PROLOG
Prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Doris robi taki
problem z tego wywiadu... To ta drobna, siwowłosa kobie
ta, która przywitała pana przy wejściu do biura. Jest moją
sekretarką. Pracuje w firmie prawniczej od... hmm, chyba
nie powinienem mówić, od jak dawna. Widzi pan, ona jest
trochę przewrażliwiona na punkcie swego wieku i nawet
nie chcę myśleć, co by się działo, gdyby ta informacja
została, dajmy na to, wydrukowana w gazecie. Oczywiście,
mam na myśli wasz „Denver Star". To jej ulubiony maga
zyn. Prenumeruje go od czasu, kiedy ukazał się po raz
pierwszy w latach sześćdziesiątych. Czy może pięćdziesią
tych?
Powiedziałem przez telefon pańskiemu przełożonemu,
że w zasadzie nie udzielam wywiadów, szczególnie na te
mat moich klientów. Etyka doradcy prawnego wymaga
ścisłego przestrzegania tajemnicy zawodowej. Pański szef
zapewnił mnie jednak, że rodzina Fortune'ów wyraziła
zgodę na tę rozmowę. Bo widzi pan, to straszne, co te
wulgarne brukowce wypisywały na temat pana Fortune'a
i jego synów. Od czasu gdy ponad rok temu treść jego
testamentu dostała się do publicznej wiadomości, w prasie
6 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN I SASZA • 7
znalazło się mnóstwo rzeczy co najmniej przesadzonych
i bezpodstawnych. Teraz mogę przynajmniej wyjaśnić
i wyprostować to i owo.
Zacznijmy więc od początku. Aleksander Fortune,
wbrew temu, co sugerowały niektóre artykuły, nie pisnął
ani słówka na temat swojego planu - ani mnie. ani nikomu
innemu. Aleksander nie miał zwyczaju pytać kogokolwiek
o radę, chociaż ośmielam się przypuszczać, że gdyby miał
się komukolwiek zwierzyć, to właśnie mnie. Przez ponad
dwadzieścia lat byłem nie tylko jego doradcą prawnym, ale
i przyjacielem.
Wracając do sprawy testamentu, zapewniam pana, że
Aleksander nikomu nie wspomniał o swym szczególnym
zastrzeżeniu. Jestem przekonany, że ani jego matka Jessica,
ani jego synowie nic o tym nie wiedzieli. Skąd ta pewność?
Młody człowieku, na własne oczy widziałem ich zaskoczo
ne miny i byłem świadkiem wybuchów wściekłości, kiedy
odczytywałem jego ostatnią wolę.
Co do szczegółów wzmiankowanego zastrzeżenia, pra
sa wałkowała to już z każdej strony; może jednak dla uzy
skania właściwej perspektywy powinienem je krótko
przedstawić. Cóż, Aleksander Fortune niezbyt fortunnie
- ha, co za gra słów - wybierał sobie kobiety. Ściśle biorąc,
żony. Miał ich aż cztery, ale, jak sam stwierdzał, zawdzię
czał im jedynie synów. Każda urodziła mu jednego. Ale
ksander uwielbiał swoich czterech chłopaków. Miał jesz
cze to szczęście, że sam ich wychowywał. Jego eks-mał-
żonki się na to zgodziły. Śmiem twierdzić, że zupełnie
słusznie. Jestem kawalerem i niewiele wiem o wychowy
waniu dzieci, ale uważam, że Aleksander zrobił dobrą ro
botę. Gwoli prawdy należy dodać, że jego matka Jessica
bardzo mu w tym pomogła.
Jessica miała i nadal ma niezwykły wpływ na życie tych
chłopców. Uwielbiają ją. Dzięki niej Adam i Feter wstąpili
w związki małżeńskie. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że
gdyby nie ona, żaden z nich nie znalazłby się na ślubnym
kobiercu. Chyba jednak odbiegłem nieco od tematu. Doris
zaraz by mi to wypomniała...
Otóż zgodnie z normalną procedurą prawną przeczyta
łem osobiście testament zaraz po pogrzebie. Stwierdziłem,
że Aleksander dołączył do swej ostatniej woli uzupełnienie,
według którego miała być odczytana dopiero w sześć mie
sięcy po jego śmierci. Jak napisał, chciał tym samym dać
rodzinie stosowny czas na żałobę. Pewnie zdawał sobie
sprawę, że takie obwarowanie testamentu wywoła spore
poruszenie. Owszem, wywołało. Co do treści samego testa
mentu, nie było tam nic zaskakującego. Okrągła sumka
rocznie dla matki, która - co stwierdzam oczywiście poza
protokołem - czyni z niej łakomy kąsek dla różnych po
zbawionych skrupułów „łowców posagów". Doris podzie
la moją opinię. Oboje byliśmy co najmniej zdegustowani,
widząc Jessicę w towarzystwie pewnego dżentelmena na
weselu Petera. Doprawdy, zachowywała się niezbyt sto
sownie do swojego wieku. To, oczywiście, moje prywatne
zdanie; broń Boże nie do druku...
Na czym to stanąłem przed tą, hmm... dygresją? Ach,
tak, testament Aleksandra. Jessica dostała również olbrzy
mią posiadłość rodzinną tu, w Denver. Jego czterej syno
wie - Adam, Peter, Truman i Taylor - mieli podzielić się
resztą potężnej schedy i objąć Fortune Enterprises, naj
szybciej rozwijającą się sieć wielkich domów towarowych
w północno-zachodnich Stanach. Ich piętnasty magazyn
został otwarty w ubiegłym miesiącu w Chicago. Tam właś
nie odbył się ślub Petera. Przyznam, że było to pierwsze
wesele w supermarkecie, w jakim brałem udział. Doris
uważa, że ślub w kościele jest bardziej romantyczny. Pew-
8 • TRUMAN I SASZA
nie tak, ale ten lokal wiąże się z pierwszym spotkaniem
Petera i Elizabeth.
Widzi pan, Peter udał się do Chicago, aby zawrzeć kon
trakt z Oppenheimerem. Wtedy właśnie przydarzyła się mu
ta zwariowana historia, związana z kupnem kapelusza.
Muszę przyznać, że do dziś nie mam jasnego rozeznania we
wszystkich szczegółach tej sprawy. Biedny Peter został
wyrzucony z taksówki w czasie okropnej burzy. Ten ta
ksówkarz musiał chyba być pod wpływem jakichś narkoty
ków...
Tak czy owak, Peter został wtedy porażony przez pio
run. Niezwykłe, prawda? Kiedy znalazł się w szpitalu, do
stał się na oddział Elizabeth. Niewiele wiem o tej całej
historii, ale podobno stan, w jakim się znajdował, wpłynął
dość szczególnie na jego zachowanie. Widzi pan, ten chło
pak... no tak, znowu używam tego określenia, choć obie
całem Doris, że będę się pilnował. Chłopcy Aleksandra są
już wszyscy po trzydziestce i Doris ma rację: to już od
dawna mężczyźni. Ale właśnie Peter Fortune po tej niefor
tunnej... pardon, znowu ta gra słów... przygodzie z pioru
nem zachowywał się nie całkiem dorośle. Gdy został
okrzyczany Królem Romansów na zjeździe autorek roman
sów, dał się sfotografować w koronie i królewskim płasz
czu, z Elizabeth w objęciach...
Przyznam, że nie brałem tego poważnie. Doris zaraz
panu powie, że już wtedy przewidywała zakończenie... to
znaczy to, że Peter poślubi Elizabeth. Wie pan, nigdy bym
nie przypuszczał, że Peter zrezygnuje ze wszystkiego dla
kobiety. Nigdy! Co prawda jego starszy brat Adam zrobił
dokładnie to samo rok wcześniej, ale to był urodzony ro
mantyk. Adam i Ewa, czyli historia prawdziwej miłości...
Jessica oczywiście przyłożyła do tego rękę. Tak, tak. Star
sza pani zawsze uważała, że jej wnukowie powinni się
TRUMAN I SASZA • 9
ożenić, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie... nawet jeśli
niespecjalnie bogato. Babcia Fortune sama była kiedyś
szczęśliwą małżonką i głęboko wierzy w potęgę miłości.
Szczególnie ostatnio... Ale to już inna historia.
Tak więc, kiedy Jessica zaczęła snuć swoją sieć wokół
Adama, wiadomo było, że chłopak przepadnie. Ta pozoro
wana amnezja, Ewa udająca, że w nią wierzy... Napisano
już o tym tyle, że nie będę wracał do szczegółów. No cóż,
wątek „miłość albo pieniądze" to bardzo wdzięczny temat.
Ale nie skończyłem o tym zastrzeżeniu do testamentu.
Mówię, że Adam przepadł, Peter oddał wszystko dla miło
ści, a nadal nie powiedziałem dlaczego. Otóż Aleksander
zamierzał za pomocą swego testamentu uchronić synów
przed błędami, które sam popełniał w stosunku do kobiet.
Mam na myśli małżeństwo. Zastrzeżenie w testamencie
Aleksandra polegało na tym, że jeśli którykolwiek z braci
bodzie chciał się ożenić, musi oddać swoją część schedy
tym, którzy pozostaną kawalerami. Pieniądze albo miłość,
Zresztą pieniądze to za mało powiedziane. To są bardzo
wielkie pieniądze plus władza, wpływy, przynależność do
elity towarzyskiej... pan, jako reporter, orientuje się dosko
nale. Trzeba ponadto dodać, że każdemu z nich, mimo
różnic w charakterze i usposobieniu, władza i pieniądze
nie były obojętne. Ani Adamowi, znanemu playboyowi, ani
Peterowi, który do czasu swego małżeństwa był prezesem
i siłą napędową Fortune Enterprises. Teraz zostali już tylko
Truman i Taylor.
No cóż, można powiedzieć, że testament nie zadziałał
tak, jak się Aleksander spodziewał, ale co do Trumana
i Taylora...
Może pan napisać w swoim artykule, że mam poważne
wątpliwości... nie, to za mało... otóż jestem absolutnie
przekonany, że ci dwaj się nie ożenią. Takie jest moje
I 0 • TRUMAN I SASZA
zdanie i kropka. Nawet najgenialniejsze pułapki Jessiki na
nic się nie zdadzą wobec tych przysięgłych kawalerów.
Weźmy Trumana; przyjaciele nazywają go Tru. Zawsze
był kimś w rodzaju rodzinnego odszczepieńca. Bardzo go
lubię, ale to nie przeszkadza mi stwierdzić, że Tru jest
w gorącej wodzie kąpany. Co w głowie, to na języku. Taki
jest również w stosunku do płci przeciwnej. Uważa, że
prawie wszystkie kobiety są chciwe i mają pusto w głowie.
Jego znajomości z kobietami zawsze miały przelotny cha
rakter. Żadnego trwalszego związku. A co dopiero małżeń
stwo... nie, on jest na to zbyt niecierpliwy. Nawet teraz,
kiedy został prezesem Fortune Enterprises, dalej jeździ tym
swoim straszliwym harleyem, ubrany od stóp do głów
w czarną skórę. Doris twierdzi, że to poza na Jamesa Deana
i że to jest... seksowne.
A niech mnie!... po co ja to mówię. Doris zaraz zaprze
czy, że kiedykolwiek użyła takiego słowa, a ja będę miał za
swoje. Lepiej niech pan to wszystko wykreśli.
Zresztą Tru ubiera się teraz do biura bardziej stosownie;
zamszowa marynarka albo coś w tym stylu. Wie pan, on
marzył o tym stanowisku od lat. Uważał, że Peter kierował
firmą zbyt konserwatywnie i że trzeba to zmienić. Bóg
jeden raczy wiedzieć, co wymyśli jako nowy prezes.
Oczywiście, Taylor ma również prawo głosu w spra
wach przedsiębiorstwa; po rezygnacji Adama i Petera ma
pięćdziesiąt procent udziałów. Inna rzecz, że nie bardzo ma
ochotę się wtrącać. Nie ma głowy do interesów. Jest raczej
nieśmiały i mało towarzyski. Oczywiście nie jest jakimś
lam dziwakiem. Zajmuje się wynalazkami. Teraz pracuje
nad prawdziwym robotem. To jego najnowsze i najbardziej
ambitne przedsięwzięcie. Bo wie pan, te jego poprzednie
wynalazki nie były, jakby to powiedzieć... specjalnie uda
ne. Niektóre zaś nazwałbym zbyt... wyspecjalizowanymi.
TRUMAN I SASZA • 1 1
Zrobił na przykład elektryczny otwieracz wyłącznie do
puszek z sardynkami...
Reasumując, ani Tru, ani Taylor nie pasują do małżeń
stwa. Taylor prawie nie wychyla głowy z laboratorium,
aTru...
Może mi pan wierzyć, że nie da się omotać matrymo
nialnymi intrygami swojej babci. Nawet jej powiedział,
żeby schowała swój łuk Kupidyna i nie traciła czasu.
Co prawda Doris jest innego zdania. Ona wierzy, że
miłość zwycięża wszelkie przeszkody... zawsze przesa
dzała z tym swoim sentymentalizmem.
Jeszcze raz powtarzam, i może pan to napisać: dwaj
młodsi Fortune'owie na pewno pozostaną kawalerami...
ROZDZIAŁ
1
Sasza Malcewa Cheeseman siedziała nadal sztywno
w swoim fotelu, gdy inni pasażerowie kierowali się do
wyjścia. Przecież mi się nie spieszy, myślała. Była trochę
zdenerwowana. Co tu kryć, nawet bardzo zdenerwowana.
Zamierzała zrobić wrażenie osoby spokojnej i opanowanej,
choć jej sytuacja pewnie wyprowadziłaby z równowagi
każdego normalnego człowieka. Pani Jessiki Fortune, która
miała ją gościć, nie widziała nigdy w życiu.
Samolot był już prawie pusty i Sasza zobaczyła zbliża
jącą się stewardesę. Szybko wstała, żeby uniknąć pytań,
mocno złapała za ucho zniszczoną, skórzaną torbę i skiero
wała się do przejścia, sztywno skinąwszy głową w kierun
ku stewardesy.
Szła wzdłuż rękawa łączącego samolot z wnętrzem lot
niska, zastanawiając się po raz nie wiadomo który, jak
przedstawić to wszystko szkolnej przyjaciółce swojej bab
ki. Sytuacja, która ją tu sprowadziła, była tak przykra i...
upokarzająca. Oczywiście, napisała list z prośbą o gościnę
TRUMAN I SASZA • 13
i krótkim wyjaśnieniem, ale bez szczegółów. Miała na
dzieję, że pani Fortune nie zasypie jej od razu pytania
mi. Czuła, jak płoną jej policzki na myśl o odpowiadaniu
na choćby niektóre z nich. Musiała przystanąć, żeby się
uspokoić. Przecież zawsze umiała panować nad sobą. Tyl
ko całkiem niedawno w jej życiu zaszły wydarzenia, któ
re...
Madison, od ponad trzydziestu lat szofer Jessiki Fortune,
stał przy wyjściu hali przylotów, wycierając dyskretnie nos
w lnianą chusteczkę. Katar gnębił go już od tygodnia; nic
poważnego, natomiast wysoce irytującego. Kiedy pierwsi
pasażerowie pojawili się w przejściu, pospiesznie wepchnął
chusteczkę do tylnej kieszeni i wygładził granatowy uni
form. Jego ojciec i dziadek byli również szoferami i Madi
son z dumą podtrzymywał rodzinną tradycję. Podniósł wy
żej tabliczkę z napisem: „Sasza Malcewa Cheeseman" i za
czął przyglądać się każdej młodej kobiecie w przesuwają
cym się tłumie. Wiedział, że młoda dama, której oczekiwał,
ma około dwudziestu pięciu lat. Pani Fortune nie widziała
nigdy ani jej, ani nawet jej zdjęcia, ale pokazała mu fotogra
fię jej babki, kiedy ta była mniej więcej w tym samym
wieku. Jeśli Sasza Malcewa Cheeseman choć trochę ją przy-
pomina, to musi być z niej niebrzydka dziewczyna. Oczy
wiście nie powiedział tego przy swojej chlebodawczyni;
jakieś tam tylko stosowne uprzejmości o tym, że ta babcia
na zdjęciu wygląda na, owszem, całkiem przystojną kobietę.
Jessica rzuciła mu wtedy jedno ze swoich znaczących spoj-
rzeń - no cóż, po trzydziestu latach ludzie niewiele mogą
przed sobą ukryć. Tak czy owak, powiedział, co wypadało,
a co pomyślał, to już jego sprawa.
W przejściu ukazała się akurat zgrabna, młoda blondyn-
ka, Madison był prawie pewien, że to jego podopieczna.
14 • TRUMAN I SASZA
Urocza nieznajoma minęła go jednak szybko, lądując w ra
mionach przystojnego, dobrze ubranego młodzieńca, który
stał pół kroku dalej. Madison podjął obserwację.
Gdy wydawało się, że wszyscy już wyszli i szofer zaczął
się martwić, że jego pasażerka spóźniła się na ten lot, drzwi
otworzyły się z impetem i zdecydowanym krokiem wyszła
z nich wysoka, szczupła kobieta. Madison, którego mało co
w życiu było w stanie zaskoczyć, tym razem całkiem onie
miał na widok poważnego, prawie groźnego wyrazu jej
twarzy.
Jej bardzo jasne włosy były ściągnięte do tyłu w ciasny
kok. Miała na sobie nieelegancką brązową spódnicę i zwy
kłą bluzkę bez żadnych ozdób. Jednego Madison był pe
wien: tego, co miała na sobie, nie kupiła w sklepie
Fortune'ów. Prędzej w Armii Zbawienia. Czy to rzeczywi
ście mogła być wnuczka tej pełnej życia, atrakcyjnej mło
dej damy, którą widział na starej fotografii? Najwidoczniej
tak, bo teraz kierowała się w jego stronę, z oczami wlepio
nymi w tabliczkę z nazwiskiem.
Madison z zawodową uprzejmością wyciągnął rękę po
bagaż. Nieznajoma złapała ją niespodziewanie i uścisnęła
serdecznie.
- Miło mi pana poznać. Czy jest pan mężem pani Jessi-
ki Fortune? - zapytała niskim, lekko schrypniętym głosem,
twardo akcentując słowa.
Madison poczerwieniał.
- Mę... żem? Ależ nie! Należę do jej służby.
Sasza przyjrzała mu się tak uważnie, że poczuł się trochę
nieswojo.
- Nazywam się Madison, jestem szoferem pani Fortune
- dodał w obawie, że może czegoś nie zrozumiała.
Młoda kobieta przyglądała mu się w dalszym ciągu.
TRUMAN I SASZA • 15
- Jest pan przecież za stary, żeby pracować. Czy tu
ludzie w tak podeszłym wieku nie idą na emeryturę?
- Za... zapewniam panią, że czuję się jeszcze całkiem
dobrze - wyjąkał Madison.
Sasza potrząsnęła głową i popatrzyła na niego wzro
kiem pełnym współczucia.
W obawie przed ponownym uściskiem, Madison już nie
wyciągał ręki, tylko uprzejmie zapytał, czy może wziąć jej
torbę.
- Dokąd chce ją pan zabrać? - zapytała poważnym to
nem.
- Chciałem zanieść ją do samochodu...
- Co to, to nie - oświadczyła zdecydowanie. - Po
winien pan wygrzewać się teraz na słońcu, i cieszyć ostat
nimi latami swego życia, a nie zajmować noszeniem baga
żu młodej, zdrowej osoby. Przecież to nonsens!
- Ja... nie zajmuję się tylko noszeniem bagażu. Wożę
rodzinę Fortune'ów...
- To oni nie umieją prowadzić samochodu? - indago
wała Sasza.
- No, nie. To znaczy... tak. Doprawdy, szanowna pa
ni .
- Nie jestem dla was żadną szanowną panią - po
klepała go po ramieniu. - Oboje ciężko pracujemy na
chleb.
Tak jest, szanowna pani... to znaczy... hmm... -
Czuł, że zaraz kichnie i odwrócił się szybko, w ostatniej
chwili wyciągając chusteczkę. Po chwili wymruczał pod
nosem jakieś przeprosiny.
Sasza znów spojrzała na niego ze współczuciem.
- Jest pan chory, prawda?
- Och, takie zwykłe przeziębienie - zapewnił ją szyb-
16 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN I SASZA • 17
ko. - Proszę mi dać kwity bagażowe. Odbiorę resztę wali
zek i możemy jechać.
- Już możemy jechać. Nie mam nic więcej.
Pech chciał, że chwilę potem, przy otwieraniu drzwi
limuzyny, Madisona złapał kolejny atak kataru. Zanim zo
rientował się, co się dzieje, został prawie siłą wepchnięty na
tylne siedzenie, a jego podopieczna kategorycznie zaczęła
domagać się kluczyków do samochodu.
- W tym stanie w ogóle nie powinniście prowadzić.
Jestem zupełnie niezłym kierowcą i to śmieszne, żeby stary
i chory człowiek musiał mnie wozić.
- Doprawdy, szanowna pani odniosła całkiem mylne
wrażenie - protestował Madison, próbując wygramolić się
z tylnego siedzenia, aż Sasza poczuła się zmuszona zablo
kować drzwi.
- Żadna szanowna pani - przypomniała. - Nie dener
wujcie się. Prowadzę bardzo dobrze. W moim kraju jeź
dziłam ciężarówką i dżipem; raz nawet prowadziłam auto
bus. - Sasza wyciągnęła rękę po kluczyki. Wyraz jej twarzy
wykluczał wszelkie sprzeciwy.
- To... naprawdę wbrew zasadom, szanowna pa...
hmm. - Madison jeszcze próbował się bronić, ale pod jej
spojrzeniem zamilkł i pokornie oddał kluczyki. Teraz po
zostało mu tylko się modlić, żeby nikt z Fortune'ów się
o tym nie dowiedział.
Światło zmieniło się na zielone. Truman Fortune ruszył
swym harleyem ostro do przodu i zaczął lawirować między
pojazdami stłoczonymi w popołudniowym korku. Skręcił
właśnie w Laurel Street, gdy zaskoczył go widok babcinej
limuzyny, oddalającej się od niego coraz szybciej. Przecież
Madison nigdy nie przekraczał przepisowej prędkości, po
myślał zdziwiony. Rozejrzał się na wszelki wypadek woko
ło i przyspieszył. Zamierzał trochę utemperować starszego
pana.
Zbliżył się do samochodu od strony kierowcy. Kolejnym
zaskoczeniem był widok opuszczonej szyby. Za kierowni
cą siedziała jakaś ponuro wyglądająca kobieta, która rzuci
ła mu ostre spojrzenie i wyzwała z ciężkim, cudzoziem
skim akcentem od idiotów. Już myślał, że to tylko podobny
samochód, kiedy ujrzał znajomą postać Madisona na tyl
nym siedzeniu. Stary szofer, najwyraźniej próbując się
ukryć, siedział prawie na podłodze.
Tru był tak zdziwiony, że niemal stracił panowanie nad
motocyklem. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka.
W ostatnim nomencie, prawie ocierając się o bok limuzy
ny, wrócił na właściwy pas.
Sasza patrzyła z oburzeniem na zsiadającego motocykli
stę. Co za bezczelność, jechać za nią aż do domu Fortu-
nc'ów!
- Jeździ pan bardzo nieostrożnie - oświadczyła ostro. -
Takie diabelskie akrobacje niech pan sobie wyprawia gdzie
indziej. Mógł pan nas zabić, mnie i tego chorego staruszka.
W moim kraju aresztowano by pana za taką jazdę. Pewnie
należy pan do tych... Piekielnych Aniołów, których poka-
zują na amerykańskich filmach. - Przyjrzała się jego czar
nej, skórzanej kurtce. - Straszycie niewinnych ludzi, macie
w nosie wszelkie zasady...
Tru wybuchnął śmiechem.
- Piekielny Anioł, ja? To wspaniałe!
- Jest pan młodym, zdrowym człowiekiem. Mógłby
pan robić coś pożyteczniejszego, zamiast rozbijać się po
wariacku na motocyklu.
Tru spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Ja jeżdżę po wariacku?! To pani pierwsza złamała
18 * TRUMAN I SASZA
przepisy, jadąc o wiele za szybko. W tym kraju przekracza
nie dozwolonej prędkości jest poważnym wykroczeniem.
Gdyby namierzył panią policjant, miałaby pani poważne
kłopoty.
- Tam obowiązywało ograniczenie? Nie widziałam.
- Bo przeleciała pani obok znaku jak rakieta. Myślałem
nawet, że chce pani uprowadzić naszego Madisona.
Dokładnie w tym momencie Madison otworzył tylne
drzwi i wygramolił się z samochodu. Trzymając w ręku
swoje buty, spojrzał bezradnie na Trumana.
- Ona... hmm... nalegała na to, żeby prowadzić. Nale
gała... bardzo mocno.
W to już Tru nie wątpił. Znowu popatrzył w jej kierun
ku. Kobieta sięgnęła do swojej torby i wydobyła z niej
butelkę wódki. Kompletnie oniemiały obserwował, jak
wtykają Madisonowi.
- Macie. Wypijcie, zaraz poczujecie się lepiej. Musicie
się położyć. Nawet jeśli tutaj nie dają wam emerytury, to
chyba pozwalają choremu człowiekowi się wyleczyć.
Madison próbował jej wytłumaczyć, że przecież nie jest
tak naprawdę chory i że pracodawcy dają mu aż nadto
wolnego w czasie choroby. Jego wyjaśnienia przerwało po
jawienie się Jessiki Fortune. Szofer pospiesznie ukrył bu
telkę wódki za plecami.
- Serdecznie cię witamy - zaczęła ciepło Jessica, obej
mując swego gościa. Sasza poddała się uściskowi dość
niechętnie. - Widzę, że poznałaś już Tru.
Sasza ponownie zmierzyła spojrzeniem szalonego mo
tocyklistę.
- Tru?
Jessica stłumiła śmiech, kiedy wnuk rzucił jej porozu
miewawcze spojrzenie.
TRUMAN I SASZA • 19
- Właściwie jeszcze się nie poznaliśmy - powiedział.
Na jego twarzy pojawił na chwilę przekorny uśmiech.
Dobiegała już siódma wieczór, gdy Tru ponownie za
trzymał swego harleya przed domem babci. Poprzedniego
dnia obiecał jej, że przyjedzie dziś na kolację. Wtedy są
dził, że to zwyczajne zaproszenie. Teraz miał na ten temat
całkiem inne zdanie. Babcia znowu coś przędzie, aranżując
spotkanie z tą ponurą Rosjanką. Ale nie myśli chyba go
wyswatać! Już się wystarczająco poświęcał, nadskakując
różnym damulkom o ptasich móżdżkach, które spotykał
u babci. Młoda cudzoziemka nie miała nad tamtymi żadnej
przewagi - ani pod względem wyglądu, ani osobowości.
- Tru, czy to ty? - zawołała Jessica z werandy. - Jeste
śmy tu, na zewnątrz.
Oczywiście była z nią Sasza. Siedziała sztywno na jed
nym końcu dużej, wiklinowej kanapy, z przesadnie wypro
owanymi plecami. Nie miała na sobie wprawdzie tej
przeraźliwej brązowej spódnicy i bluzki, ale obecną kreację
- surową w kroju, szarą sukienkę i żakiet - trudno było
uznać za ostatni krzyk mody.
Jessica nalała wnukowi kieliszek wina i posadziła go na
kanapie obok Saszy. Na wiklinowym stole leżał otwarty
album ze zdjęciami.
- Pokazywałam właśnie Saszy te stare fotografie. Ja
i jej babcia byłyśmy razem w szkole, w Szwajcarii - po-
wiedziała Jessica, przysuwając się do Tru. Popchnęła al-
bum w jego stronę.
-Większość z nich została zrobiona na pikniku, niedłu-
go przed maturą. Pojechałyśmy wtedy do tego ślicznego
miejsca nad jeziorem w Lucernie. Mój Boże, pamiętam to
tak, jakby to było wczoraj. - Wskazała na zdjęcie grupy
dziewcząt opartych o poręcz spacerowego stateczku. - Ca-
20 • TRUMAN I SASZA
ła dwudziestka. Naprawdę było nas dwadzieścia jeden, ale
Gail Endicott okropnie bała się wody i nie weszła na po
kład. Zrobiła nam to zdjęcie z brzegu.
Tru podniósł album, żeby się lepiej przyjrzeć.
- A gdzie ty jesteś, babciu? Poczekaj... o, tu cię mam!
- powiedział, wskazując na ładną, jasnowłosą dziewczynę.
- Bardzo dobrze, Tru - odparła Jessica z uśmiechem.
Tru poklepał ją serdecznie po ręce.
- Wcale się nie zmieniłaś. Nadal jesteś najładniejszą
dziewczyną w okolicy.
- Zostaw te pochlebstwa, Tru. To nie w twoim stylu.
Tru zauważył, że Sasza mu się przygląda i chyba myśli
to samo. Guzik mnie obchodzi, co ona o mnie myśli, po
wiedział sobie w duchu.
- A teraz spróbuj znaleźć Leilę - zaproponowała Jessi
ca.
- Kogo? - zdziwił się Tru.
- Babcię Saszy. Ciekawe, czy zauważysz rodzinne po
dobieństwo.
Tru niechętnie przyjrzał się znowu fotografii. Dwadzie
ścia młodych, dziewczęcych twarzy. Niektóre z nich były
bardzo urodziwe, inne mniej rzucały się w oczy, ale żadna
z nich nie przypominała wiecznie ponurej i sztywnej Sa
szy. W końcu jego palec zatrzymał się na jednej z nich.
Dziewczyna nie była może szczególnie atrakcyjna, ale mia
ła w sobie jakąś promienną radość życia. Stanowiła abso
lutne przeciwieństwo Saszy, choć było coś w jej oczach...
Jessica uśmiechała się, kiedy Tru przenosił wzrok ze zdję
cia na Saszę. Ta zesztywniała jeszcze bardziej.
- Wcale nie jesteśmy podobne - burknęła.
Jessica patrzyła na fotografię, pogrążając się we wspo
mnieniach.
- Twoja babcia była moją najbliższą przyjaciółką w tej
TRUMAN I SASZA • 2 1
szkole. Miała taką niezwykłą, cygańską naturę. Niedługo
przed maturą zadeklarowała się jako komunistka i zaraz po
ukończeniu szkoły uciekła do Rosji.
- To była wspaniała kobieta. - Sasza westchnęła
i uśmiechnęła się, przypominając sobie babcię, która do
końca życia zachowała tę cygańską, romantyczną naturę.
Miała nieraz wrażenie, że z charakteru jest bardziej podob
na do swojej babci, niż by tego chciała.
Jessica wyczuła nutę przygnębienia w głosie Saszy i ta
ktownie zmieniła temat. Zamykając album, zwróciła się do
Tru:
- Sasza zamierzała nam opowiedzieć szerzej o sprawie,
która ją tu przywiodła.
- Ależ... jestem przekonana, że pani wnuk nie będzie
tym zainteresowany. Może później...
- Nic podobnego, moja droga - odparła Jessica. - Pisa
łaś w liście, że to bardzo kłopotliwa i trudna sprawa. Tru
znakomicie sobie radzi z takimi problemami.
Tru rzucił jej chmurne spojrzenie.
- Jak dotąd twierdziłaś, babciu, że o wiele za często
wpadam w kłopoty. Poza tym, nie chcę się wtrącać do
czyichś prywatnych spraw. Może Sasza rzeczywiście czu
łaby się mniej zakłopotana, gdyby mnie przy tym nie było.
Sasza postanowiła w duchu, że nie pozwoli, by pomy
ślał, iż wprawia ją w zakłopotanie... nawet jeśli tak rzeczy-
wiście było.
-Może istotnie byłby pan w stanie coś pomóc - zaczęła
bez przekonania.
Tru usiadł z powrotem. Skłoniła go do tego zarówno
babcia, ciągnąc zdecydowanie za rękaw, jak i powątpie-
wający ton Saszy. Spojrzał na nią, konstatując ze zdziwie-
niem, że jej oczy o niezwykłym, prawie akwamarynowym
odcieniu błękitu były bardzo podobne do oczu jej babki. Tu
22 • TRUMAN I SASZA
jednak podobieństwo się kończyło. Zawzięta linia ust ostro
kontrastowała z radosnym uśmiechem Leili. Zastanawiał
się, czy ta sroga „towarzyszka" w ogóle umiała się uśmie
chać, a już za nic w świecie nie mógł jej sobie wyobrazić
wybuchającej serdecznym, głośnym śmiechem.
- Cóż to więc za problem, w rozwiązaniu którego, być
może, mógłbym pomóc? - zapytał oschle.
Sasza zawahała się.
- Przyjechałam tutaj, żeby odnaleźć... mego męża.
- Męża? To pani jest... zamężna? - Zaskoczyła go zu
pełnie.
Jessica wyciągnęła z kieszeni fotografię i podała ją Tru.
Wziął ostrożnie zdjęcie i długo w nie się wpatrywał.
- To zdjęcie ślubne - zauważył. Była na nim Sa
sza, wyglądająca o wiele atrakcyjniej, bez mała promien
nie, w długiej sukni z białego jedwabiu. Obok niej stał
wytworny, przystojny pan młody w dobrze skrojonym
smokingu.
- Ten mężczyzna to Drew Cheeseman. Zniknął w noc
poślubną - wyjaśniła Jessica, patrząc ze współczuciem na
Saszę.
Tru przyjrzał się zdjęciu jeszcze uważniej, z trudem od
najdując podobieństwo między ponurą kobietą obok niego
a piękną panną młodą ze zdjęcia. Na chwilę stracił wątek.
- Zniknął? - zapytał po chwili milczenia.
- Tak, zniknął - odparła Sasza, zaciskając usta. Nie
chciała dać mu poznać, jak bardzo czuła się tym upokorzo
na.
- I sądzi pani, że on jest tutaj, w Stanach? - Ciekawość
przemogła jego początkowe opory.
Sasza poczuła, że musi opowiedzieć wszystko możliwie
szybko i jasno, zanim straci panowanie nad sobą. Zmusza-
TRUMAN I SASZA • 23
jąc się do patrzenia na Tru, zaczęła tak, jakby przekazywała
dziennikarską informację:
- Drew Cheeseman jest amerykańskim handlowcem.
Spotkaliśmy się w Moskwie na radziecko-amerykańskim
zjeździe producentów maszyn rolniczych. Byliśmy...
- Producentów maszyn rolniczych? - przerwał Tru. -
Więc tym się pani zajmuje? Sprzedażą maszyn rolniczych?
- To nawet do niej pasuje, pomyślał.
Sasza rzuciła mu krzywe spojrzenie.
- Nie. Jestem dziennikarką. Byłam akredytowana przy
tym zjeździe jako korespondentka mojej gazety. Rolnictwo
to moja specjalność.
- No dobrze, mów dalej, kochanie - niecierpliwiła się
Jessica. - Spotkaliście się na tym zjeździe i...?
Sasza poruszyła nerwowo rękami, ale szybko się opano
wała.
- Stwierdziliśmy, że wiele nas łączy. Było nam do-
brze... razem. - Choć teraz nie patrzyła na Tru, czuła, że
ten uśmiecha się ironicznie. Raptownie odwróciła się w je
stronę i rzuciła tonem wyzwania: - Czy panu to się
nigdy nie zdarzyło?
Ten niespodziewany atak wytrącił go z równowagi.
-Tak... to znaczy, nie... chciałem powiedzieć, że ni-
gdy nie było mi z kimś aż tak dobrze, żebym pomyślał
o małżeństwie. A w ogóle, jak długo znała pani tego typa,
zanim się pani za niego machnęła?
Sasza zawahała się. Tru sądząc, że nie zrozumiała slan-
gowego wyrażenia, wyjaśnił:
-No, wyszła za mąż.
Sasza uśmiechnęła się z trudem. Tru musiał przyznać, że
uśmiech, nawet ledwie widoczny, bardzo poprawia jej wy-
gląd.
24 • TRUMAN I SASZA
- Jestem panu bardzo zobowiązana za tę lekcję języka
angielskiego.
Tru zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem.
- Próbujesz się wykręcić. Coś mi się zdaje, że ten świa
towy, przystojny Amerykanin zwyczajnie zawrócił ci
w głowie. I mam wrażenie - dodał kpiąco - że nie było to
takie trudne.
- Tru! - przerwała mu ostro Jessica.
Tru wzruszył ramionami.
- Chciałem tylko powiedzieć, że ona wygląda na kobie
tę, która stoi mocno nogami na ziemi.
Sasza zdawała sobie sprawę, że ta napastliwość jest
celowa; bez wątpienia chciał ją wytrącić z równowagi. Je
go bezceremonialny sposób bycia, nie mówiąc już o wy
glądzie, i tak ją już niepokoił. Za nic nie chciała jednak
okazać, że osiągnął swój cel. Ani tym bardziej przyznać, że
miał rację. Drew rzeczywiście zawrócił jej w głowie. Od
kąd go poznała, zachowywała się nieodpowiedzialnie i lek
komyślnie. Dała się porwać takim namiętnościom, takiemu
szaleństwu... Ale to się już więcej nie zdarzy.
- Drew i ja stwierdziliśmy, że pasujemy do siebie, choć
rzeczywiście nie znaliśmy się zbyt długo - zaczęła, patrząc
na Tru pobłażliwie. - Poprosił, żebym wyszła za niego
i zgodził się zostać w Moskwie tak długo, jak to będzie
możliwe. Wierzyłam, że mamy szansę być dobrym małżeń
stwem.
- Czyżby? - spytał zgryźliwie Tru. Widząc, że znów
posunął się za daleko, wybąkał jakieś przeprosiny.
- Czy większość małżeństw w Ameryce rzeczywiście
żyje ze sobą długo i szczęśliwie? - wysunęła swoje argu
menty Sasza. - Czy nie jest tak, że rozwody zdarzają się
coraz częściej?
TRUMAN I SASZA • 25
- Masz rację. Dlatego ci, którzy mają dobrze w głowie,
po prostu się nie żenią - odparował Tru bez namysłu.
- Czyżbyś chciał powiedzieć, że ja nie mam dobrze
w głowie?
- Mówiłem tylko...
- Mówiłeś tylko, że chcesz przeprosić Saszę za swoje
obraźliwe uwagi - wtrąciła Jessica, widząc, że nie obejdzie
się bez jej interwencji. - To musiało być straszne przeżycie,
kochanie. - Popatrzyła ze współczuciem na Saszę. - I to
w noc poślubną! Ale w liście napisałaś, że zostawił jakieś
wyjaśnienie.
- To pewnie był jakiś kit - dodał swoje Tru.
Jessica rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Sasza
uniosła brew, czując, że to znowu był jakiś przycinek,
chociaż nie znała wyrazu ,kit". Patrząc już tylko na Jessicę,
zaczęła:
- Naszą noc poślubną spędzaliśmy w jednym z najle-
pszych hoteli w Moskwie. Kiedy tam tylko przybyliśmy,
jeszcze przed przyniesieniem bagaży, Drew przeprosił
mnie mówiąc, że musi zadzwonić w interesach.
-Czyżby w najlepszych hotelach w Moskwie nie było
telefonów w pokojach? - zapytał Tru z ironią.
- Doprawdy,Tru! - ucięła Jessica.
Sasza rzuciła mu lodowate spojrzenie.
-To była jego osobista sprawa.
-Wygląda to trochę na historię w stylu „płaszcza
i szpady" - skomentował Tru. Zauważył jednak zmianę
w zachowaniu Saszy i dodał już poważniejszym tonem:
- Czyżby rzeczywiście tak było? Czyżby okazał się szpie-
giem?
- O, Boże - westchnęła Jessica.
Sasza zacisnęła dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie.
Żeby tylko Tru tego nie zauważył!
26 • TRUMAN I SASZA
- Może... nawet... gorzej - odparła.
- Gorzej!? - wykrzyknęli oboje Fortune'owie z zapar
tym tchem.
- Nie podejrzewałam niczego do momentu, kiedy Drew
wyszedł, żeby porozmawiać przez telefon. Nie wracał.
Minęła prawie godzina, zanim usłyszałam pukanie do
drzwi. Był to posłaniec, który przekazał mi pisemną wiado
mość.
Sasza nie zamierzała im opowiadać o tym, że rzuciła się
do drzwi jak wariatka, wpadając w ramiona chłopca hote
lowego, który, wcisnąwszy jej w pośpiechu kartkę, uciekł
co tchu.
- No, dobrze - ponaglał Tru - ale co było na tej kartce?
- Daj spokój, Tru - napomniała go Jessica. - To na
pewno nie jest dla niej łatwe.
- Było tam napisane, że bardzo pilne sprawy wzywają
go z powrotem do Chicago.
- I to wszystko? - Tru wyraźnie się niecierpliwił.
- Nie. Prosił, żebym zabrała jego bagaże z pokoju,
w którym mieszkał przed naszym ślubem, i za trzy dni
przyleciała do Chicago. Tam mieliśmy się spotkać.
- I co? - Ciekawość Tru rosła coraz bardziej.
- Nic. Rozważyłam to wszystko bardzo dokładnie. Mó
wiłam Drew od początku, że nie zamierzam wyjeżdżać
z Moskwy. Lubię moją pracę; nie wyobrażałam sobie życia
za oceanem. Zadzwoniłam do niego do Chicago. Chciałam
mu powiedzieć, żeby pozałatwiał te swoje pilne sprawy
i wracał do Moskwy. Obiecywał przecież, że ze mną za
mieszka.
- I co, odmówił? - zapytał Tru.
- Nie odmówił, bo w ogóle z nim nie rozmawiałam.
Zadzwoniłam do jego firmy, ale tam powiedzieli, że nic
zatrudniają nikogo o tym nazwisku i nikogo do Moskwy
—
TRUMAN I SASZA • 27
nie wysyłali. - Przerwała, wspominając tamto upokorze
nie, gdy uświadomiła sobie, że została oszukana. Później
miała się przekonać, że to był dopiero początek...
- A czy nie było go w spisie telefonów Chicago?
- Nie - tym razem na pytanie odpowiedziała Jessica.
- Sprawdziłam to natychmiast po otrzymaniu listu od Sa-
szy.
- Ten numer może być zastrzeżony - zauważył Tru.
- Zastrzeżony? - Sasza jakby nie rozumiała, o co cho
dzi.
- Mój przyjaciel z Chicago, Ben Engel, zna kogoś z po
licji. To również zostało sprawdzone - wyjaśniła Jessica.
-Nie ma nikogo o nazwisku Cheeseman ani w Chicago,
ani w okolicy. Z jakiegoś powodu ten facet poczęstował
Saszę całym stekiem kłamstw. Ożenił się z nią i zostawił,
wszystko w ciągu 24 godzin. Zwyczajna podłość.
Tru czuł, że w tej historii nie dotarli jeszcze do sedna
prawy.
- To jeszcze nie wszystko, Saszo, prawda?
Sasza spojrzała na niego z zakłopotaniem.
- Dowiedziałaś się jeszcze czegoś o tym typie, kiedy go
już nie było?
-Tru - ostrzegła go Jessica. - Nazywasz „tym typem"
człowieka, który jest mężem Saszy, na dobre czy złe.
-Wygląda na to, że tylko na złe - odparł Tru.
Jessica zamierzała go znowu skarcić, kiedy Sasza się
wtrąciła.
-Tru ma rację - powiedziała drżącym głosem.
Ani Tru, ani Jessica już nic nie mówili, czekając na
kolejne sensacje.
Sasza opowiedziała im o tym, jak sprowadziła do swego
mieszkania jego bagaże i przejrzała je dokładniej.
-Niewiele tam znalazłam. Kilka białych koszul, które
28 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN I SASZA • 29
musiały sporo kosztować, trochę bielizny w bardzo do
brym gatunku, trzy jedwabne krawaty. - Obrzuciła wy
mownym spojrzeniem Tru, ubranego w dżinsy i zwyczajną
niebieską koszulę.
Tru uśmiechnął się.
- No, no, widzę, że mężuś był nie byle jakim elegan
tem. Ale co jeszcze znalazłaś? - przynaglał, wiedząc, że
Sasza nie powiedziała o najważniejszym.
- Znalazłam osiemnastowieczną rosyjską ikonę - wy
szeptała swoim niskim, schrypniętym głosem. - Bardzo
cenną. W ukrytym schowku nesesera na przybory toaleto
we.
Tru spoglądał na nią z przejęciem.
- Sądzisz, że chciał ją przemycić? - zaczął, po czym,
zanim Sasza zdołała odpowiedzieć, dodał: - Nie, poczekaj.
Miał sprytniejszy plan. Chciał, żebyś ty przywiozła ją do
Stanów. Tak, na pewno o to mu chodziło.
- O, Boże, to straszne! - wykrzyknęła Jessica. - A co
by było, gdyby celnik odkrył ją w bagażu Saszy?
- No właśnie - powiedziała Sasza poważnie. - Co by
się ze mną stało?
- Myślę, że dlatego wolał, żebyś to ty ryzykowała- po
wiedział Tru z namysłem. - A gdyby ci się udało, zgłosiłby
się po swoją młodą żonkę i coś, co jest pewnie warte co
najmniej milion dolarów. - Wolał nie mówić, że chyba
niedługo cieszyłaby się rolą pani Cheeseman, jeśli ten facci
dostałby ikonę w swoje ręce.
- No cóż, to poważna sprawa - orzekła Jessica. - Może
lepiej pozostawić to właściwym władzom.
- O, nie - Sasza pokręciła głową - ja nie ufam wła
dzom. Mogą na przykład uznać, że z nim współpracowa-
łam. Wiecie, co u nas grozi za próbę przemytu cennej iko
ny, która jest własnością państwa? - Spojrzała poważnie na
Tru - Trochę więcej niż miesiąc w więzieniu, jak to określi
łeś.
- A może po prostu ktoś mu to podrzucił, albo chciał
tylko uniknąć płacenia cła? Pewnie byłoby bardzo duże
- zastanawiała się Jessica.
- Jakkolwiek było - przerwała Sasza - muszę go
znaleźć, nakłonić do powrotu do Moskwy i spowodować,
żeby zwrócił tę ikonę prawowitemu właścicielowi. To jedy
ny sposób, żebym uratowała swoje dobre imię.
Tru spojrzał na nią drwiąco.
- I co ? I potem będziecie żyli długo i szczęśliwie?
Jessica musiała odejść do telefonu akurat wtedy, gdy
podano kolację. Nalegała, żeby Tru i Sasza usiedli do stołu
bez niej.
Siedzieli naprzeciwko siebie i jedli, zakłopotani i mil-
czący. Wreszcie Sasza przerwała ciszę:
- Pewnie uważasz, że jestem głupia - powiedziała
wprost.
Tru się zaczerwienił.
- Nie. To nieprawda. Wcale tak nie myślę. Po prostu
sądzę, że byłaś zaślepiona uczuciem. Mam dwóch braci,
którzy rozumieliby cię w pełni.
-A ty nigdy nie byłbyś tak nierozumny jak ja... albo
twoi bracia?
-Nie. Chociaż... może... - zaczął. Sasza uśmiechnęła
się i to go zirytowało. - Powiedz wreszcie, jak długo znałaś
tego człowieka, zanim się pobraliście?
Wiedziała, że nie wykręci się odpowiedzi. Lepiej powie-
dzieć to wprost, bez żadnych niedomówień. Zresztą sama
sobie nie umiała tego wyjaśnić.
- Dwa tygodnie - odparła ze wzrokiem wbitym w ta-
30 • TRUMAN I SASZA
lerz. Wolała nie widzieć cynicznego uśmiechu na twarzy
Tru.
Następnego dnia spotkali się przy śniadaniu.
- Jak ci smakuje kawa ? - zapytał.
- Dobra - odpowiedziała Sasza. - Nie taka mocna, jak
u nas, ale dobra. - Odstawiła filiżankę i spojrzała na swój
omlet. - Ale ten amerykański ser... no, nie wiem, co po
wiedzieć.
- Kwestia przyzwyczajenia - uśmiechnął się Tru.
Sasza skinęła głową bez uśmiechu.
- Nie muszę się tu do niczego przyzwyczajać. Przyje
chałam tylko po to, żeby znaleźć Drew Cheesemana.
- Jeżeli to w ogóle jest jego prawdziwe nazwisko - za
uważył Tru. - Odszukanie go może nie być takie łatwe.
Może być natomiast niebezpieczne.
- Czy myślisz, że się boję? - Spojrzała na niego z wy
zwaniem w oczach.
Tru przyglądał się jej z namysłem.
- Nie - powiedział w końcu, zdając sobie sprawę, że
nigdy przedtem nie spotkał kobiety, która posiadałaby taką
pewność siebie i siłę charakteru. To intrygujące, pomyślał.
Dalej jednak nie pojmował, jak taka kobieta mogła nagle
stracić głowę dla mężczyzny, którego prawie nie znała. -
Z tego Cheesemana, czy jak on się tam naprawdę nazywa,
musi być niezły czaruś.
- Owszem - odparła Sasza z powagą.
Tru obserwował ją znad swojej filiżanki.
- A teraz powiedz mi, nie czujesz się rozczarowana, że
nie jestem jednym z „Piekielnych Aniołów"?
Sasza znowu nawet się nie uśmiechnęła.
- Nie będę tu na tyle długo, żeby to miało jakieś znacze-
nie - odparła, kierując na niego poważny wzrok.
TRUMAN I SASZA • 31
Ich spojrzenia spotkały się i znieruchomiały na dłuższą
chwilę. Tru miał wrażenie, jakby cały pokój zawirował
dookoła niego.
- Może to i lepiej - powiedział stłumionym głosem.
Serce Saszy mocniej zabiło. To ją zaniepokoiło.
- Na pewno - odpowiedziała cicho.
ROZDZIAŁ
2
- Mam nadzieję, że mi pomożesz, Taylor - mówił Tru,
chodząc tam i z powrotem po laboratorium brata. Zajmo
wało ono całą piwnicę dawnej powozowni, którą Taylor
zamienił na swą rezydencję.
Siedząc pośród śrubek, drutów i przeróżnych części ele
ktronicznych, Taylor odsunął swoje mocno powiększające
okulary na czubek głowy i spojrzał na brata.
- Dalej nie rozumiem, czym się tak przejmujesz?
- Nie rozumiesz? - odparł Tru ze zdziwieniem. - Nie
rozumiesz, czym ja się przejmuję? Nie widziałeś, jak Ewa
powiodła do ołtarza naszego Adama? Jak Elizabeth i Peter
znaleźli się na ślubnym kobiercu, zanim ktokolwiek zdążył
się zorientować?
- Ale przecież sam mówisz, że nawet nie lubisz tej
kobiety. Wcale nie uważasz jej za atrakcyjną ani pociągają-
cą. Twierdzisz, że jest uparta jak osioł, nadziana dogmata-
mi, nie ma poczucia humoru.
- To wszystko prawda, ale...
- Daj spokój, Tru. Robisz wrażenie, jakbyś się obawiał,
TRUMAN I SASZA • 33
że babcia poczęstuje cię po cichu jakimś magicznym napo
jem miłosnym i zamiast tej ponuro wyglądającej „towarzy
szki", zobaczysz fascynującą i pełną temperamentu dziew
czynę.
Tru bał się przyznać nawet przed samym sobą, że były
już takie chwile... Taylor znowu zaczął coś dłubać przy
swoim robocie, zapominając o bożym świecie. Tru obser
wował go przez chwilę, myśląc, jak łatwe i nieskompliko
wane jest życie jego brata. Westchnął.
- Zostawiłem ci do podpisania papiery dotyczące no
wej kampanii reklamowej. Przeglądałeś je?
Taylor spojrzał na niego z roztargnieniem.
- Co miałem przeglądać?
- Potrzebuję twojej akceptacji dla nowych sposobów
promocji naszych towarów. Pewnie wcale nie widziałeś
tych poprawek do katalogu na zagranicę. Wiem, że takie
szczegóły cię nie interesują, ale...
- Przejrzałem ten katalog. Uważam, że jest w porząd
ku Natomiast mam wrażenie, że dobrze by było pokazać
go jakiemuś cudzoziemcowi. Wiesz co, mam pomysł.
- O, nie! - zawołał Tru, odwracając się już w kierunku
drzwi. - Nawet mi o tym nie mów. Niniejszym przyrzekam
solennie tobie i sobie, że nie będę miał więcej do czynienia
z niejaką Saszą Cheeseman.
Być może nawet dotrzymałby tego przyrzeczenia, przy
najmniej przez parę najbliższych godzin, gdyby prawie się
o nią nie potknął zaraz po wyjściu z powozowni. Silna ręka
Saszy powstrzymała go od upadku.
-Co ty tu robisz? - zapytał, widząc ją klęczącą przy
klombie z kwiatami.
-Patrzę na ziemię. To bardzo dobra ziemia. Szkoda jej
na kwiatki. Powinniście posadzić tu warzywa.
-Nie potrzebujemy ogrodu z warzywami - odparł Tru
34 • TRUMAN I SASZA
zdziwiony. - Możemy je dostać w każdym sklepie w pobli
żu. Jakie tylko chcemy.
- Ale po co kupować warzywa, jeśli można mieć swo
je? To mniej kosztuje, a taka praca dobrze by ci zrobiła.
Twojej rodzinie też. Myślisz, że to w porządku posiadać tak
wiele i nic z siebie nie dawać?
Ta cudzoziemka doprowadza mnie do pasji, pomyślał
zirytowany Tru, a głośno powiedział:
- Zostaw mnie i moją rodzinę w spokoju. Znajdujesz
jakąś szczególną przyjemność w tym, żeby mnie prowoko
wać. Podobno przyjechałaś tu po to, żeby odszukać swego
męża, a nie uczyć mnie, jak żyć - powiedział odwracając
się.
- Tru! - zawołała za nim.
Najpierw nie miał zamiaru się zatrzymywać, ale w koń
cu uznał, że zachował się zbyt arogancko. Przystanął, nie
patrząc w jej stronę.
- Słucham?
- Naprawdę chciałabym spotkać się z tym prywatnym
detektywem, o którym mówiła twoja babcia. I bardzo zale
ży mi na tym, żeby znaleźć Drew Cheesemana. Ale twoja
babcia nie może dziś tam pojechać. Spodziewa się dziecka.
Teraz już Tru odwrócił się w jej stronę, spoglądając
z niedowierzaniem.
- Spodziewa się dziecka? Moja babcia ma ponad sie
demdziesiąt lat! Musiałaś coś źle zrozumieć, Saszo. Ona
jest chyba trochę za stara na to, żeby być w ciąży, nic
sądzisz?
- W ciąży? - Sasza ściągnęła usta, po czym uśmiechnę-
ła się. Nie jednym z tych swoich krótkich, przelotnych
uśmieszków, ale szerokim, prawdziwym uśmiechem.
- Wiesz, Tru, potrafisz być czasami bardzo zabawny.
TRUMAN I SASZA • 35
- Ja jestem zabawny? A kto powiedział, że moja babka
jest w ciąży?
- Nie mówiłam, że jest w ciąży. Powiedziałam, że spo
dziewa się dziecka. Dziecka od sąsiadów. Miała się nim
zaopiekować. - Mówiła to ciągle z uśmiechem na twarzy.
Niesforne pasma blond włosów wymykały się spod przepa
ski.
Tru poczuł nieprzepartą chęć, żeby dotknąć tych wło-
sów, odgarnąć je z policzków. Wyciągnął już rękę, kiedy
Sasza spojrzała mu prosto w oczy. Uśmiech zmienił ją nie
do poznania. Jak to powiedział Taylor? Pewnego dnia spoj-
rzy na nią i zobaczy cudowną, czarującą dziewczynę. Bo
e, to działo się właśnie teraz. Bez żadnych magicznych
napojów!
Uśmiech powoli znikał z twarzy Saszy, ale jej oczy dalej
jaśniały, kiedy patrzyła na Tru. Nie panując już nad prze-
możną chęcią dotknięcia jej, odgarnął pasma koloru dojrza-
łej pszenicy z jej opalonych, jedwabistych policzków.
Serce tłukło się w piersi Saszy jak szalone. Próbowała
się opanować. Czekała bez ruchu na to, co będzie dalej.
-Uważasz pewnie, że lubię się kłócić? - spytał cicho.
-Myślę, że... tak. - Zmusiła się, żeby spojrzeć na nie-
go obojętnie. Czuła zamęt w głowie. Nie wolno mi znowu
dać się ponieść tej głupiej, romantycznej naturze, powta-
rzała uparcie w myślach.
Spojrzenie Tru przeniosło się z jej urzekających, błękit-
nych oczu na nie mniej urzekające pełne usta, nie tknięte
szminką
Oczy Saszy powędrowały do warg Tru.
Jego usta rozchyliły się.
Sasza wiedziała, co to oznacza. Próbowała ostrzec samą
siebie, ale jej wargi rozchyliły się również, jakby bez udzia-
łu woli. Bardzo powoli usta Tru zbliżały się do jej ust.
36 • TRUMAN I SASZA
Kiedy były już tylko o ułamek centymetra, Sasza zawahała
się. Znowu daje się ponieść niekontrolowanym emocjom.
Przecież już wiedziała, do czego to prowadzi.
Nie powiedziała jednak nic. Stała bez ruchu, a jakaś
niewidzialna siła wstrzymała jej oddech, kiedy jego usta
dotknęły jej warg lekkim muśnięciem.
- To już nie była kłótnia, prawda? - zapytał cicho.
Cień uśmiechu ukazał się na jej wciąż rozchylonych
wargach.
- Chyba nie - odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że
nie panuje również nad swoimi słowami. Chciała zbagate
lizować to, co się stało, i dać mu do zrozumienia, że nie
przywiązuje do tego żadnej wagi.
Tru miał ochotę pocałować ją jeszcze raz. Wyglądało na
to, że i Sasza nie oparłaby się nawet bardziej namiętnym
pocałunkom. Powstrzymał go jednak instynkt samozacho
wawczy. Wiedział, że przeżywa jeden z przełomowych
momentów, że ta chwila może zdecydować, jak jego życie
potoczy się dalej.
Cofnął się, mówiąc cicho:
- Jestem pewien, że jutro cię zawiezie.
Sasza była o wiele bardziej wytrącona z równowagi, niż
dawała po sobie poznać. Spojrzała na Tru pytająco.
- Przepraszam, o czym mówiłeś?
- O mojej babci i o tym prywatnym detektywie. Jest
naprawdę dobry. Nasza rodzina już raz korzystała z jego
pomocy. Może akurat będziesz miała szczęście.
Zrobił krok w tył i potknął się na jakiejś bruździe. Tym
razem udało mu się odzyskać równowagę bez pomocy
Saszy. Natomiast jego wewnętrzna równowaga była tak
zachwiana, że gdyby go teraz dotknęła, nie zapanowałby
nad sobą na pewno.
Sasza, ku jego konsternacji, robiła wrażenie zupełnie
TRUMAN I SASZA • 37
spokojnej. Może nawet trochę rozbawionej. Poczuł się ziry
towany.
- Przepraszam, chyba nie zachowałem się jak należy.
Popatrzyła na niego, jakby nie rozumiejąc.
- Nie powinienem był cię całować - wyjaśnił zły, że
musi jej to tłumaczyć.
- Och, nie mam ci wcale tego za złe - rzuciła nonsza-
lancko. Jego niepokój pomagał jej opanować własne emo
cje.
- Powinnaś mieć - odparł z rozdrażnieniem. - Przecież
jesteś zamężna.
- To był przecież tylko pocałunek - powiedziała cał-
kiem spokojnie. - Myślę, że oglądasz zbyt wiele miłosnych
filmów. Za dużą wagę przywiązujecie tu do sentymentów.
Tru stracił kontrolę nad swoją impulsywnością.
- My jesteśmy sentymentalni! Niech sobie szanowna
pani pozwoli przypomnieć, że to właśnie pani straciła gło-
wę dla faceta, widząc go pierwszy raz na oczy, i wyszła za
niego za mąż w dwa tygodnie później.
Spodziewał się, że za ten głupi i bezlitosny atak Sasza
go spoliczkuje i wybuchnie płaczem. Przekonał się po raz
któryś z rzędu, że w jej przypadku nie można liczyć na
typowe reakcje. Znowu się uśmiechała.
W środku aż się gotowała ze złości, ale postanowiła nie
dać się sprowokować. Niech się wścieka i wrzeszczy. Już
ona mu pokaże, kto jest górą.
-„Widzieć na oczy"? To pewnie znowu jakiś idiom.
Muszę go dodać do mojej listy. - Pokiwała głową, jakby
zapamiętując nowe wyrażenie. Po chwili jednak przestała
się uśmiechać, a jej spojrzenie stwardniało.
-Masz rację, Tru. Tego człowieka, który jest moim
mężem, zobaczyłam wtedy pierwszy raz. Romantyczne
38 • TRUMAN I SASZA
uczucia; zupełny nonsens. Przekonałam się o tym na włas
nej skórze.
Uklękła przy grządce. Tru stał nad nią, czując zamęt
w głowie.
- Sasza.
- Słucham. - Podniosła głowę.
- Zostaw te grządki, mogę cię zawieźć do Del Monte'a
- powiedział z niezdarną galanterią.
- Do Del Monte'a?
- To ten prywatny detektyw, o którym mówiliśmy.
Sasza wstała powoli, wytarła pobrudzone ziemią ręce
i popatrzyła mu prosto w oczy jakimś szczególnie jasnym
i czystym spojrzeniem. W jej wzroku było coś, czego nie
umiał nazwać, co wprawiało go w stan zakłopotania i, do
diabła, zmysłowego podniecenia.
- Naprawdę zrobisz to dla mnie? Czy nie musisz iść
dzisiaj do pracy?
Tru czuł, jak gorący rumieniec oblewa mu policzki.
- Jestem prezesem mojej firmy. Mogę wziąć sobie wol
ne na to przedpołudnie. Chyba nie masz zamiaru tracić
czasu, prawda? Trzeba rozkręcić sprawę.
- Rozkręcić?
- Ruszyć z miejsca. Zacząć - objaśniał niecierpliwie.
Chyba wolisz szukać swego męża, pani Cheeseman, niż
grzebać się w ziemi? - Wbrew sobie na długą chwilę utkwił
wzrok w jej rozchylonych, uśmiechniętych ustach. Pra
gnienie, żeby ją znów pocałować, ogarnęło go z taką siła,
że szybko odwrócił się, mówiąc:
- Spotkamy się za dwadzieścia minut przed domem.
Tru przebrał się, wyciągając z szafy parę czystych, czar-
nych dżinsów i turkusową koszulkę polo, nie całkiem no-
wą, ale wyglądającą przyzwoicie. Zastanawiał się, czy by
TRUMAN I SASZA • 39
się nie ogolić, ale dał spokój. Nie chciał, żeby myślała, że
aż tak się przejmuje tym wspólnym wyjściem. To właści
wie służbowa sprawa, powtarzał sobie. Im prędzej natrafią
na ślad tego faceta, tym szybciej się jej pozbędzie.
Kilka minut po umówionym czasie zajechał ostro przed
dom pewny, że zdyscyplinowana i niewątpliwie punktual-
na Sasza już tam czeka. Nie było jej. Nawet nie brał pod
uwagę możliwości, że może jeszcze krygować się przed
lustrem. Wszedł do środka, żeby sprawdzić, co się stało.
Może jednak babcia zabrała ją do miasta, pomyślał.
- Sasza! - zawołał, stojąc u podnóża szerokich, kręco-
nych schodów.
Z salonu wyjrzała pokojówka ze ścierką do odkurzania
w ręku.
-Ona jest na górze, w swojej sypialni.
Tru zawahał się, aż w końcu przeskakując po dwa sto-
pnie naraz, wbiegł na górę. Zastukał do drzwi gościnnego
pokoju.
-Sasza? Czy coś się stało?
-Nie wiem. - Dobiegł go zza drzwi stłumiony głos.
- Może mógłbym ci jakoś pomóc?
Powoli uchyliła drzwi. Na początku w ogóle jej nie
poznał. Potem aż zmarszczył brwi z niedowierzaniem, wi-
dząc przed sobą eteryczną piękność w zwiewnej, brzoskwi-
niowej sukni. Włosy miała przewiązane zachodzącą na
czoło jedwabną przepaską w tym samym kolorze, a ich
przeniczne pasma opadały aż na ramiona.
- To jest zupełnie niemożliwe, prawda? - zaczęła.
-Tak - odparł cicho oszołomiony. Widząc jednak roz-
pacz w jej błękitnych oczach, dodał szybko: - Miałem na
myśli, że to zupełnie niemożliwe, żeby wyglądać aż tak...
inaczej.
40 • TRUMAN I SASZA
- Chciałeś powiedzieć, śmiesznie - zaczęła ściągać
z włosów jedwabną przepaskę, ale Tru złapał ją za rękę.
- Ależ skąd, wcale nie śmiesznie - uśmiechnął się do
niej. - Wyglądasz wspaniale, Sasza. Bardzo stylowo. A już
myślałem, że w twoim kraju moda nikogo nie obchodzi.
- To nie moje ubranie. Przyniosła mi je twoja babcia.
- Podała mu wydartą z żurnala stronę, gdzie pokazana była
kreacja, którą miała na sobie Sasza. Model nosił nazwę
„The Fortune Girl" i stanowił część ogłoszenia reklamowe
go Fortune Enterprises.
Wzrok Tru powędrował na łóżko, na którym leżało
otwarte firmowe pudło z jego domu towarowego.
- Znalazłam je tutaj, kiedy przyszłam się przebrać -
wyjaśniła Sasza. - W środku była kartka. - Podała ją Tru.
„Gdy weszłaś między wrony..."
- Może twoja babcia nie była zadowolona z mojego
wyglądu. - Popatrzyła na niego uważnie, jakby czekając na
potwierdzenie.
Wyglądała nie tylko niewiarygodnie pięknie, ale bardzo
młodo i delikatnie. Teraz przypomniał sobie, jak babka
mówiła, że Sasza ma tylko dwadzieścia cztery lata. Do tej
chwili wydawało mu się, że jest znacznie starsza. Odłożył
wydartą stronę i babciną kartkę na biurko. Wziął Saszę za
ręce i spojrzał jej w oczy.
- Ta sukienka wydobyła na światło dzienne cały twój
urok, Saszo.
- I nie myślisz, że wyglądam w niej... głupio?
Uśmiechnął się do niej z czułością.
- Gdybym zobaczył tę suknię na wystawie, to wciągnął-
bym cię do środka i dokonał wzajemnej prezentacji. Jeste-
ście dla siebie stworzone.
Patrzyła na niego bez słowa.
- Czy rozumiesz, co powiedziałem, Sasza?
TRUMAN I SASZA • 41
Uśmiech powoli wykwitał na jej wargach; kiedy w koń
cu rozjaśnił całą jej twarz, Tru aż zaparło dech w piersi.
- Nie zawsze jesteś nieznośny, Tru. Czasami jesteś bar
dzo miły, wiesz?
Jego ręce przesunęły się na jej ramiona.
- Kobiety rzadko mówią o mnie „miły".
- Może - szepnęła cicho, czując, że znowu brnie w ja-
kieś kłopoty - może to nie były właściwe kobiety.
Tru wiedział, że tym razem nie zdoła się powstrzymać.
Pocałuje ją, i będzie to jedna z tych decyzji w jego życiu,
z których nie można się już wycofać. Nie zdawał sobie
sprawy, że Sasza myśli dokładnie tak samo.
Jego dłonie otoczyły jej szyję, wsuwając się pod gęste
pasma włosów.
- Sasza, Sasza - wyszeptał.
- Powtarzasz się, Tru.
- Rzeczywiście.
Ich głowy jednocześnie skłoniły się do pocałunku. Je-
dwabna przepaska Saszy zsunęła się na podłogę, kiedy usta
Tru przywarły mocno do jej warg. Przyciągnął ją do siebie.
Otoczyła go ramionami i oddała mu pocałunek z taką samą
namiętnością. Oboje poczuli, jakby otworzyła się w nich
jakaś tama i to, co uwolniło się we wzajemnym pocałunku,
płynęło teraz z niepohamowaną siłą.
Kiedy ją puścił, twarz Saszy płonęła rumieńcem. Bez-
wiednie spojrzał na łóżko, a potem znowu na jej twarz.
Sasza wiedziała, co miał na myśli; to przecież niemy
język miłości - albo przynajmniej namiętności. Na krótką
chwilę dała się porwać pokusie. Ale tylko na chwilę. Aż
nazbyt dobrze pamiętała, co zdarzyło się jej tak niedawno.
Wyrwała się, próbując rozpaczliwie utrzymać dystans. Na
twarz przywołała wyraz pobłażliwego rozbawienia.
- Zapomiałeś o czymś, Tru. Jestem mężatką.
42 • TRUMAN I SASZA TRUMAN 1 SASZA • 43
Tru zamknął na chwilę oczy, próbując odzyskać równo
wagę. Niech to diabli, jednak udał się babci ten miłosny
napój. Był w kolorze brzoskwini i miał jeszcze metkę z ce
ną. Sześćset dolarów.
Tru nie miał szczególnej ochoty wchodzić wraz z nią do
biura Del Monte'a, ale zdawał sobie sprawę, że Sasza może
mieć pewne problemy językowe. Jej angielski był zadzi
wiająco dobry, ale prywatni detektywi lubią przecież uży
wać slangowych wyrażeń.
Sasza była nadal w swej brzoskwinowej sukience. Za
pomniała jedwabnej przepaski, więc ściągnęła włosy do
tyłu jak zwykle. Tru stwierdził z niepokojem, że ten kon
trast wydał mu się jeszcze bardziej pociągający. Siedziała
sztywna i milcząca obok niego na ławce w poczekalni,
podczas gdy ładna, ruda recepcjonistka rzucała mu zachę
cające spojrzenia zza swego zaśmieconego mnóstwem pa
pierów biurka. Tru odpowiadał jej czasem uśmiechem,
choć w gruncie rzeczy wcale go nie obchodziła. Próbował
w ten sposób przekonać Saszę i siebie, że ten drobny epi
zod w jej sypialni był w gruncie rzeczy bez znaczenia. Sam
wcale nie był o tym przekonany. Sasza wydawała się nie
zauważać jego niemego flirtu; może jej to po prostu nie
obchodziło. Ta postawa irytowała Tru coraz bardziej. Śmie
szny sentymentalizm, też sobie znalazła określenie!
Sasza aż nadto dobrze zauważała wymianę spojrzeń
i uśmiechów i wcale nie mogła powiedzieć, że jej to nie
obchodziło. Traktowała to jak przypomnienie, że nie moż-
na wierzyć mężczyznom w tym kraju. W szczególności
tym, którzy nie tylko prezentowali się atrakcyjnie, ale także
mieli pieniądze i władzę. Trudno, na tamten krótki moment
znowu się zapomniała. Tego nie da się cofnąć, a ciągłe
wypominanie sobie tego faktu niczego nie zmieni. Tylko że
od tej chwili już koniec; będzie się pilnować i już!
- Proszę wejść.
Tru aż podskoczył na głos recepcjonistki. Ze zdziwie
niem zauważył, że Sasza zareagowała podobnie. Wcale nie
jest aż taka spokojna i opanowana, pomyślał. Poczuł się
nieco lepiej.
Victor Del Monte czekał na nich w drzwiach. Sasza była
nieco rozczarowana jego wyglądem. Oczekiwała kogoś
w stylu Humphreya Bogarta. Tymczasem Del Monte -
szczupły, łysiejący mężczyzna w za dużych okularach
w rogowej oprawie, z jaskrawoczerwoną muszką pod szyją
-wyglądał raczej na specjalistę od sprzętu komputerowego
niż prywatnego detektywa. Natomiast żywym usposobie-
niem i sposobem mówienia przypominał agenta firmy
ubezpieczeniowej.
- Proszę bardzo, proszę bardzo - powtarzał, wprowa-
dzając ich do gabinetu. - Z przyjemnością zawsze służę
pomocą rodzinie Fortune'ów. - Poklepał Trumana po ra-
mieniu i uśmiechnął się szeroko do Saszy.
-Jakiś rok temu starałem się zrobić to i owo dla Adama
-powiedział, mrugając porozumiewawczo. - To była cie-
kawa sprawa - dodał, patrząc na Saszę. - Przyszedł tu cał-
kiem wykończony; chciał, żebym mu odszukał pewną za-
ginioną damę. Ślicznotkę z zanikiem pamięci. - Rzucił
Trumanowi figlarne spojrzenie. - Doprawdy, nie byłem
w stanie zgadnąć, dlaczego zaraz potem zjawił się pański
brat Peter, radząc mi, żebym jej zbyt pilnie nie szukał. To
było dość szczególne życzenie wobec faktu, że w niedłu-
GIM CZASIE
Adam sam ją znalazł i pobrali się. Czytałem
o tym w gazetach. No, a potem jeszcze dowiedziałem się,
że i Peter się żeni. Nic nie rozumiem. Można by raczej
przypuszczać, że przy takim testamencie waszego tatusia
44 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN 1 SASZA • 45
żaden nie da się zaciągnąć przed ołtarz. No, wprawdzie
dwóch jeszcze się trzyma - ciągnął, znowu patrząc na Sa-
szę.
- Nie - przerwał Tru gwałtownie. - Ta pani już jest
zamężna.
Sasza uniosła brew.
- Owszem - potwierdziła - mam o jednego męża za
dużo.
Del Monte spojrzał pytająco na Tru.
Sasza nie chcąc już tracić czasu, zreferowała krótko
swoją sytuację i wyjęła ślubną fotografię. Del Monte przyj
rzał jej się uważnie. Potem, podnosząc wzrok na swych
gości, postukał palcem w zdjęcie.
- Ta twarz kogoś mi przypomina. Nie mogę teraz spre
cyzować tego wrażenia, ale dajcie mi parę dni, muszę się
trochę rozejrzeć.
- Czas ma bardzo duże znaczenie - powiedziała Sasza
poważnie. - Muszę go odszukać tak szybko, jak to tylko
możliwe.
- Wygląda na to, że ten facet wolałby, żeby go pani nie
znalazła - stwierdził Del Monte.
- Jeżeli pan się obawia, że to będzie zbyt trudne -
zaczęła Sasza, ale Del Monte pomachał ręką, jakby chciał
rozwiać jej wątpliwości.
- Nie w tym problem. Przyszła pani do właściwego
człowieka. Zaraz się za to biorę i, jak powiedziałem, za parę
dni dam państwu znać.
Gdy wychodzili i Sasza była już za drzwiami, Del Mon-
te przytrzymał Tru i wciągnął na chwilę do środka.
- Chciałem tylko zapytać dla jasności sprawy. Pan na-
prawdę chce, żebym go znalazł? To znaczy, nikt nie będzie
mnie potem prosił, żebym zostawił sprawę w spokoju?
- Nie - odparł Tru stanowczo. - Chcemy, żeby zrobił
pan wszystko, co możliwe, aby odszukać tego człowieka.
I to jak najszybciej. Nikt z rodziny nie będzie nic zmieniał,
daję panu słowo.
Na ulicy panował wilgotny upał. Tru zauważył po prze
ciwnej stronie klimatyzowany bar i zapytał Saszę, czy ma
ochotę się czegoś napić. Młoda kobieta nie odpowiedziała
od razu, choć patrzyła również w tę stronę. Jej uwagę przy
kuł mężczyzna w średnim wieku, w tanim, czarnym ubra
niu, który opierał się niedbale o okno wystawowe baru.
Palił papierosa i czytał jakiś magazyn.
- Sasza?
Prawie niedostrzegalnie skinęła głową; chwilę potem
znaleźli się przy odgrodzonym przepierzeniem stoliku
w chłodnym, spokojnym wnętrzu baru. Zamówili wódkę.
- Lubisz wódkę? - zapytał Tru.
- Nie. Tylko czasami, przy specjalnych okazjach. Wód-
ka jest droga. I jeśli wypiję za dużo, to mi się w głowie...
- szukała właściwego słowa.
-Kręci - poddał Tru, robiąc młynka palcami.
-Właśnie - uśmiechnęła się Sasza. - W głowie mi się
kręci. - Powiodła wzrokiem po wnętrzu baru.
Był tutaj. Mężczyzna w czarnym ubraniu. Siedział na
wysokim stołku przy kontuarze. Przed nim stała butelka
piwa. Nadal palił papierosa i czytał magazyn. Nigdy przed-
tem nie widziała tego człowieka, ale jego obecność niepo-
koiła ją. Może to po prostu mania prześladowcza, pomyśla-
ła. Jeśli kobieta dowiaduje się, że mąż jest przemytnikiem
i że chciał jej użyć do swoich celów, trudno się dziwić, iż
nerwy nie wytrzymują. Może nawet dlatego tak nie umiała
panować nad sobą dziś rano, w swoim pokoju, z Tru.
Tru zauważył jej zainteresowanie nieznajomym.
- Chyba nie jest w twoim typie?
46 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN I SASZA • 47
- W moim typie? Skądże! - Spojrzała na Tru zaskoczo
na.
- To czemu tak mu się przyglądasz?
Sasza wzruszyła ramionami, patrząc już tylko na Truma-
na i starając się nie myśleć o tajemniczym nieznajomym.
- A ty, czy lubisz wódkę? - zapytała.
- Nie. Zwykle jej nie pijam. Jedynie przy specjalnych
okazjach.
Sasza uniosła brwi.
- Przecież nie jest dla ciebie za droga. Jesteś bogatym
człowiekiem, prawda? - spytała z otwartością, która wpra
wiła Tru w zakłopotanie.
- No tak, ale - przerwał na chwilę, po czym podjął
z uśmiechem - moje szczytne ideały, droga pani, stosuję
również do tego, co biorę do ust.
Oboje zamilkli. Sasza starała się nie patrzeć na człowie
ka przy barze, ale cały czas czuła jego obecność.
Zwróciła się znowu do Tru:
- Pensa za twoje myśli.
- Czy u was też się tak mówi? - zdziwił się.
- Nie, ale słyszałam, że Amerykanie tak mówią. - Na
przykład mój mąż, dodała w myśli. - Może jednak w two
im przypadku powinnam dać dolara?
- Nie - roześmiał się Tru. - Pens wystarczy.
Sięgnęła do torebki i położyła monetę na stole.
- Zastanawiam się - powiedział głosem, w którym był
jakiś ton napięcia - czy tylko wódka może Saszy Malcewej
Cheeseman zakręcić w głowie?
Przy stole pojawiła się kelnerka i postawiła przed nimi
pełne kieliszki. Z pewnym zaskoczeniem Tru zobaczył, że
Sasza wychyliła swój jednym haustem. Kelnerka nie zdą-
żyła nawet odejść.
- Może jeszcze jeden? - zapytała zdziwiona.
Sasza skinęła głową. Kiedy kelnerka oddaliła się, Sasza
powiedziała, uciekając spojrzeniem w bok:
- Nie, nie tylko wódka.
Znowu zapadła cisza. Sasza oparła się o ściankę, odgra
dzającą ich stolik. Człowiek przy barze zamówił następne
piwo. Pewnie stały klient, przekonywała samą siebie, ale
uczucie niepokoju pozostało. Tru, choć z innych przyczyn,
niepokoił ją również.
Właśnie wstał ze swojego miejsca i podszedł do grającej
szafy, żeby coś wybrać. Sasza ze zdziwieniem zobaczyła,
że zatrzymał się przy barze obok tamtego mężczyzny i coś
do niego powiedział. Mężczyzna wzruszył ramionami i za-
jął się znowu swoim magazynem.
Tru wrócił na miejsce, a z grającej szafy popłynęły
dźwięki piosenki Beatlesów.
-Lubisz to? - zapytał.
-To akurat tak. Nie lubię hałaśliwego rocka.
-A gdyby w tej szafie były wszystkie melodie świata
i chciałabyś wybrać coś specjalnie dla siebie... Co lubisz
najbardziej?
- Walca. Walca „Nad pięknym, modrym Dunajem".
Ale to teraz nieważne. O czym rozmawiałeś z tym człowie
kiem?
- Zapytałem go, która godzina.
- Po co?
-Chciałem się przekonać, czy nie ma rosyjskiego
akcentu. Nic mi nie odpowiedział.
Sasza poczuła, jak coś ściska ją w żołądku.
-Myślisz, że on mnie śledzi? Że ktoś dowiedział się
o tym, co robi Drew, i że uważają mnie za jego wspólnicz-
kę?
Tru sam nie wiedział, co myśleć.
- Może też go szukają i sądzą, że obserwując ciebie
48 • TRUMAN I SASZA
łatwiej będzie do niego trafić - odparł czerwieniąc się.
- Wygląda na to, że i ja przeczytałem za dużo szpiego
wskich opowieści, jak moja babcia.
- Pewnie tak. - Sasza próbowała się uśmiechnąć. Wola
łaby jednak, żeby mężczyzna odpowiedział na pytanie Tru.
I żeby nie miał rosyjskiego akcentu.
Tru uśmiechnął się również.
- Dajmy temu spokój. Mówmy o czymś innym.
Sasza przypomniała sobie, że w czasie wizyty u prywat
nego detektywa coś ją zaintrygowało.
- Powiedz mi, co miał na myśli Del Monte, kiedy mó
wił o testamencie waszego ojca. Nie zrozumiałam tego.
- To długa historia - odparł Tru. - Może kiedyś ci
o tym opowiem. Zresztą to nic ważnego.
Na stole pojawił się drugi kieliszek wódki dla Saszy.
Kieliszek Tru stał jeszcze nie tknięty. Podniósł go z uśmie
chem w jej kierunku.
- Może wzniesiemy toast? - Trącił szkłem o szkło.
Za to, żebyś znalazła to, czego naprawdę szukasz.
Sasza odpowiedziała mu uśmiechem, który nadal nie był
wolny od niepokoju. Na krótki moment jej wzrok powędro-
wał w kierunku baru. Po chwili znów patrzyła tylko na Tru.
ROZDZIAŁ
- Dlaczego uważasz, że coś knuję, jeśli kupuję Saszy
jedną przyzwoitą sukienkę - mówiła Jessica z rozba
wieniem. - Wszystko, co przywiozła ze sobą, jest okro-
pne. Pomyślałam sobie, że skoro mam ją obwozić po mie-
ście...
-Tego dnia wcale nie zamierzałaś jej „obwozić" - od-
parł Tru bez cienia wesołości w głosie.
-Ale też nie kazałam ci wozić jej do Del Monte'a.
-Owszem, tylko że ty byś jej tam nie zawiozła. Nawia-
sem mówiąc, od kiedy to zajmujesz się niańczeniem cu-
dzych dzieci?
Jessica uśmiechnęła się.
-Sam wiesz, że uwielbiam małe dzieci. Gdybym miała
jakieś w rodzinie...
-Na mnie nie licz - ostrzegł Tru.
-Miałam na myśli Adama i Ewę - wyjaśniła. - I oczy-
wiście Petera z Elizabeth, jeśli wreszcie trochę się ustatku-
ją. Czy to nie cudowne widzieć, jacy oni wszyscy są szczę-
śliwi?
50 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN I SASZA • 51
- Ja też jestem szczęśliwy. Jak skowronek. A raczej
byłbym, gdybyś nie...
- O co ci chodzi, Tru? Ty sam zdecydowałeś, żeby ją
dziś zabrać do Del Monte'a. Mówiłam, że z przyjemnością
pojadę tam z nią jutro. I, wbrew temu co sobie wyobrażasz,
dałam jej tę sukienkę myśląc, że pojedzie ze mną. - Jessica
z udawanym zainteresowaniem zajęła się włóczkową po
duszką, którą wyszywała od paru miesięcy. - Ale wygląda
w niej ślicznie, prawda?
Tru przyglądał się babce uważnie, ale ta nie podniosła
wzroku.
- No, dobrze - przyznał. - Jest dość atrakcyjna, jak się
trochę postara. Może, gdyby się bardziej starała, mąż nic
odszedłby od niej.
Teraz Jessica wreszcie na niego spojrzała.
- Doprawdy, Tru. Sam wiesz, że nie o to chodziło. Ten
okropny człowiek chciał się nią posłużyć. Nawet jestem
zdziwiona, że Sasza dała się aż tak omotać. Wprawdzie
ludzie zakochani bywają ślepi - Jessica rzuciła okiem na
swoją robótkę - ale jakoś nie wydaje mi się, żeby to była
prawdziwa miłość. Nawet na tym ślubnym zdjęciu...
wiesz, oni do siebie nie pasują. Zresztą widać wyraźnie, że
Sasza nie czuje już nic poza żalem. I obawą.
- Obawą? Lepiej nie mów tego Saszy. Na pewno się
wyprze. To twarda sztuka, babciu.
- Wiem, ale też to zauważyłeś, prawda, Tru?
Tru podniósł ręce, jakby chciał uciąć dalszą dyskusję.
- Ja już nic nie chcę widzieć. Nie chcę się w to mieszać.
Mam na głowie całą firmę. Próbuję wprowadzić nasze
przedsiębiorstwo w dwudziesty pierwszy wiek. Nareszcie
mam szansę zrobić to, do czego nie mogłem nakłonić ani
taty, ani Petera. I żadna kobieta, choćby nie wiem jak pięk-
na, nie odwiedzie mnie od tego.
- Nie wiem jak piękna - powtórzyła Jessica.
- Jesteś niemożliwa, babciu. - Tru zbierał się do wyj
ścia.
- Mówiłeś mi w zeszłym tygodniu, że chcesz wziąć
sobie parę wolnych dni przed końcem miesiąca - podjęła
Jessica tonem zwykłej rozmowy, jakby nie zauważyła, że
Tru kieruje się do drzwi. - Całym sercem się z tobą zga
dzam; potrzebujesz odpoczynku. Odkąd Peter odszedł, ha
rujesz jak wół. Zmieniasz, ulepszasz. Sam też mówiłeś, że
pewne rzeczy muszą się teraz uleżeć, że musisz nabrać do
nich dystansu, prawda?
- Nie pisnąłbym ci o tym ani słówka, gdybym przypu-
szczał, że będziesz mnie teraz prześladować - oświadczył
Tru ponurym tonem. - Poza tym, jeśli w ogóle się na to
zdecyduję, wezmę firmowy samolot i polecę gdzieś w góry,
żeby się powspinać. Sam.
- Ostatnio zrobiłeś się dziwnie drażliwy; wyjazd na
pewno dobrze ci zrobi.
Tru spojrzał na babcię z uwagą.
- Jeżeli szykujesz mi tam, w górach, jakieś „przypad
kowe" spotkanie z Saszą...
- Doprawdy, Tru. Przesadzasz z tą podejrzliwością. Na-
wiasem mówiąc, właśnie dlatego sądziłam, że pomożesz
Saszy. Biedactwo, została tak okropnie oszukana.
- Uwierz mi, babciu, ona jest z tych, którzy dają się
oszukać tylko raz.
Jessica nie wyglądała na przekonaną.
-Być może, ale czy można jej pozwolić, żeby sama
ścigała przestępcę?
-Oszczędź sobie tych wymownych spojrzeń. Zamie-
rzam posłuchać twojej rady i wyjechać na tydzień w góry.
-To świetnie - powiedziała spokojnie Jessica, robiąc
kilka ściegów na poduszce.
52 • TRUMAN I SASZA
Tru zawahał się, po czym usiadł naprzeciwko.
- Babciu, nie rób nic na własną rękę!
- Nie rozumiem.
- Nie wpadnij na pomysł, że powinnaś towarzyszyć
Saszy w spotkaniu z tym aferzystą. Sama mówiłaś, że to
sprawa dla odpowiednich władz.
- Ale słyszałeś przecież, co Sasza o tym sądzi.
- No dobrze, załatwimy to inaczej. Jeśli Del Monte trafi
na ślad faceta, zobaczę, czy nie może znaleźć na niego
jakiegoś haka, czegoś, co ten typ zmalował jeszcze przed
poznaniem Saszy albo już po przyjeździe. To ją przecież
oczyści z podejrzeń.
- Gdybyśmy tylko mogli to zrobić.
- Żadne „my". Pogadam z Del Monte'em przed wyjaz
dem i zostawię całą sprawę w jego rękach.
- Już rozumiem, moje dziecko. To dobry pomysł. Bo
widzisz, naprawdę się martwię, że kiedy Sasza tylko się
dowie, gdzie jest jej mąż, natychmiast tam się uda. Jak już
ona czegoś chce...
- Wiem, babciu.
- Dobrze by było, żebyś z nią o tym porozmawiał przed
wyjazdem. Wytłumacz jej, na co się człowiek może nara-
zić, działając bez zastanowienia.
Trumanowi aż się zrobiło gorąco. Akurat on się nadaje
do takich tłumaczeń!
Było już po jedenastej wieczorem. Tru próbował jakoś
uspokoić myśli, ale skutek był mizerny. Planując jutrzejszy
dzień uznał, że mógłby pozałatwiać z rana to i owo w fir-
mie, wpaść do Del Monte'a, a potem, jeszcze przed wie-
czorem, wyjechać w góry. Im szybciej, tym lepiej.
Wziął puszkę piwa, wyszedł z pokoju na małe patio
i wyciągnął się na fotelu z podnóżkiem. Próbował się od-
TRUMAN I SASZA • 53
prężyć i nie myśleć o Saszy Cheeseman i jej problemach.
Jeszcze usilniej próbował zapomnieć o gorącym pocałunku
w sypialni. Znowu bez skutku.
No dobra, podobała mu się. Była rzeczywiście nieprzy
zwoicie piękna w tej brzoskwiniowej sukni. Więc ją poca
łował. I co z tego? Sentymentalne głupstwa, jak mówi Sa
sza. Nie ma się też co martwić tym jej spotkaniem z mę-
zem-przemytnikiem. Ona nie musi o niczym wiedzieć, do
póki Del Monte czegoś na faceta nie znajdzie. Jeśli go
zobaczy, to już za kratkami.
Sasza nie mogła zasnąć. Na pewno nie przeszkadzało jej
w tym szerokie łoże z cieniutkimi, lnianymi prześcieradła
mi ani cudownie orzeźwiający powiew płynący przez ok
no, Gorzkie myśli o oszustwach eks-małżonka też jej już
wyleciały z głowy. Jedynym powodem był Truman For-
tune. Dopiero co robiła mu wykład na temat tego, co sądzi
o sentymentach, a teraz wygląda na to, że sama zaplątała
się znowu w tę niebezpieczną sieć.
Mało mi było jednego nieszczęścia, wypominała sobie
w duchu. Z jednego szaleństwa pcham się w drugie. Gdzie
się podział mój rozsądek?
Odrzuciła przykrycie i wstała. Niech będzie, Tru jej się
podoba. Ale jednocześnie przecież jest arogancki, napastli
wy, nieuprzejmy... czasami. Bo nieraz...
Postanowiła wziąć się w garść. Dość tych romantycz
nych bzdur. Przyjechała tu w określonym celu: ma
odnaleźć tego łobuza, który wpędził ją w tarapaty, kazać
mu wrócić do Rosji i oddać ikonę prawowitemu właścicie-
lowi. Jeżeli odmówi albo jej zagrozi, powie mu o liście,
w którym wszystko opisała i który zostawiła u swojej przy-
jaciółki w Moskwie. Ten list przyjaciółka przekaże wła-
dzom. jeśli Sasza i jej mąż nie wrócą.
54 • TRUMAN I SASZA
Miała tylko nadzieję, że to go przekona, bo tak napra
wdę nie zostawiła u nikogo żadnego listu.
Włożyła bawełnianą podkoszulkę i dżinsy - amerykań
skie dżinsy, które kupiła za duże pieniądze jeszcze w kraju,
na czarnym rynku. To był zwariowany zakup, którego nie
mogła sobie potem darować. Lubiła je jednak tak bardzo...
Tru z zamachem odstawił na wpół jeszcze pełną puszkę
piwa. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Zdecydował się
w końcu wsiąść na motor i przejechać po okolicy.
Dodawał właśnie gazu, jadąc wzdłuż wijącej się alei,
gdy w smudze światła z reflektora ukazała się nagle ludzka
postać. To była Sasza, idąca w tym samym kierunku środ
kiem drogi. Odwróciła się szybko i zastygła w miejscu
z przestrachu. Tru skręcił gwałtownie w prawo i omal nie
wywrócił się, hamując gwałtownie.
- Czyś ty zwariowała?! - krzyknął, wstrząśnięty na sa
mą myśl, że byłby ją potrącił, gdyby jechał trochę szybciej.
- Ja zwariowałam?! - rzuciła w odpowiedzi. - Czy to
ja jeżdżę motocyklem jak szalona w środku nocy?!
- A spacery w środku nocy to szczyt rozsądku? - odciął
się, obejmując ją spojrzeniem. Włosy, których nie upięła,
rozwiewały się wokół twarzy. Odsunęła je ruchem dłoni.
- Zawsze musisz się kłócić?
Tru już otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po
chwili tylko się uśmiechnął.
- Niech ci będzie - powiedział. - Tym razem żadnych
kłótni. Wsiadaj! - dodał impulsywnie.
Sasza zawahała się.
- A gdzie jedziesz?
- Mieliśmy nie dyskutować - odparł.
- Ja przecież nie... - zamilkła. - W porządku. Ale nie
będziesz jechał jak Piekielny Anioł, dobrze?
TRUMAN I SASZA • 55
- Dobrze - zgodził się z uśmiechem. Wziął drugi kask
i pomógł jej zapiąć pasek.
- Nigdy przedtem nie jeździłam motocyklem - oznaj
miła z powagą.
Tru pogłaskał ją po policzku.
- Nie obawiaj się. Pojadę wolno i spokojnie.
Ich oczy spotkały się na długą chwilę.
- Chyba jednak powinnam się obawiać. Nie wydaje mi
się, żebyś w ogóle potrafił jechać wolno i spokojnie.
- Mnie się też nie wydaje - rzucił wesoło.
Silnik motocykla ryczał głośno, wiatr gwizdał wokoło,
nie rozmawiali więc prawie w czasie jazdy. Sasza obejmo
wała Tru z całej siły. Po jakimś czasie poczuła się pewniej
i rozluźniła ramiona. Jazda zaczęła sprawiać jej przyje
mność i nawet nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby
jechał szybciej.
Po mniej więcej trzech kwadransach Tru zatrzymał się
na parkingu, z którego roztaczał się przepiękny widok.
Oczywiście, o tej porze, przy zachmurzonym niebie nie
wiele można było zobaczyć. Tylko świecący niepewnym
blaskiem sierp księżyca rzucał mglistą poświatę na rozległy
krajobraz. Sasza zeszła z motocykla i usadowiwszy się na
piknikowym stole podziwiała tę niezwykłą scenerię. Tru po
chwili znalazł się obok niej.
-Twój kraj jest bardzo piękny - powiedziała cicho.
-
Muszę ci to kiedyś pokazać w dziennym świetle. To
jedno z moich ulubionych miejsc. - Ledwie wypowiedział
te słowa, już ich pożałował. Co on planuje, kolejne randki
z Saszą ? - Wiesz, będę musiał wyjechać z miasta na jakiś
czas.
-Tak? - odpowiedziała swoim lekko schrypniętym
głosem. Z tego jednego słowa nie mógł się domyślić jej
reakcji na to, co powiedział.
56 • TRUMAN I SASZA
Dalej patrzyła przed siebie, a Tru spozierał z boku na jej
profil, fascynującą kompozycję świelistych płaszczyzn i cieni.
- Bardzo potrzebuję odpoczynku - dodał z naciskiem.
Sasza tylko skinęła głową.
- Jestem pewien, że Del Monte coś wywęszy o tym...
Cheesemanie. Może nawet więcej, niż się spodziewasz.
- Co masz na myśli?
- Sądzę, że to nie był jego pierwszy skok. Może od
wielu lat przemycał różne rzeczy z Rosji i Bóg wie skąd
jeszcze. Może jest członkiem jakiegoś gangu.
- Gangu?
- Większej organizacji przemytniczej, działającej na
dużą skalę. On może mieć tuzin nazwisk i fałszywych pa
szportów; wtedy nie sposób będzie go znaleźć. Może po
winnaś po prostu wrócić do Moskwy i o wszystkim zapo
mnieć.
- Sądzisz, że byłabym w stanie?
Tru spojrzał na nią z przygnębieniem.
- Nie, nie sądzę - odparł.
- Wierz mi, to wcale niełatwe pogodzić się z myślą, że
mój mąż jest długoletnim przestępcą. Mam cały czas na
dzieję, że tak nie jest i że to był jego pierwszy raz. Chciała-
bym, aby wrócił ze mną do Moskwy i wszystko naprawił.
- A potem?
- Potem wezmę z nim rozwód.
- Nawet jeśli rzeczywiście wszystko naprawi i będzie
szczerze żałował tego, co zrobił? Nawet jeśli będzie próbo-
wał... naprawić to, co zepsuło się między wami?
- Za późno - odparła Sasza bez wahania.
- Zdajesz sobie jednak sprawę, że mogłaś źle go osą-
dzić. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale jeśli rzeczywi-
ście podrzucono mu tę ikonę? Jeśli naprawdę nic o tym nie
wiedział?
TRUMAN I SASZA • 57
Sasza spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- To dlaczego mnie okłamywał? Dlaczego zniknął bez
śladu?
- Nie wiem - przyznał Tru. - Może pojawiło się jakieś
niebezpieczeństwo, o którym tylko on wiedział, i musiał
wyjechać, żeby nie narażać ciebie. Czy brałaś to pod uwa
gę?
- Nie.
- A ewentualność, że mu tę ikonę podrzucono?
- Zaczynam się obawiać, że naprawdę czytałeś za dużo
szpiegowskich powieści.
Zamierzał się spierać dalej, ale w końcu się roześmiał.
- Może rzeczywiście masz rację.
- Widzę, że się wreszcie zgodziliśmy. - Sasza uśmiech
nęła się lekko.
Tru przyglądał jej się uważnie.
- Powinnaś robić to częściej - powiedział.
- Co robić? - zapytała od razu najeżona.
- Uśmiechać się.
- Po co? - spytała już bez śladu uśmiechu.
- Po co? Bo... to jest miłe i... tak ładnie wygląda. I...
inni ludzie też się wtedy uśmiechają.
A z jakiego powodu my mielibyśmy się uśmiechać?
- Co to za pytania? Nie potrafię ci przecież podać kon
kretnego powodu, dla którego mielibyśmy się uśmiechać!
- Ja też nie - stwierdziła Sasza.
Tr u westchnął zbity z tropu. Zapadła długa cisza.
-Chciałbym wiedzieć, z czystej ciekawości, czy cokol
wiek w ogóle jest w stanie cię rozbawić?
-Rozbawić?
-No wiesz... żebyś się śmiała. Żebyś się śmiała na całe
gardło jak, na przykład, z dobrego dowcipu?
-Z jakiego dowcipu?
58 • TRUMAN I SASZA
Tru spojrzał na nią nachmurzony i zadumał się. Z jakiejś
niewyjaśnionej przyczyny zaczął traktować to jak osobiste
wyzwanie. Musi ją skłonić do śmiechu. Chociaż raz. Żeby
tylko zobaczyć, jak ona wtedy wygląda. Żeby wreszcie
przełamać tę jej ponurą sztywność. To jej dobrze zrobi. Do
diabła, to im obojgu dobrze zrobi.
- Poczekaj. - Pocierał w zamyśleniu podbródek, pró
bując sobie przypomnieć jakiś naprawdę dobry kawał. - O,
już mam! Przychodzi do krawca facet; okropnie wysoki,
z obwisłymi ramionami i strasznie długimi rękami, z jedną
nogą krótszą od drugiej o piętnaście centymetrów...
- Dlaczego on tak wyglądał?
- Nie wiem. Nie w tym rzecz. Więc... zaraz... Aha,
więc ten facet przychodzi do krawca...
- Może był na wojnie?
Tru zaczął już tracić cierpliwość.
- Czy mogłabyś się przestać zastanawiać, dlaczego
on... zresztą, niech ci będzie. Może ten kawał nie jest aż
taki dobry. - Zamilkł na chwilę.
Sasza czekała cierpliwie.
- W porządku. Mam lepszy. Dwóch Irlandczyków ku
piło dwa konie na jarmarku. Oba konie...
- Dlaczego Irlandczyków?
Tru łypnął na nią spod zmarszczonych brwi.
- To nie muszą być Irlandczycy. To mogą być Włosi.
Albo Szwedzi. Albo... Rosjanie. Jeśli ci o to chodzi, niech
będą Rosjanie. Ważne jest to, że kupili dwa konie.
- Tak, rozumiem - potwierdziła Sasza ugodowym to-
nem.
Tru przerwał i popatrzył na nią podejrzliwie.
- To podobno jest niezły dowcip. Brzuch mnie bolał ze
śmiechu, kiedy go usłyszałem po raz pierwszy. To znaczy,
kiedy usłyszałem pointę, do której właśnie zmierzam.
TRUMAN I SASZA • 59
Podrapał się po nosie.
- Więc problem polegał na tym, że oba konie były tak
do siebie podobne, że Pat mówi do Mike'a...
- Pat do Mike'a?
- Właśnie. Pat do Mike'a. Co tu jest nie w porządku?
- Rosjanie nie mają takich imion.
- Ty to robisz celowo! - Tru oskarżycielskim gestem
wyciągnął palec w jej stronę.
- Czyżbyś był zły? - Sasza uśmiechnęła się lekko.
- Nie.
- Ale już nie chcesz mi tego opowiadać?
- Uświadomiłem sobie, że dla ciebie to i tak nie będzie
śmieszne. To był w ogóle zły pomysł. Zostawmy to.
Nastała znowu długa cisza.
- Więc wyjeżdżasz jutro na urlop - przerwała ją Sasza.
- Co? - Tru już całkiem o tym zapomniał. - Aha... tak.
Jutro... chyba wieczorem. Jeśli uda mi się załatwić parę
spraw w firmie. Może będę musiał przesunąć ten wyjazd
o jeden dzień albo do weekendu.
- Jedziesz z kimś?
- Nie. Sam.
- Nie będziesz się czuł samotny?
- Nie - odparł Tru po chwili.
-Ale przecież nie będziesz miał się do kogo uśmiechać.
I nikt nie będzie się uśmiechał do ciebie.
Spojrzał na nią ponuro.
- Czasami jest mi wszystko jedno.
Uderzył w nich nagły podmuch wiatru. Tru spojrzał
w niebo. Chmury zgęstniały, prawie zakrywając księżyc.
Zanosiło się na deszcz. Jazda na motocyklu w czasie burzy
to ryzyko, pomyślał. Poza tym lepiej nie komplikować
sytuacji; miał na myśli nie tylko deszcz.
Nie ujechali daleko, kiedy złapała ich ulewa. Tru obli-
60 • TRUMAN 1 SASZA
czał, że do domu zostało jeszcze co najmniej trzydzieści
kilometrów. W ciągu kilku minut deszcz przybrał na sile.
- Chyba będziemy musieli gdzieś się schować - krzyk
nął do Saszy, która, przemoczona do nitki, przywarła do
niego z całej siły.
Widoczność spadła już prawie do zera, gdy zjechali na
pobocze. Cienkie ubrania nasiąkły wodą i przylegały do
skóry.
- Popatrz! - zawołała Sasza, pokazując w oddali migo
czące światełko. Tru złapał ją za rękę i pobiegli w tamtym
kierunku.
Po chwili znaleźli się przy kilku domkach kempingo
wych, stojących na leśnej polanie. Nad wejściem do jedne
go z nich świeciła się ta jedyna, widoczna z dala żarówka,
a obok niej widniał napis: „Nie ma wolnych miejsc".
Stali skuleni pod metalowym daszkiem werandy. Tru
otarł ręką mokrą twarz i rozejrzał się.
- Nie ma żadnych samochodów przy domkach i jest już
dobrze po północy. Może zarządzający chciał spokojnie
przespać resztę nocy i wolał, żeby mu nikt nie zawracał
głowy.
- Ale obudzisz go jednak? - spytała Sasza, dygocząc
z zimna.
- Nie. - Tru objął ją ramieniem. - Zobaczymy, czy uda
nam się wejść do któregoś z domków. Resztę załatwię rano,
- Poczekaj! - powstrzymała go Sasza. - To może jest...
bezprawne? Mogą nas aresztować.
- To jest szczególna sytuacja - uspokajał ją. - Nic się
nie stanie, obiecuję ci. Chociaż... - zastanowił się. - Mam
pomysł - wyciągnął z kieszeni mokry portfel, a z niego
trzy dwudziestodolarowe banknoty - to jest dużo więcej,
niż trzeba by zapłacić za jedną noc w domku.
TRUMAN I SASZA • 61
Schylił się i wsunął banknoty pod zamknięte drzwi biu
ra.
Pobiegli do najbliższego pustego domku. Drzwi były
zamknięte, ale Tru jakoś sforsował okno. Zachęcił Saszę,
żeby się tam wspięła. Pod wpływem nagłego impulsu poca
łował ją lekko. Tłumaczył sobie, że to tylko dla dodania jej
odwagi, ale wiedział, że oszukuje samego siebie.
Sasza poczuła, jak usta pulsują jej od pocałunku. Była
i tak wystarczająco zdenerwowana tym, że wchodzi ukrad
kiem do pustego domku, a teraz do perspektywy areszto
wania i wszystkich jego konsekwencji dołączyła się obawa
przed spędzeniem nocy w odludnym miejscu z tym nie-
przyzwoicie atrakcyjnym mężczyzną. Miała jeszcze na
dzieję, że w domku będą dwa oddzielne pokoje albo przy-
najmniej dwa łóżka.
Okazało się, że jest tylko jeden pokój i jedno łóżko. Stali
obok siebie zakłopotani i milczący. Sasza kichnęła.
-Musisz zdjąć z siebie to mokre ubranie - przerwał
ciszę Tru.
Sasza skinęła głową, po czym zerknęła w jego stronę.
-Ty też - powiedziała.
Tru przytaknął w milczeniu. Rozglądali się po skąpo
umeblowanym pomieszczeniu. Tru podszedł do drzwi, za
którymi znajdowała się mała, niezbyt czysta łazienka. Za
palił światło i spojrzał na drżącą z zimna Saszę.
-Możesz rozebrać się tutaj i wziąć gorący prysznic.
- Ty też - powtórzyła.
- Po tobie - odparł.
Sasza ruszyła w stronę łazienki. Tru dalej stał w progu.
Kiedy prześliznęła się obok niego i chciała zamknąć drzwi,
Tru powiedział:
-
Zaczekaj chwilę.
62 • TRUMAN 1 SASZA
Stanęła zaniepokojona, ale Tru podszedł tylko do łóżka,
zdjął z niego jedyny koc i podał Saszy.
- Masz. Musisz się w coś owinąć. Do rana ubranie po
winno wyschnąć.
Wzięła koc i spojrzała na niego, zagryzając wargi.
- A ty?
- Co ja?
Popatrzyła na łóżko, na którym zostały tylko dwa prze
ścieradła. Tru spojrzał w tę samą stronę.
- Wezmę jedno z nich. Nie martw się.
Już prawie zamykała drzwi, kiedy Tru dodał:
- Łóżko jest dla ciebie. Ja zestawię sobie dwa krzesła.
Sasza popatrzyła z powątpiewaniem na dwa rozklekota
ne drewniane krzesła i równie niepewnie wyglądający stół
w drugim końcu pokoju.
- Dam sobie radę, zobaczysz. Nawet lubię czasami
spartańskie warunki. - Nie chcąc dopuścić do dalszej dys
kusji, zamknął drzwi łazienki, zostawiając Saszę w środku.
W parę minut później usłyszał szum wody.
Starając się odpędzić od siebie erotyczne wizje nagiego
ciała Saszy pod parującymi strumieniami, zdjął z siebie
przesiąknięte wodą ubranie. Nie znalazłszy nigdzie w po
koju drugiego koca owinął się prześcieradłem jak rzymską
togą. Ledwie zdołał jakoś umocować na sobie to zaimpro-
wizowane okrycie, gdy szum wody ustał. Sasza wyszła
i ujrzawsz Tru uśmiechnęła się.
- Wyglądasz jak Cezar, wiesz?
Tru aż się zakręciło w głowie, gdy zobaczył ją zaróżo-
wioną, z kroplami wody na delikatnym ciele, z wilgotnymi
włosami opadającymi na ramiona. Miała na sobie tylko
cienki koc i uśmiechała się tym swoim nieodpartym uśmie-
chem, który pojawiał się tak rzadko.
TRUMAN I SASZA • 63
- Mam nadzieję, że nie zużyłam całej gorącej wody
- powiedziała.
- Na pewno nie. Chyba pobiłaś rekord najkrótszego
pobytu pod prysznicem pośród kobiet w całej Ameryce.
W każdym razie byłaś szybsza niż jakakolwiek kobieta,
którą znam. - Zaczerwienił się. - To jest, chciałem powie
dzieć...
- Wiem, co chciałeś powiedzieć, Tru - odparła z dziw
nym błyskiem w oczach.
Tru już bez słowa wszedł szybko pod prysznic. Był
całkiem zziębnięty!
Gdy w kilka minut później znalazł się z powrotem w po
koju, Sasza leżała sztywno po jednej stronie szerokiego
łóżka, tak blisko brzegu, jak tylko było to możliwe. Koc
rozłożony był na całym łóżku, na wolnej połowie zostawiła
go trochę więcej. Nie patrząc na niego, powiedziała cicho:
- Nie róbmy z siebie idiotów. Tu jest jedno łóżko. Nas
jest dwoje. Potraktujmy tę sytuację normalnie, dobrze?
Tru był zbyt zaskoczony, żeby jej od razu odpowiedzieć.
- Dobrze - zaczął. - Nie, niedobrze. - Możliwość zna-
lezienia się w łóżku obok Saszy była niezwykle kusząca,
ale piekielnie ryzykowna. - Te krzesła naprawdę mi wy-
starczą.
Sasza przyjęła to z mieszaniną ulgi i rozczarowania.
- Jak chcesz - odparła.
Tru ustawił dwa krzesła naprzeciw siebie. Ułożył się na
jednym z nich, opierając nogi na drugim.
-Może powinieneś ustawić je trochę dalej od siebie
-zasugerowała Sasza uprzejmie.
-Tak jest dobrze. - Jakiekolwiek sugestie w tej chwili
uważał za mało zabawne.
-Naprawdę?
- Wyśpię się jak niemowlaczek - mówił bez przekona-
64 • TRUMAN I SASZA
nia, próbując znaleźć jakąś wygodniejszą pozycję. Kręcił
się na krzesłach, poprawiając równocześnie obsuwające się
prześcieradło. W końcu wyciągnął nogi przed siebie, zgi
nając jedno z krzeseł pod niebezpiecznym kątem. W chwi
lę potem leżał na podłodze, z jedną nogą w powietrzu
a drugą między drewnianymi prętami krzesła.
Na twarzy Saszy pojaw ił się dziw ny grymas. Wyglądała,
jakby zamierzała krzyknąć z przerażenia. Zamiast tego Tru
usłyszał głośny śmiech.
- Widzę, że nareszcie cię rozbawiłem - fuknął ziryto
wany, próbując jednocześnie wydostać zaklinowaną
w krześle nogę i utrzymać spadające prześcieradło na stra
tegicznie istotnych miejscach. Te wysiłki sprawiały, że Sa-
sza śmiała się jeszcze bardziej. Wiedziała, że wprawia go
tym w coraz większe zakłopotanie i złość; próbowała się
opanować. Zakryła ręką usta, ale na próżno. Głośny, serde-
czny śmiech, do którego wydawała się nie być zdolna, nie
dawał się zatamować.
Tru wstał wreszcie z podłogi, owinięty jako tako swoim
prześcieradłem. Patrzył na nią bez słowa.
- Och, prze... praszam - wyjąkała między kolejnymi
wybuchami śmiechu. - Czy nic ci się nie stało?
- Nie, nic. Ale nie udawaj, że mnie przepraszasz. Ty
masz zupełnie spaczone poczucie humoru, ot co!
Spoglądał na śmiejącą się dalej Saszę i czuł, że jego
gniew gdzieś wyparowuje. Po chwili śmiał się z całego
serca razem z nią.
- Czy wystarcza ci koca?
Tru leżał na samym skraju łóżka.
- Tak, mam nawet więcej niż trzeba.
Sasza wyciągnięta sztywno na plecach, z otwartymi
oczami, patrzyła w sufit poprzez otaczającą ich ciemność.
TRUMAN I SASZA • 65
Nigdy nie była w stanie zasnąć w takiej pozycji, ale nie
miała odwagi przekręcić się na bok.
- A tobie wystarczy koca? - zapytał Tru po długim
milczeniu.
- O, tak - odparła szybko Sasza.
- Czy masz dość miejsca?
- O, tak. Mnóstwo. W moim kraju łóżka nie są takie
duże.
- Naprawdę?
- Tak, są mniejsze.
- Chcesz powiedzieć, węższe?
- To... też.
Znowu cisza.
- Hmm... powinniśmy choć trochę się przespać. Jest
późno.
- Tak.
- Dobranoc, Sasza.
- Dobranoc, Tru.
Żadne z nich jednak nie było w stanie zamknąć oczu.
Oboje mieli wątpliwości, czy uda im się zdrzemnąć choć
przez chwilę. Chyba żeby...
Żadne z nich nie pozwoliło sobie nawet dokończyć tej
myśli.
- Nie śpisz jeszcze? - zapytał Tru po mniej więcej go-
dzinie.
-Nie-odparła żywo.
-Tak myślałem. - Tru uśmiechnął się w ciemności.
Między nimi był tylko niewielki kawałek koca.
Tru spojrzał w stronę Saszy. W gęstym mroku ledwie
wyławiał wzrokiem jej profil. Jego pożądanie było zwy-
kłym instynktem, myślał. Jest w jednym łóżku z młodą
kobietą. Nawet... no, w końcu trzeba to przyznać... bardzo
atrakcyjną kobietą. Czego innego można się spodziewać
66 • TRUMAN I SASZA
TRUMAN I SASZA • 67
w tej sytuacji? Ale przecież byłoby czystym szaleństwem
zrobić jakikolwiek ruch. Po pierwsze, ona go odtrąci i jego
męska duma może na tym ucierpieć. A jeśli go nie odtrąci,
to tym gorzej. Przekroczą granicę, zza której nie ma odwro
tu. To zbyt ryzykowne. Zbyt niebezpieczne.
Takie myśli krążyły mu wciąż po głowie, ale sam jakby
bezwiednie znalazł się bliżej Saszy. Usłyszał jej przyśpie
szony oddech. Jej ciało emanowało szczególnym ciepłem,
przyciągając go bliżej i bliżej.
- Sasza - zabrzmiał przytłumiony szept.
Obróciła twarz. Jej błękitne oczy zdawały się błyszczeć
nawet w takim mroku. Usta rozchyliły się. Byli już bardzo
blisko siebie, ale jeszcze się nie dotknęli. Powoli Tru sięg-
nął ręką do jej ust. Wargi Saszy zamknęły się wokół jego
palców. W tym momencie przestali już zważać na cokol
wiek, przestali walczyć z tym, co było nieuniknione.
Tru pochylił się nad Saszą w tak długo upragnionym
pocałunku, wodził rękami po jej twarzy. Jakiś alarmujący
sygnał zabrzmiał w jej głowie, ale nie słuchała go już.
Jęknęła cicho i oddała mu pocałunek z żarliwą gwałtow-
nością.
Długie włosy opadły falą na jej ramiona i piersi. Deli-
katnie, ze zmysłową powolnością, Tru odgarniał ich wil-
gotne pasma. Pochylił głowę, ujmując wargami nabrzmiałe
sutki.
- Masz taki cudowny smak - szeptał, zsuwając dłonie
do jej bioder. Objął rękami twarde pośladki i przyciągnął
do siebie. Drżała pod jego dotknięciem i ten dreszcz
wstrząsał nim również, przebiegając gwałtownym prądem
wzdłuż pleców.
Ręce Tru były takie ciepłe, takie wspaniałe. Czuła, jak ją
głaszcze, pieści, jak jego język wędruje po jej ciele. Podda-
wała się w upojeniu rytmowi tych pieszczot. Jego dłonie,
usta, całe ciało było jak narkotyk, przyprawiało ją o zawrót
głowy i podniecało do utraty świadomości.
Oszołomiona nie protestowała, kiedy język Tru konty
nuował swą upajającą podróż od jej piersi poprzez brzuch
coraz niżej. Westchnienia Saszy wibrowały w powietrzu
w rytm szalonych uderzeń serca.
Pieścił ją językiem najpierw lekko, prowokująco, a po
em coraz mocniej, aż zaczęła wić się pod jego naciskiem.
Poczuł, jak jej mięśnie naprężyły się w oczekiwaniu. Wy
krzyknęła jego imię. Jej ciało przebiegły kolejne, gwałtow
ne dreszcze.
Tru zobaczył łzy w oczach dziewczyny, kiedy zbliżył
twarz do jej twarzy. Uśmiechnęła się i przyciągnęła go do
siebie.
Wsunęła rękę między ich złączone ciała. Odnalazła go;
obejmując i głaszcząc, poprowadziła w głąb siebie.
- Sasza, Sasza, Sasza - szeptał, całując jej oczy, policz
ki i usta, wznosząc się nad nią i opadając w rytm tych słów.
Czuł, że jej serce łomocze jak szalone tuż przy jego sercu.
Nigdy dotąd jego zmysły nie były pobudzone tak jak teraz.
-Tak, tak - wypowiedziała schrypniętym, niskim gło-
sem.
Jej nogi zwarły się wokół jego bioder, palce wpiły się
w napięte mięśnie; spazmatyczny oddech Tru brzmiał tuż
nad jej uchem. Oboje gwałtownie zbliżali się do uwolnienia
od tej narosłej aż do bólu rozkoszy. Przez krótką chwilę, na
moment przed przekroczeniem granicy, Sasza podniosła na
Tru wilgotne od łez oczy.
-Teraz - szepnęła. - Och, teraz... - Spleceni w uścisku
unieśli się razem w przestrzeń, wypełnioną biciem ich serc.
W chwilę potem, dalej ciasno objęci, osunęli się w sen
głeboki jak omdlenie.
68 • TRUMAN I SASZA
W świetle dnia oboje czuli się oszołomieni siłą namięt
ności, która owładnęła nimi ubiegłej nocy. Byli zakłopota
ni, skrępowani jakimś poczuciem winy. Najgorsze było to,
że wzajemne pożądanie wcale nie zniknęło.
Sasza sięgnęła po dżinsy i naciągnęła je pod kocem.
Potem wyśliznęła się z łóżka, złapała resztę swej odzie-
ży i poszła szybko do łazienki. Spędziła w niej sporo czasu,
czując ulgę, że Tru jej nie przeszkadza. Potrzebowała sa
motności, żeby się opanować.
Gdy wyszła, Tru był już ubrany. Podeszła do niego
i spojrzała mu w oczy. Sytuacja wymagała rozstrzygnięcia.
- To nie może się więcej zdarzyć - oświadczyła z po
wagą.
- Nigdy - potwierdził szybko Tru.
Przez krótką chwilę spoglądali na siebie w milczeniu.
- Powinniśmy zapomnieć, że to się w ogóle zdarzyło.
- Tak - zgodził się Tru.
- Może... nie będziemy mogli zapomnieć, ale nigdy
nie będziemy o tym mówić. Nie wolno nam nawet o tym
myśleć.
- Tak - potwierdził zdecydowanym tonem.
- Może - odetchnęła głęboko - będzie nam trudno
o tym nie myśleć, ale nie możemy dopuścić, żeby to zda-
rzyło się znowu.
- Chyba już to mówiłaś. - Na ustach Tru ukazał się cień
uśmiechu.
Sasza wyprostowała się i odwróciła w kierunku drzwi.
- Być może trzeba to powtarzać.
Mieli nadzieję, że uda im się wśliznąć cichaczem do
domu, zanim ktokolwiek się obudzi. Woleli, żeby nikt,
a w szczególności Jessica, nie dowiedział się o ich nocnej
eskapadzie.
TRUMAN I SASZA • 69
Zbliżała się siódma, kiedy Tru wjechał na okrągły pod
jazd przed domem babci. Na parkingu stał samochód. Zna
czyło to, niestety, że starsza pani pewnie już nie śpi. Tru nie
miał pojęcia, kto odwiedza ją tak wcześnie - i po co.
Drzwi frontowe otworzyły się i Victor Del Monte ukazał
się na progu. Wiadomo już więc było kto i dlaczego.
TRUMAN I SASZA • 7 1
ROZDZIAŁ
Sasza wpatrywała się w milczeniu w wycinek z "Seattle
Monitor": Jessica i Tru stali obok niej. Widniała na nim
typowa dla gazety, mało wyraźna fotografia mężczyzny,
Był on opisany jako Martin Baker, trzydziestosiedmioletni
agent biura podróży, który został zaatakowany przez jakie-
goś włóczęgę podczas przechadzki w parku i zmarł na sku-
tek odniesionych ran. Wypadek zdarzył się wieczorem dwa
dni temu.
Del Monte dotknął palcami swojej muszki.
- Czy to jest Cheeseman? - zapytał. - Jest diablo podo-
bny to tego faceta na ślubnej fotografii.
Sasza powoli podniosła na niego wzrok; jej twarz pozo-
stała bez wyrazu.
- Tak, to jest Drew.
- Jesteś pewna? - dopytywała się Jessica. - Podobień-
stwo może być duże, ale...
- Jestem pewna - odparła Sasza. Jej głos nie odzwier-
ciedlał żadnych uczuć. Znowu spojrzała na wycinek. - Dzi-
siaj jest wtorek, prawda?
- Tak - potwierdził łagodnie Tru.
Skinęła głową. Stojąca obok Jessica delikatnie dotknęła
jej ramienia.
- To musi być dla ciebie szokujące przeżycie, mo
ja droga. Usiądź tu na chwilę. Czy wy w ogóle coś jedli
ście? - skierowała pytanie do obojga, zauważając, że za
równo ubranie Saszy, jak i Tru jest nieco wymięte i wilgot
ne.
- Wybraliśmy się... hmm... na małą przejażdżkę moto
cyklem wczoraj wieczorem. Złapała nas burza - zaczął
wyjaśniać Tru - i musieliśmy się gdzieś schować na parę
godzin. - Nie dodawał już żadnych szczegółów.
Jessica przyjęła to na pozór obojętnym skinieniem gło
wy.
- W takim razie przydałby wam się dobry, gorący
prysznic. Zajmę się śniadaniem, kiedy będziecie się prze
bierać.
- Muszę jechać - oświadczyła nagle Sasza.
-
Gdzie chcesz jechać, moja droga? Do Moskwy? Ro-
zumiem, że chciałabyś w tej sytuacji wracać do domu, ale
przecież nie musisz wyjeżdżać zaraz - uspokajała Jessica.
- Nie wolno ci po takim szoku działać impulsywnie. Daj
sobie trochę czasu.
- Nie mam czasu. To jest już dzisiaj - powiedziała Sa
naciskiem.
Tru rzucił niespokojne spojrzenie Jessice, po czym
zwrócił się do Saszy:
- Co jest dzisiaj?
-Pogrzeb - wyjaśniła. - Tu jest napisane, że ceremonia
pogrzebowa Martina Bakera odbędzie się o trzeciej po po-
łodniu w Kościele Prezbiteriańskim przy Wilmott Street
w Seattle.
72 • TRUMAN I SASZA
Sasza była zajęta pakowaniem swych nielicznych ubrań
do zniszczonej torby. Jessica próbowała nadal odwieść ją
od zamiaru wyjazdu do Seattle.
- I po co ty się tam wybierasz? - spytała.
- Po co? - Sasza zawahała się. - Nie wiem. Tak niewie
le wiem o tym człowieku. Wyszłam za Drew Cheesemana
wierząc, że sprzedaje maszyny rolnicze w Chicago. Potem
on znika, a ja znajduję tę ikonę ukrytą w jego rzeczach i nie
mam pojęcia, co o tym myśleć. Może był przemytnikiem,
a ja jego nieświadomą wspólniczką? A może było całkiem
inaczej? Teraz już niczego nie wyjaśni. Martin Baker nie
żyje.
Jessica położyła rękę na dłoni Saszy.
- Może jednak będzie lepiej zostawić to w spokoju,
moja droga. Wątpię, czy w Seattle znajdziesz odpowiedź
na swoje pytania.
- Muszę spróbować. Muszę też dostać świadectwo zgo-
nu, żeby w moim kraju uznano mnie formalnie za wdowę,
- Mogę to załatwić - zaproponowała Jessica.
Sasza uśmiechnęła się niepewnie.
- Mnie i tak chodzi o coś więcej - składała starannie
białą bluzkę. - Może znajdzie się ktoś na tym pogrzebie,
kto znał go pod nazwiskiem Cheeseman?
- Ale to oznaczałoby, że ten ktoś był również zamiesza-
ny w przestępczą działalność. To może okazać się dla cie-
bie bardzo niebezpieczne.
Sasza pakowała się dalej.
- Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę, Jessico, ale
zapewniam cię, że potrafię uważać na siebie. Poza tym,
jeśli w to wszystko byli również zamieszani inni ludzie i ja
ich znajdę, to tylko lepiej dla mnie. Będę miała większą
szansę udowodnić, że z nimi nie...
- Współdziałałaś? - poddała Jessica.
TRUMAN I SASZA • 73
- Właśnie.
Jessica zmarszczyła czoło.
- W takim przypadku tym bardziej nie powinnaś zna
leźć się tam sama. Jestem pewna, że gdybyś poprosiła Tru,
pojechałby z tobą.
- Nie. Tru absolutnie nie powinien ze mną jechać. To
nie jego problem. I nie ma powodu, żeby w ogóle się mną
zajmował.
- Czyżby zaszło coś między wami ubiegłej nocy?
Sasza zarumieniła się.
- Nie, Jessico, twój wnuk zachowywał się bez zarzutu.
Jak to się mówi u was, w Ameryce? Był prawdziwym dżen
telmenem. - Uciekła spojrzeniem w bok. Mijanie się z pra
wdą nie było jej mocną stroną.
Jessica uśmiechnęła się.
- Ja nie o to pytałam. Myślałam, że się posprzeczali
ście.
- Nie, nie posprzeczaliśmy się. - Sasza wróciła wspo
mnieniami do ich wspólnej nocy w domku. Przypomniała
sobie, jak Tru w końcu doprowadził ją do śmiechu, jak
głupio się wtedy czuła - i zarazem jak dobrze. Myślała też
o tym, jak leżała obok niego w łóżku, próbując rozpaczli
wie zwalczyć przemożne przyciąganie, wibrujące w całym
jej ciele. Nie potrafiła go pokonać. Tru też nie. Stłumiła
westchnienie. To dobrze, że niedługo znajdzie się na pokła-
dzie samolotu.
Poczuła na sobie uważne spojrzenie Jessiki.
-Zastanawiam się - zaczęła starsza pani po chwili -
czy Tru powiedział ci już o testamencie swego ojca.
Sasza spojrzała na nią z zainteresowaniem.
- Nie - odparła. - Ten prywatny detektyw coś o tym
wspominał, ale kiedy zapytałam Tru o szczegóły, zapewnił,
że to nic ważnego.
74 • TRUMAN I SASZA
Ze zdziwieniem patrzyła na uśmiech Jessiki. Jeszcze
bardziej zdziwiły ją jej słowa:
- No, no, czy to nie interesujące?
- Nie rozumiem? - spytała zaintrygowana.
- Podstawowym środkiem obrony Tru przed kobietami
jest ten testament. Zawsze im o tym mówi przy pierwszym
spotkaniu. To jego tarcza.
- Tarcza? - Sasza dalej nie mogła zrozumieć, choć jej
znajomość angielskiego była przecież całkiem niezła.
Jessica uśmiechnęła się znowu; zanim Sasza mogła za
pytać o coś więcej, wyszła z pokoju.
- Tru, nie możesz jej pozwolić jechać samej do Seattle
- nalegała Jessica.
- Sama mówiłaś, że ona nie życzy sobie towarzystwa.
- Ale to może być niebezpieczne. Wiem, że ona tak się
zachowuje, jakby mogła diabłu urwać głowę bez niczyjej
pomocy, ale...
- Babciu, ona jedzie tylko na pogrzeb Martina Bakera.
Jestem przekonany, że ten facet prowadził podwójne życie.
W Seattle był na pewno uważany za przykładnego członka
społeczeństwa, spokojnego, pilnego pracownika, który po
prostu dużo podróżował. Sasza będzie tam całkiem bezpie
czna. Poza tym... - zawahał się.
Jessica patrzyła na niego spokojnie i czekała.
- Może - ciągnął z zakłopotaniem - on wcale nie był
jej obojętny i chciałaby zostać sama ze swoim smutkiem.
- Nie wydaje mi się - żachnęła się Jessica. - Na pewno
jest tym wszystkim przygnębiona i oszołomiona. Mam jed-
nak wrażenie, że bardziej jest podobna do swojej babki, niż
chciałaby to przyznać.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że Sasza jest pełną temperamentu
TRUMAN I SASZA • 75
młodą kobietą, która lubi podejmować ryzyko. - Spojrzała
wymownie na Tru, dając mu do zrozumienia, że jest tu
jeszcze ktoś, kto ma słabość do przygód i ryzyka.
Tru udał, że tego nie widzi. Był teraz prezesem wielkiej
firmy, odpowiedzialnym za mnóstwo spraw, i zamierzał
utemperować swą impulsywną naturę. Lepiej późno niż
wcale.
- Nie musisz odwozić mnie na lotnisko, Tru - powie
działa Sasza z uczuciem skrępowania, siedząc sztywno
obok niego w sportowym MG.
Tru błysnął zębami w uśmiechu.
- Madison pewnie by cię odwiózł, ale jakoś nieszcze
gólnie się czuł dziś rano. Wyglądało mi to na zwyczajnego
kaca. Poza tym, to biedne chłopisko się ciebie boi.
- Chciałam mu tylko dodać odwagi.
- Do wywołania rewolucji pośród podstarzałych ame
rykańskich szoferów?
Sasza spojrzała na niego ostro.
- W tym wieku nie powinien już pracować.
- A może Madison lubi swoją pracę? Może jest z niej
dumny i odpowiada mu to, co się z nią wiąże - bardzo
przyzwoita pensja, zabezpieczona emerytura, na którą mo-
że iść, kiedy tylko zechce. Do tego ładne mieszkanie na
terenie naszej posiadłości, dużo wolnego czasu.
- Czy musimy się znowu sprzeczać?
Tru zamilkł. Przez resztę drogi nie rozmawiali już wcale.
- Jesteś pewna, że chcesz tam jechać? - W końcu nie
wytrzymał i przerwał ciszę, gdy wjeżdżali na parking lotni-
ska.
-Tak - odpowiedziała poważnie.
- To może być ryzykowne.
- Dam sobie radę.
76 • TRUMAN I SASZA
Jak zwykle w środku tygodnia, lotnisko przed połud
niem było dość zatłoczone. Sasza czekała na końcu długiej
kolejki do okienka Northwest Airlines. Tru poszedł kupić
jej jakiś magazyn i czekoladowe batoniki na podróż. Wra
cając zatrzymał się w pewnej odległości i popatrzył na Sa-
szę. Wyglądała prawie dokładnie tak jak parę dni temu.
Znowu ściągnęła włosy do tyłu i założyła tę straszną brązo
wą spódnicę. Na nogach miała zwyczajne brązowe półbuty.
Powinna w tym wyglądać okropnie. Tru jednak dostrzegał
teraz jej naturalne piękno i żywiołowy wdzięk. Bez trudu
przywołał obraz pełnej życia, roześmianej, zmysłowej ko
biety, z którą spędził ostatnią noc. Poczuł niepokojący im
puls pożądania i nieodpartą chęć, żeby porwać ją do naj
bliższego hotelu.
Jakaś tęga dama w średnim wieku potrąciła go swą wa
lizką, przywołując do przytomności. Podszedł do Saszy,
żeby przekazać jej zakupy i ulotnić się, zanim coś głupiego
przyjdzie mu do głowy.
- To naprawdę niepotrzebne - powiedziała, gdy wci
skał jej w rękę ilustrowany magazyn i czekoladki.
- Czekolada postawi cię na nogi. Niewiele spaliśmy
ubiegłej nocy.
- Chciałam powiedzieć, że nie ma potrzeby, żebyś tu ze
mną czekał. Dam sobie radę.
Tru zawahał się. Przecież też chciał odejść jak najszyb-
ciej. Co go tu trzyma?
- Jak się czujesz? Ten Cheeseman czy Baker był prze-
cież mimo wszystko twoim mężem.
- To było bardzo krótkie małżeństwo.
Przesuwali się razem w kolejce.
- Czyli nie jesteś pogrążoną w żałobie wdową?
Sasza odwróciła wzrok.
- Jest mi smutno - przyznała. - Drew był czarującym
TRUMAN I SASZA • 77
człowiekiem. Mówiliśmy już o tym. Nie była to jednak
miłość, raczej zawrót głowy...
Kolejka znowu posunęła się do przodu. Byli już prawie
przy kontuarze.
- Z Seattle pojedziesz prosto do domu?
Sasza skinęła głową.
- Powinnaś zwiedzić choć trochę Amerykę przed wy
jazdem - powiedział Tru.
- Mam swoją pracę - odparła, po czym dodała z waha
niem - i parę innych spraw do załatwienia.
Przed Saszą była już tylko jedna osoba. Tru zdawał
sobie sprawę, że pora się żegnać.
- Sasza - zaczął z zakłopotaniem - uważaj na siebie.
Nie baw się w Seattle w policjantów i złodziei. Zostaw to
prawdziwym policjantom. Jeżeli miałabyś jakieś kłopoty,
możesz zawsze zadzwonić do Del Monte'a. Zapłacę mu
z góry. Gdyby coś się działo, wsiądzie w samolot i przyleci
do Seattle.
Sasza skinęła sztywno głową, przełożyła torbę do lewej
ręki, a prawą wyciągnęła do Tru. Tak jest lepiej, myślała.
Czuła, że mniejszym problemem byłaby dla niej cała banda
przemytników niż ten działający jak narkotyk, niebezpie
czny, wytrącający ją z równowagi Truman Fortune.
Tru patrzył przez chwilę na wyciągniętą rękę. W końcu,
zamiast ująć ją w krótkim, pożegnalnym uścisku, przytrzy
mał dłużej dłoń Saszy, pieszcząc delikatnie kciukiem jej
gładkie wnętrze. Ich oczy spotkały się; odczuli to tak inten
sywnie, że po chwili odwrócili wzrok z zakłopotaniem.
Mężczyzna przed Saszą odszedł od kontuaru i teraz nade
jej kolej. Tru nie puszczał jej ręki; ścisnął ją nawet
jeszcze mocniej.
- Proszę cię, Tru. Muszę przecież zapłacić za bilet.
78 • TRUMAN I SASZA
Ku jej absolutnemu zaskoczeniu Tru zwrócił się do mło
dego człowieka i poprosił o dwa bilety do Seattle.
- Tru... to naprawdę... niepotrzebne - wyjąkała Sasza,
ale Tru szybko podpisał formularz karty kredytowej i wziął
bilety. Ujął Saszę za ramię i pociągnął do przodu.
- Nie rozumiem - protestowała Sasza, zbita z tropu je
go dziwnym zachowaniem.
- Idź spokojnie i nie rozglądaj się - polecił, przeciska
jąc się wraz z nią przez tłum.
W pierwszym odruchu zamierzała zrobić to, czego jej
akurat zabronił, czyli obejrzeć się. Tru trącił ją mocno
w bok.
- No dobrze już, dobrze - niecierpliwiła się Sasza. Po-
wiedz mi tylko, na co mam nie patrzeć.
- Jest tu ten milczący facet z baru.
Sasza stanęła w miejscu jak wryta.
- Idź dalej - komenderował Tru, popychając ją do przo
du i trzymając jej ramię jak w kleszczach. - Może go jakoś
zgubimy.
- On może wiedzieć, dokąd lecimy - powiedziała Sasza.
Tru szybko obejrzał się za siebie.
- No i co, widzisz go?
- Nie.
Oboje byli jednak świadomi, że ten pospolicie wygląda-
jący mężczyzna mógł bardzo łatwo wtopić się w tłum. Tru
spojrzał na zegarek.
- Możemy poczekać jeszcze dziesięć minut z wejściem
do samolotu. W grupie pasażerów przy bramce bylibyśmy
od razu widoczni. - Poprowadził szybko Saszę wzdłuż wą-
skiego korytarza i popchnął w pierwsze otwarte drzwi.
Było to pomieszczenie dla sprzątaczek. Tru przymknął
drzwi, zostawiając tylko małą szparę.
- Tru, moje ramię - powiedziała Sasza cicho.
TRUMAN I SASZA • 79
Puścił ją zaskoczony. Rozcierała obolałe miejsce.
- Przepraszam, czy nic ci nie zrobiłem?
Sasza potrząsnęła głową.
- Poczekamy tu do ostatniego momentu, a potem po
egniemy na odprawę - powiedział.
- Nie powinieneś tego robić, Tru. Nie powinieneś się
w to mieszać.
- Amerykański mężczyzna na twoje usługi - odparł
z lekkim uśmiechem. - Nie mogę przecież zostawić damy
w trudnej sytuacji.
- Naprawdę potrafię sobie poradzić - mówiła swoim
zwykłym, poważnym tonem. - Nigdy nie potrzebowałam
mężczyzny.
- Nigdy?
Oczy Saszy zwęziły się niebezpiecznie.
- Dobrze, dobrze - uśmiechnął się. - Wiem, że nie je
steś zwyczajną damulką w kłopotach. Masz silne nerwy
i piekielnie twardy charakter. Większość mężczyzn padła
by na kolana pod twoim stalowym spojrzeniem.
- To co tu jeszcze robisz? - zapytała trzeźwo.
- Tak sobie myślę - odparł, delikatnie głaszcząc jej po
liczek - że moje życie stało się ostatnio zbyt spokojne
i nudne, a ja lubię, jak się coś dzieje. Tak jak ty. - Pochylił
się i dotknął ustami jej warg.
Sasza odpowiedziała na pocałunek znacznie goręcej, niż
zamierzała. Może to nerwy, tłumaczyła sobie. Ten facet
z baru ściga mnie aż tu, na lotnisko. A może, pomyślała,
jestem jednak beznadziejną romantyczką i nic na to nie
można poradzić.
Nie zauważyli wokół niczego podejrzanego, kiedy
w ostatniej chwili zgłosili się na odprawę. Stewardesa
sprawdziła bilety i skierowała ich do foteli na lewo od
wejścia.
8 0 • TRUMAN I S
A
S
Z
A
,
Niespokojnym wzrokiem obiegli widoczne z prawej
strony fotele klasy turystycznej. Wymieniwszy pełne ulgi
spojrzenia ruszyli w kierunku swoich miejsc. Byli już bar
dzo blisko, gdy Sasza gwałtownie wciągnęła powietrze.
Prawie niedostrzegalnie skinęła głową na prawo.
Tęgawy mężczyzna w tanim czarnym ubraniu siedział
przy oknie, zatopiony w lekturze magazynu. Jeśli nawet
wiedział, że tu są, nie dał tego po sobie poznać.
Tru złapał Saszę za ramię i pociągnął na fotel.
- On wie, że jadę na pogrzeb - szepnęła Sasza. - Kto to
może być? Jak on mnie w ogóle znalazł?
- Mógł tu przyjechać za tobą aż z Moskwy. Jesteś pew
na, że nigdy go przedtem nie widziałaś?
- Nie, przynajmniej do wczorajszego dnia. Ale wcześ
niej mogłam nie zwrócić na niego uwagi.
Tru czuł narastające napięcie. Rzucił okiem na Saszę.
Robiła wrażenie bardzo opanowanej. Chociaż to mogły
być tylko pozory.
Uścisnął jej dłoń, jakby chciał jej dodać odwagi. Sasza
patrzyła w okno.
- Jeśli śledził mnie od wyjazdu z Moskwy, musi być
wspólnikiem Drew, albo...
- Jeśli natomiast zaczął chodzić za tobą dopiero
w Denver, może działać na zlecenie kogoś, kto wie, kim
jesteś.
- Jak to możliwe?
- Czy powiedziałaś komukolwiek w Moskwie, że wy
bierasz się do Stanów?
- Tylko mojemu szefowi.
- Ach, tylko? - odparł Tru z ironią.
- Nie widziałam w tym niczego złego. Zresztą powie
działam mu tylko, że jadę odwiedzić dawną przyjaciółkę
mojej rodziny. Ani słowa o Drew.
TRUMAN I SASZA • 81
- Nie poinformowałaś go, że wyszłaś za mąż?
- To tak, ale...
- I że mąż zniknął?
- Nie. Mówiłam każdemu, w tym również szefowi, że
Drew pojechał do Chicago w interesach i że go przez jakiś
czas nie będzie. Nikt nie wie, że Drew mnie oszukał.
- A czy wspominałaś komukolwiek o ikonie? - zapytał
Tru, pochylając się ku niej.
Sasza spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Czy uważasz mnie za idiotkę? W tej sprawie nie mo
am ufać nikomu. Jeśli ktokolwiek o niej wie, to nie ode
mnie.
Tru wolno pokiwał głową.
- No tak. Musimy teraz spokojnie to rozegrać. Spróbuję
jakoś poradzić sobie z tym ogonem.
- Z czym? '
Tru nie odpowiedział.
- Czy masz jakieś lusterko? - zapytał nagle.
Tego Sasza również nie rozumiała, ale posłusznie sięg
nęła do torebki.
Tru za jego pomocą dyskretnie przyjrzał się nieznajome
mu.
- Co on robi? - zapytała Sasza, pojmując wreszcie,
o co chodzi.
- Dalej czyta. - Tru schował lusterko we wnętrzu dłoni,
gdy przechodząca stewardesa przypominała o zapięciu pa
ów przed startem.
Po paru minutach samolot zaczął się wznosić. Tru zno
wu rzucił okiem w lusterko. W chwilę potem podniósł się
z fotela.
-Dokąd idziesz? - Sasza złapała go z całej siły za ra
mię.
-Przypudrować sobie nos.
82 • TRUMAN I SASZA
- Co?
- Idę do męskiej toalety.
- A może to jemu chcesz przypudrować nos? - spytała
cicho, dalej trzymając go za rękaw.
- Niezły pomysł - uśmiechnął się Tru.
- Nie jestem tego taka pewna - odparła Sasza, ale pu
ściła go wreszcie.
Nerwowo się rozejrzała, stwierdzając, że fotel nieznajo
mego jest pusty. Tru czekał przed drzwiami toalety, nad
którymi świecił się napis: „Zajęte". Po chwili napis zgasł
i drzwi się uchyliły. Nawet się nie zdziwiła widząc, kto
z nich wychodzi. Wstrzymała oddech, kiedy Tru coś do
tamtego powiedział. Nieznajomy tym razem rzucił jakąś
krótką odpowiedź i przeszedł obok Tru na swoje miejsce.
Sasza szybko odwróciła głowę, przyciskając rękę do piersi.
Serce waliło jej jak szalone.
Upłynęła chyba cała wieczność, zanim Tru wreszcie
wrócił.
- I co? - zapytała.
- On ma obcy akcent. Nie jestem pewien, czy rosyjski,
ale...
- Ale to możliwe, prawda?
Tru próbował ująć ją za rękę. Sasza odwróciła się gwał-
townie w jego stronę.
- Nie możesz dalej mi towarzyszyć, Tru. Nie mogę
odpowiadać za...
- Spokojnie, kochanie! Od dłuższego już czasu odpo-
wiadam sam za siebie.
- Ale po co to wszystko? Przecież prawie mnie nie
znasz, nie masz w stosunku do mnie żadnych zobowiązań.
- Mówiłem ci. Jestem takim gatunkiem faceta, który
lubi, kiedy coś się dzieje - odparł Tru beztrosko.
- To nie są żarty, Tru.
TRUMAN I SASZA • 83
-Ja wcale nie żartuję.
-Nic nie rozumiesz. To nie jest rozsądne i do niczego
nie prowadzi.
Tru przyglądał jej się uważnie. Może nadszedł już czas,
żeby powiedzieć o testamencie ojca, pomyślał. Przynaj-
mniej nie będzie się obawiać, że kolejny amerykański cza-
ruś zawróci jej w głowie i poprowadzi do ołtarza.
-
ROZDZIAŁ
5
Gdy Tru opowiedział jej pokrótce o zastrzeżeniu w te
stamencie, Sasza nie mogła powstrzymać się od pytań.
- Dlaczego twój ojciec był tak wrogo nastawiony do
małżeństwa?
- Powiedzmy, że nie miał w tej materii najlepszych
doświadczeń - odparł Tru z krzywym uśmiechem. - Nie
chciał, żeby jego synowie powtarzali te same błędy.
- Co przez to rozumiesz? - indagowała Sasza.
- Rozumiem przez to cztery małżeństwa, cztery roz-
wody i mnóstwo alimentów - oznajmił cierpko. - Tata
miał słabość do kobiet i nieuchronnie lądował przed ołta-
rzem.
- I z żadną z nich nie był szczęśliwy?
- Mam wrażenie, że przez pewien czas był szczęśliwy
z każdą z nich.
- W tym również z twoją matką? - dopytywała się Sa-
sza zadowolona z okazji dowiedzenia się czegoś więcej
o Tru i zapomnienia choć na chwilę o mężczyźnie w czar-
nym ubraniu.
TRUMAN I SASZA • 85
- To trwało rzeczywiście bardzo krótko - uśmiechnął
się Tru w zadumie. - Moja matka była fotoreporterką gaze-
ty o międzynarodowym zasięgu. Mówiono mi, że spotkała
mego ojca między wypadem do Birmy i akredytacją
w Nigerii. - Zerknął na Saszę. - Wyobraź sobie, że ich
burzliwy związek trwał nawet krócej niż twój z Cheesema-
nem. Pobrali się w dziesięć dni po pierwszym spotkaniu.
Taki szczególny kaprys z obu stron.
- A potem ona pojechała do Nigerii.
- Tak, a jeszcze później do Nepalu. - Tru wzruszył ra-
mionami. - Prawdopodobnie zorientowała się, że jest
w ciąży w trakcie wywiadów z Dalaj Lamą. Podobno lubi
ła opowiadać, że wydała mnie na świat na ryżowym polu
w południowych Chinach.
- Jest chyba niezwykłą kobietą.
- Była niezwykłą kobietą. - Przez twarz Tru przemknął
cień. - Zginęła prawie dziesięć lat temu. Samolot, którym
leciała, uległ katastrofie nad Salwadorem.
Sasza odruchowo położyła dłoń na jego ręce.
- Tak mi przykro.
- Była fascynująca. - W uśmiechu Tru pojawiła się no
stalgia. - Zawsze wierzyła w duchową siłę człowieka, była
otwarta na cały świat i bardzo impulsywna. Lubiła chodzić
własnymi ścieżkami.
Ręka Saszy dalej spoczywała na dłoni Tru.
- A ty jesteś jej nieodrodnym dzieckiem, prawda?
- Chyba nawet bardziej, niż mi się wydaje.
Poczuła, jak serce zaczyna jej bić coraz szybciej. Prędko
cofnęła dłoń.
- A ten testament to całkiem dobry pomysł.
Kropla potu ukazała się na czole Tru. Odwrócił wzrok.
-Tak, bardzo dobry.
- Chociaż dla twoich dwóch braci testament nie okazał
86 • TRUMAN I SASZA
się przeszkodą. Del Monte wspominał, że Adam i Peter
jednak się ożenili.
Tru w zakłopotaniu wyciągnął jakiś magazyn z kieszeni
fotela naprzeciwko.
- No, tak. Ale to były wyjątkowe okoliczności.
- Ty oczywiście nie obawiasz się wyjątkowych okolicz
ności?
- Nie. Widzisz, Adam i Peter zostali, jakby to powie
dzieć, zaskoczeni. Sytuacje, w których poznali swoje przy
szłe żony, spowodowały, że zaczęli się zachowywać zupeł
nie inaczej niż zwykle. - Uśmiechnął się. - Wiem oczywi
ście, że obaj są szczęśliwi, a ja z kolei jestem...
- Bogaty?
Tru przestał się uśmiechać.
- Ty z pewnością myślisz, że bogaci Amerykanie są
rozwydrzeni i ekstrawaganccy. Mylisz się, przynajmniej
co do niektórych. Wcale nie dbam o pieniądze dla sa
mych pieniędzy. Interesuje mnie wprowadzanie zmian,
istotnych innowacji, reformowanie systemu. Chcę, że
by moje przedsiębiorstwo wkroczyło w dwudziesty pier-
wszy wiek, żeby było dla innych wzorem efektywności
i operatywności - nagle zamilkł, zdając sobie sprawę, że
przemawia jak uliczny agitator. Rzucił okiem na Saszę,
spodziewając się na jej twarzy wyrazu cynicznego powąt-
piewania.
Wyglądała jednak na zamyśloną.
- Tak, każdy system ma swoje problemy, z którym mu-
si sobie poradzić.
- Właśnie - mruknął Tru i zaczął leniwie przerzucać
kartki magazynu. Po chwili pochylił się ku Saszy, zniżając
głos do szeptu: - Wiesz, nie powinniśmy chyba iść na ten
pogrzeb. Spróbujemy zgubić nasz „ogon" na lotnisku. Po-
tern złapiesz samolot do Nowego Jorku i stamtąd polecisz
TRUMAN I SASZA • 87
do Moskwy. Gdy będziesz już w domu, możesz podrzucić
gdzieś tę ikonę. Nikt nie musi wiedzieć, że miałaś z tym coś
wspólnego.
- Nie, to byłoby przestępstwo. Może przemycono już
wiele takich ikon, może w to wszystko wciągane są kolejne
nieświadome ofiary. Sam mówiłeś, że to może być duża
siatka. Mam obowiązek...
- Nie jesteś damskim Supermanem, Saszo. Sama prze
cież sobie z tym nie poradzisz. To szaleństwo! Co będzie,
jeśli ten typ w czarnym ubraniu jest w to zamieszany? Zo
baczy, jak węszysz dookoła na tym pogrzebie, i może wy
kombinować coś naprawdę niebezpiecznego.
- Muszę zaryzykować - stwierdziła z uporem. - Poza
tym, ikona jest nadal w Moskwie.
- Ale on o tym nie wie. W tej sytuacji wszystko może
nam się przytrafić.
Sasza wreszcie uznała za stosowne trochę się nad tym
zastanowić.
- Masz rację, Tru - przyznała po chwili. - To jednak
znaczy przede wszystkim, że ty nie powinieneś się w to
mieszać.
- Źle mnie zrozumiałaś, Saszo.
- To ty nie rozumiesz, Tru. Nie mogę ci pozwolić.
- Nie, to ja nie mogę ci pozwolić.
- To nie są twoje sprawy.
- A ja mam ochotę się nimi zająć.
- Znowu zaczynasz się kłócić?
- To nie ja zaczynam.
- Jesteś typowym amerykańskim mężczyzną.
- A cóż to znaczy?
Rzuciła mu przygważdżające spojrzenie.
- To znaczy, że według ciebie kobieta nie może nic
zrobić bez twojej pomocy.
88 • TRUMANISASZA
- Taka niepozbierana jak ty na pewno nie. Nie każda
kobieta leci bez zastanowienia do ołtarza z przemytnikiem.
- Po pierwsze, nie leciałam. Po drugie, wcale nie wie
działam, czym się naprawdę zajmuje.
- Dobrze wiesz, co chciałem powiedzieć.
Sasza uniosła brwi.
- Pewnie. Ja nawet wiem, co teraz myślisz.
Siedzieli pochyleni ku sobie, twarzą w twarz, kłócąc się
szeptem.
- No to mi powiedz - rzucił wyzywająco.
- Zwyczajnie się boisz.
- Boję się? Ja się boję? O, nie! Po prostu jeszcze nie
zwariowałem - postukał się palcem w czoło. - Owszem,
czasem też robię coś bez zastanowienia, ale nie lecę na
oślep do zbójeckiej jaskini.
- Tu lecę, tam lecę. Co ci odbiło z tym lataniem?
- Przepraszam, towarzyszko. Już się poprawiam. Ma
szerujesz. Wszyscy towarzysze partyjni tak robią. Marsz
pod ten sam werbel. Trzymać krok.
- Jestem dziennikarką i znam się przede wszystkim na
tym, co robię, ale jestem też obywatelką mego kraju. Jeśli
mogę pomóc w wykryciu przestępstwa przeciw państwu,
moim obowiązkiem jest to zrobić.
Tru westchnął ciężko.
- Widzę, że wszelkie polemiki z tobą są z góry skazane
na niepowodzenie.
- Otóż to - odparła Sasza.
- Skoro jednak nie mogę namówić cię na odrobinę zdro-
wego rozsądku, muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Pakuję
cię w samolot do Nowego Jorku najszybciej, jak tylko bę-
dzie to możliwe. Możesz sobie protestować, ile chcesz. Nie
zamierzam patrzeć spokojnie, jak cię załatwią w Seattle.
- Dam sobie radę. Już ci mówiłam, że masz się w to nie
TRUMAN I SASZA • 89
mieszać. Kiedy wylądujemy, ty wsiądziesz w najbliższy
samolot do Denver. Masz dosyć własnej roboty. Nie potrze
buję twojej pomocy ani twoich rad - zakończyła potrząsa-
jąc głową.
- Właśnie, że potrzebujesz. Jesteś tylko zbyt uparta,
żeby ich słuchać. - Tru wyciągnął z powrotem magazyn.
Nie rozmawiali już do końca lotu.
Kiedy samolot wylądował, Sasza została na swoim
miejscu, czekając, aż inni pasażerowie wysiądą, łącznie
z mężczyzną w czarnym ubraniu. Liczyła się z tym, że ta-
jemniczy nieznajomy będzie na nią czatował przy wyjściu.
Strach ściskał ją za gardło, ale nie dała tego po sobie
poznać. Tru wciąż siedział obok.
- Nie chcę rozstawać się z tobą w niezgodzie, Tru -
zwróciła się w jego stronę. - Wiem, że masz dobre intencje,
ale nie mogę zawrócić z mojej drogi. Przyrzekam ci, że
będę uważać.
Tru skinął tylko głową. Miał wrażenie, jakby znalazł się
z nią na tej drodze od chwili, kiedy ją zobaczył. On również
nie miał odwrotu.
Sasza nagle pochyliła się w jego stronę i dotknęła lekko
ustami jego warg. Gdy cofała głowę, Tru objął ją za szyję
i przyciągnął z powrotem do siebie. Ten pocałunek nie był
już lekki. Nie był też jednak podobny do namiętnych poca
łunków z ubiegłej nocy. Był pełen niepokoju i obaw przed
tym, co miało ich niedługo spotkać.
Po wyjściu na teren lotniska zaczęli nerwowo rozglądać
się dookoła. Człowieka w czarnym ubraniu nie było ni
gdzie w pobliżu. Sasza, czując jeszcze pulsowanie krwi
w skroniach, zostawiła swój bagaż w skrytce w przecho
walni i pobiegła wraz z Tru do taksówki. Było już po dru-
90 • TRUMAN I SASZA
giej, ale kierowca zapewnił, że zdążą jeszcze na pogrzeb.
Lotnisko znajdowało się niezbyt daleko od miasta.
Gdy wjeżdżali do Seattle, Sasza obserwowała z podzi
wem otaczające ich piękne, zielone wzgórza. Jakby na
przyjęcie nowych gości błyszczące jak szmaragd miasto
roztaczało swe widoki pod czystym, błękitnym niebem.
- A co to? - zapytała, wskazując konstrukcję przypomi
nającą latający spodek oparty na trzech niebosiężnych, pra
wie dwustumetrowych nogach.
- To Kosmiczna Igła. - Tru i taksówkarz odpowiedzieli
jednocześnie.
- Paryż ma swoją wieżę Eiffela, a Seattle Kosmiczną
Igłę - kontynuował Tru. - Powiedz tylko słówko, a zosta
wimy w spokoju ten pogrzeb i pojedziemy zwiedzać mia
sto.
- Nie przyjechałam tu na zwiedzanie - odparła Sasza
bardzo oficjalnym głosem, próbując ukryć powracający
niepokój.
Kaplica, w której odbywała się ceremonia pogrzebowa,
znajdowała się w śródmieściu, blisko Elliott Bay. Przybyli
na miejsce na dziesięć minut przed wyznaczonym czasem.
Gdy wchodzili do środka, Sasza wsunęła rękę pod ramię
Tru. W chłodnym, spokojnym wnętrzu przebywało już kil-
kadziesiąt osób, w większości mężczyzn, ubranych w sto-
sowne do okoliczności granatowe lub czarne garnitury.
W oczach Saszy wszyscy wyglądali jakoś złowrogo, ale jej
pobudzona wyobraźnia miała w tym pewnie swój udział.
Tru wskazał gestem jedną z tylnych ławek, ale Sasza skie-
rowała się od razu w stronę otwartej trumny w głównej
nawie. Właściwie nie miała wątpliwości, że Martin Baker
to Drew Cheeseman, ale chciała się ostatecznie upewnić.
Tru stał tuż za nią, kiedy spojrzała na przystojną twarz
TRUMAN I SASZA • 91
zmarłego, ubranego w elegancki granatowy garnitur. Tak,
to był Drew. Jej mąż. Zachwiała się i oparła o Tru, który
otoczył ją ramieniem. Zamknęła na chwilę oczy, czując
prawdziwy smutek. Pomimo tego, co zrobił, były między
nimi takie chwile...
- Czy nic ci nie jest? - zapytał Tru z troską w głosie.
Sasza zaprzeczyła ruchem głowy, otwierając oczy. Gdy
odwracali się w kierunku ławek, w pierwszej z nich zoba
czyli bardzo atrakcyjną młodą brunetkę. Ocierała oczy chu
steczką. Przystojny ciemnowłosy mężczyzna po trzydziest
ce w świetnie skrojonym garniturze zwracał się ku niej
z gestem pocieszenia. Saszy wydawało się, że skądś go zna.
Poczuła, że Tru ścisnął ją mocniej. Odwróciła oczy od pary
w pierwszej ławce i zobaczyła, że do pustego jeszcze tylne
go rzędu kieruje się człowiek w czarnym ubraniu. Zdawała
lobie sprawę, że go tu spotka, ale mimo wszystko ogarnął
ją niepokój. Tru przyciągnął ją do siebie uspokajającym
gestem. Odpowiedziała mu pełnym wdzięczności uśmie
chem.
W drugiej ławce, za ładną brunetką i jej przyjacielem
było jeszcze trochę miejsca. Sasza wśliznęła się tam
i usiadła. Tru zajął skrajne miejsce obok niej. Zastanawiał
się również, kim może być ta para. Może rodzeństwo w ża
łobie?
Sasza przechyliła głowę, próbując przyjrzeć się lepiej
mężczyźnie, który wydał jej się znajomy. Wreszcie przypo
mniała sobie. Oczywiście! To był pierwszy dzień zjazdu,
jej pierwsze spotkanie z Drew. Scena jak z amerykańskie
go filmu. Zobaczyli siebie nawzajem na przeciwnych koń-
cach sali i ich spojrzenia spotkały się na długą chwilę.
Wkrótce potem, jakby w zwolnionym tempie, Drew zaczął
się przeciskać przez tłum w jej stronę. Sasza pamiętała aż
nadto dobrze, jak serce waliło jej wtedy w piersi. Wlepiła
92 • TRUMAN I SASZA
w niego wzrok, jakby na sali nie było nikogo innego. Tylko
oni dwoje. Prawie słyszała niebiańskie dźwięki skrzy
piec...
Teraz przypomniała sobie coś jeszcze. Zanim Drew ru
szył w jej kierunku, rozmawiał z jakimś mężczyzną, podo
bno kolegą z firmy. Ten mężczyzna siedział teraz w pier
wszej ławce, pocieszając pogrążoną w żałobie brunetkę.
Była tego pewna. On musiał wiedzieć, kim był naprawdę
Drew Cheeseman.
Rozległ się dźwięk organów i Sasza pochyliła się do Tru,
żeby powiedzieć o swoim odkryciu. Po chwili organy umilkły
i do pulpitu obok ołtarza podszedł pastor. Wszyscy powstali.
Tru wykorzystał ten moment, żeby rzucić okiem na człowieka
w czarnym ubraniu. Z zaskoczeniem stwierdził, że tajemni
czy nieznajomy nie jest już sam. Z obu stron stali groźnie
wyglądający mężczyźni w granatowych garniturach. Facet
w czarnym ubraniu nie wyglądał na uszczęśliwionego ich
towarzystwem. Cała historia robiła się coraz ciekawsza.
Pastor zakończył krótką modlitwę. Padło wypowiedzia
ne chóralnie słowo „amen" i wszyscy usiedli. Do pulpitu
podszedł z kolei przystojny ciemnowłosy mężczyzna
z pierwszej ławki. Obiegł wzrokiem zgromadzonych. Sa-
sza wstrzymała oddech, kiedy jego oczy na krótką chwilę
zatrzymały się na niej. Przez jego twarz przemknęło coś na
kształt uśmiechu. Może zresztą tylko światło padło na nią
przez chwilę w tak szczególny sposób? Jeżeli bowiem był
to uśmiech, nie było w nim nic przyjaznego.
Tru tymczasem nadal obserwował człowieka w czar-
nym ubraniu, wciśniętego z nieszczęśliwą miną między
dwóch mężczyzn w granacie. Jeden z nich nerwowym ge-
stem przygładził włosy i szepnął coś do swego mocno zbu-
dowanego kolegi. Czarny próbował podnieść się ze swego
miejsca, ale granatowy po lewej rzucił mu spojrzenie, które
TRUMAN I SASZA
• 93
wbiło go z powrotem w ławkę. Tru poczuł na plecach zim
ny dreszcz strachu.
- Martin Baker był prawdziwym przyjacielem, czło
wiekiem gotowym zawsze podać innym pomocną dłoń,
hojnym dla potrzebujących i uczciwym.
Sasza trąciła Tru w bok.
- Z prawdziwym smutkiem muszę przypomnieć, że po
zostawił w żałobie nie tylko swoich przyjaciół, ale i nieutu
loną w rozpaczy wdowę, którą teraz proszę o parę pożeg
nalnych słów.
Sasza słuchała tych słów zdumiona. Absolutnie nie spo
dziewała się, że ktokolwiek poprosi ją o wystąpienie na
cremonii w tym charakterze.
Po chwili zrozumiała, że to nie ją proszono o parę po-
żegnalnych słów. Młoda brunetka z pierwszej ławki wstała
i skierowała się w stronę pulpitu.
Tru i Sasza spojrzeli na siebie z otwartymi ustami.
- Przeżyliśmy razem trzy cudowne lata - zaczęła bru-
netka.
Sasza słuchała oniemiała ze zdziwienia. Trzy lata! Za-
tem jej małżeństwo z Drew było nie tylko osobistą, życio
wą pomyłką. Ono nawet nie było legalne. Gdy ochłonęła
nieco z zaskoczenia, poczuła coś na kształt ulgi. Nie była
nigdy jego żoną, więc nie jest wdową.
Tru patrzył na nią z niepokojem. Uśmiechnęła się do
niego uspokajająco.
Po ceremonii poproszono zgromadzonych do podzie-
mnej części kaplicy na krótkie spotkanie. Tru nawet nie
próbując wyperswadować Saszy udziału w spotkaniu,
sprowadził ją po schodach w dół. W sali recepcyjnej grupa
żałobnych gości ustawiła się w kolejce, aby złożyć kondo-
lencje wdowie. Sasza najpierw skierowała się do przystoj
nego mężczyzny, który wygłaszał mowę w kaplicy.
94 • TRUMAN I SASZA
- Mówił pan tak wzruszająco - zaczęła uprzejmym to
nem.
- Dziękuję - odparł bez cienia zainteresowania. Nie
sprawiał też wrażenia, że ją rozpoznał.
- Martin Baker był zapewne pana bliskim przyjacie
lem? - ciągnęła Sasza.
- Tak.
Tru wyciągnął do niego rękę.
- Jestem Jack Fisher. Spotkałem pańskiego przyjaciela
w Chicago, parę miesięcy temu. Sympatyczny gość. Prze
praszam, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska...
- Bill Hovy.
Uścisnęli sobie ręce. Nawet jeśli Hovy umiał zachować
spokojną twarz, dłoń miał zimną i wilgotną od potu.
- Przypuszczam, że zna pan Annę Christie.
Sasza ledwie powstrzymywała cisnący się na twarz
uśmiech. Może lepiej Annę Kareninę!
Bill Hovy skinął zdawkowo głową i spojrzał w stronę
otoczonej przez gości wdowy.
- Przepraszam, Deidre chyba potrzebuje mojej pomo-
cy.
- Oczywiście - odparła Sasza. - Zamierzaliśmy właś-
nie złożyć jej kondolencje. Biedactwo! Trzy lata szczęśli-
wego małżeństwa, aż tu nagle pewnego dnia ukochany mąż
nie wraca do domu.
Sasza i Tru zobaczyli, jak rysy Billa Hovy'ego ściągąją
się w napięciu.
- Ja naprawdę muszę już... przeprosić panią i... pana...
- Właśnie się nad czymś zastanawiałem, Bill - rzucił
Tru za oddalającym się. - Złapali już tego włóczęgę?
Hovy odwrócił się. Jego opalona twarz nieco pobladła.
- Nie. Jeszcze nie - powiedział.
TRUMAN I SASZA • 95
Sasza i Tru wymknęli się z kaplicy i zatrzymali na zew
nątrz, poszukując wzrokiem człowieka w czarnym ubraniu
i jego asysty. Nie było ich.
- Wszystko w porządku? - zapytał Tru.
- Muszę się zastanowić nad tyloma rzeczami. Widzia
łeś, jaki ten Hovy był zdenerwowany? Ta cała Deidre też.
Gdy rozmawialiśmy z Billem, nie spuszczała z nas oka.
Kiedy składałam jej kondolencje, cała się trzęsła.
- Też byś się trzęsła, gdyby twój mąż... - urwał nagle.
- Przepraszam - dodał z niewyraźnym uśmiechem - z tak
zwanym taktem byłem zawsze na bakier.
- Nie przejmuj się - uśmiechnęła się Sasza. - Wygląda
na to, że to wcale nie był mój mąż. Chodźmy teraz coś zjeść
i omówić dalsze plany. Po drugiej stronie ulicy widzę jakąś
restaurację.
- Sasza...
- Muszę się zabrać za parę spraw. Po pierwsze, chcę
jeszcze porozmawiać z Billem Hovym.
- O czym? - zapytał ostrożnie Tru.
Sasza uniosła brwi.
- Być może powinnam mu przypomnieć jego pobyt
w Moskwie. Podyskutować o maszynach rolniczych
i o czymś jeszcze.
- Sasza, masz pewność, że to on?
- Jestem tego pewna. Może mi sporo powiedzieć. Wi
działeś, jaki był zdenerwowany.
- Może i mógłby - oponował Tru. - Ale czy zechce?
Przecież w ten sposób przyznałby się do udziału w przestę-
pstwie.
- Moim zdaniem sprawa jest prosta. - Sasza ruszyła
w poprzek jezdni. - Przecież będzie chciał dostać tę ikonę.
A ja ją mam.
96 • TRUMAN I SASZA
Tru złapał ją za ramię. Znajdowali się na wysepce po
środku szerokiej jezdni.
- To jest igranie z ogniem i może się źle skończyć -
protestował.
- Muszę też pogadać z tą Deidre - mówiła do siebie
Sasza, nie zwracając na niego uwagi. - Tak, tak. Ona mogła
być żoną Martina Bakera, ale wiedziała coś o Cheesema-
nie. Czuję to. Muszę to dobrze rozegrać.
- Sasza!
Dziewczyna schodziła już z krawężnika. Tru znowu zła
pał ją za ramię. Niebieska limuzyna zbliżała się w ich
kierunku i Tru ledwie zdążył odciągnąć Saszę.
Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Tru my
ślał, że kierowca chce sobie ulżyć i powiedzieć Saszy parę
słów do słuchu. Zbyt późno zauważył, że za kierownicą
siedzi znajomy, mocno zbudowany mężczyzna w granato-
wym garniturze.
Tylne drzwi się otworzyły. Wychylił się z nich ten drugi,
wyższy. W jego ręku błysnęła broń. Nakazującym gestem
wskazał im wnętrze samochodu.
Tru cofnął się, pociągając Saszę za sobą. Przecież ten
facet nie zastrzeli ich w biały dzień, na oczach przechod-
niów, pośród przejeżdżających obok samochodów. Miał
nadzieję, że napastnik mając do wyboru pokazanie się na
ulicy z bronią w ręku albo zrezygnowanie ze swoich za-
miarów, zdecyduje się na to drugie. W tym momencie Sa-
sza wyrwała mu się z uścisku. Kompletnie zaskoczony pa-
trzył, jak jej noga mocnym wymachem uderza w drzwi
samochodu, przytrzaskując mężczyznę z pistoletem. Roz-
legł się jęk bólu.
- Zmykamy - syknęła, łapiąc Tru za rękę. Okrążyli
samochód i pobiegli przez ulicę.
TRUMAN I SASZA • 97
Pędzili dalej wzdłuż chodnika, nie oglądając się za sie
bie. Ucieczka była jedynym wyjściem.
- Tutaj! - krzyknął Tru, otwierając drzwi pralni. Spo
dziewał się, że trafią na tylne wyjście na parking. Miał
rację. Za parkingiem widać było wąską, pustą uliczkę. Tru
obejrzał się wreszcie. Niższy z napastników dopadał właś
nie tylnych drzwi pralni. Tru złapał Saszę za rękę i po
pchnął w kierunku przejścia łączącego z kolei parking
z dużym budynkiem mieszkalnym.
- Czy oni... - zaczęła Sasza, łapiąc oddech.
Tru skinął głową, zatykając ręką jej usta. Drugą ręką
szarpnął za klamkę. Niech to diabli, drzwi zamknięte! Ob
lał go zimny pot.
Słyszeli już zbliżające się kroki. Skradające się. Złowro
gie. Nie mieli gdzie się skryć. Za chwilę ich tu znajdą.
Dłonie Tru zacisnęły się w pięści. Od lat nie musiał prze
ciwstawiać się komuś w bezwzględnej, brutalnej walce
wręcz. Teraz nie miał wyjścia.
Przesunął Saszę za siebie, przygotowując się do obrony.
W tym momencie otworzyły się drzwi budynku i jakaś
wymizerowana kobieta w średnim wieku wyszła z nich
z koszem pełnym brudnej bielizny. Obrzuciła wślizgującą
się do wnętrza parę beznamiętnym spojrzeniem. Tym ra
zem szczęście im sprzyjało. Wybiegając przez frontowe
drzwi, zauważyli tuż przed sobą ruszający z przystanku
tramwaj. Przytrzymali zamykające się drzwi i wcisnęli po
między pasażerów.
Oboje byli spoceni i zdyszani.
- No, niewiele brakowało - stwierdził Tru. Gwałtowne
szarpnięcie pojazdu przycisnęło go do Saszy. Złapał się
jedną ręką za metalowy drążek obok siebie. Drugą ręką
otoczył ją w pasie, oczywiście tylko dla podtrzymania rów
nowagi.
98 • TRUMAN 1 SASZA
- Bardzo niewiele - odparła, oddychając szybko.
Tramwaj zahamował ostro przed kolejnym przystan
kiem. Tru dalej trzymał ją blisko siebie. Zbyt blisko.
- Tu jest jakiś hotel - powiedziała Sasza, wskazując
budynek po przeciwnej stronie ulicy. Tru zwolnił nieco
uścisk i skierował się wraz z nią do wyjścia.
Hotel Danford miał szczególny wystrój; palmy w doni
cach i duże, wiklinowe meble rozstawione w różnych miej
scach rozległego holu. Do tego wykładzina w kolorze mor
skiej wody.
Tru wpisał się do rejestru jako pan Parks z małżonką,
z Omaha, w Nebrasce. Wyjaśnił, że ich bagaż zapodział się
gdzieś na lotnisku, po czym skierował Saszę do windy.
Drzwi zamknęły się i zostali sami.
- Mogłaś mi powiedzieć, że znasz karate.
Sasza uśmiechnęła się. Miała nadal zaróżowione policz
ki i włosy w nieładzie.
- Przyjaźnię się z kimś, kto jest instruktorem samoobro-
ny.
- Czy to twój bliski przyjaciel?
- Przyjaciółka - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Pra
wie jak siostra.
Apartament hotelowy umeblowany był w podobnym
stylu co hol na parterze; szmaragdowa wykładzina i meble
z wikliny. Na ścianach kolorowe reprodukcje. Całość skła-
dała się z małego saloniku i sypialni z dużym, podwójnym
łożem.
Tru zadzwonił do Jessiki, aby dać znać, że jednak poje-
chał z Saszą do Seattle. Gdy kończył rozmowę, Sasza wy-
szła z sypialni i spojrzała na niego pytającym wzrokiem,
Tru zajrzał tam za nią i zorientował się, w czym problem.
Z wymuszonym uśmiechem wskazał na mały tapczanik
w salonie.
TRUMAN I SASZA • 99
- To znacznie lepsze niż dwa drewniane krzesła.
- Ale nie takie śmieszne - odparła.
Tru odetchnął głęboko. Nawet jego oddech jest taki
zmysłowy, pomyślała Sasza. Powróciło pożądanie. Próbo
wała się opamiętać. Przecież zaledwie ubiegłej nocy... Jej
ciało wydawało się głuche na wszelką perswazję. To chyba
jakaś obsesja.
Tru również walczył z własnymi myślami. Tej nocy
w domku, myślał, to były tylko zmysły. Prymitywne pożą
danie. Burza, wspólne łóżko, Sasza zaróżowiona i mokra
po kąpieli. Ogarniająca go teraz namiętność wydawała się
inna, głębsza. Sasza pociągała go jak żadna inna kobieta do
tej pory. Tru był przerażony. Miał ku temu wszelkie powo
dy.
- Teraz możemy się wreszcie trochę pośmiać - powie
dział. Próbował jeszcze zbagatelizować to, co zgotował im
los.
- Może znasz jakiś niezły dowcip. - W uśmiechu Saszy
było więcej napięcia niż rozbawienia. Wbrew swojej woli
zbliżała się wolno do Tru.
- Dobrze - skinął głową - jakiś dobry dowcip. - Nic
zabawnego nie przychodziło mu jednak do głowy.
Sasza stała już tuż przy nim.
- Zrób tak, żebym się znowu śmiała- powiedziała stłu
mionym, gardłowym szeptem.
Ręka Tru jakby niezależnie od niego powędrowała do jej
włosów. Zaczął wyjmować wetknięte w nie spinki, aż bły-
szczące, pszeniczne fale spłynęły w nieładzie na ramiona.
- Tru, to nie jest rozsądne. - Czuła, że nieostrożnie
obudzona namiętność może przerwać wszelkie tamy. Ich
rosnący niepokój mieszał się z gwałtownym, nieodpartym
pożądaniem.
- Gdybyśmy byli rozsądni, nie bawilibyśmy się tutaj
1 0 0 • TRUMANISASZA
w prywatnych detektywów. - Tru usiłował jeszcze powie
dzieć coś sensownego. Próbował nawet oderwać ręce od jej
włosów. Bez skutku.
- Gdybyśmy byli rozsądni, nie byłoby nas teraz w tym
hotelu. - Podniecenie ogarniało Saszę aż do bólu. Jej ręce
dotknęły jego piersi, przesunęły się na ramiona, otoczyły
szyję.
- To nieostrożne, Saszo. - Serce tłukło mu się szalonym
rytmem.
- Ale my lubimy być nieostrożni, prawda? - Spojrzała
mu prosto w oczy.
Tru przyciągnął ją do siebie gwałtownie.
- Tak, Sasza. Tak, tak...
Z zapamiętaniem, które zaskoczyło ich oboje, Sasza
szarpała okrywające go ubranie. Zafascynowany jej nie
skrępowaną pasją, podążył jej śladem, rozrywając przód
bluzki. Guziki potoczyły się dokoła. Trzęsącymi się ręka
mi, z coraz większą przyjemnością, zdzierał z niej bieliznę.
Widok wspaniałego ciała Saszy zaparł mu dech w pier
siach. Ubiegłej nocy kochał się z nią w ciemności, teraz
mogli to robić w pełnym świetle. Jej skóra była kremowo-
biala i nieskazitelnie gładka. Ręce Tru dotknęły jej szyi,
osunęły się na wysoko sklepione, pełne piersi. Gładził jej
płaski brzuch czując, jak jej mięśnie napinają się powoli.
Sasza patrzyła z nie mniejszą satysfakcją na jego nagie
ciało. Obejmując się ramionami, śmiejąc się cicho ze szczę-
ścia, upadli na dywan.
ROZDZIAŁ
6
- No więc, taki typowy bufon z Teksasu jeździ taksów-
ką po Paryżu i ogląda widoki...
Sasza przylgnęła do Tru, gładząc palcami jego nagą
pierś.
- Rozumiem. Widoki. Piękne widoki.
Tru uśmiechnął się.
- Dziękuję... to jest, chciałem powiedzieć, właśnie tak.
Więc ten Teksańczyk pokazuje taksówkarzowi kolejny za
bytek i pyta: A co to jest? To Notre Dame, monsieur, odpo
wiada dumnie taksówkarz. Aha, mówi tamten gardłowym,
teksaskim akcentem. U nas, w Teksasie, zbudowalibyśmy
coś takiego w parę tygodni.
- Ale to śmieszne - powiedziała Sasza, krzywiąc twarz
w uśmiechu.
- To jeszcze nie jest pointa - zastrzegł się Tru.
- Och, przepraszam. Mów dalej.
Tru obrócił się ku niej i przysunął bliżej. Sasza stanow-
czym ruchem odwróciła go z powrotem na plecy.
1 0 2 • TRUMANISASZA
- Zbliżają się do następnego zabytku - kontynuował
z westchnieniem. - I Teksańczyk znowu pyta...
- Co to jest?
- Bardzo dobrze. Na to taksówkarz odpowiada z jesz
cze większą dumą...
- Wieża Eiffela, monsieur.
- Słyszałaś już ten dowcip? - zapytał Tru, nieco zbity
z tropu.
- Skądże - odparła Sasza z promiennym uśmiechem.
- No więc, Teksańczyk na to...
- U nas w Teksasie moglibyśmy zbudować taką wieżę
w tydzień. - Sasza starała się naśladować rozwlekły, teksa-
ski sposób mówienia, co w połączeniu z jej rosyjskim
akcentem było o wiele zabawniejsze niż sam dowcip.
Tru zaczął się śmiać, żartobliwie klepiąc ją w pośladek.
- Kto w końcu opowiada ten kawał? - zapytał.
- Czy to już była pointa? - spytała Sasza niewinnym
tonem.
- Nie, to nie była pointa - odparł, imitując z kolei jej
akcent. Sasza zachichotała. Przytuliła się do niego, kładąc
mu rękę na udzie.
- Ten dowcip nie jest aż taki długi - dodał - ale ty nie
pozwalasz mi skończyć.
Sasza chciała cofnąć rękę, ale Tru przytrzymał ją tam,
gdzie była.
- To mi nie przeszkadza - powiedział.
- No dobrze... co dalej z tym Teksańczykiem?
- E tam, nie będziesz się z tego śmiała.
Ręka Saszy poczęła wolnym, zmysłowym ruchem prze-
suwać się wzdłuż jego uda.
- Powiedz mi.
- Niech ci będzie. Jadą dalej i w pewnym momencie
mijają Luwr. Teksańczyk pyta...
TRUMAN I SASZA • 1 0 3
- Co to za budynek?
Tru skinął głową, kładąc palec na jej ustach.
- Wtedy taksówkarz wzrusza ramionami gestem uro
dzonego paryżanina i odpowiada: „Je ne sais pais, mon
sieur". Rano jeszcze tego tu nie było. To koniec - powie
dział, rozczarowany obojętną reakcją Saszy. - To właśnie
była pointa. - Potrząsnął głową. - No cóż, tak jak przewi
dywałem.
- Rano jeszcze tego tu nie było - powtórzyła Sasza
z namysłem.
- Wcale nie takie śmieszne, prawda? Mówiłem ci.
- Straszne - mruknęła Sasza, przytulając głowę do jego
piersi. - Rano jeszcze tu... - Nagle wybuchnęła śmiechem.
- To jest... najgłupszy dowcip... jaki... - Śmiała się z ca
łego serca, nie mogąc prawie złapać tchu.
Tru też zaczął się śmiać, ale był zaskoczony jej reakcją.
- To dlaczego się śmiejesz?
- Bo - próbowała wykrztusić z siebie Sasza między ko
lejnymi wybuchami śmiechu - twój francuski akcent jest
taki śmieszny, monsieur. A ten dowcip jest taki głupi.
Ich śmiech zamarł w chwili, kiedy Sasza przylgnęła do
niego całym ciałem. Tru zamknął oczy, przesuwając ręka
mi po jej wspaniałych piersiach, wąskiej talii i cudownie
zarysowanych biodrach. Odetchnął głęboko, napawając się
gładkością skóry, próbując uświadomić sobie, że ta zmysło
wa, nieskrępowana i gotowa na wszystko piękna kobieta
wyłoniła się, jak motyl z poczwarki, spod maski ponurej,
nieprzystępnej cudzoziemki.
Rozpalała jego umysł i serce. Pociągała go jej osobo
wość. Kochanie się z nią było czymś zupełnie innym niż to,
czego doświadczał z innymi kobietami. Czuł jakąś szcze
gólną więź, którą pogłębiały jeszcze przeżyte razem chwile
1 0 4 • TRUMANISASZA
grozy i niebezpieczeństwa. Największym niebezpieczeń
stwem byli jednak sami dla siebie.
Sasza wyczuła jego napięcie i delikatnie pocałowała go
w usta.
- Wszystko w porządku. Nie ma żadnego niebezpie
czeństwa, mój miły.
Podciągnął się na łokciu.
- Co masz na myśli? Zażywasz jakieś pigułki, tak?
- To też - uśmiechnęła się, gładząc go po gęstych czar
nych włosach. - Ale chciałam powiedzieć, że przecież mo
żemy się kochać, nie lecąc od razu do...
- Ołtarza? - zrozumiał po chwili.
- Tak. Wystarczy, jeśli kiedyś posłuchamy razem,,Nad
pięknym, modrym Dunajem" - dodała cicho.
Pochylił się do jej piersi, wodził językiem wokół twar
dego, naprężonego sutka. Zaczęła się śmiać, ale był to już
inny śmiech - gwałtowny i pełen zmysłowego napięcia.
Czuła to znowu, tę nieokiełznaną namiętność, to nieod-
parte pożądanie, tak jednak inne od tego, które budził
w niej Drew. Tamten rozpalał tylko jej ciało, a Tru... Tru
umiał ją rozbawić. Tru doprowadzał ją do wściekłości i..
do rozterek. Najrozmaitsze uczucia kłębiły się w niej bez
ustanku. Co on z nią zrobił?
Teraz jego usta pieściły jej szyję, ręka posuwała się
powoli po wewnętrznej stronie jej uda, a druga objęła jej
pierś. Serce Saszy zaczęło bić szalonym rytmem, jej biodra
przylgnęły do jego ciała, spragnione, poszukujące. Z głębi
gardła wyrwał się okrzyk miłosny. Tru znowu był w niej-
i jej ciało znowu zaczęło śpiewać swą własną, wspaniałą
pieśń.
Przewrócił się na drugi bok i instynktownie sięgnął ręką
tuż obok. Łóżko było puste.
TRUMAN I SASZA. • 1 0 5
- Sasza!
Wychodziła właśnie z łazienki, całkiem ubrana.
- O tej porze nigdy już nie śpię - wyjaśniła widząc, jak
Tru odrzuca przykrycie i wstaje. Próbowała nie zwracać
uwagi na to, że jest nagi i że wcale mu to nie przeszkadza.
Trudno było jednak nie patrzeć na jego wspaniale zbudo
wane ciało.
- Mam dziś mnóstwo do zrobienia - powiedziała cofa
jąc się. Tru był już blisko; sięgnął rękami do jej ramion.
- Tru, proszę cię.
- Nawet nie musisz prosić.
- Bądź rozsądny, Tru. Muszę dziś porozmawiać z Bil
em Hovym i z tą... Deidre.
- Nie żartuj. - Tru patrzył na nią z niedowierzaniem.
-Możesz to przypłacić życiem.
- Spotkam się z nimi w publicznym miejscu, wokół bę-
dą ludzie.
- A skąd wiesz, że przyjdą?
Sasza zawahała się. Na jej policzkach wykwitły mocne
rumieńce.
- Ty już to załatwiłaś! - wykrzyknął, przymrużając
oczy. Rozmawiałaś z nimi, kiedy spałem.
- Po to tu przyjechałam.
- Nawet nie zamierzałaś mnie obudzić. Chciałaś się
wymknąć.
- Bo wiedziałam, że mój pomysł ci się nie spodoba.
- Nie spodoba mi się? No pewnie, że mi się nie podoba!
Wolałaby, żeby był ubrany. Nie mogła spokojnie rozma
wiać z nagim mężczyzną. Takim mężczyzną...
-Muszę już iść, Tru. Wszystko będzie dobrze.
- Pewnie, jeśli któryś z tych łobuzów tylko się zbliży,
poradzisz sobie celnym ciosem karate. Ale to się może nie
udać. - Obejmował ją z coraz większą siłą. Rozgniewany,
1 0 6 • TRUMAN I SASZA
pełen obaw o Saszę nie zdawał sobie sprawy, że staje się
brutalny.
- Proszę cię, Tru.
- Do diabła, lepiej mnie nie proś - rzucił, przyciągając
ją jeszcze bliżej i rozgniatając jej usta gwałtownym poca
łunkiem.
Sasza krzyknęła cicho, ale otoczyła rękami szyję Tru
i przylgnęła do jego nagiego ciała. Całowali się nadal, ale
już bez gniewu, tylko z rozbudzoną od nowa pasją.
Podciągnął jej spódnicę prawie do pasa i zaniósł na łóż
ko. Powtarzał jej imię, a jego głos zdawał się wypełniać ją
całą.
Poczuła na sobie ciężar jego ciała. Bez słów i zbędnych
gestów dali się porwać fali namiętności. Zapomnieli
o wszystkim skupieni na niezwykłych doznaniach. Roz
kosz nagle i szybko ogarnęła ich złączone w jedno ciała.
Niełatwo było z powrotem wrócić do rzeczywistości.
- O której masz się z nimi spotkać? - zapytał wreszcie
Tru.
- Z Hovym w południe. - Sasza nabrała powietrzu
w płuca. - Z Deidre o pierwszej.
- Gdzie?
- W Kosmicznej Igle.
- Dobrze - powiedział w końcu - Ale, proszę cię, bez
żadnych numerów.
- Bez numerów? Co to znaczy?
- Żadnego działania na własną rękę. Żadnego głupiego
ryzyka. I bez gadania: „Poradzę sobie", dobrze? Zbytnia
pewność siebie może być naprawdę niebezpieczna.
Pocałował delikatnie jej nabrzmiałe usta.
- Chyba ja też nie będę już nigdy zbyt pewny siebie
-dodał.
TRUMAN I SASZA • 1 0 7
Od spotkania w Kosmicznej Igle dzieliła ich jeszcze
prawie godzina. Tru nalegał, żeby wstąpili do jednego z je
go sklepów, który znajdował się w śródmieściu. Twierdził,
że w tym samym stroju i fryzurze wszyscy trzej prześla
dowcy zauważają natychmiast.
- Przecież mam inne ubrania w torbie na lotnisku -
oponowała Sasza.
- Daj spokój, oni mogą tam na ciebie czatować.
W domu towarowym Fortune Tru skierował się od razu
do pomieszczeń biurowych. Chciał, żeby ktoś z kierownic
twa pomógł im zrobić zakupy bez konieczności pokazywa
nia się w sklepie. Od czasu małżeństw Adama i Petera cała
rodzina stała się jeszcze bardziej znana. Nawet Tru nie
mógł uniknąć kontaktów z dziennikarzami.
- Mówiłeś, że ten Rosjanin nie działa wspólnie z tam
tymi dwoma. W takim razie on może być szpiegiem, a oni
przemytnikami z siatki Drew - rozważała Sasza na głos.
- Niewiele wiem o szpiegach - odparł Tru. - Wiem tyl
ko, że ten w czarnym ubraniu pocił się jak mysz między
tamtymi granatowymi. - Wysiedli z windy na siódmym
piętrze i mijali kolejne pokoje biurowe.
- Oni równie dobrze mogą być z CIA albo z FBI i po
dejrzewać tego w czarnym o współpracę z przemytnikami
stwierdził. - Ciebie też. Teraz to już nawet nas oboje.
- Och, Tru. - Sasza wydawała się zmartwiona.
- Nie przejmuj się. Pogodziłem się z sytuacją. A ty
zrobiłaś, co mogłaś, żeby mi to wyperswadować.
-Tak. - Jej policzki zaróżowiły się. - Teraz cieszę się,
że mi się to nie udało.
Tru przyciągnął ją do siebie na samym środku korytarza,
w pobliżu otwartych drzwi do jakiegoś pokoju.
-
Ja też się cieszę, moja mała - zapewnił z ustami na jej
ustach.
1 0 8 • TRUMAN I SASZA
- Przepraszam pana - usłyszał nagle męski głos.
Tru nadal obejmował Saszę. Odwrócił tylko głowę
i zmierzył wzrokiem intruza.
- O co chodzi? - zapytał.
- Państwo chyba wybrali niewłaściwe miejsce. Jakiś
hotel byłby bardziej odpowiedni - powiedział mężczyzna
w średnim wieku, ubrany w garnitur z kamizelką.
- Dennis Drake, zastępca kierownika - przeczytał Tru
na drzwiach pokoju.
Dennis Drake skrzyżował ramiona na piersi.
- To są pomieszczenia tylko dla personelu. Mamy bar
dzo surowe zalecenia.
- Miło nam to słyszeć, Denny. - Tru zrobił oko do
Saszy. - Prawda, towarzyszko?
- O, tak - potwierdziła Sasza poważnie. - Surowe zale
cenia to bardzo istotna rzecz.
- Obawiam się, że będę zmuszony prosić państwa
o opuszczenie tego miejsca.
- Wspaniale, Den. Prosto z mostu, ale uprzejmie. Jakby
co, to oczywiście wezwiesz strażników.
Dennis był nieco zbity z tropu, ale nie dawał się wytrącić
z równowagi.
- Niewątpliwie, ale mam nadzieję, że to nie okaże się
potrzebne.
- W porządku, Dennis - uśmiechnął się Tru. - To rze
czywiście nie będzie potrzebne.
- Pójdziecie stąd państwo bez robienia mi kłopotu?
- Nie - Tru uśmiechnął się jeszcze szerzej - ale poz-
wolisz, że się przedstawię. Nazywam się Truman Fortune.
Mam nadzieję- przechylił głowę, zaglądając w głąb poko-
ju - że widać też pewne podobieństwo między mną i por-
tretem mego ojca nad twoim biurkiem. - Przybrał groźną
minę, naśladując wyraz twarzy seniora rodu.
TRUMAN I SASZA • 1 0 9
Dennis Drake nie wyglądał na całkiem przekonanego.
- No dobra - zlitował się wreszcie Tru. - Tak naprawdę
jestem bardziej podobny do matki. - Wyciągnął z portfela
kartę identyfikacyjną.
Drake przybladł nieco, ale Tru zapewnił go, że zachował
się absolutnie właściwie.
- Od pewnego czasu moją maksymą jest, że nigdy nie
należy być zbyt pewnym siebie - podsumował.
W pół godziny później oboje opuścili sklep kompletnie
odmienieni. Tru, który przybył do Seattle w czarnym stroju
a la James Dean, teraz wyglądał jak bardzo przeciętny
Amerykanin w spodniach koloru khaki, białej koszuli
w drobne paski i granatowej wiatrówce. Za pomocą lakieru
do włosów udało mu się nawet zmienić uczesanie.
Przemiana Saszy była jeszcze bardziej zaskakująca.
Szefowa działu zakupów, Linda Farrell, miała prawdziwy
talent do charakteryzacji. Rozczesała włosy Saszy na ra
miona, ujmując je tylko w białą przepaskę wokół głowy.
Odrobina tuszu na rzęsach, różu i szminki, i Sasza wyglą-
dała jak typowa studentka college'u. Ubranie podkreślało
jeszcze ten styl: białe obcisłe spodnie, kolorowa bawełnia-
na bluzka i pasujący do spodni żakiet. Razem robili wraże
nie młodej pary z Sacramento czy Portland, która przyje-
chała na wycieczkę do Seattle. Tru powiesił sobie na szyi
aparat fotograficzny, choć nie był pewien, czy nadarzy się
okazja do robienia zdjęć.
Kosmiczna Igła, centralny punkt światowej wystawy
w roku 1962, była reliktem stylu, który szybko popadł
w zapomnienie. To jednak nie umniejszyło jej popularno-
ści. Z wieży obserwacyjnej, wyposażonej dodatkowo
w mocno powiększające teleskopy, roztaczał się wspaniały
widok na okolicę.
1 10 • TRUMAN ISASZA
Tru i Sasza znaleźli się na miejscu dokładnie z wybi
ciem godziny dwunastej. Wmieszali się w tłum zwiedzają
cych, wypatrując Billa Hovy'ego.
- Nie widzę go - szepnęła Sasza.
- Może zmienił zdanie - odparł Tru. Chciał, żeby tak
było. Rozmowa z Hovym i tak nic nie da. Nawet jeśli
przyjdzie tu w nadziei odzyskania ikony, to cokolwiek po
wie, nie powtórzy tego przecież w obecności policji. Ich
świadectwo to za mało. Szczególnie jeśli podejrzewają Sa-
szę...
- Popatrz! - Sasza dała mu mocnego kuksańca w bok.
- Wychodzi z windy!
Tru złapał ją za ramię, usuwając się tamtemu z pola
widzenia.
- Najpierw trzeba sprawdzić, czy jest sam.
Schowali się za rodziną, która sprzeczała się właśnie, kto
pierwszy popatrzy przez teleskop. Tru podniósł do oka
aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia. Miał nadzieję,
że wyglądało to wystarczająco naturalnie. Na co najmniej
czterech z nich powinien być Hovy, inne cztery uwieczniły
ludzi wychodzących z windy lub stojących w pobliżu.
- On z nikim nie rozmawia - powiedziała Sasza, sięga-
jąc ukradkiem do kieszeni.
- Mam nadzieję, że nie podprowadziłaś jakiegoś gnata
w moim sklepie, kiedy się przebierałem.
- Gnata?
- Broni. Pistoletu, na przykład.
- To w domu towarowym można kupić pistolet? Chyba
tylko w Ameryce.
- W każdym z naszych sklepów mamy taki dział. Ale
nie odpowiedziałaś mi na pytanie.
- Nie mam żadnego gnata.
- To co tam masz?
TRUMAN I SASZA • 1 1 1
- Malutki magnetofon. Japoński. Rzeczywiście z two
jego sklepu.
Tru wzniósł oczy do góry.
- Wspaniale! Nawet jeśli uwierzy, że nie mamy ikony,
będzie próbował odebrać tę cholerną taśmę.
- Nie będzie o niej wiedział - odparła, łapiąc go za
rękaw. - O, już tu idzie - dodała nerwowo.
- W porządku. Trzeba to spokojnie rozegrać. Żadnych
oskarżeń. Po co ma się zdenerwować.
- Dobrze, dobrze - odpowiedziała Sasza niecierpliwie.
Kiedy Hovy patrzył już wprost na nich, widać było,
że ich nie rozpoznaje. Szukał przecież ubranego w czar
ną skórę motocyklisty i bezbarwnie wyglądającej Rosjan-
ki.
Prawie ich mijał, gdy Sasza powiedziała cicho:
- Panie Hovy?
Hovy dosłownie podskoczył, zamrugał kilkakrotnie
oczami, po czym znowu spojrzał na Saszę.
- Ach, to... pani. Wygląda pani... inaczej. - Spojrzał
na Tru. Widać było, że i jego ledwie rozpoznał.
Sam Hovy też był zmieniony. Blada twarz była wyraźnie
spięta. Wyglądało na to, że ubiegłej nocy spał nie więcej
niż oni, choć z zupełnie innej przyczyny.
Wyzbywszy się wszystkich ćwierćdolarówek na tele-
skop, rodzina wyniosła się gdzie indziej. W zasięgu głosu
nie było już nikogo.
- Czy pamięta pan, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy?
-zapytała Sasza, mierząc go uważnym spojrzeniem.
Hovy skinął głową.
-To było jeszcze przed pogrzebem - dodała Sasza, nie
bacząc na to, że Tru trąca ją ostrzegawczo.
Hovy poruszył się nerwowo. Wyglądało na to, że rów-
nież obawia się niepożądanych świadków.
1 1 2 • TRUMAN1SASZA
- Znał pan mojego... - chciała powiedzieć „męża", ale
zreflektowała się- ...Drew Cheesemana - dokończyła.
Następne skinienie głowy. Krople potu ukazały się na
jego czole, choć wieża była klimatyzowana.
- Wyrzuć to z siebie wreszcie, Hovy - odezwał się Tru.
Skutek przeszedł jego oczekiwania.
- Proszę was - powiedział Hovy z odcieniem rozpaczy
w głosie - muszę to mieć. Jeśli chcecie pieniędzy...
- Chcemy tylko odpowiedzi na parę pytań - odparła
Sasza.
Hovy wyciągnął z kieszeni lnianą chustkę i zaczął ocie
rać nią czoło.
- Ja niewiele wiem. Wiem tylko, że jeśli nie przekażę
tej rzeczy pomocnikowi Martina, to mnie zabiją.
- Zabiją? - powtórzyła Sasza.
- Skąd możemy wiedzieć, że to nie pan jest tym pomoc
nikiem - wtrącił Tru.
- Posłuchajcie. Dałem się na to namówić, tylko pod
warunkiem, że nie ma żadnego ryzyka. Przyrzekł mi to
- mówił już prawie szeptem, a teraz zniżył głos jeszcze
bardziej. - Martin twierdził, że CIA zatrudniło go, żeby
pojechał do Moskwy pod nazwiskiem Drew Cheesemana.
Myślałem, że pomagam mu w jakiejś szpiegowskiej spra-
wie. Zrobiłem to dla Deidre.
- Czy ona o tym wie? - zapytała Sasza.
- Och, nie - powiedział, po czym jakby skurczył się
w sobie. - Zresztą sam nie wiem.
- Więc sądziłeś, że twój kumpel Martin jest pracowni-
kiem CIA?
- Na początku tak.
- A co myślałeś, kiedy on wziął ze mną ślub? - nalegała
Sasza. - Czy to nie było dla ciebie dziwne? -
TRUMANISASZA • 1 13
- Powiedział mi, że to nie jest prawdziwy ślub, że je
steś. ..
- Podwójną agentką - prawie roześmiała się Sasza. -
I współpracuję z nim?
Hovy skinął głową.
- A kiedy się zorientowałeś, w co naprawdę zostałeś
zamieszany? - zapytał Tru.
- Dopiero po śmierci Martina. Zaraz po tym, jak usły
szałem o napadzie, zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna.
Zachowywał się tak, jakbym wiedział o tej ikonie i jakbym
był w to wmieszany. Przysięgałem, że nic nie wiem. -
W jego głosie brzmiała rozpacz. - Musicie mi ją dać. Bo
stanie się ze mną to... co z Martinem.
Tru poczuł, że oblewa go zimny pot.
- Więc napastnik Martina nie był jakimś tam włóczęgą?
Hovy osłabł tak, że oparł się o teleskop.
- Ten facet, który dzwonił, powiedział, że Martin był na
tyle głupi, aby ryzykować podwójną grę. Ale ma nadzieję,
że ja nie będę tak głupi.
Tru złapał go za rękaw.
- Widziałeś kiedykolwiek tego faceta?
Hovy znowu skinął głową; twarz miał bladą jak papier.
- Wczoraj. Na pogrzebie. Powiedział, że mogę się z te-
go wygrzebać, jeśli wy macie tę ikonę. Jeśli nie, to... zabiją
nas wszystkich.
Tru ścisnął go mocniej.
- Kim jest ten facet? Jak wygląda? Czemu nie pójdziesz
z tym na policję?
- On nie jest sam - odparł Hovy, wyrywając się z uści-
sku i rozglądając nerwowo dookoła. - Ich jest więcej.
I są... wszędzie. Nigdzie nie będziemy bezpieczni.
Cofnął się i zanim Tru zorientował się, o co chodzi,
drzwi windy już się za nim zamknęły.
1 1 4 • TRUMANISASZA
Musieli czekać prawie minutę na następną windę. Kiedy
znaleźli się na dole, zobaczyli zgromadzoną przy sąsiedniej
windzie grupę ludzi.
Zanim przepchnęli się przez tłum, wiedzieli, co się stało.
W chwilę potem patrzyli rozszerzonymi oczami na Billa
Hovy'ego leżącego na podłodze windy. Dobiegł ich stłu
miony głos:
- O, Boże. Ten biedny człowiek nie żyje.
ROZDZIAŁ
7
- Chodźmy stąd - szepnął Tru zduszonym głosem
wprost do ucha Saszy.
Sasza nie zareagowała. Nie mogła oderwać oczu od
ciała ofiary. Przestraszeni, ale i zaciekawieni turyści tło
czyli się wokół.
Tru złapał ją mocno za ramię.
- Wynośmy się stąd, Sasza - powtórzył ostro.
Ma rację, pomyślała Sasza. Trzeba się wynosić. Morder-
ca może być gdzieś blisko wmieszany w otaczający tłum.
Przecież Hovy ostrzegał zaledwie kilka minut temu: „Oni
są wszędzie. Nikt z nas nie może czuć się bezpiecznie".
Tru, trzymając Saszę za rękę, torował sobie drogę wśród
zgromadzonych gapiów. Na szczęście kilku policjantów
biegło już w tę stronę. Teraz morderca nie odważy się nic
zrobić. Mieli szansę uciec.
Wmieszali się szybko w tłum przechodniów.
- Jak człowiek potrzebuje taksówki, to oczywiście żad-
nej nie ma - sarkał Tru, patrząc wzdłuż ulicy. Potem obej-
rzał się, czy nikt ich nie śledzi.
1 1 6 • TRUMAN I SASZA
Sasza drżała na całym ciele.
- Nie możemy stąd odjeżdżać - powiedziała. Na jej
twarzy malowała się mieszanina strachu i rezygnacji.
- Co? - Tru prawie nie zwracał uwagi na jej słowa,
skoncentrowany na konieczności wydostania się z tego
miejsca.
Sasza celowo zwolniła kroku.
- Zapomnieliśmy o Deidre. Ona też miała tu przyjść.
Tru rzeczywiście o tym zapomniał.
- O której się umówiłaś?
- O pierwszej - przypomniała mu Sasza. - A jeśli...
- Zbladła, przytulając się do niego. Nie chciała dopuścić
myśli, że Deidre Baker może też paść ofiarą mordercy.
Tru spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po dwuna-
stej.
- Może jeszcze nie wyjechała. - Pokazał na budynek
w pobliżu. - Tam powinien być telefon. Spróbujemy ją
złapać. - Zawahał się na chwilę. - A potem trzeba zadzwo-
nić na policję, Sasza.
Skinęła głową bez słowa. Tak, sprawy zaszły już za
daleko. Poza tym miała teraz kasetę z wypowiedzią Ho-
vy'ego.
Tru pocałował ją lekko, zanim ruszyli w stronę wejścia,
- Nie martw się. Jakoś to wyprostujemy. Przecież nie
zrobiłaś nic złego.
Budynek nosił nazwę Pacific Science Center i był jed-
nym z tych muzeów przeznaczonych głównie dla dzieci,
gdzie można było dotykać wystawionych eksponatów.
Dzieciaki biegały na wszystkie strony, piszcząc z zachwy
tu. Zdezorientowani rodzice próbowali patrzeć równocześ-
nie na wszystkie strony, żeby nie stracić z oczu swych
pociech. Panował tu nastrój hałaśliwego święta; Tru i Sasza
TRUMAN I SASZA • 1 1 7
czuli się w nim jak przybysze z innej planety. Zmierzali
prosto do bocznej wnęki, w której umieszczono rząd apara
tów telefonicznych.
Sasza wykręciła numer, który Tru znalazł w książce.
Ręce nadal jej się trzęsły. Po minucie, ciągle trzymając
słuchawkę przy uchu, powiedziała:
- Nie zgłasza się.
- Poczekaj jeszcze chwilę - odparł Tru. - Może jest
w łazience.
- A może powinniśmy pojechać do niej do domu
- zaczęła, po czym uderzyła ją straszna myśl, że przyja
dą za późno. Morderca mógł już dostać Deidre w swoje
ręce.
- Trzeba by przejechać przez całe miasto. Wtedy będzie
po pierwszej.
Sasza przez chwile patrzyła na Tru pustym wzrokiem,
po czym odwiesiła słuchawkę.
- Trudno. Musimy wracać.
- Do Denver?
- Nie. Do Kosmicznej Igły.
- Zwariowałaś?!
- Nie możemy pozwolić, żeby ta nieszczęsna kobieta...
- Zrozum, Sasza, przecież Hovy sądził, że ona nic nie
wie. Po co ktoś miałby jej robić krzywdę?
- Wcale nie był przekonany, że Deidre nie jest poinfor
mowana o sprawkach swego męża. Zresztą, gdyby tak by
ło, czemu zgodziła się ze mną spotkać?
Na to Tru nie umiał odpowiedzieć. Tym razem Sasza
ujęła go za ramię.
- Chodź. Jestem już odpowiedzialna za śmierć jednego
człowieka. Nie wolno mi...
- Nie wolno ci tak mówić! To nie ty jesteś odpowie-
dzialna.
1 1 8 • TRUMAN I SASZA
W oczach Saszy ukazały się łzy.
- To był niewinny człowiek. Został w to wplątany tak
jak ja.
- Mógł kłamać jak z nut. Może to on właśnie prowadził
podwójną grę. Trzeba wreszcie oddać to w ręce ludzi, któ
rzy się na tym lepiej znają - dodał zmęczonym głosem.
Sięgnął już po słuchawkę, ale Sasza złapała go za rękę.
- Nie - rzuciła ostrym szeptem.
- Przecież już to uzgodniliśmy.
- On tu jest - objaśniła cicho. - Ten Rosjanin.
Tru zamarł bez ruchu.
- Szybko. - Sasza wskazała ukradkiem na schody obok
wnęki z telefonami. - Chyba nas nie zauważył.
Pobiegli schodami na pierwsze piętro, klucząc między
grupami zwiedzających. Nie było tu jednak innego wyj
ścia.
- Och, nie! - krzyknęła Sasza, widząc znowu człowie
ka w czarnym ubraniu.
- Zobaczył cię?
- Nie wiem.
- Tędy!
Dali nurka za ogromne młyńskie koło i szybko wmie-
szali się w dużą grupę ludzi, wchodzących do następnej sali
przez szerokie, podwójne drzwi. Już w środku zorientowali
się, że to planetarium. Z głośników dobiegał głos zapowia-
dający, że laserowe widowisko rozpocznie się za dziesięć
minut, dokładnie o pierwszej.
Sasza zdała sobie sprawę, że najwyższy czas iść do
Kosmicznej Igły, żeby ostrzec Deidre. Wiedziała też, że Tru
jej nie pozwoli. W tej chwili popychał ją w dół wąskich
schodów między ścianą a audytorium. Poniżej widać było
napis: Wyjście.
Gdy byli już przy pierwszym rzędzie krzeseł, Sasza
TRUMAN I SASZA • 1 1 9
celowo potknęła się udając, że zwichnęła nogę. Krzyknęła
cicho i złapała się za poręcz krzesła.
- Co się stało? - zapytał Tru z niepokojem.
- Moja kostka. Muszę usiąść.
Tru rzucił okiem za siebie. Rosjanina nie było widać.
Posadził Saszę na najbliższym krześle.
- Może powinieneś zadzwonić na policję? - powie
działa.
- A tymczasem on cię tu znajdzie. To na nic. Musimy
trzymać się razem.
Miała poczucie winy. Będzie jednak o wiele bardziej
winna, jeśli nie ostrzeże Deidre. Tu może chodzić o życie.
Za pięć pierwsza zgasły wszystkie światła. Przez dwie
minuty panowała zupełna ciemność, po czym sklepienie
sali zalało delikatne, błękitne światło. W tym momencie
Tru obejrzał się, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście zgubili
swego prześladowcę. Poczucie ulgi nie trwało długo. Gdy
obrócił się w stronę, gdzie przed chwilą siedziała Sasza,
zobaczył, że miejsce jest puste.
Tymczasem Sasza pędziła co tchu w stronę Kosmicznej
Igły. Musi wydostać stamtąd Deidre żywą. Obie muszą
wyjść stamtąd żywe. Wiedziała, że Tru zaraz za nią pobieg-
nie, ale do tego czasu ona będzie już na górze i spróbuje
odszukać tamtą kobietę.
Kiedy jednak znalazła się w pobliżu wind, ogarnęła ją
panika. Może ciało Billa jest tam jeszcze? Na podeście
tłoczyło się nadal dużo ludzi. Podchodząc bliżej stwierdzi
zabrano już zwłoki i windy chodzą jak zwykle.
Z tyłu dobiegły ją czyjeś głosy:
- Słyszałeś, że w jednej z wind umarł niedawno jakiś
facet? Dlatego jest tyle ludzi. Jakieś dwadzieścia minut
temu policja otoczyła to miejsce, dopóki nie przyjechała
karetka. Już go zabrali. Paru świadków musiało zeznawać.
1 2 0 • TRUMAN I SASZA
- To okropne. Był tu z rodziną?
- Chyba nie. Wyglądało na to, że sam.
- Co mu się stało?
- Podobno atak serca.
Sasza ściągnęła brwi. To nie mogła być naturalna
śmierć. Niemożliwe. Pewnie jednak morderca starał się to
upozorować. Ale jak?
Do rozmowy wtrącił się inny głos:
- Nie. Ja słyszałem, że to narkotyki. Facet przedawko
wał.
- Poważnie? To oburzające. Po co taki narkoman
w ogóle tu przyszedł?
- Prosta sprawa. Żeby kupić narkotyki. Bardzo dobre
miejsce do takich spotkań.
- No, nie! Czy my w ogóle w takim razie powinni-
śmy...
Narkotyki, zastanawiała się Sasza. Przecież Hovy robił
zupełnie normalne wrażenie. Jak morderca zdołał podać je
w windzie?
Drzwi się otworzyły i kolejna grupa turystów ruszyła do
środka. Sasza postąpiła krok do przodu, kiedy poczuło
czyjś twardy uścisk na ramieniu. Odwróciła głowę, żeby
wytłumaczyć Tru...
Tylko że to nie był Tru.
Tru minął biegiem rodzinę idącą spacerowym krokiem
wzdłuż ulicy. Wzrokiem przeszukiwał tłum. Widział już
kilka blondynek ubranych na biało. Żadna z nich nie była
Saszą. Pot spływał mu strużkami po twarzy. Bał się o nią.
Bał się też tego Rosjanina.
Tymczasem niższy z dwóch ubranych na granatowo
mężczyzn trzymał za ramię Saszę. Ten wyższy stal tuż za
TRUMAN 1 SASZA • 1 2 1
nim. Sasza rozglądała się rozpaczliwie w poszukiwaniu
Tru. Gdyby go posłuchała...
Nie dostrzegła go nigdzie. Ujrzała natomiast Deidre
Baker. Stała niedaleko przy okienku kasowym. Sasza już
otworzyła usta, żeby ostrzec młodą kobietę.
- Żadnych numerów - syknął ten niższy. Jego paskud
ny oddech przyprawił ją o mdłości. Już i tak kręciło jej się
w głowie. - Lepiej bądź rozsądna - powiedział stanowczo.
Próbowała się wyrwać, ale ten drugi znalazł się po jej
drugiej stronie, popychając ją na bok. Znowu próbowała
zawołać o pomoc, gdy poczuła ukłucie w plecy. Igła... igła
do zastrzyków. Tak zamordowano Billa Hovy'ego, uświa
domiła sobie. Otworzyła usta do krzyku, ale nie była w sta
nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Wszystko wokół za
mgliło się. Po chwili całkiem pociemniało jej w oczach.
- Przepraszam państwa. Moja żona źle się czuje. To
klaustrofobia. Przepraszam państwa...
Tru ciężko oddychał, dopadając kolejnej grupy wcho-
dzącej do windy. Biegał od jednej do drugiej, próbując
odnaleźć Saszę. Bez skutku. Pewnie wjechała już wcześ
niej na górę. Wcisnął się więc do jednej z wind, ale przez
zamykające się właśnie drzwi zobaczył w oddali, przy wyj-
ściu na parking, jakąś blondynkę w białym żakiecie i bia-
łych spodniach.
Dwaj mężczyźni w granatowych ubraniach na wpół nie-
śli, na wpół ciągnęli Saszę w kierunku ciemnej limuzyny.
Samochód stał w odległym rogu podziemnego parkingu.
Zdawała sobie sprawę, że została porwana, ale nie była
w stanie zareagować. Nie chciała tylko stracić całkiem
przytomności. Bała się, że już jej nie odzyska.
Cała trójka znalazła się przy samochodzie.
1 2 2 • TRUMAN I SASZA
- Trzymaj ją - zakomenderował niższy, podchodząc
z kluczykiem do tylnych drzwi. Wyższy mrukliwie zapro
testował, ale w końcu złapał ją brutalnie wpół. Sasza nie
była w stanie utrzymać się na własnych nogach.
Tru przedzierał się desperacko przez tłum zgromadzony
wokół wind. Towarzyszyły mu okrzyki oburzenia. Wbiegł
do garażu, instynktownie kierując się w jego najdalszą
część. Wybiegając zza betonowej przegrody, zobaczył całą
trójkę, obróconą do niego plecami. Wpychając dłoń do
kieszeni, zrobił to, co widział na dziesiątkach filmów, udał,
że ma broń. Była to jego jedyna szansa. Może tylko jedna
na milion.
- Hej, wy tam, żadnych zbędnych ruchów, a nikomu
nic się nie stanie! - Starał się grać twardego faceta w najle
pszym bogartowskim stylu. Nie było to łatwe; zobaczył
bowiem, że z Saszą dzieje się coś niedobrego.
Napastnicy patrzyli na niego bez słowa.
- Zostawcie tę dziewczynę i spadajcie stąd. Będziemy
kwita - rozwlekał słowa, celowo wpadając w slang.
- Niedobrze mi. - Sasza zgięła się wpół jak scyzoryk.
- Ten trick ma już taaaką brodę - zaczął ten niższy, ale
jego towarzysz wydawał się być niespokojny. Nagle obaj
rzucili się w stronę samochodu. Niższy wśliznął się za kie
rownicę. Wyższy nadal trzymał w ramionach chwiejącą się
Saszę. Serce Tru waliło jak szalone.
- Ja nie żartuję. Zostawcie ją, bo...
Zanim skończył, tamten prawie rzucił mu Saszę w ra-
miona i również wskoczył do samochodu.
Tru odetchnął z ulgą. Usłyszał dziwny, ostry dźwięk,
jakby metal uderzył o metal. Limuzyna ruszała z gwałtow-
nym piskiem opon.
Tru odwrócił się. Za nim stał ten w czarnym ubraniu,
Rosjanin. Spod przełożonej przez ramię gazety wystawała
TRUMAN I SASZA • 1 2 3
lufa z tłumikiem. No tak, zabawa skończona. Sasza była
prawie nieprzytomna. Nie mogli już nawet uciekać. W tym
pustym garażu nikt nie usłyszy wołania o pomoc.
Tru przyciągnął do siebie Saszę i cofnął się.
- Nie wiem, kim pan jest i czego pan od nas chce, ale na
pewno traci pan czas.
Rosjanin wydawał się być odmiennego zdania.
- Proszę się nie obawiać - zaczął tonem zwykłej roz
mowy, co, zważywszy na okoliczności, miało szczególnie
złowieszczy wydźwięk.
Właściwie możemy uważać się już za nieboszczyków,
pomyślał Tru. W tym momencie ujrzał Deidre Baker z pi
stoletem w dłoni, skradającą się za plecami Rosjanina. Za
skoczony obserwował, jak uderzyła go kolbą w tył głowy.
Rosjanin sapnął ciężko i osunął się na ziemię. Deidre
stała bez ruchu, jakby oszołomiona tym, co zrobiła. Dopie
o gdy człowiek na ziemi zaczął pojękiwać, opamiętała się.
- Pospieszmy się. On zaraz oprzytomnieje - zakomen
derowała. - Mam samochód.
Tru zawahał się, patrząc wciąż na Rosjanina.
- Szybko! - ponaglała Deidre.
Tru ruszył wreszcie z miejsca, dźwigając nieprzytomną
Saszę. Przedtem jednak schylił się i wyciągnął broń z bez-
władnej ręki leżącego.
Sasza usłyszała najpierw własny oddech, urywany
i płytki. Potem inne, niewyraźne jeszcze dźwięki.
- Myślę, że wraca już do przytomności - ten głos, zna-
jomy i pełen troski, należał do mężczyzny.
- Może jeszcze łyk wody - tego głosu, tym razem ko-
biecego, Sasza nie mogła rozpoznać. Zamrugała oczami,
ale wszystko pozostało jak za mgłą. Czuła wokół siebie
1 2 4 • TRUMANISASZA
silne ramię. Jej głowa spoczywała na czyjejś szerokiej
piersi.
- Proszę cię, kochanie. Wypij jeszcze łyk. Już jest dużo
lepiej.
- Tru? - Wiedziała, że to on, ale chciała się upewnić.
- Tak, malutka. Jestem przy tobie - uspokajał piesz
czotliwie, kołysząc ją w ramionach.
Czując łzy cisnące się pod powieki, przytuliła twarz do
jego piersi.
- Ci... ludzie... igła... Narkotykiem... tak jak... -
przytuliła się do Tru, drżąc na całym ciele.
- Nie, Saszo, nie tak jak... Hovy.
Zaczęło rozjaśniać się jej w głowie. To cud... to cud, że
wciąż oddycham, pomyślała.
Tru nadal trzymał ją mocno w objęciach.
- Dali ci silny środek usypiający. Lekarz już cię badał.
Mówił, że będziesz się czuła oszołomiona jeszcze przez
parę godzin. Potem prawdopodobnie będziesz mieć pa
skudnego kaca.
- Na razie i tak nie mam głowy - szepnęła Sasza. - Mo-
że wcale nie będę miała.
Tru uśmiechnął się.
- Widać, że wracasz do siebie. Musieli cię uśpić, żebyś
się nie broniła. Chcieli mieć cię żywą, póki... - urwał,
patrząc na Deidre, która ukradkiem ocierała łzy.
Ułożył głowę Saszy na poduszce. Dziewczyna rozejrza-
ła się powoli po pokoju.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała.
Deidre podeszła bliżej.
- W moim mieszkaniu - wyjaśniła.
- Jesteśmy cali i zdrowi dzięki pani Baker - dodał Tru,
gładząc Saszę po policzku.
- Mam na imię Deidre - powiedziała brunetka z uśmie-
TRUMANISASZA • 1 2 5
chem pełnym zakłopotania. - Miałam dobry pomysł, za
bierając pistolet Martina. Ja w ogóle nie umiem strzelać.
Nie trafiłabym nawet do stojącej puszki.
- To skąd ci przyszło do głowy, żeby go jednak wziąć?
Deidre zawahała się.
- Z powodu Billa - odparła niskim, pełnym smutku
głosem - Billa Hovy'ego.
Walcząc z zawrotami głowy, Sasza próbowała brać
udział w rozmowie. Popatrzyła z boku na Deidre.
- Mówił, że coś ci grozi?
- Może nie w ten sposób. Powiedziałam mu, że spot
kam się z tobą w Kosmicznej Igle, a on zaczął zachowywać
się bardzo dziwnie. Mówił, że nie powinnam tego robić,
że... będę się znowu niepotrzebnie martwić. Powiedział, że
cierpisz na manię prześladowczą.
Tru spojrzał na Deidre z uwagą.
- To czemu zgodziłaś się na to spotkanie?
Po dłuższej chwili Deidre odparła:
- Bo ty znałaś Martina, mojego męża, prawda? Znałaś
go... dość blisko?
- Pytasz mnie w ten sposób, jakbyś już odgadła od
powiedź - stwierdziła Sasza spokojnie.
Deidre zacisnęła dłonie.
- Wołał cię we śnie. - Teraz jej ręce poruszały się ner
wowo. - Widzisz, kiedy mężczyzna śpi obok swojej żony
i wymawia imię innej kobiety... - Jej głos zamarł.
- Nie wiedziałam, że Drew jest żonaty - zapewniła Sasza.
Deidre wolno skinęła głową; Sasza nie była pewna, czy
jej uwierzyła.
- Czy często mówił przez sen? - zapytał Tru, ciekawy,
co jej mąż mógł jeszcze powiedzieć.
- Nie, nieczęsto. I... od dawna nie było takiej okazji.
-Popatrzyła na nich wymownie.
1 2 6 • TRUMAN I SASZA
Tru odpowiedział spojrzeniem pełnym współczucia, ale
w tym momencie pomyślał, że ona też miała powód, żeby
przez sen wypowiadać imię innego mężczyzny. Bill Ho-
vy...
Sasza chciała zadać Deidre wiele innych pytań, ale ból
głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Jęknęła głoś
no.
- Co się stało? - zaniepokoił się Tru.
- Moja głowa... - Próbowała się uśmiechnąć, ale jej
twarz wykrzywiła się tylko w bolesnym grymasie.
- Powinnaś teraz zasnąć - wtrąciła się Deidre. - Lekarz
powiedział, że to najlepszy sposób.
Tru był tego samego zdania, ale uważał, że pozostawa
nie w mieszkaniu Deidre wcale nie jest bezpieczne. Dla
żadnego z nich. Podzielił się głośno swymi obawami.
Deidre pokiwała głową.
- Czy możesz mi powiedzieć, o co tu w ogóle chodzi?
Po pierwsze, dlaczego Bill...
- Nie - poprawił ją Tru. - Po pierwsze, dlaczego twój
mąż...
Deidre zbladła.
- Ale... przecież... on został napadnięty przez jakiegoś
włóczęgę.
Tru rzucił okiem na Saszę, która na szczęście właśnie
zasnęła.
- To wszystko jest bardzo skomplikowane i sami nie
znamy odpowiedzi na wiele pytań. I chyba lepiej, że ty też
ich nie znasz. Uczciwie mówiąc, nie wiem, czy coś ci teraz
grozi, ale wiem, co grozi Saszy. Musimy stąd zmykać,
zanim zorientują się, że coś nas łączy.
Zawahał się na chwilę.
- Deidre, czy ty naprawdę nie wiesz, o co w tym wszy-
stkim chodzi?
TRUMAN I SASZA • 1 2 7
- Nie - odpowiedziała cichym głosem. - I może rze
czywiście lepiej będzie, żebym nie wiedziała.
- Ten Rosjanin na razie nie ma pojęcia, kto go uderzył,
ale mimo wszystko powinnaś uważać na siebie. Może na
wet zniknąć stąd na jakiś czas.
- I tak miałam zamiar wyjechać po pogrzebie do Port-
land.
- To dobry pomysł. - Tru schylił się i wziął Saszę w ra
miona. Osunęła się na niego bezwładnie. Jedna jej ręka
oparła się na jego piersi, druga zwisała.
- Poczekaj - powiedziała Deirdre. - Gdzie teraz pój
dziecie?
Tru spojrzał na nią z wahaniem.
- Coś może się jeszcze zdarzyć - dodała Deidre błagal
nym tonem. - Może będę potrzebować waszej pomocy.
Tru nie wiedział, jak z tego wybrnąć. Z jednej strony ta
nieznajoma kobieta uratowała im życie, choć była przeko
nana, że jej mąż był kochankiem Saszy. Z drugiej strony
nadal nie był pewien, czy może jej ufać.
- Zatrzymaliśmy się w hotelu Danford, w śródmieściu.
Jesteśmy tam zameldowani jako państwo Parks.
Deidre uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i po-
patrzyła na uśpioną wciąż Saszę.
- Dziękuję, panie Parks. Tworzycie z panią Parks bar
dzo miłą parę.
Tru kierował się już do drzwi, kiedy zatrzymał go pełen
niepokoju głos Deidre. Spoglądała teraz przez okno na
ulicę.
-Poczekajcie. Ktoś może już obserwować mój dom.
Tru mocniej uchwycił Saszę w ramiona. Przez chwilę
wydawało się, że się znowu budzi. Poruszyła się niespokoj-
nie.
-Obawiam się, że i dla was Seattle jest teraz zbyt nie-
1 2 8 • TRUMAN I SASZA
bezpiecznym miejscem. Może ten Rosjanin nie jest sam.
Mogą was szukać w różnych hotelach w mieście. Mam
pewien pomysł. Moja przyjaciółka ma domek na jednej
z wysp. Teraz wyjechała służbowo na cały miesiąc i zosta
wiła mi klucz. Mieliśmy tam pojechać z Martinem - doda
ła, spuszczając oczy. - To dość odludne miejsce.
- Na jednej z wysp? - zapytał Tru.
- Tak. Na San Juan. Jakieś pięćdziesiąt mil od Seattle.
Można tam dostać się promem. - Podeszła do małego biur
ka w rogu pokoju, wzięła kawałek papieru i zaczęła szkico
wać plan. Potem sięgnęła do torebki po klucze.
- Proszę. Ten klucz jest od domku, a te kluczyki są od
samochodu Martina. To porsche, stoi w garażu na dole,
zaraz na prawo od windy.
- Dlaczego robisz to wszystko? - zapytał Tru podejrzli
wie.
Wzrok Deidre spoczął przez chwilę na Saszy.
- Wydaje mi się, że tego właśnie chciałby Martin. Pew-
nie domyśliliście się, że Bill i ja byliśmy kochankami.
W jej oczach pokazały się łzy. - Biedny Bill. Bardzo go
lubiłam, ale jedynym człowiekiem, którego kochałam, był
Martin - dodała ze smutnym uśmiechem. - A miłość może
skłonić człowieka do robienia rzeczy, które nie każdy po-
trafi zrozumieć.
Tru skinął głową w zamyśleniu. Sam już się o tym prze-
konał.
ROZDZIAŁ
8
Do Anacortes, skąd odpływały promy na wyspę San
Juan, można było jechać autostradą międzystanową, ale
Deidre radziła wybrać autostradę numer 20. Była mniej
uczęszczana, a na pustej drodze łatwiej zauważyć samo
chód, który mógłby ich śledzić.
Porsche sunął wąską szosą, gdy Sasza poruszyła się
peszcie. Zbliżali się do Anacortes. Zaczęło padać tuż po
wyjeździe z Seattle. Teraz deszcz zmienił się w ulewę i wy-
cieraczki prawie nie nadążały z odgarnianiem spływają
cych po szybach ciężkich strug wody. Przy przejeździe
przez most Tru zauważył na poboczu tablicę: „Park Zmylo-
nej Drogi".
Sasza otworzyła oczy, po czym natychmiast zamknęła je
z powrotem, czując w głowie kolejne uderzenie bólu.
- Gdzie jesteśmy? - spytała, tym razem znacznie wol
niej uchylając powieki.
- Na Zmylonej Drodze - odparł Tru z odcieniem gorz-
kiej ironii.
- Na zmylonej drodze? - Zmarszczyła brwi.
1 3 0 • TRUMANISAS2A
Czułym gestem pogładził jej policzek.
- Jak się czujesz?
- Jeśli mam dwie głowy, to w porządku. Jeśli nie, to
okropnie. - Rozejrzała się po kremowobiałym wnętrzu
sportowego samochodu. Przez zalewane strugami deszczu
szyby widać było wzburzony ocean, poznaczony plamami
wysp.
- Gdzie my jedziemy? Gdzie jest Deidre Baker? Czy
zgubiliśmy już tych dwóch strasznych typów? - Sasza za
sypała Tru lawiną pytań. - Co to za to samochód? Chyba go
nie ukradłeś?
Tru spojrzał na nią z uśmiechem.
- Czy to twarz opryszka?
- Nie - odparła. Ból głowy powoli ustępował- Twarz
najbardziej kochanego człowieka.
Tru nie potrafił pozbyć się niepokoju. To wszystko zda-
rzyło się tak szybko, myślał. Za szybko, żeby się nad tym
zastanowić; o wiele za szybko, żeby się w tym połapać. Nie
miał pewności, czy w ogóle mógłby się połapać, choćby
nawet miał więcej czasu. Jednak... niczego nie żałował
i gdyby przyszło co do czego, postąpiłby tak samo. Pocie
szał się, że w końcu jakoś sobie z tym wszystkim poradzi.
Póki co, zdawał sobie sprawę, że było to tylko pobożne
życzenie.
Głos Saszy przerwał ciąg niespokojnych myśli.
- Tru, miałeś mi powiedzieć, co się stało z Deidre i skąd
ten samochód?
- Deidre ma się całkiem dobrze. Pożyczyła nam samo-
chód Martina i klucz do domu swojej przyjaciółki, na wy-
spie San Juan. Oboje uważaliśmy, że trzeba jak nąjszybciej
wywieźć cię z Seattle. Kiedy dotrzemy na miejsce, zawia-
domimy policję, może nawet jeszcze FBI i CIA. Ktoś
w końcu musi wiedzieć, jak się do tego zabrać - urwał, po
TRUMAN I SASZA. • 1 3 1
czym dodał z wahaniem: - bo ja, cholera, nie mam zielone
go pojęcia.
Sasza przesunęła ręką po jego udzie i oparła mu głowę
na ramieniu.
- Mój biedny Tru. Po co wsiadałeś ze mną do samolotu
w Denver. Masz przeze mnie tyle kłopotów, prawda?
Trudno było temu zaprzeczyć, ale Tru pogłaskał jej
dłoń.
- Tak, niejaka Sasza Malcewa to nie byle jaki kłopot,
Przez duże T, powiedziałbym. Ale... kłopoty to moja spe
cjalność, złotko - dodał, naśladując głos Humphreya Bo-
garta.
Podróżni wysiadali ze swoich samochodów i kierowali
się do kabiny promu. Tru odczekał chwilę, aż ostatni pasa-
żerowie weszli po schodkach na górę. Sasza znowu zapadła
w drzemkę i wolał jej nie budzić. Zamknął samochód
i szybko skierował się do baru, żeby kupić kawę i trochę
kanapek.
Przeżycia całego dnia atakowały Saszę w niespokojnym
śnie: Bill Hovy ostrzegający ją przed niebezpieczeństwem,
Bill na podłodze windy, potem krępy człowiek w granato
wym ubraniu, syczący coś groźnie do ucha. Aż jęknęła na
wspomnienie igły, którą wbito w jej plecy, pozbawiając
przytomności. Nigdy przedtem nie czuła się tak bezradna.
Ale wreszcie pojawił się Tru. Uśmiechnęła się do niego
przez sen z czułością. Szedł w jej kierunku, otwierając sze-
roko ramiona. Gdy był już blisko, zobaczyła w jego ręku
jakiś przedmiot. Obrączka? Ślubna obrączka? Nie, to było
coś większego. Coś znajomego. Jej serce zaczęło mocno
bić z przerażenia. To była ikona. Skradziona ikona. Gwał-
townie podniosła oczy na twarz Tru. Ale to już nie była jego
TRUMAN I SASZA • 1 3 3
wokół samochodach nie było nikogo. W olbrzymim, podo
bnym do hangaru pomieszczeniu znajdowali się tylko we
dwoje. Podniosła oczy na Tru.
Pragnienie malujące się na jej twarzy rozpaliło jego
wyobraźnię. Nie panując już na sobą, rozgniatał wargami
jej usta.
- Sasza, Sasza - powtarzał niskim głosem.
- Myślę, że powinniśmy wejść do samochodu - ode
zwała się po chwili Sasza.
- Tak. Leje jak z cebra - odparł Tru.
Rozpletli ramiona i spojrzeli na siebie z zakłopotanym
uśmiechem.
Archipelag San Juan składa się z ponad stu siedemdzie-
sięciu wysp, rozsianych po cieśninie Puget, ale tylko cztery
z nich są wystarczająco duże, żeby nadawały się do zamie-
szkania: San Juan, Orcas, Lopez i Shaw. Ich nazwy pocho
dzą od nazwisk dawnych hiszpańskich podróżników, któ-
rzy chcieli zawładnąć nimi w imieniu swego kraju, ale
nigdy już nie powrócili. Teraz wyspy są prawdziwą mekką
dla turystów, szczególnie dla żeglarzy, którzy spędzają tu
całe dnie, pływając od wyspy do wyspy, zawijając do osło-
niętych zatoczek i zażywając kąpieli w słońcu albo w wo
dach oceanu. Dziś wyspy wydawały się prawie opustoszałe
z powodu sztormu. Nawet San Juan, największa z nich,
robiła wrażenie bezludnej. Tru zajrzał do planu naszki
cowanego przez Deidre.
- Jeszcze tylko parę mil na zachód - objaśnił.
Po chwili wjechali do Friday Harbor, malowniczego
miasteczka, jakby żywcem wyjętego z pocztówki. Tru,
świadomy, że ogarnia go mania prześladowcza, rzucił
okiem W lusterko wsteczne. Widząc, że jedyny samochód
w polu widzenia skręca gdzieś w bok, odetchnął z ulgą.
twarz. To był Drew Cheeseman. Uśmiechał się do niej;
uśmiechał się diabolicznie i złowrogo.
Sasza głośno krzyknęła.
Tru miał do ominięcia jeszcze parę samochodów, kiedy
usłyszał ten krzyk. Upuszczając tacę z kawą i kanapkami
rzucił się w stronę wozu. Serce zaczęło mu bić szalonym
rytmem. Sasza otworzyła drzwi i wyskoczyła z samocho
du. Już rozbudzona, ale zupełnie zdezorientowana, rzuciła
mu się z płaczem w ramiona.
Tru objął ją mocnym uściskiem.
- W porządku, moja malutka. Nikt nie zrobi ci krzyw
dy. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.
Sasza powoli uświadamiała sobie, że ten cały koszmar
był tylko snem. Cofnęła się.
- Przepraszam cię. Prawie nigdy nie płaczę. Zazwyczaj
jestem bardzo silna i odporna, ale tak głupio dałam się
złapać tym dwóm łobuzom. Tak mi wstyd. Mogłam bar
dziej uważać. Nie mogę przecież aż tak zależeć od... -Tru
nie pozwolił jej skończyć. Z powrotem wziął ją w ramiona.
- Cicho bądź - szepnął, zamykając jej usta gwałtow
nym, gorącym pocałunkiem. Fale deszczu przetaczały się
przez pokład promu. Tru starał się osłonić Saszę własnym
ciałem przed ulewą i wiatrem. Stali milcząc spleceni
w uścisku, przyciągani ku sobie nawzajem jakąś magnety-
czną siłą.
Sasza była zaskoczona temperaturą uczuć, jaką wywo-
ływał w niej ten mężczyzna, i oszołomiona swoją fizyczną
reakcją na bliskość jego ciała. Rumieniec ogarnął ciepłą
falą jej twarz. Czuła się przy nim tak bezpiecznie. Pragnęła
go. Tak bardzo go pragnęła. To bez znaczenia, że stali
w ładowni pasażerskiego promu, otoczeni samochodami,
pośród siekącego deszczu i wiatru. Czuła narastające pożą-
danie jak fizyczny głód. Rozejrzała się. W widocznych
1 3 4 • TRUMAN I SASZA
Byli już niedaleko celu podróży, gdy zatrzymali się
przed wejściem do lokalnego sklepiku, żeby kupić coś do
jedzenia. Sprzedawca o włosach koloru piernika i zmęczo
nym wyrazie twarzy nie wydawał się zachwycony przyby
ciem klientów. Zamierzał właśnie zamknąć sklep z powodu
sztormu.
- Niech się pan nie martwi - pocieszył go Tru. - To nie
potrwa długo. Ja przejrzę te dwa rzędy półek - zwrócił się
do Saszy - a ty następne.
Sasza, oszołomiona mnogością towarów, poczuła się
trochę zagubiona. Po paru minutach koszyk Tru napełniony
był prawie po brzegi kartonami mleka, soków, jajek, pie
czywem i butelkami wina, podczas gdy ona wybrała z pó-
łek tylko paczkę świec. Taki sztorm mógł spowodować
awarię elektryczności, myślała. Zakupów w amerykańskim
stylu jeszcze nie miała sposobności się nauczyć.
Tru zaczął wrzucać do jej koszyka puszki zupy, pudełka
kaszy i wiele innych rzeczy. W niespełna pięć minut zaku-
py były zakończone.
Sprzedawca wystukiwał kolejne pozycje na klawisz.ach
kasy i pakował wszystko do toreb. Tru objął Saszę ramie-
niem.
- Jeśli jutro się przejaśni, możemy wynająć jakąś łódkę
i trochę popływać. Byłaś już kiedyś na żaglówce?
Sasza potrząsnęła głową w roztargnieniu.
- Jutro możemy mieć ważniejsze rzeczy do załatwienia
Te słowa przywróciły go do rzeczywistości. Od tamtych
szalonych chwil na promie prawie zapomniał, że są ścigani
Ta wyspa to nie miejsce romantycznego spotkania zako-
chanych, jak sobie zaczął beztrosko wyobrażać, ale schro-
nienie przed bandą bezwzględnych przemytników z dwu
różnych krańców świata.
TRUMAN I SASZA • 1 3 5
Wakacyjny domek, w którym się znaleźli, okazał się
bardzo pięknie urządzony. Przyjaciółka Deidre miała na-
prawdę dobry gust. Zbudowany w wiktoriańskim stylu,
miał wszystkie możliwe zalety: ustronne położenie, piękny
widok z okien i urządzone z prawdziwym smakiem wnę-
trze. Tru aż gwizdnął z podziwu, rozglądając się dookoła.
Gdyby to miało być romantyczne spotkanie, trudno byłoby
znaleźć coś lepszego.
Sasza rozpakowywała w kuchni torby z zakupami.
- Głodny? - zapytała, gdy Tru znalazł się przy niej
i z butelką wina w ręku zaczął zaglądać do szuflad w po-
szukiwaniu korkociągu.
- Jeszcze jak - odparł, wyciągając wprawnie korek.
W jednej z szafek znalazł odpowiednie szklanki i wyjął
dwie. Nalał wina i podał jedną Saszy.
Sasza popatrzyła na nią z namysłem.
- Boisz się zmieszać to, czym cię nafaszerowali, z alko-
holem? - zapytał.
- Nie. Tamto już chyba całkiem ze mnie wyparowało,
Mam tylko wrażenie, że jeszcze nie czas na toasty.
Tru odstawił obie szklanki na kuchenną ladę.
- Czyżbyś czegoś żałowała? - zapytał cicho.
- Żałowanie czegokolwiek to strata czasu. To bezpro-
duktywne zastanawiać się nad przeszłością. Przyszłość jest
ważniejsza. Próbowałam przed chwilą dodzwonić się do
mojego kraju, ale telefon nie działa. Pewnie z powodu
sztormu. Zrobię to jutro.
Jej oczy umykały przed jego spojrzeniem.
- Powiem im o Cheesemanie, o Billu Hovym i o tym
rosyjskim prowokatorze. Powiem im jutro o wszystkim,
a potem wrócę do Moskwy i oddam ikonę. Jeśli będę mu-
siała ponieść jakieś konsekwencje, to je poniosę. A teraz,
Tru, najlepiej będzie, jeśli... - Była bardzo dumna z tego,
1 3 6 • TRUMAN I SASZA
co postanowiła, ale w tym momencie siły ją opuściły. Tru
stał zbyt blisko. Przestronna kuchnia zdawała się kurczyć
wokół nich.
Tru uśmiechnął się. Co za dziewczyna, myślał. Dzisiej
szego dnia najpierw widziała w windzie zamordowanego
człowieka, potem ją ścigano, odurzono, strzelano do niej,
a teraz chce zostawić to wszystko za sobą i wrócić tam,
gdzie jej przyszłość jest wielką niewiadomą.
- Czemu się śmiejesz? - spytała. - To, co mówiłam,
wcale nie było śmieszne.
- Jesteś niezwykłą kobietą, Saszo Malcewa - szepnął
konspiratorskim tonem, pochylając się do jej ucha. - Czy
mogę już nie dodawać Cheeseman?
- Możesz - odparła. Próbowała jeszcze opierać się, kie-
dy Tru otoczył ją znowu ramionami, głaszcząc napięte
mięśnie szyi.
- Proszę cię, Tru. Nie wolno nam znowu tego robić.
- A cóż my takiego robimy? - pytał, sam nie będąc
pewny, do czego zmierza. Jego dłonie, kierowane tylko
zmysłowym instynktem, gładziły plecy Saszy. Czuła, że
rozsądek opuszcza ją pod wpływem tej pieszczoty. Re-
sztkami woli odepchnęła go od siebie. Stała sztywno, ze
skrzyżowanymi na piersi ramionami. Pełna namiętności
kochanka znowu zamieniła się w ponurą towarzyszkę.
- Nie mamy przed sobą żadnej przyszłości, Tru - po-
wiedziała poważnie. - Cokolwiek czujemy do siebie na-
wzajem, jest...
- Bez sensu? - rzucił ostro.
Zrobiła ruch w jego kierunku, ale Tru podniósł rękę,
żeby ją powstrzymać.
- Nie. Masz rację. Oboje pozwoliliśmy sobie na zbyt
wiele. Ja też powinienem się nauczyć bardziej nad sobą
panować.
TRUMAN 1 SASZA • 1 3 7
- Tak - zgodziła się z powagą. - To prawda.
Tru uśmiechnął się ironicznie, odwrócił gwałtownie
i wyszedł.
Sasza wniosła przygotowaną kolację do salonu. Tru pa
trzył przez olbrzymie okno w czarną, zalaną deszczem pu
stkę. W ręku trzymał szklankę z resztką wina na dnie. Sa
sza rzuciła okiem na stojącą obok butelkę. W niej też nie
wiele już zostało.
- Przyniosłam zupę, chleb i ser - powiedziała spokoj
nie. - Powinieneś coś zjeść.
Zachowywał się tak, jakby jej nie usłyszał, ale po chwili
odwrócił się w jej stronę. Siedziała na kanapie, z serwetką
ułożoną porządnie na kolanach. Maczała w zupie kawałek
chleba. Pszenny, tostowy chleb był tak miękki, że gdy
podniosła go do ust, spadł z powrotem do zupy. Na jej
twarzy pojawił się ledwie widoczny uśmiech.
- Czyżby to był ten okropny chleb, który daje się u was
więźniom?
Tru nie odpowiedział.
- U nas, w Rosji, mamy najlepszy chleb. Z grubej mą
ki, ciemny, porządny chleb. Moja babcia nieraz żartowała,
że ze wszystkich krajów wybrałaby zawsze swoją ojczyznę
tylko dla tego chleba.
Tru wypił resztę wina i powiedział:
- Obawiam się, że jestem trochę pijany.
- Chodź tu i zjedz coś wreszcie.
Tru uśmiechnął się gorzko.
- Jedzmy, pijmy i weselmy się. Tak się u nas mówi
- powiedział, ale zamiast podejść do nakrytego stołu, zła
pał stojącą obok butelkę i wlał resztę wina do szklanki.
Wychylił ją jednym haustem.
1 3 8 • TRUMAN I SASZA
Sasza wstała i podeszła do niego, podając mu kawałek
cheba z serem. Popatrzył na jedzenie i skrzywił się.
- Próbowałem już rosyjskiego chleba. Masz rację. Jest
lepszy niż ten. Kocham rosyjski chleb. - Zachwiał się na
nogach i Sasza musiała go podtrzymać. Nie stawiał już
oporu, kiedy zaprowadziła go do stołu i posadziła na kana
pie. Zaczął jeść podany chleb z serem, a potem potrawkę ze
ślimaków.
- Jesteś niezłą kucharką.
Uśmiechnęła się.
- To nie było żadne gotowanie, ale rzeczywiście jestem
dobrą kucharką. Podobno robię najlepsze bliny w Mosk-
wie. I bardzo dobrą paschę.
- Paschę?
- Tak. To taki deser z sera, z owocami i śmietaną. Bar-
dzo sycący. Bardzo słodki.
Tru posłał jej pijacki uśmiech.
- Ty też jesteś bardzo słodka.
Sasza uniosła brwi.
- Wydaje mi się, że jesteś bardziej niż trochę pijany.
Tru oparł chwiejącą się głowę o kanapę i zamknął oczy.
- Chyba tak - stwierdził. - Jestem ubzdryngolony
w drobny mak. Ale nie żałuję. Po co płakać nad rozlanym
mlekiem?
- Rozlanym winem, chciałeś powiedzieć - odparła Sasza.
- Wiesz co, rozwijasz się. - Tru pokazał zęby w szero-
kim uśmiechu. - Tylko tak dalej i możesz wystartować
w jakimś konkursie, a potem zacząć zabawiać większą
publiczność. Rozlane wino... ha, ha ha... ale śmieszne.
- Przechylił się w stronę Saszy. - Wiesz co? Mam fioła na
puncie rosyjskiego chleba. Mam fioła na pukcie blinów
- jego twarz była tuż przy jej twarzy - i mam fioła na
twoim punkcie.
TRUMAN I SASZA • 1 3 9
Po tym serdecznym wyznaniu zasnął tak, jak siedział,
oszczędzając Saszy konieczności odpowiadania na te po
ważne deklaracje.
Ktoś szarpał go z całej siły za ramię. Czyżby to ten
Rosjanin? Jak on ich tu znalazł? A może to ci niedoszli
porywacze w granatowych garniturach?
- Tru. Tru! Obudź się!
Otworzył z trudem oczy, rozpoznając pełen niepokoju
głos Saszy.
- Co się stało?
Sasza położyła mu palec na ustach.
- Myślę, że w tym domu ktoś jest - wyszeptała.
W jej głosie było tyle obawy i napięcia, że w mgnieniu
oka rozbudził się zupełnie. Sięgnął do paska spodni po
broń, którą zabrał Rosjaninowi. Nic z tego. Ani spodni, ani
tym bardziej broni.
Miał na sobie tylko slipy i siedział na zupełnie mu nie
znanym łóżku. Pamięć miał lekko przymgloną, a to, co
sobie przypominał, niewiele pomagało.
- Czy tego szukasz? - Sasza pokazała mu pistolet.
Wyciągnął rękę. Sasza zawahała się.
- Uczyłam się strzelać. Może lepiej będzie...
Wyjął pistolet z jej dłoni.
- Karate, strzelanie. Moja droga, jesteś regularnym żoł
nierzem na służbie - powiedział ściszonym głosem.
Sasza obrzuciła go poważnym spojrzeniem.
- To nie oznacza, że czasem nie potrzebuję pomocy.
Już zamierzał rzucić jakąś ironiczną uwagę, gdy usłyszał
wyraźne skrzypienie podłogi za zamkniętymi drzwiami
sypialni. Wyciągnął rękę i pociągnął Saszę do łóżka. Nie
wiedziała jeszcze, jaki ma plan, ale nie protestowała. Na-
rzucił na nią przykrycie, a sam przeszedł na palcach w stro-
1 4 0 • TRUMAN I SASZA
nę drzwi, stając tuż przy nich dokładnie, w chwili kiedy
ktoś powoli je uchylił. Dłonie miał mokre od potu. Uchwy
cił mocniej pistolet.
Sasza leżała bardzo spokojnie, symulując równy, spo
kojny oddech śpiącego człowieka. Zrozumiała, że Tru chce
zwabić intruza w pobliże łóżka, a potem skoczyć na niego
od tyłu.
Z lekkim skrzypnięciem zawiasów drzwi otworzyły się
szerzej. Tru wstrzymał oddech, prawie wtapiając się w
ścianę. Wskazujący palec przesunął na spust. Napastnik
może zajrzeć za drzwi, a wtedy nie będzie już dużo czasu.
Sasza nie słyszała nic poza własnym oddechem, ale
miała fizyczną świadomość, że ktoś zbliża się do niej. Jej
mięśnie się napięły. Nie ze strachu; przygotowywała się do
akcji. Tru może nie poradzić sobie sam, może chybić.
Wiedziała jednak, że musi bardzo uważnie wybrać moment
na własny ruch, żeby nie stał się ostatnim w jej życiu.
Tru też czekał na właściwy moment, ważąc szanse. Na
razie przeciwnik go nie zauważył.
Sasza słyszała już nad sobą czyjś oddech. Niecierpliwiła
się. Czemu Tru nic nie robi?
Wszyscy zadziałali w tej samej chwili. Gdy napastnik
pochylił się, żeby złapać Saszę, ta wyrzuciła przed siebie
prawą nogę, zadając mu cios w goleń. Tru błyskawicznie
zapalił światło i wycelował pistolet.
- Nie ruszaj się, bo strzelam.
ROZDZIAŁ
9
Znany już aż nadto dobrze, niedoszły porywacz
w granatowym ubraniu złapał się za obolałą nogę, mrucząc
pod nosem jakieś przekleństwa. Spojrzał za siebie, żeby
sprawdzić, czy Tru rzeczywiście ma broń. Tru poruszył
znacząco lufą pistoletu, podczas gdy Sasza, całkowicie
ubrana, wyskoczyła z łóżka. Spojrzeli na siebie porozumie
wawczo.
Intruz skrzywił się drwiąco.
- Zaczynacie mi działać na nerwy - rzucił przez zęby
z wyraźnym, środkowozachodnim akcentem.
- Nawzajem - odciął się Tru. - A gdzie kolega?
Przeciwnik dalej drwiąco się uśmiechał. Sasza podeszła
do niego i niespodziewanie szybkim, choć nieznacznym
ruchem wykręciła mu ramię. Z ust mężczyzny wyrwał się
okrzyk zaskoczenia i bólu.
- Zawołasz go tutaj albo złamię ci rękę - zasyczała mu
groźnie do ucha.
-Nie ma go tutaj. Możecie sprawdzić - wykrztusił.
- Dotąd byliście nierozłączni. Gdzie on jest? - nalegał
1 4 2 • TRUMAN I SASZA
Tru, przesuwając się trochę, aby jednocześnie obserwować
drzwi.
- Poszedł za Bartowem.
Tru przeniósł wzrok na Saszę.
- Kto to jest Bartow?
- Czyżby ten Rosjanin? - spytała ostro Sasza. - Tęga-
wy facet w czarnym ubraniu, który cały czas deptał nam po
piętach?
- W tej chwili jest za daleko, żeby wam deptać po
piętach - odparł tamten z ironią.
- Skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy? - dopytywał się
Tru.
- A jak myślicie? Śledziłem was.
Tru nie robił wrażenia przekonanego.
- Widziałem, jak obydwaj wyrywaliście z tego garażu,
aż się kurzyło, ledwie się tamten pokazał - mówił. - Ktoś
musiał dać wam cynk. - Zimny dreszcz przebiegł mu
wzdłuż kręgosłupa. Tym kimś mogła być tylko Deidre
Baker. Czyżby jej łzy były fałszywe? Czyżby była zamie-
szana w to wszystko razem ze swoim mężem?
- Owszem, uciekliśmy, ale niezbyt daleko. Zobaczyli-
śmy na ulicy samochód pani Baker. Zaparkowaliśmy więc
w pobliżu i czekaliśmy. Kiedy wyszliście stamtąd we trój-
kę i wsiedliście do jej samochodu, ja ruszyłem za wami,
a Jerry został, żeby śledzić Bartowa. Potem wyszliście z jej
mieszkania i pojechaliście w kierunku szosy numer dwa-
dzieścia. Wystarczyło trochę pokombinować. Czekałem na
was przy pomoście dla promów w Anacortes.
Wściekłość ogarnęła Tru. Ledwie powstrzymał się od
użycia broni. Zdawał sobie sprawę ze swojej gwałtownej
natury, ale przecież nie był okrutny. Teraz jednak...
Sasza jakby czytała w jego myślach.
- Zostaw go, Tru - powiedziała. - On nie jest tego wart.
TRUMAN I SASZA • 1 4 3
Minęła dłuższa chwila, zanim Tru ochłonął. Potem po
stąpił w stronę napastnika i przystawił mu lufę do piersi.
Zrewidował go dokładnie, wyciągając z kabury na piersi
błyszczący, półautomatyczny pistolet.
- No dobra, ty parszywa glisto, kim ty w ogóle jesteś?
I czemu próbowaliście porwać Saszę?
Sasza podniosła wykręcone ramię intruza jeszcze wyżej,
żeby skłonić go do mówienia.
- W porządku, możecie zostawić tę metodę łagodnej
perswazji. Nazywam się Lawrence. Jack Lawrence. Chcę
tylko tej niewielkiej rzeczy, którą Martin Baker miał
przywieźć z Moskwy. Przyjechał stamtąd z pustymi ręka
mi, sprzedając nam jakąś historyjkę o facecie, który go tam
śledził. Mówił, że namotał sobie jakąś babę, żeby to za
niego przewiozła.
Sasza aż zatrzęsła się ze złości. Namotana baba. Oto kim
była dla Drew Cheesemana. Jak mogła być tak naiwna?
Tak ślepa?
- Tylko że ta kobieta nie przyleciała na lotnisko O' Hare
w Chicago, jak obiecywał Baker - ciągnął Lawrence. -
Myśleliśmy, że Baker wpuścił nas w maliny i ubił interes
z konkurencją.
- I wtedy zabiliście go? - spytała Sasza nienaturalnie
wysokim głosem.
- Nie. Ktoś był szybszy niż my - zażartował bezdusz
nie-.
- Czy to był Bartow, Rosjanin?
Lawrence skinął głową.
-Baker przysięgał, że ta namotana baba przechytrzyła
go i zostawiła ikonę dla siebie. Opisał nam ją dokładnie
i kiedy ona - obejrzał się za siebie - to znaczy pani pojawi
w Seattle, pomyśleliśmy, że chyba Baker miał rację
1 4 4 • TRUMANISASZA
i szuka pani kupca na towar. Tym razem woleliśmy, żeby
nikt nas nie uprzedził - dodał z paskudnym uśmieszkiem.
- A Bartow? - spytała Sasza, czując narastającą su
chość w gardle. - Też chciał być pierwszy?
- Nieważne. Tak czy owak pani ma tę ikonę i możemy
o tym pogadać. Ubijemy interesik i każdy pójdzie w swoją
stronę - powiedział, przeciągając słowa.
- Owszem, ubijemy interesik - oświadczył twardo Tru
- ale jeden z nas nie pójdzie w swoją stronę. Jeden z nas
w ogóle nigdzie nie pójdzie.
Kropla potu ukazała się na czole Jacka Lawrence'a.
- Słuchajcie, nie ma potrzeby robić takiego głupstwa.
Ja jestem tylko małą płotką. Załatwicie mnie, to was zała
twi kto inny. Nasza organizacja to za duża rzecz, żeby ktoś
mógł nas okantować i wyjść z tego żywy. A jeśli to rozsąd
nie rozegracie...
- Posłuchaj, Jack - uciął ostro Tru. - Nie zamierzamy
wdawać się z tobą w żadne układy. Wręcz przeciwnie, za
mierzamy cię wydać. W ręce władz. A wtedy, jeśli ty to
dobrze rozegrasz i podasz odpowiednie nazwiska, to może
jednak ubijesz jakiś interesik. - Spojrzał na Saszę. - A teraz
potrzebujemy kawałka dobrego sznurka, żeby go związać
i dostarczyć na najbliższy posterunek. Tam już będą wie
dzieli, co z nim dalej robić.
Sasza wzmocniła uchwyt; Tru podał jej jeszcze broń
Lawrence'a.
- Na wszelki wypadek - dodał.
Uśmiechnęła się lekko, kierując pistolet w stronę intru
za. Potem rzuciła okiem na Tru.
- Pewnie chciałbyś teraz założyć spodnie, prawda?
Rzeczywiście. Wobec tego wszystkiego, co się zdarzyło,
zapomniał, że jest tylko w slipach. Szybko wciągnął spod-
TRUMANISASZA • 1 4 5
nie i narzucił koszulę. Przez ten czas Sasza trzymała tamte
go na muszce. Jej ręka nawet nie drgnęła.
Tru przejął „opiekę" nad intruzem.
- Kładź się na podłodze i załóż ręce na plecy.
Lawrence zlekceważył polecenie, patrząc na Tru z poli
towaniem. Sasza uznała to za kolejne wyzwanie. Błyskawi
cznym ciosem trafiła przeciwnika w splot słoneczny. Tru
patrzył osłupiały, jak tamten zgiął się wpół i osunął na
kolana. W chwilę potem leżał już płasko na podłodze, z rę
kami na plecach, tak jak mu kazano.
- Niezła robota - skwitował Tru z uśmiechem.
Sasza znalazła zwój grubego sznura w spiżarce przy
kuchni. Będzie w sam raz, pomyślała. W tym momencie
usłyszała ciche skrzypnięcie. Odwróciła się szybko. W spi
żarce nie było nikogo. Stała bez ruchu, nasłuchując. Może
jednak Lawrence kłamał, że jest sam. A może to Bartow?
Zadrżała.
Dobiegł ją kolejny szelest. Odciągnęła kurek pistoletu
i ostrożnie podeszła w stronę drzwi, uchylając je z lekka.
- Kto tam? - zapytała groźnym tonem.
Nie było odpowiedzi.
Otworzyła szerzej drzwi i zajrzała do kuchni. Panował
w niej szary mrok. Deszcz uderzał miarowo o szyby ku
chennego świetlika. Szybko przebiegła przez pomieszcze
nie i znalazła się w holu. Zawołała:
- Tru, wszystko w porządku?!
- W najlepszym! - usłyszała z ulgą jego odpowiedź.
Ledwie jednak znalazła się na schodach, czyjeś ramię
zamknęło się wokół jej szyi w żelaznym uścisku. Komplet
nie zaskoczona, upuściła broń i zwój sznura. Pistolet ude
rzył z hałasem o stopień.
Krzyk uwiązł jej w gardle, gdy próbowała odpowiedzieć
na wołanie Tru:
1 4 6 • TRUMAN I SASZA
- Sasza, co ci upadło? Czy coś się stało?
Niski, męski głos szepnął jej do ucha:
- Każ mu zejść na dół.
Głos miał wyraźny, twardy akcent; rosyjski akcent.
Sasza zastanawiała się w panice, jak ostrzec Tru.
- Nie próbuj żadnych sztuczek - warknął Bartow. Jego
ramię zgniotło jeszcze mocniej jej szyję. Prawie nie mogła
oddychać.
W końcu napastnik zwolnił nieco uścisk. Sasza nadal się
nie odzywała. Im dłużej będę zwlekać, tym bardziej będzie
to podejrzane, pomyślała. Tru będzie uważał.
Tru rzeczywiście się zaniepokoił. Tak jak Sasza zaczął
podejrzewać, że Lawrence ich oszukał i jego partner mógł
ukrywać się gdzieś na dole.
Podniósł Lawrence'a z podłogi, przystawił mu do ple
ców lufę pistoletu i wypchnął na schody, używając go jako
osłony.
- Sasza! - wyrwało mu się z ust, gdy zobaczył ją w rę
kach Bartowa. To nie Jeny poradził sobie z Bartowem,
pomyślał z rozpaczą. To Rosjanin poradził sobie z nim.
Poczuł, jak Lawrence zaczyna drżeć w uścisku jego ra-
mienia. Czuł się pewnie jak między młotem i kowadłem.
Tru nie zwracał na to uwagi. Obchodziła go tylko Sasza.
- Zostaw ją, Bartow - powiedział. - Ona nie ma tej
ikony.
- Chyba nie mogę w to uwierzyć, panie Fortune. - Bar-
tow podniósł oczy w górę.
Tru włożył cały wysiłek, na jaki było go stać, żeby
przekonać tamtego.
- Mówię prawdę. Dała ją mnie na przechowanie. Nie
powiedziałem jej, gdzie to ukryłem. Uważałem, że tak
będzie lepiej. Jeśli więc chce pan mieć tę ikonę, musi pan
TRUMAN I SASZA • 1 4 7
rozmawiać ze mną. Nie zaczniemy jednak tej rozmowy,
póki jej pan nie puści.
- Widzę, że prezes dużej sieci supermarketów zaczął
importować cenne ikony. - Głos Bartowa brzmiał cynicz
nie.
- Zostawiłem też wiadomość u mojego adwokata -
ciągnął Tru - że jeśli mnie lub Saszy stanie się coś złego,
ikona ma trafić w ręce władz razem ze zdjęciami, które
zrobiliśmy panu i pańskim rywalom.
Bartow tylko się roześmiał.
- Naoglądał się pan za dużo sensacyjnych filmów - po
wiedział, znów zaciskając ramię wokół szyi Saszy.
Jęknęła głośno z bólu.
- Zostaw ją! - krzyknął ostro Tru. - Nie wolno ci robić
jej krzywdy, ty draniu!
- To nie ty masz tu rozkazywać - warknął Bartow, ale
zwolnił nieco uścisk. - Nic jej nie zrobię, jeśli się dogada
my. Rzuć swoją broń przez poręcz - rozkazał. - Możesz też
zrzucić na dół tę swoją zdobycz. Na nic ci się już nie
przyda.
Tru zastygł bez ruchu. Lawrence, w obawie że Tru może
wykonać rozkaz, zaczął błagać Bartowa o litość.
- Posłuchaj, ona wszystko powiedziała. Powiedziała
mi, gdzie jest ikona. Możemy się dogadać. Mam jeszcze
parę innych rzeczy, które mogą cię interesować. Poczekaj,
Bartow!
Ten parsknął tylko z irytacją.
- Wasi ludzie stali się zbyt zachłanni, panie Lawrence.
Rosja była poza waszym zasięgiem, więc przysłaliście wa
szego człowieka do Moskwy. Bardzo nierozsądne posunię
cie. Zabranie tej właśnie ikony było jeszcze głupszym kro
kiem. Dawno ją namierzyliśmy. Bardzo nie lubimy, jak coś
1 4 8 • TRUMANISASZA
się nam nie udaje. To dla nas naprawdę wyjątkowa przy
krość.
- Możemy to jeszcze naprawić - mówił Lawrence bła
galnym głosem. Wyzwolił się ze słabnącego uchwytu Tru
i począł schodzić na dół. - Możemy się jakoś dogadać.
Sasza poczuła, że uścisk Bartowa również osłabł. Jego
uwagę przyciągnął schodzący mężczyzna. Rzuciła szybkie
spojrzenie na Tru i ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
Oby tylko zrozumiał, o co jej chodzi.
Tru nie zasypiał gruszek w popiele. Rzucił się i uderzył
ciałem w plecy Lawrence'a. Ten, straciwszy równowagę,
runął w dół.
Rosjanin, na chwilę zdezorientowany, chciał usunąć się
na bok. W tym momencie Sasza trafiła go celnym ciosem
pod żebra. Krzyknął z bólu i złapał się za żołądek.
Sasza odskoczyła w bok akurat wtedy, kiedy spadający
Lawrence całym impetem uderzył zgiętego wpół Bartowa.
Obaj upadli bezładnie na podłogę. Tru złapał Saszę za rękę.
Przeskoczyli leżących i rzucili się do drzwi wyjściowych.
- Kluczyki do samochodu! A, niech to diabli, zostawi-
łem je w kurtce! - wykrzyknął Tru, gdy dobiegli do wozu,
Samochodu Lawrence'a nie było nigdzie widać. To oczy-
wiste, że gdzieś go ukrył. Lepiej też nie liczyć na to, że
zostawił kluczyk w stacyjce.
Rzucili się w kierunku lasu. Zaczynało już świtać
i deszcz padał w dalszym ciągu. Ledwie znaleźli się pod
osłoną drzew, gdy zobaczyli zapalające się światła samo
chodu i usłyszeli warkot silnika.
- Na ziemię! - syknął Tru, pociągając Saszę w dół aku
rat w tym momencie, kiedy strumień światła przesunął się
tuż nad ich głowami. W chwilę później samochód odjechał.
TRUMAN i SASZA • 1 4 9
- Ciekawe, który to był? - zapytała Sasza nerwowym
szeptem, leżąc na brzuchu między drzewami.
- A co za różnica? - szepnął w odpowiedzi Tru.
Pomógł jej wstać. Oboje przytulili się do szerokiego
pnia drzewa nasłuchując. Lawrence i Bartow mogli roz
dzielić się w poszukiwaniach. Jeden z nich mógł pójść
w kierunku lasu.
- Słyszysz? - powiedział Tru po chwili.
Szelest liści. Sasza usłyszała go również. Tru położył
palec na ustach i pokazał na wschód.
Bardzo ostrożnie ruszyli w tamtym kierunku, patrząc
uważnie pod nogi, żeby nie zdradzać swej obecności. Z ty
łu wyraźnie dobiegały ich odgłosy kroków. Któryś z nich
tam był. Drugi pewnie szukał ich samochodem wzdłuż
drogi.
Sasza przebiegała myślami wydarzenia ostatnich dni.
Potknęła się o kamień i Tru podtrzymał ją w ostatniej chwi
li. Spojrzała na niego z wdzięcznością, a Tru uśmiechnął
lię w odpowiedzi. Był to dość niepewny uśmiech, ale i tak
podniósł ją na duchu.
Nie na długo jednak. Tuż obok usłyszeli gwiżdżący
odgłos i ostry trzask gałęzi. Tru stłumił ręką krzyk Saszy
i pokazał jej spory głaz, o kilkanaście metrów na prawo.
Sasza skinęła głową i ruszyli w tamtą stronę, pochylając się
nisko ku ziemi.
Gdy schronili się za głazem, Sasza poczuła się wyczer
pana i napięta do ostatecznych granic. Próbowała jednak
się nie poddawać. Tru przecież nadal miał broń. Sprawdził
magazynek. Pięć pocisków; pięć szans. Zacisnął szczęki,
czując, jak oblewa go zimny pot. Jeszcze nigdy nie strzelał
do człowieka. Wielu innych rzeczy nigdy nie robił, do
czasu kiedy spotkał Saszę.
Znowu usłyszeli słaby szelest liści. Ostrożnie wyjrzeli
1 5 0 • TRUMANI SASZA
zza kamienia: w polu widzenia nie było nikogo. Czekali
w ukryciu, w zupełnej ciszy, przytuleni ciasno do głazu.
Nie mieli pojęcia, jak długo to trwało. Kilkanaście mi
nut? Może godzinę? W którymś momencie szelest liści
umilkł. Czekali dalej w bezruchu. Ten, który ich szukał,
mógł specjalnie zatrzymać się na chwilę i czekać, aż zrobią
pierwszy krok.
Z trudnością wytrzymywali w niewygodnej pozycji. Tru
spojrzał na Saszę.
- I co teraz? - szepnął.
- Nie wiem - odpowiedziała również szeptem. - Już
niczego nie słychać.
Skinął głową. Podniósł się nieco, żeby lepiej widzieć
okolicę. Nikogo. Sasza podniosła z ziemi spory kamień.
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc. Wykonała ruch, jakby
chciała nim rzucić. Tru wreszcie pojął, o co chodzi. Wyjął
kamień z dłoni Saszy i rzucił, jak mógł najdalej. Potem
szybko ukrył się znów za głazem. Po chwili znalazł inny
kamień i rzucił go jeszcze dalej. Liczył na to, że przeciwnik
czający się w pobliżu weźmie hałas spadających kamieni
za odgłos kroków.
Znowu przytulili się do głazu i czekali. Po chwili
usłyszeli, jak w pewnej odległości coś porusza się i odda-
la od ich schronienia. Plan zmylenia przeciwnika powiódł
się.
Ruszyli w drugą stronę. Deszcz zelżał nieco, gdy wydo-
stali się z lasu na otwartą przestrzeń.
- Popatrz. - Sasza pokazała na niewielki domek w od-
dali. - Może tam mają telefon i uda nam się zawiadomić
policję.
- Jeśli telefony już działają - odparł Tru. Takich "jeśli"
było dużo więcej. W tym domku mógł już na nich czekać
Bartow albo Lawrence. Musieli jednak zaryzykować.
ROZDZIAŁ
10
Niebo zaczynało się przejaśniać i deszcz zamienił się
w lekką mżawkę, ale oboje byli już i tak przemoknięci do
suchej nitki. Drżeli z chłodu w porannych podmuchach zi
mnego wiatru znad cieśniny.
Tru schował za plecami rękę, w której trzymał pistolet.
Drugą zastukał w drzwi domku. Sasza stała tuż za nim.
Mieli wrażenie, że upłynęła cała wieczność, zanim drzwi
uchyliły się nieznacznie i w szparze ukazał się kawałek
twarzy i jedno piwne oko.
- Zaczekajcie do ósmej - dobiegł ich opryskliwy głos.
Tru był przeświadczony, że gdzieś już go słyszał. Próbo
wał sobie przypomnieć. W końcu to Sasza skojarzyła głos
z osobą.
- To ten facet ze sklepu - szepnęła. Niedaleko spostrze-
gli niewielki budynek z szyldem, ten sam, przy którym
zarzymali się wczoraj po zakupy.
- Proszę pana, chcieliśmy tylko zadzwonić - wyjaśnił
Tru.
Mężczyzna nie zamknął im drzwi przed nosem, ale też
1 5 2 • TRUMAN I SASZA
nie otworzył ich szerzej. Trudno było mu się dziwić. Wy
glądali dość podejrzanie - przemoknięci i brudni. Białe
spodnie i żakiet Saszy były pochlapane błotem; koszula
Tru porozpinana, na wpół wyciągnięta z pogniecionych
spodni.
Dłoń Tru zacisnęła się na pistolecie. W środku mógł
przecież czaić się Lawrence albo Bartow i trzymać sklepi
karza na muszce. Uznał jednak, że wyraz twarzy człowieka
za drzwiami nie pasuje do takiej sytuacji. Mężczyzna wy
glądał tylko na zirytowanego niespodziewanymi odwiedzi
nami.
W każdej chwili mógł się pojawić któryś z prześladow-
ców. Tru spojrzał na Saszę i zobaczył w jej oczach nieme
potwierdzenie swej decyzji. Trudno, trzeba będzie użyć
ostatniego argumentu.
Bez wahania wyciągnął broń. Sasza włożyła stopę
w uchylone drzwi, ułamek sekundy wcześniej zanim skle
pikarz spróbował je zatrzasnąć.
- Proszę się nie obawiać - powiedział Tru spokojnym
głosem. - Jesteśmy tajnymi agentami FBI. Musimy tylko
zadzwonić.
- Do naszego punktu kontaktowego - uzupełniła Sasza.
Mężczyzna popatrzył na nich nieufnie.
- Macie jakieś dokumenty?
Tru wiedział, że w tej sytuacji nie można się zastana-
wiać.
- Tajni agenci nie noszą przy sobie prawdziwych doku-
mentów - odpowiedział przytomnie.
Sklepikarz nadal nie odstępował od drzwi. Tru machnął
mu pistoletem przed nosem.
- To są moje dokumenty - rzucił już groźniejszym to-
nem.
TRUMAN I SASZA • 1 5 3
- Bardzo pana proszę - dodała Sasza łagodnie. - Wole
libyśmy nie robić krzywdy niewinnym ludziom.
Mężczyzna jeszcze się wahał.
- Pani jest Rosjanką, prawda?
Sasza skinęła głową, uśmiechając się prowokacyjnie. To
zadziałało lepiej niż pistolet.
Tru rozmawiał przez telefon przez dobre pięć minut.
Podenerwowana Sasza wypatrywała, czy w pobliżu nie po
każe się Lawrence albo Bartow. Na szczęście domek nie
był widoczny z drogi. Ukryty za budynkiem sklepu, oto
czony na dodatek eukaliptusami. Niemniej któryś z napast
ników mógł się na niego natknąć. Z niepokojem przysłu
chiwała się rozmowie. Tru próbował przedstawić agentowi
FBI w Seattle ich obecną sytuację.
- Już to panu mówiłem, panie Milton. Nie mam czasu
na dłuższe wyjaśnienia - rzucił ostro, kierując wzrok na
sufit z wyrazem zniecierpliwienia. - Rosjanin o nazwisku
Bartow z drużyny A. Dwóch ciemnych typów o imieniach
Jack i Jerry z drużyny B. Jack Lawrence. Nie wiem, jak
nazywa się ten drugi. Bartow mógł go już...
Potem słuchał przez jakiś czas z ponurym wyrazem twa
rzy.
- Nie, to był jeszcze inny. Hovy. Bill Hovy. W Kos
micznej Igle. Mamy kasetę. To przedawkowanie to nie
był przypadek; jesteśmy pewni. Jack albo Jerry wstrzyk
nął mu to w windzie. Albo Bartow... Albo jeszcze ktoś
inny. Nie mam pojęcia, kto jeszcze może być w to zamie
szany.
Znowu słuchał przez dłuższą chwilę.
- Panie Milton - powiedział niecierpliwie. - Nie może
my tu zostać. Wolelibyśmy wyjść z tego żywi. - Rzucił
słuchawkę na widełki. Natychmiast pożałował swej ostat-
1 5 4 • TRUMAN I SASZA
niej uwagi, widząc bladą twarz Saszy. Sklepikarz też miał
niewyraźną minę.
Tru podszedł szybko do Saszy i objął ją ramieniem.
Miała mokre ubranie i włosy skręcone w loki od wilgoci.
- Jak się czujesz? - zapytał łagodnie.
Odrzuciła z twarzy spadające kosmyki i odpowiedziała
mu z pełnym uroku uśmiechem:
- Bardzo dobrze.
Przytulił ją mocno. W jej uśmiechu pojawiło się coś,
czego dawniej nie widział. Nie miał jednak czasu, aby
zastanawiać się, co to jest.
Sklepikarz przesunął się w stronę zamkniętych drzwi.
Tru podniósł dłoń z pistoletem i rzucił mu ostrzegawcze
spojrzenie.
- Gdzie się pan wybiera?
- Chciałem przynieść wam parę ręczników. Mogliby-
ście się trochę wysuszyć.
- Nie mamy na to czasu. Chcemy, żeby nas pan pod-
wiózł do Friday Harbor.
Mężczyzna pocierał ręką podbródek, jakby się nad
czymś zastanawiał.
- Chyba ma pan samochód? - zapytał niecierpliwie
Tru.
- Owszem, mam półciężarówkę.
- Może być. - Tru machnął lufą w stronę drzwi wyj-
ściowych. - Chodźmy!
Sklepikarz nie poruszył się.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł - powiedział.
- Niech pan posłucha - zaczął Tru z mieszaniną gnie-
wu i desperacji. - Nie zamierzam stać tutaj i spierać się
z panem.
Sasza ujęła Tru za ramię. Na jej twarzy malował się
spokój i rozwaga.
TRUMAN I SASZA • 1 5 5
- Sam pan rozumie, że lepiej będzie dla nas wszystkich,
jeśli się stąd wyniesiemy. Pan też - powiedziała.
Ku zaskoczeniu obojga człowiek o piernikowych wło
sach skinął głową.
- Więc pojedziemy do Friday Harbor? - spytała Sasza
uśmiechając się.
Po chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność,
mężczyzna znowu pokiwał głową na znak zgody.
- Gdzie jest ten samochód? - spytał szybko Tru. - Za
domem?
- Nie. W Friday Harbor.
- Co on tam robi!?
- Ma przegląd silnika.
- Ale przecież musi pan mieć inny pojazd! - zawołała
Sasza, czując napływające do oczu łzy.
- Owszem. Mam łódź. Znacznie lepiej będzie dostać się
do Friday Harbor łodzią. Nie wydaje mi się, żeby ci bandy
ci też mieli łódź. Popłyniemy sobie bez żadnych przeszkód
- dodał z porozumiewawczym uśmiechem.
Sasza roześmiała się z ulgą. Tru również.
Deszcz ustał zupełnie, gdy dobijali do brzegu. Sasza
i Tru dziękowali wylewnie sklepikarzowi, opuszczając
łódź. Tru chciał mu zapłacić, ale mężczyzna odmówił.
Podarował im jeszcze coś od siebie. Była to lornetka, którą
miał w łodzi.
- Możecie wypatrzeć jakieś wieloryby, kiedy będziecie
przepływać cieśninę - uśmiechnął się - albo tych oprysz-
ków.
Mieli jeszcze dziesięć minut do następnego promu
do Anacortes. Tru rozglądał się uważnie dookoła, pod-
czas gdy Sasza zniknęła we wnętrzu sklepu z pamiątkami.
Po chwili wróciła, niosąc dwie koszulki z czerwonym na-
1 56 • TRUMAN I SASZA
pisem „San Juan Island" i dwie czapki z szerokim dasz
kiem.
Włożyła jedną z koszulek i wepchnęła włosy pod czap
kę. Tru patrzył na nią z uśmiechem.
- Typowa amerykańska dziewczyna. Od stóp do głów.
- Może nie od stóp do głów. - Sasza pokręciła głową
z zabawną powagą. - Ale trochę na pewno tak. Po mojej
babci Leili.
- A moja babcia miała sporo racji - dodał Tru. - Jesteś
bardziej podobna do Leili, niż ci się wydaje. Również
z urody.
Niespodziewanie Sasza zarzuciła mu ręce na szyję.
- Och, Tru, okazałeś się taki odważny. A ja tak się ba-
łam. Myślałam, że już się stamtąd nie wydostaniemy. Byłeś
naprawdę cudowny.
Przytulił ją mocniej, przyciskając wargi do jej szyi.
- Ty też byłaś wspaniała, kochanie.
Sasza odsunęła się.
- Prom już dobija do brzegu - zauważyła.
W czasie podróży promem dopisywało im szczęście.
W falach oceanu harcowało mnóstwo wielorybów. Bandy-
ci natomiast przepadli na dobre. Można było przypuszczać,
że Jack Lawrence i Bartow dalej przeczesują wyspę San
Juan w poszukiwaniu zbiegów. .
Gdy tylko przybyli do Anacortes, Tru skierował się do
najbliższej informacji.
- Chodź. Dowiemy się, gdzie tu można wynająć samo-
chód.
Sasza wsunęła dłoń w jego rękę i zatrzymała go w miej-
scu na chwilę.
- Pojedziemy do Seattle i pójdziemy do biura FBI, pra-
wda?
TRUMAN I SASZA • 1 5 7
- Wszystko będzie dobrze, Sasza. - Tru skinął głową,
starając się dodać jej odwagi. - Ten facet, z którym rozma
wiałem, był naprawdę zainteresowany Bartowem i Law-
rence'em. I ich wspólnikami. Kto wie? - uśmiechnął się
zachęcająco. - Może dostaniesz jakąś nagrodę.
Spojrzała na niego; jej oczy nabrały barwy jeszcze głęb
szego błękitu.
- Obiecaj mi coś, Tru.
- Oczywiście - odparł myśląc, że mógłby jej teraz
obiecać gwiazdkę z nieba.
- Obiecaj mi, że w drodze do Seattle opowiesz mi jesz
cze kilka amerykańskich dowcipów.
Pochylił się ku niej, ujął lekko jej podbródek i pocałował
w usta. Potem naciągnął jej żartobliwie daszek na czoło
i obejmując ramieniem, skierował do okienka informacji.
W tym momencie czyjaś ręka spoczęła twardo na jego
ramieniu. W chwilę później Sasza również poczuła czyjś
mocny uchwyt. Oboje krzyknęli cicho i odwrócili się. Za
nimi stało dwóch obcych mężczyzn.
Jeden z nich wskazał na ciemną limuzynę stojącą przy
krawężniku.
- Samochód czeka.
Ręka Tru powędrowała ukradkiem w stronę kiesze
ni, w której miał broń. Mężczyzna stojący obok, znacz
nie od niego wyższy i szerszy w ramionach, potrząsnął gło-
wą.
- To byłoby naprawdę nierozsądne - powiedział spo-
kojnym, ale bardzo stanowczym głosem.
Serce Saszy biło nierównym rytmem. Zastanawiała się,
jak wymknąć się spod tej opieki. Tru myślał o tym samym.
Przecież mogli się spodziewać, że tamci na wyspie skonta-
ktują się ze swymi wspólnikami i ktoś może tu na nich
czekać.
1 5 8 • TRUMAN I SASZA
Na razie nie pozostawało im nic innego, jak dać się
poprowadzić do samochodu, gdzie za kierownicą czekał
jeszcze jeden mężczyzna, w hawajskiej koszuli i białych
bermudach.
Tru odebrano dyskretnie broń i wepchnięto na przednie
siedzenie. Sasza znalazła się na tylnym siedzeniu.
Tru odwrócił się do tyłu i obrzucił lodowatym spoj
rzeniem siedzącego bardzo blisko Saszy młodego, szczu
płego mężczyznę. Ku jego zdziwieniu tamten odpowie
dział mu sympatycznym uśmiechem i odsunął się od
dziewczyny.
- Dokąd jedziemy? - Tru zwrócił się z pytaniem do
kierowcy.
Kierowca porozumiał się wzrokiem z pasażerem siedzą
cym po drugiej stronie Tru.
- Do Seattle - odpowiedział.
- A co będziemy tam robili?
Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna przyjrzał mu się
uważnie.
- Mówił pan, że chce pan nam coś przekazać, panie
Fortune. Mam nadzieję - tu obrzucił spojrzeniem również
Saszę - że nie zmieniliście zdania.
- Pan ma nadzieję? A kim pan jest, do diabla?
Mężczyzna odpowiedział mu zagadkowym uśmiechem.
- Rozmawialiśmy przez telefon parę godzin temu, pa-
nie Fortune.
Oczy Tru zwęziły się.
- To pan jest tym człowiekiem z biura FBI? Pan Mil-
ton?
- Owszem, agent do zadań specjalnych Frank Milton,
oddział w Seattle. A to - skinął dłonią w stronę kierowcy
- agent Lou Bonfiglio. Z tyłu, obok pani Cheeseman siedzi
agent Barry Fleming.
TRUMAN I SASZA • 1 5 9
- To nie jest pani Cheeseman - uciął ostro Tru.
Agent Milton przyjrzał mu się z kpiącym uśmiechem.
- Jasne. To tylko taka mała ślicznotka, którą poderwał
pan na promie.
- Ona nigdy nie była żoną Cheesemana - objaśniał Tru
znużonym głosem. - To oszustwo. I zresztą nie istniał ża
den Cheeseman. On naprawdę nazywał się...
- Baker - podpowiedział Milton. - Martin Baker?
- Właśnie - mruknął Tru. - A w ogóle to mogliście się
nam przedstawić w porcie. Myśleliśmy, że jesteście z tam
tej bandy.
- Z której bandy? - zapytał Milton.
- To dobre pytanie - wzruszył ramionami Tru. - Nie
wiem. Za tą ikoną uganiają się co najmniej dwa gangi.
Może ich być więcej.
Milton obrzucił Saszę pytającym spojrzeniem. Ta ze
sztywniała, ale nic nie odpowiedziała. Przebiegł ją zimny
dreszcz. Zaczyna się, pomyślała. Zaraz się za mnie zabiorą.
Mimo zapewnień Tru była przerażona.
Agent odwrócił się od niej, nie nalegając na odpowiedź.
Włączył radio. Może czekają z przesłuchaniem do Seat
tle, myślała dalej niespokojnie. Tam będą jacyś wyżsi ran
gą.
Wtedy dopiero wezmą mnie w obroty.
Tru czuł tylko ulgę, że sprawa wreszcie znalazła się we
właściwych rękach.
Przyjechali do Seattle wczesnym popołudniem. Drobna
mżawka po wielu godzinach spędzonych w ulewnym de
szczu nie zrobiła na Saszy i Tru wrażenia. Z lekkim rozba
wieniem patrzyli, jak agenci rozpinają nad nimi parasole,
gdy szli do kwatery FBI w śródmieściu.
- Pewnie będziecie chcieli wziąć prysznic i zdjąć te
1 6 0 • TRUMAN I SASZA
mokre rzeczy - powiedział Milton, prowadząc ich do środ
ka. - Byliśmy w hotelu, ale nie znaleźliśmy tam nic do
ubrania.
Ikony też nie, dodał w myśli Tru. Jego uwagę zaprzątnę
ło jednak co innego.
- Skąd wiedzieliście, gdzie się zatrzymaliśmy? Nie mó
wiłem wam tego przez telefon.
Sasza zesztywniała, cała spięta.
- Śledziliście nas?
- Nie bezpośrednio - odparł Milton. - Mieliśmy oko na
Bakera.
W towarzystwie Miltona i Fleminga weszli do pustej
windy. Agent w hawajskiej koszuli został na dole.
- Jak już mówiłem - podjął Milton, naciskając guzik
- śledziliśmy Martina Bakera, ale nam się wymknął. Gdy
by nie był taki sprytny, to pewnie by jeszcze żył.
- Oczywiście za kratkami - dodał jego milczący dotąd
partner.
Milton rzucił mu ostre spojrzenie.
- Kiedy straciliśmy go z oczu, obserwowaliśmy jego
bliskich znajomych i żonę. Tę prawdziwą żonę, Deidre
Baker - uśmiechnął się do Saszy z zakłopotaniem.
- Czy to Deidre powiedziała wam, w którym hotelu się
zatrzymaliśmy ?
Milton patrzył na migające numerki nad drzwiami win-
dy. Zbliżali się już do czternastego piętra.
- Niezupełnie. Była w waszym pokoju ubiegłego wie-
czoru. Oczywiście, nie od razu zorientowaliśmy się, kto
tam mieszka. Kiedy jednak pokazaliśmy recepcjoniście
wasze zdjęcia, natychmiast was rozpoznał.
Sasza i Tru spojrzeli na siebie, nic nie rozumiejąc. Po co
ona tam poszła? Przecież nie po to, żeby się z nimi zoba-
czyć. Sama wysłała ich na wyspę San Juan. Wniosek był
TRUMAN I SASZA • 1 6 1
tylko jeden: szukała ikony i wolała wyekspediować ich
wystarczająco daleko, żeby zrobić to bez zbędnego ryzyka.
Natychmiast nasunęło się następne pytanie: czy zrobiła to
z własnej inicjatywy, czy działała na polecenie gangu. Jeśli
tak, to którego? Raczej nie pracowała z Bałtowem; w koń
cu obroniła ich przed nim w garażu. Ale mogła współdzia
łać z grupą Jacka Lawrence'a.
- Założyłbym się, że była w tym samym gangu, co
Lawrence - mówił Tru do specjalnego agenta Rona Water-
mana, dość nieprzystępnie wyglądającego mężczyzny
o wychudzonej twarzy.
- Może ma pan rację - stwierdził Waterman bez spe
cjalnego entuzjazmu.
- Ten typ sam nie wpadł na to, dokąd jedziemy, kiedy
ruszyliśmy w stronę Anacortes - ciągnął Tru. - Nie wyglą
dał na,takiego bystrego. Poinformowała go Deidre Baker.
- Potarł podbródek w zamyśleniu. - I dlatego też znalazł
nas Bartow.
Waterman podrapał się po swoim ciemniejącym zaro
ście.
- Nie rozumiem. Przecież sam pan mówił, że Bartow
nie jest z tej paczki.
- Jemu Deidre nie powiedziała - wtrąciła Sasza. - Pra
wdopodobnie zrobił to Jerry, partner Lawrence'a. Bartow
musiał go nieźle nastraszyć i Jerry próbował ratować w ten
sposób swoje życie. - Jej głos łamał się od wewnętrznego
napięcia.
Tru wyciągnął rękę i ujął dłoń Saszy. Była zimna jak lód.
- Dlaczego pan nie wezwał Deidre na przesłuchanie?
- zwrócił się znowu do Watermana. - Ona wydaje się być
kluczem do wszystkiego.
-Nie ma jej.
1 6 2 • TRUMAN I SASZA.
- Zniknęła?! - wykrzyknęli jednocześnie Sasza i Tru,
wymieniając nerwowe spojrzenia.
Waterman spojrzał spod zmrużonych powiek na Miltona
i Fleminga stojących przy drzwiach.
- Wymknęła się moim chłopcom po opuszczeniu hotelu
- wyjaśnił.
Tru podniósł ręce desperackim gestem.
- I co teraz? Deidre, Lawrence, Bartow i Bóg wie kto
jeszcze bujają sobie na wolności... i wszyscy chcieliby
dostać Saszę w swoje ręce.
Sasza zamknęła jego dłoń w uścisku.
- Ty też nie jesteś bezpieczny -powiedziała miękko.
- Proszę pana - gorączkował się Tru. - Powie
dzieliśmy wszystko, co wiemy. Sasza chciałaby jak
najprędzej poinformować władze swojego kraju, gdzie
jest ta przeklęta ikona. Dlaczego nie zabierzecie się
wreszcie za tych przemytników? Wtedy mógłbym zabrać
Saszę i wywieźć do jakiegoś naprawdę bezpiecznego miej
sca.
Zanim Waterman zdołał cokolwiek odpowiedzieć, wtrą-
ciła się Sasza:
- Wcale tego nie chcę, Tru. Moim obowiązkiem jest
pomóc w ujęciu przestępców.
- Ale to nie twoja sprawa - spierał się Tru. - I nie twój
zawód.
Sasza spojrzała na Watermana.
- Jeśli mnie pan nie aresztuje, ani nie przekaże pod sąd
mego kraju - oświadczyła - pomogę wam, jak tylko będę
mogła.
Waterman uśmiechnął się.
- Dziękuję za tę propozycję, panno Malcewa. Ale wra-
cajmy do sprawy. Zreferowaliście nam dość dokładnie, co
TRUMAN I SASZA • 1 6 3
wam wiadomo - podsumował lakonicznie, patrząc na sto
jący na biurku magnetofon.
- Powinien pan chyba puścić to sobie jeszcze raz, żeby
lepiej do pana dotarło - rzucił Tru ze złością.
- Bardzo przepraszam - zwróciła się Sasza do przesłu
chującego. - Czy mogłabym zamienić parę słów z moim...
przyjacielem?
Waterman splótł na chwilę dłonie, po czym skinął gło
wą. Dał znak swoim dwóm podwładnym.
W chwilę później Sasza i Tru znaleźli się w pokoju sami.
Tru wstał i podszedł do Saszy. Chwycił ją za ramiona i pod
niósł z krzesła.
- Tu też musisz na siebie uważać - stwierdził.
- Mówisz tak, bo się o mnie boisz - odparła.
Już chciał zaoponować, ale tylko przyciągnął Saszę do
siebie i ukrył twarz w jej włosach.
- Tak, Sasza. Naprawdę się o ciebie boję. Nie wiem, co
bym zrobił, gdyby zdarzyło ci się coś złego.
Zamknął oczy. Jak to się stało, pomyślał, że ktoś mnie aż
tak obchodzi? Jak to się stało, że aż tak kocham tę dziew
czynę?
Sasza odsunęła się i spojrzała mu w oczy. Łzy toczyły
się jej po policzkach.
- Nigdy nie będziemy razem, Tru, i już chyba nigdy nie
posłuchamy we dwoje walca „Nad pięknym, modrym Du
najem". Ale ja cię nie zapomnę. Kiedy wrócę do Moskwy,
a ty do swoich wielkich interesów w Denver, będę wspomi
nała te chwile, które spędziliśmy razem. Teraz musimy się
pożegnać.
Cichy okrzyk bólu wyrwał się z gardła Tru. Przytulił
Saszę jeszcze mocniej, oplatając ramionami jej przyciśnię
te do boków ręce i zaczaj całować mocno i szybko. Ciało
1 6 4 • TRUMAN I SASZA
Saszy zadrżało w jego objęciach, poddając się tym poca
łunkom. Nagle odsunął ją od siebie.
- Nie myśl sobie, że tyłko ty jesteś taka dzielna. Dopóki
ci aferzyści nie znajdą się kratkami, zostaję z tobą.
ROZDZIAŁ
11
- I to ma być to bezpieczne miejsce? - mówił Tru z iro
nicznym uśmiechem, patrząc na maleńkie mieszkanko
w jednej z mniej efektownych dzielnic Seattle.
- No, może nie jest to Ritz, ale nikt was tu nie będzie
niepokoił - zapewnił Milton.
- A w jaki sposób będziemy mogli wam pomagać?
Milton potarł zarastający podbródek.
- O tym zadecyduje mój szef. Tak czy owak będziemy
w kontakcie. Jesteśmy piętro wyżej, Fleming i ja.
- Tylko was dwóch? - W głosie Tru zabrzmiało powąt
piewanie.
- Nie, są jeszcze dwaj na dole. Na noc przyjdzie nowa
zmiana. Nie obawiajcie się, to miejsce będzie naprawdę
dobrze obstawione.
-
Popatrzcie! - wykrzyknęła Sasza, patrząc przez okno.
W pewnej odległości widać było neonowy napis „Fortu
ne's" na dachu dużego budynku. - Tam robiliśmy zakupy!
- Ach, prawda, jakieś ciuchy dla was! - przypomniał
sobie Milton.
1 6 6 • TRUMAN I SASZA
- Waterman mówił, że coś tu przyśle - zauważył Fle
ming, podchodząc do szafy. - O, już coś jest. - Wyciągnął
wzorzystą, letnią sukienkę i jakąś spódnicę z bluzką.
- Czemu on mówi różne rzeczy różnym ludziom, a nie
mnie - zirytował się Milton.
- Pomóc ci? - zawołał Tru, kiedy Sasza weszła pod
prysznic.
- Bardzo proszę- odparła Sasza, uchylając zasłonkę.
Tru uśmiechnął się do pewnego wspomnienia.
- Pamiętam, jak myślałem o tym, kiedy byliśmy w tam
tym domku w czasie burzy. „Oszczędzajcie wodę. Kąpcie
się we dwoje."
- Podoba mi się to hasło - powiedziała niskim, zmysło
wym głosem.
Westchnął, oszołomiony widokiem jej wspaniałego cia
ła.
- Saszo, jesteś taka piękna. Wszystko w tobie...
Pogłaskała go po mokrym policzku. Przyciągnął jej
błyszczące od wody ciało. Chciał powiedzieć, że nigdy
nie pozwoli jej odejść, ale to nie byłaby prawda. Kie
dy to wszystko się skończy, każde z nich musi wrócić do
własnego życia. Ona do swojego kraju, a on do firmy For-
tune'ów. Do swojej firmy, dla której chciał zrobić tak
wiele!
- Gdyby mogło stać się inaczej - zaczął. - Gdybyśmy
mogli...
Przeklinał w duchu testament ojca. Po raz pierwszy
w życiu.
Dotykając wargami jego ucha, Sasza szeptała:
- Nie będzie inaczej, mój najdroższy. Tak jest najlepiej.
Dla nas istnieje tylko teraz. - Dłonie Saszy prowokującymi
ruchami posuwały się wzdłuż ciała Tru. Dotarły do źródła
TRUMAN I SASZA • 1 6 7
rozkoszy. Tru poddawał się pieszczotom, aż wreszcie z je
go piersi wydarł się głośny miłosny okrzyk, a ciałem
wstrząsnął dreszcz spełnienia. Potem pocałował dziewczy
nę głęboko i mocno. Wziął mydło i zaczął masować ciało
Saszy powolnymi, zmysłowymi ruchami. Przechyliła gło
wę i wilgotne włosy okryły jej plecy. Namydlał jej szczu
płą, długą szyję i twarde piersi z naprężonymi już sutkami.
Potem pochylił się do łagodnie zaokrąglonych bioder.
Krzyknęła cicho, gdy dotarł do najbardziej intymnego
miejsca.
- Odwróć się - powiedział łagodnym, pieszczotliwym
głosem.
Masował teraz cudownymi, zmysłowymi ruchami jej
plecy, pośladki, uda. Czując, że słabnie z napięcia i rozko
szy, oparła dłonie o wyłożoną kafelkami ścianę.
Gdy znowu odwrócił ją ku sobie, osunęła się bezwładnie
na jego pierś, ogarnięta wewnętrznym żarem.
- Teraz, kochany. Teraz.
Wsunął dłonie pod jej ramiona i oparł ją plecami o gład
ką, mokrą ścianę. W czasie długiego, żarliwego pocałunku
wszedł w nią wreszcie. Ich usta rozłączyły się i patrzyli na
siebie szeroko otwartymi oczami, chłonąc odbijającą się na
ich twarzach grę namiętności i pasji. W końcu przymknęli
powieki, poddając się potężniejącej, rwącej wszystkie tamy
ekstazie.
Obłoki pary unosiły się nad ogarniającymi ich strumie
niami gorącej wody.
Sasza stała przy oknie we wzorzystej, letniej sukience.
Jej złote włosy błyszczały w promieniach zachodzącego
słońca. Patrzyła na odległy neon domu towarowego Fortu
ne'ów. Pomysł, który krążył jej po głowie od jakiegoś
1 6 8 • TRUMAN1SASZA
czasu, wreszcie nabrał wyraźnych kształtów. Odwróciła
się.
- Posłuchaj, Tru - zaczęła z namysłem. - Nie powinni
śmy czekać w nieskończoność, aż ci z FBI coś wymyślą.
Powinniśmy mieć własny plan. Trzeba zwabić tych prze
mytników w jedno miejsce i zastawić na nich pułapkę.
- I ty już wszystko obmyśliłaś? - Tru popatrzył na nią
spod ściągniętych brwi i westchnął. - Lepiej powiedz od
razu, bo i tak będę musiał wziąć w tym udział.
- Pamiętasz tę wystawę w męskim dziale twojego do
mu towarowego, tam na dole?
- Wystawę? - Przypominał sobie tylko, że starał się jak
najszybciej przemknąć wraz z Saszą do windy. Jak ona
zdążyła coś zauważyć?
- Tam są gangsterzy; manekiny przebrane za gangste
rów. I różne napisy: Prohibicja, Tajny bar...
Teraz Tru przypomniał sobie.
- Ach, tak. Dekoracja a la lata dwudzieste. Ubrania
według ówczesnego stylu; Al Capone, Bugsy Siegel. Ma
my podobny wystrój w kilku naszych domach. Ostatni
krzyk mody. - Spojrzał na nią pytająco. - No i co z tego?
- Posłuchaj. - Sasza pochyliła się ku niemu z konspira
cyjnym uśmiechem.
Waterman zastanawiał się przez jakiś czas.
- Całkiem zwariowany pomysł - stwierdził w końcu.
- Mówiłem jej dokładnie to samo - wtrącił Tru.
Było późne popołudnie. Sasza siedziała wyprostowana
na kanapie, patrząc, jak Waterman pociągnął głośno łyk
kawy z papierowego kubka. Na stole stały jeszcze dwa
kubki i taca z pączkami, prezent od FBI. Sasza czuła się
teraz zbyt napięta, żeby jeść. Tru też zajęty był innymi
sprawami.
TRUMANISASZA • 1 6 9
Waterman spojrzał spod oka na pączki. Sasza uśmiech
nęła się i zrobiła zachęcający gest. Waterman wziął jednego
i z błogim wyrazem twarzy odgryzł potężny kęs. Żuł przez
chwilę, po czym uniósł brwi.
- To wariacki pomysł, ale może chwycić.
- Ale może też nie chwycić - odparował Tru. - Może
zacząć się strzelanina. Sasza w tym wszystkim...
Waterman skończył pączka i spojrzał na Saszę.
- Jak chce ich pani tam zwabić?
- Wszyscy na mnie polują - wyjaśniła Sasza spokojnie.
- Pozwolę komuś, żeby mnie znalazł. Reszta pójdzie za nim.
- Nie - Tru zerwał się z kanapy. - To ja pozwolę się
znaleźć!
- Tru!
- Musisz się znowu kłócić?
- To ja jestem za wszystko odpowiedzialna.
- Nie nadajesz się do tego.
- A ty się nadajesz?
Waterman rozkaszlał się, połykając łyk kawy zbyt gwał
townie.
- Proszę was, mam dosyć awantur w domu. Trójka na
stolatków. Normalny człowiek może dostać fioła. Uspokój
cie się chociaż na chwilę i porozmawiajmy jak dorośli lu
dzie.
Zrobili, o co ich poprosił, ale po minucie zaczęła się
nowa awantura. Przerwało ją dopiero mocne pukanie.
Agent już sięgał po broń, ale zza drzwi dobiegł znajomy
głos.
- Szefie, to ja, Milton. Mam coś ciekawego.
Waterman otworzył drzwi. Milton, spocony i zdyszany
od szybkiego biegu, podał mu kartkę papieru.
- Była w ich przegródce w hotelu. Recepcjonista po
wiedział, że jakiś dzieciak przyniósł to godzinę temu.
1 7 0 • TRUMANISASZA
Oboje patrzyli z niepokojem, gdy Waterman przebiegał
oczami treść. W końcu obrócił się w ich stronę.
- I co tam jest?-zapytał Tru.
- Pan ma babcię?
Tru poczuł, jak robi mu się zimno. Zbladł jak ściana.
- Jego babcia nazywa się... - zaczęła Sasza.
- Jessica Fortune - wtrącił Waterman.
Tru rzucił się do przodu i złapał kartkę. Figurowały na
niej dwie linijki maszynowego pisma:
„Jessica Fortune za ikonę. Uczciwa wymiana. Babcia
wie, o co chodzi. Skontaktujemy się".
Bez słowa podszedł do telefonu i wykręcił numer rezy
dencji w Denver. Po paru minutach odłożył słuchawkę.
- Wyjechała dziś rano do Seattle - powiedział bardzo
cicho. - Podobno chciała się przekonać, jak sobie radzimy.
- Ręce mu się trzęsły. - Powinienem był znowu zadzwo
nić. Ale nie chciałem jej mówić, że coś nam grozi I nie
chciałem też kłamać. Gdybym jednak zadzwonił...
- To nie ty jesteś winien - przerwała Sasza. - To wszy
stko przeze mnie. - Jej oczy napełniły się łzami.
Tru, widząc wyraz bólu na jej twarzy, przytulił ją mocno
do siebie.
- Przestańmy się obwiniać, kochanie. Mamy przecież
plan. Musi się udać. Uwolnimy ją - zapewnił. Potem poca
łował Saszę, nie zwracając uwagi na stojących obok agen
tów. Gdy czuł ją przy sobie, wracały mu siły i rosła wiara
w to, co mówił.
Sasza uśmiechnęła się, też już w lepszym nastroju.
- Więc powinniśmy zacząć działać, prawda? Teraz na
wet nie musimy ich szukać.
Waterman odchrząknął głośno.
TRUMAN I SASZA • 1 7 1
- To prawda. Będziemy mogli od razu przystąpić do
zasadniczej akcji. - Spojrzał na Miltona. - Zabierz ich stąd
i przewieź do hotelu. I niech chłopcy mają oczy szeroko
otwarte - rozkazał. - To dobry plan. Musimy go tylko
umiejętnie rozegrać.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to czekanie - narze
kał Tru, przemierzając hotelowy pokój tam i z powrotem.
Sasza siedziała wprawdzie w jednym miejscu, czyli na sa
mym brzeżku kanapy, ale wcale nie czuła się spokojniejsza.
Wpatrywała się w stojący na stole telefon, jakby siłą woli
chciała go zmusić do dzwonienia. Czekali już kilka godzin.
Tru prześladowała myśl, że porywacze mogą zrobić Jes-
sice jakąś krzywdę. Ale przecież zależało im najbardziej na
ikonie, uspokajał sam siebie. Tu zaczynał się następny
problem - przecież ikony nie było. Waterman wprawdzie
twierdził, że to drobiazg. Sasza narysuje ją z pamięci i do
staną podróbkę, kiedy tylko będzie potrzebna. „Zanim za
uważą różnicę, już będziemy ich mieli", twierdził.
Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, oboje aż podskoczy
li. Sasza, która była bliżej, sięgnęła po słuchawkę. Tru
pobiegł do drugiego aparatu w sypialni. Gdzieś w hotelu
słuchali tego również Milton i Fleming. Sasza wiedziała, że
musi utrzymać rozmówcę przy telefonie jak najdłużej, aby
agenci mogli go zlokalizować. Ręka jej drżała, ale mówiła
spokojnie i pewnie.
- Tak, słucham.
- Ubijamy interes? - W słuchawce zabrzmiał czyjś
niewyraźny głos, prawdopodobnie celowo stłumiony,
- Najpierw muszę porozmawiać z panią Fortune - od
parła Sasza.
Zapadła cisza. Oboje czuli narastające napięcie. Ale po
chwili...
1 7 2 • TRUMAN I SASZA
- Halo? Tru? Sasza?
- Jessica?
- Babciu?
Przez telefon dało się słyszeć pełne ulgi westchnienie
starszej pani.
- Dzięki Bogu, jesteście cali i zdrowi.
Tru ujął mocniej słuchawkę.
- My cali i zdrowi? Przecież teraz chodzi o ciebie, bab
ciu. Nawet nie wiesz, jak się martwimy.
- Nie ma powodu. Mam się całkiem dobrze. To tylko...
Znowu zaległa cisza. Tym razem na krócej.
- No i co? Dogadujemy się? - zabrzmiał ten sam stłu
miony głos.
- Tak - powiedziała Sasza. - Ukryłam ikonę w domu
towarowym Fortune na Westlake Avenue. Zamykają go
o szóstej. Zostawimy otwarte tylne drzwi od strony Pine
Street. Prowadzą do działu męskiej konfekcji. Tam zrobi
my zamianę.
Tym razem głos rozmówcy zabrzmiał ostro i piskliwie:
- Masz być sama. Bez tego twojego fatyganta. I bez
glin. Nie próbujcie żadnych numerów, bo babcia może tego
nie przeżyć.
- Tak. Będę sama - potwierdziła Sasza. - I nie zamie
rzam robić żadnych numerów.
Połączenie zostało przerwane. Za wcześnie, żeby je zlo-
kalizować.
ROZDZIAŁ
12
Tru przyjrzał się sobie w lustrze. Nałożył na włosy jesz
cze trochę żelu. Trzeba było z jego ciemnych, rozwichrzo
nych włosów zrobić fryzurę z lat dwudziestych. Powinna
być gładka i zaczesana do tyłu.
Sasza poruszała niecierpliwie klamką.
- Zaraz wychodzę! - zawołał Tru z łazienki.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Oczywiście.
Zmarszczyła brwi. Dopiero co pokłócili się na temat
jego udziału w akcji. Sasza uważała, że to zbyt niebezpie
czne. Waterman był tego samego zdania. Porywacz żądał,
żeby stawiła się sama. Członkowie gangu mogli łatwo roz
poznać Tru.
Ten nie dał się przekonać. Niedawno wrócił z jakichś
zakupów z małą paczką pod pachą.
- Tru, niedługo muszę już wyjść - niecierpliwiła się
Sasza za zamkniętymi drzwiami.
W tym momencie drzwi wreszcie się otworzyły. Sasza
aż się cofnęła na widok wychodzącego mężczyzny. Miał
1 7 4 • TRUMANI SASZA
przylizane do tyłu włosy i cienki, czarny wąsik. Ubrany był
w czarną koszulę, czarne spodnie i biały krawat.
Po chwili rozpoznała go oczywiście, ale z początku...
- Nieźle, prawda? - zapytał, wyciągając z kieszeni cy
garo.
- Obiecałeś, Tru.
- Wcale nie obiecałem. Nigdy nie składam obietnic,
których nie zamierzam dotrzymać.
- Tru, to nie są żarty.
- Wiem, że nie - odparł. - Dwie kobiety, które kocham
najbardziej na świecie, są w niebezpieczeństwie. Moja bab
cia i ty. Nie zamierzam tu siedzieć z założonymi rękami,
kiedy przestępcy będą dybać na wasze życie. I uważam to
za koniec dyskusji, dobrze?
- Niedobrze.
- Sasza, proszę cię.
- Ale ja też cię kocham.
- No pewnie. - Przyciągnął ją do siebie i pocałował,
kołysząc z lekka, jak w tańcu.
Drżała, kiedy wypuścił ją z objęć.
- A teraz muszę już iść. - Przesunął palcem po jej uchy
lonych jeszcze wargach. - Zobaczymy się na miejscu.
Wyszedł, zanim zdołała zaprotestować. W chwilę potem
zadzwonił telefon. To był Waterman.
- Ikona znajduje się w kieszeni manekina, stojącego
obok kasy numer dwa. Ten manekin ma jasne włosy.
- Przecież rozpoznam, który jest manekinem - wtrąciła
Sasza.
Waterman odchrząknął głośno.
- Cóż, mam nadzieję, że tylko pani - powiedział.
Między czwartą a szóstą po południu dwunastu agentów
federalnych wśliznęło się w różnych odstępach czasu do
TRUMAN I SASZA • 1 7 5
domu towarowego Fortune przy Westlake Avenue. Zmie
szali się z setkami innych kupujących na wszystkich sze
ściu piętrach. Jednym z pierwszych był Ron Waterman.
Pokręciwszy się trochę po dziale męskiej konfekcji, wje
chał na górę, do pomieszczeń biurowych. Skierował się
wprost do biura zastępcy kierownika, Dennisa Drake'a.
Zaczął od pokazania mu swej legitymacji.
Tru znalazł się tam w chwilę potem. Podchodząc do
drzwi usłyszał zdenerwowany głos urzędnika:
- Usunąć wszystkie manekiny? Co wy tam chcecie ro
bić?
Tru otworzył drzwi i wszedł. Z początku obaj nie rozpo
znali intruza. Po chwili Waterman domyślił się, o co cho
dzi.
- O, nie! Ten numer nie przejdzie. Na dole jest dwana
ście manekinów, a ja mam dwunastu agentów, łącznie ze
mną. Wszystko jest już przygotowane.
- Panowie, co tu się dzieje? - zapytał z naciskiem Dra
ke.
Nie zwracali na niego uwagi, mierząc się wzrokiem.
- Może pan odesłać jednego z nich - powiedział nie
ustępliwie Tru. - Jestem tak samo dobry, jak którykolwiek
z nich.
- Proszę posłuchać, panie Fortune... - zaczął Waterman.
- Fortune?! - wykrzyknął zastępca kierownika, przy
glądając się uważniej przybyszowi z ciemnym wąsikiem
i przylizanymi do tyłu włosami. - Rzeczywiście, to pan.
Ale nie rozumiem...
- Zamierzam wydać tu ciche przyjęcie - uśmiechnął się
szeroko Tru. - Z niespodziankami.
- I zaprosił pan na nie dwunastu agentów FBI? - spytał
zaskoczony Drake.
Tru w odpowiedzi tylko się uśmiechnął.
1 7 6 • TRUMAN I SASZA
- A po co mam usuwać manekiny? - Urzędnik wycierał
chustką spocone czoło.
Tru przymrużył porozumiewawczo jedno oko.
- Tu właśnie zaczynają się niespodzianki.
Sasza miała jeszcze pół godziny do wyjścia. Siedząc na
kanapie rozmyślała o tym, co ją teraz czeka. Kiedy ta cała
straszna historia się wreszcie skończy, wyjedzie natych
miast do Moskwy. Nie wyobrażała sobie rozstania z Tru,
ale wiedziała, że potem byłoby jeszcze trudniej. Kochała
go. I on ją kochał.
Tak. Wiedziała, że ją kochał, ale nie miała prawa doma
gać się, żeby dla niej rezygnował ze swojego majątku. Ona
też przyrzekała sobie, że nie będzie prowokować losu po
raz drugi i nie wyjdzie już za mąż. W każdym razie nie za
Amerykanina.
Na samo wspomnienie Tru czuła ogarniające ją tęsknotę
i pożądanie. Nie pora na sentymenty, upomniała się w du
chu. Za chwilę trzeba będzie wyjść z hotelu, złapać taksów
kę i pojechać do domu towarowego Fortune.
Pukanie do drzwi zaskoczyło ją zupełnie.
- Kto tam?
- Fleming. Agent Fleming.
Usłyszała ton paniki w jego głosie. Czyżby stało się coś
złego?
Szybko otworzyła drzwi. Fleming nie był sam. Tuż
obok, z pistoletem wymierzonym w skroń agenta, stał Bar-
tow.
- Zaskoczył mnie - powiedział Fleming z nieszczęśli
wą miną.
- Owszem, to mu się przeważnie udaje - przyznała Sa
sza, uśmiechając się bez cienia wesołości.
Bartow odpowiedział podobnym uśmiechem.
TRUMAN I SASZA • 1 7 7
- Więc spotykamy się znowu, towarzyszko. Mam na
dzieję, że po raz ostatni. I proszę się nie martwić. Przyszed
łem tylko po swoje. Gdyby Martin Baker żył, myślę, że
przekonałbym go, żeby wydobył tę ikonę i oddał ją nam.
Zauważył mnie jeszcze w Moskwie i uciekł w panice. Jego
wspólnicy uznali pewnie, że jest za słaby i zlikwidowali
go. Teraz mogą zająć się tobą.
- A pan?
- Ja chcę tylko zrobić interes; bardzo korzystny interes.
Moi klienci czekają na tę ikonę. Nie chciałbym ich rozcza
rować. Przekażę ją, gdzie trzeba i wracam do kraju.
Sasza starała się nie tracić panowania nad sobą.
- W porządku. W końcu rzeczywiście wszystko mi jed
no, komu ją oddam. Chcę tylko wracać i mieć to wszystko
za sobą.
Wzrok Rosjanina skierował się na drzwi sypialni. Na
jego twarzy ukazał się domyślny uśmieszek.
- No, chyba i kochaś tu jest.
- Nie, nie ma go tutaj. Wyszedł godzinę temu. - Spoj
rzała ukradkiem na Fleminga. Jego twarz była nieprzenik
niona. Nie była pewna, czy jej pomoże.
- Kiepsko ci wychodzi to bujanie, towarzyszko.
Bartow popchnął Fleminga i trzymając go nadal pod
bronią, skierował się do sypialni. Sasza, udając teraz pra
wdziwe przerażenie, próbowała zagrodzić mu drogę.
- Nie! - krzyknęła, kiedy Bartow z łatwością ode
pchnął ją na bok i złapał za klamkę. Na moment odwrócił
uwagę od tamtych dwojga.
Sasza czekała na tę chwilę. Być może była to jedy
na okazja. Dopadła napastnika od tyłu i schwyciła z ca
łej siły za włosy. Pociągnęła w dół. Bartow zawył z bó
lu, stracił równowagę i ciężko upadł na plecy. Zanim zdo-
1 7 8 • TRUMAN I SASZA
łał wykonać jakiś ruch, Sasza przygniotła kolanami jego
pierś.
Fleming, co najmniej tak samo zaskoczony tym poka
zem karate, natychmiast odzyskał przytomność umysłu.
Wyciągnął pistolet i zajął się Rosjaninem.
Spojrzał na Saszę z niemym uwielbieniem. Ta tylko ski
nęła głową.
- Muszę już iść - powiedziała. - Poradzi sobie pan,
prawda?
- Tak, dziękuję - odparł z niezbyt mądrym wyrazem
twarzy.
Sasza uśmiechnęła się i weszła do sypialni, żeby zabrać
torebkę. Bartow zobaczył, że nikogo tam nie ma. Został
wciągnięty w pułapkę; i to przez zwyczajną amatorkę.
Dochodziła siódma. Każdy z agentów znajdował się już
na swoim miejscu, ubrany w zdjęty z manekina gangsterski
kostium. Tylko ukryta pod marynarkami broń nie była
w stylu lat dwudziestych. Ze swojego podium przy stoisku
z koszulami Tru widział w mrocznym wnętrzu sześciu naj
bliższych.
Zbliżała się godzina zero. Tru jeszcze raz spojrzał na
swego sąsiada. Dzięki fachowej pomocy charakteryzato-
rów wyglądał jak prawdziwy manekin.
Sasza stała w przejściu obok kasy numer dwa, sprawdzi
wszy, że ikona jest w umówionym miejscu. Spóźniła się
tylko dziesięć minut, ale było to najgorsze dziesięć minut
w życiu Tru. Sasza opowiedziała o incydencie z Barto-
wem.
Tru myślał teraz o niej, podziwiając ją po raz nie wiado
mo który. Ze ściśniętym sercem zdawał sobie sprawę, jak
niewiele zostało im czasu. Sasza wyjedzie...
W tym momencie usłyszał ciche skrzypnięcie. Ostatni
TRUMAN I SASZA • 1 7 9
raz rzucił okiem na Saszę. Uśmiechnęła się lekko, jakby
dodając mu otuchy. Kiedy jednak spojrzała na drzwi, po
czuła się znacznie mniej pewnie. Do sklepu weszło sześciu
mężczyzn z bronią w ręku. Co najgorsze, nie było z nimi
Jessiki Fortune.
Jeden z mężczyzn oderwał się od grupy i zmierzał w jej
stronę z wycelowanym pistoletem.
- Mam nadzieję, że nie wywiniesz nam żadnego nume
ru - powiedział.
To był Jack Lawrence. Na jego twarzy malowała się
groźba.
- Gdzie ona jest? - zapytała Sasza. Czuła, że głos za
czyna jej się łamać.
- Chłopcy musieli się upewnić, że wszystko jest w po
rządku. - Zbliżył się do niej i wyciągnął rękę. Próbowała ją
strząsnąć, ale Lawrence trzymał ją mocno. Przyłożył jej
pistolet do skroni.
- To na wszelki wypadek. Wolę być ostrożny.
Sasza starała się nie patrzeć w stronę Tru. Wiedziała, co
on może czuć.
- Jestem sama; tak, jak się umawialiśmy. Skończ
my szybko tę transakcję i...
Lawrence odwrócił się do swoich.
- Sprawdźcie dobrze to miejsce. - Spojrzał znowu na
Saszę. - A gdzie ten twój chłoptaś?
Sasza podświadomie zagryzła usta. Ludzie Lawrence'a
oglądali wszystko tak dokładnie. Ocierali się niemal o ma
nekiny.
- Hej, zadałem ci pytanie - ponaglał Jack.
- Został w hotelu. Czeka na mój telefon. - Poczuła
mocniejszy ucisk zimnego metalu na skroni. - Jeśli nie
zadzwonię do siódmej piętnaście, on zawiadomi policję. -
Jej głos brzmiał teraz spokojniej.
1 8 0 • TRUMANISASZA
- Myślisz, że jesteś strasznie sprytna, prawda? - skrzy
wił się.
- Ty też myślisz, że jesteś strasznie sprytny, nie?
- Co to ma znaczyć?
- Pracujesz dla Deidre Baker - zaczęła. Widząc efekt
swoich słów, ciągnęła dalej. - Straciłeś dla niej głowę,
prawda? Dla niej zamordowałeś Billa Hovy.
- Jesteś jednak sprytniejsza, niż na to wyglądasz - us
łyszała w mroku kobiecy głos. Rozpoznała go. To był
głos Deidre Baker. W chwilę później kobieta wyszła
z ukrycia.
- Teraz ty jesteś szefem, prawda? - spytała Sasza.
- Owszem - odparła Deidre, już się z niczym nie kry
jąc. - Zaczęliśmy to we trójkę. Martin, Bill Hovy i ja. Do
tego kilku zaufanych ludzi. - Uśmiechnęła się prowokują
co do Lawrence'a. - Niestety, Martinowi zaczęły wysiadać
nerwy - ciągnęła beztroskim tonem. - Szczególnie po
ostatniej podróży do Moskwy. To udawane małżeństwo
i towarzystwo Bartowa zupełnie wytrąciły go z równowa
gi. Stwierdziliśmy, że nie możemy na niego liczyć. Trzeba
to było jakoś załatwić. - Tym razem jej uśmiech przezna
czony dla Jacka był pełen aprobaty.
- Ale wmówiłaś Billowi Hovy'emu, że to zrobił Bar-
tow.
- Nawet nie musiałam. Bill patologicznie bał się Ro
sjan. Wiedział, że Bartow siedział Martinowi na karku.
Sam wymyślił sobie sprawcę morderstwa. Wpadł w pani
kę. Wiem, że namawiał cię na oddanie ikony Bartowowi.
Myślał, że to go uratuje. - Deidre pogłaskała Lawrence'a
po ramieniu. - Biedny Bill; znalazł się między młotem
a kowadłem.
Jack skrzywił twarz w uśmiechu.
Sasza spojrzała na niego z politowaniem.
TRUMANISASZA • 1 8 1
- Pewnie myślisz, że jesteś niezastąpiony? Dla niej nikt
nie jest niezastąpiony. Nie widzisz, co ona szykuje?
- Zamknij się - ucięła ostro Deidre, gdy Lawrence rzu
cił w jej stronę podejrzliwe spojrzenie. Pogłaskała go zmy
słowym gestem. Musiała uspokoić jego obawy. Miał prze
cież broń.
- Hej! - zawołał Jack do swoich ludzi - jak tam, chło
pcy?
Potwierdzili, że wszystko w porządku.
- Phillips, Barkley, wiecie, co macie robić - dodał.
Co to może znaczyć, zastanawiała się Sasza z niepoko
jem. Nie rozumiała tych słów.
- Gdzie jest ikona? - zapytała Deidre.
- Muszę najpierw zobaczyć panią Fortune - odparła
Sasza.
- Przyprowadźcie to stare pudło - zakomenderował
Lawrence, gdy Deidre Baker skinęła głową.
Jessica wyglądała wyjątkowo spokojnie, gdy wpro
wadzono ją do środka. Spojrzała na Saszę z uśmie
chem, jakby chciała jej dodać otuchy. Potem powiodła
wzrokiem dokoła, zatrzymując go na jednym z maneki
nów. Sasza zdrętwiała. To już koniec. Tam przecież stał
Tru.
Starsza pani odwróciła spojrzenie od swego wnuka. Jej
twarz była zupełnie obojętna.
- No dobra - powiedział Lawrence. - Teraz ikona.
Sasza spojrzała uważnie na Deidre.
- A jaką mam gwarancję, że nic nam się nie stanie, jeśli
ją oddam?
- Żadnej - odparła tamta. - Pozostaje ci tylko mi wie
rzyć.
- Tak jak wierzył ci twój mąż? I Bill Hovy? Tak jak
teraz wierzy ci Lawrence?
1 8 2 • TRUMAN I SASZA
- Zamknij się! - rzucił ostrzegawczo Lawrence.
Sasza wyciągnęła rękę, podając mu ikonę. Drugą ręką
ujęła dłoń Jessiki.
- Daj mi to! - rozkazała Deidre.
- Skąd ten pośpiech? - spytał Jack z chłodnym uśmie
chem.
- Przecież wiesz, dlaczego, kochanie - łagodziła sytu
ację. - Tu robi się trochę gorąco.
Teraz Sasza poczuła zapach dymu. To był ten dziwny
rozkaz Lawrence'a, zrozumiała wreszcie.
- Przecież będziemy mieli dla siebie jeszcze mnóstwo
czasu - powiedział Jack do Deidre.
Ta uśmiechnęła się przymilnie, wyciągając ikonę z ręki
swego wspólnika.
- Teraz już nie, kochanie. Twój czas się kończy.
Od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Jack wymierzył pistolet w zdrajczynię. Trzech ludzi z gan
gu złapało go za ramiona.
W końcu to Deidre była tu szefem.
Sasza wykorzystała ten moment i złapawszy za rękę
Jessicę, pociągnęła ją za drewniany kontuar.
- Na podłogę, szybko! - poleciła.
Manekiny ożyły nagle, zaskakując zupełnie Deidre,
Lawrence'a i ich obstawę. Bez jednego strzału wszyscy
zostali otoczeni. Paru agentów pobiegło ugasić ogień.
Tru znalazł babcię i Saszę za kontuarem. Otoczył je obie
ramionami. Włączony system gaśniczy zraszał wszystko
dookoła strumieniami wody. Cała trójka roześmiała się
z poczuciem niezmiernej ulgi.
- Gdzie jest Sasza ? - zapytał Tru po powrocie z biura
Watermana. Wszyscy troje musieli składać tam obszerne
zeznania.
TRUMAN I SASZA. • 1 8 3
- Wyjechała - odpowiedziała Jessica, spoglądając
uważnie na wnuka.
- Dokąd? Do hotelu?
- Nie. Na lotnisko. Za godzinę ma samolot do Nowego
Jorku. Stamtąd odleci do Moskwy.
- Nawet bez pożegnania?
- Myślę, że to byłoby dla niej zbyt trudne - odparła
z wymownym spojrzeniem.
- Babciu, to niemożliwe. Chce poświęcić to wszy
stko...
- Zależy, co się rozumie przez „wszystko". - Położyła
mu dłoń na policzku. Był gorący. Tak dobrze to znała.
- Wygląda na to, że „wszystko" odeszło teraz z twojego
życia, prawda?
Odpowiedział jej ledwie widocznym uśmiechem.
- Więc to czuli Adam i Peter? - powiedział w zamyśle
niu. - Nie rozumiałem ich. Nawet nie próbowałem rozu
mieć.
- Aż do teraz, prawda?
- Teraz muszę się spieszyć - oznajmił, całując babcię
w policzek.
Jessica uśmiechnęła się, widząc, jak wybiega z domu.
Potem poszła zadzwonić do Bena Engela, do Chicago.
Bardzo stęskniła się za jego głosem. Tak dobrze znała to
uczucie.
Tru zatrzymał się tylko na chwilę w całodobowym skle
pie, zanim wpadł na teren lotniska. Dobiegając do stanowi
ska przyjmującego pasażerów na lot numer 425 do Nowego
Jorku, zauważył długą kolejkę, posuwającą się już wzdłuż
korytarzyka. Szukał wzrokiem Saszy. Bez rezultatu. Młoda
kobieta przy bramce kontrolnej obrzuciła go uważnym
spojrzeniem.
1 8 4 • TRUMAN I SASZA
- Tam jest moja narzeczona - powiedział szybko. -
Muszę z nią porozmawiać. To bardzo pilne. To sprawa
życia i śmierci.
Młoda kobieta zrobiła krok w tył, rozglądając się nerwo
wo. Dopiero wtedy Tru zdał sobie sprawę, że na twarzy ma
jeszcze resztki manekinowego makijażu. Zdobył się na
przyjazny uśmiech.
- Grałem dziś w teatrze. Błagam, niech mnie pani pu
ści. Muszę jej tylko coś powiedzieć.
Ale kobieta już na niego nie patrzyła. Skinęła na strażni
ka, który stał parę metrów dalej. Tru wiedział, że musi coś
zrobić. I to szybko.
Wyciągnął z torby świeżo kupiony magnetofon z duży
mi głośnikami. Włożył kasetę i puścił ją, jak mógł najgłoś
niej. Rozległy się pierwsze takty walca „Nad pięknym,
modrym Dunajem".
Sasza była już blisko wejścia do samolotu, kiedy usły
szała muzykę. Najpierw pomyślała, że dochodzi z głośni
ków. Potem jednak zatrzymała się nagle, powodując chwi
lowy zator.
- Przepraszam, ale ta muzyka - zwróciła się do siwo
włosej kobiety, która próbowała ją ominąć - to walc, pra
wda? - Czuła się coraz bardziej oszołomiona.
- Tak - usłyszała w odpowiedzi. - Jakie to miłe.
Znacznie przyjemniejsze niż ten zwariowany rock and roll.
Sasza stała wśród mijającego ją tłumu. Szukała wzro
kiem głośników. Tu ich nie było. Spojrzała w stronę bram
ki, ale tam tłoczyło się tyle ludzi! Nie, to niemożliwe,
pomyślała.
Po chwili jednak, z sercem tłukącym się w piersi, zaczę
ła przedzierać się z powrotem do wyjścia.
Zobaczyła Tru w momencie, gdy strażnik próbował
TRUMAN 1 SASZA • 1 8 5
odciągnąć go na bok. Na widok Saszy Tru się wyrwał.
Biegiem pokonali dzielącą ich odległość i padli sobie w ra
miona.
Po chwili, ze szczęściem wypisanym na twarzy, zaczęli
sunąć w takt walca po hali lotniska jak po najbardziej ele
ganckim parkiecie.