2 Title Elise Peter i Elizabeth

background image

ELISE TITLE

PETER I ELIZABETH

For Evaluation Only.

Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004

Edited by Foxit PDF Editor

background image

PROLOG

Myślę, że słyszeliście już wszystko o tym weselu. Tak

jak każdy w Denver. Nasza miejscowa gazeta umieściła na

pierwszej stronie olbrzymi tytuł: „Ślub dziesięciolecia".

Nawet,,New York Times" informował o tym wydarzeniu.

Oczywiście, prasa brukowa miała swój wielki dzień, co nie

znaczy, że czytam takie piśmidła. To moja sekretarka, Do­

ris, powtarzała jak opętana wszystkie nagłówki typu:

, Adam woli Ewę" albo „Rajski związek". Tak bodaj okre­

śliła go babka Adama, Jessica Fortune, wygłaszając toast

na cześć młodej pary.

Jessica promieniała. Dawno nie czuła się tak szczęśliwa.

Dobrze, że tylko rodzina i kilku najbliższych przyjaciół

wiedziało dlaczego. Tak, tak, jestem przyjacielem tej rodzi­

ny, jak również jej prawnikiem. Dlatego wiem o wszy­

stkim.

Dziennikarze, oczywiście, próbowali dogrzebać się ja­

kichś brudów. Wspominała mi o tym Doris. Na szczęście

jednak skupili się na romantycznym wątku całej historii.

Przecież nie co dzień zdarza się, żeby ktoś o nazwisku

Fortune rezygnował... no właśnie, z fortuny. I to z powodu

miłości!

Zdziwieni? Och, z całą pewnością słyszeliście o nie­

sławnym zapisie w testamencie Aleksandra Fortune'a -

właściciela sieci znakomicie prosperujących domów hand­

lowych Fortune Enterprises w północno-zachodniej części

For Evaluation Only.

Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004

Edited by Foxit PDF Editor

background image

6 » PETER I ELIZABETH

Stanów. Mogę wam zdradzić w najgłębszej tajemnicy, że

na jesieni powstanie prawdopodobnie kolejna filia Fortune

Enterprises. Peter Fortune jest właśnie w trakcie negocjacji

z Charlesem W. Oppenheimerem HI. Tym od Oppenheimer

Limited, które prowadzi elitarne sklepy z najbardziej eks­

kluzywnymi towarami. Tak się jednak niefortunnie składa

(przepraszam za mimowolny kalambur), że oprócz braci

Fortune'ów również inni biznesmeni ostrzą sobie zęby na

dorobek życia niemal siedemdziesięcioletniego Oppenhei­

mera. Z tego, co mówił mi Peter, wynika, że stary Oppen­

heimer chciałby widzieć w nabywcy nie tylko odpowied­

niego partnera, ale również człowieka inteligentnego i ucz­

ciwego. Nic dziwnego, przecież te sklepy znaczą dla niego

tak wiele. Moim zdaniem Peter na pewno zwycięży. No, ale

cóż, zobaczymy...

Ale, ale, zapomniałbym o zapisie w testamencie. Moja

skłonność do dygresji pogłębia się z wiekiem. Przynaj­

mniej tak twierdzi Doris. Według mnie, to raczej ona staje

się coraz bardziej krytyczna. Pracujemy razem już trzydzie­

ści dwa lata. Doris zna mnie jak własną kieszeń. Zarówno

' moje zalety, jak i wady.

Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Inaczej nigdy wam

nie powiem o testamencie. Otóż Aleksander Fortune zmarł

niespodziewanie półtora roku temu. Byłem jego bliskim

przyjacielem, jak również prawnikiem. Zdaje się, że już

o tym wspomniałem. Doris zwróciła mi ostatnio uwagę, że

niepotrzebnie powtarzam niektóre rzeczy. Pewnie bym te­

go nie robił, gdyby bardziej uważała. Mniejsza z tym. Przy­

padł mi w udziale zaszczyt ogłoszenia jego ostatniej woli.

Zresztą, testament był dosyć prosty. Jego matka, Jessica

Fortune, otrzymała pokaźną roczną pensję i posiadłość

w Denver. Resztę dostali czterej synowie: Adam, Peter,

PETER I ELIZABETH • 7

Truman i Taylor. Każdy z nich pochodził z innego, zresztą

bardzo krótkiego, małżeństwa.

Może zdziwicie się, dlaczego o tym mówię. Nie, nie

jestem starą babą, która powtarza plotki. Mam nadzieję, że

informacja o czterech małżeństwach Aleksandra pozwoli

wam zrozumieć różnice w psychice chłopaków. Cztery

matki, a jedna niepodobna do drugiej. Można powiedzieć,

że Aleksander Fortune nigdy nie popełniał dwa razy tego

samego błędu. Inni zaś twierdzą, że po prostu lubił kobiety.

Szkoda tylko, że za każdym razem doznawał rozczarowa­

nia.

Tak, jego chłopcy są zupełnie do siebie niepodobni.

Zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Co, oczywiście, nie

znaczy, że czegoś im brakuje. Każdy z nich jest wspaniały,

tyle że na swój sposób. Jestem ojcem chrzestnym całej

czwórki i ten fakt napawa mnie dumą i radością.

Och, znowu się zapędziłem. Dobrze, że nie ma tu Doris!

Wracajmy więc do testamentu. Tak jak powiedziałem, Ale­

ksander zadbał zarówno o matkę, jak i potomków. Każdy

z nich otrzymał czwartą część majątku Fortune Enterprises.

Ojciec zastrzegł jednak, że żaden z synów nie może prze­

kazać lub sprzedać swojej części komuś spoza rodziny. To

jednak nie wszystko. Do testamentu była dołączona koper­

ta, którą miałem otworzyć dopiero w sześć miesięcy po

śmierci Aleksandra, tak aby jego synowie mieli czas na

opłakanie śmierci ukochanego ojca.

To, co wydarzyło się po pół roku, będę pamiętał do

końca życia. Jessica i chłopcy byli wyjątkowo podekscyto­

wani. Od rana, kiedy to przeczytałem zapis z koperty, nic

nie jadłem. Odezwały się moje wrzody żołądka. Od tego

czasu mam coraz częstsze problemy gastryczne. Ale do

rzeczy, Doris nigdy by mi nie darowała, gdybym zanudził

wszystkich problemami zdrowotnymi. Uważa zresztą, że

background image

8 • PETER I ELIZABETH

sam sobie jestem winien. Podobno mam zbyt wielką skłon*

ność do kawy i słodyczy! Dobre sobie!

Ale zaraz, mówiliśmy o zapisie. Już do niego przecho­

dzę. Tak jak wspominałem, czułem się fatalnie. Szedłem na

spotkanie z rodziną jak sędzia, który ma skazać oskarżone­

go, mimo iż jest przeświadczony o jego niewinności. To, co

później nastąpiło, potwierdziło tylko moje najgorsze prze­

czucia. Ślub Adama... Rola, jaką odegrała w całej sprawie

Jessica Fortune... Późniejsze nastroje wśród chłopaków...

Co prawda wtedy, siedemnastego lipca, nie wiedziałem

o niczym, ale już spodziewałem się najgorszego. Tak, to

właśnie wtedy poinformowałem rodzinę o zapisie dołączo­

nym do testamentu Aleksandra Fortune'a.

Muszę podkreślić, że nic nie wiedziałem o planach Ale­

ksandra. Gdyby zapytał mnie wcześniej o zdanie, z całą

pewnością odradziłbym mu tak radykalne rozwiązanie. Za­

równo jako prawnik, jak i jego przyjaciel. No cóż, wtedy,

siedemnastego lipca, sam przeżyłem szok. Trudno mi na­

wet winić Jessicę i chłopaków za to, co mówili. Doris

ciągle przypomina mi, że wszyscy bracia Fortune'owie są

już po trzydziestce. Wiem o tym, ale dla mnie zawsze

pozostaną chłopakami.

Najstarszy, Adam, ma teraz trzydzieści sześć lat. Trudno

się dziwić, że pierwszy poszedł za głosem serca. Adam miał

reputację wiecznego kawalera, chłopaka do wypitki i wy-

bidci. Kobiety szalały za nim. Miejscowe brukowce prze­

ścigały się w informowaniu o jego kolejnych romansach.

Doris pokazywała mi nawet zdjęcia. Cóż, muszę przyznać,

że miał niezły gust.

Doris twierdzi, że powinienem wiedzieć wszystko

o moich klientach. Dlatego znosi mi te szmatławe pisma.

Zresztą, na jej usprawiedliwienie mogę dodać, że nie tylko.

Zawsze mam na swoim biurku „Wall Street Journal", jeśli

PETER I ELIZABETH • 9

tylko pojawi się w nim nazwisko któregoś z chłopaków.
Ostatnio często piszą tam o Peterze.

Ten chłopak ma prawdziwy talent do interesów. A teraz,

kiedy został szefem Fortune Enterprises, jeszcze bardziej

rozwinął skrzydła. Tylko dzięki swojej babce uczestniczy

w życiu towarzyskim miasta. Gdyby nie Jessica, żyłby jak

mnich i poświęcił się wyłącznie firmie. Aż trudno uwie­

rzyć, że ma już za sobą nieudane małżeństwo. Tak, to było

jeszcze w czasach studenckich. Łatwo zrozumieć, że dał się

zwieść pozorom: ładnej buzi, długim nogom, no i tak dalej.

W moim wieku nie ma nawet sensu o tym mówić.

Adam jest inny. Lubi się bawić, co nie znaczy, że w pełni

zasłużył sobie na epitety, jakimi obdarzała go brukowa

prasa. Co prawda miał trochę kłopotów, ale któż ich nie ma!

Prawdopodobnie odzywa się w nim od czasu do czasu
gorąca krew madci.

Z kolei Taylor to niepoprawny marzyciel. Na szczęście

jego pragnienia nie mają nic wspólnego ze skandalami.

Taylor z uporem godnym lepszej sprawy zajmuje się wyna­

lazkami. Niestety, żadnego nie udało mu się opatentować.

Coś zawsze stoi na przeszkodzie. Pamiętam, kiedyś zapro­

sił nas na pokaz nowej, udoskonalonej maszynki do wyci­

skania soku. Nie wiem, jak to się stało, ale cały sok się

wylał. Jedynie skórka od pomarańczy pozostała w poje­

mniku. Radziliśmy mu później, żeby opatentował maszyn­

kę jako „przyrząd do robienia głupich kawałów". Można by

ją sprzedawać razem z wybuchającymi cygarami. Taylor

nie wyglądał na przekonanego. Mówił, że musi udoskona­

lić mechanizm. O ile wiem, pracuje teraz nad robotem

kuchennym. Na wszelki wypadek postanowiłem zachoro­

wać, gdyby zaprosił mnie na kolejny pokaz.

Adam był zupełnie inny. Pamiętam gazety, które Doris

background image

10 • PETER 1 ELIZABETH

podsuwała mi z wyraźną przyjemnością. „Lew salonowy",

„pożeracz niewieścich serc" - krzyczały tytuły.

No, ale cóż, Adam się zmienił. Z powodu Ewy czy raczej

Laury Ashley, ponieważ poznał ją pod tym nazwiskiem.

Ewa, to znaczy Laura, była projektantką mody, ale nie tą

znaną, tylko zupełnie inną. Wybaczcie mi wszystkie niejas­

ności. Ta historia jest zbyt skomplikowana. Najważniejsze,

że Laura, to znaczy Ewa, zdobyła serce Adama i gdyby nie

zapis, wszystko byłoby w porządku. Co nie znaczy, że

wyniknęły z tego jakieś problemy.

Mój Boże, znowu się zaplątałem. A przecież nie wyjaś­

niłem jeszcze, o jaki zapis chodziło. Nie będę już więcej

zwlekał. A jeśli idzie o historię Adama, najlepiej zajrzyjcie

do gazet. Doris chętnie udostępni wam swoje zbiory. A mo­

że wolicie poczekać na film? A tak, podobno jakiś filmo­

wiec zainteresował się tą romantyczną historią.

Zaraz, o czym to ja mówiłem? W głowie mi szumi. Zda­

je się, że wypiłem za dużo szampana na weselu i wciąż

jestem, jak to mówią, pod dobrą datą. Doris natychmiast

posłałaby mnie do łóżka. Wprost nie znosi zawianych ga­

duł, co nie znaczy, że sama wylewa za kołnierz. O nie! Nie

znacie Doris.

I jej nie poznacie! O czym to ja mówiłem? Aha, dotar­

łem wreszcie do zapisu...

Więc był zapis. Sprawa wydaje się z jednej strony bar­

dzo prosta, a z drugiej niezmiernie zawiła. Jakby tu za­

cząć...

Może powiem, nie wdając się w szczegóły, o co chodzi­

ło. Pamiętam dokładnie wszystkich członków rodziny ze­

branych siedemnastego lipca w gabinecie Aleksandra For-

tune'a. Nikt nie mógł się nawet domyślać treści zapisu.

Zwykle w dodatkowych kopertach mieszczą się informacje

na temat tego, kto dziedziczy w wypadku nagłej śmierci

PETER I ELIZABETH • 11

spadkobiercy. Ale w rodzinie Fortune "ów nie zamierza

umierać. Nawet Jessica trzyma się świetnie i nie wygląda

na swoje lata. Jednak Aleksander wymyślił coś niezwykłego

przewrotnego - zamiast śmierci wstawił małżeństwo Nie,

nie przesłyszeliście się. Koperta zawierała informacje na

lemat tego, kto dziedziczy w wypadku nagłego ożenku

spadkobierców. Oczywiście, Jessica była tutaj poza konku­

rencją. Aleksander upatrzył sobie na ofiary swoich czterech

synów. W wypadku, gdyby któryś z nich się ożenił, wszy­

stkie jego udziały w firmie miały przejść na pozostałych

braci. Ale najgorsze znajdowało się na końcu. Wyobraźcie

sobie, że gdyby wszyscy bracia Fortune'owie znaleźli żony

(co, mam nadzieję, nigdy się nie zdarzy), cały ich majątek

przechodziłby na mnie. Teraz już chyba rozumiecie, skąd

się wzięły moje kłopoty z żołądkiem!

Bracia oczywiście się wściekli. Truman walnął pięścią

w stół i powiedział, że ten zapis godzi w jego obywatelskie

prawa czy wręcz obowiązki. Zagroził, że podejmie odpo­

wiednie kroki. Inni go poparli. Szykowała się niezła rozró­

ba, chociaż jako prawnik muszę stwierdzić, że testament

jest praktycznie nie do podważenia. Ale Truman ma swoje

sposoby. Pamiętam, jak jeszcze w szkole podstawowej do­

prowadził do buntu całej klasy w czasie zajęć z tańca u sta­

rej pani Paulie. Wyobraźcie sobie bandę wyrostków, która

żąda, żeby szacowna dama nauczyła ich jakichś dyskoteko­

wych wygibasów. Pani Paulie oczywiście odmówiła, wy­

rzuciła Trumana za drzwi i zaczęła lekcję walca. Ale Tru­

man wcale się nie poddał. Przytargał skądś- magnetofon

i głośniki i postawił je pod otwartym oknem sali. Jestem

pewny, że do tej pory nie potrafi tańczyć walca.

W zasadzie jedynie Peter próbował zachować spokój.

Bąknął tylko, że jego zdaniem zapis jest bezprawny i upo­

karzający. Inni podejrzewali mnie o fałszerstwo.

background image

1 2 * PETER I ELIZABETH

Nawet Taylor głośno protestował. Zwykle nie obchodzi

go nic poza laboratorium i wynalazkami. Pewnie poczuł się

zagrożony w swoim królestwie bezużytecznych przedmio­

tów. W końcu, kiedy już nikt nie będzie miał ochoty na to,

by paść ofiarą jego kolejnych demonstracji, będzie musiał

znaleźć sobie żonę.

A Adam? Zbiera mi się na śmiech, kiedy przypominam

sobie jego reakcję. Z początku oczywiście też się wściekał,

ale potem zaczął uspokajać pozostałych. Wydawało mu się,

że nigdy się nie ożeni. Nawet mu to odpowiadało. Pamię­

tam, jak parę dni później naśmiewał się z braci, mówiąc, że

zostanie pewnie jedynym dziedzicem fortuny rodu Fortu-

ne'ów.

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Warto o tym pa­

miętać.

Zapis zmartwił również Jessicę. Ta mądra kobieta uwa­

ża, zresztą całkiem słusznie, że nawet jeśli ktoś nie był

szczęśliwy w małżeństwie (ba! w czterech małżeń­

stwach!), to i tak nie może zakładać, że to samo przytrafi

się jego potomkom. A ponadto - jest prawem synów po­

wtórzyć błędy dziadów i ojców. Poza tym Jessica z łezką

w oku wspomina zmarłego męża. Przeżyli razem czterdzie­

ści siedem szczęśliwych lat! Czy trzeba czegoś więcej,

żeby móc uwierzyć w małżeństwo?

Miejmy nadzieję, że to samo czeka Adama i Ewę. Życzę

im tego, podobnie jak babka, z całego serca.

Tak, Jessica to mądra i przebiegła kobieta. W niemałym

stopniu przyczyniła się do małżeństwa Adama. Jej również

należałoby życzyć spełnienia wszystkich marzeń. Pewnie

zastanawiacie się, co to za marzenia. Zupełnie proste. Wy­

baczcie uśmiech. Jessica chciałaby jak najszybciej docze­

kać się prawnuków.

Żebyście widzieli te iskry, które pojawiły się w jej

PETER 1 ELIZABETH • 13

oczach w czasie ślubu Adama! A jak obserwowała wnu­

ków w czasie składania przysięgi małżeńskiej. Tak, z tą

kobietą trzeba się liczyć! Aleksander zawsze powtarzał, że

jego matka potrafi dopiąć swego.

A później było wesele. Ale o tym najlepiej opowie wam

Doris. Tak, oczywiście, ona również dostała zaproszenie.

Później mówiła mi, że ma wrażenie, iż pani Fortune miała­

by ochotę zatańczyć na jeszcze kilku weselach. Oczywiście

walca, a nie jakieś modne wygibasy!

background image

R O Z D Z I A Ł

1

- Panie Fortune, niech pan się pospieszy. Pański samo­

lot do Chicago odlatuje za niecałą godzinę!

Peter Fortune skinął z roztargnieniem głową, nie przery­

wając lektury. Sekretarka zerknęła ciekawie na rozłożone

na biurku papiery.

- Dobrze, dobrze. Chcę tylko sprawdzić, czy mam tutaj

najnowsze raporty dotyczące sprawy Oppenheimera - wy­

mamrotał, nie podnosząc oczu.

W końcu znalazł potrzebne dokumenty. Uśmiechnął się

do "siebie.

- Właśnie. O to mi chodziło - dodał.

Zadzwonił telefon. Rhonda, jego sekretarka, sięgnęła

błyskawicznie po słuchawkę.

- Tu biuro prezesa. Słucham? - Zmarszczyła czoło i spo­

jrzała na szefa. Następnie wcisnęła klawisz wygłuszania.

- To pański brat, Truman - wyjaśniła. - Czy mam po­

wiedzieć, że pan już wyjechał?

Peter spojrzał na nią groźnie i sięgnął po słuchawkę.

- Właśnie wyjeżdżam, Tru - poinformował po przywi­

taniu. - Dzwonisz już dzisiaj po raz trzeci! Nie przejmuj
się, doskonale sobie ze wszystkim radzę.

Peter umieścił dokumenty w czarnej teczce i spojrzał

niecierpliwie na zegarek.

PETER I ELIZABETH • 1 5 '

- Jak zawsze, braciszku - powiedział Truman, siląc się

na wesołość - ale mimo wszystko trochę się niepokoję.

Peter westchnął.

- Obaj wiemy, że będzie ciężko. Oppenheimer ze swoi­

mi zasadami przypomina trochę dawnych purytanów, ale

co się stało, to się nie odstanie. Wiadomo, że już mnie

sprawdził i pewnie wyrobił sobie zdanie na mój temat.

- Myślisz, że wie o twoim... - Truman zawahał się -

nieudanym małżeństwie?

Głos mu zadrżał. Wiedział, że brat nie lubi wracać do tej

sprawy.

- Trudno to nazwać małżeństwem - odparł rozdrażnio­

nym głosem Peter. - Raczej nieporozumieniem. Pamiętaj,

że nie doszło nawet do rozwodu. Po prostu unieważniono

ten związek. I to siedemnaście lat temu.

- No tak, ale wiesz... Ten Oppenheimer ze swoimi

poglądami...

Peter zacisnął pięści i rozejrzał się po pokoju. Rhonda

zebrała pozostałe papiery i wycofała się dyskretnie w stro­

nę drzwi. Stanęła na progu, trzymając w jednej dłoni jego

parasol, a w drugiej filcowy kapelusz. Nie przeszkadzało

jej to jednak w ukradkowym zerkaniu na zegarek.

- Powinnam już iść, Tru - powiedział. - Inaczej

spóźnię się na lotnisko.

- Dobra. Szkoda, że musisz lecieć rejsowym samolo­

tem. Ciekawe, kiedy zreperują nasz. - Truman wziął głębo­

ki oddech. - Tylko pamiętaj, że obiecałeś zadzwonić.

- Jasne. Jak tylko będę miał coś konkretnego.

Peter chciał się pożegnać, ale coś go powstrzymywało.

- W każdym razie, nie przejmuj się. Gdyby Oppenhei­

mer miał jakieś poważne zastrzeżenia do firmy, czy też

mojej osoby, na pewno w ogóle nie zgodziłby się na spo­

tkanie.

background image

16 • PETER 1 ELIZABETH

- Masz rację - powiedział Truman - ale po raz pier­

wszy mamy coś zrobić sami. Chciałbym, żeby to był nasz

sukces.

- I będzie - stwierdził stanowczo Peter. - Musi nam się

powieść! Pokonamy wszystkie przeszkody!

Na przeszkody nie trzeba było długo czekać. Gdy tylko

Peter wyszedł z budynku Fortune Enterprises, lunął deszcz.

Na szczęście na parkingu znajdowała się już jego limuzyna.

Szofer, nie zważając na deszcz, stał przy otwartych

drzwiach. Peter przypomniał sobie, że jego szary procho­

wiec znajduje się w jednej z walizek. Zaklął pod nosem

i otworzył parasol. Skierował się w stronę samochodu.

Wiatr natychmiast uderzył go w twarz i zdarł z głowy ka­

pelusz, który poszybował gdzieś do tyłu. Jednocześnie pa­

rasol wygiął się pod wpływem podmuchu. Tu i ówdzie

sterczały gole druty.

Louis trzasnął drzwiczkami samochodu i puścił się

w pogoń za kapeluszem. Peter ruszył w jego ślady. Szofer

skoczył w bok i zderzył się z nadbiegającym Peterem. Obaj

mężczyźni wylądowali na chodniku, tyle że Peter miękko.

Zbyt miękko. Dopiero po chwili zorientował się, że sie­

dzi... na własnym kapeluszu.

Louis poderwał się z miejsca i natychmiast podał rękę

Peterowi.

- Bardzo pana przepraszam. To moja wina. Powinie­

nem był uważać. Nic się panu nie stało?

Peter pokręcił głową.

- Nie. Wszystko w porządku.

Spojrzał na zdezelowany parasol i płaski jak naleśnik

kapelusz.

- No, może prawie wszystko - dodał, wrzucając oba

przedmioty do najbliższego kosza. - Zdaje się, że czekają

mnie małe zakupy w Chicago.

PETER I ELIZABETH • 17

Louis spojrzał na wystające z kosza rondo, najczulej jak

tylko potrafił, i smutno pokiwał głową. Westchnął głośno.

Chciał dać do zrozumienia, że wie, jak ciężkie może być

życie biznesmena.

Peter wiedział jednak, że większość jego pracowników

uważała filcowe kapelusze za niepotrzebną ekstrawagan­
cję. Być może nawet mieli rację. Jednak dla Petera posia­
dały one duże znaczenie.

Wszystko zaczęło się zaraz po ukończeniu studiów. Pe­

ter właśnie rozpoczynał pracę w Fortune Enterprises. Oj­

ciec chciał mianować go, podobnie jak Adama, kierowni­

kiem jednego z działów. Peter jednak postanowił udowod­

nić, że jest lepszy od brata, co zresztą nie było trudne, gdyż

Adam uganiał się wówczas za spódniczkami i lekceważył

obowiązki zawodowe.

Peter zatrudnił się jako posłaniec. Ponieważ czuł się

jednocześnie następcą ojca i spadkobiercą rodu, po raz

pierwszy pojawił się w pracy w garniturze z kamizelką, je­

dwabnym krawacie w tureckie wzory i czarnym, filcowym

kapeluszu. Właśnie takim, jaki znajdował się teraz w koszu.

Kapelusz stał się wkrótce nieodłączną częścią jego garde­

roby. Bez niego czuł się niemal nagi i pozbawiony zwykłej

pewności siebie. Nie mówił o tym nikomu, ale miał wraże­

nie, że kapelusz po prostu przynosi mu szczęście.

Oczywiście, Peter uważał, że nie jest przesądny. Cecho­

wała go rozwaga, ostrożność i rozsądek. Ale kapelusz...

Cóż, nie potrafił już uwolnić się od jego magii.

Przypomniał sobie niedawną rozmowę z Trumanem.

Gdyby na studiach nosił kapelusz, być może nie wygłupił­

by się aż tak bardzo. Teraz wydawało mu się niepojęte, jak

mógł dać się usidlić kelnerce z baru, do którego wpadał od

czasu do czasu z kolegami. Jedno małe „tak" i wstyd na

background image

18 • PETER I ELIZABETH

całe życie. W kapeluszu na pewno zachowałby się poważ­
niej.

Wsiadł do limuzyny i przygładził mokre, czarne włosy.

Po przyjeździe do hotelu będzie musiał oddać garnitur do

pralni. Myślał nawet o tym, żeby się przebrać, ale nie było

już na to czasu. Poza tym walizki z ubraniami znajdowały

się w bagażniku. Tak to bywa, kiedy się straci kapelusz.

Zacisnął usta. Postanowił już o tym nie myśleć. Sięgnął

po neseser, otworzył zamek i zagłębił się w papierach. Je­

szcze tego wieczora miał się spotkać z Oppenheimerem

i jego zastępcą Ronem Jasperem. Jeśli samolot się nie

spóźni, będzie miał jeszcze dwie godziny na to, żeby się

wykąpać, przebrać i kupić nowy kapelusz.

Peter ponownie zagłębił się w lekturze. Dopiero po paru

minutach zauważył, że limuzyna stoi w miejscu.

- Co się stało, Louis? - spytał szofera.

- Nie wiem. Zdaje się, że jakiś wypadek - odrzekł kie­

rowca. - Potwornie dzisiaj ślisko. Skręcę w którąś z bocz­

nych uliczek i spróbuję jakoś objechać ten korek.

Peter skinął głową. Czuł, że gdyby się odezwał, jego

głos zabrzmiałby nienaturalnie. Przed oczami stanął mu

zgnieciony kapelusz.

- Leje coraz bardziej - zauważył Louis, patrząc przez

zalewaną strugami deszczu przednią szybę. - Mam na­
dzieję, że nie odwołają pańskiego lotu.

Fortune wyjrzał przez okno. Był coraz bardziej ziryto­

wany. Miał już dosyć tej wyprawy, chociaż nawet nie doje­

chał do lotniska.

- Zdaje się, że tam się trochę przeciera - wskazał na

północ. - Może wszystko będzie dobrze.

Wyciągnął rękę, chcąc poczuć miękki filc, i wtedy sobie

przypomniał. Cofnął dłoń jak oparzony.

PETER I ELIZABETH • 19

- Może wszystko będzie dobrze - powtórzył i skrzywił

się.

Przez następne minuty tłumaczył sobie, że musi się za­

chowywać poważnie. Nie można aż tak przywiązywać się

do przedmiotów. Sięgnął po dokumenty, ale nie potrafił

przeczytać nawet linijki. Równie dobrze mogły być napisa­

ne po chińsku.

Peter tylko raz spotkał się z Oppenheimerem. Niemal

siedemdziesięcioletni biznesmen chciał się z nim zobaczyć

zaraz po złożeniu oferty przez Fortune Enterprises. Peter

odniósł wówczas wrażenie, że spodobał się staremu kon­

serwatyście, który nigdy się nie ożenił i poświęcił całe ży­

cie na rozbudowanie niewielkiej firmy odziedziczonej po

ojcu.

limuzyna zahamowała ostro. Pasażer poleciał głową do

przodu, a zawartość neseseru znalazła się na podłodze.

- Przepraszam, panie Fortune. Ten facet przede mną ma

chyba zepsute światła.

Peter pochylił się, żeby zebrać papiery, gdy wtem limu­

zyna ruszyła gwałtownie. Wypuścił z dłoni tych kilka kar­

tek, które udało mu się chwycić i walnął plecami o tył

siedzenia.

Kiedy wreszcie dotarli na lotnisko, do odlotu zostało

niecałe dziesięć minut. Peter chwycił neseser i pognał co sił

do przejścia z napisem: Odloty. Parę metrów za nim biegł

Louis z walizkami.

Fortune westchnął z rezygnacją, widząc długą kolejkę

przed odprawą. Louis dopadł do niego, dysząc ciężko.

Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł złapać tchu. W końcu

wskazał na tablicę odlotów.

- Ma pan szczęście - wykrztusił wreszcie. - Czterdzie­

ści pięć minut opóźnienia.

Fortune wcale nie wyglądał na zadowolonego. Będzie

background image

20 • PETER 1 ELIZABETH

miał bardzo mało czasu przed wieczornym spotkaniem. '

Z pewnością nie będzie się mógł wybrać do sklepu i...

- Do diabła z tym kapeluszem — mruknął pod nosem.

- Przepraszam, czy mówił pan coś o kapeluszu? - spy­

tał Louis.

- Kapeluszu? - Peter udawał, że nie rozumie.

- Tak, właśnie.

Peter rozejrzał się dokoła.

- Wiesz co, Louis, ty zajmiesz się formalnościami, a ja

pójdę się przebrać. Przy okazji może uda mi się kupić

kapelusz w tutejszym sklepie.

- Tak jest, proszę pana. - Louis podał mu walizkę

z ubraniami.

Peter skierował się do toalety, nie zważając na kpiące i

spojrzenie szofera.

- Witamy na pokładzie i przepraszamy za opóźnienie

- usłyszeli pasażerowie z głośnika. - Powinniśmy wystar­

tować za trzy minuty. Proszę zapiąć pasy. Prosimy jedno­

cześnie, abyście państwo nie rozpinali ich w czasie lotu.

Raz jeszcze przepraszamy za wszelkie kłopoty, jakie mogło

spowodować opóźnienie.

Peter po raz setny spojrzał na zegarek. Siedemdziesiąt

cztery minuty spóźnienia. Cholerny świat! Poprzednie pla­

ny diabli wzięli!

- Czy to znaczy, że w Chicago też pada? - spytała ład- |

na blondynka, siedząca na sąsiednim miejscu.

Skinął z roztargnieniem głową.

- Pewnie tak.

- Przyjemność czy interesy?

- Słucham?

- Czy jedzie pan do Chicago w celach zawodowych

czy turystycznych?

\

PETER I ELIZABETH • 21

- O, zawodowych - mruknął i otworzył teczkę z doku­

mentami.

Blondynka chciała go jeszcze o coś zapytać, ale po

chwili zrezygnowała.

- Czy mogę prosić o sok pomidorowy? - zwróciła się

do stewardesy.

- Oczywiście. Kiedy tylko znajdziemy się w powietrzu.

Mógł się tego spodziewać. Jego świadomość uchwyciła

moment, w którym plastikowy kubek zachwiał się na tacy,

stojącej przed blondynką. Patrzył na niego jak urzeczony.

Nie mógł wykonać choćby jednego gestu. Kubek przesunął

się na brzeg tacy i... Buch! Wylądował prosto na jego

kolanach. Dziewczyna rzuciła się z przeprosinami.

- Och, tak mi przykro! - zawołała.

Wyjęła z torebki chusteczki jednorazowe i zaczęła sy­

stematycznie zbierać czerwony płyn z jego spodni. Wielka

plama, która na nich została, była w tych warunkach pra­

ktycznie nie do usunięcia.

- Bardzo przepraszam, ale to samolot się zakołysał.

Lecimy tak jakoś dziwnie - powiedziała z niewinnym

uśmiechem.

Peter zacisnął usta. Nic nie odpowiedział. W końcu wy­

mamrotał coś do dziewczyny i skierował się w stronę toale­

ty-

Oczywiście, plama pozostała nawet po przemyciu mate­

riału ciepłą wodą, ale Peter czuł się teraz nieco lepiej. Ślad

po soku nie wyglądał już tak krwiście na granatowych

spodniach. Mężczyzna zmarszczył brwi. Tak, został mu

tylko jeden garnitur. Wszystko przez ten kapelusz.

Niestety, w sklepie na lotnisku nie było odpowiedniego

modelu. Będzie musiał poszukać czegoś w Chicago zaraz

po przyjeździe.

Peter spojrzał w lustro. Przez chwilę zastanawiał się, czy

background image

22 • PETER I ELIZABETH

wrócić do blondynki, czy też spędzić całą podróż w toale­

cie. Po krótkim namyśle wybrał to pierwsze rozwiązanie.

- Przepraszam, czy nie moglibyśmy wstąpić do kapelu­

sznika, zanim zawiezie mnie pan do hotelu?

- Co? - Taksówkarz przyjrzał się nieufnie nowemu pa­

sażerowi.

- No, tam, gdzie się sprzedaje kapelusze, czapki i różne

inne nakrycia głowy.

Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Wąsaty ta­

ksówkarz spojrzał na Petera jak na groźnego bandytę.

- Posłuchaj, koleś - wycedził przez zęby - nie chcę

mieć nic wspólnego z narkotykami. Jasne? Żadne tam ma-

rychy, koki i różne inne. Wynoś się z mojej taksówki!

Peter spojrzał na niego jak na wariata.

- Ależ to jakieś nieporozumienie. Chodziło mi przecież

o kapelusznika.

- Już ja tam wiem, o co ci chodziło. Powiedziałem:

wynocha! - wykrzyknął kierowca.

- Bierze mnie pan za kogoś innego.

- A jakże. - Taksówkarz zaśmiał się. - Pewnie tak na­

prawdę to jesteś papieżem albo przynajmniej biskupem.

- Leje jak z cebra. Nie chcę już jechać do kapelusznika.

Niech mnie pan zawiezie do hotelu Biltmore.

Taksówkarz wykonał zniecierpliwiony gest.

- Wysiadasz czy mam cię wyprowadzić?!

Peter otworzył drzwi, zastanawiając się, jaki błąd popeł­

nił. Może słowo „kapelusznik" oznacza w tutejszej gwarze

dostawcę narkotyków?

Deszcz lał strumieniami. W pobliżu nie było żadnej ta­

ksówki. Po niebie przetoczył się grzmot. Peter rozejrzał się

bezradnie dokoła. Chwycił neseser i walizki i mszył wylu­

dnioną ulicą. Nie przejmował się już garniturem ani umó-

PETER I ELIZABETH • 23

wionym spotkaniem. Dziwił się tylko, że w ciągu zaledwie

paru minut udało mu się przemoknąć do suchej nitki. Szedł,

nie bardzo wiedząc, czy hotel Biltmore znajduje się za nim,

przed nim, czy też w zupełnie innym miejscu.

Nagle zauważył światła nadjeżdżającego samochodu.

Taksówka! To była taksówka! Postawił walizki i zaczął

machać rękami. Samochód zatrzymał się tuż przy krawęż­

niku. Peter uśmiechnął się i spojrzał z wdzięcznością ku

niebiosom. I właśnie wtedy to się wydarzyło.

- Rażony piorunem?! - krzyknęła Jessica, nie wierząc

własnym uszom.

Truman i Taylor zerwali się od stołu i podbiegli do niej.

- Kto taki? - dopytywał się niecierpliwie Truman.

Taylor położył dłoń na ramieniu babki. Ale Jessica nie

zwracała na nich najmniejszej uwagi. Przygarbiła się tylko

i zmarszczyła brwi.

- Jak się czuje? - spytała. - Aha, rozumiem, nic mu nie

grozi. Piorun uderzył obok.

Jessica wzięła głęboki oddech.

- Pete? - spytał Truman.

Babka skinęła głową.

- Tak - powiedziała do słuchawki. - Rozumiem. Zga­

dzam się.

Umilkła na chwilę.

- Jest ogłuszony?

Znów nastąpiła dłuższa przerwa.

- Jest pani pewna, że nic mu nie grozi? Żadne trwałe

kalectwo ani nic takiego?

Znowu przerwa.

- Tak, cały autorytet. Przepraszam, a kto dzwoni? Nie

dosłyszałam nazwiska. Tak. Doktor Merchant? Dziękuję

bardzo. Kamień spadł mi z serca.

background image

24 • PETER I ELIZABETH

Truman pociągnął ją za rękaw.

- Co to za lekarka? Czym się zajmuje?

Jessica spojrzała z obawą na telefon.
- A czy może mi pani powiedzieć, czym się zajmuje?

Krótka przerwa.

- Tak. Neuropsychiatrią. Dziękuję.

Jessica odłożyła słuchawkę i zwróciła się do obu wnu­

ków, wzruszając ramionami.

Peter poczuł, że jest lekki jak piórko. Było to dziwne, ale

dość przyjemne. Potem ktoś delikatnie pociągnął go za

ramię.

- Czy jestem w niebie? - wymamrotał.

Usłyszał perlisty śmiech. Tak mógł śmiać się jedynie

anioł.

- Znajduje się pan w Szpitalu Miłosierdzia Bożego.

Peter otworzył oczy. Ujrzał nad sobą uśmiechniętą

twarz.

- A pani jest aniołem? Dzięki ci, Boże - westchnął.

Poczuł, że powieki ciążą mu niemiłosiernie i zamknął

oczy. Doktor Elizabeth Merchant spojrzała z wyrzutem na

rozchichotaną pielęgniarkę.

- Przepraszam, już nie będę - obiecała dziewczyna po­

ważniejąc.

Lekarka powróciła do badań. Dawno nie miała tak nie­

zwykłego przypadku. Według taksówkarza, który przy­

wiózł pacjenta, mężczyzna po prostu stał na chodniku

w strugach deszczu, kiedy nagle piorun uderzył tuż przy

jego nogach.

Jeszcze raz obejrzała stopy mężczyzny, ale nie dostrzeg­

ła na nich żadnych śladów zaczerwienienia lub oparzeń.

Internista, który wcześniej badał pacjenta, również nie

stwierdził żadnych obrażeń. Dlaczego piorun uderzył

PETER I ELIZABETH • 25

w piaski chodnik, a nie w mężczyznę, pozostanie chyba na

zawsze tajemnicą.

Doktor Merchant pokiwała głową. Jutro będzie mogła

bez żadnych problemów wypisać pacjenta ze szpitala.

Spojrzała na Petera. Wziął ją za anioła. No cóż...

Mężczyzna z całą pewnością był przystojny. Miał cieka­

we rysy twarzy i piękne, kruczoczarne włosy. Nie to ją

najbardziej poruszyło. Spotkała już wielu przystojnych

mężczyzn. Jednak żaden nie wyglądał tak władczo i jedno­

cześnie nie sprawiał wrażenia kogoś o niepospolitej inteli­

gencji.

Nawet kiedy go przywieziono, przemoczonego i powa­

lanego błotem, miała wrażenie, że obcuje z kimś niezwy­

kłym. Teraz to uczucie się wzmogło.

Doktor Merchant pokręciła głową. Miała przed sobą

pacjenta i tylko pacjenta. Nie ma sensu przyglądać mu się

tak uważnie. Tak jakby... Lekarka zaczęła się cicho śmiać.

- Cudownie się śmiejesz, mój aniele.

Dopiero teraz zauważyła, że pacjent otworzył oczy. Po­

czuła, że się czerwieni. Chrząknęła cicho i chwyciła steto­

skop, którego koniec przyłożyła do klatki piersiowej Pete­

ra.

- Więc jeszcze bije? - zapytał, nie odrywając od niej

wzroku.

Uśmiechnęła się uspokajająco i położyła dłoń na jego

ramieniu.

- Nic panu nie grozi, panie Fortune - powiedziała. -

Rozmawiałam już z pana babką.

- Z Jessicą? - Peter wyglądał na zaskoczonego. - Jest

tutaj?

Elizabeth Merchant pokręciła przecząco głową. Pomy­

ślała, że pacjent nie wie nawet, gdzie się znajduje.

- Nie, dzwoniłam do Denver. Jest pan w szpitalu

background image

26 • PETER I ELIZABETH

w Chicago. Znalazłam kartkę z adresem i telefonem pań­

skiej rodziny w portfelu.

- Tak, rozumiem.

Peter z trudem pojmował te wyjaśnienia. Myślenie spra­

wiało mu trudność. Rozejrzał się dokoła. Przedmioty miały

niewyraźne, zamazane kontury.

Lekarka powróciła do badań. Uniosła kołdrę i dotknęła

jego kolan.

- Chcę sprawdzić pańskie odruchy - wyjaśniła. - Czy pa­

mięta pan coś sprzed wypadku? Może ulicę albo taksówkę.

Peter uniósł się nieco, kiedy uderzyła kolano młotecz­

kiem, a następnie opadł na pościel. Lekarka westchnęła

z ulgą.

- Kapelusznik - powiedział Peter, przypominając sobie

niedawne wydarzenia. - Wyrzucił mnie...

- Niech pan się odpręży, panie Fortune - uspokoiła go

doktor Merchant. -Czy kapelusznik wyrzucił pana ze skle­

pu?

Peter pokręcił gorączkowo głową.

- Nie, taksówkarz. Chodziło o narkotyki.

- Narkotyki? - spłoszyła się lekarka.

No tak, nie przyszło jej to nawet do głowy. Trochę

pocieszała się tym, że internista również o tym nie pomy­

ślał.

- Jakie narkotyki? - spytała.

Pacjent wzruszył ramionami.

- Skąd mam wiedzieć? Taksówkarz mówił coś o mary-

sze i koce, ale mogło chodzić nawet o heroinę.

Doktor Merchant zagryzła wargi.

- Wszystkie? Za jednym razem?

- Taksówkarz kazał mi wysiadać - ciągnął Peter, nie

zważając na jej zdziwioną minę. - Wywalił mnie bez para­

sola w taką pogodę. W szczerym polu.

PETER 1 ELIZABETH • 27

Lekarka poruszyła się niespokojnie.

- Nie, nie w polu. Pani mówiła, że jestem w Chicago.

O Boże, kapelusznik! Głupiec!

- Czy... czy kapelusznik jest głupcem?

Peter uniósł się nieco na łóżku i spojrzał na nią rozgo­

rączkowanym wzrokiem.

- Nie, ja! - Wymierzył palec we własną pierś. - Trzeba

być głupcem, żeby tak gonić za kapeluszem.

Peter oparł się plecami o wezgłowie i spojrzał na zegar.

Nie zważał na to, że zaczęła go boleć głowa, a przedmioty

wokół roztopiły się w sinej mgiełce.

- Dopiero ósma - uspokoiła go lekarka.

- Jak to?! Przecież miałem się z nim spotkać o ósmej!

- zawołał Fortune.

- Z kapelusznikiem?

- C o ?

- Jak się nazywa ten człowiek?

- Oppenheimer. Charles Oppenheimer! - wykrzyknął

Peter, próbując wstać.

Wkrótce jednak przekonał się, że nawet rudowłose anio­

ły potrafią użyć siły.

- Proszę odpocząć, panie Fortune. Został pan lekko

ogłuszony przez piorun, a poza tym cierpi pan chyba z po­

wodu przedawkowania narkotyków.

- Jakich narkotyków?!

Lekarka westchnęła ciężko. Miała wrażenie, że bawi się

z pacjentem w głuchy telefon.

- Zdaje się, że wspominał pan marihuanę i kokainę.

Peter pokręcił głową.

- Nie, nie, ja mówiłem tylko o kapeluszniku - zaczął

wyjaśniać. - To on powiedział resztę...

Doktor Merchant zaczęła się poważnie zastanawiać nad

przeniesieniem pacjenta z oddziału neurologicznego na

background image

28 • PETER I ELIZABETH

psychiatryczny, natomiast Peter myślał o tym, jak najszyb­

ciej może dotrzeć na spotkanie z Oppenheimerem. Nie

miał zamiaru zrezygnować z życiowej szansy.

Wstał z trudem, mimo sprzeciwów doktor Merchant,

ale, niestety, nie mógł utrzymać się na nogach. Na szczęście
runął na łóżko.

Lekarka podeszła do telefonu i sięgnęła po słuchawkę.

- Julie? Potrzebuję wózka do pokoju sto dwanaście.

I sprawdź, czy są jakieś wolne miejsca na piątce.

Spojrzała jeszcze raz na nieprzytomnego mężczyznę.

Potrząsnęła głową. To zadziwiające, że mogła się aż tak

pomylić.

- Nie - powiedziała z uśmiechem do słuchawki. - Kaf­

tan bezpieczeństwa nie będzie potrzebny. Przynajmniej na
razie - dodała po chwili.

ROZDZIAŁ

2

- Co pani mówi?! - Jessica aż podskoczyła na krześle.

- Na oddziale psychiatrycznym?!

Szklanka z popołudniowym drinkiem uderzyła twardo

o stolik. Truman i Taylor spojrzeli na siebie, a następnie

skierowali wzrok na babkę.

- Co? Nie rozumiem. - Jessica zmarszczyła brwi. - Ja­

kie narkotyki?

Obaj mężczyźni jeszcze raz wymienili spojrzenia.

- Narkotyki?

- Co, Peter? Pani chyba zwariowała. To nie mógł być

Peter Fortune. Tak, tak, wysoki, dobrze zbudowany, czarne

włosy.

Jessica zaśmiała się sucho i skrzywiła usta.

- Marihuana? Kokaina?

Wzruszyła ramionami i popukała się wymownie w czo­

ło. Truman i Taylor jak na komendę wyszczerzyli zęby.

- To pewnie jakaś pomyłka. \

- Spytaj, czy ten facet miał kapelusz - podsunął jej

Truman.

Jessica zdziwiła się, że sama na to nie wpadła.

- Halo, czy może mi pani powiedzieć, czy ten mężczy­

zna miał kapelusz? Tak, kapelusz. Czarny, filcowy, z dosyć

szerokim rondem. Tak, właśnie.

background image

30 • PETER I ELIZABETH

- I co? I co? - dopytywał się Taylor.

Babka ponownie wzruszyła ramionami i zasłoniła dło­

nią słuchawkę.

- Nie miał kapelusza, ale bez przerwy mówił o jakimś

kapeluszniku. - Jessica pokiwała głową. - Czy oni tam

wszyscy powariowali?!

- Jest pan pewny? - spytała z powątpiewaniem doktor

Merchant.

Laborant podał jej wyniki testów.

- Ten facet jest czysty jak nowo narodzone dziecko

- powiedział, wskazując tabelę. - Niech pani sama zoba­

czy. Z całą pewnością nie brał niczego w ciągu ostatnich

czterdziestu ośmiu godzin.

Elizabeth zaczęła przeglądać papiery. Laborant wy­

szedł. Raz jeszcze spojrzała na Petera, którego na wszelki

wypadek przywiązano pasami do łóżka.

- Możliwe, że cierpi jedynie na skutek szoku i ogłusze­

nia - zwróciła się do psychiatry.

Peter zaczął się wiercić. Powoli odzyskiwał przytomność.

- Powiedziała pani, że ten facet włóczył się w deszczu

po jednej z najgorszych dzielnic miasta - zauważył psy­

chiatra. - Już sam ten fakt wskazuje, że nie mamy do

czynienia z człowiekiem w pełni normalnym.

Do separatki weszła pielęgniarka, która właśnie zaczy­

nała dyżur. Zgodnie z przepisami musiała sprawdzić cały

oddział.

- Proszę przejrzeć bagaż tego pacjenta, siostro - powie­

działa Elizabeth. - Chodzi mi o pewien drobiazg.

- Rozumiem. Zaraz poszukam tych dokumentów.

- Nie, nie... - Lekarka wzięła głęboki oddech. - Proszę

poszukać czarnego, filcowego kapelusza.

- Czego?

PETER I ELIZABETH • 31

- No... kapelusza.

Pielęgniarka wyglądała na zupełnie zdezorientowaną.

W tym momencie do rozmowy włączył się zniecierpliwio­

ny psychiatra.

- Czy pani zwariowała, siostro? Chodzi o nakrycie gło­

wy. Takie jak melonik albo cylinder. Na pewno pani wi­

działa na filmie.

- A, cylinder!

W telewizji wyświetlano właśnie popularny serial, któ­

rego akcja toczyła się wśród arystokracji angielskiej w XIX

wieku.

- Nie, nie! - zaprotestowała doktor Merchant. - Po pro­

stu zwykły kapelusz.

Pielęgniarka wyszła nieco chwiejnym krokiem.

- Mój Boże! - westchnął psychiatra. - To młode

pokolenie niedługo zupełnie zapomni, do czego służy

kapelusz czy fular. Czy tu chodzi o jakiś eksperyment

psychiatryczny? - zwrócił się z pytaniem do lekarki.

Doktor Merchant nie wiedziała, co powiedzieć.

- Tak, w pewnym sensie - wyjąkała.

Peter próbował zamknąć oczy, czy raczej jedno oko,

ponieważ raziło go światło, ale nie mógł. Chciał zasłonić

oko dłonią, ale jakaś niewidzialna siła trzymała jego ręce.

Poruszył się niespokojnie. Teraz światło skierowało się na

drugie oko.

Czyżby nadjeżdżała taksówka?

W tym momencie światło zgasło i Peter mógł zamknąć

oczy.

- Przepraszam - usłyszał głos z oddali.

Ponownie uniósł powieki, chociaż potwornie bał się

światła. Zobaczył niewyraźną sylwetkę. Czyżby znowu ru­

dowłosy anioł? Miał nadzieję, że ten sen już się skończył.

background image

32 • PETER 1 ELIZABETH

Chciał przetrzeć oczy, ale nadal nie mógł poruszyć ręka-

mi.

- Co u licha? - mruknął.

- Niech pan się uspokoi - powiedziała Elizabeth, zasta­

nawiając się, czy usunąć pasy, krępujące ręce pacjenta.

Peter spojrzał na nią z przerażeniem.

- Gdzie jestem? Czy mnie porwano?!

- Znajduje się pan w Szpitalu Miłosierdzia Bożego -

wyjaśniła, - Miał pan wypadek.

Ta wiadomość przeraziła go jeszcze bardziej.

- Wypadek?! Czy dlatego nie mogę ruszać rękami?

Elizabeth spuściła wzrok.

- Piorun omal pana nie trafił - wyjaśniła. - Padając |

uderzył pan głową o chodnik.

Peter spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Przecież takie rzeczy się nie zdarzają.

Lekarka była odmiennego zdania.

- Nawet pan nie wie, jak często. Taksówkarz mówił...

Nagle powróciły wspomnienia. Peter próbował usiąść

na łóżku.

- Ten idiota! Wyrzucił mnie z taksówki!

Spojrzał w dół i zobaczył skórzane pasy.

- Co to jest, do ciężkiej cholery?! - wrzasnął. - Co to za

szpital?!

Elizabeth stwierdziła, że jednak mądrze zrobiła, nie roz­

pinając pasów. Zastanawiała się, czy pacjent powinien już

dostać środek uspokajający.

- Proszę nie krzyczeć - powiedziała. - Tak jest lepiej.

- Lepiej? - krzyknął Peter. - Lepiej dla kogo?

- Dla nas wszystkich.

Lekarka przełknęła ślinę.

- Lepsze takie pasy niż kapelusz.

Peter nawet się nie zdziwił, ale spojrzał na nią podejrzliwie.

PETER I ELIZABETH • 33

- Skąd pani wie o kapeluszu?

- Jakim kapeluszu? Czy ma pan kapelusz?

- Jaki? Taki czarny, z dosyć szerokim rondem?

Doktor Merchant spojrzała z nadzieją na pacjenta.
- Właśnie.

Peter pokręcił przecząco głową.

- Nie, nie mam.

Lekarka opadła z westchnieniem na krzesło. Fortune

pomyślał, że ta piękna dziewczyna jest również pacjentką

i ukradła fartuch lekarski, żeby móc się włóczyć po oddzia­

le. Tylko dlaczego on się tu dostał?!

- No, niech się pani uspokoi - powiedział łagodnym

tonem. - Przecież widać, że nie mam kapelusza. Wszystko
będzie dobrze.

- Czy pamięta pan własne nazwisko? - spytała zniena­

cka rudowłosa dziewczyna.

Peter uznał, że powinien rozmawiać z nią tak, jakby była

zupełnie normalna.

- Oczywiście. Peter Fortune. Gdybym nie był przywią­

zany, chętnie bym się pani przedstawił.

Spojrzał na plakietkę przypiętą do fartucha dziewczyny.

- A pani jest doktor Elizabeth Merchant, prawda?

Lekarka skinęła głową.

- Tak.

Zmarszczyła czoło. Nie mogła zrozumieć zmiany w za­

chowaniu pacjenta.

- A teraz - zaczął spokojnie Peter - skoro juź poznali­

śmy się...

Drzwi do pokoju uchyliły się, ukazując głowę w pielęg­

niarskim czepku.

- Żadnego kapelusza, pani doktor.

Lekarka i pacjent spojrzeli sobie prosto w oczy. Peter

poczuł, że nareszcie wraca mu pamięć. Bez namysłu opo-

background image

34 • PETER I ELIZABETH

wiedział całą historię doktor Merchant. Razem dziwili się,

jak to się stało, że taksówkarz pomylił kapelusznika z hand­

larzem narkotyków.

- To pewnie jakiś żargon - przypuszczała lekarka. - Je­

śli marycha to marihuana, to dlaczego kapelusznik nie

może być handlarzem?

Peter przytaknął gorliwie. Następnie zaczął opowiadać

o swojej wędrówce po ulicach Chicago.

- Miał pan szczęście - powiedziała z uśmiechem j

dziewczyna. - To jedna z najgorszych dzielnic. Gdyby nie

deszcz, ktoś mógłby pana obrabować albo nawet pobić.

Peter wzruszył ramionami. Przypomniał sobie potworny

błysk, który zwalił go z nóg.

- Taak - powiedział przeciągle. - Możliwe, że kiedyś

też tak będę myślał.

Zaczął masować nadgarstki i zeszty wniałe ciało.

- Czy teraz, kiedy już wiadomo, że nie jestem ani nar-

komanem, ani wariatem, będę przynajmniej mógł zadzwo­

nić?

Elizabeth, która uchodziła za bardzo poważną i zrówno­

ważoną osobę, miała na końcu języka pytanie, czy chce

zadzwonić po taksówkę, czy też do kapelusznika. Wiedzia­

ła już, że Peter ma zamiar skontaktować z Oppenheime­

rem. Wszystkie kobiety w mieście znały to nazwisko. To

właśnie u Oppenheimera można było kupić ekskluzywną,

bardzo drogą bieliznę. Elizabeth nie pochwalała jednak

podobnych zbytków.

- Pani doktor!

- Słucham? A tak, telefon.

Podeszła do drzwi.

- Zaraz poproszę, żeby przyniesiono panu jakiś aparat

- powiedziała. - Proszę jednak pamiętać, że telefonuje pan

na własny koszt.

PETER I ELIZABETH • 35

Od umówionego spotkania minęły niemal dwie godziny.

Peter nawet nie próbował dzwonić do restauracji. Niestety,

w mieszkaniu Oppenheimera nikt nie podnosił słuchawki.

Możliwe, że stary poszedł już spać. Cóż, w jego wieku...

Peter wykręcił numer kierunkowy do Denver. Nagle

poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Nie, wcale nie

było mu niedobrze. Wręcz przeciwnie -czuł się wspaniale.

Wykręcał numer na archaicznym szpitalnym aparacie, tak

jakby komponował „Odę do radości". Po chwili przyszło

mu do głowy, że może to być wynikiem działania jakiegoś

środka uspokajającego. Chciał zapytać o to doktor Mer­

chant, ale przypomniał sobie, że lekarka wyszła z pokoju.

Zrobiło mu się trochę smutno. Przez chwilę zastanawiał się,

czy wszyscy neuropsychiatrzy mają tak cudowne miedzia­

ne włosy. Wyobraził sobie całą aulę rudowłosych neuro-

psychiatrów, słuchających wykładu jakiegoś profesora

o marchewkowych włosach pokrytych już siwizną, i... wy­

buchnął śmiechem.

Skrzypnęły drzwi. Po chwili pojawiła się w nich mło­

dziutka pielęgniarka.

- Ma pan jakieś kłopoty?

- Kłopoty?

Wskazała słuchawkę.

- Nie może się pan dodzwonić?

- A właśnie, linia była zajęta - skłamał. - Zaraz spróbu­

ję jeszcze raz.

Położył słuchawkę na widełkach.

- Chciałam spytać, czy nie jest pan głodny - powie­

działa pielęgniarka.

- Głodny? No tak, mógłbym coś zjeść.

- Doktor Merchant proponowała coś lekkiego. Mamy

zupę pomidorową.

Peter natychmiast skojarzył kolor zupy z kolorem wło-

background image

36 • PETER 1 ELIZABETH

sów wszystkich neuropsychiatrów i ponownie parsknął
śmiechem.

- Nie, dziękuję za zupę - wykrztusił.

Pielęgniarka nawet się nie zdziwiła. Nie takie rzeczy

działy się na tym oddziale. Już chciała wyjść, ale Peter

zatrzymał ją jeszcze.

- Chwileczkę. Czy mógłbym się przenieść na moje

dawne miejsce?

Dziewczyna rozłożyła ręce.

- Niestety, mamy tam nowego pacjenta.

- To może przynajmniej na inny oddział - powiedział

Peter. - Czuję się tu dosyć głupio.

- Przykro mi, ale mamy komplet. To z powodu burzy

- dodała po chwili.

Fortune nie dawał za wygraną, ale nic się nie dało zro­

bić.

- Ostatecznie nie ma pan kontaktu z innymi pacjentami

- tłumaczyła dziewczyna. - Poza tym, doktor Merchant

mówiła, że to nie powinno potrwać długo.

Peter opadł z westchnieniem na poduszkę. Pielęgniarka

wyszła. Ponownie sięgnął po słuchawkę i wykręcił kierun­

kowy do Denver. Myśl o rudowłosej lekarce nie dawała mu

spokoju. Jak mogła wziąć go za narkomana i wariata?

- Tru.toty?

- Pete? Co się, do licha, z tobą dzieje? Dzwoniła tu

jakaś zwariowana lekarka. Najpierw mówiła, że trafił cię

grom, a potem, że przedawkowałeś narkotyki. Babcia

chciała do ciebie lecieć, ale odwołano wszystkie loty do

Chicago. Jak ta lekarka wpadła na podobny pomysł? Ty

i narkotyki! Koń by się uśmiał.

- To bardzo długą i skomplikowana historia - przerwał

mu Peter. - Byłem trochę niedysponowany.

- No, ale teraz już chyba wszystko w porządku?

PETER I ELIZABETH • 37

- O tak. Myślę tylko o Oppenheimerze - skłamał Peter.

Truman chrząknął.

- Hm... Jak tylko otrzymaliśmy wiadomość ze szpitala,

natychmiast do niego zadzwoniłem - powiedział. -

Wyobraź sobie, było zaledwie kilkanaście minut po ósmej,

a już nie zastałem go w restauracji.

Petera ogarnął niepokój. Nie był jednak zaskoczony.

Ludzie tacy jak Oppenheimer cenią sobie punktualność.

Zresztą, on również. Gdyby nie ten cholerny kapelusz,

wcale by się nie spóźnił.

- Ale nie przejmuj się- ciągnął Truman. - Złapałem go

później w domu i poinformowałem o wypadku. Bardzo się

zmartwił.

Peter ścisnął mocniej słuchawkę.

- Mam nadzieję, że nie mówiłeś nic o narkotykach.

- Za kogo mnie masz? - obruszył się Truman. - Powie­

działem tylko o piorunie. No, że w ciebie uderzył.

- Ten piorun w zasadzie wcale, jak to ująłeś, nie ude­

rzył we mnie, ale obok.

Truman syknął zniecierpliwiony.

- Wiem, wiem. Lekarka opowiedziała o wszystkim. To

był taki mały efekt dramatyczny. Zresztą, zupełnie nieźle

mi wyszło.

- Mam nadzieję, że nie będę musiał tłumaczyć się z te­

go, że żyję.

Brat poczuł się obrażony.

- Żebyś słyszał Oppenheimera - odparł wyniośle.

Peter poruszył się niespokojnie na łóżku. Wiedział, że

może liczyć na brata w interesach, ale w zwykłych życio­
wych sprawach brakuje mu doświadczenia.

- Tak? Co powiedział?

- Że jest mu bardzo przykro i gotów jest podjąć rozmo­

wy, gdy tylko dojdziesz do siebie - zaczął Truman. - Poza

background image

38 • PETER 1 ELIZABETH

tym pytał o wszystko: twój stan, jak to się stało i gdzie się I

znajdujesz.

- Jak to: gdzie się znajduję?

Truman złożył ospałość umysłową brata na karb nie­

dawnego wypadku.

- No, w którym szpitalu. Zapewnił, że Szpital Miłosier­

dzia Bożego jest jednym z najlepszych w mieście - ciągnął

wesoło Truman. - Możesz się więc nie przejmować. Jesteś

w dobrych rękach.

Peter kręcił głową, chcąc odpędzić ponure myśli.

- Ależ on może się tutaj zjawić! Dzwoniłem do niego,

ale nikt nie odbierał. Myślałem, że już śpi. ale teraz...

Peter zamarł na myśl o wizycie Oppenheimera w szpita­

lu. Trumana nie opuszczał dobry humor.

- Nie mogłem przecież skłamać - powiedział. - Op­

penheimer na pewno nie będzie się włóczył po mieście.

Przecież dochodzi dziesiąta. Poza tym widziałem wiado­

mości o dziewiątej trzydzieści. W Chicago leje jak z cebra.

Tylko u nas się trochę przetarło.

Brat wcale go nie słuchał. Wyobraził sobie spotkanie

z Oppenheimerem. Owszem, powiedziałaby recepcjoni­

stka, mamy takiego pacjenta. Znajdzie go pan w pokoju

502, na oddziale psychiatrycznym. Proszę jednak zacho­

wać odpowiednie środki ostrożności. Pacjent może być

trochę rozdrażniony. Zresztą, wie pan, tutaj mrugnęłaby

okiem, z takimi to nigdy nic nie wiadomo...

Truman mówił coś o pogodzie.

- Posłuchaj - przerwał mu Peter. - Muszę się stąd wy­

dostać. Zadzwoń rano do Oppenheimera i powiedz, że wy­

pisali mnie wcześniej. Ciekawe, czy ma daleko do szpitala.

Mam nadzieję, że ten deszcz go powstrzyma.

Truman westchnął.

- Dobra, zadzwonię. Pamiętam, jak rozmawialiśmy

PETER I ELIZABETH • 39

przed wyjazdem. Twierdziłeś, że wszystko będzie dobrze

dodał oskarżycielskim tonem.

Peter przeszukiwał gorączkowo wszystkie szafki.

- Ubranie - mamrotał pod nosem. - Gdzie, do diabła,

schowali moje ubranie?

Zaczął otwierać szuflady. Nic. Pusto. Pewnie go roze­

brali na długo przed tym, nim znalazł się w tym pokoju.

Rozejrzał się uważnie dokoła. Ubranie musiało zostać

w poprzednim pokoju. Tylko jaki to był numer? Zaraz,

przecież widział go. Tak. znajdował się po wewnętrznej

stronie drzwi. Pomyślał wtedy z goryczą, że wszystko...

idzie jak z płatka? Nie, to nie to. Chodziło o jakiś numer.

Tak! Nareszcie znalazł... że wszystko jest na sto dwa.

Teraz musi odnaleźć pokój 102 i zabrać swoje ubranie.

Czuł się jeszcze trochę słabo. Wyjrzał na korytarz. Żad­

nych pielęgniarek. Żadnej płomiennej grzywy. Teren był

wolny. Nie miał teraz ochoty natknąć się na doktor Mer­

chant. Lekarka wcale nie ukrywała, że chce go poddać

całodobowej obserwacji. „Na wypadek, gdyby miał pan

dalsze zaniki pamięci", wyjaśniła. Peter wymknął się na

korytarz i od razu zobaczył drzwi wyjściowe. Dopadł do

nich jednym susem. Były zamknięte. Na szczęście w za­

mku tkwił klucz.

Jak szalony zbiegł piętro niżej. Ktoś śmiał się radośnie.

Czegoś takiego nie słyszał od łat. Dopiero po chwili zrozu­

miał, że to on się śmieje. Dawno nie czuł się tak szczęśliwy.

Ostatni raz chyba wtedy, gdy oświadczył się Lydii. Tak,

śmiali się później i całowali, a potem tańczyli całą noc

w jakimś klubie studenckim czy barze. To Lydia go tam

zaciągnęła.

Jak na zawołanie usłyszał dźwięki muzyki, dobiegające

zza drzwi z napisem: Pediatria. Otworzył je. Muzyka stała

background image

40 • PETER I ELIZABETH

się głośniejsza. Peter szedł jak urzeczony długim, skąpo

oświetlonym korytarzem. W końcu dotarł do niewielkiej

salki, w której bawiła się grupa młodzieży. Chłopcy stano­

wili mniejszość. Tuż przy drzwiach złapała go za rękę

rudowłosa dziewczyna.

- Chcesz zatańczyć? - spytała.

- Jasne - odparł - tylko powiedz, jak masz na imię. Czy

przypadkiem nie Elizabeth?

- Co to znaczy: Nie ma go w pokoju? - spytała doktor

Merchant i otworzyła drzwi do separatki Petera. - Spraw­

dzaliście pod łóżkiem?

Pielęgniarka skinęła głową.

- Pewnie znowu ma zanik pamięci - pisnęła cienkim

głosem. - Był tu jeszcze dziesięć minut temu. Nie mógł się

do kogoś dodzwonić.

- I co? Rozpuścił się?

- Nikt nie widział go na korytarzu.

Elizabeth westchnęła ciężko. Za dwa tygodnie miała

objąć nowe, bardziej odpowiedzialne stanowisko. Jeśli te­

raz coś przytrafi się jej pacjentowi, będzie musiała na jakiś

czas zapomnieć o awansie.

- Cześć, tutaj Marsha z trójki. Nie brakuje wam przy­

padkiem jakiegoś pacjenta? Wysoki, ciemnowłosy, do­

brze... - Pielęgniarka nie dokończyła, ponieważ doktor

Merchant przerwała jej gwałtownie.

- Gdzie on jest?! - krzyknęła. - Czy nic mu się nie

stało?

W odpowiedzi usłyszała jedynie wybuch śmiechu. Po

chwili pielęgniarka uspokoiła się trochę.

- Nie wygląda na to. Nigdy nie sądziłam, że wariaci

potrafią tak tańczyć rock and rolla. Szkoda tylko, że jest

PETER I ELIZABETH • 41

w samej bieliinie. Chociaż dzieciakom wcale to nie prze­

szkadza.

Elizabeth odłożyła słuchawkę i pobiegła do windy. Na

szczęście jedna zatrzymała się właśnie na piątym piętrze.

Lekarka omal nie zderzyła się z dystyngowanym, siwowło­

sym mężczyzną w ciemnym garniturze.

- Bardzo przepraszam - wymamrotała - Strasznie się

spieszę.

Mężczyzna skinął głową i podszedł do pielęgniarki.

Drzwi zaczęły się zamykać, ale usłyszała jeszcze pytanie

nieznajomego:

- Czy to możliwe, żeby Peter Fortune znajdował się na

tym oddziale?

I

Zespół zapowiedział ostatnią melodię. Młodzież zaczęła

gwizdać rozczarowana, chociaż zabawa i tak się przeciąg­

nęła. Mieli przecież iść spać równo o dziesiątej. Był to

spory sukces, zważywszy że zwykle cisza nocna obowiązy­

wała od dziewiątej.

Ale nie tylko młodzi byli zawiedzeni. Peter schwycił

jakiś obrus i zaczął nim wywijać, tak jak kiedyś marynarką.

- Je-szcze je-den! - skandował. - Je-szcze je-den!

Kiedy Elizabeth zobaczyła go, stanęła jak wryta. Nigdy nie

spodziewałaby się czegoś takiego. Peter był prawie nagi. Roz­

piął niemal wszystkie guziki szpitalnej piżamy. Poza tym miał

na sobie bieliznę, w której go znaleziono. Lekarka sama nie

pozwoliła go przebierać, w obawie że piorun uszkodził mu

nogi lub nawet kręgosłup. Kazała tylko, przy zachowaniu

najwyższej ostrożności, zdjąć spodnie.

- Od pani? - spytała gruba pielęgniarka, która znalazła

się tuż przy niej. <

Elizabeth skinęła głową.

- Od razu domyśliłam się, że to ktoś z piątki - po-

background image

42 • PETER 1 ELIZABETH

wiedziała. - Dlatego zadzwoniłam. Szkoda, że to wariat

- dodała po chwili. - Jest naprawdę bardzo sympatyczny.

- Proszę mu podać szlafrok, siostro - powiedziała Eli­

zabeth rozdrażnionym tonem.

- Tak jest - mruknęła pielęgniarka, zdziwiona zacho­

waniem lekarki.

Zapalono właśnie światła. Peter wyglądał na niepocie­

szonego. Machnął ręką na pożegnanie swojej rudowłosej

partnerce i skierował się do wyjścia. Obojętnie przyjął szla­

frok od pielęgniarki. Zaskoczył go dopiero widok lekarki

w drzwiach.

- Przyszłaś potańczyć, Lizzy? - spytał.

Dziewczyna rozłożyła ręce.

- Niestety, tańce się skończyły.

Peter jeszcze raz rozejrzał się wokół, a potem spojrzał na

siebie.

- O Boże, jestem prawie nagi! - wykrzyknął i szybko

otulił się szlafrokiem.

Doktor Merchant skromnie spuściła oczy.

- Dobrze, że w czasie tańców światła były wygaszone

- zauważyła.

Peter skinął głową. Przez chwilę zastanawiał się, co za

diabeł w niego wstąpił. Podobne problemy trapiły również
Elizabeth.

- Myślę, że musiał pan odreagować to wszystko, co

wydarzyło się w ciągu dnia - powiedziała w windzie. -
Stąd te szalone tańce.

Peter pokiwał głową.

- Sam nie wiem, co mnie naszło. Byłem jak w transie.

Czułem się tak dziwnie.

Spojrzał na Elizabeth. Nawet teraz nie mógł pozbyć się

tego dziwnego wrażenia, że cały świat należy do niego.

Cały świat - a więc i ona. Patrzył zachłannie na jej rude

P_ETER I ELIZABETH • 43

włosy i lekko zaczerwienione policzki. Jaka szkoda, że się

spóźniła na tańce.

- Nikt pewnie nie mówi na panią Lizzy - zauważył.

- Nie - szepnęła.

Chciała dodać, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby

ktoś zaczął, ale w porę ugryzła się w język.

- Przepraszam - powiedział.

- Nic nie szkodzi - zapewniła.

Byli w windzie sami. Gdyby ją teraz objął, mógłby

później wszystko zwalić na chorobę.

- Za chwilę znajdziemy się na piątym piętrze - powie­

działa Elizabeth.

Peter cofnął się. Czuł się tak, jakby lekarka czytała

w jego myślach. Nie, na pewno interesował ją jedynie jako

kolejny „przypadek medyczny". Nie mogło być mowy

o żadnych innych przyczynach.

Elizabeth pomyślała, że zdrobnienie Lizzy brzmi bar­

dzo milo. Pieszczotliwie, ale nie nazbyt cukierkowato.

Właśnie tak, jak trzeba. Nikt nigdy do niej w ten sposób nie

mówił. A może gdyby zaczął, pozwoliłaby się objąć i poca­

łować?

Spojrzała w górę. Nad drzwiami zapaliła się czwórka.

Nie mieli już czasu.

- Zaraz znajdziemy się na piątym piętrze - powtórzyła.

Po chwili drzwi się otworzyły i lekarka chciała wybiec

na korytarz. Ale powstrzymał ją szybki ruch Petera, który

zastąpił jej drogę.

- Zwariował pan?! - krzyknęła, patrząc na zamykające

się drzwi.

Peter skinął głową.

- Tak.

Chciał jej wytłumaczyć, że na korytarzu zauważył cze­

kającego Charlesa Oppenheimera UJ. Ale czy lekarka mo-

background image

44 • PETER 1 ELIZABETH

głąby go zrozumieć? Patrzyła teraz na niego z wyczekiwa­

niem i obawą. Niemal czuł gwałtowny ruch jej piersi przy

każdym oddechu. Przez chwilę zastanawiał się, co robić, i

w końcu... wziął ją w ramiona.

O dziwo, nie napotkał oporu!

ROZDZIAŁ

3

Laborant, który wsiadł na dole do windy, aż otworzył

usta ze zdziwienia. Pierwszy raz widział lekarza, wyglą­

dającego gorzej od pacjenta. Elizabeth stała oparta plecami

o ściankę. Trzęsły się jej ręce. Sprawiała takie wrażenie,

jakby za chwilę miała zemdleć.

Wjechali w milczeniu na czwarte piętro. Laborant wy­

siadł. Peter i Elizabeth zaczęli mówić jednocześnie:

- Przepraszam, sam nie wiem, co we mnie wstąpiło - to

Peter.

- Nigdy... nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło - wtó­

rowała mu Elizabeth. - Muszę być chyba chora.

Spojrzeli na siebie, ale natychmiast oboje spuścili wzrok

i zaczęli się przyglądać podłodze windy.

- Oppenheimer - westchnął Peter.

Dziewczyna była tak przejęta tym, co wydarzyło się

przed chwilą, że zupełnie go nie zrozumiała.

- Oppenheimer? - powtórzyła.

Mężczyzna przytaknął.

- Był ha korytarzu.

Elizabeth, która szczyciła się tym, że posiada wysoki

iloraz inteligencji, pomyślała, że będzie musiała znowu

poddać się testom.

- N... nie rozumiem - wybąkała.

background image

46 • PETER 1 ELIZABETH

Peter machnął ręką.

- Teraz to i tak nieważne - mruknął. - Na pewno nie

będzie chciał ze mną rozmawiać.

Elizabeth zagryzła wargi. Czuła na nich jeszcze przy-

jemny dotyk i chciała jak najszybciej wymazać z pamięci

to wspomnienie.

- Kto nie będzie chciał z panem rozmawiać? - spytała,

próbując pozbierać myśli.

- Oppenheimer - powtórzył.

Martwił się tym, co pomyśli o nim znany przedsiębior-

ca. Dziwny wypadek, oddział psychiatryczny, nagłe znik­

nięcie... -jedno gorsze od drugiego. Jednak wydawało mu

się to teraz mało ważne. To prawda, że Elizabeth Merchant

była dość ładna i miała piękne włosy, ale Peter miewał

propozycje od znacznie bardziej urodziwych kobiet. Dla­

czego więc pocałował właśnie doktor Merchant? I dlacze-

go czuł się po tym tak wspaniale?

Po chwili odkrył, że po raz pierwszy spotkał kobietę, j

która nie stara mu się przypodobać. Doktor Merchant pa­

trzyła chłodno w jego stronę. Postanowił odpowiedzieć jej

równie zdecydowanym spojrzeniem i uśmiechnął się do

niej.

Elizabeth stwierdziła, że dawno nie miała pacjenta z tak

pięknymi zębami. Wszystkie były śnieżnobiałe i równe.

Pewnie nigdy by się nie spotkali, gdyby była dentystką.

Zamknęła oczy. chcąc odgonić od siebie natrętne i głupie

myśli.

I wtedy znowu to poczuła. Najpierw ukłucie w sercu,

a potem gwałtowną falę ciepła, przenikającą całe ciało. Jej

serce zaczęło uderzać w przyspieszonym rytmie. Próbowa­

ła skupić się na czymś obojętnym, ale myśli wciąż powra­

cały do Petera. A przecież poznała go dopiero dzisiaj. Naj­

pierw umieściła go na oddziale psychiatrycznym (co być

PETER I ELIZABETH • 47

może dawało mu prawo do nieco ekscentrycznych zacho­

wań), a następnie półnagiego wyciągnęła z tańców. Byli

sobie niemal zupełnie obcy, a jednak...

Elizabeth potrząsnęła głową. Stanowczo za dużo ostat­

nio pracowała. A teraz jeszcze wyjazd do Nowego Jorku...

Wszystko to odbija się na jej zdrowiu i samopoczuciu.

Uspokojona znowu spojrzała na pacjenta. Jej blade poli­

czki- nabrały nagle ceglastej barwy. Znowu pomyślała

o pracy, nadmiarze obowiązków i przeprowadzce do No­

wego Jorku, ale tym razem nic nie było w stanie jej pomóc.

- Może kawy? - spytał Peter.

Dopiero teraz zauważyła, że winda zatrzymała się na

ósmym piętrze. Stali tutaj nie wiadomo jak długo. Szpitalna

kawiarnia kusiła mocnym zapachem świeżo parzonej kawy.

Pomyślała, że będzie znacznie bezpieczniej, jeśli znajdzie

się z Peterem wśród ludzi, i skinęła głową. Dopiero kiedy

dotarli do niezbyt zatłoczonej sali, przypomniała sobie

o swoich obowiązkach.

- W zasadzie nie powinien pan pić kawy - orzekła.

Peter uśmiechnął się porozumiewawczo.

- Wiem - przyznał, rozglądając się uważnie dokoła -

ale mam wrażenie, że nie podają tutaj koniaku.

Elizabeth zaczerwieniła się jeszcze mocniej.

- Nie to miałam na myśli.

Pacjent uniósł do góry ręce.

- Dobrze, dobrze - powiedział - napiję się herbaty.

Herbata chyba mi nie zaszkodzi, prawda?

Spojrzał jej uważnie w oczy. Elizabeth zachwiała się

i oparła o poręcz krzesła. Zdołała jeszcze z siebie wydusić

krótkie .jiie" i opadła na siedzenie. Pomyślała, że to właś­

nie jej przydałoby się teraz coś mocniejszego.

Poprosiła o kubek mleka. Peter sięgnął po tacę i nagle

zastygł w dość dziwnej pozie.

background image

48 • PETER I ELIZABETH

- Bardzo mi przykro... - zaczął.

Elizabeth nie dopuściła go do głosu. Miała już

dość przeprosin. Wolała szybko zapomnieć o tym, co się
stało.

- Nic takiego - odezwała się z wymuszonym uśmie-

chem. - Naprawdę nie ma o czym mówić. Był pan przecież

zdenerwowany, a poza tym...

Peter patrzył na nią wzrokiem skazańca.

- Poza tym jest pan w obcym miejscu. I te tańce! To

wszystko mogło wyprowadzić z równowagi. Więc... Za­

tem. .. Nie ma o czym mówić - zakończyła z ulgą.

- Chciałem tylko powiedzieć, że jestem bez grosza -

wyjaśnił.

Lekarka stropiła się, ale jednocześnie postanowiła jakoś

pocieszyć pacjenta.

- Nie ma się czym przejmować. Naprawdę. Oczywi­

ście, będzie mógł pan spłacić szpital w ratach. Poza tym...

poza tym... - plątała się, patrząc na uśmiechniętego męż­

czyznę - może część kosztów pokryje pańskie towarzy­

stwo ubezpieczeniowe.

Peter spojrzał na nią jak na niespełna rozumu i wziął ją

za rękę. Miał już dosyć żartów. Na dole Oppenheimer

pastwił się pewnie nad umową, ale Peter chciał przede

wszystkim napić się herbaty w towarzystwie tej intrygują­

cej kobiety.

- Dwa dolary, Elizabeth - powiedział. - Czy możesz

mi pożyczyć dwa dolary na herbatę i mleko?

- Ach tak.

Dziewczyna poczuła się wyjątkowo głupio. Wyjęła

z kieszeni portmonetkę i pochyliwszy się nad nią, zaczęła

szukać odpowiednich banknotów.

- Mogę ci nawet pożyczyć dziesięć - zaproponowała.

- Na wypadek, gdybyś jednak potrzebował.

PETER I ELIZABETH • 49

Oboje wybuchnęli śmiechem.

- Następnym razem ja stawiam - zdecydował Peter,

patrząc z uśmiechem na Elizabeth.

- Dobrze - zgodziła się, myśląc o tym, że prawdopo­

dobnie nie będzie żadnego „następnego razu".

Peter spróbował herbaty, a następnie odstawił ją, by za­

czekać, aż wystygnie.

- Wiedziałem, że przyjdzie. - Skrzywił się. - Jak to

mówią: koniec wieńczy dzieło.

Lekarka spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Niby kto?

- Oppenheimer.

- Oppenheimer? - Wciąż nie rozumiała, o co chodzi.

- Oczywiście. Widziałem go na korytarzu, na piątym

piętrze. Starszy, siwy facet. Rozmawiał z pielęgniarką.

Pewnie mu powiedziała, że skoro wylądowałem u czub­

ków, to coś ze mną jest nie w porządku. Czy powierzyłaby

pani komuś takiemu własne dziecko?

- Komu? Oppenheimerowi?

Peter potrząsnął głową.

- Nie, mnie. - Uderzył się palcem w pierś.
- Ja nie mam dzieci - powiedziała, czując nagłe ukłucie

w sercu.

Fortune westchnął ciężko i sięgnął po herbatę.

- Oppenheimer też nie ma - wyjaśnił. - Chodziło mi

o firmę. To jego ukochane dziecko.'

Elizabeth skinęła głową.

- Rozumiem - wymamrotała.

- Chciał mi ją powierzyć - ciągnął Peter. - Uważał, że

jestem do niego podobny. Ale teraz, po rozmowie z pielęg­

niarką...

Spuścił głowę. Elizabeth spojrzała na niego. Dopiero

teraz zaczęła rozumieć, co się naprawdę stało. Przypomnia-

background image

50 • PETER I ELIZABETH

ła sobie dystyngowanego pana, który wysiadał z windy,
kiedy ona jechała po pacjenta.

- To dlatego wciągnął mnie pan do windy?

Peter skinął głową.
- Po prostu wpadłem w panikę. Nie wiedziałem, co

robić. Bałem się rozmowy, tłumaczeń.

Ponownie sięgnął po herbatę.

- Możemy jeszcze wszystko wyjaśnić ~ uspokoiła go,

kładąc mu dłoń na ramieniu. - Oczywiście, nie będziemy

wdawać się w szczegóły.

- Na pewno już pojechał. Poza tym, nie czuję się na

siłach, żeby cokolwiek wyjaśniać.

Doktor Merchant wiedziała dokładnie, o co mu chodzi.

Ona również mogłaby mieć problemy z wytłumaczeniem

wszystkiego.

Przez chwilę milczeli, patrząc sobie w oczy.

- A teraz naprawdę powinien pan już iść do łóżka -

orzekła w końcu lekarka. - Takie eskapady mogą się źle

skończyć.

Kiedy znaleźli się w windzie, stanęli w jej przeciwle­

głych kątach. Między nimi znajdował się wielki wózek

szpitalny. Po chwili winda zatrzymała się na piątym piętrze.

Elizabeth stanęła w drzwiach i natychmiast gwałtownie

cofnęła się do środka. Peter poczuł jej kształtne pośladki

i niemal usiadj na wózku.

- Co się stało? - spytał.
- Otwórzcie te drzwi! -dobiegło do nich jeszcze woła­

nie z zewnątrz.

Peter poznał głos Oppenheimera.

- O Boże-jęknął.

Ktoś musiał nacisnąć guzik ręcznego otwierania drzwi.

Coś syknęło i dwie połówki zaczęły się wolno rozsuwać.

Peter wpadł w panikę.

PETER I EUZABBTH • 51

- Co robić? - wykrzyknął.

Elizbeth rozejrzała się dokoła i wskazała wózek.

- Połóż się.

Natychmiast wykonał jej polecenie. Charles Oppenhei­

mer III przesunął się na bok i przepuścił lekarkę z wóz­

kiem. Ze współczuciem spojrzał na przykryte białym prze­

ścieradłem ciało, przeżegnał się i wsiadł do windy. Peter

odetchnął z ulgą, słysząc szczęk zamykających się drzwi.

Już było po wszystkim.

Biorąc pod uwagę wydarzenia poprzedniego dnia i wie­

czora, pacjent spał zaskakująco dobrze. Obudził się też

w doskonałym nastroju i natychmiast rzucił na jedzenie

przyniesione przez szczupłą, nieco podstarzałą pielęgniar­

kę.

- O której obchód? - zagadnął kobietę między jednym

a drugim kęsem.

- Doktor obejrzy pana dziś rano - odrzekła pielęgniar­

ka. - Jak się panu spało?

Peter przełknął olbrzymi kęs kanapki z dżemem.

- Znakomicie!

Pielęgniarka tylko pokiwała głową.

- Nic dziwnego. Po tym, co pan wyczyniał wczoraj

wieczorem... - zawiesiła głos.

Peter odłożył nie dojedzoną kanapkę.

- Więc... więc słyszała pani?

Pielęgniarka pokiwała głową, tłumiąc śmiech.

- Cały szpital słyszał.

Twarz pacjenta riabiegła krwią.

- To, co się wczoraj zdarzyło, było... było... - szukał

odpowiedniego słowa - tylko wyskokiem. Ja... ja nie je­

stem wcale wariatem, wie pani?

Pielęgniarka wybuchnęła śmiechem.

background image

52 • PETER I ELIZABETH

- Tak, wiem. - Śmiała się bez przerwy. - A czy pan wiej

że dziewczęta uznały pana za zawodowego tancerza? Dzię­

kowały nawet pielęgniarkom ze swojego oddziału.

Peter poczerwieniał jeszcze mocniej. Zamknął na chwilę]

oczy, próbując wyobrazić sobie siebie wśród dziewcząt

w kolorowych piżamach.

Pielęgniarka patrzyła na niego ciekawie.

- Świetnie pan wygląda - zauważyła w końcu. - Zna-

cznie lepiej niż na zdjęciu.

Peter nie mógł uwierzyć własnym uszom. Niemal ze­

rwał się z pościeli.

- Co?! Ktoś robił wczoraj zdjęcia?!

Kobieta pokręciła przecząco głową.

- Nie. Chodziło mi o zdjęcie z wesela pańskiego brata.

Widziałam je w „Town and Country". - Pielęgniarka po­

chyliła się nad nim. - Czy to prawda, że zrezygnował z for­

tuny i wybrał miłość? - spytała szeptem.

Peter skinął głową.

- Mój Boże, jakie to romantyczne.

- Niektórzy mówili, że wyjątkowo głupie - wtrącił Pe­

ter.

Tak na przykład powiedział Charles Oppenheimer III,

gdy usłyszał tę wiadomość.z ust Petera. Nie miało to już

pewnie w tej chwili większego znaczenia, ale Peter nie

zrezygnował jeszcze ze spotkania z chicagowskim potenta­

tem.

Pielęgniarka wyprostowała się.

- Właśnie idzie doktor - powiedziała.

Peter uśmiechnął się i nerwowo przygładził włosy. Miał!

zamiar udowodnić doktor Merchant, że jest zupełnie nor­

malnym, zdrowym mężczyzną.

Tylko że to nie była doktor Merchant! Do pokoju wkro­

czył niewysoki, otyły mężczyzna. Mógł mieć koło sześć-

PETER.I EUZABETH • 53

dziesiątki. Nosił druciane okulary i bez przerwy uśmiechał

się zdawkowo.

- Więc to jest ten szczęściarz - powiedział na widok

Petera. W jego głosie można było wyczuć delikatny,

wschodnioeuropejski akcent.

- Szczęściarz? - Peter zaśmiał się z goryczą. - Chyba

się pan pomylił.

Lekarz pogroził mu palcem.

- Niech pan nie kusi losu, młody człowieku. Chyba że

rzeczywiście znudziło się panu na tym łez padole.

Peter potrząsnął głową. Dopiero teraz uświadomił sobie,

czego uniknął. Zerknął na plakietkę lekarza: dr Benjamin

Engel - ordynator wydziału neuropsychiatrii. A więc był to

szef Elizabeth. Dosyć miły, ale Peter wolałby się raczej

spotkać z jego podwładną. Czy to możliwe, żeby doktor

Merchant zrezygnowała z opieki nad nim? Grymas bólu

przemknął po twarzy pacjenta.

Doktor Engel ujął go za nadgarstek i zaczął mierzyć

puls.

- Rozumiem, że pańskie wczorajsze zachowanie nale­

ży złożyć na karb wypadku - zaczął.

Fortune z trudem przełknął ślinę. Ile może wiedzieć ten

stary piernik? - zastanawiał się.

- Dzisiaj czuję się już znacznie lepiej - wykrztusił.

- To dobrze, bardzo dobrze. - Doktor wyglądał na u-

szczęśliwionego. - Ma pan trochę przyspieszony puls, ale

póki co nie ma sensu się tym przejmować.

Peter nagle poczuł się gorzej.

- Póki co?!

Lekarz nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

- Doktor Merchant powiedziała mi, że nie wie, co z pa­

nem robić.

Peter zadrżał na dźwięk znajomego nazwiska.

background image

54 • PETER I ELIZABETH

- Jak to? - spytał.

Doktor Engel spojrzał na niego znad drucianych okula­

rów i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Oczywiście, chodzi o diagnozę.

- Oczywiście - zgodził się Peter.

- Właśnie dlatego poprosiła mnie o konsultację. Mam

zadecydować...

- Ach tak. - Mężczyzna cofnął rękę. Gdyby Engel w tej

chwili zaczął badać jego puls, przez najbliższy miesiąc nie

wyszedłby ze szpitala.

- Ale wydaje mi się, że doktor Merchant w niczym się

nie pomyliła. Zresztą - lekarz znowu pogroził mu palcem

- w tym wypadku również miał pan szczęście. Doktor

Merchant to świetny fachowiec. Szkoda, że niedługo musi

nas opuścić.

Peter usiadł na łóżku.

- O mój Boże! -jęknął.

Doktor Engel spojrzał na pobladłą twarz pacjenta i na­

tychmiast zrozumiał, że popełnił błąd.

- Nie, nie. - Zaczął machać rękami. - Nie w tym sen­

sie. Doktor Merchant wyjeżdża do kliniki neuropsychia­

trycznej Goślina w Nowym Jorku.

Fortune spojrzał na niego badawczym wzrokiem.

- Wyjeżdża?

- Właśnie. Otrzymała bardzo ciekawą propozycję, ro­

zumie pan.

Peter skinął głową.
- Więc wszystko jest już w porządku? - spytał doktor

Engel.

Pacjent skrzywił się, ale mimo to potwierdził.

- To znakomicie, bo ma pan gościa.

Zamknął oczy. Pomyślał, że nie jest jeszcze gotowy na j

spotkanie z Charlesem Oppenheimerem III.

PETER I ELIZABETH • 55

Na szczęście po paru minutach w drzwiach pojawił się

ktoś zupełnie inny.

- Babcia! - krzyknął radośnie Peter.

Jessica pomachała mu ręką. Chciała jednak wcześniej

spytać lekarza, czy będzie się z nim mogła spotkać po

wizycie u wnuka. Doktor Engel skinął uprzejmie głową

i zapowiedział, że będzie u siebie w gabinecie.

Kiedy zostali sami, Jessica załamała ręce.

- Peter, co się z tobą działo?!

- Nic takiego, babciu - wymamrotał wnuk i uśmiech­

nął się promiennie, zadowolony, że Jessica zadała sobie

trud, żeby go odwiedzić.

- Nic takiego?! Narkotyki, oddział psychiatryczny.

Mam nadzieję, że ta doktor Merchant to jakaś niedoświad­

czona młoda lekarka.

Peter od razu zaprotestował.

- Jest młoda, ale za to bardzo doświadczona! - Zmie­

szał się. - To znaczy... jako lekarka.

Jessica zaczęła mu się uważnie przyglądać. Mężczyzna

poruszył się niespokojnie na łóżku.

- A co z negocjacjami? Zdaje się, że przestały cię już

interesować.

- Nic podobnego. Boję się jednak, że Oppenheimer nie

będzie j uż che iał ze mną rozmawiać.

Jessica położyła dłoń na ramieniu wnuka.

- Weź się w garść, Peter - powiedziała mocnym gło­

sem. - Nigdy nie poddawałeś się tak łatwo. To do ciebie

niepodobne.

Uśmiechnął się krzywo. Babka nie miała pojęcia, co tak

naprawdę mu się przytrafiło. Dobrze, że nic nie wie o ro­

mantycznej przygodzie w windzie. Inaczej zaczęłaby już

przygotowywać ucztę weselną.

background image

56 • PETER I ELIZABETH

- Proszę, niech pani wejdzie, pani Fortune. - Benjamin

Engel wstał z miejsca i przywitał się uprzejmie.

- Chciałabym poznać pańską opinię na temat stanu Pe­

tera - powiedziała Jessica, sadowiąc się we wskazanym

fotelu. - Przy okazji może mogłabym się dowiedzieć, co

sądzi pan o doktor Merchant.

Doktor Engel wzruszył ramionami.

- Zdaje się, że pani wnuk miał olbrzymie szczęście

i wyszedł z tego bez żadnego uszczerbku na zdrowiu - oz­

najmił. - Natomiast jeśli idzie o doktor Merchant, to mogę

zapewnić, że jest doskonałym fachowcem.

Lekarz sięgnął pojedna z teczek, leżących na jego biur­

ku. Wyjął z niej jakąś fotografię i bawił się nią przez chwi­

lę. Następnie pokazał Jessice.

Starsza pani aż uniosła się z miejsca.

- Czy to jest doktor Merchant?

Benjamin Engel skinął głową.

- Musi być panu bardzo droga, skoro ma pan przy sobie

jej zdjęcie.

- Tak się składa, że doktor Merchant zmienia pracę. Wy­

jeżdża do Nowego Jorku. Nie będę ukrywał, że traktuję ją jak

córkę, czy może raczej wnuczkę, zważywszy, że mam sześć­

dziesiąt dziewięć lat. Chętnie bym ją tutaj zatrzymał.

Jessica skinęła głową.

- Tak, niełatwo rozstawać się z wnukami.

Postawiła zdjęcie na biurku, tak żeby oboje mogli wi­

dzieć śliczną rudowłosą dziewczynę. Doktor Engel uśmie­

chnął się.

- Właśnie.

Starsi państwo spojrzeli sobie znacząco w oczy.

- Jaka jest twoja opinia? - spytała nerwowo Elizabeth,

odsuwając na bok nie dojedzoną sałatkę.

PETER I ELIZABETH • 57

Benjamin Engel uniósł głowę znad pieczeni wołowej

i uśmiechnął się.

- Bardzo przystojny młody człowiek.

Elizabeth poruszyła się niespokojnie na swoim miej­

scu.

- Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi.

Doktor Engel wzruszył ramionami, podobnie jak to

uczynił w trakcie rozmowy z Jessicą.

- Przecież mówi, że czuje się dobrze. Nie ma nawet

bólów głowy. Testy nic nie wykazały.

- A... psychicznie? - Elizabeth nie chciała dać za wy­

graną.

- Cóż, pewnie był trochę zdezorientowany. Poza tym

taniec to nie przestępstwo.

Elizabeth pokręciła głową. Przez chwilę nie wiedziała,

co powiedzieć. Cała poczerwieniała. Ręce zaczęły jej się

trząść.

- Co się dzieje? - spytał Benjamin, ujmując jej dłoń.

- Och, jestem zmęczona - szepnęła. - Chcę uporządko­

wać wszystko do wyjazdu.

Doktor Engel tylko pokiwał głową.

- Znam cię. Zawsze taka byłaś. Tylko praca, praca,

praca.

Wzruszyła ramionami.

- Nic innego mi nie wychodzi.

Engel nie chciał puścić jej ręki.

- To, że nie wyszło ci z Allanem, nic jeszcze nie znaczy

- powiedział z naciskiem. - Wciąż jesteś młoda i masz

wszystko przed sobą.

Elizabeth pokręciła głową.

- Wiesz, kto się na gorącym sparzył... Allan Parker był

największym błędem mojego życia. Zrobię wszystko, żeby

to się nie powtórzyło.

background image

58 • PETER I ELIZABETH

Engel po raz pierwszy usłyszał tę deklarację. Elizabeth

zwykle panowała nad swoimi uczuciami. Ale teraz coś

musiało ją wytrącić z równowagi.

- Co się stało, Elizabeth?

Dziewczyna zarumieniła się.

- Och, Ben, on mnie pocałował.

Doktor Engel dopiero po chwili domyślił się, o kogo

chodzi.

- To jeszcze nie znaczy, że jest chory.

Elizabeth potrząsnęła głową, pogrążona we własnych

myślach. Wcale nie słuchała starego przyjaciela.

- I... i wcale nie miałam nic przeciwko temu - wy- |

krztusiła.

Engel uśmiechnął się. Czy Elizabeth naprawdę myślała,

że praca i zdrowy rozsądek uchronią ją przed miłością? Po

chwili jednak przybrał poważną minę. Nie chciał spłoszyć

zdenerwowanej dziewczyny.

- To dobrze.

- Tak mi wstyd! - wyznała.

Benjamin Engel pogładził ją po włosach.

- Naprawdę nie powinnaś się przejmować - powie-

dział. - Bardziej bym się martwił, gdyby ten pocałunek nie

sprawił ci przyjemności.

Elizabeth nie wyglądała na pocieszoną.

- Przecież on jest moim pacjentem. To nieetyczne. Poza

tym, skąd mam wiedzieć, czy nie ma żony?! - wypaliła.

Engel ponownie się uśmiechnął.

- Peter Fortune jest współwłaścicielem Fortune Enter­

prises. To powinno wszystko wyjaśnić.

Doktor Merchant potrząsnęła głową.

- Nie rozumiem.

- Nic nie szkodzi. Mogę cię zapewnić, że to poważny

biznesmen, bez rodziny i...

PETER I ELIZABETH • 59

Dopiero teraz słowa przyjaciela dotarły do niej w całej

pełni.

- Co powiedziałeś? Biznesmen? - przerwała mu. -

O Boże, ale się wygłupiłam z tymi narkotykami.

Engel spojrzał na nią ciekawie.

- Uznałaś go za narkomana?

- No, na szczęście nie było aż tak źle. - Elizabeth ode­

tchnęła z ulgą. - Powiedziałam tylko jego babce, że może

jest pod wpływem narkotyków.

Doktor Engel pogładził ją po ramieniu.

- Nie przejmuj się. Wcale nie ma o to do ciebie pretensji.

- Dobrze. Muszę wypisać pana Fortune'a wraz z prze­

prosinami.

Mężczyzna spojrzał na zegarek.

- Peter Fortune wyszedł ze szpitala przed niecałą godzi­

ną. Oczywiście, powiedziałem mu, że gdyby odczuwał

coś... dziwnego, powinien się do ciebie zgłosić.

- Ależ, Ben, jak mogłeś!

- Ostatecznie był twoim pacjentem.

- I całował się ze mną!

Zbyt późno przypomniała sobie, że znajdują się w re­

stauracji. Rozejrzała się dookoła. Przy licznych stolikach

siedziało sporo ludzi. Wszyscy patrzyli na nią.

- Naprawdę nie chcesz, żebym wynajął ci apartament

w hotelu Biltmore? - Peter raz jeszcze spojrzał na babkę.

Jessica pokręciła głową.

- Przecież już mówiłam, że zatrzymam się u Margaret.

Dzwoniłam do niej. Zapraszała mnie serdecznie do siebie.

- No dobrze.

Peter zapłacił rachunek i oboje wyszli ze szpitala. Na­

tychmiast podjechała taksówka.

- Pamiętaj, że gdybyś gorzej się poczuł, masz się skon-

background image

60 • PETER 1 ELIZABETH

taktować z tą lekarką. Jak się ona nazywała? Bodaj Mer­

chant. Tak, Elizabeth Merchant.

. Peter pokręcił głową.

- Czuję się świetnie - odparł.

Jessica uśmiechnęła się tajemniczo.

- Nigdy nic nie wiadomo - powiedziała.

Peter otworzył drzwiczki samochodu i ucałował babkę

na pożegnanie. Następnie skinął na następną taksówkę.

Dziś wieczorem musi się spotkać z Oppenheimerem. Za­

dzwoni do niego natychmiast po przyjeździe do hotelu.

Oczywiście, nawet nie wspomni o tańcach i uroczej lekar­

ce, nie mówiąc o jeździe na wózku.

Nagle uderzył się w czoło.

- Czy jest gdzieś tutaj... - zawahał się i spojrzał na

taksówkarza. - Czy jest gdzieś tutaj sklep z nakryciami

głowy?

Taksówkarz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- To znaczy kapelusznik? - spytał.

ROZDZIAŁ

4

Zatrzymali się przed dużym domem towarowym. Peter

wysiadł z taksówki i zaczął się przeglądać w oknie wysta­

wowym. Miał na sobie czysty, odprasowany garnitur, który

wrócił do niego dziś rano ze szpitalnej pralni. Wyglądało na

to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Wszedł do sklepu i bez trudu odnalazł stoisko z kapelu­

szami.

- W czym mogę pomóc? - spytał elegancki młody czło­

wiek.

Peter zmierzył go wzrokiem. Sprzedawca miał na sobie

doskonale skrojony garnitur.

- Armani - powiedział młody człowiek.

Peter automatycznie wyciągnął rękę.

- Peter. Peter Fortune.

Sprzedawca uśmiechnął się uprzejmie i potrząsnął gło­

wą.

- Nie, nie zrozumiał mnie pan. Ja nie nazywam się

Armani.

Fortune spojrzał na niego krzywo. Czy wszyscy w tym

Chicago powariowali?

- Aha-mruknął.

Młody człowiek niemal rozpłynął się w uśmiechu.

- Ten garnitur pochodzi ód włoskiego projektanta Gior-

background image

62 • PETER I ELIZABETH

gio Armaniego - wyjaśnił. - Miałem wrażenie, że pana

zainteresował, ale zdaje się, że woli pan tradycyjny krój.

Sprzedawca zaczął mu się uważnie przyglądać. Peter

chciał powiedzieć, że przyszedł jedynie po kapelusz, ale po

namyśle stwierdził, iż właściwie powinien pomyśleć także

o nowym garniturze. Młody człowiek zaczął się powoli

wycofywać. Pracował dopiero od paru tygodni i nie miał

ochoty na obsługiwanie tak dziwacznego klienta.

- Chwileczkę! - Peter złapał go za guzik od marynarki.

- Tak, słucham? Czy chce pan kupić garnitur?

Peter westchnął.

- W zasadzie przyszedłem po kapelusz, ale garnitur

również by mi się przydał.

Przed oczami stanęła mu rudowłosa doktor Merchant

- Mamy duży wybór tradycyjnych dwurzędowych ubrań

z kamizelką - oświadczył sprzedawca. - Pan pozwoli ze mną.

- Nie, nie. Chodziłoby mi o taki jak pański.

Młody człowiek zerknął na klienta z niedowierzaniem.

- Naprawdę?

Z kolei Peter spojrzał na sprzedawcę z dużą dozą scep­

tycyzmu.

- Dlaczego pan pyta? Czy ten garnitur ma jakąś wadę?

Młody człowiek spłonął rumieńcem.

- Ależ nie! - zaprotestował. - Wydawało mi się tylko,

że nie odpowiada panu ten styl. Czy lubi pan włoskie

garnitury?

Fortune wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Nigdy takich nie nosiłem.

Sprzedawca postanowił nie wdawać się w dalsze dysku­

sje, Przeszli razem do stoiska z garniturami, gdzie Peter

włożył podaną mu szarą marynarkę.

- Ładny kolor - oznajmił. - Tyle że czuję się w niej

trochę dziwnie.

PETER I ELIZABETH • 63

Peter zaczął się zastanawiać, czy garnitur spodobałby się

Elizabeth. Przypomniał sobie jej ładną twarz i burzę radych

włosów.

- Czy nic panu nie jest? - dopytywał się sprzedawca,

widząc, że klient chwieje się z zamkniętymi oczami. - Mo­

że wody?

- Nie, nie - wymamrotał Peter. - Potrzebny mi kape­

lusz.

- Czy... Czy to panu pomoże?

- W jakim sensie?

Peter otworzył oczy i popatrzył na zmieszanego męż­

czyznę. To jego mina sprawiła, że zaczął się śmiać jak

wariat. Istotnie, kapelusz mógłby mu pomóc. Może skoń­

czyłyby się już te wszystkie dziwaczne, niespodziewane

wypadki.

Głośny śmiech wywabił z zaplecza kierownika stoiska.

Sprzedawca zrobił wymowną minę.

- Co się stało? - spytał kierownik.

Młody człowiek wzruszył ramionami.

Fortune chciał wszystko wyjaśnić, ale wybuchnął jesz­

cze głośniejszym śmiechem.

- Może zadzwonić do szpitala?

Ta uwaga przyprawiła Petera o następny paroksyzm

śmiechu. Objął mężczyznę ramieniem, tak iż metka z ceną

dyndała przed jego oczami.

- Nie trzeba - wybełkotał. - Już tam byłem.

Kierownik stoiska nie wiedział, co robić. Z jednej strony

chciał się pozbyć natręta, a z drugiej bał się zniszczyć

garnitur za dwa tysiące dolarów. Spojrzał groźnie na sprze­

dawcę. Postanowił, że wyleje go jeszcze tego samego dnia.

- Może się pan przebierze, panie Fortune? - Sprzedaw­

ca próbował ratować sytuację.

- Jak? - spytał zupełnie otumaniony kierownik.

background image

64 • PETER I ELIZABETH

- Powiedział, że tak się nazywa.

Peter, który na moment doszedł do siebie, wyciągnął

palec w stronę sprzedawcy.

- A on powiedział, że nazywa się Armani - oznajmił

i znowu zaczął się śmiać.

Po chwili jednak spoważniał. Sprzedawca wyglądał jak

półtora nieszczęścia.

- Nie, nie. To nieprawda - zaprotestował.

Ale kierownik nawet na niego nie spojrzał. Całą uwagę

skierował na przystojnego mężczyznę w szarym garniturze

za dwa tysiące dolarów.

- Czy pan naprawdę nazywa się Fortune?

Klient skinął głową.

- I jest pan właścicielem Fortune Enterprises?

- Owszem - przyznał Peter. - Zaraz to udowodnię.

Sięgnął do kieszeni na piersi, ale szybko przypomniał

sobie, że marynarkę wraz z portfelem zostawił w przymie-

rzalni. Sprzedawca pobiegł po ubranie Petera, a kierownik

w tym czasie wygłosił wykład na temat złodziei, grasują­

cych w eleganckich sklepach.

Po chwili wrócił sprzedawca. Jego promienny uśmiech

świadczył o tym, że klient mówił prawdę.

- Pan pozwoli, panie Fortune. - Kierownik niemal

zgiął się. w ukłonie. - Bardzo mi miło, że wybrał pan

nasz sklep. Ta marynarka świetnie na panu leży, prawda,

Keller?

Zapytany skinął głową.

- Tak, oczywiście. - Nie miał pojęcia, kim jest klient,

ale podejrzewał, że kimś ważnym. Inaczej szef nie zacho­

wywałby się w ten sposób. - Czy zapakować ten garnitur,

czy też chce pan przymierzyć jeszcze inne?

Peter już miał na końcu języka, że w zasadzie przyszedł

tylko po kapelusz, ale dał spokój.

PETER I ELIZABETH • 65

- Nie, nie trzeba pakować - powiedział. - Jeśli spodnie

będą dobre, włożę go od razu.

Kierownik i sprzedawca spojrzeli na siebie ze zdziwie­

niem.

- Jestem pewny, że wszystko będzie pasować - orzekł

Keller. - Jest pan idealnie zbudowany.

Peter zniknął na chwilę w kabinie, a kiedy się z niej

wynurzył, miał na sobie szary garnitur za dwa tysiące.

Teraz skierował tęskne spojrzenie w stronę stoiska z kape­

luszami.

- Och, proszę bardzo - powiedział kierownik, który już

zdołał nieco ochłonąć. - Mamy bardzo bogaty wybór kape­

luszy.

- Doradzałbym kowbojski - wtrącił się sprzedawca. -

Doskonale pasuje do tego garnituru.

- Kowbojski?

Peter spojrzał nieufnie na obu mężczyzn. Kierownik

skinął głową.

- Tak, będzie znakomity.

Kiedy Peter odwrócił się i zaczął iść w stronę stoiska,

kierownik posłał sprzedawcy spojrzenie, które, wziąwszy

pod uwagę zawartą w nim dawkę nienawiści, powinno po­

razić młodzieńca jak grom.

- Ja ci dam „kowbojski" - syknął wściekły.

Sprzedawca wzruszył ramionami i wskazał Petera, któ­

ry już mierzył jeden z wielkich, kowbojskich kapeluszy,

ciesząc się przy tym jak dziecko.

- A nie mówiłem? - zauważył kierownik, podchodząc

do klienta. - Pasuje jak ulał.

Peter wrócił do taksówki i polecił się zawieźć do Oppen­

heimera. Zadzwonił do niego ze sklepu, w którym zrobił

zakupy, i umówił się na czwartą. Dopiero gdy znalazł się na

background image

66 • PETER I ELIZABETH

ulicy, tuż przed biurem biznesmena, i ujrzał swoje odbicie-

w witrynie sklepowej, zda! sobie sprawę, że opuścił go

zdrowy rozsądek.

- Wyglądam jak idiota - powiedział do siebie.

Dotknął szerokiego ronda nowego kapelusza. Ten, który

nosił do tej pory, prezentowałby się przy nim jak melonik.

Następnie zerknął na modny garnitur. W zasadzie jedynie

kolor nie kłócił się z jego poczuciem dobrego smaku. Za­

równo krój, jak i fason wydawały się zbyt awangardowe,

Peter zerknął raz jeszcze. Miał przed sobą jakąś obcą, nie­

znaną postać.

Nie, nie może pójść do Oppenheimera w tym stroju.

Spojrzał na zegarek. Duża wskazówka znajdowała się

w połowie swej drogi po tarczy. Miał jeszcze całe pół go­

dziny.

Peter pomyślał, że musi wrócić do sklepu i odebrać stary

garnitur. Uczynny sprzedawca zaproponował, że odeśle go

na koszt firmy do hotelu.

Kilka minut później Fortune wpadł jak burza do sklepu.
- Gdzie jest mój garnitur?! - krzyknął od progu. - Mu-

szę go mieć zaraz!

Natychmiast pojawił się przy nim Keller.

- Niestety, przekazałem go kierowcy - powiedział,

wskazując błękitną furgonetkę, która właśnie ruszała z pi­

skiem opon.

Peter dopadł drzwi. Po chwili był już na ulicy. Furgonet

ka musiała się zatrzymać kilkanaście metrów dalej, na czer­

wonych światłach.

Kierowca pogwizdywał ulubioną melodię, kiedy nagi

zobaczył mężczyznę w kowbojskim kapeluszu waląceg

pięścią w boczną szybę.

Kierowca uchylił okno.

- Hej, koleś, zwariowałeś?!

PETER I ELIZABETH • 67

Peter nie mógł złapać tchu.

- Mój garnitur - wybełkotał w końcu. - Dawaj mój

garnitur!

- Jeszcze czego! - obruszył się kierowca. - Nie mam

żadnego garnituru.

- Dawaj go natychmiast!

Kierowca popukał się w czoło.

- Lepiej uważaj, bo mogę cię skrzywdzić.

Peter zajrzał do środka. Paczka z garniturem leżała tuż

obok kierowcy. Za chwilę mogło zmienić się światło. Prze­

biegł na drugą stronę i zaczął szarpać klamką samochodu.

Usłyszał ogłuszające trąbienie.

- Przecież chcę tylko mój garnitur! - krzyknął z nadzie­

ją, że ktoś go usłyszy.

Po chwili do samochodowych klaksonów dołączyła się

syrena policyjnego wozu.

- Doktor Merchant? Telefon do pani na drugiej linii.

- Mam teraz pacjenta, Wendy - odparła zniecierpliwio­

na Elizabeth. - Wiesz, co się robi w takich wypadkach.

Odbierz telefon i powiedz, że oddzwonię za dwie godziny.

Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się przepraszająco

do starszego mężczyzny. W tym momencie telefon za­

dzwonił po raz drugi.

- Słucham?

Nie wiedziała, co wstąpiło w Wendy. Przecież zawsze

wykonywała jej polecenia.

Pielęgniarka chrząknęła.

- Przepraszam, ale to wygląda na pilną sprawę- oznaj­

miła stanowczo. - Dzwoni sierżant Jackson z policji. Podo­

bno aresztowali któregoś z pani pacjentów za zakłócanie

|x>rządku publicznego.

background image

68 • PETER 1 ELIZABETH

- Nigdy wcześniej nawet nie otrzymałem mandatu -

powiedział skruszonym głosem Peter.

Elizabeth skinęła głową. Wychodzili właśnie z komisa­

riatu.

- Wierzę - odparła. - Nigdy wcześniej nie musiałam

wyciągać nikogo z więzienia.

- To przez ten garnitur - stwierdził Peter.

- Ten?

- Nie, to nie mój.

- Ukradł go pan?

Mężczyzna zaczerwienił się.

- Nie, nie. Kupiłem go. Tyle że czuję sie w nim dziwnie

Wszedłem do sklepu, żeby kupić kapelusz, i wyszedłe

w tym - wskazał kreację od Armaniego.

Znaleźli się właśnie przy samochodzie Elizabeth.

Dziewczyna wyjęła kluczyki.

- Nie podejrzewałam, że zwykł pan działać pod wpły­

wem impulsu - powiedziała, otwierając drzwiczki.

- Bo tak nie jest. Najpierw myślę, a potem działam.

- Spojrzał na lekarkę i stropił się. - To znaczy, tak było

przed piorunem.

Elizabeth zajęła miejsce w samochodzie.

- Gdzie pana podrzucić?

Po chwili jednak pożałowała, że w ogóle zaproponowała

podwiezienie. Bliskość Petera sprawiała, że nie czuła się zbyt

pewnie. Co się stanie, jeśli znowu zacznie działać pod wpły­

wem impulsu? Elizabeth nerwowo oblizała wargi i zadrżała.

Peter poruszył się niespokojnie na swoim miejscu.

- Może ja poprowadzę? - zapronował.

Dziewczyna pokręciła głową.

- Nie, nie. Dokąd jedziemy?

Peter machnął ręką.

- Teraz nie ma to już najmniejszego znaczenia.

.

PETER I ELIZABETH • 69

- Nie rozumiem...?

- Umówiłem się na czwartą z Oppenheimerem - po­

wiedział ponuro. - Ci policjanci byli nawet mili. Mogłem

do niego zadzwonić z komisariatu, ale bałem się, że odkry­

je, gdzie jestem.

Lekarka spojrzała na niego ze współczuciem.

- Tak a propos, jak to się stało, że pan tam wylądował?

Peter przeciągnął się. Jego lewe ramię niemal dotknęło

dziewczyny.

- Jeśli wybierze się pani ze mną na drinka, obiecuję, że

wszystko opowiem.

Elizabeth zawahała się. Nie czuła się zbyt swobodnie

w towarzystwie Fortune'a.

- Jestem pani bardzo wdzięczny - dodał. - Gdyby nie

pani, zgniłbym w więzieniu.

Uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Dobrze. Ale potem będziemy już kwita.

Peter pokręcił przecząco gtową.

- A herbata w szpitalu? - spytał, patrząc jej w oczy.

- To co? Jedziemy do mojego hotelu?

- Słucham?!

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Chyba nie myślisz, że...

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Nic nie myślę, Pete.

- Powiedziałaś: Pete? Tak mówią do mnie tylko naj­

bliżsi.

Lekarka zmieszała się.

- Chciałam powiedzieć: Peter.

- Czy to znaczy, że jesteśmy już na ty?

Elizabeth milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Dobrze - podsumował Peter. - Jedźmy już do tego

baru.

background image

70 • PETER I ELIZABETH

- Jakiego baru?

- No, baru w moim hotelu. Przecież o tym mówiłem.

- Niedaleko stąd znajduje się sympatyczny lokalik -

powiedziała z uśmiechem.

- Chodzi o to, że chętnie bym już się pozbył tego ubra­

nia - oznajmił Peter.

Uśmiech zamarł na jej wargach.

- No, chcę zmienić garnitur - dodał pospiesznie, wi­

dząc jej minę. - W tym czuję się jak błazen.

Zmiął w dłoniach swój wielki kapelusz. Elizabeth spo­

jrzała na niego raz jeszcze.

- Sama nie wiem. Przecież nie jest taki zły.

Peter zmierzył ją wzrokiem. Wyglądała tak niewinnie ,

w prostym kostiumie bez ozdób. Jednocześnie zaczął sobie
wyobrażać, jak prezentowałaby się w czymś wyzywającym

i seksownym.

- Co ci się stało? - spytała. - Zbladłeś tak nagle.

Zacisnął usta i zaczął się wpatrywać w zatłoczoną jezd­

nię.

- Nie, nic takiego - odrzekł.

Spędził zaledwie parę godzin w więzieniu, a już zaczy­

nał mieć erotyczne fantazje!

Kiedy znaleźli się w hotelu, recepcjonistka poinformo­

wała Petera, że garnitur został dostarczony do pokoju.
Mężczyzna skierował się do windy.

Naprawdę nie musisz się przebierać - powiedziała

Elizabeth. - Wyglądasz bardzo elegancko.

- Nawet jak na faceta, który właśnie wyszedł z więzienia

- spytał podejrzliwie.

Dziewczyna skinęła głową.
- Jasne. Jestem przekonana, że byłeś tam wzorem ele­

gancji.

Peter skrzywił się.

PETER 1 ELIZABETH • 71

- Mój kumpel z celi twierdził, pozwolisz, iż go zacytu­

ję: „Nigdy nie widziałem tak odstawionego bandyty".

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Właśnie otworzyły się drzwi do windy. Peter pociągnął

Elizabeth do środka. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę,

że jedzie do apartamentu Fortune'a, zamiast poczekać na

niego w barze.

Rozejrzała się nerwowo po windzie, chociaż i tak wie­

działa, że są sami. Peter przycisnął guzik z liczbą dziewięt­

naście. Najwyższe piętro. Czekała ich długa jazda.

Elizabeth spłonęła rumieńcem. Oboje stali sztywno na­

przeciw siebie.

- Jeśli idzie o wszystko, co się stało - zaczął - to

chciałem powiedzieć, że zwykle nie zachowuję się w ten

sposób.

Lekarka odetchnęła z ulgą.

- To dobrze.

- Wtedy, w komisariacie, po prostu nie wiedziałem, co

robić - ciągnął. - Dlatego poprosiłem, żeby do ciebie za­

dzwonili. Wiedziałem, że jest jeszcze doktor Engel. No

i babcia, ale nie chciałem jej niepokoić.

Dziewczyna zagryzła wargi.

- Nic nie szkodzi - powiedziała. - Nigdy wcześniej nie

byłam w komisariacie.

Peter potrząsnął głową.

- Co we mnie wstąpiło? Albo wtedy w windzie...

Elizabeth zamarła. Znajdowali się dopiero na wysokości

siódmego piętra.

- Nie wiedziałem, że neuropsychiatry potrafią tak

wspaniale całować - dokończył mężczyzna.

Wzrok dziewczyny powędrował nad jego głowę. Minęli

ósme piętro, na którym nikt nie wsiadał.

- Naprawdę? - Elizabeth nie miała pojęcia, jak zare-

background image

72 • PETER I ELIZABETH

agować. - Pewnie nie znałeś wcześniej żadnych neuropsy-

chiatrów.

- Żadnych - potwierdził Peter i spojrzał na nią.

- To znaczy... Nie chciałam powiedzieć, że... że powi-

nieneś - plątała się.

Nagle torebka wypadła jej z rąk. Oboje rzucili się, żeby|

ją podnieść, i wpadli na siebie.

Elizabeth poczuła, że oblewa ją fala gorąca. Oboje kię-

czeli nad torebką. Peter dotykał ręką jej uda. Przez chwilę i

patrzyli na siebie, a potem zaczęli się namiętnie całować.

Dziewczyna drżała w jego ramionach. O nie, pomyślała,

to nie powinno się zdarzyć. I to na dodatek w windzie.

Nawet nie zauważyli, że drzwi otworzyły się na dwuna­

stym piętrze. Dopiero ciche pokasływania uświadomiły im,

że nie są sami. Oboje zerwali się na równe nogi. Na ze­

wnątrz stały dwie ubrane na czarno starsze panie i patrzyły

na nich ze zgorszeniem.

- No, wie pani - powiedziała jedna do drugiej. - Wyda-

wałoby się, porządny hotel.

Peter spuścił wzrok i wykonał zapraszający gest ręką, ale

starsze panie zdecydowały, że zaczekają na następną windę.

Fortune z trudem trafił w dziurkę od klucza. Przez mo­

ment siłował się z zamkiem, a następnie cofnął parę kro­

ków, żeby przepuścić Elizabeth.

Kiedy weszła, wśliznął się za nią do środka.

- Może pomarańczę? - Podsunął jej tacę z owocami.

Potrząsnęła głową.

- Nie, dziękuję.

- Usiądź, proszę.

Pomysł okazał się zbawienny, gdyż Elizabeth z trudem

trzymała się na nogach. Rozejrzała się dokoła i osunęła na

brzeg fotela.

PETER I ELIZABETH • 73

- Czy mogę prosić...?

- Oczywiście. - Peter natychmiast rzucił się w jej kie­

runku.

- Chciałam tylko...

- Jasne. - Stał tuż przy niej, gotów na każde skinienie.

- Słucham?

- Chciałam... wody.

- Mineralnej? Gazowanej czy nie? A może jako lekarka

wolisz destylowaną? Albo morską,.. Albo, ha, ha, że tak

powiem z indiańska - ognistą?

Ruszył w stronę barku, ale Elizabeth pokręciła głową.

- Nie, nie. Proszę o szklankę zwykłej wody. Może być

z kranu - powiedziała słabym głosem.

Peter natychmiast zniknął w łazience. Po chwili wychy­

nął z niej, trzymając w obu dłoniach pełne szklanki.

- Chciałem cię przeprosić za to, co się stało - zaczął,

stawiając szklanki na stoliku. - To... to chyba windy tak na

mnie działają.

Usiadł na rozłożystej, pluszowej kanapie. Zamknął oczy

i westchnął głęboko.

Elizabeth duszkiem wypiła wodę.

- Jestem przekonany, że musi istnieć jakieś medyczne

wytłumaczenie tego zjawiska.

Dziewczyna chwyciła drugą szklankę i uśmiechnęła się

nerwowo.

- Nie uczyliśmy się o tym na studiach, ale wszystko

wskazuje na to, że to jest zaraźliwe.

- Tak. - Peter pokiwał głową. - Nigdy nie miałem po­

dobnych problemów.

Elizabeth uśmiechnęła się gorzko.

- Ja też. Wyniosłam z domu zasadę: Pomyśl, zanim

coś zrobisz. Zawsze... - nagle przypomniała sobie pew­

nego czarującego młodzieńca o nazwisku Parker - ...pra-

background image

74 • PETER 1 ELIZABETH

wie zawsze starałam się do niej stosować. Spojrzała na
Petera.

- Czy mogę prosić o jeszcze jedną? - Wyciągnęła rękę

ze szklanką.

Ich pałce zetknęły się na moment i nagłe oboje odsko-

czyli jak oparzeni. Szklanka wylądowała na dywanie. Eli-

zabeth westchnęła.

- Nic się nie stało-zapewnił ją Peter.-Mamy przecież

drugą szklankę.

Sięgnął po tę, która została na stoliku. Na moment ich

ciała znalazły się niebezpiecznie blisko siebie. Dziewczyna

pobladła i zaczęła drżeć.

- Przepraszam - szepnęła. - Jestem dzisiaj taka nie­

ostrożna.

Mężczyzna stanął tuż obok. W prawej ręce trzymał całą

szklankę, a w drugiej resztki stłuczonej.

- To co? Wody? A może jednak czegoś mocniejszego?

- spytał.

- Może być.

- Wino? Piwo?

- Najchętniej whisky.

Peter uśmiechnął się szeroko i ukłonił jak kelner.

-

Zaraz podaję.

Wyrzucił stłuczoną szklankę do kosza i podszedł do bar­

ku. Wyjął z niej pełną butelkę whisky.

- Bez wody? - spytał.

Elizabeth skinęła głową. Przez chwilę starała się pozbie­

rać myśli. W końcu, zamiast w barze, wylądowała w apar­

tamencie Petera. Trudno. Musi tylko uważać i za nic nie

dać się wciągnąć do windy. Tak, na dół będą musieli zejść

pieszo.

Była tak pochłonięta własnymi myślami, że zupełnie

zapomniała, co znajduje się w szklaneczce, którą podał jej i

PETER I ELIZABETH • 75

Peter. Wychyliła niemal całą zawartość jednym szybkim

haustem i zaczęła się krztusić. Jednocześnie wypuściła

szklankę z dłoni. Resztka whisky wylała się na spodnie

Petera.

Elizabeth zaczęła bezgłośnie poruszać ustami. Fortune

w panice śledził ruchy jej warg.

- Wo... da - wykrztusiła wreszcie. - My... siałam, że

to woda.

Peter poczuł się w końcu zdolny do działania. Podszedł

do Elizabeth i zaczął masować jej plecy.

- Lepiej? - spytał.

Mruknęła coś w odpowiedzi. Jednocześnie jej wzrok

padł na zachlapane spodnie.

- Mój Boże! -jęknęła.

Peter uspokoił ją gestem.

- I tak miałem się przebrać - powiedział.

Dziewczyna znowu zaczęła kaszleć, gdyż poczuła

w gardle resztkę alkoholu.

- Niestety, nie umiem pić - wyjąkała.

- Za to wspaniale całujesz - wyznał Peter, sam zasko­

czony swoją odwagą. - Przepraszam - dodał po chwili.

- Tak mi się wyrwało.

Elizabeth zaczerwieniła się aż po korzonki włosów.

- Wczoraj zupełnie przypadkowo znalazłam się w szpi­

talu - wyjaśniła. - Kolega zachorował.

- Cieszę się, że cię spotkałem - powiedział Peter. -

Szkoda, że wyjeżdżasz.

- J a ?

Dziewczynie wydawało się, że ani słowem nie wspo­

mniała o tym, iż chce opuścić hotel Biltmore. Szczerze

mówiąc, nawet jej się tutaj podobało.

- Do Nowego Jorku.

- Ach tak! Dopiero za dwa tygodnie.

background image

76 • PETER I ELIZABETH

- Co mam robić, jeśli ataki się powtórzą?

Elizabeth posiała mu jeden ze swoich profesjonalnych

uśmiechów.

- Ben, to znaczy doktor Engel, jest znakomitym fa­

chowcem.

Nagle przypomniała sobie o czymś i posmutniała.

- Poza tym i tak pewnie niedługo wyjedziesz do Den­

ver - powiedziała.

Peter uderzył się dłonią w czoło.

- No tak! - krzyknął.

Dopiero teraz przypomniał sobie o Oppenheimerze.

Gdyby udało mu się dobić targu, mógłby zostać w Chicago

przez następne sześć miesięcy. Nowe sklepy, podobnie jak

nowe znajomości, wymagały szczególnej opieki. Teraz nie

miał już pewnie żadnych szans nawet na rozpoczęcie roz­

mów z Oppenheimerem. Spojrzał w oczy Elizabeth. Nie,

tak naprawdę nie było się czym przejmować. Zawsze prze-

cięż mogą coś kupić w Nowym Jorku.

- Miałeś mi opowiedzieć, jak znalazłeś się w tym komi­

sariacie - przypomniała mu.

Peter zaczął opowiadać o wyprawie po kapelusz. Eliza­

beth co kilka chwil wybuchała śmiechem.

- Niemożliwe! - wołała, zaśmiewając się do łez. - To

nieprawdopodobne.

- Wcale go nie napadłem - ciągnął Fortune. - Po prostu

chciałem odzyskać stary garnitur.

Dziewczyna znowu zaczęła się śmiać.

- To ten facet wypchnął mnie z samochodu, tak że omal

nie straciłem życia - skarżył się Peter. - Jeszcze czuję, że

mnie boli.

Lekarka zaniepokoiła się.

- Gdzie?

Peter wskazał czubek głowy.

PETER I ELIZABETH • 77

- Tutaj-powiedział.

- Niemożliwe. - Elizabeth pochyliła się nad nim. - Za­

raz sprawdzę.

- Na pewno mam guza.

- Spokojnie.

Przez chwilę czuła jego bliskość. Delikatny zapach wo­

dy kolońskiej pobudził jej zmysły. Na szczęście miała po­

ważne medyczne zadanie do wykonania.

- Rzeczywiście - powiedziała. - Jest guz.

- A nie mówiłem? To tego kierowcę powinni byli za­

mknąć.

Pogładziła go delikatnie po głowie. Na moment zaparło

im dech w piersiach. Oboje nie wiedzieli, co robić. Dziew­

czyna raz jeszcze dotknęła jego głowy.

- Już lepiej - szepnął Peter. - Znacznie lepiej.

Poczuła jego dłoń na ramieniu. Mężczyzna wstał i od­

wrócił się. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale już

w następnej sekundzie złączyła usta z jego wargami. Peter

odpowiedział namiętnym pocałunkiem, po czym, zgodnie

z tym, co zapowiadał, zaczął zdejmować garnitur od Arma-

niego. Wiedziała, że czuł się w nim głupio. Ale dlaczego

ona zdjęła swój dwuczęściowy kostium? Chyba tylko dla

towarzystwa.

background image

'..

ROZDZIAŁ

Oboje okazali sie niezbyt zręcznymi kochankami. Naj-

pierw Peter zaplątał się w spodnie od Armaniego, następnie

pasmo włosów Elizabeth owinęło się wokół guzika od jej

spódnicy. Mimo to nic nie było w stanie ich powstrzymać.

I w końcu znaleźli się nadzy na miękkim, hotelowym dy­

wanie.

Peter przytulił ją mocno. Elizabeth całowała go bez

przerwy. Kątem oka ujrzała koronkowy, biały biustonosz,

który wylądował na nocnej lampce.

- Mój Boże! Co my robimy?! - szepnęła, oderwawszy

się na chwilę od ust kochanka.

- Wszystko jedno - odparł Peter. - Już nie możemy

przestać.

Dziewczyna bez trudu dała się przekonać. Zresztą i tak

!

nie miała wyboru. Namiętność zawładnęła jej postępowa

niem. Znowu zaczęła całować Petera. Po chwili uniosła]

nieco głowę i popatrzyła mu w oczy.

- Jesteś znacznie twardszy niż myślałam.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- To znaczy, bardziej muskularny.

- Ach, tak. - Uśmiechnął się. - A ty jesteś miękka, i

miękka...

PETER 1 ELIZABETH • 79

Zaczął pokrywać pocałunkami jej ciało.

- Och, tak, Pete. Tak jest cudownie! Nie, niżej też. Tu

jeszcze lepiej. Tak, niżej. Nie sądziłam, że może być tak

wspaniale. Och, Pete!

Nigdy wcześniej nie przypuszczała, że kryją się w niej

takie pokłady namiętności. Z Allanem nawet w połowie nie

było jej tak dobrze.

- Chodź - szepnęła.

Peter zaczął gładzić jej piersi. Elizabeth wygięła ciało

w łuk.

- Chodź szybko.

Całował jej piersi, czując w ustach twarde jak orzechy

koniuszki.

- Jakie cudowne, jakie delikatne - szepnął.

Elizabeth objęła go nogami. Przywarł do niej mocno.

- Och, Lizzy! Liz!

Przez moment nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Wza­

jemna bliskość już nie onieśmielała. Pragnęli siebie jak

nigdy dotąd i byli gotowi na wszystko.

Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi.

- Fortune, jest pan tam? - Usłyszeli. - Co się, u diabła,

dzieje?

Kochankowie zastygli w bezruchu. Patrzyli na siebie

w niemym przerażeniu.

~ To Oppenheimer - szepnął Peter.

- Fortune! Zaraz zawołam hotelowego lekarza, jeśli nie

otworzy pan tych drzwi! - grzmiał starszy pan.

Peter i Elizabeth zerwali się na równe nogi i zaczęli

szukać swoich ubrań. Mieli nadzieję, że do chwili gdy

Oppenheimer pojawi się z lekarzem, będą już mogli się mu

pokazać.

Nic z tego. Staruszek pomyślał o wszystkim. Lekarz

jawił się dosłownie w ciągu trzech minut, Peter, skacząc

background image

80 • PETER I ELIZABETH

na jednej nodze, pociągnął dziewczynę do sypialni. Mia

zamiar się w niej zabarykadować.

- Szybciej - powiedziała Elizabeth. - Rozbieraj się!

Spojrzał na nią jak na idiotkę.

- Co? Znowu?

- Rozbieraj się i wskakuj do łóżka! - rozkazała, wrzu

cając biustonosz i halkę'pod kołdrę.

Peter dopiero teraz zrozumiał, o co jej chodzi. Przestał

walczyć że spodniami i schował je pod kołdrę. To sam
zrobił z marynarką.

Dziewczyna podeszła do zamkniętych drzwi. Wci

miała rozpiętą bluzkę.

- Co robisz? - wykrzyknął, widząc, że otwiera drzwi.

- Bądź cicho. Nic nie mów. Udawaj nieprzytomnego.

Udawać? Peter poczuł, że za chwilę i tak zemdleje. Nie

może przyjąć Oppenheimera w stroju Adama. Jednak do­
stosował się do poleceń Elizabeth.

Dziewczyna wychyliła się w momencie, kiedy obaj

mężczyźni znaleźli się w salonie. Oppenheimer szedł przo­
dem, za nim podążał lekarz.

- Proszę o ciszę - syknęła, dopinając ostatni guzik.

- Pacjent nie czuje się dobrze.

Obaj mężczyźni rozejrzeli się niepewnie po pokoju. Pa­

nował w nim nieopisany bałagan.

- Kim pani jest? - Charles Oppenheimer miał na sobi

to samo ubranie, co wczoraj wieczorem.

- Doktor Merchant ze Szpitala Miłosierdzia Bożego

- wyjaśniła. - Pan Fortune miał właśnie atak.

Dopiero teraz zauważyła, że ma bluzkę wypuszczoną n

spódnicę. Wepchnęła ją szybko do środka.

- Jaki atak? - spytał podejrzliwie hotelowy lekarz.

- I jak pani się tutaj znalazła? - dodał wyraźnie zani

pokojony Oppenheimer.

PETER I ELIZABETH • 81

Elizabeth całkowicie zlekceważyła kolegę po fachu.

- Pan Fortune zadzwonił do mnie - wyjaśniła. - Na

krótko przed atakiem.

Znalazła już jeden ze swoich butów na wysokim obca­

sie. Teraz jej lewa noga błądziła w poszukiwaniu drugiego.

Czy obaj panowie zauważą, że przybyło jej wzrostu? No

cóż, może uznają, że tak jak Alicja w krainie czarów potrafi

się powiększać lub zmniejszać.

- Mówiła pani coś o ataku. - Lekarz hotelowy nie da­

wał za wygraną.

- Wczoraj w czasie burzy uderzył go piorun - włączył

się do rozmowy Oppenheimer. - Wspominałem już panu.

- Wciąż wydaje mi się to nieco dziwne - powiedział

lekarz. - Może powinienem go obejrzeć?

Potrząsnął dużą czarną torbą, która stanowiła widomy

znak jego kompetencji. Elizabeth dla odmiany potrząsnęła

głową.

- Czy zna się pan na neurofazowych zanikach świado­

mości? - spytała.

Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu.

- Nie, nie jestem specjalistą.

- No właśnie - zgodził się Oppenheimer. - To ona jest

specjalistką.., - zawahał się. - Czym się pani tak naprawdę

zajmuje?

- Jestem neuropsychiatrą - wyjaśniła dziewczyna.

Czuła się w tej chwili jak ostatni konował i oszust. Nie­

stety, nie miała wyjścia.

- Proszę powiedzieć, w jakim stanie jest pan Fortune?

- dopytywał się Oppenheimer. - Czy nic mu nie grozi?

Byłem pewien, że musiało stać się coś złego, skoro nie

przyszedł na umówione spotkanie.

W jego głosie znać było autentyczną troskę. Wszystko

background image

82 • PETER I ELIZABETH

wskazywało na to, że Peter jest dla niego kimś więcej niż

tylko zwykłym kontrahentem.

- Pacjent jest w tej chwili... nieprzytomny - powie-;

działa, czując się wyjątkowo głupio.

W sypialni dał się słyszeć jakiś hałas. Obejrzała się za

siebie. To jeden z butów Petera wypadł spod kołdry. Sam
Peter leżał teraz bez ruchu, z wyrazem przerażenia na twa­
rzy.

- To znaczy, znajduje się w fazie odrętwienia, chara­

kterystycznej dla tego rodzaju wypadków. Powiem mu ju­

tro o pańskiej wizycie.

- Będę bardzo wdzięczny, naprawdę bardzo wdzięczny!

- powtórzył Oppenheimer, zmierzając do wyjścia. Lekarz
hotelowy wciąż kręcił głową.

Elizabeth zamknęła drzwi do sypialni i oparła się o nieS,?

plecami.

- Poszli? - usłyszała głos Petera.

Skinęła głową.

- Zdaje się, że we wszystko uwierzył.

Ale teraz nie myślała już o Oppenheimerze. Musiała

w możliwie jak najbardziej dyskretny sposób wziąć swoje

rzeczy spod kołdry i gdzieś się przebrać. Czuła się zawsty- :
dzona i upokorzona.

Peter patrzył na jej rumieńce i zrobiło mu się naprawdę

przykro. Co teraz sobie o nim pomyśli? Pewnie uzna, że

specjalnie zwabił ją do apartamentu.

- Elizabeth, chciałem...

Uniosła dłoń, żeby go uciszyć.

- Nie, nic nie mów. Lepiej... - zawiesiła głos - zapo­

mnijmy o całej sprawie.

Peter z trudem przełknął ślinę. Chciał wyjaśnić, że na co

dzień zachowuje się zupełnie inaczej, że bardzo ją szanuje,

PETER I ELIZABETH • 83

że... Poruszył się w łóżku. Chciał wstać, ale na szczęście

w porę przypomniał sobie, że jest nagi.

- Pewnie nie uwierzysz, ale zwykle wszystko idzie mi

jak z płatka.

Zaczął buszować pod kołdrą w poszukiwaniu ubrania.

Elizabeth podeszła do łóżka i z wymuszoną nonszalancją

sięgnęła po swoją bieliznę.

- Nie, to moje - zaprotestował nieśmiało Peter, wska­

zując białe slipy.

Natychmiast wypuściła je z dłoni.

- A tak, przepraszam - wymamrotała.

Po paru minutach, które wydały się jej wiecznością,

skompletowała wreszcie swoje rzeczy.

- Pójdę do łazienki - rzuciła.

Peter wstał, gdy tylko zniknęła za drzwiami. Spojrzał na

poplamione spodnie od Armaniego i wrzucił je do szafy.

Gdyby nie kupił tego idiotycznego garnituru, z całą pewno­

ścią nie wydarzyłoby się nic złego.

Zerknął w stronę łazienki. Nie stałoby się nic z tego, co

się stało, pomyślał nieco pokrętnie. Nie spotkałby się z Eli­

zabeth, nie zaprosiłby jej na drinka, nie zabrał do swojego

apartamentu.

Skrzywił się. Przypomniał sobie cudowne ciało dziew­

czyny, jej jedwabistą skórę i kształtne piersi. Tak, gdyby nie

garnitur, nawet by ich nie dotknął.

Potrząsnął głową i stanął przed lustrem. Znowu przypo­

mniał mu się Adam, jego brat, który dla miłości wyrzekł się

bogactwa. Czy on, Peter, mógłby postąpić tak samo? Nie,

nigdy! No, chyba że znalazłaby się odpowiednia kobieta.

- Uważaj - wymamrotał pod nosem - zaraz się w niej

zakochasz.

Nie mógł jednak przestać myśleć o Adamie i Elizabeth.

Pamiętał szczęśliwy uśmiech brata i namiętny wzrok

background image

84 • PETER I ELIZABETH

dziewczyny. Przypomniał sobie wesele i pierwsze spotka­

nie z Elizabeth.

- Nie, tego już za wiele - powiedział do siebie.

Nieświadoma wewnętrznych zmagań Petera Elizabeth

ubierała się w łazience. Na koniec włożyła żakiet i spojrza­

ła na swoje odbicie w lustrze. Wszystko było w porządku.

No... prawie wszystko. Oczy podejrzanie błyszczały,

a włosy wyglądały jak płonąca ruda strzecha. Wyobraziła

sobie dalszy ciąg rozmowy z Oppenheimerem:

- A co się stało z pani włosami?

- Wie pan, musiałam go przenieść do łóżka i trochę się

potargałam.

- Przed czy po ataku? - zapytałby pewnie hotelowy

lekarz.

Niestety, nie miała przy sobie szczotki. Została w toreb­

ce w salonie. Elizabeth rozejrzała się dokoła. Za nic na

świecie nie chciała teraz wyjść z łazienki. Bała się kolejne­

go spotkania z Peterem.

Na półeczce leżała czarna saszetka. Spojrzała na nią,

oblizując wargi. Przez chwilę zastanawiała się, czy powin­

na użyć grzebienia Petera. Zaśmiała się ironicznie. Przed

kwadransem leżała z nim naga na dywanie i nie miała nic

przeciwko temu. Skąd teraz te skrupuły?

Otworzyła saszetkę, wyjęła z niej czarny grzebień i pa­

stę do zębów. Bez problemów rozczesała włosy, ale uświa­

domiła sobie, że gdzieś zginęła zielona klamerka, której

używała do ich spięcia. Pewnie znajdzie ją w salonie. Do­

brze, że Oppenheimer jej nie zauważył. Jak w ogóle mogła

dopuścić do takiej sytuacji? Ale Peter Fortune pociągał

jak nikt dotąd. Tylko z nim i przy nim czuła się wolna

i radosna.

Usłyszała stukanie do drzwi łazienki.

- Elizabeth! Nic ci nie jest?!

PETER 1 ELIZABETH • 85

Nie mogła odpowiedzieć. Miała teraz w ustach pastę do

zębów.

- Elizabeth!

- Wszystko w porządku - wybełkotała.

Część piany wylała jej się na brodę. Niektóre pacjentki

z oddziału psychiatrycznego wyglądały o wiele lepiej.

- Dlaczego tak dziwnie mówisz? - Peter był wyraźnie

zaniepokojony.

- Nic mi nie jest - powiedziała, wypluwszy wcześniej

pastę do umywalki.

Usunęła włosy z grzebienia i schowała go wraz z tubką

pasty do saszetki. Już chciała ją zamknąć, kiedy zauważyła

wodę kolońską Petera. Wzięła ją do ręki, otworzyła

i wciągnęła w nozdrza znajomy zapach.

Odżyła w niej niedawna namiętność. O nie! Musi z tym

skończyć raz na zawsze, inaczej zakocha się we własnym

pacjencie!

Peter załomotał gwałtownie do drzwi. Drgnęła, przera­

żona i wylała trochę wody kolońskiej na kostium.

- Cholera - zaklęła pod nosem i dodała: - Już wycho­

dzę.

Otworzyła drzwi na całą szerokość, z nadzieją że męż­

czyzna nie poczuje zapachu. Spojrzała na niego i zapo­

mniała zupełnie o wodzie kolońskiej. A więc to był pra­

wdziwy Peter Fortune. Ubrany w czarny dwurzędowy gar­

nitur z kamizelką. Dystyngowany i elegancki. Prawdziwe

wcielenie konserwatywnego biznesmena. Czy to możliwe,

że właśnie z nim kochała się przed niecałą półgodziną?

Wrażenie obcości pomogło jej się opanować.

- Już późno - powiedziała. - Będę się zbierać.

Peter osłupiał, kiedy dziewczyna padła na kolana. Do­

piero po chwili wyjaśniła, że szuka klamerki do włosów.

- Była srebrna. Emaliowana na zielono.

background image

86 • PETER I ELIZABETH

Po chwili dotarł do niej cały komizm sytuacji. Pełzali

teraz na kolanach i szukali srebrnego drobiazgu, jakby nic;

się między nimi nie wydarzyło. Elizabeth wstała w końcu

i wygładziła spódnicę.

- No nic, muszę już iść.

Peter wciąż klęczał.

- Jestem... jestem wdzięczny za wszystko, co dla mnie

zrobiłaś - powiedział.

- Mam nadzieję, że jakoś ułoży ci się z Oppenheimerem.

Pokręcił sceptycznie głową.

- Nie sądzę.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

- Może to lepiej - powiedziała. - Przynajmniej nie

dzie cię o nic wypytywał.

Peter podniósł się z klęczek, a Elizabeth otworzyła

drzwi wyjściowe. Chciała wyślizgnąć się jak myszka: ci­

cho, niezauważalnie. Nie mogła się jednak oprzeć pokusie

i obejrzała się za siebie. Peter stał i patrzył na nią. Uśmie­

chnęli się do siebie.

Elizabeth dotarła do domu dopiero po ósmej. Mieszkał

na jedenastym piętrze. Ominęła windę i skierowała si,

w stronę schodów. Co prawda trochę bolały ją nogi po

hotelowych dziewiętnastu piętrach, ale mimo to nie zdecy-i

dowała się na użycie windy.

Zaczęła się wspinać po schodach. Jutro już będzie lepiej.

Potrzebuje czasu, by ochłonąć. Nic przecież nie trwa wie­

cznie. A potem wyjazd do Nowego Jorku. Cicha praca

z dala od Chicago czy Denver.

Cała zziajana dotarła na swoje piętro. Zaczęła szukać

klucza w torebce i niemal zderzyła się z mężczyzną, który
czekał pod jej drzwiami.

- Ben! Co tutaj robisz?!

PETER I ELIZABETH • 87

Benjamin Engel spojrzał na nią z wyrzutem.

- Nie pamiętasz? Przecież sama mnie zaprosiłaś na ko­

lację.

Elizabeth złapała się za głowę.

- Rzeczywiście!

Szybko wpuściła gościa do środka i wśliznęła się do

wąskiego przedpokoju z nadzieją, że przyjaciel nie wyczu­

je zapachu wody kolońskiej Petera.

- Przepraszam, nie pamiętałam, że to dzisiaj. - Pomy­

ślała, że to musiało zabrzmieć fatalnie. - To znaczy... na tę

godzinę... Długo czekasz?

- Dwadzieścia minut - powiedział, wyraźnie akcentu­

jąc każde słowo. - Przecież zaprosiłaś mnie na ósmą.

- Naprawdę? - spytała, czerwieniąc się. - Myślałam,

że na ósmą trzydzieści.

Ben pokręcił głową.

- Nie, na pewno na ósmą.

Elizabeth nie upierała się dłużej.

- No cóż, pewnie masz rację. - Nagle zaniepokoiła ją

mina przyjaciela. - Co się stało?

- Twoje włosy.

- Coś nie w porządku?
- Zwykle je spinasz - powiedział Ben. - Ale tak jest

lepiej. Bardziej kobieco.

Rozejrzała się po mieszkaniu.

- No tak, pewnie jesteś głodny - powiedziała. - Zaraz

coś przygotuję. Mam kurczaka i... ee... chyba fasolkę.

Tymczasem nalej sobie wina i poczekaj w salonie.

Doktor wziął ją za rękę.

- Co się z tobą dzieje?

Wzruszyła ramionami, udając całkowity spokój.

- Nic, zupełnie nic. Dlaczego pytasz?

- Masz przyspieszony puls.

background image

88 • PETER I ELIZABETH

- A, to dlatego że szłam po schodach - wyjaśniła.

- Czyżby zepsuła się winda? Jeszcze niedawno była?

sprawna.

Elizabeth pokręciła głową.

- Nie, nie. Winda jest czynna - powiedziała. - Po pro­

stu chciałam poćwiczyć.

Weszła do kuchni, chcąc uniknąć dalszego wypytywa­

nia, ale Ben poszedł za nią.

- To niemożliwe. Chyba że zwariowałaś.

- O ile dobrze pamiętam, na piątce nie ma wariatów

sportowców - zauważyła. - Poza tym, nie wiem, co w tym

dziwnego, że chcę utrzymać kondycję?

- Zaczęłaś od parteru? - zapytał Ben z troską w głosie.

Skinęła głową.

1

Doktor Engel postanowił nie drążyć tematu. Przysiadł

na jednym z białych stołków i z przyjemnością patrzył, jak

dziewczyna uwija się w kuchni.

Gotowała dobrze, ale praktycznie nie miała dla kogo.

Dopiero cotygodniowe wizyty Bena pozwoliły jej popisać

się znajomością kuchni. Sięgnęła do lodówki i wyjęła

z niej przyprawionego kurczaka. Jeszcze rano pamiętała

o wizycie Bena.

- Co dzisiaj robiłaś?

Zerknęła na niego podejrzliwie.

- Dlaczego pytasz?

- Dlaczego? No, po prostu. Nie widziałem cię od

rana.

Policzki Elizabeth pokryły ceglaste rumieńce. Czy Ben

wie, że wezwano ją do pilnego wypadku? Ile mu można

powiedzieć?

- Nic specjalnego - odparła. - Tyle że byłam trochę,

zajęta.

- Jakiś wypadek?

PETER I ELIZABETH • 89

Dziewczyna spojrzała przez ramię. Rozmrożony kur­

czak omal nie spadł z talerza. Pospiesznie włożyła go do

elektrycznego piekarnika.

- Skąd te przypuszczenia? - spytała i odwróciła się

w stronę przyjaciela.

Ben uśmiechał się. Jeszcze nigdy nie widziała u niego

takiego uśmiechu..

- Cała jesteś czerwona - powiedział. - To ja po­

winienem podać dzisiaj kolację. Odpocznij trochę w sa­

lonie.

Dziewczyna skurczyła się pod badawczym wzrokiem

przyjaciela.

- Ten pacjent... Peter Fortune... Znowu miał atak -

wybąkała.

- Czy dlatego go zamknęli?

Jej źrenice rozszerzyły się.

- Wiedziałeś?!

- Dowiedziałem się od pielęgniarki.

Elizabeth postanowiła jak najdokładniej wyjaśnić całą

sytuację.

- To nieporozumienie. Kupił sobie włoski garnitur.

- Chciałaś powiedzieć: ukradł.

Elizabeth nie była w nastroju do żartów.

- Nie, nie. Kupił.

Ben pokiwał głową.

- Zdarza się.

- Wiesz, czasami mam wrażenie, że on sam jest najwię­

kszym nieporozumieniem - powiedziała po namyśle. -

Ciągłe pakuje się w jakieś kłopoty, a ja razem z nim.

Doktor uśmiechnął się i położył jej dłoń na ramieniu.

- Nie ma się czym przejmować, Elizabeth. Naprawdę.

To najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem.

background image

90 • PETER 1 ELIZABETH

Peter ponownie włożył marynarkę i przyczesał włosy.

Właśnie miał zamiar zejść na kolację, kiedy zadzwonił

telefon. Elizabeth, przemknęło mu przez głowę.

Nie, nie podniesie słuchawki. Zbyt dużo czasu poświę­

cił, żeby się jakoś pozbierać.

Był już przy drzwiach, kiedy telefon odezwał się po raz

trzeci. Zatrzymał się i obejrzał. Ostatecznie może zamienić

z nią kiłka stów.

- Słucham - powiedział drżącym głosem.

- Peter? To ty? Tutaj Truman. Jakoś dziwnie mówisz

- usłyszał głos brata.

- Zapewniam cię, że to naprawdę ja.

- Czy źle się czujesz? Może ta lekarka powinna się

jeszcze tobą zająć.

Peter zacisnął dłoń na słuchawce. Osoba Elizabeth poja

wiała się nawet w najbardziej niewinnych rozmowach.

- Zrobiła już wszystko, co do niej należało - oznajmił

oschle.

Po drugiej stronie coś zachrobotało.

- No, nie obrażaj się - powiedział Truman. - Widziałeś

się z babcią?

- Tak, jadłem z nią dzisiaj lunch.. Zatrzymała się

u jakiejś przyjaciółki. Teresy czy Renaty.

Truman zachichotał.

- Lepiej uważaj, stary. Może się okazać, że ta przyjaciółka j

ma dziewiętnaście lat i jest równie czarująca, jak żona Adama.

- Daj spokój! O czym ty myślisz?

Peter przypomniał sobie dyskotekę w szpitalu i pobladł,

Miał nadzieję, że brat nigdy się nie dowie o jego wyskokach.

- Strasznie jesteś dzisiaj drażliwy - zauważył Truman.

- Powiedz lepiej, jak negocjacje z Oppenheimerem.

- Nijak - mruknął. Po chwili jednak opanował się.

- Niestety, będę musiał zostać parę dni w Chicago.

ESTER [ ELIZABETH • 91

- Jak to? Co się stało?

- Oppenheimer wyjechał w pilnej sprawie.

- Tak nagle? W środku negocjacji?

Peter uśmiechnął się.

- Wiesz, tak naprawdę wcale ich nie zacząłem.

- Co ty opowiadasz? Jeśli chcesz, mogę przyjechać

i pomóc ci - zaproponował Truman. - Pewnie ciągle masz

problemy ze zdrowiem.

- Czuję się świetnie. Elizabeth powiedziała...

- To ta lekarka?

Peter ucieszył się, że brat go teraz nie widzi.

- Mhm - mruknął tylko, próbując opanować drżenie

głosu.

- Zabawne. Doktor Keen był naszym lekarzem przez

dwadzieścia lat, a żadnemu z nas, nawet tobie, nie wpadło

do głowy, żeby mówić mu po imieniu.

Peter poczuł, że się poci.

- No tak - odrzekł. - Może doktor Keen nie miał ocho­

ty się z nami zaprzyjaźnić?

Po drugiej stronie zapanowała cisza. Dopiero po dłuż­

szej chwili zabrzmiał zduszony głos brata:

- A czy ona chce się z tobą zaprzyjaźnić?

Fortune miał już dość tej rozmowy.

- Nie wyobrażaj sobie, że uda się mnie ożenić. Nie zosta­

wię wam mojej części majątku - oświadczył stanowczo.

Truman roześmiał się.

- Kto mówi o żeniaczce?

Peter poczuł się nieco pewniej.

- Ale powiedz, ta Elizabeth to blondynka czy brunetka?

- Ruda - mruknął. ~ Cześć, Truman.

Zanim jeszcze odłożył słuchawkę, usłyszał w niej głoś­

ne i serdeczne:

- Baw się dobrze!

background image

ROZDZIAŁ

6

Peter zszedł do restauracji hotelu Biltmore dopiero kolo

wpół do dziewiątej. Zatrzymał się w progu, zdziwiony tłu-

mem wypełniającym salę. Miał nadzieję, że kolacja przjł

świecach, w spokojnej atmosferze, pozwoli mu przemyśleć

sposób prowadzenia pertraktacji z Oppenheimerem. Poza

tym chciał zastanowić się nad dalszą znajomością z pewną

uroczą lekarką.

Po chwili pojawił się maitre d' hotel w białym smokingu,

otoczony chmurką lawendy. Spojrzał z uznaniem na garni-

tur Petera i ukłonił się lekko.

- Słucham pana?

- Chciałem prosić o stolik.

Maitre

skłonił się raz jeszcze.

- Zaraz coś znajdziemy.

Peter rozejrzał się dookoła.

- Bardzo tu tłoczno - bąknął.

Starszy elegancki mężczyzna pochylił się w stronę Pete­

ra, tak że biel jego smokingu niemal zetknęła się z czarną

wełną.

- Odbywa się u nas zjazd pisarek - powiedział drama­

tycznym szeptem i powiódł ręką po sali. - Te wszystkie

panie są autorkami romansów.

Peter dopiero teraz zauważył, że w restauracji aż roi się

PETER I ELIZABETH • 93

od kobiet. Nieliczni mężczyźni, którzy tu przybyli, wyglą­

dali na samotnych i zagubionych.

Maitre

skończył właśnie rozmowę z jednym z kelnerów.

- Bardzo mi przykro, proszę pana, ale na razie nie ma

wolnych stolików. Czy mógłby pan do nas zajrzeć za dwa­

dzieścia minut?

Peter odetchnął z ulgą.

- Oczywiście.

Zaczął się już wycofywać, kiedy poczuł silne szarpnię­

cie za rękaw.

- Może pan się do nas przysiadzie? - zaproponowała

siedząca nie opodal matrona. - Mamy stolik na sześć osób,

ale Rosemary nie mogła przyjść. Będzie nam bardzo miło.

Nieprawdaż, moje panie?

Pozostała czwórka zaczęła gorliwie kiwać głowami. Po­

ciągnięty za rękaw Peter opadł na krzesło z głośnym kla­

pnięciem.

- Nazywam się Bettina Winslow - oznajmiła kobieta

o obfitych kształtach i uścisnęła mocno jego dłoń. Fortune

syknął z bólu.

- A ja Adrianna Archer - przedstawiła się koścista blon­

dynka, która na pierwszy rzut oka wyglądała na kultury-

stkę.

Peter w pierwszym odruchu cofnął rękę, ale po chwili

wyciągnął ją przed siebie.

- Fortune. Bardzo mi miło.

Naprzeciwko siedziała urocza staruszka, Kelsey Valen­

tine. Spojrzał w lewo, w stronę drzwi, od których, jak się

dowiedział, odgradzała go trzydziestoletnia mistrzyni judo

i poczytna autorka, Marisa Nash. Z prawej miał dystyngo­

waną panią w średnim wieku, która poza pisaniem zajmo­

wała się jeszcze prowadzeniem własnej firmy. Pani nazy­

wała się dosyć dziwnie: Raven Valliant.

background image

94 • PETER I ELIZABETH

- Fortune, Peter Fortune - jeszcze raz wybełkotał nie­

szczęśnik.

Bettina mrugnęła do niego porozumiewawczo.

- Czy to też pseudonim?

Peter nie rozumiał, o co jej chodzi.

- W zasadzie nie jestem głodny - wymamrotał. - Pójdę

już, zrobiło się późno.

- Zaczekaj! - Marisa złapała go za rękę. - Nie możesz

teraz wyjść. Popatrz, wszystkie nam zazdroszczą, że siedzi­

my z mężczyzną.

Peter rozejrzał się dokoła. Istotnie, większość pań prze­

żuwała kolację, patrząc z zawiścią w ich kierunku.

Kelsey, która od dłuższego czasu siedziała cicho, wbiła

wzrok w Petera.

- Fortune? Powiedziałeś: Fortune?

- Tak, to moje prawdziwe nazwisko, nie pseudonim

- wyjaśnił Peter, nieświadomy tego, co dzieje się w duszy

poczciwej kobiety.

- Fortune z Denver?

- T... tak. - Nagle zaczął żałować, że jednak nie używa;

pseudonimu.

- To on! - pisnęła podniecona staruszka. - Jeden z bra­

ci Fortune'ow!

Peter miał ochotę schować się pod stół. Cała sala zaczęła

falować jak wzburzone morze. Kobiety wstawały, żeby

przyjrzeć się mężczyźnie, który siedział z głupim wyrazem

twarzy i próbował wszystko wyjaśnić.

- Nie, nie... To mój brat... Adam. Ja mam na imię

Peter.

Bettina wstała i uderzyła łyżeczką w pustą już filiżankę.

Po sali przebiegł głuchy pomruk.

- Drogie panie, proszę o ciszę - zaczęła dźwięcznym

głosem. - Tak się szczęśliwie złożyło, że gościmy tu pana

PETER I ELIZABETH • 95

Fortune'a, który wyrzekł się majątku dla miłości. Czyż to

nie brzmi romantycznie? - rozrzewniła się Bettina.

Zebrane kobiety przytaknęły. Niektóre z nich zaczęły

skandować:

- For-tune! For-tune!

- To nie ja! - Peter wił się na swoim miejscu. - To mój

brat, Adam.

Nikt go nie słuchał. Bettina musiała raz jeszcze użyć

łyżeczki.

- Drogie panie, miałyśmy dzisiaj wybrać Króla Ro­

mansów. Ale dlaczego mamy szukać wśród papierowych

bohaterów? Oto prawdziwy Król Romansów!

Rozległy się brawa. Peter wstał, chcąc wyjaśnić nieporo­

zumienie, ale oklaski zagłuszyły jego głos. Usiadł z nie­

szczęśliwą miną.

Po chwili do jego stolika zaczęły napływać kobiety

w grupkach po dwie lub trzy. Dopiero teraz mógł wyjaśnić,

że jest jeszcze kawalerem i ani mu w głowie romanse. Nie

poprawiło to jednak jego sytuacji. Do tej pory panie prosiły

jedynie o autograf. Teraz zaczęły się do niego zalecać.

Kieszenie miał pełne kartek z telefonami i nieznanymi na­

zwiskami. Był zupełnie wykończony.

Później, w toalecie, do której się w końcu schronił, musiał

zużyć dwie chusteczki do wytarcia pokładów szminki zgro­
madzonych na jego czole, policzkach, ustach, a nawet szyi.

Kolacja okazała się katastrofą. Kurczak był nie dopie­

czony, za to sos do niego spalił się niemal zupełnie. Fasol­
ka, jak się okazało, „wyszła" i musieli się zadowolić ogór­
kiem, za którym oboje nie przepadali.

Ben jadł jednak i nie narzekał, co jeszcze bardziej za­

wstydziło Elizabeth.

background image

96 • PETER I ELIZABETH

- Zaproponowałabym ci kawę, Ben, ale boję się, że

użyję do niej mielonego pieprzu -powiedziała w końcu.

Doktor wstał z miejsca.

- Postaraj się zrelaksować. Zaraz przyniosę kawę.

Dziewczyna westchnęła.

- Nie wiem, co mi się stało, Ben. Zawsze byłam tak

dobrze zorganizowana.

Engel uśmiechnął się.

- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? - Skinęła gło

wą. - To było dziesięć lat temu. Studiowałaś wtedy na]
trzecim roku. Przyszłaś do mnie i powiedziałaś, że chcesz

robić specjalizację z neuropsychiatrii pod moim kierun­

kiem. Byłaś taka poważna.

- Zapytałeś mnie wtedy, czy umiem stepować.

Ben przymknął oczy.

- Tak. A ty odpowiedziałaś: Nie, panie doktorze, ale

jeśli trzeba, szybko się nauczę.

Roześmiała się.

- Nigdy tego nie zrobiłam.

Engel spojrzał na nią poważnie.

- Najwyższy czas, Elizabeth. Najwyższy czas.

Dziewczyna umilkła i patrzyła chwilę na przyjaciela, nic

nie rozumiejąc. Na jej czole pojawiły się dwie poprzeczne

zmarszczki.

- Uważasz, że powinnam się zmienić?

- Nie brać wszystkiego tak śmiertelnie poważnie.
- I... zaraz, jak to teraz mówi młodzież, poczuć blue­

sa?

- I nie bronić się przed uczuciami.

Elizabeth dopiero teraz ochłonęła. Spojrzała na przyja­

ciela i pokręciła przecząco głową.

- Nie, Ben. Nie wyjdę po raz drugi za mąż.

Engel westchnął ciężko.

PETER I ELIZABETH • 97

- Nawet gdybyś chciała, byłoby to niemożliwe - oznaj­

mił. - Peter Fortune nie może się z tobą ożenić.

- Niby dlaczego?! - spytała ze złością.

- Z powodu pewnego zapisu w testamencie.

Poczuła, że nie potrafi się oprzeć ciekawości.

- Jakiego zapisu?

Ben ponownie westchnął i zwiesił smutno głowę.

- Powiedziała mi o tym jego babka. Otóż jej syn, a oj­

ciec Petera, nie znosił kobiet. Postanowił wydziedziczyć

tych swoich synów, którzy się ożenią. Zresztą, mam na ten

temat artykuł. - Sięgnął do kieszeni i wyjął jakąś zmiętą

kartkę. - Przepraszam, że jest w takim stanie.

Elizabeth robiła wszystko, co mogła, żeby nie wyrwać

mu artykułu z ręki.

- Nic nie szkodzi - powiedziała. - Ważne, żeby był

czytelny.

Ben zawahał się.

- W zasadzie nie powinien cię interesować. Dotyczy

ślubu Adama, brata Petera. Ale jest tu też sporo o Peterze,

no i, oczywiście, o zapisie.

Elizabeth podniosła się z miejsca.

- Dasz mi go w końcu czy nie?!

Doktor w milczeniu podał jej kartkę. Rozłożyła ją

i spojrzała na tytuł. Wielkie, wytłuszczone litery krzyczały:

„Cena miłości".

Dopadły go nawet w toalecie. Otworzyły drzwi i zaczę­

ły pohukiwać:

- Panie Fortune! Hej, panie Fortune!

Wyszedł po chwili. Znowu zaczął się korowód: autogra­

fy i pocałunki.

- Drogie panie! - Bettina znowu wkroczyła do akcji. -

Dajcie biedakowi trochę odpocząć. Zaraz zaczną się tańce.

background image

98 • PETER 1 ELIZABETH

- Naprawdę? - spytał Peter, patrząc na nią z uśmie­

chem.

Pierwszą melodię przetańczył z Bettiną. Następnie wa­

hał się między kościstą Adrianną i Marisą. Wybrał Marisę.

Dziewczyna okazała się znakomitą tancerką. Po drugim

tańcu musiał zdjąć marynarkę wraz z kamizelką i rozluźnić

krawat.

Peter rozpoczął trzeci taniec. W tym czasie z zaplecza

wynurzyła się Raven i natychmiast zaczęła się przepychać

w stronę Bettiny.

- Popatrz! Popatrz, co dostałam od jednego z kelnerów!

- Wyciągnęła do góry koronę ze złotego papieru.

Bettina aż klasnęła w ręce.

- Cudowne!

- To wszystko zostało po jakimś balu kostiumo­

wym. - Raven trzymała w drugiej ręce długi purpurowy
płaszcz.

- Bardzo dobrze się składa. Niedługo będzie tutaj foto­

graf z „Chicago Tribune".

Raven roześmiała się.

- Jaki wspaniały wieczór! I co za reklama dla nas wszy­

stkich!

Bettina uśmiechnęła się i wskazała tańczącego Petera.

- Nie tylko dla nas. Popatrz, nawet się nie domyśla, że

stał się sławny. Bawi się doskonale. To naprawdę miły
chłopak.

- Myślisz, że nie będzie miał nic przeciwko temu? -

spytała Raven.

- Jasne, że nie - odparła Bettina. - Wystarczy na niego

spojrzeć.

Po wyjściu Bena Elizabeth jeszcze raz przeczytała arty­

kuł. W pośpiechu przeskakiwała fragmenty dotyczące

PETER I ELIZABETH • 99

Adama i Ewy, szukając informacji na temat Petera. Dzien­

nikarze pytali trzech braci, czy wyrzekliby się fortuny dla

miłości. „Nie" - odpowiedzieli zgodnie Truman i Taylor.

Peter również zaprzeczył i dodał: „Prędzej dam się zaciąg­

nąć do jaskini lwa niż przed ołtarz. Mam jut jedną żonę

i jest nią fortuna rodu Fortune. I zamierzam pozostać jej

wiemy."

Elizabeth uśmiechnęła się. Jednak Peter pozwalał sobie

na małe odstępstwa od zasady.

Z lektury wyrwał ją telefon. Sięgnęła po słuchawkę

z nadzieją, że to nie nagłe wezwanie do szpitala. Miała już

dość pracy.

- Tak, słucham?

- Doktor Merchant? - Skądś znała ten miły żeński głos.

- Tutaj Jessica Fortune.

Poczuła, że krew napływa jej do policzków. Czego mog­

ła chcieć babka Petera? Czy dzwoni z pretensją, że niesłu­

sznie podejrzewała jej wnuka o narkotyki?

- Słucham, pani Fortune.

- Jessico.

- Aa... - Dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Pomyślała tylko, że ktoś, kto prosi, żeby mu mówić po

imieniu, nie ma zamiaru zwymyślać rozmówcy.

- Wszyscy tak się do mnie zwracają.

- Tak. Oczywiście, Jessico. - Nabrała powietrza w płu­

ca. - Mnie na imię Elizabeth.

- Świetnie. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.

- Nie, nie. Czytałam.

- Coś ciekawego?

Elizabeth wpadła w panikę.

- Tak. To znaczy, nie. Taki romans.

- Dobrze. Cieszę się więc, że ci nie przeszkadzam. Czy

widziałaś się dzisiaj z Peterem?

background image

1 0 0 • PETER I ELIZABETH

- Nie. To znaczy, tak - wyjąkała. - Byłam u niego

w hotelu.

- Kiedy?

- Wyszłam przed ósmą.

Jessica stropiła się.

- Wiesz, wydzwaniam do niego od wpół do dziewiątej

i nie mogę go zastać - powiedziała. - Obawiam się, że

stało się coś złego.

Elizabeth spojrzała na zegarek. Była za dwadzieścia

dwunasta. Peter od dawna powinien znajdować się w łóż­

ku. Przecież przypominała mu o tym parę razy.

- Może poszedł do kina? - zasugerowała, sama w to nie

wierząc.

- Niemożliwe. Nie znosi kina. Zresztą teatru również

- dodała Jessica, uprzedzając kolejną sugestię. -Bardzo się

o niego niepokoję. Nie wiesz, co mogło się stać?

Dziewczyna poczuła nagłe ukłucie w sercu. Ona też.

była niespokojna.

- Nie mam pojęcia. Może wpadnę do hotelu i dowiem

się, co się z nim dzieje?

- Byłabym bardzo wdzięczna. Od razu wiedziałam, że

mogę ci powierzyć Petera.

Elizabeth poczuła się mile połechtana tym zaufaniem.

Pożegnała starszą panią i od razu zaczęła się zbierać do

wyjścia. Musiała się spieszyć. Być może Fortune znowu

potrzebuje jej pomocy.

Kiedy znalazła się przed hotelem, przypomniała sobie

przysięgę, którą złożyła przed paroma godzinami. Obiecała

sobie już więcej nie wracać. Cóż, służba nie drużba.

W głowie układała przemowę, którą miała zamiar wy­

głosić: Nie chciałam, ale musiałam... Dzwoniła twoja bab­

ka... Bardzo się niepokoi.

PETER l ELIZABETH • 1 0 1

Serce biło jej mocno, kiedy weszła do holu. Wsiadła do

windy i z zamkniętymi oczami wjechała na dziewiętnaste

piętro. Drzwi do apartamentu Petera były zamknięte. Co

zrobi, jeśli okaże się, że śpi? Czy pozwoli jej odejść?

Zapukała mocno. Nic. Żadnej odpowiedzi. Postała jesz­

cze chwilę przed drzwiami, a następnie zjechała na dół.

Bez wahania udała się do recepcji.

- Proszę o zapasowy klucz do pokoju pana Fortune'a

- zażądała.

- Słucham?

- Jestem jego lekarką - wyjaśniła. - Pan Fortune pra­

wdopodobnie zasłabł. Muszę się jakoś do niego dostać.

Mina recepcjonistki wskazywała, że nie wierzy jej za

grosz. Mimo to Elizabeth ponowiła prośbę.

- Pana Fortune'a nie ma w pokoju, pani doktor - po­

wiedział jakiś przechodzący mężczyzna.

Odwróciła się zdziwiona.

- A gdzie jest?

Mężczyzna wskazał drzwi do restauracji. Elizabeth

z niedowierzaniem zajrzała do Środka. Wewnątrz znajdo­

wało się mnóstwo kobiet.

- Niemożliwe!

- Ależ tak - zapewnił ją mężczyzna. - Jest gwiazdą

wieczoru. Właśnie zrobiłem mu zdjęcia. Będą w całej ju­

trzejszej prasie. Ale wejdźmy szybko do środka. Zdaje się,

że najciekawsze przed nami.

Dziewczyna tylko głośno westchnęła. Ciekawe, w co się

tym razem wpakował?

Weszła do restauracji. Większość kobiet znajdowała się

w przylegającej do niej sali balowej. Elizabeth wspięła się

na palce, chcąc zobaczyć, co się dzieje.

- A teraz uczcijmy oklaskami naszego Króla Roman­

sów! - zawołała Bettina. - Wszystkie cieszymy się, że tym

background image

1 0 2 • PETER I ELIZABETH

razem został nim Peter Fortune, a nie jedna z fikcyjnych

postaci z naszych książek.

Kobiety zacząły klaskać, a jakaś groteskowa postać oku­

tana czerwonym płaszczem, w śmiesznej, spadającej na

oczy koronie, pochyliła się w ukłonie. Elizabeth wytężyła

wzrok. Tak, to był Peter! Peter Fortune!

Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Peter

przesunął koronę na tył głowy, jak zwykły beret, i pozdro­

wił wszystkich królewskim gestem.

Rozległ się wrzask jak na koncercie muzyki młodzieżo­

wej. Elizabeth omal nie zemdlała. Peter ponownie się ukło­

nił.

Gwałtownie zaczęła się przepychać w jego kierunku.

Peter zauważył ją, kiedy znalazła się przed niewielkim

podwyższeniem.

- Elizabeth! - zawołał, wyciągając ku niej ręce.

Dziewczyna rzuciła się w jego stronę. Mężczyzna

najwyraźniej potrzebował jej pomocy. Coś musiało mu się

stać, inaczej nigdy by się tak nie zachowywał.

- Peter! - krzyknęła.

Chciała go tylko osłonić. A on? Cóż, chciał się przywi­

tać. W rezultacie padli sobie w objęcia.

I właśnie wtedy reporter z „Chicago Tribune" zrobił

zdjęcie.

ROZDZIAŁ

7

Jessica Fortune rozpoczęła poranne przeglądanie gazet

od „Chicago Tribune". Najpierw przetarła oczy, a nastę­

pnie wybuchnęła głośnym śmiechem. Przyjaciółka, Marga­

ret, zajrzała jej przez ramię.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego - zauważyła, pa­

trząc na zdjęcie objętej pary.

Jessica wskazała nagłówek: „Wybrańcy FORTUNY też

się lubią bawić".

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że ten chłopak w czer­

wonym płaszczu to...

Jessica uśmiechnęła się.

- Ładny mi chłopak. Ma już trzydziestkę na karku.

Powinien się ożenić.

Margaret jeszcze raz spojrzała na zdjęcie. Młodzi ludzie

na zdjęciu wyglądali na bardzo w sobie zakochanych.

- Czyż nie są piękną parą? - spytała Jessica

Ben Engel kupił „Chicago Tribune" po drodze do małej

kafejki, w której zwykle jadał śniadanie. Kiedy usiadł, kel­

nerka uśmiechnęła się do niego i, nie pytając o nic, przy­

niosła kawę i ciastko. Wypił pierwszy łyk i zerknął na ga­

zetę. Z wrażenia aż się zakrztusił.

background image

1 0 4 • PETER 1 ELIZABETH

- Czy coś się stało, panie doktorze? - spytała zanie­

pokojona kelnerka.

Z trudem dochodził do siebie.

- Nie, nic takiego, Glorio.

W Denver Truman i Taylor patrzyli w osłupieniu na

otwartą gazetę, która zamieściła relację ze zjazdu autorek

romansów w Chicago. Truman z osłupieniem spojrzał na
brata.

- To Peter?

- Bez wątpienia.

- A ta kobieta to doktor Merchant?

Taylor jedynie skinął głową. Truman sięgnął po szkło

powiększające. Chciał sobie dokładnie obejrzeć dziew­
czynę.

- Ładna - mruknął.
- Tak. I ta burza rudych włosów - powiedział Taylor.

- Myślę, że Peter jest bez szans.

- Nie sądzisz chyba, że Jessica maczała w tym palce?

Taylor wzruszył ramionami.

- Założysz się?

Obaj zaczęli wpatrywać się w zdjęcie przytulonej pary.

- Nie chce mi się wierzyć, żeby Peter... - zaczął Tru-

man.

- Pamiętaj, że już raz stracił głowę dla pewnej blondyn- ]

ki - przerwał mu brat. - Historia lubi się powtarzać.

- Ale co powie na to Oppenheimer?

Taylor ponownie wzruszył ramionami.

Oppenheimer siedział w gabinecie w St. Louis. Nie mógł]

uwierzyć własnym oczom. Najpierw myślał, że jego asy-

stent, który podsunął mu „St. Louis Gazette", zrobił jakiś

kawał. Następnie przeczytał uważnie artykuł i... oniemiał,

PETER I ELIZABETH • 1 0 5

- Ten piorun uderzył go chyba w głowę - powiedział

w końcu.

- Czy to znaczy, że mam odwołać pertraktacje, proszę

pana? - zapytał asystent.

- Odwołać? Przecież nawet się nie rozpoczęły! Kiedy

zadzwoni następnym razem, zapytaj, jak się miewa Król

Romansów!

- Przepraszam, doktorze Goślin, czy czytał pan dzisiej­

szego „New York Timesa"?

Przystojny mężczyzna koło czterdziestki spojrzał na

młodego lekarza, który starał się dotrzymać mu kroku.

- Niech pan nie gada głupstw, doktorze Upton. Spieszę

się na konferencję - odparł.

Barry Upton podsunął mu gazetę. Goślin spojrzał na nią

zaciekawiony.

- Co to? Jakieś rewelacje medyczne?

- Niezupełnie - mruknął młody człowiek.

Goślin odnalazł w tekście nazwisko doktor Merchant,

wyróżnione wytłuszczonym drukiem. Stanął jak wryty.

- Dobry Boże! - wykrzyknął.

Rozejrzał się dokoła. Po korytarzu kręciło się kilka pie­

lęgniarek. Schował gazetę pod fartuch i wszedł do gabinetu

Archie'ego Tobiasa, dyrektora administracyjnego kliniki.

Na biurku Archie'ego znajdował się drugi egzemplarz

„Timesa". Sam dyrektor siedział za biurkiem i potrząsał

smutno głową.

- Czytałeś?

- Właśnie miałem zamiar.

- Myślę, że nie będziesz zachwycony.

Goślin wyjął swój egzemplarz i zaczął przeglądać tekst.

Zagryzł wargi, ale nawet nie czuł bólu.

- Nie rozumiem. - Potrząsnął głową. - Przecież rozma-

background image

1 0 8 • PETER 1 ELIZABETH

tach, sięgnął po gazetę. Głośny okrzyk wyrwał się z jego

ust. Oczywiście, dostrzegł wtedy błysk flesza, ale sądził, że '
to któraś z tych szalonych pisarek.

Jednym haustem wypił prawie całą zawartość filiżanki.

Wstał i podszedł do barku, w którym znajdowała się butel­

ka whisky. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pić wprost i

z butelki, ale zwyciężył zdrowy rozsądek. Wlał trochę bur- ]

sztynowego płynu do kawy.

Ręce mu drżały. Cały czas myślał o Oppenheimerze.

- Tak, wyjechał - mruczał do siebie. - Bardzo do­

brze.

Nagle coś się w nim załamało.

- Jego ludzie! - wykrzyknął. - Na pewno ktoś mu dc

niesie!

Nie miał już żadnych szans!

Zadzwonił telefon. Peter sięgnął nerwowo po słucha­

wkę.

- Jak się miewa nasz Król Romansów? - usłyszał głos

Trumana.

- Skąd wiesz? - Nie potrafił ukryć zdumienia.

- Skąd wiem?! Trąbi o tym cała dzisiejsza prasa! Nie

bądź taki skromny. Jesteś sławny! Associated Press przeka
zała wiadomość na cały kraj.

Peter jęknął głucho.

- Associated Press?

- Właśnie. - Brat zmienił ton. - Peter, co się z tobą,

diabla, dzieje?

Mężczyzna poczuł, że pot zalewa mu czoło.

- Muszę wyjść, Tru - powiedział.

- Żeby zobaczyć się z Oppenheimerem?

- Nie. Po kapelusz.

Truman chciał jeszcze coś powiedzieć, ale usłyszał

trzask odkładanej słuchawki.

PETER I ELIZABETH • 1 0 9

- I co? - spytał Taylor.

- Powiedział, że idzie po kapelusz.

Obaj bracia spojrzeli na siebie. Nie musieli nic mówić.

To był koniec Petera.

Zanim wszedł do środka, upewnił się, że na wieszakach

nie ma włoskich garniturów. Budynek, w którym mieścił

się sklep, wyglądał bardzo szacownie. Wewnątrz uwijali się

wyłącznie starsi mężczyźni w czarnych staromodnych far­

tuchach.

Peter wszedł do środka i poprosił o kapelusz. Dostał

dokładnie taki model, o jaki mu chodziło. Pomyślał, że

wszystko idzie jak z płatka, kiedy spostrzegł, że obserwuje

go jakiś mężczyzna.

- Doktor Engel? - upewnił się Fortune, wyciągając

dłoń. - Wpadł pan na obchód? Niestety, nie czuję się dziś

zbyt dobrze.

Ben zachichotał.

- Po prostu mam zamiar kupić krawat - wyjaśnił. - Wi­

dzę, że nabył pan wreszcie ten upragniony kapelusz.

Peter poruszył się niespokojnie.

- Tak, właśnie - potwierdził. - Czuję się bez niego jak

bez ręki, czy może raczej głowy.

Doktor Engel uśmiechnął się.

- Zapraszam pana na filiżankę kawy - powiedział, pa­

trząc na zegarek.

- W zasadzie... - zaczął Peter, a potem nagle spojrzał

na lekarza i uśmiechnął się - dziękuję, chętnie się napiję

- dodał i spojrzał tęsknie na leżący na ladzie kapelusz.

Parę minut później znaleźli się w niewielkiej kafejce

przy North Rush Street. Ben zaproponował, żeby zamówili

jajka na bekonie, a Peter przystał na to z ochotą. Poza

wzmocnioną kawą od rana nie miał niczego w ustach. Na-

background image

1 0 6 • PETER I ELIZABETH

wiałem z nią wcześniej. Wydawała się taka rozsądna i spo­
kojna. Mówiła tylko o pracy.

Archie uśmiechnął się smutno.

- Cóż, ludzie się zmieniają - powiedział sentencjonal­

nie. - Tylko... co z nią teraz zrobić?

Elizabeth ze złością wyłączyła budzik. Już siódma. Była

na pół przytomna. Spała zaledwie pięć godzin. Powoli

zaczęła sobie przypominać wydarzenia ostatniej nocy.
Miała jednak wątpliwości, czy to wszystko naprawdę się:

zdarzyło.,

Przetarła oczy. Nie, to z pewnością jej się śniło. Peter

jako Król Romansów. Też pomysł!

Ziewnęła i wstała z łóżka. Już od rana bolała ją głowa.

Włożyła szlafrok i otworzyła drzwi, żeby wziąć mleko

i poranną prasę. Zerknęłana pierwszą stronę „Chicago Tri­

bune" i zmartwiała.

Nie, to nie był sen, ale ponury koszmar! Postawiła mle­

ko na podłodze i zaczęła czytać. W tym momencie za-,
dzwonił telefon. Pomyślała, że to albo przerażony Peter

albo rozbawiony Ben.

Podniosła słuchawkę.

- Słucham? Doktor Goślin? Nie, nie jest za wcześnie.

- Dzwonię z powodu artykułu w „New York Timesie"

- odezwał się lodowatym tonem rozmówca. - I, oczywi-

s'cie, fotografii.

Poczuła, że zaschło jej w gardle. Zimny dreszcz prze­

biegł po plecach.

- Chciałabym wszystko wyjaśnić...
- Dobrze. W poniedziałek będę w Chicago. Proszę

bie wszystko do tego czasu przemyśleć.

Elizabeth przełknęła ślinę.

PETER I ELIZABETH • 1 0 7

- W poniedziałek? Znakomicie. Z przyjemnością się

z panem spotkam - skłamała.

- Śniadanie, proszę pana.

Peter włożył szlafrok i otworzył szeroko drzwi. Do po­

koju wjechał wózek prowadzony przez hotelowego boya.

- Dzień dobry, panie Fortune. - Chłopak rozejrzał się

dokoła. - Czy może raczej woli pan, żeby zwracać się do

pana: Królu Romansów? - zapytał uprzejmie.

Peter kopnął leżącą na dywanie koronę i czerwony płaszcz.

- Zabraniam! Zabraniam używania tych słów w mojej

obecności!

Boy zrobi! przerażoną minę.

- I proszę usunąć stąd te... - Peter spojrzał na płaszcz

i koronę-te rzeczy!

Chłopak skinął głową, bojąc się odezwać. Położył „rze­

czy" na dół wózka i nalał kawy do filiżanki. Obok na

stoliku postawił szklankę z sokiem i rogalik.

- Czy coś jeszcze, proszę pana?

- Nie, dziękuję.

Peter, zawstydzony swoim zachowaniem, dał mu duży

napiwek. Chłopiec zaczął się wycofywać, zatrzymał się

jednak przed drzwiami.

- O co chodzi? - spytał Fortune.

- J... jest jeszcze dzisiejsza prasa - wyjąkał boy.

Mężczyzna uśmiechnął się. Wziął gazetę z rąk wystra­

szonego chłopaka i rzucił na stolik. Boy w pośpiechu opu­

ścił apartament.

Peter wrzucił kostkę cukru do kawy. To, co wydarzyło

się tej nocy, wydawało się zupełnie nierealne. Uśmiechnął

się do siebie. To przecież Adam powinien być tak fetowany

przez autorki romansów.

Wypił łyk kawy i, żeby zapomnieć o własnych kłopo-

background image

1 1 0 • PETER I ELIZABETH

wet rogalik i sok zostały w jego pokoju. Oprócz tego Ben

zamówił ciastko.

Peter opowiedział lekarzowi o nocnych wydarzeniach.

- Boję się nawet myśleć o tym, co powie Oppenheimer

- wyznał. - Nie mam już u niego żadnych szans.

Doktor poklepał go po plecach.
- Nie rozumiem, co jedno ma wspólnego z drugim.

Przecież chodzi o pańskie prywatne sprawy.

Peter podniósł do góry rękę.

- Oppenheimer nie dzieli życia na osobiste i zawodowe

- wyjaśnił. - To purytanin. Czasami myślę, że przypłynął

do Ameryki wraz z pierwszymi osadnikami.

- No, no - zaoponował Engel. - Nie może przecież

mieć do pana pretensji o parę chwil dobrej zabawy i przy­

jemności.

Peter otworzył usta, żeby zaprotestować, ale słowa za­

marły mu na wargach. Wzrok lekarza po prostu przewiercał

go na wylot.

- To musi się jakoś wiązać z piorunem - westchnął.

- Nigdy wcześniej nie zdarzało mi się nic podobnego.

- Naprawdę? - spytał z uśmiechem Engel.

Peter zmieszał się.

- Przynajmniej od czasu, kiedy mam kapelusz.
- Nie rozumiem. Co to znowu za historia z tym kapelu­

szem? - zaciekawił się lekarz, patrząc pożądliwie na leżące

przed nim ciastko.

Fortune poczuł, że się czerwieni.

- Kapelusz to mój talizman - wyjaśnił. - Zgubiłem go

w Chicago. Gdyby nie to, nie zdarzyłoby się nic złego.

- I byłby pan zadowolony?

Obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Peter miał już

dość tej rozmowy. Chciał jak najszybciej zapłacić i wyjść

z kafejki.

/

PETER I ELIZABETH • 1 1 1

- Pozwoli pan, że postaram się zanalizować pański

przypadek - powiedział Engel.

Peter nieśmiało zaprotestował, ale lekarz nie zwrócił na

to najmniejszej uwagi.

- Otóż, moim zdaniem, jest pan uzależniony od kapelu­

sza. Kapelusz reprezentuje, te wszystkie wartości, które

uważa pan za cenne. Pracowitość. Solidność. Konserwa­

tyzm.

Fortune gorliwie przytaknął. Nigdy wcześniej nie my­

ślał w ten sposób o zwykłym kapeluszu.

- Oczywiście, są to wszystko wartości godne polecenia,

ale... istnieją też inne, dostępne, kiedy jest pan, że tak

powiem, saute, bez kapelusza. No i jeszcze ten piorun. Nie

można przecenić jego znaczenia,

- Naprawdę? - zapytał z niedowierzaniem Peter.

Engel skinął głową.

- To właśnie piorun uświadomił panu, że życie jest

krótkie i może się skończyć w każdej chwili. Kapelusz po­

siada cechę nieśmiertelności. W takich samych chodzili

nasi dziadowie i pradziadowie. Niech pan powie, co pan

czul w szpitalu, bezpośrednio po wypadku?

Peter zmarszczył brwi.

- Że każdy moment mojego życia nabrał nowego zna­

czenia - skonstatował zdziwiony.

- Właśnie. Każda chwila.

- Wciąż nie rozumiem, co to ma wspólnego...

Engel złapał go za rękę.

- Chwileczkę, młody człowieku. Nie tak szybko. Po

wypadku obudziła się w panu nowa świadomość, ale szyb­

ko zepchnął ją pan w podświadomość. Wystarczy spojrzeć,

żeby zauważyć, że jest pan ofiarą własnego ego.

Peter nie wiedział, czy powinien pozwolić dalej się ob­

rażać.

background image

1 12 • PETER I ELIZABETH

- Ale ta podświadomość nie daje panu spokoju. Wciąż

mówi: zastanów się. Życie jest krótkie. Dosyć już tego

sztywniactwa. Zabaw się trochę. Użyj życia.

- Niczego takiego nie słyszałem - zaprotestował męż­

czyzna.

- Nic nie szkodzi - uspokoił go Engel. - Nie słyszy

pan, ale słucha. Stąd te wszystkie wyskoki. Co prawda,

czuje się pan winny i stara się zagłuszyć podświadomości

na przykład poprzez kupno kapelusza.

Peter omal się nie roześmiał. Ranga, jaką doktor nadał

jego kapeluszowi, wydawała się bardzo wysoka. Kapelusz

reprezentował, represjonował, zagłuszał.

- Trudno mi uwierzyć, żeby moja własna podświado­

mość nakłaniała mnie do zerwania bardzo korzystnej umo­

wy - powiedział. - Czy nie obowiązują jej jakieś zasady!

lojalności?

Engel pokręcił głową.

- Nic pan nie zrozumiał - orzekł. - Trudno.

Lekarz mylił się jednak. Peter zrozumiał bardzo wiele

z tego zaimprowizowanego wykładu.

- Czy... czy doktor Merchant jest również tego zdania?

spytał Fortune. - To znaczy, czy podziela pańską opinię ni

temat podświadomości, która pragnie zaspokojenia?

Ben skończył ciastko.

- Obawiam się, że Elizabeth ma teraz inne problemy

głowie.

Peter poruszył się niespokojnie.

- Na przykład: jakie? .

- Cóż, nie tylko panu zaszkodziło to zdjęcie - zaczął

Engel.

Peter przerwał mu gwałtownie.

- Przecież Elizabeth nie jest niczemu winna! Przys:

do hotelu po telefonie Jessiki.

PETER I ELIZABETH • 1 1 3

Ben spojrzał na wypieki, które pojawiły się na policz­

kach młodego mężczyzny, i uśmiechnął się.

- Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze - uspokoił

go. - Chodzi o to, że po prostu zrobiła z siebie widowisko.

Peter odsunął talerz z ledwie napoczętym śniadaniem

i podniósł się.

- Pojadę zaraz do szpitala i wszystko wyjaśnię.

- Dokąd? Do Nowego Jorku?

Peter zastygł w pól ruchu. Przez chwilę patrzył na Enge­

la z otwartymi ustami.

-. Chodzi o jej nową pracę - wyjaśnił lekarz. - Dzwonił

Goślin. Ma do niej pretensje. Tutaj w Chicago nic jej nie

grozi. Ostatecznie jestem jej szefem. Zawsze uważałem, że

Elizabeth zbyt poważnie traktuje życie. Przecież leczymy

ludzi i wobec tego powinniśmy się zachowywać jak ludzie,

a nie bezduszne automaty.

Peter wciąż stał, pochylony nad stolikiem. Wcale nie

słuchał wyjaśnień Bena.

- Mój Boże! Jej nowa praca. Tak się z niej cieszyła.

Engel pokiwał głową.

- To wszystko moja wina. - Peter był niepocieszony.

- Co panu powiedziała?

Starszy mężczyzna zaproponował mu, żeby usiadł.

Trudno rozmawiać z kimś, kto jedną nogą znajduje się już

za drzwiami.

- Zadzwoniła do mnie zaraz po rozmowie z Goslinem

- wyjaśnił Ben. - Ma się z nim spotkać w poniedziałek

w Chicago.

- Co?! Przylatuje specjalnie po to, żeby ją zrugać?

Engel wzruszył ramionami.

- Znam Goślina - powiedział. - Jego klinika to spraw­

nie działająca maszyna do przerabiania pacjentów. Nie mo­

że pozwolić sobie na to, żeby przeszkadzał mu jakiś trybik.

background image

\

14 • PETER I EUZABETH

Peter znowu poderwał się od stołu. Słowa Bena wcale

nie podziałały na niego uspokajająco.

- Muszę coś z tym zrobić! Nie mogę przecież w tej

sytuacji zostawić Elizabeth samej!

Engel uśmiechnął się.

- Oczywiście. Musi ją pan pocieszyć. Doktor Merchant

kończy dziś dyżur o pierwszej. - Spojrzał na zegarek. - Je-

śli się pan pospieszy, może pan zdążyć, zanim...

- Nie chce pan chyba powiedzieć, że mogłaby zrobić

sobie coś złego? - zaniepokoił się Peter.

Engel westchnął.

- Kto wie, kto wie. Samotne popołudnia bywają bardzo

niebezpieczne.

Elizabeth była w fatalnym nastroju. Miała wrażenie, że

lekarze i pielęgniarki, a także pacjenci przyglądają się jej

uważnie. Pewnie wszyscy czytali już poranne gazety.

Dziewczyna wiedziała, że jest lubiana w szpitalu. Nikt

nawet słowem nie wspomniał o wydarzeniach minionej

nocy, a jednak... czuła się upokorzona. Niestety, musiała

wytrwać do pierwszej.

Po obchodzie i rozmowach z pacjentami zaszyła się i

w swoim pokoju, gdzie przesiedziała do dwunastej. Potem

zgłosiła się do niej pielęgniarka z jakąś błahą sprawą. Do­

chodziło wpół do pierwszej. Elizabeth poszła do toalety,

gdzie przesiedziała dziesięć minut. Wróciła do pokoju. Po

pięciu minutach podjęła decyzję: wyjdzie wcześniej z pra­

cy! I tak zwykle zostawała w szpitalu po dyżurze, aby zała-

twić wszystkie sprawy.

Wybiegła z windy i rozejrzała dokoła. Szczęście jej

sprzyjało. Ani na ulicy, ani na parkingu nie spotkała nikogo

znajomego. Tylko przed wejściem zatrzymała się taksów­

ka, z której wysiadł... No tak! Peter Fortune!

PETER I EUZABETH • 1 1 5

Elizabeth cofnęła się do środka. Jeszcze rano, po rozmo­

wie z Benem, postanowiła unikać jakichkolwiek konta­

któw z Peterem. To był jej jedyny ratunek.

Na szczęście od razu znalazła wolną windę. Już chciała

zamknąć drzwi, kiedy usłyszała krzyki. Wołały starsze pa­

nie. Jedna z nich jechała w wózku inwalidzkim. Elizabeth

przycisnęła guzik i drzwi windy ponownie się otworzyły.

Trzy panie zdążyły w ostatniej chwili - drzwi zaczęły się

już zamykać. Elizabeth odetchnęła z ulgą.

I nagle między dwiema gładkimi powierzchniami poja­

wiła się męska dłoń. Natychmiast zadziałał czujnik. Drzwi

otworzyły się automatycznie i Peter znalazł się wewnątrz.

Od razu zauważył Elizabeth. Uśmiechnął się do niej, ale

dziewczyna pozostała obojętna. Za to jedna ze starszych

pań odwzajemniła jego uśmiech. Peter zmieszał się. Wózek

inwalidzki zagradzał mu dostęp do rudowłosej lekarki.

Pasażerki wysiadły na drugim piętrze. Elizabeth zasta­

nawiała się, czy nie pójść w ich ślady, ale Peter, który stał

przy drzwiach, blokował przejście. Przez chwilę patrzyła

na niego, szukając jakiegoś ratunku. Znowu się spotkali!

I to w windzie! Dziewczyna wiedziała już, czym kończą się

podobne spotkania.

- Elizabeth-powiedział miękko Fortune.

Dokładnie wiedział, co dzieje się w jej duszy. Chciał jej

pomóc, zapewnić, że nie ma złych zamiarów. Bał się jed­

nak, że może to śmiesznie zabrzmieć. Przesunął się pół

kroku w jej stronę.

Dziewczyna wcisnęła się w kąt.

- Pan na które piętro? - spytała. - Uprzedzam, że będę

krzyczeć, jeśli zechce mnie pan pocałować.

Peter nie miał takiego zamiaru. Ale gdy tylko Elizabeth

wspomniała o całowaniu, zapalił się do tego pomysłu.

A dlaczego nie? - pomyślał. Czemu nie wziąć jej w ramio-

background image

1 16 • PETER I ELIZABETH

na? Przycisnął guzik ostatniego piętra i odwrócił się w stro­

nę dziewczyny.

- Zwariowałeś, Peter?

Podszedł do niej powoli.

- Jesteśmy ludźmi, a nie maszynami, Elizabeth - od­

parł. - Potrzeba nam trochę radości.

Stała oparta plecami o ścianę windy i patrzyła na niego

rozszerzonymi ze strachu oczami.

- Nie możemy walczyć z naszą podświadomością. Mu­

simy im o tym powiedzieć. Oppenheimerowi, Goslinowi

i innym.

Dziewczyna przełknęła ślinę.

- Obawiam się, że nie potrafię - zawahała się, próbując

znaleźć odpowiednie słowo - wyluzować się.

Peter był tuż, tuż.

- Potrafisz - szepnął jej do ucha. - Pamiętasz, wczoraj

w hotelu, zanim przerwał nam ten stary dziad?

Rozejrzała się dokoła.

- Chyba nie chcesz...? Tutaj? - wyszeptała z bijącym

sercem.

Mężczyzna był gotów na wszystko.

- Dlaczego nie?

Oboje roześmieli się. Ich ręce spotkały się w pół drogi.

Usta odnalazły się bez żadnych problemów. Stali tak dłuż­

szą chwilę, dopóki nie usłyszeli głośnych oklasków.

Znajdowali się właśnie na ostatnim piętrze.

ROZDZIAŁ

8

Biegli, trzymając się za ręce. Byle dalej od szpitala. Nie

zwracali uwagi na to, źe nieliczni przechodnie patrzą na

nich ze zdziwieniem. Śmiali się i żartowali. Zatrzymali się

dopiero na czerwonych światłach. Jakaś starsza pani spoj­

rzała na nich z rozrzewnieniem.

- Peter - powiedziała Elizabeth, z trudem łapiąc od­

dech - chyba zwariowałeś. Potem oboje będziemy tego

żałować.

Potrząsnął głową.

- To wszystko potem. Na razie chcę na ciebie patrzeć.

Czuć cię obok.

Spojrzał na okoloną rudymi włosami twarz. Tak, pier­

wsze wrażenie było prawdziwe: Elizabeth jest aniołem. Nie

miał co do tego żadnych wątpliwości.

- A co z Oppenheimerem? Na pewno widział ten arty­

kuł i fotografię.

Peter machnął ręką.

- Niech się wypcha. Zresztą, wyjechał na parę dni.

- A co będzie, jak wróci? - Elizabeth nie dawała za

wygraną.

- Nie mam pojęcia - uśmiechnął się. - wcale mnie to

nie martwi.

Elizabeth spojrzała na niego uważnie.

background image

1 1 8 • PETER I ELIZABETH

- To zupełnie do ciebie niepodobne.

Peter wyglądał na rozbawionego.

- Tak, rriasz rację. Przez całe życie wydawało mi się, że

powinienem wiedzieć, że muszę wiedzieć...

- A jak się teraz czujesz?

Rozłożył ręce.

- Niewierni

Tak się zatopili w rozmowie, że nie zauważyli zielonego

światła. Teraz znowu musieli czekać.

- Mogłabym porozmawiać z Oppenheimerem - zapro­

ponowała - jako twój lekarz. To powinno pomóc.

Peter nie wyglądał na przekonanego.

- A ja, jako twój pacjent, mógłbym pogadać z Gosli-

nem.

- Skąd wiesz o Goślinie?

Światła znowu się zmieniły. Peter pociągnął dziewczynę

za rękę.

- Ben mi powiedział.

- Ben? Ben Engel? - dopytywała się dziewczyna.

Gdzie.go spotkałeś?

- W sklepie. Chciałem kupić... - Peter nie mógł po­

wstrzymać śrmechu. - W zasadzie niczego nie chciałen

kupić. Tak sobie myszkowałem. To było zupełnie przypad-

kowe spotkanie.

Dziewczyna spojrzała na niego z powątpiewaniem.

- Przypadkowe? - powtórzyła nieufnie.

Fortune potrząsnął głową.

- Myślisz, że mnie śledził?

- Oczywiście - odparła, marszcząc brwi. - Znam Bena

od lat. Pewnie pognał do hotelu zaraz po moim telefonie.

Peter wciąż nie wyglądał na przekonanego.

- Ale po co miałby to robić? - Nagle jego twarz rozpo­

godziła się. - Powinienem mu podziękować.

PETER 1 ELIZABETH • 1 1 9

Szli bez celu wąską uliczką. Mijali przechodniów, nie

bardzo wiedząc, co dalej robić. Elizabeth pogrążyła się na

moment w swoich myślach.

- Co dokładnie ci powiedział? - spytała. - Węszę

w tym jakiś spisek.

Peter zatrzymał się, przyciągnął ją do siebie i pocałował

namiętnie na oczach zdumionych przechodniów. O dziwo,

Elizabeth nie opierała się. Mężczyzna powoli zaczynał

wierzyć w teorie Engela.

Dziewczyna zarumieniła się. Czuła, że brakuje jej tchu.

- Czy... czy o to chodziło?

Peter skinął głową.

- Tak. Engel nazwał to podświadomością - odrzekł.

- Powiedział, że mam tego słuchać.

Zmarszczył czoło i przez chwilę nad czymś się zastana­

wiał.

- Moja babka nazywa to głosem serca, ale zdaje się, że

chodzi o to samo - zauważył. - Moje życie było takie szare

i nudne do chwili, kiedy cię poznałem.

- Och, Peter - westchnęła Elizabeth, niezupełnie pew­

na, czy tak powinna brzmieć odpowiedź młodej, energicz­

nej kobiety.

Patrzyła na niego z uśmiechem. W tej chwili przestała

się martwić o Goślina, a także o to, co powie Oppenheimer.

Czuła się szczęśliwa.

Nagle przypomniała sobie wczorajszy artykuł. Ach, ta

prasa! Czy naprawdę musi odgrywać w jej życiu tak wielką

rolę? Przypomniała sobie słowa Petera, że wolałby się zna­

leźć w jaskini lwa niż przed ołtarzem. Bolesny skurcz

chwycił ją za serce.

Peter odgarnął włosy, spadające jej na twarz.

- Co się stało?

Pokręciła głową.

background image

1 2 0 • PETER I ELIZABETH

- Nic, nic.

Dobrze. Więc jeśli szczęście, to tylko krótkotrwałe. Póź­

niej rozstaną się jak przyjaciele. Nie będzie mu robiła żad­

nych scen. W zasadzie ona również jest przeciwna małżeń­

stwu, będącemu w dzisiejszych czasach kulą u nogi pracu­

jącej kobiety. Nie da się już nabrać na stały związek. O, nie!

Uśmiechnęła się. Przecież oboje chcieli tego samego.

Nic nie powinno im teraz przeszkodzić.

- Mam ochotę na jakieś szaleństwo, Elizabeth - powie­

dział. - Takie, żeby Oppenheimer zmarł na atak serca,

a Goślin wyskoczył z dziesiątego piętra swojej kliniki.

Zerknął na dziewczynę.

- Czy ten szpital ma dziesięć pięter?

Skinęła głową.

- Wybierzesz się ze mną?

Czy jakakolwiek kobieta mogłaby odmówić Królów

Romansów?

- Jasne - powiedziała z entuzjazmem. - Tylko po

wiedz, gdzie?

Peter zamyślił się na chwilę.

- Wybierzmy się do wesołego miasteczka - zapropon

wał.

- Wesołego miasteczka? - powtórzyła zdziwiona.

- Tak. Wyobraź sobie, że nigdy w życiu nie jeździłem na

karuzeli. - Peter wyraźnie posmutniał. - Ojciec mi zabraniał.

- I teraz masz ochotę na karuzelę?

Przytaknął gorliwie.

- I kolejkę. I strzelnicę. I mnóstwo różnych rzeczy -

powiedział ze śmiechem. - Widziałem wesołe miasteczko

niedaleko mojego hotelu, ale wstydziłem się tam iść - wy­

znał rumieniąc się.

Elizabeth też się zaczerwieniła.

- Muszę ci coś zdradzić. Ja też nigdy nie byłam w we-

PETER 1 ELIZABETH • 1 2 1

sołym miasteczku. Zawsze marzyłam o tym, żeby przeje­

chać się kolejką.

Peter spojrzał na nią rozpromieniony.

- Nie będziesz się bała?

Dziewczyna zagryzła wargi. Przez chwilę zastanawiała

się nad odpowiedzią.

- Nie wiem - odparła w końcu.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

- Dlaczego nie chodziłaś do wesołego miasteczka?

Miałaś surowych rodziców?

Elizabeth pokręciła przecząco głową.

- Nie, raczej nie. Sama nie wiem. Chyba raziła mnie

atmosfera szaleństwa, zabawy, swobody.

Ścisnęła mocniej jego rękę.

- A teraz już cię nie razi? - spytał Peter, zaglądając jej

w oczy.

Raz jeszcze wzruszyła ramionami.

- Nie wiem - odparła. - Ale chcę się przekonać.

Peter wyciągnął rękę, widząc nadjeżdżającą taksówkę.

Samochód zatrzymał się z piskiem opon.

- Mam nadzieję, że to nie ten sam taksówkarz, który

wziął mnie za narkomana - powiedział Peter. - Teraz wy­

rzuciłby nas oboje.

Dziewczyna roześmiała się. Fortune otworzył drzwicz­

ki. Po chwili znaleźli się we wnętrzu samochodu.

- Wesołe miasteczko, koło hotelu Biltmore - zadyspo­

nował Peter.

Taksówkarz zerknął na nich ciekawie. Dopiero teraz zro­

zumieli, że nie wyglądają jak bywalcy wesołych miasteczek.

Peter miał na sobie ciemny, trzyczęściowy garnitur, a Eliza­

beth kremowy kostium, który zawsze wkładała do szpitala.

- Proszę się jeszcze zatrzymać po drodze, przy sklepie

Marshall Field - powiedział Peter do taksówkarza.

background image

1 2 2 • PETER I ELIZABETH

Mężczyzna skinął głową. Nie wyglądał jednak na zado­

wolonego. Kiedy wysiadali, mruknął coś o nieuczciwych

klientach. Fortune sięgnął do portfela, z którego wyjął

pięćdziesięciodolarówkę.

- Jeśli licznik wybije dwadzieścia pięć dolarów, jest

pańska - powiedział. - Może pan na nas nie czekać.

Wysiedli.
- Ależ, Peter! - mruknęła Elizabeth. - Pięćdziesiąt do­

larów!

Machnął ręką.

- W rodzinie uważają mnie za sknerę- wyznał.

Kiedy po piętnastu minutach wynurzyli się ze sklepu,

taksówka stała na swoim miejscu. Zielony banknot leżał za

przednią szybą. Taksówkarz nie poznał ich. Zresztą, nic

dziwnego.

Elizabeth miała na sobie brązowo-żółte obcisłe spodnie

i żółtą koszulkę, na którą narzuciła czerwoną bluzę. Za

namową Petera kupiła sobie również czapkę w barwach

miejscowego klubu baseballowego.

Peter wybrał koszulkę w biało-niebieskie pasy, wytarte

dżinsy i zieloną, kowbojską koszulę, którą związał z przo­

du. Całość uzupełniała kolorowa apaszka.

Oboje mieli na nogach białe skarpetki i nowe tenisówki.

Taksówkarz aż otworzył usta ze zdziwienia.

- No proszę, proszę - wymamrotał.

- Wesołe miasteczko - przypomniał mu Peter.

Samochód pomknął jak strzała. Wyglądało na to, że ich

ubiór dodał również fantazji kierowcy. Zwłaszcza że Peter

podarował mu wcześniej purpurowobordową czapkę. Ta­

ksówkarz był w siódmym niebie. Przez całą drogę gawę­

dzili wesoło. Kierowca opowiadał, jak wiózł kiedyś pewne­

go ważniaka, który twierdził, że słonie są najlepszym środ­

kiem transportu.

PETER I ELIZABETH • 1 2 3

- I co? - spytała Elizabeth.

- Poradziłem, żeby poszukał sobie jakiegoś słonia

w Chicago.

Wybuchnęli śmiechem.

- Moim zdaniem, najlepszym środkiem transportu jest

kolejka w wesołym miasteczku -powiedziała dziewczyna.

- O, nie! - Taksówkarz pokręcił głową. - Mogę jeździć

samochodem, ale boję się tych cholernych zakrętów i ser­

pentyn.

- A my się nie boimy, prawda, Peter? - Elizabeth zerk­

nęła na swojego towarzysza.

Odwzajemnił się czułym spojrzeniem i skinął głową.

- Hura! Wesołe miasteczko! -zakrzyknęła cała trójka.

Samochód zatrzymał się tuż przed wejściem. Niestety,

okazało się, że wesołe miasteczko jest otwarte jedynie

w soboty i niedziele.

Elizabeth miała łzy w oczach, a Peter był zupełnie zała­

many.

- Przecież możecie przyjechać w sobotę- pocieszał ich

taksówkarz.

Pokręcili głowami. Oboje wiedzieli, że nie będzie to już

to samo.

- Chwileczkę - powiedział Peter, zerkając przez ogro­

dzenie. - Mam wrażenie, że tam ktoś jest. Myślę, że jakoś

sobie poradzimy.

Elizabeth pociągnęła go za rękaw.

- Daj spokój!

Ale Petera nic już nie mogło powstrzymać. Miał gotowy

plan, który chciał jak najszybciej zrealizować. Sięgnął do

kieszeni dżinsów, chcąc sprawdzić, czy nie zgubił gdzieś

portfela.

Szybko pożegnał taksówkarza i pociągnął dziewczynę

za rękę. Elizabeth zrobiła niechętnie kilka kroków.

background image

1 2 4 • PETER I ELIZABETH

- I co teraz? - spytała, kiedy znaleźli się przed ogrodze­

niem.

- Musimy pizez nie przejść - wyjaśni! Peter. - Nie jest

zbyt wysokie.

- Posłuchaj, Peter. Tym razem nie będę mogła wy­

ciągnąć cię z aresztu, ponieważ wyląduję w nim razem

z tobą.

Nagle usłyszeli ochrypły klakson samochodowy. To

żegnał się z nimi taksówkarz.

Hałasy zwabiły do ogrodzenia jednego z pracowników.

Miał na sobie niebieską koszulę i stare, połatane dżinsy.

Wyglądał tak, że mógł bez charakteryzacji zagrać w któ­

rymś z westernów.

- Może pan otworzyć? - spytał go Peter.

Mężczyzna zmierzył ich złym wzrokiem.

- Nie umiecie czytać? Zamknięte!

- Tak, ale...

- Żadne ale... Przyjdźcie w sobotę.

- Chciałem tylko zapytać, ile kosztuje jazda kolej

- wyjaśnił Peter.

- Zamknięte - powtórzył uparcie mężczyzna.

- Wiem - powiedział z uśmiechem Peter - ale kied-

jest czynne...?

Wzrok mężczyzny zatrzymał się na banknocie, który For­

tune umieścił między drutami siatki. Przez chwilę patrzył na

niego, starając się dostrzec nominał. Kiedy ponownie na nic

spojrzał, wydawał się o wiele bardziej uprzejmy.

- To zależy, którą kolejką - oznajmił, chowając do kie-

szeni nowiutką dwudziestodolarówkę. - Mamy dwie. Jed

na to „Mały Olbrzym", a druga „Oko Diabła".

- Czy chcesz „Oko Diabła"? - spytał rozbawiony Peter,

Elizabeth wciąż nie czuła się zbyt pewnie.

- Sama nie wiem.

PETER I ELIZABETH • 1 2 5

- To najszybsza i najbardziej niebezpieczna kolejka

w Chicago - zachwalał pracownik wesołego miasteczka.

- „Oko Diabła"?

- Mhm.

- Ile kosztuje bilet na tę kolejkę? - zapytał Fortune.

- Dla dorosłych - dolara, ale mówiłem, że dzisiaj nie­

czynne.

Peter uciszył go gestem ręki. Wcale nie zwracał uwagi

na posykiwania Elizabeth.

- Ale mam nadzieję, że wszystkie mechanizmy są

sprawne?

- Tak, ale...
Peter ponownie wyciągnął rękę. Już słyszał, że wesołe

miasteczko jest czynne tylko w soboty i niedziele.

- A gdybyśmy zapłacili za dziesięć jazd?

Mężczyzna patrzył na niego jak na wariata. Nie chciało

mu się pomieścić w głowie, że ktoś, ot, tak sobie, ma ochotę

na pozbycie się czterdziestu dolarów.

- Następna dwudziestka? - upewnił się.

- Śliczna, nowa, szmaragdowa jak morze w czasie po­

gody - kusił Peter.

- Bardzo proszę - wtrąciła się Elizabeth.

- Może być nawet czterdziestka.

Mężczyzna nie wierzył własnym uszom. Uśmiechnął się

szeroko i poskrobał po głowie.

- Naprawdę?

- Powiedzmy pięćdziesiąt za jedną przejażdżkę. - Peter

wciąż podbijał cenę, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł.

Pracownik lunaparku zaczął oglądać swoje paznokcie.

- Mogę stracić pracę - powiedział. - Szef gdzieś wyje­

chał. Jestem tylko z paroma kumplami. .

Peter uśmiechnął się jeszcze szerzej. Elizabeth czuła się

głupio. Chciała się jakoś wycofać z niezręcznej sytuacji.

background image

1 2 6 • PETER 1 ELIZABETH

Zawsze starała się oszczędzać pieniądze, nawet jeśli miała

ich pod dostatkiem.

- Chodź, Peter, idziemy.

- Sto - rzucił Fortune.

- Co?! - wykrzyknęli jednocześnie Elizabeth i kowboj.

Peter spojrzał na nich z wyrzutem.

- Przecież mówiłem, że chcę poszaleć.

Kłódka przy bramie szczęknęła i już po chwili znaleźli

się na terenie lunaparku.

- Peter, nic ci nie jest?

Z wnętrza toalety dobiegł jakiś zduszony dźwięk. Eliza­

beth nie wiedziała, czy Peter powiedział tak, czy nie. Po
chwili drzwi kabiny otworzyły się. Z jej wnętrza wychynął
blady jak śmierć Peter Fortune.

- Teraz już wiem, jak wygląda diabeł - powiedział.

- Na karuzeli pewnie byłoby lepiej.

- Chcesz spróbować?

Wyobraził sobie szybki lot po okręgu i trzasnął drzwia­

mi. Po chwili z wnętrza dobiegły znajome dźwięki, Eliza­

beth rozejrzała się dokoła, chcąc sprawdzić, czy nie obser­

wuje ich żaden z pracowników, i weszła za Peterem. Rozej­

rzała się po niewielkim wnętrzu. Papierowe ręczniki znak;

micie nadawały się na kompresy.

- Oo! Dziękuję! -jęknął.

- Nie ma za co - powiedziała. - To mój obowiązek.

Wyszli na zewnątrz. Twarz Petera przybrała teraz odcie

dolarowych banknotów, którymi szafował dzisiaj z

upodobaniem.

- Oddychaj głęboko - poleciła Elizabeth.

Peter zmieszał się.

- Przepraszam, zepsułem ci zabawę.

- Nie, nie - zaprotestowała dziewczyna. - Było bardzo

PETER I ELIZABETH • 1 2 7

fajnie. Zresztą, ty też nieźle się bawiłeś. Przynajmniej do

tego momentu, gdy...

Peter gorliwie przytaknął.

- Tak, tak. Do pewnego momentu.

- Czułam się wspaniale, jakbym frunęła. Swobodna,

wyzwolona.

Mężczyzna zakrył usta dłonią i wydał jakiś nieartykuło­

wany dźwięk. Elizabeth spojrzała na niego życzliwie.

- Tak, wiem. Tobie również musiało się to podobać.

Szkoda tylko, że dopadły cię te mdłości.

Peter w pełni podzielał jej zdanie. Dolegliwości pomału

ustępowały. Mógł nareszcie otworzyć usta.

- To była wspaniała jazda.

Zdecydowali się wrócić do hotelu. Twarz Fortune'a od­

zyskała zwykły wyraz i kolor. Szli objęci, zadowoleni z ży­

cia. Byli naprawdę szczęśliwi. Zapomnieli o całym świecie.

Kiedy weszli do zatłoczonej windy, zaczęli chichotać

jak para dzieciaków. Nie mogli się już doczekać chwili, gdy

zostaną sami.

Peter wiedział, że tym razem nikt im nie przeszkodzi.

Elizabeth nareszcie będzie należała do niego. Będą się

kochać w pełni świadomie, na łóżku, nie na dywanie. Roz­

bierze ją niespiesznie, a potem... potem...

Weszli do pokoju całując się. Peter włożył dłoń pod jej

koszulkę. Elizabeth głośno westchnęła. Po chwili usłyszeli

drugie, równie głośne westchnienie.

- To ty? - spytała szeptem dziewczyna.

Pokręcił przecząco głową.

Odskoczyli od siebie jak oparzeni.

- Tm?! Co tutaj robisz?!

Truman Fortune wstał z fotela i zbliżył się do nich. Eli­

zabeth zaczęła nerwowo obciągać koszulkę. Peter przygła­

dził włosy.

background image

1 2 8 • PETER I ELIZABETH

- Nie uwierzysz, ale chciałem ci pomóc - powiedział

Truman z przepraszającym uśmiechem.

- Pomóc?! W czym?

Elizabeth cofnęła się w stronę drzwi.

- Pójdę już- bąknęła.

- Nie, nie - zaprotestował Truman. - To ja sobie pójdę.

Wybrałem zły czas na wizytę. Przepraszam, braciszku.

Cholerny pech, pomyślał Peter i spojrzał jadowicie na

brata.

Elizabeth zniknęła za drzwiami i szybko pobiegła do

windy. Peter chciał ją zawrócić, ale już nie zdążył.

- I co? Jesteś zadowolony?

Truman nie odpowiedział. Był speszony, ale jedno-

cześnie bawiło go niezwykłe przebranie brata. Jeszcze

nigdy nie widział go w takim stroju! Nawet w czasie wa-

kacji nosił prążkowaną koszulkę z krótkim rękawem i kra­

wat.

- Co się z tobą stało, Peter? - spytał, przyglądając się

bratu uważnie.

Peter potraktował to pytanie bardziej ogólnie.

- Chyba się w niej zakochałem.

- No dobrze, od tego się nie umiera - orzekł z niesma­

kiem Truman. - A tym bardziej nie wkłada takiego ubrania!

- A, ubranie! Kupiłem je specjalnie do wesołego mia­

steczka.

Truman otworzył szeroko usta.

- Chyba zwariowałeś?!

Peter przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Czasami też mam takie wrażenie - wyznał szczerze,

- Na przykład dzisiaj jeździliśmy kolejką w wesołym mia

steczku.

- Kolejką?! Dlaczego?

- Ja w zasadzie wolałbym karuzelę, ale Elizabeth miała

PETER I ELIZABETH • 1 2 9

ochotę na kolejkę. Marzyła o niej od dziecka - dodał po

chwili.

- Ale dlaczego?

Peter spojrzał na brata.

- Czy ty nigdy nie masz ochoty na odrobinę szaleń­

stwa? - spytał.

Pytanie było retoryczne. Peter zna przecież dobrze swe­

go brata. Wiedział, że można się po nim spodziewać naj­

gorszego.

- Ja to ja - zauważył Truman. - Po prostu mam taki

temperament. Ale ty, taki porządny, taki konserwatywny?

Przecież nigdy w życiu nie jeździłeś kolejką.

- Już jeździłem - sprostował Peter.

Truman zasypał go pytaniami. Chciał wiedzieć, co wy­

darzyło się w Chicago i jak idą rozmowy z Oppenheime­

rem. Peter wzdrygnął się. Przez cały czas miał nadzieję, że

Oppenheimer umrze na serce, kiedy dowie się o jego wy­

prawie do wesołego miasteczka. No tak, ale kto ma mu

o tym powiedzieć? Szkoda, że tym razem sami nie zatrosz­

czyli się o fotoreportera.

- Więc już potem nie dzwonił?

- Dziwisz się? Pewnie też widział to zdjęcie.

Truman pokiwał głową.

- Właśnie zastanawialiśmy się, czy nie pozwoliłbyś...

dla dobra firmy...

Peter poruszył się niespokojnie.

- Rozmawialiśmy o twojej sprawie w jednym ze szpi­

tali psychiatrycznych w Denver - zaczął Truman.

Peter aż tupnął ze złości.

- Co?! Nie dam się wsadzić do domu wariatów!

- Miałbyś pełną swobodę - zapewniał Truman. - A my

w tym czasie moglibyśmy podjąć negocjacje z Oppenhei­

merem.

background image

1 3 0 • PETER I ELIZABETH

Peter zamilkł z oburzenia. Nie przypuszczał, że bracia

posuną się tak daleko.

- Nic z tego - odezwał się wreszcie. - Mam zamiar

doprowadzić rozmowy z Oppenheimerem do pomyślnego

końca.

Nie wiedział tylko, jak to zrobić.

- A co z twoją kochanką? - wtrącił Truman.

Peter spojrzał na niego z oburzeniem.

- Elizabeth nie jest moją kochanką!

- No dobrze, co z doktor Merchant?

Fortune zastanawiał się chwilę, a następnie spojrzał

uważnie na brata, jakby coś sobie przypomniał.

- Również z jej powodu nie mogę pójść do szpitala

- wyjaśnił. - Doktor Merchant ma się przenieść do Nowe­

go Jorku. Muszę w tej sprawie pogadać z Goslinem.

- Co to za facet? - spytał Truman.

- Jej przyszły szef.

- I co mu powiesz?

- To samo, co Oppenheimerowi. Że... że zajmowała się

mną, ponieważ byłem jej pacjentem.

Truman pokręcił z powątpiewaniem głową.

- Pewnie ci nie uwierzą.

- Muszą! To wszystko szczera prawda!

Przynajmniej do pewnego momentu, dodał w duchu.

Spojrzeli sobie w oczy. Truman dopiero teraz mógł ode­

tchnąć z ulgą.

- Zaczynam odzyskiwać wiarę w ciebie, bracie!

- Co tutaj robisz, Elizabeth? - spytał Ben, patrząc

zdziwieniem na jej obcisłe spodnie i koszulkę.

- Chciałam porozmawiać, Ben. - Dziewczyna mięł

w dłoni połę rozpiętej bluzy.

Engel skinął głową i wpuścił ją do środka.

PETER I ELIZABETH • 1 3 1

- Jadłaś coś? - spytał.

*-

Tylko watę cukrową - powiedziała rumieniąc się. -

W wesołym miasteczku.

Ben, który był bardzo tolerancyjny, tym razem nie mógł

ukryć zdziwienia.

- Co tam robiłaś, u licha?

- Jeździłam kolejką - wyjaśniła dziewczyna. - Peter się

źle poczuł.

- Aha, chciałaś go ratować.

Dziewczyna potrząsnęła gwałtownie głową.

- Nie, sama też jeździłam - wyjaśniła. - Zresztą, z Pe­

terem już wszystko w porządku. Byłam z nim w hotelu.

Policzki dziewczyny nabrały koloru piwonii.

- Mów, dziecko, mów. Stary ze mnie facet i niejedno

już w życiu widziałem.

- Tam był jego brat.

Engel zmarszczył czoło. Seks grupowy nigdy mu nie

odpowiadał. Poza tym nie spodziewał się po Peterze tego

rodzaju upodobań.

- I co? - spytał krótko.

- Czekał na Petera. Nie zauważyliśmy go po wejściu,

bo... - zawahała się - całowaliśmy się. - Elizabeth spuści­

ła głowę. - Och, Ben! Co on sobie o mnie pomyślał?

Engel rozpogodził się.

- Daj spokój, jeden pocałunek...

Jeszcze raz potrząsnęła głową. Wielkie jak groch łzy

zaczęły spływać po jej policzkach.

- Nie chcę go już widzieć! Nigdy! Nigdy!

Ben wziął ją za ramię i poprowadził w stronę fotela.

- Zastanów się. czy rzeczywiście o to ci chodzi - po­

wiedział. - Dobrze się zastanów.

background image

1 3 4 • PETER I ELIZABETH

- Nie interesują mnie żadne ślicznotki - podkreślił, pa­

trząc bratu w oczy. - Skończmy już ten temat. Zapewniam

cię, że w dalszym ciągu nie mylę się w rachunkach.

Truman nagle spoważniał.

- Więc sądzisz, że dogadasz się jakoś z Oppenheime­

rem?

Peter pomyślał, że wątpliwości brata wcale nie są pozba-,

wionę podstaw. Na jego miejscu nie postawiłby na siebie

ani centa.

- Oczywiście - odrzekł z uśmiechem. -Ten pomysł ze

szpitalem naprawdę nie ma sensu.

Brat pokiwał ze zrozumieniem głową. Właśnie pojawiła

się kelnerka i postawiła przed nimi drinki.

- Wypijmy za powodzenie całej sprawy - powiedział

Truman.

Dziewczyna spytała, czy życzą sobie coś jeszcze. Peter,

nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez cały czas wpatrywał

się w rude włosy dziewczyny.

- Czy potrzebujesz czegoś? - Rozległ się nagle czyjś

głos.

To był głos Elizabeth.

- Tak, kapelusza.

A więc znalazła sobie nowego pacjenta! Peter odwrócił

się gwałtownie i... zawartość szklaneczki wylądowała na

jego spodniach.

Truman dziękował właśnie kelnerce, ale kiedy zauważył

dziwne zachowanie brata, powstrzymał ją ruchem ręki.

- Peter, hej, Peter! Co się z tobą dzieje?!
- Czy coś się stało, proszę pana? - dopytywała się

dziewczyna.

Fortune nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Patrzył

jak urzeczony na siedzącą nie opodal parę. Odgradzał go od

niej jedynie wielki egzotyczny kwiat.

PETER I ELIZABETH • 1 3 5

- Peter! Co ci jest? Czy znowu masz atak? - dopytywał

się Truman. - Może wezwać lekarza?

Peter odwrócił się wolno do niego. Na jego wargach

igrał przewrotny uśmiech.

- Wezwać lekarza? - wymamrotał pod nosem. - Niezła

myśl.

Nagle zerwał się na równe nogi. Wydał jakiś niearty­

kułowany odgłos, który zabrzmiał jak zew plemienny,

a potem krzyknął:

- Elizabeth!

I pomknął do wyjścia.

Kiedy Elizabeth wróciła od Bena, czuła się znacznie

lepiej. Znów miała wrażenie, że panuje nad własnym lo­

sem. Co prawda, Ben zrobił wszystko, aby wmówić jej, że

Peter jest kimś ważnym w jej życiu, ale dziewczyna nie

dała się na to nabrać. Wiedziała, że nie może go poślubić,

i wcale tego nie żałowała.

Zapaliła światło w przedpokoju i aż podskoczyła, prze­

straszona. Ktoś stał obok niej. Dopiero po chwili zrozumia­

ła, że to tylko odbicie w lustrze. Odetchnęła z ulgą i pode­

szła do gładkiej tafli.

- Nie, to niemożliwe, żebym tak się ubrała - szepnęła

do siebie.

A jednak - to była ona. Nawet nie podejrzewała, że jej

biust może tak wyglądać w obcisłej koszulce. 1 te biodra.

Elizabeth patrzyła w lustro coraz mniej zgorszona i coraz

bardziej oszołomiona. Po raz pierwszy w życiu pomyślała,

że wygląda bardzo pociągająco. Przestały ją teraz dziwić

natrętne męskie spojrzenia. Przedtem, w drodze do Bena,

nie potrafiła ich sobie wytłumaczyć. Bardzo możliwe, że

ten chłopak, którego widziała na rogu ulicy, również

gwizdnął z jej powodu. A ona myślała, że czeka na kolegę!

background image

ROZDZIAŁ

9

Peter przebrał się w swój zwykły garnitur (ten od Arma-

niego postanowił przeznaczyć na jakąś aukcję dobroczyn­

ną) i, wraz z Trumanem, udał się do baru, mieszczącego się

na ostatnim piętrze hotelu. Było tu miło i zacisznie. Na

niewielkiej scence przygrywał jakiś zespół muzyczny. Nad

Chicago zaczął zapadać zmierzch.

- Ten jest chyba wolny - powiedział Truman, kierując

się w stronę stolika.

Peter skinął głową i niechętnie ruszył za bratem. Tak

naprawdę nie miał wcale ochoty na drinka czy rozmowę.
Pragnął jedynie przekonać Trumana, że jest już w znako­

mitej formie.

Jednak Tru wciąż wyglądał na zmartwionego. Patrzył na

brata, zastanawiając się, jak wyglądałby w kaftanie bezpie­
czeństwa.

- To nic wielkiego, Peter - powiedział uspokajająco.

- Wszystko głupstwo.

Peter uśmiechnął się złośliwie.

- Chyba nie mówisz o Oppenheimerze? - spytał.

Truman nie powinien się wtrącać do jego spraw oso­

bistych, a zwłaszcza do związku z Elizabeth Merchant.

Brat zaczął machać rękami.

- Nie, nie! Chodziło mi o coś innego. Chcę, żebyś wie-

PETER I ELIZABETH • 1 3 3

dział - zaczął z innej beczki - że wcale nie czyham na

twoją część majątku. Będę bardzo szczęśliwy, jeśli... jeśli

pozostaniesz z nami.

Peter uśmiechnął się.

- Nie przejmuj się - powiedział. - Nie wszystkie przy­

gody kończą się małżeństwem. Chyba nie będziesz mi

żałował tej odrobiny radości?

Truman westchnął ciężko.

- Wiem, Peter. Sam ci to wszystko mówiłem. Widzę, że

dobrze zapamiętałeś moje rady. Obawiam się tylko, że

masz tej radości za dużo. Że, jak to mówią, za bardzo się

wyluzowaleś.

Podeszła do nich kelnerka. Truman zamówił drinka

z wódką.

- A co dla pana? - spytała dziewczyna.

Peter spojrzał na nią i aż zaniemówił z wrażenia. Kel­

nerka miała piękne rude włosy.

- Tak, słucham?

- To samo - wykrztusił w końcu.

Dziewczyna uśmiechnęła się i odeszła. Peter nie spusz­

czał z niej wzroku. Nawet nie zauważył, że brat patrzy na

niego badawczo.

- Niezła, co? - mruknął Truman.

- Co? Kto?

- No, ta kelnerka.

Peter wzruszył ramionami.

- Nie zwróciłem uwagi.

Truman nie wiedział, co robić. Śmiać się z brata czy też

płakać nad losem firmy?

- Bardzo się zmieniłeś, braciszku - zauważył. - Pamię­

tam, jak przyprowadzałem do biura rozmaite ślicznotki,

a ty nawet nie pomyliłeś się w rachunkach.

Peter ponownie wzruszył ramionami.

background image

1 3 6 • PETER 1 ELIZABETH

Westchnęła. Spróbowała przygładzić rozwichrzone wło­

sy, ale bezskutecznnie - nawet czesanie nie dało pożąda­

nych rezultatów. Jej włosy nie chciały już słuchać. Jej ciało

nie chciało już słuchać. Jej serce nie chciało już słuchać!

Wyobraziła sobie, że stoi przed biurkiem, i przybrała

poważną minę.

- Więc jeśli idzie o mój strój, doktorze Goślin, to w za­

sadzie wina pacjenta - zaczęła. - Bardzo dziwnego pacjen­

ta. Nigdy takiego nie miałam.

Chrząknęła. Głos wcale się nie zmienił. W dalszym cią­

gu brzmiał przekonująco.

- Ten pacjent został rażony piorunem - ciągnęła. - Mu­

siałam się nim zaopiekować. Przydarzyły mu się różne

dziwne rzeczy. Stąd to zdjęcie, które pana zaniepokoiło.

Nie rozumie pan? Postaram się wytłumaczyć.

Pc-czuła się na tyle pewnie, że spróbowała włożyć ręce

do kieszeni lekarskiego fartucha. Cholera! Nic z tego!

Elizabeth poczuła, że znowu jest gorzej. Musi się wyką­

pać, ułożyć włosy i koniecznie przebrać. Peter też nie

czuł się najlepiej w wytartych dżinsach i pasiastej ko

szulce.

Dziewczyna wskoczyła pod prysznic. Niestety, wystar­

czyło, że wspomniała Fortune'a, a myśli potoczyły się

własnym torem. Nagi Peter stał obok niej. Obejmował ją

i szeptał coś czule do ucha.Westchnęła. Niemal czuła jego

ciepły oddech na szyi.

Nagle usłyszała dzwonek do drzwi. Mydło wypadło jej

z ręki. Moment nieuwagi i Peter znalazłby ją bez życia na

podłodze łazienki. Skąd wiedziała, że to on? Cóż, można to

wytłumaczyć jedynie intuicją.

Otworzyła drzwi łazienki i krzyknęła:

- Zaraz otwieram!

Jednocześnie zaczęła się gwałtownie wycierać. Minęło

PETER I ELIZABETH • 1 3 7

parę chwil i już stała w przedpokoju owinięta mokrym rę­

cznikiem. Nawet nie przyszło jej do głowy, że nie jest

odpowiednio ubrana, by przyjmować gości.

Otworzyła drzwi.

- Lizzy!

Peter nie przypuszczał, że zastanie ją w takim stroju.

Czasami rzeczywistość może być piękniejsza od najbar­

dziej szalonych marzeń.

- Peter!

Elizabeth nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że

ręcznik osunął się na podłogę. Sąsiadka z naprzeciwka wy­

prowadzała właśnie psa na wieczorny spacer. Na szczęście

Peter nie stracił zimnej krwi. Wpadł do przedpokoju, ko­

pnął drzwi i jednocześnie objął dziewczynę, chcąc ją osło­

nić przed ciekawskimi spojrzeniami.

- Och, Peter - szepnęła, zdejmując mu marynarkę i kra­

wat. - Właśnie starałam się o tobie zapomnieć.

Mężczyzna zaczął rozpinać koszulę.

- Wszędzie cię widziałem, słyszałem twój głos - po­

wtarzał gorączkowo. -To niewiarygodne. Wszędzie, wszę­

dzie.

Elizabeth westchnęła cicho, kiedy znów wziął ją w ra­

miona.

- Starałam się, ale... bez powodzenia - szepnęła.

Peter sprawnie pozbył się spodni. Dziewczyna patrzyła

na niego jak urzeczona.

- Mam nadzieję, że brat nie będzie cię szukał.

Potrząsnął giową.

- Zabarykadujemy drzwi, jeśli będzie trzeba - powie­

dział, patrząc z zachwytem na jej nagie ciało. -Tym razem

nie wpuścimy nikogo.

Elizabeth uśmiechnęła się promiennie. Peter nie miał już

prawie nic na sobie.

background image

1 3 8 • PETER I ELIZABETH

- Chodź - szepnęła i pociągnęła go w stronę sypialni.

Mężczyzna zatrzymał się jeszcze na chwilę. Zamknął

drzwi i schylił się, żeby wyjąć coś z kieszeni spodni.

Elizabeth spojrzała na Petera i... uśmiechnęła się. W je­

go dłoni znalazły się niewielkie paczuszki. Dobrze, że po­

myślał o wszystkim.

Peter zaczął pieścić jej piersi. Po chwili delikatne

i uważne dłonie dotarły do innych części ciała. Jednak
dziewczyna nie miała już siły czekać.

- Chodź! Szybko! - ponagliła i przyciągnęła go do sie-

bie.

- Czy nie będziesz tego żałować, Elizabeth?

Zaczerwieniła się. Pragnęła go tak mocno, że zupełnie i

nie miała ochoty myśieć o przyszłości. Przytuliła się do

Petera.

- Sama nie wiem - szepnęła. - Zresztą, nie interesuje

mnie to teraz. Chodź!

Peter poczuł pod sobą jej gorące ciało. Dotknął języ-

kiem stwardniałych sutek.

- Kochanie! - wykrzyknął.

Zwarli się w namiętnym uścisku. I nagle Elizabeth po­

czuła, że ma go w sobie. Jęknęła z rozkoszy i przyciągnęła
mężczyznę bliżej. Szybko dostosowała się do równego ryt­

mu jego ciała. Słyszała słowa miłości, szeptane do ucha.
Nigdy nie było jej tak dobrze.

- Kochanie, jest tak cudownie! - wydyszał Peter, jakby

do wtóru jej myślom.

Szepnęła coś w odpowiedzi. Poczuła napór jego ciała

i... już nie mogła mówić. Krzyknęła tylko z rozkoszy.

Rytm się zerwał. Zaczęli rzucać się w szaleńczym transie.

Świat zewnętrzny zupełnie przestał dla nich istnieć. Na
parę sekund połączyli się z kosmosem.

PETER I ELIZABETH • 1 3 9

A potem leżeli obok siebie, dysząc ciężko, zmęczeni, ale

szczęśliwi.

- Jeszcze nigdy nie było mi tak dobrze - powiedział

w końcu Peter, z trudem łapiąc oddech.

Dziewczyna przytuliła się do niego.

- Czułam się tak, jakby to był mój pierwszy raz. -

Uśmiechnęła się na to odlegle wspomnienie. - Tylko zna­

cznie lepiej.

Peter zaczął gładzić jej twarz, mokre włosy. Pocałował

czule spierzchnięte usta.

- Nigdy nie przypuszczałem, że może być... - szukał

odpowiedniego słowa - tak...

Spojrzał na nią z miłością.

- Czy to nie brzmi głupio w ustach mężczyzny, który

był kiedyś żonaty?

Elizabeth zerknęła na niego ze zdziwieniem, ale nic nie

powiedziała. Oboje roześmieli się.

Leżeli obok siebie. Było im tak dobrze. Nagle zapragnę­

li, żeby tak było zawsze. Bali się jednak do tego głośno

przyznać.

- Ja też jestem rozwódką - wyznała Elizabeth.

Peter chciał coś wyjaśnić, ale po chwili zrezygnował.

Uniósł się nieco na łokciach i spojrzał na nią ze zdziwie­

niem.

- Naprawdę? Kto to był?

- Och, to było tak dawno - próbowała się wykręcić.

Mężczyzna pogładził ją po twarzy.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że już o tym zapomnia­

łaś?

- Prawie - skłamała. - To zamierzchłe czasy. Poza tym

nasze małżeństwo trwało tak krótko.

Peter patrzył na nią ze zdziwieniem. Nigdy by nie przy­

puszczał, że Elizabeth...

background image

1 4 0 • PETER I ELIZABETH

- Opowiedz mi o tym - poprosił. - To znaczy, możesz

nic nie mówić, jeśli nie chcesz - zreflektował się.

Dziewczyna usiadła i oparła się o poduszkę.

- Nazywał się Allan - zaczęła. - Studiowaliśmy razem.

Wytrzymaliśmy ze sobą tylko sześć miesięcy. Wyobraź

sobie sześć miesięcy ciągłej rywalizacji. Kto będzie le­

pszy? Kogo pochwalą? Oboje nie chcieliśmy dać za wygra­

ną. Załamanie przyszło wraz z egzaminami. Miałam

o dwie piątki więcej niż on. Porzucił mnie dla pielęgniarki,

której jedyną ambicją było zostać żoną lekarza.

Pocałowała patrzącego na nią Petera.

- Miał rację. Zachowywałam się jak idiotka.

Fortune chciał zaprotestować, ale uciszyła go gestem.

- On zresztą również - dodała. - Właśnie wtedy posta-

nowiłam nie wychodzić już za mąż. - Zawahała się i doda­

ła: - Możesz więc być spokojny.

Peter spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Nie rozumiem.

Uśmiechnęła się.

- Wiem wszystko o testamencie i dodatkowym zapisie

- wyjaśniła. - Ben pokazał mi artykuł. Poza tym napisali

o tym w „Chicago Tribune" pod zdjęciem.

Mężczyzna zmełł w ustach przekleństwo.

- Powinienem byl to przeczytać - warknął - ale szlag''

mnie trafił na widok fotografii.

Walnął pięścią w łóżko, aż jęknęły sprężyny. Po chwili

jednak uspokoił się.

- Czy to cię martwi?

- Martwi? Wręcz przeciwnie - zapewniła z uśmie­

chem. - Naprawdę nie chcę wychodzić za mąż. Jeśli o mnie

idzie, nie musisz się wyrzekać swojej fortuny.

Dostrzegła na twarzy Petera ślad ulgi i poczuła nagł"

irytację. Czyżby oczekiwała innej reakcji?

PETER I ELIZABETH • 1 4 ]

- Co spowodowało, że twój brat zrzekł się swojej czę­

ści? - spytała. - Wiesz, ten, który się ożenił.

Peter roześmiał się.

- Adam? Przyczynę można zamknąć w dwóch sło­

wach: Jessica Fortune!

- Twoja babka?

Skinął głową.

- To ona opracowała misterny plan - powiedział. -

Wszyscy byliśmy tylko bezwolnymi narzędziami w jej rę­

kach. Wiesz, że nawet jej pomagaliśmy?

- No i masz teraz więcej pieniędzy.

Peter spojrzał na nią z wyrzutem. Najwyraźniej poczuł

się urażony.

- Wcale mi na tym nie zależało - stwierdził, patrząc

w bok. - Nigdy nie myślałem, że Adam wpadnie tak głu­

pio. Jeśli pomagałem babce, to po to, aby udowodnić, jak

bardzo się myli. Niestety, okazało się, że miała rację.

Elizabeth poruszyła się niespokojnie.

- Wiedziała, że są w sobie zakochani?

- Jessica twierdzi, że ma szósty zmysł, jeśli idzie o te

sprawy - wyjaśnił Peter. - Ale wydaje mi się, że po prostu

miała trochę szczęścia. Poza tym chciałaby zobaczyć przed

śmiercią prawnuki.

- Ilu? - spytała dziewczyna.

Peter zrobił niemądrą minę.

- Ile czego?
- Ilu prawnuków chciałaby zobaczyć przed śmiercią?

- Aa - Fortune uśmiechnął się chytrze -jak najwięcej.

Jessica najchętniej pożeniłaby nas wszystkich. Uważa, że

tylko człowiek żonaty może do czegoś dojść w życiu.

Elizabeth uśmiechnęła się także.

- I co? - spytała. - Czy Adam do czegoś doszedł?

Peter wzruszył ramionami.

background image

1 4 4 • PETER I ELIZABETH

Peter nagle spoważniał.

- Ale może odziedziczyłem coś po matce - zaniepokoił

się, pocierając czoło.

Spojrzeli sobie w oczy. Problem był zbyt ważki, żeby go

teraz roztrząsać.

- A co z twoją byłą żoną? - spytała dziewczyna. - Kie­

dy dostaliście rozwód? W gazecie nic nie pisali na ten

temat. Aż trudno uwierzyć, kiedy się pomyśli, jak wy­

wlekają na światło dzienne osobiste sprawy - dodała po

chwili.

Peter położył się na brzuchu.

- Problem polega na tym, że nie było żadnego rozwodu.

Dziewczyna drgnęła.

- Jak to? Umarła?

Fortune pokręcił przecząco głową.

- Nie. Nasze małżeństwo zostało unieważnione - wy­

jaśnił. - Czasami nawet sam traktuję to jak rozwód. Ale tak

naprawdę byliśmy ze sobą jedynie parę tygodni.

- Parę tygodni? - powtórzyła.

- Tak. Studiowałem wtedy w Harvardzie i chyba straci­

łem głowę. Ojciec i nasz rodzinny prawnik jakoś mnie

z tego wybronili.

- A co na to twoja babka?

Peter wzruszył ramionami.

- Była przeciwna od samego początku - odrzekł. - Od

razu domyśliła się, że Lydii chodzi o pieniądze, i zapro­

ponowała, żeby dać jej odstępne.

Elizabeth zaczęła niespokojnie skubać brzeg kołdry.

- A o co chodziło tobie?

Spojrzeli sobie w oczy. Peter zaczerwienił się lekko.

- Sam nie wiem - powiedział, próbując się uśmiechnąć.

- Byłem wtedy młody i głupi.

Myśli dziewczyny krążyły wokół jednej sprawy. Zacis-

PETER I ELIZABETH • 1 4 5

nęła usta. Uczyniła ostatni wysiłek, żeby nie zadać tego

pytania.

- A o co teraz ci chodzi?

Patrzyła w bok. Nie chciała widzieć jego oczu.

Peter miał ochotę schować się w mysiej dziurze. W gło­

wie miał pustkę. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wzruszył

tylko ramionami.

- Nie mam pojęcia.

W oczach Elizabeth zaszkliły się łzy. Mężczyzna wziął

ją w ramiona.

- Nie, to nieprawda, Elizabeth - szepnął jej do ucha.

- Kocham cię. Nigdy nikogo tak nie kochałem.

Dziewczyna łkała. Peter zaczął ją gładzić po włosach.

Przerwała na moment, wytarła nos i zaczęła płakać jeszcze

głośniej.

Mówiła sobie, że to dobrze, iż nie został na noc. Nie

chciała go do niczego zmuszać. Zwłaszcza po scenie, ja­

ką mu urządziła. Wiedziała już, że go kocha. Być mo­

że, zakochała się w nim tego wieczora, kiedy przywieziono

go po wypadku. A może później, kiedy jechali razem kolej­

ką? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Wiedziała tyl­

ko, że pragnie Petera i że nie może mu o tym powiedzieć.

Co dalej?

Myślała o tym, poprawiając poduszki i pościel. I jesz­

cze później, kiedy wyglądała przez okno przed zaśnię­

ciem. Musi się jakoś pozbierać. Musi przekonać Goślina,

żeby jej zaufał. Inaczej jej życie rozpadnie się jak domek

z kart.

background image

1 4 2 • PETER I ELIZABETH

- Dopiero się ożenił - powiedział; - Założyli razem

z żoną firmę konsultingową. Jeśli im się powiedzie, za parę

lat mogą być bogaci.

Elizabeth z niewiadomych przyczyn poczuła się znacz­

nie lepiej. Siedziała prosto przy ścianie, przykryta kołdrą.

Peter leżał tuż obok i patrzył na nią z prawdziwą przyje­
mnością.

- Podobno twój ojciec był cztery razy nieszczęśliwie

żonaty. - Mężczyzna skinął głową. - Dlaczego wobec tego
babka chce was pożenić?

Peter uśmiechnął się.

- No właśnie, to jest cała Jessica. Twierdzi, że wie,

kiedy małżeństwo dobrze rokuje. ~ Zamyślił się na chwilę.

- Zresztą, trzeba jej przyznać trochę racji. Podobno odra­
dzała ojcu kolejno wszystkie cztery związki.

Peter zasępił się. Bolesny skurcz przebiegł mu po twa­

rzy.

- Moja matka... - zaczął.

Elizabeth popatrzyła na niego uważnie.

- Tak? Co się stało z twoją matką?

- Nic się nie stało. - Ponownie zmarszczył brwi. - Wi­

dzisz, moja matka była trochę nieobliczalna. -Zawahał się.

- Była zupełnie nieobliczalna. Wszyscy w rodzinie mówi­

li, że jestem do niej zupełnie niepodobny. Grała na skrzy­

pcach w filharmonii w Denver. A potem, kiedy się urodzi­

łem, stwierdziła, że ma powołanie, i wstąpiła do klasztoru.

Dziewczyna aż otworzyła usta ze zdziwienia.

- Co? Została zakonnicą?

Peter machnął ręką.

- Och, nie na długo - odparł. - Później wyszła za jakie­

goś ogrodnika.

Elizabeth nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- Niemożliwe! W zakonie?

PETER 1 ELIZABETH • 1 4 3

Peter zmrużył oczy, jakby starał się przypomnieć sobie

jakieś odległe zdarzenia.

- Nie, w Meksyku - powiedział w końcu.

- W Meksyku? - powtórzyła, uśmiechając się scepty­

cznie.

- Mhm. Ten ogrodnik był Meksykaninem - odrzekł,

starając się skoncentrować. - Zabrał ją do swojej wioski,

ale matka nie miała ochoty na uprawę ziemi i hodowlę kur.

- I co dalej? - spytała Elizabeth, czując, że nie potrafi

powstrzymać ciekawości.

Peter ponownie zagłębił się we wspomnieniach.

- Potem była Szwajcaria.

- Szwajcaria?

- Tak. Ojciec zdeponował tam dla niej sporą sum­

kę - wyjaśnił. - Zaczęła znowu grać na skrzypcach. I po­

znała kolejnego męża, który podobno potrafił jodłować.

Elizabeth pomyślała, że teraz na pewno żartuje.

- Och, Peter, daj spokój.

- Nie, nie. Naprawdę. - Położył rękę na sercu. - Ten

facet naprawdę potrafił jodłować. Pamiętam, że raz dosta­

łem od niej kasetę z nagraniem.

- Potrafił? Co chcesz przez to powiedzieć?

Peter chrząknął. Elizabeth patrzyła na niego, czekając

na dalszy ciąg opowieści.

- Szedł jodłując wczesnym rankiem, by odwiedzić swą

kochankę - zaczął.

Dziewczyna odepchnęła go.

- Daj spokój. Przecież to taka piosenka.

Mężczyzna skinął głową.

- A-le-le-i-o! - zaczął śpiewać. - A-la-la-u-i! A-lei-alo!

Śpiew Petera tak ich rozbawił, aż zanosili się od śmiechu.

- Jedno jest pewne - powiedziała Elizabeth, wycierając

łzy. - Nie odziedziczyłeś talentu po tym śpiewaku!

background image

ROZDZIAŁ

10

- Mam nadzieję, że nie uznał pan tej propozycji za

niestosowną, doktorze - powiedziała Jessica, wskazując

wolne miejsce.

Przygładziła nieco włosy. Dziś rano specjalnie wybrała

się do kosmetyczki, a potem do fryzjera.

- Nic podobnego. Z przyjemnością przyjąłem pani za­

proszenie na lunch - odparł Engel, ściskając jej dłoń. -

A tak w ogóle, na imię mi Ben.

Jessica uśmiechnęła się.

- Sam miałem zamiar zaproponować pani...

- Ci - poprawiła go Jessica.

Doktor skinął głową.

- Tak jest. Miałem zamiar zaproponować ci spotkanie,

tylko zabrakło mi odwagi.

- No wiesz! Żeby zaprosić starszą panią!

Roześmiali się oboje. Engel zaczął się przyglądać Jessi-

ce. Wcale nie wyglądała staro. Wręcz przeciwnie: prezen­

towała się znakomicie. Miała na sobie błękitny kostium,

który podkreślał jej zgrabną sylwetkę. No i te oczy... Oczy

młodej dziewczyny!

Ben zaczerwienił się i poprawił krawat. Na szczęście

w tej chwili pojawiła się kelnerka i przyjęła zamówienie.

- Piękne miejsce - powiedział, rozglądając się dokoła.

PETER I ELIZABETH • 1 4 7

- Poleciła mi je moja przyjaciółka - wyjaśniła Jessica.

- Muszę poradzić Peterowi, żeby zaprosił tu doktor Mer­

chant.

- Tak, bardzo tu romantycznie.

Ben znów się zaczerwienił. Czyżby choroba Petera była

zaraźliwa?

- Nie chciałam przez to powiedzieć, że jest to miejsce

wyłącznie dla młodych. - Teraz i Jessica poczuła, że ma

rumieńce.

Rozmowa urwała się na moment. Oboje zaczęli wolno,

bardzo wolno układać serwetki na kolanach.

- Hm - chrząknął Engel. - Czy byłaś już na szczycie

Sears Tower?

Jessica skinęła głową.
- Margaret mnie tam zabrała. Niestety, niewiele zoba­

czyłyśmy. Przeszkodziła nam mgła znad jeziora.

Engel poczuł, że z jakiejś przyczyny jest mu bardzo

gorąco. Dawno już nie miewał takich nastrojów.

- Najlepiej wybrać się tam o zmierzchu - oznajmił. -

Wtedy widok jest wspaniały. Zwłaszcza dzisiaj, przy takiej

pogodzie, powinno być cudownie.

Doktor ponownie chrząknął. Jessica zaczęła kręcić się

nerwowo na swoim miejscu.

- Chętnie bym się tam z tobą wybrał - zaproponował.

-oczywiście, z twoją przyjaciółką - dodał po chwili.

Jessica zarumieniła się jeszcze bardziej.

- Zdaje mi się, że Margaret gra dzisiaj w brydża - za­

częła. Engel wstrzymał oddech. - Ale ja jestem wolna - do­

dała.

- Znakomicie. Wobec tego jesteśmy umówieni.

Po chwili pojawiły się przed nimi parujące talerze. Kie­

dy skończyli deser, Jessica spytała:

- Czy widziałeś się może dzisiaj z Elizabeth?

background image

1 4 8 • PETER I ELIZABETH

Ben skinął głową.

- Mówiła, że chce wyjechać na weekend.
- Sama?

- Mhm - przytaknął. - Specjalnie to podkreślała, cho­

ciaż nie pytałem.

Jessica załamała ręce.

- Biedactwo! Truman opowiadał mi, że Peter wy­

biegł wczoraj z baru z jej imieniem na ustach. W rece­
pcji powiedziano mi, że wrócił dopiero koło trzeciej nad

ranem.

- Miałem wrażenie, że Elizabeth nie jest dziś w najle­

pszym nastroju - zauważył Engel.

- Tak samo Peter - powiedziała Jessica. - Po powrocie

nie chciał rozmawiać z Trumanem. Nawet się z nim nie

pożegnał przed jego odlotem do Denver.

Ben rozłożył ręce.

- Cóż mogło się stać?

Jessica potrząsnęła wojowniczo głową.

- Według mnie-nic!

Engel nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- Więc o co chodzi?!

- Myślę, że wszystko poszło dobrze. Zbyt dobrze. Obo­

je przestraszyli się swojej miłości.

Ben ponownie rozłożył ręce.

- Ale czego tu się bać?

Jessica położyła dłoń na jego ramieniu.
- Już nie pamiętasz? Zawsze trzeba wybierać. Między

miłością a karierą, spełnieniem ambicji a...

- Fortuną - podsunął Engel.

W odpowiedzi Jessica tylko smutno pokiwała głową.

- Nie wiesz, dokąd wyjechała? - spytała po chwili.

Doktor zawahał się.

- Nie chciała się przyznać. Jednak w szpitalu muszą

PETER 1 ELIZABETH • 1 4 9

znać jej adres, w razie gdyby zdarzył się jakiś wypadek.

Musiałem jednak obiecać, że nic nie powiem Peterowi.

Jessica uśmiechnęła się.
- W porządku. Natomiast mnie możesz. Sama zajmę się

resztą.

- Chwileczkę, już otwieram! - krzyknął Peter i pod­

szedł do drzwi.

Na progu stała Jessica. Weszła do środka. Najpierw

spojrzała krytycznie na rozłożone na stole dokumenty,

a następnie na wnuka.

- Wyglądasz, jakby cię właśnie wypuścili z więzienia.

Nie ogolony. Nie umyty. I co, do diabła, robią tu te stosy

raportów?

- Trochę pracowałem - wyjaśnił Peter, zgarniając część

papierów. - Zresztą, nie spodziewałem się żadnych wizyt.

- Nawet Elizabeth? - spytała babka.

- Zwłaszcza Elizabeth - odrzekł z naciskiem.

Jessica pokiwała głową.

- Pewnie chodziło jej o pieniądze.

Peter aż podskoczył. Nie podejrzewał, że potrafi być tak

niesprawiedliwa.

- Nic podobnego! Elizabeth ma w nosie moje pienią­

dze!

Jessica skrzywiła się.

- Proszę cię, nie używaj tego wulgarnego języka. Sam

wiesz najlepiej, że ta kobieta nie była dla ciebie. Najpierw

uznała cię za narkomana, potem za wariata, a na koniec

rzuciła ci się na szyję. - Wskazała wczorajszy numer „Chi­

cago Tribune", leżący między papierami.

Peter zasłonił pismo własnym ciałem.

- To był czysty przypadek - powiedział, po czym spojrzał

oskarżycielsko na babkę. - Lydia też ci się nie podobała.

background image

1 5 0 • PETER I ELIZABETH

Jessica bawiła się jak nigdy dotąd. Cały czas miała

jednak bardzo poważną minę.

- Nie rozumiem cię, Peter - oznajmiła, siadając w fote­

lu. - Czyżbyś się chciał ożenić?

Wnuk opadł na kanapę.

- Nie. Chyba nie. Zrobiłem z siebie idiotę. Nie wiem, ,

jak mi pójdzie z Oppenheimerem. Ale - rozpogodził się

- gdyby nie ona, nie wyszedłbym z...

Zamilkł i spojrzał z przerażeniem na Jessicę. Starsza pa­

ni na szczęście nie zwróciła uwagi na jego słowa. Najwy­

raźniej pochłaniały ją własne myśli.

- Na szczęście Elizabeth miała odwagę, żeby z tymi

skończyć - ciągnął, masując skronie. - Powinienem być jej

za to wdzięczny.

Peter wiedział, że gdyby wyznała mu miłość, nie potra­

fiłby od niej odejść. To ona podjęła decyzję za nich dwoje.

Bardzo mądrą decyzję. Jemu z całą pewnością nie starczy-

łoby na to silnej woli.

Oparł się o kanapę i spojrzał na babkę.

- Mam zamiar udowodnić Oppenheimerowi, że może

mi powierzyć swoje sklepy - powiedział. - Muszę teraz

trochę popracować.

Jessica zmarszczyła brwi.

- Dobrze. Ale powinieneś też odpocząć. Nie możesz

zaczynać ciężkiej pracy po tak gwałtownych przeżyciach.

Powinieneś wyjechać gdzieś z miasta. Poradź się lekarza.

Łypnął na nią podejrzliwie i Jessica pożałowała swoich

słów. Po chwili jednak Peter rozpogodził się. Sam pomysł

nie wydawał się taki zły.

- Co radzisz?

Babka rozpromieniła się.

- Margaret polecała jakąś uroczą miejscowość nad je­

ziorem. Można odbywać wycieczki po okolicy i łowić ry-

PETER I ELIZABETH • 1 5 1

by. Zadzwoń do recepcji i spytaj o coś w tym rodzaju - za­

proponowała z uśmiechem.

Peter zamyślił się. Bardzo lubił długie spacery, nie mó­

wiąc o wyprawach z wędką. Może uda mu się złowić jakąś

większą sztukę. Oppenheimer też był zapalonym wędka­

rzem. Sam mu kiedyś o tym wspominał.

Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się do babki

i sięgnął po słuchawkę.

- Halo, recepcja?

Jessica opuściła hotel z lekkim sercem. Wychodząc ski­

nęła dłonią Sarze. Dziewczyna z recepcji uśmiechnęła się

porozumiewawczo. Wszystko poszło jak z płatka. Teraz

jeszcze musi tylko kupić nową suknię. Taką, która zwaliła­

by z nóg doktora Engela.

Elizabeth wzięła lekki bagaż: zapasowe buty, wędkę,

jakiś kryminał, trochę ubrań, no i oczywiście jedzenie.

Wszystko zmieściło się w niewielkim plecaku. Miała za­

miar wyjechać do Digby Creek Lodge i nie myśleć o ni­

czym. Ani o nikim.

Kiedy dotarła na miejsce, z ulgą odetchnęła świeżym

powietrzem. Następnie skierowała się do schroniska. Nie­

stety, wszystkie pokoje były zajęte. Właściciel, Bill Hol­

land, polecił jej jeden z dwóch domków. Będzie co prawda

musiała chodzić na posiłki, bowiem domki znajdują się nad

samym jeziorem, ale za to ma zapewnioną ciszę i spokój.

Dziewczyna skinęła głową.

- Dziękuję. Właśnie na tym mi zależy. A co z drugim

domkiem?

Bill uśmiechnął się.

- Na razie stoi pusty - odrzekł. - Już chyba nikt nie

przyjedzie.

Elizabeth westchnęła z ulgą. Wcale nie miała ochoty na

background image

1 5 2 • PETER I ELIZABETH

towarzystwo. Wzięła klucze od Billa i ruszyła w dalszą

drogę.

Po dotarciu na miejsce aż zmrużyła oczy z zachwytu.

Widok był cudowny. Tafla jeziora lśniła. Las szumiał. Do-

mki zbudowane z drewnianych bali wyglądały wspaniale.

Właśnie tego jej było trzeba!

Rzuciła plecak na ziemię i zabrała się do otwierania

wielkiej kłódki. Holland powiedział jej, że może jeść obia­

dy w schronisku, chociaż w domku znajduje się niewielka

kuchenka i lodówka. Elizabeth weszła do środka i otwo­

rzyła plecak. Powoli zaczęła przekładać produkty. Dziś na

pewno nie wybierze się na obiad do schroniska.

Domek był czysty i wygodny. Denerwowało ją trochę, j

że drugi znajdował się tuż obok, ale przecież ma pozostać

nie zamieszkany. Uśmiechnęła się.. Zwykle lubiła towarzy­

stwo, jednak dziś nie miała na nie zupełnie ochoty.

Postanowiła coś zjeść, a potem się przespać. Właśnie

tego potrzebowała najbardziej. Później wybierze się na

spacer, a może najpierw na ryby. Z przyjemnością pomy­

ślała o smacznym pstrągu na kolację. Ten plan nie był zbyt

skomplikowany i nie wymagał długiego namysłu. Dlatego

niemal natychmiast przystąpiła do realizacji.

Recepcjonistka, która miała się zająć rezerwacją, wyjaś­

niła Peterowi, że w schronisku nie ma wolnych miejsc. Na

szczęście udało jej się wynająć śliczny domek, tuż nad

samym jeziorem. Fortune wyglądał na zadowolonego.

W gruncie rzeczy wolał unikać jakichkolwiek kontaktów

z ludźmi. Postanowił opracować plan pod nazwą: Zdoby­

cie Oppenheimera. W podtytule: Perswazją, groźbą lub

urokiem osobistym.

Jak się okazało, nie musiał się nawet spotykać z właści­

cielem. Recepcjonistka poinformowała go, że właściciel,

PETER I ELIZABETH • 1 5 3

jakiś Mili czy Bill, musi wyjechać. W związku z tym zosta­

wi dla niego klucze wraz z planem sytuacyjnym. Peter

uśmiechnął się i wręczył dziewczynie suty napiwek. Sara

też się uśmiechnęła. To już drugi tak duży tego dnia.

Peter bez trudu dojechał na miejsce. Droga do schroni­

ska była znakomicie oznakowana. Zostawił samochód na

parkingu i uginając się pod ciężarem jednej ze swoich wa­

lizek, ruszył w dalszą drogę. Nucił przy tym jakąś wesołą

piosenkę.

Mina mu nieco zrzedła, kiedy okazało się, że tuż obok

znajduje się drugi domek. Wielka kłódka leżała przy

drzwiach. Ktoś najwyraźniej w nim mieszkał. Trzeba mieć

nadzieję, że to jakiś wędkarz, który przesiaduje całe dnie

nad wodą.

Peter otworzył drzwi i wtaszczył do środka swoją wali­

zę. Był zadowolony, że nikt go nie widział. Postanowił

najpierw się rozpakować, a następnie pójść w ślady sąsia­

da. Miał nadzieję, że złapie jakąś rybę przed zmierzchem.

Co prawda w schronisku można było zjeść obiad, ale Peter

nie miał ochoty na spotkania w większym gronie.

Rozejrzał się wokół. Miał do dyspozycji tylko jeden, ale

za to spory pokój. W kuchni znajdowała się miniaturowa

kuchenka i niewielka lodówka. Wszystko na swoim miej­

scu. Otworzył okna, żeby wpuścić trochę świeżego powie­

trza. Wiał lekki wiatr od jeziora. Poza tym było słonecznie

i ciepło.

Peter postanowił włożyć szorty, które kupił przed wy­

jazdem. Miał również do dyspozycji kilka nowych koszu­

lek. Tę, którą kupił wraz z Elizabeth, schował do szafy.

Budziła w nim zbyt bolesne wspomnienia.

Zmarszczył brwi. Czy to możliwe, że rozstali się dopiero

wczorajszej nocy? Poczuł bolesne ukłucie w sercu. Przez

background image

1 54 • PETER I ELIZABETH . .

chwilę miał ochotę uciec stąd i na łeb na szyję pognać do

Chicago.

Ale cóż jeszcze mógł jej powiedzieć? Ponownie wyznać

miłość? Oznajmić, że nie może bez niej żyć? Nie, to nie

miało żadnego sensu. Na pewno dostanie kosza. A poza

tym, Peter kochał również swoją firmę. Nie chodziło mu

tylko o pieniądze, lecz także o ambicje zawodowe.

Westchnął ciężko i usiadł na łóżku. Nie chciał już wra-

cać do Elizabeth. Pragnął jedynie wypocząć. Zaczął grze­

bać w walizce. W końcu znalazł potrzebne mu rzeczy

i przebrał się szybko. Po kwadransie był już na wodzie.

Wziął jedną z łodzi przycumowanych do pomostu. Spoj­

rzał przed siebie, na spokojną taflę jeziora, od czasu do

czasu marszczoną lekkim wiatrem, i zaczął wiosłować jak

wariat.

Po dziesięciu minutach był kompletnie wyczerpany. Od­

łożył wiosła i postanowił odpocząć. Położył się więc na

dnie łódki i już po chwili zasnął.

Obudziło ją światło słoneczne. Było po czwartej. Eliza-

beth przeciągnęła się i otworzyła jedno oko. Dopiero po

chwili przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Usiadła na

łóżku i ziewnęła.

- Czas wstawać - powiedziała do siebie. - To nieprzy­

zwoite spać tak długo.

Podeszła do okna, żeby je otworzyć.

- Do licha - mruknęła, widząc białą łódź na środku

jeziora.

Łódka wyglądała na bezpańską. Pomyślała, że któryś

z turystów źle ją przycumował. Tak jak stała, w majtecz­

kach i biustonoszu, wybiegła z domku. Jeśli łódka dopły-

nie do drugiego brzegu, będzie dla niej nieosiągalna.

Weszła do wody i zadrżała z zimna. Ale potem, kiedy

PETER I ELIZABETH • 1 5 5

zaczęła płynąć, zrobiło jej się cieplej. Dawno nie pływała

i zapomniała już, jakie to może być przyjemne. W pewnym

momencie stwierdziła, że coś zsuwa się z jej ciała. Biusto­

nosz! Powinna pamiętać, że ma zepsuty zatrzask. Chciała

zanurkować, ale było już za późno. Poza tym nie czuła się

zbyt pewnie tak daleko od brzegu. Miała zamiar jak naj­

szybciej dopłynąć do samotnej łódki.

Peter właśnie zaczynał się budzić, kiedy stwierdził, że

coś dziwnego dzieje się z łódką. Wiatr? Jakaś duża ryba?

Nie miał jeszcze siły, żeby to sprawdzić. Przez chwilę leżał

z otwartymi oczami, aż łódka zachwiała się i zanurzyła

w wodzie. Tym razem jeszcze mocniej niż poprzednio.

Chwycił burtę i uniósł się trochę. Przy dziobie zobaczył

drobne, najwyraźniej damskie dłonie.

Nie, to nie była ryba. Raczej syrena.

Syrena wychyliła się z wody, wydała głośny okrzyk

i natychmiast zanurkowała z powrotem. Peter zauważył

tylko, że ma piękne rude włosy.

Przez chwilę przecierał oczy, zastanawiając się, czy nie

śni. Spryskał twarz wodą. To niemożliwe, żeby Elizabeth

pojawiła się w tym miejscu.

Ognista główka ponownie wynurzyła się z wody. Peter

wydał stłumiony okrzyk.

- Elizabeth!

- P... Peter?! - Dziewczyna omal nie zachłysnęła się

wodą.

- Co tutaj robisz? - wykrzyknęli jednocześnie.

Powoli zaczęli się wszystkiego domyślać. Pułapka! Dali

się w nią złapać jak para niewinnych myszek!

Elizabeth nie miała już siły płynąć dalej. Trzymała się

kurczowo łódki, zastanawiając się, co robić. Gdyby przy­

najmniej miała na sobie biustonosz!

background image

1 5 6 • PETER I ELIZABETH

Peter spojrzał na wyczerpaną dziewczynę.

- Może... - zaczaj - może wejdziesz do środka?
- Nie, dziękuję - powiedziała, szczękając zębami. -

Z... zupełnie mi tu dobrze.

- Ale przecież wargi ci zsiniały - zauważył Peter. - Po­

za tym zrobiło się chłodno.

Dziewczyna pokręciła głową, resztkami sił czepiając się

łodzi.

- N... nic nie szkodzi. Chcę się z... zaha... aa.. ratowac

- wyjąkała.

- Nie mów bzdur. - Zaczął ją wciągać do środka. - Za­

raz popłyniemy do brzegu.

Poddała mu się z wdzięcznością. Po chwili wychynęła

do połowy z wody i nagle... Chlup! Powędrowała z po­

wrotem. Osłupiały Peter znalazł się obok niej. Zaczaj pły­

nąć żabką, nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje.

- .. jesteś naga - wyjąkał.

Zmieszała się. Gdyby nie to, że tak długo znajdowała się

w wodzie, z całą pewnością zarumieniłaby się ze wstydu.

A tak, tylko zaczęła jeszcze bardziej szczękać zębami.

- M... myślałam, ż... że łódź się z... zerwała - wyjaś­

niła. - A p... potem s... spadł mi b... b... biustonosz.

Peter omal nie napił się wody.
- A ja myślałem, że jesteś syreną. No, zresztą niewiele się

pomyliłem - dodał, przypominając sobie jej kształtne piersi.

Elizabeth ponownie chwyciła się łodzi.

- Czuję się jak idiotka -powiedziała.

Fortune podpłynął do niej.

- Zaraz ci pomogę - powiedział, dotykając ramienia

dziewczyny.

Zadrżała. Tym razem nie z zimna.
- Nie masz tam jakichś zapasowych ubrań? - spytała

wskazując wnętrze łodzi.

PETER I ELIZABETH • 1 5 7

Peter pokręcił głową.

- Nie. Ale dam ci moją koszulkę- odparł, nie odrywa­

jąc wzroku od jędrnych piersi, unoszących się pod powie­

rzchnią wody.

- Naprawdę? To bardzo miło z twojej strony.

Był tuż przy niej. Dotykał jej szyi. Czuła na skórze

delikatne palce. Po krótkiej wewnętrznej walce oderwała

się od burty i przywarła do niego rozpaczliwie.

- Och, Elizabeth - zdołał szepnąć.

Poczuli smak swoich ust. Nad nimi zamknęła się tafla

wody, ale zupełnie ich to nie interesowało. Ich ciała, sple­

cione jak wodorosty, rozpoczęły własną, pełną pasji roz­

mowę.

Kiedy się wynurzyli, z trudem łapali powietrze. Peter

pomógł jej wejść do łodzi, a następnie sam wdrapał się do

środka. Zgodnie z obietnicą zdjął koszulkę, ale dziewczyna

nie była już nią zainteresowana. Czuła, że jest jej ciepło,

coraz cieplej. Żar ogarniający jej ciało stawał się coraz

bardziej nieznośny. Tylko Peter mógł go ugasić.

Mężczyzna wiedział o tym. Zaczął pieścić jej ramio­

na, piersi, brzuch. Nie myślał już o przyszłości. Pragnął

jedynie Elizabeth. Tu i teraz. A potem mech się dzieje, co

chce.

Przytulili się do siebie. Łódź zachwiała się niebezpiecz­

nie. Peter pocałował ukochaną i sięgnął po wiosła.

- Uważaj! - zawołał, walcząc z falami, które właśnie

pojawiły się na jeziorze.

Elizabeth rzuciła się, żeby mu pomóc. Wyglądało jed­

nak na to, że nie dotrą szybko do pomostu. Peter nie mógł

już znieść oczekiwania. Odłożył wiosła i spojrzał na

dziewczynę.

- Nie chcę już czekać - powiedział.

W odpowiedzi ułożyła się na dnie łodzi.

background image

1 5 8 • PETER I ELIZABETH

- Chodź - szepnęła. - Tutaj będziemy bezpieczni.

Peter spojrzał na nią z wahaniem. Pragnął jej jak nigdy

dotąd, ale jednocześnie jej ostatnie słowa przypomniały mu
o czymś.

- Nie, nie możemy - jęknął. - Musimy się zabezpie­

czyć.

Elizabeth pokręciła głową.

- Nie, teraz nie musimy.

- Jesteś pewna?!

- Tak pewna, jak tego, że cię kocham, wariacie!

Poczuła go na sobie. Zanurzyła palce w jego włosach.

Pragnęła, by kochał ją jak najmocniej. Pieściła jego ramio­

na i plecy.

Łódź zanurzyła się gwałtownie w wodzie, a potem wy­

nurzyła. I tak jeszcze kilkanaście razy. Powiał silniejszy

wiatr. Krzyk kochanków zmieszał się z krzykiem ptaków. Z

daleka nadciągała burza.

- Czy nie wydaje ci się, że tu jest mokro? - spytała

Elizabeth.

Peter pokręcił głową.

- Może to dlatego, że leżysz na mnie - dodała po chwi­

li. - Ale zapewniam cię, że jest mokro.

Wstali oboje i unieśli matę.

- Do licha, dziura - wymamrotał Peter. - Miałaś rację.

Łódź nabiera wody.

Dziewczyna spojrzała na ciężkie, ołowiane chmury.

- Zaraz będzie padać. Musimy się stąd szybko zbierać.

Fortune rozejrzał się dokoła.

- Gdzie się, do licha, podziały moje szorty? I koszulka?

- dodał po chwili.

Oboje zaczęli przeszukiwać wnętrze łodzi. Elizabeth

zajrzała nawet pod maty. Nic, ani śladu ubrań.

- Musiały wypaść - powiedziała.

PETER 1 ELIZABETH • 1 5 9

Mężczyzna położył dłoń na jej ramieniu.

- Raczej zostały wyrzucone.

Spojrzeli na pofalowaną taflę jeziora. Nigdzie ani śladu

ubrań. Za to daleko, przy brzegu, zauważyli dziwnie znajo­

my kształt. Peter aż chwycił się za głowę.

- Wiosło!

Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. W tej

chwili stali niemal po kostki w wodzie. Dziura najwy­

raźniej się powiększała.

- Będziemy musieli płynąć - powiedział, patrząc na

Elizabeth.

Pokręciła głową.

- Nie dam rady. Za duża fala.

Zaczęli się rozglądać, z nadzieją, że drugie wiosło

nie odpłynęło tak daleko. Rzeczywiście, znajdowało się

trochę bliżej. Niestety, utkwiło w olbrzymiej kępie wodo­

rostów.

- Zwariowałeś?! - wykrzyknęła Elizabeth i złapała Pe­

tera za ramię. - Ani mi się waż tam płynąć. To zbyt niebez­

pieczne.

W łodzi było coraz więcej wody. Nie mieli czym jej

wybierać. Nagle usłyszeli warkot motorówki. Czerwony

bolid oderwał się od przystani, która znajdowała się jakieś

dwieście metrów od ich pomostu.

Zaczęli machać rękami, nie zważając na to, że są nadzy.

Po chwili motorówka skierowała się w ich stronę.

Kiedy właściciel schroniska, Bill Holland, dobił do

tonącej łodzi, jego oczom przedstawił się niezwykły wi­

dok. Wewnątrz, tuż obok siebie, siedziała dwójka jego go­
ści i starała się osłonić nagie ciała plastikowymi matami.
Bill robił wszystko, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Sięg­

nął do schowka i myszkował tam przez dłuższy czas.

background image

1 RO * PRTF.R I F.UZARETH

•-=— —

W końcu wydobył dwa ciepłe koce. Rzucił
i Elizabeth.

- Widzę, że zdążyliście się już poznać -

z błyskiem w oku.

I znowu schylił się, żeby poszukać czegoś w

je Peterowi

- powiedział

schowku.

ROZDZIAŁ

11

- Nigdy czegoś takiego nie jadłem - powiedział Peter

i trącił palcem kanapkę z masłem fistaszkowym i galaretką

z winogron.

Elizabeth uśmiechnęła się.

- Spróbuj - zachęcała. - To będzie jeszcze jedno nowe

doświadczenie.

Peter ugryzł niepewnie pierwszy kęs.

- I jak?-spytała.

- Cudownie - odrzekł, tuląc jej nagie ciało. - Zresztą,

kanapka też jest niezła.

Dziewczyna oblizała palec i uśmiechnęła się zalotnie.

- Ja też tak chcę.

Podsunęła mu słoik.

- Nie, nie - zaprotestował, wskazując jej palec.

Elizabeth wyciągnęła palec z resztkami masła fistaszko-

wego. Rzucił się na niego, jakby miał zamiar pożreć całą

dłoń.

- Och, jak miło! - westchnęła.

Peter sięgnął po słoik.

- Teraz ja sam - powiedział.

Spojrzała na niego z wyrzutem. Peter nabrał masła na

palec i zaczął smarować jej piersi. Zaparło jej dech z wra­
żenia. Jęknęła tylko, czując jego język.

background image

1 6 2 • PETER I ELIZABETH

Mężczyzna sięgnął następnie po galaretkę z winogron.

- Chyba nie masz zamiaru...

- Daj spokój - przerwał jej. - Przecież sama mówiłaś,

że galaretka najlepiej pasuje do masła fistaszkowego.

Zaczął smarować jej brzuch. Elizabeth zachichotała.

Czuła delikatne łaskotki na całym ciele,. Peter odsunął się,

żeby obejrzeć swoje dzieło.

- To jest to! - wykrzyknął. - Sztuka kulinarna wycho­

dzi naprzeciw życiu.

- Teraz powinieneś umieścić mnie w tosterze - roze­

śmiała się.

Peter udawał, że rozważa tę propozycję.

- Myślę, że zrobimy coś innego — odparł. - Ale i tak

będzie bardzo gorąco.

- Wiesz, od tej pory masło fistaszkowe i galaretka staną

się dla mnie synonimami seksu - powiedziała, czując, jak

zalewają fala namiętności.

- Bardzo dobrze - oznajmił, pochylony nad jej ciałem.

- Bylebyś tylko na tym nie poprzestała.

Nic jednak na to nie wskazywało. Elizabeth wiła się,

czując giętki język na całym ciele, i jęczała z rozkoszy. Po

paru minutach była już jednak czysta.

- Ale z ciebie łakomczuch - powiedziała, patrząc mu

głęboko w oczy. - Poczekaj, teraz ja...

Peter cofnął się.

- Chcesz, żebym umarła z głodu?

Obdarowywanie rozkoszą było równie cudowne, jak

przyjmowanie jej. Elizabeth pieściła tors kochanka, brzuch,
a potem przesunęła się niżej.

- O, tak! Nie przestawaj! - wykrzyknął.

Dziewczyna nie wiedziała, skąd biorą się w niej takie,;

pokłady erotycznej inwencji. Wszystko przychodziło tak

łatwo i naturalnie.

PETER I ELIZABETH • 1 6 3

Przypomniała sobie kontakty z mężem. Jeżeli nawet ko­

chali się, to bez specjalnych uniesień. Oboje bali się tego,

co mogą powiedzieć w chwili słabości. Jednocześnie wy­

dawało im się, że seks wyssie z nich całą energię potrzebną

do pracy. No tak, byli wtedy młodzi i głupi. Elizabeth

nigdy nie czuła się tak wspaniale jak teraz.

Peter dotknął wargami jej ust.

- Poczekaj. Masz na brodzie galaretkę - powiedziała

z uśmiechem.

Chciał ją wytrzeć, ale nie pozwoliła mu. Delikatnie wy­

sunęła język...

I nagle stało się! Nie potrafili już dłużej panować nad

sobą. Zaczęli się tulić i całować. A potem... Potem poczuła

pełnię szczęścia i otworzyła się dla niego jak dojrzały

owoc.

W niedzielę rano usłyszała pukanie do drzwi. Wyśliznę­

ła się z ramion Petera i wyszła przed domek. Po drodze

narzuciła na siebie szlafrok. Miała nadzieję, że nie obudziła

ukochanego.

Przed domkiem stał Bill Holland.

- Dzień dobry, pani doktor - powiedział z uśmiechem.

- Dzień dobry, Bill.

- Chciałem tylko powiedzieć, że zreperowałem już łód­

kę. Może pani z niej śmiało korzystać. Proszę... - chrząk­

nął - proszę przekazać to sąsiadowi.

Elizabeth skinęła głową.

- Czy coś jeszcze?

- Domki są wynajęte do drugiej - dodał. - Ale mogą

państwo zostać dłużej. Proszę tylko dać znać.

Dopiero w tym momencie Elizabeth zdała sobie sprawę,

że weekend się kończy. Westchnęła ciężko. To, co się zda­

rzyło, było jak piękny kolorowy sen. Niestety, sny mają to

background image

1 6 4 • PETER I ELIZABETH

do siebie, że nie trwają zbyt długo. Potem trzeba się obu­

dzić i przyjąć to, co niesie ze sobą rzeczywistość.

Zmarszczyła brwi, udając, że się zastanawia.

- Nie, dziękuję - powiedziała w końcu. - Myślę, że

wyjedziemy o drugiej.

Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Nogi miała jak z wa­

ty. Poczuła gorące łzy na policzkach.

Miałaś najwspanialszy weekend w życiu, próbowała so­

bie tłumaczyć. Postaraj się cieszyć nim jak najdłużej.

Kiedy weszła do pokoju, okazało się, że Peter już nie

śpi. Siedział przy ścianie z głową opartą o poduszki. Wy­

tarła łzy z nadzieją, że tego nie zauważy. Miał przymknięte

oczy i mruczał coś cicho do siebie. Pewnie jakąś znaną

melodię.

Najchętniej wskoczyłaby teraz jak najszybciej do łóżka.

Chciała utrwalić obraz Petera na kliszy pamięci. Siedział

półśpiący, szczęśliwy i nie zdawał sobie sprawy z tego, że

ich weekend się kończy.

Peter patrzył na Elizabeth spod półprzymkniętych po­

wiek. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że targają nią

różne uczucia: miłość, pożądanie, smutek, niechęć. Nie

wiedział jednak, co powiedzieć.

- Kto to był? - spytał.

- Właściciel.

- A o co mu chodziło?

- Przyszedł zawiadomić, że zreperował łódkę.

Przysiadła na skraju łóżka i pochyliła się. Postanowiła,

że nie będzie płakać, ale nie potrafiła ukryć smutku.

- Co się stało? - spytał, gładząc ją po włosach.

- Właściwie nic - odrzekła ze wzrokiem wbitym

w podłogę. - Tylko nasz weekend się kończy.

Potrząsnął głową.

- Założę się, że mamy jeszcze sporo czasu.

PETER 1 ELIZABETH • 1 6 5

Dziewczyna pochyliła się jeszcze niżej, tak jakby przy­

gniatał ją jakiś wielki ciężar.

- Do drugiej - przypomniała grobowym głosem.

Cóż miała mu powiedzieć? Że dla niej to za mało? Że

wolałaby tu zostać znacznie dłużej? Choćby na całe życie.

Nikt jej nie prosił o takie wyznania. Czuła, że nie ma prawa

zmuszać Petera do czegokolwiek.

- Chciałabym wrócić trochę wcześniej do domu - po­

wiedziała. - Muszę... Muszę trochę pomyśleć.

Nic. Cisza.

- Przygotuję się. Będziemy mogli wyjść za dwadzieścia

minut - zakończyła, podnosząc się z łóżka.

Peter złapał ją za rękę.

- Przecież nic się nie kończy, Lizzy.

Pokręciła przecząco głową. Czuła, że mężczyzna jest

równie spięty jak ona.

- Nie, nie. Musimy sobie jasno powiedzieć, że to już

koniec. Nic nie trwa wiecznie. Zwłaszcza to, co piękne.

Dałeś mi tyle, Peter...

Postanowiła, że musi wyjść z tego z twarzą. Zaciskała

pięści, żeby się nie rozpłakać.

Godzinę później oddali klucze i ruszyli w stronę parkin­

gu. Dwie samotne dusze zagubione w labiryncie świata.

Oboje wiedzieli, że muszą się rozstać. Czekało na nich to,

co uważali za ważne: praca i interesy.

- Daj znać, jak ci poszło z Goslinem - poprosił.

Elizabeth poczuła, że nagły żal ścisnął ją za gardło. Zdołała

skinąć głową, nie wypadło to jednak zbyt przekonująco.

Peter spojrzał na nią kącikiem oka.

- Jeśli nie zadzwonisz, ja to zrobię.

- Dobrze. Zadzwonię.

Dziewczyna wiedziała, ze rozmowa z nim tylko powię­

kszy jej ból.

background image

1 6 6 • PETER I ELIZABETH

Chciał ją przytulić, ale wyrwała się z jego ramion

i podeszła do samochodu.

- Elizabeth! - krzyknął.

Zatrzymała się w pół ruchu. Nie odwróciła się jednak.

- Może to prawda, że historia lubi się powtarzać

i... kiedyś... pewnego dnia ocknę się w klinice Gośli­

na w Nowym Jorku i zobaczę nad sobą burzę rudych wło­

sów.

Zaczęła wycierać łzy płynące jej po policzkach.

- To mało prawdopodobne, Peter.

- Skąd wiesz?

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Nic już nie wiem.

- Doskonale pasuje, proszę pana - powiedział sprze­

dawca. - Jeśli wolno mi sobie pozwolić na uwagę. Nie

każdy potrafi nosić kapelusz tak jak pan.

Peter tylko się skrzywił.

- De płacę?

Sprzedawca sięgnął po kapelusz, żeby go zapakować,

ale Peter był pierwszy.

- Włożę go - oznajmił. - Proszę wypisać rachunek.

Znajdował się tuż przed biurem Oppenheimera, kiedy

zauważył swoje odbicie w szybie wystawowej. Aż się cof­

nął. Nie poznawał tego mężczyzny w trzyczęściowym gar­

niturze i czarnym kapeluszu. Musiał mieć wyjątkowo głu­

pią minę. Kilku przechodniów spojrzało na niego ze zdzi­

wieniem. Ktoś popukał się w czoło.

Peter zbliżył się do szyby. Czy to wina kapelusza, że

wygląda tak obco? Może ma zbyt szerokie rondo? A może

za wąskie? Może nie taki kształt? Peter gubił się w domy­

słach.

PETER I ELIZABETH • 1 6 7

Zdjął kapelusz i włożył go powtórnie zwykłym non­

szalanckim ruchem. Znowu nie to! Tak, jakby grał

samego siebie. Ponownie zdjął kapelusz i zaczął stroić

miny. I wtedy zauważył po drugiej stronie szyby jakąś po­

stać.

Uszczypnął się. Nie, to niemożliwe. Chciał uciec, ale nie

zdążył.

- Fortune!

Peter zdobył się na blady uśmiech.

- Miło pana widzieć, panie Oppenheimer- powiedział

słabym głosem. - Właśnie do pana szedłem.

Oppenheimer zachowywał się uprzejmie. Zbyt uprzej­

mie. Peter miał wrażenie, że traktuje go trochę jak łagodne­

go wariata.

- Zapomniałeś, że jesteśmy na ty? - przypomniał star­

szy pan. - Chodźmy już. Chyba że chcesz się jeszcze...

- zawahał się - poprzeglądać.

Fortune zaczerwienił się.

- Mierzyłem właśnie kapelusz. Przed chwilą go kupi­

łem.

- Ach, tak. - Oppenheimer wziął go pod ramię. - Bar­

dzo ładny. Mam wrażenie, że znakomicie leży. Chodźmy

już. - Pociągnął go w stronę biura.

Peter pokręcił głową.

- Wiesz, Charles, ostatnio lepiej mi się rozmawia

w czasie spacerów. Wybierzmy się nad jezioro!

Oppenheimer ruszył, zadowolony, że może oddalić się

od fatalnej wystawy.

s

- Jeśli chcesz, możemy odłożyć tę rozmowę.

- Nie, nie. Wolałbym już ją mieć za sobą.

Peter spojrzał w bok, chcąc sprawdzić, czy mimowolnie

nie obraził biznesmena.

- Chciałbym być z tobą szczery, Peter - powiedział

background image

1 6 8 • PETER I ELIZABETH

Oppenheimer. Weszli właśnie na ścieżkę prowadzącą do

jeziora. - Ostatnie wypadki nadszarpnęły moją wiarę

w ciebie. Wiesz, że nie zależy mi na pieniądzach. Nie

chciałbym, aby moja firma dostała się w niepowołane ręce.

Pragnę, żeby zastąpił mnie człowiek prawy, uczciwy i szla­

chetny. Tyle teraz oszustw i... - tu skrzywił się - rozpusty.

Na przykład zdjęcia w gazetach.

Peter poczuł gniew.

- Mówisz teraz o mnie, Charles - przerwał mu - a nie

o mojej firmie.

Oppenheimer wzruszył ramionami.

- Dla mnie to jedno i to samo.

Fortune z coraz większym trudem panował nad sobą.

- Ja to ja, a firma to firma! Jako człowiek mogę po­

pełniać błędy, ale nie znaczy to, że nie można zaufać

firmie.

Oppenheimer rozpiął guzik od koszuli. Nagle zrobiło

mu się bardzo gorąco.

- Nie gadaj bzdur!

Przez chwilę szli w milczeniu. W końcu starszy pan

chrząknął i spojrzał na Petera.

- Widzę, że nie doszedłeś jeszcze do siebie - powie­

dział już łagodniejszym tonem. - Powinieneś odpocząć.

Może za jakiś czas wrócimy do tej rozmowy.

Peter zacisnął pięści. Po chwili jednak się rozluźnił.

- Nie wierzę ci, Charles. Na pewno sprzedasz firmę

komuś innemu.

Oppenheimer przystanął i spojrzał na niego twardo.

- To nie twój interes!

- Właśnie, że mój! Skoro już poniżyłem się do tego

stopnia, żeby się tłumaczyć.

Stary przedsiębiorca zmarszczył brwi.

- A, właśnie. Niczego mi jeszcze nie wyjaśniłeś - za-

PETER I ELIZABETH • 1 6 9

uważył z przekąsem. - Co masz na swoje usprawiedliwie­

nie?

Peter uśmiechnął się. Więc miał jednak szansę. Zdjął

kapelusz i zaczął mu się przyglądać.

- Możesz mi wierzyć lub nie, ale wszystko zaczęło się

od podobnego kapelusza.

Elizabeth zapukała do drzwi dokładnie pięć minut przed

jedenastą. Usłyszała kroki i odruchowo wygładziła spódni­

cę kostiumu.

Otworzył jej sam Goślin. Najpierw przywitał się, a po­

tem zaczął się jej dokładnie przyglądać. Wiedziała, że robi

to specjalnie, aby ją onieśmielić.

Co teraz? - zastanawiała się. Czy ma od razu prosić

o wybaczenie? Osobiście wolałaby się spotkać z nim w ja­

kimś miejscu publicznym. Na przykład w restauracji lub

kawiarni.

W końcu Goślin cofnął się i wpuścił ją do środka. We­

szła bez entuzjazmu.

- Dziękuję, że pani przyszła - powiedział. - Jestem

dzisiaj bardzo zajęty, mamy więc mało czasu. O trzeciej

odlatuję do Nowego Jorku. Mam spotkać się z doktorem

Shimlerem na lotnisku Kennedy'ego. Zapewne słyszała

pani o doktorze Emilu Shimlerze z Monachium?

Skinęła głową. Był to jeden z najlepszych neurofizjolo-

gów na świecie.

- Doktor Shimler ma poprowadzić w moim szpitalu

specjalne seminarium. Chyba wie pani, co to znaczy.

W każdej klinice na świecie przyjęto by go z otwartymi

rękami.

Reklama dźwignią handlu, pomyślała Elizabeth. Cie­

kawe, czy Goślin jest równie dobrym lekarzem, jak mów­

cą?

background image

1 7 0 • PETER I ELIZABETH

Goślin przerwał i spojrzał na nią chłodno. Dziewczyna

wciąż stała na środku pokoju. Nikt nie poprosił jej, żeby

usiadła. Miała wielką ochotę wyjść. Postanowiła jednak

wytrwać do końca.

- Czy orientuje się pani, dlaczego Shimler wybrał moją

klinikę?

Już chciała oznajmić, że pewnie odpowiada mu klimat,

ale ugryzła się w język.

- Ponieważ jest pan najlepszy - mruknęła.

Goślin rozpromienił się. Zapewne liczył na taką

odpowiedź. To mu wystarczyło. Teraz mógł przejść do

rzeczy.

- Przed wyjazdem zastanawiałem się nad tym, co zro­

bić z pani kontraktem.

Poczuła, że zimny strumyk potu zaczyna spływać jej po

plecach. Wciąż zależało jej na tej pracy. Goślin mógł być

nawet największym bufonem, ale, niestety, rzeczywiście

był najlepszy.

- Nie muszę chyba mówić, że potrzebujemy ludzi od­

danych i uczciwych. Takich, na których moglibyśmy pole­

gać.

Mój Boże, przecież nie popełniła żadnego przestępstwa.

Czy Goślin chce, żeby uderzyła się teraz w piersi? Praca

w Nowym Jorku oznaczała dla niej życie pełne wyrzeczeń.

W ciągłym stresie, bez odpoczynku, bez Petera.

- Tak, wiem. Muszę się zastanowić - oświadczyła, idąc

do drzwi.

Zabrzmiało to tak, jakby powiedziała: mam to w nosie.

Goślin stał oniemiały. Zuchwałość dziewczyny zupełnie

wytrąciła go z równowagi. Dopadł ją dopiero przy samych

drzwiach.

- Zaczekaj, Elizabeth! Porozmawiajmy o tym teraz.

PETER I ELIZABETH • 1 7 1

Peter zgodził się pójść na obiad z Jessicą. Nie miał jed­

nak na to specjalnej ochoty. Wciąż nie mógł się zdecydo­

wać. Nie wiedział, czy powinien skrzyczeć babkę za to, co

zrobiła, czy też jej podziękować. Jednego był pewien: to

ona opracowała szatański plan na weekend.

Kiedy wszedł do restauracji, stanął w pół kroku. Jessica

siedziała przy stoliku, ale nie była sama. Towarzyszył jej

doktor Engel.

Niestety, nie mógł już uciec. Oboje zauważyli go i za­

częli machać rękami. Podszedł do nich z ponurym uśmie­

chem.

- Zdaje się, że was przyłapałem - powiedział. - Cieka­

we, co znowu knujecie?

Jessica i Ben spojrzeli na siebie.

- Domyśliłeś się? Wydawało nam się, że to będzie do­

bry pomysł - przyznała babka.

- Niestety, wyszło inaczej - zawtórował jej Ben, z na­

dzieją, że Peter zaprzeczy.

Ale ten siad! tylko chmurny na swoim krześle.

- Nie wiedziałem, że... znacie się tak dobrze.

O dziwo, starsi państwo zaczerwienili się jak para nasto­

latków. Peter spojrzał na nich ze zdziwieniem. Powoli za­

czął rozumieć, że znają się aż nazbyt dobrze.

- Elizabeth miała do mnie pretensje z powodu tego

weekendu - mruknął Ben, chcąc zmienić temat.

- No tak, zrobiliście nam niezłą niespodziankę- powie­

dział Peter i uśmiechnął się mimo woli.

- Niestety! - Jessica położyła rękę na sercu. - Muszę

przyznać, że był to jeden z moich najgorszych pomysłów.

Peter zerknął na babkę, chcąc sprawdzić, czy mówi

poważnie. Nawet nie drgnęła. Skrzywił się i sięgnął po

kartę. Przebiegał oczami nazwy potraw, nawet nie próbując

ich zapamiętać.

background image

1 7 2 • PETER I ELIZABETH

- Więc widział się pan z Elizabeth, doktorze? - spytał

zdawkowym tonem.

Ben skinął głową i również zagłębił się w menu. Równie

dobrze mogła to być książka w języku chińskim. I tak nie

rozumiał z niej ani słowa. Jedynie Jessica zdradzała pewne

zainteresowanie kolacją.

- Mam ochotę na gąskę.

- Próbowałem się z nią skontaktować dziś po południu

- ciągnął Peter.

- Co, gąska? - spytał Engel. - Dobry pomysł.

- Kiedy pan z nią rozmawiał?

Ben zmarszczył brwi.

- Zdaje się, że właśnie po południu.

- Peter, ty też lubisz gęś - wtrąciła Jessica. - Może

zjesz kawałek?

- Podobno jest tutaj bardzo dobra - kusił doktor.

Peter patrzył na nich nieprzytomnym wzrokiem.

- Czy była już po rozmowie z Goslinem?

Ben zasłonił twarz kartą i udawał, że czyta. Fortune

pociągnął go za rękaw.

- Co z Goslinem? Jak jej poszło?

- Co?... A, gęś... Nie, myślę, że zjem coś innego.
- Jaka gęś? - Peter potrząsnął głową. - Nie gęś, ale

Goślin!

- Aa, Goślin. - Ben uderzył się dłonią w czoło. -

Wszystko w porządku. Zaproponował Elizabeth wyższą

pensję.

Jessica pomyślała, że nie wytrzyma i za chwilę wybuch­

nie śmiechem.

- To... dobrze - powiedział ponuro Peter.

Miał nadzieję, że Goślin podrze jej kontrakt i wyrzuci za

drzwi. Mógłby wówczas poszukać dla niej pracy w Denver.

Tylko czy zgodziłaby się?

PETER I ELIZABETH • 1 7 3

- A co z Oppenheimerem? - spytała Jessica. - Jak so­

bie poradziłeś?

Peter westchnął.

- W końcu zgodził się sprzedać firmę- odparł.

- Więc wyjaśniłeś wszystko?

Peter pokręcił głową.

- Nie miałem ochoty na wyjaśnienia i kajanie się -

mruknął niechętnie.

- Więc jak ci się udało?! - wykrzyknęli jednocześnie

Jessica i Ben.

Wzruszył ramionami.

- Zaoferowałem mu więcej pieniędzy.

- Cieszę się, że masz to za sobą - powiedział Truman.

- Musisz teraz zaczekać parę dni, do czasu gdy przygotuję

wszystkie dokumenty.

Peter odetchnął z ulgą. Brat nie miał zamiaru czynić mu

żadnych wyrzutów. Zaczęli rozmowę dotyczącą szczegó­

łów transakcji.

- Więc wszystko jasne? - spytał na koniec.

- Oczywiście. - Truman zawahał się i dodał: - Mam

nadzieję, że nie żałujesz niczego.

- Nie - padła twarda odpowiedź.

- Czy... czy to już skończone?

- Jak najbardziej. Można powiedzieć, że jestem w pełni

wyleczony - powiedział Peter i odłożył słuchawkę.

Zamknął oczy. Natychmiast stanęła mu przed oczami Eli­

zabeth: w fartuchu lekarskim, w kolejce, nad jeziorem, w ko­

stiumie, bez kostiumu. Otworzył oczy, ale wciąż ją widział.

Nie odstępowała go na krok. Zupełnie jak anioł stróż.

Miał nadzieję, że jej obraz wyblaknie wraz z upływem

czasu. A potem zniknie z jego pamięci. Inaczej nie potrafił­

by żyć.

background image

R O Z D Z I A Ł

12

Jessica Fortune pochyliła się nad stołem i spojrzała

w oczy Margaret.

- Najgorsze jest to, że Peter naprawdę cierpi - powie­

działa. - Aż się serce kroi.

Przyjaciółka napełniła jej filiżankę.

- Mam nadzieję, że nie czujesz się winna z tego powo­

du.

Jessica westchnęła.

- Może powinnam była dać im spokój - zauważyła.

- W dodatku wciągnęłam w to wszystko Bena.

Margaret uśmiechnęła się.

- Właśnie, Ben. Dawno nie widziałam cię w tak dosko­

nałym humorze, Jessie.

- Cóż, jak widzisz, zgłupiałam na stare lata.

- Nie jesteś jeszcze taka stara.

Obie przyjaciółki spojrzały na siebie i wybuchnęły

śmiechem.

- Radzę ci, bierz go, póki oboje macie na to ochotę

- ciągnęła Margaret. - Ben aż pali się do ożenku.

Jessica pokręciła sceptycznie głową.

- Nie jestem tego wcale taka pewna. Kiedy się spotyka­

my, rozmawiamy głównie o Peterze i Elizabeth.

Przyjaciółka pogroziła jej palcem.

PETER I ELIZABETH • 1 7 5

- W sobotę wróciłaś dopiero po północy - przypomnia­

ła. - Coś mi się tutaj nie zgadza. Sears Tower jest czynna

tylko do dziesiątej.

Jessica poczuła, że się rumieni.

- Wybraliśmy się później na kolację przy świecach.

- I cały czas rozmawialiście o młodych?

Jessica zarumieniła się jeszcze bardziej.

- Wypytujesz mnie tak, jakbym nie była pełnoletnia.

Rozmawialiśmy o tym i owym, jak starzy przyjaciele. Nie­

długo wyjadę i w ogóle przestaniemy się widywać.

- Chyba że Peter ożeni się z Elizabeth - wpadła jej

w słowo Margaret.

Jessica nie chciała nawet o tym myśleć. Zdusiła żal i po­

trząsnęła głową.

- To niemożliwe. Zrobiłam wszystko, żeby ich skoja­

rzyć.

- Może nie trzeba im już tak wiele.

Nagle zadzwonił telefon. Margaret sięgnęła po słucha­

wkę, po chwili jednak oddała ją przyjaciółce.

- To do ciebie - powiedziała z uśmiechem. - Ben.

Nie wiedzieć czemu, Jessica zmieszała się tak bardzo, że

wylała resztkę kawy na obrus.

- Świetnie, że zadzwoniłeś, Ben.

- Chciałem się z tobą zobaczyć, zanim wyjedziesz. Mó­

wiłaś, że to już jutro.

Szli alejką w parku Lincolna, graniczącym z jeziorem

Michigan. Minęli zoo i pola golfowe, kierując się w stronę

zatoczki.

- Peter ma jutro podpisać umowę z Oppenheimerem

i zamierza jak najszybciej wracać do domu - wyjaśniła.

- Chcę z nim lecieć. Zawsze przyda się ktoś, kto poda

chusteczkę.

background image

1 7 6 • PETER I EUZABETH

Engel pokręcił głową.

- Elizabeth nie chce się wypłakać. Cały czas udaje, że

nic się nie stało.

Przechodzili właśnie koło pięknego ogrodu botaniczne­

go z tysiącem kwiatów.

- To jest właśnie „Ogród Babuni", o którym ci mówi­

łem.

Jessica uśmiechnęła się.

- Coś dla takich staruszek jak ja.

Ben wziął ją za rękę.

- Nie mów tak. Nie jesteś wcale stara.

Pomyślała, że już druga osoba tak mówi. Więc cóż,

będzie chyba musiała uwierzyć.

- Jestem - zaczęła cicho - jestem parę lat starsza od

ciebie.

Doktor złożył na jej dłoni pocałunek.

- Zawsze pociągały mnie starsze kobiety.

Jessica poczuła, że sytuacja zaczyna wymykać się jej

spod kontroli. Co gorsza, wcale nie chciała tego zmienić.

Ben objął ją i postanowił oprowadzić po ogrodzie.

- Nazwa „Ogród Babuni" wzięła się stąd, że można tu

znaleźć tylko staroświeckie kwiaty.

Minęli niewielką bramę. Jessica starała się skoncentro­

wać na roślinach, ale nie mogła. Czuła bliskość Bena i było

jej z tym dobrze.

Usiedli na ławeczce.

- Muszę ci coś wyznać, Jessico.

- Tak?

Poczuła, że serce zaczęło jej bić gwałtownie.

- Twój wnuk nie jest jedynym, którego uderzył piorun.

Coś ścisnęło ją w dołku. Przed oczami pojawiły się roz­

tańczone gwiazdy. Nigdy by się tego nie spodziewała. Po

tylu latach!

PETER I EUZABETH • 1 7 7

- Nie rozumiem - skłamała.

Ben poczerwieniał.
- Chciałem powiedzieć, że to wszystko było takie nie­

zwykłe. Czuję, że powinniśmy coś zrobić.

- Z Peterem i Elizabeth?

Z trudem przełknął ślinę.

- T... tak. Oczywiście.

Jessica rozłożyła ręce.

- Niestety, obawiam się, że niewiele już da się zrobić.

Engel poruszył się niespokojnie na ławce.

- Mam wrażenie, że niewiele już im trzeba - powie­

dział, patrząc jej w oczy. - Tak jak...

- Zaraz - przerwała mu. - Margaret mówiła dokładnie

to samo. Bardzo możliwe, że macie rację. Oni też to wie­

dzą, dlatego unikają się od tego weekendu.

Ben położył rękę na jej ramieniu. Znowu poczuła, że jest

jej ciepło, coraz cieplej.

- Musimy coś dla nich zrobić - orzekł doktor. - Eliza­

beth jest taka smutna.

Jessica machnęła ręką.

- Dobrze, że nie widziałeś Petera. Wygląda jak chmura

gradowa.

Mężczyzna odruchowo spojrzał do góry.

- Przydałaby się jakaś burza z piorunami.

- Nic z tego. Słuchałam prognozy na dzisiaj. Możemy

najwyżej liczyć na niewielki wiatr. - Spojrzała w górę. -

O, właśnie.

Nagle złapała Bena za rękę, a on poczuł, że najchętniej

wziąłby ją w ramiona. Teraz, w miejscu publicznym,

w otoczeniu tych wszystkich kwiatów.

Ale Jessica nie zwracała na niego uwagi.

- Co to takiego? - spytała podekscytowana, patrząc

w niebo.

background image

1 7 8 • PETER 1 ELIZABETH

Ben z trudem oderwał wzrok od jej twarzy.

- To? Zwykły balon.

Znowu spojrzał na Jessicę. W słonecznym świetle wy­

glądała o wiele młodziej. I te cudowne iskry w jej oczach,

jakby miała zamiar zrobić komuś psikusa.

- Polecimy pięknym balonem, ponad łąki i drzewa zie­

lone - zaczęła deklamować.

Engel spojrzał na nią z niepokojem.

- Nie chcesz chyba, żebyśmy my...

Pokręciła głową.

- Nie. Wolę samoloty. - Mrugnęła do Bena. - Mam

jednak wrażenie, że znam takich, którzy chętnie zakoszto­

waliby takiej przejażdżki.

Powoli zaczęło do niego docierać znaczenie jej słów.

Uśmiechnął się chytrze.

- Chętnie się do ciebie przyłączę, jeśli będziesz kiedyś

chciała obrabować bank.

Peter słusznie przypuszczał, że sprawa Oppenheimera

zajmie mu sporo czasu. Cały dzień spędził nad dokumenta­

mi, a wieczorem wybrał się na kolację z samym Cnarlesem

oraz jego asystentem, Ronem Jasperem. Musieli uzgodnić

warunki transakcji.

W normalnych okolicznościach nie miałby nic przeciw­

ko temu. Wręcz przeciwnie - przyjąłby wyzwanie i prze­

prowadził całą sprawę do pomyślnego końca. Ale teraz

ciągle się mylił. Wspomnienie Elizabeth wciąż było bardzo

żywe.

Siedział właśnie w pokoju konferencyjnym wielkiego

domu towarowego i rozmawiał z Oppenheimerem, Jaspe­

rem i bardzo atrakcyjną Melanie Harris, architektem firmy.

Melanie wyjaśniała, w jaki sposób można rozbudować sieć

domów handlowych Oppenheimera. Peter patrzył w ekran

PETER 1 ELIZABETH • 1 7 9

komputera, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Czuł, że ze­

brani oczekują od niego zabrania głosu.

Zadał więc kolejne pytanie.

- Już panu wyjaśniałam. - Melanie nie potrafiła ukryć

irytacji. - Możemy bez przeszkód rozbudowywać się w górę.

Peter zrobił głupią minę. Kobieta zaczęła mieć wątpli­

wości, czy w ogóle słyszy, co się do niego mówi.

- Władze miasta nie stawiają żadnych przeszkód - po­

wiedziała. - Może pan nawet dobudować kilkanaście pię­

ter i wynająć część powierzchni innym firmom.

Fortune czuł na sobie wzrok Oppenheimera i jego po­

mocnika.

- Kilkanaście? - powtórzył.

- Albo nawet kilkadziesiąt.

Peter zawahał się.

- Czy to nie za dużo?

- I tak rue przegonisz Sears Tower-wtrącił Oppenheimer.

Jasper i Melanie Harris roześmieli się, a Peter uśmiech­

nął się niepewnie.

- Czy ma pan jakieś własne pomysły? - spytała Mela­

nie tonem, którego erotyczne konotacje nie uszły uwagi

Jaspera i Oppenheimera.

Peter nie miał pojęcia, o co chodzi.

- Pomysły?

- Tak - potwierdziła pani architekt. - Czy chciałby pan

jakoś rozbudować swoje domy towarowe?

Cała trójka patrzyła na niego, czekając na odpowiedź.

Peter nie wiedział, co robić. Cały czas myślał o Elizabeth

i nie rozumiał, czego od niego chcą.

Charles Oppenheimer zmarszczył czoło.

- Źle się czujesz, Peter? - spytał. - Zbladłeś tak nagle.

Fortune miał nadzieję, że głos nie odmówi mu posłu­

szeństwa.

background image

1 8 0 • PETER 3 ELIZABETH

- N... nic mi nie jest.

Chrząknął. Melanie Harris uśmiechnęła się do niego.

- Podobno miał pan wypadek. Szczerze współczuję. To

musiało być wstrząsające.

Peter poruszył się na swoim miejscu.

- O, tak. - Założył nogę na nogę. - O czym to mówili­

śmy?

Oppenheimer spojrzał na zegarek.

- Niestety, mam umówione spotkanie - powiedział do

Petera. - Ale skoro już uzgodniliśmy warunki sprzedaży,

może po prostu zostawię cię z Melanie?

- Jasne. Załatwione.

Kiedy obaj mężczyźni zniknęli za drzwiami, Peter spoj­

rzał na Melanie. Westchnął ciężko.

- No tak, na czym skończyliśmy?

Dziewczyna wyłączyła komputer i pochyliła się w stro­

nę mężczyzny. Złote loki opadły jej na czoło.

- Może to niezbyt delikatnie z mojej strony, panie For­

tune - zaczęła - ale wygląda pan na człowieka, który ma

mnóstwo kłopotów.

Peter roześmiał się. Jak mu się wydawało - beztrosko.

- Naprawdę?

Melanie skinęła głową.

- Interesy? - spytała, patrząc na niego uważnie.

Zaprzeczył.

- Od razu tak pomyślałam - mruknęła Melanie. -

A więc kobieta.

Peter spojrzał na nią z uznaniem.

- Jak pani odgadła?

Dziewczyna uśmiechnęła się.

- Znam się na tym trochę - powiedziała tajemniczo.

- Czy chce pan poznać moje zdanie na ten temat?

Zawahał się.

PETER I ELIZABETH • 1 8 1

- Jeśli potrafi pani powiedzieć coś sensownego...

Skinęła głową.

- Szaleje pan za nią.

Peter poderwał się z miejsca.

- Z a Elizabeth?!

Melanie potwierdziła. Nagle usłyszeli sygnał łączności

wewnętrznej. Dziewczyna wcisnęła guzik.

- Słucham?

- Otrzymaliśmy wiadomość dla pana Fortune'a.

Peter zbliżył się do stołu, ale sekretarka wyłączyła się.

- Wiadomość? - powtórzył.

- Proszę ją odebrać w sekretariacie - powiedziała Me­

lanie. - Ostatnie drzwi na prawo.

Peter wybiegł, jakby go coś goniło. Zdyszany wpadł do

biura i spojrzał z nadzieją na kopertę. Nie, to nie Elizabeth.

Otrzymał wiadomość od babki. Jessica pisała, że ma kłopo­

ty i oczekuje go w parku Lincolna.

Elizabeth jeszcze raz sprawdziła szuflady w swoim po­

koju. Były puste. Pod ścianą piętrzyły się pudła i skrzynki.

Na biurku leżały stare firanki i zasłony. Wszystko wygląda­

ło niezwykle zimno i obco.

Usłyszała pukanie do drzwi.

- Tak?

Na progu stanęła Wendy.

- Czy coś jeszcze, pani doktor?

- Nie, dziękuję.

Pielęgniarka rozejrzała się po pokoju.

- Tak tu teraz smutno - powiedziała.

Elizabeth poczuła, że zbiera jej się na płacz. Przypo­

mniała sobie jednak, że jest w pracy. To ją do czegoś zobo­
wiązywało.

- Nowy lekarz urządzi ten pokój po swojemu - orzekła.

background image

1 8 2 • PETER I ELIZABETH

Wendy pociągnęła nosem.

- To już nie będzie to. Ale - głos się jej załamał - w No­

wym Jorku będzie pani lepiej.

Jeszcze przed tygodniem Elizabeth również tak my­

ślała. Ale teraz żal jej było rozstawać się z Benem,

współpracownikami i pacjentami. Poza tym, przyjdzie

jej współpracować z kimś tak nieobliczalnym jak Goślin.

- Pani doktor...

Elizabeth podniosła wzrok.

- Telefon do pani. - Wendy wskazała mrugające świa­

tełko.

Rzeczywiście. Elizabeth podeszła do biurka. Już chciała

sięgnąć po słuchawkę, kiedy ze strachem pomyślała, że to

może być Peter. Drżącym głosem poprosiła pielęgniarkę,

żeby odebrała telefon.

- Słucham? Tu gabinet doktor Merchant - powiedziała

Wendy. - Tak. Niestety, wyszła na chwilę.

Po chwili pielęgniarka odłożyła słuchawkę.

- Kto to był?

- Doktor Engel. Mówił, że jest w parku Lincolna i ma

jakieś kłopoty. Prosił, żeby pani przyjechała. Czeka koło

zatoczki.

Elizabeth spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Jesteś pewna?

- O tak, jak najbardziej.

Jeśli jej potrzebował, powinna ruszyć jak najszybciej.

Spojrzała na Wendy.

- Postaram się wrócić za godzinę.

Peter szybko wyskoczył z samochodu. Taksówkarz ob­

jaśnił mu po drodze, jak dotrzeć do zatoczki. Bez trudu

odnalazł odpowiednią ścieżkę i zaczął biec przed siebie.

W końcu stanął zdyszany. Przed nim, na łączce nie opodal

PETER I ELIZABETH • 1 8 3

zatoczki, znajdował się wielki czerwony balon gotowy do

lotu. Podszedł bliżej. Poczuł się tak, jak parę dni wcześniej,

w wesołym miasteczku.

Rozejrzał się dokoła. Nigdzie żywej duszy. Ani babki,

ani nikogo innego. Podszedł do kosza i wdrapał się do

środka.

- Tylko popatrzę- mruknął do siebie.

Elizabeth nie brała taksówki. Park znajdował się zale­

dwie parę kroków od szpitala. Biegła, przyciskając do pier­

si torbę z instrumentami medycznymi i dokumentami.

W końcu nawet nie wiedziała, czy będzie musiała opero­

wać Bena na miejscu, czy też tylko wyrwać go z rąk policji.

Zatrzymała się przy wejściu, żeby złapać oddech, i po­

biegła dalej. Niestety, koło zatoczki nie było nikogo. Na

łączce znajdował się tylko wielki czerwony balon. Podeszła

bliżej, żeby go lepiej obejrzeć. Nigdy nie widziała z bliska

czegoś takiego.

Uśmiechnęła się do siebie. Chyba nic się nie stanie, jeśli

wejdzie na chwilę do środka. Podeszła do kosza, ale, nieste­

ty, ktoś już w nim siedział. Zobaczyła czyjeś plecy i kape­

lusz.

- Peter! - krzyknęła.

Mężczyzna w koszu odwrócił się.

- Elizabeth! - Omal się nie przewrócił. Na szczęście

w ostatniej chwili złapał jakąś linę.

I wtedy balon zaczął się podnosić.

- Peter! Nie leć beze mnie! - Dziewczyna rzuciła torbę

i chwyciła brzeg kosza. Znajdowali się już około pół metra

nad ziemią.

- Trzymaj się! - krzyknął mężczyzna.

Dwa metry nad ziemią.

Peter schylił się, żeby jej pomóc, i fiuu... wiatr schwycił

background image

1 8 4 • PETER I ELIZABETH

jego kapelusz i rzucił go do wody. Na szczęście Elizabeth

nie podzieliła jego losu i już po chwili znalazła się we­

wnątrz.

- Zgubiłeś kapelusz - zuważyła.

- To dobrze. Mam nadzieję, że przyda się kaczkom.

Kocham cię, Elizabeth! Nie wyjeżdżaj do Nowego Jorku.

Dziewczyna pokręciła głową.

- Goślin to bufon. Nie chcę u niego pracować. Ja... ja

też cię kocham!

Padli sobie w ramiona i zaczęli się całować. Dodatkowo

ośmielało ich to, że musieli być zupełnie niewidoczni z zie­

mi. No, chyba że ktoś miał lornetkę, tak jak Jessica i Ben.

- Wyjdź za mnie, Elizabeth - szepnął Peter. - Bez cie­

bie nic nie ma znaczenia. Nawet fortuna rodu Fortune'ów.

Uśmiechnęła się.

- A nie będziesz żałował?

Gorący pocałunek powiedział jej wszystko.

Nagle zobaczyli, że ktoś macha im z dołu.

- Popatrz, ktoś jest na łączce! - zawołała Elizabeth.

- Jessica i Ben! Mogliśmy się tego spodziewać! -Peter

objął ramieniem ukochaną. - Musimy się zastanowić, jak

ich ukarać.

- Tylko nie bądź dla nich zbyt okrutny.

Peter zmarszczył brwi.

- Nie powiemy im nic o ślubie, kiedy wylądujemy.

- A czy wiesz przynajmniej, jak można wylądować?

- Nie mam najmiejszego pojęcia - odparł mężczyzna. -

I wcale mnie to nie martwi - dodał po chwili, ciągnąc

dziewczynę w głąb kosza.

Jessica odjęła lornetkę od oczu i oddała ją swojemu

towarzyszowi, patrząc na niego z niepokojem.

- Nic nie widzę. Trochę się o nich boję.

PETER I ELIZABETH • 1 8 5

- Nie przejmuj się. Na pewno sobie poradzą!

Baloniarz, od którego pożyczyli czerwone cudo, rów­

nież nie wyglądał na zaniepokojonego.

- Niech pani będzie spokojna. Zostawiłem im w środku

instrukcję obsługi.

- Nie sądzę, żeby ją teraz czytali - zachichotał Ben

i objął mocno Jessicę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
47 Title Elise Tracy i Tom
Title, Elise Till the End of Time (Harlequin HAR 377) (Vietnam)
014 Title Elise Jack i Jill
Title Elise Świąteczna opowieść
Title Elise Najlepsza narzeczona
Title Elise Tracy i Tom
3 Title Elise Truman i Sasza
4 Title Elise Taylor i Ali
1 Title Elise Adam i Ewa
014 Title Elise Jack i Jill
Title Elise Jack i Jill T014
Title Elise Tracy i Tom T047
14 Title Elise Kim jest Debora
14 Title Elise Jack i Jill
047 Title Elise Tracy i Tom
Title Elise Mimo twoich wad
Title Elise Jack i Jill

więcej podobnych podstron