Margare Brownley
Trzęsienie serca
Rozdział 1
Laura Nichols trzyma
ła mocno oburącz kierownicę swego
ośmioletniego, ale ciągle jeszcze nieźle sprawującego się
chevroleta. Po
chyliła się do przodu próbując ulżyć napiętym
mięśniom karku.
Jecha
ła już dziesięć godzin. Dziesięć długich godzin na
autostra
dach. Pozwoliła sobie tylko na dwie krótkie przerwy.
Raz musiała zatankować, za drugim razem zatrzymała się,
żeby zjeść kanapkę. W tej chwili była już tak wykończona
jazdą, że każda nierówność nawierzchni sprawiała jej
dotkliwy ból, a gorąca kąpiel była jedynym jej marzeniem.
Westchnęła głęboko.
Wzd
łuż drogi wijącej się jak wstążka na szczyt góry, rosły
wysokie sosny. Stare drzewa stały tak gęsto jedno obok
drugiego, że ich korony prawie nie przepuszczały światła
dziennego.
Laurze trudno by
ło uwierzyć, że ta pusta droga górska jest
głównym połączeniem z Idle Springs, popularnym i tłumnie
odwiedza
nym kurortem. Na palcach jednej ręki mogła
policzyć samochody, które minęła po drodze, i to w sierpniu,
w samym środku sezonu! Turystów odstraszyły najwyraźniej
pogłoski o oznakach aktywności starego, nieczynnego od
ponad tysiąca lat wulkanu. Normalnie o tej porze droga byłaby
zatłoczona przez ludzi uciekających z miast przed upałem.
Nagle szosa rozpłynęła się w obłoku jasnego pyłu. Wierz-
chołki drzew zadrżały gwałtownie. Laura zmarszczyła czoło.
Kilka sekund temu panowa
ła tu przecież absolutna cisza.
Czyżby miała halucynacje? Szybko skierowała samochód na
pobocze i zatrzymała się.
Rozleg
ł się grzmot podobny do huku pioruna. Pod
wpływem hałasu metalowe części samochodu zaczęły
wibrować. Laura spojrzała w lusterko wsteczne spodziewając
się ujrzeć w nim ciężką ogromną ciężarówkę, ale droga była
pusta. Laura poczuła się nieswojo.
Grzmot przybiera
ł na sile. Auto trzęsło się coraz bardziej.
Kluczyki tkwiące jeszcze w stacyjce wykonywały dziki
brzęczący taniec. Trzęsienie ziemi, pomyślała Laura. I
natychmiast uczucie zaniepokojenia wobec zjawisk ustąpiło
miejsca rzeczowemu, trzeźwemu zainteresowaniu. Umysł
zaczął pracować na najwyższych obrotach. Jako doświadczona
geofizyczka nie miała kłopotu z oceną sytuacji.
Koszmar sko
ńczył się tak nagle, jak się zaczął. Huczący
grzmot ucichł. Kluczyki brzęczały jeszcze przez chwilę,
potem znowu zapano
wała cisza.
Laura odetchn
ęła głęboko. Przez te czterdzieści sekund, bo
tyle trwało trzęsienie ziemi, zabrakło jej powietrza. Mimo
doświadczenia ze zjawiskami przyrody, odczuwała dziwny
ucisk w okolicy żołądka. Poraziła ją świadomość własnej
bezbronności w bezpośrednim zetknięciu z żywiołem.
Odkr
ęciła boczną szybę. Cisza. Śmiertelna cisza. Było tak,
jakby wszystkie żyjące stworzenia wstrzymały oddech w
trwożnej obawie przed powrotem niszczycielskiej siły.
Laura zadr
żała. Na tej wysokości po zachodzie słońca było
nawet w środku lata bardzo zimno. Podkręciła szybę z
powrotem do góry. Trzęsienie ziemi skończyło się już chyba
ostatecznie. Laura przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik
zapalił i samochód wytoczył się na jezdnię. Cel podróży Laury
nie był już daleko. Miała zamieszkać w domu siostry kolegi.
Przyspieszyła, zgrabnie pokonując zakręt. Nagle oczy jej
rozszerzyły się z przerażenia. Z całych sił nacisnęła pedał
hamulca. Samochód zatrząsł się na boki i zatrzymał z
ogłuszającym piskiem. Szeroka tama z błota i odłamków
skalnych blokowała drogę na całej szerokości. Laura siedziała
jak skamieniała patrząc w osłupieniu na piętrzącą się przed nią
skłębioną ciemną masę.
W ko
ńcu wysiadła. Ruszyła wolno przed siebie. Na
uginających się kolanach zbliżała się do osuwiska, starając się
ze wszystkich sił o zachowanie zimnej krwi.
Wygl
ądało na to, że kontynuacja podróży samochodem
nie była możliwa. Jedynie szybki marsz przez las pozwoliłby
dotrzeć Laurze do celu przed zapadnięciem zmroku.
Cofn
ęła auto o mniej więcej pięćdziesiąt metrów,
zaciągnęła ręczny hamulec, wysiadła i zamknęła wszystkie
drzwi. Z walizki wyciągnęła rzeczy potrzebne na jeden
nocleg. Jutro wrócę tu po samochód, pomyślała, kiedy droga
zostanie już uprzątnięta z błota i kamieni. Zamknęła bagażnik
i ruszyła w drogę.
Lekki podmuch wiatru rozwia
ł długie włosy Laury.
Poprawiła je kilkoma energicznymi ruchami. Spojrzała na
zegarek. Dochodziła szósta. Jeśli chce jeszcze za dnia
wydostać się z tego ponurego miejsca, musi się pospieszyć.
Ju
ż niebawem stwierdziła, że droga przez las była
znacznie tr
udniejsza do przebycia, niż to się mogło wydawać.
Przez chwilę Laura zastanawiała się, czy nie wrócić do
samochodu i nie zmienić tenisówek na porządne buty
turystyczne. Zrezygnowała jednak z tego pomysłu, ponieważ
liczyła się teraz każda minuta. Nie miała czasu do stracenia.
Niezmordowanie wspina
ła się po skałach, przedzierała
przez gęste krzaki, brnęła wielkimi krokami przez grząskie
błoto, potykała się o sterczące ku górze pnie drzew. Cudem
udało jej się uniknąć kąpieli w błocie.
Zwalone drzewo zagrodzi
ło Laurze dalszą drogę. Wzięła
rozbieg i z trudem pokonała przeszkodę. Przy niezbyt
miękkim lądowaniu torebka zsunęła jej się z ramienia, zamek
otworzył się i cała zawartość wylądowała na wilgotnej ziemi.
Laura zaklęła po męsku, ale trudno, musiała pozbierać słoiczki
i tubki z kremami, przybory do makijażu, szczoteczkę do
zębów, grzebień i bieliznę.
- Czy pani tego szuka? - rozleg
ł się nagle głęboki męski
głos. Laura drgnęła. Podniosła głowę i zaczerwieniła się. Na
palcu obcego m
ężczyzny ujrzała coś turkusowego, coś z
jedwabiu i przezroczystej koronki. O Boże, przecież to moje
majtki, pomyślała z przerażeniem. Była tak zmieszana, że
najchętniej zapadłaby się pod ziemię, ale spostrzegła, że
nieznajomy najwyraźniej bawi się tą sytuacją.
- Dzi
ękuję - wymamrotała, zabrała mu majtki i schowała
czym prędzej do torby. - Bardzo pan uprzejmy.
Ciemne oczy nieznajomego zlustrowa
ły Laurę od stóp do
głów.
Laurze zrobi
ło się gorąco. Uświadomiła sobie, że w
obcisłych dżinsach i nie mniej obcisłej bluzeczce wyglądała
bardzie
j na rozebraną niż na ubraną.
- Co za szcz
ęśliwy traf, że akurat tędy przechodziłem.
Gdyby nie ja, zostałaby pani pozbawiona tak niezwykle
ważnej części garderoby.
- Chyba nie my
śli pan, że mam tylko jedną parę majtek? -
spytała Laura z przekąsem.
Wzruszy
ł ramionami. - Niby skąd miałbym to wiedzieć?
Laura prze
łknęła ślinę, nerwowo poszukując w myślach
odpowiedniejszego tematu do rozmowy. Wiek nieznajomego
oceniła na trzydzieści pięć - czterdzieści lat. Był wysoki,
barczysty i prawdę powiedziawszy, niezwykle przystojny.
- Co za mi
łe trzęsienie ziemi mieliśmy tu przed chwilą -
zaczęła niezbyt fortunnie.
M
ężczyzna uniósł brwi zdziwiony. - Te trzęsienia stały się
tu już prawdziwą plagą - skrzywił się niechętnie. - Pani też w
końcu została poszkodowana... - spojrzał na nią ironicznie.
Laura zmiesza
ła się jeszcze bardziej. - O, nie, pan... pan
się myli - zaczęła się jąkać. - Trzęsienie ziemi nie ma
najmniejszego związku z tym, że majtki... to znaczy, owszem,
w pewien sposób jak najbar
dziej... właściwie... ale...
- Ale
ż proszę pani, nie musi mi pani niczego wyjaśniać.
Wszystko świetnie rozumiem. Nie zdradzę nikomu pani
maleńkiego sekretu. Przysięgam milczeć aż po grób. -
Ostatnie słowa mężczyzna wypowiedział konfidencjonalnym
szeptem.
- Mojego... male
ńkiego sekretu? O czym pan mówi? -
Laura patrzyła na nieznajomego osłupiała. - Czy pan sądzi, że
ja tu miałam randkę? - urwała. Uwikłała się w zupełnie
bezsensowne i absolutnie zbyteczne tłumaczenia. Nie
obchodzi jej przecież wcale, co ten facet o niej pomyśli! Ale
dobrze! Nie będzie mu psuć zabawy. Przymrużyła oczy. -
Naprawdę nie zdradzi mnie pan? Nie opowie pan nikomu o
mojej... przygodzie? Bo wie pan, gdyby mój mąż się
dowiedział...
W wygl
ądzie nieznajomego zaszła gwałtowna zmiana.
Obrzucił Laurę ponurym spojrzeniem, zacisnął wargi i cofnął
się o krok.
- Ma pani moje s
łowo - powiedział sztywno. I zanim
Laura zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, odwrócił się i odszedł
pospiesznie.
Laura spogl
ądała za nim w milczeniu. Ale dziwak,
pomyślała, najpierw zaczyna stroić sobie ze mnie żarty, a
kiedy próbuje się dostosować do jego poczucia humoru,
ucieka. Wzruszyła ramionami i odwróciła się.
Tymczasem s
łońce zaszło już za góry i zrobiło się bardzo
zimno. Naprawdę nie miała czasu na rozważania nad
zachowaniem nieznajomego
. Ruszyła w dalszą drogę.
Zmęczona i głodna, krok po kroku brnęła przez las. Nogi
bolały ją potwornie, a dotkliwy chłód dawał się coraz bardziej
we znaki.
Po oko
ło dwudziestu minutach marszu Laura dotarła do
miejsca, w którym las przerzedzał się. Przez zieleń drzew
dostrzegła czerwone dachy. Odetchnęła z ulgą. Miała przed
sobą willowe osiedle w stylu Tudorów. Patrzyła z
zainteresowaniem na wypielęgnowane domostwa. Wzrok jej
zatrzymał się na szyldzie z nazwą ulicy. Nazwa wydała jej się
dziwnie znajoma.
Wyci
ągnęła z torebki karteczkę z adresem siostry kolegi i
porów
nała z szyldem. No tak, wszystko się zgadzało. Co za
szczęśliwy przypadek! Pokręciła głową i roześmiała się. -
Steve, ty niepoprawny snobie!
Przypomnia
ła sobie dokładnie słowa kolegi: - Moja siostra
ma w Idle Springs niedużą chałupkę, nic specjalnego, ale na
pewno będziesz lepiej czuła się u niej niż w hotelu. I proszę
się nie przejmować Kate. Moja siostrzyczka uwielbia gości. -
Napisał adres siostry na karteczce i pożegnał się z Laurą
braterskim
cmoknięciem w policzek.
Laura odszuka
ła numer domu i wkrótce stanęła przed
wspaniałą willą. Mosiężną kołatką zastukała do ciężkich
dębowych drzwi.
Damski g
łos zaprosił ją do środka. Laura nacisnęła
klamkę, stwierdziła, że drzwi nie są zamknięte i weszła do
domu.
Przywita
ł ją przeraźliwy krzyk. - Hej, Miłość! Przeklęta
bestia! Niechże pani złapie to bydle!
Laura rozejrza
ła się zaskoczona i zdezorientowana. Jakaś
czarno -
biała czworonożna wiercipięta próbowała przecisnąć
się koło jej nóg, żeby wymknąć się na dwór. Laura przytomnie
zamknęła drzwi. Miłość okazała się prześliczną kotką, która
teraz odwróciła się obrażona od Laury i odmaszerowała z
godnością w sobie tylko wiadomym kierunku.
- Pani jest zapewne Laur
ą.
G
łos dochodził z góry i Laura nie mogła na razie
zlokalizować jego źródła. Wreszcie, przez łukowato
zakończone drzwi dostrzegła ludzką postać zwisającą głową w
dół z drążka przymocowanego linami do sufitu.
- Mi
ło mi - właścicielka głosu wiosłowała rękami w
powietrzu. -
Chwileczkę. - Kobieta spuściła nogi z drążka i
elegancko wylądowała na podłodze. - Witam serdecznie w
moich skromnych progach. A w ogóle to jestem Kate. - Ze
śmiechem wyciągnęła do Laury wypielęgnowaną dłoń.
- Jestem Laura. Laura Nichols - przedstawi
ła się ściskając
dłoń Kate. Przyglądała się z nie ukrywanym zaciekawieniem
młodej, bardzo szczupłej kobiecie w obcisłym liliowym
kostiumie gimnastycznym.
Laura opowiedzia
ła Kate o swojej przygodzie, o tym, że
samochód musiała zostawić na drodze z powodu wału z mułu
i odłamków skalnych i że ostatni odcinek drogi pokonała
pieszo przez las. Kate była bardzo podobna do swojego brata i
ten fakt, nie wiadomo dlaczego, wpłynął uspokajająco na
Laurę.
- Za
łożę się, że pada pani z głodu. - Nie czekając na
odpowiedź Kate wzięła Laurę za rękę i zaprowadziła do
kuchni. -
Czym mogę służyć? Ma pani do wyboru dwadzieścia
sześć różnych smaków. Proszę bardzo! - Otworzyła lodówkę.
-
Musi pani wiedzieć, że odżywiam się prawie wyłącznie
jogurtem. Proszę sobie wybrać to, co pani lubi najbardziej.
Laura spogl
ądała niezdecydowanie na stosy kubków z
jogurtem.
- Truskawkowy? - zaproponowa
ła Kate. - Pani jest
według mnie dokładnie w typie truskawkowym. -
Przekrzywiła głowę patrząc z uwagą na Laurę. - Albo nie! Na
pewno nie! Zaraz, zaraz, muszę pomyśleć. Ależ tak! Już
wiem! Właśnie to! - Kate wyciągnęła kubek z najdalszego
rządka. - Specjalność lokalu: papaya. - Triumfującym gestem
postawiła jogurt na stole przed Laurą.
- To rzeczywi
ście mój ulubiony smak. Jak pani na to
wpadła?
- Mam dobre oko - Kate roze
śmiała się widząc zdumienie
w oczach Laury. -
Wystarczy trochę wprawy w obserwacji i
już można się bawić w odgadywanie upodobań znajomych i
nieznajomych. Poza tym, Steve opowiadał mi przecież o pani.
Smacznego! -
podała Laurze łyżeczkę.
- Dzi
ękuję - Laura zabrała się do jedzenia i choć w głębi
duszy miała nadzieję na pożywniejszy posiłek, musiała jednak
przyznać, że dobrze jej zrobił ten zimny jogurt. Poczuła się
wyraźnie lepiej.
- Czemu w
łaściwie pani jeszcze stąd nie uciekła? Nie boi
się pani wybuchu wulkanu?
Kate postawi
ła na stole dwie filiżanki wypełnione po
brzegi gorącą aromatyczną kawą, przysunęła sobie krzesło i
usiadła naprzeciwko Laury. - Prawdę powiedziawszy, niemiło
mi się robi, gdy pomyślę, że siedzę na kipiącym wulkanie.
Ale... -
wzruszyła ramionami. - Cóż, pozostanę tu tak długo,
jak się da. W końcu kapitan schodzi zawsze ostatni z tonącego
okrętu - roześmiała się.
Laura spojrza
ła na nią pytająco.
- Dwie rzeczy trzymaj
ą mnie tutaj - ciągnęła Kate. - Po
pierwsze sklepik z antykami znajdujący się od bardzo dawna
w posiadaniu rodziny mojego męża...
- Nie mia
łam pojęcia, że jest pani mężatką - przerwała
Laura nieopatrznie.
Pogodn
ą twarz Kate przesłonił cień, w oczach jej pojawił
się bolesny smutek. - A więc Steve o niczym pani nie
wspomniał? No tak, to do niego podobne - urwała, wypiła
kawę do końca i wstała. - Chodźmy, pokażę pani jej pokój. Na
pewno jest pani okropnie zmęczona.
Kate poprowadzi
ła Laurę przez hol, otworzyła jakieś
drzwi i weszły razem do sypialni utrzymanej w ciepłej tonacji
błękitu i beżu. Pokój urządzony w stylu przełomu wieku zrobił
na Laurze niemałe wrażenie.
- Ale
ż tu pięknie! Ale... czy to łóżko nie jest zbyt cenne,
żeby w nim tak po prostu spać? Nie chciałabym...
Kate przerwa
ła jej energicznym machnięciem ręki. -
Łóżko stoi po to, żeby w nim spać. Naprzeciwko znajdzie pani
łazienkę. A te szklane przesuwane drzwi prowadzą na
zadaszony dziedziniec. Może pani z niego korzystać, kiedy
tylko przyjdzie pani na to ochota. Aha, bo zapomnę, noce są tu
bardzo zimne. Dodatkowe koce znajdzie pani w komodzie.
Zostawię teraz panią samą, żeby mogła się pani trochę
odświeżyć. I... pewnie będzie chciała pani położyć się
wcześnie. Nie przeszkadzam wobec tego, później zajrzę
jeszcze do pani.
Kate skin
ęła głową i wyszła.
Laura wypakowa
ła swoje rzeczy i natychmiast poszła do
łazienki. Stojąc pod prysznicem zamknęła oczy. Ach, jakie to
było miłe uczucie! Ciepła woda spłukiwała z niej razem z
potem i brudem całe to ogromne zmęczenie długą jazdą i
forsownym marszem. Wrócił jej dobry humor. Czekało na nią
nowe zadanie -
wyzwanie, z którego się bardzo cieszyła. I
chociaż nadal nie wiedziała, na czym konkretnie ma ono
polegać, pewna była jednego, nudzić się nie będzie nawet
przez sekundę.
Sta
ła już w koszuli nocnej przed lustrem rozczesując
włosy, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kate wsadziła
przez drzwi głowę.
- Rozmawia
łam właśnie przez telefon z Ralphem
Hendricksem -
oznajmiła. - Ralph jest strażnikiem leśnym w
tym rejonie i moim dobrym znajomym. Sądzi, że drogi
powinny zostać uprzątnięte do jutra. Zaoferował pomoc w
przyholowaniu pani samochodu. -
Kate weszła jednak do
pokoju, a zaraz za nią wcisnęła się przez szparę w drzwiach
kotka. -
Ralph i ja umówiliśmy się dzisiaj na kolację w
mieście. Mogłabym mu przy okazji dać kluczyki od pani
samochodu,
oczywiście pod warunkiem, że pani odpowiada ta
koncepcja.
- Ale
ż jak najbardziej. - Laura już otworzyła torebkę,
żeby wyjąć z niej kluczyki. - Uważam, że to bardzo miło ze
strony pana Hendricksa, że zadaje sobie tyle trudu z powodu
mojego samochodu. Prosz
ę mu serdecznie podziękować ode
mnie. Życzę państwu przyjemnego wieczoru.
- Dzi
ękuję - roześmiała się Kate. - Będę musiała potem
przez cały tydzień pościć, żeby zrzucić te kilogramy, jakie mi
przybędą przez dzisiejszą kolację - westchnęła z żalem i
popat
rzyła w zadumie na szczupłą figurę Laury. - A jak to
wygląda u pani? Czy pani też stale musi głodować, żeby
utrzymać taką fantastyczną sylwetkę?
- Nie - odpar
ła Laura zdziwiona. - Nie mam z tym
żadnych problemów. Ale pani przecież też nie ma grama
nadwagi.
Kate pokr
ęciła głową. - To wszystko jest efektem surowej
dyscypli
ny. Głodować, głodować i jeszcze raz głodować! W
moim przypadku jest to jedyna metoda. -
Otrząsnęła się. - To
okropne, że człowiek musi stale postępować wbrew sobie.
Wzrok jej pad
ł na kotkę. - Aha, Miłości nie wolno teraz
wypusz
czać na dwór. Niech pani nie da się przekupić żadnym
wdzięczeniem się. Poddałam ją przed kilkoma dniami
sterylizacji i weterynarz przestrzegał przed zapaleniem rany, o
co nie będzie trudno w czasie jej beztroskich wędrówek po
okolicy. Rana musi się najpierw zagoić.
Laura zapewni
ła Kate ze śmiechem, że będzie uważała na
jej ulubienicę i że nie spuści jej z oka.
Uspokojona Kate zesz
ła na dół, by przygotować się do
wyjścia. Niedługo później Laura usłyszała głęboki męski głos
i wesoły śmiech Kate. Zaraz potem rozległ się trzask
zamykanych drzwi.
Laura wyjrza
ła ostrożnie z pokoju. W domu było ciemno i
cicho. Laura poszła na bosaka do kuchni. Prysznic pobudził jej
apetyt. Mała przekąska nie powinna jej zaszkodzić. W końcu
K
ate powiedziała jej, że ma się czuć jak u siebie w domu i
korzystać do woli z lodówki. Zrobiła więc sobie kanapkę,
nalała szklankę mleka i skonsumowała, to wszystko od razu w
kuchni.
Po powrocie do pokoju zainteresowa
ła się regałem z
książkami. Może przed pójściem spać coś poczytać? Na jednej
z wyższych półek leżały książki w wydaniu kieszonkowym.
Laura przeczytała kilka tytułów i uśmiechnęła się do siebie.
Jeśli Kate była miłośniczką erotycznych powieści o miłości, to
wiedziała już, dlaczego kotka nosi takie, a nie inne imię.
Laura wybra
ła na chybił trafił jakąś książkę, weszła do
łóżka i usadowiła się wygodnie do lektury. Książka nosiła
niewyszukany tytuł „Nagie pożądanie".
Po lekturze kilku pierwszych stron odnios
ła wrażenie, że
pokój zamienił się w piec do chleba. Laurze zrobiło się gorąco
i zabrakło jej tchu. Odrzuciła kołdrę, wyskoczyła z łóżka i
podbiegła do szklanych drzwi rozsuwając je w połowie.
Zimne mocne powietrze wpadło do pokoju. Laura zaciągnęła
się kilka razy świeżym powietrzem.
Nagle co
ś ją załaskotało w nogi. Kotka jak ciemna strzała
prześlizgnęła się koło niej i wyskoczyła przez otwarte drzwi
na zewnątrz.
- O, nie - j
ęknęła Laura. - Wracaj natychmiast, Miłość! -
Na dworze było ciemno, choć oko wykol. Mimo to Laurze
udało się dostrzec ciemny cień przecinający w poprzek
dziedziniec.
Laura, nadal boso, wysz
ła na dziedziniec. Lodowate
zimno płyt chodnikowych przejęło ją dreszczem. Skrzyżowała
ręce na piersiach, żeby choć trochę schronić się przed zimnym
wiatrem szarpiącym jej nocną koszulę. Rozejrzała się i ujrzała
kotkę skuloną pod krzakiem. Ostrożnie, krok za krokiem,
zbliżyła się do zwierzaka. - Przez ciebie zachoruję na
zapalenia płuc - rozzłościła się na Miłość. Już, już miała ją
złapać, gdy kotka z niezwykłą zwinnością przeskoczyła niski
żywopłot i przez otwarte drzwi wpadła do domu naprzeciwko.
Laura zawaha
ła się, ale tylko na chwilę. Zdecydowana na
wszystko przeskoczyła wzorem kotki żywopłot i stanęła przed
szklanymi drzwiami. -
Miłość! - zawołała cicho. - Wracaj
natychmiast! - Zza dr
zwi nie dochodził żaden szmer.
Poprzysięgając kotce zemstę Laura przecisnęła się przez drzwi
do środka obcego domu. Ostrożnie odsunęła na bok zasłonę i
rozejrzała się. Znajdowała się w czyjejś sypialni. Nocna
lampka koło łóżka oświetlała pokój łagodnym blaskiem.
Mieszkał tu chyba mężczyzna sądząc po prostych w linii
meblach z czerwonawego drewna. Laura spojrzała z
podziwem na setki książek oprawionych w skórę i
zajmujących wysokie pod sufit regały. W powietrzu wisiał
cierpki, ale miły zapach, który wydał się Laurze znajomy.
- Gdzie jeste
ś? - szepnęła wstrzymując oddech. Żadnej
reakcji. Nagle usłyszała szmer. Laura wydała zduszony
okrzyk, który zaraz przerodził się w radosny śmiech.
Zobaczyła po prostu w lustrze swoje odbicie i przestraszyła się
siebie. Z bi
jącym sercem zaczęła skradać się przez pokój,
zaglądając w każdy schowek. - Ach, ty wstrętne bydlę! -
sykn
ęła - gdzieś ty się mogła schować? Wyjdźże wreszcie!
Ukl
ękła i zajrzała pod łóżko. Usłyszała gniewne
prychnięcie i zobaczyła parę zielonożółtych oczu.
- Cholera! - Laura po
łożyła się płasko na podłodze,
wyciągnęła rękę po małego zbiega, ale łóżko było tak
szerokie, że w żaden sposób nie mogła dosięgnąć Miłości. -
No, chodź już, żarty się skończyły - ponagliła kotkę, dotykając
jej koniuszkami palców.
Ledwie Mi
łość poczuła dotknięcie, wystrzeliła jak strzała
z łuku uciekając na bezpieczną odległość od Laury. Kolejnym
skokiem wydostała się na dwór i przepadła w ciemnościach.
- Co za potwór!
- Mówi pani do mnie?
Laur
ę dosłownie zamurowało. Na kilka sekund serce jej
przestało bić. Wstrzymując oddech, z zamkniętymi oczami,
wysunęła się spod łóżka.
Niech
ętnie otworzyła oczy. Najpierw wzrok jej padł na
parę skórzanych brązowych klapek, w których tkwiły gołe
nogi, potem na sprane dżinsy, żółtą bluzę i wreszcie na
opaloną twarz, która doskonale wryła jej się w pamięć. Laura
jęknęła. - Nie - szepnęła. - Tylko nie to!
Rozdział 2
Niezdolna do wykonania
żadnego ruchu Laura zastygła w
swej niewygodnej pozycji na podłodze. Było jej tylko coraz
goręcej z powodu bezwstydnych spojrzeń nieznajomego, który
z widoczną przyjemnością patrzył na jej nagie uda i ledwie
przysłoniętą cienkim materiałem koszuli pupę.
- Czy mog
ę spytać, co pani zgubiła tym razem? - w głosie
mężczyzny brzmiało wyraźne szyderstwo.
- Mi
łość! - odpowiedziała Laura bez namysłu i obciągnęła
koszul
ę.
- Miejmy nadziej
ę, że nie jest aż tak źle! - Cofnął się o
krok patrząc na Laurę z rozbawieniem.
- Och! - Laura przeklina
ła w duchu Kate i jej
czworonoga. Wyprostowała się i skrzyżowała ręce na
piersiach w j
akby ochronnym geście.
- Ale - kontynuowa
ł mężczyzna - ja chętnie pani pomogę
w poszukiwaniach zaginionej miłości.
- Mi
łość jest imieniem kota - odparła Laura z
wściekłością. - Miłe to zwierzątko jest własnością Kate Curtis,
pańskiej sąsiadki. - Laura starała się mówić z godnością.
Godny wygląd trudno jej było uzyskać w koszuli nocnej.
- Rozumiem. Ale... - uni
ósł wysoko brwi i rozejrzał się po
pokoju -
jeśli się nie mylę, nie ma tu żadnego kota. Pani widzi
tu jakiegoś kota?
Laura zacisn
ęła zęby. Ten bezczelny facet posądza ją o
wymyślenie kotki jako pretekstu do wtargnięcia do jego domu.
-
Ta przebrzydła kocica umknęła stąd błyskawicznie, gdy
tylko usłyszała pana kroki. - głos Laury drżał z bezsilnego
oburzenia.
- Rozumiem. Je
śli to panią interesuje, nazywam się
Devon Courtlcy. -
Podszedł do Laury i złożył jej głęboki
ukłon.
Laura odsun
ęła się. - Moje... moje nazwisko Nichols.
Laura Nichols. Pójdę już, jeśli...
Nagle wszystko w pokoju zacz
ęło żyć własnym życiem.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki martwe sprzęty
przesuwały się, uderzały o siebie i podskakiwały w miejscu.
Laura poczuła się jak Alicja w Krainie Czarów. Szeroko
otwartymi oczami patrzyła, jak książki spadają z półek, jak
przewraca się lampa stojąca, jak obrazy osuwają się ze ścian
na
podłogę. Podłoga zadygotała pod jej stopami. Z wnętrza
ziemi zdawał się dochodzić przedziwny huk, podobny do
grzmotu.
Devon nie zastanawia
ł się długo. Jednym skokiem znalazł
się obok Laury, schwycił ją w pasie, rzucił na łóżko i przykrył
swoim ciałem.
Wszystko to rozegra
ło się w ciągu kilku sekund. Zanim
Laura odzyskała jasność umysłu, leżała już wciśnięta między
narzutę z długowłosej skóry niedźwiedziej, a muskularne ciało
Devona, który ją przygniatał całym swym ciężarem.
Laura oddycha
ła ciężko. Serce waliło jej jak oszalałe,
krew pulsowała w uszach, a policzki pokrył ciemnoczerwony
rumieniec.
- Wszystko w porz
ądku? - usłyszała głos Devona tuż przy
swoim uchu.
Laura zadr
żała, gdy oddech mężczyzny musnął jej
policzek. Jego ciemne oczy, jego usta były tak blisko...
Przełknęła ślinę. - Myślę... że tak - odrzekła cicho.
Devon przygl
ądał się w milczeniu twarzy Laury, na której
odbijała się osobliwa mieszanka uczuć - strach, zakłopotanie i
ledwie powstrzymywane podniecenie.
- Prosz
ę się nie bać, już jest po wszystkim - powiedział
półgłosem i podniósł się.
Laura nie poruszy
ła się.
- Trz
ęsienie ziemi minęło.
- Trze... Co? Ach, tak, oczywi
ście! - Laura dopiero teraz
uświadomiła sobie, że Devon uwolnił ją już od swego ciężaru.
Usiadła jak w transie. - Ale teraz naprawdę muszę już iść -
powiedziała i zabrzmiało to tak, jakby żegnała się z koleżanką
po miłej pogawędce przy kawie.
Devon milcza
ł.
- Musz
ę... muszę poszukać kotki.
- Kotki, aha. Jak
że ona się nazywa? Miłość? - Devon
uśmiechnął się rozbawiony.
- To niecodzienne imi
ę, ale piękne. Bardzo piękne. Moja
gospo
dyni miała na pewno jakieś powody, żeby tak nazwać
swoją ulubienicę.
- O, z pewno
ścią. Pani też na pewno nie bez powodu
ściga kotkę. W okolicznych lasach roi się od natarczywych
kocurów - wyszczerzy
ł zęby w szerokim uśmiechu. - Byłoby
niedobrze, gdyby ta dama dostała się w pazury tych drani...
- Nie wiem, o czym pan mówi. -
Laura stanęła wreszcie
na nogi. Wzrok padł jej na opróżnione regały. Zbladła nieco,
gdy rozejrzała się po pokoju. Dywan pokryty był okruchami
szkła. Wszędzie leżały książki, podarte, poniszczone,
załamane. Między nimi spoczywał pogięty klosz od lampy,
obtłuczone podpórki marmurowe do książek i kilka
potłuczonych ramek do zdjęć.
Tu
ż u stóp Laury leżała pognieciona fotografia. Laura
podniosła ją i zerknęła na nią z ciekawością. Na zdjęciu
uwieczniony został młodszy o kilka lat Devon i jakaś
niezwykle atrakcyjna młoda kobieta. Wyglądali oboje na
szczęśliwych i zakochanych.
Szybkim ruchem Devon wyj
ął jej z rąk zdjęcie i odłożył
na komo
dę obrazem do dołu.
Laura zaniem
ówiła zdziwiona tym obcesowym
zachowaniem. Jeśli ten zarozumialec Devon Courtley sądził,
że interesuje ją jego życie osobiste, to był w błędzie.
Wzruszyła ramionami. Kobiety w życiu tego pana były
wyłącznie jego sprawą. Może ich mieć na kopy.
Devon odchrz
ąknął. - Może powinniśmy dokończyć naszą
roz
mowę kontynuując od miejsca, w którym została tak
brutalnie przerwana. Odniosłem wrażenie, że chciała mi pani
o sobie opowie
dzieć. - Mówiąc to zbliżał się do Laury i
zatrzymał się dopiero wtedy, gdy ich ciała prawie się
dotknęły.
Laura wstrzyma
ła oddech. Zrobiło jej się słabo, ale siłą
woli zmusiła się do zapanowania nad słabością, przynajmniej
na zewnątrz. - Nic mi o tym nie wiadomo, panie Courtley. Ale
proszę, jeśli chce pan koniecznie wiedzieć, nie jestem
zamężna i nie przepadam specjalnie za nocnymi
przechadzkami po lesie. Nic więcej nie mam panu do
powiedzenia.
- Jaka szkoda. Naprawd
ę szkoda, że nie ceni sobie pani
miłości na łonie przyrody.
Ku swemu wielkiemu niezadowoleniu Laura
zaczerwieni
ła się znowu. - Ja... ja...
Devon podni
ósł rękę do góry w obronnym geście. - Nie.
Proszę nie kończyć. Spróbuję zgadnąć, co chciała pani
powiedzieć. Pewnie to, że nie ma pani zwyczaju wałęsania się
nocą po cudzych sypialniach ubrana w... - zamilkł
przyglądając się bacznie skąpemu ubraniu Laury
- w niezbyt wiele.
- Pan... pan jest naj...
- Wygl
ąda na to, że chce pani na mnie nakrzyczeć! - W
głosie Devona zabrzmiało szczere zdziwienie. - Dwukrotnie
wyratowałem panią dzisiaj z opresji, a pani tak mi się
rewanżuje?
- Gdyby rzeczywi
ście chciał mi pan pomóc, to już dawno
przy
niósłby mi pan jakiś płaszcz lub marynarkę.
- Och, czy pani marznie? - Devon zni
żył głos. - Proszę mi
wybaczyć. Obawiam się, że lepiej mi idzie rozbieranie kobiet.
O ich u
bieraniu mam znacznie gorsze pojęcie. - Zerknął w
dekolt Laury.
- Prawd
ę powiedziawszy, jest pani ubrana bardzo
stosownie. Gdzie, jak nie w sypialni, nosi się taki
uwodzicielski negliż?
Rumieniec na policzkach Laury sta
ł się jeszcze
ciemniejszy. Bez słowa minęła Devona i poszła na palcach w
stronę drzwi.
Nie zasz
ła jednak daleko. Po dwóch krokach Devon złapał
ją za nadgarstek. - Pokaleczy się pani do krwi na tym
pobojowisku - powiedzia
ł z troską i wziął ją na ręce. - Zaniosę
panią.
- Nie! - zaprotestowa
ła Laura waląc pięściami w piersi
Devona.
- Prosz
ę mnie puścić! Natychmiast!
- Niech
że się pani, do diabła, uspokoi! Miałem ciężki
dzień i nie mam ochoty wozić pani do szpitala przez pani
nierozsądek. - Przy drzwiach zestawił Laurę na podłogę. -
Myśli pani, że nie będę pani już potrzebny do rana? - spytał z
uśmiechem.
Laura zmierzy
ła go ostrym spojrzeniem. - W życiu nie
spotkałam takiego chama, takiego gbura, jak pan!
Devon zdawa
ł się pozostawać niewzruszony tym
oświadczeniem, a nawet uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Prosz
ę o sekundę cierpliwości, zaraz przyniosę pani
płaszcz.
- Niech si
ę pan wypcha z tym swoim płaszczem! Nie jest
mi potrzebny! -
Laura odwróciła się i z dumnie podniesioną
głową wyszła na zewnątrz.
Nareszcie w swoim pokoju zamkn
ęła dokładnie szklane
drzwi, zasunęła zasłony i padła z ciężkim westchnieniem na
łóżko. Zamknęła oczy.
Dlaczego serce jej ci
ągle tak mocno biło? Czemu paliły ją
policzki, jakby miała gorączkę? Nie, z Devonem Courtleyem,
tym nieznośnym facetem, nie miało to nic wspólnego. To na
pewno od nocnego chłodu i od biegu.
Laura zmarszczy
ła mimo woli czoło. Dlaczego w ogóle
pomyślała o Devonie? Nie obchodził jej przecież w
najmniejszym stopniu. Jutro zajmie się pracą naukową i obraz
Devona zniknie o poranku jak nocna zjawa.
Nagle przypomnia
ła sobie trzęsienie ziemi i rozejrzała się
po pokoju. Z zaskoczeniem stwierdziła, że nic się nie
zmieniło. Wszystko stało na swoim miejscu. Nie było żadnych
potłuczonych skorup, ani żadnego bałaganu. W nogach łóżka
leżała zwinięta w kłębuszek kotka i zerkała na nią niewinnie.
- Ty wstr
ęciuchu! - krzyknęła na nią Laura, a Miłość
zamruczała z zadowoleniem.
Laura nie zaszczyci
ła jej już spojrzeniem. Poszła
sprawdzić, czy w innych częściach domu trzęsienie też nie
pozostawiło żadnych śladów. Z wielką ulgą stwierdziła, że
dom nie doznał większych obrażeń. Przewrócił się tylko jeden
kwiatek doniczkowy, kilka obra
zów przekrzywiło się, a w
salonie obrus spadł ze stołu.
Laura poprawi
ła to wszystko i wróciła do swej sypialni.
Ze zdziwieniem przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Jak to
możliwe, że jej oczy ciągle tak błyszczą, a jej policzki ciągle
jeszcze są zarumienione. Widocznie powietrze górskie dobrze
jej służy...
Laura w
śliznęła się do łóżka i ponownie sięgnęła po
książkę. Czytała, ale sens nie docierał do niej. W końcu litery
zaczęły rozmazywać się przed oczami, odłożyła więc lekturę
na jutro, zgasiła lampkę i spróbowała zasnąć. Niestety, sen nie
przychodził. Długo jeszcze leżała wpatrując się w sufit.
W ko
ńcu zasnęła. Ale nawet we śnie prześladował ją ten
tak bogaty w wydarzenia dzień. Śnił jej się Devon Courtley,
który tak nagle zjawił się przed nią w lesie, jego mina, gdy
zobaczył ją pod swoim łóżkiem, szyderstwo w jego oczach,
gdy usiłowała wyprowadzić go z błędu. Niespokojnie kręciła
się z boku na bok.
Rozdział 3
Laur
ę obudził aromat świeżo zaparzonej kawy. Zaspana
otworzyła oczy, wstała z łóżka i podeszła do okna. Poranne
słońce rozjaśniło cały pokój. W oddali rysowały się ostre
kontury gór na tle bezchmurnego błękitnego nieba. Laura
otworzy
ła okno ziewając szeroko. Nieporównywalny z niczym
aromat lasów sosnowych wniknął głęboko do jej płuc.
Przeciągnęła się rozkosznie.
Potem odwr
óciła się i oczy rozszerzyły jej się ze
zdumienia. W pokoju stały na baczność, jak szeregowcy na
zbiórce, jej walizki.
Laura wypakowa
ła szybko kilka rzeczy, wzięła prysznic i
na śniadanie zeszła w dżinsach i jasnoniebieskim swetrze.
Kate pi
ła sok pomarańczowy. - Właściwie już mnie tu nie
ma - zawo
łała do Laury. - Muszą pędzić do sklepu, by
zorientować się, czy trzęsienie wyrządziło tam jakieś szkody.
Mam nadzieję, że dobrze pani spała pierwszej nocy u nas w
górach.
Laura kiwn
ęła głową. - Spałam jak suseł - skłamała, mając
nadzieję, że się nie zaczerwieni.
- Kluczyki od samochodu le
żą na stoliku w holu.
Zmykam. Adios.
- Wybieg
ła trzaskając za sobą drzwiami.
- Adios - mrukn
ęła lekko zszokowana Laura. Potem
pokręciła głową z uśmiechem i zajęła się kawą i chrupiącymi
bułeczkami, które Kate jej zostawiła.
Przed nowym miejscem pracy Laury parkowa
ło tylko
kilka samochodów.
Laura wysiadła ze swego chevroleta i
rozejrzała się z zainteresowaniem.
Podesz
ła do grupki trzech mężczyzn, dyskutujących ze
sobą tak zawzięcie, że wcale jej nie zauważyli.
- Dzie
ń dobry, nazywam się Laura Nichols, jestem z Los
Angeles przedstawiła się z nieśmiało.
Trzej panowie odwr
ócili jak na komendę głowy w jej
stronę. - Ach, panna Nichols! Witamy! - odezwał się pierwszy
doktor Wayne Hailey, szef zespołu do spraw wulkanów. Z
miłym uśmiechem uścisnął dłoń Laury.
To sympatyczne powitanie pozbawi
ło Laurę nieśmiałości.
Przywi
tała się z pozostałymi mężczyznami.
- Jim Freeman, cz
łowiek o najlepszych u nas oczach -
przedstawiał jednego z nich doktor Hailey. - Proszę na niego
uważać. Tymi oczami wypatruje najpiękniejsze kobiety.
Jim, o m
łodzieńczej twarzy i jasnych włosach, wyglądał
na równego faceta.
- A to nasz statystyk, Alfredo Giovanni - doktor Hailey
po
łożył dłoń na ramieniu szczupłego młodego mężczyzny o
kruczoczarnych włosach.
- Signorita, ca
ła przyjemność po mojej stronie. - Alfredo
ucałował z galanterią dłoń Laury. Z trudem udało jej się
zachować powagę.
- Panowie wybacz
ą - powiedział doktor Hailey do obu
mężczyzn mrugając jednocześnie do Laury - ale nie mogę się
doczekać, żeby wprowadzić moją nową asystentkę w jej
obowiązki. Chodźmy do biura, Lauro.
- Obawiam si
ę, że po tak interesującej pracy, jaką były
badania w Mauna Coa na Hawajach, nasza praca może się
pani wydać nieco nudna.
Laura rozejrza
ła się po pomieszczeniu biurowym, do
którego weszli. Papiery, papiery, wszędzie papiery. Mapy
meteorolo
giczne, mapy geologiczne, gęsto zapisane karteczki
przyczepione magnesami do wielkiej tablicy, biurko zasłane
notatkami pełnymi rysunków.
- Wiem,
że nie miała pani jeszcze czasu na aklimatyzację,
ale sądzę, że powinniśmy od razu przejść do rzeczy. Wulkan
nie pozostawia nam żadnego wyboru. Proszę spojrzeć tutaj...
zaczął grzebać w stosie papierów na biurku. Rozprostował
przed Laurą kartkę z wynikami pomiarów. - Tych pomiarów
dokonano przed rokiem. Jak pani widzi, źródło ruchów ziemi
znajdowało się wtedy osiem kilometrów w głąb ziemi.
Laura pochyli
ła się przypatrując się dokładnie danym.
Skinęła głową.
- A teraz niech pani popatrzy na to - Hailey wzi
ął drugą
kartkę - pomiary z ostatnich tygodni. Widzi pani, jak
przesunęły się centra? Teraz znajdują się najwyżej trzy
kilometry pod powierzchnią ziemi.
Laura por
ównywała ze zmarszczonym czołem wyniki
wcześniejszych i aktualnych pomiarów. - Oznacza to, że pod
epicentrum narasta warstwa ziemi.
- S
ą jeszcze inne, bardzo zastanawiające zmiany. - Podał
Laurze żółtą teczkę. - Znajdzie tu pani wszystkie istotne
informacje.
- Obawia si
ę więc pan, że magma z niezwykłą prędkością
przesuwa się do góry?
- My
ślę, że jednoznacznie wynika to z danych, którymi
teraz dysponujemy -
wzruszył ramionami. - Ale wcale nie
oznacza to
, że musi dojść do wybuchu wulkanu. Równie
dobrze mogą minąć setki lat, zanim coś zacznie się dziać.
Laura pokiwa
ła głową w zamyśleniu. - Jasne. Ale z
drugiej strony piekło może zacząć się równie dobrze dziś czy
jutro.
Doktor Hailey westchn
ął. - Musimy uważać na to, co
mówimy. Wszędzie aż huczy od najbardziej niestworzonych
plotek. Ludność tutejsza jest poważnie zaniepokojona.
Rozszerza się panika przed tym, co może nastąpić. Idle
Springs może zamienić się w miasto duchów. Biznesmeni
obawiający się gospodarczej ruiny, nie są oczywiście dobrymi
partnerami do rozmów. Niektórzy z nich obwiniają nas o
celowe szerzenie niepokojów w celu obniżenia cen gruntów.
- Nie mog
ę tego zrozumieć - szepnęła Laura.
Doktor Hailey uni
ósł ramiona w górę i opuścił je z
rezygnacj
ą.
- Tak niestety wygl
ądają fakty. Do dzisiejszego dnia nie
ograni
czałem w niczym żadnego członka zespołu. Każdy
mógł publicznie wyrażać swoją opinię na temat tego, co się
dzieje. Ale teraz czuję się zmuszony powołać kogoś w rodzaju
rzecznika prasowego,
kto byłby reprezentantem naszej grupy.
-
Spojrzał na Laurę uważnie. - Tak, panno Nichols, właśnie
panią miałem na myśli.
- A wi
ęc jedynym moim zadaniem byłoby utrzymywanie
kontaktów z mediami? -
Laura nie umiała ukryć
rozczarowania.
Doktor Hailey pokr
ęcił z uśmiechem głową. - Oczywiście,
że nie. Znam was, geologów, dość dobrze. Wy chcielibyście
być obecni tam, gdzie się coś dzieje, najchętniej na krawędzi
krateru. Prawda? Proszę się nie martwić, będzie pani, tak jak
inni członkowie zespołu, informowana na bieżąco o
wszystkich nowych zjawiskach. Będzie brała pani udział we
wszystkich wyjazdach i będzie miała pani nieograniczony
dostęp do wyników wszystkich badań. Mogę to pani osobiście
zagwarantować. - Podszedł do drzwi.
- Jeszcze co
ś - odwrócił się. - Niech pani zawsze będzie z
dzien
nikarzami szczera, ale proszę podawać do wiadomości
publicznej tylko to co najniezbędniejsze. Spodziewam się, że
nie będzie się pani wdawała w jakiekolwiek spekulacje i nie
będzie wyrażała swoich własnych opinii.
- To brzmi jak rozkaz.
- Bo to jest rozkaz. - Doktor Hailey otworzy
ł drzwi. -
Dam pani teraz trochę czasu na spokojne zapoznanie się z
sytuacją.
- Dzi
ękuję, panie doktorze. - Laura popatrzyła
zmartwiona na stos papierzysk. Kiedy zdoła przez nie
przebrnąć? Zabrała się najpierw za mapy i tabele. I już
wkrótce siedziała z wypiekami na policzkach za biurkiem,
wynotowując sobie ważniejsze informacje, nanosząc różne
wartości do tabelek, sprawdzając i porównując.
Czas mija
ł tak szybko, że kiedy Laura niechcący zerknęła
na z
egarek, okazało się, że jest już piąta po południu. Przetarła
zmęczone oczy, przeciągnęła się i pomasowała zesztywniały
kark.
Wsta
ła i aż jęknęła, tak zdrętwiały jej nogi. Czuła się
bardzo zmęczona, a co gorsza rozczarowana, gdyż mimo
intensywnej pracy nie
wyrobiła sobie jeszcze ostatecznego
poglądu na sytuację Idle Springs. Miała tylko nadzieję, że nie
będzie musiała zaraz następnego dnia stawiać czoła
dziennikarzom. Wyszła z biura i skierowała się do
samochodu.
- Akurat pani zd
ążyła - powitał Laurę pogodny głos Kate
dobiegający z kuchni. - Dzisiaj będzie specjalna sałatka, a na
deser truskawki.
- To brzmi zach
ęcająco - Laura weszła do kuchni. - Nigdy
bym nie przypuszczała, że nabiorę takiego apetytu wpatrując
się w niezliczone wykresy i tysiące małych cyferek. - Schyliła
się, żeby pogładzić kotkę, łaszącą się do jej nóg.
- Jak wygl
ąda sytuacja? Czy mamy liczyć się z
wybuchem, czy nie?
- Kate miesza
ła sałatę.
Laura wzruszy
ła ramionami. - Na razie wiem tyle, co pani.
Kate za
śmiała się. - To mnie pani pocieszyła! Pani jako
fachowiec wie tyle, co ja. To kogo mam zapytać?
Laura u
śmiechnęła się ze smutkiem. - Też chciałabym
wiedzieć. Wzrok jej padł na podłużne pudło, w jakie
zazwyczaj pakowano kwiaty w kwiaciarniach. - Od Ralfa? -
spytała.
- No wie pani! - Kate roze
śmiała się na całe gardło. -
Ralph zrywa czasami dla mnie kwiatki na łące, ale na tym
kończy się jego romantyzm. Nie, ten bukiet przysłano dla
pani, pewnie prezent od wielbiciela.
Zaskoczona Laura wyj
ęła kartkę z zaadresowanej do niej i
przyklejonej na kartonie koperty. -
Nie mam pojęcia od kogo
to może być - mruknęła czytając zamaszyste pismo: Pani,
która sprawiła, że ziemia naprawdę się zatrzęsła. Podpisu nie
było.
Laura patrzy
ła w zamyśleniu na karton. Czy kolor
turkusowej wstążeczki z koronki był dziełem przypadku?
Devon Courtley! Dr
żącymi palcami rozwiązała
kunsztowną kokardę i otworzyła karton.
- O, m
ój Boże! Pięćdziesiąt czerwonych róż! -
zachłysnęła się Kate.
- Albo pani wielbiciel ma forsy jak lodu, albo zakocha
ł
się w pani na śmierć. - Zmierzyła Laurę uważnym
spojrzeniem. -
Czy to pani szef tak się od razu w pani
zadurzył?
- Doktor Hailey? - Laura wybuchn
ęła śmiechem. - Nie,
Kate. Mój szef jest poważnym mężczyzną koło
sześćdziesiątki, poza wszelkim podejrzeniem.
- No to od kogo s
ą te kwiaty?
- Przypuszczam,
że od pewnego aroganckiego natręta, z
którym przypadkowo zawarłam wczoraj znajomość.
-
Hm, to intryguj
ące. - Kate wyjęła jedną
ciemnoczerwoną różę na długiej łodydze i powąchała z
przyjemnością na wpół rozchylone płatki kwiatu. - Facet ma
dobry gust -
orzekła odkładając różę z powrotem do kartonu.
- Aha - brzmia
ła lakoniczna odpowiedź Laury. Wybiegła
z kuchni.
Co sk
łoniło Devona Courtleya do takiego hojnego
prezentu? Czyżby chciał przeprosić za swoje wczorajsze
zachowanie? Ale dla
czego wybierałby do tego czerwone róże?
Poza tym nie wyglądał na człowieka, który chętnie przeprasza.
Laura od
świeżyła się w łazience i przebrała w
wygodniejsze rzeczy. Okay, widzę, że ten pan nadal zamierza
bawić się moim kosztem, pomyślała.
Kate uk
ładała właśnie róże w wielkim wazonie. Spojrzała
na Laurę wyczekująco. - A więc... - zaczęła i czym prędzej
urwała spostrzegłszy nieprzystępną minę swej lokatorki.
Sa
łata przyrządzona była wyśmienicie. Laura nie
szczędziła komplementów.
- Ralph m
ógłby się odżywiać tylko spaghetti i stekami.
Mówi, że zielenina to pokarm dla królików. Czasami usiłuję
go przekonać co do walorów rozmaitych sałatek, ale spotykam
zdecydowany opór z jego strony. Cieszę się, że przynajmniej
w pani mam sprzymierzeńca. - Kate roześmiała się wesoło.
- Co zasta
ła pani w sklepie po wczorajszych wstrząsach? -
Laura zmieniła temat. - Czy wiele rzeczy się potłukło?
- Prawie nic. Najwarto
ściowsze przedmioty nie doznały
uszczerb
ku. Dzięki Bogu!
Kate podnios
ła się od stołu. - Jedzenie jest dużą
przyjemnością, ale zmywanie po nim znacznie mniejszą, nie
uważa pani?
Laura kiwn
ęła twierdząco głową. - Oj, prawda, prawda.
Ale razem poradzimy sobie z tym znacznie szybciej. - Kate
zmywała talerze, szklanki i salaterki, a Laura wycierała
naczynia do sucha.
- Czy on jest przystojny?
- Kto?
- A kt
óżby? Ten facet od róż!
- A... ten... owszem, nawet za bardzo.
Kate westchn
ęła przeciągle. - Arogancki przystojniak.
Uwielbiam ten typ mężczyzn!
Laura milcza
ła. Oszałamiający zapach róż rozprzestrzenił
się w całym mieszkaniu i zdawał się ją prześladować. Po
zmywaniu wymam
rotała jakąś wymówkę i zamknęła się w
swoim pokoju. Pierwsze co zrobiła, to podeszła do okna i
przez szparę między zasłonami zerknęła na dom naprzeciwko.
W sypialni Devona paliło się światło. Ach, do diabła z tym
całym Devonem Courtleyem! Odwróciła się gwałtownie od
okna. Najchętniej rzuciłaby mu pod nogi te przeklęte róże!
Nast
ępnego ranka Laura bardzo wcześnie pojechała do
pracy. Doktor Hailey, który już był w biurze, przywitał się z
nią w roztargnieniu. Laura patrzyła nieco zdziwiona na swego
szefa chodzącego koło biurka i czytającego po drodze
najnowsze wydanie „Newsweeka".
- Cholera! Jak ja nie cierpi
ę tych pismaków! - Doktor
Hailey rzucił magazyn na biurko. - Nienawidzę tych nadętych
wa
żniaków!
- Czy ma pan kogo
ś konkretnego na myśli, czy też ma pan
pretensje do ogółu?
- M
ówię o tym gryzipiórku - klasnął otwartą dłonią w
pismo. -
Lubuje się w taniej sensacji! - Doktor wziął z półki
jeden z segregatorów z dokumentami.
- Musz
ę iść na naradę. Przepraszam za ten wybuch. Jeśli
ten cwaniak się tu pojawi, a pewnie tak będzie, bo byliśmy na
dzisiaj umówieni, to niech go pani pośle w diabły. Nie
będziemy udzielać żadnych wywiadów, chyba że przedłożą
nam teksty do wglądu przed wydrukowaniem. Niech pani mu
to powie na wypadek, gdyby...
- Nie s
ądzę, żeby dziennikarze dali za wygraną. Zna pan
te argumenty: wolność prasy, prawo do swobodnego
wypowiadania swoich opinii i tak dalej.
- Niech pani zgadnie, co mnie to obchodzi! Tego faceta
trzeba troch
ę ostudzić w jego pisarskim zapale. Wyobraża
sobie chyba, że jest mądrzejszy od nas wszystkich razem
wziętych. Jeśli nie będzie pani mogła sobie poradzić z nim, to
proszę mnie zawołać. Ta najnowsza bzdura... - tu machnął
Laurze przed oczami pismem - jest ukoronowaniem jego
dotychczasowej działalności. Niczym nie zachwianą
pewno
ścią siebie, ten palant twierdzi, że my rzekomo
pozbawiamy opinię publiczną ważnych informacji i
pozwalamy ludziom tu czekać na nieszczęście, które ich
niewątpliwie dotknie, jeśli nie zostaną w porę ostrzeżeni. W
ten sposób podburza społeczeństwo przeciwko nam. Tego
nam jeszcze tylko brakowało. - Doktor Hailey wyszedł z
pokoju trzasnąwszy za sobą drzwiami.
Laura wzruszy
ła ramionami i zabrała się do pracy. Pół
godziny później nie pamiętała już o wybuchu szefa.
- Przepraszam pani
ą, gdzie znajdę doktora Haileya?
Laura drgn
ęła przestraszona. Podniosła oczy i osłupiała.
Przed nią stał Devon Courtley.
- Panna Nichols! Co za mi
ła niespodzianka. - Devon
podszedł bliżej.
- Dzie
ń dobry, panie Courtley. - Laura usiłowała ukryć
zmiesza
nie, w jakie wprawił ją nieoczekiwany gość. - Czy
mogłabym panu w czymś pomóc? - spytała sztywno.
- W
łaściwie nie jestem tu dla przyjemności... - urwał. -
Ale co pani tu robi? Pracuje pani tutaj? Dla doktora Haileya?
- Nie dla niego, tylko z nim. Jestem jego asystentk
ą - od-
powiedziała gniewnie Laura.
- A, to
świetnie się składa. Mogę więc równie dobrze
zwrócić się do pani. Zakładam, że zna pani powód, dla
którego mnie tu zaprosił?
- Ja... nie, nie mam poj
ęcia. - Że też zawsze musiała się
przy nim jąkać.
Devon uni
ósł brwi nie kryjąc zdziwienia na twarzy. - Chce
pani przez to powiedzieć, że doktor Hailey nie wprowadza
swojej asystentki w bieżące sprawy? Uważa, że nie jest to
konieczne?
- Owszem, ale tylko w najwa
żniejszych sprawach - Laura
była coraz bardziej zirytowana. - Może zechce pan przejść do
rzeczy, panie Courtley. Mam mało czasu.
- Rozumiem, niemniej jednak chcia
łbym z panią wyjaśnić
kilka problemów. My, dziennikarze, chcemy mieć zawsze
gruntowną wiedzę na temat, o którym piszemy...
- Aha, to pan - przerwa
ła mu Laura. - No, jeśli tak, to
mam panu coś przekazać od doktora Haileya. - Spojrzała na
niego chłodno. - Ma pan iść do diabła!
Devon skrzywi
ł się. - Widzę, że pani szefowi mój ostatni
artykuł nie za bardzo przypadł do gustu.
- Odnios
łam podobne wrażenie.
Wzrok Devona pad
ł na „Newsweeku", który ciągle jeszcze
otwarty leżał na biurku. Wziął magazyn do ręki i
przekartkował go z ciekawością. Laurze zdawało się, że
zupełnie o niej zapomniał.
- Doktor Hailey poleci
ł mi również przekazać panu, że w
przyszłości życzy sobie przeczytać każdy artykuł o naszej
działalności przed oddaniem go do druku - oznajmiła z
irytacją.
Devon spojrza
ł na nią. Między brwiami pojawiły mu się
dwie pionowe zmarszczki. Pochylił się nad Laurą tak blisko,
że ich twarze prawie się dotykały. Laura cofnęła się
odruchowo.
- Nikt - rozumie pani - nikt, nie b
ędzie się wtrącał do
mojej pracy! -
powiedział stanowczo. - Może być pani tego
najzupełniej pewna!
Laura odchrz
ąknęła. - Czy życzy pan sobie, żebym
przekazała doktorowi Haileyowi pańskie uwagi?
Patrzy
ł na nią przez chwilę w milczeniu. - Może pani
Haileyowi nagadać co się pani podoba. Wszystko mi jedno.
Nikt nie ma prawa ukrywania przed opinią publiczną tak
ważnych informacji.
Laura u
śmiechnęła się pogardliwie. - Nie sądzę, żeby
doktor Hailey miał taki zamiar.
- Naprawd
ę nie? No to dlaczego nagle upiera się, żeby mu
przedkładać do wglądu artykuły przed ich publikacją? Będzie
w nich szukał błędów ortograficznych? - zaśmiał się
szyderczo. -
Przecież pani musi sobie zdawać sprawę z
niebezpieczeństwa, na jakie jest narażona ludność w tej
okolicy. Chodzi o ludzkie życie, panno Nichols! Dlatego też
drażliwość niektórych naukowców ma tu drugorzędne
znaczenie. Może nawet jest zupełnie nie na miejscu?
- W tej chwili nie mo
żemy przedstawić żadnych
dokładnych prognoz. Czy niepotrzebne niepokojenie ludzi
uważa pan za rozsądne? Wyobraża pan sobie, co by zrobiono
z nami, gdyby to wszystko okazało się fałszywym alarmem?
- Fa
łszywym alarmem? Ja chyba źle słyszę. Warstwa
magmy rośnie z zastraszającą prędkością. To jest fakt. Czy
doktor Hailey o tym też nic pani nie powiedział?
Laura zarumieni
ła się lekko. - Owszem, panie Courtley.
Jestem poinformowana o wynikach najnowszych badań. Nie
mamy zamiaru b
agatelizować niebezpieczeństwa ani
przemilczać faktów. Tylko że trzeba wziąć pod uwagę
wszystkie ewentualności. Już jutro, na przykład, ruch magmy
może się zatrzymać i zastopować na dziesiątki, ba, nawet na
setki lat. Jest na to wystarczająco dużo dowodów w statystyce.
- Tak, tak, tak! Cholera jasna! Uwa
ża pani, że te wasze
wspaniałe naukowe statystyki pomogą ludziom przezwyciężyć
strach? Ich nie interesują teorie, możliwości, ewentualności,
potrzebna im informa
cja, która ma ręce i nogi, praktyczne
rady i pomoc! Taktyka pani doktorka jest nieodpowiedzialna i
zwodnicza.
Laura patrzy
ła na Devona spod przymrużonych powiek.
Czuła, że wzbiera w niej gniew. Co ten facet sobie wyobraża?
Za kogo się uważa?
- Wed
ług statystyki, panie Courtley, w następnych
tysiącleciach nie grozi nam żaden wybuch, więcej nie mogę
panu w tym momencie powiedzieć.
- Oto s
łowa ekspertki! Okay, zasiądźmy więc wygodnie
na kana
pach i czekajmy, aż przysypie nas deszcz popiołu. A
weźmy na przykład Pompeje... prawdopodobnie tam też
mądrzy naukowcy, zakochani w statystyce, uspokajali opinię
publiczną. I co? - Devon podszedł do drzwi, ale jeszcze
odwrócił się: - Czy według pani jest to w porządku, że tak
zwani eksperci narażają życie tysięcy ludzi ze strachu przed
kompromitacją? Że boją się podważenia swych kwalifikacji w
razie, gdyby ich ocena sytuacji okazała się nietrafna? Ale ja
się nie będę temu spokojnie przyglądał, może mi pani wierzyć.
Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby przeforsować
ewakuację ludzi z zagrożonego rejonu!
Otworzy
ł drzwi gwałtownie i wyszedł.
Rozdział 4
Nieco p
óźniej Laura zajęła miejsce w dwuosobowej
kabinie i zapięła się pasami.
M
łody pilot uśmiechnął się do niej. - Greg Barone -
przedstawił się skłaniając głowę. - Dzień dobry, panno
Nichols.
- Dzie
ń dobry, Greg - Laura uśmiechnęła się lekko.
M
łody pilot sprawdził jeszcze raz przyrządy i kilka minut
później znaleźli się w powietrzu. Szybko stracili z oczu małe
lotnisko. Pod nimi rozciągały się gęste lasy, nagie zbocza gór i
potężne masywy górskie.
Laura podziwia
ła w niemym zachwycie surowe piękno
górskiego krajobrazu.
- Trudno sobie wyobrazi
ć, że to całe zapierające dech
piękno może w ciągu minuty obrócić się w popiół - zauważył
Greg, jak gdyby odgadując myśli Laury. - Jeśli Mount Kairo
będzie chciał splunąć, to nie zostanie tu kamień na kamieniu.
- Nie mo
że pan zapominać o jednym, Greg. Temu właśnie
wulkanowi zawdzięczamy ten cudowny krajobraz. W wyniku
jego gwałtownych wybuchów w przeszłości powstały te
ogromne łańcuchy górskie.
- A wie pani,
że nigdy o tym nie pomyślałem. Ten aspekt
sprawy jakoś mi umknął. - Greg zatoczył samolotem duży łuk
i poleciał wzdłuż północnej strony, nagiej i skalistej, pokrytej
śniegiem połyskującym w słońcu niebieskawą bielą. Szerokie
pasma lodowca scho
dziły aż w doliny kończąc się dopiero
przy okrągłych górskich jeziorach.
Laura podnios
ła do oczu lornetkę. Obserwowała uważnie
cały rejon. Nagle coś przykuło jej uwagę. Z lasu poniżej
lodowca wydobywa
ło się coś w rodzaju białej pary. A może to
był dym? Laura wytężyła wzrok. Nie, nie było wątpliwości. Z
ciemnych wierzchołków drzew wyrastała delikatna smuga
pary. Zaniepokojona, zaznaczyła to miejsce na mapie.
Najwyraźniej niedawno otworzyła się tu ziemia. Laura
zlustrowała jeszcze raz bardzo dokładnie teren, ale nie
znalazła już innych oznak otwarcia się ziemi.
Doktor Hailey czeka
ł już na nich na lotnisku. Laura
wysiadła z ulgą z samolotu. Pewniej czuła się jednak na ziemi
niż w powietrzu. Zaraz też zdała szefowi relację ze swego
rekonesansu.
Doktor Hailey wys
łuchał jej z uwagą. - Wiemy
o
czywiście, że na północnej stronie także występują problemy,
ale dotychczas nie zarejestrowaliśmy aktywności ponad
powierzchnią ziemi. - Ujął Laurę za łokieć i poprowadził do
swego czarnego lincolna. -
To jest trudno dostępny rejon.
Grube pokłady lodu i wielkie zwały śniegu utrudnią nam
pracę, a właściwie nawet uniemożliwią. Dwa razy straciliśmy
tam drogie przyrządy, bo nagle zeszły lawiny. - Otworzył
Laurze drzwi i pomógł jej wsiąść.
Sam zaj
ął miejsce za kierownicą. - Mimo to uważam, że
powinniśmy bardziej zająć się całym północnym rejonem -
powiedziała Laura.
- Oczywi
ście. Niech się pani porozumie zaraz po
powrocie z Giovannim.
On się tym zajmie. - Hailey wyjechał
na drogę i przyspieszył. - Aha, a panią poproszę o intensywną
opiekę nad tym przeklętym dziennikarzem - no, jakże mu
było? - nad Devonem Courtleyem.
- Mam si
ę opiekować Devonem Courtleyem? - Laura
zrobiła wielkie oczy. - Ale dlaczego?
- Jak to dlaczego? - W g
łosie Haileya brzmiało
zdziwienie. -
Jest przecież pani naszym rzecznikiem
prasowym. O
prócz bezpośredniej pracy przy projekcie, do
zadań pani należą kontakty z mediami i dostarczanie im
wszystkich niezbędnych informacji.
- Ale... nie rozumiem... - Laura by
ła bliska rozpaczy. -
Przecież ten pan powiedział mi wyraźnie, że nie życzy sobie,
ab
y ktokolwiek wtrącał się do jego pracy. Dlatego też...
- Pan Courtley przeprowadzi
ł dziś ze mną wielce
interesującą rozmowę. Wziął pod uwagę korzyści płynące dla
niego ze współpracy z nami i zgodził się przedkładać do
wglądu projekty artykułów. Ja ze swej strony
zagwarantowałem mu pewne przywileje, których pozbawieni
są jego koledzy po fachu. Ma wolny wstęp do laboratorium i
będzie mógł uczestniczyć w naszych wewnętrznych naradach.
- Ale czy nie b
ędzie nam przeszkadzał w pracy? I czy nie
boi się pan, że puści w świat informacje, których wcale nie
będziemy chcieli podawać do wiadomości publicznej?
Doktor Hailey pokr
ęcił głową. - Umowa, jaką zawarliśmy,
miała jasno określone warunki. Pan Courtley wie doskonale,
jak daleko może się posunąć. A pani, Lauro, będzie dla mnie
gwarantem umo
wy. Będzie pani informować i kontrolować - i
niech pani pośle pana Courtleya w diabły, jeśli nie będzie
stosował się do naszych ustaleń.
- Uwa
ża pan, że sprostam temu zadaniu? - Laura
zapatrywała się sceptycznie na ten projekt.
- W pani i pani uroku pok
ładam całą swoją nadzieję,
panno Nichols. Musimy osiągnąć taki stan, żeby prasa
pracowała nie przeciwko nam, ale dla nas. W przeciwnym
razie będziemy musieli się stąd zwijać, bo cofną nam
fundusze, a to przecież nie leży ani w naszym interesie, ani w
interesie tutejszej ludności.
- Hm - Laura umkn
ęła wzrokiem przed niecierpliwym
spojrzeniem swego szefa. - Dobrze -
powiedziała w końcu. -
Zobaczę, co się da zrobić.
- Dzi
ękuję. - Hailey zatrzymał samochód przed
laboratorium. - W
iedziałem, że mogę na panią liczyć. -
Pożegnał się z Laurą mocnym uściskiem dłoni.
Laura wesz
ła do biura. Walczyła z myślami. A więc od
dzisiaj nie będzie mogła schodzić z drogi Devonowi
Courtleyowi. Będzie musiała znosić jego obecność i być dla
niego miła i uprzejma. Wszystko dla nauki! W pani uroku
pokładam całą swoją nadzieję, panno Nichols. Dobrze mu
mówić! Nie miał przecież pojęcia, co się z nią działo, jak
mocno biło jej serce na jego widok, jak drżała na dźwięk jego
głosu.
Wyci
ągnęła z szuflady dane o północnej stronie Mount
Kairo. Przejrzała je szybko. Rzeczywiście nie było żadnych
adnotacji o jakich
kolwiek zmianach termicznych na całym
tym obszarze. Czerwonym flamastrem Laura zaznaczyła na
mapie miejsce, z którego wydo
bywała się para. Na koniec
po
wiesiła mapę w dobrze widocznym miejscu.
Potem przygotowa
ła krótkie oświadczenie dla prasy.
Dziesiątki telefonów skutecznie przeszkadzały jej w pracy.
Ani się obejrzała, jak zapadł wieczór. Zamknęła biuro i
pojechała do Idle Springs.
Kiedy zatrzyma
ła samochód przed ciemnym domem,
przypo
mniała sobie, że Kate miała ten wieczór spędzić z
Ralphem. Wybierali się razem na kolację, a później mieli
jeszcze zahaczyć o jakiś bar.
Laura mia
ła więc w perspektywie kilka godziny ciszy i
spokoju. Napisze listy do przyjac
iółek zadzwoni do rodziców
do Los Angeles. Na pewno od dawna czekają niecierpliwie na
wiadomość od niej.
Wesz
ła do przedpokoju i zapaliła światło. Kotka Kate
przybiegła do niej natychmiast. - Cześć, dzikusko! - Laura
pogładziła gładką jedwabistą sierść zwierzęcia. - No, chodź -
poszły razem do kuchni. Miłość dostała jeść, a Laura
przeniosła się do salonu. Wzrok jej padł na róże od Devona.
Minął już tydzień od kiedy je dostała, a nie straciły nic ze swej
woni i swej świeżości. Spojrzała w zamyśleniu na aksamitne
kielichy. Przywołała z pamięci twarz Devona... uśmiech na
jego pełnych wargach... ciemne, przepastne oczy... niesforne
pasmo włosów zsuwające się na wysokie czoło...
Powoli podnios
ła słuchawkę telefonu i wykręciła numer,
zajęte. No trudno, pomyślała, pójdę wobec tego pod prysznic i
spróbuję jeszcze raz potem.
Posz
ła do swojego pokoju. Nagle coś zwróciło jej uwagę.
W szparze między drzwiami a progiem widniała smuga
światła. Laura stanęła jak wryta. Rano zgasiła światło, była
tego pewna. Przez chwilę zastanawiała się, co robić, w końcu
jednak zdobyła się na odwagę i jednym silnym pchnięciem
otworzyła drzwi.
Nie wierzy
ła własnym oczom. Wygodnie rozparty w
fotelu siedział Devon Courtley. Laura stała bez ruchu w
drzwiach. -
Czy... mogę spytać, czego pan szuka w mojej
syp... w moim pokoju?
- Rewizytuj
ę panią - Devon uśmiechnął się rozbrajająco.
Laura wzi
ęła głęboki oddech. - Tak? A ja sądziłam, że
wizyty składa się przez drzwi frontowe, panie Courtley. -
Wsparła się pod boki patrząc na swego gościa wyzywająco.
- Och, odnios
łem wrażenie, że nie przywiązuje pani wagi
do takich form. Przecież pani od razu wśliznęła się do mojej
sypialni.
Laura obla
ła się rumieńcem. Spuściła głowę.
- Ale je
śli pani tak na tym zależy, to chętnie się dostosuję.
- Podni
ósł się i odłożył na bok książkę, którą najwyraźniej
czytał czekając na Laurę. Tytuł „Nagie pożądanie" błyszczał
wielkimi literami nad erotycznym zdjęciem na okładce.
Jeszcze i to. Policzki Laury zaczerwieniły się jeszcze bardziej.
- Zaraz wr
ócę. - Devon podszedł do szklanych drzwi. - Za
minutę zadzwonię od frontu, jeśli pani sobie tego życzy.
- Nie! - Laura by
ła bliska wybuchu. - Niech pan już
wyrzuci z siebie to, z czym pan przyszedł i niech pan znika!
Devon u
śmiechnął się. - Pani życzenie jest dla mnie
rozkazem.
- Sk
łonił się z wyszukaną uprzejmością. - Doktor Hailey
zapropono
wał mi współpracę z panią.
- Zwi
ązaną z dotrzymaniem określonych ustaleń.
- Jasne.
- A wi
ęc?
- Jestem zdania,
że nasza współpraca mogłaby się
rozwijać korzystniej, gdybyśmy się trochę poznali.
W g
łowie Laury myśli kotłowały się w zawrotnym tempie.
Cze
mu Devon zrobił się nagle taki miły? A może za tą
uprzejmością krył się jakiś podstęp? Może zakładał, że
wyciągnie z niej więcej informacji, jeśli będzie się do niej
zalecał? Nie ze mną takie numery, pomyślała. Może jednak
źle oceniała Devona Courtleya? Może on jest zupełnie inny?
Musi się tego dowiedzieć.
- Mo
że ma pan rację - powiedziała. - Na pewno nie
zaszkodzi jeśli dowiemy się czegoś więcej o sobie.
- Doskonale. Zarezerwowa
łem dla nas stolik w małej
restauracyj
ce z francuską kuchnią w Big Springs. Przyjdę po
panią za - powiedzmy - godzinę.
Laurze odj
ęło mowę. Devon chyba nie wziął pod uwagę
odmowy. Jak można być tak zadufanym w sobie?
- Chwileczk
ę! Ja nie mogę z panem wyjść. To...
niemożliwe - zawołała Laura.
- Aha, rozumiem. Pani mi jeszcze nie wybaczy
ła. Muszę
panią przeprosić. - Patrzył na nią z rozbawieniem.
- Nie jestem pewna, czy mi w og
óle na tym zależy!
- Prosz
ę panią mimo to o wybaczenie. - Skłonił się
głęboko zamiatając podłogę wyimaginowanym kapeluszem.
- To niczego nie zmienia. Nie mog
ę i nie chcę z panem
iść do lokalu, ponieważ jestem zdania, że nie należy łączyć
sfery prywatnej z zawodową.
- Ja te
ż tak uważam i dlatego mogę zaręczyć, że dzisiaj
wieczorem poświęcimy się tylko sferze prywatnej. - Jego oczy
wędrowały bezczelnie po całej Laurze zatrzymując się to na
piersiach, to na zaokrąglonych biodrach.
Obcis
łe dżinsy, które Laura bardzo lubiła z powodu ich
świetnego kroju, wydały jej się teraz po prostu nieprzyzwoite.
- W
łaśnie to jest niemożliwe. Nie jestem zainteresowana.
Ja... jestem już zajęta.
- Ma pani przyjaciela? Nie szkodzi, mo
że go pani wziąć
ze sobą. Założę się, że pozbędziemy się go najpóźniej przy
deserze.
- Jestem zar
ęczona - krzyknęła Laura z oburzeniem, by
już za chwilę pożałować tego kłamstwa. Po co jej to było
potrzebne?
- Rozumiem - Devon patrzy
ł z kpiącym uśmiechem na
lewą dłoń Laury, na której nie było ani pierścionka, ani
obrączki. - W tej sytuacji muszę chyba zaproponować
zawodową kolację. Pani... narzeczony nie będzie chyba miał
nic przeciwko temu?
- Przypuszczalnie nie, ale ja jestem przeciwna. Jutro
czeka mnie ci
ężki dzień. Potrzebny mi jest spokój i relaks.
- Pani si
ę mnie boi! Prawda, że tak jest?
- Ja mia
łabym się pana bać, panie Courtley? Nie wiem, o
czym pan mówi. I dlaczego miałabym się pana bać?!
- Naprawd
ę pani nie wie? - Devon podszedł do Laury i
ujął jej nadgarstek. - Może dlatego, że ma pani w mojej
obecności przyspieszony puls?
- Niech
że pan nie będzie śmieszny! Mój przyspieszony
puls jest tylko i wyłącznie wynikiem zdenerwowania z
powodu pańskiego bezwstydnego zachowania. Ale zgoda!
Udowodni
ę panu, że się pana nie boję i pójdę z panem do tego
lokalu!
Devon u
śmiechnął się triumfująco. - Trzeba było od razu
tak mówić - skinął głową. - Myślę, że nie będzie to trwało
zbyt długo i że on w końcu zaciągnie ją do łóżka.
Za
śmiał się i wyszedł przez szklane drzwi na dziedziniec.
Laura sta
ła przez chwilę bez ruchu trawiąc ostatnią aluzję
do bohaterki „Nagiego pożądania", która początkowo
nienawidziła pewnego mężczyzny, a później się w nim
zakochała.
- Och, jak ja nienawidz
ę tego typa - pomyślała Laura i
poczuła się dziwnie nieswojo.
Rozdział 5
Zawini
ęta w ręcznik kąpielowy Laura stała przed otwartą
szafą zastanawiając się, w czym ma wystąpić dzisiejszego
wieczoru. Niepew
nie zdjęła z wieszaka jedwabną suknię w
kolorze turkusowym. Nawet najbardziej opętani geolodzy nie
pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, powiedziała jej
matka i uparła się, żeby Laura zabrała ze sobą chociaż tę jedną
suknię.
Laurze wystarczy
łoby w zupełności kilka par spodni, kilka
spor
towych bluzek i dwa, trzy swetry. Znała jednak na tyle
swoją matkę, żeby się nie upierać. Gdy mama wbiła sobie coś
do głowy, lepiej było ustąpić. Dla świętego spokoju
zapakowała więc tę kieckę.
Ale czy mia
ła się ubrać w nią tego wieczoru? Zawahała
się. Wydała jej się przesadnie elegancka. Z drugiej strony
dżinsy lub spodnie ze sztruksu były jeszcze mniej stosowne.
Za
łożyła sukienkę, stanęła przed lustrem. Miękki jedwab
szeleścił miło przy każdym ruchu. Zielonkawoniebieskie oczy
Laury błyszczały dziś bardziej niż zwykle. Suknia, z
odważnym dekoltem wąska w biodrach, rozszerzała się dołem
i kończyła tuż pod kolanami.
Laura patrzy
ła z zadowoleniem na swoje odbicie w
lustrze. A może by odwrócić sytuację i pokonać Devona jego
własną bronią? Doskonały pomysł! Pokaże temu
zadowolonemu z siebie redaktorkowi co potrafi! Rozpali go
jak należy, a potem... zafunduje mu zimny prysznic. Powinien
ją potem zostawić raz na zawsze w spokoju.
Spojrza
ła na zegar. Jeszcze dwadzieścia minut. Trzeba
zadzwonić do rodziców. Podniosła słuchawkę telefonu i
nakręciła numer.
- Laura! Nareszcie! Co u ciebie? Bardzo si
ę o ciebie
martwiliśmy - odezwał się z drugiej strony głos matki. - Jeśli
wierzyć prasie, w każdej chwili możesz zostać pogrzebana
pod strumieniami lawy, dziecko.
Laura roze
śmiała się. - Od kiedy wierzysz we wszystko,
co jest w gazetach? Jak słyszysz, jestem zdrowa i czuję się jak
ryba w wodzie. Co prawda czasami ziemia się tu kołysze, ale
nie jest
tak źle. Dotychczas nikt jeszcze nie odniósł obrażeń.
- Dzi
ęki Bogu. Ach, dziecinko, jakże się cieszę, że cię
słyszę! Obiecaj mi jedno - że nie będziesz odgrywała
bohaterki! Uciekaj stamtąd, jeśli zacznie się robić
niebezpiecznie!
- Niepotrzebnie si
ę martwisz, mamusiu. Ja naprawdę na
siebie uważam.
- Matka nigdy nie przestaje martwi
ć się o swoje dziecko,
Lauro - westchn
ęła głęboko. - Czy poznałaś już jakichś
interesujących ludzi - spytała niewinnie.
- Masz na my
śli mężczyzn... - Laura jęknęła w duchu.
- Dobrze wiesz, o czym m
ówię, Lauro.
- Mamo, przyjecha
łam tu do pracy...
- No, tak, ale masz ju
ż dwadzieścia sześć lat! Najwyższy
czas, żeby rozejrzeć się za mężem. Nie uważasz?
- Wiesz przecie
ż, że mój zawód nie da się pogodzić z
tradycyjnym ogniskiem domowym. Poza tym wcale nie jestem
przekonana, że mąż zagwarantuje mi szczęście.
- Nie zaczynaj znowu, Lauro. Ja i tak do dzisiaj nie mog
ę
zrozumieć dlaczego zerwałaś swoje zaręczyny z Jefem. On ci
przecież mógł dać wszystko. Jako żona lekarza nie miałabyś
do końca życia finansowych kłopotów, a poza tym...
- Mamo, ale to jest moje
życie! Przepraszam, ale nie dam
się nikomu zaciągnąć przed ołtarz tylko po to, żeby spełniły
się twoje marzenia!
- Nie chodzi o mnie, zrozum dziecko! Chc
ę tylko dla
ciebie jak
najlepszej przyszłości!
- Wiem, mamusiu. Ale zostaw to mnie, jestem ju
ż
dorosła. Matka Laury westchnęła. - Właśnie o tym mówię cały
czas.
- Nie gniewaj si
ę, mamusiu, ale muszę już kończyć. Mam
jeszcze coś do zrobienia. Pozdrów tatę ode mnie i trzymajcie
się. Pa, pa.
- Laura od
łożyła słuchawkę.
Nagle przypomnia
ła sobie coś. Powiedziała przecież
Devonowi, że jest zaręczona... Szybko pobiegła do sypialni.
W komodzie znalazła szkatułkę, w której przechowywała
zaręczynowy pierścionek swojej babki. Postanowiła go
założyć. Może odstraszy Devona?
Pukanie do drzwi wyrwa
ło ją z zamyślenia. Laura
otworzyła drzwi i ...serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Devon
wyglądał jak z żurnala
- ciemnogranatowy garnitur, jedwabna koszula w kolorze
ko
ści słoniowej. W takiej oprawie wyglądał na jeszcze
przystojniejszego. Stali patrząc na siebie w milczeniu, Devon
też nie mógł oderwać oczu od Laury.
- Pani jest prze
śliczna - szepnął po chwili.
- Dzi
ękuję. Jeszcze chwileczkę - Laura odchrząknęła. -
Proszę wejść do salonu.
- Jak widz
ę, dostała pani mój prezent - zauważył patrząc
na róże.
- Ach, te kwiaty s
ą od pana? - wzruszyła ramionami. - Nie
wpadłabym na to. Co prawda była przy nich kartka, ale bez
podpisu.
- Och, prosz
ę mi wybaczyć to poważne niedopatrzenie.
Ale prawdę mówiąc, sądziłem, że turkusowa wstążeczka na
kartonie będzie wystarczającą informacją.
Laura zarumieni
ła się. Żeby to ukryć, schyliła się po
wieczorową torebkę. Przerzuciła przez ramię narzutkę i
powiedziała do Devona:
- Mo
żemy już iść.
- Prosz
ę - podał jej ramię i poprowadził do
zaparkowanego tuż pod drzwiami mercedesa.
G
órskie drogi były w wielu miejscach uszkodzone i
Devon musiał bardzo uważać. Laura obserwowała go
ukradkiem. Zastanawiała się, dlaczego właściwie przyjęła jego
zaproszenie? Czemu po prostu nie
odmówiła? No, trudno,
musi jakoś przeżyć ten wieczór.
- Jeste
śmy na miejscu - oznajmił Devon zatrzymując
samochód przed skromnym, otynkowanym na biało
budynkiem. Laura odniosła wrażenie, że jej jedwabna suknia
nie pasuje do tego miejsca. -
Czy nie uważa pan, że jestem źle
ubrana -
spytała Devona niepewnie.
Patrzy
ł na nią przez chwilę w milczeniu. - Nie powinna
mnie pani pytać o zdanie. Gdyby była pani ubrana według
mojego gustu, to albo by si
ę pani przeziębiła, albo z miejsca
by panią zamknięto - uśmiechnął się z rozbawieniem.
Laura rozgniewa
ła się nie na żarty. - Zdaje się, że
zgodziliśmy się co do czysto służbowego charakteru tego
spotkania -
powiedziała ostrym tonem.
- Niestety - Devon z ubolewaniem pokiwa
ł głową.
Wysiadł z samochodu, obszedł go i pomógł Laurze wysiąść.
Przez ci
ężkie rzeźbione drzwi weszli do środka lokalu.
Laura wstrzymała oddech. Nie, była jednak bardzo dobrze
ubrana. Szczęśliwie nie zdecydowała się jednak na dżinsy!
Światło padające od niezliczonych ilości świec nadawało
wnętrzu bardzo szczególny charakter. Olbrzymie malowidła
ścienne przedstawiające uliczne scenki z Paryża przenosiły
gości w inny świat. Małe stoliki stały w niszach oddzielonych
od siebie ścianami zieleni.
Kierownik sali powita
ł Laurę i Devona głębokim
ukłonem. - Madame - monsieur Courtley, jak to miło, że
zaszczycili nas państwo swoją obecnością! Proszę bardzo. -
Poprowadził ich do stolika blisko parkietu. Dwoje ludzi w
czułym uścisku kołysało się na nim w takt muzyki.
Laura wpatrzona w t
ę parę drgnęła, gdy Devon zdjął jej
narzutkę z ramion. Przeraziła się. Jak ma przeżyć ten wieczór,
skoro najlżejszy dotyk tego mężczyzny przeszywał ją
dreszczem? Usiadła zmieszana do stolika. Devon zajął miejsce
naprzeciwko. W karcie były wyłącznie dania francuskie.
Laura spojrzała bezradnie na Devona. - W college'u uczyłam
się hiszpańskiego, jak to jest przyjęte w Kalifornii. Francu-
skiego nie znam w ogóle.
- To ja wybior
ę za panią - zaproponował.
- Dzi
ękuję - Laura odłożyła kartę na bok.
- Farcie d'agneau en croute - powiedzia
ł Devon do kelnera
płynną pozbawioną amerykańskiego akcentu francuszczyzną.
- Pour deux personnes, s'il vous plait. Et pour l'entree Quiche
lorraine.
Kelner zanotowa
ł zamówienie i spytał: - Vous desirez un
dessert?
- Oui, nous prenons la Mousse au chocolat.
- Merci, monsieur. Kelner sk
łonił się i odszedł.
- Prosz
ę nic nie mówić - przerwała Laura Devonowi, gdy
ten chciał wyjaśnić jej, co zamówił. Niech to będzie
niespodzianką.
- O, to mi si
ę podoba! - Devon uniósł w górę kieliszek. -
Za owocny wieczór - w
zniósł toast.
Bardzo smakowa
ło im wytrawne białe wino, które kelner
im polecił.
- Doskona
łe - Devon odstawił kieliszek. - A teraz proszę
mi zdradzić, co panią skłoniło do studiowania geofizyki.
Laura zastanawia
ła się przez chwilę. - Sądzę, że zaczęło
się od pewnego prezentu. Na ósme urodziny dostałam od
wujka pudełko pełne kolorowych kamyków, jakie można
kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Te kamyki opowiadają
historię naszej Ziemi na przestrzeni wieków, Lauro,
powiedział. One są podobne do liter alfabetu. Trzeba tylko
nauczyć się je czytać. Laura upiła łyk wina.
- Zaciekawi
ły mnie jego słowa - opowiadała dalej. -
Zaczęłam znosić do domu stosy kamieni. W niedługim czasie
pokój mój zamienił się w hałdę, jak nazywała to moja mama -
roześmiała się. - Biedna mama, wolałaby pewnie, żebym
zbierała znaczki.
- Z pewno
ścią - zgodził się Devon. - I co działo się dalej?
Co powiedzieli rodzice na pani plany zawodowe?
- Nic. Kobieta wykonuj
ąca męski zawód nie pasowała do
ich światopoglądu. Gdyby mój brat mnie nie poparł, to kto
wie, może byłabym dzisiaj nauczycielką w jakiejś małej
wiejskiej szkole. Mój brat nota bene wykonuje zawód
zarezerwowany dla innej płci: jest wychowawcą w
przedszkolu. Moi rodzice mają podwójny orzech do
zgryzienia.
Devon u
śmiechnął się wyrozumiale. - Dwoje dzieci i
każde z nich enfant terrible, rzeczywiście, nie zazdroszczę
waszym rodzicom.
Kelner postawi
ł przed nimi lotaryńskie ciasto cebulowe z
serem. Po pierwszym kęsie Laura spojrzała na Devona z
zachwytem. - Pyszne -
orzekła.
- Prosz
ę poczekać na danie główne. Szef kuchni jest
prawdziwym czarodziejem. Devon patrzył na Laurę z
wyraźnym upodobaniem.
Oczy ich spotka
ły się i Laura, zmieszana, opuściła głowę.
Na szczęście dostali właśnie drugie danie i mogli, milcząc,
zająć się pieczonym jagnięciem. Smakował wyśmienicie.
- A jak to si
ę stało, że pan został dziennikarzem, panie
Courtley?
- spyta
ła Laura po jakimś czasie, gdy milczenie stawało
się zbyt dotkliwe.
Devon potar
ł brodę dłonią w zamyśleniu. - Jako nastolatek
spędziłem raz wakacje w Związku Radzieckim. Tam miałem
okazję
przekonać
się,
jak
można
manipulować
społeczeństwem za pomocą mediów i jak cenne jest prawo do
wolności prasy.
- I dlatego broni pan tak mocno tej wolno
ści? Czy może
ma pan inne powody, żeby nie pokazywać doktorowi
Hail
eyowi swoich artykułów przed ich wydrukowaniem?
Devon spowa
żniał. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy,
aby ustrzec ludzi przed straszliwą w skutkach katastrofą -
odparł twardo.
- Czy wy naukowcy naprawd
ę nie możecie tego pojąć? -
zacisnął usta tak mocno, że wargi stały się tylko wąskimi
kreskami.
Laura oburzy
ła się. - Czy naprawdę pan sądzi, że
bagatelizujemy niebezpieczeństwo? Czy pan sądzi, że dla
naukowców życie ludzkie nie jest najwyższym dobrem? -
Oczy jej zabłysły gniewem. - Mimo to nie będę się wdawać w
bezpodstawne spekulacje. To byłoby w wysokim stopniu
nieodpowiedzialne.
Devon milcza
ł.
- Dlaczego nie chce mnie pan zrozumie
ć? - spytała
łagodniejszym tonem.
- Poniewa
ż prowadzicie zbyt ryzykowną grę. Wulkan
może wybuchnąć w każdej chwili i przynieść śmierć tysiącom
niewinnych ludzi.
- Jedyn
ą niebezpieczną rzeczą w tej chwili jest
panikarstwo, które propaguje pan swoim piórem, panie
Courtley.
Devon patrzy
ł na nią przez chwilę w milczeniu. -
Obawiam się, że w tych warunkach nie może być mowy o
owocne
j współpracy. Mimo najlepszych chęci nie widzę dla
nas wspólnej płaszczyzny.
- Zgadzam si
ę z panem w zupełności - powiedziała Laura
chłodno.
Nagle oczy Devona nabra
ły znowu tego kpiącego wyrazu.
- Oczy
wiście, moglibyśmy teraz dyskutować godzinami nad
tym
, kto z nas ma rację, ale może rozstrzygniemy cały
problem przez taniec - za
proponował.
- Przez taniec? - Laura spojrza
ła na niego z
niedowierzaniem.
- Tak, niekt
óre plemiona rozstrzygają spory właśnie w ten
sposób - poni
ósł się i skłonił przed Laurą. - Czy mogę prosić?
Zaskoczona Laura da
ła się poprowadzić na parkiet.
- Kto d
łużej wytrzyma, temu przyznaje się racje, o ile
wiem.
- Devon obj
ął Laurę w talii i przycisnął do siebie. - A
więc zaczynamy.
Laura czu
ła silną dłoń Devona na swoich plecach.
Wdyc
hała zapach jego wody po goleniu i wszystko to
przeszkadzało jej w zebraniu myśli. Coraz szybciej i szybciej
wirowali w takt muzyki. Każde z nich chciało wygrać ten
pojedynek.
Ta
ńczyli i tańczyli, aż nogi Laury stały się tak ciężkie, że
przesuwała je z wielkim trudem. Ambicja nie pozwalała jej
jednak na okazanie słabości!. Nie chciała być świadkiem
triumfu Devona.
P
łomyki migoczących świec zakłóciły jej pole widzenia.
Laurze zrobiło się niedobrze, miała zawroty głowy. Devon
jednak nie zamierzał się poddawać. Przeciwnie, chciał ją
rzucić na kolana, wyczytała to z jego spojrzenia.
Laura zamkn
ęła na chwilę oczy. Musi wytrwać!
Mechanicznie stawiała stopy, a uśmiech na jej wargach
przypominał raczej grymas.
Po chwili, kt
óra zdawała się Laurze wiecznością, Devon
zwolnił tempo. - Pat - powiedział ciężko dysząc. - Chyba
musimy rozstrzyg
nąć nasz spór w inny sposób. Słyszałem
ostatnio o bardzo inte
resującym zwyczaju pewnego
afrykańskiego plemienia, a mianowicie... - wzrok jego spoczął
na głębokim dekolcie Laury i przytulił ją mocniej do siebie.
- Ale my nie jeste
śmy w buszu - Laura wyrwała się z
objęć Devona. Podeszła pośpiesznie do stolika, wzięła torebkę
i narzutkę, i z wysoko podniesioną głową skierowała się ku
wyjściu. Policzki paliły ją żywym ogniem. Mimo maratonu na
parkiecie czuła się jakoś dziwnie podniecona.
- Dzi
ękuję za niezapomniany wieczór - głos Devona
zabrzmiał szorstko. Doprowadził Laurę aż do drzwi i
poczekał, zanim nie wyjęła kluczy i nie włożyła ich do zamka.
- Dobranoc - powiedzia
ła Laura z wysiłkiem. I chociaż
noc była zimna, zrobiło się jej nagle gorąco.
- Dobranoc, Lauro. - Devon pochyli
ł się nad nią i
pogładził ją delikatnie po policzku, po brodzie, szyi i wreszcie
wsunął dłoń w zagłębienie pomiędzy piersiami. Laura
wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak oszalałe. Zaschło jej
w gardle i bezwiednie zwilżyła wargi końcem języka.
-
I prosz
ę przekazać narzeczonemu serdeczne
pozdrowienia. - De -
von cofnął się o krok, ujął jej dłoń i
dotknął kciukiem pierścionka. Uśmiechnął się szyderczo.
Laura drgn
ęła, jakby poraził ją prąd. - Ja... przekażę. - Nie
patrząc na Devona otworzyła drzwi, weszła do środka i czym
prędzej się zamknęła.
Opar
ła się o chłodną ścianę. Przymknęła oczy. Do cholery,
co się z nią działo. Czy ten facet zawsze będzie robił na niej
takie wrażenie? Co gorsza, w najbliższym czasie nie będzie
mogła się od niego uwolnić.
Zdj
ęła szpilki na wysokim obcasie, co przyniosło
natychmiastową ulgę jej obolałym stopom i potykając się w
ciemnościach poszła boso do swojego pokoju.
Rozdział 6
W kuchni pali
ło się światło. Laura usłyszała głosy Ralpha
i Kate.
- Czy to pani, Lauro? - spyta
ła Kate słysząc kroki w
przedpokoju.
- Dobry wieczór -
Laura zajrzała do kuchni.
- Napije si
ę pani z nami?
Laura zawaha
ła się, wyraźnie bowiem wyczuła jakieś
na
pięcie między Kate i Ralphem.
- Prosz
ę, niech pani wejdzie - Kate ponagliła
niezdecydowaną Laurę.
Laura wesz
ła w końcu i usiadła na wolnym krześle obok
Kate.
- Mia
ła pani jakieś wyjście? - Kate spojrzała z podziwem
na turkusową suknię z jedwabiu. - Z tym panem od róż?
Laura zaczerwieni
ła się. - To było czysto służbowe
spotkanie -
mruknęła szybko, wiercąc się niecierpliwie na
krześle.
- Hm - Kate u
śmiechnęła się znacząco, a gdy zauważyła
pier
ścionek na lewej dłoni Laury, uniosła brwi w górę.
- Jestem Laura Nichols - zwr
óciła się do Ralpha. -
Oficjalnie jeszcze nie poznaliśmy się.
Ralph wsta
ł, żeby uścisnąć dłoń Laury.
- Ciesz
ę się, że mogę wreszcie poznać panią osobiście.
Jak słyszę, pracuje pani w sztabie doktora Haileya. Czy jest
pani zadowolona z pracy?
- W
łaściwie spodziewałam się czegoś więcej. Większość
czasu spędzam za biurkiem, ale nie mogę powiedzieć, że jest
to nieciekawa praca.
Jej d
łoń przepadła prawie zupełnie w olbrzymiej, silnej
łapie Ralpha. Co za osobliwa para, przemknęło Laurze przez
myśl, ten wielki, barczysty mężczyzna i tak drobna Kate.
- Nie przypuszcza
łem, że wśród geofizyków znajdę taki
uroczy egzemplarz płci pięknej.
- A ja nie przypuszcza
łam, że strażnicy leśni potrafią
prawić takie komplementy. - Laura roześmiała się.
- No, no, widz
ę, że od razu przypadliście sobie do gustu -
zauwa
żyła Kate uszczypliwie, patrząc na nich z dezaprobatą.
Laura dopiero teraz u
świadomiła sobie, że Ralph jeszcze
nie wypuścił jej dłoni ze swojej. Cofnęła ją z zakłopotaniem.
Ralph usiadł z powrotem.
- Gdzie sp
ędziła pani dzisiejszy wieczór? - spytała Kate.
- W Le Petit Chateau.
Kate gwizdn
ęła z podziwem. - Najlepsza restauracja w
okolicy. I to właśnie tam zabrał panią... kolega na służbową
kolację? - spojrzała sceptycznie na suknię Laury. Laura
po
czuła, że znowu się rumieni.
- Czy mo
żna tam chociaż dobrze zjeść? - spytał Ralph. -
Nigdy nie wiadomo, co kryje się za tymi cudzoziemskimi
nazwami.
Laura podj
ęła z wdzięcznością ten temat. - Powinien pan
przy najbliższej okazji zaprosić Kate do Le Petit Chateau - na
pewno będzie się tam państwu bardzo podobało.
Szybko wypi
ła zawartość swojej szklaneczki. - Naukowcy
czasami też potrzebują snu, a jutro muszę wcześnie rano
wyjść. - Pożegnała się pospiesznie z Kate i z Ralphem i z ulgą
wycofała się do siebie.
W zamy
śleniu spojrzała na pierścionek po babci. A może
Kate pomyślała, że właśnie zaręczyła się z Devonem?
Roześmiała się. No tak, Kate nie mogła przecież wiedzieć, że
pierścionek stanowił ochronę. Ochronę przed kim? Przed
Devonem czy przed samą sobą?
Przera
źliwy natrętny dzwonek wyrwał Laurę ze snu. Po
omacku wyłączyła budzik i spuściła nogi z łóżka.
Gdy wesz
ła do kuchni, Kate siedziała już przy stole pijąc
poranną kawę. Podsunęła Kate filiżankę i spostrzegła ze
zdziwieniem, że Laura nie ma już pierścionka.
- Jak pani widzi przez noc zerwa
łam zaręczyny - Laura
wzruszyła ramionami.
- A
ż do wczorajszego wieczoru nie wiedziałam, że jest
pani zaręczona.
- Bo i nie by
łam.
Kate potrz
ąsnęła w milczeniu głową. - Nie bardzo
rozumiem.
- Wierz
ę pani. A ja po prostu chciałam udać przed kimś,
że mam narzeczonego.
- Aha - powiedzia
ła Kate. - A udawała pani zaręczoną, a
nie od razu mężatkę, bo zaręczyny zawsze można zerwać,
nieprawdaż?
Tak, tak... Kate szybko wyci
ągnęła wnioski z wyznania
Laury.
Laura zaprzeczy
ła energicznie. - Nie, nie myli się pani.
Ten mężczyzna jest wstrętnym, obrzydliwym, zarozumiałym
chamem... -
urwała, bo od tych inwektyw zabrakło jej tchu. -
W każdym razie nie mam ochoty na dalsze spotkania z nim.
Milcza
ły obie przez chwilę. - Aha, chciałam przeprosić za
moje wczorajsze wtargnięcie. Zdaje się, że byłam piątym
kołem u wozu....
Kate zdziwi
ła się. - Nic podobnego, wcale nam pani nie
prze
szkodziła. Ralph po prostu znowu mi się oświadczył.
- Co takiego? - Laura spojrza
ła zaskoczona na swą
gospodyn
ię. - A ja myślałam, że państwo się pokłócili.
- Tak bardzo si
ę pani nie pomyliła. Ten temat zawsze
wywołuje kłótnie. Ralph męczy mnie od miesięcy, żebym
została jego żoną. A ja odwlekam i odwlekam tę decyzję. -
Kate westchnęła.
Laura odchrz
ąknęła. - Na mnie Ralph zrobił bardzo
korzystne wrażenie... sympatyczny, przystojny i godny
zaufania -
powiedziała ostrożnie.
- Bo taki te
ż jest w istocie. I naprawdę bardzo go lubię.
Gdyby nie ta sprawa z moim mężem... - Kate spuściła głowę. -
Zaginął.
Laura g
łośno przełknęła ślinę. - W Wietnamie? - szepnęła.
Kate skinęła głową. - Tylko przez rok byliśmy małżeństwem.
A zaginął przed piętnastoma laty.
- Wierzy pani w to,
że on jeszcze żyje?
- Ja wiem. Ale prosz
ę mnie nie pytać, skąd. Sama nie
umiem sobie tego wyjaśnić.
- Pi
ętnaście lat to kawał czasu.
- To ca
ła wieczność, jeśli się jest samotnym. Jeśli się
czeka i ma nadzieję. Przez dziesięć lat nie spojrzałam nawet
na żadnego mężczyznę. Potem poznałam Ralpha.
- Kocha go pani?
Kate zawaha
ła się. - Tak, chyba go kocham. Tylko... -
umilkła. - Och, Lauro, nie mogę przecież zdradzić mojej
miłości, nie mogę zdradzić Briana! Gdyby wrócił któregoś
dnia do domu...
- A je
śli nigdy nie wróci? Kate, znamy się od niedawna i
wiem, że nie mam prawa wtrącać się do pani spraw, ale czy
pani nie oszukuje samej siebie? To już raczej niemożliwe, że
pani mąż do pani kiedykolwiek wróci, a jeśli nawet, to może
się okazać, że pani go już wcale nie kocha...
- Przecie
ż to bzdura!
- Nie Kate, nie, prosz
ę pozwolić mi dokończyć.
Zakładając, że Brian jeszcze żyje, to nie jest on już przecież
tym mężczyzną, którego poślubiła pani przed piętnastoma
laty. Nie jest już taki, jakim zachowała go pani we
wspomnieniach. Zmienił się - a i pani nie jest już tą samą
Kate, co wtedy. Niech pani da życiu szansę! Niech pani da
szansę Ralphowi i sobie samej!
Laura podnios
ła się. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi
pani za złe tej szczerej rady.
Kate pokiwa
ła tylko głową w zamyśleniu. Laura wyszła z
kuchni czując dziwny ucisk w okolicy żołądka.
- Dobrze,
że pani wreszcie przyszła, Lauro - przywitał ją
doktor Hailey przed wejściem do biura. - Mam tu straszny
kocioł. Obiecałem burmistrzowi, że wezmę udział w
posiedzeniu Rady Miejskiej, ale jednocześnie umówiony
jestem z grupą studentów geologii z Fresno. Czy mogłaby
pani mnie zastąpić i zrobić tym młodym ludziom krótki
wykład? Kilka krótkich informacji, potem odpowiedzi na
pytania - i to wszystko.
- W porz
ądku, panie doktorze, myślę, że sobie poradzę.
- Dzi
ękuję, Lauro, spadł mi kamień z serca.
- Drobiazg - Laura skin
ęła głową doktorowi Haileyowi i
weszła do budynku.
- Czeka ju
ż na panią trzydziestka studentów - zawołała
portierka, gdy Laura kładła dłoń na klamce.
Laura przestraszy
ła się. - O matko, to oni już są?
Myślałam, że będę miała chociaż parę minut na
przy
gotowanie się.
- Przykro mi. Nie wiedzia
łam, co z nimi zrobić.
Przepraszam.
- Ju
ż dobrze - Laura odetchnęła głęboko, potem otworzyła
drzwi i weszła do pokoju. Rozmowy natychmiast ucichły i
wszystkie twarze zwróciły się ku niej. Otwarte, zaciekawione
twar
ze, niektóre poważne, inne wesołe, a między nimi dobrze
znane, ciemne oczy, kpiące spojrzenie. Devon! Laura
osłupiała. Czego szukał tu Devon Courtley?
Opanowa
ła się szybko i przedstawiła się. - Nazywam się
Laura Nichols, jestem asystentką doktora Haileya. Mój szef
jest niestety bardzo zajęty i poprosił mnie o zastępstwo. -
Utorowała sobie drogę do biurka. - Co pan tu robi? - syknęła
do Devona po drodze.
Devon skrzywi
ł się.
- Och, ja jestem wiecznym studentem - szepn
ął. -
Człowiek uczy się przez całe życie.
Laura nic nie odpowiedzia
ła. Stanęła pod mapami
ściennymi, odetchnęła kilka razy głęboko i wyprostowała się.
Zaczęła wykład.
- Jak pa
ństwo wiedzą, Mount Kairo należy do pierścienia
setek mniejszych i większych wulkanów wokół Oceanu
Spokojnego -
do Pierścienia Ognia - wskazówką pokazała ten
obszar na mapie. - Obok niezliczonych nieczynnych
wulkanów znamy około trzysta aktywnych. Mount Kairo
uważany był do niedawna przez ekspertów za wulkan
wygasły, ale nasze ostatnie pomiary pozostają w wyraźnej
sprzeczno
ści z tą teorią.
Spojrza
ła przelotnie na Devona. Był wyraźnie zadowolony
z siebie. Irytowało ją to i złościło jednocześnie. Kontynuowała
głośno: - Płyta zwana Juan - De - Fuca wsuwa się pod
kontynent. Przemieszcza się o trzy centymetry na rok. Tarcie
rozgr
zewa masy skalne do tego stopnia, że się topią. Tworzą
się przy tym olbrzymie pęcherze magmy i ta magma szuka
ujścia w górze - popatrzyła na zebranych. - Gdyby państwo
mieli jakieś pytania...
Jakby tylko na to czekaj
ąc, Devon podniósł natychmiast
rękę. - A więc Mount Kairo nie jest wygasłym wulkanem. Co
będzie, gdy się ponownie uaktywni?
- Wybuch jest bardzo ma
ło prawdopodobny. - Laura
spojrzała na niego gniewnie.
- Ale niewykluczony. Co nas czeka w wypadku wybuchu
wulkanu? - Devon upiera
ł się przy swoim.
- Wi
ęc - zaczęła Laura niechętnie - największym
niebezpieczeństwem przy każdym wybuchu wulkanu jest
deszcz popiołu. Jak pan sobie zapewne przypomina, po
wybuchu Mount Saint Helens setki tysięcy ton popiołu
wulkanicznego spadły na oddaloną o sto trzydzieści
kilometrów Yakimę...
- Przepraszam, panno Nichols - przerwa
ł jej któryś
student z pierwszego rzędu - ale może zostalibyśmy przy
naszym konkretnym przypadku. Jak groźny w skutkach byłby
wybuch wulkanu dla Idle Springs? Myślę, że teraz to jest
najbard
ziej interesujące.
- No, w
łaśnie - potwierdził Devon krzyżując ręce na
piersiach i patrząc na Laurę wyzywająco.
Zacisn
ęła usta. Tylko spokojnie, nakazała sobie. - Idle
Springs leży co prawda poza zasięgiem bezpośredniego
zagrożenia, ale uważam, że celowa byłaby ewakuacja
miejscowości w wypadku zbliżającej się katastrofy. Drogę
strumieni lawy można wyliczyć tylko w przybliżeniu. Z kolei
odległość między kraterem a Idle Springs nie jest dostateczna,
żeby można było wykluczyć niebezpieczeństwo.
- Jakie skutki b
ędzie miała erupcja dla całego stanu
Kalifornia?
- Daleko id
ące zaburzenia ekologiczne. Popiół - zaczęłam
właśnie o tym mówić - pokryłby grubą warstwą ziemię,
osiadłby na drzewach i roślinach i zadusiłby je. Do tego
doszłyby niewyobrażalne kłopoty z zaopatrywaniem w wodę.
Prawdopodobnie nie dałoby się uniknąć wystąpienia epidemii,
a to z
kolei wiązałoby się z kłopotami służby zdrowia. - Laura
mówiła następne pół godziny o skutkach wybuchu wulkanu, a
potem podziękowała słuchaczom, którzy wyraźnie pobledli w
czasie jej wykładu.
Devon odczeka
ł, aż ostatni student zniknął za drzwiami i
podszedł do biurka. - Byłaby z pani naprawdę dobra
nauczycielka. Szkoda, że rodzice pani nie widzieli. Na pewno
złagodziłoby to ich żal z powodu nieudanej córki.
- Po co pan tu w og
óle przyszedł? - spytała Laura ostro z
gniewnym błyskiem w oczach.
Devon uda
ł zdziwienie. - Zbieram materiały do artykułów.
Doktor Hailey sam zaproponował mi, żebym przyłączył się do
studentów.
- Skrzywi
ł się z niesmakiem. - A ja myślałem, że nie
będzie się pani posiadać z radości na mój widok.
- Wyk
ład już się skończył, panie studencie. Proszę mnie
teraz zostawić samą. Mam mnóstwo pracy. - Usiadła i zaczęła
demonst
racyjnie przeglądać papiery na biurku.
Devon nie ruszy
ł się z miejsca. Nagle pochylił się do
przodu, schwycił lewą dłoń Laury i przyjrzał się jej uważnie.
- Nie nosi ju
ż pani pierścionka?
Laura zaczerwieni
ła się. Próbowała cofnąć rękę, ale
Devon trzymał ją w żelaznym uścisku. - Ja... my...
postanowiliśmy zerwać zaręczyny... - powiedziała cicho.
- Wczoraj w nocy? No, no! Czy
żbym ja miał wpływ na tę
decyzję? Laura najchętniej zapadłaby się pod ziemię. - Ależ
proszę pana, co pan sobie wyobraża!
Devon pokr
ęcił współczująco głową. - Dobrze, już dobrze,
po co się zaraz obrażać? Spytałem przecież tylko. Muszę
powiedzieć...
- Devon obszed
ł biurko, podniósł Laurę i objął ją w pasie
-
...że bardzo się z tego cieszę. Teraz nic i nikt nie przeszkodzi
nam w zawarciu bliższej znajomości.
- Mnie pan nie pyta o zdanie! - Laura zesztywnia
ła. -
Tymcza
sem to mój pokój i proszę niezwłocznie go opuścić.
Devon spojrza
ł na nią z niedowierzaniem. - Wyrzuca mnie
pani? Poważnie?
-
Owszem! Jest pan najbardziej zarozumia
łym,
najbardziej zadufanym w sobie, najbezczelniejszym facetem,
jakiego kiedykolwiek spotka
łam. Dopiero co zerwałam
zaręczyny, a p an myśli, że o d razu wd am się w n astępny
romans? I to z panem? Na jakiej podstawie pan tak sądzi?
Devon przyci
ągnął ją do siebie. - Nie wiem, dlaczego
rozstała się pani ze swoim tajemniczym narzeczonym, ale
wiem, kiedy kobieta jest gotowa...
- Doprawdy? - Laura odpycha
ła go z całych sił. Niestety,
Devon trzymał ją mocno...
- Doprawdy. - Jego wargi dotkn
ęły jej ust.
Laura broni
ła się, jak mogła, ale nie udało jej się wywinąć
z jego objęć. Pocałował ją namiętnie. Opór Laury zelżał.
Mimo woli zarzuci
ła mu ręce na szyję. Devon zwolnił uścisk,
pogładził ją po plecach, jego pocałunki stały się delikatniejsze
i czulsze.
- Cholera! - Devon pu
ścił Laurę gwałtownie i cofnął się o
krok. Laura zatoczyła się na biurko. Spojrzała na Devona ze
zdziwieniem.
- Halo, czy jest tam kto
ś?! - usłyszała głos zza drzwi.
Ktoś pukał w nie głośno i energicznie.
- Prosz
ę! - zawołał Devon szorstko.
Drzwi otworzy
ły się ostrożnie i ukazał się w nich Ralph. -
Prze
praszam, jeśli przeszkadzam - mruknął, patrząc z
zakłopotanym uśmiechem na Laurę i Devona. - Chciałem
panią zaprosić na obiad, Lauro. To znaczy, jeśli pani
dysponuje czasem, naturalnie. Pokażę pani restaurację
zupełnie inną od tej, o której mi pani opowiadała wczoraj w
nocy.
- Och - Laura za
śmiała się nerwowo. Zaproszenie Ralpha
ode
brała jak ostatnią deskę ratunku przed zatonięciem w
niewysłowionym pożądaniu Devona Courtleya. - Wspaniale.
Za pięć minut będę gotowa.
- Na pani
ą mogę poczekać nawet sześć minut - Ralph
mrugnął do niej porozumiewawczo. Skinął głową Devonowi i
wyszedł.
- Z nim te
ż się jeszcze pani wczoraj spotkała? - w głosie
Devona zabrzmiało pogardliwe szyderstwo. - Podziwiam
panią! Jest pani bardzo zajętą młodą damą!
Laura uporz
ądkowała papiery na biurku nie patrząc na
niego, potem wzięła torebkę i oznajmiła chłodno: - Nie sądzę,
żebym musiała się przed panem tłumaczyć.
Devon spojrza
ł na nią gniewnie. - Oczywiście, że nie musi
pani. Doświadczone kobiety mają swoje zalety - w pewnych
sytuacjach przynajmniej. -
Odwrócił się na pięcie i
gwałtownie wypadł z pokoju. Przez chwilę słychać było
jeszcze jego kroki na korytarzu, a potem rozległ się trzask
zamykanych z furią drzwi frontowych.
Laura roze
śmiała się cicho. Wyprowadzenie Devona z
równowagi bardzo jej poprawiło humor. Wyszła z biura
trzymając Ralpha pod ramię.
Rozdział 7
Niestety, nie mogli
śmy odnaleźć tego pęknięcia ziemi,
które pani widziała na północnej stronie, panno Nichols. - Jim
Free
man pochylił się nad mapą, na której Laura zaznaczyła
wątpliwe miejsce. - Czy byłoby możliwe, żeby pani na
miejscu sprawdziła nasze obserwacje?
- Czemu nie? - odpar
ła Laura gorliwie. Wreszcie miała
okazję wyrwać się z biura. - Porozmawiam z doktorem
Haile
yem. Możemy wyruszyć już jutro.
- Doskonale. Przygotuj
ę, co trzeba. Niech pani zabierze
tylko swoje naukowe wyposażenie, a ja się zajmę resztą. O
ósmej będzie na panią czekał samochód.
Nast
ępnego ranka Laura wchodziła do biura w prawie
euforycznym nastro
ju. Cieszył ją ten wyjazd. Nareszcie będzie
mogła zorientować się na miejscu, na ile poważne jest
zagrożenie ze strony wulkanu. A poza tym spędzi cały dzień
na świeżym powietrzu. To prawie jak urlop! Otworzyła z
rozmachem drzwi. Nagle uśmiech znikł z jej ust.
- Przepraszam. Nie chcia
łem pani przestraszyć. - Devon
podszedł bliżej i wyciągnął dłoń do Laury. - Dzień dobry.
- Dzie
ń dobry - Laura niechętnie podała mu rękę. - Czego
pan tu znowu szuka, panie Courtley? -
spytała chłodno.
- No, wie pani, tak mnie pani wita? Czy ju
ż pani
zapomniała, że zgodziliśmy się na pokojową współpracę?
Laura
ściągnęła brwi. - Może pan przejdzie do rzeczy?
- Chcia
łbym pani przedstawić mój najnowszy artykuł do
wglądu - machnął ręką w stronę biurka. - Tam go położyłem.
- W porz
ądku. Przeczytam go i jutro dostanie go pan z
powrotem.
- O, nie. Obawiam si
ę, że nie mogę przystać na pani
propozycję. Chciałbym, żeby przeczytała pani ten tekst
natychmiast. Artykuł ma się ukazać jutro rano, muszę więc
dzisiaj dostarczyć go do redakcji.
- Nie da rady. Nie mam teraz czasu. Musz
ę pojechać na
północną stronę i...
- Na p
ółnocną stronę? Ale dlaczego? Co będzie tam pani
robić? - Devon patrzył na nią uważnie.
- Nie wiem w
łaściwie, dlaczego miałabym odpowiadać na
pańskie pytania, panie Courtley. Cieszyłabym się
niewymownie, gdyby wresz
cie zajął się pan swoimi sprawami.
- Pani sprawy s
ą też moimi sprawami, panno Nichols.
Doktor Hailey zagwarantował mi, że będę o wszystkim
wyczerpująco informowany. W zamian za to możecie brać
pod lupę moje artykuły. Moja droga panno Nichols, odradzam
pani serdecznie omijanie tej umowy. Niech mnie pani nie
drażni niepotrzebnie. Wie pani chyba, jak wielki jest wpływ
prasy na kształtowanie opinii publicznej.
Laura zaczerpn
ęła powietrza. - To... to jest naprawdę...
szczyt bezczelności.
- Taka jest prawda, niezale
żnie od tego, co pani powie na
ten temat. Wystarczy kilka krytycznych zdań z mojej strony i
już obcinają wam fundusze.
- Czy pan mnie szanta
żuje?
Devon zmierzy
ł ją wzrokiem od stóp do głów. - Nie -
odrz
ekł i roześmiał się nagle. - Ja po prostu stwierdzam fakty,
których nie można zakwestionować.
- Naprawd
ę nie rozumiem, co pana tak rozbawiło.
- Pani, Lauro. Naje
żyła się pani tak, jak gdyby zaraz
miała pani ruszyć do ataku na mnie.
- Chyba powinnam to rzeczywi
ście zrobić.
W odpowiedzi Devon rozpostar
ł ramiona. - Ależ proszę,
Lauro, jestem do pani dyspozycji.
Laura zaczerwieniona a
ż po korzonki włosów, pochyliła
się nad biurkiem i zaczęła przekładać papiery. Milczała
uporczywie.
- Ale Lauro - Devon spowa
żniał. - Nie miałem zamiaru
pani obrazić i nie myślałem o żadnym szantażu. Ale
ustaliliśmy przecież zasady współpracy, prawda? Proszę więc
powiedzieć, co chce pani robić na północnej stronie?
- Zamierzam przeprowadzi
ć pomiary termiczne -
odpowiedziała Laura nie patrząc na dziennikarza.
- Z jakiego
ś określonego powodu?
- Hm. Tak, chyba tak. Wydawa
ło mi się, że widziałam
smugę pary, gdy przed kilkoma dniami leciałam nad tą
okolicą.
- Ciekawe. - Devon spogl
ądał w zamyśleniu przez okno. -
Wie pani co? Mam p
ropozycję: pani przeczyta mój artykuł
teraz, a ja będę pani towarzyszył w wycieczce w góry.
Laura drgn
ęła prawie niedostrzegalnie. - Nie! Nie, to jest
zupełnie nieciekawa sprawa - odmówiła szybko. - Naprawdę,
nie znajdzie pan tam żadnego materiału do artykułu.
- Czy jest jaki
ś powód, dla którego odrzuca pani moje
towarzystwo? -
Devon odwrócił się do Laury.
- Oczywi
ście, że nie! Dlaczego miałby być jakiś powód? -
Głos Laury załamał się wbrew jej woli. - Tylko... może się
pomyliłam. Być może nie znajdziemy niczego w górach...
Wystarczy, że ja stracę cały dzień.
- Decyzj
ę o tym, jak mam spędzać czas, proszę spokojnie
zostawić mnie. - Devon wskazał ruchem głowy biurko. - Im
szybciej pani zacznie czytać, tym szybciej będziemy mogli
wyruszyć.
- Okay! - Laura zirytowana wzi
ęła gęsto zapisane strony i
zaczęła czytać. Wszystkie akapity miały czysto rzeczowy
charakter. Niebez
pieczne były tylko podteksty między
wierszami, wnioski, które Devon podsuwał czytelnikom nie
formułując ich dosłownie. Laura nie miała się do czego
przyczepić.
- No i?
Wzruszy
ła ramionami i podpisała się pod artykułem.
- Stokrotne dzi
ęki za pani błogosławieństwo. Możemy
wobec tego iść.
- Za chwilk
ę. Pan niech już idzie, a ja muszę wyjaśnić
jeszcze pewną sprawę.
- Dobrze, poczekam na pani
ą przy wejściu.
- Alfredo? - Laura otworzy
ła drzwi do sąsiedniego
pokoju.
- O sole mio! - us
łyszała piękny tenor zamiast
odpowiedzi. Laura uśmiechnęła się. - Alfredo!
- Do us
ług, bella Signorita.
- Alfredo, nie mog
ę nigdzie znaleźć danych sejsmicznych
o
północnej stronie Mount Kairo.
- Nic dziwnego, bo takich danych nie ma.
- Czy to mia
ł być dowcip?
- Wcale nie. Nie mo
żemy przeprowadzić pomiarów. Po
pierwsze dlatego, że leży tam za dużo śniegu, a po drugie cały
ten obszar jest pod ochroną przyrody.
- Dlaczego?
- Indianie nazywaj
ą go „Świętą Ziemią", czy jakoś tak.
Istnieje tam kilka grot z cudownymi rysunkami naskalnymi, a
poza tym pośrodku tego obszaru znajduje się prastary
cmentarz indiański. Nie dostaniemy zezwolenia na pomiary,
bo jak wiesz wiążą się one z wybuchami.
- Ale przecie
ż pilnie potrzebujemy danych. - Laura
zmarszczyła czoło wpatrując się w mapę wiszącą na ścianie. -
Cały ten ogromny areał nie może być przecież pod ochroną.
- Nie, tylko jego dost
ępne części, reszta jest i tak
pogrzeba
na pod wiecznym lodem, więc dla nas nieprzydatna.
Laura potrz
ąsnęła gniewnie głową. - Jak mamy pracować
w tych warunkach?
- To ju
ż zależy od naszej pomysłowości. Życzę pani wielu
suk
cesów na wycieczce do niegościnnej krainy „Dziadka
Mroza" - Alfredo roz
eśmiał się.
- Dzi
ękuję za te serdeczne życzenia, przyjacielu.
Zobaczymy się jutro. - Laura wyszła z pokoju i skierowała się
na parking.
Devon sta
ł niedbale oparty o jasny wóz terenowy.
Pomachał jej ręką. Włosy błyszczały mu w słońcu. Jego
muskularny tors
rysował się wyraźnie pod jasnoniebieską
koszulą, a obcisłe dżinsy uwypuklały wąskie biodra i długie
nogi.
Serce Laury zabi
ło żywiej na widok Devona. Ogarnął ją
niewy
tłumaczalny
niepokój.
Zwolniła.
Najchętniej
odwróciłaby się na pięcie i uciekła, gdzie pieprz rośnie.
Niestety, nie miała wyboru. Jęknęła w duchu na myśl o tym,
że ma spędzić sama z Devonem cały dzień.
- Gdzie si
ę pani podziewała, Lauro? - Devon spojrzał
niecierpliwie na zegarek. - Jak tak dalej pójdzie, to w ogóle
nie zdążymy dojechać do tej góry.
- Przecie
ż już idę - syknęła Laura cicho. Zacisnęła pięści i
szła dalej zdecydowanym krokiem.
Rozdział 8
Devon w
łączył radio i ustawił je na cały regulator. Walił
ręką w kierownicę w takt grzmiącej muzyki rockowej. Laura,
co prawda nie przepadała za tego rodzaju muzyką, ale była
zadowolona, że nie musi rozmawiać z Devonem.
Przygl
ądała mu się ukradkiem. Był niewątpliwie
przystojnym mężczyzną. Ale to było coś więcej. W obecności
Devona robiło jej się zimno i gorąco jednocześnie. Mój Boże,
jak będzie wyglądała jej praca, gdy on będzie stał blisko niej i
na nią patrzył.
Devon przyciszy
ł radio. - Gdzie jedziemy najpierw? .
Laura ockn
ęła się z zamyślenia. - Słucham? Aha, może do
Tucker's Treek. Zatrzymamy się tam na dole nad strumieniem.
Devon kiwn
ął głową. Pokonał właśnie serię bardzo
wąskich zakrętów i całą swoją uwagę skoncentrował na
prowadzeniu samo
chodu. Jeep jechał pod spadzistymi skałami
nad urwiskiem. Laura czasem zamykała oczy ze strachu. Na
północnym zboczu Devon skręcił wreszcie w nieutwardzoną
błotnistą drogę, przejechał przez most z omszałych bali i
zatrzymał samochód na polanie. - Czy to tu? - spytał.
Laura potakn
ęła skinieniem głowy. Otworzył drzwi. Było
jej słabo, zbladła jak ściana. Co za szczęście, że nie musiała
sama prowadzić jeepa. Prędzej jednak odgryzłaby sobie język,
niż powiedziałaby o tym Devonowi.
Lodowaty g
órski wiatr przejął ją dotkliwym dreszczem.
Trzęsąc się z zimna zapięła kurtkę. Stopy jej ugrzęzły w
ciągnącej się mazi z mokrego śniegu i błota. Człapiąc w tym
mule poszła naprzód, a Devon podążył za nią.
Laura zatrzyma
ła się na suchej płycie skalnej. Uważnie
obser
wowała okolicę usiłując dostrzec oznaki pęknięcia ziemi.
Zauwa
żyła, że Devon robi dokładnie to co ona. Wdzięczna
była niebiosom, że chwilowo nie było widać żadnych smug
pary. Tego jeszcze tylko brakowało, żeby Devon zebrał tu
materiał do sensacyjnego reportażu!
Devon stan
ął tuż za nią. Poczuła muśnięcie ciepłego
oddechu na karku.
- Lauro - szepn
ął - niech mi pani powie, czego pani szuka.
Może będę mógł pani pomóc. Dwie pary oczu widzą więcej
niż jedna.
Laura spu
ściła głowę w milczeniu. Devon schwycił ją za
ramiona, odwrócił do siebie i podniósł jej brodę do góry.
Musiała spojrzeć mu w oczy. - Zawarliśmy przecież umowę.
Musi wywiązać się pani ze swej części, czy się to pani podoba
czy nie. Zadałem pytanie i oczekuję odpowiedzi na nie.
Laura chcia
ła się wyrwać, ale Devon trzymał ją mocno. -
A więc, czego pani szuka?
- Powiedzia
łam już przecież panu w biurze. Widziałam
parę wydobywającą się z ziemi. Nie ma w tym jednak żadnej
sensacji i nie oznacza to jeszcze żadnego niebezpieczeństwa.
- Czy mog
ę to zanotować?
- Co to znaczy? Chce mnie pan zacytowa
ć?
- I narazi
ć się na kpiny czytelników? Dlaczego nie może
pani w tej swojej małej ślicznej główce zrozumieć, że żądam
absolutnej szczero
ści?! Gdyby to zjawisko nie było
niepokojące, czy byłaby pani tutaj? - w głosie Devona
brzmiała irytacja.
- A po co to panu? Po to,
żeby szerzyć panikę wśród
ludzi, przedstawiając niewielkie pęknięcie ziemi jako niosącą
zagładę otchłań?
- Nigdy bym tak nie zrobi
ł! Mam związane ręce, bo każdy
z moich artykułów musi przejść przez kontrolę. Niestety!
- A kto mi zagwarantuje,
że oryginał nie wyląduje w
koszu i że pan nie napisze nowego artykułu?
- Kiedy pani wreszcie zrozumie! Nie jestem
łowcą
sensacji, chcę tylko dostarczyć opinii publicznej najważniejsze
informacje, żeby ludzie mogli się odpowiednio przygotować.
Dlatego proszę nie zbywać mnie półprawdami i nie ogłupiać
mnie. W przeciwnym razie zmienię taktykę i zrezygnuję z
obłaskawiania pani geolog, a skoncentruję się na namiętnej
kobiecie, skrywającej się pod maską nieprzystępności.
- Obawiam si
ę, że nic by to panu nie dało, panie Courtley
-
odpowiedziała Laura gniewnie. Policzki paliły ją żywym
ogniem.
- Mam zupe
łnie inne zdanie na ten temat - Devon
pogładził Laurę po policzku. - Jeśli bym cię teraz pocałował...
- Z ca
łą pewnością pomyślałabym o innym mężczyźnie.
- Aha - Devon odchrz
ąknął. - Pewnie o byłym
narzeczonym. Zastanawiam się właśnie, dlaczego pozwolił
pani odejść. Jeśli reagowała pani na niego tak jak na mnie, to
zupełnie go nie rozumiem.
- Teraz ju
ż wystarczy. Nie mam czasu ani ochoty na
omawianie z panem moich osobistych spraw. Proponuję, żeby
ograniczył się pan do merytorycznej rozmowy, albo
zakończymy natychmiast naszą współpracę!
- Merytoryczna rozmowa to w
łaśnie to, o co mi od
początku chodziło. - Skrzywił się ironicznie. - Skoro i pani się
do niej przekonała, to może przy okazji odpowie pani od razu
na moje pytanie.
Laura zacisn
ęła pięści. - A więc dobrze, jeśli rzeczywiście
ziemia pękła w kilku miejscach, to jest to naprawdę sygnał
alarmowy. Ale żebym mogła coś dokładniejszego na ten temat
powiedzieć, musimy znaleźć to miejsce.
Poszli w g
órę wąską ścieżką. Oboje rozglądali się bacznie
na boki.
- Widzi pani co
ś niezwykłego?
- Hm... nie widz
ę żadnych zwierząt - ani ptaków, ani
kozic. Ani jednego królika czy wiewiórki, od których przecież
w górach aż się roi.
- Czy mo
że to pani jakoś wyjaśnić?
Laura wzruszy
ła ramionami. - Niech pan spojrzy na
drzewa i rośliny. Nie wyglądają na specjalnie zdrowe i silne...
- Mog
łaby to więc być zapowiedź rychłego wybuchu
wulkanu Mount Kairo?
- Pope
łnia pan zasadniczy błąd, panie Courtley.
Wszystko, co się panu mówi, dostosowuje pan do swojego
obrazu sytuacji. Uważa pan, że znajdujemy się na tonącym
okręcie i rozpaczliwie szuka pan potwierdzenia swego
przypuszczenia.
- A co musia
łoby się stać, żeby i pani opuściła tonący
okręt, by się uratować?
- Zostan
ę na stanowisku. Dopiero, gdy wszystkie oznaki
jedno
znacznie wskażą burzę, udam się w bezpieczne miejsce.
Devon pokr
ęcił głową. - To znaczy: nigdy. Nie chce pani
po prostu dostrzec niebezpieczeństwa - westchnął głośno. -
Czasami naukowcy są po prostu zbyt mądrzy. Nie polegają już
na swoim instynkcie, ponieważ nauczyli się posługiwać tylko
rozumem. To błąd! - odwrócił się i zaczął znowu podchodzić
pod górę. Wkrótce zniknął za zakrętem.
Laura patrzy
ła za nim w zdumieniu. Co się stało?
Wydawało jej się, że ujrzała w jego oczach jakiś dziwny
bolesny wyraz. Ale może tylko jej się tak zdawało? Zresztą,
co ją to miało obchodzić?
Posz
ła za Devonem. Ten mężczyzna zupełnie mnie nie
interesuje, pomyślała zaciskając zęby. Tylko że... jej myśli
uporczywie krążyły wokół jego osoby. Przypomniała sobie
wieczór w Le Petit Chateaus migające światło świec, miła
muzyka, ręce Devona na jej plecach, zapach jego wody po
goleniu...
Nagle po
śliznęła się na wilgotnym mchu. Przez ułamek
sekundy zawisła w powietrzu, po czym opadła na kamieniste
podłoże.
Laura nie poczu
ła żadnego bólu, ale strach ją sparaliżował,
że nie była w stanie się poruszyć. Leżała nieruchomo na
plecach. W końcu otworzyła oczy i podniosła ostrożnie głowę.
Wzrok jej padł na mysz polną. Leżała o centymetr od jej ręki.
Martwa.
Laura chcia
ła się poderwać, ale kłujący ból nogi nie
pozwolił jej na to. Z krzykiem opadła z powrotem na
kamienie.
- Laura? - Silne ramiona obj
ęły ją. - Co się stało ? Czy
jest pani ranna?
Laura spojrza
ła na niego z udręką. Chciała coś
powiedzieć, ale nic nie chciało jej przejść przez gardło. W
milczeniu oparła głowę na ramieniu Devona. Łzy spływały jej
po policzkach.
Devon o nic ju
ż nie pytał, przytulił ją mocniej do siebie i
kołysał jak małe dziecko. Mruczał przy tym jakieś
uspokajające słowa.
- Mysz - szepn
ęła Laura szlochając. - Jest martwa.
- Mysz? - Devon nie zrozumia
ł. Ale zaraz zobaczył małe
martwe zwierzątko.
- Mo
że pan sprawdzić, czy ma zewnętrzne obrażenia?
Laura otarła łzy. Ból w nodze trochę zelżał.
Devon podni
ósł mysz za ogon do góry i obejrzał
dokładnie ze wszystkich stron. - Nie, niczego nie widzę. Jak
pani m
yśli, co było przyczyną śmierci zwierzątka?
- Mo
że opary siarki - Laura wzruszyła ramionami. Ale to
tylko przypuszczenie. Weźmy najlepiej tę mysz ze sobą.
Alfredo będzie mógł ją zbadać i potwierdzić lub odrzucić
moje przypuszczenia.
- Dobrze. Zaraz wr
ócę. - Devon poszedł niezwłocznie do
samochodu.
Laura spogl
ądała za nim w zamyśleniu. Czy rzeczywiście
mysz wdychała opary siarki i dlatego zdechła? Wciągnęła
głęboko powietrze przez nos. Nie. Nie czuła tego tak
charakterystycznego dla siarki duszącego odoru. Pomasowała
sobie kostkę. Wyjaśnienie tego, co stało się z myszą, nie
należało do niej i dopóki nie będzie miała wyników badań, nie
ma zamiaru wdawać się w spekulacje. Tego jeszcze tylko
brakowało, żeby zaczynała wszystko widzieć w czarnych
barwach, tak j
ak Devon. A może to czarnowidztwo było
zaraźliwe?
Devon wr
ócił szybko. Oparł się plecami o skałę i mruknął:
-
Opary siarki. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego nie
spotkaliśmy tu żadnej żywej istoty. - Oparł nogę na
przewróconym pniu drzewa, podparł się na niej łokciem i
spojrzał pytająco na Laurę. - A co na to ekspertka?
- Jest to mo
żliwe, ale...
- Tym razem prosz
ę bez żadnych „ale". Panno Nichols,
nadszedł czas, żeby wziąć pod uwagę możliwość wybuchu
wulkanu. Niechże się pani wyrwie ze swych teoretycznych
roz
ważań. Uważam, że trzeba przejść do działania.
Laura zadr
żała. Każde z tych sarkastycznych słów bolało
ją jak uderzenie pejczem. - Nie zamierzam wyciągać
przedwczesnych wnios
ków tylko dlatego, że pan się
niecierpliwi -
odparła ze złością. - Jestem naukowcem i biorę
pod uwagę każdą możliwość. To mój obowiązek.
- Obowi
ązek? Oj, bo padnę ze śmiechu! Szkoda, że mysz
nie spotkała pani jeszcze za swego życia. Powiedziałaby pani,
co ma pani zrobić z tym obowiązkiem!
- Mysz zdech
ła przypuszczalnie z powodu starości.
- Jasne. Albo na raka p
łuc, albo na zawał serca, albo na
cukrzycę. Ach, dosyć już tego. Idźmy, panno Nichols. Miała
pani rację. Straciłem tylko czas! - Nie spojrzał nawet na
Laurę, tylko odwrócił się i pomaszerował w kierunku
samochodu.
Wybuch Devona najpierw Laur
ę zaskoczył, a potem
rozgniewał. Zaklęła pod nosem. Spróbowała wstać, ale z
okrzykiem bólu opadła z powrotem na skały.
Devon znalaz
ł się przy niej błyskawicznie. - Noga? -
spytał.
Laura kiwn
ęła głową. - W kostce - jęknęła i rozszlochała
się znowu.
Devon dotkn
ął ostrożnie opuchniętego stawu. Rozwiązał
sznuro
wadła i zdjął but. - Tak lepiej? - spytał z troską w
oczach.
- Mo
że być - odparła blada jak ściana Laura. Otarła łzy.
- Mia
ła pani szczęście w nieszczęściu. O ile się orientuję,
to jest
tylko zwichnięcie. Za kilka dni zapomni pani o
wszystkim. Devon wziął ją na ręce i bez trudu zniósł na dół.
Laura znowu si
ę rozpłakała, ale tym razem ze złości.
Dlaczego musiało ją to spotkać? Nie chciała być zależna od
Devona. Nie chciała jego pomocy. Nie chciała czuć jego
bliskości. Nie chciała, żeby jej serce tak mocno biło. Ale nie
miała wyboru.
Zacisn
ęła wargi i przeklęła w duchu dzień, w którym
zdecydowała się pojechać do Idle Springs.
Rozdział 9
Devon mia
ł rację. Po kilku dniach Laura nie odczuwała
już żadnego bólu w kostce. Dla pewności dała się Kate
namówić, żeby poleżeć przez jeden dzień w łóżku, ale
przymusowa bezczynność bardzo ją denerwowała. Wszystkie
sprawy załatwiała przez telefon.
Do pracy zadzwoni
ła zaraz po powrocie, żeby się
podzielić swoimi uwagami. Giovanni zgodził się co do powagi
sytuacji, oświadczył jednak wyraźnie, że chwilowo nie można
przeprowadzić żadnych pomiarów, które pozwoliłyby na
wyciągnięcie ostatecznych wniosków. ,
- To jest niemo
żliwe. Pancerz z lodu i śniegu jest po
p
rostu za gruby. Zanim wywiercimy w nim wystarczająco
głęboką dziurę, upłynie cała wieczność. Jeśli oderwie się bryła
lodu, to zleci po stromym zboczu i nie będziemy mogli temu
zaradzić. Oznacza to, że musielibyśmy cały ten obszar
zagrodzić, żeby nie zagrażać ludziom. A sfinansowanie tego
mamuciego przedsięwzięcia? Wie pani chyba, jak skromnymi
środkami dysponujemy? Narobimy sobie kłopotów, jeśli
zażądamy więcej.
- Nie powinni
śmy się tym w żadnym wypadku
przejmować! Alfredo, pan dobrze wie, o czym mówię! - Laura
była bliska rozpaczy.
- No i jeszcze - ci
ągnął Giovanni - musi pani uwzględnić
to, że obszar ten jest pod ochroną. A Indianie pilnują bardzo,
żeby nikt nie wszedł na ich Świętą Ziemię.
-
Żaden Apacz, nawet taki z toporem wojennym, nie
odwiódłby mnie od przeprowadzenia koniecznych pomiarów!
Alfredo, to jest naprawdę pilna sprawa. Niech pan spróbuje
skontaktować się z wodzem Indian, czy z kim pan chce, i
niech mu pan wytłumaczy, o co nam chodzi. Potrzebujemy
tych danych,
żeby ruszyć z naszą pracą do przodu.
- Dobrze. Ma pani racj
ę. Spróbuję coś zrobić w tym
kierunku.
- Mam nadziej
ę, że się panu powiedzie. I, niech mnie pan
informuje o wszystkim na bieżąco.
- Obiecuj
ę.
- Dzi
ękuję, Alfredo.
Od czasu tej rozmowy Alfredo nie zg
łosił się. Laura
stawała się coraz bardziej niespokojna. Złapała za słuchawkę,
ale po krótkim namyśle odłożyła ją znowu. Po co nękać go
telefonami? Zadzwoni sam, gdy będzie miał coś do
przekazania.
Z kuchni dobieg
ły nagle dziwne bulgoczące dźwięki.
Laura zaczęła nasłuchiwać. Odgłosy były nad wyraz
podejrzane. Laura wstała z łóżka i pokuśtykała do kuchni.
Zmywarka do naczyń! Odetchnęła z ulgą. Kate włączyła ją,
zanim wyszła do pracy.
Laura zajrza
ła do lodówki. Może zrobić sobie spaghetti?
Czemu nie? W lodówce było wszystko, czego trzeba do sosu:
mielone mięso, pomidory, cebula. Wzięła grubą deskę i ostry
nóż z szuflady. Mięso wrzuciła na żeliwną patelnię i w czasie,
gdy się smażyło, poćwiartowała pomidory i posiekała cebulę.
Oczy szybko nabiegły jej łzami i zaczęły szczypać.
Rozleg
ł się dzwonek do drzwi. - Akurat teraz. - Laura
wytarła pospiesznie ręce i poszła otworzyć. Oczy łzawiły jej
tak, że widziała wszystko jakby zamglone.
W drzwiach sta
ł Devon. Spojrzał na nią z przestrachem. -
Co się stało? - spytał. - Czy noga tak bardzo boli? Może
zawieźć panią do lekarza?
Laura chcia
ła wyjaśnić, że nic jej już nie dolega, ale
zamiast tego wydała z siebie jakiś zduszony dźwięk, podobny
do szlochu. Devon, co
raz bardziej przerażony, złapał ją na
ręce, zaniósł do salonu i posadził na sofie. Laura znalazła w
kieszeni chusteczkę i wyczyściła nos.
- Nie jest tak, jak pan my
śli, Devonie. Z moją nogą jest
już wszystko w porządku. O, proszę! - wyciągnęła nogę i
pokręciła w kostce. - Kroiłam cebulę i stąd te łzy.
- Na pewno? - Devon obmaca
ł sceptycznie kostkę.
- Ale
ż tak.
- No, to tym lepiej. Przynios
łem pani pracę. Nowy
artykuł.
- Okay. Prosz
ę mi go dać, zaraz go przeczytam.
- To niekonieczne. Tym razem nie spieszy mi si
ę tak
bardzo.
- Devon podni
ósł głowę. - Czy tam się coś pali?
- Mi
ęso! O Boże! - Laura zerwała się i pognała do kuchni,
nie zważając na nogę. W kuchni było czarno od dymu. Smród
zwęglonego mięsa zapierał dech. Kaszląc i krztusząc się Laura
podskoczyła do kuchenki, zerwała z niej patelnię, wrzuciła ją
do wypełnionego wodą po brzegi zlewu i otworzyła okno na
oścież. Jeszcze przez chwilę w kuchni syczało, skwierczało i
dymiło, w końcu wszystko jakoś się uspokoiło. Laura
zaczerpnęła świeżego powietrza.
Nagle spojrza
ła na podłogę. - O, nie! Jeszcze tego mi
brakowało! - krzyknęła z przerażeniem. Podłogę wyłożoną
jasnymi kafelkami zalewała właśnie spieniona woda. Laura
szybko wyłączyła zmywarkę. Chciało jej się płakać.
- Jak to mo
żliwe, żeby jeden człowiek narobił takiego
bałaganu?!
- Devon sta
ł niedbale oparty o framugę drzwi i zaśmiewał
się do rozpuku.
Laura rozz
łościła się. - Zamiast wygłaszać głupie uwagi i
śmiać się nie wiadomo z czego, mógłby pan pomóc!
- Jestem na pani us
ługi, szanowna pani - Devon skłonił
się głęboko, czym jeszcze bardziej zdenerwował Laurę. Devon
schylił się, zdjął buty i skarpetki i zawinął nogawki spodni aż
po kolana.
- Nie wie pani, czy s
ą w tym domu obcęgi.
- Nie mam poj
ęcia - odparła Laura zgodnie z prawdą. -
Zaraz poszukam.
- Nie, nie, niech pani poczeka. Przynios
ę je z domu.
Gdy wyszed
ł, Laura wyszukała wszystkie ręczniki, rzuciła
je na podłogę w kuchni próbując w ten sposób zebrać nadmiar
wody.
- Brakuje pani m
ężczyzny w domu - Devon zamachał
triumfująco skrzyneczką z narzędziami. - Pani jest kobietą,
która po prostu na dłuższą metę nie może obejść się bez
mężczyzny. Przysięgnę, że tak jest.
- Za krzywoprzysi
ęstwo grozi więzienie. - Laura rzuciła
w niego mokrym ręcznikiem.
Devon uchyli
ł się zręcznie. - Za uszkodzenie ciała również
- roze
śmiał się.
- Mia
łabym okoliczności łagodzące.
- Wyja
śni mi to pani dokładnie, ale później. Teraz muszę
się zająć tym potopem. - Devon kucnął, wyciągnął wszystko z
szafki pod zlewem. -
Wygląda na to, że zatkał się odpływ.
Potrzebuję kleszczy.
- Kleszczy? A jak one wygl
ądają? - Laura patrzyła
niepewnie na narzędzia w skrzyneczce Devona.
- Du
że obcęgi z czerwonymi uchwytami.
- Prosz
ę - podała mu je.
- Obawiam si
ę, że nie poradzę sobie bez pomocy. Ktoś
musi trzymać rurę, gdy będę luzował gwint.
- Okay - Laura da
ła kroka nad nogami Devona i uklękła
przy zlewie.
- To na nic. Musi pani si
ę tu do mnie wcisnąć. Inaczej nie
dam rady.
Laura przecisn
ęła się bez słowa przez wąski otwór.
- Najlepiej by
łoby, gdyby pani położyła się na plecach.
Laura posłusznie wykonała polecenie.
- Niech pani trzyma kleszcze tak... - Devon wzi
ął jej rękę,
poprowadził do rury i pokazał, jak i gdzie ma umieścić
kleszcze.
- Dlaczego nie ma w pani
życiu mężczyzny, Lauro? -
spytał mimochodem.
- By
ł jeden. - Laura kurczowo trzymała kleszcze.
- A dlaczego z nim nie wysz
ło?
- Nie m
ógł się pogodzić z myślą, że jego żona będzie
ciągle podróżować od jednego wulkanu do drugiego.
- Twarde, zimne
łóżko kariery wygrało z miękkim,
ciepłym małżeńskim łożem?
-
Żaden mężczyzna nie potrafi dać z siebie tyle żaru, co
krater wulkanu.
- Naprawd
ę nie, Lauro? - Devon odłożył narzędzia na bok
i przyciągnął Laurę do siebie. Laura natychmiast zamknęła
oczy. Przeszył ją dreszcz podniecenia. Co miała począć? Było
tak ciasno, że nie mogła nawet marzyć o poruszeniu się. Było
jej gorąco, serce biło jak młotem, chyba nawet Devon je
słyszał.
- Co si
ę z panią dzieje, Lauro? - dobiegło nagle do jej
uszu czyjeś wołanie.
Laura drgn
ęła i wyrżnęła głową w rurę odpływową. -
Auuu!
- krzykn
ęła i łzy same napłynęły jej do oczu. Uwolniła się
z objęć Devona, wypełzła z szafki i wyprostowała się z
jękiem. Zachwiała się, przed oczami wirowały jej koła. W
końcu odzyskała ostrość widzenia.
- Kate!
Kate poci
ągnęła nosem. - Co tu tak okropnie śmierdzi?
Obejrzała, marszcząc czoło, czarne smugi od dymu na ścianie
nad kuchenką, mokrą podłogę, stos mokrych ręczników w
kącie i zwęglone resztki jedzenia na patelni. Nagle wzrok jej
padł na nogi Devona wystające spod zlewu.
Laura odchrz
ąknęła nerwowo. - To moja wina,
przynajmniej częściowo. Zapomniałam o patelni na kuchni.
Poza tym przepełniła się zmywarka do naczyń. Bałam się, że
woda zaleje cały dom. Ale niebezpieczeństwo zostało
zażegnane. Mamy już kontrolę nad wszystkim.
- A kog
óż to mamy tutaj? - Kate schyliła się, żeby
obejrzeć właściciela nóg.
- Och, to pan Devon Courtley, jeden z pani s
ąsiadów. -
Głos Laury zadrżał zdradziecko.
Devon wysun
ął się z szafki. - Miło mi panią poznać. Laura
uczęszcza do mnie na skrócony kurs hydrauliki. - Mrugnął do
Kate porozumiewawczo.
Laura zaczerwieni
ła się. Ten Devon nie opuścił żadnej
okazji żeby z niej nie zakpić. Najchętniej zapadłaby się pod
ziemię.
- Wobec tego nie przeszkadzam pa
ństwu - Kate skinęła
głową Laurze i Devonowi i wyszła z kuchni.
Devon wr
ócił do przerwanej pracy, a Laura podążyła za
Kate.
- Oj, ale mia
łam dzień! - Kate opadła z rozmachem na
sofę.
- Gromada zwariowanych turyst
ów pomyliła mój sklep ze
sklepem z pamiątkami. Nieźle mi dali do wiwatu. Zdaje się, że
wam trochę przeszkodziłam, prawda? - Kate spojrzała na
Laurę uważnie.
- Ale
ż nie! Oczywiście, że nie! Przeciwnie, zjawiła się
pani w najlepszym momencie -
chciała wszystko wyjaśnić, ale
akurat Devon zjawił się w drzwiach. - Odpływ znowu
funkcjonuje jak należy - spojrzał Laurze w oczy. -
Przynajmniej jeden problem ma pani z głowy.
- No, to cudownie! - Kate spogl
ądała ciekawie to na
Laurę, to na Devona. - Czy zna się pan również na
elektryczności? Mam mianowicie taki problem - stale
przepalaj
ą mi się bezpieczniki. Czasami mam wrażenie, że
wszystko jest tutaj pod wysokim napięciem.
- Kate! - Laura przerwa
ła jej szybko. - Nie możemy
nadużywać uprzejmości pana Courtleya.
- Ma pani racj
ę. - Kate wyciągnęła rękę do Devona. - W
każdym razie dziękuję za pomoc, panie Caurtley.
- Ca
ła przyjemność po mojej stronie - Devon skłonił się
głęboko.
- Tak, ja te
ż chciałam podziękować za pomoc. - Laura
wyszła do przedpokoju, otworzyła drzwi frontowe i
powiedziała: - Do widzenia.
- Tak, tak, wysokie napi
ęcie - mruknął Devon. - Czy pani
też ma z tym kłopoty? Mógłbym pani pomóc w obniżeniu tego
napięcia.
- Nie, dzi
ękuję, sama sobie poradzę. Do widzenia, panie
Courtley. -
Zamknęła z trzaskiem drzwi za nim. Na chwilę
zamknęła oczy i niechętnie wróciła do salonu.
- O rany, jaki przystojny i sympatyczny facet! Czy to nie
jest przypadkiem ten hojny kawaler od r
óż?
- Przypadkiem jest - Laura skrzywi
ła się.
- Czy to wszystko, co mo
że pani o nim powiedzieć?
- No... jest dziennikarzem. Czasem wsp
ółpracujemy ze
sobą. Więcej nic o nim nie wiem.
- Straszna szkoda - Kate westchn
ęła teatralnie. - Jak
noga?
- Wszystko w porz
ądku. Już mnie w ogóle nie boli.
Ni
edługo będę mogła tańczyć sambę.
- No, no, lepiej niech si
ę pani jeszcze z tym wstrzyma. -
Kate roześmiała się. - Ale cieszę się, że już jest dobrze z tą
nogą. Ja dzisiaj jestem zupełnie rozbita. Pójdę chyba od razu
do łóżka.
- Pewnie,
że tak. Ja muszę tu jeszcze popracować.
Kate wsta
ła i poszła do swojej sypialni, Laura zaś,
wzdychając po drodze, udała się do kuchni. Zabrała się do
usuwania skutków swego zapomnienia i zalania kuchni. Myśli
jej powędrowały znowu do Devona Courtleya. Co by się stało,
gdyby
Kate nie nadeszła w porę? Zaschło jej w gardle.
Odłożyła ścierki na bok i wróciła do salonu. Na stole leżała
koperta z artykułem Devona. Wyjęła go i zaczęła czytać.
Po pierwszym akapicie przerwa
ła lekturę i wróciła do
początku tekstu. Nie mogła się zupełnie skoncentrować. Co
ten mężczyzna z nią wyprawiał? Co w nim było takiego, że
ciągle musiała o nim myśleć? Nic! Ze złością rzuciła artykuł
na stół.
Nagle zacz
ęła nasłuchiwać. Usłyszała drapanie do drzwi i
ciche miauczenie. Laura podeszła do drzwi i otworzyła je. -
No, chodź już! - zawołała. - Dzisiaj musisz się zadowolić
moją skromną osobą, bo twoja pani poszła już spać. Chodź!
- Ale
ż chętnie. - Jakiś cień oderwał się od ściany. -
Wygląda na to, że dzisiaj nie będzie pani musiała zbyt długo
szukać swej Miłości.
- Devon wszed
ł w krąg światła i Laura zobaczyła, że
trzyma w ramionach kotkę.
- Pan jest, widz
ę, wszechstronnie utalentowany! Pana
nieodpar
temu urokowi nie mogą się nawet oprzeć koty z
sąsiedztwa!
- Jestem specjalist
ą, jeżeli chodzi o koty - zwłaszcza
dzikie koty.
- Pochyli
ł się i postawił Miłość na ziemi. Kotka
pomaszerowała do domu.
- Woda dobrze sp
ływa?
- Prosz
ę? Jaka woda?
- W odp
ływie - w zlewozmywaku.
- Aha. Tak, wszystko w porz
ądku.
- Lauro - Devon szuka
ł jej wzroku.
- Powiedzia
łam już panu „Dobranoc", panie Courtley!
- Dlaczego jest pani zawsze taka odpychaj
ąca? - podszedł
bliżej i wziął ją w ramiona.
- Ja... - Laura po
łożyła głowę na jego ramieniu. - Nie
wiem - szepn
ęła.
- Och, Lauro. - Pog
ładził ją po włosach. - Spójrz na mnie
- poprosi
ł cicho.
Laura podnios
ła głowę. Spojrzenia ich spotkały się. Devon
pochylił się tak nisko, że wargi ich prawie dotknęły się. Laura
bała się odetchnąć. Pocałował ją, delikatnie i czule.
Laura j
ęknęła cicho. Podniosła ramiona i zarzuciła mu je
na szy
ję. Przytuliła się do Devona całym ciałem. Nagle
przestała jej wystarczać delikatność Devona. Chciała czegoś
więcej. Odwzajemniła pocałunek Devona.
Devon przyci
ągnął ją jeszcze bardziej do siebie. Pocałunki
jego stały się bardziej namiętne. Gładził jej plecy, biodra,
talię.
Laur
ę ogarnęło gorące pożądanie. Gdy Devon wsunął
dłonie pod jej bluzkę, krzyknęła z pragnienia, żeby przeżyć z
nim coś wspaniałego.
Devon dotkn
ął jej piersi. Ujął je w dłonie i masował
delikatnie.
- Lauro, Lauro - szepn
ął - tak bardzo cię pragnę. Chcę
ciebie... Sięgnął po klamkę i zamknął cicho drzwi. Wziął
potem Laurę za rękę i poprowadził wąską dróżką do domu
naprzeciwko.
Laura sz
ła za nim jak w transie. Lekki wietrzyk rozwiewał
jej włosy, ręka Devona była silna i ciepła. Było tak pięknie...
Nagle zatrzyma
ła się. Właśnie: było zbyt pięknie. Coś tu
się nie zgadzało. Uświadomiła sobie, co nastąpi za chwilę w
sypialni Devona. Czy nie działała zbyt pochopnie? Seks bez
miłości? Ta noc ma tylko zaspokoić jej ciało? Bo o uczuciach
między nimi nigdy nie było mowy.
- Nie! - krzykn
ęła i wyrwała się Devonowi. - Nie mogę!
Devon spojrzał na nią zaskoczony. - Dlaczego nie? Milczała,
nie patrząc na niego. Tak bardzo chciała iść z nim do łóżka!
Ale co potem? -
Ich związek nie miał żadnej przyszłości. Po
co sprawiać sobie ból? Lepiej skończyć to wszystko, zanim się
zacznie na dobre.
- Obawiam si
ę, że jestem trochę staroświecka -
powiedziała wreszcie zmienionym głosem. - Nie mogę pójść
do łóżka z kimś, kogo nie kocham.
- Je
żeli to tylko to... Czemu nie możesz się we mnie
natychmiast zakochać?
- W og
óle nie jest pan zarozumiały, prawda?
Devon roze
śmiał się. - Ani trochę! To ja jestem właśnie
tym mężczyzną, na którego czekałaś całe życie.
- Pan?! Akurat pan, panie Courtley?! Uwa
ża się pan za
mój ideał?
- Laura pokr
ęciła z niedowierzaniem głową. - Pan
naprawdę ma zbyt wygórowane mniemanie o sobie.
- A kto koryguje wszystkie moje artyku
ły? Kto ma
ostatnie słowo przed każdą publikacją? Czy pozwoliłbym
sobie na taką ingerencję w moją pracę, gdybym był taki, jak
mówisz?
- Powoli. Po prostu nie ma pan wyboru, bo taka by
ła
umowa.
- Laura obrzuci
ła Devona gniewnym wzrokiem. - Pan
sprzedałby własną babkę, żeby mieć materiał do reportażu,
prawda? I gdyby pan rzeczywi
ście chciał się ze mną przespać,
to nie cofn
ąłby się pan przed oświadczynami, żeby tylko
zaciągnąć mnie do łóżka. Mam rację?
- Czy to oznacza,
że pani przyjęłaby moje oświadczyny?
- Nie, to zupe
łnie tego nie oznacza! - Laura odwróciła się
na pięcie i potykając się w ciemnym ogrodzie, pobiegła do
domu.
- Nie chcesz si
ę dowiedzieć, czy naprawdę stosuję takie
metody?
- Niech pan sobie nie zadaje tyle trudu - odkrzykn
ęła
Laura. Wbiegła po schodkach, otworzyła drzwi i wpadła do
domu. Chciała jak najszybciej zamknąć się w swoim pokoju..
W sypialni rzuci
ła się na łóżko. - Devon... - rozszlochała
się.
Rozdział 10
- Niech
że pani coś powie, Lauro. Co się z panią dzieje? -
Kate była wyraźnie zaniepokojona.
- Dlaczego pani pyta?
- Widzia
ła się pani dzisiaj w lustrze? Wygląda pani jak
widmo. Pewnie pani pr
zez całą noc nie zmrużyła oka, zgadza
się?
- Ka
żdemu może się to zdarzyć - Laura spokojnie napiła
się kawy. Gorący napój dobrze jej zrobił.
- Pewnie. Ale wiem z do
świadczenia, że bezsenność u
młodych i zdrowych ludzi musi mieć jakąś przyczynę.
- Naprawd
ę?
- Naprawd
ę. I... jestem przyzwyczajona nazywać rzeczy
po imie
niu. Jest pani zakochana po uszy, Lauro! Zadurzyła się
pani na zabój w tym przystojnym hydrauliku - amatorze. To
nasz sąsiad, pan Devlin Courtley jest przyczyną pani
bezsennej nocy.
- Devon Courtley - poprawi
ła ją Laura. - Jak już
wspomniałam, spotykamy się czasami na gruncie
zawodowym. I to wszystko.
- Szkoda. Byliby
ście idealną parą.
Laura poczu
ła, że się czerwieni. - Muszę jeszcze przejrzeć
wyniki badań laboratoryjnych. Przepraszam - Laura
pospiesznie wycofała się do swego pokoju.
Ona mia
ła być zakochana w Devonie Courtleyu! Cóż to za
absurdalny pomysł! Laura roześmiała się w głos.
Mi
łość była luksusem w jej sytuacji. Luksusem, na który
nie mogła sobie pozwolić. Raz tylko odważyła się pójść za
głosem uczucia, ale jej marzenia prysły szybko niczym bańka
mydlana. Harmonia w życiu małżeńskim i w pracy zawodowej
okazała się niemożliwa.
Niemniej jednak my
ślała o Devonie stale. Starała się zająć
myśli czym innym, ale bez rezultatu. A może Kate miała
rację?
Nie, to niemo
żliwe! Nie mogła się przecież zakochać w
takim człowieku, jak Devon Courtley.
Tak
że tej nocy nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku
na bok. Godziny mijały, sen nie przychodził. Obraz Devona
pojawiał się przed nią, gdy tylko zamknęła oczy. Jego gesty,
zapach, głos... Jak cudownie czuła się w jego ramionach...
Gdzie
ś nad ranem Laura skapitulowała. Musiała przyznać
przed samą sobą, że kochała Devona i przyjąć tę straszną, a
jednocześnie słodką prawdę do wiadomości.
Laura nie widzia
ła Devona od kilku dni i była coraz
bardziej zaniepokojona. Kilka razy usiłowała pod jakimś
pretekstem za
dzwonić do niego, ale odkładała za każdym
razem słuchawkę ze strachu, że może odkryć prawdziwy
powód jej telefonów. Nie, nie zniosłaby kpiny w jego głosie.
Kate przygl
ądała się jej bacznie każdego ranka, gdy blada
z niewy
spania i z podkrążonymi oczami pojawiała się w
kuchni.
Ka
żdego wieczoru kładła się zmęczona i wyczerpana do
łóżka i zawsze miała kłopoty z zaśnięciem. Tak było i tym
razem. Wstała i wyjrzała przez okno na ciemny dom Devona.
Długo wpatrywała się w ciemny prostokąt, aż w końcu
zmarzła tak, że musiała wrócić do łóżka. Zapadła w
niespokojną drzemkę.
Nagle
łóżko zatrzęsło się. Laura przeraziła się. Rozległ się
głuchy grzmot. O Boże, trzęsienie ziemi! - pomyślała. A
Alfredo na pewno wy
ruszył już z kilkoma ludźmi na północną
stronę, żeby zainstalować tam stację obserwacyjną. Mogą
znaleźć się w niebezpieczeństwie. Po pierwszym wstrząsie
nastąpił drugi, słabszy, a potem nic się już nie działo.
Laura spojrza
ła na zegarek. Już po piątej. Właściwie nie
opłacało się już kłaść do łóżka. Ubrała się i wyszła z pokoju.
Kotka Kate wyskoczy
ła naprzeciw. Zaczęła się ocierać o
jej nogi. -
No co, kociaczku? Przestraszyłaś się, prawda? -
Laura pogłaskała Miłość i otworzyła drzwi, żeby ją wypuścić
na dwór. Ale kotka
cofnęła się. Najwyraźniej nie miała
zamiaru wychodzić z domu. Wydawała z siebie natomiast
przeraźliwe miauczenie.
Laura zamkn
ęła wobec tego drzwi. Nagle zrobiło się tak,
jakby w dom uderzył jakiś silny cios. Podłoga podniosła się.
Mury zadrżały, rozdzwoniły się szyby w oknach. Laura
zachwiała się, straciła równowagę i upadła bokiem na drzwi.
- O Bo
że, wulkan - na korytarzu pojawiła się Kate w
nocnej koszuli.
Laura podnios
ła się z jękiem. Nasłuchiwała przez chwilę. -
Chyba już jest po wszystkim - powiedziała drżącym głosem.
Wyobra
żam sobie, jak wygląda mój sklep. - Nie
przepadam za tymi wstrząsami. Są dość nieprzyjemne. A tak
mi się dobrze spało!
Laura pojecha
ła szybko do biura. We wszystkich
pomieszcze
niach i w stacjach pomiarowych panował
ożywiony ruch. Sieć telefoniczna była wyraźnie przeciążona,
terkotały dalekopisy, podwładni doktora Haileya mieli ręce
pełne roboty. Spadł na nich grad pytań, poleceń i informacji.
Laura spieszy
ła przez korytarz, na którym zgromadzili się
dzien
nikarze ze wszystkich mediów. W końcu dotarła do
swego pokoju. Natychmiast rzuciła się do krótkofalówki, żeby
nawiązać kontakt z Giovannim. Odbierała jednak tylko szumy
i trzaski. Po bezowoc
nych próbach dała spokój.
Wprowadzi
ła najnowsze dane do komputera i poczekała
trochę. Po kilku chwilach komputer zlokalizował centra
wstrząsów i podał dokładne wartości w skali Richtera. Laura
sprawdziła jeszcze kilka informacji. Tak jak się spodziewała,
centrum wstrząsów znajdowało się tuż pod powierzchnią
ziemi. Czyżby magma od dawna była wyżej niż zakładano?
Zestawiła jeszcze raz wyniki wszystkich pomiarów. Była
poważnie zaniepokojona.
Nast
ępna próba skontaktowania się z Giovannim znowu
się nie powiodła. Silne zakłócenia atmosferyczne
uniem
ożliwiały nawiązanie łączności.
- Lauro? - doktor Hailey wetkn
ął głowę przez drzwi. -
Prasa czeka niecierpliwie na pierwszy komentarz. Może pani
się tym zająć?
- Natychmiast - Laura wy
łączyła komputer i poszła za
doktorem Haileyem do zatłoczonego holu. W krótkich,
jasnych słowach przedstawiła nową sytuację. Odpowiedziała
cierpliwie na wszystkie pytania dziennikarzy. W końcu
rozbolało ją gardło, głos jej zachrypł i musiała poprosić o
przerwę. Uciekła do swego spokojnego pokoju.
Ponownie pr
óbowała nawiązać kontakt z zaginionymi. Nic
z tego! Walnęła pięścią w stół. Dlaczego ten głupi Alfredo się
nie zgłasza?! Zdaje chyba sobie sprawę z powagi sytuacji!
- Gdzie jest doktor Hailey? Musz
ę z nim natychmiast
poroz
mawiać! - Do pokoju wszedł krępy, przysadzisty
m
ężczyzna o okrągłej mięsistej twarzy. - Stratton - przedstawił
się. - Burmistrz Idle Springs.
- Wielk
ą kraciastą chustką otarł sobie pot z czoła.
- Dzisiaj po po
łudniu będę miał wizytę kilku ważnych
panów, menadżerów pewnej potężnej firmy, która zamierza
zbudować kompleks rekreacyjny w naszym mieście. Co mam
tym panom powiedzieć, jak mam z nimi rozmawiać? Może
pani mi coś poradzi? Mogłaby im pani powiedzieć, że sytuacja
wcale nie wygląda tak tragicznie? Chodzi o duże pieniądze dla
nas.
- Niestety, nie, panie Stratton - odpar
ła Laura spokojnie. -
W tej chwili nikt nie będzie w stanie prognozować rozwoju
sytuacji. My także nie.
-
Żałuje pani, że nie można przewidzieć rozwoju sytuacji?
To ja pani powiem, jak się ta sytuacja rozwinie? Nijak! Nie
wydarzy się nic, ale to zupełnie nic. Wszystko zostanie tak,
jak było. Trzęsienia ziemi były tu zawsze i to na długo
przedtem, zanim się tu zagnieździli naukowcy. Kilka szyb na
straty i nic więcej. Może kilka konserw zleciało z półek w
supermarkecie... Ale to wszystk
o. Ludzie kwitowali trzęsienia
wzruszeniem ramion. Stały się dla nich chlebem powszednim.
Burmistrz znowu otar
ł chustką pot z czoła. - A teraz
pojawiliście się wy - naukowcy i wpędzacie nas wszystkich w
gospodarczą ruinę. Tak to wygląda! Proszę was - co tam - ja
żądam, żebyście się stąd wynieśli!
Laura patrzy
ła na niego zupełnie oszołomiona. Brakowało
jej słów.
- Panie burmistrzu - zacz
ęła po chwili. Chciałabym trochę
skorygo
wać pańską wypowiedź. To nie naukowcy pogorszyli
sytuację. Dążenie do gospodarczego zrujnowania Idle Springs
jest nam też najzupełniej obce. Wulkan stanowi stałe
zagrożenie, chyba pan w to nie wątpi.
I tego niebezpiecze
ństwa nie można zignorować. Po
prostu nie można chować głowy w piasek. - Laura wytrzymała
groźne spojrzenie burmistrza. - Możliwe, że pańskie miasto
będzie miało szczęście, możliwe, że wulkan nie wybuchnie za
naszego życia. Ale nikt panu nie da na to gwarancji. Dlatego,
zamiast nam wymyślać, powinien pan udzielić
wszechstronnego poparcia. Leży to w końcu w pańskim
interesie.
- W moim interesie? To bezsensowne trwonienie
pieni
ędzy podatników? Ha, myśli pani, że dam się zaprzęgnąć
do pani brudnego wozu? Może jeszcze mam wręczyć pani
wiadro, żeby mogła pani bez żenady doić naszych obywateli?
O nie, droga pani! Już ja się postaram, żeby przykręcono wam
kurek. Nie będziecie tu siali zamętu, przeklęci besserwisserzy!
Przysięgam! - Odwrócił się do wyjścia. - A pani radzę, żeby
się pani schowała do mysiej dziury przed słusznym gniewem
naszych ludzi. -
Wyszedł trzaskając za sobą drzwiami.
Laura bez namys
łu wyskoczyła za nim na korytarz. -
Kiedy miasto zasypane zostanie tonami gorącego popiołu, nie
znajdzie pan z pewno
ścią dziury na tyle dużej, żeby się w niej
zmieściła pańska głupota! - wrzasnęła za nim na cały głos.
Umilk
ły wszystkie rozmowy. Wszystkie twarze zwróciły
się ku Laurze. Znalazła się pod ostrzałem zaciekawionych,
przestraszonych i rozbawionych oczu. Laura spuściła głowę i
szybko wróciła do swego pokoju.
Co j
ą pchnęło do tego niemądrego wybuchu? Ona, Laura
Nichols po
zwoliła sobie zwymyślać burmistrza miasta! Co
powie na to doktor Hailey? Czy nie powinna przedstawić
swego stanowiska bardziej naukowo? Czy to nie pod
wpływem Devona wypowiedziała w zdenerwowaniu to, co
naprawdę myśli?
W kr
ótkofalówce odezwał się głośny trzask. - Tu mówi
Alfredo Giovanni -
usłyszała. - Czy ktoś mnie słyszy?
Laura z
łapała mikrofon. - Alfredo, tu Laura. Odbiór.
Trzaski w aparacie sta
ły się bardzo głośne i Laura zlękła
się już, że łączność zostanie znowu zerwana, ale w końcu
wyłapała jakieś niewyraźne słowa: kłopoty, lawina, wypadek.
Nic więcej nie udało jej się zrozumieć z powodu zakłóceń.
Laur
ę ogarnęło paniczne przerażenie. - Alfredo! -
krzyknęła w mikrofon. - Czy ktoś jest ranny? Słyszy mnie
pan?
Ale nikt si
ę już nie odezwał.
Laura zaalarmowa
ła natychmiast doktora Haileya, który
przedsięwziął nieodzowne środki. Wysłano ekipę ratowników
z lekarzem. Jeden landrover, przekształcony w karetkę
pogotowia, wiózł krew, materiały opatrunkowe i rozmaite
płyny infuzyjne, w innym jechały napoje, żywność, koce i
namioty.
Laura przygl
ądała się jak ogłuszona przygotowaniom
członków ekipy ratowniczej. Nawet, gdy samochody
odjechały, stała bez ruchu odprowadzając je wzrokiem, dopóki
nie zniknęły za zakrętem drogi.
- Zostanie pani tu na stanowisku. - Doktor Hailey stan
ął
nagle obok niej. -
Wszystko będzie dobrze - dodał widząc jej
przygnębioną twarz.
Laura kiwn
ęła głową bez przekonania. Przygarbiona, z
opuszczo
nymi ramionami, wróciła do głównego budynku.
Czekanie przed
łużało się w nieskończoność. Ciągle
jeszcze w mie
ście panowało podniecenie. Do późnego
wieczora telefony urywały się., Laura z jednej strony była
zadowolona, bo kierowały jej myśli na inne tory, z drugiej zaś
strony każdy telefon coraz bardziej ją irytował. Bardzo
martwiła się o kolegów. Co tam się działo? Laura stale
wpatrywała się w krótkofalówkę.
Wreszcie poprzedzony trzaskami i szumami da
ł się słyszeć
znajomy głos.
- Doktorze Hailey, s
łyszy mnie pan?
Laura wzi
ęła mikrofon. - Alfredo? Alfredo, słyszymy
pana. Tu Laura. Co się stało? - Z trudem mogła utrzymać
mikrofon w drżącej dłoni. - Giovanni, niech się pan zgłosi.
- Zaskoczy
ła nas lawina. Jim właśnie przygotowywał z
kilkoma innymi wybuch. To było niedaleko naszej bazy.... -
Alfredo urwał.
- Co si
ę z nimi stało?! Niech pan mówi!
- Na razie nie wiemy, czy prze
żyli - mówienie
przychodziło mu z niezwykłym trudem. - Mamy do pokonania
kilkumetrową
ścianę
ze
śniegu
i
lodu.
Coś
nieprawdopodobnego, Lauro. W życiu nie widziałem takich
ilości śniegu.
- M
ój Boże - Laura była przerażona. - Czy jest nadzieja,
że przeżyli?
- Zawsze trzeba mie
ć nadzieję - odparł Giovanni. -
Będziemy was informować na bieżąco. Niech pani ustawi
aparat na „odbiór" i nie odchodzi nigdzie.
- Nie rusz
ę się z miejsca. Niech Bó g ma was w swej
opiece!
- Dzi
ękuję, Lauro. Aha, jeszcze coś... Ten wścibski
dziennikarz, nazywa się chyba Courtley, był też z Jimem.
Chciał zrobić kilka zdjęć.
- Devon Courtley? Devon jest... - Laurze zakr
ęciło się w
głowie. Wszystko wirowało jej przed oczami. Zachwiała się i
straciła przytomność.
- Laura? Laura! Czy pani mnie s
łyszy? Laura!
Odpowiedzi nie było.
- Devon - czy to ona wymawia
ła szeptem jego imię?
Laura otworzyła oczy. W pierwszej chwili nie mogła
zrozumieć, dlaczego leży na podłodze... Wstała powoli. Nagle
wszystko się jej przypomniało. Rozmawiała z Giovannim. Jim
i inni zostali zasypani przez lawinę. A Devon był wśród nich.
Oczy laury nape
łniły się łzami. - Boże, pomóż im. Nie
pozwól im zginąć, błagam cię, Boże - modliła się po cichu.
Doktor Hailey! Jeszcze nic nie wie! Podbieg
ła do telefonu,
nakręciła jego numer i poinformowała go o wszystkim. Potem
odłożyła słuchawkę. Nigdy w życiu nie czuła się tak
nieszczęśliwa jak teraz. Opadła na krzesło, ukryła twarz w
dłoniach. - Nie umieraj, Devon. Jesteś mi tak bardzo
potrzebny. Tak bardzo c
ię kocham - szepnęła.
Noc min
ęła i nie przyniosła żadnej zmiany sytuacji.
Alfredo zgłaszał się co godzina. - Robimy wszystko, co w
ludzkiej mocy -
zapewniał.
Laura nie zmru
żyła oka przez całą noc. Odmówiła
doktorowi Haileyowi, który chciał ją zastąpić na posterunku.
Godziny płynęły, a ona czekała na wieści, żywiąc się tylko
nadzieją. Gdy nadszedł ranek, Laurę bolała głowa, oczy jej
łzawiły, a ciało zesztywniało od ciągłego kucania przy
aparacie.
- Laura! Jest tam pani jeszcze?
- Alfredo! S
łyszę pana! - Laura natychmiast odzyskała
przytom
ność umysłu.
- Ratownicy odkopali przednie ko
ło samochodu Jima.
- My
śli pan, że oni są w tym samochodzie?
- Chyba tak, bo gdzie by si
ę mieli podziać?
Laura wstrzyma
ła oddech. - Czy dali jakiś znak życia?
- Nie. Ale samoch
ód znaleziono koło betonowego cokołu,
jednego z tych, w których tkwią słupy wyciągu narciarskiego.
Możliwe, że cokół stał się zaporą dla lawiny i być może
samochód nie został zgnieciony. Zgłoszę się, gdy będę
wiedział coś bliższego.
- Na razie, Alfredo. - Laura obawia
ła się przez chwilę, że
znowu zemdleje. Wzięła się jednak w garść, odetchnęła kilka
razy głęboko i zadzwoniła do szefa. Doktor Hailey przyszedł
do niej natychmiast.
Znowu zacz
ęły się długie, nużące godziny oczekiwania,
tylko że teraz czekali we dwoje. Hailey też próbował się
połączyć, ale bezskutecznie. W końcu, gdy zaczęli już tracić
nadzieję, usłyszeli głos Giovanniego.
- Laura? Tu Giovanni. S
łyszy mnie pani?
Doktor Hailey przej
ął mikrofon. - Tu Hailey. Słyszymy
pana bardzo dobrze. Co nowego, Alfredo?
Laura pochyli
ła się nad aparatem wstrzymując oddech.
- Odkopali
śmy samochód na tyle, że możliwe jest
otwarcie drzwi od strony kierowcy. Mężczyźni są w środku.
- Wszyscy?
- Wszyscy. Jeden z nich jest ranny, inni nie, ale bardzo
zzi
ębnięci. Nie obędzie się pewnie bez kilku dni w szpitalu. -
Alfredo miał bardzo zmęczony głos.
- Dobrze. Dzi
ękuję panu za ten trud. Powinien pan teraz
odpocząć.
- Kto... kto jest ranny? - spyta
ła Laura zduszonym
głosem.
- Harold. Harold Cramer, jeden z techników. Ale wyjdzie
z tego. Lekarze już mu robią transfuzję krwi.
Laura opad
ła na krzesło. Łzy ulgi spłynęły jej po
policzkach. Żyje! Devon żyje! - przebiegło jej przez głowę. -
Dziękuję - szepnęła. - Boże, dziękuję ci.
- Laura? Czy wszystko w porz
ądku? - Doktor Hailey
spoglądał na nią z niepokojem.
- Tak - odpowiedzia
ła uśmiechając się przez łzy.
Rozdział 11
- Devon - szepn
ęła Laura. - Devon, kocham cię. -
Pogładziła go delikatnie po czole i bladych policzkach.
- Panno Nichols, prosz
ę. - W drzwiach stanął lekarz.
Pacjent potrzebuje spokoju.
- Do widzenia, kochanie - Laura spojrza
ła jeszcze raz na
śpiącego.
- Czy naprawd
ę nie będzie żadnych skutków tego
zziębnięcia?
- Oczywi
ście, że nie - lekarz uśmiechnął się uspokajająco.
-
Pan Courtley wyśpi się porządnie, będzie jak nowy. Niech
się pani nie martwi, dostanie go pani w nienaruszonym stanie.
Laura zaczerwieni
ła się. - Dziękuję, doktorze.
- Devon, pan zwariowa
ł. Zupełnie zwariował! - Laura
usiadła z rozmachem na mchu i roześmiała się głośno. -
Ciągnie pan ze sobą na stromą górę kieliszki z
najdelikatniejszego szkła kryształowego, żeby wypić tu ze
mną szampana! Przecież to kompletne wariactwo!
- Lubi
ę, kiedy się śmiejesz, Lauro! - Devon pochylił się
nad nią i spojrzał jej w oczy. - Twój śmiech brzmi zupełnie jak
srebrzyste dźwięki dzwoneczków - pogładził ją lekko po
policzku. -
Lubię dotyk twoich dłoni i twój głos szepczący:
„Kocham cię".
- Pan... s
łyszałeś mnie? Dlaczego nie...
- Ba
łem się obudzić z cudownego snu. Twoje słowa były
dla mnie najlepszym lekarstwem.
Laura poczu
ła wypieki na policzkach. - Ale ja myślałam,
że śpisz. Lekarz powiedział przecież...
- Nie uwa
żasz, że teraz mamy dobrą okazję, żeby
powtórzyć te słowa? Czy nie możesz być wreszcie szczera
wobec mnie i wobec siebie, Lauro?
Laurze zrobi
ło się zimno i gorąco zarazem. - Ja... zawsze
byłam szczera. Kiedy cię wyzywałam od chamów - też.
Mówiłam po prostu zawsze to, co myślałam.
- A w szpitalu?
Wargi Laury zadr
żały. - Ja... - zająknęła się.
- Wiesz, jak bardzo ci
ę lubię - oznajmił Devon. Poszukał
jej wzroku. Laura spojrzała na niego. Lubił ją, cenił ją - ale
czy ją kochał? - ja
te
ż cię lubię - wymamrotała. Czemu Devon nie chciał
zrozumieć, że oczekiwała od niego czegoś więcej?
- Chod
ź ze mną - szepnął. - Chciałbym ci coś pokazać -
podniós
ł się i pociągnął Laurę za sobą. Laura poczuła się
rozczarowana. Co on zamierzał? Dlaczego nie wziął jej w
ramiona i nie pocałował? Tak bardzo tego pragnęła!
Lekki szum wyrwa
ł ją nagłe z zamyślenia. Szum stawał
się głośniejszy z każdym krokiem. Wreszcie wyszli na zalaną
słońcem polanę. Przed nimi rozciągało się okrągłe
ciemnozielone górskie jezioro. Kryształowo przejrzysta woda
spływała z góry połyskującymi srebrzystymi kaskadami i
spływała szerokimi falami po wystających skałach. Miliony
rozpryskujących się kropelek wypełniały powietrze błyszczącą
przezroczystą mgiełką.
Laura wsparta na ramieniu Devona nie mog
ła wyjść z
podziwu nad tym cudem przyrody.
Wreszcie Devon odsun
ął ją delikatnie, wziął za rękę i
poprowadził wąską, prawie zupełnie zarośniętą ścieżką na
płaską platformę tuż nad wodospadem. Puścił dłoń Laury,
podszedł na sam brzeg wystającej skały i spojrzał w dół na
huczącą, wirującą wodę. Potem położył się płasko na brzuchu,
odwrócił od Laury i nakazał jej gestem, żeby zrobiła to samo.
Z wahaniem położyła się na krawędzi i odważyła spojrzeć w
dół.
D
ługo leżeli obok siebie w milczeniu. Nic nie zakłócało
im tej cudownej chwili bezpośredniego obcowania z przyrodą.
Ciep
łe promienie słoneczne grzały Laurę w plecy, a
mgiełka wodna unosząca się nad wodospadem przyjemnie
chłodziła twarz. Zamknęła oczy i przeciągnęła się z rozkoszą.
Nagle poczu
ła na skórze palce Devona. Gładziły jej szyję,
potem ześliznęły się na ramiona, na łopatki i zaczęły
delikatnie masować kręgosłup. Miły dreszcz przebiegł jej po
plecach.
Jęknęła cicho i przewróciła się na plecy. We wzroku
Devona wyczytała pytanie i... pożądanie.
U
śmiechnęła się, gdy pochylił się nad nią i dotknął
wskazującym palcem koniuszka jej nosa. Pocałował ją w
czoło, brwi, w skronie, w brodę, w szyję.
Laura zarzuci
ła mu ramiona na szyję. Pocałowała go
namiętnie, tak jak nigdy jeszcze nie całowała żadnego
mężczyzny. Wszystkie, dręczące ją do tej pory wątpliwości,
znikły w dzikim pożądaniu, które wyzwoliła obecność
mężczyzny.
Sprawnymi ruchami Devon odpina
ł guzik po guziku jej
bluzkę. Pod spodem nie miała nic. Rozkoszowała się ciepłem
promieni słonecznych i spragnionym wyrazem oczu Devona.
Jego dłonie gładziły jej nagą skórę, dotknęły piersi i zsunęły
się po płaskim brzuchu na dół, do zapięcia dżinsów. Laura
oddychała szybko nieregularnie. Ogień namiętności, jakiej do
tej pory nie znała, ogarnął ją całą.
- Devon - szepn
ęła. - Och... - Drżącymi palcami rozpięła
jego koszulę. Doznała niesłychanie przyjemnego uczucia,
czując pod palcami jego nagą, ciepłą skórę, skręcone, miękkie
włosy na piersiach. Zsunęła dłonie niżej i najpierw niepewnie,
a później coraz bardziej zdecydowanie rozpinała pasek.
Jednym szybkim ruchem rozsunęła suwak jego dżinsów.
Nie
śmiało spojrzała na Devona. Uśmiechnął się. Wstał,
zdjął dżinsy i obcisłe majtki. Nagi ukląkł obok Laury i
rozebrał ją powoli do końca. Przez chwilę patrzył na Laurę w
niemym podziwie. Poczuła się tak piękna i tak pożądana, jak
nigdy przedtem.
J
ą też podniecał widok nagiego mężczyzny. Jego twarz,
potężne ramiona, owłosione piersi, płaski brzuch...
- Devon - szepn
ęła i pociągnęła go na siebie. I nagle cały
świat stał się nim. Jego zapachem, jego oddechem, jego
niskim głosem, szepczącym jej namiętne słowa, jego ciałem,
które ją nakryło, wypełniło i dostarczało niewysłowionej
rozkos
zy. Poddała mu się całkowicie dostosowując się do
szybkiego rytmu jego ruchów.
Mia
ła wrażenie, że ciało jej stanęło w płomieniach, gdy w
dzikiej ekstazie osiągnęli wspólnie apogeum rozkoszy.
Wyczerpani do granic mo
żliwości i do głębi zaspokojeni
leżeli bez ruchu. Milczeli. Wilgotna mgiełka znad wodospadu
cudownie orzeźwiła ich rozgorączkowane ciała. Stopniowo
oddechy ich uspokoiły się, serca zaczęły bić spokojnie i
miarowo.
Laura poczu
ła delikatne pocałunki Devona na policzkach.
Otwo
rzyła oczy patrząc w spokojną twarz mężczyzny, którego
kochała. Tak bardzo pragnęła wyznać mu swoje uczucie, ale
coś ją przed tym powstrzymywało. Może ta stara, pognieciona
fotografia, może szczęśliwy uśmiech młodej kobiety na
zdjęciu? Ta nie do końca określona obawa musiała się odbić
na jej twarzy, gdyż Devon spojrzał na nią bezradnie.
Zmarszczył brwi. W końcu wziął ją w ramiona i trzymał tak
mocno, jakby nigdy nie chciał jej wypuścić. Laura mogłaby
tak leżeć do końca życia. U boku Devona czuła się szczęśliwie
i bezpiecznie.
Gdy s
łońce, jak czerwona piłka, schowało się za szczytami
gór, Laura i Devon schodzili wąską ścieżką w dół. Nad
jeziorem zatrzymali się jeszcze, żeby do syta napatrzeć się na
ten cudowny zakątek.
- Lauro - zacz
ął Devon nieśmiało.
- Tak? - Laura przytuli
ła się do niego.
- Nie chcia
łbym, żebyś przebywała tak blisko tego
wulkanu. Nie mogę znieść świadomości, że codziennie
wystawiasz się na tak straszliwe niebezpieczeństwo.
Laura zesztywnia
ła. Czy Devon już próbuje jej coś
narzucić? Tak, jak wtedy Jeff? Czy też za chwilę zażąda, żeby
zrezygnowała z wykonywania swego zawodu? Po to, żeby
zmusić ją do wątpliwej przyjemności bycia wierną żoną, dobrą
gospodynią i wyrozumiałą matką?! Do cholery! Czy naprawdę
wszyscy mężczyźni muszą być takimi egoistami? Dlaczego
u
ważają, że słabsza płeć nie potrafi o sobie decydować?
- Nie mog
ę przecież zostawić tego wszystkiego, Devon.
Jak to sobie wyobrażasz? Podpisałam przecież umowę i mam
moralny obowi
ązek wobec tutejszej ludności. Mam uciekać na
łeb na szyję, jak szczur z tonącego okrętu?
- Uwa
żasz więc, że wybuch jednak nastąpi? Laura
zagryzła dolną wargę. - Może...
W spojrzeniu Devona odmalowa
ło się przerażenie i
niedowierzanie jednocześnie.
- Obawiam si
ę, że właśnie powiedziałam coś, czego jako
naukowiec nigdy nie powinn
am była mówić. To tylko intuicja,
przeczucie. Devon, nie ma właściwie żadnych jednoznacznych
dowodów... Ale błagam cię na wszystko, nie powtarzaj
nikomu tego, co mi się tak pochopnie wymknęło. Nie chcę,
żeby wybuchła panika, a poza tym moja nieostrożna
wyp
owiedź mogłaby mnie kosztować pracę. Doktor Hailey
jest bardzo przewrażliwiony.
- Lauro - Devon przyci
ągnął ją do siebie. - Nie musisz się
martwić. Ode mnie nikt się niczego nie dowie. Zaufaj mi!
Rozdział 12
Dni, kt
óre nadeszły po niedzielnej wycieczce do górskiej
samotni, wydawały się Laurze jakimś cudownym snem.
Codziennie rano szła do pracy, gdzie sumiennie i z należytą
uwagą wykonywała swoje obowiązki, ale jej życie zaczynało
się właściwie dopiero wtedy, gdy spotykała się z Devonem.
Każdy wieczór i każdą noc spędzali razem. Szli do restauracji,
urządzali sobie romantyczne przechadzki przy świetle
księżyca, albo siedzieli przed kominkiem u Devona w domu,
pili czerwone wino i kochali się do utraty tchu.
Ka
żdy pocałunek, każdy dotyk był dla nich nową
pod
nietą. Nigdy nie mieli siebie dosyć. Podsycali wzajemnie
pożądanie czułymi spojrzeniami, namiętnymi słowami i
delikatnymi pieszczotami.
Tylko czasem, gdy Laura by
ła sama, ogarniało ją uczucie
dziwnego niepokoju. Ponieważ w zachowaniu Devona
wyczuwała pewien dystans tworzący między nimi barierę.
Nigdy nie powiedział jej na przykład, że ją kocha. Nigdy nie
mówił o przyszłości, nie poruszał też spraw związanych z
przeszłością. Nawet temat wulkanu stał się nagle dla niego
tabu. Czasami oczy jego nabierały dziwnego, bolesnego
wyrazu. Coś było nie tak!
Laura zadr
żała, chociaż czuła ciepłe ciało Devona przy
sobie. Devon powiedział coś, ale do Laury dotarło tylko jakieś
kobiece imię.
Usiad
ła gwałtownie. - O kim mówisz?
- O mojej
żonie - spojrzał na nią ze zdziwieniem. -
Powiedziałem, że przez pewien czas mieszkaliśmy w San
Francisco. Nie wiedziałaś o moim małżeństwie?
- Nie, nie wiedzia
łam. - Chciała odrzucić kołdrę i
wyskoczyć z łóżka.
Devon przytrzyma
ł ją za ramię. - Przepraszam, Lauro -
powiedział spokojnie. - Wszyscy ludzie ó tym wiedzą.
Myślałem...
- My
ślałeś, że mam zwyczaj chodzić z żonatymi
mężczyznami do łóżka? - rozgniewała się.
- Lauro, moja
żona nie żyje od lat.
- Och! - Laura spu
ściła głowę. - Przepraszam, Devon. Ja...
o niczym nie wiedziałam.
Milczeli oboje.
- Ta kobieta na zdj
ęciu to twoja żona? - spytała nieśmiało.
- Na zdj
ęciu? Ach, myślisz o tym w sypialni. Tak, to ona
na krótko przed śmiercią - odwrócił się i zgasił światło.
Laura wyci
ągnęła do niego rękę, ale w końcu ją opuściła.
Chciała coś powiedzieć, ale żadne słowo nie mogło jej przejść
przez usta.
Nast
ępnego ranka Laura przypadkowo spotkała Ralpha.
- Cze
ść, Lauro - mruknął pod nosem.
- Dzie
ń dobry Ralphie - Laura od razu odgadła przyczynę
jego złego humoru. - Problemy z Kate?
- Tak. Znowu na tym samym tle - wzruszy
ł ramionami
zrezygnowany.
Laura pokr
ęciła głową. - Czasami mam ochotę złapać Kate
za ramiona i potrząsnąć nią porządnie - rozzłościła się. -
Znajduje na drodze klejnot i nie podnosi go! Wariatka! -
Objęła Ralpha po przyjacielsku i pocałowała go w policzek. -
Na pewno wkrótce się opamięta. Niech pan się nie martwi,
Ralphie, na pewno wszystko się między wami ułoży.
Ralph obj
ął ją również. - Dziękuję za słowa pociechy,
Lauro. Może ma pani rację.
Z ty
łu za nimi ktoś chrząknął. Ralph puścił Laurę
gwałtownie i odwrócił się.
- O, dzie
ń dobry, panie Courtley. - Muszę już iść - zwrócił
się do Laury. - Zobaczymy się później.
- Do widzenia - powiedzia
ł Devon chłodno. Patrzył
ponuro na Ralpha.
- Wcale si
ę ciebie tu nie spodziewałam - uśmiechnęła się
Laura.
- W
łaśnie zauważyłem. - Między brwiami Devona
pojawiła się pionowa zmarszczka. - Chciałem ci tylko
powiedzieć, że lecę na kilka dni do Los Angeles, ale widzę, że
wcale nie będziesz za mną tęskniła. Zaproszono mnie do
udziału w sympozjum naukowym. Zadzwonię do ciebie po
powrocie. -
Devon odwrócił się i wyszedł bez słowa.
Laura sta
ła skamieniała. Czuła się tak, jakby ktoś ją
spoliczkował. Co się stało Devonowi? Dlaczego zachował się
tak dziwacznie? Czyżby był zazdrosny? Nie, to absurd. Musiał
przecież wiedzieć, że Kate i Ralph byli zaręczeni. O co mu
więc mogło chodzić? Było chyba coś, o czym chciał jej
powiedzieć, ale nie mógł?
Laura postanowi
ła, że po powrocie Devona przeprowadzi
z nim poważną rozmowę. I nie da mu spokoju, dopóki się
wszystkiego nie dowie.
- O, Bo
że, Lauro, to co mam zrobić, żeby wreszcie się
zgodziła wyjść za mnie? - Ralph oparł głowę na łokciach. -
Prosiłem ją już ze sto razy, żeby została moją żoną i za
każdym razem się wymigiwała. Nie daje też nigdy jasnej
odpowied
zi. Naprawdę nie wiem, co mam robić.
Laura westchn
ęła. - Niech mi pan wierzy, że Kate też
cierpi. I to bardzo! Zna pan przecież sprawę jej męża. Jeszcze
czuje się z nim związana. Musi pan okazać cierpliwość, a
przede wszystkim poroz
mawiać z nią. A poza tym... -
zawahała się. - Jak... w jakich okolicznościach pan się jej
oświadcza?
Ralph spojrza
ł na nią zaskoczony. - Korzystam z każdej
okazji, naturalnie. Kocham Kate. Kocham ją zawsze.
Wszystko jedno, czy szoruje podłogę, czy gotuje obiad, czy
odkurza, czy
ściele łóżko.
- Czyli o
świadcza się pan zawsze, kiedy to tylko panu
przyjdzie do głowy? - Laura uśmiechnęła się pod nosem.
- Oczywi
ście. Czemu nie?
- Bo... widzi pan... Kate ma bardzo romantyczne
usposobienie.
- Nie szkodzi. Kocham j
ą taką, jaka jest.
Laura roze
śmiała się głośno. - Źle mnie pan zrozumiał.
Kate kocha
pana także. Ale zwraca uwagę na okoliczności, na
romantyczny nastr
ój: światło świec, blask księżyca, cicha,
nastrojowa muzyka, czułe słowa, może w tańcu...
- Ale ja nie umiem ta
ńczyć...
- No to nauczy si
ę pan! Najlepiej zaczniemy od razu. O,
tu mamy fokstroty. -
Laura podbiegła do regału, wyciągnęła z
niej odpowiednią płytę z muzyką taneczną. - Fokstrot będzie
najlepszy.
- Ale ja przecie
ż nie umiem - Ralph był trochę
zażenowany.
- Nic z tego! Musi si
ę pan nauczyć! Chodzi o pana
szczęście, chodzi o szczęście Kate. No, niechże się pan ruszy!
Ralph podszed
ł niechętnie i stanął jak kupka nieszczęścia
przed Laurą.
Zabrzmia
ły pierwsze dźwięki. - Tak, teraz niech mnie pan
jedną ręką obejmie w pasie. Drugą niech pan podniesie i ujmie
dłoń partnerki, czyli moją. No, nieźle. Wyglądamy jak para,
która zwyciężyła w turnieju tańca. I zaczynamy: raz, dwa, raz,
dwa, raz, dwa... Auu!
- Przepraszam, Lauro. - Ralph by
ł wyraźnie zmartwiony. -
Nie mam żadnych zdolności do tych wygibasów.
- Bzdura, nie ma pan jedynie do
świadczenia! Niech pan
się wsłucha w muzykę i rozluźni, a kroki wyjdą panu same.
Raz, dwa, Ralph!
Laura potkn
ęła się o jego nogę, zachwiała się, straciła
równowagę i upadła na podłogę, pociągając Ralpha za sobą.
Spojrzeli na siebie zmieszani. Potem Laura roze
śmiała się
serdecz
nie, widząc poczucie winy w oczach Ralpha. - Może
jednak w pana przypadku trzymanie za rączkę będzie
korzystniejsze dla Katy - po
wiedziała ze współczuciem i
pogładziła go po policzku.
- Przeszkadzam chyba! - zaczerwieniona z gniewu Kate
sta
ła w drzwiach mierząc ich niechętnym wzrokiem. Za nią
stał Devon.
- Jakie nies
łychane przypadki zdarzają się w życiu! Za
każdym razem, kiedy się spotykamy, zastaję was w czułych
objęciach - Devon powiedział to wysoce nieprzyjemnym
tonem.
Kate patrzy
ła tylko bez słowa na swą lokatorkę i swego
ukocha
nego. W końcu odwróciła się na pięcie i uciekła.
Ralph podni
ósł się z trudem, pomógł wstać Laurze,
wzruszył ramionami i pobiegł za Kate. Chwilę potem rozległo
się jego stukanie do sypialni Kate.
- Otwórz, Kate! Kochanie! -
wołał zrozpaczony. -
Wszystko ci wyjaśnię.
Devon za
śmiał się szyderczo. - On jej wszystko wyjaśni.
Oczywi
ście. Ty mi też, prawda, skarbie? Na pewno znajdziesz
jakieś niewinne wytłumaczenie tego wszystkiego. - Złapał
Laurę za nadgarstek i przyciągnął do siebie. - Słucham.
- Devon, ja... Ralph i ja... my... nic nie by
ło... uwierz mi.
Dlaczego mi nie ufasz?
- Zaufanie... - prychn
ął Devon. - Wiesz w ogóle, o czym
mówisz? Nie
uważasz, że za dużo ode mnie wymagasz?
Postaw się w mojej sytuacji. Ledwo się odwróciłem, a ty od
razu rzuciłaś się w ramiona innego mężczyzny. I spodziewasz
się, że ja ci zaufam?
- A ty s
ądzisz naprawdę, że wdałam się w romans z
przyjacielem mojej gospodyni? I to po tym wszystkim... -
głos
Laury załamał się.
- Po tym, co dzia
ło się między nami? Nie myślisz chyba,
że jestem jedną z tych, które co noc zmieniają mężczyznę?
- Przede wszystkim wierz
ę własnym o czo m. A to co
zobaczyłem, było dość jednoznaczne. Poza tym, wcale nie tak
dawno, machałaś mi przed oczami pierścionkiem
zaręczynowym. Szybko pocieszyłaś się po stracie swego
narzeczonego... A mnie nie było zaledwie kilka dni i ty już
musiałaś turlać się z Ralphem po dywanie. Co u diabła, mam o
tym wszyst
kim myśleć?
- Pier
ścionek, który wtedy nosiłam, był własnością mojej
babci - wyzna
ła cicho.
Devon
ściągnął brwi. - Nie rozumiem.
- Ja... nie by
łam zaręczona... od roku nie jestem
zaręczona.
- Po co wi
ęc to przedstawienie?
- Poniewa
ż myślałam, że będziesz chciał wziąć mnie na
spytki. To przez doktora Haileya.
- Przykro mi, ale ja naprawd
ę nic nie rozumiem. Co ma
pierścionek do Haileya i jak to się łączy z Ralphem?
- Ralph nic dla mnie nie znaczy. On kocha Kate - i Kate
kocha jego. - Laura opowiedzia
ła Devonowi całą historię. -
Ponieważ lubię Kate i ponieważ Ralph jest sympatycznym
facetem, chciałam im pomóc. - Była już bliska łez.
- Ale nadal nie rozumiem tej historii z pier
ścionkiem.
- Ba
łam się, że... może... nie będę mogła ci się oprzeć.
Pierścionek miał mnie ochronić, rozumiesz?
Devon patrzy
ł na nią w milczeniu. Pokręcił głową. - Ta
historia brzmi co prawda zupełnie nieprawdopodobnie, ale
przemyślę ją - powiedział spokojnie. Potem odwrócił się i
odszedł bez słowa pożegnania.
Rozdział 13
- Siarczek wodoru! - Alfredo uderzy
ł pięścią w stół. -
Zupełnie jednoznacznie! Miała pani rację, Lauro! Pani
podejrzenia potwierdziły się.
- Oznacza to,
że warstwa magmy rośnie niebezpiecznie -
Laura patrzyła w zamyśleniu przez okno, za którym rysował
się kanciasty masyw górski.
Giovanni skin
ął głową. - Musimy w dzień i w nocy robić
pomiary kontrolne. Zwiększone wydzielanie się oparów siarki
jest co najmniej zastanawiające.
- Bardzo zastanawiaj
ące - powiedziała Laura poważnie. -
To dziwne, Alfredo, ale od kilku d
ni jakoś dziwnie się czuję.
Coś wisi w powietrzu! Przyroda przyczaiła się, żeby w
odpowiednim momencie zadać niszczący cios ludzkości.
- Lauro, prosz
ę, niech się pani opamięta! Jest pani
naukowcem, a nie wróżką! Nie możemy przecież bazować na
przeczuciach, tylko na konkretnych danych, statystyce i na
rachunku prawdopodobieństwa. Intuicyjne podejście do
sprawy jest nienaukowym humbugiem.
- Wiem, Alfredo - westchn
ęła Laura. - Ale mimo to...
- My
ślałem, że jasno i wyraźnie przedstawiłem pani moje
stanowisko, Lauro! - Zaczerwieniony z gniewu doktor Hailey
stanął przed Laurą. - Powiedziałem, że nie życzę sobie, żeby
osobiste komentarze moich pracowników dotarły do opinii
publicznej!
- Ale...
- Niech
że pani to sobie obejrzy! Proszę! - Rzucił jej na
biurko wydanie „Los Angeles Times".
Laur
ę zamurowało. - Na pierwszej stronie widniało
zdjęcie w dużym formacie. - Geofizyczka Laura Nichols
przewiduje rychły wybuch Mount Kairo - zaczęła czytać z
rosnącym przerażeniem. - Nie możemy dłużej przymykać
oczu na jawne o
znaki grożącego nam wszystkim
niebezpieczeństwa. Zapowiadają one - twierdzi panna Nichols
-
wybuch wulkanu w niedługim czasie.
Laura upu
ściła gazetę. W jej oczach pojawiły się łzy. A
więc Devon ją oszukał. Podszedł ją nikczemnie, oszukał i
wykorzystał. Ona zaś dała się nabrać na jego czułe słówka,
podczas gdy była tylko marionetką w jego rękach. Pociągał za
sznurki jak chciał, a Laura tańczyła w narzuconym przez
niego rytmie...
Doktor Hailey uspokoi
ł się widząc, jak bardzo zaszokował
Laurę artykuł. - Niechże się pani tak tym nie przejmuje,
dziecinko - powie
dział ojcowskim tonem. - Poradzimy sobie z
tą głupią sprawą. Nie traćmy niepotrzebnie czasu.
Laura podnios
ła powoli głowę. - Dziękuję, doktorze -
szepnęła.
- Ju
ż dobrze. A teraz niech pani słucha uważnie.
Burmistrz Idle Springs, pan Stratton -
mam wrażenie, że miała
pani przyjemność poznać go - zapowiedział na jutro coś w
rodzaju publicznego przesłuchania - doktor Hailey urwał na
chwilę. - Upiera się, żeby pani złożyła oświadczenie.
- Ja? A co mia
łabym powiedzieć?
-
Że odwołuje pani swoją wypowiedź dla „Los Angeles
Times".
- Nie - Laura pokr
ęciła przecząco głową. Nie umiem
kłamać!
- Lauro, do cholery! Mo
że by pani zrezygnowała -
przynajmniej chwilowo -
ze swej wrażliwości moralnej.
Chodzi przecież o pani i o naszą pracę. Nie mamy wyboru, bo
musimy zyskać na czasie. A zysk amy tylk o wtedy, g dy się
pani zdystansuje od swej wypowiedzi i wmówi ludziom, że
reporterowi chodziło tylko o tanią sensację.
Laura znowu pokr
ęciła głową.
- Lauro, czy musz
ę pani przypominać o pani naukowej
od
powiedzialności? Nie możemy przecież niepokoić
społeczeństwa nienaukowymi tezami!
- Ale widzia
ł pan przecież wyniki pomiarów, panie
doktorze! Czytał pan sprawozdania...
- Tak, tak, wiem, do cholery! Mimo to nic nie wskazuje
na maj
ący nastąpić wybuch. I takie są fakty. Przykro mi,
Lauro, ale musi pani wybrać: albo się pani opamięta i
podejdzie do sprawy naukowo, albo będzie musiała pani
napisać podanie o zwolnienie.
Laura a
ż podskoczyła. - Pan to nazywa wyborem? Mam
skłamać, albo zrezygnować z pracy?! - roześmiała się z
goryczą.
Doktor Hailey wzruszy
ł ramionami. - Niech pani wszystko
jeszcze raz spokojnie przemyśli. Nie mogę pani poradzić nic
innego. Nie chciałbym rezygnować ze współpracy z panią,
proszę mi wierzyć.
- Zmieni
łam zdanie, wystąpię na tym zebraniu -
powiedziała Laura spokojnie, chociaż naprawdę była bardzo
zdenerwowana.
Doktor Hailey przyj
ął tę wiadomość z zaskoczeniem, ale i
z ulgą. - Spadł mi kamień z serca, naprawdę! Cieszę się, że się
pani w końcu przekonała. Zobaczymy się wobec tego później
-
uśmiechnął się z sympatią.
G
łówna sala ratusza była wypełniona do ostatniego
miejsca. Nawet w przejściach między krzesłami i po bokach
stali ludzie. Ponad pięćset osób wyciągało szyje, żeby
zobaczyć przedstawianych przez burmistrza polityków,
biznesmenów i naukowców. Devon też tu był. Stał z boku,
przy ścianie. Laura czuła jego wzrok na sobie, ale zignorowała
go. Nigdy mu nie wybaczy, tej podłej zdrady. Zaufaj mil
Słowa, którymi ją uspokajał, brzmiały teraz jak szyderstwo.
N
ie, sprawa Devona była już dla niej zakończona. - ...A teraz
poproszę o zabranie głosu pannę Nichols, asystentkę doktora
Haileya.
Laura podnios
ła się jak w transie i podeszła do mikrofonu.
Zaciekawione twarze słuchaczy rozmazały się jej przed
oczami. Wyraźnie, nawet bardzo wyraźnie, widziała tylko
buzię ślicznej małej dziewczynki, siedzącej w pierwszym
rzędzie. Patrzyła na nią z dziecięcą ufnością wielkimi
błękitnymi oczami. Laura spociła się.
- Odwagi. Lauro! Musi pani przez to przebrn
ąć - usłyszała
szept doktora Haileya.
Laura chwyci
ła mikrofon tak mocno, aż jej dłoń zbielała.
Odetchnęła głęboko. I patrząc stale na złotowłosą
dziewczynkę, zaczęła mówić.
W sali zrobi
ło się cicho. Wszyscy słuchali z uwagą Laury
opisującej rezultaty swojej pracy naukowej.
- Wiem, prosz
ę państwa, że dotychczasowe wyniki nie
pozwalają ze stuprocentową pewnością wnioskować o
rychłym wybuchu wulkanu. Ale mimo to nie możemy
bagatelizować niebezpieczeństwa i wmawiać sobie, że jakoś
tam będzie. Nie, panie burmistrzu Idle Springs, musi pan być
przygotowany na najgorsze -
urwała widząc kątem oka, że
doktor Hailey wychodzi z sali. Wyprostowała się. - W każdym
razie poczuwam się do moralnego obowiązku, żeby was
ostrzec. Ostatnio miały miejsce zastanawiające zmiany.
Dokonywały się one tak szybko, że nie można już wykluczyć
prawdopodobieństwa katastrofy. Dlatego posłuchajcie mojej
prośby - zabezpieczcie siebie i swój majątek, zanim będzie na
to za późno!
Laura zamkn
ęła na chwilę oczy. Była zupełnie
wyczerpana.
Przez chwil
ę w sali panowała cisza, a potem nagle
wybuchła panika. Ludzie zerwali się ze swych miejsc i rzucili
się do wyjścia, flesze rozstrzelały się jaskrawym światłem,
reporterzy i kamerzyści torowali sobie bezpardonowo drogę
do podium. Dzieci płakały, mężczyźni klęli, kobiety
za
wodziły.
- A wi
ęc własnoręcznie przekreśliłam swoją karierę. -
Laura wyłączyła telewizor. - Jutro wyjeżdżam.
Kate obj
ęła ją serdecznie. - Kto wie, może cię jeszcze
będą całować po rękach za twą szczerość. I będą ci wdzięczni.
Tak wdzięczni, jak ja. Pamiętasz jeszcze moją wściekłość, gdy
zobaczyłam ciebie i Ralpha w czułych objęciach na dywanie?
Dopiero później zrozumiałam, że chciałaś tylko mego dobra i
co z tego wyszło? Wielka przyjaźń i szczęśliwe małżeństwo!
- Ma
łżeństwo? Bierzecie ślub? - zdziwiła się Laura
- Tak jest! Musimy tylko zebra
ć wszystkie potrzebne
dokumenty.
- Ale
ż to cudownie, Kate! Tak się cieszę! - Teraz Laura
uściskała Kate. - Dużo szczęścia i wszystkiego dobrego na
nową drogę życia!
- Dzi
ękuję, Lauro, chciałabym i tobie życzyć tego
samego. A pro
pos, Devon usiłuje już od kilku godzin
skontaktować się z tobą. Może byś chociaż wysłuchała tego,
co ma ci do powiedzenia?
- Nie - Laura odwr
óciła się do okna. - Oszukał mnie!
Bezczelnie nadużył mego zaufania! Wykorzystał mnie!
Takich rzeczy
się nie wybacza. Nie chcę go więcej widzieć.
- Tylko,
że ten mężczyzna cię kocha, Lauro. I ty go
kochasz. Dlaczego tak sobie utrudniacie życie?
W odpowiedzi Laura tylko zacisn
ęła wargi.
Rozdział 14
Nast
ępnego dnia Laura bardzo wcześnie poszła do biura,
żeby uporządkować swoje sprawy.
Zadzwoni
ł telefon i z przyzwyczajenia podniosła
słuchawkę. - Tu mówi Smith - usłyszała głos
zdenerwowanego mężczyzny. - Paul Smith. Wracam właśnie z
ryb i, niech pani sobie wyobrazi, że w Chrystal Lake pływają
setki martwych
ryb! Nie mam pojęcia, czy to ma coś
wspólnego z wulkanem, ale pomyślałem, że mogłoby to panią
zainteresować. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem.
- Hm, to bardzo ciekawa informacja. Dzi
ękuję panu
bardzo, panie Smith.
- Nie ma za co - Smith od
łożył słuchawkę.
Laura spojrza
ła na mapę. Chrystal Lake leżało około
dwudziestu pięciu kilometrów od autostrady. Krótki wypad w
to miejsce nie powinien jej zająć zbyt wiele czasu.
Godzin
ę później zaparkowała samochód na skraju stromej
górskiej drogi, zamknęła drzwi i przez gęste krzaki przedarła
się na brzeg jeziora. Nawet najmniejszy podmuch wiatru nie
mącił gładkiej jak lustro powierzchni wody.
Nagle Laura dostrzeg
ła ryby. Niezliczone ilości martwych
pstrągów leżały na płytkim brzegu. To dziwne! Laura nie
umi
ała wyjaśnić tego zastanawiającego zjawiska. Patrzyła
bezradnie na przezroczyste jezioro.
- Zagadka martwych ryb - ca
łkiem niezły tytuł!
Laura odwr
óciła się gwałtownie. - Devon?! Co ty tu
robisz?
- Przyjecha
łem za tobą. Od trzech dni usiłowałem
porozmawi
ać z tobą, ale mi się to nie udawało.
- Dzisiejszy dzie
ń też możesz spisać na straty. - Laura
pobiegła szybko do samochodu.
Ale Devon by
ł szybszy. Dogonił ją i złapał za rękę.
- O, nie! Nie po to ci
ę śledziłem, żebyś mnie teraz
zostawiła na lodzie! Najpierw mnie wysłuchasz!
- Ani mi si
ę śni!
Przez chwil
ę mierzyli się wzrokiem. W oczach jej widać
było gniew i rozczarowanie.
- Lauro, kocham ci
ę, do cholery! - krzyknął Devon.
Roześmiała się z goryczą. - I oszukałeś mnie, żeby mi tego
dowieść, prawda?
- Mia
łem swoje powody.
- Ach tak? Wiesz, kto
ś kiedyś powiedział do mnie -
„Zaufaj mi!" Nie pamiętam już jednak, kto to był. Myślę, że
tego człowieka w ogóle nie było.
Devon przyci
ągnął Laurę do siebie. - Wysłuchaj mnie.
Pozwól mi wszystko wyjaśnić.
- Nie trud
ź się, Devon. Między nami wszystko skończone.
Oszu
kałeś mnie i nigdy ci tego nie wybaczę.
Devon spojrza
ł na nią z udręką. - Czy mogłem po raz
drugi przyglądać się bezczynnie, jak tracę kobietę, którą
kocham?
- Drugi raz? Kobiet
ę, którą kochasz? O czym ty mówisz?
- Moja
żona... Susan... zginęła pod deszczem popiołu z
Mount Saint Helens.
Laura podnios
ła wzrok.
- Susan by
ła fotoreporterką. Opętała ją myśl, żeby
sfotografować wszystkie fazy wybuchu wulkanu. Pięknego
niedzielnego poranka postanowiła wspiąć się na szczyt, żeby
zrobić trochę zdjęć. A ja odwróciłem się na drugi bok i spałem
dalej.
Wzrok Devona sta
ł się nagle dziwnie pusty, wydawało się,
że patrzy na wskroś przez Laurę. - Piekło rozpętało się nagle.
Nigdy nie zapomnę tego panicznego strachu, z jakim
szukałem Susan. Gnałem od jednej stacji ewakuacyjnej do
drugiej. -
Ukrył twarz w dłoniach. Po chwili przemógł się z
wielkim trudem i mówił dalej bezbarwnym głosem.
- Znale
źliśmy ją dopiero po kilku dniach. Jej ciało było
tak zwęglone, że prawie nie mogliśmy go rozpoznać.
Laura poblad
ła z przerażenia. - O, Boże to okropne! -
szepnęła.
- Tak, to by
ło straszne. Ale jeszcze gorsza jest dla mnie
świadomość, że ten koszmar może się powtórzyć. I dlatego
chciałem zwrócić uwagę opinii publicznej na grożące
niebezpieczeństwo. I to mi się udało! Był już najwyższy czas
na szczere przedstawienie powagi sytuacji, tak jak ty to
zrobiłaś wczoraj.
Laura zawaha
ła się. - No tak... Ale jednak nie powinieneś
był tak mnie oszukać! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że
twój
artykuł zniszczył bezpowrotnie moją naukową karierę?!
- Przykro mi, ale nie mia
łem wyboru.
- Owszem, mog
łeś porozmawiać ze mną! Mogłeś
spróbować mnie przekonać!
Devon j
ęknął. - Chciałem, Lauro. Przypominasz sobie ten
dzień, kiedy wróciłem z Los Angeles? Miałem ze sobą kopię
artykułu. Mogłem jeszcze wstrzymać jego druk. Ale
zobaczyłem ciebie z Ralphem - urwał na chwilę. -
Zdecydowałem się opublikować artykuł, żeby cię uratować, a
nie zniszczyć, musisz mi uwierzyć. - Devon przyciągnął Laurę
do siebie i pr
zytulił mocno. - Kocham cię - jego głos załamał
się, siłą powstrzymywał szloch. - Nie dopuszczę do tego, żeby
ci się przytrafiło jakieś nieszczęście... Nigdy!
Laura zarzuci
ła mu ramiona na szyję. - Przytul mnie,
Devon -
szepnęła. - Trzymaj mnie mocno - zawsze.
Wargi ich spotka
ły się w długim namiętnym pocałunku.
Nagle us
łyszeli jakiś ponury grzmot w oddali.
- Co to jest? - Laura wysun
ęła się z objęć Devona.
Rozległ się drugi grzmot.
- Uciekajmy st
ąd lepiej. Zanosi się chyba na niezłą burzę.
- Devon spojrz
ał w niebo. Nad szczytami górskimi zebrała się
ściana z czarnych chmur. Ledwie skończył mówić, gdy spadły
na nich pierwsze, ciężkie krople.
- Devon! - krzykn
ęła Laura z przerażeniem. - O Boże, to
nie jest deszcz! To popiół! - Laura patrzyła na ciemne, wielkie
plamy na rękawach swej jasnej bluzki.
- Musimy st
ąd uciekać! Devon złapał Laurę za rękę i
pobiegli do samochodów.
Ciemna chmura popio
łu z zatrważającą szybkością
zasłoniła słońce. Zrobiło się ciemno.
Laura krzykn
ęła. Opadł na nią płaszcz pyłu i popiołu,
każdy oddech sprawiał jej dotkliwy ból, myślała, że się udusi.
Kaszląc i dławiąc się, biegła naprzód. Nagle potknęła się i
upadła. Devon podniósł ją, bezlitośnie ciągnąc pod górę.
Mocne pnie starych sosen gi
ęły się i łamały jak zapałki.
Laura stan
ęła sparaliżowana strachem. Szeroko otwartymi
oczami patrzyła na piekło, które rozpętał wyzwolony żywioł.
Niszczycielskie siły przyrody w oka mgnieniu spustoszyły
okolicę.
Devon
ściągnął koszulę, podarł ją na pasy i dał je Laurze.
-
Zawiąż sobie usta i nos! - ryknął.
Spada
ł na nich coraz gęstszy deszcz popiołu. Stale czyścili
ubranie i włosy z żarzących się kropli. Upał był tak straszny,
że ociekali potem.
Czo
łgając się pokonali wał z pni i okruchów skalnych i
dotarli wreszcie do drogi. Mercedes Devona był zablokowany
przez kamienie i gałęzie, natomiast samochód Laury jakimś
cudem stał zupełnie nietknięty tam, gdzie go zostawiła.
Trz
ęsącymi się rękami Laura otworzyła drzwi i padła bez
sił na miejsce pasażera. Devon usiadł za kierownicą i
natychmiast zapalił silnik.
- Gdzie w tym cholernym aucie zapala si
ę reflektory? -
naciskał nerwowo wszystkie guziki.
- Od dawna ju
ż się palą. - Laura usiłowała coś dostrzec
przez brudną szybę. Wycieraczki były zupełnie nieprzydatne
w tej sytuacji.
Laura i Devon siedzieli w chevrolecie zamkni
ęci w
nieprzeniknionej mgle z czarnego popiołu.
- Musimy si
ę stąd wydostać! - Dzika panika ogarnęła
Laurę. Jeśli tu zostaniemy, auto stanie się naszym grobem! -
rozszlochała się.
- Kiedy przypuszczalnie lawa mo
że dotrzeć do nas? -
Opanowany
głos Devona sprawił, że Laura uspokoiła się na
tyle, że przestała płakać. - Nie da się tego wyliczyć - szepnęła.
- Ale czasu mamy na pewno niewiele.
- Okay. Odkr
ęć szybę na dół i mów, jak mam jechać!
Gotowa? Laura kiwnęła głową. Samochód potoczył się do
przodu. Wychyliła się przez okno próbując znaleźć drogę,
która by ich wyprowadziła z tego piekła. Przysłoniła oczy
dłonią i kierowała Devonem. - W prawo! - krzyknęła. -
Jeszcze bardziej w prawo! Teraz prosto! Stop!
Drog
ę zagradzał stos gałęzi i konarów z jakiejś starej
sosny. Laura jęknęła, a Devon wysiadł i błyskawicznie
utorował drogę chevroletowi.
Laura nie by
ła w stanie poruszyć się. Wydawało jej się, że
ogląda film w zwolnionym tempie. Modliła się w duchu o
ratunek.
- Mo
żemy jechać dalej - Devon zamknął drzwi i ruszyli.
Laura przestała już liczyć przeszkody, które stale pojawiały
się na ich drodze. Spojrzała na zegarek. Już cztery godziny
walczyli z czasem, a ujechali może dwadzieścia kilometrów.
Nagle silnik zakrztusi
ł się, parsknął, prychnął i przestał
pracować.
Laurze zabrak
ło tchu, oblała się zimnym potem. Zabrakło
benzyny? -
spytała trwożliwie.
Devon pokr
ęcił głową. - Nie, to nie to. Mamy jeszcze
połowę baku.
- Wysiad
ł i otworzył maskę. - Myślę, że zatkał się filtr
powietrza.
Oczy
ścił filtr z popiołu i zapalił znowu. Silnik zaczął
znowu równomiernie pracować. Laura odetchnęła z ulgą.
Pojechali dalej. Żadne z nich nie mówiło nic. Zdawało się, że
czas zatrzymał się w miejscu.
Stopniowo ciemno
ści zaczęły się przejaśniać. Mogli
znowu w zarysach dost
rzec okolicę.
Devon ostro
żnie prowadził samochód przez ostry zakręt. -
Nie! Stop! -
krzyknęła Laura przeraźliwie. Devon z całej siły
nacisnął pedał hamulca. Samochód zatrzymał się natychmiast.
Kilka centymetrów od przednich kół rozciągała się wielka
czarna
czeluść.
Devon wysiad
ł, a za nim Laura na nogach jak z gumy.
Zamiast drogi widniało przed nimi pęknięcie ziemi
ogromnych rozmiarów, z którego wylewała się wrząca,
parująca masa. Laura zachwiała się.
- Lawa - szepn
ęła przerażona. - To już koniec...
- Nie! - Devon schwyci
ł ją za ramiona i potrząsnął. - Nie
poddamy się. Kocham cię, Lauro! I wyciągnę cię z tego!
Zobaczysz, musi się udać! - powiedział stanowczo. Rozejrzał
się uważnie dookoła.
- Tam, na ska
łę! Jeśli do niej dotrzemy, mamy szansę!
Na czworakach wspinali si
ę po stromej skale, uciekając
przed śmiercionośną lawą. Ostre kamienie podarły im ubrania
i pokaleczyły ręce. Prawie nieprzytomna z bólu i ze strachu
Laura zatrzymała się w połowie drogi. - Już nie mogę -
jęknęła i gwałtowny płacz wstrząsnął jej ciałem.
Devon by
ł już przy niej. - Do cholery, nie możesz się teraz
poddać! - wrzasnął. - Chcesz za mnie wyjść, czy nie?
Laura patrzy
ła na niego z niedowierzaniem, jak na jakieś
widmo.
- No? Chcesz?! - Devon szarpn
ął ją za ramię. Skinęła
prawie niedost
rzegalnie głową.
- No, to musimy st
ąd uciekać. W tym piekle nie
znajdziemy na pewno urzędnika stanu cywilnego, który
mógłby nam udzielić ślubu.
- Pom
ógł jej wstać. - Chodź, kochanie, pospiesz się.
Chciałbym doczekać naszego srebrnego wesela.
Mimo tragicznej sytuacji, Laura u
śmiechnęła się.
Centymetr po centymetrze pięła się w górę. Jak automat
wykonywała wszystkie polecenia swego przyszłego męża.
Paniczny strach ustąpił chęci do życia z Devonem.
- Uda
ło się! - Devon pociągnął ją na platformę skalną i
obj
ął mocno. Wyczerpana do granic możliwości Laura z
wdzięcznością oparła się na nim.
- Och, Lauro! - Devon obj
ął ją jeszcze mocniej. Po chwili
wytchnienia rozejrzeli się wokół.
Koszmar trwa
ł nadal. Przed ich oczami rozciągał się obraz
potwornego zniszczenia. Powoli, ale stale rzeka lawy
przewracała z korzeniami drzewa ciągnąc je za sobą w dolinę i
grzebiąc po drodze cały żyjący świat.
Laura ukry
ła twarz w dłoniach. Odwróciła się i
rozszlochała. Jeśli lawa z taką łatwością wyrywała potężne
drzewa, to z całą pewnością zniszczy domy w dolinie. Miała
nadzieję, że mieszkańcy posłuchali jej ostrzeżenia i uciekli
stamtąd w porę.
Nagle zadr
żała. A co będzie, jeśli tam rzeczywiście nikogo
nie ma? Kto uratuje ją i Devona? Laura była bliska obłędu.
- Taaak! - Devon wyda
ł z siebie przeraźliwy wrzask,
zerwał z siebie kurtkę i zaczął wywijać nią w górze jak
opętany.
Laura patrzy
ła na niego, nic nie rozumiejąc. Co mu się
stało? Może rzeczywiście zwariował?
- Rusz si
ę, Lauro! Pomóż mi! - krzyknął do niej. - Weź
coś i machaj!
- Co ty... - Laura umilk
ła i zaczęła nasłuchiwać. I nagle
usłyszała najpiękniejszy dźwięk na świecie: warkot krążącego
nad nimi helikoptera.
- Dzi
ęki szczerej i odważnej postawie pani geolog, którą
przypad
kowo znam, wszyscy mieszkańcy Idle Springs uszli z
życiem. - Devon pogładził Laurę czule po ramieniu i
uśmiechnął się. - Kate i Ralph pozdrawiają cię serdecznie. I ta
kapryśna kotka o ekstrawaganckim imieniu również.
- Dzi
ękuję. - Laura spróbowała usiąść w łóżku, ale z
jękiem opadła z powrotem na poduszkę.
- Lekarz powiedzia
ł, że z powodu poparzeń będziesz
jeszcze przez kilka dni cierpiała, ale za to nie będziesz miała
żadnych blizn.
Laura spojrza
ła ze złością na białe bandaże, którymi była
spowita od stóp do głów. - Naprawdę nie wiem, co widzisz w
tej mumii, którą teraz jestem.
Devon roze
śmiał się. - Ja też jestem cały obklejony
plastrami. Myślę, że stanowimy razem całkiem atrakcyjną
parę. Hm, właśnie przypomniałem sobie, że musimy jeszcze
omówić kilka spraw. O ile sobie dobrze przypominam,
przyjęłaś moje oświadczyny, prawda?
- Owszem - Laura skin
ęła głową.
- Dobrze. Chcia
łbym się jeszcze dowiedzieć, czy nie
masz dość tych swoich wulkanów?
- Nie
żądasz chyba ode mnie, żebym zrezygnowała ze
swej pracy?
- Nie, je
śli zagwarantujesz mi wyłączność na reportaże.
- Nie ma sprawy, o ile b
ędziesz mi je wszystkie
pokazywał przed ich ukazaniem się w druku.
Devon pokiwa
ł z ubolewaniem głową. - Wychodzi na to,
że całe życie będę cię musiał pytać o zgodę.
- Mo
żesz się jeszcze wycofać. Zastanów się dobrze!
- Ju
ż jest za późno. Oświadczyłem ci się i muszę
dotrzymać słowa. Pochylił się nad Laurą, objął ją ostrożnie i
pocałował w usta czule i delikatnie.
KONIEC