Ludzie są równi i równiejsi, czyli o sztuce Sławomira Mrożka
Trzej panowie, którzy przeżyli katastrofę statku, padają z głodu. Podobno była jeszcze jedna
porcja mięsa, ale jeden z nich z całą pewnością twierdzi, że nie ma już nic. I w związku z tym
nie pozostaje im nic innego, jak zjeść jednego spośród swego grona. Kandydat do zjedzenia
jest niemal pewny od samego początku. Pomiędzy jednym – mającym wyraźne cechy
przywódcze a drugim – pochlebcą zawiązuje się od razu niepisana koalicja. W tej sytuacji
trzeciemu pozostaje tylko wyszukiwanie rozlicznych przyczyn, które mogłyby go uratować
przed zjedzeniem przez towarzyszy niedoli. Nie wychodzi próba demokratycznego
głosowania, bo w kapeluszu są cztery kartki. Wybory zostają zatem sfałszowane.
Parlamentaryzm się przeżył, a dyktatura także jest nie do przyjęcia, dlatego nieszczęśni
rozbitkowie w swoich argumentacjach próbują odwoływać się do uczuć wyższych. I tu po raz
kolejny okazuje się, że każdy ma własną prawdę. Nie zmienia tego nawet wyłowienie z wody
listonosza, którego pojawienie się wydaje się nadawać nowy tor biegowi wydarzeń.
Bohaterowie jednak nie zauważają nowych możliwości. Wariant, że jeden z nich musi zostać
zjedzony, nieustannie pozostaje aktualny.