EKOLOGIA POLITYCZNA
PRZECIW NATURZE*
B R U N O L A T O U R
M
ówi się niekiedy, że zwrócenie uwagi
na naturę wprowadziłoby do ekologii
politycznej nową jakość. Poszerzyłoby to
wąskie pole klasycznych zainteresowań
polityki o nowe byty, które jak dotąd
nie doczekały się swoich rzeczników lub
miały ich niewielu. Pokażemy, że ekologia
polityczna, wbrew temu, co sama często
twierdzi - przynajmniej w teorii, nie może
trzymać się natury. W gruncie rzeczy na-
tura stanowi poważną przeszkodę, która
zawsze powstrzymuje rozwój debaty pu-
blicznej.
Zacznijmy od krótkiego wnioskowania
z zakresu socjologii nauki, bez którego nie
udałoby nam się przejść dalej. W dalszej
części poprosimy czytelnika, aby zawsze
odróżniał nauki [les sciences] - w liczbie
mnogiej i z małej litery - od Nauki {la
Science] - w liczbie pojedynczej i z wielkiej
litery. W pierwszej części więc zdefiniujemy
Naukę jako epistemologiczne upolitycznienie
nauk dokonane po to, by odebrać moc zwy-
czajnemu życiu politycznemu poprzez zawie-
szenie nad nim groźby natury, z którą się nie
dyskutuje.
PRZEDE WSZYSTKIM
- WYJŚĆ z JASKINI
Jeśli nie chcemy się nazbyt rozwodzić,
a jednak cenimy precyzję, jednym z naj-
lepszych rozwiązań jest uciec się do mitu.
Ludzie Zachodu ze stulecia na stulecie dzie-
dziczą pewną alegorię, która definiuje sto-
sunki pomiędzy Nauką a społeczeństwem:
alegorię jaskini, przytoczoną przez Platona
w księdze VII Państwa. To spod tyranii tego,
co społeczne, życia publicznego, polityki,
subiektywnych uczuć, wulgarnego podnie-
cenia, krótko mówiąc: z ciemnoty jaskini
musi się wyrwać Filozof - a następnie także
i Mędrzec - by dostąpić prawdy. To pierwsze
zerwanie przedstawione w micie. Nie ist-
nieje żadna możliwość ciągłości pomiędzy
światem ludzi a dostępem do prawd „nie
uczynionych ludzką ręką". Alegoria jaskini
pozwala jednym ruchem wyprowadzić nie
tylko konkretną ideę Nauki, ale też pewien
obraz świata społecznego, który służyć jej
będzie za kontrast. Jednak mit przedstawia
także drugie zerwanie: Mędrzec, mając już
w zanadrzu prawa nie uczynione ręką
ludzką, które kontemplował, gdyż potrafił
wyrwać się z piekła świata społecznego,
może powrócić do Jaskini, by zaprowadzić
w niej porządek przy pomocy nie podlegają-
cych dyskusji wniosków, w obliczu których
zamilknie paplanina profanów. I tu także
brak jest jakiejkolwiek ciągłości pomiędzy
niezbitym prawem obiektywnym a ludzką
logoreą, aż nazbyt ludzką, bo wypływającą
z ust więźniów w kajdanach ciemności,
którzy nigdy nie nauczą się zamykać swych
niekończących się dysput.
W micie tym znajdziemy pewien
trick, który tłumaczy jego niewyczerpaną
skuteczność. Żadne z dwóch opisanych
zerwań nie przeszkadza pojawieniu się
swej odwrotności, zaś figurą, w której obie
odwrotności się zbiegają, jest samotny, he-
roiczny Filozof-Mędrzec, będący jednocze-
śnie Prawodawcą i Zbawicielem. Choć świat
* Tekst stanowi fragment książki Politiąues de la nature. Comment faire entrer les sciences dans la democratie? La Decouverte, Paris
2004, s. 21-50, której polski przekład wkrótce ukaże się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej.
1 7 O
E K O L O G I A P O L I T Y C Z N A P R Z E C I W N A T U R Z E
prawdy różni się w sposób absolutny, bez-
względny od świata społecznego, Mędrzec
mimo wszystko może poruszać się pomię-
dzy nimi w obie strony: przejście zamknięte
dla wszystkich innych otwiera się tylko dla
niego. W nim i poprzez niego tyrania świa-
ta społecznego cudownie ulega przerwaniu:
kiedy Filozof udaje się tam, pozwala mu się
kontemplować świat obiektywny, kiedy
przybywa z powrotem, pozwala mu się,
niczym nowemu Mojżeszowi, wprowadzić
niepodważalny porządek praw naukowych
w miejsce tyranii ignorancji. A bez tego
podwójnego zerwania nie byłoby Nauki,
epistemologii, wpływania na politykę
\politiąue sous influence] ani zachodniej
koncepcji życia publicznego.
Wiemy, że w oryginalnym micie Filozo-
fowi tylko z najwyższym trudem udaje się
zerwać łańcuchy skuwające go ze światem
obskurantów, a kiedy wreszcie, za cenę
trudów i wyrzeczeń, powróci do Jaskini,
jego dawni współwięźniowie uśmiercą
posłańca dobrej nowiny. Dzisiaj poważ-
ne budżety, rozległe laboratoria, wielkie
przedsięwzięcia i wspaniała aparatura
pozwalają badaczom na podróżowanie bez
najmniejszego ryzyka między światem
społecznym a światem Idei, i z powrotem
do ciemnej Jaskini, dokąd zanoszą światło.
Wąskie przejście zmieniło się w szeroki bul-
war. Właściwie tylko jedno nie zmieniło się
przez ostatnich dwadzieścia sześć wieków:
podwójne zerwanie, które we wciąż na
nowo opowiadanym miecie przedstawia się
jako coraz bardziej radykalne. Tę właśnie
przeszkodę musimy usunąć, jeśli chcemy się
zabrać za zmianę podstawowych terminów,
w których definiuje się życie publiczne.
I choć laboratoria są ogromne i roi się
w nich od techników, badacze wiążą się ści-
śle z przemysłem, komputery przetwarzają
coraz to więcej danych, teorie są coraz bar-
dziej konstruktywne, a modele - syntetycz-
ne, niczego to nie zmienia. Z miejsca pada
odpowiedź, że Nauka może przetrwać tylko
pod warunkiem, że w sposób absolutny i bez-
względny odróżniać będzie rzeczy, „jakimi
są", od ich „reprezentacji tworzonych przez
ludzi". Bez tego podziału na „kwestie ontolo-
giczne" i „kwestie epistemologiczne" całość
życia moralnego i społecznego znalazłaby
się w wielkim zagrożeniu
1
. A niby dlaczego?
Otóż dlatego, że bez niego nie dysponowa-
libyśmy zapasem treści nie podlegających
dyskusji, które kładłyby kres niekończącej się
gadaninie obskurantyzmu i niewiedzy. Nie
istniałby wypróbowany środek oddzielający
prawdę od fałszu. Nie dawałoby się oderwać
od uwarunkowań społecznych w celu zro-
zumienia rzeczy samych, a bez owego jakże
istotnego zrozumienia nie można byłoby pia-
stować nadziei na udaną pacyfikację życia pu-
blicznego - nieustannie zagrożonego wszak
wojną domową. Natura przemieszałaby się
z ludzkimi przeświadczeniami na jej temat,
tworząc chaos nie do naprawienia. W życiu
publicznym, przygniecionym własnym cięża-
rem, zabrakłoby transcendencji - tej samej,
bez której nie można uciąć żadnej niekończą-
cej się dysputy.
Jeśli jednak zwróci się uwagę, że ła-
twość, z jaką mędrcy przemieszczają się ze
świata społecznego do świata rzeczywisto-
ści zewnętrznej, że ich biegłość w imporcie
i eksporcie praw naukowych, szybkość prze-
miany tego, co ludzkie, w to, co obiektywne
- stanowią jasny dowód, że nie ma żadnej
przepaści pomiędzy światami, łatwo spo-
tkać się z zarzutem relatywizmu. Usłyszy
się, że próbuje się Naukę „wyjaśniać czyn-
nikami społecznymi", zostanie się oskarżo-
nym o przykrą tendencję do immoralizmu,
być może zostanie się wręcz zapytanym pu-
blicznie, czy wierzy się, czy nie w realność
świata zewnętrznego lub o to, czy jest się
gotowym rzucić z piętnastego piętra, skoro
przyjmuje się, że prawo przyciągania jest
jedynie „konstruktem społecznym". Należy
wziąć się za tę sofistykę filozofów nauki,
1
Inaczej niż u Poppera w Społeczeństwie otwartym i jego wrogach, przeł. H. Krahelska, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006.
Popper krytykuje „totalitaryzm" Platona, by stawiać na piedestale Sokratesa, co ma się nijak do tego, co ja tu robię.
1 1 1
B R U N O L A T O U R
sofistykę, która od dwóch i pół tysiąca lat
zamyka usta polityce, kiedy tylko zaczyna
ona podnosić kwestię natury. Przyznajmy
od razu: trudno wydostać się z tej matni.
Przede wszystkim na pierwszy rzut oka nic
nie wydaje się bardziej niewinne niż episte-
mologia, poznanie poznania, szczegółowy
opis praktyk wiedzy w całej ich złożoności.
Nie mylmy jednak owej godnej szacunku
epistemologii z działalnością zupełnie
innego rodzaju, którą oznaczać będziemy
wyrażeniem „epistemologia (polityczna)",
z nawiasem, ponieważ dyscyplina ta uda-
je, że zajmuje się jedynie Nauką, podczas
gdy jej jedynym celem pozostaje upodlenie
polityki Ta forma epistemologii, w przeci-
wieństwie do swego źródłosłowu, w żad-
nym razie nie zajmuje się „opisywaniem"
nauk - chodzi jej o „ucinanie" wszelkich
pytań o naturę złożonych powiązań mię-
dzy naukami a społeczeństwami. Robi to
przez przywoływanie Nauki jako jedynego
wybawienia od piekła sfery społecznej. Ja-
skiniowe podwójne zerwanie nie ma żad-
nych podstaw empirycznych, nie opiera
się na żadnej faktycznie przeprowadzonej
obserwacji, sprzeciwia się wręcz zdrowemu
rozsądkowi w obliczu codziennych praktyk
uczonych. Jeżeli kiedykolwiek miało miej-
sce, to dwa i pół tysiąca lat nauk, labora-
toriów i instytucji naukowych już dawno
zmiotło je z powierzchni ziemi. Co z tego
jednak, skoro policja epistemologiczna już
śpieszy unieważnić tę przyziemną konsta-
tację, wytwarzając podwójne zerwanie po-
między elementami, które wszystko łączy.
Aby idea podwójnego zerwania mogła
przetrwać dwa i pół tysiąca lat mimo oczy-
wistych dowodów na jej niekorzyść, musiała
istnieć jedna, potężna racja jej konieczno-
ści. Racja ta może mieć jedynie charakter
polityczny - lub religijny. Na czym dzisiaj
polega użyteczność mitu Jaskini? Pozwala
on Konstytucji organizować życie publiczne
dwuizbowo
2
: pierwsza izba to owa ciemna
sala opisywana przez Platona, w której skuci
łańcuchami ignoranci nie mogą spojrzeć
sobie w twarz i komunikują się jedynie za
pomocą fikcji projektowanych na coś w ro-
dzaju kinowego ekranu. Druga izba znajduje
się na zewnątrz, w świecie złożonym nie
z ludzi, ale z nieludzi, niewrażliwych na na-
sze kłótnie, niewiedzę i ograniczenia. Cała
przebiegłość modelu zasadza się na roli, jaką
odgrywa niewielka grupka ludzi zdolnych
przeprawiać się między jednym a drugim
zgromadzeniem i przekształcać władzę
[l'autorite] pierwszego we władzę drugiego.
Przy całej fascynacji, jaką budzą Idee - także
tym, którzy pozornie krytykują idealizm pla-
tońskiej propozycji - wcale nie chodzi o to,
by przeciwstawiać świat realny światu cieni,
ale by dzielić władzę [repartir les pouvoirs], za
pośrednictwem jednocześnie opracowanych
definicji Nauki i polityki. Wbrew pozorom
nie mamy do czynienia z idealizmem, lecz
z przyziemnością organizacji politycznej.
Mit Jaskini pozwala przedstawić demokrację
jako niemożliwą - to jego jedyna zaleta.
Jaki jest w gruncie rzeczy podział władz
między izbami, który wprowadza Konsty-
tucja proponowana przez epistemologię
(polityczną)? Pierwsza izba skupia wszyst-
kich ludzi posiadających mowę, którzy nie
mają żadnej władzy poza władzą gremialnej
niewiedzy i władzą konsensualnego wy-
twarzania fikcji wyzbytych jakiejkolwiek
realności zewnętrznej. Druga izba składa się
wyłącznie z realnych przedmiotów, których
właściwością jest określanie tego, co istnie-
je, lecz którym nie dany został dar mowy.
Z jednej strony gadanina fikcji, z drugiej
- milczenie rzeczywistości. Cała subtelność
tego projektu zasadza się na przekazaniu
władzy tym, którzy potrafią poruszać się
pomiędzy izbami. Kilku starannie wybra-
nym ekspertom, którzy umieją kursować
pomiędzy dwoma zbiorami i którzy mają
jednocześnie władzę mówienia - gdyż są
ludźmi - władzę mówienia prawdy - gdyż
Pojęcie Konstytucji, niezbędne do przeprowadzenia tej argumentacji, zostało szczegółowo rozwinięte w: B. Latour, Nous n'avom
jamais ete modernes: Essai d'anthropologie symetrique, La Decouverte, Paris 1991.
1 7 2
E K O L O G I A P O L I T Y C Z N A P R Z E C I W N A T U R Z E
dzięki ascezie poznania umknęli uwarun-
kowaniom świata społecznego i wreszcie
potrafią zaprowadzić porządek w zgroma-
dzeniu ludzi, zamykając im dziób - jako że
mogą wracać do niższej izby, by zmieniać
życie niewolników, którzy gniją w kajda-
nach. Krótko mówiąc, ci nieliczni wybrani
mogą się cieszyć najwspanialszą zdolnością
polityczną, jaką się dało wymyślić: dawania
głosu milczącemu światu, mówienia prawdy
nie podlegającej dyskusji, kładzenia kresu
niekończącym się debatom dzięki niepodwa-
żalnej formie autorytetu opartej na kontakcie
z rzeczami samymi.
A przecież na pierwszy rzut oka taki
rozdział władzy nie może się utrzymać
- wymagałby zbyt wielu nieprawdopodob-
nych hipotez, zbyt wielu niesprawiedliwych
przywilejów. Naród nigdy nie zgodzi się na
to, by definiować go jako zbieraninę doży-
wotnich więźniów, którzy nie mogą ani ze
sobą bezpośrednio rozmawiać, ani wspólnie
dotknąć tego, o czym mówią, i którzy zmu-
szeni są pleść bzdury, aby niczego nie powie-
dzieć. Poza tym nikt nie zgodzi się oddać
władzy w ręce paru ekspertów, których nikt
nie mógł wybrać. Nawet jeśli zgodzimy się
na ten szereg absurdów, to czy można sobie
wyobrazić, że jedynie Mędrcy są w stanie
dotrzeć do nieosiągalnych rzeczy samych
w sobie? Co za ekstrawagancja: milczące
rzeczy ni stąd, ni zowąd okazują się zdolne
przemawiać! Przy którym - czwartym?
piątym? - poziomie prestidigitatorstwa owe
prawdziwe rzeczy, przemawiające już za po-
średnictwem ust królów-filozofów zyskują
ową niesłychaną właściwość, by - pozostając
bezdyskusyjnymi - zamykać usta reszty lu-
dzi? Do czego to podobne, że owe nieludz-
kie obiekty mogą zostać zmobilizowane do
rozwiązywania problemów uwięzionych,
skoro wcześniej zdefiniowano kondycję
ludzką przez odcięcie jej od jakiejkolwiek
realności? Nie! Tej baśni zdecydowanie nie
można zaakceptować...
Ale zapominamy w ten sposób o nie-
wielkim, lecz koniecznym wkładzie epi-
stemologii (politycznej): dzięki nawiasom
nazwiemy pierwsze z tych zgromadzeń
„Nauką", a drugie - „polityką". Z zasadniczo
politycznego pytania o podział władzy mię-
dzy dwiema izbami otrzymujemy problem
rozróżnienia na z jednej strony, głęboką,
czysto epistemologiczną kwestię natury
Idei i świata zewnętrznego oraz granic
naszego poznania, a z drugiej na wyłącznie
polityczną i socjologiczną kwestię natury
świata społecznego.
Skoro więc ustaliliśmy, że chodzi o kon-
stytucyjną teorię uzasadniającą podział na
ludzi pozbawionych kontaktu z rzeczywisto-
ścią i nieludzi trzymających całą władzę, bez
słowa sprzeciwu przyznamy, że nade wszyst-
ko nie należy mieszać subtelnych kwestii
epistemologicznych - dotyczących natury
rzeczy - z niskimi pytaniami politycznymi
- o wartości i trudy wspólnego życia. Trick
był taki prosty! Tak jak w pułapkach, w które
węgorze wpływają bez trudu, ale nie potra-
fią się później z nich wydostać. A jeśli ktoś
próbuje się wydostać z pułapki, potrząsając
nią od środka, zostaje oskarżony o „mylenie"
kwestii politycznych i poznawczych! Pojawią
się zarzuty o „upolitycznianie" Nauki, o re-
dukowanie świata zewnętrznego do projek-
cji pariasów w łańcuchach. Ubolewa się nad
porzuceniem kryteriów odróżniania prawdy
od fałszu. Na nic się nie zdadzą dalsze argu-
menty. Na te oskarżenia pozwalają sobie ci,
którzy upolitycznili nauki, by uniemożliwić
życie polityczne. Ci sami, którzy swą sofi-
styką podzielili życie publiczne na Naukę
i społeczeństwo, wyzywają was od sofistów.
Was, którzy raczej umarlibyście, aniżeli
zaczęli opłakiwać swoje uwięzienie, skoro
dobrowolnie weszliście do więzienia...
Intencję polityczną kryjącą się za epi-
stemologicznymi pretensjami dałoby się
dojrzeć bardzo łatwo, gdyby nie pewna
uzupełniająca hipoteza, którą z dobro-
dziejstwem inwentarza przynosi mit
jaskini: cała ta maszyneria nie poszłaby
w ruch, gdyby lud nie był już wcześniej
pogrążony w ciemnościach groty, każda
jednostka - odcięta od reszty, przykuta
do swojej ławki, pozbawiona kontaktu
1 7 3
B R U N O L A T O U R
z rzeczywistością, wydana na łup plotki
i przesądów, zawsze gotowa rzucić się
gardła tym, którzy przychodzą to zmienić.
Krótko mówiąc: bez pewnej szczególnej
definicji socjologicznej policja epistemolo-
giczna jest nie do pomyślenia. Czy ludzie
rzeczywiście tak żyją? To nieważne. Mit
wymaga przede wszystkim, żebyśmy my,
ludzie, zeszli do Jaskini, przecięli nasze
niezliczone związki z rzeczywistością,
utracili kontakt z bliźnimi, porzucili pracę
naukową [des sciences], stali się nienawistni,
sparaliżowani i nabijali sobie głowy fikcja-
mi. Wówczas i tylko wówczas Nauka przy-
będzie nas ocalić. Mit ten, słabszy pod tym
względem niż biblijna opowieść o upadku,
zaczyna od odrzucenia [une abjectiori], któ-
rego przyczyn jednak nigdy nam nie poda.
A przecież żaden grzech pierworodny nie
zmusza nas do tego, by życie publiczne roz-
poczynać od epoki jaskiniowej. Epistemolo-
gia (polityczna) przeceniła w tym miejscu
swe zdolności: mogła przez chwilę bawić
nas w niedoświetlonej sali swym teatrzy-
kiem cieni przeciwstawiającym siły Zła si-
łom Dobra, Right and Might, ale nie znaczy
to, że musimy od razu kupować bilet na jej
budujący spektakl. Oświecenie bowiem nie
olśniewa zbyt mocno, o ile epistemologia
(polityczna) nie sprowadzi nas wcześniej
do Jaskini. A przecież zamiast wychodzić
z jaskini, jak proponuje Platon, można po
prostu w ogóle do niej nie wchodzić!
Każde zawahanie przy kwestii zewnętrz-
ności Nauki może nas, plum!, wrzucić prosto
w „zwykłą konstrukcję społeczną". Postara-
my się jednak uniknąć przerażającej ko-
nieczności wyboru między realnością świata
zewnętrznego a piekłem tego, co społeczne.
Pułapka ta sprawdza się tylko wówczas, gdy
nikt nie poddaje refleksji jednocześnie idei
Nauki i idei społeczeństwa i nikt nie zgła-
sza wątpliwości równocześnie pod adresem
epistemologii i socjologii. Osoby zajmujące
się Nauką muszą wierzyć socjologom w to,
co mówią oni o społeczeństwie, i odwrotnie
- socjologowie muszą brać za dobrą monetę
twierdzenia epistemologów (politycznych)
na temat Nauki. Innymi słowy, nie można
dopuścić do tego, by pojawili się socjologo-
wie nauk, gdyby bowiem ta alternatywa była
zbyt jasna, zmniejszyłby się kontrast między
jej członami: zrozumielibyśmy, że nic z Na-
uki nie przypomina nauk, a to, co wspólnoto-
we, ma się nijak do piekła tego, co społeczne.
Nauka może zbawić tylko taki świat, którego
pozbawiono wszelkich możliwości, by stał
się moralny, rozsądny i mądry. Aby jednak
taka teoria Nauki mogła pełnić funkcję wy-
jaśniającą w pracy naukowej [des scienceś],
konieczne jest, by nie mniej absurdalną teo-
rię społeczną zastosowano do analizowania
tego, co stanowi życie publiczne.
Wystarczy odparować pytaniem: „Jakie
to dziwne! Chcecie rozdzielić życie oby-
wateli na dwie izby, w jednej umieszczona
będzie władza [l'autorite] pozbawiona
języka, a w drugiej - mowa pozbawiona
władzy. Czy to aby na pewno rozsądne?"
Przeciwko policji epistemologicznej należy
bronić się polityką, ale z całą pewnością nie
epistemologią. To zastanawiające, że myśl
polityczna Zachodu przez tyle czasu spara-
liżowana była przez oddalone zagrożenie,
które w każdej chwili mogła pozbawić
tego, co w jego wywodach najistotniejsze:
bezdyskusyjnej natury nieludzkich praw,
pomieszania Nauki z naukami, redukcji
polityki do piekła Jaskini.
Celem niniejszej książki nie jest jednak
udowodnienie tej tezy socjologii nauki, ale
wyciągnięcie zeń konsekwencji dla filozofii
politycznej. Jak mamy stworzyć demokrację
bez tej ciągłej groźby, że Nauka przyjdzie
jej na pomoc? Do czego podobne będzie
życie publiczne prowadzone przez tych,
którzy odmówili wejścia do Jaskini? Jaką
formę przyjmą nauki wolne od obowiązku
politycznej służby Nauce? Jakie właściwo-
ści będzie mieć natura, skoro nie będzie już
w stanie skończyć dyskusji politycznej? Ta-
kie pytania zaczniemy sobie stawiać, kiedy
tłumnie wyjdziemy z Jaskini.
I tak samo, skoro oddzieliliśmy już
Naukę od nauk, możemy przeciwstawić
polityce-władzy, odziedziczonej z czasów
1 7 4
E K O L O G I A P O L I T Y C Z N A P R Z E C I W N A T U R Z E
Jaskini, politykę rozumianą jako stopniowe
wypracowywanie wspólnego świata.
KRYZYS EKOLOGICZNY
CZY KRYZYS OBIEKTYWNOŚCI?
[...] Literatura na temat ekologii politycz-
nej czytana w tej perspektywie pozostaje
mocno rozczarowująca. W gruncie rzeczy
najczęściej ogranicza się do odtwarzania
bez żadnych modyfikacji nowoczesnej Kon-
stytucji fundującej politykę dwóch ośrodków
[a double foyer], z których jeden nazywa się
polityką, a drugi, pod nazwą natury, sprawia,
że pierwszy nie jest zdolny do działania. To
odtwarzanie, te remake'i są wręcz zabawne:
wydaje się bowiem, że następuje odejście
od nowożytnego antropocentryzmu (nazy-
wanego niekiedy kartezjańskim!) w stronę
ekologicznego naturocentryzmu, a tymcza-
sem od początków zachodniego świata, od
czasów założycielskiego mitu o upadku do
Jaskini, chciano jedynie uformować życie
polityczne wokół dwóch centrów, z których
jednym była natura. Jeśli ekologia polityczna
stanowi problem, to nie dlatego, że wreszcie
wprowadza naturę w krąg zainteresowań
politycznych dotąd zwróconych na człowie-
ka, ale dlatego, że niestety! nie przestaje ona
posługiwać się naturą, by wyeliminować polity-
kę. W miejsce szarej i zimnej natury antycz-
nych epistemologów (politycznych) dzisiejsi
ekolodzy podstawiają po prostu naturę zie-
leńszą i cieplejszą. W innych aspektach obie
te natury są zupełnie takie same: amoralne,
choć zamiast etyki dyktują sposób moralne-
go prowadzenia się, i apolityczne - a przecież
decydują o polityce Ten bezwzględny osąd
jest konieczny, by ruchom ekologicznym
zaoferować wreszcie filozofię skrojoną na
miarę ich wielkich ambicji, odpowiadającą
ich rzeczywistemu nowatorstwu.
Dlaczego jednak mamy się interesować
ekologią polityczną, skoro jej literatura
z powrotem pogrąża nas w mrokach Jaski-
ni? Ponieważ, jak postaramy się tu wykazać,
w ekologii politycznej nie chodzi o naturę,
albo raczej: ostatecznie to nie o naturę chodzi
jej najbardziej, a w jeszcze mniejszym stop-
niu o jej zachowanie, chronienie i obronę.
To delikatne wnioskowanie i aby je prze-
prowadzić, musimy prosić czytelnik aby, po
odróżnieniu nauk od Nauki, przyjął kolejne
wprowadzane rozgraniczenie - pomiędzy
liczącą już trzydzieści lat praktyką ruchów
ekologicznych a teorią tej wojowniczej prak-
tyki. Pierwszą z nich określać będziemy jako
ekologię wojującą [militante], a drugą jako fi-
lozofię ekologii lub Naturpolitik (wyrażenie
ukute na wzór Realpolitik). Jeśli wydawać się
będziemy niekiedy niesprawiedliwi wobec
tej drugiej, to tylko z powodu pasji, z jaką
interesujemy się tą pierwszą.
W oddzielaniu teorii od praktyki za-
wsze - i dobrze o tym wiemy - tkwi nie-
bezpieczeństwo: ryzykuje się w ten sposób
suponowanie, że bojownicy nie wiedzą
tak naprawdę, co robią, i że posłuszni są
jakiejś iluzji, z którą poradzi sobie dopiero
filozof. Zwrócimy się jednak ku temu groź-
nemu rozróżnieniu, a to dlatego, że ruchy
„zielonych", chcąc nadać naturze wymiar
polityczny, trafiły w samo sedno tego, co na-
zywamy tu Konstytucją nowoczesną. Przez
swą dziwaczną strategię, którą zajmiemy
się w tym rozdziale, chcąc chronić naturę,
ruchy ekologiczne utrzymały jednocześnie
taką koncepcję natury, która uniemożliwia
im prowadzenie walki polityczne]. Ponieważ
„natura", jak zobaczymy dalej, została wy-
tworzona, by wyeliminować politykę, nie da
się jej zachować, wprowadzając ją do deba-
ty publicznej. W szczególnym przypadku
ekologii politycznej mamy zatem prawo
mówić o coraz poważniejszym rozbracie
pomiędzy jej praktyczną mocą a teorią,
którą dysponuje.
Spróbujemy to pokazać, zestawiając listę
różnic pomiędzy tym, co ekologia walcząca
wierzy, że robi, a tym, co robi w praktyce.
1. Ekologia polityczna udaje, że dyskutuje
o naturze, ale mówi o niezliczonych
konfiguracjach, które zawsze zakładają
udział człowieka.
2. Rzekomo stara się chronić naturę,
zwłaszcza przed człowiekiem, ale oka-
zuje się, że we wszystkich przypadkach
i "7 5
B R U N O L A T O U R
z góry uwzględnia się ludzi, którzy inter-
weniują jeszcze częściej, coraz subtelniej,
coraz głębiej i przy użyciu coraz brutal-
niejszej aparatury naukowej.
3. Stara się podobno chronić naturę dla
niej samej - a nie ze względu na jakiś
surogat ludzkiego egoizmu - ale za każ-
dym razem misję, którą sobie wyznacza,
przeprowadzają ludzie i robią to dla
dobrostanu, przyjemności czy czystego
sumienia niewielkiej liczby starannie
wyselekcjonowanych osób, które mają
ją uzasadnić - głównie są to Amerykanie
- bogaci, wykształceni i biali mężczyźni.
4. Stara się myśleć za pomocą Systemów
znanych dzięki Prawom Naukowym, ale
zawsze, gdy zaczyna mówić o podcią-
gnięciu wszystkiego pod jedną wyższą
przyczynę [cause], wikła się w naukową
kontrowersję, co do której eksperci nie
potrafią się zgodzić.
5. Rzekomo poszukuje modeli naukowych
wśród hierarchii ustalanych za pomocą
uporządkowanych obwodów cybernetycz-
nych, ale jednocześnie zawsze ujawnia
zaskakujące połączenia między różnymi
porządkami, w których czas reakcji i ska-
la zaszłości zawsze zapędzają w kozi róg
tych, którym się wydawało, że mogą coś
powiedzieć o wrażliwości lub stabilności,
wielkości czy małości Natury.
6. Podobno mówi o Wszystkim, ale nie
udaje jej się wstrząsnąć opinią czy zmie-
nić układu sił, o ile nie odniosą się do
miejsc, biotopów, sytuacji, konkretnych
wydarzeń - dwóch waleni uwięzionych
w lodzie, setki słoni w Amboseli, trzy-
dziestu platanów na placu Tertre...
7. Stara się rosnąć w siłę i przekonywać,
że jest wcieleniem życia politycznego
w przyszłości, ale wszędzie ogranicza się
do łatwej do przełknięcia dawki pomi-
jalnych pikiet i przystawek wyborczych.
Nawet w krajach, w których jest nieco sil-
niejsza, stanowi jedynie siłę poboczną.
Przepiszmy teraz tę listę, biorąc to, co
w pierwszym ujęciu wyglądało na słabość,
za jej siłę:
1. Ekologia polityczna nie mówi nic o na-
turze i nigdy nie starała się tego robić.
Dotyka zgrupowań bytów o skompliko-
wanych formach: regulacji, aparatur, kon-
sumentów, instytucji, obyczajów, cieląt,
krów, świń, terenów lęgowych, których
włączanie do ahistorycznej i nieludzkiej
natury jest całkowicie zbyteczne. To nie
o naturę pyta ekologia. Wręcz przeciwnie
- kwestionuje ona jej granice i na nowo
określa kształtujące ją czynniki.
2. Ekologia polityczna nie stara się i nigdy
się nie starała chronić natury. Wręcz
przeciwnie bierze ona coraz większą
odpowiedzialność za coraz bardziej
różnorodne istoty i losy, mieszają się
w to coraz głębiej. O ile modernizm
stwarzał wrażenie, że zdominował cały
świat, o tyle ekologia we wszystko się
angażuje.
3. Ekologia polityczna nigdy nie twierdziła,
że służy naturze dla jej własnego dobra,
ponieważ w żaden sposób nie byłaby
zdolna określić, jakie jest wspólne dobro
odhumanizowanej natury. Ma lepsze
rzeczy do roboty, niż bronić natury (czy
to dla niej samej, czy to dla dobra przy-
szłych pokoleń). Zawiesza za to naszą
pewność co do suwerenności tego, co
dobre dla ludzi, rzeczy, wyznaczanych
celów i wykorzystywanych środków.
4. Ekologia polityczna nie wie, co to jest
System ekologiczno-polityczny i nie dzia-
ła na podstawie wytycznych złożonej
Nauki, której modele i środki umykały
jak dotąd biednej myślącej i poszukują-
cej ludzkości. Jest to jej wielka zaleta.
Me wie, co charakteryzuje system. Nie
interesuje jej, co jest ze sobą powiązane
a co nie jest. Jeśli chodzi o kontrowersje
naukowe, o które się potyka, to właśnie
one odróżniają ją od ruchów naukowo-
politycznych z przeszłości. Tylko ona
może czerpać korzyści z innej polityki
naukowej.
5. Ani cybernetyka, ani hierarchia nie
umożliwiają zrozumienia niestabilnych,
chaotycznych, darwinowskich, tyleż
i '7 6
E K D L D G
P O L I T Y C Z N A P R Z E C I W N A T U R Z E
lokalnych, co globalnych, szybkich lub
powolnych czynników, które ekologia
wyciąga na światło dzienne dzięki
mnóstwu oryginalnych eksperymentów
[dispositifs experimentaux] i które wzięte
jako całość nie tworzą na szczęście żad-
nej szczególnej Nauki.
6. Ekologia polityczna nie jest w stanie
zintegrować wszystkich swoich punkto-
wych i lokalnych działań w jeden totalny
i hierarchiczny program, a także nigdy
nie starała się tego zrobić. To właśnie
ignorancja względem tej totalności ją ra-
tuje - nigdy nie będzie potrafiła ustalić,
jakie miejsce w hierarchii zajmują mali
ludkowie z jednej, a wielkie dziury ozo-
nowe z drugiej strony, czy małe słonie
w porównaniu do średnich strusi.
7. Ekologia polityczna szczęśliwie nadal po-
zostaje na marginesie, ponieważ nie udało
jej się jeszcze określić ani w swojej poli-
tyczności, ani w swej ekologii. Wierzy,
że mówi coś o Naturze, Systemie, hierar-
chicznej Całości, świecie bez człowieka,
prawomocnej Nauce - i właśnie te zbyt
uporządkowane twierdzenia ją margi-
nalizują, choć zapewne twierdzenia ode-
rwane od jej praktyki mogłyby pomóc jej
politycznie dojrzeć - o ile udałoby się jej
uchwycić ich właściwy sens.
Nie można więc charakteryzować eko-
logii politycznej w kategoriach kryzysu
natury, ale kryzysu obiektywności. Aż do
teraz byliśmy przyzwyczajeni do przedmio-
tów nieryzykownych, gołych, ich miejsce
zajmują dziś ryzykowne powiązania przed-
miotów nieuczesanych. Spróbujmy określić
różnicę między starymi i nowymi obiekta-
mi - teraz, gdy zdążyliśmy się odzwyczaić
od pojęcia natury.
Przedmioty nieryzykowne mają czte-
ry podstawowe cechy, które pozwalają je
rozpoznać na pierwszy rzut oka. Przede
wszystkim przedmiot taki ma gładkie brze-
gi, dobrze zdefiniowaną istotę i dobrze roz-
poznane właściwości. Bezapelacyjnie przy-
należy do świata rzeczy, świata złożonego
z bytów uporczywych, ściśle określonych
prawami przyczynowości, skuteczności,
opłacalności i prawdy. Ponadto badacze,
inżynierowie, administratorzy, przedsię-
biorcy i technicy, którzy wymyślają, produ-
kują i umieszczają te przedmioty na rynku,
znikają, gdy tylko skończą nad nimi pracę.
Po trzecie, ów „przedmiot nieryzykowny"
oczywiście niesie ze sobą oczekiwane lub
nieoczekiwane konsekwencje, ale myśli
się o nich zawsze jako o formie wpływu
na różny od niego świat złożony z bytów
trudniejszych do wyodrębnienia, które
określa się takimi nazwami, jak „czynniki
społeczne", „wymiary polityczne", „aspekty
irracjonalne". W zgodzie z mitem Jaskini
przedmiot nieryzykowny z dawnego po-
rządku konstytucyjnego robił wrażenie,
jakby spadł na świat społeczny z zewnątrz,
niczym meteor nakierowany na cel. Wresz-
cie, niektóre z tych przedmiotów mogły,
czasami całe lata później, pociągać za sobą
nieprzewidziane ryzyko, a wręcz katakli-
zmy. Wszelako konsekwencje te i katastrofy
nigdy nie przekładały się na pierwotną defi-
nicję przedmiotu, na jego granice czy istotę,
ponieważ za każdym razem przynależały
do świata, który pozbawiony był wspólnej
miary ze światem przedmiotów: świata
nieprzewidywalnej historii, chaosu, poli-
tycznego i społecznego bałaganu i rozgar-
diaszu. W przeciwieństwie do wpływów,
które można było mimo wszystko wytropić,
katastrofalne konsekwencje nie działały
wstecz, nie zmieniały odpowiedzialności
przedmiotów ani ich definicji. Nigdy nie
mogły służyć swym autorom za nauczkę,
by mogli na ich podstawie modyfikować
właściwości swych obiektów.
Przypadek azbestu może nam tu służyć
za model, zwłaszcza że chodzi tu o jeden
z ostatnich obiektów, które można okre-
ślić mianem modernistycznych. Materiał
doskonały (nazywano go magie material):
zarazem obojętny, wydajny i dochodowy.
Potrzeba było dziesiątków lat, by jego
wpływ na zdrowie zwrócił się przeciwko
niemu, doprowadził do surowego osądu
1 7 7
B R U N O L A T O U R
i materiału, jego wynalazców, wytwórców,
zwolenników i inspektorów. Dziesiątki alar-
mów i spraw, takich jak choroby zawodowe,
nowotwory i trudności ze skutecznym usu-
waniem spiętrzyły się tak, że nie dało się już
ukryć, o co chodzi, i weszły do szeregu wła-
ściwości azbestu. Azbest powoli zmienił się
z idealnego, obojętnego materiału w wielo-
wymiarowy koszmar - z punktu widzenia
prawa, higieny i ryzyka. Taki typ przedmio-
tów zapełnia w dużej części świat zdrowego
rozsądku, w którym żyjemy. Tymczasem na
horyzoncie pojawiają się już inne obiekty,
niczym chwasty we francuskim ogrodzie,
dokładając swoje własne rozgałęzienia.
Naszym zdaniem najlepszy sposób opi-
sywania kryzysów ekologicznych polega na
rozpoznawaniu obok gołych przedmiotów
rozprzestrzeniania się owych ryzykownych
powiązań. Mają one całkowicie odmienny
charakter - dlatego właśnie za każdym ra-
zem, gdy się pojawiają, mówi się o kryzysie.
W przeciwieństwie do swych poprzedni-
ków nie mają gładkich brzegów, dobrze zde-
finiowanej istoty, ani wyraźnego podziału
na twarde jądro i jego otoczenie. Właśnie
te cechy sprawiają, że stają się czymś
w rodzaju przedmiotów obrośniętych, wy-
kształcają kłącza i struktury sieciowe. Poza
tym ich wytwórcy nie są już niewidzialni,
nie znajdują się poza polem, ale wychodzą
na światło dzienne - zatroskani, dyskusyj-
ni, skomplikowani, powiązani z innymi,
wyposażeni w instrumenty, laboratoria,
warsztaty, fabryki. Produkcja naukowa,
techniczna i przemysłowa od samego
początku stanowi zrąb definicji nowych
przedmiotów. Po trzecie, te quasi-obiekty
nie wywołują, ściśle rzecz biorąc, takiego
efektu, jak gdyby spadły z nieba w świat
jakościowo różny od nich. Mają rozliczne
połączenia, czułki i nibynóżki, które na ty-
siące sposobów wiążą je z innymi bytami,
równie mało stabilnymi jak one same. Przez
to nie można mówić już, że tworzą one inny,
niezależny od pierwszego świat. Żeby je opi-
sać, nie można już powoływać się z jednej
strony na świat społeczny czy polityczny,
a z drugiej na świat obiektywności i zysków.
Wreszcie - co bez wątpienia jest w nich
najdziwniejsze - nie da się już oddzielić
od nich nieoczekiwanych konsekwencji,
które wywierają w dłuższej perspektywie,
w znacznym oddaleniu i w świecie, który
jest wobec nich niewspółmierny. Wręcz
przeciwnie: cały świat jest, paradoksalnie,
przygotowany na nieoczekiwane konse-
kwencje, które na pewno wywołają, konse-
kwencje, które wydają się być im właściwe,
za które biorą odpowiedzialność i z których
wyciągają nauczkę.
Osławione priony, prawdopodobni
sprawcy tak zwanej „choroby wściekłych
krów", stanowią taki sam symbol ryzykow-
nych powiązań, jak azbest symbol dawnych
przedmiotów nieryzykownych. Wydaje się,
że rozróżnienie pomiędzy przedmiotami
nieryzykownymi a ryzykownymi powią-
zaniami, między „gołymi przedmiotami"
a „przedmiotami obrośniętymi" jest
znacznie poważniejsze, niż niewykonal-
ne rozdzielanie kryzysów o charakterze
ekologicznym od tych, które dotykają go-
spodarki czy społeczeństwa. Nie jesteśmy
wcale świadkami powodzi pytań o naturę,
która nawiedziła dyskurs polityczny, ale
namnażania się przedmiotów obrośniętych,
których nie da się już zepchnąć do samego
tylko świata natury.
Przedstawienie na nowo pojęcia kryzy-
su ekologicznego umożliwi nam opisanie
najdziwniejszej cechy ekologii politycznej
Dzięki ekologii politycznej uwaga nie prze-
ślizguje się z bieguna ludzkiego na biegun
natury - przekształca ona pewność płynącą
z produkcji przedmiotów nieryzykownych
(z jej jasnym podziałem na rzeczy i ludzi)
w niepewność dotyczącą relacji, których
nieoczekiwane konsekwencje zdolne są po-
krzyżować realizowanie zamówień, plany,
sieci wpływów. Stawia ona pod znakiem
zapytania możliwość ustawienia zgodnie
z ustalonym raz na zawsze porządkiem
jakiejkolwiek hierarchii aktorów i wartości.
Okazuje się, że jakaś nieskończenie drobna
sprawa ma ogromne skutki, nic nie znaczący
1 7 8
E K O L O G I A P O L I T Y C Z N A P R Z E C I W N A T U R Z E
aktor staje się nagle aktorem centralnym, gi-
gantyczny kataklizm rozpływa się we mgle
jak zaczarowany, cudowny produkt powo-
duje opłakane skutki, potwory dają się bez
wysiłku oswoić... Ekologia polityczna ciągle
umie nas zaskoczyć uświadamiając nam to
z odporności, to z delikatności ekosystemów.
Zdecydowanie nadszedł czas, by wziąć na
serio apokaliptyczną przepowiednię nie-
których ekologów o „końcu natury".
KONIEC NATURY
Rozumiemy teraz, dlaczego ekologia
polityczna nie może trzymać się natury:je-
śli „natura" oznaczać będzie dla nas termin
umożliwiający ujmowanie hierarchii bytów
w ramach jednej uporządkowanej serii, to
ekologia polityczna w praktyce zawsze będzie
się objawiać poprzez dążenie do zniszczenia
idei natury. Jeden ślimak potrafi przerwać
zaporę, Prąd Zatokowy może nagle zanik-
nąć, usypiska przeradzają się w biologiczne
rezerwaty, a robak ziemny sprawia, że gleba
w lasach Amazonii zamienia się w beton.
Nie da się już ustawić hierarchii bytów
według ich ważności. Kiedy frenetyczni
ekolodzy alarmują: „Natura umiera!", na-
wet nie zdają sobie sprawy, jak dalece mają
rację. Bogu dzięki, natura umiera. Tak,
wielki bożek Pan nie żyje! Po śmierci Boga
i śmierci człowieka najwyższy czas, by tak-
że Natura oddała ducha. To był najwyższy
czas: niebawem nie bylibyśmy już w stanie
uprawiać polityki!
[...] Rozumie się samo przez się, że nie
możemy dłużej przedstawiać ekologii poli-
tycznej jako nowego rodzaju troski, która
nawiedziła pod koniec tysiąclecia sumienia
ludzi Zachodu - tak jakby od lat pięćdziesią-
tych (lub sześćdziesiątych czy siedemdzie-
siątych, daty nie są tu najistotniejsze) polity-
cy zyskali wreszcie świadomość, że do listy
zwyczajowych obszarów zainteresowań
należy dodać kwestię zasobów naturalnych.
A przecież nigdy, od czasu pierwszych dys-
kusji Greków o doskonałości życia publiczne-
go, nie mówiło się o polityce bez mówienia
jednocześnie o naturze. Albo raczej: nigdy
nie powoływano się na naturę w kontekście
innym, niż ta czy inna polityczna lekcja. Nie
napisano ani jednej linijki - przynajmniej
nie w tradycji zachodniej - w której słowom
„natura", „porządek naturalny", „prawo na-
turalne", „prawa przyrody", „niewzruszona
przyczynowość", „prawa nieprzedstawione"
nie towarzyszyłaby, bliżej lub dalej w tekście,
jakaś teza dotycząca sposobu uzdrowienia
życia publicznego. Oczywiście można lekcje
te odwracać i wykorzystywać porządek na-
turalny, by krytykować porządek społeczny,
tak samo, jak porządek ludzki - by kryty-
kować porządek naturalny. Można nawet
chcieć przeciąć związek między nimi. Nie
można jednak udawać, że chodziło o dwa
osobne pola odniesienia, które rozwijały
się równolegle przez tyle stuleci i przecięły
się dopiero trzydzieści czy czterdzieści lat
temu. Koncepcje polityki zawsze stanowiły
parę z koncepcjami natury - powiązane ze
sobą tak ściśle, jak dwa siedzenia huśtawki,
z których jedno opada, gdy drugi się podnosi
i odwrotnie. Nigdy nie istniała inna polityka
niż polityka natury i inna natura niż natura
w polityce. W gruncie rzeczy waga wyrażenia
„natura" nie bierze się wcale ze szczególne-
go charakteru bytów, które rzekomo zbiera
w jedną całość i które należeć by miały do
jakiegoś specjalnego obszaru rzeczywisto-
ści. Siła tego wyrażenia bierze się stąd, że
zawsze używa się go w liczbie pojedynczej.
Kiedy przywołuje się pojęcie natury, to zgro-
madzenie, do którego się odnosi, zaczyna liczyć
się nieskończenie bardziej, aniżeli ontologicz-
na jakość tego, co „naturalne", której źródło
stanowi. Dzięki naturze można upiec dwie
pieczenie przy jednym ogniu: zakwalifiko-
wać pojawiający się byt do takiej czy innej
domeny rzeczywistości i przyporządkować
mu miejsce w ujednoliconej hierarchii.
Łatwo to udowodnić. Wystarczy zastąpić
wszędzie liczbę pojedynczą przez mnogą - te
natury. Od razu niemożliwe staje się przypi-
sywanie im jakiejkolwiek wagi politycznej.
„Różne" prawa naturalne? Trudno sobie
wyobrazić prawa pozytywne wywodzone
w oparciu o taką różnorodność. Jak wciągnąć
1 7 9
B R U N O L A T O U R
ludzi do klasycznej dysputy o zależnościach
pomiędzy genetyką a środowiskiem, w której
miałoby chodzić o porównywanie wpływu
różnych natur i różnych kultur? W jaki
sposób mielibyśmy się starać opanować
przemysłowy impet, proponując im ochronę
„natur"? Jak otwierać sobie drzwi przed od-
wołanie do autorytetu Nauki, jeśli dopowia-
dalibyśmy, że chodzi o nauki „o naturach"?
Jakże to, „prawa natur" miałyby brać w karby
pychę praw ludzkich? Nie, zdecydowanie licz-
ba mnoga po prostu nie przystoi polityczne-
mu pojęciu natury. Różnorodność dodana do
różnorodności w wyniku da zawsze różno-
rodność. A przecież od czasów mitu o Jaskini
to jedność natury stanowi o jej politycznym
uprzywilejowaniu, bo to właśnie to zgroma-
dzenie, takie uporządkowanie może wejść
w bezpośrednią konkurencję z ową inną for-
mą zgromadzenia, złożenia, ujednolicenia,
całkiem zresztą tradycyjną, którą od zawsze
nazywa się tą polityką. Debata między na-
turą a polityką jest jak owa średniowieczna
dysputa między papieżem a cesarzem: dwa
systemy lojalności wobec dwóch jednakowo
prawomocnych totalności rozrywały sumie-
nie chrześcijan na dwoje. Choć możemy już
bez ograniczeń używać określenia multikul-
turalizm, to multinaturalizm wciąż jeszcze
wydaje się szokujący i pozbawiony sensu...
Jaki wpływ wywarła ekologia polityczna
na tę odwieczną debatę? Samo wyrażenie
dość jasno oddaje sytuację. W miejsce dwóch
odrębnych pól, w ramach których usiłowano
totalizować hierarchię bytów, by następnie
zostać zmuszonym być beznadziejnego wy-
bierania pomiędzy jedną a drugą totalizacją,
ekologia polityczna proponuje powołać tyl-
ko jeden kolektyw. Chce przesunąć zadanie
ujednolicenia wszystkich poziomów bytów
z podwójnej areny polityki i natury na
pojedynczą arenę kolektywu. Tak to przy-
najmniej wygląda w praktyce - zarówno
w ramach tylko porządku naturalnego,
jak i w ramach porządku społecznego nie
pozwala ustalać w sposób ostateczny i od-
separowany, co jest ważne, a co się nie liczy,
co jest powiązane, a co powinno pozostać
oderwane, to, co wewnętrzne, od tego, co
na zewnątrz. Aby podważyć prawomocność
i tradycji politycznej i tak zwanej tradycji
naturalnej, Naturpolitik, ekologia polityczna,
z całą przebiegłością swej bogatej praktyki,
wynalazła sposób polegający na mnożeniu
takich przedmiotów, które wywołują kryzys
tradycyjnego porządku konstytucyjnego.
[...] Nie mamy tu nadziei, że czytelnik
przyzna nam od razu rację w najważniejszej
sprawie - najtrudniejszej być może z całego
wywodu. Potrzeba będzie całego rozdziału
drugiego, by wykazać, że koncepcja wspól-
nego kolektywu ludzi i nieludzi może być
spójna. Jednak już teraz czytelnik bez wąt-
pienia zgodzi się, z ekologia polityczna nie
może już być sprawiedliwie przedstawiana
jako nurt, dzięki któremu troska o naturę
przeniknęła do świadomości politycznej.
Byłby to błąd perspektywy o nieobliczalnych
konsekwencjach, odwracałby bowiem bieg
historii i stawiał naturę - czyli koncepcję
wypracowaną po to, by odebrać władzę po-
lityce - w samym centrum ruchu, którego
celem jest ją rozłożyć na czynniki pierwsze.
Znacznie bardziej twórcze wydaje się roz-
ważanie nagłego pojawienia się ekologii
politycznej w dyskursie jako oznaki kresu
dominacji tej piekielnej i odwiecznej pary,
natury i kultury, i podstawienia w to miej-
sce, za pośrednictwem tysiąca nowych roz-
wiązań, z których większość trzeba dopiero
wymyślić, życia publicznego pojedynczego
kolektywu. W każdym razie stwierdzenie,
że ekologia polityczna wyrywa nas spod
jarzma natury, czy że świadczy ona o „końcu
natury", nie powinno już dłużej być ujmowa-
ne w kategoriach prowokacji.
PRZEŁOŻYŁA AGATA CZARNACKA
1 B D