ELISE TITLE
PETER I ELIZABETH
For Evaluation Only.
Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004
Edited by Foxit PDF Editor
PROLOG
Myślę, że słyszeliście już wszystko o tym weselu. Tak
jak każdy w Denver. Nasza miejscowa gazeta umieściła na
pierwszej stronie olbrzymi tytuł: „Ślub dziesięciolecia".
Nawet,,New York Times" informował o tym wydarzeniu.
Oczywiście, prasa brukowa miała swój wielki dzień, co nie
znaczy, że czytam takie piśmidła. To moja sekretarka, Do
ris, powtarzała jak opętana wszystkie nagłówki typu:
, Adam woli Ewę" albo „Rajski związek". Tak bodaj okre
śliła go babka Adama, Jessica Fortune, wygłaszając toast
na cześć młodej pary.
Jessica promieniała. Dawno nie czuła się tak szczęśliwa.
Dobrze, że tylko rodzina i kilku najbliższych przyjaciół
wiedziało dlaczego. Tak, tak, jestem przyjacielem tej rodzi
ny, jak również jej prawnikiem. Dlatego wiem o wszy
stkim.
Dziennikarze, oczywiście, próbowali dogrzebać się ja
kichś brudów. Wspominała mi o tym Doris. Na szczęście
jednak skupili się na romantycznym wątku całej historii.
Przecież nie co dzień zdarza się, żeby ktoś o nazwisku
Fortune rezygnował... no właśnie, z fortuny. I to z powodu
miłości!
Zdziwieni? Och, z całą pewnością słyszeliście o nie
sławnym zapisie w testamencie Aleksandra Fortune'a -
właściciela sieci znakomicie prosperujących domów hand
lowych Fortune Enterprises w północno-zachodniej części
For Evaluation Only.
Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004
Edited by Foxit PDF Editor
6 » PETER I ELIZABETH
Stanów. Mogę wam zdradzić w najgłębszej tajemnicy, że
na jesieni powstanie prawdopodobnie kolejna filia Fortune
Enterprises. Peter Fortune jest właśnie w trakcie negocjacji
z Charlesem W. Oppenheimerem HI. Tym od Oppenheimer
Limited, które prowadzi elitarne sklepy z najbardziej eks
kluzywnymi towarami. Tak się jednak niefortunnie składa
(przepraszam za mimowolny kalambur), że oprócz braci
Fortune'ów również inni biznesmeni ostrzą sobie zęby na
dorobek życia niemal siedemdziesięcioletniego Oppenhei
mera. Z tego, co mówił mi Peter, wynika, że stary Oppen
heimer chciałby widzieć w nabywcy nie tylko odpowied
niego partnera, ale również człowieka inteligentnego i ucz
ciwego. Nic dziwnego, przecież te sklepy znaczą dla niego
tak wiele. Moim zdaniem Peter na pewno zwycięży. No, ale
cóż, zobaczymy...
Ale, ale, zapomniałbym o zapisie w testamencie. Moja
skłonność do dygresji pogłębia się z wiekiem. Przynaj
mniej tak twierdzi Doris. Według mnie, to raczej ona staje
się coraz bardziej krytyczna. Pracujemy razem już trzydzie
ści dwa lata. Doris zna mnie jak własną kieszeń. Zarówno
' moje zalety, jak i wady.
Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Inaczej nigdy wam
nie powiem o testamencie. Otóż Aleksander Fortune zmarł
niespodziewanie półtora roku temu. Byłem jego bliskim
przyjacielem, jak również prawnikiem. Zdaje się, że już
o tym wspomniałem. Doris zwróciła mi ostatnio uwagę, że
niepotrzebnie powtarzam niektóre rzeczy. Pewnie bym te
go nie robił, gdyby bardziej uważała. Mniejsza z tym. Przy
padł mi w udziale zaszczyt ogłoszenia jego ostatniej woli.
Zresztą, testament był dosyć prosty. Jego matka, Jessica
Fortune, otrzymała pokaźną roczną pensję i posiadłość
w Denver. Resztę dostali czterej synowie: Adam, Peter,
PETER I ELIZABETH • 7
Truman i Taylor. Każdy z nich pochodził z innego, zresztą
bardzo krótkiego, małżeństwa.
Może zdziwicie się, dlaczego o tym mówię. Nie, nie
jestem starą babą, która powtarza plotki. Mam nadzieję, że
informacja o czterech małżeństwach Aleksandra pozwoli
wam zrozumieć różnice w psychice chłopaków. Cztery
matki, a jedna niepodobna do drugiej. Można powiedzieć,
że Aleksander Fortune nigdy nie popełniał dwa razy tego
samego błędu. Inni zaś twierdzą, że po prostu lubił kobiety.
Szkoda tylko, że za każdym razem doznawał rozczarowa
nia.
Tak, jego chłopcy są zupełnie do siebie niepodobni.
Zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Co, oczywiście, nie
znaczy, że czegoś im brakuje. Każdy z nich jest wspaniały,
tyle że na swój sposób. Jestem ojcem chrzestnym całej
czwórki i ten fakt napawa mnie dumą i radością.
Och, znowu się zapędziłem. Dobrze, że nie ma tu Doris!
Wracajmy więc do testamentu. Tak jak powiedziałem, Ale
ksander zadbał zarówno o matkę, jak i potomków. Każdy
z nich otrzymał czwartą część majątku Fortune Enterprises.
Ojciec zastrzegł jednak, że żaden z synów nie może prze
kazać lub sprzedać swojej części komuś spoza rodziny. To
jednak nie wszystko. Do testamentu była dołączona koper
ta, którą miałem otworzyć dopiero w sześć miesięcy po
śmierci Aleksandra, tak aby jego synowie mieli czas na
opłakanie śmierci ukochanego ojca.
To, co wydarzyło się po pół roku, będę pamiętał do
końca życia. Jessica i chłopcy byli wyjątkowo podekscyto
wani. Od rana, kiedy to przeczytałem zapis z koperty, nic
nie jadłem. Odezwały się moje wrzody żołądka. Od tego
czasu mam coraz częstsze problemy gastryczne. Ale do
rzeczy, Doris nigdy by mi nie darowała, gdybym zanudził
wszystkich problemami zdrowotnymi. Uważa zresztą, że
8 • PETER I ELIZABETH
sam sobie jestem winien. Podobno mam zbyt wielką skłon*
ność do kawy i słodyczy! Dobre sobie!
Ale zaraz, mówiliśmy o zapisie. Już do niego przecho
dzę. Tak jak wspominałem, czułem się fatalnie. Szedłem na
spotkanie z rodziną jak sędzia, który ma skazać oskarżone
go, mimo iż jest przeświadczony o jego niewinności. To, co
później nastąpiło, potwierdziło tylko moje najgorsze prze
czucia. Ślub Adama... Rola, jaką odegrała w całej sprawie
Jessica Fortune... Późniejsze nastroje wśród chłopaków...
Co prawda wtedy, siedemnastego lipca, nie wiedziałem
o niczym, ale już spodziewałem się najgorszego. Tak, to
właśnie wtedy poinformowałem rodzinę o zapisie dołączo
nym do testamentu Aleksandra Fortune'a.
Muszę podkreślić, że nic nie wiedziałem o planach Ale
ksandra. Gdyby zapytał mnie wcześniej o zdanie, z całą
pewnością odradziłbym mu tak radykalne rozwiązanie. Za
równo jako prawnik, jak i jego przyjaciel. No cóż, wtedy,
siedemnastego lipca, sam przeżyłem szok. Trudno mi na
wet winić Jessicę i chłopaków za to, co mówili. Doris
ciągle przypomina mi, że wszyscy bracia Fortune'owie są
już po trzydziestce. Wiem o tym, ale dla mnie zawsze
pozostaną chłopakami.
Najstarszy, Adam, ma teraz trzydzieści sześć lat. Trudno
się dziwić, że pierwszy poszedł za głosem serca. Adam miał
reputację wiecznego kawalera, chłopaka do wypitki i wy-
bidci. Kobiety szalały za nim. Miejscowe brukowce prze
ścigały się w informowaniu o jego kolejnych romansach.
Doris pokazywała mi nawet zdjęcia. Cóż, muszę przyznać,
że miał niezły gust.
Doris twierdzi, że powinienem wiedzieć wszystko
o moich klientach. Dlatego znosi mi te szmatławe pisma.
Zresztą, na jej usprawiedliwienie mogę dodać, że nie tylko.
Zawsze mam na swoim biurku „Wall Street Journal", jeśli
PETER I ELIZABETH • 9
tylko pojawi się w nim nazwisko któregoś z chłopaków.
Ostatnio często piszą tam o Peterze.
Ten chłopak ma prawdziwy talent do interesów. A teraz,
kiedy został szefem Fortune Enterprises, jeszcze bardziej
rozwinął skrzydła. Tylko dzięki swojej babce uczestniczy
w życiu towarzyskim miasta. Gdyby nie Jessica, żyłby jak
mnich i poświęcił się wyłącznie firmie. Aż trudno uwie
rzyć, że ma już za sobą nieudane małżeństwo. Tak, to było
jeszcze w czasach studenckich. Łatwo zrozumieć, że dał się
zwieść pozorom: ładnej buzi, długim nogom, no i tak dalej.
W moim wieku nie ma nawet sensu o tym mówić.
Adam jest inny. Lubi się bawić, co nie znaczy, że w pełni
zasłużył sobie na epitety, jakimi obdarzała go brukowa
prasa. Co prawda miał trochę kłopotów, ale któż ich nie ma!
Prawdopodobnie odzywa się w nim od czasu do czasu
gorąca krew madci.
Z kolei Taylor to niepoprawny marzyciel. Na szczęście
jego pragnienia nie mają nic wspólnego ze skandalami.
Taylor z uporem godnym lepszej sprawy zajmuje się wyna
lazkami. Niestety, żadnego nie udało mu się opatentować.
Coś zawsze stoi na przeszkodzie. Pamiętam, kiedyś zapro
sił nas na pokaz nowej, udoskonalonej maszynki do wyci
skania soku. Nie wiem, jak to się stało, ale cały sok się
wylał. Jedynie skórka od pomarańczy pozostała w poje
mniku. Radziliśmy mu później, żeby opatentował maszyn
kę jako „przyrząd do robienia głupich kawałów". Można by
ją sprzedawać razem z wybuchającymi cygarami. Taylor
nie wyglądał na przekonanego. Mówił, że musi udoskona
lić mechanizm. O ile wiem, pracuje teraz nad robotem
kuchennym. Na wszelki wypadek postanowiłem zachoro
wać, gdyby zaprosił mnie na kolejny pokaz.
Adam był zupełnie inny. Pamiętam gazety, które Doris
10 • PETER 1 ELIZABETH
podsuwała mi z wyraźną przyjemnością. „Lew salonowy",
„pożeracz niewieścich serc" - krzyczały tytuły.
No, ale cóż, Adam się zmienił. Z powodu Ewy czy raczej
Laury Ashley, ponieważ poznał ją pod tym nazwiskiem.
Ewa, to znaczy Laura, była projektantką mody, ale nie tą
znaną, tylko zupełnie inną. Wybaczcie mi wszystkie niejas
ności. Ta historia jest zbyt skomplikowana. Najważniejsze,
że Laura, to znaczy Ewa, zdobyła serce Adama i gdyby nie
zapis, wszystko byłoby w porządku. Co nie znaczy, że
wyniknęły z tego jakieś problemy.
Mój Boże, znowu się zaplątałem. A przecież nie wyjaś
niłem jeszcze, o jaki zapis chodziło. Nie będę już więcej
zwlekał. A jeśli idzie o historię Adama, najlepiej zajrzyjcie
do gazet. Doris chętnie udostępni wam swoje zbiory. A mo
że wolicie poczekać na film? A tak, podobno jakiś filmo
wiec zainteresował się tą romantyczną historią.
Zaraz, o czym to ja mówiłem? W głowie mi szumi. Zda
je się, że wypiłem za dużo szampana na weselu i wciąż
jestem, jak to mówią, pod dobrą datą. Doris natychmiast
posłałaby mnie do łóżka. Wprost nie znosi zawianych ga
duł, co nie znaczy, że sama wylewa za kołnierz. O nie! Nie
znacie Doris.
I jej nie poznacie! O czym to ja mówiłem? Aha, dotar
łem wreszcie do zapisu...
Więc był zapis. Sprawa wydaje się z jednej strony bar
dzo prosta, a z drugiej niezmiernie zawiła. Jakby tu za
cząć...
Może powiem, nie wdając się w szczegóły, o co chodzi
ło. Pamiętam dokładnie wszystkich członków rodziny ze
branych siedemnastego lipca w gabinecie Aleksandra For-
tune'a. Nikt nie mógł się nawet domyślać treści zapisu.
Zwykle w dodatkowych kopertach mieszczą się informacje
na temat tego, kto dziedziczy w wypadku nagłej śmierci
PETER I ELIZABETH • 11
spadkobiercy. Ale w rodzinie Fortune "ów nie zamierza
umierać. Nawet Jessica trzyma się świetnie i nie wygląda
na swoje lata. Jednak Aleksander wymyślił coś niezwykłego
przewrotnego - zamiast śmierci wstawił małżeństwo Nie,
nie przesłyszeliście się. Koperta zawierała informacje na
lemat tego, kto dziedziczy w wypadku nagłego ożenku
spadkobierców. Oczywiście, Jessica była tutaj poza konku
rencją. Aleksander upatrzył sobie na ofiary swoich czterech
synów. W wypadku, gdyby któryś z nich się ożenił, wszy
stkie jego udziały w firmie miały przejść na pozostałych
braci. Ale najgorsze znajdowało się na końcu. Wyobraźcie
sobie, że gdyby wszyscy bracia Fortune'owie znaleźli żony
(co, mam nadzieję, nigdy się nie zdarzy), cały ich majątek
przechodziłby na mnie. Teraz już chyba rozumiecie, skąd
się wzięły moje kłopoty z żołądkiem!
Bracia oczywiście się wściekli. Truman walnął pięścią
w stół i powiedział, że ten zapis godzi w jego obywatelskie
prawa czy wręcz obowiązki. Zagroził, że podejmie odpo
wiednie kroki. Inni go poparli. Szykowała się niezła rozró
ba, chociaż jako prawnik muszę stwierdzić, że testament
jest praktycznie nie do podważenia. Ale Truman ma swoje
sposoby. Pamiętam, jak jeszcze w szkole podstawowej do
prowadził do buntu całej klasy w czasie zajęć z tańca u sta
rej pani Paulie. Wyobraźcie sobie bandę wyrostków, która
żąda, żeby szacowna dama nauczyła ich jakichś dyskoteko
wych wygibasów. Pani Paulie oczywiście odmówiła, wy
rzuciła Trumana za drzwi i zaczęła lekcję walca. Ale Tru
man wcale się nie poddał. Przytargał skądś- magnetofon
i głośniki i postawił je pod otwartym oknem sali. Jestem
pewny, że do tej pory nie potrafi tańczyć walca.
W zasadzie jedynie Peter próbował zachować spokój.
Bąknął tylko, że jego zdaniem zapis jest bezprawny i upo
karzający. Inni podejrzewali mnie o fałszerstwo.
1 2 * PETER I ELIZABETH
Nawet Taylor głośno protestował. Zwykle nie obchodzi
go nic poza laboratorium i wynalazkami. Pewnie poczuł się
zagrożony w swoim królestwie bezużytecznych przedmio
tów. W końcu, kiedy już nikt nie będzie miał ochoty na to,
by paść ofiarą jego kolejnych demonstracji, będzie musiał
znaleźć sobie żonę.
A Adam? Zbiera mi się na śmiech, kiedy przypominam
sobie jego reakcję. Z początku oczywiście też się wściekał,
ale potem zaczął uspokajać pozostałych. Wydawało mu się,
że nigdy się nie ożeni. Nawet mu to odpowiadało. Pamię
tam, jak parę dni później naśmiewał się z braci, mówiąc, że
zostanie pewnie jedynym dziedzicem fortuny rodu Fortu-
ne'ów.
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Warto o tym pa
miętać.
Zapis zmartwił również Jessicę. Ta mądra kobieta uwa
ża, zresztą całkiem słusznie, że nawet jeśli ktoś nie był
szczęśliwy w małżeństwie (ba! w czterech małżeń
stwach!), to i tak nie może zakładać, że to samo przytrafi
się jego potomkom. A ponadto - jest prawem synów po
wtórzyć błędy dziadów i ojców. Poza tym Jessica z łezką
w oku wspomina zmarłego męża. Przeżyli razem czterdzie
ści siedem szczęśliwych lat! Czy trzeba czegoś więcej,
żeby móc uwierzyć w małżeństwo?
Miejmy nadzieję, że to samo czeka Adama i Ewę. Życzę
im tego, podobnie jak babka, z całego serca.
Tak, Jessica to mądra i przebiegła kobieta. W niemałym
stopniu przyczyniła się do małżeństwa Adama. Jej również
należałoby życzyć spełnienia wszystkich marzeń. Pewnie
zastanawiacie się, co to za marzenia. Zupełnie proste. Wy
baczcie uśmiech. Jessica chciałaby jak najszybciej docze
kać się prawnuków.
Żebyście widzieli te iskry, które pojawiły się w jej
PETER 1 ELIZABETH • 13
oczach w czasie ślubu Adama! A jak obserwowała wnu
ków w czasie składania przysięgi małżeńskiej. Tak, z tą
kobietą trzeba się liczyć! Aleksander zawsze powtarzał, że
jego matka potrafi dopiąć swego.
A później było wesele. Ale o tym najlepiej opowie wam
Doris. Tak, oczywiście, ona również dostała zaproszenie.
Później mówiła mi, że ma wrażenie, iż pani Fortune miała
by ochotę zatańczyć na jeszcze kilku weselach. Oczywiście
walca, a nie jakieś modne wygibasy!
R O Z D Z I A Ł
1
- Panie Fortune, niech pan się pospieszy. Pański samo
lot do Chicago odlatuje za niecałą godzinę!
Peter Fortune skinął z roztargnieniem głową, nie przery
wając lektury. Sekretarka zerknęła ciekawie na rozłożone
na biurku papiery.
- Dobrze, dobrze. Chcę tylko sprawdzić, czy mam tutaj
najnowsze raporty dotyczące sprawy Oppenheimera - wy
mamrotał, nie podnosząc oczu.
W końcu znalazł potrzebne dokumenty. Uśmiechnął się
do "siebie.
- Właśnie. O to mi chodziło - dodał.
Zadzwonił telefon. Rhonda, jego sekretarka, sięgnęła
błyskawicznie po słuchawkę.
- Tu biuro prezesa. Słucham? - Zmarszczyła czoło i spo
jrzała na szefa. Następnie wcisnęła klawisz wygłuszania.
- To pański brat, Truman - wyjaśniła. - Czy mam po
wiedzieć, że pan już wyjechał?
Peter spojrzał na nią groźnie i sięgnął po słuchawkę.
- Właśnie wyjeżdżam, Tru - poinformował po przywi
taniu. - Dzwonisz już dzisiaj po raz trzeci! Nie przejmuj
się, doskonale sobie ze wszystkim radzę.
Peter umieścił dokumenty w czarnej teczce i spojrzał
niecierpliwie na zegarek.
PETER I ELIZABETH • 1 5 '
- Jak zawsze, braciszku - powiedział Truman, siląc się
na wesołość - ale mimo wszystko trochę się niepokoję.
Peter westchnął.
- Obaj wiemy, że będzie ciężko. Oppenheimer ze swoi
mi zasadami przypomina trochę dawnych purytanów, ale
co się stało, to się nie odstanie. Wiadomo, że już mnie
sprawdził i pewnie wyrobił sobie zdanie na mój temat.
- Myślisz, że wie o twoim... - Truman zawahał się -
nieudanym małżeństwie?
Głos mu zadrżał. Wiedział, że brat nie lubi wracać do tej
sprawy.
- Trudno to nazwać małżeństwem - odparł rozdrażnio
nym głosem Peter. - Raczej nieporozumieniem. Pamiętaj,
że nie doszło nawet do rozwodu. Po prostu unieważniono
ten związek. I to siedemnaście lat temu.
- No tak, ale wiesz... Ten Oppenheimer ze swoimi
poglądami...
Peter zacisnął pięści i rozejrzał się po pokoju. Rhonda
zebrała pozostałe papiery i wycofała się dyskretnie w stro
nę drzwi. Stanęła na progu, trzymając w jednej dłoni jego
parasol, a w drugiej filcowy kapelusz. Nie przeszkadzało
jej to jednak w ukradkowym zerkaniu na zegarek.
- Powinnam już iść, Tru - powiedział. - Inaczej
spóźnię się na lotnisko.
- Dobra. Szkoda, że musisz lecieć rejsowym samolo
tem. Ciekawe, kiedy zreperują nasz. - Truman wziął głębo
ki oddech. - Tylko pamiętaj, że obiecałeś zadzwonić.
- Jasne. Jak tylko będę miał coś konkretnego.
Peter chciał się pożegnać, ale coś go powstrzymywało.
- W każdym razie, nie przejmuj się. Gdyby Oppenhei
mer miał jakieś poważne zastrzeżenia do firmy, czy też
mojej osoby, na pewno w ogóle nie zgodziłby się na spo
tkanie.
16 • PETER 1 ELIZABETH
- Masz rację - powiedział Truman - ale po raz pier
wszy mamy coś zrobić sami. Chciałbym, żeby to był nasz
sukces.
- I będzie - stwierdził stanowczo Peter. - Musi nam się
powieść! Pokonamy wszystkie przeszkody!
Na przeszkody nie trzeba było długo czekać. Gdy tylko
Peter wyszedł z budynku Fortune Enterprises, lunął deszcz.
Na szczęście na parkingu znajdowała się już jego limuzyna.
Szofer, nie zważając na deszcz, stał przy otwartych
drzwiach. Peter przypomniał sobie, że jego szary procho
wiec znajduje się w jednej z walizek. Zaklął pod nosem
i otworzył parasol. Skierował się w stronę samochodu.
Wiatr natychmiast uderzył go w twarz i zdarł z głowy ka
pelusz, który poszybował gdzieś do tyłu. Jednocześnie pa
rasol wygiął się pod wpływem podmuchu. Tu i ówdzie
sterczały gole druty.
Louis trzasnął drzwiczkami samochodu i puścił się
w pogoń za kapeluszem. Peter ruszył w jego ślady. Szofer
skoczył w bok i zderzył się z nadbiegającym Peterem. Obaj
mężczyźni wylądowali na chodniku, tyle że Peter miękko.
Zbyt miękko. Dopiero po chwili zorientował się, że sie
dzi... na własnym kapeluszu.
Louis poderwał się z miejsca i natychmiast podał rękę
Peterowi.
- Bardzo pana przepraszam. To moja wina. Powinie
nem był uważać. Nic się panu nie stało?
Peter pokręcił głową.
- Nie. Wszystko w porządku.
Spojrzał na zdezelowany parasol i płaski jak naleśnik
kapelusz.
- No, może prawie wszystko - dodał, wrzucając oba
przedmioty do najbliższego kosza. - Zdaje się, że czekają
mnie małe zakupy w Chicago.
PETER I ELIZABETH • 17
Louis spojrzał na wystające z kosza rondo, najczulej jak
tylko potrafił, i smutno pokiwał głową. Westchnął głośno.
Chciał dać do zrozumienia, że wie, jak ciężkie może być
życie biznesmena.
Peter wiedział jednak, że większość jego pracowników
uważała filcowe kapelusze za niepotrzebną ekstrawagan
cję. Być może nawet mieli rację. Jednak dla Petera posia
dały one duże znaczenie.
Wszystko zaczęło się zaraz po ukończeniu studiów. Pe
ter właśnie rozpoczynał pracę w Fortune Enterprises. Oj
ciec chciał mianować go, podobnie jak Adama, kierowni
kiem jednego z działów. Peter jednak postanowił udowod
nić, że jest lepszy od brata, co zresztą nie było trudne, gdyż
Adam uganiał się wówczas za spódniczkami i lekceważył
obowiązki zawodowe.
Peter zatrudnił się jako posłaniec. Ponieważ czuł się
jednocześnie następcą ojca i spadkobiercą rodu, po raz
pierwszy pojawił się w pracy w garniturze z kamizelką, je
dwabnym krawacie w tureckie wzory i czarnym, filcowym
kapeluszu. Właśnie takim, jaki znajdował się teraz w koszu.
Kapelusz stał się wkrótce nieodłączną częścią jego garde
roby. Bez niego czuł się niemal nagi i pozbawiony zwykłej
pewności siebie. Nie mówił o tym nikomu, ale miał wraże
nie, że kapelusz po prostu przynosi mu szczęście.
Oczywiście, Peter uważał, że nie jest przesądny. Cecho
wała go rozwaga, ostrożność i rozsądek. Ale kapelusz...
Cóż, nie potrafił już uwolnić się od jego magii.
Przypomniał sobie niedawną rozmowę z Trumanem.
Gdyby na studiach nosił kapelusz, być może nie wygłupił
by się aż tak bardzo. Teraz wydawało mu się niepojęte, jak
mógł dać się usidlić kelnerce z baru, do którego wpadał od
czasu do czasu z kolegami. Jedno małe „tak" i wstyd na
18 • PETER I ELIZABETH
całe życie. W kapeluszu na pewno zachowałby się poważ
niej.
Wsiadł do limuzyny i przygładził mokre, czarne włosy.
Po przyjeździe do hotelu będzie musiał oddać garnitur do
pralni. Myślał nawet o tym, żeby się przebrać, ale nie było
już na to czasu. Poza tym walizki z ubraniami znajdowały
się w bagażniku. Tak to bywa, kiedy się straci kapelusz.
Zacisnął usta. Postanowił już o tym nie myśleć. Sięgnął
po neseser, otworzył zamek i zagłębił się w papierach. Je
szcze tego wieczora miał się spotkać z Oppenheimerem
i jego zastępcą Ronem Jasperem. Jeśli samolot się nie
spóźni, będzie miał jeszcze dwie godziny na to, żeby się
wykąpać, przebrać i kupić nowy kapelusz.
Peter ponownie zagłębił się w lekturze. Dopiero po paru
minutach zauważył, że limuzyna stoi w miejscu.
- Co się stało, Louis? - spytał szofera.
- Nie wiem. Zdaje się, że jakiś wypadek - odrzekł kie
rowca. - Potwornie dzisiaj ślisko. Skręcę w którąś z bocz
nych uliczek i spróbuję jakoś objechać ten korek.
Peter skinął głową. Czuł, że gdyby się odezwał, jego
głos zabrzmiałby nienaturalnie. Przed oczami stanął mu
zgnieciony kapelusz.
- Leje coraz bardziej - zauważył Louis, patrząc przez
zalewaną strugami deszczu przednią szybę. - Mam na
dzieję, że nie odwołają pańskiego lotu.
Fortune wyjrzał przez okno. Był coraz bardziej ziryto
wany. Miał już dosyć tej wyprawy, chociaż nawet nie doje
chał do lotniska.
- Zdaje się, że tam się trochę przeciera - wskazał na
północ. - Może wszystko będzie dobrze.
Wyciągnął rękę, chcąc poczuć miękki filc, i wtedy sobie
przypomniał. Cofnął dłoń jak oparzony.
PETER I ELIZABETH • 19
- Może wszystko będzie dobrze - powtórzył i skrzywił
się.
Przez następne minuty tłumaczył sobie, że musi się za
chowywać poważnie. Nie można aż tak przywiązywać się
do przedmiotów. Sięgnął po dokumenty, ale nie potrafił
przeczytać nawet linijki. Równie dobrze mogły być napisa
ne po chińsku.
Peter tylko raz spotkał się z Oppenheimerem. Niemal
siedemdziesięcioletni biznesmen chciał się z nim zobaczyć
zaraz po złożeniu oferty przez Fortune Enterprises. Peter
odniósł wówczas wrażenie, że spodobał się staremu kon
serwatyście, który nigdy się nie ożenił i poświęcił całe ży
cie na rozbudowanie niewielkiej firmy odziedziczonej po
ojcu.
limuzyna zahamowała ostro. Pasażer poleciał głową do
przodu, a zawartość neseseru znalazła się na podłodze.
- Przepraszam, panie Fortune. Ten facet przede mną ma
chyba zepsute światła.
Peter pochylił się, żeby zebrać papiery, gdy wtem limu
zyna ruszyła gwałtownie. Wypuścił z dłoni tych kilka kar
tek, które udało mu się chwycić i walnął plecami o tył
siedzenia.
Kiedy wreszcie dotarli na lotnisko, do odlotu zostało
niecałe dziesięć minut. Peter chwycił neseser i pognał co sił
do przejścia z napisem: Odloty. Parę metrów za nim biegł
Louis z walizkami.
Fortune westchnął z rezygnacją, widząc długą kolejkę
przed odprawą. Louis dopadł do niego, dysząc ciężko.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł złapać tchu. W końcu
wskazał na tablicę odlotów.
- Ma pan szczęście - wykrztusił wreszcie. - Czterdzie
ści pięć minut opóźnienia.
Fortune wcale nie wyglądał na zadowolonego. Będzie
20 • PETER 1 ELIZABETH
miał bardzo mało czasu przed wieczornym spotkaniem. '
Z pewnością nie będzie się mógł wybrać do sklepu i...
- Do diabła z tym kapeluszem — mruknął pod nosem.
- Przepraszam, czy mówił pan coś o kapeluszu? - spy
tał Louis.
- Kapeluszu? - Peter udawał, że nie rozumie.
- Tak, właśnie.
Peter rozejrzał się dokoła.
- Wiesz co, Louis, ty zajmiesz się formalnościami, a ja
pójdę się przebrać. Przy okazji może uda mi się kupić
kapelusz w tutejszym sklepie.
- Tak jest, proszę pana. - Louis podał mu walizkę
z ubraniami.
Peter skierował się do toalety, nie zważając na kpiące i
spojrzenie szofera.
- Witamy na pokładzie i przepraszamy za opóźnienie
- usłyszeli pasażerowie z głośnika. - Powinniśmy wystar
tować za trzy minuty. Proszę zapiąć pasy. Prosimy jedno
cześnie, abyście państwo nie rozpinali ich w czasie lotu.
Raz jeszcze przepraszamy za wszelkie kłopoty, jakie mogło
spowodować opóźnienie.
Peter po raz setny spojrzał na zegarek. Siedemdziesiąt
cztery minuty spóźnienia. Cholerny świat! Poprzednie pla
ny diabli wzięli!
- Czy to znaczy, że w Chicago też pada? - spytała ład- |
na blondynka, siedząca na sąsiednim miejscu.
Skinął z roztargnieniem głową.
- Pewnie tak.
- Przyjemność czy interesy?
- Słucham?
- Czy jedzie pan do Chicago w celach zawodowych
czy turystycznych?
\
PETER I ELIZABETH • 21
- O, zawodowych - mruknął i otworzył teczkę z doku
mentami.
Blondynka chciała go jeszcze o coś zapytać, ale po
chwili zrezygnowała.
- Czy mogę prosić o sok pomidorowy? - zwróciła się
do stewardesy.
- Oczywiście. Kiedy tylko znajdziemy się w powietrzu.
Mógł się tego spodziewać. Jego świadomość uchwyciła
moment, w którym plastikowy kubek zachwiał się na tacy,
stojącej przed blondynką. Patrzył na niego jak urzeczony.
Nie mógł wykonać choćby jednego gestu. Kubek przesunął
się na brzeg tacy i... Buch! Wylądował prosto na jego
kolanach. Dziewczyna rzuciła się z przeprosinami.
- Och, tak mi przykro! - zawołała.
Wyjęła z torebki chusteczki jednorazowe i zaczęła sy
stematycznie zbierać czerwony płyn z jego spodni. Wielka
plama, która na nich została, była w tych warunkach pra
ktycznie nie do usunięcia.
- Bardzo przepraszam, ale to samolot się zakołysał.
Lecimy tak jakoś dziwnie - powiedziała z niewinnym
uśmiechem.
Peter zacisnął usta. Nic nie odpowiedział. W końcu wy
mamrotał coś do dziewczyny i skierował się w stronę toale
ty-
Oczywiście, plama pozostała nawet po przemyciu mate
riału ciepłą wodą, ale Peter czuł się teraz nieco lepiej. Ślad
po soku nie wyglądał już tak krwiście na granatowych
spodniach. Mężczyzna zmarszczył brwi. Tak, został mu
tylko jeden garnitur. Wszystko przez ten kapelusz.
Niestety, w sklepie na lotnisku nie było odpowiedniego
modelu. Będzie musiał poszukać czegoś w Chicago zaraz
po przyjeździe.
Peter spojrzał w lustro. Przez chwilę zastanawiał się, czy
22 • PETER I ELIZABETH
wrócić do blondynki, czy też spędzić całą podróż w toale
cie. Po krótkim namyśle wybrał to pierwsze rozwiązanie.
- Przepraszam, czy nie moglibyśmy wstąpić do kapelu
sznika, zanim zawiezie mnie pan do hotelu?
- Co? - Taksówkarz przyjrzał się nieufnie nowemu pa
sażerowi.
- No, tam, gdzie się sprzedaje kapelusze, czapki i różne
inne nakrycia głowy.
Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Wąsaty ta
ksówkarz spojrzał na Petera jak na groźnego bandytę.
- Posłuchaj, koleś - wycedził przez zęby - nie chcę
mieć nic wspólnego z narkotykami. Jasne? Żadne tam ma-
rychy, koki i różne inne. Wynoś się z mojej taksówki!
Peter spojrzał na niego jak na wariata.
- Ależ to jakieś nieporozumienie. Chodziło mi przecież
o kapelusznika.
- Już ja tam wiem, o co ci chodziło. Powiedziałem:
wynocha! - wykrzyknął kierowca.
- Bierze mnie pan za kogoś innego.
- A jakże. - Taksówkarz zaśmiał się. - Pewnie tak na
prawdę to jesteś papieżem albo przynajmniej biskupem.
- Leje jak z cebra. Nie chcę już jechać do kapelusznika.
Niech mnie pan zawiezie do hotelu Biltmore.
Taksówkarz wykonał zniecierpliwiony gest.
- Wysiadasz czy mam cię wyprowadzić?!
Peter otworzył drzwi, zastanawiając się, jaki błąd popeł
nił. Może słowo „kapelusznik" oznacza w tutejszej gwarze
dostawcę narkotyków?
Deszcz lał strumieniami. W pobliżu nie było żadnej ta
ksówki. Po niebie przetoczył się grzmot. Peter rozejrzał się
bezradnie dokoła. Chwycił neseser i walizki i mszył wylu
dnioną ulicą. Nie przejmował się już garniturem ani umó-
PETER I ELIZABETH • 23
wionym spotkaniem. Dziwił się tylko, że w ciągu zaledwie
paru minut udało mu się przemoknąć do suchej nitki. Szedł,
nie bardzo wiedząc, czy hotel Biltmore znajduje się za nim,
przed nim, czy też w zupełnie innym miejscu.
Nagle zauważył światła nadjeżdżającego samochodu.
Taksówka! To była taksówka! Postawił walizki i zaczął
machać rękami. Samochód zatrzymał się tuż przy krawęż
niku. Peter uśmiechnął się i spojrzał z wdzięcznością ku
niebiosom. I właśnie wtedy to się wydarzyło.
- Rażony piorunem?! - krzyknęła Jessica, nie wierząc
własnym uszom.
Truman i Taylor zerwali się od stołu i podbiegli do niej.
- Kto taki? - dopytywał się niecierpliwie Truman.
Taylor położył dłoń na ramieniu babki. Ale Jessica nie
zwracała na nich najmniejszej uwagi. Przygarbiła się tylko
i zmarszczyła brwi.
- Jak się czuje? - spytała. - Aha, rozumiem, nic mu nie
grozi. Piorun uderzył obok.
Jessica wzięła głęboki oddech.
- Pete? - spytał Truman.
Babka skinęła głową.
- Tak - powiedziała do słuchawki. - Rozumiem. Zga
dzam się.
Umilkła na chwilę.
- Jest ogłuszony?
Znów nastąpiła dłuższa przerwa.
- Jest pani pewna, że nic mu nie grozi? Żadne trwałe
kalectwo ani nic takiego?
Znowu przerwa.
- Tak, cały autorytet. Przepraszam, a kto dzwoni? Nie
dosłyszałam nazwiska. Tak. Doktor Merchant? Dziękuję
bardzo. Kamień spadł mi z serca.
24 • PETER I ELIZABETH
Truman pociągnął ją za rękaw.
- Co to za lekarka? Czym się zajmuje?
Jessica spojrzała z obawą na telefon.
- A czy może mi pani powiedzieć, czym się zajmuje?
Krótka przerwa.
- Tak. Neuropsychiatrią. Dziękuję.
Jessica odłożyła słuchawkę i zwróciła się do obu wnu
ków, wzruszając ramionami.
Peter poczuł, że jest lekki jak piórko. Było to dziwne, ale
dość przyjemne. Potem ktoś delikatnie pociągnął go za
ramię.
- Czy jestem w niebie? - wymamrotał.
Usłyszał perlisty śmiech. Tak mógł śmiać się jedynie
anioł.
- Znajduje się pan w Szpitalu Miłosierdzia Bożego.
Peter otworzył oczy. Ujrzał nad sobą uśmiechniętą
twarz.
- A pani jest aniołem? Dzięki ci, Boże - westchnął.
Poczuł, że powieki ciążą mu niemiłosiernie i zamknął
oczy. Doktor Elizabeth Merchant spojrzała z wyrzutem na
rozchichotaną pielęgniarkę.
- Przepraszam, już nie będę - obiecała dziewczyna po
ważniejąc.
Lekarka powróciła do badań. Dawno nie miała tak nie
zwykłego przypadku. Według taksówkarza, który przy
wiózł pacjenta, mężczyzna po prostu stał na chodniku
w strugach deszczu, kiedy nagle piorun uderzył tuż przy
jego nogach.
Jeszcze raz obejrzała stopy mężczyzny, ale nie dostrzeg
ła na nich żadnych śladów zaczerwienienia lub oparzeń.
Internista, który wcześniej badał pacjenta, również nie
stwierdził żadnych obrażeń. Dlaczego piorun uderzył
PETER I ELIZABETH • 25
w piaski chodnik, a nie w mężczyznę, pozostanie chyba na
zawsze tajemnicą.
Doktor Merchant pokiwała głową. Jutro będzie mogła
bez żadnych problemów wypisać pacjenta ze szpitala.
Spojrzała na Petera. Wziął ją za anioła. No cóż...
Mężczyzna z całą pewnością był przystojny. Miał cieka
we rysy twarzy i piękne, kruczoczarne włosy. Nie to ją
najbardziej poruszyło. Spotkała już wielu przystojnych
mężczyzn. Jednak żaden nie wyglądał tak władczo i jedno
cześnie nie sprawiał wrażenia kogoś o niepospolitej inteli
gencji.
Nawet kiedy go przywieziono, przemoczonego i powa
lanego błotem, miała wrażenie, że obcuje z kimś niezwy
kłym. Teraz to uczucie się wzmogło.
Doktor Merchant pokręciła głową. Miała przed sobą
pacjenta i tylko pacjenta. Nie ma sensu przyglądać mu się
tak uważnie. Tak jakby... Lekarka zaczęła się cicho śmiać.
- Cudownie się śmiejesz, mój aniele.
Dopiero teraz zauważyła, że pacjent otworzył oczy. Po
czuła, że się czerwieni. Chrząknęła cicho i chwyciła steto
skop, którego koniec przyłożyła do klatki piersiowej Pete
ra.
- Więc jeszcze bije? - zapytał, nie odrywając od niej
wzroku.
Uśmiechnęła się uspokajająco i położyła dłoń na jego
ramieniu.
- Nic panu nie grozi, panie Fortune - powiedziała. -
Rozmawiałam już z pana babką.
- Z Jessicą? - Peter wyglądał na zaskoczonego. - Jest
tutaj?
Elizabeth Merchant pokręciła przecząco głową. Pomy
ślała, że pacjent nie wie nawet, gdzie się znajduje.
- Nie, dzwoniłam do Denver. Jest pan w szpitalu
26 • PETER I ELIZABETH
w Chicago. Znalazłam kartkę z adresem i telefonem pań
skiej rodziny w portfelu.
- Tak, rozumiem.
Peter z trudem pojmował te wyjaśnienia. Myślenie spra
wiało mu trudność. Rozejrzał się dokoła. Przedmioty miały
niewyraźne, zamazane kontury.
Lekarka powróciła do badań. Uniosła kołdrę i dotknęła
jego kolan.
- Chcę sprawdzić pańskie odruchy - wyjaśniła. - Czy pa
mięta pan coś sprzed wypadku? Może ulicę albo taksówkę.
Peter uniósł się nieco, kiedy uderzyła kolano młotecz
kiem, a następnie opadł na pościel. Lekarka westchnęła
z ulgą.
- Kapelusznik - powiedział Peter, przypominając sobie
niedawne wydarzenia. - Wyrzucił mnie...
- Niech pan się odpręży, panie Fortune - uspokoiła go
doktor Merchant. -Czy kapelusznik wyrzucił pana ze skle
pu?
Peter pokręcił gorączkowo głową.
- Nie, taksówkarz. Chodziło o narkotyki.
- Narkotyki? - spłoszyła się lekarka.
No tak, nie przyszło jej to nawet do głowy. Trochę
pocieszała się tym, że internista również o tym nie pomy
ślał.
- Jakie narkotyki? - spytała.
Pacjent wzruszył ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? Taksówkarz mówił coś o mary-
sze i koce, ale mogło chodzić nawet o heroinę.
Doktor Merchant zagryzła wargi.
- Wszystkie? Za jednym razem?
- Taksówkarz kazał mi wysiadać - ciągnął Peter, nie
zważając na jej zdziwioną minę. - Wywalił mnie bez para
sola w taką pogodę. W szczerym polu.
PETER 1 ELIZABETH • 27
Lekarka poruszyła się niespokojnie.
- Nie, nie w polu. Pani mówiła, że jestem w Chicago.
O Boże, kapelusznik! Głupiec!
- Czy... czy kapelusznik jest głupcem?
Peter uniósł się nieco na łóżku i spojrzał na nią rozgo
rączkowanym wzrokiem.
- Nie, ja! - Wymierzył palec we własną pierś. - Trzeba
być głupcem, żeby tak gonić za kapeluszem.
Peter oparł się plecami o wezgłowie i spojrzał na zegar.
Nie zważał na to, że zaczęła go boleć głowa, a przedmioty
wokół roztopiły się w sinej mgiełce.
- Dopiero ósma - uspokoiła go lekarka.
- Jak to?! Przecież miałem się z nim spotkać o ósmej!
- zawołał Fortune.
- Z kapelusznikiem?
- C o ?
- Jak się nazywa ten człowiek?
- Oppenheimer. Charles Oppenheimer! - wykrzyknął
Peter, próbując wstać.
Wkrótce jednak przekonał się, że nawet rudowłose anio
ły potrafią użyć siły.
- Proszę odpocząć, panie Fortune. Został pan lekko
ogłuszony przez piorun, a poza tym cierpi pan chyba z po
wodu przedawkowania narkotyków.
- Jakich narkotyków?!
Lekarka westchnęła ciężko. Miała wrażenie, że bawi się
z pacjentem w głuchy telefon.
- Zdaje się, że wspominał pan marihuanę i kokainę.
Peter pokręcił głową.
- Nie, nie, ja mówiłem tylko o kapeluszniku - zaczął
wyjaśniać. - To on powiedział resztę...
Doktor Merchant zaczęła się poważnie zastanawiać nad
przeniesieniem pacjenta z oddziału neurologicznego na
28 • PETER I ELIZABETH
psychiatryczny, natomiast Peter myślał o tym, jak najszyb
ciej może dotrzeć na spotkanie z Oppenheimerem. Nie
miał zamiaru zrezygnować z życiowej szansy.
Wstał z trudem, mimo sprzeciwów doktor Merchant,
ale, niestety, nie mógł utrzymać się na nogach. Na szczęście
runął na łóżko.
Lekarka podeszła do telefonu i sięgnęła po słuchawkę.
- Julie? Potrzebuję wózka do pokoju sto dwanaście.
I sprawdź, czy są jakieś wolne miejsca na piątce.
Spojrzała jeszcze raz na nieprzytomnego mężczyznę.
Potrząsnęła głową. To zadziwiające, że mogła się aż tak
pomylić.
- Nie - powiedziała z uśmiechem do słuchawki. - Kaf
tan bezpieczeństwa nie będzie potrzebny. Przynajmniej na
razie - dodała po chwili.
ROZDZIAŁ
2
- Co pani mówi?! - Jessica aż podskoczyła na krześle.
- Na oddziale psychiatrycznym?!
Szklanka z popołudniowym drinkiem uderzyła twardo
o stolik. Truman i Taylor spojrzeli na siebie, a następnie
skierowali wzrok na babkę.
- Co? Nie rozumiem. - Jessica zmarszczyła brwi. - Ja
kie narkotyki?
Obaj mężczyźni jeszcze raz wymienili spojrzenia.
- Narkotyki?
- Co, Peter? Pani chyba zwariowała. To nie mógł być
Peter Fortune. Tak, tak, wysoki, dobrze zbudowany, czarne
włosy.
Jessica zaśmiała się sucho i skrzywiła usta.
- Marihuana? Kokaina?
Wzruszyła ramionami i popukała się wymownie w czo
ło. Truman i Taylor jak na komendę wyszczerzyli zęby.
- To pewnie jakaś pomyłka. \
- Spytaj, czy ten facet miał kapelusz - podsunął jej
Truman.
Jessica zdziwiła się, że sama na to nie wpadła.
- Halo, czy może mi pani powiedzieć, czy ten mężczy
zna miał kapelusz? Tak, kapelusz. Czarny, filcowy, z dosyć
szerokim rondem. Tak, właśnie.
30 • PETER I ELIZABETH
- I co? I co? - dopytywał się Taylor.
Babka ponownie wzruszyła ramionami i zasłoniła dło
nią słuchawkę.
- Nie miał kapelusza, ale bez przerwy mówił o jakimś
kapeluszniku. - Jessica pokiwała głową. - Czy oni tam
wszyscy powariowali?!
- Jest pan pewny? - spytała z powątpiewaniem doktor
Merchant.
Laborant podał jej wyniki testów.
- Ten facet jest czysty jak nowo narodzone dziecko
- powiedział, wskazując tabelę. - Niech pani sama zoba
czy. Z całą pewnością nie brał niczego w ciągu ostatnich
czterdziestu ośmiu godzin.
Elizabeth zaczęła przeglądać papiery. Laborant wy
szedł. Raz jeszcze spojrzała na Petera, którego na wszelki
wypadek przywiązano pasami do łóżka.
- Możliwe, że cierpi jedynie na skutek szoku i ogłusze
nia - zwróciła się do psychiatry.
Peter zaczął się wiercić. Powoli odzyskiwał przytomność.
- Powiedziała pani, że ten facet włóczył się w deszczu
po jednej z najgorszych dzielnic miasta - zauważył psy
chiatra. - Już sam ten fakt wskazuje, że nie mamy do
czynienia z człowiekiem w pełni normalnym.
Do separatki weszła pielęgniarka, która właśnie zaczy
nała dyżur. Zgodnie z przepisami musiała sprawdzić cały
oddział.
- Proszę przejrzeć bagaż tego pacjenta, siostro - powie
działa Elizabeth. - Chodzi mi o pewien drobiazg.
- Rozumiem. Zaraz poszukam tych dokumentów.
- Nie, nie... - Lekarka wzięła głęboki oddech. - Proszę
poszukać czarnego, filcowego kapelusza.
- Czego?
PETER I ELIZABETH • 31
- No... kapelusza.
Pielęgniarka wyglądała na zupełnie zdezorientowaną.
W tym momencie do rozmowy włączył się zniecierpliwio
ny psychiatra.
- Czy pani zwariowała, siostro? Chodzi o nakrycie gło
wy. Takie jak melonik albo cylinder. Na pewno pani wi
działa na filmie.
- A, cylinder!
W telewizji wyświetlano właśnie popularny serial, któ
rego akcja toczyła się wśród arystokracji angielskiej w XIX
wieku.
- Nie, nie! - zaprotestowała doktor Merchant. - Po pro
stu zwykły kapelusz.
Pielęgniarka wyszła nieco chwiejnym krokiem.
- Mój Boże! - westchnął psychiatra. - To młode
pokolenie niedługo zupełnie zapomni, do czego służy
kapelusz czy fular. Czy tu chodzi o jakiś eksperyment
psychiatryczny? - zwrócił się z pytaniem do lekarki.
Doktor Merchant nie wiedziała, co powiedzieć.
- Tak, w pewnym sensie - wyjąkała.
Peter próbował zamknąć oczy, czy raczej jedno oko,
ponieważ raziło go światło, ale nie mógł. Chciał zasłonić
oko dłonią, ale jakaś niewidzialna siła trzymała jego ręce.
Poruszył się niespokojnie. Teraz światło skierowało się na
drugie oko.
Czyżby nadjeżdżała taksówka?
W tym momencie światło zgasło i Peter mógł zamknąć
oczy.
- Przepraszam - usłyszał głos z oddali.
Ponownie uniósł powieki, chociaż potwornie bał się
światła. Zobaczył niewyraźną sylwetkę. Czyżby znowu ru
dowłosy anioł? Miał nadzieję, że ten sen już się skończył.
32 • PETER 1 ELIZABETH
Chciał przetrzeć oczy, ale nadal nie mógł poruszyć ręka-
mi.
- Co u licha? - mruknął.
- Niech pan się uspokoi - powiedziała Elizabeth, zasta
nawiając się, czy usunąć pasy, krępujące ręce pacjenta.
Peter spojrzał na nią z przerażeniem.
- Gdzie jestem? Czy mnie porwano?!
- Znajduje się pan w Szpitalu Miłosierdzia Bożego -
wyjaśniła, - Miał pan wypadek.
Ta wiadomość przeraziła go jeszcze bardziej.
- Wypadek?! Czy dlatego nie mogę ruszać rękami?
Elizabeth spuściła wzrok.
- Piorun omal pana nie trafił - wyjaśniła. - Padając |
uderzył pan głową o chodnik.
Peter spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Przecież takie rzeczy się nie zdarzają.
Lekarka była odmiennego zdania.
- Nawet pan nie wie, jak często. Taksówkarz mówił...
Nagle powróciły wspomnienia. Peter próbował usiąść
na łóżku.
- Ten idiota! Wyrzucił mnie z taksówki!
Spojrzał w dół i zobaczył skórzane pasy.
- Co to jest, do ciężkiej cholery?! - wrzasnął. - Co to za
szpital?!
Elizabeth stwierdziła, że jednak mądrze zrobiła, nie roz
pinając pasów. Zastanawiała się, czy pacjent powinien już
dostać środek uspokajający.
- Proszę nie krzyczeć - powiedziała. - Tak jest lepiej.
- Lepiej? - krzyknął Peter. - Lepiej dla kogo?
- Dla nas wszystkich.
Lekarka przełknęła ślinę.
- Lepsze takie pasy niż kapelusz.
Peter nawet się nie zdziwił, ale spojrzał na nią podejrzliwie.
PETER I ELIZABETH • 33
- Skąd pani wie o kapeluszu?
- Jakim kapeluszu? Czy ma pan kapelusz?
- Jaki? Taki czarny, z dosyć szerokim rondem?
Doktor Merchant spojrzała z nadzieją na pacjenta.
- Właśnie.
Peter pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie mam.
Lekarka opadła z westchnieniem na krzesło. Fortune
pomyślał, że ta piękna dziewczyna jest również pacjentką
i ukradła fartuch lekarski, żeby móc się włóczyć po oddzia
le. Tylko dlaczego on się tu dostał?!
- No, niech się pani uspokoi - powiedział łagodnym
tonem. - Przecież widać, że nie mam kapelusza. Wszystko
będzie dobrze.
- Czy pamięta pan własne nazwisko? - spytała zniena
cka rudowłosa dziewczyna.
Peter uznał, że powinien rozmawiać z nią tak, jakby była
zupełnie normalna.
- Oczywiście. Peter Fortune. Gdybym nie był przywią
zany, chętnie bym się pani przedstawił.
Spojrzał na plakietkę przypiętą do fartucha dziewczyny.
- A pani jest doktor Elizabeth Merchant, prawda?
Lekarka skinęła głową.
- Tak.
Zmarszczyła czoło. Nie mogła zrozumieć zmiany w za
chowaniu pacjenta.
- A teraz - zaczął spokojnie Peter - skoro juź poznali
śmy się...
Drzwi do pokoju uchyliły się, ukazując głowę w pielęg
niarskim czepku.
- Żadnego kapelusza, pani doktor.
Lekarka i pacjent spojrzeli sobie prosto w oczy. Peter
poczuł, że nareszcie wraca mu pamięć. Bez namysłu opo-
34 • PETER I ELIZABETH
wiedział całą historię doktor Merchant. Razem dziwili się,
jak to się stało, że taksówkarz pomylił kapelusznika z hand
larzem narkotyków.
- To pewnie jakiś żargon - przypuszczała lekarka. - Je
śli marycha to marihuana, to dlaczego kapelusznik nie
może być handlarzem?
Peter przytaknął gorliwie. Następnie zaczął opowiadać
o swojej wędrówce po ulicach Chicago.
- Miał pan szczęście - powiedziała z uśmiechem j
dziewczyna. - To jedna z najgorszych dzielnic. Gdyby nie
deszcz, ktoś mógłby pana obrabować albo nawet pobić.
Peter wzruszył ramionami. Przypomniał sobie potworny
błysk, który zwalił go z nóg.
- Taak - powiedział przeciągle. - Możliwe, że kiedyś
też tak będę myślał.
Zaczął masować nadgarstki i zeszty wniałe ciało.
- Czy teraz, kiedy już wiadomo, że nie jestem ani nar-
komanem, ani wariatem, będę przynajmniej mógł zadzwo
nić?
Elizabeth, która uchodziła za bardzo poważną i zrówno
ważoną osobę, miała na końcu języka pytanie, czy chce
zadzwonić po taksówkę, czy też do kapelusznika. Wiedzia
ła już, że Peter ma zamiar skontaktować z Oppenheime
rem. Wszystkie kobiety w mieście znały to nazwisko. To
właśnie u Oppenheimera można było kupić ekskluzywną,
bardzo drogą bieliznę. Elizabeth nie pochwalała jednak
podobnych zbytków.
- Pani doktor!
- Słucham? A tak, telefon.
Podeszła do drzwi.
- Zaraz poproszę, żeby przyniesiono panu jakiś aparat
- powiedziała. - Proszę jednak pamiętać, że telefonuje pan
na własny koszt.
PETER I ELIZABETH • 35
Od umówionego spotkania minęły niemal dwie godziny.
Peter nawet nie próbował dzwonić do restauracji. Niestety,
w mieszkaniu Oppenheimera nikt nie podnosił słuchawki.
Możliwe, że stary poszedł już spać. Cóż, w jego wieku...
Peter wykręcił numer kierunkowy do Denver. Nagle
poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Nie, wcale nie
było mu niedobrze. Wręcz przeciwnie -czuł się wspaniale.
Wykręcał numer na archaicznym szpitalnym aparacie, tak
jakby komponował „Odę do radości". Po chwili przyszło
mu do głowy, że może to być wynikiem działania jakiegoś
środka uspokajającego. Chciał zapytać o to doktor Mer
chant, ale przypomniał sobie, że lekarka wyszła z pokoju.
Zrobiło mu się trochę smutno. Przez chwilę zastanawiał się,
czy wszyscy neuropsychiatrzy mają tak cudowne miedzia
ne włosy. Wyobraził sobie całą aulę rudowłosych neuro-
psychiatrów, słuchających wykładu jakiegoś profesora
o marchewkowych włosach pokrytych już siwizną, i... wy
buchnął śmiechem.
Skrzypnęły drzwi. Po chwili pojawiła się w nich mło
dziutka pielęgniarka.
- Ma pan jakieś kłopoty?
- Kłopoty?
Wskazała słuchawkę.
- Nie może się pan dodzwonić?
- A właśnie, linia była zajęta - skłamał. - Zaraz spróbu
ję jeszcze raz.
Położył słuchawkę na widełkach.
- Chciałam spytać, czy nie jest pan głodny - powie
działa pielęgniarka.
- Głodny? No tak, mógłbym coś zjeść.
- Doktor Merchant proponowała coś lekkiego. Mamy
zupę pomidorową.
Peter natychmiast skojarzył kolor zupy z kolorem wło-
36 • PETER 1 ELIZABETH
sów wszystkich neuropsychiatrów i ponownie parsknął
śmiechem.
- Nie, dziękuję za zupę - wykrztusił.
Pielęgniarka nawet się nie zdziwiła. Nie takie rzeczy
działy się na tym oddziale. Już chciała wyjść, ale Peter
zatrzymał ją jeszcze.
- Chwileczkę. Czy mógłbym się przenieść na moje
dawne miejsce?
Dziewczyna rozłożyła ręce.
- Niestety, mamy tam nowego pacjenta.
- To może przynajmniej na inny oddział - powiedział
Peter. - Czuję się tu dosyć głupio.
- Przykro mi, ale mamy komplet. To z powodu burzy
- dodała po chwili.
Fortune nie dawał za wygraną, ale nic się nie dało zro
bić.
- Ostatecznie nie ma pan kontaktu z innymi pacjentami
- tłumaczyła dziewczyna. - Poza tym, doktor Merchant
mówiła, że to nie powinno potrwać długo.
Peter opadł z westchnieniem na poduszkę. Pielęgniarka
wyszła. Ponownie sięgnął po słuchawkę i wykręcił kierun
kowy do Denver. Myśl o rudowłosej lekarce nie dawała mu
spokoju. Jak mogła wziąć go za narkomana i wariata?
- Tru.toty?
- Pete? Co się, do licha, z tobą dzieje? Dzwoniła tu
jakaś zwariowana lekarka. Najpierw mówiła, że trafił cię
grom, a potem, że przedawkowałeś narkotyki. Babcia
chciała do ciebie lecieć, ale odwołano wszystkie loty do
Chicago. Jak ta lekarka wpadła na podobny pomysł? Ty
i narkotyki! Koń by się uśmiał.
- To bardzo długą i skomplikowana historia - przerwał
mu Peter. - Byłem trochę niedysponowany.
- No, ale teraz już chyba wszystko w porządku?
PETER I ELIZABETH • 37
- O tak. Myślę tylko o Oppenheimerze - skłamał Peter.
Truman chrząknął.
- Hm... Jak tylko otrzymaliśmy wiadomość ze szpitala,
natychmiast do niego zadzwoniłem - powiedział. -
Wyobraź sobie, było zaledwie kilkanaście minut po ósmej,
a już nie zastałem go w restauracji.
Petera ogarnął niepokój. Nie był jednak zaskoczony.
Ludzie tacy jak Oppenheimer cenią sobie punktualność.
Zresztą, on również. Gdyby nie ten cholerny kapelusz,
wcale by się nie spóźnił.
- Ale nie przejmuj się- ciągnął Truman. - Złapałem go
później w domu i poinformowałem o wypadku. Bardzo się
zmartwił.
Peter ścisnął mocniej słuchawkę.
- Mam nadzieję, że nie mówiłeś nic o narkotykach.
- Za kogo mnie masz? - obruszył się Truman. - Powie
działem tylko o piorunie. No, że w ciebie uderzył.
- Ten piorun w zasadzie wcale, jak to ująłeś, nie ude
rzył we mnie, ale obok.
Truman syknął zniecierpliwiony.
- Wiem, wiem. Lekarka opowiedziała o wszystkim. To
był taki mały efekt dramatyczny. Zresztą, zupełnie nieźle
mi wyszło.
- Mam nadzieję, że nie będę musiał tłumaczyć się z te
go, że żyję.
Brat poczuł się obrażony.
- Żebyś słyszał Oppenheimera - odparł wyniośle.
Peter poruszył się niespokojnie na łóżku. Wiedział, że
może liczyć na brata w interesach, ale w zwykłych życio
wych sprawach brakuje mu doświadczenia.
- Tak? Co powiedział?
- Że jest mu bardzo przykro i gotów jest podjąć rozmo
wy, gdy tylko dojdziesz do siebie - zaczął Truman. - Poza
38 • PETER 1 ELIZABETH
tym pytał o wszystko: twój stan, jak to się stało i gdzie się I
znajdujesz.
- Jak to: gdzie się znajduję?
Truman złożył ospałość umysłową brata na karb nie
dawnego wypadku.
- No, w którym szpitalu. Zapewnił, że Szpital Miłosier
dzia Bożego jest jednym z najlepszych w mieście - ciągnął
wesoło Truman. - Możesz się więc nie przejmować. Jesteś
w dobrych rękach.
Peter kręcił głową, chcąc odpędzić ponure myśli.
- Ależ on może się tutaj zjawić! Dzwoniłem do niego,
ale nikt nie odbierał. Myślałem, że już śpi. ale teraz...
Peter zamarł na myśl o wizycie Oppenheimera w szpita
lu. Trumana nie opuszczał dobry humor.
- Nie mogłem przecież skłamać - powiedział. - Op
penheimer na pewno nie będzie się włóczył po mieście.
Przecież dochodzi dziesiąta. Poza tym widziałem wiado
mości o dziewiątej trzydzieści. W Chicago leje jak z cebra.
Tylko u nas się trochę przetarło.
Brat wcale go nie słuchał. Wyobraził sobie spotkanie
z Oppenheimerem. Owszem, powiedziałaby recepcjoni
stka, mamy takiego pacjenta. Znajdzie go pan w pokoju
502, na oddziale psychiatrycznym. Proszę jednak zacho
wać odpowiednie środki ostrożności. Pacjent może być
trochę rozdrażniony. Zresztą, wie pan, tutaj mrugnęłaby
okiem, z takimi to nigdy nic nie wiadomo...
Truman mówił coś o pogodzie.
- Posłuchaj - przerwał mu Peter. - Muszę się stąd wy
dostać. Zadzwoń rano do Oppenheimera i powiedz, że wy
pisali mnie wcześniej. Ciekawe, czy ma daleko do szpitala.
Mam nadzieję, że ten deszcz go powstrzyma.
Truman westchnął.
- Dobra, zadzwonię. Pamiętam, jak rozmawialiśmy
PETER I ELIZABETH • 39
przed wyjazdem. Twierdziłeś, że wszystko będzie dobrze
dodał oskarżycielskim tonem.
Peter przeszukiwał gorączkowo wszystkie szafki.
- Ubranie - mamrotał pod nosem. - Gdzie, do diabła,
schowali moje ubranie?
Zaczął otwierać szuflady. Nic. Pusto. Pewnie go roze
brali na długo przed tym, nim znalazł się w tym pokoju.
Rozejrzał się uważnie dokoła. Ubranie musiało zostać
w poprzednim pokoju. Tylko jaki to był numer? Zaraz,
przecież widział go. Tak. znajdował się po wewnętrznej
stronie drzwi. Pomyślał wtedy z goryczą, że wszystko...
idzie jak z płatka? Nie, to nie to. Chodziło o jakiś numer.
Tak! Nareszcie znalazł... że wszystko jest na sto dwa.
Teraz musi odnaleźć pokój 102 i zabrać swoje ubranie.
Czuł się jeszcze trochę słabo. Wyjrzał na korytarz. Żad
nych pielęgniarek. Żadnej płomiennej grzywy. Teren był
wolny. Nie miał teraz ochoty natknąć się na doktor Mer
chant. Lekarka wcale nie ukrywała, że chce go poddać
całodobowej obserwacji. „Na wypadek, gdyby miał pan
dalsze zaniki pamięci", wyjaśniła. Peter wymknął się na
korytarz i od razu zobaczył drzwi wyjściowe. Dopadł do
nich jednym susem. Były zamknięte. Na szczęście w za
mku tkwił klucz.
Jak szalony zbiegł piętro niżej. Ktoś śmiał się radośnie.
Czegoś takiego nie słyszał od łat. Dopiero po chwili zrozu
miał, że to on się śmieje. Dawno nie czuł się tak szczęśliwy.
Ostatni raz chyba wtedy, gdy oświadczył się Lydii. Tak,
śmiali się później i całowali, a potem tańczyli całą noc
w jakimś klubie studenckim czy barze. To Lydia go tam
zaciągnęła.
Jak na zawołanie usłyszał dźwięki muzyki, dobiegające
zza drzwi z napisem: Pediatria. Otworzył je. Muzyka stała
40 • PETER I ELIZABETH
się głośniejsza. Peter szedł jak urzeczony długim, skąpo
oświetlonym korytarzem. W końcu dotarł do niewielkiej
salki, w której bawiła się grupa młodzieży. Chłopcy stano
wili mniejszość. Tuż przy drzwiach złapała go za rękę
rudowłosa dziewczyna.
- Chcesz zatańczyć? - spytała.
- Jasne - odparł - tylko powiedz, jak masz na imię. Czy
przypadkiem nie Elizabeth?
- Co to znaczy: Nie ma go w pokoju? - spytała doktor
Merchant i otworzyła drzwi do separatki Petera. - Spraw
dzaliście pod łóżkiem?
Pielęgniarka skinęła głową.
- Pewnie znowu ma zanik pamięci - pisnęła cienkim
głosem. - Był tu jeszcze dziesięć minut temu. Nie mógł się
do kogoś dodzwonić.
- I co? Rozpuścił się?
- Nikt nie widział go na korytarzu.
Elizabeth westchnęła ciężko. Za dwa tygodnie miała
objąć nowe, bardziej odpowiedzialne stanowisko. Jeśli te
raz coś przytrafi się jej pacjentowi, będzie musiała na jakiś
czas zapomnieć o awansie.
- Cześć, tutaj Marsha z trójki. Nie brakuje wam przy
padkiem jakiegoś pacjenta? Wysoki, ciemnowłosy, do
brze... - Pielęgniarka nie dokończyła, ponieważ doktor
Merchant przerwała jej gwałtownie.
- Gdzie on jest?! - krzyknęła. - Czy nic mu się nie
stało?
W odpowiedzi usłyszała jedynie wybuch śmiechu. Po
chwili pielęgniarka uspokoiła się trochę.
- Nie wygląda na to. Nigdy nie sądziłam, że wariaci
potrafią tak tańczyć rock and rolla. Szkoda tylko, że jest
PETER I ELIZABETH • 41
w samej bieliinie. Chociaż dzieciakom wcale to nie prze
szkadza.
Elizabeth odłożyła słuchawkę i pobiegła do windy. Na
szczęście jedna zatrzymała się właśnie na piątym piętrze.
Lekarka omal nie zderzyła się z dystyngowanym, siwowło
sym mężczyzną w ciemnym garniturze.
- Bardzo przepraszam - wymamrotała - Strasznie się
spieszę.
Mężczyzna skinął głową i podszedł do pielęgniarki.
Drzwi zaczęły się zamykać, ale usłyszała jeszcze pytanie
nieznajomego:
- Czy to możliwe, żeby Peter Fortune znajdował się na
tym oddziale?
I
Zespół zapowiedział ostatnią melodię. Młodzież zaczęła
gwizdać rozczarowana, chociaż zabawa i tak się przeciąg
nęła. Mieli przecież iść spać równo o dziesiątej. Był to
spory sukces, zważywszy że zwykle cisza nocna obowiązy
wała od dziewiątej.
Ale nie tylko młodzi byli zawiedzeni. Peter schwycił
jakiś obrus i zaczął nim wywijać, tak jak kiedyś marynarką.
- Je-szcze je-den! - skandował. - Je-szcze je-den!
Kiedy Elizabeth zobaczyła go, stanęła jak wryta. Nigdy nie
spodziewałaby się czegoś takiego. Peter był prawie nagi. Roz
piął niemal wszystkie guziki szpitalnej piżamy. Poza tym miał
na sobie bieliznę, w której go znaleziono. Lekarka sama nie
pozwoliła go przebierać, w obawie że piorun uszkodził mu
nogi lub nawet kręgosłup. Kazała tylko, przy zachowaniu
najwyższej ostrożności, zdjąć spodnie.
- Od pani? - spytała gruba pielęgniarka, która znalazła
się tuż przy niej. <
Elizabeth skinęła głową.
- Od razu domyśliłam się, że to ktoś z piątki - po-
42 • PETER 1 ELIZABETH
wiedziała. - Dlatego zadzwoniłam. Szkoda, że to wariat
- dodała po chwili. - Jest naprawdę bardzo sympatyczny.
- Proszę mu podać szlafrok, siostro - powiedziała Eli
zabeth rozdrażnionym tonem.
- Tak jest - mruknęła pielęgniarka, zdziwiona zacho
waniem lekarki.
Zapalono właśnie światła. Peter wyglądał na niepocie
szonego. Machnął ręką na pożegnanie swojej rudowłosej
partnerce i skierował się do wyjścia. Obojętnie przyjął szla
frok od pielęgniarki. Zaskoczył go dopiero widok lekarki
w drzwiach.
- Przyszłaś potańczyć, Lizzy? - spytał.
Dziewczyna rozłożyła ręce.
- Niestety, tańce się skończyły.
Peter jeszcze raz rozejrzał się wokół, a potem spojrzał na
siebie.
- O Boże, jestem prawie nagi! - wykrzyknął i szybko
otulił się szlafrokiem.
Doktor Merchant skromnie spuściła oczy.
- Dobrze, że w czasie tańców światła były wygaszone
- zauważyła.
Peter skinął głową. Przez chwilę zastanawiał się, co za
diabeł w niego wstąpił. Podobne problemy trapiły również
Elizabeth.
- Myślę, że musiał pan odreagować to wszystko, co
wydarzyło się w ciągu dnia - powiedziała w windzie. -
Stąd te szalone tańce.
Peter pokiwał głową.
- Sam nie wiem, co mnie naszło. Byłem jak w transie.
Czułem się tak dziwnie.
Spojrzał na Elizabeth. Nawet teraz nie mógł pozbyć się
tego dziwnego wrażenia, że cały świat należy do niego.
Cały świat - a więc i ona. Patrzył zachłannie na jej rude
P_ETER I ELIZABETH • 43
włosy i lekko zaczerwienione policzki. Jaka szkoda, że się
spóźniła na tańce.
- Nikt pewnie nie mówi na panią Lizzy - zauważył.
- Nie - szepnęła.
Chciała dodać, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby
ktoś zaczął, ale w porę ugryzła się w język.
- Przepraszam - powiedział.
- Nic nie szkodzi - zapewniła.
Byli w windzie sami. Gdyby ją teraz objął, mógłby
później wszystko zwalić na chorobę.
- Za chwilę znajdziemy się na piątym piętrze - powie
działa Elizabeth.
Peter cofnął się. Czuł się tak, jakby lekarka czytała
w jego myślach. Nie, na pewno interesował ją jedynie jako
kolejny „przypadek medyczny". Nie mogło być mowy
o żadnych innych przyczynach.
Elizabeth pomyślała, że zdrobnienie Lizzy brzmi bar
dzo milo. Pieszczotliwie, ale nie nazbyt cukierkowato.
Właśnie tak, jak trzeba. Nikt nigdy do niej w ten sposób nie
mówił. A może gdyby zaczął, pozwoliłaby się objąć i poca
łować?
Spojrzała w górę. Nad drzwiami zapaliła się czwórka.
Nie mieli już czasu.
- Zaraz znajdziemy się na piątym piętrze - powtórzyła.
Po chwili drzwi się otworzyły i lekarka chciała wybiec
na korytarz. Ale powstrzymał ją szybki ruch Petera, który
zastąpił jej drogę.
- Zwariował pan?! - krzyknęła, patrząc na zamykające
się drzwi.
Peter skinął głową.
- Tak.
Chciał jej wytłumaczyć, że na korytarzu zauważył cze
kającego Charlesa Oppenheimera UJ. Ale czy lekarka mo-
44 • PETER 1 ELIZABETH
głąby go zrozumieć? Patrzyła teraz na niego z wyczekiwa
niem i obawą. Niemal czuł gwałtowny ruch jej piersi przy
każdym oddechu. Przez chwilę zastanawiał się, co robić, i
w końcu... wziął ją w ramiona.
O dziwo, nie napotkał oporu!
ROZDZIAŁ
3
Laborant, który wsiadł na dole do windy, aż otworzył
usta ze zdziwienia. Pierwszy raz widział lekarza, wyglą
dającego gorzej od pacjenta. Elizabeth stała oparta plecami
o ściankę. Trzęsły się jej ręce. Sprawiała takie wrażenie,
jakby za chwilę miała zemdleć.
Wjechali w milczeniu na czwarte piętro. Laborant wy
siadł. Peter i Elizabeth zaczęli mówić jednocześnie:
- Przepraszam, sam nie wiem, co we mnie wstąpiło - to
Peter.
- Nigdy... nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło - wtó
rowała mu Elizabeth. - Muszę być chyba chora.
Spojrzeli na siebie, ale natychmiast oboje spuścili wzrok
i zaczęli się przyglądać podłodze windy.
- Oppenheimer - westchnął Peter.
Dziewczyna była tak przejęta tym, co wydarzyło się
przed chwilą, że zupełnie go nie zrozumiała.
- Oppenheimer? - powtórzyła.
Mężczyzna przytaknął.
- Był ha korytarzu.
Elizabeth, która szczyciła się tym, że posiada wysoki
iloraz inteligencji, pomyślała, że będzie musiała znowu
poddać się testom.
- N... nie rozumiem - wybąkała.
46 • PETER 1 ELIZABETH
Peter machnął ręką.
- Teraz to i tak nieważne - mruknął. - Na pewno nie
będzie chciał ze mną rozmawiać.
Elizabeth zagryzła wargi. Czuła na nich jeszcze przy-
jemny dotyk i chciała jak najszybciej wymazać z pamięci
to wspomnienie.
- Kto nie będzie chciał z panem rozmawiać? - spytała,
próbując pozbierać myśli.
- Oppenheimer - powtórzył.
Martwił się tym, co pomyśli o nim znany przedsiębior-
ca. Dziwny wypadek, oddział psychiatryczny, nagłe znik
nięcie... -jedno gorsze od drugiego. Jednak wydawało mu
się to teraz mało ważne. To prawda, że Elizabeth Merchant
była dość ładna i miała piękne włosy, ale Peter miewał
propozycje od znacznie bardziej urodziwych kobiet. Dla
czego więc pocałował właśnie doktor Merchant? I dlacze-
go czuł się po tym tak wspaniale?
Po chwili odkrył, że po raz pierwszy spotkał kobietę, j
która nie stara mu się przypodobać. Doktor Merchant pa
trzyła chłodno w jego stronę. Postanowił odpowiedzieć jej
równie zdecydowanym spojrzeniem i uśmiechnął się do
niej.
Elizabeth stwierdziła, że dawno nie miała pacjenta z tak
pięknymi zębami. Wszystkie były śnieżnobiałe i równe.
Pewnie nigdy by się nie spotkali, gdyby była dentystką.
Zamknęła oczy. chcąc odgonić od siebie natrętne i głupie
myśli.
I wtedy znowu to poczuła. Najpierw ukłucie w sercu,
a potem gwałtowną falę ciepła, przenikającą całe ciało. Jej
serce zaczęło uderzać w przyspieszonym rytmie. Próbowa
ła skupić się na czymś obojętnym, ale myśli wciąż powra
cały do Petera. A przecież poznała go dopiero dzisiaj. Naj
pierw umieściła go na oddziale psychiatrycznym (co być
PETER I ELIZABETH • 47
może dawało mu prawo do nieco ekscentrycznych zacho
wań), a następnie półnagiego wyciągnęła z tańców. Byli
sobie niemal zupełnie obcy, a jednak...
Elizabeth potrząsnęła głową. Stanowczo za dużo ostat
nio pracowała. A teraz jeszcze wyjazd do Nowego Jorku...
Wszystko to odbija się na jej zdrowiu i samopoczuciu.
Uspokojona znowu spojrzała na pacjenta. Jej blade poli
czki- nabrały nagle ceglastej barwy. Znowu pomyślała
o pracy, nadmiarze obowiązków i przeprowadzce do No
wego Jorku, ale tym razem nic nie było w stanie jej pomóc.
- Może kawy? - spytał Peter.
Dopiero teraz zauważyła, że winda zatrzymała się na
ósmym piętrze. Stali tutaj nie wiadomo jak długo. Szpitalna
kawiarnia kusiła mocnym zapachem świeżo parzonej kawy.
Pomyślała, że będzie znacznie bezpieczniej, jeśli znajdzie
się z Peterem wśród ludzi, i skinęła głową. Dopiero kiedy
dotarli do niezbyt zatłoczonej sali, przypomniała sobie
o swoich obowiązkach.
- W zasadzie nie powinien pan pić kawy - orzekła.
Peter uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Wiem - przyznał, rozglądając się uważnie dokoła -
ale mam wrażenie, że nie podają tutaj koniaku.
Elizabeth zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
- Nie to miałam na myśli.
Pacjent uniósł do góry ręce.
- Dobrze, dobrze - powiedział - napiję się herbaty.
Herbata chyba mi nie zaszkodzi, prawda?
Spojrzał jej uważnie w oczy. Elizabeth zachwiała się
i oparła o poręcz krzesła. Zdołała jeszcze z siebie wydusić
krótkie .jiie" i opadła na siedzenie. Pomyślała, że to właś
nie jej przydałoby się teraz coś mocniejszego.
Poprosiła o kubek mleka. Peter sięgnął po tacę i nagle
zastygł w dość dziwnej pozie.
48 • PETER I ELIZABETH
- Bardzo mi przykro... - zaczął.
Elizabeth nie dopuściła go do głosu. Miała już
dość przeprosin. Wolała szybko zapomnieć o tym, co się
stało.
- Nic takiego - odezwała się z wymuszonym uśmie-
chem. - Naprawdę nie ma o czym mówić. Był pan przecież
zdenerwowany, a poza tym...
Peter patrzył na nią wzrokiem skazańca.
- Poza tym jest pan w obcym miejscu. I te tańce! To
wszystko mogło wyprowadzić z równowagi. Więc... Za
tem. .. Nie ma o czym mówić - zakończyła z ulgą.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jestem bez grosza -
wyjaśnił.
Lekarka stropiła się, ale jednocześnie postanowiła jakoś
pocieszyć pacjenta.
- Nie ma się czym przejmować. Naprawdę. Oczywi
ście, będzie mógł pan spłacić szpital w ratach. Poza tym...
poza tym... - plątała się, patrząc na uśmiechniętego męż
czyznę - może część kosztów pokryje pańskie towarzy
stwo ubezpieczeniowe.
Peter spojrzał na nią jak na niespełna rozumu i wziął ją
za rękę. Miał już dosyć żartów. Na dole Oppenheimer
pastwił się pewnie nad umową, ale Peter chciał przede
wszystkim napić się herbaty w towarzystwie tej intrygują
cej kobiety.
- Dwa dolary, Elizabeth - powiedział. - Czy możesz
mi pożyczyć dwa dolary na herbatę i mleko?
- Ach tak.
Dziewczyna poczuła się wyjątkowo głupio. Wyjęła
z kieszeni portmonetkę i pochyliwszy się nad nią, zaczęła
szukać odpowiednich banknotów.
- Mogę ci nawet pożyczyć dziesięć - zaproponowała.
- Na wypadek, gdybyś jednak potrzebował.
PETER I ELIZABETH • 49
Oboje wybuchnęli śmiechem.
- Następnym razem ja stawiam - zdecydował Peter,
patrząc z uśmiechem na Elizabeth.
- Dobrze - zgodziła się, myśląc o tym, że prawdopo
dobnie nie będzie żadnego „następnego razu".
Peter spróbował herbaty, a następnie odstawił ją, by za
czekać, aż wystygnie.
- Wiedziałem, że przyjdzie. - Skrzywił się. - Jak to
mówią: koniec wieńczy dzieło.
Lekarka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Niby kto?
- Oppenheimer.
- Oppenheimer? - Wciąż nie rozumiała, o co chodzi.
- Oczywiście. Widziałem go na korytarzu, na piątym
piętrze. Starszy, siwy facet. Rozmawiał z pielęgniarką.
Pewnie mu powiedziała, że skoro wylądowałem u czub
ków, to coś ze mną jest nie w porządku. Czy powierzyłaby
pani komuś takiemu własne dziecko?
- Komu? Oppenheimerowi?
Peter potrząsnął głową.
- Nie, mnie. - Uderzył się palcem w pierś.
- Ja nie mam dzieci - powiedziała, czując nagłe ukłucie
w sercu.
Fortune westchnął ciężko i sięgnął po herbatę.
- Oppenheimer też nie ma - wyjaśnił. - Chodziło mi
o firmę. To jego ukochane dziecko.'
Elizabeth skinęła głową.
- Rozumiem - wymamrotała.
- Chciał mi ją powierzyć - ciągnął Peter. - Uważał, że
jestem do niego podobny. Ale teraz, po rozmowie z pielęg
niarką...
Spuścił głowę. Elizabeth spojrzała na niego. Dopiero
teraz zaczęła rozumieć, co się naprawdę stało. Przypomnia-
50 • PETER I ELIZABETH
ła sobie dystyngowanego pana, który wysiadał z windy,
kiedy ona jechała po pacjenta.
- To dlatego wciągnął mnie pan do windy?
Peter skinął głową.
- Po prostu wpadłem w panikę. Nie wiedziałem, co
robić. Bałem się rozmowy, tłumaczeń.
Ponownie sięgnął po herbatę.
- Możemy jeszcze wszystko wyjaśnić ~ uspokoiła go,
kładąc mu dłoń na ramieniu. - Oczywiście, nie będziemy
wdawać się w szczegóły.
- Na pewno już pojechał. Poza tym, nie czuję się na
siłach, żeby cokolwiek wyjaśniać.
Doktor Merchant wiedziała dokładnie, o co mu chodzi.
Ona również mogłaby mieć problemy z wytłumaczeniem
wszystkiego.
Przez chwilę milczeli, patrząc sobie w oczy.
- A teraz naprawdę powinien pan już iść do łóżka -
orzekła w końcu lekarka. - Takie eskapady mogą się źle
skończyć.
Kiedy znaleźli się w windzie, stanęli w jej przeciwle
głych kątach. Między nimi znajdował się wielki wózek
szpitalny. Po chwili winda zatrzymała się na piątym piętrze.
Elizabeth stanęła w drzwiach i natychmiast gwałtownie
cofnęła się do środka. Peter poczuł jej kształtne pośladki
i niemal usiadj na wózku.
- Co się stało? - spytał.
- Otwórzcie te drzwi! -dobiegło do nich jeszcze woła
nie z zewnątrz.
Peter poznał głos Oppenheimera.
- O Boże-jęknął.
Ktoś musiał nacisnąć guzik ręcznego otwierania drzwi.
Coś syknęło i dwie połówki zaczęły się wolno rozsuwać.
Peter wpadł w panikę.
PETER I EUZABBTH • 51
- Co robić? - wykrzyknął.
Elizbeth rozejrzała się dokoła i wskazała wózek.
- Połóż się.
Natychmiast wykonał jej polecenie. Charles Oppenhei
mer III przesunął się na bok i przepuścił lekarkę z wóz
kiem. Ze współczuciem spojrzał na przykryte białym prze
ścieradłem ciało, przeżegnał się i wsiadł do windy. Peter
odetchnął z ulgą, słysząc szczęk zamykających się drzwi.
Już było po wszystkim.
Biorąc pod uwagę wydarzenia poprzedniego dnia i wie
czora, pacjent spał zaskakująco dobrze. Obudził się też
w doskonałym nastroju i natychmiast rzucił na jedzenie
przyniesione przez szczupłą, nieco podstarzałą pielęgniar
kę.
- O której obchód? - zagadnął kobietę między jednym
a drugim kęsem.
- Doktor obejrzy pana dziś rano - odrzekła pielęgniar
ka. - Jak się panu spało?
Peter przełknął olbrzymi kęs kanapki z dżemem.
- Znakomicie!
Pielęgniarka tylko pokiwała głową.
- Nic dziwnego. Po tym, co pan wyczyniał wczoraj
wieczorem... - zawiesiła głos.
Peter odłożył nie dojedzoną kanapkę.
- Więc... więc słyszała pani?
Pielęgniarka pokiwała głową, tłumiąc śmiech.
- Cały szpital słyszał.
Twarz pacjenta riabiegła krwią.
- To, co się wczoraj zdarzyło, było... było... - szukał
odpowiedniego słowa - tylko wyskokiem. Ja... ja nie je
stem wcale wariatem, wie pani?
Pielęgniarka wybuchnęła śmiechem.
52 • PETER I ELIZABETH
- Tak, wiem. - Śmiała się bez przerwy. - A czy pan wiej
że dziewczęta uznały pana za zawodowego tancerza? Dzię
kowały nawet pielęgniarkom ze swojego oddziału.
Peter poczerwieniał jeszcze mocniej. Zamknął na chwilę]
oczy, próbując wyobrazić sobie siebie wśród dziewcząt
w kolorowych piżamach.
Pielęgniarka patrzyła na niego ciekawie.
- Świetnie pan wygląda - zauważyła w końcu. - Zna-
cznie lepiej niż na zdjęciu.
Peter nie mógł uwierzyć własnym uszom. Niemal ze
rwał się z pościeli.
- Co?! Ktoś robił wczoraj zdjęcia?!
Kobieta pokręciła przecząco głową.
- Nie. Chodziło mi o zdjęcie z wesela pańskiego brata.
Widziałam je w „Town and Country". - Pielęgniarka po
chyliła się nad nim. - Czy to prawda, że zrezygnował z for
tuny i wybrał miłość? - spytała szeptem.
Peter skinął głową.
- Mój Boże, jakie to romantyczne.
- Niektórzy mówili, że wyjątkowo głupie - wtrącił Pe
ter.
Tak na przykład powiedział Charles Oppenheimer III,
gdy usłyszał tę wiadomość.z ust Petera. Nie miało to już
pewnie w tej chwili większego znaczenia, ale Peter nie
zrezygnował jeszcze ze spotkania z chicagowskim potenta
tem.
Pielęgniarka wyprostowała się.
- Właśnie idzie doktor - powiedziała.
Peter uśmiechnął się i nerwowo przygładził włosy. Miał!
zamiar udowodnić doktor Merchant, że jest zupełnie nor
malnym, zdrowym mężczyzną.
Tylko że to nie była doktor Merchant! Do pokoju wkro
czył niewysoki, otyły mężczyzna. Mógł mieć koło sześć-
PETER.I EUZABETH • 53
dziesiątki. Nosił druciane okulary i bez przerwy uśmiechał
się zdawkowo.
- Więc to jest ten szczęściarz - powiedział na widok
Petera. W jego głosie można było wyczuć delikatny,
wschodnioeuropejski akcent.
- Szczęściarz? - Peter zaśmiał się z goryczą. - Chyba
się pan pomylił.
Lekarz pogroził mu palcem.
- Niech pan nie kusi losu, młody człowieku. Chyba że
rzeczywiście znudziło się panu na tym łez padole.
Peter potrząsnął głową. Dopiero teraz uświadomił sobie,
czego uniknął. Zerknął na plakietkę lekarza: dr Benjamin
Engel - ordynator wydziału neuropsychiatrii. A więc był to
szef Elizabeth. Dosyć miły, ale Peter wolałby się raczej
spotkać z jego podwładną. Czy to możliwe, żeby doktor
Merchant zrezygnowała z opieki nad nim? Grymas bólu
przemknął po twarzy pacjenta.
Doktor Engel ujął go za nadgarstek i zaczął mierzyć
puls.
- Rozumiem, że pańskie wczorajsze zachowanie nale
ży złożyć na karb wypadku - zaczął.
Fortune z trudem przełknął ślinę. Ile może wiedzieć ten
stary piernik? - zastanawiał się.
- Dzisiaj czuję się już znacznie lepiej - wykrztusił.
- To dobrze, bardzo dobrze. - Doktor wyglądał na u-
szczęśliwionego. - Ma pan trochę przyspieszony puls, ale
póki co nie ma sensu się tym przejmować.
Peter nagle poczuł się gorzej.
- Póki co?!
Lekarz nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
- Doktor Merchant powiedziała mi, że nie wie, co z pa
nem robić.
Peter zadrżał na dźwięk znajomego nazwiska.
54 • PETER I ELIZABETH
- Jak to? - spytał.
Doktor Engel spojrzał na niego znad drucianych okula
rów i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Oczywiście, chodzi o diagnozę.
- Oczywiście - zgodził się Peter.
- Właśnie dlatego poprosiła mnie o konsultację. Mam
zadecydować...
- Ach tak. - Mężczyzna cofnął rękę. Gdyby Engel w tej
chwili zaczął badać jego puls, przez najbliższy miesiąc nie
wyszedłby ze szpitala.
- Ale wydaje mi się, że doktor Merchant w niczym się
nie pomyliła. Zresztą - lekarz znowu pogroził mu palcem
- w tym wypadku również miał pan szczęście. Doktor
Merchant to świetny fachowiec. Szkoda, że niedługo musi
nas opuścić.
Peter usiadł na łóżku.
- O mój Boże! -jęknął.
Doktor Engel spojrzał na pobladłą twarz pacjenta i na
tychmiast zrozumiał, że popełnił błąd.
- Nie, nie. - Zaczął machać rękami. - Nie w tym sen
sie. Doktor Merchant wyjeżdża do kliniki neuropsychia
trycznej Goślina w Nowym Jorku.
Fortune spojrzał na niego badawczym wzrokiem.
- Wyjeżdża?
- Właśnie. Otrzymała bardzo ciekawą propozycję, ro
zumie pan.
Peter skinął głową.
- Więc wszystko jest już w porządku? - spytał doktor
Engel.
Pacjent skrzywił się, ale mimo to potwierdził.
- To znakomicie, bo ma pan gościa.
Zamknął oczy. Pomyślał, że nie jest jeszcze gotowy na j
spotkanie z Charlesem Oppenheimerem III.
PETER I ELIZABETH • 55
Na szczęście po paru minutach w drzwiach pojawił się
ktoś zupełnie inny.
- Babcia! - krzyknął radośnie Peter.
Jessica pomachała mu ręką. Chciała jednak wcześniej
spytać lekarza, czy będzie się z nim mogła spotkać po
wizycie u wnuka. Doktor Engel skinął uprzejmie głową
i zapowiedział, że będzie u siebie w gabinecie.
Kiedy zostali sami, Jessica załamała ręce.
- Peter, co się z tobą działo?!
- Nic takiego, babciu - wymamrotał wnuk i uśmiech
nął się promiennie, zadowolony, że Jessica zadała sobie
trud, żeby go odwiedzić.
- Nic takiego?! Narkotyki, oddział psychiatryczny.
Mam nadzieję, że ta doktor Merchant to jakaś niedoświad
czona młoda lekarka.
Peter od razu zaprotestował.
- Jest młoda, ale za to bardzo doświadczona! - Zmie
szał się. - To znaczy... jako lekarka.
Jessica zaczęła mu się uważnie przyglądać. Mężczyzna
poruszył się niespokojnie na łóżku.
- A co z negocjacjami? Zdaje się, że przestały cię już
interesować.
- Nic podobnego. Boję się jednak, że Oppenheimer nie
będzie j uż che iał ze mną rozmawiać.
Jessica położyła dłoń na ramieniu wnuka.
- Weź się w garść, Peter - powiedziała mocnym gło
sem. - Nigdy nie poddawałeś się tak łatwo. To do ciebie
niepodobne.
Uśmiechnął się krzywo. Babka nie miała pojęcia, co tak
naprawdę mu się przytrafiło. Dobrze, że nic nie wie o ro
mantycznej przygodzie w windzie. Inaczej zaczęłaby już
przygotowywać ucztę weselną.
56 • PETER I ELIZABETH
- Proszę, niech pani wejdzie, pani Fortune. - Benjamin
Engel wstał z miejsca i przywitał się uprzejmie.
- Chciałabym poznać pańską opinię na temat stanu Pe
tera - powiedziała Jessica, sadowiąc się we wskazanym
fotelu. - Przy okazji może mogłabym się dowiedzieć, co
sądzi pan o doktor Merchant.
Doktor Engel wzruszył ramionami.
- Zdaje się, że pani wnuk miał olbrzymie szczęście
i wyszedł z tego bez żadnego uszczerbku na zdrowiu - oz
najmił. - Natomiast jeśli idzie o doktor Merchant, to mogę
zapewnić, że jest doskonałym fachowcem.
Lekarz sięgnął pojedna z teczek, leżących na jego biur
ku. Wyjął z niej jakąś fotografię i bawił się nią przez chwi
lę. Następnie pokazał Jessice.
Starsza pani aż uniosła się z miejsca.
- Czy to jest doktor Merchant?
Benjamin Engel skinął głową.
- Musi być panu bardzo droga, skoro ma pan przy sobie
jej zdjęcie.
- Tak się składa, że doktor Merchant zmienia pracę. Wy
jeżdża do Nowego Jorku. Nie będę ukrywał, że traktuję ją jak
córkę, czy może raczej wnuczkę, zważywszy, że mam sześć
dziesiąt dziewięć lat. Chętnie bym ją tutaj zatrzymał.
Jessica skinęła głową.
- Tak, niełatwo rozstawać się z wnukami.
Postawiła zdjęcie na biurku, tak żeby oboje mogli wi
dzieć śliczną rudowłosą dziewczynę. Doktor Engel uśmie
chnął się.
- Właśnie.
Starsi państwo spojrzeli sobie znacząco w oczy.
- Jaka jest twoja opinia? - spytała nerwowo Elizabeth,
odsuwając na bok nie dojedzoną sałatkę.
PETER I ELIZABETH • 57
Benjamin Engel uniósł głowę znad pieczeni wołowej
i uśmiechnął się.
- Bardzo przystojny młody człowiek.
Elizabeth poruszyła się niespokojnie na swoim miej
scu.
- Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi.
Doktor Engel wzruszył ramionami, podobnie jak to
uczynił w trakcie rozmowy z Jessicą.
- Przecież mówi, że czuje się dobrze. Nie ma nawet
bólów głowy. Testy nic nie wykazały.
- A... psychicznie? - Elizabeth nie chciała dać za wy
graną.
- Cóż, pewnie był trochę zdezorientowany. Poza tym
taniec to nie przestępstwo.
Elizabeth pokręciła głową. Przez chwilę nie wiedziała,
co powiedzieć. Cała poczerwieniała. Ręce zaczęły jej się
trząść.
- Co się dzieje? - spytał Benjamin, ujmując jej dłoń.
- Och, jestem zmęczona - szepnęła. - Chcę uporządko
wać wszystko do wyjazdu.
Doktor Engel tylko pokiwał głową.
- Znam cię. Zawsze taka byłaś. Tylko praca, praca,
praca.
Wzruszyła ramionami.
- Nic innego mi nie wychodzi.
Engel nie chciał puścić jej ręki.
- To, że nie wyszło ci z Allanem, nic jeszcze nie znaczy
- powiedział z naciskiem. - Wciąż jesteś młoda i masz
wszystko przed sobą.
Elizabeth pokręciła głową.
- Wiesz, kto się na gorącym sparzył... Allan Parker był
największym błędem mojego życia. Zrobię wszystko, żeby
to się nie powtórzyło.
58 • PETER I ELIZABETH
Engel po raz pierwszy usłyszał tę deklarację. Elizabeth
zwykle panowała nad swoimi uczuciami. Ale teraz coś
musiało ją wytrącić z równowagi.
- Co się stało, Elizabeth?
Dziewczyna zarumieniła się.
- Och, Ben, on mnie pocałował.
Doktor Engel dopiero po chwili domyślił się, o kogo
chodzi.
- To jeszcze nie znaczy, że jest chory.
Elizabeth potrząsnęła głową, pogrążona we własnych
myślach. Wcale nie słuchała starego przyjaciela.
- I... i wcale nie miałam nic przeciwko temu - wy- |
krztusiła.
Engel uśmiechnął się. Czy Elizabeth naprawdę myślała,
że praca i zdrowy rozsądek uchronią ją przed miłością? Po
chwili jednak przybrał poważną minę. Nie chciał spłoszyć
zdenerwowanej dziewczyny.
- To dobrze.
- Tak mi wstyd! - wyznała.
Benjamin Engel pogładził ją po włosach.
- Naprawdę nie powinnaś się przejmować - powie-
dział. - Bardziej bym się martwił, gdyby ten pocałunek nie
sprawił ci przyjemności.
Elizabeth nie wyglądała na pocieszoną.
- Przecież on jest moim pacjentem. To nieetyczne. Poza
tym, skąd mam wiedzieć, czy nie ma żony?! - wypaliła.
Engel ponownie się uśmiechnął.
- Peter Fortune jest współwłaścicielem Fortune Enter
prises. To powinno wszystko wyjaśnić.
Doktor Merchant potrząsnęła głową.
- Nie rozumiem.
- Nic nie szkodzi. Mogę cię zapewnić, że to poważny
biznesmen, bez rodziny i...
PETER I ELIZABETH • 59
Dopiero teraz słowa przyjaciela dotarły do niej w całej
pełni.
- Co powiedziałeś? Biznesmen? - przerwała mu. -
O Boże, ale się wygłupiłam z tymi narkotykami.
Engel spojrzał na nią ciekawie.
- Uznałaś go za narkomana?
- No, na szczęście nie było aż tak źle. - Elizabeth ode
tchnęła z ulgą. - Powiedziałam tylko jego babce, że może
jest pod wpływem narkotyków.
Doktor Engel pogładził ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się. Wcale nie ma o to do ciebie pretensji.
- Dobrze. Muszę wypisać pana Fortune'a wraz z prze
prosinami.
Mężczyzna spojrzał na zegarek.
- Peter Fortune wyszedł ze szpitala przed niecałą godzi
ną. Oczywiście, powiedziałem mu, że gdyby odczuwał
coś... dziwnego, powinien się do ciebie zgłosić.
- Ależ, Ben, jak mogłeś!
- Ostatecznie był twoim pacjentem.
- I całował się ze mną!
Zbyt późno przypomniała sobie, że znajdują się w re
stauracji. Rozejrzała się dookoła. Przy licznych stolikach
siedziało sporo ludzi. Wszyscy patrzyli na nią.
- Naprawdę nie chcesz, żebym wynajął ci apartament
w hotelu Biltmore? - Peter raz jeszcze spojrzał na babkę.
Jessica pokręciła głową.
- Przecież już mówiłam, że zatrzymam się u Margaret.
Dzwoniłam do niej. Zapraszała mnie serdecznie do siebie.
- No dobrze.
Peter zapłacił rachunek i oboje wyszli ze szpitala. Na
tychmiast podjechała taksówka.
- Pamiętaj, że gdybyś gorzej się poczuł, masz się skon-
60 • PETER 1 ELIZABETH
taktować z tą lekarką. Jak się ona nazywała? Bodaj Mer
chant. Tak, Elizabeth Merchant.
. Peter pokręcił głową.
- Czuję się świetnie - odparł.
Jessica uśmiechnęła się tajemniczo.
- Nigdy nic nie wiadomo - powiedziała.
Peter otworzył drzwiczki samochodu i ucałował babkę
na pożegnanie. Następnie skinął na następną taksówkę.
Dziś wieczorem musi się spotkać z Oppenheimerem. Za
dzwoni do niego natychmiast po przyjeździe do hotelu.
Oczywiście, nawet nie wspomni o tańcach i uroczej lekar
ce, nie mówiąc o jeździe na wózku.
Nagle uderzył się w czoło.
- Czy jest gdzieś tutaj... - zawahał się i spojrzał na
taksówkarza. - Czy jest gdzieś tutaj sklep z nakryciami
głowy?
Taksówkarz spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- To znaczy kapelusznik? - spytał.
ROZDZIAŁ
4
Zatrzymali się przed dużym domem towarowym. Peter
wysiadł z taksówki i zaczął się przeglądać w oknie wysta
wowym. Miał na sobie czysty, odprasowany garnitur, który
wrócił do niego dziś rano ze szpitalnej pralni. Wyglądało na
to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Wszedł do sklepu i bez trudu odnalazł stoisko z kapelu
szami.
- W czym mogę pomóc? - spytał elegancki młody czło
wiek.
Peter zmierzył go wzrokiem. Sprzedawca miał na sobie
doskonale skrojony garnitur.
- Armani - powiedział młody człowiek.
Peter automatycznie wyciągnął rękę.
- Peter. Peter Fortune.
Sprzedawca uśmiechnął się uprzejmie i potrząsnął gło
wą.
- Nie, nie zrozumiał mnie pan. Ja nie nazywam się
Armani.
Fortune spojrzał na niego krzywo. Czy wszyscy w tym
Chicago powariowali?
- Aha-mruknął.
Młody człowiek niemal rozpłynął się w uśmiechu.
- Ten garnitur pochodzi ód włoskiego projektanta Gior-
62 • PETER I ELIZABETH
gio Armaniego - wyjaśnił. - Miałem wrażenie, że pana
zainteresował, ale zdaje się, że woli pan tradycyjny krój.
Sprzedawca zaczął mu się uważnie przyglądać. Peter
chciał powiedzieć, że przyszedł jedynie po kapelusz, ale po
namyśle stwierdził, iż właściwie powinien pomyśleć także
o nowym garniturze. Młody człowiek zaczął się powoli
wycofywać. Pracował dopiero od paru tygodni i nie miał
ochoty na obsługiwanie tak dziwacznego klienta.
- Chwileczkę! - Peter złapał go za guzik od marynarki.
- Tak, słucham? Czy chce pan kupić garnitur?
Peter westchnął.
- W zasadzie przyszedłem po kapelusz, ale garnitur
również by mi się przydał.
Przed oczami stanęła mu rudowłosa doktor Merchant
- Mamy duży wybór tradycyjnych dwurzędowych ubrań
z kamizelką - oświadczył sprzedawca. - Pan pozwoli ze mną.
- Nie, nie. Chodziłoby mi o taki jak pański.
Młody człowiek zerknął na klienta z niedowierzaniem.
- Naprawdę?
Z kolei Peter spojrzał na sprzedawcę z dużą dozą scep
tycyzmu.
- Dlaczego pan pyta? Czy ten garnitur ma jakąś wadę?
Młody człowiek spłonął rumieńcem.
- Ależ nie! - zaprotestował. - Wydawało mi się tylko,
że nie odpowiada panu ten styl. Czy lubi pan włoskie
garnitury?
Fortune wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Nigdy takich nie nosiłem.
Sprzedawca postanowił nie wdawać się w dalsze dysku
sje, Przeszli razem do stoiska z garniturami, gdzie Peter
włożył podaną mu szarą marynarkę.
- Ładny kolor - oznajmił. - Tyle że czuję się w niej
trochę dziwnie.
PETER I ELIZABETH • 63
Peter zaczął się zastanawiać, czy garnitur spodobałby się
Elizabeth. Przypomniał sobie jej ładną twarz i burzę radych
włosów.
- Czy nic panu nie jest? - dopytywał się sprzedawca,
widząc, że klient chwieje się z zamkniętymi oczami. - Mo
że wody?
- Nie, nie - wymamrotał Peter. - Potrzebny mi kape
lusz.
- Czy... Czy to panu pomoże?
- W jakim sensie?
Peter otworzył oczy i popatrzył na zmieszanego męż
czyznę. To jego mina sprawiła, że zaczął się śmiać jak
wariat. Istotnie, kapelusz mógłby mu pomóc. Może skoń
czyłyby się już te wszystkie dziwaczne, niespodziewane
wypadki.
Głośny śmiech wywabił z zaplecza kierownika stoiska.
Sprzedawca zrobił wymowną minę.
- Co się stało? - spytał kierownik.
Młody człowiek wzruszył ramionami.
Fortune chciał wszystko wyjaśnić, ale wybuchnął jesz
cze głośniejszym śmiechem.
- Może zadzwonić do szpitala?
Ta uwaga przyprawiła Petera o następny paroksyzm
śmiechu. Objął mężczyznę ramieniem, tak iż metka z ceną
dyndała przed jego oczami.
- Nie trzeba - wybełkotał. - Już tam byłem.
Kierownik stoiska nie wiedział, co robić. Z jednej strony
chciał się pozbyć natręta, a z drugiej bał się zniszczyć
garnitur za dwa tysiące dolarów. Spojrzał groźnie na sprze
dawcę. Postanowił, że wyleje go jeszcze tego samego dnia.
- Może się pan przebierze, panie Fortune? - Sprzedaw
ca próbował ratować sytuację.
- Jak? - spytał zupełnie otumaniony kierownik.
64 • PETER I ELIZABETH
- Powiedział, że tak się nazywa.
Peter, który na moment doszedł do siebie, wyciągnął
palec w stronę sprzedawcy.
- A on powiedział, że nazywa się Armani - oznajmił
i znowu zaczął się śmiać.
Po chwili jednak spoważniał. Sprzedawca wyglądał jak
półtora nieszczęścia.
- Nie, nie. To nieprawda - zaprotestował.
Ale kierownik nawet na niego nie spojrzał. Całą uwagę
skierował na przystojnego mężczyznę w szarym garniturze
za dwa tysiące dolarów.
- Czy pan naprawdę nazywa się Fortune?
Klient skinął głową.
- I jest pan właścicielem Fortune Enterprises?
- Owszem - przyznał Peter. - Zaraz to udowodnię.
Sięgnął do kieszeni na piersi, ale szybko przypomniał
sobie, że marynarkę wraz z portfelem zostawił w przymie-
rzalni. Sprzedawca pobiegł po ubranie Petera, a kierownik
w tym czasie wygłosił wykład na temat złodziei, grasują
cych w eleganckich sklepach.
Po chwili wrócił sprzedawca. Jego promienny uśmiech
świadczył o tym, że klient mówił prawdę.
- Pan pozwoli, panie Fortune. - Kierownik niemal
zgiął się. w ukłonie. - Bardzo mi miło, że wybrał pan
nasz sklep. Ta marynarka świetnie na panu leży, prawda,
Keller?
Zapytany skinął głową.
- Tak, oczywiście. - Nie miał pojęcia, kim jest klient,
ale podejrzewał, że kimś ważnym. Inaczej szef nie zacho
wywałby się w ten sposób. - Czy zapakować ten garnitur,
czy też chce pan przymierzyć jeszcze inne?
Peter już miał na końcu języka, że w zasadzie przyszedł
tylko po kapelusz, ale dał spokój.
PETER I ELIZABETH • 65
- Nie, nie trzeba pakować - powiedział. - Jeśli spodnie
będą dobre, włożę go od razu.
Kierownik i sprzedawca spojrzeli na siebie ze zdziwie
niem.
- Jestem pewny, że wszystko będzie pasować - orzekł
Keller. - Jest pan idealnie zbudowany.
Peter zniknął na chwilę w kabinie, a kiedy się z niej
wynurzył, miał na sobie szary garnitur za dwa tysiące.
Teraz skierował tęskne spojrzenie w stronę stoiska z kape
luszami.
- Och, proszę bardzo - powiedział kierownik, który już
zdołał nieco ochłonąć. - Mamy bardzo bogaty wybór kape
luszy.
- Doradzałbym kowbojski - wtrącił się sprzedawca. -
Doskonale pasuje do tego garnituru.
- Kowbojski?
Peter spojrzał nieufnie na obu mężczyzn. Kierownik
skinął głową.
- Tak, będzie znakomity.
Kiedy Peter odwrócił się i zaczął iść w stronę stoiska,
kierownik posłał sprzedawcy spojrzenie, które, wziąwszy
pod uwagę zawartą w nim dawkę nienawiści, powinno po
razić młodzieńca jak grom.
- Ja ci dam „kowbojski" - syknął wściekły.
Sprzedawca wzruszył ramionami i wskazał Petera, któ
ry już mierzył jeden z wielkich, kowbojskich kapeluszy,
ciesząc się przy tym jak dziecko.
- A nie mówiłem? - zauważył kierownik, podchodząc
do klienta. - Pasuje jak ulał.
Peter wrócił do taksówki i polecił się zawieźć do Oppen
heimera. Zadzwonił do niego ze sklepu, w którym zrobił
zakupy, i umówił się na czwartą. Dopiero gdy znalazł się na
66 • PETER I ELIZABETH
ulicy, tuż przed biurem biznesmena, i ujrzał swoje odbicie-
w witrynie sklepowej, zda! sobie sprawę, że opuścił go
zdrowy rozsądek.
- Wyglądam jak idiota - powiedział do siebie.
Dotknął szerokiego ronda nowego kapelusza. Ten, który
nosił do tej pory, prezentowałby się przy nim jak melonik.
Następnie zerknął na modny garnitur. W zasadzie jedynie
kolor nie kłócił się z jego poczuciem dobrego smaku. Za
równo krój, jak i fason wydawały się zbyt awangardowe,
Peter zerknął raz jeszcze. Miał przed sobą jakąś obcą, nie
znaną postać.
Nie, nie może pójść do Oppenheimera w tym stroju.
Spojrzał na zegarek. Duża wskazówka znajdowała się
w połowie swej drogi po tarczy. Miał jeszcze całe pół go
dziny.
Peter pomyślał, że musi wrócić do sklepu i odebrać stary
garnitur. Uczynny sprzedawca zaproponował, że odeśle go
na koszt firmy do hotelu.
Kilka minut później Fortune wpadł jak burza do sklepu.
- Gdzie jest mój garnitur?! - krzyknął od progu. - Mu-
szę go mieć zaraz!
Natychmiast pojawił się przy nim Keller.
- Niestety, przekazałem go kierowcy - powiedział,
wskazując błękitną furgonetkę, która właśnie ruszała z pi
skiem opon.
Peter dopadł drzwi. Po chwili był już na ulicy. Furgonet
ka musiała się zatrzymać kilkanaście metrów dalej, na czer
wonych światłach.
Kierowca pogwizdywał ulubioną melodię, kiedy nagi
zobaczył mężczyznę w kowbojskim kapeluszu waląceg
pięścią w boczną szybę.
Kierowca uchylił okno.
- Hej, koleś, zwariowałeś?!
PETER I ELIZABETH • 67
Peter nie mógł złapać tchu.
- Mój garnitur - wybełkotał w końcu. - Dawaj mój
garnitur!
- Jeszcze czego! - obruszył się kierowca. - Nie mam
żadnego garnituru.
- Dawaj go natychmiast!
Kierowca popukał się w czoło.
- Lepiej uważaj, bo mogę cię skrzywdzić.
Peter zajrzał do środka. Paczka z garniturem leżała tuż
obok kierowcy. Za chwilę mogło zmienić się światło. Prze
biegł na drugą stronę i zaczął szarpać klamką samochodu.
Usłyszał ogłuszające trąbienie.
- Przecież chcę tylko mój garnitur! - krzyknął z nadzie
ją, że ktoś go usłyszy.
Po chwili do samochodowych klaksonów dołączyła się
syrena policyjnego wozu.
- Doktor Merchant? Telefon do pani na drugiej linii.
- Mam teraz pacjenta, Wendy - odparła zniecierpliwio
na Elizabeth. - Wiesz, co się robi w takich wypadkach.
Odbierz telefon i powiedz, że oddzwonię za dwie godziny.
Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się przepraszająco
do starszego mężczyzny. W tym momencie telefon za
dzwonił po raz drugi.
- Słucham?
Nie wiedziała, co wstąpiło w Wendy. Przecież zawsze
wykonywała jej polecenia.
Pielęgniarka chrząknęła.
- Przepraszam, ale to wygląda na pilną sprawę- oznaj
miła stanowczo. - Dzwoni sierżant Jackson z policji. Podo
bno aresztowali któregoś z pani pacjentów za zakłócanie
|x>rządku publicznego.
68 • PETER 1 ELIZABETH
- Nigdy wcześniej nawet nie otrzymałem mandatu -
powiedział skruszonym głosem Peter.
Elizabeth skinęła głową. Wychodzili właśnie z komisa
riatu.
- Wierzę - odparła. - Nigdy wcześniej nie musiałam
wyciągać nikogo z więzienia.
- To przez ten garnitur - stwierdził Peter.
- Ten?
- Nie, to nie mój.
- Ukradł go pan?
Mężczyzna zaczerwienił się.
- Nie, nie. Kupiłem go. Tyle że czuję sie w nim dziwnie
Wszedłem do sklepu, żeby kupić kapelusz, i wyszedłe
w tym - wskazał kreację od Armaniego.
Znaleźli się właśnie przy samochodzie Elizabeth.
Dziewczyna wyjęła kluczyki.
- Nie podejrzewałam, że zwykł pan działać pod wpły
wem impulsu - powiedziała, otwierając drzwiczki.
- Bo tak nie jest. Najpierw myślę, a potem działam.
- Spojrzał na lekarkę i stropił się. - To znaczy, tak było
przed piorunem.
Elizabeth zajęła miejsce w samochodzie.
- Gdzie pana podrzucić?
Po chwili jednak pożałowała, że w ogóle zaproponowała
podwiezienie. Bliskość Petera sprawiała, że nie czuła się zbyt
pewnie. Co się stanie, jeśli znowu zacznie działać pod wpły
wem impulsu? Elizabeth nerwowo oblizała wargi i zadrżała.
Peter poruszył się niespokojnie na swoim miejscu.
- Może ja poprowadzę? - zapronował.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Nie, nie. Dokąd jedziemy?
Peter machnął ręką.
- Teraz nie ma to już najmniejszego znaczenia.
.
PETER I ELIZABETH • 69
- Nie rozumiem...?
- Umówiłem się na czwartą z Oppenheimerem - po
wiedział ponuro. - Ci policjanci byli nawet mili. Mogłem
do niego zadzwonić z komisariatu, ale bałem się, że odkry
je, gdzie jestem.
Lekarka spojrzała na niego ze współczuciem.
- Tak a propos, jak to się stało, że pan tam wylądował?
Peter przeciągnął się. Jego lewe ramię niemal dotknęło
dziewczyny.
- Jeśli wybierze się pani ze mną na drinka, obiecuję, że
wszystko opowiem.
Elizabeth zawahała się. Nie czuła się zbyt swobodnie
w towarzystwie Fortune'a.
- Jestem pani bardzo wdzięczny - dodał. - Gdyby nie
pani, zgniłbym w więzieniu.
Uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Dobrze. Ale potem będziemy już kwita.
Peter pokręcił przecząco gtową.
- A herbata w szpitalu? - spytał, patrząc jej w oczy.
- To co? Jedziemy do mojego hotelu?
- Słucham?!
Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Chyba nie myślisz, że...
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Nic nie myślę, Pete.
- Powiedziałaś: Pete? Tak mówią do mnie tylko naj
bliżsi.
Lekarka zmieszała się.
- Chciałam powiedzieć: Peter.
- Czy to znaczy, że jesteśmy już na ty?
Elizabeth milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Dobrze - podsumował Peter. - Jedźmy już do tego
baru.
70 • PETER I ELIZABETH
- Jakiego baru?
- No, baru w moim hotelu. Przecież o tym mówiłem.
- Niedaleko stąd znajduje się sympatyczny lokalik -
powiedziała z uśmiechem.
- Chodzi o to, że chętnie bym już się pozbył tego ubra
nia - oznajmił Peter.
Uśmiech zamarł na jej wargach.
- No, chcę zmienić garnitur - dodał pospiesznie, wi
dząc jej minę. - W tym czuję się jak błazen.
Zmiął w dłoniach swój wielki kapelusz. Elizabeth spo
jrzała na niego raz jeszcze.
- Sama nie wiem. Przecież nie jest taki zły.
Peter zmierzył ją wzrokiem. Wyglądała tak niewinnie ,
w prostym kostiumie bez ozdób. Jednocześnie zaczął sobie
wyobrażać, jak prezentowałaby się w czymś wyzywającym
i seksownym.
- Co ci się stało? - spytała. - Zbladłeś tak nagle.
Zacisnął usta i zaczął się wpatrywać w zatłoczoną jezd
nię.
- Nie, nic takiego - odrzekł.
Spędził zaledwie parę godzin w więzieniu, a już zaczy
nał mieć erotyczne fantazje!
Kiedy znaleźli się w hotelu, recepcjonistka poinformo
wała Petera, że garnitur został dostarczony do pokoju.
Mężczyzna skierował się do windy.
Naprawdę nie musisz się przebierać - powiedziała
Elizabeth. - Wyglądasz bardzo elegancko.
- Nawet jak na faceta, który właśnie wyszedł z więzienia
- spytał podejrzliwie.
Dziewczyna skinęła głową.
- Jasne. Jestem przekonana, że byłeś tam wzorem ele
gancji.
Peter skrzywił się.
PETER 1 ELIZABETH • 71
- Mój kumpel z celi twierdził, pozwolisz, iż go zacytu
ję: „Nigdy nie widziałem tak odstawionego bandyty".
Oboje wybuchnęli śmiechem.
Właśnie otworzyły się drzwi do windy. Peter pociągnął
Elizabeth do środka. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę,
że jedzie do apartamentu Fortune'a, zamiast poczekać na
niego w barze.
Rozejrzała się nerwowo po windzie, chociaż i tak wie
działa, że są sami. Peter przycisnął guzik z liczbą dziewięt
naście. Najwyższe piętro. Czekała ich długa jazda.
Elizabeth spłonęła rumieńcem. Oboje stali sztywno na
przeciw siebie.
- Jeśli idzie o wszystko, co się stało - zaczął - to
chciałem powiedzieć, że zwykle nie zachowuję się w ten
sposób.
Lekarka odetchnęła z ulgą.
- To dobrze.
- Wtedy, w komisariacie, po prostu nie wiedziałem, co
robić - ciągnął. - Dlatego poprosiłem, żeby do ciebie za
dzwonili. Wiedziałem, że jest jeszcze doktor Engel. No
i babcia, ale nie chciałem jej niepokoić.
Dziewczyna zagryzła wargi.
- Nic nie szkodzi - powiedziała. - Nigdy wcześniej nie
byłam w komisariacie.
Peter potrząsnął głową.
- Co we mnie wstąpiło? Albo wtedy w windzie...
Elizabeth zamarła. Znajdowali się dopiero na wysokości
siódmego piętra.
- Nie wiedziałem, że neuropsychiatry potrafią tak
wspaniale całować - dokończył mężczyzna.
Wzrok dziewczyny powędrował nad jego głowę. Minęli
ósme piętro, na którym nikt nie wsiadał.
- Naprawdę? - Elizabeth nie miała pojęcia, jak zare-
72 • PETER I ELIZABETH
agować. - Pewnie nie znałeś wcześniej żadnych neuropsy-
chiatrów.
- Żadnych - potwierdził Peter i spojrzał na nią.
- To znaczy... Nie chciałam powiedzieć, że... że powi-
nieneś - plątała się.
Nagle torebka wypadła jej z rąk. Oboje rzucili się, żeby|
ją podnieść, i wpadli na siebie.
Elizabeth poczuła, że oblewa ją fala gorąca. Oboje kię-
czeli nad torebką. Peter dotykał ręką jej uda. Przez chwilę i
patrzyli na siebie, a potem zaczęli się namiętnie całować.
Dziewczyna drżała w jego ramionach. O nie, pomyślała,
to nie powinno się zdarzyć. I to na dodatek w windzie.
Nawet nie zauważyli, że drzwi otworzyły się na dwuna
stym piętrze. Dopiero ciche pokasływania uświadomiły im,
że nie są sami. Oboje zerwali się na równe nogi. Na ze
wnątrz stały dwie ubrane na czarno starsze panie i patrzyły
na nich ze zgorszeniem.
- No, wie pani - powiedziała jedna do drugiej. - Wyda-
wałoby się, porządny hotel.
Peter spuścił wzrok i wykonał zapraszający gest ręką, ale
starsze panie zdecydowały, że zaczekają na następną windę.
Fortune z trudem trafił w dziurkę od klucza. Przez mo
ment siłował się z zamkiem, a następnie cofnął parę kro
ków, żeby przepuścić Elizabeth.
Kiedy weszła, wśliznął się za nią do środka.
- Może pomarańczę? - Podsunął jej tacę z owocami.
Potrząsnęła głową.
- Nie, dziękuję.
- Usiądź, proszę.
Pomysł okazał się zbawienny, gdyż Elizabeth z trudem
trzymała się na nogach. Rozejrzała się dokoła i osunęła na
brzeg fotela.
PETER I ELIZABETH • 73
- Czy mogę prosić...?
- Oczywiście. - Peter natychmiast rzucił się w jej kie
runku.
- Chciałam tylko...
- Jasne. - Stał tuż przy niej, gotów na każde skinienie.
- Słucham?
- Chciałam... wody.
- Mineralnej? Gazowanej czy nie? A może jako lekarka
wolisz destylowaną? Albo morską,.. Albo, ha, ha, że tak
powiem z indiańska - ognistą?
Ruszył w stronę barku, ale Elizabeth pokręciła głową.
- Nie, nie. Proszę o szklankę zwykłej wody. Może być
z kranu - powiedziała słabym głosem.
Peter natychmiast zniknął w łazience. Po chwili wychy
nął z niej, trzymając w obu dłoniach pełne szklanki.
- Chciałem cię przeprosić za to, co się stało - zaczął,
stawiając szklanki na stoliku. - To... to chyba windy tak na
mnie działają.
Usiadł na rozłożystej, pluszowej kanapie. Zamknął oczy
i westchnął głęboko.
Elizabeth duszkiem wypiła wodę.
- Jestem przekonany, że musi istnieć jakieś medyczne
wytłumaczenie tego zjawiska.
Dziewczyna chwyciła drugą szklankę i uśmiechnęła się
nerwowo.
- Nie uczyliśmy się o tym na studiach, ale wszystko
wskazuje na to, że to jest zaraźliwe.
- Tak. - Peter pokiwał głową. - Nigdy nie miałem po
dobnych problemów.
Elizabeth uśmiechnęła się gorzko.
- Ja też. Wyniosłam z domu zasadę: Pomyśl, zanim
coś zrobisz. Zawsze... - nagle przypomniała sobie pew
nego czarującego młodzieńca o nazwisku Parker - ...pra-
74 • PETER 1 ELIZABETH
wie zawsze starałam się do niej stosować. Spojrzała na
Petera.
- Czy mogę prosić o jeszcze jedną? - Wyciągnęła rękę
ze szklanką.
Ich pałce zetknęły się na moment i nagłe oboje odsko-
czyli jak oparzeni. Szklanka wylądowała na dywanie. Eli-
zabeth westchnęła.
- Nic się nie stało-zapewnił ją Peter.-Mamy przecież
drugą szklankę.
Sięgnął po tę, która została na stoliku. Na moment ich
ciała znalazły się niebezpiecznie blisko siebie. Dziewczyna
pobladła i zaczęła drżeć.
- Przepraszam - szepnęła. - Jestem dzisiaj taka nie
ostrożna.
Mężczyzna stanął tuż obok. W prawej ręce trzymał całą
szklankę, a w drugiej resztki stłuczonej.
- To co? Wody? A może jednak czegoś mocniejszego?
- spytał.
- Może być.
- Wino? Piwo?
- Najchętniej whisky.
Peter uśmiechnął się szeroko i ukłonił jak kelner.
-
Zaraz podaję.
Wyrzucił stłuczoną szklankę do kosza i podszedł do bar
ku. Wyjął z niej pełną butelkę whisky.
- Bez wody? - spytał.
Elizabeth skinęła głową. Przez chwilę starała się pozbie
rać myśli. W końcu, zamiast w barze, wylądowała w apar
tamencie Petera. Trudno. Musi tylko uważać i za nic nie
dać się wciągnąć do windy. Tak, na dół będą musieli zejść
pieszo.
Była tak pochłonięta własnymi myślami, że zupełnie
zapomniała, co znajduje się w szklaneczce, którą podał jej i
PETER I ELIZABETH • 75
Peter. Wychyliła niemal całą zawartość jednym szybkim
haustem i zaczęła się krztusić. Jednocześnie wypuściła
szklankę z dłoni. Resztka whisky wylała się na spodnie
Petera.
Elizabeth zaczęła bezgłośnie poruszać ustami. Fortune
w panice śledził ruchy jej warg.
- Wo... da - wykrztusiła wreszcie. - My... siałam, że
to woda.
Peter poczuł się w końcu zdolny do działania. Podszedł
do Elizabeth i zaczął masować jej plecy.
- Lepiej? - spytał.
Mruknęła coś w odpowiedzi. Jednocześnie jej wzrok
padł na zachlapane spodnie.
- Mój Boże! -jęknęła.
Peter uspokoił ją gestem.
- I tak miałem się przebrać - powiedział.
Dziewczyna znowu zaczęła kaszleć, gdyż poczuła
w gardle resztkę alkoholu.
- Niestety, nie umiem pić - wyjąkała.
- Za to wspaniale całujesz - wyznał Peter, sam zasko
czony swoją odwagą. - Przepraszam - dodał po chwili.
- Tak mi się wyrwało.
Elizabeth zaczerwieniła się aż po korzonki włosów.
- Wczoraj zupełnie przypadkowo znalazłam się w szpi
talu - wyjaśniła. - Kolega zachorował.
- Cieszę się, że cię spotkałem - powiedział Peter. -
Szkoda, że wyjeżdżasz.
- J a ?
Dziewczynie wydawało się, że ani słowem nie wspo
mniała o tym, iż chce opuścić hotel Biltmore. Szczerze
mówiąc, nawet jej się tutaj podobało.
- Do Nowego Jorku.
- Ach tak! Dopiero za dwa tygodnie.
76 • PETER I ELIZABETH
- Co mam robić, jeśli ataki się powtórzą?
Elizabeth posiała mu jeden ze swoich profesjonalnych
uśmiechów.
- Ben, to znaczy doktor Engel, jest znakomitym fa
chowcem.
Nagle przypomniała sobie o czymś i posmutniała.
- Poza tym i tak pewnie niedługo wyjedziesz do Den
ver - powiedziała.
Peter uderzył się dłonią w czoło.
- No tak! - krzyknął.
Dopiero teraz przypomniał sobie o Oppenheimerze.
Gdyby udało mu się dobić targu, mógłby zostać w Chicago
przez następne sześć miesięcy. Nowe sklepy, podobnie jak
nowe znajomości, wymagały szczególnej opieki. Teraz nie
miał już pewnie żadnych szans nawet na rozpoczęcie roz
mów z Oppenheimerem. Spojrzał w oczy Elizabeth. Nie,
tak naprawdę nie było się czym przejmować. Zawsze prze-
cięż mogą coś kupić w Nowym Jorku.
- Miałeś mi opowiedzieć, jak znalazłeś się w tym komi
sariacie - przypomniała mu.
Peter zaczął opowiadać o wyprawie po kapelusz. Eliza
beth co kilka chwil wybuchała śmiechem.
- Niemożliwe! - wołała, zaśmiewając się do łez. - To
nieprawdopodobne.
- Wcale go nie napadłem - ciągnął Fortune. - Po prostu
chciałem odzyskać stary garnitur.
Dziewczyna znowu zaczęła się śmiać.
- To ten facet wypchnął mnie z samochodu, tak że omal
nie straciłem życia - skarżył się Peter. - Jeszcze czuję, że
mnie boli.
Lekarka zaniepokoiła się.
- Gdzie?
Peter wskazał czubek głowy.
PETER I ELIZABETH • 77
- Tutaj-powiedział.
- Niemożliwe. - Elizabeth pochyliła się nad nim. - Za
raz sprawdzę.
- Na pewno mam guza.
- Spokojnie.
Przez chwilę czuła jego bliskość. Delikatny zapach wo
dy kolońskiej pobudził jej zmysły. Na szczęście miała po
ważne medyczne zadanie do wykonania.
- Rzeczywiście - powiedziała. - Jest guz.
- A nie mówiłem? To tego kierowcę powinni byli za
mknąć.
Pogładziła go delikatnie po głowie. Na moment zaparło
im dech w piersiach. Oboje nie wiedzieli, co robić. Dziew
czyna raz jeszcze dotknęła jego głowy.
- Już lepiej - szepnął Peter. - Znacznie lepiej.
Poczuła jego dłoń na ramieniu. Mężczyzna wstał i od
wrócił się. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale już
w następnej sekundzie złączyła usta z jego wargami. Peter
odpowiedział namiętnym pocałunkiem, po czym, zgodnie
z tym, co zapowiadał, zaczął zdejmować garnitur od Arma-
niego. Wiedziała, że czuł się w nim głupio. Ale dlaczego
ona zdjęła swój dwuczęściowy kostium? Chyba tylko dla
towarzystwa.
'..
ROZDZIAŁ
Oboje okazali sie niezbyt zręcznymi kochankami. Naj-
pierw Peter zaplątał się w spodnie od Armaniego, następnie
pasmo włosów Elizabeth owinęło się wokół guzika od jej
spódnicy. Mimo to nic nie było w stanie ich powstrzymać.
I w końcu znaleźli się nadzy na miękkim, hotelowym dy
wanie.
Peter przytulił ją mocno. Elizabeth całowała go bez
przerwy. Kątem oka ujrzała koronkowy, biały biustonosz,
który wylądował na nocnej lampce.
- Mój Boże! Co my robimy?! - szepnęła, oderwawszy
się na chwilę od ust kochanka.
- Wszystko jedno - odparł Peter. - Już nie możemy
przestać.
Dziewczyna bez trudu dała się przekonać. Zresztą i tak
!
nie miała wyboru. Namiętność zawładnęła jej postępowa
niem. Znowu zaczęła całować Petera. Po chwili uniosła]
nieco głowę i popatrzyła mu w oczy.
- Jesteś znacznie twardszy niż myślałam.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- To znaczy, bardziej muskularny.
- Ach, tak. - Uśmiechnął się. - A ty jesteś miękka, i
miękka...
PETER 1 ELIZABETH • 79
Zaczął pokrywać pocałunkami jej ciało.
- Och, tak, Pete. Tak jest cudownie! Nie, niżej też. Tu
jeszcze lepiej. Tak, niżej. Nie sądziłam, że może być tak
wspaniale. Och, Pete!
Nigdy wcześniej nie przypuszczała, że kryją się w niej
takie pokłady namiętności. Z Allanem nawet w połowie nie
było jej tak dobrze.
- Chodź - szepnęła.
Peter zaczął gładzić jej piersi. Elizabeth wygięła ciało
w łuk.
- Chodź szybko.
Całował jej piersi, czując w ustach twarde jak orzechy
koniuszki.
- Jakie cudowne, jakie delikatne - szepnął.
Elizabeth objęła go nogami. Przywarł do niej mocno.
- Och, Lizzy! Liz!
Przez moment nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Wza
jemna bliskość już nie onieśmielała. Pragnęli siebie jak
nigdy dotąd i byli gotowi na wszystko.
Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Fortune, jest pan tam? - Usłyszeli. - Co się, u diabła,
dzieje?
Kochankowie zastygli w bezruchu. Patrzyli na siebie
w niemym przerażeniu.
~ To Oppenheimer - szepnął Peter.
- Fortune! Zaraz zawołam hotelowego lekarza, jeśli nie
otworzy pan tych drzwi! - grzmiał starszy pan.
Peter i Elizabeth zerwali się na równe nogi i zaczęli
szukać swoich ubrań. Mieli nadzieję, że do chwili gdy
Oppenheimer pojawi się z lekarzem, będą już mogli się mu
pokazać.
Nic z tego. Staruszek pomyślał o wszystkim. Lekarz
jawił się dosłownie w ciągu trzech minut, Peter, skacząc
80 • PETER I ELIZABETH
na jednej nodze, pociągnął dziewczynę do sypialni. Mia
zamiar się w niej zabarykadować.
- Szybciej - powiedziała Elizabeth. - Rozbieraj się!
Spojrzał na nią jak na idiotkę.
- Co? Znowu?
- Rozbieraj się i wskakuj do łóżka! - rozkazała, wrzu
cając biustonosz i halkę'pod kołdrę.
Peter dopiero teraz zrozumiał, o co jej chodzi. Przestał
walczyć że spodniami i schował je pod kołdrę. To sam
zrobił z marynarką.
Dziewczyna podeszła do zamkniętych drzwi. Wci
miała rozpiętą bluzkę.
- Co robisz? - wykrzyknął, widząc, że otwiera drzwi.
- Bądź cicho. Nic nie mów. Udawaj nieprzytomnego.
Udawać? Peter poczuł, że za chwilę i tak zemdleje. Nie
może przyjąć Oppenheimera w stroju Adama. Jednak do
stosował się do poleceń Elizabeth.
Dziewczyna wychyliła się w momencie, kiedy obaj
mężczyźni znaleźli się w salonie. Oppenheimer szedł przo
dem, za nim podążał lekarz.
- Proszę o ciszę - syknęła, dopinając ostatni guzik.
- Pacjent nie czuje się dobrze.
Obaj mężczyźni rozejrzeli się niepewnie po pokoju. Pa
nował w nim nieopisany bałagan.
- Kim pani jest? - Charles Oppenheimer miał na sobi
to samo ubranie, co wczoraj wieczorem.
- Doktor Merchant ze Szpitala Miłosierdzia Bożego
- wyjaśniła. - Pan Fortune miał właśnie atak.
Dopiero teraz zauważyła, że ma bluzkę wypuszczoną n
spódnicę. Wepchnęła ją szybko do środka.
- Jaki atak? - spytał podejrzliwie hotelowy lekarz.
- I jak pani się tutaj znalazła? - dodał wyraźnie zani
pokojony Oppenheimer.
PETER I ELIZABETH • 81
Elizabeth całkowicie zlekceważyła kolegę po fachu.
- Pan Fortune zadzwonił do mnie - wyjaśniła. - Na
krótko przed atakiem.
Znalazła już jeden ze swoich butów na wysokim obca
sie. Teraz jej lewa noga błądziła w poszukiwaniu drugiego.
Czy obaj panowie zauważą, że przybyło jej wzrostu? No
cóż, może uznają, że tak jak Alicja w krainie czarów potrafi
się powiększać lub zmniejszać.
- Mówiła pani coś o ataku. - Lekarz hotelowy nie da
wał za wygraną.
- Wczoraj w czasie burzy uderzył go piorun - włączył
się do rozmowy Oppenheimer. - Wspominałem już panu.
- Wciąż wydaje mi się to nieco dziwne - powiedział
lekarz. - Może powinienem go obejrzeć?
Potrząsnął dużą czarną torbą, która stanowiła widomy
znak jego kompetencji. Elizabeth dla odmiany potrząsnęła
głową.
- Czy zna się pan na neurofazowych zanikach świado
mości? - spytała.
Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu.
- Nie, nie jestem specjalistą.
- No właśnie - zgodził się Oppenheimer. - To ona jest
specjalistką.., - zawahał się. - Czym się pani tak naprawdę
zajmuje?
- Jestem neuropsychiatrą - wyjaśniła dziewczyna.
Czuła się w tej chwili jak ostatni konował i oszust. Nie
stety, nie miała wyjścia.
- Proszę powiedzieć, w jakim stanie jest pan Fortune?
- dopytywał się Oppenheimer. - Czy nic mu nie grozi?
Byłem pewien, że musiało stać się coś złego, skoro nie
przyszedł na umówione spotkanie.
W jego głosie znać było autentyczną troskę. Wszystko
82 • PETER I ELIZABETH
wskazywało na to, że Peter jest dla niego kimś więcej niż
tylko zwykłym kontrahentem.
- Pacjent jest w tej chwili... nieprzytomny - powie-;
działa, czując się wyjątkowo głupio.
W sypialni dał się słyszeć jakiś hałas. Obejrzała się za
siebie. To jeden z butów Petera wypadł spod kołdry. Sam
Peter leżał teraz bez ruchu, z wyrazem przerażenia na twa
rzy.
- To znaczy, znajduje się w fazie odrętwienia, chara
kterystycznej dla tego rodzaju wypadków. Powiem mu ju
tro o pańskiej wizycie.
- Będę bardzo wdzięczny, naprawdę bardzo wdzięczny!
- powtórzył Oppenheimer, zmierzając do wyjścia. Lekarz
hotelowy wciąż kręcił głową.
Elizabeth zamknęła drzwi do sypialni i oparła się o nieS,?
plecami.
- Poszli? - usłyszała głos Petera.
Skinęła głową.
- Zdaje się, że we wszystko uwierzył.
Ale teraz nie myślała już o Oppenheimerze. Musiała
w możliwie jak najbardziej dyskretny sposób wziąć swoje
rzeczy spod kołdry i gdzieś się przebrać. Czuła się zawsty- :
dzona i upokorzona.
Peter patrzył na jej rumieńce i zrobiło mu się naprawdę
przykro. Co teraz sobie o nim pomyśli? Pewnie uzna, że
specjalnie zwabił ją do apartamentu.
- Elizabeth, chciałem...
Uniosła dłoń, żeby go uciszyć.
- Nie, nic nie mów. Lepiej... - zawiesiła głos - zapo
mnijmy o całej sprawie.
Peter z trudem przełknął ślinę. Chciał wyjaśnić, że na co
dzień zachowuje się zupełnie inaczej, że bardzo ją szanuje,
PETER I ELIZABETH • 83
że... Poruszył się w łóżku. Chciał wstać, ale na szczęście
w porę przypomniał sobie, że jest nagi.
- Pewnie nie uwierzysz, ale zwykle wszystko idzie mi
jak z płatka.
Zaczął buszować pod kołdrą w poszukiwaniu ubrania.
Elizabeth podeszła do łóżka i z wymuszoną nonszalancją
sięgnęła po swoją bieliznę.
- Nie, to moje - zaprotestował nieśmiało Peter, wska
zując białe slipy.
Natychmiast wypuściła je z dłoni.
- A tak, przepraszam - wymamrotała.
Po paru minutach, które wydały się jej wiecznością,
skompletowała wreszcie swoje rzeczy.
- Pójdę do łazienki - rzuciła.
Peter wstał, gdy tylko zniknęła za drzwiami. Spojrzał na
poplamione spodnie od Armaniego i wrzucił je do szafy.
Gdyby nie kupił tego idiotycznego garnituru, z całą pewno
ścią nie wydarzyłoby się nic złego.
Zerknął w stronę łazienki. Nie stałoby się nic z tego, co
się stało, pomyślał nieco pokrętnie. Nie spotkałby się z Eli
zabeth, nie zaprosiłby jej na drinka, nie zabrał do swojego
apartamentu.
Skrzywił się. Przypomniał sobie cudowne ciało dziew
czyny, jej jedwabistą skórę i kształtne piersi. Tak, gdyby nie
garnitur, nawet by ich nie dotknął.
Potrząsnął głową i stanął przed lustrem. Znowu przypo
mniał mu się Adam, jego brat, który dla miłości wyrzekł się
bogactwa. Czy on, Peter, mógłby postąpić tak samo? Nie,
nigdy! No, chyba że znalazłaby się odpowiednia kobieta.
- Uważaj - wymamrotał pod nosem - zaraz się w niej
zakochasz.
Nie mógł jednak przestać myśleć o Adamie i Elizabeth.
Pamiętał szczęśliwy uśmiech brata i namiętny wzrok
84 • PETER I ELIZABETH
dziewczyny. Przypomniał sobie wesele i pierwsze spotka
nie z Elizabeth.
- Nie, tego już za wiele - powiedział do siebie.
Nieświadoma wewnętrznych zmagań Petera Elizabeth
ubierała się w łazience. Na koniec włożyła żakiet i spojrza
ła na swoje odbicie w lustrze. Wszystko było w porządku.
No... prawie wszystko. Oczy podejrzanie błyszczały,
a włosy wyglądały jak płonąca ruda strzecha. Wyobraziła
sobie dalszy ciąg rozmowy z Oppenheimerem:
- A co się stało z pani włosami?
- Wie pan, musiałam go przenieść do łóżka i trochę się
potargałam.
- Przed czy po ataku? - zapytałby pewnie hotelowy
lekarz.
Niestety, nie miała przy sobie szczotki. Została w toreb
ce w salonie. Elizabeth rozejrzała się dokoła. Za nic na
świecie nie chciała teraz wyjść z łazienki. Bała się kolejne
go spotkania z Peterem.
Na półeczce leżała czarna saszetka. Spojrzała na nią,
oblizując wargi. Przez chwilę zastanawiała się, czy powin
na użyć grzebienia Petera. Zaśmiała się ironicznie. Przed
kwadransem leżała z nim naga na dywanie i nie miała nic
przeciwko temu. Skąd teraz te skrupuły?
Otworzyła saszetkę, wyjęła z niej czarny grzebień i pa
stę do zębów. Bez problemów rozczesała włosy, ale uświa
domiła sobie, że gdzieś zginęła zielona klamerka, której
używała do ich spięcia. Pewnie znajdzie ją w salonie. Do
brze, że Oppenheimer jej nie zauważył. Jak w ogóle mogła
dopuścić do takiej sytuacji? Ale Peter Fortune pociągał
jak nikt dotąd. Tylko z nim i przy nim czuła się wolna
i radosna.
Usłyszała stukanie do drzwi łazienki.
- Elizabeth! Nic ci nie jest?!
PETER 1 ELIZABETH • 85
Nie mogła odpowiedzieć. Miała teraz w ustach pastę do
zębów.
- Elizabeth!
- Wszystko w porządku - wybełkotała.
Część piany wylała jej się na brodę. Niektóre pacjentki
z oddziału psychiatrycznego wyglądały o wiele lepiej.
- Dlaczego tak dziwnie mówisz? - Peter był wyraźnie
zaniepokojony.
- Nic mi nie jest - powiedziała, wypluwszy wcześniej
pastę do umywalki.
Usunęła włosy z grzebienia i schowała go wraz z tubką
pasty do saszetki. Już chciała ją zamknąć, kiedy zauważyła
wodę kolońską Petera. Wzięła ją do ręki, otworzyła
i wciągnęła w nozdrza znajomy zapach.
Odżyła w niej niedawna namiętność. O nie! Musi z tym
skończyć raz na zawsze, inaczej zakocha się we własnym
pacjencie!
Peter załomotał gwałtownie do drzwi. Drgnęła, przera
żona i wylała trochę wody kolońskiej na kostium.
- Cholera - zaklęła pod nosem i dodała: - Już wycho
dzę.
Otworzyła drzwi na całą szerokość, z nadzieją że męż
czyzna nie poczuje zapachu. Spojrzała na niego i zapo
mniała zupełnie o wodzie kolońskiej. A więc to był pra
wdziwy Peter Fortune. Ubrany w czarny dwurzędowy gar
nitur z kamizelką. Dystyngowany i elegancki. Prawdziwe
wcielenie konserwatywnego biznesmena. Czy to możliwe,
że właśnie z nim kochała się przed niecałą półgodziną?
Wrażenie obcości pomogło jej się opanować.
- Już późno - powiedziała. - Będę się zbierać.
Peter osłupiał, kiedy dziewczyna padła na kolana. Do
piero po chwili wyjaśniła, że szuka klamerki do włosów.
- Była srebrna. Emaliowana na zielono.
86 • PETER I ELIZABETH
Po chwili dotarł do niej cały komizm sytuacji. Pełzali
teraz na kolanach i szukali srebrnego drobiazgu, jakby nic;
się między nimi nie wydarzyło. Elizabeth wstała w końcu
i wygładziła spódnicę.
- No nic, muszę już iść.
Peter wciąż klęczał.
- Jestem... jestem wdzięczny za wszystko, co dla mnie
zrobiłaś - powiedział.
- Mam nadzieję, że jakoś ułoży ci się z Oppenheimerem.
Pokręcił sceptycznie głową.
- Nie sądzę.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Może to lepiej - powiedziała. - Przynajmniej nie
dzie cię o nic wypytywał.
Peter podniósł się z klęczek, a Elizabeth otworzyła
drzwi wyjściowe. Chciała wyślizgnąć się jak myszka: ci
cho, niezauważalnie. Nie mogła się jednak oprzeć pokusie
i obejrzała się za siebie. Peter stał i patrzył na nią. Uśmie
chnęli się do siebie.
Elizabeth dotarła do domu dopiero po ósmej. Mieszkał
na jedenastym piętrze. Ominęła windę i skierowała si,
w stronę schodów. Co prawda trochę bolały ją nogi po
hotelowych dziewiętnastu piętrach, ale mimo to nie zdecy-i
dowała się na użycie windy.
Zaczęła się wspinać po schodach. Jutro już będzie lepiej.
Potrzebuje czasu, by ochłonąć. Nic przecież nie trwa wie
cznie. A potem wyjazd do Nowego Jorku. Cicha praca
z dala od Chicago czy Denver.
Cała zziajana dotarła na swoje piętro. Zaczęła szukać
klucza w torebce i niemal zderzyła się z mężczyzną, który
czekał pod jej drzwiami.
- Ben! Co tutaj robisz?!
PETER I ELIZABETH • 87
Benjamin Engel spojrzał na nią z wyrzutem.
- Nie pamiętasz? Przecież sama mnie zaprosiłaś na ko
lację.
Elizabeth złapała się za głowę.
- Rzeczywiście!
Szybko wpuściła gościa do środka i wśliznęła się do
wąskiego przedpokoju z nadzieją, że przyjaciel nie wyczu
je zapachu wody kolońskiej Petera.
- Przepraszam, nie pamiętałam, że to dzisiaj. - Pomy
ślała, że to musiało zabrzmieć fatalnie. - To znaczy... na tę
godzinę... Długo czekasz?
- Dwadzieścia minut - powiedział, wyraźnie akcentu
jąc każde słowo. - Przecież zaprosiłaś mnie na ósmą.
- Naprawdę? - spytała, czerwieniąc się. - Myślałam,
że na ósmą trzydzieści.
Ben pokręcił głową.
- Nie, na pewno na ósmą.
Elizabeth nie upierała się dłużej.
- No cóż, pewnie masz rację. - Nagle zaniepokoiła ją
mina przyjaciela. - Co się stało?
- Twoje włosy.
- Coś nie w porządku?
- Zwykle je spinasz - powiedział Ben. - Ale tak jest
lepiej. Bardziej kobieco.
Rozejrzała się po mieszkaniu.
- No tak, pewnie jesteś głodny - powiedziała. - Zaraz
coś przygotuję. Mam kurczaka i... ee... chyba fasolkę.
Tymczasem nalej sobie wina i poczekaj w salonie.
Doktor wziął ją za rękę.
- Co się z tobą dzieje?
Wzruszyła ramionami, udając całkowity spokój.
- Nic, zupełnie nic. Dlaczego pytasz?
- Masz przyspieszony puls.
88 • PETER I ELIZABETH
- A, to dlatego że szłam po schodach - wyjaśniła.
- Czyżby zepsuła się winda? Jeszcze niedawno była?
sprawna.
Elizabeth pokręciła głową.
- Nie, nie. Winda jest czynna - powiedziała. - Po pro
stu chciałam poćwiczyć.
Weszła do kuchni, chcąc uniknąć dalszego wypytywa
nia, ale Ben poszedł za nią.
- To niemożliwe. Chyba że zwariowałaś.
- O ile dobrze pamiętam, na piątce nie ma wariatów
sportowców - zauważyła. - Poza tym, nie wiem, co w tym
dziwnego, że chcę utrzymać kondycję?
- Zaczęłaś od parteru? - zapytał Ben z troską w głosie.
Skinęła głową.
1
Doktor Engel postanowił nie drążyć tematu. Przysiadł
na jednym z białych stołków i z przyjemnością patrzył, jak
dziewczyna uwija się w kuchni.
Gotowała dobrze, ale praktycznie nie miała dla kogo.
Dopiero cotygodniowe wizyty Bena pozwoliły jej popisać
się znajomością kuchni. Sięgnęła do lodówki i wyjęła
z niej przyprawionego kurczaka. Jeszcze rano pamiętała
o wizycie Bena.
- Co dzisiaj robiłaś?
Zerknęła na niego podejrzliwie.
- Dlaczego pytasz?
- Dlaczego? No, po prostu. Nie widziałem cię od
rana.
Policzki Elizabeth pokryły ceglaste rumieńce. Czy Ben
wie, że wezwano ją do pilnego wypadku? Ile mu można
powiedzieć?
- Nic specjalnego - odparła. - Tyle że byłam trochę,
zajęta.
- Jakiś wypadek?
PETER I ELIZABETH • 89
Dziewczyna spojrzała przez ramię. Rozmrożony kur
czak omal nie spadł z talerza. Pospiesznie włożyła go do
elektrycznego piekarnika.
- Skąd te przypuszczenia? - spytała i odwróciła się
w stronę przyjaciela.
Ben uśmiechał się. Jeszcze nigdy nie widziała u niego
takiego uśmiechu..
- Cała jesteś czerwona - powiedział. - To ja po
winienem podać dzisiaj kolację. Odpocznij trochę w sa
lonie.
Dziewczyna skurczyła się pod badawczym wzrokiem
przyjaciela.
- Ten pacjent... Peter Fortune... Znowu miał atak -
wybąkała.
- Czy dlatego go zamknęli?
Jej źrenice rozszerzyły się.
- Wiedziałeś?!
- Dowiedziałem się od pielęgniarki.
Elizabeth postanowiła jak najdokładniej wyjaśnić całą
sytuację.
- To nieporozumienie. Kupił sobie włoski garnitur.
- Chciałaś powiedzieć: ukradł.
Elizabeth nie była w nastroju do żartów.
- Nie, nie. Kupił.
Ben pokiwał głową.
- Zdarza się.
- Wiesz, czasami mam wrażenie, że on sam jest najwię
kszym nieporozumieniem - powiedziała po namyśle. -
Ciągłe pakuje się w jakieś kłopoty, a ja razem z nim.
Doktor uśmiechnął się i położył jej dłoń na ramieniu.
- Nie ma się czym przejmować, Elizabeth. Naprawdę.
To najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem.
90 • PETER 1 ELIZABETH
Peter ponownie włożył marynarkę i przyczesał włosy.
Właśnie miał zamiar zejść na kolację, kiedy zadzwonił
telefon. Elizabeth, przemknęło mu przez głowę.
Nie, nie podniesie słuchawki. Zbyt dużo czasu poświę
cił, żeby się jakoś pozbierać.
Był już przy drzwiach, kiedy telefon odezwał się po raz
trzeci. Zatrzymał się i obejrzał. Ostatecznie może zamienić
z nią kiłka stów.
- Słucham - powiedział drżącym głosem.
- Peter? To ty? Tutaj Truman. Jakoś dziwnie mówisz
- usłyszał głos brata.
- Zapewniam cię, że to naprawdę ja.
- Czy źle się czujesz? Może ta lekarka powinna się
jeszcze tobą zająć.
Peter zacisnął dłoń na słuchawce. Osoba Elizabeth poja
wiała się nawet w najbardziej niewinnych rozmowach.
- Zrobiła już wszystko, co do niej należało - oznajmił
oschle.
Po drugiej stronie coś zachrobotało.
- No, nie obrażaj się - powiedział Truman. - Widziałeś
się z babcią?
- Tak, jadłem z nią dzisiaj lunch.. Zatrzymała się
u jakiejś przyjaciółki. Teresy czy Renaty.
Truman zachichotał.
- Lepiej uważaj, stary. Może się okazać, że ta przyjaciółka j
ma dziewiętnaście lat i jest równie czarująca, jak żona Adama.
- Daj spokój! O czym ty myślisz?
Peter przypomniał sobie dyskotekę w szpitalu i pobladł,
Miał nadzieję, że brat nigdy się nie dowie o jego wyskokach.
- Strasznie jesteś dzisiaj drażliwy - zauważył Truman.
- Powiedz lepiej, jak negocjacje z Oppenheimerem.
- Nijak - mruknął. Po chwili jednak opanował się.
- Niestety, będę musiał zostać parę dni w Chicago.
ESTER [ ELIZABETH • 91
- Jak to? Co się stało?
- Oppenheimer wyjechał w pilnej sprawie.
- Tak nagle? W środku negocjacji?
Peter uśmiechnął się.
- Wiesz, tak naprawdę wcale ich nie zacząłem.
- Co ty opowiadasz? Jeśli chcesz, mogę przyjechać
i pomóc ci - zaproponował Truman. - Pewnie ciągle masz
problemy ze zdrowiem.
- Czuję się świetnie. Elizabeth powiedziała...
- To ta lekarka?
Peter ucieszył się, że brat go teraz nie widzi.
- Mhm - mruknął tylko, próbując opanować drżenie
głosu.
- Zabawne. Doktor Keen był naszym lekarzem przez
dwadzieścia lat, a żadnemu z nas, nawet tobie, nie wpadło
do głowy, żeby mówić mu po imieniu.
Peter poczuł, że się poci.
- No tak - odrzekł. - Może doktor Keen nie miał ocho
ty się z nami zaprzyjaźnić?
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Dopiero po dłuż
szej chwili zabrzmiał zduszony głos brata:
- A czy ona chce się z tobą zaprzyjaźnić?
Fortune miał już dość tej rozmowy.
- Nie wyobrażaj sobie, że uda się mnie ożenić. Nie zosta
wię wam mojej części majątku - oświadczył stanowczo.
Truman roześmiał się.
- Kto mówi o żeniaczce?
Peter poczuł się nieco pewniej.
- Ale powiedz, ta Elizabeth to blondynka czy brunetka?
- Ruda - mruknął. ~ Cześć, Truman.
Zanim jeszcze odłożył słuchawkę, usłyszał w niej głoś
ne i serdeczne:
- Baw się dobrze!
ROZDZIAŁ
6
Peter zszedł do restauracji hotelu Biltmore dopiero kolo
wpół do dziewiątej. Zatrzymał się w progu, zdziwiony tłu-
mem wypełniającym salę. Miał nadzieję, że kolacja przjł
świecach, w spokojnej atmosferze, pozwoli mu przemyśleć
sposób prowadzenia pertraktacji z Oppenheimerem. Poza
tym chciał zastanowić się nad dalszą znajomością z pewną
uroczą lekarką.
Po chwili pojawił się maitre d' hotel w białym smokingu,
otoczony chmurką lawendy. Spojrzał z uznaniem na garni-
tur Petera i ukłonił się lekko.
- Słucham pana?
- Chciałem prosić o stolik.
Maitre
skłonił się raz jeszcze.
- Zaraz coś znajdziemy.
Peter rozejrzał się dookoła.
- Bardzo tu tłoczno - bąknął.
Starszy elegancki mężczyzna pochylił się w stronę Pete
ra, tak że biel jego smokingu niemal zetknęła się z czarną
wełną.
- Odbywa się u nas zjazd pisarek - powiedział drama
tycznym szeptem i powiódł ręką po sali. - Te wszystkie
panie są autorkami romansów.
Peter dopiero teraz zauważył, że w restauracji aż roi się
PETER I ELIZABETH • 93
od kobiet. Nieliczni mężczyźni, którzy tu przybyli, wyglą
dali na samotnych i zagubionych.
Maitre
skończył właśnie rozmowę z jednym z kelnerów.
- Bardzo mi przykro, proszę pana, ale na razie nie ma
wolnych stolików. Czy mógłby pan do nas zajrzeć za dwa
dzieścia minut?
Peter odetchnął z ulgą.
- Oczywiście.
Zaczął się już wycofywać, kiedy poczuł silne szarpnię
cie za rękaw.
- Może pan się do nas przysiadzie? - zaproponowała
siedząca nie opodal matrona. - Mamy stolik na sześć osób,
ale Rosemary nie mogła przyjść. Będzie nam bardzo miło.
Nieprawdaż, moje panie?
Pozostała czwórka zaczęła gorliwie kiwać głowami. Po
ciągnięty za rękaw Peter opadł na krzesło z głośnym kla
pnięciem.
- Nazywam się Bettina Winslow - oznajmiła kobieta
o obfitych kształtach i uścisnęła mocno jego dłoń. Fortune
syknął z bólu.
- A ja Adrianna Archer - przedstawiła się koścista blon
dynka, która na pierwszy rzut oka wyglądała na kultury-
stkę.
Peter w pierwszym odruchu cofnął rękę, ale po chwili
wyciągnął ją przed siebie.
- Fortune. Bardzo mi miło.
Naprzeciwko siedziała urocza staruszka, Kelsey Valen
tine. Spojrzał w lewo, w stronę drzwi, od których, jak się
dowiedział, odgradzała go trzydziestoletnia mistrzyni judo
i poczytna autorka, Marisa Nash. Z prawej miał dystyngo
waną panią w średnim wieku, która poza pisaniem zajmo
wała się jeszcze prowadzeniem własnej firmy. Pani nazy
wała się dosyć dziwnie: Raven Valliant.
94 • PETER I ELIZABETH
- Fortune, Peter Fortune - jeszcze raz wybełkotał nie
szczęśnik.
Bettina mrugnęła do niego porozumiewawczo.
- Czy to też pseudonim?
Peter nie rozumiał, o co jej chodzi.
- W zasadzie nie jestem głodny - wymamrotał. - Pójdę
już, zrobiło się późno.
- Zaczekaj! - Marisa złapała go za rękę. - Nie możesz
teraz wyjść. Popatrz, wszystkie nam zazdroszczą, że siedzi
my z mężczyzną.
Peter rozejrzał się dokoła. Istotnie, większość pań prze
żuwała kolację, patrząc z zawiścią w ich kierunku.
Kelsey, która od dłuższego czasu siedziała cicho, wbiła
wzrok w Petera.
- Fortune? Powiedziałeś: Fortune?
- Tak, to moje prawdziwe nazwisko, nie pseudonim
- wyjaśnił Peter, nieświadomy tego, co dzieje się w duszy
poczciwej kobiety.
- Fortune z Denver?
- T... tak. - Nagle zaczął żałować, że jednak nie używa;
pseudonimu.
- To on! - pisnęła podniecona staruszka. - Jeden z bra
ci Fortune'ow!
Peter miał ochotę schować się pod stół. Cała sala zaczęła
falować jak wzburzone morze. Kobiety wstawały, żeby
przyjrzeć się mężczyźnie, który siedział z głupim wyrazem
twarzy i próbował wszystko wyjaśnić.
- Nie, nie... To mój brat... Adam. Ja mam na imię
Peter.
Bettina wstała i uderzyła łyżeczką w pustą już filiżankę.
Po sali przebiegł głuchy pomruk.
- Drogie panie, proszę o ciszę - zaczęła dźwięcznym
głosem. - Tak się szczęśliwie złożyło, że gościmy tu pana
PETER I ELIZABETH • 95
Fortune'a, który wyrzekł się majątku dla miłości. Czyż to
nie brzmi romantycznie? - rozrzewniła się Bettina.
Zebrane kobiety przytaknęły. Niektóre z nich zaczęły
skandować:
- For-tune! For-tune!
- To nie ja! - Peter wił się na swoim miejscu. - To mój
brat, Adam.
Nikt go nie słuchał. Bettina musiała raz jeszcze użyć
łyżeczki.
- Drogie panie, miałyśmy dzisiaj wybrać Króla Ro
mansów. Ale dlaczego mamy szukać wśród papierowych
bohaterów? Oto prawdziwy Król Romansów!
Rozległy się brawa. Peter wstał, chcąc wyjaśnić nieporo
zumienie, ale oklaski zagłuszyły jego głos. Usiadł z nie
szczęśliwą miną.
Po chwili do jego stolika zaczęły napływać kobiety
w grupkach po dwie lub trzy. Dopiero teraz mógł wyjaśnić,
że jest jeszcze kawalerem i ani mu w głowie romanse. Nie
poprawiło to jednak jego sytuacji. Do tej pory panie prosiły
jedynie o autograf. Teraz zaczęły się do niego zalecać.
Kieszenie miał pełne kartek z telefonami i nieznanymi na
zwiskami. Był zupełnie wykończony.
Później, w toalecie, do której się w końcu schronił, musiał
zużyć dwie chusteczki do wytarcia pokładów szminki zgro
madzonych na jego czole, policzkach, ustach, a nawet szyi.
Kolacja okazała się katastrofą. Kurczak był nie dopie
czony, za to sos do niego spalił się niemal zupełnie. Fasol
ka, jak się okazało, „wyszła" i musieli się zadowolić ogór
kiem, za którym oboje nie przepadali.
Ben jadł jednak i nie narzekał, co jeszcze bardziej za
wstydziło Elizabeth.
96 • PETER I ELIZABETH
- Zaproponowałabym ci kawę, Ben, ale boję się, że
użyję do niej mielonego pieprzu -powiedziała w końcu.
Doktor wstał z miejsca.
- Postaraj się zrelaksować. Zaraz przyniosę kawę.
Dziewczyna westchnęła.
- Nie wiem, co mi się stało, Ben. Zawsze byłam tak
dobrze zorganizowana.
Engel uśmiechnął się.
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? - Skinęła gło
wą. - To było dziesięć lat temu. Studiowałaś wtedy na]
trzecim roku. Przyszłaś do mnie i powiedziałaś, że chcesz
robić specjalizację z neuropsychiatrii pod moim kierun
kiem. Byłaś taka poważna.
- Zapytałeś mnie wtedy, czy umiem stepować.
Ben przymknął oczy.
- Tak. A ty odpowiedziałaś: Nie, panie doktorze, ale
jeśli trzeba, szybko się nauczę.
Roześmiała się.
- Nigdy tego nie zrobiłam.
Engel spojrzał na nią poważnie.
- Najwyższy czas, Elizabeth. Najwyższy czas.
Dziewczyna umilkła i patrzyła chwilę na przyjaciela, nic
nie rozumiejąc. Na jej czole pojawiły się dwie poprzeczne
zmarszczki.
- Uważasz, że powinnam się zmienić?
- Nie brać wszystkiego tak śmiertelnie poważnie.
- I... zaraz, jak to teraz mówi młodzież, poczuć blue
sa?
- I nie bronić się przed uczuciami.
Elizabeth dopiero teraz ochłonęła. Spojrzała na przyja
ciela i pokręciła przecząco głową.
- Nie, Ben. Nie wyjdę po raz drugi za mąż.
Engel westchnął ciężko.
PETER I ELIZABETH • 97
- Nawet gdybyś chciała, byłoby to niemożliwe - oznaj
mił. - Peter Fortune nie może się z tobą ożenić.
- Niby dlaczego?! - spytała ze złością.
- Z powodu pewnego zapisu w testamencie.
Poczuła, że nie potrafi się oprzeć ciekawości.
- Jakiego zapisu?
Ben ponownie westchnął i zwiesił smutno głowę.
- Powiedziała mi o tym jego babka. Otóż jej syn, a oj
ciec Petera, nie znosił kobiet. Postanowił wydziedziczyć
tych swoich synów, którzy się ożenią. Zresztą, mam na ten
temat artykuł. - Sięgnął do kieszeni i wyjął jakąś zmiętą
kartkę. - Przepraszam, że jest w takim stanie.
Elizabeth robiła wszystko, co mogła, żeby nie wyrwać
mu artykułu z ręki.
- Nic nie szkodzi - powiedziała. - Ważne, żeby był
czytelny.
Ben zawahał się.
- W zasadzie nie powinien cię interesować. Dotyczy
ślubu Adama, brata Petera. Ale jest tu też sporo o Peterze,
no i, oczywiście, o zapisie.
Elizabeth podniosła się z miejsca.
- Dasz mi go w końcu czy nie?!
Doktor w milczeniu podał jej kartkę. Rozłożyła ją
i spojrzała na tytuł. Wielkie, wytłuszczone litery krzyczały:
„Cena miłości".
Dopadły go nawet w toalecie. Otworzyły drzwi i zaczę
ły pohukiwać:
- Panie Fortune! Hej, panie Fortune!
Wyszedł po chwili. Znowu zaczął się korowód: autogra
fy i pocałunki.
- Drogie panie! - Bettina znowu wkroczyła do akcji. -
Dajcie biedakowi trochę odpocząć. Zaraz zaczną się tańce.
98 • PETER 1 ELIZABETH
- Naprawdę? - spytał Peter, patrząc na nią z uśmie
chem.
Pierwszą melodię przetańczył z Bettiną. Następnie wa
hał się między kościstą Adrianną i Marisą. Wybrał Marisę.
Dziewczyna okazała się znakomitą tancerką. Po drugim
tańcu musiał zdjąć marynarkę wraz z kamizelką i rozluźnić
krawat.
Peter rozpoczął trzeci taniec. W tym czasie z zaplecza
wynurzyła się Raven i natychmiast zaczęła się przepychać
w stronę Bettiny.
- Popatrz! Popatrz, co dostałam od jednego z kelnerów!
- Wyciągnęła do góry koronę ze złotego papieru.
Bettina aż klasnęła w ręce.
- Cudowne!
- To wszystko zostało po jakimś balu kostiumo
wym. - Raven trzymała w drugiej ręce długi purpurowy
płaszcz.
- Bardzo dobrze się składa. Niedługo będzie tutaj foto
graf z „Chicago Tribune".
Raven roześmiała się.
- Jaki wspaniały wieczór! I co za reklama dla nas wszy
stkich!
Bettina uśmiechnęła się i wskazała tańczącego Petera.
- Nie tylko dla nas. Popatrz, nawet się nie domyśla, że
stał się sławny. Bawi się doskonale. To naprawdę miły
chłopak.
- Myślisz, że nie będzie miał nic przeciwko temu? -
spytała Raven.
- Jasne, że nie - odparła Bettina. - Wystarczy na niego
spojrzeć.
Po wyjściu Bena Elizabeth jeszcze raz przeczytała arty
kuł. W pośpiechu przeskakiwała fragmenty dotyczące
PETER I ELIZABETH • 99
Adama i Ewy, szukając informacji na temat Petera. Dzien
nikarze pytali trzech braci, czy wyrzekliby się fortuny dla
miłości. „Nie" - odpowiedzieli zgodnie Truman i Taylor.
Peter również zaprzeczył i dodał: „Prędzej dam się zaciąg
nąć do jaskini lwa niż przed ołtarz. Mam jut jedną żonę
i jest nią fortuna rodu Fortune. I zamierzam pozostać jej
wiemy."
Elizabeth uśmiechnęła się. Jednak Peter pozwalał sobie
na małe odstępstwa od zasady.
Z lektury wyrwał ją telefon. Sięgnęła po słuchawkę
z nadzieją, że to nie nagłe wezwanie do szpitala. Miała już
dość pracy.
- Tak, słucham?
- Doktor Merchant? - Skądś znała ten miły żeński głos.
- Tutaj Jessica Fortune.
Poczuła, że krew napływa jej do policzków. Czego mog
ła chcieć babka Petera? Czy dzwoni z pretensją, że niesłu
sznie podejrzewała jej wnuka o narkotyki?
- Słucham, pani Fortune.
- Jessico.
- Aa... - Dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Pomyślała tylko, że ktoś, kto prosi, żeby mu mówić po
imieniu, nie ma zamiaru zwymyślać rozmówcy.
- Wszyscy tak się do mnie zwracają.
- Tak. Oczywiście, Jessico. - Nabrała powietrza w płu
ca. - Mnie na imię Elizabeth.
- Świetnie. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
- Nie, nie. Czytałam.
- Coś ciekawego?
Elizabeth wpadła w panikę.
- Tak. To znaczy, nie. Taki romans.
- Dobrze. Cieszę się więc, że ci nie przeszkadzam. Czy
widziałaś się dzisiaj z Peterem?
1 0 0 • PETER I ELIZABETH
- Nie. To znaczy, tak - wyjąkała. - Byłam u niego
w hotelu.
- Kiedy?
- Wyszłam przed ósmą.
Jessica stropiła się.
- Wiesz, wydzwaniam do niego od wpół do dziewiątej
i nie mogę go zastać - powiedziała. - Obawiam się, że
stało się coś złego.
Elizabeth spojrzała na zegarek. Była za dwadzieścia
dwunasta. Peter od dawna powinien znajdować się w łóż
ku. Przecież przypominała mu o tym parę razy.
- Może poszedł do kina? - zasugerowała, sama w to nie
wierząc.
- Niemożliwe. Nie znosi kina. Zresztą teatru również
- dodała Jessica, uprzedzając kolejną sugestię. -Bardzo się
o niego niepokoję. Nie wiesz, co mogło się stać?
Dziewczyna poczuła nagłe ukłucie w sercu. Ona też.
była niespokojna.
- Nie mam pojęcia. Może wpadnę do hotelu i dowiem
się, co się z nim dzieje?
- Byłabym bardzo wdzięczna. Od razu wiedziałam, że
mogę ci powierzyć Petera.
Elizabeth poczuła się mile połechtana tym zaufaniem.
Pożegnała starszą panią i od razu zaczęła się zbierać do
wyjścia. Musiała się spieszyć. Być może Fortune znowu
potrzebuje jej pomocy.
Kiedy znalazła się przed hotelem, przypomniała sobie
przysięgę, którą złożyła przed paroma godzinami. Obiecała
sobie już więcej nie wracać. Cóż, służba nie drużba.
W głowie układała przemowę, którą miała zamiar wy
głosić: Nie chciałam, ale musiałam... Dzwoniła twoja bab
ka... Bardzo się niepokoi.
PETER l ELIZABETH • 1 0 1
Serce biło jej mocno, kiedy weszła do holu. Wsiadła do
windy i z zamkniętymi oczami wjechała na dziewiętnaste
piętro. Drzwi do apartamentu Petera były zamknięte. Co
zrobi, jeśli okaże się, że śpi? Czy pozwoli jej odejść?
Zapukała mocno. Nic. Żadnej odpowiedzi. Postała jesz
cze chwilę przed drzwiami, a następnie zjechała na dół.
Bez wahania udała się do recepcji.
- Proszę o zapasowy klucz do pokoju pana Fortune'a
- zażądała.
- Słucham?
- Jestem jego lekarką - wyjaśniła. - Pan Fortune pra
wdopodobnie zasłabł. Muszę się jakoś do niego dostać.
Mina recepcjonistki wskazywała, że nie wierzy jej za
grosz. Mimo to Elizabeth ponowiła prośbę.
- Pana Fortune'a nie ma w pokoju, pani doktor - po
wiedział jakiś przechodzący mężczyzna.
Odwróciła się zdziwiona.
- A gdzie jest?
Mężczyzna wskazał drzwi do restauracji. Elizabeth
z niedowierzaniem zajrzała do Środka. Wewnątrz znajdo
wało się mnóstwo kobiet.
- Niemożliwe!
- Ależ tak - zapewnił ją mężczyzna. - Jest gwiazdą
wieczoru. Właśnie zrobiłem mu zdjęcia. Będą w całej ju
trzejszej prasie. Ale wejdźmy szybko do środka. Zdaje się,
że najciekawsze przed nami.
Dziewczyna tylko głośno westchnęła. Ciekawe, w co się
tym razem wpakował?
Weszła do restauracji. Większość kobiet znajdowała się
w przylegającej do niej sali balowej. Elizabeth wspięła się
na palce, chcąc zobaczyć, co się dzieje.
- A teraz uczcijmy oklaskami naszego Króla Roman
sów! - zawołała Bettina. - Wszystkie cieszymy się, że tym
1 0 2 • PETER I ELIZABETH
razem został nim Peter Fortune, a nie jedna z fikcyjnych
postaci z naszych książek.
Kobiety zacząły klaskać, a jakaś groteskowa postać oku
tana czerwonym płaszczem, w śmiesznej, spadającej na
oczy koronie, pochyliła się w ukłonie. Elizabeth wytężyła
wzrok. Tak, to był Peter! Peter Fortune!
Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Peter
przesunął koronę na tył głowy, jak zwykły beret, i pozdro
wił wszystkich królewskim gestem.
Rozległ się wrzask jak na koncercie muzyki młodzieżo
wej. Elizabeth omal nie zemdlała. Peter ponownie się ukło
nił.
Gwałtownie zaczęła się przepychać w jego kierunku.
Peter zauważył ją, kiedy znalazła się przed niewielkim
podwyższeniem.
- Elizabeth! - zawołał, wyciągając ku niej ręce.
Dziewczyna rzuciła się w jego stronę. Mężczyzna
najwyraźniej potrzebował jej pomocy. Coś musiało mu się
stać, inaczej nigdy by się tak nie zachowywał.
- Peter! - krzyknęła.
Chciała go tylko osłonić. A on? Cóż, chciał się przywi
tać. W rezultacie padli sobie w objęcia.
I właśnie wtedy reporter z „Chicago Tribune" zrobił
zdjęcie.
ROZDZIAŁ
7
Jessica Fortune rozpoczęła poranne przeglądanie gazet
od „Chicago Tribune". Najpierw przetarła oczy, a nastę
pnie wybuchnęła głośnym śmiechem. Przyjaciółka, Marga
ret, zajrzała jej przez ramię.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego - zauważyła, pa
trząc na zdjęcie objętej pary.
Jessica wskazała nagłówek: „Wybrańcy FORTUNY też
się lubią bawić".
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że ten chłopak w czer
wonym płaszczu to...
Jessica uśmiechnęła się.
- Ładny mi chłopak. Ma już trzydziestkę na karku.
Powinien się ożenić.
Margaret jeszcze raz spojrzała na zdjęcie. Młodzi ludzie
na zdjęciu wyglądali na bardzo w sobie zakochanych.
- Czyż nie są piękną parą? - spytała Jessica
Ben Engel kupił „Chicago Tribune" po drodze do małej
kafejki, w której zwykle jadał śniadanie. Kiedy usiadł, kel
nerka uśmiechnęła się do niego i, nie pytając o nic, przy
niosła kawę i ciastko. Wypił pierwszy łyk i zerknął na ga
zetę. Z wrażenia aż się zakrztusił.
1 0 4 • PETER 1 ELIZABETH
- Czy coś się stało, panie doktorze? - spytała zanie
pokojona kelnerka.
Z trudem dochodził do siebie.
- Nie, nic takiego, Glorio.
W Denver Truman i Taylor patrzyli w osłupieniu na
otwartą gazetę, która zamieściła relację ze zjazdu autorek
romansów w Chicago. Truman z osłupieniem spojrzał na
brata.
- To Peter?
- Bez wątpienia.
- A ta kobieta to doktor Merchant?
Taylor jedynie skinął głową. Truman sięgnął po szkło
powiększające. Chciał sobie dokładnie obejrzeć dziew
czynę.
- Ładna - mruknął.
- Tak. I ta burza rudych włosów - powiedział Taylor.
- Myślę, że Peter jest bez szans.
- Nie sądzisz chyba, że Jessica maczała w tym palce?
Taylor wzruszył ramionami.
- Założysz się?
Obaj zaczęli wpatrywać się w zdjęcie przytulonej pary.
- Nie chce mi się wierzyć, żeby Peter... - zaczął Tru-
man.
- Pamiętaj, że już raz stracił głowę dla pewnej blondyn- ]
ki - przerwał mu brat. - Historia lubi się powtarzać.
- Ale co powie na to Oppenheimer?
Taylor ponownie wzruszył ramionami.
Oppenheimer siedział w gabinecie w St. Louis. Nie mógł]
uwierzyć własnym oczom. Najpierw myślał, że jego asy-
stent, który podsunął mu „St. Louis Gazette", zrobił jakiś
kawał. Następnie przeczytał uważnie artykuł i... oniemiał,
PETER I ELIZABETH • 1 0 5
- Ten piorun uderzył go chyba w głowę - powiedział
w końcu.
- Czy to znaczy, że mam odwołać pertraktacje, proszę
pana? - zapytał asystent.
- Odwołać? Przecież nawet się nie rozpoczęły! Kiedy
zadzwoni następnym razem, zapytaj, jak się miewa Król
Romansów!
- Przepraszam, doktorze Goślin, czy czytał pan dzisiej
szego „New York Timesa"?
Przystojny mężczyzna koło czterdziestki spojrzał na
młodego lekarza, który starał się dotrzymać mu kroku.
- Niech pan nie gada głupstw, doktorze Upton. Spieszę
się na konferencję - odparł.
Barry Upton podsunął mu gazetę. Goślin spojrzał na nią
zaciekawiony.
- Co to? Jakieś rewelacje medyczne?
- Niezupełnie - mruknął młody człowiek.
Goślin odnalazł w tekście nazwisko doktor Merchant,
wyróżnione wytłuszczonym drukiem. Stanął jak wryty.
- Dobry Boże! - wykrzyknął.
Rozejrzał się dokoła. Po korytarzu kręciło się kilka pie
lęgniarek. Schował gazetę pod fartuch i wszedł do gabinetu
Archie'ego Tobiasa, dyrektora administracyjnego kliniki.
Na biurku Archie'ego znajdował się drugi egzemplarz
„Timesa". Sam dyrektor siedział za biurkiem i potrząsał
smutno głową.
- Czytałeś?
- Właśnie miałem zamiar.
- Myślę, że nie będziesz zachwycony.
Goślin wyjął swój egzemplarz i zaczął przeglądać tekst.
Zagryzł wargi, ale nawet nie czuł bólu.
- Nie rozumiem. - Potrząsnął głową. - Przecież rozma-
1 0 8 • PETER 1 ELIZABETH
tach, sięgnął po gazetę. Głośny okrzyk wyrwał się z jego
ust. Oczywiście, dostrzegł wtedy błysk flesza, ale sądził, że '
to któraś z tych szalonych pisarek.
Jednym haustem wypił prawie całą zawartość filiżanki.
Wstał i podszedł do barku, w którym znajdowała się butel
ka whisky. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pić wprost i
z butelki, ale zwyciężył zdrowy rozsądek. Wlał trochę bur- ]
sztynowego płynu do kawy.
Ręce mu drżały. Cały czas myślał o Oppenheimerze.
- Tak, wyjechał - mruczał do siebie. - Bardzo do
brze.
Nagle coś się w nim załamało.
- Jego ludzie! - wykrzyknął. - Na pewno ktoś mu dc
niesie!
Nie miał już żadnych szans!
Zadzwonił telefon. Peter sięgnął nerwowo po słucha
wkę.
- Jak się miewa nasz Król Romansów? - usłyszał głos
Trumana.
- Skąd wiesz? - Nie potrafił ukryć zdumienia.
- Skąd wiem?! Trąbi o tym cała dzisiejsza prasa! Nie
bądź taki skromny. Jesteś sławny! Associated Press przeka
zała wiadomość na cały kraj.
Peter jęknął głucho.
- Associated Press?
- Właśnie. - Brat zmienił ton. - Peter, co się z tobą,
diabla, dzieje?
Mężczyzna poczuł, że pot zalewa mu czoło.
- Muszę wyjść, Tru - powiedział.
- Żeby zobaczyć się z Oppenheimerem?
- Nie. Po kapelusz.
Truman chciał jeszcze coś powiedzieć, ale usłyszał
trzask odkładanej słuchawki.
PETER I ELIZABETH • 1 0 9
- I co? - spytał Taylor.
- Powiedział, że idzie po kapelusz.
Obaj bracia spojrzeli na siebie. Nie musieli nic mówić.
To był koniec Petera.
Zanim wszedł do środka, upewnił się, że na wieszakach
nie ma włoskich garniturów. Budynek, w którym mieścił
się sklep, wyglądał bardzo szacownie. Wewnątrz uwijali się
wyłącznie starsi mężczyźni w czarnych staromodnych far
tuchach.
Peter wszedł do środka i poprosił o kapelusz. Dostał
dokładnie taki model, o jaki mu chodziło. Pomyślał, że
wszystko idzie jak z płatka, kiedy spostrzegł, że obserwuje
go jakiś mężczyzna.
- Doktor Engel? - upewnił się Fortune, wyciągając
dłoń. - Wpadł pan na obchód? Niestety, nie czuję się dziś
zbyt dobrze.
Ben zachichotał.
- Po prostu mam zamiar kupić krawat - wyjaśnił. - Wi
dzę, że nabył pan wreszcie ten upragniony kapelusz.
Peter poruszył się niespokojnie.
- Tak, właśnie - potwierdził. - Czuję się bez niego jak
bez ręki, czy może raczej głowy.
Doktor Engel uśmiechnął się.
- Zapraszam pana na filiżankę kawy - powiedział, pa
trząc na zegarek.
- W zasadzie... - zaczął Peter, a potem nagle spojrzał
na lekarza i uśmiechnął się - dziękuję, chętnie się napiję
- dodał i spojrzał tęsknie na leżący na ladzie kapelusz.
Parę minut później znaleźli się w niewielkiej kafejce
przy North Rush Street. Ben zaproponował, żeby zamówili
jajka na bekonie, a Peter przystał na to z ochotą. Poza
wzmocnioną kawą od rana nie miał niczego w ustach. Na-
1 0 6 • PETER I ELIZABETH
wiałem z nią wcześniej. Wydawała się taka rozsądna i spo
kojna. Mówiła tylko o pracy.
Archie uśmiechnął się smutno.
- Cóż, ludzie się zmieniają - powiedział sentencjonal
nie. - Tylko... co z nią teraz zrobić?
Elizabeth ze złością wyłączyła budzik. Już siódma. Była
na pół przytomna. Spała zaledwie pięć godzin. Powoli
zaczęła sobie przypominać wydarzenia ostatniej nocy.
Miała jednak wątpliwości, czy to wszystko naprawdę się:
zdarzyło.,
Przetarła oczy. Nie, to z pewnością jej się śniło. Peter
jako Król Romansów. Też pomysł!
Ziewnęła i wstała z łóżka. Już od rana bolała ją głowa.
Włożyła szlafrok i otworzyła drzwi, żeby wziąć mleko
i poranną prasę. Zerknęłana pierwszą stronę „Chicago Tri
bune" i zmartwiała.
Nie, to nie był sen, ale ponury koszmar! Postawiła mle
ko na podłodze i zaczęła czytać. W tym momencie za-,
dzwonił telefon. Pomyślała, że to albo przerażony Peter
albo rozbawiony Ben.
Podniosła słuchawkę.
- Słucham? Doktor Goślin? Nie, nie jest za wcześnie.
- Dzwonię z powodu artykułu w „New York Timesie"
- odezwał się lodowatym tonem rozmówca. - I, oczywi-
s'cie, fotografii.
Poczuła, że zaschło jej w gardle. Zimny dreszcz prze
biegł po plecach.
- Chciałabym wszystko wyjaśnić...
- Dobrze. W poniedziałek będę w Chicago. Proszę
bie wszystko do tego czasu przemyśleć.
Elizabeth przełknęła ślinę.
PETER I ELIZABETH • 1 0 7
- W poniedziałek? Znakomicie. Z przyjemnością się
z panem spotkam - skłamała.
- Śniadanie, proszę pana.
Peter włożył szlafrok i otworzył szeroko drzwi. Do po
koju wjechał wózek prowadzony przez hotelowego boya.
- Dzień dobry, panie Fortune. - Chłopak rozejrzał się
dokoła. - Czy może raczej woli pan, żeby zwracać się do
pana: Królu Romansów? - zapytał uprzejmie.
Peter kopnął leżącą na dywanie koronę i czerwony płaszcz.
- Zabraniam! Zabraniam używania tych słów w mojej
obecności!
Boy zrobi! przerażoną minę.
- I proszę usunąć stąd te... - Peter spojrzał na płaszcz
i koronę-te rzeczy!
Chłopak skinął głową, bojąc się odezwać. Położył „rze
czy" na dół wózka i nalał kawy do filiżanki. Obok na
stoliku postawił szklankę z sokiem i rogalik.
- Czy coś jeszcze, proszę pana?
- Nie, dziękuję.
Peter, zawstydzony swoim zachowaniem, dał mu duży
napiwek. Chłopiec zaczął się wycofywać, zatrzymał się
jednak przed drzwiami.
- O co chodzi? - spytał Fortune.
- J... jest jeszcze dzisiejsza prasa - wyjąkał boy.
Mężczyzna uśmiechnął się. Wziął gazetę z rąk wystra
szonego chłopaka i rzucił na stolik. Boy w pośpiechu opu
ścił apartament.
Peter wrzucił kostkę cukru do kawy. To, co wydarzyło
się tej nocy, wydawało się zupełnie nierealne. Uśmiechnął
się do siebie. To przecież Adam powinien być tak fetowany
przez autorki romansów.
Wypił łyk kawy i, żeby zapomnieć o własnych kłopo-
1 1 0 • PETER I ELIZABETH
wet rogalik i sok zostały w jego pokoju. Oprócz tego Ben
zamówił ciastko.
Peter opowiedział lekarzowi o nocnych wydarzeniach.
- Boję się nawet myśleć o tym, co powie Oppenheimer
- wyznał. - Nie mam już u niego żadnych szans.
Doktor poklepał go po plecach.
- Nie rozumiem, co jedno ma wspólnego z drugim.
Przecież chodzi o pańskie prywatne sprawy.
Peter podniósł do góry rękę.
- Oppenheimer nie dzieli życia na osobiste i zawodowe
- wyjaśnił. - To purytanin. Czasami myślę, że przypłynął
do Ameryki wraz z pierwszymi osadnikami.
- No, no - zaoponował Engel. - Nie może przecież
mieć do pana pretensji o parę chwil dobrej zabawy i przy
jemności.
Peter otworzył usta, żeby zaprotestować, ale słowa za
marły mu na wargach. Wzrok lekarza po prostu przewiercał
go na wylot.
- To musi się jakoś wiązać z piorunem - westchnął.
- Nigdy wcześniej nie zdarzało mi się nic podobnego.
- Naprawdę? - spytał z uśmiechem Engel.
Peter zmieszał się.
- Przynajmniej od czasu, kiedy mam kapelusz.
- Nie rozumiem. Co to znowu za historia z tym kapelu
szem? - zaciekawił się lekarz, patrząc pożądliwie na leżące
przed nim ciastko.
Fortune poczuł, że się czerwieni.
- Kapelusz to mój talizman - wyjaśnił. - Zgubiłem go
w Chicago. Gdyby nie to, nie zdarzyłoby się nic złego.
- I byłby pan zadowolony?
Obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Peter miał już
dość tej rozmowy. Chciał jak najszybciej zapłacić i wyjść
z kafejki.
/
PETER I ELIZABETH • 1 1 1
- Pozwoli pan, że postaram się zanalizować pański
przypadek - powiedział Engel.
Peter nieśmiało zaprotestował, ale lekarz nie zwrócił na
to najmniejszej uwagi.
- Otóż, moim zdaniem, jest pan uzależniony od kapelu
sza. Kapelusz reprezentuje, te wszystkie wartości, które
uważa pan za cenne. Pracowitość. Solidność. Konserwa
tyzm.
Fortune gorliwie przytaknął. Nigdy wcześniej nie my
ślał w ten sposób o zwykłym kapeluszu.
- Oczywiście, są to wszystko wartości godne polecenia,
ale... istnieją też inne, dostępne, kiedy jest pan, że tak
powiem, saute, bez kapelusza. No i jeszcze ten piorun. Nie
można przecenić jego znaczenia,
- Naprawdę? - zapytał z niedowierzaniem Peter.
Engel skinął głową.
- To właśnie piorun uświadomił panu, że życie jest
krótkie i może się skończyć w każdej chwili. Kapelusz po
siada cechę nieśmiertelności. W takich samych chodzili
nasi dziadowie i pradziadowie. Niech pan powie, co pan
czul w szpitalu, bezpośrednio po wypadku?
Peter zmarszczył brwi.
- Że każdy moment mojego życia nabrał nowego zna
czenia - skonstatował zdziwiony.
- Właśnie. Każda chwila.
- Wciąż nie rozumiem, co to ma wspólnego...
Engel złapał go za rękę.
- Chwileczkę, młody człowieku. Nie tak szybko. Po
wypadku obudziła się w panu nowa świadomość, ale szyb
ko zepchnął ją pan w podświadomość. Wystarczy spojrzeć,
żeby zauważyć, że jest pan ofiarą własnego ego.
Peter nie wiedział, czy powinien pozwolić dalej się ob
rażać.
1 12 • PETER I ELIZABETH
- Ale ta podświadomość nie daje panu spokoju. Wciąż
mówi: zastanów się. Życie jest krótkie. Dosyć już tego
sztywniactwa. Zabaw się trochę. Użyj życia.
- Niczego takiego nie słyszałem - zaprotestował męż
czyzna.
- Nic nie szkodzi - uspokoił go Engel. - Nie słyszy
pan, ale słucha. Stąd te wszystkie wyskoki. Co prawda,
czuje się pan winny i stara się zagłuszyć podświadomości
na przykład poprzez kupno kapelusza.
Peter omal się nie roześmiał. Ranga, jaką doktor nadał
jego kapeluszowi, wydawała się bardzo wysoka. Kapelusz
reprezentował, represjonował, zagłuszał.
- Trudno mi uwierzyć, żeby moja własna podświado
mość nakłaniała mnie do zerwania bardzo korzystnej umo
wy - powiedział. - Czy nie obowiązują jej jakieś zasady!
lojalności?
Engel pokręcił głową.
- Nic pan nie zrozumiał - orzekł. - Trudno.
Lekarz mylił się jednak. Peter zrozumiał bardzo wiele
z tego zaimprowizowanego wykładu.
- Czy... czy doktor Merchant jest również tego zdania?
spytał Fortune. - To znaczy, czy podziela pańską opinię ni
temat podświadomości, która pragnie zaspokojenia?
Ben skończył ciastko.
- Obawiam się, że Elizabeth ma teraz inne problemy
głowie.
Peter poruszył się niespokojnie.
- Na przykład: jakie? .
- Cóż, nie tylko panu zaszkodziło to zdjęcie - zaczął
Engel.
Peter przerwał mu gwałtownie.
- Przecież Elizabeth nie jest niczemu winna! Przys:
do hotelu po telefonie Jessiki.
PETER I ELIZABETH • 1 1 3
Ben spojrzał na wypieki, które pojawiły się na policz
kach młodego mężczyzny, i uśmiechnął się.
- Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze - uspokoił
go. - Chodzi o to, że po prostu zrobiła z siebie widowisko.
Peter odsunął talerz z ledwie napoczętym śniadaniem
i podniósł się.
- Pojadę zaraz do szpitala i wszystko wyjaśnię.
- Dokąd? Do Nowego Jorku?
Peter zastygł w pól ruchu. Przez chwilę patrzył na Enge
la z otwartymi ustami.
-. Chodzi o jej nową pracę - wyjaśnił lekarz. - Dzwonił
Goślin. Ma do niej pretensje. Tutaj w Chicago nic jej nie
grozi. Ostatecznie jestem jej szefem. Zawsze uważałem, że
Elizabeth zbyt poważnie traktuje życie. Przecież leczymy
ludzi i wobec tego powinniśmy się zachowywać jak ludzie,
a nie bezduszne automaty.
Peter wciąż stał, pochylony nad stolikiem. Wcale nie
słuchał wyjaśnień Bena.
- Mój Boże! Jej nowa praca. Tak się z niej cieszyła.
Engel pokiwał głową.
- To wszystko moja wina. - Peter był niepocieszony.
- Co panu powiedziała?
Starszy mężczyzna zaproponował mu, żeby usiadł.
Trudno rozmawiać z kimś, kto jedną nogą znajduje się już
za drzwiami.
- Zadzwoniła do mnie zaraz po rozmowie z Goslinem
- wyjaśnił Ben. - Ma się z nim spotkać w poniedziałek
w Chicago.
- Co?! Przylatuje specjalnie po to, żeby ją zrugać?
Engel wzruszył ramionami.
- Znam Goślina - powiedział. - Jego klinika to spraw
nie działająca maszyna do przerabiania pacjentów. Nie mo
że pozwolić sobie na to, żeby przeszkadzał mu jakiś trybik.
\
14 • PETER I EUZABETH
Peter znowu poderwał się od stołu. Słowa Bena wcale
nie podziałały na niego uspokajająco.
- Muszę coś z tym zrobić! Nie mogę przecież w tej
sytuacji zostawić Elizabeth samej!
Engel uśmiechnął się.
- Oczywiście. Musi ją pan pocieszyć. Doktor Merchant
kończy dziś dyżur o pierwszej. - Spojrzał na zegarek. - Je-
śli się pan pospieszy, może pan zdążyć, zanim...
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że mogłaby zrobić
sobie coś złego? - zaniepokoił się Peter.
Engel westchnął.
- Kto wie, kto wie. Samotne popołudnia bywają bardzo
niebezpieczne.
Elizabeth była w fatalnym nastroju. Miała wrażenie, że
lekarze i pielęgniarki, a także pacjenci przyglądają się jej
uważnie. Pewnie wszyscy czytali już poranne gazety.
Dziewczyna wiedziała, że jest lubiana w szpitalu. Nikt
nawet słowem nie wspomniał o wydarzeniach minionej
nocy, a jednak... czuła się upokorzona. Niestety, musiała
wytrwać do pierwszej.
Po obchodzie i rozmowach z pacjentami zaszyła się i
w swoim pokoju, gdzie przesiedziała do dwunastej. Potem
zgłosiła się do niej pielęgniarka z jakąś błahą sprawą. Do
chodziło wpół do pierwszej. Elizabeth poszła do toalety,
gdzie przesiedziała dziesięć minut. Wróciła do pokoju. Po
pięciu minutach podjęła decyzję: wyjdzie wcześniej z pra
cy! I tak zwykle zostawała w szpitalu po dyżurze, aby zała-
twić wszystkie sprawy.
Wybiegła z windy i rozejrzała dokoła. Szczęście jej
sprzyjało. Ani na ulicy, ani na parkingu nie spotkała nikogo
znajomego. Tylko przed wejściem zatrzymała się taksów
ka, z której wysiadł... No tak! Peter Fortune!
PETER I EUZABETH • 1 1 5
Elizabeth cofnęła się do środka. Jeszcze rano, po rozmo
wie z Benem, postanowiła unikać jakichkolwiek konta
któw z Peterem. To był jej jedyny ratunek.
Na szczęście od razu znalazła wolną windę. Już chciała
zamknąć drzwi, kiedy usłyszała krzyki. Wołały starsze pa
nie. Jedna z nich jechała w wózku inwalidzkim. Elizabeth
przycisnęła guzik i drzwi windy ponownie się otworzyły.
Trzy panie zdążyły w ostatniej chwili - drzwi zaczęły się
już zamykać. Elizabeth odetchnęła z ulgą.
I nagle między dwiema gładkimi powierzchniami poja
wiła się męska dłoń. Natychmiast zadziałał czujnik. Drzwi
otworzyły się automatycznie i Peter znalazł się wewnątrz.
Od razu zauważył Elizabeth. Uśmiechnął się do niej, ale
dziewczyna pozostała obojętna. Za to jedna ze starszych
pań odwzajemniła jego uśmiech. Peter zmieszał się. Wózek
inwalidzki zagradzał mu dostęp do rudowłosej lekarki.
Pasażerki wysiadły na drugim piętrze. Elizabeth zasta
nawiała się, czy nie pójść w ich ślady, ale Peter, który stał
przy drzwiach, blokował przejście. Przez chwilę patrzyła
na niego, szukając jakiegoś ratunku. Znowu się spotkali!
I to w windzie! Dziewczyna wiedziała już, czym kończą się
podobne spotkania.
- Elizabeth-powiedział miękko Fortune.
Dokładnie wiedział, co dzieje się w jej duszy. Chciał jej
pomóc, zapewnić, że nie ma złych zamiarów. Bał się jed
nak, że może to śmiesznie zabrzmieć. Przesunął się pół
kroku w jej stronę.
Dziewczyna wcisnęła się w kąt.
- Pan na które piętro? - spytała. - Uprzedzam, że będę
krzyczeć, jeśli zechce mnie pan pocałować.
Peter nie miał takiego zamiaru. Ale gdy tylko Elizabeth
wspomniała o całowaniu, zapalił się do tego pomysłu.
A dlaczego nie? - pomyślał. Czemu nie wziąć jej w ramio-
1 16 • PETER I ELIZABETH
na? Przycisnął guzik ostatniego piętra i odwrócił się w stro
nę dziewczyny.
- Zwariowałeś, Peter?
Podszedł do niej powoli.
- Jesteśmy ludźmi, a nie maszynami, Elizabeth - od
parł. - Potrzeba nam trochę radości.
Stała oparta plecami o ścianę windy i patrzyła na niego
rozszerzonymi ze strachu oczami.
- Nie możemy walczyć z naszą podświadomością. Mu
simy im o tym powiedzieć. Oppenheimerowi, Goslinowi
i innym.
Dziewczyna przełknęła ślinę.
- Obawiam się, że nie potrafię - zawahała się, próbując
znaleźć odpowiednie słowo - wyluzować się.
Peter był tuż, tuż.
- Potrafisz - szepnął jej do ucha. - Pamiętasz, wczoraj
w hotelu, zanim przerwał nam ten stary dziad?
Rozejrzała się dokoła.
- Chyba nie chcesz...? Tutaj? - wyszeptała z bijącym
sercem.
Mężczyzna był gotów na wszystko.
- Dlaczego nie?
Oboje roześmieli się. Ich ręce spotkały się w pół drogi.
Usta odnalazły się bez żadnych problemów. Stali tak dłuż
szą chwilę, dopóki nie usłyszeli głośnych oklasków.
Znajdowali się właśnie na ostatnim piętrze.
ROZDZIAŁ
8
Biegli, trzymając się za ręce. Byle dalej od szpitala. Nie
zwracali uwagi na to, źe nieliczni przechodnie patrzą na
nich ze zdziwieniem. Śmiali się i żartowali. Zatrzymali się
dopiero na czerwonych światłach. Jakaś starsza pani spoj
rzała na nich z rozrzewnieniem.
- Peter - powiedziała Elizabeth, z trudem łapiąc od
dech - chyba zwariowałeś. Potem oboje będziemy tego
żałować.
Potrząsnął głową.
- To wszystko potem. Na razie chcę na ciebie patrzeć.
Czuć cię obok.
Spojrzał na okoloną rudymi włosami twarz. Tak, pier
wsze wrażenie było prawdziwe: Elizabeth jest aniołem. Nie
miał co do tego żadnych wątpliwości.
- A co z Oppenheimerem? Na pewno widział ten arty
kuł i fotografię.
Peter machnął ręką.
- Niech się wypcha. Zresztą, wyjechał na parę dni.
- A co będzie, jak wróci? - Elizabeth nie dawała za
wygraną.
- Nie mam pojęcia - uśmiechnął się. - wcale mnie to
nie martwi.
Elizabeth spojrzała na niego uważnie.
1 1 8 • PETER I ELIZABETH
- To zupełnie do ciebie niepodobne.
Peter wyglądał na rozbawionego.
- Tak, rriasz rację. Przez całe życie wydawało mi się, że
powinienem wiedzieć, że muszę wiedzieć...
- A jak się teraz czujesz?
Rozłożył ręce.
- Niewierni
Tak się zatopili w rozmowie, że nie zauważyli zielonego
światła. Teraz znowu musieli czekać.
- Mogłabym porozmawiać z Oppenheimerem - zapro
ponowała - jako twój lekarz. To powinno pomóc.
Peter nie wyglądał na przekonanego.
- A ja, jako twój pacjent, mógłbym pogadać z Gosli-
nem.
- Skąd wiesz o Goślinie?
Światła znowu się zmieniły. Peter pociągnął dziewczynę
za rękę.
- Ben mi powiedział.
- Ben? Ben Engel? - dopytywała się dziewczyna.
Gdzie.go spotkałeś?
- W sklepie. Chciałem kupić... - Peter nie mógł po
wstrzymać śrmechu. - W zasadzie niczego nie chciałen
kupić. Tak sobie myszkowałem. To było zupełnie przypad-
kowe spotkanie.
Dziewczyna spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Przypadkowe? - powtórzyła nieufnie.
Fortune potrząsnął głową.
- Myślisz, że mnie śledził?
- Oczywiście - odparła, marszcząc brwi. - Znam Bena
od lat. Pewnie pognał do hotelu zaraz po moim telefonie.
Peter wciąż nie wyglądał na przekonanego.
- Ale po co miałby to robić? - Nagle jego twarz rozpo
godziła się. - Powinienem mu podziękować.
PETER 1 ELIZABETH • 1 1 9
Szli bez celu wąską uliczką. Mijali przechodniów, nie
bardzo wiedząc, co dalej robić. Elizabeth pogrążyła się na
moment w swoich myślach.
- Co dokładnie ci powiedział? - spytała. - Węszę
w tym jakiś spisek.
Peter zatrzymał się, przyciągnął ją do siebie i pocałował
namiętnie na oczach zdumionych przechodniów. O dziwo,
Elizabeth nie opierała się. Mężczyzna powoli zaczynał
wierzyć w teorie Engela.
Dziewczyna zarumieniła się. Czuła, że brakuje jej tchu.
- Czy... czy o to chodziło?
Peter skinął głową.
- Tak. Engel nazwał to podświadomością - odrzekł.
- Powiedział, że mam tego słuchać.
Zmarszczył czoło i przez chwilę nad czymś się zastana
wiał.
- Moja babka nazywa to głosem serca, ale zdaje się, że
chodzi o to samo - zauważył. - Moje życie było takie szare
i nudne do chwili, kiedy cię poznałem.
- Och, Peter - westchnęła Elizabeth, niezupełnie pew
na, czy tak powinna brzmieć odpowiedź młodej, energicz
nej kobiety.
Patrzyła na niego z uśmiechem. W tej chwili przestała
się martwić o Goślina, a także o to, co powie Oppenheimer.
Czuła się szczęśliwa.
Nagle przypomniała sobie wczorajszy artykuł. Ach, ta
prasa! Czy naprawdę musi odgrywać w jej życiu tak wielką
rolę? Przypomniała sobie słowa Petera, że wolałby się zna
leźć w jaskini lwa niż przed ołtarzem. Bolesny skurcz
chwycił ją za serce.
Peter odgarnął włosy, spadające jej na twarz.
- Co się stało?
Pokręciła głową.
1 2 0 • PETER I ELIZABETH
- Nic, nic.
Dobrze. Więc jeśli szczęście, to tylko krótkotrwałe. Póź
niej rozstaną się jak przyjaciele. Nie będzie mu robiła żad
nych scen. W zasadzie ona również jest przeciwna małżeń
stwu, będącemu w dzisiejszych czasach kulą u nogi pracu
jącej kobiety. Nie da się już nabrać na stały związek. O, nie!
Uśmiechnęła się. Przecież oboje chcieli tego samego.
Nic nie powinno im teraz przeszkodzić.
- Mam ochotę na jakieś szaleństwo, Elizabeth - powie
dział. - Takie, żeby Oppenheimer zmarł na atak serca,
a Goślin wyskoczył z dziesiątego piętra swojej kliniki.
Zerknął na dziewczynę.
- Czy ten szpital ma dziesięć pięter?
Skinęła głową.
- Wybierzesz się ze mną?
Czy jakakolwiek kobieta mogłaby odmówić Królów
Romansów?
- Jasne - powiedziała z entuzjazmem. - Tylko po
wiedz, gdzie?
Peter zamyślił się na chwilę.
- Wybierzmy się do wesołego miasteczka - zapropon
wał.
- Wesołego miasteczka? - powtórzyła zdziwiona.
- Tak. Wyobraź sobie, że nigdy w życiu nie jeździłem na
karuzeli. - Peter wyraźnie posmutniał. - Ojciec mi zabraniał.
- I teraz masz ochotę na karuzelę?
Przytaknął gorliwie.
- I kolejkę. I strzelnicę. I mnóstwo różnych rzeczy -
powiedział ze śmiechem. - Widziałem wesołe miasteczko
niedaleko mojego hotelu, ale wstydziłem się tam iść - wy
znał rumieniąc się.
Elizabeth też się zaczerwieniła.
- Muszę ci coś zdradzić. Ja też nigdy nie byłam w we-
PETER 1 ELIZABETH • 1 2 1
sołym miasteczku. Zawsze marzyłam o tym, żeby przeje
chać się kolejką.
Peter spojrzał na nią rozpromieniony.
- Nie będziesz się bała?
Dziewczyna zagryzła wargi. Przez chwilę zastanawiała
się nad odpowiedzią.
- Nie wiem - odparła w końcu.
Oboje wybuchnęli śmiechem.
- Dlaczego nie chodziłaś do wesołego miasteczka?
Miałaś surowych rodziców?
Elizabeth pokręciła przecząco głową.
- Nie, raczej nie. Sama nie wiem. Chyba raziła mnie
atmosfera szaleństwa, zabawy, swobody.
Ścisnęła mocniej jego rękę.
- A teraz już cię nie razi? - spytał Peter, zaglądając jej
w oczy.
Raz jeszcze wzruszyła ramionami.
- Nie wiem - odparła. - Ale chcę się przekonać.
Peter wyciągnął rękę, widząc nadjeżdżającą taksówkę.
Samochód zatrzymał się z piskiem opon.
- Mam nadzieję, że to nie ten sam taksówkarz, który
wziął mnie za narkomana - powiedział Peter. - Teraz wy
rzuciłby nas oboje.
Dziewczyna roześmiała się. Fortune otworzył drzwicz
ki. Po chwili znaleźli się we wnętrzu samochodu.
- Wesołe miasteczko, koło hotelu Biltmore - zadyspo
nował Peter.
Taksówkarz zerknął na nich ciekawie. Dopiero teraz zro
zumieli, że nie wyglądają jak bywalcy wesołych miasteczek.
Peter miał na sobie ciemny, trzyczęściowy garnitur, a Eliza
beth kremowy kostium, który zawsze wkładała do szpitala.
- Proszę się jeszcze zatrzymać po drodze, przy sklepie
Marshall Field - powiedział Peter do taksówkarza.
1 2 2 • PETER I ELIZABETH
Mężczyzna skinął głową. Nie wyglądał jednak na zado
wolonego. Kiedy wysiadali, mruknął coś o nieuczciwych
klientach. Fortune sięgnął do portfela, z którego wyjął
pięćdziesięciodolarówkę.
- Jeśli licznik wybije dwadzieścia pięć dolarów, jest
pańska - powiedział. - Może pan na nas nie czekać.
Wysiedli.
- Ależ, Peter! - mruknęła Elizabeth. - Pięćdziesiąt do
larów!
Machnął ręką.
- W rodzinie uważają mnie za sknerę- wyznał.
Kiedy po piętnastu minutach wynurzyli się ze sklepu,
taksówka stała na swoim miejscu. Zielony banknot leżał za
przednią szybą. Taksówkarz nie poznał ich. Zresztą, nic
dziwnego.
Elizabeth miała na sobie brązowo-żółte obcisłe spodnie
i żółtą koszulkę, na którą narzuciła czerwoną bluzę. Za
namową Petera kupiła sobie również czapkę w barwach
miejscowego klubu baseballowego.
Peter wybrał koszulkę w biało-niebieskie pasy, wytarte
dżinsy i zieloną, kowbojską koszulę, którą związał z przo
du. Całość uzupełniała kolorowa apaszka.
Oboje mieli na nogach białe skarpetki i nowe tenisówki.
Taksówkarz aż otworzył usta ze zdziwienia.
- No proszę, proszę - wymamrotał.
- Wesołe miasteczko - przypomniał mu Peter.
Samochód pomknął jak strzała. Wyglądało na to, że ich
ubiór dodał również fantazji kierowcy. Zwłaszcza że Peter
podarował mu wcześniej purpurowobordową czapkę. Ta
ksówkarz był w siódmym niebie. Przez całą drogę gawę
dzili wesoło. Kierowca opowiadał, jak wiózł kiedyś pewne
go ważniaka, który twierdził, że słonie są najlepszym środ
kiem transportu.
PETER I ELIZABETH • 1 2 3
- I co? - spytała Elizabeth.
- Poradziłem, żeby poszukał sobie jakiegoś słonia
w Chicago.
Wybuchnęli śmiechem.
- Moim zdaniem, najlepszym środkiem transportu jest
kolejka w wesołym miasteczku -powiedziała dziewczyna.
- O, nie! - Taksówkarz pokręcił głową. - Mogę jeździć
samochodem, ale boję się tych cholernych zakrętów i ser
pentyn.
- A my się nie boimy, prawda, Peter? - Elizabeth zerk
nęła na swojego towarzysza.
Odwzajemnił się czułym spojrzeniem i skinął głową.
- Hura! Wesołe miasteczko! -zakrzyknęła cała trójka.
Samochód zatrzymał się tuż przed wejściem. Niestety,
okazało się, że wesołe miasteczko jest otwarte jedynie
w soboty i niedziele.
Elizabeth miała łzy w oczach, a Peter był zupełnie zała
many.
- Przecież możecie przyjechać w sobotę- pocieszał ich
taksówkarz.
Pokręcili głowami. Oboje wiedzieli, że nie będzie to już
to samo.
- Chwileczkę - powiedział Peter, zerkając przez ogro
dzenie. - Mam wrażenie, że tam ktoś jest. Myślę, że jakoś
sobie poradzimy.
Elizabeth pociągnęła go za rękaw.
- Daj spokój!
Ale Petera nic już nie mogło powstrzymać. Miał gotowy
plan, który chciał jak najszybciej zrealizować. Sięgnął do
kieszeni dżinsów, chcąc sprawdzić, czy nie zgubił gdzieś
portfela.
Szybko pożegnał taksówkarza i pociągnął dziewczynę
za rękę. Elizabeth zrobiła niechętnie kilka kroków.
1 2 4 • PETER I ELIZABETH
- I co teraz? - spytała, kiedy znaleźli się przed ogrodze
niem.
- Musimy pizez nie przejść - wyjaśni! Peter. - Nie jest
zbyt wysokie.
- Posłuchaj, Peter. Tym razem nie będę mogła wy
ciągnąć cię z aresztu, ponieważ wyląduję w nim razem
z tobą.
Nagle usłyszeli ochrypły klakson samochodowy. To
żegnał się z nimi taksówkarz.
Hałasy zwabiły do ogrodzenia jednego z pracowników.
Miał na sobie niebieską koszulę i stare, połatane dżinsy.
Wyglądał tak, że mógł bez charakteryzacji zagrać w któ
rymś z westernów.
- Może pan otworzyć? - spytał go Peter.
Mężczyzna zmierzył ich złym wzrokiem.
- Nie umiecie czytać? Zamknięte!
- Tak, ale...
- Żadne ale... Przyjdźcie w sobotę.
- Chciałem tylko zapytać, ile kosztuje jazda kolej
- wyjaśnił Peter.
- Zamknięte - powtórzył uparcie mężczyzna.
- Wiem - powiedział z uśmiechem Peter - ale kied-
jest czynne...?
Wzrok mężczyzny zatrzymał się na banknocie, który For
tune umieścił między drutami siatki. Przez chwilę patrzył na
niego, starając się dostrzec nominał. Kiedy ponownie na nic
spojrzał, wydawał się o wiele bardziej uprzejmy.
- To zależy, którą kolejką - oznajmił, chowając do kie-
szeni nowiutką dwudziestodolarówkę. - Mamy dwie. Jed
na to „Mały Olbrzym", a druga „Oko Diabła".
- Czy chcesz „Oko Diabła"? - spytał rozbawiony Peter,
Elizabeth wciąż nie czuła się zbyt pewnie.
- Sama nie wiem.
PETER I ELIZABETH • 1 2 5
- To najszybsza i najbardziej niebezpieczna kolejka
w Chicago - zachwalał pracownik wesołego miasteczka.
- „Oko Diabła"?
- Mhm.
- Ile kosztuje bilet na tę kolejkę? - zapytał Fortune.
- Dla dorosłych - dolara, ale mówiłem, że dzisiaj nie
czynne.
Peter uciszył go gestem ręki. Wcale nie zwracał uwagi
na posykiwania Elizabeth.
- Ale mam nadzieję, że wszystkie mechanizmy są
sprawne?
- Tak, ale...
Peter ponownie wyciągnął rękę. Już słyszał, że wesołe
miasteczko jest czynne tylko w soboty i niedziele.
- A gdybyśmy zapłacili za dziesięć jazd?
Mężczyzna patrzył na niego jak na wariata. Nie chciało
mu się pomieścić w głowie, że ktoś, ot, tak sobie, ma ochotę
na pozbycie się czterdziestu dolarów.
- Następna dwudziestka? - upewnił się.
- Śliczna, nowa, szmaragdowa jak morze w czasie po
gody - kusił Peter.
- Bardzo proszę - wtrąciła się Elizabeth.
- Może być nawet czterdziestka.
Mężczyzna nie wierzył własnym uszom. Uśmiechnął się
szeroko i poskrobał po głowie.
- Naprawdę?
- Powiedzmy pięćdziesiąt za jedną przejażdżkę. - Peter
wciąż podbijał cenę, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł.
Pracownik lunaparku zaczął oglądać swoje paznokcie.
- Mogę stracić pracę - powiedział. - Szef gdzieś wyje
chał. Jestem tylko z paroma kumplami. .
Peter uśmiechnął się jeszcze szerzej. Elizabeth czuła się
głupio. Chciała się jakoś wycofać z niezręcznej sytuacji.
1 2 6 • PETER 1 ELIZABETH
Zawsze starała się oszczędzać pieniądze, nawet jeśli miała
ich pod dostatkiem.
- Chodź, Peter, idziemy.
- Sto - rzucił Fortune.
- Co?! - wykrzyknęli jednocześnie Elizabeth i kowboj.
Peter spojrzał na nich z wyrzutem.
- Przecież mówiłem, że chcę poszaleć.
Kłódka przy bramie szczęknęła i już po chwili znaleźli
się na terenie lunaparku.
- Peter, nic ci nie jest?
Z wnętrza toalety dobiegł jakiś zduszony dźwięk. Eliza
beth nie wiedziała, czy Peter powiedział tak, czy nie. Po
chwili drzwi kabiny otworzyły się. Z jej wnętrza wychynął
blady jak śmierć Peter Fortune.
- Teraz już wiem, jak wygląda diabeł - powiedział.
- Na karuzeli pewnie byłoby lepiej.
- Chcesz spróbować?
Wyobraził sobie szybki lot po okręgu i trzasnął drzwia
mi. Po chwili z wnętrza dobiegły znajome dźwięki, Eliza
beth rozejrzała się dokoła, chcąc sprawdzić, czy nie obser
wuje ich żaden z pracowników, i weszła za Peterem. Rozej
rzała się po niewielkim wnętrzu. Papierowe ręczniki znak;
micie nadawały się na kompresy.
- Oo! Dziękuję! -jęknął.
- Nie ma za co - powiedziała. - To mój obowiązek.
Wyszli na zewnątrz. Twarz Petera przybrała teraz odcie
dolarowych banknotów, którymi szafował dzisiaj z
upodobaniem.
- Oddychaj głęboko - poleciła Elizabeth.
Peter zmieszał się.
- Przepraszam, zepsułem ci zabawę.
- Nie, nie - zaprotestowała dziewczyna. - Było bardzo
PETER I ELIZABETH • 1 2 7
fajnie. Zresztą, ty też nieźle się bawiłeś. Przynajmniej do
tego momentu, gdy...
Peter gorliwie przytaknął.
- Tak, tak. Do pewnego momentu.
- Czułam się wspaniale, jakbym frunęła. Swobodna,
wyzwolona.
Mężczyzna zakrył usta dłonią i wydał jakiś nieartykuło
wany dźwięk. Elizabeth spojrzała na niego życzliwie.
- Tak, wiem. Tobie również musiało się to podobać.
Szkoda tylko, że dopadły cię te mdłości.
Peter w pełni podzielał jej zdanie. Dolegliwości pomału
ustępowały. Mógł nareszcie otworzyć usta.
- To była wspaniała jazda.
Zdecydowali się wrócić do hotelu. Twarz Fortune'a od
zyskała zwykły wyraz i kolor. Szli objęci, zadowoleni z ży
cia. Byli naprawdę szczęśliwi. Zapomnieli o całym świecie.
Kiedy weszli do zatłoczonej windy, zaczęli chichotać
jak para dzieciaków. Nie mogli się już doczekać chwili, gdy
zostaną sami.
Peter wiedział, że tym razem nikt im nie przeszkodzi.
Elizabeth nareszcie będzie należała do niego. Będą się
kochać w pełni świadomie, na łóżku, nie na dywanie. Roz
bierze ją niespiesznie, a potem... potem...
Weszli do pokoju całując się. Peter włożył dłoń pod jej
koszulkę. Elizabeth głośno westchnęła. Po chwili usłyszeli
drugie, równie głośne westchnienie.
- To ty? - spytała szeptem dziewczyna.
Pokręcił przecząco głową.
Odskoczyli od siebie jak oparzeni.
- Tm?! Co tutaj robisz?!
Truman Fortune wstał z fotela i zbliżył się do nich. Eli
zabeth zaczęła nerwowo obciągać koszulkę. Peter przygła
dził włosy.
1 2 8 • PETER I ELIZABETH
- Nie uwierzysz, ale chciałem ci pomóc - powiedział
Truman z przepraszającym uśmiechem.
- Pomóc?! W czym?
Elizabeth cofnęła się w stronę drzwi.
- Pójdę już- bąknęła.
- Nie, nie - zaprotestował Truman. - To ja sobie pójdę.
Wybrałem zły czas na wizytę. Przepraszam, braciszku.
Cholerny pech, pomyślał Peter i spojrzał jadowicie na
brata.
Elizabeth zniknęła za drzwiami i szybko pobiegła do
windy. Peter chciał ją zawrócić, ale już nie zdążył.
- I co? Jesteś zadowolony?
Truman nie odpowiedział. Był speszony, ale jedno-
cześnie bawiło go niezwykłe przebranie brata. Jeszcze
nigdy nie widział go w takim stroju! Nawet w czasie wa-
kacji nosił prążkowaną koszulkę z krótkim rękawem i kra
wat.
- Co się z tobą stało, Peter? - spytał, przyglądając się
bratu uważnie.
Peter potraktował to pytanie bardziej ogólnie.
- Chyba się w niej zakochałem.
- No dobrze, od tego się nie umiera - orzekł z niesma
kiem Truman. - A tym bardziej nie wkłada takiego ubrania!
- A, ubranie! Kupiłem je specjalnie do wesołego mia
steczka.
Truman otworzył szeroko usta.
- Chyba zwariowałeś?!
Peter przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Czasami też mam takie wrażenie - wyznał szczerze,
- Na przykład dzisiaj jeździliśmy kolejką w wesołym mia
steczku.
- Kolejką?! Dlaczego?
- Ja w zasadzie wolałbym karuzelę, ale Elizabeth miała
PETER I ELIZABETH • 1 2 9
ochotę na kolejkę. Marzyła o niej od dziecka - dodał po
chwili.
- Ale dlaczego?
Peter spojrzał na brata.
- Czy ty nigdy nie masz ochoty na odrobinę szaleń
stwa? - spytał.
Pytanie było retoryczne. Peter zna przecież dobrze swe
go brata. Wiedział, że można się po nim spodziewać naj
gorszego.
- Ja to ja - zauważył Truman. - Po prostu mam taki
temperament. Ale ty, taki porządny, taki konserwatywny?
Przecież nigdy w życiu nie jeździłeś kolejką.
- Już jeździłem - sprostował Peter.
Truman zasypał go pytaniami. Chciał wiedzieć, co wy
darzyło się w Chicago i jak idą rozmowy z Oppenheime
rem. Peter wzdrygnął się. Przez cały czas miał nadzieję, że
Oppenheimer umrze na serce, kiedy dowie się o jego wy
prawie do wesołego miasteczka. No tak, ale kto ma mu
o tym powiedzieć? Szkoda, że tym razem sami nie zatrosz
czyli się o fotoreportera.
- Więc już potem nie dzwonił?
- Dziwisz się? Pewnie też widział to zdjęcie.
Truman pokiwał głową.
- Właśnie zastanawialiśmy się, czy nie pozwoliłbyś...
dla dobra firmy...
Peter poruszył się niespokojnie.
- Rozmawialiśmy o twojej sprawie w jednym ze szpi
tali psychiatrycznych w Denver - zaczął Truman.
Peter aż tupnął ze złości.
- Co?! Nie dam się wsadzić do domu wariatów!
- Miałbyś pełną swobodę - zapewniał Truman. - A my
w tym czasie moglibyśmy podjąć negocjacje z Oppenhei
merem.
1 3 0 • PETER I ELIZABETH
Peter zamilkł z oburzenia. Nie przypuszczał, że bracia
posuną się tak daleko.
- Nic z tego - odezwał się wreszcie. - Mam zamiar
doprowadzić rozmowy z Oppenheimerem do pomyślnego
końca.
Nie wiedział tylko, jak to zrobić.
- A co z twoją kochanką? - wtrącił Truman.
Peter spojrzał na niego z oburzeniem.
- Elizabeth nie jest moją kochanką!
- No dobrze, co z doktor Merchant?
Fortune zastanawiał się chwilę, a następnie spojrzał
uważnie na brata, jakby coś sobie przypomniał.
- Również z jej powodu nie mogę pójść do szpitala
- wyjaśnił. - Doktor Merchant ma się przenieść do Nowe
go Jorku. Muszę w tej sprawie pogadać z Goslinem.
- Co to za facet? - spytał Truman.
- Jej przyszły szef.
- I co mu powiesz?
- To samo, co Oppenheimerowi. Że... że zajmowała się
mną, ponieważ byłem jej pacjentem.
Truman pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Pewnie ci nie uwierzą.
- Muszą! To wszystko szczera prawda!
Przynajmniej do pewnego momentu, dodał w duchu.
Spojrzeli sobie w oczy. Truman dopiero teraz mógł ode
tchnąć z ulgą.
- Zaczynam odzyskiwać wiarę w ciebie, bracie!
- Co tutaj robisz, Elizabeth? - spytał Ben, patrząc
zdziwieniem na jej obcisłe spodnie i koszulkę.
- Chciałam porozmawiać, Ben. - Dziewczyna mięł
w dłoni połę rozpiętej bluzy.
Engel skinął głową i wpuścił ją do środka.
PETER I ELIZABETH • 1 3 1
- Jadłaś coś? - spytał.
*-
Tylko watę cukrową - powiedziała rumieniąc się. -
W wesołym miasteczku.
Ben, który był bardzo tolerancyjny, tym razem nie mógł
ukryć zdziwienia.
- Co tam robiłaś, u licha?
- Jeździłam kolejką - wyjaśniła dziewczyna. - Peter się
źle poczuł.
- Aha, chciałaś go ratować.
Dziewczyna potrząsnęła gwałtownie głową.
- Nie, sama też jeździłam - wyjaśniła. - Zresztą, z Pe
terem już wszystko w porządku. Byłam z nim w hotelu.
Policzki dziewczyny nabrały koloru piwonii.
- Mów, dziecko, mów. Stary ze mnie facet i niejedno
już w życiu widziałem.
- Tam był jego brat.
Engel zmarszczył czoło. Seks grupowy nigdy mu nie
odpowiadał. Poza tym nie spodziewał się po Peterze tego
rodzaju upodobań.
- I co? - spytał krótko.
- Czekał na Petera. Nie zauważyliśmy go po wejściu,
bo... - zawahała się - całowaliśmy się. - Elizabeth spuści
ła głowę. - Och, Ben! Co on sobie o mnie pomyślał?
Engel rozpogodził się.
- Daj spokój, jeden pocałunek...
Jeszcze raz potrząsnęła głową. Wielkie jak groch łzy
zaczęły spływać po jej policzkach.
- Nie chcę go już widzieć! Nigdy! Nigdy!
Ben wziął ją za ramię i poprowadził w stronę fotela.
- Zastanów się. czy rzeczywiście o to ci chodzi - po
wiedział. - Dobrze się zastanów.
1 3 4 • PETER I ELIZABETH
- Nie interesują mnie żadne ślicznotki - podkreślił, pa
trząc bratu w oczy. - Skończmy już ten temat. Zapewniam
cię, że w dalszym ciągu nie mylę się w rachunkach.
Truman nagle spoważniał.
- Więc sądzisz, że dogadasz się jakoś z Oppenheime
rem?
Peter pomyślał, że wątpliwości brata wcale nie są pozba-,
wionę podstaw. Na jego miejscu nie postawiłby na siebie
ani centa.
- Oczywiście - odrzekł z uśmiechem. -Ten pomysł ze
szpitalem naprawdę nie ma sensu.
Brat pokiwał ze zrozumieniem głową. Właśnie pojawiła
się kelnerka i postawiła przed nimi drinki.
- Wypijmy za powodzenie całej sprawy - powiedział
Truman.
Dziewczyna spytała, czy życzą sobie coś jeszcze. Peter,
nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez cały czas wpatrywał
się w rude włosy dziewczyny.
- Czy potrzebujesz czegoś? - Rozległ się nagle czyjś
głos.
To był głos Elizabeth.
- Tak, kapelusza.
A więc znalazła sobie nowego pacjenta! Peter odwrócił
się gwałtownie i... zawartość szklaneczki wylądowała na
jego spodniach.
Truman dziękował właśnie kelnerce, ale kiedy zauważył
dziwne zachowanie brata, powstrzymał ją ruchem ręki.
- Peter, hej, Peter! Co się z tobą dzieje?!
- Czy coś się stało, proszę pana? - dopytywała się
dziewczyna.
Fortune nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Patrzył
jak urzeczony na siedzącą nie opodal parę. Odgradzał go od
niej jedynie wielki egzotyczny kwiat.
PETER I ELIZABETH • 1 3 5
- Peter! Co ci jest? Czy znowu masz atak? - dopytywał
się Truman. - Może wezwać lekarza?
Peter odwrócił się wolno do niego. Na jego wargach
igrał przewrotny uśmiech.
- Wezwać lekarza? - wymamrotał pod nosem. - Niezła
myśl.
Nagle zerwał się na równe nogi. Wydał jakiś niearty
kułowany odgłos, który zabrzmiał jak zew plemienny,
a potem krzyknął:
- Elizabeth!
I pomknął do wyjścia.
Kiedy Elizabeth wróciła od Bena, czuła się znacznie
lepiej. Znów miała wrażenie, że panuje nad własnym lo
sem. Co prawda, Ben zrobił wszystko, aby wmówić jej, że
Peter jest kimś ważnym w jej życiu, ale dziewczyna nie
dała się na to nabrać. Wiedziała, że nie może go poślubić,
i wcale tego nie żałowała.
Zapaliła światło w przedpokoju i aż podskoczyła, prze
straszona. Ktoś stał obok niej. Dopiero po chwili zrozumia
ła, że to tylko odbicie w lustrze. Odetchnęła z ulgą i pode
szła do gładkiej tafli.
- Nie, to niemożliwe, żebym tak się ubrała - szepnęła
do siebie.
A jednak - to była ona. Nawet nie podejrzewała, że jej
biust może tak wyglądać w obcisłej koszulce. 1 te biodra.
Elizabeth patrzyła w lustro coraz mniej zgorszona i coraz
bardziej oszołomiona. Po raz pierwszy w życiu pomyślała,
że wygląda bardzo pociągająco. Przestały ją teraz dziwić
natrętne męskie spojrzenia. Przedtem, w drodze do Bena,
nie potrafiła ich sobie wytłumaczyć. Bardzo możliwe, że
ten chłopak, którego widziała na rogu ulicy, również
gwizdnął z jej powodu. A ona myślała, że czeka na kolegę!
ROZDZIAŁ
9
Peter przebrał się w swój zwykły garnitur (ten od Arma-
niego postanowił przeznaczyć na jakąś aukcję dobroczyn
ną) i, wraz z Trumanem, udał się do baru, mieszczącego się
na ostatnim piętrze hotelu. Było tu miło i zacisznie. Na
niewielkiej scence przygrywał jakiś zespół muzyczny. Nad
Chicago zaczął zapadać zmierzch.
- Ten jest chyba wolny - powiedział Truman, kierując
się w stronę stolika.
Peter skinął głową i niechętnie ruszył za bratem. Tak
naprawdę nie miał wcale ochoty na drinka czy rozmowę.
Pragnął jedynie przekonać Trumana, że jest już w znako
mitej formie.
Jednak Tru wciąż wyglądał na zmartwionego. Patrzył na
brata, zastanawiając się, jak wyglądałby w kaftanie bezpie
czeństwa.
- To nic wielkiego, Peter - powiedział uspokajająco.
- Wszystko głupstwo.
Peter uśmiechnął się złośliwie.
- Chyba nie mówisz o Oppenheimerze? - spytał.
Truman nie powinien się wtrącać do jego spraw oso
bistych, a zwłaszcza do związku z Elizabeth Merchant.
Brat zaczął machać rękami.
- Nie, nie! Chodziło mi o coś innego. Chcę, żebyś wie-
PETER I ELIZABETH • 1 3 3
dział - zaczął z innej beczki - że wcale nie czyham na
twoją część majątku. Będę bardzo szczęśliwy, jeśli... jeśli
pozostaniesz z nami.
Peter uśmiechnął się.
- Nie przejmuj się - powiedział. - Nie wszystkie przy
gody kończą się małżeństwem. Chyba nie będziesz mi
żałował tej odrobiny radości?
Truman westchnął ciężko.
- Wiem, Peter. Sam ci to wszystko mówiłem. Widzę, że
dobrze zapamiętałeś moje rady. Obawiam się tylko, że
masz tej radości za dużo. Że, jak to mówią, za bardzo się
wyluzowaleś.
Podeszła do nich kelnerka. Truman zamówił drinka
z wódką.
- A co dla pana? - spytała dziewczyna.
Peter spojrzał na nią i aż zaniemówił z wrażenia. Kel
nerka miała piękne rude włosy.
- Tak, słucham?
- To samo - wykrztusił w końcu.
Dziewczyna uśmiechnęła się i odeszła. Peter nie spusz
czał z niej wzroku. Nawet nie zauważył, że brat patrzy na
niego badawczo.
- Niezła, co? - mruknął Truman.
- Co? Kto?
- No, ta kelnerka.
Peter wzruszył ramionami.
- Nie zwróciłem uwagi.
Truman nie wiedział, co robić. Śmiać się z brata czy też
płakać nad losem firmy?
- Bardzo się zmieniłeś, braciszku - zauważył. - Pamię
tam, jak przyprowadzałem do biura rozmaite ślicznotki,
a ty nawet nie pomyliłeś się w rachunkach.
Peter ponownie wzruszył ramionami.
1 3 6 • PETER 1 ELIZABETH
Westchnęła. Spróbowała przygładzić rozwichrzone wło
sy, ale bezskutecznnie - nawet czesanie nie dało pożąda
nych rezultatów. Jej włosy nie chciały już słuchać. Jej ciało
nie chciało już słuchać. Jej serce nie chciało już słuchać!
Wyobraziła sobie, że stoi przed biurkiem, i przybrała
poważną minę.
- Więc jeśli idzie o mój strój, doktorze Goślin, to w za
sadzie wina pacjenta - zaczęła. - Bardzo dziwnego pacjen
ta. Nigdy takiego nie miałam.
Chrząknęła. Głos wcale się nie zmienił. W dalszym cią
gu brzmiał przekonująco.
- Ten pacjent został rażony piorunem - ciągnęła. - Mu
siałam się nim zaopiekować. Przydarzyły mu się różne
dziwne rzeczy. Stąd to zdjęcie, które pana zaniepokoiło.
Nie rozumie pan? Postaram się wytłumaczyć.
Pc-czuła się na tyle pewnie, że spróbowała włożyć ręce
do kieszeni lekarskiego fartucha. Cholera! Nic z tego!
Elizabeth poczuła, że znowu jest gorzej. Musi się wyką
pać, ułożyć włosy i koniecznie przebrać. Peter też nie
czuł się najlepiej w wytartych dżinsach i pasiastej ko
szulce.
Dziewczyna wskoczyła pod prysznic. Niestety, wystar
czyło, że wspomniała Fortune'a, a myśli potoczyły się
własnym torem. Nagi Peter stał obok niej. Obejmował ją
i szeptał coś czule do ucha.Westchnęła. Niemal czuła jego
ciepły oddech na szyi.
Nagle usłyszała dzwonek do drzwi. Mydło wypadło jej
z ręki. Moment nieuwagi i Peter znalazłby ją bez życia na
podłodze łazienki. Skąd wiedziała, że to on? Cóż, można to
wytłumaczyć jedynie intuicją.
Otworzyła drzwi łazienki i krzyknęła:
- Zaraz otwieram!
Jednocześnie zaczęła się gwałtownie wycierać. Minęło
PETER I ELIZABETH • 1 3 7
parę chwil i już stała w przedpokoju owinięta mokrym rę
cznikiem. Nawet nie przyszło jej do głowy, że nie jest
odpowiednio ubrana, by przyjmować gości.
Otworzyła drzwi.
- Lizzy!
Peter nie przypuszczał, że zastanie ją w takim stroju.
Czasami rzeczywistość może być piękniejsza od najbar
dziej szalonych marzeń.
- Peter!
Elizabeth nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że
ręcznik osunął się na podłogę. Sąsiadka z naprzeciwka wy
prowadzała właśnie psa na wieczorny spacer. Na szczęście
Peter nie stracił zimnej krwi. Wpadł do przedpokoju, ko
pnął drzwi i jednocześnie objął dziewczynę, chcąc ją osło
nić przed ciekawskimi spojrzeniami.
- Och, Peter - szepnęła, zdejmując mu marynarkę i kra
wat. - Właśnie starałam się o tobie zapomnieć.
Mężczyzna zaczął rozpinać koszulę.
- Wszędzie cię widziałem, słyszałem twój głos - po
wtarzał gorączkowo. -To niewiarygodne. Wszędzie, wszę
dzie.
Elizabeth westchnęła cicho, kiedy znów wziął ją w ra
miona.
- Starałam się, ale... bez powodzenia - szepnęła.
Peter sprawnie pozbył się spodni. Dziewczyna patrzyła
na niego jak urzeczona.
- Mam nadzieję, że brat nie będzie cię szukał.
Potrząsnął giową.
- Zabarykadujemy drzwi, jeśli będzie trzeba - powie
dział, patrząc z zachwytem na jej nagie ciało. -Tym razem
nie wpuścimy nikogo.
Elizabeth uśmiechnęła się promiennie. Peter nie miał już
prawie nic na sobie.
1 3 8 • PETER I ELIZABETH
- Chodź - szepnęła i pociągnęła go w stronę sypialni.
Mężczyzna zatrzymał się jeszcze na chwilę. Zamknął
drzwi i schylił się, żeby wyjąć coś z kieszeni spodni.
Elizabeth spojrzała na Petera i... uśmiechnęła się. W je
go dłoni znalazły się niewielkie paczuszki. Dobrze, że po
myślał o wszystkim.
Peter zaczął pieścić jej piersi. Po chwili delikatne
i uważne dłonie dotarły do innych części ciała. Jednak
dziewczyna nie miała już siły czekać.
- Chodź! Szybko! - ponagliła i przyciągnęła go do sie-
bie.
- Czy nie będziesz tego żałować, Elizabeth?
Zaczerwieniła się. Pragnęła go tak mocno, że zupełnie i
nie miała ochoty myśieć o przyszłości. Przytuliła się do
Petera.
- Sama nie wiem - szepnęła. - Zresztą, nie interesuje
mnie to teraz. Chodź!
Peter poczuł pod sobą jej gorące ciało. Dotknął języ-
kiem stwardniałych sutek.
- Kochanie! - wykrzyknął.
Zwarli się w namiętnym uścisku. I nagle Elizabeth po
czuła, że ma go w sobie. Jęknęła z rozkoszy i przyciągnęła
mężczyznę bliżej. Szybko dostosowała się do równego ryt
mu jego ciała. Słyszała słowa miłości, szeptane do ucha.
Nigdy nie było jej tak dobrze.
- Kochanie, jest tak cudownie! - wydyszał Peter, jakby
do wtóru jej myślom.
Szepnęła coś w odpowiedzi. Poczuła napór jego ciała
i... już nie mogła mówić. Krzyknęła tylko z rozkoszy.
Rytm się zerwał. Zaczęli rzucać się w szaleńczym transie.
Świat zewnętrzny zupełnie przestał dla nich istnieć. Na
parę sekund połączyli się z kosmosem.
PETER I ELIZABETH • 1 3 9
A potem leżeli obok siebie, dysząc ciężko, zmęczeni, ale
szczęśliwi.
- Jeszcze nigdy nie było mi tak dobrze - powiedział
w końcu Peter, z trudem łapiąc oddech.
Dziewczyna przytuliła się do niego.
- Czułam się tak, jakby to był mój pierwszy raz. -
Uśmiechnęła się na to odlegle wspomnienie. - Tylko zna
cznie lepiej.
Peter zaczął gładzić jej twarz, mokre włosy. Pocałował
czule spierzchnięte usta.
- Nigdy nie przypuszczałem, że może być... - szukał
odpowiedniego słowa - tak...
Spojrzał na nią z miłością.
- Czy to nie brzmi głupio w ustach mężczyzny, który
był kiedyś żonaty?
Elizabeth zerknęła na niego ze zdziwieniem, ale nic nie
powiedziała. Oboje roześmieli się.
Leżeli obok siebie. Było im tak dobrze. Nagle zapragnę
li, żeby tak było zawsze. Bali się jednak do tego głośno
przyznać.
- Ja też jestem rozwódką - wyznała Elizabeth.
Peter chciał coś wyjaśnić, ale po chwili zrezygnował.
Uniósł się nieco na łokciach i spojrzał na nią ze zdziwie
niem.
- Naprawdę? Kto to był?
- Och, to było tak dawno - próbowała się wykręcić.
Mężczyzna pogładził ją po twarzy.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że już o tym zapomnia
łaś?
- Prawie - skłamała. - To zamierzchłe czasy. Poza tym
nasze małżeństwo trwało tak krótko.
Peter patrzył na nią ze zdziwieniem. Nigdy by nie przy
puszczał, że Elizabeth...
1 4 0 • PETER I ELIZABETH
- Opowiedz mi o tym - poprosił. - To znaczy, możesz
nic nie mówić, jeśli nie chcesz - zreflektował się.
Dziewczyna usiadła i oparła się o poduszkę.
- Nazywał się Allan - zaczęła. - Studiowaliśmy razem.
Wytrzymaliśmy ze sobą tylko sześć miesięcy. Wyobraź
sobie sześć miesięcy ciągłej rywalizacji. Kto będzie le
pszy? Kogo pochwalą? Oboje nie chcieliśmy dać za wygra
ną. Załamanie przyszło wraz z egzaminami. Miałam
o dwie piątki więcej niż on. Porzucił mnie dla pielęgniarki,
której jedyną ambicją było zostać żoną lekarza.
Pocałowała patrzącego na nią Petera.
- Miał rację. Zachowywałam się jak idiotka.
Fortune chciał zaprotestować, ale uciszyła go gestem.
- On zresztą również - dodała. - Właśnie wtedy posta-
nowiłam nie wychodzić już za mąż. - Zawahała się i doda
ła: - Możesz więc być spokojny.
Peter spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Nie rozumiem.
Uśmiechnęła się.
- Wiem wszystko o testamencie i dodatkowym zapisie
- wyjaśniła. - Ben pokazał mi artykuł. Poza tym napisali
o tym w „Chicago Tribune" pod zdjęciem.
Mężczyzna zmełł w ustach przekleństwo.
- Powinienem byl to przeczytać - warknął - ale szlag''
mnie trafił na widok fotografii.
Walnął pięścią w łóżko, aż jęknęły sprężyny. Po chwili
jednak uspokoił się.
- Czy to cię martwi?
- Martwi? Wręcz przeciwnie - zapewniła z uśmie
chem. - Naprawdę nie chcę wychodzić za mąż. Jeśli o mnie
idzie, nie musisz się wyrzekać swojej fortuny.
Dostrzegła na twarzy Petera ślad ulgi i poczuła nagł"
irytację. Czyżby oczekiwała innej reakcji?
PETER I ELIZABETH • 1 4 ]
- Co spowodowało, że twój brat zrzekł się swojej czę
ści? - spytała. - Wiesz, ten, który się ożenił.
Peter roześmiał się.
- Adam? Przyczynę można zamknąć w dwóch sło
wach: Jessica Fortune!
- Twoja babka?
Skinął głową.
- To ona opracowała misterny plan - powiedział. -
Wszyscy byliśmy tylko bezwolnymi narzędziami w jej rę
kach. Wiesz, że nawet jej pomagaliśmy?
- No i masz teraz więcej pieniędzy.
Peter spojrzał na nią z wyrzutem. Najwyraźniej poczuł
się urażony.
- Wcale mi na tym nie zależało - stwierdził, patrząc
w bok. - Nigdy nie myślałem, że Adam wpadnie tak głu
pio. Jeśli pomagałem babce, to po to, aby udowodnić, jak
bardzo się myli. Niestety, okazało się, że miała rację.
Elizabeth poruszyła się niespokojnie.
- Wiedziała, że są w sobie zakochani?
- Jessica twierdzi, że ma szósty zmysł, jeśli idzie o te
sprawy - wyjaśnił Peter. - Ale wydaje mi się, że po prostu
miała trochę szczęścia. Poza tym chciałaby zobaczyć przed
śmiercią prawnuki.
- Ilu? - spytała dziewczyna.
Peter zrobił niemądrą minę.
- Ile czego?
- Ilu prawnuków chciałaby zobaczyć przed śmiercią?
- Aa - Fortune uśmiechnął się chytrze -jak najwięcej.
Jessica najchętniej pożeniłaby nas wszystkich. Uważa, że
tylko człowiek żonaty może do czegoś dojść w życiu.
Elizabeth uśmiechnęła się także.
- I co? - spytała. - Czy Adam do czegoś doszedł?
Peter wzruszył ramionami.
1 4 4 • PETER I ELIZABETH
Peter nagle spoważniał.
- Ale może odziedziczyłem coś po matce - zaniepokoił
się, pocierając czoło.
Spojrzeli sobie w oczy. Problem był zbyt ważki, żeby go
teraz roztrząsać.
- A co z twoją byłą żoną? - spytała dziewczyna. - Kie
dy dostaliście rozwód? W gazecie nic nie pisali na ten
temat. Aż trudno uwierzyć, kiedy się pomyśli, jak wy
wlekają na światło dzienne osobiste sprawy - dodała po
chwili.
Peter położył się na brzuchu.
- Problem polega na tym, że nie było żadnego rozwodu.
Dziewczyna drgnęła.
- Jak to? Umarła?
Fortune pokręcił przecząco głową.
- Nie. Nasze małżeństwo zostało unieważnione - wy
jaśnił. - Czasami nawet sam traktuję to jak rozwód. Ale tak
naprawdę byliśmy ze sobą jedynie parę tygodni.
- Parę tygodni? - powtórzyła.
- Tak. Studiowałem wtedy w Harvardzie i chyba straci
łem głowę. Ojciec i nasz rodzinny prawnik jakoś mnie
z tego wybronili.
- A co na to twoja babka?
Peter wzruszył ramionami.
- Była przeciwna od samego początku - odrzekł. - Od
razu domyśliła się, że Lydii chodzi o pieniądze, i zapro
ponowała, żeby dać jej odstępne.
Elizabeth zaczęła niespokojnie skubać brzeg kołdry.
- A o co chodziło tobie?
Spojrzeli sobie w oczy. Peter zaczerwienił się lekko.
- Sam nie wiem - powiedział, próbując się uśmiechnąć.
- Byłem wtedy młody i głupi.
Myśli dziewczyny krążyły wokół jednej sprawy. Zacis-
PETER I ELIZABETH • 1 4 5
nęła usta. Uczyniła ostatni wysiłek, żeby nie zadać tego
pytania.
- A o co teraz ci chodzi?
Patrzyła w bok. Nie chciała widzieć jego oczu.
Peter miał ochotę schować się w mysiej dziurze. W gło
wie miał pustkę. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wzruszył
tylko ramionami.
- Nie mam pojęcia.
W oczach Elizabeth zaszkliły się łzy. Mężczyzna wziął
ją w ramiona.
- Nie, to nieprawda, Elizabeth - szepnął jej do ucha.
- Kocham cię. Nigdy nikogo tak nie kochałem.
Dziewczyna łkała. Peter zaczął ją gładzić po włosach.
Przerwała na moment, wytarła nos i zaczęła płakać jeszcze
głośniej.
Mówiła sobie, że to dobrze, iż nie został na noc. Nie
chciała go do niczego zmuszać. Zwłaszcza po scenie, ja
ką mu urządziła. Wiedziała już, że go kocha. Być mo
że, zakochała się w nim tego wieczora, kiedy przywieziono
go po wypadku. A może później, kiedy jechali razem kolej
ką? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Wiedziała tyl
ko, że pragnie Petera i że nie może mu o tym powiedzieć.
Co dalej?
Myślała o tym, poprawiając poduszki i pościel. I jesz
cze później, kiedy wyglądała przez okno przed zaśnię
ciem. Musi się jakoś pozbierać. Musi przekonać Goślina,
żeby jej zaufał. Inaczej jej życie rozpadnie się jak domek
z kart.
1 4 2 • PETER I ELIZABETH
- Dopiero się ożenił - powiedział; - Założyli razem
z żoną firmę konsultingową. Jeśli im się powiedzie, za parę
lat mogą być bogaci.
Elizabeth z niewiadomych przyczyn poczuła się znacz
nie lepiej. Siedziała prosto przy ścianie, przykryta kołdrą.
Peter leżał tuż obok i patrzył na nią z prawdziwą przyje
mnością.
- Podobno twój ojciec był cztery razy nieszczęśliwie
żonaty. - Mężczyzna skinął głową. - Dlaczego wobec tego
babka chce was pożenić?
Peter uśmiechnął się.
- No właśnie, to jest cała Jessica. Twierdzi, że wie,
kiedy małżeństwo dobrze rokuje. ~ Zamyślił się na chwilę.
- Zresztą, trzeba jej przyznać trochę racji. Podobno odra
dzała ojcu kolejno wszystkie cztery związki.
Peter zasępił się. Bolesny skurcz przebiegł mu po twa
rzy.
- Moja matka... - zaczął.
Elizabeth popatrzyła na niego uważnie.
- Tak? Co się stało z twoją matką?
- Nic się nie stało. - Ponownie zmarszczył brwi. - Wi
dzisz, moja matka była trochę nieobliczalna. -Zawahał się.
- Była zupełnie nieobliczalna. Wszyscy w rodzinie mówi
li, że jestem do niej zupełnie niepodobny. Grała na skrzy
pcach w filharmonii w Denver. A potem, kiedy się urodzi
łem, stwierdziła, że ma powołanie, i wstąpiła do klasztoru.
Dziewczyna aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- Co? Została zakonnicą?
Peter machnął ręką.
- Och, nie na długo - odparł. - Później wyszła za jakie
goś ogrodnika.
Elizabeth nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Niemożliwe! W zakonie?
PETER 1 ELIZABETH • 1 4 3
Peter zmrużył oczy, jakby starał się przypomnieć sobie
jakieś odległe zdarzenia.
- Nie, w Meksyku - powiedział w końcu.
- W Meksyku? - powtórzyła, uśmiechając się scepty
cznie.
- Mhm. Ten ogrodnik był Meksykaninem - odrzekł,
starając się skoncentrować. - Zabrał ją do swojej wioski,
ale matka nie miała ochoty na uprawę ziemi i hodowlę kur.
- I co dalej? - spytała Elizabeth, czując, że nie potrafi
powstrzymać ciekawości.
Peter ponownie zagłębił się we wspomnieniach.
- Potem była Szwajcaria.
- Szwajcaria?
- Tak. Ojciec zdeponował tam dla niej sporą sum
kę - wyjaśnił. - Zaczęła znowu grać na skrzypcach. I po
znała kolejnego męża, który podobno potrafił jodłować.
Elizabeth pomyślała, że teraz na pewno żartuje.
- Och, Peter, daj spokój.
- Nie, nie. Naprawdę. - Położył rękę na sercu. - Ten
facet naprawdę potrafił jodłować. Pamiętam, że raz dosta
łem od niej kasetę z nagraniem.
- Potrafił? Co chcesz przez to powiedzieć?
Peter chrząknął. Elizabeth patrzyła na niego, czekając
na dalszy ciąg opowieści.
- Szedł jodłując wczesnym rankiem, by odwiedzić swą
kochankę - zaczął.
Dziewczyna odepchnęła go.
- Daj spokój. Przecież to taka piosenka.
Mężczyzna skinął głową.
- A-le-le-i-o! - zaczął śpiewać. - A-la-la-u-i! A-lei-alo!
Śpiew Petera tak ich rozbawił, aż zanosili się od śmiechu.
- Jedno jest pewne - powiedziała Elizabeth, wycierając
łzy. - Nie odziedziczyłeś talentu po tym śpiewaku!
ROZDZIAŁ
10
- Mam nadzieję, że nie uznał pan tej propozycji za
niestosowną, doktorze - powiedziała Jessica, wskazując
wolne miejsce.
Przygładziła nieco włosy. Dziś rano specjalnie wybrała
się do kosmetyczki, a potem do fryzjera.
- Nic podobnego. Z przyjemnością przyjąłem pani za
proszenie na lunch - odparł Engel, ściskając jej dłoń. -
A tak w ogóle, na imię mi Ben.
Jessica uśmiechnęła się.
- Sam miałem zamiar zaproponować pani...
- Ci - poprawiła go Jessica.
Doktor skinął głową.
- Tak jest. Miałem zamiar zaproponować ci spotkanie,
tylko zabrakło mi odwagi.
- No wiesz! Żeby zaprosić starszą panią!
Roześmiali się oboje. Engel zaczął się przyglądać Jessi-
ce. Wcale nie wyglądała staro. Wręcz przeciwnie: prezen
towała się znakomicie. Miała na sobie błękitny kostium,
który podkreślał jej zgrabną sylwetkę. No i te oczy... Oczy
młodej dziewczyny!
Ben zaczerwienił się i poprawił krawat. Na szczęście
w tej chwili pojawiła się kelnerka i przyjęła zamówienie.
- Piękne miejsce - powiedział, rozglądając się dokoła.
PETER I ELIZABETH • 1 4 7
- Poleciła mi je moja przyjaciółka - wyjaśniła Jessica.
- Muszę poradzić Peterowi, żeby zaprosił tu doktor Mer
chant.
- Tak, bardzo tu romantycznie.
Ben znów się zaczerwienił. Czyżby choroba Petera była
zaraźliwa?
- Nie chciałam przez to powiedzieć, że jest to miejsce
wyłącznie dla młodych. - Teraz i Jessica poczuła, że ma
rumieńce.
Rozmowa urwała się na moment. Oboje zaczęli wolno,
bardzo wolno układać serwetki na kolanach.
- Hm - chrząknął Engel. - Czy byłaś już na szczycie
Sears Tower?
Jessica skinęła głową.
- Margaret mnie tam zabrała. Niestety, niewiele zoba
czyłyśmy. Przeszkodziła nam mgła znad jeziora.
Engel poczuł, że z jakiejś przyczyny jest mu bardzo
gorąco. Dawno już nie miewał takich nastrojów.
- Najlepiej wybrać się tam o zmierzchu - oznajmił. -
Wtedy widok jest wspaniały. Zwłaszcza dzisiaj, przy takiej
pogodzie, powinno być cudownie.
Doktor ponownie chrząknął. Jessica zaczęła kręcić się
nerwowo na swoim miejscu.
- Chętnie bym się tam z tobą wybrał - zaproponował.
-oczywiście, z twoją przyjaciółką - dodał po chwili.
Jessica zarumieniła się jeszcze bardziej.
- Zdaje mi się, że Margaret gra dzisiaj w brydża - za
częła. Engel wstrzymał oddech. - Ale ja jestem wolna - do
dała.
- Znakomicie. Wobec tego jesteśmy umówieni.
Po chwili pojawiły się przed nimi parujące talerze. Kie
dy skończyli deser, Jessica spytała:
- Czy widziałeś się może dzisiaj z Elizabeth?
1 4 8 • PETER I ELIZABETH
Ben skinął głową.
- Mówiła, że chce wyjechać na weekend.
- Sama?
- Mhm - przytaknął. - Specjalnie to podkreślała, cho
ciaż nie pytałem.
Jessica załamała ręce.
- Biedactwo! Truman opowiadał mi, że Peter wy
biegł wczoraj z baru z jej imieniem na ustach. W rece
pcji powiedziano mi, że wrócił dopiero koło trzeciej nad
ranem.
- Miałem wrażenie, że Elizabeth nie jest dziś w najle
pszym nastroju - zauważył Engel.
- Tak samo Peter - powiedziała Jessica. - Po powrocie
nie chciał rozmawiać z Trumanem. Nawet się z nim nie
pożegnał przed jego odlotem do Denver.
Ben rozłożył ręce.
- Cóż mogło się stać?
Jessica potrząsnęła wojowniczo głową.
- Według mnie-nic!
Engel nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Więc o co chodzi?!
- Myślę, że wszystko poszło dobrze. Zbyt dobrze. Obo
je przestraszyli się swojej miłości.
Ben ponownie rozłożył ręce.
- Ale czego tu się bać?
Jessica położyła dłoń na jego ramieniu.
- Już nie pamiętasz? Zawsze trzeba wybierać. Między
miłością a karierą, spełnieniem ambicji a...
- Fortuną - podsunął Engel.
W odpowiedzi Jessica tylko smutno pokiwała głową.
- Nie wiesz, dokąd wyjechała? - spytała po chwili.
Doktor zawahał się.
- Nie chciała się przyznać. Jednak w szpitalu muszą
PETER 1 ELIZABETH • 1 4 9
znać jej adres, w razie gdyby zdarzył się jakiś wypadek.
Musiałem jednak obiecać, że nic nie powiem Peterowi.
Jessica uśmiechnęła się.
- W porządku. Natomiast mnie możesz. Sama zajmę się
resztą.
- Chwileczkę, już otwieram! - krzyknął Peter i pod
szedł do drzwi.
Na progu stała Jessica. Weszła do środka. Najpierw
spojrzała krytycznie na rozłożone na stole dokumenty,
a następnie na wnuka.
- Wyglądasz, jakby cię właśnie wypuścili z więzienia.
Nie ogolony. Nie umyty. I co, do diabła, robią tu te stosy
raportów?
- Trochę pracowałem - wyjaśnił Peter, zgarniając część
papierów. - Zresztą, nie spodziewałem się żadnych wizyt.
- Nawet Elizabeth? - spytała babka.
- Zwłaszcza Elizabeth - odrzekł z naciskiem.
Jessica pokiwała głową.
- Pewnie chodziło jej o pieniądze.
Peter aż podskoczył. Nie podejrzewał, że potrafi być tak
niesprawiedliwa.
- Nic podobnego! Elizabeth ma w nosie moje pienią
dze!
Jessica skrzywiła się.
- Proszę cię, nie używaj tego wulgarnego języka. Sam
wiesz najlepiej, że ta kobieta nie była dla ciebie. Najpierw
uznała cię za narkomana, potem za wariata, a na koniec
rzuciła ci się na szyję. - Wskazała wczorajszy numer „Chi
cago Tribune", leżący między papierami.
Peter zasłonił pismo własnym ciałem.
- To był czysty przypadek - powiedział, po czym spojrzał
oskarżycielsko na babkę. - Lydia też ci się nie podobała.
1 5 0 • PETER I ELIZABETH
Jessica bawiła się jak nigdy dotąd. Cały czas miała
jednak bardzo poważną minę.
- Nie rozumiem cię, Peter - oznajmiła, siadając w fote
lu. - Czyżbyś się chciał ożenić?
Wnuk opadł na kanapę.
- Nie. Chyba nie. Zrobiłem z siebie idiotę. Nie wiem, ,
jak mi pójdzie z Oppenheimerem. Ale - rozpogodził się
- gdyby nie ona, nie wyszedłbym z...
Zamilkł i spojrzał z przerażeniem na Jessicę. Starsza pa
ni na szczęście nie zwróciła uwagi na jego słowa. Najwy
raźniej pochłaniały ją własne myśli.
- Na szczęście Elizabeth miała odwagę, żeby z tymi
skończyć - ciągnął, masując skronie. - Powinienem być jej
za to wdzięczny.
Peter wiedział, że gdyby wyznała mu miłość, nie potra
fiłby od niej odejść. To ona podjęła decyzję za nich dwoje.
Bardzo mądrą decyzję. Jemu z całą pewnością nie starczy-
łoby na to silnej woli.
Oparł się o kanapę i spojrzał na babkę.
- Mam zamiar udowodnić Oppenheimerowi, że może
mi powierzyć swoje sklepy - powiedział. - Muszę teraz
trochę popracować.
Jessica zmarszczyła brwi.
- Dobrze. Ale powinieneś też odpocząć. Nie możesz
zaczynać ciężkiej pracy po tak gwałtownych przeżyciach.
Powinieneś wyjechać gdzieś z miasta. Poradź się lekarza.
Łypnął na nią podejrzliwie i Jessica pożałowała swoich
słów. Po chwili jednak Peter rozpogodził się. Sam pomysł
nie wydawał się taki zły.
- Co radzisz?
Babka rozpromieniła się.
- Margaret polecała jakąś uroczą miejscowość nad je
ziorem. Można odbywać wycieczki po okolicy i łowić ry-
PETER I ELIZABETH • 1 5 1
by. Zadzwoń do recepcji i spytaj o coś w tym rodzaju - za
proponowała z uśmiechem.
Peter zamyślił się. Bardzo lubił długie spacery, nie mó
wiąc o wyprawach z wędką. Może uda mu się złowić jakąś
większą sztukę. Oppenheimer też był zapalonym wędka
rzem. Sam mu kiedyś o tym wspominał.
Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się do babki
i sięgnął po słuchawkę.
- Halo, recepcja?
Jessica opuściła hotel z lekkim sercem. Wychodząc ski
nęła dłonią Sarze. Dziewczyna z recepcji uśmiechnęła się
porozumiewawczo. Wszystko poszło jak z płatka. Teraz
jeszcze musi tylko kupić nową suknię. Taką, która zwaliła
by z nóg doktora Engela.
Elizabeth wzięła lekki bagaż: zapasowe buty, wędkę,
jakiś kryminał, trochę ubrań, no i oczywiście jedzenie.
Wszystko zmieściło się w niewielkim plecaku. Miała za
miar wyjechać do Digby Creek Lodge i nie myśleć o ni
czym. Ani o nikim.
Kiedy dotarła na miejsce, z ulgą odetchnęła świeżym
powietrzem. Następnie skierowała się do schroniska. Nie
stety, wszystkie pokoje były zajęte. Właściciel, Bill Hol
land, polecił jej jeden z dwóch domków. Będzie co prawda
musiała chodzić na posiłki, bowiem domki znajdują się nad
samym jeziorem, ale za to ma zapewnioną ciszę i spokój.
Dziewczyna skinęła głową.
- Dziękuję. Właśnie na tym mi zależy. A co z drugim
domkiem?
Bill uśmiechnął się.
- Na razie stoi pusty - odrzekł. - Już chyba nikt nie
przyjedzie.
Elizabeth westchnęła z ulgą. Wcale nie miała ochoty na
1 5 2 • PETER I ELIZABETH
towarzystwo. Wzięła klucze od Billa i ruszyła w dalszą
drogę.
Po dotarciu na miejsce aż zmrużyła oczy z zachwytu.
Widok był cudowny. Tafla jeziora lśniła. Las szumiał. Do-
mki zbudowane z drewnianych bali wyglądały wspaniale.
Właśnie tego jej było trzeba!
Rzuciła plecak na ziemię i zabrała się do otwierania
wielkiej kłódki. Holland powiedział jej, że może jeść obia
dy w schronisku, chociaż w domku znajduje się niewielka
kuchenka i lodówka. Elizabeth weszła do środka i otwo
rzyła plecak. Powoli zaczęła przekładać produkty. Dziś na
pewno nie wybierze się na obiad do schroniska.
Domek był czysty i wygodny. Denerwowało ją trochę, j
że drugi znajdował się tuż obok, ale przecież ma pozostać
nie zamieszkany. Uśmiechnęła się.. Zwykle lubiła towarzy
stwo, jednak dziś nie miała na nie zupełnie ochoty.
Postanowiła coś zjeść, a potem się przespać. Właśnie
tego potrzebowała najbardziej. Później wybierze się na
spacer, a może najpierw na ryby. Z przyjemnością pomy
ślała o smacznym pstrągu na kolację. Ten plan nie był zbyt
skomplikowany i nie wymagał długiego namysłu. Dlatego
niemal natychmiast przystąpiła do realizacji.
Recepcjonistka, która miała się zająć rezerwacją, wyjaś
niła Peterowi, że w schronisku nie ma wolnych miejsc. Na
szczęście udało jej się wynająć śliczny domek, tuż nad
samym jeziorem. Fortune wyglądał na zadowolonego.
W gruncie rzeczy wolał unikać jakichkolwiek kontaktów
z ludźmi. Postanowił opracować plan pod nazwą: Zdoby
cie Oppenheimera. W podtytule: Perswazją, groźbą lub
urokiem osobistym.
Jak się okazało, nie musiał się nawet spotykać z właści
cielem. Recepcjonistka poinformowała go, że właściciel,
PETER I ELIZABETH • 1 5 3
jakiś Mili czy Bill, musi wyjechać. W związku z tym zosta
wi dla niego klucze wraz z planem sytuacyjnym. Peter
uśmiechnął się i wręczył dziewczynie suty napiwek. Sara
też się uśmiechnęła. To już drugi tak duży tego dnia.
Peter bez trudu dojechał na miejsce. Droga do schroni
ska była znakomicie oznakowana. Zostawił samochód na
parkingu i uginając się pod ciężarem jednej ze swoich wa
lizek, ruszył w dalszą drogę. Nucił przy tym jakąś wesołą
piosenkę.
Mina mu nieco zrzedła, kiedy okazało się, że tuż obok
znajduje się drugi domek. Wielka kłódka leżała przy
drzwiach. Ktoś najwyraźniej w nim mieszkał. Trzeba mieć
nadzieję, że to jakiś wędkarz, który przesiaduje całe dnie
nad wodą.
Peter otworzył drzwi i wtaszczył do środka swoją wali
zę. Był zadowolony, że nikt go nie widział. Postanowił
najpierw się rozpakować, a następnie pójść w ślady sąsia
da. Miał nadzieję, że złapie jakąś rybę przed zmierzchem.
Co prawda w schronisku można było zjeść obiad, ale Peter
nie miał ochoty na spotkania w większym gronie.
Rozejrzał się wokół. Miał do dyspozycji tylko jeden, ale
za to spory pokój. W kuchni znajdowała się miniaturowa
kuchenka i niewielka lodówka. Wszystko na swoim miej
scu. Otworzył okna, żeby wpuścić trochę świeżego powie
trza. Wiał lekki wiatr od jeziora. Poza tym było słonecznie
i ciepło.
Peter postanowił włożyć szorty, które kupił przed wy
jazdem. Miał również do dyspozycji kilka nowych koszu
lek. Tę, którą kupił wraz z Elizabeth, schował do szafy.
Budziła w nim zbyt bolesne wspomnienia.
Zmarszczył brwi. Czy to możliwe, że rozstali się dopiero
wczorajszej nocy? Poczuł bolesne ukłucie w sercu. Przez
1 54 • PETER I ELIZABETH . .
chwilę miał ochotę uciec stąd i na łeb na szyję pognać do
Chicago.
Ale cóż jeszcze mógł jej powiedzieć? Ponownie wyznać
miłość? Oznajmić, że nie może bez niej żyć? Nie, to nie
miało żadnego sensu. Na pewno dostanie kosza. A poza
tym, Peter kochał również swoją firmę. Nie chodziło mu
tylko o pieniądze, lecz także o ambicje zawodowe.
Westchnął ciężko i usiadł na łóżku. Nie chciał już wra-
cać do Elizabeth. Pragnął jedynie wypocząć. Zaczął grze
bać w walizce. W końcu znalazł potrzebne mu rzeczy
i przebrał się szybko. Po kwadransie był już na wodzie.
Wziął jedną z łodzi przycumowanych do pomostu. Spoj
rzał przed siebie, na spokojną taflę jeziora, od czasu do
czasu marszczoną lekkim wiatrem, i zaczął wiosłować jak
wariat.
Po dziesięciu minutach był kompletnie wyczerpany. Od
łożył wiosła i postanowił odpocząć. Położył się więc na
dnie łódki i już po chwili zasnął.
Obudziło ją światło słoneczne. Było po czwartej. Eliza-
beth przeciągnęła się i otworzyła jedno oko. Dopiero po
chwili przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Usiadła na
łóżku i ziewnęła.
- Czas wstawać - powiedziała do siebie. - To nieprzy
zwoite spać tak długo.
Podeszła do okna, żeby je otworzyć.
- Do licha - mruknęła, widząc białą łódź na środku
jeziora.
Łódka wyglądała na bezpańską. Pomyślała, że któryś
z turystów źle ją przycumował. Tak jak stała, w majtecz
kach i biustonoszu, wybiegła z domku. Jeśli łódka dopły-
nie do drugiego brzegu, będzie dla niej nieosiągalna.
Weszła do wody i zadrżała z zimna. Ale potem, kiedy
PETER I ELIZABETH • 1 5 5
zaczęła płynąć, zrobiło jej się cieplej. Dawno nie pływała
i zapomniała już, jakie to może być przyjemne. W pewnym
momencie stwierdziła, że coś zsuwa się z jej ciała. Biusto
nosz! Powinna pamiętać, że ma zepsuty zatrzask. Chciała
zanurkować, ale było już za późno. Poza tym nie czuła się
zbyt pewnie tak daleko od brzegu. Miała zamiar jak naj
szybciej dopłynąć do samotnej łódki.
Peter właśnie zaczynał się budzić, kiedy stwierdził, że
coś dziwnego dzieje się z łódką. Wiatr? Jakaś duża ryba?
Nie miał jeszcze siły, żeby to sprawdzić. Przez chwilę leżał
z otwartymi oczami, aż łódka zachwiała się i zanurzyła
w wodzie. Tym razem jeszcze mocniej niż poprzednio.
Chwycił burtę i uniósł się trochę. Przy dziobie zobaczył
drobne, najwyraźniej damskie dłonie.
Nie, to nie była ryba. Raczej syrena.
Syrena wychyliła się z wody, wydała głośny okrzyk
i natychmiast zanurkowała z powrotem. Peter zauważył
tylko, że ma piękne rude włosy.
Przez chwilę przecierał oczy, zastanawiając się, czy nie
śni. Spryskał twarz wodą. To niemożliwe, żeby Elizabeth
pojawiła się w tym miejscu.
Ognista główka ponownie wynurzyła się z wody. Peter
wydał stłumiony okrzyk.
- Elizabeth!
- P... Peter?! - Dziewczyna omal nie zachłysnęła się
wodą.
- Co tutaj robisz? - wykrzyknęli jednocześnie.
Powoli zaczęli się wszystkiego domyślać. Pułapka! Dali
się w nią złapać jak para niewinnych myszek!
Elizabeth nie miała już siły płynąć dalej. Trzymała się
kurczowo łódki, zastanawiając się, co robić. Gdyby przy
najmniej miała na sobie biustonosz!
1 5 6 • PETER I ELIZABETH
Peter spojrzał na wyczerpaną dziewczynę.
- Może... - zaczaj - może wejdziesz do środka?
- Nie, dziękuję - powiedziała, szczękając zębami. -
Z... zupełnie mi tu dobrze.
- Ale przecież wargi ci zsiniały - zauważył Peter. - Po
za tym zrobiło się chłodno.
Dziewczyna pokręciła głową, resztkami sił czepiając się
łodzi.
- N... nic nie szkodzi. Chcę się z... zaha... aa.. ratowac
- wyjąkała.
- Nie mów bzdur. - Zaczął ją wciągać do środka. - Za
raz popłyniemy do brzegu.
Poddała mu się z wdzięcznością. Po chwili wychynęła
do połowy z wody i nagle... Chlup! Powędrowała z po
wrotem. Osłupiały Peter znalazł się obok niej. Zaczaj pły
nąć żabką, nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje.
- .. jesteś naga - wyjąkał.
Zmieszała się. Gdyby nie to, że tak długo znajdowała się
w wodzie, z całą pewnością zarumieniłaby się ze wstydu.
A tak, tylko zaczęła jeszcze bardziej szczękać zębami.
- M... myślałam, ż... że łódź się z... zerwała - wyjaś
niła. - A p... potem s... spadł mi b... b... biustonosz.
Peter omal nie napił się wody.
- A ja myślałem, że jesteś syreną. No, zresztą niewiele się
pomyliłem - dodał, przypominając sobie jej kształtne piersi.
Elizabeth ponownie chwyciła się łodzi.
- Czuję się jak idiotka -powiedziała.
Fortune podpłynął do niej.
- Zaraz ci pomogę - powiedział, dotykając ramienia
dziewczyny.
Zadrżała. Tym razem nie z zimna.
- Nie masz tam jakichś zapasowych ubrań? - spytała
wskazując wnętrze łodzi.
PETER I ELIZABETH • 1 5 7
Peter pokręcił głową.
- Nie. Ale dam ci moją koszulkę- odparł, nie odrywa
jąc wzroku od jędrnych piersi, unoszących się pod powie
rzchnią wody.
- Naprawdę? To bardzo miło z twojej strony.
Był tuż przy niej. Dotykał jej szyi. Czuła na skórze
delikatne palce. Po krótkiej wewnętrznej walce oderwała
się od burty i przywarła do niego rozpaczliwie.
- Och, Elizabeth - zdołał szepnąć.
Poczuli smak swoich ust. Nad nimi zamknęła się tafla
wody, ale zupełnie ich to nie interesowało. Ich ciała, sple
cione jak wodorosty, rozpoczęły własną, pełną pasji roz
mowę.
Kiedy się wynurzyli, z trudem łapali powietrze. Peter
pomógł jej wejść do łodzi, a następnie sam wdrapał się do
środka. Zgodnie z obietnicą zdjął koszulkę, ale dziewczyna
nie była już nią zainteresowana. Czuła, że jest jej ciepło,
coraz cieplej. Żar ogarniający jej ciało stawał się coraz
bardziej nieznośny. Tylko Peter mógł go ugasić.
Mężczyzna wiedział o tym. Zaczął pieścić jej ramio
na, piersi, brzuch. Nie myślał już o przyszłości. Pragnął
jedynie Elizabeth. Tu i teraz. A potem mech się dzieje, co
chce.
Przytulili się do siebie. Łódź zachwiała się niebezpiecz
nie. Peter pocałował ukochaną i sięgnął po wiosła.
- Uważaj! - zawołał, walcząc z falami, które właśnie
pojawiły się na jeziorze.
Elizabeth rzuciła się, żeby mu pomóc. Wyglądało jed
nak na to, że nie dotrą szybko do pomostu. Peter nie mógł
już znieść oczekiwania. Odłożył wiosła i spojrzał na
dziewczynę.
- Nie chcę już czekać - powiedział.
W odpowiedzi ułożyła się na dnie łodzi.
1 5 8 • PETER I ELIZABETH
- Chodź - szepnęła. - Tutaj będziemy bezpieczni.
Peter spojrzał na nią z wahaniem. Pragnął jej jak nigdy
dotąd, ale jednocześnie jej ostatnie słowa przypomniały mu
o czymś.
- Nie, nie możemy - jęknął. - Musimy się zabezpie
czyć.
Elizabeth pokręciła głową.
- Nie, teraz nie musimy.
- Jesteś pewna?!
- Tak pewna, jak tego, że cię kocham, wariacie!
Poczuła go na sobie. Zanurzyła palce w jego włosach.
Pragnęła, by kochał ją jak najmocniej. Pieściła jego ramio
na i plecy.
Łódź zanurzyła się gwałtownie w wodzie, a potem wy
nurzyła. I tak jeszcze kilkanaście razy. Powiał silniejszy
wiatr. Krzyk kochanków zmieszał się z krzykiem ptaków. Z
daleka nadciągała burza.
- Czy nie wydaje ci się, że tu jest mokro? - spytała
Elizabeth.
Peter pokręcił głową.
- Może to dlatego, że leżysz na mnie - dodała po chwi
li. - Ale zapewniam cię, że jest mokro.
Wstali oboje i unieśli matę.
- Do licha, dziura - wymamrotał Peter. - Miałaś rację.
Łódź nabiera wody.
Dziewczyna spojrzała na ciężkie, ołowiane chmury.
- Zaraz będzie padać. Musimy się stąd szybko zbierać.
Fortune rozejrzał się dokoła.
- Gdzie się, do licha, podziały moje szorty? I koszulka?
- dodał po chwili.
Oboje zaczęli przeszukiwać wnętrze łodzi. Elizabeth
zajrzała nawet pod maty. Nic, ani śladu ubrań.
- Musiały wypaść - powiedziała.
PETER 1 ELIZABETH • 1 5 9
Mężczyzna położył dłoń na jej ramieniu.
- Raczej zostały wyrzucone.
Spojrzeli na pofalowaną taflę jeziora. Nigdzie ani śladu
ubrań. Za to daleko, przy brzegu, zauważyli dziwnie znajo
my kształt. Peter aż chwycił się za głowę.
- Wiosło!
Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. W tej
chwili stali niemal po kostki w wodzie. Dziura najwy
raźniej się powiększała.
- Będziemy musieli płynąć - powiedział, patrząc na
Elizabeth.
Pokręciła głową.
- Nie dam rady. Za duża fala.
Zaczęli się rozglądać, z nadzieją, że drugie wiosło
nie odpłynęło tak daleko. Rzeczywiście, znajdowało się
trochę bliżej. Niestety, utkwiło w olbrzymiej kępie wodo
rostów.
- Zwariowałeś?! - wykrzyknęła Elizabeth i złapała Pe
tera za ramię. - Ani mi się waż tam płynąć. To zbyt niebez
pieczne.
W łodzi było coraz więcej wody. Nie mieli czym jej
wybierać. Nagle usłyszeli warkot motorówki. Czerwony
bolid oderwał się od przystani, która znajdowała się jakieś
dwieście metrów od ich pomostu.
Zaczęli machać rękami, nie zważając na to, że są nadzy.
Po chwili motorówka skierowała się w ich stronę.
Kiedy właściciel schroniska, Bill Holland, dobił do
tonącej łodzi, jego oczom przedstawił się niezwykły wi
dok. Wewnątrz, tuż obok siebie, siedziała dwójka jego go
ści i starała się osłonić nagie ciała plastikowymi matami.
Bill robił wszystko, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Sięg
nął do schowka i myszkował tam przez dłuższy czas.
1 RO * PRTF.R I F.UZARETH
•-=— —
W końcu wydobył dwa ciepłe koce. Rzucił
i Elizabeth.
- Widzę, że zdążyliście się już poznać -
z błyskiem w oku.
I znowu schylił się, żeby poszukać czegoś w
je Peterowi
- powiedział
schowku.
ROZDZIAŁ
11
- Nigdy czegoś takiego nie jadłem - powiedział Peter
i trącił palcem kanapkę z masłem fistaszkowym i galaretką
z winogron.
Elizabeth uśmiechnęła się.
- Spróbuj - zachęcała. - To będzie jeszcze jedno nowe
doświadczenie.
Peter ugryzł niepewnie pierwszy kęs.
- I jak?-spytała.
- Cudownie - odrzekł, tuląc jej nagie ciało. - Zresztą,
kanapka też jest niezła.
Dziewczyna oblizała palec i uśmiechnęła się zalotnie.
- Ja też tak chcę.
Podsunęła mu słoik.
- Nie, nie - zaprotestował, wskazując jej palec.
Elizabeth wyciągnęła palec z resztkami masła fistaszko-
wego. Rzucił się na niego, jakby miał zamiar pożreć całą
dłoń.
- Och, jak miło! - westchnęła.
Peter sięgnął po słoik.
- Teraz ja sam - powiedział.
Spojrzała na niego z wyrzutem. Peter nabrał masła na
palec i zaczął smarować jej piersi. Zaparło jej dech z wra
żenia. Jęknęła tylko, czując jego język.
1 6 2 • PETER I ELIZABETH
Mężczyzna sięgnął następnie po galaretkę z winogron.
- Chyba nie masz zamiaru...
- Daj spokój - przerwał jej. - Przecież sama mówiłaś,
że galaretka najlepiej pasuje do masła fistaszkowego.
Zaczął smarować jej brzuch. Elizabeth zachichotała.
Czuła delikatne łaskotki na całym ciele,. Peter odsunął się,
żeby obejrzeć swoje dzieło.
- To jest to! - wykrzyknął. - Sztuka kulinarna wycho
dzi naprzeciw życiu.
- Teraz powinieneś umieścić mnie w tosterze - roze
śmiała się.
Peter udawał, że rozważa tę propozycję.
- Myślę, że zrobimy coś innego — odparł. - Ale i tak
będzie bardzo gorąco.
- Wiesz, od tej pory masło fistaszkowe i galaretka staną
się dla mnie synonimami seksu - powiedziała, czując, jak
zalewają fala namiętności.
- Bardzo dobrze - oznajmił, pochylony nad jej ciałem.
- Bylebyś tylko na tym nie poprzestała.
Nic jednak na to nie wskazywało. Elizabeth wiła się,
czując giętki język na całym ciele, i jęczała z rozkoszy. Po
paru minutach była już jednak czysta.
- Ale z ciebie łakomczuch - powiedziała, patrząc mu
głęboko w oczy. - Poczekaj, teraz ja...
Peter cofnął się.
- Chcesz, żebym umarła z głodu?
Obdarowywanie rozkoszą było równie cudowne, jak
przyjmowanie jej. Elizabeth pieściła tors kochanka, brzuch,
a potem przesunęła się niżej.
- O, tak! Nie przestawaj! - wykrzyknął.
Dziewczyna nie wiedziała, skąd biorą się w niej takie,;
pokłady erotycznej inwencji. Wszystko przychodziło tak
łatwo i naturalnie.
PETER I ELIZABETH • 1 6 3
Przypomniała sobie kontakty z mężem. Jeżeli nawet ko
chali się, to bez specjalnych uniesień. Oboje bali się tego,
co mogą powiedzieć w chwili słabości. Jednocześnie wy
dawało im się, że seks wyssie z nich całą energię potrzebną
do pracy. No tak, byli wtedy młodzi i głupi. Elizabeth
nigdy nie czuła się tak wspaniale jak teraz.
Peter dotknął wargami jej ust.
- Poczekaj. Masz na brodzie galaretkę - powiedziała
z uśmiechem.
Chciał ją wytrzeć, ale nie pozwoliła mu. Delikatnie wy
sunęła język...
I nagle stało się! Nie potrafili już dłużej panować nad
sobą. Zaczęli się tulić i całować. A potem... Potem poczuła
pełnię szczęścia i otworzyła się dla niego jak dojrzały
owoc.
W niedzielę rano usłyszała pukanie do drzwi. Wyśliznę
ła się z ramion Petera i wyszła przed domek. Po drodze
narzuciła na siebie szlafrok. Miała nadzieję, że nie obudziła
ukochanego.
Przed domkiem stał Bill Holland.
- Dzień dobry, pani doktor - powiedział z uśmiechem.
- Dzień dobry, Bill.
- Chciałem tylko powiedzieć, że zreperowałem już łód
kę. Może pani z niej śmiało korzystać. Proszę... - chrząk
nął - proszę przekazać to sąsiadowi.
Elizabeth skinęła głową.
- Czy coś jeszcze?
- Domki są wynajęte do drugiej - dodał. - Ale mogą
państwo zostać dłużej. Proszę tylko dać znać.
Dopiero w tym momencie Elizabeth zdała sobie sprawę,
że weekend się kończy. Westchnęła ciężko. To, co się zda
rzyło, było jak piękny kolorowy sen. Niestety, sny mają to
1 6 4 • PETER I ELIZABETH
do siebie, że nie trwają zbyt długo. Potem trzeba się obu
dzić i przyjąć to, co niesie ze sobą rzeczywistość.
Zmarszczyła brwi, udając, że się zastanawia.
- Nie, dziękuję - powiedziała w końcu. - Myślę, że
wyjedziemy o drugiej.
Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Nogi miała jak z wa
ty. Poczuła gorące łzy na policzkach.
Miałaś najwspanialszy weekend w życiu, próbowała so
bie tłumaczyć. Postaraj się cieszyć nim jak najdłużej.
Kiedy weszła do pokoju, okazało się, że Peter już nie
śpi. Siedział przy ścianie z głową opartą o poduszki. Wy
tarła łzy z nadzieją, że tego nie zauważy. Miał przymknięte
oczy i mruczał coś cicho do siebie. Pewnie jakąś znaną
melodię.
Najchętniej wskoczyłaby teraz jak najszybciej do łóżka.
Chciała utrwalić obraz Petera na kliszy pamięci. Siedział
półśpiący, szczęśliwy i nie zdawał sobie sprawy z tego, że
ich weekend się kończy.
Peter patrzył na Elizabeth spod półprzymkniętych po
wiek. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że targają nią
różne uczucia: miłość, pożądanie, smutek, niechęć. Nie
wiedział jednak, co powiedzieć.
- Kto to był? - spytał.
- Właściciel.
- A o co mu chodziło?
- Przyszedł zawiadomić, że zreperował łódkę.
Przysiadła na skraju łóżka i pochyliła się. Postanowiła,
że nie będzie płakać, ale nie potrafiła ukryć smutku.
- Co się stało? - spytał, gładząc ją po włosach.
- Właściwie nic - odrzekła ze wzrokiem wbitym
w podłogę. - Tylko nasz weekend się kończy.
Potrząsnął głową.
- Założę się, że mamy jeszcze sporo czasu.
PETER 1 ELIZABETH • 1 6 5
Dziewczyna pochyliła się jeszcze niżej, tak jakby przy
gniatał ją jakiś wielki ciężar.
- Do drugiej - przypomniała grobowym głosem.
Cóż miała mu powiedzieć? Że dla niej to za mało? Że
wolałaby tu zostać znacznie dłużej? Choćby na całe życie.
Nikt jej nie prosił o takie wyznania. Czuła, że nie ma prawa
zmuszać Petera do czegokolwiek.
- Chciałabym wrócić trochę wcześniej do domu - po
wiedziała. - Muszę... Muszę trochę pomyśleć.
Nic. Cisza.
- Przygotuję się. Będziemy mogli wyjść za dwadzieścia
minut - zakończyła, podnosząc się z łóżka.
Peter złapał ją za rękę.
- Przecież nic się nie kończy, Lizzy.
Pokręciła przecząco głową. Czuła, że mężczyzna jest
równie spięty jak ona.
- Nie, nie. Musimy sobie jasno powiedzieć, że to już
koniec. Nic nie trwa wiecznie. Zwłaszcza to, co piękne.
Dałeś mi tyle, Peter...
Postanowiła, że musi wyjść z tego z twarzą. Zaciskała
pięści, żeby się nie rozpłakać.
Godzinę później oddali klucze i ruszyli w stronę parkin
gu. Dwie samotne dusze zagubione w labiryncie świata.
Oboje wiedzieli, że muszą się rozstać. Czekało na nich to,
co uważali za ważne: praca i interesy.
- Daj znać, jak ci poszło z Goslinem - poprosił.
Elizabeth poczuła, że nagły żal ścisnął ją za gardło. Zdołała
skinąć głową, nie wypadło to jednak zbyt przekonująco.
Peter spojrzał na nią kącikiem oka.
- Jeśli nie zadzwonisz, ja to zrobię.
- Dobrze. Zadzwonię.
Dziewczyna wiedziała, ze rozmowa z nim tylko powię
kszy jej ból.
1 6 6 • PETER I ELIZABETH
Chciał ją przytulić, ale wyrwała się z jego ramion
i podeszła do samochodu.
- Elizabeth! - krzyknął.
Zatrzymała się w pół ruchu. Nie odwróciła się jednak.
- Może to prawda, że historia lubi się powtarzać
i... kiedyś... pewnego dnia ocknę się w klinice Gośli
na w Nowym Jorku i zobaczę nad sobą burzę rudych wło
sów.
Zaczęła wycierać łzy płynące jej po policzkach.
- To mało prawdopodobne, Peter.
- Skąd wiesz?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Nic już nie wiem.
- Doskonale pasuje, proszę pana - powiedział sprze
dawca. - Jeśli wolno mi sobie pozwolić na uwagę. Nie
każdy potrafi nosić kapelusz tak jak pan.
Peter tylko się skrzywił.
- De płacę?
Sprzedawca sięgnął po kapelusz, żeby go zapakować,
ale Peter był pierwszy.
- Włożę go - oznajmił. - Proszę wypisać rachunek.
Znajdował się tuż przed biurem Oppenheimera, kiedy
zauważył swoje odbicie w szybie wystawowej. Aż się cof
nął. Nie poznawał tego mężczyzny w trzyczęściowym gar
niturze i czarnym kapeluszu. Musiał mieć wyjątkowo głu
pią minę. Kilku przechodniów spojrzało na niego ze zdzi
wieniem. Ktoś popukał się w czoło.
Peter zbliżył się do szyby. Czy to wina kapelusza, że
wygląda tak obco? Może ma zbyt szerokie rondo? A może
za wąskie? Może nie taki kształt? Peter gubił się w domy
słach.
PETER I ELIZABETH • 1 6 7
Zdjął kapelusz i włożył go powtórnie zwykłym non
szalanckim ruchem. Znowu nie to! Tak, jakby grał
samego siebie. Ponownie zdjął kapelusz i zaczął stroić
miny. I wtedy zauważył po drugiej stronie szyby jakąś po
stać.
Uszczypnął się. Nie, to niemożliwe. Chciał uciec, ale nie
zdążył.
- Fortune!
Peter zdobył się na blady uśmiech.
- Miło pana widzieć, panie Oppenheimer- powiedział
słabym głosem. - Właśnie do pana szedłem.
Oppenheimer zachowywał się uprzejmie. Zbyt uprzej
mie. Peter miał wrażenie, że traktuje go trochę jak łagodne
go wariata.
- Zapomniałeś, że jesteśmy na ty? - przypomniał star
szy pan. - Chodźmy już. Chyba że chcesz się jeszcze...
- zawahał się - poprzeglądać.
Fortune zaczerwienił się.
- Mierzyłem właśnie kapelusz. Przed chwilą go kupi
łem.
- Ach, tak. - Oppenheimer wziął go pod ramię. - Bar
dzo ładny. Mam wrażenie, że znakomicie leży. Chodźmy
już. - Pociągnął go w stronę biura.
Peter pokręcił głową.
- Wiesz, Charles, ostatnio lepiej mi się rozmawia
w czasie spacerów. Wybierzmy się nad jezioro!
Oppenheimer ruszył, zadowolony, że może oddalić się
od fatalnej wystawy.
s
- Jeśli chcesz, możemy odłożyć tę rozmowę.
- Nie, nie. Wolałbym już ją mieć za sobą.
Peter spojrzał w bok, chcąc sprawdzić, czy mimowolnie
nie obraził biznesmena.
- Chciałbym być z tobą szczery, Peter - powiedział
1 6 8 • PETER I ELIZABETH
Oppenheimer. Weszli właśnie na ścieżkę prowadzącą do
jeziora. - Ostatnie wypadki nadszarpnęły moją wiarę
w ciebie. Wiesz, że nie zależy mi na pieniądzach. Nie
chciałbym, aby moja firma dostała się w niepowołane ręce.
Pragnę, żeby zastąpił mnie człowiek prawy, uczciwy i szla
chetny. Tyle teraz oszustw i... - tu skrzywił się - rozpusty.
Na przykład zdjęcia w gazetach.
Peter poczuł gniew.
- Mówisz teraz o mnie, Charles - przerwał mu - a nie
o mojej firmie.
Oppenheimer wzruszył ramionami.
- Dla mnie to jedno i to samo.
Fortune z coraz większym trudem panował nad sobą.
- Ja to ja, a firma to firma! Jako człowiek mogę po
pełniać błędy, ale nie znaczy to, że nie można zaufać
firmie.
Oppenheimer rozpiął guzik od koszuli. Nagle zrobiło
mu się bardzo gorąco.
- Nie gadaj bzdur!
Przez chwilę szli w milczeniu. W końcu starszy pan
chrząknął i spojrzał na Petera.
- Widzę, że nie doszedłeś jeszcze do siebie - powie
dział już łagodniejszym tonem. - Powinieneś odpocząć.
Może za jakiś czas wrócimy do tej rozmowy.
Peter zacisnął pięści. Po chwili jednak się rozluźnił.
- Nie wierzę ci, Charles. Na pewno sprzedasz firmę
komuś innemu.
Oppenheimer przystanął i spojrzał na niego twardo.
- To nie twój interes!
- Właśnie, że mój! Skoro już poniżyłem się do tego
stopnia, żeby się tłumaczyć.
Stary przedsiębiorca zmarszczył brwi.
- A, właśnie. Niczego mi jeszcze nie wyjaśniłeś - za-
PETER I ELIZABETH • 1 6 9
uważył z przekąsem. - Co masz na swoje usprawiedliwie
nie?
Peter uśmiechnął się. Więc miał jednak szansę. Zdjął
kapelusz i zaczął mu się przyglądać.
- Możesz mi wierzyć lub nie, ale wszystko zaczęło się
od podobnego kapelusza.
Elizabeth zapukała do drzwi dokładnie pięć minut przed
jedenastą. Usłyszała kroki i odruchowo wygładziła spódni
cę kostiumu.
Otworzył jej sam Goślin. Najpierw przywitał się, a po
tem zaczął się jej dokładnie przyglądać. Wiedziała, że robi
to specjalnie, aby ją onieśmielić.
Co teraz? - zastanawiała się. Czy ma od razu prosić
o wybaczenie? Osobiście wolałaby się spotkać z nim w ja
kimś miejscu publicznym. Na przykład w restauracji lub
kawiarni.
W końcu Goślin cofnął się i wpuścił ją do środka. We
szła bez entuzjazmu.
- Dziękuję, że pani przyszła - powiedział. - Jestem
dzisiaj bardzo zajęty, mamy więc mało czasu. O trzeciej
odlatuję do Nowego Jorku. Mam spotkać się z doktorem
Shimlerem na lotnisku Kennedy'ego. Zapewne słyszała
pani o doktorze Emilu Shimlerze z Monachium?
Skinęła głową. Był to jeden z najlepszych neurofizjolo-
gów na świecie.
- Doktor Shimler ma poprowadzić w moim szpitalu
specjalne seminarium. Chyba wie pani, co to znaczy.
W każdej klinice na świecie przyjęto by go z otwartymi
rękami.
Reklama dźwignią handlu, pomyślała Elizabeth. Cie
kawe, czy Goślin jest równie dobrym lekarzem, jak mów
cą?
1 7 0 • PETER I ELIZABETH
Goślin przerwał i spojrzał na nią chłodno. Dziewczyna
wciąż stała na środku pokoju. Nikt nie poprosił jej, żeby
usiadła. Miała wielką ochotę wyjść. Postanowiła jednak
wytrwać do końca.
- Czy orientuje się pani, dlaczego Shimler wybrał moją
klinikę?
Już chciała oznajmić, że pewnie odpowiada mu klimat,
ale ugryzła się w język.
- Ponieważ jest pan najlepszy - mruknęła.
Goślin rozpromienił się. Zapewne liczył na taką
odpowiedź. To mu wystarczyło. Teraz mógł przejść do
rzeczy.
- Przed wyjazdem zastanawiałem się nad tym, co zro
bić z pani kontraktem.
Poczuła, że zimny strumyk potu zaczyna spływać jej po
plecach. Wciąż zależało jej na tej pracy. Goślin mógł być
nawet największym bufonem, ale, niestety, rzeczywiście
był najlepszy.
- Nie muszę chyba mówić, że potrzebujemy ludzi od
danych i uczciwych. Takich, na których moglibyśmy pole
gać.
Mój Boże, przecież nie popełniła żadnego przestępstwa.
Czy Goślin chce, żeby uderzyła się teraz w piersi? Praca
w Nowym Jorku oznaczała dla niej życie pełne wyrzeczeń.
W ciągłym stresie, bez odpoczynku, bez Petera.
- Tak, wiem. Muszę się zastanowić - oświadczyła, idąc
do drzwi.
Zabrzmiało to tak, jakby powiedziała: mam to w nosie.
Goślin stał oniemiały. Zuchwałość dziewczyny zupełnie
wytrąciła go z równowagi. Dopadł ją dopiero przy samych
drzwiach.
- Zaczekaj, Elizabeth! Porozmawiajmy o tym teraz.
PETER I ELIZABETH • 1 7 1
Peter zgodził się pójść na obiad z Jessicą. Nie miał jed
nak na to specjalnej ochoty. Wciąż nie mógł się zdecydo
wać. Nie wiedział, czy powinien skrzyczeć babkę za to, co
zrobiła, czy też jej podziękować. Jednego był pewien: to
ona opracowała szatański plan na weekend.
Kiedy wszedł do restauracji, stanął w pół kroku. Jessica
siedziała przy stoliku, ale nie była sama. Towarzyszył jej
doktor Engel.
Niestety, nie mógł już uciec. Oboje zauważyli go i za
częli machać rękami. Podszedł do nich z ponurym uśmie
chem.
- Zdaje się, że was przyłapałem - powiedział. - Cieka
we, co znowu knujecie?
Jessica i Ben spojrzeli na siebie.
- Domyśliłeś się? Wydawało nam się, że to będzie do
bry pomysł - przyznała babka.
- Niestety, wyszło inaczej - zawtórował jej Ben, z na
dzieją, że Peter zaprzeczy.
Ale ten siad! tylko chmurny na swoim krześle.
- Nie wiedziałem, że... znacie się tak dobrze.
O dziwo, starsi państwo zaczerwienili się jak para nasto
latków. Peter spojrzał na nich ze zdziwieniem. Powoli za
czął rozumieć, że znają się aż nazbyt dobrze.
- Elizabeth miała do mnie pretensje z powodu tego
weekendu - mruknął Ben, chcąc zmienić temat.
- No tak, zrobiliście nam niezłą niespodziankę- powie
dział Peter i uśmiechnął się mimo woli.
- Niestety! - Jessica położyła rękę na sercu. - Muszę
przyznać, że był to jeden z moich najgorszych pomysłów.
Peter zerknął na babkę, chcąc sprawdzić, czy mówi
poważnie. Nawet nie drgnęła. Skrzywił się i sięgnął po
kartę. Przebiegał oczami nazwy potraw, nawet nie próbując
ich zapamiętać.
1 7 2 • PETER I ELIZABETH
- Więc widział się pan z Elizabeth, doktorze? - spytał
zdawkowym tonem.
Ben skinął głową i również zagłębił się w menu. Równie
dobrze mogła to być książka w języku chińskim. I tak nie
rozumiał z niej ani słowa. Jedynie Jessica zdradzała pewne
zainteresowanie kolacją.
- Mam ochotę na gąskę.
- Próbowałem się z nią skontaktować dziś po południu
- ciągnął Peter.
- Co, gąska? - spytał Engel. - Dobry pomysł.
- Kiedy pan z nią rozmawiał?
Ben zmarszczył brwi.
- Zdaje się, że właśnie po południu.
- Peter, ty też lubisz gęś - wtrąciła Jessica. - Może
zjesz kawałek?
- Podobno jest tutaj bardzo dobra - kusił doktor.
Peter patrzył na nich nieprzytomnym wzrokiem.
- Czy była już po rozmowie z Goslinem?
Ben zasłonił twarz kartą i udawał, że czyta. Fortune
pociągnął go za rękaw.
- Co z Goslinem? Jak jej poszło?
- Co?... A, gęś... Nie, myślę, że zjem coś innego.
- Jaka gęś? - Peter potrząsnął głową. - Nie gęś, ale
Goślin!
- Aa, Goślin. - Ben uderzył się dłonią w czoło. -
Wszystko w porządku. Zaproponował Elizabeth wyższą
pensję.
Jessica pomyślała, że nie wytrzyma i za chwilę wybuch
nie śmiechem.
- To... dobrze - powiedział ponuro Peter.
Miał nadzieję, że Goślin podrze jej kontrakt i wyrzuci za
drzwi. Mógłby wówczas poszukać dla niej pracy w Denver.
Tylko czy zgodziłaby się?
PETER I ELIZABETH • 1 7 3
- A co z Oppenheimerem? - spytała Jessica. - Jak so
bie poradziłeś?
Peter westchnął.
- W końcu zgodził się sprzedać firmę- odparł.
- Więc wyjaśniłeś wszystko?
Peter pokręcił głową.
- Nie miałem ochoty na wyjaśnienia i kajanie się -
mruknął niechętnie.
- Więc jak ci się udało?! - wykrzyknęli jednocześnie
Jessica i Ben.
Wzruszył ramionami.
- Zaoferowałem mu więcej pieniędzy.
- Cieszę się, że masz to za sobą - powiedział Truman.
- Musisz teraz zaczekać parę dni, do czasu gdy przygotuję
wszystkie dokumenty.
Peter odetchnął z ulgą. Brat nie miał zamiaru czynić mu
żadnych wyrzutów. Zaczęli rozmowę dotyczącą szczegó
łów transakcji.
- Więc wszystko jasne? - spytał na koniec.
- Oczywiście. - Truman zawahał się i dodał: - Mam
nadzieję, że nie żałujesz niczego.
- Nie - padła twarda odpowiedź.
- Czy... czy to już skończone?
- Jak najbardziej. Można powiedzieć, że jestem w pełni
wyleczony - powiedział Peter i odłożył słuchawkę.
Zamknął oczy. Natychmiast stanęła mu przed oczami Eli
zabeth: w fartuchu lekarskim, w kolejce, nad jeziorem, w ko
stiumie, bez kostiumu. Otworzył oczy, ale wciąż ją widział.
Nie odstępowała go na krok. Zupełnie jak anioł stróż.
Miał nadzieję, że jej obraz wyblaknie wraz z upływem
czasu. A potem zniknie z jego pamięci. Inaczej nie potrafił
by żyć.
R O Z D Z I A Ł
12
Jessica Fortune pochyliła się nad stołem i spojrzała
w oczy Margaret.
- Najgorsze jest to, że Peter naprawdę cierpi - powie
działa. - Aż się serce kroi.
Przyjaciółka napełniła jej filiżankę.
- Mam nadzieję, że nie czujesz się winna z tego powo
du.
Jessica westchnęła.
- Może powinnam była dać im spokój - zauważyła.
- W dodatku wciągnęłam w to wszystko Bena.
Margaret uśmiechnęła się.
- Właśnie, Ben. Dawno nie widziałam cię w tak dosko
nałym humorze, Jessie.
- Cóż, jak widzisz, zgłupiałam na stare lata.
- Nie jesteś jeszcze taka stara.
Obie przyjaciółki spojrzały na siebie i wybuchnęły
śmiechem.
- Radzę ci, bierz go, póki oboje macie na to ochotę
- ciągnęła Margaret. - Ben aż pali się do ożenku.
Jessica pokręciła sceptycznie głową.
- Nie jestem tego wcale taka pewna. Kiedy się spotyka
my, rozmawiamy głównie o Peterze i Elizabeth.
Przyjaciółka pogroziła jej palcem.
PETER I ELIZABETH • 1 7 5
- W sobotę wróciłaś dopiero po północy - przypomnia
ła. - Coś mi się tutaj nie zgadza. Sears Tower jest czynna
tylko do dziesiątej.
Jessica poczuła, że się rumieni.
- Wybraliśmy się później na kolację przy świecach.
- I cały czas rozmawialiście o młodych?
Jessica zarumieniła się jeszcze bardziej.
- Wypytujesz mnie tak, jakbym nie była pełnoletnia.
Rozmawialiśmy o tym i owym, jak starzy przyjaciele. Nie
długo wyjadę i w ogóle przestaniemy się widywać.
- Chyba że Peter ożeni się z Elizabeth - wpadła jej
w słowo Margaret.
Jessica nie chciała nawet o tym myśleć. Zdusiła żal i po
trząsnęła głową.
- To niemożliwe. Zrobiłam wszystko, żeby ich skoja
rzyć.
- Może nie trzeba im już tak wiele.
Nagle zadzwonił telefon. Margaret sięgnęła po słucha
wkę, po chwili jednak oddała ją przyjaciółce.
- To do ciebie - powiedziała z uśmiechem. - Ben.
Nie wiedzieć czemu, Jessica zmieszała się tak bardzo, że
wylała resztkę kawy na obrus.
- Świetnie, że zadzwoniłeś, Ben.
- Chciałem się z tobą zobaczyć, zanim wyjedziesz. Mó
wiłaś, że to już jutro.
Szli alejką w parku Lincolna, graniczącym z jeziorem
Michigan. Minęli zoo i pola golfowe, kierując się w stronę
zatoczki.
- Peter ma jutro podpisać umowę z Oppenheimerem
i zamierza jak najszybciej wracać do domu - wyjaśniła.
- Chcę z nim lecieć. Zawsze przyda się ktoś, kto poda
chusteczkę.
1 7 6 • PETER I EUZABETH
Engel pokręcił głową.
- Elizabeth nie chce się wypłakać. Cały czas udaje, że
nic się nie stało.
Przechodzili właśnie koło pięknego ogrodu botaniczne
go z tysiącem kwiatów.
- To jest właśnie „Ogród Babuni", o którym ci mówi
łem.
Jessica uśmiechnęła się.
- Coś dla takich staruszek jak ja.
Ben wziął ją za rękę.
- Nie mów tak. Nie jesteś wcale stara.
Pomyślała, że już druga osoba tak mówi. Więc cóż,
będzie chyba musiała uwierzyć.
- Jestem - zaczęła cicho - jestem parę lat starsza od
ciebie.
Doktor złożył na jej dłoni pocałunek.
- Zawsze pociągały mnie starsze kobiety.
Jessica poczuła, że sytuacja zaczyna wymykać się jej
spod kontroli. Co gorsza, wcale nie chciała tego zmienić.
Ben objął ją i postanowił oprowadzić po ogrodzie.
- Nazwa „Ogród Babuni" wzięła się stąd, że można tu
znaleźć tylko staroświeckie kwiaty.
Minęli niewielką bramę. Jessica starała się skoncentro
wać na roślinach, ale nie mogła. Czuła bliskość Bena i było
jej z tym dobrze.
Usiedli na ławeczce.
- Muszę ci coś wyznać, Jessico.
- Tak?
Poczuła, że serce zaczęło jej bić gwałtownie.
- Twój wnuk nie jest jedynym, którego uderzył piorun.
Coś ścisnęło ją w dołku. Przed oczami pojawiły się roz
tańczone gwiazdy. Nigdy by się tego nie spodziewała. Po
tylu latach!
PETER I EUZABETH • 1 7 7
- Nie rozumiem - skłamała.
Ben poczerwieniał.
- Chciałem powiedzieć, że to wszystko było takie nie
zwykłe. Czuję, że powinniśmy coś zrobić.
- Z Peterem i Elizabeth?
Z trudem przełknął ślinę.
- T... tak. Oczywiście.
Jessica rozłożyła ręce.
- Niestety, obawiam się, że niewiele już da się zrobić.
Engel poruszył się niespokojnie na ławce.
- Mam wrażenie, że niewiele już im trzeba - powie
dział, patrząc jej w oczy. - Tak jak...
- Zaraz - przerwała mu. - Margaret mówiła dokładnie
to samo. Bardzo możliwe, że macie rację. Oni też to wie
dzą, dlatego unikają się od tego weekendu.
Ben położył rękę na jej ramieniu. Znowu poczuła, że jest
jej ciepło, coraz cieplej.
- Musimy coś dla nich zrobić - orzekł doktor. - Eliza
beth jest taka smutna.
Jessica machnęła ręką.
- Dobrze, że nie widziałeś Petera. Wygląda jak chmura
gradowa.
Mężczyzna odruchowo spojrzał do góry.
- Przydałaby się jakaś burza z piorunami.
- Nic z tego. Słuchałam prognozy na dzisiaj. Możemy
najwyżej liczyć na niewielki wiatr. - Spojrzała w górę. -
O, właśnie.
Nagle złapała Bena za rękę, a on poczuł, że najchętniej
wziąłby ją w ramiona. Teraz, w miejscu publicznym,
w otoczeniu tych wszystkich kwiatów.
Ale Jessica nie zwracała na niego uwagi.
- Co to takiego? - spytała podekscytowana, patrząc
w niebo.
1 7 8 • PETER 1 ELIZABETH
Ben z trudem oderwał wzrok od jej twarzy.
- To? Zwykły balon.
Znowu spojrzał na Jessicę. W słonecznym świetle wy
glądała o wiele młodziej. I te cudowne iskry w jej oczach,
jakby miała zamiar zrobić komuś psikusa.
- Polecimy pięknym balonem, ponad łąki i drzewa zie
lone - zaczęła deklamować.
Engel spojrzał na nią z niepokojem.
- Nie chcesz chyba, żebyśmy my...
Pokręciła głową.
- Nie. Wolę samoloty. - Mrugnęła do Bena. - Mam
jednak wrażenie, że znam takich, którzy chętnie zakoszto
waliby takiej przejażdżki.
Powoli zaczęło do niego docierać znaczenie jej słów.
Uśmiechnął się chytrze.
- Chętnie się do ciebie przyłączę, jeśli będziesz kiedyś
chciała obrabować bank.
Peter słusznie przypuszczał, że sprawa Oppenheimera
zajmie mu sporo czasu. Cały dzień spędził nad dokumenta
mi, a wieczorem wybrał się na kolację z samym Cnarlesem
oraz jego asystentem, Ronem Jasperem. Musieli uzgodnić
warunki transakcji.
W normalnych okolicznościach nie miałby nic przeciw
ko temu. Wręcz przeciwnie - przyjąłby wyzwanie i prze
prowadził całą sprawę do pomyślnego końca. Ale teraz
ciągle się mylił. Wspomnienie Elizabeth wciąż było bardzo
żywe.
Siedział właśnie w pokoju konferencyjnym wielkiego
domu towarowego i rozmawiał z Oppenheimerem, Jaspe
rem i bardzo atrakcyjną Melanie Harris, architektem firmy.
Melanie wyjaśniała, w jaki sposób można rozbudować sieć
domów handlowych Oppenheimera. Peter patrzył w ekran
PETER 1 ELIZABETH • 1 7 9
komputera, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Czuł, że ze
brani oczekują od niego zabrania głosu.
Zadał więc kolejne pytanie.
- Już panu wyjaśniałam. - Melanie nie potrafiła ukryć
irytacji. - Możemy bez przeszkód rozbudowywać się w górę.
Peter zrobił głupią minę. Kobieta zaczęła mieć wątpli
wości, czy w ogóle słyszy, co się do niego mówi.
- Władze miasta nie stawiają żadnych przeszkód - po
wiedziała. - Może pan nawet dobudować kilkanaście pię
ter i wynająć część powierzchni innym firmom.
Fortune czuł na sobie wzrok Oppenheimera i jego po
mocnika.
- Kilkanaście? - powtórzył.
- Albo nawet kilkadziesiąt.
Peter zawahał się.
- Czy to nie za dużo?
- I tak rue przegonisz Sears Tower-wtrącił Oppenheimer.
Jasper i Melanie Harris roześmieli się, a Peter uśmiech
nął się niepewnie.
- Czy ma pan jakieś własne pomysły? - spytała Mela
nie tonem, którego erotyczne konotacje nie uszły uwagi
Jaspera i Oppenheimera.
Peter nie miał pojęcia, o co chodzi.
- Pomysły?
- Tak - potwierdziła pani architekt. - Czy chciałby pan
jakoś rozbudować swoje domy towarowe?
Cała trójka patrzyła na niego, czekając na odpowiedź.
Peter nie wiedział, co robić. Cały czas myślał o Elizabeth
i nie rozumiał, czego od niego chcą.
Charles Oppenheimer zmarszczył czoło.
- Źle się czujesz, Peter? - spytał. - Zbladłeś tak nagle.
Fortune miał nadzieję, że głos nie odmówi mu posłu
szeństwa.
1 8 0 • PETER 3 ELIZABETH
- N... nic mi nie jest.
Chrząknął. Melanie Harris uśmiechnęła się do niego.
- Podobno miał pan wypadek. Szczerze współczuję. To
musiało być wstrząsające.
Peter poruszył się na swoim miejscu.
- O, tak. - Założył nogę na nogę. - O czym to mówili
śmy?
Oppenheimer spojrzał na zegarek.
- Niestety, mam umówione spotkanie - powiedział do
Petera. - Ale skoro już uzgodniliśmy warunki sprzedaży,
może po prostu zostawię cię z Melanie?
- Jasne. Załatwione.
Kiedy obaj mężczyźni zniknęli za drzwiami, Peter spoj
rzał na Melanie. Westchnął ciężko.
- No tak, na czym skończyliśmy?
Dziewczyna wyłączyła komputer i pochyliła się w stro
nę mężczyzny. Złote loki opadły jej na czoło.
- Może to niezbyt delikatnie z mojej strony, panie For
tune - zaczęła - ale wygląda pan na człowieka, który ma
mnóstwo kłopotów.
Peter roześmiał się. Jak mu się wydawało - beztrosko.
- Naprawdę?
Melanie skinęła głową.
- Interesy? - spytała, patrząc na niego uważnie.
Zaprzeczył.
- Od razu tak pomyślałam - mruknęła Melanie. -
A więc kobieta.
Peter spojrzał na nią z uznaniem.
- Jak pani odgadła?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Znam się na tym trochę - powiedziała tajemniczo.
- Czy chce pan poznać moje zdanie na ten temat?
Zawahał się.
PETER I ELIZABETH • 1 8 1
- Jeśli potrafi pani powiedzieć coś sensownego...
Skinęła głową.
- Szaleje pan za nią.
Peter poderwał się z miejsca.
- Z a Elizabeth?!
Melanie potwierdziła. Nagle usłyszeli sygnał łączności
wewnętrznej. Dziewczyna wcisnęła guzik.
- Słucham?
- Otrzymaliśmy wiadomość dla pana Fortune'a.
Peter zbliżył się do stołu, ale sekretarka wyłączyła się.
- Wiadomość? - powtórzył.
- Proszę ją odebrać w sekretariacie - powiedziała Me
lanie. - Ostatnie drzwi na prawo.
Peter wybiegł, jakby go coś goniło. Zdyszany wpadł do
biura i spojrzał z nadzieją na kopertę. Nie, to nie Elizabeth.
Otrzymał wiadomość od babki. Jessica pisała, że ma kłopo
ty i oczekuje go w parku Lincolna.
Elizabeth jeszcze raz sprawdziła szuflady w swoim po
koju. Były puste. Pod ścianą piętrzyły się pudła i skrzynki.
Na biurku leżały stare firanki i zasłony. Wszystko wygląda
ło niezwykle zimno i obco.
Usłyszała pukanie do drzwi.
- Tak?
Na progu stanęła Wendy.
- Czy coś jeszcze, pani doktor?
- Nie, dziękuję.
Pielęgniarka rozejrzała się po pokoju.
- Tak tu teraz smutno - powiedziała.
Elizabeth poczuła, że zbiera jej się na płacz. Przypo
mniała sobie jednak, że jest w pracy. To ją do czegoś zobo
wiązywało.
- Nowy lekarz urządzi ten pokój po swojemu - orzekła.
1 8 2 • PETER I ELIZABETH
Wendy pociągnęła nosem.
- To już nie będzie to. Ale - głos się jej załamał - w No
wym Jorku będzie pani lepiej.
Jeszcze przed tygodniem Elizabeth również tak my
ślała. Ale teraz żal jej było rozstawać się z Benem,
współpracownikami i pacjentami. Poza tym, przyjdzie
jej współpracować z kimś tak nieobliczalnym jak Goślin.
- Pani doktor...
Elizabeth podniosła wzrok.
- Telefon do pani. - Wendy wskazała mrugające świa
tełko.
Rzeczywiście. Elizabeth podeszła do biurka. Już chciała
sięgnąć po słuchawkę, kiedy ze strachem pomyślała, że to
może być Peter. Drżącym głosem poprosiła pielęgniarkę,
żeby odebrała telefon.
- Słucham? Tu gabinet doktor Merchant - powiedziała
Wendy. - Tak. Niestety, wyszła na chwilę.
Po chwili pielęgniarka odłożyła słuchawkę.
- Kto to był?
- Doktor Engel. Mówił, że jest w parku Lincolna i ma
jakieś kłopoty. Prosił, żeby pani przyjechała. Czeka koło
zatoczki.
Elizabeth spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Jesteś pewna?
- O tak, jak najbardziej.
Jeśli jej potrzebował, powinna ruszyć jak najszybciej.
Spojrzała na Wendy.
- Postaram się wrócić za godzinę.
Peter szybko wyskoczył z samochodu. Taksówkarz ob
jaśnił mu po drodze, jak dotrzeć do zatoczki. Bez trudu
odnalazł odpowiednią ścieżkę i zaczął biec przed siebie.
W końcu stanął zdyszany. Przed nim, na łączce nie opodal
PETER I ELIZABETH • 1 8 3
zatoczki, znajdował się wielki czerwony balon gotowy do
lotu. Podszedł bliżej. Poczuł się tak, jak parę dni wcześniej,
w wesołym miasteczku.
Rozejrzał się dokoła. Nigdzie żywej duszy. Ani babki,
ani nikogo innego. Podszedł do kosza i wdrapał się do
środka.
- Tylko popatrzę- mruknął do siebie.
Elizabeth nie brała taksówki. Park znajdował się zale
dwie parę kroków od szpitala. Biegła, przyciskając do pier
si torbę z instrumentami medycznymi i dokumentami.
W końcu nawet nie wiedziała, czy będzie musiała opero
wać Bena na miejscu, czy też tylko wyrwać go z rąk policji.
Zatrzymała się przy wejściu, żeby złapać oddech, i po
biegła dalej. Niestety, koło zatoczki nie było nikogo. Na
łączce znajdował się tylko wielki czerwony balon. Podeszła
bliżej, żeby go lepiej obejrzeć. Nigdy nie widziała z bliska
czegoś takiego.
Uśmiechnęła się do siebie. Chyba nic się nie stanie, jeśli
wejdzie na chwilę do środka. Podeszła do kosza, ale, nieste
ty, ktoś już w nim siedział. Zobaczyła czyjeś plecy i kape
lusz.
- Peter! - krzyknęła.
Mężczyzna w koszu odwrócił się.
- Elizabeth! - Omal się nie przewrócił. Na szczęście
w ostatniej chwili złapał jakąś linę.
I wtedy balon zaczął się podnosić.
- Peter! Nie leć beze mnie! - Dziewczyna rzuciła torbę
i chwyciła brzeg kosza. Znajdowali się już około pół metra
nad ziemią.
- Trzymaj się! - krzyknął mężczyzna.
Dwa metry nad ziemią.
Peter schylił się, żeby jej pomóc, i fiuu... wiatr schwycił
1 8 4 • PETER I ELIZABETH
jego kapelusz i rzucił go do wody. Na szczęście Elizabeth
nie podzieliła jego losu i już po chwili znalazła się we
wnątrz.
- Zgubiłeś kapelusz - zuważyła.
- To dobrze. Mam nadzieję, że przyda się kaczkom.
Kocham cię, Elizabeth! Nie wyjeżdżaj do Nowego Jorku.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Goślin to bufon. Nie chcę u niego pracować. Ja... ja
też cię kocham!
Padli sobie w ramiona i zaczęli się całować. Dodatkowo
ośmielało ich to, że musieli być zupełnie niewidoczni z zie
mi. No, chyba że ktoś miał lornetkę, tak jak Jessica i Ben.
- Wyjdź za mnie, Elizabeth - szepnął Peter. - Bez cie
bie nic nie ma znaczenia. Nawet fortuna rodu Fortune'ów.
Uśmiechnęła się.
- A nie będziesz żałował?
Gorący pocałunek powiedział jej wszystko.
Nagle zobaczyli, że ktoś macha im z dołu.
- Popatrz, ktoś jest na łączce! - zawołała Elizabeth.
- Jessica i Ben! Mogliśmy się tego spodziewać! -Peter
objął ramieniem ukochaną. - Musimy się zastanowić, jak
ich ukarać.
- Tylko nie bądź dla nich zbyt okrutny.
Peter zmarszczył brwi.
- Nie powiemy im nic o ślubie, kiedy wylądujemy.
- A czy wiesz przynajmniej, jak można wylądować?
- Nie mam najmiejszego pojęcia - odparł mężczyzna. -
I wcale mnie to nie martwi - dodał po chwili, ciągnąc
dziewczynę w głąb kosza.
Jessica odjęła lornetkę od oczu i oddała ją swojemu
towarzyszowi, patrząc na niego z niepokojem.
- Nic nie widzę. Trochę się o nich boję.
PETER I ELIZABETH • 1 8 5
- Nie przejmuj się. Na pewno sobie poradzą!
Baloniarz, od którego pożyczyli czerwone cudo, rów
nież nie wyglądał na zaniepokojonego.
- Niech pani będzie spokojna. Zostawiłem im w środku
instrukcję obsługi.
- Nie sądzę, żeby ją teraz czytali - zachichotał Ben
i objął mocno Jessicę.