3 Title Elise Truman i Sasza

background image

PROLOG

Prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Doris robi taki

problem z tego wywiadu... To ta drobna, siwowłosa kobie­

ta, która przywitała pana przy wejściu do biura. Jest moją

sekretarką. Pracuje w firmie prawniczej od... hmm, chyba

nie powinienem mówić, od jak dawna. Widzi pan, ona jest

trochę przewrażliwiona na punkcie swego wieku i nawet

nie chcę myśleć, co by się działo, gdyby ta informacja

została, dajmy na to, wydrukowana w gazecie. Oczywiście,

mam na myśli wasz „Denver Star". To jej ulubiony maga­

zyn. Prenumeruje go od czasu, kiedy ukazał się po raz

pierwszy w latach sześćdziesiątych. Czy może pięćdziesią­

tych?

Powiedziałem przez telefon pańskiemu przełożonemu,

że w zasadzie nie udzielam wywiadów, szczególnie na te­

mat moich klientów. Etyka doradcy prawnego wymaga

ścisłego przestrzegania tajemnicy zawodowej. Pański szef

zapewnił mnie jednak, że rodzina Fortune'ów wyraziła

zgodę na tę rozmowę. Bo widzi pan, to straszne, co te

wulgarne brukowce wypisywały na temat pana Fortune'a

i jego synów. Od czasu gdy ponad rok temu treść jego

testamentu dostała się do publicznej wiadomości, w prasie

background image

6 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN I SASZA • 7

znalazło się mnóstwo rzeczy co najmniej przesadzonych

i bezpodstawnych. Teraz mogę przynajmniej wyjaśnić

i wyprostować to i owo.

Zacznijmy więc od początku. Aleksander Fortune,

wbrew temu, co sugerowały niektóre artykuły, nie pisnął

ani słówka na temat swojego planu - ani mnie. ani nikomu

innemu. Aleksander nie miał zwyczaju pytać kogokolwiek

o radę, chociaż ośmielam się przypuszczać, że gdyby miał

się komukolwiek zwierzyć, to właśnie mnie. Przez ponad

dwadzieścia lat byłem nie tylko jego doradcą prawnym, ale

i przyjacielem.

Wracając do sprawy testamentu, zapewniam pana, że

Aleksander nikomu nie wspomniał o swym szczególnym

zastrzeżeniu. Jestem przekonany, że ani jego matka Jessica,

ani jego synowie nic o tym nie wiedzieli. Skąd ta pewność?

Młody człowieku, na własne oczy widziałem ich zaskoczo­

ne miny i byłem świadkiem wybuchów wściekłości, kiedy

odczytywałem jego ostatnią wolę.

Co do szczegółów wzmiankowanego zastrzeżenia, pra­

sa wałkowała to już z każdej strony; może jednak dla uzy­

skania właściwej perspektywy powinienem je krótko

przedstawić. Cóż, Aleksander Fortune niezbyt fortunnie

- ha, co za gra słów - wybierał sobie kobiety. Ściśle biorąc,

żony. Miał ich aż cztery, ale, jak sam stwierdzał, zawdzię­

czał im jedynie synów. Każda urodziła mu jednego. Ale­

ksander uwielbiał swoich czterech chłopaków. Miał jesz­

cze to szczęście, że sam ich wychowywał. Jego eks-mał-

żonki się na to zgodziły. Śmiem twierdzić, że zupełnie

słusznie. Jestem kawalerem i niewiele wiem o wychowy­

waniu dzieci, ale uważam, że Aleksander zrobił dobrą ro­

botę. Gwoli prawdy należy dodać, że jego matka Jessica

bardzo mu w tym pomogła.

Jessica miała i nadal ma niezwykły wpływ na życie tych

chłopców. Uwielbiają ją. Dzięki niej Adam i Feter wstąpili

w związki małżeńskie. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że

gdyby nie ona, żaden z nich nie znalazłby się na ślubnym

kobiercu. Chyba jednak odbiegłem nieco od tematu. Doris

zaraz by mi to wypomniała...

Otóż zgodnie z normalną procedurą prawną przeczyta­

łem osobiście testament zaraz po pogrzebie. Stwierdziłem,

że Aleksander dołączył do swej ostatniej woli uzupełnienie,

według którego miała być odczytana dopiero w sześć mie­

sięcy po jego śmierci. Jak napisał, chciał tym samym dać

rodzinie stosowny czas na żałobę. Pewnie zdawał sobie

sprawę, że takie obwarowanie testamentu wywoła spore

poruszenie. Owszem, wywołało. Co do treści samego testa­

mentu, nie było tam nic zaskakującego. Okrągła sumka

rocznie dla matki, która - co stwierdzam oczywiście poza

protokołem - czyni z niej łakomy kąsek dla różnych po­

zbawionych skrupułów „łowców posagów". Doris podzie­

la moją opinię. Oboje byliśmy co najmniej zdegustowani,

widząc Jessicę w towarzystwie pewnego dżentelmena na

weselu Petera. Doprawdy, zachowywała się niezbyt sto­

sownie do swojego wieku. To, oczywiście, moje prywatne

zdanie; broń Boże nie do druku...

Na czym to stanąłem przed tą, hmm... dygresją? Ach,

tak, testament Aleksandra. Jessica dostała również olbrzy­

mią posiadłość rodzinną tu, w Denver. Jego czterej syno­

wie - Adam, Peter, Truman i Taylor - mieli podzielić się

resztą potężnej schedy i objąć Fortune Enterprises, naj­

szybciej rozwijającą się sieć wielkich domów towarowych

w północno-zachodnich Stanach. Ich piętnasty magazyn

został otwarty w ubiegłym miesiącu w Chicago. Tam właś­

nie odbył się ślub Petera. Przyznam, że było to pierwsze

wesele w supermarkecie, w jakim brałem udział. Doris

uważa, że ślub w kościele jest bardziej romantyczny. Pew-

background image

8 • TRUMAN I SASZA

nie tak, ale ten lokal wiąże się z pierwszym spotkaniem

Petera i Elizabeth.

Widzi pan, Peter udał się do Chicago, aby zawrzeć kon­

trakt z Oppenheimerem. Wtedy właśnie przydarzyła się mu

ta zwariowana historia, związana z kupnem kapelusza.

Muszę przyznać, że do dziś nie mam jasnego rozeznania we

wszystkich szczegółach tej sprawy. Biedny Peter został

wyrzucony z taksówki w czasie okropnej burzy. Ten ta­

ksówkarz musiał chyba być pod wpływem jakichś narkoty­

ków...

Tak czy owak, Peter został wtedy porażony przez pio­

run. Niezwykłe, prawda? Kiedy znalazł się w szpitalu, do­

stał się na oddział Elizabeth. Niewiele wiem o tej całej

historii, ale podobno stan, w jakim się znajdował, wpłynął

dość szczególnie na jego zachowanie. Widzi pan, ten chło­

pak... no tak, znowu używam tego określenia, choć obie­

całem Doris, że będę się pilnował. Chłopcy Aleksandra są

już wszyscy po trzydziestce i Doris ma rację: to już od

dawna mężczyźni. Ale właśnie Peter Fortune po tej niefor­

tunnej... pardon, znowu ta gra słów... przygodzie z pioru­

nem zachowywał się nie całkiem dorośle. Gdy został

okrzyczany Królem Romansów na zjeździe autorek roman­

sów, dał się sfotografować w koronie i królewskim płasz­

czu, z Elizabeth w objęciach...

Przyznam, że nie brałem tego poważnie. Doris zaraz

panu powie, że już wtedy przewidywała zakończenie... to

znaczy to, że Peter poślubi Elizabeth. Wie pan, nigdy bym

nie przypuszczał, że Peter zrezygnuje ze wszystkiego dla

kobiety. Nigdy! Co prawda jego starszy brat Adam zrobił

dokładnie to samo rok wcześniej, ale to był urodzony ro­

mantyk. Adam i Ewa, czyli historia prawdziwej miłości...

Jessica oczywiście przyłożyła do tego rękę. Tak, tak. Star­

sza pani zawsze uważała, że jej wnukowie powinni się

TRUMAN I SASZA • 9

ożenić, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie... nawet jeśli

niespecjalnie bogato. Babcia Fortune sama była kiedyś

szczęśliwą małżonką i głęboko wierzy w potęgę miłości.

Szczególnie ostatnio... Ale to już inna historia.

Tak więc, kiedy Jessica zaczęła snuć swoją sieć wokół

Adama, wiadomo było, że chłopak przepadnie. Ta pozoro­

wana amnezja, Ewa udająca, że w nią wierzy... Napisano

już o tym tyle, że nie będę wracał do szczegółów. No cóż,

wątek „miłość albo pieniądze" to bardzo wdzięczny temat.

Ale nie skończyłem o tym zastrzeżeniu do testamentu.

Mówię, że Adam przepadł, Peter oddał wszystko dla miło­

ści, a nadal nie powiedziałem dlaczego. Otóż Aleksander

zamierzał za pomocą swego testamentu uchronić synów

przed błędami, które sam popełniał w stosunku do kobiet.

Mam na myśli małżeństwo. Zastrzeżenie w testamencie

Aleksandra polegało na tym, że jeśli którykolwiek z braci

bodzie chciał się ożenić, musi oddać swoją część schedy

tym, którzy pozostaną kawalerami. Pieniądze albo miłość,

Zresztą pieniądze to za mało powiedziane. To są bardzo

wielkie pieniądze plus władza, wpływy, przynależność do

elity towarzyskiej... pan, jako reporter, orientuje się dosko­

nale. Trzeba ponadto dodać, że każdemu z nich, mimo

różnic w charakterze i usposobieniu, władza i pieniądze

nie były obojętne. Ani Adamowi, znanemu playboyowi, ani

Peterowi, który do czasu swego małżeństwa był prezesem

i siłą napędową Fortune Enterprises. Teraz zostali już tylko

Truman i Taylor.

No cóż, można powiedzieć, że testament nie zadziałał

tak, jak się Aleksander spodziewał, ale co do Trumana

i Taylora...

Może pan napisać w swoim artykule, że mam poważne

wątpliwości... nie, to za mało... otóż jestem absolutnie

przekonany, że ci dwaj się nie ożenią. Takie jest moje

background image

I 0 • TRUMAN I SASZA

zdanie i kropka. Nawet najgenialniejsze pułapki Jessiki na

nic się nie zdadzą wobec tych przysięgłych kawalerów.

Weźmy Trumana; przyjaciele nazywają go Tru. Zawsze

był kimś w rodzaju rodzinnego odszczepieńca. Bardzo go

lubię, ale to nie przeszkadza mi stwierdzić, że Tru jest

w gorącej wodzie kąpany. Co w głowie, to na języku. Taki

jest również w stosunku do płci przeciwnej. Uważa, że

prawie wszystkie kobiety są chciwe i mają pusto w głowie.

Jego znajomości z kobietami zawsze miały przelotny cha­

rakter. Żadnego trwalszego związku. A co dopiero małżeń­

stwo... nie, on jest na to zbyt niecierpliwy. Nawet teraz,

kiedy został prezesem Fortune Enterprises, dalej jeździ tym

swoim straszliwym harleyem, ubrany od stóp do głów

w czarną skórę. Doris twierdzi, że to poza na Jamesa Deana

i że to jest... seksowne.

A niech mnie!... po co ja to mówię. Doris zaraz zaprze­

czy, że kiedykolwiek użyła takiego słowa, a ja będę miał za

swoje. Lepiej niech pan to wszystko wykreśli.

Zresztą Tru ubiera się teraz do biura bardziej stosownie;

zamszowa marynarka albo coś w tym stylu. Wie pan, on

marzył o tym stanowisku od lat. Uważał, że Peter kierował

firmą zbyt konserwatywnie i że trzeba to zmienić. Bóg

jeden raczy wiedzieć, co wymyśli jako nowy prezes.

Oczywiście, Taylor ma również prawo głosu w spra­

wach przedsiębiorstwa; po rezygnacji Adama i Petera ma

pięćdziesiąt procent udziałów. Inna rzecz, że nie bardzo ma

ochotę się wtrącać. Nie ma głowy do interesów. Jest raczej

nieśmiały i mało towarzyski. Oczywiście nie jest jakimś

lam dziwakiem. Zajmuje się wynalazkami. Teraz pracuje

nad prawdziwym robotem. To jego najnowsze i najbardziej

ambitne przedsięwzięcie. Bo wie pan, te jego poprzednie

wynalazki nie były, jakby to powiedzieć... specjalnie uda­

ne. Niektóre zaś nazwałbym zbyt... wyspecjalizowanymi.

TRUMAN I SASZA • 1 1

Zrobił na przykład elektryczny otwieracz wyłącznie do

puszek z sardynkami...

Reasumując, ani Tru, ani Taylor nie pasują do małżeń­

stwa. Taylor prawie nie wychyla głowy z laboratorium,

aTru...

Może mi pan wierzyć, że nie da się omotać matrymo­

nialnymi intrygami swojej babci. Nawet jej powiedział,

żeby schowała swój łuk Kupidyna i nie traciła czasu.

Co prawda Doris jest innego zdania. Ona wierzy, że

miłość zwycięża wszelkie przeszkody... zawsze przesa­

dzała z tym swoim sentymentalizmem.

Jeszcze raz powtarzam, i może pan to napisać: dwaj

młodsi Fortune'owie na pewno pozostaną kawalerami...

background image

ROZDZIAŁ

1

Sasza Malcewa Cheeseman siedziała nadal sztywno

w swoim fotelu, gdy inni pasażerowie kierowali się do

wyjścia. Przecież mi się nie spieszy, myślała. Była trochę

zdenerwowana. Co tu kryć, nawet bardzo zdenerwowana.

Zamierzała zrobić wrażenie osoby spokojnej i opanowanej,

choć jej sytuacja pewnie wyprowadziłaby z równowagi

każdego normalnego człowieka. Pani Jessiki Fortune, która

miała ją gościć, nie widziała nigdy w życiu.

Samolot był już prawie pusty i Sasza zobaczyła zbliża­

jącą się stewardesę. Szybko wstała, żeby uniknąć pytań,

mocno złapała za ucho zniszczoną, skórzaną torbę i skiero­

wała się do przejścia, sztywno skinąwszy głową w kierun­

ku stewardesy.

Szła wzdłuż rękawa łączącego samolot z wnętrzem lot­

niska, zastanawiając się po raz nie wiadomo który, jak

przedstawić to wszystko szkolnej przyjaciółce swojej bab­

ki. Sytuacja, która ją tu sprowadziła, była tak przykra i...

upokarzająca. Oczywiście, napisała list z prośbą o gościnę

TRUMAN I SASZA • 13

i krótkim wyjaśnieniem, ale bez szczegółów. Miała na­

dzieję, że pani Fortune nie zasypie jej od razu pytania­

mi. Czuła, jak płoną jej policzki na myśl o odpowiadaniu

na choćby niektóre z nich. Musiała przystanąć, żeby się

uspokoić. Przecież zawsze umiała panować nad sobą. Tyl­

ko całkiem niedawno w jej życiu zaszły wydarzenia, któ­

re...

Madison, od ponad trzydziestu lat szofer Jessiki Fortune,

stał przy wyjściu hali przylotów, wycierając dyskretnie nos

w lnianą chusteczkę. Katar gnębił go już od tygodnia; nic

poważnego, natomiast wysoce irytującego. Kiedy pierwsi

pasażerowie pojawili się w przejściu, pospiesznie wepchnął

chusteczkę do tylnej kieszeni i wygładził granatowy uni­

form. Jego ojciec i dziadek byli również szoferami i Madi­

son z dumą podtrzymywał rodzinną tradycję. Podniósł wy­

żej tabliczkę z napisem: „Sasza Malcewa Cheeseman" i za­

czął przyglądać się każdej młodej kobiecie w przesuwają­

cym się tłumie. Wiedział, że młoda dama, której oczekiwał,

ma około dwudziestu pięciu lat. Pani Fortune nie widziała

nigdy ani jej, ani nawet jej zdjęcia, ale pokazała mu fotogra­

fię jej babki, kiedy ta była mniej więcej w tym samym

wieku. Jeśli Sasza Malcewa Cheeseman choć trochę ją przy-

pomina, to musi być z niej niebrzydka dziewczyna. Oczy­

wiście nie powiedział tego przy swojej chlebodawczyni;

jakieś tam tylko stosowne uprzejmości o tym, że ta babcia

na zdjęciu wygląda na, owszem, całkiem przystojną kobietę.

Jessica rzuciła mu wtedy jedno ze swoich znaczących spoj-

rzeń - no cóż, po trzydziestu latach ludzie niewiele mogą

przed sobą ukryć. Tak czy owak, powiedział, co wypadało,

a co pomyślał, to już jego sprawa.

W przejściu ukazała się akurat zgrabna, młoda blondyn-

ka, Madison był prawie pewien, że to jego podopieczna.

background image

14 • TRUMAN I SASZA

Urocza nieznajoma minęła go jednak szybko, lądując w ra­
mionach przystojnego, dobrze ubranego młodzieńca, który
stał pół kroku dalej. Madison podjął obserwację.

Gdy wydawało się, że wszyscy już wyszli i szofer zaczął

się martwić, że jego pasażerka spóźniła się na ten lot, drzwi
otworzyły się z impetem i zdecydowanym krokiem wyszła
z nich wysoka, szczupła kobieta. Madison, którego mało co
w życiu było w stanie zaskoczyć, tym razem całkiem onie­
miał na widok poważnego, prawie groźnego wyrazu jej
twarzy.

Jej bardzo jasne włosy były ściągnięte do tyłu w ciasny

kok. Miała na sobie nieelegancką brązową spódnicę i zwy­
kłą bluzkę bez żadnych ozdób. Jednego Madison był pe­
wien: tego, co miała na sobie, nie kupiła w sklepie
Fortune'ów. Prędzej w Armii Zbawienia. Czy to rzeczywi­

ście mogła być wnuczka tej pełnej życia, atrakcyjnej mło­
dej damy, którą widział na starej fotografii? Najwidoczniej
tak, bo teraz kierowała się w jego stronę, z oczami wlepio­
nymi w tabliczkę z nazwiskiem.

Madison z zawodową uprzejmością wyciągnął rękę po

bagaż. Nieznajoma złapała ją niespodziewanie i uścisnęła
serdecznie.

- Miło mi pana poznać. Czy jest pan mężem pani Jessi-

ki Fortune? - zapytała niskim, lekko schrypniętym głosem,
twardo akcentując słowa.

Madison poczerwieniał.

- Mę... żem? Ależ nie! Należę do jej służby.

Sasza przyjrzała mu się tak uważnie, że poczuł się trochę

nieswojo.

- Nazywam się Madison, jestem szoferem pani Fortune

- dodał w obawie, że może czegoś nie zrozumiała.

Młoda kobieta przyglądała mu się w dalszym ciągu.

TRUMAN I SASZA • 15

- Jest pan przecież za stary, żeby pracować. Czy tu

ludzie w tak podeszłym wieku nie idą na emeryturę?

- Za... zapewniam panią, że czuję się jeszcze całkiem

dobrze - wyjąkał Madison.

Sasza potrząsnęła głową i popatrzyła na niego wzro­

kiem pełnym współczucia.

W obawie przed ponownym uściskiem, Madison już nie

wyciągał ręki, tylko uprzejmie zapytał, czy może wziąć jej
torbę.

- Dokąd chce ją pan zabrać? - zapytała poważnym to­

nem.

- Chciałem zanieść ją do samochodu...
- Co to, to nie - oświadczyła zdecydowanie. - Po­

winien pan wygrzewać się teraz na słońcu, i cieszyć ostat­
nimi latami swego życia, a nie zajmować noszeniem baga­

żu młodej, zdrowej osoby. Przecież to nonsens!

- Ja... nie zajmuję się tylko noszeniem bagażu. Wożę

rodzinę Fortune'ów...

- To oni nie umieją prowadzić samochodu? - indago­

wała Sasza.

- No, nie. To znaczy... tak. Doprawdy, szanowna pa­

ni .

- Nie jestem dla was żadną szanowną panią - po­

klepała go po ramieniu. - Oboje ciężko pracujemy na

chleb.

Tak jest, szanowna pani... to znaczy... hmm... -

Czuł, że zaraz kichnie i odwrócił się szybko, w ostatniej

chwili wyciągając chusteczkę. Po chwili wymruczał pod

nosem jakieś przeprosiny.

Sasza znów spojrzała na niego ze współczuciem.

- Jest pan chory, prawda?

- Och, takie zwykłe przeziębienie - zapewnił ją szyb-

background image

16 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN I SASZA • 17

ko. - Proszę mi dać kwity bagażowe. Odbiorę resztę wali­

zek i możemy jechać.

- Już możemy jechać. Nie mam nic więcej.

Pech chciał, że chwilę potem, przy otwieraniu drzwi

limuzyny, Madisona złapał kolejny atak kataru. Zanim zo­

rientował się, co się dzieje, został prawie siłą wepchnięty na

tylne siedzenie, a jego podopieczna kategorycznie zaczęła

domagać się kluczyków do samochodu.

- W tym stanie w ogóle nie powinniście prowadzić.

Jestem zupełnie niezłym kierowcą i to śmieszne, żeby stary

i chory człowiek musiał mnie wozić.

- Doprawdy, szanowna pani odniosła całkiem mylne

wrażenie - protestował Madison, próbując wygramolić się

z tylnego siedzenia, aż Sasza poczuła się zmuszona zablo­

kować drzwi.

- Żadna szanowna pani - przypomniała. - Nie dener­

wujcie się. Prowadzę bardzo dobrze. W moim kraju jeź­

dziłam ciężarówką i dżipem; raz nawet prowadziłam auto­

bus. - Sasza wyciągnęła rękę po kluczyki. Wyraz jej twarzy

wykluczał wszelkie sprzeciwy.

- To... naprawdę wbrew zasadom, szanowna pa...

hmm. - Madison jeszcze próbował się bronić, ale pod jej

spojrzeniem zamilkł i pokornie oddał kluczyki. Teraz po­

zostało mu tylko się modlić, żeby nikt z Fortune'ów się

o tym nie dowiedział.

Światło zmieniło się na zielone. Truman Fortune ruszył

swym harleyem ostro do przodu i zaczął lawirować między

pojazdami stłoczonymi w popołudniowym korku. Skręcił

właśnie w Laurel Street, gdy zaskoczył go widok babcinej

limuzyny, oddalającej się od niego coraz szybciej. Przecież

Madison nigdy nie przekraczał przepisowej prędkości, po­

myślał zdziwiony. Rozejrzał się na wszelki wypadek woko­

ło i przyspieszył. Zamierzał trochę utemperować starszego
pana.

Zbliżył się do samochodu od strony kierowcy. Kolejnym

zaskoczeniem był widok opuszczonej szyby. Za kierowni­

cą siedziała jakaś ponuro wyglądająca kobieta, która rzuci­

ła mu ostre spojrzenie i wyzwała z ciężkim, cudzoziem­

skim akcentem od idiotów. Już myślał, że to tylko podobny

samochód, kiedy ujrzał znajomą postać Madisona na tyl­

nym siedzeniu. Stary szofer, najwyraźniej próbując się

ukryć, siedział prawie na podłodze.

Tru był tak zdziwiony, że niemal stracił panowanie nad

motocyklem. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka.

W ostatnim nomencie, prawie ocierając się o bok limuzy­

ny, wrócił na właściwy pas.

Sasza patrzyła z oburzeniem na zsiadającego motocykli­

stę. Co za bezczelność, jechać za nią aż do domu Fortu-

nc'ów!

- Jeździ pan bardzo nieostrożnie - oświadczyła ostro. -

Takie diabelskie akrobacje niech pan sobie wyprawia gdzie

indziej. Mógł pan nas zabić, mnie i tego chorego staruszka.

W moim kraju aresztowano by pana za taką jazdę. Pewnie

należy pan do tych... Piekielnych Aniołów, których poka-

zują na amerykańskich filmach. - Przyjrzała się jego czar­

nej, skórzanej kurtce. - Straszycie niewinnych ludzi, macie

w nosie wszelkie zasady...

Tru wybuchnął śmiechem.

- Piekielny Anioł, ja? To wspaniałe!

- Jest pan młodym, zdrowym człowiekiem. Mógłby

pan robić coś pożyteczniejszego, zamiast rozbijać się po

wariacku na motocyklu.

Tru spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Ja jeżdżę po wariacku?! To pani pierwsza złamała

background image

18 * TRUMAN I SASZA

przepisy, jadąc o wiele za szybko. W tym kraju przekracza­

nie dozwolonej prędkości jest poważnym wykroczeniem.

Gdyby namierzył panią policjant, miałaby pani poważne

kłopoty.

- Tam obowiązywało ograniczenie? Nie widziałam.

- Bo przeleciała pani obok znaku jak rakieta. Myślałem

nawet, że chce pani uprowadzić naszego Madisona.

Dokładnie w tym momencie Madison otworzył tylne

drzwi i wygramolił się z samochodu. Trzymając w ręku

swoje buty, spojrzał bezradnie na Trumana.

- Ona... hmm... nalegała na to, żeby prowadzić. Nale­

gała... bardzo mocno.

W to już Tru nie wątpił. Znowu popatrzył w jej kierun­

ku. Kobieta sięgnęła do swojej torby i wydobyła z niej

butelkę wódki. Kompletnie oniemiały obserwował, jak

wtykają Madisonowi.

- Macie. Wypijcie, zaraz poczujecie się lepiej. Musicie

się położyć. Nawet jeśli tutaj nie dają wam emerytury, to

chyba pozwalają choremu człowiekowi się wyleczyć.

Madison próbował jej wytłumaczyć, że przecież nie jest

tak naprawdę chory i że pracodawcy dają mu aż nadto

wolnego w czasie choroby. Jego wyjaśnienia przerwało po­

jawienie się Jessiki Fortune. Szofer pospiesznie ukrył bu­

telkę wódki za plecami.

- Serdecznie cię witamy - zaczęła ciepło Jessica, obej­

mując swego gościa. Sasza poddała się uściskowi dość

niechętnie. - Widzę, że poznałaś już Tru.

Sasza ponownie zmierzyła spojrzeniem szalonego mo­

tocyklistę.

- Tru?

Jessica stłumiła śmiech, kiedy wnuk rzucił jej porozu­

miewawcze spojrzenie.

TRUMAN I SASZA • 19

- Właściwie jeszcze się nie poznaliśmy - powiedział.

Na jego twarzy pojawił na chwilę przekorny uśmiech.

Dobiegała już siódma wieczór, gdy Tru ponownie za­

trzymał swego harleya przed domem babci. Poprzedniego

dnia obiecał jej, że przyjedzie dziś na kolację. Wtedy są­

dził, że to zwyczajne zaproszenie. Teraz miał na ten temat

całkiem inne zdanie. Babcia znowu coś przędzie, aranżując

spotkanie z tą ponurą Rosjanką. Ale nie myśli chyba go

wyswatać! Już się wystarczająco poświęcał, nadskakując

różnym damulkom o ptasich móżdżkach, które spotykał

u babci. Młoda cudzoziemka nie miała nad tamtymi żadnej

przewagi - ani pod względem wyglądu, ani osobowości.

- Tru, czy to ty? - zawołała Jessica z werandy. - Jeste­

śmy tu, na zewnątrz.

Oczywiście była z nią Sasza. Siedziała sztywno na jed­

nym końcu dużej, wiklinowej kanapy, z przesadnie wypro­

­­owanymi plecami. Nie miała na sobie wprawdzie tej

przeraźliwej brązowej spódnicy i bluzki, ale obecną kreację

- surową w kroju, szarą sukienkę i żakiet - trudno było

uznać za ostatni krzyk mody.

Jessica nalała wnukowi kieliszek wina i posadziła go na

kanapie obok Saszy. Na wiklinowym stole leżał otwarty

album ze zdjęciami.

- Pokazywałam właśnie Saszy te stare fotografie. Ja

i jej babcia byłyśmy razem w szkole, w Szwajcarii - po-

wiedziała Jessica, przysuwając się do Tru. Popchnęła al-

bum w jego stronę.

-Większość z nich została zrobiona na pikniku, niedłu-

go przed maturą. Pojechałyśmy wtedy do tego ślicznego

miejsca nad jeziorem w Lucernie. Mój Boże, pamiętam to

tak, jakby to było wczoraj. - Wskazała na zdjęcie grupy

dziewcząt opartych o poręcz spacerowego stateczku. - Ca-

background image

20 • TRUMAN I SASZA

ła dwudziestka. Naprawdę było nas dwadzieścia jeden, ale

Gail Endicott okropnie bała się wody i nie weszła na po­

kład. Zrobiła nam to zdjęcie z brzegu.

Tru podniósł album, żeby się lepiej przyjrzeć.

- A gdzie ty jesteś, babciu? Poczekaj... o, tu cię mam!

- powiedział, wskazując na ładną, jasnowłosą dziewczynę.

- Bardzo dobrze, Tru - odparła Jessica z uśmiechem.

Tru poklepał ją serdecznie po ręce.

- Wcale się nie zmieniłaś. Nadal jesteś najładniejszą

dziewczyną w okolicy.

- Zostaw te pochlebstwa, Tru. To nie w twoim stylu.

Tru zauważył, że Sasza mu się przygląda i chyba myśli

to samo. Guzik mnie obchodzi, co ona o mnie myśli, po­

wiedział sobie w duchu.

- A teraz spróbuj znaleźć Leilę - zaproponowała Jessi­

ca.

- Kogo? - zdziwił się Tru.

- Babcię Saszy. Ciekawe, czy zauważysz rodzinne po­

dobieństwo.

Tru niechętnie przyjrzał się znowu fotografii. Dwadzie­

ścia młodych, dziewczęcych twarzy. Niektóre z nich były

bardzo urodziwe, inne mniej rzucały się w oczy, ale żadna

z nich nie przypominała wiecznie ponurej i sztywnej Sa­

szy. W końcu jego palec zatrzymał się na jednej z nich.

Dziewczyna nie była może szczególnie atrakcyjna, ale mia­

ła w sobie jakąś promienną radość życia. Stanowiła abso­

lutne przeciwieństwo Saszy, choć było coś w jej oczach...

Jessica uśmiechała się, kiedy Tru przenosił wzrok ze zdję­

cia na Saszę. Ta zesztywniała jeszcze bardziej.

- Wcale nie jesteśmy podobne - burknęła.

Jessica patrzyła na fotografię, pogrążając się we wspo­

mnieniach.

- Twoja babcia była moją najbliższą przyjaciółką w tej

TRUMAN I SASZA • 2 1

szkole. Miała taką niezwykłą, cygańską naturę. Niedługo

przed maturą zadeklarowała się jako komunistka i zaraz po

ukończeniu szkoły uciekła do Rosji.

- To była wspaniała kobieta. - Sasza westchnęła

i uśmiechnęła się, przypominając sobie babcię, która do

końca życia zachowała tę cygańską, romantyczną naturę.

Miała nieraz wrażenie, że z charakteru jest bardziej podob­

na do swojej babci, niż by tego chciała.

Jessica wyczuła nutę przygnębienia w głosie Saszy i ta­

ktownie zmieniła temat. Zamykając album, zwróciła się do

Tru:

- Sasza zamierzała nam opowiedzieć szerzej o sprawie,

która ją tu przywiodła.

- Ależ... jestem przekonana, że pani wnuk nie będzie

tym zainteresowany. Może później...

- Nic podobnego, moja droga - odparła Jessica. - Pisa­

łaś w liście, że to bardzo kłopotliwa i trudna sprawa. Tru

znakomicie sobie radzi z takimi problemami.

Tru rzucił jej chmurne spojrzenie.

- Jak dotąd twierdziłaś, babciu, że o wiele za często

wpadam w kłopoty. Poza tym, nie chcę się wtrącać do

czyichś prywatnych spraw. Może Sasza rzeczywiście czu­

łaby się mniej zakłopotana, gdyby mnie przy tym nie było.

Sasza postanowiła w duchu, że nie pozwoli, by pomy­

ślał, iż wprawia ją w zakłopotanie... nawet jeśli tak rzeczy-

wiście było.

-Może istotnie byłby pan w stanie coś pomóc - zaczęła

bez przekonania.

Tru usiadł z powrotem. Skłoniła go do tego zarówno

babcia, ciągnąc zdecydowanie za rękaw, jak i powątpie-

wający ton Saszy. Spojrzał na nią, konstatując ze zdziwie-

niem, że jej oczy o niezwykłym, prawie akwamarynowym

odcieniu błękitu były bardzo podobne do oczu jej babki. Tu

background image

22 • TRUMAN I SASZA

jednak podobieństwo się kończyło. Zawzięta linia ust ostro

kontrastowała z radosnym uśmiechem Leili. Zastanawiał

się, czy ta sroga „towarzyszka" w ogóle umiała się uśmie­
chać, a już za nic w świecie nie mógł jej sobie wyobrazić
wybuchającej serdecznym, głośnym śmiechem.

- Cóż to więc za problem, w rozwiązaniu którego, być

może, mógłbym pomóc? - zapytał oschle.

Sasza zawahała się.

- Przyjechałam tutaj, żeby odnaleźć... mego męża.
- Męża? To pani jest... zamężna? - Zaskoczyła go zu­

pełnie.

Jessica wyciągnęła z kieszeni fotografię i podała ją Tru.

Wziął ostrożnie zdjęcie i długo w nie się wpatrywał.

- To zdjęcie ślubne - zauważył. Była na nim Sa­

sza, wyglądająca o wiele atrakcyjniej, bez mała promien­
nie, w długiej sukni z białego jedwabiu. Obok niej stał
wytworny, przystojny pan młody w dobrze skrojonym

smokingu.

- Ten mężczyzna to Drew Cheeseman. Zniknął w noc

poślubną - wyjaśniła Jessica, patrząc ze współczuciem na

Saszę.

Tru przyjrzał się zdjęciu jeszcze uważniej, z trudem od­

najdując podobieństwo między ponurą kobietą obok niego

a piękną panną młodą ze zdjęcia. Na chwilę stracił wątek.

- Zniknął? - zapytał po chwili milczenia.
- Tak, zniknął - odparła Sasza, zaciskając usta. Nie

chciała dać mu poznać, jak bardzo czuła się tym upokorzo­
na.

- I sądzi pani, że on jest tutaj, w Stanach? - Ciekawość

przemogła jego początkowe opory.

Sasza poczuła, że musi opowiedzieć wszystko możliwie

szybko i jasno, zanim straci panowanie nad sobą. Zmusza-

TRUMAN I SASZA • 23

jąc się do patrzenia na Tru, zaczęła tak, jakby przekazywała

dziennikarską informację:

- Drew Cheeseman jest amerykańskim handlowcem.

Spotkaliśmy się w Moskwie na radziecko-amerykańskim
zjeździe producentów maszyn rolniczych. Byliśmy...

- Producentów maszyn rolniczych? - przerwał Tru. -

Więc tym się pani zajmuje? Sprzedażą maszyn rolniczych?

- To nawet do niej pasuje, pomyślał.

Sasza rzuciła mu krzywe spojrzenie.

- Nie. Jestem dziennikarką. Byłam akredytowana przy

tym zjeździe jako korespondentka mojej gazety. Rolnictwo

to moja specjalność.

- No dobrze, mów dalej, kochanie - niecierpliwiła się

Jessica. - Spotkaliście się na tym zjeździe i...?

Sasza poruszyła nerwowo rękami, ale szybko się opano­

wała.

- Stwierdziliśmy, że wiele nas łączy. Było nam do-

brze... razem. - Choć teraz nie patrzyła na Tru, czuła, że
ten uśmiecha się ironicznie. Raptownie odwróciła się w je­
­­ stronę i rzuciła tonem wyzwania: - Czy panu to się
nigdy nie zdarzyło?

Ten niespodziewany atak wytrącił go z równowagi.

-Tak... to znaczy, nie... chciałem powiedzieć, że ni-

gdy nie było mi z kimś aż tak dobrze, żebym pomyślał

o małżeństwie. A w ogóle, jak długo znała pani tego typa,

zanim się pani za niego machnęła?

Sasza zawahała się. Tru sądząc, że nie zrozumiała slan-

gowego wyrażenia, wyjaśnił:

-No, wyszła za mąż.

Sasza uśmiechnęła się z trudem. Tru musiał przyznać, że

uśmiech, nawet ledwie widoczny, bardzo poprawia jej wy-

gląd.

background image

24 • TRUMAN I SASZA

- Jestem panu bardzo zobowiązana za tę lekcję języka

angielskiego.

Tru zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem.

- Próbujesz się wykręcić. Coś mi się zdaje, że ten świa­

towy, przystojny Amerykanin zwyczajnie zawrócił ci

w głowie. I mam wrażenie - dodał kpiąco - że nie było to

takie trudne.

- Tru! - przerwała mu ostro Jessica.

Tru wzruszył ramionami.

- Chciałem tylko powiedzieć, że ona wygląda na kobie­

tę, która stoi mocno nogami na ziemi.

Sasza zdawała sobie sprawę, że ta napastliwość jest

celowa; bez wątpienia chciał ją wytrącić z równowagi. Je­

go bezceremonialny sposób bycia, nie mówiąc już o wy­

glądzie, i tak ją już niepokoił. Za nic nie chciała jednak

okazać, że osiągnął swój cel. Ani tym bardziej przyznać, że

miał rację. Drew rzeczywiście zawrócił jej w głowie. Od­

kąd go poznała, zachowywała się nieodpowiedzialnie i lek­

komyślnie. Dała się porwać takim namiętnościom, takiemu

szaleństwu... Ale to się już więcej nie zdarzy.

- Drew i ja stwierdziliśmy, że pasujemy do siebie, choć

rzeczywiście nie znaliśmy się zbyt długo - zaczęła, patrząc

na Tru pobłażliwie. - Poprosił, żebym wyszła za niego

i zgodził się zostać w Moskwie tak długo, jak to będzie

możliwe. Wierzyłam, że mamy szansę być dobrym małżeń­

stwem.

- Czyżby? - spytał zgryźliwie Tru. Widząc, że znów

posunął się za daleko, wybąkał jakieś przeprosiny.

- Czy większość małżeństw w Ameryce rzeczywiście

żyje ze sobą długo i szczęśliwie? - wysunęła swoje argu­

menty Sasza. - Czy nie jest tak, że rozwody zdarzają się

coraz częściej?

TRUMAN I SASZA • 25

- Masz rację. Dlatego ci, którzy mają dobrze w głowie,

po prostu się nie żenią - odparował Tru bez namysłu.

- Czyżbyś chciał powiedzieć, że ja nie mam dobrze

w głowie?

- Mówiłem tylko...

- Mówiłeś tylko, że chcesz przeprosić Saszę za swoje

obraźliwe uwagi - wtrąciła Jessica, widząc, że nie obejdzie

się bez jej interwencji. - To musiało być straszne przeżycie,

kochanie. - Popatrzyła ze współczuciem na Saszę. - I to

w noc poślubną! Ale w liście napisałaś, że zostawił jakieś

wyjaśnienie.

- To pewnie był jakiś kit - dodał swoje Tru.

Jessica rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Sasza

uniosła brew, czując, że to znowu był jakiś przycinek,

chociaż nie znała wyrazu ,kit". Patrząc już tylko na Jessicę,

zaczęła:

- Naszą noc poślubną spędzaliśmy w jednym z najle-

pszych hoteli w Moskwie. Kiedy tam tylko przybyliśmy,

jeszcze przed przyniesieniem bagaży, Drew przeprosił

mnie mówiąc, że musi zadzwonić w interesach.

-Czyżby w najlepszych hotelach w Moskwie nie było

telefonów w pokojach? - zapytał Tru z ironią.

- Doprawdy,Tru! - ucięła Jessica.

Sasza rzuciła mu lodowate spojrzenie.

-To była jego osobista sprawa.

-Wygląda to trochę na historię w stylu „płaszcza

i szpady" - skomentował Tru. Zauważył jednak zmianę

w zachowaniu Saszy i dodał już poważniejszym tonem:

- Czyżby rzeczywiście tak było? Czyżby okazał się szpie-

giem?

- O, Boże - westchnęła Jessica.

Sasza zacisnęła dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie.

Żeby tylko Tru tego nie zauważył!

background image

26 • TRUMAN I SASZA

- Może... nawet... gorzej - odparła.

- Gorzej!? - wykrzyknęli oboje Fortune'owie z zapar­

tym tchem.

- Nie podejrzewałam niczego do momentu, kiedy Drew

wyszedł, żeby porozmawiać przez telefon. Nie wracał.

Minęła prawie godzina, zanim usłyszałam pukanie do

drzwi. Był to posłaniec, który przekazał mi pisemną wiado­

mość.

Sasza nie zamierzała im opowiadać o tym, że rzuciła się

do drzwi jak wariatka, wpadając w ramiona chłopca hote­

lowego, który, wcisnąwszy jej w pośpiechu kartkę, uciekł

co tchu.

- No, dobrze - ponaglał Tru - ale co było na tej kartce?

- Daj spokój, Tru - napomniała go Jessica. - To na

pewno nie jest dla niej łatwe.

- Było tam napisane, że bardzo pilne sprawy wzywają

go z powrotem do Chicago.

- I to wszystko? - Tru wyraźnie się niecierpliwił.

- Nie. Prosił, żebym zabrała jego bagaże z pokoju,

w którym mieszkał przed naszym ślubem, i za trzy dni

przyleciała do Chicago. Tam mieliśmy się spotkać.

- I co? - Ciekawość Tru rosła coraz bardziej.

- Nic. Rozważyłam to wszystko bardzo dokładnie. Mó­

wiłam Drew od początku, że nie zamierzam wyjeżdżać

z Moskwy. Lubię moją pracę; nie wyobrażałam sobie życia

za oceanem. Zadzwoniłam do niego do Chicago. Chciałam

mu powiedzieć, żeby pozałatwiał te swoje pilne sprawy

i wracał do Moskwy. Obiecywał przecież, że ze mną za­

mieszka.

- I co, odmówił? - zapytał Tru.

- Nie odmówił, bo w ogóle z nim nie rozmawiałam.

Zadzwoniłam do jego firmy, ale tam powiedzieli, że nic

zatrudniają nikogo o tym nazwisku i nikogo do Moskwy

TRUMAN I SASZA • 27

nie wysyłali. - Przerwała, wspominając tamto upokorze­

nie, gdy uświadomiła sobie, że została oszukana. Później

miała się przekonać, że to był dopiero początek...

- A czy nie było go w spisie telefonów Chicago?

- Nie - tym razem na pytanie odpowiedziała Jessica.

- Sprawdziłam to natychmiast po otrzymaniu listu od Sa-

szy.

- Ten numer może być zastrzeżony - zauważył Tru.

- Zastrzeżony? - Sasza jakby nie rozumiała, o co cho­

dzi.

- Mój przyjaciel z Chicago, Ben Engel, zna kogoś z po­

licji. To również zostało sprawdzone - wyjaśniła Jessica.

-Nie ma nikogo o nazwisku Cheeseman ani w Chicago,

ani w okolicy. Z jakiegoś powodu ten facet poczęstował

Saszę całym stekiem kłamstw. Ożenił się z nią i zostawił,

wszystko w ciągu 24 godzin. Zwyczajna podłość.

Tru czuł, że w tej historii nie dotarli jeszcze do sedna

prawy.

- To jeszcze nie wszystko, Saszo, prawda?

Sasza spojrzała na niego z zakłopotaniem.

- Dowiedziałaś się jeszcze czegoś o tym typie, kiedy go

już nie było?

-Tru - ostrzegła go Jessica. - Nazywasz „tym typem"

człowieka, który jest mężem Saszy, na dobre czy złe.

-Wygląda na to, że tylko na złe - odparł Tru.

Jessica zamierzała go znowu skarcić, kiedy Sasza się

wtrąciła.

-Tru ma rację - powiedziała drżącym głosem.

Ani Tru, ani Jessica już nic nie mówili, czekając na

kolejne sensacje.

Sasza opowiedziała im o tym, jak sprowadziła do swego

mieszkania jego bagaże i przejrzała je dokładniej.

-Niewiele tam znalazłam. Kilka białych koszul, które

background image

28 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN I SASZA • 29

musiały sporo kosztować, trochę bielizny w bardzo do­

brym gatunku, trzy jedwabne krawaty. - Obrzuciła wy­

mownym spojrzeniem Tru, ubranego w dżinsy i zwyczajną

niebieską koszulę.

Tru uśmiechnął się.

- No, no, widzę, że mężuś był nie byle jakim elegan­

tem. Ale co jeszcze znalazłaś? - przynaglał, wiedząc, że

Sasza nie powiedziała o najważniejszym.

- Znalazłam osiemnastowieczną rosyjską ikonę - wy­

szeptała swoim niskim, schrypniętym głosem. - Bardzo

cenną. W ukrytym schowku nesesera na przybory toaleto­

we.

Tru spoglądał na nią z przejęciem.

- Sądzisz, że chciał ją przemycić? - zaczął, po czym,

zanim Sasza zdołała odpowiedzieć, dodał: - Nie, poczekaj.

Miał sprytniejszy plan. Chciał, żebyś ty przywiozła ją do

Stanów. Tak, na pewno o to mu chodziło.

- O, Boże, to straszne! - wykrzyknęła Jessica. - A co

by było, gdyby celnik odkrył ją w bagażu Saszy?

- No właśnie - powiedziała Sasza poważnie. - Co by

się ze mną stało?

- Myślę, że dlatego wolał, żebyś to ty ryzykowała- po­

wiedział Tru z namysłem. - A gdyby ci się udało, zgłosiłby

się po swoją młodą żonkę i coś, co jest pewnie warte co

najmniej milion dolarów. - Wolał nie mówić, że chyba

niedługo cieszyłaby się rolą pani Cheeseman, jeśli ten facci

dostałby ikonę w swoje ręce.

- No cóż, to poważna sprawa - orzekła Jessica. - Może

lepiej pozostawić to właściwym władzom.

- O, nie - Sasza pokręciła głową - ja nie ufam wła­

dzom. Mogą na przykład uznać, że z nim współpracowa-

łam. Wiecie, co u nas grozi za próbę przemytu cennej iko

ny, która jest własnością państwa? - Spojrzała poważnie na

Tru - Trochę więcej niż miesiąc w więzieniu, jak to określi­
łeś.

- A może po prostu ktoś mu to podrzucił, albo chciał

tylko uniknąć płacenia cła? Pewnie byłoby bardzo duże
- zastanawiała się Jessica.

- Jakkolwiek było - przerwała Sasza - muszę go

znaleźć, nakłonić do powrotu do Moskwy i spowodować,
żeby zwrócił tę ikonę prawowitemu właścicielowi. To jedy­
ny sposób, żebym uratowała swoje dobre imię.

Tru spojrzał na nią drwiąco.
- I co ? I potem będziecie żyli długo i szczęśliwie?

Jessica musiała odejść do telefonu akurat wtedy, gdy

podano kolację. Nalegała, żeby Tru i Sasza usiedli do stołu

bez niej.

Siedzieli naprzeciwko siebie i jedli, zakłopotani i mil-

czący. Wreszcie Sasza przerwała ciszę:

- Pewnie uważasz, że jestem głupia - powiedziała

wprost.

Tru się zaczerwienił.

- Nie. To nieprawda. Wcale tak nie myślę. Po prostu

sądzę, że byłaś zaślepiona uczuciem. Mam dwóch braci,

którzy rozumieliby cię w pełni.

-A ty nigdy nie byłbyś tak nierozumny jak ja... albo

twoi bracia?

-Nie. Chociaż... może... - zaczął. Sasza uśmiechnęła

się i to go zirytowało. - Powiedz wreszcie, jak długo znałaś
tego człowieka, zanim się pobraliście?

Wiedziała, że nie wykręci się odpowiedzi. Lepiej powie-

dzieć to wprost, bez żadnych niedomówień. Zresztą sama
sobie nie umiała tego wyjaśnić.
- Dwa tygodnie - odparła ze wzrokiem wbitym w ta-

background image

30 • TRUMAN I SASZA

lerz. Wolała nie widzieć cynicznego uśmiechu na twarzy

Tru.

Następnego dnia spotkali się przy śniadaniu.

- Jak ci smakuje kawa ? - zapytał.

- Dobra - odpowiedziała Sasza. - Nie taka mocna, jak

u nas, ale dobra. - Odstawiła filiżankę i spojrzała na swój

omlet. - Ale ten amerykański ser... no, nie wiem, co po­

wiedzieć.

- Kwestia przyzwyczajenia - uśmiechnął się Tru.

Sasza skinęła głową bez uśmiechu.

- Nie muszę się tu do niczego przyzwyczajać. Przyje­

chałam tylko po to, żeby znaleźć Drew Cheesemana.

- Jeżeli to w ogóle jest jego prawdziwe nazwisko - za­

uważył Tru. - Odszukanie go może nie być takie łatwe.

Może być natomiast niebezpieczne.

- Czy myślisz, że się boję? - Spojrzała na niego z wy­

zwaniem w oczach.

Tru przyglądał się jej z namysłem.

- Nie - powiedział w końcu, zdając sobie sprawę, że

nigdy przedtem nie spotkał kobiety, która posiadałaby taką

pewność siebie i siłę charakteru. To intrygujące, pomyślał.

Dalej jednak nie pojmował, jak taka kobieta mogła nagle

stracić głowę dla mężczyzny, którego prawie nie znała. -

Z tego Cheesemana, czy jak on się tam naprawdę nazywa,

musi być niezły czaruś.

- Owszem - odparła Sasza z powagą.

Tru obserwował ją znad swojej filiżanki.

- A teraz powiedz mi, nie czujesz się rozczarowana, że

nie jestem jednym z „Piekielnych Aniołów"?

Sasza znowu nawet się nie uśmiechnęła.

- Nie będę tu na tyle długo, żeby to miało jakieś znacze-

nie - odparła, kierując na niego poważny wzrok.

TRUMAN I SASZA • 31

Ich spojrzenia spotkały się i znieruchomiały na dłuższą

chwilę. Tru miał wrażenie, jakby cały pokój zawirował

dookoła niego.

- Może to i lepiej - powiedział stłumionym głosem.

Serce Saszy mocniej zabiło. To ją zaniepokoiło.

- Na pewno - odpowiedziała cicho.

background image

ROZDZIAŁ

2

- Mam nadzieję, że mi pomożesz, Taylor - mówił Tru,

chodząc tam i z powrotem po laboratorium brata. Zajmo­

wało ono całą piwnicę dawnej powozowni, którą Taylor

zamienił na swą rezydencję.

Siedząc pośród śrubek, drutów i przeróżnych części ele­

ktronicznych, Taylor odsunął swoje mocno powiększające

okulary na czubek głowy i spojrzał na brata.

- Dalej nie rozumiem, czym się tak przejmujesz?

- Nie rozumiesz? - odparł Tru ze zdziwieniem. - Nie

rozumiesz, czym ja się przejmuję? Nie widziałeś, jak Ewa

powiodła do ołtarza naszego Adama? Jak Elizabeth i Peter

znaleźli się na ślubnym kobiercu, zanim ktokolwiek zdążył

się zorientować?

- Ale przecież sam mówisz, że nawet nie lubisz tej

kobiety. Wcale nie uważasz jej za atrakcyjną ani pociągają-

cą. Twierdzisz, że jest uparta jak osioł, nadziana dogmata-

mi, nie ma poczucia humoru.

- To wszystko prawda, ale...

- Daj spokój, Tru. Robisz wrażenie, jakbyś się obawiał,

TRUMAN I SASZA • 33

że babcia poczęstuje cię po cichu jakimś magicznym napo­

jem miłosnym i zamiast tej ponuro wyglądającej „towarzy­

szki", zobaczysz fascynującą i pełną temperamentu dziew­

czynę.

Tru bał się przyznać nawet przed samym sobą, że były

już takie chwile... Taylor znowu zaczął coś dłubać przy

swoim robocie, zapominając o bożym świecie. Tru obser­

wował go przez chwilę, myśląc, jak łatwe i nieskompliko­

wane jest życie jego brata. Westchnął.

- Zostawiłem ci do podpisania papiery dotyczące no­

wej kampanii reklamowej. Przeglądałeś je?

Taylor spojrzał na niego z roztargnieniem.

- Co miałem przeglądać?

- Potrzebuję twojej akceptacji dla nowych sposobów

promocji naszych towarów. Pewnie wcale nie widziałeś

tych poprawek do katalogu na zagranicę. Wiem, że takie

szczegóły cię nie interesują, ale...

- Przejrzałem ten katalog. Uważam, że jest w porząd­

ku Natomiast mam wrażenie, że dobrze by było pokazać

go jakiemuś cudzoziemcowi. Wiesz co, mam pomysł.

- O, nie! - zawołał Tru, odwracając się już w kierunku

drzwi. - Nawet mi o tym nie mów. Niniejszym przyrzekam

solennie tobie i sobie, że nie będę miał więcej do czynienia

z niejaką Saszą Cheeseman.

Być może nawet dotrzymałby tego przyrzeczenia, przy­

najmniej przez parę najbliższych godzin, gdyby prawie się

o nią nie potknął zaraz po wyjściu z powozowni. Silna ręka

Saszy powstrzymała go od upadku.

-Co ty tu robisz? - zapytał, widząc ją klęczącą przy

klombie z kwiatami.

-Patrzę na ziemię. To bardzo dobra ziemia. Szkoda jej

na kwiatki. Powinniście posadzić tu warzywa.

-Nie potrzebujemy ogrodu z warzywami - odparł Tru

background image

34 • TRUMAN I SASZA

zdziwiony. - Możemy je dostać w każdym sklepie w pobli­
żu. Jakie tylko chcemy.

- Ale po co kupować warzywa, jeśli można mieć swo­

je? To mniej kosztuje, a taka praca dobrze by ci zrobiła.

Twojej rodzinie też. Myślisz, że to w porządku posiadać tak
wiele i nic z siebie nie dawać?

Ta cudzoziemka doprowadza mnie do pasji, pomyślał

zirytowany Tru, a głośno powiedział:

- Zostaw mnie i moją rodzinę w spokoju. Znajdujesz

jakąś szczególną przyjemność w tym, żeby mnie prowoko­

wać. Podobno przyjechałaś tu po to, żeby odszukać swego
męża, a nie uczyć mnie, jak żyć - powiedział odwracając
się.

- Tru! - zawołała za nim.

Najpierw nie miał zamiaru się zatrzymywać, ale w koń­

cu uznał, że zachował się zbyt arogancko. Przystanął, nie
patrząc w jej stronę.

- Słucham?

- Naprawdę chciałabym spotkać się z tym prywatnym

detektywem, o którym mówiła twoja babcia. I bardzo zale­
ży mi na tym, żeby znaleźć Drew Cheesemana. Ale twoja
babcia nie może dziś tam pojechać. Spodziewa się dziecka.

Teraz już Tru odwrócił się w jej stronę, spoglądając

z niedowierzaniem.

- Spodziewa się dziecka? Moja babcia ma ponad sie­

demdziesiąt lat! Musiałaś coś źle zrozumieć, Saszo. Ona

jest chyba trochę za stara na to, żeby być w ciąży, nic

sądzisz?

- W ciąży? - Sasza ściągnęła usta, po czym uśmiechnę-

ła się. Nie jednym z tych swoich krótkich, przelotnych
uśmieszków, ale szerokim, prawdziwym uśmiechem.

- Wiesz, Tru, potrafisz być czasami bardzo zabawny.

TRUMAN I SASZA • 35

- Ja jestem zabawny? A kto powiedział, że moja babka

jest w ciąży?

- Nie mówiłam, że jest w ciąży. Powiedziałam, że spo­

dziewa się dziecka. Dziecka od sąsiadów. Miała się nim

zaopiekować. - Mówiła to ciągle z uśmiechem na twarzy.

Niesforne pasma blond włosów wymykały się spod przepa­

ski.

Tru poczuł nieprzepartą chęć, żeby dotknąć tych wło-

sów, odgarnąć je z policzków. Wyciągnął już rękę, kiedy

Sasza spojrzała mu prosto w oczy. Uśmiech zmienił ją nie

do poznania. Jak to powiedział Taylor? Pewnego dnia spoj-

rzy na nią i zobaczy cudowną, czarującą dziewczynę. Bo­

­e, to działo się właśnie teraz. Bez żadnych magicznych

napojów!

Uśmiech powoli znikał z twarzy Saszy, ale jej oczy dalej

jaśniały, kiedy patrzyła na Tru. Nie panując już nad prze-

możną chęcią dotknięcia jej, odgarnął pasma koloru dojrza-

łej pszenicy z jej opalonych, jedwabistych policzków.

Serce tłukło się w piersi Saszy jak szalone. Próbowała

się opanować. Czekała bez ruchu na to, co będzie dalej.

-Uważasz pewnie, że lubię się kłócić? - spytał cicho.

-Myślę, że... tak. - Zmusiła się, żeby spojrzeć na nie-

go obojętnie. Czuła zamęt w głowie. Nie wolno mi znowu

dać się ponieść tej głupiej, romantycznej naturze, powta-

rzała uparcie w myślach.

Spojrzenie Tru przeniosło się z jej urzekających, błękit-

nych oczu na nie mniej urzekające pełne usta, nie tknięte

szminką

Oczy Saszy powędrowały do warg Tru.

Jego usta rozchyliły się.

Sasza wiedziała, co to oznacza. Próbowała ostrzec samą

siebie, ale jej wargi rozchyliły się również, jakby bez udzia-

łu woli. Bardzo powoli usta Tru zbliżały się do jej ust.

background image

36 • TRUMAN I SASZA

Kiedy były już tylko o ułamek centymetra, Sasza zawahała

się. Znowu daje się ponieść niekontrolowanym emocjom.

Przecież już wiedziała, do czego to prowadzi.

Nie powiedziała jednak nic. Stała bez ruchu, a jakaś

niewidzialna siła wstrzymała jej oddech, kiedy jego usta

dotknęły jej warg lekkim muśnięciem.

- To już nie była kłótnia, prawda? - zapytał cicho.

Cień uśmiechu ukazał się na jej wciąż rozchylonych

wargach.

- Chyba nie - odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że

nie panuje również nad swoimi słowami. Chciała zbagate­

lizować to, co się stało, i dać mu do zrozumienia, że nie

przywiązuje do tego żadnej wagi.

Tru miał ochotę pocałować ją jeszcze raz. Wyglądało na

to, że i Sasza nie oparłaby się nawet bardziej namiętnym

pocałunkom. Powstrzymał go jednak instynkt samozacho­

wawczy. Wiedział, że przeżywa jeden z przełomowych

momentów, że ta chwila może zdecydować, jak jego życie

potoczy się dalej.

Cofnął się, mówiąc cicho:

- Jestem pewien, że jutro cię zawiezie.

Sasza była o wiele bardziej wytrącona z równowagi, niż

dawała po sobie poznać. Spojrzała na Tru pytająco.

- Przepraszam, o czym mówiłeś?

- O mojej babci i o tym prywatnym detektywie. Jest

naprawdę dobry. Nasza rodzina już raz korzystała z jego

pomocy. Może akurat będziesz miała szczęście.

Zrobił krok w tył i potknął się na jakiejś bruździe. Tym

razem udało mu się odzyskać równowagę bez pomocy

Saszy. Natomiast jego wewnętrzna równowaga była tak

zachwiana, że gdyby go teraz dotknęła, nie zapanowałby

nad sobą na pewno.

Sasza, ku jego konsternacji, robiła wrażenie zupełnie

TRUMAN I SASZA • 37

spokojnej. Może nawet trochę rozbawionej. Poczuł się ziry­
towany.

- Przepraszam, chyba nie zachowałem się jak należy.

Popatrzyła na niego, jakby nie rozumiejąc.

- Nie powinienem był cię całować - wyjaśnił zły, że

musi jej to tłumaczyć.

- Och, nie mam ci wcale tego za złe - rzuciła nonsza-

lancko. Jego niepokój pomagał jej opanować własne emo­

cje.

- Powinnaś mieć - odparł z rozdrażnieniem. - Przecież

jesteś zamężna.

- To był przecież tylko pocałunek - powiedziała cał-

kiem spokojnie. - Myślę, że oglądasz zbyt wiele miłosnych

filmów. Za dużą wagę przywiązujecie tu do sentymentów.

Tru stracił kontrolę nad swoją impulsywnością.

- My jesteśmy sentymentalni! Niech sobie szanowna

pani pozwoli przypomnieć, że to właśnie pani straciła gło-

wę dla faceta, widząc go pierwszy raz na oczy, i wyszła za

niego za mąż w dwa tygodnie później.

Spodziewał się, że za ten głupi i bezlitosny atak Sasza

go spoliczkuje i wybuchnie płaczem. Przekonał się po raz

któryś z rzędu, że w jej przypadku nie można liczyć na

typowe reakcje. Znowu się uśmiechała.

W środku aż się gotowała ze złości, ale postanowiła nie

dać się sprowokować. Niech się wścieka i wrzeszczy. Już
ona mu pokaże, kto jest górą.

-„Widzieć na oczy"? To pewnie znowu jakiś idiom.

Muszę go dodać do mojej listy. - Pokiwała głową, jakby

zapamiętując nowe wyrażenie. Po chwili jednak przestała

się uśmiechać, a jej spojrzenie stwardniało.

-Masz rację, Tru. Tego człowieka, który jest moim

mężem, zobaczyłam wtedy pierwszy raz. Romantyczne

background image

38 • TRUMAN I SASZA

uczucia; zupełny nonsens. Przekonałam się o tym na włas­
nej skórze.

Uklękła przy grządce. Tru stał nad nią, czując zamęt

w głowie.

- Sasza.

- Słucham. - Podniosła głowę.

- Zostaw te grządki, mogę cię zawieźć do Del Monte'a

- powiedział z niezdarną galanterią.

- Do Del Monte'a?

- To ten prywatny detektyw, o którym mówiliśmy.

Sasza wstała powoli, wytarła pobrudzone ziemią ręce

i popatrzyła mu prosto w oczy jakimś szczególnie jasnym

i czystym spojrzeniem. W jej wzroku było coś, czego nie

umiał nazwać, co wprawiało go w stan zakłopotania i, do

diabła, zmysłowego podniecenia.

- Naprawdę zrobisz to dla mnie? Czy nie musisz iść

dzisiaj do pracy?

Tru czuł, jak gorący rumieniec oblewa mu policzki.

- Jestem prezesem mojej firmy. Mogę wziąć sobie wol­

ne na to przedpołudnie. Chyba nie masz zamiaru tracić

czasu, prawda? Trzeba rozkręcić sprawę.

- Rozkręcić?

- Ruszyć z miejsca. Zacząć - objaśniał niecierpliwie.

Chyba wolisz szukać swego męża, pani Cheeseman, niż

grzebać się w ziemi? - Wbrew sobie na długą chwilę utkwił

wzrok w jej rozchylonych, uśmiechniętych ustach. Pra­

gnienie, żeby ją znów pocałować, ogarnęło go z taką siła,

że szybko odwrócił się, mówiąc:

- Spotkamy się za dwadzieścia minut przed domem.

Tru przebrał się, wyciągając z szafy parę czystych, czar-

nych dżinsów i turkusową koszulkę polo, nie całkiem no-

wą, ale wyglądającą przyzwoicie. Zastanawiał się, czy by

TRUMAN I SASZA • 39

się nie ogolić, ale dał spokój. Nie chciał, żeby myślała, że

aż tak się przejmuje tym wspólnym wyjściem. To właści­

wie służbowa sprawa, powtarzał sobie. Im prędzej natrafią

na ślad tego faceta, tym szybciej się jej pozbędzie.

Kilka minut po umówionym czasie zajechał ostro przed

dom pewny, że zdyscyplinowana i niewątpliwie punktual-

na Sasza już tam czeka. Nie było jej. Nawet nie brał pod

uwagę możliwości, że może jeszcze krygować się przed

lustrem. Wszedł do środka, żeby sprawdzić, co się stało.

Może jednak babcia zabrała ją do miasta, pomyślał.

- Sasza! - zawołał, stojąc u podnóża szerokich, kręco-

nych schodów.

Z salonu wyjrzała pokojówka ze ścierką do odkurzania

w ręku.

-Ona jest na górze, w swojej sypialni.

Tru zawahał się, aż w końcu przeskakując po dwa sto-

pnie naraz, wbiegł na górę. Zastukał do drzwi gościnnego

pokoju.

-Sasza? Czy coś się stało?
-Nie wiem. - Dobiegł go zza drzwi stłumiony głos.

- Może mógłbym ci jakoś pomóc?

Powoli uchyliła drzwi. Na początku w ogóle jej nie

poznał. Potem aż zmarszczył brwi z niedowierzaniem, wi-

dząc przed sobą eteryczną piękność w zwiewnej, brzoskwi-

niowej sukni. Włosy miała przewiązane zachodzącą na

czoło jedwabną przepaską w tym samym kolorze, a ich

przeniczne pasma opadały aż na ramiona.

- To jest zupełnie niemożliwe, prawda? - zaczęła.
-Tak - odparł cicho oszołomiony. Widząc jednak roz-
pacz w jej błękitnych oczach, dodał szybko: - Miałem na
myśli, że to zupełnie niemożliwe, żeby wyglądać aż tak...

inaczej.

background image

40 • TRUMAN I SASZA

- Chciałeś powiedzieć, śmiesznie - zaczęła ściągać

z włosów jedwabną przepaskę, ale Tru złapał ją za rękę.

- Ależ skąd, wcale nie śmiesznie - uśmiechnął się do

niej. - Wyglądasz wspaniale, Sasza. Bardzo stylowo. A już

myślałem, że w twoim kraju moda nikogo nie obchodzi.

- To nie moje ubranie. Przyniosła mi je twoja babcia.

- Podała mu wydartą z żurnala stronę, gdzie pokazana była

kreacja, którą miała na sobie Sasza. Model nosił nazwę

„The Fortune Girl" i stanowił część ogłoszenia reklamowe­

go Fortune Enterprises.

Wzrok Tru powędrował na łóżko, na którym leżało

otwarte firmowe pudło z jego domu towarowego.

- Znalazłam je tutaj, kiedy przyszłam się przebrać -

wyjaśniła Sasza. - W środku była kartka. - Podała ją Tru.

„Gdy weszłaś między wrony..."

- Może twoja babcia nie była zadowolona z mojego

wyglądu. - Popatrzyła na niego uważnie, jakby czekając na

potwierdzenie.

Wyglądała nie tylko niewiarygodnie pięknie, ale bardzo

młodo i delikatnie. Teraz przypomniał sobie, jak babka

mówiła, że Sasza ma tylko dwadzieścia cztery lata. Do tej

chwili wydawało mu się, że jest znacznie starsza. Odłożył

wydartą stronę i babciną kartkę na biurko. Wziął Saszę za

ręce i spojrzał jej w oczy.

- Ta sukienka wydobyła na światło dzienne cały twój

urok, Saszo.

- I nie myślisz, że wyglądam w niej... głupio?

Uśmiechnął się do niej z czułością.

- Gdybym zobaczył tę suknię na wystawie, to wciągnął-

bym cię do środka i dokonał wzajemnej prezentacji. Jeste-

ście dla siebie stworzone.

Patrzyła na niego bez słowa.

- Czy rozumiesz, co powiedziałem, Sasza?

TRUMAN I SASZA • 41

Uśmiech powoli wykwitał na jej wargach; kiedy w koń­

cu rozjaśnił całą jej twarz, Tru aż zaparło dech w piersi.

- Nie zawsze jesteś nieznośny, Tru. Czasami jesteś bar­

dzo miły, wiesz?

Jego ręce przesunęły się na jej ramiona.

- Kobiety rzadko mówią o mnie „miły".

- Może - szepnęła cicho, czując, że znowu brnie w ja-

kieś kłopoty - może to nie były właściwe kobiety.

Tru wiedział, że tym razem nie zdoła się powstrzymać.

Pocałuje ją, i będzie to jedna z tych decyzji w jego życiu,

z których nie można się już wycofać. Nie zdawał sobie

sprawy, że Sasza myśli dokładnie tak samo.

Jego dłonie otoczyły jej szyję, wsuwając się pod gęste

pasma włosów.

- Sasza, Sasza - wyszeptał.

- Powtarzasz się, Tru.

- Rzeczywiście.

Ich głowy jednocześnie skłoniły się do pocałunku. Je-

dwabna przepaska Saszy zsunęła się na podłogę, kiedy usta

Tru przywarły mocno do jej warg. Przyciągnął ją do siebie.

Otoczyła go ramionami i oddała mu pocałunek z taką samą

namiętnością. Oboje poczuli, jakby otworzyła się w nich

jakaś tama i to, co uwolniło się we wzajemnym pocałunku,

płynęło teraz z niepohamowaną siłą.

Kiedy ją puścił, twarz Saszy płonęła rumieńcem. Bez-

wiednie spojrzał na łóżko, a potem znowu na jej twarz.

Sasza wiedziała, co miał na myśli; to przecież niemy

język miłości - albo przynajmniej namiętności. Na krótką

chwilę dała się porwać pokusie. Ale tylko na chwilę. Aż

nazbyt dobrze pamiętała, co zdarzyło się jej tak niedawno.

Wyrwała się, próbując rozpaczliwie utrzymać dystans. Na

twarz przywołała wyraz pobłażliwego rozbawienia.

- Zapomiałeś o czymś, Tru. Jestem mężatką.

background image

42 • TRUMAN I SASZA TRUMAN 1 SASZA • 43

Tru zamknął na chwilę oczy, próbując odzyskać równo­

wagę. Niech to diabli, jednak udał się babci ten miłosny
napój. Był w kolorze brzoskwini i miał jeszcze metkę z ce­
ną. Sześćset dolarów.

Tru nie miał szczególnej ochoty wchodzić wraz z nią do

biura Del Monte'a, ale zdawał sobie sprawę, że Sasza może
mieć pewne problemy językowe. Jej angielski był zadzi­
wiająco dobry, ale prywatni detektywi lubią przecież uży­
wać slangowych wyrażeń.

Sasza była nadal w swej brzoskwinowej sukience. Za­

pomniała jedwabnej przepaski, więc ściągnęła włosy do

tyłu jak zwykle. Tru stwierdził z niepokojem, że ten kon­

trast wydał mu się jeszcze bardziej pociągający. Siedziała

sztywna i milcząca obok niego na ławce w poczekalni,

podczas gdy ładna, ruda recepcjonistka rzucała mu zachę­

cające spojrzenia zza swego zaśmieconego mnóstwem pa­

pierów biurka. Tru odpowiadał jej czasem uśmiechem,

choć w gruncie rzeczy wcale go nie obchodziła. Próbował

w ten sposób przekonać Saszę i siebie, że ten drobny epi­

zod w jej sypialni był w gruncie rzeczy bez znaczenia. Sam

wcale nie był o tym przekonany. Sasza wydawała się nie

zauważać jego niemego flirtu; może jej to po prostu nie

obchodziło. Ta postawa irytowała Tru coraz bardziej. Śmie­

szny sentymentalizm, też sobie znalazła określenie!

Sasza aż nadto dobrze zauważała wymianę spojrzeń

i uśmiechów i wcale nie mogła powiedzieć, że jej to nie

obchodziło. Traktowała to jak przypomnienie, że nie moż-

na wierzyć mężczyznom w tym kraju. W szczególności

tym, którzy nie tylko prezentowali się atrakcyjnie, ale także

mieli pieniądze i władzę. Trudno, na tamten krótki moment

znowu się zapomniała. Tego nie da się cofnąć, a ciągłe

wypominanie sobie tego faktu niczego nie zmieni. Tylko że

od tej chwili już koniec; będzie się pilnować i już!

- Proszę wejść.

Tru aż podskoczył na głos recepcjonistki. Ze zdziwie­

niem zauważył, że Sasza zareagowała podobnie. Wcale nie

jest aż taka spokojna i opanowana, pomyślał. Poczuł się

nieco lepiej.

Victor Del Monte czekał na nich w drzwiach. Sasza była

nieco rozczarowana jego wyglądem. Oczekiwała kogoś

w stylu Humphreya Bogarta. Tymczasem Del Monte -

szczupły, łysiejący mężczyzna w za dużych okularach

w rogowej oprawie, z jaskrawoczerwoną muszką pod szyją

-wyglądał raczej na specjalistę od sprzętu komputerowego

niż prywatnego detektywa. Natomiast żywym usposobie-

niem i sposobem mówienia przypominał agenta firmy

ubezpieczeniowej.

- Proszę bardzo, proszę bardzo - powtarzał, wprowa-

dzając ich do gabinetu. - Z przyjemnością zawsze służę

pomocą rodzinie Fortune'ów. - Poklepał Trumana po ra-

mieniu i uśmiechnął się szeroko do Saszy.

-Jakiś rok temu starałem się zrobić to i owo dla Adama

-powiedział, mrugając porozumiewawczo. - To była cie-

kawa sprawa - dodał, patrząc na Saszę. - Przyszedł tu cał-

kiem wykończony; chciał, żebym mu odszukał pewną za-

ginioną damę. Ślicznotkę z zanikiem pamięci. - Rzucił

Trumanowi figlarne spojrzenie. - Doprawdy, nie byłem

w stanie zgadnąć, dlaczego zaraz potem zjawił się pański

brat Peter, radząc mi, żebym jej zbyt pilnie nie szukał. To

było dość szczególne życzenie wobec faktu, że w niedłu-

GIM CZASIE

Adam sam ją znalazł i pobrali się. Czytałem

o tym w gazetach. No, a potem jeszcze dowiedziałem się,

że i Peter się żeni. Nic nie rozumiem. Można by raczej

przypuszczać, że przy takim testamencie waszego tatusia

background image

44 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN 1 SASZA • 45

żaden nie da się zaciągnąć przed ołtarz. No, wprawdzie
dwóch jeszcze się trzyma - ciągnął, znowu patrząc na Sa-
szę.

- Nie - przerwał Tru gwałtownie. - Ta pani już jest

zamężna.

Sasza uniosła brew.
- Owszem - potwierdziła - mam o jednego męża za

dużo.

Del Monte spojrzał pytająco na Tru.

Sasza nie chcąc już tracić czasu, zreferowała krótko

swoją sytuację i wyjęła ślubną fotografię. Del Monte przyj­

rzał jej się uważnie. Potem, podnosząc wzrok na swych

gości, postukał palcem w zdjęcie.

- Ta twarz kogoś mi przypomina. Nie mogę teraz spre­

cyzować tego wrażenia, ale dajcie mi parę dni, muszę się

trochę rozejrzeć.

- Czas ma bardzo duże znaczenie - powiedziała Sasza

poważnie. - Muszę go odszukać tak szybko, jak to tylko

możliwe.

- Wygląda na to, że ten facet wolałby, żeby go pani nie

znalazła - stwierdził Del Monte.

- Jeżeli pan się obawia, że to będzie zbyt trudne -

zaczęła Sasza, ale Del Monte pomachał ręką, jakby chciał

rozwiać jej wątpliwości.

- Nie w tym problem. Przyszła pani do właściwego

człowieka. Zaraz się za to biorę i, jak powiedziałem, za parę

dni dam państwu znać.

Gdy wychodzili i Sasza była już za drzwiami, Del Mon-

te przytrzymał Tru i wciągnął na chwilę do środka.

- Chciałem tylko zapytać dla jasności sprawy. Pan na-

prawdę chce, żebym go znalazł? To znaczy, nikt nie będzie

mnie potem prosił, żebym zostawił sprawę w spokoju?

- Nie - odparł Tru stanowczo. - Chcemy, żeby zrobił

pan wszystko, co możliwe, aby odszukać tego człowieka.

I to jak najszybciej. Nikt z rodziny nie będzie nic zmieniał,

daję panu słowo.

Na ulicy panował wilgotny upał. Tru zauważył po prze­

ciwnej stronie klimatyzowany bar i zapytał Saszę, czy ma

ochotę się czegoś napić. Młoda kobieta nie odpowiedziała

od razu, choć patrzyła również w tę stronę. Jej uwagę przy­

kuł mężczyzna w średnim wieku, w tanim, czarnym ubra­

niu, który opierał się niedbale o okno wystawowe baru.

Palił papierosa i czytał jakiś magazyn.

- Sasza?

Prawie niedostrzegalnie skinęła głową; chwilę potem

znaleźli się przy odgrodzonym przepierzeniem stoliku

w chłodnym, spokojnym wnętrzu baru. Zamówili wódkę.

- Lubisz wódkę? - zapytał Tru.

- Nie. Tylko czasami, przy specjalnych okazjach. Wód-

ka jest droga. I jeśli wypiję za dużo, to mi się w głowie...

- szukała właściwego słowa.

-Kręci - poddał Tru, robiąc młynka palcami.

-Właśnie - uśmiechnęła się Sasza. - W głowie mi się

kręci. - Powiodła wzrokiem po wnętrzu baru.

Był tutaj. Mężczyzna w czarnym ubraniu. Siedział na

wysokim stołku przy kontuarze. Przed nim stała butelka

piwa. Nadal palił papierosa i czytał magazyn. Nigdy przed-

tem nie widziała tego człowieka, ale jego obecność niepo-

koiła ją. Może to po prostu mania prześladowcza, pomyśla-

ła. Jeśli kobieta dowiaduje się, że mąż jest przemytnikiem

i że chciał jej użyć do swoich celów, trudno się dziwić, iż

nerwy nie wytrzymują. Może nawet dlatego tak nie umiała

panować nad sobą dziś rano, w swoim pokoju, z Tru.

Tru zauważył jej zainteresowanie nieznajomym.

- Chyba nie jest w twoim typie?

background image

46 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN I SASZA • 47

- W moim typie? Skądże! - Spojrzała na Tru zaskoczo­

na.

- To czemu tak mu się przyglądasz?

Sasza wzruszyła ramionami, patrząc już tylko na Truma-

na i starając się nie myśleć o tajemniczym nieznajomym.

- A ty, czy lubisz wódkę? - zapytała.
- Nie. Zwykle jej nie pijam. Jedynie przy specjalnych

okazjach.

Sasza uniosła brwi.

- Przecież nie jest dla ciebie za droga. Jesteś bogatym

człowiekiem, prawda? - spytała z otwartością, która wpra­

wiła Tru w zakłopotanie.

- No tak, ale - przerwał na chwilę, po czym podjął

z uśmiechem - moje szczytne ideały, droga pani, stosuję

również do tego, co biorę do ust.

Oboje zamilkli. Sasza starała się nie patrzeć na człowie­

ka przy barze, ale cały czas czuła jego obecność.

Zwróciła się znowu do Tru:

- Pensa za twoje myśli.

- Czy u was też się tak mówi? - zdziwił się.

- Nie, ale słyszałam, że Amerykanie tak mówią. - Na

przykład mój mąż, dodała w myśli. - Może jednak w two­

im przypadku powinnam dać dolara?

- Nie - roześmiał się Tru. - Pens wystarczy.

Sięgnęła do torebki i położyła monetę na stole.

- Zastanawiam się - powiedział głosem, w którym był

jakiś ton napięcia - czy tylko wódka może Saszy Malcewej

Cheeseman zakręcić w głowie?

Przy stole pojawiła się kelnerka i postawiła przed nimi

pełne kieliszki. Z pewnym zaskoczeniem Tru zobaczył, że

Sasza wychyliła swój jednym haustem. Kelnerka nie zdą-

żyła nawet odejść.

- Może jeszcze jeden? - zapytała zdziwiona.

Sasza skinęła głową. Kiedy kelnerka oddaliła się, Sasza

powiedziała, uciekając spojrzeniem w bok:

- Nie, nie tylko wódka.

Znowu zapadła cisza. Sasza oparła się o ściankę, odgra­

dzającą ich stolik. Człowiek przy barze zamówił następne

piwo. Pewnie stały klient, przekonywała samą siebie, ale

uczucie niepokoju pozostało. Tru, choć z innych przyczyn,

niepokoił ją również.

Właśnie wstał ze swojego miejsca i podszedł do grającej

szafy, żeby coś wybrać. Sasza ze zdziwieniem zobaczyła,

że zatrzymał się przy barze obok tamtego mężczyzny i coś

do niego powiedział. Mężczyzna wzruszył ramionami i za-

jął się znowu swoim magazynem.

Tru wrócił na miejsce, a z grającej szafy popłynęły

dźwięki piosenki Beatlesów.

-Lubisz to? - zapytał.

-To akurat tak. Nie lubię hałaśliwego rocka.

-A gdyby w tej szafie były wszystkie melodie świata

i chciałabyś wybrać coś specjalnie dla siebie... Co lubisz

najbardziej?

- Walca. Walca „Nad pięknym, modrym Dunajem".

Ale to teraz nieważne. O czym rozmawiałeś z tym człowie­

kiem?

- Zapytałem go, która godzina.

- Po co?

-Chciałem się przekonać, czy nie ma rosyjskiego

akcentu. Nic mi nie odpowiedział.

Sasza poczuła, jak coś ściska ją w żołądku.

-Myślisz, że on mnie śledzi? Że ktoś dowiedział się

o tym, co robi Drew, i że uważają mnie za jego wspólnicz-

kę?

Tru sam nie wiedział, co myśleć.

- Może też go szukają i sądzą, że obserwując ciebie

background image

48 • TRUMAN I SASZA

łatwiej będzie do niego trafić - odparł czerwieniąc się.

- Wygląda na to, że i ja przeczytałem za dużo szpiego­

wskich opowieści, jak moja babcia.

- Pewnie tak. - Sasza próbowała się uśmiechnąć. Wola­

łaby jednak, żeby mężczyzna odpowiedział na pytanie Tru.

I żeby nie miał rosyjskiego akcentu.

Tru uśmiechnął się również.

- Dajmy temu spokój. Mówmy o czymś innym.

Sasza przypomniała sobie, że w czasie wizyty u prywat­

nego detektywa coś ją zaintrygowało.

- Powiedz mi, co miał na myśli Del Monte, kiedy mó­

wił o testamencie waszego ojca. Nie zrozumiałam tego.

- To długa historia - odparł Tru. - Może kiedyś ci

o tym opowiem. Zresztą to nic ważnego.

Na stole pojawił się drugi kieliszek wódki dla Saszy.

Kieliszek Tru stał jeszcze nie tknięty. Podniósł go z uśmie­

chem w jej kierunku.

- Może wzniesiemy toast? - Trącił szkłem o szkło.

Za to, żebyś znalazła to, czego naprawdę szukasz.

Sasza odpowiedziała mu uśmiechem, który nadal nie był

wolny od niepokoju. Na krótki moment jej wzrok powędro-

wał w kierunku baru. Po chwili znów patrzyła tylko na Tru.

ROZDZIAŁ

- Dlaczego uważasz, że coś knuję, jeśli kupuję Saszy

jedną przyzwoitą sukienkę - mówiła Jessica z rozba­

wieniem. - Wszystko, co przywiozła ze sobą, jest okro-

pne. Pomyślałam sobie, że skoro mam ją obwozić po mie-

ście...

-Tego dnia wcale nie zamierzałaś jej „obwozić" - od-

parł Tru bez cienia wesołości w głosie.

-Ale też nie kazałam ci wozić jej do Del Monte'a.

-Owszem, tylko że ty byś jej tam nie zawiozła. Nawia-

sem mówiąc, od kiedy to zajmujesz się niańczeniem cu-

dzych dzieci?

Jessica uśmiechnęła się.

-Sam wiesz, że uwielbiam małe dzieci. Gdybym miała

jakieś w rodzinie...

-Na mnie nie licz - ostrzegł Tru.

-Miałam na myśli Adama i Ewę - wyjaśniła. - I oczy-

wiście Petera z Elizabeth, jeśli wreszcie trochę się ustatku-

ją. Czy to nie cudowne widzieć, jacy oni wszyscy są szczę-

śliwi?

background image

50 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN I SASZA • 51

- Ja też jestem szczęśliwy. Jak skowronek. A raczej

byłbym, gdybyś nie...

- O co ci chodzi, Tru? Ty sam zdecydowałeś, żeby ją

dziś zabrać do Del Monte'a. Mówiłam, że z przyjemnością

pojadę tam z nią jutro. I, wbrew temu co sobie wyobrażasz,

dałam jej tę sukienkę myśląc, że pojedzie ze mną. - Jessica

z udawanym zainteresowaniem zajęła się włóczkową po­

duszką, którą wyszywała od paru miesięcy. - Ale wygląda

w niej ślicznie, prawda?

Tru przyglądał się babce uważnie, ale ta nie podniosła

wzroku.

- No, dobrze - przyznał. - Jest dość atrakcyjna, jak się

trochę postara. Może, gdyby się bardziej starała, mąż nic

odszedłby od niej.

Teraz Jessica wreszcie na niego spojrzała.

- Doprawdy, Tru. Sam wiesz, że nie o to chodziło. Ten

okropny człowiek chciał się nią posłużyć. Nawet jestem

zdziwiona, że Sasza dała się aż tak omotać. Wprawdzie

ludzie zakochani bywają ślepi - Jessica rzuciła okiem na

swoją robótkę - ale jakoś nie wydaje mi się, żeby to była

prawdziwa miłość. Nawet na tym ślubnym zdjęciu...

wiesz, oni do siebie nie pasują. Zresztą widać wyraźnie, że

Sasza nie czuje już nic poza żalem. I obawą.

- Obawą? Lepiej nie mów tego Saszy. Na pewno się

wyprze. To twarda sztuka, babciu.

- Wiem, ale też to zauważyłeś, prawda, Tru?

Tru podniósł ręce, jakby chciał uciąć dalszą dyskusję.

- Ja już nic nie chcę widzieć. Nie chcę się w to mieszać.

Mam na głowie całą firmę. Próbuję wprowadzić nasze

przedsiębiorstwo w dwudziesty pierwszy wiek. Nareszcie

mam szansę zrobić to, do czego nie mogłem nakłonić ani

taty, ani Petera. I żadna kobieta, choćby nie wiem jak pięk-

na, nie odwiedzie mnie od tego.

- Nie wiem jak piękna - powtórzyła Jessica.

- Jesteś niemożliwa, babciu. - Tru zbierał się do wyj­

ścia.

- Mówiłeś mi w zeszłym tygodniu, że chcesz wziąć

sobie parę wolnych dni przed końcem miesiąca - podjęła

Jessica tonem zwykłej rozmowy, jakby nie zauważyła, że

Tru kieruje się do drzwi. - Całym sercem się z tobą zga­

dzam; potrzebujesz odpoczynku. Odkąd Peter odszedł, ha­

rujesz jak wół. Zmieniasz, ulepszasz. Sam też mówiłeś, że

pewne rzeczy muszą się teraz uleżeć, że musisz nabrać do

nich dystansu, prawda?

- Nie pisnąłbym ci o tym ani słówka, gdybym przypu-

szczał, że będziesz mnie teraz prześladować - oświadczył

Tru ponurym tonem. - Poza tym, jeśli w ogóle się na to

zdecyduję, wezmę firmowy samolot i polecę gdzieś w góry,

żeby się powspinać. Sam.

- Ostatnio zrobiłeś się dziwnie drażliwy; wyjazd na

pewno dobrze ci zrobi.

Tru spojrzał na babcię z uwagą.

- Jeżeli szykujesz mi tam, w górach, jakieś „przypad­

kowe" spotkanie z Saszą...

- Doprawdy, Tru. Przesadzasz z tą podejrzliwością. Na-

wiasem mówiąc, właśnie dlatego sądziłam, że pomożesz

Saszy. Biedactwo, została tak okropnie oszukana.

- Uwierz mi, babciu, ona jest z tych, którzy dają się

oszukać tylko raz.

Jessica nie wyglądała na przekonaną.

-Być może, ale czy można jej pozwolić, żeby sama

ścigała przestępcę?

-Oszczędź sobie tych wymownych spojrzeń. Zamie-

rzam posłuchać twojej rady i wyjechać na tydzień w góry.

-To świetnie - powiedziała spokojnie Jessica, robiąc

kilka ściegów na poduszce.

background image

52 • TRUMAN I SASZA

Tru zawahał się, po czym usiadł naprzeciwko.

- Babciu, nie rób nic na własną rękę!

- Nie rozumiem.

- Nie wpadnij na pomysł, że powinnaś towarzyszyć

Saszy w spotkaniu z tym aferzystą. Sama mówiłaś, że to

sprawa dla odpowiednich władz.

- Ale słyszałeś przecież, co Sasza o tym sądzi.

- No dobrze, załatwimy to inaczej. Jeśli Del Monte trafi

na ślad faceta, zobaczę, czy nie może znaleźć na niego

jakiegoś haka, czegoś, co ten typ zmalował jeszcze przed

poznaniem Saszy albo już po przyjeździe. To ją przecież

oczyści z podejrzeń.

- Gdybyśmy tylko mogli to zrobić.

- Żadne „my". Pogadam z Del Monte'em przed wyjaz­

dem i zostawię całą sprawę w jego rękach.

- Już rozumiem, moje dziecko. To dobry pomysł. Bo

widzisz, naprawdę się martwię, że kiedy Sasza tylko się

dowie, gdzie jest jej mąż, natychmiast tam się uda. Jak już

ona czegoś chce...

- Wiem, babciu.
- Dobrze by było, żebyś z nią o tym porozmawiał przed

wyjazdem. Wytłumacz jej, na co się człowiek może nara-
zić, działając bez zastanowienia.

Trumanowi aż się zrobiło gorąco. Akurat on się nadaje

do takich tłumaczeń!

Było już po jedenastej wieczorem. Tru próbował jakoś

uspokoić myśli, ale skutek był mizerny. Planując jutrzejszy
dzień uznał, że mógłby pozałatwiać z rana to i owo w fir-
mie, wpaść do Del Monte'a, a potem, jeszcze przed wie-
czorem, wyjechać w góry. Im szybciej, tym lepiej.

Wziął puszkę piwa, wyszedł z pokoju na małe patio

i wyciągnął się na fotelu z podnóżkiem. Próbował się od-

TRUMAN I SASZA • 53

prężyć i nie myśleć o Saszy Cheeseman i jej problemach.

Jeszcze usilniej próbował zapomnieć o gorącym pocałunku

w sypialni. Znowu bez skutku.

No dobra, podobała mu się. Była rzeczywiście nieprzy­

zwoicie piękna w tej brzoskwiniowej sukni. Więc ją poca­

łował. I co z tego? Sentymentalne głupstwa, jak mówi Sa­

sza. Nie ma się też co martwić tym jej spotkaniem z mę-

zem-przemytnikiem. Ona nie musi o niczym wiedzieć, do­

póki Del Monte czegoś na faceta nie znajdzie. Jeśli go

zobaczy, to już za kratkami.

Sasza nie mogła zasnąć. Na pewno nie przeszkadzało jej

w tym szerokie łoże z cieniutkimi, lnianymi prześcieradła­

mi ani cudownie orzeźwiający powiew płynący przez ok­

no, Gorzkie myśli o oszustwach eks-małżonka też jej już

wyleciały z głowy. Jedynym powodem był Truman For-

tune. Dopiero co robiła mu wykład na temat tego, co sądzi

o sentymentach, a teraz wygląda na to, że sama zaplątała

się znowu w tę niebezpieczną sieć.

Mało mi było jednego nieszczęścia, wypominała sobie

w duchu. Z jednego szaleństwa pcham się w drugie. Gdzie

się podział mój rozsądek?

Odrzuciła przykrycie i wstała. Niech będzie, Tru jej się

podoba. Ale jednocześnie przecież jest arogancki, napastli­

wy, nieuprzejmy... czasami. Bo nieraz...

Postanowiła wziąć się w garść. Dość tych romantycz­

nych bzdur. Przyjechała tu w określonym celu: ma

odnaleźć tego łobuza, który wpędził ją w tarapaty, kazać

mu wrócić do Rosji i oddać ikonę prawowitemu właścicie-

lowi. Jeżeli odmówi albo jej zagrozi, powie mu o liście,

w którym wszystko opisała i który zostawiła u swojej przy-

jaciółki w Moskwie. Ten list przyjaciółka przekaże wła-

dzom. jeśli Sasza i jej mąż nie wrócą.

background image

54 • TRUMAN I SASZA

Miała tylko nadzieję, że to go przekona, bo tak napra­

wdę nie zostawiła u nikogo żadnego listu.

Włożyła bawełnianą podkoszulkę i dżinsy - amerykań­

skie dżinsy, które kupiła za duże pieniądze jeszcze w kraju,

na czarnym rynku. To był zwariowany zakup, którego nie

mogła sobie potem darować. Lubiła je jednak tak bardzo...

Tru z zamachem odstawił na wpół jeszcze pełną puszkę

piwa. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Zdecydował się

w końcu wsiąść na motor i przejechać po okolicy.

Dodawał właśnie gazu, jadąc wzdłuż wijącej się alei,

gdy w smudze światła z reflektora ukazała się nagle ludzka

postać. To była Sasza, idąca w tym samym kierunku środ­

kiem drogi. Odwróciła się szybko i zastygła w miejscu

z przestrachu. Tru skręcił gwałtownie w prawo i omal nie

wywrócił się, hamując gwałtownie.

- Czyś ty zwariowała?! - krzyknął, wstrząśnięty na sa­

mą myśl, że byłby ją potrącił, gdyby jechał trochę szybciej.

- Ja zwariowałam?! - rzuciła w odpowiedzi. - Czy to

ja jeżdżę motocyklem jak szalona w środku nocy?!

- A spacery w środku nocy to szczyt rozsądku? - odciął

się, obejmując ją spojrzeniem. Włosy, których nie upięła,

rozwiewały się wokół twarzy. Odsunęła je ruchem dłoni.

- Zawsze musisz się kłócić?

Tru już otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po

chwili tylko się uśmiechnął.

- Niech ci będzie - powiedział. - Tym razem żadnych

kłótni. Wsiadaj! - dodał impulsywnie.

Sasza zawahała się.

- A gdzie jedziesz?

- Mieliśmy nie dyskutować - odparł.

- Ja przecież nie... - zamilkła. - W porządku. Ale nie

będziesz jechał jak Piekielny Anioł, dobrze?

TRUMAN I SASZA • 55

- Dobrze - zgodził się z uśmiechem. Wziął drugi kask

i pomógł jej zapiąć pasek.

- Nigdy przedtem nie jeździłam motocyklem - oznaj­

miła z powagą.

Tru pogłaskał ją po policzku.

- Nie obawiaj się. Pojadę wolno i spokojnie.

Ich oczy spotkały się na długą chwilę.

- Chyba jednak powinnam się obawiać. Nie wydaje mi

się, żebyś w ogóle potrafił jechać wolno i spokojnie.

- Mnie się też nie wydaje - rzucił wesoło.

Silnik motocykla ryczał głośno, wiatr gwizdał wokoło,

nie rozmawiali więc prawie w czasie jazdy. Sasza obejmo­

wała Tru z całej siły. Po jakimś czasie poczuła się pewniej

i rozluźniła ramiona. Jazda zaczęła sprawiać jej przyje­

mność i nawet nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby

jechał szybciej.

Po mniej więcej trzech kwadransach Tru zatrzymał się

na parkingu, z którego roztaczał się przepiękny widok.

Oczywiście, o tej porze, przy zachmurzonym niebie nie­

wiele można było zobaczyć. Tylko świecący niepewnym

blaskiem sierp księżyca rzucał mglistą poświatę na rozległy

krajobraz. Sasza zeszła z motocykla i usadowiwszy się na

piknikowym stole podziwiała tę niezwykłą scenerię. Tru po
chwili znalazł się obok niej.

-Twój kraj jest bardzo piękny - powiedziała cicho.

-

Muszę ci to kiedyś pokazać w dziennym świetle. To

jedno z moich ulubionych miejsc. - Ledwie wypowiedział

te słowa, już ich pożałował. Co on planuje, kolejne randki

z Saszą ? - Wiesz, będę musiał wyjechać z miasta na jakiś

czas.

-Tak? - odpowiedziała swoim lekko schrypniętym

głosem. Z tego jednego słowa nie mógł się domyślić jej

reakcji na to, co powiedział.

background image

56 • TRUMAN I SASZA

Dalej patrzyła przed siebie, a Tru spozierał z boku na jej

profil, fascynującą kompozycję świelistych płaszczyzn i cieni.

- Bardzo potrzebuję odpoczynku - dodał z naciskiem.

Sasza tylko skinęła głową.

- Jestem pewien, że Del Monte coś wywęszy o tym...

Cheesemanie. Może nawet więcej, niż się spodziewasz.

- Co masz na myśli?

- Sądzę, że to nie był jego pierwszy skok. Może od

wielu lat przemycał różne rzeczy z Rosji i Bóg wie skąd

jeszcze. Może jest członkiem jakiegoś gangu.

- Gangu?

- Większej organizacji przemytniczej, działającej na

dużą skalę. On może mieć tuzin nazwisk i fałszywych pa­

szportów; wtedy nie sposób będzie go znaleźć. Może po­

winnaś po prostu wrócić do Moskwy i o wszystkim zapo­

mnieć.

- Sądzisz, że byłabym w stanie?

Tru spojrzał na nią z przygnębieniem.

- Nie, nie sądzę - odparł.

- Wierz mi, to wcale niełatwe pogodzić się z myślą, że

mój mąż jest długoletnim przestępcą. Mam cały czas na­

dzieję, że tak nie jest i że to był jego pierwszy raz. Chciała-

bym, aby wrócił ze mną do Moskwy i wszystko naprawił.

- A potem?

- Potem wezmę z nim rozwód.

- Nawet jeśli rzeczywiście wszystko naprawi i będzie

szczerze żałował tego, co zrobił? Nawet jeśli będzie próbo-

wał... naprawić to, co zepsuło się między wami?

- Za późno - odparła Sasza bez wahania.

- Zdajesz sobie jednak sprawę, że mogłaś źle go osą-

dzić. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale jeśli rzeczywi-

ście podrzucono mu tę ikonę? Jeśli naprawdę nic o tym nie

wiedział?

TRUMAN I SASZA • 57

Sasza spojrzała na niego z powątpiewaniem.

- To dlaczego mnie okłamywał? Dlaczego zniknął bez

śladu?

- Nie wiem - przyznał Tru. - Może pojawiło się jakieś

niebezpieczeństwo, o którym tylko on wiedział, i musiał
wyjechać, żeby nie narażać ciebie. Czy brałaś to pod uwa­
gę?

- Nie.

- A ewentualność, że mu tę ikonę podrzucono?

- Zaczynam się obawiać, że naprawdę czytałeś za dużo

szpiegowskich powieści.

Zamierzał się spierać dalej, ale w końcu się roześmiał.

- Może rzeczywiście masz rację.

- Widzę, że się wreszcie zgodziliśmy. - Sasza uśmiech­

nęła się lekko.

Tru przyglądał jej się uważnie.

- Powinnaś robić to częściej - powiedział.

- Co robić? - zapytała od razu najeżona.

- Uśmiechać się.

- Po co? - spytała już bez śladu uśmiechu.

- Po co? Bo... to jest miłe i... tak ładnie wygląda. I...

inni ludzie też się wtedy uśmiechają.

A z jakiego powodu my mielibyśmy się uśmiechać?

- Co to za pytania? Nie potrafię ci przecież podać kon­

kretnego powodu, dla którego mielibyśmy się uśmiechać!

- Ja też nie - stwierdziła Sasza.

Tr u westchnął zbity z tropu. Zapadła długa cisza.

-Chciałbym wiedzieć, z czystej ciekawości, czy cokol­

wiek w ogóle jest w stanie cię rozbawić?

-Rozbawić?

-No wiesz... żebyś się śmiała. Żebyś się śmiała na całe

gardło jak, na przykład, z dobrego dowcipu?

-Z jakiego dowcipu?

background image

58 • TRUMAN I SASZA

Tru spojrzał na nią nachmurzony i zadumał się. Z jakiejś

niewyjaśnionej przyczyny zaczął traktować to jak osobiste

wyzwanie. Musi ją skłonić do śmiechu. Chociaż raz. Żeby

tylko zobaczyć, jak ona wtedy wygląda. Żeby wreszcie

przełamać tę jej ponurą sztywność. To jej dobrze zrobi. Do

diabła, to im obojgu dobrze zrobi.

- Poczekaj. - Pocierał w zamyśleniu podbródek, pró­

bując sobie przypomnieć jakiś naprawdę dobry kawał. - O,

już mam! Przychodzi do krawca facet; okropnie wysoki,

z obwisłymi ramionami i strasznie długimi rękami, z jedną

nogą krótszą od drugiej o piętnaście centymetrów...

- Dlaczego on tak wyglądał?

- Nie wiem. Nie w tym rzecz. Więc... zaraz... Aha,

więc ten facet przychodzi do krawca...

- Może był na wojnie?

Tru zaczął już tracić cierpliwość.

- Czy mogłabyś się przestać zastanawiać, dlaczego

on... zresztą, niech ci będzie. Może ten kawał nie jest aż

taki dobry. - Zamilkł na chwilę.

Sasza czekała cierpliwie.

- W porządku. Mam lepszy. Dwóch Irlandczyków ku­

piło dwa konie na jarmarku. Oba konie...

- Dlaczego Irlandczyków?

Tru łypnął na nią spod zmarszczonych brwi.

- To nie muszą być Irlandczycy. To mogą być Włosi.

Albo Szwedzi. Albo... Rosjanie. Jeśli ci o to chodzi, niech

będą Rosjanie. Ważne jest to, że kupili dwa konie.

- Tak, rozumiem - potwierdziła Sasza ugodowym to-

nem.

Tru przerwał i popatrzył na nią podejrzliwie.

- To podobno jest niezły dowcip. Brzuch mnie bolał ze

śmiechu, kiedy go usłyszałem po raz pierwszy. To znaczy,

kiedy usłyszałem pointę, do której właśnie zmierzam.

TRUMAN I SASZA • 59

Podrapał się po nosie.

- Więc problem polegał na tym, że oba konie były tak

do siebie podobne, że Pat mówi do Mike'a...

- Pat do Mike'a?

- Właśnie. Pat do Mike'a. Co tu jest nie w porządku?

- Rosjanie nie mają takich imion.

- Ty to robisz celowo! - Tru oskarżycielskim gestem

wyciągnął palec w jej stronę.

- Czyżbyś był zły? - Sasza uśmiechnęła się lekko.

- Nie.

- Ale już nie chcesz mi tego opowiadać?

- Uświadomiłem sobie, że dla ciebie to i tak nie będzie

śmieszne. To był w ogóle zły pomysł. Zostawmy to.

Nastała znowu długa cisza.

- Więc wyjeżdżasz jutro na urlop - przerwała ją Sasza.

- Co? - Tru już całkiem o tym zapomniał. - Aha... tak.

Jutro... chyba wieczorem. Jeśli uda mi się załatwić parę

spraw w firmie. Może będę musiał przesunąć ten wyjazd

o jeden dzień albo do weekendu.

- Jedziesz z kimś?

- Nie. Sam.

- Nie będziesz się czuł samotny?

- Nie - odparł Tru po chwili.

-Ale przecież nie będziesz miał się do kogo uśmiechać.

I nikt nie będzie się uśmiechał do ciebie.

Spojrzał na nią ponuro.

- Czasami jest mi wszystko jedno.

Uderzył w nich nagły podmuch wiatru. Tru spojrzał

w niebo. Chmury zgęstniały, prawie zakrywając księżyc.

Zanosiło się na deszcz. Jazda na motocyklu w czasie burzy

to ryzyko, pomyślał. Poza tym lepiej nie komplikować

sytuacji; miał na myśli nie tylko deszcz.

Nie ujechali daleko, kiedy złapała ich ulewa. Tru obli-

background image

60 • TRUMAN 1 SASZA

czał, że do domu zostało jeszcze co najmniej trzydzieści
kilometrów. W ciągu kilku minut deszcz przybrał na sile.

- Chyba będziemy musieli gdzieś się schować - krzyk­

nął do Saszy, która, przemoczona do nitki, przywarła do
niego z całej siły.

Widoczność spadła już prawie do zera, gdy zjechali na

pobocze. Cienkie ubrania nasiąkły wodą i przylegały do

skóry.

- Popatrz! - zawołała Sasza, pokazując w oddali migo­

czące światełko. Tru złapał ją za rękę i pobiegli w tamtym

kierunku.

Po chwili znaleźli się przy kilku domkach kempingo­

wych, stojących na leśnej polanie. Nad wejściem do jedne­
go z nich świeciła się ta jedyna, widoczna z dala żarówka,

a obok niej widniał napis: „Nie ma wolnych miejsc".

Stali skuleni pod metalowym daszkiem werandy. Tru

otarł ręką mokrą twarz i rozejrzał się.

- Nie ma żadnych samochodów przy domkach i jest już

dobrze po północy. Może zarządzający chciał spokojnie
przespać resztę nocy i wolał, żeby mu nikt nie zawracał

głowy.

- Ale obudzisz go jednak? - spytała Sasza, dygocząc

z zimna.

- Nie. - Tru objął ją ramieniem. - Zobaczymy, czy uda

nam się wejść do któregoś z domków. Resztę załatwię rano,

- Poczekaj! - powstrzymała go Sasza. - To może jest...

bezprawne? Mogą nas aresztować.

- To jest szczególna sytuacja - uspokajał ją. - Nic się

nie stanie, obiecuję ci. Chociaż... - zastanowił się. - Mam
pomysł - wyciągnął z kieszeni mokry portfel, a z niego
trzy dwudziestodolarowe banknoty - to jest dużo więcej,
niż trzeba by zapłacić za jedną noc w domku.

TRUMAN I SASZA • 61

Schylił się i wsunął banknoty pod zamknięte drzwi biu­

ra.

Pobiegli do najbliższego pustego domku. Drzwi były

zamknięte, ale Tru jakoś sforsował okno. Zachęcił Saszę,
żeby się tam wspięła. Pod wpływem nagłego impulsu poca­
łował ją lekko. Tłumaczył sobie, że to tylko dla dodania jej
odwagi, ale wiedział, że oszukuje samego siebie.

Sasza poczuła, jak usta pulsują jej od pocałunku. Była

i tak wystarczająco zdenerwowana tym, że wchodzi ukrad­
kiem do pustego domku, a teraz do perspektywy areszto­
wania i wszystkich jego konsekwencji dołączyła się obawa

przed spędzeniem nocy w odludnym miejscu z tym nie-
przyzwoicie atrakcyjnym mężczyzną. Miała jeszcze na­
dzieję, że w domku będą dwa oddzielne pokoje albo przy-
najmniej dwa łóżka.

Okazało się, że jest tylko jeden pokój i jedno łóżko. Stali

obok siebie zakłopotani i milczący. Sasza kichnęła.

-Musisz zdjąć z siebie to mokre ubranie - przerwał

ciszę Tru.

Sasza skinęła głową, po czym zerknęła w jego stronę.

-Ty też - powiedziała.

Tru przytaknął w milczeniu. Rozglądali się po skąpo

umeblowanym pomieszczeniu. Tru podszedł do drzwi, za

którymi znajdowała się mała, niezbyt czysta łazienka. Za­
palił światło i spojrzał na drżącą z zimna Saszę.

-Możesz rozebrać się tutaj i wziąć gorący prysznic.

- Ty też - powtórzyła.

- Po tobie - odparł.

Sasza ruszyła w stronę łazienki. Tru dalej stał w progu.

Kiedy prześliznęła się obok niego i chciała zamknąć drzwi,

Tru powiedział:

-

Zaczekaj chwilę.

background image

62 • TRUMAN 1 SASZA

Stanęła zaniepokojona, ale Tru podszedł tylko do łóżka,

zdjął z niego jedyny koc i podał Saszy.

- Masz. Musisz się w coś owinąć. Do rana ubranie po­

winno wyschnąć.

Wzięła koc i spojrzała na niego, zagryzając wargi.

- A ty?

- Co ja?
Popatrzyła na łóżko, na którym zostały tylko dwa prze­

ścieradła. Tru spojrzał w tę samą stronę.

- Wezmę jedno z nich. Nie martw się.

Już prawie zamykała drzwi, kiedy Tru dodał:

- Łóżko jest dla ciebie. Ja zestawię sobie dwa krzesła.

Sasza popatrzyła z powątpiewaniem na dwa rozklekota­

ne drewniane krzesła i równie niepewnie wyglądający stół
w drugim końcu pokoju.

- Dam sobie radę, zobaczysz. Nawet lubię czasami

spartańskie warunki. - Nie chcąc dopuścić do dalszej dys­
kusji, zamknął drzwi łazienki, zostawiając Saszę w środku.

W parę minut później usłyszał szum wody.

Starając się odpędzić od siebie erotyczne wizje nagiego

ciała Saszy pod parującymi strumieniami, zdjął z siebie
przesiąknięte wodą ubranie. Nie znalazłszy nigdzie w po­
koju drugiego koca owinął się prześcieradłem jak rzymską
togą. Ledwie zdołał jakoś umocować na sobie to zaimpro-

wizowane okrycie, gdy szum wody ustał. Sasza wyszła
i ujrzawsz Tru uśmiechnęła się.

- Wyglądasz jak Cezar, wiesz?

Tru aż się zakręciło w głowie, gdy zobaczył ją zaróżo-

wioną, z kroplami wody na delikatnym ciele, z wilgotnymi
włosami opadającymi na ramiona. Miała na sobie tylko
cienki koc i uśmiechała się tym swoim nieodpartym uśmie-
chem, który pojawiał się tak rzadko.

TRUMAN I SASZA • 63

- Mam nadzieję, że nie zużyłam całej gorącej wody

- powiedziała.

- Na pewno nie. Chyba pobiłaś rekord najkrótszego

pobytu pod prysznicem pośród kobiet w całej Ameryce.

W każdym razie byłaś szybsza niż jakakolwiek kobieta,

którą znam. - Zaczerwienił się. - To jest, chciałem powie­

dzieć...

- Wiem, co chciałeś powiedzieć, Tru - odparła z dziw­

nym błyskiem w oczach.

Tru już bez słowa wszedł szybko pod prysznic. Był

całkiem zziębnięty!

Gdy w kilka minut później znalazł się z powrotem w po­

koju, Sasza leżała sztywno po jednej stronie szerokiego

łóżka, tak blisko brzegu, jak tylko było to możliwe. Koc

rozłożony był na całym łóżku, na wolnej połowie zostawiła

go trochę więcej. Nie patrząc na niego, powiedziała cicho:

- Nie róbmy z siebie idiotów. Tu jest jedno łóżko. Nas

jest dwoje. Potraktujmy tę sytuację normalnie, dobrze?

Tru był zbyt zaskoczony, żeby jej od razu odpowiedzieć.

- Dobrze - zaczął. - Nie, niedobrze. - Możliwość zna-

lezienia się w łóżku obok Saszy była niezwykle kusząca,

ale piekielnie ryzykowna. - Te krzesła naprawdę mi wy-

starczą.

Sasza przyjęła to z mieszaniną ulgi i rozczarowania.

- Jak chcesz - odparła.

Tru ustawił dwa krzesła naprzeciw siebie. Ułożył się na

jednym z nich, opierając nogi na drugim.

-Może powinieneś ustawić je trochę dalej od siebie

-zasugerowała Sasza uprzejmie.

-Tak jest dobrze. - Jakiekolwiek sugestie w tej chwili

uważał za mało zabawne.

-Naprawdę?

- Wyśpię się jak niemowlaczek - mówił bez przekona-

background image

64 • TRUMAN I SASZA

nia, próbując znaleźć jakąś wygodniejszą pozycję. Kręcił

się na krzesłach, poprawiając równocześnie obsuwające się

prześcieradło. W końcu wyciągnął nogi przed siebie, zgi­

nając jedno z krzeseł pod niebezpiecznym kątem. W chwi­

lę potem leżał na podłodze, z jedną nogą w powietrzu

a drugą między drewnianymi prętami krzesła.

Na twarzy Saszy pojaw ił się dziw ny grymas. Wyglądała,

jakby zamierzała krzyknąć z przerażenia. Zamiast tego Tru

usłyszał głośny śmiech.

- Widzę, że nareszcie cię rozbawiłem - fuknął ziryto­

wany, próbując jednocześnie wydostać zaklinowaną

w krześle nogę i utrzymać spadające prześcieradło na stra­

tegicznie istotnych miejscach. Te wysiłki sprawiały, że Sa-

sza śmiała się jeszcze bardziej. Wiedziała, że wprawia go

tym w coraz większe zakłopotanie i złość; próbowała się

opanować. Zakryła ręką usta, ale na próżno. Głośny, serde-

czny śmiech, do którego wydawała się nie być zdolna, nie

dawał się zatamować.

Tru wstał wreszcie z podłogi, owinięty jako tako swoim

prześcieradłem. Patrzył na nią bez słowa.

- Och, prze... praszam - wyjąkała między kolejnymi

wybuchami śmiechu. - Czy nic ci się nie stało?

- Nie, nic. Ale nie udawaj, że mnie przepraszasz. Ty

masz zupełnie spaczone poczucie humoru, ot co!

Spoglądał na śmiejącą się dalej Saszę i czuł, że jego

gniew gdzieś wyparowuje. Po chwili śmiał się z całego

serca razem z nią.

- Czy wystarcza ci koca?

Tru leżał na samym skraju łóżka.

- Tak, mam nawet więcej niż trzeba.

Sasza wyciągnięta sztywno na plecach, z otwartymi

oczami, patrzyła w sufit poprzez otaczającą ich ciemność.

TRUMAN I SASZA • 65

Nigdy nie była w stanie zasnąć w takiej pozycji, ale nie

miała odwagi przekręcić się na bok.

- A tobie wystarczy koca? - zapytał Tru po długim

milczeniu.

- O, tak - odparła szybko Sasza.

- Czy masz dość miejsca?
- O, tak. Mnóstwo. W moim kraju łóżka nie są takie

duże.

- Naprawdę?

- Tak, są mniejsze.
- Chcesz powiedzieć, węższe?

- To... też.

Znowu cisza.
- Hmm... powinniśmy choć trochę się przespać. Jest

późno.

- Tak.

- Dobranoc, Sasza.

- Dobranoc, Tru.

Żadne z nich jednak nie było w stanie zamknąć oczu.

Oboje mieli wątpliwości, czy uda im się zdrzemnąć choć

przez chwilę. Chyba żeby...

Żadne z nich nie pozwoliło sobie nawet dokończyć tej

myśli.

- Nie śpisz jeszcze? - zapytał Tru po mniej więcej go-

dzinie.

-Nie-odparła żywo.

-Tak myślałem. - Tru uśmiechnął się w ciemności.

Między nimi był tylko niewielki kawałek koca.

Tru spojrzał w stronę Saszy. W gęstym mroku ledwie

wyławiał wzrokiem jej profil. Jego pożądanie było zwy-

kłym instynktem, myślał. Jest w jednym łóżku z młodą

kobietą. Nawet... no, w końcu trzeba to przyznać... bardzo

atrakcyjną kobietą. Czego innego można się spodziewać

background image

66 • TRUMAN I SASZA

TRUMAN I SASZA • 67

w tej sytuacji? Ale przecież byłoby czystym szaleństwem

zrobić jakikolwiek ruch. Po pierwsze, ona go odtrąci i jego

męska duma może na tym ucierpieć. A jeśli go nie odtrąci,

to tym gorzej. Przekroczą granicę, zza której nie ma odwro­

tu. To zbyt ryzykowne. Zbyt niebezpieczne.

Takie myśli krążyły mu wciąż po głowie, ale sam jakby

bezwiednie znalazł się bliżej Saszy. Usłyszał jej przyśpie­

szony oddech. Jej ciało emanowało szczególnym ciepłem,

przyciągając go bliżej i bliżej.

- Sasza - zabrzmiał przytłumiony szept.

Obróciła twarz. Jej błękitne oczy zdawały się błyszczeć

nawet w takim mroku. Usta rozchyliły się. Byli już bardzo

blisko siebie, ale jeszcze się nie dotknęli. Powoli Tru sięg-

nął ręką do jej ust. Wargi Saszy zamknęły się wokół jego

palców. W tym momencie przestali już zważać na cokol­

wiek, przestali walczyć z tym, co było nieuniknione.

Tru pochylił się nad Saszą w tak długo upragnionym

pocałunku, wodził rękami po jej twarzy. Jakiś alarmujący

sygnał zabrzmiał w jej głowie, ale nie słuchała go już.

Jęknęła cicho i oddała mu pocałunek z żarliwą gwałtow-

nością.

Długie włosy opadły falą na jej ramiona i piersi. Deli-

katnie, ze zmysłową powolnością, Tru odgarniał ich wil-

gotne pasma. Pochylił głowę, ujmując wargami nabrzmiałe
sutki.

- Masz taki cudowny smak - szeptał, zsuwając dłonie

do jej bioder. Objął rękami twarde pośladki i przyciągnął

do siebie. Drżała pod jego dotknięciem i ten dreszcz

wstrząsał nim również, przebiegając gwałtownym prądem

wzdłuż pleców.

Ręce Tru były takie ciepłe, takie wspaniałe. Czuła, jak ją

głaszcze, pieści, jak jego język wędruje po jej ciele. Podda-

wała się w upojeniu rytmowi tych pieszczot. Jego dłonie,

usta, całe ciało było jak narkotyk, przyprawiało ją o zawrót

głowy i podniecało do utraty świadomości.

Oszołomiona nie protestowała, kiedy język Tru konty­

nuował swą upajającą podróż od jej piersi poprzez brzuch

coraz niżej. Westchnienia Saszy wibrowały w powietrzu

w rytm szalonych uderzeń serca.

Pieścił ją językiem najpierw lekko, prowokująco, a po­

­em coraz mocniej, aż zaczęła wić się pod jego naciskiem.

Poczuł, jak jej mięśnie naprężyły się w oczekiwaniu. Wy­

krzyknęła jego imię. Jej ciało przebiegły kolejne, gwałtow­

ne dreszcze.

Tru zobaczył łzy w oczach dziewczyny, kiedy zbliżył

twarz do jej twarzy. Uśmiechnęła się i przyciągnęła go do

siebie.

Wsunęła rękę między ich złączone ciała. Odnalazła go;

obejmując i głaszcząc, poprowadziła w głąb siebie.

- Sasza, Sasza, Sasza - szeptał, całując jej oczy, policz­

ki i usta, wznosząc się nad nią i opadając w rytm tych słów.

Czuł, że jej serce łomocze jak szalone tuż przy jego sercu.

Nigdy dotąd jego zmysły nie były pobudzone tak jak teraz.

-Tak, tak - wypowiedziała schrypniętym, niskim gło-

sem.

Jej nogi zwarły się wokół jego bioder, palce wpiły się

w napięte mięśnie; spazmatyczny oddech Tru brzmiał tuż

nad jej uchem. Oboje gwałtownie zbliżali się do uwolnienia

od tej narosłej aż do bólu rozkoszy. Przez krótką chwilę, na

moment przed przekroczeniem granicy, Sasza podniosła na

Tru wilgotne od łez oczy.

-Teraz - szepnęła. - Och, teraz... - Spleceni w uścisku

unieśli się razem w przestrzeń, wypełnioną biciem ich serc.

W chwilę potem, dalej ciasno objęci, osunęli się w sen

głeboki jak omdlenie.

background image

68 • TRUMAN I SASZA

W świetle dnia oboje czuli się oszołomieni siłą namięt­

ności, która owładnęła nimi ubiegłej nocy. Byli zakłopota­

ni, skrępowani jakimś poczuciem winy. Najgorsze było to,

że wzajemne pożądanie wcale nie zniknęło.

Sasza sięgnęła po dżinsy i naciągnęła je pod kocem.

Potem wyśliznęła się z łóżka, złapała resztę swej odzie-

ży i poszła szybko do łazienki. Spędziła w niej sporo czasu,

czując ulgę, że Tru jej nie przeszkadza. Potrzebowała sa­

motności, żeby się opanować.

Gdy wyszła, Tru był już ubrany. Podeszła do niego

i spojrzała mu w oczy. Sytuacja wymagała rozstrzygnięcia.

- To nie może się więcej zdarzyć - oświadczyła z po­

wagą.

- Nigdy - potwierdził szybko Tru.

Przez krótką chwilę spoglądali na siebie w milczeniu.

- Powinniśmy zapomnieć, że to się w ogóle zdarzyło.

- Tak - zgodził się Tru.

- Może... nie będziemy mogli zapomnieć, ale nigdy

nie będziemy o tym mówić. Nie wolno nam nawet o tym

myśleć.

- Tak - potwierdził zdecydowanym tonem.

- Może - odetchnęła głęboko - będzie nam trudno

o tym nie myśleć, ale nie możemy dopuścić, żeby to zda-

rzyło się znowu.

- Chyba już to mówiłaś. - Na ustach Tru ukazał się cień

uśmiechu.

Sasza wyprostowała się i odwróciła w kierunku drzwi.

- Być może trzeba to powtarzać.

Mieli nadzieję, że uda im się wśliznąć cichaczem do

domu, zanim ktokolwiek się obudzi. Woleli, żeby nikt,

a w szczególności Jessica, nie dowiedział się o ich nocnej

eskapadzie.

TRUMAN I SASZA • 69

Zbliżała się siódma, kiedy Tru wjechał na okrągły pod­

jazd przed domem babci. Na parkingu stał samochód. Zna­

czyło to, niestety, że starsza pani pewnie już nie śpi. Tru nie

miał pojęcia, kto odwiedza ją tak wcześnie - i po co.

Drzwi frontowe otworzyły się i Victor Del Monte ukazał

się na progu. Wiadomo już więc było kto i dlaczego.

background image

TRUMAN I SASZA • 7 1

ROZDZIAŁ

Sasza wpatrywała się w milczeniu w wycinek z "Seattle

Monitor": Jessica i Tru stali obok niej. Widniała na nim

typowa dla gazety, mało wyraźna fotografia mężczyzny,

Był on opisany jako Martin Baker, trzydziestosiedmioletni

agent biura podróży, który został zaatakowany przez jakie-

goś włóczęgę podczas przechadzki w parku i zmarł na sku-

tek odniesionych ran. Wypadek zdarzył się wieczorem dwa

dni temu.

Del Monte dotknął palcami swojej muszki.

- Czy to jest Cheeseman? - zapytał. - Jest diablo podo-

bny to tego faceta na ślubnej fotografii.

Sasza powoli podniosła na niego wzrok; jej twarz pozo-

stała bez wyrazu.

- Tak, to jest Drew.

- Jesteś pewna? - dopytywała się Jessica. - Podobień-

stwo może być duże, ale...

- Jestem pewna - odparła Sasza. Jej głos nie odzwier-

ciedlał żadnych uczuć. Znowu spojrzała na wycinek. - Dzi-

siaj jest wtorek, prawda?

- Tak - potwierdził łagodnie Tru.

Skinęła głową. Stojąca obok Jessica delikatnie dotknęła

jej ramienia.

- To musi być dla ciebie szokujące przeżycie, mo­

ja droga. Usiądź tu na chwilę. Czy wy w ogóle coś jedli­

ście? - skierowała pytanie do obojga, zauważając, że za­

równo ubranie Saszy, jak i Tru jest nieco wymięte i wilgot­

ne.

- Wybraliśmy się... hmm... na małą przejażdżkę moto­

cyklem wczoraj wieczorem. Złapała nas burza - zaczął

wyjaśniać Tru - i musieliśmy się gdzieś schować na parę

godzin. - Nie dodawał już żadnych szczegółów.

Jessica przyjęła to na pozór obojętnym skinieniem gło­

wy.

- W takim razie przydałby wam się dobry, gorący

prysznic. Zajmę się śniadaniem, kiedy będziecie się prze­

bierać.

- Muszę jechać - oświadczyła nagle Sasza.

-

Gdzie chcesz jechać, moja droga? Do Moskwy? Ro-

zumiem, że chciałabyś w tej sytuacji wracać do domu, ale

przecież nie musisz wyjeżdżać zaraz - uspokajała Jessica.

- Nie wolno ci po takim szoku działać impulsywnie. Daj

sobie trochę czasu.

- Nie mam czasu. To jest już dzisiaj - powiedziała Sa­

­­­ ­ naciskiem.

Tru rzucił niespokojne spojrzenie Jessice, po czym

zwrócił się do Saszy:

- Co jest dzisiaj?

-Pogrzeb - wyjaśniła. - Tu jest napisane, że ceremonia

pogrzebowa Martina Bakera odbędzie się o trzeciej po po-

łodniu w Kościele Prezbiteriańskim przy Wilmott Street

w Seattle.

background image

72 • TRUMAN I SASZA

Sasza była zajęta pakowaniem swych nielicznych ubrań

do zniszczonej torby. Jessica próbowała nadal odwieść ją

od zamiaru wyjazdu do Seattle.

- I po co ty się tam wybierasz? - spytała.

- Po co? - Sasza zawahała się. - Nie wiem. Tak niewie­

le wiem o tym człowieku. Wyszłam za Drew Cheesemana

wierząc, że sprzedaje maszyny rolnicze w Chicago. Potem

on znika, a ja znajduję tę ikonę ukrytą w jego rzeczach i nie

mam pojęcia, co o tym myśleć. Może był przemytnikiem,

a ja jego nieświadomą wspólniczką? A może było całkiem

inaczej? Teraz już niczego nie wyjaśni. Martin Baker nie

żyje.

Jessica położyła rękę na dłoni Saszy.

- Może jednak będzie lepiej zostawić to w spokoju,

moja droga. Wątpię, czy w Seattle znajdziesz odpowiedź

na swoje pytania.

- Muszę spróbować. Muszę też dostać świadectwo zgo-

nu, żeby w moim kraju uznano mnie formalnie za wdowę,

- Mogę to załatwić - zaproponowała Jessica.

Sasza uśmiechnęła się niepewnie.

- Mnie i tak chodzi o coś więcej - składała starannie

białą bluzkę. - Może znajdzie się ktoś na tym pogrzebie,

kto znał go pod nazwiskiem Cheeseman?

- Ale to oznaczałoby, że ten ktoś był również zamiesza-

ny w przestępczą działalność. To może okazać się dla cie-

bie bardzo niebezpieczne.

Sasza pakowała się dalej.

- Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę, Jessico, ale

zapewniam cię, że potrafię uważać na siebie. Poza tym,

jeśli w to wszystko byli również zamieszani inni ludzie i ja

ich znajdę, to tylko lepiej dla mnie. Będę miała większą

szansę udowodnić, że z nimi nie...

- Współdziałałaś? - poddała Jessica.

TRUMAN I SASZA • 73

- Właśnie.

Jessica zmarszczyła czoło.

- W takim przypadku tym bardziej nie powinnaś zna­

leźć się tam sama. Jestem pewna, że gdybyś poprosiła Tru,

pojechałby z tobą.

- Nie. Tru absolutnie nie powinien ze mną jechać. To

nie jego problem. I nie ma powodu, żeby w ogóle się mną

zajmował.

- Czyżby zaszło coś między wami ubiegłej nocy?

Sasza zarumieniła się.

- Nie, Jessico, twój wnuk zachowywał się bez zarzutu.

Jak to się mówi u was, w Ameryce? Był prawdziwym dżen­

telmenem. - Uciekła spojrzeniem w bok. Mijanie się z pra­

wdą nie było jej mocną stroną.

Jessica uśmiechnęła się.

- Ja nie o to pytałam. Myślałam, że się posprzeczali­

ście.

- Nie, nie posprzeczaliśmy się. - Sasza wróciła wspo­

mnieniami do ich wspólnej nocy w domku. Przypomniała

sobie, jak Tru w końcu doprowadził ją do śmiechu, jak

głupio się wtedy czuła - i zarazem jak dobrze. Myślała też

o tym, jak leżała obok niego w łóżku, próbując rozpaczli­

wie zwalczyć przemożne przyciąganie, wibrujące w całym

jej ciele. Nie potrafiła go pokonać. Tru też nie. Stłumiła

westchnienie. To dobrze, że niedługo znajdzie się na pokła-

dzie samolotu.

Poczuła na sobie uważne spojrzenie Jessiki.

-Zastanawiam się - zaczęła starsza pani po chwili -

czy Tru powiedział ci już o testamencie swego ojca.

Sasza spojrzała na nią z zainteresowaniem.

- Nie - odparła. - Ten prywatny detektyw coś o tym

wspominał, ale kiedy zapytałam Tru o szczegóły, zapewnił,

że to nic ważnego.

background image

74 • TRUMAN I SASZA

Ze zdziwieniem patrzyła na uśmiech Jessiki. Jeszcze

bardziej zdziwiły ją jej słowa:

- No, no, czy to nie interesujące?

- Nie rozumiem? - spytała zaintrygowana.

- Podstawowym środkiem obrony Tru przed kobietami

jest ten testament. Zawsze im o tym mówi przy pierwszym

spotkaniu. To jego tarcza.

- Tarcza? - Sasza dalej nie mogła zrozumieć, choć jej

znajomość angielskiego była przecież całkiem niezła.

Jessica uśmiechnęła się znowu; zanim Sasza mogła za­

pytać o coś więcej, wyszła z pokoju.

- Tru, nie możesz jej pozwolić jechać samej do Seattle

- nalegała Jessica.

- Sama mówiłaś, że ona nie życzy sobie towarzystwa.

- Ale to może być niebezpieczne. Wiem, że ona tak się

zachowuje, jakby mogła diabłu urwać głowę bez niczyjej

pomocy, ale...

- Babciu, ona jedzie tylko na pogrzeb Martina Bakera.

Jestem przekonany, że ten facet prowadził podwójne życie.

W Seattle był na pewno uważany za przykładnego członka

społeczeństwa, spokojnego, pilnego pracownika, który po

prostu dużo podróżował. Sasza będzie tam całkiem bezpie­

czna. Poza tym... - zawahał się.

Jessica patrzyła na niego spokojnie i czekała.

- Może - ciągnął z zakłopotaniem - on wcale nie był

jej obojętny i chciałaby zostać sama ze swoim smutkiem.

- Nie wydaje mi się - żachnęła się Jessica. - Na pewno

jest tym wszystkim przygnębiona i oszołomiona. Mam jed-

nak wrażenie, że bardziej jest podobna do swojej babki, niż

chciałaby to przyznać.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Chcę powiedzieć, że Sasza jest pełną temperamentu

TRUMAN I SASZA • 75

młodą kobietą, która lubi podejmować ryzyko. - Spojrzała

wymownie na Tru, dając mu do zrozumienia, że jest tu

jeszcze ktoś, kto ma słabość do przygód i ryzyka.

Tru udał, że tego nie widzi. Był teraz prezesem wielkiej

firmy, odpowiedzialnym za mnóstwo spraw, i zamierzał

utemperować swą impulsywną naturę. Lepiej późno niż

wcale.

- Nie musisz odwozić mnie na lotnisko, Tru - powie­

działa Sasza z uczuciem skrępowania, siedząc sztywno

obok niego w sportowym MG.

Tru błysnął zębami w uśmiechu.

- Madison pewnie by cię odwiózł, ale jakoś nieszcze­

gólnie się czuł dziś rano. Wyglądało mi to na zwyczajnego

kaca. Poza tym, to biedne chłopisko się ciebie boi.

- Chciałam mu tylko dodać odwagi.

- Do wywołania rewolucji pośród podstarzałych ame­

rykańskich szoferów?

Sasza spojrzała na niego ostro.

- W tym wieku nie powinien już pracować.

- A może Madison lubi swoją pracę? Może jest z niej

dumny i odpowiada mu to, co się z nią wiąże - bardzo

przyzwoita pensja, zabezpieczona emerytura, na którą mo-

że iść, kiedy tylko zechce. Do tego ładne mieszkanie na

terenie naszej posiadłości, dużo wolnego czasu.

- Czy musimy się znowu sprzeczać?

Tru zamilkł. Przez resztę drogi nie rozmawiali już wcale.

- Jesteś pewna, że chcesz tam jechać? - W końcu nie

wytrzymał i przerwał ciszę, gdy wjeżdżali na parking lotni-

ska.

-Tak - odpowiedziała poważnie.

- To może być ryzykowne.

- Dam sobie radę.

background image

76 • TRUMAN I SASZA

Jak zwykle w środku tygodnia, lotnisko przed połud­

niem było dość zatłoczone. Sasza czekała na końcu długiej

kolejki do okienka Northwest Airlines. Tru poszedł kupić

jej jakiś magazyn i czekoladowe batoniki na podróż. Wra­

cając zatrzymał się w pewnej odległości i popatrzył na Sa-

szę. Wyglądała prawie dokładnie tak jak parę dni temu.

Znowu ściągnęła włosy do tyłu i założyła tę straszną brązo­

wą spódnicę. Na nogach miała zwyczajne brązowe półbuty.

Powinna w tym wyglądać okropnie. Tru jednak dostrzegał

teraz jej naturalne piękno i żywiołowy wdzięk. Bez trudu

przywołał obraz pełnej życia, roześmianej, zmysłowej ko­

biety, z którą spędził ostatnią noc. Poczuł niepokojący im­

puls pożądania i nieodpartą chęć, żeby porwać ją do naj­

bliższego hotelu.

Jakaś tęga dama w średnim wieku potrąciła go swą wa­

lizką, przywołując do przytomności. Podszedł do Saszy,

żeby przekazać jej zakupy i ulotnić się, zanim coś głupiego

przyjdzie mu do głowy.

- To naprawdę niepotrzebne - powiedziała, gdy wci­

skał jej w rękę ilustrowany magazyn i czekoladki.

- Czekolada postawi cię na nogi. Niewiele spaliśmy

ubiegłej nocy.

- Chciałam powiedzieć, że nie ma potrzeby, żebyś tu ze

mną czekał. Dam sobie radę.

Tru zawahał się. Przecież też chciał odejść jak najszyb-

ciej. Co go tu trzyma?

- Jak się czujesz? Ten Cheeseman czy Baker był prze-

cież mimo wszystko twoim mężem.

- To było bardzo krótkie małżeństwo.

Przesuwali się razem w kolejce.

- Czyli nie jesteś pogrążoną w żałobie wdową?

Sasza odwróciła wzrok.

- Jest mi smutno - przyznała. - Drew był czarującym

TRUMAN I SASZA • 77

człowiekiem. Mówiliśmy już o tym. Nie była to jednak

miłość, raczej zawrót głowy...

Kolejka znowu posunęła się do przodu. Byli już prawie

przy kontuarze.

- Z Seattle pojedziesz prosto do domu?

Sasza skinęła głową.
- Powinnaś zwiedzić choć trochę Amerykę przed wy­

jazdem - powiedział Tru.

- Mam swoją pracę - odparła, po czym dodała z waha­

niem - i parę innych spraw do załatwienia.

Przed Saszą była już tylko jedna osoba. Tru zdawał

sobie sprawę, że pora się żegnać.

- Sasza - zaczął z zakłopotaniem - uważaj na siebie.

Nie baw się w Seattle w policjantów i złodziei. Zostaw to
prawdziwym policjantom. Jeżeli miałabyś jakieś kłopoty,
możesz zawsze zadzwonić do Del Monte'a. Zapłacę mu

z góry. Gdyby coś się działo, wsiądzie w samolot i przyleci
do Seattle.

Sasza skinęła sztywno głową, przełożyła torbę do lewej

ręki, a prawą wyciągnęła do Tru. Tak jest lepiej, myślała.
Czuła, że mniejszym problemem byłaby dla niej cała banda
przemytników niż ten działający jak narkotyk, niebezpie­
czny, wytrącający ją z równowagi Truman Fortune.

Tru patrzył przez chwilę na wyciągniętą rękę. W końcu,

zamiast ująć ją w krótkim, pożegnalnym uścisku, przytrzy­
mał dłużej dłoń Saszy, pieszcząc delikatnie kciukiem jej
gładkie wnętrze. Ich oczy spotkały się; odczuli to tak inten­
sywnie, że po chwili odwrócili wzrok z zakłopotaniem.

Mężczyzna przed Saszą odszedł od kontuaru i teraz nade­
­­­­ jej kolej. Tru nie puszczał jej ręki; ścisnął ją nawet

jeszcze mocniej.

- Proszę cię, Tru. Muszę przecież zapłacić za bilet.

background image

78 • TRUMAN I SASZA

Ku jej absolutnemu zaskoczeniu Tru zwrócił się do mło­

dego człowieka i poprosił o dwa bilety do Seattle.

- Tru... to naprawdę... niepotrzebne - wyjąkała Sasza,

ale Tru szybko podpisał formularz karty kredytowej i wziął

bilety. Ujął Saszę za ramię i pociągnął do przodu.

- Nie rozumiem - protestowała Sasza, zbita z tropu je­

go dziwnym zachowaniem.

- Idź spokojnie i nie rozglądaj się - polecił, przeciska­

jąc się wraz z nią przez tłum.

W pierwszym odruchu zamierzała zrobić to, czego jej

akurat zabronił, czyli obejrzeć się. Tru trącił ją mocno

w bok.

- No dobrze już, dobrze - niecierpliwiła się Sasza. Po-

wiedz mi tylko, na co mam nie patrzeć.

- Jest tu ten milczący facet z baru.

Sasza stanęła w miejscu jak wryta.

- Idź dalej - komenderował Tru, popychając ją do przo­

du i trzymając jej ramię jak w kleszczach. - Może go jakoś

zgubimy.

- On może wiedzieć, dokąd lecimy - powiedziała Sasza.

Tru szybko obejrzał się za siebie.

- No i co, widzisz go?

- Nie.

Oboje byli jednak świadomi, że ten pospolicie wygląda-

jący mężczyzna mógł bardzo łatwo wtopić się w tłum. Tru

spojrzał na zegarek.

- Możemy poczekać jeszcze dziesięć minut z wejściem

do samolotu. W grupie pasażerów przy bramce bylibyśmy

od razu widoczni. - Poprowadził szybko Saszę wzdłuż wą-

skiego korytarza i popchnął w pierwsze otwarte drzwi.

Było to pomieszczenie dla sprzątaczek. Tru przymknął

drzwi, zostawiając tylko małą szparę.

- Tru, moje ramię - powiedziała Sasza cicho.

TRUMAN I SASZA • 79

Puścił ją zaskoczony. Rozcierała obolałe miejsce.

- Przepraszam, czy nic ci nie zrobiłem?

Sasza potrząsnęła głową.

- Poczekamy tu do ostatniego momentu, a potem po­

­­egniemy na odprawę - powiedział.

- Nie powinieneś tego robić, Tru. Nie powinieneś się

w to mieszać.

- Amerykański mężczyzna na twoje usługi - odparł

z lekkim uśmiechem. - Nie mogę przecież zostawić damy

w trudnej sytuacji.

- Naprawdę potrafię sobie poradzić - mówiła swoim

zwykłym, poważnym tonem. - Nigdy nie potrzebowałam

mężczyzny.

- Nigdy?

Oczy Saszy zwęziły się niebezpiecznie.

- Dobrze, dobrze - uśmiechnął się. - Wiem, że nie je­

steś zwyczajną damulką w kłopotach. Masz silne nerwy

i piekielnie twardy charakter. Większość mężczyzn padła­

by na kolana pod twoim stalowym spojrzeniem.

- To co tu jeszcze robisz? - zapytała trzeźwo.

- Tak sobie myślę - odparł, delikatnie głaszcząc jej po­

liczek - że moje życie stało się ostatnio zbyt spokojne

i nudne, a ja lubię, jak się coś dzieje. Tak jak ty. - Pochylił

się i dotknął ustami jej warg.

Sasza odpowiedziała na pocałunek znacznie goręcej, niż

zamierzała. Może to nerwy, tłumaczyła sobie. Ten facet

z baru ściga mnie aż tu, na lotnisko. A może, pomyślała,

jestem jednak beznadziejną romantyczką i nic na to nie

można poradzić.

Nie zauważyli wokół niczego podejrzanego, kiedy

w ostatniej chwili zgłosili się na odprawę. Stewardesa

sprawdziła bilety i skierowała ich do foteli na lewo od

wejścia.

background image

8 0 • TRUMAN I S

A

S

Z

A

,

Niespokojnym wzrokiem obiegli widoczne z prawej

strony fotele klasy turystycznej. Wymieniwszy pełne ulgi

spojrzenia ruszyli w kierunku swoich miejsc. Byli już bar­

dzo blisko, gdy Sasza gwałtownie wciągnęła powietrze.

Prawie niedostrzegalnie skinęła głową na prawo.

Tęgawy mężczyzna w tanim czarnym ubraniu siedział

przy oknie, zatopiony w lekturze magazynu. Jeśli nawet

wiedział, że tu są, nie dał tego po sobie poznać.

Tru złapał Saszę za ramię i pociągnął na fotel.

- On wie, że jadę na pogrzeb - szepnęła Sasza. - Kto to

może być? Jak on mnie w ogóle znalazł?

- Mógł tu przyjechać za tobą aż z Moskwy. Jesteś pew­

na, że nigdy go przedtem nie widziałaś?

- Nie, przynajmniej do wczorajszego dnia. Ale wcześ­

niej mogłam nie zwrócić na niego uwagi.

Tru czuł narastające napięcie. Rzucił okiem na Saszę.

Robiła wrażenie bardzo opanowanej. Chociaż to mogły

być tylko pozory.

Uścisnął jej dłoń, jakby chciał jej dodać odwagi. Sasza

patrzyła w okno.

- Jeśli śledził mnie od wyjazdu z Moskwy, musi być

wspólnikiem Drew, albo...

- Jeśli natomiast zaczął chodzić za tobą dopiero

w Denver, może działać na zlecenie kogoś, kto wie, kim

jesteś.

- Jak to możliwe?

- Czy powiedziałaś komukolwiek w Moskwie, że wy­

bierasz się do Stanów?

- Tylko mojemu szefowi.

- Ach, tylko? - odparł Tru z ironią.

- Nie widziałam w tym niczego złego. Zresztą powie­

działam mu tylko, że jadę odwiedzić dawną przyjaciółkę

mojej rodziny. Ani słowa o Drew.

TRUMAN I SASZA • 81

- Nie poinformowałaś go, że wyszłaś za mąż?

- To tak, ale...

- I że mąż zniknął?

- Nie. Mówiłam każdemu, w tym również szefowi, że

Drew pojechał do Chicago w interesach i że go przez jakiś

czas nie będzie. Nikt nie wie, że Drew mnie oszukał.

- A czy wspominałaś komukolwiek o ikonie? - zapytał

Tru, pochylając się ku niej.

Sasza spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Czy uważasz mnie za idiotkę? W tej sprawie nie mo­

­­am ufać nikomu. Jeśli ktokolwiek o niej wie, to nie ode

mnie.

Tru wolno pokiwał głową.

- No tak. Musimy teraz spokojnie to rozegrać. Spróbuję

jakoś poradzić sobie z tym ogonem.

- Z czym? '

Tru nie odpowiedział.

- Czy masz jakieś lusterko? - zapytał nagle.

Tego Sasza również nie rozumiała, ale posłusznie sięg­

nęła do torebki.

Tru za jego pomocą dyskretnie przyjrzał się nieznajome­

mu.

- Co on robi? - zapytała Sasza, pojmując wreszcie,

o co chodzi.

- Dalej czyta. - Tru schował lusterko we wnętrzu dłoni,

gdy przechodząca stewardesa przypominała o zapięciu pa­

­ów przed startem.

Po paru minutach samolot zaczął się wznosić. Tru zno­

wu rzucił okiem w lusterko. W chwilę potem podniósł się

z fotela.

-Dokąd idziesz? - Sasza złapała go z całej siły za ra­

mię.

-Przypudrować sobie nos.

background image

82 • TRUMAN I SASZA

- Co?

- Idę do męskiej toalety.

- A może to jemu chcesz przypudrować nos? - spytała

cicho, dalej trzymając go za rękaw.

- Niezły pomysł - uśmiechnął się Tru.

- Nie jestem tego taka pewna - odparła Sasza, ale pu­

ściła go wreszcie.

Nerwowo się rozejrzała, stwierdzając, że fotel nieznajo­

mego jest pusty. Tru czekał przed drzwiami toalety, nad

którymi świecił się napis: „Zajęte". Po chwili napis zgasł

i drzwi się uchyliły. Nawet się nie zdziwiła widząc, kto

z nich wychodzi. Wstrzymała oddech, kiedy Tru coś do

tamtego powiedział. Nieznajomy tym razem rzucił jakąś

krótką odpowiedź i przeszedł obok Tru na swoje miejsce.

Sasza szybko odwróciła głowę, przyciskając rękę do piersi.

Serce waliło jej jak szalone.

Upłynęła chyba cała wieczność, zanim Tru wreszcie

wrócił.

- I co? - zapytała.
- On ma obcy akcent. Nie jestem pewien, czy rosyjski,

ale...

- Ale to możliwe, prawda?

Tru próbował ująć ją za rękę. Sasza odwróciła się gwał-

townie w jego stronę.

- Nie możesz dalej mi towarzyszyć, Tru. Nie mogę

odpowiadać za...

- Spokojnie, kochanie! Od dłuższego już czasu odpo-

wiadam sam za siebie.

- Ale po co to wszystko? Przecież prawie mnie nie

znasz, nie masz w stosunku do mnie żadnych zobowiązań.

- Mówiłem ci. Jestem takim gatunkiem faceta, który

lubi, kiedy coś się dzieje - odparł Tru beztrosko.

- To nie są żarty, Tru.

TRUMAN I SASZA • 83

-Ja wcale nie żartuję.

-Nic nie rozumiesz. To nie jest rozsądne i do niczego

nie prowadzi.

Tru przyglądał jej się uważnie. Może nadszedł już czas,

żeby powiedzieć o testamencie ojca, pomyślał. Przynaj-

mniej nie będzie się obawiać, że kolejny amerykański cza-

ruś zawróci jej w głowie i poprowadzi do ołtarza.

-

background image

ROZDZIAŁ

5

Gdy Tru opowiedział jej pokrótce o zastrzeżeniu w te­

stamencie, Sasza nie mogła powstrzymać się od pytań.

- Dlaczego twój ojciec był tak wrogo nastawiony do

małżeństwa?

- Powiedzmy, że nie miał w tej materii najlepszych

doświadczeń - odparł Tru z krzywym uśmiechem. - Nie

chciał, żeby jego synowie powtarzali te same błędy.

- Co przez to rozumiesz? - indagowała Sasza.

- Rozumiem przez to cztery małżeństwa, cztery roz-

wody i mnóstwo alimentów - oznajmił cierpko. - Tata

miał słabość do kobiet i nieuchronnie lądował przed ołta-

rzem.

- I z żadną z nich nie był szczęśliwy?
- Mam wrażenie, że przez pewien czas był szczęśliwy

z każdą z nich.

- W tym również z twoją matką? - dopytywała się Sa-

sza zadowolona z okazji dowiedzenia się czegoś więcej

o Tru i zapomnienia choć na chwilę o mężczyźnie w czar-

nym ubraniu.

TRUMAN I SASZA • 85

- To trwało rzeczywiście bardzo krótko - uśmiechnął

się Tru w zadumie. - Moja matka była fotoreporterką gaze-

ty o międzynarodowym zasięgu. Mówiono mi, że spotkała

mego ojca między wypadem do Birmy i akredytacją

w Nigerii. - Zerknął na Saszę. - Wyobraź sobie, że ich

burzliwy związek trwał nawet krócej niż twój z Cheesema-

nem. Pobrali się w dziesięć dni po pierwszym spotkaniu.

Taki szczególny kaprys z obu stron.

- A potem ona pojechała do Nigerii.

- Tak, a jeszcze później do Nepalu. - Tru wzruszył ra-

mionami. - Prawdopodobnie zorientowała się, że jest

w ciąży w trakcie wywiadów z Dalaj Lamą. Podobno lubi­

ła opowiadać, że wydała mnie na świat na ryżowym polu

w południowych Chinach.

- Jest chyba niezwykłą kobietą.

- Była niezwykłą kobietą. - Przez twarz Tru przemknął

cień. - Zginęła prawie dziesięć lat temu. Samolot, którym

leciała, uległ katastrofie nad Salwadorem.

Sasza odruchowo położyła dłoń na jego ręce.

- Tak mi przykro.

- Była fascynująca. - W uśmiechu Tru pojawiła się no­

stalgia. - Zawsze wierzyła w duchową siłę człowieka, była

otwarta na cały świat i bardzo impulsywna. Lubiła chodzić

własnymi ścieżkami.

Ręka Saszy dalej spoczywała na dłoni Tru.

- A ty jesteś jej nieodrodnym dzieckiem, prawda?

- Chyba nawet bardziej, niż mi się wydaje.

Poczuła, jak serce zaczyna jej bić coraz szybciej. Prędko

cofnęła dłoń.

- A ten testament to całkiem dobry pomysł.

Kropla potu ukazała się na czole Tru. Odwrócił wzrok.

-Tak, bardzo dobry.

- Chociaż dla twoich dwóch braci testament nie okazał

background image

86 • TRUMAN I SASZA

się przeszkodą. Del Monte wspominał, że Adam i Peter

jednak się ożenili.

Tru w zakłopotaniu wyciągnął jakiś magazyn z kieszeni

fotela naprzeciwko.

- No, tak. Ale to były wyjątkowe okoliczności.

- Ty oczywiście nie obawiasz się wyjątkowych okolicz­

ności?

- Nie. Widzisz, Adam i Peter zostali, jakby to powie­

dzieć, zaskoczeni. Sytuacje, w których poznali swoje przy­

szłe żony, spowodowały, że zaczęli się zachowywać zupeł­

nie inaczej niż zwykle. - Uśmiechnął się. - Wiem oczywi­

ście, że obaj są szczęśliwi, a ja z kolei jestem...

- Bogaty?

Tru przestał się uśmiechać.

- Ty z pewnością myślisz, że bogaci Amerykanie są

rozwydrzeni i ekstrawaganccy. Mylisz się, przynajmniej

co do niektórych. Wcale nie dbam o pieniądze dla sa­

mych pieniędzy. Interesuje mnie wprowadzanie zmian,

istotnych innowacji, reformowanie systemu. Chcę, że­

by moje przedsiębiorstwo wkroczyło w dwudziesty pier-

wszy wiek, żeby było dla innych wzorem efektywności

i operatywności - nagle zamilkł, zdając sobie sprawę, że

przemawia jak uliczny agitator. Rzucił okiem na Saszę,

spodziewając się na jej twarzy wyrazu cynicznego powąt-

piewania.

Wyglądała jednak na zamyśloną.

- Tak, każdy system ma swoje problemy, z którym mu-

si sobie poradzić.

- Właśnie - mruknął Tru i zaczął leniwie przerzucać

kartki magazynu. Po chwili pochylił się ku Saszy, zniżając

głos do szeptu: - Wiesz, nie powinniśmy chyba iść na ten

pogrzeb. Spróbujemy zgubić nasz „ogon" na lotnisku. Po-

tern złapiesz samolot do Nowego Jorku i stamtąd polecisz

TRUMAN I SASZA • 87

do Moskwy. Gdy będziesz już w domu, możesz podrzucić

gdzieś tę ikonę. Nikt nie musi wiedzieć, że miałaś z tym coś

wspólnego.

- Nie, to byłoby przestępstwo. Może przemycono już

wiele takich ikon, może w to wszystko wciągane są kolejne

nieświadome ofiary. Sam mówiłeś, że to może być duża

siatka. Mam obowiązek...

- Nie jesteś damskim Supermanem, Saszo. Sama prze­

cież sobie z tym nie poradzisz. To szaleństwo! Co będzie,

jeśli ten typ w czarnym ubraniu jest w to zamieszany? Zo­

baczy, jak węszysz dookoła na tym pogrzebie, i może wy­

kombinować coś naprawdę niebezpiecznego.

- Muszę zaryzykować - stwierdziła z uporem. - Poza

tym, ikona jest nadal w Moskwie.

- Ale on o tym nie wie. W tej sytuacji wszystko może

nam się przytrafić.

Sasza wreszcie uznała za stosowne trochę się nad tym

zastanowić.

- Masz rację, Tru - przyznała po chwili. - To jednak

znaczy przede wszystkim, że ty nie powinieneś się w to

mieszać.

- Źle mnie zrozumiałaś, Saszo.

- To ty nie rozumiesz, Tru. Nie mogę ci pozwolić.

- Nie, to ja nie mogę ci pozwolić.

- To nie są twoje sprawy.

- A ja mam ochotę się nimi zająć.

- Znowu zaczynasz się kłócić?

- To nie ja zaczynam.

- Jesteś typowym amerykańskim mężczyzną.

- A cóż to znaczy?

Rzuciła mu przygważdżające spojrzenie.

- To znaczy, że według ciebie kobieta nie może nic

zrobić bez twojej pomocy.

background image

88 • TRUMANISASZA

- Taka niepozbierana jak ty na pewno nie. Nie każda

kobieta leci bez zastanowienia do ołtarza z przemytnikiem.

- Po pierwsze, nie leciałam. Po drugie, wcale nie wie­

działam, czym się naprawdę zajmuje.

- Dobrze wiesz, co chciałem powiedzieć.

Sasza uniosła brwi.

- Pewnie. Ja nawet wiem, co teraz myślisz.

Siedzieli pochyleni ku sobie, twarzą w twarz, kłócąc się

szeptem.

- No to mi powiedz - rzucił wyzywająco.

- Zwyczajnie się boisz.

- Boję się? Ja się boję? O, nie! Po prostu jeszcze nie

zwariowałem - postukał się palcem w czoło. - Owszem,

czasem też robię coś bez zastanowienia, ale nie lecę na

oślep do zbójeckiej jaskini.

- Tu lecę, tam lecę. Co ci odbiło z tym lataniem?

- Przepraszam, towarzyszko. Już się poprawiam. Ma­

szerujesz. Wszyscy towarzysze partyjni tak robią. Marsz

pod ten sam werbel. Trzymać krok.

- Jestem dziennikarką i znam się przede wszystkim na

tym, co robię, ale jestem też obywatelką mego kraju. Jeśli

mogę pomóc w wykryciu przestępstwa przeciw państwu,

moim obowiązkiem jest to zrobić.

Tru westchnął ciężko.

- Widzę, że wszelkie polemiki z tobą są z góry skazane

na niepowodzenie.

- Otóż to - odparła Sasza.

- Skoro jednak nie mogę namówić cię na odrobinę zdro-

wego rozsądku, muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Pakuję

cię w samolot do Nowego Jorku najszybciej, jak tylko bę-

dzie to możliwe. Możesz sobie protestować, ile chcesz. Nie

zamierzam patrzeć spokojnie, jak cię załatwią w Seattle.

- Dam sobie radę. Już ci mówiłam, że masz się w to nie

TRUMAN I SASZA • 89

mieszać. Kiedy wylądujemy, ty wsiądziesz w najbliższy

samolot do Denver. Masz dosyć własnej roboty. Nie potrze­

buję twojej pomocy ani twoich rad - zakończyła potrząsa-

jąc głową.

- Właśnie, że potrzebujesz. Jesteś tylko zbyt uparta,

żeby ich słuchać. - Tru wyciągnął z powrotem magazyn.

Nie rozmawiali już do końca lotu.

Kiedy samolot wylądował, Sasza została na swoim

miejscu, czekając, aż inni pasażerowie wysiądą, łącznie

z mężczyzną w czarnym ubraniu. Liczyła się z tym, że ta-

jemniczy nieznajomy będzie na nią czatował przy wyjściu.

Strach ściskał ją za gardło, ale nie dała tego po sobie

poznać. Tru wciąż siedział obok.

- Nie chcę rozstawać się z tobą w niezgodzie, Tru -

zwróciła się w jego stronę. - Wiem, że masz dobre intencje,

ale nie mogę zawrócić z mojej drogi. Przyrzekam ci, że

będę uważać.

Tru skinął tylko głową. Miał wrażenie, jakby znalazł się

z nią na tej drodze od chwili, kiedy ją zobaczył. On również

nie miał odwrotu.

Sasza nagle pochyliła się w jego stronę i dotknęła lekko

ustami jego warg. Gdy cofała głowę, Tru objął ją za szyję

i przyciągnął z powrotem do siebie. Ten pocałunek nie był

już lekki. Nie był też jednak podobny do namiętnych poca­

łunków z ubiegłej nocy. Był pełen niepokoju i obaw przed

tym, co miało ich niedługo spotkać.

Po wyjściu na teren lotniska zaczęli nerwowo rozglądać

się dookoła. Człowieka w czarnym ubraniu nie było ni­

gdzie w pobliżu. Sasza, czując jeszcze pulsowanie krwi
w skroniach, zostawiła swój bagaż w skrytce w przecho­
walni i pobiegła wraz z Tru do taksówki. Było już po dru-

background image

90 • TRUMAN I SASZA

giej, ale kierowca zapewnił, że zdążą jeszcze na pogrzeb.

Lotnisko znajdowało się niezbyt daleko od miasta.

Gdy wjeżdżali do Seattle, Sasza obserwowała z podzi­

wem otaczające ich piękne, zielone wzgórza. Jakby na

przyjęcie nowych gości błyszczące jak szmaragd miasto

roztaczało swe widoki pod czystym, błękitnym niebem.

- A co to? - zapytała, wskazując konstrukcję przypomi­

nającą latający spodek oparty na trzech niebosiężnych, pra­

wie dwustumetrowych nogach.

- To Kosmiczna Igła. - Tru i taksówkarz odpowiedzieli

jednocześnie.

- Paryż ma swoją wieżę Eiffela, a Seattle Kosmiczną

Igłę - kontynuował Tru. - Powiedz tylko słówko, a zosta­

wimy w spokoju ten pogrzeb i pojedziemy zwiedzać mia­

sto.

- Nie przyjechałam tu na zwiedzanie - odparła Sasza

bardzo oficjalnym głosem, próbując ukryć powracający

niepokój.

Kaplica, w której odbywała się ceremonia pogrzebowa,

znajdowała się w śródmieściu, blisko Elliott Bay. Przybyli

na miejsce na dziesięć minut przed wyznaczonym czasem.

Gdy wchodzili do środka, Sasza wsunęła rękę pod ramię

Tru. W chłodnym, spokojnym wnętrzu przebywało już kil-

kadziesiąt osób, w większości mężczyzn, ubranych w sto-

sowne do okoliczności granatowe lub czarne garnitury.

W oczach Saszy wszyscy wyglądali jakoś złowrogo, ale jej

pobudzona wyobraźnia miała w tym pewnie swój udział.

Tru wskazał gestem jedną z tylnych ławek, ale Sasza skie-

rowała się od razu w stronę otwartej trumny w głównej

nawie. Właściwie nie miała wątpliwości, że Martin Baker

to Drew Cheeseman, ale chciała się ostatecznie upewnić.

Tru stał tuż za nią, kiedy spojrzała na przystojną twarz

TRUMAN I SASZA • 91

zmarłego, ubranego w elegancki granatowy garnitur. Tak,

to był Drew. Jej mąż. Zachwiała się i oparła o Tru, który

otoczył ją ramieniem. Zamknęła na chwilę oczy, czując

prawdziwy smutek. Pomimo tego, co zrobił, były między

nimi takie chwile...

- Czy nic ci nie jest? - zapytał Tru z troską w głosie.

Sasza zaprzeczyła ruchem głowy, otwierając oczy. Gdy

odwracali się w kierunku ławek, w pierwszej z nich zoba­

czyli bardzo atrakcyjną młodą brunetkę. Ocierała oczy chu­

steczką. Przystojny ciemnowłosy mężczyzna po trzydziest­

ce w świetnie skrojonym garniturze zwracał się ku niej

z gestem pocieszenia. Saszy wydawało się, że skądś go zna.

Poczuła, że Tru ścisnął ją mocniej. Odwróciła oczy od pary

w pierwszej ławce i zobaczyła, że do pustego jeszcze tylne­

go rzędu kieruje się człowiek w czarnym ubraniu. Zdawała

lobie sprawę, że go tu spotka, ale mimo wszystko ogarnął

ją niepokój. Tru przyciągnął ją do siebie uspokajającym

gestem. Odpowiedziała mu pełnym wdzięczności uśmie­

chem.

W drugiej ławce, za ładną brunetką i jej przyjacielem

było jeszcze trochę miejsca. Sasza wśliznęła się tam

i usiadła. Tru zajął skrajne miejsce obok niej. Zastanawiał

się również, kim może być ta para. Może rodzeństwo w ża­

łobie?

Sasza przechyliła głowę, próbując przyjrzeć się lepiej

mężczyźnie, który wydał jej się znajomy. Wreszcie przypo­

mniała sobie. Oczywiście! To był pierwszy dzień zjazdu,

jej pierwsze spotkanie z Drew. Scena jak z amerykańskie­

go filmu. Zobaczyli siebie nawzajem na przeciwnych koń-

cach sali i ich spojrzenia spotkały się na długą chwilę.

Wkrótce potem, jakby w zwolnionym tempie, Drew zaczął

się przeciskać przez tłum w jej stronę. Sasza pamiętała aż

nadto dobrze, jak serce waliło jej wtedy w piersi. Wlepiła

background image

92 • TRUMAN I SASZA

w niego wzrok, jakby na sali nie było nikogo innego. Tylko

oni dwoje. Prawie słyszała niebiańskie dźwięki skrzy­

piec...

Teraz przypomniała sobie coś jeszcze. Zanim Drew ru­

szył w jej kierunku, rozmawiał z jakimś mężczyzną, podo­

bno kolegą z firmy. Ten mężczyzna siedział teraz w pier­

wszej ławce, pocieszając pogrążoną w żałobie brunetkę.

Była tego pewna. On musiał wiedzieć, kim był naprawdę

Drew Cheeseman.

Rozległ się dźwięk organów i Sasza pochyliła się do Tru,

żeby powiedzieć o swoim odkryciu. Po chwili organy umilkły

i do pulpitu obok ołtarza podszedł pastor. Wszyscy powstali.

Tru wykorzystał ten moment, żeby rzucić okiem na człowieka

w czarnym ubraniu. Z zaskoczeniem stwierdził, że tajemni­

czy nieznajomy nie jest już sam. Z obu stron stali groźnie

wyglądający mężczyźni w granatowych garniturach. Facet

w czarnym ubraniu nie wyglądał na uszczęśliwionego ich

towarzystwem. Cała historia robiła się coraz ciekawsza.

Pastor zakończył krótką modlitwę. Padło wypowiedzia­

ne chóralnie słowo „amen" i wszyscy usiedli. Do pulpitu

podszedł z kolei przystojny ciemnowłosy mężczyzna

z pierwszej ławki. Obiegł wzrokiem zgromadzonych. Sa-

sza wstrzymała oddech, kiedy jego oczy na krótką chwilę

zatrzymały się na niej. Przez jego twarz przemknęło coś na

kształt uśmiechu. Może zresztą tylko światło padło na nią

przez chwilę w tak szczególny sposób? Jeżeli bowiem był

to uśmiech, nie było w nim nic przyjaznego.

Tru tymczasem nadal obserwował człowieka w czar-

nym ubraniu, wciśniętego z nieszczęśliwą miną między

dwóch mężczyzn w granacie. Jeden z nich nerwowym ge-

stem przygładził włosy i szepnął coś do swego mocno zbu-

dowanego kolegi. Czarny próbował podnieść się ze swego

miejsca, ale granatowy po lewej rzucił mu spojrzenie, które

TRUMAN I SASZA

• 93

wbiło go z powrotem w ławkę. Tru poczuł na plecach zim­

ny dreszcz strachu.

- Martin Baker był prawdziwym przyjacielem, czło­

wiekiem gotowym zawsze podać innym pomocną dłoń,

hojnym dla potrzebujących i uczciwym.

Sasza trąciła Tru w bok.

- Z prawdziwym smutkiem muszę przypomnieć, że po­

zostawił w żałobie nie tylko swoich przyjaciół, ale i nieutu­

loną w rozpaczy wdowę, którą teraz proszę o parę pożeg­

nalnych słów.

Sasza słuchała tych słów zdumiona. Absolutnie nie spo­

dziewała się, że ktokolwiek poprosi ją o wystąpienie na

cremonii w tym charakterze.

Po chwili zrozumiała, że to nie ją proszono o parę po-

żegnalnych słów. Młoda brunetka z pierwszej ławki wstała

i skierowała się w stronę pulpitu.

Tru i Sasza spojrzeli na siebie z otwartymi ustami.

- Przeżyliśmy razem trzy cudowne lata - zaczęła bru-

netka.

Sasza słuchała oniemiała ze zdziwienia. Trzy lata! Za-

tem jej małżeństwo z Drew było nie tylko osobistą, życio­

wą pomyłką. Ono nawet nie było legalne. Gdy ochłonęła

nieco z zaskoczenia, poczuła coś na kształt ulgi. Nie była

nigdy jego żoną, więc nie jest wdową.

Tru patrzył na nią z niepokojem. Uśmiechnęła się do

niego uspokajająco.

Po ceremonii poproszono zgromadzonych do podzie-

mnej części kaplicy na krótkie spotkanie. Tru nawet nie

próbując wyperswadować Saszy udziału w spotkaniu,

sprowadził ją po schodach w dół. W sali recepcyjnej grupa

żałobnych gości ustawiła się w kolejce, aby złożyć kondo-

lencje wdowie. Sasza najpierw skierowała się do przystoj­

nego mężczyzny, który wygłaszał mowę w kaplicy.

background image

94 • TRUMAN I SASZA

- Mówił pan tak wzruszająco - zaczęła uprzejmym to­

nem.

- Dziękuję - odparł bez cienia zainteresowania. Nie

sprawiał też wrażenia, że ją rozpoznał.

- Martin Baker był zapewne pana bliskim przyjacie­

lem? - ciągnęła Sasza.

- Tak.

Tru wyciągnął do niego rękę.

- Jestem Jack Fisher. Spotkałem pańskiego przyjaciela

w Chicago, parę miesięcy temu. Sympatyczny gość. Prze­

praszam, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska...

- Bill Hovy.

Uścisnęli sobie ręce. Nawet jeśli Hovy umiał zachować

spokojną twarz, dłoń miał zimną i wilgotną od potu.

- Przypuszczam, że zna pan Annę Christie.

Sasza ledwie powstrzymywała cisnący się na twarz

uśmiech. Może lepiej Annę Kareninę!

Bill Hovy skinął zdawkowo głową i spojrzał w stronę

otoczonej przez gości wdowy.

- Przepraszam, Deidre chyba potrzebuje mojej pomo-

cy.

- Oczywiście - odparła Sasza. - Zamierzaliśmy właś-

nie złożyć jej kondolencje. Biedactwo! Trzy lata szczęśli-

wego małżeństwa, aż tu nagle pewnego dnia ukochany mąż

nie wraca do domu.

Sasza i Tru zobaczyli, jak rysy Billa Hovy'ego ściągąją

się w napięciu.

- Ja naprawdę muszę już... przeprosić panią i... pana...

- Właśnie się nad czymś zastanawiałem, Bill - rzucił

Tru za oddalającym się. - Złapali już tego włóczęgę?

Hovy odwrócił się. Jego opalona twarz nieco pobladła.

- Nie. Jeszcze nie - powiedział.

TRUMAN I SASZA • 95

Sasza i Tru wymknęli się z kaplicy i zatrzymali na zew­

nątrz, poszukując wzrokiem człowieka w czarnym ubraniu

i jego asysty. Nie było ich.

- Wszystko w porządku? - zapytał Tru.

- Muszę się zastanowić nad tyloma rzeczami. Widzia­

łeś, jaki ten Hovy był zdenerwowany? Ta cała Deidre też.

Gdy rozmawialiśmy z Billem, nie spuszczała z nas oka.

Kiedy składałam jej kondolencje, cała się trzęsła.

- Też byś się trzęsła, gdyby twój mąż... - urwał nagle.

- Przepraszam - dodał z niewyraźnym uśmiechem - z tak

zwanym taktem byłem zawsze na bakier.

- Nie przejmuj się - uśmiechnęła się Sasza. - Wygląda

na to, że to wcale nie był mój mąż. Chodźmy teraz coś zjeść

i omówić dalsze plany. Po drugiej stronie ulicy widzę jakąś

restaurację.

- Sasza...

- Muszę się zabrać za parę spraw. Po pierwsze, chcę

jeszcze porozmawiać z Billem Hovym.

- O czym? - zapytał ostrożnie Tru.

Sasza uniosła brwi.
- Być może powinnam mu przypomnieć jego pobyt

w Moskwie. Podyskutować o maszynach rolniczych
i o czymś jeszcze.

- Sasza, masz pewność, że to on?
- Jestem tego pewna. Może mi sporo powiedzieć. Wi­

działeś, jaki był zdenerwowany.

- Może i mógłby - oponował Tru. - Ale czy zechce?

Przecież w ten sposób przyznałby się do udziału w przestę-
pstwie.

- Moim zdaniem sprawa jest prosta. - Sasza ruszyła

w poprzek jezdni. - Przecież będzie chciał dostać tę ikonę.
A ja ją mam.

background image

96 • TRUMAN I SASZA

Tru złapał ją za ramię. Znajdowali się na wysepce po­

środku szerokiej jezdni.

- To jest igranie z ogniem i może się źle skończyć -

protestował.

- Muszę też pogadać z tą Deidre - mówiła do siebie

Sasza, nie zwracając na niego uwagi. - Tak, tak. Ona mogła

być żoną Martina Bakera, ale wiedziała coś o Cheesema-

nie. Czuję to. Muszę to dobrze rozegrać.

- Sasza!

Dziewczyna schodziła już z krawężnika. Tru znowu zła­

pał ją za ramię. Niebieska limuzyna zbliżała się w ich

kierunku i Tru ledwie zdążył odciągnąć Saszę.

Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Tru my­

ślał, że kierowca chce sobie ulżyć i powiedzieć Saszy parę

słów do słuchu. Zbyt późno zauważył, że za kierownicą

siedzi znajomy, mocno zbudowany mężczyzna w granato-

wym garniturze.

Tylne drzwi się otworzyły. Wychylił się z nich ten drugi,

wyższy. W jego ręku błysnęła broń. Nakazującym gestem

wskazał im wnętrze samochodu.

Tru cofnął się, pociągając Saszę za sobą. Przecież ten

facet nie zastrzeli ich w biały dzień, na oczach przechod-

niów, pośród przejeżdżających obok samochodów. Miał

nadzieję, że napastnik mając do wyboru pokazanie się na

ulicy z bronią w ręku albo zrezygnowanie ze swoich za-

miarów, zdecyduje się na to drugie. W tym momencie Sa-

sza wyrwała mu się z uścisku. Kompletnie zaskoczony pa-

trzył, jak jej noga mocnym wymachem uderza w drzwi

samochodu, przytrzaskując mężczyznę z pistoletem. Roz-

legł się jęk bólu.

- Zmykamy - syknęła, łapiąc Tru za rękę. Okrążyli

samochód i pobiegli przez ulicę.

TRUMAN I SASZA • 97

Pędzili dalej wzdłuż chodnika, nie oglądając się za sie­

bie. Ucieczka była jedynym wyjściem.

- Tutaj! - krzyknął Tru, otwierając drzwi pralni. Spo­

dziewał się, że trafią na tylne wyjście na parking. Miał

rację. Za parkingiem widać było wąską, pustą uliczkę. Tru

obejrzał się wreszcie. Niższy z napastników dopadał właś­

nie tylnych drzwi pralni. Tru złapał Saszę za rękę i po­

pchnął w kierunku przejścia łączącego z kolei parking

z dużym budynkiem mieszkalnym.

- Czy oni... - zaczęła Sasza, łapiąc oddech.

Tru skinął głową, zatykając ręką jej usta. Drugą ręką

szarpnął za klamkę. Niech to diabli, drzwi zamknięte! Ob­

lał go zimny pot.

Słyszeli już zbliżające się kroki. Skradające się. Złowro­

gie. Nie mieli gdzie się skryć. Za chwilę ich tu znajdą.

Dłonie Tru zacisnęły się w pięści. Od lat nie musiał prze­

ciwstawiać się komuś w bezwzględnej, brutalnej walce

wręcz. Teraz nie miał wyjścia.

Przesunął Saszę za siebie, przygotowując się do obrony.

W tym momencie otworzyły się drzwi budynku i jakaś

wymizerowana kobieta w średnim wieku wyszła z nich

z koszem pełnym brudnej bielizny. Obrzuciła wślizgującą

się do wnętrza parę beznamiętnym spojrzeniem. Tym ra­

zem szczęście im sprzyjało. Wybiegając przez frontowe

drzwi, zauważyli tuż przed sobą ruszający z przystanku

tramwaj. Przytrzymali zamykające się drzwi i wcisnęli po­

między pasażerów.

Oboje byli spoceni i zdyszani.

- No, niewiele brakowało - stwierdził Tru. Gwałtowne

szarpnięcie pojazdu przycisnęło go do Saszy. Złapał się

jedną ręką za metalowy drążek obok siebie. Drugą ręką

otoczył ją w pasie, oczywiście tylko dla podtrzymania rów­

nowagi.

background image

98 • TRUMAN 1 SASZA

- Bardzo niewiele - odparła, oddychając szybko.

Tramwaj zahamował ostro przed kolejnym przystan­

kiem. Tru dalej trzymał ją blisko siebie. Zbyt blisko.

- Tu jest jakiś hotel - powiedziała Sasza, wskazując

budynek po przeciwnej stronie ulicy. Tru zwolnił nieco

uścisk i skierował się wraz z nią do wyjścia.

Hotel Danford miał szczególny wystrój; palmy w doni­

cach i duże, wiklinowe meble rozstawione w różnych miej­

scach rozległego holu. Do tego wykładzina w kolorze mor­

skiej wody.

Tru wpisał się do rejestru jako pan Parks z małżonką,

z Omaha, w Nebrasce. Wyjaśnił, że ich bagaż zapodział się

gdzieś na lotnisku, po czym skierował Saszę do windy.

Drzwi zamknęły się i zostali sami.

- Mogłaś mi powiedzieć, że znasz karate.

Sasza uśmiechnęła się. Miała nadal zaróżowione policz­

ki i włosy w nieładzie.

- Przyjaźnię się z kimś, kto jest instruktorem samoobro-

ny.

- Czy to twój bliski przyjaciel?

- Przyjaciółka - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Pra­

wie jak siostra.

Apartament hotelowy umeblowany był w podobnym

stylu co hol na parterze; szmaragdowa wykładzina i meble

z wikliny. Na ścianach kolorowe reprodukcje. Całość skła-

dała się z małego saloniku i sypialni z dużym, podwójnym

łożem.

Tru zadzwonił do Jessiki, aby dać znać, że jednak poje-

chał z Saszą do Seattle. Gdy kończył rozmowę, Sasza wy-

szła z sypialni i spojrzała na niego pytającym wzrokiem,

Tru zajrzał tam za nią i zorientował się, w czym problem.

Z wymuszonym uśmiechem wskazał na mały tapczanik

w salonie.

TRUMAN I SASZA • 99

- To znacznie lepsze niż dwa drewniane krzesła.

- Ale nie takie śmieszne - odparła.

Tru odetchnął głęboko. Nawet jego oddech jest taki

zmysłowy, pomyślała Sasza. Powróciło pożądanie. Próbo­

wała się opamiętać. Przecież zaledwie ubiegłej nocy... Jej

ciało wydawało się głuche na wszelką perswazję. To chyba

jakaś obsesja.

Tru również walczył z własnymi myślami. Tej nocy

w domku, myślał, to były tylko zmysły. Prymitywne pożą­

danie. Burza, wspólne łóżko, Sasza zaróżowiona i mokra

po kąpieli. Ogarniająca go teraz namiętność wydawała się

inna, głębsza. Sasza pociągała go jak żadna inna kobieta do

tej pory. Tru był przerażony. Miał ku temu wszelkie powo­

dy.

- Teraz możemy się wreszcie trochę pośmiać - powie­

dział. Próbował jeszcze zbagatelizować to, co zgotował im

los.

- Może znasz jakiś niezły dowcip. - W uśmiechu Saszy

było więcej napięcia niż rozbawienia. Wbrew swojej woli

zbliżała się wolno do Tru.

- Dobrze - skinął głową - jakiś dobry dowcip. - Nic

zabawnego nie przychodziło mu jednak do głowy.

Sasza stała już tuż przy nim.

- Zrób tak, żebym się znowu śmiała- powiedziała stłu­

mionym, gardłowym szeptem.

Ręka Tru jakby niezależnie od niego powędrowała do jej

włosów. Zaczął wyjmować wetknięte w nie spinki, aż bły-

szczące, pszeniczne fale spłynęły w nieładzie na ramiona.

- Tru, to nie jest rozsądne. - Czuła, że nieostrożnie

obudzona namiętność może przerwać wszelkie tamy. Ich

rosnący niepokój mieszał się z gwałtownym, nieodpartym

pożądaniem.

- Gdybyśmy byli rozsądni, nie bawilibyśmy się tutaj

background image

1 0 0 • TRUMANISASZA

w prywatnych detektywów. - Tru usiłował jeszcze powie­

dzieć coś sensownego. Próbował nawet oderwać ręce od jej

włosów. Bez skutku.

- Gdybyśmy byli rozsądni, nie byłoby nas teraz w tym

hotelu. - Podniecenie ogarniało Saszę aż do bólu. Jej ręce

dotknęły jego piersi, przesunęły się na ramiona, otoczyły

szyję.

- To nieostrożne, Saszo. - Serce tłukło mu się szalonym

rytmem.

- Ale my lubimy być nieostrożni, prawda? - Spojrzała

mu prosto w oczy.

Tru przyciągnął ją do siebie gwałtownie.

- Tak, Sasza. Tak, tak...

Z zapamiętaniem, które zaskoczyło ich oboje, Sasza

szarpała okrywające go ubranie. Zafascynowany jej nie­

skrępowaną pasją, podążył jej śladem, rozrywając przód

bluzki. Guziki potoczyły się dokoła. Trzęsącymi się ręka­

mi, z coraz większą przyjemnością, zdzierał z niej bieliznę.

Widok wspaniałego ciała Saszy zaparł mu dech w pier­

siach. Ubiegłej nocy kochał się z nią w ciemności, teraz

mogli to robić w pełnym świetle. Jej skóra była kremowo-

biala i nieskazitelnie gładka. Ręce Tru dotknęły jej szyi,

osunęły się na wysoko sklepione, pełne piersi. Gładził jej

płaski brzuch czując, jak jej mięśnie napinają się powoli.

Sasza patrzyła z nie mniejszą satysfakcją na jego nagie

ciało. Obejmując się ramionami, śmiejąc się cicho ze szczę-

ścia, upadli na dywan.

ROZDZIAŁ

6

- No więc, taki typowy bufon z Teksasu jeździ taksów-

ką po Paryżu i ogląda widoki...

Sasza przylgnęła do Tru, gładząc palcami jego nagą

pierś.

- Rozumiem. Widoki. Piękne widoki.

Tru uśmiechnął się.
- Dziękuję... to jest, chciałem powiedzieć, właśnie tak.

Więc ten Teksańczyk pokazuje taksówkarzowi kolejny za­

bytek i pyta: A co to jest? To Notre Dame, monsieur, odpo­

wiada dumnie taksówkarz. Aha, mówi tamten gardłowym,

teksaskim akcentem. U nas, w Teksasie, zbudowalibyśmy

coś takiego w parę tygodni.

- Ale to śmieszne - powiedziała Sasza, krzywiąc twarz

w uśmiechu.

- To jeszcze nie jest pointa - zastrzegł się Tru.

- Och, przepraszam. Mów dalej.

Tru obrócił się ku niej i przysunął bliżej. Sasza stanow-

czym ruchem odwróciła go z powrotem na plecy.

background image

1 0 2 • TRUMANISASZA

- Zbliżają się do następnego zabytku - kontynuował

z westchnieniem. - I Teksańczyk znowu pyta...

- Co to jest?
- Bardzo dobrze. Na to taksówkarz odpowiada z jesz­

cze większą dumą...

- Wieża Eiffela, monsieur.

- Słyszałaś już ten dowcip? - zapytał Tru, nieco zbity

z tropu.

- Skądże - odparła Sasza z promiennym uśmiechem.

- No więc, Teksańczyk na to...

- U nas w Teksasie moglibyśmy zbudować taką wieżę

w tydzień. - Sasza starała się naśladować rozwlekły, teksa-

ski sposób mówienia, co w połączeniu z jej rosyjskim

akcentem było o wiele zabawniejsze niż sam dowcip.

Tru zaczął się śmiać, żartobliwie klepiąc ją w pośladek.

- Kto w końcu opowiada ten kawał? - zapytał.

- Czy to już była pointa? - spytała Sasza niewinnym

tonem.

- Nie, to nie była pointa - odparł, imitując z kolei jej

akcent. Sasza zachichotała. Przytuliła się do niego, kładąc
mu rękę na udzie.

- Ten dowcip nie jest aż taki długi - dodał - ale ty nie

pozwalasz mi skończyć.

Sasza chciała cofnąć rękę, ale Tru przytrzymał ją tam,

gdzie była.

- To mi nie przeszkadza - powiedział.

- No dobrze... co dalej z tym Teksańczykiem?

- E tam, nie będziesz się z tego śmiała.

Ręka Saszy poczęła wolnym, zmysłowym ruchem prze-

suwać się wzdłuż jego uda.

- Powiedz mi.
- Niech ci będzie. Jadą dalej i w pewnym momencie

mijają Luwr. Teksańczyk pyta...

TRUMAN I SASZA • 1 0 3

- Co to za budynek?

Tru skinął głową, kładąc palec na jej ustach.

- Wtedy taksówkarz wzrusza ramionami gestem uro­

dzonego paryżanina i odpowiada: „Je ne sais pais, mon­

sieur". Rano jeszcze tego tu nie było. To koniec - powie­

dział, rozczarowany obojętną reakcją Saszy. - To właśnie

była pointa. - Potrząsnął głową. - No cóż, tak jak przewi­

dywałem.

- Rano jeszcze tego tu nie było - powtórzyła Sasza

z namysłem.

- Wcale nie takie śmieszne, prawda? Mówiłem ci.

- Straszne - mruknęła Sasza, przytulając głowę do jego

piersi. - Rano jeszcze tu... - Nagle wybuchnęła śmiechem.

- To jest... najgłupszy dowcip... jaki... - Śmiała się z ca­

łego serca, nie mogąc prawie złapać tchu.

Tru też zaczął się śmiać, ale był zaskoczony jej reakcją.

- To dlaczego się śmiejesz?

- Bo - próbowała wykrztusić z siebie Sasza między ko­

lejnymi wybuchami śmiechu - twój francuski akcent jest

taki śmieszny, monsieur. A ten dowcip jest taki głupi.

Ich śmiech zamarł w chwili, kiedy Sasza przylgnęła do

niego całym ciałem. Tru zamknął oczy, przesuwając ręka­

mi po jej wspaniałych piersiach, wąskiej talii i cudownie

zarysowanych biodrach. Odetchnął głęboko, napawając się

gładkością skóry, próbując uświadomić sobie, że ta zmysło­

wa, nieskrępowana i gotowa na wszystko piękna kobieta

wyłoniła się, jak motyl z poczwarki, spod maski ponurej,

nieprzystępnej cudzoziemki.

Rozpalała jego umysł i serce. Pociągała go jej osobo­

wość. Kochanie się z nią było czymś zupełnie innym niż to,

czego doświadczał z innymi kobietami. Czuł jakąś szcze­

gólną więź, którą pogłębiały jeszcze przeżyte razem chwile

background image

1 0 4 • TRUMANISASZA

grozy i niebezpieczeństwa. Największym niebezpieczeń­

stwem byli jednak sami dla siebie.

Sasza wyczuła jego napięcie i delikatnie pocałowała go

w usta.

- Wszystko w porządku. Nie ma żadnego niebezpie­

czeństwa, mój miły.

Podciągnął się na łokciu.

- Co masz na myśli? Zażywasz jakieś pigułki, tak?

- To też - uśmiechnęła się, gładząc go po gęstych czar­

nych włosach. - Ale chciałam powiedzieć, że przecież mo­

żemy się kochać, nie lecąc od razu do...

- Ołtarza? - zrozumiał po chwili.

- Tak. Wystarczy, jeśli kiedyś posłuchamy razem,,Nad

pięknym, modrym Dunajem" - dodała cicho.

Pochylił się do jej piersi, wodził językiem wokół twar­

dego, naprężonego sutka. Zaczęła się śmiać, ale był to już

inny śmiech - gwałtowny i pełen zmysłowego napięcia.

Czuła to znowu, tę nieokiełznaną namiętność, to nieod-

parte pożądanie, tak jednak inne od tego, które budził

w niej Drew. Tamten rozpalał tylko jej ciało, a Tru... Tru

umiał ją rozbawić. Tru doprowadzał ją do wściekłości i..

do rozterek. Najrozmaitsze uczucia kłębiły się w niej bez

ustanku. Co on z nią zrobił?

Teraz jego usta pieściły jej szyję, ręka posuwała się

powoli po wewnętrznej stronie jej uda, a druga objęła jej

pierś. Serce Saszy zaczęło bić szalonym rytmem, jej biodra

przylgnęły do jego ciała, spragnione, poszukujące. Z głębi

gardła wyrwał się okrzyk miłosny. Tru znowu był w niej-

i jej ciało znowu zaczęło śpiewać swą własną, wspaniałą

pieśń.

Przewrócił się na drugi bok i instynktownie sięgnął ręką

tuż obok. Łóżko było puste.

TRUMAN I SASZA. • 1 0 5

- Sasza!

Wychodziła właśnie z łazienki, całkiem ubrana.

- O tej porze nigdy już nie śpię - wyjaśniła widząc, jak

Tru odrzuca przykrycie i wstaje. Próbowała nie zwracać

uwagi na to, że jest nagi i że wcale mu to nie przeszkadza.

Trudno było jednak nie patrzeć na jego wspaniale zbudo­

wane ciało.

- Mam dziś mnóstwo do zrobienia - powiedziała cofa­

jąc się. Tru był już blisko; sięgnął rękami do jej ramion.

- Tru, proszę cię.

- Nawet nie musisz prosić.

- Bądź rozsądny, Tru. Muszę dziś porozmawiać z Bil­

­em Hovym i z tą... Deidre.

- Nie żartuj. - Tru patrzył na nią z niedowierzaniem.

-Możesz to przypłacić życiem.

- Spotkam się z nimi w publicznym miejscu, wokół bę-

dą ludzie.

- A skąd wiesz, że przyjdą?

Sasza zawahała się. Na jej policzkach wykwitły mocne

rumieńce.

- Ty już to załatwiłaś! - wykrzyknął, przymrużając

oczy. Rozmawiałaś z nimi, kiedy spałem.

- Po to tu przyjechałam.

- Nawet nie zamierzałaś mnie obudzić. Chciałaś się

wymknąć.

- Bo wiedziałam, że mój pomysł ci się nie spodoba.

- Nie spodoba mi się? No pewnie, że mi się nie podoba!

Wolałaby, żeby był ubrany. Nie mogła spokojnie rozma­

wiać z nagim mężczyzną. Takim mężczyzną...

-Muszę już iść, Tru. Wszystko będzie dobrze.

- Pewnie, jeśli któryś z tych łobuzów tylko się zbliży,

poradzisz sobie celnym ciosem karate. Ale to się może nie

udać. - Obejmował ją z coraz większą siłą. Rozgniewany,

background image

1 0 6 • TRUMAN I SASZA

pełen obaw o Saszę nie zdawał sobie sprawy, że staje się
brutalny.

- Proszę cię, Tru.
- Do diabła, lepiej mnie nie proś - rzucił, przyciągając

ją jeszcze bliżej i rozgniatając jej usta gwałtownym poca­

łunkiem.

Sasza krzyknęła cicho, ale otoczyła rękami szyję Tru

i przylgnęła do jego nagiego ciała. Całowali się nadal, ale

już bez gniewu, tylko z rozbudzoną od nowa pasją.

Podciągnął jej spódnicę prawie do pasa i zaniósł na łóż­

ko. Powtarzał jej imię, a jego głos zdawał się wypełniać ją

całą.

Poczuła na sobie ciężar jego ciała. Bez słów i zbędnych

gestów dali się porwać fali namiętności. Zapomnieli

o wszystkim skupieni na niezwykłych doznaniach. Roz­

kosz nagle i szybko ogarnęła ich złączone w jedno ciała.

Niełatwo było z powrotem wrócić do rzeczywistości.

- O której masz się z nimi spotkać? - zapytał wreszcie

Tru.

- Z Hovym w południe. - Sasza nabrała powietrzu

w płuca. - Z Deidre o pierwszej.

- Gdzie?

- W Kosmicznej Igle.
- Dobrze - powiedział w końcu - Ale, proszę cię, bez

żadnych numerów.

- Bez numerów? Co to znaczy?

- Żadnego działania na własną rękę. Żadnego głupiego

ryzyka. I bez gadania: „Poradzę sobie", dobrze? Zbytnia
pewność siebie może być naprawdę niebezpieczna.

Pocałował delikatnie jej nabrzmiałe usta.
- Chyba ja też nie będę już nigdy zbyt pewny siebie

-dodał.

TRUMAN I SASZA • 1 0 7

Od spotkania w Kosmicznej Igle dzieliła ich jeszcze

prawie godzina. Tru nalegał, żeby wstąpili do jednego z je­

go sklepów, który znajdował się w śródmieściu. Twierdził,

że w tym samym stroju i fryzurze wszyscy trzej prześla­

dowcy zauważają natychmiast.

- Przecież mam inne ubrania w torbie na lotnisku -

oponowała Sasza.

- Daj spokój, oni mogą tam na ciebie czatować.

W domu towarowym Fortune Tru skierował się od razu

do pomieszczeń biurowych. Chciał, żeby ktoś z kierownic­

twa pomógł im zrobić zakupy bez konieczności pokazywa­

nia się w sklepie. Od czasu małżeństw Adama i Petera cała

rodzina stała się jeszcze bardziej znana. Nawet Tru nie

mógł uniknąć kontaktów z dziennikarzami.

- Mówiłeś, że ten Rosjanin nie działa wspólnie z tam­

tymi dwoma. W takim razie on może być szpiegiem, a oni

przemytnikami z siatki Drew - rozważała Sasza na głos.

- Niewiele wiem o szpiegach - odparł Tru. - Wiem tyl­

ko, że ten w czarnym ubraniu pocił się jak mysz między

tamtymi granatowymi. - Wysiedli z windy na siódmym

piętrze i mijali kolejne pokoje biurowe.

- Oni równie dobrze mogą być z CIA albo z FBI i po­

dejrzewać tego w czarnym o współpracę z przemytnikami

stwierdził. - Ciebie też. Teraz to już nawet nas oboje.

- Och, Tru. - Sasza wydawała się zmartwiona.

- Nie przejmuj się. Pogodziłem się z sytuacją. A ty

zrobiłaś, co mogłaś, żeby mi to wyperswadować.

-Tak. - Jej policzki zaróżowiły się. - Teraz cieszę się,

że mi się to nie udało.
Tru przyciągnął ją do siebie na samym środku korytarza,

w pobliżu otwartych drzwi do jakiegoś pokoju.

-

Ja też się cieszę, moja mała - zapewnił z ustami na jej

ustach.

background image

1 0 8 • TRUMAN I SASZA

- Przepraszam pana - usłyszał nagle męski głos.
Tru nadal obejmował Saszę. Odwrócił tylko głowę

i zmierzył wzrokiem intruza.

- O co chodzi? - zapytał.

- Państwo chyba wybrali niewłaściwe miejsce. Jakiś

hotel byłby bardziej odpowiedni - powiedział mężczyzna

w średnim wieku, ubrany w garnitur z kamizelką.

- Dennis Drake, zastępca kierownika - przeczytał Tru

na drzwiach pokoju.

Dennis Drake skrzyżował ramiona na piersi.
- To są pomieszczenia tylko dla personelu. Mamy bar­

dzo surowe zalecenia.

- Miło nam to słyszeć, Denny. - Tru zrobił oko do

Saszy. - Prawda, towarzyszko?

- O, tak - potwierdziła Sasza poważnie. - Surowe zale­

cenia to bardzo istotna rzecz.

- Obawiam się, że będę zmuszony prosić państwa

o opuszczenie tego miejsca.

- Wspaniale, Den. Prosto z mostu, ale uprzejmie. Jakby

co, to oczywiście wezwiesz strażników.

Dennis był nieco zbity z tropu, ale nie dawał się wytrącić

z równowagi.

- Niewątpliwie, ale mam nadzieję, że to nie okaże się

potrzebne.

- W porządku, Dennis - uśmiechnął się Tru. - To rze­

czywiście nie będzie potrzebne.

- Pójdziecie stąd państwo bez robienia mi kłopotu?

- Nie - Tru uśmiechnął się jeszcze szerzej - ale poz-

wolisz, że się przedstawię. Nazywam się Truman Fortune.

Mam nadzieję- przechylił głowę, zaglądając w głąb poko-

ju - że widać też pewne podobieństwo między mną i por-

tretem mego ojca nad twoim biurkiem. - Przybrał groźną

minę, naśladując wyraz twarzy seniora rodu.

TRUMAN I SASZA • 1 0 9

Dennis Drake nie wyglądał na całkiem przekonanego.

- No dobra - zlitował się wreszcie Tru. - Tak naprawdę

jestem bardziej podobny do matki. - Wyciągnął z portfela

kartę identyfikacyjną.

Drake przybladł nieco, ale Tru zapewnił go, że zachował

się absolutnie właściwie.

- Od pewnego czasu moją maksymą jest, że nigdy nie

należy być zbyt pewnym siebie - podsumował.

W pół godziny później oboje opuścili sklep kompletnie

odmienieni. Tru, który przybył do Seattle w czarnym stroju

a la James Dean, teraz wyglądał jak bardzo przeciętny

Amerykanin w spodniach koloru khaki, białej koszuli

w drobne paski i granatowej wiatrówce. Za pomocą lakieru

do włosów udało mu się nawet zmienić uczesanie.

Przemiana Saszy była jeszcze bardziej zaskakująca.

Szefowa działu zakupów, Linda Farrell, miała prawdziwy

talent do charakteryzacji. Rozczesała włosy Saszy na ra­

miona, ujmując je tylko w białą przepaskę wokół głowy.

Odrobina tuszu na rzęsach, różu i szminki, i Sasza wyglą-

dała jak typowa studentka college'u. Ubranie podkreślało

jeszcze ten styl: białe obcisłe spodnie, kolorowa bawełnia-

na bluzka i pasujący do spodni żakiet. Razem robili wraże­

nie młodej pary z Sacramento czy Portland, która przyje-

chała na wycieczkę do Seattle. Tru powiesił sobie na szyi

aparat fotograficzny, choć nie był pewien, czy nadarzy się

okazja do robienia zdjęć.

Kosmiczna Igła, centralny punkt światowej wystawy

w roku 1962, była reliktem stylu, który szybko popadł

w zapomnienie. To jednak nie umniejszyło jej popularno-

ści. Z wieży obserwacyjnej, wyposażonej dodatkowo

w mocno powiększające teleskopy, roztaczał się wspaniały

widok na okolicę.

background image

1 10 • TRUMAN ISASZA

Tru i Sasza znaleźli się na miejscu dokładnie z wybi­

ciem godziny dwunastej. Wmieszali się w tłum zwiedzają­

cych, wypatrując Billa Hovy'ego.

- Nie widzę go - szepnęła Sasza.

- Może zmienił zdanie - odparł Tru. Chciał, żeby tak

było. Rozmowa z Hovym i tak nic nie da. Nawet jeśli

przyjdzie tu w nadziei odzyskania ikony, to cokolwiek po­

wie, nie powtórzy tego przecież w obecności policji. Ich

świadectwo to za mało. Szczególnie jeśli podejrzewają Sa-

szę...

- Popatrz! - Sasza dała mu mocnego kuksańca w bok.

- Wychodzi z windy!

Tru złapał ją za ramię, usuwając się tamtemu z pola

widzenia.

- Najpierw trzeba sprawdzić, czy jest sam.

Schowali się za rodziną, która sprzeczała się właśnie, kto

pierwszy popatrzy przez teleskop. Tru podniósł do oka

aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia. Miał nadzieję,

że wyglądało to wystarczająco naturalnie. Na co najmniej

czterech z nich powinien być Hovy, inne cztery uwieczniły

ludzi wychodzących z windy lub stojących w pobliżu.

- On z nikim nie rozmawia - powiedziała Sasza, sięga-

jąc ukradkiem do kieszeni.

- Mam nadzieję, że nie podprowadziłaś jakiegoś gnata

w moim sklepie, kiedy się przebierałem.

- Gnata?

- Broni. Pistoletu, na przykład.

- To w domu towarowym można kupić pistolet? Chyba

tylko w Ameryce.

- W każdym z naszych sklepów mamy taki dział. Ale

nie odpowiedziałaś mi na pytanie.

- Nie mam żadnego gnata.

- To co tam masz?

TRUMAN I SASZA • 1 1 1

- Malutki magnetofon. Japoński. Rzeczywiście z two­

jego sklepu.

Tru wzniósł oczy do góry.

- Wspaniale! Nawet jeśli uwierzy, że nie mamy ikony,

będzie próbował odebrać tę cholerną taśmę.

- Nie będzie o niej wiedział - odparła, łapiąc go za

rękaw. - O, już tu idzie - dodała nerwowo.

- W porządku. Trzeba to spokojnie rozegrać. Żadnych

oskarżeń. Po co ma się zdenerwować.

- Dobrze, dobrze - odpowiedziała Sasza niecierpliwie.

Kiedy Hovy patrzył już wprost na nich, widać było,

że ich nie rozpoznaje. Szukał przecież ubranego w czar­

ną skórę motocyklisty i bezbarwnie wyglądającej Rosjan-

ki.

Prawie ich mijał, gdy Sasza powiedziała cicho:

- Panie Hovy?
Hovy dosłownie podskoczył, zamrugał kilkakrotnie

oczami, po czym znowu spojrzał na Saszę.

- Ach, to... pani. Wygląda pani... inaczej. - Spojrzał

na Tru. Widać było, że i jego ledwie rozpoznał.

Sam Hovy też był zmieniony. Blada twarz była wyraźnie

spięta. Wyglądało na to, że ubiegłej nocy spał nie więcej

niż oni, choć z zupełnie innej przyczyny.

Wyzbywszy się wszystkich ćwierćdolarówek na tele-

skop, rodzina wyniosła się gdzie indziej. W zasięgu głosu

nie było już nikogo.

- Czy pamięta pan, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy?

-zapytała Sasza, mierząc go uważnym spojrzeniem.

Hovy skinął głową.

-To było jeszcze przed pogrzebem - dodała Sasza, nie

bacząc na to, że Tru trąca ją ostrzegawczo.

Hovy poruszył się nerwowo. Wyglądało na to, że rów-

nież obawia się niepożądanych świadków.

background image

1 1 2 • TRUMAN1SASZA

- Znał pan mojego... - chciała powiedzieć „męża", ale

zreflektowała się- ...Drew Cheesemana - dokończyła.

Następne skinienie głowy. Krople potu ukazały się na

jego czole, choć wieża była klimatyzowana.

- Wyrzuć to z siebie wreszcie, Hovy - odezwał się Tru.

Skutek przeszedł jego oczekiwania.

- Proszę was - powiedział Hovy z odcieniem rozpaczy

w głosie - muszę to mieć. Jeśli chcecie pieniędzy...

- Chcemy tylko odpowiedzi na parę pytań - odparła

Sasza.

Hovy wyciągnął z kieszeni lnianą chustkę i zaczął ocie­

rać nią czoło.

- Ja niewiele wiem. Wiem tylko, że jeśli nie przekażę

tej rzeczy pomocnikowi Martina, to mnie zabiją.

- Zabiją? - powtórzyła Sasza.

- Skąd możemy wiedzieć, że to nie pan jest tym pomoc­

nikiem - wtrącił Tru.

- Posłuchajcie. Dałem się na to namówić, tylko pod

warunkiem, że nie ma żadnego ryzyka. Przyrzekł mi to
- mówił już prawie szeptem, a teraz zniżył głos jeszcze
bardziej. - Martin twierdził, że CIA zatrudniło go, żeby
pojechał do Moskwy pod nazwiskiem Drew Cheesemana.

Myślałem, że pomagam mu w jakiejś szpiegowskiej spra-
wie. Zrobiłem to dla Deidre.

- Czy ona o tym wie? - zapytała Sasza.
- Och, nie - powiedział, po czym jakby skurczył się

w sobie. - Zresztą sam nie wiem.

- Więc sądziłeś, że twój kumpel Martin jest pracowni-

kiem CIA?

- Na początku tak.
- A co myślałeś, kiedy on wziął ze mną ślub? - nalegała

Sasza. - Czy to nie było dla ciebie dziwne? -

TRUMANISASZA • 1 13

- Powiedział mi, że to nie jest prawdziwy ślub, że je­

steś. ..

- Podwójną agentką - prawie roześmiała się Sasza. -

I współpracuję z nim?

Hovy skinął głową.

- A kiedy się zorientowałeś, w co naprawdę zostałeś

zamieszany? - zapytał Tru.

- Dopiero po śmierci Martina. Zaraz po tym, jak usły­

szałem o napadzie, zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna.

Zachowywał się tak, jakbym wiedział o tej ikonie i jakbym

był w to wmieszany. Przysięgałem, że nic nie wiem. -

W jego głosie brzmiała rozpacz. - Musicie mi ją dać. Bo

stanie się ze mną to... co z Martinem.

Tru poczuł, że oblewa go zimny pot.

- Więc napastnik Martina nie był jakimś tam włóczęgą?

Hovy osłabł tak, że oparł się o teleskop.

- Ten facet, który dzwonił, powiedział, że Martin był na

tyle głupi, aby ryzykować podwójną grę. Ale ma nadzieję,

że ja nie będę tak głupi.

Tru złapał go za rękaw.

- Widziałeś kiedykolwiek tego faceta?

Hovy znowu skinął głową; twarz miał bladą jak papier.

- Wczoraj. Na pogrzebie. Powiedział, że mogę się z te-

go wygrzebać, jeśli wy macie tę ikonę. Jeśli nie, to... zabiją

nas wszystkich.

Tru ścisnął go mocniej.

- Kim jest ten facet? Jak wygląda? Czemu nie pójdziesz

z tym na policję?

- On nie jest sam - odparł Hovy, wyrywając się z uści-

sku i rozglądając nerwowo dookoła. - Ich jest więcej.

I są... wszędzie. Nigdzie nie będziemy bezpieczni.

Cofnął się i zanim Tru zorientował się, o co chodzi,

drzwi windy już się za nim zamknęły.

background image

1 1 4 • TRUMANISASZA

Musieli czekać prawie minutę na następną windę. Kiedy

znaleźli się na dole, zobaczyli zgromadzoną przy sąsiedniej

windzie grupę ludzi.

Zanim przepchnęli się przez tłum, wiedzieli, co się stało.

W chwilę potem patrzyli rozszerzonymi oczami na Billa

Hovy'ego leżącego na podłodze windy. Dobiegł ich stłu­

miony głos:

- O, Boże. Ten biedny człowiek nie żyje.

ROZDZIAŁ

7

- Chodźmy stąd - szepnął Tru zduszonym głosem

wprost do ucha Saszy.

Sasza nie zareagowała. Nie mogła oderwać oczu od

ciała ofiary. Przestraszeni, ale i zaciekawieni turyści tło­

czyli się wokół.

Tru złapał ją mocno za ramię.

- Wynośmy się stąd, Sasza - powtórzył ostro.

Ma rację, pomyślała Sasza. Trzeba się wynosić. Morder-

ca może być gdzieś blisko wmieszany w otaczający tłum.

Przecież Hovy ostrzegał zaledwie kilka minut temu: „Oni

są wszędzie. Nikt z nas nie może czuć się bezpiecznie".

Tru, trzymając Saszę za rękę, torował sobie drogę wśród

zgromadzonych gapiów. Na szczęście kilku policjantów

biegło już w tę stronę. Teraz morderca nie odważy się nic

zrobić. Mieli szansę uciec.

Wmieszali się szybko w tłum przechodniów.

- Jak człowiek potrzebuje taksówki, to oczywiście żad-

nej nie ma - sarkał Tru, patrząc wzdłuż ulicy. Potem obej-

rzał się, czy nikt ich nie śledzi.

background image

1 1 6 • TRUMAN I SASZA

Sasza drżała na całym ciele.

- Nie możemy stąd odjeżdżać - powiedziała. Na jej

twarzy malowała się mieszanina strachu i rezygnacji.

- Co? - Tru prawie nie zwracał uwagi na jej słowa,

skoncentrowany na konieczności wydostania się z tego
miejsca.

Sasza celowo zwolniła kroku.

- Zapomnieliśmy o Deidre. Ona też miała tu przyjść.

Tru rzeczywiście o tym zapomniał.

- O której się umówiłaś?

- O pierwszej - przypomniała mu Sasza. - A jeśli...

- Zbladła, przytulając się do niego. Nie chciała dopuścić

myśli, że Deidre Baker może też paść ofiarą mordercy.

Tru spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po dwuna-

stej.

- Może jeszcze nie wyjechała. - Pokazał na budynek

w pobliżu. - Tam powinien być telefon. Spróbujemy ją
złapać. - Zawahał się na chwilę. - A potem trzeba zadzwo-
nić na policję, Sasza.

Skinęła głową bez słowa. Tak, sprawy zaszły już za

daleko. Poza tym miała teraz kasetę z wypowiedzią Ho-
vy'ego.

Tru pocałował ją lekko, zanim ruszyli w stronę wejścia,
- Nie martw się. Jakoś to wyprostujemy. Przecież nie

zrobiłaś nic złego.

Budynek nosił nazwę Pacific Science Center i był jed-

nym z tych muzeów przeznaczonych głównie dla dzieci,
gdzie można było dotykać wystawionych eksponatów.

Dzieciaki biegały na wszystkie strony, piszcząc z zachwy­
tu. Zdezorientowani rodzice próbowali patrzeć równocześ-
nie na wszystkie strony, żeby nie stracić z oczu swych
pociech. Panował tu nastrój hałaśliwego święta; Tru i Sasza

TRUMAN I SASZA • 1 1 7

czuli się w nim jak przybysze z innej planety. Zmierzali

prosto do bocznej wnęki, w której umieszczono rząd apara­

tów telefonicznych.

Sasza wykręciła numer, który Tru znalazł w książce.

Ręce nadal jej się trzęsły. Po minucie, ciągle trzymając

słuchawkę przy uchu, powiedziała:

- Nie zgłasza się.

- Poczekaj jeszcze chwilę - odparł Tru. - Może jest

w łazience.

- A może powinniśmy pojechać do niej do domu

- zaczęła, po czym uderzyła ją straszna myśl, że przyja­

dą za późno. Morderca mógł już dostać Deidre w swoje

ręce.

- Trzeba by przejechać przez całe miasto. Wtedy będzie

po pierwszej.

Sasza przez chwile patrzyła na Tru pustym wzrokiem,

po czym odwiesiła słuchawkę.

- Trudno. Musimy wracać.

- Do Denver?

- Nie. Do Kosmicznej Igły.

- Zwariowałaś?!
- Nie możemy pozwolić, żeby ta nieszczęsna kobieta...

- Zrozum, Sasza, przecież Hovy sądził, że ona nic nie

wie. Po co ktoś miałby jej robić krzywdę?

- Wcale nie był przekonany, że Deidre nie jest poinfor­

mowana o sprawkach swego męża. Zresztą, gdyby tak by­

ło, czemu zgodziła się ze mną spotkać?

Na to Tru nie umiał odpowiedzieć. Tym razem Sasza

ujęła go za ramię.

- Chodź. Jestem już odpowiedzialna za śmierć jednego

człowieka. Nie wolno mi...

- Nie wolno ci tak mówić! To nie ty jesteś odpowie-

dzialna.

background image

1 1 8 • TRUMAN I SASZA

W oczach Saszy ukazały się łzy.
- To był niewinny człowiek. Został w to wplątany tak

jak ja.

- Mógł kłamać jak z nut. Może to on właśnie prowadził

podwójną grę. Trzeba wreszcie oddać to w ręce ludzi, któ­

rzy się na tym lepiej znają - dodał zmęczonym głosem.

Sięgnął już po słuchawkę, ale Sasza złapała go za rękę.

- Nie - rzuciła ostrym szeptem.

- Przecież już to uzgodniliśmy.

- On tu jest - objaśniła cicho. - Ten Rosjanin.

Tru zamarł bez ruchu.

- Szybko. - Sasza wskazała ukradkiem na schody obok

wnęki z telefonami. - Chyba nas nie zauważył.

Pobiegli schodami na pierwsze piętro, klucząc między

grupami zwiedzających. Nie było tu jednak innego wyj­

ścia.

- Och, nie! - krzyknęła Sasza, widząc znowu człowie­

ka w czarnym ubraniu.

- Zobaczył cię?

- Nie wiem.

- Tędy!

Dali nurka za ogromne młyńskie koło i szybko wmie-

szali się w dużą grupę ludzi, wchodzących do następnej sali

przez szerokie, podwójne drzwi. Już w środku zorientowali

się, że to planetarium. Z głośników dobiegał głos zapowia-

dający, że laserowe widowisko rozpocznie się za dziesięć

minut, dokładnie o pierwszej.

Sasza zdała sobie sprawę, że najwyższy czas iść do

Kosmicznej Igły, żeby ostrzec Deidre. Wiedziała też, że Tru

jej nie pozwoli. W tej chwili popychał ją w dół wąskich

schodów między ścianą a audytorium. Poniżej widać było
napis: Wyjście.

Gdy byli już przy pierwszym rzędzie krzeseł, Sasza

TRUMAN I SASZA • 1 1 9

celowo potknęła się udając, że zwichnęła nogę. Krzyknęła

cicho i złapała się za poręcz krzesła.

- Co się stało? - zapytał Tru z niepokojem.

- Moja kostka. Muszę usiąść.

Tru rzucił okiem za siebie. Rosjanina nie było widać.

Posadził Saszę na najbliższym krześle.

- Może powinieneś zadzwonić na policję? - powie­

działa.

- A tymczasem on cię tu znajdzie. To na nic. Musimy

trzymać się razem.

Miała poczucie winy. Będzie jednak o wiele bardziej

winna, jeśli nie ostrzeże Deidre. Tu może chodzić o życie.

Za pięć pierwsza zgasły wszystkie światła. Przez dwie

minuty panowała zupełna ciemność, po czym sklepienie

sali zalało delikatne, błękitne światło. W tym momencie

Tru obejrzał się, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście zgubili

swego prześladowcę. Poczucie ulgi nie trwało długo. Gdy

obrócił się w stronę, gdzie przed chwilą siedziała Sasza,

zobaczył, że miejsce jest puste.

Tymczasem Sasza pędziła co tchu w stronę Kosmicznej

Igły. Musi wydostać stamtąd Deidre żywą. Obie muszą

wyjść stamtąd żywe. Wiedziała, że Tru zaraz za nią pobieg-

nie, ale do tego czasu ona będzie już na górze i spróbuje

odszukać tamtą kobietę.

Kiedy jednak znalazła się w pobliżu wind, ogarnęła ją

panika. Może ciało Billa jest tam jeszcze? Na podeście

tłoczyło się nadal dużo ludzi. Podchodząc bliżej stwierdzi­

­­­ ­­ zabrano już zwłoki i windy chodzą jak zwykle.

Z tyłu dobiegły ją czyjeś głosy:
- Słyszałeś, że w jednej z wind umarł niedawno jakiś

facet? Dlatego jest tyle ludzi. Jakieś dwadzieścia minut

temu policja otoczyła to miejsce, dopóki nie przyjechała

karetka. Już go zabrali. Paru świadków musiało zeznawać.

background image

1 2 0 • TRUMAN I SASZA

- To okropne. Był tu z rodziną?

- Chyba nie. Wyglądało na to, że sam.

- Co mu się stało?

- Podobno atak serca.

Sasza ściągnęła brwi. To nie mogła być naturalna

śmierć. Niemożliwe. Pewnie jednak morderca starał się to
upozorować. Ale jak?

Do rozmowy wtrącił się inny głos:

- Nie. Ja słyszałem, że to narkotyki. Facet przedawko­

wał.

- Poważnie? To oburzające. Po co taki narkoman

w ogóle tu przyszedł?

- Prosta sprawa. Żeby kupić narkotyki. Bardzo dobre

miejsce do takich spotkań.

- No, nie! Czy my w ogóle w takim razie powinni-

śmy...

Narkotyki, zastanawiała się Sasza. Przecież Hovy robił

zupełnie normalne wrażenie. Jak morderca zdołał podać je
w windzie?

Drzwi się otworzyły i kolejna grupa turystów ruszyła do

środka. Sasza postąpiła krok do przodu, kiedy poczuło

czyjś twardy uścisk na ramieniu. Odwróciła głowę, żeby

wytłumaczyć Tru...

Tylko że to nie był Tru.
Tru minął biegiem rodzinę idącą spacerowym krokiem

wzdłuż ulicy. Wzrokiem przeszukiwał tłum. Widział już
kilka blondynek ubranych na biało. Żadna z nich nie była

Saszą. Pot spływał mu strużkami po twarzy. Bał się o nią.
Bał się też tego Rosjanina.

Tymczasem niższy z dwóch ubranych na granatowo

mężczyzn trzymał za ramię Saszę. Ten wyższy stal tuż za

TRUMAN 1 SASZA • 1 2 1

nim. Sasza rozglądała się rozpaczliwie w poszukiwaniu

Tru. Gdyby go posłuchała...

Nie dostrzegła go nigdzie. Ujrzała natomiast Deidre

Baker. Stała niedaleko przy okienku kasowym. Sasza już

otworzyła usta, żeby ostrzec młodą kobietę.

- Żadnych numerów - syknął ten niższy. Jego paskud­

ny oddech przyprawił ją o mdłości. Już i tak kręciło jej się

w głowie. - Lepiej bądź rozsądna - powiedział stanowczo.

Próbowała się wyrwać, ale ten drugi znalazł się po jej

drugiej stronie, popychając ją na bok. Znowu próbowała

zawołać o pomoc, gdy poczuła ukłucie w plecy. Igła... igła

do zastrzyków. Tak zamordowano Billa Hovy'ego, uświa­

domiła sobie. Otworzyła usta do krzyku, ale nie była w sta­

nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Wszystko wokół za­

mgliło się. Po chwili całkiem pociemniało jej w oczach.

- Przepraszam państwa. Moja żona źle się czuje. To

klaustrofobia. Przepraszam państwa...

Tru ciężko oddychał, dopadając kolejnej grupy wcho-

dzącej do windy. Biegał od jednej do drugiej, próbując

odnaleźć Saszę. Bez skutku. Pewnie wjechała już wcześ­

niej na górę. Wcisnął się więc do jednej z wind, ale przez

zamykające się właśnie drzwi zobaczył w oddali, przy wyj-

ściu na parking, jakąś blondynkę w białym żakiecie i bia-

łych spodniach.

Dwaj mężczyźni w granatowych ubraniach na wpół nie-

śli, na wpół ciągnęli Saszę w kierunku ciemnej limuzyny.

Samochód stał w odległym rogu podziemnego parkingu.

Zdawała sobie sprawę, że została porwana, ale nie była

w stanie zareagować. Nie chciała tylko stracić całkiem

przytomności. Bała się, że już jej nie odzyska.

Cała trójka znalazła się przy samochodzie.

background image

1 2 2 • TRUMAN I SASZA

- Trzymaj ją - zakomenderował niższy, podchodząc

z kluczykiem do tylnych drzwi. Wyższy mrukliwie zapro­

testował, ale w końcu złapał ją brutalnie wpół. Sasza nie

była w stanie utrzymać się na własnych nogach.

Tru przedzierał się desperacko przez tłum zgromadzony

wokół wind. Towarzyszyły mu okrzyki oburzenia. Wbiegł

do garażu, instynktownie kierując się w jego najdalszą

część. Wybiegając zza betonowej przegrody, zobaczył całą

trójkę, obróconą do niego plecami. Wpychając dłoń do

kieszeni, zrobił to, co widział na dziesiątkach filmów, udał,

że ma broń. Była to jego jedyna szansa. Może tylko jedna

na milion.

- Hej, wy tam, żadnych zbędnych ruchów, a nikomu

nic się nie stanie! - Starał się grać twardego faceta w najle­

pszym bogartowskim stylu. Nie było to łatwe; zobaczył

bowiem, że z Saszą dzieje się coś niedobrego.

Napastnicy patrzyli na niego bez słowa.

- Zostawcie tę dziewczynę i spadajcie stąd. Będziemy

kwita - rozwlekał słowa, celowo wpadając w slang.

- Niedobrze mi. - Sasza zgięła się wpół jak scyzoryk.

- Ten trick ma już taaaką brodę - zaczął ten niższy, ale

jego towarzysz wydawał się być niespokojny. Nagle obaj

rzucili się w stronę samochodu. Niższy wśliznął się za kie­

rownicę. Wyższy nadal trzymał w ramionach chwiejącą się

Saszę. Serce Tru waliło jak szalone.

- Ja nie żartuję. Zostawcie ją, bo...

Zanim skończył, tamten prawie rzucił mu Saszę w ra-

miona i również wskoczył do samochodu.

Tru odetchnął z ulgą. Usłyszał dziwny, ostry dźwięk,

jakby metal uderzył o metal. Limuzyna ruszała z gwałtow-

nym piskiem opon.

Tru odwrócił się. Za nim stał ten w czarnym ubraniu,

Rosjanin. Spod przełożonej przez ramię gazety wystawała

TRUMAN I SASZA • 1 2 3

lufa z tłumikiem. No tak, zabawa skończona. Sasza była

prawie nieprzytomna. Nie mogli już nawet uciekać. W tym

pustym garażu nikt nie usłyszy wołania o pomoc.

Tru przyciągnął do siebie Saszę i cofnął się.
- Nie wiem, kim pan jest i czego pan od nas chce, ale na

pewno traci pan czas.

Rosjanin wydawał się być odmiennego zdania.

- Proszę się nie obawiać - zaczął tonem zwykłej roz­

mowy, co, zważywszy na okoliczności, miało szczególnie

złowieszczy wydźwięk.

Właściwie możemy uważać się już za nieboszczyków,

pomyślał Tru. W tym momencie ujrzał Deidre Baker z pi­

stoletem w dłoni, skradającą się za plecami Rosjanina. Za­

skoczony obserwował, jak uderzyła go kolbą w tył głowy.

Rosjanin sapnął ciężko i osunął się na ziemię. Deidre

stała bez ruchu, jakby oszołomiona tym, co zrobiła. Dopie­

­o gdy człowiek na ziemi zaczął pojękiwać, opamiętała się.

- Pospieszmy się. On zaraz oprzytomnieje - zakomen­

derowała. - Mam samochód.

Tru zawahał się, patrząc wciąż na Rosjanina.

- Szybko! - ponaglała Deidre.

Tru ruszył wreszcie z miejsca, dźwigając nieprzytomną

Saszę. Przedtem jednak schylił się i wyciągnął broń z bez-

władnej ręki leżącego.

Sasza usłyszała najpierw własny oddech, urywany

i płytki. Potem inne, niewyraźne jeszcze dźwięki.

- Myślę, że wraca już do przytomności - ten głos, zna-

jomy i pełen troski, należał do mężczyzny.

- Może jeszcze łyk wody - tego głosu, tym razem ko-

biecego, Sasza nie mogła rozpoznać. Zamrugała oczami,

ale wszystko pozostało jak za mgłą. Czuła wokół siebie

background image

1 2 4 • TRUMANISASZA

silne ramię. Jej głowa spoczywała na czyjejś szerokiej

piersi.

- Proszę cię, kochanie. Wypij jeszcze łyk. Już jest dużo

lepiej.

- Tru? - Wiedziała, że to on, ale chciała się upewnić.
- Tak, malutka. Jestem przy tobie - uspokajał piesz­

czotliwie, kołysząc ją w ramionach.

Czując łzy cisnące się pod powieki, przytuliła twarz do

jego piersi.

- Ci... ludzie... igła... Narkotykiem... tak jak... -

przytuliła się do Tru, drżąc na całym ciele.

- Nie, Saszo, nie tak jak... Hovy.
Zaczęło rozjaśniać się jej w głowie. To cud... to cud, że

wciąż oddycham, pomyślała.

Tru nadal trzymał ją mocno w objęciach.

- Dali ci silny środek usypiający. Lekarz już cię badał.

Mówił, że będziesz się czuła oszołomiona jeszcze przez

parę godzin. Potem prawdopodobnie będziesz mieć pa­

skudnego kaca.

- Na razie i tak nie mam głowy - szepnęła Sasza. - Mo-

że wcale nie będę miała.

Tru uśmiechnął się.

- Widać, że wracasz do siebie. Musieli cię uśpić, żebyś

się nie broniła. Chcieli mieć cię żywą, póki... - urwał,

patrząc na Deidre, która ukradkiem ocierała łzy.

Ułożył głowę Saszy na poduszce. Dziewczyna rozejrza-

ła się powoli po pokoju.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała.

Deidre podeszła bliżej.

- W moim mieszkaniu - wyjaśniła.
- Jesteśmy cali i zdrowi dzięki pani Baker - dodał Tru,

gładząc Saszę po policzku.

- Mam na imię Deidre - powiedziała brunetka z uśmie-

TRUMANISASZA • 1 2 5

chem pełnym zakłopotania. - Miałam dobry pomysł, za­

bierając pistolet Martina. Ja w ogóle nie umiem strzelać.

Nie trafiłabym nawet do stojącej puszki.

- To skąd ci przyszło do głowy, żeby go jednak wziąć?

Deidre zawahała się.

- Z powodu Billa - odparła niskim, pełnym smutku

głosem - Billa Hovy'ego.

Walcząc z zawrotami głowy, Sasza próbowała brać

udział w rozmowie. Popatrzyła z boku na Deidre.

- Mówił, że coś ci grozi?

- Może nie w ten sposób. Powiedziałam mu, że spot­

kam się z tobą w Kosmicznej Igle, a on zaczął zachowywać

się bardzo dziwnie. Mówił, że nie powinnam tego robić,

że... będę się znowu niepotrzebnie martwić. Powiedział, że

cierpisz na manię prześladowczą.

Tru spojrzał na Deidre z uwagą.

- To czemu zgodziłaś się na to spotkanie?

Po dłuższej chwili Deidre odparła:

- Bo ty znałaś Martina, mojego męża, prawda? Znałaś

go... dość blisko?

- Pytasz mnie w ten sposób, jakbyś już odgadła od­

powiedź - stwierdziła Sasza spokojnie.

Deidre zacisnęła dłonie.

- Wołał cię we śnie. - Teraz jej ręce poruszały się ner­

wowo. - Widzisz, kiedy mężczyzna śpi obok swojej żony

i wymawia imię innej kobiety... - Jej głos zamarł.

- Nie wiedziałam, że Drew jest żonaty - zapewniła Sasza.

Deidre wolno skinęła głową; Sasza nie była pewna, czy

jej uwierzyła.

- Czy często mówił przez sen? - zapytał Tru, ciekawy,

co jej mąż mógł jeszcze powiedzieć.

- Nie, nieczęsto. I... od dawna nie było takiej okazji.

-Popatrzyła na nich wymownie.

background image

1 2 6 • TRUMAN I SASZA

Tru odpowiedział spojrzeniem pełnym współczucia, ale

w tym momencie pomyślał, że ona też miała powód, żeby
przez sen wypowiadać imię innego mężczyzny. Bill Ho-
vy...

Sasza chciała zadać Deidre wiele innych pytań, ale ból

głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Jęknęła głoś­
no.

- Co się stało? - zaniepokoił się Tru.

- Moja głowa... - Próbowała się uśmiechnąć, ale jej

twarz wykrzywiła się tylko w bolesnym grymasie.

- Powinnaś teraz zasnąć - wtrąciła się Deidre. - Lekarz

powiedział, że to najlepszy sposób.

Tru był tego samego zdania, ale uważał, że pozostawa­

nie w mieszkaniu Deidre wcale nie jest bezpieczne. Dla

żadnego z nich. Podzielił się głośno swymi obawami.

Deidre pokiwała głową.
- Czy możesz mi powiedzieć, o co tu w ogóle chodzi?

Po pierwsze, dlaczego Bill...

- Nie - poprawił ją Tru. - Po pierwsze, dlaczego twój

mąż...

Deidre zbladła.

- Ale... przecież... on został napadnięty przez jakiegoś

włóczęgę.

Tru rzucił okiem na Saszę, która na szczęście właśnie

zasnęła.

- To wszystko jest bardzo skomplikowane i sami nie

znamy odpowiedzi na wiele pytań. I chyba lepiej, że ty też

ich nie znasz. Uczciwie mówiąc, nie wiem, czy coś ci teraz

grozi, ale wiem, co grozi Saszy. Musimy stąd zmykać,

zanim zorientują się, że coś nas łączy.

Zawahał się na chwilę.
- Deidre, czy ty naprawdę nie wiesz, o co w tym wszy-

stkim chodzi?

TRUMAN I SASZA • 1 2 7

- Nie - odpowiedziała cichym głosem. - I może rze­

czywiście lepiej będzie, żebym nie wiedziała.

- Ten Rosjanin na razie nie ma pojęcia, kto go uderzył,

ale mimo wszystko powinnaś uważać na siebie. Może na­

wet zniknąć stąd na jakiś czas.

- I tak miałam zamiar wyjechać po pogrzebie do Port-

land.

- To dobry pomysł. - Tru schylił się i wziął Saszę w ra­

miona. Osunęła się na niego bezwładnie. Jedna jej ręka

oparła się na jego piersi, druga zwisała.

- Poczekaj - powiedziała Deirdre. - Gdzie teraz pój­

dziecie?

Tru spojrzał na nią z wahaniem.

- Coś może się jeszcze zdarzyć - dodała Deidre błagal­

nym tonem. - Może będę potrzebować waszej pomocy.

Tru nie wiedział, jak z tego wybrnąć. Z jednej strony ta

nieznajoma kobieta uratowała im życie, choć była przeko­

nana, że jej mąż był kochankiem Saszy. Z drugiej strony

nadal nie był pewien, czy może jej ufać.

- Zatrzymaliśmy się w hotelu Danford, w śródmieściu.

Jesteśmy tam zameldowani jako państwo Parks.

Deidre uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i po-

patrzyła na uśpioną wciąż Saszę.

- Dziękuję, panie Parks. Tworzycie z panią Parks bar­

dzo miłą parę.

Tru kierował się już do drzwi, kiedy zatrzymał go pełen

niepokoju głos Deidre. Spoglądała teraz przez okno na

ulicę.

-Poczekajcie. Ktoś może już obserwować mój dom.

Tru mocniej uchwycił Saszę w ramiona. Przez chwilę

wydawało się, że się znowu budzi. Poruszyła się niespokoj-

nie.

-Obawiam się, że i dla was Seattle jest teraz zbyt nie-

background image

1 2 8 • TRUMAN I SASZA

bezpiecznym miejscem. Może ten Rosjanin nie jest sam.

Mogą was szukać w różnych hotelach w mieście. Mam

pewien pomysł. Moja przyjaciółka ma domek na jednej

z wysp. Teraz wyjechała służbowo na cały miesiąc i zosta­

wiła mi klucz. Mieliśmy tam pojechać z Martinem - doda­

ła, spuszczając oczy. - To dość odludne miejsce.

- Na jednej z wysp? - zapytał Tru.

- Tak. Na San Juan. Jakieś pięćdziesiąt mil od Seattle.

Można tam dostać się promem. - Podeszła do małego biur­

ka w rogu pokoju, wzięła kawałek papieru i zaczęła szkico­

wać plan. Potem sięgnęła do torebki po klucze.

- Proszę. Ten klucz jest od domku, a te kluczyki są od

samochodu Martina. To porsche, stoi w garażu na dole,

zaraz na prawo od windy.

- Dlaczego robisz to wszystko? - zapytał Tru podejrzli

wie.

Wzrok Deidre spoczął przez chwilę na Saszy.

- Wydaje mi się, że tego właśnie chciałby Martin. Pew-

nie domyśliliście się, że Bill i ja byliśmy kochankami.

W jej oczach pokazały się łzy. - Biedny Bill. Bardzo go

lubiłam, ale jedynym człowiekiem, którego kochałam, był

Martin - dodała ze smutnym uśmiechem. - A miłość może

skłonić człowieka do robienia rzeczy, które nie każdy po-

trafi zrozumieć.

Tru skinął głową w zamyśleniu. Sam już się o tym prze-

konał.

ROZDZIAŁ

8

Do Anacortes, skąd odpływały promy na wyspę San

Juan, można było jechać autostradą międzystanową, ale

Deidre radziła wybrać autostradę numer 20. Była mniej

uczęszczana, a na pustej drodze łatwiej zauważyć samo­

chód, który mógłby ich śledzić.

Porsche sunął wąską szosą, gdy Sasza poruszyła się

peszcie. Zbliżali się do Anacortes. Zaczęło padać tuż po

wyjeździe z Seattle. Teraz deszcz zmienił się w ulewę i wy-

cieraczki prawie nie nadążały z odgarnianiem spływają­

cych po szybach ciężkich strug wody. Przy przejeździe

przez most Tru zauważył na poboczu tablicę: „Park Zmylo-

nej Drogi".

Sasza otworzyła oczy, po czym natychmiast zamknęła je

z powrotem, czując w głowie kolejne uderzenie bólu.

- Gdzie jesteśmy? - spytała, tym razem znacznie wol­

niej uchylając powieki.

- Na Zmylonej Drodze - odparł Tru z odcieniem gorz-

kiej ironii.

- Na zmylonej drodze? - Zmarszczyła brwi.

background image

1 3 0 • TRUMANISAS2A

Czułym gestem pogładził jej policzek.

- Jak się czujesz?

- Jeśli mam dwie głowy, to w porządku. Jeśli nie, to

okropnie. - Rozejrzała się po kremowobiałym wnętrzu

sportowego samochodu. Przez zalewane strugami deszczu

szyby widać było wzburzony ocean, poznaczony plamami

wysp.

- Gdzie my jedziemy? Gdzie jest Deidre Baker? Czy

zgubiliśmy już tych dwóch strasznych typów? - Sasza za­

sypała Tru lawiną pytań. - Co to za to samochód? Chyba go

nie ukradłeś?

Tru spojrzał na nią z uśmiechem.

- Czy to twarz opryszka?

- Nie - odparła. Ból głowy powoli ustępował- Twarz

najbardziej kochanego człowieka.

Tru nie potrafił pozbyć się niepokoju. To wszystko zda-

rzyło się tak szybko, myślał. Za szybko, żeby się nad tym

zastanowić; o wiele za szybko, żeby się w tym połapać. Nie

miał pewności, czy w ogóle mógłby się połapać, choćby

nawet miał więcej czasu. Jednak... niczego nie żałował

i gdyby przyszło co do czego, postąpiłby tak samo. Pocie­

szał się, że w końcu jakoś sobie z tym wszystkim poradzi.

Póki co, zdawał sobie sprawę, że było to tylko pobożne

życzenie.

Głos Saszy przerwał ciąg niespokojnych myśli.
- Tru, miałeś mi powiedzieć, co się stało z Deidre i skąd

ten samochód?

- Deidre ma się całkiem dobrze. Pożyczyła nam samo-

chód Martina i klucz do domu swojej przyjaciółki, na wy-

spie San Juan. Oboje uważaliśmy, że trzeba jak nąjszybciej

wywieźć cię z Seattle. Kiedy dotrzemy na miejsce, zawia-

domimy policję, może nawet jeszcze FBI i CIA. Ktoś

w końcu musi wiedzieć, jak się do tego zabrać - urwał, po

TRUMAN I SASZA. • 1 3 1

czym dodał z wahaniem: - bo ja, cholera, nie mam zielone­

go pojęcia.

Sasza przesunęła ręką po jego udzie i oparła mu głowę

na ramieniu.

- Mój biedny Tru. Po co wsiadałeś ze mną do samolotu

w Denver. Masz przeze mnie tyle kłopotów, prawda?

Trudno było temu zaprzeczyć, ale Tru pogłaskał jej

dłoń.

- Tak, niejaka Sasza Malcewa to nie byle jaki kłopot,

Przez duże T, powiedziałbym. Ale... kłopoty to moja spe­

cjalność, złotko - dodał, naśladując głos Humphreya Bo-

garta.

Podróżni wysiadali ze swoich samochodów i kierowali

się do kabiny promu. Tru odczekał chwilę, aż ostatni pasa-
żerowie weszli po schodkach na górę. Sasza znowu zapadła

w drzemkę i wolał jej nie budzić. Zamknął samochód

i szybko skierował się do baru, żeby kupić kawę i trochę

kanapek.

Przeżycia całego dnia atakowały Saszę w niespokojnym

śnie: Bill Hovy ostrzegający ją przed niebezpieczeństwem,

Bill na podłodze windy, potem krępy człowiek w granato­

wym ubraniu, syczący coś groźnie do ucha. Aż jęknęła na
wspomnienie igły, którą wbito w jej plecy, pozbawiając

przytomności. Nigdy przedtem nie czuła się tak bezradna.

Ale wreszcie pojawił się Tru. Uśmiechnęła się do niego

przez sen z czułością. Szedł w jej kierunku, otwierając sze-
roko ramiona. Gdy był już blisko, zobaczyła w jego ręku
jakiś przedmiot. Obrączka? Ślubna obrączka? Nie, to było
coś większego. Coś znajomego. Jej serce zaczęło mocno

bić z przerażenia. To była ikona. Skradziona ikona. Gwał-

townie podniosła oczy na twarz Tru. Ale to już nie była jego

background image

TRUMAN I SASZA • 1 3 3

wokół samochodach nie było nikogo. W olbrzymim, podo­

bnym do hangaru pomieszczeniu znajdowali się tylko we

dwoje. Podniosła oczy na Tru.

Pragnienie malujące się na jej twarzy rozpaliło jego

wyobraźnię. Nie panując już na sobą, rozgniatał wargami

jej usta.

- Sasza, Sasza - powtarzał niskim głosem.

- Myślę, że powinniśmy wejść do samochodu - ode­

zwała się po chwili Sasza.

- Tak. Leje jak z cebra - odparł Tru.

Rozpletli ramiona i spojrzeli na siebie z zakłopotanym

uśmiechem.

Archipelag San Juan składa się z ponad stu siedemdzie-

sięciu wysp, rozsianych po cieśninie Puget, ale tylko cztery

z nich są wystarczająco duże, żeby nadawały się do zamie-

szkania: San Juan, Orcas, Lopez i Shaw. Ich nazwy pocho­

dzą od nazwisk dawnych hiszpańskich podróżników, któ-

rzy chcieli zawładnąć nimi w imieniu swego kraju, ale

nigdy już nie powrócili. Teraz wyspy są prawdziwą mekką

dla turystów, szczególnie dla żeglarzy, którzy spędzają tu

całe dnie, pływając od wyspy do wyspy, zawijając do osło-

niętych zatoczek i zażywając kąpieli w słońcu albo w wo­

dach oceanu. Dziś wyspy wydawały się prawie opustoszałe

z powodu sztormu. Nawet San Juan, największa z nich,

robiła wrażenie bezludnej. Tru zajrzał do planu naszki­

cowanego przez Deidre.

- Jeszcze tylko parę mil na zachód - objaśnił.

Po chwili wjechali do Friday Harbor, malowniczego

miasteczka, jakby żywcem wyjętego z pocztówki. Tru,

świadomy, że ogarnia go mania prześladowcza, rzucił

okiem W lusterko wsteczne. Widząc, że jedyny samochód

w polu widzenia skręca gdzieś w bok, odetchnął z ulgą.

twarz. To był Drew Cheeseman. Uśmiechał się do niej;

uśmiechał się diabolicznie i złowrogo.

Sasza głośno krzyknęła.

Tru miał do ominięcia jeszcze parę samochodów, kiedy

usłyszał ten krzyk. Upuszczając tacę z kawą i kanapkami

rzucił się w stronę wozu. Serce zaczęło mu bić szalonym

rytmem. Sasza otworzyła drzwi i wyskoczyła z samocho­

du. Już rozbudzona, ale zupełnie zdezorientowana, rzuciła

mu się z płaczem w ramiona.

Tru objął ją mocnym uściskiem.

- W porządku, moja malutka. Nikt nie zrobi ci krzyw­

dy. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.

Sasza powoli uświadamiała sobie, że ten cały koszmar

był tylko snem. Cofnęła się.

- Przepraszam cię. Prawie nigdy nie płaczę. Zazwyczaj

jestem bardzo silna i odporna, ale tak głupio dałam się

złapać tym dwóm łobuzom. Tak mi wstyd. Mogłam bar­

dziej uważać. Nie mogę przecież aż tak zależeć od... -Tru

nie pozwolił jej skończyć. Z powrotem wziął ją w ramiona.

- Cicho bądź - szepnął, zamykając jej usta gwałtow­

nym, gorącym pocałunkiem. Fale deszczu przetaczały się

przez pokład promu. Tru starał się osłonić Saszę własnym

ciałem przed ulewą i wiatrem. Stali milcząc spleceni

w uścisku, przyciągani ku sobie nawzajem jakąś magnety-

czną siłą.

Sasza była zaskoczona temperaturą uczuć, jaką wywo-

ływał w niej ten mężczyzna, i oszołomiona swoją fizyczną

reakcją na bliskość jego ciała. Rumieniec ogarnął ciepłą

falą jej twarz. Czuła się przy nim tak bezpiecznie. Pragnęła

go. Tak bardzo go pragnęła. To bez znaczenia, że stali

w ładowni pasażerskiego promu, otoczeni samochodami,

pośród siekącego deszczu i wiatru. Czuła narastające pożą-

danie jak fizyczny głód. Rozejrzała się. W widocznych

background image

1 3 4 • TRUMAN I SASZA

Byli już niedaleko celu podróży, gdy zatrzymali się

przed wejściem do lokalnego sklepiku, żeby kupić coś do

jedzenia. Sprzedawca o włosach koloru piernika i zmęczo­

nym wyrazie twarzy nie wydawał się zachwycony przyby­

ciem klientów. Zamierzał właśnie zamknąć sklep z powodu

sztormu.

- Niech się pan nie martwi - pocieszył go Tru. - To nie

potrwa długo. Ja przejrzę te dwa rzędy półek - zwrócił się

do Saszy - a ty następne.

Sasza, oszołomiona mnogością towarów, poczuła się

trochę zagubiona. Po paru minutach koszyk Tru napełniony

był prawie po brzegi kartonami mleka, soków, jajek, pie­

czywem i butelkami wina, podczas gdy ona wybrała z pó-

łek tylko paczkę świec. Taki sztorm mógł spowodować

awarię elektryczności, myślała. Zakupów w amerykańskim

stylu jeszcze nie miała sposobności się nauczyć.

Tru zaczął wrzucać do jej koszyka puszki zupy, pudełka

kaszy i wiele innych rzeczy. W niespełna pięć minut zaku-

py były zakończone.

Sprzedawca wystukiwał kolejne pozycje na klawisz.ach

kasy i pakował wszystko do toreb. Tru objął Saszę ramie-

niem.

- Jeśli jutro się przejaśni, możemy wynająć jakąś łódkę

i trochę popływać. Byłaś już kiedyś na żaglówce?

Sasza potrząsnęła głową w roztargnieniu.

- Jutro możemy mieć ważniejsze rzeczy do załatwienia

Te słowa przywróciły go do rzeczywistości. Od tamtych

szalonych chwil na promie prawie zapomniał, że są ścigani

Ta wyspa to nie miejsce romantycznego spotkania zako-

chanych, jak sobie zaczął beztrosko wyobrażać, ale schro-

nienie przed bandą bezwzględnych przemytników z dwu

różnych krańców świata.

TRUMAN I SASZA • 1 3 5

Wakacyjny domek, w którym się znaleźli, okazał się

bardzo pięknie urządzony. Przyjaciółka Deidre miała na-

prawdę dobry gust. Zbudowany w wiktoriańskim stylu,

miał wszystkie możliwe zalety: ustronne położenie, piękny

widok z okien i urządzone z prawdziwym smakiem wnę-

trze. Tru aż gwizdnął z podziwu, rozglądając się dookoła.

Gdyby to miało być romantyczne spotkanie, trudno byłoby

znaleźć coś lepszego.

Sasza rozpakowywała w kuchni torby z zakupami.

- Głodny? - zapytała, gdy Tru znalazł się przy niej

i z butelką wina w ręku zaczął zaglądać do szuflad w po-

szukiwaniu korkociągu.

- Jeszcze jak - odparł, wyciągając wprawnie korek.

W jednej z szafek znalazł odpowiednie szklanki i wyjął

dwie. Nalał wina i podał jedną Saszy.

Sasza popatrzyła na nią z namysłem.

- Boisz się zmieszać to, czym cię nafaszerowali, z alko-

holem? - zapytał.

- Nie. Tamto już chyba całkiem ze mnie wyparowało,

Mam tylko wrażenie, że jeszcze nie czas na toasty.

Tru odstawił obie szklanki na kuchenną ladę.

- Czyżbyś czegoś żałowała? - zapytał cicho.

- Żałowanie czegokolwiek to strata czasu. To bezpro-

duktywne zastanawiać się nad przeszłością. Przyszłość jest

ważniejsza. Próbowałam przed chwilą dodzwonić się do

mojego kraju, ale telefon nie działa. Pewnie z powodu

sztormu. Zrobię to jutro.

Jej oczy umykały przed jego spojrzeniem.

- Powiem im o Cheesemanie, o Billu Hovym i o tym

rosyjskim prowokatorze. Powiem im jutro o wszystkim,

a potem wrócę do Moskwy i oddam ikonę. Jeśli będę mu-

siała ponieść jakieś konsekwencje, to je poniosę. A teraz,

Tru, najlepiej będzie, jeśli... - Była bardzo dumna z tego,

background image

1 3 6 • TRUMAN I SASZA

co postanowiła, ale w tym momencie siły ją opuściły. Tru

stał zbyt blisko. Przestronna kuchnia zdawała się kurczyć

wokół nich.

Tru uśmiechnął się. Co za dziewczyna, myślał. Dzisiej­

szego dnia najpierw widziała w windzie zamordowanego

człowieka, potem ją ścigano, odurzono, strzelano do niej,

a teraz chce zostawić to wszystko za sobą i wrócić tam,

gdzie jej przyszłość jest wielką niewiadomą.

- Czemu się śmiejesz? - spytała. - To, co mówiłam,

wcale nie było śmieszne.

- Jesteś niezwykłą kobietą, Saszo Malcewa - szepnął

konspiratorskim tonem, pochylając się do jej ucha. - Czy

mogę już nie dodawać Cheeseman?

- Możesz - odparła. Próbowała jeszcze opierać się, kie-

dy Tru otoczył ją znowu ramionami, głaszcząc napięte

mięśnie szyi.

- Proszę cię, Tru. Nie wolno nam znowu tego robić.

- A cóż my takiego robimy? - pytał, sam nie będąc

pewny, do czego zmierza. Jego dłonie, kierowane tylko

zmysłowym instynktem, gładziły plecy Saszy. Czuła, że

rozsądek opuszcza ją pod wpływem tej pieszczoty. Re-

sztkami woli odepchnęła go od siebie. Stała sztywno, ze

skrzyżowanymi na piersi ramionami. Pełna namiętności

kochanka znowu zamieniła się w ponurą towarzyszkę.

- Nie mamy przed sobą żadnej przyszłości, Tru - po-

wiedziała poważnie. - Cokolwiek czujemy do siebie na-

wzajem, jest...

- Bez sensu? - rzucił ostro.

Zrobiła ruch w jego kierunku, ale Tru podniósł rękę,

żeby ją powstrzymać.

- Nie. Masz rację. Oboje pozwoliliśmy sobie na zbyt

wiele. Ja też powinienem się nauczyć bardziej nad sobą

panować.

TRUMAN 1 SASZA • 1 3 7

- Tak - zgodziła się z powagą. - To prawda.
Tru uśmiechnął się ironicznie, odwrócił gwałtownie

i wyszedł.

Sasza wniosła przygotowaną kolację do salonu. Tru pa­

trzył przez olbrzymie okno w czarną, zalaną deszczem pu­
stkę. W ręku trzymał szklankę z resztką wina na dnie. Sa­
sza rzuciła okiem na stojącą obok butelkę. W niej też nie­
wiele już zostało.

- Przyniosłam zupę, chleb i ser - powiedziała spokoj­

nie. - Powinieneś coś zjeść.

Zachowywał się tak, jakby jej nie usłyszał, ale po chwili

odwrócił się w jej stronę. Siedziała na kanapie, z serwetką

ułożoną porządnie na kolanach. Maczała w zupie kawałek

chleba. Pszenny, tostowy chleb był tak miękki, że gdy

podniosła go do ust, spadł z powrotem do zupy. Na jej

twarzy pojawił się ledwie widoczny uśmiech.

- Czyżby to był ten okropny chleb, który daje się u was

więźniom?

Tru nie odpowiedział.

- U nas, w Rosji, mamy najlepszy chleb. Z grubej mą­

ki, ciemny, porządny chleb. Moja babcia nieraz żartowała,

że ze wszystkich krajów wybrałaby zawsze swoją ojczyznę

tylko dla tego chleba.

Tru wypił resztę wina i powiedział:

- Obawiam się, że jestem trochę pijany.

- Chodź tu i zjedz coś wreszcie.

Tru uśmiechnął się gorzko.

- Jedzmy, pijmy i weselmy się. Tak się u nas mówi

- powiedział, ale zamiast podejść do nakrytego stołu, zła­

pał stojącą obok butelkę i wlał resztę wina do szklanki.

Wychylił ją jednym haustem.

background image

1 3 8 • TRUMAN I SASZA

Sasza wstała i podeszła do niego, podając mu kawałek

cheba z serem. Popatrzył na jedzenie i skrzywił się.

- Próbowałem już rosyjskiego chleba. Masz rację. Jest

lepszy niż ten. Kocham rosyjski chleb. - Zachwiał się na

nogach i Sasza musiała go podtrzymać. Nie stawiał już

oporu, kiedy zaprowadziła go do stołu i posadziła na kana­

pie. Zaczął jeść podany chleb z serem, a potem potrawkę ze

ślimaków.

- Jesteś niezłą kucharką.

Uśmiechnęła się.

- To nie było żadne gotowanie, ale rzeczywiście jestem

dobrą kucharką. Podobno robię najlepsze bliny w Mosk-

wie. I bardzo dobrą paschę.

- Paschę?

- Tak. To taki deser z sera, z owocami i śmietaną. Bar-

dzo sycący. Bardzo słodki.

Tru posłał jej pijacki uśmiech.

- Ty też jesteś bardzo słodka.

Sasza uniosła brwi.

- Wydaje mi się, że jesteś bardziej niż trochę pijany.

Tru oparł chwiejącą się głowę o kanapę i zamknął oczy.

- Chyba tak - stwierdził. - Jestem ubzdryngolony

w drobny mak. Ale nie żałuję. Po co płakać nad rozlanym

mlekiem?

- Rozlanym winem, chciałeś powiedzieć - odparła Sasza.

- Wiesz co, rozwijasz się. - Tru pokazał zęby w szero-

kim uśmiechu. - Tylko tak dalej i możesz wystartować

w jakimś konkursie, a potem zacząć zabawiać większą

publiczność. Rozlane wino... ha, ha ha... ale śmieszne.

- Przechylił się w stronę Saszy. - Wiesz co? Mam fioła na

puncie rosyjskiego chleba. Mam fioła na pukcie blinów

- jego twarz była tuż przy jej twarzy - i mam fioła na

twoim punkcie.

TRUMAN I SASZA • 1 3 9

Po tym serdecznym wyznaniu zasnął tak, jak siedział,

oszczędzając Saszy konieczności odpowiadania na te po­

ważne deklaracje.

Ktoś szarpał go z całej siły za ramię. Czyżby to ten

Rosjanin? Jak on ich tu znalazł? A może to ci niedoszli

porywacze w granatowych garniturach?

- Tru. Tru! Obudź się!

Otworzył z trudem oczy, rozpoznając pełen niepokoju

głos Saszy.

- Co się stało?

Sasza położyła mu palec na ustach.

- Myślę, że w tym domu ktoś jest - wyszeptała.

W jej głosie było tyle obawy i napięcia, że w mgnieniu

oka rozbudził się zupełnie. Sięgnął do paska spodni po

broń, którą zabrał Rosjaninowi. Nic z tego. Ani spodni, ani

tym bardziej broni.

Miał na sobie tylko slipy i siedział na zupełnie mu nie

znanym łóżku. Pamięć miał lekko przymgloną, a to, co

sobie przypominał, niewiele pomagało.

- Czy tego szukasz? - Sasza pokazała mu pistolet.

Wyciągnął rękę. Sasza zawahała się.

- Uczyłam się strzelać. Może lepiej będzie...

Wyjął pistolet z jej dłoni.

- Karate, strzelanie. Moja droga, jesteś regularnym żoł­

nierzem na służbie - powiedział ściszonym głosem.

Sasza obrzuciła go poważnym spojrzeniem.

- To nie oznacza, że czasem nie potrzebuję pomocy.

Już zamierzał rzucić jakąś ironiczną uwagę, gdy usłyszał

wyraźne skrzypienie podłogi za zamkniętymi drzwiami

sypialni. Wyciągnął rękę i pociągnął Saszę do łóżka. Nie

wiedziała jeszcze, jaki ma plan, ale nie protestowała. Na-

rzucił na nią przykrycie, a sam przeszedł na palcach w stro-

background image

1 4 0 • TRUMAN I SASZA

nę drzwi, stając tuż przy nich dokładnie, w chwili kiedy

ktoś powoli je uchylił. Dłonie miał mokre od potu. Uchwy­

cił mocniej pistolet.

Sasza leżała bardzo spokojnie, symulując równy, spo­

kojny oddech śpiącego człowieka. Zrozumiała, że Tru chce

zwabić intruza w pobliże łóżka, a potem skoczyć na niego

od tyłu.

Z lekkim skrzypnięciem zawiasów drzwi otworzyły się

szerzej. Tru wstrzymał oddech, prawie wtapiając się w

ścianę. Wskazujący palec przesunął na spust. Napastnik

może zajrzeć za drzwi, a wtedy nie będzie już dużo czasu.

Sasza nie słyszała nic poza własnym oddechem, ale

miała fizyczną świadomość, że ktoś zbliża się do niej. Jej

mięśnie się napięły. Nie ze strachu; przygotowywała się do

akcji. Tru może nie poradzić sobie sam, może chybić.

Wiedziała jednak, że musi bardzo uważnie wybrać moment

na własny ruch, żeby nie stał się ostatnim w jej życiu.

Tru też czekał na właściwy moment, ważąc szanse. Na

razie przeciwnik go nie zauważył.

Sasza słyszała już nad sobą czyjś oddech. Niecierpliwiła

się. Czemu Tru nic nie robi?

Wszyscy zadziałali w tej samej chwili. Gdy napastnik

pochylił się, żeby złapać Saszę, ta wyrzuciła przed siebie

prawą nogę, zadając mu cios w goleń. Tru błyskawicznie

zapalił światło i wycelował pistolet.

- Nie ruszaj się, bo strzelam.

ROZDZIAŁ

9

Znany już aż nadto dobrze, niedoszły porywacz

w granatowym ubraniu złapał się za obolałą nogę, mrucząc

pod nosem jakieś przekleństwa. Spojrzał za siebie, żeby

sprawdzić, czy Tru rzeczywiście ma broń. Tru poruszył

znacząco lufą pistoletu, podczas gdy Sasza, całkowicie

ubrana, wyskoczyła z łóżka. Spojrzeli na siebie porozumie­

wawczo.

Intruz skrzywił się drwiąco.

- Zaczynacie mi działać na nerwy - rzucił przez zęby

z wyraźnym, środkowozachodnim akcentem.

- Nawzajem - odciął się Tru. - A gdzie kolega?

Przeciwnik dalej drwiąco się uśmiechał. Sasza podeszła

do niego i niespodziewanie szybkim, choć nieznacznym

ruchem wykręciła mu ramię. Z ust mężczyzny wyrwał się

okrzyk zaskoczenia i bólu.

- Zawołasz go tutaj albo złamię ci rękę - zasyczała mu

groźnie do ucha.

-Nie ma go tutaj. Możecie sprawdzić - wykrztusił.

- Dotąd byliście nierozłączni. Gdzie on jest? - nalegał

background image

1 4 2 • TRUMAN I SASZA

Tru, przesuwając się trochę, aby jednocześnie obserwować

drzwi.

- Poszedł za Bartowem.

Tru przeniósł wzrok na Saszę.

- Kto to jest Bartow?

- Czyżby ten Rosjanin? - spytała ostro Sasza. - Tęga-

wy facet w czarnym ubraniu, który cały czas deptał nam po

piętach?

- W tej chwili jest za daleko, żeby wam deptać po

piętach - odparł tamten z ironią.

- Skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy? - dopytywał się

Tru.

- A jak myślicie? Śledziłem was.

Tru nie robił wrażenia przekonanego.

- Widziałem, jak obydwaj wyrywaliście z tego garażu,

aż się kurzyło, ledwie się tamten pokazał - mówił. - Ktoś

musiał dać wam cynk. - Zimny dreszcz przebiegł mu

wzdłuż kręgosłupa. Tym kimś mogła być tylko Deidre

Baker. Czyżby jej łzy były fałszywe? Czyżby była zamie-

szana w to wszystko razem ze swoim mężem?

- Owszem, uciekliśmy, ale niezbyt daleko. Zobaczyli-

śmy na ulicy samochód pani Baker. Zaparkowaliśmy więc

w pobliżu i czekaliśmy. Kiedy wyszliście stamtąd we trój-

kę i wsiedliście do jej samochodu, ja ruszyłem za wami,

a Jerry został, żeby śledzić Bartowa. Potem wyszliście z jej

mieszkania i pojechaliście w kierunku szosy numer dwa-

dzieścia. Wystarczyło trochę pokombinować. Czekałem na

was przy pomoście dla promów w Anacortes.

Wściekłość ogarnęła Tru. Ledwie powstrzymał się od

użycia broni. Zdawał sobie sprawę ze swojej gwałtownej

natury, ale przecież nie był okrutny. Teraz jednak...

Sasza jakby czytała w jego myślach.

- Zostaw go, Tru - powiedziała. - On nie jest tego wart.

TRUMAN I SASZA • 1 4 3

Minęła dłuższa chwila, zanim Tru ochłonął. Potem po­

stąpił w stronę napastnika i przystawił mu lufę do piersi.

Zrewidował go dokładnie, wyciągając z kabury na piersi

błyszczący, półautomatyczny pistolet.

- No dobra, ty parszywa glisto, kim ty w ogóle jesteś?

I czemu próbowaliście porwać Saszę?

Sasza podniosła wykręcone ramię intruza jeszcze wyżej,

żeby skłonić go do mówienia.

- W porządku, możecie zostawić tę metodę łagodnej

perswazji. Nazywam się Lawrence. Jack Lawrence. Chcę

tylko tej niewielkiej rzeczy, którą Martin Baker miał

przywieźć z Moskwy. Przyjechał stamtąd z pustymi ręka­

mi, sprzedając nam jakąś historyjkę o facecie, który go tam

śledził. Mówił, że namotał sobie jakąś babę, żeby to za

niego przewiozła.

Sasza aż zatrzęsła się ze złości. Namotana baba. Oto kim

była dla Drew Cheesemana. Jak mogła być tak naiwna?

Tak ślepa?

- Tylko że ta kobieta nie przyleciała na lotnisko O' Hare

w Chicago, jak obiecywał Baker - ciągnął Lawrence. -

Myśleliśmy, że Baker wpuścił nas w maliny i ubił interes

z konkurencją.

- I wtedy zabiliście go? - spytała Sasza nienaturalnie

wysokim głosem.

- Nie. Ktoś był szybszy niż my - zażartował bezdusz­

nie-.

- Czy to był Bartow, Rosjanin?

Lawrence skinął głową.

-Baker przysięgał, że ta namotana baba przechytrzyła

go i zostawiła ikonę dla siebie. Opisał nam ją dokładnie

i kiedy ona - obejrzał się za siebie - to znaczy pani pojawi­

­­ ­­­ w Seattle, pomyśleliśmy, że chyba Baker miał rację

background image

1 4 4 • TRUMANISASZA

i szuka pani kupca na towar. Tym razem woleliśmy, żeby

nikt nas nie uprzedził - dodał z paskudnym uśmieszkiem.

- A Bartow? - spytała Sasza, czując narastającą su­

chość w gardle. - Też chciał być pierwszy?

- Nieważne. Tak czy owak pani ma tę ikonę i możemy

o tym pogadać. Ubijemy interesik i każdy pójdzie w swoją

stronę - powiedział, przeciągając słowa.

- Owszem, ubijemy interesik - oświadczył twardo Tru

- ale jeden z nas nie pójdzie w swoją stronę. Jeden z nas

w ogóle nigdzie nie pójdzie.

Kropla potu ukazała się na czole Jacka Lawrence'a.
- Słuchajcie, nie ma potrzeby robić takiego głupstwa.

Ja jestem tylko małą płotką. Załatwicie mnie, to was zała­

twi kto inny. Nasza organizacja to za duża rzecz, żeby ktoś
mógł nas okantować i wyjść z tego żywy. A jeśli to rozsąd­
nie rozegracie...

- Posłuchaj, Jack - uciął ostro Tru. - Nie zamierzamy

wdawać się z tobą w żadne układy. Wręcz przeciwnie, za­
mierzamy cię wydać. W ręce władz. A wtedy, jeśli ty to
dobrze rozegrasz i podasz odpowiednie nazwiska, to może

jednak ubijesz jakiś interesik. - Spojrzał na Saszę. - A teraz

potrzebujemy kawałka dobrego sznurka, żeby go związać
i dostarczyć na najbliższy posterunek. Tam już będą wie­
dzieli, co z nim dalej robić.

Sasza wzmocniła uchwyt; Tru podał jej jeszcze broń

Lawrence'a.

- Na wszelki wypadek - dodał.

Uśmiechnęła się lekko, kierując pistolet w stronę intru­

za. Potem rzuciła okiem na Tru.

- Pewnie chciałbyś teraz założyć spodnie, prawda?

Rzeczywiście. Wobec tego wszystkiego, co się zdarzyło,

zapomniał, że jest tylko w slipach. Szybko wciągnął spod-

TRUMANISASZA • 1 4 5

nie i narzucił koszulę. Przez ten czas Sasza trzymała tamte­

go na muszce. Jej ręka nawet nie drgnęła.

Tru przejął „opiekę" nad intruzem.

- Kładź się na podłodze i załóż ręce na plecy.

Lawrence zlekceważył polecenie, patrząc na Tru z poli­

towaniem. Sasza uznała to za kolejne wyzwanie. Błyskawi­

cznym ciosem trafiła przeciwnika w splot słoneczny. Tru

patrzył osłupiały, jak tamten zgiął się wpół i osunął na

kolana. W chwilę potem leżał już płasko na podłodze, z rę­

kami na plecach, tak jak mu kazano.

- Niezła robota - skwitował Tru z uśmiechem.

Sasza znalazła zwój grubego sznura w spiżarce przy

kuchni. Będzie w sam raz, pomyślała. W tym momencie

usłyszała ciche skrzypnięcie. Odwróciła się szybko. W spi­

żarce nie było nikogo. Stała bez ruchu, nasłuchując. Może

jednak Lawrence kłamał, że jest sam. A może to Bartow?

Zadrżała.

Dobiegł ją kolejny szelest. Odciągnęła kurek pistoletu

i ostrożnie podeszła w stronę drzwi, uchylając je z lekka.

- Kto tam? - zapytała groźnym tonem.

Nie było odpowiedzi.

Otworzyła szerzej drzwi i zajrzała do kuchni. Panował

w niej szary mrok. Deszcz uderzał miarowo o szyby ku­

chennego świetlika. Szybko przebiegła przez pomieszcze­

nie i znalazła się w holu. Zawołała:

- Tru, wszystko w porządku?!

- W najlepszym! - usłyszała z ulgą jego odpowiedź.

Ledwie jednak znalazła się na schodach, czyjeś ramię

zamknęło się wokół jej szyi w żelaznym uścisku. Komplet­

nie zaskoczona, upuściła broń i zwój sznura. Pistolet ude­

rzył z hałasem o stopień.

Krzyk uwiązł jej w gardle, gdy próbowała odpowiedzieć

na wołanie Tru:

background image

1 4 6 • TRUMAN I SASZA

- Sasza, co ci upadło? Czy coś się stało?

Niski, męski głos szepnął jej do ucha:

- Każ mu zejść na dół.

Głos miał wyraźny, twardy akcent; rosyjski akcent.

Sasza zastanawiała się w panice, jak ostrzec Tru.

- Nie próbuj żadnych sztuczek - warknął Bartow. Jego

ramię zgniotło jeszcze mocniej jej szyję. Prawie nie mogła

oddychać.

W końcu napastnik zwolnił nieco uścisk. Sasza nadal się

nie odzywała. Im dłużej będę zwlekać, tym bardziej będzie
to podejrzane, pomyślała. Tru będzie uważał.

Tru rzeczywiście się zaniepokoił. Tak jak Sasza zaczął

podejrzewać, że Lawrence ich oszukał i jego partner mógł
ukrywać się gdzieś na dole.

Podniósł Lawrence'a z podłogi, przystawił mu do ple­

ców lufę pistoletu i wypchnął na schody, używając go jako
osłony.

- Sasza! - wyrwało mu się z ust, gdy zobaczył ją w rę­

kach Bartowa. To nie Jeny poradził sobie z Bartowem,
pomyślał z rozpaczą. To Rosjanin poradził sobie z nim.

Poczuł, jak Lawrence zaczyna drżeć w uścisku jego ra-

mienia. Czuł się pewnie jak między młotem i kowadłem.
Tru nie zwracał na to uwagi. Obchodziła go tylko Sasza.

- Zostaw ją, Bartow - powiedział. - Ona nie ma tej

ikony.

- Chyba nie mogę w to uwierzyć, panie Fortune. - Bar-

tow podniósł oczy w górę.

Tru włożył cały wysiłek, na jaki było go stać, żeby

przekonać tamtego.

- Mówię prawdę. Dała ją mnie na przechowanie. Nie

powiedziałem jej, gdzie to ukryłem. Uważałem, że tak
będzie lepiej. Jeśli więc chce pan mieć tę ikonę, musi pan

TRUMAN I SASZA • 1 4 7

rozmawiać ze mną. Nie zaczniemy jednak tej rozmowy,
póki jej pan nie puści.

- Widzę, że prezes dużej sieci supermarketów zaczął

importować cenne ikony. - Głos Bartowa brzmiał cynicz­
nie.

- Zostawiłem też wiadomość u mojego adwokata -

ciągnął Tru - że jeśli mnie lub Saszy stanie się coś złego,
ikona ma trafić w ręce władz razem ze zdjęciami, które
zrobiliśmy panu i pańskim rywalom.

Bartow tylko się roześmiał.

- Naoglądał się pan za dużo sensacyjnych filmów - po­

wiedział, znów zaciskając ramię wokół szyi Saszy.

Jęknęła głośno z bólu.

- Zostaw ją! - krzyknął ostro Tru. - Nie wolno ci robić

jej krzywdy, ty draniu!

- To nie ty masz tu rozkazywać - warknął Bartow, ale

zwolnił nieco uścisk. - Nic jej nie zrobię, jeśli się dogada­

my. Rzuć swoją broń przez poręcz - rozkazał. - Możesz też

zrzucić na dół tę swoją zdobycz. Na nic ci się już nie

przyda.

Tru zastygł bez ruchu. Lawrence, w obawie że Tru może

wykonać rozkaz, zaczął błagać Bartowa o litość.

- Posłuchaj, ona wszystko powiedziała. Powiedziała

mi, gdzie jest ikona. Możemy się dogadać. Mam jeszcze

parę innych rzeczy, które mogą cię interesować. Poczekaj,

Bartow!

Ten parsknął tylko z irytacją.

- Wasi ludzie stali się zbyt zachłanni, panie Lawrence.

Rosja była poza waszym zasięgiem, więc przysłaliście wa­

szego człowieka do Moskwy. Bardzo nierozsądne posunię­

cie. Zabranie tej właśnie ikony było jeszcze głupszym kro­

kiem. Dawno ją namierzyliśmy. Bardzo nie lubimy, jak coś

background image

1 4 8 • TRUMANISASZA

się nam nie udaje. To dla nas naprawdę wyjątkowa przy­
krość.

- Możemy to jeszcze naprawić - mówił Lawrence bła­

galnym głosem. Wyzwolił się ze słabnącego uchwytu Tru
i począł schodzić na dół. - Możemy się jakoś dogadać.

Sasza poczuła, że uścisk Bartowa również osłabł. Jego

uwagę przyciągnął schodzący mężczyzna. Rzuciła szybkie
spojrzenie na Tru i ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
Oby tylko zrozumiał, o co jej chodzi.

Tru nie zasypiał gruszek w popiele. Rzucił się i uderzył

ciałem w plecy Lawrence'a. Ten, straciwszy równowagę,
runął w dół.

Rosjanin, na chwilę zdezorientowany, chciał usunąć się

na bok. W tym momencie Sasza trafiła go celnym ciosem
pod żebra. Krzyknął z bólu i złapał się za żołądek.

Sasza odskoczyła w bok akurat wtedy, kiedy spadający

Lawrence całym impetem uderzył zgiętego wpół Bartowa.
Obaj upadli bezładnie na podłogę. Tru złapał Saszę za rękę.
Przeskoczyli leżących i rzucili się do drzwi wyjściowych.

- Kluczyki do samochodu! A, niech to diabli, zostawi-

łem je w kurtce! - wykrzyknął Tru, gdy dobiegli do wozu,
Samochodu Lawrence'a nie było nigdzie widać. To oczy-
wiste, że gdzieś go ukrył. Lepiej też nie liczyć na to, że

zostawił kluczyk w stacyjce.

Rzucili się w kierunku lasu. Zaczynało już świtać

i deszcz padał w dalszym ciągu. Ledwie znaleźli się pod
osłoną drzew, gdy zobaczyli zapalające się światła samo­
chodu i usłyszeli warkot silnika.

- Na ziemię! - syknął Tru, pociągając Saszę w dół aku­

rat w tym momencie, kiedy strumień światła przesunął się
tuż nad ich głowami. W chwilę później samochód odjechał.

TRUMAN i SASZA • 1 4 9

- Ciekawe, który to był? - zapytała Sasza nerwowym

szeptem, leżąc na brzuchu między drzewami.

- A co za różnica? - szepnął w odpowiedzi Tru.

Pomógł jej wstać. Oboje przytulili się do szerokiego

pnia drzewa nasłuchując. Lawrence i Bartow mogli roz­

dzielić się w poszukiwaniach. Jeden z nich mógł pójść

w kierunku lasu.

- Słyszysz? - powiedział Tru po chwili.

Szelest liści. Sasza usłyszała go również. Tru położył

palec na ustach i pokazał na wschód.

Bardzo ostrożnie ruszyli w tamtym kierunku, patrząc

uważnie pod nogi, żeby nie zdradzać swej obecności. Z ty­

łu wyraźnie dobiegały ich odgłosy kroków. Któryś z nich

tam był. Drugi pewnie szukał ich samochodem wzdłuż

drogi.

Sasza przebiegała myślami wydarzenia ostatnich dni.

Potknęła się o kamień i Tru podtrzymał ją w ostatniej chwi­

li. Spojrzała na niego z wdzięcznością, a Tru uśmiechnął

lię w odpowiedzi. Był to dość niepewny uśmiech, ale i tak

podniósł ją na duchu.

Nie na długo jednak. Tuż obok usłyszeli gwiżdżący

odgłos i ostry trzask gałęzi. Tru stłumił ręką krzyk Saszy

i pokazał jej spory głaz, o kilkanaście metrów na prawo.

Sasza skinęła głową i ruszyli w tamtą stronę, pochylając się

nisko ku ziemi.

Gdy schronili się za głazem, Sasza poczuła się wyczer­

pana i napięta do ostatecznych granic. Próbowała jednak

się nie poddawać. Tru przecież nadal miał broń. Sprawdził

magazynek. Pięć pocisków; pięć szans. Zacisnął szczęki,

czując, jak oblewa go zimny pot. Jeszcze nigdy nie strzelał

do człowieka. Wielu innych rzeczy nigdy nie robił, do

czasu kiedy spotkał Saszę.

Znowu usłyszeli słaby szelest liści. Ostrożnie wyjrzeli

background image

1 5 0 • TRUMANI SASZA

zza kamienia: w polu widzenia nie było nikogo. Czekali

w ukryciu, w zupełnej ciszy, przytuleni ciasno do głazu.

Nie mieli pojęcia, jak długo to trwało. Kilkanaście mi­

nut? Może godzinę? W którymś momencie szelest liści

umilkł. Czekali dalej w bezruchu. Ten, który ich szukał,

mógł specjalnie zatrzymać się na chwilę i czekać, aż zrobią

pierwszy krok.

Z trudnością wytrzymywali w niewygodnej pozycji. Tru

spojrzał na Saszę.

- I co teraz? - szepnął.

- Nie wiem - odpowiedziała również szeptem. - Już

niczego nie słychać.

Skinął głową. Podniósł się nieco, żeby lepiej widzieć

okolicę. Nikogo. Sasza podniosła z ziemi spory kamień.

Spojrzał na nią, nie rozumiejąc. Wykonała ruch, jakby

chciała nim rzucić. Tru wreszcie pojął, o co chodzi. Wyjął

kamień z dłoni Saszy i rzucił, jak mógł najdalej. Potem

szybko ukrył się znów za głazem. Po chwili znalazł inny

kamień i rzucił go jeszcze dalej. Liczył na to, że przeciwnik

czający się w pobliżu weźmie hałas spadających kamieni

za odgłos kroków.

Znowu przytulili się do głazu i czekali. Po chwili

usłyszeli, jak w pewnej odległości coś porusza się i odda-

la od ich schronienia. Plan zmylenia przeciwnika powiódł

się.

Ruszyli w drugą stronę. Deszcz zelżał nieco, gdy wydo-

stali się z lasu na otwartą przestrzeń.

- Popatrz. - Sasza pokazała na niewielki domek w od-

dali. - Może tam mają telefon i uda nam się zawiadomić

policję.

- Jeśli telefony już działają - odparł Tru. Takich "jeśli"

było dużo więcej. W tym domku mógł już na nich czekać

Bartow albo Lawrence. Musieli jednak zaryzykować.

ROZDZIAŁ

10

Niebo zaczynało się przejaśniać i deszcz zamienił się

w lekką mżawkę, ale oboje byli już i tak przemoknięci do

suchej nitki. Drżeli z chłodu w porannych podmuchach zi­

mnego wiatru znad cieśniny.

Tru schował za plecami rękę, w której trzymał pistolet.

Drugą zastukał w drzwi domku. Sasza stała tuż za nim.

Mieli wrażenie, że upłynęła cała wieczność, zanim drzwi

uchyliły się nieznacznie i w szparze ukazał się kawałek

twarzy i jedno piwne oko.

- Zaczekajcie do ósmej - dobiegł ich opryskliwy głos.

Tru był przeświadczony, że gdzieś już go słyszał. Próbo­

wał sobie przypomnieć. W końcu to Sasza skojarzyła głos

z osobą.

- To ten facet ze sklepu - szepnęła. Niedaleko spostrze-

gli niewielki budynek z szyldem, ten sam, przy którym
zarzymali się wczoraj po zakupy.

- Proszę pana, chcieliśmy tylko zadzwonić - wyjaśnił

Tru.

Mężczyzna nie zamknął im drzwi przed nosem, ale też

background image

1 5 2 • TRUMAN I SASZA

nie otworzył ich szerzej. Trudno było mu się dziwić. Wy­

glądali dość podejrzanie - przemoknięci i brudni. Białe

spodnie i żakiet Saszy były pochlapane błotem; koszula

Tru porozpinana, na wpół wyciągnięta z pogniecionych

spodni.

Dłoń Tru zacisnęła się na pistolecie. W środku mógł

przecież czaić się Lawrence albo Bartow i trzymać sklepi­

karza na muszce. Uznał jednak, że wyraz twarzy człowieka

za drzwiami nie pasuje do takiej sytuacji. Mężczyzna wy­

glądał tylko na zirytowanego niespodziewanymi odwiedzi­

nami.

W każdej chwili mógł się pojawić któryś z prześladow-

ców. Tru spojrzał na Saszę i zobaczył w jej oczach nieme

potwierdzenie swej decyzji. Trudno, trzeba będzie użyć

ostatniego argumentu.

Bez wahania wyciągnął broń. Sasza włożyła stopę

w uchylone drzwi, ułamek sekundy wcześniej zanim skle­

pikarz spróbował je zatrzasnąć.

- Proszę się nie obawiać - powiedział Tru spokojnym

głosem. - Jesteśmy tajnymi agentami FBI. Musimy tylko

zadzwonić.

- Do naszego punktu kontaktowego - uzupełniła Sasza.

Mężczyzna popatrzył na nich nieufnie.

- Macie jakieś dokumenty?

Tru wiedział, że w tej sytuacji nie można się zastana-

wiać.

- Tajni agenci nie noszą przy sobie prawdziwych doku-

mentów - odpowiedział przytomnie.

Sklepikarz nadal nie odstępował od drzwi. Tru machnął

mu pistoletem przed nosem.

- To są moje dokumenty - rzucił już groźniejszym to-

nem.

TRUMAN I SASZA • 1 5 3

- Bardzo pana proszę - dodała Sasza łagodnie. - Wole­

libyśmy nie robić krzywdy niewinnym ludziom.

Mężczyzna jeszcze się wahał.

- Pani jest Rosjanką, prawda?

Sasza skinęła głową, uśmiechając się prowokacyjnie. To

zadziałało lepiej niż pistolet.

Tru rozmawiał przez telefon przez dobre pięć minut.

Podenerwowana Sasza wypatrywała, czy w pobliżu nie po­

każe się Lawrence albo Bartow. Na szczęście domek nie

był widoczny z drogi. Ukryty za budynkiem sklepu, oto­

czony na dodatek eukaliptusami. Niemniej któryś z napast­

ników mógł się na niego natknąć. Z niepokojem przysłu­

chiwała się rozmowie. Tru próbował przedstawić agentowi

FBI w Seattle ich obecną sytuację.

- Już to panu mówiłem, panie Milton. Nie mam czasu

na dłuższe wyjaśnienia - rzucił ostro, kierując wzrok na

sufit z wyrazem zniecierpliwienia. - Rosjanin o nazwisku

Bartow z drużyny A. Dwóch ciemnych typów o imieniach

Jack i Jerry z drużyny B. Jack Lawrence. Nie wiem, jak

nazywa się ten drugi. Bartow mógł go już...

Potem słuchał przez jakiś czas z ponurym wyrazem twa­

rzy.

- Nie, to był jeszcze inny. Hovy. Bill Hovy. W Kos­

micznej Igle. Mamy kasetę. To przedawkowanie to nie

był przypadek; jesteśmy pewni. Jack albo Jerry wstrzyk­

nął mu to w windzie. Albo Bartow... Albo jeszcze ktoś

inny. Nie mam pojęcia, kto jeszcze może być w to zamie­

szany.

Znowu słuchał przez dłuższą chwilę.

- Panie Milton - powiedział niecierpliwie. - Nie może­

my tu zostać. Wolelibyśmy wyjść z tego żywi. - Rzucił

słuchawkę na widełki. Natychmiast pożałował swej ostat-

background image

1 5 4 • TRUMAN I SASZA

niej uwagi, widząc bladą twarz Saszy. Sklepikarz też miał

niewyraźną minę.

Tru podszedł szybko do Saszy i objął ją ramieniem.

Miała mokre ubranie i włosy skręcone w loki od wilgoci.

- Jak się czujesz? - zapytał łagodnie.

Odrzuciła z twarzy spadające kosmyki i odpowiedziała

mu z pełnym uroku uśmiechem:

- Bardzo dobrze.

Przytulił ją mocno. W jej uśmiechu pojawiło się coś,

czego dawniej nie widział. Nie miał jednak czasu, aby

zastanawiać się, co to jest.

Sklepikarz przesunął się w stronę zamkniętych drzwi.

Tru podniósł dłoń z pistoletem i rzucił mu ostrzegawcze

spojrzenie.

- Gdzie się pan wybiera?

- Chciałem przynieść wam parę ręczników. Mogliby-

ście się trochę wysuszyć.

- Nie mamy na to czasu. Chcemy, żeby nas pan pod-

wiózł do Friday Harbor.

Mężczyzna pocierał ręką podbródek, jakby się nad

czymś zastanawiał.

- Chyba ma pan samochód? - zapytał niecierpliwie

Tru.

- Owszem, mam półciężarówkę.

- Może być. - Tru machnął lufą w stronę drzwi wyj-

ściowych. - Chodźmy!

Sklepikarz nie poruszył się.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł - powiedział.

- Niech pan posłucha - zaczął Tru z mieszaniną gnie-

wu i desperacji. - Nie zamierzam stać tutaj i spierać się

z panem.

Sasza ujęła Tru za ramię. Na jej twarzy malował się

spokój i rozwaga.

TRUMAN I SASZA • 1 5 5

- Sam pan rozumie, że lepiej będzie dla nas wszystkich,

jeśli się stąd wyniesiemy. Pan też - powiedziała.

Ku zaskoczeniu obojga człowiek o piernikowych wło­

sach skinął głową.

- Więc pojedziemy do Friday Harbor? - spytała Sasza

uśmiechając się.

Po chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność,

mężczyzna znowu pokiwał głową na znak zgody.

- Gdzie jest ten samochód? - spytał szybko Tru. - Za

domem?

- Nie. W Friday Harbor.

- Co on tam robi!?

- Ma przegląd silnika.

- Ale przecież musi pan mieć inny pojazd! - zawołała

Sasza, czując napływające do oczu łzy.

- Owszem. Mam łódź. Znacznie lepiej będzie dostać się

do Friday Harbor łodzią. Nie wydaje mi się, żeby ci bandy­

ci też mieli łódź. Popłyniemy sobie bez żadnych przeszkód

- dodał z porozumiewawczym uśmiechem.

Sasza roześmiała się z ulgą. Tru również.

Deszcz ustał zupełnie, gdy dobijali do brzegu. Sasza

i Tru dziękowali wylewnie sklepikarzowi, opuszczając

łódź. Tru chciał mu zapłacić, ale mężczyzna odmówił.

Podarował im jeszcze coś od siebie. Była to lornetka, którą

miał w łodzi.

- Możecie wypatrzeć jakieś wieloryby, kiedy będziecie

przepływać cieśninę - uśmiechnął się - albo tych oprysz-

ków.

Mieli jeszcze dziesięć minut do następnego promu

do Anacortes. Tru rozglądał się uważnie dookoła, pod-

czas gdy Sasza zniknęła we wnętrzu sklepu z pamiątkami.

Po chwili wróciła, niosąc dwie koszulki z czerwonym na-

background image

1 56 • TRUMAN I SASZA

pisem „San Juan Island" i dwie czapki z szerokim dasz­

kiem.

Włożyła jedną z koszulek i wepchnęła włosy pod czap­

kę. Tru patrzył na nią z uśmiechem.

- Typowa amerykańska dziewczyna. Od stóp do głów.

- Może nie od stóp do głów. - Sasza pokręciła głową

z zabawną powagą. - Ale trochę na pewno tak. Po mojej

babci Leili.

- A moja babcia miała sporo racji - dodał Tru. - Jesteś

bardziej podobna do Leili, niż ci się wydaje. Również

z urody.

Niespodziewanie Sasza zarzuciła mu ręce na szyję.

- Och, Tru, okazałeś się taki odważny. A ja tak się ba-

łam. Myślałam, że już się stamtąd nie wydostaniemy. Byłeś

naprawdę cudowny.

Przytulił ją mocniej, przyciskając wargi do jej szyi.

- Ty też byłaś wspaniała, kochanie.

Sasza odsunęła się.

- Prom już dobija do brzegu - zauważyła.

W czasie podróży promem dopisywało im szczęście.

W falach oceanu harcowało mnóstwo wielorybów. Bandy-

ci natomiast przepadli na dobre. Można było przypuszczać,

że Jack Lawrence i Bartow dalej przeczesują wyspę San

Juan w poszukiwaniu zbiegów. .

Gdy tylko przybyli do Anacortes, Tru skierował się do

najbliższej informacji.

- Chodź. Dowiemy się, gdzie tu można wynająć samo-

chód.

Sasza wsunęła dłoń w jego rękę i zatrzymała go w miej-

scu na chwilę.

- Pojedziemy do Seattle i pójdziemy do biura FBI, pra-

wda?

TRUMAN I SASZA • 1 5 7

- Wszystko będzie dobrze, Sasza. - Tru skinął głową,

starając się dodać jej odwagi. - Ten facet, z którym rozma­

wiałem, był naprawdę zainteresowany Bartowem i Law-

rence'em. I ich wspólnikami. Kto wie? - uśmiechnął się

zachęcająco. - Może dostaniesz jakąś nagrodę.

Spojrzała na niego; jej oczy nabrały barwy jeszcze głęb­

szego błękitu.

- Obiecaj mi coś, Tru.

- Oczywiście - odparł myśląc, że mógłby jej teraz

obiecać gwiazdkę z nieba.

- Obiecaj mi, że w drodze do Seattle opowiesz mi jesz­

cze kilka amerykańskich dowcipów.

Pochylił się ku niej, ujął lekko jej podbródek i pocałował

w usta. Potem naciągnął jej żartobliwie daszek na czoło

i obejmując ramieniem, skierował do okienka informacji.

W tym momencie czyjaś ręka spoczęła twardo na jego

ramieniu. W chwilę później Sasza również poczuła czyjś

mocny uchwyt. Oboje krzyknęli cicho i odwrócili się. Za

nimi stało dwóch obcych mężczyzn.

Jeden z nich wskazał na ciemną limuzynę stojącą przy

krawężniku.

- Samochód czeka.

Ręka Tru powędrowała ukradkiem w stronę kiesze­

ni, w której miał broń. Mężczyzna stojący obok, znacz­

nie od niego wyższy i szerszy w ramionach, potrząsnął gło-

wą.

- To byłoby naprawdę nierozsądne - powiedział spo-

kojnym, ale bardzo stanowczym głosem.

Serce Saszy biło nierównym rytmem. Zastanawiała się,

jak wymknąć się spod tej opieki. Tru myślał o tym samym.

Przecież mogli się spodziewać, że tamci na wyspie skonta-

ktują się ze swymi wspólnikami i ktoś może tu na nich

czekać.

background image

1 5 8 • TRUMAN I SASZA

Na razie nie pozostawało im nic innego, jak dać się

poprowadzić do samochodu, gdzie za kierownicą czekał

jeszcze jeden mężczyzna, w hawajskiej koszuli i białych

bermudach.

Tru odebrano dyskretnie broń i wepchnięto na przednie

siedzenie. Sasza znalazła się na tylnym siedzeniu.

Tru odwrócił się do tyłu i obrzucił lodowatym spoj­

rzeniem siedzącego bardzo blisko Saszy młodego, szczu­

płego mężczyznę. Ku jego zdziwieniu tamten odpowie­

dział mu sympatycznym uśmiechem i odsunął się od

dziewczyny.

- Dokąd jedziemy? - Tru zwrócił się z pytaniem do

kierowcy.

Kierowca porozumiał się wzrokiem z pasażerem siedzą­

cym po drugiej stronie Tru.

- Do Seattle - odpowiedział.

- A co będziemy tam robili?

Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna przyjrzał mu się

uważnie.

- Mówił pan, że chce pan nam coś przekazać, panie

Fortune. Mam nadzieję - tu obrzucił spojrzeniem również

Saszę - że nie zmieniliście zdania.

- Pan ma nadzieję? A kim pan jest, do diabla?

Mężczyzna odpowiedział mu zagadkowym uśmiechem.

- Rozmawialiśmy przez telefon parę godzin temu, pa-

nie Fortune.

Oczy Tru zwęziły się.

- To pan jest tym człowiekiem z biura FBI? Pan Mil-

ton?

- Owszem, agent do zadań specjalnych Frank Milton,

oddział w Seattle. A to - skinął dłonią w stronę kierowcy

- agent Lou Bonfiglio. Z tyłu, obok pani Cheeseman siedzi

agent Barry Fleming.

TRUMAN I SASZA • 1 5 9

- To nie jest pani Cheeseman - uciął ostro Tru.

Agent Milton przyjrzał mu się z kpiącym uśmiechem.

- Jasne. To tylko taka mała ślicznotka, którą poderwał

pan na promie.

- Ona nigdy nie była żoną Cheesemana - objaśniał Tru

znużonym głosem. - To oszustwo. I zresztą nie istniał ża­

den Cheeseman. On naprawdę nazywał się...

- Baker - podpowiedział Milton. - Martin Baker?

- Właśnie - mruknął Tru. - A w ogóle to mogliście się

nam przedstawić w porcie. Myśleliśmy, że jesteście z tam­

tej bandy.

- Z której bandy? - zapytał Milton.

- To dobre pytanie - wzruszył ramionami Tru. - Nie

wiem. Za tą ikoną uganiają się co najmniej dwa gangi.

Może ich być więcej.

Milton obrzucił Saszę pytającym spojrzeniem. Ta ze­

sztywniała, ale nic nie odpowiedziała. Przebiegł ją zimny

dreszcz. Zaczyna się, pomyślała. Zaraz się za mnie zabiorą.

Mimo zapewnień Tru była przerażona.

Agent odwrócił się od niej, nie nalegając na odpowiedź.
Włączył radio. Może czekają z przesłuchaniem do Seat­

tle, myślała dalej niespokojnie. Tam będą jacyś wyżsi ran­
gą.

Wtedy dopiero wezmą mnie w obroty.

Tru czuł tylko ulgę, że sprawa wreszcie znalazła się we

właściwych rękach.

Przyjechali do Seattle wczesnym popołudniem. Drobna

mżawka po wielu godzinach spędzonych w ulewnym de­

szczu nie zrobiła na Saszy i Tru wrażenia. Z lekkim rozba­

wieniem patrzyli, jak agenci rozpinają nad nimi parasole,

gdy szli do kwatery FBI w śródmieściu.

- Pewnie będziecie chcieli wziąć prysznic i zdjąć te

background image

1 6 0 • TRUMAN I SASZA

mokre rzeczy - powiedział Milton, prowadząc ich do środ­

ka. - Byliśmy w hotelu, ale nie znaleźliśmy tam nic do

ubrania.

Ikony też nie, dodał w myśli Tru. Jego uwagę zaprzątnę­

ło jednak co innego.

- Skąd wiedzieliście, gdzie się zatrzymaliśmy? Nie mó­

wiłem wam tego przez telefon.

Sasza zesztywniała, cała spięta.

- Śledziliście nas?

- Nie bezpośrednio - odparł Milton. - Mieliśmy oko na

Bakera.

W towarzystwie Miltona i Fleminga weszli do pustej

windy. Agent w hawajskiej koszuli został na dole.

- Jak już mówiłem - podjął Milton, naciskając guzik

- śledziliśmy Martina Bakera, ale nam się wymknął. Gdy­

by nie był taki sprytny, to pewnie by jeszcze żył.

- Oczywiście za kratkami - dodał jego milczący dotąd

partner.

Milton rzucił mu ostre spojrzenie.

- Kiedy straciliśmy go z oczu, obserwowaliśmy jego

bliskich znajomych i żonę. Tę prawdziwą żonę, Deidre

Baker - uśmiechnął się do Saszy z zakłopotaniem.

- Czy to Deidre powiedziała wam, w którym hotelu się

zatrzymaliśmy ?

Milton patrzył na migające numerki nad drzwiami win-

dy. Zbliżali się już do czternastego piętra.

- Niezupełnie. Była w waszym pokoju ubiegłego wie-

czoru. Oczywiście, nie od razu zorientowaliśmy się, kto

tam mieszka. Kiedy jednak pokazaliśmy recepcjoniście

wasze zdjęcia, natychmiast was rozpoznał.

Sasza i Tru spojrzeli na siebie, nic nie rozumiejąc. Po co

ona tam poszła? Przecież nie po to, żeby się z nimi zoba-

czyć. Sama wysłała ich na wyspę San Juan. Wniosek był

TRUMAN I SASZA • 1 6 1

tylko jeden: szukała ikony i wolała wyekspediować ich

wystarczająco daleko, żeby zrobić to bez zbędnego ryzyka.

Natychmiast nasunęło się następne pytanie: czy zrobiła to

z własnej inicjatywy, czy działała na polecenie gangu. Jeśli

tak, to którego? Raczej nie pracowała z Bałtowem; w koń­

cu obroniła ich przed nim w garażu. Ale mogła współdzia­

łać z grupą Jacka Lawrence'a.

- Założyłbym się, że była w tym samym gangu, co

Lawrence - mówił Tru do specjalnego agenta Rona Water-

mana, dość nieprzystępnie wyglądającego mężczyzny

o wychudzonej twarzy.

- Może ma pan rację - stwierdził Waterman bez spe­

cjalnego entuzjazmu.

- Ten typ sam nie wpadł na to, dokąd jedziemy, kiedy

ruszyliśmy w stronę Anacortes - ciągnął Tru. - Nie wyglą­

dał na,takiego bystrego. Poinformowała go Deidre Baker.

- Potarł podbródek w zamyśleniu. - I dlatego też znalazł

nas Bartow.

Waterman podrapał się po swoim ciemniejącym zaro­

ście.

- Nie rozumiem. Przecież sam pan mówił, że Bartow

nie jest z tej paczki.

- Jemu Deidre nie powiedziała - wtrąciła Sasza. - Pra­

wdopodobnie zrobił to Jerry, partner Lawrence'a. Bartow

musiał go nieźle nastraszyć i Jerry próbował ratować w ten

sposób swoje życie. - Jej głos łamał się od wewnętrznego

napięcia.

Tru wyciągnął rękę i ujął dłoń Saszy. Była zimna jak lód.

- Dlaczego pan nie wezwał Deidre na przesłuchanie?

- zwrócił się znowu do Watermana. - Ona wydaje się być

kluczem do wszystkiego.

-Nie ma jej.

background image

1 6 2 • TRUMAN I SASZA.

- Zniknęła?! - wykrzyknęli jednocześnie Sasza i Tru,

wymieniając nerwowe spojrzenia.

Waterman spojrzał spod zmrużonych powiek na Miltona

i Fleminga stojących przy drzwiach.

- Wymknęła się moim chłopcom po opuszczeniu hotelu

- wyjaśnił.

Tru podniósł ręce desperackim gestem.
- I co teraz? Deidre, Lawrence, Bartow i Bóg wie kto

jeszcze bujają sobie na wolności... i wszyscy chcieliby

dostać Saszę w swoje ręce.

Sasza zamknęła jego dłoń w uścisku.

- Ty też nie jesteś bezpieczny -powiedziała miękko.
- Proszę pana - gorączkował się Tru. - Powie­

dzieliśmy wszystko, co wiemy. Sasza chciałaby jak
najprędzej poinformować władze swojego kraju, gdzie

jest ta przeklęta ikona. Dlaczego nie zabierzecie się

wreszcie za tych przemytników? Wtedy mógłbym zabrać
Saszę i wywieźć do jakiegoś naprawdę bezpiecznego miej­
sca.

Zanim Waterman zdołał cokolwiek odpowiedzieć, wtrą-

ciła się Sasza:

- Wcale tego nie chcę, Tru. Moim obowiązkiem jest

pomóc w ujęciu przestępców.

- Ale to nie twoja sprawa - spierał się Tru. - I nie twój

zawód.

Sasza spojrzała na Watermana.

- Jeśli mnie pan nie aresztuje, ani nie przekaże pod sąd

mego kraju - oświadczyła - pomogę wam, jak tylko będę
mogła.

Waterman uśmiechnął się.
- Dziękuję za tę propozycję, panno Malcewa. Ale wra-

cajmy do sprawy. Zreferowaliście nam dość dokładnie, co

TRUMAN I SASZA • 1 6 3

wam wiadomo - podsumował lakonicznie, patrząc na sto­

jący na biurku magnetofon.

- Powinien pan chyba puścić to sobie jeszcze raz, żeby

lepiej do pana dotarło - rzucił Tru ze złością.

- Bardzo przepraszam - zwróciła się Sasza do przesłu­

chującego. - Czy mogłabym zamienić parę słów z moim...

przyjacielem?

Waterman splótł na chwilę dłonie, po czym skinął gło­

wą. Dał znak swoim dwóm podwładnym.

W chwilę później Sasza i Tru znaleźli się w pokoju sami.

Tru wstał i podszedł do Saszy. Chwycił ją za ramiona i pod­

niósł z krzesła.

- Tu też musisz na siebie uważać - stwierdził.

- Mówisz tak, bo się o mnie boisz - odparła.

Już chciał zaoponować, ale tylko przyciągnął Saszę do

siebie i ukrył twarz w jej włosach.

- Tak, Sasza. Naprawdę się o ciebie boję. Nie wiem, co

bym zrobił, gdyby zdarzyło ci się coś złego.

Zamknął oczy. Jak to się stało, pomyślał, że ktoś mnie aż

tak obchodzi? Jak to się stało, że aż tak kocham tę dziew­
czynę?

Sasza odsunęła się i spojrzała mu w oczy. Łzy toczyły

się jej po policzkach.

- Nigdy nie będziemy razem, Tru, i już chyba nigdy nie

posłuchamy we dwoje walca „Nad pięknym, modrym Du­
najem". Ale ja cię nie zapomnę. Kiedy wrócę do Moskwy,

a ty do swoich wielkich interesów w Denver, będę wspomi­

nała te chwile, które spędziliśmy razem. Teraz musimy się

pożegnać.

Cichy okrzyk bólu wyrwał się z gardła Tru. Przytulił

Saszę jeszcze mocniej, oplatając ramionami jej przyciśnię­

te do boków ręce i zaczaj całować mocno i szybko. Ciało

background image

1 6 4 • TRUMAN I SASZA

Saszy zadrżało w jego objęciach, poddając się tym poca­

łunkom. Nagle odsunął ją od siebie.

- Nie myśl sobie, że tyłko ty jesteś taka dzielna. Dopóki

ci aferzyści nie znajdą się kratkami, zostaję z tobą.

ROZDZIAŁ

11

- I to ma być to bezpieczne miejsce? - mówił Tru z iro­

nicznym uśmiechem, patrząc na maleńkie mieszkanko

w jednej z mniej efektownych dzielnic Seattle.

- No, może nie jest to Ritz, ale nikt was tu nie będzie

niepokoił - zapewnił Milton.

- A w jaki sposób będziemy mogli wam pomagać?

Milton potarł zarastający podbródek.

- O tym zadecyduje mój szef. Tak czy owak będziemy

w kontakcie. Jesteśmy piętro wyżej, Fleming i ja.

- Tylko was dwóch? - W głosie Tru zabrzmiało powąt­

piewanie.

- Nie, są jeszcze dwaj na dole. Na noc przyjdzie nowa

zmiana. Nie obawiajcie się, to miejsce będzie naprawdę

dobrze obstawione.

-

Popatrzcie! - wykrzyknęła Sasza, patrząc przez okno.

W pewnej odległości widać było neonowy napis „Fortu­

ne's" na dachu dużego budynku. - Tam robiliśmy zakupy!

- Ach, prawda, jakieś ciuchy dla was! - przypomniał

sobie Milton.

background image

1 6 6 • TRUMAN I SASZA

- Waterman mówił, że coś tu przyśle - zauważył Fle­

ming, podchodząc do szafy. - O, już coś jest. - Wyciągnął

wzorzystą, letnią sukienkę i jakąś spódnicę z bluzką.

- Czemu on mówi różne rzeczy różnym ludziom, a nie

mnie - zirytował się Milton.

- Pomóc ci? - zawołał Tru, kiedy Sasza weszła pod

prysznic.

- Bardzo proszę- odparła Sasza, uchylając zasłonkę.

Tru uśmiechnął się do pewnego wspomnienia.

- Pamiętam, jak myślałem o tym, kiedy byliśmy w tam­

tym domku w czasie burzy. „Oszczędzajcie wodę. Kąpcie

się we dwoje."

- Podoba mi się to hasło - powiedziała niskim, zmysło­

wym głosem.

Westchnął, oszołomiony widokiem jej wspaniałego cia­

ła.

- Saszo, jesteś taka piękna. Wszystko w tobie...

Pogłaskała go po mokrym policzku. Przyciągnął jej

błyszczące od wody ciało. Chciał powiedzieć, że nigdy

nie pozwoli jej odejść, ale to nie byłaby prawda. Kie­

dy to wszystko się skończy, każde z nich musi wrócić do

własnego życia. Ona do swojego kraju, a on do firmy For-

tune'ów. Do swojej firmy, dla której chciał zrobić tak

wiele!

- Gdyby mogło stać się inaczej - zaczął. - Gdybyśmy

mogli...

Przeklinał w duchu testament ojca. Po raz pierwszy

w życiu.

Dotykając wargami jego ucha, Sasza szeptała:

- Nie będzie inaczej, mój najdroższy. Tak jest najlepiej.

Dla nas istnieje tylko teraz. - Dłonie Saszy prowokującymi

ruchami posuwały się wzdłuż ciała Tru. Dotarły do źródła

TRUMAN I SASZA • 1 6 7

rozkoszy. Tru poddawał się pieszczotom, aż wreszcie z je­
go piersi wydarł się głośny miłosny okrzyk, a ciałem
wstrząsnął dreszcz spełnienia. Potem pocałował dziewczy­
nę głęboko i mocno. Wziął mydło i zaczął masować ciało
Saszy powolnymi, zmysłowymi ruchami. Przechyliła gło­

wę i wilgotne włosy okryły jej plecy. Namydlał jej szczu­
płą, długą szyję i twarde piersi z naprężonymi już sutkami.
Potem pochylił się do łagodnie zaokrąglonych bioder.
Krzyknęła cicho, gdy dotarł do najbardziej intymnego
miejsca.

- Odwróć się - powiedział łagodnym, pieszczotliwym

głosem.

Masował teraz cudownymi, zmysłowymi ruchami jej

plecy, pośladki, uda. Czując, że słabnie z napięcia i rozko­

szy, oparła dłonie o wyłożoną kafelkami ścianę.

Gdy znowu odwrócił ją ku sobie, osunęła się bezwładnie

na jego pierś, ogarnięta wewnętrznym żarem.

- Teraz, kochany. Teraz.

Wsunął dłonie pod jej ramiona i oparł ją plecami o gład­

ką, mokrą ścianę. W czasie długiego, żarliwego pocałunku

wszedł w nią wreszcie. Ich usta rozłączyły się i patrzyli na
siebie szeroko otwartymi oczami, chłonąc odbijającą się na
ich twarzach grę namiętności i pasji. W końcu przymknęli
powieki, poddając się potężniejącej, rwącej wszystkie tamy
ekstazie.

Obłoki pary unosiły się nad ogarniającymi ich strumie­

niami gorącej wody.

Sasza stała przy oknie we wzorzystej, letniej sukience.

Jej złote włosy błyszczały w promieniach zachodzącego

słońca. Patrzyła na odległy neon domu towarowego Fortu­
ne'ów. Pomysł, który krążył jej po głowie od jakiegoś

background image

1 6 8 • TRUMAN1SASZA

czasu, wreszcie nabrał wyraźnych kształtów. Odwróciła

się.

- Posłuchaj, Tru - zaczęła z namysłem. - Nie powinni­

śmy czekać w nieskończoność, aż ci z FBI coś wymyślą.

Powinniśmy mieć własny plan. Trzeba zwabić tych prze­

mytników w jedno miejsce i zastawić na nich pułapkę.

- I ty już wszystko obmyśliłaś? - Tru popatrzył na nią

spod ściągniętych brwi i westchnął. - Lepiej powiedz od

razu, bo i tak będę musiał wziąć w tym udział.

- Pamiętasz tę wystawę w męskim dziale twojego do­

mu towarowego, tam na dole?

- Wystawę? - Przypominał sobie tylko, że starał się jak

najszybciej przemknąć wraz z Saszą do windy. Jak ona

zdążyła coś zauważyć?

- Tam są gangsterzy; manekiny przebrane za gangste­

rów. I różne napisy: Prohibicja, Tajny bar...

Teraz Tru przypomniał sobie.

- Ach, tak. Dekoracja a la lata dwudzieste. Ubrania

według ówczesnego stylu; Al Capone, Bugsy Siegel. Ma­

my podobny wystrój w kilku naszych domach. Ostatni

krzyk mody. - Spojrzał na nią pytająco. - No i co z tego?

- Posłuchaj. - Sasza pochyliła się ku niemu z konspira­

cyjnym uśmiechem.

Waterman zastanawiał się przez jakiś czas.

- Całkiem zwariowany pomysł - stwierdził w końcu.

- Mówiłem jej dokładnie to samo - wtrącił Tru.

Było późne popołudnie. Sasza siedziała wyprostowana

na kanapie, patrząc, jak Waterman pociągnął głośno łyk

kawy z papierowego kubka. Na stole stały jeszcze dwa

kubki i taca z pączkami, prezent od FBI. Sasza czuła się

teraz zbyt napięta, żeby jeść. Tru też zajęty był innymi

sprawami.

TRUMANISASZA • 1 6 9

Waterman spojrzał spod oka na pączki. Sasza uśmiech­

nęła się i zrobiła zachęcający gest. Waterman wziął jednego

i z błogim wyrazem twarzy odgryzł potężny kęs. Żuł przez

chwilę, po czym uniósł brwi.

- To wariacki pomysł, ale może chwycić.

- Ale może też nie chwycić - odparował Tru. - Może

zacząć się strzelanina. Sasza w tym wszystkim...

Waterman skończył pączka i spojrzał na Saszę.

- Jak chce ich pani tam zwabić?

- Wszyscy na mnie polują - wyjaśniła Sasza spokojnie.

- Pozwolę komuś, żeby mnie znalazł. Reszta pójdzie za nim.

- Nie - Tru zerwał się z kanapy. - To ja pozwolę się

znaleźć!

- Tru!

- Musisz się znowu kłócić?

- To ja jestem za wszystko odpowiedzialna.

- Nie nadajesz się do tego.

- A ty się nadajesz?

Waterman rozkaszlał się, połykając łyk kawy zbyt gwał­

townie.

- Proszę was, mam dosyć awantur w domu. Trójka na­

stolatków. Normalny człowiek może dostać fioła. Uspokój­

cie się chociaż na chwilę i porozmawiajmy jak dorośli lu­

dzie.

Zrobili, o co ich poprosił, ale po minucie zaczęła się

nowa awantura. Przerwało ją dopiero mocne pukanie.

Agent już sięgał po broń, ale zza drzwi dobiegł znajomy

głos.

- Szefie, to ja, Milton. Mam coś ciekawego.

Waterman otworzył drzwi. Milton, spocony i zdyszany

od szybkiego biegu, podał mu kartkę papieru.

- Była w ich przegródce w hotelu. Recepcjonista po­

wiedział, że jakiś dzieciak przyniósł to godzinę temu.

background image

1 7 0 • TRUMANISASZA

Oboje patrzyli z niepokojem, gdy Waterman przebiegał

oczami treść. W końcu obrócił się w ich stronę.

- I co tam jest?-zapytał Tru.

- Pan ma babcię?

Tru poczuł, jak robi mu się zimno. Zbladł jak ściana.

- Jego babcia nazywa się... - zaczęła Sasza.

- Jessica Fortune - wtrącił Waterman.

Tru rzucił się do przodu i złapał kartkę. Figurowały na

niej dwie linijki maszynowego pisma:

„Jessica Fortune za ikonę. Uczciwa wymiana. Babcia

wie, o co chodzi. Skontaktujemy się".

Bez słowa podszedł do telefonu i wykręcił numer rezy­

dencji w Denver. Po paru minutach odłożył słuchawkę.

- Wyjechała dziś rano do Seattle - powiedział bardzo

cicho. - Podobno chciała się przekonać, jak sobie radzimy.

- Ręce mu się trzęsły. - Powinienem był znowu zadzwo­

nić. Ale nie chciałem jej mówić, że coś nam grozi I nie

chciałem też kłamać. Gdybym jednak zadzwonił...

- To nie ty jesteś winien - przerwała Sasza. - To wszy­

stko przeze mnie. - Jej oczy napełniły się łzami.

Tru, widząc wyraz bólu na jej twarzy, przytulił ją mocno

do siebie.

- Przestańmy się obwiniać, kochanie. Mamy przecież

plan. Musi się udać. Uwolnimy ją - zapewnił. Potem poca­

łował Saszę, nie zwracając uwagi na stojących obok agen­

tów. Gdy czuł ją przy sobie, wracały mu siły i rosła wiara

w to, co mówił.

Sasza uśmiechnęła się, też już w lepszym nastroju.

- Więc powinniśmy zacząć działać, prawda? Teraz na­

wet nie musimy ich szukać.

Waterman odchrząknął głośno.

TRUMAN I SASZA • 1 7 1

- To prawda. Będziemy mogli od razu przystąpić do

zasadniczej akcji. - Spojrzał na Miltona. - Zabierz ich stąd

i przewieź do hotelu. I niech chłopcy mają oczy szeroko

otwarte - rozkazał. - To dobry plan. Musimy go tylko

umiejętnie rozegrać.

- Najgorsze w tym wszystkim jest to czekanie - narze­

kał Tru, przemierzając hotelowy pokój tam i z powrotem.

Sasza siedziała wprawdzie w jednym miejscu, czyli na sa­

mym brzeżku kanapy, ale wcale nie czuła się spokojniejsza.

Wpatrywała się w stojący na stole telefon, jakby siłą woli

chciała go zmusić do dzwonienia. Czekali już kilka godzin.

Tru prześladowała myśl, że porywacze mogą zrobić Jes-

sice jakąś krzywdę. Ale przecież zależało im najbardziej na

ikonie, uspokajał sam siebie. Tu zaczynał się następny

problem - przecież ikony nie było. Waterman wprawdzie

twierdził, że to drobiazg. Sasza narysuje ją z pamięci i do­

staną podróbkę, kiedy tylko będzie potrzebna. „Zanim za­

uważą różnicę, już będziemy ich mieli", twierdził.

Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, oboje aż podskoczy­

li. Sasza, która była bliżej, sięgnęła po słuchawkę. Tru

pobiegł do drugiego aparatu w sypialni. Gdzieś w hotelu

słuchali tego również Milton i Fleming. Sasza wiedziała, że

musi utrzymać rozmówcę przy telefonie jak najdłużej, aby

agenci mogli go zlokalizować. Ręka jej drżała, ale mówiła

spokojnie i pewnie.

- Tak, słucham.

- Ubijamy interes? - W słuchawce zabrzmiał czyjś

niewyraźny głos, prawdopodobnie celowo stłumiony,

- Najpierw muszę porozmawiać z panią Fortune - od­

parła Sasza.

Zapadła cisza. Oboje czuli narastające napięcie. Ale po

chwili...

background image

1 7 2 • TRUMAN I SASZA

- Halo? Tru? Sasza?

- Jessica?

- Babciu?

Przez telefon dało się słyszeć pełne ulgi westchnienie

starszej pani.

- Dzięki Bogu, jesteście cali i zdrowi.

Tru ujął mocniej słuchawkę.

- My cali i zdrowi? Przecież teraz chodzi o ciebie, bab­

ciu. Nawet nie wiesz, jak się martwimy.

- Nie ma powodu. Mam się całkiem dobrze. To tylko...

Znowu zaległa cisza. Tym razem na krócej.
- No i co? Dogadujemy się? - zabrzmiał ten sam stłu­

miony głos.

- Tak - powiedziała Sasza. - Ukryłam ikonę w domu

towarowym Fortune na Westlake Avenue. Zamykają go

o szóstej. Zostawimy otwarte tylne drzwi od strony Pine

Street. Prowadzą do działu męskiej konfekcji. Tam zrobi­

my zamianę.

Tym razem głos rozmówcy zabrzmiał ostro i piskliwie:

- Masz być sama. Bez tego twojego fatyganta. I bez

glin. Nie próbujcie żadnych numerów, bo babcia może tego

nie przeżyć.

- Tak. Będę sama - potwierdziła Sasza. - I nie zamie­

rzam robić żadnych numerów.

Połączenie zostało przerwane. Za wcześnie, żeby je zlo-

kalizować.

ROZDZIAŁ

12

Tru przyjrzał się sobie w lustrze. Nałożył na włosy jesz­

cze trochę żelu. Trzeba było z jego ciemnych, rozwichrzo­

nych włosów zrobić fryzurę z lat dwudziestych. Powinna

być gładka i zaczesana do tyłu.

Sasza poruszała niecierpliwie klamką.

- Zaraz wychodzę! - zawołał Tru z łazienki.

- Wszystko w porządku? - zapytała.

- Oczywiście.

Zmarszczyła brwi. Dopiero co pokłócili się na temat

jego udziału w akcji. Sasza uważała, że to zbyt niebezpie­

czne. Waterman był tego samego zdania. Porywacz żądał,

żeby stawiła się sama. Członkowie gangu mogli łatwo roz­

poznać Tru.

Ten nie dał się przekonać. Niedawno wrócił z jakichś

zakupów z małą paczką pod pachą.

- Tru, niedługo muszę już wyjść - niecierpliwiła się

Sasza za zamkniętymi drzwiami.

W tym momencie drzwi wreszcie się otworzyły. Sasza

aż się cofnęła na widok wychodzącego mężczyzny. Miał

background image

1 7 4 • TRUMANI SASZA

przylizane do tyłu włosy i cienki, czarny wąsik. Ubrany był

w czarną koszulę, czarne spodnie i biały krawat.

Po chwili rozpoznała go oczywiście, ale z początku...

- Nieźle, prawda? - zapytał, wyciągając z kieszeni cy­

garo.

- Obiecałeś, Tru.

- Wcale nie obiecałem. Nigdy nie składam obietnic,

których nie zamierzam dotrzymać.

- Tru, to nie są żarty.

- Wiem, że nie - odparł. - Dwie kobiety, które kocham

najbardziej na świecie, są w niebezpieczeństwie. Moja bab­

cia i ty. Nie zamierzam tu siedzieć z założonymi rękami,

kiedy przestępcy będą dybać na wasze życie. I uważam to

za koniec dyskusji, dobrze?

- Niedobrze.

- Sasza, proszę cię.

- Ale ja też cię kocham.

- No pewnie. - Przyciągnął ją do siebie i pocałował,

kołysząc z lekka, jak w tańcu.

Drżała, kiedy wypuścił ją z objęć.

- A teraz muszę już iść. - Przesunął palcem po jej uchy­

lonych jeszcze wargach. - Zobaczymy się na miejscu.

Wyszedł, zanim zdołała zaprotestować. W chwilę potem

zadzwonił telefon. To był Waterman.

- Ikona znajduje się w kieszeni manekina, stojącego

obok kasy numer dwa. Ten manekin ma jasne włosy.

- Przecież rozpoznam, który jest manekinem - wtrąciła

Sasza.

Waterman odchrząknął głośno.

- Cóż, mam nadzieję, że tylko pani - powiedział.

Między czwartą a szóstą po południu dwunastu agentów

federalnych wśliznęło się w różnych odstępach czasu do

TRUMAN I SASZA • 1 7 5

domu towarowego Fortune przy Westlake Avenue. Zmie­

szali się z setkami innych kupujących na wszystkich sze­

ściu piętrach. Jednym z pierwszych był Ron Waterman.

Pokręciwszy się trochę po dziale męskiej konfekcji, wje­

chał na górę, do pomieszczeń biurowych. Skierował się

wprost do biura zastępcy kierownika, Dennisa Drake'a.

Zaczął od pokazania mu swej legitymacji.

Tru znalazł się tam w chwilę potem. Podchodząc do

drzwi usłyszał zdenerwowany głos urzędnika:

- Usunąć wszystkie manekiny? Co wy tam chcecie ro­

bić?

Tru otworzył drzwi i wszedł. Z początku obaj nie rozpo­

znali intruza. Po chwili Waterman domyślił się, o co cho­

dzi.

- O, nie! Ten numer nie przejdzie. Na dole jest dwana­

ście manekinów, a ja mam dwunastu agentów, łącznie ze

mną. Wszystko jest już przygotowane.

- Panowie, co tu się dzieje? - zapytał z naciskiem Dra­

ke.

Nie zwracali na niego uwagi, mierząc się wzrokiem.

- Może pan odesłać jednego z nich - powiedział nie­

ustępliwie Tru. - Jestem tak samo dobry, jak którykolwiek

z nich.

- Proszę posłuchać, panie Fortune... - zaczął Waterman.

- Fortune?! - wykrzyknął zastępca kierownika, przy­

glądając się uważniej przybyszowi z ciemnym wąsikiem

i przylizanymi do tyłu włosami. - Rzeczywiście, to pan.

Ale nie rozumiem...

- Zamierzam wydać tu ciche przyjęcie - uśmiechnął się

szeroko Tru. - Z niespodziankami.

- I zaprosił pan na nie dwunastu agentów FBI? - spytał

zaskoczony Drake.

Tru w odpowiedzi tylko się uśmiechnął.

background image

1 7 6 • TRUMAN I SASZA

- A po co mam usuwać manekiny? - Urzędnik wycierał

chustką spocone czoło.

Tru przymrużył porozumiewawczo jedno oko.

- Tu właśnie zaczynają się niespodzianki.

Sasza miała jeszcze pół godziny do wyjścia. Siedząc na

kanapie rozmyślała o tym, co ją teraz czeka. Kiedy ta cała

straszna historia się wreszcie skończy, wyjedzie natych­

miast do Moskwy. Nie wyobrażała sobie rozstania z Tru,

ale wiedziała, że potem byłoby jeszcze trudniej. Kochała

go. I on ją kochał.

Tak. Wiedziała, że ją kochał, ale nie miała prawa doma­

gać się, żeby dla niej rezygnował ze swojego majątku. Ona

też przyrzekała sobie, że nie będzie prowokować losu po

raz drugi i nie wyjdzie już za mąż. W każdym razie nie za

Amerykanina.

Na samo wspomnienie Tru czuła ogarniające ją tęsknotę

i pożądanie. Nie pora na sentymenty, upomniała się w du­

chu. Za chwilę trzeba będzie wyjść z hotelu, złapać taksów­

kę i pojechać do domu towarowego Fortune.

Pukanie do drzwi zaskoczyło ją zupełnie.

- Kto tam?

- Fleming. Agent Fleming.

Usłyszała ton paniki w jego głosie. Czyżby stało się coś

złego?

Szybko otworzyła drzwi. Fleming nie był sam. Tuż

obok, z pistoletem wymierzonym w skroń agenta, stał Bar-

tow.

- Zaskoczył mnie - powiedział Fleming z nieszczęśli­

wą miną.

- Owszem, to mu się przeważnie udaje - przyznała Sa­

sza, uśmiechając się bez cienia wesołości.

Bartow odpowiedział podobnym uśmiechem.

TRUMAN I SASZA • 1 7 7

- Więc spotykamy się znowu, towarzyszko. Mam na­

dzieję, że po raz ostatni. I proszę się nie martwić. Przyszed­

łem tylko po swoje. Gdyby Martin Baker żył, myślę, że

przekonałbym go, żeby wydobył tę ikonę i oddał ją nam.

Zauważył mnie jeszcze w Moskwie i uciekł w panice. Jego

wspólnicy uznali pewnie, że jest za słaby i zlikwidowali

go. Teraz mogą zająć się tobą.

- A pan?

- Ja chcę tylko zrobić interes; bardzo korzystny interes.

Moi klienci czekają na tę ikonę. Nie chciałbym ich rozcza­

rować. Przekażę ją, gdzie trzeba i wracam do kraju.

Sasza starała się nie tracić panowania nad sobą.

- W porządku. W końcu rzeczywiście wszystko mi jed­

no, komu ją oddam. Chcę tylko wracać i mieć to wszystko

za sobą.

Wzrok Rosjanina skierował się na drzwi sypialni. Na

jego twarzy ukazał się domyślny uśmieszek.

- No, chyba i kochaś tu jest.
- Nie, nie ma go tutaj. Wyszedł godzinę temu. - Spoj­

rzała ukradkiem na Fleminga. Jego twarz była nieprzenik­
niona. Nie była pewna, czy jej pomoże.

- Kiepsko ci wychodzi to bujanie, towarzyszko.

Bartow popchnął Fleminga i trzymając go nadal pod

bronią, skierował się do sypialni. Sasza, udając teraz pra­
wdziwe przerażenie, próbowała zagrodzić mu drogę.

- Nie! - krzyknęła, kiedy Bartow z łatwością ode­

pchnął ją na bok i złapał za klamkę. Na moment odwrócił
uwagę od tamtych dwojga.

Sasza czekała na tę chwilę. Być może była to jedy­

na okazja. Dopadła napastnika od tyłu i schwyciła z ca­
łej siły za włosy. Pociągnęła w dół. Bartow zawył z bó­
lu, stracił równowagę i ciężko upadł na plecy. Zanim zdo-

background image

1 7 8 • TRUMAN I SASZA

łał wykonać jakiś ruch, Sasza przygniotła kolanami jego

pierś.

Fleming, co najmniej tak samo zaskoczony tym poka­

zem karate, natychmiast odzyskał przytomność umysłu.

Wyciągnął pistolet i zajął się Rosjaninem.

Spojrzał na Saszę z niemym uwielbieniem. Ta tylko ski­

nęła głową.

- Muszę już iść - powiedziała. - Poradzi sobie pan,

prawda?

- Tak, dziękuję - odparł z niezbyt mądrym wyrazem

twarzy.

Sasza uśmiechnęła się i weszła do sypialni, żeby zabrać

torebkę. Bartow zobaczył, że nikogo tam nie ma. Został

wciągnięty w pułapkę; i to przez zwyczajną amatorkę.

Dochodziła siódma. Każdy z agentów znajdował się już

na swoim miejscu, ubrany w zdjęty z manekina gangsterski

kostium. Tylko ukryta pod marynarkami broń nie była

w stylu lat dwudziestych. Ze swojego podium przy stoisku

z koszulami Tru widział w mrocznym wnętrzu sześciu naj­

bliższych.

Zbliżała się godzina zero. Tru jeszcze raz spojrzał na

swego sąsiada. Dzięki fachowej pomocy charakteryzato-

rów wyglądał jak prawdziwy manekin.

Sasza stała w przejściu obok kasy numer dwa, sprawdzi­

wszy, że ikona jest w umówionym miejscu. Spóźniła się

tylko dziesięć minut, ale było to najgorsze dziesięć minut

w życiu Tru. Sasza opowiedziała o incydencie z Barto-

wem.

Tru myślał teraz o niej, podziwiając ją po raz nie wiado­

mo który. Ze ściśniętym sercem zdawał sobie sprawę, jak

niewiele zostało im czasu. Sasza wyjedzie...

W tym momencie usłyszał ciche skrzypnięcie. Ostatni

TRUMAN I SASZA • 1 7 9

raz rzucił okiem na Saszę. Uśmiechnęła się lekko, jakby

dodając mu otuchy. Kiedy jednak spojrzała na drzwi, po­

czuła się znacznie mniej pewnie. Do sklepu weszło sześciu

mężczyzn z bronią w ręku. Co najgorsze, nie było z nimi

Jessiki Fortune.

Jeden z mężczyzn oderwał się od grupy i zmierzał w jej

stronę z wycelowanym pistoletem.

- Mam nadzieję, że nie wywiniesz nam żadnego nume­

ru - powiedział.

To był Jack Lawrence. Na jego twarzy malowała się

groźba.

- Gdzie ona jest? - zapytała Sasza. Czuła, że głos za­

czyna jej się łamać.

- Chłopcy musieli się upewnić, że wszystko jest w po­

rządku. - Zbliżył się do niej i wyciągnął rękę. Próbowała ją

strząsnąć, ale Lawrence trzymał ją mocno. Przyłożył jej

pistolet do skroni.

- To na wszelki wypadek. Wolę być ostrożny.

Sasza starała się nie patrzeć w stronę Tru. Wiedziała, co

on może czuć.

- Jestem sama; tak, jak się umawialiśmy. Skończ­

my szybko tę transakcję i...

Lawrence odwrócił się do swoich.

- Sprawdźcie dobrze to miejsce. - Spojrzał znowu na

Saszę. - A gdzie ten twój chłoptaś?

Sasza podświadomie zagryzła usta. Ludzie Lawrence'a

oglądali wszystko tak dokładnie. Ocierali się niemal o ma­

nekiny.

- Hej, zadałem ci pytanie - ponaglał Jack.

- Został w hotelu. Czeka na mój telefon. - Poczuła

mocniejszy ucisk zimnego metalu na skroni. - Jeśli nie

zadzwonię do siódmej piętnaście, on zawiadomi policję. -

Jej głos brzmiał teraz spokojniej.

background image

1 8 0 • TRUMANISASZA

- Myślisz, że jesteś strasznie sprytna, prawda? - skrzy­

wił się.

- Ty też myślisz, że jesteś strasznie sprytny, nie?

- Co to ma znaczyć?

- Pracujesz dla Deidre Baker - zaczęła. Widząc efekt

swoich słów, ciągnęła dalej. - Straciłeś dla niej głowę,

prawda? Dla niej zamordowałeś Billa Hovy.

- Jesteś jednak sprytniejsza, niż na to wyglądasz - us­

łyszała w mroku kobiecy głos. Rozpoznała go. To był

głos Deidre Baker. W chwilę później kobieta wyszła

z ukrycia.

- Teraz ty jesteś szefem, prawda? - spytała Sasza.

- Owszem - odparła Deidre, już się z niczym nie kry­

jąc. - Zaczęliśmy to we trójkę. Martin, Bill Hovy i ja. Do

tego kilku zaufanych ludzi. - Uśmiechnęła się prowokują­

co do Lawrence'a. - Niestety, Martinowi zaczęły wysiadać

nerwy - ciągnęła beztroskim tonem. - Szczególnie po

ostatniej podróży do Moskwy. To udawane małżeństwo

i towarzystwo Bartowa zupełnie wytrąciły go z równowa­

gi. Stwierdziliśmy, że nie możemy na niego liczyć. Trzeba

to było jakoś załatwić. - Tym razem jej uśmiech przezna­

czony dla Jacka był pełen aprobaty.

- Ale wmówiłaś Billowi Hovy'emu, że to zrobił Bar-

tow.

- Nawet nie musiałam. Bill patologicznie bał się Ro­

sjan. Wiedział, że Bartow siedział Martinowi na karku.

Sam wymyślił sobie sprawcę morderstwa. Wpadł w pani­

kę. Wiem, że namawiał cię na oddanie ikony Bartowowi.

Myślał, że to go uratuje. - Deidre pogłaskała Lawrence'a

po ramieniu. - Biedny Bill; znalazł się między młotem

a kowadłem.

Jack skrzywił twarz w uśmiechu.

Sasza spojrzała na niego z politowaniem.

TRUMANISASZA • 1 8 1

- Pewnie myślisz, że jesteś niezastąpiony? Dla niej nikt

nie jest niezastąpiony. Nie widzisz, co ona szykuje?

- Zamknij się - ucięła ostro Deidre, gdy Lawrence rzu­

cił w jej stronę podejrzliwe spojrzenie. Pogłaskała go zmy­

słowym gestem. Musiała uspokoić jego obawy. Miał prze­

cież broń.

- Hej! - zawołał Jack do swoich ludzi - jak tam, chło­

pcy?

Potwierdzili, że wszystko w porządku.

- Phillips, Barkley, wiecie, co macie robić - dodał.

Co to może znaczyć, zastanawiała się Sasza z niepoko­

jem. Nie rozumiała tych słów.

- Gdzie jest ikona? - zapytała Deidre.
- Muszę najpierw zobaczyć panią Fortune - odparła

Sasza.

- Przyprowadźcie to stare pudło - zakomenderował

Lawrence, gdy Deidre Baker skinęła głową.

Jessica wyglądała wyjątkowo spokojnie, gdy wpro­

wadzono ją do środka. Spojrzała na Saszę z uśmie­

chem, jakby chciała jej dodać otuchy. Potem powiodła

wzrokiem dokoła, zatrzymując go na jednym z maneki­

nów. Sasza zdrętwiała. To już koniec. Tam przecież stał

Tru.

Starsza pani odwróciła spojrzenie od swego wnuka. Jej

twarz była zupełnie obojętna.

- No dobra - powiedział Lawrence. - Teraz ikona.

Sasza spojrzała uważnie na Deidre.

- A jaką mam gwarancję, że nic nam się nie stanie, jeśli

ją oddam?

- Żadnej - odparła tamta. - Pozostaje ci tylko mi wie­

rzyć.

- Tak jak wierzył ci twój mąż? I Bill Hovy? Tak jak

teraz wierzy ci Lawrence?

background image

1 8 2 • TRUMAN I SASZA

- Zamknij się! - rzucił ostrzegawczo Lawrence.

Sasza wyciągnęła rękę, podając mu ikonę. Drugą ręką

ujęła dłoń Jessiki.

- Daj mi to! - rozkazała Deidre.

- Skąd ten pośpiech? - spytał Jack z chłodnym uśmie­

chem.

- Przecież wiesz, dlaczego, kochanie - łagodziła sytu­

ację. - Tu robi się trochę gorąco.

Teraz Sasza poczuła zapach dymu. To był ten dziwny

rozkaz Lawrence'a, zrozumiała wreszcie.

- Przecież będziemy mieli dla siebie jeszcze mnóstwo

czasu - powiedział Jack do Deidre.

Ta uśmiechnęła się przymilnie, wyciągając ikonę z ręki

swego wspólnika.

- Teraz już nie, kochanie. Twój czas się kończy.

Od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Jack wymierzył pistolet w zdrajczynię. Trzech ludzi z gan­

gu złapało go za ramiona.

W końcu to Deidre była tu szefem.

Sasza wykorzystała ten moment i złapawszy za rękę

Jessicę, pociągnęła ją za drewniany kontuar.

- Na podłogę, szybko! - poleciła.

Manekiny ożyły nagle, zaskakując zupełnie Deidre,

Lawrence'a i ich obstawę. Bez jednego strzału wszyscy

zostali otoczeni. Paru agentów pobiegło ugasić ogień.

Tru znalazł babcię i Saszę za kontuarem. Otoczył je obie

ramionami. Włączony system gaśniczy zraszał wszystko

dookoła strumieniami wody. Cała trójka roześmiała się

z poczuciem niezmiernej ulgi.

- Gdzie jest Sasza ? - zapytał Tru po powrocie z biura

Watermana. Wszyscy troje musieli składać tam obszerne

zeznania.

TRUMAN I SASZA. • 1 8 3

- Wyjechała - odpowiedziała Jessica, spoglądając

uważnie na wnuka.

- Dokąd? Do hotelu?

- Nie. Na lotnisko. Za godzinę ma samolot do Nowego

Jorku. Stamtąd odleci do Moskwy.

- Nawet bez pożegnania?

- Myślę, że to byłoby dla niej zbyt trudne - odparła

z wymownym spojrzeniem.

- Babciu, to niemożliwe. Chce poświęcić to wszy­

stko...

- Zależy, co się rozumie przez „wszystko". - Położyła

mu dłoń na policzku. Był gorący. Tak dobrze to znała.

- Wygląda na to, że „wszystko" odeszło teraz z twojego

życia, prawda?

Odpowiedział jej ledwie widocznym uśmiechem.

- Więc to czuli Adam i Peter? - powiedział w zamyśle­

niu. - Nie rozumiałem ich. Nawet nie próbowałem rozu­

mieć.

- Aż do teraz, prawda?
- Teraz muszę się spieszyć - oznajmił, całując babcię

w policzek.

Jessica uśmiechnęła się, widząc, jak wybiega z domu.

Potem poszła zadzwonić do Bena Engela, do Chicago.

Bardzo stęskniła się za jego głosem. Tak dobrze znała to

uczucie.

Tru zatrzymał się tylko na chwilę w całodobowym skle­

pie, zanim wpadł na teren lotniska. Dobiegając do stanowi­

ska przyjmującego pasażerów na lot numer 425 do Nowego

Jorku, zauważył długą kolejkę, posuwającą się już wzdłuż

korytarzyka. Szukał wzrokiem Saszy. Bez rezultatu. Młoda

kobieta przy bramce kontrolnej obrzuciła go uważnym

spojrzeniem.

background image

1 8 4 • TRUMAN I SASZA

- Tam jest moja narzeczona - powiedział szybko. -

Muszę z nią porozmawiać. To bardzo pilne. To sprawa

życia i śmierci.

Młoda kobieta zrobiła krok w tył, rozglądając się nerwo­

wo. Dopiero wtedy Tru zdał sobie sprawę, że na twarzy ma

jeszcze resztki manekinowego makijażu. Zdobył się na

przyjazny uśmiech.

- Grałem dziś w teatrze. Błagam, niech mnie pani pu­

ści. Muszę jej tylko coś powiedzieć.

Ale kobieta już na niego nie patrzyła. Skinęła na strażni­

ka, który stał parę metrów dalej. Tru wiedział, że musi coś

zrobić. I to szybko.

Wyciągnął z torby świeżo kupiony magnetofon z duży­

mi głośnikami. Włożył kasetę i puścił ją, jak mógł najgłoś­

niej. Rozległy się pierwsze takty walca „Nad pięknym,

modrym Dunajem".

Sasza była już blisko wejścia do samolotu, kiedy usły­

szała muzykę. Najpierw pomyślała, że dochodzi z głośni­

ków. Potem jednak zatrzymała się nagle, powodując chwi­

lowy zator.

- Przepraszam, ale ta muzyka - zwróciła się do siwo­

włosej kobiety, która próbowała ją ominąć - to walc, pra­

wda? - Czuła się coraz bardziej oszołomiona.

- Tak - usłyszała w odpowiedzi. - Jakie to miłe.

Znacznie przyjemniejsze niż ten zwariowany rock and roll.

Sasza stała wśród mijającego ją tłumu. Szukała wzro­

kiem głośników. Tu ich nie było. Spojrzała w stronę bram­

ki, ale tam tłoczyło się tyle ludzi! Nie, to niemożliwe,

pomyślała.

Po chwili jednak, z sercem tłukącym się w piersi, zaczę­

ła przedzierać się z powrotem do wyjścia.

Zobaczyła Tru w momencie, gdy strażnik próbował

TRUMAN 1 SASZA • 1 8 5

odciągnąć go na bok. Na widok Saszy Tru się wyrwał.

Biegiem pokonali dzielącą ich odległość i padli sobie w ra­

miona.

Po chwili, ze szczęściem wypisanym na twarzy, zaczęli

sunąć w takt walca po hali lotniska jak po najbardziej ele­

ganckim parkiecie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
47 Title Elise Tracy i Tom
Title, Elise Till the End of Time (Harlequin HAR 377) (Vietnam)
014 Title Elise Jack i Jill
Title Elise Świąteczna opowieść
Title Elise Najlepsza narzeczona
Title Elise Tracy i Tom
4 Title Elise Taylor i Ali
1 Title Elise Adam i Ewa
014 Title Elise Jack i Jill
Title Elise Jack i Jill T014
Title Elise Tracy i Tom T047
14 Title Elise Kim jest Debora
14 Title Elise Jack i Jill
047 Title Elise Tracy i Tom
2 Title Elise Peter i Elizabeth
Title Elise Mimo twoich wad
Title Elise Jack i Jill

więcej podobnych podstron