Strona 1 z 94
Søren Aabye Kierkegaard
BOJAŹŃ I DRŻENIE
CHOROBA NA ŚMIERĆ
Z oryginału duńskiego przełożył i wstępem opatrzył
JAROSŁAW IWASZKIEWICZ
Strona 2 z 94
SPIS TREŚCI
Od tłumacza ........................................................................................................................................... 3
BOJAŹŃ I DRŻENIE
Przedmowa ........................................................................................................................................... 21
Nastrój .................................................................................................................................................. 24
Pochwala Abrahama ............................................................................................................................ 26
Problematy ........................................................................................................................................... 32
Tymczasowa ekspektoracja ............................................................................................................ 32
Problemat I: Czy może istnieć teleologiczne zawieszenie Etyki? .................................................. 49
Problemat II: Czy istnieje absolutny obowiązek wobec Boga? ...................................................... 58
Problemat III: Czy można moralnie obronić Abrahama, że zataił
swój zamiar przed Sarą, Eleazarem i Izaakiem? ....................................................................... 67
Epilog ................................................................................................................................................. 91
Strona 3 z 94
OD TŁUMACZA
Myślę, że tłumacz dzieła filozoficznego – i to tak jeszcze obcego czytelnikowi polskiemu jak dzieło
Kierkegaarda – winien jest kilka słów wyjaśnienia. Przede wszystkim wyjaśnienia tego, jak on to
tłumaczenie widzi, jak go dokonywał i od czego rezultat jego pracy jest zależny. Oczywiście przekład
taki nie może zawisnąć w powietrzu, musi się tu opowiedzieć coś niecoś o środowisku, z którego
wynikło to dzieło i pochodzi sam autor. Postać Kierkegaarda jest tak zadziwiająca, osobliwa i trochę
przerażająca, że trudno tłumacząc jego dzieło nie dochodzić do niego poprzez autora.
Ale pierwej o samym tłumaczeniu.
Zdaje mi się, że nie będę daleki od prawdy, kiedy powiem, że tłumaczenie dzieł filozoficznych, ukazanie
ich myśli w języku innym, niż zostały one napisane, to znaczy pomyślane, jest rzeczą prawie
beznadziejną.
Mamy tu do czynienia z tym samym zjawiskiem, co przy tłumaczeniu poezji. Nie chcę przez to
powiedzieć – choć daje to nieco do myślenia – że filozofia jest poezją, czyli literaturą. Nie twierdzę tego
bynajmniej. Wiem doskonale, że literatura zajmuje się zjawiskami poszczególnymi, cząstkowymi –
podczas kiedy filozofia wywodzi, czy chce wywodzić, dla tych zjawisk cząstkowych zasady ogólne.
Ale chodzi tu o zupełnie inne zjawisko. Chodzi o to, że myślenie ludzkie jest tak bardzo związane z
językiem, iż trudno jest je od tego języka wyabstrahować. W tej chwili twierdzenie to nie jest rzeczą
nową, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie wszyscy możni w piśmie zdawali sobie z tego sprawę. Tak
samo jak poezja, filozofia operuje pewnymi słowami, które w danym języku mają określone znaczenie
i związane są z pewnymi drabinami pojęć, mającymi w innym języku inną postać, inaczej się po prostu
kojarzą.
Tłumacz angielski z duńskiego ma na przykład taki kłopot. W obu tych językach czasownik will służy
do tworzenia futurum, jednakże podczas gdy w angielskim to słowo całkowicie przybrało charakter
czasownika pomocniczego, w duńskim will zachowało swoje zabarwienie woluntarystyczne. I co z tym
robić?
Na dobitkę filozofowie – każdy z osobna – tworzą swój własny język, czasami bardzo złożony i mający
zastosowanie pojęciowe tylko w języku, w którym piszą, muszą być tłumaczone te słowa przez
omówienia, przez rozkład na pojęcia pierwotne – i czasami, bardzo często, za każdym razem inaczej,
jak dobrze o tym wiedzą tłumacze Hegla na przykład.
Co gorsza, niektórzy filozofowie współcześni w tym słowotwórstwie posuwają się bardzo daleko, całe
swoje rozumowanie opierając nie na słowach istniejących, z czym jeszcze można sobie dać radę (np.
l’être et le néant), ale na nowo utworzonych słowach – z najrozmaitszych pierwiastków językowych
złożonych. Bardzo daleko posunął się w tym kierunku Heidegger, tworząc coś w rodzaju nowoczesnego
filozoficznego esperanto. To są rzeczy nieprzetłumaczalne na inny język. Toteż możemy powiedzieć,
Strona 4 z 94
że każdy przekład na inny język jest nieuchronnie interpretacją danego dzieła. Obawiam się, że
twierdzenie, iż przekład dzieła filozoficznego jest nieuchronnie interpretacją, dotyczy nie tylko
Heideggera. Nie darmo Unamuno, nie chcąc się zadowolić taką „interpretacją”, nauczył się po duńsku,
aby czytać Kierkegaarda w oryginale.
W wypadku Kierkegaarda mamy do czynienia z pisarzem piszącym po duńsku w pierwszej połowie
XIX wieku. Przez te lat sto kilkadziesiąt język duński nie zmienił się bardzo, zmieniła się tylko kilka
razy jego pisownia, ostatni raz już za mojej pamięci. Oczywiście wzbogacił się bardzo przez ten czas,
nabrał pewnych odcieni, ale nie zanadto. Już wtedy, jak za dzisiejszych czasów, był to język „wytarty”,
sprowadzony do najprostszych form gramatycznych – i niestety bardzo ubogi w odcienie. Stanowi to
wielki kłopot przy tłumaczeniu. Kierkegaard pisze den Etiske – i koniec, a może to oznaczać etykę,
zbiór prawideł etycznych, postępowanie, etyczne albo po prostu moralność. Jeszcze większe kłopoty
mamy przy oddaniu zasadniczych pojęć Kierkegaarda: den Almene – powszechne, uniwersalne, ogólne
(niemieckie das Allgemeine – czasami z lekkim akcentem na Gemeine) lub den Enkelte – jednostkowe,
indywidualne, także jednostka, pojęcie, którego Kierkegaard używa bez ustanku. Jakie trudności
napotyka tłumacz Kierkegaarda – jeszcze jeden tylko przykład. Czasownik frelse – oznacza ocalić,
zbawić (w znaczeniu teologicznym), wybawić, oswobodzić, uwolnić. Za każdym razem, kiedy
czasownik ten zjawia się w tekście – a zjawia się często – trzeba wyważyć, które z polskich znaczeń
należy wybrać. Nic dziwnego, że nie zawsze się trafia adekwatnie.
W dodatku Kierkegaard używa różnych zbitek słownych w swoim własnym znaczeniu. Tak np. duńscy
interpretatorzy twierdzą, że słowo forhold – stosunek, związek, ma u niego znaczenie „synteza”. I
rzeczywiście, bez tej interpretacji trudno jest zrozumieć cały początek Choroby na śmierć.
Pomijając trudności języka tak odmiennego w założeniach od naszego, ma się tu jeszcze do czynienia z
językiem Kierkegaarda, językiem kapryśnym, pełnym powtórzeń i nie zawsze precyzyjnie oddającym
myśl autora.
Czasami ta powódź drobnych słówek „to jest to”, „bo”, „co”, „który” – robi wrażenie tłumu nocnych
motyli rozbijających się o klosz lampy i nie mogących dotrzeć do światła. Kierkegaard jest ciemny, jego
skoki myślenia są niespodziewane, niektóre ciągi logiczne przeplatają się jak warkocze i trudno jest je
oddzielić, nie wiadomo, które rozumowanie do czego należy. Niektóre miejsca jego dzieł zostają
zupełnie ciemne i nie nadają się do przekładu ani do interpretacji. Angielski tłumacz tego dziełka, które
dajemy obecnie w polskim przekładzie, wpadając w rozpacz nad pewnym zupełnie ciemnym miejscem
Bojaźni i drżenia, powiada (powołując się zresztą na Nielsa Tholstrupa, wydawcę duńskiego tej
książeczki): „Bardzo kocham Kierkegaarda, ale czasami go nienawidzę za to, że mi przeszkadza spać
w nocy. Jedynie pomiędzy snem a czuwaniem potrafię pojąć coś niecoś z jego skomplikowanych
sentencji”.
Strona 5 z 94
Idąc za tłumaczem francuskim, panem Tissot, przełożyłem inkryminowane miejsce „jak idzie”, nie
wdając się w jego interpretację.
Poza tym trudno jest uchwycić ambiance kulturalną, której wyrazem jest sztuka literacka Kierkegaarda.
Walczy on z Heglem, przeciwstawia się mu, ale potężna indywidualność wielkiego filozofa ciąży na
nim, na jego pojęciach (słynna triada Hegla), na jego języku. Poza tym Kierkegaard jest teologiem,
niedoszłym pastorem. Wprawdzie swą rozprawę doktorską napisał – o zgrozo! – po duńsku, nie po
łacinie, i poświęcił ją ironii Sokratesa, lecz bronił swej dysertacji w języku Latynów, a jedna z głównych
części dysertacji zajmowała się zagadnieniem, czy większe jest podobieństwo między Sokratesem i
Chrystusem, czy większe są różnice. Trudno jest nam się zorientować, gdzie są parafrazy z Pisma
świętego, gdzie je przytacza Kierkegaard in extenso. Zatytułowaliśmy jego rozprawkę Bojaźń i drżenie,
gdyż jest to cytat ze Starego Testamentu, tak samo jak Choroba na śmierć jest cytatem z Nowego i tak
to miejsce brzmi w przekładzie Wujka.
Czy można kochać Kierkegaarda? – jak to mówi angielski jego tłumacz. Chyba trudne to zadanie.
Natura neurasteniczna, egotyczna, bardzo bliska wszelkich dewiacji psychopatycznych, zbyt często nas
niecierpliwi. Jest bardzo „trudny w pożyciu” – i czasami zupełnie niezrozumiały.
Przy badaniu jego postaci warto zawsze pamiętać o jego nordyckim, jutlandzkim pochodzeniu – i
dlatego z taką ostrożnością i cum grano salis trzeba traktować genealogię Sartre'a i Merleau–Ponty,
umysłów mimo wszystko śródziemnomorskich, którym pewne strony życia i myślenia wielkiego
Duńczyka musiały na zawsze pozostać obce. Tym bardziej, że Sartre dochodzi do Kierkegaarda poprzez
rosyjską, nieco „prawosławną” interpretację duńskiego filozofa w książce Lwa Szestowa, która była dla
Francuza wrotami do tej dość odległej od francuskiego myślenia szkoły.
Walter Nigg powiada: „Kierkegaard był, czego nigdy dość nie można zaakcentować, całkowicie
północną osobowością, pełną dziwnych głębin i niezmierzonych przepaści, głębokością swą
przypominających wiecznie niespokojne morze. Kierkegaard był jednym z najbardziej tajemniczych
ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, i jeżeli się go chce zrozumieć, nigdy nie należy zapominać o jego
skandynawskiej naturze. Prawdziwie północne samoudręczenie ocieniało całą radość życia ponurą
powagą, był człowiekiem, który z wielką trudnością wyzwalał się ze swych więzów i którego
najszczęśliwsze dary zniszczyła melancholijna religijność”.
Zaraz zobaczymy, że określenie Nigga nie całkiem odpowiada prawdzie. Ale nie myli się on,
podkreślając zasadniczą, decydującą rolę środowiska w formowaniu się tego osobliwego człowieka.
Nie jestem zwolennikiem biografizmu, zwłaszcza podkreślania wpływu życiorysu na filozoficzne
myślenie największych filozofów. Ale w wypadku Kierkegaarda najwięksi przeciwnicy tegoż
biografizmu muszą ustąpić przed faktami. Nie znając szczegółów – ubogiego zresztą w zdarzenia –
życiorysu Kierkegaarda, staniemy całkiem oniemiali i onieśmieleni wobec niektórych jego dzieł,
Strona 6 z 94
powiedzmy nawet wszystkich jego dzieł i całego sposobu myślenia. Wszystko to ma bardzo głębokie
korzenie, nie zawsze dające się nawet wytłumaczyć, w jego życiu osobistym. W jednym Nigg ma rację:
Kierkegaard jest jednym z najbardziej tajemniczych ludzi.
Niewątpliwie Kierkegaard jest typem nerwicowym, psychopatycznym nawet. Ale mimo skłonności do
zwierzeń, mimo olbrzymiego dziennika, mimo wszystkich jego dzieł, które są raczej wybuchem liryki
i odnoszą się bezpośrednio do faktów jego zewnętrznego i wewnętrznego życia, do dziś dnia nie
wiadomo dokładnie, na czym polegały jego wewnętrzne urazy i kompleksy. Miały one decydujący
wpływ na przebieg jego życia i myślenia – i nawet je znamy, tylko nie chcemy im uwierzyć. Zbyt trudno
jest dzisiejszemu człowiekowi utożsamić się z mieszkańcem Kopenhagi z pierwszej połowy XIX wieku,
zbyt trudno zrozumieć elementy, które kształtowały jego ja, aby pod tym wszystkim, co wiemy o
Kierkegaardzie, nie podejrzewać jeszcze czegoś, czegoś ważniejszego i najbardziej zatajonego, o czym
jednak nie mamy najmniejszego pojęcia.
Przede wszystkim najtrudniej jest nam wczuć się w stan religijny rodziny Kierkegaarda, zwłaszcza nam,
wychowanym w środowisku powierzchownie i czysto zewnętrznie katolickim. Straszliwe,
starotestamentowe pojęcie grzechu jest nam zupełnie obce. Jest to skutek przyzwyczajenia do katolickiej
spowiedzi, do „grzechów odpuszczenia”, do jakiegoś oswojenia się z grzechem jako takim. W
środowisku protestanckim, gdzie jeszcze zawsze pokutują takie czy inne wątpliwości co do
predestynacji człowieka, pojęcie grzechu nabiera przerażających rozmiarów, grzech staje się „chorobą
na śmierć” – czyli drogą do potępienia wiecznego. A potępienie wieczne stoi zawsze przed oczyma tych
owoczesnych wierzących i jest tą przerażającą otchłanią, która może przyprawić o zawrót głowy i o
całkowite zwątpienie o dobroci Boga. To zwątpienie było jednym z wielkich uczuć, które podkopało
równowagę duchową Kierkegaarda.
Jasny, wyraźny, wielokrotnie poświadczony przez samego Kierkegaarda, jest kompleks ojca. Matka –
co ciekawe – była służąca starego Kierkegaarda, jak gdyby nie istnieje. Nie jest wymieniona ani w
dziełach, ani w dziennikach syna. Miłość, szacunek, poważanie dla ojca są w najwyższym stopniu
rozwinięte. Niestety, Søren dorastając dowiaduje się, że ojciec po śmierci pierwszej żony bardzo prędko
ożenił się właśnie ze swoją dotychczasową służącą, matką Sørena, i że pierwsze dziecko z tego
małżeństwa urodziło się w cztery miesiące po ślubie. Pierwszy wstrząs, pierwsza wątpliwość. Dalej, po
śmierci matki Sørena i pięciorga dorosłych dzieci, stary Kierkegaard wyznaje, że w dzieciństwie, a
musiało to być wczesne dzieciństwo, bo przed 12–tym rokiem życia, gdy był pastuszkiem na Jutlandii,
cierpiał głód, chłód i razy –– wszedł pewnego ranka na wzgórek i wyciągając ręce do nieba przeklął
Boga za swoją niedolę. Søren zamiast uczuć w sercu żal i miłosierdzie nad biednym dzieckiem, które
do tego stopnia cierpiało, uznaje, że grzech przekleństwa tego ciąży na nich wszystkich i będzie ciążył
do końca ich dni. To Bóg karze ojca za to, odbierając mu pięcioro dzieci, to Bóg czyha na zdrowie
Sørena i jego jedynego starszego brata, ocalałego z tego pogromu.
Strona 7 z 94
Przekleństwo Boga, pamięć o tym, wyznanie tej winy przed synami, wzięcie części tej winy na siebie
przez synów jako „grzechu pierworodnego” – trudne są dla nas do zrozumienia. Rodzina szaleńców –
powiadamy. Tak chyba było w istocie.
Czy to w związku z kompleksem ojca, czy z innych powodów zjawiają się komplikacje seksualne, które
staną się główną treścią męki jego młodych lat i w tak wyraźny sposób odbiją się na całej jego literacko–
filozoficznej twórczości.
Była epoka, kiedy młody Søren pragnął się wyzwolić spod przewagi rodzica, nawet wyprowadził się z
bogatego domu ojca (co prawda tylko na pół roku) i wiódł typowe życie kopenhaskiego złotego
młodzieńca. Włóczył się całymi dniami po słynnym Stroget, ulicy od wieków przeznaczonej na spacery
tego typu elegantów, popijał po piwiarniach i po restauracjach, robił długi... nie wiadomo na co, bo
kobiet żadnych nie miał. Obracał się w dziwnych towarzystwach, między innymi wśród pracowników
policji kryminalnej. Życie to było szalone, zagmatwane, bezładne, zabarwione buntem przeciwko ojcu
i jego pobożnym przyjaciołom (wśród których był pastor, przyszły biskup Mynster).
Młodość musi się wyszumieć. Jednak nie było to „wyszumienie” takie, jak na ogół w tych czasach
bywało. Znana jest data jedynej wizyty Sørena Kierkegaarda w domu publicznym – 10 listopada 1836
roku. Miał wtedy 28 lat. Uciekł z tego miejsca przeklętego, gnany szyderczym śmiechem zebranych
kobiet. Nazajutrz zapisał w swoim dzienniku tylko: „Mój Boże, mój Boże ...”.
Kompetentny biograf filozofa powiada, że było to prawdopodobnie jedyne spotkanie w życiu
Kierkegaarda z kobietą jako przedstawicielką seksu.
Nic się z tego nie rozumie. Niebawem Kierkegaard zakochał się w młodej dziewczynie, Boletcie
Rerdam (ciotecznej babce Waldemara Rordama, tłumacza Pana Tadeusza). Zaszedłszy kiedyś do
Boletty zastał tam osiem pięknych dziewcząt, które przyjęły jego niespodziewaną wizytę z dość
niepewnymi minami: młody Kierkegaard, jeszcze piękny wtedy, nie cieszył się dobrą opinią. Wśród
tych zebranych panienek ujrzał piętnastoletnią wówczas nimfetkę, Reginę Olsen. Zapomniał o Boletcie
i zakochał się w Reginie od pierwszego wejrzenia.
Odtąd zaczęła się ta długotrwała męka. Ciągnęła się ona do samej śmierci Sorena, zapiski o Reginie
ożywiają po ludzku ostatnie kartki dziennika, który w tej epoce stał się już tylko monotonnym i
maniakalnym zbiorem ciągle tych samych ataków na oficjalny kościół protestancki. Ale to za lat
kilkanaście – tymczasem zaczął się dziwaczny romans, będący prawdziwym piekłem zarówno dla
Sorena, jak i dla Reginy.
Oficjalne narzeczeństwo trwało równo rok, ale już w dwa dni po zaręczynach Søren zaczął się wahać,
czy ma prawo związywać z sobą młodą istotę, czy ma prawo skazywać ją na melancholię, która bez
granic panowała w jego duszy, czy ma prawo na to czy na tamto. Wszystkie te rozważania robią
Strona 8 z 94
wrażenie parawanu, którym Søren chce przed sobą samym zasłonić fakt zasadniczy: wstręt do
małżeństwa, do obcowania płciowego, do stosunku nawet z najbardziej ukochaną kobietą.
Regina rozumie go, kocha go, chce go uleczyć. Decyduje się na krok tak śmiały w owych czasach, ona,
córka radcy stanu, młoda dziewczyna, w Kopenhadze, gdzie wszyscy wszystkich znają i wszyscy o
wszystkich wiedzą – idzie sama do mieszkania Sørena. I nie zastaje go. Otrzymuje za to nową listowną
porcję tłumaczeń, że musi się jej wyrzec, aby posiadać wiecznie, porcję pełną tym podobnych
sofizmatów. Znajdziemy je w pięknej formie opracowane w dziełku Bojaźń i drżenie.
Ale prawdziwe przyczyny zerwania z Reginą Olsen nigdy nie zostaną ostatecznie wyjaśnione. Pisze w
dzienniku: „Gdybym chciał jej wyjaśnić wszystko, musiałbym ją wtajemniczyć w okropne rzeczy, w
mój stosunek do ojca, w jego melancholię, ciemną noc, która w najgłębszych tajnikach jaźni szaleje,
moje błędy, moje rozkosze i występki, które w oczach Boga chyba nie są tak bardzo wołające o pomstę
do nieba, bo przecież to lęk mnie popychał do tych czynów, do popełniania błędów, a gdzie miałem
szukać przystani, kiedy wiedziałem czy przeczuwałem, że jedyny człowiek, którego siłę i moc
podziwiałem, załamał się”. Lęka się wyjawić Reginie wszystkie ante facta, a przecież wiemy, że tych
faktów nie było tak wiele, że grzechy jego „nie były już tak bardzo wołające o pomstę do nieba”. A
może?
Zapewne główną przyczyną zerwania, niemożnością zawarcia małżeństwa, działania podług zasad
„powszechności” była przede wszystkim ta noc, która w głębi tej istoty szalała, ten lęk i – co gorsza –
to rozmiłowanie w tym lęku, sympatia do uczuć, które ze względów etycznych należało potępić. Stąd
to urodziło się zdanie, że „jednostka jako jednostka jest wyższa od powszechności”, stąd to zadziwiające
twierdzenie, że demon może działać na korzyść człowieka, jakie znajdujemy w Bojaźni i drżeniu.
Rozmiłowanie w swoim szaleństwie, ukochanie cierpienia z innych jeszcze powodów może wywoływać
uczucie sympatii do samego siebie. Cierpienie po zerwaniu z Reginą wybucha w nagłej
niepohamowanej twórczości. W dwa tygodnie po ostatecznej decyzji Søren wyjeżdża do Berlina i tam
zaczyna się okres gorączkowej jego pisaniny. W roku 1843 wydaje swoje Albo – albo, Bojaźń i drżenie,
Powtórzenie i jeszcze kilka innych książek.
W najbliższych latach powstaje szereg dzieł olbrzymich, podstawowych, pisanych z pasją i z zacięciem
literackim, walczących z Heglem, kładących podwaliny pod nowoczesną filozofię, ukazujących nagle
jednostkę ludzką, zagubioną w dotychczasowych systemach filozoficznych, w nowym przejmującym
świetle, a wszystkie starające się wytłumaczyć sobie, ludziom i ukochanej dziewczynie, że nie mógł jej
poślubić.
Spotykamy się tu z jednym z najdziwniejszych zjawisk w dziejach myśli ludzkiej, kiedy chłopak, aby
wytłumaczyć sobie i innym, że nie postąpił z dziewczyną podle, porzucając ją z lęku przed
urzeczywistnieniem stosunku erotycznego – porusza niebo i ziemię, Pismo święte i autorów
Strona 9 z 94
starożytnych i nie waha się w obszernych wywodach mówić o potrzebie ideologicznego „zawieszenia”
etyki – kiedy staje wobec zagadnień wyższych od etyki. A co najważniejsze, nie waha się poruszyć
przepaści własnego ja, owej „nocy szalejącej na dnie każdej istoty”, w tych ziemskich i jakże, zdawałoby
się, małostkowych celach. To zestawienie wielkości i groteski jest czymś jedynym w świecie. Nie darmo
tak często zestawia się Kierkegaarda z Dostojewskim. Córka radcy stanu!
„Niejednokrotnie człowiek się stał geniuszem – powiada Kierkegaard – przez dziewczynę... ale nie stał
się geniuszem przez dziewczynę, którą otrzymał, gdyż przez tę, którą otrzymał, stał się tylko radcą
stanu!” Ba, jeszcze i ten strach, aby nie stać się tylko radcą stanu!
Może za mało się bierze pod uwagę epokę i miejsce, w którym żył Søren Kierkegaard. A może się po
prostu za mało zna te czasy.
Całe życie Kierkegarda przebiegało w czasach największej depresji, jaka spotkała jego ojczyznę w ciągu
długiej i pełnej chwały historii. Søren urodził się w roku 1813 – „kiedy – jak powiada – zjawiło się wiele
innych fałszywych banknotów ...” Był to rok bankructwa państwa, w 1814 nastąpiło oderwanie się
Norwegii, a potem ciężkie lata ubóstwa, utrudnionej odbudowy zbombardowanej przez Anglików
stolicy, czasy ciemnego absolutyzmu, który można porównać tylko z carskim samodzierżawiem.
Kopenhaga była małym miastem o 120 tysiącach mieszkańców, ścieśnionych pomiędzy starymi murami
obronnymi. Poza murami nie wolno było się budować, miasto było siedliskiem nędzy, ubóstwa, chorób.
Może dlatego tak umierały dzieci starego Kierkegaarda? Flota była zniszczona i handel z Indiami
Wschodnimi i Zachodnimi, gdzie Dania miała jeszcze kolonie, trzeba było z trudem odbudowywać.
Stolica była małym prowincjonalnym miastem, wszyscy się tu znali, spotykali na ulicach, plotkowali.
Uprzywilejowani byli tylko urzędnicy królewscy i duchowieństwo, które najczęściej tworzyło ciało
profesorskie uniwersytetu. Rok 1840 był dnem depresji gospodarczej państwa i miasta.
Dopiero w parę lat po śmierci Kierkegaarda skasowano mury, miasto zaczęło się rozbudowywać,
odetchnęło swobodniej, cały kraj zaczął oddychać inaczej po wprowadzeniu liberalnej, demokratycznej
konstytucji. To zaczęło się zresztą już za życia Kierkegaarda, ale on tego nie zauważył.
Kopenhaga jeszcze dziś – kiedy stała się piękną światową stolicą, jednym z najpiękniejszych miast w
Europie – jest miastem par excellence mieszczańskim. Sam dwór królewski jest jakby tego
mieszczaństwa ukoronowaniem. A cóż dopiero w latach czterdziestych ubiegłego stulecia! To małe
wewnętrzne piekiełko Kierkegaarda było umieszczone w małym, pospolitym środowisku. Kierkegaard
nie mógł liczyć ani na zrozumienie, ani na rozgłos. Mówił: nie wiem, czy znajdzie się dziesięciu ludzi,
którzy czytają moje książki. Przypuszczam, że łudził się. Nie było wówczas dziesięciu ludzi w
Kopenhadze, którzy by czytali, a zwłaszcza rozumieli jego dzieła. Nie darmo powiadano w złośliwej,
jak wszystkie małe miasta, Kopenhadze, że pierwszą książkę Kierkegaarda o H. G. Andersenie
przeczytało do końca tylko dwóch ludzi: on sam i H. C. Andersen. Aby sobie uprzytomnić tę sytuację,
możemy sięgnąć po polski przykład z życia kulturalnego. Kierkegaard całą swoją filozofią (i z burzą
Strona 10 z 94
szalejącą w jego wnętrzu) przypomina sytuację Witkacego w Zakopanem. Te same kontrasty i te same
pobudzenia działające na skutek tych kontrastów.
Nie trzeba jednak myśleć, że Kopenhaga w tych chudych latach była intelektualnie martwa. Przeciwnie,
posiadała intensywne życie kulturalne, które nam jednak dzisiaj może się wydawać dosyć osobliwe.
Przede wszystkim posiadała parę wybitnych jednostek ludzkich, które nie tylko nadawały ton
owoczesnej epoce, ale miały ogromne znaczenie dla całego kraju, dla zdemokratyzowania zasad rządu,
a także dla całej przyszłości. Tu należy wymienić na pierwszym miejscu N. F. S. Grundtviga. Ten
lekceważony przez Kierkegaarda teolog, historyk i poeta – w przeciwieństwie do filozofa – odegrał
olbrzymią rolę w przyszłym kształtowaniu się społeczeństwa duńskiego. Poza granicami Danii nie jest
ani znany, ani rozumiany. Nie zna europejskiego rozgłosu, jaki przypadł w udziale Kierkegaardowi.
W tym samym czasie dyktatorem gustów, smaków artystycznych, ba, zadań sztuki był w ciągu całego
swego życia Johann Ludwig Heiberg. Rola jego w życiu umysłowym Danii też nie jest dla nas tak od
razu uchwytna. Kierkegaard po raz pierwszy posłyszał od Heiberga o Heglu, zapewne też przeczytał
pierwszy duński esej hegeliański, o wolności ludzkiej, napisany przez tegoż Heiberga. Heiberg przeżył
w swoim czasie (w Hamburgu) coś w rodzaju „doświadczenia religijnego”, w którym objawił mu się
cały system Hegla z końca w koniec, jasno i wyraźnie. Jak sam Heiberg potem mówił, Hegel nauczył
go ograniczenia w twórczości, Heiberg zrozumiał, że wszystko wypowiedzieć można w teatralnym
wodewilu – i potem do końca życia pisał tylko wodewile, które, wystawiane w królewskim teatrze, z
udziałem jego żony, słynnej „muzy stulecia” Johanny Luizy Heiberg, w kąt zapędziły, ale to na dobre,
starego Oelenschlâgera i na długie lata określały literaturę i gusta „liberalnej” Danii. Aż po czasy Ibsena,
którego pierwsze dramaty reżyserowała pani Heiberg. Aby zrozumieć stosunek filozofii Hegla do
wodewilów Heiberga, trzeba by przestudiować całą filozofię Hegla i wszystkie wodewile Heiberga. Nie
wiem, czy jest ktoś na świecie, kto by się podjął tego niewdzięcznego zadania. Mimo woli dotknęliśmy
tutaj kwestii teatru. Tu odkrywamy, w czym myli się Nigg, mówiąc, że „samoudręczenie ocieniało
ponurą powagą całe życie” Kierkegaarda. Niechybnie w życiu tym, pełnym lęku i samoudręczeń,
istniały jasne momenty: popęd twórczy, na cześć którego Soren wypisywał prawdziwe peany, muzyka
i teatr. Nie byłby Kierkegaard Duńczykiem i synem Kopenhagi, gdyby nie był fanatycznym
wielbicielem teatru. Ubóstwiał muzykę. Spory rozdział Albo – albo poświęcony jest głębokiej i
wnikliwej analizie opery Don Juan Mozarta. W późnych czasach, jako schorowany i zdziwaczały, mógł
się oderwać od swego pulpitu, przy którym pisał gorączkowo, wpaść do teatru, wysłuchać uwertury do
tegoż Don Juana i wrócić zaraz do pracy, która przychodziła mu zawsze z trudnością. Ale jeszcze
bardziej ubóstwiał teatr.
Rola, którą odgrywał i odgrywa teatr w Kopenhadze, nie da się z niczym porównać. Teatr Królewski
Opery, Baletu (świetny naówczas Bournonville) i Dramatu był zawsze oczkiem w głowie kopenhaskiej
publiczności. Najwyższą sytuacją w „towarzystwie” kopenhaskim było stanowisko dyrektora
Strona 11 z 94
Królewskiego Teatru. Był nim w swoim czasie opiekun Andersena, Collin, był potem przez długie lata
Heiberg. Od robotników portowych do najwyższej arystokracji wszyscy kochali teatr. Thorvaldsen
umarł w teatrze.
Oczywiście Kierkegaard chodził do teatru, aby podziwiać panią Heiberg. Ale przede wszystkim, aby się
pośmiać. Zdrowym, naturalnym, ludzkim śmiechem. A znał się na tym. Zachowała się w listach z
Berlina do przyjaciół szczegółowa analiza gry dwóch komicznych aktorów niemieckich: Beckmanna i
Grobeckera. Jak znakomicie opisuje Soren ich gesty, ich zachowanie, ich głos – ich présence na scenie,
co uchwycić mogą tylko wytrawni znawcy gry aktorskiej.
Zatrzymałem się znów dłużej na tym codziennym dniu kopenhaskim, abyśmy mogli być bardziej
wyrozumiali dla zdarzeń, które znaczyły drugą połowę i koniec życia Kierkegaarda. Zazwyczaj jego
biografowie wyznaczają cztery ośrodki, wokół których skupiały się psychiczne przygody Kierkegaarda:
ojciec, Regina, walka z Goldschmidtem i ataki na biskupów Mynstera i Martensena. Chciałbym bardzo
podkreślić tutaj niewspółmierność tych spraw. Ojciec i Regina to sprawy niechybnie głębinowe,
znaczące nieodwracalne procesy psychiczne, doprowadzające do psychopatii. Są to przyczyny „bojaźni
i drżenia”, dla załatwienia (pozornego) których porusza on niebo i piekło. Ackeronta movebo.
Podczas kiedy sprawa z Meirem Aronem Goldschmidtem, studenciną, który wydaje paszkwilanckie
pisemko „Korsarz”, jest jedną z drobnych małomiasteczkowych spraw. Oczywiście, psychicznie
niezrównoważony Soren musi boleśnie odczuwać, on, który wie, że dokonał wiekopomnych odkryć
filozoficznych czy psychologicznych, gdy prześmiewają się z tego, iż ma jedną nogawkę spodni krótszą
od drugiej. Ale naprawdę nie jest to tak ważne, chociaż Kierkegaard głupie ataki i karykatury „Korsarza”
może chwilowo wyolbrzymiać chorobliwie.
Inna sprawa z atakami na kościół oficjalny, choć i to jest rzecz, którą dziś widzimy w innych rozmiarach.
Bowiem wówczas rozgrywała się ona między znajomymi, w rodzinie. Kierkegaard osobiście zaniósł
biskupowi Mynsterowi książkę atakującą jego i kościół, który on reprezentował. Powiedział: „Chciałem
bardzo, aby podczas kiedy tę książkę drukowano, jeden z nas umarł”.
Przecież biskup Mynster był opiekunem duchowym starego kupca Kierkegaarda, Seren widywał go
prawie co dzień w domu, późniejszy biskup Martensen był jego korepetytorem na uniwersytecie. W
czasach „szalonej” młodości Søren zatrzymywał za połę Martensena na Stroget i zadawał mu
ontologiczne pytania. Mógł być wtedy „pod gazem”.
Oczywiście dziś widzimy w innym świetle ataki Kierkegaarda na kościół oficjalny za zdradę
prawdziwego chrześcijaństwa. Możliwe, że dlatego, iż przeżyliśmy potem Tołstoja. Niezwykle
przypomina argumentacja, sformułowania, siła zarzutów – i wiara w to, że on wie, jakie ma być
prawdziwe chrześcijaństwo – to wszystko, co mówił na ten temat Lew Tołstoj. I to dążenie do
Strona 12 z 94
męczeństwa, któremu nie dane się było spełnić. Król i rząd duński mieli tę samą przezorność, co
Aleksander III: męczenników nam nie potrzeba – zwłaszcza w osobach Kierkegaarda czy Tołstoja.
Poczucie wielkości myśli, głębi własnych przeżyć rozsadzało Kierkegaarda. Czuł się naznaczony w
małym, plotkarskim mieście, wśród pospolitych ludzi – ustalał swoje absurdalne aksjomaty, wierzył, że
jest wybrany i że może wstrząsnąć światem – a tu widział dwór, królewski teatr, „wielką” Luizę Heiberg
i oficjalny kościół, który mienił się być chrześcijańskim. Za dużo koszmarów w tej jednej klatce, aby
móc zachować równowagę ducha.
Ostatnie, olbrzymie zeszyty dziennika zapełnione są maniakalnym powtarzaniem tych samych myśli o
prawdziwym i fałszywym chrześcijaństwie. Dwa ostatnie lata życia nie pisze nic. Kapitał, który mu
zostawił ojciec, wyczerpał się w dniu 2 października 1855 roku, w dniu, kiedy go przewieziono do
szpitala na ostatnią „chorobę na śmierć”.
Reginę spotkał ostatni raz na ulicy dnia 17 marca 1855, na krótko przedtem, nim opuściła Kopenhagę,
udając się do Indii Zachodnich, gdzie mąż jej, Schlegel, był mianowany gubernatorem. Regina Schlegel
zmarła w roku 1904.
Oczywiście prace Sørena Kierkegaarda mogę rozpatrywać tylko z punktu widzenia literackiego. Do
rozbioru ich filozoficznego brak mi odpowiedniego wykształcenia i, powiedzmy sobie, filozoficznego
żargonu, który dzisiaj całkowicie opanował filozoficzne piśmiennictwo.
Jest to możliwe dlatego, że Kierkegaard ujmował zawsze swe dzieła w formę literacką; nie tworzą one
nigdy jakiegoś systemu przesłanek i wniosków, ale są wylewem, najczęściej lirycznym wylewem, myśli
na temat egzystencji ludzkiej (Kierkegaard używał często przymiotnika egzystencjalny, nigdy
rzeczownika egzystencja). Zresztą on sam bardzo często nazywa siebie nie filozofem, lecz pisarzem,
poetą, twórcą. Jego dzieła filozoficzne często zmieniają się w pamiętnik, wspomnienia, nawet literacką
fikcję. W Albo – albo powołana jest staroangielska fikcja romansowa odnalezienia szuflady ze starymi
papierami (papiery A i papiery B) – a nawet zakończenie pierwszej części przechodzi w romans Z
pimięlnika uwodziciela, który sam jeden tylko z całej spuścizny Kierkegaarda doczekał się szerokiej
popularności, tłumaczenia na wicie języków i zabrnął do kiosków na dworcach kolejowych. Oczywiście
całe to dzieło literackie jest uwarunkowane środowiskiem, o którym już mówiliśmy, i epoką.
Epoka to oczywiście romantyczna. Ale Kierkegaard w swych pracach daleki jest od romantyzmu, sama
ścisłość myślenia, dialektyka jego sprzeciwiają się temu pojęciu. A jednak czytając takie utwory, jak
Bojaźń i drżenie, jak Pojęcie strachu – nie mylimy się odczuwając w nich pewien powiew romantyzmu.
Może nie tyle romantyzmu w naszym, słowiańskim rozumieniu tego słowa – ile w rozumieniu na
przykład byronizmu. Byron także uważał, że jako jednostka jest wyższy ponad powszechność – i
tłumaczył sobie to zdanie w dość wygodny dla siebie sposób. Obok Byrona – oczywiście Hegel.
Strona 13 z 94
Nad całą tą epoką górowała i ciążyła postać i filozofia Hegla. Widzieliśmy, że nawet Heiberg tej filozofii
poddawał koncepcję ograniczenia swej twórczości do wodewilów. Dwóch ludzi, myślicieli
największych, wystąpiło wtedy przeciwko tej tyranii. Marks, który „postawił Hegla na głowie” – i
Kierkegaard, który poszedł nieco dalej, podważając w ogóle możliwość i celowość stwarzania systemu
filozoficznego, który by mógł wyjaśnić cały świat.
U Kierkegaarda cały proces myślowy i twórczy sprowadza się do subiektywizacji. Duński myśliciel
próbował, właściwie po raz pierwszy – w odróżnieniu od Hegla – ukazać subiektywność jako
specyficzny świat. Świat ten nie może być opisany przy pomocy żadnych kategorii odnoszących się do
bytu przedmiotowego, w szczególności nie da się ująć jako pewien rodzaj „substancji” czy też
bezosobowa treść myśli lub wrażeń doświadczalnych.
Jednostka tak pojęta próbuje odnaleźć siebie jedynie w wierze. Wiara jest u Kierkegaarda nie stanem,
nie czymś wyrozumowanym, ale ruchem, kontaktem osobowym z Bogiem – przyświadczonym
założeniem początkowym, aksjomatem z góry powziętym. Każdy uważny czytelnik. Kierkegaarda ujrzy
wyraźnie, iż ta wiara, pojmowana jako namiętność, jako namiętny ruch, gwałtownie wynikający z
rozpaczy i niepokoju, jest czymś sztucznie doczepionym, poszukiwaniem rozwiązania, którego nie ma.
Na samym początku Pochwały Abrahama Kierkegaard powiada: „Jeżeli nie istnieje żadna wieczna
świadomość w człowieku, jeżeli na dnie wszystkiego czai się tylko dziko działająca moc, która kłębiąc
się w wirze ciemnych namiętności zrodziła wszystko to, co było wielkie, i to, co nie miało żadnego
znaczenia, jeżeli pustka bezdenna i nigdy nie nasycona kryje się pod wszystkim, czymże innym staje
się życie całe, jak nie rozpaczą? Jeżeli tak jest, jeżeli nie ma żadnych świętych więzów łączących
ludzkość, jeżeli pokolenie za pokoleniem powstaje jak liście w puszczy, jeżeli jedno pokolenie
przychodzi na zmianę drugiemu, jak następują po sobie śpiewy ptaków w lesie, jeżeli pokolenia mijają,
idąc przez życie jak okręt po morzu, jak wicher na pustyni, jak bezmyślne i bezowocne działanie, jeżeli
wieczne zapomnienie zawsze czyha na swą zdobycz i nie ma żadnej rzeczy, która by była dość silna,
aby wyzwolić od tego –'jakże puste i beznadziejne wydaje się życie! Ale przecież tak nie jest i Bóg,
który stworzył męża i niewiastę ...” itd.
Kiedyś, przed trzydziestu pięciu laty, oczywiście nie mając pojęcia o Kierkegaardzie i nie czytając nawet
słabego wyboru jego pism, dokonanego dla „Sympozjonu”, wydawanego przez Leopolda Staffa we
Lwowie, w zakończeniu mojej powieści Zmowa mężczyzn w sposób mniej więcej analogiczny
uzasadniałem, że jedynie hipoteza istnienia Boga jest jakąś zasadą porządkującą nasze życie.
„Odwieczne prawa pchały... gwiazdy miarowym obrotem w pustej przestrzeni i wobec tych praw nie
znaczył nic ból jego ani śmierć Alinki. Nic”.
Wspominam tutaj o tych dwóch fragmentach nie dlatego, abym chciał broń Boże równać się z
Kierkegaardem czy mówić o mojej filozofii. Przeciwnie, chciałem tu podkreślić literackość
Kierkegaarda i tę pewną sztuczność, jaką idea wiary i Boga zabarwia się wobec tak prawdziwego i
Strona 14 z 94
przenikliwego widzenia świata jako chaosu i rozpaczy. Idea ta zawsze będzie u Kierkegaarda czymś
„doczepionym”, a w gruncie rzeczy czymś wszczepionym z zewnątrz i jeżeli przeżytym, to w bardzo
osobliwy sposób, daleki od mistycyzmu tego czy innego zabarwienia. Szczególnie wyraźnie to widzimy
w dziełku Choroba na śmierć, które jest właściwie traktatem o rozpaczy, o beznadziejności sytuacji
człowieka, a które w końcowych partiach przeradza się w pastorskie kazanie, w którym nawet styl
homilijny przestaje przypominać tragiczne diatryby partii początkowych. Całe to „kazanie” wydaje się
czymś nie powiązanym z zasadniczym trybem rozumowań i czymś, do czego Kierkegaard nieszczerze
się zmusza.
Odpowiedzialność jednostki u Kierkegaarda istnieje jedynie wobec samej siebie. Przerasta to, co filozof
nazywa ogólnością, powszechnością, a co, jak powiedziałem mówiąc o trudnościach tłumaczenia,
zabarwione jest u niego odcieniem pogardy (Das Gemeine), Kierkegaard lubi powtarzać to twierdzenie,
które oczywiście przyjmuje bez dowodu; jednostka jako jednostka jest wyższa od powszechności.
Dorastanie człowieka do ostatecznego „wyrośnięcia nad powszechność” urzeczywistnia się, zdaniem
Kierkegaarda, w trzech stadiach: stadium estetyczne, etyczne i religijne. Przy tym zarówno estetyka, jak
i etyka pojęciowo mają u Kierkegaarda specyficzne zabarwienie. Estetyka równa się właściwie mówiąc
sprawom technicznych rozstrzygnięć literackich (kwestia Starego Sługi w Ifigenii Eurypidesa,
omawiana w Bojaźni i drżeniu) plus zadowolenie dość niskich popędów, żądz, zachcianek. Etyka jest
podporządkowaniem się normom powszechności i stąd dość pogardliwie przez filozofa traktowana,
dopuszcza on też możliwość, a nawet konieczność, ideologicznego (czy teologicznego) zawieszania
norm etycznych.
Dwóm pierwszym stadiom życia indywidualnego poświęcone jest pierwsze i najbardziej znane dzieło
Kierkegaarda: Albo – albo. Trzecie stadium jest tam pobieżnie omówione na końcu książki. Myśl
Kierkegaarda w latach po zerwaniu z Reginą Olsen pracowała gorączkowo i jak wulkan miotała gorące
kamienie wysoko w górę. W dwa lata po ogłoszeniu Albo – albo takie postawienie sprawy już
Kierkegaarda nie zadowalało i wydał dzieło pod tytułem Stadia na drodze życia, dzieło mniej znane, ale
chyba najważniejsze obok Nienaukowego postscriptum. W Stadiach na drodze życia – trzecie stadium,
stadium religijne, jest omówione szczegółowo.
Jakież jest to stadium religijne? „Rycerz wiary” w samotności wspina się trudną ścieżką ku Bogu nie
słysząc żadnych ludzkich głosów obok siebie, a co straszliwsze, nie słysząc głosu Boga. Bóg milczy. W
tym samotnym monologu, w tej samotnej podróży odbywa się zawieszenie norm powszechnych,
etycznych, myślowych na rzecz jednej sprawy – wiary.
We wstępie do fragmentów z Kierkegaarda, zawartych w tomie Filozofia egzystencjalna, czytamy: „na
rzecz wiary, która rodzi absurd, paradoks, lęk”. Autor wstępu myli się w swoim określeniu... „wiara
rodzi” – to znaczy zakłada, że istnieje jakiś czas przed urodzeniem czy w czasie urodzenia wiary
Kierkegaarda wolny od absurdu, paradoksu, łęku. Tak nie jest, te straszne pierwiastki absurdu,
Strona 15 z 94
paradoksu, lęku stanowią składniki jego wiary, składniki sine qua non. Jest to wiara bardzo
szczególnego rodzaju.
Kierkegaard bardzo często mówi o „wierze” jak gdyby w oderwaniu od tego, w co się wierzy. Wiarę
uważa za pewien stan, euforię, bardzo często, zbyt często nazywa ją „najwyższą namiętnością ludzką”.
Chwilami ma się wrażenie, że uważa tę namiętność za zupełnie samowystarczalną. Ta wiara jako
namiętność, nieuchronnie połączona z cierpieniem, zawrotem głowy, z szaleństwem absurdu, daleka
jest od ukojenia mistyków. Nie ma w niej nic z tego „górnego stanu” mistyków, szczytowego ukojenia,
zamarcia wszelkich uczuć i pojęć, jakich doznają mistycy. Nie ma obcowania z absolutem. Jak
powiedziałem: Bóg milczy.
A i sam Bóg Kierkegaarda jest niezwykłego rodzaju. Pojęcie to, ukształtowane przez surowy purytanizm
i przez lekturę Starego Testamentu, przypomina Boga owoczesnych protestantów. Ale mimo woli
zawsze gdzieś na dnie tego pojęcia tkwi przypomnienie dzieciństwa, zanotowane przez Kierkegaarda
już bardzo późno, w 1850 roku, ale we wstrząsających słowach:
„Nie to jest najgorsze, kiedy ojciec czy wychowawca jest wolnomyślicielem, nawet bluźniercą. Nie,
najgorsze jest, kiedy to człek pobożny i bogobojny, i dziecko jest głęboko i szczerze o tym przekonane,
a jednak dostrzega ono, że głęboko w jego duszy kryje się niepokój i że ani bogobojność, ani pobożność
nie mogły mu dać spokoju.
Groźne jest to właśnie, że w tym wypadku dziecię (oczywiście Kierkegaard mówi tu o sobie) może
wyciągnąć wniosek dotyczący Boga: że Bóg nie jest Bogiem nieskończonej miłości”. W Powtórzeniu
Kierkegaard wyraźnie mówi, że Bóg stoi ponad moralnością, to znaczy, że jest immoralny.
Studium religijne, subiektywizacja ostateczna jednostki ludzkiej, realizująca się w wierze wobec Boga
milczącego, który nie jest Bogiem miłości, a więc który jest źródłem zła – to jedna z najstraszliwszych
pustyń duchowych, jaką może przeżyć człowiek. I to jest właściwie droga donikąd.
Podobną pustynię przechodził Dostojewski;) i on się wahał, czy Bóg nie jest czasem źródłem zła na
ziemi. Stąd bliskie są te osobowości, duńskiego i rosyjskiego pisarza. Obu też jest znane podstawowe
przeżycie psychiczne, które Kierkegaard ochrzcił mianem lęku i któremu poświęcił specjalne dzieło:
Begrehet Angest (Pojęcie strachu), pisane w roku 1844.
Pojęcie to jest określone u Kierkegaarda całkiem osobliwie. Nie jest to strach życia i śmierci, lęk przed
odpowiedzialnością czy po prostu lęk przestrzeni kosmicznej i zagubienia wśród niej, wśród nigdy nie
ustających pytań bez odpowiedzi, którego często doznajemy. Kierkegaard zakłada, że człowiek jest
syntezą wieczności i doczesności; expressis verbis: „Człowiek jest syntezą nieskończoności i
skończoności, doczesności i wieczności, wolności i konieczności, jednym słowem syntezą” (Choroba
na śmierć). Lęk – jest to dla niego punkt przecięcia pomiędzy dwoma składnikami tej syntezy. Moment,
w którym człowiek w więzach doczesnego, skończonego, koniecznego uświadamia sobie perspektywy
Strona 16 z 94
wieczności, nieskończoności, wolności, moment przerażający, a jednocześnie zawierający w sobie
perspektywy subiektywnej ewolucji – jest to chwila lęku, ale lęku pociągającego, sympatycznego.
Ta stała obecność we wnętrzu człowieka pociągającego lęku myśli o Bogu – źródle zła, myśli o
demonach działających dla dobra człowieka, oddawanie się całkowite we władanie absurdu, który jest
zbawieniem, w sumie są jakimś oszołomieniem, intensywnym ruchem duszy, wiecznym niepokojem i
jednocześnie stanem rozkoszy, podobnym do upojenia alkoholowego.
„Tylko jeden może osiągnąć ten cel” – tym jednym był samotny filozof z Kopenhagi.
Książka Bojaźń i drżenie napisana zaraz po Albo – albo, chociaż cała jest poświęcona absurdalnej
sprawie złożenia Izaaka na ofiarę Bogu przez ojca jego, Abrahama, związana jest jak najgłębiej z
przeżyciami osobistymi Kierkegaarda. Ilekroć powiada on: „Abraham”, tyle razy myśli o swoim ojcu,
ile razy mówi o Izaaku, tyle razy myśli o Reginie. Jest to wielki liryczny wybuch, który ma samemu
autorowi wytłumaczyć, że jego postępku w stosunku do Reginy w ogóle nie można wytłumaczyć. Nie
można wytłumaczyć w normach etyki obowiązującej „powszechność”.
Ale przecież on jest jednostką, a jednostka jako jednostka wyższa jest od powszechności.
Wzruszające to i pouczające, jak ten wielki myśliciel, naprawdę bardzo wielki filozof, zaprzęga całe
swoje dialektyczne rozumowanie, porusza wszystkie sprężyny swoich myśli, aby samemu sobie
wytłumaczyć sprawy – czysto ludzkie sprawy, ale które jednak tkwią głębiej niż wszystko, co
Kierkegaard zdoła pomyśleć na temat absurdalnej historii o Abrahamie; więcej, tkwią głębiej niż to, co
on sam myśli o sobie. Jest inny, niż chciałby się wydać sam sobie, jest inny, niż chciałby się przedstawić
Reginie, jest inny, niż chciałby się przedstawić swoim czytelnikom – i wreszcie „całej Kopenhadze”.
Nie ostatni to motyw.
W podświadomości filozofa tkwi nieprzeparty wstręt do obcowania cielesnego z kobietą, którą kocha.
I nie chce się on do tego przyznać. Mimo woli przypomina się tutaj André Gide, mądrzejszy o wszystkie
zdobycze psychologii jego czasów, mądrzejszy o wielką zdolność autoanalizy swych uczuć, co więcej,
pozbawiony w tych sprawach wstydliwości i dyskrecji, którą miał jednak Kierkegaard. Dopiero potem,
kiedy Regina wyszła za mąż za Schlegla, nie był tak wstrzemięźliwy. Zarzucano mu nawet (w
„przyzwoitej” Kopenhadze), że czyni „aluzje do najpoumiejszyeh rzeczy”. Gide był bardziej świadomy
swoich uczuć i kochając swą „Emmanuelle” – Madeleine Rondeau – uczynił z niej swą „białą” żonę,
unieszczęśliwiając ją na całe życie, unieszczęśliwiając po części i siebie. Miał i Kierkegaard takie
pomysły. Bezpośrednio po Bojaźni i drżeniu napisał swoje Powtórzenie, gdzie prześwitywały projekty
powrotu do Reginy i zaproponowanie jej trwania w obcowaniu dusz, jakiegoś mistycznego małżeństwa.
Ale Regina zdecydowała się wyjść za mąż za Schlegla (którego zawsze miała w odwodzie) i popsuła
tym dalekosiężne projekty Kierkegaarda, jak i zakończenie nie dopisanego wówczas Powtórzenia.
Strona 17 z 94
Oczywiście przedstawiam tę sprawy w daleko idących uproszczeniach. Olbrzymie, „nieeuklidesowe”
rzuty filozofii Kierkegaarda, opierające się na przeżyciach dnia codziennego, jego dialektyka, zawsze
filozoficzne myślenie – nieprzerwane „poruszenia nieskończoności” może najlepiej właśnie widać w
owym Powtórzeniu, które jest jakby repliką na Bojaźń i drżenie.
Jan Wahl nazywa to dzieło modlitwą. Wahl tak streszcza tę modlitwę, stawiając kropki nad i, których
czasem u autora brakowało:
„Boże daj, abym się nie stał pastwą demonów – powiada Kierkegaard. – Oby Bóg pozwolił mi
zrealizować moją ideę dojrzałej bezpośredniości. Oby Bóg zatrzymał dla mnie bieg czasu i pozwolił,
aby się urzeczywistniło niemożliwe; to znaczy, aby ta dziewczyna, którą ujrzałem po raz pierwszy, była
tą samą dziewczyną, którą poślubię; i żebym ja sam pozostał taki, jaki byłem, dostatecznie młody, aby
pragnąć jej, potem już jak jej się wyrzekłem, dostatecznie młody, aby odnajdywać bez przerwy świeżość
pierwszej chwili, aby zachować w sobie zawsze tę samą intensywność, aby móc wykonać ten wysiłek
powtórzenia, akt zaczęcia od początku, utwierdzenia na nowo, przez który odradzają się w kształcie
nowego nieba i nowej ziemi stare niebo i stara ziemia. Niech mi Bóg zwróci świat skończoności i czasu,
pomnożony w swoim bogactwie. Niech moja walka z czasem skończy się moim tryumfem”.
Jak wiadomo, nie było jeszcze człowieka, którego walka z czasem skończyłaby się tryumfem.
Zatrzymałem się przez chwilę nad tym zagadnieniem, aby krótkie wzmianki w Bojaźni i drżeniu o
pracach demonów i absurdzie demonicznym, o bliskości geniuszu i szaleństwa stały się dla czytelnika
jaśniejsze.
Ale powróćmy do Abrahama – jak wielokrotnie powiada Kierkegaard. Autor ukazuje nam „podwójne
poruszenie” czy, jak ja to tłumaczę, podwójny wysiłek Abrahamowy, wysiłek nieskończoności.
Abraham jednocześnie musi dokonać nieskończonego wysiłku rezygnacji, zgadzając się na ofiarowanie
Izaaka, i nieskończonego wysiłku wiary, który mu to wszystko, czego on się wyrzekł, w rzeczywistości
przywraca. Tak samo Søren pragnął dokonać tego wysiłku – wyrzec się Reginy i uwierzyć, że mu ona
w rzeczywistości będzie przywrócona. Cała Bojaźń i drżenie jest tragicznym wyznaniem, że
Kierkegaard nie zdołał dokonać tych dwóch poruszeń lub że były one za mało „nieskończone”.
To liryczne credo Kierkegaarda jest jednak jednocześnie obrachunkiem filozoficznym. Kładąc zbyt
duży nacisk na sprawę Reginy i na szereg autoportretów, jakie daje Kierkegaard („człowiek morza”,
młodzieniec z Delf, Agamemnon itd. – to są przecież obrazy samego autora), możemy stracić z oczu
inny cel, jaki postawił sobie Kierkegaard. Cel dla nas w tej chwili o wiele ważniejszy, gdyż obfitujący
w skutki nieobliczalne, wciągający w orbitę swego szaleństwa olbrzymią część współczesnej myśli
europejskiej, myśli egzystencjalnej.
Stawiając w Bojaźni i drżeniu swoje „Problematy”, które mają na celu usprawiedliwienie postępowania
Sørena w stosunku do narzeczonej, jednocześnie w zagadnieniach tych, w stawianiu ich i rozstrzyganiu,
Strona 18 z 94
przeciwstawia się filozofii, która opanowała podówczas wszystkie umysły i królowała nad całą Europą,
filozofii Hegla.
To, co nas do dziś dnia interesuje w filozofii Kierkegaarda i co ma takie znaczenie w dziejach myśli
światowej, to jego walka przeciw tworzeniu systemów filozoficznych z ich przekonaniem, iż mogą one
rozwiązać zagadkę bytu na drodze czysto spekulatywnej ! Rzecz jasna, że w tym swoim dążeniu musiał
od razu uderzyć w tego systematyka systemów, jakim był Hegel.
Bojaźń i drżenie jest pierwszą książką, w której Kierkegaard przeciwstawia się Heglowi. To
przeciwstawienie jest tu jeszcze słabe – tym bardziej że sam Kierkegaard jest jeszcze pod urokiem Hegla
i raz po raz wpada w jego ton i ulega heglowskim definicjom. Tak, na przykład, uległ mu w swoim
rozdziale o „zawieszeniu etyki”, co stanowi zupełne novum na drogach myśli ludzkiej, jednak sama
„etyka” jest ujmowana w pojęciu heglowskim.
Kierkegaard zarzuca Heglowi, iż nie pojął on nigdy (zresztą nie mógł pojąć, nie mógł podcinać gałęzi,
na której sam siedział) zwyczajnego faktu, że byt nie może być ujęty w formuły ludzkiego intelektu.
„Gdyby Hegel – powiada on – napisał całą swą logikę i zaopatrzył ją wstępem, mówiącym, że jest to
tylko eksperyment intelektualny, w którym on z góry pewne miejsca sforsował, stałby się największym
myślicielem, jaki kiedykolwiek istniał. A tak jest po prostu śmieszny”.
Znajdujemy w Bojaźni i drżeniu i drobniejsze porachunki. Czytelnika zaskakuje kilkakrotnie spotykany
zwrot „iść dalej”, „pójść dalej”, „nie zatrzymywać się przy wierze, ale pójść dalej”. Jest to aluzja do
pracy H. J. Martensena, przewodnika Kierkegaarda na uniwersytecie kopenhaskim, przyszłego biskupa,
mocno atakowanego – a którego praca Grundriss til Moralphilosophiens System (1841) usiłowała
pogodzić teologię z heglowską filozofią i „pójść dalej” w rzeczach wiary, to znaczy wiarę wytłumaczyć
i zrozumieć, co oczywiście musiało wywołać atak szyderstwa ze strony Kierkegaarda.
Kierkegaard uważał Bojaźń i drżenie za najlepszą swoją książkę. Ma ona także szczęście do licznych
studiów i opracowań. Niestety, najczęściej piszą o niej ewangeliccy pastorzy. W ich rozprawach
Kierkegaard, a nawet biedny Abraham spotykają się z najdziwaczniejszymi zarzutami. Jeśli chodzi o
takie curiosa, to można zwrócić także uwagę na to, co pisał o Kierkegaardzie Georg Brandes. Brandes
pisał o nim bardzo dawno i niewiele z niego rozumiał. Opierając się widocznie na kilkakrotnie
rozsianych po pismach Kierkegaarda wzruszających słowach o Matce Boskiej przestrzegał go przed
„przepaścią katolicyzmu”. Jednak Bojaźń i drżenie nie jest traktatem teologicznym, nie jest w ścisłym
tego słowa znaczeniu pismem filozoficznym – jest wielkim wybuchem uczuciowym, gdzie mieszają się
sprawy osobiste i ogólne, „jednostkowe” i „uniwersalne” i gdzie do głosu dochodzi zarówno wielka
frapująca myśl, jak i znakomity talent literacki.
Jeżeli chodzi o traktat Choroba na śmierć, jest to, jak powiedziałem wyżej, rozprawa o kondycji ludzkiej,
którą w zasadniczej swej formie jest rozpacz. Rozpacz (słowo fortvivelse po duńsku ma także odcień
Strona 19 z 94
zwątpienia) jest istotą bytu ludzkiego – świadomą czy nieświadomą. Najbardziej przejmującymi kartami
tej książki są te, na których Kierkegaard mówi o nieświadomej rozpaczy człowieka, która towarzyszy
mu wszędzie przy wszystkich jego sprawach i czynnościach. Rozpacz tę utożsamia z grzechem, ale jest
ona dla niego jakimś pierwotnym założeniem egzystencjalnym, najistotniejszym elementem ludzkiego
trwania i najwyrazistszym stosunkiem do Boga i do samego siebie. Wprawdzie powiada, że rozpacz
zasadnicza człowieka może znaleźć swoje zagaszenie, swój zanik w wierze (przeciwstawia rozpacz –
wierze), ale w toku rozumowań tych jakoś do rozjaśnienia stanu rozpaczy nie dochodzi. A wiara, która
jest tematem końcowych ustępów tych zatrważających rozważań, nagle staje się aż za bardzo podobna
do tej oficjalnej wiary, którą Kierkegaard z taką siłą zwalczał i której nawet w omawianym utworze nie
szczędzi ironii. Ta zasadnicza sprzeczność, to wielkie pęknięcie całego rozumowania przedstawionego
w Chorobie na śmierć stanowi o jej ludzkiej wartości. Zawarta jest w niej też owa romantyczna
antynomia, pomieszanie materii, które nam przypomina naszych wielkich mistyków romantycznych. W
tej zgrzytającej sprzeczności zawarta jest też wielka ludzka i wielka literacka wartość tego niewielkiego
– lecz bardzo trudnego do przyswojenia – utworu. Z elementów tego dzieła chyba niewiele się
przesączyło do oficjalnej filozofii egzystencjalnej, która się wciąż jednak na samotnika z Kopenhagi
powołuje.
Porównując kiedyś Kierkegaarda z Nietzschem, Karl Jaspers powiedział:
„To, co jest wspólne w ich oddziaływaniu – czarują, a potem rozczarowują, chwytają za uczucie, a
potem porzucają nas niezadowolonych, jak gdyby ręce i serce pozostawały puste – jest tylko jasnym
wyrazem ich własnej woli: chodzi tu tylko o to, co czytelnik w swoim wewnętrznym działaniu sam
uczyni z ich informacji, które dalekie są od określonych stwierdzeń, czy to dzieła sztuki, czy systemu
filozoficznego, czy z wierzeniem przyjmowanego proroctwa. Pozbawiają nas oni wszelkiego
zadowolenia. W rzeczy samej są oni wyjątkiem i nie stanowią wzoru dla żadnych spadkobierców”.
A w każdym razie to, co spadkobiercy od Kierkegaarda pobrali, jest raczej dowolnym przetworzeniem
jego północnej mitologii, pełnej lęku, bojaźni i drżenia.
Jarosław Iwaszkiewicz
Warszawa, marzec 1966
Strona 20 z 94
BOJAŹŃ I DRŻENIE
Liryka dialektyczna
napisał
JOHANNES DE SILENTIO
Was Tarquimus Superbus m seinem Gartem
mit Mohnkôpfen sprach, verstand der Sohn,
aber nicht der Bote.
O czym mówił Tarkwiniusz Pyszny
makówkom w swoim ogrodzie, rozumiał
syn jego, ale nie goniec.
HAMANN
Strona 21 z 94
PRZEDMOWA
Nie tylko w świecie handlu, lecz także w świecie idei nasze czasy urządzają „prawdziwą wyprzedaż”.
Wszystko kosztuje tak śmiesznie mało, że nasuwa się pytanie, czy ostatecznie znajdzie się jakiś kupiec.
Każdy spekulatywny oceniacz, który sumiennie markuje etapy poważnie rozwijającej się filozofii,
każdy prywat–docent, korepetytor, student, każdy, kto się filozofią tylko parał czy nawet tkwił w
filozofii, nie zatrzymuje się ani chwili, aby wyrazić wątpienie o wszystkim, ale wciąż idzie dalej.
Może będzie nie w porę lub niezręcznie spytać ich, dokąd zdążają tak spiesznie, ale z całą pewnością
jest bardzo uprzejmie i wygodnie uważać, że rozwiązali swoje wątpliwości o wszystkim, gdyż w
przeciwnym razie byłoby to dziwne z ich strony, aby wciąż posuwali się dalej. Chyba wszyscy oni
dokonali tu wstępnego wysiłku i widocznie przy tym z taką łatwością, że nawet nie uważają za stosowne
słówka powiedzieć o tym, jak się to stało; tak że nawet ten, kto lękliwie i w trosce chciał znaleźć jakieś
choćby najmniejsze wyjaśnienie, nie znalazł ani znaku, ani najmniejszego przepisu, jak trzeba się
zachować, podejmując się tak olbrzymiego zadania. „Ależ Kartezjusz tak uczynił?” Kartezjusz,
uczciwy, skromny i lojalny myśliciel, którego pism nikt nie może czytać bez najgłębszego wzruszenia,
Kartezjusz uczynił to, co powiedział, powiedział to, co uczynił. Ach, ach, ach! Wielka to Bojaźń i
drżenie rzadkość w naszych czasach. Kartezjusz nie wątpił w rzeczach wiary, co przecież tyle razy
powtarzał.
Memories tamen, ut jam dictum est, huic. lumini natumli tamdiu tantum esse credendum, quamdiu nihil
contrarium a Deo ipso revelatur... Praeter caetera autem, memoriae nostrae pro summa régula est
infigendum, ea quae nobis a Deo revelata sunt, ut omnium certisiima esse credenda; et quamvis forte
lumen rationis, quam maximum clarum et evideus, aliud quid nobis Suggerere videretur, soli tamen
auctoritati divinae potius quam proprio nostro judicio fidem esse adhibendam.
1
Cf. Principia philosophiae, pars prima § 28 i § 76.
Nie robił on alarmu i nie uważał, że obowiązkiem wszystkich jest wątpienie; Kartezjusz bowiem był
spokojnym samotnym myślicielem, nie zaś hałaśliwym stróżem nocnym; skromnie przyznawał, że jego
metoda ma znaczenie tylko dla niego samego i że powstała częściowo na podstawie jego poprzedniej
powikłanej wiedzy.
Ne quis igitur putet, me hic traditurum aliquam methodum, quam unusquisque sequi debeat ad recte
regendam rationem; Mam enim tantum, quam ipsemet secutus sum, exponere decrevi... Sed simul ac
illud studiorum curriculum absolvi (sc. juventutis) quo decurso mos et in eruditorum numerum cooptari,
1
[Będziemy] pamiętni wciąż jednak na to — jak to już zostało powiedziane, że dopóty tylko wierzyć należy temu
przyrodzonemu światłu, dopóki nie objawia nam ono niczego, co by się sprzeciwiało samemu Bogu ... Przed
innymi jednak trzeba wbić sobie w pamięć tę najwyższą regułę, że należy wierzyć w to, jako ze wszystkich rzeczy
najpewniejsze, co nam Bóg objawił. I choćby przypadkiem światło rozumu zdawało się jak najjaśniej i
najoczywiściej coś innego nam podawać, mimo to należy dać wiarę samemu tylko boskiemu autorytetowi aniżeli
twemu własnemu sądowi, (Zasady filozofii, przeł. I. Dąmbska, Warszawa BKF 1960, str. 49—50.)
Strona 22 z 94
plane aliud coepi cogitare. Tot enim me dubiis totque erroribus implicatum esse animadverti, ut omnes
discendi conatus nihil aliud mihi profuisse judicarem, quam quod ignorantiam meam magis magisque
detexissem.
2
Cf. Disseratio de methodo, p.2 i p.3
To, co starożytni Grecy, którzy znali się coś niecoś na filozofii, uważali za zadanie całego życia, gdyż
zdolności do wątpienia nie zdobywa się w parę dni czy tygodni, cel, do jakiego dochodził stary
wysłużony bojownik, który zachował równowagę wątpienia wśród wszystkich pułapek, przecząc
niezmordowanie pewności zmysłów i pewności myślenia, niezłomnie zwalczając męki miłości własnej
oraz podszepty współczucia, staje się dziś sprawą, od której każdy rozpoczyna.
W naszych czasach nikt nie staje przy wierze; każdy chce iść dalej. Pytanie, dokąd tak idę, może
uchodzić za głupie, ale zapewne będzie oznaką grzeczności i dobrego wychowania, jeżeli przyjmę za
pewnik, że każdy z nich ma wiarę, bo inaczej byłoby to dziwnym powiedzeniem: iść dalej. Ongiś inaczej
rzecz się miała, wiara była wtedy zadaniem na cały żywot, ponieważ myślano, że zdolności do wierzenia
nie zdobywa się w ciągu dni czy tygodni: kiedy wypróbowany starzec zbliżał się do kresu życia, po
stoczeniu dobrej walki i zachowaniu wiary, serce miał jeszcze dość młode, aby pamiętać ową bojaźń i
drżenie, które kształtowały jego młodość, które mąż przezwyciężał, ale z których żaden człowiek się
nie wyzwala całkowicie, o ile mu się nie poszczęści możliwie wcześnie pójść dalej. Punkt, do którego
zbliżały się owe czcigodne postaci, dzisiaj stał się punktem wyjścia.
Piszący niniejsze wcale nie jest filozofem, nie rozumie systemu, o ile istnieje takowy, o ile jest już
gotów; wystarczy jego słabej głowie pojęcie o tym, jak potężną musi mieć dziś głowę każdy, jeżeli
każdy ma tak potężne myśli. Gdyby dało się wyrazić w formie pojęć całą treść wiary, nie wyniknie z
tego, że się wiarę pojęło, że się pojęło, jak się w nią wnika lub też jak ona w kogoś wnika. Piszący
niniejsze nie jest ani trochę filozofem; jest on poetke et eleganter pisarzem amatorem, który nie układa
systemów ani nawet szkiców systemu; nie zapisuje się do systemu ani nie dopisuje do – systemu. Pisze,
bo to jest dla niego luksus, który tym jest przyjemniejszy i oczywistszy, im mniej osób kupuje i czyta
jego pismo. Łatwo mu przewidzieć własne losy w czasie, kiedy ucichną namiętności i zostanie służba
nauce, w czasie, kiedy pisarz, który będzie chciał mieć czytelników, będzie musiał się starać pisać tak,
aby łatwo było jego książkę przejrzeć podczas poobiedniej drzemki, i uważać, aby zewnętrznie podobny
był do grzecznego ogrodniczka, który zjawia się na ogłoszenie z kapeluszem w ręku i z dobrymi
referencjami z miejsca ostatniej pracy, polecając swe usługi prześwietnej publiczności. Przewiduje
własny los, pozostanie zupełnie nie zauważony; przeczuwa te przerażające momenty, kiedy zazdrosna
2
Nikt jednak nie powinien wnioskować z tego, że chcę tu ukazać metodę, którą każdy winien stosować, aby swój
rozum należycie prowadzić; chciałem tylko przedstawić tę metodę, którą sam stosowałem. Jak tylko przeszedłem
ten kurs nauki (w młodości), po którego zakończeniu zazwyczaj bywa się zaliczonym do rangi uczonych, zacząłem
myśleć całkiem innym sposobem. Znalazłem się bowiem zaplątany w tyle wątpliwości i błędów, iż przekonałem
się, że wszystkie moje próby zdobycia nauki dowiodły tylko, iż coraz bardziej i bardziej odkrywałem swoją
niewiedzę.
Strona 23 z 94
krytyka da mu porządnie parę razy w skórę; drży przed perspektywą jeszcze straszniejszych rzeczy,
kiedy ten lub ów przedsiębiorczy skryba, łykacz paragrafów (który zawsze gotów jest dla ocalenia nauki
traktować dzieła innych jak ów Trop „dla ocalenia gustu” traktował tekst „Zatracenia rodu ludzkiego”)
– potnie go na kawałki w znaki §§, nieugięty jak tamten człowiek, który, aby służyć wiedzy o
interpunkcji, liczył słowa, tak aby mieć ich trzydzieści pięć do średnika, a pięćdziesiąt do kropki.
Składam w tym miejscu głęboki ukłon przed każdym systematycznym nudziarzem: „To nie jest system,
to nie ma nic wspólnego z żadnym systemem”. Życzę mu wszystkiego najlepszego wraz z jego
systemem i z wszystkimi duńskimi pasażerami tego omnibusu, żadna wieża z tego nie powstanie. Życzę
im wszystkiego razem i każdemu z osobna szczęścia i pomyślności.
z szacunkiem
Johannes de Silentio
Strona 24 z 94
NASTRÓJ
Pewnego razu żył człowiek, który słyszał w dzieciństwie piękną opowieść o tym, jak Bóg kusił
Abrahama i jak się Abraham oparł kuszeniu, zachował wiarę i po raz drugi, wbrew oczekiwaniom, miał
syna. Kiedy ten człowiek postarzał nieco, czytał tę samą opowieść z jeszcze większym podziwem;
albowiem życie rozdzieliło to, co było połączone w pobożnej prostocie wieku dziecinnego. Im starszy
stawał się ten człowiek, tym częściej wracał myślą do owej opowieści, zachwyt jego wciąż się wzmagał,
ale przecież coraz mniej ją pojmował. Nareszcie zapomniał o wszystkim innym; duszę jego opanowało
jedno tylko pragnienie – ujrzeć Abrahama, do jednego tylko tęsknił – być świadkiem owego wydarzenia.
Nie pragnął oglądać pięknych krajobrazów Wschodu ani ziemskiej piękności Ziemi Obiecanej, ani owej
bogobojnej pary małżeńskiej, której Bóg pobłogosławił, ani szacownej postaci sędziwego patriarchy,
ani radosnej młodości Izaaka przez Boga podarowanego, nie miał nic przeciwko temu, aby to wszystko
działo się na jałowym stepie. Pragnął jedynie towarzyszyć im w trzydniowej podróży, kiedy to Abraham
jechał mając troskę przed sobą, a syna przy boku. Chciał być obecny tam w tej godzinie, kiedy Abraham
wzniósł oczy i ujrzał przed sobą górę Moria w dali, w tej godzinie, kiedy porzucił osły na drodze i zaczął
wstępować na górę sam z Izaakiem, gdyż interesowała go nie kunsztowna tkanina fantazji, ale zgroza
myśli.
Mąż ów nie był myślicielem, nie czuł potrzeby wyjścia dalej poza wiarę; wydawało mu się rzeczą
najwspanialszą być nazwanym ojcem wiary i uważał za los godny zazdrości posiadać wiarę, nawet
gdyby nikt o tym nie wiedział.
Mąż ów nie był uczonym egzegetą, nie znał języka hebrajskiego; gdyby umiał po hebrajsku, może by
łatwo zrozumiał ową opowieść i samego Abrahama.
I
I Bóg kusił Abrahama i rzekł mu: Weźmij syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, a idź do ziemi
Moria i tam go ofiarujesz na całopalenie na jednej górze, którą ukażę tobie.
Było to o świtaniu, Abraham wstał wcześnie, kazał osiodłać osły swoje i porzucił swe namioty,
zabierając ze sobą Izaaka, a Sara spoglądała przez okno za nimi, patrzyła, jak schodzili do doliny, aż
znikli jej z oczu. W milczeniu jechali przez trzy dni, a na czwarty dzień rano nie powiedział Abraham
ani słowa, ale podniósł oczy i ujrzał górę Moria w oddali. Zostawił sługi swoje na drodze, sam z
Izaakiem wstąpił na górę. I powiedział Abraham do siebie: „Nie mogę przecież ukrywać przed Izaakiem,
dokąd go wiedzie ta droga”. Stanął więc i położył rękę na głowie Izaaka jak do błogosławieństwa, a
Izaak pochylił się, aby to błogosławieństwo przyjąć. A oblicze Abrahama było ojcowskie, spojrzenie
łagodne, mowa jego krzepiąca. Ale Izaak nie mógł go zrozumieć, jego dusza nie potrafiła się unieść;
objął Abrahama za kolana, upadł mu do nóg, prosił o zachowanie młodego życia, pięknych nadziei,
przypomniał radość w domu Abrahama, przypomniał smutki i samotność. Ale Abraham podniósł
Strona 25 z 94
chłopca i prowadził go za rękę, a słowa jego były pełne pociechy i nawoływań do odwagi. Izaak nie
mógł go jednak zrozumieć. Weszli na górę Moria, a Izaak ciągle go nie rozumiał. I odwrócił się na
chwilę Izaak, a kiedy znów spojrzał na oblicze Abrahama, zobaczył, że było zmienione: dziki wzrok,
groźny wyraz. Abraham schwycił Izaaka za piersi, rzucił go na ziemię i rzekł: „Głupi chłopcze, czy
myślisz, że jestem twoim ojcem? Jestem czcicielem bałwanów. Myślisz, że to z rozkazu Boga? Nie, to
dla mojej zachcianki. Myślisz, że to rozkaz Boga? Nie, to jest moja przyjemność”. Zadrżał wtedy Izaak
i zawołał przerażony: „Boże w niebiosach, zmiłuj się nade mną, Boże Abrahama, zmiłuj się nade mną,
nie mam ojca na ziemi, bądź Ty mi ojcem!” Ale Abraham powiedział w duchu : „Panie· w niebiosach,
składam Ci dzięki; przecież lepiej jest, by myślał, że ja jestem nieludzki, niż gdyby miał przestać wierzyć
w Ciebie”.
Kiedy dziecię ma być od piersi odłączone, matka poczernia swą pierś, byłoby jej wstyd, gdyby pierś
wyglądała pięknie, kiedy dziecię już nie ma jej ssać. Wtedy dziecię myśli, że pierś się zmieniła, ale
matka jest ta sama, z tym samym co zawsze kochającym i czułym wejrzeniem. Szczęśliwy, kto nie
potrzebuje gorszych środków, aby oduczyć dziecię od ssania.
II
Był brzask, Abraham wstał wcześnie, objął Sarę, oblubienicę swej starości, a Sara pocałowała Izaaka
który wyzwolił ją od hańby, Izaaka, który był jej dumą, jej nadzieją po wszystkie pokolenia. I tak
wyjechali w milczeniu na drogę, Abraham utkwił wzrok w ziemi, a kiedy na czwarty dzień podniósł
oczy i ujrzał daleko przed sobą górę Moria, wzrok jego znów zwrócił się ku ziemi. W milczeniu ułożył
stos, związał Izaaka, w milczeniu wyciągnął nóż: i wtedy ujrzał kozła, którego zesłał mu Bóg. Złożył
go w ofierze i wrócił do domu. Od tego dnia począwszy Abraham się zestarzał i nie mógł zapomnieć,
czego Bóg żądał od niego. Izaak rósł jak przedtem, ale oko Abrahama pociemniało i nie oglądał on już
żadnej radości.
*
Kiedy niemowlę wyrasta i musi być odłączone, kryje matka swą pierś jak dziewica i dziecko nie ma już
matki. Szczęśliwe dziecko, które tylko w ten sposób traci matkę.
III
Było wczesne rano, rychło wstał Abraham; ucałował Sarę, która tak niedawno została matką, a Sara
ucałowała Izaaka, radość swą, wesele swoje po wszystkie czasy. Abraham zaś jechał drogą w
zamyśleniu, a myślał o Hagar i jej synu, których wygnał na pustynię. I wszedł na górę Moria i wyciągnął
nóż.
Był cichy wieczór, kiedy Abraham wyruszył samotnie i jechał aż ku górze Moria, upadł tam na oblicze,
prosił Boga, aby mu przebaczył grzech jego, że chciał złożyć w ofierze Izaaka, że jako ojciec zapomniał
Strona 26 z 94
o obowiązkach względem syna. Często wychodził samotnie na drogę, ale nie mógł odzyskać spokoju.
Nie mógł pojąć, że to był grzech, iż pragnął złożyć w ofierze Bogu, co miał najlepszego, to, za co był
gotów oddać zrycie wielokrotnie; a jeżeli to był grzech, jeżeli nie kochał Izaaka w ten sposób, nie mógł
pojąć, że może to być wybaczone; jakiż bowiem grzech mógłby być okropniejszy?
*
A kiedy dziecię ma być odłączone, nie ma matki, która by się nie martwiła, że ona i dziecko coraz
bardziej mają być rozdzieleni; że dziecię, które najpierw, leżało pod jej sercem, potem spoczywało u jej
piersi, nie będzie teraz już tak blisko. Tak razem mają to krótkie zmartwienie. Szczęśliwy, kto zachowa
dziecię swe w pobliżu i nie ma innych powodów do zmartwienia.
IV
Było wczesne rano. Wszystko przygotowano do podróży w domu Abrahama. Abraham pożegnał Sarę,
Eleazar, wierny sługa, odprowadził go aż na drogę, a potem powrócił do domu. Jechali razem prosto
Abraham i Izaak, aż przybyli do góry Moria. I Abraham przygotował wszystko do ofiary, spokojnie i
łagodnie, ale kiedy odwrócił się i porwał miecz, Izaak widział, że palce lewicy Abrahama skurczyły się
z rozpaczy, i przeszedł dreszcz przez jego ciało → ale Abraham porwał miecz. A potem powrócili do
domu i Sara pospieszyła im na spotkanie, ale Izaak stracił wiarę. Nigdy na świecie nikt o tym nie
wspomniał słowem i Izaak nie powiedział nikomu ani słowa o tym, co widział, Abraham zaś nie myślał,
aby ktokolwiek to widział.
*
A kiedy dziecię ma być odłączone, matka ma pod ręką wzmacniające pożywienie, aby dziecię nie
umarło. Szczęśliwy, kto ma pod ręką wzmacniające pożywienie!
Tak oto i w podobny sposób rozmyślał ów człowiek, o którym mówimy, o tamtym zdarzeniu. Za
każdym razem kiedy powracał z wędrówki na górę Moria do domu, upadał ze zmęczenia, załamywał
ręce i mówił: „Nikt nie był tak wielki jak Abraham, któż go potrafi zrozumieć”.
POCHWAŁA ABRAHAMA
Jeżeli nie istnieje żadna wieczna świadomość w człowieku, jeżeli na dnie wszystkiego czai się tylko
dziko działająca moc, która kłębiąc się w wirze ciemnych namiętności zrodziła wszystko to, co było
wielkie, i to, co nie miało żadnego znaczenia, jeżeli pustka bezdenna i nigdy nie nasycona kryje się pod
wszystkim, czymże innym staje się życie, jeśli nie rozpaczą? Jeżeli tak jest, jeżeli nie ma żadnych
świętych więzów łączących ludzkość, jeżeli pokolenie za pokoleniem powstaje jak liście w puszczy,
jeżeli jedno pokolenie przychodzi na zmianę drugiemu, jak następują po sobie śpiewy ptaków w lesie,
jeżeli pokolenia mijają, idąc przez życie jak okręt po morzu, jak wicher na pustyni, jak bezmyślne i
Strona 27 z 94
bezowocne działanie, jeżeli wieczne zapomnienie zawsze czyha na swą zdobycz i nie ma rzeczy, która
by była dość silna, aby wyzwolić od tego –• jakże puste i beznadziejne wydaje się życie! Ale przecież
tak nie jest i Bóg, który stworzył męża i niewiastę, urobił potem bohatera i poetę albo mówcę. A poeta
nie umie nic uczynić, jak tamten czyni, umie tylko podziwiać, miłować bohatera i cieszyć się jego
istnieniem. I jest przy tym szczęśliwy nie mniej niż tamten, ponieważ bohater staje się jak gdyby lepszą
jego cząstką, w której jest zakochany, i cieszy się, a chociaż nie jest to on sam, jednak miłość jego jest
godna podziwu. Staje się geniuszem pamięci i nic nie może uczynić, aby nie pamiętał o tym, co uczynił,
nic uczynić, aby nie podziwiał czynów; nie ma nic własnego, ale czuwa nad tym, co mu jest powierzone.
Idzie za popędem serca, ale kiedy już znalazł to, czego szukał, wędruje wtedy od drzwi do drzwi każdego
człowieka z pieśnią swą i oracją, aby wszyscy jak on podziwiali bohatera i byli z niego dumni, jak on
jest dumny. Takie jest jego zajęcie, jego pokorny trud, taka jest jego wierna służba, służba w domu
bohatera.
Jeżeli będzie w ten sposób wierny swej miłości, jeżeli będzie walczył dzień i noc przeciwko podstępom
zapomnienia, na które narażony jest bohater, to znaczy, że dopełnił on swego czynu, połączył się z
bohaterem, który go pokochał równie wiernie, gdyż poeta jest jak gdyby także lepszą cząstką bohatera,
wprawdzie bezsilną jak wspomnienie, ale jak wspomnienie przejaśnioną. Dlatego nikt, kto był wielki,
nie ma być zapomniany, a jeżeli czas mija i mgła nieporozumień okrywa bohatera, miłośnik jego trwa
jednak i wraz z upływem czasu coraz bardziej się do niego przywiązuje.
Nie! Nikt nie może być zapomniany, kto był wielki na świecie; ale każdy był wielki na swój sposób, a
każdy w zależności od wielkości tego, co umiłował. Albowiem ten, kto umiłował siebie, był wielki sam
przez siebie, ten, kto kochał ludzi, stał się wielki przez swoje oddanie, ale ten, kto Boga ukochał, stał
się największy ze wszystkich.
O każdym trzeba pamiętać, ale każdy stał się wielki w zależności od tego, czego oczekiwał. Jeden stał
się wielki, gdyż oczekiwał rzeczy możliwych; inny – gdyż oczekiwał rzeczy wiecznych, ale ten, co
oczekiwał rzeczy niemożliwych, stał się większy nad innych. O każdym trzeba pamiętać, ale każdy stał
się wielki w zależności od wielkości tego, z czym walczył. Albowiem ten, kto walczył ze światem, stał
śię dość wielki, aby świat zwyciężyć, a ten, kto walczył sam z sobą, stał się większy, gdyż zwyciężył
siebie; ale ten, kto walczył z Bogiem, stał się większy nad innych. Taka jest walka świata, człowiek
przeciw człowiekowi, jeden przeciw tysiącom, ale ten, kto walczył z Bogiem, był większy nad innych.
Taka jest walka na ziemi: taki był ten, kto zwyciężył wszystko własnymi siłami, i taki był ten, kto
zwyciężył Boga swoją bezsiłą. Taki był ów, który polegał sam na sobie i zdobył wszystko, taki był ten,
kto zdając się na swą siłę wszystko ofiarował, ale ten, kto pokładał ufność w Bogu, był większy nade
wszystkich. Ten był silny swą mocą, tamten silny wiedzą, ów był wielki nadzieją, inny wielki miłością,
on, Abraham był większy nad wszystkich, wielki siłą, której moc płynie z bezsilności, wielki mądrością,
Strona 28 z 94
której tajemnicą jest głupota, wielki nadzieją, której kształtem jest szaleństwo, wielki miłością, która
jest nienawiścią do samego siebie.
Z wiarą porzucił Abraham ziemię ojców swych i stał się obcy w Ziemi Obiecanej. Jedno pozostawił,
jedno zabrał z sobą; zostawił za. sobą swoje ziemskie rozumienie, a wiarę z sobą zabrał; wolałby nie
porzucać swojej ziemi, ale rozumiał, że tego się nie da uniknąć. Z tą swoją wiarą czuł się obcy w Ziemi
Obiecanej i nie było tam nic, co by przypominało jego ukochanie, a wszystko nowością swą pobudzało
duszę jego do tęsknoty. A przecież był wybrańcem Boga, którego Pan sobie upodobał! Gdyby został
pozbawiony łaski Pańskiej, lepiej by mógł może to pojąć, a teraz byłoby to dlań szyderstwem z niego i
z jego wiary. Był przecież w świecie inny wygnaniec z ziemi ojców, którą umiłował. Nie został on
zapomniany i nie zapomniano pieśni, której się skarżył, kiedy w rozterce szukał i znalazł, co stracił. Ale
nie ma pieśni skarg Abrahamowych. Ludzka to rzecz skarżyć się, ludzka rzecz płakać z płaczącymi, ale
większą rzeczą jest wierzyć, bardziej błogo oglądać wierzącego.
Z wiarą przyjął Abraham obietnicę, że w pokoleniu jego błogosławione będą wszystkie narody ziemi.
Czas mijał, mijały możliwości, ale Abraham wierzył. Czas mijał, nie można było go odwrócić, Abraham
wierzył. Był sam na świecie, ale miał swoje Oczekiwanie. Czas mijał i już się miało ku wieczorowi, ale
on nie był na tyle nędzny, aby zapomnieć o swym oczekiwaniu, i dlatego nie powinien być zapomniany.
Smucił się i smutek go nie oszukał, jak oszukało życie; smutek zrobił dla niego wszystko, co mógł, i w
słodyczy smutku Abraham zachował obietnicę pełną rozczarowań. Ludzką jest rzeczą smutek, ludzką
jest rzeczą smucić się z tymi, którzy się smucą, ale większą rzeczą jest wierzyć, bardziej błogo oglądać
wierzącego. Nie ma pieśni smutków Abrahamowych. Nie liczył smutnych dni, które mijały, nie
spozierał podejrzliwie na Sarę, czy się starzeje, nie zatrzymał słońca na niebie, aby Sara nie starzała się,
a wraz nie malało jego oczekiwanie, nie śpiewał Sarze usypiających pieśni o swej tęsknocie. I zestarzał
się Abraham, i Sara stała się pośmiewiskiem ludzi, a przecież był on wybrańcem Boga i dziedzicem
Obietnicy, i w jego pokoleniu miały być błogosławione wszystkie narody. A może byłoby lepiej, gdyby
nie był wybrany przez Boga? Cóż znaczy być wybranym przez Boga? Znaczy to mieć odebrane w
młodości pragnienie młodości, aby z wielkim trudem osiągnąć spełnienie tych pragnień w starości. Ale
Abraham wierzył i święcie dzierżył Obietnicę. Gdyby zwątpił, straciłby ją. Powiedział Bogu: „Może
taka jest Twoja wola, aby się Twa obietnica nie spełniła, wtedy porzucę moje pragnienie, to wszystko,
co miałem, to całe moje błogosławieństwo. Dusza moja jest posłuszna, nie chowam żadnego skrytego
żalu, żeś mi tego odmówił”. Nie zapomniano by o nim, wielu by zbawił swoim przykładem, chociaż nie
zostałby ojcem wiary; wielka to rzecz bowiem wyrzec się swych pragnień, ale większą jeszcze jest
rzeczą zachować je wtedy, kiedy się ich wyrzekło; wielką jest rzeczą zająć się sprawami wiecznymi, ale
jeszcze większą zatrzymać pragnienia doczesne wtedy, kiedy się już ich wyrzekło. I wypełniły się czasy.
Gdyby Abraham nie wierzył, Sara dawno by umarła ze smutku, a sam Abraham, popadłszy w rozpacz,
nie rozumiałby obietnicy, ale uśmiechałby się do niej jak do snów młodości. Lecz Abraham wierzył, a
przeto był młody; albowiem ten, kto pokłada nadzieję w rzeczach najlepszych, starzeje się oszukany
Strona 29 z 94
przez życie, i ten, kto jest zawsze przygotowany na najgorsze, starzeje się wcześnie, ale ten, kto wierzy,
zachowuje młodość wiekuistą. Chwalcie więc tamtą opowieść. Sara bowiem, choć podstarzała, była
dość młoda, aby pożądać radości macierzyństwa, Abraham zaś, choć siwowłosy, był dość młody, aby
pragnąć ojcostwa. Powierzchownie rzecz biorąc jest w tym coś dziwnego, że stało się wedle ich
oczekiwania, przy głębszym rozumieniu leżą w tym dziwy wiary, że Abraham i Sara byli dość młodzi
dla pragnienia, a wiara zachowała ich pragnienie, a tym samym i młodość. Przyjął spełnienie Obietnicy,
przyjął ją z wiarą swoją i stało się mu podług Obietnicy i podług wiary jego; albowiem Mojżesz uderzał
laską Hy skałę, a jednak nie wierzył.
I stała się radość w domu Abrahama, kiedy Sara była jako panna młoda w dniu ich złotego wesela.
A jednak tak nie miało pozostać; raz jeszcze był Abraham wiedziony na pokuszenie. Walczył przecież
–X, tą chytrą mocą, która wszystko potrafi wymyślić, z tym czuwającym latami nieprzyjacielem, który
nigdy nie zawodzi, z tym starym mężem, który wszystko przeżywa, walczył z czasem, a zachował wiarę.
A teraz cała okropność walki skupiła się w jednym momencie „I Bóg kusił Abrahama i rzekł mu:
Weźmij syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, a idź z nim do ziemi Moria i tam go ofiarujesz
na całopalenie na jednej górze, którą wskażę tobie”.
Wszystko więc przepadło i było straszniejsze niż kiedykolwiek! Szydził Pan tylko z Abrahama!
Cudownym sposobem uczynił rzeczy niemożliwe, a teraz wszystko chciał unicestwić! Wszystko to było
szaleństwem, ale Abraham nie śmiał się jak Sara z uczynionej Obietnicy. Wszystko przepadło!
Siedemdziesiąt lat wiernego czekania, krótka radość spełnionego przyrzeczenia. Kto wyrywa berło
starcowi, kto teraz każe mu je złamać! Kto pozbawia siwe włosy człowiecze wszelkiej pociechy, kto
mu każe uczynić to własnymi rękoma! I nie ma miłosierdzia nad czcigodnym starcem, nie ma litości
nad niewinnym dzieckiem! A przecież był Abraham mężem wybranym i oto Pan sam poddał go tej
próbie! Wszystko teraz miało zginąć! Cudowne narodzenie potomstwa, obietnica dotycząca pokolenia
Abrahama, wszystko to było chwilą, przelotną myślą, którą Pan powziął, a którą teraz Abraham musiał
zagasić w sobie. Ten wspaniały skarb, który istniał w sercu Abrahama tyle samo czasu, co i jego wiara,
o wiele, wiele lat starszy od Izaaka, owoc żywota Abrahamowego, uświęcony modłami, dojrzały wśród
walk – błogosławieństwo na wargach Abrahama, ten owoc właśnie ma być zerwany przedwcześnie i
pozbawiony wszelkiego znaczenia; jakie bowiem może mieć znaczenie, jeżeli Izaak musi zostać ofiarą
całopalną! Ów pełen tęsknoty, lecz błogosławiony czas, kiedy Abraham miał pożegnać wszystko, co
mu było drogie, kiedy raz jeszcze miał unieść dostojną głowę, kiedy oblicze jego miało zajaśnieć jak
oblicze Pańskie, kiedy całą swą duszę miał skupić w swym błogosławieństwie, które sprawiłoby, iż
Izaak byłby błogosławiony aż do końca swoich dni –• ta godzina nie miała już nadejść! Albowiem teraz
Abraham miał wprawdzie pożegnać Izaaka –• ale to Abraham zostawał na świecie; śmierć miała ich
rozdzielić, ale to Izaak miał paść jej pastwą. Starzec nie miał z radością w godzinę śmierci złożyć
błogosławiącej ręki na głowie Izaaka, ale zmęczony życiem podnieść gwałtowną dłoń na syna.
Strona 30 z 94
I to sam Pan wystawił go na taką próbę. Biada! Biada temu posłowi, który by wystąpił przed Abrahamem
z takim poleceniem! Któż by śmiał być posłańcem takiego nieszczęścia. Aliści to Bóg wystawił na próbę
Abrahama.
Jednak Abraham wierzył i wierzył w życie doczesne. Gdyby wierzył tylko w życie przyszłe, byłby raczej
odrzucił wszystko, aby pośpiesznie opuścić ten świat, do którego nie należał. Ale wiara Abrahama nie
była taką wiarą o ile w ogóle można to nazwać wiarą. Ściśle bowiem rzecz biorąc, nie jest to wiara, ale
najdalsza możliwość wiary, która przeczuwa swój przedmiot na najdalszym horyzoncie, ale oddzielona
jest od niego jeszcze głębiną, w której rozpacz panuje całkowicie. Wiara Abrahama była właśnie dla
tego życia, w którym miał się zestarzeć, miał być uczczony przez swój lud, błogosławiony w swoim
pokoleniu, uwieczniony w Izaaku, najdroższej rzeczy, jaką w życiu posiadał, którego otaczał miłością;
(jakże ubogim wyrazem jej było to tylko, że troskliwie wypełniał obowiązki czułego ojca, co właśnie
brzmi w powiedzeniu: syna, którego miłujesz. Jakub miał dwunastu synów, a kochał jednego, Abraham
miał zaś tylko jednego, którego miłował.
Ale Abraham wierzył i nie wątpił, wierzył w nieprawdopodobieństwo. Gdyby Abraham był zwątpił,
uczyniłby na pewno coś innego, coś wielkiego i wspaniałego: jakże by mógł uczynić coś innego niż
rzecz wielką i wspaniałą! Udałby się na górę Moria, narąbałby chrustu, rozpaliłby stos, naostrzyłby nóż
i zawołałby do Boga: „Nie odtrącaj tej ofiary, to nie jest najlepsze, co posiadam, wiem o tym dobrze;
czyż bowiem można porównać starego człowieka z dziecięciem obiecanym, ale to jest najlepsze, co ci
mogę ofiarować. I nigdy nie uświadom tego Izaakowi, aby pocieszeniem jego była jego młodość”. I
wbiłby sobie nóż w piersi. Świat by go podziwiał i imię jego nie zostałoby zapomniane; ale inna to
sprawa być podziwianym, a inna stać się gwiazdą przewodnią, która zbawia zatrwożonych.
Ale Abraham wierzył. Nie prosił za siebie, jedynie wtedy, kiedy zapadł sprawiedliwy wyrok na Sodomę
i Gomorę, Abraham wystąpił ze swoimi modłami.
Czytamy więc w Piśmie świętym: „I Bóg kusił Abrahama i rzekł: Abrahamie, Abrahamie, gdzieś jest?
Abraham zaś odparł: tu jestem”! Ty, do którego zwracam się teraz, czy zdarzył ci się podobny
przypadek? Jeżeli widziałeś w oddali ciemne cienie idące ku tobie, czyś mówił do gór: „Ukryjcie mnie”,
a do wzgórz: „Upadnijcie na mnie”? A jeśliś był mocniejszy, czyż noga twoja posuwała się zwolna
naprzód, czyś nie wrócił z powrotem w starą koleinę? A jeżeli rozległ się głos wzywający ciebie, czyś
odpowiedział, czyś nie odpowiedział, a może odpowiedziałeś cichym głosem, szeptem? Ale Abraham
odparł wesoło, radośnie, z zadowoleniem, mocnym głosem: „Tu jestem!” I czytamy dalej: „Wstał
Abraham rychło o świtaniu”. Jakby na jakie święto tak się spieszył i wcześnie rano był na umówionym
miejscu, na górze Moria. Nic nie powiedział Sarze ani Eleazarowi, a któż by go zrozumiał? A czyż jego
pokusa nie nałożyła na niego ciężaru milczenia? „Narąbał drzew, związał Izaaka, rozpalił stos,
wyciągnął nóż”. Słuchaczu mój! Wielu było ojców, którzy myśleli, iż razem z dzieckiem swym tracą
to, co mają najdroższego na świecie, że tracą wszystkie nadzieje przyszłości; ale nie było nikogo, kto
Strona 31 z 94
by był dzieckiem obiecanym w tym znaczeniu, w jakim Izaak był dla Abrahama. Wielu ojców traciło
dzieci, ale to była wola Boga, wola wszechmogącego i nieodmienionego. Jego ręka je zabierała. Inaczej
było z Abrahamem. Przeznaczona była dla niego cięższa próba i los Izaaka wraz z nożem włożony był
w jego rękę. I tak stał ten stary człowiek wobec jedynej swojej nadziei! Ale nie wątpił, nie spoglądał
trwożliwie na prawo ani na lewo, nie przymuszał nieba swoimi modlitwami. Wiedział, że Bóg
wszechmogący doświadcza go, wiedział, że jest to najcięższa ofiara, jakiej można od niego żądać; ale
wiedział także, że żadna ofiara nie jest zbyt ciężka, jeżeli Bóg jej żąda, i wyciągnął nóż!
Któż wzmocnił ramię Abrahama, kto podtrzymał jego prawicę, aby nie opadła bezsilnie? Ten, kto
rozmyśla o tej chwili, nieruchomieje. Któż wzmocnił duszę Abrahama, tak że nie pociemniało mu w
oczach i mógł odróżnić Izaaka od kozła? Kto na tę scenę spojrzy, ślepym się staje. A jednak rzadko
człowiek staje się kaleki i ślepy, a jeszcze rzadziej godnie opowiada, co się stało. Widzimy wszyscy, że
była to tylko próba. Gdyby Abraham na górze Moria był zwątpił, gdyby w niepewności rozejrzał się
dookoła, gdyby wyciągając nóż ujrzał przypadkiem kozła, gdyby Bóg pozwolił był mu ofiarować go
zamiast Izaaka, gdyby powrócił do domu, wszystko byłoby takie samo. Miałby Sarę, zostałby mu Izaak,
a przecie jakby się wszystko zmieniło! Gdyż jego podróż powrotna byłaby ucieczką, jego zbawienie
przypadkiem, jego nagroda hańbą, a przyszłość może potępieniem! Nie stałby się bowiem świadkiem
ani swojej wiary, ani Bożej łaski. Ale tylko świadczyłby o tym, jak straszno jest wstępować na górę
Moria. I nie zapomniano by o Abrahamie ani o górze Moria. Nie wspominano by jej jednak jak góry
Ararat, gdzie arka się zatrzymała, ale mówiono by o niej jak o górze zgorszenia, na której zwątpił
Abraham.
Czcigodny ojcze Abrahamie! Kiedy wracałeś do domu z góry Moria, nie potrzebowałeś już pieśni
pochwalnej, która by pocieszała cię po rzeczach straconych; wygrałeś bowiem wszystko i zachowałeś
Izaaka, czyż nie tak było? Nie odebrał ci go Pan, aleś zasiadł pełen radości z nim razem przy stole w
swoim namiocie, jak miałeś to czynić przez całą wieczność. Czcigodny ojcze Abrahamie! Tysiące lat
minęły od tych czasów, ale ty nie potrzebujesz późnych miłośników, którzy by wydarli pamięć o tobie
z paszczęki zapomnienia, gdyż każdy język pamięta o tobie; a zasłużyłeś jednak na miłośnika bardziej
niż ktokolwiek inny. Uczynisz go potem błogosławionym na twym łonie, usidlisz tu jego oko i serce
swoimi cudownymi czynami. Czcigodny ojcze Abrahamie! Drogi ojcze ludzkości! Ty, który pierwszy
pojąłeś tę wspaniałą namiętność i dałeś jej świadectwo, namiętność, która odrzuca straszliwą walkę z
potęgą elementów i mocą przeznaczeń, aby walczyć z Bogiem, ty, który poznałeś pierwszy tę
najczystszą namiętność, święty, czysty, pokorny wyraz boskiego szaleństwa podziwianego przez pogan
– przebacz temu, kto cię chciał chwalić, jeżeli niezdarnie to uczynił. Mówił pokornie, tak jak mu serce
kazało, mówił krótko, jak należało, ale nigdy nie zapomni, że musiałeś sto lat czekać, aby wbrew
oczekiwaniom urodził ci się syn twojej starości, że musiałeś wyciągnąć nóż, zanim Izaak został ci
oddany, nigdy nie zapomni, że w ciągu stu trzydziestu lat nie doszedłeś dalej niż do wiary.
Strona 32 z 94
PROBLEMATY
TYMCZASOWA EKSPEKTORACJA
Stare przysłowie zaczerpnięte z zewnętrznego, zmysłowego świata powiada: „Tylko ten, co pracuje, na
chleb zasługuje”. Trochę to dziwne, że przysłowie to nie pasuje do świata, gdzie się zrodziło; świat
zewnętrzny podlega bowiem prawu niedoskonałości i powtarza się w nim co chwila przypadek, że także
i ten, co nie pracuje na chleb, i ten, co śpi, ma go więcej niż ten, co pracuje.
W świecie zewnętrznym wszystko należy do posiadacza; męczy się on w pracy pod obojętnym okiem
prawa, a temu, kto posiada pierścień, służy duch pierścienia, czy to jest Nureddyn czy Aladyn, i ten, kto
włada skarbami świata, posiada je nie bacząc na sposób, w jaki je osiągnął. Inaczej jest w świecie ducha.
Tu panuje boski porządek, panuje niejednakowo nad godnymi i niegodnymi, tu słońce nie świeci
jednakowo dla dobrych i złych i tu obowiązuje prawo, że tylko ten, co pracuje, otrzymuje pokarm, tylko
ten, co się trwożył, odnajduje spokój, tylko ten, co zstępuje do świata podziemnego, uwalnia
oblubienicę, tylko temu, co wyciąga miecz, oddany jest Izaak. A ten, co pracować nie chce, nie dostaje
chleba, ale oszukują go, jak bogowie oszukali Orfeusza powietrznym obrazem zamiast prawdziwej
oblubienicy; oszukali go, bo był niedojrzały, oszukali, bo nie był mężczyzną, tylko cytarzystą. Tu na
nic się nie zda mieć za ojca Abrahama i posiadać siedemnaście pokoleń przodków; temu, kto nie chce
pracować, przydarzy się to, co napisane jest o pannach Izraela, które karmiły wiatr, a ten, kto chce
pracować, karmi swego rodzonego ojca.
Istnieje jednak wiedza, która na siłę chce wprowadzić do świata ducha to samo prawo obojętności, pod
którym jęczy świat zewnętrzny. Niektórzy myślą, że wystarczy myśleć o wielkości i niepotrzebna jest
inna praca. Dlatego jednak nie dostają oni też chleba i umierają z głodu, bo wszystko przemienia się w
złoto. I cóż ostatecznie wiedzą? Tysiące ludzi w czasach starożytnej Grecji, niezliczone ilości w
następnych pokoleniach znały tryumfy Miltiadesa, ale tylko jeden człowiek nie mógł spać przez
Miltiadesa. Niezliczone pokolenia znały na pamięć słowo w słowo historię Abrahama, ale iluż ludziom
nie dała ona spać? Opowieść o Abrahamie ma tę niezwykłą właściwość, że zawsze jest wspaniała,
chociażbyśmy ją rozumieli w sposób ubogi; ale i to ma znaczenie, czy się pragnie pracować i być
obciążonym. Pracować jednak nie chcemy, ale chcemy rozumieć opowieść. Chwali się Abrahama, ale
jak? Całej sprawie nadaje się całkiem pospolity wyraz: „Największe było to, że tak kochał Boga, iż
chciał mu ofiarować, co miał najlepszego”. To zupełnie prawdziwe; ale „najlepsze” jest nieokreślonym
wyrażeniem. W przebiegu myśli i mowy identyfikujemy „najlepsze” z Izaakiem i rozmyślający może
kurzyć swą fajkę podczas medytacji, a słuchający może wygodnie wyciągnąć przed sobą nogi. Tak samo
możemy chwalić – jak wszystko, co wielkie –• owego bogatego młodzieńca, którego Chrystus spotkał
na drodze, a on sprzedał cały swój majątek i rozdał ubogim; trudno nam jest go pojąć bez wysiłku, nic
został przecież Abrahamem, chociaż ofiarował, co miał najlepszego.
Strona 33 z 94
Co się pomija w historii Abrahamowej, to trwogę; w stosunku do pieniędzy nie ma się przecież żadnych
moralnych obowiązków, ale wobec syna ojciec ma najwyższe i najświętsze obowiązki. Trwoga jest
rzeczą niebezpieczną dla wydelikaconych ludzi, dlatego zapomina się o niej i mimo to gada się o
Abrahamie. Mówi się i w ciągu kazania miesza się oba wyrażenia: „Izaak” i „co najlepsze”. I wszystko
brzmi doskonale. Niech jednak przypadek zrządzi, że wśród słuchaczy takiego kazania trafi się jeden
człowiek cierpiący na bezsenność, zachodzą wówczas najokropniejsze, najgłębsze, najbardziej
tragiczne i śmieszne nieporozumienia. Człowiek ten wraca do domu i chce naśladować Abrahama:
uważa syna swego za to „najlepsze”. Jeżeli ten, kto miał owo kazanie, dowie się o tym, idzie może do
niego, zbiera całą swą duchową powagę i woła: „Ohydny człowieku, zakało społeczeństwa, jakiż diabeł
opętał cię, że chcesz zamordować syna”! I duchowny, który nie szczędził żaru i potu w swym kazaniu
o Abrahamie, dziwi się sam sobie i swojej poważnej gniewliwości, z jaką gromił tego biedaka. Czuje
się dumny z siebie, nigdy bowiem nie przemawiał z takim ogniem i z takim namaszczeniem; i mówi do
siebie i do swojej żony: „To się nazywa być mówcą, brakowało mi dotychczas tylko okazji; a przecież
kiedy w niedzielę mówiłem o Abrahamie, wcale się tym nie przejmowałem”. Gdyby ten kaznodzieja
miał nawet trochę zbywającego rozsądku, straciłby go i myślę, że go stracił, gdy grzesznik spokojnie i
godnie odpowiedział mu: „Przecież to ty sam o tym kazałeś w niedzielę”. Czyż duchownemu mogło
przyjść do głowy, że kazanie jego będzie miało takie konsekwencje? Tak się jednak stało, a błąd polegał
tylko na tym, że kaznodzieja nie
zdawał sobie w pełni sprawy z tego, co mówi. Czemuż nie znajdzie się wierszopis, który opisze takie
sytuacje, zamiast zajmować się bzdurami, jakie się pakuje do nowych komedii i romansów! Komizm i
tragizm stykają się tu w absolutnym punkcie nieskończoności. Kazanie duchownego może i było samo
w sobie dość śmieszne, ale stało się nieskończenie śmieszne poprzez swoje skutki, zupełnie naturalne
przecież. Gdyby grzesznik, nie czyniąc żadnych zastrzeżeń, został nawrócony przez karające kazanie
duchownego, pilny duchowny poszedłby do domu, ciesząc się w duszy, że nie tylko działa swoimi
kazaniami, ale czyni wszystko z potęgą prawdziwego pasterza dusz, podczas gdy w niedzielę poruszył
gminę wiernych, a w poniedziałek jak cherubin z mieczem ognistym stanął przed tym, który swym
czynem chciał zadać kłam staremu przysłowiu: Nie tak świat się toczy jak ksiądz z ambony gada
3
.
Jeżeli jednak grzesznik nie został przekonany, to sytuacja jego staje się wręcz tragiczna. Albo będzie
skazany na śmierć, albo zamknięty w domu wariatów, jednym słowem, będzie nieszczęśliwy w stosunku
do tak zwanej rzeczywistości, ale w innym znaczeniu myślę, że Abraham go uszczęśliwił; gdyż ten, kto
pracuje, nie zginie.
3
W dawnych czasach mówiło się: smutne to, że się świat nie tak toczy, jak ksiądz z ambony gada. Ale przyjdzie
czas, kiedy przy pomocy filozofów można będzie powiedzieć: na szczęście nie tak się świat toczy, jak ksiądz gada;
gdyż w życiu jest odrobina sensu, a w jego kazaniu ani kropli.
Strona 34 z 94
Jak można wyjaśnić sprzeczność podaną na przykładzie tego kaznodziei? Czy to dlatego, że założono z
góry, że Abraham jest wielkim człowiekiem i wszystko, co uczyni, jest wielkie, a jeżeli kto inny zrobi
to samo, będzie to grzech wołający o pomstę do nieba? W takim razie nie chcę brać udziału w takich
bezmyślnych chwalbach. Jeżeli wiara nie przemienia w święte działanie chęci zamordowania syna, to
niech tak samo będzie osądzony Abraham jak każdy inny człowiek. A może braknie nam odwagi do
przeprowadzenia rozumowania i powiedzenia, że Abraham był mordercą, to lepiej chyba będzie nabrać
tej odwagi, niż tracić czas na niezasłużone pochwały Abrahama. Moralne określenie tego, co chciał
zrobić Abraham, jest, że chciał zamordować Izaaka; religijne określenie – że chciał ofiarować Izaaka;
w tej sprzeczności mieści się właśnie owa bojaźń, która może przyprawić człowieka o bezsenność, a
przecież Abraham nie będzie tym, czym jest bez swojej bojaźni. A może Abraham wcale nie uczynił
tego, co się o nim opowiada, może ze względu na warunki, jakie panowały w jego czasach, było to
zupełnie coś innego? W takim razie zapomnijmy o Abrahamie; nie warto pamiętać o takiej przeszłości,
która nie może się stać teraźniejszością. A może kaznodzieja nie powiedział o czymś, co pozwoliłoby
zapomnieć, że Izaak był synem? Bo jeżeli się wyłączy wiarę zanikającą i stającą się niczym, zostaje
nam tylko surowy fakt, że Abraham chciał zamordować Izaaka, co łatwo może naśladować każdy, kto
nie posiada wiary, to znaczy tej wiary, która mu utrudnia taki czyn.
Co do mnie, to mam dość odwagi, aby domyśleć całą myśl do końca; dotychczas się tego nie obawiałem,
a gdybym się natknął na myśl taką, to mam nadzieję, że będę co najmniej na tyle szczery, że powiem:
„Tej myśli się lękam, porusza ona coś nieznanego we mnie i dlatego nie chcę jej domyśleć do końca.
Jeżeli to jest niedobrze, niebawem spotka mnie kara”. Gdybym uważał za prawdę sąd, że Abraham był
mordercą, nie wiem, jak bym mógł stłumić moje dla niego nabożeństwo. W każdym razie, gdybym tak
myślał, to zapewne bym to przemilczał; gdyż w takie myślenie należy wikłać innych ludzi. Abraham
nie jest jednak złudnym zjawiskiem, nie doszedł przez sen do swojej sławy, nie zyskał jej dzięki
uśmiechowi losu.
Czy można bezkarnie mówić o Abrahamie, nie narażając się na niebezpieczeństwo, że ktoś może oszaleć
i zacząć go naśladować? Gdybym nie miał tej odwagi, to wolałbym po prostu nic nie mówić o
Abrahamie, a przede wszystkim nie chcę tak go poniżać, aby właśnie mógł się stać pułapką dla słabych.
Jeżeli się bowiem czyni wiarę wszystkim, to znaczy tym, czym ona jest, to myślę, że można mówić bez
niebezpieczeństwa o tym w naszych czasach, które nie odznaczają się szczególnym rozkwitem wiary, a
przecież tylko poprzez wiarę zyskuje się podobieństwo do Abrahama, nie przez morderstwo. Jeżeli się
miłość czyni przelotnym nastrojem, zmysłowym wzruszeniem w człowieku, to się otwiera tylko pułapki
dla słabych, mówiąc o czynach miłości. Każdy ma przelotny popęd, ale jeżeli dlatego każdy będzie
czynił te okropności, które miłość uświęca jako czyn wieczny, wtedy wszystko przepadnie, i czyn, i
szaleniec.
Strona 35 z 94
Można więc oczywiście mówić o Abrahamie; wielkość nigdy nie może zaszkodzić, jeżeli ją pojmujemy
w jej pełnym rozmiarze; jest jak miecz obosieczny, który zabija i zbawia. Jeżeli mi wyrzucają, żem
chciał o tym mówić, to zacznę od wskazania, jakim pobożnym i bogobojnym człowiekiem był Abraham,
godny miana wybrańca Bożego. Tylko taki Człowiek może być poddany takim próbom; ale kto jest
takim Człowiekiem? Teraz więc powiem, jak kochał Abraham Izaaka. Abym mógł to powiedzieć, będę
zaklinał wszystkie dobre duchy, niech mi pomogą, aby moja mowa stała się tak gorąca, jak ojcowska
miłość. Mam nadzieję, że potrafię tak opowiedzieć, iż niewielu się znajdzie ojców we wszystkich
państwach i ziemiach królewskich, którzy będą mogli przyznać, że kochają w ten sam sposób. A jeżeli
nie kochali tak jak Abraham, to każda myśl o ofiarowaniu Izaaka będzie tylko pokuszeniem. Na ten
temat można mówić przez wiele niedziel, nic nas w tym względzie nie nagli. Wyniknie z tego, jeżeli
będzie się słusznie kazało, że część ojców nie będzie chciała nas słuchać dłużej i będą się cieszyli, jeżeli
pokochają tak, jak kochał Abraham. Jeżeli się znajdzie który, ujrzawszy to wielkie i to potworne, czym
był czyn Abrahama, zechce ruszyć w drogę, osiodłam swego konia i pojadę za nim. Na każdym postoju,
dopóki nie dobrniemy do góry Moria, będę mu tłumaczył, że jeszcze może zawrócić, może naprawić
nieporozumienie, że został wplątany w te sieci na pokusę, a jeżeli mu zabraknie odwagi, niech Bóg sam
weźmie Izaaka, jeśli go chce mieć u siebie. Przekonany jestem, że człowiek taki nie będzie potępiony,
ale może być zbawiony wraz ze wszystkimi innymi. W doczesności jednak zbawiony nie będzie. Czyż
nawet w najbardziej pełnych wiary czasach nie będzie osądzony taki człowiek i jego syn? Znałem osobę,
która mogła zbawić moje życie, gdyby była wielkoduszna. Mówiła: „Widzę dobrze, co winnam zrobić;
ale nie robię, boję się, że mi później zabraknie siły i będę tego żałowała”. Osoba ta nie była
wspaniałomyślna, a czyż można ją było przestać kochać dlatego? Gdybym tak przemówił, poruszyłbym
słuchaczy tak, że zrozumieliby dialektyczną walkę wiary i jej potężne namiętności, ale nie chciałbym
utrzymywać ich w błędzie. Mogliby bowiem pomyśleć: „Maż on wiarę w tak wysokim stopniu, że
wystarczy nam trzymać się jego szaty?” Wtedy bym dodał: „Wcale nie mam wiary. Mam z natury
mocny łeb, a wszystkim takim osobom bardzo trudno jest zdobyć się na wysiłek wiary, przy czym
oczywiście dodam w sobie i dla siebie, że trudności te niewiele są warte, jeżeli nie posuną naprzód
mocnego łba, który je przezwycięża, poza ten punkt, gdzie najzwyklejszy i najprostszy człowiek da
sobie zupełnie łatwo radę. Jednakże miłość ma swych kapłanów w poetach i czasami słyszymy głosy
pięknie ją opiewające, ale o wierze nie słyszymy ani słowa, któż by odezwał się ku chwale tej
namiętności? Filozofia idzie dalej. Teologia siedzi umalowana w oknie i wdzięczy się, ofiarowując
swoje wdzięki filozofii. Mówi się, że trudno zrozumieć Hegla, ale zrozumieć Abrahama to głupstwo!
Przewyższyć Hegla to cud prawdziwy; przewyższyć Abrahama sprawa najłatwiejsza ze wszystkich! Ja
ze swej strony straciłem dużo czasu na zrozumienie heglowskiej filozofii i wierzę, że zrozumiałem ją
dość dobrze, a jeżeli nawet znalazłem w niej pewne miejsca, których nie mogłem zrozumieć, to w mojej
naiwności sądzę, że Hegel w tych miejscach sam siebie nie rozumiał. Wszystko to czynię z łatwością,
naturalnie i głowa moja na tym nie cierpi. Przeciwnie, gdy tylko pomyślę o Abrahamie, czuję się
unicestwiony. W każdym momencie spozieram na ten ogromny paradoks, który jest treścią jego życia,
Strona 36 z 94
w każdym momencie czuję się odtrącony i myśl moja, mimo całą swą namiętność, nie przenika weń,
nie posuwa się ani na włos. Naprężam wszystkie mięśnie, aby zdobyć ogląd tej sprawy i w tym
momencie czuję, jak mnie ogarnia paraliż.
Jestem trochę obeznany z tym, co się w świecie podziwia jako wielkie i wspaniałe; dusza moja oswoiła
się z tym wszystkim, w całej pokorze pojmuję, że bohaterowie walczą w mojej sprawie, i rozmyślając
nad tym wołam do samego siebie: Jam tua res agitur. Potrafię się wmyśleć w bohatera, nie potrafię się
wmyśleć w Abrahama, gdy się zbliżam do szczytu, spadam na dół, gdyż to, co tam spotykam, jest
paradoksem. Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że/wiara jest rzeczą byle jaką, przeciwnie, i jest
rzeczą najbardziej” podniosłą i niemożliwe są pretensje filozofii do jej zastąpienia lub do lekceważenia.
Filozofia nie może i nie powinna dawać wiary, ale powinna pojmować samą siebie, widzieć, co daje
człowiekowi, i niczego mu nie odbierać, a przede wszystkim nie pozbawiać człowieka czegoś, co może
wydawać się niczym. Znane mi są nędze i niebezpieczeństwa życia, nie boję się ich i stawiam im czoło
odważnie. Doświadczyłem niejednej okropności; moja pamięć jest mi zawsze wierną towarzyszką, a
moja fantazja jest (czym sam nie jestem) pilną dziewczynką, która siedzi cicho cały dzień nad swoją
robótką, a wieczorem umie tak pięknie pogadać ze mną, że muszę rzucić okiem na tę jej robótkę,
aczkolwiek nie zawsze maluje ona pejzaże czy kwiaty i sielanki. Widziałem nieraz straszne rzeczy, nie
unikam ich, ale wiem dobrze, że odwaga, z którą naprzeciw nich staję, nie jest odwagą wiary, i nawet
nie da się tych uczuć porównać. Nie mogę uczynić wysiłku wiary, nie mogę zamknąć oczu i rzucić się
z ufnością w otchłań absurdu, jest to dla mnie niemożliwe, ale się tym nie chwalę. Przekonany jestem,
że Bóg jest miłością; myśl ta ma dla mnie pierwotne znaczenie liryczne. Kiedy myśl ta jest obecna we
mnie, czuję niewymowne szczęście; kiedy jest nieobecna, tęsknię do niej jak zakochany do przedmiotu
swej miłości; ale nie wierzę, brak mi tej odwagi. Miłość i Boga, jak czynna, tak i bierna, jest dla mnie
rzeczą niewspółmierną z całą rzeczywistością. Nie jestem takim tchórzem, aby narzekać lub skarżyć się
na to, ani dość przebiegłym człowiekiem, aby zaprzeczać, że wiara jest czymś nieskończenie wyższym.
Doskonale mogę żyć na swój sposób, jestem wesoły i zadowolony, ale moja radość nie jest radością
wiary i w porównaniu z nią jestem nieszczęśliwy. Nie obarczam Boga moimi troskami, drobiazgi mnie
nie kłopoczą, strzegę tylko mojej miłości i podtrzymuję jej dziewiczy ogień, żeby był czysty i jasny;
wiara jest pewnością, że Bóg troszczy się o rzeczy najmniejsze. Cieszę się w tym życiu, że poślubiony
jestem lewą ręką, ale wiara jest dość pokorna, aby prosić o prawicę; to jest pokora, której nie przeczę i
nigdy przeczyć nie będę. Czy rzeczywiście ktokolwiek w moich czasach zdolny jest zdobyć się na
wysiłek wiary? Chyba się nie mylę, że ludzie raczej pysznią się chętnie czynami, do których ja jestem
niezdolny, na przykład niedoskonałością. Brzydzę się czynić tak, jak to się dzieje często, aby nie mówić
w sposób ludzki o wielkich rzeczach, tak jakby parę tysięcy lat stanowiły olbrzymią odległość: mówię
o tym jak najbardziej po ludzku, jakby to się działo wczoraj, i pozwalam tylko na to, aby sama wielkość
stała się odległością, która albo chwali, albo potępia.| Gdybym ja w charakterze bohatera tragicznego,
wyżej bowiem nie sięgnę, był wezwany do tak niezwykłej królewskiej podróży, jak podróż na górę
Strona 37 z 94
Moria, dobrze wiem, co bym zrobił. Nie byłbym takim tchórzem, aby zostać w domu, anibym się nie
pokładał i marudził na trakcie, nie zapomniałbym także noża, aby opóźnić nieco sprawę; jestem pewien,
że byłbym punktualny i miał wszystko w porządku – może nawet przybyłbym trochę wcześniej, aby
prędzej skończyć. Ale wiem także, co by się wtedy stało. W tym momencie, kiedy bym dosiadł konia,
powiedziałbym sobie: teraz wszystko przepadło, Bóg żąda Izaaka, ofiarowuję go i całą mą radość z nim
razem, ale Bóg jest miłością i pozostaje tym dla mnie; w świecie doczesnym Bóg i ja nie możemy jednak
rozmawiać, nie mamy wspólnego języka. Może znajdzie się w naszych czasach ktoś dostatecznie
szalony lub dostatecznie zazdrosny o wielkość, żeby wmówić w siebie i we mnie, że gdybym
rzeczywiście tak postąpił, spełniłbym czyn większy od Abrahamowego, gdyż moja zadziwiająca
rezygnacja byłaby znacznie bardziej idealna i poetyczna niż przyziemność Abrahama. A przecież jest
to wołająca o pomstę do nieba nieprawda; rezygnacja moja bowiem byłaby tylko surogatem wiary.
Zdolny byłbym tylko do nieskończonego wysiłku, aby znaleźć samego siebie i spocząć w samym sobie.
Nie kochałem tak Izaaka, jak Abraham go kochał. Byłem zdecydowany zrobić ten wysiłek, świadczy o
tym moja odwaga, mówiąc po ludzku, kochałem go z całej duszy, jest to przesłanka, bez której wszystko
stałoby się nieporozumieniem, ale przecież nie kochałem go jak Abraham i powstrzymałbym się w
ostatniej chwili, chociażbym się nawet nie spóźnił na górę Moria. Zresztą zachowaniem swoim
zepsułbym całą historię; gdyż gdybym otrzymał z powrotem Izaaka, zmieszałbym się. To, co było dla
Abrahama najłatwiejsze, wydawałoby mi się trudne: cieszyć się znowu Izaakiem! Gdyż ten, kto całą
nieskończonością swej duszy, prioprio motu et propriis auspiciis, zrobił nieskończony wysiłek i nie
może zrobić więcej, może tylko zachować Izaaka w cierpieniu.
A jak postąpił Abraham? Nie przybył ani za wcześnie, ani za późno. Dosiadł osła, z wolna jechał drogą
i przez cały ten czas wierzył; wierzył, że Bóg nie może żądać od niego Izaaka, chociaż był gotów go
ofiarować, skoro Bóg tego żądał. Wierzył siłą absurdu, gdyż nie można tu było nawet mówić o ludzkim
rachunku, a przecież było absurdem, żeby Bóg, który tego żądał, miał natychmiast odwołać swoje
żądanie. Wszedł więc na górę i nawet gdy ostrze noża błysnęło, wierzył jeszcze, że Bóg nie zażąda
Izaaka. Był zdumiony rozwiązaniem sprawy, ale poprzez podwójny wysiłek osiągnął swój stan
poprzedni i dlatego przyjął Izaaka z większą radością niż za pierwszym razem. Idźmy dalej.
Przypuśćmy, że Abraham ofiarował Izaaka. Abraham wierzył. Nie wierzył, że będzie kiedyś tam
zbawiony, ale wierzył, że będzie szczęśliwy tu na ziemi. Bóg nie mógł mu dać nowego Izaaka, wskrzesić
ofiarowanego. Wierzył siłą absurdu, gdyż wszelkie ludzkie wyrachowanie od dawna musiał porzucić.
Nieszczęście może zachwiać umysłem człowieka, często to widzimy i to jest takie smutne; ale istnieje
też siła woli, która może się tak opierać wiatrom, że oczyszcza rozum, chociażby człowiek pozostał
nieco uszkodzony na umyśle, co się także widuje. Nie lekceważę sobie tych spraw, ale móc stracić
rozum, a razem z nim całą skończoność, której on jest maklerem, a jednocześnie siłą absurdu zdobyć
właśnie tę samą skończoność – to przyprawia mą duszę o przerażenie. Nie mówię jednak, że to jest
godne pogardy, przeciwnie, uważam to za cud. Na ogół myśli się, że to, co stworzy wiara, nie jest
Strona 38 z 94
dziełem sztuki, że jest to prymitywna i niezdarna robota, tylko dla prostackich natur; a przecież tak
wcale nie jest. Dialektyka wiary jest najdelikatniejsza i najniezwyklejsza ze wszystkich i ma tę
wzniosłość, o której mogę sobie wytworzyć pojęcie, ale to wszystko. Mogę zrobić ten skok z trampoliny,
dzięki któremu przejdę do nieskończoności, moje okaleczone w dzieciństwie plecy prężą się jak u
tancerza na linie, dlatego wydaje mi się to łatwe, raz, dwa, trzy i nuże – chodzić głową na dół po
rzeczywistości. Następnej jednak rzeczy nie mogę dokonać, gdyż nie mogę czynić cudu, mogę się tylko
zdumiewać cudami. Tak samo gdyby Abraham, przekładając nogę przez grzbiet osła, powiedział sobie:
„Izaak jest stracony, mogłem równie dobrze złożyć go w ofierze tu w domu, a nie jechać tak długo na
górę Moria”, to miałbym za nic Abrahama, podczas gdy teraz siedem razy chylę czoło przed jego
imieniem i siedemdziesiąt przed jego czynem. Nie oddał się bowiem tym myślom, czego dowodem jest,
że z radością przyjął Izaaka, z prawdziwą radością, i nie potrzebował przygotowania, nie potrzebował
czasu do skupienia się na rzeczach doczesnych i ich radości. Gdyby Abraham postąpił inaczej, to może
by kochał Boga, ale nie wierzył; gdyż ten, co kocha Boga, ale nie wierzy, opiera się na sobie, a ten, co,
kocha Boga wierząc, na Bogu się wspiera.
Na tym szczycie stoi Abraham. Ostatnie stadium, które traci z oczu, to nieskończona rezygnacja.
Rzeczywiście, posuwa się dalej i dochodzi do wiary; gdyż te wszystkie karykatury wiary, całe owo
lenistwo letnich, którzy myślą: „Nie ma co się spieszyć, nie warto martwić się przed czasem”; żałosna
nadzieja, która mówi: „Nie wiadomo, co się stanie, a może ...” – te karykatury wiary należą do nędzy
życia i już nieskończona rezygnacja skazała je na nieskończoną pogardę.
Nie mogę zrozumieć Abrahama; w pewnym sensie nie mogę się niczego nauczyć od niego, zdumiewam
się tylko. Jeżeli sobie człowiek wyobrazi, że rozmyślając nad wynikiem tej historii, może zacząć
wierzyć, to oszukuje siebie i oszukuje Boga co do pierwotnej pobudki wiary. Pragnie w ten sposób
wyssać mądrość życiową z paradoksu. Może to się i uda temu lub owemu; gdyż naszym czasom brakuje
wiary, brakuje jej cudów, brakuje przemiany wody w wino, wolą posunąć się dalej i wino przemienić w
wodę.
Czyż nie byłoby lepiej trwać przy wierze i czyż to nie jest oburzające, że każdy chce posunąć się dalej?
Jeżeli w naszych czasach, a to głosi się na różne sposoby, ludzie nie chcą trwać przy miłości, dokąd
więc dojdą? Do ziemskiej wiedzy, wąskiej interesowności, do rzeczy żałosnych i martwych, do
wszystkiego, co podaje w wątpliwość boskie pochodzenie człowieka. Czyż nie lepiej stanąć przy
wierze? I niech ten, kto zajął tę pozycję, uważa, aby nie upaść, gdyż wysiłek wiary musi zawsze rodzić
się z absurdu; trzeba przy tym zauważyć, w ten tylko sposób, aby nie tracić ani odrobiny ze spraw
doczesnych. Ja z mojej strony mogę opisywać wysiłek wiary, ale nie mogę go dokonać. Jeżeli ktoś chce
się nauczyć wysiłków potrzebnych przy pływaniu, może się kazać uwiązać na pływackim pasie u sufitu,
wówczas wykonuje niejako ruchy pływackie, ale nie płynie; w ten sposób ja opisuję poruszenie wiary,
a kiedy mnie rzucą do wody, pływam wprawdzie (gdyż nie należę do ptaków brodzących), ale wykonuję
Strona 39 z 94
inne ruchy, ruchy nieskończoności, podczas gdy z wiarą sprawa ma się przeciwnie, człowiek naprzód
czyni ruchy nieskończoności, a potem skończoności. Chwała temu, kto potrafi czynić takie wysiłki,
czyni on rzeczy cudowne, a ja będę go zawsze podziwiał, czy to będzie Abraham, czy też niewolnik w
domu Abrahama, czy to będzie profesor filozofii, czy też biedna służąca, jest to dla mnie całkiem
obojętne, cenię tylko wysiłki. Cenię je tylko i nie pozwolę się oszukać ani sobie samemu, ani żadnemu
człowiekowi. Rycerzy nieskończonej rezygnacji: poznaje się łatwo: ich posuwanie się jest gładkie,
pewne siebie Ja posuwanie się tych, którzy dźwigają klejnot wiary, łatwo wprowadza w błąd, gdyż
zewnętrznie mają w sobie coś uderzająco podobnego do tego, czym głęboko i nieskończenie pogardzają
rezygnacja i wiara – do pospolitości.
Muszę szczerze wyznać, że w mojej praktyce nie spotkałem niewątpliwego okazu rycerza wiary,
chociaż nie chcę zaprzeczać, że co drugi człowiek może być takim okazem. Jednakże w ciągu wielu lat
daremnie go szukałem. Zazwyczaj ludzie podróżują dookoła świata, aby zobaczyć rzeki i góry, nowe
gwiazdy, jaskrawo upierzone ptaki, dziwaczne ryby, śmiesznych ludzi; w zwierzęcym niemal osłupieniu
oglądają rzeczywistość i myślą, że coś widzieli. To mnie nie interesuje. Ale gdybym wiedział, gdzie
mieszka rycerz wiary, poszedłbym tam piechotą; takie bowiem cuda interesują mnie absolutnie. Nie
odstępowałbym go ani o krok, obserwowałbym ciągle jego wysiłki, uważałbym problem mego życia za
rozwiązany i dzieliłbym mój czas pomiędzy obserwację a własne ćwiczenia, aby w ten sposób poświęcić
się całkowicie podziwowi. Jak powiedziałem już, nie znalazłem takiego człowieka, ale przecież mogę
go pomyśleć. Oto jest. Zawarliśmy znajomość, zostałem mu przedstawiony. I w chwili, kiedy rzucam
na niego pierwsze spojrzenie, czynię krok wstecz, załamuję ręce i mówię do siebie: „O Boże, ten
człowiek to naprawdę on? Przecież wygląda na urzędnika komory celnej!”. A to jest on. Przysuwam się
bliżej, obserwuję najmniejszy jego odruch, czy czasem nie dojrzę zapowiedzi świetlnego sygnału
pochodzącego z nieskończoności, obserwuję spojrzenia, minę, gesty, westchnienia, uśmiechy, które by
zdradziły nieskończoność w jej niepodobieństwie do skończoności. Nie! Oglądam jego postać od stóp
do głów, czy nie ma gdzie jakiej szpary, przez którą przenikałaby nieskończoność. Nic! Jest odlany z
jednej bryły. Jego cokół? Mocny, cały przynależny do skończoności; żaden wystrojony odświętnie
mieszczuch, który w niedzielę po południu wychodzi na spacer i stąpa mocno po ziemi, jakby cały do
niej należał, bardziej do niej nie należy.
Nie ma w tym pospolitym i nadętym człowieku nic, po czym można by było poznać rycerza
nieskończoności. Cieszy się wszystkim, we wszystkim bierze udział i za każdym razem, kiedy
uczestniczy w poszczególnych sprawach, jest zadowolony, to zwyczajny ziemski człowiek pochłonięty
sprawami tego świata. Przywiązany jest do swej pracy. Gdy się nań patrzy, przysiągłbyś, że to mały
urzędnik, który całą swą duszę oddał buchalterii włoskiej, taki jest we wszystkim dokładny. Świętuje
niedziele. Chodzi do kościoła. Nie ma niebiańskiego wyrazu oczu, nie zdradza go żaden znak spraw
niewymiernych, gdyby się go nie znało, nie sposób byłoby odróżnić go w tłumie; zdrowy, mocny głos
przy śpiewaniu psalmów świadczy, że ma dobre płuca. Po południu wychodzi na przechadzkę do lasu.
Strona 40 z 94
Bawi go wszystko, co widzi, ruch na ulicy, nowe omnibusy
4
, woda w cieśninach Sundu, gdy się go
spotyka na Strandveju, ma się wrażenie, że to kupczyna, który się wyrwał na świeże powietrze, tak
wszystkim się cieszy; nie jest poetą i daremnie starałbym się odnaleźć w nim poetycką niewymierność.
Wieczorem wraca do domu. Stąpa równym krokiem niczym listonosz. Po drodze cieszy się na myśl, że
żona na pewno przygotowała mu jakiś specjał na gorąco, na przykład baranią główkę duszoną z
jarzynkami. Jeżeli spotka po drodze jakąś bratnią duszę, gotów jest do samej Wschodniej Bramy
omawiać tę potrawę z namiętnością godną i estauratora.
Czasem nie ma grosza w kieszeni, ale wierzy pewnie i mocno, że żona przygotowała mu ulubiony
przysmak. Jeżeli tak jest rzeczywiście, to widok godny zazdrości dla szlachetnie urodzonych ludzi, a
napełniający otuchą prostych – przyglądać się, jak on zajada; ma bowiem apetyt jeszcze lepszy niż
Ezaw. Jeżeli żona nic nie przygotowała – o dziwo – nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Po drodze
mija miejsce budowy, spotyka kogoś. Zaczynają rozmawiać i oto w mgnieniu oka wznosi on budowlę,
ma wszystkie siły po temu. Napotkany przypadkiem przechodzień rozstaje się z nim przekonany, że
miał do czynienia z wielkim kapitalistą, a mój rycerz myśli: „Gdyby było trzeba, to i to bym potrafił”.
Siada w otwartym oknie i patrzy na plac, przy którym mieszka. Obserwuje szczura przemykającego się
rynsztokiem, bawiące się dzieci, a wszystko z tak pogodną miną, jakby był szesnastoletnią dziewczynką.
A przecież nie jest geniuszem, daremnie starałem się wypatrzyć w nim niewymierność geniusza. Wypali
fajkę wieczorem; gdy go zobaczysz, przysiągłbyś, że to kupiec korzenny z przeciwka, który ucina
drzemkę o zmierzchu. Żyje sobie beztrosko jak lekkomyślny nierób, a przecież w każdej chwili życia
płaci za czas rozmyślnie najwyższą cenę; gdyż wszystko, co robi, robi siłą absurdu. A przecież, przecież
– mógłbym się wściekać, jeżeli nie z innego powodu, to z zazdrości – przecież ten człowiek czynił i
czyni w każdej chwili wysiłek nieskończoności. Z nieskończoną rezygnacją wychyla kielich głębokiego
smutku życia; poznaje łaskę nieskończoności; odczuwa cierpienie wyrzeczenia się wszystkiego, co się
ma najdroższego w życiu; a mimo to doczesność smakuje mu tak samo, jak temu, co nigdy nic
wzniosłego nie przeżył; trwa w niej bez śladu tresury, której poddają strach i niepokój; traktuje życie z
taką pewnością, jakby życie doczesne było rzeczą najpewniejszą. A jednak, jednak jego ziemska postać
jest nowym tworem powstałym siłą absurdu. Wyrzekł się nieskończenie wszystkiego i osiągnął z
powrotem wszystko siłą absurdu. Czynił stale wysiłki nieskończoności, ale robił to tak dokładnie i z
taką pewnością siebie, że wypływa z nich zawsze skończoność i ani przez sekundę nie przeczuwa się
nic innego. Podobno najtrudniejszą sztuką dla tancerza jest wskoczyć w określoną pozę, tak żeby nie
było ani sekundy szukania, żeby podczas skoku znajdował się już w tej pozie. Może żaden tancerz tego
nie potrafi, potrafi jednak nasz rycerz. Tłumy ludzi żyją zagubione w doczesnych smutkach i radościach,
4
Nowe konne omnibusy wprowadzono w Kopenhadze około roku 1840 (przypis tłumacza).
Strona 41 z 94
jak ci, co siedzą pod ścianami, są tłem dla tańczących. Rycerze nieskończoności są tancerzami, którzy
mają dar elewacji.
Unoszą się w powietrzu i opadają; jest to godziwe spędzanie czasu, można patrzeć na to z
przyjemnością. Za każdym razem jednak nie potrafią natychmiast przybrać pozy opadając. Chwieją się
przez chwilę i to zachwianie świadczy, że jednak są obcy na tym świecie. Jest to bardziej lub mniej
widoczne, zależnie od ich umiejętności, ale nawet najbardziej umiejętni nie potrafią ukryć zachwiania.
Nie trzeba oglądać ich, gdy są w powietrzu, trzeba patrzeć na nich w momencie, w którym dotykają
ziemi, wtedy ich się poznaje. Ale tak opadać, aby od razu wyglądać tak, jak by się stało i szło dalej, tak
przemieniać skok życia w krok powszedniości, absolutnie wyrażać wzniosłość w kroczeniu po ziemi –
potrafi tylko rycerz wiary, i to jest prawdziwy cud.
Cud ten łatwo może nas jednak wprowadzić w błąd, dlatego chcę opisać wysiłek w każdym określonym
przypadku, który może oświetlić jego stosunek do rzeczywistością, gdyż o to tu właśnie chodzi. Młody
człowiek zakochuje się w księżniczce i cała treść jego życia zamyka się w miłości, a sprawy tak
wyglądają, że miłość ta jest skazana na niepowodzenie, nie da się przenieść ze świata ideału do świata
rzeczywistości
5
. Niewolnicy ubóstwa, te żaby skrzeczące w błocie życia, mogą oczywiście wołać: „Taka
miłość to szaleństwo, bogata wdowa po piwiarzu jest zupełnie tak samo doskonałą i solidną partią”.
Niech sobie skrzeczą w bagnie. Nie słucha ich rycerz nieskończonej rezygnacji, nie wyrzeka się swojej
miłości nawet za całą chwałę świata. Nie postradał rozumu.
Przede wszystkim przekonuje się, czy rzeczywiście miłość jest treścią jego życia, ma zbyt zdrową i
dumną duszę, aby roztrwonić cokolwiek dla odurzenia. Nie jest tchórzem, nie lęka się dopuścić, aby
miłość przeniknęła jego najtajniejsze, najgłębsze myśli, oplotła wszystkie fibry jego świadomości – a
jeżeli miłość jego okaże się nieszczęśliwa, nie będzie mógł nigdy wyrwać się z jej szponów. Odczuwa
błogą rozkosz, kiedy miłość drga w każdym jego nerwie, a przecież dusza jego jest wzniosła jak dusza
tego, który wychylił puchar cykuty i czuje, jak trucizna przenika każdą kroplę jego krwi, chwila ta
bowiem jest i życiem, i śmiercią. Kiedy wessie on w siebie całą miłość i pogrąży się w nią cały, nie
zabraknie mu odwagi, aby spróbować i dokonać wszystkiego. Ogarnia jednym spojrzeniem całe życie,
zwołuje wszystkie bystre myśli, które jak oswojone gołębie są posłuszne każdemu jego skinieniu; a
kiedy wywija kijem nad nimi, rozlatują się na wszystkie strony. Kiedy zaś wracają wszystkie z
powrotem, niczym posłowie smutku, aby zwiastować mu niemożliwość, milknie, odsyła je, zostaje sam
i dokonuje wtedy swego wysiłku. Jeżeli to, co tu mówię, ma jakieś znaczenie, to tylko wtedy, kiedy ten
5
Rozumie się samo przez się, że każde inne zainteresowanie, w którym jednostka mieści koncentrację danego
świata, nie mogąc być zrealizowane, da w wyniku odruch rezygnacji. Wybrałem tu jednak przykład miłości, gdyż
ten rodzaj zainteresowań jest najłatwiejszy do zrozumienia i zwalnia mnie od wszelkich rozważań wstępnych,
interesujących dla bardzo nielicznych.
Strona 42 z 94
wysiłek przebiega normalnie
6
. Rycerz przede wszystkim powinien skoncentrować całą treść życia i całe
znaczenie rzeczywistości na jednym jedynym życzeniu. Jeżeli zabraknie mu tej koncentracji, tej
intensywności, jeżeli dusza jego od początku rozprasza się w sprawach cząstkowych, nie zdoła on nigdy
uczynić wysiłku; będzie działał w życiu tak przezornie, jak kapitalista, który umieszcza swoje pieniądze
w najrozmaitszych walorach, aby zyskać na jednych, kiedy straci na innych, jednym słowem,, nie jest
wtedy rycerzem.
A poza tym rycerz musi mieć dosyć sił, aby skoncentrować cały wysiłek myślowy na jednym akcie
świadomości. Jeżeli zabraknie mu tej intensywności, jeżeli dusza jego od początku rozproszy się w
drobiazgach, nie znajdzie on nigdy dość czasu na dokonanie ostatniego wysiłku, będzie zawsze
pochłonięty interesami życiowymi i nigdy nie wstąpi do wieczności; w tej samej bowiem chwili, co się
do niej zbliży, odkryje, że właśnie zapomniał czegoś, po co musi wrócić! Zaraz też pomyśli, że wysiłek
ten jest możliwy, co będzie prawdą; ale przy takim rozumowaniu nie osiągnie nigdy punktu, w którym
mógłby dokonać wysiłku ostatecznego, przeciwnie, rozumowanie to będzie pogrążać go coraz głębiej i
głębiej w bagnisku.
Rycerz dokonuje wszak wysiłku, ale jakiego? Czy zapomni o wszystkim i czy na tym będzie polegała
jego koncentracja? Nie! Albowiem rycerz nie może zaprzeczyć sobie, a przecież sprzecznością jest
zapomnienie całej treści swego życia i pozostanie samym sobą. Nie czuje w sobie konieczności zostania
kimś innym i nie dostrzega w tym żadnej wielkości. Tylko niższe natury zapominają o sobie i stają się
czymś nowym. Tak motyl całkowicie zapomniał, że był poczwarką, ale może nawet potrafi zapomnieć
tak całkowicie, że był motylem, iż stanie się rybą. Głębsze natury nigdy nie tracą pamięci o sobie i nigdy
nie stają się czymś innym, niż były. Rycerz więc będzie pamiętał o wszystkim; i ta pamięć jest właśnie
bólem. W swojej nieskończonej rezygnacji odnajduje jednak pogodzenie z codziennością. Miłość do
owej księżniczki staje się dla niego wyrazem miłości wiecznej, przybiera charakter religijny, objawia
się jako miłość do Wiecznej Istoty, która odmawiała mu spełnienia, ale potem uspokoiła go dając
wieczną świadomość wagi jego uczucia w kształcie wieczności, której żadna rzeczywistość nie może
mu odjąć. Szaleńcy i ludzie młodzi gadają, że człowiek wszystko może – jest to wielki błąd. Mówiąc w
sensie duchowym wszystkiego można dokonać; ale w świecie doczesnym wiele jest rzeczy, które nie są
możliwe. To niemożliwe rycerz czyni możliwym ujmując je w sposób duchowy, a może ująć w sposób
6
Do tego konieczna jest namiętność: każdy wysiłek wieczności może się zrodzić tylko z namiętności i żadna
refleksja nie może spowodować tego odruchu. Na tym polega wieczny skok w egzystencje i tylko on tłumaczy ten
wysiłek, a mediacja to chimera, która ma u Hegla wyjaśniać wszystko i która jest jednocześnie jedyną rzeczą,
jakiej on nigdy nie próbował wyjaśnić. Nawet do ustalenia sokratesowej różnicy między tym, co się wie, a tym,
czego się nie wie, potrzebna jest namiętność, a cóż dopiero, jeżeli chodzi o ostateczny wysiłek myśli Sokratesa,
skonstatowanie, że się nic nie wie! Brak jest naszej epoce nie myśli, ale namiętności. W ten sposób nasze czasy,
w pewnym sensie, są zbyt zdrowe, aby móc nas przygotować do śmierci; gdyż śmierć jest najosobliwszym
skokiem ze wszystkich, jakie istnieją. Zawsze też bardzo lubiłem strofkę pewnego poety, który po pięciu czy
sześciu wierszach ładnych i prostych, w których chwali uroki życia, tak kończy: Etn seliger Sprung in die Ewigkeit.
Autor wiersza nie ustalony (przypis tłumacza).
Strona 43 z 94
duchowy przez wyrzeczenie. Popęd, który go wiódł na zewnątrz ku rzeczywistości i zatrzymał się wobec
niemożliwości, skierowuje się na zewnątrz, ale przez to nie traci się ani nie ulega zapomnieniu.
Wspomnienia budzą się w nim, poruszone ciemnymi ruchami pożądań albo on sam je budzi; jest
bowiem zbyt dumny, aby uważać to, co było całą treścią jego życia, za rzecz przelotnej chwili.
Zachowuje tę miłość w stanie młodości i wraz z nią rośnie w lata i w piękność. Skądinąd nie potrzebuje
udziału doczesności we wzroście swojej miłości. Z chwilą, kiedy uczynił wysiłek, traci księżniczkę. Nie
potrzebuje nerwowych bodźców i tym podobnych spraw na widok ukochanej. Nie potrzebuje ciągle się
z nią żegnać w doczesnym rozumieniu, gdyż pamięta ją w rozumieniu wieczystym i wie doskonale, że
zakochani, którym tak zależy na spotkaniu, zanim się pożegnają po raz ostatni, mają rację myśląc, że to
ostatni raz; bardzo prędko bowiem zapomną o sobie. Zakochany pojmuje tę najgłębszą tajemnicę, że
nawet kochając innego człowieka musi wystarczyć sobie. Nie interesują go doczesne myśli o czynach
księżniczki; i to właśnie dowodzi, że dokonał wysiłku wieczności. Tak właśnie można się przekonać,
czy wysiłek jednostki jest prawdziwy, czy udany. Był taki, który wierzył, że uczynił wysiłek, ale oto
czas mijał, księżniczka zmieniła się (wyszła za mąż na przykład za jakiegoś księcia), a to tylko dusza
jego straciła elastyczność rezygnacji. To dowód, że jego wysiłek nie był prawdziwy; gdyż ten, kto
zgodził się na nieskończoną rezygnację, wystarcza sam sobie. Rycerz nie wyrzeka się rezygnacji,
zachowuje swą miłość tak świeżą, jak była w pierwszej chwili; nie porzuca jej ani przez chwilę właśnie
dlatego, że uczynił wysiłek wieczności. To, co robi księżniczka, wcale mu nie przeszkadza, bo tylko
niższe natury w swych czynach powodują się prawem innego człowieka, znajdują przesłanki dla
działania poza sobą samym. Jeżeli zaś księżniczka jest przychylnie doń usposobiona, rodzi się z tego
piękno. Pragnie ona wtedy wstąpić do zakonu rycerskiego, do którego przyjmują nie przez balotowanie,
ale którego członkiem jest każdy, kto ma odwagę sam wstąpić do niego, do tego zakonu, który tym
dowodzi swej nieśmiertelności, że nie czyni różnicy między mężczyzną a niewiastą. Ona też zachowa
swą miłość młodą i świeżą, ona też przezwycięży swoje cierpienia, chociażby nawet nie spoczywała,
jak mówi stara ballada, co nocy u boku swego pana. Ta para będzie w wieczności trwała w stałym rytmie
harmonia praestabilita, a może nawet wtedy, kiedy przyjdzie moment (który ich nie interesuje
docześnie, gdyż się wszak nie starzeją), że nawet kiedy nadejdzie moment, w którym ta miłość wyrazi
się w czasie, będą w stanie rozpocząć właśnie tam, gdzie by mogli rozpocząć, gdyby się złączyli od
początku. Ten, kto rozumie to, mężczyzna czy kobieta, nigdy nie może być oszukany, bo tylko niższe
natury wyobrażają sobie, że są oszukiwane. Dziewczyna, która nie ma tych dumnych myśli, nie umie
kochać właściwie, ale jeżeli je posiądzie, cała chytrość i złość świata nie wprowadzą jej w błąd.
W nieskończonej rezygnacji jest spokój i wypoczynek; każdy człowiek, który tego pragnie, który nie
poniżył się pogardą dla samego siebie – co jest jeszcze gorsze od pychy – może wypracować w sobie
możliwość tego wysiłku, który w swym bólu godzi nas z rzeczywistością. Nieskończona rezygnacja to
jest ta koszula, o której opowiada stara baśń ludowa. Nić uwita ze łzami, tkanina bielona łzami, koszula
uszyta wśród łez, ale mocniejsza od żelaza i stali. Tylko to nie jest dobre w tej baśni, że ktoś trzeci musi
Strona 44 z 94
przygotować taką koszulę. A tajemnicą życia na tym właśnie polega, że każdy musi uszyć ją sam sobie,
i znamienne jest to, że mężczyzna może uszyć sobie taką koszulę sam, równie dobrze jak kobieta. W
nieskończonej rezygnacji jest spokój, i wypoczynek, i pociecha w cierpieniu, oczywiście jeżeli wysiłek
dokonany był normalnie. Jednakże łatwo napisałbym całą księgę, gdybym chciał opisać wszystkie
nieporozumienia, nawroty do przeszłości, kłamliwe poruszenia, na które się natknąłem w swojej
skromnej przecież praktyce. Mało się wierzy w ducha, a przecież taki wysiłek zależy od ducha, chodzi
o to, aby to nie był jednostronny rezultat, dura nécessitas, a im bardziej ta nécessitas jest obecna, tym
więcej budzi wątpliwości normalność wysiłku. Jeżeli się chce jednak myśleć, że zimna, jałowa
konieczność musi być obecna w takim wysiłku, tym samym się stwierdza, że nikt nie może przeżyć
śmierci, zanim naprawdę nie umrze, co zdaje mi się grubym materializmem. W naszych czasach mało
kto się jednak kłopocze o to, aby uczynić czysty wysiłek. Gdyby ktoś, kto się chce uczyć tańca,
powiedział: „Od stuleci jedno pokolenie po drugim uczyło się tanecznych kroków, już czas najwyższy,
abym wyciągnął z tego korzyści i bez dalszego gadania puścił się w pląsy”, ludzie będą się z niego
śmieli; ale w dziedzinie ducha uważa się to za zupełnie normalne. Czymże jest edukacja? Myślę, że to
droga, którą przechodzi pojedynczy człowiek, aby poznać samego siebie; a kto tej drogi nie dopełni,
mało wyciągnie korzyści z faktu, że się urodził w najbardziej oświeconej epoce. Nieskończona
rezygnacja jest ostatnim stadium poprzedzającym wiarę; kto nie przeszedł przez ten wysiłek, nie może
posiąść wiary; dopiero w nieskończonej rezygnacji staje się dla mnie jasna wieczna wartość mojej istoty
i wtedy dopiero może być mowa o ogarnięciu egzystencji świata siłą wiary.
Przyjrzyjmy się teraz rycerzowi wiary w opisanych przed chwilą okolicznościach. Czyni on zupełnie to
samo, co ten inny rycerz – godzi się na nieskończone wyrzeczenie swej miłości, tej treści swego życia;
godzi się z bólem i wtedy staje się cud; czyni on jeszcze jeden wysiłek, dziwniejszy niż wszystko tamto,
powiada bowiem: wierzę jednak, że będę miał ją siłą absurdu, siłą wiary w to, że Bóg wszystko może.
Absurd nie stanowi oznacznika, który leży w obrębie naszego rozumu. Nie jest identyczny z
nieprawdopodobnym, nieoczekiwanym, nieprzewidzianym. W momencie, kiedy rycerz rezygnował,
przekonał się o niemożliwości, mówiąc po ludzku: był to rezultat rozumowania, na które potrafił się
zdobyć. Ale w rozumie nieskończoności, przeciwnie, możliwość pozostaje przy zastosowaniu
rezygnacji; ten rodzaj posiadania równa się wyrzeczeniu, ale takie posiadanie nie jest absurdem dla
rozumu; rozum bowiem w dalszym ciągu ma prawo twierdzić, że w świecie doczesnym, tam gdzie on
panuje, to, co było niemożliwością, niemożliwością zostało. To przeświadczenie jest równie jasne dla
rycerza wiary; jedyna rzecz, która może go zbawić, to absurd, dlatego właśnie sięga on po wiarę. Uznaje
jednym słowem niemożliwość, a w tej samej chwili wierzy w rzecz absurdalną; jeśli bowiem całą
namiętnością duszy i z całego serca nie uznaje niemożliwości, a zarazem wyobraża sobie, że posiada
wiarę, to oszukuje samego siebie i świadectwo jego nie ma wartości, gdyż nie obrał drogi nieskończonej
rezygnacji.
Strona 45 z 94
Wiara nie jest więc wzruszeniem estetycznym, ale czymś znacznie wznioślejszym, dlatego właśnie, że
ma za poprzednika rezygnację; nie jest ona bezpośrednim popędem serca, lecz paradoksem istnienia.
Podobnie kiedy młoda dziewczyna jest głęboko przekonana, że pomimo wszystkich trudności jej
życzenia się spełnią, przekonanie to wcale nie jest wiarą, nawet gdyby dziewczyna ta była wychowana
przez chrześcijańskich rodziców i przez cały rok uczęszczała na lekcje religii. Przekonanie to wynika z
jej dziewiczej naiwności i niewinności, uszlachetnia jej istotę i nadaje jej wielkość nadnaturalną, tak że
jak cudotwórca może ona zaklinać skończone potęgi bytu i nawet kazać płakać kamieniom, a
jednocześnie w swej niepewności równie dobrze może biegać od Annasza do Kajfasza i wszystkich
poruszyć swymi błaganiami. Jej pewność jest bardzo chwalebna, wiele można się od niej nauczyć, ale
jednej rzeczy nauczyć się niepodobna: tajemnicy ostatniego wysiłku; żywiąc bowiem tak głębokie
przekonanie, nie potrafi w bólu rezygnacji spojrzeć w oczy niemożliwości.
W ten sposób dostrzegam, że aby się zdobyć na nieskończony wysiłek rezygnacji, trzeba mieć siłę,
energię i swobodę ducha; dostrzegam też, że to jest w ogóle możliwe. Ale sprawa następna musi
przyprawiać o zawrót głowy; albowiem po uczynieniu wysiłku rezygnacji, siłą absurdu otrzymać
wszystko, czego się tylko pragnęło, otrzymać to całe, nie uszczuplone – to ponad ludzkie pojęcie, to jest
cud! Ale to widzę, że przekonanie dziewczyny jest lekkomyślnością w porównaniu z opoką wiary,
chociaż wiara dostrzega niemożliwość. Za każdym razem, kiedy wysiłek ten chcę uczynić, ciemnieje
mi w oczach, w tej samej chwili podziwiam absolutnie ten wysiłek, a jednocześnie ogarnia mnie
potworne przerażenie: czymże bowiem jest owo kuszenie Boga? A przecież ten wysiłek jest wysiłkiem
wiary i nim pozostanie, nawet gdyby filozofia, aby pomieszać nasze pojęcia, chciała w nas wmówić, że
to ona ma wiarę, nawet gdyby teologia chciała ją rozprzedawać po przystępnej cenie.
Rezygnacja nie jest jeszcze wiarą; zyskuję zawsze na rezygnacji moją wieszczą świadomość i jest to
czysto filozoficzny wysiłek, którego podjęcie pociesza mnie, gdy jest on potrzebny, do którego potrafię
się przymusić, bo ilekroć skończoność przerasta mnie, doprowadzam sam siebie do wygłodzenia, aż ów
wysiłek uczynię; moją świadomością wieczności jest bowiem moja miłość ku Bogu, co jest przecie dla
mnie rzeczą najdonioślejszą ze wszystkich. Rezygnacja nie jest jeszcze wiarą, ale przekroczenie
chociażby w najmniejszej mierze mojej uświadomionej wieczności już staje się wiarą, gdyż staje się
paradoksem. Często można pomylić te wysiłki. Mówi się, że trzeba mieć wiarę, aby móc wyrzec się
wszystkiego; słyszy się czasem nawet rzeczy dziwniejsze. Ktoś na przykład powiada, że stracił wiarę, a
kiedy spojrzy się na skalę, aby zobaczyć, w jakim miejscu ten człowiek się znajduje, widać dokładnie,
że doszedł do tego punktu, gdzie powinien dopiero uczynić wysiłek nieskończonej rezygnacji.
Gdyż rezygnacja właśnie stanowi dla mnie punkt wyrzeczenia się wszystkiego, wysiłku tego mogę
dokonać własnymi siłami, a jeżeli go dotąd nie dokonałem, to tylko dlatego, że jestem tchórzem,
niewieściuchem i brak mi zapału. Nie doceniam znaczenia wielkiej godności przeznaczonej każdemu
człowiekowi, godności bycia własnym cenzorem, co jest znacznie wyższą godnością niż godność
Strona 46 z 94
cenzora całej Republiki Rzymskiej! A jeśli uczynię ten wysiłek własnymi siłami, wygram całą moją
osobowość świadomą swej wieczności, w błogosławionej zgodzie z moją miłością ku Wiecznej Istocie.
Wierząc nie wyrzekam się niczego, przeciwnie, wszystko mi jest dane, właśnie w tym rozumieniu, w
jakim się mówi, że kto ma wiarę jak gorczyczne ziarno, może góry przenosić. Trzeba mieć wielką ludzką
odwagę, aby się wyrzec całej doczesności w zamian za zyskanie wieczności, ale gdy się już zdobędzie
wieczność, niepodobna się jej wyrzec – jest to sprzeczność sama w sobie, ale trzeba mieć paradoksalną
i pokorną odwagę, aby posiąść wszystko doczesne w imię absurdu, a to właśnie jest odwagą wiary.
Wierząc Abraham nie wyrzekał się Izaaka, ale wiara mu go zwróciła. Siłą rezygnacji ów bogaty
młodzieniec powinien był rozdać wszystko, a kiedy to uczynił, rycerz wiary mógł był mu powiedzieć:
„Siłą absurdu będzie ci zwrócony każdy grosz. Czy możesz w to uwierzyć?”. I te słowa nie powinny
były być dla owego młodzieńca obojętne; jeżeli bowiem rozdał swe bogactwa dlatego, że mu obrzydły,
rezygnacja jego nie była prawdziwa.
Doczesność, przemijalność to rzeczy, wokół których się wszystko obraca. Mogę zrezygnować ze
wszystkiego własnymi siłami i znaleźć nawet spokój i wypoczynek w cierpieniu. Mogę się przystosować
do wszystkiego, nawet gdyby ten straszny demon, straszniejszy od kostuchy, której ludzie się tak boją,
demon szaleństwa, potrząsał przede mną płaszczem błazna i dawał mi do zrozumienia, że to ja mam ten
płaszcz przywdziać – będę mógł jeszcze zbawić swą duszę, gdyż to ode mnie zależy, aby miłość do
Boga zwyciężyła we mnie pragnienie ziemskiego szczęścia. Człowiek nawet w ostatniej chwili może
skoncentrować całą swą duszę w jednym spojrzeniu ku niebu, z którego spływa wszelkie dobro, i
spojrzenie to będzie zrozumiałe dla niego i dla tego, którego on szuka, jako znak, że mimo wszystko
pozostał wierny swej miłości. Może więc spokojnie przywdziać ten szaleńczy strój. A ten, czyja dusza
nie zdobędzie się na tak romantyczny gest, sprzedał swą duszę, otrzymując zań albo królestwo, albo
marnego srebrnika. Własnymi siłami nie mogę zdobyć najmniejszej cząstki, która należy do
skończoności, gdyż całą siłę swą muszę zużywać na rezygnację ze wszystkiego. Własnymi siłami mogę
porzucić księżniczkę, nie narzekając na to, lecz znajdując radość, spokój i wypoczynek w moim
cierpieniu; własnymi siłami nie mogę jej jednak odzyskać, gdyż całej mojej siły potrzebuję na
rezygnację. Ale wiarą, powiada ten cudowny rycerz, wiarą możesz ją odzyskać siłą absurdu.
Niestety, takiego wysiłku nie mogę uczynić. Jak tylko zaczynam, wszystko się zmienia i powracam do
bólu rezygnacji. Mogę pływać w życiu, ale dla mistycznego lotu jestem za ciężki. Tak egzystować, aby
moje przeciwstawienie się egzystencji w każdym oka mgnieniu okazywało się najpiękniejszą i
najpewniejszą z nią harmonią, tego uczynić nie mogę. A przecież najsłodszą rzeczą byłoby zdobycie
księżniczki, powtarzam co chwila; rycerz rezygnacji, który tego nie mówi, kłamie, nie miał bowiem
tego jedynego żądania i nie przechował go nietkniętym w swoim bólu. Może uważał, że tak jest dla
niego wygodniej, że żądanie to nie było trwałe, że strzała bólu stępiła się; tacy ludzie nie są jeszcze
jednak rycerzami. Dusza urodzona w wolności, która się tego zadania podjęła, wzgardzi sobą i zacznie
wszystko od nowa; a przede wszystkim nie dopuści do oszukania siebie samej. Najsłodszą rzeczą byłoby
Strona 47 z 94
przecież zdobycie księżniczki; rycerz wiary jest przecież jedynym szczęśliwcem, dziedzicem
doczesności, podczas gdy rycerz rezygnacji jest kimś obcym, bezdomnym cudzoziemcem. Pięknie by
było zdobyć księżniczkę, wesoło i szczęśliwie żyć dzień po dniu przy jej boku (można bowiem
pomyśleć, że i rycerz rezygnacji może zdobyć księżniczkę; ale że jego dusza przewiduje niemożliwość
jej przyszłego szczęścia), pięknie by było żyć wesoło i szczęśliwie siłą absurdu, każdej chwili widzieć
miecz zawieszony nad głową ukochanej i nie odnajdywać spokoju w cierpieniu rezygnacji, ale radość
w sile absurdu! Ten, kto tak uczyni, jest wielki, jedynie wielki, myśl o nim porusza mą duszę, która
nigdy nie skąpiła podziwu wielkości.
Jeżeli zaś teraz każdy z moich współczesnych, kto nie chcąc stać przy wierze, naprawdę zrozumiał, co
mówi Daub
7
*, że żołnierz, który stoi na warcie z ostro nabitym karabinem przy składzie prochu, w
czasie nocnej niepogody, dziwne miewa myśli; jeżeli każdy, kto nie chce trwać przy wierze, jest
człowiekiem, który ma siłę duchową, aby ogarnąć samotnie myśl, że spełnienie życzeń jest
niemożliwością; jeżeli każdy, kto nie chce trwać przy wierze, na cierpienie się godzi i godzi się w
cierpieniu, jeżeli każdy, kto nie chce trwać przy wierze, jest człowiekiem, który w najbliższym czasie
(a jeśli nie uczynił nic z tego, co poprzednio opisałem, nie powinien się przejmować sprawą wiary)
uczyni ów cud, posiadł całą doczesność siłą absurdu – to wszystko, co tu piszę, jest najwyższą pochwałą
współczesności dokonaną przez najmniejszego wśród moich współczesnych – tego, który potrafił się
zdobyć tylko na wysiłek rezygnacji. Dlaczego jednak nikt nie chce stać przy wierze, dlaczego widzimy
czasami ludzi, którzy się wstydzą przyznać, że mają wiarę? Tego nie mogę zrozumieć. Gdybym się
zdobył kiedykolwiek na ten wysiłek, spieszyłbym ku przyszłości całą czwórką koni.
Czy to prawda, że całe to drobnomieszczaństwo, wśród którego żyję (a którego nie sądzę słowem, ale
czynami), nie jest tym, czym się wydaje, to znaczy cudem? Można by tak pomyśleć; przecież ów bohater
wiary bardzo na to wyglądał; nie był ani ironistą, ani humorystą, ale czymś nieskończenie wyższym. W
naszych czasach ludzie dużo mówią o ironii i humorze, szczególnie zaś ci, którzy nigdy nie potrafiliby
zastosować ich w praktyce, a mimo to chcą tłumaczyć wszystko. Nie są mi całkiem obce te dwie
namiętności i wiem o nich trochę więcej niż to, co się pisze w niemieckich i duńsko–niemieckich
podręcznikach. Wiadomo mi jest więc, że te dwie namiętności różnią się zasadniczo od namiętności
wiary. Ironia i Humor odbijają się nawzajem i należą przeto do dziedziny nieskończonej rezygnacji,
mają w sobie elastyczność, która na tym polega, że indywidualne jest niewspółmierne z rzeczywistością.
Ostatni wysiłek, paradoksalny wysiłek wiary jest dla mnie niewykonalny, chociażby był obowiązkiem
czy czymś w tym rodzaju, aczkolwiek wykonałbym go jak najchętniej. Czy człowiek ma prawo
twierdzić, że może go wykonać? Niech o tym sam decyduje; pozostaje to sprawą pomiędzy nim a
Wieczną Istotą; do wiary należy wiedzieć, czy może tu nastąpić porozumienie. Każdy człowiek może
7
Karol Daub (1765—1836), teolog niemiecki (przypis tłumacza).
Strona 48 z 94
zrobić wysiłek nieskończonej rezygnacji i –· jeśli chodzi o moje zdanie – uważam za tchórza każdego,
kto wyobraża sobie, że nie może tego uczynić. Ale wiara to coś zupełnie innego. Nie wolno natomiast
żadnemu człowiekowi wmawiać innym, że wiara to rzecz błaha albo sprawa łatwa, jest to bowiem rzecz
bardzo wielka i trudna.
Ludzie rozumieją opowieść o Abrahamie w inny sposób. Chwalą łaskę Pańską, która zwróciła
Abrahamowi Izaaka, i mówią, że wszystko to było tylko próbą. Próbą – słowo to mówi i dużo, i mało,
a wszystko mija tak szybko jak gadanie. Dosiada się skrzydlatego konia, natychmiast jest się na górze
Moria i od razu widzi się kozła; zapomina się, że Abraham jechał na ośle, i to bardzo powoli – trzy dni
był w podróży i musiał mieć czas na narąbanie drzewa, związanie Izaaka i naostrzenie noża.
A jednak wygłasza się pochwałę Abrahama. Ten, kto ma ją wygłosić, może dobrze spać aż do ostatniego
kwadransa przed kazaniem, słuchacz zaś może zasnąć spokojnie w czasie kazania; wszystko bowiem
pomyślane jest jak najwygodniej dla obu stron. Jeżeli kazania tego wysłuchał człowiek cierpiący na
bezsenność, poszedł do domu, usiadł może w kącie i pomyślał: „Cała sprawa to tylko chwila, zaczekaj
minutkę, zaraz będzie kozioł i próba skończona”. Gdyby autor kazania spotkał go w tej chwili, stanąłby
chyba przed nim w całej swojej' okazałości i powiedział: „Nieszczęsny, jak możesz pogrążać duszę w
takim szaleństwie; nie ma cudu, całe życie jest jedną próbą”. W miarę jak się mówca zapala, ogarnia go
coraz większy afekt, coraz bardziej zachwyca się sobą i chociaż nie zauważył żadnej kongestii w sobie
podczas kazania o Abrahamie, teraz czuje, jak żyły pulsują mu w skroniach. Stracił oddech i mowę,
kiedy grzesznik spokojnie i godnie odpowie: „Mówiłeś przecie o tym ostatniej niedzieli”.
Albo przekreślmy sprawę Abrahama, albo nauczmy się lęku przed potężnym paradoksem, jakim jest
sens jego życia, abyśmy pojęli, że w naszych czasach, jak we wszystkich czasach, największą radością
jest posiadanie wiary. Jeżeli Abraham jest niczym, jeżeli to tylko widmo, widowisko dla zabicia czasu,
to błąd nigdy nie może polegać na tym, że grzesznik chce go naśladować; musi przede wszystkim
wiedzieć, jak wielki był czyn Abrahama, aby mógł osądzić, czy ma powołanie i odwagę wystarczające
do poddania się podobnej próbie. Komiczna sprzeczność w zachowaniu kaznodziei polegała na tym, że
uczynił on Abrahama czymś nieznaczącym, a mimo to chciał innym zabronić, by postępowali w taki
sam sposób.
Czy więc nie powinniśmy mówić o Abrahamie? Myślę, że owszem, powinniśmy. Jeżelibym kiedy miał
o nim kazanie, to przede wszystkim omówiłbym cierpienie, jakie sprawia taka próba. W tym celu jak
pijawka bym wyssał cały lęk i biedę, i mękę cierpień ojcowskich, abym mógł opisać, co cierpiał
Abraham, kiedy wśród tych cierpień nie stracił wiary. Wspomnę o tym, że jechał trzy dni i dobrą część
dnia czwartego i że te półczwarta dnia trwało o wiele dłużej niż parę tysięcy lat, które mnie dzielą od
Abrahama. Potem przypomnę moim słuchaczom, że moim zdaniem należy się poważnie zastanowić
przed takim przedsięwzięciem i że w każdej chwili można zawrócić. Jeżeli to wszystko powiem, to nie
będę się bał niebezpieczeństwa ani nie będę się lękał, że wzbudziłem w moich wiernych ochotę do
Strona 49 z 94
naśladowania Abrahama. Ale jeżeli się chce tworzyć tanie wydanie Abrahama i zabrania się wszystkim
naśladowania go, to graniczy to ze śmiesznością.
Zamierzam wyciągnąć z opowieści o Abrahamie wszystkie dialektyczne konsekwencje w nim zawarte
i wyrazić je w formie „problematów”, aby okazać, jak wielkim paradoksem jest wiara; paradoks ten
pozwala z morderstwa uczynić święty i miły Bogu czyn, paradoks ten powrócił Abrahamowi Izaaka i
nie daje się ogarnąć myślą, ponieważ wiara właśnie tam się zaczyna, gdzie myślenie się kończy.
Problemat I
CZY MOŻE ISTNIEĆ TELEOLOGICZNE ZAWIESZENIE ETYKI?
Etyka jako taka jest rzeczą ogólną i jako ogólna obowiązuje każdego, co inaczej można wyrazić tak, że
etyka obowiązuje w każdej chwili. Spoczywa ona immanentnie sama w sobie, nie ma nic poza sobą, co
by było jej celem (τέλος), ale sama jest celem dla wszystkiego, co leży poza nią; jeżeli etyka ogarnia
coś, to coś nie może się znaleźć poza nią. Bezpośrednio dana zmysłowo i duchowo jednostka jest
jednostką, która swój cel ma w rzeczy ogólnej, jej dążeniem etycznym jest stałe objawianie się w etyce,
aby zniósłszy swą pojedynczość stać się ogólnym. Jak tylko jednostka pragnie zaznaczyć swą
pojedynczość wobec ogólnego, grzeszy, i tylko przyznając się do tego może na nowo pogodzić się z
tym, co ogólne. Za każdym razem, kiedy jednostka, która już stała się tym ogólnym, czuje impuls do
nadania sobie ważności jako jednostce, znajduje się w zagmatwaniu, z którego może wydobyć się
jedynie poprzez zrezygnowanie ze swej indywidualności na rzecz ogólności. Jeżeli jest to rzeczą
najwznioślejszą, jaką można powiedzieć o człowieku i jego bycie, to etyka ma tę samą naturę, co
zbawienie wieczne człowieka, które w całej wieczności i w każdym momencie stanowi jego τέλος, i
sprzecznością byłoby twierdzenie, że można tego zaniechać (to znaczy teleologicznie zawiesić), gdyż
zawieszenie byłoby zniszczeniem zbawienia, a to, co jest zawieszone, nie ginie, ale właśnie zachowuje
się w tym wyższym, które stanowi jego τέλος.
Jeżeli tak jest, to ma rację Hegel, kiedy dopuszcza określanie człowieka w tym, co dobre, i w sumieniu
jedynie jako jednostkę, ma rację, kiedy uważa tę określoność za „moralną formę zła” (porównaj
zwłaszcza Filozofię, prawa), która powinna być zniesiona przez teleologię moralną, tak że jednostka
trwająca w tym stadium nie może grzeszyć ani też podlegać pokusie. Z drugiej strony Hegel nie ma racji
mówiąc o wierze, błądzi nie protestując głośno i jawnie przeciwko temu, że się Abrahamowi oddaje
cześć i sławę jako ojcu wiary, podczas gdy należy go prześladować i wygnać z kraju za popełnienie
morderstwa.
Wiara bowiem w tym jest paradoksalna, że wyżej jednostkę od tego, co ogólne – ale trzeba zauważyć,
że czyni to w ten sposób, iż wysiłek powtarza, tak że jednostka – przebywając zrazu w dziedzinie
powszechnej, potem jako jednostka – wydziela się i staje się wyższa niż to, co ogólne. Jeżeli wiara nosi
inne cechy, to Abraham jest zgubiony, gdyż wiara nigdy nie istniała w świecie właśnie dlatego, że
Strona 50 z 94
istniała w nim zawsze. Jeżeli bowiem etyka (to znaczy moralność) jest rzeczą najwyższą i jeżeli nic
niewymiernego nie zostaje w człowieku oprócz zła, to znaczy jeżeli jednostkowe wyraża się w tym, co
ogólne, to nie potrzebujemy innych kategorii niż te, jakie posiadała filozofia grecka, czy też tego co
logicznie można z niej wyciągnąć. Tego faktu Hegel nie powinien był ukrywać, znał przecież doskonale
starożytność grecką.
Często spotykamy ludzi, którzy z braku głębokich studiów gubią się we frazesach i mówią, że ponad
światem chrześcijańskim świeci światło, podczas gdy pogaństwo tonie w ciemnościach. Takie gadanie
wydawało mi się zawsze dziwne, ponieważ nawet dziś jeszcze każdego gruntownego myśliciela,
każdego poważnego artystę odmładza wieczna młodość greckiej kultury. Taka wypowiedź dotycząca
pogaństwa da się tylko tym wytłumaczyć, że ludzie nie wiedzą, co mówić, a myślą, że coś zawsze trzeba
powiedzieć. Można oczywiście mówić, że poganie nie znali wiary, ale ten, kto chce tak mówić, musi
lepiej pojmować, czym jest wiara, bo inaczej będzie to puste gadanie. Łatwo jest objaśnić cały byt razem
z wiarą, nie mając pojęcia o tym, czym jest wiara, i nie najgorzej kalkuluje w życiu ten, kto liczy na
podziw wygłaszając takie frazesy, gdyż jak powiada Boileau:
Un sot trouve toujours un plus sot qui l'admire.
8
Paradoks wiary na tym właśnie polega, że jednostka jako jednostka wznosi się ponad ogólność, słusznie
wywyższa się nad nią, ale trzeba zauważyć, że jednostka, która jako jednostka była podporządkowana
ogólności, teraz staje się jednostką poprzez ogólne, któremu jako jednostka jest podporządkowana;
jednostka jako jednostka stoi bowiem w absolutnym stosunku do Absolutu. Ten punkt widzenia nie da
się mediatyzować, gdyż każda mediatyzacja dzieje się siłą ogólnego, co jest i będzie w całej wieczności
paradoksem niedostępnym rozumowi. Wiara jest albo tym paradoksem, albo (i proszę czytelnika, aby
te konsekwencje miał zawsze in mente w każdym punkcie naszego rozważania, gdyż byłoby czczą
gadaniną, gdybym powtarzał to co chwila) nigdy nie było wiary, dlatego właśnie, że zawsze była.
Innymi słowami Abraham jest stracony.
Prawda, że ten paradoks jednostka łatwo może pomylić z pokusą, ale to jeszcze nie powód, aby należało
go ukrywać. Prawda, iż wielu ludzi tak jest ułożonych, że ten paradoks ich odpycha, ale dlatego nie
należy wiary przekształcać w coś innego tylko po to, aby ją posiąść; należy raczej przyznać, że się jej
nie posiada; a ci, co posiadają wiarę, powinni pomyśleć, aby podać jakieś znaki rozpoznawcze dla
odróżnienia paradoksu od pokusy.
Opowieść o Abrahamie zawiera teleologiczne zawieszenie etyki. Nie brak subtelnych umysłów i
gruntownych badaczy, którzy szukali analogii do tej opowieści. Ich wiedza sprowadza się do tego
pięknego zdania, że wszystko w gruncie rzeczy jest jednakowe. Jeżeli jednak zechcemy bliżej przyjrzeć
się tej sprawie, bardzo wątpię, czy zdołamy w całym świecie znaleźć choć jedną analogię, z wyjątkiem
8
Głupiec zawsze znajdzie większego głupca, który go podziwia.
Strona 51 z 94
jednej późniejszej, która o niczym nie świadczy, gdyż jest to pewnikiem, że Abraham reprezentuje wiarę
i że ta wiara normalnie się przejawia w nim, którego życie jest nie tylko największym paradoksem, jaki
można sobie wyobrazić, ale nawet takim paradoksem, jakiego, wyobrazić sobie niepodobna. Abraham
działa siłą absurdu; albowiem absurdem właśnie jest to, że jako jednostka wynosi się ponad ogólność.
Ten paradoks nie da się zmediatyzować, gdyż kiedy tylko Abraham spróbuje to czynić, musi przyznać,
że był poddany pokusie, a w takim razie nigdy się nie zdecyduje na złożenie w ofierze Izaaka, gdyby
zaś ofiarował Izaaka, musiałby z żalem powrócić do powszechności. Siłą absurdu Izaak zostaje mu
zwrócony. Dlatego Abraham nie jest ani przez chwilę tragicznym bohaterem, ale zupełnie kimś innym:
albo człowiekiem wierzącym, albo mordercą. Określenie pośrednie, które jest zbawieniem bohatera
tragicznego, do Abrahama nie da się zastosować. Dlatego też mogę zrozumieć bohatera tragicznego, ale
Abrahama pojąć nie mogę, chociaż w jakimś szalonym porywie podziwiam go bardziej od innych ludzi.
Stosunek Abrahama do Izaaka da się wyrazić etycznie całkiem po prostu stwierdzeniem, że ojciec
powinien kochać syna bardziej niż siebie samego. Ale etyka zawiera w sobie różne gradacje,
zobaczymy, czy w tej opowieści da się znaleźć jakiś wznioślejszy wyraz etyczny, który etycznie może
objaśnić jego zachowanie, etycznie pozwolić mu na zawieszenie etycznych obowiązków względem
syna, nie wykraczając w tym poszukiwaniu poza teleologię etyki.
Kiedy przedsięwzięcie ważne dla całego narodu jest zahamowane, kiedy zamierzenie to sparaliżowane
zostaje przez niełaskę nieba, kiedy gniewne bóstwo zsyła ciszę, która szydzi ze wszystkich wysiłków,
kiedy wieszczkowie wykonując swój ciężki obowiązek ogłaszają, że bogowie żądają ofiary w osobie
młodej dziewczyny, wtedy ojciec bohatersko musi złożyć ofiarę. Wielkodusznie powinien zdławić swą
boleść i chociaż może sobie życzyć, aby był raczej „małym człowiekiem, któremu wolno jest łzy
wylewać, niż królem, musi postąpić po królewsku”. I chociaż samotnie ukrywa cierpienie w sercu, ma
tylko trzech powierników w swym ludzie, wkrótce lud cały stanie się powiernikiem jego nieszczęścia,
ale i świadkiem jego czynu, kiedy dla dobra ogółu ofiaruje swoją córkę, młodą, piękną dziewicę. „O
łono, o piękne jagody, o włosy złociste”. (w. 687). Córka wzruszy go łzami i ojciec odwróci twarz, ale
bohater naostrzy nóż. I kiedy wieść o tym doleci do rodzinnego domu, piękne dziewczęta Grecji
zarumienia się porwane entuzjazmem, a jeżeli córka miała narzeczonego, to narzeczony nie powinien
się dać ponieść gniewowi, ale być dumnym ze swego udziału w czynie ojca, gdyż córka była związana
mocniejszym uczuciem z nim niż z ojcem.
Kiedy nieustraszony sędzia, który ocalił Izrael w ciężkiej chwili, w jednym odruchu wiąże Boga i siebie
wzajemnym przyrzeczeniem, musi bohatersko przemienić radość młodej dziewczyny, ukochanej córki,
w żałobę, i kiedy cały Izrael musi się okryć żalem nad jej dziewiczą młodością – zrozumie to każdy
wolnourodzony mąż, każda pełna uczuć niewiasta będzie podziwiała Jeftego, każda dziewica w Izraelu
zechce postępować jak jego córka; w cóż by zmieniło się zwycięstwo, które Jefte osiągnął swoim
Strona 52 z 94
przyrzeczeniem, gdyby przyrzeczenia nie dotrzymał? Czyż zwycięstwo nie zostałoby odebrane ludowi
izraelskiemu?
Kiedy syn zapomina o swoich obowiązkach, a państwo udziela ojcu władzy sądu, kiedy prawa żądają
kary z ręki ojca, ojciec powinien bohatersko zapomnieć o tym, że przestępcą jest jego syn,
wspaniałomyślnie ukryć swoje cierpienie, ale cały naród – łącznie z samym synem – powinien
podziwiać takiego ojca; za każdym razem kiedy się wykłada rzymskie prawa, trzeba pamiętać o tym, że
wielu wykładało je bardziej uczenie, ale nikt równie wspaniale jak Brutus.
Gdyby jednak Agamemnon, mimo że przychylne wiatry gnały jego okręty z wydętymi żaglami do celów
im wyznaczonych, posłał gońca po Ifigenię, aby ją złożyć w ofierze, gdyby Jefte nie związany żadnym
przyrzeczeniem, które miało rozstrzygnąć o losach narodu, rzekł do córki: „Idź i płacz przez dwa
miesiące dziewictwa twego, a potem cię złożę w ofierze”, gdyby Brutus miał szlachetnego syna, a mimo
to ojciec wezwał liktorów i kazał go kaźnić – kto by ich wtedy pojął? Gdyby ci trzej ludzie na pytanie,
dlaczego tak uczynili, odpowiedzieli: „Była to próba, a myśmy byli kuszeni”, czyżby ich pojmowano
lepiej?
Kiedy Agamemnon, Jefte, Brutus w decydującej chwili bohatersko przezwyciężając ból, bohatersko
tracą przedmiot miłości i muszą jedynie dokonać zewnętrznego czynu, nie znajdzie się nigdzie na
świecie szlachetna dusza, która by nie miała współczucia dla ich cierpienia, podziwu dla ich czynu. Ale
gdyby, przeciwnie, każdy z tych trzech ludzi w decyduj ącecj chwili do bohaterstwa, z którym
powściągali cierpienie, dodał króciutkie zdanie: „To się przecie nie stanie”, któż by ich pojął? Gdyby
dodali jako objaśnienie: „Wierzymy w to siłą absurdu”, któż by ich pojmował lepiej? Jeżeli łatwo
zrozumieć, iż tłumaczenie ich jest absurdem, czyż można zrozumieć, że oni w ten absurd wierzyli?
Różnica pomiędzy tragicznym bohaterem a Abrahamem jest łatwo dostrzegalna. Bohater tragiczny
pozostaje w sferze etyki. Dla niego etyka ma swój cel (τέλος) w wyższym wyrazie moralnym;
sprowadza etyczny stosunek pomiędzy ojcem a synem czy pomiędzy córką a ojcem do uczucia, którego
dialektyka wyraża się w stosunku do samej idei moralności. Tu nie może być mowy o teleologicznym
zawieszeniu samej etyki.
Abraham zaś zachowuje się inaczej. Czynem swym przekracza wszystkie stadia etyczne i ma przed sobą
wyższy cel (τέλος), wobec którego zawiesza tamto. Chętnie wiedziałbym, jak może ktokolwiek
sprowadzać czyn Abrahama do powszechności i czy można znaleźć jakiś inny stosunek między czynem
Abrahama a ogólnymi zasadami, oprócz tego, że Abraham je przekroczył. Dlatego, że Abraham nie
działał po to, aby oswobodzić jakiś lud, nie kierował się ideą państwa ani nie pragnął ułagodzić
rozgniewanych bóstw. Jeżeli można mówić o tym, że Bóg zawrzał gniewem, gniewał się tylko na
Abrahama i cały czyn Abrahama nie stoi w żadnym stosunku do zasad powszechnych, jest to całkiem
prywatne przedsięwzięcie Abrahama. Dlatego, jeżeli bohater tragiczny jest wielki dla swej moralnej
cnoty, Abraham jest wielki dla cnoty czysto osobistej. W życiu nie ma wyższego wyrazu etyki dla
Strona 53 z 94
Abrahama niż przykazanie, że ojciec powinien kochać syna. O etyce w sensie cnoty nie może tu być
mowy. I jeżeli istnieje tu jakaś zasada powszechna, to mieści się ona w Izaaku, ukryta można by
powiedzieć w lędźwiach Izaaka, i powinna była wołać usty Izaaka: „Nie czyń tego, bo unicestwisz
wszystko”.
Dlaczego jednak Abraham to uczynił? Uczynił to dla Pana Boga, a jednocześnie identycznie z tym dla
samego siebie. Uczynił to dla Boga, gdyż Bóg żądał od niego takiego świadectwa wiary, dla siebie –
gdyż chciał dać świadectwo. Jedność jego czynu jest doskonale zaświadczona słowem, którym zawsze
oznaczano taki stosunek: to jest próba, to jest pokuszenie. Pokuszenie, ale co znaczy to słowo? Pokusa
powstrzymuje człowieka od wypełnienia obowiązku, ale w tym wypadku pokusa jest samą etyką, która
wstrzymuje go od wypełnienia woli Bożej. Ale czymże jest obowiązek? Obowiązek jest właśnie
wyrazem woli Bożej.
Tu się wyłania potrzeba stworzenia nowej kategorii, aby zrozumieć Abrahama. Takiego stosunku do
bóstwa pogaństwo nie zna. Bohater tragiczny nie wstępuje w żaden osobisty stosunek z bóstwem, sama
etyka jest dla niego rzeczą boską i dlatego paradoks tej sytuacji może być zmediatyzowany w
powszechności.
Przypadek Abrahama nie może być zmediatyzowany. To da się wyrazić także w ten sposób: Abraham
nie może mówić. Skoro zaczynam mówić, wyrażam to, co ogólne, a kiedy milczę, nikt mnie nie może
pojąć. Gdy tylko Abraham pragnie wyrazić się w tym, co ogólne, musi powiedzieć, że sytuacja jego jest
pokusą; niepodobna jest bowiem wyrazić podniosłej ogólności, która wznosi się nad ogólność,
albowiem Abraham w tej chwili ją przekracza.
I dlatego chociaż podziwiam Abrahama, czyn jego napawa mnie przerażeniem i zgrozą; kiedy zaprzecza
sam sobie i poświęca się dla swej powinności, rezygnuje z rzeczy skończonych, a sięga po nieskończone,
których jest dostatecznie pewien; bohater tragiczny rezygnuje z rzeczy pewnych dla jeszcze
pewniejszych i oko widza spoczywa na nim z ufnością. Ale ten, kto rezygnuje z ogólności, aby sięgnąć
wyżej po coś, co nie jest ogólne, co czyni? Czyż może to być czymś innym niż pokusą? A jeżeli to jest
możliwe, ale jednostka chybiła, cóż jej pozostanie? Znosi wszystkie cierpienia tragicznego bohatera,
niszczy w sobie całą radość życia, wyrzeka się wszystkiego i może w tej właśnie chwili zamyka w sobie
najwyższą radość, która miała dla niej taką wartość, że pragnęła ją nabyć za wszelką cenę. Widz nie
może jej pojąć, jego oko nie może na niej spocząć z ufnością. A może i cel, jaki przed sobą stawia
wierzący, jest nieosiągalny, jak jest nie do pojęcia? A jeżeli nawet jest osiągalny, ale jednostka nie
pojmuje woli bóstwa, jaki jej pozostaje ratunek? Bohater tragiczny potrzebuje łez i łez żąda; jakież oko
będzie tak oschłe, aby nie opłakiwać Agamemnona; ale czyjaż dusza zbłąka się tak dalece, aby zuchwale
płakać nad Abrahamem? Tragiczny bohater dokonuje swego czynu w określonym momencie, ale w
ciągu następnych stuleci ma jeszcze więcej do zrobienia: przychodzi do tego, czyja dusza pogrążona
jest w smutku, czyja pierś na próżno szuka oddechu, dławiąc zmęczone westchnienie, do tego, kto ugina
Strona 54 z 94
się pod ciężarem rozpaczliwych myśli, objawia mu się, zdejmuje zeń czar przekleństwa, rozwiązuje jego
więzy, ociera łzy, aż człowiek cierpiący zapomina o swoim bólu w jego bólu. Nad
Abrahamem zaś płakać nie można. Człowiek zbliża się doń z uczuciem horror religiosus, z jakim Izrael
zbliżał się do góry Synaj. Gdy tedy samotny człowiek wstępuje na górę Moria, której szczyt wznosi się
wysoko nad równinę Aulidy, wydaje się lunatykiem spokojnie idącym nad przepaścią ; ten zaś, kto go
z dołu ogląda, z szacunku i strachu nawet zawołać do niego nie śmie, lęka się tylko, aby się nie zmieszał,
aby kroku nie zmylił. Dzięki, nieustanne dzięki człowiekowi, który przytłoczonemu troskami
życiowymi i pozostawionemu nago na gościńcu zsyła słowo, aby mógł nim okryć swą nędzę jak liściem
figowym; dzięki ci, wielki Szekspirze, który umiesz powiedzieć wszystko, wszystko nazwać po imieniu.
Dlaczego nie wypowiedziałeś jednak nigdy tej męki? Czy zostawiłeś ją dla siebie samego, jak kochanek,
który ukrywa imię ukochanej, aby się świat nigdy o nim nie dowiedział? Poeta okupuje bowiem moc
swoich słów, zdolnych wyrazić wszystkie zawiłe tajemnice innych ludzi, własną małą tajemnicą, której
wypowiedzieć nie może. A przecież poeta nie jest apostołem i może wypędzać czarty tylko mocą
czartowską.
Kiedy jednak pierwiastki etyczne są w ten sposób ideologicznie zawieszone, jaki jest byt jednostki, w
której nastąpiło zawieszenie? Istnieje ona jako jednostka przeciwstawna temu, co ogólne. Czy grzeszy
wówczas? Gdyż tak właśnie wygląda grzech, widziany w idei, tak jak dziecię, które nie może grzeszyć,
ponieważ nie jest świadome swej egzystencji jako takiej; przecież jego egzystencja okazuje się w idei
grzechem i poddana jest w każdej chwili prawom moralności. Zaprzeczając, że forma ta może się
powtórzyć w istocie dojrzałej, tak że nie będzie grzechem, wydamy wyrok na Abrahama. W jaki sposób
egzystował więc Abraham? Wierzył. Taki jest paradoks, który stawia sprawę na ostrzu noża i którego
Abraham nie może wyjaśnić żadnemu człowiekowi, gdyż to paradoks, że jako jednostka stawia się w
absolutnym stosunku do absolutu. Czy ma prawo tak postąpić? Jego uprawnienie to znowu paradoks;
posiada on bowiem już je niejako coś powszechnego, ale dlatego, że jest jednostką.
W jaki zaś sposób jednostka uświadamia sobie swoje uprawnienia? Łatwo niwelować całość istnienia
podporządkowując je idei państwa lub społeczeństwa. W tym wypadku z łatwością można to
zmediatyzować, gdyż w ten sposób nie dochodzi się do paradoksu, że jednostka jako jednostka jest
rzeczą wyższą od powszechności; co też mogę wyrazić inaczej mówiąc – za Pitagorasem – że liczba
nieparzysta jest doskonalsza od parzystej. Jeśli bowiem w naszych czasach słyszymy niekiedy
wypowiedź w obronie paradoksu, brzmi ona tak: należy sądzić po wyniku. Bohater, który dla swych
czasów był zgorszeniem (σκάνδαλον), w uświadomieniu sobie swego paradoksu, który zawsze będzie
czymś niezrozumiałym, zuchwale woła do współczesności: „Wynik będzie świadczył, że miałem do
tego prawo”. Obecnie coraz mniej słyszymy takich głosów, gdyż czasy nasze mało wprawdzie wydają
bohaterów, ale także coraz mniej karykatur. A jeżeli w naszych czasach posłyszymy słowa: „Trzeba to
sądzić po wyniku”, natychmiast wiemy, z kim mamy do czynienia. Kto tak mówi, należy do gromady,
Strona 55 z 94
którą będę nazywał wspólną nazwą docentów. Ludzie ci pogrążeni we własnych myślach, ufni w swoją
egzystencję, mają pewne pozycje i jasne poglądy w dobrze zorganizowanym państwie: oddzieleni są
setkami, ba, tysiącami lat od szarpaniny bytu i nie boją się, że coś podobnego może się powtórzyć – co
by na to powiedziała policja, co by powiedziały gazety? Ich czynem życiowym jest sądzenie wielkich
ludzi – oczywiście na podstawie wyników ich działalności. Ich stosunek do wielkich jest dziwaczną
mieszaniną arogancji i nędzy; arogancji – ponieważ uważają się za powołanych do sądzenia, nędzy –
ponieważ wyczuwa się, że ich życie nie ma nic wspólnego z wielkością. Kiedy kto tylko odrobinę jest
erections ingenii i nie pozostał zimnym i oślizłym żyjątkiem, jeżeli zbliżył się tylko bodaj na chwilę do
wielkości, nie może nigdy zapomnieć, że od samego stworzenia świata taki był już porządek rzeczy, iż
skutek przychodzi na końcu, a jeżeli naprawdę możemy się czegoś uczyć od wielkości, trzeba właśnie
zwrócić uwagę na początek. Gdyby ten, kto ma działać, chciał sądzić samego siebie na podstawie
skutków swojej działalności, nigdy by nie rozpoczął działania. Gdyby skutek miał uszczęśliwić cały
świat, bohater nic o tym nie wie, gdyż skutek może zobaczyć dopiero, gdy wszystko minie, a wtedy
przestaje być bohaterem, bohaterem jest bowiem, kiedy zaczyna.
Dlatego też wynik ten (o ile jest to odpowiedź skończoności na pytanie nieskończoności) w dialektyce
swej jest całkiem odmienny od egzystencji bohatera. Czy może to dowodzić, że Abraham miał prawo
odnosić się jako jednostka do powszechności, ponieważ cudem odzyskał Izaaka? A gdyby Abraham
rzeczywiście ofiarował Izaaka, czy byłby mniej usprawiedliwiony?
Ludzi interesuje jednak wynik, to na przykład, jnk się kończy książka; nie chcą nic wiedzieć o lęku,
mękach, paradoksach. Z wynikiem łączy się ich estetyczne przekomarzanie, przychodzi on równie łatwo
i równie nieoczekiwanie, jak wygrana na loterii. Ale jeżeli z góry zna się wynik, to jak może to służyć
zbudowaniu? A przecież żaden świętokradca skazany na ciężkie roboty w kajdanach nie jest tak podłym
zbrodniarzem, jak ten, kto bezcześci świętości, i nawet Judasz, który sprzedał swego Pana za trzydzieści
srebrników, nie jest bardziej godzien pogardy niż ten, kto w ten sposób handluje wielkością.
Cała moja dusza wzdraga się przed tak nieludzkim przedstawianiem wielkości; ukazywać wielkość,
zamgloną przez ogromne oddalenie, w nieokreślonych konturach, ukazywać wielkość, a nie podkreślać
tego, co ludzkie, to ową wielkość przekreślać; nie to bowiem, co mi się przydarza, czyni mnie wielkim,
ale to, co ja czynię; i nikt na świecie nie sądzi, że człowiek jest wielki, bo wygrał los na loterii. Uważam,
że nawet człowiek urodzony w skromnych warunkach nie może być tak nieludzki dla samego siebie,
aby myślał o królewskim zamku, jak o czymś bardzo dalekim, niejasno wyobrażał sobie jego wielkość,
tworzył sobie jego obraz i niszczył go jednocześnie przez pospolitość swoich wyobrażeń. Można chyba
wymagać od niego, aby był człowiekiem do tego stopnia, żeby mógł wejść do najwyższego przybytku.
Powinien mieć tyle poczucia człowieczeństwa, aby nie chciał łamać wszelkich prawideł i szturmem
zdobywać zamku wprost z ulicy, straciłby przez to więcej niż króla; przeciwnie, powinien znajdować
przyjemność w zachowaniu wszystkich reguł przyzwoitości z pełnym wesołości i zadowolenia
Strona 56 z 94
rozmarzeniem, co mu daje poczucie swobody. To jest tylko podobieństwo; albowiem różnice w
sprawach, o jakich tu mówimy, są bardzo niedoskonałym obrazem różnic zachodzących w świecie
ducha.
Wymagałbym od każdego człowieka, aby oddalał od siebie każdą myśl nieludzką, wzbraniającą mu
wstąpienia do tych przybytków, gdzie mieszka nie tylko wspomnienie o wybranych, ale i sami wybrani.
Ludzie nie powinni się cisnąć bezwstydnie do środka i przyznawać się do więzów pokrewieństwa,
powinni się czuć szczęśliwi za każdym razem, kiedy wolno się im pokłonić wielkości, powinni szczerze
i ufnie być czymś więcej niż uboga sprzątaczka; jeżeli bowiem człowiek nie będzie się starał być czymś
więcej, nigdy nie wejdzie do środka. I tu mu właśnie mogą pomóc strach i nędza, które wypróbowują
każdą wielkość, a jeżeli człowiek ma choć trochę sił w sobie, to może wzbudzić tylko słuszną zazdrość.
A rzeczy wielkie tylko na odległość, rzeczy, które się chce uczynić wielkimi przy pomocy wewnętrznie
pustych frazesów, nigdy prawdziwie wielkie nie będą i doprowadzą tylko do zniszczenia.
Kto był tak wielki na świecie, jak owa łaską obdarzona niewiasta, Matka Boża, Dziewica Maria? A jak
się o niej mówi? Że była błogosławiona między niewiastami, nie czyni jej wielką, i gdyby zdarzyło się
osobliwym trafem, że ci, którzy słyszą, mogli myśleć równie nieludzko, jak ci, którzy mówią, to każda
młoda dziewczyna ma prawo zapytać, dlaczego ona nie została tą błogosławioną? Jeżeli zaś nie mam
na to żadnej innej odpowiedzi, nie powinienem jednak odrzucać tego pytania pod pretekstem, że jest
głupie; jeżeli chodzi o łaskę, to mówiąc abstrakcyjnie, każdy człowiek ma do niej prawo. Zapomina się
o strachu, nędzy, paradoksie. Moja myśl jest czysta, jak myśl każdego człowieka; i myśl ta uszlachetnia
się, roztrząsając te sprawy; a jeżeli się nie uszlachetnia, to trzeba się spodziewać wszystkiego
najgorszego; skoro raz wywołało się te obrazy, nie można już o nich zapomnieć; jeżeli zaś ktoś
przeciwko nim grzeszy, to w swym niemym gniewie przygotowują one straszną zemstę, straszniejszą
niż krzyk dziesięciu krytyków. Zaiste Maria cudownie urodziła dziecię, ale przecież urodziła je po
kobiecemu, a przecież to czas lęku, nędzy i paradoksu. Anioł był oczywiście duchem zesłanym, ale nie
był duchem pomocnym, nie poszedł do innych dziewcząt Izraela i nie rzekł im: „Nie gardźcie Marią,
spotkało ją coś niezwykłego”. Anioł przyszedł tylko do Marii i nikt jej nie rozumiał. Jakaż kobieta była
tak pokrzywdzona jak Maria, czyż nie jest prawdą, że kogo Bóg obdarza błogosławieństwem, „ tego
przeklina w tej samej chwili? Tak należy duchowo pojmować Marię. Nie jest ona w żadnej mierze
wystrojoną damą igrającą na tronie z Bożym dziecięciem, wzdragam się o tym mówić, ale jeszcze
bardziej mierzi mnie myśl, że można ją tak pojmować. A jednak kiedy powiada: „Otom ja, służebnica
Pana”, wtedy jest wielka i sądzę, że nie powinno wydawać się trudne do wyjaśnienia, dlaczego została
Matką Bożą. Nie potrzeba jej światowego podziwu, tak samo jak Abrahamowi nie. potrzeba łez, gdyż
ona nie była bohaterką a on nie był bohaterem, a przecież nie przez to oboje stali się więksi od
bohaterów, że byli wyzwoleni od strachu, nędzy i paradoksu, ale właśnie przez strach, nędzę i paradoks.
Strona 57 z 94
Jest to pełne wielkości, kiedy poeta przedstawiając ludzkiemu podziwowi tragicznego bohatera
powiada: płaczcie nad nim, zasługuje na to; wielkością jest bowiem zasługiwać na łzy tych, którzy
zasługują na to, by je wylewać; wielkie jest to, że poeta potrafi zdumiewać tłum i zmuszać każdego
człowieka do wypróbowania samego siebie, swoich zdolności do opłakiwania bohatera, gdyż jest
zarazem coś, co uwłacza świętości w tryskającej wodzie płaczu. Większe jednak nad to wszystko jest
to, co rycerz wiary powinien powiedzieć szlachetnym ludziom, którzy go opłakują: „Nie nade mną
płaczcie, lecz nad sobą”.
Człowiek się wzrusza, wraca myślami do owych pięknych czasów, słodkie wspomnienia prowadzą go
do upragnionego celu, do ujrzenia Chrystusa wędrującego po Ziemi Obiecanej. Zapomina przy tym o
lęku, o nędzy, o paradoksie. Czy było tak łatwo nie mylić się wówczas?
Czyż nie było to straszne, że człowiek, taki sam człowiek jak inni, był Bogiem? Czyż nie było to straszne
– zasiadać– z nim do stołu? Czy łatwo było być apostołem? Ale wynik – osiemnaście wieków
chrześcijaństwa – czemuś służy; służy temu oszustwu, którym karmi siebie 1innych. Za mało mam
odwagi, aby dobrowolnie asystować przy tych zdarzeniach, ale dlatego nie sądzę surowo tych, co się
mylili, nie myślę źle o tych, co znali prawdę. Wróćmy do Abrahama. W czasach, gdy jeszcze nie istniał
ten wynik, Abraham albo był całkowitym mordercą, albo znajdujemy się wobec paradoksu, który stoi
poza każdą mediacją.
Historia Abrahama zawiera teleologiczne zawieszenie etyki. Jako jednostka stanął on ponad tym, co
ogólne. Jest to paradoks, którego nie można zmediatyzować. Zarówno niepodobna wytłumaczyć, jak
wstąpił on w ten paradoks, i jak w nim pozostawał. Jeżeli sytuację Abrahama pojmujemy inaczej, to
staje się on nie tragicznym bohaterem, ale po prostu mordercą. Nazywać go w dalszym ciągu ojcem
wiary, mówić o nim do ludzi, którzy o nic nie dbają, tylko o puste słowa – to bezsens. Dzięki własnym
siłom człowiek może zostać tragicznym bohaterem, ale nie rycerzem wiary. Kiedy człowiek wkracza
na ciężką w pewnym sensie drogę bohatera, wielu może mu służyć radą; temu, kto kroczy uciążliwą
ścieżką wiary, nikt nic nie może poradzić, nikt go nie może zrozumieć. Wiara jest cudem, a przecież
żaden człowiek nie jest wyłączony z możliwości tego cudu; albowiem to, w czym się łączą życia
wszystkich ludzi, to namiętność
9
, a wiara jest namiętnością.
9
Leasing powiedział w pewnym miejscu coś podobnego, wychodząc z punktu widzenia czysto estetycznego. Chce
on w tym miejscu stwierdzić, że rozpacz może się wyrazić w dowcipie. Podaje więc replikę wypowiedzianą w
pewnej sytuacji przez nieszczęsnego króla angielskiego Edwarda II. Jako przeciwieństwo do tego przytacza on,
podług Diderota, opowiadanie o wiejskiej babie i jej powiedzeniu. I tak dalej ciągnie: Auch das,war Witz, und
noch dazu Witz einer Bàuerin, aber die Umstânde machten ihn unvermeidlich. Undfolglich auch muss man die
Entschuldigung der witzigen Ausdriicke des Schmerzes und der Betrûbniss nicht darin suchen, doss die Person,
welche sie sagt, eine vornehme, wohlerzogene, verstândige, und auch sonst witzige Persona sey; derm die
Leidenschąften machen allé Menschen wieder gleich: sondent darta, dass wahrscheinlicher Weise ein jeder
Mensch ohne Unterschied in den nSmlichen UmstSnden das nâmliche sagen wiirde. Den Gedanken der Bâuerin
hàtte eine Kônigin haben konnen und haben mûssen, so wie das, was dort der Kbnig sagt, auch ein Bauer sagen
hStte konnen wid ohne Zwcifel wûrde gesagt haben. (Cf. Sâmtliche Werke t. XXX, str. 223).
Strona 58 z 94
Problemat II
CZY ISTNIEJE ABSOLUTNY OBOWIĄZEK WOBEC BOGA?
To, co etyczne, jest ogólne i jako takie boskie. Dlatego słusznie się mówi, że każdy obowiązek jest w
gruncie rzeczy obowiązkiem względem Boga; ale jeśli nie można powiedzieć więcej, to znaczy, że nie
ma się żadnego obowiązku wobec Boga. Obowiązek pozostaje obowiązkiem w odniesieniu do Boga,
ale spełniając swój obowiązek, nie wchodzę w stosunek z Bogiem. Obowiązkiem jest na przykład miłość
bliźniego. Jest obowiązkiem przez odniesienie do Boga, ale spełniając ten obowiązek nie wchodzę w
stosunek z Bogiem, lecz z bliźnim, którego kocham. Jeżeli mówię w tym znaczeniu, że jest moim
obowiązkiem miłość ku Bogu, powiadam właściwie autologię, ponieważ słowo „Bóg” brane tu jest w
ogólnym, abstrakcyjnym rozumieniu, jako to, co boskie, jako powszechność, jako obowiązek. Cały byt
człowieczeństwa zaokrągla się tu w doskonałą kulę i to, co etyczne, jest jednocześnie rzeczą
ograniczającą, i treścią wypełniającą tę kulę. Bóg jest tu niewidocznym, znikającym punktem, bezsilną
myślą; jego moc wyraża się tylko w tym, co etyczne i co wypełnia byt.
Jeżeli znajdzie się ktoś, komu przyjdzie na myśl, że można kochać Boga w inny sposób niż ten, jaki
przed chwilą ukazałem, jest to człowiek pomylony, kocha Widmo, które, gdyby miało dosyć siły, aby
przemówić, rzekłoby: „Nie potrzebuję twojej miłości, zostań tam, gdzie jesteś”. Jeżeli ktoś jednak
uważa, że chce kochać Boga inaczej, to miłość ta będzie nieporozumieniem, jak ta, o której mówi
Rousseau, że człowiek kocha Kafrów zamiast kochać bliźniego.
Jeżeli to wszystko, co zostało tu wyłożone, jest słuszne, jeżeli nie ma nic niewymiernego w życiu
człowieka albo to, co niewymierne, jest takie tylko przez przypadek, który nie ma żadnego znaczenia,
o ile byt ogląda się jako ideę, to Hegel ma rację; ale nie ma racji, kiedy mówi o wierze albo kiedy
dopuszcza, by uważać Abrahama za ojca wiary; w drugim przypadku wydaje wyrok i na Abrahama, i
na wiarę.
W filozofii Hegla das Âussere (die Entâusserung)
10
jest wyższe niż das Innere
11
. Często objaśniam to
na przykładach. Dziecko jest das Innere, człowiek dorosły das Âussere, z tego wynika, że dziecko
określane jest właśnie przez zewnętrzność, człowiek dorosły zaś, przeciwnie, jako das Âussere, jest
właśnie określany przez das Innere. Wiara zaś, przeciwnie, jest tym paradoksem, że wewnętrzność jest
(A i to był dowcip, przy tym dowcip chłopski. Lecz stał się on nieuchronny dzięki okolicznościom. Stąd
usprawiedliwień dla żartobliwego wyrazu bólu i smutku szukać należy nie w tym, że osoba, która wypowiada się
w tym wyrazie, jest osobą zacną, dobrze wychowaną, rozsądną, a jeszcze i dowcipną — namiętności bowiem
zrównują wszystkich ludzi — ale w tym, że najpewniej każdy człowiek bez różnicy powiedziałby w tych
okolicznościach to samo. Myśl chłopki mogła była żywić królowa i musiała ją żywić; podobnie to samo, co król
mówi, mógłby i kmiotek powiedzieć i powiedziałby też niezawodnie).
10
To, co zewnętrzne (uzewnętrznienie).
11
To, co wewnętrzne.
Strona 59 z 94
w niej wyższa niż zewnętrzność, czyli przypominając zdanie z poprzednich moich rozumowań, liczba
nieparzysta jest doskonalsza od parzystej.
W moralnym pojęciu życia zadaniem jednostki jest pozbyć się cech wewnętrznych i wyrazić je na
zewnątrz. Za każdym razem jednostka unika tego, za każdym razem, kiedy się powstrzymuje od uczuć,
dyspozycji itd. grzeszy, poddaje się pokuszeniu. Paradoksem wiary jest to, że posiada wewnętrzność
niewspółmierną z zewnętrznością, ale ta wewnętrzność, co trzeba zauważyć, nie jest identyczna z
pierwszą, lecz jest nową wewnętrznością. O tym nie wolno zapominać. Najnowsza filozofia pozwala
sobie bez większych kłopotów zastępować „wiarę” przez dane bezpośrednie. Jeżeli się tak czyni, to
śmieszne jest przeczenie, że wiara istniała przez wszystkie czasy. Wiara dostaje się tu w dość pospolite
towarzystwo uczuć, nastrojów, idiosynkrazji, „waporów” itp. W takim razie filozofia ma rację mówiąc,
że to nie dosyć. Ale nic nie upoważnia filozofii do takiego traktowania wiary. Wiara poprzedzona jest
wysiłkiem nieskończoności, dopiero potem wiara zjawia się nec inopinate w imię absurdu. To mogę
zrozumieć, nie potrzebując twierdzić, że posiadam wiarę. Jeżeli wiara jest tylko tym, za co podaje ją
filozofia, to Sokrates poszedłby daleko, bardzo daleko tą drogą, a przecież jest inaczej, nigdy do wiary
nie doszedł. Biorąc pod uwagę intelektualną stronę faktu, podjął wysiłek nieskończoności. Jego
niewiedza jest właśnie nieskończoną rezygnacją. To zadanie samo w sobie wystarczy na ludzkie siły,
chociaż w naszych czasach gardzi się nim; ale dopiero kiedy się dokona tego wysiłku, kiedy jednostka
wyczerpie się w nieskończoności, dochodzi ona do punktu, w którym może się narodzić wiara.
Paradoks wiary polega więc na tym, że jednostka jest wyższa od tego, co ogólne; jednostka –· że
przypomnę tu jeszcze osobliwszą dogmatyczną dystynkcję, rzadko dziś dostrzeganą – określa swój
stosunek do tego, co ogólne, poprzez swój stosunek do absolutu, a nie swój stosunek do absolutu przez
stosunek do tego, co ogólne. Paradoks ten można wyrazić jeszcze w ten sposób, że istnieje absolutny
obowiązek w stosunku do Boga; w takim obowiązku jednostka, jako jednostka, staje w absolutnym
stosunku do absolutu. Jeżeli więc w takim powiązaniu mówimy, że obowiązkiem jest miłość do Boga,
to mówimy co innego niż poprzednio; jeżeli obowiązek ten jest absolutny, etyka zniża się wtedy do
relatywizmu. Z tego jednak nie wynika, iż się etyka przez to unicestwia, ale otrzymuje całkiem inną
formę, formę paradoksu, w ten sposób, że na przykład miłość do Boga może doprowadzić rycerza wiary
do nadania swojej miłości bliźniego kształtu całkiem przeciwnego obowiązkowi stawianemu mu przez
moralność.
Jeżeli tak nie jest w istocie, to nie ma miejsca dla wiary w życiu; to wiara jest tylko pokusą i Abraham
jest zgubiony, bo tej pokusie uległ.
Ten paradoks nie da się zmediatyzować, polega on bowiem na tym właśnie, że jednostka jest tylko
jednostką. Z chwilą, kiedy jednostka chce wyrazić swą absolutną powinność w ogólności i uświadomić
sobie w niej samą siebie, stwierdza, że popadła w pokuszenie, i mimo swego sprzeciwu nie potrafi
Strona 60 z 94
wykonać tego swojego tak zwanego absolutnego obowiązku; a jeżeli nie okazuje sprzeciwu, grzeszy,
chociaż czyn jej realiter może być tym, co było jej absolutnym obowiązkiem.
Co więc miał zrobić Abraham? Gdyby powiedział komuś: „Kocham Izaaka bardziej niż cokolwiek na
świecie i dlatego tak mi ciężko złożyć go w ofierze”, to na pewno ten drugi pokiwałby głową i
powiedział: „Dlaczego w takim razie chcesz go ofiarować?” Albo gdyby to był sprytny człowiek,
przejrzałby Abrahama i zobaczyłby, że okazuje on uczucie będące w wołającej do nieba sprzeczności z
jego czynami.
W opowieści o Abrahamie znajdujemy taki paradoks. Z punktu widzenia moralności jego stosunek do
Izaaka da się wyrazić przez stwierdzenie, że ojciec powinien kochać syna. Ten stosunek moralny staje
się czymś relatywnym w porównaniu z absolutnym stosunkiem do Boga. Na pytanie „Dlaczego?”
Abraham nie ma innej odpowiedzi jak to, że to jest próba, pokuszenie – określenia, które, jakeśmy to
wyżej powiedzieli, wyrażają jedność dwóch punktów widzenia: czyni to dla Boga, czyni to dla siebie.
Tych dwóch określeń można używać wymiennie w potocznym języku. Jeżeli widzi się człowieka, który
czyni coś, co nie jest zgodne z ogólnością, mówi się, że zrobił to właśnie dla Boga, co oznacza w gruncie
rzeczy, że zrobił to dla siebie. Paradoks wiary utracił człon pośredni, to znaczy ogólność. Z jednej strony
wiara jest wyrazem najwyższego egoizmu (spełnić ów straszny czyn dla samego siebie), z drugiej
strony–wyrazem najbardziej absolutnego oddania: spełnić ten czyn dla Boga. Wiara sama w sobie nie
może być zmediatyzowana w ogólności, gdyż wtedy przestaje istnieć. Wiara jest paradoksem, a
jednostka w żadnym razie nie może być zrozumiana przez nikogo. Ludzie łatwo sobie wyobrażają, jak
dobrze wiem, że jednostka może być zrozumiana przez podobną jednostkę w podobnym wypadku.
Takie rozważanie byłoby nie do pomyślenia, gdyby w naszych czasach nie szukano tylu chytrych dróg
prowadzących do wielkości. Jeden rycerz wiary w niczym nie może pomóc innemu rycerzowi wiary.
Albo jednostka staje się rycerzem wiary przez to, że bierze na siebie ciężar paradoksu, albo nie staje się
nim wcale. Koleżeństwo w tych regionach jest nie do pomyślenia. Każde głębsze wyjaśnienie, jak
należy pojmować Izaaka, może dać jednostka jedynie sama sobie. A gdyby nawet ktoś był zdolny,
mówiąc ogólnie, określić, co należy rozumieć pod postacią Izaaka (co byłoby więcej niż śmiesznym
zaprzeczeniem samemu sobie, gdyby poddać jednostkę, która stoi poza ogólnością, powszechnym
kategoriom wtedy właśnie, kiedy ma ona działać jako jednostka, stojąca poza ogólnością), to jednak
jednostka nigdy nie· będzie mogła przekonać się o tym przy pomocy innych, tylko będzie musiała
określać się sama przez siebie jako jednostka. A gdyby nawet jakiś człowiek był do tego stopnia
tchórzliwy i godny pożałowania, że chciałby zostać rycerzem wiary na odpowiedzialność innego, nigdy
nim nie zostanie; jednostka może bowiem zostać rycerzem wiary tylko jako jednostka, i to jest właśnie
ta wielkość, którą mogę pojąć, nie sięgając do niej, gdyż nie mam po temu odwagi; na tym polega
właśnie lęk, który mogę pojąć znacznie lepiej.
Strona 61 z 94
W rozdziale XIV 26 u św. Łukasza, jak wiadomo, znajduje się osobliwa wskazówka dotycząca
absolutnej powinności względem Boga: „Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie w nienawiści ojca swego i
matki, żony, dzieci, braci i sióstr, a nadto i duszy swej
12
, nie może być uczniem moim”. Twarde to słowa,
kto może ich spokojnie wysłuchać? Dlatego też przytacza się je bardzo rzadko. Ale przemilczanie tych
słów jest tylko unikiem, który niewiele pomoże. Studiujący teologię dowiadują się przecież, że słowa te
znajdują się w Nowym Testamencie, a w innych podręcznikach egzegezy znajdują oni objaśnienie, że
μισειν w tym miejscu i w kilku innych miejscach oznacza: minus diligo, posthabeo, non colo, nihili
facio. Ale konteksty, w których się znajduje to słowo, nie zdają się potwierdzać tych kunsztownych
objaśnień. Zaraz w następnym wierszu znajdujemy opowieść o człowieku, który chcąc zbudować wieżę,
rozmyśla czy jest w stanie to uczynić, aby się z niego potem nie śmiano, ścisły związek tej przypowieści
z dopiero co cytowanym wierszem, zdaje się wskazywać, iż słowa te należy brać w ich najstraszliwszym
znaczeniu, aby każdy mógł siebie wypróbować, czy może zbudować ową wieżę.
Dlatego też jeśli pobożny i czuły egzegeta, który tak obniżając ceny sądzi, że potrafi przemycić na świat
chrześcijaństwo, jeśli potrafi przekonać człowieka o tym, jaka była gramatycznie, lingwistycznie i przez
analogię myśl owych słów, to potrafi zapewne również przekonać owego człowieka, że chrześcijaństwo
jest jednym z najżałośniejszych zjawisk świata. A nauka ta w swym najistotniejszym lirycznym
wybuchu, gdzie świadomość jej wieczystej wartości wzbiera potężnie w wymienianych słowach, nie
ma nic wspólnego z płaczliwymi czasownikami, które nie oznaczają nic, tylko określają, że trzeba być
mniej życzliwym, mniej uważnym, bardziej obojętnym; nauka, która w momencie gdy zdaje się mówić
najstraszliwsze rzeczy, zmienia się w pobłażanie zamiast w przerażenie – taka nauka nie jest warta tego,
aby za nią walczyć.
Słowa są straszne, ale zdaje mi się, że można je zrozumieć; z czego wcale nie wynika, aby ten, kto je
zrozumiał, miał dosyć odwagi, aby wprowadzić je w czyn. W każdym razie trzeba być na tyle uczciwym,
aby przyznać się do treści tych słów i uznać ich wielkość, choć się nie ma odwagi do ich wypełnienia.
Ten, kto tak postępuje, nie traci nic z korzyści pięknej przypowieści, która potem następuje, gdyż
zawiera ona pewnego rodzaju pociechę dla tego, kto nie ma odwagi na budowę wieży. Ale trzeba być
uczciwym i nie podawać swego braku odwagi za pokorę, jest to bowiem, przeciwnie, pycha, a odwaga
wiary jest jedyną pokorną odwagą.
Łatwo stąd widać, że jeżeli ów cytat ma mieć jakieś znaczenie, to musi być rozumiany dosłownie. Bóg
wymaga absolutnej miłości. Ale ten, kto żądając miłości od człowieka, mniemałby, że miłość ta powinna
się wykazywać tym, iż wszystko, co dotąd było mu drogie, ma się stać obojętne, nie tylko jest egoistą,
ale po prostu głupcem. I jeżeli żąda on takiej miłości, podpisuje na siebie wyrok śmierci, gdyż chce
12
W tłumaczeniu ks. Dąbrowskiego, które tu przytaczam, jest „i życia swego", co jest oczywistym zmiękczeniem
dziwnego wyrażenia Ewangelii. W niektórych tłumaczeniach jest zmiękczane i słowo „nienawiść", U Wujka jest:
„i duszy swojej" (przypis tłumacza).
Strona 62 z 94
płacić całym życiem za uczucie tak przez siebie pojęte. Mąż więc żąda, aby żona porzuciła ojca i matkę;
ale jeżeli chce widzieć w tym, że staje się ona obojętną córką, szczególny dowód niezwykłej ku sobie
miłości, jest najgłupszym z głupców. Jeżeli ma jakiekolwiek pojęcie o tym, czym jest miłość, będzie
chciał, aby żona jego była wzorową córką i siostrą, i w tym będzie widział pewność, że będzie go
kochała bardziej niż kogokolwiek na świecie. To więc, co u człowieka uważać należy za egoizm i
głupotę, przy pomocy łaskawego egzegety staje się godnym przedstawieniem boskości.
Jak trzeba nienawidzić najbliższych? Nie chcę tu przypominać o czysto ludzkim rozróżnieniu: albo
kochać, albo nienawidzić; nie dlatego, abym miał coś przeciwko niemu z tej racji, iż odnosi się do
namiętności, ale dlatego, że jest egoistyczne i nie da się tu zastosować. Jeżeli oglądam zadanie jako
paradoks, to rozumiem je o tyle tylko, o ile można paradoks zrozumieć. Absolutna powinność może
doprowadzić do czynu zakazanego przez etykę, ale w żadnym razie nie może rycerzowi wiary zabrać
jego miłości. To właśnie pokazuje Abraham. W chwili kiedy chce zabić Izaaka, moralność twierdzi, że
go nienawidzi. Ale gdyby rzeczywiście Abraham nienawidził Izaaka, to mógłby być pewien, że Bóg nie
żądałby od niego tej ofiary; Kain i Abraham nie są identyczni. Izaaka powinien on kochać całą duszą, a
kiedy Bóg go żąda od niego, to musi go ukochać jeszcze bardziej i dopiero wtedy może go ofiarować,
bo miłość do Izaaka w swym paradoksalnym przeciwstawieniu miłości do Boga sprawia, iż czyn jego
staje się ofiarą. Ï to właśnie jest nędza i trwoga paradoksu, że paradoks, mówiąc po ludzku, nigdy nie
daje się pojąć. W chwili, kiedy czyn Abrahama stoi w absolutnej sprzeczności z uczuciami, składa on
naprawdę Izaaka w ofierze; ponieważ jednak czyn ów rzeczywistością swą związany jest z ogólnością,
Abraham staje się i pozostaje mordercą.
Ponadto ten fragment św. Łukasza należy tak rozumieć, iżby wyjaśniał, że rycerz wiary nie ma żadnej
możności wyrażania tego, co ogólne, w sensie tego, co etyczne, która by mogła go zbawić. Tak, na
przykład, gdybyśmy założyli, że kościół wymaga takiej ofiary od swego członka, mamy wtedy tylko
tragicznego bohatera. Idea kościoła bowiem nie różni się jakościowo od idei państwa, skoro jednostka
za pośrednictwem prostej mediacji może wstąpić w jego szeregi, a jeżeli jednostka popada w paradoks,
nie dochodzi już wtedy do idei kościoła; nie może się ona wydobyć z paradoksu i w nim znajduje swe
zbawienie lub potępienie. Bohater kościoła wyraża w swym czynie powszechność i nikt nie może być
członkiem kościoła, jeżeli jego ojciec i matka, i inni nie mogą go zrozumieć. A jednak nie staje się on
rycerzem wiary i odpowiedź jego jest inna niż odpowiedź Abrahama; nie mówi on, że to próba czy
pokusa, której się on musi poddać.
Na ogół unika się cytowania takich tekstów, jak ten tekst św. Łukasza. Lęk bowiem ogarnia przed
daniem człowiekowi wolnej ręki, lęk, że staną się najgorsze rzeczy, kiedy jednostka zapragnie
zachowywać się jak jednostka. Ponadto sądzi się zazwyczaj, że istnieć jako jednostka jest rzeczą
najłatwiejszą, i dlatego zmusza się ludzi do pozostawania w tym, co ogólne. Nie mogę podzielać ani
tego strachu, ani tego mniemania, a to z tego samego powodu. Ten, kto już pojął, że istnieć jako
Strona 63 z 94
jednostka jest rzeczą najstraszniejszą ze wszystkich, nie powinien się cofać przed przyznaniem, że jest
to rzeczą największą; ale trzeba to powiedzieć w taki sposób, aby te słowa nie stały się zasadzką dla
zabłąkanego człowieka, ale raczej
13
pomogły mu wstąpić do powszechności, chociażby mu nawet nie
przydały wielkości. Ten, kto nie chce cytować takich słów, nie powinien także mówić o Abrahamie, a
myśl, że istnieć jako jednostka jest łatwo, zawiera bardzo znamienne pośrednie ustępstwo samemu
sobie; gdyż ten, kto naprawdę szanuje siebie i troszczy się o swoją duszę, przekonany jest o tym, że
żyjąc pod własną kontrolą, sam jeden na całym świecie, człowiek żyje w sposób bardziej surowy i
odosobniony niż dziewczyna zamknięta w panieńskim pokoju. Oczywiście człowiek może to odczuwać
jako przymus. Gdyby otrzymał wolność po temu, to jak dzikie zwierzę tarzałby się w egoistycznych
rozkoszach, to prawda; ale chodzi przecież o to, aby pokazać, że do takich ludzi nie należy, że potrafi
mówić z bojaźnią i drżeniem; a powinno się mówić z podziwu dla wielkości, żeby ta wielkość nie
popadła w zapomnienie; ze strachu, który trzeba przemóc, kiedy się mówi, że się wie, czym jest
wielkość, że się zna jej otchłanie; a nie wiedząc, czym są otchłanie przerażenia, nie wie się, czym jest
wielkość.
Spójrzmy nieco bliżej na rozpacz i niepokój zawarte w paradoksie wiary. Tragiczny bohater wyrzeka
się sam siebie dla wyrażenia ogólności; rycerz wiary rezygnuje z ogólności, aby stać się jednostką. Jak
już było powiedziane, wszystko zależy od tego, jak kto jest nastawiony. Ten, kto wierzy, że łatwo jest
być jednostką, może być pewny tego, że nie jest rycerzem wiary; gdyż ptaki niebieskie i geniusze –
włóczęgi –nie są ludźmi wiary. Ale rycerz wiary, jej wyznawca, przeciwnie, wie, że jest rzeczą dobrą
należeć do ogólności. Wie, że pięknie i pożytecznie jest być jednostką, która przekłada siebie w
dziedzinę powszechności. Taki człowiek stara się sam o czyste, łatwe i możliwie bezbłędne, że się tak
wyrażę, wydanie samego siebie, czytelne dla wszystkich; wie, jaką ulgą jest być zrozumiałym dla
samego siebie w ogólności, co sprawia, że pojmuje on ogólność i każda jednostka, która go pojmuje, w
nim ogarnia ogólność. I ten, i ów cieszą się pewnością, jaką daje pogrążenie się w sprawy uniwersalne.
Wiedzą, że pięknie jest urodzić się jednostką, która mieszka w ogólności, miłym miejscu pobytu, w
ogólności, która od razu przygarnia każdego, kto chce się w niej pogrążyć, ilekroć zapragnie w niej
utonąć. Wiedzą jednocześnie, że ponad tym wszystkim wije się samotna droga, wąska i stroma; wiedzą,
jak straszną rzeczą jest urodzić się samotnie poza ogólnością i iść nie spotykając nigdy towarzysza
podróży. Wiedzą dobrze, gdzie się znajdują i jaki mają stosunek do ludzi. Dla ogółu ludzi taki człowiek
jest szaleńcem i nikt go nie pojmie. A wyrażenie szaleniec jest jeszcze najłagodniejsze ze wszystkich.
Jeżeli zaś nie uważa się go za szaleńca, to jest hipokrytą, a im wyżej wspina się ową ścieżką, tym
straszniejszym wydaje się ludziom hipokrytą.
Rycerz wiary wie, ile entuzjazmu daje poświęcenie dla sprawy powszechnej, ile wymaga ono odwagi,
ale można w nim także znaleźć oparcie właśnie dlatego, że robi się je dla dobra ogółu; rycerz wiary wie
13
Nieprzetłumaczalna gra słów: snare — zasadzka, snarere — raczej, prędzej (przypis tłumacza).
Strona 64 z 94
dobrze, że wspaniale jest być zrozumianym przez każdego szlachetnego człowieka, i to tak
zrozumianym, że rozumienie to uszlachetnia rozumiejącego. Wie o tym wszystkim i czuje się, jakby
mógł sobie życzyć, aby te sprawy właśnie były mu powierzone. Abraham mógł sobie życzyć, aby raczej
zadaniem jego było kochać Izaaka, jak przystoi ojcu, zrozumiale dla wszystkich, niezapomnianie po
wszystkie czasy; wolałby może jednak ofiarować Izaaka dla ogółu, aby czyn jego mógł natchnąć po
wszystkie czasy innych ojców wspaniałymi czynami. Przerażają go jednak te myśli, gdyż takie życzenia
mogą być tylko pokusą i jako pokusę należy je traktować; Abraham wie bowiem, że wstąpił na samotną
ścieżkę i że czyn jego nie ma znaczenia dla ogółu, w samotności musi się poddać próbom i pokusom.
Cóż uratował Abraham dla powszechności? Pozwólcie mi mówić o tym po ludzku, całkiem po ludzku!
Po siedemdziesięciu latach, na starość doczekał się syna. Na to, co inni mają znacznie wcześniej, czym
długo mogą się cieszyć, musiał czekać siedemdziesiąt lat! Dlaczego? Dlatego, że poddany został
próbom i pokusom. Czyż to nie jest szaleństwo? Ale Abraham wierzył, tylko Sara miała wątpliwości i
doprowadziła do tego, że wziął sobie Hagar za nałożnicę; dlatego jednak musiał ją potem wygnać na
puszczę. Rodzi się Izaak i znów następuje próba. Wiedział, że cudownie jest wyrażać to, co ogólne,
cudownie żyć z Izaakiem u boku. Nie takie ma jednak zadanie. Wiedział, że istnieje królewskie uczucie;
ofiarować takiego syna za ogół; i nawet mógł znaleźć w tym pewną ulgę, a ludzie znaleźliby oparcie w
jego czynie, jak samogłoska znajduje oparcie w spółgłosce; ale nie jest to jego właściwe zadanie – to
ciągle tylko próba. Ów sławny rzymski wódz, przezwiskiem Cunctator, zatrzymał wroga ociągając się
– ale jakimże kunktatorem jest Abraham w porównaniu z nim, choć nie chodzi tutaj o obronę państwa.
Taka jest treść całych stu trzydziestu lat. Któż by wytrzymał takie oczekiwanie? Czyż ktoś współczesny,
jeżeli można mówić o czymś podobnym, nie mógł rzec do niego: „Wiecznym kunktatorem jest
Abraham; urodził mu się wreszcie syn, chyba dość długo na niego czekał, à chce ofiarować go Panu –
czy nie postradał zmysłów? I gdyby chociaż wytłumaczył nam, skąd ten zamiar – ale nie, on zaraz, że
to próba”. Ale przecież Abraham nie mógł powiedzieć więcej; gdyż życie jego jest jak księga, którą Bóg
zapieczętował i nigdy nie stanie się publici juris.
To jest właśnie przeraźliwe. Ten, kto tego nie widzi, może być pewien, że nie jest rycerzem wiary. Ale
ten, kto widzi, nie może zaprzeczyć, że najbardziej umęczony tragiczny bohater porusza się jak w tańcu'
w porównaniu z tym, który stawia krok za krokiem wchodząc na górę. A kto już ujrzał i przekonał się,
że nie ma odwagi zrozumieć, powinien bodaj przeczuć cudowną rozkosz, jakiej doświadcza rycerz, gdy
odkrywa, że jest zaufanym Boga, przyjacielem Pana, i (żeby rzec całkiem po ludzku) jest na Ty z Panem
Bogiem, podczas gdy nawet tragiczny bohater może zwracać się do niego tylko w trzeciej osobie.
Bohater tragiczny wcześnie się wyczerpuje, a kiedy kończy swą walkę, wystarczy mu wysiłek objęcia
nieskończoności i już znajduje oparcie w ogólności. Rycerz wiary natomiast nie zna spoczynku; pokusa
trwa bowiem ciągle i w każdej chwili istnieje możliwość skruszonego powrotu do ogólności, a
możliwość ta może być równie dobrze pokusą co prawda. Żaden człowiek nie może mu tego wyjaśnić,
inaczej bowiem stanąłby poza paradoksem.
Strona 65 z 94
Rycerz wiary ma przede wszystkim nieprzepartą namiętność koncentrowania wszystkich prawideł etyki,
które przełamuje, do jednego momentu, tak aby dać dowód, że kocha rzeczywiście Izaaka z całej
duszy
14
. Jeżeli nie potrafi tego uczynić, wpada w pokuszenie. A przede wszystkim ma dość pasji, aby w
mgnieniu oka poruszyć tę pewność, i to tak, aby posiadała w dalszym ciągu tę samą wartość co w
pierwszej chwili. Jeżeli nie potrafi uczynić tego, nie ruszy się z miejsca, będzie musiał ciągle zaczynać
wszystko od początku. Bohater tragiczny koncentruje również w jeden punkt pierwiastki etyczne, które
przekroczył teleologicznie, ale w tym względzie znajduje oparcie w ogólności. Rycerz wiary ma tylko
i jedynie siebie samego i to właśnie jest przeraźliwe. Większość ludzi spełnia swe moralne obowiązki
w ten sposób, że pozwala, aby każdy dzień miał swoje troski, ale nigdy nie jest im dostępna ta
koncentracja namiętnością ta świadomość energii. Aby je osiągnąć, tragiczny bohater może w pewnym
sensie oprzeć się na ogólności, rycerz wiary jest wobec wszystkich i wszystkiego samotny. Tragiczny
bohater czyni to, co ogólne, i w tym znajduje spokój, bohater wiary pozostaje zawsze w napięciu.
Agamemnon wyrzeka się Ifigenii i przez to znajduje oparcie w ogólności, teraz może ją złożyć w ofierze.
Gdyby Agamemnon nie zrobił tego wysiłku, gdyby dusza jego w decydującej chwili – zamiast namiętnej
koncentracji – pogrążyła się w pospolitych rozważaniach, że ma on kilka córek i że właśnie teraz
vielleicht może nastąpić das Ausserordentliche – to oczywiście nie będzie się nadawał na bohatera, ale
tylko do szpitala. Abraham posiada również bohaterskie skupienie, ale jest to sprawa znacznie
trudniejsza, gdyż nie ma on oparcia w powszechności; dusza jego czyni jeszcze jeden wysiłek, w którym
koncentruje się wokół cudu. I gdyby nie uczynił tak Abraham, byłby tylko Agamemnonem, o ile jeszcze
można by było wyjaśnić, jak się da usprawiedliwić ofiarę Izaaka, skoro nie przynosi ona żadnej
powszechnej korzyści.
Tylko jednostka może sobie wyjaśnić, czy naprawdę podlega pokusie, czy też jest rycerzem wiary.
Mimo to paradoks pozwala ustalić pewne cechy, które może pojąć również ktoś z zewnątrz. Prawdziwy
rycerz wiary jest zawsze absolutnym samotnikiem; fałszywy rycerz zaś jest sekciarzem, to znaczy
usiłuje wyjść z dziedziny paradoksu i tanim kosztem zostać tragicznym bohaterem. Tragiczny bohater
jest wyrazem ogólności i ofiarowuje się dla powszechności. Sekciarski błazen natomiast ma prywatną
scenę, kilku przyjaciół i kolegów, którzy równie łatwo reprezentują ogólność, jak sędziowie przysięgli
14
Chciałbym raz jeszcze oświetlić tu różnice, jakie zachodzą między konfliktami bohatera i rycerza wiary. Bohater
tragiczny zapewnia siebie samego, że jego etyczny obowiązek jest w nim obecny przez sam fakt, że przemienia
go w pragnienie. Agamemnon może powiedzieć tak: „Próbą tego, że nie działam przeciw mym ojcowskim
obowiązkom, jest właśnie to, że pragnę, aby czyn mój był konieczny". Mamy tu zestawienie obowiązku i
pragnienia. Wielkie to szczęście w życiu, jeśli pragnienie utożsamia się z obowiązkiem lub na odwrót; zadaniem
większości ludzi jest właśnie wytrwać przy obowiązku i przez swój zapał zmienić go — w pragnienie. Bohater
tragiczny wyrzeka się swego pragnienia, aby wykonać obowiązek. Dla rycerza wiary pragnienie i obowiązek są
identyczne, ale musi się wyrzec ich obu. Jeżeli nie zechce wyrzec się pragnienia, nie znajduje spokoju; bo przecież
na tym polega jego obowiązek. A jeżeli chce pozostać przy obowiązku i pragnieniu, przestaje być rycerzem wiary,
gdyż absolutny obowiązek jego wymaga, aby się ich wyrzekł. Tragiczny bohater wyraża wyższe pojęcie
obowiązku, ale nie obowiązku absolutnego.
Strona 66 z 94
w Złotej tabakierze
15
– sprawiedliwość. Przeciwnie, rycerz wiary jest paradoksem, jest jednostką,
absolutną Jednostką bez żadnych związków i przyjaźni. Jest to przeraźliwa sytuacja, której ułomny
sekciarz nie może znieść. I zamiast wyciągnąć wniosek, że nie może dokonać żadnego wielkiego czynu,
i przyznać się szczerze do tego (czego nie mógłbym potępić, sam bowiem tak czynię), biedaczyna myśli,
że łącząc się z innymi sobie podobnymi może się na to zdobyć. Jest to oczywiście niemożliwe; w świecie
ducha nie można oszukiwać. Tuzin sekciarzy bierze się pod rękę, nie mając pojęcia o samotnych
pokusach, które czekają na rycerzy wiary, a których nie mogą oni uniknąć, gdyż byłoby jeszcze gorzej,
gdyby siłą chcieli się posuwać naprzód. Sekciarze przekrzykują się nawzajem, zmiatają lęk z drogi i
takiej wyjącej hałastrze z podmiejskiego parku wydaje się, że szturmuje niebo; myśli, że idzie tą samą
drogą, co rycerz wiary, który nigdy nie słyszy głosu ludzkiego w pustce wszechświata, tylko kroczy
samotnie obciążony swą straszliwą odpowiedzialnością.
Rycerz wiary może się oprzeć tylko na samym sobie, boli go, że go inni nie mogą zrozumieć, ale nie
czuje próżnej ochoty przewodzenia innym. Cierpienie mówi mu, że idzie właściwą drogą, a nie doznaje
próżnych pragnień, gdyż dusza jego jest zbyt na to poważna. Fałszywy rycerz wiary zdradza się łatwo
mistrzostwem w przewodzeniu innym, które opanowuje w mgnieniu oka. Zupełnie nie pojmuje tego, o
czym się mówi, że jeżeli inna jednostka ma iść tą samą drogą, musi stać się jednostką w ten sam sposób,
nie potrzebuje więc nikogo, kto by go prowadził, a zwłaszcza takiego, który by mu się narzucał. Tu
bowiem człowiek schodzi z drogi paradoksu, ponieważ nie może znieść męki niezrozumienia; najłatwiej
mu jest wybrać światowy podziw dla swego mistrzostwa. Prawdziwy rycerz wiary jest świadkiem, nigdy
nauczycielem, i na tym polega jego głębokie człowieczeństwo, znacznie wartościowsze od ckliwego
udziału w losie innego człowieka, znanego pod nazwą współczucia, a będącego jedynie próżnością. Ten,
kto chce być tylko świadkiem, przyznaje, że żaden człowiek, nawet najpodlejszy, nie potrzebuje
współczucia innego człowieka, współczucie poniża go bowiem, a tamtego wywyższa. Ponieważ jednak
świadek ten nie wygrał tanim kosztem tego, co wygrał, nie sprzeda tego za bezcen i nie jest tak nędzny,
aby pożądał ludzkiego podziwu w zamian za milczącą wzgardę; wie, że to, co jest prawdziwie wielkie,
dostępne jest dla wszystkich.
Albo więc istnieje absolutny obowiązek w stosunku do Boga, a w takim razie jest to właśnie ten opisany
tu paradoks, podług którego jednostka jako jednostka jest wyższa ponad to, co ogólne, i jako taka stoi
w absolutnym związku z absolutem, albo jeżeli nie, to wiara nigdy nie istniała, ponieważ zawsze istniała,
czyli inaczej mówiąc, że Abraham jest zgubiony, a owo miejsce z XIV rozdziału św. Łukasza trzeba tak
objaśniać, jak ów elegancki egzegeta i w ten sam sposób wykładać inne odpowiednie miejsca Pisma
świętego oraz im podobne.
15
Złota tabakiera, ulubiona sztuka Olufsena, w której nie występują jednakże przysięgli, tylko świadkowie
(przypis tłumacza).
Strona 67 z 94
Problemat III
CZY MOŻNA MORALNIE OBRONIĆ ABRAHAMA,
ŻE ZATAIŁ SWÓJ ZAMIAR PRZED SARĄ, ELEAZAREM I IZAAKIEM?
Etyka jako taka jest rzeczą ogólną, a jako ogólna jest rzeczą jawną. Jednostka, określona jako istota
bezpośrednio zmysłowa i duchowa, jest istotą zatajoną. Zadaniem etycznym jednostki jest wyjście ze
swego zatajenia i objawienie się w ogólności. Za każdym razem, kiedy jednostka będzie pozostawać w
zatajeniu, zgrzeszy i wystawi się na kryzys pokusy, z której nie może wyzwolić się inaczej, jak przez
objawienie się. I oto wracamy do punktu wyjścia.
Jeżeli nie ma tu zatajenia, mającego usprawiedliwienie w tym, że jednostka jako jednostka jest wyższa
ponad ogólność, to postępowanie Abrahama nie da się obronić; nie zważa on bowiem na pośrednie
instancje etyczne. Jeżeli jednak mamy tu zatajenie, stajemy wobec paradoksu, który się nie da
zmediatyzować, gdyż polega na tym, że jednostka jako jednostka stoi ponad ogólnością, a ogólność
właśnie jest mediacją. Filozofia Hegla nie dopuszcza istnienia żadnego usprawiedliwionego wnętrza
zatajonego, żadnej niewspółmiemości. Jest więc zgodna sama z sobą, jeżeli żąda objawienia, ale mija
się z prawdą, kiedy traktuje Abrahama jako ojca wiary i w ogóle mówiąc o wierze. Wiara nie jest
bowiem pierwszą bezpośredniością, ale bezpośredniością dalszą. Pierwsza bezpośredniość leży w
dziedzinie estetycznej i tu filozofia heglowska ma może rację. Ale wiara nie jest rzeczą estetyki albo nie
ma wcale wiary, gdyż wiara istniała zawsze.
Najlepiej będzie tu rozważyć całe zagadnienie z punktu widzenia estetyki i w tym celu rozpocząć
dochodzenie estetyczne, któremu, proszę cię, czytelniku, poddaj się całkowicie, podczas gdy ja ze swej
strony, dołączając mój wysiłek, będę zmieniał moje rozumowanie stosownie do przedmiotu. Kategoria,
nad którą chcę nieco bliżej się zastanowić, to jest to, co nazywamy „interesującym”, kategoria, która w
naszych czasach, kiedy się żyje in discrimine rerum, nabrała szczegółowego znaczenia; gdyż jest to
kategoria zwrotnego punktu. Nie należy więc, jak to się czasem zdarza, ukochawszy tę kategorię pro
oirili, odrzucać jej potem pod pretekstem, że nie dorosła do naszego poziomu, nie należy również być
nadto chciwym tej kategorii, gdyż na pewno być interesującym czy mieć interesujące życie nie jest
sprawą artystycznego rzemiosła, lecz fatalnym przywilejem, który – jak wszystkie przywileje ducha –
da się osiągnąć tylko przez głębokie cierpienie. Tak więc Sokrates był najbardziej interesującym
człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył, a życie jego było najbardziej interesującym życiem, ale istnienie to
zostało mu dane przez Boga, a o ile on sam je zdobywał, to także poprzez niepokój i cierpienie.
Ktokolwiek traktuje życie poważnie, nie będzie sądził lekkomyślnie podobnej egzystencji, a w naszych
czasach natykamy się jednak na takie sądy. Interesujące jest zresztą kategorią leżącą na pograniczu
Estetyki i Etyki. W ten sposób badanie tej kwestii musi zawsze sięgać w dziedzinę Etyki, a z drugiej
strony, aby nabrać znaczenia, musi traktować ten problem z wewnętrznym zapałem i żądzą, w sposób
czysto estetyczny. W naszych czasach rzadko zresztą Etyka zapuszcza się w te dziedziny. A to rzekomo
Strona 68 z 94
dlatego, że zagadnienia podobnej natury nie mieszczą się w „systemie”. Można by więc było traktować
je w monografiach – mogłyby to być krótkie monografie, jeżeli lękamy się niezmierzonych przestrzeni
– i dochodzić do tych samych rezultatów, pod warunkiem, że się rozporządza predykatem; gdyż jeden
lub dwa predykaty mogą objawić całe obszary. Czyż nie znajdzie się miejsca w „systemie” na takie
słóweczko?
W swej nieśmiertelnej poetyce Arystoteles powiada: δύο μεν οδν του μύθου μέρη περί ταυτ' εστίν,
περιπέτεια καλ αναγνώρισις
16
(rozdz. 11). Oczywiście tylko ten drugi moment zajmuje mnie tutaj:
αναγνώριση, rozpoznanie. Wszędzie, gdzie się mówi o rozpoznaniu, jest też eo ipso mowa o uprzednim
zatajeniu. Jak rozpoznanie jest czynnikiem wyzwalającym, odprężającym, tak zatajenie jest momentem
dramatycznego napięcia. Nie mogę się tu rozwodzić nad tym, co Arystoteles powiada o różnych
przewagach tragedii, w zależności od tego, czy zachodzą perypetie i rozpoznania, czy też o
pojedynczym lub podwójnym rozpoznaniu, chociaż dzięki swej przenikliwości i głębokiemu spokojowi
kuszą one ludzi dawno zmęczonych powierzchowną wszechwiedzą uczonków. Zadowolę się tu uwagą
ogólniejszej natury. W greckiej tragedii „zatajenie” (a co za tym idzie i „rozpoznanie”) jest resztką
eposu, którego zasadą jest fatum, w którym zaprzepaszcza się akcja dramatyczna i skąd tragedia czerpie
swoje ciemne, zagadkowe pochodzenie. Stąd też wynika, że wrażenie, jakie robi tragedia grecka,
podobne jest do wrażenia, jakie robi marmurowy posąg pozbawiony potęgi spojrzenia. Grecka tragedia
jest ślepa. A wymaga ona także od widza pewnej zdolności do abstrakcji, jeśli ma on doznać jej
wrażenia. Syn morduje ojca, ale dopiero po morderstwie dowiaduje się, że to był jego ojciec. Siostra
chce złożyć bóstwu w ofierze brata, ale dowiaduje się, że jest jej bratem w ostatniej chwili. Ten rodzaj
tragizmu może nieco mniej interesować w naszych czasach skłonnych do refleksji. Dramat współczesny
wyzwolił się z pęt „losu”, wyemancypował się pod względem akcji, stał się widzący, bada sam siebie,
przesunął los do wnętrza swego dramatycznego sumienia. Zatajenie i objawienie stają się wolnymi
czynami bohatera, za które on sam tylko odpowiada.
Zatajenie i rozpoznanie są również istotnymi elementami dramatu współczesnego. Byłoby zbytnim
gadulstwem podawać tutaj przykłady. Nasze czasy są tak oddane rozkoszom estetyki, tak bardzo
entuzjastyczne i pełne soków twórczych, że zapładniają się równie łatwo jak kuropatwy, którym, jak
powiada Arystoteles, wystarczy głos lub przelot koguta nad głową; mam więc na tyle uprzejmości w
sobie, że wierzę, iż każdy na słowo „zatajenie” wytrząśnie z rękawa pół tuzina powieści czy komedii.
Wobec tego mogę się streszczać i ograniczyć do ogólniejszej uwagi. Jeżeli w zatajeniu, które leży w
osnowie akcji dramatycznej, ukrywa się nonsens, mamy komedię; jeżeli, przeciwnie, chodzi o stosunek
do idei, może się ucieleśnić w tragicznym bohaterze. Tu prosty przykład komizmu. Mężczyzna
szminkuje się i wkłada perukę. Chciałby przypodobać się płci pięknej, jest prawie pewien, że będzie
miał powodzenie dzięki szmince i peruce, które go czynią nieodpartym. Zdobywa dziewczynę, jest u
16
Dwie są części akcji: perypetie i rozpoznanie.
Strona 69 z 94
szczytu szczęścia. Tu nadchodzi punkt kulminacyjny: jeżeli jest zdolny przyznać się do swego oszustwa,
nie straci przecież całej swej uwodzicielskiej mocy, ukazuje się w takiej postaci jak każdy inny, a nawet
choćby łysy, nie straci dziewczyny. Zatajenie jest jego swobodnym czynem, za który ponosi on
odpowiedzialność przed estetyką. Ale wiedza nie lubi łysych oszustów i ośmiesza ich całkowicie. To
chyba wystarczy, aby mnie zrozumiano; komizm nie może być przedmiotem moich badań.
Tu pragnąłbym pokazać na drodze dialektycznej, jak działa zatajenie w dziedzinie estetyki i etyki, gdyż
chodzi mi o pokazanie absolutnej różnicy między estetycznym zatajeniem a paradoksem.
Tu parę przykładów. Dziewczyna jest potajemnie zakochana, młodzi nie wyznali jednak sobie swych
uczuć. Rodzice zmuszają córkę do poślubienia innego (a dziewczyna może się dać powodować
posłuszeństwem); słucha rodziców, ukrywa swą miłość, „aby nie unieszczęśliwić tamtego i aby nikt się
nie dowiedział, co ona cierpi”. Młodzieniec może jednym słowem posiąść przedmiot swych pożądań i
niespokojnych marzeń. Ale to słówko może skompromitować, a nawet (kto wie?) zrujnować całą
rodzinę; decyduje się więc na szlachetne milczenie: „Dziewczyna nie dowie się nigdy o jego uczuciach,
aby doznała może szczęścia poślubiając innego”. Szkoda, że tych dwoje młodych ludzi, którzy
wzajemnie zataili swą miłość, ukrywają swoje uczucia przed sobą nawzajem; mógłby tu powstać
związek wyższej miary. Ich zatajenie jest wolnym czynem, za który odpowiadają przed estetyką. A
estetyka jest przecież uprzejmą i czułą wiedzą, która zna więcej sposobów i sposobików niż dyrektor
lombardu. Co czyni? Czyni wszystko, co może, dla zakochanych. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi
obie strony dowiadują się prawdy, następuje wyjaśnienie, młodzi zawierają ślub, zostają zaliczeni w
poczet prawdziwych bohaterów. Mimo że nie zdążyli nawet spędzić nocy pod ciężarem swych
bohaterskich postanowień, estetyka uważa, że walczyli dzielnie przez długie lata o urzeczywistnienie
swoich zamiarów. Bo estetykę niewiele obchodzi czas, czy jest to żart czy rzecz poważna, zawsze
przemija jednakowo.
Ale etyka nie uznaje ani tej przypadkowości, ani gry uczuć, nie posiada również tak giętkiego pojęcia
czasu. W ten sposób rzecz przybiera całkiem inny aspekt. Z etyką niełatwo jest dyskutować, rządzi się
ona bowiem czystymi kategoriami. Nie powołuje się na rzecz, ze wszystkich rzeczy najśmieszniejszą,
na doświadczenie, daleka jest od udzielania człowiekowi mądrości, raczej przyprawia go o szaleństwo,
jeżeli się nie widzi nic wyższego ponad nią. Etyka nie uznaje przypadku, etyka nie daje żadnych
wyjaśnień, nie żartuje z wartościami; obciąża natomiast ciężką odpowiedzialnością wątłe ramiona
bohatera, potępia zuchwałą chęć grania w Opatrzność, ale potępia również chęć dokonywania czynów
bohaterskich przez własne cierpienie. Proponuje wiarę w rzeczywistość i odważną walkę ze wszystkimi
trudnościami tej rzeczywistości, szczególnie z tymi upiorami cierpienia, które człowiek stwarza sobie
sam na własną odpowiedzialność; ostrzega przed ułudami sofistycznego rozumowania, które jest
bardziej zwodnicze niż starożytna wyrocznia. Ostrzega przed każdą niewczesną szlachetnością: pozwól
niech rzeczywistość działa, na pokazanie twego męstwa zawsze będzie czas i wtedy znajdziesz w etyce
Strona 70 z 94
całą niezbędną pomoc. Ale jeżeli w tych dwóch istotach działają jakieś głębsze impulsy, jeżeli ich
poglądy na zadania życia, na zapoczątkowanie życia są poważne, to rezultat okaże się pozytywny;
obrażona etyka nie będzie chyba jednak mogła im pomóc, gdyż mają przed nią pewne zatajenia, które
oboje przyjęli na własną odpowiedzialność.
W ten sposób estetyka żądała zatajenia i wynagrodziła za nie; etyka żadąła otwartości i ukarała za
zatajenie.
Czasami jednak estetyka żąda także otwartości. Kiedy omamiony estetycznymi złudzeniami bohater
myśli, że swym milczeniem może ocalić inną istotę, estetyka chce tego milczenia i wynagradza go za
nie. Przeciwnie, gdy bohater mąci swymi czynami życie innego człowieka, estetyka wymaga jasności.
Tu dochodzimy do bohatera tragicznego. Chciałbym chwilę zastanowić się nad Ifigenią w Aulidzie
Eurypidesa. Agamemnon ma złożyć Ifigenię w ofierze. Estetyka o tyle tylko żąda tutaj od Agamemnona
milczenia, o ile byłoby niegodne bohatera szukanie pociechy u innego człowieka; tak samo zresztą, jak
z troski o kobiety powinien ukrywać przed nimi swój zamiar dopóty, dopóki można. Z drugiej strony,
właśnie jako bohater musi być poddany straszliwej próbie, jaką będą stanowiły dla niego łzy Ifigenii i
Klitajmestry. Cóż czyni estetyka? Podsuwa wybieg w postaci starego sługi, który wyjawia wszystko
Klitajmestrze. W ten sposób wszystko jest w porządku.
Etyka nie rozporządza jednak żadnym przypadkiem i nie ma żadnego starego sługi pod ręką. Idea
estetyczna popada natychmiast w sprzeczność, gdybyśmy chcieli ją zrealizować w rzeczywistości.
Dlatego też etyka wymaga objawienia się. Bohater tragiczny wykazuje swoją odwagę w tym, że wolny
od wszelkich złudzeń estetycznych objawia sam Ifigenii jej przeznaczenie. Jeżeli tak postępuje, staje się
ukochanym synem etyki, synem, którego ona sobie upodobała. Jeżeli milczy, czyni to może, aby
zmniejszyć cierpienia innych, ale także może, aby zmniejszyć własne cierpienia. A przecież wie, że tak
nie jest. Jeżeli milczy, obciąża siebie jako jednostkę odpowiedzialnością wynikającą stąd, że nie bierze
pod uwagę argumentu, który mógłby przyjść z zewnątrz. Tego nie może zrobić jako bohater tragiczny,
gdyż dlatego właśnie etyka go ukochała, że wyraża on stale to, co ogólne. Jego czyn bohaterski wymaga
odwagi, ale ta odwaga postuluje nieuchylanie się od żadnej argumentacji. Łzy są – rzecz jasna –
strasznym argumentem ad kominem i czasami poruszają tego, kto głuchy jest na wszystko inne. W
tragedii Eurypidesa Ifigenia może uciec się do łez; rzeczywiście należą się jej jak córce Jeftego dwa
miesiące, aby płakała nie w samotności, ale u stóp ojcowskich, i mogła użyć całej swej sztuki „z łez
całej złożonej”, owijając swe ciało zamiast gałęzi oliwnej wkoło jego kolan (Cf. Ifigenia w Aulidzie, w.
1224).
Estetyka żądała objawienia się, ale dopomogła sobie przypadkiem, etyka wymagała objawienia i
znalazła zadowolenie w bohaterze tragicznym.
Pomimo surowości, z jaką etyka wymaga otwartości, nie da się zaprzeczyć, że zatajenie i milczenie
czynią wielkość człowieka właśnie dlatego, że są określonościami wnętrza. Kiedy Amor porzuca
Strona 71 z 94
Psyche, powiada do niej: „Urodzisz dziecię, będzie ono boskie, jeżeli zamilczysz o tym, a ludzkie, jeżeli
zdradzisz tę tajemnicę”. Bohater tragiczny, ulubieniec etyki, jest czystym człowiekiem; mogę
zrozumieć, iż wszystko, co czyni, czyni otwarcie. Jeżeli pójdę dalej, natknę się znów na paradoks, to
znaczy na rzeczy boskie i szatańskie, milczenie bowiem jest 1 takie, i takie. Milczenie jest zasadzką
szatana; im więcej się przemilcza, tym straszniejszym staje się szatan, ale milczenie jest także
porozumieniem jednostki z Bogiem.
Zanim powrócę do opowieści o Abrahamie, chciałbym wywołać obraz paru postaci. Siłą dialektyki
chciałbym zwrócić na nie specjalną uwagę, rozwijając nad nimi ~^jako chorągiew dyscyplinę rozpaczy,
nie pozwolę im, aby zamarły w bezruchu, gdyż w niepokoju mogą odkryć mi niejedno
17
.
Arystoteles opowiada w swojej Polityce o pewnych zamieszkach politycznych, które wynikły w Delfach
z powodu niedoszłej uroczystości ślubnej. Narzeczony, któremu augurowie przepowiedzieli
nieszczęście na skutek małżeństwa, zmienił nagle swój zamiar w decydującym momencie, kiedy miał
już przyjść po narzeczoną, i zerwał śluby. Więcej nam nie potrzeba
18
. W Delfach to zdarzenie na pewno
nie minęło bez łez, gdyby jakiś poeta opisał je, na pewno mógłby liczyć na współczucie. Czyż to nie
jest straszne, że miłość, tak często wygnana z życia, czuje na sobie jeszcze wyrok niebios? I czyż starego
przysłowia, że małżeństwo zawarte zostaje w niebie, nie wystawiono tu na pośmiewisko? Zazwyczaj
wszystkie plagi świata, jak złe duchy, starają się rozdzielić kochanków, niebo stoi jednak po stronie
miłości i dlatego święty ten związek zwycięża wszystkie przeciwności. Ale tutaj samo niebo rozdzielało
to, co niebo złączyło. Kto by się tego spodziewał? Najmniej spodziewała się panna młoda. Przed chwilą
siedziała w swoim pokoju w całej swej urodzie, a miłe drużki stroiły ją tak starannie i tak pięknie, że
mogła rywalizować ze wszystkimi; były nie tylko szczęśliwe, ale i zazdrosne, zadowolone jednak, iż
zazdrość ich nie może już wzrastać, gdyż panna młoda nie mogła już być piękniejsza. Siedziała sama w
17
Te ruchy i sytuacje mogłyby być tematem rozważań estetycznych; przeciwnie, pozostawiam w zawieszeniu
pytanie, czy zagadnienia wiary i życia religijnego mogłyby być rozpatrywane w ten sposób. Chcę tylko, gdyż
zawsze czynię to z radością, gdy mam komu, podziękować Lessingowi za pewne wskazówki o chrześcijańskim
dramacie, jakie znajdujemy w jego Hamburskiej dramaturgii. Jednakże Lessing zajął się tylko czysto boską stroną
tego życia (kompletne zwycięstwo), dlatego też zniechęcił się do tematu. Sądziłby może inaczej, gdyby zwrócił
więcej uwagi na ludzką stronę sprawy. (Theologia viatorum). To, co mówi, jest oczywiście nader pobieżne, po
części wymijające, ale ponieważ cieszy mnie zawsze bardzo, ile razy mogę powołać się na Lessinga, powołuję się
na niego natychmiast. Lessing nie tylko był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich Niemcy wydały, nie tylko był
pewien swej wiedzy, na którą zawsze można się powoływać, nie lękając zbłaźnienia się bezsensownymi cytatami
i na pół zrozumiałymi zdaniami wyciągniętymi z podejrzanych podręczników lub oszołomienia hałaśliwym
wykładem nowości, którą starożytni znacznie lepiej sformułowali, ale miał także rzadki dar objaśniania tego, co
sam rozumiał. I tym się zadowolił. W naszych czasach posunięto się znacznie dalej, objaśnia się więcej, niż się
samemu rozumie.
18
Historyczna katastrofa przedstawiała się podług Arystotelesa jak następuje: aby się zemścić rodzina włożyła
między naczynia narzeczonego świętą wazę skradzioną w świątyni, aby go oskarżyć o świętokradztwo. Zresztą to
nie jest ważne; zagadnienie polega bowiem na tym, czy ta zemsta świadczy o głupocie, czy o zręczności rodziny
z punktu widzenia idei, ważna jest ona o tyle, o ile wciągnięta jest w dialektykę bohatera. Zresztą ta sprawa
wygląda jak przekleństwo losu, pragnąc bowiem uniknąć niebezpieczeństwa, bohater popada w nie, i to jeszcze w
dwójnasób, ponieważ jego życie dwukrotnie się styka z boskością, po raz pierwszy przy przepowiedni augurów,
po raz drugi przy posądzeniu o świętokradztwo.
Strona 72 z 94
swoim pokoju i wyglądała coraz ładniej, gdyż wszystko, czym rozporządza sztuka kobieca, zostało
użyte, aby godnie przystroić narzeczoną. Brakowało jej jednak jeszcze czegoś, o czym nie pomyślały
młode służebne: welonu cieńszego, lżejszego ą zarazem bardziej nieprzenikliwego niż ten, jakim ją
osłoniły; sukni ślubnej, o jakiej nie wiedziała żadna dziewczyna, a więc i nie mogła jej podać, nawet
sama panna młoda nie potrafiłaby zresztą tej sukni włożyć. A niewidzialna życzliwa moc sama siebie
cieszyła strojąc pannę młodą, owijając ją w ten welon, o którym ona nic nie wiedziała, gdyż dostrzegła
tylko, jak oblubieniec minął ją i wszedł do świątyni. Dostrzegła, jak drzwi się za nim zamknęły, i poczuła
się jeszcze spokojniejsza i szczęśliwsza, wiedziała bowiem, że on należy do niej w tej chwili bardziej
niż kiedykolwiek. Drzwi świątyni się otworzyły. Oblubieniec wyszedł, ale ona dziewiczo przymknęła
powieki i dlatego nie mogła zobaczyć, jak zmienione było jego oblicze; on zaś spostrzegł, że samo niebo
zazdrosne jest o urodę oblubienicy, o jego szczęście. Drzwi świątyni otworzyły się, młode drużki
widziały, jak oblubieniec wyszedł; nie spostrzegły jednak zmieszania na jego obliczu, gdyż spieszno im
było zabrać pannę młodą. Wtedy oblubienica wystąpiła w całej swej pokorze dziewiczej a zarazem jak
władczyni otoczona rojem druhen, które pochylały głowy przed nią, jak się druhny zawsze kłonią przed
panną młodą. I tak stała na czele barwnej gromady dziewcząt i czekała – przez chwilę, gdyż świątynia
była tuż obok –· i oblubieniec nadszedł, ale szybko minął drzwi oblubienicy.
Tu przerwę; nie jestem poetą, ponosi mnie tylko dialektyka. Przede wszystkim zauważmy, że bohater
ostrzeżony został w ostatniej chwili, nie ma więc sobie nic do wyrzucenia; nie zaręczył się lekkomyślnie
z tą dziewczyną. Co więcej, ma za sobą, a raczej przeciw sobie wyrocznię, nie polega więc tylko na
własnym rozumie jak zwykli kochankowie. Wyrocznia owa unieszczęśliwia go – rzecz jasna – na równi
z narzeczoną, a może nawet trochę bardziej, gdyż on sam jest przyczyną własnego nieszczęścia. Prawdą
jest, że przepowiednia augurów godzi tylko w niego; ale nie wiadomo, czy to nieszczęście nie należy
do tych, jakie godząc w niego zniszczy całe ich szczęście małżeńskie. Cóż może on teraz uczynić? 1)
Czy ma milczeć, odbyć wesele i myśleć, że nieszczęście nie przyjdzie może zaraz, w takim razie
uszanuje miłość, nie lękając się dla siebie nieszczęścia. Ale milczeć musi w każdym razie, inaczej nie
zazna nawet krótkiej chwili szczęścia. To się wydaje dopuszczalne, ale nie jest dopuszczalne w istocie,
bo w takim razie młodzieniec straci kochaną dziewczynę. Milczeniem swoim w pewnym sensie uczyni
ją winną; gdyby bowiem wiedziała o przepowiedni, nie zgodziłaby się nigdy na małżeństwo. W ten
sposób w chwili rozpaczy będzie nie tylko musiał znieść nieszczęście, jakie mu przypadło w udziale,
ale i odpowiedzialność za milczenie, a także jej słuszny gniew za to milczenie. 2) Czy ma milczeć i
zerwać ślub? W tym wypadku dopuszcza się mistyfikacji, w której niszczy siebie i cały swój stosunek
do narzeczonej. Być może estetyka to pochwali. Katastrofa mogłaby wtedy wyglądać na prawdziwą,
gdyby w ostatniej chwili nie nastąpiło wyjaśnienie, w każdym razie spóźnione, gdyż z estetycznego
punktu widzenia powinien umrzeć: o ile oczywiście ta wiedza nie mogłaby odmienić owej nieszczęsnej
przepowiedni. Decyzja ta – mimo że bardzo odważna – oznacza obrazę dziewczęcia i rzeczywistej jej
miłości. 3) Czy ma powiedzieć? Nie trzeba zapominać, że nasz bohater jest trochę zbyt poetyczny, aby
Strona 73 z 94
wyrzeczenie się miłości nie znaczyło dla niego więcej niż nieudany interes handlowy. Jeżeli powie o
wszystkim, to cała rzecz stanie się historią miłosną w rodzaju Axela i Valborgi
19
. Zostaje para, którą
samo niebo rozdziela. A jednak w tym wypadku rozłączenie należy pojmować nieco inaczej, ponieważ
uzależnione jest od wolnej woli, od indywiduów. Ta sytuacja jest specjalnie trudna dialektycznie, gdyż
nieszczęście ma dotknąć tylko narzeczonego. Tych dwoje nie może – jak Axel i Valborga – znaleźć
wspólnego wyrazu dla swoich cierpień, bo niebo jednako godzi w Axela i w Valborgę, Axel i Valborga
są jednakowo sobie bliscy, oni zaś nie. Gdyby tu sprawa wyglądała tak samo, znalazłoby się jakieś
wyjście. Gdyż niebo, aby ich rozdzielić, nie ucieka się do widzialnych mocy, ale pozostawia tę sprawę
im samym, w ten sposób, że można myśleć, iż oni razem postanowili przeciwstawić się niebu i jego
groźbom.
Etyka każe jednak narzeczonemu mówić. Jego bohaterstwo polega w gruncie rzeczy na tym, że odrzuca
on estetyczną wspaniałość, która in casu nie powinna być podejrzana o odrobinę próżności w
utrzymywaniu tajemnicy, gdyż chłopiec widzi wyraźnie, że unieszczęśliwia dziewczynę. Rzeczywistość
tego bohaterstwa polega jednak na pewnej przesłance, którą miał i którą odrzucił; gdyby taki heroizm
mógł być osiągnięty bez tego, pełno mielibyśmy bohaterów w naszych czasach, kiedy to sztukę
fałszerstwa posunięto niemal do wirtuozerii, co pozwala na osiąganie wielkości łatwo przeskakując
przez trudności pośrednie.
Po co więc ten mój szkic, kiedy znów powracamy do tragicznego bohatera? Po to, abym mógł rzucić
pewne światło na sprawę paradoksu. Wszystko polega na tym, jaką postawę ów narzeczony przyjął
wobec przepowiedni augurów, która w ten czy inny sposób stała się decydująca w jego życiu. Czy
wróżba ta jest publici iuris, czy też privatissimum? Rzecz dzieje się w Grecji, wróżba augura zrozumiała
jest dla wszystkich, mniemam, że każda jednostka może zrozumieć słowa wróżby i że każdy może
zrozumieć, iż augurowie obwieścili jednostce wolę nieba. Wypowiedź augurów jest więc zrozumiała
nie tylko dla bohatera, ale dla wszystkich, i nie wynika z niej żaden osobisty stosunek do bóstwa.
Cokolwiek by młodzieniec uczynił, to, co zostało przepowiedziane, wypełni się; ani działając, ani
19
Od tego punktu można by pójść w innym kierunku rozważań dialektycznych. Niebo wróży mu nieszczęście na
skutek małżeństwa, mógłby więc zrezygnować ze ślubu, nie porzucać dziewczyny, lecz żyć z nią w romantycznym
związku, który mógłby zakochanych zadowolić. W tym zawiera się jednak krzywda dziewczyny, gdyż kochając
ją oblubieniec nie wyraża ogólności. Jest tu temat dla poety i dla moralisty, którzy by chcieli bronić małżeństwa.
Zwłaszcza poezja, gdyby chciała zwrócić uwagę na religijną i indywidualną treść zdarzenia, miałaby znacznie
poważniejsze zadania niż te, którymi się dziś zajmuje. Poeci opowiadają nam taką historię: człowiek związany
jest z dziewczyną, którą niegdyś kochał albo której może wcale nie kochał naprawdę, gdyż ideałem wydaje mu
się teraz inna. Człowiek myli się, ulica była dobra, tylko dom nie ten, bo ideał mieszka po przeciwnej stronie, na
drugim piętrze, i to się uważa za przedmiot poezji. Kochanek błądzi, widział umiłowaną przy świetle i myśli, że
ma włosy ciemne, ale oto przy bliższym zbadaniu ona okazuje się blondynką, tymczasem to siostra jest ideałem.
To uchodzi za godne poezji. Moim zdaniem taki człowiek to łobuz, dość nieznośny w życiu, ale trzeba go
wygwizdać natychmiast, kiedy pragnie zostać ważnym poetą. Tylko namiętność przeciwstawiona namiętności
daje poetycki konflikt, konflikt nie polega na robieniu szumu w środku tej samej namiętności. Kiedy na przykład
w średniowieczu zakochane dziewczęta w przekonaniu, że ziemska miłość jest grzechem, wolały miłość
niebiańską, powstawał konflikt poetycki, gdyż życie ich było oparte na ideale.
Strona 74 z 94
unikając działania nie wejdzie on w bliższe stosunki z bóstwem i nie stanie się przedmiotem łaski czy
gniewu Boga. Każdy będzie mógł zrozumieć wyrok równie dobrze jak nasz bohater, który nie otrzymał
żadnego tajnego pisma zrozumiałego tylko dla niego. Jeżeli chce mówić, może mówić, każdy go
zrozumie, jeżeli chce milczeć, może milczeć siłą faktu, że będąc jednostką może chcieć wynieść się
ponad to, co ogólne, może łudzić się najrozmaitszymi fantastycznymi obrazami tego, jak prędko
zapomni o narzeczonej itd. Przeciwnie, jeżeli wola niebios nie została zapowiedziana młodzieńcowi
przez augurów, jeżeli objawiła mu się w sposób całkiem prywatny i wmieszała się w jego życie w sposób
zupełnie osobisty, znajdziemy się znowu w obliczu paradoksu, jeżeli paradoks zaistniał i gdyż moje
rozważania mają formę dylematu), nie może on mówić, nawet gdyby miał ochotę o wszystkim
powiedzieć. Daleki od pociechy milczenia zaznałby cierpienia, które bv świadczyło, że ma rację. Jego
milczenie nie będzie wtedy wynikało z chęci wstąpienia jako jednostka w stosunek absolutny z
ogólnością, ale z faktu, że jako jednostka wstąpił już w stosunek absolutny z absolutem. Mógłby zaś
wtedv znaleźć w tym spokój i wytchnienie, Jak sobie wyobrażam, gdyby jego uroczystego milczenia
nie niepokoiły wymagania etyki. Dobrze byłoby, gdyby estetyka zdecydowała się kiedyś rozpocząć w
tym punkcie, gdzie od tylu lat kończy, od łudzącej wielkoduszności. Gdyby tak postąpią, pracowałaby
zarazem dla religijności, gdyż tylko moc religii może wyzwolić estetykę od jej odwiecznej walki z etyką.
Królowa Elżbieta, składa w ofierze państwu swą miłość do Essexa, podpisując nań wyrok śmierci. Był
to czyn heroiczny, chociaż niepozbawiony pewnego uczucia dotkniętej godności osobistej, obrażonej
tym, że Essex nie odesłał pierścienia. Jak wiadomo, on go nawet odesłał, ale pierścień ten zatrzymała
niegodna dama dworu. Elżbiecie o tym powiedziano, jak powiadają, ni Jailor, przez dziesięć dni królowa
w milczeniu gryzła sobie palce, potem umarła. To jest piękny temat dla poety, który potrafiłby otworzyć
usta, ale dziś nadaje się raczej dla baletmistrza, z którym tak często w naszych czasach wymienia tematy
poeta.
Chciałbym w tym miejscu skierować moje pobieżne rozważania w stronę demonizmu. Posłuży mi do
tego bajka o Agnieszce i człowieku morskim. Człowiek morski jest uwodzicielem, wypływa z głębin,
gdzie przebywa, aby z dziką rozkoszą schwytać i złamać niewinny kwiat, stojący w pełni uroku na
brzegu, z pochyloną w zamyśleniu główką nad tonią morską. Tak sądził dotychczas poeta. Pozwólmy
sobie jednak na pewną zmianę. Człowiek morski był uwodzicielem. Przemówił do Agnieszki, pięknymi
słowami wywołał uczucia dotąd w niej ukryte, a ona znalazła w morskim człowieku to, czego szukała,
czego wzrok jej wypatrywał w głębi morza. Agnieszka chce iść za nim. Człowiek morski wziął ją w
ramiona, ona go objęła za szyję; oddaje się z całej duszy i z całą ufnością silniejszemu od niej mężowi.
A on stoi na brzegu i pochyla się nad wodą, gotów za chwilę pogrążyć się ze swoją zdobyczą. Wtedy
Agnieszka raz jeszcze patrzy mu w oczy, bez lęku, bez wątpliwości, ani dumna ze swego szczęścia, ani
oszołomiona, radością; ufa mu absolutnie, z absolutną biernością kwiatu, za który sama siebie uważa;
absolutnie oddana powierza mu w tym spojrzeniu cały swój los. I o dziwo! Morze przestaje się burzyć,
dziki szum bałwanów cichnie, namiętność natury, która jest mocą człowieka morskiego, porzuca go,
Strona 75 z 94
zapada całkowita cisza, Agnieszka zaś patrzy na niego wciąż tym samym wzrokiem. Człowiek morski
załamuje się, nie może się sprzeciwić sile niewinności, jego żywioł go zdradza, nie potrafi już uwieść
Agnieszki. Rozluźnia swój uścisk, tłumaczy, że chciał tylko pokazać jej piękno spokojnego morza. I
Agnieszka mu wierzy. Człowiek morski samotnie wraca do głębiny, morze burzy się, ale rozpacz
bardziej szaleje w sercu morskiego człowieka. Mógł uwieść Agnieszkę, mógł uwieść tysiące Agnieszek,
może oczarować każdą dziewczynę, ale Agnieszka zwyciężyła i człowiek morski ją stracił. Tylko to, co
zdobędzie gwałtem, może do niego należeć; wieczność nie może go związać z żadną dziewczyną; bo
jest on tylko morskim dziwem. Zmieniłem nieco charakter
20
morskiego człowieka, właściwie zmieniłem
trochę i Agnieszkę; w podaniu nie jest ona całkiem bez winy, a zresztą w ogóle jest to nonsens,
samochwalstwo i obraza płci pięknej – wyobrazić sobie uwiedzenie, w którym dziewczyna nie ma
żadnej, żadnej, żadnej winy. Agnieszka w tym podaniu (modernizując nieco określenie) jest kobietą
tęskniącą do spraw „interesujących”, a każda taka kobieta może być zawsze pewna, że znajdzie się
człowiek morski w pobliżu; uwodziciele czyhają bowiem wszędzie z przymkniętym okiem i rzucają się
na swą zdobycz jak rekiny. Dlatego też głupio jest myśleć (a może to jakiś morski człowiek
rozpowszechnia te wieści?), że tak zwane dobre wychowanie uodpornia dziewczęta przeciw
uwodzicielom. Nie, rzeczywistość jest bardziej sprawiedliwa i jednorodna, jeden jest tylko na to sposób:
niewinność.
Dajmy teraz człowiekowi morskiemu zwykłą ludzką świadomość i przypuśćmy, że nazywając go
morskim człowiekiem, zakładamy jego ludzką preegzystencję, która złamała mu życie. Nic nie
przeszkadza mu zostać bohaterem, gdyż krok, który uczynił, zbawia go. Zbawia go Agnieszka,
zwyciężony uwodziciel ugiął się przed siłą niewinności, nigdy już nie będzie mógł uprawiać swej
uwodzicielskiej sztuki. Ale w tej właśnie chwili walczą o niego dwie potęgi: żal za popełnione czyny i
Agnieszka razem z żalem. Jeżeli ogarnia go sam żal, ukryje się wówczas, jeżeli ogarnie go żal i
Agnieszka, musi się objawić.
20
Powiastkę tę można potraktować w inny także sposób. Morski człowiek nie chce uwodzić Agnieszki, choć to
dla niego nie pierwszyzna. Przestaje być morskim mężem albo też, jeżeli się tak chce, jest biednym morskim
człowiekiem, któremu już obmierzło przebywanie na dnie wód i tęsknota do świata. Ale wie, jak to wynika z
naszej powiastki, że uwolnić go może tylko miłość niewinnej dziewczyny. Ma jednak nieczyste sumienie i boi się
zbliżyć wobec tego do jakiejkolwiek kobiety. Wtedy właśnie spostrzega Agnieszkę. Ukryty w nadbrzeżnym
sitowiu wiele razy obserwował dziewczynę przechadzającą się po nadmorskiej plaży. Jej uroda, jej samotna
rozmowa z samą sobą wzbudziła w nim uczucie, ale tylko tęsknota panuje w jego sercu, nie czuje żadnej dzikiej
pożądliwości. Kiedy człowiek morski wzdycha, westchnienia jego mieszają się z szumem sitowia, dziewczyna
nachyla się, zatrzymuje i pogrąża w marzeniach, ładniejsza od wszystkich kobiet, piękna jak anioł wyzwoliciel,
wzbudzający wiarę w morskim mężu. Człowiek morski zbiera się na odwagę, zbliża się do Agnieszki, zdobywa
jej miłość, ma nadzieję na wybawienie. Ale Agnieszka nie była cichą dziewczyną, kochała burze morskie, a jeśli
lubiła szum fal, to dlatego, że morze szumiało w jej sercu. Chce uciec, uciec, nieprzytomnie biec w daleki świat
razem z człowiekiem morskim, którego kocha, i budzi w nim żywioły. Wzgardziła jego skromnością, w nim budzi
się duma, morze się burzy, fale piętrzą, człowiek morski chwyta stęsknioną w objęcia i razem rzucają się w odmęty.
Nigdy jeszcze nie był tak dziki, nigdy tak pełen żądzy; gdyż od tej właśnie dziewczyny oczekiwał wybawienia.
Wkrótce znudził się Agnieszką, a ciała jej nigdy nie odnaleziono, zamieniła się bowiem w syrenę wabiącą ludzi
swoim śpiewem.
Strona 76 z 94
Jeżeli ogarnięty żalem człowiek morski zostanie w ukryciu, unieszczęśliwi Agnieszkę, która kochała go
w całej swej niewinności i wierzy całkowicie, że w tym momencie, kiedy wydawał się tak zmieniony,
chciał naprawdę pokazać jej toń morską w całej swej krasie. Tymczasem człowiek morski staje się
jeszcze bardziej nieszczęśliwy; kochał namiętnie Agnieszkę na wiele sposobów, a teraz ma ciężar nowej
winy do dźwigania. Demoniczna strona żalu dowodzi mu teraz, że to jest właśnie jego kara, a im więcej
go ona dręczy, tym lepiej.
Jeżeli odda się on temu demonizmowi, to spróbuje jeszcze może wyzwolić Agnieszkę, tak jak to w
pewnym rozumieniu można wyzwolić człowieka przy pomocy zła. Wie, że Agnieszka go kocha. Gdyby
mógł wydrzeć jej tę miłość, byłaby w pewnym sensie uratowana. Ale jak to zrobić? Morski człowiek
zbyt jest rozumny, aby myśleć, że otwarte wyznanie obudzi w niej dostateczne obrzydzenie. Może więc
zapragnie obudzić w niej wszelkie ciemne namiętności, będzie z niej szydził, śmiał się, postara się
obrócić jej miłość w żart i, jeśli to będzie możliwe, urazić jak najbardziej jej próżność. Nie oszczędzi
sobie żadnego cierpienia, taka jest bowiem głęboka sprzeczność demonizmu, a w pewnym sensie
zawiera się w demonizmie znacznie więcej dobrego niż w pospolitości ludzkiego życia. Im większą
Agnieszka jest egoistką, tym łatwiej ją będzie oszukać (gdyż tylko bardzo niedoświadczeni ludzie są
zdania, że łatwo jest oszukać niewinność, rzeczywistość sięga głębiej i najłatwiej jest mądremu oszukać
mądrego), ale człowiek morski będzie przez to jeszcze bardziej cierpiał. Im zręczniej będzie oszukiwał,
tym mniej Agnieszka będzie się wstydziła swoich cierpień; ucieknie się do wszelkich środków i nie
pozostanie to bez rezultatu – to znaczy nie złamie go, ale uczyni zeń męczennika.
Człowiek morski pragnie stać się przy pomocy demonizmu jednostką, jednostką, która jako taka stoi
wyżej od ogólności. Demonizm ma te same cechy, co boskość, gdyż jednostka może wstąpić w
absolutny z nim związek. To jest analogia, pendant do tego paradoksu, o którym tu mówimy. Analogia
ta posiada pewne podobieństwo, które może nas zwieść. W ten sposób człowiek morski ma pozorny
dowód, że milczenie jego jest słuszne i że on w tym milczeniu wyczerpuje całe swe cierpienie. Nie ulega
jednak wątpliwości, że może on mówić. Może wszak zostać tragicznym bohaterem, mnie się nawet
wydaje: wielkim bohaterem, jeżeli będzie mówił. Niewielu wprawdzie rozumie, na czym polega ta
wielkość jego postępowania
21
. Będzie więc miał odwagę pozbyć się wszelkich złudzeń co do tego, że
może sztuką swą zapewnić szczęście Agnieszce, będzie miał siłę, mówiąc po ludzku, aby złamać
Agnieszkę. Zresztą poprzestanę tu na pewnej uwadze psychologicznej. Im większy był egoizm
21
Estetyka traktuje czasami podobne tematy ze zwykłą sobie kokieterią. Agnieszka wyzwala człowieka morskiego
i wszystko kończy się szczęśliwym małżeństwem. Szczęśliwym małżeństwem! Łatwo powiedzieć! Przeciwnie,
jeżeli etyka przeważy przy przysiędze ślubnej, myślę, iż rzeczy przyjmą inny obrót. Estetyka odziewa morskiego
człowieka płaszczem miłości i o wszystkim się zapomina. Dopuszcza ona poza tym beztrosko, że przy małżeństwie
zachodzi to samo, co na licytacji: rzecz każda sprzedaje się w tym stanie, w jakim się ona znajduje w chwili
uderzenia młotka. Estetyką troszczy się tylko o to, aby kochankowie się połączyli, nie dbając o resztę. Powinna
by jednak przyjrzeć się temu, co się potem dzieje; ale nie ma na to czasu, gdyż natychmiast spieszy się gdzie
indziej, aby skojarzyć nową parę. Estetyka jest najśmieszniejszą ze wszystkich nauk. Ten, kto ją naprawdę
pokochał, staje się nieszczęśliwy; ten zaś, kogo nigdy nie pociągała, jest i zostanie tym, co zwą pecus.
Strona 77 z 94
Agnieszki, tym bardziej będzie olśniewające samozłudzenie, a nawet nietrudno pomyśleć, że
rzeczywiście człowiek morski swą demoniczną sztuką, mówiąc po ludzku, nie tylko mógł wyzwolić
Agnieszkę, ale nawet wywołać w niej jakiś niezwykły odruch; demon potrafi bowiem wydobyć z
najsłabszego człowieka potężną siłę i może mieć na swój sposób najlepsze intencje w stosunku do
człowieka.
Człowiek morski znajduje się na dialektycznym szczycie. Jeżeli wyzwoli się z demoniczności żalu, ma
przed sobą dwie możliwe drogi. Może się cofnąć, nie opierając się przy tym na swej mądrości. Wtedy
jako jednostka nie stanie w absolutnym stosunku z elementem demoniczności, ale znajdzie ukojenie w
paradoksie przeciwnym, w którym boskość zbawi Agnieszkę. (W średniowieczu w ten sposób
dokonałby się ten konflikt, gdyż człowieka morskiego ten kryzys przygotowuje po prostu do klasztoru.)
Albo może go zbawić Agnieszka. Nie należy tego rozumieć w ten sposób, że miłość Agnieszki wyzwoli
go na przyszłość od skłonności uwodzicielskich (jest to estetyczna próba ratunku, która wciąż pomija
rzecz najważniejszą, dalszy ciąg życia człowieka morskiego); pod tym względem zresztą jest on już
zbawiony, gdyż życie jego staje się jawne. Poślubia więc Agnieszkę. Tymczasem jednak musi uciec się
do paradoksu. Gdyż w istocie kiedy jednostka z własnej winy wyobcowała się z powszechności, tylko
do tego może powrócić, aby stanąć w absolutnym stosunku do absolutu. Tu przez to chcę zrobić pewną
uwagę, w której powiem więcej niż w tym, co było poprzednio
22
. Grzech nie jest pierwszą
bezpośredniością, ale bezpośredniością dalszą. W grzechu jednostka w sensie demonicznego paradoksu
staje ponad ogólnością, gdyż jest sprzecznością ze strony ogólności wymagać samej siebie od kogoś,
komu brakuje conditio sine qua non. Gdyby filozofia przypuszczała między innymi, że człowiek może
zapragnąć postępować według jej nauk, mogłaby dla nas wyniknąć z tego dość dziwna komedia. Etyka
nie znająca grzechu jest w ogóle pustą wiedzą, ale dopuszczając pojęcie grzechu etyka wychodzi poza
swoją granicę. Filozofia poucza, że dane bezpośrednie powinny być zniesione. Może to słuszne, ale
nieprawdą jest twierdzenie, że grzech jest sam przez się czymś bezpośrednim, podobnie jak nieprawdą
jest, że wiara jest sama przez się czymś bezpośrednim.
Dopóki obracam się w tych rejonach, wszystko idzie łatwo, ale to, co powiedziałem, nie wyjaśnia
sprawy Abrahama, gdyż nie stał się on jednostką przez grzech, przeciwnie, był mężem sprawiedliwym,
wybrańcem Boga. Analogia do Abrahama wystąpi wyraźnie dopiero wtedy, kiedy jednostka będzie w
stanie wypełnić to, co ogólne, a wówczas znów natkniemy się na paradoks.
Mogę więc zrozumieć wysiłek człowieka morskiego, ale nie mogę pojąć Abrahama; gdyż właśnie
poprzez paradoks człowiek morski urzeczywistnia ogólność. Jeżeli bowiem się zatai i odda wszystkim
mękom żalu, stanie się demonem i jako taki unicestwi się. Jeżeli zaś zatai się, ale będzie uważał za
22
We wszystkim, co dotąd mówiłem, starannie unikałem mówienia o grzechu i jego istocie. Wszystko to odnosi
się do Abrahama, do którego mogę się zbliżyć w kategoriach bezpośrednich, oczywiście o ile mogę go pojąć. Jak
tylko zjawia się grzech, kończy się etyka, na jej miejsce występuje żal; żal jest najwyższym wyrazem etyki, ale
właśnie dlatego jest najgłębszym samozaprzeczeniem.
Strona 78 z 94
nierozumną pracę nad zbawieniem Agnieszki, trwając w niewoli żalu, znajdzie oczywiście spokój, ale
stracony zostanie dla tego świata. Jeżeli żal będzie jawny i da się zbawić przez Agnieszkę, stanie się
największym człowiekiem, jakiego mogę sobie wyobrazić; gdyż tylko lekkomyślna estetyka sądzi, że
docenia właściwie potęgę miłości, przyznając potępieńcowi uczucie naiwnej dziewczyny, która go w
ten sposób zbawia; tylko estetyka może się tak mylić, uznając dziewczynę za bohaterkę, podczas gdy
bohaterem jest w tym wypadku człowiek morski. Nie może więc on należeć do Agnieszki, o ile
dokonawszy nieskończonego wysiłku żalu nie dokona jeszcze jednego wysiłku opartego na absurdzie.
Własnymi siłami może dokonać wysiłku żalu, ale zużyje na to wszystkie swe siły i dlatego nie może
znowu o własnych siłach powrócić do rzeczywistości i podjąć jej z powrotem. Jeżeli brak jednak
człowiekowi namiętności, aby dokonać tego czy tamtego wysiłku, jeżeli się przebija on jako tako przez
życie z odrobiną żalu i myśli, że reszta sama się ułoży, to znaczy, że raz na zawsze zrezygnował z życia
w idei, myśli, że można bardzo łatwo wejść na szczyty i wprowadzić tam innych: to znaczy oszukuje
siebie i innych w przekonaniu, że w świecie ducha – jak w grze w karty – wszystko zależy od trafu.
Bawi nas rozmyślanie o tym, że właśnie w tych czasach, kiedy każdy człowiek zdolny jest do
największych czynów, wątpienie o nieśmiertelności duszy może być tak powszechne, gdyż ten, kto
naprawdę i rzeczywiście dokonał wysiłku pojęcia nieskończoności, wątpić chyba nie może. Skutki
namiętności są jedynie godne wiary, są jedynym dowodem. Na szczęście rzeczywistość ma w sobie
więcej miłości, więcej wiary, niż twierdzą uczeni, gdyż nie odrzuca nikogo, nawet najmniejszego
człowieka, nikogo nie uważa za głupca; nie oszukuje nikogo, gdyż w świecie ducha ten tylko uchodzi
za głupca, kto ma się sam za głupca. Wszyscy myślą i – jeśli się nie mylę – ja także, że nie największym
czynem ludzkim jest pójście do klasztoru, ale to nie znaczy, że w naszych czasach, kiedy nikt do
klasztoru nie wstępuje, byle przechodzień jest lepszy niż te głębokie, poważne istoty, które w klasztorze
znalazły spokój. Iluż mamy teraz ludzi, których namiętność wystarczy do przemyślenia tej kwestii i do
sprawiedliwego osądzenia samego siebie? Samo wyobrażenie o tym, że można obciążyć sumienie
czasem i dać temu czasowi czas, aby w bezsennym trudzie zgłębiał każdą samotną myśl, i to tak, że jeśli
nie czynimy ciągłego wysiłku na rzecz najtrudniejszych i najświętszych rzeczy W człowieku, z lękiem
i dreszczem możemy odkryć
23
, i jeżeli nie inaczej, to przy pomocy lęku możemy wywołać z głębin
ciemny instynkt, który mimo wszystko drzemie w każdym ludzkim życiu, o czym się łatwo zapomina,
kiedy się żyje w gromadzie, i tak się łatwo od tego ucieka, znajduje się tyle sposobów ślizgania po
powierzchni i zaczynania wszystkiego na nowo – sama myśl o tym, powzięta z należytą trwogą, może
przywołać do porządku niejednego, któremu się wydaje, że osiągnął już najwyższy szczyt. Ale niewiele
się o to dba w naszych czasach, które podobno dosięgły szczytów, chociaż chyba nie było jeszcze takiej
23
Nie wierzymy już w to dzisiaj w naszych poważnych czasach, ale trzeba zauważyć, że nawet w czasach
pogańskich, bardziej lekkomyślnych i mniej skłonnych do rozmyślań, dwaj wybitni przedstawiciele tezy gnothi
sauton, tak charakterystycznej dla greckiego światopoglądu, każdy na swój sposób, wykazali, że zagłębiając się
w siebie przede wszystkim odnajdujemy skłonności do złego. Że myślę tu o Pitagorasie i Sokratesie, nie potrzebuję
chyba dodawać.
Strona 79 z 94
epoki, która by się tak nurzała w śmieszności. I nie wiem doprawdy, dlaczego czasy te, poprzez swoją
generalio equivoca, nie wydały jeszcze bohatera na swoją miarę, który bez litości w sercu mógłby
odegrać straszliwe widowisko, kazał się śmiać całej epoce i jednocześnie zapomnieć, że śmieje się sama
z siebie. Czyż rzeczywistość nasza nie zasługuje na śmiech, kiedy dwudziestoletni człowiek uważa, że
już osiągnął szczyty? A jakiż szlachetniejszy wysiłek wynaleziono od czasów, kiedy ludzie wstępowali
do klasztorów? Czyż to nie żałosna wiedza życia, nędzna mądrość, pożałowania godne tchórzostwo
zasiadły na pierwszym miejscu za stołem i wmawia się w ludzi, że są na szczytach, perfidnie
powstrzymując ich od czynienia rzeczy mniejszych? Temu, kto powziął decyzję wstąpienia do
klasztoru, pozostaje już tylko do wykonania ostateczny wysiłek – krok do absurdu. Iluż w naszych
czasach rozumie, co to jest absurd, iluż żyje w naszych czasach wyrzekłszy się wszystkiego lub
osiągnąwszy wszystko, iluż jest ludzi dostatecznie szczerych, aby przyznać, co mogą, a czego nie mogą
zrobić? I czyż nie jest prawdą, że takich ludzi znajdujemy raczej wśród prostaczków lub wśród kobiet?
Epoka nasza w jakimś jasnowidzeniu objawia swe błędy, tak jak zawsze objawia się diabelstwo: nie
pojmując siebie samej. Gdyż wciąż wymaga śmieszności. Gdybyż w istocie takie były jej wymagania,
można by zagrać nową sztukę, w której ośmieszano by kogoś, kto umarł z miłości; ale może to właśnie
byłby ratunek dla czasów, żeby to nastało, przyszło przed nasze oczy, może przez to te czasy nabrałyby
odwagi i uwierzyły w moc ducha, nabrałyby odwagi, by nie tłamsić tchórzliwie tego, co w nas jest
najlepsze, i nie dławić zawistnie rzeczy najlepszych u innych – dławić śmiechem? Czyż rzeczywiście
epoka ta potrzebuje śmiesznej postaci proroka, aby mieć powód do śmiechu, czy raczej potrzebuje
natchnionej postaci, która by jej przypominała o tym, o czym ona zapomniała?
Gdyby się chciało mieć materiał do sztuki w podobnym stylu, można byłoby sięgnąć po opowieść, którą
znajdujemy w księdze Tobiasza. Młody Tobiasz pragnie poślubić córkę Raguela i Edny, Sarę. Ale
dziewczynę tę prześladuje srogi los. Już siedmiokrotnie wydawano ją za mąż i wszyscy oblubieńcy
zginęli w domu narzeczonej. Dla mnie jest to słaby punkt tej historii, gdyż efekt komiczny jest tu prawie
nie do odparcia, kiedy się pomyśli o siedmiokrotnej próbie wyjścia za mąż dziewczyny; zamążpójście
było już tuż–tuż, jak świadectwo studenta, który siedem razy zawalił egzamin. Ale w księdze Tobiasza
V akcent położony jest na co innego i dlatego duża liczba oblubieńców ma swoje znaczenie i to nawet
w pewnej mierze znaczenie tragiczne; tym większa jest odwaga młodego Tobiasza. Z jednej strony był
on przecież jedynakiem (VI 15), z drugiej zaś – miał się czego bać. Dane te trzeba odrzucić. Sara była
więc dziewczyną, która nigdy nie kochała; ma ona jeszcze szczęśliwość młodości, potężne
pierwszeństwo w życiu, swoiste Vollmachtbrief zum Glucke
24
* – prawo kochania mężczyzny z całego
serca. A przecież jest najnieszczęśliwszą z kobiet, gdyż wie, że okrutny Demon, który się w niej kocha,
zabija każdego jej oblubieńca w noc poślubną. Czytałem o wielu ludzkich troskach, ale wątpię, aby
gdziekolwiek można było znaleźć tak wielkie nieszczęście jak to, które prześladowało ową dziewczynę.
24
Rezygnacja Schilkra, 3 strofa.
Strona 80 z 94
Jeżeli jednak nieszczęście przychodzi z zewnątrz, można znaleźć na nie radę. Jeżeli życie nie przynosi
człowiekowi czegoś, co go uszczęśliwia, pociechą dla niego będzie świadomość, że możliwość
szczęścia jednak istniała. Ale niezgłębiony jest smutek, którego nie rozproszy przemijający czas,
którego żaden czas nie uleczy: widzieć, że nie ma ratunku, choćby życie zrobiło wszystko! Pewien
pisarz grecki wyraża tak nieskończenie wiele w swej boskiej naiwności, gdy powiada: πάντως γάρ
ουδείς Ερωτα εφυγεν 'ή φεύξεται μέχρι αν κάλλος καΐ οφθαλμοί βλέπω σιν
25
. Dużo młodych dziewcząt
miało nieszczęścia w miłości, ale dziewczęta te stawały się nieszczęśliwe, Sara nieszczęśliwa była,
zanim się nią stała. Ciężko jest nie móc znaleźć kogoś, komu się można oddać; ale niewypowiedzianie
ciężko jest nie móc się oddać. Dziewczyna oddaje się i ludzie powiadają: już nie jest wolna. Sara nigdy
nie była wolna, choć nigdy się nie oddała. Ciężko jest dziewczynie, która się oddała, być oszukaną, ale
Sara została oszukana, zanim się oddała. W jakiż świat smutku wstępujemy potem, gdy Tobiasz mimo
wszystko pragnie ją poślubić. I te obrzędy weselne, te przygotowania ! Żadna dziewczyna nie przeżyła
takiego zawodu jak Sara; odebrano jej największe szczęście, absolutny skarb, który posiada najuboższa
dziewczyna; Sara została oszukana przez utratę nieograniczonego, nieskończonego, szalonego oddania,
należało zaś przede wszystkim złożyć ofiarę, kładąc serce i wątrobę ryby na rozżarzonych węglach
(Tobiasz, 8). I to rozstanie matki z córką, która ogołocona ze wszystkiego, sama musi jeszcze odebrać
matce najpiękniejsze nadzieje. Czytajcie tylko tę opowieść! Edna przygotowała komnatę i zaprowadziła
tam Sarę zalewając się łzami i zbierając łzy córki. I powiedziała jej: „Odwagi dziecię! Oby Pan ziemi i
niebios zmienił w radość twój smutek! Bądź odważna córko”!” Przeczytajcie opis obrzędu, jeżeli łzy
nie zasłonią warn oczu. „A kiedy oboje pozostali sam na sam, podniósł się z łoża Tobiasz i powiedział:
Powstań siostro moja! Pomódlmy się, aby Pan zmiłował się nad nami” (VIII 4).
Gdyby jakiś poeta przeczytał tę opowieść, gdyby chciał ją opracować, założę się o sto na jeden, że
zwróciłby główną uwagę na Tobiasza. W chęci ryzykowania własnym życiem w tak oczywistym
niebezpieczeństwie ujrzy bohaterstwo, które opowieść ta stawia nam przed oczy. Pomyślmy, że Raguel
mówi do Edny nazajutrz po zaślubinach: „Poślij tam służebnicę i niech zobaczy, czy on żyje, a jeżeli
nie żyje, obym mógł go pochować i niech nikt się o tym nie dowie” (VIII 13). To bohaterstwo stałoby
się poetyckim tematem. Aleja proponuję co innego. Tobiasz jest dzielny, odważny i rycerski, ale ten,
kto by się nie zdobył na taką odwagę, byłby po prostu tchórzem, który nie ma pojęcia o tym, co to jest
miłość i co to znaczy być mężczyzną; tchórzem, który nie wie, co warte jest życie, i nie zna nawet tej
małej tajemnicy, że lepiej jest dawać niż brać, a już żadnego pojęcia nie ma o najważniejszym: że o
wiele ciężej jest brać niż dawać; tak jest, kiedy człowiek ma odwagę wyrzeczenia i nie stchórzy w chwili
rozpaczy. Nie, bohaterką jest Sara. Do niej chciałbym się zbliżyć tak, jak nie zbliżyłem się jeszcze nigdy
do żadnej dziewczyny; a nie miałem ochoty zbliżać się do żadnej z tych, o których czytałem. Jakąż
miłość ku Bogu trzeba odczuwać, aby tak pragnąć ozdrowienia, kiedy od początku cierpi się takie
25
Nikt nie uszedł Erosowi i nikt mu nie ujdzie, dopóki będą istniały piękno i oczy, które patrzą (Longos, Dafnis i
Chloe).
Strona 81 z 94
niezawinione prześladowania, od początku leży na nas taka pieczęć nieszczęścia! Ileż dojrzałości
moralnej w przyjęciu na siebie odpowiedzialności za czyn oblubieńca! Ileż pokory wobec partnera! Ileż
wiary w Boga, że w decydującej chwili nie znienawidziła ona człowieka, któremu zawdzięczała
wszystko!
Przypuśćmy, że Sara jest mężczyzną, mamy wtedy jawny demonizm. Silna, szlachetna natura człowieka
zniesie wszystko, ale jednej rzeczy nie zniesie nigdy: litości. W litości zawiera się krzywda, jaką może
mu wyrządzić istota wyższa; gdyż dla siebie samego człowiek nie może być nigdy przedmiotem litości.
Jeśli zgrzeszył, musi znieść karę i nie rozpaczać, ale być bez winy przeznaczonym już w łonie matki na
ofiarę litości, na słodki zapach dla cudzych nozdrzy, to rzecz nie do zniesienia. Litość ma osobliwą
dialektykę: z jednej strony wymaga winy, za chwilę nie chce winy i sytuacja jednostki, będącej ofiarą
litości, staje się coraz gorsza, w miarę jak nieszczęście tej jednostki staje się coraz bardziej
uduchowione. Sara jest niewinna, rzucona została na pastwę wszystkich cierpień i jeszcze musi znosić
ludzkie współczucie, gdyż nawet ja, który podziwiam ją bardziej, niż Tobiasz ją kochał, nawet ja nie
mogę wymienić jej imienia nie westchnąwszy: Biedna dziewczyna! Postawcie mężczyznę na miejscu
Sary, powiedzcie mu, że jeżeli pokocha dziewczynę, przyjdzie duch piekielny i zamorduje ją w noc
poślubną, możliwe, że zwróci się on wtedy w stronę demonizmu; zatai się w sobie i powie tak, jak natura
demoniczna mawia w samotności: „Ślicznie dziękuję, nie jestem przyjacielem ceremonii i czczego
gadania; a zresztą nie potrzeba mi rozkoszy miłosnych, mogę zostać sinobrodym i cieszyć się widokiem
dziewic ginących po kolei w noc poślubną”. W ogóle wie się bardzo mało o demonach, chociaż właśnie
ta dziedzina powinna być w naszych czasach badana, bo obserwator, jeżeli choć trochę potrafi obcować
z demonem, może dla tego celu użyć prawie każdego człowieka, przynajmniej od czasu do czasu.
Szekspir jest i pozostaje zawsze bohaterem w tym względzie. Okrutny demon, najbardziej demoniczna
postać, jaką stworzył Szekspir, ale stworzył bezbłędnie, to Gloster (późniejszy Ryszard III). Dlaczego
stał się demonem? Oczywiście dlatego, że nie mógł znieść litości, którą mu okazywano od dzieciństwa.
Jego monolog w I akcie Ryszarda wart jest więcej niż wszystkie systemy moralne, które nie mają pojęcia
o zagadkach egzystencji i ich rozwiązaniach.
Z grubsza ciosany i wyzbyty wdzięku,
W oczach nimf lotnych pozbawiony czaru,
Upośledzony w harmonijnych kształtach
I przez złośliwą naturę skrzywdzony,
Nie wykończony, przed czasem zrodzony
Na ten świat nędzny, na pół obrobiony
I to tak krzywo, że psy ujadają,
Kiedy przechodzi obok nich kulejąc
26
26
I, that am rudely stamp'd, and want love's majesty,
Strona 82 z 94
Takie natury, jak natura Glostera, nie dadzą się zmediatyzować przez ideę społeczeństwa. Etyka drwi
sobie z takich ludzi, jak drwiłaby z Sary, gdyby rzekła do niej: „Dlaczego nie chcesz poddać się
powszechności i nie wychodzisz za mąż?” Tego rodzaju natury z gruntu tkwią w paradoksie; nie są one
bynajmniej mniej doskonałe niż natury innych ludzi, tyle tylko że albo giną w demonicznym paradoksie,
albo zbawione są w paradoksie boskim. Z dawien dawna cieszyło nas to, że widzieliśmy w
czarownicach, koboldach, trollach itp. potwory, i jasne jest, że skłonni jesteśmy natychmiast
przypisywać wszelkim potworom moralną deprawację. Cóż za okrutna niesprawiedliwość! Sprawę
należałoby raczej traktować odwrotnie, że to egzystencja zepsuła tak te istoty, jak macocha deprawuje
pasierbów. Fakty natury czy historii, które stawiają istotę poza nawiasem powszechności,
zapoczątkowują sprawy demoniczne, za które poszczególne jednostki nie są odpowiedzialne.
Żyd Cumberlanda
27
** jest także demonem, chociaż człowiekiem dobrym. Bo element demoniczny
może się żywić pogardą dla ludzi, pogardą, która sama z siebie – rzecz warta uwagi – nie prowadzi do
wzgardy demonicznym przedmiotem. Przeciwnie, może on wzmagać swą siłę widząc, że jest lepszy niż
ci wszyscy, którzy go sądzą. Raczej to wszystko powinno zwrócić uwagę poetów. Ale Bóg raczy
wiedzieć, jakie pisma czytają współcześni wierszopisowie! Ich studia najczęściej polegają na uczeniu
się na pamięć wszelakich rymów! Bóg raczy wiedzieć, jaka jest ich rola w życiu! Czy jest z nich inny
pożytek w tej chwili niż ten, że są dowodem nieśmiertelności duszy, gdyż można na pociechę powtórzyć
o nich to, co Baggesen powiedział o niejakim poecie Kildevalle: jeżeli on jest nieśmiertelny, to my
wszyscy także! To, co tu powiedziałem o Sarze, szczególnie o znaczeniu poetyckim tej opowieści,
stawiając jej historię pod znakiem wyobraźni, nabierze pełnego znaczenia, kiedy z psychologicznym
zainteresowaniem zgłębimy sens starego powiedzenia: nullum unquam exstitit magnum ingenium sine
aliqua dementia
28
. To szaleństwo jest cierpieniem geniusza w egzystencji, jest wyrazem, że tak powiem,
Boskiej zazdrości, a cechy genialności są znakiem Boskiego wyboru. W ten sposób geniusz od początku
jest zdezorientowany w stosunku do powszechności i postawiony wobec paradoksu: albo w rozpaczy z
powodu swoich granic, które zmieniają w jego pojęciu jego wszechmoc w niemoc, poszukuje ukojenia
w demonizmie nie mogąc wypowiedzieć tego ani przed Bogiem, ani przed ludźmi – albo znajduje
ukojenie w miłości do bóstwa. Na tym polegają te psychologiczne zadania, którym, jak mi się zdaje, z
radością można oddać całe swe życie, a o których tak rzadko się słyszy. Jaki stosunek zachodzi
To strut before a wanton ambling nymph:
I, that am curtail'd of this fail proportion,
Cheated of feature by dissembling nature,
Deform'd, unfinish'd, sent before my time
Into this breathing world, scarce half made up,
And that so lamely and unfashionable,
That dogs bark at me, as -I halt by them.
27
Cumberland pisarz angielski (1732—1811), jego dramat Żyd grywany był często w teatrze Królewskim w
Kopenhadze (przypis tłumacza).
28
Nie było nigdy wielkiego umysłu bez odrobiny szaleństwa.
Strona 83 z 94
pomiędzy szaleństwem a geniuszem? Czy można zbudować geniusz z szaleństwa? W jakim znaczeniu
i jak dalece geniusz panuje nad swym szaleństwem? Gdyż jasne jest, że geniusz w jakiś sposób panuje
nad szaleństwem, bo inaczej stałby się sam szaleńcem. Spostrzeżenia należy jednak robić z wielką
ostrożnością i miłością, gdyż bardzo trudno jest obserwować kogoś, kto stoi wyżej. Jeżeli z uwagą
skierowaną w tym kierunku odczytamy niektórych najgenialniejszych pisarzy, może potrafimy w
pojedynczych przypadkach i z wielkim trudem poczynić pewne odkrycia.
Jeszcze jeden przypadek chciałbym tu przemyśleć, przypadek jednostki, która swym zatajeniem i
milczeniem chciała zbawić powszechność. W tym celu powołam się na opowieść o Fauście. Faust jest
wątpiącym
29
, odstępcą ducha, który dąży drogą ciała. Takie jest mniemanie poety. A kiedy powtarza się
wciąż i mówi, że każda epoka ma swojego Fausta, jeden poeta po drugim niezmordowanie wstępuje na
udeptaną ścieżkę. Spróbujmy zasugerować małą zamianę. Faust będzie wątpicielem κατ εξοχήν (par
excellence); ale jest naturą sympatyczną.
Nawet w Goethowskim ujęciu Fausta brakuje mi głębszego psychologicznego wejrzenia w tajne
rozmowy, jakie zwątpienie toczy z samym sobą. W naszych czasach, gdy każdy przeżył zwątpienie,
żaden poeta nie zbliżył się doń ani na krok. Myślę więc, że mógłbym im ofiarować cały olbrzymi arkusz
królewskich obligacji, aby zapisali na nim wszystko, co przeżyli w tym względzie, ale nie wiem, czy
napisalibyśmy więcej, niż się zmieści na lewym marginesie.
W ten sposób należy Fausta pogrążyć w samym sobie, aby wątpienie objawiało się w postaci godnej
poezji i pozwoliło mu ukryć nawet w rzeczywistości wszystkie te cierpienia, które są zawarte w
wątpieniu. Wie on dobrze, że to duch podtrzymuje egzystencję, ale wie także, że pewność i radość, w
której żyje ludzkość, nie są w istocie potęgą ducha, ale dadzą się łatwo wyjaśnić jako bezmyślny
błogostan. Jako wątpiący, jako ten wątpiący stoi on ponad wszystkim, a jeżeli chce go ktoś łudzić,
29
Jeżeli nie chcemy wątpiącego, możemy wybrać inną postać, podobną, ironistę na przykład, którego bystry wzrok
przeniknął do gruntu śmieszność egzystencji i którego tajne porozumienie z siłami życia poucza, jakie są życzenia
pacjenta. Wie on, że posiada siłę śmiechu, jeżeli użyje jej, może być pewny zwycięstwa i, co ważniejsze, pewny
powodzenia. Wie wprawdzie również, że może mu się sprzeciwić pojedynczy głos, ale wie też, że on jest
silniejszy, że można na chwilę sprawić, iż mężczyźni będą myśleli poważnie, ale wie także, że w skrytości ducha
wszyscy oni pragną śmiać się razem z nim, wie, że słowami swoimi może sprawić, aby kobieta zasłoniła sobie
oczy wachlarzem, ale wie również, że zasłonięta wachlarzem śmieje się, wie, że wachlarz nie jest wcale
nieprzejrzysty, że można na nim pisać sympatycznym atramentem i że jeżeli kobieta uderzy go wachlarzem, to
znaczy, że go zrozumiała; wie dobrze, jak śmiech wślizguje się do duszy człowieka i jak tam zamieszkuje, a jeżeli
już zamieszkał, czyha tam i czeka. Wymyślmy sobie takiego Arystofanesa, takiego nieco odmiennego Wolterą,
jest to jednocześnie natura sympatyczna, kochająca życie i ludzi, która wie, że przekleństwo śmiechu może
wychować i zabawić przyszłe pokolenia, zgubi jednak mnóstwo współczesnych. Milczy więc i jak najprędzej sam
oducza się śmiechu. Ale czy odważy się milczeć? Są może tacy, którzy nie pojmują trudności, o jakiej tu mówię.
Mogą myśleć, że to milczenie jest bohaterskim wyczynem, Ale nie podzielam tego zdania i myślę, że każda taka
natura, jeżeli nie ma wspaniałomyślnie milczeć, zdradza życie. Żądam od niego tej wspaniałomyślności; jeżeli ją
ma, powinien milczeć. Etyka jest wiedzą niebezpieczną i rzecz to całkiem możliwa, że Arystofanes z pobudek
czysto etycznych zdecydował się sądzić swe zdziczałe czasy. Wspaniałomyślność estetyczna nic tu nie pomoże;
bo na to konto trudno jest tak ryzykować. Jeżeli będzie milczał, zapłacze się w paradoks. Mam jeszcze jeden
pomysł: ktoś zna tajemnicę, która w bardzo smutny sposób tłumaczy życie bohatera; a przecież całe pokolenie
wierzy i ufa temu bohaterowi, nie podejrzewając podobnej sprawy.
Strona 84 z 94
wmawiając w niego, że przezwyciężył wątpienie, przejrzy go łatwo, ten bowiem, kto uczynił wysiłek w
świecie ducha, to znaczy wysiłek pojęcia nieskończoności, łatwo odróżni, czy odpowiedź wyszła z ust
doświadczonego męża czy z ust Munchhausena. Co Tamerlan przedsięwziął ze swoimi Hurmami, to
Faust świadomie może przedsięwziąć ze swoimi wątpliwościami – może przerazić ludzi, podeptać
egzystencję, poróżnić ludzi i wywołać krzyk przerażenia powszędy. A jeżeli to uczyni, nie będzie
Tamerlanem, w pewnym sensie jest upoważniony do tych czynów, upoważnia go myśl. Ale Faust jest
naturą sympatyczną, kocha życie, nie zna zazdrości, przeczuwa, że nie będzie mógł wstrzymać szału,
który posieje, nie pociąga go sława Herostratesa – milczy, kryje zwątpienie w sercu troskliwiej niż
dziewczyna kryjąca pod sercem owoc grzesznej miłości, stara się jak najzwyczajniej iść w krok razem
z innymi, a co się w nim dzieje, to chowa w sobie i w ten sposób składa samego siebie w ofierze
powszechności.
Słyszymy nieraz, jak ludzie się skarżą, kiedy jakaś szalona głowa rozpętuje wir wątpliwości: „Gdybyż
przynajmniej o tym nie gadał!” Faust realizuje tę myśl. Ten, kto rozumie, co znaczy powiedzenie, że
ktoś żyje duchem, wie także, co znaczy głód wątpienia i że wątpiciel równie złakniony jest codziennego
chleba życia, jak i pokarmu duchowego. Chociaż całe cierpienie Fausta jest argumentem za tym, że nie
kieruje nim pycha, ucieknę się tutaj do małego wybiegu łatwo dostrzegalnego; podobnie jak Grzegorz
z Rimini nazwany był tortor infantium, gdyż skazywał na piekło niechrzczone niemowlę, tak chciałbym
nazwać siebie tortor heroum; jestem bowiem pełen pomysłów, gdy trzeba torturować bohaterów. Faust
spostrzega Małgorzatę nie dlatego, że wybrał rozkosz; dlatego, że mój Faust wcale nie wybiera
rozkoszy, spostrzega Małgorzatę nie we wklęsłym zwierciadle Mefistofelesa, ale w całej uroczej
niewinności, ponieważ zaś jego dusza zachowała miłość do ludzi, doskonale może się zakochać w
Małgorzacie. Ale jest wątpicielem, jego wątpienie zniszczyło dla niego rzeczywistość; tak idealny jest
bowiem mój Faust, że nie słucha tych naszych wątpicieli, którzy wątpią przez jedną godzinę na semestr
po różnych katedrach i mogą czynić całkiem inne rzeczy, i to bez pomocy ducha albo nawet przy jego
pomocy. Jest wątpicielem, a wątpiciel jest równie złakniony powszechnego chleba radości, jak pokarmu
duchowego. A jednak pozostaje wierny swej decyzji i milczy, nikomu nie mówi o swoim wątpieniu, a
Małgorzacie nie mówi wcale o swojej miłości.
Jasne jest samo przez się, że Faust jest postacią zbyt idealną, aby zadowalać się pustą gadaniną, ale
gdyby przemówił, wywołałby pospolitą dyskusję albo w ogóle nic by nie wywołał, albo tak, albo owak.
(Tu, jak zauważy każdy poeta, zaczyna prześwitywać śmieszność w założeniu, w ironicznym
zestawieniu Fausta z komicznymi gogusiami, którzy w naszych czasach gonią za wątpliwościami i
okazują w sposób całkiem zewnętrzny, że rzeczywiście mają wątpliwości, na przykład co do jakiegoś
doktoratu, albo zaklinają się na wszystkie świętości, że naprawdę o wszystkim zwątplili, albo
opowiadają, że spotkali w podróży takiego, co naprawdę wątpił, z tymi szybkobiegaczami w świecie
ducha, którzy w największym pośpiechu złapią u jednego odrobinę wątpienia, u innego odrobinę wiary
Strona 85 z 94
i gospodarują w najlepsze, dostarczając w zależności od zapotrzebowania albo piasku, albo żwiru)
30
.
Faust jest zbyt idealną postacią, aby miał chodzić w łapciach. Ten, kto nie zaznał bezgranicznej
namiętności, nie jest ideałem, ten zaś, kto ją zna, od dawna uwolnił swą duszę od takich bezsensów.
Milczy – aby złożyć siebie w ofierze – albo mówi z całą świadomością, że spowoduje powszechne
zamieszanie.
Jeżeli będzie milczał, etyka go potępi, gdyż mówi ona: „Możesz uznać ogólność i uznajesz ją właśnie
mówiąc, i nie powinieneś mieć żadnego współczucia dla ogólności”. O tej uwadze nie należy
zapominać, kiedy się surowo sądzi wątpiącego, który przełamuje milczenie. Nie jestem skłonny do
łaskawego stosunku do takiego postępowania, ale tu i gdzie indziej chodzi o to, aby wysiłki odbywały
się normalnie. Nawet gdyby to miało się źle skończyć. Wątpiący – chociażby miał swymi słowami
sprowadzić na świat wszelkie możliwe plagi –· jest lepszy od tych żałosnych smakoszy, którzy próbują
wszystkich potraw, chcą wyleczyć wątpienie, nie znając go wcale, a przez to właśnie stają się przyczyną
dzikich, niepowstrzymanych wybuchów wątpienia. Jeśli człowiek wątpiący przemówi, sieje
zamieszanie; jeśli zaś to nie nastąpi, dowie się o tym dopiero później, a wynik nikomu pomóc nie może
ani w chwili działania, ani ze względu na odpowiedzialność.
Jeżeli zaś milczy on na własną odpowiedzialność, może nawet postępuje szlachetnie, ale do swych
cierpień dodaje jeszcze to małe pokuszenie; gdyż ogólność będzie bez ustanku dręczyć go i powiadać;
„Powinieneś był mówić, a skąd możesz mieć pewność, że to nie ukryta pycha –podyktowała ci twoją
decyzję?”
Gdy, przeciwnie, wątpiący stanie się jednostką, która jako jednostka stoi w absolutnym stosunku do
absolutu, może otrzymać zezwolenie na milczenie. W tym wypadku powinien uważać wątpienie swe za
winę. Znajduje się on w sytuacji paradoksalnej, ale wątpienie jego zdrowieje, aczkolwiek może on
popaść w inne wątpliwości.
Nowy Testament może uznać takie milczenie. Istnieją takie miejsca w Nowym Testamencie, które
stosują ironię – oczywiście, aby ukryć w niej coś lepszego. Taki wysiłek (ironiczny czy nie) opiera się
na wyższości subiektywnego nad rzeczywistym. Nasze czasy nie chcą o tym wiedzieć więcej, nie chcą
wiedzieć więcej, niż powiedział Hegel, który nie bardzo znał się na tej materii 1 miał tal w stosunku do
niej, w czym go nasze czasy chętnie naśladują, stroniąc od ironii. W kazaniu na górze powiedziane jest:
„A kiedy pościsz, namaż głowę twoją i umyj oblicze twoje, abyś się nie okazał ludziom, iż pościsz”. To
miejsce świadczy o tym, że subiektywność niewymierna jest z rzeczywistością, więcej, że ma prawo ją
łudzić. Gdybyż teraz ci sami ludzie, którzy tyle pustych słów mielą na temat zgromadzeń religijnych
31
,
chcieli uważnie czytać Nowy Testament, może to by odmieniło ich myśli.
30
Aluzja do komedii Holberga Erasmus Monianus (przypis tłumacza).
31
Aluzja do Grundtviga i jego zwolenników (przypis tłumacza).
Strona 86 z 94
No, a teraz jak postąpił Abraham? Nie zapomniałem bowiem, a czytelnik może sobie łaskawie
przypomina, że pozwoliłem sobie na wszystkie uprzednie rozważania, jedynie pd to, aby powrócić do
Abrahama. I to wszystko nie dlatego, że chcę lepiej zrozumieć Abrahama, ale że chcę obejrzeć
wielostronnie niemożliwość zrozumienia Abrahama, gdyż – jak już powiedziałem – nie mogę pojąć
Abrahama, mogę go tylko podziwiać. Stwierdziłem tu także, że żadne z opisanych stadiów nie ma
analogii do przypadku Abrahama; wyłożyłem te wszystkie przykłady tylko po to, aby rozwijając się we
własnej swej sferze, w momentach, w których się stykają z przypadkiem Abrahama, ukazały jak gdyby
granice nieznanego lądu. Jeżeli można mówić tu o jakiejś analogii, to chyba tylko przez paradoks
grzechu; ale to także leży w innej sferze i nie może wyjaśnić czynu Abrahama, będąc znacznie łatwiejsze
do wyjaśnienia niż Abraham.
Abraham też nic nie powiedział ani Sarze, ani Ełeazarowi, ani Izaakowi, ominął trzy instancje moralne;
etyka nie miała bowiem dla Abrahama większego znaczenia niż życie rodzinne.
Estetyka dopuszczała, a nawet wymagała, aby jednostka milczała, gdy od milczenia zależy ocalenie
innego człowieka. Już to samo wskazuje, że przypadek Abrahama nie należy do dziedziny estetycznej!
Nie milczy on po to, aby ocalić Izaaka, i w ogóle całe zadanie Abrahama – ofiarowanie Izaaka Panu
Bogu i sobie samemu – jest drwiną z estetyki, gdyż estetyka może pojąć tego, który ofiaruje samego
siebie, lecz nie tego, który ofiaruje kogoś innego dla własnych celów. Bohater estetyczny jest bohaterem
milczącym. I etyka też go potępiła, gdyż milczał siłą swej przypadkowej pojedynczości. Jego ludzkie
przewidywanie skazało go na milczenie. Etyka tego nie może wybaczyć, gdyż każde ludzkie
przewidywanie jest złudzeniem, etyka zaś wymaga wysiłku nieskończonego, żąda otwartości! Bohater
estetyczny może mówić, ale nie chce.
Prawdziwy bohater tragiczny składa w ofierze siebie i wszystko swoje za ogólność; czyn jego i każdy z
jego wysiłków należą do ogólności; bohater tragiczny jest jawny i otwarty, w tej otwartości staje się
umiłowanym synem etyki. To nie pasuje do Abrahama, nie robi on nic dla ogólności i jest cały zatajony.
Tu się natykamy na paradoks. Albo jednostka może jako jednostka stać w absolutnym stosunku do
absolutu, a tedy etyka nie jest czymś najwyższym, albo Abraham zostaje potępiony i nie jest ani
tragicznym, ani estetycznym bohaterem.
W takich okolicznościach można by sądzić, że paradoks jest rzeczą najłatwiejszą i najwygodniejszą ze
wszystkich. Tymczasem pragnę tu powtórzyć, że ten, kto tak uważa, nie jest rycerzem wiary, gdyż
rozpacz i niepokój to jedyne możliwe sprawdziany, chociaż nie mogą być pomyślane w pojęciach
powszechnych, bo nie byłoby paradoksu.
Abraham milczy – ale przecież nie może mówić, na tym polega jego udręka i niepokój. Jeżeli bowiem
mówiąc nie mogę się dać zrozumieć, to milczę, chociaż bym gadał od rana do wieczora. Tak jest w
przypadku Abrahama. Może powiedzieć wszystko oprócz jednej rzeczy, a skoro nie może powiedzieć
Strona 87 z 94
tego tak, aby inni go zrozumieli, nie mówi nic. Mówienie jest wyzwoleniem, gdyż przenosi do
powszechności. Abraham może mówić rzeczy najpiękniejsze, jakie potrafi wypowiedzieć o swojej
miłości do Izaaka. Ale co innego leży mu na sercu, głębiej tkwią myśli o ofierze, którą ma złożyć, gdyż
to jest jego próba. Tego ostatniego nikt nie rozumie, więc tylko za złe można byłoby wziąć wypowiedzi
dotyczące miłości ojcowskiej. Tej męki nie zna bohater tragiczny. Bohater tragiczny ma przede
wszystkim tę pociechę, że odpowiada na każdy kontrargument, daje Klitajmestrze, Ifigenii, Achillesowi,
Chórowi, każdej żywej istocie, każdemu głosowi ludzkiego serca, każdej myśli, chytrej czy
przeraźliwej, oskarżającej czy współczującej, okazję do przeciwstawienia mu się. Może być pewien., że
wszystko, co miało być powiedziane przeciwko niemu, powiedziane zostało otwarcie, bezlitośnie, a
spierać się z całym światem jest pociechą, spierać się zaś z samym sobą –· udręką. Nie potrzebuje się
bać, że coś opuścił, że kiedyś będzie musiał wołać jak król Edward IV na wiadomość o zamordowaniu
Clarence'a:
Kto się zań wstawiał? I kto na kolanach
Starał się zmiękczyć mój gniew? Kto przypomniał
Powinność brata? Kto miłość przywołał? *
32
Tragiczny bohater nie zna strasznej samotnej odpowiedzialności. A poza tym. znajduje pocieszenie w
fakcie, że może płakać i skarżyć się wraz z Klitajmestrą i Ifigenią – a łzy i płacz łagodzą ból, ukryte
westchnienia natomiast ból zaostrzają. Agamemnon może skupić się w świadomości, że wolno mu
działać, ma więc dosyć czasu, aby pocieszać Ifigenię i dodawać jej odwagi. Abraham tego uczynić nie
może. Kiedy serce bije, kiedy pragnąłby, aby jego słowa były błogosławioną pociechą dla całego świata,
nie wolno mu pocieszać; ani Sara, ani Eleazar, ani Izaak nie mogą mu powiedzieć: „Po cóż ty to robisz?
Nie czyń tego”. I gdyby w rozpaczy swojej chciał zaczerpnąć oddechu, objąć drogie mu istoty przed
ostatecznym krokiem, może wywołałby u Sary, Eleazara, Izaaka straszne podejrzenie o hipokryzję. Nie
może mówić, nie mówi bowiem żadnym ludzkim językiem. Gdyby znał wszystkie języki świata, gdyby
jego bliscy rozumieli te mowy, mówić nie może – mówi tylko boskim językiem, począł „mówić
rozmaitymi językami”.
Rozumiem tę rozpacz. Mogę podziwiać Abrahama. I nie lękam się, że przy tej opowieści ktoś
lekkomyślnie skusi się i zapragnie zostać Jednostką. Ale wyznaję jednocześnie, że ja nie mam dość
odwagi, aby tego pragnąć, i z wielką radością wyrzekam się perspektywy pójścia dalej, gdyby to było
możliwe i gdybym mógł dojść gdziekolwiek, chociażby bardzo późno. Abraham gotów jest każdej
32
Who sued to me for him? Who in my wrath
Kneel’d at my feet, ahd bid me be advis'd?
Who spoke of brother-hood? Who spoke οr love?
(Szekspir, Ryszard III, II, I)
Strona 88 z 94
chwili załamać się, może potraktować wszystko jako pokusę i wtedy mógłby mówić, wszyscy by go
rozumieli – ale przestałby być Abrahamem.
Abraham nie może mówić; nie może powiedzieć tego, co by wyjaśniało wszystko (tj. byłoby
zrozumiałe), że to jest próba, ale – rzecz godna uwagi – próba, której treść etyczną stanowi pokusa.
Człowiek, który się znalazł w takiej sytuacji, jest emigrantem z obszaru ogólności.
Ale jeszcze trudniej mówić mu o reszcie. Abraham, jak tego dowiodłem przedtem, dokonuje dwóch
wysiłków: nieskończonego wysiłku rezygnacji, gdyż wyrzeka się Izaaka, czego nikt nie może
zrozumieć, bo to sprawa prywatna; ale także w każdej chwili wysiłku wiary. To stanowi jego pociechę.
Mówi więc: to się jednak nie stanie, a jeśli się stanie, to Pan da mi nowego Izaaka, właśnie siłą absurdu.
Bohater tragiczny widzi przynajmniej koniec sprawy. Ingénia poddaje się decyzji ojca, dokonuje sama
ogromnego wysiłku rezygnacji, po czym następuje porozumienie między ojcem i córką. Ingénia rozumie
Agamemnona, którego postępowanie jest wyrazem ogólności. Gdyby jednak Agamemnon powiedział
córce: „Chociaż Bóg wymaga, abym złożył ciebie w ofierze, możliwe, że nie zażądałby tego właśnie na
podstawie absurdu”, w tej samej chwili stałby się niezrozumiały dla Ifigenii. Gdyby powiedział to na
podstawie ludzkiego rozumienia, Ingénia pojęłaby go od razu, ale z tego by wynikało, że Agamemnon
nie dokonał nieskończonego wysiłku rezygnacji, a tym samym nie jest bohaterem i przepowiednia
kapłana staje się portową plotką, a cała tragedia wodewilem.
A więc Abraham nic nie powiedział. Zachowało się tylko jedno słowo Abrahamowe: jego odpowiedź
Izaakowi, która świadczy wymownie o tym, że dotychczas nic nie powiedział. Izaak pyta Abrahama,
gdzie jest baranek przeznaczony na całopalenie. Abraham odpowiada: „Bóg upatrzy sobie ofiarę
jagnięcia na całopalenie, synu mój!”
Chcę się trochę bliżej zastanowić nad tym ostatnim zdaniem Abrahama. Gdyby zabrakło tych słów,
zabrakłoby czegoś w całej opowieści; gdyby słowa były inne, może wszystko rozwiązałoby się było w
zamieszaniu.
Wielokrotnie było przedmiotem mych wątpliwości, jak dalece tragiczny bohater w momencie
kulminacyjnym cierpień czy czynów ma prawo do ostatniego słowa. Odpowiedź zdaje się zależy od
sfery życia, w której on działa, od wagi intelektualnej jego życia, od stosunku, w jakim się znajdują do
ducha jego czyny czy cierpienia.
Rzecz to oczywista, że tragiczny bohater w momencie kulminacyjnym, jak każdy inny człowiek
posiadający dar mowy, może powiedzieć parę słów i nawet do rzeczy, ale problem polega na tym, na
ile odpowiada mu wypowiedzenie ich. Jeżeli znaczenie jego życia wyraża się w czynie zewnętrznym,
to nie ma on nic do powiedzenia, ponieważ wszystko, co powie, będzie czczą gadaniną, którą tylko
osłabia wrażenie, jakie robi, gdy tragiczny ceremoniał każe mu w milczeniu spełnić zadanie polegające
na działaniu czy też na cierpieniu. Nie sięgając zbyt daleko wezmę jakiś najbliższy przykład. Gdyby
Strona 89 z 94
Agamemnon sam, nie Kalchas, wyciągnął nóż na Ifigenię, poniżyłby siebie, chcąc w tej ostatecznej
chwili coś powiedzieć; znaczenie jego czynu było bowiem jasne dla wszystkich, procedura pobożności,
współezucia, uczuć, łez była skończona, a zresztą życie jego nie miało żadnego odniesienia do ducha,
to znaczy nie był on ani nauczycielem, ani świadkiem ducha. Przeciwnie, jeżeli życie bohatera ma
znaczenie duchowe, to brak słów zmniejszy wrażenie, jakie czyni. Powinien wtedy powiedzieć nie kilka
dorzecznych słów, lecz małą tyradę; znaczenie tego, co ma mówić, polega na urzeczywistnieniu całej
osobowości w decydującej chwili. Taki tragiczny intelektualny bohater powinien mieć (do czego często
się dąży w sposób śmieszny), powinien mieć i zatrzymać ostatnie słowo. Wymagamy od niego tego
samego prześwietlanego zachowania, co od każdego innego bohatera, ale prócz tego pragniemy usłyszeć
jego słowa. O ile taki tragiczny bohater intelektualny znajduje punkt kulminacyjny w cierpieniu (w
śmierci), w tym ostatnim słowie odnajduje on nieśmiertelność, zanim jeszcze umarł, a zwykły bohater
tragiczny staje się nieśmiertelny dopiero po śmierci.
Można tu użyć przykładu Sokratesa. Był to tragiczny bohater intelektualny. Obwieszczono mu wyrok
śmierci. W tej chwili umiera, a ten, kto nie pojmuje, że do umierania trzeba całej siły ducha i że bohater
zawsze umiera, zanim jeszcze umarł, nie bardzo daleko zajdzie w pojmowaniu życia. Jako bohater
powinien teraz Sokrates spokojnie spocząć sam w sobie, ale jako tragiczny bohater intelektualny
powinien w tej ostatniej chwili zebrać całą siłę ducha, aby urzeczywistnić swoją osobowość. Nie może
więc jak zwykły bohater tragiczny skoncentrować swej siły na wypracowaniu obojętności wobec
śmierci, bo musi czynić jednocześnie wysiłek, aby stanąć ponad tą walką i afirmować się. Gdyby
Sokrates milczał w chwili śmierci, osłabiłby wpływ swego życia, wzbudziłby podejrzenie, że
elastyczność ironii nie była w nim siłą twórczą, ale jedynie grą, której sprężystość w decydującym
momencie mogła mu tylko pomóc w sposobie odwrotnym do podtrzymania jego uczuć
33
.
Te krótkie uwagi mogą się nie odnosić do Abrahama, gdyby ktoś chciał przez analogię znaleźć i dla
niego odpowiednie ostatnie słowo; ale mogą się stosować do niego tylko wtedy, jeżeli da się wyjaśnić,
że Abraham w ostatniej chwili nie sięga bez słowa po nóż, ale ma coś do powiedzenia, gdyż słowo jego
jako słowo ojca wiary nabiera absolutnego znaczenia w dziedzinie ducha. Co ma powiedzieć, o tym nie
mogę przesądzać. Gdyby wypowiedział jakieś słowa, zrozumiałbym je doskonale, mogę nawet w
pewnym znaczeniu zrozumieć Abrahama w tym powiedzeniu, chociaż przez to nie zbliżę się do niego
bardziej niż przedtem. Gdyby nie istniały ostatnie słowa Sokratesa, mógłbym sobie wyobrazić siebie w
jego sytuacji i odtworzyć te słowa w tym samym kształcie, a gdybym ja sam tego nie potrafił, zrobiłby
to jakiś poeta; ale Abrahama nie może dosięgnąć żaden poeta.
33
Jakie słowo Sokratesa należy uważać za decydujące? Co do tego można mieć różne rozeznania, gdyż Sokrates
tyloma sposobami został wysubtelniony przez Platona. Proponuję, co następuje: obwieszczają mu wyrok śmierci,
Sokrates umiera i w tej samej chwili przezwycięża śmierć; urzeczywistnia swą osobowość w słynnym
powiedzeniu, że dziwi go to, iż został skazany większością trzech głosów; żadne ordynarne powiedzenie z rynku,
żadne szalone zdanie byle durnia nie mogło być bardziej ironicznie wyszydzone, jak ten wyrok śmierci.
Strona 90 z 94
Zanim zastanowię się jeszcze nad ostatnim słowem Abrahama, muszę przede wszystkim podkreślić
trudną sytuację, w jakiej się znalazł, chcąc w ogóle coś powiedzieć. Troska i niepokój paradoksu zawarte
są, jak starałem się to wykazać, właśnie w milczeniu, w tym, że Abraham nie może mówić
34
. W obliczu
tych faktów sprzecznością byłoby wymagać od niego słów, o ile nie chce się go postawić poza
paradoksem, tak że w najbliższej chwili zawiesiłby on samą istotę swego bytu i unicestwił wszystko, co
się działo poprzednio. Gdyby na przykład powiedział w najbliższej chwili do Izaaka: „Ty jesteś tą
ofiarą”, byłaby to chwila słabości. Bo gdyby mógł w ogóle mówić, mówiłby już od dawna i słabość jego
na tym by polegała, że brakowałoby mu dojrzałości i skupienia ducha, aby z góry pomyśleć o całym
swym bólu; odrzucając część swych myśli, uzyskał to, że prawdziwy ból stał się znacznie większy niż
ból pomyślany. Poza tym takie mówienie postawiłoby go poza paradoksem i gdyby rzeczywiście zaczął
rozmawiać z Izaakiem, stanąłby w obliczu pokusy; inaczej nie mógł mówić, a gdyby zaczął mówić, nie
byłby nawet tragicznym bohaterem.
A jednak zachowało się ostanie słowo Abrahama i na tyle, na ile mogę zrozumieć Abrahama, mogę
zrozumieć jego całkowitą obecność w tych słowach. Z początku nie mówi nic i tym milczeniem mówi
właśnie to, co trzeba powiedzieć! Jego zwrot do Izaaka ma postać ironii, bo ironia jest zawsze, jeżeli
mówię coś, nie mówiąc nic. Izaak pyta Abrahama, w przekonaniu, że Abraham wie wszystko. Gdyby
Abraham mu odpowiedział: „Nie, nie wiem nic”, powiedziałby nieprawdę. Nie może powiedzieć nic,
gdyż nie może powiedzieć tego, co wie. A więc powiada: „Bóg upatrzy sobie ofiarę jagnięcia na
całopalenie, synu mój!” Dostrzegamy tu podwójny wysiłek w duszy Abrahama, jak już powiedzieliśmy
poprzednio. Gdyby po prostu zdecydował się na wyrzeczenie się Izaaka, byłoby to kłamstwem, gdyż on
wie, że Bóg żąda Izaaka na ofiarę i że on sam w tej chwili gotów jest złożyć go w ofierze. Po tym
wysiłku Abraham czyni w każdej chwili następny wysiłek, wysiłek wiary na podstawie absurdu. W tym
sensie nie mówi nieprawdy; na podstawie absurdu jest to całkiem możliwe, Bóg może zmienić swe
postanowienie. Nie mówi nieprawdy, ale nie mówi nic, gdyż „mówi w obcym języku”. Stanie się to
jeszcze bardziej widoczne, kiedy pomyślimy, że sam Abraham ma ofiarować Izaaka. Gdyby zadanie
było inne, gdyby Pan kazał Abrahamowi przywieść syna na górę Moria i tam poraził Izaaka swym
piorunem, aby w ten sposób przyjąć go w ofierze, Abraham mógłby użyć enigmatycznych wyrażeń,
jakich użył; bo przecież nie wiedziałby wtedy, co ma nastąpić. Ale z chwilą, kiedy takie zadanie
postawione jest przed Abrahamem, ma on sam działać i w decydującej chwili musi wiedzieć, co zaraz
uczyni, musi wiedzieć, że Izaak zostanie złożony w ofierze. Gdyby nie wiedział tego na pewno, nie
uczyniłby nieskończonego wysiłku rezygnacji i słowa jego nie stałyby się prawdą, ale on sam przestałby
być Abrahamem, przestałby być nawet tragicznym bohaterem, tylko stałby się chwiejnym,
34
Jeżeli można tu mówić o jakiejś analogii, to chyba tylko do śmierci Pitagorasa. Zachował on milczenie do
samego końca i dopiero w ostatniej chwili powiedział: „Lepiej dać się zabić niż mówić". (Diogenes Laertios,VIII
39)
Strona 91 z 94
niezdecydowanym człowiekiem, który później zawsze będzie mówił zagadkami. A człowiek, który się
tak waha, jest prawdziwą parodią rycerza wiary.
I oto okazuje się znowu, że Abrahama można pojąć, ale tylko tak, jak się pojmuje paradoks. Co do mnie,
mogę zrozumieć Abrahama, ale przy tym czuję, że nie mam odwagi mówić, a tym bardziej czynić tak,
jak Abraham; przez to bynajmniej nie chcę powiedzieć, że to, co on zrobił, nie ma znaczenia, przeciwnie,
widzę, że czyn ten jest rzeczą jedyną i zadziwiającą.
Co myśleli współcześni o tragicznym bohaterze? Że był wielki i godny podziwu. A szacowne
zgromadzenie szlachetnych, owo jury, które ustala każda generacja dla sądzenia poprzedniej, sądziło
tak samo. Nie znalazł się jednak nikt taki, kto by mógł zrozumieć Abrahama. Co osiągnął Abraham?
Pozostał wierny swej miłości. Ten, kto kocha Boga, nie potrzebuje ani łez, ani zachwytów, zapomina w
miłości o cierpieniu, i to tak zapomina, że nie zostałby najmniejszy ślad jego męki, gdyby sam Bóg jej
nie pamiętał; gdyż On widzi człowieka „w skrytości”, zna jego nędzę, liczy łzy jego i niczego nie
zapomina.
Albo istnieje paradoks: jednostka jako taka jest w absolutnym stosunku do absolutu, albo Abraham jest
stracony.
EPILOG
Pewnego razu w Holandii, gdy korzenie niepomiernie staniały, kupcy zatopili kilka ich ładunków w
morzu, aby podnieść ceny. Było to oszustwo dopuszczalne, może nawet konieczne. Czy potrzebujemy
–czegoś podobnego w świecie ducha? Czy jesteśmy już tak pewni, że osiągnęliśmy szczyty, że zostaje
nam tylko pobożne wyobrażenie sobie, żeśmy tych szczytów nie osiągnęli, abyśmy mieli czym zająć
czas? Czy nasze pokolenie musi oszukiwać samo siebie w ten sposób, czy ma się kształcić w wirtuozerii,
czy nie wykształciło się już dostatecznie w sztuce oszukiwania siebie? Czy to, czego potrzebuje, nie jest
czasem uczciwą powagą, nieustraszoną i nieprzekupną, która wskazuje nam zadania, jakie mamy
wykonać, uczciwą powagą, która miłośnie czuwa nad tymi zadaniami, nie podnieca ludzi do wznoszenia
się na szczyty, strasząc ich, ale pilnuje, aby zadania ich były młode i piękne, przyjemne do oglądania,
pociągające dla wszystkich, a jednak trudne i godne entuzjazmu szlachetnych; szlachetne natury
bowiem entuzjazmują się tylko rzeczami trudnymi. Jedno pokolenie może się wiele nauczyć od
poprzedniego, ale prawdziwie ludzkich postaw żadne pokolenie od poprzedniego się nie nauczy. W tym
sensie każde pokolenie zaczyna od początku, nie ma innych zadań od generacji poprzedniej i nie posuwa
się dalej, o ile oczywiście poprzednicy nie zdradzili swych zadań i nie zawiedli samych siebie.
Prawdziwie ludzką postawą nazywam namiętność, przez którą jedno pokolenie może pojąć inne i
pojmuje samo siebie. Jeżeli więc chodzi o miłość, niczego się jedno pokolenie nie nauczyło od drugiego,
żadne pokolenie nie zaczyna w innym punkcie niż poprzednie, żadne pokolenie nie ma krótszego
zadania od zadań poprzedniego i jeżeli któreś pokolenie nie zadowoli się miłością taką jak poprzednie,
jeżeli chce „pójść dalej”, to są to tylko puste i szalone słowa.
Strona 92 z 94
Najwyższą namiętnością człowieka jest wiara i żadne pokolenie nie zaczyna wierzyć od innego punktu
niż pokolenie poprzednie, każde pokolenie zaczyna od początku, następne pokolenie nie posuwa się
dalej w tym względzie od poprzedniego, jeżeli to ostatnie było wierne swemu zadaniu i nie odrzuciło
go. Oczywiście żadne pokolenie nie powinno narzekać, że to jest sprawa trudna, gdyż każde ma swoje
zadania i nic go nie obchodzi, że poprzednie miało te samo zadania, o ile oczywiście poszczególne
pokolenia albo też poszczególne jednostki należące do tego pokolenia nie pragną w swej pysze zagarnąć
miejsca, jakie się należy tylko Duchowi, który rządzi światem i w swej cierpliwości nigdy nie czuje
zmęczenia.
Jeżeli jakieś pokolenie poczyna sobie inaczej, błądzi i nic w tym dziwnego, że caia egzystencja wydaje
mu się pomylona; gdyż na pewno nikomu istnienie nie wydało się tak pomylone, jak owemu krawcowi
z bajki
35
*, który cały i zdrów dostał się do nieba i z tego punktu obserwował świat. Jeżeli całe pokolenie
skupia się koło swych zadań, co jest szczytowym osiągnięciem, nie może się zmęczyć; zadanie jest
bowiem zawsze wystarczające dla ludzkiego życia. Jeżeli dzieci w jakieś święto, zanim jeszcze wybije
południe, zagrają we wszystkie gry i mówią znudzone: „Czyż nikt nie może wymyślić nowej gry?”, czy
oznacza to, że są inteligentniejsze i bardziej postępowe od dzieci tej samej czy poprzedniej generacji,
które potrafią bawić się w te same, dobrze znane gry przez cały dzień? Może to raczej znaczy, że owym
znudzonym dzieciom brakuje tego, co bym nazwał miłą powagą, która jest treścią każdej gry?
Wiara jest największą namiętnością człowieka. Nie jest wykluczone, że w poszczególnych pokoleniach
wielu jej nie osiąga, ale dalej pójść niepodobna. Nie jest wykluczone, że wielu w naszych czasach jej
nie znajduje, tego rozstrzygnąć nie mogę. Mogę tylko odnieść się do siebie samego i nie chcę ukrywać,
że pozostaje mi jeszcze wiele do zrobienia, chociaż nie chciałbym zdradzić samego siebie albo zdradzić
wielkości, sprowadzając wiarę do czegoś bez znaczenia, do dziecinnej choroby, którą się chce
przezwyciężyć możliwie najprędzej. Ale i dla tego, kto nie dopracuje się wiary, istnieje w życiu wiele
zadań i jeżeli szczerze kocha życie, nie będzie ono zmarnowane, chociaż oczywiście nie da się porównać
z życiem takiego, który sięga szczytów i na szczyty wchodzi. Ale ten, kto doszedł do wiary (wszystko
jedno, czy to człowiek pełen zdolności, czy też prostaczek umysłowy – to nie ma nic do rzeczy), nie
zatrzyma się na wierze, a nawet byłby oburzony, gdyby mu ktoś to powiedział, tak samo jak gniewałby
się kochanek, gdyby mu ktoś powiedział, że zatrzymał się na miłości, i odpowiedziałby tak: „Nie
zatrzymałem się, gdyż całe me życie zawarłem w tym uczuciu”. A przecież nie posuwa się dalej, nie
osiąga innej rzeczy, bo gdy spostrzega, że nie idzie dalej, inaczej sobie tę sprawę tłumaczy.
„Trzeba iść dalej, trzeba iść dalej”, ten pęd do przekraczania celów jest stary jak świat. Ciemny Heraklit,
który zamknął swe myśli w swych pismach, a pisma swe w świątyni Diany (gdyż myśli jego były jego
orężem w życiu, zawiesił więc ten oręż w świątyni bóstwa), ciemny Heraklit powiedział: „Nie możesz
35
Chodzi o bajkę braci Grimm Krawiec w niebu (przypis tłumacza).
Strona 93 z 94
wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Ciemny Heraklit miał ucznia, któremu to nie wystarczyło, więc
dodał: „Nie można tego uczynić nawet raz jeden”.
Biedny Heraklit, że zasłużył na takiego ucznia! Zdanie Heraklita poprawką tą zostało zmienione na
zdanie eleatyczne, które przeczy ruchowi, a przecież ten uczeń chciał być tylko uczniem Heraklita,
chciał tylko pójść nieco dalej i nie wracać do tego, co porzucił Heraklit.