Brownley Margare Trzesienie serca

background image





Margare Brownley

Trzęsienie serca

background image

Rozdział 1
Laura Nichols trzyma

ła mocno oburącz kierownicę swego

ośmioletniego, ale ciągle jeszcze nieźle sprawującego się
chevroleta. Po

chyliła się do przodu próbując ulżyć napiętym

mięśniom karku.

Jecha

ła już dziesięć godzin. Dziesięć długich godzin na

autostra

dach. Pozwoliła sobie tylko na dwie krótkie przerwy.

Raz musiała zatankować, za drugim razem zatrzymała się,

żeby zjeść kanapkę. W tej chwili była już tak wykończona

jazdą, że każda nierówność nawierzchni sprawiała jej

dotkliwy ból, a gorąca kąpiel była jedynym jej marzeniem.

Westchnęła głęboko.

Wzd

łuż drogi wijącej się jak wstążka na szczyt góry, rosły

wysokie sosny. Stare drzewa stały tak gęsto jedno obok

drugiego, że ich korony prawie nie przepuszczały światła
dziennego.

Laurze trudno by

ło uwierzyć, że ta pusta droga górska jest

głównym połączeniem z Idle Springs, popularnym i tłumnie
odwiedza

nym kurortem. Na palcach jednej ręki mogła

policzyć samochody, które minęła po drodze, i to w sierpniu,

w samym środku sezonu! Turystów odstraszyły najwyraźniej

pogłoski o oznakach aktywności starego, nieczynnego od

ponad tysiąca lat wulkanu. Normalnie o tej porze droga byłaby

zatłoczona przez ludzi uciekających z miast przed upałem.

Nagle szosa rozpłynęła się w obłoku jasnego pyłu. Wierz-

chołki drzew zadrżały gwałtownie. Laura zmarszczyła czoło.
Kilka sekund temu panowa

ła tu przecież absolutna cisza.

Czyżby miała halucynacje? Szybko skierowała samochód na

pobocze i zatrzymała się.

Rozleg

ł się grzmot podobny do huku pioruna. Pod

wpływem hałasu metalowe części samochodu zaczęły

wibrować. Laura spojrzała w lusterko wsteczne spodziewając

background image

się ujrzeć w nim ciężką ogromną ciężarówkę, ale droga była

pusta. Laura poczuła się nieswojo.

Grzmot przybiera

ł na sile. Auto trzęsło się coraz bardziej.

Kluczyki tkwiące jeszcze w stacyjce wykonywały dziki

brzęczący taniec. Trzęsienie ziemi, pomyślała Laura. I

natychmiast uczucie zaniepokojenia wobec zjawisk ustąpiło

miejsca rzeczowemu, trzeźwemu zainteresowaniu. Umysł

zaczął pracować na najwyższych obrotach. Jako doświadczona

geofizyczka nie miała kłopotu z oceną sytuacji.

Koszmar sko

ńczył się tak nagle, jak się zaczął. Huczący

grzmot ucichł. Kluczyki brzęczały jeszcze przez chwilę,
potem znowu zapano

wała cisza.

Laura odetchn

ęła głęboko. Przez te czterdzieści sekund, bo

tyle trwało trzęsienie ziemi, zabrakło jej powietrza. Mimo

doświadczenia ze zjawiskami przyrody, odczuwała dziwny

ucisk w okolicy żołądka. Poraziła ją świadomość własnej

bezbronności w bezpośrednim zetknięciu z żywiołem.

Odkr

ęciła boczną szybę. Cisza. Śmiertelna cisza. Było tak,

jakby wszystkie żyjące stworzenia wstrzymały oddech w

trwożnej obawie przed powrotem niszczycielskiej siły.

Laura zadr

żała. Na tej wysokości po zachodzie słońca było

nawet w środku lata bardzo zimno. Podkręciła szybę z

powrotem do góry. Trzęsienie ziemi skończyło się już chyba

ostatecznie. Laura przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik

zapalił i samochód wytoczył się na jezdnię. Cel podróży Laury

nie był już daleko. Miała zamieszkać w domu siostry kolegi.

Przyspieszyła, zgrabnie pokonując zakręt. Nagle oczy jej

rozszerzyły się z przerażenia. Z całych sił nacisnęła pedał

hamulca. Samochód zatrząsł się na boki i zatrzymał z

ogłuszającym piskiem. Szeroka tama z błota i odłamków

skalnych blokowała drogę na całej szerokości. Laura siedziała

jak skamieniała patrząc w osłupieniu na piętrzącą się przed nią

skłębioną ciemną masę.

background image

W ko

ńcu wysiadła. Ruszyła wolno przed siebie. Na

uginających się kolanach zbliżała się do osuwiska, starając się

ze wszystkich sił o zachowanie zimnej krwi.

Wygl

ądało na to, że kontynuacja podróży samochodem

nie była możliwa. Jedynie szybki marsz przez las pozwoliłby

dotrzeć Laurze do celu przed zapadnięciem zmroku.

Cofn

ęła auto o mniej więcej pięćdziesiąt metrów,

zaciągnęła ręczny hamulec, wysiadła i zamknęła wszystkie

drzwi. Z walizki wyciągnęła rzeczy potrzebne na jeden

nocleg. Jutro wrócę tu po samochód, pomyślała, kiedy droga

zostanie już uprzątnięta z błota i kamieni. Zamknęła bagażnik

i ruszyła w drogę.

Lekki podmuch wiatru rozwia

ł długie włosy Laury.

Poprawiła je kilkoma energicznymi ruchami. Spojrzała na

zegarek. Dochodziła szósta. Jeśli chce jeszcze za dnia

wydostać się z tego ponurego miejsca, musi się pospieszyć.

Ju

ż niebawem stwierdziła, że droga przez las była

znacznie tr

udniejsza do przebycia, niż to się mogło wydawać.

Przez chwilę Laura zastanawiała się, czy nie wrócić do

samochodu i nie zmienić tenisówek na porządne buty

turystyczne. Zrezygnowała jednak z tego pomysłu, ponieważ

liczyła się teraz każda minuta. Nie miała czasu do stracenia.

Niezmordowanie wspina

ła się po skałach, przedzierała

przez gęste krzaki, brnęła wielkimi krokami przez grząskie

błoto, potykała się o sterczące ku górze pnie drzew. Cudem

udało jej się uniknąć kąpieli w błocie.

Zwalone drzewo zagrodzi

ło Laurze dalszą drogę. Wzięła

rozbieg i z trudem pokonała przeszkodę. Przy niezbyt

miękkim lądowaniu torebka zsunęła jej się z ramienia, zamek

otworzył się i cała zawartość wylądowała na wilgotnej ziemi.

Laura zaklęła po męsku, ale trudno, musiała pozbierać słoiczki

i tubki z kremami, przybory do makijażu, szczoteczkę do

zębów, grzebień i bieliznę.

background image

- Czy pani tego szuka? - rozleg

ł się nagle głęboki męski

głos. Laura drgnęła. Podniosła głowę i zaczerwieniła się. Na
palcu obcego m

ężczyzny ujrzała coś turkusowego, coś z

jedwabiu i przezroczystej koronki. O Boże, przecież to moje

majtki, pomyślała z przerażeniem. Była tak zmieszana, że

najchętniej zapadłaby się pod ziemię, ale spostrzegła, że

nieznajomy najwyraźniej bawi się tą sytuacją.

- Dzi

ękuję - wymamrotała, zabrała mu majtki i schowała

czym prędzej do torby. - Bardzo pan uprzejmy.

Ciemne oczy nieznajomego zlustrowa

ły Laurę od stóp do

głów.

Laurze zrobi

ło się gorąco. Uświadomiła sobie, że w

obcisłych dżinsach i nie mniej obcisłej bluzeczce wyglądała
bardzie

j na rozebraną niż na ubraną.

- Co za szcz

ęśliwy traf, że akurat tędy przechodziłem.

Gdyby nie ja, zostałaby pani pozbawiona tak niezwykle

ważnej części garderoby.

- Chyba nie my

śli pan, że mam tylko jedną parę majtek? -

spytała Laura z przekąsem.

Wzruszy

ł ramionami. - Niby skąd miałbym to wiedzieć?

Laura prze

łknęła ślinę, nerwowo poszukując w myślach

odpowiedniejszego tematu do rozmowy. Wiek nieznajomego

oceniła na trzydzieści pięć - czterdzieści lat. Był wysoki,

barczysty i prawdę powiedziawszy, niezwykle przystojny.

- Co za mi

łe trzęsienie ziemi mieliśmy tu przed chwilą -

zaczęła niezbyt fortunnie.

M

ężczyzna uniósł brwi zdziwiony. - Te trzęsienia stały się

tu już prawdziwą plagą - skrzywił się niechętnie. - Pani też w

końcu została poszkodowana... - spojrzał na nią ironicznie.

Laura zmiesza

ła się jeszcze bardziej. - O, nie, pan... pan

się myli - zaczęła się jąkać. - Trzęsienie ziemi nie ma

najmniejszego związku z tym, że majtki... to znaczy, owszem,
w pewien sposób jak najbar

dziej... właściwie... ale...

background image

- Ale

ż proszę pani, nie musi mi pani niczego wyjaśniać.

Wszystko świetnie rozumiem. Nie zdradzę nikomu pani

maleńkiego sekretu. Przysięgam milczeć aż po grób. -

Ostatnie słowa mężczyzna wypowiedział konfidencjonalnym
szeptem.

- Mojego... male

ńkiego sekretu? O czym pan mówi? -

Laura patrzyła na nieznajomego osłupiała. - Czy pan sądzi, że

ja tu miałam randkę? - urwała. Uwikłała się w zupełnie

bezsensowne i absolutnie zbyteczne tłumaczenia. Nie

obchodzi jej przecież wcale, co ten facet o niej pomyśli! Ale

dobrze! Nie będzie mu psuć zabawy. Przymrużyła oczy. -

Naprawdę nie zdradzi mnie pan? Nie opowie pan nikomu o

mojej... przygodzie? Bo wie pan, gdyby mój mąż się

dowiedział...

W wygl

ądzie nieznajomego zaszła gwałtowna zmiana.

Obrzucił Laurę ponurym spojrzeniem, zacisnął wargi i cofnął

się o krok.

- Ma pani moje s

łowo - powiedział sztywno. I zanim

Laura zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, odwrócił się i odszedł
pospiesznie.

Laura spogl

ądała za nim w milczeniu. Ale dziwak,

pomyślała, najpierw zaczyna stroić sobie ze mnie żarty, a

kiedy próbuje się dostosować do jego poczucia humoru,

ucieka. Wzruszyła ramionami i odwróciła się.

Tymczasem s

łońce zaszło już za góry i zrobiło się bardzo

zimno. Naprawdę nie miała czasu na rozważania nad
zachowaniem nieznajomego

. Ruszyła w dalszą drogę.

Zmęczona i głodna, krok po kroku brnęła przez las. Nogi

bolały ją potwornie, a dotkliwy chłód dawał się coraz bardziej
we znaki.

Po oko

ło dwudziestu minutach marszu Laura dotarła do

miejsca, w którym las przerzedzał się. Przez zieleń drzew

dostrzegła czerwone dachy. Odetchnęła z ulgą. Miała przed

background image

sobą willowe osiedle w stylu Tudorów. Patrzyła z

zainteresowaniem na wypielęgnowane domostwa. Wzrok jej

zatrzymał się na szyldzie z nazwą ulicy. Nazwa wydała jej się
dziwnie znajoma.

Wyci

ągnęła z torebki karteczkę z adresem siostry kolegi i

porów

nała z szyldem. No tak, wszystko się zgadzało. Co za

szczęśliwy przypadek! Pokręciła głową i roześmiała się. -
Steve, ty niepoprawny snobie!

Przypomnia

ła sobie dokładnie słowa kolegi: - Moja siostra

ma w Idle Springs niedużą chałupkę, nic specjalnego, ale na

pewno będziesz lepiej czuła się u niej niż w hotelu. I proszę

się nie przejmować Kate. Moja siostrzyczka uwielbia gości. -

Napisał adres siostry na karteczce i pożegnał się z Laurą
braterskim

cmoknięciem w policzek.

Laura odszuka

ła numer domu i wkrótce stanęła przed

wspaniałą willą. Mosiężną kołatką zastukała do ciężkich

dębowych drzwi.

Damski g

łos zaprosił ją do środka. Laura nacisnęła

klamkę, stwierdziła, że drzwi nie są zamknięte i weszła do
domu.

Przywita

ł ją przeraźliwy krzyk. - Hej, Miłość! Przeklęta

bestia! Niechże pani złapie to bydle!

Laura rozejrza

ła się zaskoczona i zdezorientowana. Jakaś

czarno -

biała czworonożna wiercipięta próbowała przecisnąć

się koło jej nóg, żeby wymknąć się na dwór. Laura przytomnie

zamknęła drzwi. Miłość okazała się prześliczną kotką, która

teraz odwróciła się obrażona od Laury i odmaszerowała z

godnością w sobie tylko wiadomym kierunku.

- Pani jest zapewne Laur

ą.

G

łos dochodził z góry i Laura nie mogła na razie

zlokalizować jego źródła. Wreszcie, przez łukowato

zakończone drzwi dostrzegła ludzką postać zwisającą głową w

dół z drążka przymocowanego linami do sufitu.

background image

- Mi

ło mi - właścicielka głosu wiosłowała rękami w

powietrzu. -

Chwileczkę. - Kobieta spuściła nogi z drążka i

elegancko wylądowała na podłodze. - Witam serdecznie w
moich skromnych progach. A w ogóle to jestem Kate. - Ze

śmiechem wyciągnęła do Laury wypielęgnowaną dłoń.

- Jestem Laura. Laura Nichols - przedstawi

ła się ściskając

dłoń Kate. Przyglądała się z nie ukrywanym zaciekawieniem

młodej, bardzo szczupłej kobiecie w obcisłym liliowym
kostiumie gimnastycznym.

Laura opowiedzia

ła Kate o swojej przygodzie, o tym, że

samochód musiała zostawić na drodze z powodu wału z mułu

i odłamków skalnych i że ostatni odcinek drogi pokonała

pieszo przez las. Kate była bardzo podobna do swojego brata i

ten fakt, nie wiadomo dlaczego, wpłynął uspokajająco na

Laurę.

- Za

łożę się, że pada pani z głodu. - Nie czekając na

odpowiedź Kate wzięła Laurę za rękę i zaprowadziła do
kuchni. -

Czym mogę służyć? Ma pani do wyboru dwadzieścia

sześć różnych smaków. Proszę bardzo! - Otworzyła lodówkę.
-

Musi pani wiedzieć, że odżywiam się prawie wyłącznie

jogurtem. Proszę sobie wybrać to, co pani lubi najbardziej.

Laura spogl

ądała niezdecydowanie na stosy kubków z

jogurtem.

- Truskawkowy? - zaproponowa

ła Kate. - Pani jest

według mnie dokładnie w typie truskawkowym. -

Przekrzywiła głowę patrząc z uwagą na Laurę. - Albo nie! Na

pewno nie! Zaraz, zaraz, muszę pomyśleć. Ależ tak! Już

wiem! Właśnie to! - Kate wyciągnęła kubek z najdalszego

rządka. - Specjalność lokalu: papaya. - Triumfującym gestem

postawiła jogurt na stole przed Laurą.

- To rzeczywi

ście mój ulubiony smak. Jak pani na to

wpadła?

background image

- Mam dobre oko - Kate roze

śmiała się widząc zdumienie

w oczach Laury. -

Wystarczy trochę wprawy w obserwacji i

już można się bawić w odgadywanie upodobań znajomych i

nieznajomych. Poza tym, Steve opowiadał mi przecież o pani.
Smacznego! -

podała Laurze łyżeczkę.

- Dzi

ękuję - Laura zabrała się do jedzenia i choć w głębi

duszy miała nadzieję na pożywniejszy posiłek, musiała jednak

przyznać, że dobrze jej zrobił ten zimny jogurt. Poczuła się

wyraźnie lepiej.

- Czemu w

łaściwie pani jeszcze stąd nie uciekła? Nie boi

się pani wybuchu wulkanu?

Kate postawi

ła na stole dwie filiżanki wypełnione po

brzegi gorącą aromatyczną kawą, przysunęła sobie krzesło i

usiadła naprzeciwko Laury. - Prawdę powiedziawszy, niemiło

mi się robi, gdy pomyślę, że siedzę na kipiącym wulkanie.
Ale... -

wzruszyła ramionami. - Cóż, pozostanę tu tak długo,

jak się da. W końcu kapitan schodzi zawsze ostatni z tonącego

okrętu - roześmiała się.

Laura spojrza

ła na nią pytająco.

- Dwie rzeczy trzymaj

ą mnie tutaj - ciągnęła Kate. - Po

pierwsze sklepik z antykami znajdujący się od bardzo dawna

w posiadaniu rodziny mojego męża...

- Nie mia

łam pojęcia, że jest pani mężatką - przerwała

Laura nieopatrznie.

Pogodn

ą twarz Kate przesłonił cień, w oczach jej pojawił

się bolesny smutek. - A więc Steve o niczym pani nie

wspomniał? No tak, to do niego podobne - urwała, wypiła

kawę do końca i wstała. - Chodźmy, pokażę pani jej pokój. Na

pewno jest pani okropnie zmęczona.

Kate poprowadzi

ła Laurę przez hol, otworzyła jakieś

drzwi i weszły razem do sypialni utrzymanej w ciepłej tonacji

błękitu i beżu. Pokój urządzony w stylu przełomu wieku zrobił

na Laurze niemałe wrażenie.

background image

- Ale

ż tu pięknie! Ale... czy to łóżko nie jest zbyt cenne,

żeby w nim tak po prostu spać? Nie chciałabym...

Kate przerwa

ła jej energicznym machnięciem ręki. -

Łóżko stoi po to, żeby w nim spać. Naprzeciwko znajdzie pani

łazienkę. A te szklane przesuwane drzwi prowadzą na

zadaszony dziedziniec. Może pani z niego korzystać, kiedy

tylko przyjdzie pani na to ochota. Aha, bo zapomnę, noce są tu
bardzo zimne. Dodatkowe koce znajdzie pani w komodzie.

Zostawię teraz panią samą, żeby mogła się pani trochę

odświeżyć. I... pewnie będzie chciała pani położyć się

wcześnie. Nie przeszkadzam wobec tego, później zajrzę
jeszcze do pani.

Kate skin

ęła głową i wyszła.

Laura wypakowa

ła swoje rzeczy i natychmiast poszła do

łazienki. Stojąc pod prysznicem zamknęła oczy. Ach, jakie to

było miłe uczucie! Ciepła woda spłukiwała z niej razem z

potem i brudem całe to ogromne zmęczenie długą jazdą i

forsownym marszem. Wrócił jej dobry humor. Czekało na nią
nowe zadanie -

wyzwanie, z którego się bardzo cieszyła. I

chociaż nadal nie wiedziała, na czym konkretnie ma ono

polegać, pewna była jednego, nudzić się nie będzie nawet

przez sekundę.

Sta

ła już w koszuli nocnej przed lustrem rozczesując

włosy, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kate wsadziła

przez drzwi głowę.

- Rozmawia

łam właśnie przez telefon z Ralphem

Hendricksem -

oznajmiła. - Ralph jest strażnikiem leśnym w

tym rejonie i moim dobrym znajomym. Sądzi, że drogi

powinny zostać uprzątnięte do jutra. Zaoferował pomoc w
przyholowaniu pani samochodu. -

Kate weszła jednak do

pokoju, a zaraz za nią wcisnęła się przez szparę w drzwiach
kotka. -

Ralph i ja umówiliśmy się dzisiaj na kolację w

mieście. Mogłabym mu przy okazji dać kluczyki od pani

background image

samochodu,

oczywiście pod warunkiem, że pani odpowiada ta

koncepcja.

- Ale

ż jak najbardziej. - Laura już otworzyła torebkę,

żeby wyjąć z niej kluczyki. - Uważam, że to bardzo miło ze

strony pana Hendricksa, że zadaje sobie tyle trudu z powodu
mojego samochodu. Prosz

ę mu serdecznie podziękować ode

mnie. Życzę państwu przyjemnego wieczoru.

- Dzi

ękuję - roześmiała się Kate. - Będę musiała potem

przez cały tydzień pościć, żeby zrzucić te kilogramy, jakie mi

przybędą przez dzisiejszą kolację - westchnęła z żalem i
popat

rzyła w zadumie na szczupłą figurę Laury. - A jak to

wygląda u pani? Czy pani też stale musi głodować, żeby

utrzymać taką fantastyczną sylwetkę?

- Nie - odpar

ła Laura zdziwiona. - Nie mam z tym

żadnych problemów. Ale pani przecież też nie ma grama
nadwagi.

Kate pokr

ęciła głową. - To wszystko jest efektem surowej

dyscypli

ny. Głodować, głodować i jeszcze raz głodować! W

moim przypadku jest to jedyna metoda. -

Otrząsnęła się. - To

okropne, że człowiek musi stale postępować wbrew sobie.

Wzrok jej pad

ł na kotkę. - Aha, Miłości nie wolno teraz

wypusz

czać na dwór. Niech pani nie da się przekupić żadnym

wdzięczeniem się. Poddałam ją przed kilkoma dniami

sterylizacji i weterynarz przestrzegał przed zapaleniem rany, o

co nie będzie trudno w czasie jej beztroskich wędrówek po

okolicy. Rana musi się najpierw zagoić.

Laura zapewni

ła Kate ze śmiechem, że będzie uważała na

jej ulubienicę i że nie spuści jej z oka.

Uspokojona Kate zesz

ła na dół, by przygotować się do

wyjścia. Niedługo później Laura usłyszała głęboki męski głos

i wesoły śmiech Kate. Zaraz potem rozległ się trzask
zamykanych drzwi.

background image

Laura wyjrza

ła ostrożnie z pokoju. W domu było ciemno i

cicho. Laura poszła na bosaka do kuchni. Prysznic pobudził jej

apetyt. Mała przekąska nie powinna jej zaszkodzić. W końcu
K

ate powiedziała jej, że ma się czuć jak u siebie w domu i

korzystać do woli z lodówki. Zrobiła więc sobie kanapkę,

nalała szklankę mleka i skonsumowała, to wszystko od razu w
kuchni.

Po powrocie do pokoju zainteresowa

ła się regałem z

książkami. Może przed pójściem spać coś poczytać? Na jednej

z wyższych półek leżały książki w wydaniu kieszonkowym.

Laura przeczytała kilka tytułów i uśmiechnęła się do siebie.

Jeśli Kate była miłośniczką erotycznych powieści o miłości, to

wiedziała już, dlaczego kotka nosi takie, a nie inne imię.

Laura wybra

ła na chybił trafił jakąś książkę, weszła do

łóżka i usadowiła się wygodnie do lektury. Książka nosiła

niewyszukany tytuł „Nagie pożądanie".

Po lekturze kilku pierwszych stron odnios

ła wrażenie, że

pokój zamienił się w piec do chleba. Laurze zrobiło się gorąco

i zabrakło jej tchu. Odrzuciła kołdrę, wyskoczyła z łóżka i

podbiegła do szklanych drzwi rozsuwając je w połowie.

Zimne mocne powietrze wpadło do pokoju. Laura zaciągnęła

się kilka razy świeżym powietrzem.

Nagle co

ś ją załaskotało w nogi. Kotka jak ciemna strzała

prześlizgnęła się koło niej i wyskoczyła przez otwarte drzwi

na zewnątrz.

- O, nie - j

ęknęła Laura. - Wracaj natychmiast, Miłość! -

Na dworze było ciemno, choć oko wykol. Mimo to Laurze

udało się dostrzec ciemny cień przecinający w poprzek
dziedziniec.

Laura, nadal boso, wysz

ła na dziedziniec. Lodowate

zimno płyt chodnikowych przejęło ją dreszczem. Skrzyżowała

ręce na piersiach, żeby choć trochę schronić się przed zimnym

wiatrem szarpiącym jej nocną koszulę. Rozejrzała się i ujrzała

background image

kotkę skuloną pod krzakiem. Ostrożnie, krok za krokiem,

zbliżyła się do zwierzaka. - Przez ciebie zachoruję na

zapalenia płuc - rozzłościła się na Miłość. Już, już miała ją

złapać, gdy kotka z niezwykłą zwinnością przeskoczyła niski

żywopłot i przez otwarte drzwi wpadła do domu naprzeciwko.

Laura zawaha

ła się, ale tylko na chwilę. Zdecydowana na

wszystko przeskoczyła wzorem kotki żywopłot i stanęła przed
szklanymi drzwiami. -

Miłość! - zawołała cicho. - Wracaj

natychmiast! - Zza dr

zwi nie dochodził żaden szmer.

Poprzysięgając kotce zemstę Laura przecisnęła się przez drzwi

do środka obcego domu. Ostrożnie odsunęła na bok zasłonę i

rozejrzała się. Znajdowała się w czyjejś sypialni. Nocna

lampka koło łóżka oświetlała pokój łagodnym blaskiem.

Mieszkał tu chyba mężczyzna sądząc po prostych w linii

meblach z czerwonawego drewna. Laura spojrzała z

podziwem na setki książek oprawionych w skórę i

zajmujących wysokie pod sufit regały. W powietrzu wisiał

cierpki, ale miły zapach, który wydał się Laurze znajomy.

- Gdzie jeste

ś? - szepnęła wstrzymując oddech. Żadnej

reakcji. Nagle usłyszała szmer. Laura wydała zduszony

okrzyk, który zaraz przerodził się w radosny śmiech.

Zobaczyła po prostu w lustrze swoje odbicie i przestraszyła się
siebie. Z bi

jącym sercem zaczęła skradać się przez pokój,

zaglądając w każdy schowek. - Ach, ty wstrętne bydlę! -
sykn

ęła - gdzieś ty się mogła schować? Wyjdźże wreszcie!

Ukl

ękła i zajrzała pod łóżko. Usłyszała gniewne

prychnięcie i zobaczyła parę zielonożółtych oczu.

- Cholera! - Laura po

łożyła się płasko na podłodze,

wyciągnęła rękę po małego zbiega, ale łóżko było tak

szerokie, że w żaden sposób nie mogła dosięgnąć Miłości. -

No, chodź już, żarty się skończyły - ponagliła kotkę, dotykając
jej koniuszkami palców.

background image

Ledwie Mi

łość poczuła dotknięcie, wystrzeliła jak strzała

z łuku uciekając na bezpieczną odległość od Laury. Kolejnym

skokiem wydostała się na dwór i przepadła w ciemnościach.

- Co za potwór!
- Mówi pani do mnie?
Laur

ę dosłownie zamurowało. Na kilka sekund serce jej

przestało bić. Wstrzymując oddech, z zamkniętymi oczami,

wysunęła się spod łóżka.

Niech

ętnie otworzyła oczy. Najpierw wzrok jej padł na

parę skórzanych brązowych klapek, w których tkwiły gołe

nogi, potem na sprane dżinsy, żółtą bluzę i wreszcie na

opaloną twarz, która doskonale wryła jej się w pamięć. Laura

jęknęła. - Nie - szepnęła. - Tylko nie to!

background image

Rozdział 2
Niezdolna do wykonania

żadnego ruchu Laura zastygła w

swej niewygodnej pozycji na podłodze. Było jej tylko coraz

goręcej z powodu bezwstydnych spojrzeń nieznajomego, który

z widoczną przyjemnością patrzył na jej nagie uda i ledwie

przysłoniętą cienkim materiałem koszuli pupę.

- Czy mog

ę spytać, co pani zgubiła tym razem? - w głosie

mężczyzny brzmiało wyraźne szyderstwo.

- Mi

łość! - odpowiedziała Laura bez namysłu i obciągnęła

koszul

ę.

- Miejmy nadziej

ę, że nie jest aż tak źle! - Cofnął się o

krok patrząc na Laurę z rozbawieniem.

- Och! - Laura przeklina

ła w duchu Kate i jej

czworonoga. Wyprostowała się i skrzyżowała ręce na
piersiach w j

akby ochronnym geście.

- Ale - kontynuowa

ł mężczyzna - ja chętnie pani pomogę

w poszukiwaniach zaginionej miłości.

- Mi

łość jest imieniem kota - odparła Laura z

wściekłością. - Miłe to zwierzątko jest własnością Kate Curtis,

pańskiej sąsiadki. - Laura starała się mówić z godnością.

Godny wygląd trudno jej było uzyskać w koszuli nocnej.

- Rozumiem. Ale... - uni

ósł wysoko brwi i rozejrzał się po

pokoju -

jeśli się nie mylę, nie ma tu żadnego kota. Pani widzi

tu jakiegoś kota?

Laura zacisn

ęła zęby. Ten bezczelny facet posądza ją o

wymyślenie kotki jako pretekstu do wtargnięcia do jego domu.
-

Ta przebrzydła kocica umknęła stąd błyskawicznie, gdy

tylko usłyszała pana kroki. - głos Laury drżał z bezsilnego
oburzenia.

- Rozumiem. Je

śli to panią interesuje, nazywam się

Devon Courtlcy. -

Podszedł do Laury i złożył jej głęboki

ukłon.

background image

Laura odsun

ęła się. - Moje... moje nazwisko Nichols.

Laura Nichols. Pójdę już, jeśli...

Nagle wszystko w pokoju zacz

ęło żyć własnym życiem.

Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki martwe sprzęty

przesuwały się, uderzały o siebie i podskakiwały w miejscu.

Laura poczuła się jak Alicja w Krainie Czarów. Szeroko

otwartymi oczami patrzyła, jak książki spadają z półek, jak

przewraca się lampa stojąca, jak obrazy osuwają się ze ścian
na

podłogę. Podłoga zadygotała pod jej stopami. Z wnętrza

ziemi zdawał się dochodzić przedziwny huk, podobny do
grzmotu.

Devon nie zastanawia

ł się długo. Jednym skokiem znalazł

się obok Laury, schwycił ją w pasie, rzucił na łóżko i przykrył

swoim ciałem.

Wszystko to rozegra

ło się w ciągu kilku sekund. Zanim

Laura odzyskała jasność umysłu, leżała już wciśnięta między

narzutę z długowłosej skóry niedźwiedziej, a muskularne ciało

Devona, który ją przygniatał całym swym ciężarem.

Laura oddycha

ła ciężko. Serce waliło jej jak oszalałe,

krew pulsowała w uszach, a policzki pokrył ciemnoczerwony
rumieniec.

- Wszystko w porz

ądku? - usłyszała głos Devona tuż przy

swoim uchu.

Laura zadr

żała, gdy oddech mężczyzny musnął jej

policzek. Jego ciemne oczy, jego usta były tak blisko...

Przełknęła ślinę. - Myślę... że tak - odrzekła cicho.

Devon przygl

ądał się w milczeniu twarzy Laury, na której

odbijała się osobliwa mieszanka uczuć - strach, zakłopotanie i
ledwie powstrzymywane podniecenie.

- Prosz

ę się nie bać, już jest po wszystkim - powiedział

półgłosem i podniósł się.

Laura nie poruszy

ła się.

- Trz

ęsienie ziemi minęło.

background image

- Trze... Co? Ach, tak, oczywi

ście! - Laura dopiero teraz

uświadomiła sobie, że Devon uwolnił ją już od swego ciężaru.

Usiadła jak w transie. - Ale teraz naprawdę muszę już iść -

powiedziała i zabrzmiało to tak, jakby żegnała się z koleżanką

po miłej pogawędce przy kawie.

Devon milcza

ł.

- Musz

ę... muszę poszukać kotki.

- Kotki, aha. Jak

że ona się nazywa? Miłość? - Devon

uśmiechnął się rozbawiony.

- To niecodzienne imi

ę, ale piękne. Bardzo piękne. Moja

gospo

dyni miała na pewno jakieś powody, żeby tak nazwać

swoją ulubienicę.

- O, z pewno

ścią. Pani też na pewno nie bez powodu

ściga kotkę. W okolicznych lasach roi się od natarczywych
kocurów - wyszczerzy

ł zęby w szerokim uśmiechu. - Byłoby

niedobrze, gdyby ta dama dostała się w pazury tych drani...

- Nie wiem, o czym pan mówi. -

Laura stanęła wreszcie

na nogi. Wzrok padł jej na opróżnione regały. Zbladła nieco,

gdy rozejrzała się po pokoju. Dywan pokryty był okruchami

szkła. Wszędzie leżały książki, podarte, poniszczone,

załamane. Między nimi spoczywał pogięty klosz od lampy,

obtłuczone podpórki marmurowe do książek i kilka

potłuczonych ramek do zdjęć.

Tu

ż u stóp Laury leżała pognieciona fotografia. Laura

podniosła ją i zerknęła na nią z ciekawością. Na zdjęciu

uwieczniony został młodszy o kilka lat Devon i jakaś

niezwykle atrakcyjna młoda kobieta. Wyglądali oboje na

szczęśliwych i zakochanych.

Szybkim ruchem Devon wyj

ął jej z rąk zdjęcie i odłożył

na komo

dę obrazem do dołu.

Laura zaniem

ówiła zdziwiona tym obcesowym

zachowaniem. Jeśli ten zarozumialec Devon Courtley sądził,

że interesuje ją jego życie osobiste, to był w błędzie.

background image

Wzruszyła ramionami. Kobiety w życiu tego pana były

wyłącznie jego sprawą. Może ich mieć na kopy.

Devon odchrz

ąknął. - Może powinniśmy dokończyć naszą

roz

mowę kontynuując od miejsca, w którym została tak

brutalnie przerwana. Odniosłem wrażenie, że chciała mi pani
o sobie opowie

dzieć. - Mówiąc to zbliżał się do Laury i

zatrzymał się dopiero wtedy, gdy ich ciała prawie się

dotknęły.

Laura wstrzyma

ła oddech. Zrobiło jej się słabo, ale siłą

woli zmusiła się do zapanowania nad słabością, przynajmniej

na zewnątrz. - Nic mi o tym nie wiadomo, panie Courtley. Ale

proszę, jeśli chce pan koniecznie wiedzieć, nie jestem

zamężna i nie przepadam specjalnie za nocnymi

przechadzkami po lesie. Nic więcej nie mam panu do
powiedzenia.

- Jaka szkoda. Naprawd

ę szkoda, że nie ceni sobie pani

miłości na łonie przyrody.

Ku swemu wielkiemu niezadowoleniu Laura

zaczerwieni

ła się znowu. - Ja... ja...

Devon podni

ósł rękę do góry w obronnym geście. - Nie.

Proszę nie kończyć. Spróbuję zgadnąć, co chciała pani

powiedzieć. Pewnie to, że nie ma pani zwyczaju wałęsania się

nocą po cudzych sypialniach ubrana w... - zamilkł

przyglądając się bacznie skąpemu ubraniu Laury

- w niezbyt wiele.
- Pan... pan jest naj...
- Wygl

ąda na to, że chce pani na mnie nakrzyczeć! - W

głosie Devona zabrzmiało szczere zdziwienie. - Dwukrotnie

wyratowałem panią dzisiaj z opresji, a pani tak mi się

rewanżuje?

- Gdyby rzeczywi

ście chciał mi pan pomóc, to już dawno

przy

niósłby mi pan jakiś płaszcz lub marynarkę.

background image

- Och, czy pani marznie? - Devon zni

żył głos. - Proszę mi

wybaczyć. Obawiam się, że lepiej mi idzie rozbieranie kobiet.
O ich u

bieraniu mam znacznie gorsze pojęcie. - Zerknął w

dekolt Laury.

- Prawd

ę powiedziawszy, jest pani ubrana bardzo

stosownie. Gdzie, jak nie w sypialni, nosi się taki

uwodzicielski negliż?

Rumieniec na policzkach Laury sta

ł się jeszcze

ciemniejszy. Bez słowa minęła Devona i poszła na palcach w

stronę drzwi.

Nie zasz

ła jednak daleko. Po dwóch krokach Devon złapał

ją za nadgarstek. - Pokaleczy się pani do krwi na tym
pobojowisku - powiedzia

ł z troską i wziął ją na ręce. - Zaniosę

panią.

- Nie! - zaprotestowa

ła Laura waląc pięściami w piersi

Devona.

- Prosz

ę mnie puścić! Natychmiast!

- Niech

że się pani, do diabła, uspokoi! Miałem ciężki

dzień i nie mam ochoty wozić pani do szpitala przez pani

nierozsądek. - Przy drzwiach zestawił Laurę na podłogę. -

Myśli pani, że nie będę pani już potrzebny do rana? - spytał z

uśmiechem.

Laura zmierzy

ła go ostrym spojrzeniem. - W życiu nie

spotkałam takiego chama, takiego gbura, jak pan!

Devon zdawa

ł się pozostawać niewzruszony tym

oświadczeniem, a nawet uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Prosz

ę o sekundę cierpliwości, zaraz przyniosę pani

płaszcz.

- Niech si

ę pan wypcha z tym swoim płaszczem! Nie jest

mi potrzebny! -

Laura odwróciła się i z dumnie podniesioną

głową wyszła na zewnątrz.

background image

Nareszcie w swoim pokoju zamkn

ęła dokładnie szklane

drzwi, zasunęła zasłony i padła z ciężkim westchnieniem na

łóżko. Zamknęła oczy.

Dlaczego serce jej ci

ągle tak mocno biło? Czemu paliły ją

policzki, jakby miała gorączkę? Nie, z Devonem Courtleyem,

tym nieznośnym facetem, nie miało to nic wspólnego. To na

pewno od nocnego chłodu i od biegu.

Laura zmarszczy

ła mimo woli czoło. Dlaczego w ogóle

pomyślała o Devonie? Nie obchodził jej przecież w

najmniejszym stopniu. Jutro zajmie się pracą naukową i obraz
Devona zniknie o poranku jak nocna zjawa.

Nagle przypomnia

ła sobie trzęsienie ziemi i rozejrzała się

po pokoju. Z zaskoczeniem stwierdziła, że nic się nie

zmieniło. Wszystko stało na swoim miejscu. Nie było żadnych

potłuczonych skorup, ani żadnego bałaganu. W nogach łóżka

leżała zwinięta w kłębuszek kotka i zerkała na nią niewinnie.

- Ty wstr

ęciuchu! - krzyknęła na nią Laura, a Miłość

zamruczała z zadowoleniem.

Laura nie zaszczyci

ła jej już spojrzeniem. Poszła

sprawdzić, czy w innych częściach domu trzęsienie też nie

pozostawiło żadnych śladów. Z wielką ulgą stwierdziła, że

dom nie doznał większych obrażeń. Przewrócił się tylko jeden
kwiatek doniczkowy, kilka obra

zów przekrzywiło się, a w

salonie obrus spadł ze stołu.

Laura poprawi

ła to wszystko i wróciła do swej sypialni.

Ze zdziwieniem przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Jak to

możliwe, że jej oczy ciągle tak błyszczą, a jej policzki ciągle

jeszcze są zarumienione. Widocznie powietrze górskie dobrze

jej służy...

Laura w

śliznęła się do łóżka i ponownie sięgnęła po

książkę. Czytała, ale sens nie docierał do niej. W końcu litery

zaczęły rozmazywać się przed oczami, odłożyła więc lekturę

background image

na jutro, zgasiła lampkę i spróbowała zasnąć. Niestety, sen nie

przychodził. Długo jeszcze leżała wpatrując się w sufit.

W ko

ńcu zasnęła. Ale nawet we śnie prześladował ją ten

tak bogaty w wydarzenia dzień. Śnił jej się Devon Courtley,

który tak nagle zjawił się przed nią w lesie, jego mina, gdy

zobaczył ją pod swoim łóżkiem, szyderstwo w jego oczach,

gdy usiłowała wyprowadzić go z błędu. Niespokojnie kręciła

się z boku na bok.

background image

Rozdział 3
Laur

ę obudził aromat świeżo zaparzonej kawy. Zaspana

otworzyła oczy, wstała z łóżka i podeszła do okna. Poranne

słońce rozjaśniło cały pokój. W oddali rysowały się ostre

kontury gór na tle bezchmurnego błękitnego nieba. Laura
otworzy

ła okno ziewając szeroko. Nieporównywalny z niczym

aromat lasów sosnowych wniknął głęboko do jej płuc.

Przeciągnęła się rozkosznie.

Potem odwr

óciła się i oczy rozszerzyły jej się ze

zdumienia. W pokoju stały na baczność, jak szeregowcy na
zbiórce, jej walizki.

Laura wypakowa

ła szybko kilka rzeczy, wzięła prysznic i

na śniadanie zeszła w dżinsach i jasnoniebieskim swetrze.

Kate pi

ła sok pomarańczowy. - Właściwie już mnie tu nie

ma - zawo

łała do Laury. - Muszą pędzić do sklepu, by

zorientować się, czy trzęsienie wyrządziło tam jakieś szkody.

Mam nadzieję, że dobrze pani spała pierwszej nocy u nas w
górach.

Laura kiwn

ęła głową. - Spałam jak suseł - skłamała, mając

nadzieję, że się nie zaczerwieni.

- Kluczyki od samochodu le

żą na stoliku w holu.

Zmykam. Adios.

- Wybieg

ła trzaskając za sobą drzwiami.

- Adios - mrukn

ęła lekko zszokowana Laura. Potem

pokręciła głową z uśmiechem i zajęła się kawą i chrupiącymi

bułeczkami, które Kate jej zostawiła.

Przed nowym miejscem pracy Laury parkowa

ło tylko

kilka samochodów.

Laura wysiadła ze swego chevroleta i

rozejrzała się z zainteresowaniem.

Podesz

ła do grupki trzech mężczyzn, dyskutujących ze

sobą tak zawzięcie, że wcale jej nie zauważyli.

- Dzie

ń dobry, nazywam się Laura Nichols, jestem z Los

Angeles przedstawiła się z nieśmiało.

background image

Trzej panowie odwr

ócili jak na komendę głowy w jej

stronę. - Ach, panna Nichols! Witamy! - odezwał się pierwszy

doktor Wayne Hailey, szef zespołu do spraw wulkanów. Z

miłym uśmiechem uścisnął dłoń Laury.

To sympatyczne powitanie pozbawi

ło Laurę nieśmiałości.

Przywi

tała się z pozostałymi mężczyznami.

- Jim Freeman, cz

łowiek o najlepszych u nas oczach -

przedstawiał jednego z nich doktor Hailey. - Proszę na niego

uważać. Tymi oczami wypatruje najpiękniejsze kobiety.

Jim, o m

łodzieńczej twarzy i jasnych włosach, wyglądał

na równego faceta.

- A to nasz statystyk, Alfredo Giovanni - doktor Hailey

po

łożył dłoń na ramieniu szczupłego młodego mężczyzny o

kruczoczarnych włosach.

- Signorita, ca

ła przyjemność po mojej stronie. - Alfredo

ucałował z galanterią dłoń Laury. Z trudem udało jej się

zachować powagę.

- Panowie wybacz

ą - powiedział doktor Hailey do obu

mężczyzn mrugając jednocześnie do Laury - ale nie mogę się

doczekać, żeby wprowadzić moją nową asystentkę w jej

obowiązki. Chodźmy do biura, Lauro.

- Obawiam si

ę, że po tak interesującej pracy, jaką były

badania w Mauna Coa na Hawajach, nasza praca może się

pani wydać nieco nudna.

Laura rozejrza

ła się po pomieszczeniu biurowym, do

którego weszli. Papiery, papiery, wszędzie papiery. Mapy
meteorolo

giczne, mapy geologiczne, gęsto zapisane karteczki

przyczepione magnesami do wielkiej tablicy, biurko zasłane

notatkami pełnymi rysunków.

- Wiem,

że nie miała pani jeszcze czasu na aklimatyzację,

ale sądzę, że powinniśmy od razu przejść do rzeczy. Wulkan

nie pozostawia nam żadnego wyboru. Proszę spojrzeć tutaj...

zaczął grzebać w stosie papierów na biurku. Rozprostował

background image

przed Laurą kartkę z wynikami pomiarów. - Tych pomiarów

dokonano przed rokiem. Jak pani widzi, źródło ruchów ziemi

znajdowało się wtedy osiem kilometrów w głąb ziemi.

Laura pochyli

ła się przypatrując się dokładnie danym.

Skinęła głową.

- A teraz niech pani popatrzy na to - Hailey wzi

ął drugą

kartkę - pomiary z ostatnich tygodni. Widzi pani, jak

przesunęły się centra? Teraz znajdują się najwyżej trzy

kilometry pod powierzchnią ziemi.

Laura por

ównywała ze zmarszczonym czołem wyniki

wcześniejszych i aktualnych pomiarów. - Oznacza to, że pod
epicentrum narasta warstwa ziemi.

- S

ą jeszcze inne, bardzo zastanawiające zmiany. - Podał

Laurze żółtą teczkę. - Znajdzie tu pani wszystkie istotne
informacje.

- Obawia si

ę więc pan, że magma z niezwykłą prędkością

przesuwa się do góry?

- My

ślę, że jednoznacznie wynika to z danych, którymi

teraz dysponujemy -

wzruszył ramionami. - Ale wcale nie

oznacza to

, że musi dojść do wybuchu wulkanu. Równie

dobrze mogą minąć setki lat, zanim coś zacznie się dziać.

Laura pokiwa

ła głową w zamyśleniu. - Jasne. Ale z

drugiej strony piekło może zacząć się równie dobrze dziś czy
jutro.

Doktor Hailey westchn

ął. - Musimy uważać na to, co

mówimy. Wszędzie aż huczy od najbardziej niestworzonych

plotek. Ludność tutejsza jest poważnie zaniepokojona.

Rozszerza się panika przed tym, co może nastąpić. Idle

Springs może zamienić się w miasto duchów. Biznesmeni

obawiający się gospodarczej ruiny, nie są oczywiście dobrymi

partnerami do rozmów. Niektórzy z nich obwiniają nas o

celowe szerzenie niepokojów w celu obniżenia cen gruntów.

- Nie mog

ę tego zrozumieć - szepnęła Laura.

background image

Doktor Hailey uni

ósł ramiona w górę i opuścił je z

rezygnacj

ą.

- Tak niestety wygl

ądają fakty. Do dzisiejszego dnia nie

ograni

czałem w niczym żadnego członka zespołu. Każdy

mógł publicznie wyrażać swoją opinię na temat tego, co się

dzieje. Ale teraz czuję się zmuszony powołać kogoś w rodzaju
rzecznika prasowego,

kto byłby reprezentantem naszej grupy.

-

Spojrzał na Laurę uważnie. - Tak, panno Nichols, właśnie

panią miałem na myśli.

- A wi

ęc jedynym moim zadaniem byłoby utrzymywanie

kontaktów z mediami? -

Laura nie umiała ukryć

rozczarowania.

Doktor Hailey pokr

ęcił z uśmiechem głową. - Oczywiście,

że nie. Znam was, geologów, dość dobrze. Wy chcielibyście

być obecni tam, gdzie się coś dzieje, najchętniej na krawędzi

krateru. Prawda? Proszę się nie martwić, będzie pani, tak jak

inni członkowie zespołu, informowana na bieżąco o

wszystkich nowych zjawiskach. Będzie brała pani udział we

wszystkich wyjazdach i będzie miała pani nieograniczony

dostęp do wyników wszystkich badań. Mogę to pani osobiście

zagwarantować. - Podszedł do drzwi.

- Jeszcze co

ś - odwrócił się. - Niech pani zawsze będzie z

dzien

nikarzami szczera, ale proszę podawać do wiadomości

publicznej tylko to co najniezbędniejsze. Spodziewam się, że

nie będzie się pani wdawała w jakiekolwiek spekulacje i nie

będzie wyrażała swoich własnych opinii.

- To brzmi jak rozkaz.
- Bo to jest rozkaz. - Doktor Hailey otworzy

ł drzwi. -

Dam pani teraz trochę czasu na spokojne zapoznanie się z

sytuacją.

- Dzi

ękuję, panie doktorze. - Laura popatrzyła

zmartwiona na stos papierzysk. Kiedy zdoła przez nie

przebrnąć? Zabrała się najpierw za mapy i tabele. I już

background image

wkrótce siedziała z wypiekami na policzkach za biurkiem,

wynotowując sobie ważniejsze informacje, nanosząc różne

wartości do tabelek, sprawdzając i porównując.

Czas mija

ł tak szybko, że kiedy Laura niechcący zerknęła

na z

egarek, okazało się, że jest już piąta po południu. Przetarła

zmęczone oczy, przeciągnęła się i pomasowała zesztywniały
kark.

Wsta

ła i aż jęknęła, tak zdrętwiały jej nogi. Czuła się

bardzo zmęczona, a co gorsza rozczarowana, gdyż mimo
intensywnej pracy nie

wyrobiła sobie jeszcze ostatecznego

poglądu na sytuację Idle Springs. Miała tylko nadzieję, że nie

będzie musiała zaraz następnego dnia stawiać czoła

dziennikarzom. Wyszła z biura i skierowała się do
samochodu.

- Akurat pani zd

ążyła - powitał Laurę pogodny głos Kate

dobiegający z kuchni. - Dzisiaj będzie specjalna sałatka, a na
deser truskawki.

- To brzmi zach

ęcająco - Laura weszła do kuchni. - Nigdy

bym nie przypuszczała, że nabiorę takiego apetytu wpatrując

się w niezliczone wykresy i tysiące małych cyferek. - Schyliła

się, żeby pogładzić kotkę, łaszącą się do jej nóg.

- Jak wygl

ąda sytuacja? Czy mamy liczyć się z

wybuchem, czy nie?

- Kate miesza

ła sałatę.

Laura wzruszy

ła ramionami. - Na razie wiem tyle, co pani.

Kate za

śmiała się. - To mnie pani pocieszyła! Pani jako

fachowiec wie tyle, co ja. To kogo mam zapytać?

Laura u

śmiechnęła się ze smutkiem. - Też chciałabym

wiedzieć. Wzrok jej padł na podłużne pudło, w jakie
zazwyczaj pakowano kwiaty w kwiaciarniach. - Od Ralfa? -

spytała.

- No wie pani! - Kate roze

śmiała się na całe gardło. -

Ralph zrywa czasami dla mnie kwiatki na łące, ale na tym

background image

kończy się jego romantyzm. Nie, ten bukiet przysłano dla
pani, pewnie prezent od wielbiciela.

Zaskoczona Laura wyj

ęła kartkę z zaadresowanej do niej i

przyklejonej na kartonie koperty. -

Nie mam pojęcia od kogo

to może być - mruknęła czytając zamaszyste pismo: Pani,

która sprawiła, że ziemia naprawdę się zatrzęsła. Podpisu nie

było.

Laura patrzy

ła w zamyśleniu na karton. Czy kolor

turkusowej wstążeczki z koronki był dziełem przypadku?

Devon Courtley! Dr

żącymi palcami rozwiązała

kunsztowną kokardę i otworzyła karton.

- O, m

ój Boże! Pięćdziesiąt czerwonych róż! -

zachłysnęła się Kate.

- Albo pani wielbiciel ma forsy jak lodu, albo zakocha

ł

się w pani na śmierć. - Zmierzyła Laurę uważnym
spojrzeniem. -

Czy to pani szef tak się od razu w pani

zadurzył?

- Doktor Hailey? - Laura wybuchn

ęła śmiechem. - Nie,

Kate. Mój szef jest poważnym mężczyzną koło

sześćdziesiątki, poza wszelkim podejrzeniem.

- No to od kogo s

ą te kwiaty?

- Przypuszczam,

że od pewnego aroganckiego natręta, z

którym przypadkowo zawarłam wczoraj znajomość.

-

Hm, to intryguj

ące. - Kate wyjęła jedną

ciemnoczerwoną różę na długiej łodydze i powąchała z

przyjemnością na wpół rozchylone płatki kwiatu. - Facet ma
dobry gust -

orzekła odkładając różę z powrotem do kartonu.

- Aha - brzmia

ła lakoniczna odpowiedź Laury. Wybiegła

z kuchni.

Co sk

łoniło Devona Courtleya do takiego hojnego

prezentu? Czyżby chciał przeprosić za swoje wczorajsze
zachowanie? Ale dla

czego wybierałby do tego czerwone róże?

Poza tym nie wyglądał na człowieka, który chętnie przeprasza.

background image

Laura od

świeżyła się w łazience i przebrała w

wygodniejsze rzeczy. Okay, widzę, że ten pan nadal zamierza

bawić się moim kosztem, pomyślała.

Kate uk

ładała właśnie róże w wielkim wazonie. Spojrzała

na Laurę wyczekująco. - A więc... - zaczęła i czym prędzej

urwała spostrzegłszy nieprzystępną minę swej lokatorki.

Sa

łata przyrządzona była wyśmienicie. Laura nie

szczędziła komplementów.

- Ralph m

ógłby się odżywiać tylko spaghetti i stekami.

Mówi, że zielenina to pokarm dla królików. Czasami usiłuję

go przekonać co do walorów rozmaitych sałatek, ale spotykam

zdecydowany opór z jego strony. Cieszę się, że przynajmniej

w pani mam sprzymierzeńca. - Kate roześmiała się wesoło.

- Co zasta

ła pani w sklepie po wczorajszych wstrząsach? -

Laura zmieniła temat. - Czy wiele rzeczy się potłukło?

- Prawie nic. Najwarto

ściowsze przedmioty nie doznały

uszczerb

ku. Dzięki Bogu!

Kate podnios

ła się od stołu. - Jedzenie jest dużą

przyjemnością, ale zmywanie po nim znacznie mniejszą, nie

uważa pani?

Laura kiwn

ęła twierdząco głową. - Oj, prawda, prawda.

Ale razem poradzimy sobie z tym znacznie szybciej. - Kate

zmywała talerze, szklanki i salaterki, a Laura wycierała
naczynia do sucha.

- Czy on jest przystojny?
- Kto?
- A kt

óżby? Ten facet od róż!

- A... ten... owszem, nawet za bardzo.
Kate westchn

ęła przeciągle. - Arogancki przystojniak.

Uwielbiam ten typ mężczyzn!

Laura milcza

ła. Oszałamiający zapach róż rozprzestrzenił

się w całym mieszkaniu i zdawał się ją prześladować. Po
zmywaniu wymam

rotała jakąś wymówkę i zamknęła się w

background image

swoim pokoju. Pierwsze co zrobiła, to podeszła do okna i

przez szparę między zasłonami zerknęła na dom naprzeciwko.

W sypialni Devona paliło się światło. Ach, do diabła z tym

całym Devonem Courtleyem! Odwróciła się gwałtownie od

okna. Najchętniej rzuciłaby mu pod nogi te przeklęte róże!

Nast

ępnego ranka Laura bardzo wcześnie pojechała do

pracy. Doktor Hailey, który już był w biurze, przywitał się z

nią w roztargnieniu. Laura patrzyła nieco zdziwiona na swego

szefa chodzącego koło biurka i czytającego po drodze
najnowsze wydanie „Newsweeka".

- Cholera! Jak ja nie cierpi

ę tych pismaków! - Doktor

Hailey rzucił magazyn na biurko. - Nienawidzę tych nadętych
wa

żniaków!

- Czy ma pan kogo

ś konkretnego na myśli, czy też ma pan

pretensje do ogółu?

- M

ówię o tym gryzipiórku - klasnął otwartą dłonią w

pismo. -

Lubuje się w taniej sensacji! - Doktor wziął z półki

jeden z segregatorów z dokumentami.

- Musz

ę iść na naradę. Przepraszam za ten wybuch. Jeśli

ten cwaniak się tu pojawi, a pewnie tak będzie, bo byliśmy na

dzisiaj umówieni, to niech go pani pośle w diabły. Nie

będziemy udzielać żadnych wywiadów, chyba że przedłożą

nam teksty do wglądu przed wydrukowaniem. Niech pani mu
to powie na wypadek, gdyby...

- Nie s

ądzę, żeby dziennikarze dali za wygraną. Zna pan

te argumenty: wolność prasy, prawo do swobodnego
wypowiadania swoich opinii i tak dalej.

- Niech pani zgadnie, co mnie to obchodzi! Tego faceta

trzeba troch

ę ostudzić w jego pisarskim zapale. Wyobraża

sobie chyba, że jest mądrzejszy od nas wszystkich razem

wziętych. Jeśli nie będzie pani mogła sobie poradzić z nim, to

proszę mnie zawołać. Ta najnowsza bzdura... - tu machnął
Laurze przed oczami pismem - jest ukoronowaniem jego

background image

dotychczasowej działalności. Niczym nie zachwianą
pewno

ścią siebie, ten palant twierdzi, że my rzekomo

pozbawiamy opinię publiczną ważnych informacji i

pozwalamy ludziom tu czekać na nieszczęście, które ich

niewątpliwie dotknie, jeśli nie zostaną w porę ostrzeżeni. W

ten sposób podburza społeczeństwo przeciwko nam. Tego

nam jeszcze tylko brakowało. - Doktor Hailey wyszedł z

pokoju trzasnąwszy za sobą drzwiami.

Laura wzruszy

ła ramionami i zabrała się do pracy. Pół

godziny później nie pamiętała już o wybuchu szefa.

- Przepraszam pani

ą, gdzie znajdę doktora Haileya?

Laura drgn

ęła przestraszona. Podniosła oczy i osłupiała.

Przed nią stał Devon Courtley.

- Panna Nichols! Co za mi

ła niespodzianka. - Devon

podszedł bliżej.

- Dzie

ń dobry, panie Courtley. - Laura usiłowała ukryć

zmiesza

nie, w jakie wprawił ją nieoczekiwany gość. - Czy

mogłabym panu w czymś pomóc? - spytała sztywno.

- W

łaściwie nie jestem tu dla przyjemności... - urwał. -

Ale co pani tu robi? Pracuje pani tutaj? Dla doktora Haileya?

- Nie dla niego, tylko z nim. Jestem jego asystentk

ą - od-

powiedziała gniewnie Laura.

- A, to

świetnie się składa. Mogę więc równie dobrze

zwrócić się do pani. Zakładam, że zna pani powód, dla

którego mnie tu zaprosił?

- Ja... nie, nie mam poj

ęcia. - Że też zawsze musiała się

przy nim jąkać.

Devon uni

ósł brwi nie kryjąc zdziwienia na twarzy. - Chce

pani przez to powiedzieć, że doktor Hailey nie wprowadza

swojej asystentki w bieżące sprawy? Uważa, że nie jest to
konieczne?

background image

- Owszem, ale tylko w najwa

żniejszych sprawach - Laura

była coraz bardziej zirytowana. - Może zechce pan przejść do

rzeczy, panie Courtley. Mam mało czasu.

- Rozumiem, niemniej jednak chcia

łbym z panią wyjaśnić

kilka problemów. My, dziennikarze, chcemy mieć zawsze

gruntowną wiedzę na temat, o którym piszemy...

- Aha, to pan - przerwa

ła mu Laura. - No, jeśli tak, to

mam panu coś przekazać od doktora Haileya. - Spojrzała na

niego chłodno. - Ma pan iść do diabła!

Devon skrzywi

ł się. - Widzę, że pani szefowi mój ostatni

artykuł nie za bardzo przypadł do gustu.

- Odnios

łam podobne wrażenie.

Wzrok Devona pad

ł na „Newsweeku", który ciągle jeszcze

otwarty leżał na biurku. Wziął magazyn do ręki i

przekartkował go z ciekawością. Laurze zdawało się, że

zupełnie o niej zapomniał.

- Doktor Hailey poleci

ł mi również przekazać panu, że w

przyszłości życzy sobie przeczytać każdy artykuł o naszej

działalności przed oddaniem go do druku - oznajmiła z

irytacją.

Devon spojrza

ł na nią. Między brwiami pojawiły mu się

dwie pionowe zmarszczki. Pochylił się nad Laurą tak blisko,

że ich twarze prawie się dotykały. Laura cofnęła się
odruchowo.

- Nikt - rozumie pani - nikt, nie b

ędzie się wtrącał do

mojej pracy! -

powiedział stanowczo. - Może być pani tego

najzupełniej pewna!

Laura odchrz

ąknęła. - Czy życzy pan sobie, żebym

przekazała doktorowi Haileyowi pańskie uwagi?

Patrzy

ł na nią przez chwilę w milczeniu. - Może pani

Haileyowi nagadać co się pani podoba. Wszystko mi jedno.

Nikt nie ma prawa ukrywania przed opinią publiczną tak

ważnych informacji.

background image

Laura u

śmiechnęła się pogardliwie. - Nie sądzę, żeby

doktor Hailey miał taki zamiar.

- Naprawd

ę nie? No to dlaczego nagle upiera się, żeby mu

przedkładać do wglądu artykuły przed ich publikacją? Będzie

w nich szukał błędów ortograficznych? - zaśmiał się
szyderczo. -

Przecież pani musi sobie zdawać sprawę z

niebezpieczeństwa, na jakie jest narażona ludność w tej

okolicy. Chodzi o ludzkie życie, panno Nichols! Dlatego też

drażliwość niektórych naukowców ma tu drugorzędne

znaczenie. Może nawet jest zupełnie nie na miejscu?

- W tej chwili nie mo

żemy przedstawić żadnych

dokładnych prognoz. Czy niepotrzebne niepokojenie ludzi

uważa pan za rozsądne? Wyobraża pan sobie, co by zrobiono

z nami, gdyby to wszystko okazało się fałszywym alarmem?

- Fa

łszywym alarmem? Ja chyba źle słyszę. Warstwa

magmy rośnie z zastraszającą prędkością. To jest fakt. Czy

doktor Hailey o tym też nic pani nie powiedział?

Laura zarumieni

ła się lekko. - Owszem, panie Courtley.

Jestem poinformowana o wynikach najnowszych badań. Nie
mamy zamiaru b

agatelizować niebezpieczeństwa ani

przemilczać faktów. Tylko że trzeba wziąć pod uwagę

wszystkie ewentualności. Już jutro, na przykład, ruch magmy

może się zatrzymać i zastopować na dziesiątki, ba, nawet na

setki lat. Jest na to wystarczająco dużo dowodów w statystyce.

- Tak, tak, tak! Cholera jasna! Uwa

ża pani, że te wasze

wspaniałe naukowe statystyki pomogą ludziom przezwyciężyć

strach? Ich nie interesują teorie, możliwości, ewentualności,
potrzebna im informa

cja, która ma ręce i nogi, praktyczne

rady i pomoc! Taktyka pani doktorka jest nieodpowiedzialna i
zwodnicza.

Laura patrzy

ła na Devona spod przymrużonych powiek.

Czuła, że wzbiera w niej gniew. Co ten facet sobie wyobraża?

Za kogo się uważa?

background image

- Wed

ług statystyki, panie Courtley, w następnych

tysiącleciach nie grozi nam żaden wybuch, więcej nie mogę

panu w tym momencie powiedzieć.

- Oto s

łowa ekspertki! Okay, zasiądźmy więc wygodnie

na kana

pach i czekajmy, aż przysypie nas deszcz popiołu. A

weźmy na przykład Pompeje... prawdopodobnie tam też

mądrzy naukowcy, zakochani w statystyce, uspokajali opinię

publiczną. I co? - Devon podszedł do drzwi, ale jeszcze

odwrócił się: - Czy według pani jest to w porządku, że tak

zwani eksperci narażają życie tysięcy ludzi ze strachu przed

kompromitacją? Że boją się podważenia swych kwalifikacji w

razie, gdyby ich ocena sytuacji okazała się nietrafna? Ale ja

się nie będę temu spokojnie przyglądał, może mi pani wierzyć.

Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby przeforsować

ewakuację ludzi z zagrożonego rejonu!

Otworzy

ł drzwi gwałtownie i wyszedł.

background image

Rozdział 4
Nieco p

óźniej Laura zajęła miejsce w dwuosobowej

kabinie i zapięła się pasami.

M

łody pilot uśmiechnął się do niej. - Greg Barone -

przedstawił się skłaniając głowę. - Dzień dobry, panno
Nichols.

- Dzie

ń dobry, Greg - Laura uśmiechnęła się lekko.

M

łody pilot sprawdził jeszcze raz przyrządy i kilka minut

później znaleźli się w powietrzu. Szybko stracili z oczu małe

lotnisko. Pod nimi rozciągały się gęste lasy, nagie zbocza gór i

potężne masywy górskie.

Laura podziwia

ła w niemym zachwycie surowe piękno

górskiego krajobrazu.

- Trudno sobie wyobrazi

ć, że to całe zapierające dech

piękno może w ciągu minuty obrócić się w popiół - zauważył

Greg, jak gdyby odgadując myśli Laury. - Jeśli Mount Kairo

będzie chciał splunąć, to nie zostanie tu kamień na kamieniu.

- Nie mo

że pan zapominać o jednym, Greg. Temu właśnie

wulkanowi zawdzięczamy ten cudowny krajobraz. W wyniku

jego gwałtownych wybuchów w przeszłości powstały te

ogromne łańcuchy górskie.

- A wie pani,

że nigdy o tym nie pomyślałem. Ten aspekt

sprawy jakoś mi umknął. - Greg zatoczył samolotem duży łuk

i poleciał wzdłuż północnej strony, nagiej i skalistej, pokrytej

śniegiem połyskującym w słońcu niebieskawą bielą. Szerokie
pasma lodowca scho

dziły aż w doliny kończąc się dopiero

przy okrągłych górskich jeziorach.

Laura podnios

ła do oczu lornetkę. Obserwowała uważnie

cały rejon. Nagle coś przykuło jej uwagę. Z lasu poniżej
lodowca wydobywa

ło się coś w rodzaju białej pary. A może to

był dym? Laura wytężyła wzrok. Nie, nie było wątpliwości. Z

ciemnych wierzchołków drzew wyrastała delikatna smuga

pary. Zaniepokojona, zaznaczyła to miejsce na mapie.

background image

Najwyraźniej niedawno otworzyła się tu ziemia. Laura

zlustrowała jeszcze raz bardzo dokładnie teren, ale nie

znalazła już innych oznak otwarcia się ziemi.

Doktor Hailey czeka

ł już na nich na lotnisku. Laura

wysiadła z ulgą z samolotu. Pewniej czuła się jednak na ziemi

niż w powietrzu. Zaraz też zdała szefowi relację ze swego
rekonesansu.

Doktor Hailey wys

łuchał jej z uwagą. - Wiemy

o

czywiście, że na północnej stronie także występują problemy,

ale dotychczas nie zarejestrowaliśmy aktywności ponad

powierzchnią ziemi. - Ujął Laurę za łokieć i poprowadził do
swego czarnego lincolna. -

To jest trudno dostępny rejon.

Grube pokłady lodu i wielkie zwały śniegu utrudnią nam

pracę, a właściwie nawet uniemożliwią. Dwa razy straciliśmy

tam drogie przyrządy, bo nagle zeszły lawiny. - Otworzył

Laurze drzwi i pomógł jej wsiąść.

Sam zaj

ął miejsce za kierownicą. - Mimo to uważam, że

powinniśmy bardziej zająć się całym północnym rejonem -

powiedziała Laura.

- Oczywi

ście. Niech się pani porozumie zaraz po

powrocie z Giovannim.

On się tym zajmie. - Hailey wyjechał

na drogę i przyspieszył. - Aha, a panią poproszę o intensywną

opiekę nad tym przeklętym dziennikarzem - no, jakże mu

było? - nad Devonem Courtleyem.

- Mam si

ę opiekować Devonem Courtleyem? - Laura

zrobiła wielkie oczy. - Ale dlaczego?

- Jak to dlaczego? - W g

łosie Haileya brzmiało

zdziwienie. -

Jest przecież pani naszym rzecznikiem

prasowym. O

prócz bezpośredniej pracy przy projekcie, do

zadań pani należą kontakty z mediami i dostarczanie im

wszystkich niezbędnych informacji.

background image

- Ale... nie rozumiem... - Laura by

ła bliska rozpaczy. -

Przecież ten pan powiedział mi wyraźnie, że nie życzy sobie,
ab

y ktokolwiek wtrącał się do jego pracy. Dlatego też...

- Pan Courtley przeprowadzi

ł dziś ze mną wielce

interesującą rozmowę. Wziął pod uwagę korzyści płynące dla

niego ze współpracy z nami i zgodził się przedkładać do

wglądu projekty artykułów. Ja ze swej strony

zagwarantowałem mu pewne przywileje, których pozbawieni

są jego koledzy po fachu. Ma wolny wstęp do laboratorium i

będzie mógł uczestniczyć w naszych wewnętrznych naradach.

- Ale czy nie b

ędzie nam przeszkadzał w pracy? I czy nie

boi się pan, że puści w świat informacje, których wcale nie

będziemy chcieli podawać do wiadomości publicznej?

Doktor Hailey pokr

ęcił głową. - Umowa, jaką zawarliśmy,

miała jasno określone warunki. Pan Courtley wie doskonale,

jak daleko może się posunąć. A pani, Lauro, będzie dla mnie
gwarantem umo

wy. Będzie pani informować i kontrolować - i

niech pani pośle pana Courtleya w diabły, jeśli nie będzie

stosował się do naszych ustaleń.

- Uwa

ża pan, że sprostam temu zadaniu? - Laura

zapatrywała się sceptycznie na ten projekt.

- W pani i pani uroku pok

ładam całą swoją nadzieję,

panno Nichols. Musimy osiągnąć taki stan, żeby prasa

pracowała nie przeciwko nam, ale dla nas. W przeciwnym

razie będziemy musieli się stąd zwijać, bo cofną nam

fundusze, a to przecież nie leży ani w naszym interesie, ani w

interesie tutejszej ludności.

- Hm - Laura umkn

ęła wzrokiem przed niecierpliwym

spojrzeniem swego szefa. - Dobrze -

powiedziała w końcu. -

Zobaczę, co się da zrobić.

- Dzi

ękuję. - Hailey zatrzymał samochód przed

laboratorium. - W

iedziałem, że mogę na panią liczyć. -

Pożegnał się z Laurą mocnym uściskiem dłoni.

background image

Laura wesz

ła do biura. Walczyła z myślami. A więc od

dzisiaj nie będzie mogła schodzić z drogi Devonowi

Courtleyowi. Będzie musiała znosić jego obecność i być dla

niego miła i uprzejma. Wszystko dla nauki! W pani uroku

pokładam całą swoją nadzieję, panno Nichols. Dobrze mu

mówić! Nie miał przecież pojęcia, co się z nią działo, jak

mocno biło jej serce na jego widok, jak drżała na dźwięk jego

głosu.

Wyci

ągnęła z szuflady dane o północnej stronie Mount

Kairo. Przejrzała je szybko. Rzeczywiście nie było żadnych
adnotacji o jakich

kolwiek zmianach termicznych na całym

tym obszarze. Czerwonym flamastrem Laura zaznaczyła na
mapie miejsce, z którego wydo

bywała się para. Na koniec

po

wiesiła mapę w dobrze widocznym miejscu.

Potem przygotowa

ła krótkie oświadczenie dla prasy.

Dziesiątki telefonów skutecznie przeszkadzały jej w pracy.

Ani się obejrzała, jak zapadł wieczór. Zamknęła biuro i

pojechała do Idle Springs.

Kiedy zatrzyma

ła samochód przed ciemnym domem,

przypo

mniała sobie, że Kate miała ten wieczór spędzić z

Ralphem. Wybierali się razem na kolację, a później mieli

jeszcze zahaczyć o jakiś bar.

Laura mia

ła więc w perspektywie kilka godziny ciszy i

spokoju. Napisze listy do przyjac

iółek zadzwoni do rodziców

do Los Angeles. Na pewno od dawna czekają niecierpliwie na

wiadomość od niej.

Wesz

ła do przedpokoju i zapaliła światło. Kotka Kate

przybiegła do niej natychmiast. - Cześć, dzikusko! - Laura

pogładziła gładką jedwabistą sierść zwierzęcia. - No, chodź -

poszły razem do kuchni. Miłość dostała jeść, a Laura

przeniosła się do salonu. Wzrok jej padł na róże od Devona.

Minął już tydzień od kiedy je dostała, a nie straciły nic ze swej

woni i swej świeżości. Spojrzała w zamyśleniu na aksamitne

background image

kielichy. Przywołała z pamięci twarz Devona... uśmiech na

jego pełnych wargach... ciemne, przepastne oczy... niesforne

pasmo włosów zsuwające się na wysokie czoło...

Powoli podnios

ła słuchawkę telefonu i wykręciła numer,

zajęte. No trudno, pomyślała, pójdę wobec tego pod prysznic i

spróbuję jeszcze raz potem.

Posz

ła do swojego pokoju. Nagle coś zwróciło jej uwagę.

W szparze między drzwiami a progiem widniała smuga

światła. Laura stanęła jak wryta. Rano zgasiła światło, była

tego pewna. Przez chwilę zastanawiała się, co robić, w końcu

jednak zdobyła się na odwagę i jednym silnym pchnięciem

otworzyła drzwi.

Nie wierzy

ła własnym oczom. Wygodnie rozparty w

fotelu siedział Devon Courtley. Laura stała bez ruchu w
drzwiach. -

Czy... mogę spytać, czego pan szuka w mojej

syp... w moim pokoju?

- Rewizytuj

ę panią - Devon uśmiechnął się rozbrajająco.

Laura wzi

ęła głęboki oddech. - Tak? A ja sądziłam, że

wizyty składa się przez drzwi frontowe, panie Courtley. -

Wsparła się pod boki patrząc na swego gościa wyzywająco.

- Och, odnios

łem wrażenie, że nie przywiązuje pani wagi

do takich form. Przecież pani od razu wśliznęła się do mojej
sypialni.

Laura obla

ła się rumieńcem. Spuściła głowę.

- Ale je

śli pani tak na tym zależy, to chętnie się dostosuję.

- Podni

ósł się i odłożył na bok książkę, którą najwyraźniej

czytał czekając na Laurę. Tytuł „Nagie pożądanie" błyszczał

wielkimi literami nad erotycznym zdjęciem na okładce.

Jeszcze i to. Policzki Laury zaczerwieniły się jeszcze bardziej.

- Zaraz wr

ócę. - Devon podszedł do szklanych drzwi. - Za

minutę zadzwonię od frontu, jeśli pani sobie tego życzy.

- Nie! - Laura by

ła bliska wybuchu. - Niech pan już

wyrzuci z siebie to, z czym pan przyszedł i niech pan znika!

background image

Devon u

śmiechnął się. - Pani życzenie jest dla mnie

rozkazem.

- Sk

łonił się z wyszukaną uprzejmością. - Doktor Hailey

zapropono

wał mi współpracę z panią.

- Zwi

ązaną z dotrzymaniem określonych ustaleń.

- Jasne.
- A wi

ęc?

- Jestem zdania,

że nasza współpraca mogłaby się

rozwijać korzystniej, gdybyśmy się trochę poznali.

W g

łowie Laury myśli kotłowały się w zawrotnym tempie.

Cze

mu Devon zrobił się nagle taki miły? A może za tą

uprzejmością krył się jakiś podstęp? Może zakładał, że

wyciągnie z niej więcej informacji, jeśli będzie się do niej

zalecał? Nie ze mną takie numery, pomyślała. Może jednak

źle oceniała Devona Courtleya? Może on jest zupełnie inny?

Musi się tego dowiedzieć.

- Mo

że ma pan rację - powiedziała. - Na pewno nie

zaszkodzi jeśli dowiemy się czegoś więcej o sobie.

- Doskonale. Zarezerwowa

łem dla nas stolik w małej

restauracyj

ce z francuską kuchnią w Big Springs. Przyjdę po

panią za - powiedzmy - godzinę.

Laurze odj

ęło mowę. Devon chyba nie wziął pod uwagę

odmowy. Jak można być tak zadufanym w sobie?

- Chwileczk

ę! Ja nie mogę z panem wyjść. To...

niemożliwe - zawołała Laura.

- Aha, rozumiem. Pani mi jeszcze nie wybaczy

ła. Muszę

panią przeprosić. - Patrzył na nią z rozbawieniem.

- Nie jestem pewna, czy mi w og

óle na tym zależy!

- Prosz

ę panią mimo to o wybaczenie. - Skłonił się

głęboko zamiatając podłogę wyimaginowanym kapeluszem.

- To niczego nie zmienia. Nie mog

ę i nie chcę z panem

iść do lokalu, ponieważ jestem zdania, że nie należy łączyć

sfery prywatnej z zawodową.

background image

- Ja te

ż tak uważam i dlatego mogę zaręczyć, że dzisiaj

wieczorem poświęcimy się tylko sferze prywatnej. - Jego oczy

wędrowały bezczelnie po całej Laurze zatrzymując się to na

piersiach, to na zaokrąglonych biodrach.

Obcis

łe dżinsy, które Laura bardzo lubiła z powodu ich

świetnego kroju, wydały jej się teraz po prostu nieprzyzwoite.

- W

łaśnie to jest niemożliwe. Nie jestem zainteresowana.

Ja... jestem już zajęta.

- Ma pani przyjaciela? Nie szkodzi, mo

że go pani wziąć

ze sobą. Założę się, że pozbędziemy się go najpóźniej przy
deserze.

- Jestem zar

ęczona - krzyknęła Laura z oburzeniem, by

już za chwilę pożałować tego kłamstwa. Po co jej to było
potrzebne?

- Rozumiem - Devon patrzy

ł z kpiącym uśmiechem na

lewą dłoń Laury, na której nie było ani pierścionka, ani

obrączki. - W tej sytuacji muszę chyba zaproponować

zawodową kolację. Pani... narzeczony nie będzie chyba miał
nic przeciwko temu?

- Przypuszczalnie nie, ale ja jestem przeciwna. Jutro

czeka mnie ci

ężki dzień. Potrzebny mi jest spokój i relaks.

- Pani si

ę mnie boi! Prawda, że tak jest?

- Ja mia

łabym się pana bać, panie Courtley? Nie wiem, o

czym pan mówi. I dlaczego miałabym się pana bać?!

- Naprawd

ę pani nie wie? - Devon podszedł do Laury i

ujął jej nadgarstek. - Może dlatego, że ma pani w mojej

obecności przyspieszony puls?

- Niech

że pan nie będzie śmieszny! Mój przyspieszony

puls jest tylko i wyłącznie wynikiem zdenerwowania z

powodu pańskiego bezwstydnego zachowania. Ale zgoda!
Udowodni

ę panu, że się pana nie boję i pójdę z panem do tego

lokalu!

background image

Devon u

śmiechnął się triumfująco. - Trzeba było od razu

tak mówić - skinął głową. - Myślę, że nie będzie to trwało

zbyt długo i że on w końcu zaciągnie ją do łóżka.

Za

śmiał się i wyszedł przez szklane drzwi na dziedziniec.

Laura sta

ła przez chwilę bez ruchu trawiąc ostatnią aluzję

do bohaterki „Nagiego pożądania", która początkowo

nienawidziła pewnego mężczyzny, a później się w nim

zakochała.

- Och, jak ja nienawidz

ę tego typa - pomyślała Laura i

poczuła się dziwnie nieswojo.

background image

Rozdział 5
Zawini

ęta w ręcznik kąpielowy Laura stała przed otwartą

szafą zastanawiając się, w czym ma wystąpić dzisiejszego
wieczoru. Niepew

nie zdjęła z wieszaka jedwabną suknię w

kolorze turkusowym. Nawet najbardziej opętani geolodzy nie

pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, powiedziała jej

matka i uparła się, żeby Laura zabrała ze sobą chociaż tę jedną

suknię.

Laurze wystarczy

łoby w zupełności kilka par spodni, kilka

spor

towych bluzek i dwa, trzy swetry. Znała jednak na tyle

swoją matkę, żeby się nie upierać. Gdy mama wbiła sobie coś

do głowy, lepiej było ustąpić. Dla świętego spokoju

zapakowała więc tę kieckę.

Ale czy mia

ła się ubrać w nią tego wieczoru? Zawahała

się. Wydała jej się przesadnie elegancka. Z drugiej strony

dżinsy lub spodnie ze sztruksu były jeszcze mniej stosowne.

Za

łożyła sukienkę, stanęła przed lustrem. Miękki jedwab

szeleścił miło przy każdym ruchu. Zielonkawoniebieskie oczy

Laury błyszczały dziś bardziej niż zwykle. Suknia, z

odważnym dekoltem wąska w biodrach, rozszerzała się dołem

i kończyła tuż pod kolanami.

Laura patrzy

ła z zadowoleniem na swoje odbicie w

lustrze. A może by odwrócić sytuację i pokonać Devona jego

własną bronią? Doskonały pomysł! Pokaże temu
zadowolonemu z siebie redaktorkowi co potrafi! Rozpali go

jak należy, a potem... zafunduje mu zimny prysznic. Powinien

ją potem zostawić raz na zawsze w spokoju.

Spojrza

ła na zegar. Jeszcze dwadzieścia minut. Trzeba

zadzwonić do rodziców. Podniosła słuchawkę telefonu i

nakręciła numer.

- Laura! Nareszcie! Co u ciebie? Bardzo si

ę o ciebie

martwiliśmy - odezwał się z drugiej strony głos matki. - Jeśli

background image

wierzyć prasie, w każdej chwili możesz zostać pogrzebana
pod strumieniami lawy, dziecko.

Laura roze

śmiała się. - Od kiedy wierzysz we wszystko,

co jest w gazetach? Jak słyszysz, jestem zdrowa i czuję się jak

ryba w wodzie. Co prawda czasami ziemia się tu kołysze, ale
nie jest

tak źle. Dotychczas nikt jeszcze nie odniósł obrażeń.

- Dzi

ęki Bogu. Ach, dziecinko, jakże się cieszę, że cię

słyszę! Obiecaj mi jedno - że nie będziesz odgrywała

bohaterki! Uciekaj stamtąd, jeśli zacznie się robić
niebezpiecznie!

- Niepotrzebnie si

ę martwisz, mamusiu. Ja naprawdę na

siebie uważam.

- Matka nigdy nie przestaje martwi

ć się o swoje dziecko,

Lauro - westchn

ęła głęboko. - Czy poznałaś już jakichś

interesujących ludzi - spytała niewinnie.

- Masz na my

śli mężczyzn... - Laura jęknęła w duchu.

- Dobrze wiesz, o czym m

ówię, Lauro.

- Mamo, przyjecha

łam tu do pracy...

- No, tak, ale masz ju

ż dwadzieścia sześć lat! Najwyższy

czas, żeby rozejrzeć się za mężem. Nie uważasz?

- Wiesz przecie

ż, że mój zawód nie da się pogodzić z

tradycyjnym ogniskiem domowym. Poza tym wcale nie jestem

przekonana, że mąż zagwarantuje mi szczęście.

- Nie zaczynaj znowu, Lauro. Ja i tak do dzisiaj nie mog

ę

zrozumieć dlaczego zerwałaś swoje zaręczyny z Jefem. On ci

przecież mógł dać wszystko. Jako żona lekarza nie miałabyś

do końca życia finansowych kłopotów, a poza tym...

- Mamo, ale to jest moje

życie! Przepraszam, ale nie dam

się nikomu zaciągnąć przed ołtarz tylko po to, żeby spełniły

się twoje marzenia!

- Nie chodzi o mnie, zrozum dziecko! Chc

ę tylko dla

ciebie jak

najlepszej przyszłości!

background image

- Wiem, mamusiu. Ale zostaw to mnie, jestem ju

ż

dorosła. Matka Laury westchnęła. - Właśnie o tym mówię cały
czas.

- Nie gniewaj si

ę, mamusiu, ale muszę już kończyć. Mam

jeszcze coś do zrobienia. Pozdrów tatę ode mnie i trzymajcie

się. Pa, pa.

- Laura od

łożyła słuchawkę.

Nagle przypomnia

ła sobie coś. Powiedziała przecież

Devonowi, że jest zaręczona... Szybko pobiegła do sypialni.

W komodzie znalazła szkatułkę, w której przechowywała

zaręczynowy pierścionek swojej babki. Postanowiła go

założyć. Może odstraszy Devona?

Pukanie do drzwi wyrwa

ło ją z zamyślenia. Laura

otworzyła drzwi i ...serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Devon

wyglądał jak z żurnala

- ciemnogranatowy garnitur, jedwabna koszula w kolorze

ko

ści słoniowej. W takiej oprawie wyglądał na jeszcze

przystojniejszego. Stali patrząc na siebie w milczeniu, Devon

też nie mógł oderwać oczu od Laury.

- Pani jest prze

śliczna - szepnął po chwili.

- Dzi

ękuję. Jeszcze chwileczkę - Laura odchrząknęła. -

Proszę wejść do salonu.

- Jak widz

ę, dostała pani mój prezent - zauważył patrząc

na róże.

- Ach, te kwiaty s

ą od pana? - wzruszyła ramionami. - Nie

wpadłabym na to. Co prawda była przy nich kartka, ale bez
podpisu.

- Och, prosz

ę mi wybaczyć to poważne niedopatrzenie.

Ale prawdę mówiąc, sądziłem, że turkusowa wstążeczka na

kartonie będzie wystarczającą informacją.

Laura zarumieni

ła się. Żeby to ukryć, schyliła się po

wieczorową torebkę. Przerzuciła przez ramię narzutkę i

powiedziała do Devona:

background image

- Mo

żemy już iść.

- Prosz

ę - podał jej ramię i poprowadził do

zaparkowanego tuż pod drzwiami mercedesa.

G

órskie drogi były w wielu miejscach uszkodzone i

Devon musiał bardzo uważać. Laura obserwowała go

ukradkiem. Zastanawiała się, dlaczego właściwie przyjęła jego
zaproszenie? Czemu po prostu nie

odmówiła? No, trudno,

musi jakoś przeżyć ten wieczór.

- Jeste

śmy na miejscu - oznajmił Devon zatrzymując

samochód przed skromnym, otynkowanym na biało

budynkiem. Laura odniosła wrażenie, że jej jedwabna suknia
nie pasuje do tego miejsca. -

Czy nie uważa pan, że jestem źle

ubrana -

spytała Devona niepewnie.

Patrzy

ł na nią przez chwilę w milczeniu. - Nie powinna

mnie pani pytać o zdanie. Gdyby była pani ubrana według
mojego gustu, to albo by si

ę pani przeziębiła, albo z miejsca

by panią zamknięto - uśmiechnął się z rozbawieniem.

Laura rozgniewa

ła się nie na żarty. - Zdaje się, że

zgodziliśmy się co do czysto służbowego charakteru tego
spotkania -

powiedziała ostrym tonem.

- Niestety - Devon z ubolewaniem pokiwa

ł głową.

Wysiadł z samochodu, obszedł go i pomógł Laurze wysiąść.

Przez ci

ężkie rzeźbione drzwi weszli do środka lokalu.

Laura wstrzymała oddech. Nie, była jednak bardzo dobrze

ubrana. Szczęśliwie nie zdecydowała się jednak na dżinsy!

Światło padające od niezliczonych ilości świec nadawało

wnętrzu bardzo szczególny charakter. Olbrzymie malowidła

ścienne przedstawiające uliczne scenki z Paryża przenosiły

gości w inny świat. Małe stoliki stały w niszach oddzielonych

od siebie ścianami zieleni.

Kierownik sali powita

ł Laurę i Devona głębokim

ukłonem. - Madame - monsieur Courtley, jak to miło, że

zaszczycili nas państwo swoją obecnością! Proszę bardzo. -

background image

Poprowadził ich do stolika blisko parkietu. Dwoje ludzi w

czułym uścisku kołysało się na nim w takt muzyki.

Laura wpatrzona w t

ę parę drgnęła, gdy Devon zdjął jej

narzutkę z ramion. Przeraziła się. Jak ma przeżyć ten wieczór,

skoro najlżejszy dotyk tego mężczyzny przeszywał ją

dreszczem? Usiadła zmieszana do stolika. Devon zajął miejsce

naprzeciwko. W karcie były wyłącznie dania francuskie.

Laura spojrzała bezradnie na Devona. - W college'u uczyłam

się hiszpańskiego, jak to jest przyjęte w Kalifornii. Francu-
skiego nie znam w ogóle.

- To ja wybior

ę za panią - zaproponował.

- Dzi

ękuję - Laura odłożyła kartę na bok.

- Farcie d'agneau en croute - powiedzia

ł Devon do kelnera

płynną pozbawioną amerykańskiego akcentu francuszczyzną.
- Pour deux personnes, s'il vous plait. Et pour l'entree Quiche
lorraine.

Kelner zanotowa

ł zamówienie i spytał: - Vous desirez un

dessert?

- Oui, nous prenons la Mousse au chocolat.
- Merci, monsieur. Kelner sk

łonił się i odszedł.

- Prosz

ę nic nie mówić - przerwała Laura Devonowi, gdy

ten chciał wyjaśnić jej, co zamówił. Niech to będzie

niespodzianką.

- O, to mi si

ę podoba! - Devon uniósł w górę kieliszek. -

Za owocny wieczór - w

zniósł toast.

Bardzo smakowa

ło im wytrawne białe wino, które kelner

im polecił.

- Doskona

łe - Devon odstawił kieliszek. - A teraz proszę

mi zdradzić, co panią skłoniło do studiowania geofizyki.

Laura zastanawia

ła się przez chwilę. - Sądzę, że zaczęło

się od pewnego prezentu. Na ósme urodziny dostałam od

wujka pudełko pełne kolorowych kamyków, jakie można

kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Te kamyki opowiadają

background image

historię naszej Ziemi na przestrzeni wieków, Lauro,

powiedział. One są podobne do liter alfabetu. Trzeba tylko

nauczyć się je czytać. Laura upiła łyk wina.

- Zaciekawi

ły mnie jego słowa - opowiadała dalej. -

Zaczęłam znosić do domu stosy kamieni. W niedługim czasie

pokój mój zamienił się w hałdę, jak nazywała to moja mama -

roześmiała się. - Biedna mama, wolałaby pewnie, żebym

zbierała znaczki.

- Z pewno

ścią - zgodził się Devon. - I co działo się dalej?

Co powiedzieli rodzice na pani plany zawodowe?

- Nic. Kobieta wykonuj

ąca męski zawód nie pasowała do

ich światopoglądu. Gdyby mój brat mnie nie poparł, to kto

wie, może byłabym dzisiaj nauczycielką w jakiejś małej
wiejskiej szkole. Mój brat nota bene wykonuje zawód

zarezerwowany dla innej płci: jest wychowawcą w

przedszkolu. Moi rodzice mają podwójny orzech do
zgryzienia.

Devon u

śmiechnął się wyrozumiale. - Dwoje dzieci i

każde z nich enfant terrible, rzeczywiście, nie zazdroszczę
waszym rodzicom.

Kelner postawi

ł przed nimi lotaryńskie ciasto cebulowe z

serem. Po pierwszym kęsie Laura spojrzała na Devona z
zachwytem. - Pyszne -

orzekła.

- Prosz

ę poczekać na danie główne. Szef kuchni jest

prawdziwym czarodziejem. Devon patrzył na Laurę z

wyraźnym upodobaniem.

Oczy ich spotka

ły się i Laura, zmieszana, opuściła głowę.

Na szczęście dostali właśnie drugie danie i mogli, milcząc,

zająć się pieczonym jagnięciem. Smakował wyśmienicie.

- A jak to si

ę stało, że pan został dziennikarzem, panie

Courtley?

- spyta

ła Laura po jakimś czasie, gdy milczenie stawało

się zbyt dotkliwe.

background image

Devon potar

ł brodę dłonią w zamyśleniu. - Jako nastolatek

spędziłem raz wakacje w Związku Radzieckim. Tam miałem

okazję

przekonać

się,

jak

można

manipulować

społeczeństwem za pomocą mediów i jak cenne jest prawo do

wolności prasy.

- I dlatego broni pan tak mocno tej wolno

ści? Czy może

ma pan inne powody, żeby nie pokazywać doktorowi
Hail

eyowi swoich artykułów przed ich wydrukowaniem?

Devon spowa

żniał. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy,

aby ustrzec ludzi przed straszliwą w skutkach katastrofą -

odparł twardo.

- Czy wy naukowcy naprawd

ę nie możecie tego pojąć? -

zacisnął usta tak mocno, że wargi stały się tylko wąskimi
kreskami.

Laura oburzy

ła się. - Czy naprawdę pan sądzi, że

bagatelizujemy niebezpieczeństwo? Czy pan sądzi, że dla

naukowców życie ludzkie nie jest najwyższym dobrem? -

Oczy jej zabłysły gniewem. - Mimo to nie będę się wdawać w

bezpodstawne spekulacje. To byłoby w wysokim stopniu
nieodpowiedzialne.

Devon milcza

ł.

- Dlaczego nie chce mnie pan zrozumie

ć? - spytała

łagodniejszym tonem.

- Poniewa

ż prowadzicie zbyt ryzykowną grę. Wulkan

może wybuchnąć w każdej chwili i przynieść śmierć tysiącom
niewinnych ludzi.

- Jedyn

ą niebezpieczną rzeczą w tej chwili jest

panikarstwo, które propaguje pan swoim piórem, panie
Courtley.

Devon patrzy

ł na nią przez chwilę w milczeniu. -

Obawiam się, że w tych warunkach nie może być mowy o
owocne

j współpracy. Mimo najlepszych chęci nie widzę dla

nas wspólnej płaszczyzny.

background image

- Zgadzam si

ę z panem w zupełności - powiedziała Laura

chłodno.

Nagle oczy Devona nabra

ły znowu tego kpiącego wyrazu.

- Oczy

wiście, moglibyśmy teraz dyskutować godzinami nad

tym

, kto z nas ma rację, ale może rozstrzygniemy cały

problem przez taniec - za

proponował.

- Przez taniec? - Laura spojrza

ła na niego z

niedowierzaniem.

- Tak, niekt

óre plemiona rozstrzygają spory właśnie w ten

sposób - poni

ósł się i skłonił przed Laurą. - Czy mogę prosić?

Zaskoczona Laura da

ła się poprowadzić na parkiet.

- Kto d

łużej wytrzyma, temu przyznaje się racje, o ile

wiem.

- Devon obj

ął Laurę w talii i przycisnął do siebie. - A

więc zaczynamy.

Laura czu

ła silną dłoń Devona na swoich plecach.

Wdyc

hała zapach jego wody po goleniu i wszystko to

przeszkadzało jej w zebraniu myśli. Coraz szybciej i szybciej

wirowali w takt muzyki. Każde z nich chciało wygrać ten
pojedynek.

Ta

ńczyli i tańczyli, aż nogi Laury stały się tak ciężkie, że

przesuwała je z wielkim trudem. Ambicja nie pozwalała jej

jednak na okazanie słabości!. Nie chciała być świadkiem
triumfu Devona.

P

łomyki migoczących świec zakłóciły jej pole widzenia.

Laurze zrobiło się niedobrze, miała zawroty głowy. Devon

jednak nie zamierzał się poddawać. Przeciwnie, chciał ją

rzucić na kolana, wyczytała to z jego spojrzenia.

Laura zamkn

ęła na chwilę oczy. Musi wytrwać!

Mechanicznie stawiała stopy, a uśmiech na jej wargach

przypominał raczej grymas.

Po chwili, kt

óra zdawała się Laurze wiecznością, Devon

zwolnił tempo. - Pat - powiedział ciężko dysząc. - Chyba

background image

musimy rozstrzyg

nąć nasz spór w inny sposób. Słyszałem

ostatnio o bardzo inte

resującym zwyczaju pewnego

afrykańskiego plemienia, a mianowicie... - wzrok jego spoczął

na głębokim dekolcie Laury i przytulił ją mocniej do siebie.

- Ale my nie jeste

śmy w buszu - Laura wyrwała się z

objęć Devona. Podeszła pośpiesznie do stolika, wzięła torebkę

i narzutkę, i z wysoko podniesioną głową skierowała się ku

wyjściu. Policzki paliły ją żywym ogniem. Mimo maratonu na

parkiecie czuła się jakoś dziwnie podniecona.

- Dzi

ękuję za niezapomniany wieczór - głos Devona

zabrzmiał szorstko. Doprowadził Laurę aż do drzwi i

poczekał, zanim nie wyjęła kluczy i nie włożyła ich do zamka.

- Dobranoc - powiedzia

ła Laura z wysiłkiem. I chociaż

noc była zimna, zrobiło się jej nagle gorąco.

- Dobranoc, Lauro. - Devon pochyli

ł się nad nią i

pogładził ją delikatnie po policzku, po brodzie, szyi i wreszcie

wsunął dłoń w zagłębienie pomiędzy piersiami. Laura

wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak oszalałe. Zaschło jej

w gardle i bezwiednie zwilżyła wargi końcem języka.

-

I prosz

ę przekazać narzeczonemu serdeczne

pozdrowienia. - De -

von cofnął się o krok, ujął jej dłoń i

dotknął kciukiem pierścionka. Uśmiechnął się szyderczo.

Laura drgn

ęła, jakby poraził ją prąd. - Ja... przekażę. - Nie

patrząc na Devona otworzyła drzwi, weszła do środka i czym

prędzej się zamknęła.

Opar

ła się o chłodną ścianę. Przymknęła oczy. Do cholery,

co się z nią działo. Czy ten facet zawsze będzie robił na niej

takie wrażenie? Co gorsza, w najbliższym czasie nie będzie

mogła się od niego uwolnić.

Zdj

ęła szpilki na wysokim obcasie, co przyniosło

natychmiastową ulgę jej obolałym stopom i potykając się w

ciemnościach poszła boso do swojego pokoju.

background image

Rozdział 6
W kuchni pali

ło się światło. Laura usłyszała głosy Ralpha

i Kate.

- Czy to pani, Lauro? - spyta

ła Kate słysząc kroki w

przedpokoju.

- Dobry wieczór -

Laura zajrzała do kuchni.

- Napije si

ę pani z nami?

Laura zawaha

ła się, wyraźnie bowiem wyczuła jakieś

na

pięcie między Kate i Ralphem.

- Prosz

ę, niech pani wejdzie - Kate ponagliła

niezdecydowaną Laurę.

Laura wesz

ła w końcu i usiadła na wolnym krześle obok

Kate.

- Mia

ła pani jakieś wyjście? - Kate spojrzała z podziwem

na turkusową suknię z jedwabiu. - Z tym panem od róż?

Laura zaczerwieni

ła się. - To było czysto służbowe

spotkanie -

mruknęła szybko, wiercąc się niecierpliwie na

krześle.

- Hm - Kate u

śmiechnęła się znacząco, a gdy zauważyła

pier

ścionek na lewej dłoni Laury, uniosła brwi w górę.

- Jestem Laura Nichols - zwr

óciła się do Ralpha. -

Oficjalnie jeszcze nie poznaliśmy się.

Ralph wsta

ł, żeby uścisnąć dłoń Laury.

- Ciesz

ę się, że mogę wreszcie poznać panią osobiście.

Jak słyszę, pracuje pani w sztabie doktora Haileya. Czy jest
pani zadowolona z pracy?

- W

łaściwie spodziewałam się czegoś więcej. Większość

czasu spędzam za biurkiem, ale nie mogę powiedzieć, że jest
to nieciekawa praca.

Jej d

łoń przepadła prawie zupełnie w olbrzymiej, silnej

łapie Ralpha. Co za osobliwa para, przemknęło Laurze przez

myśl, ten wielki, barczysty mężczyzna i tak drobna Kate.

background image

- Nie przypuszcza

łem, że wśród geofizyków znajdę taki

uroczy egzemplarz płci pięknej.

- A ja nie przypuszcza

łam, że strażnicy leśni potrafią

prawić takie komplementy. - Laura roześmiała się.

- No, no, widz

ę, że od razu przypadliście sobie do gustu -

zauwa

żyła Kate uszczypliwie, patrząc na nich z dezaprobatą.

Laura dopiero teraz u

świadomiła sobie, że Ralph jeszcze

nie wypuścił jej dłoni ze swojej. Cofnęła ją z zakłopotaniem.

Ralph usiadł z powrotem.

- Gdzie sp

ędziła pani dzisiejszy wieczór? - spytała Kate.

- W Le Petit Chateau.
Kate gwizdn

ęła z podziwem. - Najlepsza restauracja w

okolicy. I to właśnie tam zabrał panią... kolega na służbową

kolację? - spojrzała sceptycznie na suknię Laury. Laura
po

czuła, że znowu się rumieni.

- Czy mo

żna tam chociaż dobrze zjeść? - spytał Ralph. -

Nigdy nie wiadomo, co kryje się za tymi cudzoziemskimi
nazwami.

Laura podj

ęła z wdzięcznością ten temat. - Powinien pan

przy najbliższej okazji zaprosić Kate do Le Petit Chateau - na

pewno będzie się tam państwu bardzo podobało.

Szybko wypi

ła zawartość swojej szklaneczki. - Naukowcy

czasami też potrzebują snu, a jutro muszę wcześnie rano

wyjść. - Pożegnała się pospiesznie z Kate i z Ralphem i z ulgą

wycofała się do siebie.

W zamy

śleniu spojrzała na pierścionek po babci. A może

Kate pomyślała, że właśnie zaręczyła się z Devonem?

Roześmiała się. No tak, Kate nie mogła przecież wiedzieć, że

pierścionek stanowił ochronę. Ochronę przed kim? Przed

Devonem czy przed samą sobą?

Przera

źliwy natrętny dzwonek wyrwał Laurę ze snu. Po

omacku wyłączyła budzik i spuściła nogi z łóżka.

background image

Gdy wesz

ła do kuchni, Kate siedziała już przy stole pijąc

poranną kawę. Podsunęła Kate filiżankę i spostrzegła ze

zdziwieniem, że Laura nie ma już pierścionka.

- Jak pani widzi przez noc zerwa

łam zaręczyny - Laura

wzruszyła ramionami.

- A

ż do wczorajszego wieczoru nie wiedziałam, że jest

pani zaręczona.

- Bo i nie by

łam.

Kate potrz

ąsnęła w milczeniu głową. - Nie bardzo

rozumiem.

- Wierz

ę pani. A ja po prostu chciałam udać przed kimś,

że mam narzeczonego.

- Aha - powiedzia

ła Kate. - A udawała pani zaręczoną, a

nie od razu mężatkę, bo zaręczyny zawsze można zerwać,

nieprawdaż?

Tak, tak... Kate szybko wyci

ągnęła wnioski z wyznania

Laury.

Laura zaprzeczy

ła energicznie. - Nie, nie myli się pani.

Ten mężczyzna jest wstrętnym, obrzydliwym, zarozumiałym
chamem... -

urwała, bo od tych inwektyw zabrakło jej tchu. -

W każdym razie nie mam ochoty na dalsze spotkania z nim.

Milcza

ły obie przez chwilę. - Aha, chciałam przeprosić za

moje wczorajsze wtargnięcie. Zdaje się, że byłam piątym

kołem u wozu....

Kate zdziwi

ła się. - Nic podobnego, wcale nam pani nie

prze

szkodziła. Ralph po prostu znowu mi się oświadczył.

- Co takiego? - Laura spojrza

ła zaskoczona na swą

gospodyn

ię. - A ja myślałam, że państwo się pokłócili.

- Tak bardzo si

ę pani nie pomyliła. Ten temat zawsze

wywołuje kłótnie. Ralph męczy mnie od miesięcy, żebym

została jego żoną. A ja odwlekam i odwlekam tę decyzję. -

Kate westchnęła.

background image

Laura odchrz

ąknęła. - Na mnie Ralph zrobił bardzo

korzystne wrażenie... sympatyczny, przystojny i godny
zaufania -

powiedziała ostrożnie.

- Bo taki te

ż jest w istocie. I naprawdę bardzo go lubię.

Gdyby nie ta sprawa z moim mężem... - Kate spuściła głowę. -

Zaginął.

Laura g

łośno przełknęła ślinę. - W Wietnamie? - szepnęła.

Kate skinęła głową. - Tylko przez rok byliśmy małżeństwem.

A zaginął przed piętnastoma laty.

- Wierzy pani w to,

że on jeszcze żyje?

- Ja wiem. Ale prosz

ę mnie nie pytać, skąd. Sama nie

umiem sobie tego wyjaśnić.

- Pi

ętnaście lat to kawał czasu.

- To ca

ła wieczność, jeśli się jest samotnym. Jeśli się

czeka i ma nadzieję. Przez dziesięć lat nie spojrzałam nawet

na żadnego mężczyznę. Potem poznałam Ralpha.

- Kocha go pani?
Kate zawaha

ła się. - Tak, chyba go kocham. Tylko... -

umilkła. - Och, Lauro, nie mogę przecież zdradzić mojej

miłości, nie mogę zdradzić Briana! Gdyby wrócił któregoś
dnia do domu...

- A je

śli nigdy nie wróci? Kate, znamy się od niedawna i

wiem, że nie mam prawa wtrącać się do pani spraw, ale czy

pani nie oszukuje samej siebie? To już raczej niemożliwe, że

pani mąż do pani kiedykolwiek wróci, a jeśli nawet, to może

się okazać, że pani go już wcale nie kocha...

- Przecie

ż to bzdura!

- Nie Kate, nie, prosz

ę pozwolić mi dokończyć.

Zakładając, że Brian jeszcze żyje, to nie jest on już przecież

tym mężczyzną, którego poślubiła pani przed piętnastoma

laty. Nie jest już taki, jakim zachowała go pani we

wspomnieniach. Zmienił się - a i pani nie jest już tą samą

background image

Kate, co wtedy. Niech pani da życiu szansę! Niech pani da

szansę Ralphowi i sobie samej!

Laura podnios

ła się. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi

pani za złe tej szczerej rady.

Kate pokiwa

ła tylko głową w zamyśleniu. Laura wyszła z

kuchni czując dziwny ucisk w okolicy żołądka.

- Dobrze,

że pani wreszcie przyszła, Lauro - przywitał ją

doktor Hailey przed wejściem do biura. - Mam tu straszny

kocioł. Obiecałem burmistrzowi, że wezmę udział w

posiedzeniu Rady Miejskiej, ale jednocześnie umówiony

jestem z grupą studentów geologii z Fresno. Czy mogłaby

pani mnie zastąpić i zrobić tym młodym ludziom krótki

wykład? Kilka krótkich informacji, potem odpowiedzi na
pytania - i to wszystko.

- W porz

ądku, panie doktorze, myślę, że sobie poradzę.

- Dzi

ękuję, Lauro, spadł mi kamień z serca.

- Drobiazg - Laura skin

ęła głową doktorowi Haileyowi i

weszła do budynku.

- Czeka ju

ż na panią trzydziestka studentów - zawołała

portierka, gdy Laura kładła dłoń na klamce.

Laura przestraszy

ła się. - O matko, to oni już są?

Myślałam, że będę miała chociaż parę minut na
przy

gotowanie się.

- Przykro mi. Nie wiedzia

łam, co z nimi zrobić.

Przepraszam.

- Ju

ż dobrze - Laura odetchnęła głęboko, potem otworzyła

drzwi i weszła do pokoju. Rozmowy natychmiast ucichły i

wszystkie twarze zwróciły się ku niej. Otwarte, zaciekawione
twar

ze, niektóre poważne, inne wesołe, a między nimi dobrze

znane, ciemne oczy, kpiące spojrzenie. Devon! Laura

osłupiała. Czego szukał tu Devon Courtley?

Opanowa

ła się szybko i przedstawiła się. - Nazywam się

Laura Nichols, jestem asystentką doktora Haileya. Mój szef

background image

jest niestety bardzo zajęty i poprosił mnie o zastępstwo. -

Utorowała sobie drogę do biurka. - Co pan tu robi? - syknęła
do Devona po drodze.

Devon skrzywi

ł się.

- Och, ja jestem wiecznym studentem - szepn

ął. -

Człowiek uczy się przez całe życie.

Laura nic nie odpowiedzia

ła. Stanęła pod mapami

ściennymi, odetchnęła kilka razy głęboko i wyprostowała się.

Zaczęła wykład.

- Jak pa

ństwo wiedzą, Mount Kairo należy do pierścienia

setek mniejszych i większych wulkanów wokół Oceanu
Spokojnego -

do Pierścienia Ognia - wskazówką pokazała ten

obszar na mapie. - Obok niezliczonych nieczynnych

wulkanów znamy około trzysta aktywnych. Mount Kairo

uważany był do niedawna przez ekspertów za wulkan

wygasły, ale nasze ostatnie pomiary pozostają w wyraźnej
sprzeczno

ści z tą teorią.

Spojrza

ła przelotnie na Devona. Był wyraźnie zadowolony

z siebie. Irytowało ją to i złościło jednocześnie. Kontynuowała

głośno: - Płyta zwana Juan - De - Fuca wsuwa się pod

kontynent. Przemieszcza się o trzy centymetry na rok. Tarcie
rozgr

zewa masy skalne do tego stopnia, że się topią. Tworzą

się przy tym olbrzymie pęcherze magmy i ta magma szuka

ujścia w górze - popatrzyła na zebranych. - Gdyby państwo

mieli jakieś pytania...

Jakby tylko na to czekaj

ąc, Devon podniósł natychmiast

rękę. - A więc Mount Kairo nie jest wygasłym wulkanem. Co

będzie, gdy się ponownie uaktywni?

- Wybuch jest bardzo ma

ło prawdopodobny. - Laura

spojrzała na niego gniewnie.

- Ale niewykluczony. Co nas czeka w wypadku wybuchu

wulkanu? - Devon upiera

ł się przy swoim.

background image

- Wi

ęc - zaczęła Laura niechętnie - największym

niebezpieczeństwem przy każdym wybuchu wulkanu jest

deszcz popiołu. Jak pan sobie zapewne przypomina, po

wybuchu Mount Saint Helens setki tysięcy ton popiołu

wulkanicznego spadły na oddaloną o sto trzydzieści

kilometrów Yakimę...

- Przepraszam, panno Nichols - przerwa

ł jej któryś

student z pierwszego rzędu - ale może zostalibyśmy przy

naszym konkretnym przypadku. Jak groźny w skutkach byłby

wybuch wulkanu dla Idle Springs? Myślę, że teraz to jest
najbard

ziej interesujące.

- No, w

łaśnie - potwierdził Devon krzyżując ręce na

piersiach i patrząc na Laurę wyzywająco.

Zacisn

ęła usta. Tylko spokojnie, nakazała sobie. - Idle

Springs leży co prawda poza zasięgiem bezpośredniego

zagrożenia, ale uważam, że celowa byłaby ewakuacja

miejscowości w wypadku zbliżającej się katastrofy. Drogę

strumieni lawy można wyliczyć tylko w przybliżeniu. Z kolei

odległość między kraterem a Idle Springs nie jest dostateczna,

żeby można było wykluczyć niebezpieczeństwo.

- Jakie skutki b

ędzie miała erupcja dla całego stanu

Kalifornia?

- Daleko id

ące zaburzenia ekologiczne. Popiół - zaczęłam

właśnie o tym mówić - pokryłby grubą warstwą ziemię,

osiadłby na drzewach i roślinach i zadusiłby je. Do tego

doszłyby niewyobrażalne kłopoty z zaopatrywaniem w wodę.

Prawdopodobnie nie dałoby się uniknąć wystąpienia epidemii,
a to z

kolei wiązałoby się z kłopotami służby zdrowia. - Laura

mówiła następne pół godziny o skutkach wybuchu wulkanu, a

potem podziękowała słuchaczom, którzy wyraźnie pobledli w

czasie jej wykładu.

Devon odczeka

ł, aż ostatni student zniknął za drzwiami i

podszedł do biurka. - Byłaby z pani naprawdę dobra

background image

nauczycielka. Szkoda, że rodzice pani nie widzieli. Na pewno

złagodziłoby to ich żal z powodu nieudanej córki.

- Po co pan tu w og

óle przyszedł? - spytała Laura ostro z

gniewnym błyskiem w oczach.

Devon uda

ł zdziwienie. - Zbieram materiały do artykułów.

Doktor Hailey sam zaproponował mi, żebym przyłączył się do
studentów.

- Skrzywi

ł się z niesmakiem. - A ja myślałem, że nie

będzie się pani posiadać z radości na mój widok.

- Wyk

ład już się skończył, panie studencie. Proszę mnie

teraz zostawić samą. Mam mnóstwo pracy. - Usiadła i zaczęła
demonst

racyjnie przeglądać papiery na biurku.

Devon nie ruszy

ł się z miejsca. Nagle pochylił się do

przodu, schwycił lewą dłoń Laury i przyjrzał się jej uważnie.

- Nie nosi ju

ż pani pierścionka?

Laura zaczerwieni

ła się. Próbowała cofnąć rękę, ale

Devon trzymał ją w żelaznym uścisku. - Ja... my...

postanowiliśmy zerwać zaręczyny... - powiedziała cicho.

- Wczoraj w nocy? No, no! Czy

żbym ja miał wpływ na tę

decyzję? Laura najchętniej zapadłaby się pod ziemię. - Ależ

proszę pana, co pan sobie wyobraża!

Devon pokr

ęcił współczująco głową. - Dobrze, już dobrze,

po co się zaraz obrażać? Spytałem przecież tylko. Muszę

powiedzieć...

- Devon obszed

ł biurko, podniósł Laurę i objął ją w pasie

-

...że bardzo się z tego cieszę. Teraz nic i nikt nie przeszkodzi

nam w zawarciu bliższej znajomości.

- Mnie pan nie pyta o zdanie! - Laura zesztywnia

ła. -

Tymcza

sem to mój pokój i proszę niezwłocznie go opuścić.

Devon spojrza

ł na nią z niedowierzaniem. - Wyrzuca mnie

pani? Poważnie?

-

Owszem! Jest pan najbardziej zarozumia

łym,

najbardziej zadufanym w sobie, najbezczelniejszym facetem,

background image

jakiego kiedykolwiek spotka

łam. Dopiero co zerwałam

zaręczyny, a p an myśli, że o d razu wd am się w n astępny

romans? I to z panem? Na jakiej podstawie pan tak sądzi?

Devon przyci

ągnął ją do siebie. - Nie wiem, dlaczego

rozstała się pani ze swoim tajemniczym narzeczonym, ale
wiem, kiedy kobieta jest gotowa...

- Doprawdy? - Laura odpycha

ła go z całych sił. Niestety,

Devon trzymał ją mocno...

- Doprawdy. - Jego wargi dotkn

ęły jej ust.

Laura broni

ła się, jak mogła, ale nie udało jej się wywinąć

z jego objęć. Pocałował ją namiętnie. Opór Laury zelżał.
Mimo woli zarzuci

ła mu ręce na szyję. Devon zwolnił uścisk,

pogładził ją po plecach, jego pocałunki stały się delikatniejsze
i czulsze.

- Cholera! - Devon pu

ścił Laurę gwałtownie i cofnął się o

krok. Laura zatoczyła się na biurko. Spojrzała na Devona ze
zdziwieniem.

- Halo, czy jest tam kto

ś?! - usłyszała głos zza drzwi.

Ktoś pukał w nie głośno i energicznie.

- Prosz

ę! - zawołał Devon szorstko.

Drzwi otworzy

ły się ostrożnie i ukazał się w nich Ralph. -

Prze

praszam, jeśli przeszkadzam - mruknął, patrząc z

zakłopotanym uśmiechem na Laurę i Devona. - Chciałem

panią zaprosić na obiad, Lauro. To znaczy, jeśli pani

dysponuje czasem, naturalnie. Pokażę pani restaurację

zupełnie inną od tej, o której mi pani opowiadała wczoraj w
nocy.

- Och - Laura za

śmiała się nerwowo. Zaproszenie Ralpha

ode

brała jak ostatnią deskę ratunku przed zatonięciem w

niewysłowionym pożądaniu Devona Courtleya. - Wspaniale.

Za pięć minut będę gotowa.

background image

- Na pani

ą mogę poczekać nawet sześć minut - Ralph

mrugnął do niej porozumiewawczo. Skinął głową Devonowi i

wyszedł.

- Z nim te

ż się jeszcze pani wczoraj spotkała? - w głosie

Devona zabrzmiało pogardliwe szyderstwo. - Podziwiam

panią! Jest pani bardzo zajętą młodą damą!

Laura uporz

ądkowała papiery na biurku nie patrząc na

niego, potem wzięła torebkę i oznajmiła chłodno: - Nie sądzę,

żebym musiała się przed panem tłumaczyć.

Devon spojrza

ł na nią gniewnie. - Oczywiście, że nie musi

pani. Doświadczone kobiety mają swoje zalety - w pewnych
sytuacjach przynajmniej. -

Odwrócił się na pięcie i

gwałtownie wypadł z pokoju. Przez chwilę słychać było

jeszcze jego kroki na korytarzu, a potem rozległ się trzask

zamykanych z furią drzwi frontowych.

Laura roze

śmiała się cicho. Wyprowadzenie Devona z

równowagi bardzo jej poprawiło humor. Wyszła z biura

trzymając Ralpha pod ramię.

background image

Rozdział 7
Niestety, nie mogli

śmy odnaleźć tego pęknięcia ziemi,

które pani widziała na północnej stronie, panno Nichols. - Jim
Free

man pochylił się nad mapą, na której Laura zaznaczyła

wątpliwe miejsce. - Czy byłoby możliwe, żeby pani na

miejscu sprawdziła nasze obserwacje?

- Czemu nie? - odpar

ła Laura gorliwie. Wreszcie miała

okazję wyrwać się z biura. - Porozmawiam z doktorem
Haile

yem. Możemy wyruszyć już jutro.

- Doskonale. Przygotuj

ę, co trzeba. Niech pani zabierze

tylko swoje naukowe wyposażenie, a ja się zajmę resztą. O

ósmej będzie na panią czekał samochód.

Nast

ępnego ranka Laura wchodziła do biura w prawie

euforycznym nastro

ju. Cieszył ją ten wyjazd. Nareszcie będzie

mogła zorientować się na miejscu, na ile poważne jest

zagrożenie ze strony wulkanu. A poza tym spędzi cały dzień

na świeżym powietrzu. To prawie jak urlop! Otworzyła z

rozmachem drzwi. Nagle uśmiech znikł z jej ust.

- Przepraszam. Nie chcia

łem pani przestraszyć. - Devon

podszedł bliżej i wyciągnął dłoń do Laury. - Dzień dobry.

- Dzie

ń dobry - Laura niechętnie podała mu rękę. - Czego

pan tu znowu szuka, panie Courtley? -

spytała chłodno.

- No, wie pani, tak mnie pani wita? Czy ju

ż pani

zapomniała, że zgodziliśmy się na pokojową współpracę?

Laura

ściągnęła brwi. - Może pan przejdzie do rzeczy?

- Chcia

łbym pani przedstawić mój najnowszy artykuł do

wglądu - machnął ręką w stronę biurka. - Tam go położyłem.

- W porz

ądku. Przeczytam go i jutro dostanie go pan z

powrotem.

- O, nie. Obawiam si

ę, że nie mogę przystać na pani

propozycję. Chciałbym, żeby przeczytała pani ten tekst

natychmiast. Artykuł ma się ukazać jutro rano, muszę więc

dzisiaj dostarczyć go do redakcji.

background image

- Nie da rady. Nie mam teraz czasu. Musz

ę pojechać na

północną stronę i...

- Na p

ółnocną stronę? Ale dlaczego? Co będzie tam pani

robić? - Devon patrzył na nią uważnie.

- Nie wiem w

łaściwie, dlaczego miałabym odpowiadać na

pańskie pytania, panie Courtley. Cieszyłabym się
niewymownie, gdyby wresz

cie zajął się pan swoimi sprawami.

- Pani sprawy s

ą też moimi sprawami, panno Nichols.

Doktor Hailey zagwarantował mi, że będę o wszystkim

wyczerpująco informowany. W zamian za to możecie brać

pod lupę moje artykuły. Moja droga panno Nichols, odradzam
pani serdecznie omijanie tej umowy. Niech mnie pani nie

drażni niepotrzebnie. Wie pani chyba, jak wielki jest wpływ

prasy na kształtowanie opinii publicznej.

Laura zaczerpn

ęła powietrza. - To... to jest naprawdę...

szczyt bezczelności.

- Taka jest prawda, niezale

żnie od tego, co pani powie na

ten temat. Wystarczy kilka krytycznych zdań z mojej strony i

już obcinają wam fundusze.

- Czy pan mnie szanta

żuje?

Devon zmierzy

ł ją wzrokiem od stóp do głów. - Nie -

odrz

ekł i roześmiał się nagle. - Ja po prostu stwierdzam fakty,

których nie można zakwestionować.

- Naprawd

ę nie rozumiem, co pana tak rozbawiło.

- Pani, Lauro. Naje

żyła się pani tak, jak gdyby zaraz

miała pani ruszyć do ataku na mnie.

- Chyba powinnam to rzeczywi

ście zrobić.

W odpowiedzi Devon rozpostar

ł ramiona. - Ależ proszę,

Lauro, jestem do pani dyspozycji.

Laura zaczerwieniona a

ż po korzonki włosów, pochyliła

się nad biurkiem i zaczęła przekładać papiery. Milczała
uporczywie.

background image

- Ale Lauro - Devon spowa

żniał. - Nie miałem zamiaru

pani obrazić i nie myślałem o żadnym szantażu. Ale

ustaliliśmy przecież zasady współpracy, prawda? Proszę więc

powiedzieć, co chce pani robić na północnej stronie?

- Zamierzam przeprowadzi

ć pomiary termiczne -

odpowiedziała Laura nie patrząc na dziennikarza.

- Z jakiego

ś określonego powodu?

- Hm. Tak, chyba tak. Wydawa

ło mi się, że widziałam

smugę pary, gdy przed kilkoma dniami leciałam nad tą

okolicą.

- Ciekawe. - Devon spogl

ądał w zamyśleniu przez okno. -

Wie pani co? Mam p

ropozycję: pani przeczyta mój artykuł

teraz, a ja będę pani towarzyszył w wycieczce w góry.

Laura drgn

ęła prawie niedostrzegalnie. - Nie! Nie, to jest

zupełnie nieciekawa sprawa - odmówiła szybko. - Naprawdę,

nie znajdzie pan tam żadnego materiału do artykułu.

- Czy jest jaki

ś powód, dla którego odrzuca pani moje

towarzystwo? -

Devon odwrócił się do Laury.

- Oczywi

ście, że nie! Dlaczego miałby być jakiś powód? -

Głos Laury załamał się wbrew jej woli. - Tylko... może się

pomyliłam. Być może nie znajdziemy niczego w górach...

Wystarczy, że ja stracę cały dzień.

- Decyzj

ę o tym, jak mam spędzać czas, proszę spokojnie

zostawić mnie. - Devon wskazał ruchem głowy biurko. - Im

szybciej pani zacznie czytać, tym szybciej będziemy mogli

wyruszyć.

- Okay! - Laura zirytowana wzi

ęła gęsto zapisane strony i

zaczęła czytać. Wszystkie akapity miały czysto rzeczowy
charakter. Niebez

pieczne były tylko podteksty między

wierszami, wnioski, które Devon podsuwał czytelnikom nie

formułując ich dosłownie. Laura nie miała się do czego

przyczepić.

- No i?

background image

Wzruszy

ła ramionami i podpisała się pod artykułem.

- Stokrotne dzi

ęki za pani błogosławieństwo. Możemy

wobec tego iść.

- Za chwilk

ę. Pan niech już idzie, a ja muszę wyjaśnić

jeszcze pewną sprawę.

- Dobrze, poczekam na pani

ą przy wejściu.

- Alfredo? - Laura otworzy

ła drzwi do sąsiedniego

pokoju.

- O sole mio! - us

łyszała piękny tenor zamiast

odpowiedzi. Laura uśmiechnęła się. - Alfredo!

- Do us

ług, bella Signorita.

- Alfredo, nie mog

ę nigdzie znaleźć danych sejsmicznych

o

północnej stronie Mount Kairo.

- Nic dziwnego, bo takich danych nie ma.
- Czy to mia

ł być dowcip?

- Wcale nie. Nie mo

żemy przeprowadzić pomiarów. Po

pierwsze dlatego, że leży tam za dużo śniegu, a po drugie cały

ten obszar jest pod ochroną przyrody.

- Dlaczego?
- Indianie nazywaj

ą go „Świętą Ziemią", czy jakoś tak.

Istnieje tam kilka grot z cudownymi rysunkami naskalnymi, a

poza tym pośrodku tego obszaru znajduje się prastary

cmentarz indiański. Nie dostaniemy zezwolenia na pomiary,

bo jak wiesz wiążą się one z wybuchami.

- Ale przecie

ż pilnie potrzebujemy danych. - Laura

zmarszczyła czoło wpatrując się w mapę wiszącą na ścianie. -

Cały ten ogromny areał nie może być przecież pod ochroną.

- Nie, tylko jego dost

ępne części, reszta jest i tak

pogrzeba

na pod wiecznym lodem, więc dla nas nieprzydatna.

Laura potrz

ąsnęła gniewnie głową. - Jak mamy pracować

w tych warunkach?

background image

- To ju

ż zależy od naszej pomysłowości. Życzę pani wielu

suk

cesów na wycieczce do niegościnnej krainy „Dziadka

Mroza" - Alfredo roz

eśmiał się.

- Dzi

ękuję za te serdeczne życzenia, przyjacielu.

Zobaczymy się jutro. - Laura wyszła z pokoju i skierowała się
na parking.

Devon sta

ł niedbale oparty o jasny wóz terenowy.

Pomachał jej ręką. Włosy błyszczały mu w słońcu. Jego
muskularny tors

rysował się wyraźnie pod jasnoniebieską

koszulą, a obcisłe dżinsy uwypuklały wąskie biodra i długie
nogi.

Serce Laury zabi

ło żywiej na widok Devona. Ogarnął ją

niewy

tłumaczalny

niepokój.

Zwolniła.

Najchętniej

odwróciłaby się na pięcie i uciekła, gdzie pieprz rośnie.

Niestety, nie miała wyboru. Jęknęła w duchu na myśl o tym,

że ma spędzić sama z Devonem cały dzień.

- Gdzie si

ę pani podziewała, Lauro? - Devon spojrzał

niecierpliwie na zegarek. - Jak tak dalej pójdzie, to w ogóle

nie zdążymy dojechać do tej góry.

- Przecie

ż już idę - syknęła Laura cicho. Zacisnęła pięści i

szła dalej zdecydowanym krokiem.

background image

Rozdział 8
Devon w

łączył radio i ustawił je na cały regulator. Walił

ręką w kierownicę w takt grzmiącej muzyki rockowej. Laura,

co prawda nie przepadała za tego rodzaju muzyką, ale była

zadowolona, że nie musi rozmawiać z Devonem.

Przygl

ądała mu się ukradkiem. Był niewątpliwie

przystojnym mężczyzną. Ale to było coś więcej. W obecności

Devona robiło jej się zimno i gorąco jednocześnie. Mój Boże,

jak będzie wyglądała jej praca, gdy on będzie stał blisko niej i

na nią patrzył.

Devon przyciszy

ł radio. - Gdzie jedziemy najpierw? .

Laura ockn

ęła się z zamyślenia. - Słucham? Aha, może do

Tucker's Treek. Zatrzymamy się tam na dole nad strumieniem.

Devon kiwn

ął głową. Pokonał właśnie serię bardzo

wąskich zakrętów i całą swoją uwagę skoncentrował na
prowadzeniu samo

chodu. Jeep jechał pod spadzistymi skałami

nad urwiskiem. Laura czasem zamykała oczy ze strachu. Na

północnym zboczu Devon skręcił wreszcie w nieutwardzoną

błotnistą drogę, przejechał przez most z omszałych bali i

zatrzymał samochód na polanie. - Czy to tu? - spytał.

Laura potakn

ęła skinieniem głowy. Otworzył drzwi. Było

jej słabo, zbladła jak ściana. Co za szczęście, że nie musiała

sama prowadzić jeepa. Prędzej jednak odgryzłaby sobie język,

niż powiedziałaby o tym Devonowi.

Lodowaty g

órski wiatr przejął ją dotkliwym dreszczem.

Trzęsąc się z zimna zapięła kurtkę. Stopy jej ugrzęzły w

ciągnącej się mazi z mokrego śniegu i błota. Człapiąc w tym

mule poszła naprzód, a Devon podążył za nią.

Laura zatrzyma

ła się na suchej płycie skalnej. Uważnie

obser

wowała okolicę usiłując dostrzec oznaki pęknięcia ziemi.

Zauwa

żyła, że Devon robi dokładnie to co ona. Wdzięczna

była niebiosom, że chwilowo nie było widać żadnych smug

background image

pary. Tego jeszcze tylko brakowało, żeby Devon zebrał tu

materiał do sensacyjnego reportażu!

Devon stan

ął tuż za nią. Poczuła muśnięcie ciepłego

oddechu na karku.

- Lauro - szepn

ął - niech mi pani powie, czego pani szuka.

Może będę mógł pani pomóc. Dwie pary oczu widzą więcej

niż jedna.

Laura spu

ściła głowę w milczeniu. Devon schwycił ją za

ramiona, odwrócił do siebie i podniósł jej brodę do góry.

Musiała spojrzeć mu w oczy. - Zawarliśmy przecież umowę.

Musi wywiązać się pani ze swej części, czy się to pani podoba

czy nie. Zadałem pytanie i oczekuję odpowiedzi na nie.

Laura chcia

ła się wyrwać, ale Devon trzymał ją mocno. -

A więc, czego pani szuka?

- Powiedzia

łam już przecież panu w biurze. Widziałam

parę wydobywającą się z ziemi. Nie ma w tym jednak żadnej

sensacji i nie oznacza to jeszcze żadnego niebezpieczeństwa.

- Czy mog

ę to zanotować?

- Co to znaczy? Chce mnie pan zacytowa

ć?

- I narazi

ć się na kpiny czytelników? Dlaczego nie może

pani w tej swojej małej ślicznej główce zrozumieć, że żądam
absolutnej szczero

ści?! Gdyby to zjawisko nie było

niepokojące, czy byłaby pani tutaj? - w głosie Devona

brzmiała irytacja.

- A po co to panu? Po to,

żeby szerzyć panikę wśród

ludzi, przedstawiając niewielkie pęknięcie ziemi jako niosącą

zagładę otchłań?

- Nigdy bym tak nie zrobi

ł! Mam związane ręce, bo każdy

z moich artykułów musi przejść przez kontrolę. Niestety!

- A kto mi zagwarantuje,

że oryginał nie wyląduje w

koszu i że pan nie napisze nowego artykułu?

- Kiedy pani wreszcie zrozumie! Nie jestem

łowcą

sensacji, chcę tylko dostarczyć opinii publicznej najważniejsze

background image

informacje, żeby ludzie mogli się odpowiednio przygotować.

Dlatego proszę nie zbywać mnie półprawdami i nie ogłupiać

mnie. W przeciwnym razie zmienię taktykę i zrezygnuję z

obłaskawiania pani geolog, a skoncentruję się na namiętnej

kobiecie, skrywającej się pod maską nieprzystępności.

- Obawiam si

ę, że nic by to panu nie dało, panie Courtley

-

odpowiedziała Laura gniewnie. Policzki paliły ją żywym

ogniem.

- Mam zupe

łnie inne zdanie na ten temat - Devon

pogładził Laurę po policzku. - Jeśli bym cię teraz pocałował...

- Z ca

łą pewnością pomyślałabym o innym mężczyźnie.

- Aha - Devon odchrz

ąknął. - Pewnie o byłym

narzeczonym. Zastanawiam się właśnie, dlaczego pozwolił

pani odejść. Jeśli reagowała pani na niego tak jak na mnie, to

zupełnie go nie rozumiem.

- Teraz ju

ż wystarczy. Nie mam czasu ani ochoty na

omawianie z panem moich osobistych spraw. Proponuję, żeby

ograniczył się pan do merytorycznej rozmowy, albo

zakończymy natychmiast naszą współpracę!

- Merytoryczna rozmowa to w

łaśnie to, o co mi od

początku chodziło. - Skrzywił się ironicznie. - Skoro i pani się

do niej przekonała, to może przy okazji odpowie pani od razu
na moje pytanie.

Laura zacisn

ęła pięści. - A więc dobrze, jeśli rzeczywiście

ziemia pękła w kilku miejscach, to jest to naprawdę sygnał

alarmowy. Ale żebym mogła coś dokładniejszego na ten temat

powiedzieć, musimy znaleźć to miejsce.

Poszli w g

órę wąską ścieżką. Oboje rozglądali się bacznie

na boki.

- Widzi pani co

ś niezwykłego?

- Hm... nie widz

ę żadnych zwierząt - ani ptaków, ani

kozic. Ani jednego królika czy wiewiórki, od których przecież

w górach aż się roi.

background image

- Czy mo

że to pani jakoś wyjaśnić?

Laura wzruszy

ła ramionami. - Niech pan spojrzy na

drzewa i rośliny. Nie wyglądają na specjalnie zdrowe i silne...

- Mog

łaby to więc być zapowiedź rychłego wybuchu

wulkanu Mount Kairo?

- Pope

łnia pan zasadniczy błąd, panie Courtley.

Wszystko, co się panu mówi, dostosowuje pan do swojego

obrazu sytuacji. Uważa pan, że znajdujemy się na tonącym

okręcie i rozpaczliwie szuka pan potwierdzenia swego
przypuszczenia.

- A co musia

łoby się stać, żeby i pani opuściła tonący

okręt, by się uratować?

- Zostan

ę na stanowisku. Dopiero, gdy wszystkie oznaki

jedno

znacznie wskażą burzę, udam się w bezpieczne miejsce.

Devon pokr

ęcił głową. - To znaczy: nigdy. Nie chce pani

po prostu dostrzec niebezpieczeństwa - westchnął głośno. -

Czasami naukowcy są po prostu zbyt mądrzy. Nie polegają już

na swoim instynkcie, ponieważ nauczyli się posługiwać tylko

rozumem. To błąd! - odwrócił się i zaczął znowu podchodzić

pod górę. Wkrótce zniknął za zakrętem.

Laura patrzy

ła za nim w zdumieniu. Co się stało?

Wydawało jej się, że ujrzała w jego oczach jakiś dziwny

bolesny wyraz. Ale może tylko jej się tak zdawało? Zresztą,

co ją to miało obchodzić?

Posz

ła za Devonem. Ten mężczyzna zupełnie mnie nie

interesuje, pomyślała zaciskając zęby. Tylko że... jej myśli

uporczywie krążyły wokół jego osoby. Przypomniała sobie

wieczór w Le Petit Chateaus migające światło świec, miła

muzyka, ręce Devona na jej plecach, zapach jego wody po
goleniu...

Nagle po

śliznęła się na wilgotnym mchu. Przez ułamek

sekundy zawisła w powietrzu, po czym opadła na kamieniste

podłoże.

background image

Laura nie poczu

ła żadnego bólu, ale strach ją sparaliżował,

że nie była w stanie się poruszyć. Leżała nieruchomo na

plecach. W końcu otworzyła oczy i podniosła ostrożnie głowę.

Wzrok jej padł na mysz polną. Leżała o centymetr od jej ręki.
Martwa.

Laura chcia

ła się poderwać, ale kłujący ból nogi nie

pozwolił jej na to. Z krzykiem opadła z powrotem na
kamienie.

- Laura? - Silne ramiona obj

ęły ją. - Co się stało ? Czy

jest pani ranna?

Laura spojrza

ła na niego z udręką. Chciała coś

powiedzieć, ale nic nie chciało jej przejść przez gardło. W

milczeniu oparła głowę na ramieniu Devona. Łzy spływały jej
po policzkach.

Devon o nic ju

ż nie pytał, przytulił ją mocniej do siebie i

kołysał jak małe dziecko. Mruczał przy tym jakieś

uspokajające słowa.

- Mysz - szepn

ęła Laura szlochając. - Jest martwa.

- Mysz? - Devon nie zrozumia

ł. Ale zaraz zobaczył małe

martwe zwierzątko.

- Mo

że pan sprawdzić, czy ma zewnętrzne obrażenia?

Laura otarła łzy. Ból w nodze trochę zelżał.

Devon podni

ósł mysz za ogon do góry i obejrzał

dokładnie ze wszystkich stron. - Nie, niczego nie widzę. Jak
pani m

yśli, co było przyczyną śmierci zwierzątka?

- Mo

że opary siarki - Laura wzruszyła ramionami. Ale to

tylko przypuszczenie. Weźmy najlepiej tę mysz ze sobą.

Alfredo będzie mógł ją zbadać i potwierdzić lub odrzucić
moje przypuszczenia.

- Dobrze. Zaraz wr

ócę. - Devon poszedł niezwłocznie do

samochodu.

Laura spogl

ądała za nim w zamyśleniu. Czy rzeczywiście

mysz wdychała opary siarki i dlatego zdechła? Wciągnęła

background image

głęboko powietrze przez nos. Nie. Nie czuła tego tak

charakterystycznego dla siarki duszącego odoru. Pomasowała

sobie kostkę. Wyjaśnienie tego, co stało się z myszą, nie

należało do niej i dopóki nie będzie miała wyników badań, nie

ma zamiaru wdawać się w spekulacje. Tego jeszcze tylko

brakowało, żeby zaczynała wszystko widzieć w czarnych
barwach, tak j

ak Devon. A może to czarnowidztwo było

zaraźliwe?

Devon wr

ócił szybko. Oparł się plecami o skałę i mruknął:

-

Opary siarki. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego nie

spotkaliśmy tu żadnej żywej istoty. - Oparł nogę na

przewróconym pniu drzewa, podparł się na niej łokciem i

spojrzał pytająco na Laurę. - A co na to ekspertka?

- Jest to mo

żliwe, ale...

- Tym razem prosz

ę bez żadnych „ale". Panno Nichols,

nadszedł czas, żeby wziąć pod uwagę możliwość wybuchu

wulkanu. Niechże się pani wyrwie ze swych teoretycznych
roz

ważań. Uważam, że trzeba przejść do działania.

Laura zadr

żała. Każde z tych sarkastycznych słów bolało

ją jak uderzenie pejczem. - Nie zamierzam wyciągać
przedwczesnych wnios

ków tylko dlatego, że pan się

niecierpliwi -

odparła ze złością. - Jestem naukowcem i biorę

pod uwagę każdą możliwość. To mój obowiązek.

- Obowi

ązek? Oj, bo padnę ze śmiechu! Szkoda, że mysz

nie spotkała pani jeszcze za swego życia. Powiedziałaby pani,

co ma pani zrobić z tym obowiązkiem!

- Mysz zdech

ła przypuszczalnie z powodu starości.

- Jasne. Albo na raka p

łuc, albo na zawał serca, albo na

cukrzycę. Ach, dosyć już tego. Idźmy, panno Nichols. Miała

pani rację. Straciłem tylko czas! - Nie spojrzał nawet na

Laurę, tylko odwrócił się i pomaszerował w kierunku
samochodu.

background image

Wybuch Devona najpierw Laur

ę zaskoczył, a potem

rozgniewał. Zaklęła pod nosem. Spróbowała wstać, ale z

okrzykiem bólu opadła z powrotem na skały.

Devon znalaz

ł się przy niej błyskawicznie. - Noga? -

spytał.

Laura kiwn

ęła głową. - W kostce - jęknęła i rozszlochała

się znowu.

Devon dotkn

ął ostrożnie opuchniętego stawu. Rozwiązał

sznuro

wadła i zdjął but. - Tak lepiej? - spytał z troską w

oczach.

- Mo

że być - odparła blada jak ściana Laura. Otarła łzy.

- Mia

ła pani szczęście w nieszczęściu. O ile się orientuję,

to jest

tylko zwichnięcie. Za kilka dni zapomni pani o

wszystkim. Devon wziął ją na ręce i bez trudu zniósł na dół.

Laura znowu si

ę rozpłakała, ale tym razem ze złości.

Dlaczego musiało ją to spotkać? Nie chciała być zależna od

Devona. Nie chciała jego pomocy. Nie chciała czuć jego

bliskości. Nie chciała, żeby jej serce tak mocno biło. Ale nie

miała wyboru.

Zacisn

ęła wargi i przeklęła w duchu dzień, w którym

zdecydowała się pojechać do Idle Springs.

background image

Rozdział 9
Devon mia

ł rację. Po kilku dniach Laura nie odczuwała

już żadnego bólu w kostce. Dla pewności dała się Kate

namówić, żeby poleżeć przez jeden dzień w łóżku, ale

przymusowa bezczynność bardzo ją denerwowała. Wszystkie

sprawy załatwiała przez telefon.

Do pracy zadzwoni

ła zaraz po powrocie, żeby się

podzielić swoimi uwagami. Giovanni zgodził się co do powagi

sytuacji, oświadczył jednak wyraźnie, że chwilowo nie można

przeprowadzić żadnych pomiarów, które pozwoliłyby na

wyciągnięcie ostatecznych wniosków. ,

- To jest niemo

żliwe. Pancerz z lodu i śniegu jest po

p

rostu za gruby. Zanim wywiercimy w nim wystarczająco

głęboką dziurę, upłynie cała wieczność. Jeśli oderwie się bryła

lodu, to zleci po stromym zboczu i nie będziemy mogli temu

zaradzić. Oznacza to, że musielibyśmy cały ten obszar

zagrodzić, żeby nie zagrażać ludziom. A sfinansowanie tego

mamuciego przedsięwzięcia? Wie pani chyba, jak skromnymi

środkami dysponujemy? Narobimy sobie kłopotów, jeśli

zażądamy więcej.

- Nie powinni

śmy się tym w żadnym wypadku

przejmować! Alfredo, pan dobrze wie, o czym mówię! - Laura

była bliska rozpaczy.

- No i jeszcze - ci

ągnął Giovanni - musi pani uwzględnić

to, że obszar ten jest pod ochroną. A Indianie pilnują bardzo,

żeby nikt nie wszedł na ich Świętą Ziemię.

-

Żaden Apacz, nawet taki z toporem wojennym, nie

odwiódłby mnie od przeprowadzenia koniecznych pomiarów!

Alfredo, to jest naprawdę pilna sprawa. Niech pan spróbuje

skontaktować się z wodzem Indian, czy z kim pan chce, i

niech mu pan wytłumaczy, o co nam chodzi. Potrzebujemy
tych danych,

żeby ruszyć z naszą pracą do przodu.

background image

- Dobrze. Ma pani racj

ę. Spróbuję coś zrobić w tym

kierunku.

- Mam nadziej

ę, że się panu powiedzie. I, niech mnie pan

informuje o wszystkim na bieżąco.

- Obiecuj

ę.

- Dzi

ękuję, Alfredo.

Od czasu tej rozmowy Alfredo nie zg

łosił się. Laura

stawała się coraz bardziej niespokojna. Złapała za słuchawkę,

ale po krótkim namyśle odłożyła ją znowu. Po co nękać go

telefonami? Zadzwoni sam, gdy będzie miał coś do
przekazania.

Z kuchni dobieg

ły nagle dziwne bulgoczące dźwięki.

Laura zaczęła nasłuchiwać. Odgłosy były nad wyraz

podejrzane. Laura wstała z łóżka i pokuśtykała do kuchni.

Zmywarka do naczyń! Odetchnęła z ulgą. Kate włączyła ją,

zanim wyszła do pracy.

Laura zajrza

ła do lodówki. Może zrobić sobie spaghetti?

Czemu nie? W lodówce było wszystko, czego trzeba do sosu:

mielone mięso, pomidory, cebula. Wzięła grubą deskę i ostry

nóż z szuflady. Mięso wrzuciła na żeliwną patelnię i w czasie,

gdy się smażyło, poćwiartowała pomidory i posiekała cebulę.

Oczy szybko nabiegły jej łzami i zaczęły szczypać.

Rozleg

ł się dzwonek do drzwi. - Akurat teraz. - Laura

wytarła pospiesznie ręce i poszła otworzyć. Oczy łzawiły jej

tak, że widziała wszystko jakby zamglone.

W drzwiach sta

ł Devon. Spojrzał na nią z przestrachem. -

Co się stało? - spytał. - Czy noga tak bardzo boli? Może

zawieźć panią do lekarza?

Laura chcia

ła wyjaśnić, że nic jej już nie dolega, ale

zamiast tego wydała z siebie jakiś zduszony dźwięk, podobny
do szlochu. Devon, co

raz bardziej przerażony, złapał ją na

ręce, zaniósł do salonu i posadził na sofie. Laura znalazła w

kieszeni chusteczkę i wyczyściła nos.

background image

- Nie jest tak, jak pan my

śli, Devonie. Z moją nogą jest

już wszystko w porządku. O, proszę! - wyciągnęła nogę i

pokręciła w kostce. - Kroiłam cebulę i stąd te łzy.

- Na pewno? - Devon obmaca

ł sceptycznie kostkę.

- Ale

ż tak.

- No, to tym lepiej. Przynios

łem pani pracę. Nowy

artykuł.

- Okay. Prosz

ę mi go dać, zaraz go przeczytam.

- To niekonieczne. Tym razem nie spieszy mi si

ę tak

bardzo.

- Devon podni

ósł głowę. - Czy tam się coś pali?

- Mi

ęso! O Boże! - Laura zerwała się i pognała do kuchni,

nie zważając na nogę. W kuchni było czarno od dymu. Smród

zwęglonego mięsa zapierał dech. Kaszląc i krztusząc się Laura

podskoczyła do kuchenki, zerwała z niej patelnię, wrzuciła ją

do wypełnionego wodą po brzegi zlewu i otworzyła okno na

oścież. Jeszcze przez chwilę w kuchni syczało, skwierczało i

dymiło, w końcu wszystko jakoś się uspokoiło. Laura

zaczerpnęła świeżego powietrza.

Nagle spojrza

ła na podłogę. - O, nie! Jeszcze tego mi

brakowało! - krzyknęła z przerażeniem. Podłogę wyłożoną

jasnymi kafelkami zalewała właśnie spieniona woda. Laura

szybko wyłączyła zmywarkę. Chciało jej się płakać.

- Jak to mo

żliwe, żeby jeden człowiek narobił takiego

bałaganu?!

- Devon sta

ł niedbale oparty o framugę drzwi i zaśmiewał

się do rozpuku.

Laura rozz

łościła się. - Zamiast wygłaszać głupie uwagi i

śmiać się nie wiadomo z czego, mógłby pan pomóc!

- Jestem na pani us

ługi, szanowna pani - Devon skłonił

się głęboko, czym jeszcze bardziej zdenerwował Laurę. Devon

schylił się, zdjął buty i skarpetki i zawinął nogawki spodni aż
po kolana.

background image

- Nie wie pani, czy s

ą w tym domu obcęgi.

- Nie mam poj

ęcia - odparła Laura zgodnie z prawdą. -

Zaraz poszukam.

- Nie, nie, niech pani poczeka. Przynios

ę je z domu.

Gdy wyszed

ł, Laura wyszukała wszystkie ręczniki, rzuciła

je na podłogę w kuchni próbując w ten sposób zebrać nadmiar
wody.

- Brakuje pani m

ężczyzny w domu - Devon zamachał

triumfująco skrzyneczką z narzędziami. - Pani jest kobietą,

która po prostu na dłuższą metę nie może obejść się bez

mężczyzny. Przysięgnę, że tak jest.

- Za krzywoprzysi

ęstwo grozi więzienie. - Laura rzuciła

w niego mokrym ręcznikiem.

Devon uchyli

ł się zręcznie. - Za uszkodzenie ciała również

- roze

śmiał się.

- Mia

łabym okoliczności łagodzące.

- Wyja

śni mi to pani dokładnie, ale później. Teraz muszę

się zająć tym potopem. - Devon kucnął, wyciągnął wszystko z
szafki pod zlewem. -

Wygląda na to, że zatkał się odpływ.

Potrzebuję kleszczy.

- Kleszczy? A jak one wygl

ądają? - Laura patrzyła

niepewnie na narzędzia w skrzyneczce Devona.

- Du

że obcęgi z czerwonymi uchwytami.

- Prosz

ę - podała mu je.

- Obawiam si

ę, że nie poradzę sobie bez pomocy. Ktoś

musi trzymać rurę, gdy będę luzował gwint.

- Okay - Laura da

ła kroka nad nogami Devona i uklękła

przy zlewie.

- To na nic. Musi pani si

ę tu do mnie wcisnąć. Inaczej nie

dam rady.

Laura przecisn

ęła się bez słowa przez wąski otwór.

- Najlepiej by

łoby, gdyby pani położyła się na plecach.

Laura posłusznie wykonała polecenie.

background image

- Niech pani trzyma kleszcze tak... - Devon wzi

ął jej rękę,

poprowadził do rury i pokazał, jak i gdzie ma umieścić
kleszcze.

- Dlaczego nie ma w pani

życiu mężczyzny, Lauro? -

spytał mimochodem.

- By

ł jeden. - Laura kurczowo trzymała kleszcze.

- A dlaczego z nim nie wysz

ło?

- Nie m

ógł się pogodzić z myślą, że jego żona będzie

ciągle podróżować od jednego wulkanu do drugiego.

- Twarde, zimne

łóżko kariery wygrało z miękkim,

ciepłym małżeńskim łożem?

-

Żaden mężczyzna nie potrafi dać z siebie tyle żaru, co

krater wulkanu.

- Naprawd

ę nie, Lauro? - Devon odłożył narzędzia na bok

i przyciągnął Laurę do siebie. Laura natychmiast zamknęła

oczy. Przeszył ją dreszcz podniecenia. Co miała począć? Było

tak ciasno, że nie mogła nawet marzyć o poruszeniu się. Było

jej gorąco, serce biło jak młotem, chyba nawet Devon je

słyszał.

- Co si

ę z panią dzieje, Lauro? - dobiegło nagle do jej

uszu czyjeś wołanie.

Laura drgn

ęła i wyrżnęła głową w rurę odpływową. -

Auuu!

- krzykn

ęła i łzy same napłynęły jej do oczu. Uwolniła się

z objęć Devona, wypełzła z szafki i wyprostowała się z

jękiem. Zachwiała się, przed oczami wirowały jej koła. W

końcu odzyskała ostrość widzenia.

- Kate!
Kate poci

ągnęła nosem. - Co tu tak okropnie śmierdzi?

Obejrzała, marszcząc czoło, czarne smugi od dymu na ścianie

nad kuchenką, mokrą podłogę, stos mokrych ręczników w

kącie i zwęglone resztki jedzenia na patelni. Nagle wzrok jej

padł na nogi Devona wystające spod zlewu.

background image

Laura odchrz

ąknęła nerwowo. - To moja wina,

przynajmniej częściowo. Zapomniałam o patelni na kuchni.

Poza tym przepełniła się zmywarka do naczyń. Bałam się, że

woda zaleje cały dom. Ale niebezpieczeństwo zostało

zażegnane. Mamy już kontrolę nad wszystkim.

- A kog

óż to mamy tutaj? - Kate schyliła się, żeby

obejrzeć właściciela nóg.

- Och, to pan Devon Courtley, jeden z pani s

ąsiadów. -

Głos Laury zadrżał zdradziecko.

Devon wysun

ął się z szafki. - Miło mi panią poznać. Laura

uczęszcza do mnie na skrócony kurs hydrauliki. - Mrugnął do
Kate porozumiewawczo.

Laura zaczerwieni

ła się. Ten Devon nie opuścił żadnej

okazji żeby z niej nie zakpić. Najchętniej zapadłaby się pod

ziemię.

- Wobec tego nie przeszkadzam pa

ństwu - Kate skinęła

głową Laurze i Devonowi i wyszła z kuchni.

Devon wr

ócił do przerwanej pracy, a Laura podążyła za

Kate.

- Oj, ale mia

łam dzień! - Kate opadła z rozmachem na

sofę.

- Gromada zwariowanych turyst

ów pomyliła mój sklep ze

sklepem z pamiątkami. Nieźle mi dali do wiwatu. Zdaje się, że

wam trochę przeszkodziłam, prawda? - Kate spojrzała na

Laurę uważnie.

- Ale

ż nie! Oczywiście, że nie! Przeciwnie, zjawiła się

pani w najlepszym momencie -

chciała wszystko wyjaśnić, ale

akurat Devon zjawił się w drzwiach. - Odpływ znowu

funkcjonuje jak należy - spojrzał Laurze w oczy. -

Przynajmniej jeden problem ma pani z głowy.

- No, to cudownie! - Kate spogl

ądała ciekawie to na

Laurę, to na Devona. - Czy zna się pan również na

elektryczności? Mam mianowicie taki problem - stale

background image

przepalaj

ą mi się bezpieczniki. Czasami mam wrażenie, że

wszystko jest tutaj pod wysokim napięciem.

- Kate! - Laura przerwa

ła jej szybko. - Nie możemy

nadużywać uprzejmości pana Courtleya.

- Ma pani racj

ę. - Kate wyciągnęła rękę do Devona. - W

każdym razie dziękuję za pomoc, panie Caurtley.

- Ca

ła przyjemność po mojej stronie - Devon skłonił się

głęboko.

- Tak, ja te

ż chciałam podziękować za pomoc. - Laura

wyszła do przedpokoju, otworzyła drzwi frontowe i

powiedziała: - Do widzenia.

- Tak, tak, wysokie napi

ęcie - mruknął Devon. - Czy pani

też ma z tym kłopoty? Mógłbym pani pomóc w obniżeniu tego

napięcia.

- Nie, dzi

ękuję, sama sobie poradzę. Do widzenia, panie

Courtley. -

Zamknęła z trzaskiem drzwi za nim. Na chwilę

zamknęła oczy i niechętnie wróciła do salonu.

- O rany, jaki przystojny i sympatyczny facet! Czy to nie

jest przypadkiem ten hojny kawaler od r

óż?

- Przypadkiem jest - Laura skrzywi

ła się.

- Czy to wszystko, co mo

że pani o nim powiedzieć?

- No... jest dziennikarzem. Czasem wsp

ółpracujemy ze

sobą. Więcej nic o nim nie wiem.

- Straszna szkoda - Kate westchn

ęła teatralnie. - Jak

noga?

- Wszystko w porz

ądku. Już mnie w ogóle nie boli.

Ni

edługo będę mogła tańczyć sambę.

- No, no, lepiej niech si

ę pani jeszcze z tym wstrzyma. -

Kate roześmiała się. - Ale cieszę się, że już jest dobrze z tą

nogą. Ja dzisiaj jestem zupełnie rozbita. Pójdę chyba od razu

do łóżka.

- Pewnie,

że tak. Ja muszę tu jeszcze popracować.

background image

Kate wsta

ła i poszła do swojej sypialni, Laura zaś,

wzdychając po drodze, udała się do kuchni. Zabrała się do

usuwania skutków swego zapomnienia i zalania kuchni. Myśli

jej powędrowały znowu do Devona Courtleya. Co by się stało,
gdyby

Kate nie nadeszła w porę? Zaschło jej w gardle.

Odłożyła ścierki na bok i wróciła do salonu. Na stole leżała

koperta z artykułem Devona. Wyjęła go i zaczęła czytać.

Po pierwszym akapicie przerwa

ła lekturę i wróciła do

początku tekstu. Nie mogła się zupełnie skoncentrować. Co

ten mężczyzna z nią wyprawiał? Co w nim było takiego, że

ciągle musiała o nim myśleć? Nic! Ze złością rzuciła artykuł

na stół.

Nagle zacz

ęła nasłuchiwać. Usłyszała drapanie do drzwi i

ciche miauczenie. Laura podeszła do drzwi i otworzyła je. -

No, chodź już! - zawołała. - Dzisiaj musisz się zadowolić

moją skromną osobą, bo twoja pani poszła już spać. Chodź!

- Ale

ż chętnie. - Jakiś cień oderwał się od ściany. -

Wygląda na to, że dzisiaj nie będzie pani musiała zbyt długo

szukać swej Miłości.

- Devon wszed

ł w krąg światła i Laura zobaczyła, że

trzyma w ramionach kotkę.

- Pan jest, widz

ę, wszechstronnie utalentowany! Pana

nieodpar

temu urokowi nie mogą się nawet oprzeć koty z

sąsiedztwa!

- Jestem specjalist

ą, jeżeli chodzi o koty - zwłaszcza

dzikie koty.

- Pochyli

ł się i postawił Miłość na ziemi. Kotka

pomaszerowała do domu.

- Woda dobrze sp

ływa?

- Prosz

ę? Jaka woda?

- W odp

ływie - w zlewozmywaku.

- Aha. Tak, wszystko w porz

ądku.

- Lauro - Devon szuka

ł jej wzroku.

background image

- Powiedzia

łam już panu „Dobranoc", panie Courtley!

- Dlaczego jest pani zawsze taka odpychaj

ąca? - podszedł

bliżej i wziął ją w ramiona.

- Ja... - Laura po

łożyła głowę na jego ramieniu. - Nie

wiem - szepn

ęła.

- Och, Lauro. - Pog

ładził ją po włosach. - Spójrz na mnie

- poprosi

ł cicho.

Laura podnios

ła głowę. Spojrzenia ich spotkały się. Devon

pochylił się tak nisko, że wargi ich prawie dotknęły się. Laura

bała się odetchnąć. Pocałował ją, delikatnie i czule.

Laura j

ęknęła cicho. Podniosła ramiona i zarzuciła mu je

na szy

ję. Przytuliła się do Devona całym ciałem. Nagle

przestała jej wystarczać delikatność Devona. Chciała czegoś

więcej. Odwzajemniła pocałunek Devona.

Devon przyci

ągnął ją jeszcze bardziej do siebie. Pocałunki

jego stały się bardziej namiętne. Gładził jej plecy, biodra,

talię.

Laur

ę ogarnęło gorące pożądanie. Gdy Devon wsunął

dłonie pod jej bluzkę, krzyknęła z pragnienia, żeby przeżyć z

nim coś wspaniałego.

Devon dotkn

ął jej piersi. Ujął je w dłonie i masował

delikatnie.

- Lauro, Lauro - szepn

ął - tak bardzo cię pragnę. Chcę

ciebie... Sięgnął po klamkę i zamknął cicho drzwi. Wziął

potem Laurę za rękę i poprowadził wąską dróżką do domu
naprzeciwko.

Laura sz

ła za nim jak w transie. Lekki wietrzyk rozwiewał

jej włosy, ręka Devona była silna i ciepła. Było tak pięknie...

Nagle zatrzyma

ła się. Właśnie: było zbyt pięknie. Coś tu

się nie zgadzało. Uświadomiła sobie, co nastąpi za chwilę w

sypialni Devona. Czy nie działała zbyt pochopnie? Seks bez

miłości? Ta noc ma tylko zaspokoić jej ciało? Bo o uczuciach

między nimi nigdy nie było mowy.

background image

- Nie! - krzykn

ęła i wyrwała się Devonowi. - Nie mogę!

Devon spojrzał na nią zaskoczony. - Dlaczego nie? Milczała,

nie patrząc na niego. Tak bardzo chciała iść z nim do łóżka!
Ale co potem? -

Ich związek nie miał żadnej przyszłości. Po

co sprawiać sobie ból? Lepiej skończyć to wszystko, zanim się
zacznie na dobre.

- Obawiam si

ę, że jestem trochę staroświecka -

powiedziała wreszcie zmienionym głosem. - Nie mogę pójść

do łóżka z kimś, kogo nie kocham.

- Je

żeli to tylko to... Czemu nie możesz się we mnie

natychmiast zakochać?

- W og

óle nie jest pan zarozumiały, prawda?

Devon roze

śmiał się. - Ani trochę! To ja jestem właśnie

tym mężczyzną, na którego czekałaś całe życie.

- Pan?! Akurat pan, panie Courtley?! Uwa

ża się pan za

mój ideał?

- Laura pokr

ęciła z niedowierzaniem głową. - Pan

naprawdę ma zbyt wygórowane mniemanie o sobie.

- A kto koryguje wszystkie moje artyku

ły? Kto ma

ostatnie słowo przed każdą publikacją? Czy pozwoliłbym

sobie na taką ingerencję w moją pracę, gdybym był taki, jak
mówisz?

- Powoli. Po prostu nie ma pan wyboru, bo taka by

ła

umowa.

- Laura obrzuci

ła Devona gniewnym wzrokiem. - Pan

sprzedałby własną babkę, żeby mieć materiał do reportażu,
prawda? I gdyby pan rzeczywi

ście chciał się ze mną przespać,

to nie cofn

ąłby się pan przed oświadczynami, żeby tylko

zaciągnąć mnie do łóżka. Mam rację?

- Czy to oznacza,

że pani przyjęłaby moje oświadczyny?

- Nie, to zupe

łnie tego nie oznacza! - Laura odwróciła się

na pięcie i potykając się w ciemnym ogrodzie, pobiegła do
domu.

background image

- Nie chcesz si

ę dowiedzieć, czy naprawdę stosuję takie

metody?

- Niech pan sobie nie zadaje tyle trudu - odkrzykn

ęła

Laura. Wbiegła po schodkach, otworzyła drzwi i wpadła do

domu. Chciała jak najszybciej zamknąć się w swoim pokoju..

W sypialni rzuci

ła się na łóżko. - Devon... - rozszlochała

się.

background image

Rozdział 10
- Niech

że pani coś powie, Lauro. Co się z panią dzieje? -

Kate była wyraźnie zaniepokojona.

- Dlaczego pani pyta?
- Widzia

ła się pani dzisiaj w lustrze? Wygląda pani jak

widmo. Pewnie pani pr

zez całą noc nie zmrużyła oka, zgadza

się?

- Ka

żdemu może się to zdarzyć - Laura spokojnie napiła

się kawy. Gorący napój dobrze jej zrobił.

- Pewnie. Ale wiem z do

świadczenia, że bezsenność u

młodych i zdrowych ludzi musi mieć jakąś przyczynę.

- Naprawd

ę?

- Naprawd

ę. I... jestem przyzwyczajona nazywać rzeczy

po imie

niu. Jest pani zakochana po uszy, Lauro! Zadurzyła się

pani na zabój w tym przystojnym hydrauliku - amatorze. To

nasz sąsiad, pan Devlin Courtley jest przyczyną pani
bezsennej nocy.

- Devon Courtley - poprawi

ła ją Laura. - Jak już

wspomniałam, spotykamy się czasami na gruncie
zawodowym. I to wszystko.

- Szkoda. Byliby

ście idealną parą.

Laura poczu

ła, że się czerwieni. - Muszę jeszcze przejrzeć

wyniki badań laboratoryjnych. Przepraszam - Laura

pospiesznie wycofała się do swego pokoju.

Ona mia

ła być zakochana w Devonie Courtleyu! Cóż to za

absurdalny pomysł! Laura roześmiała się w głos.

Mi

łość była luksusem w jej sytuacji. Luksusem, na który

nie mogła sobie pozwolić. Raz tylko odważyła się pójść za

głosem uczucia, ale jej marzenia prysły szybko niczym bańka

mydlana. Harmonia w życiu małżeńskim i w pracy zawodowej

okazała się niemożliwa.

background image

Niemniej jednak my

ślała o Devonie stale. Starała się zająć

myśli czym innym, ale bez rezultatu. A może Kate miała

rację?

Nie, to niemo

żliwe! Nie mogła się przecież zakochać w

takim człowieku, jak Devon Courtley.

Tak

że tej nocy nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku

na bok. Godziny mijały, sen nie przychodził. Obraz Devona

pojawiał się przed nią, gdy tylko zamknęła oczy. Jego gesty,

zapach, głos... Jak cudownie czuła się w jego ramionach...

Gdzie

ś nad ranem Laura skapitulowała. Musiała przyznać

przed samą sobą, że kochała Devona i przyjąć tę straszną, a

jednocześnie słodką prawdę do wiadomości.

Laura nie widzia

ła Devona od kilku dni i była coraz

bardziej zaniepokojona. Kilka razy usiłowała pod jakimś
pretekstem za

dzwonić do niego, ale odkładała za każdym

razem słuchawkę ze strachu, że może odkryć prawdziwy

powód jej telefonów. Nie, nie zniosłaby kpiny w jego głosie.

Kate przygl

ądała się jej bacznie każdego ranka, gdy blada

z niewy

spania i z podkrążonymi oczami pojawiała się w

kuchni.

Ka

żdego wieczoru kładła się zmęczona i wyczerpana do

łóżka i zawsze miała kłopoty z zaśnięciem. Tak było i tym

razem. Wstała i wyjrzała przez okno na ciemny dom Devona.

Długo wpatrywała się w ciemny prostokąt, aż w końcu

zmarzła tak, że musiała wrócić do łóżka. Zapadła w

niespokojną drzemkę.

Nagle

łóżko zatrzęsło się. Laura przeraziła się. Rozległ się

głuchy grzmot. O Boże, trzęsienie ziemi! - pomyślała. A
Alfredo na pewno wy

ruszył już z kilkoma ludźmi na północną

stronę, żeby zainstalować tam stację obserwacyjną. Mogą

znaleźć się w niebezpieczeństwie. Po pierwszym wstrząsie

nastąpił drugi, słabszy, a potem nic się już nie działo.

background image

Laura spojrza

ła na zegarek. Już po piątej. Właściwie nie

opłacało się już kłaść do łóżka. Ubrała się i wyszła z pokoju.

Kotka Kate wyskoczy

ła naprzeciw. Zaczęła się ocierać o

jej nogi. -

No co, kociaczku? Przestraszyłaś się, prawda? -

Laura pogłaskała Miłość i otworzyła drzwi, żeby ją wypuścić
na dwór. Ale kotka

cofnęła się. Najwyraźniej nie miała

zamiaru wychodzić z domu. Wydawała z siebie natomiast

przeraźliwe miauczenie.

Laura zamkn

ęła wobec tego drzwi. Nagle zrobiło się tak,

jakby w dom uderzył jakiś silny cios. Podłoga podniosła się.

Mury zadrżały, rozdzwoniły się szyby w oknach. Laura

zachwiała się, straciła równowagę i upadła bokiem na drzwi.

- O Bo

że, wulkan - na korytarzu pojawiła się Kate w

nocnej koszuli.

Laura podnios

ła się z jękiem. Nasłuchiwała przez chwilę. -

Chyba już jest po wszystkim - powiedziała drżącym głosem.

Wyobra

żam sobie, jak wygląda mój sklep. - Nie

przepadam za tymi wstrząsami. Są dość nieprzyjemne. A tak

mi się dobrze spało!

Laura pojecha

ła szybko do biura. We wszystkich

pomieszcze

niach i w stacjach pomiarowych panował

ożywiony ruch. Sieć telefoniczna była wyraźnie przeciążona,

terkotały dalekopisy, podwładni doktora Haileya mieli ręce

pełne roboty. Spadł na nich grad pytań, poleceń i informacji.

Laura spieszy

ła przez korytarz, na którym zgromadzili się

dzien

nikarze ze wszystkich mediów. W końcu dotarła do

swego pokoju. Natychmiast rzuciła się do krótkofalówki, żeby

nawiązać kontakt z Giovannim. Odbierała jednak tylko szumy
i trzaski. Po bezowoc

nych próbach dała spokój.

Wprowadzi

ła najnowsze dane do komputera i poczekała

trochę. Po kilku chwilach komputer zlokalizował centra

wstrząsów i podał dokładne wartości w skali Richtera. Laura

sprawdziła jeszcze kilka informacji. Tak jak się spodziewała,

background image

centrum wstrząsów znajdowało się tuż pod powierzchnią

ziemi. Czyżby magma od dawna była wyżej niż zakładano?

Zestawiła jeszcze raz wyniki wszystkich pomiarów. Była

poważnie zaniepokojona.

Nast

ępna próba skontaktowania się z Giovannim znowu

się nie powiodła. Silne zakłócenia atmosferyczne
uniem

ożliwiały nawiązanie łączności.

- Lauro? - doktor Hailey wetkn

ął głowę przez drzwi. -

Prasa czeka niecierpliwie na pierwszy komentarz. Może pani

się tym zająć?

- Natychmiast - Laura wy

łączyła komputer i poszła za

doktorem Haileyem do zatłoczonego holu. W krótkich,

jasnych słowach przedstawiła nową sytuację. Odpowiedziała

cierpliwie na wszystkie pytania dziennikarzy. W końcu

rozbolało ją gardło, głos jej zachrypł i musiała poprosić o

przerwę. Uciekła do swego spokojnego pokoju.

Ponownie pr

óbowała nawiązać kontakt z zaginionymi. Nic

z tego! Walnęła pięścią w stół. Dlaczego ten głupi Alfredo się

nie zgłasza?! Zdaje chyba sobie sprawę z powagi sytuacji!

- Gdzie jest doktor Hailey? Musz

ę z nim natychmiast

poroz

mawiać! - Do pokoju wszedł krępy, przysadzisty

m

ężczyzna o okrągłej mięsistej twarzy. - Stratton - przedstawił

się. - Burmistrz Idle Springs.

- Wielk

ą kraciastą chustką otarł sobie pot z czoła.

- Dzisiaj po po

łudniu będę miał wizytę kilku ważnych

panów, menadżerów pewnej potężnej firmy, która zamierza

zbudować kompleks rekreacyjny w naszym mieście. Co mam

tym panom powiedzieć, jak mam z nimi rozmawiać? Może

pani mi coś poradzi? Mogłaby im pani powiedzieć, że sytuacja

wcale nie wygląda tak tragicznie? Chodzi o duże pieniądze dla
nas.

background image

- Niestety, nie, panie Stratton - odpar

ła Laura spokojnie. -

W tej chwili nikt nie będzie w stanie prognozować rozwoju

sytuacji. My także nie.

-

Żałuje pani, że nie można przewidzieć rozwoju sytuacji?

To ja pani powiem, jak się ta sytuacja rozwinie? Nijak! Nie

wydarzy się nic, ale to zupełnie nic. Wszystko zostanie tak,

jak było. Trzęsienia ziemi były tu zawsze i to na długo

przedtem, zanim się tu zagnieździli naukowcy. Kilka szyb na

straty i nic więcej. Może kilka konserw zleciało z półek w
supermarkecie... Ale to wszystk

o. Ludzie kwitowali trzęsienia

wzruszeniem ramion. Stały się dla nich chlebem powszednim.

Burmistrz znowu otar

ł chustką pot z czoła. - A teraz

pojawiliście się wy - naukowcy i wpędzacie nas wszystkich w

gospodarczą ruinę. Tak to wygląda! Proszę was - co tam - ja

żądam, żebyście się stąd wynieśli!

Laura patrzy

ła na niego zupełnie oszołomiona. Brakowało

jej słów.

- Panie burmistrzu - zacz

ęła po chwili. Chciałabym trochę

skorygo

wać pańską wypowiedź. To nie naukowcy pogorszyli

sytuację. Dążenie do gospodarczego zrujnowania Idle Springs

jest nam też najzupełniej obce. Wulkan stanowi stałe

zagrożenie, chyba pan w to nie wątpi.

I tego niebezpiecze

ństwa nie można zignorować. Po

prostu nie można chować głowy w piasek. - Laura wytrzymała

groźne spojrzenie burmistrza. - Możliwe, że pańskie miasto

będzie miało szczęście, możliwe, że wulkan nie wybuchnie za

naszego życia. Ale nikt panu nie da na to gwarancji. Dlatego,

zamiast nam wymyślać, powinien pan udzielić

wszechstronnego poparcia. Leży to w końcu w pańskim
interesie.

- W moim interesie? To bezsensowne trwonienie

pieni

ędzy podatników? Ha, myśli pani, że dam się zaprzęgnąć

do pani brudnego wozu? Może jeszcze mam wręczyć pani

background image

wiadro, żeby mogła pani bez żenady doić naszych obywateli?

O nie, droga pani! Już ja się postaram, żeby przykręcono wam

kurek. Nie będziecie tu siali zamętu, przeklęci besserwisserzy!

Przysięgam! - Odwrócił się do wyjścia. - A pani radzę, żeby

się pani schowała do mysiej dziury przed słusznym gniewem
naszych ludzi. -

Wyszedł trzaskając za sobą drzwiami.

Laura bez namys

łu wyskoczyła za nim na korytarz. -

Kiedy miasto zasypane zostanie tonami gorącego popiołu, nie
znajdzie pan z pewno

ścią dziury na tyle dużej, żeby się w niej

zmieściła pańska głupota! - wrzasnęła za nim na cały głos.

Umilk

ły wszystkie rozmowy. Wszystkie twarze zwróciły

się ku Laurze. Znalazła się pod ostrzałem zaciekawionych,

przestraszonych i rozbawionych oczu. Laura spuściła głowę i

szybko wróciła do swego pokoju.

Co j

ą pchnęło do tego niemądrego wybuchu? Ona, Laura

Nichols po

zwoliła sobie zwymyślać burmistrza miasta! Co

powie na to doktor Hailey? Czy nie powinna przedstawić
swego stanowiska bardziej naukowo? Czy to nie pod

wpływem Devona wypowiedziała w zdenerwowaniu to, co

naprawdę myśli?

W kr

ótkofalówce odezwał się głośny trzask. - Tu mówi

Alfredo Giovanni -

usłyszała. - Czy ktoś mnie słyszy?

Laura z

łapała mikrofon. - Alfredo, tu Laura. Odbiór.

Trzaski w aparacie sta

ły się bardzo głośne i Laura zlękła

się już, że łączność zostanie znowu zerwana, ale w końcu

wyłapała jakieś niewyraźne słowa: kłopoty, lawina, wypadek.

Nic więcej nie udało jej się zrozumieć z powodu zakłóceń.

Laur

ę ogarnęło paniczne przerażenie. - Alfredo! -

krzyknęła w mikrofon. - Czy ktoś jest ranny? Słyszy mnie
pan?

Ale nikt si

ę już nie odezwał.

Laura zaalarmowa

ła natychmiast doktora Haileya, który

przedsięwziął nieodzowne środki. Wysłano ekipę ratowników

background image

z lekarzem. Jeden landrover, przekształcony w karetkę

pogotowia, wiózł krew, materiały opatrunkowe i rozmaite

płyny infuzyjne, w innym jechały napoje, żywność, koce i
namioty.

Laura przygl

ądała się jak ogłuszona przygotowaniom

członków ekipy ratowniczej. Nawet, gdy samochody

odjechały, stała bez ruchu odprowadzając je wzrokiem, dopóki

nie zniknęły za zakrętem drogi.

- Zostanie pani tu na stanowisku. - Doktor Hailey stan

ął

nagle obok niej. -

Wszystko będzie dobrze - dodał widząc jej

przygnębioną twarz.

Laura kiwn

ęła głową bez przekonania. Przygarbiona, z

opuszczo

nymi ramionami, wróciła do głównego budynku.

Czekanie przed

łużało się w nieskończoność. Ciągle

jeszcze w mie

ście panowało podniecenie. Do późnego

wieczora telefony urywały się., Laura z jednej strony była

zadowolona, bo kierowały jej myśli na inne tory, z drugiej zaś

strony każdy telefon coraz bardziej ją irytował. Bardzo

martwiła się o kolegów. Co tam się działo? Laura stale

wpatrywała się w krótkofalówkę.

Wreszcie poprzedzony trzaskami i szumami da

ł się słyszeć

znajomy głos.

- Doktorze Hailey, s

łyszy mnie pan?

Laura wzi

ęła mikrofon. - Alfredo? Alfredo, słyszymy

pana. Tu Laura. Co się stało? - Z trudem mogła utrzymać

mikrofon w drżącej dłoni. - Giovanni, niech się pan zgłosi.

- Zaskoczy

ła nas lawina. Jim właśnie przygotowywał z

kilkoma innymi wybuch. To było niedaleko naszej bazy.... -

Alfredo urwał.

- Co si

ę z nimi stało?! Niech pan mówi!

- Na razie nie wiemy, czy prze

żyli - mówienie

przychodziło mu z niezwykłym trudem. - Mamy do pokonania

kilkumetrową

ścianę

ze

śniegu

i

lodu.

Coś

background image

nieprawdopodobnego, Lauro. W życiu nie widziałem takich

ilości śniegu.

- M

ój Boże - Laura była przerażona. - Czy jest nadzieja,

że przeżyli?

- Zawsze trzeba mie

ć nadzieję - odparł Giovanni. -

Będziemy was informować na bieżąco. Niech pani ustawi
aparat na „odbiór" i nie odchodzi nigdzie.

- Nie rusz

ę się z miejsca. Niech Bó g ma was w swej

opiece!

- Dzi

ękuję, Lauro. Aha, jeszcze coś... Ten wścibski

dziennikarz, nazywa się chyba Courtley, był też z Jimem.

Chciał zrobić kilka zdjęć.

- Devon Courtley? Devon jest... - Laurze zakr

ęciło się w

głowie. Wszystko wirowało jej przed oczami. Zachwiała się i

straciła przytomność.

- Laura? Laura! Czy pani mnie s

łyszy? Laura!

Odpowiedzi nie było.

- Devon - czy to ona wymawia

ła szeptem jego imię?

Laura otworzyła oczy. W pierwszej chwili nie mogła

zrozumieć, dlaczego leży na podłodze... Wstała powoli. Nagle

wszystko się jej przypomniało. Rozmawiała z Giovannim. Jim

i inni zostali zasypani przez lawinę. A Devon był wśród nich.

Oczy laury nape

łniły się łzami. - Boże, pomóż im. Nie

pozwól im zginąć, błagam cię, Boże - modliła się po cichu.

Doktor Hailey! Jeszcze nic nie wie! Podbieg

ła do telefonu,

nakręciła jego numer i poinformowała go o wszystkim. Potem

odłożyła słuchawkę. Nigdy w życiu nie czuła się tak

nieszczęśliwa jak teraz. Opadła na krzesło, ukryła twarz w

dłoniach. - Nie umieraj, Devon. Jesteś mi tak bardzo
potrzebny. Tak bardzo c

ię kocham - szepnęła.

Noc min

ęła i nie przyniosła żadnej zmiany sytuacji.

Alfredo zgłaszał się co godzina. - Robimy wszystko, co w
ludzkiej mocy -

zapewniał.

background image

Laura nie zmru

żyła oka przez całą noc. Odmówiła

doktorowi Haileyowi, który chciał ją zastąpić na posterunku.

Godziny płynęły, a ona czekała na wieści, żywiąc się tylko

nadzieją. Gdy nadszedł ranek, Laurę bolała głowa, oczy jej

łzawiły, a ciało zesztywniało od ciągłego kucania przy
aparacie.

- Laura! Jest tam pani jeszcze?
- Alfredo! S

łyszę pana! - Laura natychmiast odzyskała

przytom

ność umysłu.

- Ratownicy odkopali przednie ko

ło samochodu Jima.

- My

śli pan, że oni są w tym samochodzie?

- Chyba tak, bo gdzie by si

ę mieli podziać?

Laura wstrzyma

ła oddech. - Czy dali jakiś znak życia?

- Nie. Ale samoch

ód znaleziono koło betonowego cokołu,

jednego z tych, w których tkwią słupy wyciągu narciarskiego.

Możliwe, że cokół stał się zaporą dla lawiny i być może

samochód nie został zgnieciony. Zgłoszę się, gdy będę

wiedział coś bliższego.

- Na razie, Alfredo. - Laura obawia

ła się przez chwilę, że

znowu zemdleje. Wzięła się jednak w garść, odetchnęła kilka

razy głęboko i zadzwoniła do szefa. Doktor Hailey przyszedł
do niej natychmiast.

Znowu zacz

ęły się długie, nużące godziny oczekiwania,

tylko że teraz czekali we dwoje. Hailey też próbował się

połączyć, ale bezskutecznie. W końcu, gdy zaczęli już tracić

nadzieję, usłyszeli głos Giovanniego.

- Laura? Tu Giovanni. S

łyszy mnie pani?

Doktor Hailey przej

ął mikrofon. - Tu Hailey. Słyszymy

pana bardzo dobrze. Co nowego, Alfredo?

Laura pochyli

ła się nad aparatem wstrzymując oddech.

- Odkopali

śmy samochód na tyle, że możliwe jest

otwarcie drzwi od strony kierowcy. Mężczyźni są w środku.

- Wszyscy?

background image

- Wszyscy. Jeden z nich jest ranny, inni nie, ale bardzo

zzi

ębnięci. Nie obędzie się pewnie bez kilku dni w szpitalu. -

Alfredo miał bardzo zmęczony głos.

- Dobrze. Dzi

ękuję panu za ten trud. Powinien pan teraz

odpocząć.

- Kto... kto jest ranny? - spyta

ła Laura zduszonym

głosem.

- Harold. Harold Cramer, jeden z techników. Ale wyjdzie

z tego. Lekarze już mu robią transfuzję krwi.

Laura opad

ła na krzesło. Łzy ulgi spłynęły jej po

policzkach. Żyje! Devon żyje! - przebiegło jej przez głowę. -

Dziękuję - szepnęła. - Boże, dziękuję ci.

- Laura? Czy wszystko w porz

ądku? - Doktor Hailey

spoglądał na nią z niepokojem.

- Tak - odpowiedzia

ła uśmiechając się przez łzy.

background image

Rozdział 11
- Devon - szepn

ęła Laura. - Devon, kocham cię. -

Pogładziła go delikatnie po czole i bladych policzkach.

- Panno Nichols, prosz

ę. - W drzwiach stanął lekarz.

Pacjent potrzebuje spokoju.

- Do widzenia, kochanie - Laura spojrza

ła jeszcze raz na

śpiącego.

- Czy naprawd

ę nie będzie żadnych skutków tego

zziębnięcia?

- Oczywi

ście, że nie - lekarz uśmiechnął się uspokajająco.

-

Pan Courtley wyśpi się porządnie, będzie jak nowy. Niech

się pani nie martwi, dostanie go pani w nienaruszonym stanie.

Laura zaczerwieni

ła się. - Dziękuję, doktorze.

- Devon, pan zwariowa

ł. Zupełnie zwariował! - Laura

usiadła z rozmachem na mchu i roześmiała się głośno. -

Ciągnie pan ze sobą na stromą górę kieliszki z

najdelikatniejszego szkła kryształowego, żeby wypić tu ze

mną szampana! Przecież to kompletne wariactwo!

- Lubi

ę, kiedy się śmiejesz, Lauro! - Devon pochylił się

nad nią i spojrzał jej w oczy. - Twój śmiech brzmi zupełnie jak

srebrzyste dźwięki dzwoneczków - pogładził ją lekko po
policzku. -

Lubię dotyk twoich dłoni i twój głos szepczący:

„Kocham cię".

- Pan... s

łyszałeś mnie? Dlaczego nie...

- Ba

łem się obudzić z cudownego snu. Twoje słowa były

dla mnie najlepszym lekarstwem.

Laura poczu

ła wypieki na policzkach. - Ale ja myślałam,

że śpisz. Lekarz powiedział przecież...

- Nie uwa

żasz, że teraz mamy dobrą okazję, żeby

powtórzyć te słowa? Czy nie możesz być wreszcie szczera
wobec mnie i wobec siebie, Lauro?

background image

Laurze zrobi

ło się zimno i gorąco zarazem. - Ja... zawsze

byłam szczera. Kiedy cię wyzywałam od chamów - też.

Mówiłam po prostu zawsze to, co myślałam.

- A w szpitalu?
Wargi Laury zadr

żały. - Ja... - zająknęła się.

- Wiesz, jak bardzo ci

ę lubię - oznajmił Devon. Poszukał

jej wzroku. Laura spojrzała na niego. Lubił ją, cenił ją - ale

czy ją kochał? - ja

te

ż cię lubię - wymamrotała. Czemu Devon nie chciał

zrozumieć, że oczekiwała od niego czegoś więcej?

- Chod

ź ze mną - szepnął. - Chciałbym ci coś pokazać -

podniós

ł się i pociągnął Laurę za sobą. Laura poczuła się

rozczarowana. Co on zamierzał? Dlaczego nie wziął jej w

ramiona i nie pocałował? Tak bardzo tego pragnęła!

Lekki szum wyrwa

ł ją nagłe z zamyślenia. Szum stawał

się głośniejszy z każdym krokiem. Wreszcie wyszli na zalaną

słońcem polanę. Przed nimi rozciągało się okrągłe

ciemnozielone górskie jezioro. Kryształowo przejrzysta woda

spływała z góry połyskującymi srebrzystymi kaskadami i

spływała szerokimi falami po wystających skałach. Miliony

rozpryskujących się kropelek wypełniały powietrze błyszczącą

przezroczystą mgiełką.

Laura wsparta na ramieniu Devona nie mog

ła wyjść z

podziwu nad tym cudem przyrody.

Wreszcie Devon odsun

ął ją delikatnie, wziął za rękę i

poprowadził wąską, prawie zupełnie zarośniętą ścieżką na

płaską platformę tuż nad wodospadem. Puścił dłoń Laury,

podszedł na sam brzeg wystającej skały i spojrzał w dół na

huczącą, wirującą wodę. Potem położył się płasko na brzuchu,

odwrócił od Laury i nakazał jej gestem, żeby zrobiła to samo.

Z wahaniem położyła się na krawędzi i odważyła spojrzeć w

dół.

background image

D

ługo leżeli obok siebie w milczeniu. Nic nie zakłócało

im tej cudownej chwili bezpośredniego obcowania z przyrodą.

Ciep

łe promienie słoneczne grzały Laurę w plecy, a

mgiełka wodna unosząca się nad wodospadem przyjemnie

chłodziła twarz. Zamknęła oczy i przeciągnęła się z rozkoszą.

Nagle poczu

ła na skórze palce Devona. Gładziły jej szyję,

potem ześliznęły się na ramiona, na łopatki i zaczęły

delikatnie masować kręgosłup. Miły dreszcz przebiegł jej po
plecach.

Jęknęła cicho i przewróciła się na plecy. We wzroku

Devona wyczytała pytanie i... pożądanie.

U

śmiechnęła się, gdy pochylił się nad nią i dotknął

wskazującym palcem koniuszka jej nosa. Pocałował ją w

czoło, brwi, w skronie, w brodę, w szyję.

Laura zarzuci

ła mu ramiona na szyję. Pocałowała go

namiętnie, tak jak nigdy jeszcze nie całowała żadnego

mężczyzny. Wszystkie, dręczące ją do tej pory wątpliwości,

znikły w dzikim pożądaniu, które wyzwoliła obecność

mężczyzny.

Sprawnymi ruchami Devon odpina

ł guzik po guziku jej

bluzkę. Pod spodem nie miała nic. Rozkoszowała się ciepłem

promieni słonecznych i spragnionym wyrazem oczu Devona.

Jego dłonie gładziły jej nagą skórę, dotknęły piersi i zsunęły

się po płaskim brzuchu na dół, do zapięcia dżinsów. Laura

oddychała szybko nieregularnie. Ogień namiętności, jakiej do

tej pory nie znała, ogarnął ją całą.

- Devon - szepn

ęła. - Och... - Drżącymi palcami rozpięła

jego koszulę. Doznała niesłychanie przyjemnego uczucia,

czując pod palcami jego nagą, ciepłą skórę, skręcone, miękkie

włosy na piersiach. Zsunęła dłonie niżej i najpierw niepewnie,

a później coraz bardziej zdecydowanie rozpinała pasek.

Jednym szybkim ruchem rozsunęła suwak jego dżinsów.

Nie

śmiało spojrzała na Devona. Uśmiechnął się. Wstał,

zdjął dżinsy i obcisłe majtki. Nagi ukląkł obok Laury i

background image

rozebrał ją powoli do końca. Przez chwilę patrzył na Laurę w

niemym podziwie. Poczuła się tak piękna i tak pożądana, jak
nigdy przedtem.

J

ą też podniecał widok nagiego mężczyzny. Jego twarz,

potężne ramiona, owłosione piersi, płaski brzuch...

- Devon - szepn

ęła i pociągnęła go na siebie. I nagle cały

świat stał się nim. Jego zapachem, jego oddechem, jego

niskim głosem, szepczącym jej namiętne słowa, jego ciałem,

które ją nakryło, wypełniło i dostarczało niewysłowionej
rozkos

zy. Poddała mu się całkowicie dostosowując się do

szybkiego rytmu jego ruchów.

Mia

ła wrażenie, że ciało jej stanęło w płomieniach, gdy w

dzikiej ekstazie osiągnęli wspólnie apogeum rozkoszy.

Wyczerpani do granic mo

żliwości i do głębi zaspokojeni

leżeli bez ruchu. Milczeli. Wilgotna mgiełka znad wodospadu

cudownie orzeźwiła ich rozgorączkowane ciała. Stopniowo

oddechy ich uspokoiły się, serca zaczęły bić spokojnie i
miarowo.

Laura poczu

ła delikatne pocałunki Devona na policzkach.

Otwo

rzyła oczy patrząc w spokojną twarz mężczyzny, którego

kochała. Tak bardzo pragnęła wyznać mu swoje uczucie, ale

coś ją przed tym powstrzymywało. Może ta stara, pognieciona

fotografia, może szczęśliwy uśmiech młodej kobiety na

zdjęciu? Ta nie do końca określona obawa musiała się odbić

na jej twarzy, gdyż Devon spojrzał na nią bezradnie.

Zmarszczył brwi. W końcu wziął ją w ramiona i trzymał tak

mocno, jakby nigdy nie chciał jej wypuścić. Laura mogłaby

tak leżeć do końca życia. U boku Devona czuła się szczęśliwie
i bezpiecznie.

Gdy s

łońce, jak czerwona piłka, schowało się za szczytami

gór, Laura i Devon schodzili wąską ścieżką w dół. Nad

jeziorem zatrzymali się jeszcze, żeby do syta napatrzeć się na

ten cudowny zakątek.

background image

- Lauro - zacz

ął Devon nieśmiało.

- Tak? - Laura przytuli

ła się do niego.

- Nie chcia

łbym, żebyś przebywała tak blisko tego

wulkanu. Nie mogę znieść świadomości, że codziennie

wystawiasz się na tak straszliwe niebezpieczeństwo.

Laura zesztywnia

ła. Czy Devon już próbuje jej coś

narzucić? Tak, jak wtedy Jeff? Czy też za chwilę zażąda, żeby

zrezygnowała z wykonywania swego zawodu? Po to, żeby

zmusić ją do wątpliwej przyjemności bycia wierną żoną, dobrą

gospodynią i wyrozumiałą matką?! Do cholery! Czy naprawdę

wszyscy mężczyźni muszą być takimi egoistami? Dlaczego
u

ważają, że słabsza płeć nie potrafi o sobie decydować?

- Nie mog

ę przecież zostawić tego wszystkiego, Devon.

Jak to sobie wyobrażasz? Podpisałam przecież umowę i mam
moralny obowi

ązek wobec tutejszej ludności. Mam uciekać na

łeb na szyję, jak szczur z tonącego okrętu?

- Uwa

żasz więc, że wybuch jednak nastąpi? Laura

zagryzła dolną wargę. - Może...

W spojrzeniu Devona odmalowa

ło się przerażenie i

niedowierzanie jednocześnie.

- Obawiam si

ę, że właśnie powiedziałam coś, czego jako

naukowiec nigdy nie powinn

am była mówić. To tylko intuicja,

przeczucie. Devon, nie ma właściwie żadnych jednoznacznych

dowodów... Ale błagam cię na wszystko, nie powtarzaj

nikomu tego, co mi się tak pochopnie wymknęło. Nie chcę,

żeby wybuchła panika, a poza tym moja nieostrożna
wyp

owiedź mogłaby mnie kosztować pracę. Doktor Hailey

jest bardzo przewrażliwiony.

- Lauro - Devon przyci

ągnął ją do siebie. - Nie musisz się

martwić. Ode mnie nikt się niczego nie dowie. Zaufaj mi!

background image

Rozdział 12
Dni, kt

óre nadeszły po niedzielnej wycieczce do górskiej

samotni, wydawały się Laurze jakimś cudownym snem.

Codziennie rano szła do pracy, gdzie sumiennie i z należytą

uwagą wykonywała swoje obowiązki, ale jej życie zaczynało

się właściwie dopiero wtedy, gdy spotykała się z Devonem.

Każdy wieczór i każdą noc spędzali razem. Szli do restauracji,

urządzali sobie romantyczne przechadzki przy świetle

księżyca, albo siedzieli przed kominkiem u Devona w domu,

pili czerwone wino i kochali się do utraty tchu.

Ka

żdy pocałunek, każdy dotyk był dla nich nową

pod

nietą. Nigdy nie mieli siebie dosyć. Podsycali wzajemnie

pożądanie czułymi spojrzeniami, namiętnymi słowami i
delikatnymi pieszczotami.

Tylko czasem, gdy Laura by

ła sama, ogarniało ją uczucie

dziwnego niepokoju. Ponieważ w zachowaniu Devona

wyczuwała pewien dystans tworzący między nimi barierę.

Nigdy nie powiedział jej na przykład, że ją kocha. Nigdy nie

mówił o przyszłości, nie poruszał też spraw związanych z

przeszłością. Nawet temat wulkanu stał się nagle dla niego

tabu. Czasami oczy jego nabierały dziwnego, bolesnego

wyrazu. Coś było nie tak!

Laura zadr

żała, chociaż czuła ciepłe ciało Devona przy

sobie. Devon powiedział coś, ale do Laury dotarło tylko jakieś

kobiece imię.

Usiad

ła gwałtownie. - O kim mówisz?

- O mojej

żonie - spojrzał na nią ze zdziwieniem. -

Powiedziałem, że przez pewien czas mieszkaliśmy w San

Francisco. Nie wiedziałaś o moim małżeństwie?

- Nie, nie wiedzia

łam. - Chciała odrzucić kołdrę i

wyskoczyć z łóżka.

background image

Devon przytrzyma

ł ją za ramię. - Przepraszam, Lauro -

powiedział spokojnie. - Wszyscy ludzie ó tym wiedzą.

Myślałem...

- My

ślałeś, że mam zwyczaj chodzić z żonatymi

mężczyznami do łóżka? - rozgniewała się.

- Lauro, moja

żona nie żyje od lat.

- Och! - Laura spu

ściła głowę. - Przepraszam, Devon. Ja...

o niczym nie wiedziałam.

Milczeli oboje.
- Ta kobieta na zdj

ęciu to twoja żona? - spytała nieśmiało.

- Na zdj

ęciu? Ach, myślisz o tym w sypialni. Tak, to ona

na krótko przed śmiercią - odwrócił się i zgasił światło.

Laura wyci

ągnęła do niego rękę, ale w końcu ją opuściła.

Chciała coś powiedzieć, ale żadne słowo nie mogło jej przejść
przez usta.

Nast

ępnego ranka Laura przypadkowo spotkała Ralpha.

- Cze

ść, Lauro - mruknął pod nosem.

- Dzie

ń dobry Ralphie - Laura od razu odgadła przyczynę

jego złego humoru. - Problemy z Kate?

- Tak. Znowu na tym samym tle - wzruszy

ł ramionami

zrezygnowany.

Laura pokr

ęciła głową. - Czasami mam ochotę złapać Kate

za ramiona i potrząsnąć nią porządnie - rozzłościła się. -
Znajduje na drodze klejnot i nie podnosi go! Wariatka! -

Objęła Ralpha po przyjacielsku i pocałowała go w policzek. -

Na pewno wkrótce się opamięta. Niech pan się nie martwi,

Ralphie, na pewno wszystko się między wami ułoży.

Ralph obj

ął ją również. - Dziękuję za słowa pociechy,

Lauro. Może ma pani rację.

Z ty

łu za nimi ktoś chrząknął. Ralph puścił Laurę

gwałtownie i odwrócił się.

- O, dzie

ń dobry, panie Courtley. - Muszę już iść - zwrócił

się do Laury. - Zobaczymy się później.

background image

- Do widzenia - powiedzia

ł Devon chłodno. Patrzył

ponuro na Ralpha.

- Wcale si

ę ciebie tu nie spodziewałam - uśmiechnęła się

Laura.

- W

łaśnie zauważyłem. - Między brwiami Devona

pojawiła się pionowa zmarszczka. - Chciałem ci tylko

powiedzieć, że lecę na kilka dni do Los Angeles, ale widzę, że

wcale nie będziesz za mną tęskniła. Zaproszono mnie do

udziału w sympozjum naukowym. Zadzwonię do ciebie po
powrocie. -

Devon odwrócił się i wyszedł bez słowa.

Laura sta

ła skamieniała. Czuła się tak, jakby ktoś ją

spoliczkował. Co się stało Devonowi? Dlaczego zachował się

tak dziwacznie? Czyżby był zazdrosny? Nie, to absurd. Musiał

przecież wiedzieć, że Kate i Ralph byli zaręczeni. O co mu

więc mogło chodzić? Było chyba coś, o czym chciał jej

powiedzieć, ale nie mógł?

Laura postanowi

ła, że po powrocie Devona przeprowadzi

z nim poważną rozmowę. I nie da mu spokoju, dopóki się
wszystkiego nie dowie.

- O, Bo

że, Lauro, to co mam zrobić, żeby wreszcie się

zgodziła wyjść za mnie? - Ralph oparł głowę na łokciach. -

Prosiłem ją już ze sto razy, żeby została moją żoną i za

każdym razem się wymigiwała. Nie daje też nigdy jasnej
odpowied

zi. Naprawdę nie wiem, co mam robić.

Laura westchn

ęła. - Niech mi pan wierzy, że Kate też

cierpi. I to bardzo! Zna pan przecież sprawę jej męża. Jeszcze

czuje się z nim związana. Musi pan okazać cierpliwość, a
przede wszystkim poroz

mawiać z nią. A poza tym... -

zawahała się. - Jak... w jakich okolicznościach pan się jej

oświadcza?

Ralph spojrza

ł na nią zaskoczony. - Korzystam z każdej

okazji, naturalnie. Kocham Kate. Kocham ją zawsze.

background image

Wszystko jedno, czy szoruje podłogę, czy gotuje obiad, czy
odkurza, czy

ściele łóżko.

- Czyli o

świadcza się pan zawsze, kiedy to tylko panu

przyjdzie do głowy? - Laura uśmiechnęła się pod nosem.

- Oczywi

ście. Czemu nie?

- Bo... widzi pan... Kate ma bardzo romantyczne

usposobienie.

- Nie szkodzi. Kocham j

ą taką, jaka jest.

Laura roze

śmiała się głośno. - Źle mnie pan zrozumiał.

Kate kocha

pana także. Ale zwraca uwagę na okoliczności, na

romantyczny nastr

ój: światło świec, blask księżyca, cicha,

nastrojowa muzyka, czułe słowa, może w tańcu...

- Ale ja nie umiem ta

ńczyć...

- No to nauczy si

ę pan! Najlepiej zaczniemy od razu. O,

tu mamy fokstroty. -

Laura podbiegła do regału, wyciągnęła z

niej odpowiednią płytę z muzyką taneczną. - Fokstrot będzie
najlepszy.

- Ale ja przecie

ż nie umiem - Ralph był trochę

zażenowany.

- Nic z tego! Musi si

ę pan nauczyć! Chodzi o pana

szczęście, chodzi o szczęście Kate. No, niechże się pan ruszy!

Ralph podszed

ł niechętnie i stanął jak kupka nieszczęścia

przed Laurą.

Zabrzmia

ły pierwsze dźwięki. - Tak, teraz niech mnie pan

jedną ręką obejmie w pasie. Drugą niech pan podniesie i ujmie

dłoń partnerki, czyli moją. No, nieźle. Wyglądamy jak para,

która zwyciężyła w turnieju tańca. I zaczynamy: raz, dwa, raz,
dwa, raz, dwa... Auu!

- Przepraszam, Lauro. - Ralph by

ł wyraźnie zmartwiony. -

Nie mam żadnych zdolności do tych wygibasów.

- Bzdura, nie ma pan jedynie do

świadczenia! Niech pan

się wsłucha w muzykę i rozluźni, a kroki wyjdą panu same.
Raz, dwa, Ralph!

background image

Laura potkn

ęła się o jego nogę, zachwiała się, straciła

równowagę i upadła na podłogę, pociągając Ralpha za sobą.

Spojrzeli na siebie zmieszani. Potem Laura roze

śmiała się

serdecz

nie, widząc poczucie winy w oczach Ralpha. - Może

jednak w pana przypadku trzymanie za rączkę będzie
korzystniejsze dla Katy - po

wiedziała ze współczuciem i

pogładziła go po policzku.

- Przeszkadzam chyba! - zaczerwieniona z gniewu Kate

sta

ła w drzwiach mierząc ich niechętnym wzrokiem. Za nią

stał Devon.

- Jakie nies

łychane przypadki zdarzają się w życiu! Za

każdym razem, kiedy się spotykamy, zastaję was w czułych

objęciach - Devon powiedział to wysoce nieprzyjemnym
tonem.

Kate patrzy

ła tylko bez słowa na swą lokatorkę i swego

ukocha

nego. W końcu odwróciła się na pięcie i uciekła.

Ralph podni

ósł się z trudem, pomógł wstać Laurze,

wzruszył ramionami i pobiegł za Kate. Chwilę potem rozległo

się jego stukanie do sypialni Kate.

- Otwórz, Kate! Kochanie! -

wołał zrozpaczony. -

Wszystko ci wyjaśnię.

Devon za

śmiał się szyderczo. - On jej wszystko wyjaśni.

Oczywi

ście. Ty mi też, prawda, skarbie? Na pewno znajdziesz

jakieś niewinne wytłumaczenie tego wszystkiego. - Złapał

Laurę za nadgarstek i przyciągnął do siebie. - Słucham.

- Devon, ja... Ralph i ja... my... nic nie by

ło... uwierz mi.

Dlaczego mi nie ufasz?

- Zaufanie... - prychn

ął Devon. - Wiesz w ogóle, o czym

mówisz? Nie

uważasz, że za dużo ode mnie wymagasz?

Postaw się w mojej sytuacji. Ledwo się odwróciłem, a ty od

razu rzuciłaś się w ramiona innego mężczyzny. I spodziewasz

się, że ja ci zaufam?

background image

- A ty s

ądzisz naprawdę, że wdałam się w romans z

przyjacielem mojej gospodyni? I to po tym wszystkim... -

głos

Laury załamał się.

- Po tym, co dzia

ło się między nami? Nie myślisz chyba,

że jestem jedną z tych, które co noc zmieniają mężczyznę?

- Przede wszystkim wierz

ę własnym o czo m. A to co

zobaczyłem, było dość jednoznaczne. Poza tym, wcale nie tak

dawno, machałaś mi przed oczami pierścionkiem

zaręczynowym. Szybko pocieszyłaś się po stracie swego

narzeczonego... A mnie nie było zaledwie kilka dni i ty już

musiałaś turlać się z Ralphem po dywanie. Co u diabła, mam o
tym wszyst

kim myśleć?

- Pier

ścionek, który wtedy nosiłam, był własnością mojej

babci - wyzna

ła cicho.

Devon

ściągnął brwi. - Nie rozumiem.

- Ja... nie by

łam zaręczona... od roku nie jestem

zaręczona.

- Po co wi

ęc to przedstawienie?

- Poniewa

ż myślałam, że będziesz chciał wziąć mnie na

spytki. To przez doktora Haileya.

- Przykro mi, ale ja naprawd

ę nic nie rozumiem. Co ma

pierścionek do Haileya i jak to się łączy z Ralphem?

- Ralph nic dla mnie nie znaczy. On kocha Kate - i Kate

kocha jego. - Laura opowiedzia

ła Devonowi całą historię. -

Ponieważ lubię Kate i ponieważ Ralph jest sympatycznym

facetem, chciałam im pomóc. - Była już bliska łez.

- Ale nadal nie rozumiem tej historii z pier

ścionkiem.

- Ba

łam się, że... może... nie będę mogła ci się oprzeć.

Pierścionek miał mnie ochronić, rozumiesz?

Devon patrzy

ł na nią w milczeniu. Pokręcił głową. - Ta

historia brzmi co prawda zupełnie nieprawdopodobnie, ale

przemyślę ją - powiedział spokojnie. Potem odwrócił się i

odszedł bez słowa pożegnania.

background image

Rozdział 13
- Siarczek wodoru! - Alfredo uderzy

ł pięścią w stół. -

Zupełnie jednoznacznie! Miała pani rację, Lauro! Pani

podejrzenia potwierdziły się.

- Oznacza to,

że warstwa magmy rośnie niebezpiecznie -

Laura patrzyła w zamyśleniu przez okno, za którym rysował

się kanciasty masyw górski.

Giovanni skin

ął głową. - Musimy w dzień i w nocy robić

pomiary kontrolne. Zwiększone wydzielanie się oparów siarki

jest co najmniej zastanawiające.

- Bardzo zastanawiaj

ące - powiedziała Laura poważnie. -

To dziwne, Alfredo, ale od kilku d

ni jakoś dziwnie się czuję.

Coś wisi w powietrzu! Przyroda przyczaiła się, żeby w

odpowiednim momencie zadać niszczący cios ludzkości.

- Lauro, prosz

ę, niech się pani opamięta! Jest pani

naukowcem, a nie wróżką! Nie możemy przecież bazować na
przeczuciach, tylko na konkretnych danych, statystyce i na

rachunku prawdopodobieństwa. Intuicyjne podejście do
sprawy jest nienaukowym humbugiem.

- Wiem, Alfredo - westchn

ęła Laura. - Ale mimo to...

- My

ślałem, że jasno i wyraźnie przedstawiłem pani moje

stanowisko, Lauro! - Zaczerwieniony z gniewu doktor Hailey

stanął przed Laurą. - Powiedziałem, że nie życzę sobie, żeby

osobiste komentarze moich pracowników dotarły do opinii
publicznej!

- Ale...
- Niech

że pani to sobie obejrzy! Proszę! - Rzucił jej na

biurko wydanie „Los Angeles Times".

Laur

ę zamurowało. - Na pierwszej stronie widniało

zdjęcie w dużym formacie. - Geofizyczka Laura Nichols

przewiduje rychły wybuch Mount Kairo - zaczęła czytać z

rosnącym przerażeniem. - Nie możemy dłużej przymykać
oczu na jawne o

znaki grożącego nam wszystkim

background image

niebezpieczeństwa. Zapowiadają one - twierdzi panna Nichols
-

wybuch wulkanu w niedługim czasie.

Laura upu

ściła gazetę. W jej oczach pojawiły się łzy. A

więc Devon ją oszukał. Podszedł ją nikczemnie, oszukał i

wykorzystał. Ona zaś dała się nabrać na jego czułe słówka,

podczas gdy była tylko marionetką w jego rękach. Pociągał za

sznurki jak chciał, a Laura tańczyła w narzuconym przez
niego rytmie...

Doktor Hailey uspokoi

ł się widząc, jak bardzo zaszokował

Laurę artykuł. - Niechże się pani tak tym nie przejmuje,
dziecinko - powie

dział ojcowskim tonem. - Poradzimy sobie z

tą głupią sprawą. Nie traćmy niepotrzebnie czasu.

Laura podnios

ła powoli głowę. - Dziękuję, doktorze -

szepnęła.

- Ju

ż dobrze. A teraz niech pani słucha uważnie.

Burmistrz Idle Springs, pan Stratton -

mam wrażenie, że miała

pani przyjemność poznać go - zapowiedział na jutro coś w

rodzaju publicznego przesłuchania - doktor Hailey urwał na

chwilę. - Upiera się, żeby pani złożyła oświadczenie.

- Ja? A co mia

łabym powiedzieć?

-

Że odwołuje pani swoją wypowiedź dla „Los Angeles

Times".

- Nie - Laura pokr

ęciła przecząco głową. Nie umiem

kłamać!

- Lauro, do cholery! Mo

że by pani zrezygnowała -

przynajmniej chwilowo -

ze swej wrażliwości moralnej.

Chodzi przecież o pani i o naszą pracę. Nie mamy wyboru, bo

musimy zyskać na czasie. A zysk amy tylk o wtedy, g dy się

pani zdystansuje od swej wypowiedzi i wmówi ludziom, że

reporterowi chodziło tylko o tanią sensację.

Laura znowu pokr

ęciła głową.

background image

- Lauro, czy musz

ę pani przypominać o pani naukowej

od

powiedzialności? Nie możemy przecież niepokoić

społeczeństwa nienaukowymi tezami!

- Ale widzia

ł pan przecież wyniki pomiarów, panie

doktorze! Czytał pan sprawozdania...

- Tak, tak, wiem, do cholery! Mimo to nic nie wskazuje

na maj

ący nastąpić wybuch. I takie są fakty. Przykro mi,

Lauro, ale musi pani wybrać: albo się pani opamięta i

podejdzie do sprawy naukowo, albo będzie musiała pani

napisać podanie o zwolnienie.

Laura a

ż podskoczyła. - Pan to nazywa wyborem? Mam

skłamać, albo zrezygnować z pracy?! - roześmiała się z

goryczą.

Doktor Hailey wzruszy

ł ramionami. - Niech pani wszystko

jeszcze raz spokojnie przemyśli. Nie mogę pani poradzić nic

innego. Nie chciałbym rezygnować ze współpracy z panią,

proszę mi wierzyć.

- Zmieni

łam zdanie, wystąpię na tym zebraniu -

powiedziała Laura spokojnie, chociaż naprawdę była bardzo
zdenerwowana.

Doktor Hailey przyj

ął tę wiadomość z zaskoczeniem, ale i

z ulgą. - Spadł mi kamień z serca, naprawdę! Cieszę się, że się

pani w końcu przekonała. Zobaczymy się wobec tego później
-

uśmiechnął się z sympatią.

G

łówna sala ratusza była wypełniona do ostatniego

miejsca. Nawet w przejściach między krzesłami i po bokach

stali ludzie. Ponad pięćset osób wyciągało szyje, żeby

zobaczyć przedstawianych przez burmistrza polityków,

biznesmenów i naukowców. Devon też tu był. Stał z boku,

przy ścianie. Laura czuła jego wzrok na sobie, ale zignorowała

go. Nigdy mu nie wybaczy, tej podłej zdrady. Zaufaj mil

Słowa, którymi ją uspokajał, brzmiały teraz jak szyderstwo.
N

ie, sprawa Devona była już dla niej zakończona. - ...A teraz

background image

poproszę o zabranie głosu pannę Nichols, asystentkę doktora
Haileya.

Laura podnios

ła się jak w transie i podeszła do mikrofonu.

Zaciekawione twarze słuchaczy rozmazały się jej przed

oczami. Wyraźnie, nawet bardzo wyraźnie, widziała tylko

buzię ślicznej małej dziewczynki, siedzącej w pierwszym

rzędzie. Patrzyła na nią z dziecięcą ufnością wielkimi

błękitnymi oczami. Laura spociła się.

- Odwagi. Lauro! Musi pani przez to przebrn

ąć - usłyszała

szept doktora Haileya.

Laura chwyci

ła mikrofon tak mocno, aż jej dłoń zbielała.

Odetchnęła głęboko. I patrząc stale na złotowłosą

dziewczynkę, zaczęła mówić.

W sali zrobi

ło się cicho. Wszyscy słuchali z uwagą Laury

opisującej rezultaty swojej pracy naukowej.

- Wiem, prosz

ę państwa, że dotychczasowe wyniki nie

pozwalają ze stuprocentową pewnością wnioskować o

rychłym wybuchu wulkanu. Ale mimo to nie możemy

bagatelizować niebezpieczeństwa i wmawiać sobie, że jakoś

tam będzie. Nie, panie burmistrzu Idle Springs, musi pan być
przygotowany na najgorsze -

urwała widząc kątem oka, że

doktor Hailey wychodzi z sali. Wyprostowała się. - W każdym

razie poczuwam się do moralnego obowiązku, żeby was

ostrzec. Ostatnio miały miejsce zastanawiające zmiany.

Dokonywały się one tak szybko, że nie można już wykluczyć

prawdopodobieństwa katastrofy. Dlatego posłuchajcie mojej

prośby - zabezpieczcie siebie i swój majątek, zanim będzie na

to za późno!

Laura zamkn

ęła na chwilę oczy. Była zupełnie

wyczerpana.

Przez chwil

ę w sali panowała cisza, a potem nagle

wybuchła panika. Ludzie zerwali się ze swych miejsc i rzucili

się do wyjścia, flesze rozstrzelały się jaskrawym światłem,

background image

reporterzy i kamerzyści torowali sobie bezpardonowo drogę

do podium. Dzieci płakały, mężczyźni klęli, kobiety
za

wodziły.

- A wi

ęc własnoręcznie przekreśliłam swoją karierę. -

Laura wyłączyła telewizor. - Jutro wyjeżdżam.

Kate obj

ęła ją serdecznie. - Kto wie, może cię jeszcze

będą całować po rękach za twą szczerość. I będą ci wdzięczni.

Tak wdzięczni, jak ja. Pamiętasz jeszcze moją wściekłość, gdy

zobaczyłam ciebie i Ralpha w czułych objęciach na dywanie?

Dopiero później zrozumiałam, że chciałaś tylko mego dobra i

co z tego wyszło? Wielka przyjaźń i szczęśliwe małżeństwo!

- Ma

łżeństwo? Bierzecie ślub? - zdziwiła się Laura

- Tak jest! Musimy tylko zebra

ć wszystkie potrzebne

dokumenty.

- Ale

ż to cudownie, Kate! Tak się cieszę! - Teraz Laura

uściskała Kate. - Dużo szczęścia i wszystkiego dobrego na

nową drogę życia!

- Dzi

ękuję, Lauro, chciałabym i tobie życzyć tego

samego. A pro

pos, Devon usiłuje już od kilku godzin

skontaktować się z tobą. Może byś chociaż wysłuchała tego,
co ma ci do powiedzenia?

- Nie - Laura odwr

óciła się do okna. - Oszukał mnie!

Bezczelnie nadużył mego zaufania! Wykorzystał mnie!
Takich rzeczy

się nie wybacza. Nie chcę go więcej widzieć.

- Tylko,

że ten mężczyzna cię kocha, Lauro. I ty go

kochasz. Dlaczego tak sobie utrudniacie życie?

W odpowiedzi Laura tylko zacisn

ęła wargi.

background image

Rozdział 14
Nast

ępnego dnia Laura bardzo wcześnie poszła do biura,

żeby uporządkować swoje sprawy.

Zadzwoni

ł telefon i z przyzwyczajenia podniosła

słuchawkę. - Tu mówi Smith - usłyszała głos

zdenerwowanego mężczyzny. - Paul Smith. Wracam właśnie z

ryb i, niech pani sobie wyobrazi, że w Chrystal Lake pływają
setki martwych

ryb! Nie mam pojęcia, czy to ma coś

wspólnego z wulkanem, ale pomyślałem, że mogłoby to panią

zainteresować. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem.

- Hm, to bardzo ciekawa informacja. Dzi

ękuję panu

bardzo, panie Smith.

- Nie ma za co - Smith od

łożył słuchawkę.

Laura spojrza

ła na mapę. Chrystal Lake leżało około

dwudziestu pięciu kilometrów od autostrady. Krótki wypad w

to miejsce nie powinien jej zająć zbyt wiele czasu.

Godzin

ę później zaparkowała samochód na skraju stromej

górskiej drogi, zamknęła drzwi i przez gęste krzaki przedarła

się na brzeg jeziora. Nawet najmniejszy podmuch wiatru nie

mącił gładkiej jak lustro powierzchni wody.

Nagle Laura dostrzeg

ła ryby. Niezliczone ilości martwych

pstrągów leżały na płytkim brzegu. To dziwne! Laura nie
umi

ała wyjaśnić tego zastanawiającego zjawiska. Patrzyła

bezradnie na przezroczyste jezioro.

- Zagadka martwych ryb - ca

łkiem niezły tytuł!

Laura odwr

óciła się gwałtownie. - Devon?! Co ty tu

robisz?

- Przyjecha

łem za tobą. Od trzech dni usiłowałem

porozmawi

ać z tobą, ale mi się to nie udawało.

- Dzisiejszy dzie

ń też możesz spisać na straty. - Laura

pobiegła szybko do samochodu.

Ale Devon by

ł szybszy. Dogonił ją i złapał za rękę.

background image

- O, nie! Nie po to ci

ę śledziłem, żebyś mnie teraz

zostawiła na lodzie! Najpierw mnie wysłuchasz!

- Ani mi si

ę śni!

Przez chwil

ę mierzyli się wzrokiem. W oczach jej widać

było gniew i rozczarowanie.

- Lauro, kocham ci

ę, do cholery! - krzyknął Devon.

Roześmiała się z goryczą. - I oszukałeś mnie, żeby mi tego

dowieść, prawda?

- Mia

łem swoje powody.

- Ach tak? Wiesz, kto

ś kiedyś powiedział do mnie -

„Zaufaj mi!" Nie pamiętam już jednak, kto to był. Myślę, że

tego człowieka w ogóle nie było.

Devon przyci

ągnął Laurę do siebie. - Wysłuchaj mnie.

Pozwól mi wszystko wyjaśnić.

- Nie trud

ź się, Devon. Między nami wszystko skończone.

Oszu

kałeś mnie i nigdy ci tego nie wybaczę.

Devon spojrza

ł na nią z udręką. - Czy mogłem po raz

drugi przyglądać się bezczynnie, jak tracę kobietę, którą
kocham?

- Drugi raz? Kobiet

ę, którą kochasz? O czym ty mówisz?

- Moja

żona... Susan... zginęła pod deszczem popiołu z

Mount Saint Helens.

Laura podnios

ła wzrok.

- Susan by

ła fotoreporterką. Opętała ją myśl, żeby

sfotografować wszystkie fazy wybuchu wulkanu. Pięknego

niedzielnego poranka postanowiła wspiąć się na szczyt, żeby

zrobić trochę zdjęć. A ja odwróciłem się na drugi bok i spałem
dalej.

Wzrok Devona sta

ł się nagle dziwnie pusty, wydawało się,

że patrzy na wskroś przez Laurę. - Piekło rozpętało się nagle.

Nigdy nie zapomnę tego panicznego strachu, z jakim

szukałem Susan. Gnałem od jednej stacji ewakuacyjnej do

background image

drugiej. -

Ukrył twarz w dłoniach. Po chwili przemógł się z

wielkim trudem i mówił dalej bezbarwnym głosem.

- Znale

źliśmy ją dopiero po kilku dniach. Jej ciało było

tak zwęglone, że prawie nie mogliśmy go rozpoznać.

Laura poblad

ła z przerażenia. - O, Boże to okropne! -

szepnęła.

- Tak, to by

ło straszne. Ale jeszcze gorsza jest dla mnie

świadomość, że ten koszmar może się powtórzyć. I dlatego

chciałem zwrócić uwagę opinii publicznej na grożące

niebezpieczeństwo. I to mi się udało! Był już najwyższy czas
na szczere przedstawienie powagi sytuacji, tak jak ty to

zrobiłaś wczoraj.

Laura zawaha

ła się. - No tak... Ale jednak nie powinieneś

był tak mnie oszukać! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że
twój

artykuł zniszczył bezpowrotnie moją naukową karierę?!

- Przykro mi, ale nie mia

łem wyboru.

- Owszem, mog

łeś porozmawiać ze mną! Mogłeś

spróbować mnie przekonać!

Devon j

ęknął. - Chciałem, Lauro. Przypominasz sobie ten

dzień, kiedy wróciłem z Los Angeles? Miałem ze sobą kopię

artykułu. Mogłem jeszcze wstrzymać jego druk. Ale

zobaczyłem ciebie z Ralphem - urwał na chwilę. -

Zdecydowałem się opublikować artykuł, żeby cię uratować, a

nie zniszczyć, musisz mi uwierzyć. - Devon przyciągnął Laurę
do siebie i pr

zytulił mocno. - Kocham cię - jego głos załamał

się, siłą powstrzymywał szloch. - Nie dopuszczę do tego, żeby

ci się przytrafiło jakieś nieszczęście... Nigdy!

Laura zarzuci

ła mu ramiona na szyję. - Przytul mnie,

Devon -

szepnęła. - Trzymaj mnie mocno - zawsze.

Wargi ich spotka

ły się w długim namiętnym pocałunku.

Nagle us

łyszeli jakiś ponury grzmot w oddali.

- Co to jest? - Laura wysun

ęła się z objęć Devona.

Rozległ się drugi grzmot.

background image

- Uciekajmy st

ąd lepiej. Zanosi się chyba na niezłą burzę.

- Devon spojrz

ał w niebo. Nad szczytami górskimi zebrała się

ściana z czarnych chmur. Ledwie skończył mówić, gdy spadły

na nich pierwsze, ciężkie krople.

- Devon! - krzykn

ęła Laura z przerażeniem. - O Boże, to

nie jest deszcz! To popiół! - Laura patrzyła na ciemne, wielkie

plamy na rękawach swej jasnej bluzki.

- Musimy st

ąd uciekać! Devon złapał Laurę za rękę i

pobiegli do samochodów.

Ciemna chmura popio

łu z zatrważającą szybkością

zasłoniła słońce. Zrobiło się ciemno.

Laura krzykn

ęła. Opadł na nią płaszcz pyłu i popiołu,

każdy oddech sprawiał jej dotkliwy ból, myślała, że się udusi.

Kaszląc i dławiąc się, biegła naprzód. Nagle potknęła się i

upadła. Devon podniósł ją, bezlitośnie ciągnąc pod górę.

Mocne pnie starych sosen gi

ęły się i łamały jak zapałki.

Laura stan

ęła sparaliżowana strachem. Szeroko otwartymi

oczami patrzyła na piekło, które rozpętał wyzwolony żywioł.

Niszczycielskie siły przyrody w oka mgnieniu spustoszyły

okolicę.

Devon

ściągnął koszulę, podarł ją na pasy i dał je Laurze.

-

Zawiąż sobie usta i nos! - ryknął.

Spada

ł na nich coraz gęstszy deszcz popiołu. Stale czyścili

ubranie i włosy z żarzących się kropli. Upał był tak straszny,

że ociekali potem.

Czo

łgając się pokonali wał z pni i okruchów skalnych i

dotarli wreszcie do drogi. Mercedes Devona był zablokowany

przez kamienie i gałęzie, natomiast samochód Laury jakimś

cudem stał zupełnie nietknięty tam, gdzie go zostawiła.

Trz

ęsącymi się rękami Laura otworzyła drzwi i padła bez

sił na miejsce pasażera. Devon usiadł za kierownicą i

natychmiast zapalił silnik.

background image

- Gdzie w tym cholernym aucie zapala si

ę reflektory? -

naciskał nerwowo wszystkie guziki.

- Od dawna ju

ż się palą. - Laura usiłowała coś dostrzec

przez brudną szybę. Wycieraczki były zupełnie nieprzydatne
w tej sytuacji.

Laura i Devon siedzieli w chevrolecie zamkni

ęci w

nieprzeniknionej mgle z czarnego popiołu.

- Musimy si

ę stąd wydostać! - Dzika panika ogarnęła

Laurę. Jeśli tu zostaniemy, auto stanie się naszym grobem! -

rozszlochała się.

- Kiedy przypuszczalnie lawa mo

że dotrzeć do nas? -

Opanowany

głos Devona sprawił, że Laura uspokoiła się na

tyle, że przestała płakać. - Nie da się tego wyliczyć - szepnęła.
- Ale czasu mamy na pewno niewiele.

- Okay. Odkr

ęć szybę na dół i mów, jak mam jechać!

Gotowa? Laura kiwnęła głową. Samochód potoczył się do

przodu. Wychyliła się przez okno próbując znaleźć drogę,

która by ich wyprowadziła z tego piekła. Przysłoniła oczy

dłonią i kierowała Devonem. - W prawo! - krzyknęła. -
Jeszcze bardziej w prawo! Teraz prosto! Stop!

Drog

ę zagradzał stos gałęzi i konarów z jakiejś starej

sosny. Laura jęknęła, a Devon wysiadł i błyskawicznie

utorował drogę chevroletowi.

Laura nie by

ła w stanie poruszyć się. Wydawało jej się, że

ogląda film w zwolnionym tempie. Modliła się w duchu o
ratunek.

- Mo

żemy jechać dalej - Devon zamknął drzwi i ruszyli.

Laura przestała już liczyć przeszkody, które stale pojawiały

się na ich drodze. Spojrzała na zegarek. Już cztery godziny

walczyli z czasem, a ujechali może dwadzieścia kilometrów.

Nagle silnik zakrztusi

ł się, parsknął, prychnął i przestał

pracować.

background image

Laurze zabrak

ło tchu, oblała się zimnym potem. Zabrakło

benzyny? -

spytała trwożliwie.

Devon pokr

ęcił głową. - Nie, to nie to. Mamy jeszcze

połowę baku.

- Wysiad

ł i otworzył maskę. - Myślę, że zatkał się filtr

powietrza.

Oczy

ścił filtr z popiołu i zapalił znowu. Silnik zaczął

znowu równomiernie pracować. Laura odetchnęła z ulgą.

Pojechali dalej. Żadne z nich nie mówiło nic. Zdawało się, że

czas zatrzymał się w miejscu.

Stopniowo ciemno

ści zaczęły się przejaśniać. Mogli

znowu w zarysach dost

rzec okolicę.

Devon ostro

żnie prowadził samochód przez ostry zakręt. -

Nie! Stop! -

krzyknęła Laura przeraźliwie. Devon z całej siły

nacisnął pedał hamulca. Samochód zatrzymał się natychmiast.

Kilka centymetrów od przednich kół rozciągała się wielka
czarna

czeluść.

Devon wysiad

ł, a za nim Laura na nogach jak z gumy.

Zamiast drogi widniało przed nimi pęknięcie ziemi

ogromnych rozmiarów, z którego wylewała się wrząca,

parująca masa. Laura zachwiała się.

- Lawa - szepn

ęła przerażona. - To już koniec...

- Nie! - Devon schwyci

ł ją za ramiona i potrząsnął. - Nie

poddamy się. Kocham cię, Lauro! I wyciągnę cię z tego!

Zobaczysz, musi się udać! - powiedział stanowczo. Rozejrzał

się uważnie dookoła.

- Tam, na ska

łę! Jeśli do niej dotrzemy, mamy szansę!

Na czworakach wspinali si

ę po stromej skale, uciekając

przed śmiercionośną lawą. Ostre kamienie podarły im ubrania

i pokaleczyły ręce. Prawie nieprzytomna z bólu i ze strachu

Laura zatrzymała się w połowie drogi. - Już nie mogę -

jęknęła i gwałtowny płacz wstrząsnął jej ciałem.

background image

Devon by

ł już przy niej. - Do cholery, nie możesz się teraz

poddać! - wrzasnął. - Chcesz za mnie wyjść, czy nie?

Laura patrzy

ła na niego z niedowierzaniem, jak na jakieś

widmo.

- No? Chcesz?! - Devon szarpn

ął ją za ramię. Skinęła

prawie niedost

rzegalnie głową.

- No, to musimy st

ąd uciekać. W tym piekle nie

znajdziemy na pewno urzędnika stanu cywilnego, który

mógłby nam udzielić ślubu.

- Pom

ógł jej wstać. - Chodź, kochanie, pospiesz się.

Chciałbym doczekać naszego srebrnego wesela.

Mimo tragicznej sytuacji, Laura u

śmiechnęła się.

Centymetr po centymetrze pięła się w górę. Jak automat

wykonywała wszystkie polecenia swego przyszłego męża.

Paniczny strach ustąpił chęci do życia z Devonem.

- Uda

ło się! - Devon pociągnął ją na platformę skalną i

obj

ął mocno. Wyczerpana do granic możliwości Laura z

wdzięcznością oparła się na nim.

- Och, Lauro! - Devon obj

ął ją jeszcze mocniej. Po chwili

wytchnienia rozejrzeli się wokół.

Koszmar trwa

ł nadal. Przed ich oczami rozciągał się obraz

potwornego zniszczenia. Powoli, ale stale rzeka lawy

przewracała z korzeniami drzewa ciągnąc je za sobą w dolinę i

grzebiąc po drodze cały żyjący świat.

Laura ukry

ła twarz w dłoniach. Odwróciła się i

rozszlochała. Jeśli lawa z taką łatwością wyrywała potężne

drzewa, to z całą pewnością zniszczy domy w dolinie. Miała

nadzieję, że mieszkańcy posłuchali jej ostrzeżenia i uciekli

stamtąd w porę.

Nagle zadr

żała. A co będzie, jeśli tam rzeczywiście nikogo

nie ma? Kto uratuje ją i Devona? Laura była bliska obłędu.

background image

- Taaak! - Devon wyda

ł z siebie przeraźliwy wrzask,

zerwał z siebie kurtkę i zaczął wywijać nią w górze jak

opętany.

Laura patrzy

ła na niego, nic nie rozumiejąc. Co mu się

stało? Może rzeczywiście zwariował?

- Rusz si

ę, Lauro! Pomóż mi! - krzyknął do niej. - Weź

coś i machaj!

- Co ty... - Laura umilk

ła i zaczęła nasłuchiwać. I nagle

usłyszała najpiękniejszy dźwięk na świecie: warkot krążącego
nad nimi helikoptera.

- Dzi

ęki szczerej i odważnej postawie pani geolog, którą

przypad

kowo znam, wszyscy mieszkańcy Idle Springs uszli z

życiem. - Devon pogładził Laurę czule po ramieniu i

uśmiechnął się. - Kate i Ralph pozdrawiają cię serdecznie. I ta

kapryśna kotka o ekstrawaganckim imieniu również.

- Dzi

ękuję. - Laura spróbowała usiąść w łóżku, ale z

jękiem opadła z powrotem na poduszkę.

- Lekarz powiedzia

ł, że z powodu poparzeń będziesz

jeszcze przez kilka dni cierpiała, ale za to nie będziesz miała

żadnych blizn.

Laura spojrza

ła ze złością na białe bandaże, którymi była

spowita od stóp do głów. - Naprawdę nie wiem, co widzisz w

tej mumii, którą teraz jestem.

Devon roze

śmiał się. - Ja też jestem cały obklejony

plastrami. Myślę, że stanowimy razem całkiem atrakcyjną

parę. Hm, właśnie przypomniałem sobie, że musimy jeszcze

omówić kilka spraw. O ile sobie dobrze przypominam,

przyjęłaś moje oświadczyny, prawda?

- Owszem - Laura skin

ęła głową.

- Dobrze. Chcia

łbym się jeszcze dowiedzieć, czy nie

masz dość tych swoich wulkanów?

- Nie

żądasz chyba ode mnie, żebym zrezygnowała ze

swej pracy?

background image

- Nie, je

śli zagwarantujesz mi wyłączność na reportaże.

- Nie ma sprawy, o ile b

ędziesz mi je wszystkie

pokazywał przed ich ukazaniem się w druku.

Devon pokiwa

ł z ubolewaniem głową. - Wychodzi na to,

że całe życie będę cię musiał pytać o zgodę.

- Mo

żesz się jeszcze wycofać. Zastanów się dobrze!

- Ju

ż jest za późno. Oświadczyłem ci się i muszę

dotrzymać słowa. Pochylił się nad Laurą, objął ją ostrożnie i

pocałował w usta czule i delikatnie.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
09 Brownley Margaret Trzęsienie serca
Brownley Margaret Trzęsienie serca
choroby naczyn i serca(1)
Rozwoj serca i ukladu krazenie
Choroba niedokrwienna serca
Niewydolno¶ć serca
Tamponada serca, Karpacz, 2008
Zaburzenia rytmu serca
elektrofizjologia serca
Niewydolnosc serca
Zawal serca 20 11 2011
PIELĘGNOWANIE DZIECKA Z WADĄ SERCA
Vrok WL Seminarium 1 wrodzone wady serca materialy 2
Diagnostyka laboratoryjna chorób serca i mięśni poprzecz (2)

więcej podobnych podstron