GREEN TIM
PIERWSZYCH 48 GODZIN
(...) ze słów tych wnoszę, Że wszystko,
co mi opowiadaliście o rycerstwie,
o zdobywaniu królestw i cesarstw,
o nadawaniu wysp(...), to tylko stówa
na wiatr rzucane i łgarstwa (...)
Sancho Pansa *
PROLOG
Nazywał się Nikt. Może Jones albo Smith, choć jego paszport
i bilet na ten rejs opiewały na nazwisko Mott, wzięte z butelki soku
jabłkowego. Takie rzeczy łatwo załatwić, jeśli znasz właściwych
ludzi i nie cierpisz na brak gotówki. Urzędowe dokumenty i bilety
potwierdzają tylko to, co mówisz o sobie innym ludziom. On lubił
być panem Nikt. Zwłaszcza panem Nikt na urlopie.
Większość czasu spędzał na pokładzie obok basenu, przyglądając
się kobietom smarującym swoje ciała olejkiem do opalania
i sączącym zabawne małe drinki z parasolkami. Czegoś takiego nie
uświadczysz na Ukrainie. Zupełnie jakby znalazł się na Marsie.
Szybko zdołał się rozeznać we wszystkim. Poznał statek i jego
pasażerów, ich zwyczaje i sposób, w jaki ze sobą rozmawiają. Była
na przykład pewna grupa dwudziestu kilku mężczyzn, którzy
przesiadywali przy szklanym stoliku w barze i zabawiali się nad
piwem w grę zwaną przez nich „ćwiartki". On też ćwiczył tę zabawę
w swojej kajucie, odbijając dwudziestopięciocentówkę od małej
umywalki tak, by moneta wylądowała w szklance.
Trzeciego dnia odbili od brzegów Jamajki i skierowali się
w stronę Grand Cayman. Tym razem zauważył wolne miejsce
pośród graczy, kupił więc w barze dwa kufle piwa i podszedł
z nimi do stolika. Przystanął obok w swojej kwiecistej koszuli
i szortach koloru khaki i zapytał, czy może zagrać. Mężczyźni
z twarzami zaczerwienionymi od nadmiaru słońca i alkoholu
popatrzyli na niego, uśmiechając się szeroko. Dwóch roześmiało
* Cervantes Saavedra Miguel de, Przemyślny szlachcic Don Kichote
z Manczy, cz. 1, ks. 3, rozdz. 25, przełożyli A.L. Czerny i Z. Czerny, PIW,
Warszawa 1986, s. 191 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
7
się głośno, w jednym przypadku odpowiedzią było jedynie
gniewne zmarszczenie brwi.
- Jasne - mruknął któryś z nich, więc postawił kufle na stole
pomiędzy innymi, aż piwo chlusnęło ponad brzegiem naczynia
w kałużę pieniącą się już na blacie, po czym usiadł, poprawiając
słomkowy kapelusz. Pogładził jeszcze swoje sumiaste wąsy i gra
rozpoczęła się na nowo. Monety odbijały się od szklanego blatu.
Niektóre nie trafiały celu i spadały na pokład, ale większość
lądowała w kuflach pełnych piwa, migocząc później na dnie
pośród wirujących w złocistym płynie bąbelków.
Należało wskazać kogoś łokciem albo samemu wychylić kufel.
Szybko zrozumiał te zasady i już wkrótce wymachiwał ciemnym,
owłosionym ramieniem, wyznaczając kolejnych graczy do picia,
co wywoływało pomruki niezadowolenia albo rozbawione prze-
kleństwa. W końcu skinął na kelnerkę, żeby podała kolejne
cztery kufle, a potem celowo przepuścił jedną kolejkę. Nie chciał
monopolizować całej gry.
Temperatura zabawy, podobnie jak rozgrzanego słońcem
pokładu pod jego stopami, rosła. Mężczyźni zaczęli go nazywać
Rosyjskim Niedźwiedziem, a on z trudem ukrywał szyderczy
uśmiech. Dla tych Amerykanów był Rosjaninem z Ukrainy. Sam
im tak powiedział, a nawet zaprezentował przypięty do koł-
nierzyka koszuli znaczek CCCP. Można się było spodziewać, że
ta banda idiotów nie zauważy różnicy.
Znowu wypadała jego kolej. Niepostrzeżenie sięgnął do
kieszeni i rozkruszył w palcach niewielką kulkę z wosku, a potem
zaczął wrzucać monetę do szklanki za szklanką, rozdzielając
piwo wszystkim przy stole.
Po upływie pół godziny wysoki, chudy mężczyzna z kiepską
cerą i blond czupryną poderwał się z krzesła, odwrócił głowę
w stronę basenu i zwymiotował, ochlapując trzy rzędy leżaków.
Rozległy się okrzyki oburzenia, a dwoje spośród pasażerów
wypoczywających na pokładzie także dostało torsji.
Rosjanin pogładził wąsy i opuścił stolik pośród głośnych
protestów swoich nowych przyjaciół, a potem wspiął się po
schodkach na górny pokład, z którego roztaczał się widok na bar
i basen. Znalazł sobie wolny leżak tuż przy barierce i zdjąwszy
z jego oparcia przemoczony ręcznik, usiadł, by poobserwować,
8
co będzie dalej. Nie upłynęło nawet trzydzieści minut, a kolejnych
dwóch młodych mężczyzn zerwało się na równe nogi i zaczęło
wymiotować. To położyło kres dalszej grze, więc podniósł się
z leżaka i ruszył do kasyna.
Następnego dnia statek zawinął do portu na Cozumel. Rosjanin
znowu znajdował się akurat w kasynie, kiedy siedząca obok niego
przy stoliku do blackjacka gruba dama nagle zzieleniała na twarzy
i trzymając się za brzuch, pośpieszyła w stronę łazienki. Później przy
stole z ruletką jakiś farmer z Ohio zwrócił kanapkę z szynką i pośród
lekkich śmieszków gości kasyno zostało zamknięte.
Tego wieczoru ponad połowa urlopowiczów nie zjawiła się na
kolacji. Ludzie popatrywali na siebie podejrzliwie, a kiedy ktoś
zakaszlał, szybko odwracali głowy, mocniej zaciskając palce na
brzegu stołu. Kelnerzy w tanich smokingach, obrzucający się
nawzajem zaniepokojonymi spojrzeniami, rozmawiali przyciszo-
nym tonem o trzywarstwowym torcie czekoladowym. Rosjanin
pił sporo cierpkiego wina, w którym pływały kawałki korka,
i uśmiechał się szeroko do kilkorga siedzących przy niemal
pustym stole gości, zjadających bez szczególnego apetytu kolację.
O drugiej nad ranem, dla zachowania całkowitej tajemnicy,
z ciemnego nieba spłynął z rykiem silników helikopter medyczny.
Przez pokład szybko przejechały dwa wózki szpitalne. W błyskają-
cych światłach helikoptera Ukrainiec dostrzegł wykrzywione twarze,
z rurkami w nosach i kołyszącymi się ponad głowami butelkami
kroplówek. Nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że chorym
najprawdopodobniej nie uda się przeżyć. Wieści rozeszły się szybko
i już o szóstej rano wokół mostka zebrał się spory tłum rozwścieczo-
nych ludzi, żądających, aby statek zawrócił natychmiast do portu.
Później tego dnia, kiedy przybijali już do nabrzeża w Miami,
przed ambulatorium ciągnęła się sięgająca aż na pokład kolejka
pasażerów, zasłaniających twarze podkoszulkami i prowizorycz-
nymi maskami. Kilkanaście osób zostało stratowanych przez
tłum przepychający się na schodach i próbujący jak najszybciej
opuścić statek. Rosjanin przeczekał cierpliwie zamieszanie,
a potem wygładziwszy swoją kwiecistą koszulę, spokojnie zszedł
na ląd, ściskając w dłoni skórzaną teczkę i próbując nie uśmiechać
się na widok nieszczęścia innych. Ale któż mógłby mu mieć za
złe ten uśmiech? W końcu był to naprawdę wspaniały urlop.
9
ROZDZIAŁ 1
Tom Redmon nie potrzebował już więcej informacji, zdawał
sobie jednak sprawę, że ta para musi się komuś zwierzyć ze
swoich kłopotów, ściskał więc tylko piłkę tenisową w dłoni,
usiłując zachować cierpliwość. W końcu zapadło milczenie.
Kobieta pociągnęła nosem i otarła oczy serwetką z McDonaldsa.
Tom popatrzył ponad głowami tych dwojga na zieleniące się za
oknem drzewo akacji, całe zgięte i powykręcane.
Jedną ścianę jego wyłożonego boazerią biura zajmowały liczne
dyplomy. Obok wisiał przypięty pinezką kalendarz z 1996 roku
ze zdjęciem przedstawiającym niemiecki zamek, stojący na
szczycie góry, trochę dalej tania reprodukcja Widoku Montmartre
z wiatrakami van Gogha w drewnianej ramce. Tom poluzował
krawat i rozpiął guzik kołnierzyka, rozmiar dziewiętnaście.
Chętnie zdjąłby też marynarkę, gdyby tylko mógł sobie na to
pozwolić.
Małżeństwo było młode. Ich mała córeczka o zapadniętych
oczach i pozbawionej włosów główce, siedziała pomiędzy nimi.
Kiedy się uśmiechała, widać było szeroko rozstawione, poszarzałe
zęby. Ojciec pracował w elektrowni jako palacz, matka zajmowała
się domem. Mieli jeszcze czwórkę dzieci, z których żadne nie
było chore. Jeszcze.
Pozwiemy ich do sądu. - Tom uderzył pięścią w stół.
Kogo? - zdziwił się mężczyzna.
Wszystkich - odparł Tom, wstając od biurka. - General
Electric, stan Nowy Jork, władze miasta Ithaca. Zakład ener-
getyczny, Agencję Ochrony Środowiska i Ministerstwo.
Wszystkich?
Mówię poważnie - zapewniał Tom. - To dla mnie nic
nowego. Niedawno pozwałem do sądu zarząd domów komunal-
nych Nowego Jorku i wygrałem sprawę. Trzeba się rozprawić
z tymi wszystkimi wielkimi korporacjami i ogromnymi instytuc-
10
jami rządowymi. Tym się właśnie zajmuję, panie Helmer. Proszę
się nie martwić. Zapłacą.
-
Ja chciałabym tylko, żeby nasza córeczka była zdrowa
- powiedziała kobieta, siąkając w serwetkę.
-
Wszyscy byśmy tego pragnęli - odparł Tom i poklepał
po ramieniu dziewczynkę, która odpowiedziała mu słabym
uśmiechem. - Przygotuję wszystkie dokumenty. Będą gotowe
do podpisania na początku przyszłego tygodnia. Powiedzmy
we wtorek, o dziesiątej? - dodał, otwierając drzwi swojego
gabinetu. Jego sekretarka podniosła wzrok znad czytanego
właśnie romansu. Sarah miała sześćdziesiąt lat i tlenione
blond włosy, nosiła okulary w rogowej oprawie i uwielbiała
żuć gumę. - Zapisz państwa Helmer na dziesiątą we wtorek
- poprosił ją Tom. - Papierami zajmiemy się jutro z samego
rana.
Potem odprowadził swoich klientów do wyjścia i odwrócił się
w stronę sekretarki, która wpatrywała się w niego obojętnie.
Znowu dzwonili z firmy zarządzającej budynkiem - ode-
zwała się w końcu.
To jest właśnie problem - mruknął Tom z uśmiechem.
- Kiedy kamienica należała do jednego faceta, przysługa oddana
raz czy drugi zawsze się liczyła. A teraz to tylko jakaś bezimienna,
pozbawiona twarzy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością,
której nie da się ugłaskać ani zniszczyć.
Spóźniamy się z zapłatą już dwa miesiące.
Niech spróbują mnie stąd wyrzucić. - Tom mrugnął okiem,
a potem uśmiechając się szeroko, zdjął w końcu marynarkę
i krawat. - Możesz wziąć wolne popołudnie, Sarah. Powinnaś
złapać trochę słońca.
O wpół do czwartej ma przyjść pan Potter.
Odwołaj to.
Tom, naprawdę cię stąd wyeksmitują.
Odwołaj spotkanie. Sprawa tych Helmerów zapowiada się
na coś większego.
Mamy całe mnóstwo takich wielkich spraw, Tom - zauwa-
żyła Sarah. - Tyle że one nigdy się nie opłacają. Zarabiamy na
drobnych rzeczach.
Mamy przecież tego woźnego
To tylko jeden klient. Zresztą cały proces zakończył się
ugodą, bo ich świadek zmarł, zapomniałeś? Pan Potter zapłaci
nam z góry zaliczkę na poczet honorarium. Tak mu powiedziałam
przez telefon i zgodził się od razu.
Sarah, wiem, że się tym przejmujesz i naprawdę doceniam
twoją troskę - odparł Tom. - Ale mam już powyżej uszu
pijanych kierowców, złodziei sklepowych i napaści z użyciem
niebezpiecznego narzędzia. Męczą mnie sprawy dealerów nar-
kotyków, kieszonkowców, pijaków, ćpunów, członków gangów
motocyklowych i rozmaitych mętów społecznych. Kiedyś takich
ludzi pakowałem do więzienia.
Ale teraz jesteś adwokatem, Tom. Potrzebujesz pieniędzy,
żeby w ogóle wnieść ten pozew. Musisz znać numer sprawy. Nie
mówiąc już o tym, że pomoc prywatnego detektywa też jest
niezbędna. - Sarah wyprostowała się, opierając dłonie na swoich
szerokich biodrach. - Mike'owi Tubbsowi jesteś już winien sześć
tysięcy dolarów.
Przysłał rachunek?
Skąd. - Sekretarka zacisnęła mocniej usta.
W takim razie przełóż spotkanie z Potterem na czwartek
i idź złapać trochę słońca. - Tom zmiażdżył piłkę tenisową
w dłoni, a potem potarł palcami podbródek. - Pogoda jest
naprawdę piękna. Ale chciałbym cię jeszcze prosić o przysługę.
Zadzwoń do Mike'a Tubbsa i powiedz mu, że będę na niego
czekał we Friendly's punktualnie o wpół do czwartej, dobrze?
Oczywiście.
ROZDZIAŁ 2
We Friendly's Ice Cream kłębiły się tłumy spalonych letnim
słońcem turystów w szortach, koszulkach i przezroczystych
plastikowych daszkach na głowach. Tom przecisnął się pomiędzy
nimi w stronę pustego boksu z tyłu. Kelnerka postawiła przed
nim dwie szklanki z wodą. Dokładnie w tym samym momencie
do lokalu wpadł Mike Tubbs i ruszył, przepychając się przez
grupki klientów, w jego kierunku. Mike był trzydziestolatkiem
o wadze w granicach stu trzydziestu kilogramów, przerzedzają-
cych się włosach, niewielkim rudym wąsiku i koziej bródce.
Niezwykle kompetentny facet.
Cienkie włosy opadały mu na szerokie, pokryte kropelkami potu
czoło, u podeszwy tenisówki powiewał kawałek papieru toaletowego.
Przepraszam za spóźnienie - wysapał, wciskając się na
siedzenie.
Dobry detektyw szanuje czas - upomniał go Tom, ściskając
jego potężną dłoń na powitanie.
Przepraszam - Mike uśmiechnął się, ale jego policzki
mocno poczerwieniały - ja...
Dwa czekoladowe koktajle mleczne - zwrócił się do
kelnerki Tom.
Mogę prosić bez czekolady? - zapytał Mike, unosząc do
góry rękę. Kelnerka zmarszczyła brwi. - Z samych lodów
waniliowych - wyjaśnił Mike, ale dziewczyna nadal miała
niepewną minę. - Nieważne. Poprosimy dwa czekoladowe.
Dobrze - bąknęła kelnerka.
Proszę pani - odezwał się jeszcze Tom.
Tak? - Dziewczyna spojrzała na niego z wymuszonym
uśmiechem.
Może lepiej niech pani weźmie to od razu. - Tom wręczył
jej swoją kartę American Express. - Ja stawiam - dodał, mrugając
okiem do Mike'a.
13
-
Hej, nie musisz tego robić - oburzył się Mike, ale Tom
uciszył go gestem dłoni, kładąc kres jakiejkolwiek dyskusji.
-
Dobra, zdaje się, że mamy parę spraw do obgadania - zaczął.
Mike spojrzał na swoje dłonie, a potem zaczął bębnić palcami
o blat stołu. Tom odchylił się z uśmiechem do tyłu, czując na
swej twarzy zimny podmuch klimatyzowanego powietrza. Nagle
ponad ramieniem Mike'a dostrzegł ubranego w wojskowy płaszcz,
długości trzy czwarte, mężczyznę o rozbieganych oczkach
i długich, ciemnych włosach. Jego brudną twarz pokrywał
kilkudniowy zarost. Tom zmrużył oczy i zaczął się powoli
wysuwać z boksu.
-
Tom? - zaniepokoił się Mike, a potem zerknął za siebie.
Ciii - uciszył go Tom. Siedział już na samym skraju
kanapy, z dłonią opartą o blat stołu i nogami podwiniętymi pod
siebie. - Kto nosi wojskowy płaszcz w środku lata? - syknął cicho.
Hm... - mruknął Mike - nie wiem.
Tymczasem mężczyzna rozejrzał się wokół, a potem wcisnąwszy
ręce do kieszeni płaszcza, skierował się prosto do kasy i powiedział
coś do kasjerki. Młoda dziewczyna w papierowej czapce na głowie
nagle pobladła. Jej usta, różowe od szminki, ułożyły się w idealne O.
„Ceną wielkości jest odpowiedzialność" - mruknął Tom
pod nosem, nie odrywając wzroku od mężczyzny.
Churchill?
Mhm - przytaknął Tom i ruszył w stronę kasy.
Tom? - zawołał za jego plecami Mike, ale on był już
w połowie drogi. Kiedy natknął się na grupkę turystów, po prostu
odepchnął ich na bok.
-
Hej - odezwał się jakiś wzburzony głos.
Przestraszona dziewczyna ze łzami w oczach pokiwała głową
i sięgnęła do kasy, ale zauważywszy Toma, zawahała się.
Mężczyzna zerknął przez ramię, a potem odwrócił się gwałtownie,
zaciskając palce na schowanym w kieszeni marynarki przed-
miocie. Tom przyjął odpowiednią pozycję i krzyknął głośno.
Mężczyzna wyrwał ręce z kieszeni. W jednej z nich trzymał
coś ciemnego i ciężkiego.
Jakaś kobieta pisnęła z przerażeniem.
Tom zaatakował, zadając cios najpierw w jedną, potem w drugą
rękę. Ciemny przedmiot upadł na ziemię. Mężczyzna rzucił się
14
do przodu, ale Tom chwycił go za ramię i obróciwszy się lekko,
przerzucił napastnika przez biodro.
Uderzenie o podłogę na chwilę odebrało mężczyźnie oddech.
Tom natychmiast skoczył na niego, jedną dłonią umiejętnie
chwytając za gardło, a drugą unieruchamiając rękę, w której
mężczyzna wcześniej trzymał broń.
-
Mam go! - krzyknął Tom. - Cofnąć się! Mam go!
Do jego uszu dobiegł teraz czyjś płacz.
Oczy złodzieja zapadły się w głąb. Tom podniósł wzrok na
kasjerkę. Jej zaróżowioną twarz wykrzywiał grymas, po poli-
czkach spływały łzy zmieszane z maskarą.
-
Wszystko w porządku, młoda damo. Już dobrze. Niech ktoś
wezwie policję.
Dziewczyna wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem.
Mike pochylił się nad powalonym napastnikiem.
-
Tom - powiedział, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela
i podsuwając mu pod nos upuszczony przez mężczyznę przedmiot.
- Daj spokój - szepnął nagląco. - To tylko portfel.
W tym momencie do środka wpadł umundurowany policjant
z bronią w ręku, wywołując kolejne okrzyki przerażenia. Grupka
turystów rzuciła się w głąb restauracji, obok stanowiska hostessy.
Stać! - wrzasnął gliniarz.
Złapałem faceta - wyjaśnił Tom. - Próbował obrabować tę
dziewczynę.
Wcale nie - wydusiła kasjerka przez łzy. - Naprawdę. To
mój tata.
Zza lady wybiegł teraz kierownik sklepu i objąwszy dziewczynę
ramieniem, poklepał ją uspokajająco po plecach, zerkając gniew-
nym wzrokiem na sprawcę zamieszania.
No co? - mruknął Tom.
Panie Redmon - odezwał się policjant. - Co pan, do cho-
lery, nawyrabiał tym razem?
Ja...
To moja wina - wtrącił się Mike. - Przepraszam. Powie-
działem koledze, że to chyba napad, a Tom jest ekspertem
w zakresie sztuk walki.
Jujitsu - wyjaśnił Tom, wstając i otrzepując dłonie. - Strasz-
nie mi przykro. To sztuka walki wywodząca się z feudalnej
15
Japonii, z trwającego od jedenastego do szesnastego wieku
okresu niemal nieustannej wojny domowej.
Jezu - mruknął gliniarz, chowając broń do kabury, a potem
przykucnął przy powalonym mężczyźnie i zaczął mu rozcierać
nadgarstki.
Naprawdę bardzo mi przykro. - Mike wyciągnął z kiesze-
ni spodni gruby zwitek banknotów i wyłuskawszy z niego sto
dolarów, rzucił pieniądze na ladę. - To wszystko moja wina.
Przepraszam. Chodźmy, Tom - mruknął, chwytając przyjaciela
za ramię. - Cholera - zaklął, kiedy znaleźli się już na
zewnątrz.
Hej, moja karta kredytowa. - Tom zawrócił w stronę drzwi.
Tom, proszę cię - jęknął Mike. - Później.
Kto, do diabła, nosi wojskowy płaszcz w środku lata? - upierał
się Tom, potrząsając głową.
Proszę. - Mike pociągnął go za ramię, rozglądając się
niespokojnie wokół. Policzki mu płonęły. - Po prostu się stąd
wynośmy.
Nie zamierzasz mnie osłaniać? - Tom wyswobodził ramię.
- Kiedy ja byłem gliniarzem, partnerzy zawsze się ochraniali.
Jak możesz tak mówić?
A czemu nie?
Ty... ja... - Mike zmarszczył brwi. - A kto pomógł ci
wykopać żonę tego sędziego federalnego, żebyś mógł sprawdzić,
czy zmarła z przyczyn naturalnych? No kto?
Nie mówię o takich rzeczach - odparł Tom, wsiadając do
swojej starej furgonetki. - Tym razem się pomyliłem. Ale to po
prostu sprawa samodyscypliny. Wyćwiczyłem w sobie szybkość
reagowania na zagrożenie.
Ja też jestem zdyscyplinowany. - Mike uniósł dumnie
podbródek. Nozdrza mu drgały.
Ciekawe w czym?
W sprawach finansowych - mruknął Mike, po czym mocno
zacisnął wargi.
Tom skrzywił się. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć,
w końcu jednak najpierw odetchnął głęboko.
-
I o to właśnie chodzi? - zapytał wreszcie, wpatrując się
twardo w przyjaciela. - O pieniądze? A ja ci tu stawiam koktajl
16
mleczny? - Mike podniósł ręce do góry. - Wiedziałem, że masz
wątpliwości. Ellen coś mi o tym wspomniała...
Ellen? - Z twarzy Mike'a odpłynęło całe napięcie. - Jak to?
Ona... - Tom urwał w pół zdania. Niepotrzebnie się zdradził.
Jak mógł komukolwiek powiedzieć, że czasami Ellen wciąż
z nim jest? Tuż obok, choć przecież już dawno odeszła. Czasami
szepce mu coś do ucha. A czasem słychać tylko jej śmiech. Jemu
samemu trudno to było zrozumieć. - Muszę już jechać - powie-
dział w końcu, zatrzaskując drzwi forda.
Tom...
Ale Tom już wycofał samochód z parkingu i wyjechał na ulicę.
W połowie drogi do przystani Tom podjechał do sklepu
spożywczego i kupił sześciopak piwa Labatt Blue, a potem
jeszcze wstąpił obok po butelkę bourbona Knob Creek. Serce
biło mu mocniej od samego widoku ciemnobrązowego trunku
przelewającego się w grubym szkle.
Lato wybuchło już bogactwem roślinności, ale nawet gęstwina
rozłożystych klonów i szepczących na wietrze liści potężnych
akacji nie była w stanie ukryć całkowicie kruszącego się szarego
betonu, zapadających się metalowych dachów i ścian z przeżartej
rdzą blachy falistej.
Jak tyle innych małych miasteczek w północnej części stanu
Nowy Jork, lthaca była pełna opuszczonych budynków, które
czasy świetności dawno miały za sobą. Te najbardziej zaniedbane
odcinały się wyraźnie na tle soczystej zieleni parku, porastającego
południowy kraniec jeziora Cayuga. Tom przejechał pomiędzy
ruderami o wysmarowanych graffiti ścianach, z dyktą zamiast
okien, wzbijając w upalnym powietrzu tumany szarego kurzu.
W samym środku tej brzydoty leżała przystań. Tom był
właścicielem wspaniałej niegdyś, sześcioipółmetrowej łodzi moto-
rowej Regal z niezabudowanym dziobem o nazwie „Kołysząca
się Cioteczka". Motorówka należała uprzednio do starej panny
z Los Angeles, która spędzała każde lato w leżącym nad jeziorem
miasteczku Aurora.
Po niemal dwudziestu latach drobnych stłuczek kadłub łodzi
był poobijany z obu stron, wycieraczka przedniej szyby nie miała
pióra, a biegnący wzdłuż burty czerwony pas dawno wyblakł
17
i przeszedł w brudnoszary róż. Na domiar złego śruba napędowa
była zgięta i podziurawiona. Motorówka tkwiła przycumowana
pomiędzy dwiema białymi, eleganckimi żaglówkami o długiej,
mocnej linii. Tom nie znał się na żeglowaniu - to była rozrywka
dla ludzi z bogatych domów, a ojciec i dziadek Toma byli
prostymi gliniarzami. Doświadczenie całej trójki w pływaniu po
jeziorze ograniczało się do paru wędek i torby kanapek z mor-
tadelą i keczupem na pokładzie poobtłukiwanej, blaszanej krypy.
Tom wciąż jeszcze miał w uszach astmatyczny stukot siedmio-
konnego zaburtowego silnika marki Johnson, w nozdrzach czuł
zapach wyciekającej wszystkimi spojeniami ropy. Tamta łódka
stanowiła jedyną jednostkę pływającą rodzinnej floty Redmonów.
Tom otworzył pierwszą butelkę Labatt Blue, po czym opadł
ciężko na wyściełane siedzenie i rozciął lak wokół szyjki butelki
z bourbonem. Kiedy przechylał głowę pod pewnym kątem,
a pierwszy haust alkoholu rozgrzewał go od środka, czuł się
zupełnie tak, jakby Ellen była przy nim.
Czy naprawdę minęło już dziesięć lat?
— Znasz tajemnicę, o której wszyscy chcą z.apomnieć — powie-
działa. - Dlatego jesteś tym, kim jesteś.
Tom popatrzył na jej niewyraźną sylwetkę. Policzki miał
mokre od łez.
-
Wiesz, że na tym świecie istnieje zło - dodała. - Prawdziwe
zło. To tylko sprawa czasu, zanim znowu wkroczy ono w twoje
Życie.
Tom skinął głową.
A potem pociągnął kolejny łyk.
ROZDZIAŁ 3
Pokój redakcyjny stanowił prawdziwy labirynt metalowych,
pomalowanych na mało oryginalne barwy biurek. Nijakie białe
kolumny, wystarczająco szerokie, aby można się było za nimi
schować, pełniły straż wzdłuż frontowej ściany, a pod oknami
znajdowało się kilka przeszklonych gabinetów. Resztę boksów
oświetlały rzędy kwadratowych fluorescencyjnych świetlówek,
biegnących wzdłuż żebrowania stropu.
-
Tylko spójrzcie na te bzdury - odezwał się ktoś.
Jane oderwała wzrok od komputera, nacisnęła jeszcze parę
klawiszy, a potem wstała i wśliznęła się w niewielki tłumek
stłoczony wokół małego telewizora, ustawionego na biurku Giny.
Telewizja - prychnął ktoś inny z odrazą.
Mężczyzna na ekranie zgiął się wpół i zwymiotował.
To po prostu nie do wiary!
Jane zrobiło się niedobrze.
A mnie już nic nie zdziwi. Zresztą kto, do diabła, wybiera
się w taki rejs?
Ja raz byłam - odezwała się siedząca przy biurku Giną,
odwracając się w stronę ich kilkuosobowej grupki. - Czułam się
zupełnie jak w jakimś pieprzonym, pływającym motelu Six.
Wszyscy faceci mieli tatuaże albo chociaż kolczyk w sutku
- dodała i przeniosła wzrok z powrotem na ekran.
Ja też wybrałem się kiedyś na taką wycieczkę. Żarcie mieli
jeszcze gorsze niż w tych tanich motelach.
Ale przynajmniej żyjesz, prawda?
Chodziło mi tylko o to, jak można pokazywać coś takiego
w telewizji?
A czemu nie? - upierała się Giną. - Skoro w kablówce
o dziewiątej wieczorem pokazują pieprzących się ludzi.
Ekran niewielkiego telewizora wypełniał teraz ogromny,
biały statek. Na pierwszym planie widać było poważną twarz
19
reportera, opowiadającego o wybuchu epidemii i liczbie
zgonów.
Jane odwróciła się. Musiała dokończyć artykuł. Jak na
umówiony znak, Don Herman podniósł się od swojego biurka
po przeciwnej stronie pomieszczenia. Don miał pięćdziesiąt lat,
nadwagę i twarz przypominającą pysk mastiffa, a poza tym był
zupełnie łysy, nie licząc oczywiście kępek kręconych włosów
ozdabiających jego piegowatą czaszkę tuż nad uszami. Popat-
rzył teraz na Jane i wskazawszy na zegar, podniósł do góry
najpierw dwa, a potem trzy palce. Miała dwadzieścia trzy
minuty.
Jane odwróciła wzrok i zaciskając usta, zasiadła z powrotem
do swojego komputera.
Termin goni? - U jej boku zjawiła się Giną.
Mhm - mruknęła Jane. Spod jej palców spływał potok słów.
Coś dużego?
Zwyczajne bzdety. - Jane nie przerywała stukania w klawi-
sze. - Chyba że twoim zdaniem ludzie wypadają z domu
w samym szlafroku i nerwowo przerzucają poranną gazetę, żeby
przeczytać, co takiego wydarzyło się na zebraniu Senackiej
Komisji do Spraw Finansów, obradującej nad funduszami dla
Ministerstwa Miar i Wag.
Każdy od czegoś zaczynał - odparła Giną. - Cały czas ci to
powtarzam. Nawet jeśli dostałaś nominację do nagrody Pulitzera,
nie oznacza to jeszcze, że nie musisz wykonywać swoich
obowiązków. Jesteśmy w „Washington Post", siostrzyczko.
Jane przerwała na chwilę gorączkową pisaninę i popatrzyła na
Ginę, na jej krótkie tlenione włosy i grube kreski narysowane
kredką do oczu.
Ale nie muszę tego lubić, prawda?
Wychodzę na papierosa - wyjaśniła Giną. - Kończ szybko,
to skoczymy razem na drinka.
Nie ma sprawy.
To mi się podoba - pochwaliła Giną. - Zwiążemy ci włosy
w kucyk i wszyscy będą nas brali za studentki.
Giną była bezdzietną, dobiegającą czterdziestki rozwódką.
Miała niezłą figurę, ale zdaniem dwóch adiustatorów, których
podsłuchała kiedyś przypadkiem Jane, była brzydka jak noc.
20
Poza tym za dużo piła i zawsze żałowała poniewczasie przygod-
nego seksu z facetami.
Zostaw w spokoju moje włosy - mruknęła Jane.
Chciałam tylko pomóc.
Jane odgarnęła z twarzy kosmyk długich, ciemnych włosów
i założyła go za ucho, zabierając się z powrotem do
pisania. Giną powtórzyła jeszcze raz swoją prośbę i w końcu
wyszła. Jane zerknęła na duży, biały zegar wiszący na
ścianie. Czerwona sekundowa wskazówka biegała dookoła
tarczy o wiele szybciej, niżby sobie tego życzyła. Jane
wygięła palce, aż chrupnęły kostki, po czym wróciła do
pisania.
Skończyła artykuł i natychmiast wysłała go do Dona Hermana.
Nie nazwałaby tego tekstu dobrym, ale nie był też zupełnie
beznadziejny. Potem wstała od biurka, zajrzała jeszcze do swojej
torebki i zatrzasnąwszy zamek, zarzuciła ją na ramię. W tym
właśnie momencie zadzwonił telefon.
-
W Houston's o ósmej. - Usłyszała cienki, zgrzytliwy głos.
- Parę drinków i duża porcja greckiej sałatki.
Frank, jest wpół do ósmej - jęknęła. - Trzeba było z tym
zaczekać jeszcze trochę dłużej.
Boże, na giełdzie panowało dzisiaj kompletne szaleństwo.
- Frank pracował jako doradca finansowy Deana Witlera. - Ale
nieźle zarobiliśmy.
Umówiłam się już z Giną. Przykro mi - wyjaśniła Jane. Tak
naprawdę miała jednak po prostu dosyć sytuacji, kiedy przyno-
szono im rachunek, a oni oboje siedzieli w milczeniu, wpatrując
się w tę kartkę papieru, jakby za sprawą jakiejś czarodziejskiej
sztuczki mogła zniknąć. Jane lubiła szarmanckich mężczyzn.
A Frank wiecznie zapominał portfela. - I proszę cię o jeszcze
jedno - dodała. - Nie dobijaj się do mojego mieszkania o północy.
Jutro rano wcześnie wstaję.
Czasami muszę cię po prostu zobaczyć - przekonywał Frank.
-
Dobrze wiem, o co ci naprawdę chodzi - mruknęła Jane
i odłożyła słuchawkę. Zdążyła już wyjść zza biurka, kiedy
telefon znowu zadzwonił. Miała zamiar go zignorować, ale
w końcu z tego samego powodu, dla którego nie mogła tak
całkiem spławić faceta, odebrała. - Co znowu, Frank?
21
Mam coś dla ciebie - usłyszała. To nie był Frank. Cały ten
hałas wokół niej, stukot klawiszy, gwar rozmów, zamienił się
nagle w cichy szum.
Co takiego? - zapytała.
Sprawdziłaś już resztę?
Tak - odparła, chwytając długopis i bezwiednie zaciskając
na nim palce. - Wygląda całkiem nieźle, ale potrzebuje więcej
informacji, jeśli mam zrobić z tego artykuł. Musi mi to puścić
redaktor, a on też ma nad sobą ludzi. Decyzje w takiej sprawie
zapadają na samej górze. Nie mogę tak po prostu zaatakować
senatora Stanów Zjednoczonych na podstawie jakichś niespraw-
dzonych zarzutów. My nie drukujemy plotek.
To na pewno ich przekona. Spotkaj się ze mną w L'Enfante
Plaża o dziewiątej. Poziom 3-F.
Nie możemy... - Jane miała zamiar prosić go o spotkanie
w jakimś normalnym miejscu, gdzie mogłaby zobaczyć jego
twarz, przekonać się, kim on jest, ale mężczyzna już się rozłączył.
Sama myśl o sektorze 3-F w wilgotnych czeluściach podziemnego
parkingu hotelu Plaża przyprawiała ją o gęsią skórkę. Ale może
w końcu trafiła na wielką sprawę. Mężczyzna droczył się z nią,
podsuwając okruchy informacji, by nie miała wątpliwości, że to
naprawdę duży temat. Pozostawało jedynie kwestią czasu, kiedy
zdradzi jej, co wie.
To mogło być coś więcej niż nominacja do Pulitzera. To może
oznaczać wygraną.
ROZDZIAŁ 4
Każda informacja wymaga sprawdzenia. Jane była młodą
dziennikarką, a mimo to każdego tygodnia na jej sekretarkę
nagrywało się co najmniej dwadzieścia nieznanych jej osób.
Świry z jakimiś durnymi, niestworzonymi, niewiarygodnymi
pomysłami.
Przynajmniej raz na tydzień dzwoniła do niej pani Kibble,
której sam Jezus objawił, że za podszeptem szatana senator
z Kansas zamierza głosować przeciwko ustawie podatkowej.
Była też jakaś sekretarka, pracująca w biurze kongresmana
z Rhode Island, która usiłowała przekonać Jane do napisania
artykułu o tym, jakim wrednym facetem jest jej szef, skoro nie
przysłał jej kwiatów czy choćby najmarniejszej kartki z okazji
Dnia Sekretarki. Ale ten Mark Allen bił wszystkich na głowę.
Przez prawie tydzień zostawiał jej po trzy wiadomości dziennie,
aż w końcu zdołał ją złapać osobiście przez telefon. Strzępy
informacji, które jej podsuwał, mógł znać tylko ktoś zaufany.
Powiedziała mu wtedy, żeby przestał do niej wydzwaniać
i przysłał maila albo faks, a ona wszystko posprawdza. Tak
naprawdę przekonało ją jednak jedno zdanie.
-
Nie chcesz wiedzieć, co łączy senatora z twoim ojcem?
- zapytał Allen. - Nazywa się Tom Redmon, prawda?
Potem zarzucił ją całą masą informacji, ale nie chciał od-
powiedzieć na pytania dotyczące jej ojca.
Kiedy wyszła z redakcji, powietrze było jeszcze ciepłe, nawet
w głębokim cieniu budynków. Słońce skryło się już za horyzon-
tem, rozświetlając jednak niebo na zachodzie złocistym blaskiem.
Giną czekała na nią, wsparta o betonowy kwietnik pełen geranium.
Nogi skrzyżowane, papieros trzymany pomiędzy palcem wska-
zującym a środkowym tuż przy uchu. Na białym filtrze widać
było ślad szminki.
-
Nie mogę iść z tobą na drinka - powiedziała Jane.
23
O co chodzi?
Nawet mnie nie pytaj. Byłam tylko nominowana do
Pulitzera, pamiętasz?
Giną skrzywiła się lekko. Pracowała w dziale miejskim, gdzie
zajmowała się przestępstwami i nawet sprawa znalezienia dwóch
głów na wysypisku śmieci nie była jej w stanie zaszokować.
Chodzi o senatora Gleasona - wyjaśniła Jane.
Znowu? - jęknęła Giną, przewracając oczami.
Jane miała do swojego mieszkania tylko parę kroków. Zrzuciw-
szy spódnicę i bluzkę, przebrała się w dżinsy, podkoszulek bez
rękawów i tenisówki. Nie lubiła się tak ubierać do pracy, bo
w codziennym stroju wyglądała jak nastolatka. Potem jeszcze
rzut oka do lustra. Jej liczne piegi ujawniły się mimo makijażu,
więc upudrowała nos i nałożyła na usta szminkę.
Niezła. Tak mówili o niej adiustatorzy, nie zdając sobie
sprawy, że ich słyszy.
Złapała taksówkę do L'Enfante Plaża Hotel, a potem okrążyła
budynek i w końcu znalazła się na niewielkim betonowym podeście,
po drugiej stronie strefy załadunkowej, tuż przy brązowych
metalowych drzwiach. Rozejrzała się wokół, czy nikt jej nie widział,
a potem wróciła do głównego wejścia, przeszła przez hotelowy hol
i zjechała windą do garażu. Potężne betonowe kolumny nosiły ślady
zadrapań, pozostawionych przez setki zderzaków. Powyżej znajdowa-
ły się szerokie pomarańczowe, zielone i czerwone pasy i wymalowa-
ne na czarno za pomocą szablonu liter i cyfr.
Sektor 3-F znajdował się na najniższym poziomie, w odległym
kącie z dala od świateł windy, obok czerwonych drzwi prowa-
dzących na klatkę schodową, stanowiącą drogę ewakuacyjną.
Jane odchrząknęła i rozejrzała się dookoła, a potem ruszyła
powoli przed siebie, zerkając do ciemnych wnętrz samochodów.
Odgłos jej kroków odbijał się lekko metalicznym echem od
betonu. W końcu przystanęła, z trudem przełamując lęk. Na
ramionach miała gęsią skórkę.
-
Mark - zawołała cicho, wpatrując się w ciemny kąt.
Podskoczyła przestraszona, kiedy pomiędzy dwoma samochodami
przemknął nagle szczur i skrobiąc pazurami o podłogę, schował
się pod skrzynią. Jane wciągnęła w nozdrza zapach wilgoci,
a potem przełknęła ślinę. - Mark? - powtórzyła szeptem.
24
-
Tutaj jestem - odezwał się mężczyzna. Jego ciemna sylwetka
zmaterializowała się w cieniu jednej z potężnych kolumn. Jane
ruszyła pospiesznie w jego stronę. - Wystarczy - zatrzymał ją
Allen.
Jane wyciągnęła dłoń, dotykając palcami miękkiej linii bagaż-
nika stojącego obok niej audi coupe.
Muszę się dowiedzieć, kim jesteś, jeśli mam dalej zajmować
się tą sprawą.
Powiedziałem ci przecież, jak się nazywam.
W tym kraju jest pewnie z milion facetów, którzy noszą
nazwisko Allen - upierała się Jane. - A poza tym, ciągle nie
podałeś mi żadnych informacji dotyczących mojego ojca. Obie-
całeś, że mi je przekażesz.
Mówiłem już, że zrobię to we właściwym czasie.
Moim zdaniem teraz właśnie nadeszła odpowiednia pora
- zauważyła Jane.
Wiem o senatorze wszystko - zaczął Allen. - Spędziłem
dwa miesiące, rozpracowując tego faceta. Niczego nie zanie-
dbałem. Przeczytałem wszystko, co napisano na jego temat.
Sprawdziłem każdą plotkę. Część to zwykłe pogłoski, ale niektóre
okazały się prawdziwe. I cały czas pojawiało się tam twoje
nazwisko. Dwa tysiące siedemset dolarów niezapłaconych man-
datów za złe parkowanie. Sprawa problemów z finansowaniem
kampanii. Poza tym... poza tym...
Siedemset osiemdziesiąt sześć dolarów zapłaconych kartą
kredytową w należącym do mafii klubie ze striptizem w Atlancie,
który zresztą, tak przy okazji, został już zamknięty przez
federalnych - wtrąciła Jane. - Przerabialiśmy już to.
Tak.
No więc rzeczywiście nie przepadam za nieuczciwymi
bogatymi politykami, którzy widzą tylko czubek własnego nosa.
To zwyczajne dupki.
Ja też ich nie lubię.
Nie mam czasu na takie gierki. Dawaj, co na niego masz
albo zostaw mnie w spokoju.
Mężczyzna pochylił się i popchnął w jej kierunku szarą
kopertę. Jane wyciągnęła rękę i zaczęła szukać jej po omacku,
nawet na chwilę nie odrywając wzroku od mężczyzny i próbując
25
lepiej mu się przyjrzeć. Głos miał młody. I silny. Jego
sylwetka robiła podobne wrażenie. Ponad metr osiemdziesiąt
wzrostu. Żylasty. Mrok był zbyt gęsty, by mogła dostrzec
coś więcej.
W końcu wyprostowała się i otworzyła kopertę.
Tam jest wszystko, czego potrzebujesz - powiedział Allen.
- Wyciągi z kart kredytowych i dokumenty jego fundacji.
Przejrzyj je uważnie. Lokale ze striptizem, czarterowe samoloty,
skrzynie francuskiego szampana. Panie do towarzystwa w Las
Vegas. Po prostu dziwki.
Nie żartuj - mruknęła Jane, zaginając pierwszą kartkę
w kierunku przyćmionego światła padającego z drugiego końca
garażu. - Prostytutki. Cholera, przecież ten facet to zawodowy
polityk. Taki staroświecki, z zasadami.
To chyba wystarczy na artykuł? - upewnił się Allen.
Muszę to jeszcze posprawdzać. - Jane nie przerywała
czytania. - W każdym razie to jakiś punkt zaczepienia. A co
z moim ojcem? - zapytała, przebiegając wzrokiem resztę tekstu.
Kiedy podniosła oczy, jej rozmówcy już nie było.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi przeciwpożarowych, ale zamiast
podążyć za tym dźwiękiem, tak jak to robiła przy dwóch
poprzednich spotkaniach, odwróciła się i zaczęła biec. Pędziła,
co sił w nogach, podjazdem na górę, błyskawicznie pokonując
kolejne poziomy garażu. W głowie jej się kręciło, płuca paliły.
Przemknęła obok budki parkingowego, chudego, ciemnego
mężczyzny w jasnoniebieskim uniformie i grubych okularach,
pozdrawiając go gestem ręki. Jakby się znali.
Wreszcie znalazła się na zewnątrz. Wciągnęła do płuc czyste
powietrze, a potem rzuciła się błyskawicznie za róg budynku
i zamarła. Jakiś mężczyzna oddalał się od metalowych drzwi. Nie
widziała, jak wychodził ze środka, ale to musiał być Mark Allen.
Przyjrzała się mu uważnie, kiedy szedł w stronę barierki. Ciemne,
zaprasowane w kant spodnie i czarna, bawełniana koszula
z wykładanym kołnierzykiem. Gęste, ciemne włosy i krzaczaste
brwi, opalona twarz o wyrazistych rysach. Szczupła sylwetka.
Mężczyzna rozejrzał się wokół, więc szybko uskoczyła za budkę
telefoniczną, a potem ostrożnie wychyliła głowę z drugiej strony.
Allen zniknął za niewielkim murkiem.
26
Jane podbiegła do krawędzi i zerknęła w dół. Strome betonowe
obmurowanie, a poniżej biegnący wzdłuż ginącej za zakrętem
jezdni chodnik. Allen oddalał się w stronę centrum, co chwila
oglądając się za siebie. Jane odczekała, aż mężczyzna zniknie za
rogiem następnego budynku, a potem zaczęła się zsuwać po
skarpie. Nagle pośliznęła się i wylądowała na siedzeniu, kalecząc
sobie przy tym lewą dłoń. Natychmiast poderwała się na równe
nogi i ssąc zakrwawioną, wybrudzoną rękę, popędziła za Allenem
w mrok nocy.
ROZDZIAŁ 5
Jane obserwowała, jak Allen idzie Independence Avenue,
a potem skręca przy Smithsonian Institute i znika w cieniu
wyrastającego przy ulicy niczym zamek z piernika budynku.
Potężne mury z czerwonego kamienia, wieżyczki strzelające
w nocne niebo i wysokie, bogato zdobione okna, zakończone
gotyckimi łukami. Ostrożnie ruszyła w ślad za swoim infor-
matorem, przepychając się przez grupę turystów w szortach
i tenisówkach, wlokących się z torbami pełnymi pamiątek
brukowaną alejką. Allen obejrzał się, więc szybko uskoczyła za
masywną urnę. Czuła zapach świeżo skoszonej trawy i kwiatów
pyszniących się soczystością czerwieni i oranźu na rabatach
wzdłuż chodnika.
Odczekawszy chwilę, pośpieszyła w stronę ścieżki okrążającej
cały park. Żwir chrzęścił jej pod stopami. Po prawej stronie
miała teraz Kapitol, górę lśniącego białego marmuru. Mark szedł
w przeciwnym kierunku. Jego sylwetka zarysowała się czernią
w błękitnej poświacie Lincoln Memoriał. Jane minęła przecinający
wieczorne niebo Washington Monument, a potem Reflecting
Pool, nie zwracając najmniejszej uwagi na grupkę usadowionych
na kocach nastolatków, którzy palili trawkę przy dźwiękach
gitary. Przyspieszyła kroku z obawy, że zgubi śledzonego
mężczyznę.
Nagle Allen zerknął za siebie przez ramię i puścił się biegiem.
Jane rzuciła się za nim ścieżką prowadzącą do Vietnam Memoriał.
Kiedy w końcu dotarła do czarnej jak smoła ściany, przystanęła
i rozejrzała się po rozciągającym się przed nią placu, pełnym
bukietów kwiatów, flag i zdjęć. Potem przyjrzała się uważnie
twarzom ludzi stojących w milczeniu przed pomnikiem. Allen
zniknął.
Jane odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę Constitution
Avenue. Zasapana, przysiadła na ławce i z trudem chwytając
28
oddech, rozejrzała się we wszystkie strony. Z mroku wynurzył
się jakiś lump i poprosił ją o trochę drobnych.
Nagle powietrze rozdarł ostry dźwięk klaksonu. Dwie prze-
cznice dalej zahamowała ostro taksówka. Jakaś postać przemknęła
przed maską samochodu na drugą stronę ulicy. Nie ruszając się
z miejsca, Jane obserwowała mężczyznę, który dotarł już na
chodnik i oparł się o pień drzewa. Wreszcie po kilku minutach
wyszedł z cienia i skierował się na 21st Street. Odczekawszy
kilka sekund, Jane przebiegła przez jezdnię i ruszyła jego śladem.
Mężczyzna skręcił w lewo na G Street, a potem w połowie
przecznicy wszedł do okazałego budynku w stylu włoskiego
renesansu. Biały kamień i zielono-brązowe gzymsy. Jane przeszła
na drugą stronę jezdni. Kiedy spojrzała na tablicę przy drzwiach,
aż wstrzymała oddech.
DUFFY&MCKEEN
Jedna z najbardziej wpływowych kancelarii prawniczych
w stolicy. Jane widywała McKeena na wszystkich większych
senackich imprezach charytatywnych. Maleńki kogucik o czer-
wonej twarzy. Jane została mu przedstawiona, ale nawet ściskając
jej dłoń, facet nie odrywał oczu od znajdującego się po przeciwnej
stronie sali senatora z Michigan.
Jane wspięła się po szerokich marmurowych stopniach i zerk-
nęła do środka przez oszklone drzwi. Mark Allen - bo to musiał
być on - stał przy recepcji i zaśmiewał się z czegoś razem
z podstarzałym strażnikiem. Jane oceniła wiek Allena na jakieś
trzydzieści parę lat. Jego ciemne włosy wyglądały schludnie,
choć były nieco przydługie i pofalowane. Opalone policzki
o wystających kościach, intensywna zieleń oczu w kształcie
migdałów kontrastująca ze smagłą cerą. Uwagę przykuwał też
mocny szeroki podbródek i białe zęby.
Jane miała ochotę wejść do środka, ale w końcu zdecydowała
się zaczekać naprzeciwko budynku, w cieniu ustawionej pod
akacją furgonetki. Po krótkiej chwili Mark Allen wynurzył się
z powrotem. Jane poczuła przyspieszone bicie serca, a kiedy
Allen był już w połowie przecznicy, ruszyła jego śladem.
Dotarłszy do Monroe Park, mężczyzna przystanął i pochylił się
gdzieś pomiędzy koszem na śmieci a ławką, więc szybko
uskoczyła za drzewo.
29
Potem zmrużyła oczy i wyciągając szyję, patrzyła, jak Allen
podnosi z cienia coś, co przypominało jakby duży dywanik.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to człowiek. Skulona,
pomarszczona kobieta. Jej siwe, kręcone włosy były długie
i zmierzwione. Mark chwycił kobietę za ramię i poprowadził do
niewielkiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy. Jane przebiegła
przez jezdnię i schowana za samochodem obserwowała parę,
która właśnie weszła do baru. Allen posadził kobietę w jednym
z boksów przy oknie, wcisnął jej do ręki jakieś pieniądze i już
po chwili pojawił się znowu na zewnątrz.
Pięć przecznic dalej wszedł do dwupiętrowej, obłożonej
piaskowcem kamienicy. Nad drzwiami wisiała niewielka tablicz-
ka: TABARD INN. Grupki ludzi znikających w budynku i wy-
łaniających się stamtąd uświadomiły Jane, że to nie tylko niewielki
europejski hotel, ale także restauracja. Po jakichś dziesięciu
minutach krążenia w tę i z powrotem, w końcu zdecydowała się
po prostu wejść do środka. Po lewej stronie niewielkiego korytarza
znajdował się salon z półkami pełnymi książek i małymi
lampkami na biurko. Na widok siedzących tam w kilkuosobowych
grupkach gości, ubranych w nieskazitelne spodnie i letnie koszule,
Jane spuściła wzrok na swoje dżinsy i otrzepała je nieco z kurzu.
Nigdzie nie dostrzegła nawet śladu Marka Allena, więc przeszła
obok wąskiego, zatłoczonego baru do jadalni. Wszystkie przykryte
białymi obrusami stoliki były zajęte, w powietrzu unosił się
zapach szafranu i gwar rozbawionych głosów. Jane rozejrzała się
uważnie. Na próżno.
Przez wąskie drzwi wyszła na pokryty patyną lat brukowany
dziedziniec. Było tu znacznie ciszej, bo porastająca ceglaną
ścianę winorośl i gęste listowie dwóch drzew tłumiły dźwięki
dobiegające ze środka. Mark Allen siedział sam przy stoliku
z kutego żelaza, studiując menu.
Jane wśliznęła się na krzesło naprzeciwko niego.
- To jak będzie, powiesz mi, dlaczego ludziom z Duf-
fy&McKeen tak bardzo zależy na skompromitowaniu senatora
Gleasona?
Allen opuścił kartę dań na stół i rzucił Jane uważne spojrzenie,
a potem zerknął ponad jej głową, jakby spodziewał się ujrzeć tam
kogoś jeszcze.
30
Co tu robisz? - zapytał w końcu, odetchnąwszy głęboko.
Jestem reporterką - odparła Jane. - I właśnie zbieram
informacje.
Na mój temat?
Jeśli będę miała z tego artykuł. - Jane siedziała bez ruchu,
pochylona lekko do przodu, wpatrując się w jego oczy. - Słyszałeś
kiedyś o żelaznej zasadzie dziennikarza, że zawsze należy
sprawdzić swoje źródło?
Może - mruknął. - I ty właśnie mnie sprawdzasz?
Niewykluczone.
Kelnerka położyła przed nią menu i zaproponowała coś do
picia, ale Jane podziękowała za drinka.
Zamów coś - przekonywał z uśmiechem Mark.
Nie, dziękuję. O co w tym wszystkim chodzi?
O skorumpowanego senatora - odparł, wzruszając ra-
mionami.
Bla, bla, bla - zniecierpliwiła się Jane. - Żadna nowość. Co
wiesz o moim ojcu?
Mówił ci już ktoś, że masz piękną szyję?
Co z moim ojcem?
Naprawdę nie mogę powiedzieć - odparł Allen. - Słuchaj,
jeśli nie chcesz tej sprawy, to po prostu oddaj mi wyciągi z kart
kredytowych. Myślałem, że to cię zainteresuje i natychmiast
zabierzesz się do śledzenia Gleasona. Do głowy mi nie przyszło,
że zaczniesz mnie sprawdzać. Bez urazy, ale nie jesteś jedynym
reporterem w tym mieście.
A mój ojciec? - powtórzyła Jane, wstając od stolika.
Dobra. Zapytaj go o Gleasona. Niech ci wyjaśni, dlaczego
z poważanego młodego prokuratora zamienił się w adwokata
reprezentującego staruszki, które pośliznęły się na skórce od
banana.
Mój ojciec pomaga tym ludziom. Ma więcej odwagi niż
wszyscy prawnicy pracujący u McKeena razem wzięci.
Kiedyś wsadzał przestępców do więzienia - odparł Mark
z ponurą miną. - Pamiętasz to? Mógł zostać nawet sędzią, biorąc
pod uwagę, jak świetnie sobie radził. Potem zdarzyła się ta
drobna, całkiem zwyczajna sprawa, w której się nie spisał, no i...
Cóż, ludzie gadają, że ma trochę nie po kolei w głowie.
31
-
Powiedz tak jeszcze raz o moim ojcu, a zadzwonię do
znajomej ze skarbowki. Już ona zrobi tobie i twoim kumplom
z tej pieprzonej kancelarii lewatywę. Rozumiemy się?
Mark Allen lekko prychnął.
Posłuchaj, nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Przecież
walczymy po tej samej stronie. Porozmawiaj z ojcem i zadzwoń
do mnie.
Już pędzę - mruknęła Jane. - Dosyć mam tych podchodów,
panie Allen.
Nie mogę się doczekać dalszego ciągu naszej współpracy.
ROZDZIAŁ 6
Następnego dnia Jane odpuściła sobie obrady komisji, z których
miała napisać krótkie sprawozdanie. Zostawiła tylko Donowi
wiadomość, że pracuje nad naprawdę interesującym tematem,
a potem pojechała na przedmieścia, w okolice starego stadionu
imienia Roberta F. Kennedy'ego. Dziwne miejsce jak na siedzibę
fundacji charytatywnej, a Jane przedstawiała naprawdę nieco-
dzienny widok. Biała dziewczyna, ubrana w spódnicę, prowa-
dząca niewielki czerwony kabriolet w niebezpiecznej dzielnicy
miasta.
Jeśli Allen nie kłamał, Gleason wyciągał co roku z kasy
państwowej miliony dolarów, przepuszczając pieniądze przez
organizację o nazwie Fundacja Dobrego Samarytanina. Potem
finansował z tych funduszy swoje dziwaczne zabawy. Fundacja
miała nawet własną stronę internetową, pełną zdjęć uśmiech-
niętych dzieci i ich matek, na której podawano, że zajmuje się
budowaniem na terenie stolicy mieszkań dla zubożałych rodziców,
samotnic wychowujących swoje pociechy.
Do tej pory Jane nie udało się skontaktować z ojcem.
Jego sekretarka twierdziła, że nie zjawił się jeszcze w biurze.
Znowu jakieś problemy z policją, zdaje się, że we Friendly\s. Co
można nawyprawiać we Friendly's Ice Cream?
W końcu znalazła właściwy budynek. Dwupiętrowa kamienica
z oknem zabitym deskami i drzwiami pomazanymi farbą w spra-
yu. Jane sprawdziła jeszcze raz adres. Wszystko się zgadzało,
więc wysiadła z samochodu i rozejrzała się wokół. Od grupki
młodych mężczyzn, ubranych w sportowe koszulki, workowate
spodnie i przekrzywione czapki, napłynął w jej stronę dym
i rozbawione śmiechy. Stali na chodniku pod na pół uschniętym
wiśniowym drzewkiem, napierającym na otaczający je metalowy
pierścień. Na płytach chodnika i ścianie budynku wyraźnie
odcinała się ciemna plama. Jane poczuła odór zastarzałego
33
moczu. Szybko odwróciła głowę i odetchnąwszy głęboko, nacis-
nęła klamkę wysmarowanych farbą drzwi. Nie były zamknięte na
klucz.
Jane zerknęła jeszcze na mężczyzn, którzy przyglądali się jej
teraz uważnie, po czym weszła do środka. Pierwsze biuro po
prawej stronie było otwarte. Siedzący przy biurku mężczyzna
o oliwkowej cerze, z rzadką brodą, rozmawiał przez telefon.
W wolnej dłoni trzymał papierosa, a chmura dymu wypływała aż
na korytarz. Jane zignorowała jego gniewne spojrzenie i poszła
dalej. W adresie podano numer 102. Trzecie drzwi po lewej
stronie. Biuro było zamknięte. Jane zapukała delikatnie, ale nikt
się nie zjawił.
Ruszyła dalej w głąb korytarza. Wyglądało na to, że na piętrze nie
było nikogo poza mężczyzną rozmawiającym przez telefon. Jane
rozejrzała się uważnie dookoła i wyciągnęła z torebki swoje prawo
jazdy. Wcisnęła je pomiędzy futrynę a zamek i już po chwili drzwi
stanęły otworem. Upewniwszy się jeszcze raz, że na korytarzu nikogo
nie ma, weszła do środka. Serce waliło jej jak młotem.
Pusto. W kącie, na podłodze wyłożonej popękanym linoleum,
leżała sterta związanych sznurkiem gazet. Odłamki potłuczonego
szkła, brudne okno zasłonięte tekturą w miejscu, gdzie brakowało
szyby. W pomieszczeniu panował odór przywodzący na myśl
puszkę po tuńczyku.
W drodze do wyjścia Jane przystanęła jeszcze przy drzwiach
zadymionego biura. Czekała cierpliwie, aż mężczyzna, przypat-
rujący się jej teraz gniewnie poprzez kłęby szarego dymu,
skończy swoją prowadzoną po hiszpańsku rozmowę. W końcu
zniecierpliwiona podniosła rękę.
Przepraszam, mogę o coś zapytać?
Co jest? - burknął mężczyzna, zasłaniając słuchawkę dłonią.
Chodzi mi o Fundację Dobrego Samarytanina - wyjaśniła
Jane. - Tutaj mają swoją siedzibę?
Mężczyzna rzucił coś szybko do telefonu i odłożył słuchawkę,
po czym wstał od biurka.
-
A tyś co za jedna? - warknął, ruszając w jej stronę.
-
Pracuję w „Washington Post". Nazywam się Jane Redmon.
Mężczyzna znalazł się teraz naprzeciwko niej. Jane poczuła
zapach papierosów i płynu do płukania ust.
34
Nie ma tu nic do oglądania - burknął. - To własność
prywatna.
Szukam biura Fundacji Dobrego Samarytanina - wyjaśniła
Jane, z trudem powstrzymując śmiech. - Na swojej stronie
internetowej podają właśnie ten adres.
A co cię to obchodzi? Nie pracujesz dla nich.
Mam parę pytań dotyczących fundacji - obstawała przy
swoim Jane. - Zna pan może jej pracowników? Wynajmują tu
biuro?
Nie powinnaś kobieto wtykać nosa w nie swoje sprawy.
- Mężczyzna zmarszczył brwi. - Tak będzie dla ciebie lepiej.
Niestety, taką mam pracę.
Więc może pomyśl o zmianie roboty. - Mężczyzna przysunął
się bliżej, a jego głos nabrał gardłowych tonów. Jane poczuła na
swoim biodrze jego dłoń. Strąciła ją z obrzydzeniem i odskoczyła
do tyłu.
Jak się pan nazywa? - warknęła Jane. Mężczyzna zaczął się
śmiać. -Trzymaj łapy przy sobie, ty świnio. Znam ze dwadzieścia
sposobów na wbicie ci jaj aż po samo gardło.
Mężczyzna zrobił krok do tyłu i odruchowo zasłonił krocze
ręką.
Jane obróciła się na pięcie i wyszła z budynku, śpiesząc się do
samochodu. Wystartowała z piskiem opon. Mknęła zalaną złocis-
tym blaskiem ulicą, a ciepły, letni wiaterek owiewał jej twarz
i włosy. Obraz potłuczonego szkła i graffiti zaczął się powoli
zacierać. Uniosła twarz do słońca, ciesząc oczy zielenią drzew,
choć kiedy mijała budynek Kapitolu, poczuła lekkie wyrzuty
sumienia z powodu tego nie napisanego sprawozdania. W końcu
dotarła do kamienicy, w której mieszkała, i zaparkowała samochód
na swoim stałym miejscu z tyłu budynku. Potem wspięła się na
górę zardzewiałymi żelaznymi schodami przeciwpożarowymi.
Okno było lekko uchylone.
Jane wiedziała, że musi sprawdzić wszystko dokładnie, zanim
w ogóle pójdzie z tym tematem do Dona Hermana. Z Internetu
ściągnęła dane dotyczące działalności fundacji i zeznania podat-
kowe Gleasona, a potem zatelefonowała jeszcze do paru znajo-
mych z Nowego Jorku, prosząc ich o komentarz do sprawy
z punktu widzenia wyborców. W końcu zgarnęła ze swojego
35
biurka wyciągi z kart kredytowych i zaczęła wydzwaniać do
miejsc, w których Gleason wydawał pieniądze fundacji. Kluby ze
striptizem, agencje towarzyskie, firmy wynajmujące limuzyny
i prywatne odrzutowce, luksusowe hotele, sklepy z biżuterią,
cygarami i najlepszymi winami, kuśnierz z Madison Avenue,
firma szyjąca garnitury na miarę. Nie wszyscy chcieli z nią
rozmawiać, ale to, co usłyszała, wystarczyło.
Miała już potrzebne informacje, więc czemu tak pociły jej się
ręce? Potrzebowała jeszcze jednego dnia, żeby poukładać to
wszystko równiutko dla tego sztywnego Hermana.
Nagle zadzwonił telefon.
Jane odczekała parę sygnałów, jednak z jakiegoś powodu jej
automatyczna sekretarka nadal się nie zgłaszała, w końcu
podniosła więc słuchawkę.
Co jest?
Wydawało mi się, że zawsze uczyłem cię trochę lepszych
manier.
Tata?
Sarah mówiła, że dzwoniłaś.
Będziesz dzisiaj w domu?
Jasne. Na A&E leci film o wojnie trojańskiej. Wiedziałaś,
że Helena była córką samego Zeusa? To dopiero coś.
Tato, proszę cię. Będziesz czy nie?
Będę.
Możemy wpaść razem do Madeline's.
Sam coś upichcę. Mam w zamrażalniku dwa boskie kawałki
polędwicy. Zrobię do tego mój sos do steków. Specjalność
Redmonów. A-l smakuje przy tym jak olej silnikowy.
Brzmi wspaniale - powiedziała Jane. - Ale zanim zabierze-
my się do jedzenia, musimy porozmawiać.
O czym?
O przeszłości.
ROZDZIAŁ 7
Zanim Jane przedarła się przez uliczki Ithaki, dzień zaczął się
chylić ku zachodowi. Słońce skryło się za grubą warstwą chmur
kłębiących się nad jeziorem Cayuga. Jane wjechała na potężną
grań rozciągającą się na wschód od miasta. Tafla wody i budynki
znajdowały się teraz u jej stóp. Dach czerwonej mazdy nadal był
opuszczony, ale powietrze robiło się już chłodne. Nawet na
chwilę nic zwalniając, Jane naciągnęła swoją granatową dżinsową
kurtkę. Związane jedwabną apaszką włosy spływały miękką falą
na jej długą szyję.
Domem było dla niej stare wiejskie siedlisko, bielejące na
wzgórzu, wokół którego rozciągały się pola. Rudawobrązowe,
zielone, żółte, pyszniące się feerią barw nawet w gasnącym
blasku dnia. Ciągnące się przez dziesiątki hektarów aż po
horyzont, gdzie ustępowały miejsca gęstym lasom. W rdzawym
świetle zmierzchu facjatki domu wyglądały wręcz majestatycznie.
Wąskie, wysokie okna o ceglastych okiennicach były zaokrąglone
u góry. Dach szerokiej werandy od frontu wspierał się na
rzeźbionych kolumnach w stylu korynckim. Przejeżdżając przez
niewielką kępę potężnych dębów, pełniących straż u wjazdu,
Jane zmrużyła oczy i popatrzyła na wspaniały widok rozciągający
się za domem, specjalnie ignorując odłażącą farbę i spróchniałe
szare belki, o których dobrze wiedziała, że nadal tani są.
Stary dom był zawsze zmorą matki. Kłopoty z rurami, wiecznie
psujące się ogrzewanie, myszy i pięć potężnych kominków
przyciągających co roku całe chmary jerzyków. Ojciec ciągle zbierał
się, żeby to wszystko naprawić. Gdy tylko wpadnie mu trochę więcej
gotówki. Tak obiecywał. W głębi serca obie z matką wiedziały, że
mówi szczerze. Tyle że pieniądze nigdy się nie pojawiły, a wraz ze
śmiercią matki sama obietnica przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
Jane weszła powoli po schodach, omijając trzeci stopień od
góry, gdzie spośród całej masy spróchniałych, powykrzywianych
37
desek wystawały główki zardzewiałych gwoździ. Siatka w drzwiach
była rozdarta. Czarna włochata mucha uderzyła w nią dwa razy,
zanim w końcu znalazła drogę do środka. Jane nie zdążyła jeszcze
przekroczyć progu, kiedy do jej nozdrzy dotarł zapach steków
i węgla drzewnego. Skrzypnęły zawiasy.
Po prawej stronie otwierał się przed nią, niczym egipski
grobowiec, salon dawnego właściciela domu, uszlachconego
farmera. Pod pomalowanymi na złoty kolor kasetonami, wień-
czącymi ten przestronny pokój, Jane zauważyła ogromny zamek
wybudowany z puszek po piwie.
Xanadu - wyjaśniał ubrany w fartuszek ojciec, pojawiając
się w korytarzu z kolejną puszką do swojej fortecy.
Nadałeś mu nazwę? - zdziwiła się Jane.
Czemu nie? - Ojciec wzruszył ramionami z uśmiechem.
- Kiedyś może będę miał wnuki. Wyobrażasz sobie, jak twoje
dzieci się w nim bawią?
Wybiegasz myślami za daleko w przyszłość, tato - upo-
mniała go Jane.
Człowiek bez marzeń nie ma też nadziei - odparł Tom.
- Uściskasz starego ojca?
Jane przytuliła się do niego, odwracając głowę, by nie czuć
zapachu alkoholu. Teraz dostrzegła na tarasie też całą baterię pustych
puszek po piwie, ustawionych na szklanym blacie stolika. Taras był
jedynym udogodnieniem, jakie wprowadził ojciec. Impregnowane
deski połączone grubymi wkrętami, oddalone od reszty domu
o prawie dwieście lat. Spod pokrywy grilla wydobywały się kłęby
dymu. Dzień dogasał szybko. Niebo przybrało różową barwę,
z krwistoczerwonymi chmurami obrzeżonymi czernią.
Napijesz się piwa? - zapytał Tom.
Chętnie.
Ojciec pochylił się i sięgnął do zielonej turystycznej lodówki,
którą postawił koło swojego krzesełka. Jego ciemne oczy
zamigotały w łagodnym świetle zmierzchu.
-
Boże, co za widok - westchnęła Jane, otwierając puszkę.
Tom odwrócił się i popatrzył na ciemne wody długiego,
rozciągającego się aż po horyzont jeziora.
-
Czasem tak sobie tu siedzę i wydaje mi się, że to wszystko
należy do mnie - odezwał się w końcu. - Ale wtedy twoja mama
38
przypomina mi, że działka, na której stoi nasz dom, ma tylko
dwa hektary.
Tato?
Słucham?
Jak to, mama ci przypomina?
Ojciec odwrócił się w stronę grilla, wziął do ręki widelec
i uniósł pokrywę, spod której natychmiast buchnęły kłęby szarego
dymu.
-
W mojej głowie - mruknął. Steki syczały i pryskały
tłuszczem, dopóki nie zamknął ze szczęknięciem grilla. Potem
opadł na składane krzesełko i podniósł do ust puszkę z piwem,
rozglądając się po swoim królestwie.
Jane przysunęła sobie krzesło i usiadła obok ojca, który
poklepał ją z westchnieniem po nodze, nadal wpatrując się gdzieś
w dal. Pociągnęła spory haust piwa i odczekała, aż uciekną
z niego bąbelki, zanim w końcu je przełknęła.
Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
Kiedy byłam małą dziewczynką, chłonęłam każde twoje
słowo. W ważnych sprawach i przy zupełnych błahostkach.
Lubiłeś czytać, więc i ja polubiłam książki. Nie przepadałeś za
golfem, dlatego uznałam, że to głupota uganiać się w słoneczny
dzień za małą białą piłeczką. Zawsze dajesz napiwki w wysokości
dwudziestu procent zapłaconej kwoty. Ja robię tak samo. Próbo-
wałam się nawet nauczyć tej sztuki samoobrony.
Jujitsu.
No właśnie. Poza tym zawsze walczyłeś z korupcją, więc
marzyłam, żeby robić to samo.
I świetnie sobie radzisz - mruknął Tom.
Dzięki, tato. Jest jeszcze jedna rzecz, przeciwko której
nigdy nie przestałeś głośno protestować i zdaje się, że ja też nie
będę mogła jej tak po prostu zostawić. Zawsze interesował cię
jeden konkretny polityk. Każdy artykuł w prasie na temat jego
zakulisowych transakcji, każda konferencja prasowa, zbiórka
pieniędzy czy wybory. Przejęłam to po tobie. Jak mogłoby być
inaczej? Ale muszę wiedzieć dlaczego. Co zaszło pomiędzy tobą
a senatorem Gleasonem?
O to ci przede wszystkim chodzi?
Między innymi.
39
Słyszałaś już o rozróbie we Friendly's?
Nic mnie to nie obchodzi.
Ojciec dokończył piwo i wyciągnął kolejną puszkę.
Gleason to po prostu wredny facet, do którego należało
kiedyś to miasto - mruknął w końcu. - Teraz to się zmieniło.
Cały stan jest jego.
A my?
To znaczy?
My też jesteśmy jego własnością? - zapytała Jane. Dłonie jej
drżały, kiedy podniosła do ust puszkę i pociągnęła spory haust piwa.
Sam jestem sobie panem. - Tom popatrzył gniewnie na
córkę. Jane odwróciła wzrok.
Co się stało, tato? Wiem, że coś się wydarzyło. To ma
związek ze sprawą, nad którą teraz pracuję i wolałabym, żebyś
nie zmuszał mnie do dowiadywania się wszystkiego na własną
rękę. Chcę to usłyszeć od ciebie.
Ojciec ukrył twarz w potężnych dłoniach i przez chwilę
masował sobie skronie, a potem powoli przesunął opuszkami
palców po powiekach. W końcu wyprostował się i przechylił
kolejną puszkę piwa, dopóki całkiem jej nie opróżnił. Pusty
pojemnik wydał cichy, metaliczny odgłos, kiedy odstawił go na
stolik tuż obok innych puszek.
Kto ci o tym powiedział? - zapytał, wstając z krzesła, żeby
wyłączyć grilla.
Pewien facet, którego niedawno poznałam, a któremu nie za
bardzo ufam.
Pracuje dla Gleasona?
Nie - zaprzeczyła Jane. - To wiem na pewno.
Ojciec otarł ręce o fartuszek i zdjął go z siebie, a potem
otworzył kolejną puszkę piwa, wpatrując się w taflę jeziora,
jakby jego wody skrywały wszystkie odpowiedzi.
-
Nie wiem, od czego zacząć - przerwał w końcu milczenie.
Opowiedział Jane o pewnej pobitej i zgwałconej studentce
z college'u, Sook Min, i o młodym zastępcy prokuratora
okręgowego, Tomie Redmonie, byłym gliniarzu, który ciężką
pracą zarobił na studia prawnicze. Przez rok zajmował się
sprawami o kradzież, przez kolejny - napadami. Potem przeszedł
do przestępstw na tle seksualnym, skąd już tylko krok dzielił go
40
od spraw o zabójstwo, głównego marzenia każdego młodego
prawnika.
Sook Min, posługująca się łamaną angielszczyzną studentka
matematyki z Chin, pracowała jako opiekunka do dzieci. Zeznała,
że napastnikiem był ojciec jej podopiecznych, młody senator
stanowy, Michael Gleason z imperium Gleason Truck Lines.
A potem zadzwonił do mnie Walt Tipcraft, prokurator
okręgowy - wyjaśnił Tom. - To był dobry człowiek. Nie mam
pojęcia, dlaczego tak zrobił. Teraz mieszka w domu spokojnej
starości w Binghampton. W każdym razie oznajmił mi wledy, że
sprawa zostanie umorzona, bo dziewczyna nie jest wiarygodnym
świadkiem. Dla mnie była wystarczająco wiarygodna, więc
powiedziałem mu, że nie zamierzam tego tak po prostu zostawić...
Odebrali mi tę sprawę. Zacząłem podskakiwać, ale szybko mnie
uciszyli. Spreparowali przeciwko mnie oskarżenie o molestowanie
seksualne jednej z sekretarek w biurze - dodał, wpatrując się
w toń jeziora. - Boże, to naprawdę bardzo zraniło lwoja. matkę.
Nie było w tym słowa prawdy i zdaje się, że Ellen w końcu
uwierzyła w moje zapewnienia, ale wiesz, jak to jest. Nigdy już
nie miałem pewności. Chciałem z tym pójść do gazet, ale ich też
przekupił. W każdym razie byłem skończony i świetnie zdawałem
sobie z tego sprawę. Nie tylko wywalili mnie z roboty, ale
zadbali o to, żebym nie dostał jej nigdzie indziej w mieście.
Jedyne, czego nie mogli mi odebrać, to moja licencja. Usiłowali,
ale tę jedną rzecz udało mi się zatrzymać.
Wiem, że był winny - podjął Tom po krótkiej chwili
milczenia. - Wielu ludzi uważało tak samo. Próbowałem jeszcze
walczyć, ale pewne sprawy... A potem mogłem już tylko patrzeć,
jak on robi to dalej. Były jeszcze inne ofiary. Dziewczyna, która
pracowała przy jego kampanii, nagle zniknęła. Sporo mówiło się
o tym, że Gleason miał z nią romans, ale sprawa została
wyciszona. Poza tym był jeszcze pewien kontrkandydat, który
nagle wycofał się z wyborów, kiedy jego syn został aresztowany
za posiadanie kokainy. Dzieciak zarzekał się, że został wrobiony,
ale i tak było za późno. Tak właśnie działa Gleason. Ustanawia
własne zasady.
Pamiętam tę dziewczynę - wtrąciła Jane. - Ale Gleason
nigdy nie został oskarżony...
41
Ludzie, którzy wejdą mu w drogę, zostają zniszczeni albo
zrujnowani - przerwał jej ojciec. - Nie dawała mi spokoju myśl,
że nikt nie jest go w stanie powstrzymać. Ale mogłem już tylko...
złorzeczyć - dodał, po czym sięgnął do turystycznej lodówki
i grzechocząc hałaśliwie kostkami lodu, wyłowił następną puszkę
piwa. Otworzył ją z psyknięciem i odchylił się z powrotem na
oparcie krzesła. Oboje siedzieli przez chwilę w milczeniu.
Świerszcze wygrywały swoją wieczorną serenadę, w trawie
migotały robaczki świętojańskie. Jane westchnęła.
Ja go powstrzymam - powiedziała.
Nie uda ci się - mruknął ojciec. Jego twarz zrobiła się
obwisła od nadmiaru alkoholu.
Dlaczego? Bo tobie się nie powiodło?
Zgadza się. Nikomu się to nie uda.
-
Poradzę sobie. - Jane uniosła dumnie podbródek.
Masywne ciało Toma spoczywało teraz bezwładnie na krześle,
rysy jego twarzy znowu straciły ostrość. Patrząc na niego, Jane
poczuła nagle, jak coś w jej wnętrzu pęka. Zerwała się na równe
nogi i spojrzała na ojca z góry.
Ścigałeś te swoje szalone marzenia, a my zawsze stałyśmy
przy twoim boku, tato - wykrztusiła w końcu, z trudem chwytając
oddech. Kolana jej drżały. - Stałyśmy i patrzyłyśmy, jak
marnujesz swoje życie na... na pozwy przeciwko rządowi
i procesowanie się z miliarderami, jak prowadzisz te swoje
krzykliwe wojny przeciwko olbrzymom, które rozgniatają cię jak
komara.
Chciałbym po prostu uchronić cię przed tym wszystkim
- odparł ojciec. - To naprawdę paskudny świat. Jesteś na to za
ładna - dodał z uśmiechem i mrugnął do córki.
Nie potrzebuję twojej ochrony - upierała się Jane. - Nie
boję się Gleasona.
W takim razie lepiej, żebyś, do cholery, zaczęła - mruknął
Tom i wszedł do domu, a po chwili Jane usłyszała, jak
z brzęknięciem dokłada kolejną puszkę do swojego zamku.
ROZDZIAŁ 8
Jane obudziła się zlana potem. Rzuciła okiem na zegarek
i natychmiast usiadła na łóżku. Była prawie dziesiąta.
Ostatniej nocy pokonała całą drogę do domu, nie robiąc
żadnych przerw.
Wyplątawszy się szybko z poskręcanej pościeli, wzięła chłodny
prysznic. Tak odświeżona, zaparzyła mocną kawę i podeszła
z kubkiem do lodówki, żeby dolać sobie śmietanki. Na drzwiach
zamrażalnika wisiało zdjęcie jej samej, zrobione pięć lat temu
podczas wiosennej przerwy. Ważyła wtedy pięćdziesiąt osiem
kilogramów i wyglądała całkiem nieźle. Do tego powinna teraz
dążyć. Z tym postanowieniem zatrzasnęła lodówkę i zadowoliła
się czarną kawą.
Znowu zerknęła na zegarek. Lada chwila Don Herman wytoczy
się z porannego spotkania kolegium redakcyjnego. Upchnęła
niezbędne rzeczy w swojej torebce i wybiegła z domu.
Do budynku, w którym mieściła się redakcja, wpadła już
nieźle zasapana. Na górnej wardze zebrały się jej kropelki potu.
Pobiegła na górę po schodach, podciągając nogawki swoich
lnianych spodni i przy okazji dyskretnie poprawiając bieliznę.
Don Herman siedział przy swoim biurku. Rozmawiał przez
telefon, bez najmniejszego skrępowania prezentując plamę z kawy
na koszuli, tuż obok krawata. Marynarka wisiała przewieszona
przez oparcie krzesła. Jane stanęła przy jego biurku, czekając, aż
szef skończy rozmowę. Kiedy w końcu odłożył słuchawkę,
zapytała:
Możemy porozmawiać?
Mów.
Może przejdziemy jednak do sali konferencyjnej?
To jest gazeta - burknął Don, mimo wszystko wstając
z krzesła i prowadząc ją w stronę niewielkiej, przeszklonej salki
- a nie piep... klasztor.
43
Don Herman nigdy nie przeklinał. Po prostu posługiwał się
skrótami przekleństw, których chciał użyć. Jego żona była żarliwą
katoliczką.
Zasiadł teraz przy stole i wbił uważne spojrzenie w Jane, która
zamknęła za sobą drzwi i dopiero wtedy wyjaśniła:
Mam świetny temat.
Niech zgadnę - mruknął Don. - Wpadłaś na sprawę, która
zmieni równowagę sił w Senackiej Komisji do Spraw Nadużyć
i obnaży zgniliznę moralną naszego społeczeństwa.
Ja... - bąknęła Jane, nie mogąc pozbierać myśli - to
znaczy... Skąd wiedziałeś?
Masz na tym punkcie obsesję - wyjaśnił Don z błyskiem
w oku. Na jego twarz wypłynął uśmiech, a głębokie bruzdy
wygładziły się na krótką chwilę. - Wydaje ci się, że jesteś piep...
Carlem Bernsteinem, a senator Gleason to nowy Nixon.
Naprawdę tak myślisz? - Jane zacisnęła usta, przypatrując
się uważnie Hermanowi. - Gleason nic mógłby podcierać
Nixonowi tyłka.
Proszę cię, uważaj na to, co mówisz - upomniał ją Don, nie
przestając się uśmiechać. - To byłby twój czwarty krytyczny
artykuł na temat Gleasona, odkąd rozpoczęłaś pracę w naszej
gazecie.
Jane popchnęła w jego stronę teczkę z papierami i patrzyła
tylko, jak zmarszczki na jego czole coraz bardziej się pogłębiają.
Kiedy skończył czytać, ze skrzywionych ust wyrwało mu się
ciche gwizdnięcie.
Skąd wzięłaś wyciągi z kart kredytowych? - zapytał,
podnosząc do góry świstek papieru.
Mam informatora, który chciałby pozostać anonimowy
- wyjaśniła Jane.
Wiarygodny?
Bardzo. Mój chłopak... hm, pewien mój znajomy... studiował
w Princeton razem z dyrektorem finansowym Bank of Bermuda
i dzięki temu udało mi się sprawdzić to konto.
Wyciągi z kart kredytowych stanowiły główną podporę jej
historii. Wszystkie inne sprawy można było jakoś wytłumaczyć,
ale nie zarzuty dotyczące operacji dokonywanych kartą kredytową
fundacji. Jane miała jeszcze na podorędziu właściciela lokalu ze
striptizem z Tampy, który aż ślinił się na samą myśl o tym, że
mógłby przyszpilić senatora Stanów Zjednoczonych. Gleason
wywoływał burdy i zachowywał się chamsko w jego klubie. Poza
tym była jeszcze właścicielka agencji towarzyskiej z Las Vegas,
która w pełni podzielała uczucia faceta z lokalu ze striptizem.
Takie właśnie rzeczy dodawały tej historii życia i z pewnością
mogły pogrążyć senatora.
Ale to kompletnie bez sensu - mruknął Don, potrząsając
głową. - Dużo mówi się o tym, że Gleason będzie startował
w wyborach w 2008. Jego rodzina ma pieniądze.
Mhm. A jak twoim zdaniem się tego dochrapali?
Wiesz chol... dobrze, że Simon nie pozwoli ci tego zrobić
- odezwał się Don po krótkiej chwili milczenia.
Simon Wahl był redaktorem naczelnym gazety.
-
Chyba żartujesz? - Jane roześmiała się z niedowierzaniem.
- Przecież to temat na pierwszą stronę. Ten facet to przewodniczy
senackiej komisji nadzorującej wydatki na zdrowie i opiekę
społeczną, a sam popełnia oszustwa podatkowe. Pójdzie siedzieć.
Nie mówię, że ten artykuł nie zostanie napisany - wyjaśnił
Don, machnąwszy ręką. - Chodzi o to, że Simon będzie chciał
to przydzielić komuś innemu.
To mój temat - oburzyła się Jane, zbierając wszystkie
papiery. Don przyglądał się jej uważnie przez chwilę, a potem
powiedział:
-
Jane, pracujesz dla tej chol... nej gazety. Nic nie jest twoje.
Jane poczuła, że traci grunt pod nogami.
Ale mam już gotowy prawie cały artykuł - zaczęła przeko-
nywać. - Przepraszam za słowo, ale gówno mnie obchodzi, co
powie Simon. To mój temat. Jeśli pod tym tekstem nie pojawi
się moje nazwisko, złożę wymówienie.
Prawie gotowy? - mruknął Don.
Sprawdziłam wszystkie informacje. Byłam w biurze fundacji,
która zwyczajnie nie istnieje. Mam jego zeznania podatkowe,
dane firmy, wyciągi z kart kredytowych. Poprosiłam o opinię
jego wyborców. Potrzebuję już tylko komentarza Gleasona i paru
innych członków senatu, a to da się załatwić jeszcze dzisiaj...
Posłuchaj. Niczego nie obiecuję, ale mogę spróbować. Po
prostu znam Simona. Na pewno powie, że to Bob Woodword
45
albo ktoś taki, powinien zrobić ten temat. To duża sprawa. Może
uda się załatwić, żebyście pracowali razem. Zobaczymy.
Don - jęknęła Jane - proszę cię.
Porozmawiam z nim. - Herman wstał od stołu. - Nie licz
na zbyt wiele, ale idę z nim od razu pogadać.
To znaczy, że się zgadzasz - powiedziała Jane. Don wzruszył
ramionami. - W takim razie wracam do biurka i zabieram się do
pisania.
Cholera - mruknął Don i zacisnął szczęki.
ROZDZIAŁ 9
Jane obserwowała kątem oka scenę rozgrywającą się pomiędzy
Donem Hermanem i niewidocznym dla niej Simonem Wahlem
za szybą narożnego biura. Don wymachiwał rękami, a jego
kręcone brązowe włosy zjeżyły się, stercząc we wszystkie strony.
W końcu Don zacisnął usta, skinął głową i ruszył do drzwi.
Jane odwróciła się szybko w kierunku komputera i zaczęła
stukać w klawisze. Za plecami wyczuła obecność Dona Hermana.
Przez chwilę stał w milczeniu, aż wreszcie odchrząknął znacząco.
Jane natychmiast oderwała się od pisania i podniosła na niego
wzrok.
Don?
Powiem ci tylko jedno - mruknął, wbijając w nią uważne,
badawcze spojrzenie - lepiej tego nie spieprz.
Potem obrócił się na pięcie i bez słowa ruszył do swojego
biurka. Jane rozejrzała się po twarzach wpatrujących się w nią
kolegów. Giną miała rozradowaną minę. Jane przygryzła wargę,
żeby ukryć triumfalny uśmiech. Wymagało to nie lada wysiłku,
zdołała jednak zachować kamienny spokój. Odwróciła się w stronę
ekranu komputera i pochyliwszy głowę, wróciła do pisania.
Kiedy ochłonęła już na tyle, że była w stanie trzeźwo myśleć,
drążącą ręką podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer do
biura Gleasona.
Dzień dobry, Jane Redmon z „Washington Post" - przedstawiła
się. - Chciałabym mówić z senatorem Gleasonem.
Och, to znowu pani - westchnęła sekretarka. - Mogę panią
połączyć z rzecznikiem prasowym senatora, panem Canterem.
Dziękuję, ale nie chcę rozmawiać z nikim innym, poza
samym senatorem - upierała się Jane.
Przykro mi, ale senator Gleason jest teraz na zebraniu.
Zresztą i tak powinna się pani skontaktować z panem Canterem.
To on zajmuje się wszelkimi kontaktami z prasą.
47
Proszę przekazać senatorowi, że piszę artykuł na temat
wyprowadzania pieniędzy Fundacji Dobrego Samarytanina do
stringów dziwek i prostytutek. Proszę mu też powtórzyć, że na
pewno nie popełnię błędu w jego nazwisku i zamieszczę jego
ulubioną fotografię, z całą rodziną i psem.
Senator Gleason nie może teraz z panią rozmawiać.
Dobrze. W takim razie proszę mu powiedzieć, że będzie
mógł sobie o tym wszystkim przeczytać w naszej gazecie
- warknęła Jane. - W końcu od tego pani jest.
Zadzwoniła jeszcze do biur ponad dwudziestu senatorów,
licząc na to, że choć kilku odpowie najej telefon i będzie mogła
zacytować w swoim artykule kolegów Gleasona. Chuck Schumer,
drugi senator z Nowego Jorku, rzeczywiście do niej oddzwonił
i udzielił niezobowiązującej wypowiedzi. Dopiero w tym momen-
cie uświadomiła sobie, że po raz drugi tego dnia zapadła wokół
niej cisza. Obróciła się na swoim krześle i zobaczyła Dona
Hermana.
-
Właśnie dzwonił do nas senator Gleason - odezwał się.
Lekki uśmiech wyginał kąciki jego ust. - Jest bardzo niezadowo-
lony. Powiedziałem mu, że z pewnością zechcesz uwzględnić
jego komentarz do tej sprawy w swoim artykule. Nie obiecywał,
że z tobą porozmawia, ale nie mówił też, że tego nie zrobi,
więc... pędź do niego natychmiast.
Jane zerwała się od biurka. Szybko spakowała swoją aktówkę
i zerknęła na zegarek, zastanawiając się, jak będzie szybciej
- wziąć taksówkę czy pójść pieszo. W końcu zdecydowała się
jednak na pierwsze rozwiązanie.
Na Columbus Circle utknęli w korku, więc wyskoczyła
z taksówki i pobiegła lst Street. Kopuła Kapitolu górowała
ponad wysadzaną drzewami aleją, z brązową Statuą Wolności na
szczycie, prawie sto metrów ponad ziemią. Prawa dłoń posągu
spoczywała na rękojeści miecza, w lewej ręce postać trzymała
laurowy wieniec zwycięstwa. Wzrok figury skierowany był na
budynek senatu. Tam właśnie zmierzała Jane.
Została sprawdzona przez ochronę i już mogła się udać na
górę do biura Gleasona. Sekretarka wskazała jej z cichym
prychnięciem twarde drewniane krzesło o rachitycznych nóżkach,
a potem przestała zwracać na nią uwagę. Jane wyciągnęła
48
papiery ze swojej aktówki, starając się sprawiać wrażenie
niezwykle zajętej. Po prawie godzinie nadstawiania ucha zdołała
się w końcu zorientować, że Gleasona w ogóle nie ma biurze, bo
akurat ćwiczy w centrum odnowy biologicznej na dole. Grzecznie
zapytała o drogę do toalety, a po wyjściu z biura szybko zbiegła
schodami przeciwpożarowymi do sutereny.
W głębi korytarza, za drzwiami z matowego szkła, znajdowała
się recepcja. Przy biurku siedziała ubrana w biały nylonowy dres
kobieta w wieku Jane, o jasnych włosach upiętych w kucyk.
- Skierowano mnie tu z biura senatora Gleasona - rzuciła
Jane w przelocie, podchwyciwszy spojrzenie dziewczyny, i ruszyła
dalej.
Podłogę pokrywała puszysta, niebieska wykładzina, przyrządy
do ćwiczeń porozstawiano w sporej odległości od siebie. Powiet-
rze było tu rześkie i chłodne, przesycone nie typową wonią potu,
lecz zapachem nowego dywanu, z lekką domieszką świeżej farby
i smaru. Jane zauważyła kilka rozmawiających ze sobą osób,
ćwiczących na rozmaitych przyrządach przy dźwiękach muzyki
klasycznej, gładkiego szeptu dobrze naoliwionych łańcuchów
i lekkiego postukiwania ciężarków.
Gleason stał w kącie, twarzą do lustra. W dłoniach trzymał
hantle, wokół szyi miał przewieszony ciemnoniebieski ręcznik.
Był niskim mężczyzną po pięćdziesiątce, ale pod obcisłą koszulką
z krótkimi rękawami wyraźnie rysowały się mięśnie ramion,
a ciemnoniebieskie spodnie od dresu opinały szczupły, płaski
brzuch.
Jane poczuła się nagle skrępowana widokiem Gleasona bez
jego ciemnych, szytych na miarę garniturów i jedwabnych
krawatów, zupełnie jakby senator był nagi. Dyskretnie rozejrzała
się wokół. Kobieta w recepcji nie odrywała od niej oczu i wstała
nawet zza biurka. Jane przełknęła ślinę, czekając, aż Gleason
opuści ramiona. Senator sapnął i odłożył ciężarki, które stuknęły
głucho o stojak. Opalona twarz mężczyzny była zaczerwieniona,
a Jane widziała teraz wyraźnie meszek ciemnoblond włosów
wyrastających u nasady jego czoła.
Jak gdyby wyczuwając, co przyciągnęło jej uwagę, Gleason
przeczesał palcami fryzurę, poprawiając przedziałek. Nozdrza
mu drgały.
49
Mogę pani w czymś pomóc? - zapytał. Miał ciemne,
okrągłe oczy, zupełnie jak u jakiegoś owada, ale dołek w wy-
stającym podbródku i pełne usta cherubinka sprawiały, że
większość ludzi określała go jako przystojnego mężczyznę.
Jane Redmon z „Washington Post" - przedstawiła się Jane,
odkładając na wyściełaną ławeczkę swoją torebkę, z której
zdążyła już wyciągnąć notes i długopis. - Chciałabym prosić
o komentarz na temat pańskich osobistych transakcji finansowych,
dokonywanych za pomocą kart kredytowych Fundacji Dobrego
Samarytanina.
Gleason błysnął porcelanowym uśmiechem. W kącikach jego
oczu pojawiły się kurze łapki, a Jane zauważyła plamy wątrobowe,
zazwyczaj zamaskowane starannie pomarańczową opalenizną.
Nie mam pojęcia, o czym pani mówi - powiedział. - Za to
dobrze wiem, że to prywatny klub. Jako osoba postronna nie ma
tu pani prawa wstępu - dodał, kiwając ręką na dziewczynę
z recepcji.
Nie przypomina pan sobie dwóch i pół tysiąca dolarów
zapłaconych trzydziestego pierwszego grudnia Rajskiej Agencji
Towarzyskiej w Las Vegas? Ani tysiąca siedmiuset siedem-
dziesięciu pięciu dolarów wydanych na początku marca w męskim
klubie Mons Venus w Tampie?
Gleason uniósł czarne brwi do góry, tak że ich zewnętrzne
kąciki powędrowały w stronę jego spiczastych uszu, wydął
wargi, a potem zacisnął niewielkie usta w wąską linijkę. Twarz
zaczęła mu się mienić, od różu, poprzez czerwień, po purpurę.
Dłonie zacisnęły się kurczowo na końcach zwisającego mu z szyi
ręcznika, aż nasada jego ostrych, wypielęgnowanych paznokci
zrobiła się krwistoczerwona, a knykcie palców zbielały.
Popełnia pani duży błąd - warknął. - To oszczerstwo
i zniesławienie.
Takie są fakty - odparła Jane. - Mam wyciągi z kart
kredytowych i świadków, którzy to wszystko potwierdzą. Co ma
pan na ten temat do powiedzenia? Może chciałby pan zapewnić
naszych czytelników o swojej miłości do rodziny i kraju? A może
ograniczy się pan do wyznania, że jest pan miłośnikiem tańca na
rurze?
Ktoś pojawił się teraz za jej plecami.
50
Panie senatorze? Bardzo mi przykro, ale ta pani twierdziła,
że przysłano ją z pańskiego biura - kajała się recepcjonistka
z ustami wykrzywionymi gniewnym grymasem. Kucyk tlenionych
na blond włosów podskakiwał ze złością na czubku jej głowy.
Proszę ją stąd usunąć - uciął jej tłumaczenia Gleason. Na
jego zmarszczonym czole pojawiła się teraz błyszcząca strużka
potu.
Muszę panią prosić o opuszczenie sali - powiedziała
recepcjonistka, chwytając Jane za ramię.
Czyli pańska odpowiedź brzmi: „Bez komentarza"? - Jane
wyrywała rękę z uścisku.
Popełniasz duży błąd - roześmiał się Gleason. - Mam
nadzieję, że spodoba ci się bezrobocie.
Mam artykuł do napisania.
ROZDZIAŁ 10
Bob Thorne odłożył książkę i wstał z krzesła, na którym
oddawał się lekturze. Na sobie miał biały podkoszulek bez
rękawów, jasnoniebieskie bokserki i ciemne skarpety. Tak właśnie
spędzał większość czasu - czytając w bieliźnie. Ubierał się tylko
wtedy, gdy wychodził z domu.
Rzędy książek wypełniały półki od podłogi po sufit, zajmując
niemal każdy centymetr zbudowanych z pustaków i pomalowa-
nych na mdły kolor ścian jego kwatery. Były pośród nich
najwspanialsze dzieła literatury, jakie wydała ludzkość, w czterech
różnych językach, na czele z Wolterem, Tołstojem, Faulknerem
i Marąuezem. Bob przeczytał już wszystkie i był właśnie
w połowie ponownej lektury. Zgodnie z tabelami aktuarialnymi
nie będzie miał możliwości przeczytania ich więcej niż trzy razy,
bo osiągnie już wówczas wiek dziewięćdziesięciu ośmiu lat.
Kuchnia była nieskazitelnie czysta, ale to zupełnie zrozumiałe. Bob
nigdy jej nie używał. Żył całkowicie pod powierzchnią ziemi,
wychodząc na zewnątrz raz dziennie przed świtem, żeby w przeciągu
godziny przemierzyć granice swojej posiadłości, a potem przez
trzydzieści minut postrzelać w strzelnicy urządzonej w garażu obok
domu. Wraz ze wschodem słońca Bob wracał do siebie.
Jadał tylko puszkowane jedzenie i pił wyłącznie destylowaną
wodę kupowaną w trzyipółlitrowych plastikowych butlach. W jego
spiżarni panował idealny porządek. Bob zjawiał się w danym
sklepie nie częściej niż raz w roku. Nikt nie wiedział, kim jest
ten mężczyzna. Ostatnia osoba, która mogła go zidentyfikować,
zmarła nagle i niespodziewanie trzy lata temu na zawał serca.
Bob wcale nie był zarozumiały, uważając się za doskonałą
maszynę do zabijania. Przez te wszystkie lata udowodnił, ile jest
wart. Pozostało już niewielu takich, jak on. Młodzi ludzie byli
zbyt aroganccy, zbyt egocentryczni. Chcieli być znani, lubili się
przechwalać swoimi czynami. Thorne był duchem.
52
Nagle rozdzwonił się stojący na biurku telefon. Bob przemierzył
pokój i podniósł słuchawkę.
Słucham.
Pan Thorne?
Tak.
Polecono mi zadzwonić pod ten numer i powołać się na
Króla Trefl.
Tak, oczywiście - powiedział Bob, pstrykając przełącznikiem
przy telefonie w celu zabezpieczenia linii.
Już można?
Tak, naturalnie. Proszę mówić swobodnie, linia jest czysta.
Chodzi o pewną dziennikarkę z „Washington Post", która
zna szkodliwe informacje na temat Króla Trefl, co bardzo go
niepokoi. Pomyślałem, że mógłby pan uporządkować całą sprawę.
Chciałbym, żeby wszystko zostało po prostu... uprzątnięte.
Natychmiast.
To znaczy... jeszcze dzisiaj?
Tak - przytaknął rozmówca. - Jutro będzie za późno.
Sytuacja znacznie się pogorszy, a to może mieć katastrofalne
skutki.
Wszystko jest możliwe - mruknął Thorne.
Oczywiście otrzyma pan zapłatę od Króla Trefl. Pieniądze
nie stanowią problemu.
To akurat zostało już załatwione. Moim zadaniem jest
wyświadczenie przysługi. Proszę mi opowiedzieć o tym problemie
- powiedział Bob, a potem uważnie wysłuchał wyjaśnień.
Jego klienci byli nieliczni, ale zazwyczaj wicie od niego
wymagali. Taką miał pracę.
W końcu odłożył słuchawkę i przez chwilę siedział bez ruchu
przy biurku, zastanawiając się nad Królem Trefl. Czy w 1992 nie
było jakiegoś głosowania w Komisji do Spraw Wywiadu. Chyba
dotyczyło Kolumbii? Zresztą nieważne.
Bob nie lubił komputerów, nie ufał im. Adres dziewczyny
zdobył, dzwoniąc po prostu na informację telefoniczną. Zapisał
go sobie małymi zgrabnymi literkami, a następnie odszukał
w stojącej koło biurka szafce mapę D.C. * i przemierzył długo-
* District Columbia.
53
pisem trasę od swojej kryjówki w wiejskich rejonach Maryland
do miejsca przeznaczenia, zapisując przy tym w notesie wskazów-
ki dotyczące drogi.
Później wyjął z szuflady biurka listę i za pomocą linijki
wykreślił z niej Króla Trefl. Kiedy zaczynał, w talii
były pięćdziesiąt dwie karty. Teraz pozostała już tylko
Siódemka Karo i Trójka Trefl. Po wszystkim Bob odbierze
jeszcze jeden telefon, a potem pojedzie na Grand Cayman,
żeby podjąć z konta dwa miliony dolarów. Po raz ostatni
zmieni tożsamość i kupi sobie niewielki domek na St.
Martin. Jedyną rzeczą, którą zabierze ze sobą, będą jego
książki.
Bob podszedł do szafy, gdzie w nienagannym porządku wisiały
trzy garnitury, para spodni khaki, dwie koszule i płaszcz
przeciwdeszczowy. Na dole stały dwie pary wypolerowanych
butów - jedne czarne, drugie brązowe. Obok gumowce i buty,
które wkładał do pracy. Na haczyku w drzwiach wisiały dopaso-
wane kolorystycznie do spodni paski. Dzisiaj Bob wybrał szarość
i czerń. Do tego niebieska koszula bez krawata, bo w końcu
sprzątanie nie wymaga elegancji. Za to płaszcz i kalosze będą
niezbędne - w prognozie pogody zapowiadano deszcz.
Obok butów stała puszka z lizolem. Na )tj niebieskim
plastikowym wieczku nie zdążył się jeszcze zebrać kurz. Bob
spryskał ostrożnie czarne pantofle i wsunął w nie stopy, używając
do tego celu kupionej wiele lat temu w Kambodży łyżki do
butów z kości słoniowej. Potem wyjął z szuflady z bronią mały,
niezawodny rewolwer, kaliber dwadzieścia dwa, i wsunął naboje
do bębenka. Tak jest ciszej. Pod drugą pachą umieścił Waltera
PPK. Skuteczna broń z odpowiednią siłą rażenia na wypadek
nieprzewidzianych okoliczności. Do tej pory nie musiał jej
używać poza swoją strzelnicą.
Zaczesał schludnie spryskane brylantyną rzadkie, siwe włosy,
nasunął na czoło filcowy kapelusz z czarną wstążką i włożył
marynarkę. Potem wszedł na górę, przystając na chwilę przy
stalowych drzwiach, aby zerknąć przez szerokokątny wizjer do
kuchni. Co prawda nikt nie mógł trafić do środka, nie uruchomiw-
szy przedtem całego szeregu systemów alarmowych, otaczających
ten niemal czterdziestohektarowy zamknięty teren, ale Bob zdołał
54
dożyć sześćdziesiątych siódmych urodzin właśnie dzięki temu,
że zawsze brał pod uwagę nawet to, co niemożliwe.
W końcu wyszedł na dwór, prosto w słońce. Mrugając szybko
powiekami, odszukał w kieszeni marynarki przeciwsłoneczne
szkła i przymocował je do czarnych, plastikowych oprawek
swoich dwuogniskowych okularów. Potem przeszedł szybko pod
osłoną korony potężnego klonu przez podjazd. Drzewo szeptało
do niego, kiedy przykucnął i otworzył drzwi garażu, w którym
stał niczym się nie wyróżniający buick regal.
Bob położył płaszcz i gumiaki na siedzeniu pasażera, a potem
ruszył długą, prostą alejką. Kiedy minął bramę ogrodzenia pod
napięciem i znalazł się na szosie, zaczął cicho poświstywać. Jego
własna wersja V Symfonii Beethovena. Zbliżanie się śmierci.
Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby Bob nie wykonał swojego
zadania. Nigdy nie było nawet takiego niebezpieczeństwa.
ROZDZIAŁ 11
Conrad Duffy z kancelarii Duffy&McKeen został kiedyś
przedstawiony królowej angielskiej. Wchodził wówczas w skład
niewielkiej delegacji, która została zaproszona na herbatę do
pałacu Buckingham. Podwieczorek podano w bibliotece wyłożo-
nej drewnem czeremchy, rzadkim materiałem, który ożywiały
rzeźbione postacie ludzi i zwierząt zaludniających bordowe
równiny płycin. Aby zachować na zawsze wspomnienie tamtego
dnia, Duffy próbował odtworzyć atmosferę owego pokoju w głów-
nej sali konferencyjnej swojej firmy. W samym środku pokoju,
pośród mas drewna, wisiał kryształowy żyrandol od Renę
Lalique'a. Mark Allen przyłapał się na tym, że zamiast przy-
słuchiwać się rozmowie, wpatruje się w szlif jednego ze świeci-
dełek, zafascynowany tym, że pusta bańka szkła może wybuchać
taką feerią barw.
Tego dnia Mark miał na sobie granatowy garnitur od Ar-
maniego i wart dwieście dolarów ciemnopomarańczowy krawat.
Kiedy uświadomił sobie, że w pomieszczeniu zapadła cisza,
odchylił się w swoim skórzanym fotelu i rozpiął marynarkę.
Wszyscy czekali na jego słowa. Mark potoczył gniewnym
wzrokiem po twarzach zgromadzonych wokół masywnego stołu
adwokatów. Kiedy nie wiesz, co zrobić podczas spotkania,
spiorunuj rozmówców spojrzeniem. Tej zasady nauczył się od
swojego mentora.
- Panowie, mówimy tu o miliardach dolarów - powiedział
w końcu, pochylając się do przodu i opierając dłonie płasko na blacie
stołu. - To chyba wszystko wyjaśnia. Takie sumy rządzą się
własnymi prawami. Jeśli do celu można dojść tylko po trupach...
robisz, co trzeba, albo inni cię zmiażdżą... Chciałbym, żebyście
panowie pamiętali o jednym: jeśli zdobędziemy ten kontrakt, będzie
to coś więcej niż tylko interes. Ta sprawa zmieni układ sił w świecie
amerykańskiego biznesu, a nasza firma stanie się jego ważną częścią.
56
Spotkanie zakończyło się w tym tonie, a Mark Allen wrócił do
swojego gabinetu. W kancelarii Duffy & McKeen nie znalazł się
przypadkiem. Człowiek nie trafiał tu tak po prostu, osiągnąwszy
półmetek kariery, ale musiał po to sięgnąć. Jeśli wpływy stanowią
walutę w świecie polityki, kancelaria Duffy & McKeen była
mennicą. Wśród jej wspólników znajdowało się sześciu dawnych
senatorów, dziesięciu byłych kongresmanów i trzydziestu dwóch
wysokich rangą członków poprzednich ekip rządzących.
Co prawda Mark znalazł się tu z innych powodów, ale jego
kariera była równie imponująca. West Point, potem cztery lata
spędzone w randze oficera w wywiadzie wojskowym i powrót do
szkoły. Mężczyźni zaledwie po trzydziestce zwykle nie prze-
stawiają firm i innych ludzi jak figury na szachownicy, ale
w przypadku Marka Allena tak właśnie było.
Teraz wykonywał jeden telefon za drugim, dopóki wpadające
przez okno światło nie zaczęło gasnąć. W końcu wsłuchując się
w deszcz bębniący o parapet, spakował laptopa do aktówki
i zadzwonił po taksówkę. O ósmej był umówiony na kolację
w Capital Grill. Po zjedzeniu grubego, krwistego steku i wypiciu
dwóch butelek Franciscan Magnificat w towarzystwie senatora
z Kalifornii, zarzucił płaszcz na głowę i pobiegł przez deszcz
w stronę czekającego na niego samochodu.
Wysiadł przed swoją kamienicą i szybko wbiegł po schodach
na górę. Mieszkanie było skromne, wyposażone w zaledwie kilka
wypożyczonych sztuk mebli. Na widok stanu, w jakim znajdowała
się podłoga, Mark pomyślał, że najwyższa pora znaleźć jakąś
sprzątaczkę. Nie zdejmując mokrych butów, podszedł do lodówki
po puszkę sprite'a, po czym poluzował krawat i zasiadł na
kanapie, by obejrzeć wiadomości. Jego uwagę przykuła reklama
porsche. To była jedna z tych rzeczy, które zamierzał kupić.
A któregoś dnia sprawi sobie jacht i będzie na nim urządzał
imprezy dla ważnych ludzi. No i oczywiście helikopter. Marzyły
mu się spotkania i lądowanie na dachach budynków. Chciał, żeby
ktoś czekał na niego w ulewie z parasolem. Krople prawdziwego
deszczu na jego twarzy zdążyły już obeschnąć, kiedy w końcu
wszedł na piętro.
Myślał już tylko o tym, żeby wziąć prysznic, ale mruganie
niewielkiego czerwonego światełka aparatury podsłuchowej nie
57
dawało mu spokoju. Nie zawracając sobie głowy rozwiązywaniem
sznurowadeł, zrzucił buty i usiadł przy stole. Założył słuchawki,
a potem przewinął taśmę do początku nagrania, przy okazji
wyjmując ze swojej aktówki cienki notes i długopis.
Podczas tych paru miesięcy spędzonych na podsłuchiwaniu, co
dzieje się w biurze Gleasona, Mark stał się mistrzem w prze-
dzieraniu się przez zupełnie nieciekawe rozmowy. Dochodziła
północ, kiedy dotarł wreszcie do tej części nagrania, w której
wściekły Gleason wpadł do swojego gabinetu i wykonał tajem-
niczy telefon do Boba Thome'a.
Kiedy padło słowo „uprzątnięte", Markowi serce zamarło
w piersiach. Wstrzymując oddech, szybko nabazgrał kilka słów
w swoim notatniku. Zamierzali zabić tę dziewczynę. Usłyszawszy
jeszcze zdanie: „Jutro będzie za późno", zerwał z głowy słuchaw-
ki, wepchnął notes do teczki, a potem szybko naciągnął swoje
sportowe buty i wybiegł z domu.
ROZDZIAŁ 12
Jane wstała od biurka i zmieniła muzykę. Planety Holsta nie
pomagały, podobnie jak wcześniej na nic zdał się Koncert
fortepianowy d-moll Mozarta. John Coltrane był następny. Ale
słowa nie chciały płynąć. Może po prostu brakowało jej pomysłu
na ten artykuł.
Nic jej nie rozpraszało. Kabel telefonu był wyciągnięty
z gniazdka, komórka wyłączona. Jane nigdy nie pisywała tekstów
w domu. Zawsze pracowała pod presją czasu, pośród panującego
w redakcji rozgardiaszu. Teraz zależało jej jednak na pośpiechu,
bo chciała oddać gotowy artykuł następnego ranka. Nie zamierzała
pozwolić na to, żeby Herman wycofał ten cholerny temat
w ostatniej chwili, tylko dlatego że nie dopracowała szczegółów.
Zabrała więc do domu papiery dotyczące sprawy. Będzie musiała
pracować całą noc, jeśli ma uporządkować sobie to wszystko
w głowie.
Zwolnili dla niej czołówkę na pierwszej stronie. Musiała
z tego zrobić najlepszy artykuł, jaki kiedykolwiek napisała.
Coś jej jednak przeszkadzało. Przed oczami wciąż pojawiał się
obraz Marka Allena, niechciane graffiti gdzieś wewnątrz umysłu.
Czemu to robił? Jaki miał w tym cel? Przecież każdym kierują
jakieś pobudki.
Westchnęła głośno, a potem przebrała się w szorty i tenisówki,
mrucząc gniewnie pod nosem przy zawiązywaniu sznurowadeł.
W końcu zarzuciła na swój ulubiony podkoszulek drużyny
koszykówki Syracuse nieprzemakalną pelerynę i nasunęła kaptur
na głowę. Komórkę wsunęła do kieszeni.
Tego właśnie potrzebowała. Nie przeszkadzało jej, że deszcz
uderza w okna w niekończącym się staccato. Może tak zdoła
oczyścić swój umysł.
W głównym holu kamienicy unosił się ciepły zapach kadzideł
i przypraw. Jane popatrzyła na drzwi prowadzące do mieszkania
59
młodego hinduskiego lekarza i przez chwilę wydawało jej się
nawet, że słyszy dobiegający stamtąd stłumiony śmiech. Kiedy
wyszła na schody, niebo rozświetliła w ciszy pojedyncza
błyskawica. Nie błyskawica liniowa, tylko cichy blask bez
grzmotu, ogarniający cały horyzont. Lejący się z nieba deszcz
siekł powierzchnię kałuż, zatapiając jezdnie. Strugi wody
zamgliły poświatę lamp ulicznych i rozmyły zarysy żółtych,
prostokątów światła padającego z okien w kamienicy na-
przeciwko.
Ulicą przetoczył się samochód, przecinając mrok dwoma
snopami światła, w których tańczyły krople deszczu. Pojazd
zwolnił przy schodkach prowadzących do jej kamienicy,
a Jane wydawało się nawet, że we wnętrzu błysnęły
czyjeś okulary. Potem mignął jeszcze niewyraźny, szary
zarys twarzy kogoś patrzącego uważnie poprzez mrok
i samochód pojechał dalej, błyskając krwawo tylnymi
światłami.
Jane ruszyła w przeciwnym kierunku, w stronę ciągnącego się
wzdłuż Potomacu parku. Gdyby pogoda była ładniejsza, pokonała-
by tę trasę, biegnąc ulicami, ale paskudna plucha mogła dzisiaj
ukryć przed jej wzrokiem niebezpieczeństwa czające się za-
zwyczaj w mroku, nawet o tak późnej porze. Dlatego właśnie
wybrała długą, krętą ścieżkę, ciągnącą się niespiesznie dookoła
parku, gdzie nie trzeba się było zatrzymywać na światłach
skrzyżowań.
Obejrzała się przez ramię. Samochód zniknął. Dziwne.
Coś mówiło jej, że powinna zawrócić. Zwolniła kroku,
a potem przystanęła i odwróciła się, żeby jeszcze raz
rozejrzeć się po ulicy. Deszcz zerwał jej kaptur, skarpetki
miała już całkiem przemoczone. Nagle zalała ją fala
odrazy do samej siebie. To tylko dziecięcy lęk przed
ciemnością.
Jako nastolatka bała się pływać w jeziorze po zmroku. Pokonała
ten irracjonalny lęk, aplikując sobie niewielkie dawki znienawi-
dzonej czynności, a potem zwiększając je, jak truciznę, dopóki
nie stała się całkowicie odporna.
Teraz też zamiast zawrócić, pobiegła w stronę parku. Pędziła,
rozchlapując kałuże, aż w końcu całkiem zabrakło jej tchu.
60
Cierpka woń wypełzających spod ziemi dżdżownic tłumiła
zapach deszczu i rozgrzanego chodnika. Jane zwolniła kroku
i ruszyła ścieżką biegnącą wzdłuż ulicy, znowu oglądając się
co chwila przez ramię. Nagle coś przemknęło pomiędzy
drzewami.
Jane odwróciła się i zaczęła biec truchtem, cały czas wytężając
wzrok. Może to tylko złudzenie? Adrenalina krążyła szybko
w jej żyłach. Pewnie po prostu kolejna fobia.
Kiedy dotarła do rozwidlenia ścieżki, zmusiła się do tego, by
skręcić w lewo, prosto w największy gąszcz drzew. Wzdłuż
alejki znajdowały się lampy, ale przestrzeń pomiędzy nimi
spowijał nieprzenikniony mrok. Jane czuła jak jej puls to
przyspiesza, to zwalnia, zależnie od ilości światła. Ale nie miała
zamiaru stchórzyć. Kiedy dotarła do pętli ścieżki, puściła się
pędem. Zrobiła to, doszła do samego końca, ale teraz chciała
wydostać się stąd jak najszybciej. Mroczne cienie pomiędzy
drzewami zdawały się kołysać na wietrze, wokół szumiał
deszcz.
Dotarła już prawie do ulicy, kiedy nagle coś poruszyło się
przed nią. Tym razem była pewna, że widziała jakiś kształt. Ktoś
czmychnął ze ścieżki w zarośla. Jane przystanęła, starając się
przeniknąć spojrzeniem ciemności, a potem w panice sama
uskoczyła w mrok. Ukryła się za drzewem, przyciskając dłonie
do jego grubego, szorstkiego pnia. Przenikliwy zapach mokrej
kory drażnił nozdrza. Serce boleśnie tłukło się w piersi.
Pomyślała, że nie może tak wiecznie stać, ruszyła więc głębiej
pomiędzy drzewa, kierując się słabym światłem sączącym się
poprzez konary ze ścieżki w stronę ulicy. W gardle narastał jej
krzyk, ale dobrze wiedziała, że jeśli narobi hałasu, ten człowiek
ją znajdzie, a wokół i tak nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc.
Poznała, że napastnikiem jest mężczyzna, po sposobie, w jaki się
poruszył - przebiegle i niespiesznie, pochylony niczym neander-
talczyk.
Po chwili znowu dostrzegła jakiś ruch, tym razem zaledwie
kilka metrów od niej. Na chwilę zamarła, a potem sięgnęła do
kieszeni peleryny i wyszarpnęła z niej komórkę. Wymacując na
oślep właściwe przyciski, rzuciła się biegiem w stronę oświetlonej
ścieżki. Jej stopy prawie nie dotykały ziemi.
61
Była zbyt przerażona, żeby krzyczeć. Otworzyła usta, ale nie
mogła złapać dość powietrza i odetchnąć. Zaczęła się dusić. Za
plecami czuła obecność mężczyzny, wyciągającego rękę. Telefon
wysunął się jej spomiędzy palców. Nogi odmawiały już po-
słuszeństwa. Nagle napastnik chwycił ją za pelerynę. Jane
potknęła się i poleciała głową do przodu, prosto w mrok,
uderzając czołem o coś nieruchomego. Wokół niej eksplodowało
tysiące gwiazd, a potem zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ 13
Zielonkawa woda rozciągała się przed dziobem łódki gładką
taflą, nietkniętą zwykłym tutaj ruchem. Ale w końcu nikt nie
spodziewał się, że słońce przedrze się jednak przez grubą warstwę
szarych chmur. Wszystkie prognozy zapowiadały dzisiaj deszcz
i rzeczywiście przez większą część dnia padało.
Dla Toma lato nigdy nie trwało wystarczająco długo, a poza
tym dobrze wiedział, że przez prawie cały następny tydzień
będzie tkwił na sali sądowej. Dlatego teraz rozkoszował się
gładkim dotykiem chłodnej wody na skórze i zapierającym dech
w piersiach widokiem zielonych wzgórz, wznoszących się
majestatycznie po obu stronach szmaragdowego jeziora. Przez
lornetkę widać było nawet jego dom.
Przymknął oczy, wczuwając się w lekkie kołysanie łódki
i zaciskając palce na chłodnej puszce piwa. Ani się obejrzy,
a będzie już listopad. Wkrótce krajobraz spłowieje w ponure
brązy i szarości po krótkiej jak mgnienie oka eksplozji ognistej
czerwieni i oranżu.
Dzięki zaliczce nowego klienta, z którym się dzisiaj spotkał,
dług wobec Mike'a zmniejszy się do tysiąca dolarów, a cóż
znaczy taka suma pomiędzy przyjaciółmi? Mike nie odpowiedział
jeszcze na jego telefon, ale taki pomyślny obrót sprawy nadal był
powodem do świętowania. Nawet w samotności. Tom oparł nogi
na wyściełanym siedzeniu i popatrzył na dziób łodzi. Ellen.
- Na pewno nic jej nie jest.
Tom poczuł przyprawiający o zawrót głowy ból.
Ellen zniknęła. Pusty dziób łódki kołysał się delikatnie. Tom tracił
czasami poczucie rzeczywistości. Czuł się wtedy całkiem zdezorien-
towany, a przytrafiało mu się to nie tylko wtedy, gdy pił. Zresztą to
było jego pierwsze piwo dzisiaj, a i bourbona też prawie nie tknął.
Ostatniej nocy Tom odebrał dziwny telefon. Było już późno
i ostry dźwięk dzwonka komórki wyrwał go ze snu. Przekręcił
63
się wtedy na łóżku, strącając przy okazji aparat telefoniczny
razem z dwiema puszkami po piwie na podłogę. W końcu zapalił
światło, ale zanim zdołał odszukać komórkę, połączenie zostało
przerwane. Identyfikacja numeru wskazywała, że dzwoniono
z zastrzeżonego telefonu. To mogła być Jane. Tom wystukał
numer jej komórki, ale włączyła się poczta głosowa, więc
zadzwonił jeszcze do mieszkania córki. Tam też zgłosiła się
automatyczna sekretarka. Kiedy się rozłączył, w poczcie
głosowej czekała na niego wiadomość. Bez namysłu wcisnął
odtwarzanie. Nikt się nie odezwał, słychać było tylko niski szum.
To mogły być po prostu zakłócenia albo odgłos padającego
deszczu.
Tom nie rozmawiał z córką, odkąd wyjechała. Jane nie
odpowiadała na jego telefony, choć dzwonił do niej już trzy razy.
Czasami nie kontaktowali się ze sobą nawet przez tydzień,
a biorąc pod uwagę ich ostrą wymianę zdań, nie powinien
spodziewać się telefonu zbyt prędko.
Tom przybił do brzegu i wskoczywszy do samochodu, pomknął
w stronę domu. Wpadająca przez opuszczone okna letnia bryza
rozwiewała jego włosy, w głowie mu szumiało. Zadzwonił do
„Washington Post", a kiedy Jane nie odbierała telefonu, poprosił
o połączenie z Donem Hermanem.
Pomyślał, że zachowuje się jak kompletny wariat. Może trzeba
zadzwonić do Mike'a. Chyba powinien kontaktować się z przy-
jacielem od razu, gdy tylko nawiedzają go te jego przeczucia,
które w końcu zawsze okazują się mylne. Mike potrafił sprowa-
dzić go na ziemię. Przecież nie jest żadnym jasnowidzem ani
superbohaterem, tylko grubym, zmęczonym facetem o paranoicz-
nych skłonnościach. Może uda się wyciągnąć Mike'a na kawę.
Naprawdę nie powinien już więcej pić, ale miał taką ochotę na
bourbona. Chciał, żeby Ellen znowu przy nim była.
Przeszedł do niewielkiej kuchennej wnęki i zaciągnął zasłony
nad starym, pordzewiałym zlewem. Już miał się rozłączyć, kiedy
w końcu odezwał się Don Herman.
Panie Redmon, od jakiegoś czasu bezskutecznie próbujemy
się z panem skontaktować w pracy.
Pogoda jest zbyt piękna, żeby siedzieć teraz w biurze. Tu,
gdzie mieszkam, marnowanie takiego dnia to po prostu zbrodnia.
64
-
Policjanci z pewnością będą chcieli z panem porozmawiać
- dodał Herman. - Gdzie można pana znaleźć?
-
Jezu Chryste - jęknął Tom, czując, jak włosy jeżą mu się
na głowie. Odwrócił się i ze słuchawką bezprzewodowego
telefonu przyciśniętą do ucha przeszedł do salonu.
W rogu pokoju stała Ellen, kiwając głową, wysnuta z drobin
kurzu wirujących w gasnącym świetle dnia. Tom odwrócił
wzrok. Nie mógł spojrzeć żonie w oczy.
-
Jane nie pojawiła się dziś rano w pracy - tłumaczył Herman
- a gazeta to nie supermarket, żeby nasi pracownicy tak po
prostu się nie zjawiali. Poza tym pańska córka z pewnością nie
należy do ludzi, którzy lekceważą swoje obowiązki zawodowe.
Wysłaliśmy jedną z naszych dziennikarek, żeby sprawdziła, czy
u Jane wszystko w porządku. Mieszkanie było przewrócone do
góry nogami, dokumenty podarte, materac rozcięty. Chciałbym
pana zapewnić, że policja robi wszystko, co w jej mocy.
Niech pan przestanie - warknął Tom. Kiedy zrobił krok do
tyłu, wokół rozległ się metaliczny brzęk aluminiowych puszek po
piwie z rozpadającego się zamku. Tom potknął się i upadł na
jedno kolano.
Panie Redmon?
Tom odetchnął głęboko, a potem zerknął za siebie. Ellen
zniknęła.
Ostatniej nocy ktoś do mnie dzwonił - powiedział w końcu,
odtrącając puszki z drogi i wstając. - To musiała być Jane. A ja
już spałem. Dlaczego zasnąłem? Przecież wiedziałem.
Słucham?
Przyjadę do Waszyngtonu.
Mogę kogoś wystać, żeby się z panem spotkał.
Zadzwonię, kiedy już dotrę do miasta. - Tom spojrzał na
zegarek. Piąta siedemnaście. Ten dziwny telefon był gdzieś
o północy. Siedemnaście godzin. Tyle czasu upłynęło od zaginię-
cia Jane. - Mamy trzydzieści godzin.
Panie Redmon?
Proszę powiedzieć policji, że to Gleason. Wszyscy wiedzą,
że to jego sprawka. Ale ja go dopadnę.
Ależ policja robi wszystko, co w jej mocy.
Trzydzieści godzin - powtórzył Tom.
65
Nie bardzo rozumiem.
Niech pan posłucha, każdy gliniarz wie, że jeśli nie uda się
kogoś znaleźć w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin,
sprawa jest przesądzona - wyjaśnił Tom, przełykając ślinę.
- Nikt nie powie tego panu wprost, ale po dwóch dobach
przestajemy szukać. Ludzie po prostu znikają.
ROZDZIAŁ 14
Mike Tubbs otworzył oczy, zbudzony własnym chrapnięciem.
Potem uniósł swoje potężne ciało do pozycji siedzącej i rozejrzał
się wokół siebie. Jego widoczna gdzieniegdzie, pośród plątaniny
prześcieradeł, blada skóra lśniła od potu, a duży brzuch unosił się
i opadał w rytm oddechu. Słońce świeciło mu prosto w oczy,
zalewając pokój złocistym blaskiem późnego popołudnia. Mike
zamrugał szybko powiekami i podrapał się w głowę.
Stojący na biurku komputer ćwierknął cicho. Mike spojrzał na
swoje odbicie w lustrze. Wyglądał głupio z tą zmierzwioną
strzechą rzadkich rudawych włosów i karkiem równie szerokim
jak jego głowa. Ciemne oczy przypominały rodzynki wciśnięte
w dużą porcję ciasta. Mike zmrużył drapieżnie powieki i pogładził
swoją kozią bródkę, wyobrażając sobie wielkiego mistrza z Hong-
kongu, a potem podniósł wzrok na plakat z Jackiem Chanem
i uniósł pięści w identycznym geście.
Na ścianie nad biurkiem wisiała przypadkowa kolekcja kolo-
rowych dyplomów. Pamiątki dawnych zwycięstw nad innymi
mistrzami z różnych kontynentów. Mike przerzucił swoje potężne
nogi o szerokich, płaskich stopach i silnie umięśnionych łydkach
przez krawędź łóżka i w końcu wstał, oddychając przy tym ze
świstem. Drewniana podłoga jęknęła pod jego ciężarem. Deski
skrzypiały, kiedy przemierzył kaczym krokiem niewielki pokój,
aby przywrócić ekran komputera do życia. Nie, jednak ten
dźwięk nie był wytworem jego fantazji. Czarny skoczek stał
teraz w pozycji umożliwiającej zbicie wieży króla albo laufra
królowej. A więc jego azjatycki przeciwnik połknął przynętę.
Mike rozchylił wargi w uśmiechu -jeszcze dziewięć ruchów
i szach-mat. Potem podniósł wzrok na swoje dyplomy. Pamiętał
każdą z tych rozgrywek, każdy ruch.
W końcu oderwał się od komputera, naciągnął oliwkowozielo-
ne, workowate spodnie i czarny podkoszulek stanowiący pamiątkę
67
z koncertu White Stripes. Z szuflady w kuchni wyjął dużą paczkę
gumy Big Red i wepchnął ją do kieszeni razem z grubym
zwitkiem banknotów. Wreszcie cicho zamknął drzwi swojego
mieszkania, miękkim krokiem zbiegł po schodach na dół i wyszedł
na dwór, prosto w słońce. Chociaż upał już zelżał, dla Mike'a
nadal było za gorąco. Szybko przemierzył ulicę, zatrzymując się
tylko na chwilę, żeby kupić gazetę, a potem zanurkował we
wnętrzu Lost Dog Cafe.
Hostessa zaprowadziła go do jego stałego stolika w kącie
kolorowej jadalni, tuż przy oknie. Mike usiadł, natychmiast
zasłaniając się gazetą. Jakaś mała dziewczynka pokazała na
niego palcem, a potem spojrzała na swoją matkę i wydęła
policzki. Kobieta skarciła córkę, uderzając ją lekko po dłoni,
a Mike wcisnął się jeszcze głębiej w krzesło.
Cześć, Mike - przywitała go Jeannie, drobna kelnerka
o twarzy elfa, dumnie prezentująca ze dwadzieścia kolczyków
w rozmaitych częściach ciała i podkoszulek z napisem LESBIJKA
UWIĘZIONA W CIELE MĘŻCZYZNY. - Nocne zlecenie?
Ta - mruknął Mike, opuszczając gazetę tylko na tyle, by nie
wydać się niegrzecznym. - Wezmę dwie porcje francuskich
grzanek.
To była specjalność zakładu, podawana z bananami, orzechami
włoskimi i prawdziwym syropem klonowym, dostępna przez cały
dzień. Jajka to co innego.
Myślisz, że udałoby mi się namówić Maksa, żeby usmażył
dla mnie ogromny omlet z cebulą, serem i ziemniakami? Muszę
zjeść śniadanie, obiad i kolację za jednym zamachem.
Na pewno cię nie posłucha - odparła Jeannie z szelmowskim
uśmiechem, wysuwając do przodu drobną zaciśniętą piąstkę - ale
ja go przekonam.
Po zjedzeniu kilku kęsów Mike spojrzał na zegarek. Miał
jeszcze trochę czasu, ale nie powinien się guzdrać. To duża
robota. Będzie musiał zarywać noce, żeby mieć na oku małą
rudowłosą żonę pewnego maklera giełdowego. Babka powiedziała
mężowi, że najpierw podrzuci go na lotnisko, skąd facet miał
lecieć dziś wieczorem do Chicago, a potem pojedzie z koleżanką
do Skaneateles, żeby spędzić parę dni w Mirabeau, wytwornym
centrum odnowy biologicznej.
68
Kiedy w drzwiach stanął ubrany w robocze spodnie khaki Tom
Redmon, Mike skoczył na równe nogi, przewracając przy tym
krzesło.
-
Tom, tutaj! - Zamachał do przyjaciela ręką.
Redmon ruszył w jego stronę pewnym krokiem, przemierzając
salę na lekko ugiętych nogach. Cała jego sylwetka, nie wyłączając
krótkich siwiejących włosów, wydawała się poprzycinana pod
kątem prostym. Potężną klatkę piersiową opinała granatowa
koszulka polo w rozmiarze XXL, a krótkie rękawy odsłaniały
muskuły ramion.
Stary, cieszę się, że cię znalazłem - wyrzucił z siebie. Miał
ściągniętą twarz, zupełnie jakby doznał wylewu, ręce mu drżały.
Ale był trzeźwy. Mike'owi od razu przypomniał się pogrzeb Ellen.
Siadaj - powiedział, odsuwając krzesło od stolika. - Przykro
mi z powodu tamtego dnia...
Tom machnął ręką, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
Nie mam czasu - mruknął. - Proszę...
Co to jest?
Czek na pięć kawałków. Jestem ci winien jeszcze tysiąc, ale
chcę, żebyś wziął to już teraz.
Tom - Mike nagle poczerwieniał na twarzy - nie mogę tego
przyjąć. Nie chcę twoich pieniędzy.
Mam u ciebie dług.
To ja zawdzięczam wszystko tobie - odparł Mike, a potem
podarł czek i wrzucił jego strzępki do swojego syropu.
Coś złego przytrafiło się Jane - wykrztusił z trudem Tom.
Mike przełknął ślinę. - Pracuje nad artykułem na temat tego
senatora, Gleasona, a dzisiaj nie zjawiła się w pracy. Ktoś
zdemolował jej mieszkanie. Ostatniej nocy miałem głuchy telefon
i myślę, że to ona dzwoniła. Nie domyśliłem się od razu, nikt się
nie odezwał, ale... W każdym razie jadę do Waszyngtonu.
Mike dokończył jednym haustem kawę i rzucił na stół
dwudziestkę.
Co ty wyprawiasz? - zdziwił się Tom.
Jadę z tobą.
Mike, nie mogę cię o to prosić...
Jasne - powiedział Mike, chwytając drżącą dłoń przyjaciela.
- Ale wchodzimy w to razem.
69
ROZDZIAŁ 15
Duży, należący do Toma ford F-350 diesel stał przy hydrancie,
okropnie hałasując silnikiem. Oklejona napisami reklamowymi
przyczepa, w której mieściło się łóżko, spłowiała w słońcu,
przybierając brudny odcień bieli. Z obtłuczonej tylnej klapy
odpadały płaty rdzy.
Daj mi dwie minuty - poprosił Mike, dotykając ramienia
przyjaciela.
Pośpiesz się - mruknął Tom, a kiedy Mike ruszył przez
jezdnię, spojrzał jeszcze na zegarek i powiedział: - Muszę go
nastawić tak, żeby zadzwonił po upływie czterdziestu ośmiu
godzin od momentu, kiedy Jane do mnie telefonowała.
O której to było? - Mike odwrócił głowę, nadal zmierzając
truchtem w stronę drzwi swojego mieszkania.
Dwadzieścia trzy minuty po północy.
Która godzina jest teraz? - zawołał Mike, otwierając drzwi.
Osiemnasta zero sześć.
Czyli zostało trzydzieści godzin i siedemnaście minut
- obliczył Mike, po czym zniknął w środku.
Tom skinął głową i wcisnął 30:17:00 na swoim zegarku
Ironmana. Jeśli chodzi o liczby, jego kumpel był lepszy niż
kalkulator.
W mieszkaniu Mike'a zapaliło się światło. Tom wsiadł do
furgonetki. Przez chwilę postukiwał niecierpliwie nogą, a potem
podkręcił obroty silnika.
Mike wypadł z domu i przebiegł przez jezdnię, omal nie
lądując przy tym pod kołami przejeżdżającego samochodu.
Wrzucił do tyłu duży marynarski worek i klapnął na przednie
siedzenie, troskliwie przyciskając do piersi skórzaną aktówkę.
-
Jedziemy - mruknął do przyjaciela, który natychmiast
wcisnął pedał gazu. Samochód potoczył się powoli ulicą z wyciem
i rzężeniem silnika.
70
Co w nim jest? - zapytał Tom, ruchem głowy wskazując na
tylne siedzenie.
Trochę broni i parę innych rzeczy - wyjaśnił Mike, a potem
poklepał swoją aktówkę. - A tu mam swój komputer.
Tom skinął głową i przesunął dłonią po przypiętej do kostki
trzydziestce ósemce o krótkiej lufie. Standardowe uzbrojenie
w jego czasach. Kiedy dotarli do zjazdu na autostradę, skręcił
gwałtownie, aż obaj przechylili się na bok, a Mike chwycił się
nawet deski rozdzielczej. Potem zerknął na zegarek. 30:10:22.
Do Waszyngtonu było siedem godzin jazdy. On zamierzał
pokonać tę trasę w sześć.
-
Szybciej byłoby samolotem - powiedział w końcu - ale
przegapiliśmy ostatni lot rejsowy. Dzwoniłem nawet do Ran-
dy'ego Kappa. Jest teraz w Vegas, więc jego odrzutowiec odpada
- dorzucił, spoglądając na Mike'a, który pokiwał tylko głową.
Każdy mieszkaniec południowej części stanu Nowy Jork
wiedział, kim jest Randy Kapp. Na placach budów od Buffalo po
Nowy Jork można się było natknąć na błękitny sprzęt z jego
znakiem firmowym. Dwa lata temu Kapp został oskarżony
o pobicie kochanka swojej żony nocną lampką. Mike pomógł
Tomowi w śledztwie, dzięki czemu wygrali proces. Tom zdołał
zapłacić z honorarium zalegle podatki i starczyło mu jeszcze
pieniędzy na zakup motorówki. Ale wygrał wtedy coś więcej niż
tylko sprawę. Gdyby Kapp nie poleciał do Vegas, jego od-
rzutowiec byłby do ich dyspozycji.
Tom wyprzedził osiemnastokołowca i zerknął na prędkoś-
ciomierz. Sto trzydzieści na godzinę i wszystko gra.
O co chodziło z tymi obliczeniami? - zapytał Mike.
Pierwszych czterdzieści osiem godzin - mruknął Tom.
Na odnalezienie zaginionej osoby - dopowiedział Mike
i zacisnął wargi. Po upływie tego czasu szanse na powodzenie
poszukiwań spadały prawie do zera, ale żaden z nich nie musiał
tego mówić na głos. - Zadzwonię w jedno miejsce, dobra?
- powiedział w końcu, wyciągając swoją komórkę.
-
Nie ma sprawy.
Tom uporczywie wpatrywał się w białe linie szosy pochłanianej
przez samochód, ale i tak nie mógł nic poradzić na to, że słyszy
całą rozmowę.
71
-
Pan Talbot? Chciałem pana zawiadomić, że wypadło mi coś
ważnego i niestety nie dam rady mieć jej dzisiaj wieczorem na
oku. - Dobiegający ze słuchawki wrzask był tak głośny, że Mike
odsunął telefon od ucha i odczekał, aż jego rozmówca trochę się
uspokoi. - Panie Talbot, doskonale pana rozumiem - powiedział
spokojnym tonem, choć na policzki wystąpiły mu ceglaste wypieki
- i wcale nie oczekuję, że mi pan zapłaci. Jeszcze raz prze-
praszam.
Facet nie przestawał się awanturować, ale Mike po prostu
zatrzasnął klapkę telefonu.
Wszystko w porządku? - zapytał Tom, zerkając w jego
stronę.
Jasne.
Przez jakiś czas jechali w ciszy, tylko pod kołami furgonetki
zadudnił most. Tom popatrzył na twarz przyjaciela, widoczną
w upiornym blasku zielonych świateł błyskających na słupkach
milowych, a potem przeniósł spojrzenie na swój zegarek.
28:17:55.
Jestem ci naprawdę wdzięczny, że zdecydowałeś się jechać
ze mną - powiedział w końcu, wbijając z powrotem wzrok
w drogę.
Nawet tak nie mów - mruknął Mike.
To nie pierwszy raz, kiedy ratujesz Jane z opresji, co? - Tom
znowu zerknął na niego. Mike uśmiechnął się ponuro. - Policzmy.
- Tom zdjął dłoń z kierownicy i zaczął odginać palce. - Po pierwsze
ta sprawa, kiedy zabrała samochód Ellen, żeby trochę poszaleć,
i zabrakło jej benzyny. Potem w college'u zerwała z tym łysym
dupkiem, a ty musiałeś mu złożyć wizytę. Dalej mamy kwestię tych
pieniędzy za rozwalony samochód koleżanki. No i oczywiście
Chicago. A to są tylko rzeczy, o których wiem.
Wiedziałeś o Chicago?
Dopiero od momentu, kiedy przywiozłeś ją z powrotem
- mruknął Tom. - Ale chyba nie sądziłeś, że będzie inaczej?
Mike zapatrzył się z uśmiechem przed siebie.
-
Zrobiłbym dla ciebie wszystko, Tom - odezwał się po
chwili cicho. - Dla ciebie i dla Jane. - Tom skrzywił lekko usta
i przytaknął skinieniem głowy, że o tym wie. - Do tej pory
pewnie bym już nie żył. Albo co najmniej siedział w więzieniu.
72
Nie, to była obrona własna. Każdy w miarę przyzwoity
prawnik bez trudu uporałby się z takim oskarżeniem.
Tak, ale na tym by się nie skończyło - mruknął Mike.
- Dosyć się na to napatrzyłem. Najpierw jesteś po prostu
członkiem gangu, który jeździ po mieście w skórzanych ciuchach.
Potem zajmujesz się przemytem, aż w końcu bierzesz udział
w jakiejś akcji i albo zaczynasz handlować prochami, albo
zostajesz żołnierzem.
Byłeś żołnierzem, zgadza się? - wtrącił Tofn.
Mhm. I właśnie dlatego doszło wtedy do tej strzelaniny.
Możesz mi wierzyć, ten facet nie byłby ostatni - mruknął Mike.
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? - zapytał po chwili.
Boże. Ten pomarańczowy kombinezon. - Tom potrząsnął
głową.
Ta, nie mogłem sobie nawet sam pozapinać guzików
z przodu, a ty zjawiłeś się w tym swoim eleganckim garniturku
i mimo to zwracałeś się do mnie Mike.
No i? - Tom zerknął na niego.
Nie rozumiesz?
Czego?
Ile to dla mnie wtedy znaczyło.
Nie. A dlaczego to takie ważne?
Przez całe życie wszyscy wołali na mnie Tubbs.
W końcu tak się nazywasz.
Ale dla ciebie i Ellen zawsze byłem Mikiem. Wciąż
pamiętam, jak ją poznałem - dodał Mike, masując prawe
przedramię dłonią. - Zawsze mówiła Mike to i Mike tamto,
a kiedy była naprawdę wściekła, zwracała się do mnie Michael.
Czasami robiłem coś specjalnie, żeby ją wkurzyć i usłyszeć, jak
wymawia moje imię... Stary, przez całe moje cholerne życie
przezywali mnie tucznikiem, górą smalcu, tłustą dupą albo
w najlepszym wypadku Tubby *. Dopóki nie pojawiliście się wy.
Cholera. Gruby facet, który ma na nazwisko Tubbs**.
-
Wcale nie jesteś gruby, Mike - obruszył się Tom - tylko
duży. Ze mną jest tak samo.
* Tubby (ang.) - przysadzisty.
** Tub (ang.) - donica, ceber, wanna.
73
Tylko że ty trzymasz formę, stary. Przypominasz kawał
granitu.
Tobie też przecież niewiele brakuje.
Mike odwrócił głowę i dalej paplał o jakichś błahostkach, ale
Tom przestał go słuchać. Nie mógł myśleć o niczym innym poza
córką. W końcu zerknął w lusterko wsteczne. Kiedyś zdarzyło
mu się ujrzeć na tylnym siedzeniu Ellen, teraz widział jednak
tylko zamazane odbicie czerwonych świateł samochodów, zmie-
rzających w przeciwnym kierunku. Spojrzał na prędkościomierz.
Sto trzydzieści pięć i nadal żadnych problemów. Jego zegarek
wskazywał 27:51:02. Tom pomasował wewnętrzne kąciki oczu
i mocno zmrużył powieki, a potem znowu zerknął na wskazówkę
prędkościomierza i dodał gazu. Żołądek zacisnął mu się z głodu.
Nagle Mike potrząsnął go za ramię.
Co jest?
Powiedziałem, że wszystko będzie dobrze.
ROZDZIAŁ 16
Silnik furgonetki klekotał i rzęził, a kiedy przednie koła
podskoczyły na krawężniku, całe podwozie aż zadygotało. Tom
zaparkował częściowo na chodniku i wyłączył motor, ale jeszcze
przez jakieś dwadzieścia sekund słychać było to charakterystyczne
stukanie. Spod maski buchnął kłąb pary unoszącej się z chłodnicy.
Tom z trudem wysiadł z kabiny i rozprostował zdrętwiałe
nogi, poruszając jednocześnie palcami stóp w swoich solidnych
skórzanych butach. Mike podskoczył kilka razy, a potem zrobił
jeszcze parę skłonów. Zapadła już noc, ale powietrze wciąż było
ciepłe. Po niebie rozświetlonym księżycową poświatą snuły się
lekkie mgły. Rosnące wzdłuż ulicy drzewa szeptały coś cicho.
Wsparty o kamienną balustradę schodów prowadzących do
kamienicy, w której mieszkała Jane, stał młody mężczyzna
w marynarce w czarno-białą pepitkę i rozpiętej pod szyją białej
koszuli.
Jeszcze podczas jazdy Tom odebrał telefon od porucznika
nadzorującego śledztwo z informacją, że przed mieszkaniem
córki będzie na niego czekał oficer Peters z wydziału do-
chodzeniowo-śledczego. Tom zauważył wybrzuszenie broni pod
pachą mężczyzny i błysk odznaki przy pasku. Włosy Petersa były
zaczesane do tyłu, a jego zaczerwieniona twarz z wydatnym,
szerokim nosem aż lśniła od potu. Poniżej linii podbródka czaiły
się ślady trądziku. Mężczyzna rozmawiał z kimś przez telefon.
Tom podszedł do niego i wyciągnąwszy prawą dłoń na
powitanie, lewą ręką odebrał mu komórkę i wyłączył ją jednym
naciśnięciem guzika.
Tom Redmon - przedstawił się. - A to mój partner, Mike
Tubbs. Przyjechaliśmy, żeby odnaleźć moją córkę.
Mógłby się pan trochę odsunąć? - zapytał Peters. Tom
zauważył, że czerwona twarz mężczyzny zaczęła się pocić
jeszcze mocniej. - I proszę mi oddać telefon.
75
Rozmawiał pan już z senatorem?
Nie rozumiem?
Z senatorem Gleasonem - wyjaśnił Tom. - Co powiedział?
Panie Redmon, nic nie wiem na ten temat - odparł młody
policjant. - Polecono mi spotkać się tutaj z panem i umożliwić
panu obejrzenie mieszkania córki. Jak dotąd nie mamy najmniej-
szych podstaw, aby podejrzewać, że przytrafiło się jej coś złego.
To mogło być po prostu włamanie.
Ale Jane zniknęła - upierał się Tom. - Z kim mógłbym
porozmawiać na temat Gleasona? Rozmawiałem już z porucz-
nikiem, który zapewnił mnie, że natychmiast kogoś do niego
wyśle.
Proszę pana, może wejdziemy najpierw do środka - za-
proponował Peters. - Rozejrzy się pan trochę, tak jak pan sobie
tego życzył, a potem zawiozę pana na komisariat albo do hotelu,
gdzie będzie pan mógł odpocząć.
Synu, widzisz to? - zapytał Tom, podsuwając mu pod nos
swój zegarek i podświetlając jego tarczę.
Tak.
A mógłbyś mi to odczytać?
24:14:11?
Zgadza się - przytaknął Tom. - Ostatniej nocy o dwudziestej
czwartej dwadzieścia trzy odebrałem telefon, być może od mojej
córki, która właśnie znalazła się w tarapatach. To znaczy, że
mamy dwadzieścia cztery godziny, czternaście minut i jedenaście
sekund, zanim upłynie pierwszych czterdzieści osiem godzin.
Chyba nadal was tego uczą, co?
Tak jest, proszę pana.
Więc oczywiście pojadę prosto na komisariat, kiedy tylko
skończę z mieszkaniem - warknął Tom, wchodząc po schodach.
Mike szedł tuż za nim, Peters zamykał pochód. - Któryś
z sąsiadów coś widział albo słyszał?
Nie, proszę pana - odparł Peters, wciskając ręce do kieszeni.
- Rozmawiałem już ze wszystkimi.
Weszli do budynku. Mike szybko sprawdził zamek w drzwiach
frontowych, dotykając go palcami, a potem uważnie przyglądając
mu się z bliska. Tom ruszył korytarzem w stronę znajdującego
się z tyłu mieszkania Jane. Jednym szarpnięciem zerwał trzy
76
pasy żółtej taśmy, przeciągnięte w poprzek drzwi, i przekroczył
próg. Na widok panującego w środku bałaganu poczuł się tak,
jakby dostał cios pięścią w brzuch.
Na wyłożonej granitem podłodze w kuchni poniewierały się
szczątki roztrzaskanych szklanek, półmisków, talerzy i filiżanek.
Obok leżał ekspres, a resztki fusów rozbryzgały się na po-
tłuczonych naczyniach niczym ptasie odchody. W powietrzu
unosił się mocny zapach kawy.
Salon wyglądał jeszcze gorzej. Porozpruwane poduszki, na
blacie biurka rozbity monitor komputera. Odłamki szkła zmieszały
się na podłodze z ziemią wysypującą się z poprzewracanych
doniczek. Jej przenikliwy zapach drażnił nozdrza. Tom przetrząs-
nął bałagan na biurku, ale nie znalazł nic interesującego. Kiedy
zerknął w stronę kuchni, zauważył, jak Mike zdejmuje przy-
czepione magnesem do lodówki zdjęcie i wsuwa je do kieszeni.
Sprawdziłem tu wszystko naprawdę dokładnie - odezwał się
Peters. Szkło chrzęściło mu pod nogami. - Tak samo zresztą, jak
ten gliniarz z patrolu, który odebrał zgłoszenie. Facet nazywa się
Forbes. To dobry policjant. Obaj uważamy, że włamywacze
mogli szukać biżuterii.
Takiej jak na przykład skórzane bransoletki? - zakpił Tom,
nie przestając krążyć po pokoju. Wziął do ręki intarsjowaną
szkatułkę, prezent od Ellen, i uchyliwszy wieczko, wciągnął
w nozdrza zapach potpourri. Na stoliku zauważył książkę Ace'a
Atkinsa, Dirty South, na podłodze leżała Historia sztuki, ale
nigdzie nie było żadnych papierów czy notatek, z których można
by się zorientować, nad czym pracowała Jane. Mike sprawdził,
czy przesuwane szklane drzwi są zamknięte i wyszedł na otoczony
balustradą z kutego żelaza taras, biegnący aż do uliczki na tyłach
domu.
Tom wsunął się do sypialni. Pościel i poduszki poniewierały
się razem z materacem na podłodze, z pootwieranych szuflad
zwisały ubrania. Oprawione w ramki reprodukcje obrazów wisiały
krzywo na ścianach o wypukłej fakturze tynku. Monet, Seurat,
Turner, Renoir. Tom poczuł ukłucie bólu. Włosy Jane lśniące
w blasku słońca przed Metropolitan Museum. Szerokie kamienne
schody. Wiatr rozwiewający z szelestem jesienne liście po
chodniku. Jej uśmiech.
77
Na podłodze w łazience leżały rozsypane flakoniki, tubki
i słoiczki najrozmaitszych kosmetyków. Stłuczona buteleczka
ulubionego olejku do aromaterapii Jane wypełniała pomieszczenie
zapachem tak intensywnym, że Tom skrzywił usta i szybko
nachylił się nad sedesem, bo żołądek nagle podszedł mu do gardła.
Jane nie zostawiłaby drzwi otwartych, prawda? - Mike
stanął w wejściu i wciągnął głęboko powietrze. Tom wyprostował
się, potrząsając głową. - No cóż, wszystko przewrócone do góry
nogami, ale nie ma żadnych śladów walki. Po prostu ktoś narobił
tu bałaganu. Myślę, że ten młokos może mieć rację.
To nieprawda - mruknął Tom - on się myli. „Człowiek
czasem potyka się o prawdę, ale zwykle podnosi się i nie
zważając na nią, idzie dalej".
Sun Tzu?
Churchill.
Peters stał w salonie, przyglądając się uważnie zdjęciu przed-
stawiającemu Jane i jej najlepszą przyjaciółkę z college'u przed
wejściem do Luwru. Kiedy weszli, szybko odłożył potłuczoną
ramkę i odwrócił się w ich stronę.
Już pan skończył?
Kto rozmawiał z Gleasonem?
Porucznik wysłał do niego Filberta i Swaina - wyjaśnił Peters.
- Pracują w jednostce zajmującej się ochroną wysokich urzędników,
więc potrafią sobie radzić z senatorami i innymi grubymi rybami.
Gdzie oni teraz są?
Peters wzruszył ramionami i zerknął na zegarek.
-
Może w komisariacie - mruknął z głośnym ziewnięciem.
Tom zaparkował furgonetkę ukośnie na miejscu dla niepełno-
sprawnych. Peters natychmiast ruszył w jego stronę, kręcąc głową.
Nie wydaje mi się...
23:14:42, synu - przerwał mu Tom, podnosząc do góry swój
zegarek.
Peters wcisnął ręce do kieszeni i poprowadził ich do środka.
Na korytarzach panował spokój. Minęli jakiegoś mundurowego,
potem dwóch funkcjonariuszy w garniturach. Peters pozdrowił
kolegów skinieniem głowy. Obcasy jego butów stukały o wyło-
żoną linoleum podłogę, tenisówki Mike'a skrzypiały.
7S
Weszli do niemal pustego pokoju odpraw. Peters wskazał
Tomowi Filberta i Swaina. Obaj usadowieni przy swoich biurkach
mężczyźni o krótko przystrzyżonych włosach mieli na sobie
eleganckie garnitury i jedwabne krawaty. Wychudzony i blady
Filbert rozmawiał właśnie przez telefon. Na ich widok uśmiechnął
się i podniósł do góry palec, prosząc o chwilę cierpliwości.
Swain, przystojny Murzyn, nawet na chwilę nie oderwał wzroku
od ekranu komputera, zajęty pisaniem. W rogu pokoju stał
wentylator, powolnie mieląc nieruchome powietrze.
Tom przysłuchiwał się rozmowie Filberta z jego bukmacherem
tylko przez kilka sekund, a potem bezceremonialnie nacisnął
widełki telefonu, przerywając połączenie.
Coś pan, do diabła, za jeden?
Nazywam się Tom Redmon. Szukam swojej córki. Podobno
rozmawialiście z Gleasonem?
Co to, kurwa, za facet? - Filbert zwrócił się do Petersa,
a polem przeniósł wzrok na Swaina, który w końcu przerwał
pisanie.
To ojciec dziewczyny. Sam był kiedyś gliniarzem - wyjaśnił
Peters.
Aha - mruknął Filbert.
Byliśmy u senatora - odezwał się Swain - ale nie chciał
z nami gadać.
Jak to? - zdziwił się Mike.
Jutro będzie rozmowniejszy - wtrącił Filbert.
W towarzystwie swojego adwokata - dodał Swain. - Mamy
się z nim spotkać w jego biurze, o czwartej.
Ale to chyba oznacza, że... - zaczął Mike, odchrząknąwszy,
ale natychmiast zamilkł na widok podniesionej ostrzegawczo ręki
przyjaciela.
Dziękujemy - powiedział Tom. - I przepraszam za ten
telefon. Po prostu bardzo niepokoję się o córkę.
Nie ma sprawy. - Filbert natychmiast zabrał się do wystukiwa-
nia numeru od nowa. - Na pewno wkrótce się znajdzie, cała i zdrowa.
Czasami rzeczywiście reaguję zbyt gwałtownie - tłumaczył
się Tom, chwytając Mike'a za ramię i popychając go lekko
w stronę drzwi. Potem podziękował Petersowi za pomoc i wy-
mienił z nim wizytówki z numerami telefonów komórkowych.
79
Powinien się pan trochę przespać - zauważył jeszcze Peters.
Jego oczy były aż czerwone od ciągłego przecierania. - Jutro
córka wróci pewnie do domu...
Nic z tego nie rozumiem, Tom - mruknął Mike z niezado-
woleniem, kiedy znaleźli się już na parkingu. - Słyszałeś przecież,
co mówili ci dwaj idioci. Głeason zażyczył sobie obecności
pieprzonego adwokata.
„Kiedy smażysz płotki, nie potrząsaj nimi zbyt mocno"
- zacytował Tom.
Konfucjusz - strzelił Mike.
Doskonale.
Więc co teraz zrobimy?
Porozmawiamy z tym skurwysynem Gleasonem osobiście
- wyjaśnił Tom. - Tyle że nie wiemy, gdzie on mieszka.
-
To akurat żaden problem - odparł Mike. - Tak zarabiam
przecież na życie.
ROZDZIAŁ 17
Usadowili się w ustronnym zakątku otwartej całą dobę kawia-
renki Starbucks przy PennsyWania Avenue, mieszczącej się tuż
obok McDonalda, w którym ponoć sam Bill Clinton kupował
hamburgery. Tak przynajmniej powiedział im facet od espresso.
Poprosili o dwie czarne kawy bez żadnych orzechów laskowych
czy wanilii. Potrzebowali tylko czystej kofeiny i dostępu do
Internetu.
Mike usiadł na kanapie, zrobił sobie nieco miejsca na stoliku
i podłączył linię ISDN do wyciągniętego z aktówki laptopa. Na
wierzchu obudowy znajdowała się naklejka z Władcy pierścieni,
przedstawiająca krasnoluda z toporem w dłoni.
Znasz może drugie imię Gleasona? - zapytał Mike, zalogo-
wawszy się do Internetu.
Skąd - zdziwił się Tom. - Czemu pytasz?
Nie ma sprawy - mruknął Mike. - Znajdę go przez AutoTrak.
Zupełnie jak tatusia, który nie chce płacić alimentów. Tyle że bez
drugiego imienia wyskoczy mi tu pewnie kilkuset Michaelów
Gleasonów. Ale zaraz, powinni go mieć na stronie internetowej
Senatu... Ta linia telefoniczna cholernie wolno działa. No, jest.
Sherman. - Mike zaczął znowu biegać swoimi krótkimi palcami po
klawiszach. - Zostało nam już tylko trzech - odezwał się po kilku
minutach. - Dziewiętnastolatek w Chevy Chase. Sześćdziesięciooś-
miolatek w Arlington... Gleason nie jest chyba jeszcze taki stary?
Pięćdziesiąt parę lat - wyjaśnił Tom.
Mam - mruknął Mike. - Massachusetts Avenue. Zobaczymy.
Wiceprezydent mieszka gdzieś w tamtej okolicy. To się chyba
nazywa Naval Observatory czy jakoś tak. - Mike nie przerywał
stukania w klawiaturę. Tom pochylił się ponad jego ramieniem
i obserwował uważnie, jak zmieniają się mapy, to powiększane,
to zmniejszane niecierpliwymi kliknięciami. - Zgadza się - po-
wiedział Mike po chwili - to niedaleko stamtąd. Jedziemy.
81
Niezależnie od tego, jak bardzo Tom się denerwował, czas
płynął nieubłaganie. Większość rezydencji przy Massachusetts
Avenue nie miała żadnego numeru i dopiero kiedy przejeżdżali
po raz trzeci koło ogromnego domu w stylu francuskiego
odrodzenia, Mike zauważył na jego masywnej bramie ledwie
widoczną tabliczkę. Odliczywszy numery, doszli do wniosku, że
Gleason musi mieszkać w neoklasycznej rezydencji z czerwonej
cegły, ukrytej pośród bujnej zieleni: rozłożystych dębów i potęż-
nych wiązów, nad którymi górował strzelisty świerk srebrzysty.
Posiadłość otoczona była ceglanym murem, a przez bogato
zdobioną, kutą w żelazie bramę widać było biegnący dookoła
gazonu podjazd i ogród pełen kwiatów.
Na pewno mają tu jakąś boczną furtkę - mruknął Mike,
mierząc wzrokiem wysokie ogrodzenie. - Jeśli uda się nam
dostać w pobliże domu, możemy iść od razu do drzwi wej-
ściowych albo dopaść Gleasona już na zewnątrz, kiedy będzie
wsiadał do swojego samochodu. Większość z tych facetów ma
kierowcę.
„Należy zaskoczyć wroga". - Tom wpatrywał się przed
siebie nieruchomym wzrokiem. - „Uderzyć tak szybko i bezpo-
średnio, jak to tylko możliwe".
MacArthur?
Musashi.
Zaparkowali samochód w najbliższej bocznej uliczce i pieszo
wrócili pod rezydencję senatora. Tom spojrzał na zegarek.
20:02:29. Pierwszy brzask jutrzenki zaczynał powoli rozjaśniać
wschodnie krańce nieba, zasnutego ciemnymi chmurami. Ciem-
noczerwona poświata otaczała cienki sierp księżyca, świecącego
jednak zbyt jasno, by patrzeć prosto w jego blask. Chłodne,
przejrzyste powietrze pachniało orzeźwiającym wiatrem, a w ko-
ronach strzelistych drzew zaczynały świergotać ptaki. Inne domy
wznosiły się wśród porannych mgieł niczym uśpione olbrzymy,
od czasu do czasu błyskając poprzez gałęzie i liście zaspanymi
oczyma.
-
Tam. - Mike wskazał ręką wąską drogę dojazdową, biegnącą
pomiędzy żywopłotami dwóch rezydencji.
Rozejrzeli się uważnie dokoła, ale wszędzie było pusto, więc
wymieniwszy jeszcze porozumiewawcze spojrzenia, ruszyli ulicz-
82
ką w stronę ceglanego muru otaczającego posiadłość Gleasona.
Tom czuł, jak w jego żyłach zaczyna krążyć czysta, pobudzająca
adrenalina, a cała ociężałość ustępuje. Nagle przypomniały mu
się wszystkie te rzeźwe poranki sprzed lat, kiedy brał udział
w policyjnych nalotach. Świt to najlepsza pora, żeby dopaść
niczego nie podejrzewającego przestępcę. To porównanie spra-
wiło, że Tom dotknął umocowanego przy kostce rewolweru.
Mike też nie zapomniał zabrać ze swojego marynarskiego worka
czegoś odpowiedniego. Taurus 454 Raging Buli, kaliber czter-
dzieści pięć, był w stanie zatrzymać wszystko.
Musnąwszy palcami broń, Tom pomyślał natychmiast, że
przecież wcale jej nie potrzebuje. Poruszył palcami, a potem
zacisnął pięści i wyprowadził w powietrze cios Shuto.
Szybko znaleźli niewielką, zardzewiałą furtkę, najwyraźniej
od dawna nie używaną i częściowo zablokowaną przez gęste
krzewy forsycji. Mike bez wahania zanurkował w ten gąszcz
i łamiąc gałązki, przecisnął się przez jego najmniej rozrośniętą
część. Potem wyjął z kieszeni jakieś narzędzie - w słabym
świetle poranka Tom nie mógł się zorientować, co to jest - i zajął
się zamkiem. Mechanizm zazgrzytał ciężko i już po chwili furtka
stanęła otworem. Wśliznęli się obaj na teren posiadłości, a potem
przemknęli ostrożnie przez niewielki zagajnik potężnych sosen,
docierając w końcu do skraju rozległego trawnika. Woń sos-
nowego igliwia mieszała się z zapachem świeżo skoszonej trawy.
W samym środku rozciągającego się trawnika, o powierzchni
niemal hektara, znajdowała się biała altana z wysokim spiczastym
dachem, otoczonym ciemnobrązowym gzymsem.
Krańce posiadłości spowijał jeszcze mrok, jednak wczesny
świt zaczynał już zmieniać czerń w granat. Na niebie pozostało
zaledwie kilka gwiazd, a z rzadka odzywające się dotąd ptaki
zaczęły głośno świergotać. Za trawnikiem rozciągał się ogród
w pełnym rozkwicie, otoczony murem z polnych kamieni,
oddzielającym rabaty od dużego prostokątnego basenu. Jeszcze
dalej z mgieł wyłaniał się ogromny ceglany, kryty dachówką
dom o żłobkowanych kolumnach i białych okiennicach.
Nagle Tom coś usłyszał. Rozejrzał się w poszukiwaniu Ellen,
ale na próżno. To tylko jej głos. Tom zerknął na przyjaciela,
chcąc się przekonać, czy do niego też dotarł ten szept, ale Mike
83
stał nieporuszony, w milczeniu przyglądając się rezydencji i jej
otoczeniu. Tom poczuł, jak w kącikach ust narasta mu kpiący
uśmiech.
Tędy - odezwał się cicho Mike i ruszył w prawo. Szli
w milczeniu po ciepłym dywanie pachnących igieł pod osłoną
drzew, trzymając się blisko ceglanego muru. Od strony domu
osłaniał ich długi żywopłot dzikich bzów. Kiedy znaleźli się na
wysokości basenu, Mike zatrzymał przyjaciela stanowczym
ruchem pulchnej dłoni, a potem przyłożył palec do ust.
Ciii - szepnął i zmrużywszy powieki, wbił uważne spojrzenie
w dom.
Tom wytężył wzrok, starając się dostrzec coś poprzez splątane
gałęzie krzewów. Kiedy zauważył jakiś ruch, lodowaty chłód
ścisnął jego serce. Na parterze domu rozbłysło światło, a potem
ktoś otworzył przesuwane drzwi. Postać w białym szlafroku
skierowała się w stronę basenu. Gleason.
Senator bez wahania wszedł na trampolinę i zrzucił okrycie.
Jego szczupłe ramiona były opalone, ale pod bladą skórą
zapadniętej klatki piersiowej prześwitywały kości żeber. Miejsce
po wycięciu wyrostka znaczyła purpurowa blizna. Gleason
zanurkował do basenu, a potem popłynął w półmroku poranka,
zgarniając wodę miarowymi, spokojnymi ruchami. Lekki wietrzyk
delikatnie poruszał firankami w otwartych drzwiach, ale poza
tym w domu nie było widać żadnego ruchu.
Tom ruszył powoli za przyjacielem, aż obaj dotarli do końca
żywopłotu, za którym rozpościerał się nieco zaniedbany trawnik,
porośnięty gdzieniegdzie starymi drzewami. Widać stąd było
podjazd biegnący dookoła ukwieconego gazonu od frontu. Mike
miał rację - przed wejściem stała czarna limuzyna z włączonym
silnikiem. Wewnątrz, w świetle niewielkiej lampki, rysowała się
wyraźnie sylwetka kierowcy w ciemnym garniturze. Mężczyzna
czytał gazetę, czekając w pogotowiu, aby w każdej chwili
zawieźć senatora do jego biura.
Tom wyszedł zza żywopłotu i ruszył w stronę Gleasona.
Tom - syknął za nim gorączkowo Mike.
„Możliwości mnożą się, tylko jeśli się je wykorzystuje"
- zacytował Tom, patrząc prosto przed siebie.
Sun Tzu - zauważył szeptem Mike.
84
Tom skinął głową i wbiegł kamiennymi schodami na taras,
a potem zręcznie lawirując pomiędzy stolikami z kutego żelaza
i otaczającymi je krzesłami, podszedł w stronę najgłębszej części
basenu, tuż obok trampoliny. Za plecami słyszał ciężki oddech
Mike'a. Niczego nieświadomy senator płynął w ich stronę
gładkimi, równymi pociągnięciami ramion. Kiedy dotknął ściany,
żeby wykonać nawrót, Tom przykucnął i chwycił go za rękę, sam
zaskoczony łatwością, z jaką udało mu się wyciągnąć Gleasona
z wody. Mężczyzna wił się i miotał w panice, rozchlapując wodę
jak przebita harpunem ryba. Z gardła wydarł mu się okrzyk,
zduszony przez haust wody.
Panie senatorze - warknął Tom przez zaciśnięte zęby.
- Musimy porozmawiać.
Coś ty, do diabła, za jeden! - wrzasnął Gleason, próbując
uwolnić się z uścisku. Spływająca z niego woda zmoczyła
spodnie Toma. - Puszczaj, ty sukinsynu!
Gdzie jest Jane? - Tom zacisnął mocniej palce na ramieniu
senatora. - Gadaj natychmiast. Jane wypytywała cię o twoje
sprawki. O rzeczy, przez które miałbyś spore kłopoty. Spokojnie,
nie szarp się - dodał z twarzą wykrzywioną wściekłością.
W skroniach czuł tępe pulsowanie krwi, napełniającej jego uszy
głuchym echem swego gorączkowego rytmu. - Bo wyrwę ci to
cholerne ramię z barku albo zmuszę, żebyś zeżarł swoje własne
ucho.
Gleason przestał się miotać i nerwowo przełykając ślinę,
zerknął w stronę domu, ale nikt nie przyszedł mu z pomocą.
-
Jestem ojcem Jane. - Tom jeszcze raz szarpnął Gleasona za
ramię, a potem drżąc na całym ciele, popchnął go do tyłu.
Reakcja senatora była jak cios pomiędzy oczy. Żadnych
głośnych protestów czy zaniepokojonych pytań, tylko krótki
błysk ulgi w oczach i chyba nawet wręcz radości. Zupełnie jakby
Gleason obawiał się czegoś znacznie gorszego niż ojciec zagi-
nionej dziewczyny.
Tom poczuł, jak miękną mu kolana. Znaczący uśmieszek na
twarzy senatora powoli zgasł, a uniesione brwi zbiegły się
w jedną linię nad nosem. Nozdrza rozszerzyły się, policzki
nabiegły krwią.
Jane nie żyje.
85
Gleason wyrwał ramię z uścisku i zaczął się ostrożnie
wycofywać. Jego ciemne oczy płonęły wściekłością.
-
Pan oszalał - warknął i odwróciwszy się na pięcie, skoczył
w stronę domu.
Mike rzucił się błyskawicznie za uciekinierem, szybkością
reakcji wprawiając Toma w zdumienie. Potężna czterdziestka
piątka błysnęła w powietrzu i spadła z głośnym trzaskiem na
kark Gleasona.
Ciało senatora osunęło się bezwładnie na kamienny taras.
-
Księga ognia - powiedział Mike, cytując klasyczną pracę
Musashiego na temat sztuk walki. - „Czyż nie jest najważniejsze
zmiażdżyć wroga od razu, jeśli uważasz go za słabego?"
Tom uniósł brwi i skinął głową.
No dobra. - Mike wsunął broń pod koszulę, za pasek
spodni, a potem chwycił nieruchome ciało Gleasona jak worek
ze śmieciami i przerzucił je sobie przez ramię.
Mike? - zawołał cicho Tom, śpiesząc za swym potężnym
przyjacielem. Zerknął jeszcze za siebie, ale poza delikatnym
falowaniem zasłon w domu nie było widać żadnego ruchu.
Mike ruszył z powrotem tą samą trasą, którą dostali się na
teren posesji, cały czas trzymając się pod osłoną bzów i sos-
nowego lasku. Szedł szybko na ugiętych nogach. Przy furtce
rzucił Gleasona na ziemię i pochylił się z rękami wspartymi
o kolana, z trudem chwytając powietrze.
Ten skurwiel coś wie - zdołał w końcu wy sapać. - Idź po
samochód. Podjedź tutaj. Szybko.
On zna całą sprawę - zauważył jeszcze Tom.
Bo to on za tym stoi - mruknął Mike. - Ale przed nami nic
nie ukryje.
Tom wymknął się przez furtkę i potykając się, ruszył ścieżką,
a potem przyspieszył kroku i w końcu rzucił się biegiem.
ROZDZIAŁ 18
Zanim Mike trochę odsapnął, Tom przyprowadził furgonetkę.
Samochód zahamował gwałtownie, wzbijając chmurę kurzu.
Mike wyjął ze swojej torby podkoszulek z serialu Battlestar
Galactica i porwał go na paski, którymi związał ręce i nogi
Gleasona. Kolejny pas materiału zwinął w kulkę i wepchnął
senatorowi pomiędzy zęby. Skończywszy zawiązywać knebel,
otworzył tylne drzwi przyczepy i zapakował Gleasona do środka,
opierając go o ścianę we wnęce, tuż obok leżącej tam starej
opony.
Senator zdążył już odzyskać przytomność i wpatrywał się
teraz szeroko otwartymi oczyma w Mike'a, kiedy ten naciągał na
niego zatęchły wojskowy koc.
-
Lepiej ja poprowadzę - powiedział w końcu Mike. - Jechałeś
przez sześć godzin bez przerwy, a musimy się wydostać z miasta.
Dopiero w tym momencie Tom uświadomił sobie, że stoi
z rękami bezwładne zwieszonymi po bokach, bezczynnie przy-
glądając się poczynaniom przyjaciela.
Dam radę - mruknął.
Jeśli nie masz nic przeciwko - upierał się Mike - to
wolałbym sam.
Tom posłusznie okrążył samochód i wdrapał się na siedzenie
pasażera.
-
Tylko obchodź się z nim delikatnie. To cacko ma kapryśną
duszę.
Mike odsunął siedzenie kierowcy do tyłu i włączył radio.
Akurat leciał kawałek Guns N' Roses, Sweet Child oj Minę. Mike
nastawił głośniej, a potem rozpakował listek gumy i wcisnął go
sobie do ust. Wreszcie wycofał samochód z drogi dojazdowej
i wyjechał na ulicę, postukując przy tym dłonią o kierownicę.
-
Nie za szybko - upomniał Tom, rozglądając się po okolicy.
Mike skinął głową. - Dokąd jedziemy?
87
Frederick w stanie Maryland - wyjaśnił Mike. - Znam jedno
miejsce, którego nikt nie odwiedza i gdzie na pewno nikt go nie
usłyszy...
Kiedy tam byłeś? - zapytał Tom. Mike zerknął w jego
stronę, ściszył radio, a potem podsunął mu czerwoną paczkę
gumy. Tom poczuł w nozdrzach zapach cynamonu. - Nie, dzięki.
Narkotyki - wyjaśnił w końcu Mike. - Ochraniałem jednego
faceta. Nazywał się Hacksaw. Gość kupował cały ładunek amfy.
Spotkaliśmy się w takim opuszczonym wesołym miasteczku we
Frederick.
Może jednak się poczęstuję - mruknął Tom, wyjmując
listek gumy do żucia z leżącego na siedzeniu opakowania
i wsuwając go pod język. Powieki zaczęły mu ciążyć.
Powinieneś przymknąć oczy chociaż na parę minut - za-
uważył Mike.
Co takiego? - Tom natychmiast się wyprostował.
Doskonale cię rozumiem, w końcu to była naprawdę długa
noc. Ja przespałem wczoraj cały dzień.
On wie, co się stało z Jane - powtórzył Tom.
Na pewno nic jej nie jest. Twoja córka zawsze spada na cztery
łapy - uspokajał Mike, a kiedy Tom nic nie odpowiedział, wyciągnął
zza paska swój rewolwer i wycelował go w przyjaciela. - A tak przy
okazji - dodał. - Zastrzelę cię, jeśli nie będziesz siedział cicho.
O czym ty, do diabła, mówisz?
Mike uśmiechnął się i położył broń na siedzeniu pomiędzy
nimi. Światła ulicznych lamp przesuwały się po jego twarzy,
wyławiając ją z ciemności.
Posłuchaj. Jeśli coś pójdzie nie tak... to wszystko moja
sprawka. Ja porwałem Gleasona. Zagroziłem ci bronią, wziąłem
was obu na zakładników i wydobyłem od niego informacje
torturami. - Mike popatrzył na przyjaciela z szerokim uśmiechem.
- Jak ci się podoba ta wersja?
Sprytne - mruknął Tom. - Ale nie mogę ci na to pozwolić.
Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, wezmę całą winę na siebie. Nie
boję się tego, co robimy. Pamiętaj: „Aby zatriumfowało zło,
wystarczy, że dobrzy ludzie pozostaną bierni".
Edmund Burkę - odgadł Mike, nawet na moment nie
przerywając żucia gumy.
88
Tom sięgnął do kostki i wyciągnął swoją trzydziestkę ósemkę.
W takim razie teraz to ty mnie posłuchaj - powiedział,
celując w Mike'a. - Jedź dalej albo cię zastrzelę. Rób, co każę...
albo... Chyba już rozumiesz, o co chodzi.
Naśladownictwo to najwyższa forma uznania.
Kto to powiedział? - zapytał Tom.
Ja.
Wspominałeś coś o torturach?
Trzeba go zmusić do mówienia.
Tom spojrzał przez pękniętą szybę furgonetki do wnętrza
przyczepy. Gleason zdołał się jakoś wysunąć spod koca, ale teraz
leżał nieruchomo. Pośród wilgotnych rozjaśnianych włosów
prześwitywała skóra głowy.
Nie jesteśmy we Friendly's Ice Cream - odezwał się
w końcu Tom. - To poważna sprawa.
Wiem. Możesz na mnie liczyć.
Co za dupek przychodzi w środku lipca do lodziarni ubrany
w wojskowy płaszcz? - upierał się Tom.
Masz rację - przytaknął Mike, wzruszając ramionami.
Zrobię z tym facetem wszystko, co będzie konieczne. - Tom
otworzył bębenek swojego rewolweru i zakręcił nim kilka razy.
Jeszcze nie teraz - powiedział Mike. - Na wszystko są
sposoby.
Skąd ta pewność?
Był taki facet z bandy Faraonów, który próbował rozkręcić
własny biznes na rogu ulicy w Jamestown. Musieliśmy dopaść
jego młodszego brata i trochę go urobić. Pracowałem wtedy
z jednym starym wygą z gangu motocyklowego. Nie raz bawił
się w porwania i znał się na tej robocie. Człowieku, ten gość był
naprawdę dobry. Zawsze wkładał im piłkę z lanej gumy do ust,
żeby nie krzyczeli. To było całkiem sprytne z jego strony.
Świetna metoda na ucieszenie delikwenta - wtrącił Tom. - Ale
nam chodzi przecież o to, żeby Gleason wyśpiewał wszystko, co wie.
Jasne. - Mike opuścił okno i wypluł przeżutą gumę. - Ale
kiedy było trzeba, ten mój kumpel potrafił nakłonić gościa do
gadania. Kupię w Home Depot lampę lutowniczą i jeśli Gleason
będzie się opierał... Zrobię to, co robił w takiej sytuacji staruszek.
Podpalę facetowi nogi.
89
ROZDZIAŁ 19
Tom zapłacił w Home Depot gotówką.
-
Życzę miłego dnia - powiedziała stojąca za ladą kobieta
w pomarańczowym fartuszku, uśmiechając się do niego promien-
nie.
-
Dziękuję. - Tom ukłonił się lekko. - Na pewno taki będzie.
Kiedy szedł przez parking, zza dachów osiedla mieszkaniowego
na wschodzie wyjrzały pierwsze promienie słońca. Zaparkowali
w odległym kącie placu, z dala od porannego zalewu furgonetek
i ciężarówek. Tom zajrzał do plastikowej reklamówki, żeby
upewnić się, czy kupił wszystko, o co prosił Mike. Lampa
lutownicza, iskrowa zapalarka, obcęgi, dziesięć metrów sznura,
dwie rolki taśmy klejącej, worki na śmieci, płyn do zapalniczek,
pięćdziesięciokartkowy kołonotatnik, długopis i gumowa piłka
z działu dla zwierzaków.
Czas na zabawę.
Dwa zjazdy dalej Mike skręcił w drugorzędną drogę. Przez
kolejnych dziesięć minut nie widzieli niczego innego poza
porozrzucanymi tu i ówdzie niewielkimi wiejskimi domami
z obłażącą farbą. Nagle po prawej stronie pojawiło się pole,
otoczone pordzewiałym ogrodzeniem z siatki. Jechali wzdłuż
niego przez jakieś pół kilometra, zanim w końcu dotarli do
bramy wjazdowej. Ogromny, biegnący ponad nią łukiem napis
o zniszczonych literach, ułożonych z pustych oprawek żarówek,
głosił: „Park Podmiejski".
Witamy w roku 1955 - mruknął Mike, odwijając z folii
kolejny listek gumy.
To rok moich urodzin.
Wiem.
Parking z tyłu, zasypany potłuczonym szkłem, porastały
sięgające pasa chwasty. W oddali widać było rozpadające się
karuzele i kolejki, wznoszące kikuty połamanych konstrukcji
90
pośród zarośli i gór odpadków. Odłamki szkła chrzęściły
pod kołami furgonetki, pryskając na wszystkie strony. Kiedy
znaleźli się mniej więcej w połowie parkingu, samochód
podskoczył nagle z gwałtownym szarpnięciem na > starym pod-
kładzie kolejowym.
-
Przepraszam - mruknął Mike i trochę zwolnił.
Jechali w stronę dawnej głównej alei wesołego miasteczka,
gdzie po obu stronach szerokiego chodnika o roztrzaskanych
płytach ciągnęły się zdewastowane atrakcje.
Był tam stary, częściowo rozmontowany diabelski młyn,
z którego pozostał już tylko jeden wagonik, zwisający żałośnie
pod dziwacznym kątem pośrodku zardzewiałego szkieletu.
Stojące w rzędzie stragany i kramy, o dachach zapadających się
pod ciężarem lat, dusiły się pośród gęstych krzewów jeżyn.
Przejazd furgonetki poderwał do lotu stado wron, rozdziobują-
cych padlinę jakiegoś niewielkiego zwierzęcia, po którym
przejechali z głuchym łoskotem. Ptaszyska zaskrzeczały z wście-
kłością.
W połowie alei, tuż obok pozbawionej koni karuzeli, znaj-
dowała się największa istniejąca jeszcze konstrukcja tego parku
rozrywki. Wyblakłe wizerunki dwóch klaunów w spiczastych
czapkach i muszkach śmiały się po obu stronach napisu, którego
litery tworzyły resztki potłuczonych żarówek:
BECZKA ŚMIECHU
-
Tutaj. - Mike wskazał ręką ogromne twarze zastygłe
w uśmiechu. W oku klauna po prawej stronie brakowało jednej
z desek, a z dziury wystawały niechlujne resztki ptasiego gniazda.
Mike zahamował i wyłączył silnik, który stukał przez chwilę,
a potem prychnął jeszcze dwa razy i w końcu umilkł.
Mike wyciągnął broń i otworzył drzwi z tyłu furgonetki.
Gleason wił się rozpaczliwie pod kocem w niewielkiej wnęce
niczym uwięziony krab. Nadgarstki krwawiły mu w miejscach,
gdzie więzy otarły skórę, kiedy próbował się uwolnić. W dusznym
powietrzu unosił się słodki zapach krwi. Ubrany jedynie w mokre
kąpielówki senator dygotał, a jego blady, zeszpecony blizną tors
lśnił od potu w jaskrawym świetle żarówki umieszczonej u sufitu
przyczepy. Mike przycisnął wielki, czarny pistolet do twarzy
więźnia.
91
Gieason zamarł, tylko jego oczy rozszerzyły się z prze-
rażenia.
-
Zaraz cię stąd wyciągnę - powiedział łagodnie Mike. - Jeśli
będziesz mi to utrudniał, zaczniesz konać, rzucać się albo
w ogóle sprawiać kłopoty, spuszczę ci wpierdol. Zachowuj się
grzecznie, a wtedy ja też będę dla ciebie miły. Rozumiemy się?
Gieason przytaknął ruchem głowy.
-
To dobrze - mruknął Mike, a potem chwycił senatora za
kostkę i powoli pociągnął go w swoją stronę. Kiedy Gieason
znalazł się na brzegu, Mike wcisriął broń z powrotem za pasek
spodni i chwyciwszy więźnia pod pachy, postawił go na połama-
nych płytach rozgrzanego chodnika. Potem wyjął z bocznej
kieszeni spodni nóż, pochylił się i jednym ruchem rozciął więzy
krępujące nogi senatora.
Poniżej biegnącego łukiem napisu znajdował się jeszcze trzeci
klaun, większy od dwóch pozostałych i nie tak wyblakły, za to
zeszpecony śladami pleśni. Jego otwarte usta stanowiły wejście
do beczki śmiechu, zarośniętej teraz krzakami. Mike chwycił
Gleasona za ramię i popchnął w górę po schodach prowadzących
do wnętrza zawilgoconego budynku. Chuligani porozbijali więk-
szość luster stanowiących rozległy labirynt, a usiana odłamkami
szkła podłoga przypominała ogromną, błyszczącą poduszeczkę
do igieł. Senator starał się stąpać ostrożnie, ale jego stopy szybko
zaczęły krwawić.
W środku panował półmrok, jednak Tom szybko przywykł do
słabego oświetlenia. Pośród zalegających na podłodze śmieci
dostrzegł opróżnione puszki po piwie, pozostałość po imprezach
nastolatków. Jane też robiła kiedyś takie rzeczy.
Na to wspomnienie zalała go fala nienawiści. Błyskawicznie
wyminął Mike'a i chwyciwszy Gleasona za ramię, uderzył jego
głową w połyskującą ścianę luster. Senator osunął się na podłogę,
a kiedy w końcu zdołał się podźwignąć do pozycji siedzącej, jego
twarz spływała krwią. Ten widok wprawił Toma w jeszcze
większą wściekłość.
- Teraz mnie poznajesz? - warknął, a potem zerwał więźniowi
taśmę z ust, rozkrwawiając mu przy tym nos.
Gieason zakrztusił się, w końcu zdołał jednak wypluć wciśniętą
do ust szmatę.
92
Jestem senatorem Stanów Zjednoczonych! - wrzasnął,
purpurowiejąc na twarzy. Białe kropelki śliny opryskały spodnie
Toma. - Zasiadam w dwóch komisjach do spraw FBI, wy
pieprzone psychole.
Ta, ale tutaj jesteś tylko starym skurwielem w mokrych
gaciach i ze skurczonym ptaszkiem.
Tom kopnął Gleasona podkutym czubkiem buta w żebra,
a potem przykucnął i nacisnął kciukiem nerw w jego szyi.
Senator wrzasnął z bólu i zaczął wierzgać nogami. Zabrzęczało
szkło.
-
Tom! - krzyknął Mike.
Tom poczuł, jak ramiona przyjaciela oplatają jego klatkę
piersiową i nagle stracił oparcie dla stóp. Jego oddech był coraz
cięższy. Gleason wił się pośród połyskujących odłamków, sapiąc
i wydając jakieś stłumione zwierzęce odgłosy.
„Jeśli atakując, niszczysz i siłą obejmujesz władzę nad
narodem, jest to znacznie mniejsze osiągnięcie" - wysapał Mike,
w końcu zwalniając uścisk.
Do tego skurwiela nie dociera nic innego. - Tom przysunął
swoją twarz do twarzy senatora. - Pamiętasz Sook Min, ty
sukinsynu? To jak, teraz mnie poznajesz?
Spokojnie - mruknął Mike. - Po prostu go przytrzymaj,
dobra? - dodał, wyjmując z torby obcęgi, a potem przyjacielskim
gestem położył dłoń na ramieniu więźnia.
Co chcecie zrobić? - krzyknął Gleason piskliwym, niemal
zupełnie niezrozumiałym głosem, balansując na granicy histerii.
Cały czas potrząsając głową, próbował uwolnić się z żelaznego
uścisku. Bezskutecznie. Tom wyczuwa! pod cienką skórą jego
kości i z trudem panował nad sobą, żeby nie połamać ich
wszystkich jedna po drugiej. - Jestem senatorem Stanów Zjed-
noczonych.
Wiem. - Mike podniósł do góry obcęgi. - Głosowałem na
ciebie. Ale to było, zanim dowiedziałem się, jaki z ciebie kawał
łajdaka. A teraz zaprezentuję ci działanie tego narzędzia...
- Z tymi słowami Mike chwycił Gleasona za włosy, splatając
razem palce i mocno je zaciskając, a potem złapał obcęgami
sflaczałą skórę na piersi senatora. - Muszę cię jakoś przekonać,
żebyś nie robił tyle hałasu. Od tego boli mnie głowa. Tom włoży
93
ci teraz piłkę do ust. Będziesz mógł z nią oddychać, ale
przestaniesz się tak wydzierać. Jeśli spiszesz się dobrze, może
nie będę się musiał bawić w pana Złotą Rączkę. Bądź grzeczny
- dodał spokojnym tonem - a nic ci się nie stanie.
Gleason pokiwał gwałtownie głową, nawet na chwilę nie
odrywając oczu od obcęgów. Cały drżał.
-
To dobrze - mruknął Mike. - W porządku? - Odwrócił się
w stronę Toma, który wyciągnął z torby gumową piłkę.
Gleason zaczął się pocić jeszcze bardziej, ale ociągał się
z otwarciem ust. W końcu Tomowi znudziło się czekanie, więc
wepchnął senatorowi palec do gardła, przyprawiając go tym
niemal o wymioty, i szybko wcisnął mu piłkę. Potem popatrzył
na jego pustą twarz i wstrząsane dreszczami ciało, myśląc
o tamtym młodym prokuratorze okręgowym, którym kiedyś był,
o kobiecie, której życie zrujnował Gleason i o całej arogancji
i bezmiarze zła, które kryły się za porwaniem jego córki.
-
Teraz zaklej to taśmą - przypomniał Mike, a kiedy Tom
owijał szarą taśmą klejącą głowę więźnia, powiedział do Glea-
sona: - Dobrze, świetnie się spisałeś. A teraz dam ci notatnik
i długopis, żebyś mógł nam napisać, gdzie możemy znaleźć Jane.
To moja następna prośba...
ROZDZIAŁ 20
Mike wyciągnął nowy listek gumy Big Red z paczki i wepchnął
go do ust. Podsunął opakowanie Tomowi, ale ten tylko potrząsnął
głową, więc żując zawzięcie, zabrał się do przeszukiwania torby.
Jego rudawe włosy wiły się miękko nad czołem, lśniącym
w słabym świetle cienką warstewką potu, źrenice rozszerzyły się
w półmroku.
-
A teraz grzecznie proszę o napisanie, gdzie jest Jane...
- powiedział, międląc w ustach gumę, i wręczył Gleasonowi
długopis.
Senator wciągnął powietrze przez nos i prychnąwszy pogard-
liwie, nabazgrał coś szybko w podsuniętym mu notesie. Mike
pochylił się nad nim i mrużąc oczy odczytał przerywane, koślawe
litery, ledwie widoczne w nikłym blasku poranka.
NIE WIEM
Gówno prawda! - Tom uderzył Gleasona pięścią w twarz
i zerwał mu taśmę z ust.
Urwę ci jaja! - wrzasnął senator. Oczy wyszły mu z orbit.
Gadaj! - Tom znowu wbił mu kciuk w nerw szyjny
i nacisnął z całej siły. Gleason błysnął białkami oczu, wydając
przy tym niski skowyt, napełniający mroczną przestrzeń jękiem
umierającego zwierzęcia, a potem szarpnął się i uderzył Toma
głową w brodę. Ten odpowiedział krótkim ciosem pięści,
miażdżąc senatorowi nos, i z powrotem wbił mu kciuk w nerw.
Tom - Mike próbował odciągnąć przyjaciela - pozwól mu
coś napisać. Tom! Musisz myśleć perspektywicznie. Spróbuj
popatrzeć na to w szerszej perspektywie! - zawołał, ciągnąc
coraz mocniej. Jęk agonii przeszywał nieruchome powietrze
dusznego, wilgotnego pomieszczenia. - Pomyśl, co w takiej
sytuacji zrobiłby mistrz Musashi - próbował jeszcze przekonywać
Mike, ale w końcu zacisnął po prostu obie dłonie na ramionach
Toma i pociągnął go z całej siły do tyłu. Tom zdołał co prawda
95
odzyskać równowagę, ale ratując się przed upadkiem, puścił
Gleasona.
Przecież wiem - wydyszał. - Po prostu muszę być silniej-
szym wojownikiem. I wydrzeć z niego te informacje.
Proszę cię - uspokajał Mike.
Cały czas oddychając ciężko, Tom skinął głową i odwrócił
wzrok. Mike wymierzył Gleasonowi kilka policzków, a potem
podciągnął go trochę do góry i wcisnął mu do ręki długopis
i kartkę. Gleason podniósł na Toma przekrwione oczy.
Ty... chcesz, żebym... powiedział... - wydyszał ledwie
słyszalnym szeptem, a potem zaczął coś pisać. Mike pochylił się
nad nim.
Kurwa - mruknął i pokręci! głową.
-
Co jest? - Tom wyciągnął szyję, żeby zerknąć na kartkę.
PIERDOL SIĘ
Mike bez słowa podniósł z podłogi pozostawioną przez Toma
rolkę taśmy i zaczął nią owijać Gleasona od kostek w górę.
Senator pojękiwał cicho, ale wkrótce siedział już spowity
błyszczącym, srebrnym kokonem. Mike wziął do ręki sznur
i przywiązał więźnia do belki, a potem przysunął do jego twarzy
gumową piłkę. Gleason zacharczał i zaczął rzucać głową na boki,
starając się uniknąć zakneblowania. Zniecierpliwiony Mike
podniósł z ziemi obcęgi i zacisnął je na ciele senatora, a kiedy
ten zaczął krzyczeć z bólu, błyskawicznie wepchnął mu piłkę do
ust i zakleił je taśmą.
Potem przyklęknąwszy na jedno kolano, wyjął z torby propa-
nowy palnik razem z zapalarką i trzymając oba przedmioty tak,
aby Gleason mógł je widzieć, zaczął się koncentrować. Oddychał
ciężko, a jedynym dźwiękiem, jaki wdzierał się w to milczenie,
był zgrzytliwy trzask zapalarki. Iskry opadały na podłogę,
wybuchając fajerwerkami ognia w odłamkach szkła zaśmiecają-
cych podłogę i w resztkach przytwierdzonych do ścian luster.
-
W średniowieczu - szepnął Tom - obrońcy w trakcie bitwy
wylewali na głowy szturmujących zamek wrogów wrzący olej.
Całymi kadziami.
Gleason zaczął pochlipywać.
-
Jego duch jest słaby - mruknął Mike, nie podnosząc wzroku,
a potem oparł butlę z propanem o udo i odkręcił zawór. Równy
96
głuchy syk gazu dołączył do trzaskania zapalarki, a kiedy Mike
zbliżył do siebie oba przedmioty, palnik buchnął niebieskim
płomieniem.
- On nie jest wojownikiem - powiedział Tom i zaczął krążyć
po pomieszczeniu jak generał, z rękami założonymi do tyłu. - To
polityk, który wykorzystuje innych, aby nas pokonać.
Mike manipulował przez chwilę przy pokrętle palnika, zwięk-
szając i zmniejszając płomień, dopóki nie wyregulował go
odpowiednio. Stojący za jego plecami Tom rozejrzał się wokół
i aż otworzył usta na widok tysięcy odbitych ogników. W końcu
otrząsnąwszy się ze zdumienia, dotknął ramienia przyjaciela.
Mike podniósł palnik do góry i powoli opuścił go w stronę
nagich stóp Gleasona, który zaczął szarpać się bezskutecznie
w więzach. Jego oczy biegały jak oszalałe. Mike pozwolił, aby
sam koniuszek płomienia liznął podeszwę stopy senatora, a potem
chwycił go dłonią za piętę i przysunął palnik jeszcze bliżej.
Gleason świsnął dziwnie przez nos.
Tom skrzywił usta.
W górę uniosła się cienka smuga dymu i smród spalenizny.
ROZDZIAŁ 21
Zduszony krzyk Gleasona omal nie rozerwał mu gardła. Całe
jego ciało wiło się i drżało, więc Mike unieruchomił mu nogi,
przyciskając je kolanem.
Tom spojrzał na zegarek. 17:28:09. Mniej niż siedemnaście
i pół godziny.
Trzy sekundy później Mike odsunął palnik od stóp Gleasona.
17:28:06. Tom zamrugał oczami i spojrzał jeszcze raz na tarczę
zegarka, potrząsając ręką, a potem przeniósł wzrok na swojego
przyjaciela. Twarz Mike'a spływała potem. Nagle w powietrzu
rozszedł się odór moczu, a wokół senatora zaczęła się rozlewać
niewielka ciemna kałuża.
-
Chcesz nam teraz coś powiedzieć? - zapytał Mike łagodnym
tonem. Gleason zaczął gwałtownie kręcić głową. Tak i nie. Tak
i nie. - Niestety, nie bardzo rozumiem, czy to oznacza „tak" czy
„nie" - mruknął Mike, a potem odwrócił wzrok i zaczął pstrykać
zapalarką. Kiedy płomień buchnął na nowo, przysunął go znowu
do stopy senatora. Stłumione zawodzenie zmieszało się z upor-
czywym smrodem spalonego ciała. Mike odsunął palnik i wpat-
rując się uważnie w twarz Gleasona, powtórzył swoje pytanie.
Tym razem nie było żadnych wątpliwości, że senator potakuje
ruchem głowy.
Mike wyjął z kieszeni scyzoryk i rozciął częściowo taśmę,
uwalniając prawe ramię więźnia, a potem włożył mu do ręki
długopis i podsunął notes. Dłoń senatora drżała tak mocno, że
trudno było odczytać nagryzmolone przez niego litery. Mike
wyrwał mu kartkę. Jakieś bzdury.
-
Miałeś napisać, gdzie jest Jane - powiedział z przyganą
w głosie. - Nie starasz się, a to oznacza, że pan Złota Rączka
powinien zająć się naprawą twojej duszy. Spróbujemy od nowa
i lepiej, żeby tym razem było to miejsce pobytu dziewczyny.
Inaczej będę musiał znowu zadać ci ból, tylko że tym razem
98
potrwa to o wiele dłużej. Jestem dla ciebie naprawdę miły, ale
najwyraźniej to nie skutkuje... - Z tymi słowami Mike podał
notes Gleasonowi, a ten nabazgrał coś pospiesznie dygoczącą ręką.
THORNE
-
Co to znaczy? - warknął Tom, sięgając zakrzywionymi jak
szpony palcami do szyi senatora. - Ten Thorne ją porwał?
Gleason pokiwał głową twierdząco.
-
Thorne i co dalej? - zapytał Mike.
Gleason napisał: POZWÓL MÓWIĆ.
Mike popatrzył na niego uważnie, gładząc palcami swoją
wypielęgnowaną bródkę.
-
Jeśli zaczniesz hałasować - mruknął w końcu, podnosząc
się ciężko z podłogi - usmażę ci jaja. Rozumiemy się? Masz
odpowiadać na nasze pytania i nic więcej. Inaczej zrobię się
bardzo nieprzyjemny.
Potem pochylił się i zerwawszy taśmę, wyjął piłkę z ust
Gleasona, który natychmiast zaczął gwałtownie chwytać po-
wietrze.
Gdzie ona jest? - zapytał Mike.
Nie kazałem mu jej zabić - wyjęczał Gleason rwącym się
głosem i zaczął szlochać. Jego ciałem wstrząsały dreszcze.
Tom miał wrażenie, że cały świat nagle stanął w miejscu,
a w jego sercu otwiera się ogromna, czarna otchłań nienawiści.
Kto to jest? - dopytywał Mike.
Thorne. Bob Thorne - wybełkotał Gleason poprzez łzy,
wciąż nie mogąc pohamować drżenia. - To facet z CIA. Podali
mi jego nazwisko - za wyświadczenie przysługi. Nigdy go nie
widziałem. „Po prostu pamiętaj o mojej karcie kredytowej. To
wszystko". Ona chciała o mnie napisać artykuł. Ale powiedziałem
mu, żeby nie robił jej krzywdy...
Gdzie ona j e s t? - przerwał mu Tom.
Nie wiem, naprawdę nie wiem - zarzekał się Gleason,
zaciskając powieki. Cały dygotał, a po jego pokrytej zmarszcz-
kami twarzy spływały łzy. - Przysięgam, nie wiem! Ja nic nie
zrobiłem. „Po prostu pamiętaj o mojej karcie kredytowej".
Zapytajcie Thorne'a.
Gdzie on jest? - zapytał Mike.
Nie wiem.
99
Tom warknął głucho i uderzył Gleasona w twarz. Krótki cios,
skrywający za sobą ogromną siłę. Senator kaszlnął i lekko się
zakrztusił. Z nosa popłynęła mu krew.
-
O, mój Boże. Mam do niego numer telefonu - wyjęczał.
- To wszystko. Błagam.
-
Jaki to numer? - odezwał się Mike.
Gleason podał mu cyfry, a Mike powtórzył je jeszcze raz,
upewniając się, że dobrze zapamiętał. Senator pokiwał słabo
głową.
Gdzie to jest? - wtrącił Tom.
Blisko, w zachodnim Maryland. Nie wiem dokładnie. Nie
wiem...
Wierzę ci - mruknął Mike, podnosząc piłkę z podłogi.
- A teraz pora na twoje lekarstwo.
-
Co? - szepnął Gleason i zaczął jęczeć.
Mike wcisnął mu z powrotem piłkę do ust i owinął jego twarz
świeżą taśmą, a potem podniósł go z kałuży moczu.
-
Wezmę go za nogi - zaproponował Tom.
Powieki Gleasona zatrzepotały. Jego nogi były lepkie, ale
wynieśli go na zewnątrz, zupełnie jak jakiś mebel, i wrzucili na
tył furgonetki. Tom przykrył go znowu kocem. Wcześniej
zastanawiał się, po co jego przyjacielowi worki na śmieci. Teraz
już wiedział.
Mike starannie zakleił czarną folią tylne okna przyczepy,
a potem oceniwszy z zewnątrz efekty swojej pracy, zatrzasnął
drzwi. Tom pokiwał głową z aprobatą.
Mike wrócił jeszcze na chwilę do budynku, ale zaraz zjawił
się z powrotem. W jednej ręce trzyma! reklamówkę z Home
Depot, drugą rozlewał w drzwiach płyn łatwopalny. Potem
potrząsnął pustą już puszką i wrzucił ją prosto w otwarte usta
klauna. W końcu pstryknął zapalarką i propanowy palnik buchnął
płomieniem. Po dotarciu do szczytu schodów Mike odwrócił się
i potoczył płonący pojemnik w stronę wejścia do budynku.
Kałuża płynu stanęła w ogniu z głuchym odgłosem, a Mike
zbiegł szybko po schodach.
-
Elementarna zasada każdego gangu motocyklowego - mruk-
nął, wsiadając do kabiny furgonetki. - Jeśli masz wątpliwości,
spal wszystkie dowody.
100
W ciszy, która zapadła po tych słowach, słychać było najlżejszy
szmer z wnętrza przyczepy. Jęki Gleasona.
-
Jezu, Mike - odezwał się w końcu Tom z westchnieniem
- wiem, że on na to zasłużył, ale właśnie przysmażyliśmy tego
faceta.
Mike uniósł brwi i potrząsnął głową.
Niezupełnie - mruknął, odwijając nowy listek gumy do żucia.
Mike, przecież czułem zapach spalenizny.
To były moje włosy.
Co takiego?
Moje włosy - powtórzył Mike. - Cuchnie zupełnie jak
palone ciało, a reszta to sprawa silnej sugestii. Wyrwałem sobie
parę włosów, a potem pozwoliłem, żeby facet poczuł ciepło
płomienia i ten smród. Narobiłeś więcej szkody, waląc go w nos. .
Mogłem zrobić coś znacznie gorszego. Zresztą chciałem.
Nic mu nie będzie - uspokajał Mike. - Za to nie mam
kompletnie pomysłu, co z nim teraz zrobić.
Zajmiemy się tym, kiedy już znajdziemy tego Thorne'a
- powiedział Tom. - „Przyjaciół miej zawsze blisko siebie, ale
swoich wrogów trzymaj jeszcze bliżej".
Może trzeba go gdzieś ukryć? - podsunął Mike.
Najlepszym rozwiązaniem będzie chyba zostawić go tam
z tyłu - zauważył Tom, odpalając potężny silnik diesla. - Twoja
furgonetka jest jak twój dom. Gliny nic mogą jej przeszukać bez
nakazu.
W porządku. Teraz potrzebujemy już tylko dostępu do
Internetu - powiedział Mike. - Sprawdzę ten numer telefonu
i bez problemów ustalę adres. Kierunkowy jest z Maryland, więc
to nie może być daleko.
Tom spojrzał na swój zegarek, a potem pokazał go Mike'owi.
17:17:09.
Siedemnaście godzin z groszami, Mike - przypomniał,
zerkając jednocześnie w boczne lusterko. Za ich plecami kłęby
czarnego dymu wzbijały się w poranne niebo.
Wiem - przytaknął Mike - ale ostatnich sześć było cholernie
owocnych. Jeśli utrzymamy takie tempo, do wieczora Jane
będzie już z nami.
101
ROZDZIAŁ 22
Tom wyjechał na autostradę, kierując się na zachód, a potem
skręcił w zjazd prowadzący do motelu sieci Budget Host. Za
trzydzieści dziewięć dolarów gotówką wynajął położony na
samym końcu budynku pokój. Zaparkowali tuż przy drzwiach,
Gleasona zostawili jednak w furgonetce. Mike wyciągnął kabel
z telefonu i podłączył go do swojego laptopa.
Tom przyglądał się, jak przyjaciel sprawdza podany przez
Gleasona numer. W końcu na ekranie komputera wyskoczył
adres, którego szukali. Edinger Road 1771, Oldtown. Mike
sprawdził jeszcze internetowe mapy. Bob Thorne mieszkał
w wiejskim regionie zachodniego Maryland, wąskim pasie
wciśniętym pomiędzy Wirginię Zachodnią i Wirginię, w cieniu
Parku Narodowego Buchanan.
Wyjechali na drogę numer 70 i ruszyli na zachód, w stronę
trasy 68.
Tom sprawdził czas. 16:24:12. Znajdowali się już na wiejskiej
drodze, biegnącej pośród drzew, zza których tu i ówdzie błyskała
siatka trzyipółmetrowego płotu, najwyraźniej otaczającego całą
posiadłość Thorne'a. Kiedy dotarli do bramy, za którą ciągnął się
podjazd, Tom zahamował i popatrzył na wieńczący ogrodzenie
drut kolczasty.
Podjedź tam dalej, dobra? - poprosił Mike, wskazując
oddalone o jakieś trzysta metrów miejsce, gdzie ogrodzenie
zakręcało pod kątem prostym. Tom posłusznie zatrzymał samo-
chód na rogu. Mike przechylił się przez oparcie siedzenia
i wyłowił ze swojego marynarskiego worka lornetkę.
Coś mi przyszło do głowy - mruknął. Zaskrzypiały lekko
otwierane drzwi furgonetki. - Wydaje mi się, że wiem, co to jest,
ale muszę się jeszcze upewnić. Chodź.
Tom wysiadł z kabiny i ruszył za przyjacielem przez las.
Lejący się z nieba słoneczny żar parzył nawet poprzez gęste
102
listowie drzew. Powietrze było nieruchome, duszne. W końcu dotarli
do otwartej przestrzeni. Sięgające kolan dzikie trawy, rosnące pod
płotem, nadal wilgotne od ciepłej rosy, obsypywały nogawki ich
spodni dojrzałymi nasionami. Mike poprowadził Toma wzdłuż,
ogrodzenia w stronę niewielkiego wzniesienia, skąd pomiędzy
drzewami widać było dom i stojący obok niego garaż. Jedynym
dźwiękiem zakłócającym ten bezruch było cykanie świerszcza. Mike
podniósł lornetkę do oczu i przyjrzał się uważnie budynkom.
Hm.
O co chodzi? - zaniepokoił się Tom.
Nie ma żadnych mebli - odparł Mike, wręczając przyjacie-
lowi lornetkę. - To dom-kryjówka.
Kryjówka?
Gleason mówił, że gość jest z CIA... - mruknął Mike.
- Jakieś cztery lata temu natknąłem się na coś takiego. Jedna
babka z Westchester, zresztą dziedziczka niezłej fortuny, wyszła
za dyplomatę - spotkali się w Paryżu, czy gdzieś tam. W każdym
razie facet był szpiegiem i miał na boku kochankę. Kiedyś zabrał
ją właśnie do takiego dziwnego miejsca w Bergen. Nie miałem
zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim do diabła chodzi.
Ogrodzenie zupełnie jak tutaj, jakieś pieprzone czujniki, detektory
ruchu, wszelkie możliwe cuda techniki. Ale pomyślałem sobie,
że to żaden problem - Mike kontynuował swoją opowieść - bo
mogę im przecież pstryknąć fotkę przez okno teleobiektywem.
Tylko że kiedy znaleźli się już w środku, to jakby zapadli się pod
ziemię. Dom był pusty.
Więc jak się dowiedziałeś, co to jest? - zdziwił się Tom.
Zaczekałem aż moja parka wyjdzie - wyjaśnił Mikc,
uśmiechając się szeroko - i odciąłem zasilanie na słupie elektry-
cznym. A potem po prostu wszedłem sobie do domu i dokładnie
go przeszukałem. Wszystko było pod ziemią. Czerwone atłasowe
prześcieradła, zestaw pornosów, nawet to skórzane gówno.
Zainstalowałem tam kamerę i po trzech tygodniach - voila.
Błyskawiczny rozwód.
Mike wypluł gumę i natychmiast sięgnął do kieszeni po
kolejny listek, a potem na nowo podjął swoją opowieść.
-
Później dowiedziałem się wszystkiego od jednego gościa, na
którego natknąłem się zaraz po rozprawie w małym irlandzkim
103
pubie w White Plains. Byłem już nieźle zawiany. Facet też
zresztą miał mocno w czubie, ale pamiętał mnie z sali sądowej.
Od razu podszedł do mojego stolika i zapytał, jak wszedłem do
tego domu. Powiedziałem mu, a potem zadałem parę pytań.
Gadał jak najęty. To było bardzo pouczające. Miałem po prostu
szczęście, bo w tych domach zawsze są awaryjne generatory, tyle
że w tym przypadku akurat coś szwankowało. W każdym razie
te kryjówki przypominają króliczą norę - zawsze jest w nich
jakieś drugie wyjście.
Tom odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w stronę
furgonetki.
-
Tom? - zawołał za nim Mike. - Co ty wyprawiasz?
Ale Tom usłyszał już dość. Przystanął na chwilę i popatrzył
na przyjaciela.
„Rozważ wszystko spokojnie, ale kiedy nadejdzie pora
działania, przestań się zastanawiać i po prostu wkrocz" - zacy-
tował.
Churchill?
Napoleon. Mam zamiar wjechać furgonetką przez tę cholerną
bramę.
ROZDZIAŁ 23
Patyki trzaskały pod stopami Toma, wzbijając w górę pył
i napełniając rozgrzane powietrze zapachem lasu.
Tom, zaczekaj - wy sapał z trudem Mike i położył dłoń na
ramieniu przyjaciela. Brzuch trząsł mu się, kiedy tak biegł,
przebierając krótkimi nóżkami. Tom przystanął i grzbietem dłoni
otarł z twarzy pot. - „Zmuś wroga, aby wyszedł ci naprzeciw
i znajdź jego słabe punkty" - zacytował Mike.
Sun Tzu.
Tak. Może uda się nam jakoś go wykurzyć.
Jane może gdzieś tam teraz być. - Tom wskazał dłonią
zabudowania.
Wiem, ale musimy zachować ostrożność - przekonywał
Mike. - Nikomu nic dobrego z tego nie przyjdzie, jeśli zrobimy
fałszywy krok.
W Ithaca Police ta metoda się sprawdzała - powiedział
Tom, unosząc podbródek. - Punkt pierwszy - sforsować bramy.
Tak właśnie robiliśmy.
Mike znał Toma zbyt dobrze, aby kwestionować autorytet jego
starej jednostki. Taktyce stosowanej przez Ithaca Police, w której
Tom kiedyś służył, nie dorównywał nawet Sun Tzu.
Co powiesz na kompromis? - zaproponował Mike.
Jaki?
Pozwól mi znaleźć króliczą norę - powiedział szybko Mike.
- Wyjście awaryjne. Jeśli mam rację, to na pewno jest tam jakiś
tunel. Daj mi... trzydzieści minut. A potem rozwal bramę. Kiedy
fretka wpada do nory głównym wejściem, królik ucieka tyłem.
A ja będę już na niego czekał. Masz zasięg w komórce?
Dwie linie - odparł Tom, wyciągając telefon z kieszeni
spodni.
U mnie też. - Mike podniósł do góry swoją komórkę. - Daj mi
trochę czasu. Znajdę to wyjście i zadzwonię do ciebie. Może być?
105
W porządku - mruknął Tom, sięgając do klamki drzwiczek.
- Pół godziny. Nie więcej.
Zaczekaj - zatrzymał go Mike, po czym otworzył tylne
drzwi furgonetki i nachyliwszy się do środka, wyciągnął ze
swojej worka marynarskiego krótkolufową strzelbę o czarnym
uchwycie imitującym kolbę pistoletu. Wręczył ją Tomowi razem
z trzema wąskimi pudełkami naboi o płaskich czubkach. - Trzy-
maj. Nie mam nic przeciwko twojej trzydziestce ósemce, ale to
maleństwo ma trochę więcej ikry.
Dzięki - mruknął Tom i załadował strzelbę. Nabój wsunął
się do komory z tym gładkim metalicznym szczęknięciem, które
odróżnia tę broń od wszelkiej innej.
Tom wsiadł z powrotem do kabiny i rozpoczął czekanie.
Droga była zupełnie pusta, a powietrze zrobiło się nieznośnie
duszne. Tom spojrzał na zegarek. 15:59:59. W końcu przekręcił
kluczyk w stacyjce i włączył klimatyzację. Kiedy cyferki
przeskoczyły na 15:57:03 zadzwoniła jego komórka.
Znalazłem - powiedział Mike, oddychając ciężko do
słuchawki.
Jakieś dodatkowe rady dotyczące tego domu-kryjówki?
Szukaj drzwi do piwnicy - poinstruował go Mike. - W ku-
chni, w garażu albo pod schodami prowadzącymi na piętro. Weź
dodatkowe naboje i przestrzel zamek. Te drzwi na pewno będą
zamknięte. Nie wyłączaj komórki.
Tom wrzucił pierwszy bieg, żeby podjechać te kilkaset metrów
wzdłuż ogrodzenia. Potem wycofał samochód w poprzek drogi
i zatrzymał się dokładnie na wprost połyskującej galwanizowanym
metalem bramy. Zwiększył obroty silnika, jedną nogą naciskając
gaz, a drugą trzymając na pedale hamulca. Motor wył coraz
głośniej.
W końcu Tom zwolnił hamulec i wystrzelił do przodu.
Furgonetka śmignęła przez drogę i krótki żwirowy podjazd,
a potem uderzyła z olbrzymią siłą w ogrodzenie. Poduszka
powietrzna wybuchła Tomowi w twarz. Samochód szarpnął
gwałtownie, a cała brama zadygotała i trzasnęła, uderzając
w karoserię furgonetki. Zazgrzytał metal. Tom instynktownie
nacisnął hamulec i samochód zatrzyma! się z poślizgiem w tu-
manie kurzu.
106
Tom zamrugał oczami, odkaszlnął, a potem otarł z twarzy
biały proszek z poduszki powietrznej, która zaczęła już powoli
klęsnąć. Kiedy kurz opadł, Tom znowu wcisnął do oporu pedał
gazu i pomknął podjazdem w stronę zabudowań. W głowie
brzęczał mu dźwięk alarmu, który wył już pewnie wewnątrz
domu.
Skierował się prosto do bocznych drzwi, wychodzących na
położony obok domu garaż, i zahamował gwałtownie, aż bryz-
gające spod kół kamyki żwiru uderzyły o ścianę budynku. Potem
błyskawicznie wyskoczył z samochodu z bronią przyciśniętą
mocno do uda. Kształt kolby tak dobrze pasował do jego dłoni.
Tom cofnął się i kopnął w drzwi. Siła uderzenia wyrwała
z futryny drzazgi drewna, ale drzwi pozostały na swoim miejscu,
lekko tylko wygięte. Tom kopnął w nie jeszcze raz i wejście
w końcu stanęło otworem. Tom wpadł do środka z bronią gotową
do strzału. W środku nie było naprawdę niczego. Żadnych mebli,
dywanów, czy bibelotów.
Po drugiej stronie kuchni, pod schodami prowadzącymi na
piętro, znajdowały się stalowe drzwi, pomalowane podobnie jak
ściany na biało. Tom spojrzał w głąb korytarza, a potem poruszył
klamką. Zamknięte na klucz. To na pewno tutaj. Pośrodku, na
wysokości oczu, znajdował się wizjer z szerokokątną soczewką.
Tom odsunął się i wypalił ze strzelby. Kula wybiła tuż koło
zamka dziurę wielkości pięciocentówki. Tom kopnął w drzwi,
ale te nawet nie drgnęły.
Tom strzelił jeszcze raz i jeszcze raz, opróżniając cały
magazynek. Błękitne od dymu powietrze miało kwaśny posmak
prochu, a pomiędzy klamką a zamkiem ziało teraz kilkanaście
położonych blisko siebie dziur. Drzwi uchyliły się odrobinę pod
kolejnym kopnięciem, ale natychmiast odskoczyły z powrotem.
Coś przytrzymywało je w górnym rogu. Zasuwa.
Tom załadował strzelbę, a potem znowu kopnął w drzwi, tylko
mocniej i wyżej, aż w końcu za trzecim razem ustąpiły z trzas-
kiem. Tom zaczął schodzić powoli po schodach, z bronią trzymaną
cały czas na wysokości oczu. Kiedy znalazł się na dole,
natychmiast obrócił się dookoła własnej osi, wypatrując celu
i chłonąc widok, który otwierał się przed nim. Rzędy książek.
Stół, biurko, krzesło, dalej łóżko. Tom ruszył ostrożnie w głąb
107
korytarza, przeczesując wzrokiem każde miejsce, w którym
mogłaby teraz siedzieć Jane. Związana i przerażona, czekająca
na ratunek. Czekająca na niego. Tom czuł ucisk w piersiach,
jakby za chwilę miało mu pęknąć serce.
W końcu dotarł do łazienki. Nikogo. Dalej znajdowała się
mała kuchnia, też pusta. Obok drzwi do kolejnego schowka
i spiżarnia, wypełniona po sufit puszkami z jedzeniem i plas-
tikowymi baniakami wody. Kryjówka była opuszczona.
Ale kiedy jego oczy przywykły już do panującego w pomiesz-
czeniu mroku, zauważył, że półki z tyłu wystają pod dziwnym
kątem, więc wsunął się cicho do spiżarni i chwycił lewą dłonią
kant regału. Lufę trzymanej w prawej ręce strzelby wsunął
w ciemną szczelinę i pociągnął całą szafkę do siebie.
Królicza nora.
Tom pochylił się lekko, gotów do strzału. Przygotowany na to,
że w każdej chwili ktoś może do niego strzelić.
ROZDZIAŁ 24
Zwyczajny kanał burzowy. Tak pomyślałaby większość ludzi.
Ale nie Mike. Tunel był na to zbyt duży i za suchy, a poza tym
biegł w linii prostej od strony domu. Miał około metra osiem-
dziesięciu centymetrów średnicy, a jego wylot, znajdujący się
w zboczu naturalnego rowu, zamykała żelazna krata. Zamek nie
był zardzewiały. Połyskiwał jasno, nawet w cieniu rzucanym
przez poszarpaną krawędź skarpy.
Mike wiedział, że kiedy Thorne wyjdzie na zewnątrz, zatrzyma
się, żeby otworzyć kratę. Obie ręce będzie miał zajęte. Mike
mógłby na przykład przycisnąć się do nasypu i zaczekać w ukryciu
obok ujścia tunelu. W odpowiednim momencie po prostu wysunie
się do przodu, z bronią gotową do śmiertelnego strzału. Serce
zaczęło mu walić jak młotem, nie tyle z wysiłku spowodowanego
przedzieraniem się przez las i szukaniem tej drogi ucieczki, co
ze zdenerwowania.
Rękawem koszuli otarł pot z czoła, pozostawiając na materiale
plamę podobną do tych, które znaczyły już jego ubranie pod
pachami. Potem wyjął zza paska spodni nieodłącznego Tauru-
sa454 i sprawdził magazynek, tak jak go tego zawsze uczył
Tom. Wreszcie wcisnął się obok potężnej rury i przylgnął
plecami do skarpy. Na karku poczuł chłód wilgotnej ziemi.
Z nieba spływał słoneczny blask, znacząc cętkami światła zieleń
lasu. Gdzieś pośród drzew skrzeczała gniewnie wiewiórka, sikorka
odpowiadała jej równie kłótliwie jakimiś połajankami.
Spokój lasu przerwał nagle daleki zgrzyt metalu. Mike zacisnął
mocniej palce na pistolecie, aż na grzbiecie dłoni wystąpiły
wyraźnie zielonkawe żyły. Coś poruszyło się pośród traw,
przyciągając jego wzrok. To tylko żaba zeskoczyła z brzegu
strumyka i plusnęła do mętnego bajorka. Zmarszczki na powierz-
chni wygładziły się szybko, a głowa płaza wynurzyła się po
chwili w odległym krańcu nieprzejrzystej, brunatnej wody. W tym
109
momencie z daleka dobiegł go przytłumiony huk strzałów,
odbijający się echem pośród drzew. Najpierw jeden pojedynczy
wystrzał, a potem kilka z rzędu. 1 znowu zapadła cisza. Mike
zlizał krople slonawego potu z górnej wargi, oddychając płytko.
A później to usłyszał - ciche szuranie stóp o betonowe dno
kanału burzowego. Przyspieszone bicie serca wypełniało mu
uszy szumem pulsującej krwi, palce zdrętwiały już od zaciskania
na rękojeści broni. Mike przełożył rewolwer do drugiej ręki,
wytarł dłoń o spodnie i znowu położył palec na spuście. W końcu
przykucnął lekko, żeby odciążyć trochę kolana. Odgłos kroków
nie był już dłużej tylko szmerem, ale zmienił się w ostre
skrzypienie skórzanych butów na wyschniętym mule, pokrywa-
jącym dno kanału. Potem wszystko ucichło. Mike wyczuwał
obecność drugiego człowieka, badającego uważnym spojrzeniem
gęstwinę drzew i bujnych łodyg pnączy porastających zbocza
parowu. Strumyk sączył się powoli po okrągłych kamieniach.
Mike wytężył wszystkie zmysły, nasłuchując jakiegoś znaku
obecności Jane - jęku, czy choćby cichego westchnienia. Ale
jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do jego uszu był szczęk
klucza w zamku. Zaskrzypiała otwierana krata.
Mike wciągnął gwałtownie powietrze i wyszedł z ukrycia,
stając na wprost ujścia tunelu z bronią gotową do strzału. To, co
zobaczył, bardzo go zaskoczyło. Bob Thorne wyglądał zupełnie
jak jego dziadek. Mike zawahał się na widok stalowoszarych
oczu spoglądających zza okularów w plastikowych oprawkach
i białych zaczesanych do tyłu włosów, spod których prześwitywała
różowa skóra głowy pokryta plamami wątrobowymi. Potem
szybko poszukał wzrokiem Jane. Thorne był sam.
-
Nie ruszaj się. - Głos Mike'a odbił się echem w tunelu.
Thorne zdążył już sięgnąć pod kurtkę i zacisnąć palce na
rękojeści pistoletu. - Wyjmij broń powoli albo za chwilę twój
mózg rozbryzga się po ścianach - warknął Mike. - A teraz rzuć
ją na ziemię.
Thorne posłusznie wykonał polecenie. Mały pistolet, kaliber
dwadzieścia dwa, z paskudnie wyglądającym tłumikiem, uderzył
o beton. Mike był teraz górą, ale z jakiegoś powodu to ślepe
posłuszeństwo przeciwnika bardzo go niepokoiło.
-
Nie powinieneś tego robić - odezwał się spokojnie Thorne.
110
O czym ty mówisz? - zdziwił się Mike. W głębi tunelu,
gdzieś daleko, słychać było szybkie kroki biegnącego w ich
stronę Toma.
O mojej likwidacji - odparł Thorne. - Ty i ja jesteśmy
jednym. Tego się właśnie obawiałem - po tylu latach zamiast
wysokiej wypłaty zjawiasz się ty. Zawsze się bałem, że w końcu
mnie skreślą. Ale tak sobie myślałem, że nawet jeśli to zrobią,
a ja będę miał tylko możliwość porozmawiania z facetem...
Za kogo ty mnie bierzesz? - przerwał mu Mike.
Wiem, że jesteś z firmy - prychnął Thorne. - Bo inaczej
skąd wiedziałbyś o tym przepuście?
Zabiłeś dziewczynę? - wydusił z trudem Mike. Odgłos
kroków stawał się coraz głośniejszy. Kiedy Tom dotrze do końca
tunelu, gra będzie skończona.
Dlatego cię przysłali? - zapytał Thorne, mierząc Mike'a
gniewnym spojrzeniem. - Bo przestałem być użyteczny? Moja
kartoteka jest nieskazitelna. Idealna. Tym razem też nie zawiod-
łem...
ROZDZIAŁ 25
Mike z trudem przełknął ślinę. W ustach miał sucho. Słyszał,
jak Tom biegnie w ich stronę, oddychając ciężko.
Co...? - wyrwało mu się pytanie, bardziej przypominające
jakiś nieartykułowany dźwięk niż normalne słowo.
To nie moja wina - tłumaczył się Thorne. - Dziewczyny już nie
było. Ktoś musiał ją dopaść przede mną. Pomyśl -jeśli zrobili to
mnie, z tobą też mogą tak postąpić. Jesteśmy tacy sami. To wbrew
wszelkim regułom. - Mężczyzna obejrzał się przez ramię. W ciemnej
czeluści tunelu zamajaczyła pochylona sylwetka Toma.
W mgnieniu oka Thorne rzucił się na ziemię, wyciągając
jednocześnie z kabury pod pachą drugi pistolet. Mike krzyknął,
ale Tom nie potrzebował ostrzeżenia. Błyskawicznie przypadł do
dna kanału i strzelił dokładnie w chwili, gdy pistolet przeciwnika
bluznął ogniem. Huk wystrzału odbił się grzmotem wzdłuż ścian
tunelu. Głowa Thorne'a uderzyła z trzaskiem o beton, a potem
jego ciało znieruchomiało. Z ucha zaczęła mu kapać krew.
Tom powoli wstał i potykając się, ruszył w stronę wylotu
kanału. Chwycił Thorne'a za kołnierz i obrócił twarzą do światła.
Nie żyje? - zapytał Mike.
Gdzie jest Jane? - wykrztusił Tom łamiącym się głosem
i z groźnym pomrukiem potrząsnął bezwładnym ciałem starego
mężczyzny.
Facet był sam. Tom, on jej nie porwał - wyjaśnił Mike. Tom
popatrzył na przyjaciela gniewnie spod zmrużonych powiek.
Czerwone pręgi znaczyły jego twarz, rozcięta warga krwawiła.
- Myślał, że jesteśmy z CIA - dodał Mike - i mamy go zabić.
Powiedział, że kiedy tam dotarł, Jane już nie było.
To znaczy, gdzie jej nie było? - warknął Tom.
Nie wiem - mruknął Mike. - W jej mieszkaniu? Facet nie
mówił, czy to on narobił tego bałaganu. W każdym razie
twierdził, że ktoś inny dopadł ją pierwszy.
112
-
Ktoś inny... - Tom puścił ciało Thorne'a i zeskoczył
z brzegu kanału, a potem wspiął się na skarpę i ruszył w stronę
ogrodzenia.
Mike pobiegł za nim, z trudem chwytając oddech.
Dokąd... - wysapał -jedziemy?
Do mieszkania Jane - powiedział Tom, odwracając się
w jego stronę. - Myślisz, że on mówił prawdę?
Tak... Chyba tak.
W takim razie zaczniemy wszystko od początku. I nie patrz
tak na mnie.
Jak?
Ta twoja mina. Musimy wierzyć - powiedział Tom, wpat-
rując się uważnie w twarz przyjaciela. Oddychał ciężko. Worki
pod jego oczami zaczynały się powiększać, na policzkach
i brodzie pojawił się już ślad szarego zarostu, odpowiadającego
kolorem krótkim, sztywnym włosom. Jego jasnobrązowe spodnie
były brudne i poplamione, a pomięty kołnierzyk koszulki polo
przekrzywił się pod tak dziwacznym kątem, że Mike miał wielką
ochotę go poprawić. - Ona gdzieś tam jest - dodał po chwili.
- Na pewno gdzieś tam jest i wszystko u niej w porządku.
Potem odwrócił się i ruszył szybkim krokiem wzdłuż ogrodze-
nia. Mike zerknął na tarczę swojego zegarka. Seiko z limitowanej
serii Harley Davidson z brązowym skórzanym paskiem. Była
dziewiąta.
Czas.
Zgodnie z teorią Toma niewiele go im już zostało.
ROZDZIAŁ 26
Dwa tysiące chudych łapek ptasich mieszkańców Little Galloo
Island odbijało się w spokojnych ciemnych wodach jeziora
Ontario. Mimo pełni lata krajobrazu wyspy nie ożywiała nawet
najmniejsza plama koloru. Jedyne świadectwo, że miejsce to
było kiedykolwiek czymś więcej niż tylko królestwem guana
i skrzeczących ptaków, stanowiły czarne szkielety drzew, wycią-
gające martwe kikuty gałęzi w stronę bladego nieba. Niewielka
wysepka o powierzchni zaledwie jednego hektara wyglądała tak,
jakby po spustoszeniu przez tysiące kormoranów została jeszcze
trafiona bombą atomową.
Mark Allen przebudził się ze snu. Chłodna rosa osiadła na
kadłubie łodzi i jej takielunku. W powietrzu unosił się zapach
oleju napędowego, a warkoczący silnik dudnił głucho. Pierwsze
promienie słońca rozświetlały wierzchołki drzew rosnących na
brzegu, od którego niedawno odbili, a złocisty blask rozjaśniał
błękit nieba w oślepiającą biel.
Dave stał za kołem sterowym ich odnowionej łodzi patrolowej,
która należała niegdyś do straży przybrzeżnej. Kiedy przybili do
nabrzeża starej bazy wojskowej na Big Galloo, Mark zignorował
gniewne spojrzenie towarzysza, szybko przełożył długi pasek
aktówki przez szyję i wyskoczył fia brzeg, a potem nie zawracając
sobie g\owy cumowaniem łodzi, wsiadł do jednego ze stojących
na nabrzeżu jeepów. Ślady jego butów odcisnęły się w mchu
porastającym kruszący się beton- Silnik zaskoczył od razu, ale
jedyną nagrodę za szybką jazdę wyboistą drogą przez prawie pół
wyspy stanowiło przedłużające się czekanie. Carson siedział
zamknięty w swoim gabinecie, Mark dobrze wiedział, co to
oznacza, więc przyłożył ucho do drzwi i wytężył słuch.
- Znajdź jakąś cholerną firmę inżynierską, która załatwi to jak
trzeba. Czy naprawdę muszę warn Angolom wszystko tłumaczyć?
Na miłość boską, najpierw pobiera się próbki. Postaraj się,
114
kurwa, o kogoś, kto zrobi to we właściwych miejscach. Zdarzyło
ci się kiedyś dokopać do pieprzonego łożyska strumienia? To się
kurwa nigdy nie kończy. Trafimy na coś takiego, a możesz
zapomnieć o forsie przez najbliższy rok i w Ogóle o tej jednej
czwartej...
Mark westchnął i ruszył korytarzem w strona schodów prowa-
dzących na drugie piętro, gdzie znajdował się jego apartament.
Po wejściu do pokoju natychmiast odstawił teczkę i wykręcił
numer do swojego biura.
-
Połącz mnie ze Slovanichem - polecił sekretarce. - To ja
powiedział, kiedy usłyszał w słuchawce szorstki głos Ukraińca.
Jak stoją sprawy?
Wszystko gotowe - zapewnił Slovanich.
Na przyszły tydzień? - zapytał Mark.
Nie. Na dzisiaj jest.
Mówiłem przecież, że chodzi o następny tydzień.
Oni powiedzieć, że ty dziś wrócić. Ja lubię kończyć pracę
przed termin - wyjaśnił Slovanich. - Tego ja się nauczyć od
starych komunistów.
Gdzie to jest? - dopytywał Mark.
Ja nie zostawić tak, żeby ludzie znaleźć - mruknął Ukrainiec.
- Schować w samochodzie laboratoryjnym. W furgonetce. Czarna
beczka, co mieć dwieście litrów. Furgonetka czekać na ciebie na
nabrzeżu. Tylko na ciebie, tak ja powiedzieć facetowi. Jak ty
kazać.
I to tak po prostu tam sobie stoi?
Przecież ty tak chcieć. Wszystko w por/ądku. Każdy test
ona przejść.
Mike przestał naciskać Ukraińca, bo nie miało to już dłużej
sensu - zupełnie jak zabawa w gabinecie luster, tyle że ze
słowami. Skończył rozmowę ze Slovanicheni i zadzwonił do
Rusty'ego z portu.
-
Ford stoi przed budynkiem. Kluczyki mam w szufladzie
biurka. - Rusty potwierdził słowa Ukraińca. - Ten Rosjanin je
podrzucił i powiedział, że po nie wpadniesz.
Mark odłożył słuchawkę i wrócił pod drzwi biura Carsona.
Przez kilka minut krążył w tę i z powrotem po puszystym
dywanie, mijając zbroje i porozwieszane na ścianach topory
115
i buławy. Zza grubych rzeźbionych drzwi dobiegał głos Carsona,
to wznosząc się, to opadając. Akurat przypadała pora jego
porannych telefonów do europejskiego oddziału ich firmy. Na
starym kontynencie było już popołudnie.
Mark oparł głowę o drzwi, a potem podniósł dłoń, żeby
zastukać, w końcu zmienił jednak zdanie. Dawno już nie zrobił
nic, co stanowiłoby naruszenie dyscypliny. Minęło wiele lat,
odkąd Carson zbił go po raz ostatni, ale tamto uczucie wciąż było
dla niego żywe. Nadal pamiętał to wrażenie gorąca palącego mu
wnętrzności, które pozostawiało po sobie lekkie pragnienie.
Zamiast więc zapukać, odwrócił się i wyszedł przez znajdujące
się na końcu korytarza drzwi na biegnące ponad podjazdem
blanki. Starając się nie okazywać zdenerwowania, przyciągnął
sobie leżak i rozsiadłszy się na nim wygodnie, oparł stopy
o kamienną balustradę. Przynajmniej Carson będzie mógł zoba-
czyć z okien swojego gabinetu, że posłusznie czeka na niego.
Wysoko w górze krążyła para orłów przednich. Ich godowy
krzyk przeszywał niezwykłą ciszę poranka. Ciemne sylwetki
szybowały po błękitnym niebie, spotykały się i splatały, by po
chwili zapikować w stronę ziemi. Poza ścianą lasu rozciągał się
bezkres jeziora o nieruchomych, ciemnych wodach, a leżąca
gdzieś w dole łąka rozbrzmiewała brzęczeniem owadów.
Tak naprawdę był to cudowny dzień, rozświetlony słońcem,
które wysuszało ostatnie pozostałości wilgotnego chłodu, nęka-
jącego wyspę noc w noc, niezależnie od pory roku. Z wnętrza
dobiegł podniesiony głos Carsona, by za chwilę przejść w daleki
pomruk. Mark popatrzy! na kamienną wieżę wznoszącą się
w północno-zachodnim narożniku. Dla niego był to dom, dla
klientów i pracowników - Klub Myśliwski Galloo Island.
Budynek w stylu romańskiego odrodzenia został wybudowany
w 1757 roku w Anglii, a następnie w 1867 przeniesiony, kamień
po kamieniu, do Ameryki. Jego właściciel, Tibernius Smith,
producent uzbrojenia, który dorobił się fortuny w czasie wojny
secesyjnej, miał nadzieję, że inni amerykańscy arystokraci pójdą
w jego ślady i wybudują podobne domy na terenach leżących nad
Zatoką Hendersona. Tak się jednak nie stało.
Opustoszała rezydencja popadła stopniowo w ruinę, aż wreszcie
w 1983 roku Carson Kale kupił ją razem z całą liczącą dziesiąć
116
kilometrów wyspą za kwotę w wysokości zaledwie miliona
czterystu tysięcy dolarów. W tym czasie wysepka była już
siedzibą podupadającego klubu myśliwskiego, adresującego swoją
ofertę do specjalizujących się w polowaniach na kaczki myśliwych
z obu stron amerykańsko-kanadyjskiej granicy. Przez cały okres
dynamicznego rozwoju Kale Labs Carson inwestował w ten dom
ogromne pieniądze, przywracając go do jego dawnej świetności
i odpisując każdego wydanego tu dolara od podatku jako koszty
prowadzenia działalności.
Mark przymknął oczy i przypomniał sobie litry wylanego potu
i kurz, którego cienką warstwę tak trudno było zmyć ze skóry.
Nikt nie był całkowicie odporny na pełne determinacji dążenie
Carsona do odrestaurowania budynku. Podobnie jak pracujący na
wyspie przewodnicy myśliwych i zarządzający nimi Dave, były
oficer wojsk lądowych, Mark także nieźle się napracował przy
piaskowaniu i szorowaniu, pomagając w ten sposób spełnić
marzenie swojego opiekuna. Niemal całe swoje dzieciństwo
i młodość mieszkał i uczył się w Watertown, niedaleko ogrom-
nych zakładów farmaceutycznych Kale Labs i głównej siedziby
firmy. Ale w każdy weekend i przez całe letnie wakacje domem
była dla niego ta stara kamienna rezydencja, której Carson nadał
nazwę Klubu Myśliwskiego Galloo Island.
-
Ciężka noc?
Mark szybko wstał z leżaka i odwrócił się, stając twarzą
w twarz ze swoim opiekunem. Carson był ubrany w dżinsy
i lekką flanelową koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami.
Po prostu przymknąłem na chwilę oczy - tłumaczył się
Mark, mocno ściskając dłoń Carsona, tak jak go lego zawsze
uczono. - Dobrze być znowu w domu.
Ile to czasu spędziłeś na stałym lądzie? - zapytał Carson.
- Dwa miesiące?
Ale dzięki temu wszystko jest już gotowe - odparł z dumą
Mark.
Czyżby? - Carson uniósł brew, a potem przemierzył balkon
i stanął na skraju obwarowania z rękami założonymi na plecy. Jego
faliste włosy były dłuższe niż kiedyś, a dawną czerń zastąpiła siwizna.
Próbowałem powiedzieć Dave'owi - zac7a\\ Mark - temu...
temu... - na usta cisnęło się mu słowo „sukinsynowi", jednak
117
Carson nie pochwalał używania przekleństw - ...ale nie chciał
mnie słuchać - dokończył Mark. - Nic się nie zmieniło.
To oczywiste, że cię nie posłuchał - zauważył Carson,
prostując ramiona. - Wykonywał moje rozkazy.
Zapomniałem - mruknął Mark.
Lepiej nie rób tego więcej.
AJbo skończę jak moja matka? - zadrwił Mark.
Ta dziwka nie była twoją matką - warknął Carson, mrużąc
swoje ciemne oczy.
Dlatego, że nie chciała słuchać twoich rozkazów?
Dlatego że ciągle paradowała w tych swoich zdzirowatych
kostiumach kąpielowych i wyprowadzała z równowagi wszystkich
ludzi w promieniu stu kilometrów stąd, nie wyłączając ciebie
- parsknął Carson.
-
Jak, do diabła, możesz tak w ogóle mówić? - oburzył się
Mark.
Carson przechylił głowę, opierając lewy policzek na barku. Na
jego szyi wyraźnie zarysowały się ścięgna.
Bo to jest mój świat. I pozwalam ci w nim żyć - powiedział,
a potem odwrócił się do Marka plecami, z rękami nadal mocno
splecionymi z tyłu.
Przepraszam - powiedział Mark po chwili - ale co mam
powiedzieć dziewczynie, kiedy się obudzi?
Carson zwrócił się do niego twarzą, a rytm jego oddechu zwolnił.
Mam nadzieję, że żartujesz -- powiedział.
Ja... nie wiem.
Carson westchnął głośno.
-
Gdyby dziewczyna napisała ten artykuł i trafiłoby to już do
prasy, wtedy nie byłoby najmniejszego problemu - powiedział.
Ale teraz? Zastanów się... Oha zaczęła nad tym pracować
dodał. - Redaktorzy wiedzą, jakim tematem się zajmuje. Co się
stanie, jeśli teraz zniknie? Ile czasu upłynie, zanim zaczną
przesłuchiwać Gleasona? Możesz podsunąć nazwisko tego Thor-
ne'a innemu reporterowi. Jak długo potrwa, zanim notowania
pana senatora zaczną spadać na łeb, na szyję? Będzie skończony.
Sytuacja naszego kandydata nie wygląda tak źle.
-
Ale jej artykuł będzie miał taki sam skutek - przekonywał
Mark, starając się mówić spokojnym tonem.
118
Może tak - mruknął Carson - a może nie. A już z pewnością
nie wywoła takiego oddźwięku, jak to rozwiązanie. Młoda
dziennikarka znika w tajemniczych okolicznościach? Media
wykonają za nas całą robotę. Tak naprawdę jestem wręcz
rozczarowany, że sam na to nie wpadłeś. Czasami twoja niemoż-
ność zrozumienia następnego etapu działań bardzo mnie niepokoi.
Ale będziesz musiał ją tu zatrzymać... Do wyborów zostały
ponad trzy miesiące - upierał się Mark. - Ona nigdy... To
porwanie.
Och, i tu się znowu mylisz - odparł Carson z lekkim, niemal
niezauważalnym uśmiechem. - Jest jeszcze inny sposób.
Wiesz, że nie lubię bawić się w te twoje zgadywanki.
- Mark przygryzł wargi.
W takim razie powiem wprost - odparł Carson, a rysy jego
twarzy stężały. - Pomyśl o tym w kategoriach wojny. Nasza firma
walczy o przetrwanie. Stawką jest wszystko, na co pracowałem przez
tyle lat. Od Kale Labs zależy gospodarka tego regionu. Tysiące ludzi,
całe rodziny. Twoja odwaga też wymaga próby, chłopcze. W tym
świecie bardzo często bywa tak, że trzeba coś poświęcić...
W ciszy, która zapadła po tych słowach, rozległ się krzyk orła.
Ton Carsona bardzo uraził Marka. W uszach ciągle dźwięczało
mu słowo „chłopcze".
-
Dziewczyna dostanie versed - podjął Carson, przerywając
tok myśli Marka. - Nie będzie pamiętała ostatniej nocy. Po-
trzymamy ją trochę w odosobnieniu, a potem odstawimy lam,
skąd ją zabraliście. Nikt się nie dowie. Nie nauczyli cię tego
w wywiadzie wojskowym? Niech to szlag...
Carson mówił o środku wywołującym utratę pamięci krótko-
trwałej, podawanym ludziom, którzy obudzili się w trakcie
operacji. Jeśli dawka była wystarczająco duża, można było w ten
sposób wymazać z pamięci całe dni.
Dlaczego patrzysz na mnie z takim oburzeniem? - zaniepo-
koił się Carson. - Z taką... urazą?
Ta dziewczyna mi zaufała - powiedział Mark, starając się
opanować drżenie głosu. - Tego nauczyli mnie w wywiadzie.
Świetnie. Zaufała ci. Tylko nie zacznij mi się tu rozklejać.
Mam w Manchesterze takiego miękkiego dyrektora fabryki,
który kosztował mnie już dziesięć milionów dolarów.
119
Nie byłem dość twardy w Malezji, kiedy zastrzeliłem tego
działacza związkowego?
To była właściwie obrona własna - mruknął Carson. - Teraz
mówię o chłodnej kalkulacji. Bez zbędnych emocji.
Może kiedyś jeszcze cię zaskoczę - odparł Mark - i zacznę
żyć zgodnie z twoimi zasadami...
Taką mam właśnie nadzieję.
A na razie niech Dave i te jego zbiry trzymają swoje łapy
z dala od dziewczyny - dodał Mark. - Obmacywać to oni mogą
te swoje dziwki z Kingston.
Pocisz się i zaciskasz pięści - zauważył Carson, mierząc
Marka wzrokiem.
Wiem.
Pamiętasz tego kundla shih tzu, którego przyniosłeś ze sobą,
kiedy zjawiłeś się u mnie po raz pierwszy? - zapytał Carson,
uśmiechając się ciepło. - To paskudztwo spało w twoim łóżku,
chociaż ci tego zabroniłem. Pamiętasz? - Usta Carsona wy-
krzywiły się teraz w jakimś przewrotnym grymasie. - Ciągle ci
powtarzałem, że to nie jest dobre dla twojego zdrowia. Aż
w końcu przywiozłeś tego psa na lato tutaj - ciągnął dalej.
- I psiak zniknął...
Wiem - przytaknął Mark. - Przestrzegałeś mnie przed
kojotami, a ja nie chciałem cię słuchać. Ale to było tak dawno...
No właśnie - przerwał mu Carson - nie posłuchałeś mnie.
To był zawsze twój największy problem. I mimo iż w pewnych
sprawach świetnie sobie radzisz, czasami nadal nie chcesz mnie
słuchać. Ale tym razem nie zamierzam cię o nic prosić. Zawsze
zajmuję się wszystkim, więc zajmę się też tą dziewczyną. To nie
jest już dłużej twój problem. Ona należy do mnie...
ROZDZIAŁ 27
Jane otworzyła oczy, ale zobaczyła tylko ciemność.
Poderwała się gwałtownie, natychmiast uderzając o coś nosem.
Ból eksplodował w jej głowie, była jednak zbyt przerażona, żeby
się tym przejmować. Pod palcami czuła gładkie drewno, znaj-
dujące się zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy. Trumna?
Pochowali ją żywcem?
Z ust wyrwał się jej stłumiony okrzyk, który natychmiast
przeszedł w pełen rozpaczy jęk. Jak oszalała zaczęła macać
ręką po lewej stronie. Deski. Wyciągnęła dłoń w prawo
i natknąwszy się na zbawienną wolną przestrzeń, rzuciła się
w tamtym kierunku. Spadła ze sporej wysokości, lądując
z łoskotem na drewnianej podłodze. Natychmiast zerwała się na
równe nogi, ale znowu uderzyła o coś głową. Tym razem
z bólu aż przyklękła i chwyciła się za pulsującą czaszkę,
starając się jednak omijać spuchniętą wypukłość, tuż powyżej
linii włosów.
Wokół panował mrok. Jane oddychała głęboko, próbując
pozbierać myśli, poskładać z powrotem w całość ostatnie
wydarzenia. Sen wewnątrz snu.
Przypomniała sobie artykuł, nad którym pracowała. Brak
weny. Deszcz. Wyszła pobiegać, a obok przejechał jakiś samo-
chód. W parku szedJ za nią ten mężczyzna. Bieg pomiędzy
drzewami, a potem już tylko pustka, aż do momentu kiedy
obudziła się po raz pierwszy i zobaczyła pochylającą się nad nią
twarz. To był on, Mark Allen.
Uśmiechnął się do niej. Głowa pękała jej z bólu, wokół
nozdrzy miała strupy z zaschniętej krwi. Leżała na niskiej
kanapie krytej czarną skórą. Jego kanapie.
W pokoju znajdował się jeszcze stolik ze stojącą na nim
puszką sprite'a i telewizor, a dalej pusto. Dopiero w części
jadalnej widać było jakieś meble. Krzesła i stół. Gołe ściany.
121
Żadnych czasopism, książek ani dywanów. Siady błota na jasnych
deskach podłogi. I zapach kurzu.
Gdzie ja jestem? - zapytała wtedy.
Wszystko w porządku - powiedział Mark. Siedział na
kanapie, tuż przy jej kolanach. - Jesteś bezpieczna.
Ale co to, do diabła, za miejsce? - Jane uwolniła nogi
i zeskoczyła na podłogę. Poczuła zawrót głowy, a przed oczami
zawirowały jej tysiące gwiazd.
W moim mieszkaniu - wyjaśnił Allen. - Próbowali cię zabić.
Co takiego? -jęknęła Jane, cofając się w stronę drzwi.
Ten mężczyzna w parku został nasłany przez Gleasona. To
zawodowiec z CIA. Bob Thorne. Nazywają go sprzątaczem.
A skąd ty się o tym dowiedziałeś?
Mark odwrócił wzrok, ale po chwili spojrzał znowu z uśmie-
chem na Jane.
W taki sam sposób, jak pozostałych rzeczy - z biura
Gleasona... Założyłem tam podsłuch - wyjaśnił, kładąc jej dłoń
na ramieniu. Jane z trudem opanowała chęć wyszarpnięcia się
z tego mocnego uścisku. Przez mokry materiał swojej przeciw-
deszczowej peleryny czuła ciepło płynące z jego palców. Nagle
ogarnęło ją przeczucie tak silne, że rozluźniła napięte mięśnie
twarzy.
Cholera - mruknęła i wzruszyła tylko ramionami.
Nie martw się. Jesteś tu bezpieczna. - uspokajał Mark. Jego
twarz o regularnych rysach złagodniała.
Ubranie Jane było poplamione krwią, która leciała jej z nosa,
więc bez protestów przyjęła zaoferowany przez Allena czysty,
suchy podkoszulek i bluzę od dresu. Przebrała się w łazience,
przekręciwszy wcześniej klucz w zamku, a potem zasiadła
w swoich mokrych spodenkach przy małym okrągłym stoliku
i sącząc herbatę, wysłuchała opowieści Marka, jak to odtworzył
nagranie z podsłuchu i bał się, że może już być za późno.
-
Rejestruję wszystko na CD, a potem przesłuchuję to, kiedy
mam trochę czasu. Do najważniejszego fragmentu dotarłem
dopiero gdzieś koło dziesiątej. Gleason zadzwonił do tego faceta,
Thorne'a, i właściwie kazał mu cię zabić. Wyskoczyłem z domu,
ale tak naprawdę miałem sporo szczęścia, bo kiedy jechałem do
twojego mieszkania, zobaczyłem cię biegnącą w stronę parku.
122
A potem zauważyłem, jak jakiś facet - to musiał być Thorne
- wysiada z samochodu i idzie za tobą. Nie wiem, ilu jeszcze
ludzi nasłał na ciebie Gleason, ale jakoś cię stamtąd wyciągnąłem.
Pomoc jest już w drodze. To pewien facet, były wojskowy.
Pracuje dla mojego... dla mojego ojca.
Zanim jednak Jane zdołała go o cokolwiek zapytać, rozległo
się głośne pukanie do drzwi. Mark zerwał się od stołu i poszedł
otworzyć. Przybysz był mężczyzną potężnej postury i musiał się
pochylić, żeby wejść do środka. Gęsta ciemna broda skrywała
jego usta, a kiedy zwrócił wzrok w stronę Jane, w jego
zielonkawych oczach czaiła się pustka.
Nieznajomy skinął jej głową, a potem zaczął coś szeptać
z Markiem. Za paskiem jego spodni połyskiwał niklowany pistolet
o rękojeści z masy perłowej. Broń wyglądała zupełnie jak
czterdziestka piątka, którą George C. Scott nosił w filmie Pathm. Jane
poruszyła się niespokojnie na krześle, wyczuwając niebezpieczeństwo
i zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie wstać od stołu.
Ale nie zrobiła tego.
Mark usiadł z powrotem, a nieznajomy błyskawicznie znalazł
się za jej plecami. Kiedy odwróciła głowę, mężczyzna przycisnął
jej do twarzy cuchnącą dziwnie szmatę.
A potem znowu zapanowały ciemności. Aż do teraz. Obudziła
się w tym przypominającym trumnę miejscu i spadła na podłogę.
W ustach ciągle jeszcze czuła paskudny posmak, jaki zostawił po
sobie tamten zapach.
Ognisko bólu kryło się dokładnie za gałkami ocznymi.
Jane zbadała ostrożnie palcami swoje więzienie, żeby jeszcze
raz upewnić się za pomocą zmysłów, czy to nie sen. Zaokrąglone
ściany miały nietypowy kształt, podłoga pod jej stopami była
chłodna. Nagle straciła równowagę, ale zaraz uświadomiła sobie,
że to nie ona się chybocze, ale całe pomieszczenie.
Znajdowała się na łodzi.
W końcu natrafiła dłonią na dziwne, wąskie okienko w kształcie
leżącego na boku rombu. Próbowała je otworzyć, ale było
zamknięte na głucho i nie przepuszczało nawet odrobiny światła.
Najwyraźniej została zamknięta w kajucie na dziobie łodzi. Nie
miała pojęcia, jak długo była nieprzytomna. Może minęło kilka
dni i są już w połowie drogi na drugi koniec świata?
123
Serce waliło jej jak młotem, kiedy zaczęła znowu obmacywać
każdą możliwą powierzchnię, przełykając co chwila ślinę, żeby
powstrzymać wymioty. Nagle jej palce natknęły się na jakieś
metalowe kółko. To musiał być uchwyt drzwi do kabiny. Jane
pociągnęła mocno, ale nic nie wskórała, naparła więc na drzwi
ramieniem, uderzając w nie z całej siły raz i drugi.
W szparze framugi pojawiły się przebłyski światła, a drewno
zaczęło trzeszczeć.
Gdzieś na zewnątrz rozległy się stłumione okrzyki jakiegoś
mężczyzny, może dwóch. Ktoś przebiegł po pokładzie, a potem
Jane usłyszała odgłos ciężkich kroków na schodach znajdujących
się gdzieś niedaleko jej kajuty. Mężczyźni szli po nią.
ROZDZIAŁ 28
Tom siedział za kierownicą forda i co chwilę sygnalizował
światłami zmianę pasa ruchu, kiedy tak mknęli drogą numer
siedemdziesiąt. W ustach mu zaschło. Miał wielką ochotę na
jakiś chłodny napój i haust starego, dobrego bourbona. Zamiast
tego zacisnął tylko mocniej usta i przełknął śłinę, starając się
pozbyć tego paskudnego posmaku, który podszedł mu do gardła.
Słońce przygrzewało mocno i nawet snujące się po niebie
cienkie pasma białych chmur nie zdołały go przesłonić. Oczy
bolały już Toma od ciągłego mrużenia, sięgnął więc pod siedzenie
w poszukiwaniu okularów przeciwsłonecznych, ale udało mu się
wyłowić jedynie starą przykurzoną parę firmy Ray Ban w dru-
cianych oprawkach. Używając jednej ręki, przygiął je tak, aby
pasowały do jego twarzy.
Rzut oka w tylne lusterko upewnił go, że okulary są niemodne
i śmieszne, ale to akurat nie przeszkadzało mu tak bardzo, jak
widok obwisłych policzków i głębokich bruzd na czole. Nic ma
nic złego w tym, że jego ciało jest zmęczone, o ile nie wpływa
to na stan jego ducha. Tom wziął do ręki swoją tenisową piłkę
i zaczął ją ściskać, jakby w ten sposób mógł wpompować do
organizmu trochę energii.
Myślisz, że zaczęli go już szukać? - zapytał Mike, ruchem
głowy wskazując na tył furgonetki.
W końcu to senator Stanów Zjednoczonych - mruknął Tom.
- Nic wyobrażam sobie, żeby ktoś nie podniósł wkrótce alarmu,
zwłaszcza że wczoraj policja złożyła mu wizytę.
Może uznają po prostu, że ich unika? - podsunął Mike.
Może. Albo zaczną podejrzewać porwanie - odparł Tom.
Wpadną na pomysł, że to my?
Po jakimś czasie nawet taki żółtodziób, jak Peters, poskłada
wszystko do kupy, a my będziemy pewnie zajmować pierwsze
miejsce na jego liście podejrzanych.
125
A jeśli ktoś nas widział?
Wtedy na pewno zobaczymy nasze twarze w wiadomościach
lecących w najlepszym czasie antenowym.
Nawet jeśli nikt nas nie widział, to ktoś mógł przecież zauważyć
naszą furgonetkę w tej bocznej uliczce... - zamartwiał się Mike.
Trochę potrwa, zanim do tego dojdą - uspokajał Tom. - Nie
są głupi, ale w końcu to tylko gliniarze.
Ty też byłeś gliną.
Pamiętaj, że potem zostałem prokuratorem. Gliniarze łapią
złych facetów, ale to prawnicy wsadzają ich za kratki. Poza tym,
gdzie tu logika, żeby ojciec zaginionej dziewczyny porywał
senatora Stanów Zjednoczonych z jego własnego domu, a potem
jeździł po całym kraju, trzymając faceta w swojej furgonetce?
To byłoby kompletne szaleństwo - przytaknął Mike z uśmie-
chem.
Nie mam nic więcej do dodania, proszę Sądu.
Po krótkiej chwili spokojnej jazdy, Mike zaczął się wiercić
nerwowo. Odchrząknął też kilka razy, aż w końcu zniecierp-
liwiony Tom zapytał:
O co chodzi?
Nie, nic.
No co jest? Mam się zatrzymać na moment?
Gdybyś mógł.
Tom wykorzystał następny zjazd z autostrady. I tak musiał
zatankować, a zaraz obok stacji benzynowej był Burger King.
Zaparkowali z tyłu oślizgłego śmietnika, pod osłoną kępy
zmarniałych wierzb. Rosnąca wokół drzew trawa o długich,
cienkich źdźbłach była usiana odpadkami. Zanim jeszcze fur-
gonetka zatrzymała się na dobre, Mike wyskoczył z kabiny. Tom
wyłączył silnik i spokojnie wysiadł. Z przyczepy kempingowej
dobiegało jakieś łomotanie, więc rozejrzawszy się uważnie dokoła,
okrążył samochód i otworzył tylne drzwi.
Gleason popatrzył na niego szeroko rozwartymi oczyma. Na
taśmie klejącej lśniły łzy. Tom wydął wargi.
-
Lepiej bądź cicho - warknął i z powrotem zamknął drzwi.
Sam nie mógł się nadziwić, że jego słowa zabrzmiały niemal
uprzejmie. Raźnym krokiem ruszył do restauracji, kierując się
prosto do toalety. Mike akurat stamtąd wychodził.
126
Skoro już tu jesteśmy - zaproponował - to kupię szybko
jakieś żarcie. Co dla ciebie?
Kawa - mruknął Tom. - Aha, i weź też może coś dla
Gleasona.
Kiedy wyszedł z łazienki, Mike był już na zewnątrz i szedł właśnie
w stronę ich samochodu, w jednej ręce trzymając torbę zjedzeniem,
a w drugiej ściskając napoje. Po chwili zniknął z tyłu zaparkowanej
w odludnym miejscu furgonetki i zanim Tom do niego dołączył,
zdążył wyjąć więźniowi knebel. Piłka leżała na podłodze, a Gleason
dawał właśnie upust swojej wściekłości.
...senatorowi Stanów Zjednoczonych? Skończycie za to na
krześle - wydzierał się. - Wasze dupy będą miały duże powo-
dzenie w pudle. 1 nie myślcie sobie, że traficie do więzienia
federalnego - zgnijecie w stanowym pierdlu. Znam każdego
pieprzonego sędziego od Nowego Jorku po Waszyngton.
Bon appetit, skurwysynu. - Mike wepchnął Gleasonowi
kawałek kanapki z kiełbasą do ust, a potem przykleił mu
z powrotem taśmę. Na koniec klepnął senatora w głowę,
mierzwiąc mu przy okazji włosy.
Nasz gość jest chyba w niezbyt dobrym humorze - za-
uważył Tom.
Pewnie to po prostu z głodu - podsunął Mike. Pomimo
swojego położenia Gleason przełykał kawałek parówki łapczywie
jak pies. - Poza tym może mu trochę brakować tlenu - dorzucił
Mike. - Nieźle rozwaliłeś mu ten nos.
Z tymi słowami wyciągnął z kieszeni scyzoryk i przysunął go
do twarzy Gleasona. Ten skulił ramiona i próbował się odczołgać,
ale Mike chwycił go za kark i przebił nożem dziurę w taśmie.
Potem zatrzasnął drzwi furgonetki, a resztę kanapki wcisnął do ust.
-
Tak sobie pomyślałem, że kiedy przysięgli dowiedzą się, że
nakarmiliśmy faceta - no wiesz, dobrze go traktowaliśmy - może
odejmą nam od wyroku ze trzy, cztery lata - mruknął, przeżu-
wając jedzenie, po czym podniósł z krawężnika torby z Burger
Kinga i obaj z Tomem wsiedli do kabiny. - Masz, twoja kawa.
- Wręczył przyjacielowi kubek, pociągając przy okazji łyk
swojej dietetycznej coli.
Wyglądało na to, że jedzenie poprawiło Mike'owi nastrój, ale
Tomowi znowu zamarzył się drink albo chociaż kropelka
127
bourbona w małej czarnej. Taki poranny kieliszek na wzmoc-
nienie.
-
Dzięki - mruknął, dodając śmietankę do kubka. Postanowił
w ogóle nie wspominać o bourbonie. Upiwszy łyk kawy,
podjechał do dystrybutora paliwa. Potężna furgonetka miała dwa
baki. Tom zatankował do jednego z nich i zerknął na zegarek.
15:04:19. Szybko wskoczył z powrotem do kabiny, a kiedy
wydostali się wreszcie na autostradę, wdepnął do oporu pedał
gazu.
Przy ulicy, gdzie mieszkała Jane, znajdował się podziemny
garaż, który był w stanie pomieścić ich wielką furgonetkę,
a jednocześnie uchronić Gleasona przed upieczeniem się w roz-
grzanym wnętrzu samochodu. Przed kamienicą nie było nawet
śladu policyjnego radiowozu, a mieszkanie wyglądało tak samo,
jak wtedy, gdy stąd wychodzili.
Mike natychmiast zniknął w salonie, tłumacząc, że chce
sprawdzić komputer Jane. Tom poszedł do sypialni. Skoro Jane
zniknęła, zanim zjawił się tu Bob Thorne, powinien chyba
poszukać śladów świadczących o tym, że córka spakowała parę
rzeczy. Może znajdzie jakąś wskazówkę, dokąd pojechała, albo
nawet pozostawioną przez nią sekretną wiadomość.
W końcu otarł grube krople potu, które zebrały się mu na
czole, i ruszył do łazienki. Szczoteczka do zębów Jane była na
swoim miejscu, w ceramicznym pojemniku pod lustrem. Skórzana,
podróżna kosmetyczka, wyładowana przyborami toaletowymi,
stała pod umywalką. Tom zaczął przeszukiwać drżącymi rękami
szafę, starając się wydobyć z zakamarków pamięci, jak wygląda
ulubiona walizka czy torba córki, których brak mógłby odkryć.
Następnym przystankiem będzie kuchnia. Może Jane ma gdzieś
schowaną butelkę. Albo chociaż piwo.
-
Tom - zawołał Mike z drugiego pokoju. Tom poczuł nagły
przypływ adrenaliny. Natychmiast wypadł na korytarz i popędził
do salonu. Mike siedział przy biurku Jane. - Musisz to zobaczyć.
ROZDZIAŁ 29
Kiedy Carson wrócił do swojego gabinetu, Dave już na niego
czekał, rozparty na jednym z wyściełanych krzeseł ustawionych
na wprost szerokiego biurka. Wzdłuż wyłożonych boazerią ścian
biegły półki pełne książek, a pomiędzy regałami wisiały stare,
czarno-białe fotografie. Ziarniste zdjęcia z przeszłości. Ludzie
i konie ciągnące bryły lodu i bale drewna. Ubrany w wełnianą
kurtkę mężczyzna z psem na tle zbocza, pełnego pasących się
owiec. Tibernius Smith i generałowie Unii o sumiastych wąsach,
stojący obok ogromnego działa.
Dave siedział z potężną, długą nogą przerzuconą przez oparcie.
Patrząc na jego kraciastą flanelową koszulę i gęstą brodę drwala,
trudno byłoby się domyślić, że ten mężczyzna służył kiedyś
w wojsku jako oficer.
No więc - zaczął Dave, utkwiwszy nieruchome spojrzenie
zimnych oczu w twarzy Carsona - mam dziewczynę. Co teraz,
pułkowniku?
Nie nazywaj mnie pułkownikiem, do cholery - warknął
Carson. Od ponad dwudziestu lat był dyrektorem generalnym.
Wojsko stanowiło zamknięty rozdział w jego życiu.
Przepraszam, zapomniałem.
Zdaje się, że masz zwyczaj zapominania o pewnych spra-
wach, prawda? Zupełnie tak samo było, kiedy kazałem ci
skończyć z przemytem kradzionej broni przez granicę. Sądziłem,
że nauczka, którą dostałeś w Fort Drum, wystarczy. - Carson
wspomniał o bazie, w której Dave był niegdyś kapitanem do
spraw zaopatrzenia.
Odszedłem z wojska na swoich warunkach - burknął Dave,
zdejmując nogę z oparcia krzesła.
O? - zdziwił się Carson. - A nie było przypadkiem sprawy
zaginięcia jakiegoś uzbrojenia pod twoim dowództwem? Widocz-
nie mój informator musiał coś pokręcić.
129
Myślałem, że jako przedsiębiorca uszanujesz prywatne
interesy drugiego człowieka - zauważył Dave.
Nie życzę sobie, żeby nazywano mnie pułkownikiem - od-
parł Carson. - Po prostu masz się zachowywać tak, jakbym nadal
nim był.
Jak ten twój chłopak? - zapytał Dave.
Carson usiadł przy biurku i wbił w niego badawcze spojrzenie,
wypatrując śladów sarkazmu, ale twarz potężnego mężczyzny
była zupełnie obojętna. Za to jego mocne, owłosione ręce
ściskały kurczowo drewniane oparcie krzesła.
-
Musiałeś go podpuszczać? - zapytał Carson nieco bardziej
opryskliwie, niż zamierzał, i wziął do ręki stojącą na biurku małą
replikę działa z czasów wojny secesyjnej. Zakręcił jego lufą,
zatrzymał ją ze szczęknięciem swojego akademickiego sygnetu,
a potem znowu wprawił w ruch. Stuk. Stuk. Stuk.
Dave nadal wpatrywał się w niego uważnie. W końcu otworzył
usta i oblizawszy wargi, mruknął:
-
Miał na mnie zaczekać. Ale oczywiście znowu nie posłuchał
mojej prośby, więc zamiast poderżnąć mu śliczne gardziołko,
trochę się zabawiłem jego kosztem. Powiedziałem mu, że
mógłbym nauczyć tę dziewczynkę paru fajnych rzeczy, a potem
podać jej twoje prochy na pamięć i znowu mieć niezłą frajdę,
ucząc ją wszystkiego od nowa. To nie jest wcale taki zły pomysł...
Carson westchnął i odstawił model działa z powrotem na
biurko, przyglądając się przy tym uważnie swoim dłoniom.
Stawy zaczynały mu puchnąć z powodu artretyzmu.
Ale mu nakłamałeś na temat tego szczeniaka - podjął po
chwili Dave, wskazując głową w stronę tarasu. - Pamiętasz, jak
to było? Zabrałem kundla na jezioro, rozwaliłem mu czaszkę,
a potem wyrzuciłem za burtę. Nie bałeś się, że on się dowie?
Martwiłem się raczej o ciebie. - Carson rzucił mu ostre
spojrzenie.
Mógłbym zabić tego chłopaczka samym spojrzeniem.
Ten „chłopaczek" jest oficerem - oburzył się Carson,
prostując plecy. - Tak jak ty, Davidzie. Skończył studia i jest
wiceprezesem zarządu w korporacji wartej miliardy dolarów. To
nie jest jakiś tam obóz dla rekrutów ani twoja banda przygranicz-
nych szmuglerów.
130
-
Ma to wszystko dzięki tobie, pułkowniku. Nie zapracował
na to.
Carson zbył go machnięciem ręki.
Porozmawiajmy lepiej o dziewczynie.
Nikt nas nie widział - mruknął Dave. - Wjechałem aż na
pas startowy i osobiście zapakowałem ją do samolotu. Kiedy
wylądowaliśmy w Watertown, wokół nie było żywego ducha.
W porcie zresztą też nie. Wszędzie czysto, tak jak kazałeś.
Pozbądź się jej.
Jak to?
Kiedy zrobi się ciemno, wypłyniesz na głęboką wodę. Nie
chcę, żeby ktoś znalazł ciało.
Do zmroku zostało jeszcze sporo czasu - zauważył Dave.
Pośród gęstej brody błysnęły jego długie, żółte zęby.
Nic z tych rzeczy - przestrzegł Carson. - Po prostu zrób, co
do ciebie należy.
W takim razie... będzie całkiem jak z tamtym szczeniakiem
- powiedział Dave, uderzając pięścią w dłoń. - Zupełnie jak
z małym shih tzu.
Jane podniosła wzrok. Facet, którego kopnęła. W ręku trzymał
teraz broń. Jane otworzyła przepustnicę i zgrzytliwy ryk silnika
wypełnił powietrze. Całe jej ciało drżało teraz w rytm drgań,
wstrząsających kadłubem łódki. Instynktownie pochyliła głowę,
choć nie poczuła ani nie usłyszała żadnego wystrzału. Zaryzyko-
wała rzut oka do tyłu. Mężczyzna stał teraz za kołem sterowym.
Tuż obok przystani wznosiło się kilka brudnobiałych budynków
o dachach z zielonej blachy. Z największego z nich wypadł
właśnie mężczyzna we flanelowej koszuli i rzucił się do od-
cumowywania dużej łodzi. Drugi, trzymając się ciągle za oko,
zeskoczył z pokładu, żeby mu w tym pomóc.
Jane popatrzyła przed siebie, mrużąc oczy w złocistym blasku
porannego słońca. Znajdowała się w skalistej zatoczce, za którą
widać już było otwartą wodę. Wolność. Kamienista mierzeja
pozostawiała tylko wąski przesmyk prowadzący na większy
akwen, z olbrzymimi głazami tkwiącymi po obu stronach ujścia.
Najbliżej było do niewielkiego pasa wody, usianej wystającymi
zębami poszarpanych skał. Po drugiej stronie otwierała się już
bezkresna tafla jeziora.
Jane obejrzała się za siebie. Zauważyła stojącego na nabrzeżu
jeepa i potężnego, brodatego Dave'a wskakującego na pokład
łodzi, która natychmiast odbiła od pirsu i ruszyła w jej stronę.
Trzymający się za oko mężczyzna ruszył biegiem wzdłuż brzegu
w stronę przesmyku, aby odciąć jej drogę.
Czarne postrzępione skały zbliżały się coraz szybciej. Jane
miała do wyboru dwie możliwości - albo zawrócić i ścigać się
z dużą łodzią do ujścia zatoczki, albo zaryzykować przedarcie się
przez kamienie. Nagły przypływ energii wyparł z jej organizmu
ospałość i zmęczenie, serce łomotało tak mocno, że czuła wręcz
ból w piersiach. Dziób łodzi ledwie muskał powierzchnię wody,
ale nadal dociskała przekładnię, starając się zwiększyć prędkość,
choć silnik i tak pracował już na pełnych obrotach. Skały były
coraz bliżej. Jane widziała teraz wyraźnie ich groźne cielska,
wyłaniające się ze złocistobrązowego piasku pod powierzchnią
przejrzystej, zielonej wody.
Nagle zderzenie rzuciło nią przez środkowe siedzenie aż na
dziób łódki. Upadając, pokaleczyła sobie boleśnie nagie kolana.
Silnik zatrząsł się i podskoczył z przeraźliwym zgrzytem, a kadłub
134
łodzi jęknął rozpaczliwie pod jej stopami, kiedy ostre skały
rozdarły jego aluminiowe ciało. Prędkość była jednak tak duża,
że łódka zdołała się przedostać na drugą stronę skał.
Jane wyjrzała ostrożnie z dna łodzi. Mężczyzna, którego
zraniła w oko, dobiegł już do szczytu skały. Cofnął się teraz
wzdłuż kamienistego grzbietu i rozpędziwszy się, skoczył z głoś-
nym krzykiem w dół, a potem machając rękami i nogami,
poszybował łukiem przez powietrze. Prosto w stronę łódki Jane.
ROZDZIAŁ 31
Ktoś wyrwał twardy dysk z komputera Jane, ale Mike był
przekonany, że w redakcji znajdują się kopie zapasowe wszystkich
plików. Zdaniem Toma nie powinni mieć żadnych problemów
z dostaniem się do siedziby „Washington Post".
Kiedy dotarli na miejsce, wyprostowany jak struna Tom ruszył
od razu w kierunku recepcji. Odchrząknął cicho i używając
swojego specjalnego tonu, zarezerwowanego zwykle dla sędziów
przysięgłych, zdołał się jakoś uporać ze strażnikiem i przekonać
Dona Hermana, żeby wpuszczono ich do redakcji.
Obaj z Mikiem wpisali się do księgi wizyt, po czym strażnik
wręczył im jaskrawożółte plakietki gości i skierował na trzecie
piętro. Winda, którą jechali na górę razem z garstką pracowników
gazety, zatrzymała się na pierwszym i drugim piętrze.
Nie jesteśmy przestępcami, Mike - mruknął Tom, splatając
palce i postukując niecierpliwie czubkiem buta.
Wiem.
Nie martw się - uspokajał Tom. - Widziałeś Camelot?
W kinie miejskim. Miałem wtedy ze dwanaście lat.
Musisz koniecznie zobaczyć wersję z Richardem Harrisem
- skomentował Tom. - Oglądałem ją jako nastolatek i pamiętam,
że marzyłem tylko o tym, żeby ten film nigdy się nie skończył.
Mike przechylił głowę, wsłuchując się w odgłosy windy
ruszającej do góry, zwalniającej i w końcu zatrzymującej się na
następnym piętrze.
-
Zawsze chodzi o to, żeby sprawiedliwość zatriumfowała
- dodał Tom. - Sprawiedliwi muszą zwyciężyć.
Wreszcie dotarli na trzecie piętro. Przy drzwiach windy czekał
już na nich łysiejący mężczyzna o rudawych kręconych włosach,
w wymiętej koszuli i krzykliwym niebieskim krawacie.
-
Don Herman - przedstawił się, wyciągając do Toma rękę
i zerkając przelotnie na Mike'a. - Jak się pan miewa?
136
-
Nie najlepiej - mruknął Tom. - To Mike Tubbs. Prywatny
detektyw i mój najlepszy przyjaciel.
Mike wyprostował ramiona i uśmiechając się do Toma, uścisnął
dłoń redaktora.
-
Proszę ze mną. - Herman poprowadził ich poprzez labirynt
biurek.
Tom był świadom zaciekawionych spojrzeń, które przyciągali,
jednak dopiero teraz dostrzegł smugę zaschniętej krwi na
potężnym ramieniu Mike'a i jego zmierzwioną czuprynę. Tom
zerknął na swoje ubranie. Po zetknięciu z dnem kanału burzowego
spodnie i koszula znajdowały się w opłakanym stanie, ale brud
maskował przynajmniej plamę z kawy, którą wylał na siebie
podczas jazdy samochodem.
Ku jego zadowoleniu Don Herman prowadził ich do miejsca
gwarantującego swobodną rozmowę - przeszklonej sali kon-
ferencyjnej, na środku której ustawiono obrotowe krzesła obite
czarną skórą i stół z trzema pyszniącymi się na lśniącym blacie
telefonami. U jego szczytu siedział drobny mężczyzna w połysk-
liwym czekoladowym garniturze i żółtej muszce. Przed nim leżał
niezapisany żółty notatnik i pióro marki Mont Blanc, a na
podłodze koło jego krzesła stała skórzana aktówka.
Tom wszedł do środka. Musiał mocno dosunąć do stołu jedno
z krzeseł i przecisnąć się wokół rogu, żeby zrobić miejsce dla
Mike'a. Potem dał przyjacielowi znak, żeby strzepnął sobie
z brody spory okruch kanapki, ale Mike zrozumiał go opacznie
i zrobił krok do tyłu, tak że Don Herman, próbujący właśnie
zamknąć drzwi, przytrzasnął mu stopę.
Au! Cholera -jęknął Mike.
Przepraszam - powiedział Herman i w końcu domknął
drzwi. Pod ścianą znajdował się wąski barek, na którym stały
dwa plastikowe termosy z kawą, kilka kubków i spotniały
dzbanek wody. - Proszę usiąść. - Herman podszedł do drugiego
końca stołu, gdzie czekał już prawnik. - Może kawy?
Dziękuję, ale nie mam czasu na siedzenie i popijanie kawy
- odparł Tom, nie ruszając się z miejsca. - „Nawet za kawałek
złota nie kupisz odrobiny czasu".
Chińskie przysłowie - mruknął Mike i wcisnąwszy się obok
przyjaciela, położył dłonie na oparciu krzesła.
137
Zgadza się - przytaknął Tom.
Mam nadzieję, że obawy nas wszystkich są przesadzone
i sprawa nie przedstawia się aż tak groźnie - zauważył Don
Herman. Niewysoki mężczyzna w muszce przesłonił usta dłonią
i odkaszlnął.
Chyba raczej przejmujemy się za mało - powiedział Tom
i podniósł do góry nadgarstek tak, aby rozmówcy mogli zobaczyć
tarczę zegarka. 13:57:37.
Czas wojskowy? - zapytał Herman, marszcząc czoło.
Nie. Jak dotąd nie mam pojęcia, gdzie jest Jane i zostało mi
trzynaście godzin, pięćdziesiąt siedem minut i trzydzieści siedem
sekund, żeby ją odnaleźć. Teraz już tylko trzydzieści jeden
sekund.
Nie bardzo rozumiem? - Herman uniósł brwi.
Pierwszych czterdzieści osiem godzin - wyjaśnił Tom.
Oczywiście - mruknął Herman.
Mężczyzna w muszce zapisał coś na kartce, a potem podniósł
wzrok, zerkając na nich zza szkieł swoich okularów w srebrnych
oprawkach.
W porządku. - Tom zaczął odginać palce - W ciągu
najbliższych kilku minut chciałbym tu zobaczyć ostatnich dziesięć
osób, z którymi rozmawiała Jane przed swoim zniknięciem. Jej
przyjaciół. No i oczywiście tę Ginę. Poproszę też o wszystkie
notatki córki i kasety z jej dyktafonu. Trzeba je będzie przetrans-
krybować...
To całkiem spora lista życzeń, panie Redmon - przerwał mu
Herman. - Zdaję sobie oczywiście sprawę, jak bardzo się pan
niepokoi, ale zarezerwowaliśmy dla pana apartament w hotelu
Ritz-Carlton w Crystal City po drugiej stronie rzeki. Policja robi
wszystko, co w jej mocy, a panu przydałby się odpoczynek.
Wygląda pan na zupełnie wyczerpanego.
Chcę dostać rzeczy córki - upierał się Tom.
To zrozumiałe i zapewniam pana, że przekażemy je panu,
jeśli okaże się to konieczne - odparł Herman i zaśmiał się
nerwowo. - Ale na razie powinniśmy założyć, że nie stało się nic
złego, a Jane z pewnością nie chciałaby, żeby ktokolwiek, nawet
pan, przeglądał jej papiery. Być może córka zdenerwowała się
po prostu na redakcję. Widzi pan, przedwczoraj w nocy zo-
138
stawiłem jej wiadomość, że wstrzymujemy ten temat. Mamy
poważne zastrzeżenia co do prawdziwości informacji na temat
senatora Gleasona, które otrzymała.
Może mi pan wierzyć - burknął Tom - jej rewelacje na
temat Gleasona są jak najbardziej prawdziwe. Jane zniknęła.
Została porwana.
Proszę mi wybaczyć - wtrącił się niski mężczyzna - ale
skąd ma pan tę pewność?
Pan jest prawnikiem, prawda? - zapytał Tom, przechylając
głowę.
Pan Foster często bierze udział w naszych spotkaniach
z osobami spoza gazety - wyjaśnił Don Herman. - Nie ma w tym
nic niezwykłego.
Sam jestem prawnikiem - odparł Tom - i dobrze
wiem, że jeśli przyprowadza się adwokata na spotkanie,
to nie po to, żeby pomóc facetowi, z którym jesteśmy
umówieni.
Ależ my chcemy służyć panu pomocą, panie Redmon
- tłumaczył się Herman. - Sytuacja jest jednak bardzo delikatna.
Senator Gleason zagroził nam procesem sądowym.
Rozmawia pan z człowiekiem, który pozwał do sądu „New
York Timesa" - warknął Tom - więc z pewnością zrozumie pan,
że gówno mnie to obchodzi. Ja też mogę was zaskarżyć. Za
utrudnianie poszukiwań.
Panie Redmon, czy mogę spytać, dlaczego powiedział pan,
że pańska córka nie myliła się co do senatora Gleasona?
- zainteresował się adwokat.
-
Ktoś dzwonił do mnie z jej telefonu tej nocy, kiedy zniknęła
- odparł Tom. - Wydaje mi się, że słyszałem jej...
-
Tak... - mruknął mały człowieczek. - Wiemy, że czasem
słyszy pan... różne rzeczy, panie Redmon. Policja prosiła nas
o szczególną rozwagę w tym przypadku.
Tom poczuł na ramieniu palce Mike'a, jakby jego przyjaciel
szykował się, żeby go przytrzymać.
-
Muszę wiedzieć, z kim rozmawiała moja córka. Przecież na
pewno byli jeszcze jacyś inni ludzie - upierał się Tom. - Infor-
matorzy. Proszę nam podać ich nazwiska. To chyba możecie mi
powiedzieć, prawda?
139
Materiały do tego artykułu zostały zebrane niewiarygodnie
szybko. - Don Herman odchrząknął. - Chyba najwięcej o całej
sprawie wiem ja i...
I oczywiście chcemy pomóc - wtrącił się adwokat. - Zrobi-
my wszystko, co w naszej mocy, i chętnie będziemy służyć panu
wsparciem, jednak w chwili obecnej najlepszą drogą udzielenia
panu pomocy w tej sprawie będzie współpraca z policją.
Funkcjonariusze skontaktowali się już z senatorem Glea-
sonem - dodał Herman. - A dzisiaj są z nim umówieni na
rozmowę. Być może senator pomoże wyjaśnić całą tę sytuację.
Do diabła z policją - krzyknął Tom, zaciskając pięści.
- Zamierzacie tak po prostu czekać i odmawiać mi udzielenia
informacji na temat mojej własnej córki?
-
To, co wiem, na niewiele się panu przyda, panie Redmon.
- Don Herman uniósł ręce do góry. - Nie sprzeczajmy się
o rzeczy, które zwyczajnie nie mają tutaj żadnego znaczenia.
-
Jak mogę mieć pewność, że to rzeczywiście bez znaczenia,
dopóki nie dowiem się od pana, o co, do cholery, chodzi
- powiedział Tom podniesionym tonem.
-
Tom - Mike szepnął mu do ucha nagląco - daj spokój.
Chodźmy stąd. Niczego się tu nie dowiemy. Chodź, mam pewien
pomysł. Zaufaj mi.
Nie odrywając gniewnego spojrzenia od prawnika, Tom
pozwolił przyjacielowi zaciągnąć się w stronę drzwi.
Co jest? - zapytał, kiedy wyszli już z przeszklonego gabinetu.
Zaufaj mi - powtórzył Mike, prowadząc go wzdłuż rzędów
biurek. - Wciskają nam te brednie, trochę straszą, trochę się
bronią, ale ja znam lepsze rozwiązanie. Chodź teraz ze mną do
windy, a potem wróć tam do nich i daj im popalić. Wystarczy mi
pięć minut. Skoro nie chcą nam pomóc - dodał jeszcze - wiem,
jak możemy sobie poradzić sami.
ROZDZIAŁ 32
Jane rzuciła się z powrotem na rufę.
Silnik pracował nadal na pełnych obrotach, wprawiając cały
kadłub w drżenie, ale łódź tkwiła w miejscu.
Mężczyzna uderzył w taflę wody tak blisko, że grube krople
opryskały policzek szarpiącej się z silnikiem Jane. Z ust wyrwał
się jej głośny jęk. Słyszała, jak napastnik płynie w jej stronę,
a potem na burcie pojawiła się nagle jego dłoń. Łódka zakołysała
się, jednak dokładnie w tym samym momencie Jane zauważyła
dźwignię, która jej zdaniem powinna znowu włączyć bieg, i przy
wtórze ogłuszającego ryku silnika popchnęła ją z całej siły do
przodu.
Skrzynia biegów zaskoczyła. Łódka ruszyła zrywem, natych-
miast zawracając w stronę skał pod wpływem ciężaru uwieszo-
nego z boku mężczyzny, który zdążył już zacisnąć obie dłonie
na burcie i właśnie próbował podciągnąć się do środka. Jane
chwyciła z dna wiosło i walnęła napastnika w głowę. Rozległ się
okropny trzask drewna o kość, a łódź zakołysała się, nagle
uwolniona od uścisku palców mężczyzny. Jane zatoczyła się,
rozpaczliwie wymachując rękami, i omal nie wypadła za burtę,
w ostatniej chwili złapała się jednak drążka przepustnicy. Potem
już szybko odzyskała kontrolę nad nabierającą wody motorówką.
Po drugiej stronie mierzei łódź patrolowa mknęła w kierunku
ujścia zatoczki, szarym dziobem rozcinając kremowobiałe grzywy
fal. Jane odgarnęła z twarzy mokre pasmo włosów i popatrzyła
przed siebie. Na prawo miała łódź pogoni, teraz prawie niewidocz-
ną w oślepiającym blasku wschodzącego słońca, na wprost
- rozciągającą się aż po horyzont wodę, po lewej - pas lądu.
A poza nim? Tam powinno coś być. Na otwartej wodzie łatwo
ją dogonią. Z tą myślą Jane skierowała motorówkę w lewo.
Woda napływała z bulgotaniem przez dziurawe dno, sięgając
jej niemal do kostek. Duża łódź znajdowała się już w pobliżu
141
mierzei. Jane obejrzała się za siebie, a potem spróbowała jeszcze
zwiększyć obroty silnika, ale dźwignia przepustnicy była już
wciśnięta do oporu.
Kiedy opłynęła cypel, straciła z oczu swoich prześladowców,
zajętych właśnie wyławianiem z wody ogłuszonego przez nią
mężczyzny. Przed nią rozciągała się znowu woda. Gładka tafla
aż po horyzont i ani śladu innej łodzi. Po lewej stronie ciągnął
się ląd. Wyspa? To albo jakiś wielki półwysep.
W każdym razie na brzegu nie było widać niczego poza
skałami i drzewami. Jane wytężyła wzrok. Czyżby dostrzegła
wąską zatoczkę? Do jej uszu dobiegał teraz warkot potężnych
silników łodzi patrolowej, zbliżającej się do cypla. Kiedy po
chwili obejrzała się do tyłu, zobaczyła już szary dziób, rozcinający
fale, a jej motorówka, pomimo żarliwych zaklęć, zaczynała
zwalniać. Najwyraźniej kłębiąca się jej powyżej kostek woda na
dnie stawała się zbyt dużym obciążeniem.
A jednak była to mała zatoczka. Teraz widziała ją wyraźnie.
Niezbyt wielka, mroczna luka w cieniu drzew. Jane wyciągnęła
szyję, żeby przyjrzeć się lepiej. Wąski strumień o mętnych
wodach zanieczyszczonych mułem z niewielkiego estuarium.
Jane obejrzała się znowu za siebie. Mogła już odróżnić sylwetki
mężczyzn na dziobie ścigającej ją łodzi. Jeden z nich trzymał
w rękach coś, co wyglądało na strzelbę. I mierzył do niej.
Jane odwróciła wzrok z powrotem w stronę strumienia, od
którego dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt metrów, a potem
zerknęła znowu na łódź pogoni. Zauważyła niewielki obłoczek
dymu wydobywający się z lufy strzelby, a potem usłyszała, jak
z gniewnym brzęczeniem przemknął koło niej pocisk, po czym
uderzył z trzaskiem w pień pobliskiego drzewa. Mężczyzna
wystrzelił znowu. Jane poczuła chłodne palce strachu ściskające
jej serce, natychmiast przykucnęła więc na dnie i zaczęła skręcać
łodzią w tę i z powrotem. Liście drzew szumiały pod gradem kul,
gałęzie łamały się jak suche patyki.
W końcu dotarła do ujścia strumienia o brzegach zarośniętych
krzewami jeżyn. Wpłynęła w jego nurt i już po chwili musiała
pochylić głowę, żeby uniknąć zderzenia z nisko zwisającymi
konarami. Poranne słońce prześwitywało przez rozłożyste korony
drzew, wypełniając chłodne powietrze miękkim, brązowym
142
światłem. Gęste listowie tłumiło wycie silnika, wokół roznosił
się mocny zapach błota, siarki i butwiejących roślin.
Strumień zaczął się wić ostrymi skrętami, zmuszając Jane do
zwolnienia. Łódź klekotała powoli dalej, trzeba było jednak
uważać, by nie zaplątała się w gęstniejącym listowiu. Zwarte
korony drzew ponad jej głową zaczynały się rozstępować,
przepuszczając promienie złocistego blasku. Powietrze stawało
się coraz bardziej parne. Strumień zrobił się szerszy, a na jego
brzegach pojawiało się coraz więcej połamanych, spróchniałych
drzew o spłowiałych w palącym słońcu, poszarpanych czarnymi
dziurami pniach.
Z silnika zanurzającej się niebezpiecznie motorówki wydoby-
wały się kłęby sinego dymu. Woda sięgała już Jane do połowy
łydek i szanse na to, że uda jej się dopłynąć dużo dalej, zanim
łódź ostatecznie zatonie, były niewielkie. Strumień zamienił się
teraz w bagno pełne pni obumarłych drzew, a powierzchnię wody
pokrywała zielona rzęsa.
Jane zmniejszyła na chwilę obroty silnika, żeby posłuchać
odgłosów pogoni. W panującej wokół ciszy usłyszała daleki
terkot silnika. Mogła się tylko domyślać, że jej prześladowcy
opuścili z pokładu łodzi patrolowej motorówkę i ruszyli za nią
w górę strumienia. Natychmiast przyspieszyła znowu, rozpacz-
liwie wypatrując teraz miejsca, gdzie mogłaby wylądować.
W końcu dostrzegła trawiasty skrawek lądu i od razu skierowała
łódkę w tamtą stronę. Dopiero kiedy znalazła się pod ogromnym
uschniętym drzewem, zorientowała się, że jest ono pokryte
czymś dziwnym, zupełnie jakby każdą z kilkunastu martwych
gałęzi oklejała śliska, czarna galareta. A potem zauważyła pętlę
zwisającą z pierwszego konara i już wiedziała, co to. Węże.
Bez namysłu skręciła drążkiem silnika mocno w prawo, żeby
uciec stamtąd jak najszybciej, ale rufa motorówki zawadziła
o pień próchniejącego drzewa i wszystkie gady zaczęły się nagle
wić. Jeden z nich spadł do łódki i pomknął z obnażonymi zębami
w stronę Jane, która odskoczyła gwałtownie i potknąwszy się
o burtę, upadła do tyłu, prosto w muł.
Powierzchnia strumienia zakipiała od czarnych, wijących się
węży. Jane rzuciła się wpław w stronę trawiastego brzegu.
Wrzasnęła ze strachu, kiedy coś ugryzło ją nagle w szyję, ale
143
stopami zdążyła już wymacać grząskie dno, więc nie przestawała
wściekle młócić ramionami wody. Po chwili poczuła kolejne
ukąszenie, tym razem w łydkę. Okręciła się z krzykiem wokół
własnej osi i wierzgając nogami, wyczołgała się tyłem na ciepłą
trawę. Cofała się coraz dalej, zaciekle broniąc się kopnięciami.
W pewnym momencie natrafiła dłońmi na piaszczystą glebę
i zaczęła sypać ją garściami w stronę węży.
Potem zamrugała mocno powiekami, a kiedy je uchyliła,
gadów już nie było. W cieniu wysokich traw mignął tylko ogon
ostatniego węża. Jane przeniosła wzrok na strumień. Motorówka
płynęła dalej sama, mozolnie przedzierając się przez bagno
i pozostawiając za sobą smugę czarnego dymu.
Jane chwyciła się za piekące miejsce po ukąszeniu na szyi,
a potem przysunęła ubłoconą dłoń do oczu. Na palcach zobaczyła
jasnoczerwoną smugę krwi. Z głośnym jękiem dotknęła jeszcze
nogi. Dwie głębokie rany mocno krwawiły. Oddychając ciężko,
Jane ściągnęła z siebie bluzę i przycisnęła czystą, białą podszewkę
do ukąszenia. Jak bardzo jadowite mogły być te węże?
Potem otarła bluzą cuchnący szlam z twarzy i drżąc na całym
ciele, podniosła się w końcu z trawy, ale natychmiast podskoczyła
przerażona, kiedy motorówka uderzyła śrubą w ukryte pod
powierzchnią wody drzewo i z trzaskiem rozrywanego metalu
osiadła na mieliźnie. W niebo poderwała się, klapiąc głośno
skrzydłami, ogromna czapla modra.
W ciszy, która zapadła po jej odlocie, Jane usłyszała daleki
warkot zbliżającej się motorówki.
Dopiero przedzierając się w stronę gęstego lasu przez kłującą,
pełną ostrych źdźbeł palusznika trawę, uświadomiła sobie, że
zgubiła gdzieś w błocie tenisówkę. Z trudem dotarła do twardego
gruntu i ruszyła biegiem poprzez labirynt drzew o ciemnej korze
i jasnozielonych liściach. Spojrzała na słońce, stojące już prawie
w zenicie, przez co nie mogła się zorientować, w jakim kierunku
zmierza. Nie miała pojęcia, dokąd biegnie. Ale wiedziała,
wiedziona instynktem dzikiego zwierzęcia, że myśliwi są tuż
za nią.
ROZDZIAŁ 33
Tom miał zaczerwienione oczy i wyglądał zupełnie tak, jakby
chodził we śnie. Pomrukiwał coś pod nosem, rozmawiając sam
ze sobą. Albo z kimś obok. Ale Mike nie raz widział przyjaciela
zachowującego się podobnie na sali sądowej, a potem budzącego
się nagle z tego letargu, aby wygłosić porywającą mowę końcową.
Kiedy dotarli do wind, Mike zdjął swoją jaskrawożółtą plakietkę
i zręcznie wrzucił ją do bocznego otworu metalowego kosza na
śmieci. Drzwi windy rozsunęły się bezszelestnie. Ze środka
wysiadł młody mężczyzna z niewielką bródką i wyminąwszy ich
obu, ruszył do pokoju redakcyjnego.
Przepraszam - zaczepił go Mike - przysłali mnie tu
z technicznego. Dzwonił pan Herman w sprawie awarii czyjegoś
komputera. Chyba Janc Redmon.
Wygląda na to, że nie mogą jej znaleźć - zauważył
mężczyzna, unosząc brew. Mike wzruszył ramionami, jakby ta
sprawa w ogóle go nie interesowała i zapytał:
Gdzie jest jej biurko?
Tam. Zaprowadzę pana.
Idź - mruknął cicho Mike i popchnął lekko Toma z po-
wrotem w stronę sali konferencyjnej, a potem ruszył za dzien-
nikarzem, kątem oka obserwując poczynania przyjaciela.
Herman i jego prawnik byli doskonale widoczni przez szybę.
Ich głowy zwróciły się jednocześnie w kierunku Toma, kiedy ten
wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Mike zacisnął usta,
starając się powstrzymać uśmiech. Wszyscy dziennikarze wycią-
gali szyje, żeby zobaczyć, co się będzie działo.
Tutaj. - Młody mężczyzna wskazał mu proste metalowe
biurko w niebieskim kolorze, pośród wielu innych stolików,
nawet na moment nie odrywając wzroku od sali konferencyjnej.
Świetnie, dzięki. Pewnie to znowu sprawka jakiegoś choler-
nego wirusa - mruknął Mike, od razu siadając do włączonego już
145
komputera i pochylając się nad klawiaturą. Jego palce biegały
szybko po klawiszach, łącząc go w jedno z wirtualną rzeczywis-
tością. Świat wokół niego przestawał istnieć.
Minęła zaledwie minuta czy dwie, nim Mike zdał sobie sprawę
z obecności jakichś ludzi koło biurka. Kropla potu spłynęła mu
po nosie i rozpryskała się na klawiszu spacji. Kimkolwiek byli,
mówili coś do niego, ale zignorował ich. Dostał się już prawie
do twardego dysku. Kiedy w końcu uzyska do niego dostęp,
będzie jeszcze musiał ściągnąć całą jego zawartość. Głos stojącej
koło biurka osoby wyrwał go nagle ze stanu skupienia. Wrzesz-
czeli do niego, żeby natychmiast przestał, ale nie zwracał na to
uwagi, dalej stukając w klawiaturę. Plamy potu rozlewały się mu
coraz szerzej na koszuli pod pachami. Ludzi było dwoje, może
troje. Któreś z nich położyło dłoń na jego ramieniu. Mike
poderwał głowę do góry i warknął coś gniewnie, a potem
niecierpliwie strząsnąl rękę z barku i znowu skupił całą swoją
uwagę na ekranie komputera.
-
Niech ktoś wezwie ochronę - usłyszał.
Wiedział, że zostały mu jeszcze jakieś dwie minuty i nie
wolno mu zmarnować z tego czasu ani sekundy. Wokół biurka
zaczynał się już gromadzić tłumek gapiów. Serce trzepotało
Mike'owi w piersi i coraz trudniej było oddychać. Z nosa
spłynęła mu kolejna kropla potu.
-
Proszę pana - powiedział ktoś kategorycznym tonem.
- Proszę pozwolić z nami. Proszę pana?
Palce Mike'a biegały po klawiszach w szalonym tańcu.
Wreszcie udało się mu dostać do twardego dysku. Szybko
wystukał swój adres e-mailowy, a zaraz potem poczuł dwie
dłonie zaciskające się mocno na jego ramionach, zdołał się
jednak wyrwać.
-
„Wielkie umysły przeprowadzają swoją wolę, słabe mają
jedynie pragnienia!" - krzyknął i odepchnąwszy napastników,
nacisnął błyskawicznie całą sekwencję klawiszy. Mężczyźni
chwycili go znowu, tym razem silniej. Mike zerwał się z krzesła.
Z gardła wyrwał mu się gniewny ryk. Otaczający go tłumek
natychmiast się rozstąpił, ale dwaj potężni strażnicy trzymali go
naprawdę mocno. Na ekranie komputera pojawiła się ikonka
klepsydry, a maleńkie zielone światełko znajdującego się pod
biurkiem komputera migało jak szalone. Cała zawartość twardego
dysku opróżniała się do skrzynki pocztowej.
Mike rozepchnął strażników i jednym kopnięciem rozbił
monitor. Rozległ się głośny wybuch, błękitne iskry posypały się
na blat biurka, a potem spłynęły kaskadą na podłogę. Ktoś
krzyknął z przerażeniem.
Z przeszklonego gabinetu wypadł Tom.
Puśćcie go! - wrzeszczał głośno, pędząc w ich stronę. Tuż
za nim biegł Don Herman. Strażnicy popatrzyli z głupimi
minami na Toma, który ryknął, wymachując im ręką przed
nosem: - Oskarżę was o napaść!
Zostawcie pana w spokoju - nakazał Herman, a kiedy
strażnicy posłusznie zwolnili uścisk, zwrócił się do Mike'a: - Nie
powinien pan ruszać tego komputera. Wynoście się stąd obaj
natychmiast albo wezwę policję.
To akurat sprawa, z którą mogliby sobie poradzić - zadrwił
Tom. - Chodź, Mike.
W tłumie usuwających się im z drogi ludzi utworzyła się
alejka. Strażnicy przestępowali nerwowo z nogi na nogę. Mike
wiedział, że nie powinien tego robić, ale nie mógł się powstrzymać
od zerknięcia za siebie. Zielone światełko pod biurkiem nadal
migało. Mike zniszczył monitor, ale to wcale nie przeszkadzało
komputerowi w dalszym przesyłaniu danych z twardego dysku.
O co poszło? - zapytał półgłosem Tom, kiedy szli już
w stronę wind.
Spal most zaraz po jego przekroczeniu - odparł cicho Mike,
podsuwając przyjacielowi paczkę gumy Big Red.
Tom skinął głową i wyciągnął jeden listek.
Wkładając gumę do ust, Mike obejrzał się jeszcze raz do tyłu.
Jeśli tylko nikt nie będzie się przyglądał komputerowi uważnie
przez jakieś dziesięć minut, zdobędą wszystkie potrzebne im
informacje.
ROZDZIAŁ 34
Mark Allen zbiegł na parter schodami od tyłu i wyszedł na
zewnątrz bocznymi drzwiami. Tuż obok tego wielkiego kamien-
nego domu rósł świerk. Zasypana jego igliwiem ścieżka biegła
aż na skraj urwiska, z którego roztaczał się wspaniały widok na
lasy i ciągnącą się na północy wodę. Mark szybko dotarł do tej
płyty granitu, wystarczająco dużej, by mogła służyć jako
idealne miejsce na urządzanie pikników, a jednocześnie
stanowiącej świetny punkt obserwacyjny. Widać stąd było
niemal cały teren wyspy przypominającej kształtem stopę,
w tym nawet kawałek niewielkiego lądowiska i przesmyk
wyznaczający początek North Pond. Jedynie „pięta" pozo-
stawała ukryta przed wzrokiem obserwatora. Rosnące w pobliżu
drzewo balsamowe rozsiewało wokół świeżą woń. Chociaż
dzień był bezwietrzny, słodki zapach łaskotał nozdrza Marka,
kiedy tak siedział, zatopiony w myślach, na szczycie połys-
kującej różowawo skały.
Ten spokój przerwało nagle dalekie echo wystrzału. Mark
skoczył na równe nogi. Dźwięk napłynął gdzieś znad North
Pond, od strony starej bazy straży przybrzeżnej. Dziewczyna.
Kolejny strzał odbił się echem po okolicy.
Mark odwrócił się i ruszył biegiem w stronę domu, kierując
się z powrotem do tylnego wejścia. Pomieszczenie z bronią było
zamknięte. Szybko wystukał kod w zamku cyfrowym i niecierp-
liwie pchnął drzwi. Kiedy znalazł się już w środku, natychmiast
chwycił ze stojaka pod ścianą broń - Remigtona 1187, kaliber
dwanaście, z czarną syntetyczną rękojeścią i krótką lufą. Z szuf-
lady wyjął trzy pudełka nabojów śrutowych i wcisnąwszy je do
kieszeni, sięgnął po dodatkowe opakowanie. Potem zdjął z łado-
warki krótkofalówkę i włączył ją na kanale drugim, a przed
wyjściem zdążył jeszcze złapać jeden z kilkunastu wiszących na
drewnianych kolkach małych, wojskowych plecaków.
148
Jego jeep nadal stał zaparkowany w cieniu okazałego krużganku
osłaniającego frontowe wejście, tuż obok okien gabinetu jego
opiekuna. Mark wskoczył szybko do kabiny i z rykiem silnika
pomknął podjazdem. Kiedy dojeżdżał do zakrętu, Carson wybiegł
na blanki, pytając głośno, dokąd się wybiera, ale Mark udał, że
nie słyszy jego wołania.
Pędził jeepem przez wyspę, a koła samochodu wzbijały w niebo
tumany brunatnego kurzu. Słońce paliło tak mocno, że trudno
było utrzymać dłonie na rozgrzanej kierownicy. Nagle z radia
leżącego na siedzeniu pasażera zaczęły dobiegać jakieś trzaski,
więc natychmiast ostro zahamował. Rdzawa chmura natychmiast
otoczyła samochód, zamieniając słońce w nieruchomy, blady
dysk. Mark zakaszlał i zakrył usta dłonią, a potem chwyciwszy
drugą ręką krótkofalówkę, przysunął ją do ucha.
...łódka, ale znaleźliśmy ślady w południowej części bagna
- powiedział głos, którego nie potrafił umiejscowić. Słychać było
jeszcze jakieś zakłócenia na falach, a potem zapadła cisza.
W porz.ądku, idźcie za nią. Ja sprowadzę psy. - Tym razem
odezwał się Dave. Znowu szum i w końcu spokój.
Mark rozejrzał się dokoła w panice, jakby Dave miał się zaraz
zmaterializować gdzieś obok. Wreszcie odetchnął głęboko kilka
razy i odłożył radio. Znajdował się w najszerszej części wyspy,
w miejscu gdzie droga skręcała na zachód w stronę lądowiska.
Na lewo od siebie miał też bagno, rozciągające się u nasady
cypla tworzącego coś na kształt palucha „stopy". Nic prowadziła
tam żadna bezpośrednia ścieżka, ale większą część prawie
kilometrowej odległości stanowiło niewysokie wzniesienie poroś-
nięte lasem, przez który dałoby się przejechać samochodem,
nawet pomimo splątanej gęstwiny letniego poszycia.
Jeśli Dave ruszył po psy, najprawdopodobniej jedzie mu teraz
naprzeciw. Mark ukrył jeepa pomiędzy drzewami, tak aby nie
było go widać z drogi, a potem zarzucił plecak na ramiona,
chwycił sztucer i przypiąwszy krótkofalówkę do paska, skierował
się wolnym truchtem na zachód.
Od razu przypomniały mu się czasy West Point i przymusowe
marsze z dwudziestokilogramowym ekwipunkiem. Krzewy jeżyn
szarpały go za spodnie, a kolczaste gałęzie zostawiały zaczer-
wienione zadrapania na jego ramionach. Kiedy dotarł w końcu
149
na szczyt wzgórza, przystanął na chwilę pod myśliwską amboną
i ocierając czoło chusteczką, zaczął uważnie nasłuchiwać. Nagle
pośród drzew zaszeptał niewielki wietrzyk. Mark podniósł głowę
i popatrzył w niebo. Wysokie, cienkie pasma chmur. Cirrusy.
Pierwszy znak, że zbliża się zła pogoda. Wiatr wzmógł się
jeszcze, chłodząc twarz Marka, na której pozostały jeszcze
resztki potu.
Poza tym żadnych dźwięków - odgłosów strzałów, krzyku,
czy szczekania psów. Na razie.
Mark ruszył w dalszą drogę, przedzierając się przez leśne
podszycie ze stężałą twarzą. To tylko wiatr płata mu figle.
Dobrze o tym wiedział, a jednak nie potrafił nic poradzić na
wspomnienia. Dla niego wciąż był to dźwięk, który poznał tak
dobrze jako chłopiec. Niski świst pasa Carsona.
ROZDZIAŁ 35
Zapach kawy unosił się w powietrzu razem z dźwiękami
IX Symfonii Beethovena, płynącymi z małych głośniczków umie-
szczonych u sufitu. Tom nadal nie był w stanie uspokoić myśli.
Mike pochylał się nad swoim laptopem, ustawionym na blacie
stolika, przy którym siedzieli obaj na wyściełanych krzesłach.
Miał wszystko, po co poszli do redakcji - całą zawartość
twardego dysku z komputera Jane: artykuł na temat Gleasona
i notatki, wliczając w to informacje pochodzące z jakichś
dwudziestu rozmaitych źródeł.
Problem w tym, że poza nazwiskami paru polityków, dane te nic
im nie mówiły. W końcu Tom wpadł na pomysł, żeby zadzwonić do
przyjaciółki Jane, Giny, która obiecała, że zaraz do nich dołączy.
Zauważywszy ubraną w beżowy kostium i buty na płaskim
obcasie kobietę w średnim wieku z niesforną czupryną tlenionych
włosów, natychmiast odstawił swoje espresso i zerwał się od
stolika, machając jednocześnie ręką. Potem podsunął gościowi
swoje krzesło, a sam zajął drewniany stołek.
-
Mogę zobaczyć tę listę? - zapytała Giną.
Mike podał jej laptopa, od którego niczym pępowina ciągnął
się kabel ISDN. Giną podparła policzek palcem wskazującym
i przesłoniła dłonią usta. Poruszając lekko wargami, przebiegła
wzrokiem tekst na ekranie, a potem przewinęła go dalej raz
i drugi. Tom zaczął się już lekko niecierpliwić.
-
Mark Allen - odezwała się w końcu Giną. - To jest facet,
którego szukacie. Trochę dziwny. Zawsze umawiał się z Jane na
spotkanie w podziemnym garażu.
Tom zerknął jej przez ramię i przyjrzał się wymienionemu
przez nią nazwisku. Obok znajdował się numer telefonu komór-
kowego, nazwa, adres i numer telefonu kancelarii prawniczej.
-
Duffy & McKeen. - Tom zwrócił się do Giny, wskazując
właściwe miejsce palcem. - Wie pani coś o nich?
151
Zajmują się głównie lobbowaniem - wyjaśniła Giną. - Mnós-
two kasy.
Pieprzeni lobbyści. - Tom zmarszczył nos. - Nie potrafiliby
odróżnić zeznania pod przysięgą od nakazu zatrzymania. Choler-
ne, włażące w dupę korporacjom sukinsyny.
To biuro mieści się tylko siedem ulic stąd - zauważył Mike.
Tom wstał i uścisnął dłoń Giny, dziękując jej za pomoc.
Gdyby pan czegokolwiek potrzebował, proszę dzwonić.
- Kobieta wręczyła mu jeszcze wizytówkę z numerem swojej
komórki.
Po drodze wpadli jeszcze do garażu, w którym zaparkowali
forda. Co prawda Gleason był zakneblowany, ale Tom chciał się
jeszcze upewnić, czy wszystko w porządku, podeszli więc do
furgonetki i przez chwilę nasłuchiwali uważnie przy drzwiach
przyczepy. Kiedy znaleźli się już na 22nd Street, Tom wystukał
w komórce numer do kancelarii. Marka Allena nie było w biurze,
ale sekretarka przełączyła go do jednego ze wspólników firmy,
Boba Kestrela. Tom oświadczył mu, że musi z nim porozmawiać
w niezwykle pilnej sprawie, a potem przyspieszył jeszcze kroku.
Kiedy w końcu dotarli do kamiennego budynku przy G Street,
obaj z Mikem spływali już potem. Tom spojrzał na zegarek.
12:34:01. Po wejściu do środka natychmiast rozejrzał się uważnie
wokół. Marmury, kryształowe żyrandole i bogato zdobione
elementy z mosiądzu.
Tom próbował przejść, jakby nigdy nic, obok strażnika
siedzącego przy biurku w holu, ale zanim zdołał dotrzeć do
windy, podniesiony głos ochroniarza zatrzymał go w pół kroku.
-
Pan do kogo?
Tom Redmon, a to mój kolega, Mike Tubbs. Pan Kestrel
powiedział, żebyśmy udali się prosto na trzecie piętro - wyjaśnił
Tom, patrząc na strażnika z góry.
A tak, pan Kestrel mówił mi, że... - mężczyzna wstał od
biurka, nie odrywając teraz oczu od podkoszulka w czarno-białe
paski, który miał na sobie Mike - ...pan... się zjawi. A to kto?
Mój przyjaciel. Trzecie piętro, zgadza się?
Tak - potwierdził strażnik i sięgnął po swoją krótkofalówkę
dokładnie w momencie, gdy zabrzęczał dzwonek windy.
- Trzecie.
152
Kiedy jechali na górę, Tom przeczesał palcami krótkie kosmyki
włosów, a potem poprawił kołnierzyk koszuli, przyglądając się
swemu odbiciu w mosiężnych drzwiach windy. Wysiedli w nie-
wielkiej poczekalni. Cztery fotele z wysokimi oparciami tłoczyły
się wokół szklanego stolika. Podłogę pokrywał błękitny orientalny
dywan, na ścianie wisiała duża rycina przedstawiająca kwitnącą
gałązkę śliwy. Poniżej stała konsolka z ogromnym wazonem
pełnym kwiatów. W powietrzu unosił się słodki zapach lilii
tygrysich. Recepcjonistka poprosiła ich, aby usiedli.
-
Dziękuję - odmówił z uśmiechem Tom - ale dosyć się już
dzisiaj nasiedzieliśmy.
Po chwili zjawił się wysoki blondyn w grafitowym garniturze
i krawacie w złoto-czarną jodełkę. Nieco zaskoczony, przez kilka
sekund przyglądał się gościom zza okularów w delikatnych
złotych oprawkach, zanim w końcu wyciągnął rękę na powitanie.
Pan Redmon? W czym mogę panu pomóc?
Musimy zadać panu kilka pytań dotyczących Marka Allena
i mojej córki, Jane Redmon. - Tom ujął dłoń mężczyzny i mocno
ją przytrzymał. - Jane pracuje w „Washington Post".
Powiedział pan, że jest pan klientem naszej firmy. Jaki to ma
związek z naszą kancelarią? - zapytał blondyn, delikatnie próbując
uwolnić dłoń z uścisku i mierząc Mike'a wzrokiem od stóp do głów.
Mike, który akurat drapał się w brodę, obracając przy tym
gumę w ustach, odpowiedział mu chłodnym spojrzeniem.
Moja córka zaginęła - Tom nadal nie wypuszczał ręki
rozmówcy - a wy znacie przyczynę jej zniknięcia. Chcę wiedzieć,
gdzie, do diabła, jest Mark Allen i chcę to wiedzieć natychmiast.
Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - bronił się Kcstrel,
marszcząc czoło i ściągając brwi. - Kim pan w ogóle jest?
-Zdoławszy w końcu uwolnić rękę, zaczął się powoli wycofywać
w stronę biurka. - Ermo - zwrócił się do recepcjonistki
- mógłbym cię prosić o wezwanie Chipa?
Tom wyciągnął rękę, próbując go znowu złapać, ale Kestrel
uskoczył za biurko.
-
Gdzie jest Allen? - warknął Tom. Stał teraz na lekko
ugiętych kolanach, gotów do ataku.
Zabrzęczał dzwonek windy i w recepcji zjawił się strażnik, na
którego natknęli się już w holu.
153
Chip, tych panów trzeba odprowadzić do drzwi wejściowych
- powiedział Kestrel.
Proszę opuścić budynek kancelarii - odezwał się grzecznie
Chip. Po chwili z następnej windy wysiedli jeszcze dwaj strażnicy
w niebieskich mundurach i już we trójkę odcięli Tomowi drogę
do biurka recepcjonistki. Kestrel skorzystał z okazji i zniknął
w bocznych drzwiach.
Idziemy - mruknął cicho Mike, chwyciwszy Toma za ramię
i pociągnął go w stronę windy. - Z tyłu furgonetki mamy
upchniętego senatora - dodał niemal bezgłośnym szeptem. - Nie
rób głupstw.
On coś wie - upierał się Tom, wyrywając ramię z uścisku
i spoglądając na przyjaciela uważnie.
Zgadza się - przytaknął Mike i popchnął go w stronę
otwartych drzwi windy. - Ale to nie jest dobry sposób... Nie
martw się, na pewno z nami porozmawia - dodał. - Wiem, jak
go do tego zmusić.
ROZDZIAŁ 36
Dave wyłączył silniki, a kiedy burta starej łodzi patrolowej
uderzyła o pomost, wyskoczył zza koła sterowego. Kompletnie
przemoczony Quentin leżał na pokładzie. Z ucha ciekła
mu krew, opuchnięte oko też lekko krwawiło. Dave nie
miał teraz nikogo do pomocy, sam chwycił więc cumę
i zeskoczył z łodzi. Zawiązawszy linę, przyjrzał się uważnie
Quentinowi. Chłopak ewidentnie potrzebował pomocy le-
karskiej, ale w końcu nie był niezastąpiony. Niemal każdego
tygodnia baza w Fort Drum dostarczała nie tylko interesujących
sztuk broni, ale także wysokiej jakości żołnierskich „od-
rzutów".
Dave wrócił jeszcze do kabiny, zerwał prześcieradło z koi, na
której leżała dziewczyna, i zwinięte w kłębek wcisnął pod pachę.
Potem zabrał swoją strzelbę, zeskoczył z pokładu i wsiadł do
jeepa. Kiedy ruszał, spod kół bryznęła chmura grzechoczących
kamyków. Jazda była krótka, ale szybka, a palce aż zdrętwiały
mu od ściskania kierownicy. Wyspa z grubsza przypominała
kształtem prawą stopę, z North Bay leżącą pomiędzy paluchem
a drugim palcem. Psiarnia i kwatera Dave'a znajdowały się tuż
pod małym palcem, a siedziba klubu myśliwskiego mieściła się
na nieco wyżej położonych terenach południowego krańca.
Dave skręcił w podjazd prowadzący do jego stojącej tuż nad
samym jeziorem chaty i zatrzymał się mniej więcej w połowie
drogi. Po lewej stronie znajdował się barak jego podwładnych,
a trochę dalej za zakrętem trzymano psy. Wystarczająco blisko,
żeby nie było to niewygodne, a jednocześnie dosyć daleko, by
ukryć nieprzyjemny zapach.
Dave pomknął jeepem w dół niewielkiego zbocza za barakiem,
a potem ostro zahamował.
- Nie karm psów - zawołał, wyskakując z samochodu. Vern
akurat otwierał drzwi jednej z klatek. Zaskoczony, odwrócił
155
wzrok od boksu, w którym kręciły się dobermany. Pod pachą
trzymał plastikową tacę wypełnioną krwawymi ochłapami mięsa.
Nie? - zdziwił się. Wyglądał nieco głupkowato ze swoją
postrzępioną brodą i połamanymi zębami, ale Dave dobrze
wiedział, że to tylko pozory.
Mają być głodne - wyjaśnił Dave, podchodząc do klatek.
Psy, które wyczuwszy zapach jedzenia, wyły przeraźliwie, nagle
umilkły. Dave popatrzył na nie spod zmrużonych powiek.
- Wypuść je.
Vern odsunął się na bok i z rozdziawionymi ustami przyglądał
się czterem dobermanom, które przemykały obok tacy z mięsem,
węsząc jedynie niecierpliwie. Zamknięte w pozostałych boksach
beagle, retrivery i para coonhoundów zaczęły od nowa hałasować.
-
Spokój! - wrzasnął Dave.
Jedynym dźwiękiem było teraz obsceniczne skrzeczenie sójki.
Dave chętnie zastrzeliłby ptaszysko, gdyby tylko miał teraz
w swojej strzelbie śrut.
Hop - wydał komendę czterem dobermanom, wskazując tył
swojego jeepa. Psy posłusznie wskoczyły do samochodu, błys-
kając jedynie żółtymi oczyma o tęsknym wejrzeniu. Samiec
zaskomlał cicho.
Polowanie na kojoty? - Vern uniósł pytająco brwi. Nagonki
na te zwierzęta urządzali zwykle zimą.
Na człowieka - wyjaśnił Dave, wsiadając z powrotem do
samochodu.
O - mruknął Vern.
Nakarm pozostałe psy, a potem zabieraj się do tego dachu.
Tak jest. - Vern wyprostował się służbiście.
Dave wrzucił bieg i ruszył z powrotem w stronę południowego
krańca wyspy. Zatrzymał się dużo wcześniej, zanim jeszcze dotarł do
North Pond, zjeżdżając jeepem w trawę. Łąka, na której wypasano
kiedyś owce, przytykała do wschodniego skraju bagien, jednak przez
moczary nie można się było przedostać pieszo. Dave wyciągnął
swoją krótkofalówkę i wcisnął przycisk nadawania.
-
Jeb, wytropiłeś ją?
-
Znalazłem ślady stóp w biocie, niedaleko gniazda węży
wodnych, ale od tamtej pory nic. - Poprzez zakłócenia dobiegł
go głos podwładnego. - Nadal szukamy.
156
Zostaw tam Curly'ego i przypłyń po mnie łodzią na zachodni
kraniec bagna, w pobliże starego pastwiska.
Chcesz, żebym wypłynął od razu?
Aha. I tak będę tam pewnie przed tobą.
W takim razie ruszam w drogę.
Idąc w stronę mokradeł, Dave cały czas uważnie się
rozglądał. Nigdy nie wiadomo, co zrobi w takiej sytuacji
ta dziewczyna. Nieobyta z lasem może zacząć krążyć w kółko,
a on po prostu się na nią natknie. Dlatego właśnie cały
czas trzymał strzelbę w pogotowiu. Psy biegły za nim
w luźnym szyku, przemykając w upalnym słońcu niczym
cienie.
Kiedy w końcu dotarł do bagna, na wodzie unosiła się stara
drewniana krypa, której kiedyś używali hodowcy owiec. Jeb już
na niego czekał.
Wygrałem - powiedział z uśmiechem.
Hop. - Dave wydał komendę, wskazując na łódź. Dobermany
posłusznie wskoczyły do środka. Słychać było tylko szuranie
poduszeczek psich łap i stukot pazurów o drewno. - Dobre psy
- mruknął Dave, wsiadając do łodzi, która pod jego potężnym
ciężarem zanurzyła się niemal po same burty w wodzie.
Jeb włączył silnik i skierował motorówkę w stronę trawiastego
cypla, gdzie znaleźli wcześniej odciski stóp dziewczyny. Dave
przykucnął przy czekających tam na nich mężczyznach i osłania-
jąc oczy przed blaskiem słońca, przyjrzał się uważnie śladom,
a potem zrobił parę kroków w głąb lasu. Czytał z połamanych
gałązek i liści, tak jak inni ludzie odczytują znaczenie żółtych
znaków drogowych.
Pozacieraliście, kurwa, większość tropów.
Szukaliśmy dziewczyny - tłumaczył się Jeb.
Teraz do Dave'a podszedł Curly, ściskając w rękach swoją
ukochaną broń - pistolet maszynowy Tech DC-9. Jego łysa
głowa lśniła ognistą czerwienią, a skóra widocznych pod zieloną
wojskową kamizelką ramion i klatki piersiowej była zaróżowiona
od słońca. Stroju dopełniały szorty, traperki i sięgające kolan
skarpety.
-
Tu zaczęła biec - zauważył Dave, wskazując na kępę
paproci. - Wcześniej zgubiła gdzieś w wodzie but.
157
Cholera, a myślałem, że sobie do niej postrzelam. - Curly
otarł spocone czoło ramieniem. Jego ciemne oczy błyszczały
z podniecenia.
Zanim z nią skończymy, trafi ci się jeszcze okazja - mruknął
Dave, zawracając w stronę łodzi. Na jedno jego gwizdnięcie psy
wyskoczyły na brzeg i podbiegły lekkim krokiem z uszami
stulonymi do tyłu, machając ekstatycznie krótkimi ogonami.
Dave podsunął im do powąchania przyniesione ze sobą prze-
ścieradło. Psy warczały głucho, kiedy wpychał materiał do ich
pysków, utrwalając im ten zapach.
Przeczeszemy z psami teren na południu. - Dave podniósł
głos, żeby przekrzyczeć warkot dobermanów. - Curly, ty pój-
dziesz na wschód. Trzymaj się jak najbliżej wody. Jeb, ty
weźmiesz zachód. Ja idę za psami. - Wyjął z kieszeni cienki
srebrny gwizdek i świsnąwszy w niego, wydał psom krótką
komendę: - Brać ją.
Dobermany pomknęły do przodu jak pociski, warcząc i kłapiąc
zębami w powietrzu, które wciąż było przesycone zapachem
dziewczyny. Dave wyprostował się i posłał swoim podwładnym
rzadko goszczący na jego ustach uśmiech.
-
Ruszamy na polowanie, chłopcy - powiedział, a potem
zerknął na zegarek. - Założę się z każdym o zimne piwo, że na
kolację będziemy już w domu.
ROZDZIAŁ 37
Silnik furgonetki stukał i kaszlał. Klimatyzacja była
ustawiona na pełną moc, ale i tak powietrze, które owiewało
ich twarze, było co najwyżej letnie. We wnętrzu kabiny dało
się wyczuć zapach spalonego oleju napędowego. Mike
pociągnął nosem, a potem zerknął na zegarek. Wpół do
pierwszej.
Kiedy z budynku kancelarii wyszła blondynka w białej
sukience, nie zdołał powstrzymać cichego gwizdnięcia. Natych-
miast zrobiło mu się głupio, więc zacisnął mocno usta, ale Tom
wpatrywał się obojętnie przed siebie, jakby nic nie słyszał.
Po upływie krótkiej chwili w drzwiach wyjściowych pojawił
się także Kestrel i rozejrzawszy się uważnie w obie strony, ruszył
szybko chodnikiem. Dopiero kiedy mężczyzna zniknął za rogiem,
Tom wrzucił pierwszy bieg i odbił od krawężnika. Przemknęli
z dużą prędkością ulicą, zajeżdżając drogę jakiemuś volvo przy
ostrych dźwiękach wycia jego klaksonu.
Z wysokiej kabiny ich forda 350 łatwo było dostrzec jasne
włosy Kestrela. Prawnik szedł dosyć szybko, jednak co kilkanaście
metrów przystawał, żeby rozejrzeć się dookoła.
Spodziewa się nas? - zastanawiał się Tom.
Kogoś na pewno.
Uzgodnili, że pojadą za Kestrelem do lokalu, w którym facet
zamierzał zjeść lunch, zaczekają, aż wejdzie do toalety, a potem
przyłożą mu broń do głowy. Taki był plan Mike'a. Najlepszy,
jaki zdołał wymyślić, zanim Kestrel zniknął we wnętrzu Marriotta
przy 22nd Street.
Kiedy zatrzymali się przed hotelem, Mike zauważył, jak blond
ślicznotka w białej sukience zrywa się z fotela w holu i kieruje
się w stronę wind.
Przechodzą od razu do deseru - mruknął.
Co takiego?
159
Pamiętasz tę blondynkę, na którą się gapiłem? - powiedział
Mike. - Właśnie widziałem ją w środku.
I?
Facet nie przyszedł tu na quesadillę z kurczakiem. Ta
blondynka jest czyjąś sekretarką w Duffy & McKeen - wyjaśnił
Mike - a Kestrel na pewno ma w tym hotelu zarezerwowany
pokój. Pora na plan B.
Czyli jaki?
-
Specjalność Mike'a Tubbsa. Wjedź do garażu. O, tam.
Tom zaparkował w najciemniejszym kącie i wyłączył silnik.
Sprawdzimy, co z nim? - zapytał, wskazując głową na tył
furgonetki.
Lepiej prosić o przebaczenie niż o pozwolenie - skomen-
tował Mike i wyskoczył z kabiny. - Idziemy.
Szybko znaleźli windę i wjechali na górę do westybulu.
W sklepie z upominkami Mike kupił jednorazowy aparat foto-
graficzny.
-
Tędy. - Poprowadził Toma obok recepcji, kiwając jedno-
cześnie ręką na hotelowego boya o twarzy obsypanej pryszczami,
i skręcił za róg. Kiedy chłopak dołączył do nich, Mike wyciągnął
z kieszeni zwitek banknotów i wyłuskał z niego dwie setki.
Potem rozejrzał się wokół i przedarł banknoty na pół. - Masz.
- Wręczył boyowi po połówce każdego z nich. - Widzisz tego
wysokiego gościa w garniturze? On i ta seksowna blondyna
w białej sukience przychodzą tu przynajmniej raz w tygodniu,
mam rację?
-
No tak, ale to za co? - Chłopak podniósł do góry przedarte
banknoty.
-.Połowę roboty masz już za sobą - powiedział Mike.
- Dowiedz się, w którym pokoju jest ta dwójka, a dostaniesz
resztę forsy.
Co chcecie zrobić? - zaniepokoił się boy, mierząc ich obu
od stóp do głów.
Słuchaj, jestem prywatnym detektywem. - Mike pokazał mu
aparat fotograficzny. - Wiem, że to wygląda idiotycznie, ale
pracuję dla żony tego faceta. Pierwszy raz udało mi się go na
czymś przyłapać i nie mam ze sobą sprzętu, którego zwykle
używam. Moja klientka ma raka. Chcę się tylko dowiedzieć od
160
ciebie, w którym pokoju jest jej mąż. Dzięki tobie kobieta
zaoszczędzi pieniądze, a ja nie będę musiał łazić za facetem
przez następne parę tygodni tylko po to, żeby w końcu pstryknąć
mu zdjęcie przez okno za pomocą mojego zwykłego sprzętu.
Może być?
No nie wiem... - Chłopak jeszcze się wahał, ale Mikc wcale
się tym nie zmartwił. Widział chciwość w oczach tego dzieciaka
równie wyraźnie, jak niewielką czerwoną krostkę na czubku jego
nosa.
W porządku - mruknął Mike, sięgając po połówki banknotów
- nie musisz tego robić.
Nie. - Chłopak cofnął dłoń z pieniędzmi. - Stary, dla
kobiety chorej na raka? Za kogo ty mnie bierzesz? Zaczekajcie
tutaj - dodał i zniknął za rogiem.
Mike wcisnął ręce do kieszeni i zaczął cicho poświstywać.
Chyba nie wezwie glin, co? - zaniepokoił się Tom, wy-
glądając dyskretnie do westybulu.
Skąd - uspokajał Mike.
Nie mylił się. Boy wrócił już po chwili i bez słowa przema-
szerował obok nich w stronę windy. Kiedy w końcu nadjechała,
wypuszczając dwoje pasażerów, wsiedli zgodnie do środka
i wjechali na szóste piętro.
Sześćset dwadzieścia osiem. - Chłopak wskazał im drogę
i przytrzymując drzwi windy, wyciągnął dłoń po pieniądze. Mikc
wręczył mu dwie pozostałe połówki banknotów i podziękował za
pomoc. Boy rozejrzał się jeszcze uważnie po korytarzu, a potem
dodał gorączkowym szeptem: - Za kolejne dwie stówy możecie
dostać klucz uniwersalny.
Umowa stoi - mruknął Mike, wyciągając następne dwa
banknoty.
Ale nie zrobicie nic głupiego, prawda? - Chłopak trochę się
jednak niepokoił. - Bo mogę przez to stracić pracę.
Chodzi tylko o zdjęcia - zapewnił go Mike, odbierając klucz.
Drzwi windy zamknęły się.
To straszne. - Tom popatrzył na przyjaciela.
Ta - mruknął Mike. - I zawsze się sprawdza.
-
Nic dziwnego, że wszędzie mają wywieszki przypominające
o zakładaniu łańcucha na drzwi - dodał Tom.
- Te łańcuchy to zwyczajne gówno.
Pod drzwiami pokoju 628 Mike wyjął aparat i ustawił film na
pierwszej klatce, po czym wsunął kartę do zamka. Mechanizm
kliknął, zapaliło się zielone światełko. Kestrel pamiętał o założe-
niu łańcucha, ale Mike zerwał metalowe ogniwa jednym kop-
nięciem i obaj z Tomem wpadli do pokoju. Parka zabawiała się
akurat w najlepsze na przykrytym kapą łóżku. Blondynka była na
górze, a Kestrel leżał z opuszczonymi do kolan spodniami,
wpatrując się w dziewczynę zza swoich okularów. Jego rozanie-
lony uśmiech zamienił się w maskę przerażenia, kiedy flesz
aparatu błysnął białym, oślepiającym światłem.
ROZDZIAŁ 38
Gardło Jane było suche i rozpalone, twarz wilgotna. W głowie
jej się kręciło, a w boku chwycił ją skurcz tak silny, że musiała
przytrzymać się za brzuch obiema rękami. Rany po ukąszeniach
węży pulsowały bólem, ale przestały już krwawić. Drzewa wokół
kołysały się na wietrze, szeleszcząc liśćmi. Jane odwróciła twarz
tak, aby chłodny powiew osuszył pot.
I znowu poderwała się gwałtownie do biegu, gnana strachem.
Włosy opadały jej na twarz w splątanych pasmach, ale nie miała
już dłużej siły ich odgarniać, patrzyła więc na las poprzez kraty
swojego własnego przenośnego więzienia. Może właśnie dlatego
nie zauważyła króliczej nory i skręciła kostkę.
Ale coś wciąż pchało ją do przodu. Szła więc dalej, chociaż
ból stał się jej nieodłącznym towarzyszem. Każdy krok był teraz
sprawą wyboru. Powoli zaczęła schodzić ze wzgórza. Wybierała
łatwiejszą drogę, w ogóle nie zwracając uwagi na kierunek,
zawierzając swój los ślepemu przeznaczeniu. Ominąć drzewo,
uchylić się przed gałęziami. Potem przez najrzadszą kępę jeżyn.
Patyki trzaskały jej pod stopami, kolce krzewów chwytały za
koszulę, rozrywając cienki materiał i raniąc nagą skórę na nogach.
Nagle przeraziło ją groźne warknięcie, zaczęła się więc
wdrapywać z trudem na najbliższe drzewo. Objęła ramionami
konar o gładkiej korze i poderwała nogi do góry. Z zarośli
wypadły jakieś kłapiące zębami cienie i przyskoczyły do niej
dokładnie w momencie, gdy oplatała łydkami gałąź i podciągnęła
biodra. Z ust wyrwał się jej okrzyk przerażenia.
Jakimś cudem w kilka sekund później znalazła się bezpiecznie
na następnym konarze, ale patrzyła teraz prosto w paszcze
czterech warczących psów. Wielkie dobermany podskakiwały do
góry, szczekając rozgłośnie i napełniając las nieprawdopodobnym
zgiełkiem. Gdzieś w oddali rozległy się krzyki mężczyzn.
163
ROZDZIAŁ 39
Mike pstrykał zdjęcie za zdjęciem, przesuwając kciukiem
klatki filmu tak szybko, że Tom pomyślał od razu o pracownikach
Turning Stone Casino, rozdających karty przy stoliku do black-
jacka. Tubbs dwoił się i troił, byle tylko zdobyć ujęcia ze
wszystkich możliwych stron. Wrzeszcząca blondynka - niewyraź-
na plama jedwabistych włosów, pomalowane paznokcie i jędrne
ciało - zdawała się go w ogóle nie peszyć. Chociaż Tom sam
musiał zatkać uszy palcami, podejrzewał, że Mike widział i słyszał
takie rzeczy już nie raz.
Co jest? Hej! Przestań! Wynoś się! - krzyczał Kestrcl,
zasłaniając poduszką genitalia. Skórę na klatce piersiowej miał
bladą, w odróżnieniu od złocistej opalenizny golfisty na ramionach
i karku. Okulary w złotych oprawkach przekrzywiły mu się,
rzucając w świetle flesza ostre błyski, podobnie jak obrączka na
palcu jego lewej dłoni.
Nie ma sprawy, już stąd znikam - mruknął Mike. - Ale przed
piątą te fotki trafią do Internetu, więc może powinieneś uprzedzić
żonę i wspólników z kancelarii - dodał, ruszając w stronę drzwi.
Tom nawet nie drgnął. Zastanawiał się właśnie nad za-
stosowaniem tego chwytu kciukiem, który na pewno zmusiłby
nagiego prawnika do mówienia. Facet nie miał za grosz honoru.
Czekaj! - zawołał Kestrel. - Zaczekaj chwileczkę. Nie idź
jeszcze. Czego chcecie?
Marka Allena. - Mike błyskawicznie odwrócił się w jego
stronę. - Kto to jest? I gdzie go można znaleźć?
Blondynka siedziała teraz na krześle obok telewizora, przycis-
kając białą sukienkę do piersi i zasłaniając twarz ręką. Płakała.
To tylko klient, na miłość boską - wydusił w końcu Kestrel.
- Nie jest z naszej kancelarii. Nic o nim nie wiem.
Ale wiesz dla kogo pracuje. - Tom nachylił się nad nim
i zacisnął dłonie.
164
No tak, w Kale Labs. - Kestrel cofnął się w kąt łóżka,
strącając przypadkiem telefon z niewielkiego nocnego stolika.
Aparat rozbił się na podłodze z trzaskiem. - To nasz klient, duża
firma farmaceutyczna z siedzibą w Watertown, w stanie Nowy
Jork. Reprezentujemy ich w sprawach dotyczących opieki zdro-
wotnej w Kongresie. Allen jest u nich jakimś ważnym dyrektorem
i potrzebował biura. Do cholery, ja nie mam z nim nic wspólnego.
Po prostu udostępniłem mu biuro, na miłość boską.
Jaki to ma związek z senatorem Gleasonem? - zapytał Tom.
Parę miesięcy temu staraliśmy się go urobić w sprawie
kontraktu na szczepienia, o który stara się Kale Labs - wyjaśnił
Kestrel - ale facet nie dał się przekonać, więc zrezygnowaliśmy.
To wszystko. Nic więcej nie wiem.
A co z Allenem? - wtrącił się Mike. - Gdzie on teraz jest?
Naprawdę nie wiem - zarzekał się Kestrel. - Nie widziałem
go od wczoraj. Czasami nie pojawia się w biurze nawet przez
kilka dni.
A jaki jest jego adres? Gdzie mieszka? - naciskał Tom. Stał
w nogach łóżka, gotów do skoku. Miał ochotę połaskotać nerwy
tego faceta, pobić go do utraty przytomności.
Nie mam pojęcia - zapewniał Kestrel.
L Street 1757 - odezwała się nagle blondynka.
A ty skąd to, do diabła, wiesz? - zapytał z przekąsem
Kestrel, rzucając jej gniewne spojrzenie. Jego słowa sprawiły, że
dziewczyna odsunęła rękę od twarzy i popatrzyła na niego
z wściekłością zaczerwienionymi, podpuchniętymi oczyma.
Bo prosił mnie, żebym załatwiła dostarczenie mu wyposa-
żenia właśnie pod ten adres, ty sukinsynu - burknęła.
Nie miałem na myśli nic złego. - Kestrel starał się załagodzić
sprawę, ale blondynka ukryła z powrotem twarz w dłoniach.
Co jeszcze o nim wiesz? - Tom nie przestawał zarzucać
prawnika pytaniami.
Powiedziałem wam już wszystko. - Głos Kestrela nabrał teraz
jękliwych tonów. - O wiele więcej, niż powinienem. Proszę, oddajcie
mi ten aparat. Przecież nie zamierzacie tego wykorzystać, prawda?
A co Allen robił w mieście? - mruknął Tom.
Proszę - prosił Kestrel, potrząsając głową. - Naprawdę nie
mam pojęcia.
165
Mike rzucił aparat fotograficzny na łóżko i obaj z Tomem
wyszli z pokoju.
Doskonała strategia - zauważył Tom, kiedy czekali na
windę, mającą zwieźć ich na dół. - Znacznie skuteczniejsza niż
przyłożenie facetowi pistoletu do głowy w toalecie zatłoczonej
restauracji. Chociaż oczywiście tamto rozwiązanie też pewnie by
się sprawdziło...
„Wojownicy wygrywający każdą bitwę nie odznaczają się
tak naprawdę zręcznością - najlepsi ze wszystkich są ci, którzy
potrafią rozprawić się z armią wroga bez walki" - zacytował
Mike.
Sun Tzu - odgadł Tom, ale kiedy zerknął na zegarek, jego
uśmiech zgasł. 11:14:51. Czas przeciekał im przez palce zbyt szybko.
Wrócili do podziemnego garażu po furgonetkę. Dojazd do
mieszkania Allena, mieszczącego się w jednym z kilkunastu
wąskich ceglanych domów szeregowych, zajął im niecałe dziesięć
minut. Przed budynkiem nie było wolnego miejsca, a bali się
zaparkować samochód razem z Gleasonem w niedozwolonym
miejscu. Najbliższy garaż znaleźli dopiero dwie przecznice dalej.
Kiedy dotarli z powrotem pod mieszkanie Allena, Tom czuł
okropny ból kolan, a wilgotne powietrze utrudniało mu od-
dychanie. Słońce było teraz oślepiającą, stojącą w zenicie kulą
żaru. Nawet liście drzew rosnących wzdłuż ulicy przywiędły
w jego rażącym blasku.
Wszystko w porządku? - Mike popatrzył z niepokojem na
przyjaciela. Tom oparł dłonie na udach i odetchnął głęboko kilka
razy. Nogi miał jak z ołowiu i gdyby tylko wiedział, że jego córka
jest bezpieczna, najchętniej położyłby się po prostu na chodniku
i zasnął. Zamiast tego podniósł wzrok i popatrzył uważnie na drzwi.
Poradzę sobie - mruknął, wyjmując trzydziestkę ósemkę
z kabury przy kostce. W końcu wyprostował się i wcisnął broń
za pasek spodni. - Jak u ciebie?
Mike bez słowa poklepał wybrzuszenie swojego Taurusa 454
Raging Buli pod czarnym podkoszulkiem.
Nie zdejmując dłoni z pistoletów, weszli po schodach i zapukali
do drzwi mieszkania. Nikt się nie zjawił, więc zastukali ponownie,
a potem jeszcze raz. Mike rozejrzał się dookoła, opuścił ręce
166
wzdłuż boków i odczekawszy, aż prowadząca dziecięcy wózek
spacerowy kobieta w średnim wieku przejdzie dalej, sięgnął do
kieszeni. Wyciągnął z niej jakieś niewielkie metalowe narzędzie
i już po chwili drzwi stanęły otworem. Obaj rozejrzeli się jeszcze
raz po ulicy, a potem wśliznęli się do środka.
Od razu po wejściu wyciągnęli broń. Mike oddychał ciężko.
Pomimo zapalonych świateł w mieszkaniu panował całkowity
spokój.
Tom nadstawił ucha. Cisza.
Na górze natknęli się na stojący przy oknie stolik, wyładowany
sprzętem elektronicznym. Z blatu zwisały na poskręcanym kablu
skórzane słuchawki. Mike natychmiast je założył i zaczął naciskać
rozmaite guziki.
-
Jasna cholera! - zawołał po chwili, ściągając słuchawki
i podając je Tomowi. - Posłuchaj tego.
Tom zawahał się, w końcu jednak nałożył słuchawki. W na-
graniu słychać było głos Gleasona, rozmawiającego z kimś przez
telefon i opisującego swoje problemy. Wspominał też coś o Królu
Trefl. I nagle Tom zrozumiał. Facet zamawiał morderstwo, jakby
to było jedzenie na wynos. Zamówienie ekspresowe.
Ale Thorne mówił, że nie zdążył dopaść Jane - Tom zerwał
słuchawki z głowy — a ty mu uwierzyłeś. Zgadza się? To znaczy,
że Mark Allen znalazł ją pierwszy.
A to jest nasza przepustka do wolności. - Mike wyjął
z odtwarzacza błyszczącą płytę i podniósł ją do góry. Tom
zobaczył zniekształcone odbicie swojej zmęczonej twarzy.
Ale niewiele go to obchodziło. Nie dbał o to, że właśnie
porwali senatora, napędzili mu strachu i nieźle poturbowali,
a poza tym przewieźli przez granice paru stanów. To, co
sprawiedliwe, nie zawsze jest zgodne z prawem.
Szukaj dalej - mruknął do przyjaciela, a kiedy Mike zniknął
w łazience, zaczął przeglądać szuflady z ubraniami. Równo
poukładane podkoszulki, bokserki, koszulki polo, skarpety. Pod
spodem nic nie było schowane.
Pusto. - Mike wyszedł z łazienki, potrząsając głową. Szybko
przejrzał zawartość szafy, a potem zabrał się do sprawdzania
kanałów wentylacyjnych. Tom podniósł materac i zajrzał jeszcze
pod łóżko. Na ścianach nie było żadnych obrazów, za którymi
167
można by coś ukryć. Tom podszedł jeszcze do biurka. Wszystkie
szuflady były puste. Poza ostatnią.
Znalazłem coś - zawołał Tom, wyciągając cienki plik listów
i książeczkę czekową.
Mogę zobaczyć? - Mike szybko ruszył w stronę przyjaciela.
Prąd. Kablówka. Woda. Telefon... - Tom zaczął mu podawać
koperty pojedynczo.
Rachunek za telefon? - zainteresował się Mike, wyciągając
dłoń i natychmiast ją cofając. - Przepraszam.
Kiedy Tom wręczył mu kopertę, niecierpliwie ją rozerwał.
-
Zawsze mówię takiemu mężowi czy żonie - mruknął
- „Proszę mi przynieść rachunek telefoniczny". To podstawowa
sprawa. A ludzie są naprawdę głupi. Taki świstek to zupełnie jak
ślad z okruszków chleba.
Rachunek Marka Allena liczył pięć kartek. Mike przejrzał je
wszystkie uważnie strona po stronie, od góry do dołu. Potem na
ułamek sekundy wbił wzrok w sufit i wreszcie powiedział:
-
Dwieście dziewięćdziesiąt sześć rozmów telefonicznych,
z czego dwieście czterdzieści pięć z numerem kierunkowym 315.
Dziewięćdziesiąt siedem procent tych połączeń było na dwa
numery. I od tego właśnie zaczniemy. Po prostu tam zadzwonimy
i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Kiedy wystukali pierwszy z numerów, okazało się, że do-
dzwonili się do biura Marka Allena w Kale Labs.
-
Przepraszam, czy pan Allen wrócił już z Waszyngtonu?
- zapytał Tom sekretarkę.
-
Zdaje się, że tak - odparła kobieta po drugiej stronie linii.
- Po prostu nie ma go w tej chwili w jego gabinecie.
Tom podał jej swoje nazwisko i numer telefonu komórkowego,
uprzedzając, że zadzwoni jeszcze raz. Drugi numer z rachunku
różnił się od tego poprzedniego tylko dwiema cyframi.
Biuro doktora Slovanicha - odezwała się kolejna sekretarka.
Zastałem pana doktora?
Niestety, jest w tej chwili w laboratorium. Mogę zapytać,
kto dzwoni?
Nazywam się Tom Redmon. Byłem umówiony z doktorem
Slovanichem i Markiem Allenem. Obaj panowie z pewnością
mnie oczekują. Spotkanie zorganizował Bob Kestrel.
168
Chodzi panu o przyjęcie dziś wieczorem?
No cóż - powiedział Tom - jeśli to możliwe, to chciałbym
się z nimi zobaczyć wcześniej.
Doktor Slovanich jest teraz bardzo zajęty, ale może przełączę
pana do sekretariatu pana Allena?
Nie, dziękuję. Wie pani może, o której doktor Skwanich
będzie uchwytny?
Tego nigdy nie wiadomo, kiedy pan doktor na dobre zaszyje
się w laboratorium. - Kobieta roześmiała się lekko. - Czasami
spędza tam cały dzień.
Tom odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. 10:52:33.
Musimy się tam dostać - powiedział do Mike'a.
Do Kale Labs?
Tak.
Bierzemy samochód?
Nie, polecimy samolotem - odparł Tom, wystukując numer
na klawiaturze swojej komórki.
Kapp wrócił już z Vegas. Od razu zapewnił Toma, że może do
woli korzystać z jego odrzutowca, a swojego pilota, Willa
Muncha, opisał jako chłopaka z niewielkim przygotowaniem
wojskowym.
-
Ale mimo wszystko dzieciak lata moim Falconem, jakby
urodził się za sterami - przekonywał.
Munch odebrał komórkę po pierwszym sygnale. Był uprzejmy,
ale jego głos pasował raczej do nastolatka, niż do dorosłego
mężczyzny, i Tom przez cały czas nie mógł pozbyć się wrażenia,
że rozmawia z którymś chłopakiem Jane z czasów szkoły średniej.
Akurat jestem przy Falconie, proszę pana. Właśnie skoń-
czyłem przegląd techniczny - wyjaśnił Munch. - Mogę startować
od razu i wylądować w Manassas - to prywatne lądowisko
najbliżej Waszyngtonu - za... pięćdziesiąt siedem minut.
Będziemy czekać na miejscu - odparł Tom i wyłączył
komórkę, a potem zwrócił się do Mike'a: - Zanim dotrzemy do
Manassas, jest jeszcze jedna osoba, której nie zapytaliśmy o Marka
Allena...
Gleason? - domyślił się Mike.
Masz swoje obcęgi w pogotowiu?
169
ROZDZIAŁ 40
Mark przechylił głowę i zasłonił ucho dłonią od wiatru.
Wydawało mu się, że słyszy wycie psów. Zgadza się.
Dopadły dziewczynę.
Z krótkofalówki przy jego pasku dochodziły jakieś trzaski
i szumy. Głośność była przykręcona, więc nie rozumiał znie-
kształconych słów, ale nie ulegało wątpliwości, że w głosach
mężczyzn brzmi radosne podniecenie. Mark włożył dwa palce do
ust i gwizdnął przeciągle. Przenikliwy dźwięk przeszył powietrze,
wdzierając się w szum wiatru, opadł, a potem wzniósł się znowu,
aby urwać się nagle. Mark wszedł na pień zwalonego jesionu
i znowu przyłożył dłoń do ucha. Ujadanie ucichło.
Ruszył pochylony w kierunku, z którego wcześniej dobiegało
szczekanie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie złamać nawet
najmniejszego patyczka, i nieustannie przeczesując wzrokiem las
przed sobą. Nie miał pojęcia, co zrobiłby Dave, gdyby dowiedział
się, że wtrąca się w tę sprawę, i wolał się tego nie dowiadywać.
Carson zawsze stał pomiędzy nimi. Ale sposób, w jaki Kale
popatrzył na niego dziś rano, ton jego głosu. Ta drwina. Tam na
urwisku, na chwilę przed strzałem, Mark doszedł do wniosku, że
coś się zmieniło.
Ciemne sylwetki psów wybiegły mu naprzeciw z bujnego
poszycia lasu. Mark dostrzegł płynną czerń ich ciał, zanim
jeszcze usłyszał ich gardłowe pomruki. Z otwartych pysków
zwisały różowe języki, ochlapując kropelkami śliny lśniące boki
pozostałych psów. Powarkując i skomląc, dobermany otoczyły
Marka, który natychmiast rzucił ostro komendę: „noga". Psy
pochyliły głowy i zaczęły gorączkowo lizać go po rękach.
- Dobry pies - pochwalił Mark samca, drapiąc go po głowie.
Potem zawołał każdego dobermana po imieniu i nagrodził
klepaniem po grzbiecie. Najmłodsza suka posiusiała się, drżąc
z podekscytowania. Mark wyjął z plecaka linkę i przeciągnął ją przez
170
obroże psów. Nie był pewien ich reakcji, jeśli Dave przywoła je
gwizdkiem, choć domyślał się oczywiście, co będą chciały
zrobić. W końcu widział, jak oczy zapadały się im w głąb
czaszki, kiedy Dave potraktował je prądem z obroży elektrycznych.
Po takiej karze te groźne dobermany trzęsły się jeszcze przez pół
godziny.
Ledwie Mark zdążył związać psy razem, a już gdzieś z leżącego
u stóp wzgórza lasu napłynął niski gwizd. Dobermany zakręciły
się wkoło, oplątując prowizoryczną smyczą nogi Marka, który
szybko uchwycił linkę ręką i przyciągnął je z powrotem do
siebie. Najmniejsza suka rozszczekała się, a kiedy po chwili
znowu rozległ się świst gwizdka, potężny samiec zaczął wyć.
- Do nogi! - zawołał ostro Mark i zdoławszy jakoś odzyskać
równowagę, mocno pociągnął za linkę. Początkowo psy zapierały
się, wydzierając łapami wielkie kawałki czarnej ziemi, ale
w końcu zdołał je przywołać. Przemawiał do nich łagodnym
tonem, chociaż nie przestawały ujadać. Ale to akurat było
w porządku. Na tym właśnie mu zależało.
Dla pewności obwiązał się jeszcze linką w pasie, na wypadek
gdyby psy wyrwały mu ją z rąk. W tym momencie zaskrzeczała
krótkofalówka, więc przyłożył ją do ucha. Nie wszystko zro-
zumiał, ale mowa była o psach. Dave podążał ich śladem.
Mark szedł szybko, sprężystym krokiem, pozwalając psom
szczekać. Dave będzie biegł za nimi, o ile dobermany nie
przestaną mu wskazywać kierunku. Słysząc ich ujadanie w krót-
kich odstępach czasu, nie będzie się raczej zatrzymywał, żeby
przyglądać się śladom na ziemi. Jeśli tak zrobi, może zauważyć
ślady butów, a wtedy domyśli się wszystkiego. Dlatego Mark
unikał miękkiego gruntu, wybierając raczej kamienie i miejsca,
gdzie opadłe liście leżały grubą warstwą.
Po upływie godziny znalazł się w połowie skalistego górskiego
grzbietu biegnącego południowym skrajem bagna, skąd napływał
ku niemu ostry, przesycony siarką zapach gnijących roślin
i gęstego błota. Z trudem chwytał oddech, a całe ubranie miał
przepocone. Przywiązał psy do mocnego, nie ustępującego
grubością jego talii pnia choiny i w końcu odsunął się od
dobermanów, które natychmiast zaczęły skowyczeć, łypiąc na
niego oczami. Młoda suczka zaskomliła cicho.
171
- Bierz! - zawołał Mark. Psy natychmiast wystrzeliły aż do
końca krótkiego sznura, a potem z urywanym skowytem od-
skoczyły z powrotem do tyłu i zaczęły głośno szczekać. Mark
zasłonił uszy i ruszył w dół kamienistą ścieżką, klucząc pomiędzy
drzewami. Dotarłszy do stóp wzgórza, przystanął. Ujadanie psów
roznosiło się po całym bagnie. W jednym momencie ich wycie
dolatywało z południa, by po chwili napłynąć ze wschodu.
Odbijało się od skał zwielokrotnionym echem, dokładnie tak, jak
się tego spodziewał.
W dzieciństwie potrafił bawić się w ten sposób całymi
godzinami, siedząc pod krzewem i wykrzykując rozmaite prze-
kleństwa albo swoje imię, a słowa powracały do niego echem
kilka uderzeń serca później.
Dave i jego kumple będą się przedzierać przez bagno aż do
zmroku.
Mark zarzucił plecak na ramię i ruszył na wschód. Wzdłuż
brzegu jeziora biegła ścieżka zwierzyny, którą szybko można
było dotrzeć do miejsca, gdzie psy zagoniły dziewczynę na
drzewo.
ROZDZIAŁ 41
Tom zakręcił na tyłach motelu i podjechał furgonetką pod
same drzwi. Mike zarzucił na skrępowanego Gleasona koc,
a Tom wniósł go do pokoju, powtarzając mu przy tym, że jeśli
będzie się zachowywał spokojnie, nie stanie mu się żadna
krzywda.
Usadzili więźnia na łóżku w tych jego kąpielówkach i kokonie
z taśmy, a potem Mike wyjął mu z ust knebel. Policzki senatora
były zaróżowione, ze skórą częściowo pozdzieraną od kleju.
Zamiast jednak przeklinać, Gleason zaczął płakać.
-
Nie skrzywdziłem dziewczyny - wyjęczał przez łzy. - Wiem,
moje postępowanie było karygodne, ale naprawdę nie zrobiłem
jej nic złego. Thorne też nie. Wypuśćcie mnie.
Rozczochrane włosy o widocznych ciemnych odrostach ster-
czały mu na wszystkie strony. Zaczerwienione oczy były pełne
łez, z nosa ciekła mu krwawa wydzielina.
Gadaj, co wiesz o Marku Allenie - warknął Tom.
Powiem wam wszystko - zapewnił Gleason. - Chcę pomóc.
Nie widzicie tego? Naprawdę mogę się wam przydać. Ale
uwolnijcie mi chociaż jedną rękę. Muszę się podrapać w nos.
Męczy mnie tak już od godziny.
W takim razie mów.
Po tej sprawie z Sook Min przez trzy lata cierpiałem na
bezsenność - trajkotał Gleason. - Zrozumcie, ja naprawdę
myślałem, że ona mnie lubi, a potem sprawy wymknęły się spod
kontroli. To wszystko omal nie zrujnowało mi całego życia.
Co z Markiem Allenem? - powtórzył Tom.
Allen jest zwyczajnym sukinsynem. - Gleason pokiwał
głową. - Nic niewartym sukinsynem. To jego sprawka?
Ty nam to powiedz - burknął Tom.
-
Carson Kale - rzucił Gleason. - Allen jest jego adoptowanym
synem, czy czymś takim. Zajmuje się dla niego brudną robotą,
173
Grozili mi, żeby zdobyć naprawdę duży kontrakt, ale się nie
ugiąłem... Ja... chciałem postąpić właściwie... Czy mógłbym
wziąć prysznic? Cuchnę. - Potem Gleason znowu potrząsnął
głową i zaczął płakać. - Nie chcę umierać w ten sposób.
Pozwolę ci się umyć - mruknął Tom - jeśli opowiesz nam
coś więcej o Kale'u. Facet jest teraz w Watertown?
Nigdy się stamtąd nie rusza - wyjaśnił Gleason. - Miejsce
nazywa się Galloo coś tam. To jego klub myśliwski. Ogromna,
stara rezydencja. Byłem w niej kiedyś. Zabrali całą naszą grupę
samolotem na wielkie przyjęcie. Taką jakby konferencję.
Gdzie to jest?
Niedaleko Watertown - wyjaśnił Gleason. - Nie wiem
dokładnie, bo po prostu dostarczyli nas na miejsce. Dwoma
samolotami. Mają tam nawet mały pas startowy. Ale to szemrane
towarzystwo. Carson zrobiłby wszystko, żeby dostać ten kontrakt.
Dlaczego mieliby porywać moją córkę? - zapytał Tom.
Nie wiem - powiedział Gleason łamiącym się głosem. - Ale
mnie nie zabijecie, prawda?
Tom starał się wyciągnąć z niego jeszcze jakieś informacje,
ale szybko musiał uznać, że nie dowiedzą się od senatora już nic
ciekawego. Jego zegarek wskazywał 10:28:23.
-
Masz pięć minut, żeby się umyć - powiedział w końcu.
- Rozetnij mu taśmę - zwrócił się do przyjaciela.
Mike uwolnił senatora i podczas gdy Tom był zajęty pilnowaniem
więźnia, włączył swój komputer, a potem zalogował się do Internetu,
żeby ściągnąć trochę informacji na temat Kale Labs.
O 10:24:01 Tom załomotał do drzwi łazienki.
Pośpiesz się - zawołał. Usłyszał szum wody w toalecie i po
chwili w drzwiach stanął owinięty w ręcznik Gleason, z włosami
zaczesanymi do tyłu. Senator drżał na całym ciele, a kiedy
zobaczył gumową piłkę w ręku Mike'a, zaczął znowu wrzeszczeć.
Spokojnie, nie ma się co opierać - uspokajał Mike. - Nie
zrobimy ci krzywdy. Zachowuj się grzecznie, a nic ci się nie
stanie. Mam płytę z nagraniem twojej rozmowy z płatnym
zabójcą, więc i tak nie możesz wnieść przeciwko nam oskarżenia.
Nie zaskarżę was do sądu - przytaknął Gleason, energicznie
kiwając głową. - Na pewno tego nie zrobię. To ja zawiniłem,
dobrze o tym wiem.
174
Mike wyciągnął w jego stronę gumową piłkę.
Zimno mi - poskarżył się Gleason. - Mogę dostać jakieś
ubranie?
Wkładaj piłkę do ust, a ja zajmę się resztą - powiedział Mike.
Ale wierzycie mi, że zrozumiałem już swój błąd, prawda?
- Po policzku senatora stoczyła się łza.
Tak - mruknął Tom. - A teraz zabieramy się stąd.
Owiń go taśmą - powiedział Mike po zakneblowaniu
Gleasona. - A ja skombinuję mu jakąś koszulę.
Po chwili wrócił, niosąc czarną koszulkę ze „Star Treka"
i włożył ją senatorowi przez głowę, tak że jego unieruchomione
taśmą ramiona pozostały w środku. Podkoszulek sięgał Glea-
sonowi do kolan. W ramach grzeczności Tom owinął więźnia
taśmą w pasie tak, żeby ten nie musiał świecić golizną intymnych
części ciała. Senator podziękował skinieniem głowy, a zaraz
potem wylądował na łóżku, popchnięty przez Toma, który
powtórzył mu jeszcze raz, że nie ma się czego obawiać i owinąw-
szy go kocem, wyniósł z powrotem do furgonetki.
ROZDZIAŁ 42
Jane zdawało się, że usłyszała gdzieś w oddali gwizd. Chociaż
psy pobiegły natychmiast w tamtym kierunku, pozostała na
swoim miejscu pośród kołyszących się gałęzi. Słonawe włosy
wciskały się jej do ust, a ubranie cuchnęło tak bardzo, że
odwróciła głowę, pozwalając, aby ostry wiatr smagał jej twarz.
W końcu chwyciwszy się mocniej pnia, usiadła na gałęzi.
Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie zejść już na dół, kiedy
nagle usłyszała męskie głosy.
Nie namyślając się dłużej, zeskoczyła na ziemię. Mężczyźni
byli coraz bliżej. Jane rozejrzała się szybko wokół. Jakieś pięć
metrów od niej leżał powalony dąb, z upływem lat zbrązowiały
i przeżarty zgnilizną. Niemal bezszelestnie pokuśtykała w tamtą
stronę, przecisnęła się na drugą stronę potężnego pnia i przypadła
do ziemi, starając się wsunąć jak najgłębiej pod wilgotne,
murszejące drzewo, a potem zastygła w bezruchu.
Do jej uszu dobiegł teraz szelest liści i odgłos trzaskania
patyków. Prześladowcy zatrzymali się dokładnie obok jej kry-
jówki.
Jane wstrzymała oddech.
-
Gdzie, do kurwy nędzy, są te psy?
Niski głos należał chyba do Dave'a, mężczyzny, który zjawił
się w mieszkaniu Marka. W tym momencie, jakby w odpowiedzi
na jego pytanie, z kierunku, w którym pomknęły dobermany,
napłynął jazgot ujadających psów.
-
Tam - mruknął Dave.
Jane usłyszała szuranie stóp, a potem trzask łamanych gałęzi,
kiedy obaj mężczyźni pośpieszyli w głąb lasu, przedzierając się
na przełaj przez gęste zarośla. Wreszcie mogła odetchnąć
swobodnie. Chwytała powietrze tak gwałtownie, aż w końcu
przestraszyła się, że grozi jej hiperwentylacja, zaczęła więc
oddychać w stulone dłonie i przymknąwszy oczy, próbowała się
176
uspokoić. Była zupełnie wyczerpana. Marzyła już tylko o tym,
żeby zacisnąć mocniej powieki i po prostu zasnąć. Może wtedy
obudzi się we własnym pokoju.
Zmusiła się jednak do otwarcia oczu. Ostrożnie wypełzła spod
próchniejącego pnia, a potem z trudem wstała i ruszyła, lekko
utykając, przed siebie. Słońce rzucało teraz pomiędzy drzewami
krótkie cienie. Jane postanowiła trzymać się wyznaczonego przez
nie kierunku, żeby nie natknąć się na mężczyzn, którzy pobiegli
w przeciwną stronę, a jednocześnie uniknąć kręcenia się w kółko.
W końcu dotarła do ciemnoszarej wody. Wzburzone fale
rozbijały się o urwisty brzeg. Jane rozejrzała się po kamienistej
plaży, poprzecinanej długimi cieniami. Wokół nie było żywego
ducha. Poza dwoma ścigającymi ją mężczyznami nie widziała
ani nie słyszała nikogo. Zupełnie jakby tylko wyobraziła sobie to
wszystko.
Kiedy wyszła spomiędzy drzew, aż wstrzymała oddech.
W oddali dostrzegła pochyloną na białogrzywych falach łódź
z sześcioma długimi masztami i pomarańczowymi pływakami
podskakującymi z tyłu na wodzie. Na rufie widać było nawet
maleńkie postacie ludzi.
Jane zaczęła wołać w ich stronę na całe gardło, choć wiatr
zapierał jej dech w piersiach. Podskakiwała do góry, całkiem
zapominając o bólu w kostce i ranie od ugryzienia, i nawoływała
aż do zupełnego ochrypnięcia, ale łódź płynęła dalej, w końcu
zrezygnowała więc ze swoich wysiłków. Dopiero wtedy zorien-
towała się, że stoi po pas w zimnej wodzie, a spienione fale
uderzają boleśnie o jej ciało. Łzy potoczyły się jej po policzkach.
Odwróciła się plecami od łodzi, która stała się już tylko maleńkim
punkcikiem na horyzoncie, i zobaczyła coś, co napełniło jej serce
nową nadzieją.
Z miejsca, w którym stała, widać było wreszcie nie tylko
drzewa czy skały, ale też jakąś budowlę wznoszącą się tuż za
leżącym na południu cyplem. Natychmiast ruszyła w tamtym
kierunku, ślizgając się na pokrywających skaliste dno jeziora
algach i rozchlapując rękami fale dla zachowania równowagi.
Połknęła przy tym niechcący haust wody, potem już celowo
następny. Szybko okazało się, że w kępie starych, wysokich
sosen przycupnęła mała chata.
177
Po dotarciu do cypla Jane zorientowała się, że zatoczka
oddzielająca ją od domu wrzyna się dość daleko w głąb lądu,
zamiast więc iść wzdłuż linii brzegowej, rzuciła się wpław przez
wąski pas wody. Wreszcie zdołała się jakoś wydostać na brzeg,
oddychając przy tym chrapliwie i ledwie powłócząc nogami.
Widok grubego, czarnego kabla biegnącego od czubka wysokiej
sosny do dachu chaty dodał jej otuchy. Może jest tu telefon.
Szybko rozebrała się do biustonosza i szortów, po czym wyżęła
podkoszulek i bluzę, którą była przewiązana w pasie, i rozwiesiła
rzeczy na poręczy zalanego słonecznym blaskiem ganku, żeby
wyschły.
W środku panował porządek, choć powietrze przesiąknięte
było zapachem stęchlizny. Jane zrzuciła tenisówkę, w której
wciąż chlupotało błoto, i ściągnęła skarpetki zostawiające na
podłodze kałuże brudnej wody, a potem rozejrzała się po
niewielkiej izbie ze zniszczoną skórzaną kanapą i karcianym
stolikiem, wyłożone boazerią ściany ozdabiały stare ryciny
przedstawiające sceny myśliwskie. Polakierowane sosnowe drew-
no połyskiwało złocistorudą barwą. Nad kominkiem z polnych
kamieni wisiał łeb kozła dziesiątaka, wpatrującego się w nią
martwym wzrokiem.
Drzwi po drugiej stronie pokoju prowadziły do niewielkiej
sypialni, zajętej niemal całkowicie przez metalowe łóżko i szafkę
nocną, na której stała lampka z abażurem ozdobionym falbankami.
Krótki, wąski korytarz na wprost stanowił przejście do kuchni,
po prawej stronie znajdowała się druga sypialnia, po lewej
- schowek na szczotki. Drzwi do pustego schowka były lekko
uchylone, a panujący w nim mrok nagle wydał się jej złowrogi.
Przeniknął ją dreszcz niepokoju.
- Jest tu ktoś? - zawołała piskliwym głosem, który odbił się
echem w izbie. Nasłuchiwała przez chwilę, a potem zabrała się
do drobiazgowego przeszukiwania wszystkich pomieszczeń.
Nigdzie nie znalazła telefonu, w końcu doszła więc do wniosku,
że kabel, który widziała na zewnątrz, doprowadza do domu
elektryczność.
W kuchni natknęła się na całe rzędy puszek z jedzeniem. Ich
etykietki były wyblakłe, ale na widok obrazków dojrzałych
pomidorów i pokrojonego w plasterki ananasa aż ciekła ślinka.
178
Jane nie miała nic w ustach od poprzedniego wieczoru, bez
wahania chwyciła więc puszkę soku z ananasa i drugą z pomi-
dorami. Ustawiła je na blacie koło zlewu i zaczęła przetrząsać
szuflady w poszukiwaniu otwieracza, ale znalazła tylko duży,
pordzewiały ze starości nóż rzeźnicki. Niezbyt poręczne narzędzie,
ale musiało jej wystarczyć. Z całej siły pchnęła ostrzem wieczko
puszki z sokiem, przebijając blachę, aż cała zawartość za-
chlupotała. Jane rzuciła nóż i zaczęła łapczywie pić sok, nie
zważając na cierpki posmak rdzy. Do tej pory nawet nie zdawała
sobie sprawy, jak bardzo była spragniona.
W końcu odstawiła niemal puste opakowanie na blat i nieco
już spokojniejsza, za to w pełni świadoma dojmującego głodu,
popatrzyła na puszkę z pomidorami. Nóż był znacznie ostrzejszy,
niż przypuszczała, więc tym razem obchodziła się z nim
ostrożniej. Kilkoma pewnymi ruchami wycięła w wieczku
nierówne kółko, a potem podważyła poszarpaną blachę i po-
szerzyła otwór na tyle, że mogła wsunąć palce do środka
i wyciągnąć pomidora.
Już prawie jej się to udało, kiedy nagle usłyszała jakiś dźwięk.
Odgłos kroków na ganku. Serce podskoczyło jej do gardła.
Szybko chwyciła nóż i rozejrzała się gorączkowo wokół. Nie
miała się gdzie schować. Przez firankę przesłaniającą szybę
w drzwiach wejściowych dostrzegła zarys czyjejś sylwetki.
Drgnęła poruszona klamka.
Jane wśliznęła się bezszelestnie w mrok schowka na szczotki,
pachnącego ostro kulkami na mole. Usłyszała skrzypnięcie
zawiasów. Ktoś wszedł ostrożnie do chaty, a zaraz potem kroki
ucichły. Padający z zewnątrz snop światła oświetlił całą jej
sylwetkę, kiedy niedokładnie przymknięte drzwi schowka uchyliły
się na kilka centymetrów. Jane miała wielką ochotę zamknąć je
z powrotem, ale dobrze wiedziała, że i tak jest już za późno.
Jej koszula i bluza cały czas wisiały na ganku, a na podłodze
izby zostały skarpetki, tenisówka i małe kałuże brudnej wody.
Jane zacisnęła mocniej palce na trzonku noża. W plecy uwierał
ją jakiś haczyk. Jej nierówny oddech stał się teraz tak głośny, że
przybysz, kimkolwiek by był, na pewno już odgadł, gdzie się
ukryła. Kroki, cichy odgłos szurania stóp po zakurzonej podłodze,
zaczęły się ostrożnie zbliżać do jej kryjówki.
179
ROZDZIAŁ 43
Kiedy dotarli na lotnisko, Mike poszedł sprawdzić rozkład
lotów, a Tom został w furgonetce, żeby mieć oko na nowego,
odmienionego Gleasona. Zniecierpliwiony czekaniem, zerknął na
zegarek. Cyferki przeskoczyły akurat z 10:00:00 na 09:59:59.
Smród paliwa do napędu silników odrzutowych przenikał
nawet do wnętrza samochodu. Półkolistym podjazdem przed halą
lotniska w regularnych odstępach czasu przesuwały się limuzyny,
wypuszczając ze swego wnętrza służbowo ubranych ludzi. Tom
zaczął wyłamywać palce ze stawów, ale kiedy dotarł do obrączki,
przerwał tę czynność i zaczął okręcać dookoła złoty krążek.
Obrączka stała się częścią jego dłoni, tak że nie pamiętał już
nawet, że ją nosi.
Podniósł jej idealnie gładką powierzchnię do ust i delikatnie
ucałował. Cały czas obserwował nieustanny ruch na pasie
startowym. Samoloty pojawiały się i znikały na błękitnym niebie
niczym drobiny bieli, podrywając się do lotu i siadając na ziemi
w zaledwie minutowych odstępach. Przed powrotem przyjaciela
Tom naliczył ich dziewięć.
Munch właśnie wylądował. - Mike wsiadł do kabiny
i przekręcił kluczyk w stacyjce. - Załatwiłem, żebyśmy mogli
wjechać bezpośrednio na płytę. O piątej rano odleciał już jeden
odrzutowiec, Lear 60. Ten sam program lotu, co my. Watertown.
To był Allen? Widzieli Jane? - dopytywał Tom, chwytając
za kierownicę.
Teraz pracuje zupełnie nowa zmiana. - Mike potrząsnął
głową. - Nikt nic nie wie.
Mężczyzna w szarym kombinezonie mechanika otworzył im
bramę i skierował ich w stronę hangaru, gdzie stał Falcon 50,
który właśnie przyleciał z Ithaki. Kiedy podjechali furgonetką do
samolotu, po schodkach zbiegał akurat młody mężczyzna z krótko
przyciętymi włosami blond, ubrany w biały podkoszulek z dekol-
180
tern w szpic, wyblakłe dżinsy i przyciemniane okulary przeciw-
słoneczne firmy Oakley.
Tom wysiadł z furgonetki.
Ty jesteś Munch? - zapytał, wyciągając rękę na powitanie.
Tak jest, proszę pana. - Chłopak odwzajemnił się mocnym
uściskiem dłoni. Za jego plecami widać było to unoszący się na
wietrze, to opadający pomarańczowy rękaw lotniskowy, umieszczony
przy pasie startowym pośród całej armii niskich, żółtych słupków
z niebieskimi światełkami na końcach. Ich światło załamywało się
w fali gorącego powietrza unoszącego się nad rozgrzanym asfaltem,
po którym właśnie przemknął z rykiem silników odrzutowiec.
Tom spodziewał się znacznie wyższego mężczyzny. Tym-
czasem Munch ze swoją piegowatą twarzą i odsłanianymi
w uśmiechu szerokimi szparami pomiędzy zębami, przywodził
mu na myśl szkolnego kolegę z czasów dzieciństwa, który
spędzał w gabinecie dyrektora więcej czasu, niż wszystkie
pozostałe dzieciaki razem wzięte. Za to niemal białe włosy pilota
były przycięte na jeża, po wojskowemu.
To Mike Tubbs. - Tom przedstawił przyjaciela. - Mamy
bilet do Watertown.
Tu są współrzędne i plan lotu. - Mike od razu przeszedł do
konkretów. - Też jestem pilotem. Wyliczyłem wszystko od razu
w środku.
Znaczy, kolega po fachu? - Munch ułożył palce w coś na
kształt samolociku i dołożywszy do tego warkot, zanurkował
dłonią w stronę wyciągniętej ręki Mike'a. - Miło mi pana poznać
- dodał, a potem przestudiował dane i pokiwał głową. - W po-
rządku. Mam dosyć paliwa, więc możemy startować, kiedy tylko
dostanę zezwolenie na lot.
Will - odezwał się Tom - rozumiem, że skoro pracujesz dla
Randy'ego Kappa, to jesteś przyzwyczajony do naginania prze-
pisów i przymykania oczu na pewne sprawy?
Zawsze powtarzam szefowi, że dopóki lądujemy z taką
samą liczbą pasażerów, z jaką wystartowaliśmy, jestem ślepy jak
mysz kościelna.
Chyba raczej jak kret? - mruknął Mike.
-
Cokolwiek sobie panowie zażyczą. - Munch błysnął
w uśmiechu szeroko rozstawionymi zębami.
181
Muszę jeszcze załadować pewien pakunek i chyba byłoby
dla ciebie lepiej, żebyś tego nie widział - powiedział Tom.
Nie ma sprawy. Mogę zaczekać w kabinie pilota i zamknąć
drzwi, a wy dacie mi po prostu znać, kiedy będziecie gotowi
- zaproponował Munch, a potem bez najmniejszego wahania
wspiął się z powrotem do wnętrza samolotu.
Rozejrzawszy się uważnie wokół, Tom otworzył tylne drzwi
furgonetki. Gleason popatrzył na niego przerażonym wzrokiem.
-
Wszystko w porządku, panie senatorze - powiedział Tom,
dotykając jego nogi. - Proszę się uspokoić. Po prostu zabierzemy
teraz pana na wycieczkę samolotem. Kiedy już odzyskam córkę,
odstawimy pana z powrotem tam, skąd pana zabraliśmy. Nie
chodzi o to, że panu nie ufam, ale... nie ufam panu.
Potem owinął Gleasona w hotelowy koc i okleił wokół
kolejnymi pięcioma długimi paskami taśmy.
Jezu - jęknął Mike, rozglądając się nerwowo dookoła.
To tylko kawałek. Załaduję go do środka, a ty odstaw
samochód na parking. - Tom wyprostował plecy i obrzucił
bacznym spojrzeniem upstrzoną plamami oleju płytę lotniska, na
której stały rzędy stalowych ptaków. - Gdyby ktoś pytał, powiedz,
że trafił nam się świetny kupiec na dywan - dodał, wyciągając
Gleasona z furgonetki i przerzucając go sobie przez ramię.
Ford potoczył się z łoskotem w stronę parkingu. Tom wniósł
swój nietypowy pakunek do samolotu i rzucił go na kanapę,
ocierając czoło krótkim rękawem koszuli. Oddychał z trudem,
a przedramiona miał mokre od potu. W pewnym momencie
musiał się nawet chwycić oparcia fotela, żeby nie upaść. Przed
oczami zobaczył gwiazdy.
Ostrożnie - mruknął pod nosem.
Wszystko w porządku tam z tyłu? - zapytał Munch, nie
oglądając się za siebie.
Jasne. - Tom rozwinął pasy bezpieczeństwa w kanapie i zapiął
nimi na krzyż leżącego senatora. Potem okrył go jeszcze jednym,
wyciągniętym z szuflady pod spodem kocem, starannie wciskając
końce pledu pomiędzy oparcie kanapy a owalne okienka. Gleason
zaczął jęczeć. - Żadnego hałasowania - upomniał go cicho Tom.
Wiedział, że skoro Munch pracuje dla Kappa, to jest godzien
zaufania. Wszyscy pracownicy przedsiębiorcy budowlanego znali
182
historię niedyskretnego kierowcy limuzyny, który wdał się kiedyś
w pogawędkę z pewnym dziennikarzem. Dwa tygodnie później
znaleziono go zalanego w trupa w jakieś alejce z przestrzelonymi
stopami. No i była też oczywiście sprawa kochanka żony Kappa,
którego przedsiębiorca omal nie zatłukł na śmierć lampką nocną.
Mimo wszystko uprowadzenie Gleasona przebiegało jednak do
tej pory bez żadnych problemów i byłoby zupełnym nonsensem
zepsuć całą sprawę z powodu zwykłego niedbalstwa.
Samolot zadrżał, schodki zastukały metalicznie i już po chwili
zjawił się zaczerwieniony, spływający potem Mike ze swoim
nieodłącznym workiem marynarskim.
-
Siadaj tam. - Tom wskazał mu luksusowe skórzane siedzenia
przodem do kierunku lotu. Mike postawił torbę za siedzeniem,
a potem beznamiętnie żując gumę, wyciągnął z aktówki laptopa.
- Hej, Will - zawołał Tom, zapinając pasy - jesteśmy gotowi.
Możesz zamykać i kołować.
Munch wyskoczył z kabiny, wciągnął schodki i zatrzasnął
drzwi samolotu, a potem wrócił za stery, tym razem zostawiając
jednak swoje ciasne lokum otwarte.
Nie ma za wiele fajnych dup w tym Watertown - zagaił
rozmowę. - Chociaż mają całkiem niezłe dziwki zaraz za
granicą, w Kingston. Ale nie ma to jak Vegas. Szef podrzucił mi
trochę tego towaru w czasie ostatniej podróży. Vegas to naprawdę
coś. Gotowi? - Munch założył słuchawki na głowę.
Możemy startować - powiedział Tom, zerkając jednocześnie
na zegarek. 09:29:09.
Munch skinął głową i nasunął słuchawki na uszy, a zaraz
potem Tom usłyszał, jak chłopak rozmawia z wieżą. Trajkotał
coś na temat współrzędnych, pstrykając przy tym rozmaitymi
przełącznikami pośród całej plątaniny lampek i dźwigni na
pulpicie sterowniczym.
Mamy mały problem, panowie. - W końcu zdjął słuchawki
i odwrócił głowę lekko do tyłu. - Znad Wielkich Jezior nadciąga
w naszą stronę nieciekawa pogoda.
To bez znaczenia - najeżył się Tom. - Musimy lecieć.
I polecimy. - Munch obrócił się na swoim fotelu. - Ale na
razie nie mamy zezwolenia na start. Nie pozwolą mi w ogóle
wystartować.
183
Tylko że w tym przypadku liczy się czas. - Tom podniósł
głos. - Powiedz im, że to pilna sprawa.
Zmień program lotu - odezwał się nagle Mike.
Co takiego? - oburzył się Tom.
To w końcu nie chcecie lecieć do Watertown? - Munch
obejrzał się na nich, marszcząc brwi.
Polecimy do Watertown - wyjaśnił Mike. - Po prostu podaj
tym z wieży jakiś inny kierunek lotu, żebyśmy mogli wystartować.
Tak. - Tom klepnął dłonią oparcie swojego fotela. - Zrób
tak, jak mówi mój przyjaciel.
Tu nie chodzi tylko o wieżę - mruknął Munch. - Zbliża się
naprawdę paskudny front.
Randy Kapp mówił, że potrafisz pilotować tego ptaka,
jakbyś urodził się za sterami - zadrwił Tom. - Tak właśnie
powiedział.
Bo to prawda - obruszył się Munch. - Ale nie jestem
cholernym kamikadze, żeby ryzykować latanie w czasie burzy.
Jeżeli się boisz - wtrącił Mike - ja to zrobię.
Ma pan licencję na pilotowanie odrzutowców?
O to się nie martw - burknął Mike. - Chcesz, żebym
podniósł to cacko do góry? Bo bardzo chętnie zastąpię cię za
sterami.
Synu, pan Kapp zapewniał mnie, że dostanę wszystko,
czego potrzebuję - odezwał się Tom. - A potrzebuję samolotu
z pilotem.
Wcale nie chodzi o to, że się boję - zachichotał Munch.
- To akurat kompletna bzdura. Po prostu nie chcę być od-
powiedzialny, jeśli stanie się coś złego. To nie jest lot z paroma
politykami i dziwkami do Detroit, tu mówimy już o ryzykowaniu
ludzkiego życia.
Mam zadzwonić do Randy'ego? - zniecierpliwił się Tom.
Hej, niech mi pan nie grozi. - Munch aż poczerwieniał.
- Pieprzę to. Chcecie lecieć prosto w burzę? To lepiej zapnijcie
pasy.
Z tymi słowami wcisnął z powrotem słuchawki na uszy
i zaczął rozmowę z wieżą, a potem wyciągnął małą broszurkę
i porobił jakieś notatki. Mike popatrzył na Toma i podniósł
kciuki do góry, a już po chwili odrzutowiec kołował po płycie
184
lotniska. Ustawili się w kolejce za czterema innymi samolotami
czekającymi na start. Tom postukał niecierpliwie nogą, znowu
przyciskając obrączkę do ust.
Wreszcie nadeszła ich kolej. Zatrzymali się jeszcze na chwilę
na początku pasa startowego, a potem zaczęli przyspieszać
z prędkością, która wcisnęła Toma w oparcie fotela. Falcon
oderwał się od ziemi, zazgrzytało chowające się w jego wnętrzu
podwozie. Tom miał wrażenie, że odrzutowiec wznosi się do
góry zbyt ostro, ale kiedy zerknął na Mike'a, ten tylko się
uśmiechnął.
Tom skinął głową, próbując przywołać na usta równie beztroski
uśmiech.
W końcu jednak samolot wyrównał lot, a potem pochylił się
w lekkim skręcie, tak że słońce świeciło teraz prosto w okna po
lewej stronie. Mike zaciągnął roletę i otworzył swojego laptopa.
Mam adres Kale Labs i mnóstwo informacji z ich strony
internetowej - powiedział w końcu. - Poza tym parę rzeczy na
temat tego doktora Slovanicha. Ściągnąłem wszystko.
Świetna robota - mruknął Tom, choć żołądek podszedł mu
do gardła, kiedy samolot przechylił się tak ostro, że można było
teraz spojrzeć prosto w dół na ogromną czerwoną stodołę
i sadzawkę dla kaczek. - Nie chciałem, żeby tak wyszło - zawołał
w stronę kabiny pilota. - To znaczy z tym moim telefonem do
Randy'ego. Ale chodzi o to, że moja córka zaginęła.
Nie ma sprawy, tatku - odparł Munch. - Jestem po prostu
wielkim fanem Lynrd Skynard. Wiem, że mogę się wydawać na
to za młody, ale mój starszy brat miał na ich punkcie hopla
i zaraziłem się tym od niego.
Co ma do tego Lynrd Skynyrd? - zdziwił się Tom.
Rozbili się właśnie podczas takiej burzy, w jaką teraz
lecimy - wyjaśnił Munch. - Ale pański przyjaciel ma rację. Nie
można być cale życie cykorem.
No cóż. Mimo wszystko postaraj się jednak zachować
ostrożność - mruknął Tom.
Munch tylko zachichotał pod nosem.
Mike w końcu oderwał wzrok od komputera i spojrzał na Toma.
-
Kale był pułkownikiem wojsk lądowych - powiedział.- Po
wystąpieniu z wojska położył łapę na starych zakładach należą-
185
cych do koncernu Sąuibb i zaczął produkować leki na potrzeby
armii. W połowie lat dziewięćdziesiątych zajęli się biotechnologią,
a potem szybko rozwinęli działalność, wykupując mnóstwo firm
farmaceutycznych na całym świecie. Zarabiają jakieś dziesięć
miliardów dolarów rocznie, ale mocno zadłużyli firmę drogimi
zakupami w zakresie procesów biotechnologicznych. Ich akcje
spadły na łeb, na szyję i znaleźli się po uszy w gównie. Sprzedali
mnóstwo cipro - tego leku na wąglika. O ile zdołałem się
zorientować, gdyby nie parę ogromnych kontraktów rządowych,
już dawno by splajtowali.
No, no - mruknął Tom. - Hej, dobrze znasz Lynrd Skynyrd?
„Ooo, ten zapach" - zanucił fałszywie Mike. - Jasne.
Zapomniałeś, że byłem kiedyś członkiem gangu motocyklowego?
Nie chodziło mi o muzykę, tylko o katastrofę.
Pilot był stuknięty. - Mike machnął lekceważąco ręką
i z powrotem zajął się swoim komputerem.
Aha. To bardzo pocieszające.
Samolot zapikował gwałtownie w dół, a Munch roześmiał się
cicho.
Panie Redmon, bawił się pan kiedyś w kanapkę? - zawołał
po chwili, starając się przekrzyczeć warkot silników. - Kiedy
jedna panienka liże panu stopy, a druga zajmuje się fiutem?
Nigdy nie miałem dziwki, synu - oburzył się Tom. - W tych
sprawach jestem raczej staroświecki.
Serio? - Munch obejrzał się z niedowierzaniem do tyłu, ale
kiedy samolot przechylił się gwałtownie, szybko skupił się
z powrotem na pilotowaniu. - Każdy facet powinien tego
spróbować chociaż raz w życiu.
Dwadzieścia tysięcy pracowników na całym świecie, w tym
dwa tysiące stanowisk w samym Watertown - powiedział Mike,
znowu odrywając wzrok od ekranu. - Cena za ich akcje spadła
z maksymalnego poziomu siedemdziesięciu czterech dolarów do
jakiegoś dolara. Gdyby Kale Labs poszło na dno, pewnie
odwołaliby Boże Narodzenie na północ od Nowego Jorku.
Myślisz, że mają w tym pudle coś do żarcia?
Jesteś głodny? - zapytał Tom, zaglądając do kieszeni
siedzenia przed nim w poszukiwaniu torebki przeznaczonej dla
pasażerów na wypadek wymiotów.
186
Trochę.
Tam jest kuchenka - mruknął Tom. Kapp zabrał go
kiedyś tym odrzutowcem na Florydę, gdzie miał zamiar
sfinalizować zakup ogromnego i bardzo nowoczesnego domu
ze szkła. To właśnie podczas tej wycieczki Kapp kupił
sobie łódź wyścigową, za którą zapłacił trzysta tysięcy w go-
tówce. Tom ciągle jeszcze pamiętał widok plecaka wypchanego
setkami.
Mike wygramolił się ze swojego fotela i zaczął przetrząsać
szafki w niewielkim aneksie kuchennym. Wygrzebawszy w końcu
paczkę precli, zajrzał jeszcze do małej lodówki i wyjął z niej
złocistą puszkę piwa Molson, żeby dosięgnąć dietetycznej coli.
Napiłbym się tego Molsona - powiedział Tom, zwilżając
językiem wargi. - Tylko jednego.
Jasne. - Mike otworzył puszkę i wręczył ją przyjacielowi,
a potem opadł ze swoją przekąską i napojem na fotel.
Nie, dzięki - mruknął Tom, kiedy Mike podsunął mu
torebkę z preclami, potrząsając nią zachęcająco. Próbował sączyć
piwo powoli, ale i tak pochłonął je w czterech wielkich haustach.
Potem zgniótł puszkę w palcach i popatrzył na swoją dłoń. Drżała.
Chcesz następne? - zapytał Mike.
No, może tylko jeszcze jedno. Nie lubię latać samolotami
- tłumaczył się Tom.
Lepiej, żebyś wypił je teraz, zanim natkniemy się na ten
front - powiedział Mike, ruszając do lodówki po kolejne piwo.
Tom podziękował mu skinieniem głowy i popatrzył na złocistą
puszkę. Potem upił łyk Molsona.
I pomyśleć, że kiedyś wsadzałem facetów takich jak Randy
Kapp za kratki - powiedział z cichym westchnieniem. - A teraz
siedzę tu sobie i popijam jego piwo.
Korci cię czasem, żeby do tego wrócić? - zapytał Mike.
Tom wciągnął głęboko powietrze, a potem powoli je wypuścił.
Tak naprawdę to nie. Staram się walczyć po stronie
sprawiedliwości na swój własny sposób.
Gram w twojej drużynie. - Mike uśmiechnął się szeroko.
Ty należysz do rodziny, Mike. Chcę, żebyś o tym pamiętał.
Przecież wiem, Tom.
Ale nigdy ci tego nie mówiłem. Musiałem to naprawić.\
187
Mike znowu potrząsnął paczką precli, a potem podsunął ją
przyjacielowi z wyrazem nadziei na twarzy. Tom pokręcił głową
i na chwilę przymknął oczy. Potem odchylił oparcie siedzenia
i głęboko odetchnął.
-
Sen to najlepsza medytacja.
Tom uśmiechnął się do Ellen. Nie widział jej zbyt wyraźnie,
ale to było coś więcej niż tylko jej głos. Wyraźnie czuł jej
obecność.
Dalajlama - odgadł.
Tak, mój kochany.
Co mówiłeś? - zdziwił się Mike. Tom otworzył gwałtownie
oczy.
Ten cytat - wyjaśnił. - Był z Dalajlamy.
Jaki cytat?
Nieważne - mruknął Tom. - To tylko sen. Zdaje się, że na
moment przysnąłem.
Powinieneś trochę odpocząć - zauważył Mike. - Ja mam tu
jeszcze parę rzeczy na temat Slovanicha, które chciałbym
przeczytać.
Chyba rzeczywiście się zdrzemnę. - Tom usadowił się
wygodniej. Pusta puszka po piwie szczęknęła cicho pod delikat-
nym naciskiem jego palców. Po chwili gdzieś z oddali doleciał
go jeszcze chichot Muncha, aż w końcu ukołysany mruczeniem
silników samolotu, zapadł w sen.
Z mroku wyrwał go krzyk i gwałtowne potrząsanie za ramię.
Otworzył oczy. Samolot. Cała maszyna drżała, miotana burzą,
wymknąwszy się spod kontroli pilota. Mike zaciskał palce na
laptopie, wpatrując się przed siebie z przerażeniem. Tyfko zapięte
pasy bezpieczeństwa uratowały Toma przed uderzeniem twarzą
we wręgę. Serce waliło mu jak szalone, żołądek podszedł nagle
do gardła, zmuszając do rozpaczliwego poszukiwania torebki na
wymiociny. Samolot gwałtownie zapikował w dół.
Spadali na ziemię.
ROZDZIAŁ 44
Jane odsunęła się od drzwi i zamarła. Przed oczami znowu
stanął jej obraz ojca. Ruchy wydawały się powolne, wyważone,
ale jego głos dźwięczał jej czysto w uszach.
Czasami najlepszą obroną jest dobrze przeprowadzony atak
- tłumaczył. Nigdy nie wyjaśnił jej, dlaczego uważa, że powinna
się nauczyć, jak ma się bronić, ale ona i tak znała powód. - Jeśli
uderzysz kijem baseballowym albo jakimś ciężkim przedmiotem,
którym można się zamachnąć - objaśniał - w podstawę czaszki,
o tutaj z tyłu... w miejscu, gdzie znajduje się pień mózgu,
powalisz nawet największego faceta.
A jak użyć noża? - zapytała wtedy.
Noża? A skąd weźmiesz nóż?
No, ale jeśli się go ma?
Trzeba to zrobić tak. - Ojciec wziął z małego biurka, gdzie
wypełniał swoim ozdobnym pismem jakieś papiery, pióro i ułożył
je sobie w dłoni niczym mały miecz. - Nie należy nim dźgać tak,
jak to pokazują w horrorach. Trzeba pchnąć w ten sposób...
prosto w pierś napastnika, pomiędzy żebra, jakbyś zadawała cios
pięścią. Dzięki temu na pewno zadraśniesz jakiś ważny organ.
Nie ma mowy, żeby facet utrzymał się po czymś takim na nogach.
Odsunąwszy się ostrożnie od haczyka, który wbijał się jej
w plecy, Jane poprawiła ułożenie tasaka w dłoni, tak że teraz
trzymała go równolegle do podłogi i cofnęła ramię, przyciskając
knykcie palców do żeber. Pozwoli przejść napastnikowi obok
swojej kryjówki, a potem błyskawicznie wyskoczy ze schowka
i pchnie faceta nożem prosto między żebra, trochę na lewo od
kręgosłupa. Wtedy na pewno zdoła drasnąć płuco, może nawet
serce.
Ręka nawet jej nie drgnęła, ale kolana dygotały ze zdener-
wowania. Kroki zbliżały się powoli, aż wreszcie zatrzymały się
tuż przy schowku. Jane po prostu czuła, że mężczyzna stoi za
189
drzwiami. Zastanawiała się tylko, czy on też wyczuwa jej
obecność.
W szparze przesunęła się teraz wolno skierowana w stronę
kuchni lufa sztucera, trzymanego pewnie na wysokości pasa.
Potem w polu widzenia Jane pojawiły się dłonie mężczyzny
i w końcu cała sylwetka, przesłaniając sobą światło. Napastnik
minął jej kryjówkę. Jane wciągnęła głęboko powietrze, chyba
nawet zbyt gwałtownie.
Szybko otworzyła drzwi i wypadła ze schowka, ale mężczyzna
już odwracał się w jej kierunku, robiąc jednocześnie unik. Jane
wiedziała, że jej cios go nie dosięgnie, jednak rzuciła się do
przodu.
Ciemny wylot lufy błysnął ogniem. Jane nie poczuła bólu,
tylko szok i ogłuszającą, dezorientującą eksplozję wystrzału.
ROZDZIAŁ 45
-
Ostrzegałem was. Opadliśmy jakieś półtora kilometra - rzucił
rozradowanym głosem Munch, nadal tkwiący twardo za sterami.
- Dostaliśmy się w strefę niezłych turbulencji.
W tym momencie samolot zadrżał i zanurkował w dół,
uderzony przez kolejną falę nawałnicy. Tom znowu zdrętwiał
z przerażenia, spazmatycznie wbijając paznokcie w oparcie
swojego fotela. Żołądek podszedł mu do gardła, kiedy Munch
pociągnął odrzutowiec ostro do góry. W końcu przedarli się
przez warstwę chmur z szarpnięciem tak paskudnym, że Tom
pomyślał nawet, że nadeszła ich ostatnia godzina, ale zaraz
potem samolot wyrównał lot, drżąc przy tym lekko niczym
zziębnięty, przemoczony pies.
Munch wydał radosny okrzyk, a potem zachichotał cicho.
-
No i kto ma teraz pietra, chłopcy? - zakpił.
Upłynęło całkiem sporo czasu, zanim oddech Toma wrócił
do normy. Za to Mike zdążył się już zabrać z powrotem do
pracy, zajadając się przy tym preclami. Nagle prychnął
gniewnie.
O co chodzi? - zapytał Tom.
Ten Nicholas K. Slovanich to bardzo interesujący facet
- wyjaśnił Mike. - Wygląda na to, że w połowie lat
dziewięćdziesiątych prowadził laboratorium biochemiczne
na Ukrainie. Posłuchaj tego. Jego nazwisko pada w artykule na
temat wioski leżącej w pobliżu zakładu... - Mike oder-
wał wzrok od ekranu komputera i popatrzył uważnie na
Toma.
No i?
Oni umarli.
Kto?
Wszyscy mieszkańcy wioski, co do jednego. To było
niedaleko laboratorium tego faceta - dodał Mike. - Poza tym
191
dokopałem się do rozprawy, którą kiedyś opublikował. Naukowe
brednie na temat czegoś, co nazywa się Filoviridae *.
-
Prawdziwa z ciebie chodząca encyklopedia - mruknął Tom.
- A co to jest Filoviridael
-
Nie mam zielonego pojęcia. - Mike wzruszył ramionami.
- Ja znam się na liczbach.
Lądowanie było twarde. Kiedy samolot w końcu zatrzymał się
przy hangarze, Tom zaciągnął zasłonkę oddzielającą kabinę od
części kuchennej, żeby Munch mógł wyjść na zewnątrz, nie
oglądając Gleasona.
Udało się - odetchnął z ulgą
Ostrzegałem, że będzie ciężko - powiedział Munch. Po jego
żywiołowym entuzjazmie nie było już nawet śladu.
Mógłbyś zaczekać na nas w hali? - poprosił Tom.
Trudno to właściwie nazwać lotniskiem - zauważył Munch,
z trudem otwierając w silnym wietrze drzwi i opuszczając
schodki. - Parę automatów z napojami i kanapa. Żadnych
dziewczyn w zasięgu wzroku. Ale dzisiaj i tak pracuję dla was,
zgadza się?
Na to wygląda - mruknął Tom. Chłodny wiatr przynosił
ulgę po upale stolicy. Oślepiające letnie słońce skryło się za
grubą warstwą ołowianych chmur, kłębiących się na niebie, które
zwiastowały coś więcej niż tylko wichurę. Tom ruszył w stronę
parterowego budynku z cegły, stanowiącego cały port lotniczy,
mrużąc oczy przed pyłem, który wzbijał się z płyty lotniska.
Trawy pochylały się na wietrze, drzewa odsłaniały srebrne spody
swoich liści.
Już w środku Tom otrzepał z kurzu koszulę i podał swoją kartę
kredytową chłopakowi z wypożyczalni samochodów, a ten
wręczył mu kluczyki do srebrnego dodge'a i poinstruował, jak
dotrzeć do Kale Labs.
-
Wszyscy wiedzą, gdzie to jest - zauważył.
Mike rzucił swoją torbę na tylne siedzenie i zajął się piloto-
waniem Toma, który prowadził samochód, korzystając jedno-
cześnie z telefonu komórkowego przyjaciela. Marka Allena nadal
* Filoviridae (łac.) - rodzina filowirusów obejmująca wirusy Marburg
i Ebola.
192
nie było w biurze, a jego sekretarka zrobiła się jeszcze bardziej
opryskliwa, choć tym akurat Tom niezbyt się przejął. Wystukał
numer Slovanicha, ale on też był nieuchwytny, jednak jego
asystentka zarzekała się, że przekazała mu wiadomość. Dziesięć
minut później i tak byli na miejscu.
Kale Labs okazało się ogromnym ceglanym kompleksem,
który otaczał wysoki, zakończony drutem kolczastym płot. Na
szarym, pełnym dziur parkingu stało co najmniej tysiąc aut
- ostatnie modele fordów i chevroletów, a poza tym całe
mnóstwo furgonetek pokrytych plamami rdzy i posklejanych do
kupy nalepkami NRA *. Nad plątaniną murów tej potężnej
twierdzy wznosiły się trzy kominy. Na ich wierzchołkach
pulsowały miarowo czerwone światełka. W ołowiane niebo
wzbijały się smugi białego dymu, wijące się w nieskończoność
pod najdziwniejszymi kątami, by umknąć przed nadciągającą
burzą.
Tom zatrzymał się przy budce strażnika i zapytał o drogę do
biura Marka Allena. Wartownik wskazał mu dwupiętrową prze-
szkloną dobudówkę na końcu fabryki, wyjaśniając, że właśnie
tam mieści się siedziba zarządu firmy.
-
Wjazd jest od Field Street - poinstruował go jeszcze. - Musi
pan pojechać do skrzyżowania i skręcić w lewo, a potem
pierwsza ulica po lewej stronie. Nie ma tam budki strażnika, ale
będzie się pan musiał zameldować ochronie w środku.
Podjazd i droga biegnąca wokół budynku, w którym mieściły
się biura, były świeżo wybrukowane, z chodnikami wyłożonymi
białą kostką. Wewnątrz utworzonego przez uliczkę koła znajdował
się maszt, otoczony krzewami jałowca i kwiatowymi rabatami.
Tuż obok widać było prostokątny parking, mieszczący nie więcej
niż setkę samochodów. Tom zahamował na ulicy.
-
Nie wjeżdżamy? - zdziwił się Mike.
Tom zabębnił palcami o kierownicę. Jego zegarek wskazywał
07:41:10.
-
Która jest u ciebie? - zapytał w końcu przyjaciela.
* NRA (National Rifle Association) - Krajowy Związek Myślislwu Spor-
towego, amerykańska organizacja optująca za powszechną dostępnością broni
palnej.
193
Za piętnaście piąta.
Masz może gdzieś w komputerze zdjęcie tego Slovanicha?
Nie - mruknął Mike.
A co z jego samochodem? - zainteresował się Tom.
- Mógłbyś się jakoś dowiedzieć, czym ten facet jeździ?
Jasne - przytaknął Mike. - Wystarczy się włamać do bazy
Wydziału Komunikacji. Robiłem to nie raz.
„Jeśli zająłeś wysoko położone tereny, pozwól, by twój
nieprzyjaciel przyszedł do ciebie" - zacytował Tom.
Sun Tzu?
Chen Hao - mruknął Tom.
Aha... znaczy czekamy, aż doktorek wyjdzie?
Jest umówiony z Allenem - przypomniał Tom. - Jeżeli
zdobędziesz te informacje na temat jego samochodu, będziemy
mogli go zidentyfikować i śledzić aż na to spotkanie.
Potrzebuję tylko linii telefonicznej.
Tom zawrócił i pojechał z powrotem tą samą trasą, dopóki nie
dotarli do parterowego budynku z wyblakłą w słońcu fasadą,
mieszczącego biuro agenta ubezpieczeniowego, niewielką drukar-
nię, agencję nieruchomości i firmę o nazwie Kwik Tech. Tom
wjechał na wąski parking.
Facet z Kwik Tech właśnie zamykał drzwi.
-
Nazywam się Tom Redmon - zaczepił go Tom. Grdyka
chudego mężczyzny drgnęła, a jego oczy pobiegły nerwowo
w stronę Mike'a i z powrotem do Toma. - A to mój kolega, Mike
Tubbs. Prowadzimy właśnie dochodzenie w pewnej sprawie, ale
znaleźliśmy się w podbramkowej sytuacji. Potrzebujemy dostępu
do Internetu i jesteśmy gotowi zapłacić panu za udostępnienie
nam linii telefonicznej na zaledwie... ile czasu, Mike?
-
Dziesięć minut - powiedział Mike, wyciągając gruby zwitek
banknotów z kieszeni. - Nie więcej. Mam ze sobą komputer.
Potrzebna mi jest tylko linia.
Na widok dwustu dolarów chudzielec przełknął ślinę.
Co pan na to? - zapytał Tom.
Nie ma sprawy. - Mężczyzna natychmiast zabrał się do
otwierania drzwi. - Możecie się podłączyć do mojego modemu.
Całe umeblowanie biura stanowił niewielki stolik i parę krzeseł
ustawionych tuż obok zakurzonej kotary i lady, za którą znaj-
194
dowały się półki z rozmontowanym sprzętem komputerowym.
Mężczyzna odłączył kabel od stojącego za kontuarem komputera
i podał go Mike'owi. Tom pochylił się, zaglądając przez ramię
przyjacielowi uderzającemu szybko w klawisze.
-
Mam - oznajmił triumfalnie Mike przed upływem pięciu
minut. - Niebieski cadillac seville, numer rejestracyjny CET-899.
Mike dostrzegł przez płot właściwy samochód dokładnie
w momencie, gdy z przeszklonego biurowca zaczęła się wylewać
fala ludzi. Najpierw pojawiły się sekretarki, przytrzymujące
włosy szarpane podmuchami wiatru i wyciągające do góry
dłonie, by sprawdzić, czy nie pada deszcz. Po chwili w strumień
kobiet wmieszali się też mężczyźni. Niektórzy z nich byli
w krawatach albo białych, rozpiętych pod szyją koszulach,
większość niosła też przerzucone przez ramię marynarki. Parking
powoli pustoszał, ale niebieski cadillac nadal tam stał, razem
z garstką innych samochodów.
Strumień pracowników sączył się niespiesznie. Tom spojrzał
na zegarek. 07:08:57.
Mike odsunął od oczu potężną lornetkę.
-
Przyjdzie - uspokajał Tom.
Mike wrócił do obserwacji, a po jakichś pięciu minutach
mruknął w końcu:
-
Założę się, że to on.
ROZDZIAŁ 46
Poprzez dzwonienie w uszach Jane usłyszała potworny łomot
i odgłos ciężkich butów kopiących w drewno. Zdezorientowana,
obejrzała się za siebie. Poprzez uchylone drzwi wejściowe ujrzała
jeszcze jednego mężczyznę. Był łysy, jego różowe ramiona
młóciły na oślep powietrze, nogi uderzały raz za razem o deski.
Pośrodku bladej klatki piersiowej, widocznej pod rozchełstaną
zieloną kamizelką, wykwitła plama czerwieni. Krew przesączyła
się już przez materiał, tworząc na ganku rozszerzającą się kałużę.
Mężczyzna wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w niebo,
otwierając i zamykając usta, jakby nie mógł złapać tchu.
Jane popatrzyła z powrotem na Marka Allena. Już w momencie
strzału wiedziała, że to on. Ale teraz uświadomiła sobie także, że
nie ona była jego celem.
Mark opuścił broń i wyciągnął rękę w jej stronę. Grymas
zniknął z jego twarzy.
Nie. - Jane wyszarpnęła ramię.
Widzisz to? - warknął Mark, wskazując palcem mężczyznę
na ganku. Wpatrywał się w nią płonącymi oczami, w których
czaiło się szaleństwo. - Jak myślisz, dla kogo, do diabła, to
zrobiłem?
Dopiero teraz Jane zauważyła leżącą na progu broń nie-
znajomego.
Jesteś jednym z nich - wyjąkała w końcu.
Nieprawda. Gdyby tak było, czy zrobiłbym coś takiego?
- Allen znowu wskazał na znieruchomiałe ciało.
Jane potrząsnęła głową.
Mark przesunął się obok niej i wyszedł na ganek, a potem
chwycił zwłoki mężczyzny pod pachy i ściągnąwszy je w dół po
schodkach, zniknął za domem. Krwawy ślad połyskiwał w złocis-
tym blasku popołudniowego słońca. Po chwili Mark wrócił do
środka, omijając cały ten bałagan, i zamknął za sobą drzwi.
196
Na pewno jesteś wykończona - powiedział, ujmując Jane za
rękę i prowadząc ją w stronę sypialni. - Tutaj możesz odpocząć.
Wszystko w porządku. Nie ruszymy się stąd aż do zmroku.
Ale oni tu przyjdą - zaniepokoiła się Jane, choć powieki
ciążyły jej coraz bardziej.
Nie - przekonywał Mark. Jego głos był teraz łagodny,
uspokajający. - Usiądź. Już dobrze.
Jane przysiadła na. brzegu łóżka, tak cudownie miękkiego pod
jej obolałym ciałem. Znużenie ciągnęło ją w otchłań snu.
-
Ten facet to Curly - wyjaśnił Mark, ruchem głowy wskazując
ganek. - Musiał cię zauważyć. Dave poszedł za psami. Zagoniły
cię na drzewo, prawda? No wiesz, wtedy gdy je przywołałem?
Zaprowadziłem je na drugi kraniec wyspy, a odnalezienie ich
zajmie Dave'owi trochę czasu. Wyruszymy dopiero po zmroku.
Weźmiemy łódkę i zabiorę cię stąd.
Jane przycisnęła palce do ukąszenia na szyi. Z oczu popłynęły
jej łzy.
Ukąsiły mnie - jęknęła.
Czarne węże? Duże? - Mark delikatnie odsunął jej dłoń od
rany. Jane skinęła głową, zagryzając wargę. - Nerodia sipedon
- wyjaśnił Mark. - Gatunek bardzo agresywny, ale niejadowity.
Nic ci nie będzie, chociaż ukąszenia są rzeczywiście bolesne.
Jane odetchnęła głęboko, a potem podwinęła pod siebie nogi
i położywszy się na pełnej nierówności bawełnianej narzucie,
w końcu przytuliła głowę do poduszki. Mark usiadł koło niej
i delikatnie dotknął jej policzka. Jane ściągnęła koniec kapy
z drugiego brzegu łóżka i okryła się nią, zaciskając tkaninę
mocno wokół szyi.
Przepraszam - odezwał się Mark. - Nie chciałem, żeby lak
wyszło.
Ale co...
Ciii - szepnął Mark, kładąc jej palec na ustach. - Nie teraz.
Odpocznij trochę - naprawdę tego potrzebujesz. Dotarcie tutaj zajmie
im sporo czasu. Wszystko będzie w porządku. Jesteś już bezpieczna.
Jego twarz była coraz bliżej, głos nabrał niskich, ochrypłych
tonów. Jane była całkiem odrętwiała. Kiedy Mark musnął wargami
jej usta, poczuła lekkie drżenie, nie miała jednak siły, żeby
uchylić się przed tym pocałunkiem. Zamiast tego odetchnęła
głęboko, zamknęła oczy, a potem po prostu zapadła w sen.
197
ROZDZIAŁ 47
- Pokaż - mruknął Tom.
Zmierzający ociężałym krokiem w stronę cadillaca mężczyzna
przypominał posturą niedźwiedzia, ze swoimi szerokimi biodrami,
potężną klatką piersiową i krótkimi, pałąkowatymi nogami.
Ubrany był w źle dopasowaną niebieską jednorzędową marynarkę
z mosiężnymi guzikami, szare spodnie i niebieski krawat. Po
dotarciu do samochodu szybko otworzył drzwiczki, wrzucił do
środka swoją teczkę i jednym szarpnięciem rozluźnił kołnierzyk
różowej koszuli, ukazując w rozcięciu czarne włosy bujnie
porastające jego pierś. Brwi miał ciemne i gęste, podobnie jak
włosy, a na jego twarzy pojawi! się już ślad zarostu.
Tom uruchomił silnik dodge'a i odczekawszy, aż doktor
wyjedzie z parkingu, ruszył z pobocza. Kwadrans później
Slovanich zatrzymał .samochód obok parkomatu na Fort Street
w centrum Watertown. Tom zaparkował przecznicę dalej, po
drugiej stronie ulicy. Ciągnące się po obu stronach jezdni budynki
z cegły i kamienia były, podobnie jak chodniki, brudne i zanie-
dbane.
Slovanich wysiadł z cadillaca i zniknął wewnątrz kamienicy
na rogu. Nad drzwiami świecił słabo czerwony neon przed-
stawiający mężczyznę w gondoli. Mała Wenecja. Tom i Mike
wyskoczyli z samochodu, instynktownie kładąc dłonie na broni.
Ruch na ulicy był niewielki, wzdłuż chodnika zostało sporo
wolnych miejsc parkingowych. Wszędzie fruwały papierzyska,
z krawężnika stoczyła się z brzękiem pusta puszka po pepsi.
Zawodzący pomiędzy budynkami wiatr szarpał brudną, żółtą
markizę chińskiej restauracji, która już dawno zbankrutowała.
Szybko przecięli jezdnię i weszli do budynku. Wąski bar
z dwoma dużymi, okrągłymi stołami, ustawionymi pod oknem,
i biało-czarna terakota, ciągnąca się aż do głównej jadalni z tyłu.
Przy jednym ze stołów siedziała jakaś rodzina, zajęta nakładaniem
198
sobie z dużej, niebieskiej salaterki makaronu z kalmarami
w czerwonym sosie. Tom poczuł zapach zwietrzałego piwa,
smażonej ryby i papierosowego dymu. Buty lepiły się mu lekko
do podłogi. Grupa starszawych mężczyzn, wyglądających na
stałych bywalców baru, rozsiadła się na stołkach. Ubrany w białą
koszulę barman z gładko zaczesanymi, ciemnymi włosami
i niewielkim wąsikiem, uważnie obserwował Toma przekrwiony-
mi oczami, zawzięcie polerując rąbkiem fartucha szklankę.
-
Panowie na drinka czy na obiad? - zapytał z akcentem
raczej meksykańskim niż włoskim.
-
Obiad, dzięki - mruknął Tom, przechodząc dalej.
Siedzący przy stole stary patriarcha, z zawiązaną pod szyją
poznaczoną plamami sosu białą serwetką, popatrzył na niego
przez grube plastikowe okulary, obracając językiem w ustach,
jakby badał swoje sztuczne szczęki. Tom skinął mu głową, ale
odpowiedzią był jedynie gniewny grymas.
Wąski, wyłożony boazerią korytarz, gdzie znajdowały się
toalety, prowadził prosto do obszernej sali restauracyjnej. Wzdłuż
ściany biegł rząd boksów z czerwonego plastiku. Stoliki z kutego
żelaza były starannie nakryte obrusami. Slovanich siedział
samotnie w jednym z boksów nad butelką chianti, w ręku trzymał
kieliszek przezroczystego płynu.
Jesteśmy umówieni z tym panem. - Tom wskazał Ukraińca
tęgiej hostessie o bordowych włosach, która skinęła tylko głową,
a potem podszedł prosto do stolika i wyciągnął dłoń. - Doktor
Slovanich? Tom Redmon. Mark Allen powiedział, że mam się tu
z wami spotkać.
Mnie Mark nic nie mówić - odparł mężczyzna z silnym
obcym akcentem. Jego czerwone, zaciśnięte wargi wyglądały
pod obfitym wąsem niczym istota oddzielona od reszty ciała,
odsłaniając przy każdym ruchu krzywe, szare zęby. Dopiero
teraz Tom dostrzegł, że włosy przysadzistego Ukraińca są
przyprószone siwizną, a skórę wokół oczu pokrywa siateczka
zmarszczek. Wciśnięta pod szyję biała serwetka spływała na gors
koszuli, nie przesłaniając jednak brązowego znaczka CCCP,
wpiętego w klapę marynarki.
To Mike Tubbs - dodał Tom, wsuwając się do boksu.
- Pracujemy razem z Markiem.
199
Wódka? - Mike wskazał na kieliszek.
W Związku Radzieckim - wyjaśnił Slovanich, wpatrując się
w niego beznamiętnie - członkowie partii pić grappę. Rosyjski
car być cezar z Rzymu. Cesarstwo rzymskie dobre do 1990 roku.
Ty rozumieć?
Trzy razy grappa - powiedział Tom do kelnerki, która
zjawiła się bezszelestnie przy ich stoliku.
Slovanich pociągnął łyk alkoholu, a potem przymknąwszy
oko, wychylił kieliszek jednym haustem.
Wy długo pracować z Mark?
Tak naprawdę to dopiero zaczynamy - odparł Tom.
Aha. Wy polować na tym Galloo? - zapytał doktor, biorąc
następnego drinka z rąk kelnerki. Kiedy zacisnął palce na
szklance, czubki obgryzionych do żywego mięsa paznokci
zbielały.
Galloo? - zdziwił się Tom.
Tak. Wy polować na kaczki. Amerykanin lubić broń. Oni
polować na dużo kaczki. Chcieć, żeby ja dla nich pracować,
zabrać mnie na Galloo i my polować. Teraz ja pracować i oni
mnie nie zabrać. Wy polować dzisiaj na Galloo?
Rozmawialiśmy o tym - skłamał Tom. - Nic wiedziałem,
że Mark jest w Galloo.
Tak, tak - rzucił Slovanich. - On Galloo. Ja z nim mówić.
Zawsze tam. Polować dużo kaczek. Grube ryby tam jeździć. Ty
nie gruba ryba, co? Nie Partia?
Więc Mark jest tam dzisiaj? - upewnił się Tom.
Tak. - Doktor przymrużył oko. - Ja nie mówić dobry
angielski? Ja to już tobie powiedzieć.
Jest z nim dziewczyna? - Tom przysunął się bliżej do
stolika. - Jane Redmon?
Dziewczyny? - zapytał Slovanich z błyskiem w oku,
uśmiechając się przy tym szeroko. - O, tak. Oni przywozić
w łodzi dużo, dużo dziewczynki z Kingston. Dużo dziwki.
Nie, chodzi tylko o jedną dziewczynę - wyjaśnił Tom.
- Ciemne włosy, około metra sześćdziesięciu pięciu centymet-
rów...
Ta dziwka mieć nazwisko?
To nie była prostytutka. Po prostu dziewczyna.
200
Ukrainiec wzruszył ramionami i spojrzał na zegarek.
-
Teraz my jeść. Nie czekać - mruknął. - Mark Allen to
wiedzieć.
Tom poszedł w jego ślady i zamówił spaghetti z klopsikami,
a potem przysłuchiwał się snutej przez doktora niezbornej
opowieści o chwale byłego Związku Radzieckiego. Ukrainiec
pochłaniał łapczywie makaron i popijał to wszysiko winem, które
nalał sobie do małej szklaneczki na wodę.
-
Kiedy w Związku Radzieckim państwo kazać ludziom
umrzeć - tłumaczył Slovanich, ocierając usta serwetką i wy-
chylając kolejny kieliszek grappy - oni oddawać swoje życie.
Miliony. Setki wioski. Teraz już nie. Teraz słabi jak Zachód.
Ludzie umierać i płakać jak baba.
Tom zerknął w kierunku drzwi, a potem popatrzył na zegarek.
Mieli coraz mniej czasu, a Marka Allena nadal ani śladu.
Właśnie wtedy doktor wspomniał coś o grze w ćwiartki.
Wy potrafić w to grać? - zapytał, wyciągając z kieszeni
wytartą monetę, a potem odbił ją jednym zręcznym ruchem od
blatu stolika, tak że wylądowała w jego kieliszku z grappą.
Trochę - mruknął Mike.
Jasne - przytaknął Tom.
Ja dobry, tak?
Jeden raz - zaproponował Tom, ale Mikc potrząsnął prze-
cząco głową.
Ty chory? - zapytał Skwanich i zaczął się śmiać przez nos,
prychając tak głośno, że kelnerka obejrzała się w ich stronę. Śmiech
wstrząsał teraz całym ciałem doktora, który musiał aż ocierać kąciki
oczu mankietem marynarki z mosiężnymi guzikami. - Każdy rejs ja
płynąć - powiedział w końcu, a jego ciemne oczy nagle rozbłysły
- wszyscy chorować. Ale... ja się nauczyć tej gry. Bardzo dobra.
Potem zamówił u kelnerki kufel piwa i zaczął wyjaśniać
Tomowi, że porażka radzieckiej drużyny hokejowej w meczu
z Amerykanami w 1980 roku była częścią spisku Breżniewa,
mającego na celu zniszczenie cesarstwa rzymskiego. Kiedy
kelnerka przyniosła wreszcie alkohol, Ukrainiec przelał odrobinę
do swojej pustej szklanki po winie i odbiwszy monetę, tak że
wylądowała w piwie, wskazał na Toma łokciem.
-
Tylko łokieć, tak?
201
Będę jeszcze dzisiaj prowadził - tłumaczył się Tom,
osuszając szklankę - więc jak dla mnie już wystarczy.
Pierwszy sernik z Nowego Jorku - powiedział Slovanich,
przywołując gestem kelnerkę i unosząc swój pusty kieliszek.
Mówił coraz bardziej bełkotliwie. - Jest sławny w ta restauracja.
I kawa Folgers z Włoch.
Muszę znaleźć Marka Allena. - Tom potrząsnął głową.
Wy jechać go szukać Galloo, tak? - zapytał Slovanich.
- Dlatego ja jeść. On często robić tak. Mark Allen być bardzo
gruba ryba.
-
Tak naprawdę to nie wiem, jak tam dojechać - powiedział
Tom. - Gdyby dał nam pan jakieś wskazówki, mógłbym po
niego pojechać i przywieźć go tutaj.
Prośba Toma wywołała u doktora kolejny atak głośnego
śmiechu i łez. Kelnerka, która właśnie postawiła przed nim
grappę, rzuciła mu kosę spojrzenie.
-
Wy mieć samochód ze skrzydłami? - zapytał Ukrainiec,
kiedy był już w stanie mówić, a potem szybko wychylił kieliszek.
- Łódź albo samolot. Ty nie członek Partii. Nie. Ty polować,
żeby być gruba ryba. Galloo to wyspa. Little Galloo, ptaki
i gówno. Big Galloo, kaczki i inny rodzaj gówno. Łódź albo
samolot to wszystko, czym ty dojechać. Grube ryby latać samolot.
-
A co z Filoviridae? - zapytał nagle Mike.
Doktor zamilkł i przymknął jedno oko. Potem rozejrzał się
dookoła i pochyli! się konspiracyjnie nad stołem.
-
Ty nie rozmawiać ten wirus - powiedział cicho pijackim
głosem. - Ty prowadzić ciężarówkę dla Mark? Ty robić swoje
i nie mówić o wirus. Bardzo głupie amerykańskie gadanie. Nie
mówić. Nie.
Potem przygryzł wąsa mięsistymi wargami i skrzyżował
ramiona na piersi. Tom próbował wyciągnąć z niego jeszcze
trochę informacji na temat Jane, wyspy i Marka Allena, a nawet
samego Carsona Kale'a, jednak albo z powodu wzmianki Mike'a
o Filoviridae, albo pod wpływem wypitej grappy, Slovanich
odzywał się już tylko półsłówkami.
Kiedy dotarli do lotniska, zegarek Toma wskazywał 05: 05:
08. Wiatr był teraz tak silny, że Tom musiał się nieźle natrudzić,
żeby zachować kontrolę nad samochodem. Munch siedział
202
w niewielkiej poczekalni rozparty na podartej kanapie, z nogami
ułożonymi wygodnie na krześle. W ręku trzymał puszkę fanty
o smaku winogron i przeglądał sobie w najlepsze świńskie
pisemko, które jakimś cudem udało mu się zdobyć.
-
Wiesz, gdzie jest Galloo Island? - zapytał Tom. Munch
spojrzał na niego ponad brzegiem czasopisma i pokręcił głową.
- Są tu w ogóle jacyś pracownicy?
-
Dziewczyna z obsługi naziemnej siedzi w hangarze. Niezła
laska. Od razu zapytałem ją o imię. - Munch mrugnął okiem.
- Nazywa się Alison. Będzie tu sama przez całą noc.
-
Rusz się - zniecierpliwił się Tom - i zaprowadź mnie do niej.
Munch z ciężkim westchnieniem podniósł się z kanapy.
Za odrzutowcem Kappa widać było pordzewiały blaszany
hangar z wyblakłym napisem BROWDIE - PRZEWOZY LOT-
NICZE. Kiedy podeszli bliżej, w drzwiach biura stanęła ubrana
w czerwony kombinezon dziewczyna o miłej, okrągłej buzi,
ciemnych, sięgających ramion włosach i piwnych oczach.
-
Galloo Island - zawołał Tom, starając się przekrzyczeć
wichurę. - Wie pani, gdzie to jest i jak długo się tam leci?
Alison osłoniła twarz od wiatru i popatrzyła na nich z powagą.
To wyspa w kształcie prawej stopy, długości mniej więcej
dziesięciu kilometrów - wyjaśniła. - Pięć minut lotu na zachód,
gdybyście w ogóle mogli tam polecieć.
Pas za mały dla Falcona? - zainteresował się Mike.
Skąd - dziewczyna zwróciła się teraz do niego. - Jesienią,
kiedy organizują polowania na kaczki, czartery latają tam
właściwie bez przerwy. Na wyspie jest ponadkilometrowy pas
startowy. Macie Falcona 50, zgadza się? Nie byłoby żadnego
problemu, ale przecież nie w taką pogodę - dodała, ogarniając
wzrokiem niebo.
Ale to możliwe? - upewnił się Mike.
Wszystko jest możliwe.
Szkoda, że nasz pilot to tylko mały kapłon - westchnął Mike.
A co to, kurwa, jest? - zdziwił się Munch.
Wykastrowany kogut - wyjaśnił Mike. - Nie przejmuj się,
ja siądę za sterami. Po prostu zadzwoń do swojego szefa
i powiedz, że do tej roboty potrzebowaliśmy prawdziwego faceta.
203
Alison przygryzła wargę i zasłoniła usta dłonią.
Hej, odpieprzcie się obaj - warknął Munch, prostując plecy
i rzucając Mike'owi wściekłe spojrzenie.
Ta, niepotrzebnie czepiasz się chłopaka. - zadrwił Tom,
rozglądając się po niebie. - Tylko kamikadze latają w taką
pogodę.
No dobra, wy głupie skurwysyny. - Munch zwinął swoją
gazetę w rulon i odwrócił się w stronę samolotu. - Macie ochotę
na małą przejażdżkę kolejką górską? W takim razie ruszamy.
ROZDZIAŁ 48
Na widok ujadających psów, przywiązanych do potężnego
pnia, Dave rzucił tylko ostro komendę: „do nogi!"
-
Co jest, kurwa? - zdziwił się zadyszany Jeb, dołączając do
niego.
Najmniejsza suka szczeknęła krótko. Dave błyskawicznie
wyciągnął swoją niklowaną czterdziestkę piątkę i strzelił psu
prosto w głowę. Wystrzał odbił się echem po bagnie, a pozostałe
trzy dobermany zaczęły skomleć, łyskając tylko żółtymi oczami
i podkulając pod siebie krótkie ogony. Szyja potężnego samca
była otarta sznurem do żywego mięsa.
Dave odciął linkę, przeklinając głośno Allena.
Myślisz, że to on? - zapytał Jeb.
Kurwa, nie zadawaj takich durnych pytań - warknął Dave,
uwalniając ostatniego psa. - A kto inny, do kurwy nędzy, mógł
to twoim zdaniem zrobić? Ta dziewczyna?
No tak, przecież ona nie zna naszych psów - mruknął
cicho Jeb.
Wiedziałem, kurwa, że coś jest nie tak - pieklił się Dave,
z trudem chwytając oddech. Twarz go paliła. - A mówiłem ci,
że ich szczekanie brzmi jakoś dziwnie. Cholera, jak dorwę tego
sukinsyna, obedrę go żywcem ze skóry.
Słońce już zaszło. Krwawa rana rozciągająca się wzdłuż
ciemnego horyzontu zdążyła się prawie zabliźnić, czerwień
z wolna ustępowała czerni nocy. Drzewa nad ich głowami
kołysały się, szumiąc głośno, na wietrze. Niedługo będą po-
trzebowali latarek. Dave czuł się tak, jakby ta nadciągająca
ciemność drwiła sobie z niego.
Na odgłos ryku silników popatrzył z niepokojem w niebo.
Ponad ich głowami przemknął niewielki biały odrzutowiec. Dave
zmrużył oczy, a kiedy samolot przechylił się nad lustrem wody
i odleciał na północ, odpiął radio od paska.
205
Carson, słyszysz mnie? Carson? - Żadnej odpowiedzi,
tylko szum. Dave spróbował jeszcze raz, a potem schował
krótkofalówkę. - Idziemy - warknął do Jeba, ruszając truch-
tem w stronę ścieżki biegnącej na zachodni kraniec wyspy.
Droga była wyboista, ale bez jeepa właśnie nią można się było
dostać najszybciej zarówno do lotniska, jak i do głównego
domu.
Jak myślisz, kto to? - zapytał Jeb, kiedy samolot znowu
przeleciał nad ich głowami, tym razem wolniej i z opuszczonym
podwoziem.
Nie mam, kurwa, pojęcia - burknął Dave. Był potężnym
mężczyzną, jednak biegł przez las z lekkością irokeskiego
wojownika. Tuż obok jego nóg mknęły psy. Kiedy dotarli
w końcu do wyboistej ścieżki, Dave zapalił latarkę i skierował
się na północ. Woda uderzała o brzeg, przesycając powietrze
intensywnym zapachem ryb i wodorostów. Dziesięć minut później
Dave pstryknął wyłącznikiem latarki i zatrzymał się na skraju
lotniska. Jeb został w tyle, ze zmęczenia potykając się na
kamienistym szlaku.
Niebo ponad ich głowami było czarne, ale na zachodzie
rozświetlała je jeszcze słaba, żółta poświata, pozwalając Dave'owi
dostrzec granicę pomiędzy długim, trawiastym pasem a otacza-
jącym go ciemnym lasem. Przed niewielkim hangarem na drugim
krańcu lotniska stał biały samolot z włączonymi światłami
pozycyjnymi, ale wokół nie było nawet śladu ludzi.
Dave przyłożył palec do ust i ruchem głowy nakazał wyczer-
panemu Jebowi iść za sobą. Kiedy wyszedł spomiędzy drzew,
zauważył opuszczone z samolotu schodki. Żółte światło wylewa-
jące się ze środka tworzyło na trawie idealnie równy prostokąt.
-
Waruj. Spokój - nakazał psom Dave, a potem zwrócił się
do swojego towarzysza: - Zostań tutaj i osłaniaj wejście do
samolotu.
Jeb pokiwał głową, szybko zdejmując z ramienia swoją strzelbę.
Z pistoletem w dłoni Dave okrążył hangar, a potem wśliznął się
do środka tylnymi drzwiami i nadstawił ucha. Wokół słychać
było tylko szum wiatru. Dave włączył latarkę i rzucił snop
światła na potężne kształty traktora i starej Cessny 187. Uspoko-
jony, że wewnątrz nie ma nikogo, wysunął się z powrotem
206
w mrok nocy i skręcił za róg hangaru, gdzie stał odrzutowiec.
W kabinie pilota widać było mężczyznę czytającego gazetę.
Dave potrząsnął głową. Nieraz zdarzało się, że ważni dyrek-
torzy, których gościł Carson, przylatywali własnymi samolotami,
ale tego odrzutowca Dave nigdy tu nie widział. Zresztą Falcon
50 jako jedyny był w ogóle w stanie wylądować na ich krótkim
pasie startowym.
Dave wcisnął broń za pasek spodni, obszedł dookoła samolot
i cały czas trzymając dłoń blisko perłowej rękojeści pistoletu,
cicho wspiął się po schodkach. Już w środku zerknął do tyłu
otwartej kabiny. Na skórzanej kanapie w głębi ktoś leżał,
przykryty kocem tak, że widać było tylko czubek głowy o blond
włosach. Dave przymknął powieki i pociągnął nosem. W powiet-
rzu unosił się cuchnący odór potu. Zapach przerażenia.
Dave spojrzał w stronę kabiny pilota.
-
Cześć - zawołał, mocno zaciskając palce na broni.
Pilot, który wyglądał jeszcze jak dzieciak, podskoczył nerwowo,
upuszczając swoje czasopismo na podłogę. Jego ręka odskoczyła
gwałtownie od ciała. Dave zauważył błyszczące strony i zdjęcia
nagich ciał, a potem uśmiechnął się do zaczerwienionego
chłopaka.
Hej. - Pilot poderwał się z fotela, uderzając głową o sufit,
i wyszedł z kabiny. - Przyłapał mnie pan w trochę niezręcznej
sytuacji. Will Munch - wyciągnął rękę.
Kto to jest? - Dave zignorował jego powitanie, od razu
kierując się na tył samolotu.
Hej - zawołał Munch. - To nie pana... Mogę w czymś
pomóc? Hej, nie wolno tam panu wchodzić.
Nie zważając na jego protesty, Dave zerwał pled z postaci
leżącej na kanapie i gwałtownie wciągnął powietrze. Znał tę
twarz, widział ją już wcześniej. Gość z domku myśliwskiego...
Ale ten czarny podkoszulek ze „Star Treka", taśma klejąca
i spuchnięty nos? Facet robił wrażenie aroganta, teraz jego oczy
były jednak pełne przerażenia i żarliwej służalczości. Głowa
mężczyzny kiwała się jak przymocowana tandetną sprężyną.
Dave popatrzył uważne na ciemne kępki włosów wyrastających
ze skóry głowy i prychnął lekceważąco na widok efektów
kiepskiego przeszczepu.
207
A potem sobie przypomniał.
-
Gleason? Co jest, kurwa? - zapytał cicho.
Senator zaczął kiwać głową jeszcze gwałtowniej. Jego rozwarte
szeroko, wilgotne oczy wpatrywały się w Dave'a błagalnie,
z gardła wyrwał mu się zduszony jęk. Brzmiało to zupełnie jak
rozpaczliwe: „Pomocy".
-
Halo, proszę pana - zawołał znowu Munch. - Nikomu nie
wolno tam wchodzić.
Dave odwrócił się w jego stronę z uśmiechem. Pilot nadal stał
w przejściu, odwracając oczy jak dobrze wyszkolony żołnierz.
Albo po prostu gówniarz przestraszony tym, co właśnie zobaczył.
-
Nic się nie stało. - Dave wyciągnął pistolet z kabury
i wycelował do chłopaka. - Kto jeszcze jest z tobą? - zapytał,
przysuwając się bliżej i przykładając mu broń do ucha.
Munch otworzył szeroko oczy, a potem skrzywił się i wypros-
tował ramiona.
Hej - powiedział, robiąc krok do tyłu. - Moi klienci to nie
pańska sprawa.
To siadaj, kurwa, na tyłku i czytaj dalej swoje świńskie
pisemko - warknął Dave.
Munch opadł z powrotem na siedzenie, a Dave wychylił się
przez drzwi i zawołał głośno. Kilka sekund później na schodkach
zadudniły ciężkie kroki Jeba, który wpadł do środka z bronią
gotową do strzału.
-
Przypilnuj go - rzucił Dave. - Niedługo wrócę.
Nawet gdyby udało mu się skontaktować z Carsonem przez
radio i tak nie mógłby opowiedzieć na falach eteru o swoim
odkryciu. Schował broń do kabury i wyszedł na zewnątrz. Miał
sporo spraw do przemyślenia. Mark Allen, dziewczyna, „klienci"
Muncha, kimkolwiek by byli, choć to akurat nie miało większego
znaczenia. Po tym, co tu zobaczył, wiedział już, że to ludzie
wyjęci spod prawa. Pewnie ruszyli drogą w stronę głównego
domu. Jeśli pójdzie ścieżką, to nawet uwzględniając ich przewagę
czasową, zdoła tam dotrzeć jakieś pół godziny przed nimi.
Dave gwizdnął cicho na psy i ruszył równym truchtem wzdłuż
pasa startowego.
208
ROZDZIAŁ 49
W ogromnej, długiej jadalni o kamiennych ścianach panował
chłód. Carson nie odezwał się nawet słowem, tylko nadział na
widelec kawałek czerwonego mięsa i włożył go do ust. Na
kominku za jego plecami trzaskał ogień, sztućce połyskiwały
srebrzyście w świetle żyrandola. Dave stał wyprostowany,
czekając w milczeniu na reakcję szefa. W brzuchu zaczęło mu
cicho burczeć, a u nasady języka poczuł zbierającą się ślinę.
Carson przełknął mięso, a potem sięgnął po kieliszek. Przez
chwilę potrzymał łyk wina w ustach, delektując się jego smakiem,
zanim w końcu je przełknął. Spokój, z jakim przyjął wiadomość,
był naprawdę godny podziwu.
Dave odchrząknął. Ogień strzelił iskrami.
Carson otarł usta koronkową serwetką i podniósłszy wreszcie
wzrok znad talerza, wyjaśnił krótko, co należy zrobić. Dave
starał się zachować kamienną twarz, ale nie był w stanie
powstrzymać uśmiechu na myśl o wszystkich zaletach tego planu.
-
Te twoje interesy na boku w końcu się na coś przydadzą
- zauważył Carson z ironicznym skrzywieniem warg.
Już dawno mogłem zabić Gleasona. Trzeba było powiedzieć
od razu.
Nie zabija się tak po prostu senatora Stanów Zjednoczonych
- upomniał go Carson. - Ale ktokolwiek przywiózł go tutaj,
wykonał za nas całą robotę.
Mogę wziąć twojego land cruisera? - zapytał Dave. - Mój
jeep został przy North Pond.
Oczywiście - mruknął Carson, a potem znowu zabrał się do
jedzenia, jakby Dave zapytał go po prostu, w którą stronę wyspy
chciałby pojechać na polowanie.
Dave wyszedł przez kuchnię. Kucharz Danny i jego młoda
żona Katrina siedzieli na stołkach przy stole, jedząc obiad przed
powrotem do swojego domu na stałym lądzie. Oboje podnieśli
209
wzrok znad talerzy i popatrzyli w milczeniu na Dave'a, który
uśmiechnął się do nich i chwyciwszy z rondla resztę pieczeni,
zaczął rozrywać mięso zębami, jakby to był bochenek chleba.
-
Niezłe - mruknął z pełnymi ustami, kiwając głową w kierun-
ku obojga. W końcu urwał papierowy ręcznik z rolki obok zlewu
i wytarł tłuste palce, a potem wyszedł na dwór, zatrzaskując za
sobą drzwi z siatką przeciw owadom.
Samochodem Carsona podjechał do psiarni, żeby zamknąć psy
w kojcu, a w drodze powrotnej zatrzymał się jeszcze przy baraku
i zatrąbił.
Z budynku wyskoczył owinięty fartuchem Vern z patelnią,
którą akurat wycierał, w ręku.
-
Weź strzelbę - rozkazał krótko Dave.
Vern popatrzył na niego ze zdziwieniem. Ten sześćdziesięcio-
dwulatek za czasów wojny koreańskiej służył w piechocie
i podobnie jak większość podwładnych Dave'a spędził jakiś czas
w wojskowym więzieniu. Teraz jednak zajmował się głównie
sprzątaniem i gotowaniem, w odróżnieniu od młodych zabijaków,
którzy pomagali jako przewodnicy myśliwych i przemycali broń.
-
Nie wiem, gdzie, do diabła, podziewa się Curly - dodał
Dave. - Jeb ma inne zadanie, a Quentin jest ledwie żywy.
Vern skinął głową, a po chwili wyszedł z baraku, niosąc ciężką
strzelbę na gęsi. Ithaca, kaliber dziesięć. Wsiedli obaj do
samochodu Carsona i ruszyli w stronę North Pond.
Na wyspie jest czwórka ludzi, których za żadne skarby nie
możemy stąd wypuścić - wyjaśnił Dave w trakcie jazdy wyboistą
drogą. - Mark jest jednym z nich.
Mark?
Dobrze słyszałeś - mruknął Dave, zerkając na Verna.
Carson o tym wie?
Lepiej martw się o mnie. - Dave rzucił towarzyszowi
gniewne spojrzenie. - Chodzi o tę dziewczynę, na którą poluję
i dwóch obcych facetów, ale o nich nie wiem nic - poza tym, że
możesz ich od razu zastrzelić.
Dobrze zrozumiałem - dopytywał Vern - mogę zabić tamtą
trójkę, ale nie Marka, tak?
Jeśli się na niego natkniesz, przestrzel mu nogę, Verny. Ja
zajmę się resztą.
210
-
No, nie wiem - wymamrotał do siebie Vern - żeby strzelać
do Marka.
Dave wyrwał z kabury pistolet i przycisnął go do skroni
kompana.
Zrobisz tak, jak powiedziałem. To jest, kurwa, rozkaz.
Przecież nie miałem nic złego na myśli - jęknął Vern,
a w jego szeroko rozwartych oczach pojawiły się łzy.
-
To dobrze - mruknął Dave, chowając z powrotem broń.
Resztę drogi do bazy straży przybrzeżnej przebyli w milczeniu.
Dave podjechał do budynku, który służył mu jako magazyn
i wszedł do środka. Po chwili zjawił się z powrotem, niosąc
długą, drewnianą skrzynię. Vern pomógł mu ją załadować na tył
land cruisera, a potem zajął swoje stanowisko w bujanym fotelu
na ganku głównego domu.
A jeśli zacznie się burza? - zapytał jeszcze. Pomimo światła
rzucanego przez reflektory furgonetki, cienie kładące się na
werandzie skrywały go niemal całkowicie.
Nie ruszaj się stąd, dopóki nie wrócę. 1 nic mnie nie
obchodzi, czy z nieba zaczną się lać wiadra gówna - warknął
Dave. - Nastawiłeś krótkofalówkę na kanał drugi?
Ta.
Dobra, nie używaj go, chyba że kogoś zauważysz - dodał
Dave, wsiadając do kabiny. - I nie zapominaj o tym, co ci
powiedziałem, Vern. Na stałym lądzie nadal jesteś poszukiwany
listem gończym. Przysięgam, że jeśli komuś z tej czwórki uda
się prześliznąć koło ciebie, twoje obwisłe pośladki będą ob-
sługiwać połowę bloku więziennego w Attice. Nawet najgorsze
szumowiny nie lubią facetów molestujących dzieci - warknął,
a potem ruszył w stronę pasa startowego, cały czas uważnie
obserwując pobocze drogi. W końcu podniósł swoją krótko-
falówkę. - Carson, tu Dave. Co u was?
Tu Carson. Wszystko w porządku.
Ani śladu naszych gości?
-
Jeszcze nie. Na pewno dam ci znać, kiedy się z.jawią.
Dave wjechał na pas startowy i zatrzymał samochód tuż obok
odrzutowca, przodem do hangaru. Kiedy wysiadał, z samolotu
wychylił się Jeb.
-
Wszystko gra? - zapytał Dave.
211
Miss lipca jest całkiem niezła - odparł Jeb, unosząc do góry
puszkę piwa.
Miło słyszeć, że znalazłeś sobie nowych przyjaciół - mruknął
Dave i wspiął się po schodkach do środka. Zerknął przelotnie na
nieprzytomnego Gleasona, a potem zwrócił się do Muncha:
- Dobra, już czas, żebyś się stąd zabierał.
Jak to? - Munch popatrzył na niego z niedowierzaniem,
uśmiechając się przy tym głupkowato. Na podłodze kabiny leżały
dwie puste puszki po piwie.
Masz stąd zaraz odlecieć. Chyba mówię wyraźnie?
Ale dokąd mam lecieć?
Gówno mnie to obchodzi - warknął Dave. - Znajdujesz się
na prywatnym terenie, więc musisz stąd zmiatać.
Ale... ja nie mogę. - Uśmiech Muncha nagle zgasł.
Dave przyłożył mu czterdziestkę piątkę do ucha. Niewielkie
pomieszczenie rozbrzmiało metalicznym szczęknięciem odciąga-
nego kurka.
Do-bra - wydukał Munch, powoli sięgając do pulpitu
sterowniczego i po kolei włączając rozmaite przełączniki - jeśli
obieca mi pan zająć się moimi klientami. Jakoś muszą przecież
wrócić.
Nie martw się - powiedział Dave. - Zaopiekujemy się nimi
w twoim imieniu.
To super- ucieszył się Munch. - No cóż, chyba rzeczywiście
nie mogę tu zostać, skoro znalazłem się na prywatnym terenie.
No właśnie - przytaknął Dave. - To mogłoby się okazać
bardzo niezdrowe.
Pogoda jest dosyć paskudna.
Ta, kiepska noc na latanie. Lepiej bądź ostrożny - dodał
Dave i szybko zbiegł po schodkach. Kiedy Munch wciągał je do
samolotu, Jeb pomachał mu przyjaźnie ręką.
Dobry chłopak - zauważył jeszcze, przystając przy drzwiach
ich furgonetki.
A ty co, pieprzony komitet powitalny? - burknął Dave.
- Pomóż mi z tym pudłem.
Silniki odrzutowca wyły głośno, zagłuszając jęk wichury
szalejącej pośród drzew. Munch obrócił samolot dziobem do
wiejącego z zachodu wiatru.
212
I wszelki słuch po nich zaginął - mruknął Dave.
O czym ty mówisz? - zdziwił się Jeb. Dave odpiął bez
słowa metalowe zatrzaski drewnianej skrzyni. - Jeezu! Przecież
to jeden z tych stingerów dla Indonezyjczyków.
Zgadza się - przytaknął spokojnie Dave, a potem wyjął
długą metalową tubę ze styropianowego opakowania i oparł ją
sobie na ramieniu.
Ryk silników odrzutowca był teraz ogłuszający. Jeb zasłonił
uszy i krzyknął coś do Dave'a, ale ten odpowiedział mu tylko
uśmiechem, więc Jeb stał tylko, obserwując rozgrywającą się
przed nim scenę z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami.
Samolot pomknął wzdłuż pasa startowego, a potem wzbił się
w atramentowe niebo. Dave przymknął jedno oko i przyłożywszy
drugie do celownika, starannie naprowadził go na mrugające
światła maszyny. Choć i tak nie miało (o żadnego znaczenia.
Broń była naprawdę najlepszego gatunku, z tych, które po prostu
odpalasz i zapominasz o całej reszcie. Samonaprowadzanie na
podczerwień załatwia sprawę.
Odrzutowiec był już nad lustrem wody, dobre półtora kilometra
od brzegu.
Chryste! - Okrzyk Jeba rozległ się teraz głośno i wyraźnie.
Możesz do mnie mówić Dave - zachichotał Dave i wystrzelił
rakietę. Trysnęły iskry, wokół rozszedł się gryzący chemiczny
zapach. Pocisk pomknął przez powietrze ze złowróżbnym sykiem.
Kiedy dotarł do błyskających świateł samolotu, był już tylko
daleką drobiną papierosowego żaru.
W mroku nocy rozbłysła imponująca kula pomarańczowego
ognia. Siedem sekund później nad ich głowami przetoczył się ryk
eksplozji.
Dave nie był w stanie powstrzymać radosnego okrzyku. Potem
klepnął towarzysza w plecy i zaczął się głośno śmiać, aż
zwilgotniały mu oczy.
-
A mówiłem temu dzieciakowi... - wydusił w końcu - ...że
to zła noc na latanie.
ROZDZIAŁ 50
Jane uwolniła się z uścisku obejmującego ją w pasie ramienia
i plątaniny prześcieradeł, a potem przemknęła poprzez panujące
w chacie ciemności do łazienki. Cicho zamknęła za sobą drzwi
i odszukała po omacku włącznik światła. Pomieszczenie było
całe w sośninie i kamieniu, co miało zapewne stwarzać wrażenie,
że człowiek zdołał wtopić się całkowicie w las.
I Jane tak się właśnie czuła. Nie miała pojęcia, gdzie się
znajduje ani która jest godzina. Zdawało się jej, że dopiero co
wstała z własnego łóżka, ale okropnie cuchnęła bagiennym
szlamem.
Przeszukała szuflady szafki, ktć>
ra
okazała się całkiem nieźle
zaopatrzona w nowe szczoteczki do zębów, pastę, mydło, aspirynę
i dezodoranty, a potem westchnęła i odkręciła kurki prysznica.
Czekając, aż pomieszczenie się nagrzeje, ściągnęła brudne
ubranie, choć przed zdjęciem bielizny jeszcze raz sprawdziła, czy
drzwi są na pewno zamknięte na klucz.
Stanęła naga przed zaparowanym lustrem. Oczyściła twarz
z czarnego zaskorupiałego błota, a potem związała włosy w węzeł
znalezioną gdzieś w szufladzie gumką i w końcu umyła całe
ciało, namydlając obficie swój płaski brzuch i piersi.
Po wyjściu spod prysznica spłuk
a
}
a
bieliznę i w końcu owinięta
ręcznikiem wróciła do pokoju, w którym spał Mark, zostawiając
drzwi uchylone, tak by para z łazanki wypełniła i to pomiesz-
czenie. Naciągnęła wilgotne jeszcze majtki i biustonosz, wy-
szukała w szafie spodnie khaki i flanelową koszulę, należące
najwyraźniej do jakiegoś niewysokiego mężczyzny, i w końcu
zrzuciła ręcznik.
Kiedy się odwróciła, Mark już nie spał.
Jesteś piękna - powiedział, wspierając się na łokciu.
- Zupełnie jak moja matka. To coś więcej niż tylko linia szyi.
Próbujesz mnie urobić?
214
-
To komplement. Nie chodzi wyłącznie o zewnętrzną urodę,
jej dusza też była piękna. Masz taką samą długą szyję. Ciemne
włosy i oczy... - Jane pospiesznie naciągnęła ubranie, zapinając
guziki koszuli, a potem zawinęła rękawy i podkasała nogawki
spodni. - Usiądź przy mnie...
Jane podeszła do frontowych drzwi i wsłuchała się w szum
deszczu uderzającego o dach chaty i zamieniającego poszycie
lasu w prawdziwą rzekę. Ciemne niebo rozwarło się niczym
czeluście piekła, a domem wstrząsnął grzmot.
Siadaj. - Mark poderwał się z łóżka i chwycił Jane za rękę.
Światło błyskawicy oświetliło jego kościstą twarz. - Porozmawiaj
ze mną.
Co to ma wspólnego z senatorem Gleasonem? - zapytała
Jane. - Porozmawiamy poważnie albo stąd znikam - zagroziła,
w końcu usiadła jednak na brzegu łóżka.
Mark odetchnął głęboko, a potem pogładził ją po włosach
i odgarnął niesforny kosmyk, który przylgnął do jej mokrej
twarzy. Jane przytrzymała jego dłoń.
Mów - ponagliła, patrząc mu prosto w oczy.
Nie mam ochoty na rozmowę - mruknął Mark. - Jestem już
tym wszystkim zmęczony.
No cóż, ty mnie w to wszystko wplątałeś.
Nie teraz - upierał się Mark. Jane wstała i ruszyła w stronę
drzwi. Kiedy chwyciła za klamkę, Mark zaczął szybko wyrzucać
z siebie słowa. - Rząd ma wkrótce rozstrzygnąć przetarg
w sprawie ogromnego, wartego miliardy dolarów, kontraktu.
Chodzi o ogólnokrajowe szczepienia.
1 co z tego?
To dziesięcioletni program walki z bioterroryzmem. Moja
firma, Kale Labs, miała otrzymać ten kontrakt. Jako jedyni
zajmowaliśmy się czymś takim już wcześniej. Pracowaliśmy dla
wojska. Carson był kiedyś pułkownikiem i od tego zaczynał. Ale
ktoś opłacił Gleasona - nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Znasz go, wiesz, do czego jest zdolny.
Jane usiadła z powrotem na łóżku. Mark chwycił ją za ręce
i pogładził jej palce.
-
Jest przewodniczącym Senackiej Komisji do Spraw Służby
Zdrowia i Opieki Społecznej - dodała Jane. Pozwoliła się
215
Markowi dotknąć. Zaczął mówić i tylko to się liczyło. - Więc to
właśnie od niego zależy decyzja w sprawie przyznania kontraktu.
-
Tak - powiedział Mark, a potem nadal nie zwalniając
uścisku palców wokół jej dłoni, ostrożnie otoczył ją ramieniem.
- Decyzja w sprawie kontraktu zapadnie dopiero po pierwszym
stycznia. Jeśli Gleason przegra wybory, Kale Labs dostanie to
zlecenie. Proste.
Jane słyszała teraz wyraźnie jego ciężki, wolny oddech.
Gleason to świnia - powiedziała chrapliwym głosem. Mark
splótł razem ich palce, a kiedy Jane spojrzała w dół na swoje
dłonie, zauważyła, że dwa górne guziki przy jej koszuli są
rozpięte. Mokry biustonosz przylgnął do jej piersi.
Mamy też do spłaty dwa miliardy dolarów pożyczki, a termin
upływa we wrześniu. Jeśli nie dostaniemy tego kontraktu,
wszystko, na co pracowaliśmy razem z Carsonem, przepadnie...
- Mark zawiesił głos. Jane musiała sprawić, by mówił dalej.
Po niebie znowu przetoczył się grzmot. Szum ulewnego
deszczu o dach chaty przypominał odgłos uderzeń małych
kamyków.
Na dworze jest jeszcze jasno - ciągnął Mark, obejmując
Jane ramieniem i delikatnie kładąc na łóżku. - Nie możemy
wyruszyć przed zmrokiem.
Chciałeś mnie wykorzystać, żeby uratować to wszystko.
Nie chodzi tylko o nas - powiedział Mark, pochylając ku
niej twarz. Jane czuła zapach jego potu. Jej dłoń wędrowała teraz
po jego szerokich ramionach. - Dla Kale Labs pracuje dwadzieścia
tysięcy ludzi. Tysiące ludzi z tej okolicy. Upadek naszej firmy
zrujnowałby cały region. - Pocałował ją. A ona mu na to
pozwoliła.
Wykorzystałeś mnie - powtórzyła z uporem.
Może po prostu chciałem być blisko ciebie.
To nieprawda.
Jesteś taka piękna. - Nikt jej wcześniej tego nie mówił. Nie
w taki sposób. A potem pocałował ją znowu i rozpiął w ciemno-
ściach guziki jej koszuli, wsuwając dłoń pod biustonosz. Dotyk
jego palców na skórze przyspieszył rytm jej oddechu. - Ale ty to
wiesz - szepnął. Ich nagie ciała splotły się razem, kiedy tak
smakowali swoje pocałunki. - Wszystko, co ci dałem na temat
216
Gleasona, jest prawdą. Mogłem z tym pójść do kogokolwiek,
żeby rozdmuchał całą tę historię. Wybrałem ciebie, bo wiedzia-
łem, że myślisz o nim tak samo...
Jane chwyciła w dłonie jego twarz i popchnęła go na plecy.
- Przestań gadać.
ROZDZIAŁ 51
Mark wziął do ręki sztucer i załadował do niego dwa naboje.
-
Do drogi prowadzącej na lotnisko biegnie ścieżka - a potem
mamy już tylko jakieś pół kilometra do najbliższej łodzi. Idziemy.
- powiedział, otaczając plecy Jane ramieniem, żeby odciążyć jej
skręconą kostkę.
Zanim dotarli do drogi, noc okryła już ziemię gęstym mrokiem,
rozjaśnianym jedynie wąskim snopem światła ich latarki. Kiedy
znaleźli się na końcu podjazdu prowadzącego do baraku i chaty
Dave'a, Jane dostrzegła, jak niebo za ich plecami rozbłyska nagle
blaskiem. Mark błyskawicznie obrócił się do tyłu i zdążył jeszcze
zobaczyć gasnący pomarańczowy błysk. Kilka sekund później
powietrze zadrżało od podmuchu eksplozji.
-
Jezu - jęknął Mark. Jane zacisnęła mocno palce na jego
ramieniu. - Dave oszalał. Kompletnie mu odbiło.
Ruszyli szybko żwirowym podjazdem obok chaty Dave'a
i baraku, pogrążonego w całkowitych ciemnościach poza jednym
światłem w kuchni, w stronę wąskiego doku, gdzie na podnośniku
połyskiwała długa na dziesięć metrów łódź wyścigowa.
-
Odepnij pokrowiec, a ja opuszczę motorówkę - powiedział
Mark i pociągnął za jedno z zapięć, dopóki nie odskoczyło, aby
pokazać Jane, jak ma to zrobić. Dopiero potem włączył silnik
wyciągarki.
Jane wdrapała się na platformę i stanęła z tyłu, kiedy nagle
ponad ich głowami przesunęły się światła reflektorów. Mimo
wiatru słychać było wyraźnie grzechot żwiru pod kołami pędzą-
cego podjazdem auta.
-
Schyl się - krzyknął Mark, a kiedy Jane zniknęła za łodzią,
przypadł do ziemi i chwyciwszy swój sztucer, próbował ukryć się
jak najlepiej za obudową potężnego silnika wyciągarki.
Wkrótce pojawił się samochód. Podskakując na wybojach,
przemknął obok chaty i zatrzymał się z poślizgiem na końcu
218
doku. W powietrzu zawirował kurz, przepływając przez snopy
światła reflektorów mglistą chmurą białego pyłu, którą wiatr
szybko rozproszył.
Kiedy drzwi kabiny uchyliły się, Mark zaczął strzelać - trzy
razy po stronie kierowcy, a potem jeszcze dwukrotnie w kierunku
siedzenia pasażera. Od ryku krótkolufowego sztucera dzwoniło
mu w uszach. Przyczajona gdzieś z tyłu Jane, milczała. Wreszcie
kurz opadł i wszystko wokół znieruchomiało. Mark leżał jeszcze
przez chwilę spokojnie, nie mogąc się nadziwić własnemu
szczęściu.
W końcu sięgnął do kieszeni, ponownie załadował broń
i starannie wycelowawszy, strzelił do obu reflektorów. Potem
zerwał się na równe nogi i przebiegł całą długość doku, nawet na
chwilę nie zdejmując palca ze spustu. Kiedy dotarł do samochodu
- land criusera Carsona - zobaczył ciemne sylwetki dwóch
mężczyzn, leżących na ziemi obok otwartych drzwi.
Jednym kopnięciem zatrzasnął drzwiczki od strony pasażera
i popatrzył na ciało Jeba. Nawet w nikłym świetle, padającym
z okna chaty, widać było wyraźnie czarną dziurę pośrodku czoła
mężczyzny i pełno krwi wszędzie wokół. Mark ostrożnie obszedł
tył auta i natknął się na Dave'a, rozciągniętego nieruchomo
w dziwacznej pozycji twarzą do ziemi. Rozluźniony, trącił
czubkiem buta potężną dłoń mężczyzny.
I wtedy ręka drgnęła. Uderzenie i żelazny ucisk palców na
kostce, zgniatających kość jak imadło. Mark pociągnął za spust,
ale było już za późno. Pocisk uderzył w karoserię furgonetki.
Mark upadł, rozpaczliwie wymachując bronią. Huk kolejnego
wystrzału rozdarł powietrze.
Ostry ból z tyłu głowy i tysiące migotliwych punkcików przed
oczami. Dave wyrwał mu sztucer z ręki i uderzył go w skroń,
a potem przycisnął kolanem do ziemi. Mark poczuł gorący,
przesycony zapachem czosnku i mięsa oddech przeciwnika,
kiedy ten pochylił nad nim swoją twarz. Jasne oczy, wyłupiaste
jak u gada. Puste. I żółte zęby, wyszczerzone w zacierającym się
uśmiechu.
- Szukałem cię - warknął Dave. - Chłopcze.
A później już tylko ciemność.
219
ROZDZIAŁ 52
Tom zauważył duży, jaśniejący rzęsistym światłem dom już
wcześniej, kiedy podchodzili do lądowania. Wiedziony instynktem
domyślił się od razu, że właśnie ten budynek skrywa wszystkie
tajemnice. Miał nadzieję, że Jane też tam odnajdzie, ale z jakiegoś
powodu był już tego znacznie mniej pewny. Jednak żeby się do
niego dostać, musieli pójść pieszo. Tom czuł narastające gdzieś
na granicy świadomości zmęczenie, ale ten przymusowy spacer
okazał się zaskakująco ożywczy. Może to zasługa ostrego wiatru
albo sposobu, w jaki wąski snop światła zabranej z samolotu
latarki przecinał mrok, a może ryku fal, który słychać było nawet
na drodze. W każdym razie ruchy Toma nabrały sprężystości.
Nagle zza zakrętu wyłoniły się reflektory jakiegoś samochodu.
Nie namyślając się wiele, Tom wyłączył latarkę, chwycił przyja-
ciela za ramię i uskoczył pomiędzy drzewa. Drogą przemknął
land cruiser, pozostawiając po sobie obłok kurzu, w którym
majaczyły jego tylne światła.
Dlaczego się chowamy? - zdziwił się Mike. - Chryste, jak
mnie bolą nogi.
„Przy wykonywaniu taktycznych posunięć, najwyższym
osiągnięciem jest ich ukrycie" - zacytował Tom.
Sun Tzu?
Tak. Naszym celem jest ten duży dom - dodał Tom.
- Czuję to.
Mike owinął sobie wcześniej głowę kawałkiem tkaniny, niczym
jakiś szejk, a kiedy jeszcze zaczął się podpierać podniesioną
z ziemi gałęzią, wyglądał zupełnie jak Mojżesz wiodący swój lud.
Wyszli z powrotem na zakurzoną kamienistą drogę. Po jakimś
czasie ciężki oddech Mike'a stał się tak głośny, że przebijał się nawet
poprzez odgłosy szalejącej wokół nich wichury. Tom przesunął snop
światła latarki po twarzy przyjaciela, aż lśniącej od potu.
-
Chcesz się zatrzymać na chwilę? - zapytał.
220
-
Nie - wysapał Mike - jesteśmy prawie na miejscu.
Tom nacisnął guzik podświetlacza w swoim zegarku. 02:57:03.
Świadomość tego, że mają mniej niż trzy godziny, wstrząsnęła
nim do głębi, więc tylko przyspieszył kroku, pochylając głowę
naprzeciw wiatrowi.
Nagły błysk światła rozjaśnił niebo na zachodzie.
Tom obrócił gwałtownie promień swojej niewielkiej latarki
w stronę gasnącej kuli ognia.
To nie była błyskawica - zauważył Mike, chwytając
przyjaciela za ramię.
Wyglądało raczej na jakiś pocisk.
Munch?
Nie - mruknął Tom.
Ale to musiało przecież coś być - upierał się Mike.
Mamy ważniejsze rzeczy na głowie. - Tom ruszył dalej,
rozglądając się uważnie wokół w oczekiwaniu kolejnych
fajerwerków. - Munch nie odleciałby bez nas - dodał po
chwili.
Mike skinął tylko głową - najwyraźniej oddychał zbyt ciężko,
żeby coś powiedzieć. Kiedy dotarli do zakrętu, zauważyli
wychodzący w wodę dok. Na podnośniku spoczywała motorówka,
połyskując niebieskim lakierem w świetle jedynej latarni.
Nieco dalej natknęli się w końcu na miejsce, skąd rozciągał się
już widok na potężny gmach z kamienia. Droga przed nimi
znowu zakręcała, ale na szczyt wzgórza można się było także
dostać, pokonując po prostu długi, szeroki pas trawiastego zbocza.
Klub myśliwski wyłaniał się z mroku w świetle punktowych
reflektorów niczym szary duch. Bloki z nieobrobionego wapienia
zostały ułożone nierówno dłuższymi bokami, w przeciwieństwie
do niebieskich puszek po piwie, równiutko ustawianych przez
Toma w salonie. Ale to był w końcu prawdziwy budynek.
Biegnący dookoła mur wieńczyły misternie rzeźbione blanki
- wąskie otwory, przez które średniowieczni łucznicy miotali
swoje strzały.
Tom poczuł zalewającą go falę gorąca. Z boku zamku wznosiła
się sześciokątna wieża, na dachu której powiewał czerwony
proporzec. Po drugiej stronie trójkątnego gzymsu, ponad wspartym
potężnymi kolumnami sklepieniem werandy, znajdował się spory
221
wykusz zwieńczony półokrągłą balustradą. Idealne miejsce dla
pana zamku, aby obserwować toczącą się poniżej bitwę.
Tom oblizał wargi i uniósł swoją trzydziestkę ósemkę ponad
głową, jakby to była rękojeść miecza.
Zdobędziemy go szturmem - powiedział w końcu, schodząc
z drogi i ruszając w górę zbocza.
Tom! - zawołał Mike, z trudem podążając śladem przyja-
ciela. Wystrzępiony koniec jego turbanu powiewał za nim na
wietrze. - Rozejrzyjmy się najpierw trochę.
Ale Tom nie ustawał w swej mozolnej wspinaczce, zgięty
wpół zmaganiami z wichurą.
Tom?
„Kiedy nadejdzie pora działania, przestań się zastanawiać
i po prostu wkrocz".
To z Napoleona, ale sam przecież mówiłeś, że pierwsza
część tego cytatu brzmi: „Rozważ wszystko spokojnie" - upierał
się Mike. - A my nie rozważyliśmy jeszcze wszystkiego.
Tom nie zadał sobie nawet trudu obejrzenia się za siebie, tylko
nie zwalniając kroku, podniósł do góry nadgarstek.
02:49:48.
-
Dwie godziny, czterdzieści dziewięć minut i czterdzieści
osiem sekund - powiedział. - Nie mogę się nad niczym więcej
zastanawiać.
Wiatr ciągle zawodził głośno. Zanim jeszcze pokonali trzy czwarte
drogi, Mike zaczął coraz bardziej zostawać w tyle. Tom zresztą też
się nieźle zasapał. Ale przystanął tylko na chwilę, kiedy w końcu
dotarli do prowadzących na szczyt wzgórza kamiennych schodów.
W stronę frontowego ganku biegła od nich wyłożona kamiennymi
płytami ścieżka. Mniej więcej w połowie jej łagodnego łuku kamienie
były powyrywane z ziemi. Obok znajdowała się mała betoniarka,
pryzma piachu i porozrzucane w trawie narzędzia kamieniarskie.
Wyminąwszy rozkopane miejsce, Tom ruszył dalej ścieżką,
a potem wspiął się po schodkach na werandę i poruszył ciężką
żeliwną klamką. Zamknięte. Tom zrobił krok do tyłu i kopnął
w grube dębowe deski z całej siły. Jego ciało przeszył ostry ból,
a drzwi nawet nie drgnęły.
Tom rozejrzał się po werandzie. Wiklinowe meble i gliniane
doniczki pełne geranium. Na szczycie schodów, z rękami
222
wspartymi o kolana, stał teraz Mike, próbując złapać oddech.
Tom zbiegł z ganku, wymijając bez słowa przyjaciela, i ruszył
truchtem w stronę betoniarki. Spośród porzuconych w trawie
narzędzi wybrał pordzewiały, ponadpółtorametrowy łom i wrócił
z nim na werandę. Ostry koniec drąga wsunął w szparę pomiędzy
drzwiami i framugą, a kiedy nie dało się go wepchnąć już głębiej,
zacisnął mocno dłonie na drugim końcu i naparł na niego całym
ciężarem ciała. Pręt wygiął się, a drzwi zatrzeszczały - to
wszystko.
-
Pomóż mi - zawołał zniecierpliwiony Tom. Mike wypros-
tował się i też chwycił za łom. - Gotów? Teraz!
Drąg skrzywił się jeszcze bardziej, ale nie udało się im
wskórać nic więcej poza tym, że drzwi uchyliły się z głośnym
skrzypnięciem na jakiś centymetr.
-
Naciśnij z całej siły - ponaglił Tom. - Przyłóż się do tego.
Zaatakowali drzwi z nowym zapałem, postękując przy tym
z wysiłku. Ich twarze błyszczały od potu, ale kiedy Tomowi
wydawało się już, że jego ramiona nie wytrzymają dłużej tego
napięcia, drzwi stanęły w końcu otworem i obaj upadli na
podłogę werandy.
Tom natychmiast zerwał się na równe nogi, otrzepując ubranie
z kurzu. Mike wstał z trudem.
-
No to zaczynamy - mruknął Tom, wchodząc do środka
przez wyłamane drzwi z bronią gotową do strzału. Sufit wyso-
kiego na sześć metrów romboidalnego holu pokrywały ciemne
olejne malowidła. Po lewej stronie znajdowała się biblioteka, na
prawo widać było salon z wyściełanymi meblami. Tom ruszył
w głąb korytarza pełnego wypchanych zwierząt, których cienie
drżały w blasku płonącego na kominku ognia.
Miał wrażenie, jakby już kiedyś tu był. Szedł pewnym krokiem,
nie zatrzymując się, dopóki nie dotarli do długiej, kamiennej
jadalni. W mniejszym kominku na drugim końcu pomieszczenia,
trzaskał ogień. Przez całą długość pokoju biegł ogromny maho-
niowy stół, wokół którego tłoczyły się kryte skórą krzesła
o wysokich oparciach. U jego szczytu, za połyskującym srebrnym
serwisem do kawy, siedział ciemnooki mężczyzna o siwych
włosach i wydatnym podbródku.
-
Zdążyliście panowie akurat na deser - powiedział na ich widok.
223
ROZDZIAŁ 53
Jane wciągnęła gwałtownie powietrze i przykucnęła niżej,
gotowa wskoczyć do wody, gdyby mężczyzna ruszył w jej
kierunku. Ale Dave był zajęty Markiem. Jane obserwowała
wszystko zza szerokiej burty łodzi, zaciskając palce na chromo-
wanej rurze wydechowej. Patrzyła, jak Dave związuje ręce
Marka, a potem ciągnie go w stronę drewnianej belki umiesz-
czonej pomiędzy dwoma drzewami, tuż koło ganku chaty. Belki
służącej myśliwym do wieszania upolowanych jeleni.
Dorastając, Jane często widywała takie sceny. Rozcinane
zwierzęta, gałęzie drzew wpychane pomiędzy żebra, aby schłodzić
mięso, purpurowe języki zwisające w kącikach pysków. 1 męż-
czyźni
w
kurtkach i kapeluszach, stojący dumnie ze swoimi
strzelbami.
Ciało Marka, ze związanymi dłońmi i rozcapierzonymi szeroko
palcami, zawisło na belce za nadgarstki, kołysane lekko po-
dmuchami wiatru. Dave ułożył w pobliskim kręgu z kamieni
kilka bolan drewna, polał je benzyną z kanistra i podpalił.
Pomarańczowe iskry wzniosły się wysoko, daleko w powietrze,
zmieniając oblicze wietrznej ciemności.
Davc wszedł do chaty, a po chwili zjawił się z powrotem,
ściskając w dłoni długi, czarny przedmiot, wijący się jak wodne
węże. w blasku ognia zalśnił nóż. Jane omal nie krzyknęła
głośno, ale Dave użył go tylko do rozcięcia koszuli Marka. Bicz
przeciął powietrze z ohydnym świstem, a potem rozległ !?ię
oślizgły dźwięk gumy rozdzierającej ludzkie ciało. Mark otworzył
gwałtownie oczy. Jego przeraźliwy krzyk wzbił się ponad wycie
wiatru.
Jane aż podskoczyła, kiedy Dave zrobił krok do tyłu i uder>ył
jeszcze raz.
Pośród szalejącej wichury nie była w stanie zrozumieć dokład-
nie, co mówi Dave, ale rozróżniała rzucane chrapliwym toncm
224
X
przekleństwa i już wiedziała, że ten mężczyzna ma zamiar zabić
Marka.
Spojrzała za siebie, na ciemne jezioro, po którym nieustannie
przetaczały się fale, liżąc spód łodzi, a potem odetchnęła głęboko
i zanurkowała w jego toń. Zetknięcie z lodowatą wodą przy-
prawiło ją o szok, ale szybko wynurzyła się na powierzchnię.
Kierując się blaskiem ognia i cały czas walcząc o to, by utrzymać
głowę ponad wodą, przepłynęła pomiędzy słupami pomostu
i skręciła, niesiona falą przyboju, w stronę lądu.
W końcu zdołała wymacać stopami dno. Woda miała nie
więcej niż metr głębokości. Janc stanęła na nogi i ruszyła do
brzegu, nawet na moment nie odrywając wzroku od chaty.
W blasku ognia znowu trzasnął czarny bat, ale Mark już nie
krzyczał. Jane mocniej rozgarnęła wodę ramionami. Nagle jakaś
większa fala zbiła ją z nóg i obróciła dokoła, a już po chwili
uderzyła w nią następna, zalewając jej usta wodą. Jane zaczęła
kaszleć, ale jakoś zdołała się obrócić i w końcu doc/.ołgała się
na czworakach, miotana przez ryczące bałwany, do wąskiej
kamienistej plaży.
Natychmiast wspięła się na skarpę, a potem kryjąc się w cieniu
drzew, ruszyła z trudem pod górę, na tyły chaty Dave'a.
Ociekające wodą ubranie ciążyło jej coraz bardziej. Kiedy dotarła
do miejsca, skąd nie było już widać ognia, wyszła z lasu
i pobiegła przez bujną trawę w stronę baraku. Nie miała czasu na
ostrożność, więc z sercem łomoczącym jej mocno w piersi
wpadła do środka.
W kuchni znalazła nóż. Chwyciła jeszcze leżące obok piekar-
nika pudełko zapałek i poniewierającą się na blacie gazetę,
a potem odkręciła wszystkie cztery palniki kuchenki. Pozamykała
szczelnie wszystkie okna, zatrzasnęła tylne drzwi i ruszyła
korytarzem, zamykając kolejne pomieszczenia, w stronę naj-
większego pokoju, gdzie znajdował się kominek. Ułożyła pod
ścianą kilka drewnianych krzeseł w stos, pod który wepchnęła
zmiętą gazetę. Potem ze stojącego koło kominka wiadra wyjęła
parę szczap na podpałkę i rzuciła je na kartki papieru.
Na chwilę wyszła na korytarz i pociągnęła nosem. Jeszcze nie
czuć gazu. Szybko zawróciła do pokoju i podpaliła papiery,
a potem wypadła na zewnątrz i zatrzasnąwszy za sobą frontowe
225
drzwi, rzuciła się biegiem. Dopiero kiedy dotarła do żwirowego
podjazdu, przystanęła na chwilę. Przez małe okienko widać było
teraz wyraźnie migotanie pomarańczowych płomieni. Jane od-
wróciła się i pobiegła ścieżką w stronę niewielkiej polanki, gdzie
tuż nad brzegiem wody przysiadła chata Dave'a. Zasapana,
przywarła całym ciałem do szorstkiej powierzchni nieheblowa-
nych desek tylnej ściany, starając się skulić jak najbardziej.
W nozdrzach czuła zapach smoły i drewna. Potem zaczęła
powoli okrążać chatę, z palcami zaciśniętymi mocno na trzonku
znalezionego w baraku noża.
ROZDZIAŁ 54
Tom ujął trzydziestkę ósemkę obiema dłońmi, żeby opanować
ich drżenie, a potem przeszedł sztywnym krokiem wzdłuż stołu,
cały czas mierząc w głowę mężczyzny.
Pistolet? - Nieznajomy cmoknął językiem, unosząc pytająco
srebrną brew. - Moim gościom zdarzało się co prawda polować
na zwierzynę płową z pistoletami, ale sezon już się skończył.
Jestem ojcem Jane Redmon - wyjaśnił Tom. - Chcę
odzyskać córkę.
Ojciec? - Tym razem obie brwi powędrowały do góry.
- Zdaje się, że mój podopieczny znowu zachowuje się imper-
tynencko.
Pański podopieczny?
Nazywam się Carson Kale. To nie pierwszy raz, kiedy Mark
przywiózł na naszą wyspę jakąś młodą damę na romantyczne...
spotkanie - wyjaśnił mężczyzna. - Ale jeszcze nigdy wcześniej
nie zdarzyło się, żeby odwiedził nas ojciec dziewczyny z bronią.
Tom poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła.
-
Jane... zaginęła - wyjąkał w końcu. Miał wrażenie, że
powoli z niego ucieka cała energia. Opuścił ręce wzdłuż boków,
z pistoletem zwisającym teraz bezwładnie w jego dłoni.
Carson nadal wpatrywał się w niego z uniesionymi brwiami.
Potem wygiął lekko kąciki ust do dołu i pokręcił głową.
-
Niezupełnie... w każdym razie nie sadzę, panie Redmon.
Jestem przekonany, że pańska córka miewa się świetnie. Jest
teraz z Markiem, więc mogą się znajdować w dowolnym miejscu
wyspy, ale na pewno wszystko u niej w porządku. Mamy tutaj
kilka chat nad samą wodą. Dave będzie wiedział. Sprawuje nad
wszystkim nadzór, zresztą powinien niedługo wrócić. Proszę
spocząć.
-
Znaleźliśmy koszulę Jane w mieszkaniu Allena. - Mike wysunął
się do przodu, zaciskając pięści. - Była poplamiona krwią.
227
Tom przytaknął ruchem głowy i znowu podniósł broń.
Carson zmarszczył brwi.
-
Może to krew Marka. - Wzruszył ramionami. - Chłopak
zawsze miał skłonność do krwotoków z nosa. Ale mogę pana
zapewnić, że pańskiej córce nic się nie stało. Dave z pewnością
panom pomoże. Panowie, to grożenie bronią jest naprawdę
niedorzeczne.
„Niedorzeczne". Tom słyszał to słowo nie raz, szeptane za
jego plecami na sądowych korytarzach. „Głupiec". To określenie
też często padało pod jego adresem. A teraz miał wrażenie, że
wszystko znowu do niego wraca. Dawno temu był kimś ważnym.
Walczył po stronie dobra. A dzisiaj... Jak to ujęła Jane? Prowadzi
te swoje krzykliwe wojny przeciwko olbrzymom, które rozgniatają
go jak komara?
Może po prostu zmęczenie w końcu bierze nad nim górę. Albo
chodzi o to, że zrobił z siebie durnia we Friendly's. A może
w jednym nagłym błysku pojął, czym stało się jego życie. Tom
opuścił broń i usiadł na krześle, a potem zasłonił twarz ręką.
Ramiona zaczęły mu drżeć.
-
Proszę - odezwał się Carson. - Napije się pan kawy?
Zaoferowałbym panu coś więcej, ale moja służba udała się już
do domu na noc. - Nie odrywając dłoni od twarzy, Tom skinął
głową. - Tak. - Carson zabrał się do napełniania filiżanki
parującym napojem, a potem ustawił ją na spodku i przesunął po
blacie stołu. - Może napoleonkę?
Na błyszczącej srebrnej paterze leżały w równych rzędach,
przycięte w idealne prostokąty, żółto-brązowe ciastka przełożone
kremową warstwą. Przed Carsonem stał już zasypany okruchami
talerzyk z napoczętą napoleonką.
Nie - powiedział Tom, potrząsając głową. Starał się
przyjąć całą tę sytuację z dumnie podniesionym czołem, jak
prawdziwy mężczyzna, nie zdołał jednak powstrzymać ciężkiego
westchnienia.
A może pański towarzysz da się skusić?
Chętnie. - Mike usiadł przy stole i poklepał Toma pocieszająco.
Nie przejmuj się tak - mruknął cicho, ściskając ramię przyjaciela.
Jane naprawdę była w niebezpieczeństwie, a my nie mieliśmy
przecież pojęcia, jak się sprawy mają. Postąpiliśmy słusznie.
228
Carson popchnął talerzyk z napoleonką przez stół. Mike nabrał
spory kawałek ciastka na srebrny widelczyk i zabrał się w mil-
czeniu do jedzenia.
-
Cóż - odezwał się po chwili Carson, upijając łyk kawy
- skoro nie jestem już w stanie służyć panom niczym więcej...
Może pójdę sprawdzić, czy nie uda mi się skontaktować z Da-
ve'em albo nawet z samym Markiem, chociaż on akurat przy-
jeżdża tu częściowo właśnie po to, żeby uciec od wszystkiego...
- dodał z lekkim uśmiechem, wstając od stołu i ocierając
serwetką kąciki ust.
Jezu - jęknął Tom, kiedy gospodarz zniknął w niewielkich
drzwiach obok kominka. Miał wrażenie, że za chwilę całkiem się
rozklei. - Żeby tylko Jane była bezpieczna... Mój Boże...
Tak - mruknął z roztargnieniem Mike. Szybko przełknął
ostatni kęs ciastka, a potem podniósł się z krzesła.
Jestem zwyczajnym dupkiem. Jezu, i jeszcze ten Gleason...
- westchnął Tom i zapatrzył się w ogień. Ellen.
-
Nie poddawaj się, Tom. Masz. w sobie siłę. Bądź. silny.
Tom delikatnie przygryzł wargę, muskając palcami gładką
powierzchnię obrączki.
-
Będę - powiedział cicho. Tymczasem Mike wyjrzał ostrożnie
przez drzwi, w których zniknął Carson. - Mike? - zawołał Tom,
nie doczekawszy się jednak żadnej odpowiedzi, ruszył za
przyjacielem na korytarz. Wąskie schody biegły w górę, za-
wracając mniej więcej w połowie wysokości.
Mike stał wsparty o ich balustradę z palcem przyciśniętym do
ust. Z góry dobiegały podniesione, coraz bardziej rozgorącz-
kowane głosy. Tom wskazał na schody i wyminąwszy Mike'a,
skinął na niego ręką, nakłaniając do pójścia za sobą.
ROZDZIAŁ 55
-
Wiesz, jak cię nazwał? - zapytał Dave, z trudem chwytając
oddech. Czoło lśniło mu od potu.
Mark próbował coś powiedzieć. Zrobiłby wszystko, byle tylko
powstrzymać razy bata.
Jak? - zdołał w końcu wychrypieć.
Nieudanym eksperymentem - parsknął Dave. - Jesteś
błędnym posunięciem w wojennej grze, złym manewrem. Kata-
strofą. Tym właśnie jesteś. A teraz j a zedrę skórę z twoich
pleców aż do samej kości.
Czarny kabel świsnął w powietrzu i uderzył znowu. Mark
mocniej zacisnął zęby, choć grymas bólu wykrzywił mu twarz.
-
To już koniec, ty mały, słaby skurwielu - warknął Dave.
Zresztą ty nigdy nie przestałeś być tylko biednym dzieciakiem
z sierocińca. Ale ja nie dałem się nabrać. Oficerski patent...
Dave splunął. - Pieprzyć to. Zawsze był z ciebie rozpuszczony
gówniarz, który udawał prawdziwego żołnierza. Słaby jak baba...
Trzask.
-
A teraz krzycz jak zwyczajna dziwka, tak jak będzie krzyczeć
ta dziewczyna, kiedy już jej dogodzę...
Trzask.
Mark otworzył oczy. W tym momencie ponad czubkami drzew
rozbłysła niebieska kula ognia. Huk eksplozji wstrząsnął ziemią.
-
Co jest? - Dave zrobił chwiejnie dwa kroki do przodu,
wypuszczając z ręki bat. Potem chwycił szybko opartą o drzewo
strzelbę i ruszył biegiem w stronę baraku. Pomiędzy drzewami
widać było teraz pomarańczowe płomienie, tańczące na tle
nocnego nieba. Wiatr wzbijał w górę snopy iskier.
Mark drgnął gwałtownie, kiedy poczuł na ramieniu dotyk
palców.
-
To ja - szepnęła za jego plecami Jane. Jej głos był naglący
i przerażony.
230
-
Szybko - wychrypiał Mark. - Koniec liny jest przywiązany
do tamtej belki... Tak, właśnie to. Rozwiąż ją.
Jane pochyliła się nad pniem drzewa. Jej łokcie poruszały się
gorączkowo w blasku ognia, a zaraz potem Mark osunął się na
ziemię. Nie był w stanie utrzymać się na nogach i upadł
niezgrabnie na bok, bezskutecznie próbując odzyskać równowagę.
Poczekaj. - Jane podbiegła do niego i zaczęła rozcinać
więzy na jego nadgarstkach. Kiedy lina w końcu trzasnęła, Mark
podparł się rękami, żeby jak najszybciej stanąć z powrotem na
nogi.
To twoje dzieło?
Odkręciłam kurki w kuchence gazowej i rozpaliłam ogień
w drugim pokoju - wyjaśniła Jane, przecinając linę wokół jego
kostek.
Wiedziałem, że lubię cię nie bez powodu. - Mark uśmiechnął
się, a potem ruszył niepewnym krokiem w stronę land cruisera,
obok którego leżał w trawie jego sztucer i chwyciwszy broń,
zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu nabojów. Po plecach
spływała mu krew. Jego oczy biegały niespokojnie pomiędzy
sztucerem a oświetlonym blaskiem ognia podjazdem. Płomienie
strzelały wysoko w górę, podsycane suchym drewnem i po-
dmuchami silnego wiatru.
Piąty nabój wsunął się do komory ze szczęknięciem.
Nie ruszaj się stąd - rzucił krótko Mark.
Nie ma mowy, idę z tobą.
On jest uzbrojony. Zostajesz, do cholery, tutaj.
Nie potrzebuję ochrony - upierała się Jane. - A ty tak.
Ja też mam broń.
Racja. - Jane w końcu skapitulowała.
Zaraz wracam - dodał Mark i pokuśtykał podjazdem w stronę
płonącego baraku, kryjąc się w cieniu drzew. Kiedy dostrzegł
przed sobą czyjąś potężną sylwetkę, natychmiast przypadł do
ziemi. Ścieżką wracał powoli Dave, co chwila oglądając się za
siebie. Mark wbił łokcie w żwir, aby znaleźć dla nich pewniejsze
qparcie, choć całe plecy go paliły. Popatrzył przez celownik
optyczny i naprowadził maleńką czerwoną kropkę w sam środek
szerokiej klatki piersiowej Dave'a. Odetchnął głęboko, uspokoił
dłoń i w końcu strzelił.
231
Dave natychmiast uskoczył pomiędzy drzewa po drugiej stronie
drogi.
Nawet poprzez ryk wichury i ognia słychać było trzask
łamanych gałęzi. Przez chwilę z zarośli dobiegał jeszcze szelest
liści, a potem zapadła cisza. Mark wstrzymał oddech, nasłuchując
jakiegoś dźwięku. Znał umiejętności Dave'a. Wiedział, że temu
potężnemu mężczyźnie wystarczy niecała minuta, żeby go okrążyć
i z dogodnej pozycji otworzyć ogień.
Błyskawicznie zsunął się z drogi w płytki rów, a potem
poczołgał się w górę zbocza, szorując nagim brzuchem o wilgotną
ziemię. Zatrzymał się dopiero w miejscu, gdzie jego zdaniem stał
w momencie strzału Dave. Ostrożnie wychylił głowę ponad
krawędzią rowu, wytężając słuch i uważnie przeczesując wzro-
kiem ciemne zarośla wzdłuż podjazdu. Starał się wykorzystywać
widzenie obwodowe. Wiedział, że w ciemnościach jest ono dwa
razy skuteczniejsze od centralnego.
Czubki drzew kołysały się na wietrze, ale poniżej wszystko
trwało w bezruchu.
ROZDZIAŁ 56
Mark wyczołgał się powoli na podjazd. W blasku ognia
dostrzegł na kamykach żwiru jakąś ciemną plamę. Ostrożnie
dotknął jej językiem. Krew.
Dalej zauważył kolejne ślady. Znacznie rozleglejsze. Krwi
było coraz więcej. Mark podniósł się na kolana i trzymając broń
przed sobą, zaczął się powoli wycofywać. Nagle podbiegła do
niego Jane i chwyciła go za nagie ramiona,
Co się stało?
Strzelałem do Dave'a.
Trafiłeś go?
Tak - mruknął Mark. - Nie wiem, w jakim jest stanie.
Biegnij szybko do samochodu. W schowku pomiędzy przednimi
siedzeniami powinna być latarka.
Jane zawróciła, a po chwili zjawiła się z powrotem, wzbijając
stopami fontanny żwiru.
Dzięki. - Mark włączył latarkę, nawet na chwilę nie
odrywając wzroku od podjazdu. - Po powrocie do Waszyngtonu
stawiam kolację.
Rozważę twoją propozycję - zakpiła Jane.
Mark ruszył w górę wzgórza ze sztiicerem gotowym do
strzału, oświetlając snopem światła drogC- Kiedy dotarli do
śladów krwi, usłyszał, jak Jane gwałtownie wciąga powietrze.
Krople były ciemnoczerwone, połyskliwe. Mark ruszył ich
tropem w głąb lasu. Plamy krwi robiły się coraz większe,
kałuże gęstej czerwieni uwięzione w zagłębieniach opadłych
liści.
Mark przesunął promieniem latarki pomiędzy drzewami,
badając uważnie poszycie, aż w końcu wyłowił z mroku leżące
dalej nieruchome ciało.
-
Potrzymaj. - Podał latarkę Jane. - Poświeć tam. Nie, trochę
bardziej w tę stronę. O właśnie.
233
Co chcesz... - Zanim Jane zdążyła dokończyć, powietrze
rozdarł huk wystrzału. Jane krzyknęła, a snop światła poszybował
pomiędzy czubki drzew. - Co ty wyprawiasz?
Dwa razy nie dam się nabrać na ten sam numer - powiedział
Mark, wyjmując latarkę z jej rąk i ruszając w stronę ciała.
Okazało się jednak, że drugi strzał, tym razem w głowę, był
zbyteczny. Już na drodze Dave dostał kulę w sam środek klatki
piersiowej. Jane odwróciła wzrok. Mark przykucnął przy zwłokach
i przez chusteczkę wyciągnął z kabury mężczyzny pistolet
o perłowej rękojeści.
Idziemy - mruknął, wpychając broń razem z chusteczką za
pasek spodni, a potem chwycił Jane za rękę i pociągnął ją
z powrotem w stronę podjazdu.
Barak powoli dogasał, podobnie jak ognisko przed chatą
Dave'a. Mark poprowadził Jane po schodkach na ganek. Weszli
do pierwszej izby, oświetlonej ciepłym bursztynowym światłem
niewielkiej lampki. W powietrzu unosił się zapach fajkowego
tytoniu z lekką nutą jabłka. Mark posadził Jane w staromodnym
fotelu z grubymi skórzanymi poduszkami i welurowym zagłów-
kiem.
-
Potrzebujesz czegoś? - zapytał. - Przyniosę ci wody
- zadecydował w końcu i ruszył w stronę kuchni.
-
O, mój Boże! Twoje plecy! - zawołała Jane, zrywając się
z fotela i podbiegając do niego.
-
Nie rusz. - Mark powstrzymał ją ruchem dłoni. - Wszystko
w porządku. Naprawdę. Proszę cię, usiądź.
Odwrócił się i szybko wyszedł. Po chwili zjawił się z butelką
wody i znalezionym na kuchennym blacie pudełkiem pszennych
krakersów.
Co teraz zrobimy? - zapytała Jane, odbierając od niego
jedzenie.
Ty zostajesz tutaj. - Mark przeszedł do sypialni i ściągnął
z wieszaka grubą flanelową koszulę. Metalowy haczyk zabrzęczał
cicho o pałąk. Mark ostrożnie naciągał ubranie na ramiona,
a potem dopinając w pośpiechu guziki, wrócił do dużego pokoju.
- Nie możesz teraz ze mną iść. Mam coś do załatwienia.
Właściwie to chodzi o dwie sprawy. Myślę, że... Dave zabił
Carsona... Powinienem wrócić do głównego budynku i nie chcę,
234
|
żebyś to zobaczyła. A później czeka mnie jeszcze jedno zadanie
- dodał, klękając przy jej fotelu. - Dzięki temu wszystko będzie
już w porządku. Niedługo wrócę. Musisz mi zaufać. - Z tymi
słowami chwycił ze stolika swój sztucer i wsunął dwa kolejne
naboje do komory. - Nie wiem, gdzie jest Vern. Wygląda na to,
że nie ma go nigdzie w pobliżu. Zresztą to i tak stary facet. Nasz
kucharz. Ale na wszelki wypadek zostawiam ci broń. - Wręczył
sztucer Jane, a potem pocałował ją w usta, wsuwając jej palce
we włosy i delikatnie gładząc kark. W końcu odsunął się
i otworzył drzwi. - Zamknę na klucz, dobrze? Wrócę po ciebie.
Lepiej zawołaj, zanim wejdziesz - ostrzegła Jane, podnosząc
broń do ramienia i przykładając oko do lunety.
Będę pamiętał - mruknął Mark. - Poradzisz sobie.
Martwię się raczej o ciebie. - Jane opuściła sztucer. Mark
uśmiechnął się do niej, a potem wysunął się cicho w mrok nocy.
ROZDZIAŁ 57
Tom przycisnął palec do ust. Mike przytaknął tylko ruchem
głowy. Wokół panowała cisza, wyjąwszy skrzypienie schodów,
jęczących pod ich ciężarem. Kiedy dotarli w końcu na górę, Tom
wymierzył ze swojej trzydziestki ósemki do wszystkich zbroi po
kolei, niemal spodziewając się, że któraś z nich za chwilę się
poruszy. Po obu stronach długiego korytarza biegły rzędy
rzeźbionych, dębowych drzwi z klamkami w kształcie masz-
karonów o powykrzywianych twarzach. Na wprost podestu
znajdowały się przeszklone dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na
blanki. Tom zatrzymał się przy pierwszych drzwiach po lewej
stronie.
Ze środka słychać było rozmowę, która po chwili przerodziła
się w kłótnię. Mike przycisnął ucho do dziurki od klucza.
Co ty, do diabła, wyprawiasz? - zdenerwował się Tom.
Próbuję coś usłyszeć - mruknął Mike, przykładając palec do
ust, a potem przechylił lekko głowę. Tom też przytknął ucho do
drzwi, tyle że nieco wyżej.
Dave przyszedł po mnie - odezwał się jakiś męski głos.
Robi to, co do niego należy - odparł Carson.
Próbował mnie wypatroszyć jak jelenia.
Chyba oszalałeś - burknął Carson.
Nie chcę mieć z tobą nic więcej do czynienia.
Hodowla - powiedział z przekąsem Carson.
Co takiego?
Kiedy skrzyżuje się kundla z kundlem, nie można oczekiwać
niczego dobrego. Chociaż to ja cię wychowałem, nadal jesteś tylko
zwykłym kundlem. Zupełnie jak ta zdzira, którą nazywasz swoją...
W tym momencie rozległ się strzał. Tom odskoczył od drzwi,
instynktownie unosząc broń. W uszach mu dzwoniło. Mike też
poderwał pistolet do góry i spróbował otworzyć drzwi, najpierw
po cichu, a potem szarpiąc bezceremonialnie za klamkę.
236
-
Odsuń się - warknął krótko Tom, a kiedy jego przyjaciel
cofnął się posłusznie, zrobił dwa kroki do tyłu i kopnął w drzwi.
- Au! Cholera! - wrzasnął, chwytając się za kolano. Drzwi nawet
nie drgnęły.
Może tym. - Mike zdjął ze ściany topór.
Ja to zrobię - powiedział Tom, odbierając mu broń, a potem
kilka razy uderzył z całej siły w klamkę i znowu kopnął w drzwi.
Dębowe deski wygięły się do środka, ale kiedy wymierzył
jeszcze jednego kopniaka, zamek w końcu ustąpił.
Zasapany Tom odepchnął przyjaciela i wyciągając przed siebie
pistolet, wszedł do środka pierwszy. Mike przykucnął przy
framudze, gotów osłaniać towarzysza ogniem.
W pełnym ciężkich antycznych mebli pokoju, gdzie unosił się
lekko stęchły zapach książek i ostra woń prochu, nie było nikogo.
W odległym końcu pomieszczenia, pośród sięgających sufitu
regałów z książkami, znajdowały się uchylone drzwi. Tom
wsunął się powoli do pokoju, cały czas mierząc w tamtym
kierunku z broni. Mike szedł tuż za nim.
-
Jest tutaj - odezwał się w końcu Tom, zaglądając za biurko.
Mike przysunął się bliżej i zerknął mu przez ramię. Na podłodze,
twarzą do ziemi, leżał w kałuży krwi Carson. Z tyłu jego głowy
ziała czarna dziura o poszarpanych brzegach. Rana wylotowa.
Srebrne włosy były pochlapane drobnymi kropelkami zaskakująco
szkarłatnej barwy.
Na drewnianej podłodze, w połowie drogi pomiędzy biurkiem
a bocznymi drzwiami, leżała czterdziestka piątka z perłową
rękojeścią.
-
Nie rusz - zawołał Tom, kiedy Mike podszedł do pistoletu.
- Wszystko musi zostać tak, jak jest.
Potem potykając się lekko, wyszedł na korytarz, podniósł
głowę i przyłożywszy stulone dłonie do ust, krzyknął, co sił
w płucach:
-
Jane!
,
ROZDZIAŁ 58
Nagle doleciał ich ryk silnika samochodu, szelest opon o żwir
i odgłos kamyków uderzających o nietal. Tom natychmiast rzucił
się korytarzem w stronę podestu i wypadł na flanki. Zdołał
jeszcze dojrzeć krwistoczerwone tylne światła furgonetki poko-
nującej zakręt i oddalającej się podjazdem.
-
Co jest? - zdziwił się Mike, kiedy Tom przebiegł obok
niego i popędził w dół po schodach.
Najpierw jadalnia, potem główny hol, drzwi wejściowe i w koń-
cu weranda. Tom słyszał jeszcze, jak gdzieś z tyłu Mike
wykrzykuje jego imię, ale był już W połowie wzgórza. W niebies-
kim świetle latarni widział wyraźnie samochód hamujący z pis-
kiem opon tuż przy doku i zaryS ciemnej postaci mężczyzny
wysiadającego z furgonetki i wskakującego do łodzi.
-
Jane! - zawołał rozpaczliwie, wytężonym wzrokiem wypat-
rując drugiej sylwetki, choć porywisty wiatr smagał go po
twarzy. Na łodzi była tylko jedna osoba.
Nagle potknął się i przekoziołkował po zboczu, ale natychmiast
zerwał się z powrotem na nogi. Biegł długimi susami, niemal nie
dotykając ziemi. Zaskrzypiał mechanizm dźwigu, a fale zaczęły
lizać kadłub opuszczanej na wodę łodzi.
-
Stój! - krzyknął Tom.
Mężczyzna nawet się nie obejrzał. Stał teraz za kołem
sterowym. Silnik zwiększył obroty, z rury wydechowej buchnęły
kłęby dymu, by niemal natychmiast rozproszyć się na wietrze.
Tom dotarł już do drogi, cały c^as pędząc, co sił w nogach.
Nieznajomy zakręcił mocno kołem i wycofał motorówkę z pod-
nośnika. Tom był już na pomoście, tuż obok latarni. Łódź
wystrzeliła do przodu poprzez ciemną, wzburzoną wodę, wspina-
jąc się na grzbiety fal w mgiełce drobnych kropel. Młody
mężczyzna tkwił nieporuszony za kołem.
A potem pochłonęła go noc.
238
Tom sprawdził kabinę porzuconej furgonetki. Pusto. Zrezyg-
nowany, zawrócił w stronę domu. W połowie zbocza natknął się
na Mike'a.
Co się stało?
Facet odpłynął - wyjaśnił. - To był chyba Allen. Nie wiem.
A co z Jane?
Tom zagryzł wargę.
-
Nie mam pojęcia - mruknął w końcu, potrząsając głową,
a potem pomaszerował z powrotem na szczyt wzgórza.
Obeszli razem cały budynek w poszukiwaniu Jane. Dom był
naprawdę ogromny, z mnóstwem schowków i ukrytych przejść.
Za każdym razem kiedy zaglądali do któregoś z tych zakamarków,
Tom bał się, że natknie się tam na ciało córki. Przetrząsnęli
zakurzony strych, pochylając głowy pod grubymi nieheblowanymi
belkami, a potem sprawdzili kamienną piwnicę o ścianach
odbarwionych od wilgoci.
Linia telefoniczna została przecięta, ale nie znaleźli żadnych
innych zwłok poza ciałem Carsona.
Jedna z sypialni na drugim piętrze musiała należeć do Marka
Allena. Na ścianie wisiał jego dyplom z West Point, tuż obok
zdjęcia jego samego w mundurze, z ramieniem wokół talii
pięknej kobiety o długich, ciemnych włosach i smukłej, białej
szyi, której widok przywodził Tomowi na myśl Jane. Kobieta
wyglądała na starszą od Allena, ale gdyby nie różnica wieku,
śmiało można by ich wziąć za parę, tak rozpromienieni byli oboje.
Obok biurka stała skórzana aktówka. Mike zajrzał do środka
i wyciągnął z niej jakieś papiery.
-
Raporty z laboratorium - mruknął, przeglądając kartki.
- Podpisane przez Skwanicha.
Ale Tom nie potrafił wykrzesać z siebie iskierki zainteresowa-
nia. Musiał odnaleźć Jane.
Co robimy dalej? - zapytał Mike, wpychając papiery
z powrotem do aktówki i zarzucając ją sobie na ramię.
Carson mówił, że na tej wyspie jest mnóstwo chat. Trzeba
je przeszukać - wyjaśnił Tom. - Wszystkie.
Bocznymi schodami zeszli do jadalni. Ogień na kominku
przygasł, zamieniając się w kupkę żaru ukrytego w warstwie
szarego popiołu. Mike popatrzył na stojące na stole ciastka i kawę.
239
Powinienem był coś zrobić - mruknął.
Nie - przerwał mu Tom. - To ja zbyt łatwo się poddałem.
Ale naprawdę zacząłem już wątpić. Patrz - zawołał nagle,
wskazując dłonią wiszącą na ścianie starą mapę w drewnianej
ramie. Papier był wyblakły, brzegi wystrzępione. Klub myśliwski
był na niej przedstawiony w kształcie dużego prostokąta, od-
powiadającego rzutowi zamku. Na całej wyspie znajdowały się
dziesiątki takich figur: chat i innych budynków. Tom podszedł
do ściany i przyjrzał się uważnie mapie.
Jane gdzieś tu jest - powiedział w końcu. - Sprawdzimy
każdy z tych domów, dopóki jej nie znajdziemy - dodał,
zdejmując ramkę z haczyka, a potem uderzył nią o kamienną
ścianę. Część szkła pozostała nienaruszona, więc uderzył jeszcze
raz, roztrzaskując je do końca. Odłamki posypały się na podłogę.
Tom wyciągnął mapę, zwinął ją w rulon i wepchnął do kieszeni.
Potem nie oglądając się za siebie, przemierzył szybkim krokiem
olbrzymi hol i wyszedł na werandę. Podmuchy porywistego
wiatru przybrały jeszcze na sile. Z ganku widać było leżący
poniżej wąski dok. W niebieskim świetle samotnej lampy pusty
podnośnik łodzi odcinał się wyraźnie na tle ciemnej wody.
Ruszyli znowu w dół trawiastego zbocza. Kiedy dotarli
wreszcie do drogi, Mike wskazał ręką na furgonetkę, rdzawo-
czerwonego land cruisera, i zauważył:
-
Przynajmniej nie musimy iść pieszo.
Tom otworzył drzwiczki od strony kierowcy i zaczął mysz-
kować w środku.
Nie ma kluczyków - warknął, uderzając dłonią o kierownicę,
i zerknął na swój zegarek. 01:17:08. - Potrafisz spiąć go na
krótko?
Skąd. - Mike natychmiast rozwiał jego złudzenia.
Cholera. - Tom znowu walnął w kierownicę, a potem zatrzasnął
drzwiczki i ruszy! przed siebie szybkim krokiem. Ledwie trzymał się
na nogach, ale to nie miało żadnego znaczenia. Będzie szedł tak
długo, dopóki nie padnie z wyczerpania. Nie zatrzymując się nawet
na chwilę, wyciągnął z kieszeni mapę i oświetli! ją latarką.
Co teraz? - Mike śpieszył za nim, posapując z wysiłku.
Poza głównym domem - Tom wskazał miejsce na mapie
- większość budynków znajduje się na północnym krańcu wyspy.
Do pierwszego skupiska jest jakieś sześć kilometrów - wyjaśnił
i znowu spojrzał na zegarek. 01:13:53.
Moje nogi - jęknął Mike, kiedy Tom pokazał mu tarczę.
Jeżeli nie dasz rady, trudno. Ale ja nie mogę zwolnić.
Będę tuż za tobą - zapewnił Mike.
Tom poklepał go po ramieniu, a potem przyspieszył kroku,
z trudem zwalczając pragnienie, by rzucić się biegiem. Wiedział,
że jeśli to zrobi, nogi szybko odmówią mu posłuszeństwa,
pochylił więc tylko niżej głowę i parł naprzód. W końcu jeszcze
raz sprawdził czas. 00:57:42. Nie słyszał już szurania stóp ani
ciężkiego oddechu Mike'a. Wiatr był teraz jego jedynym towa-
rzyszem, dopóki nie dołączyła do niego Ellen. Zaczęli rozmawiać.
To mu pomagało.
ROZDZIAŁ 59
Jane poruszyła się niespokojnie. Na kominku stał zabytkowy zegar
z dębowego drewna, z pożółkłą tarczą o wyraźnych rzymskich
cyfrach. Jego tykanie słychać było w całym pokoju pomimo
zawodzenia wiatru w kominie. Zapach tytoniu z lekką nutą jabłka
stracił nagle cały swój urok - teraz wydawał się wręcz obrzydliwy.
Była zbyt zmęczona, żeby się ruszyć, postanowiła jednak
zachować czujność, choć tak naprawdę nie miała pojęcia, jak długo
jeszcze wytrzyma. Może do samego rana. Albo dopóki nie ucichnie ta
burza. Jeśli sztorm ustanie, zabierze motorówkę i popłynie do stałego
lądu. Nie miała doświadczenia w obchodzeniu się z łodziami, ale
obserwowała swojego ojca przy tym zajęciu wystarczająco często, by
spróbować. Nie zamierzała zostać tu nawet sekundy dłużej, niż to
było konieczne, niezależnie od tego, czego życzył sobie Mark Allen.
Światło jedynej zapalonej lampy sprawiało, że w kątach pokoju
czaiły się złowróżbnie cienie. Jane zebrała się w końcu na odwagę,
żeby wstać z fotela i podejść do kontaktu przy drzwiach, ale właśnie
wtedy zauważyła jakiś cień przemykający za oknem.
Przerażona, szybko chwyciła sztucer. Dłonie zrobiły się jej
śliskie od potu, ale jakoś poradziła sobie z odbezpieczeniem
broni. Potem zsunęła się na podłogę i przyklęknąwszy za oparciem
kanapy, ułożyła pewniej lufę sztucera, celując w stronę drzwi. Na
ganku rozległy się wolne kroki. Za oknem znowu mignął cień,
a potem ktoś powoli nacisnął klamkę.
Z nieba zaczynały padać pojedyncze krople deszczu. Tom
zerknął na zegarek - 00:29:37 - i obejrzał się, przyświecając
sobie słabnącą latarką. Ani śladu Mike'a. Tom nie miał pojęcia,
ile zostało mu jeszcze do przejścia. W piersiach czuł piekący ból,
a nogi miał zupełnie zdrętwiałe. Tylko kłucie w poocieranych
przez skórzane buty do żywego mięsa pęcherzach stanowiło
niezbity dowód na to, że jednak nie stoi w miejscu.
242
Wkrótce zacinający wiatr sprowadził prawdziwą ulewę. Droga
natychmiast zrobiła się mokra i śliska. Tom zerknął na zegarek.
00:13:59. Serce podskoczyło mu do gardła, ale mozolnie brnął
dalej. W butach miał już pełno wody, przemoczona koszula
przylgnęła do ciała. I cały czas wstrząsały nim dreszcze.
Kiedy w końcu dotarł do podjazdu, skierował promień gasnącej
latarki na tarczę zegarka. Światło było zbyt słabe, żeby mógł coś
zobaczyć, więc zgrabiałymi palcami odszukał przycisk podświet-
lacza. 00:01:47.
Szybko wyciągnął pistolet zza paska i ruszył podjazdem.
W powietrzu unosił się ostry swąd spalenizny. Na niewielkiej
polance nikły promień latarki, z trudem przebijający się przez
strugi deszczu, oświetlił zapadnięty kształt spalonego budynku.
Ciężki dym ciągle jeszcze unosił się w zasnute chmurami niebo.
Tom spojrzał na zegarek - 00:00:31 - i rzucił się biegiem,
potykając się na błotnistej ścieżce.
To właśnie wtedy usłyszał strzał.
Przestraszony drgnął, gwałtownie wciągając w płuca powietrze
zmieszane z deszczem. Pomiędzy drzewami dostrzegł jasny
kwadrat żółtego światła. Przyspieszył kroku, aż błoto i kamienie
zaczęły pryskać mu spod stóp. Nagle potknął się i upadł, lądując
prosto w kałuży, natychmiast poderwał się jednak na równe nogi.
W końcu jego oczom ukazała się chata. W nozdrza uderzył go
znowu dym. Gdzieś w głębi umysłu rozpoznał ten zapach jako
czystą woń płonących suchych drewien.
W słabym świetle, padającym z okna domu, zauważył na ganku
jakąś postać ze strzelbą. Nieznajomy podszedł ostrożnie do okna
i uniósł broń. Tom zatrzymał się, wycelował starannie i strzelił.
W tym samym momencie strzelba bluzgnęła ogniem. Okno
roztrzaskało się na kawałki, a postać upadła na ziemię. Tom
strzelił jeszcze raz. Leżącym w kałuży ciałem wstrząsnęły
drgawki. Wokół rozprysnęły się kropelki wody, mknąc prosto na
spotkanie kropel deszczu, połyskujących złociście w wylewającym
się z okna świetle. Tom oddał kolejny strzał, a potem jeszcze
jeden. Ciemna sylwetka znieruchomiała.
- Janey! - zawołał Tom i podszedł, potykając się, do rozciąg-
niętego na ziemi człowieka, a potem zajrzał przez rozbite okno
do środka. Ciche bip-bip-bip jego zegarka protestowało słabo
pod naporem nawałnicy.
243
ROZDZIAŁ 60
Brzęczenie zegarka zagłuszył głośny okrzyk, przebijający się
nawet przez odgłosy wichury i deszczu.
-
Tato!
Jane zeskoczyła z ganku. Jej broń stoczyła się na ziemię, uderzając
o kamienie. Tom rzucił swoją trzydziestkę ósemkę i chwiejnym
krokiem ruszył w stronę córki, która rzuciła się mu na szyję, zbijając
go z nóg niczym obrońca drużyny futbolowej. Tom przekręcił się na
bok, a potem na plecy, i leżąc tak w błocie, tulił córkę w ramionach.
-
Janey - szepnął, nie mogąc powstrzymać łez radości. Przesunął
dłońmi po plecach córki, jakby w ten sposób chciał uścisnąć każdy
kawałek jej ciała, a potem pogładził jej włosy. W końcu wypuścił ją
z objęć i wstał, przemoczony od stóp do głów, śmiejąc się przy tym
z głębi serca. Nawet widok martwego mężczyzny z potężną strzelbą
na gęsi nie był mu w stanie popsuć nastroju.
Zegarek nadal cicho popiskiwał. Jego wspaniały Ironman.
Tom ujął dłoń córki i poprowadził ją z powrotem na ganek.
-
Co to? - dopytywała Jane.
Tom pokazał jej tarczę zegarka. 00:00:00.
Pierwszych czterdzieści osiem godzin.
Co takiego?
Tom potrząsnął tylko głową, nie przestając się śmiać, a potem
uścisnął córkę jeszcze raz i odsunął ją na długość ramienia. Oczy
Jane zalśniły w blasku lampy, kiedy popatrzyła przed siebie
w deszcz. Tom przestąpił z nogi na nogę, a potem opuścił wzrok
na podłogę i szybko odskoczył. Przemoczone buty ślizgały się
mu w ciemnej kałuży zakrzepłej krwi, rozmazując ją po deskach.
Niewielkie strumyczki wody przybrały czerwoną barwę.
Co się stało? - zapytał Tom.
Uciekłam im - powiedziała Jane, przyglądając się śladom
krwi. - Chcieli mnie zabić. A potem Mark... zastrzelił tego
mężczyznę. Ciało leży w lesie...
244
Tom? - Oboje odwrócili się w stronę podjazdu, którym
wlókł się powoli Mike, z aktówką nadal przewieszoną przez
plecy. Cały ociekał wodą, rudawa kozia bródka przylgnęła mu
do skóry, a jego obszarpane nakrycie głowy w stylu szejka
zwisało smętnie wzdłuż potężnego karku. - Tom?
Tutaj jestem. Znalazłem Jane.
Mike wszedł na ganek. Mokre pasma ciemnych włosów
przykleiły się ciasno do czaszki, z małej bródki kapały krople
deszczu.
-
Jane. - Rozpromieniony, mocno uścisnął dziewczynę.
Tom objął oboje, rozkoszując się obecnością córki i swojego
najlepszego przyjaciela, ciepłem ich ciał. Trzy głowy pochyliły
się ku sobie, w pośpiechu zderzając się czołami. Mike oddychał
ciężko i głośno, Tom też posapywał ze zmęczenia, ale cała trójka
nie mogła powstrzymać śmiechu, musującego pomiędzy nimi jak
bąbelki szampana.
Tom przymknął oczy. Policzki miał wreszcie ciepłe.
Nagle w ich radosny chichot wdarł się, niczym niestosowny
żart, szalony śmiech. Wszyscy troje umilkli zaskoczeni. Dziki
rechot rozlegał się gdzieś za ich plecami. Tom otworzył oczy
i obejrzał się za siebie.
Śmiech przeszedł w skowyt. Przerażająca, szkarłatna od krwi
postać o przekrwionych oczach posuwała się chwiejnym krokiem
w ich stronę. Włosy i broda mężczyzny były zmierzwione,
ubranie podarte. Z nosa sączyła się mu różowa piana W żółtym
świetle lampy na ganku błysnęło srebrne ostrze długiego noża.
Jane skrzyżowała nadgarstki i zrobiła krok do przodu, za-
trzymując ramię Davc'a w pół drogi. Tom opadł błyskawicznie
na jedno kolano i z całej siły uderzył napastnika w splot
słoneczny. Zgięty wpół Davc cofnął się, z ust trysnęła mu krew.
Ale dopiero kiedy Mike zadał mu cios w głowę, ten potężny
mężczyzna zachwiał się i upadł na podłogę ganku, a jego ciało
w końcu znieruchomiało.
245
ROZDZIAŁ 61
Mark doszedł do wniosku, że nawet piekące pręgi na plecach
na coś się przydały, nie pozwalając mu zasnąć przez całą noc.
Z szerokim ziewnięciem zjechał z autostrady, żeby zatankować,
napić się kawy i kupić jakieś niedrogie przeciwdeszczowe poncho.
Mężczyzna stojący za ladą uśmiechnął się do niego blado,
odsłaniając żółte, pokrzywione zęby pełne czarnych dziur, a potem
skrzywił się i wydął dolną wargę w dziwnym tiku. W końcu
podrapał się w pokrytą ciemnym zarostem brodę i wytarł dłoń
o swoją czerwoną kamizelkę, do której była przypięta plakietka
z imieniem CARTER.
Życzy pan sobie jagodziankę do kawy?- zapytał Marka.
- Przed szóstą dostanie pan dwie w cenie jednej. Wczorajsze, ale
wcale nie są złe.
Jasne, dzięki - mruknął Mark.
Proszę bardzo. - Carter skinął głową. - Niektórzy ludzie
kręcą nosem na ciastka z poprzedniego dnia, ale człowieku, tam
gdzie ja się wychowałem, każdy byłby w siódmym niebie, gdyby
tylko mógł dostać coś takiego.
Pewnie - przytaknął Mark, odwracając się od lady. Jego
wzrok padł na gruby plik gazet z twarzą Gleasona zajmującą
połowę pierwszej strony. ZAGINIĘCIE SENATORA.
Sprzedawca podniósł plastikową pokrywkę, ujął jedną z bułek
przez cienki woskowany papier i wręczył ją Markowi. Stwardniały
lukier osypywał się całymi kawałkami w załomy pergaminowego
papieru, zapach nadzienia z jagód przyjemnie łaskotał nozdrza.
Mark ugryzł pierwszy kęs.
I jeszcze druga. - Carter sięgnął do klosza po następną.
Może ją pan zjeść - mruknął Mark.
Nie smakuje panu?
Jagodzianka jest pyszna. - Mark pociągnął duży łyk gorącej
czarnej kawy. Sprzedawca przechylił głowę i przymknął jedno
oko, a potem wydął dolną wargę, skrzywił się i podrapawszy
zarost na brodzie, otarł dłoń o swoją kamizelkę. - Naprawdę
- zapewnił Mark, odgryzając kolejny kęs. Cienka strużka lepkiego
nadzienia spłynęła mu na brodę, ale szybko otarł je palcem, który
natychmiast oblizał.
To strasznie miło z pana strony - podziękował Carter
z uśmiechem, zabierając się do jedzenia. Mark skinął bez słowa
giową i sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Jeśli chce pan dolać
sobie kawy do pełna, to proszę - dodał sprzedawca, wręczając
mu resztę. Na brzegu jednodolarowego banknotu przyczepił się
niewielki kawałek ciasta.
Nie trzeba - mruknął Mark, strząsając okruch.
Ale ja nalegam. Nie każdemu na to pozwalam.
Dzięki. - Mark zdjął plastikowe wieczko. Kawa z bulgotem
wypełniła kubek aż po same brzegi. - Miłego dnia - dodał,
unosząc do góry kubek. Kiedy wychodził, dzwonki na drzwiach
zabrzęczały cicho.
Potem przystanął jeszcze na chwilę i odetchnął głęboko.
Nawet zapach benzyny zdawał się być pełen obietnic. Niebo na
wschodzie zaczynało się dopiero rozjaśniać, czerń przechodziła
w ciemny granat. Wiatr przyniósł ze sobą lekką mgłę, chłodną,
ale ożywczą. Dwustulitrowa beczka z tyłu białego forda bronco
lśniła w świetle halogenowych lamp przy dystrybutorze.
Mark ostrożnie wsiadł do samochodu, pamiętając o tym, by
nie opierać się plecami o siedzenie. Kiedy znalazł się z powrotem
na autostradzie, pomyślał o Carsonie i potrząsnął głową. Wszyst-
ko, o czym marzył jego opiekun, było teraz w zasięgu ręki. Nie
tylko kontrakt, który mógł przywrócić Kale Labs do dawnej
świetności. Zamysły Marka sięgały znacznie dalej. Dzięki temu
stanie się bogaty. Obrzydliwie bogaty. A Kale Labs spokojnie
będzie mogło rywalizować nawet z Microsoftem.
Mark prychnął rozbawiony i upił łyk kawy. Carson zawsze
wątpił w jego determinację, w jego przebiegłość i hart ducha.
Ten plan na pewno nieźle by go zaskoczył. Miliony, które wydał
Mark, skupując na boku akcje Kale Labs, zamienią się w miliardy.
Już niedługo wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku zaczną choro-
wać, wyrzygując swoje wnętrzności. Starzy ludzie będą padać
jak muchy. Bioterroryzm... Nie ma znaczenia, na kogo spadnie
247
wina. A kiedy Kale Labs wystąpi z naprędce stworzonym
antidotum, ile wtedy będą warte ich akcje?
Szybko pokonał zakręt drogi wijącej się pomiędzy dwoma
masywnymi wzgórzami i jego oczom wreszcie ukazał się Tappan
Zee Bridge - ogromna stalowa pajęczyna mostu, ciągnącego się
prawie sześć kilometrów ponad spokojną, ciemną taflą rzeki
Hudson. Spiczaste czubki przęseł pulsowały czerwonymi świat-
łami. Strumień tylnych świateł płynął na wschód, z naprzeciwka
ciągnęła fala samochodów błyskających jasnymi oczami reflek-
torów.
Kolejka pojazdów, czekających przy wjeździe na most, gęst-
niała coraz bardziej. Mark wyciągnął szyję, żeby zobaczyć,
czemu opłacenie przejazdu zajmuje kierowcy ciągnika siodłowego
z naczepą tak wiele czasu. Kiedy w końcu przedostał się na drugi
brzeg rzeki, blady brzask poranka rozproszył ostatnie pozostałości
mroków nocy. Zjazd w kierunku Central Westchester Parkway
miał numer 7. Szczęśliwa siódemka.
Mark dopił kawę i pogładził opuszkami palców wargi, po-
wtarzając sobie w myślach, że najwyraźniej to przeznaczenie
kazało mu zabić Carsona. On nie miał prawa tak mówić o jego
matce. A teraz, kiedy Carson już nie żył, Mark zrozumiał
w końcu sens starego porzekadła. Umarł król, niech żyje król.
ROZDZIAŁ 62
W schludnej kuchni Dave'a panował idealny porządek. Tom bez
trudu znalazł kawę i zaparzył cały jej dzbanek. Potem usiedli we
trójkę przy kuchennym stole, jak najdalej od krwawego bałaganu na
ganku. Jane wyszperała w szafce opakowanie ciasta naleśnikowego
w proszku i usmażyła stertę złocistych placków. Polali je prawdzi-
wym syropem klonowym z lśniącej metalowej puszki, którą Mike
znalazł w lodówce. Nawet Jane łapczywie pochłaniała jedzenie,
popijając je wielkimi łykami gorącej czarnej kawy i przy okazji
wymieniając z ojcem informacje na temat tego, co się wydarzyło, aż
w końcu zdołali ułożyć w logiczną całość większość elementów tej
układanki. Tymczasem Mikc wytarł ostatnim kawałkiem naleśnika
swój talerz i odsunąwszy go, w milczeniu rozłożył na stole przed sobą
wyciągnięte z należącej do Allena teczki dokumenty.
Cholera - mruknął po paru minutach ich uważnego studio-
wania. Tom i Jane popatrzyli na niego z zaskoczeniem. - Wszyst-
kie te raporty z laboratorium podpisane przez Skwanicha dotyczą
Filovińdae. Jak dobrze to coś rozwija się w wodzie. Ale
popatrzcie tutaj. To dopiero jest dziwaczne... - dodał, podnosząc
do góry mapę Nowego Jorku z rozmaitymi zbiornikami wodnymi
wokół miasta, zaznaczonymi małymi, okrągłymi nalepkami
w żółtymi kolorze. Jedno miejsce było zakreślone czerwonym
atramentem. Kensico Reservoir. Prosta czerwono-biała linia biegła
od zbiornika aż do miasta. Croton Aqueduct.
O to w tym wszystkim chodzi? - zapytał Mike. - O główny
zbiornik dostarczający wodę dla Nowego Jorku? O tym mówił
Skwanich, kiedy gadał o jakiejś ciężarówce?
To ma sens - zauważył Tom. - Jeśli w Kale Labs mogą
wyprodukować wirusa, to na pewno są też w stanie go powstrzymać.
Ludzie zaczynają chorować - dorzucił domyślnie Mike.
- Nie tylko na statkach pasażerskich - w całym mieście. A wtedy
ci z Kale Labs wkraczają do akcji i ratują świat.
249
-
Po czymś takim na pewno dostaną rządowy kontrakt
- dodał Tom.
Znacznie więcej - mruknął Mike.
To Mark Allen. Musimy go powstrzymać - powiedział
Tom, spoglądając na Mike'a, który przytaknął z powagą skinie-
niem głowy. - Mark Allen.
Kensico Reservoir? - podsunął Mike.
Ma nad nami dwie godziny przewagi - przypomniał Tom.
- Co powiesz na kolejną przejażdżkę samolotem?
O czym wy mówicie? - wtrąciła się Jane, ocierając twarz
rękawem swojej luźnej koszuli.
Idziemy - ponaglił Tom. - Opowiem ci wszystko po drodze.
Tom skończył swoją opowieść. Krople deszczu kapały z ich ubrań,
tworząc na betonowej podłodze u ich stóp kałuże. Cienki snop światła
z gasnącej latarki Toma przesunął się po połyskującym bielą
samolocie z ciemnopomamńczowymi paskami, stojącym w kącie
hangaru. Wiatr na zewnątrz wciąż głośno zawodził, deszcz bębnił
o metalowy dach. Twarz Mike'a lśniła od potu.
-
Tato - przekonywała Jane - nie macie racji co do Marka.
Tom potrząsnął głową.
Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zapytał, oświetlając swoją
twarz latarką. - Ten facet coś planuje.
Pamiętasz, co było we Friendly's, tato?
Sama mówiłaś, że mu nie ufasz. - Tom zmarszczył brwi
i skierował snop światła na Jane.
Kiedy tak powiedziałam?
Na tarasie, podczas przygotowywania steków - przypomniał
Tom. - Opowiedziałem ci wtedy o Gleasonie. „Pewien facet,
którego niedawno poznałam, a któremu nie za bardzo ufam".
Twoje własne słowa, córeczko.
On uratował mi życie, tato - upierała się Jane. - Dlaczego
miałby to robić, jeżeli jest taki okropny?
Przez cały czas Mike przyglądał się obojgu, przenosząc
spojrzenie z ojca na córkę i z powrotem.
Ten człowiek jest szalony. - Tom zacisnął pięści. - Zabił
własnego ojca.
Ale dlaczego to właśnie ty musisz go powstrzymać?
- zapytała Jane.
Bo tak... - Tom wyprężył ramiona, unosząc dumnie brodę.
Ten wybuch, który widzieliśmy wcześniej, to musiał być
samolot Randy'ego Kappa - odezwał się Mike.
Z Gleasonem w środku - dodał Tom, a potem zwrócił się
do córki. - Może lepiej tu zostań. Pogoda jest naprawdę paskudna.
Lecę z wami. - Jane odgarnęła z twarzy kosmyk mokrych
włosów i podobnie jak ojciec wyprostowała plecy.
Daj spokój, Tom. - Mike pociągnął przyjaciela za rękaw.
Nie wiemy przecież na pewno, co facet zamierza. Powinniśmy
trzymać się razem, a ja latałem już w taką pogodę. - Z tymi
słowami podszedł do cessny, otworzył drzwiczki i zajrzał do
wnętrza samolotu. - Wygląda na to, że wszystko w porządku
mruknął, włączając tablicę sterowniczą, a potem sięgnął do
kieszeni za fotelem pilota i wyciągnął stamtąd plik papierów.
Mapy są, zaraz wyznaczę współrzędne.
Mam wyciągnąć te klocki spod kół? - Tom nachylił się
i chwycił za linkę przeciągniętą przez grube trójkąty z gumy.
Uhm - rzucił przez ramię Mike, nie odrywając wzroku od
mapy.
Tom podszedł do drzwi hangaru i otworzył je na oścież. Strugi
deszczu, które natychmiast wdarły się do środka, zalały go od
stóp do głów. Po jakiejś minucie uważnego studiowania mapy
w górnym świetle samolotu, Mike polecił im wskakiwać do
środka. Kiedy oboje usadowili się już na tylnym siedzeniu,
postawił stopę na schodku i wciągnąwszy głęboko powietrze,
poderwał się do góry, natychmiast utykając w przejściu.
-
Poradzę sobie - mruknął, ruchem dłoni powstrzymując
Toma śpieszącego mu na pomoc, a potem zaczął się wiercić
i kręcić tak gwałtownie, że cała twarz nabiegła mu krwią.
W końcu na chwilę zamarł bez ruchu, odetchnął głęboko kilka
razy i z głuchym warkotem wydobywającym się z gardła na
nowo podjął walkę. Zdesperowany, szarpnął mocno i wreszcie
się uwolnił, uderzając przy tym głową w sufit.
Au!
Nic ci nie jest, Mike? - zaniepokoiła się Jane.
W porządku - uspokoił ją Mike, wciskając się w fotel pilota.
Kiedy sięgnął do sterów, z ust wyrwał mu się jęk.
Na pewno dobrze się czujesz? - zapytał Tom.
Jasne.
251
Mike odpalił silniki i przebiegł wzrokiem po kontrolkach,
pstrykając rozmaitymi przełącznikami. Potem założył słuchawki
i pokołował samolot prosto w szalejącą na dworze burzę. Kiedy
tylko wynurzyli się z hangaru, podmuch zacinającego deszczem
wiatru poderwał jedno ze skrzydeł, omal nie przewracając
maszyny do góry nogami.
Tom krzyknął głośno, ale Mike zdołał jakoś odzyskać kontrolę
nad sterami. Samolot uderzył podwoziem o ziemię, a potem
wystrzelił do przodu, posłusznie wykonał zwrot i pomknął pasem
startowym. Koniec lądowiska zbliżał się błyskawicznie, zawo-
dzący wicher smagał deszczem przednią szybę. Mike zwiększył
prędkość do oporu.
-
Trzymajcie się - zawołał i pociągnął stery do siebie.
Samolot poderwał się do góry i natychmiast opadł z powrotem,
przyciśnięty do ziemi gwałtownym podmuchem wichury. Maszy-
na odbiła się od pasa startowego z paskudnym zgrzytem, po
czym oderwała się wreszcie od ziemi. Tom chwycił przyjaciela
za ramię, ale Mike stanowczo uwolnił się z uścisku jego palców.
Samolot wznosił się powoli w górę, pomimo wichru miotają-
cego nimi na wszystkie strony.
-
Będę musiał lecieć na wysokości jakichś pięciuset metrów,
tuż poniżej pułapu chmur - wyjaśnił Mike, przekrzykując hałas
i cały czas zmagając się ze sterami. Policzki miał mokre od potu.
- Trochę nami porzuca, ale możecie mi wierzyć - tak będzie
bezpieczniej.
Po upływie zaledwie kilku minut poinformował ich, że znajdują
się już nad Watertown, a on przełącza się na odbiór sygnału
z Syracuse za pomocą czegoś, co nazywa się VOR*.
Ręce ścierpły już Tomowi od ściskania poręczy fotela, głowa
bolała od ustawicznego mrużenia oczu. Nagle Mike wciągnął
gwałtownie powietrze i złapał się za pierś, szarpiąc palcami za
kołnierzyk koszuli. Jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.
Wichura znowu zakołysała samolotem.
Tom chwycił przyjaciela za ramiona i krzyknął mu do ucha,
żeby się trzymał.
* VOR (VHF Omnidirectional Radio Rangę) - najczęściej stosowany kąto-
wy system radionawigacyjny.
252
ROZDZIAŁ 63
Kierując się ciągle na północ, Mark przejechał przez niewielkie
miasteczko o szumnej nazwie North White Plains, składające się
głównie ze stacji benzynowych, sklepów z pączkami i salonów
fryzjerskich. W końcu zerknąwszy jeszcze dla pewności na
mapę, zjechał z autostrady w drogę numer 22, wznoszącą się
pośród coraz bardziej urwistych zboczy, z poszarpanymi skałami
ledwie widocznymi spod opadających liści.
Kiedy dotarł wreszcie do West Lakę Drive, skręcił w lewo
i przejechat przez wąski' most. Barierka ftyla zbudowana z pros-
tokątnych wapiennych płyt, przylegających do siebie idealnie
krótszymi bokami. Szosa biegła na wprost, przez sam środek
klasycznej rotundy z kamienia.
Wszystko układało się wspaniale, zupełnie jak w jego snach.
Stał się Carsonem, a Carson był teraz nim.
Często śnił o tym w natłoku wizji, przypominających obrazy,
które widział kiedyś w Grecji. Dlaczego Wszystko wydawało się
mu tak znajome?
Kiedy zauważył policyjny radiowóz, było już za późno, żeby
zawrócić. Wsparty o drzwi samochodu policjant, ubrany w gra-
natowy mundur i czapkę, popatrzył prosto na niego. Mark skinął
mu ręką i przemknął obok, zwiększając jeszcze prędkość.
Po chwili znalazł się już we wnętrzu rotundy, wspartej na
potężnych doryckich kolumnach. Poprze- jej arkady dostrzegł
jeszcze gęsty las, a zaraz potem otworzyła się przed nim ogromna
przestrzeń wody i nieba. Po lewej stronie soczyście zielone
wzgórza ciągnęły się aż po horyzont, po prawej znajdował się
zbiornik - spokojne, ciemne lustro wody, otoczone ze wszystkich
stron drzewami.
Mark sprawdził w tylnym lusterku, czy policjant nie jedzie za
nim, ale zaraz skupił całą uwagę na następnej rotundzie, z której
wyłoniły się właśnie oczy reflektorów i popełzły mu naprzeciw.
253
Mark wytężył wzrok, starając się dostrzec, czy na dachu
samochodu nie ma policyjnych świateł. Kiedy zauważył zarysy
jakiejś konstrukcji, żołądek podskoczył mu do gardła.
Bagażnik na narty.
Za rotundą stał następny radiowóz, tym razem biały jeep,
ustawiony przodem do drogi i odgrodzony prowizoryczną barierą
z pomarańczowych pachołków. Dwaj wsparci o niego policjanci
powiedli wzrokiem za furgonetką, najwyraźniej nie mieli jednak
zamiaru ruszać w pościg. Mark przyglądał się im w tylnym
lusterku, a kiedy zniknęli wreszcie z pola widzenia, odetchnął
z ulgą.
W wychodzącej w White Plains gazecie wyczytał, że patrole
policji wokół zbiornika powróciły do normalnego stanu, po
cięciach budżetowych przeprowadzonych przez władze stanu.
Normalność oznaczała w tym przypadku niemal całkowity brak
obecności strażników w tym rejonie. Dla okolicznych wędkarzy
był to akurat powód do zadowolenia. Zostawiali swoje łodzie
wzdłuż całego brzegu na państwowych gruntach i korzystali ze
zbiornika jak ze swojego prywatnego łowiska. Mark potrząsnął
głową, prychając pogardliwie pod nosem. Żadnej policji do
ochrony zbiornika dostarczającego wodę dla miasta, za to aż
dwóch gliniarzy pilnuje starej kamiennej tamy. To jest właśnie
polityka rządu.
Kiedy pokonał zakręt, mgła przeszła w lekką mżawkę. Mark
włączył wycieraczki i zapatrzył się na majaczący w oddali przy
skrzyżowaniu ceglany kościół ze strzelistą, białą dzwonnicą,
której czubek ginął gdzieś pośród niskich, ołowianych chmur. Na
szczycie leżącego po prawej stronie wzgórza widać było górujący
nad taflą zbiornika ogromny, kamienny budynek stacji filtrów.
Jego niewysoki czterospadowy dach przykrywał przeszkloną
galerię o wysokich łukach okien. Teren był otoczony blaszanym
płotem, a wjazd zagradzała brama.
Mark przystanął na światłach i zerknął na mapę, a potem
uśmiechnął się szeroko. Zakład nie był już dłużej wykorzystywany
do filtrowania wody i służył jedynie jako siedziba przedsiębior-
stwa wodociągowego, ale przez sam jego środek biegła rura
prowadząca do Delaware Aqueduct, będącego głównym źródłem
wody pitnej dla Nowego Jorku. Po czymś takim na pewno znowu
254
zaczną ją filtrować. Sześćset metrów pod powierzchnią jeziora
znajdował się wlot ujęcia wodnego. Mark zamierzał wypłynąć
łódką i zrzucić beczkę dokładnie nad nim. Wirus Ukraińca
rozprzestrzeni się jak glony na powierzchni oceanu, tyle że
będzie zupełnie bezwonny i bezbarwny.
Zanim ktokolwiek zorientuje się, co to jest i skąd się to wzięło,
wybuch epidemii stanie się faktem. Tysiące ludzi zaleją szpitale
w Nowym Jorku, a cały kraj ogarnie histeria. Cena akcji Kale
Labs skoczy z powrotem od jednego dolara do siedemdziesięciu
paru, a może nawet jeszcze wyżej. Każdy będzie chciał mieć
udziały. A zważywszy na to, że Dave oszalał i pozabijał
wszystkich na wyspie, kierowanie firmą przypadnie wicepreze-
sowi. Czyli jemu.
Światło zmieniło się na zielone i Mark ruszył dalej wzdłuż
ogrodzenia stacji filtrów. Tafla wody zniknęła mu z pola widzenia,
kiedy chcąc pozostać na West Lakę Drive, skręcił w prawo.
Gałęzie drzew zwieszały się nisko nad szosą. Pośród wysokich
sosen, rosnących po obu stronach drogi, zaczęły się pojawiać
duże domostwa. Mark wyminął kilka potężnych mercedesów
i cadillaców z błyszczącymi kratownicami wlotu powietrza. Za
kierownicą każdego z aut siedział jakiś wystrojony w białą
koszulę i krawat facet, z kubkiem kawy w ręku.
Szosa biegła teraz w dół, skręcając w stronę wody. Żółty znak
ZAKAZ WJAZDU na żelaznej bramie zagradzał drogę do
niewielkiej pompowni, która podobnie jak stacja filtrów przypo-
minała stylem warownię. Wspinająca się teraz pod górę droga
omijała niewielką zatoczkę, a ogrodzenie z czarnej siatki ciągnęło
się wzdłuż barierki aż na drugą stronę jezdni.
Potem po lewej stronie pojawiły się dwa podjazdy prowadzące
do okazałych siedzib. Wokół błękitnego domu, w stylu Cape
Cod, rozciągał się soczyście zielony trawnik. 1 kolejny żółty
znak. ŚLEPA ULICZKA. Na końcu tej drogi znajdował się
piaszczysty spłacheć ziemi, gdzie można było zawrócić samo-
chodem. Wokół nie było widać żywego ducha, więc Mark
zatrzymał furgonetkę i wysiadł.
W głąb sosnowego lasu biegły trzy różne ścieżki. Kilka
tygodni wcześniej Mark uciął sobie przyjemną pogawędkę
z kobietą o imieniu Pat, pracownicą ratusza w niewielkim
255
miasteczku Valhalla. To właśnie od niej dowiedział się, że
w okolicy nie ma żadnego punktu, gdzie można by wynająć łódź,
bo miejscowi wędkarze zostawiają po prostu swoje aluminiowe
tódki na brzegu, a pływanie motorówkami po zbiorniku jest
w ogóle zabronione.
Mark przystanął jeszcze na chwilę, wdychając intensywny
zapach sosnowego igliwia. Z gałęzi drzew kapały grube, sreb-
rzyste krople wody. Rosnące pośród poszycia szmaragdowe
paprocie tworzyły ledwie uchwytny, zachęcający do zapuszczenia
się w te leśne ostępy nastrój. Samotność stawała się tu czymś
wręcz namacalnym.
Mark odetchnął głęboko, a potem otworzył bagażnik i wytoczył
z niego beczkę. Jej boki były śliskie, a świeża farba lśniła nawet
pomimo szarugi. Mark przełożył pasek sztucera przez głowę,
okrywając go swoim poncho, a potem zatrzasnął drzwiczki forda
i wybrawszy na chybił trafił jedną ze ścieżek, potoczył beczkę
w głąb lasu.
ROZDZIAŁ 64
Nic mi nie jest - wysapał Mike, strząsając ręce przyjaciela
ze swoich ramion.
Co się stało? - dopytywał Tom. Mike odetchnął głęboko.
Nie wiem - mruknął. - Już w porządku. Tylko trochę boli
mnie makówka - dodał, potrząsając głową, zupełnie jak pies
szarpiący skarpetkę, a potem kilkakrotnie zacisnął mocno powieki
i znowu otworzył szeroko oczy. Tom obserwował jego poczynania
z niepokojem. Znowu ogarnęły go wątpliwości, czy uda im się
dolecieć do lotniska.
Na pewno dobrze się czujesz, Mike? - odezwała się Jane.
Tak - uspokoił ją Tubbs, prostując plecy, a potem zmarsz-
czywszy gniewnie brwi, podjął na nowo zmagania z wichurą.
Trzydzieści minut na południowy wschód od Syracuse chmury
zaczęły się przerzedzać, a po chwili wyłoniło się zza nich
rozgwieżdżone niebo. W księżycowej poświacie Tom zdołał
dostrzec ciemne zarysy gór. Na dnie dolin leżały pogrążone we
śnie maleńkie zabudowania farm, widoczne w rzucanym przez
latarnie świetle.
W takiej chwili aż trudno było uwierzyć, że przed chwilą
groziła im katastrofa, ale strefa pięknej pogody szybko się
skończyła i wkrótce za oknami nie było widać niczego więcej
poza gęstą, szarą zupą, rozjaśnianą jedynie migającymi światłami
samolotu. Po upływie prawie dwóch godzin Mike poinformował
ich, że są już blisko celu, po czym zaczął rozmowę z wieżą.
Tomowi zdawało się, że słyszy w głosie przyjaciela drżenie, więc
kiedy koła samolotu dotknęły wreszcie ziemi, zrobiło mu się lżej
na duszy. Mike odetchnął i odwrócił się do nich z uśmiechem,
poklepywany serdecznie przez przyjaciela po plecach, a kiedy
Jane wydała cichy okrzyk na jego cześć, znowu poczerwieniał.
Tymczasem Tom wystukiwał już numer na swojej komórce.
-
Dokąd dzwonisz? - zapytała Jane.
257
-
Na policję - mruknął Tom. Dyspozytor połączył go z sierżantem
dyżurnym. Tom przedstawił się i natychmiast zażądał zakrojonej na
szeroką skalę akcji. - Mówimy tu o terrorystycznym spisku - dodał.
Policjant zapytał go o numer jego prawa jazdy, a potem kazał
mu zaczekać.
W porządku, panie Redmon - odezwał się po chwili.
- Wiele o panu słyszałem. Proszę po prostu przyjechać na
posterunek, omówimy całą sprawę.
To pilne, sierżancie - upierał się Tom. - Liczy się każda
sekunda.
Oczywiście, panic Redmon - przytaknął policjant. - Wszyst-
ko rozumiem. Ma pan naprawdę imponującą przeszłość i chętnie
bym z panem porozmawiał, ale musi pan tu do nas przyjechać.
Może być o wpół do dwunastej?
Kretyn - burknął poirytowany Tom i potrząsając z niedo-
wierzaniem głową, wyłączył komórkę. Kiedy samolot w końcu
się zatrzymał, ciągle mocno zdegustowany Tom wysiadł prosto
na mokrą nawierzchnię płyty lotniska. Po pasie startowym
przemknął z ogłuszającym rykiem niewielki odrzutowiec.
Co teraz? - zapytał Mike, przepychając się przez drzwi tuż
za Jane.
Musimy załatwić to sami - wyjaśnił Tom.
Kobieta z biura wynajmu samochodów zmierzyła Mike'a
podejrzliwym spojrzeniem. Tom położył na ladzie swoją kartę
kredytową i zerknął na swoje mokre spodnie i ubłocone buty,
próbując przy okazji choć trochę wygładzić pomiętą koszulę.
Tych kilka osób, które znajdowały się poza nimi w hali lotniska,
było ubranych w garnitury.
Mike rzeczywiście wyglądał jak półtora nieszczęścia. Włosy
przylgnęły mu płasko do głowy, oczy miał zaczerwienione
i podpuchnięte, jego spodnie były usmarowane błotem, a czarny
podkoszulek wyglądał i cuchnął tak, jakby był gotów odejść
o własnych siłach. Jane też zdała sobie chyba nagle sprawę ze
swojego wyglądu, bo podciągnęła swoje jasnobrązowe spodnie
i odgarnęła ręką włosy.
Z kartą kredytową wszystko było jednak w porządku i pracow-
nica biura wynajmu bez problemu poinformowała ich, jak dotrzeć
do Kensico Reservoir.
258
-
To bardzo proste. 120 North Road dojadą państwo aż do
drogi numer 22 - wyjaśniła. - Potem trzeba skręcić w lewo i od
razu będzie widać tamę, a jak już przez nią państwo przejadą,
zaraz po prawej pokażą się zakłady wodociągowe.
Tom poprosił jeszcze o mapę. Kiedy wyszli na zewnątrz,
natychmiast zasiadł za kierownicą wypożyczonego auta, Jane
wskoczyła do tyłu, więc Mike wcisnął się na siedzenie pasażera
z przodu.
Broń gotowa? - zapytał go Tom.
Jasne. - Mike poklepał wybrzuszenie zatkniętego za pasek
pistoletu.
Zostały mi tylko dwa naboje - powiedział Tom, dotykając
palcami swojej trzydziestki ósemki.
Przestańcie natychmiast - upomniała ich Jane. - Będzie
wam głupio, kiedy już porozmawiam z Markiem.
Tom zerknął na córkę, a potem znowu popatrzył na przyjaciela.
Mike wzruszył tylko ramionami i rzucił Jane ukradkowe, pełne
skruchy spojrzenie.
W ciągu kwadransa dotarli do starej tamy, za którą rozciągał
się zbiornik.
-
Może spróbujemy jeszcze raz porozmawiać z policją?
- zapytała Jane, wskazując na biały radiowóz, ale Tom wysunął
tylko stanowczo szczękę i pojechał dalej. - Tato?
Wezmą nas za wariatów - odparł Tom. - Widziałaś, jak
przyglądali się nam ludzie na lotnisku? Trzeba było słyszeć lego
policjanta, z którym rozmawiałem przez telefon. Jakbym był
jakimś czubkiem. Zanim zdołamy kogoś przekonać, żeby nam
uwierzył, będzie już pewnie za późno na jakiekolwiek działanie.
Ale mimo wszystko może tak właśnie powinniśmy zrobić
- upierała się Jane.
-
Przeczucie mówi mi co innego - mruknął Tom. Kątem oka
widział, że wpatrujący się cały czas przed siebie Mike przytakuje
mu skinieniem głowy.
Minęli policjanta i przejechali przez długą, wąską tamę. Wiatr
zaczynał się znowu wzmagać, deszcz uderzał o przednią szybę
auta.
-
Następny radiowóz - zauważył Mike, kiedy wydostali się
już z rotundy.
259
-
Po prostu nie patrzcie w ich stronę - powiedział Tom na
widok dwóch policjantów o kamiennych twarzach, którzy wsiadali
właśnie do białego jeepa, chroniąc się przed deszczem.
W końcu ich oczom ukazał się kościół, a potem stary budynek
stacji filtrów.
O ile zdążyłem się zorientować - odezwał się Mike, wyciągając
z dużej kieszeni w nogawce spodni zabraną z teczki Allena mapę
- wlot rury biegnącej prosto do zbiornika znajduje się właśnie tutaj.
Rozglądajcie się za furgonetką - przykazał Tom, badając
wzrokiem pobocze drogi. - Ten Rosjanin mówił coś o furgonetce.
Skręcili w stronę stacji filtrów i ruszyli dalej drogą. Po chwili
zauważyli bramę, przy której stał kolejny strażnik. Tom odetchnął
głęboko i przejechał spokojnie obok. Po lewej stronie pojawił się
budynek opuszczonej szkoły. Tom zatrzymał samochód na
parkingu i cała trójka popatrzyła na ciągnący się w nieskoń-
czoność zbiornik wodny.
-
Tu go nie ma - mruknął Tom, opuszczając okno i rozglądając
się wokół - ale może uda się nam dostrzec jakiś ślad na brzegu.
Posępny pejzaż przesłaniała lekka mgiełka. Krople deszczu
uderzały w czarną taflę wody, budząc do życia jej spokojną
powierzchnię zalewem drobnych zmarszczek. Kiedy Tom lust-
rował wzrokiem linię brzegową, nagły poryw wiatru z północy
potoczył po powierzchni zbiornika olbrzymią falę z białą grzywą
piany prosto w ich kierunku.
Tom zmrużył oczy i szybko zaczął zamykać okno. Silny
podmuch zakołysał furgonetką, deszcz chlusnął w przednią szybę
niczym wiadro wody, a potem zaczęła się prawdziwa ulewa. Na
zewnątrz zawodził wiatr i było tak, jakby nagle z powrotem
znaleźli się na wyspie.
I co teraz? - zapytała Jane z tylnego siedzenia. Tom
zamyślił się na chwilę.
Jeśli nie ma go tutaj - powiedział w końcu - to na pewno
zaparkował gdzieś w pobliżu i spróbuje zdobyć łódź. Masz
zaznaczony wlot ujęcia wody?
Musi gdzieś tu być. - Mike skinął głową i popatrzył na
przemoczoną płachtę mapy, a potem podniósł wzrok i wyciągnął
rękę. - Dokładnie pośrodku zbiornika, tam gdzie woda jest
najmniej zmętniała.
260
Allen musi być niedaleko - zauważył Tom, a Mike zabrał
się na nowo do studiowania mapy.
Jeżeli wrócimy do głównej drogi, to po prawej stronie
będziemy mieli odgałęzienie, które prowadzi prosto do wody
- powiedział.
Tom skinął głową i wrzuciwszy wsteczny bieg, wycofał
samochód. Wyjechali na szosę, a potem skręcili w prawo. Bardzo
szybko ujrzeli znowu lustro wody. Minęli bramę pompowni ze
znakiem ostrzegawczym, zwalniając przy każdej bocznej uliczce
i wypatrując podejrzanie wyglądającej furgonetki. Z jednego
z brukowanych podjazdów wyjechało volvo, a siedząca za jego
kierownicą kobieta popatrzyła na nich podejrzliwie, zanim
skierowała się w stronę głównej drogi.
To kompletne szaleństwo - odezwała się Jane. - On może
być teraz właściwie wszędzie.
Musi być niedaleko - powtórzył Tom. - Musi.
Deszcz bębnił o dach samochodu, kiedy pokonywali kolejny
zakręt, wytężając wzrok i zaklinając wszystkie moce, żeby udało
im się wypatrzyć tę furgonetkę. Wreszcie dotarli do skrzyżowania.
Na wprost nich znajdowała się ślepa uliczka.
I co dalej? - zapytała Jane.
Jedź prosto - mruknął Mike. Wjechali na niewielkie wznie-
sienie i w końcu ujrzeli to, czego szukali. - Patrzcie tam
- zawołał Mike, wyciągając rękę.
Droga kończyła się niewielkim placykiem otoczonym strzelis-
tymi sosnami, które kołysały się teraz na wietrze. Wciśnięta pod
ich gałęzie stała biała furgonetka, a zaraz za nią widać było
beżowego buicka sedana. Tom podjechał do furgonetki i za-
trzymawszy samochód, opuścił okno. Krople deszczu zatańczyły
mu na policzkach i nosie, rozpryskując się na jego torsie. Na
drzwiach forda widniał biało-zielony znak Kale Labs.
-
Nasz święty Graal - szepnął Tom.
ROZDZIAŁ 65
Beczka wpasowała się idealnie w dno łodzi. Mark wepchnął
brzeg taniego poncho, które dopiero co kupił, pomiędzy czarny
pojemnik a burtę, zakrywając w ten sposób beczkę przed
spojrzeniami ciekawskich. Porywisty wiatr zaczynał przybierać
na sile. Gęsty deszcz siekł powierzchnię zbiornika, bębniąc przy
tym o kadłub łodzi. Mark położył sztucer na siedzeniu z przodu
i podniósł dziób łodzi, spychając jej rufę na wodę.
-
Hej. - Usłyszał nagle i z sercem podchodzącym mu do
gardła obejrzał się gwałtownie za siebie. - Coś ty, do diabła, za
jeden?
Nieopodal stał starszy mężczyzna, mrużąc gniewnie ukryte za
grubymi szkłami okularów oczy. Nieznajomy ubrany był w żółty,
błyszczący płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem i wędkarską
czapkę o szerokim rondzie usianym błystkami. W jednej ręce
trzymał plastikowy pokrowiec na wędki, w drugiej pudełko
z przyborami wędkarskimi.
Ja... to znaczy mój wujek powiedział, że mogę skorzystać
z jego łódki - wyjąkał w końcu Mark.
Ta łódź należy do mnie, synu. - Mężczyzna zrobił dwa
kroki do przodu, a potem znowu przystanął. - Jak się nazywa
twój wuj?
Mark ruszył w stronę nieznajomego, powoli i spokojnie, ale
bez wahania. Potem rozłożył ramiona i uniósł dłonie w stronę
zachmurzonego nieba.
Carson Kale - powiedział, zmuszając się do uśmiechu.
Drobne kamyki zachrzęściły pod jego butami. Linię wody dzieliło
od skarpy jakieś sześć metrów. Mark było już w połowie tego
dystansu.
Nie znam żadnego Carsona Kale'a i na pewno nie znam
ciebie - warknął mężczyzna, unosząc pokrowiec z wędkami
i wskazując nim na Marka zupełnie jak nauczyciel.
262
-
Chciałem po prostu złowić parę rybek - tłumaczył Mark.
- Pogoda jest do tego wymarzona, prawda?
-
Zostań tam, gdzie jesteś, chłopcze. - Mężczyzna podniósł głos.
- Nie zbliżaj się do mnie albo oberwiesz tymi kijami w głowę.
-
Spokojnie, staruszku - mruknął Mark z uśmiechem, nie
przestając się posuwać ostrożnie w stronę wędkarza. - Nic ci nie
zrobię.
Naprężył mięśnie całego ciała i ukradkiem zacisnął pięść,
szykując się do ciosu. Był już prawie...
Zupełnie niespodziewanie uderzyła w niego z ogromną siłą
fala zacinającego deszczu, zalewając mu całą twarz, niemal
zbijając go z nóg. Stopa pośliznęła się mu na rozmokłym
gruncie. W tym momencie stary wędkarz uderzył go z całej siły
twardym plastikowym pudłem w głowę. Nogi po prostu ugięły
się pod nim. Przewrócił się ciężko na ziemię, przez chwilę nie
mogąc złapać tchu. W uszach słyszał tylko szum.
Mężczyzna rzucił się biegiem w stronę lasu, migając żółtym
płaszczem. Mark skoczył na równe nogi i ruszył w pogoń, ale na
błotnistej skarpie znowu stracił równowagę i upadł. Natychmiast
poderwał się z powrotem, głośno przeklinając. Staruszek biegł
naprawdę szybko.
Mark przeskoczył przez pudełko z przyborami wędkarskimi
i pomknął za uciekinierem. Usłana miękkimi sosnowymi igłami
ścieżka wiła się pomiędzy strzelistymi drzewami pod górę,
skręcając tuż obok ogromnego, siwego od mchu głazu. Żółta
sylwetka przemknęła koło kamienia, ale kiedy Mark pokonał
wreszcie zakręt, potknął się o rozciągnięte na ziemi ciało
mężczyzny. Upadł jak długi prosto w zarośla, rozdrapując sobie
twarz i ręce, a przy okazji rozcinając dłoń o omszały głaz.
Stary wędkarz przewrócił się na samym środku ścieżki, ale
zdołał się już podnieść i niepewnym krokiem ruszył w stronę
szosy. Mark błyskawicznie zahaczył stopą o kolano mężczyzny,
podcinając mu nogi, a kiedy staruszek znowu upadł, rzucił się na
niego i zacisnął dłonie na chudej szyi o zwiotczałej skórze.
Wstrzymał oddech, bo zapach Old Spice'a przyprawiał go
o mdłości. Mężczyzna macał rozpaczliwie dłonią pod swoim
przeciwdeszczowym płaszczem. Mark zacisnął mocniej palce.
Oczy nieznajomego zaszły mgłą, z gardła wyrwał mu się charkot.
263
Nagle Mark poczuł ból przeszywający mu ramię niczym prąd
elektryczny, raz i drugi. Gdzieś w głębi umysłu błysnęła mu
myśl, że jego przeciwnik musiał mieć ze sobą nóż. Puścił szyję
mężczyzny i odsunął się na bok, dokładnie w momencie, kiedy
ostrze skoczyło w kierunku jego piersi. Potem błyskawicznie
wyciągnął ręce i zamknął ramię napastnika w żelaznym uścisku,
wykręcając je, dopóki nie trzasnęła kość.
Mężczyzna wrzasnął i upuścił swoją broń. Kiedy próbował
odczołgać się jak najdalej, Mark podniósł długi, cienki nóż
z ziemi i rzucił się do przodu. Zdołał chwycić starego wędkarza
za nogi, a potem powoli przesuwał się dalej, zaciskając palce na
ramieniu swojej ofiary, na jej barkach i w końcu na szyi.
Wreszcie złapał za czoło mężczyzny i odchyliwszy mu głowę do
tyłu, przesunął szybko ostrzem po jego gardle.
Mężczyzna wierzgnął nogami dwukrotnie, a potem szarpnął
się jeszcze raz słabo i w końcu znieruchomiał.
- Głupi skurwiel - mruknął Mark, prychając kroplami deszczu,
które osiadły mu na wargach. - Głupi.
Chwycił wędkarza za obute w zielone kalosze nogi i ściągnął
ciało ze ścieżki w kępę paproci, po czym nie oglądając się za
siebie, ruszył z powrotem w stronę brzegu.
Po drodze przyjrzał się uważnie szkarłatnemu ostrzu noża
z kościaną rękojeścią. Jego krew. Tego starego mężczyzny.
Szybko wytarł nóż o spodnie i wsunął go za pasek z tyłu.
Kiedy dotarł wreszcie do brzegu, okazało się, że łódka,
w której ukrył beczkę, zniknęła.
ROZDZIAŁ 66
Ty zostajesz tutaj - oświadczył kategorycznie Tom, od-
wracając się do córki, a potem sprawdził jeszcze raz broń. - Nie
wyłączaj telefonu - zwrócił się do Mike'a. - Pójdę pierwszą
ścieżką z prawej, ty ruszaj środkową. Kiedy dotrzesz do brzegu,
daj znać. Będziemy mogli razem skierować się na północ. To na
lewo.
Wiem, gdzie jest północ - mruknął Mike, wsuwając nabój
do komory rewolweru.
Zablokuj drzwi i w ogóle się nie pokazuj - przykazał córce
Tom, wysiadając z samochodu. - Jeśli coś zauważysz, po prostu
naciśnij klakson, a będziemy tu z powrotem w dwadzieścia
sekund. Może lepiej od razu usiądź z przodu? - zaproponował.
Jane zagryzła dolną wargę i pokiwała głową, a potem posłusz-
nie wyskoczyła na zewnątrz i stanęła w strugach deszczu,
przyglądając się uważnie obu mężczyznom.
Gotów? - zapytał Tom. Mike popatrzył na niego swoimi
ciemnymi oczami, błyszczącymi gorączkowo w bladej twarzy
o obwisłej skórze. Rzadkie rudawe włosy przylgnęły mu płasko
do czaszki, a zaciśnięty w jego wielkiej dłoni pistolet wydawał
się maleńki, niemal komiczny.
Jasne - mruknął w odpowiedzi i odwróciwszy się, ruszył
mozolnie środkową ścieżką. Wkrótce skryła go gęstwina koły-
szących się na wietrze sosen.
Po przejściu paru kroków Tom obejrzał się jeszcze raz za siebie.
Natychmiast wracaj do samochodu - zawołał do córki.
- Mówię poważnie.
Już dobrze, dobrze - westchnęła Jane i wdrapawszy się na
przednie siedzenie furgonetki, zatrzasnęła za sobą drzwiczki.
Kiedy tylko ojciec zniknął z pola widzenia, natychmiast wy-
skoczyła z samochodu i pobiegła ścieżką po lewej stronie. Cały
czas wstrząsały nią dreszcze. Deszcz nadal lał jak z cebra, więc
265
była już przemoczona do suchej nitki, a podmuchy ostrego
wiatru z łatwością przenikały przez luźne ubranie, które dostała
od Marka Allena.
Odetchnęła szybko parę razy, żeby przezwyciężyć gnieżdżące
się gdzieś w żołądku nieprzyjemne uczucie, a potem ruszyła
dalej niepewnym krokiem, cały czas lustrując uważnie las przed
sobą. Stopą w skarpetce wyczuwała sztywną fakturę dywanu
z sosnowych igieł. Nawet w zacinającym deszczu drzewa miały
w sobie spokój, który sprawiał, że marzyła już tylko o tym, żeby
po prostu położyć się i zasnąć. Może obudziłaby się wtedy
w tamtej ciepłej myśliwskiej chatce, bezpieczna, z Markiem
Allenem u boku.
Nagle noga obuta w tenisówkę pośliznęła się jej na mokrej
ściółce. Jane w ostatniej chwili uniknęła upadku, podpierając się
ręką. Potem wyprostowała się i zgięła palce. Sosnowe igły
przylgnęły do wnętrza dłoni, ale skóra była też śliska od jakiejś
dziwnej substancji. Jane podniosła rękę do oczu i wciągnęła
gwałtownie powietrze. Dłoń była czerwona i lepka od krwi.
Krople deszczu zaczęły już rozpuszczać krwawy skrzep, a wzdłuż
nadgarstka skapywały jej teraz różowe strumyczki wody. Jane
wzdrygnęła się z odrazą i otarła rękę o swoją ociekającą wodą
flanelową koszulę, rozmazując na niej ciemną plamę. Zamiast
jednak pobiec z powrotem do samochodu, pośpieszyła dalej
ścieżką.
Las zaczynał się przerzedzać. Pomiędzy drzewami widać już
było szarą powierzchnię zbiornika. Kiedy Jane zbliżyła się do
krawędzi skarpy, na wzburzonej powierzchni wody dostrzegła
jakiś ciemny kształt. Dopiero po chwili zorientowała się, że to
głowa i ramiona mężczyzny płynącego ku niej poprzez biało-
grzywe fale. Chwyciwszy się pnia jesionu, zeszła ostrożnie ze
skarpy i ruszyła kamienistą plażą w stronę brzegu, cały czas
wypatrując kolejnych śladów krwi.
Mężczyzna zanurkował pod powierzchnię, a potem wynurzył
się znowu i stanął w sięgającej mu do pasa wodzie. I wtedy
poznała, że to Mark. Powoli ruszył w jej stronę, z trudem
chwytając szeroko otwartymi ustami powietrze i rozgarniając
fale rękoma. Mokre ubranie przylgnęło mu do ciała, tak że mogła
teraz podziwiać w całej okazałości jego muskularną sylwetkę.
266
Jego pierś wznosiła się i opadała ciężko, po twarzy spływały
krople deszczu. Kiedy znalazł się na płyciźnie, gdzie woda
sięgała mu już tylko do kostek, przystanął, opierając dłonie na
kolanach.
-
Mark? - zawołała Jane z sercem zamarłym w piersi.
Allen podniósł na nią te swoje ciemnozielone oczy i uśmie-
chnął się.
Jeszcze może się udać - wysapał z trudem. - Dobrze... że
tu jesteś... Pomożesz... mi.
O czym ty mówisz? - zdziwiła się Jane. - Co się stało?
Wielcy ludzie nie są dziełem przypadku - odparł Mark
z krzywym uśmiechem - ale sami wykuwają swój los.
Nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi - wyjąkała
Jane. - Tam była krew... Mark, proszę...
No dobra, dupku! - rozległ się okrzyk.
Jane odwróciła się. W miejscu, gdzie las dotykał plaży,
rysowała się potężna postać Mike'a. Tubbs stał na kamieniach,
szeroko rozstawiając nogi. Broda ociekała mu deszczem, usta
miał zaciśnięte w wąską linijkę, a jego małe oczy zniknęły
niemal zupełnie pod groźnie zmarszczonymi brwiami. Niewielki
rewolwer był wycelowany prosto w pierś Marka.
-
Mike - zawołała Jane - zaczekaj!
Mężczyzna spojrzał na nią i jego oczy złagodniały. Jane
popatrzyła na niego miękko. Przecież to Mike. Teraz wszystko
będzie dobrze. Mike zawsze potrafił wszystkiemu zaradzić.
Nagle coś ścisnęło ją w gardle, a pod powiekami poczuła
piekące łzy.
-
Mike - szepnęła.
Kątem oka dostrzegła, że Mark poruszył się lekko, a potem
skoczył do przodu, wyrzucając przed siebie ramię. Jakiś przedmiot
mignął w powietrzu i z głuchym łomotem uderzył w ciało
Mike'a. Wpatrujące się w Jane oczy nagle zaszły mgłą, rewolwer
stuknął o kamienie. Mike upadł na kolana i sięgnął palcami do
kościanej rękojeści noża, wbitego w jego klatkę piersiową tuż
poniżej szyi, poruszając przy tym bezgłośnie wargami, z których
spływała mu na brodę cieniutka strużka krwi. Potem szarpnął
rozpaczliwie za trzonek noża, zakrztusił się i w końcu przewrócił
na twarz.
267
Jane usłyszała swój własny krzyk.
Zrobiła krok do przodu, ale Mark chwycił ją w pasie i pociągnął
za sobą wzdłuż plaży.
Mike! - krzyknęła. Instynktownie przebierała nogami, żeby
nie upaść. Mark trzymał ją teraz za ramię. Nawet nie zwalniając
kroku, pochylił się i podniósł z kamieni pistolet Mike'a, a potem
ruszył dalej ścieżką.
Przestań - warknął, kiedy Jane próbowała się wyszarpnąć,
wbijając stopy w piasek plaży. Uścisk jego dłoni nagle stał się
prawdziwą torturą. Jeden z palców połaskotał najpierw kość,
a potem nacisnął mocno na nerw. Jane wrzasnęła i rzuciła się do
przodu, próbując uciec przed tym przeraźliwym bólem. W końcu
Mark zwolnił uścisk. - Pośpiesz się - mruknął, pociągając ją za
sobą.
Zabiłeś go - zaszlochała Jane, podążyła jednak posłusznie
za Allenem poprzez rozkołysany, moknący w deszczu las.
ROZDZIAŁ 67
-
Odbierz ten cholerny telefon, Mike - mruknął Tom, a potem
wyciągnął przed siebie aparat i mrużąc oczy, popatrzył na
wyświetlacz, żeby upewnić się, że wystukał właściwy numer.
Wszystko się zgadzało.
Tom ruszył plażą w stronę skalistego cypla, który oddzielał go
od przyjaciela.
Mike - powiedział nagląco gdzieś w pustkę i przyspieszył
kroku.
Mike - zawołał zdesperowany, podnosząc głos, a potem
rzucił się biegiem.
Mike! - krzyknął w mokry las. Ból przeszył mu gardło,
a serce zaczęło mu się tłuc o żebra.
Mike! - nawoływał dalej, biegnąc wzdłuż plaży. Przeskoczył
bladoniebieską łódź rybacką wyciągniętą daleko na brzeg, aż drobne
kamyki zagrzechotały o jej aluminiowy kadłub, a potem okrążył
piaszczysty cypel. Strugi zacinającego deszczu, niesione podmuchami
północno-wschodniego wiatru, uderzyły go z impetem w twarz. Na
powierzchni wody pojawiły się białe grzywy fal.
Cholera - zaklął Tom. Ból rozpierał mu pierś, a w gardle paliło,
kiedy z bronią w ręku przeskakiwał dwie kolejne łodzie. Nagle
dostrzegł na piasku, tuż koło skarpy, jakiś ciemny kształt. Podszedł
trochę bliżej i zorientował się, że to leżące nieruchomo ciało.
Natychmiast rzucił się biegiem w tamtą stronę. Widział już
kałużę krwi, rozlewającą się szeroko na kamieniach i piasku.
Pistolet wypadł mu z dłoni, kiedy padł na kolana obok
przyjaciela i wsunął mu rękę pod ramię, odwracając go na plecy.
Krew wypływała obficie z rany, w której ciągle tkwił nóż. Mike
podniósł ciężkie powieki i uśmiechnął się.
-
Trzymaj się, Mike. - Tom uścisnął mocno jego dłoń,
a potem z twarzą ściągniętą bólem i żołądkiem podchodzącym
mu do gardła wdrapał się na skarpę i popędził przez las.
269
Nawet na chwilę nie zwalniając kroku, wystukał w komórce
911, żeby wezwać karetkę. Biegł tak szybko, że ogień palący
jego ciało zamienił się w odrętwienie. Nogi zaczynały odmawiać
mu posłuszeństwa, ale pomiędzy drzewami widać już było drogę.
Pośród rzednącego listowia prześwitywały sylwetki samochodów.
Mignęła biała karoseria, zagrzechotał żwir, a później czerwone
światła tylnych reflektorów odpłynęły w dal. Mokry telefon
wyśliznął się Tomowi z palców.
W końcu wypadł na placyk i spojrzał w lewo. Tylne światła
białego forda bronco, połyskujące poprzez mżawkę, nagle zgasły,
znikając za zakrętem.
Tom omal nie wyrwał drzwiczek ich samochodu z zawiasów,
nawołując, co sił w płucach, córkę.
Jane zniknęła.
Tom błyskawicznie wskoczył za kierownicę, uruchomił silnik
i wrzuciwszy pierwszy bieg, wcisnął pedał gazu. Pośród zgrzy-
tania metalu, w chmurze pryskającego spod kół żwiru, furgonetka
pomknęła do przodu.
Jest zupełnie tak, jakbyś miała się tu znaleźć - powiedział
Mark z uśmiechem i zerknął na Jane zza firanki długich rzęs.
Jego oczy płonęły. Potem przytrzymał kierownicę prawą ręką
i otarł dłonią krople deszczu z czoła, pozostawiając na skórze
krwawy ślad. Jane wciągnęła gwałtownie powietrze.
Ty krwawisz - jęknęła.
Mark popatrzył na swoje lewe ramię.
To bez znaczenia - odparł z uśmiechem, wzruszając ramio-
nami. - To wszystko właśnie się dzieje. Nie rozumiesz? Potężne
firmy, wielcy ludzie, wybitni żołnierze są wykuwani w najgoręt-
szych piecach. - Jego podniesiony głos aż drżał z podniecenia.
- Zastanów się - tłumaczył, co chwila zerkając na nią. - Najpierw
nakrył mnie ten stary wędkarz i omal nie popsuł całego planu,
bo przez niego wiatr porwał moją łódkę. A potem zjawiasz się
ty i ten facet. Na dokładkę on ma p i s t o 1 e t. Gdyby nie ty, nie
wiem, co by się stało... To przeznaczenie. Stałem się nim, a ty
możesz być nią.
Zabiłeś go, Mark - wyszeptała z trudem Jane, potrząsając
głową. - Zabiłeś go... Ty popieprzony skurwielu.
270
-
Och, nie, kochanie... - Mark popatrzył na nią z wyraźną
troską. - Nie myśl tak. Nie pozwól, żeby to zniszczyło wszystko...
- dodał i wyciągnąwszy rękę, pogładził jej ramię. Jane aż skuliła
się pod jego dotykiem. - Carson ciągle to powtarzał. I miał rację.
To jest jak wojna. Zawsze są jakieś ofiary. To nieuniknione. Ale
jeśli weźmiesz pod uwagę wyższe dobro...
Wycieraczki przedniej szyby migały szybko, wałcząc ze
strugami deszczu. Mark położył z powrotem obie dłonie na
kierownicy.
-
Tak naprawdę ratuję przecież ludzkie życie - odezwał się
znowu, zerkając na Jane. - Nie rozumiesz? Nie jesteśmy
przygotowani jako kraj. A broń biologiczna jest wszędzie.
Chińczycy z tym eksperymentują. Jak myślisz, skąd się wziął
SARS? Rosjanie też ją mają. Koreańczycy. Izrael. A my jesteśmy
kompletnie nieprzygotowani... Ale to przykuje uwagę wszystkich
- ciągnął dalej. - Zmusi do działania. I w rezultacie życie wielu
ludzi zostanie ocalone. Nasza firma o to zadba.
-
Jesteś po prostu wyrachowanym psychopatą. O, mój Boże.
- Jane zacisnęła mocno powieki. - Zabiłeś go. Ty popieprzony
skurwielu.
-
Jest. Zobacz tam. - Mark wskazał na coś za oknem, kiwając
z zadowoleniem głową. Droga biegła teraz pod górę, w stronę
zachodniego wjazdu na tamę.
Jane zmrużyła oczy i popatrzyła przez okno od strony kierowcy,
starając się dojrzeć coś poprzez mżawkę. W oddali, na białych
grzywach fal przetaczających się po ciemnej talii wody, pod-
skakiwała łódka. Wiatr popychał ją na środek zbiornika, prosto
w kierunku tamy.
Przejechali wolno obok dwóch policjantów, siedzących teraz
wewnątrz białego jeepa. Mark pomachał do nich ręką. Jane
zobaczyła, jak gliniarz za kierownicą podnosi wzrok, a potem
przechyla kubek z kawą. Odwróciła się nawet do tyłu, próbując
podchwycić spojrzenie mężczyzny, ale było już za późno. Wjechali
do środka przykrytej kopułą rotundy, a zaraz potem po obu stronach
pojawił się niski, zbudowany z dwóch warstw potężnego kamienia
mur, zabezpieczający szczyt tamy. Po jednej stronie widać było
unoszącą się na wodzie łódkę, z drugiej otwierała się przepaść.
Stroma ściana opadała gwałtownie do leżącej poniżej doliny.
271
Kiedy znaleźli się w połowie tamy, Mark zahamował i włączył
światła awaryjne.
Idziemy - powiedział, chwytając Jane za nadgarstek, a potem
przeciągnął ją ponad skrzynią biegów i wywlókł z furgonetki.
Jadący za nimi samochód zatrzymał się i zatrąbił. Mark dał
kierowcy znak, żeby opuścił okno.
Silnik mi nawalił! - krzyknął poprzez wiatr. - Może nas pan
ominąć?
Mężczyzna skinął głową i pokiwał im ręką na pożegnanie.
Mark pomachał mu z uśmiechem, a potem pociągnął Jane na
wąski chodnik biegnący wzdłuż północnej krawędzi tamy. Wiatr
smagał deszczem ich twarze. Jane otworzyła usta, żeby zawołać
o pomoc, ale samochód już odjechał. Zrezygnowana, popatrzyła
na wodę. Znajdująca się dokładnie na wprost niej łódka była już
tylko jakieś sto metrów od tamy i zbliżała się szybko, popychana
wiatrem. Obok nich przemknął z rykiem klaksonu następny
samochód.
Mark przyciągnął Jane do ściany, aż uderzyła piersią o mur,
na krótką chwilę tracąc oddech i przechylając się niebezpiecznie
ponad krawędzią. Widok przepaści przyprawił ją o zawrót głowy,
więc chwyciła się mokrych kamieni, mocno wbijając paznokcie
w wykruszające się spoiny.
-
Poręczna zabawka. - Mark podniósł lśniący, czarny pistolet
do góry. - Taurus 454 Raging Buli. Przedziurawi tę beczkę na
wylot. Kiedy łódka uderzy w tamę, fale wywrócą ją do góry
dnem, a wtedy... Nie uwierzysz, co będzie dalej.
Zaprowadził Jane do niewielkiej wnęki, gdzie było trochę
więcej miejsca i puściwszy w końcu jej ramię, przechylił się
ponad krawędzią muru. Pewnie ujął broń obiema rękami, starannie
wycelował do łodzi i strzelił.
ROZDZIAŁ 68
Tom widział z drogi, jak biały ford bronco zatrzymuje się
w połowie tamy, a Mark Allen wyciąga ze środka furgonetki jego
córkę. Porywisty wicher rozwiewał jej długie włosy. Spienione
fale rozbijały się o tamę, wyrzucając w powietrze gejzery
drobnych kropelek. Potem drzewa przesłoniły mu widok. Przed
sobą miał teraz otwartą na przestrzał rotundę. Wysokie sosny
kołysały się na wietrze, obsypując szosę ulewą wielkich kropel.
Tom wcisnął pedał gazu. Dokładnie w tym samym momencie na
dachu białego jeepa rozbłysły migające światła i radiowóz
wytoczył się na śliską drogę, zagradzając wjazd na tamę.
Tom zacisnął palce na kierownicy i ostro zahamował. Fur-
gonetka wpadła w poślizg, a potem uderzyła bokiem w policyjny
samochód. Przy dźwiękach wyjącego klaksonu Tom chwycił
swój pistolet i wyskoczył z kabiny.
Policjant okrążał właśnie tył furgonetki, ściskając w dłoniach
strzelbę.
-
Stój! - zawołał. - Rzuć broń!
Tom popatrzył na niego. Granatowy mundur ciemniał szybko
od deszczu. Po policzku mężczyzny spływała krew, jedno oko
było przymknięte, drugie wpatrywało się w muszkę strzelby
o krótkiej lufie.
- Rzuć broń! Natychmiast!
Tom podniósł ręce do góry i popatrzył poprzez okno furgonetki.
Policjant, który prowadził jeepa, zwisał bezwładnie pośród
odłamków roztrzaskanej szyby. W oddali, na krawędzi tamy,
widać było ciemne sylwetki dwojga ludzi. Jane i Mark Allen.
Tam jest moja córka - powiedział w końcu Tom łamiącym
się głosem.
Już! - Policjant przysunął się bliżej, ściskając w drżącej
ręce gotową do strzału broń. Tom spojrzał na trzymaną ponad
głową trzydziestkę ósemkę, a potem rzucił ją na ziemię. Pistolet
273
uderzył o mokry chodnik i wpadł pod furgonetkę. - A teraz połóż
dłonie na masce i rozstaw szeroko nogi. - Policjant obrócił Toma
twarzą do samochodu, kopnięciem rozsuwając mu stopy.
Tom położył ręce na karoserii. Usłyszał szczęk kajdanek,
a potem policjant chwycił go mocno za nadgarstek i wykręcił mu
rękę do tyłu. Huk wystrzału rozniósł się szeroko po wodzie.
Tom odetchnął głęboko. W głowie zawirowało mu tysiące
myśli. Błyskawicznie wygiął rękę, chwycił policjanta za przed-
ramię, pochylił lekko całe ciało i obrócił się dookoła własnej osi.
Pisk opon, a potem zgrzyt metalu roztrzaskującego się o ka-
mień. Jane otworzyła oczy. Radiowóz z drugiego końca tamy
zatrzymał się z poślizgiem, uderzając o kamienny mur jakieś trzy
metry od niej. Spod maski zaczęły się wydobywać kłęby dymu,
z kabiny wyskoczył policjant.
Nagły wystrzał ogłuszył ją. Krzyknęła przerażona i błys-
kawicznie przypadła do kamiennego chodnika. Kiedy oszołomiona
w końcu podniosła wzrok, w uszach ciągle jej dzwoniło. Policjant
leżał wsparty o koło radiowozu, z głową zwisającą bezwładnie.
W jego piersi ziała ogromna dziura. Wypływająca z rany krew
rozlewała się ciemną plamą na mundurze.
Jane spojrzała przez ramię i instynktownie zakryła uszy. Mark
znowu przechylił się ponad murem, wycelował i strzelił.
Tom obrócił się i poderwał do góry ramię policjanta, wyginając
je w stawie. Mężczyzna krzyknął z bólu. Lekki wymach nogą
i broń poszybowała w powietrze. Potem kopnięcie w nos, aż
trzasnęła kość. Policjant zacisnął powieki, bezradnie macając
ręką przed sobą. Tom puścił jego ramię i zadał kolejny cios nogą,
skręcając lekko biodra, z całą siłą swoich stu dwudziestu
kilogramów. Precyzyjne uderzenie prosto w słaby punkt pomiędzy
drugim a trzecim kręgiem. Policjant upadł twarzą do ziemi.
Tom podniósł kajdanki z chodnika. W tym momencie tuż obok
nich zatrzymał się srebrny lexus coupe, migając wycieraczkami.
Ze środka wyskoczył młody, krótko obcięty mężczyzna o szero-
kich barkach i zaczął coś wykrzykiwać. Tom bez słowa sięgnął
po broń i strzelił ponad głową nieznajomego, który zbladł jak
płótno i natychmiast schował się za drzwi swojego samochodu.
274
Tom rzucił strzelbę i podciągnąwszy nieprzytomnego policjanta
w stronę furgonetki, przykuł go jego własnymi kajdankami do
zaczepu linki holowniczej z przodu maski.
Potem w biegu chwycił broń i okrążył furgonetkę akurat
w momencie, kiedy Mark Allen zastrzelił policjanta, który pełnił
służbę po drugiej stronie tamy. Na widok padającej na ziemię
Jane, z gardła wyrwał mu się wściekły pomruk. Znowu rzucił się
biegiem, starając się jak najbardziej zmniejszyć dystans, by
zyskać lepszą okazję do strzału. Jeśli spróbuje za wcześnie
i chybi, kolejna szansa może się już nie trafić.
W tym momencie Allen strzelił ponad krawędzią tamy. Tom
przyspieszył jeszcze kroku, pędząc teraz, co sił w nogach,
z zaciętą miną. Zawodzący wiatr chłostał jego ciało strugami
deszczu.
Jane poderwała się z chodnika i zaatakowała Allena. Pistolet
wypalił. Mężczyzna odepchnął Jane, przewracając ją na ziemię,
a potem znowu przechylił się przez mur. Tym razem mierzył
prosto w dół.
Tom opadł na jedno kolano i strzelił.
ROZDZIAŁ 69
Uderzenie pocisku obróciło ciałem Allena. Tom zobaczył, jak
z ramienia mężczyzny tryska krew. Potem Mark upadł na kolana
i przechyliwszy się na bok, chwycił Jane za szyję. Kiedy
w końcu się podniósł, trzymał ją przed sobą jak tarczę.
Rzuć broń! - krzyknął do Toma, który wstał i ruszył powoli
w stronę przeciwnika. Zaczerwienioną twarz Jane wykrzywiał
grymas, całym jej ciałem wstrząsały dreszcze. Spod zaciśniętych
mocno, podpuchniętych powiek wymykały się łzy. A z nieba
ciągle lał się deszcz. - Powiedziałem rzuć broń! - wrzasnął Allen.
Zastanów się. - Tom wszedł na chodnik i wyciągnął rękę ze
strzelbą poza krawędź tamy. - Ten Taurus jest pięciostrzałowy.
Został ci już tylko jeden nabój...
Allen wyglądał na zdezorientowanego.
Tom był już blisko, zaledwie trzy metry od niego.
Nie zbliżaj się - zawołał Mark, przykładając broń do skroni
Jane, wywołując tym jej głośny jęk.
Masz to, na czym mi zależy... ale ja mam coś, czego ty
potrzebujesz. - Tom podniósł do góry strzelbę. - Puść moją
córkę, a oddam ci broń. Spokojnie - dodał, wyciągając powoli
rękę, a potem ujął lufę strzelby i zwrócił broń kolbą w stronę
Allena. - No bierz - ponaglił. - Sun Tzu powiada: „Jeśli
nieprzyjaciel zostawia drzwi otwarte, bez wahania wedrzyj się do
środka".
Allen z uśmiechem na wargach wypuścił Jane, przełożył
pistolet do lewej ręki i sięgnął po strzelbę. Tom patrzył uważnie,
jak sprawna dłoń mężczyzny zaciska się na rękojeści, a palec
wędruje w stronę spustu.
Błyskawicznie zrobił unik i pociągnął lufę do siebie. W tym
momencie broń wypaliła, chybiając celu ledwie o włos. Tom
uderzył pochylonego do przodu Allena wnętrzem dłoni w pod-
bródek, łamiąc mu zęby i szczękę.
276
Pistolet upadł na ziemię. Mark puścił nagle strzelbę, a potem
zrobił krok do przodu, chwycił Toma za ramię i ugiąwszy lekko
kolana, rzucił go na krawędź kamiennego muru. Teraz to on miał
przewagę. Jego dłoń znalazła się błyskawicznie pod brodą
przeciwnika, napierając do tyłu. Tom widział taflę wody ponad
drzewami, a poniżej niebo. Potem usłyszał krzyk Jane i nagle
ręka spychająca go w przepaść zwolniła uścisk.
Nie przestając wrzeszczeć, co sił w płucach, Jane próbowała
odciągnąć napastnika za kołnierz. Allen zaczął kaszleć, odchylając
całe ciało do tyłu, twarz nabiegła mu krwią. Tom odepchnął jego
rękę, a potem wygiął grzbiet i z głośnym okrzykiem poderwał się
do siedzącej pozycji, napinając wszystkie mięśnie brzucha, aby
w końcu odzyskać równowagę. Klęczący na kamiennym chodniku
Allen właśnie sięgał po strzelbę. Tom chwycił mocniej za
krawędź muru, a potem rzucił się do przodu, ponad głową córki.
Uderzony od tyłu Allen wypadł na jezdnię, rozchlapując
kałuże, ale natychmiast odwrócił się w stronę Toma. Palce
zaciskał teraz na lufie strzelby i wymachując nią jak kijem,
ruszył do przodu. Tom uchylił się przed ciosem i odskoczył na
chodnik, a kiedy Allen zamachnął się znowu, wykonał kolejny
unik i chwycił za broń.
Odgłos wystrzału odbił się echem po całej dolinie.
Allen przystanął i zaskoczony zamrugał oczami, a potem
przycisnął dłonie do brzucha. Spomiędzy palców trysnęła mu
krew. Mężczyzna zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków i w koń-
cu rzucił się do przodu z wyciągniętymi przed siebie za-
krwawionymi rękami. Ale Tom był przygotowany na ten atak.
Szybko odsunął się na bok i kopnął napastnika, jednocześnie
uderzając go w plecy obiema rękami.
Allen przeleciał z rozpaczliwym krzykiem ponad krawędzią
tamy, na próżno wymachując rękami w poszukiwaniu jakiegoś
oparcia. W ostatniej chwili Jane przyskoczyła do niego i zawisając
na szczycie muru, zacisnęła palce wokół jego nadgarstka. Tom
chwycił córkę w pasie, ale ciężar ciała Allena ściągał ich oboje
w dół. Nagle Jane osunęła się jeszcze dalej, tak że teraz i jej
biodra znalazły się ponad przepaścią. Tom nie zwalniał uścisku,
chociaż szorstka powierzchnia kamieni zdzierała mu skórę
przedramion do krwi. Wbił kolana w mur, walcząc z całych sił
277
o to, aby wciągnąć oboje. Ramiona zaczynały mu już odmawiać
posłuszeństwa, w plecach poczuł ostry ból.
Nagle Allen popatrzył Jane prosto w twarz, mrużąc lekko
powieki.
- Masz takie piękne oczy - powiedział jeszcze, zanim osunął
się w przepaść.
Jane i Tom upadli do tyłu, natychmiast poderwali się jednak
na równe nogi i podbiegli do krawędzi muru. Piętnaście metrów
niżej, w miejscu gdzie wzburzone fale uderzały z hukiem
o kamienną podstawę tamy, widać było jedynie spienioną smugę
różowawych pęcherzyków. Łódka z wciśniętą obok siedzenia
czarną beczką uderzyła w ścianę, zgrzytając metalem o kamienie,
a potem wywróciła się do góry dnem i zatonęła. Tylko beczka
wyskoczyła na powierzchnię jak korek.
Jane rzuciła się ojcu na szyję. Tom objął szlochającą córkę
ramionami i mocno przytulił.
EPILOG
Ubrany w ciemny garnitur i wąski czerwony krawat Tom
nerwowo przeczesał palcami swoje krótkie, świeżo przycięte
włosy. Ława przysięgłych już wydała wyrok skazujący, teraz
pozostawała jeszcze tylko kwestia wymiaru kary. Sędzia federalny
był wychudzonym, łysym mężczyzną o oliwkowej cerze i szeroko
rozstawionych, inteligentnych oczach orzechowej barwy. Z szyi
zwisały mu okulary w złoconej oprawce, połyskując pośród fałd
ciemnej togi. Sędzia nasadził je teraz na nos i podniósł do oczu
kartkę papieru.
Tom wciągnął głęboko powietrze, zerkając kątem oka na
przysięgłych. Winny. W nozdrzach czuł zapach kurzu i rozgrzanej
wpadającymi przez okna promieniami letniego słońca pasty do
podłóg, zmieszany z ledwie wyczuwalną wonią jego własnego
potu.
Sędzia odchrząknął.
-
Proszę oskarżonego o powstanie.
Tom podniósł się z krzesła razem z prawnikami obu stron.
-
Ze względu na wagę przestępstwa - rozpoczął sędzia - oraz
liczbę ofiar, skazuję oskarżonego na dożywocie - maksymalny
wymiar kary, jaki przewiduje prawo w takich przypadkach.
Tom słuchał oszołomiony. Na próżno próbował przywołać na
usta uśmiech, pochylił więc tylko głowę, czekając, aż ucichnie
odgłos kroków tych wszystkich ludzi wokół niego. Kiedy poczuł,
jak na jego ramieniu zaciskają się silne palce, westchnął i obrócił
się na pięcie, stając oko w oko ze swoim starym przyjacielem.
Mike Tubbs, znacznie szczuplejszy niż dwa lata temu, kiedy to
omal nie umarł z powodu upływu krwi, nadal był potężnym
mężczyzną. Dzisiaj miał na sobie czarną marynarkę, nałożoną na
podkoszulek z Władcy pierścieni.
-
Gratuluję - powiedział z uśmiechem, ściskając dłoń Toma
- kolejnego sukcesu.
279
Tom potrząsnął tylko głową, a kiedy obaj wychodzili już z sali
sądowej, przystanął jeszcze przy drzwiach i obejrzał się za siebie.
Dwóch strażników wyprowadzało właśnie bocznymi drzwiami
mężczyznę, którego przed chwilą udało mu się wsadzić do
więzienia. Skazaniec rzucił mu spod krzaczastych brwi gniewne
spojrzenie niesamowitych niebieskich oczu, a Tom poczuł, jak
uśmiech, na który dotąd nie mógł się zdobyć, w końcu zaczyna
przybierać realne kształty. Tylko niewielkie drgnięcie warg. Tom
nigdy nie chciał sprawiać wrażenia zadowolonego z siebie
zarozumialca. Nawet wtedy, gdy miał rację.
Na schodach prowadzących do budynku sądu natychmiast
obiegli go dziennikarze. Tak, miasto stało się dzięki temu
bezpieczniejsze. Zawsze, kiedy uda się odnieść zwycięstwo
w walce z przestępczością zorganizowaną i udaremnić transakcję
związaną z niebezpiecznymi środkami odurzającymi, jest to
wielkie osiągnięcie dla wszystkich osób pracujących po stronie
prawa. Potem Tom podziękował reporterom i dołączył do
przyjaciela. Szybko zeszli na dół i okrążywszy budynek, dotarli
do parkingu, gdzie na stałym miejscu Toma czekał już jego ford
F-150.
Przenoszę biuro do nowej siedziby - pochwalił się Mike.
- Ostatnie piętro w budynku po starej firmie energetycznej.
Podoba mi się tam. Duże pomieszczenia, sama cegła. Całkiem
jak w zamku.
Te kancelarie prawnicze, które ci podsyłam, płacą aż tak
dobrze? - zakptf Tom.
Nigdy więcej niewiernych rudowłosych żon, zabawiających
się w podrzędnych motelach.
Ani wycieczek do Home Depot - dorzucił Tom.
Boże, ten biedny skurczybyk - mruknął Mike. - Udało im
się znaleźć jego ciało?
Tylko jego ptaszka.
Nie bujaj?!
Jedynie fałszywi rycerze idą przez życie bez odrobiny żartu.
Malory? - próbował zgadnąć zaintrygowany Mike.
Redmon.
Tom włączył silnik, ciągle tęskniąc za swoją starą furgonetką
z jej podwójnymi oponami i rykiem wiecznie postukującego,
280
klekoczącego diesela. Ale ford 150 to samochód, na który mógł sobie
pozwolić przy pensji prokuratora federalnego i jeszcze zatrzymać
łódź. Stary ford 350 zniknął dwa lata temu. Tom zgłosił jego
kradzież, ale furgonetki nigdy nie odnaleziono. Zgodnie z elementar-
ną zasadą każdego gangu motocyklowego, jak lubił powtarzać Mike.
Niecałe dziesięć minut później byli już na przystani. Szmarag-
dowa woda rozciągała się przed nimi aż po horyzont. Soczyście
zielone wzgórza, porośnięte gęsto drzewami, wydawały się równie
odwieczne jak skały. Lekka bryza chłodziła ich twarze, wzbijając
do góry biały pył, pokrywający cienką warstwą asfalt parkingu.
„Kołysząca się Cioteczka" była przycumowana w tym samym
miejscu, co zawsze, pomiędzy dwoma wielkimi jachtami, stara
i brzydka jak dawniej. Zniszczona, ale niezawodna. Tom ściągnął
marynarkę i rzucił ją razem z krawatem na przednie siedzenie
furgonetki. Potem rozpiął koszulę i szybko przebrał się w stary
podkoszulek z logo Cornell Law School. Odczekawszy, aż
wypłyną z przystani, zrzucił też buty i skarpetki, po czym owinął
się w pasie dużym ręcznikiem i zmienił spodnie od garnituru na
luźne szorty. Zacumowali w ulubionym miejscu Toma. Mike
zabrał się do smarowania ramion kremem z filtrem przeciw-
słonecznym, poświstując sobie przy tym pod nosem.
Rozmawiałem dzisiaj z Jane - odezwał się nagle Tom.
Naprawdę?
Wybieram się tam w przyszłym tygodniu w związku z pewną
sprawą - dodał Tom. - Obiecałem Jane, że postawię jej obiad.
Chcesz się przyłączyć?
Słyszałem, że dostała awans - mruknął Mike.
Nawet dwa razy.
Ale tego Pulitzera powinna dostać - oburzył się Mike.
- Następnym razem będę chyba musiał pogadać z tym komitetem.
Pieprzeni durnie.
Tom opadł na miękkie siedzenie z przodu i wyciągnął spod
ławeczki turystyczną lodówkę. Potem wygrzebał ze środka
papierową torbę i wyjął z niej butelkę Knob Creek.
-
Co to? - zapytał Mike. W jego głosie słychać było z trudem
ukrywany niepokój.
Tom podniósł butelkę pod światło, pozwalając, aby promienie
słońca przenikały przez brunatny płyn, tak że mógł teraz spojrzeć
281
w szafirowe niebo bez mrużenia oczu. Z tłumionym chichotem
wyciągnął z bocznego schowka nóż i rozciął ochronną warstwę
laku wokół korka, a potem wyciągnął butelkę w stronę Mike'a,
który stał teraz nad nim z idiotycznie rozdziawionymi ustami.
Znalazłem to w mojej starej szafce na dokumenty - wyjaśnił.
- Zdrowie - mruknął i wsparłszy ramię o burtę łodzi, przechylił
butelkę, wylewając jej zawartość do nieskazitelnych wód jeziora.
Myślałem... - wyjąkał Mike.
Nie - przerwał mu Tom, sięgając po leżącą pod jego
siedzeniem wędkę. - Po prostu uznałem, że możemy zacząć
marynować rybki, zanim je złapiemy.
Mike uśmiechnął się i zaczął manipulować przy kołowrotku.
Kiedy w końcu zarzucili wędki i rozpoczęli łowienie ryb,
słońce zaczęło się już z wolna chylić ku zachodowi. Trochę
rozmawiali, sącząc mrożoną herbatę, a potem siedzieli w mil-
czeniu, którym potrafią się cieszyć naprawdę jedynie starzy
przyjaciele.
Tom zastanowił się nad tym przez chwilę, a potem zacytował:
„Przyjaciół dobieraj sobie ostrożnie, ale kiedy ich znajdziesz,
bądź w przyjaźni stały i niewzruszony".
To na pewno z Sokratesa.
Mądry człowiek - zauważył Tom.
Wkrótce słońce roztopiło się w pomarańczową kałużę światła
i zniknęło za wzgórzem na zachodnim brzegu. W ciszy słychać
było jedynie pluśnięcia spławików o wodę i zgrzyt kołowrotków,
przerywany z rzadka śmiechem i radosnymi okrzykami, które
niosły się daleko po jeziorze, kiedy udało się im złowić jakiś
wyjątkowo duży okaz.
W końcu nastała jednak dłuższa przerwa bez żadnej zdobyczy.
Mike odchrząknął.
-
Tom, już dawno chciałem cię o to zapytać... - Przerwał
w końcu milczenie. - To znaczy, wiem, że to nie moja sprawa,
ale przestałeś pić i w ogóle, a ja pytam tylko dlatego, że jesteś
moim najlepszym przyjacielem, no więc, zastanawiałem się, o co
chodziło... z Ellen. Tak naprawdę to Jane prosiła mnie...
Tom uśmiechnął się pod nosem i zarzucił ponownie wędkę,
zamiast jednak ściągnąć żyłkę kołowrotkiem, pozwolił spławikowi
kołysać się na powierzchni wody. Przez chwilę wpatrywał się
282
w dal, tam gdzie kryjące się teraz w mrokach wieczoru drzewa
schodziły aż nad sam brzeg jeziora, a światło dnia drżało
w swoim pożegnalnym tańcu.
- Tak - odezwał się w końcu, z drżeniem serca i ściśniętym
gardłem. - Nadal ze sobą rozmawiamy... Ale teraz jest inaczej
- dodał po chwili, upijając łyk mrożonej herbaty. - Dawniej
zjawiała się, kiedy jej potrzebowałem, żeby podnieść mnie na
duchu, uratować przed kompletnym załamaniem. A teraz - Tom
zmrużył oczy, wpatrując się uważnie w zmienne kształty świateł,
wody i kołyszących się konarów - chyba po prostu już tego nie
potrzebuję. Słyszę tylko urywki rzeczy, które Ellen kiedyś ciągle
mi powtarzała. Nie widzę jej już tak wyraźnie, jak dawniej... ale
ona ciągle obok mnie jest. A ja nigdy o niej nie zapomnę.
I wiem, że... ona po prostu czeka.