W tej ksià˝ce znajdziesz detektywistycznà
zagadk´, intryg´, a tak˝e mnóstwo, mnóstwo hu-
moru!
TeoÊ Kefirek marzy o karierze detektywa, jed-
nak gdy sam zostaje oskar˝ony o kradzie˝, postana-
wia oczyÊciç swoje dobre imi´ i rozwik∏aç spraw´.
Dwunastoletniemu detektywowi pomaga przyja-
ciel, zawsze grzeczny Dominiczek. Ch∏opcy majà
ró˝ne hipotezy, w dodatku przeszkadzajà im
wÊcibska Karolina i dwaj niesforni malcy: M∏odszy
oraz BartuÊ, czyli „diabe∏ wcielony”. Prowadzone
z wielkim zaci´ciem Êledztwo sprawia, ˝e dzieci
nieopatrznie wpadajà w ∏apy z∏odziejskiej szajki.
9
Seri´ niezrozumia∏ych wypadków, które roze-
gra∏y si´ w naszej szkole, zapoczàtkowa∏o znikni´-
cie koÊciotrupa z sali biologicznej.
Wiem, ˝e to tylko koÊciotrup, a wy czekacie na
trupa. Przecie˝ w ksià˝kach detektywistycznych
na samym poczàtku powinien byç trup. Przeczyta-
∏em wszystkie ksià˝ki o detektywach, jakie sà
w szkolnej bibliotece, i znalaz∏em w nich wiele tru-
pów. Troch´ mnie to zmartwi∏o. Zadzwoni∏em do
szko∏y dla detektywów i spyta∏em, czy trup jest
zawsze konieczny. Przy okazji powiedzia∏em, ˝e
marz´ o tym, by zostaç detektywem. Rozwiàza∏em
nawet kilka zagadek kryminalnych, ale by∏y to tyl-
ko zgubione klucze, skradzione ró˝e, zaginiony kot.
˚aden trup jeszcze mi si´ nie trafi∏, a kot w∏aÊciwie
sam si´ znalaz∏. Bo to by∏o tak: szed∏em prze...
Pani, która odebra∏a telefon w szkole dla de-
tektywów, przerwa∏a mi w pó∏ s∏owa.
10
– Jakie masz oceny z chemii? – spyta∏a.
Z pewnoÊcià chcia∏a mnie zaskoczyç, ale zapo-
mnia∏a, ˝e w podstawówce nie ma chemii, wi´c nie
zbi∏a mnie z tropu.
– Jeszcze nie mam chemii.
Dobrze, ˝e nie spyta∏a o matematyk´, bo z ma-
tematyki niestety nie mam najlepszych ocen. Ale to
dziwny przedmiot, cz∏owiek liczy i liczy, a potem
zawsze wychodzi b∏´dny wynik.
Pani stwierdzi∏a, ˝e skoro jestem taki m∏ody,
to jeszcze wszystko przede mnà: i chemia, i szko∏a
dla detektywów, i trup. Doda∏a równie˝, ˝e nie
ka˝dy detektyw zaczyna∏ karier´ od trupa. Na w∏a-
snego trupa trzeba sobie zapracowaç. Na samym
poczàtku trafiajà si´ drobne sprawy i te˝ nale˝y si´
z tego cieszyç.
W moim przypadku na samym poczàtku by∏
koÊciotrup, co nie znaczy, ˝e rozwik∏anie tajemnicy
jego zagini´cia nie przysporzy∏o mi k∏opotów. Póê-
niej dosz∏a do tego jeszcze znikajàca kie∏basa, która
w niezrozumia∏y sposób ulatnia∏a si´ z naszej lo-
dówki, a wreszcie wpadliÊmy w takie tarapaty, ˝e
przesta∏em rozumieç, kto kogo tropi i dlaczego. Do-
piero na samym koƒcu uk∏adanka (czyli ciàg wyda-
rzeƒ zwiàzanych z koÊciotrupem i nie tylko) okaza∏a
si´ prostsza, ni˝ myÊla∏em, ale ka˝da zagadka ju˝ po
rozwiàzaniu wydaje si´ prosta. Gorzej jest przed.
Wtedy zazwyczaj nic nie wiadomo, a wszystko, co
zgromadzi∏ detektyw, wyglàda jak ob∏´d w ciapki.
11
Strasznie mi si´ to powiedzenie podoba: ob∏´d
w ciapki. Wzi´∏o si´ stàd, ˝e nasza szko∏a przesz∏a
remont i zosta∏a pomalowana na weso∏o: na poma-
raƒczowo, czerwono, zielono, niebiesko i ró˝owo.
A nasza sàsiadka, pani Kasandra, która tak napraw-
d´ nazywa si´ Krystyna (i jest dyplomowanà wró˝-
kà!), powiedzia∏a, ˝e szko∏a wyglàda jak „ob∏´d
w ciapki”. Moja mama kiedyÊ zrobi∏a sobie taki
ob∏´d w ciapki na g∏owie, ale nie uprzedzi∏a taty,
wi´c jej nie pozna∏. Traf chcia∏ (Kasandra powie-
dzia∏aby, ˝e przeznaczenie chcia∏o), ˝e spotkali si´
akurat wtedy, gdy mama wraca∏a od fryzjera. Tata
nawet nie zatrzyma∏ samochodu, a co gorsza wje-
cha∏ w ka∏u˝´ i ochlapa∏ mam´. Po tym incydencie
ca∏a wyglàda∏a jak ob∏´d w ciapki. Chyba lepiej nie
powtarzaç, co powiedzia∏a tacie...
Aha, moi rodzice nie majà nic wspólnego z wy-
darzeniami w szkole, wi´c niepotrzebnie o nich
wspomnia∏em. W ka˝dym razie mam dwoje rodzi-
ców i kilku sàsiadów. Przez ulic´ mieszka Bartek
i jego starszy brat Jasiek, który chodzi do naszej
szko∏y, ale nie do mojej klasy, tylko do VIc. I to
tyle. Nasza ulica nazywa si´ Krótka, a ulic´ równo-
leg∏à do niej nazwano D∏ugà, chocia˝ obie sà tej
samej d∏ugoÊci. Ob∏´d w ciapki, no nie?
Teraz wróc´ do tajemniczych wydarzeƒ
w szkole.
W poniedzia∏ek na pierwszej lekcji mia∏a byç
matematyka, wi´c od rana czu∏em nieprzyjemne
12
ssanie w ˝o∏àdku. Nie wiem, jak na was dzia∏a mate-
matyka, ale na mnie przeczyszczajàco. W dodatku
m´czy∏a mnie zagadka: gdzie sà moje çwiczenia?
I dr´czy∏o mnie jeszcze pytanie: czy matematyk,
zwany Zygzakiem, zrozumie, ˝e uczeƒ nie mo˝e
odrobiç lekcji, kiedy zginà mu çwiczenia?
Nie zrozumie – ledwo zdà˝y∏em sobie odpo-
wiedzieç, wpad∏em na Zygzaka.
– Dzieƒ dobry! – wykrzyknà∏em przytomnie
mimo bólu brzucha.
– Apel! – Zygzak wskaza∏ w g∏àb korytarza,
który prowadzi∏ na sal´ gimnastycznà.
Je! Je! Je! – chcia∏em zaÊpiewaç ze szcz´Êcia, ale
w por´ ugryz∏em si´ w j´zyk.
JakiÊ cud sprawi∏ (mo˝e Kasandra da∏a mi
wsparcie?), ˝e matematyka si´ nie odb´dzie, a ja
unikn´ k∏opotów.
Polecia∏em na sal´ gimnastycznà jak na skrzy-
d∏ach. By∏em tak szcz´Êliwy, ˝e usiad∏em w pierw-
szym rz´dzie. A co mi tam, tylko ci, którzy majà
coÊ na sumieniu, kryjà si´ za plecami innych. Ja
mia∏em czyste sumienie, nie musia∏em zmyÊlaç
w sprawie pracy domowej, wi´c mog∏em patrzeç
w oczy wszystkim nauczycielom Êwiata. Na mojej
twarzy malowa∏a si´ wy∏àcznie niewinnoÊç. Z ca∏à
pewnoÊcià!
Gdybym wiedzia∏, ˝e niewinnoÊç nie zostanie
doceniona, nie usiad∏bym na wprost dyrektora.
No có˝, nie jestem dyplomowanà wró˝kà, tylko
14
poczàtkujàcym detektywem, a to w koƒcu nie
to samo.
Usiad∏em obok zawsze grzecznego Dominicz-
ka i rozpoczà∏ si´ apel.
– W naszej szkole dokonano kradzie˝y! Zu-
chwa∏ej kradzie˝y! – grzmia∏ dyrektor.
Zaraz, zaraz, mimo wszystko powinienem
wam przedstawiç zawsze grzecznego Dominiczka,
poniewa˝ w znacznym stopniu przyczyni∏ si´ on
do rozwik∏ania, a raczej zawik∏ania sprawy o kryp-
tonimie „NARZECZONY”, której centralnà posta-
cià jest koÊciotrup, ale o tym póêniej.
Nasza wspó∏praca, moja i Dominiczka, trwa
od pierwszej klasy szko∏y podstawowej, kiedy to
posadzono nas razem. Od tamtej pory ka˝dà kla-
s´ rozpoczynamy od siedzenia w jednej ∏awce,
i w ka˝dej klasie, zazwyczaj w po∏owie roku, rozsa-
dzajà nas do odleg∏ych rz´dów. Poczàtkowo nie
lubi∏em Dominiczka, bo kiedy do nas przychodzi∏,
mama mówi∏a: „Widzisz, Teosiu, jaki Dominiczek
jest grzeczny?”, i zaraz potem smutnia∏a.
Od tego czasu nie lubi´ grzecznych. PomyÊla-
∏em sobie, ˝e albo ja przerobi´ Dominiczka, albo
mama przerobi mnie na jego wzór. Postanowi∏em
mo˝liwie szybko sprowadziç go na z∏à drog´. Suk-
ces w tej dziedzinie odnios∏em ju˝ w pierwszej
klasie, kiedy to namówi∏em go, by zasadzi∏ kwiatki
w kapeluszu wujka Tomka. Dominiczek nie tylko
nasypa∏ piachu do kapelusza, nie tylko wetknà∏
15
w piasek kwiatki, on je jeszcze podla∏! Wprawdzie
t∏umaczy∏em mu, ˝e nie jest to konieczne, ale upar∏
si´, bo z natury jest bardzo dok∏adny.
Ob∏´d w ciapki.
Nie b´d´ powtarza∏, co powiedzia∏ wujek, bo
nie pami´tam. Pyta∏em mam´, która by∏a Êwiad-
kiem tego wydarzenia. Zby∏a mnie jednak, suge-
rujàc, ˝ebym raz w ˝yciu si´ nie dopytywa∏ (dla
w∏asnego dobra).
A Dominik jest super, chocia˝ ma∏o mówi, cza-
sem czyta w moich myÊlach i ukrad∏ mi pomys∏ na
˝ycie. Te˝ chce zostaç detektywem!
Pewnie czekacie, a˝ przejd´ do sedna sprawy.
Moja mama bardzo cz´sto ˝àda ode mnie czegoÊ
takiego. Pyta na przyk∏ad: „Kto wybi∏ szyb´
w gara˝u?”. Ja jej na to, zresztà zgodnie z prawdà:
„Pi∏ka. Siatkowa. W czarne pasy. Troch´ pogryzio-
na przez Olusia (OluÊ to pies sàsiadki Kasan-
dry), ale jeszcze ca∏kiem...”. A mama: „Od razu
przejdê do sedna sprawy i powiedz, kto rzuci∏
pi∏kà w okno!”.
No ob∏´d w ciapki! Skàd od razu mog´ wie-
dzieç, kto rzuci∏ pi∏kà, przecie˝ najpierw nale˝y
przeprowadziç wnikliwe Êledztwo. I przecie˝ to,
jaka by∏a pi∏ka, mo˝e okazaç si´ najwa˝niejsze.
A teraz przechodz´ do sedna.
Dyrektor strasznie si´ przejà∏ kradzie˝à koÊcio-
trupa, przede wszystkim dlatego, ˝e kupiono go
za jakieÊ podarowane szkole pieniàdze.
16
– Taki wstyd przed darczyƒcami! – powtarza∏
dyrektor Donat Maria Donat. A w∏aÊciwie magister
Donat M. Donat (istny ob∏´d w ciapki – jak w ogóle
mo˝na si´ tak nazywaç?). I doda∏, ˝e surowo ukarze
ka˝dego, kto przyw∏aszczy∏ sobie wyposa˝enie
sali biologicznej w postaci ca∏kiem nowego uk∏adu
kostnego cz∏owieka, poniewa˝ nie tylko zabra∏
cudzà w∏asnoÊç, ale z pewnoÊcià wykorzysta jà do
niecnych celów.
– ˚adnego Halloween! Zrozumiano?! – zag-
rzmia∏ na ca∏à sal´. Zagrozi∏, ˝e zawiadomi ro-
dziców, a jeÊli to nie odniesie skutku, spraw´
przeka˝e policji. – Jak dwa razy dwa! – zakoƒczy∏
stanowczo.
Nasz dyrektor nigdy nie dopowiada myÊli do
koƒca. Mnie to nie przeszkadza, ale innym tak.
Pewnie dlatego matematyk Zygzak dopowiedzia∏:
– Jest cztery.
– Jak dwa razy dwa jest cztery! – pani od pol-
skiego zebra∏a wszystko do kupy, z pewnoÊcià dla-
tego, ˝e zawsze ˝àda wypowiadania si´ pe∏nym
zdaniem.
Dyrektor tylko machnà∏ r´kà i kontynuowa∏:
– Mam podstawy, by domyÊlaç si´, kto doko-
na∏ kradzie˝y. Nie chc´ robiç afery i plamiç dobre-
go imienia szko∏y. Dlatego z∏odziejowi powiadam:
albo szkielet si´ znajdzie, albo ja zgniot´ ci´, z∏o-
czyƒco, jak cytryn´! A˝ zostanie z ciebie koÊciotrup!
Zrozumiano?!
17
– Jak dwa razy dwa! – odpowiedzia∏em, bo sie-
dzia∏em najbli˝ej, a Donat M. Donat patrzy∏ wprost
na mnie.
Po apelu ju˝ na lekcji historii do klasy wkroczy-
∏a woêna, pani Irenka, nazywana Kwiatuszkiem.
– Kwiatuszku, przerw´ ci na chwilk´ – zwró-
ci∏a si´ do naszego historyka Marka Gàski.
– Przeciàg! – ryknà∏ Gàska i zrobi∏o si´ zamie-
szanie.
Wszyscy wiedzieli, ˝e przeciàg (z niezrozu-
mia∏ych przyczyn powstajàcy wy∏àcznie w sali od
historii) szkodzi w∏adcom Polski, których podobi-
zny wiszà rz´dem na Êcianie: od Mieszka I po ostat-
niego Poniatowskiego, czy jak mu tam by∏o. Przy
ka˝dym nierozwa˝nym otworzeniu drzwi obrazki
przekrzywia∏y si´ w jednà stron´, a Gàska serdecz-
nie tego nie znosi∏. Monarchowie powinni wisieç
w pionie. Dbali o to dy˝urni, a czasami nie dbali, bo
poprawianie obrazków zajmowa∏o jednà trzecià
lekcji albo i wi´cej, co nieraz okazywa∏o si´ ostatnià
deskà ratunku dla nieprzygotowanych.
– Przepraszam, kwiatuszki – woêna zwróci∏a
si´ do w∏adców Polski.
Wszyscy rzuciliÊmy si´ do poprawiania por-
tretów i dopiero gdy Gàska huknà∏: „Spokój!!!”,
potulnie wróciliÊmy do ∏awek.
Historyk z powagà poprawia∏ obraz po obra-
zie, a pani Irenka cierpliwie czeka∏a, a˝ skoƒczy.
Ale koƒca nie by∏o widaç, wi´c zacz´∏a nieÊmia∏o:
18
– Kwiatuszku, bo zapomn´, pan dyrektor wzy-
wa do siebie kwiatuszka Teosia MaÊlank´. – I doda-
∏a nadspodziewanie surowo: – Który to?!
Oprócz mnie innego Teosia w naszej klasie nie
by∏o, ale nie zamierza∏em u∏atwiaç woênej zadania.
W koƒcu moje nazwisko nie jest a˝ tak trudne do
zapami´tania.
– Teosia Âmietank´ – poprawi∏a si´ pani Kwia-
tuszek.
W klasie zapad∏a wymowna cisza, która gro-
zi∏a wybuchem niekontrolowanego Êmiechu.
– Kefirek! – huknà∏ Gàska, nie odrywajàc oczu
od równiutkiego rz´du portretów.
Woêna klasn´∏a w d∏onie.
– Kefir! No w∏aÊnie, kwiatuszku, coÊ z mleka,
mia∏am to na koƒcu j´zyka. Znam wszystkich
uczniów, a tego jednego mlecznego nie mog´ zapa-
mi´taç.
Klasa rykn´∏a Êmiechem, jak zwykle przy ta-
kich okazjach. Trudno, by∏em przygotowany na
podobnà reakcj´. W VIa jest uczeƒ o nazwisku
Wytrzeszcz i ten ma o niebo gorzej.
Niech´tnie podnios∏em si´ z krzes∏a. Cz∏owiek
niewinny nie musi si´ Êpieszyç – uzasadni∏em w my-
Êlach swojà opiesza∏oÊç. Jednak wszyscy wiedzieli,
˝e dyrektor ma zwyczaj wzywaç tylko winnych,
wi´c przez krótkà chwil´ by∏em zaniepokojony.
Co ja takiego zrobi∏em? – zada∏em sobie pyta-
nie, które pozosta∏o bez odpowiedzi.
W oczach Dominiczka zobaczy∏em niemy wy-
rzut. Ma pretensj´, ˝e zrobi∏em coÊ bez niego. Ob∏´d
w ciapki, przecie˝ ja nic nie zrobi∏em! Nawet dy-
rektor mo˝e zmieniç swoje przyzwyczajenia –
uspokoi∏em w duchu samego siebie i ju˝ bez obaw
poszed∏em za Kwiatuszkiem.
20
Siostra zawsze grzecznego Dominiczka, Ame-
lia, która jest sekretarkà w naszej szkole i bywa z∏o-
Êliwa (o, rym!, „bywa z∏oÊliwa”, a gdy mam napisaç
coÊ do rymu na lekcj´ polskiego, to jak na z∏oÊç mi
nie wychodzi; pewnie dlatego, ˝e wszystko przy-
chodzi nie w por´, jak twierdzi moja mama), wpro-
wadzi∏a mnie do gabinetu dyrektora i powiedzia∏a,
oczywiÊcie z∏oÊliwie:
– JeÊli pan dyrektor dobierze ci si´ do skóry,
uciekaj przez okno, specjalnie nie domkn´∏am.
Zosta∏em sam w przestronnym gabinecie. Roz-
glàda∏em si´ beztrosko, gdy nagle us∏ysza∏em za
sobà g∏os Donata M. Donata.
– Ty coÊ wiesz!
– Wiem? – Zaskoczy∏ mnie. Wiedzia∏em wiele
rzeczy, ale z pewnoÊcià nie dotyczy∏y one dyrek-
tora.
21
– Powiedzmy, ˝e wyczyta∏em to z twoich oczu.
Nie spytam zatem wprost, poniewa˝ na proste py-
tanie ˝aden uczeƒ nigdy mi jeszcze nie odpowie-
dzia∏, wi´c nie spytam wprost: ukrad∏eÊ koÊciotru-
pa? Ale... – Dyrektor si´ zawaha∏, chyba zgubi∏ wà-
tek, a nie by∏o akurat pana od matematyki, który
pospieszy∏by z podpowiedzià.
– Tadziczka? – spyta∏em.
– Jakiego Tadziczka? – Donat M. Donat prze-
czesa∏ palcami g´stà grzyw´ i spochmurnia∏. –
Ukrad∏eÊ i Tadziczka? A co to takiego? A raczej –
kto to taki?
Usiad∏ na dyrektorskim krzeÊle, a˝ pufn´∏y
mi´kkie poduszki.
– Tego z sali biologicznej, bo...
Nim zdà˝y∏em odplàtaç to, co zaplàta∏em, ktoÊ
zapuka∏ do drzwi i stan´∏a w nich pani od biologii.
– Z nieba mi pani... – dyrektor swoim zwycza-
jem nie dokoƒczy∏ zdania, by przejÊç do sedna. –
Straci∏a pani Tadziczka? To dlaczego powiadomio-
no mnie jedynie o kradzie˝y koÊciotrupa?
Pani od biologii, zwana Bàbelkiem, spàsowia∏a
jak piwonia, nerwowo zamruga∏a powiekami i...
– JeÊli ju˝, to koÊciotrupka – poprawi∏a Donata
M. Donata. – O kradzie˝y koÊciotrupka, poniewa˝
to nie by∏ zbyt okaza∏y model, chocia˝ prosi∏am
o model w skali jeden do jednego. I dodam dla po-
rzàdku, ˝e w ewidencji wyposa˝enia sali biologicz-
nej widnieje on jako model ludzkiego szkieletu,