jednakże jedna powieka i policzek zostały oparzone.
Ojciec przewiązał mu oko swoją chustką do nosa i wrócił z Łazy Johnem do roboty.
Almanzo nie zaznał dotychczas tak silnego bólu, ale powiedział Alice, że nie bardzo boli. Wziął kij i
wygrzebał drugi kartofel z popiołu.
- To twój kartofel -
rzekł i pociągnął nosem. Nie płakał, ale łzy spływały mu po policzkach i przez nos.
-
Nie, to twój, mój kartofel wystrzelił - odmówiła Alice.
-
A skąd wiesz, który to był?
-
To jest twój, ponieważ ty jesteś ranny, a ja nie jestem głodna; w każdym razie nie jestem bardzo głodna.
-
Jesteś tak samo głodna, jak ja! - Almanzo wstydził się, że był przedtem taki samolubny. - Ty zjedz połowę
i ja zjem połowę.
Kartofel z wierzchu spalił się na węgiel, w środku jednak był biały i mączny i pachniał wspaniale. Kiedy
139
troszeczkę ostygł, spod czarnej skórki wyjedli środek, i był to najlepszy kartofel, jaki kiedykolwiek jedli.
Poczuli się lepiej i wrócili do pracy.
Na twarzy Almanza pojawiły się pęcherze, a spuchnięte oko pozostawało zamknięte. Ale w południe matka
przyłożyła okład, wieczorem go powtórzyła i następnego dnia ból zmalał.
Tuż po zmierzchu trzeciego dnia - wraz z ostatnim ładunkiem kartofli - Almanzo i Alice wrócili do domu. Z
każda chwilą robiło się zimniej. Ojciec zrzucał kartofle do piwnicy przy świetle latarni, a chłopcy zajęli się
obrządzaniem zwierząt.
Cudem udało się uratować kartofle, tej nocy wystąpił przygruntowy przymrozek.
-
Nie ma co się bać zimy, skoro się nam udało -powiedziała matka, ale ojciec potrząsnął głową.
-
Za blisko ta zima, żebym był spokojny - stwierdził. - W najbliższym czasie spadnie śnieg. Musimy się
pośpieszyć i zwieźć pod dach fasolę i kukurydzę.
Umocował na platformie kratę do siana, a chłopcy pomogli mu przywieźć fasolę. Wyciągnęli podpory i ułożyli
je na wozie, a na wierzchu fasolę. Robili to ostrożnie, żeby nie powytrząsać fasoli z suchych strąków i nie
zmarnować zbioru.
Gdy już cała fasola znalazła się na klepisku w stodole, zajęli się zwózką kukurydzy. Zbiory były tak obfite, że
nawet wie
lka stodoła ojca nie pomieściła wszystkiego. Część kukurydzy zostawiono na dziedzińcu farmy;
ojciec ogrodził to miejsce płotem dla ochrony przed młodym bydłem.
Cały urodzaj był teraz w obejściu. Piwnica, strych i stodoły były tak pełne, że prawie pękały. Przygotowano
na zimę pod dostatkiem jedzenia dla ludzi i paszy dla zwierząt.
Teraz każdy mógł sobie nieco odpocząć, by potem przyjemnie spędzić czas na dorocznym jarmarku.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Doroczny jarmark
Wczesnym, mroźnym rankiem cała rodzina wybrała się na jarmark. Wszyscy włożyli niedzielne ubrania z
wyjątkiem matki, która ubrała się mniej odświętnie, a nawet włożyła fartuch, gdyż miała pomagać w
przygotowaniu obiadu na parafii.
Pod tylnym siedzeniem bryczki stała skrzynia z galaretkami, marynatami i innymi przetworami, które Eliza
Jane i Alice chciały pokazać na wystawie rolniczej. Alice zabrała też na wystawę swój haft z wełny. Dynia,
którą Almanzo wyhodował na mleku, pojechała dzień wcześniej.
Nie mieściła się w bryczce; Almanzo wypolerował ją, ojciec załadował na wóz, wtoczył na podściółkę z
siana, zawiózł na wystawę i przekazał ją panu Paddockowi, który zajmował się wystawą warzyw.
Tego ranka na drogach panował duży ruch. Zewsząd ludzie jechali na jarmark; w Malone tłumy były większe
niż w Święto Niepodległości. Całe akry terenów wystawowych były zastawione wozami i bryczkami, a ludzie
zbijali się w grupy, jak muchy. Powiewały flagi i grała orkiestra.
141
Matka, Royal i dziewczynki wysiedli na placu wystawowym, ale Almanzo pojechał z ojcem do szop
przykościelnych, by pomóc przy wyprzęganiu koni. Szopy były pełne. Chodnikami przepływał strumień
odświętnie ubranych ludzi, środkiem ulicy zaś - w jedna i drugą stronę - pędziły bryczki, wzbijając tumany
kurzu.
-
Więc, synu, od czego zaczniemy? - zagadnął ojciec.
-
Chodźmy popatrzeć na konie - poprosił Almanzo i ojciec się zgodził.
Słońce stało wysoko, dzień był jasny i ciepły. Potoki ludzi wlewały się na plac wystawowy, słychać było
głośne rozmowy i wesołą muzykę. Bryczki przyjeżdżały i odjeżdżały; znajomi się zatrzymywali, by pogadać z
ojcem. Wszędzie kręciło się pełno chłopaków. Minął ich Frank w towarzystwie kilku miejskich wyrostków.
Almanzo zobaczył również Milesa Lewisa i Aarona Webba, wolał jednak zostać z ojcem. Powoli przeszli
wzdłuż wysokiej tylnej ściany głównej trybuny i niskich, długich zabudowań - kościelnej kuchni i jadalni.
Dochodził stamtąd brzęk talerzy i misek i gwar głosów kobiecych. Gdzieś tam w środku była matka i
dziewczynki.
Z tyłu stał szereg stoisk, bud i namiotów, wesoło przystrojonych flagami i kolorowymi obrazkami. Zewsząd
było słychać wykrzykujących mężczyzn:
-
Do nas, do nas, tylko dziesięć centów, dziesiątka, jedna dziesiąta dolara!
-
Pomarańcze, pomarańcze, słodkie pomarańcze z Florydy!
- Lekarstwa na wszystkie c
horoby ludzi i zwierząt!
-
Każdy wygrywa! Każdy wygrywa!
-
Ostatni raz, chłopcy, kładźcie swoją forsę! Cofnijcie się, nie pchajcie się!
W jednym stoisku ustawiono wiele lasek, malowanych w czarne i białe paseczki. Można było rzucić
pierścieniem, trafić w laskę i wygrać ją. W stoisku byfy stosy pomarańcz, tace z piernikami i beczułki z
różową lemo-
142
niadą. Odbywał się tam również hazard - mężczyzna we fraku i w błyszczącym cylindrze chował ziarnko
grochu pod jedną z trzech muszelek i płacił nagrodę temu, kto zgadł, gdzie jest ukryty groch.
-
Tato, wiem, gdzie go schował! - zawołał Almanzo.
-
Jesteś pewien? - spytał ojciec.
-
Tak. Pod tą muszelką - odparł Almanzo, wskazując.
-
Dobrze, synu, poczekamy i zobaczymy. Właśnie w tej chwili przez tłumek przecisnął się jakiś
człowiek i położył pięciodolarowy banknot koło trzech muszelek, wskazując na tę samą, którą wybrał
Almanzo.
Człowiek w cylindrze podniósł muszelkę, lecz nie było pod nią grochu. W następnej chwili pięciodolarowy
banknot powędrował do kieszeni jego fraka, a on znowu pokazywał ziarenko i chował je pod inną muszelkę.
Almanzo nie mógł tego zrozumieć. Przecież widział groch pod muszelką, a jednak go tam nie było. Zapytał
więc ojca, jak to się stało.
- Nie wiem, Almanzo, ale on wie, to jego gra.
Nigdy nie stawiaj swoich pieniędzy na cudzą kartę.
Następnie przeszli do szop, gdzie stały konie. Tłum mężczyzn i chłopców rozdeptał tutaj ziemię na pył. Było
jednak spokojnie.
Almanzo i ojciec długo patrzyli na piękne gniade, brązowe, kasztanowate konie rasy morgan, o gładkich,
smukłych nogach i drobnych, zgrabnych kopytach. Mor-gany podrzucały małe łby, a ich oczy były łagodne i
bystre. Almanzo obserwował je uważnie: żaden z nich nie był jednak lepszy od czterolatków, które sprzedał
ostatnio ojciec.
Pote
m oglądali pemokrwiste konie, o wydłużonych, cieńszych szyjach i szczupłych kłębach. Byfy
niespokojne, strzygły uszami i przewracały białkami. Wyglądały na szybsze niż morgany, ale za to nie tak
silne.
Za nimi stały trzy potężne, szaro nakrapiane konie. Kłęby miały okrągłe i mocne, szyje grube, a nogi ma-
143
sywne. Powyżej wielkich kopyt nogi porastała długa gęsta sierść. Łby miały wielkie, oczy spokojne i łagodne
Almanzo nigdy nie widział podobnych koni.
Ojciec objaśnił, że to konie belgijskie z kraju, który się nazywa Belgia i sąsiaduje z Francją. Francuzi
przewieźli tę odmianę na statkach do Kanady, gdzie się zadomowiła, a obecnie przywozi sieje stamtąd do
Stanów Zjednoczonych. Ojciec był nimi zachwycony:
-
Popatrz na te muskuły! Stodołę by pociągnęły, gdyby je do niej zaprząc!
Almanzo się zdziwił:
-
Po co koń miałby ciągnąć stodołę? Nam to niepotrzebne. Morgan ma dość muskułów, by pociągnąć wóz, i
jest wystarczająco szybki, by go zaprząc do bryczki.
-
Masz rację, synu! - odrzekł ojciec. Miał ochotę na te wielkie konie, ale potrząsnął głową i dodał: -
Karmienie tych muskułów to marnowanie paszy, a pożytku byśmy nie mieli. Masz rację.
Almanzo poczuł się ważny i dorosły, kiedy tak sobie z ojcem rozmawiał o koniach.
Dalej kłębił się taki tłum, że nawet ojcu nie udało się zajrzeć do środka. Almanzo zostawił ojca, a sam -
przeciskając się między nogami widzów - dotarł do samej bariery stajennej.
Wewnątrz znajdowały się dwa czarne stworzenia, jakich nigdy dotąd nie widział. Wyglądały trochę jak konie,
ale to ni
e były konie. Ogony bez włosia, tylko na samym końcu kępka* sierści. Krótkie, szczeciniaste grzywy
sterczały sztywno i prosto. Uszy, podobne do zajęczych, pasowały do długich, ponurych pysków. Kiedy
Almanzo tak patrzał, jedno ze stworzeń zastrzygło uszami i wyciągnęło szyję w jego stronę.
Wytrzeszczone oczy, zmarszczony nos i podwinięte wargi, obnażające długie, żółte zęby, znalazły się tuż
koło twarzy chłopca, który skamieniał ze strachu. Stwór powoli otworzył długi, ze sterczącymi zębami, pysk i
z
144
jeg
o gardzieli wydobył się przeraźliwy ryk: „Iiiiiiiiii, a! 1ІІІІІІШ, a!"
Almanzo wrzasnął, cofnął się i, pokonując tłum, rzucił się do ojca. Wszyscy, z wyjątkiem ojca, śmiali się z
niego.
-
To jest mieszaniec, synu! Pierwszy muł, jakiegoś w życiu zobaczył. Nie tylko tyś się przestraszył -
pocieszał go ojciec, rozglądając się po tłumie.
Almanzo poczuł się raźniej, kiedy zobaczył źrebaki. Byty tam dwulatki, jednolatki i parę małych źrebaczków
przy kobyłach. Chłopiec patrzał uważnie i wreszcie powiedział:
- Ta
tusiu, chciałbym...
- Co, synu?
-
Tatusiu, tu nie ma źrebaka, który by się umywał do Starlighta. Czy mógłbyś na przyszły rok przywieźć
Starlighta na wystawę?
-
Dobrze, synu. Pomyślimy o tym, kiedy przyjdzie czas - odrzekł ojciec.
Poszli potem obejrzeć bydło. Były tutaj szarawobrą-zowe okazy rasy guernsey i jersey, pochodzące z wysp
o tej samej nazwie, leżących w pobliżu brzegów Francji. Oglądali sztuki jasnoczerwonej rasy devon i szarej -
durham, pochodzenia angielskiego. Widzieli cielaki i jednolatki, ni
ektóre ładniejsze niż Star i Bright.
Popatrzyli także na krzepkie, potężne woły pociągowe.
Cały czas Almanzo zajęty był jedną myślą: że jeśliby ojciec przywiózł Starlighta na wystawę, ich koń na
pewno by zdobył nagrodę.
Przyszła kolej oglądania świń - wielkich chester white i mniejszych, gładszych, czarnych rasy berkshire.
Lucy, świnka Almanza, była rasy chester white. Ale chłopiec postanowił, że któregoś dnia będzie miał
również świnię berkshire.
Wreszcie dotarli do owiec, do merynosów - podobnych do ich w
łasnych - z pomarszczoną skórą i krótką,
delikatną sierścią; ujrzeli również większe owce, rasy co-
10
— Maty Farmer
145
tswold, o dłuższej, ale szorstkiej wełnie. Ojciec był zadowolony ze swojego stada, choć dawało mniej wełny;
była ona za to wysokiej'jakości, w sam raz dla potrzeb matki, dla jej tkackiego warsztatu.
Nadeszło południe, a Almanzo nie widział jeszcze swojej dyni. Czuł jednak taki głód, że postanowili najpierw
zjeść obiad.
Jadalnia kościelna była już zapełniona, zabrakło miejsc przy długim stole, a Eliza Jane i Alice wraz z innymi
dziewczętami szybko wynosiły z kuchni zastawione tace. Od wszystkich smakowitych zapachów chłopcu
szła ślinka do ust.
Obaj z ojcem weszli do kuchni. Krzątało się tam wiele kobiet, pośpiesznie krojących płaty gotowanej szynki i
wołowej pieczeni, nakładających na talerze porcje pieczonych kur i jarzyn. Matka otworzyła piekarnik
wielkiego pieca kuchennego i wyjmowała pieczone indyki i kaczki.
Pod ścianą stały trzy beczki, połączone długimi, żelaznymi rurkami ze stojącą na kuchni kadzią z gotującą
się wodą. Para buchała ze wszystkich szczelin beczek. Ojciec podniósł pokrywę jednej z nich i kłęby pary
uniosły się w górę. Almanzo zajrzał do środka; pełno tam było parujących kartofli w mundurkach; gdy
strumień powietrza uderzał w nie, skórka pękała i skręcała się, odsłaniając biały, mączysty miąższ.
Wszędzie leżały ciasta i placki wszelkiego rodzaju, a chłopiec był tak głodny, że mógłby chyba wszystkie
zjeść, ale nie śmiał tknąć nawet kruszynki.
Wreszcie ojciec znalazł miejsce przy długim stole. Wszyscy się cieszyli, rozmawiali i śmiali się, ale Almanzo
nie zwracał na nic uwagi, tylko jadł. Jadł szynkę, kurę I indyka, nadzienie, galaretkę z żurawiny, następnie
kartofle z sosem, gotowaną kukurydzę z fasolą, pieczona i gotowaną fasolę z cebulą, białą bułkę i chleb,
słodkie marynaty, dżem i konfitury. Potem głęboko odetchnął i wziął się za placki.
146
Pożałował, że już się najadł, ale i tak wepchał w siebie kawałek placka z dynią, placka z kremem i prawie
całą porcję faworków. Usiłował jeszcze zmieścić placek z bakaliami, ale nie mógł go już dokończyć. Po
prostu nie mógł. Podano jeszcze placki jagodowe, śmietankowe i z rodzynkami, ale nie był w stanie niczego
więcej zjeść.
Kiedy siedział z ojcem na głównej trybunie, czuł ogarniającą go radość. Przyglądali się mijającym ich kłusem
koniom, które rozgrzewały się przed wyścigami. Małe obłoczki kurzu, wzbijane przez jednokonki, unosiły się
w promieniach słońca. Royal stał na skraju toru wyścigowego wraz ze starszymi chłopcami i dorosłymi,
którzy robili zakłady o wyniki wyścigów.
Ojciec uważał, że nie ma w tym nic złego, jeśli się postawi na wybranego konia.
-
Możesz wygrać za swoje pieniądze, ale ja wolę wydać na coś bardziej konkretnego.
Główna trybuna zapełniała się ludźmi, aż wreszcie wszystkie miejsca były zajęte. Lekkie jednokonki
ustawiono w jednym rzędzie; konie, rwące się do wyścigu, podrzucały łby i rozgrzebywały kopytami ziemię.
Almanzo był tak podniecony, że ledwie mógł usiedzieć. Wybrał smukłego, jasnokasztanowatego czystej krwi
konia.
Ktoś krzyknął. Konie jednocześnie ruszyły, a tłum wrzasnął jednym głosem. I nagle wszyscy ucichli w
zdumieniu.
Wzdłuż toru, za jednokonkami, biegł Indianin. Biegł tak prędko, jak konie.
Widzowie zaczęli krzyczeć:
- Nie wytrzyma!
- Stawiam dwa
dolary, jeśli dotrzyma kroku!
-
Nagroda! Nagroda! Goń, goń!
- Trzy dolary na Indianina!
- Patrzcie na kasztana!
- Patrzcie na Indianina!
Wiatr zganiał kurz na przeciwną stronę toru. Konie
147
pędziły, jakby się unosiły nad ziemią, ludzie stali na ławkach, krzycząc. Almanzo też bez przerwy coś
wykrzykiwał. Nadbiegały konie, bijąc kopytami.
-
Leć! Leć! Nagroda! Nagroda!
Jednokonki mignęły tylko przed oczami. Za nimi lekko biegł Indianin. Przed główną trybuną skoczył wysoko
w górę, wywinął kozła, stanął i zasalutował prawym, wyciągniętym w stronę ludzi, ramieniem.
Trybuna zatrzęsła się od krzyków i tupania. Nawet ojciec krzyczał:
- Hurra! Hurra!
Indianin przebiegł milę w dwie minuty i czterdzieści sekund, tak szybko, jak zwycięski koń, i nawet się nie
zad
yszał. Jeszcze raz zasalutował wiwatującym i zszedł z toru.
Zwyciężył koń bułany.
Były jeszcze inne wyścigi, ale zbliżała się już godzina trzecia, pora była wracać do domu. Po drodze mieli
sobie ryle do opowiedzenia. Royalowi udało się narzucić pierścień na laskę w białe i czarne paski i wygrał.
Alice wydała dziesiątkę na miętowe cukierki. Połamała je na kawałki i każdy mógł je ssać powoli.
Dziwne to było uczucie - przyjechać do domu tylko po to, by obrządzić zwierzęta i położyć się spać.
Nazajutrz znowu mi
eli jechać z samego rana; zostały jeszcze dwa dni jarmarku.
Następnego ranka Almanzo wraz z ojcem szybko minęli zagrody dla zwierząt i poszli na wystawę warzyw i
zbóż. Chłopiec rzucił okiem na dynie, które na monotonnym tle innych roślin jaśniały złocistym blaskiem.
Wśród nich była dynia Almanza, największa ze wszystkich.
-
Nie bądź zbyt pewny nagrody, synu. Nie liczy się wielkość, bardziej się ceni jakość - zauważył ojciec.
Almanzo usiłował nie myśleć o nagrodzie. Opuścili stanowisko z dyniami, ale mimo to nie mógł się po-
148
wstrzymać, by nie rzucić od czasu do czasu okiem na swój okaz. Przyglądał się też wysokiej klasy
kartoflom, burakom, rzepie zwykłej i odmianie żółtej oraz cebuli. Brał w palce złociste, pełne ziarna pszenicy,
blade ziarna owsa
, groch kanadyjski, zwykłą i nakrapianą fasolę. Oglądał kłosy białej, żółtej i trójbarwnej
kukurydzy. Ojciec zwrócił uwagę na to, jak gęsto rosną ziarna na najlepszych gatunkach kukurydzy -
pokrywają nawet koniuszki kolb.
Ludzie spacerowali tam i z powrote
m. Niektórzy przyglądali się dyniom i Almanzo pragnął, by wiedzieli, że
największa sztuka to jego produkt.
Po obiedzie pośpieszył znowu na wystawę warzyw i zbóż, by zobaczyć, jak się odbywa ocena płodów. Tłum
był teraz większy i od czasu do czasu Almanzo oddalał się od ojca i przeciskał między ludźmi, chcąc
zobaczyć pracę sędziów. Było ich trzech, z odznakami na surdutach; poważni, rozmawiali ze sobą
przyciszonymi głosami, żeby postronni nie mogli ich usłyszeć.
Ważyli ziarno w dłoniach i oglądali je uważnie. Czasem brali do ust ziarenka pszenicy i owsa, by ocenić ich
smak. Otwierali łupiny grochu i fasoli, wyłuskiwali po kilka ziaren kukurydzy z kolby, by określić długość
ziarna. Składanym dużym nożem kroili cebulę i kartofle na połówki. Odcinali cieniutkie płatki kartofli i patrzyli
na nie pod światło. Najcenniejsza część kartofla znajduje się pod skórką; by ocenić jej grubość, sprawdzali
pod światło odcięty cieniutki skrawek.
Najwięcej ludzi tłoczyło się w zupełnej ciszy koło sędziowskiego stołu. Nie rozległ się żaden głos, aż
wreszcie wysoki, chudy sędzia z bokobrodami wyjął z kieszeni po skrawku czerwonej i niebieskiej wstążki.
Czerwony kolor oznaczał drugą nagrodę, niebieski pierwszą. Sędzia przypiął je do nagrodzonych okazów i
wtedy tłum odetchnął głęboko.
Wszyscy zaczęli naraz mówić. Almanzo widział, jak
149
ludzie, którzy nie zdobyli żadnej nagrody, a także zdobywcy drugiej, winszowali zwycięzcy. Pomyślał, że
jeśli nie zdobędzie nagrody, będzie musiał zachować się p0. dobnie. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale
czuł, że tak trzeba.
W końcu sędziowie podeszli do dyń. Almanzo próbował okazać obojętność, ale ze wzruszenia zrobiło mu
się gorąco.
Sędziowie czekali, aż pan Paddock przyniesie długi, ostry nóż rzeźnicki. Najwyższy z trójki sędziów wziął
nóż i z całej siły wbił go w dynię. Naciskając mocno na rękojeść, wykroił duży plaster. Podniósł go i wraz z
dwoma kolegami obejrzał gruby, żółty miąższ dyni, ocenił tęgość twardej skóry i małe gniazda z nasionami.
Potem sędziowie odcięli cienkie płatki i zaczęli je kosztować.
Następnie ten sam sędzia rozciął kolejny okaz, zaczynając od najmniejszego. Ludzie tak napierali na
chłopca, że ledwie mógł oddychać.
W końcu przyszła kolej na jego wielką dynię. Stał w zupełnym oszołomieniu. Po przekrojeniu ukazały się
w
ielkie gniazda nasion, ale była to przecież wielka dynia, miała więc dużo nasion. Miąższ miała nieco
bledszy, niż inne dynie, ale Almanzo nie wiedział, czy to ma jakieś znaczenie, czy nie. Sędziowie
skosztowali kawałeczek, ale nic nie można było wywnioskować z wyrazu ich twarzy.
Potem dłuższy czas rozmawiali ze sobą, ale Almanzo nic nie usłyszał. Wysoki, chudy sędzia potrząsnął
głową i pogładził bokobrody. Raz jeszcze odciął cienki plasterek z najbardziej żółtej dyni i z dyni Almanza i
skosztował, po czym podał do spróbowania swemu wielkiemu koledze. Tęgi sędzia coś powiedział i cała
trójka się uśmiechnęła.
Pan Paddock przechylił się przez stół i zwrócił do ojca:
-
Dzień dobry, Wilder. Widzę, że nie możecie się napatrzyć. Dobrze się bawisz, Almanzo?
150
Ze z
denerwowania chłopiec nie mógł prawie dobyć głosu. Powiedział więc tylko:
-
Tak, proszę pana.
Chudy sędzia wyciągnął z kieszeni czerwoną i niebieską wstążkę. Tłusty sędzia podciągnął rękawy i cała
trójka nachyliła ku sobie głowy.
Wysoki sędzia powoli się odwrócił i, nie śpiesząc się, wyjął szpilkę z klapy, i wpiął ją do niebieskiej wstążki.
Stał niedaleko od dyni Almanza. Wstążkę trzymał ponad inną dynią. Pochylił się, wyciągnął pomału rękę i
wsadził szpilkę w dynię Almanza.
Ojciec klepnął syna w ramię. Almanzo odetchnął głęboko; poczuł, że drży na całym ciele. Pan Paddock
ściskał mu dłoń, sędziowie się uśmiechali, a bardzo wielu ludzi chwaliło:
-
Pięknie, panie Wilder, więc pański chłopiec zdobył pierwszą nagrodę!
-
Wspaniała dynia, Almanzo - orzekł pan Webb. -Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział
ładniejszą.
Pan Paddock dodał:
-
Nigdy nie widziałem większego okazu. Jakżeś ty wyhodował tak wielką sztukę, Almanzo?
Nagle mu się wydało, że wszystko wokoło ucichło, a ludzie i rzeczy powiększyły się do ogromnych
rozmiarów. Zrobiło mu się zimno, poczuł się mały, ogarnęło go przerażenie. Nie przyszło mu przedtem do
głowy, że nie wypada starać się o nagrodę za dynię, wyhodowaną na mleku. Może nagrody dawano tylko za
dynie uprawiane w zwykły sposób. Może, jeśli się przyzna, odbiorą mu nagrodę. Może pomyślą, że
próbował ich oszukać.
Spojrzał na ojca, ale jego twarz była nieprzenikniona.
-
Ja... Ja tylko... Ja okopywałem ją i... - wyjąkał. Ale wiedział, że kłamie. I ojciec słyszał, że on kłamie.
Popat
rzał na pana Paddocka i wyznał: - Wyhodowałem
151
ją na mleku. To jest dynia karmiona mlekiem. Czy... Czy to nie szkodzi?
- Nic nie szkodzi -
odpowiedział pan Paddock. Ojciec się zaśmiał.
-
We wszystkich zawodach, z wyjątkiem naszego, Paddock, stosuje się sztuczki. A może parę chwytów
znajdzie się także w farmerstwie i w produkcji wozów, jak myślisz?
Teraz Almanzo zdał sobie sprawę ze swej głupoty. Ojciec przecież wiedział o wszystkim, a on nigdy by się
nie dopuścił oszustwa.
Potem spacerował z ojcem między tłumem ludzi. Jeszcze raz obejrzeli stanowiska koni i uznali, że źrebak,
który zdobył pierwsze miejsce, był gorszy niż ich Star-light. Almanzo miał nadzieję, że na przyszły rok ojciec
pokusi się o nagrodę dla ich źrebaka.
Oglądali jeszcze wyścigi piechurów, konkurs skoków i rzutów. Mimo że brali w nich udział chłopcy z Malone,
wiejscy chłopcy zwyciężali prawie we wszystkich konkurencjach. Almanzo przypomniał sobie o zdobytej
nagrodzie za dynię i ogarnęło go wielkie zadowolenie.
Wieczorem, w drodze powrot
nej do domu, wszyscy byli w humorze. Alice dostała pierwszą nagrodę za
wełniany haft, Eliza Jane czerwoną wstążkę za galaretki, a Alice - niebieską. Ojciec orzekł, że rodzina
Wilderów może być z siebie dumna.
Ostatni dzień jarmarku nie był już tak ciekawy. Almanzo miał dosyć rozrywki. Trzy dni zabawy to za dużo.
Miał dość strojenia się i wyjazdów. Czuł się nieswojo, jak w dni wielkiego sprzątania. Był rad, kiedy wreszcie
jarmark się skończył i wszystko się potoczyło po staremu.
Rozdział dwudziesty drugi
Jes
ień
-
Wiatr dmie z północy - powiedział ojciec przy śniadaniu. - Gromadzą się chmury. Trzeba nazbierać
orzeszków bukowych, nim spadnie pierwszy śnieg.
Buki rosły na leśnej działce, dwie mile od farmy, jeśli jechać drogą, ale tylko pół mili na przełaj, przez pola.
Pan Webb był dobrym sąsiadem, zgodził się więc na przejazd przez jego grunty.
Almanzo i Royal powkładali czapki i ciepłe palta, Alice się okryła płaszczem z kapturem - i pojechali z ojcem
platformą na zbiór orzeszków.
Kiedy natrafili na kamienne og
rodzenie, Almanzo pomógł je rozebrać, by otworzyć przejazd dla wozu.
Pastwiska już opustoszały, stada przebywały w ciepłych zabudowaniach, mogli więc aż do ostatniego
powrotu z lasu zostawić ogrodzenie naruszone.
W lasku bukowym opadły wszystkie żółte liście. Leżały grubą warstwą pod gładkimi pniami i delikatnymi,
nagimi gałęziami drzew. Orzeszki spadły później, toteż leżały na wierzchu listowia. Ojciec i Royal ostrożnie
podbierali widłami zbite liście i ładowali je wraz z orzeszkami
153
na wóz, a Alice i A
lmanzo biegali po tej ściółce, ubijając nogami szeleszczące liście, by w ten sposób więcej
ich pomieścić.
Royal z ojcem odwozili ładunek do stodół, a Almanzo z siostrą bawili się, czekając na powrót wozu.
Dął zimny wiatr, słońce było zamglone. Wokoło hasały wiewiórki, zbierając orzeszki na zimę. Po niebie niósł
się krzyk dzikich kaczek, lecących na południe. Był to wspaniały dzień na zabawę w Indian pośród lasu.
Kiedy zmęczyli się zabawą w Indian, siedli na pniu i zaczęli łupać orzeszki zębami. Orzeszki bukowe są
trójgraniaste, brązowe i błyszczące i, choć są małe, ich skorupka wypełniona jest miąższem. Są tak
smaczne, że nigdy się ich nie ma dosyć. Przynajmniej Almanzo mógł je zajadać bez przerwy, póki nie zjawił
się wóz.
Kiedy wóz wracał, Almanzo i Alice znowu ubijali liście, a pracowite widły ojca i Royala coraz bardziej
powiększały płacheć gołego gruntu.
Na zbieraniu orzeszków zszedł im prawie cały dzień. W zapadającym zimnym zmroku, kiedy wracali do
domu z ostatnim ładunkiem, Almanzo pomógł założyć kamieniami dziurę w ogrodzeniu. Orzeszki i listowie
złożyli na klepisku w stodole, z tyłu za dmuchawą.
Tego wieczora ojciec powiedział, że już koniec indiańskiego lata.
-
Nocą spadnie śnieg.
I rzeczywiście, gdy Almanzo obudził się następnego ranka, światło miało poblask śniegu, a z okna widać
było białą ziemię i białe dachy zabudowań.
Ojciec był zadowolony. Warstwa miękkiego śniegu wynosiła sześć cali, a ziemia jeszcze nie zamarzła.
Nawóz dla biedaków -
oto jak nazywał ojciec ten pierwszy śnieg; posłał Royala w pole, żeby worał go w
ziemię. Jakieś składniki z powietrza dostaną się w te sposób do gleby, a dzięki temu będzie lepszy urodzaj.
A tymczasem Almanzo pomagał ojcu. Uszczelni
154
okna zabudowań gospodarskich, przybijali każdą deskę, która się obluzowała pod wpływem letniego słońca
i deszczu. Ściany tych zabudowań - u styku z ziemią - okładali słomą ze stajni, ściany domu - czystą, świeżą
słomą, na której kładli kamienie, by jej wiatry nie po-roznosiły. Ten tydzień zakończył się pierwszym silnym
mrozem.
Przyszły chłody, a z nimi nadeszła pora bicia świń i bydła.
Chłodnym świtem, przed śniadaniem Almanzo pomógł Royalowi ustawić w pobliżu stodoły - na kamieniach -
wielki, żelazny kocioł. Napełnili go trzema beczkami wody i rozpalili pod nim ogień.
Zanim
chłopcy zakończyli przygotowania, zjawili się John Łazy i Joe Francuz. Śniadanie zjedzono na
chybcika. Tego dnia zarżnięto pięć świń i jednorocznego wołu.
Ojciec przy pomocy obu Francuzów zanurzał ciała zabitych zwierząt w kotle z wrzącą wodą, wyciągał je,
kładł na deski i zeskrobywał rzeźnickim nożem całą szczecinę. Następnie wieszał je za tylne nogi na
drzewie, rozcinał, a wnętrzności wrzucał do cebrzyków.
Chłopcy zanosili je do kuchni, a matka z dziewczynkami opłukiwały serca i wątroby i odkrawały n& smalec
wszystkie tłuste części.
Ojciec i Joe ostrożnie zdejmowali skórę z wołu, żeby zeszła w jednym kawałku. Każdego roku ojciec zabijał
wołu, przeznaczając zdjętą skórę na buty.
Całe popołudnie mężczyźni byli zajęci sprawianiem mięsa, a Almanzo i Royal w pośpiechu odnosili je do
domu. Wszystkie kawałki tłustej wieprzowiny solili i ładowali do beczułek w piwnicy. Szynki i łopatki
starannie układali w beczułkach z zalewą, którą matka ugotowała z wody, soli, cukru klonowego i saletry. Aż
się kichać chciało od zapachu ostrej zalewy.
Żeberka, schaby, serca, wątroby, ozory i cały fasze-runek składano na strychu drewutni. Ojciec i Joe po-
155
wleslli także tutaj ćwiartki mięsa wołowego. Na strychu mięso zamarznie i w takim stanie przetrwa całą zimę.
Tej nocy zakończono ubój. Joe Francuz i John Łazy pogwizdując poszli do domu; zabrali ze sobą świeże
mięso, którym opłacono ich robotę.
Matka upiekła na kolację żeberka. Almanzo lubił ogryzać długie, zakrzywione, płaskie kości; smakowały mu
także ugniecione kartofle, polane brązowym sosem z wieprzowiny.
Cały następny tydzień matka i dziewczynki ciężko pracowały i Almanzo też musiał pomagać w kuchni.
Odcinali kawałki wieprzowego tłuszczu 1 wysmażali w dużych rondlach na kuchennym piecu. Następnie
matka przecedzała gorący smalec przez białe płótno do kamiennych dzbanów.
Na płótnie - po wyciśnięciu smalcu - zostawały chrupiące, brązowe skwarki, które Almanzo, kiedy tylko
mógł, podkradał i zjadał. Matka uważała, że same skwarki są zbyt tłuste, i schowała je, by wykorzystać jako
dodatek do chleba z mąki kukurydzianej.
Potem wzięła się za salcesony. Wygotowała sześć głów, a mięso, które odeszło od kości, posiekała,
przyprawiła, zmieszała z wywarem, pozostałym po gotowaniu, i rozlała do sześciokwartowych naczyń. Płyn
po ostygnięciu -wraz z żelatyną z kości - zamienił się w galaretę.
Przyszła kolej na farsz. Matka ugotowała najlepsze kawałki wołowiny i wieprzowiny i posiekała drobno. Do
tego dodała rodzynki, przyprawy korzenne, cukier, ocet, posiekane jabłka tudzież spirytus winny i przełożyła
wszystko do dwóch wielkich słojów. Farsz pachniał tak pięknie, że Almanzo za zgodą matki wylizał resztki.
A potem musiał mleć mięso. Niezliczone kawałki upychał do maszynki do mięsa i godzinami kręcił korbką.
Był szczęśliwy, kiedy wreszcie skończył tę robotę. Matka przyprawiła mięso i formowała je w kule, które
Almanzo zanosił na strych drewutni i układał w stosy na czystych
156
kawałkach płótna. Tutaj miały leżeć zamarznięte przez całą zimę. Każdego ranka matka brała jedną kulę,
dzieliła na kawałki, formowała kotlety i smażyła na śniadanie.
Na zakończenie uboju i przerobu mięsa robiono świece.
Najpierw matka wyszorowała duże rondle po smalcu i napełniła je kawałkami wołowego tłuszczu, który topi
się na łój a nie na smalec. W tym czasie Almanzo umocowywał knoty do świec w specjalnym przyrządzie.
Składał się on z dwóch rzędów blaszanych rurek, po sześć w rzędzie, umocowanych koło siebie. Przyrząd
stał na sześciu nóżkach. Rurki były u góry otwarte, u dołu zaś zwężały się tak, że pozostawał tylko mały
otwór.
Do każdej rurki matka przycinała odpowiedniej długości sznurek na knot, zawieszała go na małym patyku i
skręcała w warkoczyk. Koniec knota usztywniała kciukiem i palcem wskazującym, zwilżonymi śliną. Sześć
knotów, przygotowanych na patyku, wpuszcz
ała w rurki, tak że patyk leżał na wierzchu. Końce knotów, które
przechodziły małym otworem u dołu, naciągał Almanzo i unieruchamiał je, nasadzając na końce rurek
surowe kartofle.
Kiedy już w każdej rurce znajdował się zawieszony w środku i napięty knot, matka ostrożnie napełniała rurki
gorącym łojem. Wtedy Almanzo wynosił na dwór przyrząd, by ostudzić świece.
Po stwardnieniu łoju wnosił z powrotem przyrząd, ściągał z końców rurek kartofle, matka zaś zanurzała cały
przyrząd we wrzącej wodzie i podnosiła w górę oba patyki z zawieszonymi na nich świecami.
Następnie Almanzo odcinał świece od patyków; z dołu każdej świecy ścinał knot, natomiast na górze
zostawiał knot o potrzebnej długości. Gładkie, proste świece układał na półce.
Cały dzień pomagał matce robić świece; do nocy zrobili ich tyle, że starczyło do następnego uboju.
Rozdział dwudziesty trzeci
Szewc
Matka się niepokoiła i narzekała, ponieważ szewc się nie zjawił. Almanzo zdarł mokasyny na strzępy, Royal
też wyrósł z zeszłorocznych butów - nawet poprzecinał je dookoła, żeby jakoś zmieścić stopy. Palce bolały
go z zimna, ale do przybycia szewca nic nie można było poradzić.
Zbliżała się już- pora wyjazdu Royala, Elizy Jane i Alice do szkoły; buty mieli zdarte, a szewca wciąż ani
śladu.
Ciach! Ciach! -
nożyce matki cięty piękny, wełniany, szary materiał, który sama utkała. Kroiła,
dopasowywała, fastrygowała, szyła, aż wyposażyła Royala w nowe, eleganckie ubranie i ciepły płaszcz.
Zrobiła mu także czapkę z nausznikami, zapinanymi podobnie jak w kupowanych czapkach.
Dla Elizy Jane uszyła nową sukienkę z materiału koloru wina, a dla Alice - błękitną. Dziewczynki pruty swoje
stare sukienki i czepeczki, zwilżały je, prasowaty i nicowały tak, że wyglądały jak nowe.
Wieczorami matka robiła dla wszystkich nowe po-
158
ńczochy i getry. Druty migały i dźwięczaty, a dziergała tak szybko, że od tarcia aż się nagrzewały. Ale bez
szewca nie było skąd wziąć butów.
Dziewczynki mogły skryć pod spódnicami swoje stare buciki, lecz Royal musiał do nowego, pięknego
ubrania włożyć buty tak porozcinane, że wyłaziły z nich białe skarpety. Nie było na to rady.
Nadszedł dzień wyjazdu. O poranku ojciec i Almanzo zajęli się obrządzaniem zwierząt. Światło świec widać
było we wszystkich oknach, a Almanzo już odczuwał brak Royala w stajni.
B
rat i siostry siedzieli przy śniadaniu całkowicie ubrani. Nikt nie jadł dużo. Ojciec wyszedł zaprząc konie.
Almanzo zwlókł torby podróżne po schodach. Miał tylko jedno życzenie - żeby Alice nie odjeżdżała.
Za drzwiami dały się słyszeć dzwonki sań; matka się uśmiechnęła i wytarła oczy fartuchem. Wszyscy wyszli
do sań. Konie bity kopytami o ziemię i pobrzękiwały dzwoneczkami. Alice naciągnęła derkę na swą sutą,
szeroką spódnicę. Sanie ruszyły z miejsca i skręciły na drogę. Dziewczynka odwróciła głowę, owiniętą
czarnym szalem, i zawołała:
- Do widzenia! Do widzenia!
Był to smutny dzień. Wszystko wydawało się wielkie, ciche i puste. Obiad zjadł Almanzo tylko z ojcem i
matką. Obrządzali zwierzęta wcześniej niż zwykle, gdyż zabrakło do pomocy Royala. Almanzo nie mógł
znieść myśli o powrocie do domu, w którym nie ma Alice. Odczuwał nawet brak Elizy Jane.
Leżąc w łóżku myślał przed zaśnięciem, co też robi teraz rodzeństwo, oddalone o pięć mil.
Następnego ranka przyjechał szewc! Matka przywitała go w drzwiach z wymówką:
-
No tak, przybył pan rychło w czas! O trzy tygodnie za późno! Dzieci zostały bez butów!
Ale szewc był tak poczciwy z natury, że nie mogła
159
się długo gniewać na niego. W końcu on niczemu nie zawinił; zatrzymano go w jednym domu na trzy
tygodnie gdy
ż musiał zrobić buty na wesele.
Szewc był gruby i wesoły; gdy się śmiał, trzęsły щц się policzki i brzuch. Ustawił swój szewski warsztat pod
oknem w jadalni i otworzył skrzynkę z narzędziami. Matka już się śmiała z jego żartów. Ojciec przyniósł
garbowane s
kóry z ubiegłego roku i cały poranek rozmawiali o skórach.
Przy obiedzie było wesoło. Szewc opowiedział wszystkie nowinki, pochwalił kuchnię matki i opowiadał
dowcipy tak, że matka aż płakała ze śmiechu, a ojciec aż ryczał z uciechy. Potem, gdy szewc zapytał ojca,
co ma robić w pierwszej kolejności, usłyszał:
-
Sądzę, że najlepiej by zacząć od butów dla Almanza. Chłopiec ledwie mógł uwierzyć własnym uszom. Od
tak dawna marzył o prawdziwych butach. Myślał, że będzie musiał dopóty nosić mokasyny, dopóki stopy nie
przestaną mu tak prędko rosnąć.
-
Zepsujesz chłopca, James - wtrąciła matka.
-
Jest dość duży, by nosić bury - pozostał przy swoim ojciec.
Almanzo nie mógł się doczekać chwili, kiedy szewc przystąpi do pracy.
Szewc rozpoczął robotę od obejrzenia zapasów drewna w drewutni; rozglądał się za kawałkiem doskonale
wysuszonego klonu o drobnym słoju. Kiedy już znalazł to, czego szukał, wyjął swoją małą piłę i odciął dwa
cienkie klocki -
jeden o grubości dokładnie jednego cala, a drugi półcalowy. Odmierzył i odpiłował końce
klocków pod kątem prostym.
Klocki zaniósł na warsztat, po czym siadł i otworzył skrzynkę z narzędziami, podzieloną na małe przegródki,
w których miał starannie ułożone wszelkiego rodzaju przybory szewskie.
Wziął długi, ostry nóż, położył przed sobą grubszy
160
klocek i na całej jego powierzchni naciął równoległe, niegłębokie rowki. Następnie obrócił klocek i naciął
takie same rowki, ale prostopadle do poprzednich. W ten sposób powstały małe, zaostrzone koniuszki.
Przyłożył ostrze cienkiego, prostego noża do rowka i, delikatnie uderzając młotkiem w nóż, odłupał od
klocka cienką płytkę, z pokarbowaną górną krawędzią. Przesuwając nóż rowek za rowkiem, uzyskał więcej
płytek. A teraz brał płytkę za jeden koniec, uderzał nożem w karb i za każdym razem od płytki odskakiwał
szewski ćwieczek, długości cala i zaostrzony na końcu.
Cieńszy klonowy klocek przerobił na ćwieczki półca-lowej długości.
Obecnie mógł przystąpić do wzięcia miary na buty dla chłopca.
Almanzo zdjął mokasyny i skarpety, nogę postawił na kawałku papieru, a szewc uważnie obrysował dużym
ołówkiem jego stopę. Następnie wymierzył ją ze wszystkich stron i zapisał wymiary.
Teraz Almanzo nie był już potrzebny szewcu, mógł więc pomóc ojcu przy łuskaniu kukurydzy. Zaopatrzył się
w mały kołek z rzemieniem, a ojciec wziął większy. Obwiązał rzemieniem prawą dłoń chronioną przez
rękawicę, kołek zaś sterczał jak drugi kciuk - właśnie między kciukiem i palcami.
Siedli z ojcem w zimnej stodole przy kopach kukurydzy, na stołeczkach używanych podczas dojenia.
Odrywali kolby od łodyg, chwytali koniuszki suchych łusek między kciuk i kołek, zdzierali łuski z kolb i tak
oczyszczone wrzucali do koszy.
Łodygi i zwiędłe, suche długie liście, nadające się na paszę dla młodego bydła, zbierali w kupy.
Kiedy obłuskali całą kukurydzę w zasięgu ręki, przesuwali stołeczki do przodu i powoli wgłębiali się w kopy,
uwieńczone wiechami. Łuski i łodygi gromadziły się za nimi. Ojciec wysypywał pełne kosze do skrzyń z
kolbami.
11
— Mały Farmer
161
W stodole p
anował chłód, choć solidne zabudowania załamywały uderzenia zimnych wiatrów. Almanzo miał
lodowate nogi, ale pocieszał się myślą o nowych butach. Ledwie mógł się doczekać kolacji, tak był ciekawy,
co szewc już zrobił.
Tego dnia szewc wystrugał dwa kopyta - dokładnie według stopy chłopca. Każde składało się z dwóch
połówek. Umocował je do góry nogami na wysokim kołku, przymocowanym do warsztatu.
Następnego ranka wykroił zelówki z grubego środka wołowej skóry, a wewnętrzne wkładki z cieńszej skóry,
bliżej brzegów. Wierzchy butów skroił z najbardziej miękkiej części. Potem zajął się woskowaniem nici.
Prawą ręką przeciągnął odcinek lnianej nici przez wałeczek czarnego wosku, który trzymał w lewej dłoni, i
skręcił nić palcami prawej reki, aż dociągnął do swego skórzanego fartucha. Następnie dalej wyciągnął nić i
ją skręcił. Przy tarciu wosk wydawał trzeszczący dźwięk; ramiona szewca poruszały się tam i z powrotem,
tam i z powrotem, aż nić nabrała blasku i czerni i zesztywniała od wosku.
Na oba końce odcinka nici nałożył trochę sztywnej, świńskiej szczeciny i tak długo ją woskował i skręcał z
nicią, aż się z nią na trwałe połączyła.
Wreszcie mógł przystąpić do szycia. Złożył razem połówki każdego buta i zacisnął w imadle. Brzegi
wystawały równo i pewnie. Szydłem przebił w nich dziurkę, przez którą przeciągnął dwie końcówki nici, po
jednej z każdej strony, i swymi silnymi rękami zacisnął nić. Przebił następną dziurkę, przeciągnął końcówki i
zacisnął tak, że nić wcisnęła się w skórę. To był jeden ścieg.
- To jest prawdziwy szew! -
powiedział. - W moich butach nie poczujesz wilgoci, nawet jeśli będziesz w nich
brodził po wodzie. Mój szew nigdy nie przepuszcza wody.
Ścieg za ściegiem zeszył wierzchy. Kiedy skończył, włożył podeszwy na noc do wody, by nasiąkły.
162
Następnego ranka nasadził jedno z kopyt - spodem do góry - na duży kołek. Nałożył na nie wewnętrzną
podeszwę. Teraz nałożył zewnętrzną, grubą podeszwę. Na kopycie tkwił but, ustawiony do góry nogami.
Wokół krawędzi podeszwy szewc porobił szydłem dziurki, w które powbijał krótkie, klonowe ćwieczki. Obcas
zrobił z grubej skóry i przymocował go do buta długimi ćwiekami. But był gotowy.
Wilgotne podeszwy wyschły przez noc. Rano szewc wyjął kopyta i grubo naciętym pilnikiem spiłował
wystające we wnętrzu buta końce ćwieczków.
Almanzo przymierzył buty. Pasowały doskonale, a obcasy wspaniale stukały po kuchennej podłodze.
W sobotę ojciec pojechał po Royala i dziewczynki, żeby szewc mógł wziąć im miarę na nowe buty. Matka
szykowała dla nich specjalny obiad, a Almanzo tkwił przy wrotach, wypatrując Alice.
Alice się nie zmieniła ani na jotę. Nim zeskoczyła z bryczki, krzyknęła:
- O, Almanzo, masz nowe buty!
Uczyła się w szkole, jak stać się wytworną damą; opowiedziała bratu o lekcjach muzyki i dobrego
wychowania, ale była szczęśliwa, że znowu jest w domu.
Eliza Jane rządziła się jeszcze bardziej, niż przedtem. Stwierdziła, że buty Almanza zbytnio stukają.
Powiedziała nawet matce, że nie może patrzeć, jak ojciec pije herbatę ze spodeczka.
-
Ludzie! A jak inaczej ma ją ostudzić? - spytała matka.
-
Już nie wypada pić herbaty ze spodka. Dobrze wychowani ludzie piją z filiżanki - odpowiedziała Eliza
Jane.
-
Eliza Jane! Wstydź się! Ojciec jest wychowany nie gorzej niż inni! - wykrzyknęła Alice.
Matka przerwała na chwilę pracę, wyjęła ręce z miski i obróciła się twarzą do Elizy Jane.
163
-
Młoda damo, jeśli chcesz popisać się twoim wytwornym wykształceniem, to powiedz mi, skąd się wzięły
spodeczki?
Eliza Jane otworzyła usta i je zamknęła. Miała głupią minę.
-
Pochodzą z Chin - wyjaśniła matka. - Holenderscy żeglarze przywieźli je z Chin dwieście lat temu, to jest
wtedy, kiedy żeglarze po raz pierwszy opłynęli Przylądek Dobrej Nadziei i trafili do Chin. Do tej pory ludzie
рШ z kubków, gdyż nie mieli spodeczków. Od czasu, kiedy zaznajomili się ze spodeczkami, piją z nich.
Uważam, że to, co odkryli ludzie dwieście lat temu, może nam dalej służyć. Nie mam ochoty tego zmieniać
dla jakiejś nowej mody, o której usłyszałaś w szkole w Malone.
To całkiem zamurowało Elizę Jane.
Royal mówił niewiele, przebrał się w stare ubranie i wykonał swoją część pracy przy obrządzaniu zwierząt,
ale nie wydawał się rym zbytnio zainteresowany. Tej nocy powiedział bratu, że ma zamiar zostać kupcem.
-
To głupota całe życie harować na farmie - oświadczył.
- J
a lubię konie - powiedział Almanzo.
-
Phi! Kupcy też mają konie. Pięknie się ubierają każdego dnia, dbają o czystość i rozjeżdżają w powozach,
zaprzężonych w parę koni. Są ludzie w miastach, którzy mają stangretów.
Almanzo nic już nie powiedział; nie chciał mieć stangreta, sam chciał ujeżdżać źrebaki, sam chciał powozić
własnymi końmi.
Nazajutrz wszyscy razem pojechali do kościoła. Royal z siostrami pozostali w szkole, szewc wrócił na farmę.
Każdego dnia, pogwizdując, pracował przy swoim warsztacie w jadalni, dopóki nie zrobił wszystkich butów i
bucików. Przebywał na farmie dwa tygodnie i kiedy załadował warsztat i narzędzia na swój wóz i odjechał,
dom znowu wydawał się opustoszały i cichy.
164
Tego wieczora ojciec zwrócił się do Almanza:
-
A więc, synu, skończyliśmy łuskanie kukurydzy. Co byś powiedział, żeby jutro wziąć się za sanie dla Stara
i Brighta?
-
O, tatusiu! Czy będę mógł... Czy pozwolisz mi tej zimy zwozić drewno z lasu?
Ojciec mrugnął.
-
A na cóż jeszcze potrzebne by ci były sanie? -zapytał.
Rozdział dwudziesty czwarty
Małe robocze sanie
Następnego ranka Almanzo z ojcem pojechali do lasu. Padał śnieg. Wielkie pierzaste płatki okryły wszystko
białym całunem i w samotności, gdy się wstrzymało oddech, można było usłyszeć miękki szelest sypiących
się z nieba śnieżynek.
Ojciec i syn wędrowali przez las, szukając prostych, małych dębów. Wreszcie znaleźli jeden i ojciec go ściął.
Potem odrąbał wszystkie konary, Almanzo złożył je starannie na stos, a pniaki załadowali na sanie.
Następnie zaczęli się rozglądać za dwoma niewielkimi, pochyłymi drzewami, z których dałoby się zrobić
płozy. W części prostej pnie ich powinny mieć pięciocalową średnicę, a ich wysokość - do początku
krzywizny -
powinna wynosić sześć stóp. Trudno je było znaleźć. W całym lesie nie było dwóch jednakowych
drzew.
-
W całym świecie, synu, nie znajdziesz dwóch jednakowych drzew - wyjaśnił ojciec. - Nawet dwa źdźbła
trawy nie są takie same. Jeżeli się dobrze przyjrzysz, to zobaczysz, że każda rzecz jest inna.
Wyszukali więc drzewa trochę podobne do siebie.
166
Zrąbali je, załadowali na sanie i w porze obiadowej pojechali do domu.
Tego popołudnia ojciec i Almanzo zaczęli budować na klepisku stodoły małe, robocze sanie.
Najpierw ojciec obciosał gładko, na płasko, spody płóz, szczególnie starannie w miejscu, gdzie się zaczyna
krzywizna. Tuż przed tym miejscem, a także blisko tylnego końca płozy, wyciął płaskie wręby.
Następnie wyciosał dwa kawałki drewna na poprzeczki, szerokości dziesięciu cali i wysokości trzech cali, a
po obcięciu piłą - długości czterech stóp. Ustawił je na krawędzi i przyciosał naroża tak, by pasowały do
wrębów w płozach. W dolnej części poprzeczek wyciął wgłębienia po to, by śnieg, gromadzący się między
płozami, nie hamował jazdy.
Płozy ustawił na ziemi równolegle w odległości trzech i pół stóp od siebie i dopasował do nich poprzeczki,
nie przymocowując ich jednak na trwałe.
Obciosał jeszcze dwie belki o długości sześciu stóp, płaskie z obu stron, i położył je na poprzeczki nad
płozami.
Następnie wywiercił otwór na wylot przez belkę tak, że wiertło wycięło w poprzeczce półokrągły rowek i
otwór w płozie. Po przeciwnej stronie poprzeczki zrobił to samo.
W otwory wbił drewniane kołki, które połączyły belkę i płozę, a zarazem - dzięki rowkom - zaklinowały
poprzeczkę. Te dwa kołki zespoliły na trwałe - w jednym rogu sań - belkę, poprzeczkę i płozę.
W pozostałych trzech rogach ojciec również wywiercił otwory i Almanzo powbijał kołki. W ten sposób korpus
sań był gotowy.
Teraz ojciec wywiercił otwory - poprzecznie w końcu każdej płozy - blisko przedniej poprzeczki. Obciosał z
kory nie za gruby palik, zaostrzył jego końce, by pasowały do otworów.
We dwóch jak najdalej odchylili zakrzywione końce
167
płóz i ojciec wsunął końce palika w otwory w płozach, które wolno puszczone mocno zacisnęły palik.
Z kolei ojciec zrobił dwa otwory w paliku - blisko krawędzi płóz - w celu zamocowania dyszla sań. Na dyszel
podebrał dziesięciostopowej długości pieniek młodego wiązu, drzewa mocniejszego i bardziej giętkiego niż
dąb. Przez czubek dyszla nasunął żelazny pierścień i podbijał go młotkiem tak długo, aż go mocno osadził w
odległości dwóch i pół stóp od nasady, to jest grubszego końca dyszla. Nasadę rozszczepił na dwie części,
sięgające do żelaznego pierścienia, który zabezpieczał dyszel przed dalszym pęknięciem.
Obstrugał rozwarte końce dyszla, rozchylił je i wsunął w otwory palika. Wywiercił przelotowe otworki w paliku
i końcach dyszla i wbił mocujące kołki.
Blisko cieńszego końca dyszla wbił żelazny, spiczasty bolec, wystający na zewnątrz. Na bolec będzie się
nadziewać żelazny pierścień, umocowany od spodu do jarzma cielaków. Kiedy będą się cofały, pierścień
naciśnie na bolec, a sztywny dyszel pchnie sanie do tyłu.
Sanie były gotowe, ale Almanzo - mimo że zbliżała się pora obrządzania zwierząt - nie chciał odejść od
swoich małych sań, dopóki nie dorobią wsporników. Ojciec więc znowu szybko wywiercił w końcach belek
otwory, przechodzące przez poprzeczki, a w każdy otwór Almanzo wbił czterostopowej długości wspornik.
Miary one chronić załadowane pnie przed stoczeniem się z sań.
Nadciągała burza śnieżna. Kiedy ojciec z chłopcem wnosili tego wieczora do domu pełne wiadra mleka,
śnieżne płatki wirowały, a wicher wył przejmująco.
Almanzo marzył o głębokim śniegu, pragnął bowiem jak najszybciej zacząć zwózkę drewna na nowych
saniach. Ale ojciec nasłuchiwał i mówił, że ze względu na burzę nie będą mogli jutro pracować na dworze.
Będą musieli pozostać pod dachem, mogą więc zacząć młóckę pszenicy.
Rozdział dwudziesty piąty
Młócka
Wicher wył, śnieżne płatki wirowały i od cedrów niosło się żałobne zawodzenie. Gałęzie nagich jabłoni
postukiwały o siebie jak kości. Na dworze zapadła ciemność, pełna dzikich odgłosów wichury.
Ale w szczelnych, solidnych zabudowaniach gospodarskich panował spokój. Szalejąca burza biła o ściany,
budynki jednak stały nieporuszone, chroniąc wewnątrz swoje własne ciepło.
Gdy Almanzo zamknął za sobą wrota, mimo ryku burzy odczuł spokój i ciepło stajni. Konie odwróciły się w
swoich przegrodach i cicho rżały; źrebaki potrząsały łbami i grzebały kopytami w ziemi.
Almanzo pogłaskał miękkie końskie nozdrza, spojrzał tęsknym wzrokiem na bystrookie źrebaki. Potem
wszedł do warsztatu, gdzie ojciec naprawiał cep.
Bijak oderwał się od drążka i trzeba było obie części połączyć z powrotem. Bijak - długości trzech stóp, o
grubości kija od miotły - był zrobiony z bardzo twardego drewna; na końcu miał otwór na wylot. Drążek -
długości pięciu stóp - był zakończony okrągłą gałką.
169
Ojciec przeciągnął przez otwór w bijaku rzemień ze skóry wołowej i zrobił z niego pętlę, nitując razem
końce. Następnie wziął drugi rzemień, naciął go blisko obu końców, przeciągnął przez pętlę bijaka i,
przeciskając gałkę przez nacięcia, osadził go na drążku.
Bijak i drążek zostały luźno połączone dwiema pętlami, dzięki czemu bijak mógł wahać się swobodnie w
dowolnym kierunku.
Almanzo miał taki sam cep, ale nowy, nie wymagający więc naprawy. Kiedy ojciec naprawił swój cep,
przeszli na klepisko do stodoły.
Choć cały zapas dyni bydło już zjadło, w powietrzu unosił się jeszcze delikatny dyniowy zapach. Stos
bukowych liści pachniał lasem, od pszenicy niosła się woń słomy. Na zewnątrz skrzypiał wiatr, wirowały
płatki śniegu, ale na klepisku w stodole było ciepło i cicho.
Ojciec z chłopcem rozwiązali kilka snopków pszenicy i rozrzucili ją na czystej drewnianej podłodze.
Almanzo spytał, czemu nie wynajmują maszyny do młócenia. Tej jesieni trzech ludzi przywiozło ją do okręgu
i ojciec pojechał ją obejrzeć. W ciągu kilku dni mogła wymłócić całoroczny zbiór zboża z farmy.
- To s
posób młócki dla leniwych ludzi - ocenił ojciec. - Pośpiech przynosi straty, ale człowiek leniwy woli,
żeby jego robota była wykonana szybko, niżby ją miał sam wykonać. Słoma z maszyny nie nadaje się na
paszę dla zwierząt, a ponadto ziarno rozsypuje się dookoła i się marnuje. Oszczędza się tylko czas, synu.
Ale co nam po nim? Chciałbyś siedzieć z założonymi rękami przez wszystkie te wietrzne, zimowe dni?
- Nie! -
zawołał Almanzo. Nawet odpoczynku w niedziele miał już dość. Rozrzucili na klepisku warstwę
ps
zenicy grubości dwa do trzech cali. Stanęli naprzeciwko siebie z drążkami cepów w obu rękach, unieśli
bijaki nad głowy i uderzyli nimi po pszenicy.
Pierwszy uderzył ojciec, potem Almanzo; znowu ojciec,
170
za nim chłopiec. Łupu-cupu! Łupu-cupu! To było jak maszerowanie w takt muzyki w Dzień Niepodległości, to
było jak bicie w bęben. Łupu-cupu! Łupu-cupu!
Ziarno pszenicy oddzielało się od małych łuseczek i przesypywało się przez słomę. Delikatny, przyjemny
zapach szedł od bitej słomy, podobny do woni dojrzałych zbóż w słońcu.
Nim Almanzo zdążył się zmęczyć machaniem cepem, już trzeba było się wziąć za widły. Podniósł lekko
słomę, wstrząsnął i odrzucił na bok. Na klepisku leżało rozsypane złociste ziarno pszenicy. Razem z ojcem
rozrzucili na nie kolejne snopki
i znowu zaczęli młócić.
Kiedy na klepisku nagromadziła się gruba warstwa ziarna, Almanzo zgarnął ją dużą drewnianą łopatą na
bok.
Godziny mijały i rosła góra ziarna. Tuż przed porą obrządzania zwierząt Almanzo zamiótł podłogę przy
dmuchawie. Wtedy ojciec
wsypał ziarno do leja maszyny, podczas gdy chłopiec kręcił korbą.
Wewnątrz wirowały łopatki i z jednego wylotu dmuchawy wydostawała się chmura plew, a z drugiego sypało
się czyste ziarno, tworząc coraz wyższy stożek na podłodze. Almanzo wziął garść ziarna do ust; żuł je
długo, czując słodki smak.
Żuł, trzymając worki, w które ojciec sypał łopatą ziarno. Pełne worki ojciec odstawiał pod ścianę - kawał
roboty odwalili w ciągu tego dnia.
-
Co byś powiedział na to, żebyśmy oczyścili trochę orzeszków - spytał ojciec.
Nakładli liści bukowych do leja, wirujące łopatki wydmuchiwały liście, a trójgraniaste, brązowe orzeszki
wylatywały drugim otworem. Almanzo napełnił nimi dwu-galonową miarkę - będzie co gryźć wieczorem przy
piecu.
Potem pogwizdując poszedł obrządzać zwierzęta.
Całą zimę w złą pogodę będzie szła młócka. Kiedy skończą pszenicę, wezmą się za owies, a potem za
fasolę
171
i groch kanadyjski. Dużo ziarna przeznaczano na paszę, mnóstwo pszenicy i żyta trzeba było zawieźć do
młyna na mąkę. Wiosną Almanzo bronował pola, latem pomagał podczas żniw, a teraz młócił.
Pomagał też karmić cierpliwe krowy, konie cicho rżące w swoich przegrodach, głodne beczące owce i
chrząka-jące świnie.
Miał ochotę powiedzieć im wszystkim: „Możecie na mnie polegać. Jestem już dość duży, by się o was
troszczyć".
Potem zamknął spokojnie za sobą wrota, zostawiając zwierzęta nakarmione, w cieple, zabezpieczone na
noc. Poprzez zawieję poczłapał do domu, gdzie w kuchni czekała na niego smaczna kolacja.
Rozdział dwudziesty szósty
Boże Narodzenie
Oczekiwanie na Boże Narodzenie trwało w nieskończoność. Na gwiazdkę przybywali goście: wuj Andrew i
ciotka Delia, wuj Wesley i ciotka Lindy i wszyscy kuzyni i kuzynki. Szykowano najlepszy świąteczny obiad w
roku. Grzeczny chłopiec mógł się spodziewać, że znajdzie coś upragnionego w zostawionej na noc
pończosze. Źli chłopcy natomiast w bożonarodzeniowy poranek znajdowali w pończosze rózgi. Almanzo już
tak długo starał się być grzeczny, że ledwie mógł znieść napięcie.
Ale w końcu nadszedł przedświąteczny dzień i Alice, Eliza Jane i Royal znowu byli w domu. Dziewczynki
sprzątały cały dom, a matka piekła. Royal pomagał ojcu przy młócce, ale Almanzo musiał pomagać w domu.
Pamiętał* o rózgach, toteż ochoczo przykładał się do pracy.
Najpierw trzeba było wyczyścić stalowe sztućce i wypolerować srebra. Zawiązał na szyi tasiemki od
fartucha, wziął cegłę, zeskrobał z niej garstkę czerwonego pyłu i wilgotną szmatką z pyłem przecierał
wielokrotnie noże i widelce.
173
W kuchni unosił się wspaniały zapach. Stygł świeżo upieczony chleb; lukrowane ciasta, ciasteczka, placki z
bakaliami 1 placki z dynią zapełniały półki spiżarni, a żurawiny bulgotały na kuchennym piecu. Matka robiła
sos do gęsi.
Na dworze śnieg się skrzył w promieniach słońca. Migotały sople lodowe, zwisające z okapów. Z daleka
dochodził słaby dźwięk dzwoneczków u sań, a ze stodoły - stukot cepów: Łupu-cupu! Łupu-cupu! Kiedy
Almanzo oczyścił już noże i widelce, zaczął starannie polerować srebra.
Potem musiał pobiec na strych po szałwię, do piwnicy po jabłka i znowu po schodach po cebulę. Następnie
zapełnił skrzynię drwami, pobiegł na mróz i przyniósł wodę z pompy. Pomyślał, że już może zrobił wszystko,
że choć minutę będzie miał wolną. Ale gdzie tam! Musiał się zabrać do polerowania pieca od strony jadalni.
-
Salonikiem zajmij się sama, Elizo Jane, Almanzo może rozlać czernidło - powiedziała matka.
Chłopca aż ścisnęło coś w środku. Wiedział, co by się zdarzyło, gdyby matka się dowiedziała o czarnej
plamie, ukrytej na ścianie salonu. Nie chciał znaleźć w pończosze rózeg, ale już lepsze byłoby to, niż
znaleźć się z ojcem w drewutni.
Tego wieczora wszyscy byli zmęczeni, a dom był tak wysprzątany i czysty, że nikt nie odważył się tknąć
czegokolwiek. Po kolacji matka wsunęła nadziewaną gęś i prosiaka do piekarnika, gdzie się miały powoli
piec całą noc. Ojciec zasunął szybry i nakręcił zegar. Almanzo i Royal powiesili czyste skarpety na jednym
krześle, a na drugim - Alice i Eliza Jane powiesiły swoje pończochy.
Potem wszyscy oświetlając sobie drogę świecami, poszli spać.
Było jeszcze ciemno, kiedy Almanzo się obudził. Drżał z podniecenia i nagle przypomniał sobie, że to
poranek Bożego Narodzenia. Odrzucił w bok pościel i skoczył,
174
ale natknął się na śpiącego Royala, który aż pisnął ze strachu. Almanzo całkiem zapomniał, że brat wrócił
do domu, ale się przeturlał przez niego wołając:
-
Święta! Święta! Wesołych Świąt!
Wciągnął spodnie pod nocną koszulę. Royal wyskoczył z łóżka i zapalił świecę. Almanzo chwycił ją, a Royal
krzyknął:
-
Hej! Zostaw ją! Gdzie są moje spodnie?
Ale Almanzo już zbiegał po schodach. Dziewczynki też wyskoczyły ze swego pokoju, ale Almanzo był
szybszy. Zobaczył swoją skarpetę czymś wypchaną, odstawił więc świecę i wsunął rękę do środka.
Pierwszą rzeczą, jaką wyciągnął, była czapka. Kupiona w sklepie czapka! Z fabrycznego sukna, na
fabrycznej podszewce. Do tego -
uszyta na maszynie i z nausznikami zapinającymi się na czubku głowy.
Almanzo krzyczał z radości. Nie śmiał nawet marzyć o takiej czapce. Oglądał ją z zewnątrz i od środka,
macał sukno i gładką podszewkę. W końcu włożył czapkę na głowę. Była odrobinę za duża, ale Almanzo
jeszcze rósł, powinna więc starczyć na długo.
Eliza Jane i Alice, piszcząc z uciechy, grzebały w swoich pończochach. Almanzo wsunął znowu rękę do
skarpetki i wyciągnął cukierki za dziesiątkę. Odgryzł koniuszek. Zewnętrzna warstwa rozpływała się w
ustach jak cukier klonowy, ale środek był twardy i można go było ssać godzinami.
W skarpetce leżała również para nowych rękawic. Nadgarstki i zewnętrzną stronę matka zrobiła fantazyjnym
ściegiem. Znalazł także pomarańczę i paczuszkę suszonych fig. Wydawało się mu, że to już wszystko -
Żaden chłopiec nie miał lepszego Bożego Narodzenia.
Ale w samym czubku skarpety coś jednak jeszcze leżało, coś małego, cienkiego i twardego. Almanzo nie
mógł się domyśleć, co też to może być. Wyciągnął ze środka - był to scyzoryk z czterema ostrzami.
175
Znów zaczął krzyczeć z radości. Otworzył wszystkie noże, ostre i lśniące, wołając:
- Alice, patrz! Patrz, Royal! Patrzcie, patrzcie, jaki mam s
cyzoryk! A jaką czapkę!
Z ciemnej sypialni zabrzmiał głos ojca:
- Spójrzcie na zegar!
Popatrzyli po sobie, Royal zbliżył świecę do stojącego zegara - wskazówki pokazywały pół do czwartej.
Nawet Eliza Jane straciła głowę. Obudzili rodziców o półtorej godziny wcześniej, niż należało.
- Która to godzina? -
odezwał się ojciec po raz drugi. Almanzo spojrzał na Royala, obaj na Elizę Jane.
Siostra przełknęła ślinę i otworzyła usta, ale Alice zawołała:
-
Wesołych Świąt, tatusiu! Wesołych Świąt, mamusiu! Jest... jest... trzydzieści minut do czwartej, tatusiu!
Zegar tykał - tik! tak! tik! tak! tik! - a ojciec się po prostu roześmiał.
Royal odsunął szybry pieca, a Eliza Jane rozgarnęła żar w piecu kuchennym i postawiła czajnik. Kiedy
rodzice wstali, w do
mu było ciepło i przytulnie, a oni mieli całą dodatkową godzinę na cieszenie się
podarkami.
Alice dostała złoty medalionik, a Eliza Jane parę kolczyków zdobionych granatem. Matka zrobiła dla obu
dziewczynek nowe koronkowe kołnierzyki i czarne koronkowe rękawiczki. Royal otrzymał jedwabny szalik i
piękny skórzany portfel. Ale Almanzo był przekonany, że to on dostał najlepsze prezenty.
Potem matka zaczęła się śpieszyć i wszystkich poganiać. Trzeba było obrządzić zwierzęta, zebrać
śmietankę z mleka, przecedzić je i odstawić, zjeść śniadanie, obrać jarzyny, przygotować cały dom. I
wszyscy musieli się przebrać przed wizytą gości.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Matka mówiła bez przerwy, wszędzie było jej pełno.
-
Almanzo, umyj uszy! Na Boga, Royal, nie kręć się
176
pod nogami! Elizo Jane, pamiętaj, masz obrać kartofle i nie kroić ich na plasterki, i nie zostawiaj im tylu
oczek, bo zobaczą, co się dzieje, i pouciekają z garnka. Policz srebrne nakrycia, Alice, i stalowe sztućce.
Najlepsze bielone obrusy są na najniższej półce. Zlitujcie się, spójrzcie na zegar!
Z drogi leciał dźwięk dzwonków, matka zatrzasnęła drzwiczki piekarnika i szybko poszła zdjąć fartuch i
przypiąć broszkę; Alice zbiegła po schodach, a Eliza Jane pobiegła na górę; po drodze obie zwróciły uwagę
Almanzie, żeby wyprostował kołnierzyk. Ojciec wołał matkę, by mu zawiązała krawat. W tej chwili - z
ostatnim dźwiękiem dzwonków - pod dom zajechały sanie wuja Wesleya.
Almanzo wybiegł, krzycząc radośnie, rodzice wyszli tuż za nim tak spokojni, jak gdyby nigdy w życiu się nie
śpieszyli. Frank, Fred, Abner i Mary wygramolili się - opatuleni - z sanek i, nim ciotka Lindy przekazała
matce niemowlę, nadjechały sanie wuja Andrewa. Na podwórzu pełno było chłopców, a dom szumiał od
spódnic. Wujowie tupiąc, otrząsali buty ze śniegu i rozwiązywali szaliki.
Almanzo miał na sobie nową czapkę i pokazywał kuzynom swój scyzoryk. Czapka Franka była już stara.
Również miał scyzoryk, ale tylko z trzema ostrzami.
Potem Almanzo pokazał kuzynom Stara i Brighta oraz małe sanie i pozwolił im podrapać kaczanem biały,
tłusty grzbiet Lucy. Powiedział, że będą mogli popatrzeć na Starlighta pod warunkiem, że będą stać
spokojnie i nie przestraszą go.
Piękny źrebak machnął ogonem i lekko stąpając podszedł w ich stronę. Podrzucił łeb i odwrócił się do ręki,
którą Frank przesunął przez ogrodzenie.
- Zostaw go w spokoju -
nakazał Almanzo.
-
Założę się, że nie odważyłbyś się tam wejść i wsiąść na niego - powiedział zaczepnie Frank.
-
Odważyłbym się, ale znam się trochę na koniach.
12
— Mały Farmer
177
I wiem, jak można znarowić pięknego źrebaka - wyjaśnił Almanzo.
-
Znarowić? Boisz sie, że cię ugryzie! Boisz się małego, maluśkiego źrebaka! - drwił Frank.
-
Nie boję się, ale ojciec i tak by mi nie pozwolił.
- Na twoim miejscu, jakbym mia
ł ochotę wsiąść na konia, to bym się nikogo nie bał, a ojciec by się o tym nie
dowiedział.
Almanzo milczał, a Frank wspiął się na ogrodzenie.
-
Zejdź stamtąd! - krzyknął Almanzo i chwycił Franka za nogę. - Nie strasz źrebaka!
-
Jak będę chciał to go przestraszę - zagroził Frank i zaczął kopać nogami w przegrodę. Almanzo uczepił
się nogi Franka. Starlight biegał w kółko i Almanzo chciał zawołać Royala, ale wiedział, że to jeszcze
bardziej przestraszy źrebaka.
Zacisnął zęby, pociągnął z całej siły i Frank stoczył się w dół. Wszystkie konie skoczyły, Starlight stanął
dęba i kopnął w żłób.
-
Ja ci za to przyłożę - warknął Frank, gramoląc się z ziemi.
- Spróbuj tylko -
odburknął Almanzo.
Ze stodoły przybiegł w pośpiechu Royal. Chwycił obu chłopców za ramiona i wyprowadził ze stajni. Fred,
Abner i John poszli za nimi w milczeniu. Almanzo czuł, że nogi uginają się pod nim ze strachu - przestraszył
się, że Royal opowie ojcu o tym zdarzeniu.
-
Niech ja was chwycę znowu, jak się wygłupiacie przy tych źrebakach, to powiem ojcu i wujowi Wesleyowi i
dostaniecie obaj lanie.
Royal tak mocno potrząsał bratem, że ten nie mógł się zorientować, czy Royal równie mocno trząsł
Frankiem. Na koniec stukną} ich głowami, aż Almanzo zobaczył świeczki przed oczami.
- Nau
czy to was, co to znaczy bić się. W Boże Narodzenie! Wstyd!
178
-
Ja tylko nie chciałem, żeby on przestraszył Star-lighta - usprawiedliwiał się Almanzo.
-
Zamknij się! - podniósł głos Royal. - Skarżypyta! A teraz zachowujcie się porządnie albo dostaniecie to, na
co zasłużyliście. Idźcie umyć ręce, już jest obiad.
Wszyscy weszli do kuchni i zaczęli myć ręce. Matka, ciotki i kuzynki były zajęte świątecznym obiadem. Stół
rozsunięto prawie na długość jadalni, a każdy cal jego powierzchni był zastawiony smakowitymi daniami.
Kiedy ojciec odmawiał modlitwę, Almanzo pochylił głowę i mocno zacisnął powieki. Świąteczna modlitwa
trwała bardzo długo, ale wreszcie się skończyła i chłopiec otworzył oczy. Usiadł i w milczeniu spojrzał na
stół.
Popatrzał tęsknie na zmarszczoną, chrupką skórkę małego prosiaka z jabłkiem w ryjku, leżącego na
niebieskim półmisku, na tłustą pieczoną gęś ze sterczącymi do góry nóżkami i widocznym nadzieniem.
Nawet dźwięk noża, który ojciec ostrzył osełką, wzmagał w nim głód.
Ogarnął wzrokiem wielką miskę galaretki z żurawin i puszystą górę gniecionych kartofli, po których spływało
stopione masło. Widział cały pagórek gniecionej rzepy, złocistą pieczoną dynię i jasny, smażony pasternak.
Przełknął ślinę i odwrócił wzrok. Ale nie mógł oderwać oczu od duszonych jabłek z cebulą, marchewki w
cukrze, aromatycznych placków z dynią, rozpływających się w ustach placków śmietankowych tudzież
ciemnej, słodkiej masy bakaliowej na kruchym cieście.
Zacisnął dłonie między kolanami. Musiał siedzieć w milczeniu i czekać; w żołądku czuł ssanie i pustkę.
Dorośli siedzący u szczytu stołu nabierali sobie pierwsi na talerze. Podawali sobie półmiski, rozmawiali i
śmiali się beztrosko. Delikatna wieprzowina odkładała się płatami pod nożem ojca. Kawałek za kawałkiem
odcina
ł od kości białą pierś gęsi. Łyżki pożerały przejrzystą galaretkę z żurawin, wgłębiały się w gniecione
kartofle i zalewały je brązowym sosem.
179
Almanzo musiał czekać do samego końca. Był najmłodszy, jeśli nie liczyć Abnera i niemowląt, ale Abner był
gościem.
Nareszcie i on dostał swoją porcje. Pierwszy kęs wywołał w nim cudowne uczucie, które rosło w miarę tego
jak jadł i jadł, 1 jadł. Wreszcie nie mógł już zjeść ani kęsa więcej, ale czuł głębokie zadowolenie. Przez
chwilę jeszcze skubał powoli z drugiego już kawałka owocowego ciasta, po czym wsunął kawałek do
kieszeni i wyszedł pobawić się na dwór.
Royal i James wybierali partnerów do zabawy w śnieżną fortecę. Royal wybrał Franka, a James - Alman-za.
Kiedy drużyny się dobrały, wzięli się do roboty; toczyli śnieżne kule przez głębokie zaspy usypane pod
ścianami budynków. Toczyli je tak długo, aż kule urosły do wielkości Almanza i wtedy ustawili z nich mur;
wszystkie dziury zapełnili śniegiem i wkrótce mur fortecy był gotowy.
Teraz każda ze stron przygotowała śnieżki. Chuchali na nie i mocno ściskali. Porobili tuziny twardych
śniegowych kul. Kiedy zakończyli przygotowania, Royal rzucił w górę kij i chwycił go w powietrzu. Powyżej
dłoni Royala chwycił James i znowu Royal, i tak na przemian do końca kija. Dłoń Jamesa znalazła się na
końcu, toteż jego drużyna obsadziła fort.
Ależ śnieżki latały w powietrzu! Almanzo uchylał się, uskakiwał, wrzeszczał i ciskał śnieżkami, aż się
skończył zapas. Drużyna Royala natarła na fort, więc Almanzo zerwał się i chwycił Franka. Obaj zwalili się
na głowę w śnieg, poza ścianę fortu i potoczyli się dalej i dalej, tłukąc się wzajemnie z całej sity.
Almanzo unurzał twarz w śniegu, usta miał zapchane, ale trzymał Franka i go bił. Frank dostał się na
wierzch, Almanzo jednak wyślizgnął się spod niego. Wtedy Frank uderzył go głową w nos, aż krew pociekła,
lecz Almanzo nie zwrócił na to uwagi; teraz on był na wierzchu. Z całej
180
siły walił Franka w głębokim śniegu, powtarzając w kółko:
-
Przyznaj się, masz dość, masz dość!
Frank charcz
ał i próbował się wyrwać. Wyturlał się spod wroga, ale Almanzo znów był górą. Nie mógł co
prawda tak się ustawić, żeby mu jeszcze wlać, lecz przygniatał go całym swoim ciężarem, wpychając twarz
Franka coraz głębiej i głębiej w śnieg. Wreszcie Frank wykrztusił:
-
Dosyć!
Almanzo ukląkł i zobaczył matkę, która stała w drzwiach i wołała:
-
Chłopcy! Chłopcy! Dość zabawy! Chodźcie do domu się ogrzać.
Im było ciepło, a nawet gorąco; zadyszeli się wszyscy. Ale matka i ciotki sądziły, że kuzyni muszą się
ogrzać, nim wyruszą w powrotną drogę, na mróz. Byli tak utytłani w śniegu, że matka podniosła ręce i
krzyknęła:
-
Litości!
Dorośli siedzieli w salonie, chłopcy jednak musieli zostać w jadalni, żeby nie zmoczyć dywanu. Nie było
gdzie usiąść, gdyż na krzesłach - dla nagrzania przed drogą - porozwieszane były plandeki i derki, toteż
stojąc jedli jabłka i pili kompot, a Almanzo i Abner wemknęli się nawet do spiżarni i podkradli co nieco ze
stojących tam półmisków.
Potem wujowie, ciotki i ich dzieci opatulili się porządnie, zabrali niemowlę z sypialni i owinęli je jak należy.
Ze stajni, podzwaniając, wyjechały sanie; ojciec i matka pomogli owinąć derkami i plandekami szerokie
spódnice kobiet. Wszyscy wołali:
- Do widzenia! Do widzenia!
Przez chwilę słychać było z drogi muzykę dzwoneczków, potem wszystko ucichło. Skończyło się Boże
Narodzenie.
i
Rozdział dwudziesty siódmy
Zwózka drewna
Kiedy jak zwykle w styczniu zaczęła się szkoła, Al-manzo nie poszedł na lekcje, gdyż był zajęty wywózką
drewna z lasu.
W mroźny poranek, nim słońce wzeszło, ojciec zaprzągł woły do wielkich sań, a Almanzo - roczniaki do
swoich sanek. Star i Bright wyrosły już z małego jarzma, a duże było zbyt ciężkie, by chłopiec sobie sam
poradził. Pierre pomógł założyć je na kark Stara, a Louis przydał się, żeby wspólnie ustawić Brighta pod
drugim końcem jarzma.
Całe lato zwierzęta nic nie robiły, tylko jadły trawę na pastwisku, teraz więc niezbyt chętnie brały się do
pracy. Potrząsały łbami, ciągnęły i cofały się. Trudno było ustawić pałąki i założyć kołki.
Almanzo starał się być cierpliwy i łagodny. Głaskał oba roczniaki, chociaż miał chęć je uderzyć, karmił je
marchewką i przemawiał uspokajającym głosem. Ale nim założył jarzmo i zaprzągł do sań, ojciec już
pojechał do lasu.
Almanzo ruszył jego śladem. Roczniaki słuchały go, 182
kiedy wołał „Wio!" Skręcały w prawo czy w lewo, kiedy strzelał z bata i krzyczał „Wista!" albo „Hetta!"
Człapały drogą w górę i w dół, Almanzo zaś siedział na saniach, mając za sobą Ріегге'а і Louisa.
Skończył już dziesięć lat, poganiał własne woły, zaprzężone do własnych sań i jechał do lasu na zwózkę
drewna.
W lesie śnieg leżał w wysokich zaspach, w których skryły się najniżej zwisające gałęzie sosen i cedrów. Nie
było tu drogi, żadnych znaków na śniegu, z wyjątkiem ptasich nóżek i zatartych śladów, zostawionych przez
skaczące zające. Z głębi lasu niosły się głuche uderzenia siekier.
Wielkie woły ojca ciężko się kiwały, przecierając szlak, a roczniaki Almanza z trudem przebijały się za nimi.
Zagłębiali się coraz dalej w las, aż dotarli do przesieki, gdzie Joe Francuz i John Łazy ścinali siekierami
drzewa.
Wszędzie dookoła leżały pnie, na pół zakopane w śniegu. Obaj drwale porznęli je piłami na kłody długości
piętnastu stóp; średnica niektórych z nich dochodziła do dwóch stóp. Potężne kłody były tak ciężkie, że
sześciu mężczyzn by ich nie udźwignęło, a ojciec miał je załadować na sanie.
Zatrzymał się więc w pobliżu, a John i Joe podeszli, by mu pomóc. Mieli trzy mocne drągi - podpory; każdy
jednym końcem podsunęli pod najbliższą kłodę, a drugim oparli o sanie, tworząc pochylnię. Potem wzięli
drągi do kantowania, cieńsze z jednej strony, zaopatrzone w luźno zwisające żelazne haki.
John i Joe ustawili się blisko końców kłody, podsunęli pod nią cieńsze końce drągów, drugie końce unieśli w
górę, a wtedy haki wpiły się w kłodę i nieco ją przetoczyły. Ojciec, który stał w środku, powstrzymywał swoim
drągiem kłodę od stoczenia się z powrotem, a tymczasem obaj Francuzi szybko poluzowali swoje drągi,
następnie
183
zacisnęli haki, znowu kawałeczek przetoczyli, i tak to szło.
Wtaczali stopniowo kłodę na sanie po skośnie ułożonych podporach.
Ale Almanzo nie miał drągów do kantowania, a też musiał załadować swoje sanie.
Znalazł więc trzy proste drągi, które miały mu służyć jako podpory. Za pomocą tych drągów przystąpił do
ładowania na swoje sanie niektórych najmniejszych pni. Miały one ośmio-, dziewięciocalową średnicę i
długość dziesięciu stóp, a że były krzywe, trudno je było przetaczać.
Almanzo ustawił Ріегге'а і Louisa z obu końców kłody, a sam - tak jak ojciec - stanął pośrodku. Pchali kłodę,
toczyli w górę, dyszeli, przetaczając ją po podporach. Była to ciężka praca, gdyż nie mieli drągów z hakami i
nie było czym przytrzymać przetaczaną kłodę.
Udało im się w ten sposób załadować sześć kłód. Chcieli jeszcze dołożyć na wierzch, toteż musieli ustawić
podpory bardziej stromo. Sanie ojca były już załadowane, więc Almanzo się śpieszył. Strzelił z bicza i
pogonił Stara i Brighta do najbliższego pnia.
Z jednego końca był grubszy, więc nie dał się równo toczyć. Almanzo ustawił Louisa przy cieńszym końcu,
polecając mu nie przetaczać zbyt prędko. Louis z Pier-re'em obrócili pień o cal, Almanzo podstawił drąg, a
oni znowu go potoczyli. Pień znalazł się wysoko na stromych podporach.
Almanzo podpier
ał go z całej siły. Zaparł się nogami w śnieg, zacisnął zęby, natężył kark i wytrzeszczył
oczy, kiedy nagle pień się ześlizgnął.
Drąg, który trzymał, uderzył go w głowę, a pień zwalił się na niego. Próbował uskoczyć, ale cisnęło go w
śnieg.
Pierre i Louis
zaczęli wrzeszczeć; Almanzo nie mógł wstać, pień go przywalił. Ojciec i John podnieśli kłodę,
chłopiec wygramolił się spod niej i stanął na nogi.
184
-
Boli cię? - spytał ojciec.
Almanzo się bał, że zaraz zrobi mu się niedobrze, ale powiedział zduszonym głosem:
- Nie, tatusiu.
Ojciec pomacał jego ramiona i barki.
-
Dobrze, w porządku, kości całe! - ocenił z zadowoleniem.
-
Na szczęście śnieg głęboki, a to by go mogło ciężko zranić - wtrącił się John.
-
Zdarzają się wypadki, synu. Musisz na przyszłość bardziej uważać. W lesie człowiek musi się sam
pilnować - rzekł ojciec.
Almanzo miał wielką ochotę się położyć. Bolała go głowa i brzuch, a prawa stopa piekielnie dokuczała. Ale
mimo to pomógł Pierre'owi i Louisowi ustawić pień -tym razem się nie śpieszył. Załadowali pień na wierzch
sań, tymczasem ojciec już odjechał ze swoim ciężarem.
Almanzo uznał, że tym razem wystarczy. Wdrapał się na wierzch sań, trzasnął z bata i krzyknął:
- Wio!
Star i Bright pociągnęły, ale sanie ani drgnęły. Potem szarpnął Star, ale zaraz przystanął. Popróbował Bright
i przestał w tej chwili, kiedy pociągnął Star. Oba roczniaki stanęły, zniechęcone.
- Wio! Wio! -
wołał chłopiec, strzelając z bicza. Znowu spróbował Star, potem Bright i znowu Star,
ale sanie nie mogły ruszyć z miejsca. Roczniaki stały spokojnie, wydychając obłoczki pary z nozdrzy.
Almanzo miał ochotę płakać i kląć. Krzyknął:
- Wio! Wio!
Joe i John przerwali piłowanie pni i John podszedł do sań.
-
Mają za ciężko - powiedział. - Wy, chłopcy, zejdźcie z sań, pójdziecie piechotą. A ty, Almanzo, przemów
do zwierząt, tylko łagodnie. Woły zrobią się krnąbrne, jeśli
. nie będziesz uważał.
185
Almanzo zlazł z pni. Potarł szyje zwierząt, podrapał łby koło rożków. Podniósł nieco jarzmo, przesunął pod
nim rękę i miękko je opuścił. I cały czas przemawiał do byczków. Potem stanął obok Stara, trzasnął z bicza i
krzyknął:
- Wio!
Byczki pociągnęły jednocześnie i sanie ruszyły.
Almanzo z trudem dotarł do domu. Pierre i Louis szli z tyłu po gładkiej koleinie, ale Almanzo musiał przez
c
ałą drogę brnąć przy boku Stara, w głębokim, miękkim śniegu.
Kiedy stanął przy stosie kłód na farmie, ojciec pochwalił go, że sam dojechał z lasu do domu.
-
Następnym razem będziesz wiedział, żeby nie ładować sań do pełna, nim droga będzie przetarta -
powiedział ojciec. - Znarowiłbyś zaprzęg, jeśli byś pozwolił byczkom szarpać sanie na przemian.
Zobaczyłyby, że nie mogą uciągnąć ładunku i nie próbowałyby więcej. Zmarnowałyby się w ten sposób.
Almanzo nie mógł zjeść obiadu. Czuł się chory, bolała go stopa. Matka uważała, że powinien przerwać
pracę, lecz chłopiec uznał, że drobny wypadek to nie powód, by rezygnować z roboty.
Ale praca szła teraz o wiele wolniej. Nim dojechał do lasu, spotkał ojca, wiozącego z powrotem kłody.
Wiedział, że puste sanie winny ustąpić miejsca załadowanym, więc trzasnął z bicza i krzyknął:
- Wista!
Star i Bright skręciły w lewo i nim chłopiec zdążył na nie krzyknąć, utonęły w głębokim śniegu na poboczu
drogi i nie wiedziały, jak się wydostać z powrotem. Parskały, brodziły, a sanie coraz bardziej pogrążały się w
śniegu. Małe byczki usiłowały zawrócić; ale przekręcone jarzmo prawie je zadławiło.
Almanzo przebijał się przez śnieg, próbując dosięgnąć łbów roczniaków. Ojciec przejeżdżając obok,
odwrócił się
186
i przy
jrzał, po czym spojrzał przed siebie i odjechał w stronę domu.
Almanzo objął łeb Stara i łagodnie do niego przemówił. Pierre i Louis trzymali Brighta.
Almanzo zaklął:
-
Do diabła z tymi bydlakami!
Trzeba było odkopać byczki i sanie, jednakże nie mieli łopaty, nie pozostawało więc nic innego, jak zrobić to
rękami i nogami. Zabrało to dużo czasu, ale kopiąc i odgrzebując, odgarnęli śnieg wokół sań i zwierząt i
mocno i gładko go udeptali. Almanzo wyprostował dyszel, łańcuch i jarzmo.
Musiał siąść, aby chwilę odpocząć. Ale zaraz wstał, popieścił delikatnie Stara i Brighta i zagadał do nich
zachęcająco. Wziął od Ріегге'а jabłko, przełamał na pół i dał byczkom. Kiedy już zjadły, strzelił z bicza i
wesoło krzyknął:
- Wio!
Pierre i Louis pchnęli z całej siły i sanie ruszyły. Almanzo znów krzyknął i strzelił z bicza. Star i Bright
pochyliły grzbiety i pociągnęły. Wyszły z pobocza pod górę, a przechylone sanie ruszyły za nimi.
Tak oto Almanzo wykaraskał się z tego wypadku bez pomocy kogoś dorosłego.
Droga leśna była już bardzo dobrze wyjeżdżona i za drugim razem Almanzo nałożył mniej pni na sanie.
Jechał więc na wierzchu, a za nim siedzieli Pierre i Louis.
Gdy spostrzegł nadjeżdżającego z dala ojca, pomyślał sobie, że tym razem ojciec musi go przepuścić.
Byczki stąpały żwawo i sanie lekko ślizgały się po białej drodze. Trzaskanie bicza niosło się głośno w
mroźnym powietrzu. Coraz bardziej zbliżały się wielkie woły i ojciec, siedzący na saniach.
Teraz oczywiście zaprzęg ojca powinien był ustąpić drogi saniom Almanza. Ale czy to Star i Bright
przypomniały sobie, że przedtem one skręciły z drogi, czy też
187
że muszą być uległe dużym wołom, bo nagle niespodzianie zjechały z drogi.
Jedna z płóz zapadła się w głęboki śnieg, sanie się przewróciły, pnie spadły, a chłopcy polecieli na łeb na
szyję.
Almanzo padł z rozpostartymi rękami i buchnął głową w śnieg.
Zataczając się wylazł z zaspy. Sanie stały na krawędzi płozy, rozrzucone pnie tonęły w śniegu. Z białego
puchu wystawały czerwonobrązowe nogi i boki. Woły ojca spokojnie mijały sanie Almanza.
Pierre i Louis klnąc po francusku, wygrzebali się ze śniegu. Ojciec zatrzymał się i zszedł z sań.
-
No, no, synu, znowu się spotykamy! - oznajmił. Almanzo i ojciec spojrzeli na roczniaki. Bright leżał
na Starze; nogi, łańcuch, dyszel - wszystko się poplątało, a jarzmo oparło się na uszach Stara. Roczniaki
leżały spokojnie, zbyt rozsądne, by próbować się ruszyć. Ojciec pomógł je rozplatać i postawić na nogi. Nie
skaleczyły się.
Potem pomógł chłopcu postawić sanie na płozach. Za pomocą podpór i drągów, swoich i syna, ojciec
załadował pnie na sanie. Potem odstąpił i milcząc przyglądał się, jak Almanzo zakłada jarzmo na byczki, jak
je pieści i zachęca, jak je skłania, by wyciągnęły przechylające się sanie - wzdłuż skraju pobocza - na drogę.
-
To jest właściwe podejście, synu! Raz pod wozem, raz na wozie! - zawołał. I skierował swoje woły na
przesiekę, Almanzo zaś powiózł swój ładunek na farmę.
Ten i cały następny tydzień zwoził drewno z leśnej działki. Uczył się, jak być dobrym poganiaczem wołów i
umiejętnie zwozić kłody z wyrębu. Każdego kolejnego dnia stopa coraz mniej go bolała i pod koniec prawie
w ogóle nie kulał.
Pomógł ojcu zwieźć olbrzymi stos pni gotowych do piłowania, porąbania i ustawienia w sagi w drewutni.
188
Któregoś wieczora ojciec powiedział, że zwiózł całoroczny zapas drewna, i matka zauważyła, iż najwyższa
pora, by Almanzo poszedł do szkoły, jeśli w ogóle ma się tej zimy uczyć.
Ale Almanzo przypomniał, że jest jeszcze robota przy młócce, że młode cielaki wymagają treningu, i zapytał:
-
Po co mam chodzić do szkoły? Umiem czytać i pisać, a nie chcę przecież być nauczycielem ani kupcem.
-
Umiesz czytać i pisać i znasz wymowę, ale czy umiesz liczyć? - zapytał spokojnie ojciec.
-
Tak, tatusiu, umiem trochę rachować... - wyjąkał Almanzo.
-
Farmer musi umieć znacznie więcej, synu. Lepiej idź do szkoły - odrzekł ojciec.
Almanzo więcej się nie odezwał, wiedział, że to bezcelowe. Następnego ranka wziął swoje drugie śniadanie
i wyruszył do szkoły.
Tego roku siedział w ławce w głębi klasy, kładł więc książki i tabliczkę do pisania na pulpicie. Pilnie uczył się
rachunków, wiedział bowiem, że im szybciej nauczy się liczyć, tym wcześniej skończy na zawsze ze szkolną
nauką.
І ' ''"*% І{
Rozdział dwudziesty ósmy
Portfel pana Thompsona
O
jciec zebrał tyle siana tego roku, że zwierzęta nie mogły wszystkiego zjeść, wobec czego zdecydował się
część siana sprzedać w mieście.
Poszedł do lasu i przyniósł prosty, gładki pień jesionu. Obciosał go z kory, a następnie obracając go,
obtłukiwał ciężkim drewnianym młotem. Tym sposobem zmiękczył warstwę drzewa, która narosła w ciągu
ostatniego lata, i rozluźnił cienką warstwę, która narosła poprzedniego roku.
Następnie porobił nożem głębokie nacięcia, szerokości półtora cala, biegnące od końca do końca pnia.
Potem pozdzierał cienką, mocną warstwę, pociętą na pasy szerokości półtora cala, i tak otrzymał giętkie
jesionowe wiązania.
Kiedy Almanzo zobaczył je na klepisku stodoły, domyślił się, że ojciec przygotowuje się do prasowania
siana. Zapytał więc:
- N
ie będziesz, tatusiu, potrzebował pomocy? Ojciec mrugnął do niego.
-
Będę, synu. Możesz nie iść do szkoły. Nigdy za wcześnie na naukę prasowania siana.
190
Następnego ranka o wczesnej godzinie pan Weed przywiózł swoją prasę i Almanzo pomógł ustawić ją na
klepisku stodoły. Była to mocna drewniana skrzynia, o długości i szerokości równej beli siana, a wysokości
dziesięciu stóp. Pokrywa jej była szczelnie przymocowana, dno zaś miała ruchome. Przymocowane były do
niego dwie dźwignie połączone małymi kółkami, które się poruszały po żelaznych torach, biegnących z
każdego końca skrzyni.
Tory wyglądały zupełnie tak samo jak małe tory kolejowe i dlatego taka prasa nazywała się prasą kolejową.
Była to nowa, doskonała maszyna do prasowania siana.
Ojciec i pan Weed ust
awili na dziedzińcu walec z długą korbą. Lina, która nawijała się na walec,
przechodziła przez pierścień pod prasą i była związana z drugą liną, która łączyła kółka i koniec dźwigni.
Kiedy wszystko było gotowe, Almanzo zaprzągł Bess do korby przy walcu. Ojciec narzucił siana do skrzyni,
a pan Weed udeptywał je dotąd, aż się więcej w skrzyni nie mieściło. Potem przymocowali pokrywę i ojciec
zawołał:
-
W porządku, Almanzo! Almanzo klasnął lejcami i krzyknął:
- Wio, Bess!
Bess zaczęła krążyć dookoła walca i lina zaczęła się nawijać. Ciągnęła końce dźwigni w kierunku prasy, a
wewnętrzne końce dźwigni pchały luźne końce skrzyni do góry. Lina skrzypiała, skrzynia stękała, aż w
końcu siano zostało do cna sprasowane. Wtedy ojciec krzyknął „Prr!" i Almanzo powtórzył za nim „Prr,
Bess!"
Ojciec wszedł na prasę i przez wąskie wycięcie w skrzyni przesunął jesionowe paski. Owinął nimi mocno
belę siana, zaciągnął i związał z całej siły końce.
Pan Weed zdjął pokrywę i wybrzuszona między ścb skającymi ją paskami bela siana wysunęła się ze
skrzyni.
19\
Ważyła dwieście pięćdziesiąt funtów, ale ojciec podniósł ją bez wysiłku.
Następnie prasa została na nowo przygotowana, Al-manzo rozwinął linę i zaczęto szykować nową belę.
Pracował tak cały dzień i wieczorem ojciec oświadczył, że robota skończona - przygotowali dość bel.
Almanzo siedział przy kolacji i marzył o tym, żeby nie iść nazajutrz do szkoły. Potem zaczął myśleć o
rachunkach i tak się zapomniał, że słowa same, bez jego wiedzy, wymknęły mu się z ust.
-
Ładunek trzydziestu beli, po dwa dolary za sztukę, to będzie sześćdziesiąt dolarów za...
Umilkł przestraszony. Wiedział dobrze, że nie wolno mu się odzywać przy stole bez pozwolenia.
-
Na Boga, posłuchajcie, co ten chłopak mówi! -powiedziała matka.
- Bardzo dobrz
e, synu! Widzę, że uczyłeś się mając jakiś cel przed sobą - stwierdził ojciec. Wypił herbatę
ze spodka, odstawił go i spojrzał znów na chłopca. -Naukę najlepiej zastosować w praktyce. Co byś
powiedział na to, żebyś jutro ze mną pojechał do miasta i sprzedał ten ładunek siana?
-
O, tak! Proszę, tatusiu! - prawie krzyknął Almanzo. Następnego dnia znów nie poszedł do szkoły. Wdrapał
się wysoko na sam wierzch ładunku siana, położył się na brzuchu i leżał tam, machając nogami. Widział z
góry kapelusz ojca i pot
ężne końskie grzbiety. Czuł się tak, jakby siedział na czubku drzewa.
Bele siana kołysały się nieznacznie, wóz skrzypiał, słychać było głuche uderzenia końskich kopyt o twardy
śnieg. Powietrze było przejrzyste i zimne, niebo bardzo niebieskie, a zaśnieżone pola skrzyły się w słońcu.
Tuż za mostem na Rzece Pstrągów Almanzo zauważył na poboczu drogi mały czarny przedmiot. Kiedy
mijali to miejsce, przechylił się przez skraj beli i zobaczył, że na śniegu leży portfel.
192
Zawołał głośno, ojciec zatrzymał konie, on zaś zlazł z wozu i podniósł z ziemi grubo wypchany czarny
portfel. Potem wspiął się z powrotem na stos bel i konie ruszyły naprzód. Obejrzał portfel ze wszystkich
stron, zajrzał do środka - pełno w nim było banknotów, ale żadnego znaku, po którym dałoby się ustalić
właściciela.
Wręczył portfel ojcu, a ojciec przekazał mu lejce. Zaprzęg zdawał się być daleko w dole i Almanzo wydał się
sobie samemu bardzo mały. Ale lubił powozić, trzymał więc lejce bardzo uważnie, a konie szły równym
krokiem. Ojciec oglądał portfel i pieniądze.
-
Jest tego tysiąc pięćset dolarów - powiedział. -Ciekawe, czyje to pieniądze? - ciągnął ojciec. - Widocznie
właściciel nie ma zaufania do banków, inaczej nie nosiłby takich pieniędzy przy sobie. Po wgnieceniach na
banknotach widać, że długo je nosił. Dużej wartości banknoty złożone są razem, musiał je razem otrzymać.
Kto może być taki podejrzliwy, skąpy i kto sprzedał ostatnio coś wartościowego?
Almanzo nie wiedział, ojciec zresztą nie oczekiwał od niego odpowiedzi. Konie brały na drodze zakręt tak,
jakby powoził sam ojciec.
- Thompson! -
wykrzyknął ojciec. - Jesienią sprzedał ziemię. Boi się banków, jest podejrzliwy i tak skąpy, że
połakomiłby się na pchłę dla jej skóry i łoju. Tak, to musi być Thompson! - Włożył portfel do kieszeni i wziął
lejce od Almanza. -
Zobaczymy, czy go znajdziemy w mieście - dodał.
Podjechali najpierw do firmy zajmującej się wynajmem i sprzedażą koni oraz pokarmu dla zwierząt. Gdy
pojawił się właściciel, ojciec, zgodnie z obietnicą, pozwolił Almanzie sprzedać siano. Sam stanął z tyłu i nie
wtrącał się, kiedy Almanzo chwalił swoje bele, mówiąc, że to prawdziwa tymotka i koniczyna, czysta i jasna,
a każda bela jest uczciwie sprasowana i ma pełną wagę.
- Ile chcesz za to? -
spytał kupiec.
13
— Mały Farmer
193
-
Dwa i ćwierć dolara za belę - odparł Almanzo.
-
Nie mogę tyle dać, nie jest tyle warte - powiedział kupiec.
-
A ile może pan dać?
-
Dwa dolary i ani centa więcej.
-
W porządku, sprzedam po dwa dolary - powiedział prędko Almanzo.
Kupiec spojrzał na ojca, przesunął kapelusz na tył głowy i spytał chłopca, dlaczego wycenił z początku siano
na dwa i ćwierć dolara za belę.
- Bierze je pan po dwa dolary? -
upewnił się Almanzo. Kupiec potwierdził.
-
Wyceniłem na dwa dolary i ćwierć, bo gdybym zażądał dwa, pan by chciał dać jednego dolara i
siedemdziesiąt pięć centów - wyjaśnił Almanzo.
Kupiec się roześmiał i zwrócił się do ojca:
-
Sprytnego ma pan chłopaka.
-
Czas pokaże - rzekł ojciec. - Nie zawsze to, co się dobrze zaczyna, dobrze się kończy. Zobaczymy, co z
niego wyrośnie.
Ojciec nie wziął pieniędzy za siano, kazał je wziąć synowi, przeliczyć i upewnić się, czy dostał sześćdziesiąt
dolarów.
Potem pojechali do sklepu pana Case. W sklepie pana Case zawsze było pełno ludzi, ale ojciec lubił tutaj
kupo
wać, gdyż pan Case sprzedawał taniej niż inni kupcy i często powtarzał:
-
Wolę raczej szybką sześciopensówkę niż powolnego szylinga.
Almanzo stał w tłumie i czekał, aż pan Case obsłuży klientów. Kupiec odnosił się do wszystkich jednakowo
grzecznie i przyj
aźnie, ponieważ wszyscy byli jego klientami. Ojciec również był grzeczny wobec każdego,
ale nie do wszystkich odnosił się tak samo przyjaźnie.
W pewnej chwili ojciec wręczył synowi portfel i polecił mu odszukać pana Thompsona. Musiał stać w
kolejce;
194
ni
e mógł tracić czasu, jeśli chciał wrócić do domu na porę obrządzania zwierząt.
Na ulicy nie było ani jednego chłopca, wszyscy siedzieli w szkole. Almanzo cieszył się, że idzie przez
miasteczko z taką masą pieniędzy; pomyślał również o tym, jaki też będzie zadowolony pan Thompson,
kiedy znowu je zobaczy.
Zajrzał najpierw do sklepów, potem do fryzjera i do banku. Wtem w bocznej ulicy zobaczył zaprzęg pana
Thompsona, stojący przed warsztatem pana Paddocka. Otworzył drzwi do długiego, niskiego budynku i
wszedł do środka.
Pan Paddock i pan Thompson stali obok okrągłego, brzuchatego pieca i rozmawiali przyglądając się
kawałkowi hikorowego drewna. Almanzo stał i czekał, ponieważ wiedział, że nie wolno przerywać dorosłym
w rozmowie.
W warsztacie było ciepło, unosił się tam przyjemny zapach wiórów, skóry i farby.
Za piecem dwóch rzemieślników pracowało przy wozie, inny rzemieślnik malował cienkie czerwone linie na
szprychach nowej bryczki, już pięknie pomalowanej czarną, błyszczącą farbą. Długie zwijki wiórów leżały w
stosach, a w całym pomieszczeniu było tak przyjemnie, jak w stodole w deszczowy dzień. Rzemieślnicy
pogwizdywali, mierząc, oznaczając, piłując i heblując czyste pachnące kawałki drewna.
Pan Thompson spierał się o cenę nowego wozu. Almanzo uznał, że pan Paddock nie lubi pana Thompsona,
ale mimo to usiłuje sprzedać mu wóz. Obliczał koszty swoim dużym stolarskim ołówkiem i łagodnym tonem
próbował przekonywać pana Thompsona:
-
Widzi pan, nie mogę bardziej obniżyć ceny, muszę płacić swoim ludziom. Zapewniam, zrobimy naprawdę
piękny wóz. Jeśli się panu nie spodoba, to go pan nie weźmie.
195
Pan Thompson odpowiedział podejrzliwie:
-
Dobrze, może wrócę tutaj, jeśli gdzie indziej nie załatwię lepszej ceny.
-
Z przyjemnością służę w każdej chwili - powiedział pan Paddock.
Zauważył stojącego w kącie chłopca i spytał, jak mu idzie z prosięciem. Almanzo bardzo lubił grubego,
wesołego pana Paddocka, który nigdy nie zapominał, żeby spytać go o Lucy.
-
Waży teraz ze sto pięćdziesiąt - powiedział Almanzo i zwrócił się do pana Thompsona: - Czy nie zgubił
pan portfela?
Pan Thompson podskoczył, klepnął się dłonią po kieszeni i głośno krzyknął:
-
Tak, zgubiłem portfel! I tysiąc pięćset dolarów, które były w środku! A ty skąd wiesz o tym?
- Czy to ten? -
spytał Almanzo.
- Tak, ten! -
warknął pan Thompson, wyrywając portfel z rąk chłopca.
Otworzył i pośpiesznie przeliczył pieniądze, chyba ze dwa razy, i naprawdę wyglądał na człowieka, który z
pchły zdarłby skórę.
Potem głęboko odetchnął i odezwał się:
-
Dobrze, że ten mały drań nic nie ukradł. Almanzo poczuł, że policzki palą go jak ogień i że
ma ochotę uderzyć pana Thompsona.
Pan Thompson wsunął chudą rękę do kieszeni i wygrzebał z niej coś.
- Masz -
powiedział, kładąc na rękę Almanza monetę. Była to dziesięciocentówka.
Almanza ogarnął taki gniew, że prawie nic nie widział przed oczami. Czuł, że nienawidzi pana Thompsona,
że najchętniej by go uderzył. Pan Thompson nazwał go draniem, a to tak, jakby nazwał go złodziejem.
Almanzo nie potrzebował jego starej dziesięciocentówki. Nagle przyszła mu do głowy myśl.
196
-
Proszę - powiedział, zwracając monetę. - Niech pan ją sobie zatrzyma. Nie mam wydać.
Skrzywiona, nieprzyjemna twarz pana Thompsona zrobiła się czerwona. Jeden z rzemieślników zaśmiał się
drwiąco, ale pan Paddock, cały w gniewie, ruszył w kierunku pana Thompsona.
-
Tylko nie nazywaj chłopaka złodziejem, Thompson! - powiedział. - I nie rób z niego żebraka. Nie zasłużył
na takie traktowanie. Przynosi półtora tysiąca dolarów, zostaje wyzwany od złodziei i dostaje w podzięce
dziesięć centów!
Pan Thompson się cofnął, ale pan Paddock zbliżył się do niego i podsunął mu pięść pod nos.
- Ty parszywa kutwo! -
zawołał. - Nie uda ci się wykręcić! Nie pod moim dachem! Dobry, uczciwy,
przyzwoity chłopak, a ty... Nie wytrzymam i tak ci... Setkę ma dostać z tych pieniędzy, ale już! Nie, dwie
setki. Dwieście dolarów mówię, a jak nie - odpowiesz za to!
Pan Thompson próbował coś powiedzieć, Almanzo również chciał coś wtrącić. Ale pan Paddock zacisnął
pięści, muskuły mu na ramionach nabrzmiały i znowu krzyknął:
-
Dwieście dolarów! Żywo! Albo ja cię do tego zmuszę!
Pan Thompson skurczył się i patrząc na pana Paddocka liznął swój kciuk, pośpiesznie odliczył kilka
banknotów i podał je chłopcu.
Almanzo zaczął:
- Panie Paddock...
- A te
raz wynoś się stąd, jeśli zdrowie ci miłe! Wynoś się! - krzyczał pan Paddock i nim Almanzo zdążył się
obejrzeć, już trzymał pieniądze w ręce, a za panem Thompsonem z trzaskiem zamykały się drzwi.
Ze zdenerwowania Almanzo zaczął się jąkać. Powiedział, że się boi, że ojciec będzie z tego wszystkiego
niezadowolony. Czuł się dziwnie z taką masą pieniędzy, a zarazem strasznie pragnął je mieć. Pan Paddock
po-
197
wiedział, że porozmawia z ojcem. Opuścił rękawy koszuli, włożył surdut i zapytał:
- A gdzie jest twój ojciec?
Almanzo musiał prawie biec, by mu dotrzymać kroku. Mocno ściskał banknoty w dłoni.
Ojciec ładował na wóz zakupy. Pan Paddock przystanął i opowiedział mu o całym zdarzeniu.
-
Mało brakowało, a bym mu obił tę szyderczą gębę - mówił pan Paddock. - Ale wpadło mi do głowy, że
najbardziej go zaboli, jak będzie musiał dać gotówkę. I uważam, że chłopak ma do niej prawo.
-
Nie wiem, czy ktokolwiek ma prawo do nagrody za coś, co jest zwykłą uczciwością - rzekł ojciec z
powątpiewaniem. - Ale podoba mi się twoja niezłomna postawa, Paddock.
-
Nie uważam, że chłopak zasłużył na więcej niż zwykłą wdzięczność za zwrot Thompsonowi jego własnych
pieniędzy - powiedział pan Paddock. - Ale chyba za wiele, żeby znosił obelgi. I dlatego uważam, że ma
prawo do tych dwóch setek.
-
No tak, jest coś w rym, co mówisz - odparł ojciec i postanowił: - W porządku, synu, możesz zatrzymać te
pieniądze.
Almanzo wygładził banknoty i przyjrzał się im; dwieście dolarów. To było tyle, ile zapłacił koniarz za jednego
z czterolatków ojca.
-
Jestem ci bardzo zobowiązany, Paddock, za to żeś stanął po stronie chłopaka - powiedział ojciec.
-
Tak, trzeba się czasem pogodzić z utratą klienta, jeśli dzieje się to w dobrej sprawie - stwierdził pan
Paddock i spytał, zwracając się do chłopca: - Co zrobisz z taką masą pieniędzy?
Almanzo spojrzał na ojca.
-
Mogę Je złożyć w banku, tatusiu?
-
Tak. To jest dla nich właściwe miejsce - przyznał ojciec. - No, no, dwieście dolarów! Ja byłem dwa razy
198
starszy od ciebie, nim stałem się posiadaczem tylu pieniędzy.
-
Ja również, a może byłem jeszcze starszy - dodał pan Paddock.
Ojciec i Almanzo poszli do banku. Almanzo mógł sobie dokładnie obejrzeć kasjera z piórem za uchem,
siedzącego za kontuarem na wysokim stołku. Kasjer wyciągnął szyję, żeby popatrzeć na Almanza i zwrócił
się do ojca:
-
Szanowny panie, czy nie byłoby lepiej dodać te pieniądze do pańskiego rachunku?
- Nie -
odparł ojciec. - To są pieniądze chłopaka, niech nimi sam rozporządza. Nigdy nie jest za wcześnie.
-
Tak, proszę pana - zgodził się kasjer. Almanzo musiał się podpisać dwa razy. Potem kasjer
starannie przeliczył banknoty i wpisał imię i nazwisko Almanza do małej książeczki. Napisał tam też liczbę
dwieście i wręczył książeczkę chłopcu.
Kiedy wyszli z banku, Almanzo spytał ojca:
-
Jak mogę podjąć z powrotem pieniądze?
-
Poprosisz i oni ci wydadzą. Ale pamiętaj, synu: jak długo pieniądze leżą w banku, pracują na ciebie.
Każdy dolar przyniesie ci cztery centy rocznie. To jest najłatwiejsza droga zarabiania pieniędzy. Za każdym
raz
em, kiedy zechcesz wydać dziesięciocentówkę, zatrzymaj się i pomyśl, ile pracy trzeba, by zarobić
dolara.
- Tak, tatusiu -
powiedział Almanzo, myśląc, że ma więcej, niż trzeba na to, żeby kupić małego źrebaka.
Mógłby go potem przyuczyć, przysposobić do wszystkiego. Ojciec nigdy się nie zgodzi, by ujeżdżał
któregokolwiek z jego źrebaków.
Ale to nie był jeszcze koniec tego pełnego wrażeń dnia.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Mały farmer
Almanza z ojcem pan Paddock odnalazł przy banku i powiedział, że przyszedł mu pewien pomysł do głowy.
-
Całkiem niedawno pomyślałem, żeby pomówić z tobą o twoim chłopaku - zwrócił się do ojca.
Almanzo przystanął zaskoczony.
-
Czy przyszło ci kiedyś na myśl, żeby go wykierować na kołodzieja?
- No, nie -
odpowiedział ojciec powoli - nie mogę powiedzieć, żebym myślał o tym.
-
No więc przemyśl to teraz. To jest interes, który się rozkręca, Wilder. Kraj się rozwija, ludności przybywa
bez przerwy, ludzie chcą mieć powozy i wozy i chcą jeździć. Kolej nam nie zagraża. Mamy coraz więcej
klientów. To byłby dobry początek dla takiego mądrego chłopaka.
-
Rzeczywiście - zgodził się ojciec.
- Ja nie mam synów, a ty masz dwóch -
ciągnął Paddock. - Musisz się zawczasu zastanowić, jak nimi
pokierować. Daj mi Almanza na praktykę, wiesz, że go będę dobrze traktował. Jeśli sprawy potoczą się tak,
jak
200
oczekuję, to bez wątpienia będzie mógł przejąć po mnie warsztat, z pięćdziesięcioma co najmniej
robotnikami. Będzie bogatym człowiekiem, nad tym warto się zastanowić.
- Tak -
powiedział ojciec - to warto przemyśleć. Dziękuję za propozycję, Paddock.
Po drodze do domu ojciec milczał. Almanzo siedział obok niego na wozie i też się nie odzywał. Tyle rzeczy
się wydarzyło tego dnia; myślał naraz o wszystkim i wszystko mu się pomieszało.
Przed oczami m
iał poplamione atramentem palce kasjera, wąskie, wykrzywione usta pana Thompsona,
zaciśnięte pięści pana Paddocka i ruchliwy, ciepły, wesoły warsztat - wozownię. Pomyślał sobie, że jeśli
będzie praktykował u pana Paddocka, to nie będzie musiał chodzić do szkoły.
Często zazdrościł rzemieślnikom. Ich praca go fascynowała. Cienkie długie strużyny skręcały się na
ostrzach hebli, a oni przeciągali palcami po gładkim drewnie. Ach, jaki piękny był to widok! Podobało mu się
również malowanie szerokim pędzlem i nanoszenie delikatnych prostych linii cienkim pędzelkiem.
Twarze rzemieślników jaśniały dumą, kiedy patrzyli na gotowy powóz, błyszczący świeżą farbą albo na
nowy wóz z dobrego, zdrowego drewna hikorowego lub dębu - koła malowane na czerwono, skrzynia na
zielo
no, a na tylnej desce mały obrazek. Wozy ich roboty były tak mocne, jak sanie ojca, a o ile ładniejsze.
Wtem Almanzo poczuł w kieszeni małą, sztywną książeczkę oszczędnościową i pomyślał o źrebaku.
Pragnął mieć źrebaka ze smukłymi nogami i wielkimi, łagodnymi, zdziwionymi oczami, jak Starlight. Chciał
go nauczyć wszystkiego, tak jak przyuczył Stara i Brighta.
Tak więc ojciec i Almanzo jechali do domu w milczeniu. Powietrze było nieruchome i chłodne, drzewa na tle
śniegu i nieba wyglądały jak czarne linie.
201
Była już pora obrządzania zwierząt, kiedy dojechali do domu. Almanzo musiał pomagać, ale na chwilę
zatrzymał się przy Starlighcie. Pogłaskał jego miękkie aksamitne nozdrza, przejechał ręką wsuniętą pod
grzywę wzdłuż mocno wygiętego karku źrebaka. Starlight uszczypnął wilgotnymi wargami jego rękaw.
-
Synu, gdzie jesteś? - rozległ się głos ojca i Almanzo czując się winny pobiegł do dojenia.
Podczas kolacji siedział przy stole w milczeniu, podczas gdy matka rozprawiała o tym, co się zdarzyło.
-
Coś takiego! Nigdy w życiu bym...
I jeszcze mówiła, że o mało trupem nie padła i że pojąć nie może, dlaczego tak trudno cokolwiek wydobyć z
ojca. Ojciec, owszem, odpowiadał na jej pytania, ale podobnie jak Almanzo, zajęty był jedzeniem.
-
Ty się czymś martwisz, James - powiedziała w końcu matka.
Wtedy ojciec wyjaśnił, że pan Paddock chce wziąć Almanza na praktykę.
Oczy matki zabłysły, policzki zrobiły się czerwone jak jej pąsowa wełniana suknia. Odłożyła nóż i widelec.
-
Coś podobnego! - zawołała znowu. - Im prędzej Paddock wybije to sobie z głowy, tym lepiej! Mam
nadzieję, że powiedziałeś mu, co o tym myślisz! Dlaczegóż to, chciałabym wiedzieć, Almanzo miałby
mieszkać w mieście i biegać na skinienie i zawołanie jakiegoś Toma, Dicka, czy Harry'ego!
- Paddock robi d
uże pieniądze - oświadczył ojciec. - Jeśli mam być szczery, odkłada do banku więcej niż ja.
Uważa, że byłby to dobry życiowy start dla naszego chłopaka.
- Tak -
przerwała matka. Cała była najeżona jak rozgniewana kura. - Ładne rzeczy dzieją się na tym
świecie, jeśli komuś przychodzi do głowy, że to ma być awans! Opuścić porządną farmę i przenieść się do
miasta! Ciekawe, skąd pan Paddock miałby pieniądze, gdyby
202
nas tu nie było! Gdyby nie robił wozów dla farmerów, daleko by nie zaszedł!
- Masz wiele racji -
rzekł ojciec - ale...
-
Żadnych „ale" w tej sprawie - ucięła matka. -Starczy, że Royal tak nisko upadł, że chce być kupcem! Może
zrobi pieniądze, ale nigdy nie będzie takim człowiekiem jak ty. Płaszczyć się przed ludźmi dla zarobku,
przez całe życie! Nigdy nie będzie panem siebie, nigdy!
Przez chwilę Almanzo myślał, że matka zacznie płakać.
-
Dobrze, już dobrze - powiedział ojciec ze smutkiem. - Nie bierz sobie tego zbytnio do serca. Wszystko
będzie dobrze.
-
Nie chcę, żeby Almanzo poszedł tą samą drogą, co Royal. Nie chcę, słyszysz?!
-
Czuję to samo, co ty - odparł ojciec - ale chłopak sam musi podjąć decyzję. Zgodnie z prawem możemy
go zmusić do pozostawania na farmie do dwudziestego pierwszego roku życia, ale na nic się to nie zda, jeśli
będzie chciał odejść. Jeśli Almanzo pragnie iść drogą Royala, to lepiej, żeby poszedł na praktykę do
Paddocka, póki jest młody.
Almanzo nie przerywał jedzenia. Słuchał, ale jednocześnie smakował w ustach pieczoną wołowinę i jabłe-
czny mus.
Pociągnął długi łyk zimnego mleka, a potem poprawił serwetkę pod szyją i sięgnął po placek z dynią.
Odkroił trzęsący się kawałek złocistobrązowej dyni, ciemnej od przypraw i cukru. Placek rozpłynął się na
języku, a w ustach i w nosie rozszedł się jego korzenny aromat.
- Almanz
o jest za młody, by mieć własne zdanie -przeciwstawiła się matka.
Almanzo wepchnął sobie do ust następny kawałek placka. Nie mógł się odezwać bez pozwolenia, ale myślał
sobie, że jest dość dorosły, by wiedzieć, że woli być
203
podobny do ojca, niż do kogokolwiek innego. Nawet do pana Paddocka. Bo pan Paddock, żeby sprzedać
wóz, musi się płaszczyć przed kimś takim, jak pan Thompson. A ojciec jest człowiekiem wolnym i
niezależnym od nikogo. Jeśli bywa dla kogoś grzeczny, to tylko dlatego, że ma na to ochotę.
Nagle się zorientował, że ojciec mówi do niego. Przełknął jedzenie, o mało nie krztusząc się plackiem.
-
Słucham, tatusiu - powiedział. Ojciec spojrzał na niego z powagą.
-
Synu, słyszałeś, co pan Paddock powiedział? Żebyś poszedł do niego na praktykę.
- Tak, tatusiu.
- I co ty na to?
Almanzo nie wiedział dokładnie, co odpowiedzieć. Nie przypuszczał, że w ogóle będzie miał coś do
powiedzenia w tej sprawie. Wydawało mu się, że ojciec zdecyduje za niego.
-
Dobrze, synu, pomyśl o tym. Chcę, żebyś sam zdecydował. Pod pewnym względem będziesz miał z Pad-
dockiem łatwe życie. Nie będziesz w pracy zależny od pogody. W zimowe mroźne noce będziesz mógł
spokojnie spać i nie będziesz się martwił o marznące stado. Pogoda czy słota, wiatr czy śnieg będziesz pod
dache
m, wśród czterech ścian. I nie zabraknie ci ani jedzenia, ani ubrań, ani pieniędzy.
- James! -
przerwała matka.
-
Taka jest prawda, nie możemy jej przed nim ukrywać - odpowiedział ojciec.
-
Ale jest jeszcze druga strona tej sprawy, Almanzo. Będziesz, synu, zależny od innych ludzi w mieście.
Wszystko, co zdobędziesz, otrzymasz z rąk innych ludzi. A farmer zależy tylko od siebie, od ziemi i od
pogody. Jeżeli jesteś farmerem, wszystko, co jesz, w co się odziewasz, sam produkujesz, a ogrzewasz się
drewnem z
własnego lasu. Ciężko pracujesz, ale tak, Jak ci się
204
podoba, i nikt nie może ci kazać odejść z farmy. Na farmie, synu, będziesz wolny i niezależny.
Almanzo się kręcił niespokojnie. Ojciec i matka oceniali go zbyt surowo; przecież wcale nie chciał żyć
p
ośród ścian i starać się o względy ludzi, którzy mu się nie podobali i nie mieli koni, krów i pól. Chciał być
taki jak ojciec, ale nie wiedział, jak to wszystko powiedzieć.
-
Zostaw sobie trochę czasu, synu, i przemyśl to -rzekł ojciec - a zrobisz, jak będziesz uważał za stosowne.
- Tatusiu! -
zawołał Almanzo.
- Co synu?
-
Czy mogę? Czy naprawdę mogę powiedzieć, czego chcę?
- Tak, synu -
zachęcił go ojciec.
-
Chcę mieć źrebaka - powiedział Almanzo. - Czy mogę z tych dwustu dolarów kupić sobie źrebaka i
ujeździć go?
Uśmiech stopniowo wypłynął na twarz ojca. Zdjął serwetkę, oparł się na krześle i spojrzał na matkę. Potem
odwrócił się do chłopca i powiedział:
-
Synu, możesz te pieniądze zostawić w banku. Almanzo poczuł, jakby go coś ścisnęło w środku, ale
w następnej sekundzie cały świat wypełnił się ciepłym, pełnym blasku światłem, gdyż ojciec dodał:
-
Jeżeli to, czego pragniesz, to źrebak, daję ci Star-lighta.
- Tatusiu! -
zachwycił się Almanzo. - Będzie do mnie
całkowicie należał?
- Tak syn
u, możesz go przyuczać, powozić nim, a kiedy będzie miał cztery lata, będziesz mógł go sprzedać
albo zatrzymać. Jak będziesz chciał. Pierwsza rzecz, jaką zrobimy jutro rano: weźmiemy go na powróz i
zaczniesz ujeżdżanie.