ARKADY FIEDLER
Rio de Oro
NA ŚCIEŻKACH
INDIAN BRAZYLIJSKICH
CZĘŚĆ I
NAD MAREAUINHĄ
1.PRZESTROGA CZY GROŹBA?
I podnoszę głos, ażeby przekrzyczeć wrzask dzikich papug, które przed chwilą
siadły na pobliskim drzewie piniorowym.
— Pragnę zwiedzić obozy Indian nad Marequinhą — mówię do Aprisita Fereiry.
— Senhor pragnie zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą? — powtarza Fereiro
przeciągle, obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. — To niemożliwe!
Fereiro jest urzędowym opiekunem Indian Koroadów, żyjących w dolinie rzeki
Ivai w brazylijskim stanie Parana. Mieszka u wejścia do rozległej kolonii Candido de
Abreu, która stanowi w tej okolicy najdalej na zachód wysuniętą placówkę cywilizacji,
wykarczowaną niedawno temu w puszczy nadivaińskiej. Od szeregu miesięcy nasza
wyprawa zoologiczna polowała w tej wspaniałej puszczy dokoła Candido de Abreu,
zbierając obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przyszła pora na to, by wyruszyć
dalej na południowy zachód, choćby o kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzić obóz Indian
nad Marequinhą i w tamtejszych lasach urządzić łowy na grubego zwierza.
Lecz oto napotykam niespodziewane trudności: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk,
sprawujący z ramienia rządu stanowego władzę „dyrektora Indian", nie chce, żebym tam
poszedł. W oczach jego zapalają się złe, zielone ogniki, gdy powtarza twardym głosem:
— To niemożliwe!
Dziwi mnie jego nieprzychylność. Inni Brazylijczycy są na ogół uprzedzająco
grzeczni. Tłumaczę mu, że zamierzam tropić tapiry i jaguary nad Marequinhą, tam
podobno dość pospolite, oczywiście wynagradzając Indian za prawo polowania na ich
terenie. Lecz Fereiro jest nieustępliwy: nad Marequinhą — zapewnia — narażę się na
wielkie niebezpieczeństwo. Klimat tam wyjątkowo niezdrowy, grasują zabójcze
odmiany malarii.
Na potwierdzenie tych słów Fereiro wskazuje na jedną ze ścian swej chaty, przy
której w istocie leżą pokaźne paczki i skrzynie z różnymi lekarstwami. Przypomina mi
się, co słyszałem w kolonii o „uczciwości" Fereiry: że podobno niezły grosz
przywłaszcza sobie sprzedając pokątnie okolicznym osadnikom rządowe lekarstwa,
przeznaczone dla Indian. Czyżby obawa, że wykryję te matactwa, była przyczyną jego
niechęci do mej zamierzonej wyprawy nad Marequinhę?
— Nie lękam się chorób — odpowiadam. — Mam dobrą apteczkę polową...
Wtem budzi się oswojona papuga marakana, drzemiąca dotychczas na drągu pod
dachem i, jak gdyby zarażona podnieceniem swego pana, wszczyna ogłuszający wrzask
trzepocząc skrzydłami. Fereiro szybko ją łapie i wyrzuca na dwór.
— Nie wiem, czy senhorowi wiadomo — mówi następnie — że Koroadzi,
szczególnie nad Marequinhą, odznaczali się zawsze niespokojnym duchem. Przed pięciu
laty doszło tam do krwawego buntu, który trzeba było przykładnie uśmierzać. Polało się
wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma należytego spokoju nad Marequinhą. Co
innego gdzie indziej, w innych rezerwatach indiańskich, tam można iść. Ale nad
Marequinhę — to byłoby szaleństwem, senhorl
— Nie przeciw mnie buntowali się Indianie — napomykam z uśmiechem — i
nie ja ich przykładnie uśmierzałem...
Nastaje przykre milczenie. Żałuję, że w ogóle tu przyszedłem. Fereiro nie
spuszcza ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakując ni stąd, ni zowąd na inny
temat, pyta brutalnie:
— W jakim celu, proszę mi wyjawić, w jakim właściwie celu senhor przybył w
te okolice?
— Wszyscy tu w całej kolonii Candido de Abreu — wpadam w ten sam ton —
dokładnie to wiedzą: przybyłem, ażeby podjąć wasz skarb brazylijski...
Nie sądziłem, że słowa te podziałają na niego tak dziwnie. Wywołają zdumienie,
niedowierzanie, zielone błyski w oczach. Pyta z odcieniem wrogości:
— Nie rozumiem. Jaki skarb?
Przez otwarte drzwi chaty widać pobliską puszczę. U jej skraju, nie dalej niż o
sto kroków od chaty, stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo sumauba.
Przed chwilą przyleciało na jego wierzchołek kilkanaście najdziwaczniejszych ptaków
— tukanów — o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w
karnawale nosy
— i teraz potężnie pokrakują.
— Oto skarby waszej przyrody, które tu zbieram — mówię wesoło, wskazując
na stado tukanów.
Fereiro skinieniem głowy potakuje z uznaniem.
— Rozumiem — powiada — jest pan przyrodnikiem. Rozbawieni śledzimy
ś
mieszne baraszkowanie ptaków,lecz po chwili tukany przenoszą się w głąb puszczy.
— Czy senhor zna sprawę Niemca Degera z Ponta Grossy? — pyta,potem
Fereiro.
— Coś się obiło o moje uszy — odpowiadam.
— Deger był ciekawy i wścibski. Pomimo przestróg poszedł nad Marequinhę.
Było to dwa lata temu. Zginął zamordowany.
— Ale podobno wcale nie przez Indian!
— To prawda. Lecz zginął, bo był zbyt ciekawy... Fereiro mówi to takim
głosem, że nie wiadomo: przestroga to czy ukryta groźba?
Gdy opuszczam jego chatę, papuga, wyrzucona poprzednio na dwór, zaczyna
znowu drzeć się krzycząc: Corra, corra! — co oznacza po portugalsku: zmykaj, biegnij!
Po tej niemiłej rozmowie z dyrektorem Indian maleją widoki mego pójścia nad
Marequinhę i już godzę się z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko
się odmienia. Poznaję Tomasza Pazia, polskiego kolonistę znad rzeki Baiłe, w pobliżu
Candido de Abreu. Wesoły towarzysz i zuchwały pionier o szerokiej duszy zna
wszystkich ważniejszych Indian, przyjaźni się z wodzem Monoisem nad Marequinhą,
bywa u niego w gościnie, natomiast o Aprisito Pereirze i jego chytrych przestrogach
wyraża się z pogardą.
— Fereiro to znany oszust! — oświadcza. — Przyjechał tu, żeby szybko
wzbogacić się na Indianach.
— Jeśli oszust jest znany, to powinni go wyrzucić z urzędu.
— Wyrzucić? Przyjdzie na jego miejsce drugi rzezimieszek, jeszcze gorszy. I
któż miałby go wyrzucić? Ci w Kurytybie, w rządzie stanowym? Toż to kumotry
Fereiry! Wszyscy są tacy sami jak on i dokładnie wiedzą, kogo tu przysłali. U góry
mamy zwartą zgraję nicponiów, którzy wzajemnie się popierają i niemiłosiernie doją
kraj.
Gdy jedni dostatecznie się obłowią, przychodzi tak zwana rewolucja i inni, im podobni,
z kolei dobierają się do żłobu. Jesteśmy w kleszczach żarłocznych pasożytów, a kraj
coraz biedniejszy — i z tego błędnego koła nie ma wyjścia.
— Czy rzeczywiście nie ma wyjścia?
— Diabli wiedzą! Żeby było lepiej, trzeba by zmienić cały system rządzenia.
— Otóż to!
— A jak tu zmienić, kiedy wyzyskiwane masy są zupełnie bierne?
Pazio, zaszyty w swych lasach, zna miejscowe utrapienia, natomiast mniej
pojęcia ma o tym, co dzieje się w miastach brazylijskich. Tam masy, o których
wspomina, coraz wyraźniej sobie uświadamiają, w czym tkwi właściwe źródło ich
nędzy i w jaki sposób należy mu zaradzić.
— Fereiro — wracam do poprzedniego tematu — wspomniał mi o wypadku
Degera nad Marequinhą. Cóż to była za heca?
— Głupia i zagadkowa.
— Po co Deger tam w ogóle lazł?
— Podobno szukał jakiejś złotodajnej rzeki, która gdzieś w pobliżu Marequinhy
rzekomo kryje bajeczne skarby. W każdym razie to pewne, że nie Indianie go
zakatrupili.
— Czy Fereiro był już wtedy dyrektorem Indian?
— Był — Pazio mruży figlarnie jedno oko zgadując moje myśli. — I
niewykluczone, że maczał swe palce w tej brudnej aferze.
--- To znaczy, że nie chce dopuścić postronnych ludzi do tego złota?
--- Tak mi się wydaje.
--- A czy to nie jedna z tych wielu głupich gadek o ukrytych skarbach? Czy tam
rzeczywiście jest złoto?
--- Licho wie! Zresztą nie chodzi tu o jakieś legendarne skarby dawnych
jezuitów, ale o złoto w rzece. Wiadomo, że niektóre rzeki w Brazylii mają w piasku
złota do diabła i trochę. Więc na ludzki rozum niewykluczone to i nad Marequinhą.
Zajrzałem uciesznie w oczy Pazia:
--- To na ludzki rozum... lepiej unikać tej zapiekłej rzeki i nie narażać swojej
ż
ony, drogi Tomaszu...
--- Żony? Mojej żony?
--- Tak jest senhor Tomais.
--- Na co ją narażać?
--- Na wdowieństwo...
Pazio wybuchnął wesołym śmiechem i czule poklepał swój wielki rewolwer u
pasa:
— Będziemy czujni! Nie pozwolimy, by nas skrzywdzono!... Więc co, idziemy nad
Marequinhę? Pójdziemy tam?
Pazio miał błyszczący, sześciostrzałowy rewolwer. Był to efektowny Smith
Wesson, bębenkowy.
--- Chyba pójdziemy! - oświadczyłem.
2. GROŹNE POGŁOSKI W CANDIDO DE ABREU
Wieść o naszym zamiarze pójścia do Indian nad Marequinhą rozniosła się lotem
ptaka po całej okolicy, bo przecież nie robiliśmy z tego tajemnicy. W tym okresie, jak
już wspominałem, polowaliśmy, mój towarzysz z Polski Antoni Wiśniewski i ja, w
lasach kolonii Candido de Abreu, zbierając okazy fauny brazylijskiej dla muzeum
przyrodniczego w Poznaniu.
Kolonia Candido de Abreu była wtedy najbardziej na zachód wysuniętą
placówką polskich i niemieckich osadników nad Ivai i leżała w widłach, utworzonych tą
rzeką i jej dopływem Ubasinho. Pierwsi koloniści przybyli tu w kilka lat po pierwszej
wojnie światowej, ale wkrótce wytępiła pionierów lub ich przepędziła straszliwa
epidemia malarii i lasy znowu opustoszały na kilka lat. Potem zaczęli napływać nowi
ś
miałkowie ze wschodu, zwabieni wyjątkowo żyzną glebą, tylko że napływali tym
razem ostrożniej, małymi grupkami.
Gdy przybyliśmy w te strony, zastaliśmy już znowu tu i ówdzie rodaków i
Niemców na niezłych gospodarstwach, ale jeszcze więcej zastaliśmy nienaruszonej
puszczy, moc dzikiej zwierzyny w kniei, a w niej-- dziwnych ludzi o podejrzanej
przeszłości. Były to typy spod ciemnej gwiazdy, żyjące na bakier z prawem, które
wyrwały się ze wschodniej Parany spod ręki sprawiedliwości i tu, buszując po leśnych
ustroniach, zatruwały życie osiadłym kolonistom. Owi valentoni, czyli po polsku zuchy,
chojraki, mieli zawsze nabitą broń pod ręką i kaduczny kodeks honorowy, a chociaż
uważali siebie za rewolucjonistów, niezbyt się różnili od zwykłych rzezimieszków.
Przeważnie tworzyli szajki składające się z kilkunastu zawadiaków, mieli wspaniałe
wierzchowce, od potulniejszych osadników ściągali „kontrybucje rewolucyjne”, kto zaś
się sprzeciwiał, tego zmuszali biciem, a często zabijali.
W okolicy Candido de Abreu w naszych czasach grasowała banda niejakiego
Piri, niepohamowanego zuchwalca, i jak zwykle w Brazylii, ludzie opowiadali sobie o
jego okrucieństwie niestworzone rzeczy. Otaczała go koszmarna legenda.
Od szeregu tygodni nasza wyprawa rozgościła się w sedach, czyli w centralnym
siedlisku, kolonii nad rzeką Ubasinho. Stało tam kilkanaście drewnianych budynków
wzdłuż jednej ulicy osiedla, a my sprowadzaliśmy się do obszernego domu, ziejącego
pustką po dawnej karczmie, czyli wendzie. Na parterze mieliśmy laboratorium i
preparatornię skórek oraz jadalnię; na piętrze sypialiśmy.
Sypialiśmy z bronią przy łóżkach polowych. Po mej wizycie u dyrektora Indian,
Aprisity Ferejry, nastały dla nas dni pełne napięcia. Na sedach tłukła się pogłoska,
jakoby osławiony Piri odgrażał się, że któregoś dnia wpadnie do nas, by przyjrzeć się
bliżej i nam, i naszym machinacjom. Brzmiało to alarmująco, a tajemnicą poliszynela
bbyły bliskie konszachty Fereiry z hersztem Piri. Na polowanie do puszczy
wybieraliśmy się nie inaczej, jak tylko we dwójkę, ja z Wiśniewskim, natomiast
przebywającym w pracowni dwom naszym młodym pomocnikom, Michałowi i Bolkowi
Budaszom, synom miejscowego kolonisty, poleciliśmy mieć nieustannie strzelby pod
ręką.
3. Piri--- herszt bandytów
Pewnego ranka stało się: kilku jeźdźców przybyło pod nasz dom i ostentacyjnie
zsiadło z koni. Jeden z nich zaczął głośno klaskać w dłonie--- grzecznościowy zwyczaj
w tych stronach, by zwrócić na siebie uwagę mieszkańców domu. Gdy Michał Budasz
rzucił spojrzenie na dwór, zbladł i wymamrotał:
--- Piri!
Widział już raz kiedyś zawadiakę, więc go poznał.
Nie byliśmy zaskoczeni. Przewidywaliśmy odwiedziny awanturnika i każdy z nas
wiedział, co czynić w tym wypadku. Bolkowi, naszemu kuchcikowi, przypomniałem
pospiesznie:
--- Przygotuj natychmiast szimaron * (szimaron – to pity na gorąco wywar z liści
herwy mate, niewysokiego drzewa, zwanego potocznie herbatą parańską), kaszasz **
(kaszasz – wódka, bimber, pędzona przez kolonistów), i wino.
Po czym jeszcze raz upewniwszy się, że w tylnej kieszeni spodni mam brauning,
z wesołą miną wyszedłem z domu na powitanie „gości”.
Było ich czterech. Trzech z nich, ubranych w łachmany, trzymało niedbale
strzelby w dłoniach, miało zbójeckie gęby, a u pasa Smith Wessony. Zwłaszcza
jednemu z zabijaków groźnie patrzyło z oczu. Natomiast czwarty, Piri, około
trzydziestoletni przystojniak z zabójczym wąsikiem i przenikliwymi oczami, nosił tylko
rewolwer, nie miał strzelby, za to rzucał się w oczy niezwykle jak na te lasy starannym
ogoleniem twarzy i elegancją stroju: sportowe jego ubranie, jakby co dopiero z igły
zdjęte, było suto nabite srebrnymi guzikami, szamerowane galonami, obwieszone
frędzlami, niby kostium operowego bohatera. Piri łączył, jak widać, szyk krzykliwego
strojnisia z okrucieństwem bezlitosnego zabijaki.
--- Bom dia, senhor doutor naturalista! Dzień dobry, panie doktorze przyrodniku!
---zawołał na mój widok uśmiechnięty, z wyraźną ironią w źrenicach.
--- Bom dia, senhor coronel! Dzień dobry, panie pułkowniku! -- odrzekłem
również uśmiechnięty, ale bez ironii na twarzy.
Podczas gdy trzech obszarpańców zostało na dworze, Piri i ja obsypując się
wzajemnie szerokimi uśmiechami i prawiąc sobie szumne grzeczności, weszliśmy do
domu, gdzie poprzez pracownię zaprowadziłem gościa zaraz do jadalni.
Na widok porozwieszanych na ścianach skórek zrobił wielkie oczy, ale nic nie
powiedział.
Wszystko szło jak z płatka: jeszcze nie zasiedliśmy na stołkach, gdy skrzętny
Bolek przyniósł nam kuję z herwą mate i imbryk z gorącą wodą. W trójkę, bo przyłączył
się Wiśniewski, zaczęliśmy po kolei ssać przez srebrną rurkę szimaron z kui.
Odczuliśmy w sobie błogość gorącego wywaru i patrzyliśmy na siebie z natarczywą,
jawną ciekawością. Zaraz pojawiły się szklanki na stole i butelka wina, a potem butla
kaszasza, wódki rzetelnie przyprawionej pieprzem. Piri nie odmawiał, lubił pociągnąć,
ale wódka na niego jakoś nie działała.
Rozmowę toczyliśmy dziwną, o wszystkim i o niczym. Było wiele pozornej
beztroski, szczerzenia zębów, błazeńskich wykrzyków, wygłupiania się. Nagle Piri
przerwał ten krotochwilny nastrój nieoczekiwanym, brutalnym ruchem ręki. Zmienił się
nie do poznania. Twarz mu stężała, oczy zabłysły wrogością. Ujrzał pod ścianą na
skrzyni leżący rewolwer bębenkowy i jak gdyby osłupiały odkryciem, utkwił w nim
surowy wzrok.
Piri słynął z nieoczekiwanych wybuchów złego humoru.
--- Co to za broń? Czyja to? -- zapytał marszcząc brwi.
Nieznacznie zbliżyłem rękę do kieszeni w spodniach, gdzie miałem schowany
brauning.
4. Do diabła, po coście tu przyjechali?
--- To Smith Wesson naszego przyjaciela, Tomasza Pazia! Wyjaśniłem
najspokojniejszym głosem, na jaki mnie było stać.
Nastąpiła chwila głuchego milczenia. Czułem, że zabijace cisnęły się różne
pomysły do głowy, ale wymienienie Pazia jako naszego przyjaciela nie przeszło bez
wrażenia.
--- Oo! -- po chwili odezwał się Piri z jakimś zbójeckim uznaniem. --- To dzielny
człowiek, ten Tomais! Lubię go, to mój przyjaciel i kum, meu amigo e compadre!
--- Tak samo jak i nasz! --- potwierdziłem.
--- To czemu zostawił u was swoją broń? --- Piri był ciekawy – To jego Smith
Wesson?
--- Jego – odrzekłem. --- Spodobał mu się mój brauning i Tomais zaproponował
mi zamianę broni; mój brauning za jego bębenkowy rewolwer.
To mówiąc wyjąłem z kieszeni broń i pokazałem ją Brazylijczykowi: oczy mu
zaświeciły na widok pięknego brauninga.
--- Automatyczny, szybkostrzelny, osiem kul: prosta budowa, ale kapitalna
celność! --- wychwalałem jego zalety.
Piri jako „rewolucjonista” znał się na broni i lubował się w niej. Patrzył na mój
brauning z upodobaniem, niemalże jak kot na szperkę. Zapytał, czy mógłby go wziąć do
ręki, na co bez namysłu i bez słowa spełniłem jego życzenie.
--- Czy nabity? -- spytał z głupia frant.
-- A co senhor przypuszcza, że obciążamy sobie kieszenie bronią nie nabitą?
Oczywiście: nabity.
--- I da go senhor Paziowi?
--- Jeszcze nie wiem, namyślam się! --- odparłem i wskazałem na
Wiśniewskiego. -- Wolałbym, żeby Pazio dostał brauninga nie mój, lecz mego
towarzysza Antoniego. Niech pan pokaże gościowi swoją broń! --- poprosiłem
Wiśniewskiego.
Wyjął z kieszeni podobny do mego brauning, pokazał; i znowu Piri się
zachwycił.
--- Jest mniejszy niż ten pierwszy! -- zauważył.
--- Tak, to nieco mniejszy kaliber – potwierdziłem – ale równie automatyczny i
równie dobrze bije! To broń niezawodna.
Wiśniewski z bezpiecznej odległości dwóch kroków obracał swoją broń na
wszystkie strony, ale pokazując ją, przezornie trzymał otworem lufy skierowanym w
stronę gościa. Miał przy tym twarz okrutnie poważną i widać było, że jest zdecydowany
na wszystko.
Po chwili Piri oddał mi brauning. Rozpierając się wygodnie na stołku, dopił
szklankę kaszaszu, potoczył po nas ostrym wzrokiem, splunął na podłogę i zabrał głos:
--- Przestańmy pleść banialuki, zacznijmy wreszcie gadać ze sobą jak mężczyźni!
Jesteście tu wiele tygodni. Słyszałem o was wiele. Przechodząc tu widziałem w waszej
pracowni porozwieszane skórki różnych biszów. Czynicie wrażenie, że polujecie
rzeczywiście na leśne bisze, powiedzmy: dla nauki. Tnho muito gosto, esta bim! Ale
teraz jak mężczyźni, powiedzcie mi, jaki jest wasz cel naprawdę i, do diabła po coście tu
przyjechali?
Słysząc, to wybuchnąłem głośnym śmiechem i uważałem za wskazane obrócić
wszystko w żart.
--- Akurat takie samo pytanie zadał mi niedawno temu dyrektor Indian, senhor
Aprisito Fereiro, i bardzo się ucieszył, gdy mu wskazałem tukany na pobliskim drzewie
jako cel naszego przybycia...
--- I uwierzył?
--- Nie wiem, ale wydawał się inteligentnym człowiekiem...
--- Mój przyjaciel, senhor director, jest rzeczywiście inteligentny i ... nie bardzo
panu uwierzył.
--- To już jego rzecz! My jednak jesteśmy przyrodnikami.
--- Do przyrody należą różne rzeczy, przyzna senhor, między innymi drogocenne
kamienie, diamenty, złoto, tak, tak, złoto...
--- O Jezu Maria! --- głośno westchnąłem jak człowiek zrozpaczony, a zarazem
rozbawiony tym co słyszy.
Znowu chwila napiętego milczenia. Piri zapalił któregoś tam z kolei papierosa z
liścia kukurydzianego, zaciągnął się i mocno wydmuchał dym.
- Senhores! --- rzekł do nas. --- Jesteśmy ludźmi uczciwymi, mamy sumienie i
jeśli was dwóch zgładzimy, to proszę wierzyć, z wielką przykrością i po grubym
zastanowieniu się, tudzież po stwierdzeniu, że nie będzie już innego wyjścia. Dobrze
sobie uświadamiamy, że pozbawienie was życia, was, dwóch cudzoziemców i do tego
nie byle jakich, he-he, przyrodników, mogłoby wzniecić niewygodny huczek w
Kurytybie...
--- I także w Rio de Janeiro, przypuszczam! --- dodał z boku Wiśniewski.
--- Może w Rio de Janeiro... Ale tej ostateczności niestety będziemy musieli się
chwycić, jeśli nas do tego zmusicie. Na miłość boską, senhores, pamiętajcie o Degerze i
o tym, jaka przygoda go spotkała...
--- Deger – zauważyłem – szukał podobno waszego złota, a my szukamy leśnych
biszów i tym podobnych zwierzaków. Jesteśmy tylko zoologami!
--- Dajmy na to!
--- Zoologami, to jedna rzecz. A druga rzecz: jesteśmy myśliwymi, od długich lat
obeznanymi z bronią, mamy tej broni pod dostatkiem i umiemy nią władać
błyskawicznie...
--- Czyżby, czyżby?
--- Przed chwilą jeszcze – ciągnąłem – senhor nie zdawał sobie sprawy, jak był
blisko pożegnania tego pięknego świata, gdybyśmy – żeby użyć poprzednich słów
senhora – gdybyśmy tej ostateczności musieli się chwycić, będąc do niej zmuszeni..
Piri kwaśno się uśmiechnął, spoglądając mimo woli w stronę kieszeni naszych
spodni.
Na szczęście Bolek nie zapomniał o nas i przydźwigał dzbanek gorącej jak ukrop,
gęstej, aromatycznej, wspaniałej kawy, która od razu sprawiła nam ulgę i wniosła
pogodniejszy nastrój.
Po wypiciu jej zaprowadziliśmy gościa do laboratorium, gdzie pracował Michał
Budasz. Wiśniewski, pod którego specjalna pieczą były zdobyte trofea, objaśniał
szczegóły naszej pracy i pokazywał nie tylko suszące się skórki preparowanych ptaków,
ssaków i gadów, ale także pokaźny zbiór kilku tysięcy owadów, zwłaszcza motyli,
złożonych do prowizorycznych kopert papierowych. Zapaleni łowcy spośród ludności
miejscowej, zwłaszcza młodzieży, tęgo z nami współpracowali, znosząc z puszczy
liczne okazy, więc nietrudno było przekonać naszego gościa o istotnym celu naszej
wyprawy i o tym, że naprawdę byliśmy zoologami.
Ogromne wrażenie na Pirim wywarło przypadkowe odkrycie czegoś, co
wydawało nam się całkiem naturalne i w zasadzi mało znaczące. W domu naszym
mieściła się jako spadek po dawnej wendzie, długa lada, za którą pracowali Michał i
także Bolek, gdy miał czas wolny od kuchcenia. Otóż pod ladą Piri odkrył dwie
strzelby, przechowywane tam przez chłopaków podczas pracy – stwierdził zatem, że oni
także byli uzbrojeni. Powziął podejrzenie, że musimy gdzieś ukrywać więcej broni, i
fakt ten wprawił go w melancholijne zamyślenie. Ale zawadiaka nabrał szacunku do
nas.
W laboratorium ujrzał zawieszony na ścianie mój mauzer, piękny
pięciostrzałowy karabin z lunetą, i patrzył na niego jak urzeczony.
5. Senhor Arcadio, meu amigo!
Zdjąłem mauzer ze ściany i ostrzegając, że nabity, podałem go gościowi.
---Broń, z której jestem dumny! --- Oświadczyłem. --- dzięki lunecie bije na sto
metrów z taką precyzją, że trafia w oko anty.
Antą nazywają tu tapira.
--- Niemożliwe! --- zawołał Piri. --- Senhor się trochę przechwala, blaguje! Jeżeli
kogoś kiwać, to nie mnie, proszę!
Kazałem mu spojrzeć przez lunetę, powiększającą ośmiokrotnie. Zdumiał się,
oglądając z przybliżenia dalekie przedmioty, ale pozostał jednak niedowiarkiem.
Zmierzył mnie urągliwym spojrzeniem, pewny, że mnie złapał na bujaniu.
--- Jeśli mam w to wierzyć, co chełpliwy senhor wygaduje – zarechotał złośliwie
– to proszę, niech pokaże, co umie! Niech udowodni!
--- Nie ma tu anty!
--- Proszę strzelić do jakiegoś celu!
--- Piłem trochę kaszaszu! -- wymigiwałem się.
--- Był silny w gębie i puszył się! --- szydził Piri. --- Teraz zmiękła mu rura, gdy
ma rzetelnie udowodnić swą sztukę...
Jak wielu Brazylijczyków, nawet tych żyjących w lasach, Piri przyswoił sobie
uprzejmą ogładę i miał przesadne maniery, ale w gruncie rzeczy był to dziki prostak,
więcej – bandyta i despota, przyzwyczajony do narzucania innym swej woli. Także i
teraz nie znosił sprzeciwu i uparł się, żebym strzelał. Powstało znowu kłopotliwe
napięcie. Rozdrażniać porywczego zbira i dopuszczać do wybuchu mogło być
niebezpieczne. Postanowiłem strzelić.
Jeden z jego kapangów – jak tu nazywali podobnych rębaczy – oberwańców –
przyczepił do pnia, oddalonego o przeszło sto kroków, małą kartkę białego papieru z
namalowaną pośrodku atramentem plamą wielkości srebrnego dolara. Obawiałem się
trochę o swoje oko i rękę, bo przecież nie tylko wypity kaszasz, ale i denerwująca heca
nie sprzyjały celności. Jednak trzeba było strzelać, nie miałem innego wyjścia.
Nigdy chyba przy strzale nie skupiłem tyla uwagi i natężenia. Co prawda
wielomiesięczny pobyt w puszczy i nieustanne zbieranie okazów fauny wyostrzyły
zmysły niebywale, a rękom przysporzyły krzepy – ale teraz, w tym dziwnym położeniu
jakże trudno było składać egzamin sprawności. Zmierzyłem się z wolnego przykładu,
zapuściłem wzrok w lunetę, krótka chwila skupienia, aż bolesnego. Centrum krzyżyka
w lunecie przesuwało się powoli do czarnej plamy na karteczce, krzyż pokrył środek
celu – palec już delikatnie dotykał spustu, jeszcze baczność, by nie pociągnąć nerwowo,
zbyt gwałtownie – i ściągnięcie języczka spustowego. Huk, szarpniecie rękojeści i
ramię.
Trzech zbirów Piriego skoczyło do celu jak złe brytany. Zdarli karteczkę z pnia,
rzucając ku nam okrzyki i co tchu pędzili z powrotem. Piri wyrwał im z łap kartkę.
--- Como o diabo! Do diabła! Niech senhor patrzy! -- krzyknął i podsunął mi
karteczkę pod oczy.
Wygrałem. Dziura od kuli była w samym środku kartki, Na brzegu czarnej
plamy. Więc strzał kapitalnie się udał. Kamień spadł mi z serca.
Teraz nastąpiło to, co było do przewidzenia: radosne podniecenie opryszków,
głośno wyrażany podziw dla strzelby, zaglądanie w lunetę. Gdy mauzer dostał się
znowu do moich rąk, wyrzuciłem pustą łuskę z komory, uzupełniłem piąty nabój, a że
duma rozsadzała mi piersi, chciałem jeszcze raz zabłysnąć – łatwy triumf przewrócił mi
w głowie – i rozglądałem się za nowym celem. Znalazłem.
Za naszym domem ciągnęło się pustkowie – wśród trawy sterczały z rzadka
krzewy, przechodzące dalej w las i w końcu w gęstą puszczę. W pobliżu domu żerowało
stado kur należących do sąsiadów, a do kur przyplątał się z lasu kuzyn z tego samego
rodu kurowatych, dość pospolity ptak zwany tu saracura. Gdy ujrzałem saracurę,
oddaloną od nas niespełna trzydzieści kroków, pewny siebie krzyknąłem do Piriego i
reszty obecnych, by uważali, co teraz nastąpi.
Wśród ciszy, jaka nastała, wymierzyłem karabin w samą pierś ptaka i strzeliłem.
Nie potrafię opisać mego osłupienia, nie – przerażenia, gdy ptaszysko, wystraszone
ś
wistem kuli, która przeleciała mu nad uchem, wykonało kapitalny skok w górę na co
najmniej metr, opadło i zdrowiuteńkie jak koń, zmiatało w stronę lasu, aż się kurzyło.
Chybiłem haniebnie!
„A to klapa” -- zdrętwiałem, dusza zamarła mi w ciele.
Od razu zrozumiałem, w czym sęk: kula poszła na tę nikła odległość za wysoko,
mauzer zgórował, bo celownik jego lunety był nastawiony na sto metrów. Zrozumiałem,
lecz cóż z tego; klęski i wstydu nie odrobiłem.
Piri i jego zgraja na widok dziwacznego podskoku saracury ryknęli gromkim,
histerycznym śmiechem. Długo nie mogli się uspokoić i wciąż od nowa wybuchali
wesołym rechotem. Dopiero po chwili, osłupiały, zacząłem pojmować, że to nie śmiech
szyderczy i że nie śmiali się ze mnie, lecz z karkołomnego skoku saracury.
Zrozumieli, jaki ze mnie wielki kawalarz! Z hałaśliwą radością przyjmowali fakt,
ż
e chciałem im zgotować paradne widowisko; naumyślnie – ja, strzelec nad strzelcami!
--- posłałem kulę tak chytrze, że tylko przeraziła głupią saracurę i zmusiła ją do
wykonania fantastycznie zabawnego skoku, cha, cha, cha, niczym komik, niczym koń,
cha, cha, cha!
A więc zdarzyło się, że chybienie trafiło lepiej aniżeli najbardziej trafny strzał;
kapangowie byli zachwyceni, oklepywali nasze plecy, aż dudniło, a my nie mniej
poklepywaliśmy ich po plecach, aż również dudniło. Zapewnili, że są naszymi amigami,
a Piri na odjezdnym rzekł do mnie:
--- Niech Aprisito Fereiro, ten putanheiro, gada sobie, co chce, a senhor Arcadio
jest meu amigo!
Podobno słowo „putanheiro” jest bardzo brzydkim słowem.
6.DWIE DŁONIE NA LEWO OD SŁOŃCA
W cztery tygodnie po tej rozmowie, w połowie lutego, dochodzimy do rzeki Ivai
i zatrzymujemy się w chacie Franciszka Goncalvesa, około dwudziestu kilometrów na
południowy zachód od kolonii Candido de Abreu. Młody Brazylijczyk, o dzikim, lecz
nieodrażającym wyglądzie leśnych ludzi, tak zwanych kabokli, wita nas z ożywieniem i
odstępuje nam część swej ubogiej ranszy. Razem ze mną przybywa Tomasz Pazio, jak
zawsze pełen otuchy i humoru, Antoni Wiśniewski, mój dzielny towarzysz z Polski,
leśnik i znakomity zoolog naszej wyprawy przyrodniczej, Michał Budasz, syn kolonisty
z Candido de Abreu, pomocnik Wiśniewskiego i zręczny już preparator skórek, i
wreszcie jego brat, Bolek Budasz, nasz czternastoletni kuchcik.
Chata Franciszka Goncalvesa wznosi się w dolinie rzeki, lecz nie nad samą wodą.
Trzeba przejść kilkaset kroków ścieżką wśród zarośli, ażeby stanąć nad brzegiem Ivai,
rzeki dobrze znanej polskim kolonistom.
Drogi, jakimi postępowało odkrywanie różnych połaci naszej ziemi, sprawiły, że
przeważną część rzek, a szczególnie rzek w tropikach, poznawaliśmy lepiej i badali
dokładniej przy ujściu, w dolnym ich biegu, bliżej morza, aniżeli przy źródle. Ivai
tymczasem stanowi wyjątek. Rzeka bierze początek w zaludnionej części brazylijskiego
stanu Parana, na tak zwanym Wyżu Parańskim, skolonizowanym już od kilkudziesięciu
lat. Płynie zrazu w kierunku północno-zachodnim przez stare kolonie Iwai i Theresa
Cristina, potem coraz bardziej zbacza ku wschodowi, przecinając kraj coraz
pierwotniejszy. Wokół kolonii Apucarana jest już sporo puszczy dziewiczej, a kolonia
Candido de Abreu, leżąca o dwadzieścia kilometrów dalej na zachód, nie nad samą Ivai,
lecz nad jej odpływem Ubasinho, to już ostatnie skupisko zamieszkane w okresie naszej
wyprawy przez osadników. Dokoła niego i dalej żyją jeszcze tu i ówdzie, zaszyci w
głuchych ostępach, nieliczni kabokle, a na południowym brzegu Ivai koczuje indiański
szczep Koroadów.
Dalej na zachód — to już jedna, olbrzymia, bezludna i prawie nie znana puszcza,
ciągnąca się przez setki kilometrów aż do rzeki Parana i do Matto Grosso. Przez tę
knieję toczy swe nurty, pełna bystrzyn i wodospadów, równie mało zbadana jak
otaczające ją lasy, rzeka Ivai.
Wkrótce po pierwszej wojnie światowej słynny polski ornitolog Chrostowski,
autor uroczej książki pt. „Parana", odbył na łodzi w dół Ivai swą zuchwałą wyprawę
zoologiczną w towarzystwie dra Jaczewskiego i Boreckiego. W drodze powrotnej zginął
skoszony malarią, lecz Jaczewskiemu udało się uratować cenne zbiory i przywieźć je do
Polski. Borecki osiedlił się w Candido de Abreu i dotychczas tam przebywa; zbiory
znajdują się w Państwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie, a dr Jaczewski jako
profesor Uniwersytetu Warszawskiego przysparza dziś chwały polskiej nauce.
Wieczorem tego dnia, w którym zawitaliśmy do Franciszka Goncalvesa, olśniewa
nas okazałe zjawisko. Zachodzące słońce rozjaśnia góry na przeciwległym,
południowym brzegu rzeki. Są to góry niewysokie, raczej wzgórza, lecz postrzępione i
strzeliste i należą już do terenu indiańskiego. Pokrywa je nieprzerwana i gęsta puszcza.
Gdy słońce dotyka prawie nieboskłonu, wierzchołki indiańskich gór zaczynają rozpalać
się fioletowym ogniem tak intensywnym, że aż zdumiewa. Od tych gorejących lasów i
szczytów płynie do nas jakby przyjazne powitanie.
Obraz jest przepojony urzekającym pięknem puszczy i łatwo zapomnieć, że w
głębi tej samej puszczy dokonano przed dwoma laty ponurej, zagadkowej zbrodni, a
przed pięcioma laty rozegrała się tu wielka tragedia szczepu indiańskiego.
Tomasz Pazio zbliża się do mnie. Wodzi okiem po rozległej panoramie terenu
indiańskiego. Jest w dobrym humorze i pyta:
— Czy wiecie, gdzie jest ujście Marequinhy do Ivai? Pytanie retoryczne, bo
oczywiście nie wiem. Zresztą
Pazio wyręcza mnie sam w odpowiedzi. Wyciąga prawą rękę na zachód w
kierunku słońca i uśmiechając się wyjaśnia:
— Ot tam, w tej stronie. Na szerokość jednej dłoni na prawo od słońca. Jakie pięć
kilometrów stąd.
— To już niedaleko — stwierdzam z zadowoleniem.
Pazio dwa tygodnie temu spotkał Monoisa, kapitona*, (Po portugalsku
„capitao". Tym mianem oznacza się w wielu okolicach Brazylii naczelników obozów
indiańskich składających się zazwyczaj z kilku do kilkudziesięciu rodzin. W języku
potocznym „capitao" znaczy wódz. Kapitonem jest zawsze Indianin, w przeciwieństwie
do „dyrektora Indian", którym przeważnie bywa biały — urzędnik państwowy)
czyli wodza Indian nad Marequinhą, i dobił z nim targu. Monois, dowiedziawszy się o
moich zamiarach, nie tylko zaprosił nas chętnie do siebie, lecz sam zaangażował się do
mej wyprawy, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem i przy hojnym dla Indian
podziale zwierzyny, jaką zamierzaliśmy upolować na ich terenie. Wtedy Pazio również
ustalił, że w pewnym oznaczonym dniu Monois i dwóch Indian przypłyną na łodziach
do ranszy "Franciszka Goncalvesa i zawiozą nas i nasz sprzęt do swego obozu. Oprócz
Indian zapewniłem sobie współpracę czterech najzdolniejszych w okolicy myśliwych
Brazylijczyków, posiadających dobre psy do polowania na grubego zwierza. Tak więc
stało się, że przybyliśmy do chaty Franciszka Goncalvesa. Jutro mają zjawić się
Brazylijczycy, a za cztery dni — Indianie.
— A gdzie właściwie leży obóz Indian nad Marequinhą? — pytam.
Pazio wyciąga obydwie ręce w kierunku południowo--zachodnim i powiada:
— Chyba się nie mylę. Dwie dłonie na lewo od słońca. Tam, za tą największą
górą.
— Czy daleko stąd do obozu?
Pytanie sprawia kłopot. Pazio przyznaje się z całą szczerością:
— Czort ich tam wie! Dwadzieścia kilometrów, a może trzydzieści. A może...
Pazio był tam już kilka razy, lecz dokładnie powiedzieć nie może, bo szedł tam
bardzo krętą ścieżką wzdłuż rzeki Marequinhy. Śmieję się z jego zakłopotania i
oświadczam:
— Mniejsza o kilometry, dojdziemy tam tak czy owak. Najważniejsze, że nad
indiańskim terenem świeci tak cudne słońce. Jakoś słonecznie się zapowiada.
—. Tak! — podejmuje Pazio skwapliwie. — To dobry znak- dla naszej wyprawy.
7
.
ZŁE ZNAKI
Rano następnego dnia schodzą się Brazylijczycy. Przyprowadzają ze sobą
kilkanaście psów. Ponieważ Koroadzi mają przypłynąć dopiero za trzy dni,
postanawiamy urządzić tymczasem mniejsze polowanie w pobliżu chaty Goncalvesa.
Gospodarz widząc nasze poważne przygotowania stał się mniej mrukliwy i prosi
mnie, ażebym jego również . zaangażował jako członka wyprawy nad Marequinhę.
Odmawiam. Mam już dosyć towarzyszy, prawie zbyt wielu, zresztą muszę ograniczać
wydatki. Odmowa wywołuje u Goncalvesa nie tajone dąsy, jak gdybym pokrzyżował
mu jakieś ważne zamysły. Jego niezadowolenie spostrzega Pazio.
— Piesek mu buzię lizał!... Goncalves uchodzi za zausznika Fereiry, dyrektora
Indian. Czyżby chciał nam towarzyszyć nad Marequinhę jako „anioł stróż"?
Wieczorem tego dnia — siedzimy właśnie razem dokoła ogniska przed chatą —
pojawia się niespodziewanie nowy gość i wprawia nas wszystkich w osłupienie:
kapiton Monois.
Był to Indianin w sile wieku, o szerokich barach i krępej budowie ciała. Ubrany
jest jak wszyscy okoliczni kabokle, to znaczy, że chodzi boso, w płóciennej koszuli i
płóciennych spodniach, mniej lub więcej białych. Na głowie ma olbrzymi kapelusz,
wykonany z włókien rośliny takuary. Wystające kości policzkowe, powieki . w kształcie
trójkąta, mały, szeroki nos i cera o barwie ziemistobrązowej nadają twarzy Monoisa
piętno wyraźnie mongolskie.
Indianin uśmiecha się pod nosem, widząc, jakie swym przybyciem sprawia
wrażenie. Przystępuje do każdego z nas, wita się ceremonialnie podaniem ręki i na
dowód życzliwości, zwyczajem brazylijskim, klepie każdego po ramieniu.
— Miałeś, compadre, przybyć dopiero za trzy dni! — żywo zagaduje go Pazio.
— Czy się stało co nie przewidzianego?
Monois wyjaśnia łamaną portugalszczyzną, że nic się nie stało i że wszystko w
porządku. Wstąpił tu tylko przypadkowo i jest w drodze do sąsiadów. Skoro wróci do
swego tolda, to jest do obozu nad Marequinhą, weźmie natychmiast łudzi i dwa wielkie
kanu i w oznaczonym dniu, czyli za trzy dni, przypłynie do nas.
Monois mówił cichym, opanowanym, niskim głosem.
Następnie siada przy ognisku i zabiera się razem z nami do jedzenia.
Nazajutrz opuszcza nas. Odchodząc podaje na pożegnanie rękę wszystkim z
wyjątkiem mnie. Po prostu omija mnie nie patrząc w moją stronę, jak gdyby mnie nie
widział.
O tym dziwnym jego zachowaniu donoszę zaraz Paziowi, wyrażając
przypuszczenie, że Monois był chyba roztargniony. Na- twarzy Pazia maluje się
zdziwienie i troska.
— Roztargniony? Nie! — odpowiada. — Monois w takich wypadkach nie bywa
roztargniony.
— Więc co? Nie chciał się ze mną pożegnać?
— Nie chciał.
— Dlaczego?
Pazio wzrusza ramionami.
— Nie wiem dlaczego. W każdym razie coś musiało go ukąsić w nocy. To
niedobry znak, źle wróży.
Mimo woli, przypominając sobie wczorajszy wieczór, nie mogę powstrzymać się
od uśmiechu i wyrzucam Paziowi z udanym żalem w głosie:
— A wczoraj słońce przecież tak pięknie nam wróżyło!
— Phi — krzywi się Pazio pogardliwie — takie tam kaboklowe słońce. Czasem
robi głupie kawały...
Niestety, na tym, niewinnym zresztą, zajściu nie kończą się „złe znaki". Następna
zła wróżba jest bardziej dotkliwa. Monois po prostu nie dotrzymuje umowy i w
oznaczonym dniu nie przybywa ani nie daje żadnego znaku życia o sobie.
Do południa wyczekujemy daremnie. Potem, nie chcąc tracić dnia, wyruszamy na
polowanie. Pod wieczór udaje mi się zastrzelić z łodzi na rzece brazylijskiego jelenia,
zwanego ceado pardo, napędzonego mi przez ogary. Gdy wracamy do ranszy, ściemnia
się na dobre.
Bolek Budasz, kuchcik wyprawy, posłyszawszy, że wracamy, wybiega z chaty
naprzeciwko nas i donosi zaniepokojony, iż krótko po naszym odejściu przybył jakiś
Indianin i do tej pory siedzi. Bolek chciał go wypytać, ale Indianin jest małomówny; nic
nie można z niego wydobyć.
— Gdzie on? — pyta Pazio.
— Siedzi w ranszy.
Weszliśmy do chaty. Wewnątrz egipskie ciemności. Bolek przynosi z ogniska
łuczywo i przy jego świetle spostrzegamy przybysza. Jest to młody Indianin, nie liczący
więcej niż dwadzieścia lat. Leży pod ścianą; spał zapewne. Na nasz widok podnosi się
na łokciach i zmrużonymi od blasku oczyma spoziera na nas.
— Boa noite! — wita go Pazio życzliwie.
— Boa noite! — odpowiada półgębkiem, ledwie zrozumiale.
Pazio czeka, gdyż myśli, że chłopak przyszedł z nowiną od Monoisa i zacznie
mówić. Lecz Indianin wybałusza na nas oczy i milczy.
Wobec tego Pazio pierwszy zaczyna:
— Skąd przybywasz?
— Znad Marequinhy.
— To wysłał ciebie do nas kapiton Monis?
Indianin przez maleńką chwilę waha się i odpowiada:
— Nie.
— Nie? — powtarza Pazio zdumionym głosem. — To w jakim celu tu
przybyłeś?
— Jestem w drodze do ziomków na Fachinalu i tu chcę przenocować.
— Kiedy ostatni raz widziałeś się z kapitonem Monoisem?
— Dziś rano w toldzie.
— Czemu kapiton do nas nie przyjechał?
— Nie wiem.
— Kiedy przyjedzie?
— Nie wiem.
— Nic nie mówił?
— Nie.
Indianin odpowiada mrukliwie i niechętnie. W głosie jego przebija nieszczera
nuta. Niczego się nie dowiedziawszy wychodzimy z chaty i spożywamy w niezbyt
różowym nastroju przygotowaną przez Bolka wieczerzę. Daremnie zachodzimy w
głowę, co to wszystko znaczy. W końcu Pazio oświadcza:
— Monois z jakichś nie znanych nam powodów nie dotrzymał umowy i oto
nasłał szpiega, aby nas śledził.
Przypuszczenie Pazia, że to szpieg, staje się następnego dnia prawie pewnością.
Indianin, po przespanej z nami nocy, nie wyrusza dalej, lecz pozostaje. Siada na ziemi
przed ranszą i, oparty plecami o ścianę, trwa całymi godzinami w bezczynności, śledząc
wszystko, co się dokoła dzieje. Zapytany grzecznie, kiedy wyruszy do Fachinalu,
odpowiada:
— Ma czas, ma wiele czasu.
I uśmiecha się przy tym wyzywająco.
Gdy do południa nie widać Monoisa, schodzimy się wszyscy w najbliższym
lasku na naradę. Jedynie Bolek pozostaje w chacie, by pilnować Indianina. Jest rzeczą
pewną, że Monois zawiódł haniebnie. Lecz mimo to, na przekór trudnościom,
postanawiamy jechać nad Marequinhę i tam polować. Prawdopodobnie nie będzie to po
myśli Monoisa, ale jakoś chyba z nim się dogadamy i ugodzimy. Łodzie tymczasem
pożyczymy od Goncalvesa, który ma ich trzy. Na szczęście zabraliśmy ze sobą obfite
zapasy prowiantu wystarczające na dwa tygodnie, co uniezależni nas od humorów
kapryśnego Monoisa.
Jedyna trudność leży w tym, że ani Brazylijczycy, ani Pazio nie znają
niebezpiecznych a licznych bystrzyn rzeki Marequinhy. Posuwanie się pod jej wartki
prąd będzie sprawiało trudności. Wobec tego postanawiamy tak: czterej Brazylijczycy
oraz Bolek wyruszą jutro rano z całym prowiantem i bagażem na dwóch łodziach,
przepłyną owe pięć kilometrów na rzece Ivai aż do ujścia Marequinhy i następnie tą
rzeką będą wdzierali się powoli w górę. Tymczasem Pazio, Wiśniewski i ja udamy się
jak najszybciej do obozu Indian pieszo, ścieżkami przez lasy. W obozie wynajmiemy
kilku Indian, których natychmiast wyślemy w dół rzeki Marequinhy, naprzeciw
Brazylijczykom, by im pomogli wiosłować i przebrnąć przez bystrzyny. W ten sposób
spotkamy się wszyscy za dwa lub trzy dni w obozie indiańskim.
Pazio, Wiśniewski i ja postanawiamy jeszcze dziś wyruszyć i noc spędzić u
pewnego kabokla niedaleko ujścia Marequinhy. Michała Budasza, jako na razie nam
niepotrzebnego, wysyłam tymczasem do kolonii Candido de Abreu.
Około godziny czwartej po południu, gdy największy upał mija, opuszczam z
Paziem i Wiśniewskim chatę Goncalvesa. Raźno nam wyruszać, gdyż niewiele mamy
do dźwigania. Zabieramy tylko strzelby, rewolwery i aparat fotograficzny.
Przy pożegnaniu towarzysze żartują z nas i stwierdzają, że wyglądamy, jak
gdybyśmy wyruszali na orężny podbój obozu indiańskiego. Pazio odpowiada im
ś
miechem, że będzie to kiepski podbój, bo mamy tylko po kilka naboi.
Ażeby móc szybciej kroczyć w nieznośnym upale, nie chcemy zbytnio obciążać
kieszeni.
Na godzinę przed naszym wymarszem znika młody Indianin. Szukamy go
wszędzie, daremnie. Przepadł.
8
.
ZDRADA KAPITONA MONOISA
Następnego dnia skwar brazylijskiego dnia lutowego daje nam się od samego
rana porządnie we znaki pomimo bujnej dokoła roślinności leśnej. Pazio, kroczący
ś
cieżką na przedzie, poci się jak w łaźni, a z Wiśniewskiego i ze mnie płyną dosłownie
strugi potu. Nareszcie puszcza rozjaśnia się i wychodzimy na brzeg Ivai, prawie
naprzeciwko ujścia Marequinhy.
W ostatnich tygodniach było tyle rozmów o tej rzece i tyle o nią swarów, że
patrzę na jej ujście z pewnym wzruszeniem. Ujście to jest dość szerokie, prawie jak
Warta pod Poznaniem, lecz Pazio twierdzi, że już kilka kilometrów powyżej koryto
rzeki znacznie się zwęża, tworząc owe zdradzieckie bystrzyny i wodospady. Natomiast
Ivai w tym miejscu, gdzie stoimy, ma wody mniej więcej tyle, ile Odra przed dopływem
Nysy.
Nie zwlekając siadamy do łodzi, jaką znajdujemy na brzegu, by przeprawić się
przez Ivai. Nagle Pazio zatrzymuje się, spogląda badawczo na przeciwległy brzeg i woła
zdumiony:
— Cóż to, do diaska?!
Spoglądamy tam również. Na tle zwartego muru zieleni z ujścia Marequinhy
wypływa wielkie kanu, w którym siedzi sześcioro Indian: czterech mężczyzn i dwie
kobiety. Za pierwszą łodzią pojawia się druga i trzecia, wszystkie gęsto wypełnione
ludźmi. Po wydostaniu się na środek Ivai Indianie kierują łodzie w dół rzeki,
przepływając obok nas. W pierwszej łodzi poznajemy... Monoisa.
Zdrada jego staje się oczywistą: gdyby Monois spieszył do ranszy Franciszka
Goncalvesa, musiałby płynąć w przeciwnym kierunku, w górę rzeki.
— A to nicpoń! — odzywa się do nas Pazio i zaczyna wołać do siedzących w
pierwszej łodzi, by zbliżyli się.
— Bao dia, compadre! — wita Pazio Monoisa. — Podejdź bliżej, compadre
capitao!
— Nie mogę! — burczy Indianin.'— Deszcz niebawem będzie padał.
— Deszcz będzie padał i na środku rzeki, i na brzegu. Dokąd płyniesz w tak
licznym gronie?
— Do Bufadery.
Bufadera jest obozem Indian, odległym o dwa dni jazdy łodzią. Wynika z tego,
ż
e Monois wybiera się na dłuższy pobyt.
— Szkoda! — oświadcza Pazio. — Myśleliśmy, że będziesz nas oczekiwał w
toldzie nad Mareąuinhą. A tymczasem wyjeżdżasz.
— Si, wyjeżdżam.
Pazio wskazuje na mnie ręką i wyjaśnia:
— Myśliwy, pochodzący z dalekich stron, chciał u was polować i nawet z tobą
się umówił. Jest on przyjacielem twoim i wszystkich Koroadów.
Wtedy Monois potrząsnął powoli głową i odpowiada:
— Mylisz się, compadre Tomais! Nie jest on ani moim przyjacielem, ani w
ogóle przyjacielem Koroadów.
— O, psiakość! Jakiś huncwot narobił nam bigosu! — mówi do nas Pazio po
polsku, a następnie pyta Indianina głośno: — Dlaczego tak mylnie sądzisz?
— Brazylijczykom płaci za pracę po pięć milrejsów dziennie, a nam przyrzekł
tylko po dwa mile. Chciał nas oszukać.
Była to prawda, że z Brazylijczykami ugodziłem się na pięć milrejsów dziennie,
natomiast z Indianami na dwa milrejsy. Ta różnica wydawała mi się zaraz przy umowie
trochę dziwna i krzywdząca Indian, lecz oznajmiono mi stanowczo, że taki jest w całej
okolicy zwyczaj i nie wolno mi od niego odstępować: Indianom płaci się znacznie mniej
niż białym.
Pazio stara się przekonać Monoisa, że płacę nie za ludzi, lecz za psy myśliwskie,
których Indianie nie posiadają. Starania jego na nic. Monois chce odpłynąć, a Pazio"
jeszcze pyta:
— Kto ci o tym wszystkim nabajdurzył?
— Aprisito Fereiro, nasz opiekun!
Szepnąłem do Pazia, by szybko zawiadomił Indian o podwyższeniu im płacy.
— Fereiro łgał ci w żywe oczy! — krzyczy Pazio przez wodę.
— Łżesz ty, compadre Tomais, bo Francisco Goncalves dokładnie mi
potwierdził to, co mówił Fereiro!
— Fereiro łgał, bo i ty, i twoi ludzie dostaną od myśliwego po pięć milrejsów,
jak wszyscy inni!
Lecz Monois, obrażony, przerywa rozmowę, nie chce dalej słuchać. Podejmuje
na nowo wiosło i wnet znika za skrętem rzeki, a za nim reszta łodzi.
Aprisito Fereiro, dyrektor Indian, w swym osobliwym i zagadkowym uporze
niedopuszczania nas nad Marequinhę, uknuł intrygę i udało mu się. Zbuntował przeciw
nam Monoisa, który oto demonstracyjnie opuścił wraz ze swymi ludźmi obóz, by nam
uniemożliwić w nim pobyt.
9
.
TOMASZ PAZIO, „POLSKI INDIANIN"
Łodzie Indian giną za zakrętem. Pal ich sześć! Przepływamy na drugą stronę
rzeki, łódź przytwierdzamy do brzegu, po czym ścieżką, ciągnącą się wzdłuż Marequ-
inhy, idziemy w las. Chociaż ucieczka Monoisa jest przykrym wypadkiem, to jednak nie
możemy teraz porzucać pierwotnego zamiaru i cofać się. Gdzieś na rzece płyną już nasi
towarzysze Brazylijczycy, a prowiant i psy, które wiozą ze sobą, umożliwią nam
polowanie bez pomocy Indian.
Zaczyna kropić deszcz. Las zatraca barwy, szarzeje i moknie. Głuchną odgłosy
puszczy, owadów i ptaków, tylko słychać monotonny plusk deszczu, a od czasu do
czasu szum bystrzyn na rzece, ukrytej gdzieś w dole, wśród bujnej roślinności. Falista,
kręta ścieżka staje się śliska, co utrudnia pochód. Gdy prowadzi pod górę, ciężko nam
oddychać; za to gdy schodzimy na dół, odzyskujemy siły, w serce wstępuje otucha, a do
głowy napływają weselsze myśli. Wtedy myślę o Tomaszu Paziu, niezwykłym
człowieku kroczącym w milczeniu przede mną.
Pazio zdobył sobie sławę w całym dorzeczu Ivai jako „polski bugier", czyli polski
Indianin. Od czasu gdy jako kilkunastoletni chłopak przybył przed pierwszą wojną
ś
wiatową z Polski do tych odległych lasów parańskich, wiódł żywot całkiem
niepodobny do żywota innych kolonistów. Upodobał sobie ścieżki leśne. Tajemne
wśród puszczy pikady wiodły go do zapomnianych ludzi, którym przynosił wesołą
gawędę i niefrasobliwą nowinę. Bywał najczęściej u Indian Koroadów, których tereny
rozciągały się w sąsiedztwie kolonii Candido de Abreu, miejsca zamieszkania Pazia.
Znał ich wszystkich, prowadził z nimi rozliczne interesy, na których kiepsko zarabiał,
oni zaś okazywali mu nieograniczone zaufanie i uważali go za serdecznego compadra,
czyli kuma. Złośliwi a dobrze poinformowani sąsiedzi mówili mi żartobliwie, że także i
Indianki okazywały mu wiele względów. Jest to, słowem, wielki znawca stosunków,
prawdziwy przewodnik nadivaiński, dobrze obeznany z każdą ścieżką aż hen po Pitangę
i Salto Uba.
Przed kilkoma laty ożenił się i osiedlił u źródeł rzeki Baile. Sadzi tam kukurydzę,
hoduje świnie i na razie klepie biedę, bo często nachodzi go tęsknota i porywa w lasy, a
wówczas cała troska o dobytek spada na barki dzielnej kobiety.
Charakterystyczne było zdarzenie, jakie zaszło na kilka miesięcy przed naszym
przybyciem. Otóż Pazio wraz z żoną ścinał długą piłą drzewo piniorowe. W toku pracy
zacięła się piła i ani rusz dalej. Należało nadcięte do połowy drzewo podważyć klinem.
— Zaczekaj chwilę! — powiedział do żony. — Pójdę do lasu po klin. Zaraz
wrócę.
Poszedł i wrócił po dwóch miesiącach. Spotkał w lesie jakiegoś kuma Indianina i
miał z nim coś ważnego do załatwienia w dalekim obozie. Wracając nie zapomniał o
klinie. Podjął z żoną na nowo ścinanie drzewa piłą, zardzewiałą mocno przez dwa
miesiące.
Rzecz; oczywista, że przybywszy nad Ivai, zapoznałem się z tym wspaniałym
włóczęgą i zaprzyjaźniłem się z nim. Jest on dobrym towarzyszem, tłumaczem i
pośrednikiem między mną a ludźmi żyjącymi w puszczy.
Zanim doszliśmy do indiańskiego tolda, zapadł wieczorny mrok. Przy ścieżce
ukazuje się pusty szałas. Pazio przystaje i powiada:
— Do tolda jeszcze parę godzin drogi. W ciemnościach nijak iść dalej. Tutaj
przenocujemy.
W szałasie rozniecamy ognisko, przy którym suszymy
odzież, a następnie układamy się do snu, zmęczeni i głodni. Zabraliśmy w drogę tylko
niewiele zapasów żywności, które zjedliśmy w południe, sądząc, że za jasnego dnia
dojdziemy jeszcze do siedzib ludzkich.
10
.
„WY TUTAJ POMOCY NIE DOSTANIECIE!"
Ś
witaniem następnego dnia ruszamy dalej. Jesteśmy głodni. Cierpimy na ból
głowy wskutek złego noclegu i wczorajszego deszczu. Po trzech godzinach pojawia się
wśród gąszczów pierwszy ślad obozu, pólko kukurydzy. Potem las rzednieje na dobre i
wstępujemy na odkryte miejsce, na którym widnieje kilkanaście mizernych szałasów,
rozsianych w dalekich od siebie odstępach: to indiański obóz, czyli toldo.
Przed pierwszą z rzędu ranszą siedzi trzech Indian, jeden starszy i dwóch
młodszych, i pilnie na nas patrzy. Odnosimy wrażenie, że jest to straż obozu, czekająca
na nas. Podchodzimy do nich i po kilku słowach przywitania wpraszamy się na
szimaron. Indianie powoli wstają i prowadzą nas do wnętrza chaty. Ze zdziwieniem
poznajemy w jednym z nich owego młodzieńca, który przybył do osiedla Franciszka
Goncalvesa i przed dwoma dniami opuścił nas bez pożegnania, by rzekomo iść do
Fachinalu.
— Miałeś przecież udać się do Fachinalu — zaczepia go Pazio.
— Si, miałem — odpowiada młodzian.
— I nie byłeś tam?
— Byłem i wróciłem.
— Ho, ho, toś chyba biegł szybciej niż sarna.
— Si, biegłem szybciej — mówi młodzieniec z niezmąconym spokojem.
Kłamie. W dwóch dniach nie mógł zdążyć do Fachinalu i z powrotem. Wrócił od nas
natychmiast nad Marequinhę, by przestrzec obóz o naszym zbliżaniu się.
Indiańska chata, do której wchodzimy, jest zbudowana z takuary, rośliny
podobnej do bambusa, pospolitej w suchych częściach puszczy brazylijskiej. W środku
ranszy pali się na ziemi ognisko. Strzelby nasze układamy w kącie i siadamy na pniu
drzewa z jednej strony ogniska, a Indianie siadają naprzeciwko nas z drugiej strony.
Według utartego obyczaju trwamy w milczeniu, patrząc na siebie obojętnie,, podczas
gdy najstarszy Indianin, występujący jako gospodarz, przygotowuje szimaron.
Nastawiwszy na ogień imbryczek z wodą, dobywa kui, tykwy z owocu porungi,
wielkości męskiej pięści, wypełnia ją do połowy suchą herwą matą, czyli herbatą
parańską, leje na to gorącą wodę i odwar herbaty pije przez trzcinową rurkę zwaną
bombą.
Po wyssaniu napełnia kuję od nowa wrzącą wodą i podaje ją Paziowi. Pazio nie
odbiera kui, lecz podniósłszy brwi pyta z lekkim zdziwieniem w głosie:
— Dlaczego podajesz lewą ręką?
Ofiarowanie kui lewą ręką uchodzi w tutejszych lasach za nietakt.
Indianin uśmiechem przeprasza, przekłada kuję do prawej dłoni i podaje ją. Kują
w milczeniu wędruje od jednego do drugiego. Gorący szimaron sprawia cuda. Jak
gdyby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej znika nasze zmęczenie, do żył wpływa
przyspieszonym tętnem świeża krew. Ale równocześnie wzmaga się wprost bolesne
uczucie głodu.
Przyglądam się Indianom. Budowę ciała mają, jak prawie wszyscy w szczepie
Koroadów, krępą i muskularną; sięgają mi wzrostem tuż ponad ramię. Twarze ich
ś
niade i okrągłe, o mongolskim typie, wyrażają dostojny spokój.
Były ładne. Bezsprzecznie ładniejsze niż twarze wynędzniałych na ogół
Brazylijczyków - kabokli, napotykanych dotychczas w dorzeczu Ivai. Zwłaszcza jeden z
młodszych, wyrostek niespełna dwudziestoletni, o zębach sztucznie zaostrzonych,
mógłby uchodzić za wzór męskiej urody. Ubrani są tylko w spodnie i czyste koszule.
Pod rozpiętymi koszulami uwypuklają się masywne, muskularne piersi.
Byliśmy głodni, a głodnym chleb na myśli. Co prawda Indianie chleba nie mają,
za to jedzą farinhę, rodzaj drobno roztłuczonej macy z kukurydzy. Pazio prosi, żeby
sprzedali nam nieco farinhy.
— Nie można! — odpowiada najstarszy spokojnie. — Farinha zjedzona. Świeża
milia (kukurydza) moczy się dopiero w wodzie, a kobieta moja gdzieś sobie poszła...
— A ryż jest?
— Tak, jest. Właśnie puszcza kłosy w polu i wysypuje się.
— Czy masz jakie prosię?
— Nie mam. Na drugi rok, gdy kto przywędruje, to będę miał i sprzedam.
— Czy masz jajka?
— Mam. Kura właśnie siedzi na nich do wylęgu. Lada dzień będą ładne
kurczaki.
— A fiżon?
Fiżon to czarna fasola, najpopularniejszy pokarm w Brazylii.
— Fiżonu tu nikt nie ma.
— A mandiokę lub bataty?
— Dopiero co wsadziłem w ziemię.
Nastała cisza. Sprawa jasna, że Indianie, odmawiając nam sprzedaży żywności,
chcą nas wygłodzić i zmusić do powrotu. Szimaron krąży dalej. Wtem starszy Indianin
przerywa milczenie. Powiada, że sobie przypomina, iż ma dwumiesięcznego wieprzaka.
— Dobrze. Ile chcesz za niego? — pyta uradowany Pazio.
— Pięćdziesiąt milrejsów.
Była to tak fantastycznie wysoka cena, że nie może nawet służyć jako podstawa
do targowania się. Indianin bezczelnie kpi sobie z nas pod pokrywką niewzruszonej,
poważnej twarzy. Przechodzimy nad sprawą do porządku i milczymy.
Od głodu może nas wyratować tylko jak najwcześniejsze przybycie naszych
towarzyszy Brazylijczyków z łodziami i prowiantem. Niestety, trzydziestokilometrowa
— a może i dłuższa, jeśli uwzględnić skręty — jazda pod bystry prąd Marequinhy może
potrwać jeszcze dwa lub trzy dni. Postanawiamy wysłać na pomoc Brazylijczykom
dwóch młodych Indian. Ażeby ich znęcić i przełamać ich opór, ofiaruje im Pazio bardzo
wysokie wynagrodzenie, po dziesięć milrejsów dla każdego, a więc dwa razy więcej,
aniżeli otrzymaliby inni Brazylijczycy. Po długim milczeniu odpowiada starszy
Indianin:
— Nie! W całym toldzie jest nas tylko trzech mężczyzn. Nie możemy wam
pomóc. Ja muszę iść do lasu po takuarę, a ci dwaj muszą iść do Pitangi.
— Niech odłożą podróż do Pitangi na później.
— Nie mogą!
— Zdawało nam się, że jeden z nich miał iść do Fachinalu, a nie do Pitangi.
Wtedy nagle zły błysk powstaje w oczach Indianina. Oświadcza z naciskiem:
— Wy tutaj pomocy nie dostaniecie!
Pazio, nie zbity z tropu, wyjaśnia im, ile różnych cennych towarów będą mogli
kupić za dziesięć milrejsów w wendzie w Candido de Abreu. Znając słabą stronę Indian,
kusi ich chytrze niezmiernie barwnym opisem różnych powabnych towarów. Ale w łeb
bierze całe jego doświadczenie, bo na te wszystkie bajeczne mamidła Koroad
odpowiada mu urągliwym śmiechem i powtarza:
— Wy tutaj pomocy nie dostaniecie!
Wstajemy. Zarzucamy strzelby na plecy i wychodzimy z chaty.
11
.
KURCZAK INDIANKI RATUJE SYTUACJĘ
Minęliśmy kilka chat tolda. Panuje nad nimi przyczajona, złowroga cisza. Większość z
nich jest na pewno pusta, lecz w niektórych muszą być ludzie: słyszymy kwilenie dzieci.
Ś
cieżka prowadzi nas przez wąski pas lasu, pozostały po puszczy, z którego wkraczamy
na nowe pole, mniejsze niż poprzednie, porosłe częściowo kukurydzą, przeważnie
jednak chwastami. Spostrzegamy tu tylko jedną wielką chatę. Należy do kapitona
Monoisa.
Na wydeptanym dziedzińcu przed chałupą bawi się kilkoro dzieci i krząta się
ż
ona Monoisa. Jest to trzydziestokilkuletnia kobieta o dość sympatycznym wyglądzie.
Na pytanie o farinhę odpowiada odmownie, jak się tego spodziewaliśmy. Zgrzytnąwszy
zębami kroczymy dalej w najgorszym usposobieniu i dochodzimy do końca ścieżki nad
brzegiem Marequinhy. Tutaj kończy się także nasz dowcip i, przygnębieni, siadamy nad
wodą.
W naszych mózgownicach powstawały różne fantastyczne plany i upadały. Wiśniewski
proponuje, żeby zbudować tratwę i płynąć naprzeciw Brazylijczykom. Myśl zasadniczo
niezła, lecz trudna do wykonania wobec licznych bystrzyn na rzece i wobec naszego
głodu.
Siedząc w cieniu potężnego drzewa imbui, śledzimy z zaciekawieniem stado
krzykliwych perikit, które zapadło na jego wierzchołku. Są to drobne, niestety, papużki,
dające mało mięsa. Ślinka płynie nam do ust i, zadzierając głowy do góry, rozważamy
niezdecydowanie: strzelać czy nie strzelać. Mamy po kilka naboi, ale w tym tylko dwa
ś
rutowe na ptaki, reszta to loftki na grubego zwierza. Lekkomyślne głupstwo zrobiliśmy
zabierając ze sobą tak mało naboi.
Gdy się tak zastanawialiśmy, podeszła do nas kapitonowa. Widać po jej
skupionej twarzy, że powzięła jakieś postanowienie. I rzeczywiście — chciała nam
sprzedać kurczaka. Nauczeni doświadczeniem, słuchamy jej nieufnie. Lecz nie ma w
niej podstępu, jest tylko wyraz uprzejmości i niepokój. Z pewnością kapitonowa obawia
się, czy nie knujemy jakichś awantur. Widziała, że jesteśmy w złych humorach i że
mamy trzy strzelby i trzy rewolwery. A nuż zachce nam się wszczynać burdę?
Widocznie woli sprzedać kurczaka.
Na placu przed chatą wskazuje nam czarnego kurczaka i powiada, że to ten i że
mamy go zastrzelić. Jest to stworzenie okrutnie małe jak na apetyty trzech zgłodniałych
włóczęgów, wszakże na początek i to dobre. Przykładam dubeltówkę, lecz Pazio
podbija strzelbę i oświadcza z komiczną przechwałką:
— Nao, senhor! Nie strzelajcie. Z mojej ręki padnie ta boska pieczeń.
Zza pasa dobył potężnego „smitha", podkradł się do kurczaka i strzelił z
odległości trzech metrów. Chybiony kurczak jest trochę przestraszony, podskakuje
figlarnie i kilka kroków dalej najspokojniej szuka sobie żeru.
Wiśniewski i ja pokładamy się ze śmiechu. Tymczasem Pazio zbliża się ostrożnie
do ofiary i bęc! Drugi raz strzela i znowu chybia. Kurczakowi tego już za wiele.
Zwęszył pismo nosem i na łeb na szyję umyka w stronę gąszczu. Pazio i Wiśniewski w
te pędy za nim. Walą jeszcze dwa razy z rewolwerów, dopóki dzielny uciekinier nie
znika im z oczu wśród gęstych chwastów.
Na placu boju pozostają dwa dymiące rewolwery i trzy rzadkie miny.
Kapitonowa nie chce sprzedać innego kurczaka. Pazio twierdzi:
— Trafiłem go, głowę daję! Zdechnie gdzie w kapoeirze.
Nie ma innej rady jak przeszukać gęstwinę. Trudne to zadanie, bo kapoeira
pomimo braku większych drzew jest miniaturową puszczą o pogmatwanych, wysokich
zielskach i krzewach, w których łatwo ukryje się wół wyrośnięty, a cóż dopiero kurczak.
Pilnie pomagają nam szukać Indianki i Indianiątka i rzeczywiście dopisuje nam
szczęście. Kurczak się znajduje. Trochę farbuje, ktoś go drasnął kulą, zresztą zdrowy.
Kapitonowa dobija go i na tym kończy się polowanie, a rozpoczyna biesiada.
Podczas gdy my rozkoszujemy się piciem nieodzownego szimaronu, kapitonowa
z córką przygotowywała kurczaka. Po dziwnie krótkim czasie przynoszą go nam
smacznie ugotowanego w rosole, zasypanym obficie tartą kukurydzą.
Stwierdzamy, że warto żyć, by tak jeść. W udzie kurczaka musi tkwić
czarodziejska potęga, bo jakoś nagle świat wydaje nam się piękniejszy. Wśród
odgłosów mlaskań i cmokania coś się w nas wypogadza.
12
.
POKRACZNA ZJAWA
Nagle Wiśniewski i ja w osłupieniu wybałuszamy oczy w stronę chaty Monoisa.
Wyłazi z jej ciemnego otworu jakieś nagie indywiduum płci męskiej, przykryte tylko
powiewną szmatą naokoło bioder. Brzuszek ma wybitny i półkulisty, nogi i ręce cienkie,
a gębę — pożal się Boże — istnego kretyna. Uśmiecha się do nas zmieszany, widząc
piorunujące wrażenie, jakie sprawił, i spieszy do lasu.
— A to co? — dziwuję się tak samo jak i Wiśniewski.
Pazio wybucha śmiechem i objaśnia:
— To Leokadio.
Zdaje nam sprawę o dziwnym brzydalu. Do niedawna żył nad Marequinhą
dzielny Indianin, Paulino, który wyrobił sobie tak wielki posłuch wśród Koroadów, a
poważanie u władz brazylijskich, że mianowano go honorowym coronelem, czyli
pułkownikiem, i powierzono mu zwierzchnictwo nad wszystkimi wodzami szczepu. Był
to awanturnik nie lada i trzydzieści, czterdzieści lat temu, gdy w lasach nadivaińskich
mało jeszcze było białych, wiódł niespokojny żywot. Urządzał dalekie a zbrojne
wyprawy przeciw Indianom innego szczepu, Botokudom, łupiąc ich obozy i biorąc jako
zdobycz niewolników. Leokadio, pojmany dzieckiem, był jedną z jego ofiar
botokudzkich i, przywleczony nad Marequinhę, spełniać musiał przez całe życie
najniższe posługi. Po śmierci Paulina, w 1924 roku, przeszedł na własność kapitona
Monoisa. Leokadio liczy obecnie około pięćdziesięciu lat i zżył się zupełnie z
Koroadami, którzy, oczywiście, wobec władz brazylijskich przedstawiają go jako swego
ziomka.
Leokadio posiada cudaczne zwyczaje. Umie chodzić po drzewach jak małpa,
często nocuje w lesie, w ogóle najchętniej przebywa pod gołym niebem. Władze
brazylijskie postanowiły swego czasu ucywilizować do pewnego stopnia Indian tych
okolic i zmusiły ich do ubierania się. Jedynie Leokadio oparł się temu i do dnia
dzisiejszego łazi, jak go natura stworzyła. Chcąc złamać jego opór, Brazylijczycy ubrali
go przemocą, lecz zaledwie opuścili toldo, Leokadio czmychnął do lasu, a potem wrócił
nago. Ubranie powiesił na nieosiągalnym dla innych szczycie najwyższego w okolicy
drzewa. Taki to był z niego uparty kozioł.
Jeszcze w czasie Paziowego opowiadania Leokadio wraca z lasu. Gdy przechodzi
obok nas, częstuję go papierosem. Bierze go do brudnej łapy ostrożnie jak czujny zwierz
i bełkocąc coś niezrozumiałego śmieje się łagodnie do nas. Oczy ma przy tym dziecięce
i przyjazne.
No, ten chyba będzie naszym sojusznikiem! — stwierdza Pazio.
13
.
„ONI MAJĄ LENISTWO"
Niebawem okazuje się, że spożyty kurczak nie tylko przywraca nam humor i siły,
lecz stanowi nieodpartą potęgę promieniującą na całe otoczenie.
Powłóczystym krokiem zbliżają się do nas trzej Indianie, których poznaliśmy
przy wejściu do obozu. Prawdopodobnie zaniepokoiło ich echo poprzedniej kanonady.
Widzą naszą sytość i są skłonni do przyjaznej rozmowy. Oświadczają, że chcą nam
pomóc we wszystkim. Przypomnieli sobie, że potrzebują wielu rzeczy z wendy w
Candido de Abreu. Więc jednak krasomówstwo Pazia nie poszło na marne. Starszy
niestety musi pozostać w toldzie, ale dwaj młodzi uczynią, co im każemy, i jeśli dostaną
po dziesięć milrejsów, to pójdą w dół rzeki tak daleko, dopóki nie napotkają obydwóch
łodzi. Wtedy przyłączą się do Brazylijczyków, pomogą im wiosłować — są bardzo silni,
zręczni i wypoczęci — i wskażą najłatwiejsze przejścia przez bystrzyny.
Ze słów Indianina przebija szczerość. Widocznie w myśl przewidywań Pazia
skusili się na dobry zarobek. Pazio odpowiada, że dobrze, zgadzamy się. Niech dwaj
młodzi idą natychmiast nad rzekę, a gdy wrócą z łodziami, wypłacimy im niezwłocznie
po dziesięć milrejsów, za co ręczy on, Tomais Pazio, wypróbowany, stary przyjaciel
Koroadów. Stawia tylko jeden warunek: ażeby dwaj junacy wyruszyli natychmiast i
przyprowadzili łodzie jak najrychlej, możliwie dziś jeszcze. Dwaj Indianie zgadzają się,
ż
egnają i odchodzą z raźną ochotą. Do południa brak jeszcze dwóch godzin, więc nie
wykluczone, że do wieczora przy sprzyjających warunkach łodzie przypłyną do tolda.
Zacieramy ręce, pełni błogich nadziei. Obrót rzeczy niespodziewanie korzystny.
Nie mając na razie żadnego zajęcia, wałęsamy się w pobliżu chaty Monoisa.
Około południa słońce wyłania się zza chmur i robi się bardzo gorąco. Duszne,
przesycone wilgocią powietrze morzy nas i najchętniej ułożylibyśmy się do snu, gdyby
nie obawa przed muchami zwanymi przez Brazylijczyków wareża. W obozie
spostrzegliśmy kilka owych niebezpiecznych, zielonych much. Muchy te składają
chętnie jajka w uszy lub nosy ludzi śpiących za dnia lub leżących bez ruchu. Po kilku
dniach z jajek wykluwają się larwy, które żrą mięsne, podskórne części twarzy.
Szczególnie niebezpieczne są dlatego, że nigdy prawie nie można ich usunąć. Po
wyrośnięciu, to jest po mniej więcej dziesięciu dniach, półtoracentymetrowe larwy same
wychodzą z ciała pozostawiając po sobie straszliwe jamy. Dotknięci chorobą mają
przeważnie wyżarte podniebienia, natomiast w wypadkach gdy mucha składa więcej jaj,
na przykład dwadzieścia, następuje zazwyczaj, według opisu doświadczonych
Brazylijczyków, bolesna śmierć nieszczęsnej ofiary. W Apucaranie nad górnym biegiem
Ivai poznałem polską kolonistkę mówiącą niewyraźnie przez nos właśnie na skutek
spustoszeń, jakie przed wielu laty poczyniły w jej twarzy larwy muchy wareża. Wolimy
zatem czuwać pomimo ogarniającego nas znużenia.
Kapitonowa nie chce sprzedać nam drugiego kurczaka, więc po południu
odwiedzamy inne chaty tolda. Spotykamy w nich kilka kobiet odnoszących się do nas z
wielką niechęcią. Wszystkie odmawiają nam sprzedaży jakiejkolwiek żywności.
Wracamy do chaty Monoisa i pijemy szimaron w towarzystwie Indianina, który
pozostał w toldzie.
Słońce chyli się ku ziemi. Od rzeki ciągną żywsze powiewy i przynoszą miłe
orzeźwienie. Wtem uderza w nas niby grom z jasnego nieba nieoczekiwany, zbyt rychły
powrót dwóch młodszych Indian. Zamiast wiosłować gdzieś daleko na rzece, przyłażą
oto powolnym krokiem od strony obozu. Jak gdyby nic nie zaszło, siadają przy nas i piją
szimaron. Oblekli się w zwykły spokój i godność. Po pewnym czasie Pazio przerywa
milczenie i pyta grzecznie starszego, co się dzieje na rzece. Starszy chwilę rozmawia z
młodszym, po czym ich uniewinnia:
— Ci dwaj nie wiedzą, co się dzieje na rzece.
--- Nie wiedzą? Dlaczego nie wiedzą?
--- Nie wiedzą, bo nie poszli nad rzekę!
--- Jak to nie poszli?
---Nie mogli wcale pójść, bo każdy z nich dostał teraz lenistwo, ma teraz lenistwo
— tem preguica.
Przyjmujemy to jako dostateczne wytłumaczenie i zgodnie pijemy dalej
szimaron. Później dowiadujemy się szczegółów. Dwaj Indianie okazywali najlepsze
chęci, gdy od nas ruszyli, i mieli najsilniejsze postanowienie dotarcia do łodzi. Po
drodze jednak zrobiło się gorąco, a gdy młodzieńcy dotarli do szałasu, w którym
przebywaliśmy ostatnią noc, musieli położyć się i przespać. Jeżeli chcemy, to jutro
spróbują pójść nad Marequinhę albo pojutrze.
14
.
WIECZÓR W INDIAŃSKIM OBOZIE
Wobec nowego położenia należy oczywiście zmienić dotychczasowe plany. Na
czoło wysuwa się znowu zagadnienie żywności. Postanawiamy, że Pazio i Wiśniewski
wrócą natychmiast na drugą stronę Ivai do siedlisk białych, zakupią u nich fiżonu i
farinhy i przyniosą do obozu, co nastąpi przypuszczalnie następnego dnia pod wieczór.
W tym czasie pozostanę sam wśród Indian dla obserwacji i czuwania nad ich
kapryśnymi nastrojami.
Przed odejściem Pazio pożycza mi na czas pobytu w toldzie swego
sześciostrzałowego „smitha", a ja mu daję mój browning. Jego „smith" to olbrzymi,
bębenkowy rewolwer o imponujących rozmiarach, który budzić musi w oczach Indian
większy szacunek aniżeli niepokaźny browning. Taki środek ostrożności wydaje się
Paziowi konieczny podczas mej samotności w toldzie, o którym wciąż nie wiadomo, jak
się do nas odniesie. Pazio jeszcze tłumaczy mi sposób obchodzenia się z bronią, nabija
przy mnie wszystkie komory, wręcza mi kilkanaście zapasowych naboi — i potem
obydwaj towarzysze nie ociągając się odchodzą.
Kapitonowa ma troje dzieci: córkę dwunasto—trzynastoletnią i dwóch chłopców,
mniej więcej ośmio- i czteroletniego. Córka jest już kobietką dojrzałą i zachowuje się
wobec mnie z wielkim umiarem, tak jak matka. Chłopcy natomiast to weseli urwisze,
baraszkujący w pobliżu chaty. Ulubioną ich zabawą jest rzucanie w górę i chwytanie
lotek zrobionych z okiści kukurydzianych. Wykazują wielką zręczność. Mają piękne,
czarne ślepska, tak wyraziste i bystre, że w chwili napięcia zdają się przeszywać
chwytany przedmiot. Pokazuję im, jak ich rówieśnicy w Polsce bawią się w palanta.
Indianiątka są zachwycone. Znoszą mi lotki i muszę się z nimi bawić.
Inni chłopcy poszli nad pobliską rzekę i starali się upolować z łuków ryby. Był
wśród nich sprawny młodzik, zuch dziarski, który zaczaił się na suchym pniu nad rzeką
i gdy podpływała ryba, prawie nigdy nie chybiał.
Czas było przygotować sobie legowisko, w czym mi chłopcy pomagali. Kępy
suchej, wysokiej trawy ścinamy fakonem, leśnym nożem długim na pół metra, i
zanosimy przed chatę Monoisa, gdzie zamierzam nocować. Przed chatą wysunięty dach
tworzy rodzaj zacienia, zabezpieczającego mnie w razie niepogody, a od nieproszonych
gości, jak np. świń, chroni coś w rodzaju płotu dokoła chaty.
Na deszcz się nie zanosiło. Słońce zachodziło pogodnie, na niebie był czysty
lazur. Cień zapada w dolinie, podczas gdy słońce oświeca jeszcze otaczające wzgórza
pokryte nieprzerwanym lasem. Drzewa mienią się w różowych i fioletowych barwach.
Od tych jasnych, kolorowych stoków dochodzą nas ostatnie szczebioty, piski i
pogwizdy niezliczonego ptactwa. Wśród odgłosów rej wodzą brutalne krzyki papug i
łagodne, choć donośne krakanie tukanów żegnających dzień.
Po tropikalnie skwarnym dniu jest to upajająca chwila wytchnienia dla
człowieka. Pierś teraz głębszym oddechem chwyta czyste powietrze i nie czuje już
duszącej zmory. Od godziny rześki wietrzyk niesie swobodę i ukojenie. I jeszcze z
innego powodu odczuwa się ulgę. Zrazu trudno uświadomić sobie zmianę. Ale to
pewna, że jakaś zmiana nastąpiła w przyrodzie. Oko daremnie bada dokoła, ucho
zdziwione nasłuchuje, aż w końcu odkrywa przyczynę. Otóż natrętne, okrutne śpiewaki
lasów podzwrotnikowych, piewiki, częściowo umilkły. Za dnia tysiączne ich rzesze
sprawiały bezustanny, świerszczący szum, który jakby ostrą stalą przecinał nerwy
ludzkie i złośliwą chorobą kładł się na mózg. Teraz niewiele ich słychać. Za to szumią
donośniej wodospady Marequinhy.
Kapitonowa ugotowała zupę z tartej kukurydzy dla siebie, dla dzieci, a także dla
mnie i przynosi mi ją na jedynym swoim talerzu. Kolacja, choć jałowa, smakuje
ś
wietnie.
15
.
NIEPOROZUMIENIE
O zmroku pojawiają się w powietrzu liczne chrząszcze-świetliki. Krążą nad
polaną, w gąszczu i wśród drzew i jasnym, fosforyzującym światłem sprawiają wrażenie
niewinnych upiorów. Oświetlają znakomicie wszystko dokoła w obrębie dwóch do
trzech kroków.
Kapitonowa prawi mi o czymś rozwlekle, następnie zabiera dzieci i odchodzi.
Widocznie nie dowierza zbytnio białemu gościowi i, obawiając się o całość rodziny,
woli nocować w innej chacie.
Niebawem wraca z lasu Leokadio. Przynosi na plecach sporą wiązkę suchego
drzewa. W lewej dłoni dzierży olbrzymią siekierę, na którą spode łba patrzę
zaniepokojony. Jest to niebezpieczna broń w ręku dziwaka, z którym widocznie mam
przenocować sam na sam. Postanawiam zabrać mu przy sposobności siekierę.
Wieczór jest jak w bajce. Na ciemne niebo wypływa księżyc w pełni i
magicznym światłem oblewa krajobraz. Teraz dopiero, po nastaniu nocy, gdy wszystko
widzę tylko w konturach, stwierdzam, jak fantastyczne, jak zupełnie cudaczne i
niesamowite są kształty otaczającego mnie świata: chaty, krzewów, a przede wszystkim
drzew rysujących się dokoła obcą, niemal oszalałą sylwetką na tle gwiaździstego nieba.
Okolica jest tak przepojona tropikalną romantyką, że w pewnej chwili wszystko wydaje
się snem, a byt mój rzeczą nierealną. To nie ja siedzę pod chatą kapitona Monoisa w
zapadłym obozie nieżyczliwych Indian, to nie mnie otacza puszcza brazylijska,
dudniąca wrzawą nocnego życia, i to nie ja słyszę tuż obok mamroty dziwaka Leokadia,
rozdmuchującego w chacie ognisko. To ktoś inny siedzi, patrzy i słucha, to tylko
kaprysy egzotycznej, groteskowej wizji.
Niestety komary przypominają mi, że to jednak ja. Tną haniebnie. Zrywam się i
wchodzę do środka chaty. Siadam przy ognisku naprzeciw Leokadia.
Chata jest urządzona bardzo, ubogo. Z wyjątkiem małego, chwiejącego się
stolika nie ma tu żadnych mebli. W jednym kącie stoi na ziemi kilka sprzętów
kuchennych, garniec, imbryk i talerz, poza tym siekiera; na ścianie wisi szereg naczyń
do wody, zrobionych z owocu porungi; na gołej ziemi leży kilka kłód drzewnych z
grubsza ociosanych, służących pewnie jako podłoże do spania. Oto i wszystko.
Z kieszeni dobywam tytoniu, splecionego zwyczajem brazylijskim w kiszkę,
odcinam kawałek, rozdrabniam go, pocierając między dłońmi, po czym skręcam
papierosa z pai, suchego liścia kukurydzy, i częstuję nim Leokadia. Indianin wyciąga
łapę i uśmiecha się od ucha do ucha, coś tam pomrukując. Jest trochę zmieszany. Po
skręceniu dla siebie papierosa wciągam z rozkoszą silny aromat. Brazylijski tytoń jest
bardzo mocny i bardzo dobry.
Wypadało z uśmiechniętym Leokadiem wdać się w gawędę. Obydwie strony
pragną nawiązać bliższy kontakt, ale jak to uczynić? Okazuje się, że jest to dość trudne
przedsięwzięcie, gdyż Leokadio zna tylko kilka słów portugalskich. Po bezowocnych
wysiłkach daję za wygraną i odzywam się do niego po polsku:
— Wiesz co, Leokadio, poczciwy gamoniu? Pal sześć brazylijski język! Gadaj do
mnie po koroadzku, a ja do ciebie po polsku. Bao — dobrze?
Leokadio cieszy się, że naraz mówię tak wiele i tak gładko, i odmrukuje raźno:
— Bem, bem!...
Jakoż w istocie tak nam lepiej, rozmowa toczy się żywiej. Co prawda niewiele on
rozumie, niewiele ja rozumiem, ale dogadujemy sobie serdecznie. Leokadio szczerzy
zęby i bełkoce zadowolonym szeptem. Ćmił, jucha, papierosa jednego po drugim.
Z zewnątrz chaty puszcza wyprawia istne orgie wrzasku i zamętu. Do tysiąca
innych głosów przyłączają się żaby. Niby dusze opętanych huczą, śmieją się, płaczą i
straszą.
Porwany nastrojem, zaczynam śpiewać. Przypominam sobie słyszane ongiś
piosenki i napełniam nimi chatę Monoisową, że aż trzęsie się w posadach. Z pełnej
piersi grzmią słowa o gwiazdeczce, co błyszczała, o skowronku wzlatującym rannym
słonkiem, o Zosieńce pragnącej obdarzyć Jasieńka pękiem białych róż. Mam w Polsce
wiele nadobnych kuzynek, niewiast muzykalnych. Wszystkie niestety twierdzą, że nie
posiadam ani głosu, ani słuchu. Szkoda, że nie słyszą mnie w chacie Monoisa nad
Mareąuinhą.
Podczas którejś tam piosenki spoglądam przypadkiem w stronę Leokadia i —
nagle urywam. Bo oto Leokadio wytrzeszcza na mnie przerażone ślepia. Jego lęk i mnie
się udziela, gdy widzę, że nie tylko na twarzy, ale i na całe jego ciało wystąpił obfity
pot.
Leokadio był przerażony. Milczał, lecz z oczu wyraźnie czytam, że przeraził się
właśnie moich moich niewinnych, jak mi się zdawało,piosenek. Uważał je widocznie za
wstęp do jakiegoś ponurego obrządku i obawiał się, że grozi mu niebezpieczeństwo z
mej strony.
— Ach, ty idioto! — wymyślam mu z całej duszy.
Byłem zupełnie speszony. Miły nastrój diabli wzięli.
Spytałem cudaka po portugalsku, czy chce mu się spać.
Och, chce, chce, chce! — charczy jakby z boleści. Trudna rada, trzeba iść spać.
Musiałem poniechać zabrania siekiery, bo Leokadio teraz ani na chwilę nie odrywał
ode mnie wylęknionego wzroku. On ma spać w środku, a ja na zewnątrz. Chata,
oczywiście, nie miała żadnych drzwi i był w niej tylko zwykły otwór wejściowy.
Otwór ten zatykałem kilkoma przeznaczonymi do tego deskami, a deski
ubezpieczyłem z zewnątrz tyczką tak przemyślnie uczepioną, że Leokadio nie mógł
usunąć jej bez zaalarmowania mnie. Był zamknięty w chacie jak w klatce.
16
.
DWIE STRZAŁY Z ŁUKU
Ułożyłem się do snu przed chatą, lecz wewnątrz chroniącego płotu. Od komarów
i wilgoci powietrza zabezpiecza mnie płachta namiotowa, którą się nakrywam. Przy
boku pod ręką mam strzelbę, rewolwer Pazia, lampkę elektryczną i aparat fotograficzny.
Księżyc wzbił się już wysoko na niebo i jest bardzo widno. Dziedziniec otaczający
chatę tonie w sinej, niemal białej poświacie księżycowej.
Gdy wkrótce usnąłem, wydaje mi się, że słyszę jakiś podejrzany stuk czy szmer.
Nagle oprzytomniały otwieram oczy i nie wykonując żadnego ruchu zamieniam się cały
w słuch. Przez długą chwilę łowię nocne odgłosy, lecz nic nadzwyczajnego nie dociera
do mych uszu. Powoli zapadam w senne odrętwienie, ale ponownie trzeźwieję i
równocześnie doznaję gwałtownego bicia serca. Tuż nad sobą, o jakiś metr nad ziemią,
spostrzegam w świetle księżyca osobliwy przedmiot: kij sterczący pod prostym kątem z
drewnianej ściany chaty. Przeszywa mnie świadomość, że nie było go przedtem, w
czasie gdy układałem się do snu, gdyż musiałbym go wtedy trącić. Ostrożnie wyciągam
rękę i dotykam go. To strzała. Uwięzła w desce tak mocno, że z leżącej pozycji nie
mogę jej wyrwać.
Wtem nowy, przygłuszony stuk. Obok pierwszej wbiła się druga strzała. Na
szczęście nic mi od nich nie grozi pod ochroną płotu, za którym leżę. Po kącie padania
strzał stwierdzam, że tajemniczy strzelec znajduje się na wprost chaty. Nie wychylając
się zbytnio sponad płotu, posyłam tam snop światła z mej latarki elektrycznej. Widzę
tylko kępę wysokich chwastów, oddalonych o jakieś czterdzieści kroków, poza tym nic.
Zastanawiam się, czy posłać tam także ładunek śrutu na ptaki z mej strzelby, lecz zaraz
porzucam ryzykowny zamiar, za to krzyczę ostro na całe gardło, że odbija się
przeraźliwym echem o puszczę dokoła:
— Hej, barbaridade...
Zagrzmociłem paskudnym, niecenzuralnym słowem, zasłyszanym gdzieś w
karczmie.
Ż
adnej na to odpowiedzi. Strzały także ustają. Wewnątrz chaty zbudzony moim
krzykiem Leokadio rozdmuchuje ogień. Potem zbliża się do zamkniętego wejścia, łapą
obmacuje ostrożnie deski, usuwa z zadziwiającą łatwością tyczkę, która wydawała mi
się tak niezawodnym zamkiem, i otwiera wejście. Mrucząc zadaje mi jakieś pytanie.
Korzystam z tej sposobności i zebrawszy moją broń i manatki wślizguję się do środka
chaty.
Po szczelnym zamknięciu wejścia kładziemy się do spoczynku. Leżąc dosłownie
na broni, zwalczam sen, jak mogę. Godzina mija po godzinie, żaden wypadek nie
przerywa nocy. Księżyc przetacza się na drugą stronę nieba. Po północy budzi się
Leokadio, ostrożnie roznieca ognisko i przygląda mi się badawczo przez dłuższą chwilę.
Siedzę go z zapartym oddechem przez nie domknięte powieki. Potem Leokadio
przystępuje cichutko do wejścia, otwiera je i udaje się na dwór. Niedaleko odchodzi,
dwa, trzy kroki. Postękując z cicha, robi to, co grzeczne dzieci winny robić wieczorem
przed pójściem do łóżka. Czuję się trochę zawstydzony moim poprzednim
podejrzeniem, podczas gdy Leokadio wróciwszy na palcach, by mnie nie zbudzić,
zamyka za sobą otwór i kładzie się na swoje miejsce.
Nad ranem musiałem zasnąć. Budzą mnie pomrukiwania Leokadia i wesoły
trzask ogniska. Jest świt. Leokadio wita mnie łagodnym, idiotycznym uśmiechem.
Patrzę na moją broń: w porządku. Jest, gdzie była. Rewolwer leży pod moją
głową, jak leżał przez całą noc. Gdy się nieco rozwidnia, zaglądam — dla ostrożności,
która wydaje mi się przesadną — do bębenka rewolweru i robi mi się nieswojo. Nie ma
w nim kul. A przecież były poprzedniego dnia. Pazio wkładał je w mej obecności. Na
szczęście pozostało mi w kieszeni kilka rezerwowych naboi.
Otwieram dubeltówkę. Naboje w lufach są nie tknięte.
Później rzucam spojrzenie na zewnątrz chaty. Strzały tkwią na starym miejscu,
wbite głęboko w deskę.
17
.
DWÓCH MYŚLIWYCH ZDOBYWA ŚNIADANIE
Krótko po wschodzie słońca słychać donośne, wesołe okrzyki dziecięce. To dwaj
chłopcy, moi wczorajsi przyjaciele, synowie kapitonowej, wybrali sobie za cel pobliską
ż
erdź i strzelają do niej z bodoki. Bodoką nazywają w lasach mały łuk, długości mniej
więcej metra, z którego zamiast strzałami strzela się kamyczkami lub glinianymi
gałkami. Kabokle brazylijscy i Indianie używają bodoki z powodzeniem do polowania
na mniejsze ptactwo.
Nie sposób, ażebym siedział przez cały dzień w chacie Monoisa jak w fortecy.
Nie zaniedbując środków ostrożności i bacznie śledząc wszystkie okoliczne krzewy,
wychodzę na dziedziniec.
Chłopcy wykazują wprost zadziwiającą celność. Gałkę po gałce pakują z odległości
dwudziestu kroków stale w te same miejsca żerdzi, przy czym młodszy, czteroletni
malec, mało co ustępuje starszemu w zręczności. Nie ukrywam mego zdumienia ku ich
widocznej radości.
Po umyciu się w rzece postanawiam wyruszyć do lasu, by upolować coś na
ś
niadanie. Chłopcy mają też ochotę i idą ze mną. Są swobodni i rozbawieni. Nie wydaje
mi się, żeby ich coś łączyło ze złośliwym strzelcem z nocy.
Najbliższa droga prowadzi nas do lasku rozciągającego się między polem
Monoisa a polami reszty Indian. Ranki i wieczory, a zwłaszcza ranki, są najlepszą, porą
do polowania na ptactwo, które w tym czasie bywa najruchliwsze i licznymi odgłosami
zdradza swą obecność. Lasek roi się od ptaków. Na samym brzegu widzimy tukana,
który powoli wędruje przelatując z gałęzi na gałąź. Starszy chłopiec przystaje i pyta
spojrzeniem.
— Damy mu pokój — odpowiadam gestem, tukan bowiem, chociaż smaczny, nie
jest tak tłusty, jak papugi.
Towarzysz kiwa głową na zgodę i wchodzimy w las. Idąc ścieżką, badam pilnie
krzewy i pnie, czy nie czai się za nimi jaka niemiła dla mnie niespodzianka. Poza tym
wszyscy w trójkę spozieramy w górę i łowimy słuchem leśne głosy. Nagle z
wierzchołka pobliskiego drzewa zrywa się stado papug, niewidzialnych dla nas wśród
gąszczu, i z krzykiem leci na inne, niezbyt odległe drzewo.
Chłopacy dają mi znak, że to nie dla nas zwierzyna. Mają słuszność. Po
urywanym krzyku poznaję, że są to mniejszego gatunku papugi, prawdopodobnie tiriwy.
Kroczymy dalej.
Niebawem gdzieś z boku dochodzą nas donośne krzyki innych papug.
Chłopakom iskrzą się czarne ślepska. Są to wielkie i smaczne papugi, marakany.
Młodszy braciszek pozostaje na ścieżce, podczas gdy starszy i ja schodzimy z niej
możliwie jak najciszej i przedzieramy się przez krzewy. Towarzysz prowadzi mnie i po
krótkiej chwili wskazuje palcem na czubek drzewa przed nami. Siedzą tam na gałęzi
dwie marakany w półmetrowym odstępie od siebie. Podchodzę z boku, by mieć
obydwie w jednej linii — w nadziei, że za jednym strzałem uda się może upolować
obydwie.
I rzeczywiście. Wraz z hukiem jedna papuga pada zabita na ziemię, natomiast
druga, również trafiona, spada na niższą gałąź, na której się zatrzymuje. Jest tylko
zraniona i zamierza uciekać. Namyślam się, czy wystrzelić do niej drugim i ostatnim
nabojem na ptaki, jaki w ogóle posiadam, gdy nagle słyszę obok siebie furknięcie i
papuga, trafiona po raz drugi, spada na ziemię. To mój dzielny towarzysz widząc, co się
ś
więci, wypuścił z bodoki celny strzał gałką. W chwili gdy papuga wali się na ziemię,
doskakuje do niej potężnym susem i już ma ją w garści. Zadowoleni wracamy do chaty.
Kapitonowa, która w czasie naszego polowania wróciła z córką do domu, gotuje
nam papugi w rosole z nieodzowną tartą kukurydzą. Rosołu robi bardzo wiele, musi
bowiem starczyć dla wszystkich w chałupie. Jedną całą papugę niewiasta przynosi dla
mnie na talerzu, gdy tymczasem chłopcy dzielą się drugim ptakiem.
Zajadamy w trójkę i śmiejemy się do siebie. Udał nam się poranek.
Zerknąwszy okiem na ścianę chaty, spostrzegam, że znikły strzały. Ktoś je usunął
podczas naszego polowania.
18
.
OKRZYKI NA RZECE
Około południa od strony Mareąuinhy rozlegają się nagle donośne odgłosy
myśliwskiej trąbki i wprawiają w podniecenie mieszkańców tolda. Pędzę nad rzekę i
widzę malowniczy obraz, który pozostanie mi na długo w pamięci. Czterech
Brazylijczyków, towarzyszy wyprawy, zanurzonych w wodzie po piersi, przepycha
przez ostatnią „correiderę", czyli bystrzynę, dwie łodzie. W jednej z nich tronuje nasz
czternastoletni kucharczyk, Bolek Budasz. Jest otoczony sforą psów i kupami bagażu.
Na mój widok dobre „chłopiska podnoszą powitalny wrzask, na co odkrzykuję im
równie radośnie. Jest powód do uciechy: wszyscy są zdrowi, a z bagażu, pomimo
ciężkiej przeprawy, nic nie zginęło w rzece.
Kapitonowej każę szybko zagrzać wody i częstuję przybyszów szimaronem.
Spośród zapasów dobywam gorzałki; trzeba przecież oblać spotkanie. Potem już Bolek
obejmuje urzędowanie i przy ognisku gotuje nam obiad z fiżonu. Nigdy w życiu czarna
fasola nie smakowała tak wyśmienicie. Na dziedzińcu stoją dwa brzuchate worki, jeden
z fiżonem, drugi z farinhą, symbole naszej niezawisłości. Odtąd my będziemy panowali
nad własnym losem w lasach marequińskich.
Nasi czterej Brazylijczycy to dzielni towarzysze, pierwsi w puszczy myśliwi, nie
ciury zwykłe. Ich rozgłos i sława ich psów sięga aż hen po krańce zaludnionych okolic
do Tibagy, Theresiny i Guarapuawy. Proste to i na pół dzikie chłopy, a w piśmie
nietęgie, za to ułożone, dumne i szlachetne jakąś leśną, pierwotną szlachetnością. Nie
ma ponoć lepszych tropicieli zwierza, wytrawniejszych znawców tajemnic leśnych niż
oni: dwaj bracia Pedro i Alfredo Laserdowie, synowie fazendera Felisbino de Morais
Laserda, który pomimo posiadania olbrzymich połaci puszczy nad Rio Jacare nie jest
bogatszy niż inni kabokle; dalej Lopes Castilho, który przywozi słynne psy na jaguara i
tapira, a czwarty to jego przyjaciel Ernesto Pinto.
Po obiedzie Brazylijczycy zdradzają mi przyczynę swej radości na mój widok.
Mianowicie do kabokli nad Ivai przedostały się już przedwczoraj głuche wieści o
wrogim przyjęciu nas przez Indian i, jak to zwykle bywa w puszczy, plotki
rozdmuchano do fantastycznych rozmiarów. Zaniepokojeni towarzysze obawiali się, że
rychło opuściłem Indian i że nie zastaną mnie już w toldzie. Stąd ich radość, gdy obawy
okazały się płonne.
Zaraz po południu wyruszamy na polowanie w górę Marequinhy. Pedro, Ernesto
i ja — rzeką na łodzi, podczas gdy Alfredo i Lopes z psami kroczą lasem równolegle do
nas.
Polowanie na większego zwierza uprawia się w lasach brazylijskich w osobliwy
sposób. Zwierz tutejszy, w bezustannej walce o byt, wyrobił sobie niezwykłą czujność i
swoistego rodzaju inteligencję, ujawniającą się w całym jego postępowaniu. Zrozumiał,
ż
e największe niebezpieczeństwo ściągają na niego ślady, jakie sam po sobie zostawia i
po których ścigają go różni drapieżni prześladowcy. Toteż, spłoszony i goniony, ucieka
zawsze najkrótszą drogą do najbliższej rzeki, gdzie w wodzie giną jego ślady. Płynąc z
prądem na pewnej przestrzeni, uchodzi bezpiecznie pogoni, która dotarłszy do brzegu
wody nie wie, gdzie go szukać. V/ taki sposób chronią się zawsze tapiry, kapiwary i
sarny, a często i większe koty, jak jaguary, pumy i oceloty, gdy zmuszone są umykać
przed liczną zgrają psów.
Polowanie polegało na tym, że myśliwy puszcza psy do lasu nad rzeką, sam
natomiast wsiada do łodzi i czeka. Psy biegają milczkiem І dopiero gdy spłoszą
zwierzynę i podążą jej tropem, zaczynają głośno ujadać. Po ich gonie myśliwy poznaje,
jakiego rodzaju zwierza mają przed sobą i gdzie należy podpłynąć na strzał. Zwierzyna
wpada do wody. Myśliwy zbliża się szybkimi uderzeniami wiosła i strzela do niej z
łodzi z odległości kilku kroków.
Tego dnia nie sprzyja nam szczęście. Psy odzywają się kilka razy, lecz
zwierzyna, wbrew zwyczajom, nie przychodzi nad rzekę. Ujadanie psów coraz bardziej
się oddala i ginie w głębi puszczy. Na domiar tego wielki wodospad zamyka nam dalszą
jazdę w odległości czterech kilometrów powyżej tolda.
Masy wody, spadającej kilkunastometrową ścianą z ogłuszającym hukiem,
tworzą wśród ruchliwych mgieł wspaniałe widowisko przyrody.
Podczas naszej nieobecności przybyli do kapitonowej goście, którzy na dobre u
niej się zagospodarowali. Jest to Indianin w poważnym już wieku, Tiburcio, wraz z żoną
i dwoma dorosłymi synami. Widocznie zwęszyli u nas bogate zapasy żywności albo, co
prawdopodobniejsze, przybyli, by nas pilnować wspólnie w większym gronie.
Jeden z wracających psów, niestety najlepszy, jest raniony pazurem jakiegoś
większego drapieżnika, podobno pumy. W czasie gdy rany zalewam jodyną, słychać w
oddali głosy przybywających Wiśniewskiego i Pazia. Przynoszą nowe zapasy żywności.
Wielki, wesoły rozgwar i powtórne picie szimaronu.
Potem obydwóch biorę na bok i zdaję im dokładnie sprawę z tego, co się działo
ostatniej nocy. Pazio bardzo pochwala moją powściągliwość, że nie dałem się
sprowokować i nie strzelałem do niewidzialnego intruza: gdyby polała się krew,
położenie nasze mogłoby stać się niebezpieczne. Pazio wnosi z życzliwego zachowania
się kapitonowej i zwłaszcza jej małych synów, że nie wszyscy w toldzie żywią do nas
jednaką niechęć. Niechętni są ci, którzy ulegli wrogiej nam agitacji dyrektora Indian
Fereiry. Teraz, gdy jest nas tu tylu, damy sobie radę z niechęcią Indian, lecz mimo to
trzeba mieć oczy otwarte. Postanawiamy nic nie mówić czterem Brazylijczykom, by ich
nie straszyć.
19
.
RZEŹ KOROADÓW
Noc już dawno zapadła, w obozie cisza. Leżymy wszyscy pokotem na ziemi
przed chatą Monoisa. Towarzysze posnęli. W chacie śpią Indianie, kapitonowa z
dziećmi i Leokadiem oraz Tiburcio z rodziną. Zewsząd słychać westchnienia przez sen i
ciężki oddech ludzi zmęczonych wysiłkiem dziennym i leśną zmorą upału. Snadź
wypiłem za wiele szimaronu, bo trudno mi zasnąć. W świetle księżyca widzę, że także i
Pazio, leżący tuż obok mnie, jeszcze nie śpi. Odzywam się do niego szeptem:
— Tiburcio... Cóż to za jegomość?
Pazio przeciąga się odpędzając sen. Spod głowy dobywa pai i tytoniu.
Skręciwszy w milczeniu papierosy, palimy. A potem dopiero Pazio zaczyna
przytłumionym głosem snuć ponurą, przesiąkniętą krwią opowieść o puszczy, która
rozciąga się naokoło nas, i o tragedii jej mieszkańców.
Jeszcze kilka lat temu Koroadzi byli niepodzielnymi panami rozległych połaci
lasów z obydwóch stron rzeki Ivai. Prowadzili na ogół beztroski żywot wśród jej
licznych dopływów. Od rzeki Jacare aż do Ubasinho i od Marequinhy aż do Corumbatai
wiodły ich ścieżki, na których bezustannie koczowali. Lecz w 1920 roku biali odkryli na
terenie indiańskim wyjątkowo żyzną ziemię w rozległych widłach rzek Ivai i Ubasinho i
prawem kaduka zwalili się tu wezbraną, zbrojną falą. Takie były zaczątki licznej dziś
kolonii białych osadników Candido de Abreu, utworzonej na wydartej Indianom ziemi.
Wojowniczy Paulino, kapiton Koroadów, zamierzał początkowo orężem bronić
swej ziemi, lecz na razie zaniechał tej myśli i poszedł poskarżyć się do Kurytyby,
stolicy stanu Parana. Nic oczywiście nie uzyskał, a gdy wrócił nad Ivai, zastał tam już
tylu białych, że o zwycięstwie trudno było marzyć. Zresztą rząd stanowy, mający na
swym sumieniu niejedno bezprawie, zalegalizował najazd kolonistów.
Koroadom pozostały jeszcze obszary na drugim, lewym brzegu rzeki Ivai, lecz i
od tej strony zaczęli napierać biali osadnicy żądni ziemi. W lasach wzdłuż gościńca do
Campo de Mourao powstał na terenie indiańskim cały łańcuch ich osiedli. W
przeciwieństwie do raczej spokojnych kolonistów w Candido de Abreu byli to
awanturnicy zdecydowani na wszystko, częstokroć szumowiny o niewyraźnej
przeszłości, dający się mocno we znaki Indianom. Szukali stale zaczepki z Koroadami i
bynajmniej nie skrywali swej ohydnej chętki, by ich zupełnie wyrżnąć.
W 1924 roku znaleźli do tego sposobność. Koroadzi, doprowadzeni przez nich do
rozpaczy, napadli na mieścinę Pitangę i zabili kilku mieszkańców. Zaskoczeni osadnicy
zrazu ratowali się ucieczką w stronę Guarapuawy i Campo de Mourao, nie ścigani przez
nikogo. Tam pospiesznie się zorganizowali i niebawem wrócili w sile do trzystu strzelb.
Tymczasem Indianie, ochłonąwszy, zadowolili się rabunkiem Pitangi i wracali do
swych lasów. Nad rzeką Barboletta dopędzili ich biali i urządzili okrutną rzeź, z której
ledwie połowa ocaliła się ucieczką. Nie szczędzono kobiet ni dzieci, byleby tylko
wytępić plemię i tym sposobem raz na zawsze załatwić sprawę ziemi.
Przez lasy i rzekę Ivai dotarły do kolonii Candido de Abreu wyolbrzymione
wieści o powstaniu i rzekomym zwycięstwie Koroadów i o tym, że Indianie zbliżają się
z zamiarem uderzenia na kolonię. Wówczas to Pazio, wysłany na wywiad jako znany
przyjaciel Indian, spotkał nad rzeką Ivai resztki ocalałych Koroadów, doprowadzonych
do ostatniej rozpaczy i niezdolnych do żadnego odruchu.
Teraz po pogromie było oczywiście znacznie mniej Indian, więc rząd mógł
przyznać więcej terenów białym osadnikom, a Koroadom mocno okroić ziemię.
— A Tiburcio, który dziś przybył do tolda, jaką w tym wszystkim odgrywa rolę?
— pytam Pazia.
— Otóż właśnie. Tiburcio był najbliższym przyjacielem wojowniczego Paulina.
Paulino dał mu za żonę swoją córkę, którą dzisiaj widzieliście. Paulino wpoił
Tiburciowi myśl walki o niezależność Indian. Na łożu śmierci musiał mu Tiburcio
zaprzysiąc, że będzie wierny jego zasadom. Tiburcio był jednym z pierwszych, którzy
prowadzili na Pitangę. Nie udało się. Nie wykluczone, że ponownie zerwie się do czynu.
Może się to stać za rok, za dwa, a może za miesiąc.
Pazio zamilkł na dobre. Przeciąga się, ziewa głośno i odwraca się na drugi bok.
Chciałbym dowiedzieć się bliższych szczegółów o ciekawym Indianinie, bądź co bądź
niezwykłym sąsiedzie w obozie, więc pytam Pazia:
— A nuż zachce mu się rozpocząć dziś łub jutro i wziąć nas na pierwszy ogień?
Na to pytanie Pazio nie odpowiada. A właściwie odpowiada aż zbyt wymownie:
zasnąwszy zaczyna chrapać jak litewski niedźwiedź. Pochylam się nad nim i widzę jego
poczciwą, szeroką twarz ujętą spokojnym snem.
Wobec tego przykrywam się płachtą namiotową i zasypiam również, ale zanim
zasypiam, stwierdzam, że Pazio miał słuszność: będzie jutro niepogoda. Naokoło
księżyca powstaje mglisty krąg, taki sam, jaki i u nas w Polsce niechybnie zapowiada
deszcze.
20
.
TIBURCIO STRĘCZY SYNÓW
Rano napadają nas chmary maleńkich jak maczek moskitów, boleśnie kłujących,
i w niemiły sposób budzą nas ze snu. Niebo jest obleczone szarymi chmurami. Deszcz
jeszcze nie pada, ale wisi w powietrzu. Jesteśmy niezdecydowani, czy iść na polowanie,
czy nie iść. Siedzimy przy ognisku, zajadamy Bolkowe śniadanie i bijemy na łydkach
natrętne moskity.
W otworze chaty pojawia się Tiburcio. Powiada „bom dia" i siada przy naszym
ognisku. Na dowód życzliwości przynosi swoją kuję z szimaronem. Wszyscy po kolei
sączymy — jak zwykle z rozkoszą — orzeźwiający napój. Jako gospodarz przy ognisku
skręcam papierosa i częstuję nim Tiburcia, czyniąc zadość uświęconej zwyczajem
formie gościnności.
Przeważnie milczymy i przyglądamy się sobie bez osłonek. Tiburcio ma twarz
poważną i nieruchomą, tylko oczy błyszczą żywo w powiekach zwężających się w
kształt trójkąta, jak to kiedyś zauważyłem u kapitona Monoisa.
Nos mały, nozdrza jak u wszystkich Indian szeroko rozstawione, natomiast, co rzadko
się spotyka, szczęki dolne mocno rozwinięte po bokach. Ciekawi jesteśmy, czy będzie
przyjacielem, czy nie.
Przez dobry kwadrans trwa leniwa rozmowa o tym i owym, po czym Tiburcio
przystępuje do rzeczy. Mianowicie proponuje mi za pośrednictwem Pazia, swego
starego kuma, ażebym przyjął do mej wyprawy jego starszego syna, który jest zaradny i
mocny i ma starszą od siebie żonę, co podkreśla jako dowód jego dzielności.
— Ile syn ma lat? — pytam.
Tiburcio milczy zakłopotany.
— Trzynaście — odpowiada.
— To zła liczba — uśmiecham się. — A gdzie on?
— Ot, wyłazi z ranszy.
Trzynastoletni rzekomo synal jest wyrosłym chłopiskiem, mającym co najmniej
dwadzieścia pięć lat. Zaokrąglone barki świadczą pięknie o tym, że żona jego dobrze go
odżywia.
— Co będzie u mnie robił?
— Wodę nosił, ognisko utrzymywał, drewna zbierał...
Powstrzymuję się, by nie parsknąć śmiechem. Są to dziecięce łub kobiece
roboty. Zwracam się do Pazia po polsku:
— Czy ten dżentelmen kpi sobie ze mnie?
— Broń Boże, ma najlepsze zamiary i poważnie was traktuje. Uważa was za
bogatego durnia, na którym trzeba coś zarobić.
Wymiana słów w języku polskim wzbudza podejrzliwość Tiburcia. Dalej wylicza
z odcieniem przechwałki w głosie zalety syna:
— Umie przyprowadzić konia z lasu, gdy koń zbytnio się oddali, umie nakarmić
go, napoić, nawet osiodła go...
— Dobrze! — przerywam mu. — Ale ja nie mam konia.
— To kup konia! — daje mi na to Tiburcio prostą radę.
Argument przekonywający. Milczymy. Milczenie przeciąga się. Tiburcio
wyczuwa, że nie skorzystam z jego oferty. Rozpoczyna z innej beczki:
— Mam drugiego syna. Dobrze strzela. Zostanie twoim „kapangiem".
Kapango jest to popularny w lasach typ spod ciemnej gwiazdy. Wyraz oznacza
płatnego opiekuna, towarzysza, a właściwie zbira. Bogaci fazenderzy brazylijscy
otaczają się dla bezpieczeństwa liczną świtą kapangów, co należy do dobrego tonu.
Kapango przez calusieńki dzień nic nie robi, dobrze się obżera, łazi koło swego
„patrona" z gęstą miną i przysparza mu znaczenia. W razie potrzeby z polecenia patrona
załatwia porachunki z niewygodnymi ludźmi.
— Nie potrzebuję kapanga, bo już go mam. I to nie tylko capango, lecz do tego i
mój przyjaciel — odpowiadam zbywając sprawę niewinnym żartem.
— Któż to taki?
Wskazuję naszego dzielnego zoologa wyprawy, Wiśniewskiego. Cień ledwo
ukrywanego lekceważenia odbija się na twarzy Tiburcia.
— Czy umie strzelać? — rzuca pogardliwe pytanie.
— Wyśmienicie! — Pazio z zapałem wyręcza mnie w odpowiedzi. — Trafia kulą
w oko jaszczurki. Nawet tą bronią, którą ma w tej chwili przy sobie.
Tiburcio badawczo ogląda Wiśniewskiego i stwierdza:
— To nieprawda! Nie ma żadnej broni przy sobie.
— Wpadłeś, compadre, bo właśnie że ma! Wiśniewski na znak Pazia sięga do
tylnej kieszeni w spodniach i wyjmuje mały browning kalibru 6,35, który stale przy
sobie nosi. Tiburcio, przywykły do olbrzymich rewolwerów bębenkowych systemu
„Smith and Wesson" i do jeszcze większych pistoletów kaboklowych, nie przypuszczał,
by istniała tak mała broń palna, i szczerze się dziwi. Jest tak zdumiony, że przynosi
ś
wieżą porcję nerwy maty. Pijemy dalej szimaron w najlepszej zgodzie i przy wesołej
pogawędce.
Lecz licho nie śpi. Po pewnym czasie Tiburcio zwraca się do mnie i powiada, że
ma na sprzedaż herwę matę.
— Dobrze. Kupię od ciebie herwę. Ile żądasz za nią?
— Milrejsa za litr.
— Za drogo! — oświadczam. — Wenda (to jest: karczma) w kolonii Candido de
Abreu kupuje od Indian na Fachinalu po ćwierć milrejsa za litr.
— Tak, to prawda. Ale Indianie na Fachinalu są głupcami i dlatego tak tanio
sprzedają. Tiburcio nie jest głupcem i tanio nie sprzeda.
Obrzuca mnie wymownym, pożądliwym spojrzeniem i dodaje z rozbrajającą
szczerością:
— Przy tym wendzista w Candido de Abreu jest szczwany i mądry, dlatego mało
płaci. Ale ty musisz więcej płacić.
Niech go diasek bierze, piękne ma wyobrażenie o moim poziomie umysłowym!
Towarzysze zaśmiewają się ze mnie pod nosem, Ażeby rozmowa nie wzięła jeszcze
drażliwszego dla mnie obrotu, stawiam sprawę jasno:
— Herwy drożej nie kupię, a ty nie wymądrzaj się. Za to, jeśli chcesz, mogę
ciebie przyjąć jako przewodnika do polowania. A jeśli nie chcesz, to zostań z kobietami.
Tiburcio się zgadza. Potrzebujemy obeznanego z okolicą przewodnika, gdyż
zamierzamy odtąd polować tylko w lesie, a nie na rzece.
— Wygraliście dysputę! — żartuje ze mnie Pazio. — Ale też i stchórzyliście
kupując względy przeciwnika.
Towarzysze omawiają z Tiburciem techniczną stronę przyszłych polowań. Na
zakończenie podajemy sobie dłonie. Zaglądamy głęboko w oczy Tiburcia. Nie, on
chyba na nas ręki nie podniesie i nie wypuści podstępnych strzał zza płotu. Czytamy w
jego źrenicach tylko życzliwość i dobre chęci.
21
.
„BARDZO BAŁEM SIĘ DESZCZU"
Ponieważ deszcz nie pada, wyruszamy na polowanie.
Szliśmy wzdłuż rzeki ścieżką ciągnącą się od tolda, poprzez rozległe lasy, aż do
Pitangi. Ścieżka jest wąska, kroczymy gęsiego. Na przedzie idą Brazylijczycy, następnie
my, Polacy, Tiburcio zamyka pochód. Nie rozmawiamy ze sobą. Chociaż do łowisk
jeszcze daleko, należy zachować ostrożność.
Mijamy huczący w dole wodospad Marequinhy, mijamy również dwa mniejsze
szupadory. Gdzieś z daleka dochodzi nas pomruk burzy. Celem naszej wędrówki jest
odległy szupador, przy którym Tiburcio spodziewa się zwierzyny.
Szupador jest to miejsce w lesie, do którego schodzą się do wodopoju tapiry,
czyli anty, jak je w Brazylii nazywają. Szupador jest zwykle ukryty w zacisznym
ustroniu nad strumykiem lub rzeczką i posiada prawdopodobnie solne lizawki,
ś
ciągające zwierzynę z dalekich często okolic. Zwierzęta przebywają tam zwykle po
kilka godzin, tratując wokół krzewy i wszelką zieleń. Takie ogołocone miejsce nazywa
się „bareira" i po jego rozmiarach i tropach myśliwi poznają ilość odwiedzającej
szupador zwierzyny.
Niestety, w czasie naszego pochodu zaczyna kropić deszcz. Któryś z nas ogląda
się przypadkiem poza siebie i alarmuje wszystkich okrzykiem:
— Gdzie Tiburcio?!
Tiburcio znikł. Czekamy kilka minut, kwadrans, Tiburcia jak nie ma, tak nie ma.
Cichaczem nas opuścił i widocznie zawrócił, czego nie zauważyliśmy, gdyż szedł jako
ostatni.
Tymczasem pada coraz bardziej. Stoimy pod rozłożystym cedrem i naradzamy
się, co czynić. Brazylijczycy niestety nie znają szupadoru, do którego nas prowadził
Tiburcio. Z dawniejszych wycieczek przypominają sobie inne szupadory w pobliżu,
jednakże deszcz leje coraz więcej i odbiera nam ochotę do dalszej wędrówki. W końcu
my, Polacy, wracamy do tolda, podczas gdy Brazylijczycy, nie tracąc myśliwskiego
zapału, postanawiają przeczekać deszcz i potem spróbować szczęścia.
Wracamy. W chacie spostrzegamy Tiburcia siedzącego najspokojniej w świecie
przy ognisku i suszącego sobie ubranie. Robimy to samo przy naszym ognisku w
sąsiedniej chacie, oddanej nam do użytku. Gdy po godzinie przestaje padać, Tiburcio
pojawia się i zamierza przejść obok nas bez słowa. Pazio zaczepia go z wyrzutem w
głosie:
— Compadre Tiburcio, musieliśmy przerwać polowanie, bo opuściłeś nas.
— Ha, opuściłem was — przyznaje Tiburcio melancholijnie.
— Czemuś to zrobił?
Wtedy Tiburcio daje odpowiedź, która nas zatyka swym uczciwym realizmem.
Mianowicie stare, doświadczone Indianisko, co niejedną stoczyło walkę z losem,
człowiekiem i zwierzem i stoczy — jak powiada Pazio — jeszcze ostateczną walkę w
obronie praw indiańskich, Indianin, na którego gotów byłem patrzeć jak na bohatera z
powieści Cooperowskiej, odpowiada skromnie i bez najmniejszego wstydu:
— Bo bardzo bałem się deszczu.
Po czym z wędką pod pachą idzie nad rzekę, by łowić ryby.
Odpowiedź Tiburcia brzmi groteskowo, jednak jest uzasadniona.
Doświadczyliśmy już wielokrotnie podczas naszej wyprawy, że należy unikać w
Brazylii deszczu jak przysłowiowego ognia, gdyż przemoczenie ubrania łatwo
powoduje złośliwe bóle głowy, zaburzenia żołądkowe, gorączkę i inne niedomagania. U
nas, Europejczyków — zgoda, ale czyżby także u Indian?
Pozostaje jeszcze kwestia niedotrzymania umowy. Tiburcio idzie nad rzekę i po
kwadransie wraca z ładną porcją kilkunastu złowionych ryb, większych niż nasze płotki.
Porcja starczy na kolację dla wszystkich mieszkańców chaty Monoisa. Może —
rozważam z zastrzeżeniem słuszności tego domysłu — może taki obfity połów w tak
krótkim czasie wyjaśnia wiele zjawisk, na pozór niezrozumiałych: w szczęśliwym kraju,
gdzie tak łatwo zdobyć sobie żywność, łatwo i nie dotrzymać umów.
— Zresztą cierpliwości. Jutro Tiburcio chętnie pójdzie z nami na polowanie —
zapewnia Pazio.
22. POLOWANIE NA LEOKADIA
Gdy nie polujemy w puszczy i nie mamy innego zajęcia w obozie, a jest pogoda i
słońce świeci, przybieramy obojętne — dla niepoznaki — miny i gorliwie oddajemy się
całkiem zdrożnym praktykom: polujemy w toldzie na ludzi. Mamy dwa aparaty
fotograficzne i chodzi nam o dokonanie zdjęć z życia Koroadów. Wiśniewski i ja, a
czasem także Pazio i Bolek, wszyscy łazimy pilnie wśród szałasów, wtykamy nosy,
gdzie trzeba i nie trzeba, używamy chytrych forteli i zasadzek, krążymy, naganiamy
sobie i kluczymy, wszystko — niestety — bez wielkiego skutku; pierzchliwa
„zwierzyna" zrozumiała grożące niebezpieczeństwo. Na widok aparatu Indianie
wycofują się pospiesznie, przypisując tej jednookiej bestii ujemny wpływ na zdrowie.
Twierdzą, że fotografowanie wywołuje silny ból głowy, i są tak zabobonni, że
odczuwają prawdziwy, ból.
Oczywiście obiektem naszych najgłębszych westchnień jest poczciwy nagus
Leokadio, z zaokrąglonym brzuszkiem i gębą życzliwie uśmiechniętą. Pod względem
folklorystycznym małą przedstawia wartość, znacznie mniejszą aniżeli inni mieszkańcy
tolda, lecz ów malowniczy cudak wymyka nam się najpłochliwiej i dlatego w swej
nieuchwytności najbardziej nas prowokuje i przyciąga. Na ten fotogeniczny specjał
głównie ostrzymy sobie apetyty.
Słońce nareszcie wybija się zza chmur. Podczas gdy Indianie w chacie
przypiekają ryby, złowione przez Tiburcia, ja zabieram się na dworze do czyszczenia
sztucera.
Z lasu wraca Leokadio. Rozebrana fuzja to zawsze miły dla Indianina widok,
więc Leokadio przystaje. Wabię go jak syrena i zapraszam do zbliżenia się, wymachując
na przynętę bronią. Leokadio jest zaintrygowany, waha się i, jak zawsze w podobnych
wypadkach, drapie się po tylnej części ciała.
Pstryk! — słyszę w tej chwili stłumiony trzask kodaka.
To Bolek podkradł się z boku i dokonał szczęśliwie pierwszej fotografii.
Leokadio, zdjęty ciekawością, ostrożnie przybliża się. Podaję mu broń. Za chwilę
już ją dzierży w twardych łapskach. Podczas gdy ja naoliwiam zamek, Leokadio jak
urzeczony wpatruje się w świat precyzyjnej stali, tajemniczych kątów, śrub i załamań.
Nie wiem, ile tam tysięcy lat ,w rozwoju cywilizacji dzieli go od trzymanego w rękach
sztucera, lecz to pewne, że Leokadio jest tak przejęty, iż nie słyszy drugiego pstryku
aparatu.
Następnie czyszczę lufę. Leokadio śledzi uważnie stempel, ginący w strzelbie.
Widać z jego twarzy, że podejrzewa mnie o jakieś niecne kuglarstwo. Gdy czubek
stempla wyłania się u wylotu lufy, Leokadio gwałtownie przegina się ku tej zjawie i
stwierdza zdumionym głosem:
— U-aaa!
Czubek chowa się. Następne pojawienie się już mniej przeraża Leokadia, który
niebawem wybucha wesołością. Bo oto zrozumiał, że to jest jakaś nowa odmiana starej
jak świat zabawy w kota i myszkę, i myśli, że kokietuję go czubkiem stempla, robiąc
filuternie: a kuku.
Czyszczenie fuzji skończone. Wyjmuję sztucer ze sztywnych palców Indianina,
wsuwam zamek w łożysko, lunetę przytwierdzam do lufy. Lecz Leokadio jest
rozbawiony i ani mu się śni odchodzić. Chce się jeszcze bawić. Więc tłumaczę mu
znaczenie lunety i oddaję broń w jego ręce. Leokadio patrzy przez lunetę i widzi
niedorzecznie powiększony krajobraz obozu i puszczy. Śmieje się do rozpuku, bo takiej
pięknej i śmiesznej broni jak żyje jeszcze nie widział.
Leokadio zaczyna szaleć z radości. Wiadoma rzecz: posiadanie broni wyprowadza
człowieka z równowagi. Leokadio traci głowę i rozzuchwalony nagus przestaje obawiać
się aparatu fotograficznego. Przed obiektywem wymachuje odważnie strzelbą, zanosi
się od pustego śmiechu. Nie dość na tym: Leokadio wyraźnie pozuje do zdjęcia.
Przyłożywszy sztucer niby do strzału, śmieje się w stronę aparatu fotograficznego i stara
się przybrać pozę pełną wdzięku.
Jest w tym rozpasaniu wesołości jakiś ton niesamowity. I w istocie, wnet
Leokadio poważnieje i staje się siny na twarzy. Oddając mi pospiesznie sztucer, wlecze
się do chaty z twarzą boleśnie ściągniętą. W najciemniejszym kącie rzuca się na ziemię
na pół przytomny. Idziemy za nim. Tępym wzrokiem czyni nam nieme wyrzuty i skarży
się na ból głowy. Bardzo go boli, powiada. Widać po jego oczach, że cierpi. Wlewam
mu do ust dobry łyk wódki, następnie daję dwie tabletki aspiryny i to znakomicie
skutkuje. Po kwadransie Leokadio powraca do zdrowia i znów uśmiecha się do nas
przyjaźnie. Zdobył dwa doświadczenia: że aparat fotograficzny naprawdę przyprawia o
ból głowy i że biały człowiek umie zażegnać chorobę.
Przygoda z Leokadiem nie kończy się dla mnie gładko. Teraz z kolei ja czuję się
nieswojo. Igrałem z poczciwcem i było w tym igraniu jakieś ukryte okrucieństwo.
Przykro mi, że go fotografowałem. Idę do mej torby i przeglądam jej zawartość.
Znajduję rzecz, która Leokadiowi wynagrodzi krzywdę: scyzoryk.
W istocie, nagus tak się cieszy, że w radości swej prosi mnie, nie: domaga się ode
mnie, ażebym go dalej fotografował śmiało, gwałtownie, na całego, bezlitośnie,
chociażby go trochę bolało...
I nie mówić tu o heroizmie poczciwca, a ironii mego losu?
23
.
Ż
ARARAKA I NHA PINDA
Lasy nad Marequinhą roją się wyjątkowym mnóstwem wężów jadowitych, a
szczególnie żararak. Nie ma dnia, w którym nie napotkalibyśmy dwu, trzech groźnych
gadzin. Zararaki żerują w nocy, a za dnia śpią w zaroślach, lecz gdy niebo się
wypogadza, lubią wychodzić na golizny, przede wszystkim zaś na ścieżki i tu drzemać
w ciepłych promieniach słońca. My, Europejczycy, chronimy się od nich skórzanymi
kamaszami, sięgającymi po kolana, Indianie natomiast chodzą boso: wyostrzonym od
pokoleń instynktem zawsze w czas zauważą skłębione na ścieżce niebezpieczeństwo.
Słyszałem o wielu wypadkach ukąszeń wśród białych kolonistów, wśród Indian —
dotychczas nigdy.
Inną plagą nad Marequinhą — roślinną — jest nha pinda, spotykana tu wszędzie.
Ów krzak dochodzi do trzech, czterech metrów wysokości, ma drobne, do mimozowych
podobne listki i długie, cienkie, giętkie pręty, uzbrojone w twarde, haczykowate kolce.
Tymi kolcami krzak chwyta niebacznych przechodniów i przytrzymuje ich jak
prawdziwymi pazurami. Gdyby człowiek chciał się wyrwać przemocą, roślina oplecie
go dalszymi gałęziami, wbijając w niego więcej kolców, które straszliwie rozedrą mu
odzież i skórę, a jednak nie wypuszczą. Tylko nadzwyczajną cierpliwością, i to
możliwie przy pomocy towarzysza, można się wyswobodzić. Koloniści żartobliwie
wyrażają się o tym krzaku jak o żywym, złośliwym drapieżniku i jest w tym porównaniu
coś niecoś słuszności. Jak mnie Pazio zapewnia, bywały podobno wypadki, że młode
jelenie, zaplątane podczas nagonki w tej roślinie, na próżno się wyrywały padając
łatwym łupem myśliwych.
Gdy pewnego dnia wałęsałem się ze strzelbą w pobliżu tolda, w mało
uczęszczanej stronie, spostrzegłem przed sobą w ostatniej chwili wielkiego węża
zwiniętego w kłąb na ścieżce. Jeszcze krok, a nadepnąłbym na niego. Przerażony
odskakuję, lecz nie mogę uciec: wpadam w krzak nha pindy. Kilka gałęzi zatapia liczne
kolce w moje ubranie i w ciało, przy czym na karku przejmuje mnie tak silny ból, że na
chwilę zapominam o wężu. Nie mogę się cofać; kolczaste gałęzie po prostu mnie
zatrzymują.
Wąż zrywa się ze snu i błyskawicznym ruchem podnosi głowę, wlepiając w moją
twarz małe, bystre, przenikliwe oczy. W tym położeniu trwa, jak gdyby zamienił się w
kamień. Obraz złowieszczego napięcia przed uderzeniem na wroga. Tylko językiem
porusza gwałtownie, widocznie rozdrażniony zakłóceniem mu spoczynku.
Była to jadowita żararaka, wyjątkowo wielka. Ciało jej, które wydaje mi się
prawie tak grube, jak ramię mężczyzny, z pewnością dochodzi do sześciu stóp długości.
Wąż leży ode mnie o niespełna dwa kroki. Gdyby zerwał się teraz do skoku, sięgnąłby
mi łatwo paszczą do kolan, powyżej ochronnych kamaszy. Mamy co prawda w obozie
surowice przeciw jadowi żararak, lecz bywały podobno wypadki, że zastrzyki nie
zwalczały należycie skutków straszliwego ukąszenia.
Dubeltówkę niestety mam przewieszoną przez ramię — lewe ramię, a ta strona
jest beznadziejnie zaplątana w krzaku. Nie spuszczając węża z oczu, podnoszę ostrożnie
prawą rękę, by ściągnąć broń. Niedaleko ręką sięgam. Nawet ten tak nikły i powolny
ruch burzy równowagę krzaka i nowe gałęzie zahaczają o moje ciało, a szczególnie o
prawą rękę.
Równocześnie żararaka jeszcze bardziej wysuwa w górę głowę, gotując się do
napaści. Mrowie przechodzi mi po plecach. Mijają chwile jak wieki. Lękam się drgnąć,
choćby powiekami i coraz sztywniej patrzę w gada. Mój zupełny bezruch zdaje się go
uspokajać, bo po pewnym czasie wąż schyla powoli głowę, potem opiera ją na swych
zwojach — tym uparciej jednak przeszywając mnie wzrokiem. Doznaję pewnej ulgi,
gdyż wiem z opowiadań, że żararaki nigdy prawie nie uderzają beż poprzedniego
wzniesienia głowy ponad sprężone ciało.
Była to wielka głowa, niewiele mniejsza od głowy młodego baranka, o kształcie
serca, tak charakterystycznym dla wężów jadowitych. Pod oczyma, tam gdzie gad ma
gruczoły jadowe, głowa jest najszersza. Kolor jej, jak i całego ciała, wpada w szary
brąz, na którym to tle rysuje się szereg ciemnych trójkątów aż do samego ogona.
Rysunek i brązowy kolor żararaki nie są pozbawione swoistego piękna, lecz piękna
przejmującego ludzi grozą.
Ponieważ nie mogłem sięgnąć do strzelby, skupiam myśl dokoła mego browninga. Mam
go w pochwie wiszącej u pasa z prawej strony z tyłu. Prawą rękę, wciąż do połowy
podniesioną, opuszczam i choć wbijają się w nią nowe kolce, na szczęście nie powoduję
zaburzenia w krzaku. Czuję, że między palcami robi się lepko: krew sączy się z ran.
Wąż trzyma dotychczas głowę na swym cielsku. Po chwili domacuję się pochwy.
Odpinam ją i z trudem tłumiąc podniecenie, obejmuję rękojeść browninga. Wyciągam
go i zaraz odbezpieczam. Serce wali mi młotem.
Broń powoli przesuwam do przodu. Opornie to idzie, lecz jakoś idzie. Rękę
doprowadzam przed siebie do linii oczu, gdy pręty krzaka znów się chybocą. Żararaka
gwałtownie podnosi głowę. Lecz browning z ręką jest już wysunięty sprzed krzaka,
jeszcze tylko kilka centymetrów do wzięcia na cel.
Wtem żararaka uderzyła. Piorunem, że nie starczy mi czasu ani na drgnięcie ręki,
wąż wypręża w górę swoje zwoje i tnie zębami w lufę browninga, o cal za krótko, by
dosięgnąć ręki — po czym równie szybko się cofa. Strzelam, niestety o ułamek sekundy
za późno. Chybiam. Nowy skok węża, lecz tym razem druga kula dościga go w czas: w
połowie drogi, w powietrzu, przeszywa mu głowę. Trzecia kula trafia w szyję, czwarta
znowu w głowę. Więcej już nie strzelam. Wąż kurczowo skręca się na ziemi w
bezwładnych drgawkach. Wciąż przeszywa mnie wzrokiem, wściekle otwiera paszczę,
widzę jego wielkie zęby jadowe, ale, trafiony śmiertelnie, przestaje być groźny. Szybko
traci siły, wijąc się niedołężnie w jednym kółku.
Mijały chwile. Jak straszliwe przechodzić musiałem napięcie nerwów, odczuwam
dopiero teraz. Chorobliwy pot występuje na całym moim ciele, kolana uginają się pode
mną. Strzały dosłyszano w niedalekim toldzie i wnet dochodzą mnie głosy zbliżających
się towarzyszy. Znajdują mnie wciąż uwikłanego w krzaku.
— Ho, ho, to niezła przygoda — cieszy się Pazio z jej szczęśliwego końca.
— Najlepszy z dotychczasowych okazów dla muzeum — rzeczowo i z
zadowoleniem ocenia węża nasz zoolog Wiśniewski.
— Do licha z waszymi okazami! — warczę przez zaciśnięte gardło. — Przeklęta
nha pinda.
24
.
LIANA CZY SZNUREK
Nie ulega wątpliwości, że kapitonowa, żona nieobecnego wciąż Monoisa, jest do
mnie najżyczliwiej usposobiona ze wszystkich Indian obozu. Zawdzięczam to przede
wszystkim pośrednictwu jej starszego syna, ośmioletniego Dioga, który zaprzyjaźnił się
ze mną w jakiś wzruszający sposób. Kapitonowa pamięta o mnie i przez chłopców
przysyła mi od czasu do czasu jakiś indiański smakołyk
— pieczone bataty, kukurydzę lub mandiokę. Prócz tego pilnie wykonuje dla mnie
piękne plecionki.
Koroadzi są prawdziwymi mistrzami w wykonywaniu różnych koszyczków i
kapeluszy o szerokich brzegach. Jest to ich jedyne rzemiosło, uprawiane na
poważniejszą skalę, i to przeważnie przez kobiety. Wyrabiają je nie tylko dla siebie,
lecz dla całej białej ludności w okolicy. Plecionki wykonują z łyka dartego z kory
takuary, pospolitej rośliny, podobnej do bambusa. Do ozdoby używają kilku naturalnych
barwników, którymi farbują niektóre łyka, a przeplatając je z innymi, tworzą piękne
wzory geometryczne, świadczące o zmyśle artystycznym wykonawców.
Kapitonowa na dobre zabiera się do pracy. Podziwiam jej pilność. Gdy deszcz
pada, a pada dość często, niewiasta siada w mrocznej chacie przy ognisku i splata różne
wymyślne dziwy. Kapelusze o szerokich rondach, tak szerokich, że zasłaniają całe
ramiona, dalej koszyczki o różnych kształtach z plecionymi, barwnymi wzorami.
Wszystko to skupuję do mych zbiorów.
Kapitonowa posiada w swoim lamusie przedmiot nader cenny: półmetrowej
długości pochwę z pnia takuary, służącą do przechowywania starych dokumentów.
Pochwa jest otoczona piękną plecionką. Niestety kapitonowa nie może sprzedać mi tej
rzeczy, stanowiącej dawną spuściznę szczepu i własność ogółu. Za to w przeciągu doby
wykonuje mi nową pochwę, zupełnie taką samą. Na jasnym tle o subtelnej barwie, jaką
ma mleko z odrobiną kawy, wiją się równolegle do siebie brunatne linie, łamane w
schody. Całość niezmiernie piękna.
Swej radości nie ukrywałem. Proszę Pazia, ażeby w pięknych słowach
koroadzkich wyraził kapitonowej mój zachwyt.
— Wasz zachwyt? — oburza się Pazio burkliwie. — Uchowaj Boże, nigdy tego
nie zrobię.
— Czemu nie? — pytam zdziwiony.
— Wasz milrejs to dobra rzecz, ale zachwyt to obce pojęcie w tych lasach.
Bądźmy realistami. Na zachwycie tylko stracilibyście.
— Nie rozumiem.
— Babie przewróciłoby się w głowie i przestałaby dalej pracować.
Rozmawialiśmy oczywiście po polsku. Kapitonowa, stojąca obok, przygląda nam się
poważnie. Jej spokojne oczy starają się wniknąć w nasze twarze.
— O czym rozmawiacie? — zagaduje Pazia. Towarzysz, nie zbity z tropu,
odpowiada jej bez zająknienia:
— O twoich koszyczkach, że niebrzydkie, ale o wiele za drogie.
— Kłamco nikczemny! — łaję go po polsku, prawie nie na żarty.
— Tak trzeba, jedyny to sposób na nich. Odpowiedź Pazia sprawia kapitonowej
przykrość. Twarz jej pozostaje niewzruszona, jedynie w głosie wyczuwam jakby wrogie
zaciekawienie, gdy kapitonowa pyta:
— Na co senhor skupuje tyle plecionek? Czy na handel?
— Co jej na to odpowiedzieć? — zwraca się do mnie Pazio.
— Szczerą prawdę, nic więcej.
— To niby co powiedzieć?
— Że skupuję te rzeczy na pamiątkę. Chcę zabrać je do Polski i ozdobić nimi
mój dom, by przypominały mi gościnność kapitonowej. Basta!
Wyczytałem z oczu Pazia, że najchętniej pokiwałby głową. Nie bardzo wierzy we
właściwość takiej odpowiedzi, jako zbyt skomplikowanej dla umysłowości indiańskiej,
lecz rad nierad tłumaczy kapitonowej moje zamiary. Pazio tym razem myli się.
Kapitonowa rozumie mnie wyśmienicie. Twarz jej rozjaśnia się uśmiechem.
— Czy to prawda? — zwraca się bezpośrednio do mnie.
— Prawda — odpowiadam po portugalsku. — A twoje plecionki wcale nie są za
drogie.
Na brązową twarz kobiety występuje rumieniec, policzki przybierają czysty kolor
cynamonu. W oczach płoną radosne ogniki. Wręcza mi plecioną pochwę i prosi mnie,
ż
ebym wziął ją jako podarek, na pamiątkę.
Byliśmy zaskoczeni jej gestem. Pazio nadrabia miną, ja dziękuję i pożeram nadal
wzrokiem plecione cudo.
Spostrzegam jeden niemiły, choć drobny szczegół. Mianowicie na brzegu
pochwy wiązadła spojone są ze sobą sznurkiem, dobrze mi znanym sznurkiem z
niemieckiej wendy w Candido de Abreu. Jest to solidny sznurek, madę in Germany,
rażący w tym indiańskim arcydziełku. Potrzebna tu drobna zmiana. Proszę Pazia, by
kapitonowej zwrócił oględnie uwagę na to, że podarek będzie dla mnie jeszcze
cenniejszy, gdy kapitonowa zamiast sznurka użyje wiązadeł z liany sipo, rosnącej w
puszczy marequińskiej i zwykle branej do tych robót.
Kapitonowa, rozbawiona takim życzeniem, uważa je za żart i śmieje się z
dowcipu. Gdy Pazio tłumaczy jej, że to nie żart, wówczas niewiasta wyśmiewa się z nas
dobrotliwie. Pazio nie popuszcza, wykłada jej długo i zawile, aż w końcu kapitonowa
przestaje się śmiać, trochę zniecierpliwiona, i oświadcza:
— Mówisz niezrozumiałe dla mnie i nierozsądne rzeczy. Sznurek kupiony w
wendzie jest znacznie piękniejszy aniżeli sipo znalezione w lesie.
— Obcy senhor twierdzi przeciwnie! — broni się Pazio.
— Bo obcy senhor nie zna się na rzeczy. Dawniej wiązaliśmy za pomocą sipo,
ale teraz używamy sznurka, bo jest ładniejszy.
— Senhor chciałby mieć pochwę wiązaną dawniejszym sposobem.
Niewiasta chmurzy się. Bezwiednie pociera ręką o rękę. W źrenicach jej maluje
się żal i upór.
— Nie zrobię inaczej! — oświadcza stanowczo.
Pazio widzi, że rozmowa przybiera zwrot zgoła niepożądany, i chcąc znaleźć
jakieś wyjście proponuje kapitonowej w najlepszej wierze hojną zapłatę, skoro zamieni
sznurek na sipo. Lecz nie bierze pod uwagę subtelności Indianki ani jej urażonej dumy.
— Czy wy kpicie sobie ze mnie z tym waszym sipo?
— Podejrzewasz nas niesłusznie!
— Przychodzę z podarkiem, więc nie pragnę zapłaty. Ponieważ nie chcecie
plecionki ze sznurkiem, zabieram pochwę.
I zrażona kapitonowa oddala się.
— Ależ chcemy, chcemy! — woła Pazio. — Daj plecionkę taką, jaka jest...
Wówczas kapitonowa odwraca się i z wrogim błyskiem w oczach rzuca nam:
— Kłamiecie! Nie chcecie plecionki i nie dostaniecie jej!
Na nic nie zdały się zapewnienia i zaklęcia. Wspaniała plecionka stracona, na
razie przynajmniej. Nie winię zbytnio Pazia za jego potknięcie. W puszczy
nadivaieńskiej pieniądz, niestety, odgrywa już tę samą prawie rolę jak w miastach. Że w
tym wypadku wszechwładza jego zawiodła, świadczy tylko o duchowym poziomie i
wyjątkowej subtelności Indianki.
25
.
MIĘSO ANTY W OBOZIE
Towarzysze brazylijscy zawstydzili nas, Polaków. Nie wytrzymaliśmy w lesie
deszczu i powróciliśmy bez wyniku do obozu. Oni pozostali i upolowali tapira. Lopes
Castilho zaskoczył zwierza przy szupadorze i wpakował mu w komorę w
błyskawicznym tempie sześć kul z grubokalibrowego „smitha". Tapir padł prawie na
miejscu. Jest to samiec, ważący jakie pięć cetnarów, z widocznymi na grzbiecie starymi
ś
ladami pazurów jaguara. Ćwiartkę myśliwi przynoszą do tolda, resztę schowali w
kniei.
Anta w obozie — znaczy to: sytość, radość, śmiech, w ogóle spotęgowana
rozkosz życia. Dobywam wódki ze skrzyni zapasów i pijemy za zdrowie szczęśliwego
strzelca. Wywołujemy z chaty Tiburcia, by i jego poczęstować.
— Jest anta w obozie! — krzyczy mu do ucha, śmiejąc się, zaprószony nieco
Alfredo Laserda.
— Anta dobre mięso — odpowiada Tiburcio spokojnie, ale nozdrza mu drgają, a
oczy błyszczą łakomie na widok wielkiego połcia mięsa.
Pazio dzieli go fakonem na szerokie płaty i zatyka je na rożnach nad ogniskiem:
gdy mięso zakopci się dymem i na pół przypali, będzie szurasko. Doświadczony
bywalec wkłada w tę czynność całą swą duszę, a od czasu do czasu oblewa mięso sosem
z rozpuszczonej soli, papryki i tajemniczych korzeni.
Szurasko gotowe. Od dłuższego czasu nie było mięsa, więc łykowata pieczeń,
raczej do podeszwy podobna, smakuje nam jak najsoczystsza cielęcina. W biesiadzie
bierze udział tylko starszyzna, to znaczy my, myśliwi i Tiburcio. Kobiety, synowie
Tiburcia i dzieci oczekują z daleka, dopóki my nie najemy się.
Dwaj malcy, chłopcy kapitonowej, wyleźli z chaty i jak głodne wilczątka
wpatrują się w nasze porcje. Na ten widok, pomny przyjaźni, łamię obyczaj i podaję
Diogowi dwufuntowy kawał mięsa. Chłopak, uradowany, zmyka do chaty. Młodszemu
zbiera się na płacz. I on dostaje potężną część, po czym wszyscy jesteśmy zadowoleni.
— Świat jest piękny — filozofuje Pazio i zerka wesoło na wszystkie strony.
— Dobra anta! — mruczy Tiburcio ogryzając udo.
Nad nami coś furknęło. To z lasu przyleciał koliber; nie większy niż średnich
rozmiarów motyl. Zwabiło go towarzystwo siedzące dokoła ogniska. Ptaszek
zatrzymuje się nieruchomo w powietrzu o metr nad nami, poruszając skrzydełkami tak
szybko, że ich wcale nie widać, a przyjrzawszy nam się dokładnie, błyskawicznym
lotem sunie dalej. Rzecz zwykła, a jednak wywołuje ogólne, huczne zadowolenie.
W miarę nasycania głodu wesołe bractwo się uspokaja. Ten i ów przeciąga się
marząc o drzemce. Przychodzą kobiety i zabierają resztę żywności.
Po spożyciu ruszamy wszyscy, biali i Indianie, do lasu i przynosimy pozostałe
części anty. Wiśniewski zabiera się natychmiast do preparowania skóry i czaszki,
kobiety natomiast budują blisko chaty rusztowanie z gałęzi, wysokie na przeszło pół
metra, na które kładą kawały mięsiwa. Pod mięsem rozniecają ogień, utrzymywany
przez kilka godzin,
W chacie kapitonowej zaszła znaczna zmiana. Toczy się tam żywa, wesoła
gawęda Indian i Indianek. Głosy ich, przepojone spokojną radością, mają dźwięczne,
głębokie brzmienie.
Zbliżał się wieczór. Powietrze przesycone jest parą, jak gdyby zanosiło się na
burzę. Trudno oddychać, wszyscy się pocą.
Tego wieczora rychlej niż zazwyczaj budzą się żaby nad rzeką i napełniają dolinę
namiętnym, tubalnym krzykiem. Indianie zaczynają śpiewać. Nucą przez nos piosenkę
składającą się z czterech tonów, powtarzanych bezustannie w kółko. Z początku
melodia przypomina potok spadający ze szmerem z kamienia na kamień. Gdy jednak
ś
piew trwa bez końca w jakimś monotonnym uporze, brzmi niby pomruk ukrytej groźby
mającej wybuchnąć lada chwila.
Podszedł do mnie Pazio i, pochylając się nade mną, śmieje się drwiąco:
— Jak wam się podoba ich śpiew? I zaraz sam na to daje odpowiedź:
— Śpiewają jak te czworonożne słowiki, co nam porywają świnie.
Było to żartobliwe porównanie z jaguarami i ich rykiem.
— Pewnie, dosyć już tego ! — powiada, wyciąga rewolwer i strzela w
powietrze. Indianie natychmiast milkną. Wytykają głowy z chaty, a widząc, że to strzał
na wiwat, uspokajają się.
Czas upływał na stałym piciu szimaronu i jedzeniu. Co chwila ktoś z nas
podchodzi do wspólnego mięsiwa, odcina kawał i spożywa przeżuwając powoli. Z
objedzenia się występują na twarzach czerwone wypieki. Indianie, znajdujący się w
innych szałasach tolda, przychodzą do nas i biorą udział w uczcie. Wszyscy się cieszą,
ż
e zapasów mięsa anty starczy i na dni następne.
O zmroku pojawiły się w powietrzu chrząszcze-świetli-ki, po czym nastaje noc.
Jeśli nadciągająca burza nie przyniesie ochłody, będzie to duszna, niespokojna noc
tropikalna o ciężkich snach po biesiadzie.
26
.
CHOROBY, HISTERIE, HUMORY I WIDLISZKI
Zabójczy, nieznośny klimat!
Jeszcze dziś rano Alfredo Laserda śmiał się razem z nami, obmyślał wycieczki
myśliwskie, jadł z apetytem Bolkowy fiżon z farinhą i zapijał szimaron. Potem poszedł
z nami ochoczo na polowanie. Drwił z nas, Polaków, że uciekaliśmy przed ulewą,
pozostał w lesie i wrócił wesoły razem z brazylijskimi przyjaciółmi i z ubitą antą. Rosłe,
zdrowe chłopisko o sympatycznych oczach, ogorzałej twarzy i junackiej postawie
człowieka puszczy, w której rodził się i wyrósł.
A oto w nocy Alfredo leży na ziemi, powalony jak ścięty pień nagłą chorobą. Nie
może o własnych siłach powstać. Wije się w boleściach brzucha. Poty występują mu na
całym ciele, gorączka dochodzi do czterdziestu stopni. To prawdopodobnie skutki
deszczu — klimat brazylijski i puszcza pokazują swe humory. Leczyłem Alfreda
rycynusem i innymi lekami. Choroba nie chce puścić, gorączka trwa przez całą noc i
następny dzień. My, zdrowi, aby nie tracić czasu, polujemy dalej, chociaż polowanie
nietęgo nam się klei. Jesteśmy wszyscy przygnębieni, a szczególnie Brazylijczycy.
Pod wieczór drugiego dnia choroby Alfreda pęka bomba. Brazylijczycy
oświadczają mi, że następnego dnia wszyscy czterej wraz z psami muszą wrócić do
domu. Krzyżuje to moje zamiary, lecz przyznaję im w duchu słuszność. Alfredo ma
jeszcze trzydzieści dziewięć i pół stopnia. Przy tym leży prawie pod gołym niebem,
otoczony naszą troskliwą, choć niedostateczną opieką. Ja wraz z towarzyszami
Polakami postanawiam pozostać nadal w toldzie,
Na szczęście w nocy choroba mija, rano nie ma już gorączki. Toteż niemało się
dziwię, gdy Brazylijczycy mimo to zabierają się do odejścia, oświadczając, że nie mogą
inaczej.
— Ależ Alfredowi już znacznie lepiej! — tłumaczę im. — Jutro wyzdrowieje
zupełnie.
— O, senhor, być może, że wyzdrowieje — odpowiada Pedro Laserda. —
Jednakże my musimy pójść do domu.
— Dlaczego? — wyrywa mi się prawie opryskliwie. — Zupełnie tego nie
rozumiem.
— Musimy, nie wytrzymamy tutaj!
— Jak to, nie wytrzymacie?
Spojrzałem badawczo na twarz Pedra. Spostrzegam na niej to, czego dotychczas
nie widziałem: bezgraniczny smutek i przygnębienie, a także jakąś obłędną zaciekłość.
— Czy pan może chory? — pytam. Pedro lekceważąco wzdryga ramionami.
— Chory? — powtarza. — Skądże!
— Czy może źle was traktowałem?
— Nic podobnego, senhor, proszę tak nie myśleć.
— Albo złe jedzenie?
— Dosyć było wszystkiego, fiżonu, farinhy i słoniny. Przecież jeszcze pozostało
wiele z anty.
— No, więc cóż?
Najchętniej dodałbym: u licha. Brazylijczycy spoglądają posępnie.
— Musimy odprowadzić Alfreda do domu.
— On już zdrowy!
— On jeszcze chory!
— To niech jeden go odprowadzi, a reszta pozostanie.
— My wszyscy musimy go odprowadzić. Jest to nasz brat i przyjaciel.
Wówczas podchodzi do mnie Pazio i szepce po polsku zaniepokojonym głosem:
— Na miłość boską, nie upierajcie się, nie zatrzymujcie ich!
— Dlaczego nie?
— Gdyby zostali, robiliby nam awantury i utrudniali życie. Przecież oni chorzy.
— Na co?
— Na upadek ducha. Zachorowali, bo tęsknią do domu, bo zbyt długo już padają
te paskudne deszcze, bo kiepskie spanie, a zresztą, czy ja wiem, dlaczego?... Choroba
Alfreda dobiła ich.
— Przed trzema dniami byli wszyscy najlepszej myśli, gdy upolowano antę.
— Phi, przed trzema dniami I Od tego czasu zachorował Alfredo, a u nich
wybuchła melancholia.
— To prawdziwa histeria I
— Możliwe. To nasz klimat tak sprawia, że ludzie są chwiejni i niewytrzymali.
Pazio ma słuszność: ohydny klimat. Przeglądam się w lusterku i sam siebie nie
poznaję. Zdumieniem przejmuje mnie wychudzona twarz o sterczących kościach
policzkowych i zapadłych oczach. Całe szczęście, że wciąż jeszcze animusz dopisuje i
nie tracimy odwagi. Więc Pazio, mimo wszystko, śmieje się z mojej twarzy:
— Puszcza podżarła was trochę.
Pazio żartuje, ale i jego złapała. Od kilku dni budzi się rano z dotkliwym bólem
głowy. To podobno wspomnienie malarii, na którą chorował ciężko przed trzema laty.
Teraz leczył się w ten sposób, że zamiast śniadania wyżerał cenną chininę z naszej
apteczki polowej. Dopiero po tej dawce ból głowy ustawał i Pazio nabierał ochoty do
ż
ycia.
— Więc puścić Brazylijczyków? — pytam go wracając do tematu.
— Na złamanie karku!
— A czy damy sobie sami radę?
— Jak najlepiej. Będzie nam wprawdzie brakowało ich psów, za to Indianie
zaprowadzą nas do najlepszych szupadorów na anty, gdzie psów nie potrzeba. Gdy
nawinie się jaguar lub puma, to Indianie nie gorzej je wytropią, niż uczyniłyby to psy
myśliwskie — o tym jestem przekonany.
Wobec tego każę Bolkowi przygotować sute śniadanie pożegnalne. Do fiżonu ma
wziąć moc słoniny, natomiast na rozgrzanie żołądków sporządzić świeży, gorący
szimaron, a w końcu uraczyć nas czarną kawą. Bolek właśnie wydobywał spod
paznokci nóg pchły ziemne, które wczoraj wgryzły mu się pod skórę. Przerwał
natychmiast tę codzienną robotę i żwawo spełnia polecenie.
Na mej lewej ręce siadł komar. Ma jasne nóżki i głowę przybliża do skóry
bardziej niż odwłok. Jest to widliszek, rozsadnik straszliwej plagi tych okolic, malarii.
Zabiłem go uderzeniem prawej dłoni.. Pozostała po nim maleńka plama krwi. Za dwa
tygodnie okaże się, czy mnie zaraził.
Zresztą był to już dwudziesty widliszek zabity tego rana na moim ciele.
27
.
ZAWIŁE UKŁADY
Ż
egnaliśmy Brazylijczyków serdecznie jak przyjaciół. Chociaż spłatali mi figla,
nie mam do nich żalu. Po ich odejściu wracamy do ogniska i siadamy znów naokoło, by
wypić resztę kawy. Kawa udała się Bolkowi, jest czarna i gęsta prawie jak smoła.
Unoszący się w powietrzu aromat mile łechce powonienie.
Tiburcio ma dobry nos: wie zawsze, kiedy się pojawić. Oto wychodzi z chaty i
siada przy nas. Oczywiście dostaje kawy.
— Odeszli! — głośno i z nie ukrywanym, złośliwym zadowoleniem stwierdza
stan faktyczny.
— Odeszli! — odpowiada Pazio również zadowolony.
Tiburcio patrzy spode łba na Pazia. Po chwili, nie pytając nikogo, nalewa sobie
odważnie drugi kubek kawy i sypie żółtego cukru tyle, że sięga do powierzchni .płynu.
Należy stwierdzić na jego wytłumaczenie, że w Brazylii wszyscy piją kawę słodką jak
ulepek.
— Tym lepiej dla was, że odeszli! — oświadcza Tiburcio.
— To prawda! — przyznaje mu Pazio. — Ale powiedz nam, compadre Tiburcio,
dlaczego uważasz, że lepiej dla nas?
— Bo naprowadzę was na anty, na wiele ant.
— Tak? Naprowadzisz nas na wiele ant?
Tuburcio stroi przebiegłą minę i powiada:
— Ale tylko wtenczas was naprowadzę, gdy bardzo dobrze zapłacicie.
— Naturalnie, że senhor zapłaci ci dobrze. Tiburcio kołysze powoli głową,
mierzy nas wyniosłym spojrzeniem, uśmiecha się zarozumiale i rzuca pytanie:
— A ile zapłaci?
Na tym pytaniu łapie go Pazio. Wcale nie odpowiadając Indianinowi, wszczyna
rozmowę na zupełnie inny temat. Tiburcio, trochę urażony, zżyma się. Pazio rozprawia
długo najpierw ze mną, potem z Wiśniewskim. Tiburcio kręci się niecierpliwie, w końcu
wstaje i odchodzi do chaty. Gdy wraca, Pazio wciąż jeszcze zajęty jest rozmową z nami.
Dopiero po godzinie zwraca się do Tiburcia z zapewnieniem:
— O, tak, senhor zapłaci ci bardzo wiele.
— Ile? — pyta skromnie Tiburcio, tym razem już bez wyniosłego uśmiechu,
raczej skruszony.
— Tyle, że na to wcale nie zasłużysz. Zostaniesz prawdziwie bogatym
człowiekiem, najbogatszym pewnie z całego szczepu i będziesz mógł w wendzie kupić,
czego tylko serce twoje i serce żony twej zapragnie.
Po czym Pazio puszcza wodze bujnej fantazji. Jak wtedy przy wejściu do tolda,
opisuje teraz mniej więcej całą zawartość wendy i ofiarowuje Indianinowi dosłownie
wszystko, począwszy od igły, a kończąc na strzelbie i jedwabnych pończochach. Pazio
napił się sporo kawy i oto z widoczną rozkoszą pławi się w opisach tych wspaniałości.
Dręczy mnie myśl, jakie właściwie wynagrodzenie Pazio ostatecznie zaofiaruje, bo z
przyrzeczeń można by wnioskować, że zaproponuje chyba piętnaście milrejsów lub
więcej dziennie.
Natomiast Tiburcio inaczej rozumiał Pazia. Dzieje się z nim coś dziwnego. W
wielkim skupieniu przysłuchuje się słowom towarzysza i patrzy na jego usta. Z
początku się cieszy, potem poważnieje, w końcu ogarnia go niepokój i roztargnienie. W
miarę coraz barwniejszego opisu i przyrzeczeń coraz hojniejszych Tiburcio zamiast się
radować, posępnieje i traci nadzieję. Zrozumiał, że ma przed sobą mistrza nie lada,
którego niełatwo podejść. Niewiele już się spodziewa i tylko spogląda na Pazia z lękiem
i szacunkiem. Gdy Pazio na chwilę ustaje, Tiburcio pyta się cicho, prawie pokornie:
— Mów. ile chcesz dać?
— Dwa milrejsy dziennie, nie więcej.
— Dobrze, dobrze! — powiada znużony Tiburcio i chce podać na zgodę dłoń
Paziowi i mnie. Odmawiam ręki.
Zbeształem Pazia po polsku, ile słów mi starczy, i stanowczo żądam, by
zaofiarował mu pięć milrejsów dziennie i do tego dodatkowe wynagrodzenie w razie
powodzenia na polowaniu. Pazio mruczy pod nosem, że mu psuję Indian, jednak spełnia
moje życzenie i tłumaczy Tiburciowi:
--- Ponieważ senhor ciebie wyjątkowo i niezasłużenie lubi, da ci nie dwa, lecz
pięć milów dziennie. Pięć milów, skoro żadnej zwierzyny nie upolujemy. Natomiast w
dniu, w którym ubijemy jakąkolwiek zwierzynę, więc jaguara, pumę, jaguaterykę, antę
lub choćby kapiwarę — w tym dniu dostaniesz sześć milrejsów.
— Bem! — ożywia się zadowolony Tiburcio. — To w takim razie dostanę co
dzień sześć milów, bo co dzień ubijemy zwierzynę.
— Słuchaj dalej! Dostaniesz sześć milów dziennie, gdy upoluje ktokolwiek z
wyprawy, to jest ty lub kto inny, natomiast gdy obcy senhor ubije zwierzynę, wówczas
dostaniesz za to dziesięć milów.
Tiburcio zakłopotany spogląda na palce swoich nóg. Myśli. Wobec tego Pazio
tłumaczy mu wyraźniej:
— Widzisz, compadre, dostaniesz więcej dlatego, że masz senhora naprowadzić
na zwierzynę, ażeby on ją ubił, nie kto inny.
Indianin wytęża wszystkie władze umysłowe, by zrozumieć. Twarz jego
nabrzmiewa w wielkim wysiłku.
— Czy rozumiesz mnie? — pyta Pazio.
— Nie! — wyrywa mu się z piersi głębokie westchnienie.
Wobec tego Pazio jeszcze raz wyjaśnia, o co chodzi, posługując się przykładami.
Tiburcio słucha uważnie, mruży oczy, kiwa głową i w końcu przerywa mu:
— Czekaj! Więc gdy ja, Tiburcio, ubiję antę, to dostanę tylko sześć milrejsów.
Prawda?
— Prawda.
— A gdy ja, Tiburcio, nie ubiję anty, lecz obcy senhor ją ubije, to ja, Tiburcio,
dostanę za to od niego dziesięć milów, powiadasz?
— Tak, dostaniesz wtedy dziesięć milów. Tiburcio zaczyna śmiać się,
rozbawiony.
— Ależ to głupstwo! Cymbały z was! Matoły!
Byliśmy bezradni. Tiburcio uważa nas za półgłówków i aż prycha z radości i
szyderstwa. Protestujemy, lecz on nie,dopuszcza nas do słowa i z triumfem tłumaczy
nam naszą pomyłkę:
— Zastanówcie się. Gdy ja wykonam koszyk, wtedy jest to moja praca i za tę
pracę słusznie dostanę — dajmy na to — sześć milrejsów, czy słusznie?
— Słusznie.
— Gdyby obcy senhor nauczył się robić koszyki i sam zrobił koszyk, wtedy
czyja to praca? Jego czy moja? Jego! I jego zarobek. A wy we mnie wmawiacie, że za
jego pracę ja mam dostać od niego większe wynagrodzenie? Kto wam w to uwierzy? On
ubije antę, jemu się poszczęści, a mnie za to przyrzekacie większą nagrodę? He, hel
Chcieliście mnie nabrać.
Nie sposób mu wytłumaczyć. Obstaje przy swoim i spiera się, że zamierzamy go
oszukać. Tiburcio po prostu nie rozumie namiętności myśliwskiej. Polowanie dla niego,
leśnego Indianina, jest zwykłą pracą, jak każda inna dla utrzymania życia. Więc Pazio
powstaje i zwraca się do niego uroczystym głosem, marszcząc groźnie brwi:
— Słuchaj, Tiburcio, czy można ci powierzyć wielką tajemnicę?
Tiburcio patrzy na niego podejrzliwie.
— Można.
— Czy widziałeś, jak obcy senhor dawał w ostatnich dniach lekarstwa
Alfredowi?
— Si, widziałem.
— A widziałeś, że Alfredo dziś wyzdrowiał?
— Si, mógł dziś już chodzić.
— To teraz zdradzę ci, że senhor jest w swoim kraju wielkim znachorem. Ma
wiele skutecznych lekarstw, które sam wyrabia ze skór zwierząt, ale zwierząt ubitych
przez niego samego. Lekarstwa ze skór zwierząt ubitych przez innych myśliwych są
mniej skuteczne. Czy teraz rozumiesz, dlaczego senhor tu przyjechał i dlaczego zapłaci
ci .więcej, gdy on sam ubije zwierzynę, a nie kto inny?
Tak, teraz Tiburcio rozumie. Wodzi po mnie życzliwszym spojrzeniem, pełnym
poważania, i powiada uśmiechając się pobłażliwie:
— Widzicie teraz sami, że miałem słuszność. Ukrywaliście coś przede mną.
Chcieliście mnie jednak oszukać!
Potem dodaje z łagodnym wyrzutem:
— Trzeba było przecież zaraz rozsądnie mówić ze mną I już zupełnie
uspokojony, pyta:
— Kiedy chcecie iść na polowanie?
28
.
SZUPADOR
Na polowanie wyruszyliśmy jeszcze przed południem. Idzie ze mną Tiburcio i
Pazio. Wiśniewski pozostałe w obozie i kończył preparowanie skóry tapira.
Okazało się w ostatnich dniach, że nad górnym biegiem Marequinhy puszcza
obfituje w zwierzynę, więc tam idziemy. Była to puszcza gęsta, mokra i dzika. W
kierunku, w którym kroczyliśmy, las jest właściwie nieograniczony, bo jakkolwiek
wielu Indian znad Ivai i Marequinhy dotarło do Pitangi, gdzie znowu są ludzie i gdzie
wyrąbano część kniei, to jednak za tym wyrębem ta sama puszcza ciągnęła się dalej i
nikt z tutejszych mieszkańców nie dotarł do jej skraju. Jakiż zresztą miałby cel w tym,
by przedzierać się całymi tygodniami przez niedostępne i nie zamieszkane gąszcze ku
rzekom Piąuiry i Iguassu?
Utarło się mniemanie, że tam nie ma końca, więc pójść nie warto.
Kroczyliśmy ścieżką wzdłuż brzegu Marequinhy. Po upływie dwóch godzin
opuściliśmy rzekę i wdarliśmy się w głąb lasu pikadą, mało uczęszczaną i mocno
zachwaszczoną. Mimo to posuwaliśmy się wygodnie. Po rozgardiaszu, panującym dziś
rano w obozie, przyjemnie odczuwaliśmy obecne milczenie.
Ze strzelbą, przewieszoną przez ramię, kroczyłem tuż za Indianinem, trzymając
się za jego szerokimi plecami. Mimo woli przypomniał mi się stary miedzioryt francuski
z dziewiętnastego wieku, przedstawiający białego myśliwego w głębi puszczy
brazylijskiej w towarzystwie kilku Indian. Taka bujna roślinność krzewiła się teraz
wokół nas.
Równocześnie rozmyślałem, ile to już w życiu moim po wertepach rozmaitej
kniei kroczyło przede mną takich Tiburciów. Byli to przewodnicy starzy i młodzi,
różnych narodowości, ras i temperamentów, przeważnie moi przyjaciele, a wszyscy
opanowani tą samą namiętnością myśliwską: podejścia zwierza. Biedny, dobry,
prześladowany zwierz, on nas wszystkich łączył.
Wspomnienie dawnych chwil przerywa Tiburcio. Przystanął i wskazał palcem na
dół. Widać było w miękkiej ziemi świeże tropy trójpalczastych racic. Tiburcio
tłumaczy:
— Anta przechodziła tędy dziś rano. Zbliżamy się do szupadoru.
Pazio przygotował rewolwer do strzału. Ściągnąłem z ramienia dubeltówkę,
nabitą loftkami. Tiburcio dźwigał mój sztucer w rezerwie. Przeszliśmy przez strumień,
przy którym pozostał Pazio. Za strumieniem ścieżka wznosiła się na pagórek pokryty
gęstym podszyciem takuary. Gdy zeszliśmy z góry, krzewy zrzedniały i można tu objąć
okiem kilkudziesięciometrową przestrzeń, tonącą w półmroku pod wyjątkowo bujnym
zalesieniem drzew.
Tiburcio skradał się coraz ostrożniej. Przestał spoglądać na ziemię. Często
przystawał i pomrukami napominał, bym kroczył ciszej. Łatwo mu gadaćl On był boso,
a ja miałem buty, ciężkie jak ołów i twarde jak pancerz.
W pewnej chwili weszliśmy w część lasu mocno potratowaną przez tapiry. Było
to tak zwane „bareiro", na którym na przestrzeni przeszło stu kroków nie widziało się
prawie żadnej roślinności, prócz grubych drzew. Wszystko wyniszczyły tu racice
tapirów. Za tym bareiro rozciągała się mała polanka pełna soczystej zieleni. Płynął tam
strumyk pod kilku młodymi palmami. Widok był tak ponętny, że wyglądał jak ilustracja
do pięknej bajki.
— Szupador — oznajmił Tiburcio wskazując na gmatwaninę śladów przed nami.
Więc to tutaj schodziły się tapiry. Przeszukiwaliśmy wzrokiem zarośla, lecz
zwierzyny na razie nie spostrzegliśmy. Oddaleni od polany o kilkadziesiąt kroków,
zasiedliśmy na wywróconym pniu, ukryci za krzakiem. Czekaliśmy. Tiburcio zaczął
grzebać gorliwie przy zamku sztucera z zamiarem odbezpieczenia go. Prosił mnie
szeptem, by go objaśnić. Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową, mrucząc mu do ucha:
— Czekaj, tatka, latka!
Gdybym mu wytłumaczył, to porwany zapałem gotów sam strzelić w razie
pojawienia się zwierzyny. Po chwili Tiburcio, zniechęcony, odstawił broń i
przysłuchiwał się razem ze mną odgłosom leśnym.
Gdzieś w okolicy żerowało stado małp wyjców. Słyszeliśmy ich bezustanne,
ponure wycie, podobne do odległego turkotu przejeżdżającego przez most pociągu.
Odgłos dobywał się jakby spod ziemi. Dziwna rzecz, że nie sposób stwierdzić, w
którym kierunku są wyjce i czy daleko od nas.
Komary cięły nas wściekle. Wyciągnąłem z kieszeni skręcony tytoń i, podtykając
pod nos Indianina, spytałem:
— Fuma?
— Nao! — i potrząsa energicznie głową, gdyż nie wolno palić.
Zatem fumę chowam, natomiast z drugiej kieszeni dobywam manierkę z wódką.
— Agua ardente? — pytam go.
Widzę rozjaśnioną uśmiechem twarz i słyszę:
— Si, si.
Wypiliśmy po łyku.
Mijały godziny. Zwierz jakoś nie zjawiał się, polana leżała cicha i martwa. Od
samego rana niebo było pokryte chmurami, mimo to utrzymywało się bez deszczu.
Również od samego rana słychać ze wszystkich stron odgłosy odległej burzy.
Napięcie wzrasta. Na dwie godziny przed zachodem słońca słyszymy podejrzany
trzask gałęzi w okolicy szupadoru. Tiburcio mruga do mnie porozumiewawczo. Mocniej
obejmuję strzelbę. Zauważyć można wśród krzewów niezwykłe ruchy, gdzieniegdzie
chwieją się gałęzie. Nie ulega wątpliwości, że tapiry podchodzą do szupadoru. Wśród
zieleni migają na krótkie chwile szare, niewyraźne plamy.
Wtem, jak na złość, zrywa się wiatr i wieje akurat od nas w stronę tapirów. W
gąszczu nastaje nagła cisza. Wiecznie dotarła nasza woń do zwierzyny. Nowy, silniejszy
podmuch wiatru. Naraz Tiburcio wstaje i zamiera w ruchu, łowiąc uchem daleki grzmot.
— Szuwa — deszcz! — wyrzuca na pół z przerażeniem. „Głupstwo!" — myślę
sobie, pomny tego, że przez cały dzień grzmiało tak samo jak teraz, a jednak nie padało.
— Szuwa! — powtarza Indianin stanowczo, a widząc moje wątpliwości, podnosi
sztucer i szybkim krokiem oddala się w kierunku tolda, oświadczając:
— Anty uciekły.
Rad nierad idę za nim, przekonany, że jakiś nowy kaprys strzelił mu do głowy.
Pędzimy na złamanie karku. Po kwadransie wariackiego biegu staram się powstrzymać
go drwiącym pytaniem:
— Gdzie masz deszcz?
— Będzie! — odpowiada nie zatrzymując się.
Najchętniej przekląłbym go, na czym świat stoi; niestety okazuje się, że on miał
słuszność: w połowie drogi między szupadorem a obozem chwyta nas ulewa, właściwie
nie ulewa, lecz z nieba walący się na nasze głowy wodospad. W kilku chwilach
jesteśmy przemoczeni do ostatniej nitki i tak przybywamy do tolda.
29
.
WĄŻ „HIPNOTYZUJE" PTAKA
Podczas całej naszej wyprawy parańskiej chwile wolne od polowań i
preparowania okazów fauny wypełnialiśmy podniecającymi gawędami na temat
otaczającej nas przyrody i naszych odkrywczych spostrzeżeń. Teraz nad Marequinhą od
czasu mej pamiętnej przygody z żararaką i nha pindą często przy ognisku powracamy
do rozmów o wężach. Jest to świat nie tylko groźny, lecz także ciekawy i wciąż
niedostatecznie zbadany.
Od kiedy człowiek zaczął myśleć, myślami swymi wybiegał ku wężom, tworzył
dokoła nich rozliczne legendy i symbole, lecz istotnego ich życia dotychczas właściwie
nie zgłębił. Chociażby pokutująca od wieków sprawa zdolności hipnotycznych wężów:
czy węże hipnotyzują swe ofiary? Wiśniewski i ja raczej powątpiewamy, lecz wielu
obserwatorów przyrody potwierdza to przypuszczenie, powołując się na liczne wypadki
zanotowane w tym i w poprzednim wieku.
Dnia następnego po wycieczce do szupadoru Wiśniewski i ja wałęsamy się w
najbliższym otoczeniu tolda, gdy towarzysz mój, kroczący przede mną na ścieżce, nagle
przystaje jak wryty. Ruchem ręki nakazuje mi ciszę, wlepiając badawcze spojrzenie w
gąszcz przed nami. Wytężam wzrok w tym kierunku i po chwili spostrzegam, o co mu
chodzi: o kilkanaście kroków od nas widzę na niskim krzaku ptaszka z rzędu
wróblowatych, a tuż obok niego, również na krzaku, zielonego węża niejadowitego,
zwanego tu cobra verde. Wąż wyciąga w stronę ptaka głowę i przeszywa go — jak nam
się wydaje — pałającym wzrokiem, natomiast ptaszek, oddalony od głowy węża nie
więcej niż o ćwierć metra, patrzy w niego jak urzeczony, drżąc konwulsyjnie
skrzydełkami. Obraz ptaka najwyraźniej zahipnotyzowanego przez węża.
Ptak i wąż są tak w siebie wpatrzone, że zbliżamy się nie spostrzeżeni na
odległość kilku kroków. Wąż nie trwa w miejscu. Ślizga się powoli po gałęziach krzaka,
potem znów nieruchomo zaczaja się. W miarę jego ruchów sunął także i ptaszek,
cofając się z gałęzi na gałąź, czasem nerwowym trzepotem skrzydeł wisząc nieruchomo
w powietrzu, sposobem kolibrów. Oczy swe bez przerwy topi kurczowo w spojrzeniu
węża, przy czym trzyma się zawsze na wprost jego głowy i zawsze w tym samym od
niej odstępie ćwierć metrowym, jak gdyby przykuty nieodpartą, wrogą siłą
magnetyczną. Trudno wyobrazić sobie znamienniejsze zjawisko obezwładnienia woli,
po prostu hipnozy.
Patrzymy na to przez kilka minut, lecz nic nowego się nie dzieje. Ciekawi
jesteśmy wyniku niezwykłej przygody, niestety nie mamy czasu i postanawiamy
zastrzelić węża. Jest to przeszło metrowy okaz, który znakomicie przyda nam się do
zbiorów. Wiśniewski ma w lufie nabój z cienkim śrutem i on strzela. Trafiony wąż
zwija się w kłębek i bezwładnie spada z gałęzi krzaka na ziemię, gdzie zatacza się w
ostatnich konwulsjach. Ptak na huk wystrzału zrywa się przerażony, lecz nie dalej niż o
krok przysiada na gałęzi, pilnie śledząc przedśmiertne drgawki swego przeciwnika. Gdy
wąż zdycha, ptak trzepoce skrzydełkami jak gdyby z radości i wydaje kilka głośnych
poświstów, na które odpowiadają mu stłumione świergoty z najbliższej kępy trawy.
Zaglądamy do tej kępy i ku naszemu zdumieniu odkrywamy tam gniazdko z pisklętami.
Jak gdyby błyskawica oświetliła zdarzenie — objawia nam się rozwiązanie całej
zagadki.
Co wyglądało dotychczas na demoniczną potęgę węża, było w istocie tylko
błędnym pozorem. Wąż, wielki amator młodych ptasząt, dobierał się do gniazda. Matka
stanęła w obronie swych piskląt i starała się zwrócić uwagę napastnika na siebie,
odwracając ją od gniazda. To ona, ptak matka, hipnotyzowała — jeśli tak można
nazwać jej wysiłki — napastnika i, jak widzieliśmy, czyniła to z powodzeniem.
Trzymała na uwięzi uwagę węża, chociaż patrząc z daleka na ten dramat przyrody,
można było przysiąc, że — przeciwnie — wąż ujarzmiał złym wzrokiem biedną
ptaszynę. Więc działała tu inna potęga, przemożniejsza i wyższa ponad wszystkie
zabiegi hipnotyczne: miłość macierzyńska ptaka.
Wiśniewski i ja, a szczególnie Wiśniewski, jesteśmy przejęci do głębi.
Odkryliśmy źródło wiekowego nieporozumienia i zabobonu. Domyślamy się, że od
dawien dawna ludzie widzieli podobne zdarzenia między wężem a ptakiem i wysnuwali
fałszywe wnioski, nie dostrzegając wszystkich ogniw zwierzęcej tragedii. Jakże łatwo
było wtedy przypisać wężom tajemnicze moce, zwłaszcza gdy ptak-matka, zaniedbując
ostrożność w swym lęku o pisklęta, sama padała ofiarą napastnika. Wąż zahipnotyzował
ptaka : mówili i pisali ludzie z dreszczykiem sensacji.
Wracamy do tolda w zrozumiałym podnieceniu.
— Kto wie — powiada Wiśniewski, a oczy jarzą mu się zapałem — kto wie, czy
to, co przeżyliśmy przed chwilą, nie okaże się najciekawszą przygodą w naszych
wędrówkach po puszczy brazylijskiej.
— Nie dziwiłbym się...
30
.
MEDYCYNA NAD MAREQUINHĄ.
Pazio nawarzył mi ładnego piwa przedstawiając mnie jako znachora. Oto
przybywają do mnie Indianie i proszą, bym ich leczył. O medycynie mam tyle mniej
więcej pojęcia, co wilk o gwiazdach, ale nadrabiam miną i leczę. Są to na szczęście
niezawiłe choroby, na które znajduję lekarstwa w naszej apteczce polowej.
Na przykład starszy syn Tiburcia, Cypriano, skarży się na ból zęba. Każę mu
otworzyć usta i zauważywszy spróchniały ząb zalewam jodyną. Pacjent cieszy się, że w
ustach szczypie, a gdy się po chwili odwracam, chce połknąć jodynę.
Po kilku godzinach powraca z nową biedą. Ząb przestał boleć, lecz inny ząb
sprawia mu straszny ból. Widocznie smakosz zagiął parol na moją jodynę, bo nie mogę
znaleźć chorego zęba. Nie wiem, co począć, gdyż niewiele pozostało nam jodyny, tak
niezbędnej w puszczy. Pazio widząc moje wahania powiada:
— Zróbcie mu zamówienie.
Zamówienie, czyli po portugalsku sympatia, jest sposobem leczenia nader
popularnym w interiorze Brazylii. Wszyscy, zarówno biali, jak Indianie, wierzą święcie
w skuteczność sympatii, nawet część kolonistów, Niemców czy Polaków, podziela ich
wiarę. Zamówienia stosuje się do wszystkich możliwych chorób trapiących ludzi
i zwierzęta domowe, a niektórzy sławni znachorzy umieją zażegnywać choroby nawet
na odległość. Przeważnie sympatii towarzyszą zawiłe obrządki, ale bywają i tacy, którzy
leczą samą siłą woli. Jeżeli zachodzą częste wypadki uzdrowienia, to w wielkiej mierze
powodzenie przypisać chyba należy sugestii, odgrywającej w lasach wielką rolę.
— Zróbcie zamówienie — radzi mi Pazio i śmieje się.
— Ani myślę pogłębiać ich zabobonowi Zresztą nie udałoby się!...
— Uda się, bo Cypriano wierzy w wasze zdolności.
I Pazio, nie czekając na moją zgodę, zwraca się do Indianina:
— Słuchaj, compadre, spotka cię zaszczyt nie lada. Senhor zrobi ci sympatię.
— O, sympatia! — woła rozradowany Indianin.
— Widzicie, jak magiczne słowo działa? — mówi do mnie Pazio po polsku. —
Jest już na pół wyleczony.
— Dobrze, ale co mam zrobić?
— Obojętne, co zrobicie. Na przykład wyrżnijcie go w pysk, bo nicpoń na to
pewnie zasłużył, albo wytargajcie mu uszy. Byleby zrobić to poważnie i z przejęciem.
Po chwili namysłu wyciągam kieszonkową lampkę elektryczną i przykładając ją
choremu do nosa, świecę mu w oczy. Potem każę mu otworzyć usta i wkładam w nie
połowę lampy, tak że biedak krztusi się i jest bliski uduszenia. Czuję się jak pajac i mam
dość tej zabawy. Ale Pazio pilnuje, bym doprowadził do końca „leczenie".
— Wspaniale to robicie! — mówi zachwycony i dowcipkuje: — Z was mistrz
nad mistrzami!
Na to każę pacjentowi wyciągnąć język w stronę Pazia trzy razy, po czym po
trzykrotnym silnym naciśnięciu brody Cypriana uznaję komedię za skończoną i z
westchnieniem ulgi oświadczam Indianinowi;
— Chega — dosyć.
— Nao chega, nie dosyć.
Wkracza Pazio i powiada do Cypriana:
— Pójdziesz teraz do chaty, położysz się brzuchem na ziemi i przez pół godziny
nie będziesz o niczym innym myślał, jak tylko o sympatii senhora. Wtedy ból zginie ci
na zawsze. Jeśli pomyślisz o czym innym, choćby przez chwilę, to zmarnujesz
sympatię.
— Bem! — odpowiada Cypriano i znika posłusznie w chacie.
Pazio tłumaczy mi:
—Poleciłem mu to dlatego, ażeby w razie niepowodzenia wina spadła na niego, a
nie na was.
— Co z was za lisek szkaradny I A ziółko! — zdumiewam się.
Po upływie godziny Indianin wychodzi z chaty, i, uśmiechnięty, oświadcza nam,
ż
e zupełnie wyzdrowiał, bo głowa i ząb przestały boleć.
— Winszuję wam, mistrzu wszech nauk lekarskich! — zwraca się do mnie Pazio
z udaną powagą, a w oczach migocą mu chytre ogniki.
31
.
ECHO NIEBEZPIECZNEJ INTRYGI
Stosunki nasze z toldem układają się zupełnie poprawnie — na pozór.
Początkowa jawna niechęć Indian do mnie i do naszej wyprawy poszła jakby w
niepamięć. Już nie powtórzyły się oznaki złośliwości w rodzaju tej, jaka pierwszej nocy
w obozie kazała wypuszczać na mnie wrogie strzały z łuku lub wyciągać potajemnie z
mego rewolweru naboje. Z prawdziwą przyjaźnią, co dzień coraz serdeczniejszą, odnosi
się do mnie Diogo, ośmioletni syn kapitona Monoisa, mały strzelec z bodoki, towarzysz
mego pierwszego nad Marequinhą polowania na papugi — stary Tiburcio zaś chętnie
prowadzi mnie na tapiry. Toteż przykre odkrycie, jakie robimy następnego dnia po
leczeniu Cypriana, niemal wyprowadza nas z równowagi.
Przestraszony Bolek rychło rano zawiadamia mnie, że w nocy ktoś przetrząsał
wszystkie jego manatki i worki z zapasami. Zaglądam do moich rzeczy i stwierdzam to
samo, rozbito zamki moich walizek. Nic z zawartości — jak mi się wydaje — nie
skradziono, lecz wszystko okropnie poprzerzucano, jak gdyby w pośpiechu. Jest to już
wyraźne szukanie zaczepki i postanawiamy co rychlej opuścić Marequinhę, przedtem
jednak wygarnąć Tiburciowi, jako najstarszemu w toldzie, kilka mocnych słów prawdy.
Pazio każe Wiśniewskiemu i mnie zapiąć się, jak do parady, na wszystkie guziki
koszuli, przypiąć w widocznych miejscach browningi i prowadzi nas demonstracyjnie
przed chatę Monoisa, gdzie tymczasem mieszka Tiburcio.
Wywołany na dwór Indianin jest zakłopotany i wita nas niewyraźnym
uśmiechem. Wina jego patrzy mu z oczu. Pazio występuje o krok i wygarnia mu
filipikę. Mówi po koroadzku, ażeby Tiburcio tym lepiej go zrozumiał, i nie oszczędzając
go dudni podniesionym głosem jak biczem. Tiburcio przestępuje z nogi na nogę i potem
ż
ywo się usprawiedliwia. Na to Pazio przeszywa go ostrym pytaniem, a gdy Indianin
daje potwierdzającą odpowiedź, gromi go jeszcze bardziej, lecz zmienionym już głosem
— przyjaznym.
Pazio odwraca się w naszą stronę i uspokaja nas wesołym zerknięciem oka.
Bolkowi zaś, stojącemu z daleka, każe pomknąć i chybcikiem przygotować szimaronu i
mocnej kawy. Więc burza się rozładowała, będzie mała uczta.
Tiburcio ściska Paziowi rękę na znak nowej zgody, potem podaje ją nam,
Wiśniewskiemu i mnie, i razem idziemy ku naszej chacie z szerokimi uśmiechami. Po
drodze rzucam Paziowi pytające spojrzenie.
— Pasy żywcem zedrę z tego łajdakal — odpowiada po polsku, z żartobliwą
złością,
— Z kogo, Tomaszu, z kogo to?
—Z Aprisita Fereiry, dyrektora Indian! Co za morda podstępna!
— Co zrobił?
— Cieszcie się, że Indianie dotychczas nie poderżnęli wam gardła.
— Oj, aż tak źle?
— Aż tak źle. Fereiro nakłamał im, że jesteście mierniczym i że z polecenia
kolonistów w Candido de Abreu chcecie po kryjomu wymierzyć ziemię nad
Marequinhą, by ją wkrótce odebrać Indianom. Gorszego i — przyznam się —
niebezpieczniejszego dla was kłamstwa nie można było wymyślić!...
— No dobrze, ale dlaczego włamywali się do naszych rzeczy?
— Żeby przekonać się, czy mamy narzędzia miernicze. I całe szczęście, iż się
przekonali, że nie...
— Więc nie ma tego złego, co by...
— Słusznie!
Zdarzenie, które groziło przerwaniem naszego pobytu nad Marequinhą, rozwiewa
się w miłej rozmowie i aromacie mocnej kawy, której Bolek nam nie szczędzi. Widać,
ż
e Indianom kamień spadł z serca. Tiburcio cicho się tłumaczy i z zapałem przyrzeka
poprowadzić nas na zupełnie pewne tapiry.
Popijanie kawy przerywa tęga ulewa i chowamy się do chaty. Patrzę w
beznadziejnie szare niebo i zastanawiam się, czy w tej dolinie nie pada już za wiele
deszczu.
32
.
TRWOŻNE CHWILE
Tego samego dnia spada na Indian nieszczęście: ukąszenie jadowitego węża.
Musi być w pobliżu tolda zastraszająca obfitość tych gadów. Wypadek napawa mnie
szczególnym zmartwieniem, gdyż spotyka mego małego przyjaciela Dioga. Chłopak był
nad rzeką nie dalej niż o dwieście kroków od tolda, łowił tam ryby i w trawie
nadbrzeżnej ukąsiła go żararaka. Zabili ją, była niewielka, ale miała wiele jadu i noga od
razu spuchła.
Ofiarowuję się z surowicą przeciwjadową, jakiej posiadam kilka ampułek w mej
apteczce, lecz Indianie nie chcą. Wolą leczyć własnymi środkami. Parzą jakieś zioła i
odwar dają chłopcu do picia, natomiast innymi ziołami nacierają mu ciało, a szczególnie
ukąszoną nogę. Próbują wypalić ranę ogniem, lecz i to jakoś nie skutkuje.
Stan Dioga pogarsza się z kwadransa na kwadrans. Czasami miewa silne
dreszcze, okropnie się poci, a mimo to trzęsie się z zimna. Często traci przytomność,
chociaż oczy ma stale otwarte. W dwie godziny po ukąszeniu zaczyna mu się sączyć
krew z ust, z nosa i z uszu. Chory zdaje się nie poznawać już nikogo i wygląda na
umierającego. Nalegam, żeby jednak dać mu zastrzyk surowicy, lecz oni wciąż
odmawiają obstając uparcie przy swoim.
Idę do naszej chaty i rzucam się na posłanie. Jest już noc, ale spać nie mogę. Nie
mam przekonania do lekarstw Indian i obawiam się o życie chłopca. Przypominam
sobie ubiegłe chwile naszej przyjaźni. Było to wzruszające uczucie, które zaczęło się
owego dnia, gdy razem upolowaliśmy dwie papugi marakany na śniadanie. Od tego
czasu Diogo często towarzyszył mi w przechadzkach po okolicznym lesie, swymi
czarnymi, inteligentnymi ślepskami wpatrzony we mnie z rozczulającym podziwem.
Nie mieliśmy wspólnego języka ludzkiego, bo ja ani w ząb po koroadzku, on ani w ząb
po portugalsku, za to obopólna dobra wola święciła najpiękniejsze triumfy.
Przytłumionym okrzykiem czy ruchem ręki, oczu lub ust wiedliśmy ze sobą ciekawe
pogawędki i ochoczo wymienialiśmy swoje spostrzeżenia.
Ogarnia mnie teraz rozpacz na myśl, że rozkoszny chłopczyk tuż obok umiera i
ż
e prawdopodobnie ocaliłbym mu życie, gdyby nie upór czy nieufność Indian. Dręczony
niepokojem, budzę Pazia i namyślamy się, co przedsięwziąć. Każda upływająca minuta
ciąży mi coraz bardziej na sumieniu i sercu. Zbliża się północ. Wtem przychodzi do nas
Tiburcio. Powiada, że Diogo jeszcze żyje, chociaż jest bardzo słaby. Przed chwilą
odzyskał przytomność i prosił swoich, żeby mnie przywołali do niego. Spieszymy do
chaty Monoisa.
Leży pod ścianą chaty na posłaniu z desek. Pazio przyniósł naszą lampę naftową
i w jej świetle oczy chłopca lśnią niesamowicie szklanym blaskiem. Twarz jego
zmieniła się nie do poznania, tak zmizerniała w tych kilku godzinach.
Uśmiecham się do niego, lecz jego nie stać już na uśmiech wzajemny. Tylko wznosi ku
mnie uporczywe spojrzenie, a tyle jest w nim zaufania i niemej prośby, że mi się serce
kraje. Proszę Pazia, by zapytał, co chłopiec chce ode mnie. Diogo nic nie odpowiada,
lecz błagalnego wzroku nie spuszcza z mej twarzy. Rozumiem, o co mu chodzi. Chce
pomocy od przyjaciela. Postanawiam sprawę wziąć we własne ręce i nie zważać już na
zgubne protesty Indian,
— Jest z nim coraz gorzej! — oświadczam twardym, oskarżającym głosem jego
matce.
— Gorzej — przyznaje złamana.
— Czy można go jeszcze uratować, nie wiem. Lecz jeśli można, to tylko
zastrzykiem surowicy! — mówię do obecnych Indian po portugalsku i żeby dobrze
zrozumieli, Pazio powtarza im to samo po koroadzku.
Nie czekając wcale na ich odpowiedź, wychodzę z chaty i po chwili wracam z
surowicą i z przyrządami do zastrzyków.
Stanowczość moja wywarła na rodzinie Dioga wrażenie: nikt mi nie przeszkadza.
Jest zasadą, by w takich wypadkach dokonać zastrzyku powyżej miejsca ukąszenia,
między nim a sercem. Niestety ukąszona noga tak potwornie opuchła, aż po samą
pachwinę, że nie sposób wykonać na niej zabiegu. Więc ryzykuję i porcję surowicy
wpuszczam do ciała chorego, w pobliżu serca. Uświadamiam sobie, że w razie jego
ś
mierci obarczą mnie całą winą. Lecz mimo to chętnie stawiam wszystko na jedną kartę,
widząc w tym jedyną możność ratowania chłopca, jeśli taka możność jeszcze istnieje.
W ciągu dwóch następnych godzin stan jego nie pogarsza się ani on sam nie traci
przytomności. Nad ranem odważam się na zastrzyknięcie jeszcze jednej porcji
surowicy, potem kładę się spać. Gdy się budzę, jest już dzień. Deszcz pada.
— Żyje? — pytam Pazia.
— Żyje.
— Lepiej mu?
— Nie wiem.
Gdy ze ściśniętym sercem wchodzę do chaty Monoisa, Diogo nie śpi. Już na
pierwszy rzut oka spostrzegam poprawę: oczy jego straciły poprzedni szklany wyraz i
patrzą przytomniej. Tym razem wita mnie uśmiechem, co prawda ledwo dostrzegalnym,
lecz wystarczającym, by sprawić mi radość. Przesilenie choroby musiało minąć. Diogo
będzie żył. Ze wszystkich uśmiechów doznanych w życiu, uśmiech tego małego
Indianina nad Mareąuinhą pozostanie chyba na zawsze jako najcenniejsze i wdzięczne
wspomnienie.
Diogo coś szepce do swej matki. Niewiasta szuka w chacie jego bodoki i wręcza
mi ją. Powiada, że mam ją wziąć sobie na pamiątkę. Jest to ten sam łuk, z którego
chłopiec zestrzelił zranioną papugę owego pierwszego dnia polowania. Wiem, jaki to
wielki dla niego skarb i ile w tym darowaniu poświęcenia. Waham się przyjąć, lecz on
tak prosi wzrokiem, że ulegam. Daję mu w zamian mój wielki scyzoryk.
— Za kilka dni utniesz sobie tym nożem gałąź na nową bodokę i pójdziemy na
polowanie... — powiadam.
Pazio tłumaczy słowa. Oczy zachodzą chłopcu mgłą, lecz tym razem nie na
skutek choroby. Mały Diogo łatwo podlega radosnemu wzruszeniu, bo jest osłabiony.
33
.
RIO DE ORO
Do południa pada deszcz. Wypogadza się dopiero pod wieczór. Na jutro zanosi
się na dobrą pogodę, więc Tiburcio przychodzi i z tajemniczą nieco miną powiada, że
nazajutrz zaprowadzi mnie do ciekawego miejsca.
— Na polowanie? — pytam.
— Można po drodze i polować, ale zobaczysz tam coś innego.
— Czy to daleko?
— Gdy rano wyjdziemy, wrócimy wieczorem do tolda.
Tiburcio nie chce wyjawić, co to za miejsce, ale ponieważ przywiązuje do tej
wycieczki wyjątkową wagę, zgadzam się.
Następnego dnia zaraz po wschodzie słońca wyruszamy: Tiburcio, Pazio i ja.
Przedtem zaglądam jeszcze do chaty Monoisa. Diogo ma się znacznie lepiej.
Opuchnięcie nogi zmalało, a twarz nabrała już jasnobrązowego koloru, jaki mają
wczesne kasztany — koloru powracającego zdrowia.
Przez dwie godziny kroczymy w górę Mareąuinhy ścieżką dobrze nam znaną z
dotychczasowych wycieczek, potem zbaczamy w las na inną ścieżkę, mało używaną i
zarośniętą. Tiburcio, idąc przodem, wycina w gąszczu tunel nożem fakonem.
Wdzieramy się w coraz uciążliwszą, górzystą okolicę.
— Dokąd nas prowadzisz, Tiburcio? — przerywa Pazio długie milczenie.
— Na Rio de Oro!
Pazio wydaje przeciągły gwizd zdumienia. W dalszej drodze tłumaczy mi, że o
jakiejś Rzece Złotej krążą w tej części Parany legendarne wieści tak niezwykłe, iż
istnienie samej rzeki uważał dotychczas za wymysł wyobraźni. Więc według tych podań
rzekę znali już kilka wieków temu jezuici, tworzący swe indiańskie państwo dalej na
zachodzie, i przybywali nad jej brzegi, by wypłukiwać z piasku niezmierne ilości złota.
Przez kilka pokoleń dobywali z niej istnych skarbów, dopóki nie wyczerpali zupełnie
złota, i już rzeka niczym nie różniła się od innych rzek Parany. Poszła, rzecz prosta, w
zapomnienie, tylko uparta legenda pozostała o Rio de Oro i o dawnych czasach jej
sławy. Jezuici, którzy rzekę odkryli, byli Hiszpanami. Tym tłumaczy się hiszpańska
nazwa rzeki, która do dziś przetrwała, pomimo że w Paranie, stanie brazylijskim, panuje
język portugalski.
Pazio nie wiedział, że legendarna rzeka płynie tak blisko, i upewnia się u Tiburcia:
— Czy to ta sama rzeka z czasów jezuickich?
— Ta sama — odpowiada Indianin.
Paziowi coś nowego przychodzi na myśl i nagle pyta:
— Czy Rio de Oro ma jakiś związek ze śmiercią Niemca Degera?
— Ma.
— Jaki?
— Deger zbyt wiele wiedział i chciał, dlatego zamordowali go nad rzeką.
— Co wiedział?
— Sami zobaczycie.
Gdyby mi powiedziano, że ścieżka będzie tak górzysta, zapewne nie poszedłbym.
Pomimo zaciekawienia zagadkową rzeką ogarnia nas coraz silniejsze zmęczenie.
Nareszcie zbliżamy się do celu. W godzinę po południu słychać przed nami szum
wodospadu i Tiburcio oświadcza, że to już. Wkrótce wychodzimy nad brzeg wody.
Niewielka rzeka, szerokości około piętnastu metrów, tworzy w tym miejscu huczący
wodospad.
— Rio de Oro — mówi cicho Tiburcio.
Siadamy na kamieniach nad brzegiem, by przede wszystkim odpocząć, i
oglądamy przedmiot legendy. Rzeka ma łożysko dość piaszczyste, tylko tam gdzie
wodospad, znajdują się skały i potężne głazy.
— Czy jest w niej jeszcze złoto? — pytam.
— Jest, ale niewiele — odpowiada Tiburcio. — Chłopсу nasi czasem
przychodzą tu i znajdują jakieś ziarnko. Nie warto szukać dla zarobku...
Wtem Pazio spostrzega coś osobliwego niedaleko brzegu i woła:
— Co to! Krzyż?
— Krzyż — wyjaśnia Tiburcio. — Tu zastrzelili Degera i tu po kilku dniach
pochowaliśmy jego zwłoki.
— Kto go właściwie zastrzelił?
— Jego przyjaciele i wspólnicy.
— Coraz mniej rozumiem — przyznaje się Pazio.
Tiburcio opowiada:
— Jest kilku Brazylijczyków — do ich szajki należał i Deger — którzy znają ten
wodospad i wiedzą, co w nim tkwi. Liczyli i liczą na szybkie zdobycie majątku starając
się na razie sprawę trzymać w tajemnicy przed światem. Są poszlaki, że Deger chciał
ich oszukać i sam się wzbogacić za ich plecami. Lecz jakoś wykryli jego zamiary i gdy
Deger przybył kiedyś sam nad wodospad, urządzili tu na niego zasadzkę i zabili go.
— Czy do nich należał także dyrektor Indian Fereiro? — wtrąca Pazio.
— Naturalnie.
Rzuca się w oczy niebywały cynizm w postępowaniu Fereiry. Dyrektor Indian
nie ukrywa zbytnio swych matactw i zbrodni i nie wiadomo, co więcej zdumiewa:
przestępczość tej jednostki czy wadliwość systemu rządzenia, pobłażającego tak
jawnemu bezprawiu. Zasadniczy błąd tkwić musi w ustroju panującym w Brazylii, jeśli
tak nagminnie hoduje typy w rodzaju Fereiry, z oczywistą szkodą dla zdrowego rozwoju
całego społeczeństwa.
Pazio po chwili milczenia odzywa się do Tiburcia:
— Wciąż nie rozumiem jednej rzeczy: o jakim to zdobyciu majątku stale
mówisz, Tiburcio, skoro w rzece już nie ma tyle złota? Co tkwi w wodospadzie?
— Przyjrzyjcie mu się dokładnie!
Wodospad wydaje się jak każdy inny: rzeka natrafia tu na skałę i cały jej nurt
spada niemal prostopadle z wysokości jakichś ośmiu metrów, tworząc na dole kocioł
pełen burzliwych wirów. Z tego kotła woda wypływa kilkoma płytkimi już łożyskami
wśród głazów wystających znad powierzchni.
— Czy widzicie to małe jeziorko pod wodospadem? — wskazuje Tiburcio i
tłumaczy: — Jest to kocioł jeziorko niewielkie, ale dość głębokie, bo chociaż rzeka jest
piaszczysta, w tym miejscu silny prąd i wiry nie dopuszczają do osadzenia się piasku na
gruncie i do zapiaszczenia kotliny. Co innego złoto, które jest kilkakrotnie cięższe niż
piasek. Jego tak łatwo nie spłucze prąd wody. Od niepamiętnych wieków rzeka niosła tu
nie tylko piasek, lecz i ziarna złota, które wpadały do głębokiej kotliny i były zbyt
ciężkie, by z kotliny znów wypłynąć. Na spodzie jeziorka musi zatem leżeć niezmierna
ilość tego cennego kruszcu.
Tok rozumowania nie jest pozbawiony logiki. Przyroda wyżłobiła w tym jeziorku
rodzaj worka, do którego niezawodnie spływało złoto. Człowiek mógł dobrać się do
niego wszędzie indziej w rzece, lecz nie tu, gdzie natrafił na naturalną przeszkodę w
postaci głębokiej kotliny, wypełnionej wodą.
— I o to jeziorko tak się szarpią Fereiro i jego szajka? — pyta Pazio.
— Tak — potwierdza Tiburcio. — Chcą je osuszyć, lecz nie wiedzą, jak to
zrobić. Kilka kilometrów powyżej można zmienić bieg rzeki i skierować ją gdzie
indziej, a potem można by tu rozwalić głazy, zamykające jeziorko, i wypuścić z niego
wodę. Ale do tego wszystkiego potrzeba wiele pracy i pieniędzy. Dlatego Brazylijczycy
zwlekają strzegąc zazdrośnie tajemnicy.
— A czemu nam zdradzasz tę tajemnicę.
— Chciałbym, żeby obcy senhor sam podjął to złoto, bo wierzę, że wtedy część
majątku dostałaby się Indianom.
— Dobry Tiburcio — wzdryga się Pazio — jak to sobie wyobrażasz? Zakatrupili
swego człowieka, Degera, a obcemu pozwolą wybierać sprzed nosa taki skarb?
— Wszyscy Indianie obronią senhora.
— Indianie ledwo obronią swoją własną skórę, jak o tym wiesz najlepiej,
Tiburciol — mówi Pazio gniewnie, po czym nastaje długie milczenie.
Mniejsza tu o sprawę bezpieczeństwa. Sedno sprawy leży w czymś innym: złoto
nigdy nie działało na moją wyobraźnię. Nie pociągały mnie uroki Kalifornii czy
Klondike'ów, obca mi była poczwarna romantyka złota. Widocznie zbyt silnie siedział
we mnie przyrodnik. Wprawdzie wodospad na Rio de Oro jest dla mnie szczególną
ciekawostką, osobliwym zjawiskiem przyrody, lecz niczym więcej, a bliskość
przypuszczalnego skarbu, który w sobie kryje, ani odrobinę mnie nie wzrusza.
Natomiast niepokoi mnie inna rzecz: los Indian nad Marequinhą. Skoro rozniesie się
wieść o złocie — a niewątpliwie się rozniesie — runie na kark Indian motłoch
szumowin i wyrzutków z miast brazylijskich i przy najbliższej sposobności urządzi im
rzeź. Fatalny rozgłos o złocie może spowodować zagładę tutejszych Koroadów.
— Najlepiej byłoby — przerywam milczenie — zburzyć dynamitem skałę nad
wodospadem i głazami złoto przywalić raz na zawsze.
— Dawno o tym myślimy, ale nie mamy środków — przyznaje smętnie
Tiburcio.
Podczas powrotu chwyta nas deszcz.
34
.
SKAŁY NA RZECE
Każda rzecz kiedyś się kończy, a nasza cierpliwość kończy się nazajutrz po
wycieczce nad Rio de Oro. Zbudziwszy się widzimy znowu na niebie ciężkie jak ołów
chmury i już dochodzi nas z daleka szum deszczu. Obrzydły nam bezustanne ulewy nad
Marequinhą.
Po krótkiej naradzie postanawiamy wyruszyć następnego dnia w drogę powrotną:
nie ma celu przebywać w toldzie dłużej w tak nie sprzyjających warunkach. Polować
nie można, wilgoć niszczy nasze muzealne preparaty, a słota i złe pomieszczenie
zaczynają podrywać nam zdrowie. Myśl o bliskim wyjeździe sprawia nam wszystkim
czterem prawdziwą ulgę, natomiast przychylni nam Indianie, Tiburcio, kapitonowa i ich
rodziny, przyjmują wiadomość z pewnym żalem. Woleliby zatrzymać nas jeszcze dłużej
u siebie. Od czasu choroby Dioga i od kiedy przekonali się, że nie chcemy robić
pomiarów ich ziem, uważają nas za swych przyjaciół.
Powrót odbędzie się, oczywiście, rzeką na dwóch łodziach, jakie zostawili nam
Brazylijczycy. Łodzie pomieszczą wygodnie nas, ludzi i nasz sprzęt. Ponieważ Pazio
nie zna dokładnie rzeki, Tiburcio i jego syn Cypriano podejmują się odwieźć nas aż do
ujścia Marequinhy i do Franciszka Goncalvesa.
Nazajutrz po śniadaniu wkładamy do łódek nasze rzeczy. Idę pożegnać się z
Diogiem. Czuje się coraz lepiej. Ma znowu wymowne, zdrowe, czarne oczęta. Trzyma
mi rękę i nie chce jej puścić. Nic nie mówimy, za to żegnamy się z uśmiechem. Gdy
wsiadamy do łódek, przygląda nam się cała rodzina Tiburcia i kapitonowa. W chwili
odbijania od brzegu niewiasta rzuca mi coś do łodzi: ową ozdobną plecionkę z takuary,
w której nie chciała zmienić sznurka na lianę — i o to się pogniewała. Patrzę na
plecionkę: jest teraz powiązana lianą sipo.
— Dziękuję! — wołam wzruszony. ,
Porywa nas wartki prąd i zanosi na pierwszą bystrzynę. Wpadamy w szaleństwo
spienionej, indiańskiej rzeki. To nie równa walka z uczciwym wrogiem, lecz
rozpaczliwa obrona przed zachłannością żywiołu. Na każdej bystrzynie, co kilkaset
metrów, czyha zdrada i szala się waha: przepłyniemy szczęśliwie czy doznamy
katastrofy? Łodzie nabierają wody, skaczą po groźnych kamieniach, przechylają się.
Rzeka pieni się i ogłusza nas hukiem. Na dwudziestej chyba bystrzynie jest przejście
najbardziej niebezpieczne. Rzeka z kilkudziesięciu metrów zwęża się do szerokości
kilku metrów, wciśnięta między potężne głazy. Głęboki nurt szumiąc toczy się z
nieprzepartą siłą, a pod koniec gardzieli nagle skręca, niemal pod prostym kątem. Tam o
rozbicie nietrudno.
Twarz Tiburcia zamiera w napięciu, oczy prawie wychodzą mu z orbit. Siedzę
pośrodku łodzi, którą steruje z przodu Pazio, z tyłu Tiburcio.
Wpadamy w cieśninę. Kanu mknie z zawrotną szybkością. Indianin krzyczy do
Pazia. Pazio odkrzykuje, przyciska swój długi drąg do kamienia i zapiera się tak mocno,
ż
e aż łódź trzeszczy. Dziób kanu wymija o szerokość dłoni niebezpieczną skałę i
wystrzela w bok, w nowym kierunku. Tymczasem tył łodzi zatacza krąg ze straszliwym
rozmachem.
Ale Tiburcio czuwa i spełnia swój obowiązek. Dzielny Tiburcio I Jak przed
chwilą Pazio, tak i on żerdź swoją wpiera w głaz i całym wysiłkiem naprężonego ciała
odwraca niebezpieczeństwo. Pod łodzią bulgocze wściekle, burta jej ze zgrzytem ociera
się o śliski kamień. Trochę trzeszczy, lecz nic więcej. Tiburcio nie dopuszcza do
rozbicia.
Po chwili wypływamy na spokojną, szeroką wodę.
Tiburcio patrzy mi w oczy długo i uporczywie. Potem uśmiecha się i powiada:
— Tu można było wywrócić się, gdyby...
— Gdyby co? — pytam, bo Indianin urywa i milczy.
— Gdybyśmy... nie zaprzyjaźnili się w ostatnich dniach...
CZĘŚĆ DRUGA
NAD IVAHY
35
.
DWIE MIŁE CEREMONIE
Około południa wypływamy na rzekę Ivai i w godzinę później lądujemy w
pobliżu chaty Franciszka Goncalvesa, znów na brzegu białych osadników, radzi, że
skończyła się mitręga. Najchętniej ominąłbym Goncalvesa, który tak niegodziwie
podjudzał Indian przeciwko mnie, lecz to się nie da. Jesteśmy znużeni, przemoknięci,
głodni i zaziębieni. Wnet wesołe ognisko i obfite pożywienie pozwalają zapomnieć nam
o wszystkich przykrościach. Wśród surowych, twardych warunków, w jakich żyjemy,
sami staliśmy się surowi i twardzi. Niewiele nam potrzeba, by odzyskać znów
równowagę i dobry humor.
Po szimaronie żegnam Tiburcia i wręczam mu obiecany nóż fakon za to, że nas
odwiózł. Pożegnanie odbywa się z pewną uroczystością i, dalibóg, w słowach moich nie
ma wiele przesady, gdy Tiburciowi serdecznie dziękuję. Indianie odchodzą zadowoleni.
Spoglądamy na ich oddalające się postacie, po czym Pazio wzdycha i zwraca się do nas:
— Więc poznaliście toldo indiańskie i Indian. Co sądzicie o nich? Czy jesteście
zadowoleni?
Po wymownym milczeniu Wiśniewski parska:
— Co do mnie — to jak nagi w pokrzywach. Gdyby nie ciekawy dramat między
ptakiem a wężem, uważałbym cały ten czas za stracony.
— Co do mnie — przybieram poważną minę — to nie tak źle: był przyjaciel
Diogo. Lecz żeby zapędzić się aż nad Marequinhę z takim arsenałem broni tylko po to,
by zdobyć sobie przyjaźń ośmioletniego malca...
Pazio nie jest pewny, czy to żarty, czy wymówki, trochę się zaperza i broni
Indian:
— Co chcecie! Parszywiec Fereiro spaskudził nam całą wyprawę. Podbechtał
Indian i cieszmy się, że tak się skończyło. Mogło być gorzej.
— Ale już najgorzej z deszczem, który nam Fereiro nasyłał...
Wybuchamy śmiechem. Później stwierdzam:
— Prawdę mówiąc, to biedni ci Indianie. Nędzne pólka, nędzne chaty, niski poziom
umysłowy...
Nagle Paziowi przychodzi pomysł do głowy i odzywa się do mnie:
— Czy macie czas? Tydzień czasu?
— Aż tydzień? Na co tyle?
— Zaprowadzę was do innych Indian.
— Indian? Znowu Indian?
— Kiedy, barbaridade, powiadam wam, że mam lepszych Indian! O niebo
ciekawszych! I właśnie mają lepsze pola, lepsze chaty, wyższy poziom... Jest ponoć
między nimi jakiś artysta, który rzeźbi.
— Rzeźbi?
— Tak, coś tam z gliny kleci. A kapiton ich to porządny chłop i do tego
inteligentny postępowiec. Powiadam wam, to zupełnie coś innego niż nad Marequinhą.
— To dlaczego tam najpierw nie poszliśmy?
— Bo tam polowanie gorsze.
Wiadomości Pazia brzmią ponętnie. Namyślam się, czy jeszcze raz nie
popróbować szczęścia. Strata tygodnia to niewielka strata, tym bardziej że Wiśniewski
wróci tymczasem do kolonii Candido de Abreu i sam poprowadzi prace ekspedycji,
gromadząc okazy zoologiczne.
— Gdzie są ci Indianie? — pytam Pazia.
— O dzień drogi stąd. Jest to obóz Rosinho i leży nad samą Ivai.
— A jak się nazywa ich kapiton?
— Zinio. Więc co, pójdziemy?
Było, nie było. Postanawiam.
— Dobrze, pójdziemy. Pójdziemy we dwójkę.
— To wyruszymy za godzinę.
— Zgoda.
W tej godzinie odbywa się drugi tego dnia miły obrządek. Mianowicie Pazio i ja
przypieczętowujemy naszą przyjaźń wymieniając wzajemnie rewolwery.
Kilka dni temu Pazio pożyczył mój browning, wlazł na pochyłe drzewo, stojące
nad samą rzeką, i stamtąd oddał kilka strzałów do płynącej po wodzie tykwy porungi.
Pazio podziwiał precyzyjność broni: strzały były celne i zachwyciły strzelca. Ów
browning kalibru 7,65 dostaje teraz Pazio — broń niezawodną, choć skromnie ukrytą w
skórzanym futerale. Ja natomiast dostaję jego rewolwer systemu ,,Smith and Wesson",
bębenkowy, o olbrzymim kalibrze, kulach ołowianych, o kolbie ze sztucznej masy
perłowej i długiej, niklowanej lufie, sterczącej buńczucznie z futerału. Jest to broń
piękna dla oka i pyszałkowata, lecz kiepsko bije. Pazio twierdzi, że jest to jedyna broń
dla mnie, jako szefa wyprawy i patrona, gdyż wzbudza należyte poszanowanie. Dobrze,
niech wzbudza.
Przy tej sposobności tłumaczę Paziowi budowę browninga i rozkładam go.
Przesuwam guzik, po czym, ku zdziwieniu Pazia, wysuwają się wszystkie części jedna z
drugiej, dopóki w ręce nie pozostaje sam szkielet kolby i łożyska. Gdy kończę, Pazio
woła z podziwem:
— Ależ to cudowny browning! Co za technika! Bardzo się cieszę.
— I to nie byle jaka broń! — dodaję.
— Dlaczego?
— Browning brał udział w oswobodzeniu Polski. Pazio patrzy nań z zachwytem.
Potem coś go nurtuje i korci. Po chwili oświadcza zadowolony:
— I ten „smith" ma także zaszczytną przeszłość i niejedno przeżył.
— Czyżby?
— Tak jest! Brał udział w rewolucji. Coś w tym porównaniu mi się nie klei.
— A w której z rzędu waszej rewolucji? — pytam cierpko.
Pazio wyczuwa uszczypliwość pytania i dowcipkując odpowiada z zapałem:
— No, w tej ostatniej!
Potem wybieramy się do Rosinho.
36
.
LAS, LAS, LAS...
Przed wyruszeniem załatwiamy jeszcze jedną czynność: ustalamy, co zabrać ze
sobą. Prócz rewolweru biorę tylko płaszcz nieprzemakalny, a Pazio, zamiast tego,
płachtę namiotową. Poza tym Pazio przewiesza sobie przez ramię plecak, w którym jest
aparat fotograficzny, prowiant na dwa dni i wiele miejsca na przedmioty, które
zamierzamy nabyć u Indian.
Pazio namyśla się i powiada:
— Zapomnieliśmy jeszcze czegoś.
— Czego?
— Lekarstw.
— Wampirze! — gromię go. — Czy znów mam odgrywać rolę znachora?
— Ej, chyba nie — odpowiada obłudnie. — Ale mimo to dobrze będzie zabrać
trochę lekarstw. A prócz lekarstw i coś niecoś „medycyny".
— Jakiej medycyny?
— Tej do rozgrzania żołądka na wszelki wypadek.
Wieczorem dochodzimy do ranszy kabokla Luzia Machado i nocujemy u niego,
tak samo jak ongiś podczas marszu nad Marequinhę. Świtaniem następnego dnia
idziemy dalej.
Po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni nie mam przy sobie strzelby i to napawa
mnie wielką radością. Nie potrzebuję wśród konarów drzew wypatrywać ofiar i czuję
się jak na beztroskich wczasach. Poza tym tego ranka słońce świeci nie tak gorąco jak
zwykle. Las dudni od krzyku tysięcy ptaków i szumi od skrzydeł miliona owadów. Więc
razem z lasem nucę sobie piosenki. Pazio mi wtóruje.
Później robi się gorąco, a pikada, przy osiedlu Luiza Machado szeroka i
wygodna, staje się coraz bardziej zapuszczona i męcząca. Przestajemy śpiewać, w
końcu milczymy zupełnie.
Bezustannie las, las i las. Opasuje nas szczelnie dokoła, z boku, z góry i od dołu, i
zdaje się, jak gdyby las wdzierał się przemocą w nas samych. Udręczony wzrok nie
może wybiec naprzód; więziony wśród chaosu kształtów, męczy się w tym zielonym
rozpasaniu. Jest to rozpasanie tak upiorne i tak nierealne w swej groteskowości, że
wykracza poza granice tego, co ludzka wyobraźnia może odtworzyć. Szaleństwa
tropikalnego lasu nie można opisać słowami.
— Przeklęte złoto! — syczy nagle Pazio, kroczący przede mną, i odwraca się.
— Ho, ho, dość oryginalna myśl! — chwalę go.
Lecz towarzysz nie zwraca uwagi na moją drwinkę i mówi z rozgoryczeniem:
— Rio de Oro! Jak pociągająco to brzmi, lecz ile w tym słowie złej treści. To
przeklęte Rio de Oro zupełnie zepsuło nam pobyt nad Marequinhą. Ale mniejsza o nas.
Pomyślcie, ile jeszcze napsuje krwi w przyszłości. Co spotkało nieboszczyka Degera,
jutro spotkać może każdego z tej szajki, a przede wszystkim samego Fereirę; pojutrze
przyniesie nieuniknioną zgubę Indianom. Ludzie, których przywabi to złoto, nie będą
się ani z nimi cackali, ani ze sobą. A do tego jeszcze nie wiadomo, czy pod tym
wodospadem złoto naprawdę istnieje...
Pazio przestaje mówić, gdyż ścieżka się wspina, a stroma i kamienista górka
utrudnia rozmowę. Potem, gdy teren się wygładza, nawiązuję do poprzedniego.
— Skąd wpadliście, Tomaszu, na takie rozpamiętywania?
Pazio na chwilę przystaje, wskazuje szerokim ruchem ręki na otaczającą nas
puszczę i odpowiada:
— Patrzcie na ten las! Jest piękny, prawda? Ile w nim siły, ochoty do życia,
zdrowego rozmachu, ile po prostu zapału! Albo spójrzcie na ziemię, jaka w niej
zdolność do płodzenia — aż się pienił A tu przychodzi mizerny człowiek, opętany,
diabli go wiedzą, odurzony jakimś głupim mamidłem, całą chorobliwą żądzę kieruje na
złoto, poza złotem nie widzi świata, morduje ludzi, sam gotów się mordować, zatruwa
ten las, ten żywy, powiedzmy, zdrowy las zatruwa lękiem, obrzydzeniem, gwałtem,
zdradą, zbrodnia — a niech takiego cholerę kaci biorą!... I to wszystko razem brzmi
tak nadobnie i złociście: Rio de Oro! Tfu!
Kochany, morowy chłop z tego Pazia! Lubię go za takie wynurzenia i wylewy
uczuć. Najchętniej uściskałbym mu prawicę, gdyby to nie wyglądało zbyt
pretensjonalnie.
W czasie naszej rozmowy stwierdzamy w lesie niepokojące zjawisko.
Mianowicie coraz więcej pokazuje się mrówek, krzyżujących naszą ścieżkę w tłumnych
pochodach. Ciągi mrówek to właściwie nic złego, ale wiemy, co to znaczy. Jest to
niezawodna zapowiedź rychłego deszczu. I rzeczywiście słońce przyświeca coraz
mętniej poprzez gęstniejące chmury.
Po przekroczeniu w bród jakiejś rzeczki spłaszamy wygrzewającego się na
ś
cieżce niejadowitego węża kaninanę, który na nasz widok umyka w krzewy..
— A, łobuz! Uciekł na lewo! — Pazio wpada w gąszcz i zagradzając wężowi
drogę wyprawia harmider. Skutek taki, że wystraszona kaninana powraca na ścieżkę i
ucieka na prawo.
Pazio śmieje się zadowolony i wyjaśnia:
— Kabokle wierzą, że to wróży nieszczęście, gdy wąż przechodzi przez drogę z
prawej strony na lewą.
— Kabokle wierzą, a polski kolonista się boi! — szydzę z Pazia.
— Gdzie tam się boi!... Ale co mi tam taki wąż łazik ma się wtrącać do naszych
spraw osobistych...
Mrówki zapowiedziały, że będzie deszcz, i jest deszcz. Puszcza nasiąka wodą jak
gąbka. Chroni mnie od biedy gumowy płaszcz, za to nogi mam mokre.
Po południu dochodzimy znowu do Ivai. Na samym brzegu kończy się ścieżka, a
po drugiej stronie rzeki leży Rosinho, obóz Indian. Nie widać go, gdyż jest ukryty za
wysokim na kilkanaście metrów brzegiem.
W oddali kąpie się dwóch Indian. Wołamy do nich na całe gardło. Słyszą i
niebawem przypływa do nas kanu. Wiosłuje starszy Indianin, który na widok Pazia
trochę się dziwi, lecz wita go spokojnie, jak gdyby wczoraj się rozstali. Podczas
przeprawy przez rzekę Pazio mi wyjaśnia, że zna dobrze Indianina, któremu na imię
Jolico, że jest to jego przyjaciel i że od trzech lat się nie widzieli.
Wskutek deszczu powietrze się ochłodziło. Od mokrych nóg przelatuje mnie
ziąb. Czuję, że zachoruję, jeżeli nie zdejmę jak najszybciej spodni i butów i nie wysuszę
ich.
37
.
INDIAŃSKI „SAVOIR-VIVRE"
Wśród deszczu wspinamy się na śliski brzeg, junacko zdobywamy górę, mijamy
jakiś przyziemny, mały szałas i o sto kroków dalej dobijamy do celu. Ransza kapitona
Zinia (imię pochodzi od Eugenio) jest wielką chatą, długą na kilkanaście metrów, i
sprawia na nas wrażenie pałacu, tym bardziej że zbudowano ją z gliny, a nie z
bambusów. W porównaniu z szałasami nad Mareguinhą rzuca się w oczy jej zamożna
okazałość.
W chacie zastajemy mnóstwo ludzi. Jest tam kilku mężczyzn w różnym wieku,
siedzących dokoła ogniska, a w kącie kilka kobiet i kilkoro dzieci. Mężczyźni
rozmawiają i palą papierosy z pai kukurydzianej, kobiety pilnie plotą kapelusze.
Przywitanie, jak z Jolikiem, spokojne, prawie niedbałe i bez wielu słów. Pazio
wita się tylko z mężczyznami, na kobiety wcale nie zważa, ja mówię wszystkim „Bom
dia". Potem siadamy między Indianami.
Uderza..mnie osobliwy szczegół. Indianie ci są znacznie staranniej ubrani i mają
jak gdyby roztropniejsze twarze, rozumniejsze oczy.
— Czy mi się to wydaje — zwracam się cicho do Pazia — ale to jak gdyby
Indianie z innego szczepu niż ci znad Marequinhy?
— Inni, to prawda, chociaż z tego samego szczepu. Inni, bo przestali być
koczownikami leśnymi jak tamci... Czy wiecie, dlaczego się tu zebrali? Naradzają się
nad tym, jak by im kukurydza lepiej rosła...
— Bujacie, Tomaszu!
— Niech mi małpa buzię pokąsa, jeśli bujam!
Jakaś leśna, nierozsądna tradycja każe odczekać długi czas, zanim ożywi się
rozmowa. Pazio z rzadka mamrocze do Indian jakieś arcynieważne błahostki, a Indianie
skąpo, mu odmrukują. Tak upływa dobry kwadrans. W końcu ogarnia mnie niepokój i
odzywam się do Pazia:
— Który z nich jest właściwie kapitonem Zinio?
— Nie ma go między nimi. Ale przyjdzie lada chwila.
— Tomaszu — odpowiadam zniecierpliwiony — zimno mi i mokro. Rozchoruję
się, jak amen w pacierzu. Czemu nie częstują nas szimaronem?
— Bo nie ma gospodarza. To tak samo goście, jak my. Ogarnia mnie lekka
rozpacz. Narażam się na gorączkę
i na trzy dni bólu głowy. Tiburcio nie bez powodów bał się deszczu. Toczę wzrokiem po
sennym bractwie i oświadczam Paziowi:
— Zdejmuję spodnie i gatki i suszę je nad ogniskiem. Pazio wstrzymuje mnie
porywczo:
— Na miłość boską, nie można!
— Jak to, nie można?
— Nie wypada. Indianie wzięliby to za zniewagę. Słucham więc rady Pazia i nie
zdejmuję spodni. Pazio ma doświadczenie, wie, jak postępować z Koroadami, a
kilka tygodni temu przyrzekłem jemu i sobie, że będę postępował według jego
wskazówek.
— Siądźcie przynajmniej przy ogniu i starajcie się wysuszyć ubranie, choćby na
ciele — proponuje.
Łatwo mu mądrze radzić, kiedy rada jest niewykonalna. Ognisko obsadzili
Indianie gęstym kołem. Niepodobna wcisnąć się między nich, a każdy dobrze pilnuje
miejsca.
— Gdzie niby siąść? — zrzędzę już na dobre zirytowany.
Pazio w mgnieniu oka ocenia położenie i nic nie mówiąc wstaje, podchodzi do
wyjścia domu, tam zdejmuje pas, z futerału wyciąga uroczyście browning, majstruje coś
przy nim, jak gdyby wycierając go z wilgoci, a potem kładzie broń na pniu o kilka
kroków od ogniska. Siadając powiada niby od niechcenia do obecnych:
— To europejska broń.
Indianie patrzą na pień jak urzeczeni. Browninga jeszcze nie widzieli, gdyż
rzadko kto w Ameryce Południowej używa broni tego systemu. Ciekawość zwycięża.
Powoli wszyscy schodzą się do pnia, a Jolico pierwszy bierze browning do ręki i ogląda
ze wszystkich stron.
Korzystam z tego, że przy ognisku pustoszeje, i wygodnie rozsiadam się przy
nim, chwaląc sobie w duchu sposoby Pazia. Stary lis, dopiąwszy swego,
bezceremonialnie odbiera Indianom broń i siada obok mnie przy ognisku.
38
.
KAPITON ZINIO CZYTA DOKUMENT
Niebawem przybywa do ranszy kapiton Zinio. Jest to mężczyzna około
czterdziestopięcioletni, niski, o szerokich barach, lecz dość chudy, czym odróżnia się od
reszty Koroadów, posiadających kształty mniej lub więcej zaokrąglone. Twarz jego jest
poorana niezliczoną ilością zmarszczek, mimo to czyni wrażenie względnie młodej
dzięki żywemu uśmiechowi, często pojawiającemu się na niej. Z wyrazu twarzy i z oczu
przebija niepoślednia inteligencja, poznać w nim na pierwszy rzut oka człowieka
myślącego. Swobodne, wcale nie „indiańskie" zachowanie się świadczy o jego obyciu z
białymi ludźmi. Zinio mówi wiele, uśmiecha się uprzejmie, bez uniżenia, i wprowadza
do chaty natychmiast serdeczny nastrój.
Z Paziem oklepuje się po ramieniu i łopatce jako z dobrym znajomym, mnie wita
podaniem ręki. Niebawem częstuje nas szimaronem i w chacie robi się miło.
Pazio wyłuszcza powody naszego przybycia do obozu Rosinho. Tłumaczy
Ziniowi, kim jestem i co robię, a opis jego nie bardzo odbiega od prawdy. Wyjaśnia
dość zrozumiale, że przybyłem z dalekiej Polski do Brazylii, ażeby poznać kraj i ludzi,
puszczę i wszelkie w niej żyjące zwierzęta. Gromadzę skóry wszystkich ptaków i
innych biszów (dosłownie: robaków), jak również zbieram wszystkie przedmioty
używane przez ludzi, zarówno kabokli, jak Indian. Dlatego oto przybywam do Rosinho,
gdyż dowiedziałem się z różnych źródeł, że Zinio jest najbardziej postępowym
Koroadem i w jego toldzie mogę zakupić wiele strzał, łuków, koszyków.
Zinio słucha z uwagą i okazuje zupełne zrozumienie. W mig pojmuje, o co
chodzi. Uważa sobie za zaszczyt, że wybraliśmy jego obóz, i przyrzeka życzliwą
pomoc. Tylko jednego nie rozumie i prosi o wyjaśnienie: dlaczego zbieramy tyle
ptaków i biszów.
Pazio łamie sobie głowę, jak by to wytłumaczyć najprzystępniej, by Indianin go
zrozumiał, lecz sam Zinio go wyręcza:
— Może zbieracie do... muzeum?
Pazio jest wyraźnie zdumiony.
— Otóż to, tak, do muzeum!... Lecz powiedz mi, Zinio, skąd ty to znasz?
— Widziałem takie muzeum w Kurytybie — spokojnie odpowiada Indianin,
uśmiechając się na widok zmieszanej twarzy Pazia.
— Aaa...
W czasie tej rozmowy dwóch młodych Indian ustawia między nami stół —
prawdziwy, czworonożny stół. Wnoszą nań wielką, fajansową wazę z dymiącym ryżem
i każdemu z mężczyzn, a jest nas siedmiu czy ośmiu, podają talerz z łyżką. To już nie
zamożność, to zbytek!
I tak rozpoczyna się w milczeniu biesiada, a właściwie przyjemne objadanie się.
Paziowi i mnie ryż smakuje wybornie, gdyż nie mieliśmy go ani nad Marequinhą, ani u
Franciszka Goncalvesa.
Jednakże po obiedzie coś się psuje w nastroju. Indianie szepcą między sobą po
kątach i rzucają ku mnie spojrzenia coraz bardziej zaniepokojone. W końcu kapiton
Zinio sam wyjaśnia przyczynę troski. Oświadcza Paziowi, że ja mam wygląd
mierniczego, i pyta się, czy nie przybyłem do Rosinho, ażeby zbadać i wymierzyć
tereny indiańskie.
— Ciebie znamy, compadre Tomaisl — powiada. — Ale tego senhora nie
znamy.
— Słuszna uwaga! — pochwala Pazio. — Tylko zważ, Zinio, że do wymierzania
ziemi potrzebne są przyrządy, a tych, jak widzisz, nie mamy. Zresztą ostrożność nigdy
nie zawadzi!
Co powiedziawszy Pazio zwraca się do mnie po polsku:
— Zatrute macki Fereiry i tu już dotarły... Macie, zdaje mi się, między swoimi
papierami zaświadczenie brazylijskiego posła w Warszawie.
— Mam.
— To proszę. Spróbujemy.
Z pugilaresu wyciągam dokument, który Pazio wręcza Ziniowi mówiąc:
— Wiem, że umiesz czytać. Przeczytaj ten dokument!
Zinio — umie czy nie umie czytać — spogląda na papier
z zakłopotaniem. Zanosi się na wielką kompromitację. Ale kapiton wywiązuje się z
trudności w sposób nader przebiegły, godny najlepszego dyplomaty. Mówi do Pazia:
— Chodź i siadaj przy mnie! Będziemy papier czytali razem. Ty będziesz czytał
głośno, ja będę czytał po cichu.
I tak się staje. Pazio czyta głosem donośnym, przejęty powagą chwili. Dokument,
pisany na maszynie, opiewa w urzędowych, uroczystych zdaniach, że poseł
Zjednoczonych Stanów Brazylii i minister pełnomocny Pecanha w Warszawie
zaświadcza, iż jestem przyrodnikiem i wyruszam do stanu Parana celem gromadzenia
okazów fauny dla polskich instytucji naukowych. Potem Pazio jeszcze bardziej podnosi
głos, gdy dostojny minister uprasza wszystkie władze brazylijskie, ażeby udzielały mi
jak najwydatniejszej pomocy.
Pazio czyta jak kaznodzieja. Od dokumentu i słów jego aż tchnie wielkością i
podniecenie udziela się całemu zgromadzeniu. Nawet kobiety i dzieci w szarym kącie
milkną, a ja, słuchając znanych słów, odkrywam ze zdziwieniem, że jestem aż tak
poważną i dobrze notowaną figurą.
Pazio kończy czytanie zadowolony z siebie i z wywołanego wrażenia. Nastaje
uroczyste milczenie. Pazio podaje dokument Ziniowi i oświadcza:
— Zatem widzisz, że minister i do ciebie się zwraca o pomoc dla senhora, bo
jako uznany przez rząd kapiton obozu w Rosinho, jesteś tu brazylijską władzą.
Indianie podają sobie dokument z ręki do ręki i spoglądają na niego z szacunkiem.
Wtem coś ich uderza. Słychać zdumione, urywane słowa. Wszyscy wlepiają wzrok w
jedno miejsce zaświadczenia, mianowicie na górny, lewy narożnik. Zrobili tam
odkrycie, a gdy to widzę, ogarnia mnie niepokój.
Już w Polsce, wtedy gdy otrzymałem zaświadczenie, stwierdziłem, że jest to
dokument odmienny od tych, jakie zwykle wystawiają urzędy. Mianowicie nagłówek
poselstwa na formularzu nie był, jak to zazwyczaj bywa, drukowany, lecz tylko
tłoczony. Dlatego z oddalenia nie było nic widać i dopiero po dokładniejszym
przyjrzeniu się, zwłaszcza gdy światło padało na papier z boku, można było zauważyć
wytłoczone w górnym lewym narożniku godło Brazylii oraz napis:
ESTADOS UNIDOS DO BRASIL
Wiedząc, że podczas wyprawy wypadnie mi przedstawić dokument różnym
ludziom, często niewprawnym w czytaniu, obawiałem się, że brak wyraźnie
drukowanego nagłówka poselstwa może wzbudzić wątpliwości. Otóż Indianie właśnie
odkryli tłoczony napis i to stało się dla nich źródłem podniecenia. Zinio pokazuje to
miejsce Paziowi i pyta zaciekawiony:
— Co to znaczy?
— To? Nie wiesz? To jest znak ministra brazylijskiego i po tym poznajesz, że
dokument jest wystawiony przez niego.
Koroadzi jeszcze raz oglądają papier, a tłoczona płaskorzeźba wywołuje — czego
się najmniej spodziewałem — ich zachwyt. Podoba się do tego stopnia, że przełamuje
ostatnie lody i utwierdza ich w przekonaniu o naszej rzetelności. Zinio klepie mnie
przyjacielsko po ramieniu i powiada:
--- Wierzymy tobie! I będzie wam dobrze u nas.
39
.
WIELKIE POLE UPRAWNE
Niebawem przeciera się niebo, przestaje padać, nawet słońce wychodzi i możemy
nosy wytknąć na dwór.
Rosinho składa się z trzydziestu kilku rodzin i tyluż chat, rozsianych dokoła
ranszy Zinia w odstępach kilkudziesięciu metrów od siebie. Chaty te nie dorównują
rozmiarami domowi kapitona i zbudowane są tylko z bambusa takuary, lecz wybijają się
okazałością i lepszym stanem od napotkanych dotychczas chat indiańskich. Osiedle,
otoczone z trzech stron lasem, a z czwartej rzeką Ivai, tworzy rodzaj oazy, długiej i
szerokiej na półtora kilometra, wydartej puszczy. Na tym wyrębie rozgrywa się
przedziwny akt życia ludzkiego. Dokonały się wśród Indian przemiany tak śmiałe i
skuteczne, że w miarę jak się o tym dowiaduję, z coraz większym podziwem patrzę na
Zinia, na toldo i na pola uprawne.
W tych polach kapiton Zinio jest zakochany, a całe toldo z nich dumne. Toteż do
nich najpierw nas prowadzą. Już między chatami rozciągają się uprawne ziemie,
zasadzone przeważnie warzywem i kukurydzą, lecz są one podobne do tych, jakie
spotkaliśmy u Indian nad Marequinhą i u kaboklów parańskich. Małe poletka lepiej lub
gorzej utrzymane, zależnie od zdolności właściciela roli.
Na skraju tolda spostrzegamy ogrodzenie, a w nim kilka koni. Więc i konie są.
Gdzie indziej Indianie koni nie posiadają.
Lecz prawdziwa niespodzianka czeka nas poza chatami, między nimi a dość
odległym skrajem puszczy. Tu rozścielają się wielkie pola, mierzące chyba
siedemdziesiąt do osiemdziesięciu hektarów, na których rosną, oprócz kukurydzy,
czarna fasola, ryż, mandioka, bataty, trzcina cukrowa i nawet kawa. Tak bogatych i
urozmaiconych zagonów nie widzieliśmy nawet na gruntach białych kolonistów w
Candido de Abreu i one właśnie stanowią dumę Zinia i całego tolda. Pola te są dobrze
zagospodarowane, widać, że troszczy się o nie pilna ręka. Tylko tam gdzie dochodzą do
lasu,. spostrzegamy chwasty. Drobna to zemsta puszczy za to, że jej wydarto tak
potężny szmat ziemi.
Koroadzi są leśnym szczepem koczowniczym, utrzymującym się z polowania,
zbierania leśnych owoców i przygodnego tylko rolnictwa. Że stworzyli tak piękne pola,
istny wzorowy folwark w tym leśnym ustroniu, że ludzie ci, zazwyczaj o nikłej
dyscyplinie wewnętrznej, wykazali tyle przedsiębiorczości, że zdobyli się na tak
olbrzymi wysiłek pracy, wydaje się czymś nieprawdopodobnym, jakimś zjawiskiem nie
z tych okolic, nie z tej puszczy nadivieńskiej.
— Toldo nasze — oznajmia Zinio — doszło dzięki tym polom do
samowystarczalności. Już nie potrzebujemy iść do lasu i jak dzicy Indianie żywić się
korzonkami i na pół przymierać głodem. Oderwaliśmy się od puszczy!
— Do kogo należy ta rola?
— Do nas wszystkich wspólnie.
— I razem pracujecie na polu?
— Razem.
— A plony?
— Wspólnie dzielimy.
Jesteśmy zachwyceni tym, co widzimy. Oświadczam Ziniowi, że jest bardzo
dzielny i że okoliczni koloniści, a tym mniej kabokle, nie posiadają tak dobrze
uprawianych pól i że o tym wszystkim będę pisał w Polsce, wychwalając zaradność
kapitona. Ponieważ wzmianka o Polsce nie sprawia na Indianinie należytego wrażenia,
Pa-zio tłumaczy mu:
— Cała Polska i pół Europy dowie się o tobie, compadre Zinio I
— He — odpowiada kapiton zupełnie obojętnie.
— A wiesz, co to Polska? Polska ma tyle mieszkańców co Brazylia, a puszcze
jeszcze bogatsze.
Na to Zinio uśmiecha się drwiąco, choć wyrozumiale, i daje nam lekcję realnego
myślenia:
— Wiem, compadre Tomais, że trochę przesadzasz. Ale to nie szkodzi. To
bardzo dobrze, że senhor będzie o mnie pisał w Polsce. Bardzo dobrze. Jednak lepiej
będzie, jeśli zamiast w Polsce, napisze w Kurytybie, to władze brazylijskie lepiej sobie
nas przypomną i może więcej nam pomogą. Bo dotychczas to nic...
Po chwili dodaje z nie ukrywanym szyderstwem w głosie:
— Zresztą co tam Kurytyba! Dalekie władze chełpią się szumnymi przepisami o
sprawiedliwości i ojcowskiej opiece nad nami, ale po drodze do naszych lasów piękne te
przepisy giną jak ziarna kukurydzy z dziurawego worka. Jaka jest ta sprawiedliwość,
doznaliśmy przed pięciu laty na własnej skórze. Czy pamiętasz, compadre Tomais?
— Masz na myśli awantury w Pitandze i późniejszą rzeź? — pyta Pazio.
— A jakże! Wtedy zabijano nawet nasze małe dzieci, i to za zgodą
przedstawicieli władz, tych samych władz z pięknymi przepisami o ojcowskiej opiece...
Stoimy w pobliżu pola dojrzałej kukurydzy, wyższej, aniżeli mógłby sięgnąć
rosły człowiek wyciągniętą ręką. Słychać z tej strony skrzyp osi. Z dróżki, przecinającej
pole kukurydzy, wyjeżdża wóz zaprzęgnięty w jednego konia. Wóz niewielki i, widać,
mocno podstarzały, lecz cały wypełniony kaczanami kukurydzy. Obok kroczy woźnica,
za wozem kilku młodych Indian.
— Skąd wytrzasnęliście ten wóz? — dziwi się Pazio.
— Kupiliśmy od twego rodaka w Apukaranie.
— Jak go przetransportowaliście? Przecież z Apukarany prowadzą tylko same
leśne ścieżki. Pewnie rozłożyliście go na części i dźwigali na plecach?
— Nie. Wsadziliśmy na dwie łódki i wieźli rzeką Ivai. Na bystrzynach
wynosiliśmy go na brzeg...
Towarzyszący wozowi Indianie wiedzą już o przybyciu do tolda nas, dwóch
białych; widocznie zawiadomiono ich na polu. Podają nam dłonie na przywitanie.
Zbliża się wieczór, wszyscy wracają z pracy na polu.
Zinio zatrzymuje na chwilę wóz. Sięga po pierwszy z brzegu kaczan kukurydzy i
podtyka go Paziowi:
— Obejrzyj go sam, compadre! Potężny, hę?
Rzeczywiście wielki to kaczan, a ziarna na nim obfite i zdrowe. Duma Zinia jest
całkiem usprawiedliwiona. Nie szczędzimy słów podziwu.
W pobliżu stoi wielka chata na palach, masywniej zbudowana niż inne, cała z
drzewa, nie z trzciny, a z wnętrza jej dochodzą nas wesołe głosy kobiet.
— To nasz wspólny spichrz! — wskazuje Zinio na chatę. — Chodźcie zobaczyć
do środka.
Spichrz częściowo wypełniony jest czystym ziarnem kukurydzianym, tworzącym
przy jednej ze ścian pokaźną górę. Jest to miesiąc zbierania kukurydzy. Pracuje tu kilka
kobiet. Odrywają ziarna od kaczanów, puste kaczany wyrzucają na dwór. Przed chatę
zajeżdża wóz, kobiety raźno zabierają się do nowego ładunku kukurydzy.
— Gdy zbierzemy wszystką kukurydzę z pola — mówi Zinio — to mało tu
pozostanie wolnego miejsca w spichrzu.
— Starczy wam kukurydzy chyba na cały rok? — pyta niedowierzająco Pazio.
— Starczy, compadre, starczy.
W drodze powrotnej do domu Zinia mijamy grupę drzew. Na jednym z
niewysokich wierzchołków siedzi pięknie ubarwiony, ciemnoniebieski ptak z rodziny
krukowatych, zwany gralha azul. Pazio wyjmuje browning z pochwy, pokazuje go
Ziniowi i z przechwałką w głosie powiada podobnie jak w ranszy:
— To piękna, europejska broń. Tak świetnie bijącej jeszcze nie widziałeś.
I wrażenie jest takie samo, jak poprzednio: Ziniowi błyszczą oczy.
— Czy trafiłbyś w gralhę? — pyta Zinio niedowierzająco.
— Z pewnością! — chełpi się Pazio.
— To spróbuj!
Paziowi nie trzeba tego dwa razy mówić. Zaczyna skradać się w stronę drzew.
Jednakże trafienie z browninga gralhy, nie większej niż nasza wrona, nie jest łatwą
rzeczą i w miarę zbliżania się do ptaka Pazio traci pewność siebie. Widzę, że zaniedbuje
ś
rodki ostrożności i stara się gralhę spłoszyć. Zinio widzi to samo i znacząco trąca mnie
w bok, bawiąc się najwyraźniej kłopotem towarzysza.
Gralha, jak na złość, nie chce uciekać. Głupie ptaszysko łatwowiernie patrzy z
góry na skradającego się człowieka. W końcu Pazio przystaje pod drzewem, wyciąga
rękę i mierzy do ptaka. Mierzy długo, potem opuszcza broń, chowa browning do
futerału i woła do nas, że ani mu się śni strzelać.
— Czemu nie strzelałeś? — zagaduje go Indianin.
— Z różnych powodów! — odpowiada Pazio. — Po pierwsze, szkoda kuli, po
drugie, gralha niewarta zabiegów, po trzecie, okazała mi zbyt wiele zaufania...
Pazio umilkł.
— A po czwarte? — drażni go Zinio.
— Czwartego powodu domyślcie się sami! — wybucha Pazio w przystępie
szczerości i wesoło zagląda nam w oczy.
— Bałeś się chybić?
— Nie inaczej, compadre...
Rozbawieni, uśmiechamy się porozumiewawczo do siebie. Zdaje mi się, że
będzie nam rzeczywiście dobrze w Rosinho.
40
.
PRZYJAZNE SPRZYSIĘŻENIE
W pobliżu siedziby Zinia, między domem a wysokim brzegiem rzeki, stoi
schludna chata, w której mieszka jakaś indiańska babuleńka. Zinio wysyła kobietę do
innego domostwa i każe nam się wprowadzić.
Pazio natychmiast roznieca ognisko. Nareszcie, nareszcie mogę zdjąć spodnie
bez wywołania zgorszenia i rozgrzać się należycie. Mokre kalesony i spodnie wieszamy
nad ogniem, niech schną. Następnie preparuję z alkoholu „lekarstwo", do którego Pazio
wkłada świeże, czerwone jak wiśnia owoce papryki. Po wypiciu połowy kubka tej
piekielnej mikstury żołądek wykonuje oszalałe salto mortale, przy czym — jak
zapewnia Pazio — wracamy do zdrowia. Owszem, wracamy do zdrowia, lecz
jednocześnie lek idzie nam niezgorzej do głowy.
Na to wchodzi do chaty Zinio i siada przy ognisku. On także zażywa lekarstwo z
tym samym, co i my skutkiem.
Zinio spogląda na zawieszone kalesony i pyta, czy mam drugą, zapasową parę.
— Nie mam.
— Szkoda — powiada — kazałbym te wyprać, bo są brudne.
Barbaridade! To już za wiele objawów cywilizacji. Wstydzę się, bo kalesony są
rzeczywiście brudne. Za przykładem moich towarzyszy od tygodnia nie zdejmowałem
ich z ciała, wychodząc z założenia, że puszcza to nie salon. Zinio obstaje przy swoim i
powtarza, że jako kapiton obozu powinien kazać mi je wyprać.
„Lekarstwo" dobrze działa, jest nam błogo na duszy. Rozmawiamy ze sobą jak
trzech starych przyjaciół i snujemy piękne pomysły. Pazio jeszcze raz wykłada cel
naszego przybycia, a Zinio rozwija w szczegółach plan działania. Dowiadujemy się, że
Jolico z całą rodziną będzie plótł koszyki, Tonico i jego kobiety będą robili kapelusze,
Bastion — strzały i rzeźby. Już Zinio przewiduje, kto najpierw ostygnie w pracy i jak go
będzie trzeba pobudzić.
Pazio tłumaczy dalej Ziniowi, że ja jestem dziwnym człowiekiem. Przyjechałem
do Indian nie tylko po strzały i koszyki, lecz pragnę również poznać ich całe życie,
wierzenia, obyczaje i ważniejsze zdarzenia szczepu. A szczególnie zaciekawiło mnie to
wielkie, wspaniałe pole uprawne.
Wiadomość ta budzi od nowa podejrzenie. Zinio, który jeszcze przed chwilą
uśmiechał się przyjaźnie, naraz trzeźwieje i zamiera w ruchu. Potem odzywa się
twardym, zaklinającym głosem:
— Powiedz, compadre Tomais, czy senhor, z którym przybyłeś, nie ma żadnej
ukrytej kombinacji na naszą szkodę? Powiedz otwarcie.
Pazio odpowiada lekkim tonem:
— Gdybym nie wiedział, że siedzę z kapitonem Zinio, sądziłbym, że rozmawiam
z nierozumnym chłopcem. Wybacz mil
— Więc po co właściwie przyszedł do nas?
— Po to, żeby zobaczyć wasze koszyki, kapelusze i poznać wasze obyczaje jako
wasz przyjaciel — powtarza głośno: jako przyjaciel!
Pazio mówi to tak dobitnie, że Zinio się uspokaja. Następnie towarzysz mój
wyciąga z futerału browning i powiada:
— Senhor przyjechał z bardzo dalekiej Europy i poznał wiele krajów. Tereny
wasze, chociaż piękne, nie mają dla niego żadnego znaczenia. Jest to dobry człowiek i
chce tylko przyjaźnić się z wami. Ze mną już się zaprzyjaźnił i na dowód tego przywiózł
mi z Europy tę oto piękną broń i sprzedał mi ją za bezcen...
— Za ile? — pyta zaciekawiony Zinio.
— Za sto dwadzieścia milrejsów! — kłamie Pazio jak najęty, a mnie aż dech
zapiera, gdy słyszę bezczelne kłamstwo.
— No, dobrze, dobrze — odpowiada udobruchany kapiton i wszystko jest znów
w porządku.
Stwierdzam, że poczciwy browning nabiera w tym ustroniu wagi jakiegoś silnego
argumentu. Zastanawiam się, dlaczego Pazio podtyka go ciągle pod oczy Indian.
Po tej rozmowie wychodzimy z chaty. Pazio i Zinio idą do tolda, a ja nad rzekę,
by się wykąpać.
41
.
ZNOWU CHWILE TRWOGI
W pół godziny później spotykam się z Paziem. Widzę po jego twarzy, że znowu
wydarzyło się coś niepokojącego.
— Do pioruna, jeszcze raz musiałem was bronić — oznajmia Pazio. —
Powstały nowe wątpliwości.
— Znów Zinio?
— Nie, tym razem Jolico. Ale uspokoiłem ich i wytłumaczyłem, że bardzo
przydacie im się jako znachor.
— Ojejej!
— I dlatego chodźmy zaraz do domu Zinia.
— Dlaczego?
— Zinio ma kilkumiesięczne dziecko, dotknięte jakąś obrzydliwą chorobą oczu.
Musicie je wyleczyć!
Włosy stają mi prawie dęba. Oświadczam oburzony:
— Oszaleliście, to niemożliwe! Nie umiem leczyć oczu! To trudna sprawa!
Szczególnie u dzieci! Cóż ja pocznę z moimi jodynami i chininami? Bywajcie zdrowi!
Idę spać!
— Nie można. Czekają.
Jest awantura. Wymyślam Paziowi. Potem zjawia się Zinio. Milknę i razem^n
idziemy do małego pacjenta.
Choroba rzeczywiście szpetna. Oczy niemowlęcia są tak zaropiałe, że nie widać
wcale gałek, a powieki giną pod warstwą zaschniętej ropy. Nie znam się na takiej
chorobie i nie wiem, jak się zabrać do niej.
Tymczasem matka patrzy na mnie z niepokojem i nadzieją. Ubrana jest w pięknie
haftowaną bluzkę, posiadającą na piersiach dwa podłużne wycięcia dla łatwiejszego
karmienia dziecka.
Po oględzinach chorego maleństwa wracamy do naszej chaty. W obecności kilku
Koroadów dobywam apteczki i stroskanym wzrokiem wodzę po jej ubogiej zawartości.
Z kilkunastu lekarstw wybieram amoniak. Kilka kropel wlewam do butelki półlitrowej.
Niestety, rozcieńczony amoniak zatracił zapach, więc dla wrażenia dolewam trochę
waleriany. Tak spreparowane lekarstwo podtykam pod nosy obecnych Indian, którzy z
uznaniem stwierdzają, że czują dobry zapach.
Tym płynem chciałem przemyć oczy dziecka. Ażeby jednak amoniak im nie
zaszkodził, każę Ziniowi rozcieńczyć go jeszcze kilkakrotnie i trzy razy dziennie
przecierać powieki..
Pierwszego zabiegu dokonuję sam, pokazując, jak trzeba robić. Podczas
wycierania oczu watą dość łatwo odpada zaschnięta ropa ukazując czyste, choć mocno
zaczerwienione powieki. To dobry znak i wszyscy się cieszymy.
Tymczasem zbliża się wieczór. Na wieczerzę Zinio przysyła nam do chaty kawał
słoniny, kilka batatów i kilkanaście jaj, wszystko jako dary gościnności. Jakiś wyrostek
przynosi olbrzymie grono bananów, na którym jest przeszło sto owoców. Kupuję je za
jednego milrejsa.
Po jedzeniu oddajemy się rozkoszy chwili i łowimy słuchem wieczorne odgłosy
ptactwa, które zleciało się na skraj puszczy po przeciwległej stronie rzeki.
— Jaka niezwykła zmiana w naszym położeniu! — odzywam się do towarzysza.
— I pomyśleć, że jeszcze dwa tygodnie temu Koroadzi nad Marequinhą chcieli nas
wygnać głodem.
— Zaraz mówiłem, że tu będzie lepiej.
— Jedyna bieda z tym chorym dzieckiem kapitona.
— Ach, głupstwo!
— A nuż przypadkiem dzisiejszej nocy umrze? Na nas spadnie cała wina.
— W razie czego możemy uciekać. Mieszkamy tuż nad rzeką. Zresztą czemu
miałoby zaraz umierać? Śmiertelność wśród dzieci indiańskich jest wielka, ale umierają
głównie na tyfus, influencę i odrę...
Gdy ciemność zapada, kładziemy się do snu. Zasypiamy natychmiast snem
twardym, znużeni wykonanym za dnia marszem. Krótko po północy budzi mnie silne
targnięcie za nogę. To Pazio. Wychyla głowę z otworu chaty i szepce:
— Posłuchajcie!
W domu Zinia, oddalonego od nas o niespełna sto kroków, słychać
spazmatyczny, bolesny krzyk dziecka.
— Co z nim? — pytam sennie.
— Bogowie wiedzą. No, co zrobimy?
Jestem tak zaspany, że nie chce mi się ani krokiem ruszyć, ani w ogóle
uświadomić sobie niebezpieczeństwa. Pazio rozdmuchuje żużle ogniska, potem z
nagłym zapałem zabiera się do spiesznego zjadania bananów, których jeszcze pozostało
sześćdziesiąt.
— Do diabła starego! — mruczy rozgniewany. — Nie zostawimy im chyba
bananów, gdy będzie trzeba uciekać.
— Spać mi się chce — bąkam i już leżę na ciepłym posłaniu.
Słyszę jeszcze płacz dziecka i zabiegi Pazia, który barykaduje wejście.
Noc mija spokojnie, budzimy się krótko po wschodzie słońca. Podczas śniadania
przychodzi Zinio i wszczyna zwykłą rozmowę okazując życzliwy spokój. Gada o
różnych sprawach, z czego wnosimy, że nic groźnego nie stało się w nocy. W końcu
Pazio zadaje mu wyraźne pytanie o zdrowie dziecka.
— Ach — przypomina sobie kapiton — dziecko już prawie zdrowe. Lekarstwo
dobrze poskutkowało. Dziękuję wam.
Na to Pazio wyciąga browning i siedząc w wejściu do chaty, strzela do
pobliskiego drzewa, by objawić swoją radość. Spisuje się tym razem nieźle i trafia w
zapowiedziany cel: niezbyt grubą gałąź. Gałąź się załamuje, Zinio podziwia, a Pazio
mówi:
— To piękna, europejska broń!
Pazio byłby szczęśliwy, gdyby w nocy nie zjadł tylu bananów. Przez cały dzień
dokuczają mu i nawet rycyna niezbyt pomaga.
42
.
POSIEW PADŁ NA ŻYZNĄ GLEBĘ
Zagadka wielkiego pola uprawnego między toldem a lasem i zagadka
widocznego dobrobytu mieszkańców Ro-sinho nie dają mi spokoju. Zaraz tego samego
poranka po trwożnej nocy, przy gorącym szimaronie nagabuję Zinia, wskazując na pola:
— Jakeście to stworzyli? Skąd się wzięła ta śmiała
myśl?
Dowiaduję się o tym nie od razu, lecz przy kilku z rzędu ogniskach.
Zaczęło się kilkanaście lat temu i przebyło dwa wielkie okresy rozwojowe. Siłą
twórczą, rodzącą pomysły, był z początku sam Zinio, później pomagała mu rada
starszyzny tolda. Zinio już za młodu często opuszczał toldo, odwiedzał siedziby białych
kolonistów, docierał nawet do miast, wszędzie pilnie się przypatrywał i uczył i doszedł
do przekonania, że Koroadzi muszą zginąć jako koczownicy. Koczowniczy szczep
zawsze nie dojada, do istnienia zaś potrzebuje wielkich połaci lasów, a te lasy powoli
odbierali Koroadom biali koloniści.
Wtedy Zinio zrozumiał, że tylko w uprawie ziemi jest ratunek dla jego ziomków,
i zaczął im to tłumaczyć. Chcieli go wygnać, utrudniali mu życie, ale w końcu on ich
przekonał. Zaczęli w Rosinho dłubać ziemię, każdy na własny rozum, i źle to robili.
Więc Zinio wszystkich młodych wysłał do białych kolonistów, by u nich pracowali za
parobków i uczyli się ich sposobów gospodarowania. Nauczyli się i wrócili. Uprawa
ziemi szła już lepiej w Rosinho, ale nie dawała jeszcze tych owoców, jakich się
spodziewał. W duszy Koroadów siedział wciąż koczownik, który zbyt chętnie uciekał
do lasu na wędrówkę, pozostawiając rolę na łasce losu i chwastów. Potrzebny był
Koroadom nowy, pociągający bodziec, który dałby im pełne wyżycie się na roli i do
niej ich przywiązał.
Tym bodźcem okazała się wspólna uprawa na wspólnej roli. Skąd wziął się ten
pomysł, Zinio nie wie. W każdym razie nie od sąsiadów, białych kolonistów, którzy
uznają tylko oddzielne własne gospodarstwa. I nie Zinio sam to wymyślił, lecz on razem
z innymi. Już dawno w Rosinho weszły w zwyczaj wspólne narady dla dobra ogółu i tak
nowa myśl zakiełkowała, rozwinęła się, dojrzała. W każdym człowieku — twierdzi
Zinio — jest utajona tęsknota za wspólnotą i za gromadną pracą, a szczególnie dla
Indian jest to nieprzeparta i głęboko im wrodzona potrzeba. Powzięta na tych naradach
myśl przyjęła się po pewnym czasie i wkrótce wszyscy w Rosinho przystąpili do
wcielania jej w życie. Wspólnie zaczęli karczować puszczę, zasadzali kukurydzą nowe
pola, wspólnie zbierali plony. Jakkolwiek i teraz jeszcze nie brak błędów, lenistwa i
niedbalstwa, to jednak zapanował w Rosinho nie znany u Koroadów dobrobyt, pierwszy
raz chyba w dziejach ich szczepu. Lecz na tym się nie kończy; dodatni wpływ zaznaczył
się także na innym polu, moralnym.
Mieszkańcy Rosinho poczuli się bezpieczniejsi. Zniknęła dla nich dotychczasowa
zmora niepewnego jutra. Koczownikom i myśliwym wielki las był nieodzownie
potrzebny do bytu, bez wielkiego lasu — ginęli. Dziś indiańskim rolnikom las nie jest
już tak potrzebny. Gdy przyjdą biali i odbiorą Indianom tych kilkadziesiąt tysięcy
hektarów puszczy w rezerwacie, mieszkańcy Rosinho na swych stu czy iluś hektarach
mogą nadal żyć dobrze i bezpiecznie.
Są jeszcze inne skutki psychiczne. Mieszkańcom Rosinhо dawny okres
koczownictwa pozostaje w pamięci jako przykry, duszący sen, który nigdy nie powinien
do nich powrócić. Obecnie wydaje im się, że dopiero teraz prawdziwie odżyli, że
znalazłszy odpowiadający im system pracy, a przez tę pracę dobrobyt, zdobyli pełnię
istnienia, której dawniej nie mieli i nie znali. Teraz życie ma dla nich większą wartość i
są szczęśliwi.
O tym wszystkim opowiada nam kapiton Zinio. Słucham go z rosnącym
zaciekawieniem. Indianie Rosinho przebyli chwalebną drogę przemian i nie można im
się dziwić, że teraz z ufnością spoglądają w przyszłość. Lecz czy wiara ich opiera się na
bezwzględnie pewnej ostoi? Kto daje im rękojmię przyszłego bezpieczeństwa i
trwałości ich mienia? Konstytucja? Ustrój? Przecież ustrój wytwarza klikę
uprzywilejowanych Fereirów, bezkarnie przywłaszczających sobie własność publiczną i
bezkarnie popełniających zbrodnie, Fereirów, którzy jutro z równym cynizmem mogą
wyciągnąć łapy po żyzne pola bezbronnych Indian — i prawdopodobnie wyciągną.
Istniejący system rządzenia jest właśnie systemem wyzysku i niesprawiedliwości,
Z tych wątpliwości nie zwierzam się nikomu, zachowując je na razie dla siebie,
natomiast zadaję Ziniowi pytanie:
— Czy wszystko, co Koroadzi tu posiadają, jest wspólną własnością?
— Nie — odpowiada Zinio. — Nie, tylko to wielkie pole, które wam się tak
podobało, i tylko to, co służy temu polu. A więc wspólne są konie, dwa pługi, wóz,
spichrz, gdzie chowamy zapasy zbiorów...
— A podział plonów jak się odbywa?
Wśród Koroadów wybuchają czasem niesnaski i zdarzają się nawet zabójstwa,
lecz nigdy z przyczyny podziału żywności. Do niedawna każda rodzina dostawała
równą część zbiorów, lecz sposób ten nie był dobry, bo sprzyjał ospalcom, którzy
ociągali się w robocie, a mimo to dostawali równą część. Obecnie inaczej się dzieli,
według przepracowanych dni i wykonanej pracy, przy czym niektóre cięższe roboty, jak
na przykład karczowanie lasu, oblicza się podwójnie. Taki podział wydaje się
wszystkim sprawiedliwszy, jedynie sęk w tym, że wymaga zawiłego obliczania, a liczyć
Koroadzi jeszcze dobrze nie umieją. Zinio, jako kapiton, dostaje sześć razy więcej niż
każdy inny, lecz musi za to utrzymywać wszystkich samotnych starców i ludzi
schorzałych oraz podejmować tych, co obradują w jego chacie nad sprawami tolda.
Ziomkowie po żniwach często go odwiedzają i u niego się raczą, dopóki wszystkich
zapasów mu nie zjedzą. Zinio cieszy się, że może być gościnny, bo to obowiązek i
chwała kapitona.
W miarę opowiadania Zinia ogarnia mnie coraz większe zdumienie. Na każdym
kroku widzę w Rosinho dodatnie wyniki tych przeobrażeń: ludzi pewniejszych siebie
niż gdzie indziej, dzieci o zdrowszym wyglądzie, oczy łatwiej się uśmiechające. Z
głębokim szacunkiem myślę o niezwykłym rozwoju tego drobnego społeczeństwa
indiańskiego. W kilkunastu latach dokonało u siebie dwóch olbrzymich przemian:
pierwszej — przechodząc z trybu koczowniczego na rolnictwo osiadłe, drugiej — z
rolnictwa indywidualnego na gromadne.
Można by przypuszczać, że zdrowy rozum zbiorowy wskazał Koroadom
najwłaściwszy sposób zapewnienia sobie bytu i że ów rozum i szczęśliwy instynkt,
ukryty w lasach nadivaiskich, zaprowadziły ich do tych samych wyników, jakie gdzie
indziej, w najkulturalniejszych ośrodkach i w starych krajach, uchodzą także za
najdoskonalszą i niezawodną formę gospodarki. Lecz czy tak było w istocie? Czy
jedynie z ich własnego środowiska indiańskiego zrodziła się myśl pracy kolektywnej?
Czy nie było wpływów z zewnątrz?
Zapytany o to Zinio twierdzi z początku, że to ich własny pomysł. Potem
zastanawia się. Przypominam mu, że zwiedził miasta na wschodzie. Okazuje się, że
pracował tam w fabrykach. Przy gorącym szimaronie, który pobudza myśl i ożywia
pamięć, powoli dochodzimy po nitce do kłębka: wówczas w Ponta Grossa, gdzie Zinio
pracował, rozmawiał z niejednym robotnikiem, bywał na zebraniach. Czas był parny,
chmurzyło się na rewolucję, ludzie buntowali się przeciw bezprawiu władzy. Był wśród
nich jeden, który znał obce książki. Tłumaczył ich treść na język zrozumiały dla
wszystkich robotników w Ponta Grossa i Zinio dowiadywał się niezwykłych rzeczy: że
można urządzić świat lepiej i sprawiedliwiej, bez wyzyskiwaczy i bez ciemiężycieli i że
najsłabsi mogą mieć siłę i znaleźć szczęście, gdy połączą swe wysiłki...
— A o Prestesie słyszałeś? — pytam kapitona.
Pytanie to niemal obrusza Zinio. Jakże nie miałby znać tego największego z
przywódców ludu brazylijskiego, najlepszego przyjaciela Indian? Toż to z Foz do
Iguassu, z południowo-zachodniej granicy naszego stanu Parana, rozpoczął Prestes swój
zwycięski marsz przez całą Brazylię, bijąc wszędzie wrogów ludu, znosząc ich władzę,
bez liku wyświadczając dobrodziejstwa biednym i zgnębionym. Jakże nie miałby Zinio
znać Prestesa, kiedy z tego tolda poszedł siostrzeniec kapitona, Manuelo, do Kolumny,
maszerował i walczył w niej przez całe dwa i pół roku, przedarł się nawet z Prestesem
po jego klęsce» do Boliwii i stamtąd dopiero wrócił lasami do Ivai. Sam wódz podał mu
rękę na pożegnanie.
— Gdzie jest Manuelo?
— Nie ma go w toldzie, wróci za kilka tygodni.
Nie, pomysł gospodarstwa kolektywnego zapewne nie zrodził się nad Ivai jako
szczęśliwy przypadek. W tym leśnym ustroniu indiańskim posiew padł na żyzną glebę,
lecz posiew przyszedł z dalekich stron. Gdy Manuelo, siostrzeniec Zinia, wrócił z
wojennej wyprawy do tolda nad Ivai, przyniósł niezawodnie ze sobą świeży powiew
ś
wiata i to, czego nauczył się w Kolumnach Prestesa, przeszczepia stopniowo swoim
ziomkom w ojczystym obozie.
Potem przy ognisku rozmawiamy znów o wielkim polu w Rosinho i o sąsiednich
Koroadach, żyjących w toldzie nad Mareąuinhą.
— Rio de Oro ! — mówi Zinio przy ognisku, zapalając papierosa od Pazia.
— Kuzynowie nasi nad Marequinhą mają tę swoją nieszczęsną Rzekę Złotą,
która od lat budzi w nich dręczącą ciekawość i płytką chciwość, a przy tym przejmuje
ich lękiem o przyszłość. Jest to ich zły duch. Nie mogąc się wyrwać spod pazurów
puszczy i tej rzeki, pozostają wciąż dzikimi. My w Rosinho mamy też naszą Rio de Oro,
tylko pojęliśmy ją inaczej. Znaleźliśmy ją w pracy. Przepływa ta Rzeka Złota przez
nasze wspólne ręce. Brzmi to dziwacznie i wzniosie, ale jest bardzo proste...
43
.
BYK, BROWNING A PRZYJAŹŃ PAZIA
W pobliżu naszej chaty wałęsa się samopas przez cały dzień jakiś indiański byk.
Jest to olbrzymie i bezczelne bydlę, które przez otwór do chaty wyżera nam podczas
naszej nieobecności bataty z popiołu. Od czasu do czasu podchodzi do chałupy i,
wpychając się całym łbem, natrętnie zagląda do środka. Wtedy ściany i dach trzeszczą
pod naporem olbrzyma, a my, ratując przybytek, bijemy go kłodą po pysku. Po trzeciej
takiej wizycie Pazio oświadcza, że byk mu się spodobał i że ma ochotę go nabyć.
Później Pazio odchodzi i wkrótce słyszę odgłosy kilku strzałów od strony domu
Zinia. Zaciekawiony strzelaniną, idę w tym kierunku.
Na dziedzińcu zastaję Pazia, Zinia i kilku innych Indian. Zinio strzela do deski na
kilkanaście kroków z browninga Pazia. Lecz chybia, pomimo że cel jest widoczny i
wielki jak wrota. Pazio z trudem ukrywa swoją rozpacz i wzburzenie. Indianie nie
wierzą w celność jego broni.
— Kiepska broń! — stwierdza Zinio z całym spokojem.
— Nieprawda. To najlepsza broń! — zapewnia Pazio. — Ale ty, compadre
Zinio, jesteś co prawda wielkim i mądrym kapitonem, lecz lichym strzelcem.
— Milcz, compadre Tomais! — mówi spokojnie Indianin, strzela jeszcze raz i
znów chybia. — Nie, takiej broni nie kupię!
Nie kupi? Czyżby Pazio chciał mu sprzedać otrzymany ode mnie browning?
Pazio sam oddaje dwa strzały i obydwa razy wyśmienicie trafia w deskę.
— Macie dowód! — powiada z triumfem.
Jednak Zinio o broni nie chce słyszeć, natomiast wśród jego ziomków wzmaga
się zainteresowanie browningiem. Ani na chwilę nie wątpią, że broń dobrze bije, tylko
Zinio źle celował.
W sprzeczce, jaka się wywiązuje, Pazio odnosi zwycięstwo. Żal mi trochę Zinia,
tym bardziej że Pazio smaga go drwinami i podkopuje jego autorytet.
Na uwieńczenie swej przewagi Pazio wobec wszystkich czyni to, co kilka dni
temu wywołało tak żywiołowo jego własny zachwyt: rozbiera browning. Przesuwa
guziczek i następnie prostym ruchem wyciąga poszczególne części, jak gdyby
wyjmował je z pudełka. Olśnieni Indianie stoją dokoła i w milczeniu spozierają na te
dziwy.
Wtedy jeden z nich dostaje maleńkiego szału. Bastion. Jest to po kapitonie
najpoważniejszy mieszkaniec tolda. Korcadzi mają przeważnie małe, obskubane wąsiki.
Jakimś wybrykiem natury Bastion ma olbrzymie, sumiaste wąsiska. Gdy go pierwszy
raz ujrzałem, sądziłem, że to czystej wody polski osadnik, i dopiero Pazio wytłumaczył
mi, że Bastion jest najprawdziwszym Indianinem.
Otóż Bastion ulega czarom. Traci panowanie nad sobą. Oczy jego błyszczą
gorączkowym blaskiem. Broda drży mu jak w febrze, z ust dobywają się głuche szepty.
W końcu mówi nie odrywając oczu od browninga:
— Ja go kupię!
— Ile masz pieniędzy? — pyta sucho Pazio.
— Nie mam nic.
Pazio z namaszczeniem składa browning i wręczając go Bastionowi oświadcza:
— Zgoda! Nie masz pieniędzy, to zrobimy handel zamienny. Niech stracę!
Uważaj dokładnie, co ci mówię. Dasz mi byka.
— Dobrze! — odpowiada Bastion z ulgą, patrząc na browning jak urzeczony.
— I świnię...
— Dobrze.
Niespodziewane powodzenie zachęca Pazia do dalszego wyliczania:
— I jeszcze jedną świnię!
— Dobrze, dobrze...
Wobec takiej rozrzutności Bastiona Pazio namyśla się, co by jeszcze wymienić.
Rozgląda się dokoła. Przypadkiem wzrok jego pada na mnie. Stropiony, bo ciskam ku
niemu oburzone spojrzenia, Pazio szybko kończy:
— No, dobrze! Nic więcej. Byka i dwie świnie. Jak widzisz — mówi dalej do
Bastiona — oddaję ci wspaniałą broń za bezcen, prawie za nic. Więc ty także musisz
pójść mi na rękę i coś wyświadczyć...
Fala nowego niepokoju uderza w poczciwego Indianina, który wyczekująco
patrzy na Pazia.
--- Co jeszcze, compadre? — Bastion wykrztusza z lękiem.
— Mam do was w Rosinho wiele zaufania — prawi łaskawie Pazio — dlatego
przez kilka tygodni zostawię u was moje zwierzaki...
— Dobrze, dobrze — z ulgą w głosie zgadza się Bastion, ucieszony, że biały
kum nie wysuwa nowych żądań.
— Tylko jednego wymagam: musicie je dobrze podkarmić, zwłaszcza świniaki.
Gdy wrócę do was po ich odbiór, powinny być bardzo tłuste.
— Postaram się, Tomais!
W duchu obliczam, ile Pazio zarabia. Wisus robi na Bastionie bajeczny interes.
Indianie na ogół nie są tak beznadziejnie naiwni i nie dają się łatwo okpić. Więc skądże
ta wyjątkowa pobłażliwość wobec Pazia? Po prostu Bastion lubi wesołego spryciarza i
wie, że w gruncie rzeczy jest on dobrym przyjacielem, a prócz tego Indianin nie mógł
się oprzeć urokowi pięknej broni.
Gdy wracamy do chaty, odzywam się do Pazia:
— Nie przypuszczałem, Tomaszu, że jesteście podobni do Aprisita Fereiry.
— Jak to? — spogląda zdumiony.
— Ano tak, że on jest opiekunem Indian i okrada ich, jak może, a wy, Tomaszu,
uważacie się za ich przyjaciela i daliście oto dowód tej przyjaźni wyzyskując naiwność
Bastiona. Nie mówię już o tym, że broń, którą wymieniliśmy między sobą, miała być
dokumentem naszego braterstwa.
Pazio milczy chwilę, zgnębiony moim oskarżeniem, wreszcie zerka wesoło,
jakby pod wpływem szczęśliwej myśli, i mówi:
— Macie trochę racji. Handel białych z Indianami jest tradycyjnie nieuczciwy.
Trudno jest się wyzwolić z zadawnionych i powszechnych nawyków. Ale bądźcie
spokojni, nie skrzywdzę Bastiona. A co do broni, to nie macie racji — śmieje się. —
Gdzie zazwyczaj nosi się przyjaźń? Na pośladku, za pasem czy też tu — w sercu? Bo ja
naszą przyjaźń noszę w sercu i dlatego jej nie zdradzam.
— Dobrze! Ale broń ta miała być symbolem naszej przyjaźni.
— Odtąd symbolem naszej przyjaźni będzie byk! — odpowiada górnolotnie i
ś
mieje się.
Później, jak gdyby to wszystko działo się nie z jego winy, dodaje z wyrzutem i
skruchą:
— Ale czemu ten byk nam się tak narzucał? Po kie licho wyżerał nasze bataty?
44
.
REZERWATY KOROADÓW
Gdy krótko po wschodzie słońca tarcza jego wypływa ponad wierzchołki puszczy
i ozłaca całe toldo, obserwujemy na niebie malowniczy przelot licznych gromad papug
ponad Rosinho. Wszystkie ciągną w jednym kierunku, na wschód, wprost, na słońce, do
jakichś bogatych, a tylko im znanych żerowisk w lesie. Lecą przeważnie parami, po
dwie obok siebie, pary zaś tworzą stada po osiem do dziesięciu ptaków. Na niebie
pojawiają się coraz to nowe zastępy. W słońcu lśnią ich barwne pióra — żółte, zielone,
niebieskie i czerwone. Przez pół godziny tylko same papugi mają głos nad Rosinho. Ich
ostry, szorstki krzyk tłumi inne odgłosy. Jest to krzyk leśnej radości, witającej dzień i
słońce.
Pazio stara się przekrzyczeć wrzawę papuzią. Leżąc wygodnie przy ognisku,
pijemy rozkoszny szimaron, palimy indiańskie papierosy, mocne i zjadliwe jak tygrys,
lecz niezmiernie aromatyczne, i patrzymy na ptasie harce. Papug przelatuje kilkaset.
Dopiero po ich odlocie rozumiem każde słowo Pazia opowiadającego mi dzieje
szczepu Koroadów. Pazio nie wie dokładnie, ilu ich jest ogółem, w każdym razie
niewielu. W mało zbadanych lasach zachodniej części stanów Parana i Sao Paulo
włóczy się najwyżej do tysiąca rodzin dzikich, zupełnie nieokrzesanych Koroadów,
którzy prawdopodobnie nie widzieli białych ludzi. Jeżeli zaś chodzi o Koroadów na pół
ucywilizowanych, mieszkających na pograniczu między okolicami zaludnionymi przez
białych a puszczą, tak zwanych „mansowanych", czyli obłaskawionych, to ci biedacy
wymierają w szybkim tempie. Przed dziesięciu laty było ich dwa razy tyle co obecnie.
Toldo Rosinho stanowi chlubny wyjątek, lecz inne obozy są podobne do tego, w którym
byliśmy nad Marequinhą, a bywają nawet jeszcze uboższe.
Dawniej Koroadzi stosunkowo mało chorowali, lecz po zetknięciu się z białymi
zatracili swą pierwszą tężyznę fizyczną. Gubią ich nowe, nagminne choroby. Głównym
powodem śmiertelności Indian były i są dotychczas: influenca, koklusz, odra, malaria
pojawiająca się razem z tyfusem, a szczególnie alkohol, który, nie czyszczony, pili aż do
utraty przytomności. Dziś alkoholu nie wolno im sprzedawać, ale kto tam w puszczy
zważa na przepisy.
Dla ochrony Indian utworzono w Paranie szereg rezerwatów, zwanych Postos dos
Indios, na wzór rezerwatów Indian w Stanach Zjednoczonych A. Płn. Do nich należy
także rezerwat, w którym się znajdujemy obecnie, nad rzeką Ivai, między Marequinhą a
Salto Uba. W sąsiedztwie jest rezerwat Fachinal między koloniami białych osadników,
Apukaraną a Candido de Abreu, z tej przyczyny najbardziej narażony na zagładę. Na
północy są rezerwaty nad Rio Cascudo i nad Sao Jeronimo z dopływem rzeki Tibagy,
gdzie pobudowano Koroadom domy z prawdziwymi podłogami, czego oni jednak nie
uznali i domy spalili. Dalej są tereny indiańskie nad Rio Marequas, nad Piquiry, nad
Xagu oraz w okolicy miasta Palmas w pobliżu rzeki Iguassu.
Rząd brazylijski od pewnego czasu ustanowił nad rezerwatami tak zwanych
dyrektorów Indian, białych urzędników państwowych, mających czuwać nad
pomyślnością Koroadów i chronić ich przed wyzyskiem białych sąsiadów. Pazio
ujemnie osądza działalność tych dyrektorów. Przybywają z Kurytyby w tym celu, ażeby
w niewielu latach dorobić się majątku kosztem Indian, zmuszonych dla nich bezpłatnie
pracować i na przykład hodować dla nich setki świń; znaczne zapasy lekarstw,
przeznaczone dla tubylców, sprzedają pokątnie, napełniając własną kieszeń. Nie ulega
wątpliwości, że dyrektorzy ci wyzyskują i okradają Indian, lecz przynajmniej w tym jest
korzyść, że wyzyskują swych podopiecznych łagodniej i oględniej aniżeli biali sąsiedzi.
Przed kilkunastu laty Koroadzi nie znali w ogóle choroby odry. Wtedy pewien
„spryciarz" wpadł na szatański pomysł. W Kurytybie wybuchła właśnie ciężka epidemia
odry w jakimś pułku wojska. Epidemię zwalczono, pułk odosobniono, a ekwipunek
spalono z wyjątkiem kilkuset koców, które ów osobnik, mający wysokie protekcje,
zawiózł Koroadom nad Ivai. Skutek osiągnięto. Od tego czasu Koroadów niszczy odra,
mająca wśród Indian przebieg przeważnie śmiertelny.
Zresztą tępienie Indian za pomocą podstępnej wojny bakteriologicznej nie jest
bynajmniej pomysłem spłodzonym w Ameryce Południowej, sięga daleko w przeszłość,
do XVIII wieku, do Ameryki Północnej. Wówczas Anglicy wiedli wojny
niszczycielskie przeciw Indianom północnoamerykańskim i w 1764 roku sir Amherst,
głównodowodzący wojskami angielskimi w Ameryce Północnej, polecił swemu
podwładnemu, Anglikowi, generałowi Bouquetowi, podrzucenie Indianom koców
zarażonych odrą. Tak więc za twórcę pomysłu bakteriologicznego niszczenia rasy
kolorowej uchodzić może ów znakomity Anglik.
Czy owa historia z zarażonymi kocami nad rzeką Ivai jest prawdziwa, Pazio nie
wie. W każdym razie sam fakt, że taka opowieść krąży tu między ludźmi, dostatecznie
naświetla stosunek białych do Indian. Koroadzi nad Ivai są dla najeźdźców zawadą, o
czym wszyscy wiedzą. Zawadę usuwa się różnymi sposobami, zależnie od okoliczności.
Pytam Pazia, na czym to polega, że Koroadzi tak go polubili i darzą go
wyjątkowym zaufaniem.
— Ach, to bardzo śmieszna historia! — odpowiada wesoło. — Kiedyś przed laty
sprzedałem Koroadom kobyłę. Kobyła była źrebna, o czym ani ja, ani nikt inny nie
wiedział, i przysporzyła im po pewnym czasie drugiego konia. Była to niezwykła
kobyła, gdyż często miała potomstwo, z czego Indianie ogromnie się cieszyli. Od tego
czasu wierzą, że przynoszę im szczęście i że można mi we wszystkim ufać.
— A nie wyzyskiwaliście ich zaufania, tak jak to inni biali tutaj czynią?
Pazio wykonuje ręką lekceważący ruch.
— Ее, trochę tylko! Nie warto o tym gadać.
45
.
BASTION STRZELA Z ŁUKU
Zdobywam sobie nowego przyjaciela: jest nim wąsaty Bastion. Porządne, dobre,
skromne chłopisko, a przy tym wszechstronnie uzdolniony. Wykonuje dla mnie
łuk i strzały, istne cacka dokładności i siły. Łuk robi z drzewa dore, cięciwę z liany
kamufru. Strzały składają się z dwóch części: tylna z takuary, wewnątrz pustej, przednia
część z ciężkiego drzewa miapre. Pióra z ptaka peńby, przymocowane do strzał na ukos,
nadają im lot wirujący naokoło własnej osi.
Są dwa rodzaje strzał: jeden wyłącznie na ptaki z przymocowaną do końca kulą,
wykonaną z twardego sęka piniorowego. Wskutek tej kuli strzała nie przebija ptaka,
lecz tylko ogłusza go uderzeniem, po czym ptak i strzała oddzielnie spadają na ziemię.
Drugi rodzaj strzał ma zaostrzony koniec i szereg przeciwhaków. Używa się go do
polowania na ssaki, a szczególnie na ryby. Strzała pozostaje w ciele ugodzonej
zwierzyny.
— Dawniej — objaśnia Bastion z dyskretnym uśmiechem — strzały te służyły
nam na szlachetniejszą zwierzynę.
— Na jaką?
— Na ludzi, także na białych ludzi.
Próbuję naciągnąć łuk. Udaje mi się to zaledwie w połowie. Pazio dochodzi
trochę dalej. Natomiast Bastion bez wysiłku napina łuk do ostatecznej możliwości z
takim wdziękiem, jak gdyby chodziło o dziecięcą zabawkę. Podziwiam całą gębą, gdyż
nigdy nie podejrzewałem go o to, że ma tyle siły.
— Pewnie przebiłbyś człowieka? — pytam.
— Podejmuję się przeszyć na wylot byka, jeżeli compadre Tomais pozwoli.
Ale kum Tomasz nie pozwala. Wobec tego Bastion zwraca się do mnie i
ostrzega:
— Uważaj pilnie na strzałę!
Unosi łuk i wypuszcza strzałę pionowo w górę. Słaby, ledwo dosłyszalny syk w
powietrzu. Strzała wznosi się wysoko, bardzo wysoko. Staje się coraz mniejsza, aż
w końcu prawie ginie nam z oczu. Nie widać, kiedy osiąga punkt najwyższy. Po kilku
długich sekundach zaczyna opadać i powiększać się szybko. Ma kierunek prosto na nas.
Bastion chwyta mnie za ramię i gwałtownie popycha w bok. W miejscu, w którym
stałem, strzała z warknięciem wbija się w ziemię.
Głośny zachwyt. Później Pazio wyjaśnia mi, że Koroadzi słyną z umiejętności
pośredniego strzelania z łuku, polegającego na tym, że do celu nie strzelają wprost, lecz
w górę, przy czym strzała zatacza łuk w powietrzu i z góry godzi w zwierzynę.
W najbliższy słoneczny dzień zabieramy łuk i strzały i płyniemy łodzią w górę
Ivai — Bastion, ja i pewien kilkunastoletni wyrostek. O kilometr powyżej tolda
przyczajamy się na wierzchołku skały, wystającej wprost z rzeki na kilka metrów. Pod
nami szeroka mielizna.
Niedługo wypada nam czekać. Tuż pod powierzchnią wody przepływa kilka
pokaźnych ryb. Bastion wypuszcza strzałę, wpadającą do wody z ostrym, bełkotliwym
trzaskiem. Powstaje tam wzburzone kotłowisko. Chłopak kilku szybkimi uderzeniami
wiosła wypada na łódce z ukrycia i wyłapuje z wody rybę, w której tkwi strzała. Jest to
smaczna, około pięciofuntowa ryba dorado.
Dalsze czatowanie jest bezskuteczne, gdyż Bastiona napada złośliwy, uporczywy
kaszel. Podobno od kilku tygodni kłuje go w płucach. Wracamy do tolda.
46. SPRZECZNOŚCI W PUSZCZY
Wieczorem Zinio siedzi w naszej chacie i opowiada o dawnym życiu
Koroadów.
Kukurydza nad Ivai dojrzewa od stycznia do kwietnia i w tym czasie Koroadzi
ż
ywią się nią prawie wyłącznie. Są to czasy zbytku i pełnych żołądków. Kukurydzę
przypiekają na ogniu, gotują w wodzie lub spożywają jako tartą papkę. Począwszy od
maja dojrzewają szyszki piniorowe, więc w maju Koroadzi opuszczają swe tolda i
wyruszają w lasy, obfitujące w piniory. Owoce ich są pożywne i smaczne, a Koroadzi
tak samo je przyprawiają, jak kukurydzę: pieką, gotują lub rozcierają na mąkę. Piniory
starczą na trzy do czterech miesięcy, aż do sierpnia.
Wtedy noce stają się cieplejsze, za dnia słońce zaczyna palić, i ryby, które były w
głębokich rzekach, wędrują ku źródłom. Za nimi idą Indianie nad wodę i łowią je lub
strzelają do nich z łuku. Koroadzi sieci nie znają. Łowią ryby za pomocą wędek lub
chwytają je w mniejszych rzekach do zagród, zwanych parysami, utworzonych z
kamieni. Czasem ryby zawiodą. Wtedy Indianie polują na zwierzynę ze strzelbą i
łukiem albo łapią ją we wnyki zrobione z lian.
Ale i polowanie często zawodzi; wtedy Koroadzi żywią się owocami leśnymi,
przeważnie smaczną guajabadą. A gdy owoców mało, co też się zdarza, to już trudna
rada, trzeba głodować. Czasem głód trwa od września do stycznia, to jest do czasu, gdy
dojrzewa pierwsza kukurydza. W tym czasie w indiańskich toldach panuje
przygnębienie, słabi ludzie chorują, a dzieci umierają.
Tak to Zinio cichym, beznamiętnym głosem snuje ukrytą w puszczy epopeję
ż
ycia indiańskiego. I dalej spokojnie zwierza się, że od samej młodości nie lubił tego
ż
ycia, w którym Indianin był niewolnikiem puszczy. Puszcza jest zła i mroczna, nie
zawsze nasyci i trzyma Indianina w ciemnocie. Dawniej było lepiej, gdy byli tylko
Indianie i puszcza. Teraz jest źle, bo są Indianie, puszcza i biali ludzie. Biali ludzie nie
znoszą puszczy i Indian.
Zinio bywał w wielu stronach i wcześnie zrozumiał, dlaczego Indianie ginęli.
Ginęli dlatego, że za mało sadzili kukurydzy, a za wiele wierzyli w zabobony, którymi
karmiła ich puszcza. Zinio nauczył swoich ludzi sadzić więcej kukurydzy, ale
zabobonów jeszcze nie wytępił. Zinio chce żyć z białymi w zgodzie i prosił władze, by
otworzyły w Rosinho szkołę, w której starzy i młodzi zaczerpnęliby wiedzy białych.
Niestety, próby jego zbywano dotychczas milczeniem. Zachowując obyczaje indiańskie,
Koroadzi zdobyć muszą sposób myślenia białych i wypędzić precz ciemnotę i
zabobony.
Ostatnie zdanie mówi Zinio podniesionym, twardym głosem.
— Wypędzę zabobony! — powtarza zawzięcie. Twarz mu znieruchomiała, blask
ogniska podkreśla jego zmarszczki i ostrość pięknych rysów.
Po chwili milczenia Pazio się odzywa:
— Nie wszyscy Koroadzi myślą tak, jak tyl
— Dlatego tamci zginą! Kapiton Monois i Tiburcio są biedni, bo są dzicy; nie
chcą się zmienić. Nie mają oczu, nie mają uszu, nie mają rozumu. Oni muszą zginąć!
Biali ich wytępią.
Prosta, wieczna jak człowiek sprawa, dwa bieguny myśli ludzkiej, wśród których
falują całe dzieje ludzkości: tu człowiek postępu, tam ludzie zapatrzeni w przeszłość.
Kto zwycięży, wiadomo. Okaże to następne dziesięciolecie, albowiem dzieje Indian nad
Ivai szybko się toczą. W każdym razie Zinio zamierzoną część swego programu
wykonał: rozszerzył pola uprawne w Rosinho i byt swych łudzi uniezależnił w pewnym
stopniu od kaprysów przyrody.
Jest późny wieczór. Zinio wstaje i wychodzi na dwór.
My za nim. W ciemnościach rozlega się odurzająca muzyka puszczy: to żaby, piewiki i
milion rozwydrzonego tałatajstwa owadziego. Świetliki przestały już latać. Wtem
między zwykłą kakofonią tonów odróżniamy nowy odgłos, nieznany, daleki szum.
— Co to jest? — pyta Pazio.
— To słychać wodospad Marequinhy! — odpowiada Zinio żywo.
— Tak daleko słychać?
— Daleko i niedaleko. Ivai robi tu wielkie kolano. Jutro będzie pogoda.
— Skąd to wiesz?
— Od niepamiętnych czasów tym się kierujemy. Jeżeli wieczorem słychać
Marequinhę, to następnego dnia pewna pogoda. Jeżeli natomiast Marequinha milczy, a z
drugiej strony słychać wodospad na rzece Barboletta, to nazajutrz będzie deszcz.
— Więc widzisz, kapitonie Zinio, że jednak potrzebujecie pomocy przyrody —
ś
mieje się Pazio.
— Do czasu. Mówił mi biały inżynier, że w wielu krajach zamykają wodospady
w murach i czerpią z nich bogactwa. My to też kiedyś zrobimy z Marequinha i
Barboletta! — oświadcza Zinio z półżartobliwą chełpliwością.
— To wtedy nie będziecie wiedzieli, kiedy oczekiwać deszczu.
— Ej, compadre Tomais, a rurki przepowiadające pogodę lub deszcz, jakie wymyślili
biali?
— Jakie to rurki?
— Nie znasz? Barometry! — i Zinio cicho natrząsa się z nas, że znowu sprawia
nam niespodziankę swą wiedzą.
Przysłuchując się odległemu szumowi, stoimy obok naszej chaty na wyniosłym
pagórku, stanowiącym brzeg rzeki Ivai. Rzeki w ciemności nie widać, natomiast słychać
od czasu do czasu przytłumiony plusk jej wody.
Nagle uwagę moją zwraca dziwne zjawisko. Z lasu po przeciwległej stronie
rzeki, oddalonego od nas o mniej więcej dwieście metrów, wytacza się świetlista kula.
Płomień, nie płomień, wygląda to, jak gdyby ktoś wymachiwał pochodnią i okręcał nią
dokoła. Ale nikogo tam nie ma. Jaśniejąca tarcza, mierząca pewnie metr średnicy,
płynie w powietrzu, oświetlając niebieskawym blaskiem drzewa. Potem pada na wodę,
odbija się od jej powierzchni, znów pada i tak wykonując kilkumetrowe skoki, w
powolnym locie posuwa się wzdłuż rzeki. Jakiś olbrzymich rozmiarów błędny ogień.
— Bojtata! — szepce Zinio strwożony, chwyta mnie za ramię i gwałtownie
wpycha do środka chaty.
— Cóż to?! — wołam zmieszany.
Lecz oni nie zważają na mnie. Pazio z pośpiechem gasi ognisko. Zinio zamyka
wejście do chaty. W ostatnich promieniach ognia dostrzegam przestrach ściągający jego
twarz. Robi się ciemno. Słyszę drżący głos kapitona:
— Bojtata przyszła, bojtata przyszła!...
— Co w tym złego? — pytam Pazia.
Chociaż Pazio nie jest tak poruszony, jak Zinio, jednak okazuje niepokój.
Zwierza mi się szeptem:
— Bojtata to rzekomo zły duch. Rzadko się pokazuje, ale gdy się pojawi, sieje
zło. Po raz pierwszy w życiu bojtatę widzę. Podobno atakuje ludzi, rani twarze, opala
włosy, a gdy uciekać, to dogania i przyprawia o chorobę.
— Ależ to pewnie nic więcej jak błędny ogień, oksydujące się gazy błotne czy
coś podobnego.
— Być może. Mimo to wszyscy bojtaty się boją. Napada na ludzi jak złośliwy
duch.
Siedzimy cicho w chacie. Ostrożny szept Pazia i nagły lęk Zinia sprawiają
przykre wrażenie. Dręczący nastrój wisi w powietrzu. Gdy nic się nie dzieje przez dobrą
chwilę, podchodzę do wejścia i w ciemności otwieram drzwi, pomimo sprzeciwu
towarzyszy. Gwiazdy błyszczą na niebie. Żaby nadrzeczne jak zawzięcie hałasowały,
tak nadal hałasują. Wciąż słychać z daleka wodospad Marequinhy.
W chacie ruszają się towarzysze. Pazio rozdmuchuje ognisko, a Zinio wychodzi
na dwór i staje obok mnie. Po chwili dołącza się do nas Pazio.
— Nie ma bojtaty — powiadam.
Puszcza po przeciwległej stronie rzeki jest jak czarny wał — ślepa, bez
odblasków ani świateł.
— Coraz wyraźniej idzie szum od Marequinhy — stwierdza Pazio.
— Nie tylko szum, ale, zdaje mi się, także i zabobony stamtąd idą — kpię z nich.
— Niestety, to prawda — szczerze przyznaje Zinio. Kapiton odzyskał znów
równowagę. Wstyd mu trochę, że poprzednio dał się opanować zatrwożeniu. Na twarzy
jego maluje się zwykły, pogodny spokój.
Gorący szimaron, jaki sporządza Pazio, rozgrzewa nam żołądki i przywraca
dobry humor, spłukując gorzkie resztki poprzedniego nastroju.
— Niełatwo odczepić się od puszczy! — mówi Zinio z zadumą.
47
.
RZEŹBY BASTIONA
Bastion umie sporządzać nie tylko ładne łuki i strzały. Bastion jest poza tym
artystą. Potrafi tęgo rzeźbić. Bierze glinę znad rzeki, siada gdzieś w cieniu z dala od
ludzi, lepi, dusi i urabia. Wykonuje kapitalne prymitywy, figurynki o przemyślnie
uproszczonych liniach, skąpe w kształcie, a jednak wymowne i pełne swoistego
artyzmu. Są to kilkunastocentymetrowe bryły, w których zupełnie giną nogi, ramiona
ledwo się zaznaczają, natomiast cały wyraz występuje w głowach. Głowy te mają twarz
nie wiadomo czyją: bożka, człowieka czy małpy. Niektóre uśmiechają się tajemniczo,
inne są smutne lub zapatrzone tęskno w górę.
Pytam Bastiona, co te rzeźby przedstawiają, czy czasem nie indiańskich bożków.
Odpowiada, że nic nie przedstawiają.
— Jak to nic? — dziwię się. — To dlaczego je robisz?
— Bo chciałeś.
Milczenie. Potem Indianin uśmiecha się kłopotliwie i powiada:
— To ty, to ja, to oni wszyscy...
I badawczo patrzy na mnie, czy aby mu wierzę. W tej chwili kończy rzeźbę o
wysoce złośliwym, nieludzkim wyrazie twarzy. Wskazuję na nią i powiadam ze
ś
miechem:
— Ale ten brzydal to na pewno zły duch bojtata.
Bastion się niepokoi i zapewnia, że to wcale nie bojtata.
Pospiesznie zaciera brzydką twarz i rzeźbi nową, na której występuje smutny, łagodny
uśmiech.
— My jesteśmy chrześcijanie — mówi, ażeby mnie przekonać, że to nie są
bożki.
Któregoś dnia rzeźbi zwierzęta. Porzuca dotychczasową technikę i wykonuje je
zupełnie realistycznie. Pancerniki, których mnóstwo jest w okolicznych lasach,
wypadają wspaniale. Jak żywe. Równie dobrze udają się małpy i tapiry, chociaż
wymagają dłuższego czasu pracy. Natomiast nie klei się zupełnie rzeźba jaguara. Jest to
kiepski jaguar, raczej pies czy inne stworzenie. Bastion wyjawia, że nie lubi jaguara i że
nieczęsto go widział. Ale ku mojemu zdziwieniu jeszcze nie chętniej Bastion
przystępuje do lepienia papug. Papug ma chyba pod dostatkiem. Nie umie uchwycić
istoty ich kształtu. Gdy zwracam mu na to uwagę, Bastion w zamyśleniu trzyma swoje
wąsisko, co jest oznaką zakłopotania, i stara się wytłumaczyć mi przyczynę:
— Papugi są daleko, bardzo daleko.
— Aha — rozumuję — są wysoko na drzewach i dlatego trudno je podpatrzyć.
— Nie, nie to! — zaprzecza Bastion. — Ja do wierzchołków dobrze widzę.
Papugi są daleko od człowieka.
— Daleko?
— Pancernik jest blisko człowieka, żre, pije, łazi i żyje jak człowiek. Tak samo
małpy i anty. Człowiek jest z ich rodziny. A ptaki nie mają nic podobnego do
człowieka. Ptaki mają dziób i pierze. Z ptakiem trudno czuć się pokrewnym.
Więc Bastion rzeźbi dobrze tylko to, co jest bliskie jego sercu.
Moje częste przebywanie w towarzystwie sympatycznego rzeźbiarza wytwarza w
Rosinho pewne wrzenie — jak to zazwyczaj wśród ludzi bywa. Niektórzy Indianie
zazdroszczą Bastionowi powodzenia i zarobków. Nie wszyscy. Inni z tego się cieszą i w
tym większym mają go poważaniu. Kapiton Zinio chodzi rozpromieniony przez cały
dzień, dumny ze swego ziomka. Widząc moje zainteresowanie sam przeistacza się w
mecenasa sztuki. "Wychwala zdolności Bastiona i wyszukuje w okolicy najlepsze
rodzaje gliny.
Natomiast Pazio ocenia sprawę z innego stanowiska. Uważa, że nie wypada mi
się przyjaźnić z nikim innym jak tylko z kapitonem Ziniem. Towarzysz mój uważa
siebie za dobrego demokratę, więc głośno kpię t niego, że do głowy strzela mu „prestiż
białej rasy". Pazio, nie zbity z tropu, na dzieło Bastiona patrzy krzywym okiem.
Ujemnie ocenia jego użyteczność i nie dowierza mi, gdy go zapewniam, że rzeźby te
mają wielką wartość jako wyraz rodzimej sztuki indiańskiej.
— Ale na co to wszystko, na co to? — powtarza Pazio nie przekonany i kręci
głową.
Trochę podejrzewam go o to, że kochany leniuch obawia się dalekiej drogi
powrotnej do siedzib białych i zbyt wielkiego ciężaru rzeźb, które będziemy musieli
dźwigać.
Pewnego dnia dokoła rzeźbiącego Bastiona siedzi kilku próżniaków. Przyglądają
się jego pracy kurząc papierosy z pai. Pazio żartobliwie przekomarza się z nimi i coś
ś
miesznego prawi im o Bastionie, czego nie rozumiem, a w końcu wskazując na rzeźby
powiada, że są to „brinquedos". To rozumiem; zabawki.
Na to słowo Indianie wybuchają urągliwym rechotem. Bastion niczym nie
okazuje przykrości, jaką mu wyrządzono, i dalej z pozornym spokojem pracuje nad
rzeźbą. Indianie wciąż zaśmiewają się i pławią w szyderstwie. Więc oświadczam
Paziowi dobitnie, że to wcale nie zabawki brinquedos, bo na rzeźbach Bastiona grubo
zarobię. Tutaj kupuję po trzysta rejsów za sztukę, a w Europie, gdzie się na takich
rzeczach znają, sprzedam je po dziesięć milrejsów, a więc z przeszło trzydziestokrotnym
zarobkiem.
Pazio poważniejąc wybałusza oczy:
— To tam tyle warte?
— A tak! I teraz proszę to przetłumaczyć tym kpiącym durniom.
Gdy Pazio spełnia moje życzenie, śmiech natychmiast ustaje i jestem pewny, że
już nigdy się nie powtórzy. Bastion spod zmrużonych powiek rzuca ku mnie spojrzenie.
Bez słów dziękuje mi. Tak, jesteśmy przyjaciółmi!
Tego samego dnia syn Bastiona strzyże mi włosy nie tknięte od trzech miesięcy.
Przycina mi je według koroadzkiej mody, tworząc czuprynę podobną do wianuszka
franciszkanów. Używa do tego nożyczek tak tępych, że doznają istnej „indiańskiej
męczarni". Z trudem tłumię łzy cisnące się do oczu. Na szczęście wytrzymuję do końca,
a potem Pazio oświadcza, że Indianie w Rosinho coraz bardziej nas lubią.
48
.
NIECO O LEGENDACH I PSACH
Nad Ivai jest bardzo gorąco i duszno, nie ma chyba gorętszej okolicy w całej
Paranie. Żarliwe słońce wyczarowuje przepych puszczy, pieści ją i ożywia
najcudowniejszymi motylami morpho, w których metalicznych skrzydłach odbijają się
jego promienie, lecz to samo słońce zadaje równocześnie największą udrękę istocie
ludzkiej. Człowiek przez cały dzień dyszy i dopiero ożywia się, gdy ogień zachodzi za
lasami. Wtedy wśród ludzi krąży kują szimaronu, łatwiej o pogodę ducha, a
odważniejsza myśl snuje marzenia i legendy.
Snuje legendę o Białym Stepie.
Hen, na dalekim zachodzie, pośród ponurej puszczy, istnieje szczęśliwy step, na
którym pełno wszelakiego zwierza. Wszystkie żyjące tam istoty są białe, a kto odkryje
to ustronie i obejmie je w posiadanie, staje się człowiekiem najszczęśliwszym. Nikt
jeszcze białej sawanny nie widział, z wyjątkiem pewnego Indianina, który przed wielu
laty zbłądziwszy w czasie polowania, odkrył ją przypadkiem. Z radosną wieścią pobiegł
szybko do swego tolda, a biec musiał osiem dni. Lecz gdy wrócił wraz z przyjaciółmi,
płodnego stepu już nigdzie nie odnalazł. Czarowne miejsce jak gdyby zapadło się w
puszczy. I od tego czasu wszyscy ludzie marzą o stepie szczęśliwym, ale nikt go nie
ujrzał.
— To nieprawda! Szczęśliwy step już dawno odkryty! — stwierdza rzeczowo
kapiton Zinio, który nie wierzy w cuda. — Jest to Campo Sebastao między Ivai a rzeką
Paranapanema. Żyją tam ludzie i mają takie same troski jak my wszyscy.
Lecz Bastion, Jolico, Tonico i reszta wierzą w istnienie nie odkrytego,
szczęśliwego stepu.
Przychodzi mi do głowy, że z większą słusznością za takie urzekające miejsce
uchodzić mogłoby Rosinho, gdzie ludzie odkryli klucze do obfitości i szczęścia, lecz.
nic o tym nie mówią: Rosinho jest dla nich zbyt bliskie i realne, żeby posiadało urok
legendy.
Villa Rica jeszcze bardziej niż Biały Step przykuwa wyobraźnię leśnego
człowieka. Villa Rica — Miasto Bogate! Już sama nazwa wywołuje wrażenie. Villa
Rica to nie legenda, takie miasto rzeczywiście istniało u ujścia rzeki Corumbatai do Ivai.
W głuchej, niedostępnej puszczy stworzyli je w XVII wieku jezuici i tyle rzekomo
nagromadzili tam złota, że to wzbudziło pożądliwość zazdrosnych sąsiadów. Przyszły z
prowincji Sao Paulo liczne falangi zbirów i, sprawniejsze orężem, miasto ograbiły,
ludność wycięły w pień lub rozpędziły, a domy i liczne kościoły obróciły w perzynę.
Las pokrył ponure zgliszcza, a razem ze zgliszczami złote kielichy i bezcenne posągi
apostołów, ukryte przed chciwością grabieżcy. Od tego czasu przez trzysta lat
mieszkańcy leśni, siedząc wieczorami przy ognisku, marzą o złocie ukrytym w ruinach
Villa Rica.
— Pachnie mi to wodospadem na Rio de Oro! — odzywa się Zinio z
powątpiewaniem w głosie. — Nie mam zaufania i do tej legendy. Myślę, że jest w niej
inny, głębszy sens aniżeli złoto. Nie złoto leży pogrzebane w tych lasach, lecz
przeszłość Indian, i jeśli się marzy o lepszym jutrze Indian, to nie o metalu złocie.
— Kiedy Villa Rica naprawdę istniała — wtrąca się Jolico. — Sam widziałem u
ujścia Rio Corumbatai ruiny jej murów, pokryte ziemią i gąszczem...
— Że takie miasto istniało, świadczą też historyczne dokumenty, które z tych
czasów przetrwały — mówi Pazio, a potem żywo zwraca się do mnie i do wszystkich
obecnych:
— Powiedzcie senhorowi, jaka jest największa namiętność Koroadów.
Ogólne poruszenie i domysły.
— Psy, pieski — wyjawia Pazio.
Indianie śmieją się, niektórzy przeczą, inni przyznają słuszność. Pazio
odpowiada:
— Koroadzi — z wyjątkiem was, tutaj w Rosinho — na ogół mało sobie cenią
posiadanie konia, świni, bydła, natomiast pies jest dla nich szczytem marzeń. Żeby
nabyć jakiegoś psa, Koroad nie szczędzi żadnych wysiłków, czasem wprost
heroicznych. Jeżeli posiadaczem psa jest biały kolonista, to Indianin za upatrzonego
kundla, czasem najobskurniejszego mieszańca, gotów pracować u niego choćby przez
kilka miesięcy i w końcu otrzyma za to psa, którego wartość stanowi może setną część
wartości wykonanej pracy. Jest rzeczą bardzo znamienną — kończy Pazio — że z
chwilą zdobycia psa Koroad przestaje się nim interesować. Cieszy się nim przez kilka
dni, a potem nie daje mu już żarcia. Pies dziczeje, sam musi sobie w puszczy zdobywać
pokarm i prędzej czy później takie wynędzniałe stworzenie pada ofiarą jaguara lub
pumy.
Indianie, słuchający opowiadania Pazia z wielką uwagą, okazują radość i bawią
się doskonale. Dopiero po chwili dowiaduję się przyczyny ich wesołości. Jeden z nich
ma przy sobie psa, którego wyszturchują teraz do przodu, byśmy mogli dobrze obejrzeć
go przy ognisku. Powstaje istna burza śmiechu: psisko jest nadzwyczaj otyłe, świetnie
wykarmione, rozpieszczone.
— Compadre Tomais — zapewnia Zinio uroczyście, zagryzając ukradkiem wargi
zawsze mądrze prawi i stale ma słuszność...
49
.
BASTION MA STRZELBĘ
Pewnego poranka papugi zaczynają przelatywać nad nami znacznie rychlej niż
zwykle, już o wschodzie słońca. O tej godzinie budzi nas ze snu Bastion i powiada, że
wczoraj było słychać wyraźnie wodospad Marequinhy, więc dziś będzie pogoda i że
wobec tego on i inni wybierają się na polowanie na anty, a jeżeli chcę jechać z nimi, to
mam szybko wstać.
— Chcę jechać — odpowiadam ochoczo.
W pół godziny później wyruszamy na dwóch łodziach w dół Ivai. Na pierwszej
łodzi siedzi Bastion, Jolico, ja i jakiś chłopak, na drugiej Tonico, dwóch innych, nie
znanych mi z imienia Indian i trzy psy do polowania. Pazio nie bierze udziału w
wyprawie, woli włóczyć się po toldzie. Mijamy kilka mniejszych bystrzyn-correider,
gdzie płytki nurt na kamienistym podłożu płynie szybciej niż gdzie indziej. Wśród
łagodnych skrętów brzegi Ivai przedstawiają ten sam widok: las nieprzerwanym murem
podchodzi do rzeki i po prostu w nią się wdziera, wywieszając daleko ponad jej
powierzchnię kłęby lian i krzewów. Nigdzie żadnej miłej dla oka polany, wyrwy lub
ławy piaszczystej; wszędzie nieprzebyty łańcuch spiętrzonej zieleni. Jest to brzeg
zarówno rozrzutny, jak niegościnny: trudno tu lądować.
Przepływamy obok jakiegoś wzgórza, a potem rozciąga się szeroka dolina,
zamknięta odległymi szczytami. Tam Indianie wypuszczają psy na brzeg. Psy biegną w
zaroślach i rozpoczyna się polowanie. Trzeba cierpliwie czekać na to, co psy napędzą do
rzeki.
Tymczasem Indianie nie próżnują. Dobywają wędek i łowią ryby, trzymając w
ręku jeden koniec sznurka, podczas gdy drugi z haczykiem i glistą leży na dnie rzeki.
Tak milczący i zapatrzeni w toń, trzymają wodę jak gdyby na uwięzi i wyciągają z niej
od czasu do czasu rybę — haracz pobierany od rzeki.
Gdy słońce zaczyna przypiekać, płyniemy na brzeg cienisty. Jolico uderza
najdłuższym wiosłem w gałęzie jakiegoś bujnego drzewa, z którego spada grad owoców
do wody. Ryby, snadź zwabione przysmakiem, biorą jak urzeczone. Najmłodszy
towarzysz, chłopak z naszej łodzi, chwyta największą rybę, przeszło sześciofuntową
suruwi, podobną do naszego suma. Ryba walczy zaciekle i ma tyle siły, że ciągnie łódź
za sobą, dopóki jej nie dobędą na wierzch.
Wtem słychać z głębi puszczy ujadanie psów. Są jeszcze w znacznej odległości,
lecz równocześnie bystre oczy Indian odkrywają daleko na rzece jakiś żywy przedmiot.
— Veado! — objaśnia mnie Bastion.
Sarna. Bastion wysuwa się na przód łodzi, podczas gdy Jolico i chłopak wiosłują
co sił. Bastion ujmuje strzelbę, starą, przedpotopową kapiszonówkę, nabijaną z przodu i
obwiązaną drutem, żeby się nie rozpadła, Bada dokładnie, czy wszystko przy niej w
porządku. W porządku. Tymczasem mkniemy tak szybko, że woda rozpryskuje się po
bokach łodzi, a dokoła uszu powstaje szum powietrza.
Sarna dostrzega nas i ze środka rzeki ucieka do brzegu. Gdy zbliżamy się,
dopływa do zarośli i ginie w nich, lecz od lądu wypłasza ją pies i sarna znów wypływa
na środek rzeki. My za nią. Bastion powstaje i przygotowuje fuzję do strzału. Wtedy
odkrywam rzecz osobliwą. Bastion, widocznie porwany zapałem myśliwskim, drży cały
jak w febrze. Dziwny Indianin w takim podnieceniu! Dogoniwszy zwierzynę strzela do
niej z odległości trzech kroków. Jest to skomplikowany strzał. Najpierw słychać
słabe ,,paf", to wypał kapiszona, potem przerwa króciutka, lecz jednak dosłyszalna,
następnie dopiero właściwy wystrzał. Gruchot nie rozpada się. Po wystrzale Bastion
wciąga do łodzi ubitą sarnę z przestrzelonym łbem.
Niestety, prócz sarny nie zdobywamy nic więcej. Tapiry nie wychodzą. Czekamy
daremnie kilka godzin, potem wracamy.
Po drodze wzbudzają naszą ciekawość trzy olbrzymie bociany, całe białe o
czarnych nogach, stojące nad brzegiem na wywróconym pniu. Są chyba dwa razy
większe niż nasze europejskie. Podpływamy do nich w ukryciu cienistych drzew, potem
trzeba przebyć otwartą wodę i aż dziw, że bociany nie uciekają. Zbliżamy się do pnia na
dwadzieścia kroków i wtedy Bastion strzela do nich ze swej espingardy, nabitej grubym
ś
rutem. Tym razem bez powodzenia. Na potężny huk bociany zrywają się i odlatują nie
skaleczone.
Bastion milczy, jakby zawstydzony. Potem odzywa się do mnie w obronie swego
strzelbiska:
— Z tej espingardy kiedyś ubito tygrysa (to jest jaguara). Oni mogą
poświadczyć.
— Tak, taki — poświadcza Jolico.
— Hm, hm! — mruczę z uznaniem.
Bystrzyny okazują się teraz mniej przyjemne aniżeli poprzednio, gdy płynęliśmy
z prądem. Trzeba z wysiłkiem wiosłować pod nurt. Po pewnym czasie Bastion kładzie
się na dnie łodzi, boli go głowa. Później dusi go uporczywy kaszel, dławiący go co
dzień. Wiadomo — gruźlica.
Ażeby ulżyć wioślarzom, Bastion i ja wysiadamy po drodze w jakiejś małej
zatoce i starą ścieżką przez las idziemy do tolda. Indianin czuje się lepiej i w pewnej
chwili przerywa milczenie:
— Czy masz lekarstwo na mój kaszel?
Biedny Bastion.
— Nie mam! — odpowiadam otwarcie.
Lecz trapi go inna rzecz, ważniejsza niż zdrowie. Chodzi o dobrą sławę jego
strzelby. Więc Bastion znowu się odzywa patrząc mi bystro, a zarazem prosząco w
oczy:
— Czy ty wierzysz, że moja espingarda dobrze bije?
— W moim kraju — tłumaczę na jego pocieszenie — jest przysłowie, że
człowiek strzela, lecz Wielki Duch kule nosi.
— To słuszne przysłowie. Ale ty naprawdę wierzysz, że moja espingarda jest
dobra, wierzysz?
— Wierzę.
— To dobrze — odpowiada cichym, miękkim głosem. Pod wieczór przybywamy
do tolda. Bastiona prowadzę
zaraz do naszej chaty i wydzielam jemu i sobie kilkadziesiąt kropel waleriany. Potem
Pazio częstuje nas szimaronem.
— Czy jesteś jeszcze zmęczony? — pytam Indianina.
— Już nie.
Po chwili milczenia on pyta:
— Czy chcesz, żebym dziś jeszcze coś rzeźbił, czy mam odłożyć do jutra?
— Zrób, jak uważasz. Rozpocznij może jutro.
— Rozpocznę jutro — powiada z westchnieniem ulgi.
Oczy jego uśmiechają się życzliwie. Są to czarne i trochę znużone oczy, podobne
do oczu sarny, którą dzisiaj zabił.
50
.
PONĘTNA PROPOZYCJA
Siedzimy jak zwykle w domu kapitona Zinia. Starszyzna tolda: Zinio, Bastion,
Tonico, Jolico, jeszcze dwóch starszych, a obok nich Pazio i ja. Pijemy szimaron przy
skąpej pogawędce. Wtem Zinio odzywa się do mnie poważnym głosem:
— Przekonaliśmy się, że jesteś dobrym człowiekiem i nas lubisz.
— Oczywiście! — odpowiadam.
— Poznałeś nasze życie i naszą pracę. Podoba ci się to wielkie pole, które nas
uwolniło od głodu i od przypadkowych klęsk. Pomimo że znaleźliśmy sposób
zabezpieczenia sobie bytu, to jednak uświadamiamy sobie, że przyszłość nasza wisi w
próżni. Wiemy, że gdy przyjdą tu biali, to zabiorą nam wszystkie lasy; lecz nie wiemy,
czy równocześnie nie zabiorą nam tych pół uprawnych i naszego życia. Chyba żeby w
tym czasie nastały korzystne dla nas zmiany.
Zinio zapada w milczenie. Zaciekawiony Pazio nie może powstrzymać się od
pytania:
— Jakie zmiany masz na myśli, compadre?
— Zaraz to wytłumaczę. Dotychczasowy porządek w kraju wychowywał od
pokoleń drapieżnych ludzi, uważając nas, Indian, za plugawe robactwo, które należy
okraść ze wszystkiego, co posiada, i potem wytępić. Znam zasady chrześcijaństwa, więc
się dziwię, że istnieje taka zbiorowa drapieżność wśród chrześcijan. W każdym razie my
wszyscy tutaj nie zamykamy oczu na niebezpieczeństwo, jakie nam grozi, i wierzymy,
ż
e tylko wielka rewolucja może nas ratować...
— Jeszcze jedna rewolucja? — wyraża Pazio swe wątpliwości, — Ile ich już
było w tym kraju?
— Mylisz się, compadre. To nie były rewolucje, to były wystąpienia jednych
generałów przeciw drugim generałom, im podobnym. Pomoże nam tylko jedna, wielka,
jedyna rewolucja, jakiej dotychczas tu jeszcze nie było, na której czele stanie Prestes...
Ów leśny Indianin, kapiton Zinio, w głębi swej puszczy parańskiej ocenia
położenie z taką zdumiewającą bystrością, że dopiero po latach przekonuję się o
słuszności jego poglądów. Luis Prestes po dokonaniu swego Wielkiego Marszu przez
Brazylię wycofał się z Niezwyciężoną Kolumną do Boliwii, lecz na obczyźnie
bynajmniej nie zaprzestał swej działalności. Przeciwnie, tam dopiero ów młody jeszcze
rewolucjonista dojrzał politycznie. Pogłębił swą znajomość życia, dostrzegł właściwy
sens spraw społecznych, zrozumiał — za przykładem ludzi w Związku Radzieckim —
historyczną konieczność twórczego współżycia narodów i ras, a tym samym
konieczność walki o pokój na świecie. W duchu Prestesa powstał w Brazylii w 1935
roku Wyzwoleńczy Związek Narodowy, skupiający półtora miliona ludzi lewicy,
głoszący między innymi żądanie „zwrotu terenów zabranych siłą ludności indiańskiej".
Kapiton Zinio ma słuszność: tylko zmiana ustroju może uratować Indian.
— Lecz obojętne — mówi dalej Zinio — kiedy nastąpi wielka rewolucja —
wcześniej czy później — my, Indianie, musimy pracować nad sobą. Tu w Rosinho
wykonaliśmy dotychczas tylko jedną część naszego planu obrony. Druga część, równie
ważna, stoi jeszcze przed nami. Bez tej drugiej obrony poniesiemy klęskę... Ty możesz
nam łatwo pomóc. Czy zechcesz nam pomóc?
Ostatnie słowa Zinio skierował wprost do mnie.
--- Ja? — pytam zaskoczony. — Rozumie się, że chciałbym pomóc, ale nie
wyobrażam sobie jak.
— Możesz łatwo. Zwalczyliśmy głód, ale pozostała ciemnota. Jeśli mamy się
utrzymać, musimy zdobyć oświatę. Wszyscy, starzy i młodzi, muszą nauczyć się
czytać, pisać i rachować. Ty nas nauczysz.
— Przecież od tego jest rząd stanowy i on wam szkołę założy!...
— Jak założył, sam widzisz. Od lat prosimy Kurytybę — i nic z tego. Już nie
mamy czasu czekać. Chcemy, żebyś nauczył nas najprostszych rzeczy.
Przyznaję słuszność Ziniowi, że Koroadzi muszą zdobyć oświatę, jeśli chcą się
ostać. Lecz jak ją zdobędą? Na to potrzeba czasu, którego ja nie mam, i już z tej
przyczyny trudno mi zadośćuczynić ich życzeniu.
— Jako wynagrodzenie — ciągnie Zinio — damy ci część plonów trzy razy
większą, niż przeciętnie dostają inni. Przenieś tu do Rosinho swoją wyprawę naukową i
zbieraj tu zwierzęta dla muzeum. Będziemy ci łowili rzadkie ptaki w puszczy...
— Nie mam już czasu. Czekają mnie obowiązki w mej ojczyźnie i muszę rychło
wracać.
— To pozostań tu chociaż jeden rok.
Indianie czekają z widocznym napięciem na odpowiedź. Oznajmiam z
ubolewaniem:
— Chętnie pozostałbym, kapitonie, bo was bardzo lubię i chciałbym wam
pomóc w miarę mych możności. Ale nie mogę, wierz mi. Nie mogę dłużej pozostać jak
parę dni...
Po tych słowach zapada głuche milczenie. Zinio opuszcza głowę i widać, że
ogarnia go przygnębienie.
Jesteśmy jednak przyjaciółmi. Jakkolwiek sprawiam Indianom przykrość moją
odmową, dobrze rozumieją, że muszę mieć ważne powody, skoro nie przyjmuję ich
propozycji.
— Trudno — oświadcza spokojnie Zinio — musimy szukać pomocy gdzie
indziej i znaleźć wyjście...
51
.
JEDEN KROK
W owe dni, przepojone zapachem nadivaińskiej puszczy, jakże daleko odsuwa
się od nas Europa. Rytm cywilizacji zostawiamy gdzieś poza sobą, za rzekami i lasami.
Nie słyszymy jej odległego łoskotu, natomiast coraz bardziej nastawiamy się na krzyk
papug, przelatujących rano i wieczorem ponad Rosinho, i coraz lepiej rozumiemy
szumiącą wymowę wodospadów Marequinhy i Barboletty. Gdy siedzimy w kole
Koroadów i krąży kują szimaronu, łączy nas wszystkich prawdziwa życzliwość i
przyjaźń, głęboka jak puszcza, a prosta jak dusze tych ludzi. W owe promienne, sielskie
dni zapada się mur istniejący między nami, a rzekomo nieprzebyty, mur odmiennych
ras, języków, kultury, nawyknień, i pozostaje tylko człowiek dobry i życzliwy, i
przemawia do dobrego człowieka. Zycie w tej puszczy nasiąka jasnością i ciepłą treścią.
Pewnego poranka kończy się indiańska sielanka. Wielki czas wracać do swoich.
Zinio przyrzeka, że niebawem odwiedzi nas w Candido de Abreu wraz z Bastionem i
kilku innymi ziomkami, z czego jestem bardzo rad. Potem uściski rąk, wiele
zakłopotania i wychodzimy z domu Zinia. Indianie pozostają na miejscu, a nas idzie
tylko trzech: Jolico, który przewiezie nas przez Ivai, Pazio i ja.
Podczas przeprawy przez rzekę milczymy. Słońce wzeszło ponad puszczę, od
brzegu do brzegu przelatują pierwsze pary papug. Poranna świeżość powietrza napełnia
nas upajającą wprost radością życia. Nigdzie tak nie urzekają poranki, jak w tropikach.
Dobijamy do drugiego brzegu i wysiadamy.
— Ate logo! Ate logo! Ate logo!
Podajemy sobie dłonie, rozchodzimy się. Jolico odbija od brzegu.
Waham się. Nie idę za Paziem. Poranne słońce podkreśla cały urok drugiego
brzegu. Bije stamtąd wielki, pociągający blask. A nuż, gdyby tak zmienić plany,
skrzyknąć Pazia, który wszedł już do lasu, i Jolica, który oddala się ze swoją łódką, i
oświadczyć im, że wracam do tolda? Że tym dzielnym ludziom chcę pomóc w ich
ciężkiej walce o przyszłość?
Wtem Pazio woła na mnie z głębi lasu donośnym głosem, abym nie zwlekał i
trzymał się ścieżki.
Ma słuszność, niech będzie i tak! Będę trzymał się ścieżki.
Rzucam ostatnie spojrzenie w stronę Ivai, a potem jeden krok i gęstwina zakrywa
mi już tamten brzeg.
Jeden krok.
SPIS TREŚCI:
CZĘSC l
NAD MAREQUINHĄ
1. Przestroga czy groźba?
6. Dwie dłonie na lewo od słońca .
7. Złe znaki
8. Zdrada kapitona Monoisa
9. Tomasz Pazio, „polski Indianin”
10. „Wy tutaj pomocy nie dostaniecie.
11. Kurczak Indianki ratuje sytuację
12. Pokraczna zjawa
13. „Oni mają lenistwo"
14. Wieczór w indiańskim obozie
15. Nieporozumienie
16. Dwie strzały z łuku
17. Dwóch myśliwych zdobywa śniadanie
18. Okrzyki na rzece
19. Rzeź Koroadów
20. Tiburcio stręczy synów
21. „Bardzo bałem się. deszczu
22. Polowanie na Leokadia
23. Żararaka i nha pinda
24. Liana czy sznurek
25. Mięso anty w obozie.
26. Choroby, histerie, humory i widliszki
27. Zawiłe układy
28 Szupador
29. Wąż „hipnotyzuje” ptaka
30. Medycyna nad Marequinhą
31. Echo niebezpiecznej intrygi
32. Trwożne chwile
33. Rio de Oro
34. Skały na rzece
CZĘŚĆ II
NAD IVAI
35. Dwie miłe ceremonie
36. Las, las,las...
37. Indiański savoir-vivre
38. Kapiton Zinio czyta dokument
39. Wielkie pole uprawne.
40. Przyjazne sprzysiężenie
41. Znowu chwile trwogi
42. Posiew padł na żyżną glebę
43. Byk, brauning a przyjaźń Pazia
44. Rezerwaty Koroadów
45. Bastion strzela z łuku
46. Sprzeczności w puszczy
47. Rzeźby Bastiona
48. Nieco o legendach i psach
49. Bastion posiada strzelbę
50. Ponętna propozycja
51. Jeden krok