Irvin Shaw Chleb na wody płynące

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Irwin Shaw
Chleb Na Wody Płynące
Przełożyła Teresa Lechowska
Państwowy Instytut Wydawniczy 1990
Skanował Andrzej Grzelak
Korekta Roman Walisiak
Tytuł Oryginału "bread Upon The Waters"
Okładkę i Strony Tytułowe Projektowała Maria Ihnatowicz
Copyright /C/ 1981 by Irwin Shaw
All rights reserved
/C/ Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
1990
ISBN 83-06-01916-4
***
"Rzucaj chleb twój na wody płynące, bo po długim czasie znajdziesz go".
Księga Eklezjastesa 11,1
Dla Irvinga Paula Lazara
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Rozdział 1.
Leżał w jakimś dziwnym łóżku.
Wokół niego szepty.
Wrażenie bieli.
Maszyneria.
Z oddali huk fal rozbijających się o brzeg.
A może przypływ jego krwi pulsującej na wewnętrznych ściankach.
Płynął dokądś.
Trudno mu było otworzyć oczy, powieki ma tak ciężkie.
Jakiś mężczyzna szedł w wiosennym słońcu.
Miał wrażenie, że już go kiedyś spotkał.
W końcu uświadomił sobie, że to on sam...
Allen Strand, obleczony w źle leżące ubranie, zagłębił się w wonną zieloną
ciszę Central Parku, pozostawiając za sobą zgiełk Piątej Alei.
Szedł wolno, weekendowym krokiem.
W dni powszednie sadził susami, a jego wysoka, chuda postać, zwieńczona długą,
wąską głową, i nos, odziedziczony po przodkach, istny bukszpryt, chwytały jakby
prywatny oceaniczny wiatr.
Proste, stalowo szare włosy unosiły się i opadały niczym morze przy tych
susach.
Eleonora, jego córka, spotkawszy go kiedyś przypadkiem na ulicy, powiedziała,
że nie zdziwiłaby się widząc marszczące się wokół jego dziobu fale, kiedy tak
żegluje poprzez nurty ruchu ulicznego.
Sprawiała mu przyjemność myśl, że tego wieczoru zobaczy Eleonorę.
Miała dobre oko i ostry język, a rzucane przez nią uwagi nie zawsze były
dobrotliwe, ale idąc ścieżką lamowaną ławkami cieszył się na tę szermierkę
słowną w jadalni podczas rodzinnych kolacji, które inaczej mogłyby stać się
obowiązkowym cotygodniowym rytuałem.
Ranek był szary i wietrzny, pomyślał więc, że dobrze zrobi, jeśli wsiądzie po
południu do autobusu i pojedzie do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, do którego miał
kartę wstępu - jedna z jego niewielu ekstrawagancji - i przed kolacją obejrzy
sobie film.
Tego popołudnia wyświetlali Fort Apaczów, rozkoszną nową wersję naiwnego,
heroicznego mitu amerykańskiego, antidotum na zwątpienie.
Widział go już parokrotnie, ale przywiązał się do niego jak dziecko, które się
upiera, by mu co wieczór czytano do poduszki tę samą historyjkę.
Wiatr ucichł jednak koło południa, niebo się przejaśniło, wobec tego postanowił
zrezygnować z filmu i wybrać się na jedną ze swych ulubionych przechadzek, kilka
mil w kierunku zachodnim, ze szkoły, w której uczył, do domu.
W ten piątek było ciepło i letnio, majowy podarek, trawa przypominała wieś, a
liście drzew w późnym popołudniowym słońcu wyblakłą cytrynę.
Nie spieszył się, przystanął, żeby pośmiać się z pudla dzielnie goniącego
gołębia, przypatrywał się chłopcom grającym w softball, z przyjemnością
obserwował przystojnego młodzieńca i jego ładną dziewczynę, uśmiechniętych
marzycielsko, konspiracyjnie, o twarzach promieniejących obietnicą weekendowej
zmysłowości, kiedy szli ścieżką ku niemu, w ogóle go nie zauważając.
Majowe cielesne tęsknoty, pomyślał.
Dzięki ci, Boże, za wiosnę i piątek.
Był nie praktykującym chrześcijaninem, ale to popołudnie skłaniało do
wdzięczności i wiary.

Strona 1

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Czuł się wolny jak ptak.
Poprawił teksty tygodniowego sprawdzianu, pokłosie Wojny Secesyjnej, i zostawił
Appomatox* i okres Rekonstrukcji** w swoim biurku.
Przez następne dwa dni nie był odpowiedzialny za dzieci, które uczył i oceniał;
w tej chwili wrzeszczą podczas rozgrywek na boiskach albo zbierają doświadczenia
w dziedzinie przeżyć seksualnych na strychach czynszowych kamienic, albo palą
marihuanę po korytarzach, albo napełniają strzykawki heroiną, kupowaną podobno
od grubasa w baseballowej czapce, który zainstalował się na stałe na rogu ulicy
w pobliżu szkoły.
Mając wolne ręce Strand schylił się i podniósł okrągły kamyk, po czym niósł go
przez chwilę niczym lodowiec, z lubością dotykając jego gładkiej, niepoddajnej,
wypukłej powierzchni rozgrzanej tego dnia przez słońce.
Kolacja będzie dzisiaj późno, zasiądą do niej całą rodziną, zboczył więc trochę
z drogi, żeby przejść przez korty tenisowe, gdzie, jak wiedział, będzie grać
jego młodsza córka, Karolina.
Zawołana z niej sportsmenka.
W jej wypadku nie ma mowy ani o marihuanie, ani o heroinie, pomyślał z
zadowoleniem, wielkodusznie litując się nad mniej szczęśliwymi rodzicami.
Świąteczna pogoda sprzyjała wielkoduszności i samozadowoleniu.
Już z daleka rozpoznał Karolinę po ruchach.
Podbiegała do piłki sprężyście i zdecydowanie i niemal po chłopięcemu
przeczesywała palcami swoją krótką blond czuprynę po stracie lub zdobyciu
punktu.
Młody człowiek, z którym grała, wydawał się w porównaniu z nią wątły - Karolina
choć szczupła, była wysoka jak na swój wiek, miała wydatny biust, szerokie
ramiona, długie, zgrabne nogi, nogi wyłaniające się na widok publiczny z
krótkich tenisowych szortów i wysoko oceniane, jak mógł zauważyć, przez
przechodzących obok mężczyzn.
Nie ma mowy o marihuanie ani heroinie, myślał, a o sprawach łóżkowych?
Dzisiaj siedemnastolatka...
Pokręcił głową.
Co robił on sam mając siedemnaście lat, a nawet wcześniej, i ile lat miały te
dziewczyny, z którymi się zadawał?
Lepiej sobie nie przypominać.
Tak czy inaczej te sprawy to domena matki Karoliny i był pewny, że ona da sobie
z nimi radę, jeśli w ogóle z czymś takim można dać sobie radę.
On natomiast zrobił to, co do niego należało, jeśli chodzi o syna, i nie
dostrzegł później u chłopca żadnych sygnałów gwałtownej zmiany uczuć, strachu
czy też nadmiernej fascynacji tymi sprawami.
Młodzieniec po drugiej stronie kortu, choć wydawał się żylasty i niedożywiony,
odbijał mocno i wymiana piłek była ostra, a gra wyrównana.
Strand poczekał do momentu, kiedy Karolina wyłapała trudny, wysoki smecz i
zawołał: - Brawo!
- Odwróciła się, machnęła w jego stronę rakietą, podeszła do ogrodzenia, za
którym stał, i posłała mu pocałunek.
Twarz miała zaczerwienioną, włosy mokre od potu, ale ojciec uważał, że wygląda
rozkosznie, mimo że wysiłek ściągnął mięśnie jej twarzy, przez co nos,
stanowiący na nieszczęście zmniejszoną kopię jego nosa, uwydatniał się bardziej,
niż wtedy gdy na pucołowatym obliczu gościł spokój.
- Cześć, tatku - powiedziała.
- On mnie wykończy, ten Stevie.
Hej, Stevie, chodź tu i przywitaj się z moim ojcem.
- Nie chcę przerywać wam gry - zastrzegł się Strand.
- Będę miała szansę odetchnąć - rzuciła Karolina.
- Potrzebuję tego.
Stevie podszedł do ogrodzenia, czochrając sobie włosy z tyłu głowy.
- Miło mi pana poznać - rzekł uprzejmie.
- Karolina mówiła mi, że był pan jej pierwszym nauczycielem tenisa.
- Zaczęła mnie ogrywać mając dziewięć lat.
Teraz jestem tylko widzem - wyjaśnił Strand.
- Mnie też ogrywa - zapewnił Stevie ze smutnym uśmieszkiem.
- Tylko w te dni, kiedy jesteś na dnie depresji - oponowała Karolina.
- Wolałbym, żebyś nie opowiadała takich rzeczy, Karolino - zaprotestował kwaśno
Stevie.
- Czasem trudno mi się skoncentrować i tyle.
To jeszcze nie depresja.
- Daj spokój - poprosiła Karolina opierając się po koleżeńsku o jego ramię.
- Nie sugerowałam niczego krańcowego, na przykład tego, że idziesz do domu i

Strona 2

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

zapłakujesz się po przegraniu seta czy coś w tym rodzaju.
śartowałam.
- Po prostu nie chcę, żeby odnoszono mylne wrażenie - powtórzył z uporem
młodzieniec.
- Nie bądź taki wrażliwy.
Albo bądź wrażliwy w odpowiednim momencie - rzekła Karolina.
- On zazwyczaj nie bywa taki, tatku.
Nie lubi, kiedy ktoś przypatruje się jego grze.
- Rozumiem to - odezwał się dyplomatycznie Strand.
- Grałbym do teraz w tenisa, gdybym zdołał znaleźć sposób na grę w całkowitych
ciemnościach.
Ale jakoś dam sobie radę.
- Bardzo się cieszę, że pana poznałem - powiedział chłopak i wrócił na drugą
stronę siatki, burząc sobie włosy z tyłu głowy.
- Wybacz mu, tato - dodała Karolina - miał upiorne dzieciństwo.
- Nie wywarło ono jednak zbyt wyraźnego wpływu na jego grę - odparł Strand.
- A jaki wpływ wywarło upiorne dzieciństwo na twoją grę?
- Och, tato - Karolina pomachała mu rakietą - nie truj.
- Zobaczymy się w domu.
Nie spóźnij się za bardzo.
- Przyglądał się jeszcze grze przez dwa kolejne podania, podziwiając, jak chyżo
biega ta dwójka młodych ludzi i jak ich metalowe rakiety śmigają w powietrzu.
Nawet będąc w ich wieku nie odznaczał się chyżością.
Prędki czytacz, pomyślał ruszając znów ku domowi, i powolny, rozważny biegacz.
Dobór talentów.
Ech, wszystko jedno.
Wykształcił w sobie namiastkę szybkości.
Aleksander, dozorca w ich domu, opierał się z kwaśną miną o ścianę obok
szklanych drzwi wejściowych i palił cygaro.
Był to mężczyzna nieokreślonego wieku, o jasnobrązowej skórze i krótko
przyciętych siwych włosach przypominających czapę, rzadko się uśmiechał.
Jeśli się wzięło pod uwagę najbliższą okolicę, nie cieszącą się dobrą
reputacją, z Columbus Avenue na drugim końcu, i wycie syren policyjnych, częsty
tu akompaniament, można było zrozumieć, dlaczego rzadko widywano go
uśmiechniętego.
- ...bry wieczór - powiedział Strand.
- ...bry wieczór, panie Strand.
- Aleksander nie wyjął cygara z ust.
Zaliczał się do ostatnich ludzi w Nowym Jorku, którzy wciąż jeszcze nosili
kurtki mundurowe z czasów drugiej wojny światowej, jakby dla niego wojna po
prostu weszła tylko w kolejną fazę.
- Ładny dzień, co?
- Strand lubił dozorcę i doceniał jego wysiłek utrzymania w znośnym stanie tej
starej, zbudowanej w roku 1910, kamienicy.
- Aha - odparł Aleksander niechętnie.
- Doczekaliśmy się po tej cholernej zimie.
Ale nie potrwa to długo.
Mówią, że jutro będzie deszcz.
- Optymizm, podobnie jak towarzyskość nie należały do jego mocnych stron.
- Pańska żona jest w domu - dorzucił od siebie.
- I syn.
- Miał ambicję wiedzieć, kto przyszedł i kto wyszedł z jego kamienicy.
Lubił porządek i rejestrował przychodzących i wychodzących.
To zmniejszało prawdopodobieństwo nieprzyjemnych niespodzianek.
- Dzięki - rzekł Strand.
Dał Aleksandrowi na Wielkanoc dwadzieścia pięć dolarów i butelkę burbona Wild
Turkey.
śona protestowała z powodu tej nadmiernej hojności, lecz on jej powiedział: -
Należy mu się od nas.
Jest wartownikiem, który chroni nas przed chaosem.
- Aleksander krótko podziękował Strandowi, a jego stosunek nie zmienił się w
sposób widoczny.
Otworzywszy drzwi wiodące do mieszkania, Strand usłyszał dwa rodzaje muzyki -
fortepian w saloniku i żałośliwe, słabe brzdąkanie gitary elektrycznej.
Dolatywał też z kuchni smakowity zapach jadła.
Uśmiechnął się na myśl o kombinacji bodźców na powitanie.
Dźwięki fortepianu towarzyszyły lekcji, której udzielała jego żona, Leslie.
Chodziła do Szkoły Juilliarda zamierzając zostać pianistką koncertową, ale choć

Strona 3

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

grała dobrze, to jednak nie na tyle dobrze, by nią zostać.
Teraz lekcje gry na fortepianie i kursy umuzykalniające, które prowadziła trzy
razy w tygodniu w prywatnej szkole przygotowawczej niedaleko od miejsca, gdzie
mieszkali, zasilały w poważny sposób ich budżet domowy, a także zapewniały
bezpłatną naukę Karolinie.
Wobec nieustannie rosnących czynszów, bez pomocy z jej strony nie mogliby sobie
nigdy pozwolić na to stare, nierozkładowe mieszkanie, o rozległych,
staromodnych, wysokich pokojach.
Próbne takty na gitarze, wyraźnie przytłumione przez zamknięte drzwi,
wychodziły spod ręki ich syna, Jimmyego, który odziedziczył po matce zdolności,
choć nie jej gust, jeśli chodzi o dobór kompozytorów.
Strand nie przeszkodził żadnemu z nich w działalności artystycznej i udał się
do stołowego, gdzie nie mógł słyszeć dźwięków gitary, za to słyszał najpierw
ucznia, potem Leslie, łatwych do odróżnienia, przegrywających pasaż, który, jak
rozpoznał, pochodził z etiudy Szopena.
Dlatego wiedział, kto był tym uczniem - scenarzysta z telewizji zbzikowany na
punkcie Szopena.
Psychoanalityk powiedział mu, że gra na fortepianie pomoże zmniejszyć napięcie.
Napięcie może uległo zmniejszeniu, myślał Strand słuchając, ale Szopen nie
czułby się zadowolony.
Leslie miała wielce mieszane grono uczniów - był wśród nich policjant o dobrym
słuchu i "drewnianych" palcach, który cały wolny czas poświęcał na ćwiczenia;
trzynastolatka, którą rodzice uważali za geniusza, choć Leslie nie podzielała
ich przekonania; prawnik, który oświadczył, że woli grać na pianinie w burdelu
niż pojawiać się w sądzie; oraz kilkoro nauczycieli muzyki, którzy potrzebowali
pomocy, by przygotować się do prowadzenia lekcji.
Wszyscy razem zapewniali Leslie żywą i ciekawą pracę w domu.
Strand uwielbiał muzykę i kiedy mógł sobie na to pozwolić, zabierał Leslie do
opery, a choć od czasu do czasu krzywił się z powodu pewnych dźwięków
dobiegających z saloniku lub pokoju syna, podobało mu się, że mieszkanie niemal
stale przepełniają tony muzyki.
Jeśli pracował w domu, miał do dyspozycji biurko w dużym pokoju, gdzie mógł w
ciszy czytać i pisać.
Pomrukiwał cicho, wtórując pasażowi granemu przez żonę na użytek
zneurotyzowanego scenarzysty telewizyjnego.
Usiadłszy przy okrągłym, dębowym stole w jadalni, której ściany zdobiły pejzaże
malowane przez Leslie w wolnych chwilach, dostrzegł na stole "New York Timesa".
Zguba, pomyślał, sięgając po jabłko do miski z owocami na środku stołu.
Jedząc przeglądał nagłówki w gazecie, którą Leslie zawsze mu zostawiała, bo
nigdy nie miał czasu przeczytać jej do końca rano.
Skonsumował już połowę jabłka, kiedy umilkł fortepian i rozsunęły się drzwi
między pokojem stołowym a salonikiem.
Podniósł się na widok wchodzącej żony i podążającego za nią scenarzysty.
- Och, jesteś w domu - powiedziała Leslie, całując go w policzek.
- Nie słyszałam, kiedy przyszedłeś.
- Delektowałem się koncertem - odparł.
śona pachniała świeżo i zachęcająco.
Długie jasne włosy, związane teraz na czubku, miała w nieładzie, bo grając
energicznie potrząsała głową.
Co to za przyjemność wrócić do domu i do takiej ładnej żony, pomyślał.
W ostatniej klasie była jego uczennicą i pierwszego dnia, widząc ją siedzącą
skromnie w pierwszej ławce na lekcji, zdecydował, że to dziewczyna, z którą się
ożeni.
Wtedy szkoły w Nowym Jorku były inne.
Dziewczęta nosiły sukienki i czesały włosy, i nie uważały skromnego wyglądu za
dziwaczenie.
Czekał, aż Leslie skończy szkołę, zanotował sobie starannie adres, złożył
wizytę i ku przerażeniu jej rodziców, których zdaniem jego decyzja nauczania w
szkole publicznej była znakiem sądzonego mu niepowodzenia w życiu, ożenił się z
Leslie po pierwszym roku jej studiów u Juilliarda.
Teściowie zmienili nieco swoją opinię, kiedy urodziła się Eleonora, ale nie za
bardzo.
W każdym razie teraz mieszkali w Palm Springs, a on nie czytywał ich listów do
córki.
- Mam nadzieję, że ten hałas panu nie przeszkadzał - zagadnął scenarzysta.
- Zupełnie nie - odparł Strand.
- Robi pan duże postępy, trzeba przyznać, panie Crowell.
- Musiał pan słuchać, kiedy grała pańska żona - zauważył ponuro Crowell.

Strona 4

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Napięcie, w którym żył, nie zmniejszyło się chyba specjalnie od zeszłego
piątku.
Strand się roześmiał.
- Potrafię poznać różnicę, panie Crowell.
- Pewno, że pan potrafi - zgodził się Crowell.
- Pan Crowell i ja mamy zamiar napić się herbaty, Allen - wtrąciła Leslie.
- Dołączysz do nas?
- Z ochotą.
- To kwestia chwilki - zapewniała - postawiłam wodę.
- Kiedy szła do kuchni, Strand podziwiał jej szczupłą sylwetkę, wygięcie szyi,
niebieską spódniczkę i białą, jakby szkolną bluzkę, którą miała na sobie, mocne
nogi, wyraźne, choć subtelne podobieństwo do starszej córki.
- Zdumiewająca kobieta - oświadczył Crowell.
- O anielskiej cierpliwości.
- Jest pan żonaty, panie Crowell?
- Dwukrotnie - odparł ponurym głosem Crowell.
- I grozi mi trzeci ożenek.
Siedzę po uszy w alimentach.
- Miał kluchowatą, udręczoną twarz, przypominającą przywiędły kartofel bez
łupiny.
Leslie powiedziała Strandowi, że pisze dowcipy do komedii sytuacyjnych.
Sądząc z twarzy Crowella musi to być zajęcie wręcz pustoszące.
Płacił dwadzieścia dolarów za półgodzinne lekcje, dwa razy w tygodniu, jego
trud musiał więc być chyba dobrze wynagradzany, tym bardziej że chodził jeszcze
pięć razy na tydzień do psychoanalityka.
Oto nowoczesna ekonomia amerykańska, pomyślał Strand.
Dowcipy, kanapka psychoanalityka i alimenty.
- Kiedyś musimy się razem napić - zaproponował Crowell.
- I powie mi pan, jak mężczyzna w dzisiejszych czasach może być wciąż żonaty.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odparł lekkim tonem Strand.
- Szczęście.
Lenistwo.
Konserwatywna niechęć do zmian.
- Tak - rzekł z powątpiewaniem Crowell, wyciągając sobie pulchne palce.
Spojrzał na gazetę rozłożoną na stole.
- Potrafi pan jeszcze zmusić się do czytania tych gazet?
- Nałóg - skonstatował Strand.
- Dostaję od nich wścieklizny.
- Proszę siadać, proszę siadać - zachęcała Leslie, wracając z kuchni i
przynosząc na tacy filiżanki, dzbanek z herbatą i talerz ciasteczek.
Nalała herbatę pewną ręką, z lekkim uśmiechem właściwym pani domu, i podsunęła
ciasteczka.
Crowell pokręcił ze smutkiem głową.
- Jestem na diecie - wyjaśnił.
- Cholesterol, wysokie ciśnienie.
Słowem, komplet.
Strand wziął garść ciasteczek.
Nie pił dużo i nigdy nie palił, za to uwielbiał słodycze.
Nie przybrał na wadze ani funta od chwili ukończenia dwudziestu lat.
Zauważył, że Crowell spogląda ponuro na kopczyk łakoci na jego talerzyku.
Crowell chciał dolać sobie mleka do herbaty, ale kiedy spytał, czy to mleko
odciągane, dowiedział się od Leslie, że nie, wypił więc swoją herbatę bez mleka
i bez cukru.
Leslie w roli pani domu zagadnęła go, czy nie chciałby na jakiś czas
zrezygnować z Szopena i spróbować na zmianę Mozarta, Crowell jednak odparł, że
wolałby nie, bo Mozart był cholernie pewny siebie, jak na jego gust.
- Umarł tragicznie - przypomniała mu Leslie.
- Bardzo młodo.
- Tragicznie czy nie - upierał się Crowell - ale zawsze wiedział, dokąd
zmierza.
Szopen był przynajmniej melancholijny.
Leslie westchnęła.
- Jak pan sobie życzy, panie Crowell - powiedziała.
- W przyszły wtorek zabierzemy się do Walca Es-dur.
- W głowie to ja słyszę, jak to powinno wychodzić - dorzucił ze swej strony
Crowell.
- Tylko że nigdy tak mi nie wychodzi.
- To kwestia praktyki - zauważyła taktownie Leslie.

Strona 5

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Miała niski, melodyjny głos, niczym miękki minorowy akord fortepianowy.
- Wyjdzie.
- Czy pani rzeczywiście w to wierzy, pani Strand?
- spytał oskarżycielskim tonem Crowell.
Zawahała się przez moment.
- Nie - przyznała, po czym roześmiała się pogodnie.
Strand, żując ciasteczko, też się zaśmiał i na koniec dołączył do nich Crowell.
Po wyjściu Crowella Strand pomógł żonie odnieść naczynia do kuchni.
Objął ją z tyłu, kiedy zawiązywała sobie fartuch, pocałował w kark i położył
jej rękę na piersi.
- Czy wiesz, co chciałbym teraz zrobić?
- spytał.
- Ciii.
Jimmy jest w domu, a on nigdy nie puka do drzwi - ostrzegła Leslie.
- Nie powiedziałem, że to zrobię.
Powiedziałem, że chciałbym to zrobić.
- Musisz mieć jakiś powód, dla którego uważasz, że powinieneś schlebiać mi dziś
- rzekła z uśmiechem.
- Albo może masz za sobą nadzwyczaj przyjemne popołudnie.
- Przyjemną przechadzkę przez park.
We wszystkim krążą nowe soki.
- Puścił ją.
- Widziałem Karolinę podczas partii tenisa.
- Ach, co to za dziewczyna - westchnęła Leslie.
- Dorobi się nóg jak u ciężarowca.
- Na razie nie wygląda na to, żeby jej to groziło.
- Z kim grała?
- Leslie mieszała sos gotujący się w rondlu na kuchence.
- Z jakimś nowym chłopakiem - odparł.
- Nieźle gra.
Ale z tego, co mogę powiedzieć...
no...
trochę za fajnowy, jak na mój gust.
- Mam nadzieję, że nie zmierzyłeś go tym swoim spojrzeniem staroświeckiego ojca
dziewicy.
- O czym ty mówisz?
- spytał, jakkolwiek świetnie wiedział.
Po z górą dwudziestu trzech latach małżeństwa musieli już uzgodnić normy
odpowiedniego zachowania, szczególnie dotyczące młodych.
Leslie wolna była całkowicie od uprzedzeń i mawiała, czasem z rozbawieniem,
czasem bez, że choć między nią a mężem jest tylko siedem lat różnicy, to dzielą
ich trzy generacje.
- Wiesz, o czym mówię - odparła.
- Widziałam, co jedno twoje spojrzenie potrafiło zrobić z niektórymi biednymi
chłopcami Eleonory, kiedy zaczęła mieć kawalerów.
Zamieniałeś ich w stalagmity, zanim zdołali powiedzieć "cześć".
- Powinni mi dziękować - oświadczył Strand, którego bawiła ta drobna wymiana
zdań.
- Przygotowałem ich na ciężkie próby w późniejszych latach ich żywota.
Czy pamiętasz, jaka atmosfera panowała w twoim domu, kiedy się tam po raz
pierwszy zjawiłem?
Zachichotała.
- Polarna - rzekła.
- Jedną z rzeczy, które podziwiałam u ciebie, było to, że zachowywałeś się,
jakbyś zupełnie jej nie zauważał.
No ale byłeś dorosłym mężczyzną.
- Twój ojciec pomógł mi wydorośleć.
- No tak - przyznała.
- Nieźle się napracował.
- Dziękuję, kochanie.
- Skłonił się z ironią.
- W każdym razie, jeśli Karolina chce grać z chłopakiem, który potrafi rozegrać
dobry mecz, to nie musi nas obchodzić, co on porabia poza kortem.
Myślę, że go znam.
Czy Karolina ci go przedstawiła?
- Ma na imię Stevie.
Nie uznała za stosowne podać mi jego nazwiska.
- Stevie, ach tak.

Strona 6

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Był tu raz czy dwa po południu.
Bardzo miły chłopiec.
Westchnął.
- Gdybyś musiała użerać się ze smarkaczami, których ja widuję przez pięć dni w
tygodniu, zapewne zmieniłabyś nieco swój stosunek do niewinności młodzieży.
- Musisz poprosić o przeniesienie do bardziej cywilizowanej szkoły - rzekła.
- Mówiłam ci to już tysiąc razy.
- Powiedz to panom z Ministerstwa Oświaty -odparł, biorąc następne ciasteczko.
- Ich zdaniem nie ma niecywilizowanych szkół.
Zresztą lubię trudne zadania.
Każdy potrafi uczyć historii u Świętego Pawła czy w Exeter.
- Nie był zupełnie pewien, czy to prawda, ale brzmiało to przekonująco.
- Pozwalasz się wszystkim wykorzystywać - powiedziała, mieszając energicznie
sos.
Westchnął ponownie.
To jej stała piosenka.
- Założę się, że żona księcia Wellingtona też myślała, że wszyscy go
wykorzystują.
Leslie się roześmiała.
- Kiedy zaczynasz obrzucać mnie postaciami historycznymi - oznajmiła - wiem, że
zostałam pokonana.
Wyjdź z mojej kuchni.
Muszę się skoncentrować na kolacji.
- Boski zapach.
Co będziemy jedli?
- Cielęce eskalopki w sosie pomidorowym z korzeniami.
Piccatę alla pizzaiola.
Daj mi teraz spokój.
Muszę myśleć po włosku.
Już w drzwiach jadalni powiedział: - Moglibyśmy przynajmniej przekonać
Jimmyego, żeby nie wchodził do sypialni bez pukania.
Szczególnie podczas weekendów.
- To twój syn - zauważyła.
- Sam go przekonaj, - Machnęła ręką, żeby już sobie poszedł.
Cóż, pomyślał siadając przy stole i biorąc znów gazetę do ręki, jedno jest
pewne, mamy z Leslie o czym mówić.
Czytał gazetę, kiedy do jadalni wkroczył wolnym krokiem Jimmy, na bosaka, w
dżinsach i bawełnianej bluzie.
Miał gęste, kędzierzawe czarne włosy - genetyczny atawizm w rodzinie blondynów
- schodzące nisko i zarastające kark.
Nos jednak niewątpliwie odziedziczył po ojcu.
- Cześć, papciu - rzekł opadając na krzesło.
- Jak się z tobą obchodzą?
- Jeszcze jakoś się trzymam - odparł Strand.
Jimmy był jedynym dzieckiem, które nazywało go papciem.
Zerknął na syna.
- Czego o tobie nie mógłbym powiedzieć.
Czy patrzyłeś ostatnio do lustra?
- Jestem ponad takie drobne próżności, papciu - rzucił Jimmy beztrosko.
- Jesteś okropnie wychudzony.
Ludzie pomyślą, że cię głodzimy.
Jadłeś coś dzisiaj?
- Wstałem dopiero jakieś dwie godziny temu.
Podjem sobie w czasie maminej kolacji.
- Kiedy dzisiaj wróciłeś?
Jimmy wzruszył ramionami.
- Co za różnica?
O czwartej czy piątej.
Kto by na to zwracał uwagę.
- Czasem, Jimmy - powiedział Strand z nutą ironii w głosie - powinieneś
zdradzić swemu staremu, co masz do roboty do piątej nad ranem.
- Szukam nowej tonacji, papciu - odparł Jimmy.
- Gram albo słucham muzyki.
- O ile wiem, to w Carnegie Hall przestają grać o wiele wcześniej niż o piątej
rano.
Jimmy roześmiał się i podrapał pod trykotem.
- W tym roku nie odbywa się to w Carnegie Hall.
Nie słyszałeś o tym?

Strona 7

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Sińce pod oczami sięgają ci aż po brodę.
- Dziewczyny to uwielbiają - skonstatował Jimmy z zadowoleniem.
- Dzięki temu wyglądam jak nawiedzony geniusz, powiedziała mi jedna z nich.
Czyżbyś nie chciał, żebym wyglądał jak nawiedzony geniusz?
- Niespecjalnie.
Jimmy wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów z kieszeni i zapalił jednego.
Strand patrzył z dezaprobatą na syna, kiedy ten zaciągnął się, po czym wypuścił
dym nozdrzami.
Był jedynym palaczem w rodzinie.
- Jimmy, czy czytałeś kiedy, co naukowcy mówią o związku między paleniem a
rakiem?
- spytał.
- Czy czytałeś kiedy, co naukowcy mówią o skażeniu atomowym?
Strand westchnął, po raz trzeci od momentu, kiedy wrócił tego popołudnia do
domu.
- W porządku - powiedział z rezygnacją.
- Jesteś wystarczająco dorosły, żeby podejmować decyzje na własną rękę.
- Jimmy miał osiemnaście lat i zarabiał na tyle dużo pieniędzy imając się
rozmaitych dorywczych prac, o których nigdy nie mówił, żeby nie musieć prosić
ojca o kieszonkowe.
Ukończył szkołę średnią, nawet nie najgorzej, rok temu, i roześmiał się tylko,
gdy Strand sugerował podjęcie studiów.
- Powiedz mi, Jimmy - spytał Strand - jestem ciekaw, co to za nowa tonacja, o
której rozprawiasz?
- Gdybym wiedział, papciu, tobym jej nie szukał - odparł lekko Jimmy.
- A powiesz mi, kiedy ją znajdziesz?
- Powietrze zaczyna tu gęstnieć od sarkazmu - zauważył syn, ale bez urazy.
- W porządku.
Powiem ci.
Jeśli i kiedy.
Strand wstał.
- Wezmę prysznic i przebiorę się do kolacji - oznajmił.
- A ty?
- Ach, to dziś piątek - zdziwił się Jimmy, podnosząc się z krzesła.
- Dzięki za przypomnienie.
Nie martw się, papciu.
- Objął czule ojca.
- Wypucuję się.
- Pociągnął nosem.
- Widzę, że mama jest wciąż w swoim okresie włoskim.
Będę tutaj tkwił jak rzep, już choćby ze względu na jedzenie.
- Czy mógłbym ci zaproponować ogolenie się, jak już przy tym jesteśmy?
- Propozycja przyjęta do wiadomości.
- Jimmy uścisnął lekko ramię ojca.
- Mam wspaniały pomysł, może byś się wybrał któregoś wieczoru razem ze mną?
Przedstawię cię jako jednego z nowoorleańskich pionierów boogie-woogie.
Dziewczyny potracą dla ciebie głowy.
Strand parsknął śmiechem rozgrzany dotykiem ręki syna na ramieniu.
- Nigdy więcej cię nie wpuszczą.
- A teraz - ciągnął poważnym tonem Jimmy - pozwól, że zapytam ja ciebie.
Czy ty kiedy patrzysz do lustra?
- Niekiedy.
- Czy przychodziło ci czasem do głowy, że nie wyglądasz tak najlepiej?
- Twarz miał teraz poważną.
- Wyglądasz na strasznie zmęczonego, papciu.
- Czuję się dobrze - zbył go krótko Strand.
- Mam trochę zaoszczędzonych dolców - powiedział Jimmy.
- Jak się skończy rok szkolny, może by wysłać ciebie i mamę na parę tygodni
gdzieś nad morze, co?
- Dzięki, Jimmy.
Zachowaj swoje pieniądze.
Będziesz ich z pewnością potrzebował, i to szybko.
A zresztą lubię to miasto w lecie.
- Dobra.
- Jimmy wzruszył ramionami.
- Niech będzie po twojemu.
Ale gdybyś zmienił zdanie...
- Nie zmienię zdania.

Strona 8

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Uparty z ciebie facet.
- Jimmy potrząsnął głową, zdjął rękę z ramienia ojca i zgasił papierosa.
- Niech będzie po twojemu.
A jeśli przypadkiem znajdziesz nową tonację, zgłoś się z nią.
Drzwi są zawsze otwarte dla ciebie.
- Ruszył do kuchni.
- Muszę zbadać, skąd pochodzi ta smakowita woń.
Strand wszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic, i obejrzał się w lustrze.
Jimmy miał rację.
Wyglądał na zmęczonego.
Pod oczami miał worki, oczy i cerę jakby wyblakłe.
Opanował chęć ucięcia sobie drzemki.
Gdyby Leslie przyszła i zobaczyła go w łóżku, zmartwiłaby się i wypytywała, czy
źle się czuje, bo nie miał zwyczaju kłaść się po południu.
Nie chciał, by mówiła, że jest przepracowany i że powinien wybrać się do
doktora.
Stał długo pod prysznicem i na koniec puścił niemal lodowatą wodę.
Ubierając się do kolacji czuł się lepiej, mimo że w lustrze wcale lepiej nie
wyglądał.
Pięćdziesiątka to nie wiek, żeby czuć się staro, nawet po tygodniu pracy,
powiedział sobie.
Kiedy wrócił do jadalni, Eleonora nakrywała do stołu.
- Cześć, dziecinko - powiedział całując córkę.
- Co słychać?
- Śmigam w górę w hierarchii służbowej niczym rakieta - rzekła, układając na
stole serwetki.
- Szef mówi, że według niego za dziesięć lat będę pierwszą kobietą na
stanowisku wicedyrektora firmy.
Mówi też, że kiedy razem pracujemy, zapomina, że jestem ładną dziewczyną.
Co o tym myślisz?
- Myślę, że się do ciebie zaleca.
- Oczywiście - odparła z zadowoleniem.
- Ale bez powodzenia.
Jest zresztą o dobre parę lat za stary.
Pracowała jako analityk zestawów komputerowych w wielkim koncernie na Park
Avenue.
Studiowała matematykę i ukończyła kursy programowania komputerowego, była
szybka, pewna siebie i rzeczowa.
Pracowała zaledwie dwa lata, lecz już powierzano jej opracowywanie programów
komputerowych dla najrozmaitszych przedsiębiorstw i instytucji w Nowym Jorku i
poza nim.
Jej entuzjastyczny stosunek do własnej pracy przypominał pasję Leslie do
muzyki.
Eleonora próbowała tłumaczyć to swemu ojcu, który obawiał się o przyszłość
ludzkości w coraz bardziej skomputeryzowanym i bezosobowym świecie.
- To tak jakby dzięki maksymalnemu wysiłkowi wyobraźni i własnym talentom
zaprowadzić w chaosie ład.
Idziesz, dajmy na to, do szpitala i widzisz dublowanie prac, ludzkie pomyłki,
marnowanie czasu, które może kosztować życie, stawiane według najlepszych chęci,
ale fałszywe diagnozy, które maszyny mogą skorygować w ciągu sekundy, doktorów
grzęznących po uszy w stosach rejestrów, zamiast przynosić ulgę w cierpieniu...
prędko opracowujesz system i widzisz z satysfakcją, jak wszystko znajduje swoje
miejsce, wszystko działa, a ty wiesz, że to twoja zasługa.
To samo w interesach.
W najprostszy ze sposobów uwalniasz biednych, nieszczęsnych urzędników od
tysięcy godzin nudy.
Przeciwnie niż myślisz, tato, dzięki temu ludzkość staje się bardziej, a nie
mniej ludzka.
Strand podziwiał jej elokwencję i zapał, ale pozostał przy swoim zdaniu, choć
cieszył się z tego, że córki nie zadowala po prostu bycie ładną dziewczyną.
Poszła na studia i sama za nie płaciła, pracując podczas wakacji i udzielając
korepetycji w ciągu roku akademickiego, a teraz mieszka w małym mieszkanku na
Wschodniej Siedemdziesiątej którejś Ulicy.
Strandowi było przykro, kiedy oznajmiła w dniu otrzymania dyplomu, że nie chce
już dłużej dzielić pokoju w rodzinnym mieszkaniu z małą siostrzyczką.
Ani Leslie, ani Strand jednak nie oponowali; jak sobie powiedzieli, Eleonora to
zdolna, rozumna dziewczyna, potrafi się o siebie troszczyć, zresztą rzecz to
całkiem normalna, że młodzi się uniezależniają.

Strona 9

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

A jak mówiła Eleonora: - Przecież nie wyjeżdżam do Laponii ani do Peru.
Będę mieszkać po drugiej stronie parku i kiedy znajdę się w niebezpieczeństwie,
krzyknę tak głośno, że mnie usłyszycie przez staw.
- Jak dotąd nie krzyczała.
Kiedy dostała tę posadę i oznajmiła ojcu, jaką otrzymuje pensję, złożył jej
gratulacje z nutą smutku, bo bezpośrednio po studiach zarabiała więcej niż on po
dwudziestu siedmiu latach pracy w szkolnictwie miejskim.
- Tego lata wezmę trzytygodniowy urlop - powiedziała Eleonora, otwierając
korkociągiem jedną z dwu stojących na kredensie butelek Chianti - dwa tygodnie
płatnego i tydzień bezpłatnego, bo chcę się wybrać do jakiegoś nowego miejsca.
Nie masz żadnego pomysłu, tato?
- Hm.
- Strand pociągnął się w zamyśleniu za ucho.
- To zależy.
Jedziesz sama?
Korek wyskoczył z lekkim pyknięciem i Eleonora postawiła butelkę na stół.
Obróciła się, spojrzała prosto na ojca.
- Nie - odparła beznamiętnym głosem.
- Niewątpliwie z jakimś młodzieńcem.
- Niewątpliwie.
- Uśmiechnęła się.
- A co on chce robić?
- Nie jest jeszcze zdecydowany.
Bąka o wyjeździe na jakąś grecką wyspę, wylegiwaniu się na plaży i pływaniu.
- To nie brzmi tak niezachęcająco - skonstatował Strand.
- Przysięga, że na tej wyspie nie ma żadnych komputerów ani nawet maszyny do
pisania.
Twierdzi, że wrócę do pracy ze świeżym zapasem entuzjazmu.
- Eleonora wzięła przyniesiony przez siebie bukiecik i wstawiła go do wazonu na
środku stołu.
- On tam już był przedtem - uśmiechnęła się - z inną damą.
- Powiedział ci to?
- spytał Strand, starając się unikać nuty nagany w głosie.
- Wszystko mi mówi - zapewniła.
- Jest z takich, co to robią.
- Inne czasy - zawyrokował Strand, usiłując mówić beztrosko.
- Pod każdym względem.
W moich czasach...
- przerwał i uśmiechnął się - w moich czasach e...
nic.
Ty mówisz mu wszystko?
- Wszystko, ale selektywnie.
- Eleonora parsknęła śmiechem.
- Dlaczego nie przyprowadzisz go kiedyś do nas?
- Nie gustuje w rodzinie, jak mówi.
A zresztą nie jestem pewna co do niego.
Jeszcze nie.
Zobaczymy, czy zda trzytygodniowy egzamin.
Potem może wystawię go na działanie żywiołów.
- W każdym razie - poprosił Strand - przyślij mi pocztówkę.
Sam nie miałbym nic przeciwko greckiej wyspie.
I to nie tylko na trzy tygodnie.
Może kiedy przejdę na emeryturę...
Eleonora podeszła do ojca, zarzuciła mu ręce na szyję i popatrzyła na niego z
uwagą.
Była niższa od młodszej siostry, szczuplejsza; ładny prosty nosek i
ciemnoniebieskie oczy odziedziczyła po matce.
- To wydaje się okropnie niesprawiedliwe, prawda?
- powiedziała cicho.
- Ja sobie mogę wziąć trzytygodniowy urlop pracując zaledwie nieco więcej niż
dwa lata, a ty...
Strand klepnął ją delikatnie po plecach.
- Nie bolejemy z tego powodu.
Wybraliśmy rodzinę.
Ty nie masz rodziny...
jeszcze...
- Chwała Bogu!
- wykrzyknęła Eleonora.

Strona 10

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Z kuchni przyszła Leslie, zdejmując po drodze fartuch.
- Kolacja prawie gotowa - oznajmiła.
- Pani Curtis już gotowa do podawania do stołu.
- Pani Curtis, żona Aleksandra, przychodziła pomagać Leslie trzy razy w
tygodniu.
- Wszyscy już są?
- Jeszcze nie ma Karoliny - powiedziała Eleonora odsuwając się od ojca.
- To dziwne - rzekła Leslie.
- Kwadrans temu zapadł już mrok.
Nie może przecież grać wciąż w tenisa.
Ponadto wie, kiedy siadamy do stołu.
- Pewno wstąpiła na wodę sodową czy coś takiego - uspokajał Strand.
- Mamy czas na drinka.
Leslie, Eleonoro?
- Podszedł do kredensu i otworzył drzwiczki szafki, w której stały dwie
butelki: whisky i sherry.
- Mnie nie nalewaj, dziękuję - uprzedziła Eleonora.
Strand nigdy nie widział, żeby piła alkohol, jeśli nie liczyć paru łyków wina.
Zastanawiał się, czy zachowuje abstynencję jedząc kolację w towarzystwie tego
młodzieńca, który mówi jej wszystko, czy też rezerwuje trzeźwość na użytek
rodziców.
Wszystko, ale selektywnie, jak dopiero co stwierdziła.
- Ja wypiję szklaneczkę sherry - rzuciła Leslie.
Strand nalał jej sherry, a sobie szkockiej whisky z wodą.
Pojawił się Jimmy, wyszorowany pod prysznicem i czysty, pachnący mydłem.
- Cześć, Eleonoro!
Jak się ma rodzinna piękność?
- spytał.
- Zdzieram sobie ręce do kości ciężką pracą - odparła.
- Ależ jesteś dzisiaj wypucowany, aż błyszczysz.
- Na twoją cześć - zapewnił Jimmy.
- Kiedy zaszczycasz rodzinę swoją obecnością przy stole, to minimum tego, co
mogę zrobić, to się ogolić.
- Wiesz, jak się nieco ogarniesz, wyglądasz nawet przystojnie - przyznała
Eleonora.
- Trochę jak korsykański bandyta umyty i wystrojony na mszę.
Jimmy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Mam swoich czcicieli.
Skromne zastępy.
- Jimmy - powiedział Strand - nalaliśmy sobie po szklaneczce, matka i ja.
Chcesz do nas dołączyć?
Jimmy potrząsnął przecząco głową.
- Muszę trenować przed olimpiadą - wyjaśnił.
- Olimpiadą?
- spytała z niedowierzaniem Eleonora.
- Jaką olimpiadą?
- W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym - wyjaśnił Jimmy, znów się
uśmiechając.
- Liczę na złoty medal w konkurencji natychmiastowej gratyfikacji.
- Stawiam na ciebie, bracie - powiedziała Eleonora.
Rywalizowali ze sobą i Eleonora nie ukrywała potępienia dla jego stylu życia i
doboru kolegów.
Jimmy, który wysoce cenił inteligencję siostry, ze swej strony wyrażał się
wzgardliwie o marnowaniu przez nią życia, jak to określał, przez tarzanie się w
tym, co nazywał bezmyślnym, skomputeryzowanym, burżuazyjnym łóżkiem wodnym*.
W okazjonalnych wybuchach Jimmyego pobrzmiewała niesprecyzowana i nie mająca
konkretnego adresata lewicowość, co martwiło Stranda z jego uporządkowanymi i
pragmatycznymi poglądami na społeczeństwo, w którym przyszło im żyć, lecz nie
próbował podejmować dyskusji z synem.
Nieunikniona choroba młodości, powiedział sobie, kiedy Jimmy się wyrywał z
czymś takim.
Wiedział, że Jimmy i Eleonora szczerze się lubią, choć czasem wymiana zdań
między nimi stawała się nieprzyjemnie ostra.
Odchrząknął głośno i uniósł szklaneczkę.
- Za...
no cóż...
- zwrócił się do Eleonory - za Grecję.
Leslie wyglądała na zaskoczoną.

Strona 11

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jaką Grecję?
- Powiem ci później, mamo - przyrzekła Eleonora.
- Między nami dziewczętami.
- Biedną kucharkę parającą się garami omija wszystko.
Wszystkie ploteczki - poskarżyła się Leslie, sącząc swoje sherry.
- No, jeśli Karolina nie pojawi się w ciągu najbliższych pięciu minut, będziemy
musieli siadać do stołu bez niej.
Czy mówiła, że się spóźni, kiedy ją widziałeś, Allen?
- Nie.
- To była pierwsza whisky w tym tygodniu, toteż smakował trunek na języku, gdy
rozległ się dzwonek do drzwi.
- Z pewnością Karolina - powiedziała Leslie.
- Chociaż ona ma klucz...
Dzwonek nie przestawał dzwonić - długo, głośno i nieustannie.
- Chryste Panie - zdenerwowała się Leslie.
- Przecież ona wie, że nie jesteśmy głusi.
Jimmy popatrzył szybko na ojca.
Strand dojrzał zaniepokojenie na twarzy syna i miał takie wrażenie, jakby
odbijał się na niej wyraz jego własnego oblicza.
- Ja otworzę - rzucił Jimmy i wypadł z jadalni.
Strand postawił swoją szklaneczkę i ruszył za nim, usiłując zachowywać się
obojętnie.
Jimmy otwierał drzwi, kiedy Strand dotarł do przedpokoju.
Potykając się i prawie padając Karolina przekroczyła próg.
Podtrzymywała mężczyznę, który miał głowę zwieszoną na piersi.
Oboje byli zakrwawieni.
Rozdział 2.
- Jest dokładnie w twoim wieku - usłyszał czyjś głos albo pamiętał, że usłyszał
głos.
Znajomy głos...
Jimmy rzucił się do przodu i próbował objąć ramieniem siostrę i podtrzymywanego
przez nią mężczyznę.
Strand przyskoczył, żeby mu pomóc.
Mężczyzna jęknął.
- Mnie nic nie jest - powiedziała dysząc Karolina.
- Trzymajcie jego.
To jego krew, nie moja.
- W wolnej ręce ściskała wciąż rakietę.
Sweter i dżinsy, które włożyła na strój tenisowy, miała zaplamione.
Strand objął rannego w pasie i podtrzymał, a wtedy Karolina go puściła.
Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, z paskudnie nabrzmiałą ciętą raną
biegnącą na ukos przez całą zupełnie nagą czaszkę, skroń i lewy policzek.
Skórzana kurtka, którą miał na sobie, pokiereszowana była w kilkunastu
miejscach.
Usiłował unieść głowę i stanąć o własnych siłach.
- Nic mi nie jest - wymamrotał.
- Proszę się nie kłopotać.
Siądę sobie na chwilę i...
- Zwalił się znowu w ramiona Stranda.
- Co się tu dzieje?
- Strand usłyszał za sobą głos żony.
- Och, mój Boże.
- Nic poważnego, szanowna pani - wymamrotał mężczyzna, próbując się uśmiechnąć.
- Naprawdę.
- Eleonoro - zawołała Leslie - idź zadzwoń do doktora Prinza i powiedz, że musi
przyjść natychmiast.
- Nie ma potrzeby, naprawdę - zapewniał mężczyzna nieco wyraźniej.
Z wysiłkiem się wyprostował.
- Mój lekarz zaraz się tym zajmie.
Nie chcę kłopotać...
- Zabierzcie go do saloniku - zarządziła energicznie Leslie - i połóżcie na
kanapie.
Eleonoro, nie stój tu.
A co tobie, Karolino?
- Nie ma powodu do niepokoju, mamo - oświadczyła Karolina.
- Umazałam się tylko.
Puść mnie, Jimmy.
Nie potrzebuję sanitariuszy.

Strona 12

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jej głos brzmiał ostro i gniewnie, dźwięczała w nim nowa nuta nigdy przedtem
nie słyszana przez Stranda.
- Jeśli pozwoli mi pan poruszać się samemu - rzekł mężczyzna - zobaczy pan,
że...
Ostrożnie, wciąż gotów złapać rannego, Strand odstąpił do tyłu.
Zauważył, że poplamił sobie rękaw marynarki krwią cieknącą nieznajomemu z rany
wzdłuż knykci, a potem zawstydził się, że zwraca na coś takiego uwagę.
Ranny zrobił duży krok do przodu...
- Widzi pan?
- spytał z godnością pijaka poddającego się próbie trzeźwości zarządzonej przez
policjanta.
Dotknął policzka i obejrzał ze spokojem krew na ręce.
- Niewielkie skaleczenie.
Zapewniam pana.
Wolnym krokiem ruszyli do saloniku.
Mężczyzna siadł ciężko na drewnianym krześle.
- Bardzo to uprzejmie z państwa strony, ale nie powinni państwo się tak
kłopotać.
- Był w jego wieku, jak przypuszczał Strand, i niemal tego samego wzrostu.
Jeśli cierpiał, nie odbijało się to na jego pokancerowanej, bladej twarzy.
- Jimmy, idź i przynieś trochę ciepłej wody i myjkę - poleciła Leslie.
Spojrzała na zakrwawioną twarz.
Krew wciąż kapała na dywan saloniku.
- I ręcznik.
Dwa ręczniki.
W apteczce znajdziesz bandaże i plaster.
I przynieś pojemnik z lodem.
- Nie ma potrzeby zawracać sobie głowy - oponował mężczyzna.
- To niewiele więcej niż draśnięcie.
- Karolino, wyglądasz, jakbyś wracała z wojny - zwróciła się Leslie do córki.
- Jesteś pewna, że nic ci nie dolega?
Nie bądź no teraz tak głupio dzielna.
- Mówiłam ci - odparła Karolina, ale głos jej drżał.
- Nic mi nie jest.
-Wciąż dzierżyła w ręce rakietę, jakby w najbliższych sekundach miała jej
potrzebować w jakiejś nowej i ważnej rozgrywce.
Strand dostrzegł krew również na stalowej ramie rakiety.
- Co się stało?
- spytał.
Stał z boku i czuł się nie najlepiej.
Nigdy w życiu nie widział tyle krwi i zbierało mu się na mdłości.
- Zrobiono na niego skok i...
- zaczęła Karolina.
Weszła Eleonora ze słowami: - Nie ma doktora Prinza.
Automatyczna sekretarka powiedziała, że doktor zadzwoni w ciągu godziny.
Leslie jęknęła.
Eleonora objęła Karolinę i zaczęła ją tulić.
- Maleńka - mówiła - wszystko już w porządku, wszystko w porządku.
Na pewno nie jesteś ranna?
Karolina nagle się rozszlochała, a ramionami jej wstrząsnął dreszcz.
- Nic mi nie jest - wykrztusiła.
- Muszę tylko umyć twarz i przebrać się, i tyle.
Och, jak się cieszę, że wszyscy są w domu.
Wrócił Jimmy z miską gorącej wody, ręcznikami, bandażami i pojemnikiem z lodem.
Kiedy Leslie zamoczyła ręcznik i zaczęła delikatnie obmywać ranę na głowie
mężczyzny, ten powiedział: - To zbyt wielka uprzejmość ze strony państwa.
Przykro mi, że narobiłem takiego zamieszania i tyle kłopotu.
- Głos miał teraz zaskakująco cichy, jakby przepraszał, że zadzwonił przez
pomyłkę do złych drzwi.
Mówił z akcentem właściwym ludziom wykształconym w dobrych szkołach na
wschodnim wybrzeżu.
Nie poruszył się ani nie skrzywił, kiedy Leslie zmywała mu krew, a potem
opatrywała otwartą ranę na ręce i gdy ręcznik przybrał ponurą barwę
zardzewiałego żelaza.
Robiła to szybko, sprawnie, jakby opatrywanie pokiereszowanych nieznajomych
było codziennym zajęciem u niej w domu.
- Obawiam się, że trzeba będzie założyć kilka szwów, jak przyjdzie doktor -
oznajmiła rzeczowym tonem.

Strona 13

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Mam nadzieję, że nie sprawiam panu bólu.
- Ani trochę - zapewniał mężczyzna.
- Ufam, że mój wygląd nie budzi w pani przerażenia.
To zawsze wygląda gorzej niż jest w rzeczywistości.
- Udało mu się uśmiechnąć i uśmiech ten miał ją uspokoić.
- Karolino, jak to się stało?
- spytał Strand.
- Jeśli można - wtrącił nieznajomy - wolałbym sam to wyjaśnić.
Moja droga młoda damo - zwrócił się do Karoliny - jestem pewien, że chcesz
zrzucić z siebie te krwawe szaty.
- Eleonoro - powiedziała Leslie - weź ją do łazienki i wpakuj pod ciepły
prysznic.
- Wierzyła święcie w skuteczność ciepłych pryszniców we wszelkich nagłych
wypadkach.
- I powiedz pani Curtis, żeby zaczekała z podaniem kolacji.
- O, Boże - odezwał się ranny.
- Zepsułem państwu kolację.
Proszę o wybaczenie.
Naprawdę mogę wstać i pójść do domu.
- Zaczął podnosić się z krzesła.
- Proszę siedzieć spokojnie - rzuciła szybko Leslie, kiedy Eleonora prowadziła
Karolinę, w dalszym ciągu z rakietą w ręce, w stronę łazienki.
Zaczęła teraz owijać głowę rannego bandażem, jej ręce poruszały się sprawnie i
zręcznie.
- Allen, włóż dużo kostek lodu do czystego ręcznika i zrób okład - zwróciła się
do męża.
Kiedy Strand wykonywał jej polecenie, powiedziała do nieznajomego: - Spuchnie
panu policzek.
Proszę przyłożyć do niego lód i dobrze przycisnąć.
W ten sposób opuchlizna sklęśnie.
Mężczyzna potulnie przyłożył do policzka lód zawinięty w ręcznik.
Strandowi wydał się nagle absurdalnie podobny do chłopczyka, który brał udział
w bójce i teraz pozwalał matce łagodzić jej skutki.
Jimmy przypatrywał się z ciekawością rannemu.
- Ktoś panu dał niezły wycisk - orzekł.
- Nie po raz pierwszy - przyznał się nieznajomy.
- Mogło być gorzej.
O wiele gorzej.
Gdyby ta młoda dama nie pospieszyła mi na ratunek.
Anielica pomsty.
- Roześmiał się cicho.
- Całkowicie odwrócona sytuacja.
- Gdzie się to...?
- spytał Strand.
- W parku.
Dziś wieczorem trochę się spóźniłem.
Brzemię interesów.
Stara pułapka.
- Leslie obmyła mu już prawie całą krew.
Sprawiał teraz wrażenie opanowanego i pewnego siebie.
Miał lekko czerwoną, lecz mocną twarz o regularnych rysach, przypominającą
Strandowi portrety hiszpańskich konkwistadorów.
Był pewny siebie i przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
- Odbywałem swoją zwykłą, codzienną rundkę po parku za radą doktora, wiedzą
państwo, jak lekarze suszą głowę osobom w średnim wieku prowadzącym siedzący
tryb życia...
Leslie cofnęła się o krok i przypatrywała swemu dziełu.
- To maksimum tego, co da się na razie zrobić, jeśli chodzi o górne partie -
skonstatowała.
- Nie wygląda to najgorzej.
Teraz ręka.
- Zaczęła owijać bandażem knykcie i dłoń od spodu, oddzierając z przejmującym
dźwiękiem paski przylepca.
- Zgubiłem gdzieś kapelusz - dodał mężczyzna.
- Przypuszczam, że poprawiłby mój wygląd.
- Czym pana uderzono?
- spytał Strand.
- Może trzeba by zrobić zastrzyk przeciw tężcowi.

Strona 14

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To...
narzędzie wyglądało niepokalanie - odparł sucho ranny - chociaż w owym czasie
nie mogłem się co do tego upewnić.
Jestem pewien, że mój doktor zrobi wszystko, co trzeba.
- Jakie narzędzie?
- dopytywał się zaciekawiony Jimmy.
- Sądząc z lektury - wyjaśnił ranny - domyślam się, że kawał ołowianej rurki.
Och, co za zaniedbanie z mojej strony, pozwolą państwo, że się przedstawię.
Nazywam się Russell Hazen.
- Wymówił swoje nazwisko w taki sposób, jakby oczekiwał, że zostanie poznane.
Strand jednak, o ile pamiętał, nie słyszał go nigdy przedtem.
- Allen Strand - przedstawił się.
- A to moja żona, Leslie.
I mój syn, James.
- Czuję się zaszczycony.
- Hazen siedząc skłonił się lekko.
- Mam nadzieję, że spotkamy się znowu w bardziej pomyślnych okolicznościach.
Choć pokrwawiony, myślał Strand, wyraża się jak prawnik.
"Szanowny kolego, kto właściwie zdzielił mnie ołowianą rurką po głowie"...
- Nie musi pan rozmawiać - wtrąciła Leslie - jeśli nie czuje się pan na siłach.
- Chciałbym, by państwo wiedzieli - kontynuował Hazen, ignorując jej
zaproszenie do milczenia - że mają nadzwyczaj dzielną córkę...
- Co ona zrobiła?
- spytał Jimmy.
W jego głosie brzmiało niedowierzanie, jakby ze wszystkich cnót, jakie mógł
przypisać swojej siostrze, akurat odwaga nie przyszła mu do głowy.
- Jak mówiłem, odbywałem swoją codzienną rundkę po parku...
- Rundkę?
Jakiego rodzaju rundkę?
- chciał wiedzieć Jimmy.
Dla młodych, pomyślał Strand, życząc sobie, aby Jimmy się nie wyrywał, w
pierwszym rzędzie liczą się fakty, dopiero potem w grę wchodzi współczucie.
W głosie Jimmyego brzmiała nuta podejrzliwości, jak gdyby zakładał, że jeśli
prawda w końcu wypłynie na wierzch, za stan jego siostry, za krew na jej ubraniu
i za histeryczny szloch w ramionach Eleonory w gruncie rzeczy winę ponosił
Hazen.
- Na rowerze - wyjaśnił Hazen.
- Świetna gimnastyka.
Nie potrzeba zespołu czy partnera, a szczególnie w taki piękny wiosenny dzień
jak dzisiejszy można się nacieszyć szczodrobliwością natury.
Musiał chyba uczyć się retoryki w osiemnastym wieku, pomyślał Strand, słuchając
go bez zmiany wyrazu twarzy.
- Zatrzymałem się na mały odpoczynek - kontynuował Hazen - zboczyłem ze
ścieżki, oparłem się o drzewo i zapaliłem papierosa.
Mój doktor powiedziałby bez wątpienia, że przekreśliłem wszystko, co zyskałem
przez ruch na powietrzu.
No cóż, długotrwały nawyk, w pewnych momentach uspokajający...
Rozmyślałem o sprawie, która zatrzymała mnie nieco dłużej niż normalnie w
biurze, i przypuszczam, że mniej więcej pięć minut zadumy...
- Wtedy na pana zrobili skok?
- Jimmy nie miał zrozumienia dla zadumy, ani własnej, ani cudzej.
- Był zmrok - spokojnie mówił dalej Hazen.
- Cieszyłem wzrok w łagodnym powietrzu światłami budynków po zachodniej stronie
Central Parku.
- Zamilkł na moment, dotknął lekko rany na policzku.
- Potem, jak to powiedziałeś, James, zrobili na mnie skok.
- Sukinsyny - skomentował Jimmy.
- Młodzi, ubodzy ludzie o brzydkich rasowych resentymentach - skonstatował
Hazen ze wzruszeniem ramion.
- Bezprawie to nakaz dnia, własność to popisywanie się niezasłużonym
przywilejem...
Mowa obrońcy, pomyślał Strand.
"Wysoki sądzie, proszę mi pozwolić przedstawić pewne okoliczności łagodzące"...
- Ma pan na myśli to, że byli czarni?
- spytał szorstko Jimmy.
Hazen kiwnął spokojnie głową.
- Przyjaciele ostrzegali mnie, od czasu do czasu.
Szczególnie po zmroku.

Strona 15

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Do diabła!
- rzucił Jimmy pod adresem rodziców.
- Ile razy wam mówiłem, że Karolina musi unikać tego cholernego parku?
- Ile razy, Jimmy - odpowiedział mu ojciec - mówiłem ci, że powinieneś rzucić
palenie i chodzić spać przed piątą rano?
- Przestańcie się sprzeczać - przerwała im obu Leslie ostrym tonem.
Po czym spytała Hazena: - Jak w to została wciągnięta moja córka?
- Pojawiła się nagle skądś - wyjaśnił Hazen.
- Zza krzaków, jak sądzę.
Tych trzech mężczyzn, a właściwie chłopaków, nie więcej niż piętnasto,
szesnastoletnich, przypuszczam, zakradło się z tyłu.
Najpierw dostałem po głowie, zatoczyłem się lekko, ale trzymałem wciąż mocno
rower, który stał się obiektem napaści.
Kapelusz mi spadł, uderzyli mnie znów, tym razem w policzek, jeden z nich
wyciągnął nóż i zaczął ciąć mi kurtkę...
- Spojrzał w dół i pomacał rozciętą skórę.
- Wątpię, żeby naprawdę chcieli pchnąć mnie nożem, zamierzali tylko postraszyć,
żebym puścił rower, wtedy przecięli mi rękę...
krzyczałem, jakkolwiek z pewną trudnością, bo jeden z nich ściskał mi szyję
ramieniem.
Zdumiewająco silnie jak na chłopaka w tym wieku.
- I przez cały czas nie puszczał pan roweru?
- spytał z niedowierzaniem Jimmy.
- To moja własność, James - odparł łagodnie Hazen.
- Chryste Panie - zdumiał się Jimmy, - Z powodu roweru.
Ileż on jest wart?
Stówę?
Sto pięćdziesiąt?
- Trochę więcej - zapewnił Hazen.
- To francuski sprzęt.
Dziesięć przekładni.
Ale nie chodzi o pieniądze.
Jak mówiłem, to moja własność, nie ich.
- I był pan gotów ryzykować, że pana zabiją z powodu zakichanego roweru?
- Zasady nie można podważać - powiedział z godnością Hazen.
- I był pan gotów dać się zabić?
- powtórzył pytanie Jimmy.
- Nie rozważałem spokojnie tej kwestii w danym momencie - przyznał Hazen.
- Przypuszczam jednak, że taka myśl musiała przyjść mi do głowy.
Na szczęście pojawiła się twoja siostra, kompletnie zaskakując łobuziaków.
Wrzasnęła, zanim uderzyła, i ten krzyk zmroził ich na chwilę.
W tym samym momencie, to wszystko przebiegało tak błyskawicznie, że nie
zdołałem tego zarejestrować, zaczęła walić wokół siebie rakietą.
Kantem rakiety.
Musi to być niezła broń.
O ostrych kantach i tak dalej.
Pierwszym uderzeniem strzaskała rękę wyrostka z nożem, ten ryknął i wypuścił
nóż.
Za drugim rozcięła twarz i, jak się obawiam, porządnie uszkodziła oczy
chłopakowi z ołowianą rurką.
Ten upuścił rurkę, zgiął się i uciekł zataczając się i przyciskając rękoma
oczy.
Po czym walnęła tego z nożem dwukrotnie w twarz, aż padł na ziemię.
Nigdy nie myślałeś, że rakieta może być bronią, prawda?
Trzeci chłopak po prostu zwiał.
Przez cały czas twoja siostra wrzeszczała, bez słów, muszę przyznać, chociaż
nikt chyba jej nie słyszał, a jeśli tak, to nie zwracał uwagi.
Powiedziała: "Niech się pan mnie chwyci", złapała rower za kierownicę i
wybiegliśmy, tak mi się przynajmniej wydaje, z parku.
I oto jestem.
- Hazen uśmiechnął się do Leslie i Stranda.
Boże, pomyślał Strand, ta mała!
- Zadowolony jestem teraz - odezwał się na głos - że uległem, kiedy Karolina
mnie prosiła o stalową rakietę.
- Musiał się zdobyć na ten kulawy żarcik, żeby nie zdradzić tego, co czuł -
strachu o córkę, który go ogarnął podczas opowieści Hazena.
- Ja też - przyznał z powagą Hazen.
- Więcej niż zadowolony.

Strona 16

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zapewne wcale nie przesadzę, jeśli powiem, że zawdzięczam życie pańskiej córce.
Proszę jej przekazać, że jeśli w jakiś sposób mógłbym okazać jej swoją
wdzięczność...
- Jestem pewna, że ona czuje się szczęśliwa, bo wyszedł pan z tego cało -
odezwała się Leslie.
- Jako tako, powiedzmy.
- Pozwoliła sobie na uśmieszek.
- To wystarczająca nagroda.
- Popatrzyła na męża, w oczach miała łzy.
- Co ty wiesz o naszej małej?
- szepnęła.
- Więcej niż wiedziałem przed dwudziestoma minutami - odparł Strand.
Objął ramieniem żonę.
Któreś z nich drżało, ale nie był pewien, czy to Leslie, czy on sam.
- Czy zawiadomił pan policję?
- spytał kategorycznym tonem Jimmy.
Hazen zaśmiał się głucho.
- Policję?
W tym mieście?
Jestem prawnikiem, James.
A cóż oni mogą zrobić?
Odgadłem, pomyślał Strand, to prawnik.
Hazen zaczął podnosić się z krzesła.
- Wystarczająco długo uniemożliwiałem państwu zjedzenie kolacji.
Teraz już lepiej pójdę do do...
- Zachwiał się i siadł ciężko z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
- Może jeszcze parę minut odpoczynku - dodał zdławionym głosem.
- Proszę zostać na miejscu - odezwała się Leslie - aż do przyjścia lekarza.
- Może byłoby to wskazane - zgodził się słabym głosem Hazen.
- Jeśli państwo nie mają nic przeciwko temu.
- Czy chce pan, żebym zadzwonił do pańskiego domu?
- spytał Strand.
- I powiedział, gdzie pan jest i że pojawi się pan później?
- Wszystko jedno, i tak nikt na mnie nie czeka - zapewnił Hazen.
- Zostałem sam na weekend.
- Mówił chłodnym i obojętnym tonem.
Ma tarapaty w domu, myślał Strand, podobnie jak w parku.
- Nalałem sobie szklaneczkę whisky przed kolacją, kiedy pan przyszedł.
Myślę, że i panu dobrze by zrobił alkohol - odezwał się.
- Dziękuję, owszem, dobrze mi zrobi.
- Czystą czy z wodą?
Mamy tylko szkocką.
- Nie wspomniał o sherry.
Po tym, co przeszedł Hazen, Strand wątpił, żeby wystarczyło mu sherry.
- Czystą - poprosił Hazen, kładąc głowę na oparciu krzesła i przymykając oczy.
- Lepiej nalej whisky i dla mnie - dodała Leslie, gdy Strand skierował się w
stronę jadalni.
W przedpokoju zadzwonił telefon, kiedy nalewał trunki.
Postawił szklaneczki na kredensie, żeby go odebrać.
Dzwonił doktor Prinz i najwyraźniej był zirytowany.
Z jego głosu znikła jednak irytacja, gdy Strand opowiedział mu pokrótce, co się
stało.
Obiecał przyjść najszybciej, jak będzie mógł, ale to jakiś czas może potrwać,
bo jest u pacjenta, który właśnie dostał zawału.
Kiedy Strand wrócił do saloniku z whisky, Leslie go poinformowała: - Jimmy
poszedł na dół poprosić Aleksandra, żeby wstawił na noc rower do piwnicy.
Kiwnął głową.
Byłoby głupio pozwolić, żeby teraz go ukradziono.
Hazen siedział wciąż z głową opartą i przymkniętymi oczami.
- Proszę - powiedział Strand, mając nadzieję, że jego głos brzmi wesoło.
- Trochę górskiego słonka w płynie.
- Dziękuję panu.
- Hazen otworzył oczy i wziął szklaneczkę do zdrowej ręki.
Nikt nie zaproponował toastu, wypił więc trunek dwoma łykami.
Leslie również szybko wychyliła swoją whisky, po czym siadła, jakby nagle
czując, że bardzo jest zmęczona.
- Budzi się we mnie animusz życiowy - rzekł Hazen cicho.
- Jeszcze szklaneczkę?

Strona 17

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- spytał Strand.
- Dziękuję, już nie.
Zupełnie mi wystarczy.
W drzwiach saloniku pojawiła się pani Curtis, wyglądała jak podziobana - tak
właśnie określała jej nastrój Leslie, kiedy coś szło nie tak, jak sobie życzyła.
- Przepraszam, proszem pani - oznajmiła, mierząc surowym spojrzeniem
obandażowanego mężczyznę na drewnianym krześle - zupę podałam i wszystko będzie
niedobre, jeśli...
- Czekamy na doktora, pani Curtis - wyjaśniła Leslie.
- Powiem, kiedy...
- Jeśli nie będzie państwu przeszkadzać podczas posiłku strach na wróble przy
stole - wtrącił Hazen - będę wdzięczny, jeśli pozwolą mi państwo siąść w
stołowym, kiedy będą państwo jedli...
- Sądzę, że byłoby rozsądniej, gdyby...
- zaczęła Leslie.
- Może pan Hazen jest głodny - odezwał się Strand.
On sam czuł głód i wyczekiwał kolacji od momentu, gdy wrócił do domu i poczuł
zapach płynący z kuchni.
- Teraz poczułem, że jestem głodny - przyznał Hazen.
- W porze lunchu zjadłem tylko kanapkę przy biurku.
Z całą pewnością sprawiłby mi przyjemność talerz zupy, jeśli to nie jest zbyt
duży kłopot.
- Dobrze, pani Curtis, proszę dać dodatkowe nakrycie - poleciła Leslie.
- Zaraz przyjdziemy.
Pani Curtis posłała jeszcze jedno oskarżycielskie spojrzenie w stronę Hazena,
osobnika, który psuje jej kolację, i wycofała się do kuchni.
- No cóż, wszystko ma również swoją dobrą stronę - dodał Hazen, usiłując być
beztroski.
- A już myślałem, że będę dzisiaj jadł kolację samotnie.
W jego głosie nie wyczuwało się ani krzty rozczulenia nad sobą, Strand jednak
miał wrażenie, że perspektywa spędzenia wieczoru wśród ludzi była mu miła, mimo
ceny, jaką za nią zapłacił.
Hazen rozejrzał się po dużym saloniku, zauważył fortepian, stos nut, półki z
porządnie ustawionymi płytami, pejzaże Leslie.
- Co za przyjemny pokój - rzekł.
- Widzę, że są państwo muzykalną rodziną...
- Wszyscy słuchamy muzyki - powiedział Strand.
- śona i syn to jedyne osoby, które można uznać za muzyków.
- Matka grywała mi na fortepianie - oznajmił Hazen, machając z lekkim
rozbawieniem ręką.
- Przed wielu, wielu laty.
Czy to pański syn gra na fortepianie?
- Nie, żona - odparł Strand.
- Jimmy gra na gitarze elektrycznej.
Myślę, że to się nazywa country rock.
- A pejzaże?
- dopytywał się Hazen.
- Nie poznaję malarza.
- Moja żona - poinformował Strand.
Hazen kiwnął głową, ale nic nie rzekł.
Do pokoju weszły Eleonora i Karolina.
Karolina miała na sobie czyste spodnie i sweter, twarz wymytą pod prysznicem i
nic nie wskazywało na to, że ledwie przed godziną stoczyła w pojedynkę zwycięską
walkę z trzema opryszkami, a potem szlochała histerycznie w ramionach siostry.
Wreszcie rozstała się z rakietą.
Uśmiechała się, sprawiała wrażenie wesołej i nie wyglądała na swoje
siedemnaście lat.
- Jak się ma pacjent?
- zapytała.
- Jest mniej więcej w dobrym stanie - odpowiedział Hazen.
- Dzięki twojej matce.
A jak się czuje panna Karolina?
- Och - Karolina wyrzuciła w górę ramiona.
- Triumfalnie.
Nabrałam nowej wiary w swoje możliwości.
- Zachichotała.
- Tylko nie wiem, czy zrobiłabym to jeszcze raz, gdybym miała czas do namysłu.
- Jak to się stało, że byłaś sama?

Strona 18

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- zwrócił się do niej ojciec.
- Gdzie się podział ten młodzieniec, z którym grałaś?
- On mieszka po wschodniej stronie parku - wyjaśniła.
- Czy będziesz mogła jeszcze używać tej rakiety?
- spytał Hazen.
- Obawiam się, że nie.
Jest trochę krzywa.
Gdyby pozwolili mi uderzać w moich przeciwników zamiast w piłkę, przysięgam, że
rozgromiłabym wszystkich w rozgrywkach tenisowych.
- Znowu zachichotała.
- Nie bałaś się?
- spytał Hazen.
- Dopiero potem - przyznała.
- Ale to się nie liczy, prawda?
Wszedł Jimmy oznajmiając: - Rower został zamknięty w piwnicy.
Może pan przysłać kogoś po niego, kiedy pan zechce.
To prawdziwe cacko.
- Polecę jednemu z sekretarzy, żeby zabrał go rano - rzekł Hazen.
- Nie wierzę, żebym bardzo potrzebował roweru w najbliższych dniach.
Chyba że panna Karolina zaoferuje się towarzyszyć mi jako straż przyboczna.
- Myślę, że się wycofam, dopóki mam przewagę.
- Karolina znów zachichotała.
W drzwiach jadalni pojawiła się pani Curtis i spoglądała wymownie.
- Och, Boże - odezwała się Leslie - myślę, że już lepiej siadajmy do stołu.
Strand chciał pomóc Hazenowi przy wstawaniu, ale ten zignorował wyciągnięte
ramię i nie chwiejąc się wcale na nogach zrobił krok w stronę jadalni, w ślad za
Leslie.
- Jak pięknie nakryty stół - zauważył, kiedy Leslie posadziła go po swojej
prawej ręce.
Mówił trochę niewyraźnie, bo przyciskał zabandażowaną dłonią do policzka lód
zawinięty w ręcznik.
- Mam nadzieję, że nie wdarłem się na ważną naradę familijną.
- Wyznajemy zasadę - wyjaśnił mu Strand, czując kurcze głodowe w żołądku - że
jedyną ważną rzeczą, o której mówimy podczas piątkowych kolacji, jest jedzenie.
- Nie była to prawda i powiedział tak tylko z uprzejmości.
Zeszłego piątku dyskusja o polityce zakończyła się krzykami i konstatacją
Eleonory, że ojciec zachowuje się jak "wczesny Ludwik XIV".
Wszyscy nieźle się bawili tego wieczoru.
Uniósł butelkę Chianti.
- Wina?
- spytał Hazena.
- Dziękuję - powiedział Hazen.
- Nagle poczułem straszne pragnienie.
- To z powodu upływu krwi - rzuciła wesoło Karolina.
- Przerażenia, moja droga.
- Hazen uśmiechnął się do niej.
- Czystego przerażenia.
- Jak pan sądzi, co sobie myślą teraz ci trzej chłopcy?
- spytała Karolina, zanurzając łyżkę w zupie.
- Zastanawiają się, gdzie by tu ukraść trzy rakiety tenisowe, a właściwie
cztery - odpowiedział Hazen, śmiejąc się krzywo z powodu obolałej szczęki - i
dumają, skąd wytrzasnąć dziewczynę do pomocy przy następnym niecnym wyczynie.
Karolina zachichotała.
- Och, niebezpieczna ze mnie partnerka tenisowa - rzekła.
Strand pokręcił głową ze zdumieniem.
Pewno taki nastrój panuje w szatni footballistów po szczególnie brutalnym
zwycięstwie, pomyślał.
Hazen jadł zupę niezgrabnie, lewą ręką.
Usta zaczęły mu wyraźnie puchnąć, oczy jednak błyszczały i wyglądało na to, że
humor mu dopisuje.
- Świetna zupa - skonstatował.
- Czy mogę pogratulować kucharce?
- To mama - odezwała się Karolina.
Była najwidoczniej dumna dzisiaj ze swojej rodziny, jak i z siebie samej.
- Dobrany klan - powiedział szarmancko Hazen.
Zwrócił się w stronę Jimmyego.
- A ty, młody człowieku, co porabiasz?
Jimmy rozejrzał się po siedzących przy stole.

Strona 19

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Według mojej siostry, przynoszę wstyd rodzinie - odparł.
- Przesiaduję po mordowniach i spelunkach.
- Jimmy - zaprotestowała Leslie.
- Co to za opowieści?
Syn wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu.
- To takie nasze czułe powiedzonko.
Ona nie mówi tego poważnie.
Prawda, Eleonoro?
- Tylko czasami, kochanie.
- Eleonora uśmiechnęła się do niego.
Hazen przyjrzał się ciekawie Jimmyemu, po czym zwrócił do Eleonory.
- A pani, moja droga?
- Ja się wysługuję i staram się piąć w górę - powiedziała krótko Eleonora.
Była jak na siebie niezwykle milcząca.
Strand wyczuł, że z jakiegoś powodu, podobnie jak Jimmy, nie akceptuje Hazena,
i zakonotował sobie w pamięci, żeby po jego wyjściu zapytać o przyczynę.
Eleonora wstała od stołu, żeby pomóc odnieść talerze po zupie, kiedy weszła
pani Curtis i postawiła przed Leslie półmisek z drugim daniem.
- Obawiam się, że muszę poprzestać na zupie - oznajmił Hazen, kiedy Leslie
sięgnęła po jego talerz.
- Jakkolwiek ta potrawa wygląda i pachnie znakomicie.
- Upił łyczek wina.
- Jaki mamy dzisiaj dzień, panie Hazen?
- spytał Jimmy.
- Cóż to za pytanie?
- Leslie zmierzyła syna podejrzliwym wzrokiem.
- Chcę się przekonać, czy nie ma wstrząsu mózgu - wyjaśnił Jimmy.
- Jeśli ma, to musi się położyć w ciemnym pokoju i zamknąć oczy.
- Piątek - odparł Hazen z uśmiechem.
- Przypuszczam, że wciąż jest piątek.
Nie mogę teraz gryźć, ale nie sądzę, żebym doznał wstrząsu mózgu.
Dziękuję ci.
Strandowi przyszło do głowy, że Jimmy był bardziej zainteresowany pozbyciem się
z jadalni Hazena niż jego stanem zdrowia, ale kiedy spojrzał na syna, ten
patrzył na niego przez stół z niewinnym wyrazem twarzy.
- A pan, panie Strand, jeśli mogę spytać, jaki ma pan zawód?
- zwrócił się do niego Hazen.
Przesłuchanie wstępne, pomyślał Strand.
"Pański adwokat musi widzieć fakty tak, jak pan je widzi, żeby móc skutecznie
prowadzić pańską sprawę".
Nie, nie adwokat, poprawił sam siebie, lekko zaniepokojony przez Hazena.
Bardziej przypomina generała dokonującego przeglądu swych oddziałów, zadającego
proste pytanka, żeby udowodnić, że niezależnie od gwiazdek na ramieniu w sercu
jest prawdziwym demokratą.
- Mój zawód...
- odchrząknął.
- Walczę z krwiożerczymi instynktami młodej generacji - powiedział świadomie
niezbyt jasno.
Zdecydował, że Hazen to ważna osobistość, sądząc raczej ze sposobu zachowania
niż z tego, co mówił, i że oceni go mniej więcej tak samo jak ojciec Leslie,
jeśli po prostu przyzna się, że uczy w szkole średniej.
- Uczy w River.
- Leslie wyczuła wahanie męża i odezwała się niemal wojowniczym tonem.
- Szefuje nauczycielom historii.
- Ach!
- Na Hazenie zrobiło to wrażenie.
- W młodości chciałem zostać nauczycielem.
Użyteczne życie.
O wiele bardziej niż życie prawnika, jak mówiłem ojcu.
Niestety, on nie podzielał mojego przekonania.
Skończyłem prawo.
- Zaśmiał się lekceważąco.
- W domu mojego ojca dyskusje trwały krótko.
- Tutaj nie trwają krótko - zauważył Strand.
- Wiem coś o tym.
- Odświeżające.
- Hazen zwrócił się do Karoliny: - A ty, młoda damo?
Jesteś na uczelni?

Strona 20

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Karolina, która pałaszowała tak, jakby umierała z głodu, roześmiała się.
- Jeśli dopisze mi szczęście, to na jesieni.
W przyszłym miesiącu kończę szkołę przygotowawczą.
Ale z moimi stopniami...
- Potrząsnęła smutno głową.
- Nie wybierasz się do River?
- spytał Hazen.
- To na drugim końcu miasta - wtrąciła pospiesznie Leslie.
- Tatko twierdzi, że to zbyt niebezpieczne.
Mówiłam mu, że jak nie jest zbyt niebezpieczne dla niego, to nie jest zbyt
niebezpieczne i dla mnie.
- Zachichotała.
Nie należała do dziewcząt skłonnych normalnie do chichotania, ale Strand
darował jej to dzisiejszego wieczoru.
- Odbyliśmy jedną krótką dyskusję.
Przegrałam.
Pójdę do szkoły oddalonej o dziesięć przecznic stąd.
- Czytałem o tym oczywiście - powiedział Hazen.
- O przemocy w szkołach miejskich, napadach, okradaniu uczniów przez uczniów, o
broni.
Ale traktowałem to zawsze z niedowierzaniem.
Panie Strand, czy pan znajduje...?
- przerwał.
- No, powiedzmy, że nie przypominają szkółki niedzielnej w Vermont.
Zdarzają się incydenty.
Tak, z pewnością się zdarzają.
- Czy panu coś się przydarzyło?
- Hazen z zainteresowaniem wychylił się do przodu.
- Raz czy dwa - odparł Strand.
- W zeszłym semestrze pewien chłopak groził, że mnie zarżnie, jeśli go nie
przepuszczę.
Opuścił jedną trzecią zajęć i na końcowym egzaminie otrzymał trzydzieści dwa
punkty z możliwych stu.
- I przepuścił go pan?
Strand się roześmiał.
- Oczywiście.
Jeśli pragnął oceny umożliwiającej mu przejście do następnej klasy tak bardzo,
że gotów był mnie zabić, myślę, że na nią zasługiwał.
Przynajmniej nie próbował zabrać mi roweru.
Hazen dotknął ze skruchą bandaża na głowie.
- Przypuszczalnie jest pan inteligentniejszy ode mnie - orzekł.
- Czy pan widzi jakiś przebłysk nadziei, jeśli chodzi o tych chuliganów?
- Oczywiście.
- Strand wzruszył ramionami.
- Chociaż obawiam się, że większość z nich skazana jest na przekreślenie, i to
w bardzo szybkim czasie.
W najstarszej klasie, na przykład, mam takiego niewyrośniętego
Puertorykańczyka, który interesuje się historią chyba od dzieciństwa.
Dziś po południu czytałem jego pracę o Wojnie Secesyjnej.
On ma własne poglądy na ten temat.
- Na przykład...?
- spytał Hazen.
Wydawało się, że jest szczerze zainteresowany.
- Na przykład napisał, że Wojna Secesyjna była wielkim błędem.
- Mówiąc o chłopcu Strand miał przed oczami okrągłą, ciemną twarz, o białych
zębach odsłoniętych w szyderczym czy też zuchwałym uśmiechu.
- Napisał, że Południu należało pozwolić na kroczenie własną drogą, że w
krótkim czasie musieliby i tak wyzwolić niewolników, i oszczędzono by miliony
istnień ludzkich.
Obecnie, pisał, Południe i Północ już by się zjednoczyły w jakiś sposób, może w
luźnej konfederacji, a nas wszystkich, czarnych i białych, ominęłoby sto lat
nieszczęść.
Tego, naturalnie, go nie uczono i musiałem ostrzec chłopaka, że jeśli w taki
sposób będzie odpowiadał na egzaminie przed komisją, to obleje.
- Jak pan sądzi, że na to zareaguje?
- Będzie się z tego śmiał.
Zdanie egzaminów nie znaczy zbyt wiele dla niego.
Nie może iść na uczelnię, będzie musiał rozejrzeć się za pracą pomywacza albo

Strona 21

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

biegać po ulicach poczynając od tego lata, cóż więc go mogą obchodzić egzaminy.
- Szkoda, prawda?
- powiedział w zadumie Hazen.
- To dzień dzisiejszy - odparł Strand.
- Jaką ocenę dał mu pan za tę pracę?
- Celującą - przyznał Strand.
- Musi być pan niezwykłym nauczycielem.
- To on jest niezwykłym chłopcem.
W innej pracy stwierdził, że uczono go bzdetów, nie historii.
To jego określenie.
Bzdety.
Napisał, że przyczynę i skutek w ruchach historycznych po prostu się wymyśla,
żeby ułatwić historykom zapakowanie naszej przeszłości do porządnych,
fałszywych, małych szufladek.
Czytał coś niecoś z dziedziny nauk ścisłych, z fizyki, i uczepił się teorii
przypadkowości.
Przypuszczam, że czytał pan o tym, prawda?
- Trochę - potwierdził Hazen.
- On sądzi, że nic nie jest czy nie było nieuniknione, wszystko ma swoje źródło
w przypadku, przypadkowe zderzenie cząsteczek, w polityce i ekonomice tak samo
jak w naturze i laboratorium.
W świetle tej teorii, twierdzi, do rewolucji przemysłowej mogło równie dobrze
nie dojść, gdyby nie urodziło się dziesięciu ludzi, druga wojna światowa by nie
wybuchła, gdyby Hitler zginął na froncie zachodnim w tysiąc dziewięćset
siedemnastym, uniknięto by Wojny Secesyjnej, gdyby Lincoln zdecydował się na
dalszą praktykę adwokacką w Springfield...
- A jaką ocenę wystawił mu pan za to dość nieortodoksyjne filozofowanie?
- zagadnął Hazen.
- Celującą.
- Strand się zaśmiał.
- Może dlatego, że to była praca tak odmienna od reszty.
On ponadto opanował ortografię.
- Czy pan sądzi, że gdyby mógł sobie pozwolić, to poszedłby na studia?
- Nie.
Zwierzył mi się, że uważa edukację również za bzdet.
Ale jak się zdarzy raz na jakiś czas taki chłopak, ma się uczucie, że to jednak
warte jest wysiłku.
- Potrafię to zrozumieć - skonstatował Hazen.
Odjął na chwilę zimny okład od policzka, przyjrzał mu się z namysłem, po czym
przyłożył go z powrotem.
- Przypuszczam, że edukacja uległa zmianie od moich czasów, cały system
edukacji.
- Gdzie się pan kształcił?
- zapytał Strand.
Jako głowa rodziny nie mógł pozwolić Hazenowi na stawianie wszystkich tych
pytań.
- Jak przystoi, w Yale i w Harwardzkiej Szkole Prawa - odparł Hazen bez
zastanowienia.
- Poszedłem śladami mego świątobliwego ojca.
On nie słyszał o przypadkowości.
- Warstwa rządząca - wtrącił się Jimmy.
- Kolebka naszych ludzi z rządu.
Grób Ameryki.
- Jimmy - Leslie przywołała go ostrym tonem do porządku.
- Nie bądź grubianinem tylko dlatego, żeby kogoś zaszokować.
- Jimmy może mieć więcej racji, niż sam przypuszcza, pani Strand - rzucił
Hazen.
On wcale nie jest taki pewny siebie, jak sądzi, pomyślał Strand.
W gruncie rzeczy nie wygląda na człowieka dobrze sypiającego w nocy.
I to nie z powodu bandaża na głowie.
Rozległ się dzwonek u drzwi, więc Jimmy wstał, żeby otworzyć.
- To na pewno doktor Prinz - powiedziała Leslie.
- Musicie mieć państwo wyjątkowego doktora - zdumiał się Hazen.
- W dzisiejszych czasach wizyty w domu, a na dodatek w porze kolacji!
- To mój stary kolega z City College - wyjaśnił Strand.
- Mam kilku starych kolegów, którzy zostali lekarzami - zauważył Hazen - ale
jak zachoruję, idę do nich do gabinetu albo oni posyłają mnie do szpitala.
Do pokoju spiesznym krokiem wszedł doktor Prinz.

Strona 22

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Był to niewysoki, szczupły człowieczek w okularach o grubych szkłach, o
udręczonym wyrazie twarzy.
Grał na skrzypcach, nawet nie najgorzej, i trzy lub cztery razy na rok w jego
mieszkaniu odbywały się wieczory muzyczne, podczas których występowało trio -
on, Leslie i inny uzdolniony muzycznie lekarz.
- Cześć, Allen, cześć, Leslie - powiedział.
- W coście wdepnęli?
- Pan Hazen został napadnięty - wyjaśnił Strand.
- Leslie udzieliła mu pierwszej pomocy.
- Nowy Jork!
- Prinz prychnął z dezaprobatą.
- Panie Hazen, czy może pan udać się ze mną do łazienki?
Myślę, że będę potrzebował mocnego światła.
- Oczywiście - odparł Hazen.
Prinz obserwował z uwagą, jak Hazen wstaje, po czym kiwnął głową z
zadowoleniem, jako że nie zdradzał oznak chwiejności.
- Może potrzebować będziesz pomocy...
- zwróciła się do doktora Leslie.
- Zawołam, jeśli będę cię potrzebował - obiecał Prinz.
Ujął delikatnie ramię Hazena i wyprowadził go z pokoju.
- Mam nadzieję, że Jerry nie zapomniał wziąć ze sobą jakichś środków
znieczulających - dodała Leslie.
- Jestem pewien, że nie - uspokajał ją Strand.
- Mówiłem mu przez telefon, że chyba trzeba będzie założyć kilka szwów.
- Pan Hazen jest bardzo dzielny - odezwała się Karolina.
- Ja na jego miejscu wrzeszczałabym na całe gardło.
- On lubi własny głos, no nie?
- zauważył Jimmy.
- Ciii - mitygowała Leslie - jest w łazience.
- Sto tysięcy dolarów rocznie, co najmniej - orzekła Eleonora.
- Widuję takich w biurze.
Jak się już wdrapiesz na ten poziom, twój głos staje się niebiańską muzyką.
- Cokolwiek on robi - rzekł Strand - podziwiam sposób, w jaki się do tego
zabiera.
- Jedno wiem z pewnością - szepnęła Karolina chichocząc - cieszę się, że nie
jestem łysa.
Do dzisiejszego wieczoru nie wiedziałam, po co właściwie są włosy.
- On naprawdę miał szczęście, że się pojawiłaś w tym momencie - powiedział do
niej Jimmy.
- Mógłby ci przynajmniej zaofiarować nową rakietę.
- Jesteście wszyscy beznadziejni - orzekła Leslie.
- Nie potrzebujemy żadnej łaski.
Chcecie już deser?
Dopijali kawę w saloniku, kiedy pojawił się Hazen i doktor.
Hazen z nowym bandażem na głowie, na kształt turbanu, i z grubym białym
opatrunkiem przylepionym plastrem do policzka.
Był blady i Strand przypuszczał, że zabieg w łazience nie należał do
przyjemnych.
Hazen jednak się uśmiechał, jakby chcąc uspokoić gospodarza, że wszystko poszło
dobrze.
- Szkody naprawione - oznajmił Prinz.
- Na razie.
Będzie jednak pan miał ból głowy.
Byłoby nieźle skłonić doktora, żeby jutro prześwietlił panu czaszkę.
Proszę sobie zapewnić zapasik aspiryny w domu.
I wziąć tabletkę nasenną.
Będzie pan jej potrzebował.
I...
- Prinz uśmiechnął się posępnie - proszę nie patrzyć do lustra jutro rano.
- Chcesz filiżankę kawy, Jerry?
- spytała Leslie.
Prinz potrząsnął głową.
- Nie mam czasu.
Mój zawałowiec jest już w szpitalu i muszę zerkać na niego.
- To ktoś, kogo znamy?
- zagadnął Strand.
- Nie.
- Doktor zmierzył go chłodnym spojrzeniem zza grubych szkieł.

Strona 23

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Ale dokładnie w twoim wieku.
Kiedy wpadniesz na badanie kontrolne?
- Następnym razem, kiedy będę się czuł wprost wspaniale - zaśmiał się Strand.
- Wolę, żeby mi nie mówiono, co mam, jeśli nie wiem na pewno, czy to w ogóle
mam.
- Niech ci będzie - warknął Prinz.
- I tak jestem zbyt zajęty.
A zatem życzę wszystkim dobrej nocy.
Strand odprowadził go do drzwi.
- Czy nic mu nie jest, temu Hazenowi?
- spytał.
- Ma piekielne szczęście - powiedział Prinz, wkładając na głowę czarny
pilśniowy kapelusz z szerokim rondem, który upodabniał go do rabina.
- Opowiadał mi o Karolinie.
Idiotka.
Może ona powinna zasilić szeregi policji.
Postaraj się dać jej też proszek nasenny.
I nie pozwól wychodzić dzisiaj wieczorem.
Ma coś dziwnego w oczach.
- Mówi, że nie doznała żadnego uszczerbku.
- W takim miejscu, które potrafi obejrzeć lekarz, być może nie - skonstatował
enigmatycznie Prinz.
- Daj jej pigułkę nasenną.
Strand przytrzymał drzwi i doktor wyszedł, spiesząc do swego zawałowca,
mężczyzny dokładnie w wieku Stranda.
Wrócił do saloniku, gdzie Jimmy nalewał Hazenowi następną czystą whisky.
Hazen trzymał szklaneczkę pewnie w ręce.
- śeby mi pomóc sprostać nocy - oznajmił Strandowi.
- Dzięki za doktora Prinza.
Ma zręczne ręce.
-

Ile szwów?

- spytał Jimmy.
- Pięć albo sześć - odparł beztrosko Hazen.
- Doktor powiedział, że pośle panu rachunek.
Jeśli ma pan gdzieś pod ręką pióro, napiszę swój adres, i będzie mi pan mógł go
przesłać.
Jimmy wyciągnął pióro i kawałek papieru z kieszeni marynarki.
Hazen zanotował na nim szybko adres i wręczył kartkę Strandowi.
Pismo miał pewne i równe, jak zauważył Strand wkładając ją do kieszeni.
- To zaraz za rogiem Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy i Piątej Alei - dodał Hazen.
- Na wprost muzeum.
Bardzo poręcznie.
- Dopił swoją whisky i wstał, pieczołowicie stawiając pustą szklaneczkę na
popielniczce, żeby nie zaplamic przenośnego stolika obok krzesła.
- Kiedy następnym razem wybierze się pan do muzeum, proszę mnie odwiedzić.
Mam wielki dług wdzięczności.
Teraz muszę już iść.
Zawracałem państwu głowę wystarczająco długo jak na jeden wieczór.
- Nie powinien pan iść sam, jak sądzę - oponował Strand.
- Pójdę z panem.
Możemy złapać na rogu taksówkę.
- Och, nie ma potrzeby, zapewniam - protestował Hazen.
- Czy ma się kto o pana zatroszczyć?
- spytała Leslie.
Wyglądała na zaniepokojoną.
- Jeśli nie, może pan tutaj zostać.
Jimmy nie będzie miał nic przeciwko spaniu na kanapie przez jedną noc.
- Dam sobie doskonale radę - zapewnił Hazen.
Strand zauważył, że nie wspomniał, czy w jego mieszkaniu ktoś będzie.
- Doktor Prinz dał mi numer swego telefonu na wypadek, gdyby coś się działo.
Ale jestem pewny, że nie będę go potrzebował.
- Pojadę z panem taksówką - wtrąciła Eleonora.
- Mam randkę we wschodniej części miasta.
- To bardzo uprzejmie z pani strony - rzekł Hazen.
- W każdym razie - powiedział Strand - zejdę na dół i przypilnuję, żeby znalazł
się pan bezpiecznie w taksówce.
Nie chciałbym, żeby dostał pan znowu po głowie w drodze stąd do Central Park
West.

Strona 24

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jak pan sobie życzy - odparł Hazen.
- Chociaż wcale nie czuję się jak inwalida.
- Kiedy Eleonora poszła po płaszcz i torebkę, zwrócił się z uśmiechem do
Karoliny: - Dobranoc, moja panno zbawczyni.
- Skłonił się lekko potrząsając dłonią Leslie ze słowami: - Nie będę próbował
wyrazić swojej wdzięczności wobec państwa, wszystkich państwa...
mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy...
w bardziej...
ech...
normalnych okolicznościach.
- Poklepał się po turbanie na głowie, spojrzał ze skruchą w dół na swoją
poszarpaną skórzaną kurtkę.
- Mój kamerdyner przeżyje pewno szok na mój widok.
Zszedłszy na dół Strand, Hazen i Eleonora skierowali się w stronę Central Park
West.
Strand dostrzegł, że Hazen przygląda mu się bacznie.
- Wydaje mi się, panie Strand, że już przedtem gdzieś pana widziałem -
wyjaśnił.
- Nie - zaprzeczył Strand.
- Nie sądzę, żebyśmy się kiedyś spotkali.
- Nie powiedziałem, żeśmy się spotkali - sprostował Hazen trochę niecierpliwie.
- Pamiętam ludzi, których spotkałem.
Tylko pańska twarz wydaje mi się jakoś znajoma.
Strand potrząsnął głową.
- Przykro mi, nie mogę panu pomóc.
- Nie mam pretensji, że mnie pan nie poznał - zaśmiał się tamten.
- Moja własna matka nie poznałaby mnie, tak dzisiaj wyglądam.
Ach...
- Wzruszył ramionami.
- W końcu na to wpadnę!
Szli przez chwilę w milczeniu.
Potem Hazen dotknął ramienia Stranda i rzekł jak najbardziej serio: - Muszę
panu powiedzieć coś, czego zapewne nie powinienem mówić...
zazdroszczę panu rodziny.
Bezgranicznie.
- Opuścił rękę i szli nic nie mówiąc.
Kiedy dotarli do rogu i ujrzeli wolną taksówkę jadącą w ich stronę, zaczerpnął
powietrza i dodał jeszcze: - Jaki piękny wieczór.
Muszę panu wyznać coś bardzo osobliwego...
ten wieczór był dla mnie bardzo przyjemny, każda jego minuta sprawiła mi
prawdziwą przyjemność.
Strand leżał w wielkim łożu w cichym, ciemnym pokoju.
Leslie wtuliła mu głowę w ramię, a jej długie włosy miękko muskały jego skórę.
Piękno ciała żony i nadzwyczajny użytek, jaki umiała z niego zrobić, wzbudzały
w nim zachwyt nie mniejszy niż pierwszego dnia po ślubie, i kiedy dzisiejszej
nocy się kochali, szeptał: - Uwielbiam cię!
- To, co było upragnioną przyjemnością, z upływem lat stało się namiętną i
przemożną potrzebą.
Spokój, który teraz odczuwał, kiedy tak leżał w milczeniu słuchając jej cichego
oddechu, zostanie, jak wiedział, słodko naruszony raz jeszcze, rano.
Weekend.
Westchnął z zadowoleniem.
- Obudziłeś się?
- spytała Leslie sennym głosem.
- Dopiero co.
- Co mieliście na myśli, ty i Eleonora, kiedy mówiliście o Grecji?
- Ach to - Strand z trudnością sobie przypomniał.
- Powiedziała mi, że może wybierze się na wakacje na jakąś grecką wyspę.
Z pewnym młodym człowiekiem.
- Aha, przypuszczam, że o to jej chodziło, kiedy wspomniała o rozmowie między
nami dziewczętami - domyśliła się Leslie.
- Sądzę, że tak.
Milczała przez chwilę, po czym odezwała się znowu: - Czy mówiła, co to za młody
człowiek?
- Nie.
Mówiła, że był już na tej wyspie przedtem...
- zawahał się na sekundę - z inną kobietą.
- Powiedział to?

Strona 25

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- W głosie Leslie brzmiało niedowierzanie.
Odsunęła się trochę od męża.
- Jak twierdzi, on jej wszystko mówi.
Potrząsnęła lekko głową, która spoczywała na ramieniu męża.
- To zły znak - orzekła.
- Szczególnie, jeśli Eleonora w to wierzy.
- Nie martwiłbym się tym zanadto.
- Dlaczego nie przyprowadzi go do nas, żebyśmy mogli rzucić na niego okiem?
- spytała trochę zaniepokojona.
- Jak twierdzi, jeszcze nie jest pewna co do niego.
Leslie znowu milczała przez chwilę.
- Czy przypuszczasz, że ona jest z nim teraz w łóżku, jak my?
- Z pewnością nie jak my.
- Przeraża mnie trochę - przyznała.
- Jest zbyt pewna siebie.
- Jak Mozart.
- Co?
- Leslie się zdumiała.
- To właśnie nie podobało się panu Crowellowi u Mozarta, nie pamiętasz?
- A ja powiedziałam, że Mozart skończył tragicznie.
- Eleonora umie się postarać o siebie.
- Nie jestem taka pewna.
Jak dotąd wszystko szło po jej myśli.
Jeśli coś nieoczekiwanie nie wyjdzie, nie wiem, może się okazać, że nie jest
tak mocna, jak sądzi.
A wtedy nie będzie można przewidzieć, co zrobi.
Może powinnam przewiedzieć się o tego młodego człowieka.
- Nie robiłbym tego.
- Dlaczego nie?
- Możesz dowiedzieć się rzeczy, które cię zmartwią, i niepotrzebnie.
Westchnęła.
- Chyba masz rację.
Nie sposób być tarczą ochronną dla własnych dzieci.
Możemy najwyżej stanowić odwody.
Strand się roześmiał.
- Wysławiasz się tak, jakbyś wertowała książki z mojej biblioteki.
- Och, robię mnóstwo rzeczy, z których ci nie składam sprawozdania -
powiedziała lekkim tonem.
- Jesteś śpiący?
- Mniej więcej.
- Dobranoc, kochany.
- Przytuliła się do niego.
Ale po kilku sekundach odezwała się znów: - Zdaje się, że nie przypadł jej do
gustu nasz gość, prawda?
- Chyba nie bardzo.
- Ani Jimmyemu.
Zauważyłeś to?
- Tak.
- Zachowuje się jak wielki pan.
- Może dlatego dzieciaki odnosiły się do niego z rezerwą - zauważył.
- Pańskość to rzecz podejrzana dla młodych w dzisiejszych czasach.
Utożsamiają ją z hipokryzją.
Hazen myśli, że widział mnie już przedtem.
- Mówił gdzie?
- Nie mógł sobie przypomnieć.
- A ty?
- Nie mam najmniejszego pojęcia.
Wiesz, co o nim powiedział Jimmy, kiedy zszedłeś na dół do taksówki?
- Co?
- śe wyraża się dokładnie tak jak ci faceci, których wsadzono do ciupy po
aferze Watergate.
Twierdzi, że pan Hazen posługuje się porowatym słownictwem, chociaż nie wiem,
co miał na myśli.
- Ostatnio w połowie przypadków, kiedy Jimmy przemawia do mnie - przyznał się
Strand - też nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
- To dobry chłopak - rzuciła Leslie wycofując się do defensywy.
- Nie mówię, że tak nie jest.
Tyle że używa innego słownika niż ten, do którego ja przywykłem.

Strona 26

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Czy nie sądzisz, że nasi ojcowie żywili mniej więcej te same uczucia wobec
nas, kiedy byliśmy w jego wieku?
- Mów mi o rozmaitych pokoleniach, mamusiu - zażartował Strand - o tym, jak
nastają i odchodzą.
- Możesz sobie ze mnie podkpiwać, proszę cię bardzo, ale...
- Leslie nie dopowiedziała swojej myśli.
- Ale w sumie wydaje mi się, że był to interesujący wieczór.
- Na dole Hazen powiedział mi, że ten wieczór był dla niego przyjemny, każda
jego minuta.
- Biedny człowiek - zawyrokowała.
Pocałowała męża w szyję.
- No to chodźmy już naprawdę spać.
Rozdział 3.
"Zazdroszczę panu rodziny" powiedział głos, kiedyś, w przeszłości.
Przed wielu laty?
Ostatniego wieczoru?
"Bezgranicznie".
Kto to powiedział?
Dla kogo były przeznaczone te słowa?
Jakiej rodziny?
Strand czytał w sypialni.
W sobotnie ranki Leslie była zajęta, co pół godziny od ósmej do pierwszej
przychodziło kolejne dziecko na lekcję, więc on zamknął się, żeby nie słyszeć
tego przedpołudniowego niezbyt przyjemnego dla ucha brzdąkania.
Czytał leniwie.
Na nocnym stoliku leżały dwie książki, do których od czasu do czasu lubił
zaglądać: Podbój Meksyku i Podbój Peru Prescotta.
Sam będąc fotelowym historykiem - jego najdalsze wyprawy w teren po dane
sprowadzały się do okazjonalnych wizyt w czytelni biblioteki publicznej na
Czterdziestej Drugiej Ulicy - szczególnie sobie cenił elokwentne opowieści
pisane przez niewidomego uczonego uwięzionego w Cambridge.
Opowieści o desperackich czynach dokonywanych w dalekich krajach przez
nieposkromionych ludzi, którzy zmieniali oblicze Ziemi za pomocą niewielu mieczy
i nielicznych stad koni, nie dbając ani trochę o werdykt historii, wydany na
kolonialne podboje w całe stulecie później przez mieszkańców kontynentu winy,
którą pozostawili im w spadku.
Z innych powodów podziwiał także prace Samuela Eliota Morisona, który brał
udział w wojnach morskich, przemierzał oceany szlakami Kolumba i Magellana, a
pisał o prymitywnych żeglugach i krwawych bitwach tak żywo i po męsku.
Gdyby miał ambicje, mógłby aspirować do tego, by zostać Prescottem.
śycie w stylu Morisona natomiast, jak ze smutkiem przyznawał się w duchu,
przekraczało jego możliwości.
W młodości marzył, że zasłynie jako historyk, lecz kiedy podczas ostatniego
roku studiów w collegeu zmarł mu ojciec, pozostawiając zaniedbany warsztat
naprawy sprzętu elektrycznego i chorą żonę, a także polisę ubezpieczeniową na
żałośnie małą sumkę, musiał porzucić wszelkie plany dalszych studiów.
Najlepszą rzeczą, jaką mógł zrobić, o czym sam siebie przekonał, było zdobycie
uprawnień nauczyciela historii w szkole średniej, gdzie przynajmniej pracowałby
w dziedzinie, której się poświęcił, a jednocześnie zapewniłby utrzymanie sobie i
matce.
Jeszcze przed śmiercią matki ożenił się, urodziła mu się córka, Eleonora, teraz
więc czytał książki historyczne i uczył historii, lecz dzieł o niej nie pisał.
Jeśli przeżywał chwile żalu, to miewał też momenty zadowolenia.
Zaliczały się do nich chwile spędzane z ulubioną książką w cichy sobotni ranek.
Jadł wcześnie śniadanie z Leslie i Karoliną, słuchając jednym uchem ich
szczebiotu i przeglądając "Timesa" przy kawie.
Karolina mówiła, że koło trzeciej słyszała, jak wraca Jimmy.
Drzwi do jego pokoju były nadal zamknięte, więc przypuszcza, że brat pojawi się
dopiero koło południa.
Wczorajsze przygody nie przyniosły jej wyraźnego szwanku.
Do śniadania zasiadła w stroju tenisowym, następnie poszła na kort ze starą
drewnianą rakietą, obiecując powrócić do domu przed zmrokiem.
W soboty przed południem przychodziła pani Curtis, sprzątała, otwierała drzwi
wpuszczając dzieci przychodzące na lekcje.
Niekiedy Leslie prosiła Stranda, żeby przyszedł do saloniku i posłuchał gry
małego chłopca czy też dziewczynki, z których nieoczekiwanie wykluwali się
pianiści.
Tego ranka nie został jednak zaproszony na taki zaimprowizowany koncert,

Strona 27

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

przypuszczał więc, że nie nawinął się żaden specjalny talent i że Leslie zrobi
się nerwowa jeszcze przed lunchem.
Czytał - po raz piętnasty - opis bitwy stoczonej przez Corteza na grobli
prowadzącej do miasta Meksyk, kiedy zadzwonił telefon.
Przeszedł przez korytarz, podniósł słuchawkę.
Dzwoniła Eleonora.
- Jak tam Karolina?
- zapytała.
- Brak widocznych uszkodzeń - odparł.
- Zadałam sobie trud - oznajmiła Eleonora - żeby dowiedzieć się co nieco, jeśli
chodzi o pana Russella Wrenna Hazena.
Zajrzałam do Kto jest kim?
Karolina sprowadziła nam wczoraj do domu wieloryba.
- Jak to wieloryba?
- I to dużego - powiedziała.
- To szef jednej z największych firm prawniczych na Wall Street, założonej
przez jego ojca, już nieżyjącego.
Zasiada w radach nadzorczych najmniej tuzina gigantycznych zrzeszeń, poczynając
od naftowych przez agroprzemysłowe do chemicznych, jest członkiem zarządu swojej
starej budy, ma jedną z największych w Ameryce kolekcji dzieł impresjonistów i
sztuki nowoczesnej, zapoczątkowaną przez tatusia i rozszerzoną przez synka,
wymienia się jego związki z muzeami i operą oraz działalność filantropijną.
W dawnych, niepamiętnych czasach grał w drużynie hokejowej uniwersytetu Yale,
jest członkiem Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego i mnóstwa klubów, włącznie
z "Racquet and Century" i "Union Club".
Ożeniony z damą z wyższych sfer, Katarzyną z domu Woodbine.
Troje dzieci, dorosłych, dwie córki i syn.
Chcesz jeszcze dalszych informacji?
- Wystarczy - rzekł.
- Kto jest kim?
nie wspomina o jego przejażdżkach rowerowych.
Przypuszczam, że znajdzie się to w następnym wydaniu.
Podczas kolacji pomyślałam sobie, że to nie jakiś tam przeciętny maniak
zażywający zdrowotnych przejażdżek po Central Parku.
- Domyślałem się, że to człowiek o pewnej pozycji, jakkolwiek trzeba mu
przyznać - powiedział Strand - że się z tym nie obnosi.
- Nie musi.
Czy ty znasz jeszcze kogoś, kto by figurował w Kto jest kim?
- Bez zastanawiania się, raczej nie - przyznał.
- A ten stary profesor twojej matki od Juilliarda...
chyba tak.
Czy mówił ci coś w taksówce?
- Chciał się dowiedzieć, dlaczego powiedziałam, że się wysługuję, kiedy
poddawał nas wszystkich przesłuchaniu w krzyżowym ogniu pytań.
- I co mu odpowiedziałaś?
- śe to takie sobie powiedzonko.
Oznajmił, że liczy na spotkanie się z nami.
Uderzyło mnie, że wygląda na człowieka samotnego, chociaż po przeczytaniu
informacji o nim w Kto jest kim?
nie wydaje się to możliwe.
- Odniosłem wrażenie, że niezbyt ci się podobał.
- To nie to - oponowała Eleonora.
Głos miała niepewny, jakby jeszcze nie zdecydowała się co do Hazena.
- Wyczuwałam dystans między nim a nami.
Nie, właściwie nie dystans, otchłań.
Ty nie?
Strand się roześmiał.
- Nie jestem amatorem otchłani.
O nie.
Czy ujrzymy się podczas tego weekendu?
- Niestety.
Wyjeżdżam do Connecticut delektować się zaciszem wiejskim.
Wpadnę w poniedziałek.
- Baw się dobrze - powiedział i odłożył słuchawkę.
Zastanawiał się, skąd Eleonora wytrzasnęła egzemplarz Kto jest kim?
Nie wydawało mu się, żeby dzwoniła z biblioteki, a w domu, jak wiedział, go nie
miała.
Pewno telefonowała z mieszkania swojego młodzieńca.

Strona 28

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Próbował nie myśleć, co robiła poprzedniej nocy po podrzuceniu Hazena taksówką
do domu.
Pokręcił głową.
To jej życie.
Wrócił do sypialni i wziął do ręki Prescotta, zastanawiając się, zresztą bez
zawiści, jak może człowiek podzielić się na tyle części, jak to się udało,
zgodnie z danymi Eleonory, Hazenowi, i dlaczego to robił.
Zabrał się znowu do lektury, lecz w tym momencie pani Curtis zapukała do drzwi.
- Przyszedł ten pan, który był tu wczoraj na kolacji - oznajmiła.
- Wygląda, że coś strasznego, wszystkie kolory tęczy, ale przyniósł kwiaty dla
pani Strand i mówi, że chętnie by z panem chwilkę porozmawiał, jeśli nie jest
pan zajęty.
Chce zabrać swój rower, tylko że dzisiaj przed południem Aleksandra nie ma.
- A kiedy wróci?
- spytał wkładając starą, wytartą tweedową marynarkę, swój strój sobotni, i
wsuwając na nogi mokasyny.
- Najwcześniej za godzinę.
Musiał pojechać do miasta po jakąś część do bojlera.
Strand przeszedł długim, ciemnym korytarzem, obok zamkniętych drzwi pokoju
Jimmyego, do hallu.
Na ścianach wisiało kilka sztychów, jakieś stare plakaty z wystaw
indywidualnych oraz kwiaty pędzla Leslie.
Nie figurującej w Kto jest kim?
, pomyślał.
Hazen stał z wielkim, zawiniętym w papier bukietem w ręku.
Inna długa, również zapakowana paczka leżała na stole w hallu.
- Dzień dobry panu - powiedział Hazen.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Dzień dobry - odparł Strand, kiedy podali sobie ręce.
- Nikt mi nie przeszkadza w sobotę przed południem.
To czas przeznaczony przeze mnie na nieróbstwo.
- Hazen rzeczywiście wyglądał, że coś strasznego, jak to ujęła pani Curtis.
Na zabandażowaną głowę miał naciągniętą wełnianą czapkę narciarską, co nadawało
jego głowie groteskową wielkość, twarz opuchniętą i zdeformowaną, skóra na
policzku poniżej opatrunku przybrała chorobliwą barwę żółto-fioletowo-zieloną.
Oczy jednak miał bystre i wesołe, ubrany też był starannie, w pięknie skrojony
ciemnoszary garnitur, a buty błyszczały mu mahoniowym połyskiem.
- Jak przeszła noc?
- spytał Strand.
- Jakoś minęła.
- Hazen wzruszył ramionami.
- A pańska córka?
- Poszła na tenisa.
Przy śniadaniu była wesoła jak szczygieł.
- Pogoda ducha typowa dla młodości - zauważył Hazen.
On mówi najbanalniejsze rzeczy pod słońcem, jakby chodziło o nie wiadomo jak
cenne klejnoty obserwacji, pomyślał Strand.
- Kupiłem parę kwiatków dla pańskiej żony - dodał Hazen, poruszając bukietem z
lekkim szelestem papieru.
- W podzięce za pomoc.
- Jest teraz zajęta.
Ma lekcję - wyjaśnił Strand.
- Słyszę - rzekł Hazen.
Nie skomentował jakoś słyszanych przez siebie dźwięków.
- Będzie zachwycona.
Pani Curtis, proszę wstawić kwiaty pana Hazena do wody.
Pani Curtis wzięła bukiet i udała się z powrotem do kuchni.
- Mam coś dla Karoliny.
- Hazen wskazał zapakowaną w papier paczkę na stole.
- Nową rakietę.
Heada.
Zauważyłem, że rakieta, którą zniszczyła w mojej obronie, była też Heada.
- To nie było konieczne - zapewniał Strand.
- Ale jestem pewien, że będzie uszczęśliwiona.
- Struny są w paczce - dodał Hazen.
- Nie wiedziałem, jak mocno chce je mieć naciągnięte.
Musi tylko zanieść rakietę do działu akcesoriów tenisowych u Saksa i tam jej to
zrobią.

Strona 29

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Spędził pan pracowicie ranek, panie Hazen - zauważył Strand.
- Jeszcze nie ma jedenastej, a był już pan u Saksa i w kwiaciarni.
- Ranny ze mnie ptaszek - stwierdził Hazen.
- To kolejna cecha odziedziczona po ojcu.
- Słyszałem co nieco o pańskim ojcu - powiedział Strand.
- Och, słyszał pan - rzekł obojętnie Hazen.
- To mnie nie zaskakuje.
- Telefonowała właśnie moja córka Eleonora.
Odnalazła pana w Kto jest kim?
- Tak?
Nie sądziłem, że tak dalece się mną interesuje.
- Twierdzi, że nie ma tam nic o pańskich przejażdżkach rowerowych.
Hazen się uśmiechnął.
- Zachowamy ten fragment mojej biografii dla siebie, dobrze?
Nie czuję specjalnej dumy z powodu wczorajszego wieczoru.
- Nie wiem, co innego mógł pan zrobić w tamtej sytuacji - rzekł Strand.
- Mógłbym był zostać w domu - odparł Hazen.
- Jeśli się weźmie pod uwagę późną porę, to zachowałem się jak głupiec.
Jednakże - twarz mu się rozjaśniła - dało mi to okazję poznania pana i pańskiej
uroczej rodziny.
Doprawdy zająłem panu zbyt dużo czasu.
Miałem zamiar po prostu zostawić rakietę i kwiaty w hallu i zabrać swój rower.
Ale u dozorcy nikogo nie zastałem, więc...
- Wyszedł - oznajmił Strand.
- Jeśli zaczeka pan tutaj chwilę, zapytam panią Curtis, gdzie są klucze od
piwnicy.
- Dziękuję, o ile to nie sprawi zbyt wiele kłopotu.
Pani Curtis wkładała w kuchni bukiet do wazonu.
- Ładne, prawda?
- powiedział Strand.
Miał słabe pojęcie o kwiatach.
Rozpoznawał róże i chryzantemy, a innych odmian zazwyczaj nie udawało mu się
zidentyfikować.
- Kosztują tyle, że mógłby pan żywić za te pieniądze swoją rodzinę przez
tydzień - burknęła pani Curtis obchodząc się dość bezceremonialnie z kwieciem.
- Pan Hazen chciałby zabrać swój rower z piwnicy - powiadomił ją Strand,
ignorując komentarz pani Curtis do sytuacji materialnej jego gospodarstwa
domowego.
- Czy wie pani, gdzie Aleksander chowa klucz?
- Niech pan pójdzie do kotłowni, jest otwarta, po prawej stronie w górze wisi
półka.
Klucz znajdzie pan na jej bliższym rogu.
Czy ten gość zamierza jechać w tym stanie przez park?
- Chyba tak.
- Wystraszy zwierzaki z klatek w zoo.
- Pani Curtis dźgnęła znowu kwiaty.
- I niech pan nie zapomni położyć tego klucza na miejsce.
- Nie zapomnę - obiecał Strand.
Udał się z powrotem do hallu, gdzie stał Hazen i krzywił się lekko, słuchając
gamy niezbyt czysto przegrywanej w saloniku.
Strand się uśmiechnął.
- Zazwyczaj bywa lepiej niż teraz - powiedział.
- Najwidoczniej to nie któryś z utalentowanych uczniów Leslie.
- A jednak musi to być wdzięczne zajęcie - zauważył Hazen i z jego twarzy
zniknął grymas.
- Wszyscy ci młodzi ludzie...
- urwał.
- Wiem już, gdzie jest klucz do piwnicy - wtrącił Strand.
- Zaprowadzę pana.
- Nie trzeba - oponował Hazen.
- Już dość panu nazawracałem głowę.
Na dole mam sekretarza.
Jeśli tylko powie mi pan, gdzie jest ten klucz...
- I tak wybierałem się na przechadzkę - odparł Strand, jakkolwiek ta myśl
przyszła mu dopiero teraz do głowy.
Otworzył drzwi i poszedł wraz z Hazenem do windy.
Na parterze zobaczył wysokiego, mniej więcej trzydziestopięcioletniego
mężczyznę w sztruksowych spodniach i w swetrze.

Strona 30

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Hazen przedstawił go jako jednego ze swoich sekretarzy.
Pan Conroy - tak brzmiało jego nazwisko - nie wyglądał na osobnika
wysportowanego, miał szarą cerę, w kolorze, jak pomyślał Strand, popiołów
wyługowanych przez wieloletni kwaśny deszcz.
Strój, który miał na sobie, wydawał się na nim niestosownie swobodny.
Strand zastanawiał się, jak wyglądają inni sekretarze Hazena, ilu ich jest i
czy swoją prezencją i urokiem osobistym zacierają przygnębiające wrażenie
sprawiane przez Conroya.
Zeszli do kotłowni.
Strand odnalazł klucz.
Otworzył drzwi do piwnicy, a Conroy szybko i sprawnie wyciągnął rower.
Strand zaproponował, że pomoże wytaszczyć go na górę po schodach, ale Hazen
rzucił niecierpliwie: - Conroy da sobie sam radę, prawda?
- Oczywiście, proszę pana - odparł Conroy.
Strand zamknął drzwi od piwnicy i odniósł klucz do kotłowni.
Conroy czekał na nich, kiedy obaj, Strand i Hazen, wyszli na zalaną słońcem
ulicę.
- Zostaw go odźwiernemu - polecił Hazen.
- Tak jest - przytaknął Conroy wsiadając na rower.
- Do poniedziałku rano - rzekł Hazen.
- Tak jest - powiedział Conroy.
- Gdyby mnie pan potrzebował podczas weekendu, proszę zatelefonować, to mnie
zawiadomią.
- Gdybym cię potrzebował - powtórzył Hazen.
Obserwowali odjeżdżającego Conroya.
- Nie wydaje mi się, żeby ten pański Conroy należał do jakiegoś związku
zawodowego - zauważył Strand.
- Gotów jest pracować w weekendy.
- Zdolny gość - odparł Hazen.
- Wystarczająco dobrze mu się płaci, żeby od czasu do czasu popracował
dodatkowo z godzinkę.
Poza tym jest nieżonaty, a to ułatwia sprawę.
- Zachichotał.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to może moglibyśmy pójść razem na
przechadzkę.
- W którą stronę chce pan iść?
- spytał Strand.
- Do parku?
Hazen z uśmiechem potrząsnął przecząco głową.
- Jeszcze nie teraz.
Wspomnienia są zbyt świeże.
Może w stronę Lincoln Center...?
- Doskonale - odparł Strand, ruszając w tym kierunku.
- Zawsze lubię sobie popatrzeć na Lincoln Center.
Napawa mnie nadzieją, że nasze miasto na dłuższą metę nie ulegnie całkowitej
zagładzie.
Przez chwilę szli w milczeniu.
- Dumałem nad pańskim nazwiskiem - odezwał się wreszcie Strand.
- Dlaczego?
- Niejaki William Hazen zapisał się w dziejach amerykańskiego wojska.
- Doprawdy?
- Hazen wydawał się zaintrygowany.
- Cóż takiego zrobił?
- Wstąpił do West Point i walczył z Indianami, a podczas Wojny Secesyjnej
służył jako pułkownik pod Shermanem w Georgii, dowodząc pułkiem ochotników z
Ohio, i zdobył Fort McAllister.
- O Boże, człowieku, skąd pan to wszystko wie?
- zdumiał się Hazen.
- Nauczyciel historii jest kopalnią bezużytecznych informacji.
- I czego jeszcze dokonał?
Jeśli był kimś rzeczywiście ważnym, może się do niego przyznam.
- Został generałem i zorganizował oddziały łączności.
Hazen się roześmiał.
- Oddziały łączności.
Miałem starego druha, który podczas drugiej wojny światowej był w piechocie i
nie miał najlepszego zdania o oddziałach łączności.
Twierdził, że w piechocie mawiano: "Zabierz gwiazdę z okna, matko, twój syn
jest w oddziałach łączności".

Strona 31

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Przypuszczam, że mimo wszystko nie przyznam się do niego.
Zresztą moja rodzina przybyła do Nowego Jorku w tysiąc siedemset szóstym i
nigdy nie przeniosła się do Ohio.
A pańscy przodkowie?
- Niewiele o nich wiem - odparł Strand żałując, że poruszył ten temat.
- Moi rodzice przyjechali do Nowego Jorku w tysiąc dziewięćset dwudziestym, z
Lancashire.
Ojca zagazowano w bitwie pod Sommą i, jak mówił, dość miał Anglii.
Kiedy pytałem o jego i matki rodzinę, odpowiadał, że nie zasługują na opowieść.
- Wzruszył ramionami.
- A ja mu wierzyłem.
Zapanowało milczenie, które zaczęło im teraz nieco ciążyć.
Kiedy Hazen znów się odezwał, zmienił temat.
- Rozmyślałem nad tym, o czym pan mówił wczoraj wieczorem - rzekł.
- O tym pańskim uczniu, Puertorykańczyku.
- Nazywa się Romero.
Jesus Romero.
- Wie pan - mówił dalej Hazen - w dzisiejszych czasach można bez trudności
załatwić stypendium dla obiecujących młodych ludzi.
Szczególnie dla rekrutujących się z mniejszości narodowych.
Czy pan uważa, że chłopak byłby tym zainteresowany?
Strand zastanawiał się przez chwilę.
- Sądząc po jego stopniach, obawiam się, że nie zostałby uznany za
obiecującego.
Z tego, co mówią inni nauczyciele, jest praktycznie do niczego.
Wątpię nawet, czy zdoła zdać z wystarczającej liczby przedmiotów, by uzyskać
świadectwo.
- To niedobrze - odparł Hazen.
- Jak pan myśli, czy jest na tyle inteligentny, że gdyby się przyłożył do nauki
rok czy więcej, to zdołałby podciągnąć swoje stopnie?
- Nie w River.
Nie ma tam atmosfery sprzyjającej przykładaniu się do nauki.
- A gdybym zdołał mu załatwić stypendium na rok, a nawet dwa, do jednej z
dobrych szkół przygotowawczych...
gdzie...
hm...
wpływy są zdrowsze?
Czy mógłby podciągnąć się do takiego poziomu, żeby college zechciał dać mu
szansę?
, Strand wzruszył ramionami.
- To by oczywiście zależało od jego stosunku do sprawy.
Teraz prócz tego, że imponująco dużo czyta na własną rękę, z reguły z dziedzin
nie mających zresztą wiele wspólnego z obowiązującymi zajęciami, nie różni się
od innych uczniów w szkole.
To znaczy wykazuje pogardę wobec autorytetów, nie daje się podporządkować
dyscyplinie, jest podejrzliwy co do intencji nauczycieli...
- Pańskich intencji również?
- Obawiam się, że tak - przyznał Strand.
- Uwielbia mnie prowokować.
Kiedy prowadzę wykład trzymając się programu, jak muszę, często po prostu
wstaje i wychodzi z sali.
Hazen potrząsnął ze smutkiem głową.
- Pakujemy w te nasze szkoły tyle pieniędzy, wysiłku i dobrej woli i co
osiągamy?
- Bunt - odparł Strand.
- Czasami skrywany, bardzo często jawny.
- Potrafię sobie wyobrazić te problemy - zapewnił Hazen.
Pokiwał głową.
- Ale przecież my nie możemy po prostu umyć rąk i spocząć na laurach.
Strand nie był całkiem pewien, co oznaczało owo "my" w ustach Hazena i w jaki
sposób jego, Allena Stranda, miałaby objąć ta liczba mnoga.
Hazen szedł patrząc ze spokojem przed siebie, jakby nie dostrzegał, że
przechodnie spoglądają ze zdumieniem na jego narciarską czapkę i pokiereszowaną
twarz.
- Nie możemy po prostu pozwolić, żeby cała generacja albo znaczna jej część
stoczyła się w nihilizm, tak, to odpowiednie określenie, nihilizm - powiedział z
oratorską powagą w głosie.
- Najlepszych trzeba uratować i zupełnie mnie nie obchodzi, skąd pochodzą, ze

Strona 32

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

slamsów, ze wsi, z wielkich majątków, gett czy skąd tam jeszcze.
Nasz kraj wkracza w ciężkie czasy i jeśli nasi przywódcy będą ignorantami,
nieukami, to czeka nas katastrofa.
Strand zastanawiał się, czy Hazen wypowiada od dawna żywione przekonania, czy
też nagle zobaczył wypisane na ścianie słowa ostrzeżenia, których nie
dostrzegał, póki kawałek rurki nie nadwerężył mu czaszki.
On sam, borykając się na co dzień z młodzieżą, uznawał, że lepiej nie patrzeć
zbyt daleko w przyszłość.
Obecna sytuacja wydawała mu się już tak zła, że nie można jej pogorszyć,
niezależnie od wykształcenia czy też jego braku u przywódców.
- No dobrze - odezwał się Hazen już normalnym tonem - zrobimy, co się da.
Jeśli pan sądzi, że warto porozmawiać z tym chłopcem, proszę to zrobić.
I niech mi pan da znać, co powiedział.
- Ano, spróbuję.
Hazen odgadując jakby myśli Stranda, kiedy tak szli obok siebie, zapytał: - Czy
myślał pan kiedykolwiek o tym, żeby odejść ze szkolnictwa miejskiego?
To musi być, mówiąc oględnie, nużące tak rok po roku.
A może posada nauczyciela gdzieś poza Nowym Jorkiem w jakiejś małej prywatnej
szkole, gdzie wyniki, w każdym razie intelektualne, odpowiadałyby bardziej
włożonemu wysiłkowi?
- Moja żona mówi o tym od czasu do czasu - przyznał Strand.
- Tak, myślałem o tym, owszem.
Ale urodziłem się w Nowym Jorku i lubię to miasto.
Jestem już za stary na to, żeby wyrywać zapuszczone korzenie.
- Jaki ma pan stopień naukowy?
- Magistra historii - odparł Strand.
- Zrobiłem magisterium uczęszczając na wieczorowe wykłady w Uniwersytecie
Nowojorskim, a w dzień ucząc w szkole.
- Ma pan jakieś prace ze swojej dziedziny?
- Właściwie nie.
Wolę czytać niż pisać.
- Wie pan - rzekł Hazen - gdybym był historykiem z wykształcenia, to niektóre z
rzeczy wspominanych przez pana wczoraj wieczorem, a szczególnie ta teoria
przypadkowości, skłoniłyby mnie do zbadania pewnych okresów z tej perspektywy.
Mogłoby to prowadzić do wspaniałych rozważań o tym, jak inaczej potoczyłyby się
wielkie wydarzenia, gdyby wchodzące w grę czynniki uległy małej korekturze.
- Z braku hufnala przepadła podkowa - odezwał się Strand - z braku podkowy
przepadł koń, z braku konia przepadło królestwo.
Ten rodzaj rozważań?
- Mniej więcej.
Chociaż naturalnie nie tak prymitywne.
- Podsunę to Romerowi - rzucił lekkim tonem Strand - ale panu przypiszę
zasługę, jeśli chodzi o inspirację.
- No nie, poważnie - rzekł Hazen.
- Myślę, że ponowne rozważenie dziejów Ameryki, zwłaszcza z takiej perspektywy,
mogłoby okazać się całkiem sensowne.
Nie jestem oczywiście znawcą przedmiotu, lecz wydaje mi się, że Ameryka, Stany
Zjednoczone uwikłały się w wielkość, że nic nie było tu z góry przesądzone.
I teraz wplątujemy się, staczamy z powrotem w stronę Europy, w stronę
terroryzmu, dezintegracji, cynizmu w życiu prywatnym i publicznym, choć mam
nadzieję, że nic nie zostało z góry przesądzone, w tym wypadku również.
- Jest pan pesymistą, prawda?
- Zapewne w mniejszym stopniu, niż na to wskazują moje słowa.
Przeżyłem rozczarowanie.
Pewne moje nadzieje zostały rozbite.
Instytucje, dla których pracowałem, nie spełniły oczekiwań.
Ludzie, których, jak mi się wydawało, kochałem, okazali się nie tacy, jakimi
mogli być.
Charaktery uległy spaczeniu.
Kariery nie zostały zrealizowane.
A jednak nie jestem pesymistą do tego stopnia, żeby się poddać.
Wierzę w walkę, inteligencję, podstawowe wartości moralne.
Taki wieczór jak wczorajszy...
to, że pańska córka natychmiast pospieszyła z pomocą nieznajomemu, który
znalazł się w tarapatach, narażając się sama...
troska, jaką mi okazała pańska rodzina bez chwili wahania, naturalna czułość
promieniująca od wszystkich i każdego z osobna przy stole rodzinnym, poczucie
jedności bez ograniczeń, brak jakichkolwiek oznak tej śmiertelnej choroby,

Strona 33

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

samotności...
nie chciałbym przesadzać, ale w dzisiejszych czasach wieczór ten to silne
antidotum na pesymizm.
- Obawiam się, że przykłada pan nadmiernie wielkie znaczenie do zwykłej kolacji
w rodzinnym gronie - powiedział Strand zażenowany całą tą chwałą.
- Doprowadzi pan do tego, że będę się czuł zakłopotany za każdym razem, kiedy
sięgnę do kieszeni po klucz, żeby otworzyć drzwi do własnego domu.
- Za dużo mówię - odparł Hazen.
- Adwokacki nałóg.
Nigdy nie dać spokoju, póki się nie dojdzie do sedna.
- Roześmiał się.
- Powinienem był poprzestać na kwiatach i rakiecie.
Widzę, że wprawiłem pana w zażenowanie.
Proszę mi wybaczyć.
Nie przywykłem do osób skromnych.
Och, byłbym zapomniał - sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął
małą kopertę - mam dwa bilety na dzisiaj do filharmonii.
Grają koncertową wersję Potępienia Fausta Berlioza.
Wybrałby się pan z żoną?
- Ależ doprawdy...
- protestował Strand.
- Mogę iść po ulicy wyglądając tak, jak wyglądam, wyobraża pan sobie jednak
poruszenie w filharmonii, gdybym się tam pokazał w takim stanie?
- zapytał Hazen.
- Proszę, niech pan weźmie te bilety, jeśli ma pan ochotę iść na koncert.
- Podsunął mu kopertę.
- Inaczej po prostu się zmarnują.
- Ale przecież już pan kogoś zaprosił - powiedział Strand.
- Ma pan dwa bilety.
- Zaproszona przeze mnie osoba zdecydowała, że ma inne plany - wyjaśnił Hazen.
- Państwo lubią filharmonię, prawda?
- Bardzo.
- No to niech pan bierze te bilety - skonstatował kategorycznie Hazen.
- Chyba nie należy pan do ludzi nie znoszących Berlioza?
- Skądże znowu.
- Pewnego dnia, kiedy będę bardziej nadawał się do pokazania, możemy wybrać się
wszyscy razem.
- Dziękuję - rzekł Strand, wkładając bilety do kieszeni.
- Leslie się ogromnie ucieszy.
- Czuję się więcej niż ukontentowany - powiedział Hazen.
Doszli właśnie do Lincoln Center.
Hazen zerknął na ten kompleks budynków.
- Jakoś straciliśmy umiejętność budowania harmonijnych budynków użyteczności
publicznej.
No ale i tak to całkiem użyteczny obiekt - dodał ze znużeniem.
Spojrzał na zegarek.
- Muszę już wracać do kancelarii.
- Pan pracuje w sobotnie popołudnia?
- To czas, który najbardziej lubię z całego tygodnia.
Kancelaria jest pusta i cicha, telefon nie dzwoni, na biurku czeka na mnie
porządnie ułożony stosik papierów, zaopatruję się w sandwicza i w butelkę piwa,
zdejmuję marynarkę, rozpinam kołnierzyk i czuję się jak chłopak przygotowujący
się do egzaminu, który zamierza zdać.
A co pan porabia w soboty po południu?
- Wiosną, jak teraz, obawiam się, że oddaję się swemu tajnemu nałogowi.
Siedzę przed przenośnym telewizorkiem w sypialni i oglądam baseball, podczas
gdy Leslie udziela lekcji w saloniku.
- Telewizor ten był prezentem od Eleonory, ale Strand nie sądził, żeby musiał
to wyznać Hazenowi.
- Lubię oglądać grę Jankesów.
W młodości byłem okropnym ciamajdą, jeśli chodzi o sport, i patrząc na Reggie
Jacksona zmierzającego ku bazie, odbijającego piłkę, na to ucieleśnienie siły i
zdecydowania, jakoś chyba wiem, jak to jest, kiedy się jest groźnym i
utalentowanym, i świadomym, że miliony ludzi wznoszą na twoją cześć okrzyki albo
cię nienawidzą.
- Roześmiał się.
- Leslie pozwala mi na dwie gry tygodniowo.
Wyczuwał, że Hazen, dla którego szczytem przyjemności było wpatrywanie się w

Strona 34

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

stos akt w opustoszałej kancelarii, przypatruje mu się z zaciekawieniem, jak
gdyby spotkał się z jakimś całkiem nowym i nie znanym mu gatunkiem istot.
- Często pan chodzi na stadion?
- Rzadko.
- Mam stałe zaproszenie upoważniające do korzystania z boksu właściciela.
Może w jakieś ładne sobotnie popołudnie zapomnę o swojej kancelarii i wymkniemy
się, i popatrzymy sobie na mecz.
Miałby pan ochotę?
- Z całą pewnością.
- Może kiedy przyjadą Bostończycy.
Sprawdzę w programie.
A co w zimie?
- Co?
- Chodzi mi o to, co pan porabia w soboty zimą?
- Aha, jeśli w Muzeum Nowoczesnym wyświetlają jakiś stary film, który lubię,
próbuję się tam dostać.
Hazen uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.
- O właśnie.
Widziałem pana w Muzeum Nowoczesnym.
Na filmie z Busterem Keatonem.
- Lubi pan Bustera Keatona?
- spytał Strand z lekkim niedowierzaniem.
- W programie, który mi posłali, zaznaczyłem sobie jego filmy i jak tylko to
możliwe, wymykam się, żeby je zobaczyć.
- Hazen uśmiechnął się szeroko i rozmaite kolory na jego posiniaczonej twarzy
ułożyły się w nowy deseń.
- Każdemu, kto nie docenia filmów Bustera Keatona - oznajmił z udaną powagą -
należałoby odebrać prawo głosu.
Chociaż - dodał - próbowałem obejrzeć wszystkie filmy Grety Garbo.
Uświadomiła mi, jak pogorszyły się czasy.
Miewaliśmy boginie jako swój ideał, a dziś co mamy?
Kelnerki podające do aut.
Doris Day, tę babkę Fawcett.
- Spojrzał znów na zegarek.
- Lubię przestrzegać harmonogramu.
W sobotę przybywam do kancelarii punktualnie o pierwszej.
Jeśli spóźnię się o dwie minuty, strażnik na dole, który mnie wpuszcza,
zadzwoni na policję.
Mam nadzieję, że pogadamy sobie kiedy indziej o urokach dawnych czasów.
A jeśli chce pan zobaczyć Jankesów, proszę dać mi znać.
Podali sobie ręce.
- Bardzo to była miła przechadzka - zapewniał Hazen.
- Jeśli rano w przyszłą sobotę będziemy obaj w Nowym Jorku, może wybralibyśmy
się znowu razem?
- Ja będę - odparł Strand.
- Zadzwonię do pana.
śyczę udanego koncertu.
Strand patrzył, jak Hazen żywo wsiada do taksówki.
Jego zwalista postać wypełniała niemal całe drzwiczki.
Buster Keaton, mój Boże!
Kiedy taksówka odjechała, wyciągnął z kieszeni kopertę i obejrzał bilety.
Piąty rząd na parterze.
Ten umie zrobić wspaniały użytek z pieniędzy, pomyślał.
Włożył bilety z powrotem do kieszeni, czując dreszczyk zadowolenia, i ruszył do
domu.
Rozdział 4.
Berlioz.
Hucząca toń mrocznych dźwięków.
Niesprawiedliwie potraktowany przez potomność.
Zimna kobieca dłoń na jego czole.
- Potrzebuję ciebie - powiedział ktoś.
Próbuje otworzyć oczy, żeby zobaczyć, czyja to dłoń dotyka jego czoła, ale
wysiłek jest zbyt wielki.
Ktokolwiek...
- Nie kapuję tego - oświadczył chłopak w małym gabinecie Stranda.
Strand powiedział Jesusowi Romero, że chciałby z nim chwilę porozmawiać po
lekcjach, i zdziwił się trochę, że ten rzeczywiście się zjawił.
- Wyjaśniałem ci - powiedział Strand - że wspomniałem o tobie pewnemu...

Strona 35

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

pewnemu swojemu przyjacielowi, nowemu przyjacielowi, który, tak się składa,
jest wpływowym człowiekiem, i on mówił, że jeśli jesteś zainteresowany
kontynuowaniem nauki, to mógłby wystarać ci się o stypendium...
- Taa, taa - rzucił niecierpliwie Romero.
- To już słyszałem.
Chodzi mi o to, dlaczego on sobie wybrał mnie?
- Mówiłem mu, że jesteś obiecującym chłopcem - wyjaśnił Strand.
- Niczego nie obiecuję - odparł ponuro Romero.
- Używam tego słowa nie w tym sensie - rzekł Strand.
Po całym długim dniu pracy, jak stwierdził, z trudem przychodziło mu zachować
cierpliwość w stosunku do tego niskiego, obdartego chłopaka o nieprzystępnej,
nieufnej twarzy pod rozczochraną czupryną.
Romero, ubrany w powypychane dżinsy, brudne adidasy i spłowiałą bluzę
footballisty o wiele na niego za dużą i zapewne skradzioną przed laty z szatni
jakiegoś klubu, rozwalił się na biurku, bezwstydnie obracając w palcach nie
zapalonego papierosa.
Na bluzie widniała liczba siedemnaście.
Chłopak nosił tę bluzę codziennie do szkoły i niekiedy w snach Stranda
siedemnastka pojawiała się na zachmurzonym skłębionym tle.
- Mam na myśli to, że ze wszystkich moich uczniów, którzy inaczej nie mogliby
sobie pozwolić na pójście do collegeu, to znaczy na własny koszt, ty wykazujesz
największą oryginalność i inteligencję.
- śartuje pan, panie profesorze, no nie?
- spytał Romero z uśmieszkiem na ustach.
- Naprawdę to powiedział pan tyle: ma pan w klasie chłopaka, który potwierdza
opinię, że wszyscy Puertorykańczycy to w pewnym sensie bziki?
Co tu jest grane?
- Nie ma tu żadnej gry - odparł krótko Strand, żałując, że w ogóle wspominał
Hazenowi o tym chłopcu.
- I proszę, zostaw w spokoju Puertorykańczyków.
Mój przyjaciel interesuje się kształceniem, ma dobre koneksje, uważa, że
nieprzeciętnym uczniom należy dać szansę...
- Wciąż jeszcze nie kapuję, panie profesorze - upierał się Romero.
- Nie tytułuj mnie profesorem, bo nim nie jestem.
- Okej, panie Strand, znaczy się, co on z tego będzie miał?
To facet, którego nawet nie znam.
- Nic z tego nie będzie miał - tłumaczył Strand - prócz może osobistej
satysfakcji, jeśli ci się powiedzie i zrobisz potem karierę.
- A co ja będę musiał zrobić...
podpisać kontrakt czy coś w tym rodzaju, oddać mu połowę tego, co zarobię w
ciągu dziesięciu lat?
- Romero wyciągnął porysowaną benzynową zapalniczkę, ale rozmyślił się i włożył
ją z powrotem do kieszeni.
Strand pokiwał głową ze smutkiem.
Chłopak najwidoczniej nie ograniczał się do książek historycznych i naukowych.
Najwyraźniej przy doborze lektury nie pomijał rubryk plotek o gwiazdach
hollywoodzkich, ludziach ze świata rozrywki i ich agentach.
- Romero - powiedział Strand - czy ty słyszałeś kiedykolwiek o dobroczynności?
- O dobroczynności?
- Chłopak zaśmiał się złośliwie.
- Pewnie, że słyszałem o dobroczynności.
Moją matkę utrzymuje Opieka Społeczna.
- To nie ma nic wspólnego z Opieką Społeczną.
Nie zamierzam siedzieć tu i dyskutować z tobą przez cały dzień.
Jeśli chcesz poświęcić rok lub dwa ze swego życia na prawdziwą naukę, porządnie
przysiąść fałdów, to jest całkiem realna szansa, że mógłbyś dostać stypendium do
collegeu.
Myślę, że dałbyś radę, jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy.
Proponuję, żebyś udał się do domu i porozmawiał na ten temat ze swoją matką i
ojcem.
- Z ojcem!
- Chłopak znowu się roześmiał, białe zęby błysnęły w jego ciemnej umorusanej
twarzy.
- Ten facet dawno się ulotnił.
Ostatni raz widziałem go, jak miałem dziewięć lat.
- No to z matką.
- Ona mi nie uwierzy.
Spierze mnie na kwaśne jabłko za wymyślanie sobie głupot.

Strona 36

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- No to poradź się sam siebie, Romero - rzekł ze złością Strand.
Wstał.
- Jeśli zdecydujesz, że chcesz coś osiągnąć, przyjdź i powiedz mi o tym.
Jeśli chcesz być przez całe życie szlifibrukiem, zapomnij o tej propozycji.
- Wziął jakieś papiery i włożył je do teczki.
- Mam mnóstwo pracy w domu.
Muszę iść.
Jestem pewien, że i ty masz wiele ważnych rzeczy do zrobienia dzisiaj po
południu - dodał sardonicznie - więc nie będę cię już dłużej zatrzymywał.
Romero popatrzył na niego uśmiechając się, jakby rozeźlenie nauczyciela
zapewniło mu kilka punktów przewagi w sekretnych zawodach z kolegami.
- Idź stąd, idź - rzekł Strand, a potem się zawstydził, że mówi tak głośno.
- Jak pan sobie życzy, profesorze - powiedział Romero i ruszył ku drzwiom.
Tam się zatrzymał i odwrócił.
- Potrafię sam się o siebie postarać, jasne?
- oznajmił szorstko.
- Nikt nie musi źle sypiać z powodu Jesusa Romero.
Strand podszedł do drzwi i zamknął je z hałasem.
Następnie wrócił do biurka, siadł i oparł głowę na dłoniach.
Zbiegając po schodach w budynku szkoły dogonił Judytę Quinlan, nauczycielkę
języka angielskiego.
Obiło mu się o uszy, że niektórzy uczniowie nazywają ją Panną Chininą, co
prawda, o ile wiedział, nie w jej obecności.
- Dzień dobry, Judyto - pozdrowił ją zwalniając.
Judyta Quinlan była niska i kiedy szli razem do autobusu, co się zdarzało
często, a on szedł swoim normalnym krokiem, nie mogła za nim nadążyć inaczej niż
podbiegając u jego boku kłusem.
Była drobna, lecz zgrabna i miała smutną bladą twarz, nie używała jednak
makijażu.
Ulubionym jej kolorem, przynajmniej w szkole, był ciemny brąz.
Jako nauczycielka cieszyła się dobrą opinią i Strand ją lubił, toteż od czasu
do czasu zjadali razem lunch albo wpadali na kawę.
Nie potrafił określić, ile Judyta ma lat - przypuszczał, że tak między
trzydziestką a czterdziestką.
- Och, Allen - powiedziała, kiedy zeszli na chodnik, i automatycznie
przyspieszyła kroku.
- Jakże się cieszę, że cię widzę.
- Spojrzała na niego z ukosa.
- Wyglądasz tak, jakby cię dzisiaj przepuścili przez maszynkę.
- Nie myślałem, że to widać.
Było to tylko zwyczajowe - Strand zwolnił jeszcze bardziej - trzydzieści batów.
Roześmiała się przyjemnym, cichym, niskim i niewymuszonym śmiechem.
Właściwie nie była ładna, lecz miała jasnoszare oczy, które lekko zezowały
jakby z wysiłku wkładanego we właściwe zrozumienie tego, co do niej mówił.
- Wiem, co masz na myśli.
Zamierzam wstąpić na kawę.
Chcesz iść ze mną?
- Chyba przydałaby mi się butelka szkockiej whisky, ale zadowolę się kawą -
odparł Strand.
Minęli grubasa w czapce baseballowej stojącego na rogu.
- Słyszałem, że sprzedaje dzieciakom heroinę - rzekł Strand.
- A ja słyszałam, że im sprzedaje numerki - powiedziała Judyta.
- Pewno i jedno, i drugie.
A może to po prostu facet napastujący dzieci.
- Jest sporo takich dzieci wśród moich uczniów, które z przyjemnością
pozwoliłabym mu napastować.
- Popatrzyła znowu na Stranda.
- Wyglądasz tak, jakbyś za chwilę miał się zagotować.
Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że tak naprawdę to nie jesteś urodzonym
nauczycielem?
- Powinienem był wziąć to pod uwagę - odparł z namysłem Strand.
- Nie powinnam była o to pytać.
- Dlaczego nie?
Ostatnio sam siebie o to pytałem.
- Nie powiedział jednak, co oznaczało to "ostatnio", od rana w sobotę.
- Jestem człowiekiem pełnym wątpliwości.
Oto odpowiedź na twoje pytanie.
Uśmiechnęła się.

Strona 37

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy rzeczywiście mieli dwa umysły, jeden by
pracował poza domem, drugi siedział w domu i rozmyślał.
- No ale nasz zawód ma też swoje dobre strony - kontynuował Strand.
- Jest to profesja mało płatna, trudna, niedoceniana, często niebezpieczna, a
to mamy długie wakacje.
Możemy też strajkować, podobnie jak śmieciarze.
W kafejce nad parującymi kubkami Judyta wyznała: - Przez cały ten semestr
usiłuję się zdecydować, wracać czy nie wracać w następnym roku.
- Co masz na myśli?
- Wsypał cukier do swojego kubka.
- Nie boisz się cukrzycy, otyłości i takich tam rzeczy?
- spytała i potrząsnęła przecząco głową, kiedy podał jej cukierniczkę.
- Szczycę się swoim zdrowiem - zapewnił.
- To jedyna rzecz, której jestem względnie pewien.
Ale czy to przed chwilą mówiłaś serio?
- Tak.
- Skinęła wolno głową, równo przycięte, okalające jej twarz czarne włosy, w
których pojawiło się kilka białych pasemek, poruszyły się lekko.
- A co będziesz robić, jeśli nie wrócisz?
- spytał.
Wzruszyła ramionami i oburącz uniosła do ust kubek z kawą, co nadało jej
dziecinny wygląd.
- Może zostanę weterynarzem - odparła.
- Zajmowanie się dzikimi zwierzętami przyjdzie mi z łatwością po tym, co tu
przeszłam.
Albo zostanę mniszką.
Jestem nie praktykującą katoliczką, ale dla spokoju klasztornego chyba mogłabym
powrócić w szeregi praktykujących.
- Myślałaś kiedy o małżeństwie?
Judyta spłonęła rumieńcem i Strand pożałował, że ją o to zapytał.
- Oczywiście - zapewniła.
- Tylko że oferty nie były...
zbyt olśniewające.
- Jesteś atrakcyjną kobietą.
- Mówiąc te słowa uświadomił sobie, że niemal w nie wierzy.
- Wciąż czekam na pojawienie się, jak to określają dziewczęta, tego właściwego.
Dotąd - rzekła wyzywającym tonem - pojawiał się ten niewłaściwy.
I to kilka razy.
Jestem prostą kobietą, nie na tyle jednak prostą, by wierzyć, że małżeństwo
rozwiąże jakikolwiek z moich problemów.
Rozwiązało jakieś twoje problemy?
- spytała zaczepnie.
- Niektóre - odparł.
- I przyniosło inne - dodał, żeby nie wydać się zadowolonym z siebie.
- Dzieci...
- już miał powiedzieć: pieniądze, lecz się powstrzymał.
Zamiast tego powiedział: - Tyle jest miejsc na świecie, które chciałbym
zobaczyć.
Niestety z pensją nauczycielską nie można sobie pozwolić na oszałamiające
podróże.
Zachęcam do nich moje potomstwo i mówię im, żeby przywozili fotografie.
Jedna z moich córek myśli o wybraniu się tego lata do Grecji.
- Nie miał pojęcia, dlaczego włączył tę sprawę do rozmowy.
- W zeszłym roku objechałam Krainę Jezior* - pochwaliła się Judyta.
- Sen nauczycielki angielskiego.
- Jak było?
- Ponuro.
- Zaśmiała się kwaśno.
- Przez cały czas padało i byłam w grupie nauczycielek angielskiego ze
Środkowego Zachodu.
Przez jeden dzień dyskutowaliśmy o utworach Wordswortha, a resztę czasu
poświęcono na debatę, jak przedstawić Hamleta nastolatkom.
Nie odzywałam się wiele.
Trudno jest wytłumaczyć, że większość dzieci, z którymi ma się do czynienia,
widziała morderstwa, prawdziwe morderstwa, w swoim sąsiedztwie i z przyjemnością
zabiłaby swoich stryjów, a także matki i ojców, gdyby tylko miała okazję.
- Muszę się kiedyś wybrać do Wiednia z grupą nauczycieli historii -
skonstatował Strand - i opowiedzieć im o trudnościach, jakie mam w wyjaśnianiu

Strona 38

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

uczniom stanowiska Metternicha na Kongresie Wiedeńskim.
Roześmieli się oboje.
- Ach, wrócimy oboje w przyszłym roku, prawda?
- powiedziała.
- Skazani na zgubę.
Opętani - zauważył Strand.
- Jakkolwiek mamy i sukcesy, nie sądzisz?
- Pomyślał o rozmowie z Jesusem Romero tego popołudnia.
- Niektóre wprost trudne do zniesienia.
- Dziewczyna, którą kiedyś uczyłam i której prorokowałam, że może zostać
pisarką, opublikowała opowiadanie na łamach "Penthouse" w zeszłym miesiącu -
oznajmiła Judyta.
- Nieźle pieprzne.
Schowałam ten numer przed mamą, kiedy przyszła do mnie z wizytą.
- Jutro będzie lepiej - zapewnił Strand, dopijając kawę i wstając z miejsca.
- Nie licz na to - ostrzegła go Judyta Quinlan, również wstając.
Po powrocie nie zastał nikogo w domu i korzystając z nieobecności Leslie uciął
sobie drzemkę.
Czuł się wyczerpany, a pogrążenie się w sen wydało mu się rozkoszne.
Obudził się z uczuciem, że ktoś jest w domu.
Nie mogła to być Leslie, bo przyszłaby do sypialni.
Wygładził narzutę, by nie domyśliła się, że drzemał, włożył pantofle i wyszedł
na korytarz.
Usłyszał brzęk naczyń, więc udał się do kuchni.
Przy stole siedziała Karolina, popijając mleko i pałaszując ciasto.
Biały bawełniany kołnierzyk pod swetrem wskazywał na to, że grała w tenisa.
- Cześć, tatku - powiedziała.
- Dołączysz do mnie?
Spojrzał na zegarek.
- Poczekam na kolację.
- Ja nie mogę - odparła.
- Mdleję z głodu.
- Wetknęła sobie do ust porządny kęs.
Ciasto ugarnirowane było czekoladowym kremem, który zlizała z palców.
- Pycha.
Siadł naprzeciw niej, uśmiechając się i ciesząc zastępczo z jej apetytu.
- Nie rozumiem, jak ludzie mogą zabijać się za kokainą, jeśli można jeść ciasto
czekoladowe - odezwała się z pełnymi ustami.
- Och, spotkałam znowu naszego przyjaciela.
- Jakiego przyjaciela?
- Pana Hazena.
Przyszedł na kort.
Wygląda katastrofalnie.
Jak pokrzywiony melon.
A ta czapka narciarska!
Musiał ją chyba udziergać jakiś ślepy norweski gnom.
- Bądź grzeczna, Karolino, proszę - skarcił ją Strand.
- On jest w porządku.
Naprawdę.
Przyszedł, jak twierdził, by się upewnić, że powrócę bezpiecznie do domu.
Mówił, że nie chce, żeby mi się znowu przydarzył jakiś incydent.
To ci był nielichy incydent.
O, matko!
Grałabym dalej, ale on wciąż spoglądał na zegarek i zamartwiał się.
Pogawędziliśmy sobie miło w drodze do domu.
- Naprawdę?
- spytał.
Myśl, że człowiek tak zajęty jak Hazen znajduje czas, by spacerować po parku z
siedemnastolatką, wprawiła go w niepokój.
Pamiętał, co powiedział Judycie Quinlan, kiedy mijali grubasa w czapce
baseballowej na rogu ulicy: - Może to po prostu facet napastujący dzieci.
- To naturalnie był tylko żart, ale napastowanie dzieci jako takie to
bynajmniej nie żart i starsi mężczyźni różnych zawodów nie są wcale uodpornieni
na tę chorobę.
Jego samego wprawiała w wielki ambaras ładniutka koleżanka Eleonory ze szkoły
średniej kręcąca się bez ustanku po ich mieszkaniu.
Musiał z wielkim wysiłkiem pohamowywać chęć dotykania jej i ukrywać, co czuje,
kiedy na powitanie całowała go w policzek, dręczyły go też niezmiernie

Strona 39

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

realistyczne i wyraźnie erotyczne sny z nią związane.
Nie należał do takich mężczyzn, którzy by wykraczali poza te bezwiedne wypady,
kto wie jednak, jaki naprawdę jest Hazen.
Ludzie nie paradują z napisem: "Napastuję dzieci".
Musiał ponadto stawić czoło faktowi, że Karolina nie jest już dzieckiem i
szybko staje się atrakcyjną młodą kobietą.
Zdawał sobie sprawę, że nic z tego powiedzieć jej nie może, ale jeśli przydarzy
się coś, co wyglądałoby niepokojąco, pogada z Leslie, która obdarowana była o
wiele bardziej niezawodnym instynktem niż on.
- O czym gadaliście?
- zagadnął córkę.
- O wielu sprawach.
- Karolina wzięła następny kawał ciasta i popiła go mlekiem.
- Obserwował i komentował moją grę.
Zaskoczyło mnie to.
On się na tym zna.
- Był sportowcem w młodości i należy do Klubu Tenisowego.
- Tak?
- Na Karolinie nie zrobiło to większego wrażenia.
- W każdym razie powiedział, że jestem całkiem niezła i że powinnam trochę
więcej podkręcać piłkę przy drugim serwie, uderzać bardziej płasko z back handu,
i zgadzam się z nim na sto procent.
Pytał, czy chcę zająć się serio tenisem, no wiesz, trenerzy i trening, i cały
ten cyrk, a ja mu na to, że nie, nie jestem na tyle dobra, że nigdy by mi się to
nie udało i tylko gryzłabym się wypadając z rozgrywek w pierwszej rundzie.
A on na to, że to mądrze, że musimy znać własne ograniczenia.
Na korcie tenisowym, powiedziałam bezlitośnie, poznać własne możliwości to
betka, a on się roześmiał.
- Karolina też się zaśmiała.
Po czym spoważniała.
- Spytał mnie, co zamierzam zrobić ze swoim życiem.
Nie da się powiedzieć, żeby nie lubił zadawać pytań, no nie?
- I co mu odpowiedziałaś?
Spojrzała na niego z ukosa, ukradkiem, zawahała się, jakby już chciała coś
rzec, potem zmieniła zamiar.
Podejrzewał jakieś kłamstwo, wybieg.
Było to niepodobne do Karoliny.
Nie należała do skrytych.
Dorastając przeszła przez zwykłe okresy - tancerki baletowej, aktorki,
pielęgniarki - ale to wszystko przed dwunastym rokiem życia.
Od tej pory zadowalało ją chyba po prostu przechodzenie z klasy do klasy i gra
w tenisa w wolnym czasie.
Stranda zdziwiło, że rozmawiała tak szczerze z Hazenem.
Była nieśmiała, mówiła mało i rozważnie chyba że w gronie rodziny; miała
niewielkie grono przyjaciół, samych dziewcząt, i jak dowiedział się od Leslie i
Eleonory, była przekonana, że chłopcy kpią sobie, kiedy robią jej jakieś awanse,
więc od nich uciekała.
- I co odpowiedziałaś panu Hazenowi?
- powtórzył.
- Powiedziałam mu.
że zamierzam dorosnąć - odparła Karolina niemal wyzywająco.
- A on się śmiał?
- spytał.
- On się mało śmieje, ten pan Hazen - zauważyła.
- Mówił, że Eleonora zrobiła na nim duże wrażenie.
No naturalnie.
- W jej głosie nie było ani cienia zazdrości, jakby uznawała fakt, że w
rodzinie to Eleonora jest gwiazdą.
- Oświadczył, że gdybyśmy mieli więcej takich młodych kobiet, nie
potrzebowalibyśmy noweli do ustawy o równych prawach ani czasopism takich jak
"Ms".
Musieli sobie uciąć szczerą pogaduszkę w taksówce.
Nie wspominał o Jimmym.
- Skrzywiła się, jakby uważając to za lekceważenie brata.
- A on sam ma dzieci?
- Troje.
Chłopaka i dwie córki.
Z grubsza w tym wieku co wy.

Strona 40

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To śmieszne, nigdy ani słówkiem o nich nie wspomniał.
Czy ty chodzisz i chełpisz się nami?
- Chełpić się to nie jest odpowiednie słowo - zareplikował.
- Boleję z powodu płodności twojej matki.
- Jako żywo.
- Karolina parsknęła śmiechem.
Wstała od stołu, schyliła się i pocałowała ojca.
- Łups!
1 czekolada na dziobie.
- Wyjęła chusteczkę, starła czekoladę, po czym wstawiła resztki ciasta do
lodówki wyrzuciła pusty pojemnik po mleku do kosza.
- Zamierza zadzwonić dzisiaj wieczorem do ciebie, jak mówił.
- Po co?
- Chce nas wszystkich zaprosić na weekend na wieś.
Ma w Easthampton dom nad morzem, z basenem i kortem tenisowym, i ze wszystkim.
To brzmi bezbłędnie, prawda?
- Bezbłędnie - zgodził się.
- Wspomniał, że jest tam kilku dobrych tenisistów, z którymi mogłabym sobie
pograć, a jeśli ktoś z nas zechce jeździć konno, to w pobliżu są konie.
Mówił, że zabierze nas swoim autem w piątek po południu i odwiezie w niedzielę
wieczorem.
- Twoja matka ma w sobotę rano lekcje.
- Raz, ten jeden razik mogłaby pozwolić, żeby te bachory w sobotę rano grały
sobie w baseball albo paliły marihuanę, albo gapiły się w telewizor.
Tylko raz - rzekła Karolina.
- Porozmawiamy o tym, kiedy twoja matka przyjdzie do domu.
- Powiem ci, że ty i mama macie jedną wadę, jesteście zbyt sumienni.
- Pewnie masz rację.
Ale teraz idź wziąć prysznic, zanim matka wróci.
- Zgoda - odparła wesoło Karolina i ruszyła ku drzwiom.
Nagle się zatrzymała.
- Och, jeszcze jedna rzecz.
- Cóż takiego?
- Pan Hazen wspomniał, że rozmawiał z jednym ze swoich wspólników i ten go
przekonał, że powinien zameldować policji o przestępstwie, tak właśnie to
określił, o przestępstwie.
Już to zrobił, mówił coś o swoim obowiązku obywatelskim i że umysł miał trochę
zaćmiony tamtego wieczoru, kiedy się to stało.
Powiedział, że zapewne przyjdzie detektyw, żeby mi zadać kilka pytań.
Jak się rozmawia z detektywem?
- Nie jestem autorytetem w tej dziedzinie - rzekł Strand.
- Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek z jakimś rozmawiał.
- Mam nadzieję, że będzie młody - oświadczyła Karolina i ruszyła znowu do
wyjścia, lecz ojciec ją zatrzymał.
- Karolino, nie mów matce o detektywie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że prawdopodobnie do tej rozmowy nie dojdzie i nie ma sensu
przypominać jej tego, co pan Hazen nazywa incydentem.
Może nie zauważyłaś, ale ona się okropnie przejęła wtedy wieczorem w piątek i
wiem, że zaczęła się niepokoić o ciebie, kiedy idziesz do parku, nawet w dzień.
- Dobra, tatku - zgodziła się Karolina.
- To twoja żona.
- Nawiasem mówiąc, czy podziękowałaś panu Hazenowi za rakietę?
- Oczywiście - odpowiedziała z godnością.
- Nie jestem kompletnym dzikusem.
Wylewnie.
- Nucąc pod nosem, przeszła przez przedpokój w stronę łazienki.
Strand umył talerzyk Karoliny, szklankę i nóż, wytarł je, żeby ukryć ślady
przedkolacyjnego wykroczenia przed okiem Leslie.
Odkładając wszystko na miejsce zastanawiał się, czy powinien udać się do
najbliższego komisariatu i powiedzieć temu, kto zajmuje się takimi rzeczami, że
prosi, aby do jego mieszkania nie przysyłano żadnych detektywów, że było zbyt
ciemno na to, by jego córka rozpoznała któregoś z napastników, a ponadto ona
przygotowuje się do egzaminów końcowych i on wolałby, żeby na razie jej niczym
nie absorbować.
Podejrzewał, że policja, która musi się zajmować poważnymi problemami w
najbliższym sąsiedztwie, będzie tylko zadowolona mogąc włożyć meldunek do akt i
zapomnieć o całej sprawie.

Strona 41

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Usłyszał, że dzwoni telefon, i wyszedł do przedpokoju, żeby go odebrać.
Dzwoniła Eleonora.
- Jak tam weekend?
- spytał.
- Taki sobie.
Ja spałam, a inni przez większość czasu popijali.
Ludzie, u których byłam, znają Hazenów.
Poprawka do mojego pierwszego raportu o twoim przyjacielu.
Miał troje dzieci.
Chłopak umarł.
Pd.
- Co?
- Pd.
Przedawkowanie.
Heroina.
Przed pięcioma miesiącami.
Wszyscy wyjechali na weekend, a on zostawił służbie polecenie, żeby mu nie
przeszkadzano.
Nie przeszkadzano mu, i kiedy wreszcie w drzwiach jego pokoju wyrwano zamek,
było po wszystkim.
- O Boże!
- Nieprzyjemne, co?
Może powinieneś iść do pokoju Jimmyego i poszukać igieł.
- Eleonoro, czy ty wiesz coś o Jimmym, czego nam nie mówiłaś?
- spytał stanowczym tonem Strand.
- Nie.
Ale trzeba dmuchać na zimne.
Tam gdzie on się obraca i ci ludzie...
- Jestem pewien, że on nie...
nie jest jednym z nich.
- Może i pan Hazen był pewny.
Dlaczego go nie zapytasz?
- Nic takiego nie zrobię.
- Pewno masz rację - zgodziła się.
- Nie ma sensu dawać się przestraszyć.
Taka mi po prostu przyszła myśl do głowy.
Mniejsza o to.
Słyszałam jeszcze coś o rodzinie Hazena.
Jego żona, jak się zresztą wydaje, nie cieszy się sympatią, większość czasu
spędza w Europie.
Córuchny też nie należą do ulubienic.
Jedna mieszka w San Francisco z reżyserem tak zwanych nowych filmów, bez
widocznych środków do życia.
Druga jest w Rzymie, nie wiadomo, czym się zajmuje.
Obie, zdaniem moich przyjaciół, bardzo ładne.
Nic dziwnego, że panu Hazenowi podobał się pomysł zjedzenia z nami kolacji.
Jakkolwiek mówi się, że on ma przyjaciółkę.
Nie są to znowu takie pikantne wiadomości pod koniec dwudziestego wieku,
prawda?
- Nie - przyznał.
- Ucałowania dla wszystkich - dodała Eleonora.
- Do zobaczenia w piątek wieczorem.
Położył słuchawkę i wpatrzył się tępo w telefon.
Pd.
Wstrząsnął nim dreszcz.
Poczucie winy chyba musi być brzemieniem nie do zniesienia.
Wystarczający powód, żeby perorować o nihilizmie młodzieży, odpowiedzialności
za młode pokolenie, żeby zaoferować pomoc Jesusowi Romero, przechadzać się po
parku ze zdrową młodą sportsmenką.
Wszystkie te kluby, posiedzenia rad nadzorczych, całe te pieniądze, a tymczasem
twojemu synowi nikt nie przeszkodzi przez dwa dni...
Strand przemierzył korytarz, zatrzymał się przed drzwiami pokoju Jimmyego.
Patrzył na nie przez dłuższy czas, potem nacisnął klamkę.
Drzwi otworzyły się, były nie zamknięte.
Zawahał się, po czym zatrzasnął je znowu.
Do kolacji, którą jedli w kuchni, zasiadł tylko Strand, Leslie i Karolina.
Jimmy pojawiał się na kolacjach sporadycznie, ale skrupulatnie informował
matkę, jeśli miał być nieobecny.

Strona 42

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Strand nie mówił żonie o zaproszeniu Hazena i wyczuwał skierowany na siebie
badawczy wzrok Karoliny.
- Teraz - odezwała się w końcu teatralnym szeptem.
- Co teraz?
- spytał, jakkolwiek wiedział, o co jej chodzi.
- Wiesz.
O weekendzie - powiedziała Karolina.
Leslie spojrzała na niego pytająco.
Od powrotu do domu była zajęta przygotowywaniem posiłku, on zaś sporządzał plan
egzaminów końcowych.
Wymienili tylko powitalny pocałunek i kilka słów o tym, jak minął każdemu z
nich dzień, ostrożnych i nie zobowiązujących z jego strony, bez wspominania o
detektywach, Jesusie Romero czy też młodzieńcu, który przedawkował.
- O jakim weekendzie?
- spytała Leslie.
- Zdaje się, że pan Hazen przechodził obok kortów i odprowadził Karolinę do
domu - odparł Strand.
- To bardzo uprzejmie z jego strony.
- Bardzo - zgodził się z nią Strand.
- Okazuje się, że ma dom w Easthampton...
- Z kortem tenisowym i basenem - wtrąciła Karolina.
- Podgrzewanym.
Mam na myśli basen.
I to jest nad oceanem.
- Po co u licha ludziom basen, kiedy mają przed nosem cały Ocean Atlantycki?
- spytała rzeczowo Leslie.
- Och, mamo!
- wykrzyknęła Karolina.
- Na niepogodę.
A zresztą ocean jest zimny.
- No dobrze - rzekła Leslie - to jego pieniądze.
Ale co ma wspólnego z nami dom pana Hazena nad oceanem?
- Zaprosił nas na weekend za pośrednictwem Karoliny - wyjaśnił jej mąż.
- Wszystkich - dodała Karolina.
- To zbyt daleko posunięta wdzięczność za jeden talerz zupy - skonstatowała
Leslie.
Spojrzała na męża.
- A ty co myślisz?
Wzruszył ramionami.
- Co ty myślisz?
- Zabierze nas swoim autem w piątek po południu - Karolinie słowa wyrywały się
wprost z ust - i odwiezie z powrotem w niedzielę wieczorem.
- Ale ja mam lekcje w sobotę przed południem - powiedziała Leslie głosem pełnym
wątpliwości.
- Ach, te snobistyczne młodociane nicponie - utyskiwała Karolina.
- Powinni cię wybrać Kobietą Roku, jeśli dasz im wolne w jedną sobotę.
- Cicho, Karolino - mitygowała ją matka.
- Myślę.
- Za dużo jest myślenia w tym domu - oznajmiła Karolina grobowym tonem.
- Doprowadzimy się przez to myślenie do absolutnej inercji.
- Bądźże przez chwilę cicho, Karolino - powiedział opryskliwie Strand.
- On jest samotnym starszym człowiekiem - upierała się Karolina.
- Moglibyśmy przynajmniej trochę go rozweselić.
Dom ma szesnaście pokoi, mówił mi.
Jak by się wam podobało obijać się samotnie po szesnastu sypialniach tydzień w
tydzień?
Ty i mama wciąż mi mówicie, że powinniśmy brać pod uwagę potrzeby bliźniego.
A więc, pozwólcie mi zauważyć, że pan Hazen to nasz bliźni.
- Mała adwokatko, jeśli umilkniesz na chwilę, może moglibyśmy o tym
podyskutować - odparła Leslie żywo.
- Nie ma o czym dyskutować - upierała się Karolina.
Leslie dotknęła lekko jej ręki.
- No dobrze - rzekła z rezygnacją Karolina, oparła się o krzesło i założyła
ręce na piersiach.
- Usta mam zapieczętowane.
- Czy jesteś pewna, że zaprasza nas wszystkich?
- spytała Leslie.
- Jimmyego i Eleonorę też?

Strona 43

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Pewna - powiedziała Karolina.
- Czy on to tak sformułował?
- odezwał się Strand.
- Nie aż w tylu słowach - przyznała Karolina.
- Ale z całą pewnością pośrednio.
- Allen - Leslie zwróciła się do męża - wyglądasz tak, że nie zaszkodziłoby ci
trochę morskiego powietrza.
- Teraz zaczynamy mówić sensownie - oznajmiła triumfalnie Karolina.
- Wydaje mi się, że mogłabym przełożyć lekcje - powiedziała z namysłem Leslie.
- Da się to jakoś zrobić.
I będę musiała porozmawiać z Eleonorą i Jimmym, dowiedzieć się, co oni
zamierzają robić...
- Jeśli oni pozbawią mnie...
kierując się swoimi egoistycznymi pobudkami, nigdy więcej nie odezwę się do
żadnego z nich - zagroziła Karolina.
- Nie mów jak dziecko - mitygowała ją Leslie.
- Powiedziałam, że przedyskutujemy tę sprawę.
Zadzwonił telefon i Strand wstał od stołu.
- Odbiorę - zapowiedział.
- To zapewne samotny prawnik w swojej własnej osobie.
W słuchawce rozległ się głos Hazena.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w kolacji.
- Nie.
Właśnie skończyliśmy - zapewniał Strand.
- Podobał się państwu Berlioz?
- Był znakomity.
Jeszcze raz dziękujemy.
- Ależ to głupstwo.
Ilekroć będziecie państwo mieli ochotę wybrać się na koncert, proszę dać znać.
Posyłają mi bilety prawie na wszystko, a ja bardzo często nie dysponuję czasem
danego wieczoru.
- Karolina wspomniała, że odprowadził pan ją do domu - powiedział Strand,
zastanawiając się, jak to jest, kiedy człowiekowi przysyłają bilety prawie na
wszystko.
- To bardzo uprzejmie z pańskiej strony.
- To miłe dziecko - odparł Hazen.
- A przy wszystkim innym jeszcze inteligentne.
Czy mówiła panu o naszej miłej pogawędce?
- Mówiła - potwierdził Strand.
Nie mógł opędzić się od myśli o tym, jak Hazen opisałby swoje pogawędki z
synem, przedtem nim wyrwano zamek w drzwiach jego pokoju.
- Ja też dziś po południu odbyłem małą pogawędkę z pewną młodą osobą.
Z tym chłopcem, o którym panu wspomniałem, z Romero.
Nie całkiem miłą.
- Co on na to?
- Pomyśli o tym.
- Czy pomogłoby, gdybym ja się z nim rozmówił?
- Wątpię.
- No dobrze, pan wie najlepiej.
Czy Karolina przekazała panu propozycję wyjazdu na wyspę na ten weekend?
- Tak.
Zamęczała tym matkę i mnie przez całą kolację.
- Wybiorą się państwo, prawda?
- Hazen wydawał się zaniepokojony.
Szesnaście pokoi do obijania się i ogrzewany basen do pływania w pojedynkę.
- Zastanawiamy się jeszcze, czy nam się to uda - przyznał Strand.
- Naturalnie zapraszam również drugą pańską córkę i syna.
- Karolina dawała to do zrozumienia.
Nie wiem tylko, jakie oni mają plany.
Czy mógłbym zadzwonić w środę lub w czwartek?
- Kiedykolwiek - zgodził się szybko Hazen.
- Czy ma pan pod ręką ołówek?
Dam panu numer mojej kancelarii.
- Chwileczkę - powiedział Strand, po czym zanotował numer podany przez Hazena.
- Nawiasem mówiąc, Karolina wspominała mi, że wciąż nie wygląda pan najlepiej.
- To głupstwo - rzekł Hazen.
- Jeśli nie oglądam się w lustrze ani dzieci w wózkach nie wrzeszczą na mój
widok, nie pamiętam już o tym wypadku.

Strona 44

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Karolina wspominała też coś o policji - dodał Strand ściszając głos, by nie
doleciał do kuchni.
- Tak.
Obawiam się, że to czcza formalność.
Ale jeden z moich wspólników jest członkiem magistrackiej Komisji do Spraw
Przestępczości Młodocianych i twierdzi, że zgromadzenie dokładnych danych
statystycznych jest jednym z najtrudniejszych zadań w tej pracy, i ja bardziej,
żeby mu sprawić przyjemność niż ze względu na co innego...
mam nadzieję, że nie ma pan jakichś obiekcji?
- Chyba nie - odparł Strand, lecz wiedział, że brzmiało to raczej niechętnie.
- Liczę na to, że uda się państwu wyrwać na ten weekend - powiedział Hazen.
- Oczekuję pańskiego telefonu.
Pożegnali się i Strand odłożył słuchawkę.
Wrócił do kuchni.
- No i co?
- spytała z niecierpliwością Karolina.
- Musi być ciężko zapełnić tyle sypialń - oznajmił Strand siadając.
- Nie odpowiedziałeś mi - nalegała płaczliwym tonem Karolina.
- Obiecałem, że dam mu znać później.
A teraz pozwól mi zjeść deser.
Rozdział 5.
Zapomnij o nich, zapomnij o padających...
To Conroy przyjechał po nich w piątek po południu długą limuzyną, mercedesem, o
dodatkowych składanych siedzeniach.
Pan Hazen przeprasza, powiedział, ale niespodziewanie zatrzymano go w
kancelarii, przyjedzie później, wieczorem.
Strand usiadł obok Conroya na przednim siedzeniu, Leslie, Eleonora, Karolina i
Jimmy z tyłu.
Strand zdziwił się nieco, kiedy Eleonora oświadczyła, że chce jechać.
Uwielbia te okolice, zwłaszcza nie w sezonie, oznajmiła, i ma tam wielu
przyjaciół, których z przyjemnością zobaczy.
To kolejna rzecz, której o niej nie wiedział, pomyślał odkładając słuchawkę -
że znała tę okolicę i miała tam wielu przyjaciół.
Ciekaw był, jakież to jeszcze rewelacje kryje dla niego w zanadrzu, i skoro już
przy tym jesteśmy, jakie informacje Leslie, Jimmy i Karolina, rozmawiający teraz
żywo z tyłu samochodu, przekażą mu, kiedy uznają to za stosowne.
- Nawiasem mówiąc, w garażu stoi kombi i jest do dyspozycji, gdyby państwo
chcieli gdzieś się wybrać.
- Ja nie prowadzę, moja żona też nie.
Ale Eleonora ma prawo jazdy - odparł Strand.
- Przez dwa ostatnie lata w collegeu była właścicielką starego, zdezelowanego
forda.
- Obejrzał się i zwrócił do niej: - Eleonoro!
Słyszałaś, co mówił pan Conroy?
W garażu stoi kombi i możesz go używać.
- Czy mnie to też dotyczy?
- zapytał Jimmy.
- Naturalnie - potwierdził Conroy.
- Nie wiedziałem, że masz prawo jazdy, Jimmy - zdziwił się Strand.
- Pewien przyjaciel pożyczył mi wóz na kilka popołudni - wyjaśnił Jimmy.
- Pojeździłem sobie trochę i poszedłem zdawać.
Strand potrząsnął głową.
Kolejna rzecz, o której rodzina mu nie wspomniała.
Conroy spytał, czy życzą sobie, żeby włączył radio i nastawił jakąś muzykę, ale
Leslie zaoponowała przeciwko temu pomysłowi.
- Nigdy nie możemy się zgodzić, czego chcemy słuchać - wyjaśniła.
- Nie chciałabym psuć przejażdżki Jimmyemu, Karolinie i Eleonorze ani oni mnie.
Strand cieszył się z wycieczki.
Wieczór był balsamiczny, słońce wciąż jeszcze świeciło.
Conroy prowadził dobrze, a kiedy wydostali się z Queens, ruch zelżał i duży
mercedes gładko pożerał mile wśród szpalerów drzew Parkway.
Właściwie to był zadowolony, że Hazena zatrzymano w kancelarii.
Gdyby tu był, podtrzymywałby konwersację, a on wolał jechać w milczeniu.
Conroy się nie odzywał i Strand nie czuł potrzeby słuchania weekendowej
paplaniny za swoimi plecami.
Był zadowolony, bo wszyscy zdecydowali, że weekend będzie miły, i cieszył się,
że zobaczy dom Hazena.
Można wiele powiedzieć o człowieku, kiedy zobaczy się, jak mieszka.

Strona 45

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Hazen był dla niego przedstawicielem nie znanego gatunku istot, toteż
zaciekawiał go coraz bardziej.
Z natury Strand odnosił się z rezerwą do pierwszego wrażenia wywieranego przez
ludzi i jeszcze się nie zdecydował, co naprawdę ma myśleć o Hazenie.
Okoliczności, w których się spotkali, były osobliwe, i Hazenowi przy całym tym
gadaniu, jak sobie uświadomił Strand, udało się dowiedzieć całkiem sporo o ich
rodzinie, a jednocześnie o sobie właściwie powiedzieć niewiele, prócz tego, że
jego rodzina przybyła do Nowego Jorku w roku tysiąc siedemset szóstym i nigdy
nie wyjechała do Ohio.
Całkowite milczenie Hazena na przykład o najbliższych przekraczało znacznie
granice normalnej dyskrecji i prócz wyznania, że jest prawnikiem i chadza na
koncerty do filharmonii, ograniczył się niemal wyłącznie do nieosobistych
abstrakcji.
Strand dowiedział się sporo o nim jako o osobistości z Kto jest kim?
, ale Hazen jako osoba prywatna wciąż był mu nie znany.
Podczas oczekiwania na samochód, który miał ich zabrać, Eleonora powiedziała o
Hazenie: - Ten człowiek czegoś chce.
- Dlaczego to mówisz?
- spytał Strand.
- Tacy ludzie zawsze czegoś chcą - odparła, i zaniepokoił go jej cynizm.
Zgodnie z jego kodeksem nie należało przyjmować gościny, szczególnie tak
luksusowej, u osoby, co do której miało się wątpliwości, nawet jeśli były one
tak mgliste jak te wyrażone przez córkę.
Leslie traktująca niemal jak swą własność człowieka, którego rany opatrywała i
którego stoickie znoszenie cierpienia podziwiała, warknęła, co zdarzało jej się
rzadko, na Eleonorę: - Jeśli takie masz wrażenie, dlaczego nie wybrałaś się po
prostu gdzie indziej na weekend?
- Przepraszam.
Myślałam, że jesteśmy w Ameryce.
Wolność słowa zagwarantowana przez konstytucję i tak dalej - odparowała
Eleonora.
- Uspokójcie się, wszyscy.
Mamy dziś święto - upomniał ich Strand.
Jimmy wyszczerzył zęby w uśmiechu, zadowolony, że tym razem dostało się
siostrze, nie jemu.
Karolina nie zwracała uwagi na nic, tylko siedziała mrucząc coś w zadumie pod
nosem i dzierżąc rakietę w nowym futerale.
Strand, patrząc na wiosenny pejzaż, szybko migający za szybą, rozmyślał o
wymianie zdań między żoną a córką i zastanawiał się, czy w tym, co mówiła
Eleonora, nie było trochę prawdy.
W końcu doszedł do wniosku, że przemawia przez nią jedynie zbyteczna złość,
zrodzona z zazdrości czy też niechęci wobec jakiegoś zwierzchnika, którego
polecenia ją irytowały i którego, słusznie czy nie, utożsamiała z Hazenem.
Jeśli chodzi o niego samego, to zdecydował, że przyjmie Hazena za dobrą monetę.
Była to moneta jak dotąd, musiał przyznać, raczej nie znana, ale nie dostrzegł
żadnych oznak złej woli czy chęci korzyści.
Wręcz przeciwnie.
Dowiedziawszy się o jego synu Strand współczuł temu człowiekowi i odczuwał
wobec niego litość.
Jeśli nawet Hazen posługiwał się jego rodziną, żeby ukoić swoją samotność, to
trudno było to uznać za manipulację.
Przypomniało mu się jego przelotne podejrzenie co do intencji Hazena wobec
Karoliny, i uśmiechnął się.
Z pewnością nie zaprosiłby ich do swego domu en masse, gdyby pożądał
siedemnastoletniej córki Strandów i pragnął zaspokoić swoją chuć.
Zdrzemnął się, jazda dużym wozem go ukołysała i obudził się, dopiero gdy
samochód zwolnił i skręcił na prywatną drogę - długą obsadzoną wysokimi drzewami
aleję od kamiennej bramy do morza, którego huk było teraz słychać.
Conroy zatrzymał samochód na grabionym, żwirowanym dziedzińcu i nacisnął
klakson.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił i wszyscy wysiedli z auta.
Olbrzymi, nie najlepiej rozplanowany, biały dom rysował się na tle czystego o
zmroku nieba.
- O rany, niezły kawał architektury - zauważył Jimmy gwizdnąwszy.
- Dom zbudował dziadek pana Hazena - wyjaśnił Conroy.
- W tych czasach lubiono duże rzeczy.
Stare amerykańskie fatum, od plebejusza do plebcjusza przez trzy pokolenia,
pomyślał Strand, najwyraźniej nie ciążyło nad Hazenami.

Strona 46

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Dziadek mógł być dumny ze swojego wnuka.
Conroy znowu nacisnął klakson i na ten sygnał z domu wybiegła para, mężczyzna i
kobieta.
- Państwo Ketley - powiedział Conroy.
- Zajmują się domem.
Wezmą rzeczy państwa.
- Przedstawił Strandów służącym.
Mężczyzna miał na sobie czarne spodnie i wykrochmaloną, białą bawełnianą
kurtkę, jego żona czarny strój i biały fartuch.
Oboje byli w średnim wieku, sprawiali miłe wrażenie i chyba przez całe życie
ciężko pracowali.
- Pożegnam teraz państwa - rzekł Conroy.
- Muszę wracać do miasta po pana Hazena, zabrać go z kancelarii i przywieźć
tutaj.
- Zamierza pan raz jeszcze odbyć tę podróż?
- spytała Leslie.
- To nic takiego - zapewnił ją Conroy.
- Powinniśmy tu być koło jedenastej.
- Gdybyśmy wiedzieli, bylibyśmy poczekali, aż pan Hazen będzie mógł wyjechać -
sumitowała się Leslie.
- Wygląda na to, że nadużyliśmy jego uprzejmości.
- Pan Hazen nie chciałby nawet o tym słyszeć - oznajmił Conroy.
- Kazał mi powiedzieć, żeby się państwo rozgościli, i proszę dać znać Ketleyom,
jeśli czegoś będą sobie państwo życzyć.
Kolacja dla państwa została zadysponowana.
Wsiadł do auta - wierny sługa, odprowadzacz roweru, anonimowy, zawsze do usług,
posłaniec w neutralnej liberii, człowiek o wielu pożytecznych drobnych
umiejętnościach.
Zapalił silnik, auto zakręciło na dziedzińcu i tylne światła mercedesa zniknęły
w alei wśród drzew.
- Tędy proszę - rzekł pan Ketley prowadząc rodzinę Strandów ku frontowym
drzwiom domu.
Dwie wielkie latarnie od powozu umieszczone po obu ich stronach zabłysły, gdy
weszli na kamienne płyty przed wejściem.
Kiedy znaleźli się we frontowym hallu, skąd na piętro wiodły szerokie schody z
mahoniową poręczą, pan Ketley spytał, czy życzą sobie zostać zaprowadzeni do
swoich pokojów, czy też wolą najpierw wypić drinka dla odświeżenia się po
podróży.
Strand oznajmił, że zostanie przez chwilę na dole, ale podziękował za trunek i
udał się do saloniku, podczas gdy Ketley zaprowadził resztę towarzystwa na górę.
Salonik był duży, ściany miał wyłożone boazerią z ciemnego drewna, na niej
wisiały obrazy Pissaro, Vlamincka, Chagalla i Dufyego, a także jakieś
abstrakcyjne olejne malowidła nie znanych mu twórców.
W jednym kącie stał zamknięty fortepian koncertowy, wszędzie zaś kwiaty w
dużych wazonach i dużo niskich, wygodnych sof i foteli w nieokreślonym,
bezpretensjonalnym stylu kontrastujących z drewnianymi krzesłami, stołami i
biurkiem, które wyglądały na autentyczne wczesno-amerykańskie meble.
Był tam potężnych rozmiarów kominek i polana na nim, przygotowane, ale nie
płonące.
Okna i drzwi z jednej strony saloniku wychodziły na ocean.
Hazen mógł narzekać, że ma zbyt dużo wolnych sypialni, by być w dobrej kondycji
psychicznej, za to o jego wygody życiowe dbano z całą pewnością należycie.
Ten dom jednakże, a przynajmniej salon niewiele mówiły o właścicielu.
I nic prócz fortepianu i obrazów nie wskazywało na szczególne zainteresowania
jego mieszkańców.
Przez na pół otwarte drzwi ujrzał małą bibliotekę.
Przejrzy sobie księgozbiór kiedy indziej.
Nie chciał, żeby pan czy pani Ketley przyłapali go na wścibstwie.
Dom zbudowano najwyraźniej na przełomie stulecia, a jego wyposażenie i meble
wyglądały tak, jakby dostarczano je na zamówienie kilku pokoleń o różnorakich
gustach.
Otworzył drzwi na taras i szum morza wdarł się do pokoju.
Wyszedł na taras i popatrzył w dal na ciemny o zmierzchu bezmiar Atlantyku.
Ocean sam był spokojny, ale długie fale sunęły z daleka i rozbijały się na
plaży.
Tuż poniżej tarasu z powierzchni basenu unosiła się delikatna mgiełka
odbijająca światła domu.
Oddychał głęboko, rozkoszując się wzmacniającym słonym powietrzem.

Strona 47

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

W oddali wzdłuż diun błyskały światełka domów z widokiem również na ocean, ale
w bezpośredniej bliskości nie było sąsiadów.
Jeśli dziadek Hazena pragnął spokoju, wybrał sobie na siedzibę dobre miejsce.
Niewiele więcej niż sto mil od Nowego Jorku, a miało się poczucie
nieograniczonej przestrzeni, dobroczynnego klimatu, ciszy przerywanej tylko
szumem morza i krzykiem mew.
Stojąc tu, pomyślał, można zapomnieć, że twoi współobywatele z trudem oddychają
w mieście, stłoczeni nieludzko w cuchnących wagonach metra, atakowani przez
zgiełk uliczny, zmuszeni trwonić swoje dni na bezsensowne zajęcia.
Przynajmniej przez ten jeden wieczór nad brzegiem oceanu, w powietrzu pachnącym
solą i przesyconym wonią trawy i kwiatów, można zapomnieć o wojnach toczących
się w tej chwili na całej kuli ziemskiej; przez ten jeden wieczór można
zapomnieć o padających ludziach, płonących miastach, krwawych walkach ras,
plemion, ambicji.
Tak, pomyślał Strand wchodząc z powrotem do domu, uciszając szum oceanu
zamknięciem drzwi, Leslie miała rację, trochę morskiego powietrza mi nie
zaszkodzi.
Kiedy zeszli na kolację, w kominku palił się ogień, a na stole świece.
Eleonora włożyła jasnoniebieskie spodnie i kaszmirowy sweter, a Jimmy zdjął
krawat, dzięki czemu, jak przypuszczał Strand, uważał się za odpowiednio
ubranego podczas weekendu na wsi.
Leslie, która rzadko nosiła spodnie, włożyła, choć miała zgrabne nogi, długą,
bawełnianą, drukowaną spódnicę i bluzkę bez rękawów.
Karolina wypucowała twarz pod prysznicem i wyglądała, zauważył w duchu Strand,
dziecinnie, jak dopiero co narodzona.
W oczach Stranda siedzącego u szczytu stołu rodzina przedstawiała się okazale,
zdrowo i urodziwie, Leslie w świetle świec i ognia na kominku sprawiała wrażenie
pięknej, nieco tylko starszej siostry dwóch dziewcząt siedzących po obu jego
stronach.
- Wierz lub nie - szepnęła mu, kiedy zeszła na kolację - w naszym pokoju jest
szkic Renoira.
Akt.
Wyobraź sobie.
W sypialni.
Kolacja była doskonała, mięczaki i znakomita ryba, tasergal, podawał do stołu
pan Ketley.
Nalał im białego francuskiego wina i wszyscy je wypili, nawet Karolina, która
powiedziała usprawiedliwiając swoją inicjację alkoholową: - Pierwszy raz jem
kolację przed kominkiem.
Czy to nie seksowne?
Jimmy uniósł kieliszek wznosząc toast: - Za bogactwo!
Karolina zachichotała upijając wina, niegrzecznie, pomyślał Strand i zerknął
ukradkiem na Ketleya, żeby sprawdzić, jak reaguje na taką daninę składaną jego
pracodawcy.
Pan Ketley jednak owijał serwetką drugą butelkę wina i chyba nie zwracał uwagi
na to, co mówiono przy stole.
Na wszelki wypadek Strand podniósł kieliszek i rzekł: - Za łaskawą gościnność
naszego nieobecnego gospodarza!
Jimmy mrugnął do niego i Strand wiedział, że syn zrozumiał, o co mu chodziło.
Będzie musiał później pogadać z Jimmym i przypomnieć mu, żeby dbał o maniery
podczas tego weekendu.
Po kolacji pan Ketley przyniósł pudło cygar.
Strand potrząsnął odmownie głową, ale po namyśle sięgnął do pudła i wziął
jedno.
Kiedy używał gilotynki podanej mu przez Ketleya obcinając koniuszek cygara,
Leslie spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Jesteś pewien, że chcesz...
- spytała.
- Jeśli Karolina w jej wieku zdecydowała, że jest to wieczór jej pierwszego
kieliszka wina - odparł - to przypuszczam, że jej ojciec jest na tyle dorosły,
by spróbować pierwszego cygara.
- Pykał gorliwie, gdy pan Ketley podsunął zapalniczkę.
Smak cygara okazał się zaskakująco dobry.
- Panie Ketley - odezwał się Jimmy.
- Myślę, że i ja bym zapalił.
- Jimmy - przywołała go do porządku matka.
- Podoba mi się papcio z cygarem - oponował Jimmy.
- Może cygaro poprawi i mój wygląd.

Strona 48

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Wziął cygaro z pudła, obejrzał je z uznaniem.
- Hawana.
Wkradło się do tego kraju pod groźbą armat imperialistów amerykańskich.
To mój udział w rewolucji światowej.
Zdecydowanie, pomyślał Strand, kiedy syn zapalił cygaro i wetknął je w sposób
zawadiacki między zęby, zdecydowanie muszę z nim pogadać o tym, co wolno, a
czego nie wolno mówić w tym domu.
Z zadowoleniem stwierdził, że po kilku pierwszych pyknięciach Jimmy wymachiwał
cygarem, kręcił je w palcach, ale palił tylko na tyle, by nie zgasło.
Nie wypalił cygara nawet do połowy i rozkruszył w popielniczce, po czym
pożegnawszy się pojechał z Eleonorą kombi do Bridgehampton, gdzie według niej
był przyjemny barek z mnóstwem miłych osób i właścicielem grającym wieczorami
dobry jazz na fortepianie.
Karolina oświadczyła, że chce oglądać telewizję, i usadowiła się przed
telewizorem w małej bibliotece, a Strand i Leslie zdecydowali się na przechadzkę
po plaży.
Ubrani ciepło ze względu na wieczorny chłód, trzymając się za ręce, spacerowali
po twardym piasku pozostawionym przez odpływ.
Od czasu do czasu lekko piekły ich twarze od soli z fal pieniących się na
brzegu.
Wysoko na czystym niebie wisiał księżyc, wiał orzeźwiający wiatr, a na
horyzoncie mogli dojrzeć światła statku płynącego na wschód.
Leslie ścisnęła rękę męża.
- Sama doskonałość - rzekła.
Strand siedział na jednym z foteli w saloniku przed dogasającym na kominku
ogniem.
Dom był cichy, a on sam.
Leslie poszła na górę przygotować się na spoczynek, a lubiła samotność podczas
rytuału nakładania kremu na twarz i szczotkowania włosów.
Eleonora i Jimmy jeszcze nie wrócili, Ketleyowie dawno już poszli do siebie, na
tyły domu.
Westchnął z zadowoleniem obserwując tańczące języki ognia.
Wtedy usłyszał, że pod dom zajeżdża i zatrzymuje się samochód.
W chwilę później do saloniku weszli Hazen i Conroy.
Strand wstał na powitanie gospodarza.
- Dobry wie...
- powiedział i nie dokończył.
Coś dziwnego działo się z Hazenem.
Spod ciemnego filcowego kapelusza włożonego na czubek głowy spoglądały prosto
przed siebie jego jakby nie widzące oczy; szedł wolno i sztywno, bardzo uważnie,
jak gdyby mógł się zatoczyć przy większej szybkości.
Obok niego Conroy, strapiony, z rozłożonymi ramionami, gotowy do złapania swego
pracodawcy, gdyby ten zaczął padać.
Hazen podszedł bliżej, chyba nie zauważając stojącego przed nim Stranda, i
zajechało od niego whisky.
Był mocno pijany.
Conroy zrobił przepraszającą minę w stronę Stranda, kiedy Hazen rozwalił się,
wciąż w kapeluszu na głowie, w głębokim fotelu.
- Conroy - odezwał się Hazen, mówiąc bardzo powoli i rozważnie.
- Chcę whisky.
I przynieś wody sodowej.
Naleję jej sam.
Nie życzę sobie tego twojego cholernego rozwadniania szkockiej whisky.
- Tak, proszę pana - odparł Conroy i podszedł do kredensu, który służył jako
bar.
- Doskonały sekretarz z tego Conroya - oznajmił Hazen wciąż nie patrząc na
Stranda.
- Doskonały szofer.
Ale niepe...
niepewny, kiedy w grę wchodzi picie.
Strand - dodał nie odwróciwszy głowy - szczęściarz z pana.
Nie musi pan mieć do czynienia ze złodziejami.
Ja zaś mam do czynienia wyłącznie ze złodziejami, tydzień w tydzień.
Tydzień po tygodniu.
To nie miłość rządzi światem, jak się mówi, lecz chciwość, naga, przemożna,
kryminalna chciwość.
Mówię panu, gdyby przestrzegano praw tego kraju, trzy czwarte naszych
najbardziej czci...

Strona 49

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

czcigodnych obywateli siedziałoby w więzieniach.
Na miłość boską, Conroy, czy mam czekać całą pieprzoną noc na swego drinka?
- Już, proszę pana.
- Conroy, prócz innych funkcji podczaszy, pospieszył ze szklaneczką i małą
butelką wody sodowej.
Nie patrząc Hazen wyciągnął rękę i Conroy włożył mu do niej szklaneczkę.
- Teraz nalej mi wody sodowej - polecił.
- Powoli, powoli.
Dość!
- Conroy, dozownik, wlał zaledwie naparstek wody sodowej do whisky.
- Conroy nie pije i nie pochwala picia u innych.
- Wlepił wzrok w sekretarza.
- Czy jestem ścisły, drogi panie?
- Mniej więcej, proszę pana - odparł Conroy z lekkim ukłonem.
- Mniej więcej.
- Hazen skinął uroczyście głową.
- Conroy jest mniej lub więcej człowiekiem.
Abstynent, on bije w dzwon pogrzebowy dla pijaków.
Osobowość analna.
Strzeż się pan abstynentów, Strand, pewnego dnia oni się na nas pomszczą.
- Zaśmiał się ochryple, po czym sztywno, niczym automat, uniósł szklaneczkę do
ust i wypił jej zawartość.
- Wielkie dzięki za tę ulgę - dodał.
Roześmiał się znów ochryple.
- Strand - powiedział.
- Wędruję przez krainę rozpaczy.
Czy pan wierzy w Boga?
Tak.
- Wynoś się do łóżka, Conroy - rozkazał Hazen.
- Myślałem, że może będzie mnie pan potrzebować - rzekł nerwowo Conroy szary ze
zmęczenia, lecz zawsze do dyspozycji.
- Nie jestem zmęczony, naprawdę.
- Ja jestem zmęczony - oświadczył Hazen.
- Ty mnie męczysz.
Wynoś się stąd.
Sam się mogę położyć do łóżka.
Niepotrzebna mi twoja pomoc we śnie.
Wynoś się stąd, człowieku.
Idź.
- Tak, proszę pana - powiedział Conroy.
- Dobranoc panu.
Dobranoc, panie Strand.
- Wyszedł frontowymi drzwiami, cerber władzy, zaniepokojony odprawą.
- Ma nad garażem swój pokój - wyjaśnił Hazen.
- Nie podobałoby mi się, gdyby spał pod jednym dachem ze mną.
Zrozumiała rzecz, prawda, Strand?
- Hm...
- mruknął zmieszany Strand.
- Ja go nie znam i...
- Zrozumiała rzecz.
Czy ja pytałem, czy pan wierzy w Boga?
- Tak.
- I co pan odpowiedział?
- Powiedziałem, że tak.
- Nie pasuje pan do epoki, Strand.
Czy pan wierzy w Dziesięcioro Przykazań?
- Powiedziałbym, że tak - przyznał Strand, czując się głupio podczas tego
pijackiego katechizmu w środku nocy.
- Jedno spotkanie z moimi kol...
kolegami zmieniłoby pańskie przekonania - zapewnił Hazen.
- Czcij ojca swego i matkę swoją.
Późno już, Strand.
Chciałbym tu posiedzieć w samotności, przed świtem wypić szklaneczkę do
poduszki i porozmyślać.
Porozmyślać.
Wspominałem o swoim podziwie dla Bustera Keatona podczas naszego spaceru,
prawda?
- Wspominał pan.

Strona 50

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Co teraz, myślał Strand, żałując, że nie poszedł na górę razem z Leslie,
przed powrotem Hazena.
- On wiedział, że wszystko jest kosmicznym żartem.
Nasze plany spełzają na niczym, nasze osiągnięcia są śmie...
śmiesznie małe, na każdym kroku spotykamy przeszkody, skazani jesteśmy na
pośliznięcie się na każdej skórce od banana, i on przyjmuje to wszystko w sposób
stoicki, z milczącą godnością, przy akompaniamencie boskiego śmiechu.
Oto lekcja dla nas wszystkich.
- Hazen zaśmiał się niemile, śmiech ten przypominał krzyk bólu.
- Porozmyślać - dodał.
- Jestem pewien, że wolałby pan dołączyć do swojej czarującej żony na górze,
święte więzy małżeńskie, jak to bywało, niż siedzieć tu na dole i odczuwać
zakłopotanie z powodu moich roz...
rozważań o religii.
Jestem w doskonałym stanie, proszę pana.
- Po raz pierwszy obrócił głowę i spojrzał na Stranda.
Twarz miał posępną.
- Wbrew pewnym oznakom świadczącym o czymś przeciwnym, nie jestem pijakiem.
Nie będziesz sobie robił bałwanów.
Otoczony jestem przez bałwany.
Zapłacz pan nad czasami, Strand, i śpij dobrze.
Dobranoc panu.
Strand się zawahał.
Martwił się.
Cóż to za niepokój krył się pod pijackim, lecz wyniosłym spokojem gospodarza o
tej nocnej porze, co za apel o pomoc?
Potrząsnął głową.
Lepiej nie dać się wciągnąć.
Pal licho morskie powietrze.
- Dobranoc - odparł i wyszedł z pokoju, czując się jak osoba całkiem nieudolna.
Wchodząc po schodach postanowił, że nie powie Leslie o Hazenie.
Gdyby opisał tę scenę, Leslie zbiegłaby na dół, próbowałaby przekonywać Hazena
i położyć go do łóżka, a on wiedział, że to się na nic nie zda, absolutnie na
nic.
" Kiedy się położył, Leslie przytuliła się do niego, rozespana i ciepła.
- Jestem zmachany - powiedział.
Po raz pierwszy okazał się nieczuły wobec niej.
Zawsze musi być ten pierwszy raz, myślał, próbując zasnąć.
Następnego ranka, kiedy zszedł na dół, ujrzał Hazena siedzącego przy śniadaniu
i czytającego "Timesa".
Miał na sobie strój tenisowy i stary sweter chroniący przed porannym chłodem.
Blizna na jego czaszce była wciąż nieładnie czerwona, ale Strand dostrzegł, że
rana się zasklepiła i dobrze się goi.
Policzek Hazen miał wciąż jeszcze lekko zasiniony, lecz poza tym cerę zdrową i
rumianą.
Kiedy wstał i uścisnął mu dłoń, Strand przekonał się, że oczy ma jasne, a rękę
pewną.
Po takiej nocy, zdziwił się.
- Mam nadzieję, że spał pan dobrze - rzekł Hazen głosem spokojnym i uprzejmym.
- Ketley przyniósł drugą gazetę dla pana...
- Wskazał na kredens, gdzie leżał nie tknięty egzemplarz.
- Nie cierpię, kiedy moją gazetę ktoś poprzewraca, i wyobrażam sobie, że
większość ojców rodzin jest podobna do mnie pod tym względem.
- Muszę przyznać, że ja jestem - powiedział Strand i siadł naprzeciw
gospodarza.
Jeśli Hazen zdecydował się ignorować wypadki poprzedniej nocy i udawać, że nic
się nie stało, nie ujawniono żadnych zgryzot, to on, Strand, z pewnością nie
zamierza o nich wspominać.
- Przeczytam ją później.
Ale proszę sobie nie przeszkadzać.
- Naczytałem się już dość - rzekł Hazen, składając gazetę i odkładając ją na
bok.
- Normalne nieszczęścia.
Czy kolacja była dobra?
- Doskonała.
Hazen skinął głową.
- Ketleyowie to znakomita para.
Co by pan sobie życzył na śniadanie?

Strona 51

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- spytał, kiedy Ketley przyszedł z kuchni.
- Sok i jajka na bekonie?
- Świetnie.
- W domu nie pozwalał Leslie wstawać i przygotowywać mu śniadania, obywał się
więc filiżanką kawy i bułką.
Koło południa zawsze skręcał się z głodu.
- Słyszałeś, czego sobie życzy pan Strand?
- spytał Hazen Ketleya.
- Tak, proszę pana - odparł Ketley i zawrócił w stronę kuchni.
- Och, nawiasem mówiąc - dodał Hazen - czy możesz powiedzieć Ronnyemu, że jeśli
chce potrenować sobie dziś rano, to będę do jego dyspozycji po meczu tenisowym.
- Jestem pewien, że będzie na pana czekać - odparł pan Ketley i poszedł do
kuchni.
- Ronny to jego wnuk - wyjaśnił Hazen.
- Ma jedenaście lat.
Gra jako miotacz w drużynie baseballowej w lidze juniorów.
Stanowię dla niego cel do rzucania.
- Nalał sobie filiżankę kawy.
- Strasznie mi przykro, że musiałem państwa pozostawić samych wczoraj
wieczorem, ale nie miałem wyjścia.
Conroy śpi snem sprawiedliwych.
Ja odświeżyłem się nieco małą drzemką w aucie, kiedy on prowadził.
Słyszałem, jak pańskie dzieci wróciły gdzieś koło drugiej nad ranem...
- Mam nadzieję, że nie zakłóciły panu spokoju.
- Zupełnie nie.
Słyszałem tylko, że przyjechało kombi.
Zachowywali się całkiem cicho.
- Wybrali się do pewnego baru w Bridgehampton, który zna Eleonora.
- Zdumiewające, jak ci młodzi ludzie potrafią wysiadywać godzinami w brudnych
barach.
Szczególnie że, według Ketleya, oni nic nie piją.
Wszedł Ketley ze szklanką soku pomarańczowego i dzbankiem świeżej kawy, a
Strand zastanawiał się, co jeszcze ten człowiek włączył do raportu o rodzinie
Strandów.
- Mam nadzieję, że Karolina nie wybrała się razem z nimi na tę ich nocną
eskapadę - rzekł Hazen.
- Nie.
Ona oglądała przez chwilę telewizję i wcześnie poszła spać.
- Dobrze - pochwalił Hazen.
- Zorganizowałem kilkoro młodych osób, które przyjdą dziś rano na tenisa.
Całkiem dobrzy z nich gracze i będzie musiała pokazać, co umie, żeby im
dorównać.
- Widzę, że chce pan też zagrać.
Hazen wzruszył ramionami.
- Mogę się dołączyć na seta lub dwa, to są uprzejmi młodzi ludzie i respektują
mój wiek.
Starają się utrzymać piłkę na odległość spacerową, kiedy odbijają ją w moją
stronę.
- Wypił łyk kawy.
- Wszystko gra?
- spytał.
- Gra?
- powtórzył Strand, zakłopotany.
- Chodzi mi o to, czy wszyscy zostali wygodnie ulokowani i tak dalej?
Czy nie ma wertepów w łóżku, cieknących wodociągów lub ryczących rur?
- Więcej niż wygodnie - zapewnił Strand.
Może, pomyślał, Hazen naprawdę zapomniał tę noc.
Jeśli tak, tym lepiej.
- Wspaniale.
To przepiękny dom.
Hazen pokiwał głową z roztargnieniem.
- To ładny dom.
Zbudowany naturalnie dla hordy ludzi.
Ach, te rodziny naszych ojców.
Często mam ochotę go sprzedać.
Ale nie w taki ładny poranek jak dzisiaj.
- Machnął ręką w stronę okien, zalanych promieniami słońca, i lśniącego oceanu.
- Jeśli będzie pan potem miał ochotę popływać, to basen jest podgrzany.

Strona 52

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Nie, dziękuję - rzekł Strand.
Miał chude nogi i nie chciał, żeby go oglądano w kostiumie kąpielowym.
- Oddam się leniuchowaniu.
- Jak pan sobie życzy.
Tu nie trzeba przestrzegać żadnych reguł.
Miał pewno na myśli, powiedział sobie Strand, że tak tu ustalono reguły, że
nikt na nic nie zwraca uwagi.
Wszedł Ketley z jajkami na bekonie i postawił je przed Strandem.
- Proszę pana - zwrócił się do Hazena.
- Telefon.
- Obawiałem się tego - rzucił Hazen.
- Przełącz go do biblioteki.
- Wstał.
- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do Stranda.
- Obawiam się, że będzie to raczej długa rozmowa.
Proszę się czuć jak u siebie w domu.
-Wyszedł z jadalni.
Strand zauważył, że jego nogi są długie i muskularne i mogłyby być nogami
młodego człowieka.
Efekty jeżdżenia na rowerze.
Pokręcił głową podziwiając konstytucję Hazena, zarówno fizyczną, jak
psychiczną.
Był rad, że Conroya nie widział przy stole.
Następne spotkanie z nim będzie kłopotliwe.
No ale nie zamierzam dać sobie zepsuć dnia, zdecydował.
Jadł z zadowoleniem śniadanie, posmarował grzankę marmoladą i wypił trzy
filiżanki kawy, przeglądając "Timesa".
Hazen nie wrócił do jadalni, więc Strand skończywszy jeść, wyszedł na taras i
położył się na leżaku, zamykając oczy i wystawiając twarz do słońca.
Kort tenisowy był dość daleko w ogrodzie za domem, osłonięty od wiatru wysokim,
porządnie przyciętym żywopłotem.
Kiedy Strand dotarł do kortu, Karolina i Hazen oraz dwóch młodych ludzi
zaczynali grę.
Przedtem zajrzał na piętro, żeby się dowiedzieć, czy Leslie nie zechce
popatrzeć razem z nim na rozgrywkę.
Leslie wciąż jeszcze leżała w łóżku i jadła śniadanie podane jej na tacy przez
panią Ketley.
Powiedziała mężowi, że to jedyny sobotni ranek w jej życiu, kiedy nie zamierza
robić absolutnie nic.
- Jeśli ten błogostan po jakimś czasie mnie znudzi, to może włożę coś na siebie
i zejdę na kort.
Ale nie oczekuj mnie.
Mam takie uczucie, że będę po prostu rozkoszować się nieróbstwem aż do lunchu.
- Nie wspomniała ani słówkiem o niebywałym odrzuceniu jej przez męża ostatniej
nocy.
Strand usadowił się na płóciennym leżaku w małym ocienionym pawilonie przy
korcie.
Dzień był gorący i widział, że Hazen już się spocił - tuż nad rondem jego
białego bawełnianego kapelusza przeciwsłonecznego pojawiła się smużka wilgoci.
Alkohol występuje na powierzchnię, pomyślał Strand.
Przynajmniej widać, że Hazen jest człowiekiem.
Hazen i Karolina grali debla i jak się wydawało niezbyt znającemu się na rzeczy
Strandowi, niemal tak dobrze jak dwaj młodzieńcy, którzy z pewnością od
dzieciństwa grali w tenisa pod okiem doświadczonego trenera.
Hazen grał na zimno i dokładnie, a piłkę odbijał tak samo mocno jak inni
gracze.
Nie biegał zbyt dużo, ale zawsze udawało mu się być na właściwym miejscu i
zdobył tyle samo punktów, jak się zdawało Strandowi, co Karolina, która
porządnie się naskakała i nanurkowała w efektownych akrobatycznych rzutach ku
siatce.
Najwidoczniej dobrze się bawiła i uśmiechała się z zadowoleniem, jak zauważył,
kiedy wyszedł jej as serwisowy albo odbicie wysokiego smeczu.
Młodzieńcy początkowo grali dość protekcjonalnie, odbijając piłkę przy
połowicznej szybkości i nie posyłając jej w rogi kortu, ale kiedy Karolina i
Hazen wygrali pierwsze dwa gemy, zaczęli walić w piłkę i strzelać wzdłuż linii,
nie okazując względów dla wieku ani płci przeciwników.
Seta wygrali młodzieńcy siedem pięć.
Tymczasem pojawiło się kilku dalszych graczy, dwaj młodzieńcy i mocno zbudowana

Strona 53

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

dziewczyna.
Przedstawili się Strandowi zasypując go lawiną nazwisk, których nie mógł
spamiętać.
Nie były to nazwiska tego typu co odczytywane przez niego z listy w klasie.
Usadowili się obok niego w cieniu pawilonu i obserwowali końcówkę meczu,
wykrzykując bezstronnie: - Dobra piłka!
- albo: - Oooo!
- po szczególnie ciężko wywalczonym punkcie.
- Ja mam już dosyć, panie i panowie - oznajmił Hazen, kiedy wpakował piłkę
meczową w siatkę.
- Dziękuję bardzo, Karolino.
Wybacz mi, że przegraliśmy.
- Puściłam kilka kluczowych piłek - powiedziała uprzejmie Karolina.
Traktowała przegraną tak samo lekko jak wygraną, jak zauważył z uznaniem
Strand.
Sam nie będąc skłonny do współzawodnictwa nie znosił ludzi wpadających w ponury
nastrój, kiedy w grze nie dopisywało im szczęście.
Hazen, naturalnie, mimo przepraszania, był spokojny jak zwykle.
Wygrywał i przegrywał, jak mógł stwierdzić Strand, na innym terenie.
- To ja powinnam się usprawiedliwić - zwróciła się Karolina do Hazena, idąc do
pawilonu.
- Czy nie ma pan ochoty na następnego seta?
Z przyjemnością posiedziałabym z ojcem i zwierzyła mu się ze swoich sekretnych
kłopotów.
- Nie - rzekł Hazen.
- Moje stare kości mają już dość na dziś.
Pora na młode pokolenie.
- Wszedł do pawilonu, zdjął kapelusz i osuszył sobie czoło ręcznikiem.
Był trochę bardziej rumiany niż zwykle, ale nie sapał i jeśli w kościach czuł
starość, nie uzewnętrzniało się to w jego ruchach, gdy schodził z kortu.
Na tyłach pawilonu w lodówce stał duży dzban mrożonej herbaty i Hazen nalał jej
Karolinie i obu młodzieńcom, z którymi grali, podczas gdy nowo przybyli
rozgrzewali się na korcie.
- Hej - zwrócił się do Karoliny jeden z jej przeciwników, wyższy i lepszy gracz
z tej dwójki, imieniem Brad czy Chad.
- Grała pani na medal.
Moglibyśmy wygrać w parach mieszanych.
Będzie tu pani w lecie?
- Nie - odparła Karolina.
- Szkoda.
Byłaby pani ozdobą sezonu.
- Wydał się Strandowi przystojny, reprezentował według niego klasyczną
amerykańską blond wersję i miał miły, pewny siebie sposób bycia.
Może należało, pomyślał sobie Strand, zająć się bardziej serio tenisem w
młodości.
- Karolino - odezwał się Hazen, stawiając swoją szklankę z mrożoną herbatą -
możesz tu przyjeżdżać, kiedy tylko będziesz mieć ochotę, wiesz.
Czy zechciałabyś zagrać w kilku tutejszych turniejach?
Karolina spojrzała szybko na ojca.
- Bardzo bym chciała - odparła.
- Jeśli będę mieć czas.
Strand milczał.
Po nocnej scenie z Hazenem nie był pewien, czy chciałby, żeby Karolina stała
się częstym gościem w tym domu.
- Chodź, Karolino.
Zagrajmy razem i roznieśmy ich - zaproponował wysoki młodzieniec o imieniu Brad
czy Chad.
Kiedy poszli na kort, żeby grać przeciw jednemu z nowo przybyłych i mocno
zbudowanej dziewczynie, Hazen powiedział: - Idę wziąć prysznic.
Przygnębia mnie patrzenie na grę tych dzieciaków.
- Wrócę z panem i zobaczę, co porabia reszta rodziny - rzekł Strand.
Pomachał Karolinie, która przeczesywała palcami i odgarniała do tyłu włosy,
przygotowując się do odebrania serwu.
Zaczekał, aż Hazen włoży sweter i kapelusz, po czym ruszył obok niego w stronę
domu.
- Dzisiejsza gra sprawiła mi znacznie więcej przyjemności niż inne od dobrych
kilku miesięcy - oznajmił Hazen.
- Dzięki pańskiej uroczej córce.

Strona 54

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Myślę, że świetnie pan gra.
- Spisuję się jako tako, to wszystko.
W dniu, kiedy uświadomię sobie, że nie będę mógł więcej grać, podaruję swoją
rakietę Smithsonian Institute*.
Za cztery, pięć lat...
- głos mu osłabł nabierając starczej tonacji.
Wciąż się pocił i osuszał twarz ręcznikiem.
- Ci młodzieńcy - dodał - są trochę zbyt dorośli jak dla pańskiej córki.
O tej porze roku chłopcy w jej wieku są w szkołach i collegeach i nie mają
czasu na weekendowe wyjazdy.
Ten młodzieniec, z którym ona teraz gra, ma dwadzieścia cztery lata.
Jest w firmie ojca na Wall Street i jak się wydaje, bierze sobie wolne, kiedy
mu się zechce.
Bardzo pewny siebie, jeśli chodzi o panie.
- Hazen popatrzył znacząco na Stranda.
- Kawaler i tak dalej.
- Wydał mi się całkiem dżentelmeński.
Hazen się roześmiał.
- Nie sugerowałem bynajmniej, że on krąży po okolicy i gwałci dzieci.
Przyszło mi tylko do głowy, że może byłoby dobrze poinformować Karolinę, że on
jest znacznie od niej starszy.
Proszę mi nie mieć za złe, jeśli powiem, że moim zdaniem, do tej pory
prowadziła ona życie pod kloszem.
Zupełnie inne niż ta gromada młodych dziewcząt, którą widuję tutaj w lecie na
przyjęciach.
Wie pan, dzieci z bogatych domów, z rozbitych małżeństw, rodzice pijący i
hołdujący swobodzie seksualnej...
no...
- Matka bardzo jej pilnuje - rzekł Strand, zaniepokojony danym do zrozumienia
ostrzeżeniem.
- Beniaminek rodziny i te de.
- W tym momencie zorientował się, że to brzmi tak, jakby winił Leslie, więc
dodał czym prędzej: - Jestem pewien, że Karolina sama potrafi troszczyć się o
siebie.
- Byłoby źle, gdyby nie potrafiła - powiedział poważnym tonem Hazen.
- Jest w niej tyle niewinności.
Rzecz to zbyt rzadka, żeby narażać ją na zagrożenie.
A jeśli chodzi o jej grę, to...
- wzruszył ramionami - zdumiewająco precyzyjnie umie ocenić, jak dalece jest
dobra.
- Nie dość dobra - wtrącił Strand.
- Wspominała mi, że tak panu powiedziała.
Hazen się zaśmiał.
- To rzadka rzecz mówić coś takiego w tak młodym wieku.
Czy kiedykolwiek zdradziła panu, co chciałaby robić po ukończeniu szkoły?
- Właściwie nie - odparł Strand.
- Przypuszczam, że jak większość młodych ludzi w jej wieku nie ma specjalnych
uzdolnień i czeka, co się nadarzy.
- Czy nie przyznała się panu, że chciałaby pojechać na Zachód do rolniczego
collegeu?
- Rolniczego...?
- powtórzył z niedowierzaniem Strand.
Dlaczego na miłość boską chciała coś takiego ukryć przed nim?
- Słyszę o tym po raz pierwszy.
Dlaczego?
Powiedziała to panu?
Hazen potrząsnął przecząco głową.
- Powiedziała tylko, że chciałaby pojechać gdzieś, gdzie życie jest prostsze i
gdzie ze wszystkich stron nie otaczałby jej beton.
- To prawda, że City College nie otacza preria - przyznał Strand.
- Ale to całkiem dobra uczelnia, tania, no i Karolina mieszkałaby w domu.
- Postanowił wypytać córkę, jak tylko zostaną sami, we dwoje.
- Pieniądze nie stanowią tak wielkiego problemu - zauważył Hazen.
- Zawsze jest możliwość otrzymania stypendium.
- Nie z jej ocenami.
Eleonora dostała stypendium, Karolina nie należy jednak do erudytek, muszę to
przyznać jako jej ojciec.
- Powiedziała mi coś, co może być użyteczne - rzekł Hazen.

Strona 55

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Dają teraz coraz więcej stypendiów sportowych dziewczętom i...
- Jej umiejętności tenisowe mogą być wystarczające jak na Central Park, ale ona
sama wie, że nigdzie się z nimi nie dostanie...
- Nie chodzi o tenis - sprostował Hazen.
- Zgadzam się z panem.
Zauważyłem natomiast, jaka jest szybka.
Bardzo szybko biega.
Pytałem ją, czy stawała kiedyś do zawodów, i przyznała się, że w zeszłym
miesiącu w zawodach szkolnych wygrała bieg na sto jardów.
- Ach tak, pamiętam.
Tylko że zawody w małej prywatnej szkole...
- Pytałem ją, czy mierzono czas, i okazało się, że przebiegła ten dystans w
10,4.
Jak na dziewczynę bez treningu i trenera, to wynik imponujący.
Przy dobrym prowadzeniu może osiągnąć czas zbliżony do rezultatu olimpijskiego.
Szkoda, że jej szkoła nie ma jakiegoś programu międzyszkolnego, bo wiele
dobrych szkół zechciałoby ją mieć u siebie.
Znam rzecznika prasowego Truscott College, to jest w Arizonie, która leży
całkiem na zachodzie dla każdego, i przypuszczam, że jeśli on wspomni, że ja
widziałem świetną przyszłą zawodniczkę do ich zespołów, to mojemu przyjacielowi
z pewnością uda się zainteresować ich wydział wychowania fizycznego.
A uczelnia ta ma bardzo dobry wydział rolniczy.
- Czy wspominał pan o tym Karolinie?
- spytał zafrasowany Strand, czując, że wyłaniają się przed nim nowe, rozległe
komplikacje rodzinne.
- Nie - zaprzeczył Hazen.
- Pomyślałem, że mądrzej będzie rozmówić się z panem i jej matką, zanim zrobię
Karolinie jakieś nadzieje.
- Dziękuję - powiedział sucho Strand, rozdrażniony, wbrew sobie, tym, że jego
córka raczyła udzielić informacji o sobie niemal obcemu człowiekowi, informacji,
które skrywała przed własnymi rodzicami.
W domu przy gościach odpowiadała na pytania monosylabami i korzystała z
pierwszej okazji, żeby wymknąć się do swego pokoju.
- Pogadam z małą.
- W każdym razie - dodał Hazen - myślałem, że pan i żona powinniście wiedzieć
przynajmniej, jakie są możliwości.
- śyjemy w śmiesznych czasach - skonstatował Strand z uśmiechem.
- Teraz dziewczyna może sobie wybiegać wykształcenie.
Może kupię stoper i zacznę mierzyć czas swoim uczniom, zamiast trapić ich
egzaminami.
- Gdyby doszedł pan do wniosku, że pan i Karolina chcecie zbadać sytuację, z
przyjemnością zadzwonię do swego przyjaciela w tym collegeu.
- Bardzo uprzejmie z pana strony, że proponuje pan swoją pomoc, ale wyobrażam
sobie, że ma pan mnóstwo innych spraw na głowie bez troszczenia się o to, jak
moja córka mogłaby uczyć się zawodu rolnika w odległości trzech tysięcy mil od
domu.
- Przypuszczam, że ona nie zamierza zostać rolnikiem.
Mówiła, że chciałaby potem studiować weterynarię, a więc to byłby dobry
początek.
- Weterynarię...
- Strand nie mógł ukryć nuty przerażenia w głosie.
Przypomniało mu się, jak Judyta Quinlan powiedziała żartem w rozmowie z nim, że
jeśli rzuci belferkę, to zostanie weterynarzem.
Czyżby w samym sercu tego miasta zaczęła się szerzyć wśród kobiet jakaś nowa
aberracja?
- Weterynarię - powtórzył.
- Dlaczego?
Przecież nigdy nawet nie mieliśmy w domu psa ani kota.
Czy ona panu zdradziła, skąd się wziął ten pomysł?
- Spytałem o to, ale robiła wrażenie zawstydzonej, może zakłopotanej - przyznał
Hazen.
- Coś tam bąknęła o powodach osobistych.
Wobec tego nie naciskałem.
- A co pan myśli o tym?
- zagadnął Strand niemal agresywnie.
Hazen wzruszył ramionami.
- Wierzę, że w tym stuleciu należy do fasonu pozwalać młodym ludziom na
dokonywanie wyboru własnej kariery.

Strona 56

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Sądzę, że to polityka nie gorsza od innych.
Wydaje mi się, może to zresztą iluzja, że byłbym dzisiaj szczęśliwszym
człowiekiem, gdyby ojciec nie dyktował mi, co mam zrobić ze swoim życiem.
Kto wie?
- Obrócił głowę i zerknął ciekawie, przymrużonymi oczami, na Stranda.
- Załóżmy zachowując całą resztę bez zmian, że byłby pan w wieku córki i mógł
wybierać.
Czy dokonałby pan tego samego wyboru?
- Hm - burknął Strand zakłopotany.
- Nie.
Zamiast karmić niesforną smarkaterię kilkoma przeżutymi utartymi danymi o
przeszłości, marzyłem, że będę historykiem.
Gdybym mógł był pójść na Harvard czy do Oksfordu, spędzić kilka lat w Europie w
archiwach i bibliotekach...
- Zaśmiał się żałośnie.
- Musiałem jednak zarabiać na życie.
Dobrze jeszcze, że udawało mi się znajdować rozmaite dorywcze zajęcia i
utrzymywać się na tyle długo na powierzchni, żeby móc uzyskać stopień magistra w
City College.
Może gdybym był silniejszy...
No ale nie byłem silniejszy.
Dawne ambicje.
- Teraz to on wzruszył ramionami.
- Od lat o nich nie myślałem.
- Załóżmy - rzekł Hazen - że wstąpił pan na Harvard, siedział przez kilka lat w
Europie, mógł się pan stać takim człowiekiem, jakim pragnął pan być, widywał pan
swoje nazwisko uhonorowane na półkach bibliotek, czy nie czułby się pan...
hm...
- szukał odpowiedniego słowa - powiedzmy, bardziej usatysfakcjonowany, niż
czuje się pan teraz?
- Może tak, może nie - powiedział Strand.
- Nigdy nie wiadomo.
- Czy chce pan, żebym zadzwonił do tego znajomego w Truscott?
- Hazen, jak zauważył Strand, miał talent do zapędzania świadka w kozi róg,
gdzie trzeba było odpowiedzieć przecząco lub twierdząco.
Strand milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak będzie wyglądał ich dom,
jeśli Karolina wyjedzie do szkoły na długie miesiące, a potem na stałe.
On i Leslie również staną wtedy wobec problemu wolnych pokojów.
- Nie mogę panu dać odpowiedzi teraz - rzekł.
- Muszę porozumieć się z żoną.
Proszę nie myśleć, że nie jestem wdzięczny za pańskie zainteresowanie, ale...
- Wdzięczność nie ma z tym nic wspólnego - obruszył się Hazen.
- Niech pan pamięta, że to ja mam za co być wdzięczny.
Jest rzeczą prawie pewną, że nie stałbym i nie rozmawiałbym dziś z panem tu czy
gdzie indziej, gdyby nie interwencja Karoliny w parku.
- Ona nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi.
Niech ją pan zapyta.
Z jej strony było to po prostu działanie odruchowe.
- Tym godniejsze podziwu - protestował Hazen.
- Nie ma pośpiechu.
Niech pan pogada z żoną i małą i da mi znać, co pan zdecydował.
Lunch będzie o pierwszej.
Zaprosiłem paru przyjaciół, między nimi dwóch panów, z którymi rozmowa zapewne
mogłaby pana zainteresować, profesora historii z Southampton College i
wykładowcę angielskiego.
Idealny gospodarz, pomyślał Strand.
Gdyby jego gość był pilotem oblatywaczem, Hazen prawdopodobnie wykopałby spod
ziemi dwóch innych oblatywaczy, żeby porównywali katastrofy podczas lunchu.
Kiedy doszli do domu, Strand ujrzał wysokiego, bardzo chudego chłopaka
stojącego na podjeździe z rękawicami miotacza i łapacza.
- O, tu mamy drugą połowę zespołu - oznajmił Hazen.
- Czy zechciałby pan sędziować?
- Postaram się - zgodził się Strand.
- Dzień dobry, Ronny - rzekł Hazen.
- To jest pan Strand.
On będzie ogłaszał piłki i złe uderzenia.
- Dzień dobry panu.
- Ronny wręczył Hazenowi rękawicę łapacza.

Strona 57

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Hazen stukał w środek rękawicy, kiedy szli przez podjazd na okalający go
trawnik.
Położył swój ręcznik wyznaczając bazę-matkę, a Ronny z poważną miną oddalił się
na odległość przewidzianą dla miotacza.
Hazen przysiadł za ręcznikiem, klękając z łatwością, Strand zajął pozycję za
nim, usiłując powstrzymać uśmiech.
- Masz pięć rzutów rozgrzewki - zawołał Hazen do chłopca - a potem zaczynamy
grę.
Sygnały jak zwykle, Ronny.
Jeden palec szybka piłka, dwa rogal, trzy wyrzut piłki.
- Tak, proszę pana - powiedział Ronny.
Zrobił skomplikowany zamach, składający się z serii niewielkich szarpnięć i
końcowego obrotu ciała, tak że plecami zwrócony był do bazy-matki, zanim
odwrócił się i narzucił piłkę.
Strand znał ten styl, bo oglądał zespół Jankesów w telewizji.
Chłopiec był wyraźnie pod wrażeniem Luisa Tianta, kubańskiego miotacza, który
zasłynął wśród baseballistów z najbardziej widowiskowo wykonywanych narzutów.
Znowu musiał ukryć uśmiech.
Piłka przeleciała wolno nad ręcznikiem.
Strand domyślił się, że chłopiec chciał posłać ją łukiem.
Po piątym narzucie Strand zawołał: - Zmiana podbijającego!
- Dokładnie tam, dziecino - powiedział Hazen.
- Śmignij ją za nich.
Ronny wychylił się, żeby zobaczyć sygnał, zupełnie jak Tiant, uniósł lewą nogę
i narzucił piłkę.
- Pierwsza piłka - warknął Strand, dostosowując się do atmosfery gry Hazena z
chłopcem.
Hazen obejrzał się przez ramię i popatrzył spode łba.
- Co się dzieje?
Slepyś, sędzio?
Czy nie dasz nam forów?
- Zagrywaj piłkę - zawołał Strand.
Hazen uśmiechnął się od ucha do ucha i odwrócił twarzą do miotacza.
Po kwadransie, w czasie którego Strand wspaniałomyślnie zaliczył dziesięć
nieudanych uderzeń piłki na cztery przebieżki, Hazen wyprostował się, podszedł
do Ronnyego i potrząsnął mu rękę ze słowami: - Dobra gra, Ronny.
Za następnych dziesięć lat będziesz się nadawał do występów w wielkiej lidze.
- Oddał rękawicę chłopcu, który po raz pierwszy się uśmiechnął, i obaj, on i
Strand, poszli do domu.
- To było miłe - pochwalił go Strand.
- Dobry dzieciak - rzekł Hazen niefrasobliwie.
- Ale gracz z prawdziwego zdarzenia to z niego nigdy nie będzie.
Jest o jakieś pół sekundy za wolny i nigdy się nie dostanie do ligi.
Kiedy zda sobie z tego sprawę, ciężko to przeżyje.
Uwielbiałem tę grę, aż pewnego dnia poczułem w kościach, że nigdy nie dam sobie
rady z rogalem.
Więc przerzuciłem się na hokej.
Byłem uzdolniony.
- Uśmiechnął się niemile.
- Brutalność i spryt.
Dzięki za sędziowanie.
Spotkamy się przy lunchu.
Wezmę teraz prysznic.
Zdziwiłby się pan, jakiego wysiłku wymaga zginanie kolan przez dziesięć minut.
- Skierował się ku swojemu skrzydłu domu.
Strand nie udał się na górę do sypialni, gdzie, jak przypuszczał, jego żona
oddawała się nadal słodkiemu lenistwu w sobotnie przedpołudnie.
Nie był jeszcze gotów na rozmowę z Leslie.
Zamiast tego poszedł w stronę basenu, gdzie znalazł Eleonorę i Jimmyego,
zażywających kąpieli słonecznej.
Eleonora leżała na macie na brzuchu, w bikini, a Jimmy kucnął obok i smarował
siostrze plecy.
Rozwiązała ramiączka od stanika, żeby ewentualnej opalenizny nie zeszpecić
sobie białymi paskami, a pozycja ta, przy niemal widocznych piersiach, była,
przynajmniej tak się wydawało Strandowi, zdecydowanie seksowna.
Ciało Eleonory, wąska talia, obłość bioder i aksamitna skóra przypominały mu w
sposób niepokojący jej matkę.
Usiadłszy na brzegu plażowego krzesełka, po pierwszym spojrzeniu patrzył przez

Strona 58

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

cały czas na morze.
Eleonora i Jimmy zabawiali się grą w słowa, jedno z nich podawało pierwszą
literę, drugie dodawało kolejną, żeby zmusić przeciwnika do ukończenia wyrazu i
utraty punktu.
- Zet - powiedziała Eleonora.
- Cześć, tato.
Jak tam sobie radzi miss Wimbledonu za rok 1984?
- Gania chłopaków - odparł Strand, życząc sobie, żeby córka zawiązała ramiączka
od stanika.
- Gie - odezwał się Jimmy.
- Oczywiste, Jimmy - rzuciła Eleonora.
Potem zwróciła się do ojca: - Powinniśmy jednogłośnie wyrazić wdzięczność
postrachowi Central Parku za te wszystkie wspaniałości, z którymi nas
zaznajomiła.
Er, Jimmy.
Nie widziałam jeszcze naszego miłego gospodarza.
Jakie rozrywki dla nas planuje?
- Lunch - odparł Strand.
- Czy mógłbyś mnie usprawiedliwić?
Przykro mi, ale jestem zaproszona na lunch.
Znajomy, którego przypadkowo spotkałam w barze U Boba, przyjedzie zabrać mnie
na lunch w kręgu literatury.
On pisuje wiersze.
Do małych czasopism.
Nie bądź taki przerażony, tato.
- Zaśmiała się.
- Wiersze są podłe, za to on ma stałą pracę.
Ypsylon, Jimmy.
- Przypadkowo spotkałaś - wtrącił się Jimmy.
- On czekał na ciebie wczoraj wieczorem, dysząc z niecierpliwości.
Wu.
- Bystryś, Jimmy.
- Strand nie wiedział, czy Eleonora miała na myśli to, że Jimmy powiedział wu,
czy też że zorientował się, iż spotkanie ostatniej nocy było umówione wcześniej.
Eleonora westchnęła.
- Mądry chłoptyś z ciebie.
Sprawdzam cię.
Co to za słowo?
- Zgrywa - wyjaśnił z triumfem Jimmy.
- Złapałeś mnie - przyznała.
- Jesteś nudny z tymi wyrazami.
Zawsze mnie ogrywa - powiedziała do ojca.
- A to mnie się rzekomo uważa za najmądrzejszą w rodzinie.
- Koniec smarowania - oznajmił Jimmy zakręcając buteleczkę z płynem do
opalania.
- Chcesz jeszcze grać?
- Nie w tej chwili - odparła Eleonora.
- Słońce mnie otumania.
Będę się smażyć, dopóki nie pojawi się i nie zabierze mnie na lunch mój
kawaler.
- A ja idę popływać sobie trochę w basenie - powiedział Jimmy wstając.
Był wysoki i chudy, jak ojciec, żebra mu wystawały, a duży nochal sterczał spod
nastroszonych ciemnych brwi identycznych jak u Stranda.
Strand porównał z przykrością swego syna z młodzieńcami, których przed chwilą
widział na korcie.
Tamci byli szczupli i muskularni, a Jimmy to wprost skóra i kości i nie wygląda
na to, żeby mógł wytrzymać choćby jednego seta na korcie.
Jimmy uważał wszelkie formy ćwiczeń fizycznych za środek napotny i skracający
życie.
Kiedy Karolina dokuczała mu z powodu siedzącego trybu życia, cytował pełne
kpiny słowa Kiplinga dotyczące angielskich dżentelmenów-sportowców: "obleczeni
we flanelę głupcy przy bramce krykietowej, ubłocone bałwany pod bramką
futbolową".
Za to przynajmniej nie ma obawy, pomyślał Strand, że Hazen spróbuje go wysłać
na studia na stypendium sportowe.
Jimmy skoczył z wielkim pluskiem do basenu i chlapał się radośnie, płynąc
stylem, który Strandowi przyszłoby z trudem opisać.
- Kto jest tym kawalerem, jak go określiłaś, który ma cię zabrać na lunch?

Strona 59

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- spytał Eleonorę.
- Nie znasz go.
- Czy to ten, o którym mi mówiłaś?
Ten z greckiej wyspy?
Eleonora zawahała się przez moment.
- Ten sam - przyznała.
- On uważa, że dobrze będzie, jeśli zobaczymy się na neutralnym gruncie.
Nie musisz się z nim spotykać, jeśli nie masz ochoty.
- Oczywiście, że mam ochotę.
- Całkiem dobrze się prezentuje, mogę cię uspokoić - dodała Eleonora.
- O to się nie martwię.
- Poczciwy tata.
- Czy myślisz, że to uprzejmie zniknąć bez uprzedzenia gospodarza?
Ostatecznie nawet nie widziałaś go tu jeszcze, a noc spędziłaś pod jego dachem.
- To nie moja wina, że nie zdążył wczoraj na kolację - odcięła się.
Głos jej brzmiał tak, jakby się broniła.
- Tak czy inaczej on spłaca długi wdzięczności wobec Karoliny i wobec ciebie, i
mamy, i jestem pewna, że to mu wystarcza.
Długi, pomyślał Strand.
Co za nieprzyjemne określenie.
- Wrócisz na kolację?
- Jeśli sobie tego życzysz.
- Tak, chciałbym.
Eleonora westchnęła.
- No to wrócę.
- Eleonoro - zwrócił się Strand do córki, życząc sobie w duchu, by usiadła i
zawiązała ramiączka stanika.
- Chciałbym cię o coś zapytać.
- Cóż takiego?
- W jej głosie wyczuwało się ostrożność.
- Chodzi mi o Karolinę.
Czy sądzisz, że jest na tyle dojrzała, by iść do collegeu?
- Ja w jej wieku to zrobiłam - odparła Eleonora.
- A zresztą ma przecież iść do City College.
To niedaleko.
Trochę dalej od centrum.
- Załóżmy, że zmienimy decyzję w tej sprawie.
- A co zrobicie z czesnym, kosztami wyżywienia i tak dalej?
Weźmiesz dodatkową pracę?
Nie myślę, żeby w twoim wieku...
- A jeśli jesteśmy zdania, że damy radę?
- W jaki sposób?
- W jakiś tam sposób.
- Obawiał się, że Eleonora oponowałaby przeciw pomysłowi ubrania Karoliny w
strój sportowy.
Zawiązała wreszcie na plecach ramiączka od stanika i siadła.
- Jeśli chcesz usłyszeć prawdę - rzekła - to myślę, że wygodniej będzie jej w
domu.
Jest mniej dojrzała niż ja w jej wieku.
Zdecydowanie.
Choćby dlatego, że żaden chłopak nie kręci się po domu ani do niej nie dzwoni.
Nie zauważyłeś tego?
- Właściwie nie - przyznał Strand.
- Kiedy ja byłam w jej wieku, telefon urywał się dzień i noc.
- Tak, to prawda.
- Ona myśli, że jest brzydka - wyjaśniła Eleonora.
- Myśli, że zraża chłopców swoim wyglądem.
Dlatego lubi ich pokonywać na korcie.
Ja przynajmniej pokonuję mężczyzn siłą swego intelektu - roześmiała się,
zadowolona z siebie.
- To sposób godniejszy i bardziej trwały.
- Brzydka?
- Strand był wstrząśnięty.
- Karolina?
- Ach ci rodzice!
- powiedziała Eleonora.
- Czy sądzisz, że jako matka też będę ślepa?
- Ale przecież ona nie jest brzydka.

Strona 60

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Dopiero co pan Hazen się zachwycał, co to za urocza dziewczyna.
- Starcza pochwała - skomentowała Eleonora.
- Nie umywa się do jednego uścisku osiemnastolatka w kinie.
- A jeśli ci powiem, że moim zdaniem ona jest...
hm...
jeśli nie piękna...
to bardzo ładna?
- Starcza duma ojcowska - odparowała żywo.
- Pytałeś, co sądzę o swojej siostrze.
A więc czy chcesz, żebym ci dogodziła, czy też chcesz, żebym powiedziała, co
myślę?
- Co za podchwytliwe pytanie - protestował Strand.
- Podchwytliwe czy nie, czego chcesz?
- Na to jest tylko jedna odpowiedź - skonstatował Strand, usiłując wyrażać się
z godnością.
- Ona myśli, że jest brzydka, bo szpeci ją nos.
To takie proste.
Dzieciaki od pierwszej klasy stroją sobie z niej żarty.
To twój nos, u ciebie jest wspaniały i pasuje do Jimmyego, a w każdym razie on
dorośnie do tego nosa.
Za to dla niej przy takim nosie w rodzinie jak naszej mamy i, powiedzmy sobie
szczerze, jak mój, to wprost przekleństwo Strandów.
Zrozum mnie, tato - dodała łagodniejszym tonem, zauważając osłupienie na twarzy
ojca - nie twierdze, że ona ma rację odczuwając to w taki sposób, ani że nie
jest wspaniałą dziewczyną, ale tak to jest.
Jeśli dziewczyna myśli, że jest nieładna, i znajdzie się sama, z dala od
serdecznego wsparcia dobrej mamusi i tatusia i miłego bezpiecznego łóżeczka, do
którego wraca się co noc, to najprawdopodobniej...
o do licha, trafi w objęcia...
w życie pierwszego chłopaka czy mężczyzny, który jej powie, że jest ładna,
niezależnie od tego, jakimi względami się kieruje i czy się dla niej nadaje.
Pytałeś mnie o radę?
Trzymaj ją w domu, z wami, dopóki nie wydorośleje.
Jimmy wyłaził z basenu, strzepując sobie kropelki z torsu i usuwając wodę z
uszu.
- Jego nie pytaj o nic - ostrzegła Eleonora.
- To następna rada.
- Pewnego dnia, Eleonoro, zapytam cię, co sądzisz, że powinienem zrobić z moim
życiem - oznajmił Strand.
- Zostań taki, jaki jesteś.
- Wstała i pocałowała go w policzek.
- Nie zniosłabym tego, gdybyś się zmienił.
Strand został sam na tarasie.
Eleonora poszła się ubrać na swój lunch, a Jimmy wędrował wzdłuż brzegu po
plaży.
Był rad, że Leslie nie zeszła na dół.
Kiedy się martwił, tak jak teraz, ona zawsze to wyczuwała, i zaczęłaby dociekać
przyczyny, co zepsułoby jej to błogie sobotnie przedpołudnie.
Jeden członek rodziny dręczony problemami życia w dwudziestym wieku wystarczy
na dziś.
Zastanawiał się, czyby nie pójść na górę, nie wziąć kąpielówek i nie popływać
sobie w basenie.
W tym momencie w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby zauważyć nikłość jego nóg
lub wątłość postury podobnej do postury Jimmyego.
Już miał się podnieść, kiedy z domu wyszedł pan Ketley.
- Proszę pana, przyszedł jakiś pan do panny Eleonory - oznajmił.
- Proszę mu powiedzieć, żeby tu przyszedł - powiedział Strand.
Kiedy młody człowiek pojawił się na tarasie, Strand wstał na powitanie.
- Jestem ojcem Eleonory - wyjaśnił.
Wymienili uścisk dłoni.
- Przyjdzie zaraz.
Ubiera się.
Młody człowiek skinął głową.
- Nazywam się Giuseppe Gianelli - oznajmił.
- Okropnie melodyjnie.
- Zaśmiał się.
- Moi przyjaciele nazywają mnie Joe.
Według oceny Stranda miał jakieś dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat.

Strona 61

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Głos miał głęboki i był uderzająco przystojny, o dużych zielonych oczach jakby
ze złotymi cętkami, oliwkowej cerze i gęstych kręconych czarnych włosach.
Wzrostem niemal dorównywał Strandowi.
Ubrany był w białe spodnie, sandały i niebieską koszulkę polo, nie zasłaniającą
mu muskularnych opalonych rąk, za to opinającą szerokie barki i luźną w partii
środkowej.
Strand ucieszył się, że młodzieniec nie zastał go w kąpielówkach.
- To całkiem miły mały domek - zauważył Gianelli rozglądając się wokół.
- Niektórzy mieli przewidujących przodków.
- Mój syn powiedział "niezły kawał architektury", kiedy zobaczył go wczoraj
wieczorem.
Gianelli parsknął śmiechem.
Ten śmiech był przyjemny, niegłośny i pasował do niespiesznej, śpiewnej mowy.
- Poczciwy Jimmy - rzekł.
- Całkiem nieźle się bawił wczoraj wieczorem.
- Co robił?
- zagadnął Strand.
- Upił się?
- Ależ nie, nic takiego.
- Gianelli się uśmiechnął.
Twarz, niemal po rzeźbiarsku męska w śmiałych liniach czoła, nosa i szczęki,
nagle zdumiewająco mu złagodniała.
- Gdyby się upił, oczywiście nie wspomniałbym o tym ani słowem jego ojcu, wypił
tylko jedno piwo, może dwa.
Dał koncert.
- Na czym?
- Strand przekonał syna, żeby nie zabierał ze sobą na weekend gitary
elektrycznej, twierdząc, że nawet gościnność milionera ma swoje granice.
- Jedna dziewczyna miała gitarę - wyjaśnił Gianelli.
- Zagrała na niej kilka piosenek.
Wie pan, z tych żałobnych, po co żyję, dlaczego ten świat jest taki podły dla
mnie, takie tam brzdąkanie.
Kiedy skończyła, Eleonora spytała, czy pożyczyłaby gitarę Jimmyemu, i Jimmy
odniósł sukces, razem z pianistą.
On naprawdę potrafi grać, wie pan, panie Strand.
- Jak na razie - odparł Strand - nie zdołałem się na tyle wykształcić, jeśli
chodzi o nową muzykę, by móc go w pełni docenić.
Powinien pan tam być wczoraj wieczorem - przekonywał Gianelli.
- Grał przeszło godzinę.
Eleonora panu nie mówiła?
- Mieliśmy inne sprawy do omówienia dziś rano - powiedział Strand, zdając sobie
sprawę, że musi młodemu człowiekowi wydawać się staroświecki.
- Jimmy wciąż powtarza, że szuka nowej tonacji, i zakładam, że kiedy ją
znajdzie, da mi znać.
- Nie wiem, co on znalazł wczoraj wieczorem - rzekł Gianelli - ale coś znalazł.
- W przyszłości - oznajmił Strand - będę chyba musiał towarzyszyć moim dzieciom
w nocnych eskapadach.
- Bywają gorsze rzeczy - zauważył uprzejmie Gianelli.
- Czy mógłbym usiąść?
- Proszę mi wybaczyć.
Ależ naturalnie.
Obaj siedli.
- Eleonora mówiła, że zaraz przyjdzie - odezwał się po chwili Strand.
- Ale wie pan, co znaczy zaraz, kiedy kobieta ubiera się do wyjścia.
- Eleonora jest całkiem punktualna - oponował Gianelli.
- Z dokładnością do pięciu minut, wcześniej lub później.
Nie żywię w tym względzie pretensji.
Mówi tak, jakby był jej właścicielem, pomyślał z niechęcią Strand.
Starał się nie pokazać po sobie tej niechęci.
Jeśli przychodziła punktualnie na spotkanie z Giuseppe Gianellim, to
zachowywała się niezwykle.
W rodzinie znana była jako spóźnialska.
Czekają cię później rozmaite niespodzianki, młodzieńcze, pomyślał małostkowo.
Jeśli będzie jakieś później.
- Czy Eleonora mówiła panu o mnie?
- spytał Gianelli, patrząc na niego swymi głębokimi zielonymi oczami szczerze i
uczciwie, jak mężczyzna na mężczyznę.
Ten chłopak niejedno widział w życiu, pomyślał Strand.

Strona 62

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To znaczy coś ciekawego.
- Mówiła, że pisze pan wiersze - odparł.
- Po czym dodała, żebym nie wyglądał na przestraszonego, bo wiersze są podłe, a
pan ma stałe zajęcie.
Gianelli parsknął śmiechem.
Strand nie dał się zmiękczyć przez ten cichy, miły śmiech, ale przyszło mu to z
trudnością.
- Ona jest kapitalna, co?
- A jest - zgodził się z nim Strand.
- Nie zarecytowała mi żadnego wiersza.
- To pański szczęśliwy dzień - rzekł Gianelli.
- Nie mówiła mi też, co pan robi.
- O Boże, pomyślał Strand, wyrażam się jak staroświecki ojciec, który bada
kwalifikacje kawalera ubiegającego się o rękę córki.
- Ona zna mnóstwo różnych młodych ludzi i każdy z nich ma jakiś dziwny zawód.
- Mój nie jest tak bardzo dziwny - westchnął Gianelli.
- Chciałbym, żeby tak było.
Pracuję u ojca.
Jest przedsiębiorcą budowlanym.
Zajmuję się cementem, cegłami, kontaktem ze związkiem zawodowym, samochodami
ciężarowymi.
Uważam to za chwilowe zboczenie ze swojej drogi.
Mój ojciec też nie ma wysokiego mniemania o moich wierszach.
Twierdzi, że dostałem się pod wpływ komunistycznych pedziów w Whartońskiej
Szkole Ekonomicznej.
- Zaśmiał się, załatwiając krótko ojca.
Środkowe pokolenie, pomyślał Strand, ojciec w samej koszuli, bez marynarki,
synuś w białych spodniach w Southampton.
Gianelli.
Przedsiębiorca.
Strand, czytelnik gazet, widz kinowy, który obejrzał Ojca chrzestnego, zaczął
rozważać powiązania z mafią.
Cosa Nostra.
W filmie synalek też był absolwentem collegeu.
Zawstydziwszy się swoich myśli, zmienił temat.
- Eleonora mówiła, że myślicie o wyjeździe tego lata na czas jej urlopu na
jakąś grecką wyspę.
- Zlustrował Gianellego bacznym spojrzeniem, żeby sprawdzić, jak zareaguje na
jego słowa.
śadnej reakcji jednak nie dostrzegł.
- Spetsai - powiedział beztroskim tonem Gianelli.
- Mam tam przyjaciół z domem nad morzem.
W bliskim sąsiedztwie dawnego domu Onassisa.
Teraz już nieżyjącego.
Ten pomysł przyszedł nam do głowy kiedyś późno w nocy, jak to bywa z pomysłami.
Pomysł spędzenia trzech tygodni na wyspie z kobietą nie będącą jego żoną, w
bliskim sąsiedztwie bogatego greckiego armatora, nigdy nie przyszedł Strandowi
do głowy, o żadnej porze dnia czy nocy, ale nie sądził, żeby musiał wyznać to
Gianellemu.
- Nawiasem mówiąc, gdzie pan poznał Eleonorę?
- Och, któregoś wieczora w barze U Boba - odparł ze spokojem Gianelli.
- Latem zeszłego roku.
Byliśmy w barze i wdaliśmy się w rozmowę.
Wdali się w rozmowę, pomyślał Strand, przypominając sobie, z jakim trudem
ustalił adres i numer telefonu Leslie, a potem czekał cały rok, zanim odważył
się do niej zadzwonić, jak się pocił, kiedy jej rodzice lustrowali go
spojrzeniem, gdy wreszcie zjawił się w jej domu, by zabrać ją na kolację i do
teatru.
Wdać się w rozmowę, potem wyspa nad Morzem Egejskim, a potem co?
Oto generacja, której nic nie zdoła zaniepokoić, pomyślał.
W zasadzie to pochwalał.
Tylko nie był pewien, co czuje, siedząc tu na słońcu i czekając, aż młody
człowiek zabierze jego córkę na literacki lunch, a potem gdzie?
- Stwierdziliśmy, że mamy wspólne zainteresowania - dodał Gianelli.
- Na przykład co?
- spytał Strand.
- Niepicie.
- Gianelli się uśmiechnął.

Strona 63

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Wallacea Stevensa.
To, co lubimy w Nowym Jorku, i to, czego nie znosimy.
- To wszystko powinno było wam umożliwić prowadzenie przez jakiś czas
konwersacji - stwierdził chłodno Strand.
- Mniej więcej do trzeciej nad ranem.
- Co pan by jeszcze chciał robić poza pisaniem wierszy?
- Naprawdę chce pan to wiedzieć?
- Gianelli spojrzał na niego z powagą.
- Oczywiście.
- Byłem redaktorem gazety w Brown.
Tam gdzie chodziłem do collegeu.
Lubiłem to.
Może dlatego, że lubiłem oglądać swoje nazwisko w gazecie.
Próżność.
Ale myślę, że mimo wszystko chodziło o coś więcej.
Miałem nadzieję, że ojciec zafunduje mi gazetę w jakimś małym mieście.
Mieszkałbym tam w domu otoczonym gruntami i byłbym swoim własnym szefem,
urządzałbym małe wyprawy krzyżowe i tak dalej...
wsadzałbym hultajów do więzienia, dbałbym o rzetelność związków, ukróciłbym
kanty, postarałbym się o wybór przyzwoitego człowieka na członka Kongresu,
oczyściłbym radę biblioteczną i przepisy strefowe, i nigdy więcej Wietnamów ani
Watergate, takie drobiazgi jak to.
Romantyczne, amerykańskie, idealistyczne marzenia bogatego chłopaka.
Odciśnięcie własnego piętna na tym stuleciu w granicach swoich skromnych
możliwości.
Mój ojciec oświadczył: "Uprawiaj donkiszoterię za własne pieniądze".
I to był koniec rozmowy.
Jak chętnie to młode pokolenie mówi o sobie, pomyślał Strand.
Ale na swój sposób godne jest podziwu.
- Mówił pan coś z tego Eleonorze?
- Wszystko.
- A co ona myśli?
- Macha ręką - odparł Gianelli.
- Radź sobie sam, dziecino!
Ona się wspina po trupach absolwentów Harwardzkiej Szkoły Handlowej do stolca
władzy i nie pociąga jej pomysł włożenia zielonego plastikowego daszka i
redagowania artykułu o promocjach w szkole średniej w jakimś niewielkim
prowincjonalnym mieście.
Czy pan też uważa, że jestem głupcem?
- Niekoniecznie.
- Pomysł Gianellego wydawał się Strandowi nader atrakcyjny, ale trzeba było
również wziąć pod uwagę zastraszające dane statystyczne o dorocznych
bankructwach małych przedsiębiorstw w Ameryce i o pożeraniu słabych niezależnych
gazet.
- Nie zostałoby panu jednak wiele czasu na Grecję.
- Są lepsze rzeczy niż Grecja - zauważył Gianelli.
- No to wie pan już o mnie wszystko, co najgorsze.
- Znowu się uśmiechnął.
- Czy mam teraz wyjść, a pan zawiadomi Eleonorę, że wykopał mnie pan z tego
domu?
- Niech pan zostanie na swoim miejscu.
- Strand wstał.
- Zobaczę, co ją zatrzymało.
Kiedy jednak szedł ku domowi, pojawiła się Eleonora, rześka i butna, z noskiem
krótkim, prostym i uniesionym do góry, z kolorowym szalikiem zawiązanym na
głowie.
- Cześć, Joe - zawołała.
- Przyszedłeś wcześnie.
- Punktualnie - sprostował Gianelli wstając.
- Mniejsza o to.
Poinformowałem twego ojca o swoich zaletach i wadach.
Gotowaś?
- Jak zawsze.
Czy nie wyglądam na gotową?
- Wyglądasz wspaniale - przyznał Gianelli.
- I to musi wystarczyć - dodała.
- Do zobaczenia później, tato.
- Później, to znaczy kiedy?

Strona 64

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- zapytał Strand.
- Po prostu później.
- Uśmiechnęła się do ojca i wzięła Gianellego pod ramię.
Odeszli.
Razem wyglądali, jak musiał przyznać Strand, doprawdy wspaniale.
Ojcostwo ma swoje blaski i cienie.
Potem zeszła na taras Leslie.
Włożyła na lunch długą bawełnianą spódnicę i upięła włosy w taki sposób, jaki
zawsze wywoływał u Stranda coś pośredniego między uczuciem zachwytu a niepokoju.
- Jak wyglądam?
- spytała niepewnie.
- Wspaniale - odparł.
Strand nie delektował się lunchem, chociaż w bufecie urządzonym na tarasie pod
dużą markizą znajdowały się doskonałe homary na zimno i pasztet, i chłodzone
wino, i sałatka z avocado.
I morze było niebieskie, i spokojne, i dwaj wykładowcy z Southampton College
oraz ich żony okazali się całkiem mili, i w miarę inteligentni.
Przypatrywał się Karolinie, a może ściślej jej nosowi.
Bynajmniej nie szpecący, myślał, zły na Eleonorę, że narobiła wokół niego tyle
szumu; w innej epoce można by go było uznać u kobiety nawet za ładny.
Nie mógł jednak nie zauważyć, że podczas gdy trzej młodzi tenisiści i dwie
dziewczyny, które zaproszono na lunch, jedli razem, paplając i śmiejąc się
głośno, Karolina wolała jeść na uboczu, z matką i żoną profesora historii.
Do diabła, pomyślał, Eleonora ma rację.
Starcza duma ojcowska.
Zachciało mu się podejść do Karoliny, wziąć ją w ramiona, powiedzieć: -
Kochanie, jesteś piękna!
- i zapłakać wtulając twarz w jej miękkie jasne włosy.
Zamiast tego zwrócił się do profesora historii siedzącego obok: - Przepraszam,
co pan mówił?
Profesor, który przypominał trochę Einsteina, wiedział o tym i nosił czuprynę w
stylu tego uczonego, przez chwilę patrzył na niego podejrzliwie.
- Pytałem, jak pan przedstawia uczniom kwestię Wietnamu?
Mam na myśli szkolnictwo miejskie.
- Nie uczymy historii współczesnej.
- Wietnam nie jest kwestią tak współczesną - rzekł profesor.
- Ostatecznie wszystkie nasze kłopoty z nim datują się od drugiej wojny
światowej.
Zresztą historia to nie dająca się rozerwać pajęczyna.
Chłopcy szli prosto z naszych sal wykładowych do wojska.
Mieliśmy kryzys sumienia i o mało nie doszło do rozpadnięcia się wydziału na
trzy części.
Strand zdecydował, że tego człowieka nie należy traktować serio.
- Nie umieszczono go w naszym programie - powiedział, wiedząc, że jest
niegrzeczny, wiedząc, że nie chodzi mu o to, co tamten mówi, lecz o swoją
przedpołudniową rozmowę z Hazenem i Eleonorą, i o Karolinę siedzącą u boku
matki.
Jego własny wydział się nie rozpadł, on sam też nie.
Ubolewał nad tą wojną, pisał do swojego kongresmena, podpisywał petycje
narażając się na utratę pracy, oświadczył przy rodzinnym stole w obecności
Jimmyego, że pochwala młodzieńców uciekających do Szwecji lub zarejestrowanych
jako odmawiający służby w wojsku z nakazu sumienia.
Lecz nie mógł tego powiedzieć nad homarem na zimno i pasztetem z gęsich
wątróbek w słonecznej atmosferze pikniku nad brzegiem morza.
Na szczęście w tym momencie podszedł Hazen oszczędzając mu dalszej rozmowy z
Einsteinem.
- Przepraszam, panie Strand - rzekł.
- Czy mógłbym z panem przez chwilę porozmawiać?
- Naturalnie - odparł i wstał.
Pospieszył za Hazenem do domu.
- Przykro mi, że panu przeszkadzam - oznajmił przyciszonym głosem Hazen w
pustym saloniku.
- Muszę zaraz jechać do miasta.
Chodzi o ten telefon w czasie śniadania.
Po prostu się wymknę.
Nie chciałbym psuć nastroju żegnaniem się i wyjaśnieniami.
Rozumie mnie pan, prawda?
- Oczywiście.

Strona 65

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Proszę mnie usprawiedliwić przed żoną.
Choć spędziliśmy razem tak niewiele czasu podczas tego weekendu - ciągnął Hazen
- cieszę się, że miałem tu wszystkich państwa.
Wszystkich państwa - powtórzył z naciskiem.
- Następnym razem przetnę druty telefonu.
- To już wystarcza, żeby to był weekend godny zapamiętania - zapewniał Strand.
Gdyby był tu obecny Jimmy, wiedział, co się wydarzyło poprzedniej nocy, i
podsłuchiwał ich ranną rozmowę, powiedziałby: - Mów do mnie jeszcze, brachu.
- Zadzwoni pan do mnie w przyszłym tygodniu, tak?
- spytał Hazen, kiedy wymieniali uściski dłoni.
Conroy czekał na korytarzu, cierpliwy przewoźnik w ciemnym garniturze, i wraz z
Hazenem podszedł szybko do stojącego na podjeździe mercedesa.
Rozdział 6.
Pańskie nazwisko uhonorowane na półkach bibliotek...
Czy on znał własne nazwisko?
Był jeszcze inny mężczyzna używający jego nazwiska, prowadzący inne życie.
Krzepki, a nie leżący w jakimś dziwnym łożu, z szumem przypływu czy też krwi w
uszach...
- Jak się udał weekend?
- spytała Judyta Quinlan.
- Wydatna konsumpcja - odparł Strand.
- W najlepszym sensie.
Judyta się zaśmiała.
- Mogę się domyślić, o co ci chodzi - powiedziała.
Popołudnie było wstrętne, ulewa, a oni siedzieli po szkole przy oknie kafejki
zalewanym przez potoki deszczu, zadowoleni, że schronili się na kwadransik przed
niepogodą i że mają za sobą dzień pracy.
Strand opowiedział jej coś niecoś o Hazenie i opisał przygodę Karoliny w parku
starając się nie chełpić.
Z zadowoleniem popijał kawę.
Nie spieszył się do domu.
Miał przykrą przeprawę z Leslie w niedzielną noc po odwiezieniu ich do domu
przez Conroya.
Mnóstwo samochodów wracało do miasta z wyspy, więc jazda trwała długo.
Stranda paliła twarz po dwu dniach spędzonych na słońcu, wiedział ponadto, że
żona zauważyła jego ponure rozmyślania i zacznie go wypytywać, jak tylko znajdą
się w domu.
Nie miał zwyczaju ukrywać czegokolwiek przed nią ani też doświadczenia w tym
względzie, toteż zdawał sobie sprawę, że jeśli Leslie dobierze się do niego, to,
co jej powie, zabrzmi albo głupio, albo ponuro.
Na dodatek, po raz pierwszy w czasie ich małżeńskiego pożycia, w sobotnią noc
nie doszło do zbliżenia, bo okazał się impotentem.
Leslie udawała, że to nic takiego, i usnęła spokojnie u jego boku, ale on
przewracał się na łóżku przez całą noc, a kiedy zasypiał, męczyły go niejasne
złowróżbne sny.
A potem w niedzielę ona oznajmiła, że boli ją trochę głowa i cały dzień
przesiedziała w pokoju.
Nie chciał jej mówić o całej tej sprawie, póki nie zdecyduje, jakie zająć
stanowisko wobec propozycji Hazena co do Karoliny - tak więc pozostawało mu
tylko milczenie.
Zazwyczaj nie milczał w obecności żony, toteż wyczuwał jej rosnące
zaniepokojenie.
I zdawał sobie sprawę z tego, że w samochodzie obrzuca go badawczym spojrzeniem
nie mówiąc nic, bo Jimmy i Karolina siedzą obok niej.
Eleonora wróciła do Nowego Jorku z Gianellim.
Leslie była też trochę na nią zła, bo choć powiedziała ojcu, że będzie obecna
na sobotniej kolacji, w ostatnim momencie zatelefonowała i oznajmiła, że całą
paczką (cokolwiek to oznaczało) wybierają się na kolację do Montauk.
Nie wróciła do chwili, kiedy oni się kładli do łóżek, i nie wiadomo było, o
której w końcu godzinie się zjawiła.
A w niedzielę rano spakowała swoje manatki i odjechała z Gianellim, mówiąc, że
w Westhampton nad brzegiem morza w domu pewnego reżysera filmowego odbywa się
całodzienne przyjęcie i nie ma sensu wracać tu taki szmat drogi po to tylko,
żeby razem z nimi pojechać wieczorem do Nowego Jorku.
Jimmy również znalazł sobie jakąś dziewczynę w barze w Bridgehampton i
zrezygnował z lunchu i kolacji, żeby pójść do niej.
Pojawił się w domu Hazena na ostatni moment, kiedy wsiadali do samochodu.
Tylko Karolina, która rozegrała dziesięć setów w tenisa w ciągu dwóch dni i

Strona 66

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

która teraz, zmęczona, spała z głową na ramieniu matki, użyła w pełni weekendu,
bo zanim zapadła w drzemkę, oświadczyła: - Takie życie to marzenie!
Strand powątpiewał, czy byłaby równie zadowolona słysząc, co mówiła o niej
siostra w ciągu tych kilku minut przy basenie.
Wiedział, że będzie musiał w końcu powiedzieć Leslie o wszystkich tych
dręczących go sprawach, lecz najpierw chciał je sobie uporządkować w głowie.
Nie zapytawszy żony, czy chce słuchać radia, włączył odbiornik w samochodzie,
żeby utrudnić rozmowę, i wiedział, że Leslie zapyta go również o to.
Mieszając kawę i obserwując deszcz zalewający okno, zachmurzył się na
wspomnienie poprzedniej nocy.
- Nie wydaje się, żeby weekend ci specjalnie dobrze zrobił - zauważyła Judyta.
Dotknął twarzy, która zaczynała mu się łuszczyć.
- Nie przyzwyczajony jestem do słońca - przyznał.
- Nie chodzi mi o to - powiedziała.
- Czy wydarzyło się coś złego dzisiaj w szkole?
- Nie.
Nic się nie wydarzyło.
Ani dobrego, ani złego.
Romero wszedł leniwym krokiem do jego gabinetu, po prostacku, z właściwym sobie
kpiącym uśmieszkiem na twarzy i oznajmił: - Naradziłem się sam ze sobą, jak mi
pan kazał, i zdecydowałem, że co mam do diabła do stracenia prócz opłaty za
bilet, więc równie dobrze mogę spotkać się z tym gościem i zobaczyć, co
sprzedaje.
- On niczego nie sprzedaje.
- Strand napisał adres kancelarii Hazena na kartce papieru i wręczył ją Romero.
- Napisz do niego, że jesteś zainteresowany.
W ten sposób nie wydasz nic na bilet.
- A to pan nie zamierza pójść ze mną?
- Romero wydawał się niemal przerażony.
- Myślę, że pan Hazen wolałby tę sprawę załatwić w cztery oczy.
Romero spojrzał niepewnie na adres, po czym wepchnął kartkę do kieszeni
dżinsów.
- Napisz list, na rany Chrystusa!
- powiedział ze smutkiem.
- W życiu nie napisałem listu.
- Jedną rzecz chciałbym ci poradzić, Romero - rzekł Strand.
- Jeśli napiszesz ten list, to pisz go tak jak wypracowania, które mi dałeś,
nie tak, jak mówisz.
Chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Mam podwójną narodowość, no nie?
I wyszedł leniwym krokiem z gabinetu.
Strand nie wspominał Judycie o Romero i teraz, siedząc w kafejce, odczuwał
pokusę, żeby o nim mówić.
Może ona pomogłaby okiełznać tego chłopca.
Wiedział jednak, że Romero nigdy nie chodził na jej lekcje, a narażenie Judyty
na ten kpiący uśmieszek, na to niecne zuchwalstwo nie byłoby wobec niej
przysługą.
- Nie, jak na poniedziałek, to był dzionek nawet nieco lepszy niż normalnie.
Ale mam trochę kłopotów - przyznał.
- Zwierzę, roślina czy minerał?
Strand się roześmiał.
- Wszystkie trzy.
Weekend naprawdę minął całkiem...
całkiem przyjemnie.
- W gruncie rzeczy to była niemal prawda, jeśli pominąć kilka ostatnich
nużących godzin w niedzielną noc z perspektywą tygodniowej pracy psującą
nastrój.
I jeśli nie liczyć pijackiej tyrady Hazena oraz tej kłótni w sypialni.
Strand i Leslie rzadko się kłócili.
Zawsze jej powtarzał, że jest pogodna i że to jedna z cech, które najbardziej w
niej uwielbia.
Kiedy jednak po powrocie do domu siadła na brzegu łóżka, bynajmniej nie była
pogodna, usta miała zacięte, mierzyła go ostrym jak piki spojrzeniem, podczas
gdy on marudził, wieszając marynarkę, rozwiązując krawat.
- O co chodzi, Allen?
- Co ma być?
- spytał.
- Wiesz.

Strona 67

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ukrywasz coś przede mną.
O co chodzi?
- O nic.
Jestem zmęczony.
- Ziewnął, niemal przekonująco.
- Miałem dłuższą rozmowę z Hazenem o przyszłości Romero, to ten chłopiec,
który...
- Wiem, kto to taki - przerwała mu Leslie.
- Wiem również, że nie to cię martwi.
- Jestem zmęczony - oponował słabo.
- Czeka mnie jutro ciężki dzień.
Może byśmy to odłożyli aż do...?
- Nie chcę być wyłączona z niczego.
Albo jestem twoją partnerką, albo nikim.
- Oczywiście, że jesteś moją...
- To dotyczy naszej rodziny - powiedziała ostrym tonem.
- To coś, o czym ty wiesz, a ja nie.
Czy chodzi o tego młodego człowieka, który przyszedł po Eleonorę?
Rozmawiałeś z nim.
Czy to on cię zmartwił?
Widziałam go z okna.
Mnie się całkiem podobał.
Chyba nie chodziło ci o to, że jest Włochem, co?
- Znasz mnie przecież dobrze.
O ile się orientuję, on jest w porządku.
A teraz proszę cię, chodźmy spać.
- Pokłóciłeś się z Eleonorą?
- obstawała przy swoim.
- Masz kolejny atak tych swoich średniowiecznych nastawień?
Przez chwilę miał ochotę powiedzieć żonie, o czym naprawdę rozmawiał z
Eleonorą.
O niedorzecznym pomyśle, że Karolina uważa się za brzydką.
O po prostu śmiesznej dyskusji na temat jej nosa.
I o kłopotliwej propozycji ze strony Hazena wysłania Karoliny do dalekiego
collegeu.
Jednak jeszcze nie był gotów.
Czuł się znużony, udręczony, niepewny.
Jeśli wyłoży Leslie to wszystko, przez całą noc będzie z nią wojował.
Wiedział też, że nie obejdzie się bez łez, bo usta jej drżały.
A łzy Leslie odbierały mu odwagę w najlepszych nawet czasach.
- Muszę teraz iść spać - rzekł.
- No to śpij - odparła.
Wyszła z łóżka i z sypialni.
W chwilę później usłyszał, że gra na fortepianie, i to przy otwartych drzwiach,
a obie te rzeczy o tej porze nocy zapowiadały wielką burzę.
Westchnął, wdział piżamę i położył się do łóżka.
Zasnął niemal natychmiast i kiedy obudził się w środku nocy, Leslie też leżała
w łóżku, ale na drugim końcu, z dala od niego.
Rano udawała, że śpi, kiedy wyrwał go ze snu budzik, i wyszedł z domu nie
pocałowawszy jej na pożegnanie, jak to robił co rano.
Była pogodna, miała dobre usposobienie i nie lubiła kłótni, ale jeśli się
rozzłościła, gniew jej szybko nie mijał, zachowywała się ozięble, była daleka i
niedotykalna, a wtedy czuł się banitą we własnym domu.
Spojrzał przez stół na Judytę Quinlan, która piła kawę trzymając oburącz kubek
we wzruszający, właściwy jej, dziecinny sposób, i dojrzał w jej łagodnych
jasnych oczach współczucie i zainteresowanie.
Nagle wydało mu się, że musi zaufać tej miłej, prostej kobiecie, inteligentnej
i wyrozumiałej, nie zamieszanej w jego kłopoty, i na której można polegać, że
nie zaleje się łzami.
- Pojawiły się pewne kłopoty - zaczął.
- Rodzinne kłopoty.
Nic tragicznego.
Trzeba podjąć decyzje.
Kiedy się wychowało dwoje dzieci, człowiek myśli, że się tego nauczył i poradzi
sobie z trzecim.
A to nieprawda.
Każde z nich jest inne.
To, co się nadaje dla jednego, niekoniecznie nadaje się dla innych.

Strona 68

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Może martwię się niepotrzebnie, może powinienem zostawić sprawy swemu
biegowi...
Ale zostałem tak wychowany...
- Wzruszył ramionami.
Był jedynakiem, czuł się samotny, jego ojciec, dużo starszy od matki,
chorowity, słaby, nie miał czasu dla uczonego syna i całą resztkę swojej energii
po powrocie z pracy do domu zużywał na kłótnie z żoną o pieniądze.
- W moim domu rodzinnym - kontynuował Strand - hm...
nie było miłości w nadmiarze.
- Zaśmiał się sucho.
- Być może mam idealistyczne pojęcie o tym, jaka może być rodzina.
W każdym razie uważam, że skoro mam dzieci, powinienem być za nie
odpowiedzialny, ochraniać je.
I na szczęście, a może na nieszczęście, moja żona rozumowała zawsze podobnie.
Jesteśmy uwikłani, może zbyt uwikłani, egoistycznie uwikłani w ich życie.
Nie wiem.
Jak powiedział mi pewien mężczyzna podczas tego weekendu, nie pasuję do
dzisiejszych czasów...
Trudno jest się oduczyć.
- Czy znalazły się w jakichś tarapatach?
- spytała Judyta, a jej oczy zrobiły się poważne.
Widział niemal, jak dokonuje w głowie przeglądu wszystkich możliwych kłopotów,
jakie mogą dzisiaj spotkać młodych w Nowym Jorku, i zastanawia się, jak zgubne
mogą się okazać.
- To nic strasznego.
- Uśmiechnął się.
- W gruncie rzeczy coś wręcz przeciwnego.
- Następnie powiedział jej o propozycji Hazena wysłania Karoliny do collegeu i
o tym, co go skłoniło do wysunięcia tej propozycji.
Nie wspominał o reakcji Eleonory ani dlaczego uważa, że lepiej będzie dla
Karoliny, jeśli zostanie w domu.
Byłoby to zbyt bolesne...
Nawet teraz, kiedy mówił o tym Judycie, czuł wciąż do starszej córki niechęć,
która zbudziła się w nim podczas tamtej rozmowy.
I bał się, że niechęć ta będzie widoczna.
- Moją odruchową reakcją była odmowa - rzekł.
- Przypuszczam, że urażono moją dumę.
Bo odsunięto mnie od decydowania, jakbym był niezdolny do opieki nad własnym
dzieckiem.
Podczas całego tego weekendu przez Hazena czułem się jakoś przegrany...
- Nonsens - skarciła go ostro Judyta.
Siedziała cicho, bawiąc się kubkiem od kawy, kiedy mówił, a teraz ze
zniecierpliwieniem odepchnęła kubek od siebie.
Poklepał ją delikatnie po ręce.
- Jestem bardziej drażliwy, niż się przypuszcza - przyznał.
- A co myśli twoja żona?
- zapytała.
- To następny problem.
Jeszcze nic jej nie mówiłem.
- Dlaczego?
- Judyta wyglądała na zdziwioną.
Wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem.
Byliśmy wśród obcych.
W obcym domu.
A potem, u siebie, ona coś wyczuła i ja...
nie wiedziałem, co właściwie czuję, i zrobiłem z tego tajemnicę.
Jestem okropny, jeśli chodzi o robienie tajemnic.
I trochę się posprzeczaliśmy.
Ciąg dalszy, jak się obawiam, nastąpi dziś wieczór.
Ale to głupstwo - powiedział z fałszywym ożywieniem.
- Minie.
A co ty myślisz?
- Nie znam oczywiście twojej córki - oznajmiła - ale gdyby była moją córką,
złapałabym tę szansę.
Dobroczynność czy nie dobroczynność, pal sześć.
Mam zapewne spaczone poglądy przez tę pracę, jaką tu mam, rodzaj szkoły, w
której jesteśmy, ale wydostanie jej z tego miasta w dzisiejszych czasach,

Strona 69

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

posłanie do dobrego collegeu uważałabym za dar z nieba.
Edukacja w Nowym Jorku to po prostu kontynuacja wojny innymi środkami.
Roześmiał się.
- Clausewitz nie sformułowałby tego lepiej.
Muszę to powtórzyć memu przyjacielowi, Hazenowi.
Może powinniśmy to wypisać nad portalem każdej szkoły miejskiej.
- Dał napiwek kelnerce.
- Myślę, że powinniśmy już iść.
- Co zamierzasz zrobić?
- spytała z powagą Judyta.
Zawahał się.
- Nie wiem.
Zdecyduję się, zanim przyjdę do domu.
Na dworze padało jeszcze mocniej i było niemożliwością, żeby oboje, wysoki
mężczyzna i drobna kobieta, schowali się pod damską parasolką.
- Postawię się dzisiaj - oznajmił Strand.
- Bierzemy taksówkę.
Zaczynają mi się podobać obyczaje ludzi bogatych.
W taksówce oboje przez dłuższą chwilę milczeli.
- Nie chciałabym cię oglądać tak zafrasowanego - odezwała się w pewnym momencie
Judyta.
- I tak musisz się uporać z wieloma sprawami.
Dlaczego po prostu nie pozwolić, żeby pan Hazen rozmówił się z Karoliną i żeby
zdecydowała ona sama?
Strand pokiwał głową.
- Przypuszczam, że masz rację.
Jednakże moja żona może być innego zdania.
Całkiem odmiennego.
Jeśli chodzi o mnie...
- westchnął - to miotam się między egoizmem a mądrością.
Tylko że nie wiem, które jest które.
Taksówka zajechała przed budynek, w którym mieszkała Judyta, o kilka zaledwie
przecznic od domu Strandów.
- Jeśli się nie spieszysz, to może byś wpadł na chwilę do mnie na górę i wypił
drinka?
Kapka whisky może wyjaśnić wiele rzeczy - zaproponowała Judyta.
- Dobry pomysł - odparł wdzięczny za kobiecą troskę, uznanie z jej strony
użyteczności zwłoki.
Nigdy przedtem nie był w jej mieszkaniu.
Znajdowało się wysoko, w starym domu, i zaprojektowano je jako pracownię
malarską, z dużym oknem wychodzącym na północ i sypialnią w głębi.
Ściany założone były książkami, meble jaskrawe, kolorowe (oczekiwał, że będą
ciemnobrązowe), całość schludna i przyjemna.
Nic nie wskazywało na to, żeby bywał tu kiedykolwiek jakiś mężczyzna.
Siadł w kącie na dużej kanapie i patrzył, jak Judyta wyjmuje lód z zamrażalnika
lodówki w małej kuchence oddzielonej od głównego pokoju żaluzją pomalowaną na
biało.
Musiała wspiąć się na palce, żeby wyjąć z kredensu obok lodówki butelkę whisky
i dwie szklaneczki, tak była niska.
Zauważył, że butelka jest na pół pusta, i zastanowił się, czy Judyta Quinlan
nie siaduje samotnie w nocy i nie popija, żeby móc zasnąć.
Nalała szkockiej whisky na kostki lodu, dodała do szklanek trochę wody z kranu
i postawiła je na małej tacce wraz z talerzykiem solonych migdałów, po czym
umieściła tackę na niskim stoliku do kawy przed kanapą i powiedziawszy: - Proszę
- siadła obok Stranda.
Wzięli szklaneczki do ręki, a Judyta unosząc swoją dodała: - Witaj w moim domu.
Whisky była dobra.
- Wyobraź sobie - odezwał się - popijać w poniedziałkowe popołudnie!
Najprostsza droga do ruiny.
Oboje zaśmiali się z zadowoleniem.
- Co za miłe mieszkanko - pochwalił.
- Takie ciche.
I wydaje się, że takie oddalone od...
- Urwał, nie bardzo wiedząc, od czego mogło być oddalone - No - dodał - po
prostu oddalone.
Judyta zdecydowanym ruchem odstawiła swoją szklaneczkę.
- A teraz - zapowiedziała - zrobię coś, na co miałam ochotę od dawna.
- Szybko uklękła na kanapie obok Stranda, zarzuciła mu ręce na szyję i

Strona 70

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

pocałowała go.
Zaskoczony, siedział sztywno, bo pamiętał o szklaneczce trzymanej w ręce i bał
się, żeby whisky się nie wylała.
Po chwili jednak, czując na swoich wargach jej miękkie, lecz pełne determinacji
usta, odprężył się, odchylił do tyłu i pociągnął ją za sobą nie troszcząc się
już o whisky.
Objął Judytę wolnym ramieniem i mocno pocałował.
Zorientował się, że ręka Judyty manipuluje koło guzików jego koszuli.
Rozpięła mu koszulę i jej dłoń, miękka i lekka, dotknęła jego piersi, a
następnie brzucha.
Zdumiewająca panna Quinlan!
Całowała go w policzek, mnóstwo drobnych delikatnych dotknięć, i szeptała do
ucha: - Potrzebuję ciebie, potrzebuję ciebie.
- Odchylił się jeszcze bardziej do tyłu, a jej ręce muskające niczym płatki
jego ciało przekonały go, że impotencja z sobotniego wieczoru była tylko
przejściowa.
Nagle Judyta znieruchomiała, wyrwała mu się z objęć, podskoczyła i stanęła
przed nim.
Włosy miała zwichrzone, na twarzy uśmiech, a w oczach dziwny żartobliwy,
figlarny wyraz, nigdy dotąd u niej nie widziany.
Wygląda pięknie w zimnym świetle wielkiego północnego okna, nader pociągająco,
pomyślał.
- A więc - powiedziała - będziemy...?
Wstał stwierdzając, że whisky się nie wylała.
- To było rozkoszne - powiedział.
- Nieoczekiwane i rozkoszne.
Roześmiała się, lekko i wesoło.
- Nie prosiłam o opis.
Lecz o czyn.
Potrząsnął głową ze smutkiem.
- Jakżebym chciał.
Ale nie mogę.
A w każdym razie nie teraz.
Spochmurniała.
- Nie czujesz się obrażony?
- Cóż znowu - zaprzeczył.
- Czuję się pochlebiony.
Zachwycony.
Ale nie mogę.
- A pomyślisz o tym?
- Oczy miała teraz pochmurne i zrobiło mu się smutno, że sprawił jej przykrość.
- Oczywiście, że pomyślę - obiecał.
- Przyszedłeś tu, żeby się otrząsnąć z kłopotów - powiedziała, śmiejąc się
cicho i ze smutkiem - a ja ci dodałam nowy kłopot.
Niezdara ze mnie.
Nie mam talentu do tych rzeczy.
- Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- W każdym razie teraz już wiesz.
Oboje wiemy.
- Tak - przyznał.
Podeszła i zapięła mu koszulę.
Pocałował ją w czubek głowy.
- No to dopijmy whisky - zaproponowała.
Idąc wolnym krokiem w stronę domu w wilgotnej szarówce miał mieszane uczucia.
Był podniecony i jednocześnie niezadowolony z siebie, ale tego popołudnia nie
czuł się przegrany.
Nic podobnego nie przydarzyło mu się dotąd, a w każdym razie odkąd się ożenił.
Nie uważał się za pociągającego dla kobiet, poza swoją żoną.
A jej przywiązanie przypisywał raczej swoim walorom intelektualnym i moralnym
niż własnej aparycji.
Hazen spytał go, czy wierzy w Dziesięcioro Przykazań, i odpowiedział mu, że
tak.
Lecz wierzyć w nie, a przestrzegać ich to nie to samo.
Nawet jeśli nie dopuścił się cudzołóstwa, to od czasu do czasu pożądał żony
bliźniego swego, co było rzeczą zgoła naturalną i nieuniknioną, choć niezgodną z
nakazami z Góry Synaj.
Wysłannik Boga Izraela oznajmiając zakon wędrownemu plemieniu na pustyni nie
mógł przewidzieć, jak będzie tysiąc lat później na ulicach i w zaułkach miasta

Strona 71

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Nowy Jork.
Potem przypomniał sobie ton, jakim Judyta powiedziała: - A teraz zrobię coś, na
co miałam ochotę od dawna.
- Od dawna, pomyślał.
Mam pięćdziesiątkę, myślał, pozostało mi niewiele czasu do zastanawiania się
nad czymkolwiek.
Na rogu swojej ulicy bliski był zawrócenia.
Spostrzegł jednak Aleksandra, który podpierał frontową ścianę domu, i wiedział,
że tamten go zobaczył.
Przeszedł szybkim krokiem ulicę i rzekł: - Dobry wieczór, Aleksandrze.
Kiepska pogoda, prawda?
- Kiepska - przyznał Aleksander, kuląc się w wojskowej bluzie i paląc swoje
cygaro.
Otworzył drzwi do mieszkania i usłyszał, że Leslie gra na fortepianie.
Zatrzymał się i słuchał przez chwilę.
Była to sonata Schuberta, w tonacji minorowej, cicha i ponura, odpowiadająca
nastrojem ciemnemu, wilgotnemu popołudniu.
Zdjął płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz, powiesił je w hallu.
Potem wszedł do saloniku.
- Dobry wieczór - powiedział.
Leslie przerwała nagle grę, wstała i obróciła się ku niemu.
- Dobry wieczór - rzekła chłodno.
Nie poruszyła się, żeby go pocałować.
Sytuacja nie lepsza niż ostatniej nocy czy też tego rana, pomyślał.
Jednakże rytuał pocałunku na powitanie po powrocie do domu miał równie długą
historię jak ich małżeństwo.
Zbliżył się do miejsca, w którym stała, przed taboretem koło fortepianu,
schylił się i cmoknął ją w policzek.
- Spóźniłeś się - zauważyła.
Pociągnęła nosem.
- I piłeś.
- Wstąpiłem do baru - wyjaśnił.
Nie całkiem prawda, ale jakże łatwo to powiedzieć, zawstydzająco łatwo.
- Zmokłem i przemarzłem.
Wypiłem jedną whisky.
- Wzruszył ramionami.
- Czy Karolina w domu?
- Nie.
Poszła do biblioteki.
- Dzwonił ktoś?
- Były to zwykłe słowa po nieobecności w domu, lecz ton niezwykły.
- Nie.
- Nie chcę ci przeszkadzać w graniu.
Pójdę do...
- Nie przeszkadzasz mi w niczym.
Nagrałam się dość.
Zaczął dzwonić telefon.
- Ja odbiorę - oznajmił, zadowolony z pretekstu do wyjścia z pokoju.
Dzwonił Hazen.
- Przepraszam, że musiałem zostawić państwa na lodzie w moim domu, i to w taki
sposób - usprawiedliwiał się.
- Ale paliło mi się coś w Nowym Jorku.
Mam nadzieję, że wszystko było w porządku.
- W jak najlepszym - zapewnił Strand z udaną serdecznością.
- Mamy coś nowego - kontynuował Hazen.
- Dzisiaj po południu telefonowała do mojej kancelarii policja.
Myślą, że udało im się złapać jednego z tych napastników.
Przynajmniej ten chłopak zamieszany był w taką samą robótkę, jakiej próbowali
na mnie.
Policja chce, żebyśmy z Karoliną przyszli do dwudziestego komisariatu.
To niedaleko od państwa...
- Wiem, gdzie to jest.
- Jutro rano o dziewiątej.
Chcą się przekonać, czy zdołamy go rozpoznać.
Czy pan myśli, że bardzo to będzie nie w smak Karolinie?
- W głosie Hazena wyczuwało się niepokój.
- Oczywiście, jeśli ona nie zechce tego zrobić, nie będą jej zmuszać.
Zresztą samo rozpoznanie zapewne nie będzie rozstrzygające w sądzie i...

Strona 72

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Karoliny jeszcze nie ma.
Spytam ją, kiedy wróci - obiecał Strand.
- Dobrze - rzekł Hazen.
- Chciałbym dopilnować, żeby łobuza wsadzili na parę miesięcy, chociaż biorąc
pod uwagę, jakie dzisiaj mamy sądy, trudno chyba na to liczyć.
Może pan zadzwoni do mojej kancelarii.
Będę pracować do późnej nocy.
Och, przy okazji, rozmawiałem z tym swoim przyjacielem z Truscott.
Może załatwić, żeby jeden z ich wychowanków, który wyszukuje dla nich
uzdolnionych kandydatów w Nowym Jorku, rzucił okiem na Karolinę.
- Dobry Boże, czy nie ma pan nic lepszego do roboty w poniedziałek rano?
- Zajęło mi to tylko pięć minut.
Kiedy wrócił do saloniku, Leslie stała przy oknie i patrzyła na zalaną deszczem
ulicę.
- To był Hazen - oznajmił.
- Policja myśli, że chyba złapano jednego z tych chłopaków.
Chcą, żeby Karolina i Hazen stawili się jutro rano i zidentyfikowali sprawcę.
- Co mu powiedziałeś?
- Wciąż wyglądała przez okno.
- śe zapytam Karolinę i zadzwonię do niego.
Nie podoba mi się pomysł wplątywania Karoliny w coś takiego.
Leslie pokiwała głową twierdząco.
- Ani mnie.
Ale ona może się upierać.
- Leslie, kochanie, proszę siądź - zwrócił się do niej łagodnym tonem.
- Muszę ci parę rzeczy powiedzieć.
Rzeczy, o których nie chciałem mówić wczoraj wieczorem.
Odwróciła się wolno od okna i siadła twarzą do niego.
- To było po tym, jak grała z Hazenem w tenisa - zaczął.
- On i ja wracaliśmy do domu...
- Następnie powiedział jej o wszystkim: o propozycji Hazena i o jego
argumentacji na rzecz wysłania Karoliny z domu, o ewentualności uzyskania
sportowego stypendium, a także tak dokładnie, jak zapamiętał, o swojej rozmowie
z Eleonorą.
Słuchała spokojnie, z twarzą bez wyrazu, z rękami złożonymi na kolanach.
Kiedy skończył, odezwała się: - Eleonora naturalnie ma rację co do Karoliny.
Ona rzeczywiście uważa, że jest niepociągająca.
Nie cierpi swego nosa.
I jest chorobliwie nieśmiała.
Ukrywa to przed nami, ukrywała to przed nami od dzieciństwa.
- Wiedziałaś o tym?
- spytał z niedowierzaniem.
- Wiedziałaś to i nie powiedziałaś mi ani słowa?
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.
- I co by to dało?
- Mówiła teraz tonem łagodnym i czułym.
- Czy nie dość masz zmartwień?
- Czuję się jak kompletny głupiec - przyznał.
- Nie jesteś głupcem.
Czasami po prostu jesteś niespostrzegawczy i tyle, szczególnie jeśli chodzi o
własne dzieci.
Pozostaje teraz jeszcze kwestia, co z tym zrobimy.
- Uśmiechnęła się.
- Zauważ, że powiedziałam zrobimy.
- Hazen chce, żebyśmy mu pozwolili porozmawiać z Karoliną.
- Kusić ją wizją ustawicznego słońca i pogody na Zachodzie.
- Uśmiechnęła się znowu.
- No cóż, dlaczego nie?
Trochę tego ustawicznego słońca i pogody byłoby pożądaną odmianą dla nas
wszystkich.
- Ale studiować weterynarię, na miłość boską!
Jak myślisz, skąd jej przyszło coś takiego do głowy?
- Nie mam pojęcia - przyznała.
- Może przeczytała książkę Wszystkie stworzenia duże i małe tego Anglika* i
wydało jej się, że to ciekawe zajęcie, takie spotykanie się z
najróżnorodniejszymi ludźmi na świeżym powietrzu i te de.
Jeśli naprawdę się na to zdecydowała, nie będę stawać jej na drodze.
- Dlaczego nigdy nie wspomniała o tym ani słowem nikomu z nas?

Strona 73

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Zdawał sobie sprawę, że mówi tonem osoby pokrzywdzonej.
- Może czekała po prostu na odpowiedni moment.
Dziewczynki wcześnie się uczą nie paplać wszystkiego przed rodzicami.
- Byłabyś za tym, żeby pozwolić jej wyjechać?
Kiwnęła potakująco głową.
- Więc jutro rano prawdopodobnie zobaczą się w komisariacie - oznajmił.
- Mogą sobie tam pogadać.
To wprost idealne miejsce na kuszenie.
Wstała, podeszła do niego, nachyliła się i pocałowała go w czoło.
- Musisz się ostrzyc - powiedziała dotykając jego czupryny.
Karolina wróciła tuż przed kolacją i Strand powiedział jej o telefonie Hazena.
W saloniku Leslie miała lekcję ze swoim uczniem, policjantem, poszli więc do
kuchni, umykając przed akordami młóconymi przez przedstawiciela porządku i prawa
na klawiaturze nieszczęsnego fortepianu.
- Pan Hazen mówił, że stawi się w komisariacie, ale jeśli ty nie chcesz, to oni
cię do tego nie zmuszą.
Karolinie twarz spoważniała, przejechała palcami czuprynę.
Liczył na to, że powie, iż nie chce tam chodzić, tymczasem ona oznajmiła: -
Pójdę.
- Jesteś pewna?
- Całkowicie.
Ci chłopcy nie powinni obijać się po ulicach.
Nie mogę zapomnieć, jak wyglądali...
sfora dzikich zwierzaków, te pomruki, kłucie, uderzenia, szarpanina.
Mam tylko nadzieję, że złapali właściwego.
- Dobrze.
- Westchnął.
- Matka i ja pójdziemy z tobą.
- Nie ma potrzeby.
Nie jestem dzieckiem.
- Powiedziałem, że pójdziemy z tobą.
Karolina westchnęła i zamierzała wyjść z kuchni, ojciec jednak ją zatrzymał.
- Siądź na chwilę.
Chciałbym coś z tobą omówić.
Córka spojrzała na niego podejrzliwie, ale siadła na jednym z krzeseł przy
stole kuchennym.
On zajął miejsce naprzeciw.
- Dowiedziałem się od pana Hazena - zaczął - że wspominałaś mu o wyjeździe na
Zachód do collegeu.
- Och, powiedział ci - jęknęła Karolina głosem niemal pełnym winy.
- Tak.
- Nie mówiłam, że tam pojadę - zaprzeczyła.
- Mówiłam tylko, że gdybym miała wybór, to chciałabym pojechać tam.
Mówiłam też, że nie mam wyboru.
- Poinformował mnie, że mogłabyś mieć to, co określasz jako wybór.
- Naprawdę?
- Wyglądała na zdziwioną.
- Mnie o tym nie wspomniał.
- Chciał najpierw porozmawiać ze mną.
- I co ci jeszcze powiedział?
- Teraz była ostrożna.
- śe chciałabyś pójść do collegeu rolniczego i studiować weterynarię.
- Czy to przestępstwo?
- Jej głos brzmiał wrogo.
- Oczywiście, że nie - zapewnił uspokajająco.
- Ale twoja matka i ja chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego chcesz to zrobić i
dlaczego dawno nam o tym nie powiedziałaś?
- Nie byłam jeszcze pewna.
Nie chciałam nic mówić, bo jeszcze się nie zdecydowałam.
Zresztą bałam się, że mnie wyśmiejecie i nazwiecie małą sentymentalną
dziewczynką.
No i teraz wszystko się wydało.
I możecie się śmiać.
- Nikt się nie śmieje, Karolino - zaprzeczył łagodnym tonem.
- Zresztą nie ma o czym gadać.
- Machnęła lekceważąco ręką.
- Bajeczki dla grzecznych dzieci.
Na to trzeba pieniędzy, mnóstwa pieniędzy.

Strona 74

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Mamy tutaj pod dostatkiem uczuć - dodała z ironią - ale jeśli chodzi o dobra
doczesne...
- Wzruszyła ramionami.
- Nie jestem ślepa.
Kiedy to ostatni raz kupiłeś sobie nowy garnitur?
- Wrócimy do tej kwestii później - zaproponował.
- Teraz zaś interesują mnie twoje motywy.
Co ty wiesz o zwierzętach?
- Na razie nic.
Chociaż...
coś wiem.
One cierpią, i to cierpią okropnie, i zasługują na to, żeby im ulżyć.
Czy to takie dziwne, że chcę poświęcić życie na uczynienie tego okropnego
świata trochę bardziej ludzkim?
- Podniosła głos w złości, jakby sądząc, że ją zaatakowano.
- Nie myślę, żeby to było dziwne - oponował.
- Przeciwnie, uważam, że to godne podziwu.
Tylko że ludzie też cierpią.
A ty nie chcesz zostać lekarzem.
- Nie chcę być lekarzem ani politykiem, ani generałem, ani opiekunem
społecznym, bo się do tego nie nadaję.
Eleonora może zostać, kim zechce, a ja nie.
Może jestem głupia, ale znam jedną rzecz, mianowicie siebie.
Niełatwo daję sobie radę z ludźmi i oni mnie przerażają, a wtedy jestem
niezręczna i mówię nie to, co trzeba, i czuję, że zawsze śmieją się za moimi
plecami.
Och, moja biedna, droga córeczka, pomyślał ze smutkiem.
- Zwierzęta są lepsze - perorowała dalej Karolina.
- One nie mówią.
A w każdym razie nie w taki sposób, żebyśmy je mogli zrozumieć.
Nie zawstydzałyby mnie.
- Bliska była teraz łez.
Poklepał ją po ręce.
- W porządku - oznajmił.
- Teraz wiem, co czujesz, chociaż myślę, że jesteś chyba zbyt surowa wobec
siebie.
Kiedy wydoroślejesz, sądzę, że nabierzesz lepszego mniemania o swojej osobie.
- Jeśli będę musiała pozostać w tym mieście i walczyć dzień i noc o to, żeby
dotrzymać kroku tym wszystkim mądralom dokoła, to zostanę załatwiona na dobre.
- Teraz już szlochała.
- A jeśli ci powiem, że mnie przekonałaś, i myślę, że znacznie lepiej będzie,
jeśli wyjedziesz do szkoły?
- Przerwał.
- I być może znajdziemy sposób, jak to załatwić, niezależnie od tego, czy mamy
dość dóbr doczesnych, czy nie?
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Co zamierzacie zrobić, mama i ty, wziąć nocną pracę, żeby mnie wysłać do
Arizony?
- Nic tak drastycznego.
- Zaśmiał się.
- Nie, to pan Hazen ma pewien pomysł.
- Nie myślicie chyba o pożyczeniu od niego pieniędzy?
Nie pojechałabym, gdyby...
- To też nie - przerwał jej.
Po czym zapoznał córkę z planem uzyskania stypendium sportowego.
Słuchała szeroko otwierając oczy ze zdumienia.
- Pan Hazen rozmawiał już z przyjacielem z tej uczelni - kontynuował - i mogą
załatwić, żeby jeden z jej wychowanków, który zajmuje się ich drużyną i mieszka
w Nowym Jorku, pogadał z tobą i zmierzył ci czas.
Jeżeli myślisz o całej sprawie serio, to radzę ci, potrenuj trochę.
- Pewnie, że myślę serio.
I jak jeszcze.
- Skomunikuję się z szefem sekcji wychowania fizycznego w twojej szkole, może
mogliby ci zapewnić opiekę jakiegoś szkoleniowca.
- To brzmi jak bzdet - zawyrokowała Karolina potrząsając ze zdumieniem głową.
- Wzięłam raz jeden w życiu udział w wyścigach, ścigając się z dziewczynami,
którym przebiegnięcie jednego kwartału zabrałoby cały tydzień, i z tego powodu
jakaś głupkowata szkoła zamierza przez cztery lata płacić za moje utrzymanie?

Strona 75

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Myślę, że pan Hazen żartował sobie z ciebie, tatku.
- On nie należy do ludzi, którzy lubią żarty - odparł.
- I nieważne, z kim się ścigałaś, liczy się czas.
- Wstał.
- Przy okazji, ta uczelnia nazywa się Truscott.
I jak mówił pan Hazen, ma bardzo dobry wydział rolniczy.
Jeżeli jesteś zdecydowana i chcesz spróbować, matka i ja zrobimy wszystko, by
ci pomóc.
Jeżeli to nie wyjdzie, poszukamy czegoś innego.
Karolina pocierała sobie nos w zamyśleniu.
- Arizona - rzekła.
- Brzmi to pysznie.
Jestem zdecydowana.
Do diabła, pobiegnę z wiatrem w zawody.
- Możesz pogadać o tym z panem Hazenem - dodał Strand wychodząc z kuchni - jak
już załatwicie to, co macie do załatwienia na policji jutro rano.
Karolinie nie udało się jednak pogadać z Hazenem nazajutrz rano, bo kiedy
wskazała na młodego chłopca z siną, świeżą blizną na czole i u nasady nosa i
oświadczyła spokojnie: - Tak, jestem pewna, że to jest ten z nożem - zaczęła
nagle krzyczeć, pakować sobie pięści do oczu i słaniać się na boki.
Wrzeszczała w dalszym ciągu, gdy Strand wyniósł ją na rękach z komisariatu w
asyście biegnących za nim Leslie i Hazena.
Conroy czekał z mercedesem i zawieźli ją prosto do gabinetu doktora Prinza.
Dał jej jakiś zastrzyk i po chwili leżała już cicho na kanapce wpatrując się
szeroko otwartymi oczami w sufit.
Jeszcze przez dwa dni nie poszła do szkoły i nie wychodziła z domu, siedziała
cicha i potulna w pokoju pełnym kwiatów i olbrzymich pudeł czekoladek
przysłanych przez Hazena.
Hazen dzwonił też dwa razy dziennie i dowiadywał się, jak się czuje.
Jego przyjaciel w Truscott załatwia to, żeby ktoś w Nowym Jorku obejrzał
Karolinę, kiedy będzie gotowa do wystąpienia, wspomniał podczas jednej z tych
telefonicznych rozmów.
On również bardzo by chciał ją zobaczyć, ale wykazał zrozumienie, kiedy Leslie
powiedziała, że na razie lepiej będzie małą zostawić w spokoju.
Potem, w czwartek rano, kiedy Strand jadł śniadanie, Karolina przyszła do
kuchni, ubrana do wyjścia.
Nuciła coś pod nosem i rumieniec powrócił na jej oblicze.
Zapowiedziała ojcu, że wybiera się do szkoły.
- Czy jesteś pewna, że to właściwe?
- spytał.
- Ostatecznie to dopiero dwa dni.
Mogłabyś poczekać do poniedziałku.
Potrząsnęła głową.
- Nie chcę dłużej tkwić w domu.
Nie martw się, tatku.
Pokonałam depresję.
Nie mam pojęcia, co mnie wtedy w komisariacie napadło, kiedy zobaczyłam tę
wstrętną bliznę na głowie tego chłopaka i uświadomiłam sobie, że to mnie ją
zawdzięcza.
A on był taki młody, jak przestraszony dzieciak.
I patrzył na mnie z takim śmiesznym, zakłopotanym wyrazem twarzy, jakby nie
rozumiejąc, dlaczego mu to zrobiłam.
I jak ten policjant chwycił go za rękę, zupełnie jak w kajdanki, i wsadzą go za
kraty, bo głupia biała dziewczyna wskazała na niego palcem...
poczułam taki mąt w głowie, tatku, że mogłam tylko wrzeszczeć - mówiła usiłując
powstrzymać łzy.
- Nie myśl o tym.
Zrobiłaś, co do ciebie należało.
A teraz o tym zapomnij.
Pokiwała wolno głową.
- Spróbuję.
Ale nie pójdę więcej do parku, mówię ci.
Karolina piła sok i gotowała sobie jajka, a on tymczasem wrócił do sypialni,
żeby obudzić Leslie i spytać ją, czy myśli, że Karolinie można pozwolić na
wyjście z domu.
- Strawiła to już - orzekła Leslie po chwili namysłu.
- Albo udaje, że już strawiła.
W każdym razie najlepiej pozwolić jej zachowywać się normalnie albo tak, jak

Strona 76

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

ona myśli, że jest normalnie.
- Niemniej Leslie ubrała się szybko i pod pretekstem konieczności zrobienia
wczesnych zakupów odprowadziła Karolinę do szkoły.
Przed wyjściem zapowiedziała, że chce zaprosić Hazena na kolację.
Jest pewna, oznajmiła, że przyjmie zaproszenie.
I tak się stało, przyjął je natychmiast i z radością.
- Odnoszę wrażenie, że on jada kolacje samotnie przez wszystkie dni tygodnia -
powiedziała mężowi, kiedy wrócił tego popołudnia do domu.
- To śmieszne, ale miałem identyczne uczucie pierwszego wieczoru - przyznał
Strand.
- Powiedziałam mu też - dodała Leslie - że będziemy bardzo wdzięczni, gdyby
mógł załatwić przyjęcie Karoliny do tej szkoły.
- Co on na to?
- śe życzyłby sobie, by wszyscy młodzi ludzie wiedzieli, jakiego wykształcenia
chcą, i pragnęli go równie żarliwie jak Karolina.
- Powinien być dyrektorem szkoły.
- Przypuszczam, że prawo jest bardziej popłatne - zauważyła.
Tego wieczoru Hazen przyszedł do nich dźwigając sportową torbę z dresami i parą
lekkoatletycznych pantofli.
Karolina się zarumieniła, częściowo z wdzięczności, a częściowo z zażenowania z
powodu takiego daru.
- W takim obuwiu to chyba pofrunę - oświadczyła.
- Daj mi znać tydzień wcześniej, kiedy będziesz myślała, że już jesteś gotowa -
powiedział Hazen - a przypilnuję, żeby wszystko zostało właściwie załatwione.
Na RandalFs Island jest tor.
Proponuję, żebyś wykombinowała parę bloków startowych i wypróbowała kilka razy
buty.
Podczas kolacji wszyscy pieczołowicie unikali rozmowy o tym, co wydarzyło się w
komisariacie.
Mówił przeważnie Hazen, opowiadając, jak to bywało w lecie w Easthampton w
czasach jego dzieciństwa, o wielkich turniejach tenisowych urządzanych tam na
trawie.
Zanim gra w tenisa stała się grą profesjonalistów.
Kiedy to najlepsi gracze lubili przyjeżdżać na tydzień do domów członków klubu.
Po raz pierwszy wspomniał o swojej rodzinie i Strand dowiedział się, że ma
młodszego brata, który wykłada filozofię w Uniwersytecie Stanforda, i siostrę,
która wyszła za nafciarza z Dallas i ma własny samolot.
Nie wspomniał o własnych dzieciach ani o żonie.
Sprawiał jednak wrażenie odprężonego i szczęśliwego, że może sobie pogadać, jak
to bywa z tymi, którzy spędzili w życiu zbyt wiele wieczorów w milczeniu.
Przytoczył nawet anegdotkę o sobie, w której bohaterem był jego ojciec.
- Po śmierci ojca - rzekł - odziedziczyłem między innymi jego starą sekretarkę.
Odpychającego babsztyla, pannę Goodson.
Pewnego dnia była w mojej kancelarii, kiedy zapalałem fajkę, nałóg przejęty
ostatecznie od ojca, podobnie jak jego praktyka prawnicza.
Zmierzyła mnie surowym wzrokiem.
"Jeśli wolno mi zauważyć, panie Hazen - powiedziała - przypomina mi pan swego
ojca".
Naturalnie, ja, w tym okresie jeszcze młody człowiek, czułem się pochlebiony tą
uwagą.
Mój ojciec był jednym z najwybitniejszych prawników w kraju, pełnił znakomicie
swoje obowiązki w kilku ważnych komisjach rządowych, był prezesem Nowojorskiego
Zrzeszenia Prawników.
"A w czym właściwie przypominam pani ojca, panno Goodson"?
, spytałem dość zadowolony z siebie.
"Rzuca pan zapalone zapałki do kosza i wznieca pożar zupełnie jak on", odparła.
- Hazen śmiał się ze wszystkimi.
Jedli wtedy deser i Hazen westchnął z zadowoleniem, odkładając łyżeczkę.
- Ach, co za smakołyki.
Obawiam się - tu zwrócił się do Karoliny - że nie będziesz tak jadać, kiedy
pojedziesz do Arizony.
- Jeśli pojadę do Arizony.
- Jeśli ten, kto użyje stopera, będzie uczciwy, to jestem najzupełniej pewien,
że się tam dostaniesz - oświadczył Hazen takim tonem, jakby ogłaszał wyrok w
sądzie.
- Nie będziesz musiała rzucać tenisa, będziesz mieć czas na jedno i na drugie.
Ale nie wyobrażam sobie, żebyś jeszcze chciała zagrać w parku.
- Nigdy - oznajmiła Karolina.

Strona 77

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- W takim razie będziemy musieli zorganizować coś innego - powiedział upijając
łyk kawy.
- Jestem członkiem Miejskiego i Okręgowego Klubu Tenisowego przy Wschodniej
Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy.
Czy zechciałabyś zagrać ze mną debla w sobotę rano?
- To byłoby wspaniałe - ucieszyła się Karolina.
- Wprowadzę cię do klubu - obiecał.
- Jest tam sporo osób, z którymi warto sobie pograć, i jako mój gość możesz tam
chodzić, kiedy zechcesz.
- Nie wyjeżdża pan na weekend na wyspę?
- zagadnął Strand.
Nie podobało mu się, że Hazen piętrzy długi wdzięczności.
- Na ten weekend nie - odparł Hazen.
- Jestem umówiony w mieście na sobotę przed południem.
- Obawiam się, że pan się zapracowuje, panie Hazen - wtrąciła się Leslie.
- Proszę mi mówić Russell - zwrócił się do niej Hazen.
- Myślę, że już pora, żebyśmy zaczęli się do siebie zwracać po imieniu.
Co ty na to, Leslie?
- Naturalnie.
- Dziękuję.
Praca...
- przerwał jakby się namyślając - to dla mnie przyjemność.
Nie wiem, co ze sobą począć, jeśli nie pracuję.
Zamierzam, jeżeli to możliwe, umrzeć przed przejściem na emeryturę.
- Parsknął śmiechem, żeby złagodzić gorycz swoich słów.
- W każdym razie jestem szefem w naszej firmie, nie mogą więc wypchnąć mnie na
zieloną trawkę, choćbym nie wiem jakim stał się ramolem.
No ale - powiedział wstając - muszę zmykać.
Mam do przejrzenia coś nudnego przed pójściem do łóżka.
Dziękuję za nadzwyczaj przyjemny wieczór.
Dobranoc, Karolino, Leslie.
- Zawahał się, po czym rzekł: - Dobranoc, Allen.
- Odprowadzę cię do drzwi - rzekł Strand.
Odchrząknął i dodał: - Russell.
- Przy drzwiach, słysząc delikatny szczęk naczyń z kuchni, gdzie Leslie i
Karolina zmywały po kolacji, powiedział: - Nawiasem mówiąc, ten chłopak Romero
przyszedł niedawno do mojego gabinetu.
Oznajmił, że jest zainteresowany.
Poradziłem mu, żeby napisał do ciebie list.
śeby, najdłużej jak się da, zaoszczędzić ci jego obecności.
Hazen się roześmiał.
- To aż tak jest zły?
- Nawet gorszy.
- Zaczekam na list.
- Hazen spojrzał poważnym wzrokiem na gospodarza.
- Nie żałujesz, prawda?
Myślę o twojej decyzji w sprawie Karoliny.
- Jeszcze nie - przyznał Strand.
- Nie będziesz żałować - zapewnił go Hazen.
- Gwarantuję.
Ale a propos, Jankesi grają przeciwko Bostończykom w tę sobotę.
Mógłbyś się wyrwać, jeśli będzie dobra pogoda?
- Jestem pewien, że tak.
" - Świetnie.
Zadzwonię do ciebie w sobotę przed południem, jak wprowadzę Karolinę do klubu.
Podali sobie ręce i Hazen wyszedł.
Później, już leżąc w łóżku, Leslie powiedziała: - Mamy dziś w domu bardzo
szczęśliwą małą dziewczynkę.
- Tak - przyznał jej rację mąż.
- Ale ty nie jesteś taki szczęśliwy, co?
- Przeboleję to - oświadczył.
A potem dodał z goryczą: - Dlaczego, do licha, ona tak bardzo pragnie znaleźć
się jak najdalej od nas?
Rozdział 7.
Unosił się wśród mglistej bieli.
Poruszał się.
Miał przyczepione rurki.
Z oddali dochodziły głosy, nie do rozpoznania.

Strona 78

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Sen, omdlenie były bezgranicznie cenne.
Strand gubił się w domysłach, jak się to stało, że tak źle mu poszło z własnym
synem i córkami.
Przez całe popołudnie Hazen zachowywał się żartobliwie i młodzieńczo, ukazując
atrakcyjne strony swej natury.
Jego zazwyczaj opanowany, prawniczy sposób mówienia i zachowanie nie
przygotowały na to Stranda.
Po raz pierwszy odczuł wobec tego prawnika przypływ cieplejszych uczuć, które
przebiły się przez pełną rozwagi rezerwę, z jaką do tej pory do niego się
odnosił.
Po tym dniu, myślał Strand, będzie łatwiej być jego przyjacielem.
Sobota okazała się wręcz wspaniała.
Było ciepło i słonecznie, Jankesi wygrali, kierownik i pierwszy trener podeszli
do boksu właściciela, gdzie siedzieli we dwójkę, żeby uścisnąć dłoń Hazena, co
wywołało uśmiech na twarzy Stranda i skłoniło go do uwagi: - Słuchaj, Russell,
oni wszyscy cię znają.
Co to za gadanie, że wpadasz tu tylko od czasu do czasu na jakiś mecz?
- Drogi Allenie - odparł Hazen - muszę przyznać, że wymykam się z kancelarii,
kiedy tylko mogę i kiedy jest ładny dzionek.
W dzieciństwie nigdy nie chodziłem na wagary i teraz próbuję to sobie odbić od
czasu do czasu.
- Ubrany sportowo, w kraciastą kolorową kurtkę, w tweedowym kapeluszu na głowie
nasuniętym na oczy dla osłony przed słońcem, skrupulatnie zapisywał na karcie
wyników uderzenia palantem, przebieżki, błędy, pudła i wymiany uderzającego.
Podczas gry spałaszował trzy parówki i wypił dwa piwa, zapowiadając: - Nie będę
się ważył przez tydzień!
Kiedy Jackson punktował w przebieżce, zerwał się z miejsca i wrzeszczał wraz z
tłumem, jęknął głośno, gdy obrońca Jankesów pomiędzy drugą i trzecią bazą
popełnił błąd.
Złapał nieprawidłowo zagranego rogala jedną ręką, kiedy piłka wleciała łukiem
do boksu, po czym wstał i dotknął kapelusza z udaną powagą odpowiadając na
oklaski tłumu.
W następnym boksie siedział wraz z ojcem chłopiec w czapce Jankesów na głowie.
Miał na ręce rękawicę fieldera na wypadek takich właśnie rogali jak ten i
skoczył, żeby złapać piłkę, którą schwytał Hazen, po czym zażenowany klapnął z
powrotem na swoje miejsce.
Hazen się wychylił i dał mu piłkę.
- Masz - powiedział.
- To dla ciebie.
- Uśmiechnął się na widok malca, który wpatrywał się z zachwytem i
niedowierzaniem w ten skarb na swojej dłoni.
- Zapewnił mu pan szczęśliwy tydzień - rzekł ojciec chłopca.
- Oby miał więcej takich - odparł Hazen i lekko pociągnął chłopca za daszek
czapki.
Patrząc na niego Strand przypomniał sobie pozbawiony protekcjonalności,
koleżeński stosunek Russella do wnuka Ketleya podczas ćwiczenia z nim rzutów.
Ten człowiek odnosił się mile i czule do dzieci i Conroy czekał z autem przy
bramie, kiedy opuścili stadion, a życzliwy policjant, nie zważając na to, że
samochód znajdował się na terenie, gdzie nie wolno parkować, zasalutował na
widok Hazena i Stranda.
Strand poznał smak uczucia wyższości - a jak wiedział, to uczucie zasługuje na
naganę - wsiadając do mercedesa i pozostawiając tysiące innych widzów
zmierzających gromadnie ku schodom na peron kolejki nadziemnej.
- Przyjemne popołudnie - skonstatował Hazen opadając z westchnieniem
zadowolenia na tylne siedzenie obok Stranda.
- Musimy prędko je powtórzyć.
Wiesz, gdyby Jankesi przegrali, bylibyśmy rozdrażnieni i smutni, a ja bym czuł
te trzy parówki w żołądku i narzekałbym na zgagę.
Ale wygrali, więc się cieszę, że zjem solidny befsztyk na kolację.
- Roześmiał sie.
- Coś takiego, człowiek w moim wieku uzależniający swoje trawienie od Jankesów!
No cóż, musimy być amatorami czegoś, a w tych czasach i w naszym wieku tak
diabelnie niewiele nam pozostało rozrywek.
- Wyjął oprawioną w skórę buteleczkę ze srebrną zakrętką z kieszeni płaszcza,
który zostawił w aucie, kiedy poszli na stadion.
W nakrętce znajdował się drugi mały kieliszeczek i Hazen wręczył go Strandowi,
po czym nalał im obu.
- Burbon - rzekł.

Strona 79

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jest bardziej amerykański.
A więc za zdrowie Jacksona.
Wypili.
Strand uznał to za odpowiednie uwieńczenie popołudnia.
Kiedy samochód zajechał przed dom Stranda, Hazen powiedział: - Nie jestem
jeszcze pewien, jak to będzie z przyszłym weekendem, ale gdybym był wolny, czy
pojechalibyście ze mną na wyspę?
- Dowiem się, jakie plany ma Leslie.
Wysiadał z samochodu, gdy Hazen powiedział: - Zadzwonię do ciebie w środę i
wtedy mi powiesz.
Upłynęły trzy tygodnie, zanim znowu wybrali się do Easthampton.
Hazen telefonował i zawiadomił Stranda, że musi wyjechać z Nowego Jorku do
takich miejsc jak Waszyngton, Los Angeles, Dallas, Tulsa i Chicago, ale jeśli
Strandowie chcieliby jechać na plażę na weekend, da znać Ketleyom, a Conroy ich
tam odwiezie.
Strand się wykręcił, nie uzgodniwszy sprawy z Leslie.
Zbliża się koniec semestru, czeka na niego góra pracy, powiedział , Hazenowi, i
lepiej będzie, jeśli zostanie w mieście.
-Dobrze - zgodził się Hazen - wobec tego, jak wrócę.
Ale na mur, co?
- Na mur - obiecał Strand.
- Jeszcze jedno - dodał Hazen.
- Skontaktowałem się z zastępcą prokuratora okręgowego.
Oni poradzili temu chłopakowi, żeby przyznał się do winy, a w zamian zredukują
zarzuty, więc powiedz Karolinie, żeby przestała się martwić.
Nie będzie musiała stawić się w sądzie.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony - rzekł Strand z ulgą.
- Prawdopodobnie wypuszczą młokosa i oddadzą pod nadzór sądowy, a on już
następnego popołudnia będzie znowu kradł rowery.
No cóż, trzeba płacić za przyjemność mieszkania w Mieście Rozrywki.
- Czy Romero już się odezwał?
- zagadnął Strand.
Od ostatniej rozmowy Romero go unikał i nie pojawiał się na jego zajęciach.
Judyta też go unikała.
Nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy smucić, że nie został więcej zaproszony
na drinka do jej schludnego kobiecego mieszkanka, z północnym światłem
wpadającym przez wielkie jak w pracowni okno.
- Nie dostałem ani słówka od twojego protegowanego.
Przypuszczam że, uznał ten list za nazbyt trudny - odparł Hazen.
- Jeśli go zobaczysz, powiedz, że czekam na rozmowę z nim.
- Powiem - obiecał Strand.
- Czy skontaktował się już z tobą osobnik nazwiskiem Burnside?
- Nie.
- A więc zrobi to wkrótce.
Jest wychowankiem Truscott, był tam gwiazdą sportową.
Rozmawiałem z nim przez telefon i wydał mi się rozsądny.
Może rzucić okiem na Karolinę w przyszły czwartek, jeśli ten termin będzie jej
odpowiadać.
Jest już przygotowana?
Mówiła mi, że tak - zapewnił Strand.
- Nauczyciel gimnastyki znalazł jej kilka bloków startowych i pracują razem
codziennie po południu.
A Karolina przestała jeść desery.
Hazen się zaśmiał.
- Mam nadzieję, że się nie zamartwia.
- Nie widać tego specjalnie.
Jest zachwycona twoim klubem tenisowym.
- Świetnie - rzekł Hazen.
- Słyszałem, że jest rozchwytywana.
To !
zadziwiające, jak wielu przyjaciół zyskuje ci dobry forhend.
Szkoda, że Eleonora nie gra w tenisa.
W klubie bywa masa ważnych ludzi, z rozmaitych dziedzin biznesu, i mogłaby tam
zawrzeć bardzo korzystne znajomości.
- Eleonora zawiera znajomości na własną rękę - powiedział Strand.
- Zauważyłem.
Och, niemal wyleciało mi z głowy.
Mam plik biletów na koncerty, na balet i do teatru, a nie będę mógł z nich

Strona 80

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

skorzystać.
Przyślę ci je przez posłańca.
- Jesteś nazbyt wspaniałomyślny - oponował Strand, ale mówiąc to w gruncie
rzeczy się cieszył na myśl o rozrywkach czekających na niego i Leslie.
- Nonsens, Allen.
Czułbym się winny, gdyby się zmarnowały - uspokoił go Hazen.
- W każdym razie dziękuję.
- Jeśli coś się wydarzy podczas mojej nieobecności - dodał Hazen - dzwoń do
kancelarii do Conroya.
Strand był ciekaw, czy Conroy, któremu z pewnością przydałaby się jakaś
rozrywka, otrzymał kiedy gratisowe dwa bilety od swego szefa.
- Jestem pewien, że nic się nie wydarzy - powiedział.
- Na wszelki wypadek - tłumaczył Hazen.
- Bądź zdrów i uściskaj ode mnie rodzinę.
Uściski, pomyślał Strand odkładając słuchawkę.
Po raz pierwszy słyszał to słowo w ustach Hazena.
Figura słowna.
Nic więcej.
Mercedes z Hazenem i Conroyem za kierownicą zajechał pod ich dom punktualnie o
pół do piątej.
Strand, Leslie, Karolina i Jimmy już czekali.
Eleonora miała wyjechać do Grecji w przyszłym tygodniu i tyle rzeczy musiała
jeszcze zrobić, że nie mogła sobie pozwolić na jechanie z nimi.
Jimmy zabrał swoją gitarę.
Kiedy Strand protestował, syn mu oznajmił, że podczas ich poprzedniego pobytu w
domu na wyspie Hazen powiedział mu w czasie lunchu, że słyszał, jak młodzi
ludzie wyrażali się entuzjastycznie o jego występie w barze w Bridgehampton.
Dodał też, że chciałby posłuchać, jak sobie Jimmy daje radę z gitarą.
- No dobrze.
Zabierz ją ze sobą.
Tylko na miłość boską nie graj na niej, chyba że cię o to poproszą.
Leslie przedtem martwiła się trochę z powodu kolejnego odwołania sobotnich
lekcji, ale zachwyt Karoliny wywołany perspektywą pobytu na wyspie okazał się
zaraźliwy, i teraz powitała serdecznie Hazena, kiedy wysiadł z dużego auta wraz
z Conroyem, by pomóc im umieścić torby z ich rzeczami w bagażniku.
Popołudnie było gorące i parne, a według prognozy radiowej następne dwa dni
zapowiadały się tak samo.
Jimmy stał się wyrazicielem opinii wszystkich co do wyjazdu nad morze, kiedy
rzekł: - Nie mogło to się przydarzyć w lepszej porze ani milszym ludziom.
Było wciąż jeszcze jasno i w dalszym ciągu parno, kiedy dojechali.
- Mamy mnóstwo czasu do kolacji - oznajmił Hazen.
- Proponuję, żebyśmy się wykąpali w morzu i zmyli miasto z naszych dusz.
Nawet Strand zaakceptował ten pomysł po parnym dniu w szkole.
Jego rodzina i tak wiedziała, jakie ma nogi, a do tej pory Hazen z pewnością
musiał się domyślić, że nie ma postury beka.
Kwadrans później zgromadzili się na plaży.
Karolina i Jimmy pobiegli ku falom rozpryskując wodę przy akompaniamencie
dzikich okrzyków radości.
Hazen wskoczył do morza tak, jakby miał zamiar zmusić je do uległości.
Strand i Leslie patrzyli, jak płynie rozgarniając mocnymi ruchami wodę w
improwizowanym wyścigu z Karoliną, która mimo zwodniczo niewielkiego wysiłku
pruła fale w całkiem przyzwoitym tempie.
Leslie wyglądała zgrabnie i okazale w jednoczęściowym czarnym kostiumie
kąpielowym, jej kształtne, smukłe nogi nabrały różowego zabarwienia w
promieniach chylącego się ku zachodowi słońca.
Nie była tak pulchna jak kobieta na szkicu Renoira wiszącym w ich pokoju, lecz,
jak pomyślał z uznaniem Strand, gdyby Renoir żył do dziś, z pewnością czułby się
szczęśliwy mając ją jako modelkę.
Weszła do wody spokojnie, a potem zanurzyła się w falę i popłynęła metodycznie
w tę stronę, gdzie chlapał się Jimmy, tuż za linię rozbijających się bałwanów.
Strand wchodził do wody ostrożnie, świadom tego, że kąpielówki trzepoczą mu się
wokół chudych nóg.
Ale kiedy się już zanurzył, czuł się lekki i unoszony przez wodę, która
rozkosznie studziła mu skórę.
Młócił kończynami w stylu, który Eleonora kiedyś określiła jako najwolniejszy w
dziejach pływania australijski kraul.
Słońce opuściło się nisko nad horyzont, kiedy wychodzili z wody.
Strand drżał lekko.

Strona 81

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zauważył, że Leslie wycierając się ręcznikiem też się trzęsie.
Uśmiechnęli się do siebie.
- Czuję się o dziesięć lat młodszy - wyznał.
- Co za rozkosz - powiedziała, strzepując morską wodę z włosów - trząść się w
taki gorący dzień jak dziś.
Kiedy zszedł na dół, pozostawiając Leslie, żeby ubrała się do kolacji, zastał
już w salonie Hazena ze szklaneczką w dłoni.
Miał na sobie jasnoczerwone spodnie, sportową koszulę i lnianą marynarkę.
Zapowiedział gościom, że tego wieczoru odbędzie się małe przyjęcie, toteż
Strand ubrał się starannie, włożył szare spodnie i niebieską kurtkę, którą
Leslie mu wyprasowała, oraz krawat.
- Dołączysz do mnie?
- zapytał Hazen unosząc szklaneczkę.
- Nie w tej chwili, dziękuję - odparł.
- Czuję się zbyt dobrze, żeby pić.
- Szczęściarz - orzekł Hazen.
- Kąpiel była wzmacniająca.
Ocean okazał się dziś niewinny.
Ale nie zawsze jest taki.
Zeszłego lata utopił się tu pewien człowiek.
Powiedz dzieciom, żeby były ostrożne.
- Upił trochę trunku.
Potem nagle dodał: - Chciałbym poprosić cię o wybaczenie z powodu tej pijackiej
scenki podczas ostatniego waszego pobytu tutaj.
- Zapomniałem o niej - powiedział Strand.
- Jestem pewien, że nie, Allen.
- Hazen wbił w niego wzrok.
- Miałem męczący dzień.
Bardzo męczący.
To się już nie zdarzy.
- Machnął ręką, jakby wykreślając tę noc.
- A przy okazji.
Spotkałem wczoraj wieczorem Eleonorę.
Mówiła ci, że razem trochę wypiliśmy?
- Nie.
- No tak.
W domu to ona nie pije, ale tu i ówdzie dla kurażu i żeby się przygotować na
wieczór.
- Nic nie mówiła.
Hazen pokiwał głową.
- Ma na głowie ważniejsze sprawy.
Niedaleko mojej kancelarii jest bar, do którego czasem wpadam po pracy na
drinka.
Okazuje się, że to blisko jej biura.
Była z młodym człowiekiem.
Niejakim Gianellim.
- Przerwał, jakby chcąc sprawdzić, jakie wrażenie wywarło to nazwisko na
Strandzie.
Strand odpowiedział wymijająco: - Widziałem go tylko raz, krótko.
Na dodatek w twoim domu.
- Och tak.
Mówił mi, że bardzo mu się podobał ten dom.
Nalegali, uprzejmie, żebym się do nich dosiadł.
Przy drinku Eleonora opowiedziała mi coś niecoś o sobie.
- W tym wieku - zauważył Strand - prawdopodobnie własna osoba bywa głównym
tematem dziewczęcych rozmów.
Hazen się roześmiał.
- Męskich również - zapewnił.
- Czy pamiętasz, o czym głównie rozmawiałeś mając dwadzieścia dwa lata?
- Chyba nie.
To było tak dawno.
Niemal trzydzieści lat temu.
- Zdumiał się, próbując sobie przypomnieć.
Najbliższym jego przyjacielem był wówczas młody człowiek o nazwisku OMalley,
kolega z klasy uważający się za trockistę.
OMalley czuł się rozczarowany, jak pamiętał, ponieważ według niego Strand
interesował się tylko robieniem kariery, dostosowując się potulnie do tego, co
on nazywał systemem.

Strona 82

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Dla OMalleya system reprezentował gigantyczne oszustwo, wygraną wojnę, a jej
zasady cynicznie zdradzone, zmarnowane zwycięstwo, triumfującego i splamionego
krwią Stalina, szalejącego McCarthyego, który grozi Ameryce faszyzmem, krwawy
brytyjski imperializm, gwałt dokonany na Irlandii.
Gotów był walczyć na wszystkich frontach i szukał barykad do obrony.
Dawne dzieje.
Ciekaw był, co się stało z OMalleyem i czy znalazł kiedyś właściwą barykadę.
- Myślę, że dużo mówiliśmy wtedy o polityce - odpowiedział.
Hazen pokiwał głową.
- Też temat.
Czy ty byłeś w wojsku?
W Korei?
- Nie.
Podczas badania lekarskiego odkryli mi jakieś szmery w sercu.
Nie miałem pojęcia, że je mam, i nigdy mi to nie przeszkadzało.
- Ja się zaciągnąłem do wojska.
Mój ojciec to pochwalał.
Byłem podporucznikiem w marynarce wojennej.
Pływałem na biurku w Waszyngtonie.
To też załatwił mi ojciec.
Czy twój ojciec jeszcze żyje?
- Nie.
Umarł dawno.
- Wiele za tym przemawia - skonstatował Hazen.
- Mam na myśli nieżyjącego ojca.
Zmarnowane lata.
- Upił ostrożnie łyczek.
Najwidoczniej na dzisiejszą noc nie przewidziano pijackiej scenki.
- Twoja córka, Eleonora, wydała mi się bardzo mądrą dziewczyną.
- Owszem, jest mądra.
- Tylko że niezadowolona.
- Znowu ten badawczy wzrok.
- Powszechna choroba młodych - skonstatował lekkim tonem Strand.
- Ona twierdzi, że gdyby była mężczyzną, dostawałaby dwukrotnie wyższą pensję
od tej, którą dostaje teraz, i byłaby na dodatek szefem wydziału - powiedział
Hazen.
Strand starał się ukryć zdziwienie.
Eleonora zawsze wyrażała się z takim entuzjazmem o swojej pracy w biurze.
- Zdolni młodzi ludzie nie lubią systematycznego wspinania się w górę - podjął
Hazen.
- Chcieliby awansować wielkimi skokami.
śywią przekonanie, że potrafiliby prowadzić przedsiębiorstwo dziesięć razy
lepiej niż jakiś stary mamut, który powinien pracować na stojąco przy wysokim
pulpicie i używać gęsiego pióra.
Wyobrażam sobie, że w mojej kancelarii sporo jest takich ambitnych młodych
ludzi, którzy mówią to samo o mnie.
- To musiał być długi drink - zauważył Strand.
- Ściśle biorąc dwa.
Młody człowiek, który jej towarzyszył, pan Gianelli, wypił chyba o kilka
więcej.
Szczerze mówiąc, był trochę nie w humorze, jakby wstąpił do więcej niż jednego
baru tego popołudnia.
Dość się podniecił podczas dyskusji.
Zarzucił Eleonorze, że ona wciąż powtarza, jak to jej się sprzykrzyło wypełniać
polecenia samych idiotów, ale kiedy on jej oferuje szansę odejścia i zostania
samej dla siebie szefem, patrzy na niego, jakby zwariował.
- Czy mówił, co jej właściwie oferuje?
- spytał ostrożnie Strand.
- Chodziło chyba, jak mogłem się domyślić, o małżeństwo - odparł Hazen
spoglądając na niego bacznie.
Strandowi udało się zachować twarz bez wyrazu.
- Przypuszczam, że oni się...
hm...
lubią.
- Potem pan Gianelli zwrócił się do mnie - rzekł Hazen.
- Wygląda na to, że jemu nie odpowiada praca u ojca, jest środkowym z piątki
synów w ojcowskim przedsiębiorstwie, i całkiem zrozumiałe, że czuje się nieco
skrępowany.

Strona 83

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zapytał mnie, dosyć głośno, czy ja uważam, że założenie gdzieś małej gazety i
wydawanie jej przez nich dwoje to wariacki pomysł.
- Co mu odpowiedziałeś?
- zagadnął Strand myśląc, że w oczach młodych Hazen musi być otoczony jakąś
aurą mądrości i mocy, obdarzony jakąś tajemniczą zaletą, co skłania ich do
wyjawiania natychmiast swoich sekretów.
- Czy spytałeś tego młodzieńca, skąd zamierza wziąć pieniądze na realizację
tego szlachetnego projektu?
- Mówił coś, że bracia zgadzają się złożyć i mu pomóc, jeśli znajdzie
odpowiednie miejsce.
Z całą pewnością nie będą ubolewać, jeśli sobie pójdzie.
Pięciu braci w jednym przedsiębiorstwie.
A są jeszcze dwie siostry i szwagrowie.
Ach, te włoskie rodziny.
- Uśmiechnął się pobłażliwie z powodu tej śródziemnomorskiej obfitości.
- Wiem coś niecoś o jego ojcu.
Jeden z moich klientów ma z nim kontakty.
Uparty, ale uczciwy, twierdzi mój klient.
I całkiem dobrze mu się wiedzie.
To grupa, która w ostatnich latach wykazała ogromną ruchliwość i pnie się w
górę.
Prócz, naturalnie, samych Włoch.
- Uśmiechnął się blado, kwitując swój dowcip.
- Ojciec nie bez racji, jak rozumiem, nie wyraża entuzjazmu wobec tego
przedsięwzięcia.
- Czy ty im coś powiedziałeś?
- spytał Strand niemal oskarżycielskim tonem.
- Powiedziałem, że młodość to czas na ryzykowanie i że muszę iść do domu,
przebrać się przed kolacją.
- Po chwili dodał: - A jak podchodzicie do tego ty i twoja żona?
- Staramy się nie wtrącać - odparł krótko Strand.
- Stale się dziwię, jak dalece pozwalacie dzieciom na kroczenie własną drogą.
- W jego tonie nie było ani pochwały, ani przygany.
- W moim domu było inaczej.
Mówiono nam bardzo wyraźnie, co mamy robić.
Mój brat oczywiście się zbuntował.
Nie przyjechał nawet z Kalifornii na pogrzeb ojca.
W ogóle się nie kontaktujemy.
Słyszałem, że jest szczęśliwy.
Ale może to tylko plotka.
- Uśmiechnął się z ironią.
Z góry doleciał dźwięk gitary Jimmyego, pojedyncze akordy, niektóre niskie i
smętne, inne nieoczekiwanie pogodne, jakby Jimmy prowadził na tym instrumencie
dialog z sobą samym, ukazując to ponurą, to figlarną i drwiącą stronę swej
osobowości.
- Jeśli ten hałas ci przeszkadza, pójdę na górę i każę Jimmyemu przestać -
rzekł Strand.
- Och, nie - zapewniał Hazen.
- Lubię muzykę w domu.
Mówiłem mu, że chciałbym posłuchać, jak gra.
- Tak mi powiedział.
Myślałem, że to tylko uprzejmość z twojej strony.
- Tak dalece nie jestem uprzejmy.
Obaj słuchali przez chwilę.
Jimmy zaczął piosenkę, której Strand nigdy przedtem nie słyszał.
Jimmy śpiewał, ale Strand nie mógł zrozumieć jej słów.
Nie był to już teraz dialog, lecz smętne, słodkie solowe murmurando z nagłymi
chrapliwymi okrzykami.
- Moja matka, jak już chyba mówiłem, grywała mi na fortepianie - odezwał się
Hazen.
- Wtedy była jeszcze młoda.
Potem przestała.
Kilka lat później umarła.
Odeszła w ciszy.
Odeszła w ciszy, pomyślał Strand.
Cóż to za sposób opisywania śmierci własnej matki.
- Myślę, że poczęstuję się jeszcze jednym drinkiem - rzekł Hazen, wstając z
fotela.

Strona 84

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Czy zrobić dla ciebie też?
- Jeszcze nie, dziękuję.
Hazen przygotowywał sobie przy kredensie drinka, a tymczasem przy drzwiach
rozległy się jakieś odgłosy i do pokoju weszła wysoka kobieta z szalikiem
zawiązanym na głowie jak turban.
- Mnie zrób, Russell - zawołała od drzwi.
Głos miała wysoki, pełen wigoru i wchodząc do saloniku uśmiechnęła się mile do
Stranda.
Ubrana była w spódnicę i sweter, na nogach miała pantofle na niskim obcasie.
Czterdziestolatka, chuda, nie w moim typie, pomyślał odruchowo Strand.
- O, Linda - powitał ją od kredensu Hazen.
- Bałem się, że się spóźnisz.
- Ruch był okropny - powiedziała nowo przybyła, grasejując dla podkreślenia jak
okropny.
- Piątek wieczorem.
Lemingi ciągną ku morzu.
Witam.
- Wyciągnęła rękę do Stranda.
- Jestem Linda Roberts.
Russell nie potrafi robić dwu rzeczy naraz, takich jak przygotowywanie drinków
i przedstawianie gości.
- Dobry wieczór - rzekł Strand.
- Jestem Allen Strand.
Na jej ręce wyczuł zdumiewające stwardnienia, chyba od gry w golfa.
Miała duże, szare oczy, starannie podmalowane, i śmiałe krechy szminki na
wargach, które inaczej wydawałyby się zbyt wąskie.
Podeszła do Hazena i cmoknęła go w policzek, zostawiając na nim małe czerwone
piętno.
- To, co zwykle - poprosiła.
Hazen już zaczął jej przygotowywać martini.
Popatrzyła na to z aprobatą.
- Martini nadaje wszystkiemu wartość, prawda?
- zwróciła się z uśmiechem do Stranda.
- Tak słyszałem - zgodził się z nią Strand.
- Russell, czy muszę się przebrać do kolacji, czy też mogę zasiąść do stołu w
swoich podróżnych łaszkach?
- Będzie tylko kilka zaprzyjaźnionych osób - poinformował Hazen, zbliżając się
do niej z trunkiem.
- Co za błogosławieństwo - rzekła biorąc martini i upijając łyk.
- Błogosławię cię, drogi Russell.
Przyczeszę jednak włosy.
- Opadła na fotel z oszronioną szklaneczką w dłoniach.
- Linda spędzi z nami weekend, Allen - oznajmił Hazen, idąc po swój trunek.
- Zostałam dodana w ostatniej chwili - wyjaśniła Linda Roberts Strandowi.
- Nie sądziłam, że uda mi się wyrwać.
Dopiero co wróciłam z Francji i znalazłam w galerii okropny bałagan.
Nadeszła przesyłka z obrazami z naszej filii we Francji i pół tuzina obrazów,
wygląda tak, jakby przebyły Atlantyk w kajaku.
Marzyłam o tym martini od Triboro Bridge.
Strand zauważył jednak, że zanim poszła się uczesać, wysączyła ledwie pół
szklaneczki.
Przy drzwiach się zatrzymała i zmarszczyła brwi.
- Dobry Boże, cóż to za żałobne pienia?
- spytała.
Hazen wybuchnął śmiechem.
- To syn Allena, Jimmy.
Jest gitarzystą.
- Ojej.
- Pani Roberts położyła dłoń na ustach z udanym przestrachem.
- Musi mi pan wybaczyć, panie Strand.
Mam dębowe ucho.
W dzieciństwie byłam narażona na słuchanie Wagnera i nigdy się z tym nie
uporałam.
- Nic się nie stało - odparł ubawiony Strand.
- W domu pozwalamy mu ćwiczyć tylko za zamkniętymi drzwiami.
Obawiam się, że każde pokolenie ma odmienny pogląd na to, co jest muzyką.
Ja sam zatrzymałem się na Brahmsie.
- Podoba mi się twój przyjaciel, Russell - zawyrokowała pani Roberts i wyszła

Strona 85

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

szybko z pokoju, unosząc ze sobą martini.
Przez kilka sekund w saloniku panowała cisza.
Hazen mieszał palcem lód w swojej szklaneczce, a Strand zastanawiał się, czy to
owa przyjaciółka.
Spodobała mu się od razu, ale nie wybrałby jej sobie na przyjaciółkę.
Czy gdyby ktoś zobaczył go wchodzącego do mieszkania Judyty Quinlan, a
następnie wychodzącego stamtąd z rozczochranymi włosami i wyrazem oszołomienia
na twarzy, uznałby Judytę za jego przyjaciółkę?
Opinie wyrabia się łatwo.
- Przyjeżdża tu od czasu do czasu - odezwał się Hazen, jakby Strandowi należało
się wyjaśnienie.
- Zawsze bez namysłu.
Dom jest tak duży...
- zrobił przerwę.
- To wdowa po jednym z moich najlepszych przyjaciół.
Miał czterdzieści siedem lat.
Umarł jak...
- pstryknął palcami.
- Podczas gry w golfa.
Serce.
- Wydaje się, że trzyma się dzielnie - zauważył Strand i Hazen spojrzał na
niego szczególnie bacznym wzrokiem.
- Mądrze robi starając się być stale zajęta.
Jest współwłaścicielką galerii sztuki i ma nosa w interesach.
Przyjęła do spółki pewną galerię we Francji, co daje jej kilka razy na rok
pretekst do jeżdżenia do Europy.
Czasami sprawia wrażenie głupiej, ale zapewniam cię, że głupia to ona wcale nie
jest - powiedział sucho Hazen.
- Prowadzi również rozległą działalność filantropijną.
- Mam nadzieję, że kiedy ja umrę, wdowa po mnie także będzie mogła prowadzić
rozległą działalność filantropijną.
- Był na Wall Street.
Bardzo bystry - ciągnął Hazen ignorując uwagę Stranda, która, jak zorientował
się teraz, była krotochwilna i niegrzeczna.
- Cudowny chłop.
Przepracowanie.
Czy czytałeś, że listonosze żyją dłużej od kierowników wielkich korporacji?
- Dzięki temu swojemu dreptaniu - wtrącił Strand życząc sobie, żeby reszta
towarzystwa zeszła z góry, zanim konwersacja stanie się jeszcze bardziej ponura.
- Możesz zdjąć krawat - powiedział Hazen.
- Przypuszczalnie nikt inny nie będzie miał krawata.
Easthampton się sproletaryzowało.
Nie tak jak dawniej.
Mój ojciec upierał się przy tym, żebyśmy przebierali się do kolacji niemal
każdego dnia.
Teraz uchodzi prawie wszystko.
Przezroczyste stroje, dżinsy, czerwone spodnie, takie jak te moje przeklęte
portki.
Jestem pewien, że ma to jak najbardziej ponure implikacje socjologiczne.
Strand rozwiązał krawat i wsadził go do kieszeni.
Miał tak chudą szyję, że wprost niemożliwością było kupienie koszuli o
odpowiednio długich rękawach i nie za luźnej w kołnierzyku.
Hazen popatrzył na niego z ciekawością.
- Zauważyłem, że jesz całkiem sporo...
- Jak koń - odparł Strand.
- A mimo wszystko jesteś taki szczupły.
- Chudy.
- Ja bym nie narzekał.
Gdybym jadał tak jak ty, musieliby mnie wozić na taczkach.
- Wypił łyk whisky.
- Ale nikt z twojej rodziny nie tyje.
- Nie.
Eleonora czasami stosuje zwariowaną dietę, jeśli stwierdzi, że przybyło jej
kilka uncji.
- Śmieszne - żachnął się Hazen.
- W jej wieku i z jej figurą.
Przy drzwiach rozległ się dzwonek.
- Moi goście - oznajmił Hazen.

Strona 86

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Mam nadzieję, że cię nie znudzą.
Przyjęcia w Easthampton bywają drętwe.
Przy kolacji Hazen siedział u szczytu stołu, po jego prawicy Leslie z upiętymi
włosami, a po lewej ręce Karolina.
Obok Karoliny jeden z młodzieńców, z którymi grała w tenisa przed trzema
tygodniami.
Strand z pewnym rozbawieniem zauważył, że nie był to ów przystojny Brad czy
Chad, przed którym ostrzegał go Hazen.
Obok niego siedziała pani Caldwell, która miała jeden z tych domków przy
wydmach i przyszła z mężem i córką.
Córka siedziała koło Jimmyego i wyglądała na jego rówieśnicę, jakkolwiek Strand
nigdy nie potrafił określić prawdziwego wieku dziewcząt.
Wśród swoich uczennic miał takie, które wyglądały na dwadzieścia pięć lat, a
wiedział, że mają szesnaście.
Obok dziewczyny siedział duży, jowialny mężczyzna, nazwiskiem Solomon, o
długich, prostych siwych włosach upodabniających go do Jerzego Waszyngtona.
Dalej Linda Roberts, po prawej ręce Stranda, bynajmniej nie w swoich podróżnych
łaszkach, jak je określiła, lecz w długiej, falbaniastej, jasnofioletowej
szacie, z odsłoniętymi, dość kościstymi ramionami.
Pani Solomon, o ostrych rysach twarzy, ale kobieta przystojna, uczesana po
chłopięcemu i mocno opalona, siedziała po lewej ręce Stranda, a Caldwell,
przedstawiony jako doktor Caldwell, mężczyzna w średnim wieku, o posępnym
dyplomatycznym obliczu ambasadora, któremu właśnie polecono wręczyć niemiłą notę
kapryśnemu rządowi, uzupełniał komplet gości przy stole, zajmując miejsce między
panią Solomon a Leslie.
Conroy, jak zauważył Strand, choć mieszkał na tym terenie, nie znajdował się na
liście gości swego szefa.
Konwersacja była ożywiona i Strand z zadowoleniem skonstatował, że Leslie i
Karolina wyraźnie dobrze się bawią i że córka Caldwellów zaproszona ze względu
na Jimmyego z dużym zainteresowaniem słucha tego, co jej Jimmy mówi.
Mógł słyszeć tylko urywki rozmów, bo Linda Roberts wciąż coś do niego mówiła
swoim wysokim przenikliwym głosem.
- Będę dzisiaj okropną towarzyszką - ostrzegła go siadając.
- Jestem zupełnie wyczerpana.
Mam zaburzony rytm po podróży odrzutowcem.
- Dopiero co wróciła z Francji, gdzie, mówiła, oprócz pracy w galerii w Paryżu
miała wesele, na które nie mogła wprost nie pójść.
- Czterystu gości - powiedziała.
- Na szczęście nie padało, więc przyjęcie w ogrodzie nie zamieniło się w
katastrofę morską.
Zlewał mnie deszcz na kilku kolejnych ślubach w czerwcu, a zawsze ma się takie
uczucie, że jeśli mariaż tak się zaczyna i wszyscy muszą szukać schronienia, za
rok czy dwa dojdzie do rozwodu.
Russell mówił mi o panu i pańskiej miłej rodzinie, i o tym, jak wiele
zrobiliście dla niego.
Musi pan być dumny ze swojej córki.
Gdybym ja była na jej miejscu, to po prostu zaczęłabym wrzeszczeć i
zemdlałabym.
Nie mam pojęcia, co się stało z naszym kochanym, starym Nowym Jorkiem.
Nikt już nie ma odwagi nosić biżuterii.
Cała znalazła się w skarbcach bankowych.
Ubezpieczenie.
- Westchnęła, unosząc swoje kościste ramiona.
- Russell mówi, że jest pan nauczycielem historii.
Cóż to musi być za rozkosz.
To był jeden z najbardziej ulubionych przeze mnie przedmiotów w czasie studiów
w Uniwersytecie Michigańskim, ale teraz już nie czytam gazet, tylko kolumnę
towarzyską i recenzje filmowe, wszystko inne jest tak pesymistyczne.
Proszę mi wybaczyć.
Trudno mi mówić, tak jestem wyczerpana.
Lotniska to piekło.
A najgorsze Fiumicino.
Przestałam niemal latać do Rzymu z tego powodu.
Dzisiaj wszyscy tak dużo podróżują, widuje się w pierwszej klasie
najdziwniejszych ludzi.
Mój mąż bliski już był kupienia odrzutowca, ale niestety, wtedy umarł.
Lubię zawsze przylatywać do Nicei.
Lotnisko znajduje się tuż nad morzem i jest niewielkie, jak w dawnych dobrych

Strona 87

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

czasach, kiedy to można było sobie popłynąć wspaniałym, luksusowym statkiem do
Europy i o jedenastej eleganccy stewardzi roznosili bulion wzdłuż leżaków.
A teraz wycofali nawet te piękne, włoskie małe parowce.
Niebiański makaron.
Nie chciałabym mówić jak stary ramol, ale jest coś takiego jak posuwanie
postępu za daleko.
Zniszczyli Cóte dAzur, może to być teraz równie dobrze Miami Beach, w każdym
razie ja uciekam prosto z lotniska do swojego małego gniazdka, na wzgórzach nad
Mougins, i nie wyściubiam z niego nosa, poza spacerami po ogrodzie.
Zna pan Mougins, prawda, panie Strand?
- Allen - rzekł szarmancko, zastanawiając się, jak szybko i jak długo może
perorować pani Roberts, jeśli nie cierpi na zaburzenia po podróży odrzutowcem.
- Allen - powtórzyła.
- Miałam kawalera o tym imieniu.
Przemiły młodzieniec.
O boskiej urodzie.
Ludzie zawsze go pytali, czy chce iść do filmu.
Ale on był zawołanym koniarzem.
Oklapł wprost, jak wyszłam za swojego męża, i natychmiast się ożenił z kobietą,
która cztery razy się rozwodziła.
Fantastyczne miała alimenty.
Przyjechał ze swoją żoną w odwiedziny do nas i był w złym humorze przez trzy
dni, i musieliśmy udawać, że się pakujemy i wyjeżdżamy do Oschii, żeby pozbyć
się ich z domu.
Ta wulgarna osoba, to znaczy jego żona, opalała się bez stanika.
Była niezwykle z nich dumna, to znaczy ze swoich piersi.
Wypłynęła w Uniwersytecie Teksańskim jako specjalistka od zagrzewki, a jej
pierwszy mąż grał w football w drużynie Dallas, i bijał ją przez cały czas.
W gruncie rzeczy trudno mi go za to winić.
Pan i pańska żona, mój Boże, ona jest oszałamiająca, musicie przyjechać do mnie
w odwiedziny do Mougins.
Czy często bywa pan we Francji?
- Nie - odparł Strand, próbując zająć się przepysznym nie dopieczonym
plasterkiem baraniny na swoim talerzu.
- Nie często.
- Podobałoby się panu Mougins.
To oaza spokoju ukryta wśród wzgórz.
Mąż mi ją kupił w prezencie ślubnym.
Był najbardziej uważającym z ludzi.
Robił interesy z całym światem.
Wszędzie miał przedsiębiorstwa.
W wielu krajach.
Niech je pan wymienia, myślę o jakimkolwiek państwie, a okaże się, że miał tam
spółkę.
Oczywiście to oznaczało przebywanie poza domem przez większość czasu.
Potrafię zrozumieć, dlaczego przebywał przez większość czasu poza domem,
pomyślał podle Strand.
- To właśnie skłoniło mnie do dobroczynności - tłumaczyła Linda Roberts.
- Byłam sama tak długo.
W takich warunkach inne kobiety sprawiają sobie kochanków.
- Zaśmiała się znowu, uwodzicielsko, z lekka histerycznie.
- Ale mój mąż nie był ugrzecznionym człowiekiem, o nie, zupełnie nie, nie można
by go było nazwać ugrzecznionym.
Dobroczynność wypełniła wielką lukę w moim życiu, panie Strand, to znaczy
Allen.
Nie wolno mi jednak dłużej monopolizować twojej osoby.
Nellie Solomon wprost umiera z chęci porozmawiania z tobą, jak widzę, ja sobie
tu po prostu posiedzę i zapadnę w odrętwienie.
Pani Solomon siedziała po jego lewej ręce.
Odwrócił się ku niej z wdzięcznością.
Raz czy dwa Leslie spojrzała w jego kierunku podczas monologu Lindy Roberts,
posyłając mu ironiczny, współczujący uśmiech.
Pani Solomon jadła z wielkim apetytem i w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w
talerz.
Doktor Caldwell, siedzący po jej lewej stronie, mówił coś cichym,
konfidencjonalnym tonem do Leslie niemal przez całą kolację, jak zauważył
Strand.
Później Leslie mu powiedziała, że Caldwell przeniósł się tu, żeby praktykować,

Strona 88

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

ponieważ, jak twierdził, w mieście, kiedy odwiedzał pacjentów, nigdy nie mógł
znaleźć miejsca na zaparkowanie auta.
Interesował się też bardzo muzyką i Leslie orzekła, że sporo o niej wie i nie
mówi niedorzeczności.
Według niej nie wygląda na dyplomatę, lecz na doktora, któremu zawsze umierają
pacjenci.
- Przyjechaliście tu państwo na lato?
- zwrócił się Strand do pani Solomon, bo jakoś trzeba zacząć konwersację.
- Wynajmujemy dom - odparła pani Solomon.
- Już drugie lato.
- Miała miękką południową wymowę, typową dla Alabamy, pomyślał.
- Herb chce tu kupić dom.
- To piękny zakątek - stwierdził Strand.
- Jeśli się nie gra w golfa - zauważyła pani Solomon.
- Co?
- spytał zaskoczony.
- Jeśli pan się nazywa Solomon - wyjaśniła - to klub jest bardzo ekskluzywny,
jeśli wie pan, o co mi chodzi.
- Rozumiem - odparł Strand z zakłopotaniem.
- Och, nie jest aż tak źle - dodała pani Solomon żywo i z uśmiechem.
Miała ładne, ostre, białe ząbki, a uśmiech złagodził jej rysy.
- Jak dotąd nie widziałam żadnych pogromów.
Przypuszczam, że kupimy ten dom.
To odgrywa jakąś rolę tylko w klubie.
Wszędzie indziej może pan być nawet Zulusem, a i tak będą pana zapraszać na
przyjęcia.
Zresztą przypuszczam, że za pięćdziesiąt lat klub się spali albo wszyscy
powymierają, albo sami będą mieli synową śydówkę.
- Nagle popatrzyła na niego trochę dziwnie.
- Pan jest śydem, tak?
- Nie.
- Pytali go o to już wiele razy, niemal zawsze śydzi.
To przez ten jego nochal.
- Przepraszam - rzekła pani Solomon.
- Ja też nie jestem śydówką.
Nazywam się z domu Ferguson.
Nellie Ferguson.
Nie wiem, dlaczego myślałam, że pan jest śydem.
- Ja wiem.
Uśmiechnęli się do siebie.
- Nie wygłosiłabym swojego przemówionka, gdybym myślała, że jest pan gojem.
Jak mówiłam, za pięćdziesiąt lat to zapewne nie będzie miało najmniejszego
znaczenia.
Przed pięćdziesięciu laty nie wpuszczano do klubu Irlandczyków.
To dlatego bogaci Irlandczycy osiedli w Southampton.
Pięćdziesiąt lat czekania na partyjkę golfa to niedużo, co?
- Uśmiechnęła się znowu.
Strand orzekł, że jest bardzo ładna.
Jeśli Hazen musi mieć przyjaciółkę, to lepiej było wybrać Nellie Solomon niż
Linde Roberts.
- Doprawdy uwielbiam tę miejscowość - dodała pani Solomon.
- Plaża jest wspaniała i Russell pozwala mi korzystać ze swego kortu, kiedy
tylko zechcę.
Mam jutro zagrać z pańską córką, a słyszałam, że jest dobra.
Całkiem stąd blisko do Nowego Jorku, więc Herb może pognać do biura, kiedy go
wezwą.
On uwielbia być śydem.
W jego branży zresztą pomaga to w interesach.
- A jaka to branża?
- Czy Russell panu nie mówił?
- Nie, zapowiedział tylko, że na kolację przyjdzie kilka miłych osób.
- śyczył sobie specjalnie, żebyśmy przyszli dziś i poznali pana.
Odłożyliśmy inne spotkanie, żeby tu się pojawić.
- Rad jestem, że tak się stało.
- Jest pan uprzejmy.
To nam Russell mówił.
- Uśmiechnęła się ponownie.
- Mój Herbert zamawia zespoły, urządza koncerty, rock, country, jazz, pieśni

Strona 89

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

religijne, sentymentalne piosenki, wszystko, co tylko przyjdzie panu do głowy.
Powinien pan zobaczyć niektórych ludzi, którzy przewalają się przez nasz dom.
- Rozumiem - odparł Strand.
Pokiwał głową.
Stary poczciwy Hazen, dla każdego coś miłego.
Nie bez kozery prosił Jimmyego o przywiezienie gitary.
Może Hazen też myśli, że ktoś z ich rodziny wygląda na chorego, jest anemiczny
albo w pierwszej fazie jakiejś ciężkiej choroby, i dlatego zaprosił doktora
Caldwella, żeby dyskretnie postawił diagnozę.
- Tak właśnie poznałam Herberta - oznajmiła pani Solomon.
- Wydawało mi się, że jestem śpiewaczką.
- I co się okazało?
Wzruszyła ramionami.
- Wyprowadził mnie z błędu.
Starego Herba, jeśli chodzi o talent, nie można wywieźć w pole.
"Biedna dziewczyno, powiedział przesłuchawszy mnie, będę się musiał z tobą
ożenić".
- Parsknęła śmiechem i spojrzała z czułością na męża.
Po czym zabrała się znowu do jedzenia.
- Uwielbiam być zapraszana na tutejsze przyjęcia Russella.
Są takie...
takie nieeasthamptońskie.
On kolekcjonuje dziwaków...
takich jak Herb i ja...
- I my - uzupełnił Strand.
Pani Solomon obdarzyła go dziecięcym, konspiratorskim uśmieszkiem.
- Nie zamierzałam tak tego powiedzieć.
Strandowi spodobała się ta ładna, szczera, młoda kobieta, o krągłej,
pociągającej figurze, która za kilka lat, o ile pani Solomon będzie zawsze jadła
tak jak tego wieczoru, nie będzie już taka pociągająca.
- Russell jest nader troskliwym gospodarzem - skonstatował Strand.
- Czarującym.
- Zabrzmiało to jak czahhrującym.
- Czy był pan kiedy u niego w domu, w Nowym Jorku?
- Nie.
- Ten dom tutaj to po prostu biedna chatka w porównaniu z tamtym - powiedziała
pani Solomon.
- Śmieszne, on wydaje takie uczty, a sam ledwie dziobnie odrobinę...
zauważył pan to?
- Zauważyłem.
- Herb powtarza, że gdyby miał taką piwnicę win, do końca życia kąpałby się w
winie.
- Na twoim końcu stołu wszystko w porządku, Nellie?
- zawołał Hazen do pani Solomon.
- W najlepszym - odparła.
- Właśnie ciebie chwalimy.
- Chwalcie dalej - poprosił Hazen, uniósł w jej kierunku szklaneczkę, po czym
wrócił znów do rozmowy z Leslie.
- Te małe zielone fasolki są znakomite, prawda?
- orzekła pani Solomon, gryząc delikatnie, ale zdecydowanie kęs jadła.
- Nazywają się flażolety - rzuciła pani Roberts spoza Stranda.
Nie zapadła w zapowiedziane przez siebie odrętwienie.
- We Francji - dodała - podaje się je tradycyjnie z udźcem baranim.
- Dziękuję ci, Lindo - powiedziała pani Solomon.
- W Alabamie tradycyjnie podajemy do udźca baraniego słodkie ziemniaki.
- Uszczypnęła lekko nogę Stranda pod stołem.
Strand starał się nie uśmiechać zbyt jawnie.
Po kolacji Strand wypalił swoje drugie cygaro.
Jimmy, jak zauważył, nie wziął tym razem cygara, kiedy pan Ketley podsuwał
wszystkim panom pudło.
Wyszli całym towarzystwem na taras popatrzyć na księżyc nad oceanem.
Leslie stała obok Stranda, on obejmował ją w pasie.
- Dobrze się bawiłaś?
- spytał.
- Cudownie - odparła.
- Czy ci będzie teraz smakowało moje jedzenie?
- Dam w poniedziałek ogłoszenie do "Timesa", że poszukuję pierwszorzędnej
kucharki.

Strona 90

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Roześmiała się.
- Russell to fascynujący mężczyzna.
Zna się chyba na wszystkim.
Na polityce, sztuce, finansach, na czym chcesz.
Budzi we mnie uczucie, jakby haniebnie zaniedbano moją edukację.
I był wszędzie.
i !
- My też - wtrącił Strand.
- W Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w chińskiej dzielnicy, w Bronx...
- Och, cicho, Allen - upomniała go łagodnym tonem.
- Ja się nie skarżyłam.
Ale poważnie, myślę doprawdy, że powinniśmy trochę popodróżować.
Moglibyśmy zaoszczędzić na innych rzeczach...
- Na czym?
- Och...
po prostu na innych rzeczach - powiedziała wymijająco.
- Russell mówi, że powinnam zabrać się do malarstwa.
To zdumiewające, był w naszym domu zaledwie dwa razy, a właściwie pierwszego
razu nie należy liczyć, i pamięta najdrobniejszy szczegół tych dwu moich
obrazków w saloniku.
Orzekł, że są śmiałe i oryginalne.
Wyobraź to sobie.
Moje małe packaniny.
Wyjaśniłam mu, że maluję tylko wtedy, kiedy czuję się samotna, a on na to, że
powinnam starać się być dłużej samotna.
Czy myślisz, że to tylko uprzejmość z jego strony i że próbował mi pochlebić?
- Nie - odparł Strand.
- To nie jest pochlebstwo.
Ja zawsze ci mówiłem, że lubię twoje obrazki.
- To co innego.
Jesteś moim mężem, więc co masz powiedzieć, biedaku?
Czy dobrze wyglądam?
- W jej głosie wyczuł niepokój.
- Pani po mojej prawej ręce skonstatowała, że jesteś oszałamiająca.
- W jakim sensie oszałamiająca?
Oszałamiająco oszałamiająca czy oszałamiająco okropna?
- Oszałamiająco oszałamiająca.
- Co za przyjemni ludzie - powiedziała Leslie.
- I Jimmy, i Karolina zachowują się tak dobrze.
- To cię dziwi?
- Nie - przyznała, ściskając go za ramię.
- Już dość się napatrzyłam na księżyc.
Trochę mi chłodno.
Chodźmy do środka.
Reszta towarzystwa poszła w ślad za nimi.
Hazen zagadnął Jimmyego, czy nie zechciałby sprawić im przyjemności i coś
zagrać.
Jimmy spojrzał pełen wątpliwości na rodziców.
Strand nie rzekł nic, za to Leslie powiedziała kategorycznym tonem: -
Oczywiście, Jimmy.
- Jimmy poszedł więc na górę po gitarę.
Karolina skrzywiła się lekko, ale jej matka zauważyła to i szepnęła: - Nic z
tych rzeczy, panienko.
Strand nie poinformował Leslie o Herbercie Solomonie i zajmowanej przez niego
pozycji w świecie muzycznym.
Zrobiłaby się tylko nerwowa, gdyby wiedziała, że Jimmy poddawany jest swego
rodzaju próbie.
Jimmy natomiast zupełnie nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego.
Zagrał kilka taktów dla rozgrzewki, a potem zaczął śpiewać, akompaniując sobie
na gitarze, piosenki słyszane przez Stranda w radio, głosem niemal
konwersacyjnym, niedramatycznym.
Śpiewał, według Stranda przynajmniej, mniej więcej tak jak ci wykonawcy,
których płyty, jak mu mówiono, znajdowały się na wszystkich listach przebojów.
Solomon słuchał chyba z zainteresowaniem i zaczął podpowiadać Jimmyemu dalsze
piosenki.
Strand zauważył, że za każdym razem proponował piosenkę w odmiennym stylu, tak
więc Jimmy miał szansę zademonstrować różnorodność i skalę swoich umiejętności,
a także orientację co do tego, jakie piosenki cieszyły się popularnością w

Strona 91

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

ostatnich pięciu latach czy nawet dłużej.
- Bardzo dobrze - pochwalił Solomon, kiedy Jimmy skończył piosenkę niegłośną,
cichnącą nutą.
Pani Solomon zaczęła klaskać, a pani Roberts zawołała: - Brawo!
Brawo!
- Leslie się uśmiechała, najwyraźniej zadowolona, i chyba nawet Karolina była
pod wrażeniem występu brata.
- Dziękuję ci bardzo, Jimmy - powiedział Hazen.
- Następnym razem zaproszę więcej słuchaczy.
Wkrótce potem przyjęcie dobiegło końca.
Jimmy wziął swoją gitarę, córkę Caldwellów, samochód kombi i pojechał do baru w
Bridgehampton.
Karolina poszła do łóżka, bo umówiła się na tenisa wczesnym rankiem z
młodzieńcem, który siedział obok niej przy kolacji.
Kiedy Solomonowie przygotowywali się do odjazdu z doktorem Caldwellem i jego
żoną, Solomon zwrócił się do Stranda: - Czy chłopak traktuje poważnie swoje
granie?
- Na to wygląda - odparł Strand.
Solomon pokiwał głową.
- Russell ma mój numer telefonu w pracy.
Jeśli Jimmy jest zainteresowany, niech mu pan powie, żeby zadzwonił do mnie w
tygodniu.
- Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony.
Solomon wzruszył ramionami.
- Może nic z tego nie będzie.
Tysiące młokosów mają gitarę i dobry słuch.
Ale niech on zadzwoni.
Strand udał się na górę wraz z Leslie, pozostawiając taktownie w saloniku sam
na sam z Hazenem panią Roberts, która oświadczyła, że chciałaby wypić jeszcze
szklaneczkę.
- Dlaczego pan Solomon mówił o telefonowaniu do niego?
- spytała Leslie, kiedy mąż zamknął za nimi drzwi sypialni.
- On jest z branży muzycznej - wyjaśnił i powtórzył, co mówiła mu pani Solomon
o swoim mężu.
- Czy to nie uprzejmie ze strony Hazena, że zaprosił go na dzisiejszy wieczór,
żeby posłuchał Jimmyego?
- spytała Leslie.
- Bardzo.
- Czy ty myślisz, że on i pani Roberts są...?
- Nie skończyła zdania i Strand się uśmiechnął.
- Wiesz, o co mi chodzi - dodała.
- Tak.
- No i co?
- Powiedziałbym, że nie - odparł.
- Nie myślę, żeby ona zrezygnowała z gadania i znalazła czas na kochanie.
Leslie roześmiała się rozbawiona.
- Masz na myśli to, że nie jest w twoim guście.
- Nie.
Ale wiem o kimś, kto jest.
- Ta ładna pani Solomon.
Zdaje się, że dobrze się wam rozmawiało.
- Rzeczywiście - przyznał Strand.
- Ale nie ją miałem na myśli.
- Wierny, najdroższy.
- Leslie go pocałowała.
- Będę migiem w łóżku.
Obudził go jęk.
Leslie spała w jego ramionach.
Kochali się niespiesznie i długo i jęki wyrwały go z przepastnych głębin
zaspokojenia.
W pokoju panowały ciemności i tuż przed samym obudzeniem jęki przemieszały się
we śnie z jednostajnym dudnieniem morza.
Delikatnie wysunął ramię spod głowy Leslie i wstał z łóżka.
Jęki dochodziły z sąsiedniego pokoju, w którym spała Karolina.
Włożył szlafrok i wyszedł na korytarz, gdzie paliła się lampa.
Cicho, na bosaka podszedł do drzwi Karoliny.
Jęki stały się teraz wyraźniejsze.
Pokoje Hazena i pani Roberts znajdowały się w innym skrzydle domu i Strand był

Strona 92

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

zadowolony, że cokolwiek trapiło Karolinę, nie będzie im przeszkadzać.
Otworzył drzwi do jej pokoju.
W świetle padającym z korytarza ujrzał, że córka miota się konwulsyjnie na
łóżku i wymachuje rękami przed twarzą, jakby odpędzając napastnika.
Szybko podbiegł do łóżka i wziął ją w ramiona.
- Cicho, maleńka - szepnął.
- Nic się nie stało.
Nic ci się nie stało.
Karolina otworzyła oczy.
Twarz miała wykrzywioną strachem.
- Ach, tato!
- krzyknęła i przytuliła się do niego.
- Miałaś po prostu zły sen - uspokajał ją.
- Jestem przy tobie.
Nie ma się czym martwić.
- Och, tato - płakała - oni szli na ciebie z nożami, śmieli się, a ja nie
mogłam nic zrobić, próbowałam i próbowałam...
- Ciiii.
- Tak się boję.
- Trzymała go kurczowo.
- Nie ma się czego bać.
Każdy miewa od czasu do czasu zwariowane sny.
- Nie odchodź.
Proszę cię, nie odchodź.
- Nie odejdę.
Ale zaśnij znowu.
- Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś nie przyszedł.
- Nagle się roześmiała.
- Kłujesz mnie brodą.
- Przepraszam.
- Uwielbiam to - zapewniła sennym głosem i po chwili już spała.
Siedział trzymając Karolinę w objęciach przez długi czas.
Kiedy się upewnił, że śpi spokojnie, położył ją delikatnie na łóżko, okrył i
wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Na schodach usłyszał kroki i zobaczył Jimmyego z gitarą w ręce idącego na górę.
- Cześć, papciu.
Co ty robisz kręcąc się po domu o tej porze?
- spytał.
- Która godzina.
- Po trzeciej.
To była wspaniała noc.
Coś się stało?
- Nic, tylko Karolina miała zły sen.
- To z powodu mojej muzyki.
- Jimmy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie wiedziałem, że robi aż takie wrażenie.
Już wszystko w porządku?
- Tak.
- Biedny dzieciak.
No to dobranoc.
Śpij dobrze.
Strand jednak nie mógł długo zasnąć.
Huk oceanu wydawał mu się teraz złowieszczy, a lekki, równy oddech Leslie słaby
i niepewny, i tak rozpaczliwie mu drogi w tym cichym obcym pokoju, w którym się
kochali, ale który już nie dawał schronienia przed najściem.
Rano obudził się późno, czując się znużony i wcale nie odświeżony snem.
Stwierdził, że jest sam w sypialni.
Kiedy zszedł na dół, pan Ketley powiedział mu, że wszyscy już poszli na kort
tenisowy.
Nie czuł głodu, wypił tylko filiżankę kawy.
Dzień był parny, postanowił więc skorzystać z nieobecności reszty towarzystwa i
zanurzyć się w oceanie, żeby zbudzić się na dobre.
Kiedy zszedł w kostiumie i płaszczu kąpielowym, taras i plaża były wciąż puste.
Morze nie wydawało się zbyt wzburzone, tylko małe falki rozbijały się w
odległości mniej więcej dziesięciu jardów od brzegu.
Zrzucił płaszcz kąpielowy i puścił się kłusem przez drobny biały piasek do
wody.
Zmierzał ku miejscu, gdzie rozbijały się fale i zimna woda sięgała mu do

Strona 93

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

piersi.
Czuł się teraz całkiem rozbudzony i było mu przyjemnie, kiedy tak stał, a fale
go zalewały.
Popływał trochę, myśląc, powinienem zapisać się do Ymki i pływać przynajmniej
raz w tygodniu, dobrze by mi to zrobiło.
Kiedy zaczął odczuwać zmęczenie w ramionach, opuścił nogi na piasek i zaczął
iść.
Okazało się jednak, że nie może zbliżyć się ani na cal w stronę plaży.
Woda wirowała wokół niego i miał trudności z utrzymaniem się na nogach.
Potem nagle grunt usunął mu się spod stóp i prąd zaczął go pomału i
nieubłaganie znosić na pełne morze.
Usiłował nie wpadać w popłoch, lecz młócić energicznie rękami, żeby zwalczyć
prąd.
Nigdy w życiu nie czuł się tak zmęczony i nałykał się wody.
Wołanie nie przydałoby się na nic, bo nikt go nie usłyszy.
Spoglądał na wielki dom, tak blisko niego i niestety bez oznak życia.
Potem zobaczył Conroya z gazetą w ręce wychodzącego na taras.
Siadł i rozłożył gazetę, nie patrząc w stronę plaży.
- Conroy!
- udało mu się krzyknąć.
- Conroy!
- Spostrzegł, że Conroy zdziwiony rozgląda się wokoło, jakby nie orientując
się, skąd dochodzi głos.
Potem dojrzał Stranda, który machał gorączkowo rękami, nie mogąc już wołać i z
trudem utrzymując głowę nad wodą.
Conroy odwrócił się i zamachał w stronę domu, po czym zbiegł na plażę, po
drodze ściągając sweter.
Miał na sobie bermudy i był na bosaka.
Wskoczył do wody i popłynął ku Strandowi.
Dotarłszy do niego powiedział beznamiętnym, zdumiewająco spokojnym głosem: -
Tylko spokojnie, panie Strand.
Niech się pan położy na wznak i unosi na powierzchni.
Ja pana będę holował.
- Proste włosy oblepiały mu czaszkę, a jego ręce były blade i chude.
Strand przewrócił się na plecy.
Słońce świeciło mu w oczy poprzez mgiełkę piany.
Czuł podtrzymującą go rękę Conroya pod brodą.
Conroy płynął posługując się tylko jedną ręką, wolno, wolniutko, nie w stronę
brzegu, lecz próbując trzymać kurs równoległy do plaży.
Prąd znosił ich coraz bardziej na pełne morze.
Strand dyszał, nabierając krótkie bolesne łyczki powietrza i wody.
Ląd zdawał się coraz dalszy i dalszy.
Dostrzegł, uniósłszy głowę, kogoś, kto biegł w stronę morza i coś niósł.
Po chwili zorientował się, że to Linda Roberts i że niesie zwój liny.
Zobaczył, że wskoczyła do wody, i stracił ją z oczu.
Potem nagle prąd przestał ich znosić.
Conroy zaczerpnął powietrza.
- W porządku, wydostaliśmy się.
Tylko zachować spokój - odezwał się.
Zaczął teraz holować wolno Stranda w stronę brzegu, dysząc ciężko przy każdym
ruchu.
Nie uda nam się, pomyślał Strand, obaj pójdziemy pod wodę.
Chciał coś powiedzieć Conroyowi, ale nie mógł mówić.
Potem coś plasnęło w wodę obok nich i Conroy wyciągnął po to rękę.
Była to lina, którą rzuciła im pani Roberts po pas stojąca w wodzie.
Strand był przekonany, że jest w morzu od wielu godzin, a plaża nie przybliżała
się ani trochę, choć przynajmniej już się nie oddalała.
- Teraz nam się uda - zapewnił Conroy chwytając linę.
Jego ramię podtrzymujące Stranda nabrało nowych sił.
Pani Roberts powolutku naprężyła linę.
Stopa za stopą, cal po calu zbliżali się do miejsca, gdzie stała.
Kiedy wreszcie do niej dotarli, ona i Conroy wspólnie przeciągnęli Stranda
przez fale rozbijające się na brzegu.
Teraz już leżał na szorstkim piasku plaży, próbując się uśmiechnąć do pani
Roberts, której mokra cienka sukienka oblepiła się na kościstym ciele.
Miał wrażenie, że twarz ściął mu mróz, i nie mógł się uśmiechnąć.
Conroy padł obok niego z zamkniętymi oczami, ciężko dysząc.
- Wpadł pan w morską paszczę - oznajmiła pani Roberts, odgarniając sobie mokre

Strona 94

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

włosy z oczu, a głos jej brzmiał tak, jakby telefonowała z daleka i źle było
słychać.
- To są kapryśne wiry, jedna z głównych tutejszych atrakcji.
Po czym stracił przytomność.
Kiedy ją odzyskał, wyczuł twarz nad sobą, czyjeś wargi przyciśnięte do jego
warg, ciepły oddech wdychany mu do ust.
Pocałunek życia.
Określenie to błąkało mu się idiotycznie po głowie.
Pani Roberts wstała.
Wydawało mu się, że unosi się nad nim gdzieś między ziemią a niebem, w
czerwonej mgle.
Teraz i Conroy unosił się nad nim, również w swojej własnej czerwonej mgle.
- śyje - usłyszał głos Conroya, wciąż jakby przez telefon i to przy złej
słyszalności.
Klatkę piersiową i ramię przeszywał mu ból, najgorszy, jakiego zaznał w życiu,
i nie mógł oddychać.
- Conroy - powiedział słabym głosem - boli mnie.
Boli mnie tu...
- Udało mu się dotknąć klatki piersiowej.
- Obawiam się, że ja...
Pół godziny później znalazł się w sali intensywnej terapii szpitala w
Southampton.
Pochylał się nad nim doktor Caldwell i mówił do kogoś, kogo Strand nie widział:
- Serce...
- Człowiek dokładnie w twoim wieku - powiedział doktor Prinz.
Potem już przez długi czas nie słyszał ani nie pamiętał niczego.
Rozdział 8.
Głosy się zbliżyły.
Ona czasami robi wrażenie głupiej, ale zapewniam cię, że głupia to ona nie
jest.
Pocałunek życia.
Rozpoznał twarze.
Osoby się zlewały.
Rozpoznał siebie.
Świat się przybliżył.
Wypisano go ze szpitala po dwóch tygodniach.
Doktor Caldwell okazał się sprawny.
Z Nowego Jorku przyjechał doktor Prinz i miał poważny wyraz twarzy.
Słynny kardiolog, wezwany przez Hazena, przyleciał helikopterem z Nowego Jorku
i robił nadzieję.
Lekarze zbadali go i szeptali na korytarzu.
Conroy, nawigator na głębinach, o popielatej twarzy, okazał się pomocny w
kwestii transportu.
Eleonora odwołała swój wyjazd do Grecji i zamieszkała wraz z Jimmym w domu
Hazena.
Leslie kiedy minęło najgorsze, jeździła do Nowego Jorku i z powrotem, żeby
prowadzić lekcje i być z Karoliną podczas jej egzaminów końcowych.
Ból już ustąpił, ale Strand czuł się tak słaby, że podniesienie rąk było dla
niego wielkim wysiłkiem.
Hazen zawiózł go do swojego wielkiego domu nad oceanem i tam on i pan Ketley
zanieśli go do sypialni.
Wszyscy lekarze zapowiedzieli mu, że potrzebuje odpoczynku, długiego
odpoczynku.
Pozwolił, żeby traktowano go jak dziecko i decydowano o nim.
Nie myślał o przyszłości, ale przyjmował to, co mu mówiono, co dawano do
jedzenia, lekarstwa, które kazano zażywać, to, że umieszczono go w dużej
sypialni na piętrze z widokiem na morze, gdzie mógł patrzeć na szkic Renoira.
Był wdzięczny każdemu, lecz znużony i nie zadawał sobie trudu, żeby mówić.
Może dożyć do stu lat, jak twierdzili lekarze, jeśli będzie dbać o siebie.
Zawsze myślał, że dba o siebie.
Nikt go nie poinformował o morskich paszczach ani o złośliwej potędze oceanu.
Na stoliku obok łóżka leżał list od Judyty Quinlan.
Nie otworzył go dotąd.
Zastanawiał się, czy podziękował już Conroyowi i Lindzie Roberts za uratowanie
życia.
Będzie czas na to, kiedy powrócą mu siły.
Nie był przyzwyczajony do chorowania, ale pogrążył się w chorobę z jakąś
marzycielską przyjemnością.

Strona 95

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

O swoje ciało na razie nie musiał się troszczyć.
Mówiono do niego.
Leslie, lekarze, Eleonora, Jimmy, Karolina, Hazen, Ketleyowie.
Chwilę potem Strand nie pamiętał, co powiedzieli.
Uśmiechał się dobrotliwie do każdego, wierząc, że jego uśmiech jest
uspokajający.
Nie interesowało go czytanie ani to, co się dzieje w kraju, ani kłopoty innych
ludzi, ani pogoda.
Lato było najpiękniejsze od wielu lat, jak ktoś zauważył, nie mógł sobie
przypomnieć kto, ale w dużym luksusowo urządzonym pokoju wciąż panował ten sam
klimat.
Przyjechał go odwiedzić dyrektor z jego szkoły i prosił, żeby nie martwił się o
swoją sekcję.
- Wiem, że będzie się pan czuł lepiej - oznajmił zwierzchnik.
- Niech się pan nie spieszy, a jak już będzie pan gotów do powrotu, proszę po
prostu dać mi znać telefonicznie.
Miejsce będzie na pana czekać.
Nie miał ochoty na telefony i nie martwił się o swoją sekcję.
W dzień zawsze stały w pokoju kwiaty, a on nigdy nie wiedział, jak się
nazywają, i nie pytał.
Wstawiono do jego pokoju składane łóżko dla Leslie, nie zapytał, dlaczego po
tylu latach spania razem ona teraz spędza noc w innym łożu.
Sypiał teraz więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Jednego wieczoru, kiedy poczuł się lepiej, oświadczył Leslie, że każdy powinien
przebyć co najmniej jeden zawał.
Zaśmiała się.
Była szczuplejsza i na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, których nigdy
przedtem nie widział.
Herbert Solomon przysłał mu magnetofon kasetowy z nagraniami utworów
Beethovena, Brahmsa, Cesara Francka i piosenkami śpiewanymi przez Joan Baez,
Boba Dylana i kogoś, kto się nazywał Cohen.
Strand nie prosił, żeby włączono magnetofon.
Linda Roberts przysłała grubą książkę o Midi* z pięknymi fotografiami.
Nawet jej nie otworzył.
Karolina powiedziała mu, że jej zdaniem poszło jej dobrze na egzaminach.
On zaś zajęty był innymi myślami i nie spytał, jakie miała testy.
Zapytał jednak o tego absolwenta Truscott.
- Wydaje się, że w porządku - odparła Karolina bez entuzjazmu.
- Mierzył mi czas dwukrotnie i mówił, że chyba mnie przyjmą.
Mówił, że porozmawia z panem Hazenem.
- Wzruszyła ramionami.
- To nieważne.
Twarz miała szczuplejszą i wyglądała tak, jakby często płakała.
Chciał ją pocieszyć, ale taki wysiłek przerastał jego siły.
Przekazała mu pozdrowienia od Aleksandra i pani Curtis i pudełko własnoręcznie
upieczonych przez panią Curtis ciasteczek.
Powiedział Karolinie, żeby je zjadła.
Giuseppe Gianelli przysłał mu powiększone zdjęcie Eleonory stojącej na wydmie w
rozwianej bawełnianej sukience, śmiejącej się do słońca, ze źdźbłami trawy wokół
bosych stóp.
Dołączona była do niego kartka, którą przeczytała mu Leslie.
"Coś dla oka na czarną godzinę.
I lek na wszystkich serc wzmocnienie".
Kartkę podpisał: "Pański przyjaciel i podły poeta-przedsiębiorca, Giuseppe".
- Cóż to za miły młody człowiek - powiedziała Leslie, stawiając fotografię na
komodzie tak, by mógł ją widzieć z łóżka.
- Odbyliśmy kilka dłuższych rozmów we dwoje.
On ma bzika na punkcie Eleonory.
Od czasu do czasu spoglądał leniwie na fotografię.
Zastanawiał się, co takiego powiedział Giuseppe jego córce, że śmiała się tak
na tle nieba.
Niekiedy, późną nocą, słyszał, że na dole Leslie cicho gra na fortepianie.
Nie wiedział, czy gra dla siebie, czy też ktoś jej słucha.
Miał zamiar spytać, ale potem, kiedy położyła się do łóżka, zapomniał.
Czasem przychodził do pokoju Hazen i lustrował go bacznym wzrokiem.
- Muszę zapamiętać sobie - powiedział mu - żeby odwiedzać tylko ludzi, którzy
umieścili na liście zaproszonych gości dobrych pływaków.
Muszę też pamiętać podziękować Conroyowi i Lindzie.

Strona 96

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Wykazali dużą odwagę, nie sądzisz?
Hazen nie odpowiedział na pytanie.
Zamiast tego rzekł: - Podziękowałem im już za ciebie.
Dałem tysiąc dolarów Conroyowi, a dla niego pieniądze znaczą wszystko, gromadzi
je jak chomik.
A Lindzie złotą bransoletkę.
Błyskotkę.
- Teraz - odezwał się zażenowany tą informacją - teraz już wiem, ile jest warte
moje życie.
Tysiąc dolarów i błyskotka.
Hazen popatrzył na niego z ciekawością.
- Wszystko ma swoją cenę, która niekoniecznie musi odpowiadać wartości -
oznajmił krótko.
- Radziłbym ci, żebyś nie przejmował się kwestią pieniędzy.
A to nasuwa mi dalszą kwestię...
Czy czujesz się na tyle dobrze, żeby pogadać?
- Całkiem dobrze.
- Czy wiesz, że po pierwszych dziesięciu dniach lekarze orzekli, że wyjdziesz z
tego i będziesz mógł prowadzić normalne, chociaż raczej spokojne życie?
- spytał Hazen.
- Nie wiedziałem.
Ale to dobra wieść.
- Z pewnością.
Oznacza to jednak, że będziesz musiał zastanowić się nad resztą swojego życia.
Jeśli weźmiesz poważnie to, co mówią.
- Głos Hazena brzmiał niemal oskarżycielsko.
- Nie oznacza to powrotu we wrześniu do pracy, jak by nic się nie stało.
Stłumił westchnienie.
Wiedział, że któregoś dnia, w niedalekiej przyszłości, będzie musiał stanąć
twarzą w twarz z tym zagadnieniem, lecz korzystał z prawa chorego do zwłoki.
- Nie przypuszczam - kontynuował Hazen - żeby renta chorobowa dla nauczycieli
szkół średnich w Nowym Jorku była zbyt wysoka, szczególnie teraz w czasach
inflacji.
- Opłata za metro - rzekł Strand.
- No właśnie.
Nie chciałem rozmawiać z tobą o tym tak szybko, ale są inne jeszcze względy...
- Machnął ręką.
- Pozwoliłem sobie na rozmowę o tobie z dyrektorem małej szkoły w Connecticut.
Dunberry.
Jakieś dwie godziny od Nowego Jorku, na północ od New Haven.
Mój ojciec obdarował hojnie tę szkołę zarówno za życia, jak i w swoim
testamencie.
Studiował z kimś, kto został jej dyrektorem, i podziwiał tego człowieka.
Obecnie dyrektorem jest jego syn i traktuje życzliwie każdą sugestię, jaką
zdarzy mi się zrobić.
To mała szkoła, na jakichś czterystu uczniów, i prowadzona w tradycyjny sposób,
co pochwalam.
Mogłoby to też być odpowiednie miejsce dla twojego przyjaciela Jesusa Romero.
Miałbyś go na oku.
- Ty nigdy o niczym nie zapominasz, Russell?
- powiedział Strand ze szczerym podziwem.
Hazen machnął niecierpliwie ręką, odrzucając komplement.
- Klasy są niewielkie i obciążenie pracą byłoby umiarkowane - ciągnął.
- Jakieś dwanaście godzin tygodniowo, przynajmniej w pierwszym okresie, jak
mówił mi dyrektor.
I wygodne stare mieszkanie na dodatek, co w dzisiejszych czasach jest
ważniejsze od pensji, zdecydowanie ważniejsze.
A kiedy wspomniałem dyrektorowi, nawiasem mówiąc nazywa się Babcock, znakomity
gość, z pewnością go polubisz, o twojej żonie, oznajmił, że od dłuższego czasu
chce zorganizować kurs umuzykalniający i jest pewien, że ona byłaby niezwykle
przydatna.
Wysiłek związany z życiem w małej cichej miejscowości jest niewspółmiernie
mniejszy od borykania się z Nowym Jorkiem.
Zmęczyłem cię?
- Trochę - przyznał Strand.
- Rzecz w tym, że niewiele mamy czasu do stracenia - usprawiedliwiał się Hazen.
- Za niecałe dwa miesiące zaczynają się wakacje, a szkoła musi wiedzieć to
wcześniej.

Strona 97

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Jeszcze jedno.
Babcock zamierza w przyszłym tygodniu odwiedzić przyjaciół w Montauk i mógłby
tu wpaść, pogadać z tobą, co oszczędziłoby ci wyprawy do Connecticut.
- Wygląda to bardzo obiecująco - powiedział Strand zmęczonym głosem.
- Oczywiście muszę o tym najpierw porozmawiać z Leslie.
- Już jej o tym mówiłem - oznajmił Hazen.
- Zgadza się całym sercem.
- Nie wspomniała mi o tym - zdziwił się Strand.
- A może wspominała, ale ja nie pamiętam.
Nie pamiętam teraz wielu rzeczy, wiesz.
- To minie - zapewniał Hazen najzupełniej przekonany.
- W każdym razie Leslie chciała, żebym najpierw z tobą porozmawiał.
Nie chce niewłaściwie wpływać na ciebie, jak to określiła.
- Od chwili kiedy wyszedłem ze szpitala, obchodzi się ze mną tak, jakbym był z
kruchej porcelany.
- Strand skinął głową.
Hazen się zaśmiał.
- Zauważyłem - rzekł.
- To minie, jak wszystko inne, kiedy będziesz mocniejszy.
Jak tylko będziesz mógł wstać z łóżka i pochodzisz sobie trochę, zdziwisz się,
jak inaczej wszystko będzie wyglądało.
- Nie chcę już żadnych niespodzianek, dziękuję - odparł Strand.
Po wyjściu Hazena z pokoju pozwolił sobie na westchnienie, które tłumił w jego
obecności.
Będzie musiał pomyśleć o reszcie swojego życia, powiedział Hazen.
Prócz innych rzeczy to oznaczało pieniądze.
Zawsze i niezmiennie - pieniądze.
Wiedział, że to, co się z nim działo, kosztowało mnóstwo pieniędzy, ale po raz
pierwszy od przeszło trzydziestu lat nie interesował się, ile co kosztuje.
Wkrótce jednak rachunki zostaną przedłożone i trzeba będzie je zapłacić.
Westchnął znów.
Przymknął powieki i zaczął drzemać.
Kiedy się obudził, pamiętał mętnie, że był u niego Hazen i mówił o szkole.
Nie pamiętał jednak ani nazwy szkoły, ani gdzie jest, ani nazwiska człowieka,
który miał przyjechać na rozmowę wstępną, ani czy Hazen wspomniał coś o pensji.
Położył się na wznak i zapadł znowu w drzemkę.
Tego ranka, kiedy doktor Caldwell orzekł, że może zejść na dół, Strand uparł
się, że musi się ubrać, jakkolwiek Leslie próbowała go przekonać, że łatwiej
będzie narzucić szlafrok na piżamę.
- Nie chcę, żeby taras Russella Hazena wyglądał jak frontowy ganek domu starców
- oświadczył.
Ogolił się również.
Zobaczył siebie w lustrze po raz pierwszy od wypadku, jak określał całe to,
wydarzenie.
Był blady i bardzo chudy, na wymizerowanej twarzy oczy wydawały się olbrzymie,
przypominały nakreślone czarnym tuszem dwa znaki zapytania.
Dopóki leżał, co drugi dzień golił go pan Ketley, więc oszczędzono mu oglądania
się w lustrze.
Ubierając się poruszał się wolno i ostrożnie, bo miał wrażenie, że kości i
arterie w niepewnej otoczce z ciała ma bardzo kruche.
W każdym bądź razie się poruszał.
Leslie wzięła go pod ramię, kiedy schodził po schodach trzymając się poręczy, a
pan Ketley szedł przed nim tyłem, jakby obawiając się, że mógłby zachwiać się i
runąć do przodu, i trzeba będzie go złapać.
Na tarasie leżał w ciepłych promieniach słońca na leżaku, wsparty o poduszki, z
nogami otulonymi w koc, wdzięczny za słońce i powiew znad oceanu.
Wszystko wydawało mu się z gruntu nowe, małe białe chmurki na letnim niebie,
kolor morza i powietrze wciągane do płuc.
- Ma pan już za sobą niebezpieczeństwo - oznajmił mu doktor Caldwell.
- Jeśli będzie pan dbał o siebie.
- Dbanie o siebie, jak wyjaśnił doktor Caldwell, oznaczało, że nie będzie
chodził po schodach więcej niż raz dziennie, będzie odżywiał się racjonalnie,
powstrzyma się od picia alkoholu, stosunków płciowych, będzie unikał
zdenerwowania i, najważniejsze ze wszystkiego, nie pozwoli sobie na żadne
wzruszenia.
Strand obiecał dbać o siebie.
- Poświęcę się opalaniu - obiecał Caldwellowi - i pozostanę niewzruszony.
Karolina mówiła, że wszyscy się zachwycają, jak jest dzielny.

Strona 98

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Nie spytał, kim są wszyscy, i nie czuł się ani dzielny, ani tchórzliwy.
Leżąc na tarasie, z Leslie siedzącą obok i trzymającą go za rękę, stwierdził
nagle, że interesował się wyłącznie własną osobą przez tyle tygodni.
- Opowiedz mi o wszystkim - zwrócił się do żony - o wszystkich.
- Czuł się tak, jakby właśnie powrócił z długiej podróży do miejsca odciętego
od wszelkich informacji z zewnątrz.
Dolina Cienia.
Czy może do niej dotrzeć Western Union, satelita czy ludzki głos?
- Najpierw o sobie...
Co zrobiłaś z lekcjami?
- Daję sobie jakoś radę - odparła wymijająco Leslie.
- Jak?
- Przeniosłam je wszystkie na jeden dzień w tygodniu.
W lecie to rzecz łatwa.
Tyle osób wyjeżdża z miasta.
Pokiwał głową.
- A jak dom?
- Dobrze.
Pani Curtis ściera kurze trzy razy na tydzień.
- A Karolina?
Leslie zawahała się nieco.
- Wczoraj dowiedziała się, że ją przyjęto w Arizonie.
Ale nie pojedzie tam, jak twierdzi, jeśli ty się na to nie zgodzisz.
- Ja nie mówię nie - powiedział.
- Przestała grać w tenisa.
Oddała koleżance wszystkie stroje tenisowe i rakietę.
- Dlaczego to zrobiła?
- Twierdzi, że znudziła jej się gra w tenisa.
- Twarz Leslie była poważna, odwróciła się od męża.
- Myślę, że ona chce przebłagać bogów.
-Jej głos był beznamiętny.
- Rezygnując z czegoś, co uwielbia, w zamian za coś dla niej droższego...
czy chcesz, żebym mówiła dalej?
- Nie.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, ręka Leslie spoczywała w jego dłoni.
Każdy poświęca to, na co go stać, pomyślał.
A gdyby umarł, czy jego córka, pozbawiona złudzeń i bogów, poprosiłaby o zwrot
swoich ładnych białych szortów, bawełnianych bluzek i rakiety?
Jakie atawistyczne uczucia pchnęły ją ku temu wzruszającemu i śmiesznemu
młodzieńczemu wyrzeczeniu?
- A Jimmy?
- zapytał.
Jeśli Jimmy zrezygnował z grania na gitarze, to jak bogowie potraktowaliby to
wyrzeczenie wobec rezygnacji z rakiety tenisowej?
- Jest w Nowym Jorku.
Ma umówione spotkanie z Herbem Solomonem.
Nie uwierzysz, ale Jimmy wstydził się zatelefonować do Solomona i Russell
umówił ich w jego imieniu.
- Może powinniśmy zatrudnić Russella jako generalnego kierownika naszej rodziny
- zaproponował.
- Dziwię się, jak przez te wszystkie lata dawaliśmy sobie bez niego radę.
- Cieszę się widząc, że czujesz się lepiej - zauważyła Leslie.
- Odzyskujesz swoje poczucie niewdzięczności.
- Jestem wystarczająco wdzięczny - zaprotestował.
Po czym zrobił przerwę.
- Tak przypuszczam.
Musisz mu podziękować w moim imieniu za nas wszystkich.
On mi przerywa za każdym razem, kiedy sądzi, że zamierzam o tym mówić.
- Wiem.
Nie pozwoli ci o tym wspomnieć.
Ja próbowałam raz czy dwa.
Potraktował mnie bardzo szorstko.
Nie wiem, czy był zły, czy zażenowany.
- Czy on ci mówił, że dał Conroyowi tysiąc dolarów, a Lindzie Roberts złotą
bransoletkę za wyciągnięcie mnie z morza?
- Nie - zaprzeczyła.
- To oni mi mówili.
- Czy nie sądzisz, że to dziwny sposób wynagradzania ludzi, którzy ostatecznie

Strona 99

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

narażali życie ratując nieomal obcego człowieka?
- Trochę - przyznała Leslie.
- Ale to jego sposób.
To człowiek zamknięty.
On nie okazuje uczucia, tylko zastępuje je pieniędzmi, przysługami...
symbolami.
- A jednak czuję się dziwnie z tego powodu - upierał się Strand.
- Trochę jak w ogłoszeniu z rubryki "Zgubiono-Znaleziono": Zgubiono:
nauczyciela szkolnego w wieku średnim gdzieś na Atlantyku.
Nagroda za zwrot w znośnym stanie.
- Nie daj mu nigdy do zrozumienia, że tak to odczuwasz.
Szczodrość to jego hobby, pomaga mu kompensować to, co czuje w związku ze swoją
pracą.
Mówiliśmy o tym którejś nocy i powiedział mi, że w szczodrości adwokata widzi
się słabość.
Nietrudno dostrzec, że nie zniósłby, gdyby ktokolwiek myślał, że jest słabym
człowiekiem.
- Wspomniał mi, że rozmawiał z tobą w kwestii szkoły - oznajmił zadowolony, że
wróciła mu pamięć.
- Twierdził, że akceptujesz ten pomysł.
- Więcej niż akceptuję.
Ucałowałam go za to.
- Nie ma potrzeby posuwać się tak daleko - rzekł sucho Strand.
- To znakomite rozwiązanie.
Dla nas wszystkich.
- Lubisz mieszkać w Nowym Jorku - oponował.
- Jak się będziesz czuła siedząc w małym sennym miasteczku, otoczona przez
cztery setki lub więcej wyrostków?
- Jakoś to przeżyję - zapewniła Leslie.
- A zresztą to nieważne.
Co jest ważne to to, żebyś ty żył i dobrze się miał.
A Nowy Jork jest oddalony zaledwie o dwie godziny jazdy.
Dam sobie radę.
- Może kiedy ten człowiek przyjedzie, żeby się ze mną zobaczyć...
- Pan Babcock.
- Może pan Babcock zdecyduje, że nie jestem odpowiednim dla niego kandydatem.
- Nie martw się o to - poradziła.
- Rozmawiałam z nim przez telefon i on jest zachwycony perspektywą pozyskania
ciebie.
- Zachwycony - powtórzył.
- Co za określenie.
Westchnął, spojrzał na błękitną wodę w basenie, nieskalane maty kąpielowe,
białe wydmy, migotliwy ocean.
- Nie możemy tu zostać aż do rozpoczęcia roku szkolnego.
Co innego przyjechać na weekend, a potem ze względu na wypadek, lecz...
- Nie pozwoli ci o tym również wspomnieć.
Mówiłam mu już, a w każdym razie usiłowałam mówić...
- No i?
- Powiedziałam, że zabiorę cię do miasta, jak tylko będzie cię można przewieźć.
- No i?
- Spytał mnie, czy próbuję cię zabić.
- Ależ narobiłem kłopotu.
- Cicho - zakomenderowała.
- Naturalnie brzmiało to melodramatycznie, bez wątpienia jednak masz tu o niebo
lepsze warunki.
Ketleyowie, morskie powietrze.
W domu nie mamy klimatyzacji, a w mieście jest teraz parno.
Russell twierdzi, że goszczenie ciebie tutaj to minimum tego, co może zrobić
dla człowieka, który niemal utopił się na jego oczach.
- Cóż on ma za przedziwny system wartości - zdumiał się Strand.
- Oby więcej było takich jak on - zawyrokowała Leslie.
- A przy okazji, jestem niemal pewna, że to nie Linda Roberts.
- Co takiego?
- śe ona nie jest jego przyjaciółką.
- Och, tak.
- Inny świat.
Inne ciała.
- Dlaczego nie?

Strona 100

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Hazen się po prostu nią opiekuje - wyjaśniła.
- I jej pieniędzmi.
Jest wykonawcą testamentu jej męża.
Mąż zostawił Lindzie fortunę, ale Russell twierdzi, że gdyby miała wolną rękę,
zostałaby bez centa.
Ma słabość do każdego, kto jej opowie historyjkę o swoim ciężkim losie.
On twierdzi, że obsiadły ją pijawki.
Dwukrotnie powstrzymał ją przed wyjściem za mąż za spryciarzy, którym chodziło
o jej pieniądze.
Opiekuje się nią dlatego, że ona ma dobre serce, i dlatego, że jej mąż był jego
bliskim przyjacielem, a Linda jest samotna.
Dlatego właśnie ona tak paple bez końca, kiedy tylko nadarzy się okazja,
twierdzi Hazen.
Znowu szczodrość.
W jego własnym stylu.
Szafuje swoim czasem, uczuciem, wszystkim.
- Jest taki - przyznał Strand.
- Ale dlaczego to miałoby mu przeszkodzić...?
- Widziałam go idącego po plaży z Nellie Solomon.
- I co?
- Mężczyzna i kobieta idą razem w dość specjalny sposób, kiedy myślą, że ich
nikt nie widzi.
- Och, daj spokój, Leslie.
- Russell chodził po plaży ze mną i widziałam, jak chodził po plaży z Lindą
Roberts i z Eleonorą.
Zapewniam cię, że była różnica.
Wielka różnica.
- Czyżbyś plotkowała?
- spytał, chociaż wiedział, że jego żona nigdy tego nie robi.
- Nie, to po prostu intuicja - rzekła.
- Nie traktuj tego jak boskiego objawienia.
Był jednak pewien, że ona ma rację.
Poczuł ukłucie zazdrości z powodu Russella i rozczarował się co do Nellie
Solomon.
Skrzyżowanie szpad przy stole podczas kolacji.
Przypomniał sobie lekkie uszczypnięcie nogi, kiedy pani Roberts zrobiła uwagę o
Francji.
- Dobrze dla niego - powiedział.
Ciekaw był, czy pan Solomon jest ugrzecznionym człowiekiem.
Nie wyglądał na to.
Strand życzył jak najlepiej wszystkim.
Przypomniał sobie o nie otwartym liście Judyty Quinlan i przyszło mu do głowy,
że i on nie jest bez winy.
Rewolucję seksualną z jej beztroskim łączeniem się w pary zostawmy młodym.
On był uwikłany w surowszą doktrynę.
Zamknął oczy czując ciepło słońca na powiekach.
Milczeli przez chwilę.
- Przykro mi, że zepsułem Eleonorze wakacje - powiedział zmieniając temat.
- Grecja wciąż jeszcze będzie w przyszłym roku - uspokajała go Leslie.
- Czy ona myślała, że ja umrę?
- spytał z zamkniętymi oczami.
- Dlatego została?
- Nie wiem, co myślała.
Po prostu chciała zostać.
Teraz już wróciła do pracy.
Nie brała tego dodatkowego tygodnia.
Myślę, że wkrótce dostaniemy od niej ważne wiadomości.
- Mianowicie?
- Mianowicie zawiadomi nas o swoim zamążpójściu.
- Jak się czujesz w związku z tym?
- Normalnie.
Smutno mi i wesoło.
Są piękną parą.
- Czy to wystarczy?
Westchnęła.
- Nie będziemy tego wiedzieć wcześniej niż za jakieś dwadzieścia lat.
- My w połowie też byliśmy piękną parą - zauważył.
Roześmiała się.

Strona 101

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Dzwoniłam do moich rodziców, żeby im powiedzieć o tobie.
Przesyłają ci najlepsze życzenia.
Ojciec wyznał, że nie wydałeś mu się zdrowym człowiekiem już wtedy, kiedy po
raz pierwszy na ciebie spojrzał.
Strand zachichotał słabo.
- Palm Springs go nie zmieniło.
- To cud, oznajmił, że wszyscy w Nowym Jorku nie dostaną zawału.
Mówił też, że musimy się przenieść do Palm Springs, bo to miejscowość wprost
cudowna na serce.
- Powiedz mu, że przeprowadzę się do Palm Springs tego dnia, kiedy on się
stamtąd wyprowadzi.
- Widzę, że zdrowiejesz - zauważyła Leslie lekkim tonem.
- W każdym razie wcale nie byłem w Nowym Jorku, kiedy się to wydarzyło -
dorzucił Strand.
- Tylko w połowie drogi do Portugalii.
Przez chwilę znowu milczeli, on wciąż z zamkniętymi oczami.
- Czy ty myślałaś, że umrę?
- Nigdy.
- Dlaczego nie?
- Bo - rzekła Leslie - nie mogłabym tego znieść.
Herb Solomon przyszedł na taras, gdzie leżał Strand.
Strand był sam.
Leslie poszła gdzieś dalej na plażę z Lindą Roberts.
Ona malowała, a Linda, jak przypuszczał, gadała.
Przed tygodniem były urodziny Leslie i Hazen zaskoczył ją prezentem -
przenośnymi, składanymi sztalugami i eleganckim pudłem farb olejnych oraz
kompletem pędzli.
Karolina pracowała w klinice weterynaryjnej w Nowym Jorku i Jimmy pojechał tam
też na kilka dni.
Hazen również był w mieście.
Solomon wciąż wyglądał jak Jerzy Waszyngton, nawet w bawełnianych spodniach i
koszulce polo.
Przyniósł coś zapakowanego w aluminiową folię na dużej drewnianej desce.
- Dzień dobry - rzekł.
- Słyszałem, że przyjmuje już pan odwiedziny.
- Im więcej, tym weselej - odparł Strand.
- Proszę siadać.
Solomon położył deskę na stole.
- Nellie upiekła panu bochenek chleba - oznajmił rozpakowując folię.
Bochenek był potężnych rozmiarów, miał rumianą skórkę i pachniał wspaniale.
- Jeszcze ciepły - dodał.
- Ona święcie wierzy w chleb pieczony w domu.
Ciemna, grubo mielona mąka, te rzeczy.
Nellie mówi, że chleb musi być pieczony z miłością.
Ma nadzieję, że może zaostrzy panu apetyt.
- I rzeczywiście zaostrzył - przyznał Strand, niepewny, jak się powinien
zachować przyjmując bochenek chleba od męża kobiety uważanej za przyjaciółkę
jego gospodarza.
Rączki pełne roboty w kuchni i gdzie indziej.
- Proszę podziękować żonie w moim imieniu.
- Ułamał kawałek i spróbował chleba.
Miał tak samo świetny smak jak wygląd i zapach.
- Mniam, mniam - rzekł.
- Nie chce pan trochę?
- Chleb i sól, i współwina.
Więzy przyjaźni.
- Muszę pilnować swojej wagi - wyznał Solomon siadając.
Innych rzeczy też, pomyślał Strand.
Solomon rozejrzał się dookoła z uznaniem.
- Szczęściarz z pana, Allen - powiedział.
- Jeszcze jaki!
- Nie mam na myśli tego, że pana wyciągnięto z tej solanki.
Myślę o przebywaniu w takim miejscu jak to przez czas re...
no, wie pan, o co mi chodzi.
- Wiem.
- Nie ma takiej rzeczy, której Russell Hazen nie zrobiłby dla przyjaciela -
zauważył Solomon.
- Utoczyłby sobie krwi z żył.

Strona 102

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

A ja to wiem.
Jest moim prawnikiem od piętnastu lat.
W świecie muzycznym jestem czymś w rodzaju giganta, ale w świecie prawdziwych
interesów, tych, które prowadzi firma Russella, to ze mnie karzełek.
A on troszczy się o mnie, jakbym był A.T. & T*.
Parę razy byłbym już zatonął z całą załogą na pokładzie, gdyby nie jego rada.
On nie jest szczęśliwym człowiekiem...
- Solomon rozejrzał się ostrożnie.
- Przypuszczam, że słyszał pan o pewnych historiach?
- O niektórych - odparł Strand, nie mając ochoty na żadne historie.
- To nie jest szczęśliwy człowiek, ale jest czymś znacznie rzadszym, dobrym
człowiekiem.
Dobrym, choć nieszczęśliwym.
Zadziwiające, jak często te rzeczy idą w parze.
Ja próbuję utrzymać je w równowadze.
- Solomon zaśmiał się głębokim, dudniącym basem.
- Russell obawia się, że pan nie będzie dbać o siebie.
- Nagle głos mu spoważniał.
- Bardzo się do pana przywiązał.
Do całej pańskiej rodziny.
Nie bez powodu, powiedziałbym.
- Jak pan mówił, to samotny człowiek.
Solomon pokiwał głową ze smutkiem.
- Pewnego wieczoru wypiwszy sobie trochę przydużo, wyznał mi, że wie, kiedy
zrobił wielki błąd w swoim życiu.
Wtedy gdy rzekł pierwszy raz: "Tak, ojcze".
- Skrzywił się.
- Te stare amerykańskie rodziny.
Na szczęście ja pochodzę z nowej amerykańskiej rodziny.
Nellie myślała, jak mi mówiła, że pan jest śydem.
- Zachichotał.
- Teraz to ona jest przekonana, że praktycznie każdy jest śydem.
Czy był pan już przedtem żonaty?
- Nie.
- To widać.
Nellie to moja druga i ostatnia żona.
Mam dwoje okropnych dzieci.
Nie z nią - dodał pospiesznie.
- Oto temat...
dzieci.
Można zapłakać octowymi łzami.
- Twarz mu spochmurniała przy tych słowach.
- Niech pan porozmawia czasem z Russellem.
Powinien pan razem ze swoim potomstwem napisać podręcznik pod tytułem Jak
wychowywać istoty ludzkie w dwudziestym wieku.
Sprzedawałby się lepiej od Biblii.
Trzymaj się, brachu.
Ma pan za co być wdzięczny.
- Wiem - przyznał Strand, jakkolwiek nie był pewien, czy jego powody do
wdzięczności są identyczne z powodami, które miał na myśli Solomon.
Solomon patrzył w zadumie na Stranda.
Waszyngton lustrujący swoje oddziały.
Czy to było w Valey Forge, czy pod Yorktown?
- Nie wygląda pan najgorzej, biorąc pod uwagę okoliczności - orzekł Solomon.
- Może trochę pan chudy.
I ładnie się pan opalił.
- Doktorzy mówią, że mogę dożyć setki.
- Kto chciałby dożyć stu lat?
Co za nuda.
- Dokładnie to samo czuję.
- Obaj się roześmieli.
- Odbyłem interesującą rozmowę z pańskim synem - oznajmił Solomon.
- To zdolny chłopak.
Czy mówił panu, że zaczyna u mnie pracę w poniedziałek?
- Nie.
- Och?
- Solomon sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- On jest przekonany, jak myślę, że nie pochwalam jego związków ze światem

Strona 103

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

muzyki rozrywkowej - wyjaśnił Strand.
- A tak jest?
- Nie chcę, żeby się rozczarował.
I to takie ryzykowne.
Zresztą nie mam najmniejszego pojęcia, co on jest wart.
Solomon pokiwał ze spokojem głową.
- Wytłumaczyłem mu to wszystko.
Przesłuchałem go raz jeszcze i kazałem słuchać również kilku swoim ludziom.
Wyłożyłem rzecz jasno jak na dłoni.
To nie Tin Pan Alley*, to Aleja Boleści Serca, powiedziałem.
Stary chiński dowcip.
Udaje się jednemu na dziesięć tysięcy.
Ponure życie, oczekiwanie na szansę przez długie lata, a najgorsze ze
wszystkiego to dostać tę szansę i zrobić klapę.
Szczerze to wszystko mu przedstawiłem.
Powiedziałem, że ma miękkie uderzenie i niezły głos, ale w jego grze i śpiewie
nie ma nic oryginalnego, a jego piosenki, te napisane przez niego samego, to
popłuczyny.
Powiedziałem, że nie sądzę, żeby miał w sobie to coś specjalnego, tę jakąś
iskrę bożą, która stanowi o popularności wykonawcy.
- Jak to przyjął?
- Po żołniersku - przyznał Solomon.
- Ale mówił pan, że będzie u pana pracował...
- W biurze.
Nie jako wykonawca.
Och, może za kilka lat, jak już dojrzeje, znajdzie swój styl.
Tonację, jak to określa.
No, oczywiście, mogę się mylić.
Już się nieraz myliłem.
- Uśmiechnął się kwaśno, przypominając sobie błędy, stracone okazje.
- Jak mówiłem, ma dobre ucho i wie prawie wszystko o całej masie współczesnych
artystów, w czym są dobrzy, gdzie zalewają, co zrobili.
Będzie bardzo użyteczny, jak myślę, przy plewieniu tych beznadziejnych, którzy
zalewają moje biuro, i wyłapywaniu tego jednego lub dwóch, co to mogą do czegoś
dojść.
Nie jest to zajęcie tak twórcze, jak by sobie życzył, ale mimo wszystko
twórcze.
Rozumie pan, o czym mówię?
- Wydaje mi się, że tak.
A on powiedział, że będzie to robił?
- Tak.
- Bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że dał mu pan szansę.
- To żadna uprzejmość, tylko interes.
Czuję, że mogę zawierzyć jego sądom.
Nieczęsto mi się coś takiego zdarza z ludźmi.
Solomon mówił, a Strand zaczął wytwarzać sobie o nim nowe pojęcie.
Nie był to jowialny żartowniś, opowiadający z nowojorskim akcentem dowcipy na
przyjęciach ani miły sąsiad przynoszący w darze bochenek chleba, lecz bystry,
kuty na cztery nogi wyga, uczciwy i nieubłagany w ocenie możliwości, usposobień,
zalet i braków.
- Jimmy będzie szczęśliwy, mając pana jako szefa - rzekł.
- Mam nadzieję, że będzie tak uważał.
I mam nadzieję, że to będzie prawda.
Istnieje milion pułapek.
- Solomon wstał.
- Nie chcę pana męczyć.
Będę ruszał w drogę.
- Wcale mnie pan nie zmęczył.
Doktor kazał mi jutro wstać i zacząć spacery.
Milę dziennie.
- Prawdę mówiąc, muszę jechać do miasta - przyznał Solomon.
- Muszę być w biurze o drugiej.
Pewna śpiewaczka zrobiła właśnie dla nas nagranie, które, jak zdecydowała, jej
się nie podoba czy też pedziowaty mąż wmówił jej, że się nie podoba, i ona chce
zacząć wszystko od nowa.
Będą łzy.
- Skrzywił się na myśl o scenie, która odegra się w jego biurze tego
popołudnia.

Strona 104

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Będą żądania.
Zaoszczędzę jakieś pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Nellie zostaje.
Chciałaby bardzo wpaść tutaj i zobaczyć się z panem.
- Oczywiście, bardzo proszę.
- Powiem jej.
Niech się pan ma dobrze, Allen.
Nie wyłowili pana z fal, żeby nam się pan wymknął.
- Zaczął odchodzić.
- Och, obawiam się, że nie podziękowałem panu za magnetofon i kasety - dorzucił
Strand.
Solomon wzruszył ramionami.
- To głupstwo - rzekł.
- Ja rozprowadzam muzykę w taki sam sposób jak ci faceci z koszykami na Piątej
Alei precle.
Kiedy się pan poczuje lepiej, musi pan przyjść do nas i zjeść z nami kolację.
Nellie mówi, że polubiła pana w ciągu tego jednego wieczoru.
- Mamy wspólne sekrety - wyjaśnił Strand i pomachał na pożegnanie odchodzącemu
Solomonowi.
Przez długi czas patrzył na morze, po czym z roztargnieniem sięgnął po chleb i
ułamał sobie kawałek.
- Jak dotąd nie widziałam żadnych pogromów - powiedziała Nellie Solomon podczas
kolacji.
śydzi, zamordowani i żyjący, byli mile widziani.
Strand ugryzł kawałek chleba, smakując grubo mieloną pszenicę.
Upieczony z miłością.
Zapadł w drzemkę.
Drzemanie, pomyślał, kiedy dźwięk przyboju odpłynął z jego świadomości,
drzemanie może stać się całodziennym zajęciem.
Obudziły go głosy.
Leslie i Linda Roberts wchodziły po schodach prowadzących z plaży na taras.
Leslie niosła sztalugi i obraz, nad którym pracowała, a Linda wielkie pudło z
farbami i pędzlami oraz paletę.
Obie były bose.
Linda w kwiecistym różowym stroju kąpielowym, który ujawniał, że ma zgrabną
figurę, długie nogi i wąską talię.
Kościste ramiona i niepokaźny biust były modne, kobieca nadbudowa w modzie na
łamach pism, w których pozowały wysokie, zagłodzone dziewczyny w najnowszych
strojach.
Raz jeszcze Strand odczuł wątpliwości co do Hazena i Lindy Roberts.
Mężczyźni ganiali za tego rodzaju rzeczami w dzisiejszych czasach.
Może obie: pani Solomon i pani Roberts?
Może Hazen wcale nie był tak samotny, jak mówił pan Solomon.
Całkiem nie.
Przypomniał sobie Linde Roberts widzianą przez mgiełkę piany, miotaną przez
walące w nią fale, z uniesionymi rękami gotującą się do rzucenia liny
ratunkowej, a potem, kiedy wróciła mu przytomność i leżał na mokrym piasku,
dotyk na swoich ustach jej warg tchnących mu z powrotem życie do płuc.
Tak, była znacznie lepsza niż tylko modna.
Ludzi nie można osądzać na podstawie tego, co mówią przy stole podczas kolacji.
Pewnego dnia powie jej to wszystko.
Lecz będą musieli być tylko we dwoje.
Leslie miała na sobie krótką bawełnianą spódnicę i luźną bluzkę bez rękawów.
Też się opaliła i było jej z tym do twarzy.
- Jak minął ranek?
- spytała wchodząc na taras.
- Świetnie - odparł.
- A wam?
- Szczęśliwie przepacykowany - rzekła Leslie, stawiając sztalugi i opierając
płótno o krzesło.
Strand zauważył, że dopiero naszkicowała wydmową scenerię z szarym domem w
oddali i położyła różnokolorowe plamy tu i ówdzie, jakby zaznaczając, jakim
kolorem pokryje powierzchnię.
- Nie określiłabym tego jako pacykowanie - wtrąciła Linda Roberts.
- Właśnie dziwiłam się, jaką wykazuje pewność w tym, co robi.
Nawet gdy ja jej gadam nad uchem przez cały ranek.
- To żadne tam gadanie - powiedziała Leslie do męża.
- Linda była we wszystkich muzeach w Europie, których ja nigdy nie widziałam, i

Strona 105

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

dopiero teraz zaczynam domyślać się, co straciłam.
Lindo, nie bądź taka skromna, bo wiesz mnóstwo o malarstwie.
- Russell mnie pilnuje - wyjaśniła pani Roberts.
- Zmusza do kupowania obrazów.
Niektóre z nich są naprawdę przedziwne.
To on skłonił mnie do kupienia tych galerii, tutaj i w Paryżu.
Twierdzi, że muszę się stać mecenasem sztuki.
Mecenaską?
Nikt nie zna teraz takich słów.
Przewodniczący, pani przewodnicząca, prezeska, pani prezes.
Świat robi się zbyt skomplikowany.
Kobiety w Akademii Marynarki Wojennej.
Zdziwilibyście się, ile listów dostaję od różnych kobiecych organizacji z
prośbą o poparcie sprawy przerywania ciąży i Bóg wie czego jeszcze.
W każdym razie to wspaniały sposób spędzenia ranka...
takie obserwowanie ładnej kobiety robiącej coś i wiedzącej, co robi.
- Ja tylko dobrze udaję - oznajmiła Leslie.
- I jeszcze do tego gra na fortepianie - rzekła pani Roberts.
- Czuję się absolutnie jak karzełek.
Teraz muszę pójść do miasteczka i zrobić porządek ze swoją głową.
Plaża, słońce i morze są wspaniałe i wdzięczna jestem Russellowi, że mogę
korzystać z jego domu, ale to, co robią z włosami, to wprost przechodzi ludzkie
pojęcie.
Leslie, mam nadzieję, że nie zaniepokoiłam cię...
hm, tym, o czym rozmawiałyśmy.
- Nie, zupełnie nie - zbyła ją Leslie.
- No to spotkamy się przy lunchu - powiedziała pani Roberts i weszła do domu.
- O co chodziło?
- spytał Strand.
- O czym rozmawiałyście?
- O niczym.
- Daj spokój, Leslie.
- Widział przecież, że żona jest zatroskana.
- Nonsens - upierała się Leslie.
- Ona po prostu plecie.
Plecie, co jej ślina na język przyniesie.
- Westchnęła.
- Chodziło o nos Karoliny.
- Biedna Karolina - westchnął Strand.
- Jestem w dużej mierze odpowiedzialny za ten nos.
Czy Linda rozmawiała z Eleonorą?
- Nie.
Wpadła na to zupełnie sama.
- No ale co, u licha, można na to poradzić?
- Jej zdaniem Karolina powinna się dać zoperować.
Teraz.
Zanim wyjedzie do collegeu.
Będzie absolutną pięknością, twierdzi Linda, i chłopcy będą się za nią wprost
uganiać...
- I co w tym dobrego?
Leslie wzruszyła ramionami.
- Zmieniłoby to zupełnie jej spojrzenie na świat i życie, według Lindy.
Przytaczała przykłady.
Jej siostrzenice, koleżanki szkolne, nieśmiałe osóbki żyjące teraz jak księżne.
- Karolina chyba daje sobie radę i bez tego, z takim nosem czy innym -
powiedział Strand wycofując się do defensywy.
- Ten młodzieniec, ten student drugiego roku z uniwersytetu Westleyan, George
Anderson, przychodzi po nią niemal co wieczór.
- Nie lubię go - przyznała się Leslie.
- To inna kwestia.
Po raz pierwszy chłopiec, w ogóle jakiś chłopiec, okazuje jej zainteresowanie.
- To zepsuty młokos - protestowała Leslie, nie zważając na to, co mówił Strand.
- Chłopak w tym wieku i taki fantastyczny wóz.
- Chłopak jeździł corvettą.
- I sposób, w jaki on wjeżdża na podjazd i zatrzymuje się z piskiem hamulców
niczym jakiś gwiazdor filmowy.
Zdecydowanie go nie lubię.
W stosunku do nas jest ledwie uprzejmy i warczy na Karolinę, jeśli spóźni się o

Strona 106

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

minutę, a jego lordowska mość musi czekać.
Mówię ci, wysiaduję do późnej nocy, póki ona nie wróci do domu, a nigdy nie
robiłam tego w wypadku Eleonory i któregokolwiek z jej kawalerów.
- Eleonora była inna.
Nosy nie mają z tym nic wspólnego.
- Nigdy nie wiadomo.
- W każdym razie - orzekł Strand - wraca do domu wcześnie i w całości, prawda?
- Do tej pory - zgodziła się posępnie Leslie.
- Byłbym wdzięczny Lindzie Roberts, gdyby zachowała dla siebie swoje opinie.
- To wybrałeś sobie nieodpowiednią osobę - zaśmiała się Leslie.
- Ale nie mówmy już o tym.
Człowiek, który przychodzi dopiero do siebie po zawale, ma ważniejsze
zmartwienia.
Eleonora przyjedzie na weekend, to z nią pogadam.
- Czyżbyś rzeczywiście traktowała to poważnie?
- spytał z niedowierzaniem.
- Połowicznie - odparła.
- Och, Jimmy telefonował dziś rano.
Spałeś, więc cię nie budziłam.
Dostał pracę.
- Wiem.
Był tu Herb Solomon i mówił mi o tym.
Przyniósł bochenek chleba upieczony własnoręcznie przez jego żonę.
Zjemy go na lunch.
Pan Ketley zabrał go do kuchni.
- To miło ze strony Solomona.
Co ty myślisz o tej pracy?
- Nie zaszkodzi mu.
- On jest strasznie młody jak na ten rodzaj zajęcia.
- Szybko dojrzeje w tym interesie.
Leslie westchnęła.
- Pójdę chyba do wróżki, żeby się dowiedzieć, co się stanie z naszą rodziną w
ciągu następnych pięciu lat.
Linda ma jakąś Cygankę w Greenwich Village i twierdzi, że jest wprost
fantastyczna.
Horoskopy.
Przepowiedziała śmierć pana Robertsa.
- Właśnie czegoś takiego nam teraz trzeba - skonstatował Strand z ironią.
- Powiedz Lindzie Roberts, żeby raczej się ograniczyła do roli mecenasa czy
mecenaski sztuki.
- Ona chce jak najlepiej.
Nie jest wcale taka głupia, na jaką wygląda.
- Wcale nie - zgodził się Strand.
- Sama czuje się niepewna i przerażona resztą życia i wciąż jeszcze nie
przebolała śmierci męża.
Źle się też czuje w roli bogatej wdowy, no i ukrywa to wszystko udając, że jest
lekkomyślna.
Woli, żeby ludzie raczej się z niej śmieli, niż nad nią litowali.
Każdy nosi jakąś maskę.
- A ty?
- spytał.
- Ja udaję, że jestem dużą, dorosłą, poważną kobietą - odparła - chociaż wiem,
że naprawdę to jestem zaledwie osiemnastoletnią dziewczyną, która nie jest
pewna, czy chłopcy ją lubią, czy też nie.
- Roześmiała się, wstała, nachyliła się nad mężem i pocałowała go w czubek
głowy.
- Słońce nie robi strasznych rzeczy z twoimi włosami - dodała.
- Idę do domu i przebiorę się na lunch.
Kiedy jednak weszła do domu, usłyszał, że gra na fortepianie coś smutnego i
skomplikowanego, czego nie mógł rozpoznać.
Pewnego razu wszedł do saloniku, a ona grała Bacha.
Zapytał wtedy, co myśli siedząc przy fortepianie.
- Mam nadzieję - odpowiedziała - że zwracam się do Boga.
Teraz, siedząc na słońcu nad brzegiem morza, opalony niczym okaz zdrowia, lecz
przecież wątły i ledwo wyzwolony od rurek, aparatury i migających czujników
szpitalnych, słuchał mrocznej, i nie znanej muzyki granej przez żonę.
A jej radzono, by udała się do Cyganek, które przepowiedziały Lindzie Roberts
śmierć jej męża.

Strona 107

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Gwiazdy na swoich trajektoriach, fatum w wirujących planetach, śmierć na
korytarzach...
Chryste, pomyślał, wątły i kruchy na wygodnym leżaku, otulony kocami, co będzie
ze mną, co będzie z nami wszystkimi?
Część Druga.
Rozdział 9.
Stał przy oknie w hotelu Crillon i patrzył na obelisk, na kamienne konie
stające dęba na eleganckim, rozległym placu de la Concorde.
Plac, z Sekwaną i Izbą Deputowanych w oddali, był niemal pusty w mlecznym
świetle słońca, ponieważ, jak tłumaczył im po przyjeździe Hazen, w sierpniu
wszyscy z Paryża wyjeżdżają.
Strandowi to, że znalazł się tutaj, wydawało się niemal cudem.
Kiedy Hazen oznajmił im, że ma pilne sprawy do załatwienia w Europie i że
spółka, dla której pracuje, daje do dyspozycji należący do zrzeszenia
odrzutowiec, po czym zaproponował, żeby Strandowie i Linda Roberts mu
towarzyszyli, bo są wolne miejsca, a on nie znosi podróżować samotnie, Strand
powiedział natychmiast: - To niemożliwe.
- Namawiał Leslie, żeby wybrała się sama, ona jednak oświadczyła, że bez niego
nie pojedzie.
Próbował wymawiać się chorobą, ale codziennie odbywał milowy spacer po plaży i
prawda była taka, że czuł się całkiem nieźle jak na człowieka w jego wieku,
któremu zaledwie przed sześcioma tygodniami śmierć zaglądała w oczy.
Doktor Caldwell zapewniał, że podróż dobrze mu zrobi.
śenowała go szczodrość propozycji Hazena, jednakże Leslie tak strasznie
pragnęła jechać, że byłoby okrucieństwem pozbawić ją tej szansy, pomyślał.
Eleonora również orzekła, że to grzech odrzucać dary, które łaskawy los, pod
postacią Russella Hazena, mu ofiarowuje.
Kobiety, myślał, przyjmują uprzejmości bardziej naturalnie niż mężczyźni.
W końcu przyjął niechętnie tę propozycję, ale teraz po tygodniu w Paryżu,
tygodniu niespiesznych wędrówek jego ulicami, których nazwy pamiętał z
młodzieńczych lektur, przesiadywania w kawiarniach pod gołym niebem i leniwego
przerzucania "Figaro" i "Le Monde", z zadowoleniem stwierdziwszy, że nie
zapomniał jeszcze całkiem szkolnej francuszczyzny - czuł wdzięczność do Leslie,
że się tak upierała.
Rzeczywiście, w Ameryce nic go w tej chwili nie trzymało.
Pan Babcock go odwiedził, jak obiecywał Hazen, i okazał się sympatycznym,
nieśmiałym, dość nudnym, niskim mężczyzną.
Rozmowa była taktownie krótka i kiedy pan Babcock określił zakres jego
obowiązków, Strand z ulgą sobie uświadomił, że mając za sobą tyle lat nauczania
historii nie będzie musiał przygotowywać się do zajęć.
Leslie wybrała się do Dunberry na inspekcję domu, w którym mieli się ulokować,
i uznała go za nadający się do zamieszkania.
Potrzebowali samochodu, żeby móc jeździć do miasta, Hazen więc zaoferował im
stare kombi, a pan Ketley uczył Leslie prowadzić.
Była nerwowym kierowcą, zdała jednak egzamin za pierwszym podejściem i teraz
już miała prawo jazdy.
Linda, choć ze swojej galerii i życia towarzyskiego znała mielizny
francuskiego, jak to nazywała, powiedziała im, że podczas swojego pierwszego,
krótkiego pobytu we Francji przyjemniej spędzą czas po prostu oglądając to, co
Francuzi stworzyli i zebrali przez wieki, nie borykając się z samą tą nacją.
Trzymali się na uboczu, traktując jej sugestię jako mądrą radę, i dzięki temu
uniknęli rygorów nie całkiem dwujęzycznego życia towarzyskiego.
Jak to określiła Linda, oszczędzili sobie rozczarowania przy porównywaniu tego,
co Francuzi osiągnęli, z tym, czym się stali.
W wypadku Stranda zwiedzanie miasta zostało ograniczone, ponieważ doktor
Caldwell ostrzegał go, żeby nie przesadzał.
Towarzyszenie Leslie i Lindzie w ich niezliczonych wyprawach do muzeów, galerii
i kościołów z pewnością nie zyskałoby aprobaty w oczach doktora Caldwella.
Szybko więc pogrążył się w miłej i beztroskiej rutynie, spędzając większość
dnia w samotności.
Sypiał długo, budząc się we wspaniale urządzonym wielkim pokoju i zjadając z
Leslie śniadanie.
Kiedy ona wychodziła spotkać się z Lindą, on wracał do łóżka i spał jeszcze z
godzinę lub dłużej.
Potem, ogolony i wykąpany, spacerował leniwie, oglądając witryny rue de
Faubourg St Honore czy rue de la Paix, podziwiając bogate wystawy sklepów, ale
wolny od żądzy posiadania.
Spotykał się ze swoimi paniami na lunchu w bistrze i przysłuchiwał się z

Strona 108

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

rozkoszną obojętnością ich opowiadaniom o skarbach oglądanych tego
przedpołudnia.
Potem wracał do hotelu na sjestę, nie spiesząc się, zadowolony, że porzuci na
czas jakiś paryski rozgardiasz, zanim znów wyjdzie na dwór i zasiądzie z
gazetami na tarasie pod gołym niebem, usypiany dźwiękiem nie całkiem zrozumiałej
mowy, na pół czytając, na pół obserwując, z lekkim uśmieszkiem na ustach, barwny
potok przechodniów, aprobując bez pożądania mijające go ładne, szykowne kobiety
i dziewczyny, przypatrując się z zainteresowaniem japońskim turystom, którzy
podobnie jak on przybyli tu na krótko.
Hazen pojawiał się tylko od czasu do czasu.
Latał niemal co dzień do rozmaitych miast, do Wiednia, Madrytu, Zurychu,
Monachium, Brukseli, próbując uładzić, jak to określał, wielonarodowy chaos.
- Nie odczujecie mojej nieobecności - zapewniał Stranda.
- Linda zna Paryż lepiej od większości Francuzów i naprawdę lepszego
przewodnika od niej nie znaleźlibyście.
Wiedza o Paryżu zgromadzona przez Linde obejmowała również informacje, jak
znaleźć najlepsze czynne w sierpniu restauracje, i po raz pierwszy od swoich
dwudziestych urodzin Strand stwierdził, że przybiera na wadze i co wieczór
kładzie się na lekkim rauszu po francuskim winie.
Hazen zapraszał też Karolinę, ale ta z nieoczekiwaną, świeżo nabytą powagą
oświadczyła, że nie może przerwać treningu lekkoatletycznego.
Jeśli nie siedziała w małej klinice dla zwierząt, to ciężko pracowała przez
wiele godzin dziennie pod okiem trenera ze szkoły w Easthampton.
Poprawiła już swój czas na setkę, a teraz szlifowała bieg na dwieście
dwadzieścia jardów.
- Nie zaryzykuję wyjazdu - rzekła, kiedy powiedziano jej, że zaproszenie Hazena
obejmuje i ją.
- Mam całe życie na to, żeby zobaczyć Europę, ale tego lata muszę zejść
przynajmniej na dziesięć i pięć dziesiątych sekundy.
Nie zniosłabym myśli, że pojawię się w Arizonie jako kompletna niedojda,
wiedząc, że wszyscy będą pytać: "Co ta tłusta szkapa robi w tym wyścigu"?
- Hazen przyznał jej rację i zapewnił Stranda, że Ketleyowie nią się
zaopiekują.
Pan Ketley w trosce o jej nową karierę wytrzasnął skądś książkę o właściwym
odżywianiu lekkoatletów i jego żona korzystając z podanych w niej przepisów
przygotowywała dla Karoliny specjalne posiłki.
Tak więc Strand, zadowolony z siebie, umiarkowanie zażywający zagranicznych
uciech pięćdziesięciolatek, stał w promieniach popołudniowego słońca przy oknie
wielkiego pokoju patrząc na samo serce kraju, który kochał na odległość i
którego nie miał nadziei odwiedzić.
Hazen wrócił tego wieczoru z Madrytu o takiej porze, że zabrał ich wszystkich
na kolację do eleganckiej, niewielkiej restauracji oferującej specjały kuchni
burgundzkiej i odpowiednie do nich wina.
Był w świątecznym nastroju i żartował z maitre dhótel o tym, jak to ceny w La
Tache poszły w górę od czasu, gdy był tu ostatnim razem.
Strand nie widział karty win, ale sądząc po cenach widniejących w jadłospisie
przypuszczał, że posiłek dla ich czwórki będzie kosztował dobrze ponad dwieście
dolarów.
Kiedy został ulokowany w hotelu w imponującym pokoju z widokiem na plac de la
Concorde, protestował słabo czyniąc Hazenowi wyrzuty z powodu jego rozrzutności.
- Bzdury, chłopie - rzekł Hazen.
- Zasmakowanie luksusu wchodzi w obręb edukacji każdej myślącej istoty
ludzkiej.
Uczy ją, jak jest niezbędny.
Łatwo się to mówi facetowi, który odziedziczył dom o szesnastu sypialniach,
pomyślał Strand.
Linda usłyszała tę wymianę zdań i powiedziała mu potem: - Nie nadeptuj na jego
kompleks świętego Mikołaja.
Bardzo się złości, jeśli myśli, że ktoś usiłuje go odwieść od szczodrobliwości
wobec nas, prostaczków.
To "nas" oznacza dyplomatyczne włączenie jej osoby, pomyślał Strand, i świadczy
o wrodzonej Lindzie słodyczy.
Z każdym dniem odczuwał wobec niej większą wdzięczność widząc, jak poświęca
cały swój czas, żeby Leslie maksymalnie wykorzystała pobyt w Paryżu, i oglądając
promienną twarz żony po spędzeniu popołudnia w galeriach czy też w pracowni
młodego malarza, który, według Lindy, z pewnością stanie się w przyszłości
sławny.
- Jeśli człowiek nie potrafi malować tutaj, to nie potrafi malować nigdzie -

Strona 109

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

orzekła Leslie z entuzjazmem usuwającym w cień jej zazwyczaj dobrze rozwinięty
zmysł krytyczny.
Po zjedzeniu jambon persille i entrecóte marchand de vin oraz tarty z gruszkami
na gorąco Linda oświadczyła: - Czterdzieści pięć razy przelatywałam przez ocean,
ale tym razem jest najprzyjemniej.
- Uniosła kieliszek.
- Myślę, że powinniśmy wypić zdrowie grona, które się do tego przyczyniło.
Przepili z radością do siebie.
Hazen nie wylewał za kołnierz i kiedy podano kawę, zrobił się wylewny i
jowialny.
- Mam pomysł - oznajmił.
- Zostały mi trzy dni przed odlotem do Arabii Saudyjskiej, więc proponuję,
żebyśmy je wykorzystali.
Leslie, czy byłaś kiedy w dolinie Loary?
- Byłam zaledwie w New Haven - odparła Leslie zarumieniona po winie.
Zafundowała sobie nową toaletę, bo Linda powiedziała, że kobiecie nie wystarczy
być w Paryżu, musi mieć się w czym pokazać.
Sukienka była bardzo twarzowa, w głębokim kolorze śliwkowym, obcisła, ze
śmiałym dekoltem z przodu ukazującym easthamptońską miodową opaleniznę i
rozkoszny zarys piersi.
- To moja wężowa skóra - rzekła do Stranda ubierając się w nią.
- Mam nadzieję, że nie jesteś zaszokowany.
- Raczej zachwycony - odparł lojalnie, nie przesadzając zbytnio.
- Może wypożyczylibyśmy sobie jutro rano samochód, pooglądali zamki nad Loarą i
wypili trochę vouvray?
- spytał Hazen.
- A jeśli wciąż jeszcze urządzają widowiska son et lumiere, poczciwy Allen
będzie mógł sobie odświeżyć znajomość francuskiej historii.
- W Chenonceaux - odezwał się Strand, lekko się popisując - Katarzyna
Medycejska kazała zazwyczaj na dziedzińcu torturować swoich więźniów, żeby
zabawić damy i panów przybyłych do niej w gości.
- Krwiożerczy Francuzi - orzekł Hazen.
- Z tego, co czytałem - wtrącił Strand - wynika, że zaprzestali tych praktyk.
Przynajmniej jako rozrywki publicznej.
- Teraz robią to dla zysku.
Amerykanom.
W interesach i polityce.
Ale dajmy im stulecie lub dwa - dodał Hazen - a znowu pewno zabiorą się do
więźniów.
W każdym razie nie zrobią tego w ciągu najbliższych trzech dni, o ile nie
zmieni się przypadkiem rząd albo komuniści nie obejmą władzy w Orleanie.
Jak myślicie, czy wygrzebiemy się do dziesiątej rano?
- Russell, stale jesteś w rozjazdach - powiedziała Linda.
- Myślę, że mógłbyś posiedzieć dzień lub dwa na jednym miejscu.
Dlaczego nie mielibyśmy wszyscy polecieć do Nicei i wpaść do mojego domu w
Mougins?
Słyszałam, że pogoda jest teraz boska, a ogród w całej swej krasie.
Hazen spojrzał na nią groźnie.
- Linda - odezwał się nieoczekiwanie ostro.
- Leslie i Allen nie przelecieli trzech tysięcy mil po to, żeby siedzieć w
jakimś idiotycznym ogrodzie.
Mogą sobie po powrocie siedzieć u mnie w ogrodzie, jeśli tylko będą chcieli.
W każdym razie zapowiedziałem pilotom, że mają trzy dni wolne.
Potrzeba im odpoczynku.
- Przecież możemy polecieć do Nicei samolotem Air France - oponowała Linda.
- Jak inni śmiertelnicy.
Ponadto w dolinie Loary będą tłumy turystów.
Będziemy mieć szczęście, jeśli znajdziemy pokoje w hotelu.
- Pozwól, że ja się o to zatroszczę - oznajmił Hazen podniesionym głosem.
- Byłoby hańbą, gdyby Leslie i Allen wrócili do Ameryki nie zobaczywszy mojego
małego domku w Mougins - obstawała przy swoim Linda.
- Muszą już mieć po uszy hoteli.
Bo ja mam.
We Francji są jeszcze inne rzeczy prócz hoteli.
- Byłoby hańbą, gdyby wrócili do Ameryki nie zobaczywszy Verdun i Mont St
Michel, i katedry w Rouen, i jaskiń Lascaux, i miliona innych rzeczy, ale oni
mają tylko dwa tygodnie - powiedział głośno Hazen.
- Jezu, ależ z ciebie uparta kobieta, Lindo.

Strona 110

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Leslie, Allen - zwróciła się do nich Linda.
- Co chcecie robić?
Leslie popatrzyła szybko na męża oczekując jakiegoś znaku.
Strand czułby się najszczęśliwszy, gdyby mógł pozostać w Paryżu i robić to, co
robił tu od początku.
Lecz nie należało ignorować rozdrażnienia brzmiącego w głosie Hazena.
- Jestem pewien, że Leslie pragnęłaby zobaczyć twój dom, Lindo.
Ale wiem też, że żałowałaby, gdyby straciła okazję zobaczenia chateaux - odparł
dyplomatycznie.
Leslie obdarzyła go pełnym wdzięczności uśmiechem.
- A zatem sprawa rozstrzygnięta - orzekł Hazen z satysfakcją.
- I już żadnych idiotycznych sporów, Lindo.
Nienawidzę kłótni na wakacjach.
Dość ich mam w kancelarii.
- Czy ty kiedy przegrałeś w sporze, Russell?
- spytała Linda delikatnie.
- Nie.
- Hazen się roześmiał, powrócił mu dobry humor.
- Cieszę się, że nie pracuję dla ciebie - oznajmiła Linda.
- Ja też.
- Sięgnął po dłoń Lindy i pocałował ją szarmancko.
- A więc...
jutro o dziesiątej rano.
Stroje sportowe.
- Leslie - zagadnęła Linda - wiesz, co możemy zrobić, kiedy pozbędziemy się
tego zwierzaka w ludzkim ciele...
pozwolimy mu, żeby sobie poleciał z powrotem do Ameryki tym swoim samolocikiem,
a same zostaniemy i wybierzemy się do Mougins na własną rękę.
Polecimy do domu, kiedy będziemy miały na to ochotę.
- To byłoby wspaniale - odparła Leslie.
- Tylko że ja muszę wracać do domu i zacząć przygotowania do przeprowadzki.
Musimy być w Dunberry do dziesiątego września.
Może w przyszłym roku.
Będzie się na co cieszyć, prawda, Allen?
- Ja się już na to cieszę - zapewnił Strand.
Jeśli będzie jakiś przyszły rok, pomyślał.
Leżał w łóżku, obserwując Leslie, która w koszuli nocnej siedziała przed
lustrem i szczotkowała włosy.
- Był to przyjemny wieczór, prawda?
- rzekł.
- Więcej niż przyjemny.
Jak wszystkie te wieczory.
Z wyjątkiem tej małej próby sił między Russellem a Lindą.
Przez chwilę leżał w milczeniu.
- Powiedz mi, czy miałem rację mówiąc, że wolisz pojechać nad Loarę niż do domu
Lindy?
- spytał.
- Miałeś rację, że tak powiedziałeś - odparła.
Jej ręka ze szczotką unosiła się i opadała posuwiście i rytmicznie.
- Ale to nieprawda.
Mam już dość zwiedzania.
Kilka dni w ogrodzie na Południu stanowiłoby znakomite zakończenie naszej
wycieczki.
- A dlaczego tego nie powiedziałaś?
Zaśmiała się cicho.
- Kochanie, to przecież jego wakacje.
- Sądzę, że w gruncie rzeczy nie mamy wyboru.
- Na razie nie.
- Przestała szczotkować włosy i przyglądała się sobie w lustrze.
- Czy uważasz, że wyglądam młodziej niż przed dwoma tygodniami?
- O lata całe - zapewnił.
- Ja też tak myślę.
- Zabrała się znowu do szczotkowania włosów.
- Ale chciałabym popatrzeć przynajmniej raz na Morze Śródziemne.
- Następnym razem wybierając się do Europy - powiedział - sami zapłacimy za
siebie.
- Następnym razem - powtórzyła cicho.
- Kto wie, czy będzie następny raz?

Strona 111

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zaniepokoiło go echo jego własnych myśli.
W jakiś nieokreślony sposób czuł, że tego wieczoru oboje łakną pociechy, i
niemal poprosił Leslie, by przyszła do jego łóżka, żeby mógł spać tuląc ją w
ramionach.
Ale nie poprosił.
Nie wiedział, czy powinien być dumny z powodu swojej rozwagi, czy też gardzić
sobą z powodu własnego tchórzostwa.
Zamknął oczy i pogrążył się we śnie przy akompaniamencie jedwabistego odgłosu
szczotkowania włosów.
Kiedy nazajutrz rano o dziesiątej Strand, Leslie i Linda Roberts zeszli z
położonych obok siebie pokoi na dół, do westybulu, spotkała ich niespodzianka.
Oczekiwał ich Hazen z olśniewającą blondynką, która miała w ręce elegancką
czarną aktówkę.
Ubrana była nobliwie w prosty tweedowy kostium i pantofle na niskim obcasie.
- To jest pani Hareourt - przedstawił Hazen, wymawiając nazwisko z francuska,
bez końcowego t.
- Pracuje w naszej tutejszej kancelarii i zawiezie nas na południe.
Leci ze mną do Arabii Saudyjskiej, a przed odjazdem mamy jeszcze coś do
zrobienia.
Nie martwcie się, nie musicie zwracać się do niej po francusku.
Miała matkę Angielkę.
- Mówił szybko, jakby trochę speszony nie zapowiedzianym pojawieniem się pani
Hareourt.
- Pan Hazen zawsze z miejsca to oznajmia przedstawiając mnie Amerykanom -
odezwała się pani Hareourt z uśmiechem.
Z jej twarzy zniknęła rzeczowa surowość, a głos okazał się niski, przyjemny,
spokojny.
Mówiła z lekkim akcentem, ale nie drażniąco brytyjskim.
- Zupełnie jakby nie chciał, by go oskarżano, nawet przez moment, o
faworyzowanie Francuzów.
- Pani Hareourt jest prawniczką - dodał Hazen.
- Utrzymuję stosunki z francuskimi prawnikami tylko w razie konieczności.
No, bagaże już są w samochodzie.
To co, ruszamy?
- Wyszedł z westybulu razem z panią Hareourt, reszta towarzystwa podążyła za
nimi.
- Znaczna poprawa w porównaniu z poczciwym Conroyem, nie sądzicie?
- szepnął Strand.
- W każdym razie kosmetyczna - odparła Leslie.
Przy drzwiach czekał na nich wielki czarny cadillac.
Pani Hareourt siadła za kierownicą, obok niej Hazen.
- Pani Hareourt będzie prowadzić - wyjaśnił.
- Ja nie cierpię prowadzenia i wyskoczyłbym z samochodu jeszcze przed Potte St
Cloud, gdybym puścił za kierownicę Linde.
Wiem też, że Allen nie ma prawa jazdy, a Leslie jest jeszcze zbyt
niedoświadczonym kierowcą jak na jazdę po francuskich drogach.
Wygodnie wam tam z tyłu?
- Jakkolwiek proponował strój sportowy, miał na sobie ciemny garnitur, białą
koszulę z opinającym szyję kołnierzykiem i spokojny w kolorze krawat, co
nasunęło Strandowi pytanie, jak Hazen ubrałby się na pogrzeb.
Mimo że sam przytył trochę podczas pobytu w Paryżu, miał uczucie, że między
kołnierzykiem jego koszuli a jabłkiem Adama jest nieładna szpara.
- Doskonale, nie może być lepiej - odparł Strand.
Pani Hareourt zapaliła silnik i samochód ruszył.
Prowadziła zręcznie i pewnie, pokonując niewielki ruch uliczny.
Był piękny ranek, słoneczny, lecz nie upalny.
Strand oparł się wygodnie i obserwował z przyjemnością budynki w Paryżu, a
potem, kiedy przejechali już przez tunel pod Sekwaną i mknęli na południe,
zieloną krainę.
Zatrzymali się w Chartres i poszli do katedry.
Strand z rozkoszą poświęciłby lata całe na gruntowne zapoznanie się z tą
zabytkową budowlą, ale Hazena najwyraźniej irytowała grupa hałaśliwych turystów
z Niemiec, do których przemawiała w ich rodzinnym języku przewodniczka dobywając
z siebie głos o sile odpowiedniej na wiec polityczny.
- Wyjdźmy stąd - warknął po zaledwie dziesięciu minutach.
- Jestem głodny.
- Odmówił jednakże zjedzenia lunchu w Chartres.
- Rekomendowałem tutejszą katedrę, nie jedzenie.

Strona 112

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Znam doskonałą restaurację oddaloną o pół godziny drogi, tuż przy szosie.
Zjedli świetny lunch pod gołym niebem przy stoliku ustawionym w ogrodzie i
Hazen znowu zrobił się jowialny; zamówił dwie butelki montrachetu do tarty, ale
żartobliwie zabronił pani Harcourt wypić choćby troszeczkę, jako że prowadzi, a
ładunek cadillaca jest nader drogocenny.
Słuchała uprzejmie, choć prawie się nie odzywała, kiedy inni mówili.
Siedziała cicho, wyprostowana, niemal sztywno, jakby wakacyjny nastrój jej nie
dotyczył, jakby zdawała sobie sprawę, że jest pracownicą i jej szef jest obecny.
Zamknęła starannie samochód, bo aktówkę zostawiła na przednim siedzeniu.
Kiedy Strand i Leslie szli za innymi z powrotem do auta, Leslie zauważyła: - To
jest bujda.
- Co takiego?
- spytał Allen zaciekawiony.
- No ta scenka grana przez młodą pracownicę i wielkiego szefa.
Na nasz benefis.
- Och, Leslie.
- Nie trzeba być detektywem, żeby się domyślić, co mają do zrobienia w dolinie
Loary przed odlotem do Arabii Saudyjskiej.
- Nie wierzę - rzucił Strand lekko zaszokowany wrogością wyczuwaną w głosie
żony.
- Ale nawet jeżeli masz rację, to nie nasza sprawa.
- Ja po prostu nie lubię, jeśli ktoś myśli, że zdoła zamydlić mi oczy, i tyle -
odparła zaciskając usta Leslie.
- Pani Harcourt!
Ależ ananasy z tych dwojga!
Strand był zadowolony, że dotarli już do samochodu.
Nie miał ochoty na tego rodzaju rozmowy.
W hotelu w Tours mieli wszyscy pokoje na jednym piętrze i Strand dostrzegł
błysk złośliwości w oczach Leslie, kiedy stwierdziła, że pokój ich i Lindy
znajduje się na jednym końcu korytarza, a Hazena i pani Harcourt, znów
dźwigającej aktówkę, na drugim.
- Jak myślisz, co ona takiego ma w tej aktówce, że ciąga ją wszędzie ze sobą?
- zagadnęła Leslie.
- Tajemnice przemysłowe - odparł Strand.
- Russell mi mówił, że prowadzi pertraktacje w imieniu spółki, która składa
ofertę budowy siłowni atomowej w Arabii Saudyjskiej.
- A ja przypuszczam, że irygator.
- O Boże, Leslie!
Leslie zachichotała tylko, wchodząc do ich pokoju.
Następnego dnia, podczas zwiedzania Chambord i Chenonceaux, Leslie zachowywała
się w dalszym ciągu z rezerwą wobec pani Harcourt, ale jeśli Hazen albo ona
dostrzegli tę rezerwę, nie dali tego po sobie poznać.
Leslie za to nie ukrywała zachwytu nad wspaniałością i wyniosłością budynków i
kiedy stali w pięknie utrzymanym ogrodzie, patrząc na galerię zamku Chenonceaux
zbudowaną na kamiennych kolumnach nad rzeką Cher, powiedziała do Hazena: - Już
tylko ta chwila warta była wyprawy.
- Po czym ucałowała go w policzek.
Hazen uśmiechnął się zadowolony.
- A nie mówiłem, że to lepsze od wysiadywania i pocenia się w jakimś ogrodzie,
gdzie gryzą komary.
- Spojrzał na Linde.
- Następnym razem, mam nadzieję, udacie się tam, gdzie wam powiem, żebyście się
wybrali, i nie będę musiał załatwiać dla was wezwania sądowego.
- Komary są tylko po deszczu - wyjaśniła Linda z godnością - a nie padało przez
całe lato.
- No i znowu się zaczyna.
Wiesz, że kłamiesz.
- Hazen zwrócił się do reszty towarzystwa: - Słyszycie to?
Tylko po deszczu!
- Proszę - wtrąciła się Leslie.
- Proszę.
Niech panuje spokój i zgoda.
Przestań drażnić biedaka, Lindo.
- On ma taki niski próg wrzenia - powiedziała Linda z uśmiechem.
- Czasami nie mogę się wprost pohamować, żeby nie zobaczyć, jak szybko zacznie
buchać parą.
- Niski próg wrzenia!
Pani Harcourt, zna mnie pani od wielu lat i widziała pani, jak mnie prowokowano

Strona 113

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

w istotnych sprawach, boleśnie prowokowano w ważnych sprawach, boleśnie
prowokowano niskimi postępkami i jaskrawym brakiem kompetencji, bezczelnym
krętactwem.
Czy widziała pani, żebym kiedykolwiek wybuchnął?
- Hazen również był teraz rozbawiony.
- Zawsze był pan wzorem przyzwoitego zachowania, panie Hazen - odparła z powagą
pani Harcourt i dodała - w mojej obecności.
- Teraz to i pani mnie załatwiła - rzekł Hazen, dołączając się do ogólnego
śmiechu.
Po powrocie do pokoju hotelowego Leslie, przebierając się do kolacji,
zapomniała o koleżeńskim śmiechu tego popołudnia.
- Dowiedziałam się dziś po południu czegoś o pani Harcourt - oznajmiła.
- Czego?
- Strand westchnął w duszy.
Zdążył polubić tę młodą kobietę.
Sprawiała wrażenie skromnej, inteligentnej i wesołej, a jej obecność poprawiała
humor Hazenowi i czyniła z niego milszego kompana.
- Nie ma pana Harcourt.
Ona jest rozwiedziona.
- Jak to odkryłaś?
- Powiedziała mi Linda.
Ostatnim razem, kiedy ona i Russell byli razem w Paryżu, ta młoda prawniczka
towarzyszyła im przez cały czas.
Rozwódka.
- Rozwód nie jest grzechem śmiertelnym.
Większość naszych znajomych to rozwodnicy.
- Myślałam po prostu, że cię to zainteresuje.
Bardzo cię zainteresowała ta pani, jak mi się wydaje, więc pomyślałam, że może
zainteresuje cię też jej stan cywilny.
- Och, daj spokój, Leslie - oponował Strand, zaniepokojony.
- Jestem tylko uprzejmy.
- Wszyscy są bardzo uprzejmi.
- Głos Leslie nabrał niebezpiecznej ostrości.
- "Zawsze był pan wzorem przyzwoitego zachowania, panie Hazen - naśladowała
akcent pani Harcourt - w mojej obecności".
Panie Hazen!
Czy sądzisz, że ona w łóżku też go tak nazywa?
- Och, dość tego, Leslie - uciął Strand.
- Jesteś śmieszna.
- Nie warcz na mnie!
- krzyknęła.
Po czym skuliła się w fotelu, schowała twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
Był tak zaskoczony, że przez chwilę nie zrobił nic.
A następnie podszedł do żony, przykląkł i wziął ją w ramiona.
- Przykro mi, kochanie - powiedział.
- Przypuszczam, że chodziliśmy dzisiaj za dużo po słońcu i jesteśmy oboje
trochę zmęczeni.
Wciąż szlochając, gwałtownie odepchnęła jego ręce.
Łzy zmyły jej tusz z rzęs.
- Zostaw mnie.
Po prostu mnie zostaw.
Podniósł się wolno i ruszył ku drzwiom.
- Schodzę na dół - oznajmił ze spokojem.
- Kiedy zejdziesz, poszukaj mnie w barze.
Zamknął za sobą cicho drzwi.
Reszta towarzystwa odszukała go w barze, ale Leslie jeszcze się nie pojawiła.
Strand spędził pół godziny w samotności próbując dociec, co jej się stało, i
nie doszedł do żadnych wniosków.
Była osobą uczuciową, ale nie pozbawioną rozsądku, toteż taki wybuch stanowił
dla niego zagadkę.
Nigdy nie dał jej powodu do zazdrości, a kiedy otwarcie podziwiał jakąś ładną
kobietę, Leslie żartowała na ten temat wraz z nim.
Nadmiar nowych i różnorodnych doznań w zbyt krótkim czasie, zdecydował.
Powiedział reszcie towarzystwa, że Leslie czuła się zmęczona i położyła się na
chwilę, więc powinni zasiąść do kolacji bez niej.
Jedli dopiero pierwsze danie, kiedy Leslie pojawiła się w jadalni.
Zrobiła sobie świeży makijaż, uśmiechała się i wyglądała na pogodną.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała siadając na krześle, które Hazen

Strona 114

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

uprzejmie jej odsunął.
- To był długi dzień.
Umieram z głodu.
Wszystkie potrawy wyglądają i pachną smakowicie.
Dziękuję, Russell.
Co pani je, pani Harcourt?
Wygląda to nadzwyczajnie.
- Tutejsze pikantne kiełbaski z kartoflaną sałatką na ostro - odparła pani
Harcourt.
- Słyszałam, że mężczyźni lubią kobiety z dobrym apetytem - oznajmiła Leslie i
Strand zaczął znów się o nią martwić.
- Zjem to samo.
Byłabym wdzięczna, gdyby pani zamówiła to dla mnie.
Z moją francuszczyzną nigdy nie wiem, co dostanę, dopóki nie spróbuję.
Kolacja przebiegała normalnie, mówiono dużo o winach, głównie Hazen i Linda,
która broniła win prowansalskich, choć Leslie też wtrąciła kilka słów pochwały o
rozmaitych białych winach kalifornijskich.
- Jutro - zapowiedział Hazen, kiedy podano desery - koniec zwiedzania.
Przyjaciel pani Harcourt ma tu w pobliżu winnice i piwnice, w których leżakuje
vouvray, a ona zapewnia mnie, że wino jest doprawdy przednie, więc rano
pojedziemy tam i spróbujemy kilku butelek.
Wszyscy się zgadzają?
Wszyscy się zgadzali.
Strand zdecydował, że od jutra zacznie się zwracać do pani Harcourt po imieniu,
jeśli tylko uda mu się stwierdzić, jak ono brzmi.
- Nazywa się Larimmendi - dodała pani Harcourf.
- To znaczy ten winiarz.
Jest Baskiem, ale zakochał się w Touraine.
Był moim kolegą na prawie, zdecydował się jednak porzucić prawo na rzecz
winogron.
Mądry człowiek.
Nieomal go poślubiłam, ujrzawszy wszystkie te piękne butelki w jego piwnicach.
To czarujący mężczyzna, tylko że wypija tyle produkowanego przez siebie trunku,
że wątpię, by była z niego jako męża pociecha...
W tym momencie Strand zobaczył wysoką kobietę w szarym wełnianym żakiecie
idealnie pasującym do jej srebrnych włosów, która weszła do jadalni i
przystanęła przy drzwiach rozglądając się, jakby kogoś poszukiwała.
Następnie ruszyła w stronę ich stolika.
Kiedy zbliżała się do Hazena siedzącego tyłem do sali, Strand zauważył, że to
przystojna osoba, o szczupłej, ładnej twarzy i długim ostrym nosie,
przypominająca osiemnastowieczne piękności portretowane przez angielskich
malarzy.
Stanęła za Hazenem, patrzyła na niego przez chwilę z góry, po czym schyliła się
i cmoknęła go w czubek głowy.
- Dobry wieczór, kochany Russellu - powiedziała.
Głos miała ostry i "kochany" wymówiła z ironią.
Hazen obrócił się i spojrzał w górę.
- O Boże, Katarzyno, co ty tu robisz?
Zerwał się w popłochu, trzymana przez niego łyżeczka upadła z brzękiem na
talerz, a serwetka osunęła się na podłogę.
- Zjawiłam się zobaczyć, jak się wiedzie mojemu mężowi - odparła ze spokojem.
- Jeśli zapomniałeś, chodzi o ciebie, Russell.
Po tych słowach przy stole zapadła kłopotliwa cisza.
Oczy pani Hazen były bez wyrazu, o dziwnie rozszerzonych źrenicach.
Strand zaczął się zastanawiać, czy nie jest ona pod działaniem narkotyków.
- Jak się dowiedziałaś, że jestem tutaj?
- spytał Hazen zaczepnym tonem.
- W każdym razie nie możesz tego mieć za złe sobie, kochanie.
Wieści od ciebie są skąpe i przychodzą rzadko, czyż nie?
W twojej kancelarii byli na tyle uprzejmi, że mnie poinformowali.
No i oczywiście przyjaciele w Ameryce nie omieszkają dać mi znać o twojej
działalności.
Liczne zastępy przyjaciół.
- Zlustrowała z rozmysłem wszystkich siedzących przy stole, mierząc każdego
bacznym spojrzeniem.
- Ach, widzę, że masz ze sobą swój przenośny harem.
A ta przystojna para to pewno Strandowie, o których tyle słyszałam.
Strand wstał, bo nie wiedział, co mógłby zrobić innego.

Strona 115

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Hazen wyglądał tak, jakby daremnie próbował coś powiedzieć.
- Dobry wieczór, Lindo - kontynuowała nowo przybyła.
- Cieszę się, że tak dobrze wyglądasz.
Mam nadzieję, że kochany Russell troskliwie się tobą opiekuje.
- Bardzo troskliwie - rzekła Linda nerwowo.
- Jak zawsze.
Tamta pokiwała głową.
- Jak zawsze - powtórzyła.
Zwróciła się teraz do pani Harcourt: - A pani, widzę, wciąż jest w linii ataku,
żeby użyć sportowego terminu, który można uznać za odpowiedni na tę okazję.
Pani Harcourt złożyła serwetkę i podniosła się z godnością.
- Jeśli pan pozwoli, panie Hazen, to chciałabym udać się do swego pokoju -
rzekła.
- Oczywiście, oczywiście.
- Hazen mówił ochryple, jakby nagle zacisnęło mu się gardło.
Pani Hazen obróciła się i patrzyła, jak pani Harcourt przechodzi przez
jadalnię.
Odwróciła się z powrotem do stołu, dopiero kiedy tamta znikneła za drzwiami.
- To nadzwyczajne - rzekła nie zwracając się do nikogo w szczególności - jak
ona dba o swoją urodę.
Pochwalam to, że kobieta się nie opuszcza.
Russell, nie sądzisz, że najwyższy czas przedstawić mi twoich nowych
przyjaciół?
- Państwo Strand - bąknął Hazen.
- Cieszę się, że wreszcie państwa poznaję - oznajmiła pani Hazen.
- Mam nadzieję, że wydobrzał pan już po przeżyciach w falach Atlantyku, panie
Strand?
- Tak, dziękuję - odparł Strand, bo było jasne, że pani Hazen oczekuje, że on
coś powie, i gdyby się nie odezwał, mogła stać tu, milcząc oskarżycielsko, - W
dużej mierze dzięki pani mężowi i pani Roberts - dodał próbując ratować
sytuację.
- Oraz dzięki panu Conroyowi, którego, jak sądzę, pani zna.
Zawdzięczam im życie.
- Ach, wierny Conroy.
Zawsze pod ręką.
Chociaż nie przypuszczałam, że ratowanie życia wchodzi w zakres jego
obowiązków.
- Od czasu do czasu wpadała w kwiecisty retoryczny styl, który zapewne przejęła
od męża.
- Tak, mój mąż szeroko znany jest jako zbawca.
Tylko nie członków własnej rodziny.
Nie wiedziałam natomiast, że Linda dołączyła ratowanie życia do listy swoich
dobrych uczynków.
- Katarzyno, wprawiasz w zakłopotanie wszystkich obecnych.
- Hazen rozejrzał się z furią dokoła.
Czwórka angielskich turystów w średnim wieku siedząca przy sąsiednim stoliku
przysłuchiwała się z zainteresowaniem.
- Będę jutro po południu w Paryżu.
Może byśmy pogadali tam?
- Ale ja nie będę jutro w Paryżu - oznajmiła lodowatym tonem pani Hazen.
- Jadę samochodem do kraju Basków na wakacje i jest mi wygodniej rozmawiać tu.
Prócz tego...
- obeszła stół zmierzając ku krzesłu zwolnionemu przez panią Harcourt -
...myślę, że kieliszek wina dobrze mi zrobi.
Zostało jeszcze coś w tej butelce, Russell?
- Siadła z impetem.
- Leslie, Lindo, myślę, że lepiej będzie, jak sobie pójdziemy - odezwał się
Strand.
Leslie już na wpół wstała, ale pani Hazen chwyciła ją mocno za ramię.
- Proszę zostać.
Czułabym się okropnie winna myśląc, że zepsułam Russellowi to rozkoszne małe
przyjątko.
Ponadto mam do powiedzenia naszemu gospodarzowi pewne rzeczy, które i wy, jak
sądzę, powinniście usły...
- Proszę zabrać rękę - rzekła Leslie.
- Mój mąż i ja wychodzimy.
Pani Hazen nie puściła jej ramienia.
- Jeśli ktokolwiek z was wyjdzie, zacznę wrzeszczeć - ostrzegła.

Strona 116

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Głośno.
Leslie spróbowała uwolnić swoje ramię i pani Hazen wrzasnęła.
Było to dzikie, szarpiące nerwy, podobne do ryku syreny zawodzenie.
Kiedy umilkła, w jadalni panowała absolutna cisza, a inni stołownicy siedzieli
nieruchomo, jakby przymarznięci do miejsca pod działaniem jakiegoś nowego i
zabójczego, natychmiastowego środka.
- Panie Strand, Russell, proponuję, żebyście też usiedli.
I, Russell, wino stoi koło ciebie.
- Wzięła ze stołu kieliszek i wyciągnęła go w stronę męża.
- Bądź tak uprzejmy.
- Siadaj, Allen - powiedział chrapliwym głosem Hazen.
- Ta kobieta jest szalona.
- On też siadł.
Ręce mu się trzęsły, kiedy wyjmował butelkę z kubełka z lodem i nalewał trochę
wina do kieliszka pani Hazen.
Upiła łyczek ze znawstwem.
- Jedno muszę ci, Russell, przyznać, a mianowicie, że zawsze wiesz, jakie
wybierać wino.
Pragnę was przeprosić, panie i panowie, że zmuszona byłam uciec się do
krańcowych środków, lecz niestety zawiodły słabsze, takie jak listy, które
pozostały bez odpowiedzi przez trzy lata, i niezliczone telefony za Atlantyk.
A zresztą to zapewne jedyna sposobność wyłożenia moich racji w obecności osób
postronnych, które mogą dać świadectwo i w razie konieczności zeznać później
prawdę.
Russell...
- Zrobiła pauzę, jak orator przy mównicy, i upiła trochę wina.
- Russell, mam ci do powiedzenia tylko tyle, że daję ci wybór.
Gotowa jestem na jedną z dwu ewentualności.
Wystąpię o rozwód i znaczne, bardzo znaczne zabezpieczenie, hojne
zabezpieczenie, albo się zabiję.
- Katarzyno - wtrąciła się Linda - to maniacki pomysł.
- Lindo, zawsze mówiłaś za dużo.
Widzę, że nie pozbyłaś się tego zwyczaju - skarciła ją pani Hazen, po czym
zwróciła się znowu do Hazena, który siedział z zamkniętymi oczami i opuszczoną
głową, jak staruszek drzemiący w kącie.
- Russell - powiedziała - wiesz, że doskonale potrafię się o siebie postarać, a
więc nie przemawia przeze mnie chciwość.
Szczerze mówiąc, chcę tylko cię zranić.
Za wszystkie te lata gnębienia mnie, ignorowania, gardzenia mną, sypiania ze
mną, jakby była to szczególnie uciążliwa pokuta, którą nałożono na ciebie...
- Och, gówno - warknął Russell nie otwierając oczu i nie podnosząc głowy -
gówno, gówno, gówno!
- Jednym słowem, ponieważ straciłam już nadzieję na zmianę tego stanu rzeczy,
chcę się zemścić - ciągnęła pani Hazen tym samym niesamowitym, kategorycznym
tonem, jakim rozpoczęła swoją tyradę, jakby czytała przygotowaną i pieczołowicie
przećwiczoną mowę.
- Zemścić się za rozbicie rodziny, wyrzucenie moich córek, odebranie im wiary w
siebie, na skutek czego zrobiły się z nich głupie puszczalskie, których jedyną
ambicją jest powiększyć jak najbardziej odległość między sobą a rodziną.
Wreszcie zemścić się za zabicie mojego syna, a potem próbę zrzucenia na mnie
winy...
Hazen uniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią.
- To ty go rozpuściłaś, to ty zrobiłaś z niego homoseksualistę, to ty
przyjmowałaś w naszym domu tych jego przyjaciół homoseksualistów, wiedziałaś, że
wstrzykuje sobie heroinę i diabli wiedzą co jeszcze, i to ty mu dawałaś na to
pieniądze...
- A przez ciebie czuł się nic niewart.
Nie mogłeś zrobić z niego sławnego magnata przemysłowego zgodnie z twoim
wyobrażeniem - oświadczyła pani Hazen mściwym głosem przypominającym brzęk szkła
- więc go opuściłeś i pozwoliłeś mu odczuć, że nikogo nie obchodzi, czy żyje,
czy umarł.
Strand usiłował się przygarbić, uczynić niewidocznym, nie słuchać i nie
rozumieć.
Spojrzał w stronę Leslie.
Płakała, jej twarz wykrzywiał grymas.
Dwukrotnie w ciągu jednego wieczoru łzy, pomyślał machinalnie.
I tylko na taką myśl było go stać.
Nagle głos pani Hazen stał się rzeczowy.

Strona 117

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- No tak.
Jeśli będziesz utrudniał rozwód, jeśli twoja szczodrość nie pójdzie
wystarczająco daleko, by objąć żonę, postaram się o rozkolportowanie listy
twoich podbojów, wszystkich tych pań Harcourt, sekretarek, pulchnych żoneczek
naszych przyjaciół, którym tak uprzejmie pomagałeś w interesach czy w karierze
politycznej, puszczalskich aktoreczek, które cię pocieszały i pomagały zapomnieć
o oziębłych uściskach twojej żony i których nazwiska w gazecie staną się taką
interesującą lekturą.
- Jesteś wiedźmą - wyszeptał Hazen.
- Jeśli jestem, to ty mnie nią zrobiłeś.
I tego ci nie zapomnę.
Ale wracajmy do interesów - powiedziała pani Hazen niemal wesoło.
- Możesz sobie zatrzymać nowojorski dom.
To grobowiec, zresztą zawsze go nienawidziłam, od pierwszego dnia, straszył w
nim święty duch twojego ukochanego ojczulka.
Ja zaś wezmę dom w Easthampton ze wszystkim, co się tam znajduje.
- Wyrastałem w tym domu - wtrącił Hazen.
- Zrobię wszystko, żeby o tym fakcie zapomnieć, kiedy już się tam wprowadzę, i
raz jeszcze spróbuję stworzyć tam dom swoim córkom - rzekła pani Hazen.
- Mam nadzieję, że nie sprawi kłopotu państwu Strand i ich potomstwu, do
którego mój mąż wydaje się w sposób dość osobliwy przywiązany, znalezienie
trochę czasu na wyprowadzenie się stamtąd wraz z rzeczami przed moim przyjazdem.
To, że zasmakowaliście bardziej wykwintnego stylu życia, nie zepsuło was, mam
nadzieję, na tyle, byście nie mogli pogodzić się ze skromniejszymi warunkami, do
których teraz musicie wrócić.
Lubię wybierać sobie na gości swoje własne pasożyty o gustach i zwyczajach,
które dadzą się pogodzić z moimi.
Nie przepadam za gitarzystami, lekkoatletkami, młodymi kobietami otwarcie
żyjącymi z mężczyznami bez formalności ślubnych, nie przepadam też za malarkami
amatorkami, niewiele znaczącymi nauczycielami, którzy machają młodocianymi
córeczkami przed nosem starym głupcom, oraz za śydami.
- Proszę już przestać - powiedział Strand, myśląc, Jezu, ktoś musiał posyłać
tej niesamowitej babie codzienne biuletyny.
- Jest pani wstrętną, nieprzyjemną kobietą, więc sobie idziemy.
Nawet gdyby pani wrzeszczała tak, że słyszano by na Long Island, nic mnie to
nie obchodzi.
Chodź.
Leslie.
Myślę, że i ty, Lindo, wysłuchałaś już dosyć.
- Z całą pewnością - potwierdziła Linda.
wstając wraz z Leslie z miejsca.
Leslie przestała płakać, kiedy pani Hazen dobrała się do ich rodziny, i Strand
wiedział, że jest wściekła.
Nie był jednak przygotowany na to, że Leslie odwróci się i wymierzy pani Hazen
siarczysty policzek.
- Leslie!
- krzyknął.
- Miarkuj się.
Pani Hazen siedziała bez ruchu i nawet nie podniosła ręki do twarzy, jakby
oczekiwała tego uderzenia i przyjęła je z zadowoleniem.
- Russell - zwrócił się do niego Strand -jeśli chcesz mojej rady, to ci powiem:
przyjmij uprzejmą propozycję popełnienia samobójstwa ze strony żony.
- Was dwojga to też nie ominie - skonstatowała ze spokojem pani Hazen.
- Zniszczy was swoją życzliwością.
Raz się potkniecie, a on was potępi i wyrzuci razem z waszymi nadziejami i
planami, i nawet się za wami nie obejrzy.
Zapamiętajcie sobie moje słowa, wy głupi, łapczywi, mali ludzie, wasze święto
wkrótce się skończy.
- Wyciągnęła w kierunku Hazena kieliszek, ze słowami: - Kochanie, myślę, że
chciałabym jeszcze trochę wina - a tymczasem Strand z Leslie po jednej stronie i
Lindą po drugiej ruszył ku drzwiom przez jadalnię pełną siedzących w milczeniu
stołowników.
Była to droga długa, bardzo długa.
Rozdział 10.
Leslie szła równo, niemal sztywno, makijaż miała rozmazany, ale wyraz twarzy
obojętny i sztucznie pogodny.
Linda potknęła się na początku schodów w drodze do pokojów i Strand chwycił ją
za ramię.

Strona 118

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Trzęsła się.
Z twarzy odpłynęła jej cała krew, ślady różu na policzkach wyglądały jak małe
rany.
Pod drzwiami ich pokoju uświadomił sobie, że nie może jej pozwolić, by poszła
do siebie i pozostała sama przez resztę nocy.
- Wstąp do nas na chwilę - zaproponował taktownie.
- Przyda nam się wszystkim kapka alkoholu.
Linda skinęła głową na wpół przytomnie.
Z pokoju zatelefonował na dół i poprosił o butelkę whisky i trochę lodu.
Nie wiedział, jak ma się rzecz z Lindą, ale on i Leslie nigdy dotąd nie
zapijali rozpaczy.
Linda padła bezwładnie na fotel, zupełnie jakby stopiły jej się kości.
Ręce, oparte na poręczach, jej drżały.
Leslie poszła do łazienki, wyjaśniając: - Idę naprawić szkody wyrządzone przez
to soiree.
- Straszna baba - powiedziała drżącym głosem Linda.
- A ja zawsze starałam się być jej przyjaciółką.
Wiem, że miała okropny okres po tym, jak jej syn...
- Dotknęła koronkową chusteczką oczu.
- Za każdym pobytem w Paryżu odwiedzałam ją i gościłam w Mougins.
Co za obrzydliwe insynuacje!
- Teraz czuła się oburzona.
- Nigdy nie było niczego takiego między Russellem a mną.
Dobry Boże, ja nie z takich.
Allen, czy pomyślałeś kiedykolwiek choćby przez chwilę...?
- Oczywiście, że nie - zapewnił, nie całkiem uczciwie.
- Biedna pani Harcourt - dodała Linda.
- Czy nie sądzisz, że powinniśmy ją zaprosić i...?
- Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zechciała zobaczyć kogoś z nas - zawyrokował
Strand.
- A w każdym razie nie dzisiaj.
- Nie uwierzyłeś chyba, że podzielałam kiedykolwiek uczucia Katarzyny wobec
Russella i przyjaciół zapraszanych przez niego do domu, co, Allen?
- W jej głosie pobrzmiewał desperacki apel.
- Nie zniosłabym, gdybyś myślał...
- Lindo - rzekł, podchodząc i ujmując ją za ręce - posłuchaj mnie.
Myślę, że jesteś jedną z najszlachetniejszych kobiet, jakie spotkałem w swoim
życiu.
- Dziękuję ci - szepnęła.
- Nie trzeba tak się tym przejmować.
Ta kobieta jest chora umysłowo.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie weźmie na serio tego, co ona mówi.
- Nigdy nie była dobrą żoną - dodała Linda.
- Zrobiła mu z życia piekło.
Nie mam pojęcia, jak on mógł z nią tak długo wytrzymać.
Stale go poniżała.
Ma język ostry jak brzytwa.
Jeśli na przyjęciu ktoś zapytał go o sprawę, którą właśnie prowadził, a wiesz,
gazety przez cały czas o nim się rozpisują, i on jest naprawdę wziętym
prawnikiem, największe fisze w kraju, ludzie interesu i z rządu przychodzą do
niego po radę, no więc, kiedy zaczynał wyjaśniać pewne prawnicze kruczki, o
które ktoś go zapytał, otwarcie sobie z niego kpiła i mówiła: "Przestań zanudzać
naszych gości.
Wszyscy wiedzą, że w tym zawodzie jesteś największym macherem".
Macher!
Taki człowiek jak Russell!
Oczywiście, można żywić dla niej współczucie, stracić w taki sposób syna i
widzieć, jak się demoralizują córki, ale ostatecznie wszystko ma swoje granice.
Pewnego razu był u nich w domu na kolacji pewien senator, człowiek ogólnie
szanowany, lecz należący, zdaniem pani Hazen, do niewłaściwej partii, więc
rzuciła mu prosto w twarz: "Cholerny, sentymentalny głupiec z pana", kiedy
przyznał, że głosował za ustawą, której ona nie aprobowała.
Jak można oczekiwać, że mężczyzna będzie żył z takim potworem?
A zresztą niezależnie od tego, co mówi, to ona od niego odeszła, nie on od
niej.
Zapukano do drzwi i Strand otworzył, żeby wpuścić kelnera przynoszącego whisky.
Nalał do trzech szklaneczek i wręczył Lindzie jedną z nich.
Wypiła połowę jednym, konwulsyjnym haustem.

Strona 119

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Powiem ci coś - rzekła.
- Nie mam mu za złe pani Harcourt ani tych innych, kimkolwiek były.
Mimo wszystko Russell to uosobienie dyskrecji.
Cokolwiek robił, utrzymywał to w sekrecie.
Oniemiałam wprost ze zdumienia, kiedy pojawił się w towarzystwie pani Harcourt.
Musiał już stracić cierpliwość.
W tym krótkim czasie zdążyłam ją nawet polubić, naprawdę, bardzo ją lubię.
Jest taka ładna i uważająca.
- Dopiła swoją whisky i podsunęła szklaneczkę Strandowi, żeby znowu ją
napełnił.
- Szczerze mówiąc, cieszyłam się ze względu na Russella, bo nigdy dotąd nie
widziałam go w tak dobrym humorze.
Strand usłyszał śmiech z łazienki i obrócił się zaintrygowany, kiedy Leslie
poprawiwszy makijaż wróciła do pokoju chichocząc.
- Z czego się śmiejesz?
- spytał.
Starał się, by jego głos nie brzmiał gniewnie.
Wobec Lindy, która była w takim jak obecnie stanie, śmiech wydawał się
gruboskórnością.
- Przypomniało mi się, jak zdzieliłam tę babę - wyjaśniła Leslie chichocząc
nadal.
- Był to jeden z najmilszych momentów w moim życiu.
Złamałam sobie też na niej paznokieć.
Nie wiedziałam, że ją palnę.
To było bezwiedne.
Rozkosznie bezwiedne.
Aa, whisky, tego brakowało do ukoronowania tego wieczoru.
Mogę się nawet dzisiaj upić.
Liczę na ciebie, Allen, że odholujesz mnie bezpiecznie do łóżka.
Wiedziałam, że Europa okaże się interesująca, ale nie sądziłam, że aż tak
interesująca.
- Uniosła szklaneczkę.
- Za mój paznokieć.
I za amatorskie malarki i niewiele znaczących nauczycieli, ich potomstwo oraz
za śydów.
Zaczynam lubić przyjęcia w wyższych sferach, naprawdę zaczynam lubić, bo są tak
wyrafinowane.
- Dobrze się czujesz?
- spytał z niepokojem Strand.
- Pierwszorzędnie - odparła żywo Leslie.
- Dzisiejszy wieczór to dla mnie wprost gwóźdź lata.
Zadzwonił telefon i Strand podniósł słuchawkę.
Usłyszał głos Hazena.
- Allen, chciałbym z tobą porozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Mógłbyś przyjść do mojego pokoju?
Sam, proszę.
Czy panie czują się dobrze?
- Myślę, że tak.
Popijają.
- Nie mam im tego za złe.
Ja też bym sobie popił, gdybym się nie obawiał, że odezwie mi się wrzód, o ile
już się to nie stało.
Strand słyszał po raz pierwszy, że Hazen ma wrzód żołądka.
Dowiedział się tego wieczoru mnóstwa nie znanych sobie rzeczy.
- Zaraz przyjdę - obiecał.
Zwrócił się do Leslie i Lindy: - Zostawcie mi trochę w butelce.
- Pozdrów ode mnie papużkę nierozłączkę - rzuciła Leslie niezbyt przyjaznym
tonem.
- Będziemy tu oczekiwać następnego komunikatu z frontu.
Dowiaduję się też nowych rzeczy o swojej żonie, pomyślał idąc korytarzem w
stronę pokoju Hazena.
Uderzyła go w niej twardość, o którą przedtem nigdy jej nie podejrzewał.
Być może to rzecz użyteczna przy stawianiu czoła szokom, które życie miało dla
Leslie w zanadrzu, ale jeśli chodzi o niego, to nie przysiągłby, że mu się to
podobało.
Drzwi do pokoju Hazena były otwarte na oścież, zapukał więc i wszedł.
Hazen z groźną miną zapadł głęboko w fotel.
Miał wciąż na sobie to samo ubranie, wymiętą teraz marynarkę i kamizelkę.

Strona 120

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Porozpinał guziki, rozchylił kołnierzyk, rozluźnił krawat, jakby trudno mu było
oddychać, i nie wyglądał tak jak zazwyczaj - gotów iść na zebranie komisji lub
wygłosić przemówienie do przysięgłych.
Podniósł wzrok, kiedy wszedł Strand, i przesunął ze znużeniem rękę po twarzy,
grymasem zażenowania zastępując groźną minę.
- Chciałbym przeprosić za ten przeklęty wieczór - odezwał się.
Głos miał w dalszym ciągu ochrypły.
- Nie ma o czym mówić.
Przeżyłem gorsze.
- Ja nie - powiedział Hazen.
- Ta kobieta jest obłąkana.
Czy zapomnisz kiedyś ten obłędny wrzask?
- Głos jej służy.
- Uwielbia robić sceny.
Szczególnie mnie.
To jej ulubiona rozrywka.
- Hazen wstał i rozluźnił sobie jeszcze kołnierzyk.
Zaczął spacerować po pokoju.
- Pani Harcourt spakowała się i wyjechała.
Bóg wie, dokąd się udała o tej porze.
Nie mógłbym mieć pretensji do was, gdybyście wszyscy zrobili to samo.
No cóż, nie wybierzemy się jutro do żadnej winnicy.
Ładnie z twojej strony, że dotrzymujesz mi towarzystwa w złej godzinie.
I to po tych wszystkich ohydnych zniewagach.
Nie wiem, co bym zrobił dzisiejszej nocy, gdybym nie mógł z tobą pogadać.
Przede wszystkim winny jestem ci kilka wyjaśnień.
- Nic mi nie jesteś winien, Russell.
Hazen potrząsnął głową wciąż chodząc po pokoju.
- Co do Barbary to prawda.
Może postąpiłem niemądrze zabierając ją ze sobą.
Zauważyłem, że Leslie irytowała jej obecność.
Barbara, pomyślał Strand, wreszcie dowiedziałem się jej imienia.
- Jestem do niej bardzo przywiązany.
I naprawdę mieliśmy pewien problem prawniczy, z którym musieliśmy się uporać.
- Głos Hazena zabrzmiał wyzywająco.
- Ponadto nie krzywdziliśmy nikogo.
To wspaniała kobieta i doprawdy nie wiem, jak jej powetować to, co się
wydarzyło dzisiaj.
W zeszłym roku przyjechała do Stanów służbowo i spędziła parę weekendów na
wybrzeżu.
Ale, Boże mój, przez cały czas było co najmniej sześć innych osób w domu.
Moi przeklęci wścibscy sąsiedzi.
"I oczywiście przyjaciele w Ameryce nie omieszkają dać mi znać o twojej
działalności".
- Naśladował głos żony.
- "Liczne zastępy przyjaciół".
I wszystkie te historie o tobie i twojej rodzinie.
Jak ktoś może widzieć coś złego w tym, że przyjaźnię się z takimi ludźmi jak wy
i od czasu do czasu trochę pomogę tu i tam, to wprost przechodzi ludzkie
pojęcie.
Nie ma już na świecie czystości, Allen, nie ma ani trochę, ani też wiary w
dobro.
Tylko sama zła wola.
Nieskończenie zła wola.
Rekiny, które żłopały moje wino i ucztowały przy moim stole, rozszarpią
człowieka na strzępy dla przyjemności plotkowania przez dziesięć minut o czymś,
co ich wcale nie dotyczy i co jest tak niewinne jak pierwszy oddech świeżo
narodzonego niemowlęcia.
O Chryste Panie, może dobrze, że muszę oddać jej ten przeklęty dom.
Pieprzę liczne zastępy przyjaciół.
- Perorował teraz gwałtownie i coraz szybciej chodził po pokoju.
- Zamierzasz dać jej ten dom?
- A co mi pozostaje?
To nie była czcza pogróżka, ta groźba samobójstwa.
Kiedy zostawiliście mnie z nią w cztery oczy, oznajmiła, że skontaktowała się z
pewnym nowojorskim adwokatem, a ja go znam i nie dotknąłbym go nawet
dziesięciometrową tyczką, i wszystko zostało spisane, ze złośliwym podaniem
dokładnych informacji.

Strona 121

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

I poleciła mu dopilnować, żeby wszystko to trafiło na łamy gazet po jej
samobójstwie.
Moje nazwisko unurzane zostanie w błocie i tak samo stanie się z wieloma innymi
osobami, a pewne świetnie prosperujące małżeństwa zostaną zrujnowane.
Będę musiał się poddać.
Będę z tobą szczery...
nienawidzę tej suki i z przyjemnością ujrzałbym ją na marach, ale czułbym się
winny do końca życia, gdyby umarła przeze mnie, z powodu niewielkiej sumy
zakichanych dolarów i starego walącego się domu, który i tak wkrótce zmyje
morze.
Dam jej to, czego chce, nawet gdybym miał zostać bez grosza.
Co mi zresztą nie grozi.
Ona przez całe życie była bogata, powinieneś jednak zobaczyć błysk w jej oku,
gdy mówi o pieniądzach.
Poślę do niej twardego młodego adwokata z mojej kancelarii i dobiją targu.
Kiedy Katarzyna ujrzy łakome kąski dyndające jej przed oczami, samobójstwo
przestanie jej się wydawać tak atrakcyjne, nawet gdyby miało mnie zrujnować.
Dobije targu, nie ma obawy.
- Szkoda, że nie mogę pomóc - odezwał się Strand, wstrząśnięty udręką Hazena.
- Właśnie mi pomagasz - zapewnił go Hazen.
Nagle przestał krążyć po pokoju i niezręcznie objął Stranda, po czym szybko
odsunął się, chyba zakłopotany okazaniem uczucia, i znowu zaczął spacerować,
jakby tylko ruch mógł mu przynieść ulgę w bólu, który trzymał go w szponach.
- Przez to, że tu jesteś i pozwalasz mi zrzucić z serca trochę ciężaru,
pomagasz mi znacznie bardziej, niż sobie zapewne wyobrażasz.
Chryste, dusiłem to wszystko tak długo w sobie, żonę, moje nic niewarte dzieci,
wszystko, i o mało nie trzasnąłem.
Mój przenośny harem!
Linda Roberts, na miłość boską!
Moglibyśmy przebywać na wyspie bezludnej przez dwadzieścia lat i nigdy nie
pomyślelibyśmy nawet o tym, żeby się dotknąć.
Ta suka wie o tym tak samo dobrze jak my, ale ona chce zniszczyć kontakt z
każdym człowiekiem, jaki miałem albo mógłbym mieć.
Tak...
były inne.
Wyznaję ci to...
były inne.
A czego ona oczekiwała?
Przestała ze mną sypiać przed wielu, wielu laty, zresztą przedtem, od samego
naszego ślubu, wyglądało to tak, jakbym próbował się kochać z soplem lodu.
Inaczej bywało przed ślubem, kiedy mój ojciec i jej ojciec, partnerzy w firmie,
zdecydowali, że dobrze byłoby utrzymać pieniądze w rodzinie, przymykali więc
oczy na to, że prawy synalek i córka debiutantka pieprzą się praktycznie na ich
oczach.
O Jezu, była wtedy zupełnie inna, powiedziałbyś, najgorętsza babka w łóżku od
czasów Kleopatry.
Za to gdy włożono jej na palec obrączkę, jak tylko się do niej zbliżałem,
zachowywała się tak, jakbym próbował gwałcić zakonnicę.
W jaki sposób udało nam się spłodzić trójkę dzieci, pozostaje jedną z tajemnic
tego przeklętego wieku.
I właśnie tak doszło również do ich degrengolady, chociaż może to nie całkiem
ich wina, skoro się ma matkę tak pełną jadu wobec ich ojca i tak chorobliwie
zaślepioną na punkcie swojego potomstwa.
Nic nie było dla nich za dobre, cała trójka dostała na osiemnaste urodziny po
aucie ferrari.
Trzy samochody tej marki parkowały przed wejściem.
Potrafisz sobie wyobrazić coś podobnego?
śadne z nich nie ukończyło collegeu.
Przybiegali do matki z płaczem, że wykładowcy są wobec nich niesprawiedliwi
albo że są nieszczęśliwi z powodu kolegów, których muszą znosić, albo że chcą na
zimę pojechać do Europy ze swoimi lubymi.
W przypadku mojego drogiego synalka rzucało się w oczy, że były to osoby płci
męskiej.
I śmiali się w kułak ze mnie, kiedy próbowałem im przemówić do rozumu.
A ich matka śmiała się wraz z nimi.
To nie była tylko wina pieniędzy.
Kiedy patrzyłem dokoła na dzieci moich przyjaciół, ludzi mających dziesięć razy
więcej pieniędzy niż my, i widziałem, że są ambitnymi, odpowiedzialnymi

Strona 122

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

obywatelami, z których byłby dumny każdy ojciec, i porównywałem ich z dziećmi
noszącymi moje nazwisko, płakałem.
I żeby obarczać mnie winą za to, że chłopak przedawkował narkotyki!
Musiałem wyjechać do San Francisco na kilka dni i pomyślałem, że jemu też by to
dobrze zrobiło.
Zaproponowałem więc, żeby się ze mną wybrał, a on powiedział, że jest zajęty i
nie da rady.
Zajęty!
Jezu, szwendał się po mieszkaniu przez cały dzień i nie robił nic.
Nie pofatygował się nawet, żeby zdjąć piżamę albo się ogolić.
Wyglądał z tą brodą jak eremita na pustyni.
Mając takie dzieci z trudem pewno możesz pojąć, co czułem, ale mówię ci, było
mi tak, jakbym pił kwas dzień po dniu, rok po roku.
I jeśli myślisz, że ona dała mi spokój, kiedy wyniosła się z domu i pojechała
do Europy, to mylisz się setnie.
Bombardowała mnie listami pełnymi różnego rodzaju gróźb i oskarżeń, i
najgorszego typu plugastw, nie masz wprost pojęcia, jakiemu zwyrodnieniu uległ
umysł tej damy, to wprost kloaka, tak właśnie, kloaka.
Gdyby władze pocztowe kiedykolwiek otworzyły któryś z listów, zaaresztowano by
ją za wysyłanie pocztą obscenicznych materiałów.
Na początku jej odpisywałem, próbując przemówić do rozsądku, niestety, nie
zdało się to na nic.
Czy możesz sobie wyobrazić, nawet w najdzikszym śnie, że kwiat nowojorskiej
socjety, absolwentka modnej prywatnej szkoły przygotowawczej dla dziewcząt w
Szwajcarii będzie pisać własnoręcznie do swego męża i ojca jej dzieci, że jest
zasranym kutasem, gównojadem i kłamcą i należałoby mu odciąć jaja, i wsadzić do
gęby na kolację?
W końcu zacząłem wyrzucać te listy, nawet ich nie otwierając, i dałem znać, że
nie podejdę do telefonu, jeśli zadzwoni.
Poczekaj, niech no się dowiem, kto z mojej kancelarii jej zdradził, że
pojechałem do Tours!
Ktokolwiek to był, zostanie wylany w takim tempie, że zabraknie mu tchu w
piersiach, postaram się też, żeby nigdy więcej nie znalazł posady jako prawnik.
Nagle Hazen przestał spacerować po pokoju.
Padł bezwładnie na fotel, z trudem łapiąc powietrze, czerwony na twarzy, i
zaczął szlochać.
Strand oparł się plecami o ścianę, żeby nie stać na drodze temu masywnemu
mężczyźnie miotającemu się niczym oszalały słoń po miłym pokoju ze starymi
prowansalskimi meblami i tapetami w kwiaty.
Stał jak przykuty do miejsca, patrzył szeroko otwartymi oczami, zgorszony,
pełen litości, bezradny, przerażony, udręczony, podczas gdy ów potężny mężczyzna
wyrzucał z siebie w szalonym potoku słów swoje winy, swoją nienawiść, swoje
unicestwione nadzieje.
Przez dłuższą chwilę Strand nie mógł wydobyć głosu ani zdobyć się na
wyciągnięcie ręki w przyjacielskim geście czy też by ratować tego człowieka,
który, jak czuł, nigdy już może się nie uratuje, może na jego oczach wpaść w
manię tak zgubną jak mania tamtej kobiety i przez nią spowodowaną.
Oto płacę za lato, pomyślał.
Dlaczego ja?
Po czym zawstydził się tej myśli.
- Proszę cię - odezwał się.
- To już minęło.
- Nic nie minęło - zaprzeczył Hazen.
Jęczał teraz zduszonym, niesamowitym sopranem.
- To nigdy nie minie.
Wyjdź stąd.
Proszę cię.
Wybacz mi i wyjdź stąd.
- Już wychodzę - zapewnił Strand, zadowolony, że może opuścić ten pokój, uciec
od odgłosów zgryzoty Hazena.
- Powinieneś wziąć jakiś środek uspokajający albo nasenny.
- Nie mam nic z tych rzeczy przy sobie.
Pokusa byłaby zbyt wielka - powiedział Hazen nie podnosząc oczu, lecz nieco
spokojniejszym tonem.
- Ja bym ci coś zaaplikował.
Jedną pigułkę.
- Jedną pigułkę.
- Hazen zaśmiał się ochryple.

Strona 123

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Istnieje na to lekarstwo.
Cyjanek.
Dziękuję ci.
I idź już.
- W porządku.
- Strand ruszył w stronę drzwi.
- Gdybyś mnie potrzebował w nocy, zadzwoń.
Hazen podniósł ku niemu wzrok, oczy miał czerwone, usta drżące.
- Wybacz mi, przyjacielu - rzekł.
- Nie martw się, nic mi nie będzie.
Nie zadzwonię.
Strand opuścił pokój i poszedł korytarzem do siebie, czując się słaby i
wypompowany.
Więźniowie Katarzyny Medycejskiej nie byli jedynymi osobami, które w dolinie
Loary poddawano publicznym torturom.
Leslie nie zamknęła drzwi, więc wszedł do środka.
Paliła się jedynie mała lampka, Leslie leżała w łóżku, spała, lekko
pochrapując, co jej się zdarzało tylko w czasie choroby.
Rozebrał się po cichu, ale ona nawet przez sen wyczuła jego obecność i
otworzyła oczy.
Już miał położyć się do swego łóżka, kiedy wyciągnęła ku niemu ramię.
- Proszę - szepnęła - dzisiaj.
Wahał się, choć tylko przez sekundę.
Jeśli bywa odpowiedni moment na przytulenie się dwu ciepłych, drogich sobie,
znajomych ciał, to właśnie nadszedł.
Zrzucił piżamę i położył się obok żony.
Leżał obejmując ją na wąskim łóżku.
- Nie mów nic - mruknęła.
- Ani słowa.
- Zaczęła go delikatnie pieścić.
Potem się kochali, powoli, bezgłośnie, pozwalając, by pożądanie i wdzięczność,
wspaniały dar miłości - zaspokojenie seksualne - przesłoniły chaos tej nocy.
Ona zasnęła natychmiast potem.
On leżał, nie mogąc usnąć, serce - nagle niezależna i niesforna część jego
ciała - waliło mu dziko.
Nie, pomyślał, to nie może, nie powinno być za dużo.
Siłą woli usiłował opanować grzmot odczuwany w piersi, lecz serce nadal biło
nierówno, sterowane przez swoją własną złowieszczą sygnalizację.
Mimo wszelkich wysiłków jego oddech stawał się coraz głośniejszy, świszczący i
poczuł, że zaczyna się dusić.
Niepewnie wstał z łóżka, potknął się w ciemnościach, usiłując dotrzeć do
łazienki, gdzie znajdował się neseser z przyborami do golenia i pastylkami
nitrogliceryny.
Zawadził o krzesło, runął z jękiem i nie mógł się podnieść z podłogi.
Łoskot obudził Leslie i w chwilę potem pokój zalało światło, bo zapaliła lampę.
Wyskoczyła z okrzykiem z łóżka, przybiegła, uklękła obok niego.
- Moje lekarstwo...
- wyszeptał łapiąc powietrze.
Zerwała się z klęczek, pognała do łazienki.
Widział, jak zapala się światło, słyszał brzęk buteleczek, lecącą wodę.
Podciągnął się na podłodze, udało mu się siąść, oprzeć się plecami o krzesło.
Leslie przyklękła znowu przy nim, przytrzymała mu głowę, wkładając pastylkę do
ust i przychylając szklaneczkę z wodą.
Wypił łapczywie, czując, jak woda spłukuje pastylkę w przełyku.
Próbował uśmiechnąć się uspokajająco.
- Nic mi nie będzie - zapewnił.
- Nie mów.
Nagle świszczący oddech zaczął ustępować.
Atak, jeśli to był atak, minął.
- No widzisz!
- rzekł.
Podniósł się, zachwiał lekko.
- Zimno mi, muszę wrócić do łóżka.
- Czuł się głupio stojąc nago.
Podprowadziła go do łóżka, padł na nie.
- Czy chcesz, żebym wezwała lekarza?
- Nie ma potrzeby.
Chcę po prostu spać.

Strona 124

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Połóż się obok, zgaś światło i obejmij mnie.
Wahała się przez moment, po czym odstawiła szklankę i buteleczkę z pastylkami
na stolik nocny, zgasiła lampę i położyła się koło niego.
Rano po obudzeniu czuł się dobrze.
Przyłożył rękę do piersi i z zadowoleniem skonstatował, że ledwie może wyczuć
pod żebrami rytmiczne, spokojne uderzenia serca.
Jedli właśnie śniadanie, kiedy zadzwonił telefon.
Leslie poszła go odebrać.
Gdy tak stała w szlafroku przy stoliku, na którym znajdował się aparat,
wyglądała w porannym słońcu świeżo i młodo, a długie włosy opadały jej na
ramiona.
Patrzył na nią i zdumiewała go odporność rodu niewieściego.
- Oczywiście, Russell - powiedziała.
- Doskonale rozumiem.
Nie martw się, będziemy gotowi za godzinę.
- Odłożyła słuchawkę, wróciła do stołu i posmarowała masłem kawałek rogalika.
- Wracamy dzisiaj rano do Paryża - oznajmiła.
- Wyobrażam sobie, że dolina Loary straciła dla naszego gospodarza wiele ze
swego uroku.
- Jaki ma głos?
- Normalny.
A jaki był wczoraj w nocy?
- Spojrzała na niego znad krawędzi filiżanki z kawą.
- Lepiej nie pytaj.
- Zły?
- Zły jak diabli.
Paskudny i smutny.
Jeśli chcesz wiedzieć prawdę, to żałowałem, że go w ogóle poznaliśmy.
- To aż tak było źle?
- spytała po namyśle.
- Nawet gorzej.
- Czy on cię atakował?
- Nie mnie osobiście, ale cały świat.
- Wstał od stołu.
- Jeśli mamy być gotowi za godzinę, lepiej zacznę się pakować i ubierać.
Powracali do Paryża w ponurym nastroju.
Okazało się, że Leslie wcale nie jest taka odporna, jak myślał.
Za tę noc w końcu trzeba było zapłacić.
Po śniadaniu zaczęła kasłać i chyba dostała temperatury, oczy miała załzawione,
z nosa jej kapało.
Narzekała na zimno, choć się opatuliła, a dzień był upalny.
Hazen, nienagannie ubrany w garnitur i na zewnątrz opanowany, prowadził
samochód.
Ledwie przejechali przedmieścia Tours, a już Strand zaczął ubolewać z powodu
ucieczki pani Harcourt o północy.
Hazen pędził jak szalony, zwalniając od czasu do czasu, ale jadąc zygzakiem po
szosie, po czym naciskał gwałtownie pedał gazu, żeby wyprzedzać samochody
ciężarowe na zakrętach bez widoczności, klnąc pod nosem innych kierowców, jakby
byli jego śmiertelnymi wrogami.
Nie potrzebuje pastylek, żeby popełnić samobójstwo, pomyślał Strand, trzymając
spoconą rękę Leslie, on to zrobi przy użyciu silnika spalinowego.
I zabierze nas wszystkich ze sobą.
Przez całą drogę, gdy głowy im podskakiwały przy nagłych i niespodziewanych
przyspieszeniach obrotów silnika i gdy rzucało ich z jednej strony na drugą na
zakrętach, Leslie siedziała ze stopami wpartymi sztywno w podłogę.
Linda, ubrana w elegancki kostium, spała przez całą drogę na przednim siedzeniu
obok Hazena, jakby wiedząc, że ma zginąć tego ranka, zdecydowała się umrzeć
litościwie, bez świadomości.
Nie zmrużyła tej nocy oka ani przez sekundę, powiedziała Strandom, i chyba
postanowiła stawić się przed swym Stwórcą wypoczęta i ładnie wyglądająca.
Jednakże udało im się jakimś cudem przeżyć tę jazdę.
Samochód zahamował gwałtownie przed hotelem Crillon, a zapach spalonej gumy
zaanonsował ich przybycie.
- Och, już przyjechaliśmy.
Co za przyjemna podróż, Russell.
Świetnie się zdrzemnęłam - oznajmiła Linda otwierając oczy.
- Ci francuscy kierowcy - warknął Hazen.
- To cud, że w ogóle niektórzy z nich jeszcze żyją!

Strona 125

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Ostatni raz jechałem z tobą, Russell - powiedział Strand wysiadając z auta.
Hazen popatrzył na niego wzrokiem bez wyrazu.
- Nie wiem, o czym ty mówisz.
Była pora obiadowa, ale Hazen przeprosił - musi natychmiast udać się do
kancelarii.
Zamachał na taksówkę i wskoczył do niej bez słowa pożegnania.
Leslie poinformowała męża, że czuje się chora i pragnie przeleżeć w łóżku całe
popołudnie.
Strand, nie chcąc jeść tego dnia lunchu we dwójkę z Lindą, stwierdził, że i on
czuje się trochę niezdrów i zje lunch z Leslie w pokoju.
Ranek sprzed trzech dni, kiedy to wyruszyli tak wesoło z placu de la Concorde,
wydawał się teraz mglistym wspomnieniem z dalekiej przeszłości.
Kiedy Strand zatrzymał się przy kontuarze, żeby wziąć klucz do pokoju,
recepcjonista dał mu telegram.
Wahał się przez chwilę, zanim rozerwał kopertę, przekonany, że wiadomość, którą
przynosi, może być tylko fatalna.
Zaniepokoiło go to, że ręce mu drżą.
Śmierć by go nie zdziwiła.
Przeczytał telegram.
Potem jeszcze raz.
Był od Eleonory.
"ślub Dziś Rano Stop Rzuciłam Pracę Stop W Podróży Poślubnej Z Giuseppe Stop
Ekstatyczna Stop Na Razie Stop Pobłogosławcie Nas Po Francusku Stop Całusy
Państwo Gianelli."
Odruchowo, bez emocji, spojrzał na datę telegramu.
Wysłano go z Las Vegas i dotarł tu poprzedniego wieczoru.
Musiał nadejść w tym momencie, gdy pani Hazen pojawiła się w restauracji w
Tours.
Koniec małżeństwa Stop Początek małżeństwa Stop.
- Co jest w depeszy?
- spytała zaniepokojona Leslie.
Podał jej telegram.
Napis na wiotkim papierze był słabo widoczny i Leslie musiała przybliżyć go do
oczu, żeby odczytać tekst.
- Och, Boże - powiedziała cicho, opadając na jeden z foteli w westybulu.
- Las Vegas!
O co im chodziło?
To zupełnie niepodobne do Eleonory.
Takie tandetne.
I dlaczego musieli uciekać w ten sposób?
Czy myślisz, że chłopak ma coś do ukrycia?
- Wątpię.
- Dlaczego nie zaczekali przynajmniej na nasz powrót?
Mój Boże, przecież to jeszcze tylko kilka dni.
- Może chcieli to zrobić pod naszą nieobecność - rzekł Strand.
- śebyśmy ich nie zmuszali do jakichś wielkich ceregieli.
Dzisiaj ślub to coś innego niż w naszych czasach.
- Rodzice Leslie nalegali na ślub kościelny i wesele i wciąż jeszcze pamiętał
ten dzień jako ciężką próbę.
Przez wiele dni potem wydawało mu się, że twarz ma zesztywniałą od wysiłku, od
tego sztucznego uśmiechania się do setki osób, których, jak miał nadzieję, nigdy
więcej nie ujrzy.
A jednak czuł się lekko zawiedziony przez córkę i dostrzegł, że Leslie czuła
się dotknięta.
Eleonora to otwarta i prostolinijna dziewczyna, a w tym, co zrobiła, była jakaś
skrytość i brak zaufania.
Podzielał też trwogę, jaką napawała Leslie krzykliwość ślubnych młynów Las
Vegas.
- Nawet nie wiemy, gdzie ona teraz jest - dodała Leslie, a jej oczy
zaczerwienione już pod wpływem zaziębienia napełniły się teraz łzami - i nie
możemy zatelefonować ani złożyć im życzeń.
I ani słowa o Karolinie i Jimmym.
Zupełnie jakby ona zapomniała, że w ogóle ma rodzinę.
- No cóż, nic na to teraz nie poradzimy - skonstatował Strand.
- Bez wątpienia po naszym powrocie do domu wytłumaczą, o co chodziło.
Chodźmy na górę.
Wyglądasz tak, jakby to było coś więcej niż tylko zaziębienie.
Wezwę doktora.

Strona 126

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To musi być ostrzeżenie - powiedziała Leslie, wstając i ruszając w stronę
windy.
- Za każdym razem, gdy ma się wydarzyć coś nieprzyjemnego, na coś się
rozchorowuję.
- Zazwyczaj Strand uśmiechał się, kiedy mówiła o ostrzeżeniach, ale dziś nie
było mu do śmiechu.
- Nie powinniśmy byli wyjeżdżać w tę podróż - jęknęła.
- Wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdybyśmy zostali tam.
Na górze pomógł jej się rozebrać i włożyć szlafrok, po czym Leslie, która miała
już teraz dreszcze, położyła się do łóżka.
Kiedy doktor zbierał się do odejścia zakomunikowawszy, że jego zdaniem Leslie
nabawiła się ciężkiej infekcji oskrzelowej, i radzi, żeby poleżała w łóżku przez
kilka dni i brała lekarstwa, które jej zapisze, zadzwonił telefon.
Była to Linda.
- Allen, po południu lecę do Mougins.
Czy sądzisz, że Leslie czuje się na tyle dobrze, że moglibyście wybrać się ze
mną?
Słońce dobrze by jej zrobiło.
- Przykro mi - odparł.
- Doktor polecił jej zostać w łóżku.
- Och, to fatalnie.
Lecz z jej tonu poznał, że odczuła ulgę.
On również.
Zupełnie jakby to, co przeżyli, pozostawiło paskudne blizny, zbyt żywo
przypominające im scenę, którą wszyscy usiłowali zapomnieć.
- Wobec tego i ja zostanę - dodała Linda.
- Jeśli myślisz, że to na coś się przyda.
- Sądząc z tonu, jakim to mówiła, był pewien, że chce wyjechać, i to sama.
- Dziękuję, Lindo.
To nie jest konieczne.
Spędź miło i spokojnie czas na Południu.
- Będę z wami w kontakcie - obiecała.
- Jeśli zobaczysz Russella przed jego odlotem do Arabii Saudyjskiej, powiedz
mu, gdzie jestem, i niech się nie martwi, bo wrócę do Paryża na tyle wcześnie,
że zdążę odlecieć do Stanów z wami wszystkimi.
Odkładając słuchawkę żałował, że w ogóle wynaleziono samoloty.
Nie zdziwiłoby go, gdyby zabili się spadając na środku Atlantyku dla
ukoronowania tych wakacji.
Lekarstwo zapisane przez doktora poskutkowało.
Ataki kaszlu stawały się coraz rzadsze, po dwudziestu czterech godzinach
gorączka opadła i Leslie miała już normalną temperaturę.
Hazen nie zatelefonował, żeby się pożegnać.
Strand próbował dzwonić do Jimmyego do Nowego Jorku i do Karoliny na Long
Island, lecz w ich mieszkaniu nikt nie odbierał telefonu, choć dzwonił do
Jimmyego z uwzględnieniem różnicy czasu, o siódmej rano czasu nowojorskiego.
W domu na wybrzeżu telefon odebrał pan Ketley i powiedział, że Karolina wyszła
na cały dzień mówiąc, że została zaproszona na kolację.
Pan Ketley o ślubie Eleonory nie wspomniał, nawet jeśli o nim wiedział.
Przez większość czasu Strand przesiadywał w pokoju z Leslie, z zadowoleniem
pogrążając się w lekturze i słuchając małego przenośnego radia, które kupił dla
nich Hazen podczas międzylądowania na lotnisku Shannon.
Stacja France Musique nadawała całymi godzinami piękną muzykę - Beethoven i
Bach, i Schubert, leki z innych stuleci - uprzyjemniając im obojgu dnie.
Leslie zapytała, czy uważa, że powinni nawiązać kontakt z panią Harcourt, ale
Strand orzekł, że mądrzej będzie dać jej czas na zagojenie ran.
Wysłał do niej krótki liścik, jak miał nadzieję serdeczny i przyjacielski, może
trochę sztywny.
Niełatwo było go napisać.
W jakiś sposób czuł się winny, po prostu dlatego że siedział przy stole, kiedy
pani Harcourt została zaatakowana przez żonę Hazena.
List wysłał do paryskiej kancelarii, choć być może pani Harcourt już tam nie
pracowała i nigdy więcej nie przekroczy jej progu.
Trzeciego dnia Leslie czuła się na tyle dobrze, że wyszli na dwór i pozwolili
sobie na luksus zjedzenia lunchu u Maxima, niedaleko hotelu, a potem wybrali się
do muzeum Jeu du Paume, gdzie rozweseliło ich słoneczne światło impresjonistów.
Leslie powiedziała, że byłoby miło, gdyby przywieźli nowożeńcom prezent ślubny
z Francji.
Zajrzeli do kilku sklepów, ale wszystko, co widzieli, wydało im się kuriozalnie

Strona 127

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

drogie, musieli więc zrezygnować.
Postanowili zaraz po przylocie do Nowego Jorku wybrać się do Bloomingdalea.
Po powrocie do hotelu zastali wiadomość od Hazena.
Dzwonił, kiedy ich nie było, i prosił, żeby zatelefonowali do niego do
kancelarii.
Zostawił numer.
Strand zadzwonił z pokoju.
Hazen mówił szorstko i spiesznie.
Tonem urzędowym, pomyślał Strand.
- Wróciłem nieco wcześniej, niż przypuszczałem, Allen - oznajmił.
- Chciałbym odlecieć do Nowego Jorku nie później niż jutro w południe.
Muszę dzisiaj dość długo posiedzieć w kancelarii, ale jeśli ty i Leslie, i
Linda zechcecie poczekać, to chciałbym zjeść wspólnie z wami kolację w hotelu.
- Nam to odpowiada - zapewnił Strand - ale Linda jest w Mougins.
- Co za latawica.
- Hazen się zirytował.
- Nie można jej utrzymać na jednym miejscu.
Zadzwonię do niej i zażądam, żeby do południa przetransportowała tu swój tyłek,
jeśli chce dostać się za darmo do domu.
- W słownictwie Hazena, zauważył Strand, pojawiła się, jak miał nadzieję, nie
na stałe, fala obscenów, jego własnych i jego żony z tego wieczora w Tours.
- Zadzwonię też do Conroya i każę mu zawiadomić wasze dzieci, kiedy
przypuszczalnie przylecimy, żeby mogły wyjść na powitanie.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony.
Ale powiedz Conroyowi, żeby się nie fatygował szukaniem Eleonory.
Wzięła ślub kilka dni temu w Las Vegas i jest teraz w podróży poślubnej, a nie
podała nam adresu.
- W Las Vegas, o rany - powiedział Hazen.
- Młodzi zrobią dziś wszystko dla draki.
Jak się czujesz?
- Jestem oszołomiony.
Hazen się roześmiał.
- Mogę to zrozumieć.
Mam nadzieję, że ona jest szczęśliwa.
- Ekstatycznie, jak napisała w depeszy.
Na razie.
Hazen zaśmiał się znowu.
- No, przekaż w każdym razie moje gratulacje matce panny młodej.
Spróbuję wrócić do hotelu koło dziewiątej wieczorem.
Odpowiada ci to?
- O dziewiątej - powtórzył Strand.
- Co z nim?
- spytała Leslie, gdy mąż położył słuchawkę.
- Szef powrócił - odparł.
- Już wszystko ma w swoich rękach.
Kiedy Hazen, spóźniony o kwadrans, wszedł do jadalni hotelowej, wyglądał na
zmęczonego i miał podkrążone oczy.
Jego ubranie było wymięte, jakby przyleciał w nim z Azji Mniejszej i nie zdążył
się przebrać.
Nie był też ogolony, szara szczecina na policzkach i brodzie nadawała mu wygląd
dziwnie nie wzbudzający szacunku, zupełnie jakby rodzinny portret wybitnego
antenata zeszpecili jacyś dziecięcy wandale.
Ciekaw jestem, pomyślał Strand wstając na powitanie, jak długo normalny
człowiek wytrzymałby taki tryb życia.
Hazen uśmiechnął się ciepło odsłaniając swoje równe zdrowe zęby.
Potrząsnął energicznie rękę Stranda i schylił się, by ucałować Leslie w
policzek, zanim opadł ciężko na krzesło na wprost nich.
- Przydałby mi się jakiś drink.
- Złapałeś Linde?
- Spotka się z nami jutro na lotnisku.
Wahała się, ale przyleci.
Proszę o martini - powiedział do kelnera.
- Jak było w Arabii Saudyjskiej?
- spytał Strand.
- Zmarnowany czas, - Hazen się skrzywił - W interesach oni są gorsi niż
Francuzi.
Może i mają zegarki, nie wydaje mi się jednak, żeby potrafili odczytać godzinę.
I jeśli chcesz cokolwiek załatwić, musisz przebrnąć przez kilkudziesięciu

Strona 128

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

krewnych różnych pustynnych książąt, rozdając forsę na lewo i prawo.
Równie dobrze mogłem wybrać się na Południe z Lindą.
A co u was?
Jak przeżyliście nowinę o Eleonorze?
- Wstrząsnęła nami.
Hazen się zaśmiał.
- On jest całkiem miłym młodzieńcem - powiedział.
- Ja też tak myślałam - przyznała Leslie - aż do Las Vegas.
- Nieważne, jak zaczyna się małżeństwo - rzekł Hazen sentencjonalnie - lecz jak
się kończy.
- Skrzywił się znowu, jakby przypominając sobie koniec własnego małżeństwa.
Wypił z wdzięcznością łyk martini, które kelner postawił przed nim.
- Tego mi było potrzeba.
W Arabii Saudyjskiej pakują cię do więzienia albo chłoszczą, albo obcinają ci
rękę, zależnie od tego, co w danym momencie przyjdzie im do głowy, za jeden
koktajl.
Spróbuj robić interesy z takimi ludźmi.
A wszyscy z tak zwanego cywilizowanego świata, Amerykanie, Anglicy, Francuzi,
Japończycy, prześcigają się, żeby dobić z nimi targu.
Kiedy wreszcie im się powiedzie, wtedy to, co wydarzyło się w Iranie, będzie
wyglądać jak wenta kościelna.
Zapamiętajcie sobie moje słowa.
- Wypił znowu, na ponuro.
- Ostrzegłem już swoich klientów, żeby dali sobie spokój i zainwestowali
pieniądze w czymś bezpiecznym, na przykład w patencie na perpetuum mobile.
- Roześmiał się z własnego konceptu.
- Ale dość o moich sprawach.
Czy macie pojęcie, co nowożeńcy zamierzają robić, gdzie będą mieszkać i te pe?
- Wiemy tylko z depeszy, że Eleonora rzuciła pracę.
Hazen pokiwał wstrzemięźliwie głową.
- Kiedy posyłałem chłopaka do Georgii, myślałem, że być może tak się stanie.
- Do Georgii?
- zdziwił się Strand.
- A co ma z tym wspólnego Georgia?
- Wiesz, mówił, że chce odejść z firmy ojca i zabrać się do wydawania gazety w
małym mieście, i że bracia dadzą mu forsę, bo chcą się go pozbyć.
- Tak, przypominam sobie coś takiego - przyznał Strand.
- Jest w Georgii takie miasto Graham, kiedyś to była mała mieścina, ale
przeniosły się tam z Północy dwa duże przedsiębiorstwa, spółka elektroniczna i
fabryka opakowań, i miasto się szybko rozrosło.
Moja kancelaria broniła redaktora i wydawcę tamtejszego małego dziennika w
sprawie o zniesławienie w druku.
Pojechałem na Południe i sam wystąpiłem w sądzie, bo to kwestia wolności prasy,
kwestia nader ważna.
Sprawę wygraliśmy.
Zaprzyjaźniłem się z tym facetem.
Urodził się tam, studiował w collegeu Athens w Alabamie i tak dalej, ale to
twardy gość, stary wyga, bardzo go polubiłem.
Czuje, że się starzeje, i codzienna harówka zaczyna mu doskwierać, zadzwonił
więc ni stąd, ni zowąd do mnie z zapytaniem, czy nie znam jakiegoś nie w ciemię
bitego, ambitnego młodzieńca z gotówką, raczej nie za dużą, który zechciałby
wziąć na siebie odpowiedzialność na co dzień i udział w zyskach.
Akurat parę dni przedtem zaszedłem na drinka z Gianellim i Eleonorą i on mi
znowu mówił, jak bardzo by chciał przejąć gazetę w małym mieście, gdyby tylko
nadarzyła się okazja.
Eleonora się zarzekała, że wolałaby już brać pranie w Nowym Jorku, ale miłość
zwycięży wszystko, jak mawiali Rzymianie, i przypuszczam, że właśnie dlatego
rzuciła pracę.
Na moim przyjacielu z Graham twój świeżo upieczony zięć musiał zrobić duże
wrażenie.
- Georgia!
- powiedziała Leslie takim samym tonem, jakim wymówiła: Las Vegas!
po przeczytaniu depeszy.
- To ładne, porządne miasto - zapewniał Hazen.
- Spodoba ci się.
- Po czym dodał z uśmiechem: - Na tydzień.
- Wątpię, żeby Eleonora wytrzymała tam długo - oznajmiła Leslie z ponurym
wyrazem twarzy.

Strona 129

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Nie widzę jej po Nowym Jorku w sosnowych lasach Południa.
- My, ludzie z Północy, musimy przywyknąć do myśli, że cywilizacja nie kończy
się na granicy Waszyngtonu - zauważył Hazen.
- Nie miej takiej kwaśnej miny, Leslie.
To nie koniec świata.
Oboje są młodzi i silni, więc jeśli im to nie wyjdzie, spróbują czego innego.
A przynajmniej nie przejdą przez życie myśląc: mieliśmy szansę i byliśmy zbyt
tchórzliwi, żeby zaryzykować.
Skoro mowa o szansach, to miesiąc temu czy coś koło tego pani Harcourt
otrzymała propozycję wykładów z prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Jerzego
Waszyngtona i teraz zdecydowała się ją przyjąć.
- Mówił rzeczowym tonem, jakby przekazywał informację dotyczącą jakiejś
przygodnej znajomej.
- Jestem pewna, że zrobi furorę na tych wszystkich rządowych przyjęciach -
skwitowała nowinę Leslie.
Hazen zerknął na nią podejrzliwie, domyślając się złośliwości.
Leslie uśmiechnęła się tylko słodko.
Kelner, który stał obok stołu czekając na przerwę w konwersacji, wręczył im
jadłospisy.
Hazen spojrzał na kartę, po czym rzucił ją i wstał.
- Wybaczcie mi - oznajmił.
- Jestem zanadto zmęczony, żeby coś jeść.
A jeśli zamówię sobie drugiego drinka, będą musieli mnie wynieść.
Idę się położyć.
Mam za sobą ciężki dzień.
Myślę, że dobrze by było, gdybyście jutro rano byli gotowi mniej więcej o wpół
do jedenastej.
Zbliża się front atmosferyczny, jak mi mówiono, więc lotnisko po południu może
być zamknięte.
Cieszę się, że tak dobrze wyglądasz, Leslie.
Tamtego dnia byłaś trochę mizerna.
Dobrej nocy, śpijcie smacznie.
- Poszedł w stronę wyjścia, przygarbiony i postarzały.
Zamówili kolację i zjedli ją w milczeniu.
Spotkali Linde na lotnisku.
Do twarzy jej było ze świeżą opalenizną, ale była zdenerwowana.
- Nie lubię zmian w programie - poskarżyła się.
- Na pewno zapakowałam nieodpowiednie rzeczy.
To zupełnie niepodobne do Russella.
Zazwyczaj można na nim polegać jak na kolejach szwajcarskich.
Hazen ucałował ją pospiesznie na przywitanie ze słowami: - Cieszę się, że
zdążyłaś.
- I odbiegł telefonować po raz ostatni do kancelarii.
Dzień był chłodny, z drobną mżawką i gwałtownymi podmuchami wiatru smagającymi
płytę lotniska.
Kiedy szli przez nią na ukos w stronę samolotu.
Strand z powątpiewaniem spoglądał na zachmurzone niebo.
Niepogoda harmonizowała z jego nastrojem.
Nadchodził front atmosferyczny, jak ostrzegał ich Hazen.
Zapowiadał się chyba nie najmilszy lot.
Ładna pogoda nie pasowałaby na zakończenie tych szczególnych wakacji.
Kiedy wsiadali do błyszczącego małego samolotu, Strand obawiał się, by Leslie
nie wybrała tego momentu do zakomunikowania, że otrzymała jedno ze swoich
ostrzeżeń.
Leslie jednak wesoło gwarzyła z Lindą i nic nie wskazywało na to, żeby
przerażały ją tysiące mil burzliwego nieba przed nimi.
Lot obfitował w podskoki, ale tylko tyle.
Leslie i Linda drzemały, Strand czytał, Hazen popijał.
Kiedy wylądowali na lotnisku Shannon, żeby zatankować benzynę, Hazen nie
zaofiarował się, że kupi im jakieś upominki.
Za to Leslie nabyła różowy wełniany szal dla Karoliny, jakkolwiek Strand nie
przypuszczał, żeby Karolina miała dużo okazji do noszenia go w łagodnym klimacie
Arizony.
Przylecieli do Nowego Jorku w przewidzianym czasie.
Hazen przeprowadził ich szybko przez komorę celną, celnik przepuścił wszystkich
z szacunkiem, nie prosząc nikogo o otwarcie bagażu.
Conroy, Jimmy i Karolina oczekiwali na nich.
Leslie wciągnęła głośno powietrze na widok córki.

Strona 130

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Karolina miała bandaż na nosie, twarz spuchniętą, jedno oko przymknięte i
sinoczarne.
- O Boże, Karolino, co ci się stało?
- spytała, kiedy się uściskały.
- Nic takiego, mamuś.
Wygląda groźnie, ale właściwie to tylko kilka draśnięć.
George odwoził mnie niedawno do domu, a jakiś idiota stuknął nas z tyłu pod
światłami i wyrżnęłam głową w deskę rozdzielczą.
- Wiedziałam, że nie powinniśmy cię puszczać z tym chłopakiem - powiedziała
Leslie.
- On jeździ jak wariat.
- To nie była jego wina, mamuś - protestowała Karolina.
- Nawet nie jechaliśmy.
- Mimo wszystko - zawyrokowała Leslie.
- Nie rób z igły wideł - wtrącił się Jimmy.
- Jakie znaczenie między przyjaciółmi ma podbite oko?
- Nie bądź taki wspaniałomyślny, młody człowieku - rzekła Leslie - ona mogła
zostać oszpecona na całe życie.
- No dobrze, ale nie została - oponował Jimmy.
- Jak wasza wycieczka?
- Cudowna - odpowiedział szybko Strand, pragnąc uniknąć sprzeczki rodzinnej
przy obcych.
- Byłaś u doktora?
- zagadnął Karolinę Hazen.
- Nie ma po co chodzić do lekarza - odparła zrzędnym tonem Karolina, jakby
czuła się zbesztana niesłusznie.
- Conroy, nie pojedziemy na wyspę.
Jedziemy do Nowego Jorku i zabieramy tę młodą damę do doktora.
Nazywa się Laird i jest najlepszym specjalistą w tej dziedzinie - powiedział
Hazen.
- Dlaczego nie wezwiemy karetki z syreną i aparaturą reanimacyjną i nie
zawieziemy straszliwie pokiereszowanej, nieszczęsnej, pięknej młodej ofiary do
szpitala, gdzie zespół specjalistów od operacji kostnych i operacji na otwartym
sercu oczekuje, by uratować jej życie?
- spytała sarkastycznym tonem Karolina.
- Nie mądrz się, Karolino - skarciła ją matka.
- Pan Hazen ma rację.
- Wszyscy robią taki szum o nic - poskarżyła się Karolina tonem małej
dziewczynki.
- Stało się to prawie przed dwudziestoma czterema godzinami i jakoś wciąż żyję.
- Dość już tego - rzuciła Leslie.
- Od teraz będziesz cicho i będziesz robić, co ci się każe.
- Nie znoszę doktorów!
- jęknęła Karolina.
Leslie jednak ujęła ją mocno za ramię i prowadziła do wyjścia.
Hazen szedł obok niej z drugiej strony.
Strand podążał za nimi z Jimmym i Lindą.
- Co o tym wszystkim wiesz?
- zagadnął syna.
- Nic.
Dowiedziałem się o tym przed kwadransem, kiedy ją zobaczyłem.
Ja przyjechałem z Nowego Jorku, ją przywiózł Conroy z Lond Island.
Mama robi z igły widły.
A Hazen pokazuje, jaka to z niego wielka fisza, i rządzi wszystkim jak zwykle.
- Na szczęście nie wybiła sobie zębów - wtrąciła Linda.
- Przynajmniej z tego powinniśmy się cieszyć.
Ona ma takie ładne zęby.
- Poproszę Conroya, żeby wysadził mnie przy biurze - odezwał się Jimmy.
- Zapowiedziałem, że nie będzie mnie tylko przez parę godzin.
- Czy nie sądzisz, że w takiej sytuacji powinieneś zostać przy swojej siostrze?
- Och, papciu - żachnął się ze zniecierpliwieniem Jimmy - z powodu podbitego
oka?
- Jak ci się wiedzie w biurze?
- Strand zmienił temat, nie chcąc sprzeczki.
Od czasu, gdy Jimmy ukończył dwanaście lat, nie udało mu się wyjść zwycięsko z
żadnego sporu z synem.
- Pomalutku - odparł Jimmy.
- Spytaj Solomona.

Strona 131

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

On wie lepiej niż ja.
W każdym razie, cokolwiek on sobie myśli, ja lubię tę pracę.
Strand już miał ochotę zauważyć, że nie podoba mu się to opuszczanie słówka
"pan", kiedy syn mówi o Solomonie czy Hazenie, ale nagle przypomniał sobie o
telegramie Eleonory.
W podnieceniu wywołanym urazem Karoliny kompletnie o nim zapomniał.
- Widziałeś się z Eleonorą?
- spytał.
- Nie.
W zeszłym tygodniu rozmawialiśmy przez telefon.
- Co miała do zakomunikowania?
- Niewiele - rzekł ostrożnie Jimmy.
- To, co zawsze.
śe sądząc z głosu, to chyba za mało sypiam.
Czasami, myślę, jej się wydaje, że jest moją matką, nie siostrą.
- Czy mówiła o zamążpójściu?
- Dlaczego miałaby mówić?
- W głosie Jimmyego brzmiała nuta prawdziwego zdumienia.
- Dlatego że wyszła za mąż przed czterema dniami.
W Las Vegas.
- O, kurczę!
- Jimmy się zatrzymał.
- Była chyba pijana.
Czy wiadomo dlaczego?
- To nie jest rzecz, którą ludzie wyjaśniają w telegramach - odparł Strand.
- Tydzień obfitował w wydarzenia rodzinne.
- Absolutnie się z tobą zgadzam.
- Jimmy potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Ruszyli znowu w stronę Conroya, który ładował ich bagaże do samochodu przed
budynkiem dworca lotniczego.
- Gdzie oni są teraz?
Chciałbym do niej zatelefonować i powiedzieć, że kochający brat życzy jej
wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.
- Nie możesz do niej zadzwonić.
Nie poinformowała nas, gdzie jest.
Jimmy pokręcił znowu głową.
- Ależ ta dziewczyna jest przebiegła.
Po prostu przebiegła.
- Położył delikatnie rękę na ramieniu ojca.
- Nie martwiłbym się, papciu.
Będzie jej dobrze.
Ten Giuseppe jest w porządku.
Chyba wiedzą, co robią.
A ty doczekasz się gromadki aniołkowatych bambinów i będziesz je huśtać na
kolanach.
- Nie mogę się wprost doczekać - rzucił Strand ponuro, wsiadając do wielkiego
mercedesa, w którym reszta towarzystwa już się wygodnie rozsiadła.
Karolina miała upartą minę i wyglądała groteskowo z bandażem na nosie i
podpuchniętym, podbitym okiem.
Schylił się i pocałował ją w policzek.
- Moja kochana dziewczynka - szepnął.
- Och, daj mi spokój.
- Karolina zbyła go wzruszeniem ramion.
Pasażerowie tego dużego samochodu zmierzającego w kierunku Nowego Jorku nie
czuli się specjalnie szczęśliwi.
Auto przejechało przez most i wjechało na Manhattan, a Strandowi przebiegła
przez głowę myśl, że od tej pierwszej nocy, kiedy Hazen zataczając się wkroczył
do ich mieszkania - zakrwawiony i oszołomiony - ma do czynienia z lekarzami
częściej niż kiedykolwiek przedtem w swoim życiu.
Rozdział 11.
Oczywiście, pomyślał Strand słuchając doktora, który mówił żywo, w sposób
typowy dla najlepszego specjalisty w swojej dziedzinie, oczywiście sytuacja
przedstawiała się gorzej, niż przypuszczano.
Był to okres, kiedy sprawy przedstawiają się gorzej, niż się przypuszcza.
- Kość została całkiem porządnie strzaskana, a lewa przegroda zablokowana -
oznajmił doktor Leslie i Strandowi w eleganckim gabinecie na Park Avenue, do
którego ich poprosił po obejrzeniu zdjęć rentgenowskich i zbadaniu Karoliny.
Karolinę pozostawił ze swoim asystentem w drugim pokoju, gdzie założono jej

Strona 132

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

nowy bandaż i pobrano krew do analizy.
- Obawiam się, że oznacza to operację - wyjaśnił.
Bynajmniej nie wyglądało na to, żeby się czegoś obawiał.
Ach ta angielszczyzna z tą swoją uprzejmościową dwuznacznością, pomyślał
Strand.
- Będziemy musieli zaczekać kilka dni, żeby opuchlizna otęchła.
Zarezerwuję salę operacyjną.
To znaczy, o ile państwo godzą się na operację.
- Naturalnie - odparła Leslie.
Strand potwierdził skinieniem głowy.
- Będzie musiała zostać w szpitalu tylko na noc - dodał doktor.
- Nie ma doprawdy czym się martwić, pani Strand.
- Pan Hazen zapewnił mnie, że córka znajduje się w najlepszych rękach - rzekła
Leslie.
- Poczciwy Russell.
- Doktor Laird uśmiechnął się słysząc to przekazane votum zaufania.
- Tymczasem radzę położyć młodą damę do łóżka i zapewnić jej spokój.
Nadmierna zuchowatość z jej strony może zaszkodzić.
Czy zostają państwo w Nowym Jorku, czy wyjeżdżają z Russellem do jego domu na
Long Island?
- Będziemy w Nowym Jorku - powiedziała szybko Leslie.
- Doskonale.
Im mniej chora będzie się ruszać, tym lepiej.
- Wstał, dając do zrozumienia, że wizyta dobiegła końca.
Najlepszy specjalista w swojej dziedzinie nie miał czasu na zbyteczne
pogaduszki.
- Zadzwonię do państwa po ustaleniu terminu w szpitalu Lennox Hill, to blisko
stąd, na Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, i powiem, kiedy przywieźć młodą damę.
- Odprowadził ich do poczekalni, gdzie siedzieli Linda i Hazen.
Linda przerzucała nerwowo jakieś czasopismo, a Hazen z obojętnym wyrazem twarzy
wyglądał przez okno.
- Russell - zwrócił się do niego doktor - mógłbym z tobą zamienić kilka słów w
gabinecie?
Hazen wstał i wyszedł za nim z poczekalni.
Linda odłożyła pismo i spojrzała badawczo na Stranda.
- Są pewne komplikacje - oznajmił Strand.
- Będzie ją operował.
- Och, mój Boże, biedna dziewczyna - jęknęła Linda.
- Nie ma się czym martwić, jak zapewnił nas doktor - dodała Leslie.
- Jestem pewna, że on wie, co mówi.
- Powiedział o tym Karolinie?
- Jeszcze nie.
- Mam nadzieję, że zbytnio jej to nie przygnębi.
- Jak się dowie, że musi się poddać operacji, jeśli chce oddychać normalnie,
jestem przekonana, że zachowa się rozsądnie - odparła Leslie ze spokojem.
Czekali wciąż jeszcze na Karolinę, gdy Hazen wyszedł z gabinetu.
Z jego twarzy nie można było wyczytać, o czym rozmawiali w cztery oczy z
doktorem Lairdem.
- Czy doktor powiedział coś, czego nie mówił nam?
- spytał Strand.
- Nic takiego ważnego - odparł Hazen.
- Nie ma czasu na kłamstwa.
Nie, powiedział tylko, że u młodych dziewcząt, jeśli i tak musi je operować,
jest jednocześnie szansa, o ile pacjentka sobie tego życzy, na dokonanie
niewielkich kosmetycznych poprawek.
- Co to znaczy?
- spytał podejrzliwie Strand.
- Na uczynienie nosa przyjemniejszym dla oka, takiego użył sformułowania.
On robi mnóstwo operacji plastycznych i z tego, co słyszałem, ma bardzo liczną
i zadowoloną klientelę.
- Dlaczego nie powiedział tego nam?
- chciał wiedzieć Strand.
- Czasami, mówił, rodziców irytuje taka sugestia.
Rani ich próżność.
Wolał, żebyście złościli się na mnie niż na niego.
Strand spojrzał na Leslie.
Leslie popatrzyła na Linde.
Linda energicznie kiwnęła głową.

Strona 133

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Oczywiście musicie się dowiedzieć, czego chce Karolina - dorzucił Hazen.
- Ja wiem, czego chce Karolina - odezwała się Leslie.
- Ona będzie zachwycona.
- Skąd wiesz?
- zdumiał się Strand.
- Omawiałyśmy to jeszcze przed wyjazdem do Francji - poinformowała go Leslie
nieco wyzywającym tonem.
- Dawno, wtedy kiedy Eleonora wspomniała o tym.
- Dlaczego nic mi wtedy nie powiedziałyście?
- domagał się odpowiedzi Strand.
- Czekałam na właściwy moment - przyznała Leslie.
- I myślisz, że to jest właściwy moment?
- Strand usiłował zapanować nad głosem.
- Opatrznościowy - odparła ze spokojem Leslie.
- Może należałoby podziękować temu chłopakowi, Georgeowi, za to, że tak jeździ.
- Co za głupota!
- Strand zdawał sobie sprawę, że to, co mówi, nie brzmi przekonująco.
- Allen, nie bądź średniowiecznym ojcem - upomniała go Leslie.
- Jedna rzecz jest pewna - powiedział Strand, wiedząc jednak, że został
pokonany - sam porozmawiam z tą młodą damą.
- Och, Allen - zniecierpliwiła się Leslie - nie rób z tego dramatu.
Robi się takie operacje milion razy rocznie.
- Ale nie w mojej rodzinie, o nie.
- Odwrócił się w stronę drzwi prowadzących do jednego z wewnętrznych
pomieszczeń, bo w tym momencie wyszła z nich Karolina w towarzystwie asystenta,
który się nią zajmował.
Nos i podbite oko zabandażowano jej na nowo.
- Jak się czujesz, dziecinko?
- spytał Strand.
- Wydaję ostatnie tchnienie - odparła Karolina.
- Nie bądź pyskata.
Zabieramy cię do domu.
Chodź.
- Przytrzymał drzwi i Karolina, trzymając się ramienia matki, wyszła wraz z
Lindą.
Hazen został z tyłu, jakby się zastanawiając.
- Idziesz?
- zagadnął go Strand.
- Tak, oczywiście, że tak.
- Hazen sprawiał wrażenie podnieconego.
- Czy doktor coś ci jeszcze powiedział?
- Strand czuł się osaczony przez konspiratorów.
- Nie, nic - zapewnił Hazen.
- Powiem ci kiedy indziej.
Co za dzień, co za cholerny dzień, myślał Strand idąc razem z Hazenem za innymi
do czekającego samochodu.
Na świecie miliony mrą z głodu i wyrzynają się wzajemnie, a my się
zastanawiamy, czy nos jakiejś dziewczyny nie powinien być krótszy o ćwierć cala.
Przez następne dni w ich mieszkaniu panował okropny rozgardiasz.
Leslie natychmiast zabrała się do pakowania przed przeprowadzką do Dunberry.
i wszędzie stały paki i kosze, a także walała się wełna drzewna do otulania
naczyń stołowych i obrazów.
Leslie i Karolina, która odmówiła wychodzenia na dwór, dopóki ma bandaże na
całej twarzy, wiodły długie dysputy na temat tego, co wyrzucić, a co zabrać.
Mieszkali tu przez dwadzieścia pięć lat i Stranda przeraziła góra zgromadzonych
przez nich gratów.
Leslie nie zgodziła się, żeby jej pomagał, bo nie chciała, żeby się forsował, a
zresztą i tak nie potrafił niczego znaleźć w tym rozgardiaszu.
Nowy Jork nawiedziła fala upałów, nie mieli wieści od Eleonory, na pomoc
Jimmyego nie można było liczyć, jako że pojawiał się na krótko i w
najróżniejszych porach, monopolizując telefon podczas pobytu w domu i często
nawet w nim nie sypiając - wpadał jedynie wcześnie rano, żeby się ogolić i
przebrać do pracy.
Stranda niepokoiły te, jak to określał na własny użytek, nieprzyjemne nawyki
syna, ale pamiętając o przestrogach lekarza, żeby się nie denerwować, nic nie
mówił.
Wałęsał się ulicami Nowego Jorku, czytywał gazety, pijąc nadmiernie dużo kawy w
barach samoobsługowych, i czuł się osamotniony, zagubiony i niepotrzebny.

Strona 134

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zadzwonił do gabinetu doktora Lairda, żeby się dowiedzieć, ile będzie kosztować
operacja Karoliny.
Nie udało mu się skontaktować z samym doktorem, ale jego sekretarka, która
mówiła takim tonem, jakby przeszkodzono jej w samym środku operacji,
zakomunikowała, że ta sprawa została już załatwiona.
Telefonował do kancelarii Hazena, żeby zaprotestować, lecz powiedziano mu: pan
Hazen wyjechał z Nowego Jorku i nie można się z nim skomunikować.
Uciekał przed upałem panującym na ulicach i obejrzał wiele filmów, siedząc
samotnie w chłodnych ciemnościach.
śaden z nich nie przypadł mu do gustu.
Pobyt w Nowym Jorku w sierpniu miał jedną zaletę - perspektywa przenosin
stawała się przyjemna.
Gdyby był o dwadzieścia lat młodszy, mówił sobie, udałby się na skraj miasta,
poprosił o podwiezienie, wsiadł do pierwszego samochodu, który zechciałby go
zabrać, i pojechał, gdzie go droga zaprowadzi.
Pewnego popołudnia znalazł się na ulicy, przy której mieszkała Judyta Quinlan.
Niewiele brakowało, a wszedłby do sieni budynku i nacisnął dzwonek do jej
mieszkania.
Któryś z oglądanych filmów okazał się maksymalnie pornograficzny, w nowym
stylu, ponadto do ogólnego zdenerwowania dołączyły się dzikie marzenia erotyczne
trapiące go od pewnego czasu.
Wycofał się zawiesiwszy rękę nad klamką drzwi zewnętrznych.
Wyobraził sobie nagłówki w gazetach: "Martwy nauczyciel znaleziony w łóżku
kochanki".
Nie po to żył bogobojnie, by skończyć w taki sposób.
Opuścił rękę, poszedł do parku, usiadł na ławce i obserwował gołębie, którym
upał najwyraźniej nie przeszkadzał.
Na dzień przed operacją Karoliny wyznaczono wyprowadzkę Jimmyego z mieszkania.
Nabazgrał jakiś adres.
C/o Langman na Wschodniej Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy.
Jest mu tam wygodnie, zapewniał Jimmy, bo blisko biura Solomona.
Nie powiedział, czy chodzi o panią Langman, czy pana Langman, a zarówno Leslie,
jak Strand czuli się zbyt zażenowani, by go o to zapytać.
Jimmy orzekł, że najwyższy czas pozbyć się tego starego mieszkania.
Mieszkać tu to tak jakby mieć na plecach rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty,
oświadczył.
Strand pamiętał wszystkie radości, wszystkie smutki, które przeżyli w tych
przestronnych, nieustawnych pokojach - płacz dzieci, grę na fortepianie, ciche
popołudnia prześlęczone nad książkami, zapach gotowanych potraw - i kazał synowi
zamilknąć.
W deszczowe popołudnie razem z Leslie odwieźli Karolinę taksówką do szpitala.
Dziewczyna była tak wesoła, jakby wybierała się na bal.
Strand zastanawiał się, czy ją pozna po operacji.
Najlepszy specjalista w swojej dziedzinie nie skonsultował się z nim, jaki
ostatecznie będzie miała kształt nosa.
Rzymski, zadarty, wklęśnięty, taki jak Garbo, jak Elizabeth Taylor, jak nos
księżnej Alba czy pani Harcourt?
Jak będzie wyglądać?
Twarz kształtuje charakter, niezależnie od tego, co się mówi.
Kochał córkę taką, jaka była, uważał ją za piękną.
I wiedział, że ona go kocha.
Czyż nie zrezygnowała ze swego ulubionego tenisa składając dziecinną ofiarę na
jakimś mistycznym ołtarzu w zamian za jego życie?
Czy w swej nowej postaci zdobędzie się kiedy na jakieś poświęcenie dla niego?
Leslie całkiem opanowana siedziała w dusznej taksówce po drugiej stronie córki,
od czasu do czasu poklepując uspokajająco jej rękę.
Czyżby przeżył dwadzieścia pięć lat z kobietą całkowicie pozbawioną wyobraźni?
śałował, że nie ma przy nim Eleonory.
Powiedziałaby coś rzeczowego, inteligentnego i odpowiedniego dla jego duszy.
Traktował jej nieobecność jak zdradę.
Miłość przesłoniła Eleonorze wszelkie inne obowiązki.
Powie jej parę słów do słuchu, kiedy wreszcie się pojawi.
Przeklinał dzień, gdy zanurzył się sam jeden w wody oceanu.
Teraz, myślał rozczulając się nad sobą, znalazł się na bocznym torze życia.
Pozostawili Karolinę w łóżku szpitalnym, w którym miała spędzić noc przed
zawiezieniem do sali operacyjnej następnego ranka.
Nawet nie ukrywała pragnienia, żeby już sobie poszedł.
- Masz znowu posępną minę, tatusiu - zauważyła.

Strona 135

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Dlaczego nie wybierzecie się z mamą na dobrą kolację albo na koncert?
Czuję się winna, kiedy stoicie tu i wyglądacie tak, jakby wyły syreny, a wy
zostawialibyście mnie samą podczas nalotu.
Mieszkanie - ze stosami książek na podłodze, zwiniętymi w rulon dywanami,
jaśniejszymi plackami na ścianach w miejscach, gdzie przez tyle lat wisiały
obrazy - nie sprawiało już wrażenia domu.
Kiedy debatowali z Leslie, czy wyjść na kolację, czy też zjeść ją tu, ich głosy
dudniły głucho w ogołoconych pokojach.
Raz przynajmniej Strandowi brakowało dźwięku gitary Jimmyego.
Nie mógł darować synowi beztroskiego i nieczułego pożegnania.
Młodzi, myślał z goryczą, odtrącają ze wzgardą przedmioty, nie rozumiejąc, jak
wiele miłości może się nagromadzić w poobijanym fortepianie, w wyszczerbionym
wazonie, porysowanym biurku, lampie oświetlającej przez dwadzieścia pięć lat
książki.
Koniec rodziny.
Będzie teraz tylko telefon, nabazgrana wiadomość z Georgii, z Arizony, ze
Wschodniej Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy.
Dzieci dorosły i odeszły.
Takie jest prawo życia, a przynajmniej obecnych czasów, ale, jak wszystko inne
w tym pełnym pośpiechu stuleciu, przeminęło w zawrotnym tempie.
Tak szybko się to wszystko wydarzyło.
To kwestia tygodni.
Wtargnął tu pewnego wieczoru obcy mężczyzna z zakrwawioną głową i wszelkie
orbity uległy zmianie.
Wiedział, że to niesprawiedliwe obarczać winą Hazena, lecz z trudem mu
przychodziło zdobyć się na sprawiedliwość.
Podrażniony, włączył radio.
Właśnie podawano wieczorne wiadomości.
Wiadomości były złe - relacja z chaosu.
Przypomniał sobie słowa ze sztuki Saroyana: "Brak podwalin.
Wciąż w dół".
Zamknął radio, włączył telewizor.
Usłyszał dźwięk zakonserwowanego śmiechu i wyłączył telewizor, zanim na
falującym ekranie pojawił się obraz.
Błąkał się po mieszkaniu niczym duch samego siebie.
Miałby ochotę obejrzeć album z rodzinnymi zdjęciami: on i Leslie w dniu ślubu,
Karolina w wózeczku, Eleonora w birecie i todze ze świeżo zdobytym dyplomem w
ręce, Jimmy na rowerze.
Niestety, album już zapakowano.
Nagle mieszkanie wydało mu się nie do zniesienia.
Poszedł do kuchni, gdzie Leslie otwierała jakieś puszki.
- Chodźmy na kolację na miasto - zaproponował.
- Chciałbym dzisiaj wieczorem popatrzeć na ludzi.
Spojrzała na niego dziwnie, po czym odłożyła otwieracz do konserw trzymany w
ręce.
- Dobrze - powiedziała łagodnym tonem.
- Czy możesz zaczekać, aż umyję sobie głowę?
- Nie jestem głodny.
Mogę poczekać.
- Zawsze kiedy Leslie czuła się zakłopotana, myła głowę.
Uświadomił sobie, że jej pogodna mina to maska wkładana ze względu na niego.
Nie cierpiał jednak odgłosu suszarki do włosów.
Przypominał mu złowieszcze maszyny słyszane gdzieś w tle jego snów.
- Zaczekam na ciebie u OConnora.
- Był to bar na rogu ich ulicy.
Wstępował tam ze dwa, trzy razy na rok, kiedy miał niemiłe nowiny do
zakomunikowania w domu i chciał opóźnić tę chwilę.
Leslie podeszła i pocałowała go w policzek.
- Nie bądź taki melancholijny, kochanie - poprosiła.
Zdobył się jedynie na to, żeby powiedzieć: - Muszę się napić.
A w domu nie ma ani kropelki.
Jimmy musiał urządzać huczne przyjęcia podczas naszej nieobecności.
- Nie mogły być zbyt huczne - oponowała, - Wyjeżdżając do Europy zostawiliśmy
zaledwie pół butelki szkockiej whisky.
- A jednak tak - upierał się, choć wiedział, że nie ma racji.
Wychodząc słyszał wodę lecącą w łazience.
Kiedy Leslie przyszła godzinę później do OConnora, miał wciąż przed sobą prawie
pełną szklaneczkę swojej pierwszej szkockiej whisky i siedział samotnie w pustym

Strona 136

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

barze.
Zjedli kolację w pobliskiej, lubianej przez nich restauracji.
W całym lokalu prócz nich były tylko dwie inne pary.
Właściciel, który ich znał, powiedział: - W przyszłym roku zamknę na sierpień.
Sierpień to nieznośny miesiąc w Nowym Jorku.
Po kuchni francuskiej jedzenie wydało im się bez smaku, na dodatek Leslie
trafiła na długi włos w sałatce.
- Moja noga przekroczyła próg tej restauracji po raz ostatni - oznajmiła.
"Po raz ostatni", myślał Strand, staje się najczęstszym wyrażeniem w naszym
słownictwie.
Właśnie otwierali drzwi wracając do domu, kiedy zadzwonił telefon.
Strand pobiegł go odebrać, myśląc: jeśli wybuchnie następna wojna, poinformuje
mnie o tym ten szarpiący nerwy dźwięk.
Nieszczęście, dzięki uprzejmości A.T. & T.
Była to jednak Eleonora.
- Dzwonię jak szalona przez cały wieczór - oznajmiła.
- Potem telefonowałam do Russella na Long Island, bo myślałam, że może
jesteście tam, i on mi powiedział o Karolinie.
Gdzie byliście?
Czy z nią wszystko w porządku?
- Tak, w jak najlepszym - zapewnił, usiłując pozbyć się z głosu urazy.
- A gdzie ty jesteś?
- W swoim mieszkaniu.
Przyjechałam dziś wieczorem.
Chciałabym wpaść.
- Po co?
- spytał złośliwie.
- Nie gniewaj się, tatku.
Nie zrobiłam nic, wyszłam tylko za mąż.
Czy mogę wpaść?
- Spytam twoją matkę.
- Zwrócił się do Leslie: - To Eleonora.
Czy chcesz ją dzisiaj zobaczyć?
- Naturalnie.
Spytaj, czy jadła kolację.
Mogę jej coś upitrasić.
- Będziemy cię oczekiwać - rzekł.
- Ale twoja matka chce wiedzieć, czy już jadłaś kolację.
Jeśli nie, to ona coś upichci dla ciebie.
Eleonora się zaśmiała.
- Dobra, kochana mama.
Najpierw nakarmić bestię, a dopiero potem zadawać pytania.
Powiedz jej, żeby się nie kłopotała, od dnia ślubu przybyły mi trzy funty.
Odłożył słuchawkę.
- Jadła już - poinformował żonę.
- Obiecaj, że nie będziesz na nią wrzeszczał - odezwała się Leslie.
- Niech sobie na nią wrzeszczy jej mąż.
Ja nie mam sił na to.
- Wziął do ręki jakieś pismo i udał się do kuchni, gdzie znajdowała się
ostatnia w mieszkaniu lampa, przy której można było czytać.
Siadł przy stole i zaczął oglądać karykatury, niezbyt zabawne w ostrym rażącym
świetle jarzeniówek zainstalowanych przez Leslie, kiedy stwierdziła, że do
czytania i szycia musi używać okularów.
- A teraz opowiadaj od początku - poprosiła Leslie.
Siedzieli wszyscy w bawialni, ciemnawej, bo wszystkie lampy prócz jednej
zostały już zapakowane.
Eleonora spytała, w jakim nastroju jest Karolina.
- Niepokojąco dobrym - odparł Strand ponuro, ale matka ją uspokoiła.
Eleonora siedziała teraz na brzeżku twardego krzesła i wyglądała młodziej i
piękniej niż zwykle, nie czuła skrępowania ani żalu "za grzechy", pomyślał
Strand.
- Naturalnie zaczęło się to zeszłego lata, nie tego - powiedziała Eleonora -
jak tylko spoczęło na nim moje oko w domu jakichś znajomych w Bridgehampton.
I z miejsca zdecydowałam, że to mężczyzna, którego muszę zdobyć.
Leslie spojrzała z niepokojem na męża.
Strand wiedziała, że jego twarz zdradza, co myśli o córce i takim sposobie
wyrażania się, niezależnie od tego, czy jest mężatką, czy też nie.
- Po tygodniu mi się oświadczył - mówiła dalej Eleonora z nutką triumfu w

Strona 137

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

głosie.
- Ale powiedział, że prędzej czy później zamierza się wynieść z Nowego Jorku i
pracować w gazecie w jakimś niewielkim mieście, być może oddalonym o tysiące mil
od Nowego Jorku, i że nie wierzy, by małżeństwo mogło być udane, jeśli mąż
mieszka gdzie indziej, żona gdzie indziej.
A ja powiedziałam: "Nie, dziękuję ci, przyjacielu"...
i po prostu...
więc...
widywaliśmy się dalej.
Przedstawił mnie swojej rodzinie i większość z nich była bardzo miła, ale matka
rozgniewała się na mój widok.
Urodziła się we Włoszech, jest katoliczką, jak trzeba, chodzi na msze w
niedziele i święta, i kiedykolwiek bądź, jak tylko nadarzy się okazja, a choć
nie miała nic przeciwko temu, żeby jej drogi synalek spędził od czasu do czasu
potajemnie weekend z protestancką kusicielką, na samą myśl o małżeństwie padnie
ze świecą w ręce na kolana przed najbliższym posągiem Matki Boskiej.
Potraficie to sobie wyobrazić?
W dzisiejszych czasach?
Tak, potrafię to sobie wyobrazić, przyznał w duchu Strand.
W dzisiejszych czasach wylewa się całe morza krwi z powodu wiary w takiego czy
innego boga.
I krew nie narodzonych dzieci płynie też z tego samego powodu.
Pod tym względem pobożna matka Giuseppe Gianellego była bardziej w zgodzie z
duchem czasu niż jego córka.
- Matka to przeżyje, zapewniał Giuseppe - kontynuowała Eleonora - i tak długo,
jak długo nie musiałam jej widywać, to mi nie przeszkadzało, toteż bawiliśmy się
wesoło, dopóki...
- przerwała i dokończyła poważnym tonem: - dopóki nie wybrał się do Georgii i
dopóki tamten gość mu nie powiedział, że może przyjechać i natychmiast przejąć
gazetę.
Giuseppe telefonował do mnie stamtąd, przypuszczam, że Russell wam o tym
mówił...
- Mówił nam - potwierdził Strand.
- Oznajmił, że bierze tę pracę - rzekła Eleonora, teraz już poważnie - i jeśli
chcę go jeszcze ujrzeć, muszę wziąć z nim ślub pronto.
- Westchnęła.
- Zadzwonił z Georgii o siódmej wieczorem.
Powiedziałam mu, że muszę się zastanowić.
Dał mi czas do namysłu do następnego ranka.
Nie mogę twierdzić, że dobrze spałam tej nocy.
Mamo - wykrzyknęła - nie mogę żyć bez niego!
Co byś zrobiła, gdyby tata dał ci takie ultimatum, a ty byś wiedziała, że to
nie żarty?
Leslie pochyliła się i dotknęła ręki męża.
- Zrobiłabym dokładnie to samo co ty, kochanie - odparła.
- I byłabyś zupełną idiotką - skonstatował Strand.
- Nic podobnego - oponowała łagodnie Leslie.
- Kiedy nazajutrz zatelefonowałam do Giuseppe, powiedziałam "tak" - wyznała
Eleonora tak cicho, że niemal nie słyszał słów.
- Ale co z tym Las Vegas?
- spytał z irytacją.
- Dlaczego w takim pośpiechu?
- A co byście woleli?
- Eleonora wstała i zaczęła krążyć po pokoju.
- Huczne weselisko z księdzem i całą familią śpiewającą O sole mio, i mammą,
która wzrokiem miota na całą rodzinę mroczne włoskie przekleństwa?
Szczerze mówiąc, jeśli już musicie wiedzieć, to ani Giuseppe, ani ja nie
chcieliśmy zostawiać sobie zbyt dużo czasu na zmianę decyzji.
Co za różnica?
W każdym razie w Las Vegas odbyło się to błyskawicznie, raz, dwa i po ślubie, i
było fajnie.
Giuseppe wygrał tysiąc dwieście dolarów w oko.
Zapłacił nimi za obrączkę i hotel.
Mamo, tatku, proszę, nie gniewajcie się na mnie.
Jestem szczęśliwa i zamierzam pozostać szczęśliwa.
Bylibyście bardziej zadowoleni, gdybym siedziała w Nowym Jorku i chodziła od
baru do baru, a na drzwiach przyczepiła wizytówkę, na której kazałabym napisać:
zastępca zastępcy wicekierownika działu nadpłat i zażaleń sto dwudziestej co do

Strona 138

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

wielkości spółki komputerowej w Ameryce?
- Przestań pleść - rzekła energicznym tonem Leslie.
Wstała, objęła córkę i pocałowała ją w czoło.
- Jeśli ty jesteś szczęśliwa, to i my jesteśmy szczęśliwi.
Eleonora spojrzała ponad ramieniem matki na ojca.
- Czy to dotyczy także ciebie, tatku?
- Sądzę, że tak - odparł ze znużeniem.
- Gdzie jest teraz twój mąż?
- W Graham, w Georgii.
W najszybciej rosnącym, największym małym mieście Słonecznego Pasa USA, na
cotygodniowym zebraniu Klubu Rotarianów.
Nie potrafiłby powiedzieć, czy ona śmieje się, czy płacze.
- Czy on w ogóle się tu pojawi?
- zapytał.
- Tylko pod osłoną nocy.
Dzielny jest to człowiek, ale nie na tyle, żeby przez rok czy dwa stanąć przed
obliczem mammy.
Czy dostanę twoje błogosławieństwo?
- oderwała się od Leslie i stanęła przed nim przybierając wyzywającą pozę.
- Nie jestem papieżem.
Błogosławieństwa to nie mój rewir.
- Podniósł się i objął córkę.
- Ale cię pocałuję.
Przytuliła się do niego mocno.
- Czy nie sądzisz, że powinieneś teraz wypić za pomyślność nowożeńców?
- spytała.
- Tylko że w domu nie mamy nic - odparł kwaśno.
- Jimmy wszystko wypił.
Eleonora się roześmiała, a Leslie go skarciła: - Och, Allen.
- A teraz - rzekła Eleonora, siadając wygodnie - jest jeszcze na tyle wcześnie,
że opowiedzcie mi o swojej wycieczce.
- Była wspaniała - odparł Strand.
- Pewien jestem, że macie sobie wiele do powiedzenia, moje panie.
Był to dla mnie dzień pełen wzruszeń, więc teraz idę się położyć.
Nazajutrz wczesnym rankiem, kiedy Leslie i Strand przyszli do szpitala,
Eleonora, Jimmy i Linda Roberts siedzieli już w poczekalni.
Jimmy miał na sobie dżinsy, czarny golf i jakiś złoty wisiorek na złotym
łańcuszku zawieszony na szyi.
To jego strój roboczy, pomyślał Strand.
Przynajmniej raz Jimmy miał poważny wyraz twarzy.
Karolinę właśnie odwieziono do sali operacyjnej, powiedziała Eleonora.
Była już pod działaniem środków uspokajających i pomachała im sennie ręką jadąc
przez korytarz.
Strand starał się nie myśleć, co się teraz dzieje na górze.
Zapach szpitalny wydawał mu się znajomy i pocieszający.
Przeszedł przez to sam i wyszedł cało.
Podczas pobytu w szpitalu miewał często sny, nie pamiętał jednak, o czym śnił,
tylko tyle, że były dość przyjemne.
Może jego córka we śnie będzie zwyciężać w zawodach, przyjmować nagrody,
tańczyć w objęciach przystojnych młodzieńców.
Leslie zabrała ze sobą robotę i w ciszy słychać było cichy brzęk drutów.
Wiedział, że robi dla niego sweter.
Ostatnim razem, jak pamiętał, robiła na drutach siedząc przy nim w sali
intensywnej terapii.
Można ją nazwać szpitalną dziewiarką, pomyślał.
Miał nadzieję, że nie dokończy tego swetra przed jego dziewięćdziesiątymi
urodzinami.
Kiedy Leslie poszła po raz pierwszy do szpitala - urodzić Eleonorę - on zabrał
się do lektury powieści kryminalnej Raymonda Chandlera.
Z zasady nigdy nie czytywał kryminałów, ale ten leżał na stole w hallu, więc go
zabrał.
Poród trwał krótko, zdołał przeczytać ledwie kilka stron, a już pojawił się
doktor i oznajmił, że został ojcem i ma córkę.
Nie pamiętał potem, co było na tych przeczytanych stronach, i kiedy trzeba było
pędzić do szpitala, gdy miał się urodzić Jimmy, złapał tę samą książkę - tym
razem z zabobonu.
Zaczął ją czytać od początku i ponownie przebrnął zaledwie przez kilka stron.
Schował książkę w bezpiecznym miejscu, na wypadek dalszych porodów, i zabrał

Strona 139

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

znów ze sobą, kiedy na świat miała przyjść Karolina.
Teraz jednak w rozgardiaszu przygotowań do wyprowadzki nie wiedział, gdzie się
ta książka podziała.
Będzie musiał jej poszukać, zanim urodzi się pierwsze dziecko Eleonory.
Może wtedy dowie się wreszcie, kto kogo zabił.
Hazen pojawił się, kiedy czekali już niemal godzinę.
Był opalony i wyglądał zdrowo - bardzo nie na miejscu w szpitalu, pomyślał
Strand - jakkolwiek prawą dłoń miał zabandażowaną.
Przytrzasnął ją sobie drzwiczkami samochodu, jak wyjaśnił.
Poprzedniego dnia rozmawiał z doktorem Lairdem i ten go zapewnił, że operacja
powinna trwać maksymalnie półtorej godziny i nie ma się czym przejmować.
Po dwudziestu czterech godzinach Karolina będzie mogła pójść do domu.
Leslie coraz szybciej migała drutami i ich brzęk zaczął denerwować Stranda.
Wstał, wyszedł na korytarz i zaczął chodzić tam i z powrotem, starając się nie
zaglądać do otwartych pokojów, w których leżeli pacjenci z plastykowymi
pojemnikami zawieszonymi na statywach nad łóżkami i z rurkami przytwierdzonymi
do rąk.
Raził go śmiech pielęgniarek dobiegający z końca korytarza.
Hazen wyszedł z poczekalni i dołączył do niego cicho.
Chrząknął, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Allen, równie dobrze mogę ci o tym powiedzieć teraz - odezwał się.
- Nie chciałem mówić przy innych.
Po pierwsze, nie chodziło o wypadek samochodowy.
Strand zatrzymał się i popatrzył na niego.
- O czym ty mówisz?
- Pamiętasz, Laird poprosił mnie do gabinetu zbadawszy Karolinę.
- Tak.
Wtedy ci powiedział, że mógłby zmienić kształt jej nosa.
- Nie tylko to.
Zbadał Karolinę, ponadto wypytywał ją, jak się to stało.
Po czym oznajmił, że w taki sposób, jak mówiła, nie mogło się to stać i że jako
jej doktor musi znać prawdę.
Wyznała mu prawdę.
A ta wygląda tak, że ten chłopak, George, ją zbił.
- Co?
- Kolana ugięły się pod Strandem.
- Rzeczywiście siedzieli w samochodzie, ale nie na drodze.
W pobliżu plaży.
Sami.
On próbował ją rozebrać, ona zaczęła się z nim szarpać i on jej przyłożył -
wyjaśnił Hazen ze spokojem.
- O Boże!
- Wstrętny świntuch.
Już nigdy czegoś takiego nie zrobi - zapewnił ponurym głosem Hazen.
- Wczoraj spuściłem mu porządne lanie.
- Uniósł zabandażowaną dłoń.
- Wybiłem sobie dwa palce.
Ale nie żałuję.
Poszedłem też do ojca i zapowiedziałem, że jeśli kiedykolwiek ujrzę jego
synalka w pobliżu Easthampton, to go zniszczę.
A ten nieszczęsny ojciec wie, że mogę to zrobić.
To on płaci za szpital i operację.
- Uśmiechnął się z powodu sukcesu w negocjacjach.
Po czym twarz znowu mu spoważniała.
- Biłem się z myślami, czy ci o tym mówić, czy nie, i wreszcie doszedłem do
wniosku, że powinieneś wiedzieć.
- Dziękuję ci - rzekł Strand głucho.
- Oczywiście.
- Nie sądzę, żebyś musiał o tym wspominać jeszcze komuś.
Szczególnie nie Jimmyemu.
Jimmy mógłby sobie myśleć, że powinien coś z tym zrobić, i Bóg raczy wiedzieć,
dokąd by to doprowadziło.
Sprawa panicza Georgea została załatwiona i najlepiej ją zamknąć.
Obawiam się, że to ja ponoszę za to odpowiedzialność.
Zaprosiłem tego gówniarza do swego domu i tam poznał Karolinę, do mnie wobec
tego należało podjęcie odpowiednich kroków, co też zrobiłem.
Przepraszam ciebie i całą twoją rodzinę za to, co się stało.
- Nie ma co przepraszać.

Strona 140

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Strand znalazł wreszcie krzesło przy zamkniętych drzwiach i opadł na nie
drżąc.
Czuł, jak zalewa go fala bezsilnej wściekłości.
Gdyby ten chłopak stał przed nim w tym momencie, rzuciłby się na niego i
próbował zamordować, choć nigdy w życiu z nikim nie walczył i był tak słaby, że
nie skrzywdziłby nawet muchy.
Lecz nawet świadom tego czuł się obrażony i zawstydzony, że pozbawiono go
należnego mu przecież prawa ukarania napastnika.
- Dobrze się czujesz?
- zaniepokoił się Hazen, pochylając się nad nim.
- Blady jesteś jak papier.
- Nie martw się o mnie - odparł Strand stłumionym głosem.
- Zostaw mnie tylko samego na chwilę.
Hazen zmierzył go bacznym wzrokiem, po czym wrócił do poczekalni.
Strand nadal siedział, próbując opanować drżenie rąk, kiedy doktor Laird
zamaszystym krokiem przechodził przez korytarz.
Doktor zatrzymał się na jego widok.
- Już po wszystkim, proszę pana - oznajmił.
- Operacja doskonale się udała.
Pańska córka znajdzie się lada moment na dole.
- Dziękuję panu - powiedział Strand, nie wstając z krzesła.
- Reszta osób jest w poczekalni.
Proszę dać im znać.
Doktor poklepał go po ramieniu - gest przekraczający obowiązki najlepszego
specjalisty w swojej dziedzinie - i udał się do poczekalni.
Strand wciąż siedział na krześle, kiedy obok przewożono do pokoju Karolinę.
Wstał, żeby na nią popatrzeć.
Jej twarz, a przynajmniej to, co mógł zobaczyć spoza bandaży, była spokojna i
przypominała buzię szczęśliwego śpiącego dziecka.
Płakał, sam o tym nie wiedząc.
Rozdział 12.
Siedział samotnie przy świetle szkolnej lampy z zielonym szklanym abażurem przy
dużym biurku w saloniku Malson Residence, domu na terenie campusu szkoły
Dunberry.
Kwestor dał mu klucze.
Jimmy przywiózł go tu z Nowego Jorku samochodem pożyczonym od przyjaciela.
Ten skrzypiący stary drewniany dom, który o ile można było to przewidzieć, miał
stać się domem rodziców aż do końca pracy zawodowej jego ojca, nie zrobił
dobrego wrażenia na Jimmym.
Mieszkanie kierownika internatu, oddzielone od pokojów chłopców długim, ciemnym
korytarzem, było dość duże, ale stało w nim niewiele sprzętów bez określonego
charakteru i noszących ślady długotrwałego, mało oględnego używania.
- Na luksusy nie można narzekać, prawda, papciu?
- zauważył Jimmy, wniósłszy walizki ojca.
- Wyrzucimy większość tych gratów - powiedział Strand.
- Twoja matka wysłała sporo naszych rzeczy i kiedy przyjedzie tutaj, jestem
pewien, że urządzi wygodnie to mieszkanie.
- Leslie siedziała w Nowym Jorku, bo nie mogli zostawić Karoliny samej, dopóki
głowę miała spowitą w bandaże.
Doktor Laird zapewniał, że Karolina będzie mogła się pokazać publicznie i
wyruszyć w drogę za dwa tygodnie, kiedy to powinna udać się do Arizony na
początek roku szkolnego, i Leslie postanowiła wybrać się razem z nią w tę
podróż.
- śałuję, że nie mogę zostać i dotrzymać ci towarzystwa, papciu - oznajmił
Jimmy.
- Nie podoba mi się myśl, że będziesz się sam obijał po tej stodole przez całe
dwa tygodnie.
- Nie będę sam.
Chłopcy powinni się tu zameldować pojutrze.
- Dla ilu pisklaków masz być kwoką?
- Tylko dla dziewięciu.
- Niech cię pan Bóg ma w swojej opiece, papciu.
- Jeśli potrafiłem dać sobie radę z tobą, to dam sobie radę z dziewięcioma
smarkaczami, których mi powierzą.
Szczęście nam sprzyja.
Niektórzy nauczyciele w dużych domach studenckich mają na głowie aż
sześćdziesięciu.
Jimmy się roześmiał.

Strona 141

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jeśli któryś z nich zalezie ci za skórę, daj mi znać.
Zaszantażuję Solomona, żeby mi dał następny wolny dzień, przyjadę i spuszczę im
manto.
- Spojrzał na zegarek.
- No, to muszę już jechać.
Obiecałem odstawić samochód przed zamknięciem biura.
- Podszedł, objął i uściskał ojca, co mu się dotąd nie zdarzało.
- Proszę, uważaj na siebie.
Dzieciaki potrafią i świętego zamęczyć na śmierć.
- Po nowojorskich szkołach to po prostu czysta przyjemność - powiedział Strand.
- Dzisiaj nic nie jest czystą przyjemnością.
- Jimmy potrząsnął rękę ojca, skrzywił się patrząc na odłażącą tapetę i
wyszedł.
Chwilę później Strand usłyszał odjeżdżający samochód.
W domu zapanowała cisza, cisza, pomyślał, do której będzie musiał się
przyzwyczajać po nieustannym zgiełku nowojorskim.
Po południu u dyrektora szkoły miała się odbyć herbatka dla grona
nauczycielskiego.
Kwestor zaopatrzył Stranda w mapę campusu, żeby mógł tam trafić.
Po drodze minął boisko do footballu, gdzie na pięknie utrzymanej, gęstej,
zielonej murawie chłopcy kandydujący do drużyny, którzy zjechali wcześniej od
innych, biegali, trafiali w kukły łączników i podawali piłkę.
Sam campus ze stylowymi staroangielskimi domami studenckimi, o ścianach
obrośniętych bluszczem, sprawiał raczej wrażenie wiejskiego klubu niż szkoły i
Strand uśmiechnął się kwaśno porównując go z budynkami w Nowym Jorku, w których
uczył, i z zatłoczonym, pełnym kurzu, pozbawionym murawy boiskiem stadionu
Lewisohna w City College.
Stadion dawno już zrównano z ziemią, a on, nie żywiąc sentymentu do collegeu,
nie zajrzał tam od chwili ukończenia studiów, nie miał więc pojęcia, jakie
budynki wzniesiono na tym miejscu, gdzie niewyrośnięci chłopcy z murzyńskiego
getta walczyli czupurnie, choć zwykle bezskutecznie, w sobotnie jesienne
popołudnia.
City College nie miało już swojej drużyny footballowej.
Względy oszczędnościowe.
Dunberry, jak widać, nie kierowało się względami oszczędnościowymi.
Herbatę podano na trawniku za domem dyrektora szkoły, białą drewnianą landarą z
gankiem podpartym filarami.
Goście ubrani byli w sposób nieformalny i cała ta impreza przypominała
Strandowi przyjęcia, na które zabierał go tego lata w Eashtampton Hazen.
śona Babcocka, tęga, potężnie wyglądająca niewiasta w kwiecistej sukni i dużym
słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, oprowadziła go przedstawiając
zgromadzonym.
Usłyszał mnóstwo nazwisk i ujrzał więcej niż pięćdziesiąt twarzy, które będzie
musiał później sobie uporządkować.
Wśród gości zdumiewająco dużo było panien i kawalerów.
Wiedział, że Leslie uzna to za minus tej uczelni.
Jej zdaniem, stan bezżenny w wypadku osoby powyżej dwudziestu pięciu lat to
rzecz nienormalna.
śałował, że jej nie ma.
Ona zawsze zapamiętywała wszystkie nazwiska, on zaś zapominał.
Wszyscy wydawali się całkiem sympatyczni, choć na niektórych twarzach malowała
się rezygnacja i ślady niepowodzeń, zwłaszcza na twarzach starszych członków
grona pedagogicznego.
Jak się domyślał ze sztywności pewnych kolegów, oni również znaleźli się tu po
raz pierwszy.
Fluktuacja kadr w tej uczelni zapewne była pokaźna.
Babcock, dyrektor szkoły, zaprosił go z żoną na kolację, ale Strand się
wykręcił, mówiąc, że przekąsi coś w miasteczku, ledwie pół mili od campusu.
Wydało mu się, że dostrzegł ulgę na twarzy Babcocka.
Dyrektor zapewne przez cały rok widywał wystarczająco często swój personel i
wcale mu się nie spieszyło do troszczenia się o nieznajomego, na pół kalekę,
zwalonego mu na głowę przez człowieka, któremu wiele zawdzięczał.
Spacer do miasta w porze letniego zmierzchu, z pierwszymi podmuchami jesiennych
woni w powietrzu, był przyjemny, a mała restauracyjka, w której zjadł prosty
posiłek, czysta i miła.
Nowe życie, myślał, popijając kawę w niemal pustym lokalu.
Mam pięćdziesiątkę i znowu zaczynam od początku.
Niech cię Bóg ma w opiece, powiedział Jimmy.

Strona 142

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zamówił jeszcze jedną kawę i wrócił myślami do zapewne ostatniego na dłuższy
czas tygodnia w Nowym Jorku.
Hazen zadzwonił z kancelarii i powiedział mu, że jest u niego Romero i że
wybiera się do Dunberry.
- Nie sądzę, żeby miały cię czekać z jego strony jakieś kłopoty.
Odbyliśmy miłą rozmowę i chłopak słuchał pilnie, kiedy mówiłem, jak powinien
się według nas zachowywać, gdy już będzie w szkole.
Teraz jest w sekretariacie.
Kazałem mu zaczekać, aż skończę rozmowę z tobą.
Powiedziałem, że zostanie umieszczony u ciebie, więc będziesz go mógł mieć na
oku.
- Jak to miło - mruknął Strand.
śyczył sobie niemal, żeby Romero się rozmyślił.
- Wygląda łagodnie jak baranek - dorzucił Hazen.
- To bardzo inteligentny chłopak i pełen najlepszych chęci.
Myślę, że będziemy mieli z niego pociechę.
W każdym razie z pewnością warto spróbować.
Obiecałem, że wyposażę go w nowe ubranie, z czego się ucieszył.
Przyda się wszystko, co możemy mu dodatkowo zapewnić, a z całą pewnością nie
może się pojawić w szkole w takim ubraniu, jakie nosi teraz.
Zestawiłem listę rzeczy, które będą mieli inni chłopcy.
Mam otwarty rachunek u Braci Brooks i zastanawiam się, czy nie byłoby dla
ciebie rzeczą zbyt kłopotliwą, gdybym cię prosił o spotkanie się z nim jutro i
wyposażenie go w odpowiedni strój.
- Ależ skądże - powiedział Strand.
- Leslie ostatnimi czasy chce się mnie pozbyć z domu na jak najdłużej.
- Świetnie.
A więc o dziesiątej przed Braćmi Brooks.
Odpowiada ci to?
- Tak.
- Dam mu listę.
Moja sekretarka przepisze ją na maszynie i wręczę ją chłopakowi, żeby ci
przedstawił.
Naturalnie, możesz też kierować się własnym rozeznaniem.
Spisałem tylko podstawowe rzeczy.
Myślę, że pięćset dolarów powinno wystarczyć na wszystko, jak sądzisz?
- Nie mam pojęcia.
- Nie wahaj się, jeśli będziesz musiał przekroczyć tę kwotę.
- Ale powiedz mu, że jeśli zabierze ze sobą tę idiotyczną bluzę footballową,
którą codziennie nosi do szkoły, nie przyznam się, że go kiedykolwiek przedtem
widziałem.
Hazen się roześmiał.
- Powiem mu.
Dobra, kiedy będę miał trochę czasu, wybiorę się do szkoły zobaczyć, jak wam
obu idzie.
Jestem pewien, że będzie to korzystna zmiana dla ciebie, jeśli nie dla Romero.
Strand odkładając słuchawkę nie był taki pewien.
Następnego ranka Romero oczekiwał na niego przed wejściem do Braci Brooks, co
już było wystarczającą niespodzianką.
W szkole zawsze spóźniał się na lekcje.
Z ulgą stwierdził, że chłopak wygląda względnie przyzwoicie.
Włosy miał ostrzyżone, nie był ubrany w bluzę footballową, lecz sfatygowaną
kurtkę, o wiele dla niego za dużą.
- Oto lista, proszę pana - powiedział, kiedy weszli do sklepu.
Po raz pierwszy, jak zauważył, chłopak zwrócił się do niego per proszę pana,
więc potraktował to jako dobry znak.
- Pan Hazen mówił, że każde pańskie słowo to rozkaz.
- Jego głos nie brzmiał wrogo.
Może Hazen nie mylił się w swojej ocenie nowej postawy Romero, pomyślał Strand.
Kiedy Strand kazał sobie podać w sklepie dużą torbę podróżną i kiedy dobierano
chłopcu spodnie, kurtki, swetry i koszule, buty i skarpety oraz płaszcz, Romero
sprawiał wrażenie spiętego, czujnego zwierzęcia łownego.
Nie robił żadnych uwag i akceptował bez słowa wszystko, co mu wybrał.
Wyrósł trochę przez lato, ale nigdy nie będzie wysoki.
Strand miał nadzieję, że inni jego podopieczni nie będą footballistami ani
zapaśnikami.
Zaszokowały go ceny, ale udało mu się nie przekroczyć pięciuset dolarów.
Powątpiewał jednakże w to, żeby ubrania od Braci Brooks za pięćset dolarów czy

Strona 143

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

też nawet za pięć tysięcy dolarów zdołały Jesusowi Romero, z jego szyderczą
ciemną twarzą i dzikimi, pełnymi niechęci, bacznymi oczami, nadać wygląd
właściwy dla ucznia sennej szkoły w Nowej Anglii, która od przeszło stu lat
przygotowuje chłopców do wstąpienia na Uniwersytet Harvarda, Yale, Williams czy
Dartmouth.
Kiedy subiekci przygotowywali rachunek, Romero powiedział: - Chciałbym prosić o
przysługę, proszę pana.
Czy myśli pan, że można by kazać przysłać to wszystko do pańskiego mieszkania,
tak żebym mógł zabrać rzeczy w dniu wyjazdu do szkoły?
- Dlaczego?
- spytał zakłopotany Strand.
- Jeśli poślą te rzeczy do mojego domu, to albo matka, albo brat ukradnie je i
sprzeda.
- Powiedział to bez cienia przygany, jakby coś takiego zdarzało się w każdej
rodzinie.
- Przypuszczam, że da się to tak załatwić.
- Strand napisał swój adres i obiecał dopilnować, żeby jego żona oczekiwała
przesyłki.
- Dziękuję, proszę pana.
Kiedy uporali się z zakupami, nadeszła pora lunchu.
Strand pomyślał, że to odpowiednia okazja, żeby się przekonać, jak Romero
zachowuje się przy stole.
Obawiał się najgorszego, więc zabrał go do małej, ciemnawej restauracji,
odwiedzanej chyba głównie przez urzędników i stenografów z wielkiego biurowca w
sąsiedztwie.
W ciemnościach, myślał, tylko on będzie mógł ocenić jego maniery.
Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione.
Romero pałaszował jak głodny chłopak, nie pożerał jednak jedzenia jak wilk ani
nie mlaskał, nie używał też niewłaściwych noży czy widelców.
Sądząc z tego, co mówił o swojej matce, Strand nie przypuszczał, żeby to ona
nauczyła go przyzwoicie jadać.
Zapewne, pomyślał, był to rezultat gapienia się godzinami na telewizję, gdzie
aktorzy wiecznie zasiadają do posiłków i udają, że przez całe życie jadali w
eleganckich lokalach.
Jeden zero dla telewizji.
To on musiał prowadzić rozmowę.
Kiedy spytał chłopaka, co robił podczas wakacji, ten wzruszył tylko ramionami i
oznajmił niefrasobliwym tonem: - Obijałem się.
- Czytałeś coś?
- Trochę.
Ale większość z tego to bzdety.
- Jakie książki konkretnie?
- Zapomniałem ich tytuły - rzekł Romero.
Strand był pewien, że kłamie.
- Jedyna, jaka mi utkwiła w pamięci, to Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego.
Napisana przez gościa nazwiskiem Gibbon.
Słyszał pan o nim?
- Patrzył przez stół na Stranda z takim wyrazem twarzy, który u normalnego
chłopaka w jego wieku uchodziłby za figlarny.
- Tak, słyszałem - odparł Strand, nie dając Romero satysfakcji, nie reagując na
zaczepkę.
- Co ci się w niej podobało?
- Nie mówiłem, że mi się podobała.
Potwierdza tylko pewne moje poglądy.
- Na przykład?
Romero wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i drogo wyglądającą zapalniczkę.
Zaoferował Strandowi papierosa, ale kiedy ten potrząsnął przecząco głową,
rzekł: - Och, zapomniałem.
Pan nie pali.
Moje poglądy...
no, że nic nie jest stałe.
Ci starożytni Rzymianie to uważali, że trzymają świat za łeb i panują nad nim i
wszystkimi, i przechwalali się na wszystkie strony, jacy są wspaniali, i
myśleli, że wielką łaskę wyświadczają biednym tumanom w innych krajach robiąc z
nich obywateli rzymskich, i myśleli, że tacy z nich prawdziwi twardziele, i że
będą zawsze.
A tymczasem prawdziwi twardziele to barbarzyńcy, Goci, ci się nie kąpali ani
nie używali womitoriów, nie pisali wierszy ani nie tracili czasu na rzucanie

Strona 144

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

ludzi lwom na pożarcie i wygłaszanie wielkich mów, i stawianie sobie łuków
triumfalnych, nie nosili purpurowych tóg i przyszli cholera wie skąd, i jedyną
rzeczą, jaką potrafili, było odrównanie Rzymian.
To są dla mnie dopiero równe chłopaki i to z nimi przez cały czas trzymałem.
A pan Gibbon to nie pisał tylko o historii.
Dwieście lat przed całym tym bajzlem pisał w gruncie rzeczy o imperium
brytyjskim, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, i o grubodupych Amerykanach, i
uświadomił mi, że gdy nadejdzie czas, będę jednym z Gotów.
I kupa ludzi z moich stron i z takich stron jak moje odkryje, że też są
twardzielami, Gotami, i zabierze się po swojemu do odrównywania, nawet jeśli
niektórzy z nich, jak ja, wystroją się i przebiorą w purpurowe togi od Braci
Brooks.
Było to najdłuższe przemówienie wygłoszone przez Romero, które kiedykolwiek
słyszał Strand.
Nie mógłby powiedzieć, że go ucieszyło, mimo swej logiczności i mimo tego, że
wiele osób starszych i bardziej wykształconych od Jesusa Romero pisało o
Gibbonie mniej lub więcej to samo, co prawda w nieco bardziej eleganckiej
formie.
- Radzę ci, Romero - powiedział - żebyś zachował dla siebie takie poglądy,
kiedy będziesz musiał pisać prace z historii w szkole.
Chłopak uśmiechnął się do niego złośliwie.
- Niech się pan nie martwi, profesorze, będę zawsze nosił swoją purpurową togę.
Nie chciałbym, żeby pana wylali z pracy.
Strand wstał, zapłacił rachunek i powiedział, że spotkają się w szkole i że, o
ile wie, obowiązuje tam przepis pozwalający uczniom palić jedynie w suterenie
głównego budynku.
A ponadto muszą oni być już w ostatniej klasie.
Niech cię Bóg ma w swojej opiece, pomyślał Strand.
Dopił kawę, zapłacił i wyszedł w balsamiczną noc.
Po powrocie do Malson Residence stwierdził, że służąca, której jeszcze nie
widział, zjawiła się i posłała oba łóżka oraz zaciągnęła zasłony.
Będzie musiał się upewnić, czy Leslie wysłała ich podwójne, szerokie małżeńskie
łoże wraz z resztą rzeczy.
Od tamtej okropnej nocy w Tours sypiali razem.
Nie zamierzał w tym wieku sypiać osobno.
Po czym usiadł przy biurku w saloniku przy świetle szkolnej lampy i zaczął
notować w uczniowskim brulionie przywiezionym z Nowego Jorku.
Zaczynam nowe życie i zamierzam prowadzić od tej chwili dziennik.
Może, jeśli zapiszę wszystko, a przynajmniej pewne okruchy i fragmenty, które
mogą w końcu ułożyć się w jakąś całość, lepiej zrozumiem, co się ze mną dzieje.
Wszystko się zmienia i wydarzenia mnie zaskakują.
Czas mnie nagli, czuję brzemię swego wieku.
Jeśli historia jest środkiem do zrozumienia przeszłości, drobne codzienne
zapiski z teraźniejszości mogą pomóc znaleźć jakiś sens w przyszłości.
Nadeszła pora wyjazdów.
Najpierw Eleonora, szczęśliwa, odjeżdżająca do świeżo poślubionego męża i
nowego zawodu, żegnająca miasto, w którym się urodziła i wychowała, pospiesznym
pocałunkiem i machaniem.
Potem pożegnanie z Karoliną, tu brak uczucia szczęścia.
Robi postępy, jak mówi lekarz.
Postępy w czym?
Nosi jeszcze bandaże, wciąż nie można więc powiedzieć, jak będzie wyglądała,
kiedy wreszcie je zdejmie.
Na zewnątrz jest opanowana, jeśli chodzi o całą tę sprawę, słyszałem nawet, że
nuciła sobie wesoło, zabierając się do pakowania i przygotowań przed wyjazdem do
Arizony.
Leslie będzie jej towarzyszyć i pomoże się urządzić, choć Karolinie niezbyt to
się podoba.
Nie jestem bynajmniej szczęśliwy, że musiałem udać się do Dunberry samotnie,
jestem jednak pewien, że Karolina nie powinna jechać sama i powiedziałem jej o
tym.
Ostentacyjne podśpiewywanie i zewnętrzny spokój wydają mi się od początku
robione na pokaz.
Moje obawy się potwierdziły w najgorszy z możliwych sposobów: gdy pod
nieobecność Leslie w domu przechodziłem pewnego dnia koło zamkniętych drzwi
pokoju córki, usłyszałem zza nich płacz.
Otworzyłem drzwi i ujrzałem Karolinę skurczoną na podłodze w kącie pokoju, z
płaczem uderzającą głową w mur.

Strona 145

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Schyliłem się ku niej, wziąłem ją w ramiona i po chwili się uspokoiła.
Otarła łzy grzbietem dłoni próbując się uśmiechnąć.
"To tylko tak sobie, raz na jakiś czas, tatku - powiedziała.
- Może to deszcz".
Martwię się prawie tak samo o Leslie.
Na pozór jest rzeczowa i opanowana, zauważyłem w niej jednak pewne drobne
zmiany.
Zawsze była osobą kompetentną i pewną siebie, ale w ostatnim okresie przed
wyjazdem z Nowego Jorku łapałem ją na chwilowym roztargnieniu, bujała myślami
gdzieś daleko, niezdecydowana, biegała z pokoju do pokoju z paroma książkami w
ręce albo z nutami, jakby nie wiedziała, co z nimi zrobić, po czym kładła je w
najdziwniejszych miejscach, a następnie szukała rozpaczliwie, tylko po to, by za
parę minut zostawić je znowu w jakimś kącie.
Nie rozmawiałem z Leslie ani z Karoliną, ani z nikim innym o tym, jak Karolina
złamała sobie nos.
Wyobrażam sobie, że ona chciałaby zapomnieć o tym, jak i o okłamaniu nas.
I boję się myśleć, co zrobiłaby Leslie, gdyby znała prawdę.
Wciąż jeszcze nie jestem pewien nawet samego siebie.
Gdybym spotkał chłopaka, który ją uderzył, i miał pod ręką jakąś morderczą
broń, obawiam się, że mógłbym jej użyć.
Ręka mu drżała, więc przestał pisać i wlepił wzrok w ostatni akapit.
Jego normalnie tak staranne pismo nagle przekształciło się w niemal nieczytelną
bazgraninę.
Położył pióro i odsunął się od biurka.
Czas, jak się przekonał, nie uodpornił go przeciw wściekłości nie do
zniesienia, jaka go ogarnęła na korytarzu szpitalnym, gdy Hazen mu powiedział,
co wyznała Karolina doktorowi Lairdowi.
Jimmy orzekłby, że przesadza.
Rodzice są po to, żeby przesadzać.
Wstał, podszedł do drzwi balkonowych prowadzących do ogrodu.
Wyszedł na dwór i oddychał głęboko, wciągając w płuca wielkie hausty pachnącego
nocnego powietrza i próbując odzyskać spokój.
śałował, że nie okazał na tyle przezorności, by zaopatrzyć się w butelczynę
whisky.
Spojrzał w niebo.
W głębokiej ciemności nad nim błyszczały jasno gwiazdy.
Wschodził młody księżyc i stare drzewa w głębi ogrodu, których liście
szeleściły na lekkim wietrzyku, rzucały migotliwe cienie na mokrą od rosy
murawę.
Gdybym zdołał zapomnieć o przeszłości, pomyślał, albo przynajmniej się z nią
uporał, mógłbym być szczęśliwy w tej oazie spokoju.
Nazajutrz rano obudził się na tyle wcześnie, że mógłby zjeść śniadanie w
jadalni głównego budynku z resztą członków wydziału, nie miał jednak ochoty na
próby dopasowania z pięćdziesięciu twarzy do nazwisk usłyszanych wczoraj
wieczorem.
Wybrał się do miasta, ciesząc się świeżością poranka i widokiem dzieci, które
bawiły się z psami na trawnikach przed schludnymi domkami mijanymi po drodze.
Kupił "New York Timesa", ale już rzut oka na nagłówki skłonił go do odłożenia
lektury na później.
Ranek, pełen słońca i szczodrych obietnic ze strony natury, nie był odpowiednią
porą dla tegorocznych nowin.
Wieczór, z melancholią narastającego mroku i przypomnieniem śmiertelności i
kresu, pasował bardziej do sprawozdań z Waszyngtonu, Iranu, Moskwy, Jerozolimy i
półkuli południowej.
Po powrocie do Malson Residence - próbował zwolnić szybki z natury krok
pamiętając o radach doktora Prinza - zobaczył wielkiego Murzyna siedzącego na
stopniach przy drzwiach frontowych.
Mężczyzna ten - nie, pomyślał, mimo tego wzrostu on nie może mieć więcej niż
osiemnaście lat - wstał grzecznie.
- Pan Strand?
- spytał.
- Tak.
- Nazywam się Aleksander Rollins - oznajmił.
- Przydzielono mnie do tego domu.
Podali sobie ręce i Rollins uśmiechnął się nieśmiało.
- Mam grać w drużynie footballowej i spałem z resztą drużyny w Worthington
House, ale pomyślałem sobie, że jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, to
wprowadzę się o dzień wcześniej.

Strona 146

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Mówiono mi, że w dzień wprowadzenia się bywa tu okropny harmider, z tymi
wszystkimi mamusiami i tatusiami miotającymi się tu i w ogóle.
- Miał głęboki, dźwięczny głos i wymowę właściwą dla Nowej Anglii, Strandowi
przyszło więc do głowy, że może należałoby go zachęcić do zajęcia się na serio
śpiewem.
Powie o nim Leslie.
- Oczywiście - rzekł Strand.
- Będziesz mieszkać w pokoju numer trzy na górnym piętrze.
- Kwestor dał mu listę chłopców, którzy mieli tu zamieszkać, i umieścił ich
według alfabetu po dwóch w każdym pokoju, prócz dziewiątego chłopca, temu
przeznaczono niewielki pokoik, w którym nie zmieściłyby się dwa łóżka.
Rollins miał dzielić pokój z Romero.
Kwestor nie powiedział mu, że Rollins jest czarny, a raczej ciepło
ciemnobrązowy.
- Mam nadzieję, że będzie ci się tu podobać.
- Jestem pewien, że tak - odparł Rollins.
- Jestem tu też nowy.
Dostałem jednoroczne stypendium footballowe.
Grałem w drużynie mojej szkoły w Waterbury i nie byłem największym mądralą w
klasie - wyszczerzył zęby w uśmiechu - więc wszyscy sobie wyobrażają, że choćbym
nie wiem ile razy w sezonie pobił ćwierćbeka, przyda mi się jeszcze roczek
spędzony z nosem w książkach, jeśli zechcę dostać się na taką uczelnię jak Yale.
- Moja córka jest na stypendium lekkoatletycznym w małym collegeu w Arizonie -
rzekł Strand, nieoczekiwanie i po raz pierwszy dumny z tego faktu.
- Ona biega.
- O mnie nie dałoby się tego powiedzieć - zauważył Rollins.
- Ja jestem łącznikiem w defensywie.
Głównie próbuję utrzymać pozycję.
- Roześmiał się.
- Założę się, że pańska córka zakasowałaby mnie za każdym razem.
Dzisiejsze dziewczyny...
- Pokręcił głową żartobliwie.
- Mam nadzieję, że ona również utrzyma swoją pozycję - rzucił Strand - w inny
sposób.
Rollins spojrzał na niego z powagą.
- Ja też mam nadzieję - zapewnił.
- No, nie będę już panu zabierał więcej czasu.
Wprowadzę się ze swoimi manatkami po rannym treningu.
- Zostawię ci otwarte drzwi.
- Proszę się nie martwić.
Tu nikt nic nie ukradnie.
- Przyjechałem z Nowego Jorku - wyjaśnił Strand - a tam wszyscy kradną
wszystko.
- Słyszałem.
- Chłopak potrząsnął głową.
- W Waterbury też jest nie najlepiej, a to drobinka w porównaniu z Nowym
Jorkiem.
Mam nadzieję, że czuje się pan tu szczęśliwy, panie Strand.
Wszyscy mówią, że to dobra, przyjemna, przyjazna miejscowość, i mam nadzieję,
że i dla nas obu okaże się taka.
Gdyby pan albo pańska żona potrzebowali kiedyś pomocy przy przesuwaniu czy
przenoszeniu czegoś ciężkiego, mebli i takich rzeczy, to proszę mnie zawołać.
Może nie jestem mądralą...
- uśmiechnął się znowu - ale mam za to mocny grzbiet.
Muszę teraz lecieć na boisko i wytrząść sobie porządnie tyłek.
- Odszedł lekkim krokiem sportowca.
Głowa z krótko ostrzyżonymi włosami wydawała się zbyt mała na jego potężnym
karku wystającym ze swetra.
Wszedł do domu rozmyślając o dwóch R - Rollinsie i Romero.
Murzyn i Puertorykańczyk.
Czy Romero ze swoim ulicznym cynizmem nie pomyśli: "Oczywiście, trzymają
czarnego brata i nie całkiem białego brata oddzielnie w ten ich miły pański
sposób"?
Czy uwierzy, że to tylko kwestia przypadku i alfabetu?
Kwestor mówił, że jeśli któryś z chłopców zechce zmienić pokój i nikt nie
będzie protestował, można to zrobić.
Ale jeśli wszyscy inni chłopcy będą zadowoleni z przydzielonych im pokojów i
współmieszkańców i nie będzie można dokonać zamiany?

Strona 147

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Nie miał pojęcia, ilu Murzynów jest wśród studentów i jak ich dobierano.
Rollins - dlatego że potrafił grać w football.
Prawdę mówiąc, Strand czuł się trochę zaskoczony, że szkoła o takiej reputacji
jak ta tak jawnie rekrutuje graczy do swoich drużyn.
Ostatecznie Dunberry to nie Notre Damę ani Alabama.
Romero - fuksem, dzięki przypadkowej rozmowie, na skutek której zainteresował
się nim wpływowy człowiek.
A inni?
Będzie musiał dyskretnie się wypytać, jaką szkoła właściwie prowadzi politykę.
Wszedł do dużej świetlicy, gdzie znajdował się odbiornik radiowy i telewizor
oraz kilka szaf z książkami ustawionymi przypadkowo na półkach.
Zaczął je porządkować i zdał sobie sprawę, że szuka egzemplarza Zmierzchu i
upadku cesarstwa rzymskiego.
Jeśli ma dyskutować przez cały rok z Jesusem Romero, to musi zacząć od
ponownego przestudiowania Gibbona, i to naprawdę dokładnie.
Jednakże wśród książek napisanych przez autorów o nazwiskach zaczynających się
od litery G znalazł jedynie W głębi Afryki Johna Gunthera oraz Społeczeństwo
obfitości Johna Kennetha Galbraitha, a żadna z nich nie wydała mu się przydatna
w debacie z Romero.
Mógł sobie wyobrazić ten wielki chichot, gdyby przypadkiem chłopakowi, którego
matka żyła z zapomóg opieki społecznej, trafiła do ręki książka Galbraitha.
Zdjął ją z półki, zaniósł do swego mieszkania i położył na stoliku w sypialni.
Gdyby znalazł Podbój Meksyku i Podbój Peru - jakkolwiek były to jego ulubione
dzieła historyczne - schowałby je także, uznając za dodatkowe paliwo dla tlącego
się stosu uraz Romero.
Wiedział, że tego ranka o ósmej Karolina miała wyznaczoną wizytę u doktora
Lairda, jeszcze przed rozpoczęciem operacji przewidzianych na ten dzień.
Jakkolwiek nie spodziewał się jakichś specjalnie istotnych zmian w jej stanie,
postanowił zatelefonować, przyznając się, że robi to bardziej dlatego, żeby
usłyszeć głos Leslie, niż żeby usłyszeć wieści o córce.
Wykręcając numer upomniał sam siebie, że trzeba będzie racjonować sobie te
telefony.
Przy jego pensji międzymiastowe rozmowy to niebezpieczny luksus.
Telefon odebrała Karolina.
- O, tatuś!
- wykrzyknęła.
- Tak się cieszę, że dzwonisz.
Okazało się, że doktor Laird to święty Mikołaj.
Obejrzał mój nos, zrobił mi jeszcze dalsze prześwietlenia i obiecał, że za
tydzień będę mogła zdjąć wszystkie bandaże i znowu wyglądać jak człowiek.
Mama mówi, że będziemy mieć czas, żeby wpaść do ciebie na kilka dni, zanim
wyjedziemy na Zachód.
Bomba, nie?
- Święty Mikołaj jest bezbłędny - odparł.
- Jak go zobaczysz następnym razem, powiedz mu, że dla mnie to też Gwiazdka.
A przyjeżdżając tu ubierz się w najbrzydszą i najdłuższą sukienkę, jaką masz.
Od jutra będzie tu czterystu chłopców.
Karolina zachichotała.
- Och, nie przypuszczam, żebym była aż taką atrakcją.
Ale czy nie byłoby miło, gdyby tak było?
- Nie - powiedział.
- A teraz pozwól mi pogadać z matką.
Leslie też miała wesoły głos.
- Karolina mówiła ci - rzekła.
- Czy to nie wspaniałe?
A jak się tobie powodzi?
- Całkiem nieźle.
Ludzie są tu sympatyczni i choć ten dom to stara stodoła, ręka kobieca czyni
cuda.
A ty jesteś właśnie tą kobietą, której ręka jest tu niezbędna.
- Wszystko we właściwym czasie, kochanie - odparła, ale wydawała się
pochlebiona.
- Czy nie potrzebujesz czegoś, co mogłybyśmy przywieźć ze sobą?
- Tylko naszego łóżka.
- Jesteś niepoprawny!
- Lecz jej głos wskazywał na to, że jest jeszcze bardziej zadowolona.
- Nawiasem mówiąc, twój młody przyjaciel, Romero, pojawił się przed kilkoma
minutami po swoje ubrania.

Strona 148

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Mówił, że jedzie dzisiaj, zamiast jutro.
Robił wrażenie bardzo gorliwego.
Myślę, że się mylisz co do tego chłopca.
Zachowywał się bez zarzutu.
- To doskonały aktor.
A co myśli o nim Karolina?
- Nie widziała go.
Wiesz, jaka jest ostatnio.
Kiedy usłyszała dzwonek, zamknęła się w swoim pokoju.
Romero pytał, czy może w łazience przebrać się w nowe ubranie.
Kiedy z niej wyszedł, okazało się, że to całkiem przystojny chłopak, choć
drobny.
Zwrócił się do mnie z dziwną prośbą.
Zostawił starą odzież w łazience i prosi, żeby ją spalić.
- Jeśli był ubrany tak, jak zwykle bywa, to nic dziwnego.
No, ale dość już o nim.
Jak ty się miewasz?
- Dobrze.
- Zawahała się.
- Muszę ci coś wyznać.
Pani Ferris, przypominasz ją sobie, to dyrektorka w szkole Karoliny, dzwoniła w
zeszłym tygodniu i pytała, czy nie mogłabym przychodzić raz na tydzień i dawać
prywatne lekcje uczniom.
Powiedziała, że mogłabym korzystać z pokoju muzycznego.
Nie będzie ich zbyt wielu.
I zatrzymałabym tylko najlepszych swoich uczniów.
- Dlaczego to ma być wyznanie?
- Bo nic ci o tym nie mówiłam.
Miałeś i tak dużo kłopotów.
- Chcesz się tego podjąć?
Leslie znów lekko się zawahała.
- Tak - odparła.
- Czy myślisz, że w Dunberry mieliby coś przeciwko temu?
- Jestem pewien, że można będzie te lekcje pogodzić z twoimi zajęciami.
Spytam dzisiaj o to.
- Ale nie rób tego, jeśli miałoby to być kłopotliwe, kochanie.
- Wcale nie jest kłopotliwe.
- W takim razie musiałabym nocować raz w tygodniu w Nowym Jorku.
- Przypuszczam, że przeżyję jedną noc.
- Nie przemęczasz się?
- Nic nie robię.
Wczoraj byłem na herbatce wraz z innymi członkami grona pedagogicznego, a
chłopcy zjadą się dopiero jutro.
Znalazłem też już footballistę-olbrzyma, który zaofiarował się przenosić
fortepian.
Myślę, że będzie nam się tu podobało - oświadczył z całą szczerością, na jaką
mógł się zdobyć.
- Jestem pewna, że tak.
- Głos Leslie nie brzmiał zbyt przekonująco.
- Dziś w Nowym Jorku jest pięknie.
Babie lato.
- Nie wyjaśniła, dlaczego uznała za konieczne informować go o pogodzie.
- Masz wieści od Jimmyego lub Eleonory?
- Co z oczu, to z myśli.
Ale spróbuję zmusić Jimmyego, żeby pojechał z nami do szkoły.
Ten telefon będzie kosztował całą fortunę.
Odłóżmy rozmowę o tych wszystkich sprawach do naszego spotkania.
Do widzenia, kochanie.
- Do widzenia, najdroższa - szepnął.
Jedna noc na tydzień, przypomniał sobie, odkładając słuchawkę.
Ktoś zastukał do drzwi, więc krzyknął: - Proszę wejść.
Weszła tęga kobieta ubrana w workowate, luźne czarne spodnie i sweter opinający
ciasno jej olbrzymie piersi przypominające balony.
Miała wielką torbę na zakupy, różaną cerę i tlenione blond włosy.
- Dzień dobry, panie Strand - rzekła.
- Nazywam się Schiller i jestem tu gosposią.
Mam nadzieję, że zastał pan wszystko w porządku.
- W znakomitym, znakomitym porządku.

Strona 149

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Strand uścisnął jej rękę.
Była miękka, lecz silna.
- Niech pani ściele tylko jedno łóżko.
Moja żona nie przyjedzie jeszcze przez kilka dni.
Dwaj chłopcy wprowadzą się dzisiaj.
Nazywają się Rollins i Romero.
Przydzielono ich do pokoju numer trzy.
- Chłopcy sami sprzątają w swoich pokojach - powiedziała pani Schiller.
Głos miała ochrypły, jakby paliła zbyt dużo papierosów.
- Niekiedy porządkuję też świetlicę, kiedy bałagan osiągnie pewne granice.
I raz na jakiś czas rzucam okiem na górę, żeby sprawdzić, czy nie zwalono
jakiejś ściany.
- Uśmiechnęła się.
Jej uśmiech był ciepły, matczyny.
- Przechodziłam przez jadalnię dzisiaj rano i zauważyłam, że nie było pana na
śniadaniu.
Mój mąż pracuje w kuchni, jest piekarzem, a ja im pomagam, dopóki cały personel
nie wróci do pracy.
Czy chce pan, żebym kupiła coś do lodówki?
Jakieś przekąski, owoce czy coś takiego?
Dopóki nie przyjedzie pańska żona.
- Byłoby to bardzo uprzejme z pani strony.
- Jeśli zechce pan zrobić listę...
- To, co pani zdaniem powinienem mieć, wystarczy mi całkowicie - rzekł Strand.
Nie wspomniał, że chciałby mieć w domu butelkę whisky.
Sam dokona tego zakupu.
Nie wiadomo, jak dalece dyskretną osobą jest pani Schiller; wolał nie narazić
się na ewentualność, że będzie gadać, jak to nowy nauczyciel historii popija do
lustra.
- Czy życzy pan sobie coś specjalnego mi powiedzieć?
- spytała.
- Nic.
Och, jedna rzecz, proszę nie dotykać niczego na moim biurku, choćby panował tam
wielki nieporządek.
Uśmiechnęła się znowu.
- W szkole, gdzie wszyscy żyją z papierzyskami, człowiek nauczy się tego od
razu - oświadczyła.
- Widziałam takie biurka, na których myszy mogły mieszkać wśród książek i
papierów, i pism przez lata całe i nikt by ich nie odkrył.
Gdyby coś się panu lub pańskiej żonie nie podobało, proszę dać mi o tym znać z
miejsca.
Ci państwo, którzy tu mieszkali do lata, byli zbyt nieśmiali, żeby mi
powiedzieć swoje życzenia.
I w rezultacie wciąż przyłapywałam tę panią na przestawianiu mebli i
przenoszeniu roślin z miejsca na miejsce, i wyglądała na zmieszaną, kiedy
zauważyła mnie w pokoju.
Chciałabym, żeby państwu podobało się tutaj.
- Dziękuję, pani Schiller.
Ja też mam taką nadzieję.
- Jeszcze jedna rzecz, panie Strand - dodała otwierając torbę na zakupy i
wyjmując z niej fartuch, który zawiązała wokół swej szerokiej talii - gdyby
kiedyś życzył pan sobie czegoś specjalnego, jeśli chodzi o wypieki, jakichś
kanapeczek na przyjęcie czy tortu urodzinowego, to proszę dać mi znać.
Mój mąż lubi robić takie różne drobne wypieki dla pedagogów i chłopców.
Mówi, że to wprowadza urozmaicenie do rutyny dnia codziennego.
- Będę o tym pamiętał.
Mam trójkę dzieci, są już dorosłe i nie będą z nami mieszkać, ale może będziemy
mieć szczęście i odwiedzą nas od czasu do czasu, a wszyscy troje uwielbiają tort
czekoladowy.
- Uświadomił sobie, że sprawia mu przyjemność mówienie tej miłej i uczynnej
kobiecie o swoich dzieciach.
- Czy pani ma dzieci?
- Pan Bóg nie uznał za stosowne nas nimi pobłogosławić - odparła uroczyście
pani Schiller.
- Ale tych czterystu chłopców, którzy tutaj szaleją, niemal nam to wynagradza.
Och, byłabym zapomniała, proszę uważać na płomyk gazowy w kuchence.
Jest stara i płomyk ma zwyczaj gasnąć, a wtedy gaz się ulatnia.
- Obiecuję pilnować płomyka jak jastrząb.

Strona 150

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- W lutym zeszłego roku dom o mało nie wyleciał w powietrze.
Ci państwo byli bardzo mili, ale trochę niespolegliwi, jeśli wie pan, o co mi
chodzi.
- Wiem.
Ja sam mogę być trochę niespolegliwy, ale moja żona to wprost uosobienie
odpowiedzialności.
- Proszę mnie zawiadomić, kiedy będzie miała przyjechać, a zetnę trochę kwiatów
i ustawię je tu i ówdzie na powitanie.
To wprost nie do wiary, co kilka kwiatków może zrobić z tym starym domem.
I będę musiała przynieść drewna do kominka.
Niektórzy chłopcy dorabiają sobie ścinając gałęzie i martwe drzewa i tnąc je na
opał.
Noce bywają tu chłodne, a ogień na kominku to rzecz przyjemna.
No dobrze, nie chcę przeszkadzać panu dłużej.
Jestem pewna, że ma pan mnóstwo do zrobienia przed tą inwazją.
I jeśli mi pan wybaczy wtrącanie się, to myślę, że powinien pan wygospodarować
sobie trochę czasu i chodzić na spacery.
Poprawiłaby się panu cera.
- Zachowywała się raczej jak niania, która była od wielu lat w rodzinie, niż
jak sprzątaczka poznana przed kilkoma minutami.
Wyszła z pokoju, a jemu wydało się, że będzie miał coś pozytywnego do
zakomunikowania Leslie w następnej rozmowie telefonicznej.
Popatrzył do lustra nad kominkiem.
Letnia opalenizna zniknęła z jego twarzy.
Doszedł do wniosku, że cerę ma zielonkawą.
Wyszedł na dwór.
Posłucha rady pani Schiller i wybierze się na długi spacer do miasta, żeby
poprawić sobie cerę i znaleźć sklep, w którym mógłby kupić butelkę whisky.
Romero zjawił się w ciemnościach, po kolacji, którą Strand zjadł w miasteczku,
odsuwając wciąż chwilę, kiedy będzie musiał gawędzić przy jedzeniu z członkami
grona pedagogicznego.
Gdyby była tu Leslie, zwracałaby się po imieniu przynajmniej do pół tuzina osób
i oceniłaby ich różnorodne charaktery wprost zdumiewająco trafnie, jak się
okazywało później.
On nie miał zmysłu takiej błyskawicznej orientacji i potrzebował czasu i
stopniowo rosnącej poufałości, żeby wyrobić sobie sąd o ludziach.
To go ratowało, jak twierdziła Leslie, od nieprzyjemnych niespodzianek.
Stał przed Malson Residence, popatrując na gwiazdy i nie spiesząc się nazbyt do
pustego domu, kiedy dostrzegł niewielką postać, ze zbyt dużą dla niej walizką,
sunącą mozolnie przez campus od strony głównego budynku.
W świetle latarni ustawionych wzdłuż asfaltowych ścieżek rozpoznał Romero w
ubraniu od Braci Brooks, spodniach i tweedowej marynarce, koszuli i krawacie.
- Dobry wieczór, Romero - powiedział, kiedy chłopiec się z nim zrównał.
- Właśnie traciłem już nadzieję, że cię tu dzisiaj zobaczę.
Co się stało?
Zgubiłeś się?
- Nigdy się nie gubię - odparł Romero, stawiając ciężką walizę na murawie i
pocierając sobie ramię.
- Nikt z mojego powodu nie musi wysyłać ekip poszukiwawczych.
Spotkałem pewną dziewczynę w pociągu, jechała do New London, gdzie ma pracować
jako kelnerka, zaczęliśmy gadać i ona okazała się całkiem w porządku, była też
striptizerką, jak mi mówiła, więc postanowiliśmy zatrzymać się i spędzić
popołudnie w New Haven.
Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z artystką rozbierającą się na scenie i
pomyślałem sobie, może to ostatnia szansa na dłuższy czas, no to postawiłem jej
lunch, obejrzeliśmy sobie New Haven, potem wsadziłem ją znowu do pociągu, sam
złapałem autobus i oto jestem, gotowy do pobierania dalszej nauki.
- Rozejrzał się wokół z niesmakiem.
- Jakoś tu martwo.
Co oni robią, strzelają do każdego, kto po zmroku znajdzie się na ulicy?
- Poczekaj do jutra - rzekł Strand.
- Będziesz potrzebował policjanta z drogówki, żeby się dostać do jadalni.
Jadłeś coś?
W lodówce znajdziesz coś na ząb.
- Nie jestem głodny.
Ale przydałby się jakiś napój.
Jest w tym lokalu trochę piwa?
- Obawiam się, że nie - odparł chłodno Strand.

Strona 151

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Nie wspomniał o tym, że w kredensie kuchennym stoi butelka whisky wciąż jeszcze
zapakowana w zwykłą papierową torbę, w której przyniósł ją z miasteczka.
- O ile wiem, obowiązuje tu zasada, że uczniom nie wolno pić alkoholu.
- Piwo to alkohol?
- spytał z niedowierzaniem Romero.
- Co to jest?
Klasztor?
- Szkoła dla chłopców - poinformował go Strand.
- Zauważ, że powiedziałem: chłopców.
Pozwól, to ci pomogę z tą walizką.
Wygląda na strasznie ciężką.
Zaprowadzę cię do twojego pokoju.
- Schylił się, by wziąć walizkę, i z trudem uniósł ją z ziemi.
- Co ty tu masz, cegły?
Romero uśmiechnął się szeroko.
- Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego Gibbona.
W siedmiu tomach.
Kiedy szli po schodach na piętro, dźwigając na zmianę walizkę, Strand oznajmił:
- Twój współmieszkaniec już przyjechał.
Do jutra będziecie tylko we dwójkę.
On gra w drużynie footballowej.
- Byłbym zabrał swoją bluzę footballową, którą pan tak lubi, panie psorze -
powiedział Romero - ale oni wycofają koszulkę z moim numerem i włożą ją do
szklanej gablotki w sali gimnastycznej naszej szkoły.
- Przekonasz się, Romero, że twoje poczucie humoru nie zyska tu takiego uznania
jak w Nowym Jorku.
Kiedy wdrapali się już niemal na najwyższe piętro, usłyszeli muzykę rockową, i
to bardzo głośną.
przy okazji, - Co oni tam mają, dyskotekę?
- spytał Romero.
- A przy okazji jaka polityka co do dziewczyn?
- Nie wydaje mi się, żeby twoja striptizerka była tu mile widziana odparł
Strand.
- Dunberry ma siostrzaną szkołę.
Ale to pięć mil stąd.
- Miłość znajdzie sobie drogę - zapewnił lekkim tonem Romero.
Drzwi do pokoju były otwarte i światło stamtąd padało na korytarz.
Rollins leżał bez butów na łóżku i czytał książkę.
Na stole w odległości kilku cali od jego ucha grał na pełny regulator
magnetofon kasetowy.
Rollins zerwał się na widok Stranda i Romero i wyłączył magnetofon.
- To twój współmieszkaniec, Rollins, a to Jesus Romero.
- Moje imię wymawia się Hajsus - wyjaśnił Romero.
- Przepraszam - usprawiedliwiał się Strand.
W szkole nowojorskiej nigdy nie miał okazji do zwracania się po imieniu do
uczniów i przestraszył się, że zła wymowa imienia to zły początek w jego
stosunkach z Romero w Dunberry.
- Teraz już będę pamiętał.
Rollins wyciągnął rękę i Romero potrząsnął nią, zmierzywszy go podejrzliwym
wzrokiem.
- Witaj, Hajsus - rzekł Rollins.
- Mam nadzieję, że lubisz muzykę.
- Pewien rodzaj muzyki, tak - odpowiedział Romero.
Rollins się zaśmiał głęboko, dudniąco i dobrotliwie.
- Przynajmniej nie będziesz zabierał wiele przestrzeni, bracie - dodał.
- To bardzo troskliwie ze strony pana Stranda, jeśli się weźmie pod uwagę moje
rozmiary i rozmiary pokoju.
- Nie miałem z tym nic wspólnego - wtrącił szybko Strand.
- Pokoje rozdziela się w porządku alfabetycznym.
A teraz zostawię was, żebyście się mogli poznać ze sobą.
Światło gasi się o pół do jedenastej.
- Nie chodzę spać o pół do jedenastej, od kiedy ukończyłem dwa lata - oznajmił
Romero.
- Nie powiedziałem, że musisz spać.
Tylko że światło musi zostać zgaszone.
- Strand zdawał sobie sprawę, że w jego głosie brzmi irytacja, i ubolewał nad
tym.
- Dobranoc.

Strona 152

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Wyszedł z pokoju, ale zatrzymał się kilka kroków od drzwi, żeby posłuchać.
To, co usłyszał, wcale go nie zaskoczyło.
- No, czarny bracie - odezwał się Romero przesadnie południowym akcentem.
- Widzę, że oni mają kwatery dla niewolników i wszystko inne na starej dobrej
plantacji.
Najciszej, jak potrafił, Strand zszedł po schodach do swojego mieszkania.
Popatrzył na butelkę whisky w szarej papierowej torbie na półce w kredensie,
ale jej nie otworzył.
Miał takie uczucie, że kiedy indziej będzie mu bardziej potrzebna.
Rozdział 13.
Byłoby to zwodzenie samego siebie, gdybym udawał, że to, co robię, to naprawdę
pisanie dziennika.
Zajęcia w szkole trwają już od tygodnia, a ja jestem zbyt zmęczony pod koniec
dnia, żeby zdobyć się na coś więcej prócz przejrzenia notatek przed jutrzejszymi
wykładami czy też drzemki nad gazetą lub czasopismem.
Pierwszego dnia, kiedy chłopcy się zjeżdżali, był tu istny dom wariatów -
powitanie rodziców, którzy wygłaszali albo peany na cześć swoich potomków, albo
mieli specjalne prośby, albo też brali mnie na bok, żeby uprzedzić, że ich syna
trzeba przypilnować, by co wieczór zażywał pewne lekarstwo przeciw anemii, a
inny, że uprawia masturbację, jeszcze inny oddaje się marzeniom podczas lekcji i
wymaga stałej czujności, jeśli chodzi o naukę, i pomocy w podciągnięciu stopni.
Chłopcy, kiedy wreszcie udało mi się odróżnić ich od siebie, wydali mi się
przeciętną grupą dobrze wychowanych młodzieńców, grzecznych wobec starszych,
choć na sposób nieco pretensjonalny, i hałaśliwie wesołych w gronie rówieśników.
Nie przewiduję większych kłopotów z nimi w przyszłości.
Romero i Rollins chyba są w znakomitej komitywie, a Rollins namówił Romero,
żeby zgłosił się do drużyny footballowej, chociaż on pewno nie waży więcej niż
sto czterdzieści funtów, natomiast Rollins najmniej dwieście dziesięć.
Lecz pierwszego dnia w zaimprowizowanej grze na boisku szkolnym Romero, stojący
z boku i obserwujący grę, został dokooptowany przez drużynę, która straciła
gracza z powodu lekkiego skręcenia nogi.
Pobiegł, żeby dotknąć piłką ziemi za linią bramki przeciwników, jak tylko
dostał piłkę w swoje ręce.
Patrzyłem ze zdumieniem - bo nigdy nie słyszałem, żeby się interesował jakimś
sportem - jak biegł, skręcał, zawracał i wymykał się z rąk chłopców dwa razy od
niego większych.
Wydawał się tak nieobliczalny jak gołąb w locie i jego nieoczekiwane sprinty
zygzakiem sprawiały, że goniący go dysząc pozostawali beznadziejnie w tyle.
Może, pomyślałem na pół żartem, to właśnie dzięki takim wrodzonym
umiejętnościom udało mu się wymykać nowojorskim policjantom i uniknąć dotąd
aresztowania.
Tamtego wieczoru Rollins rozmówił się z nim na poważnie i zabrał go na
spotkanie z trenerem footballowym.
Następnego popołudnia udało im się skądś wytrzasnąć strój niewielkich rozmiarów
na jego miarę i Romero znalazł się w drużynie.
Jakkolwiek obawiałem się, co będzie, gdy znajdzie się w prawdziwym młynie z
piłką pośrodku, w zwartej masie górujących nad nim brutali, to jednak wróżyło mu
to dobre przyjęcie ze strony innych uczniów.
Kilka dni po rozpoczęciu nauki Strandowi zostawiono wiadomość, że dyrektor
szkoły chciałby się z nim zobaczyć w wygodnej dla niego porze.
Kiedy udał się do gabinetu Babcocka, został powitany ciepło, choć nerwowo.
- Mamy pewne kłopoty - powiedział Babcock - z Jesusem Romero.
- O!
- jęknął Strand.
- Właśnie, o!
Wygląda na to, że Romero nie uczęszcza do kaplicy.
Jak zapewne pan wie, musimy obstawać przy pewnych regułach przyjętych w latach
sześćdziesiątych, kiedy przekazano nam zapis, dzięki któremu szkoła się
utrzymała, choć groziło jej bankructwo.
Był to wspaniały dar, bardzo wspaniałomyślny.
Dzięki niemu została zbudowana szatnia na boisku, nasza biblioteka, która jest
jedną z najnowocześniejszych bibliotek szkolnych na Wschodzie*, wiele innych
ulepszeń...
Sędziwa dama, która zapisała nam pieniądze w testamencie, była osobą niezwykle
religijną i o silnej osobowości, a w testamencie umieściła warunek, że każdy
uczeń podczas pobytu w szkole będzie codziennie chodził do kaplicy.
Dołączyła ponadto warunek, żeby wszyscy chłopcy przychodzili do jadalni w
marynarkach i krawatach.

Strona 153

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Inne szkoły odstąpiły już od tego obyczaju.
My nie możemy.
Czy nie zechciałby pan porozmawiać z Romero, zanim będę musiał podjąć oficjalne
kroki wobec niego?
- Spróbuję - obiecał Strand.
- Sam pan się przekona, że nabożeństwa odbywają się praktycznie całkiem w duchu
ekumenicznym.
Mamy tu sporo katolików i żydów i nikt z nich nie ma trudności z respektowaniem
zasad naszej szkoły.
Proszę o tym wspomnieć Romero.
- Wspomnę.
Przykro mi, że sprawia panu tyle kłopotów.
- Będą z pewnością gorsze, zanim skończy się semestr.
I nie tylko z Romero - odparł Babcock.
Strand wezwał do siebie chłopaka po zajęciach i przekazał mu słowa dyrektora i
wszystkie jego racje.
Romero słuchał w milczeniu, po czym potrząsnął głową.
- Nic mnie nie obchodzą żydzi i inni katolicy - oznajmił.
- Ja jestem katolikiem na swój własny sposób.
- A kiedy byłeś ostatni raz na mszy?
- spytał Strand.
Romero uśmiechnął się szelmowsko.
- Kiedy mnie chrzczono.
Nie wierzę w Boga.
Jeśli mam wybierać między chodzeniem do kaplicy a opuszczeniem szkoły, to
pakuję swoje manatki.
- Czy na pewno chcesz, żebym to powiedział panu Babcockowi?
- Tak.
- Możesz odejść.
Kiedy nazajutrz Strand zrelacjonował panu Babcockowi swoją rozmowę z Romero,
dyrektor westchnął.
Znacznej części jego rozmów, jak uświadomił sobie Strand, towarzyszyły
westchnienia.
- No cóż, jeśli nikt nie będzie robił o to szumu, sądzę, że jakoś to przeżyjemy
- oznajmił dyrektor.
- Mam jeszcze jedną sprawę - dodał Strand.
- Chodzi o moją żonę.
Ona nie ma zajęć w środy ani w czwartki do dziesiątej przed południem.
Czy uważałby pan za nadużycie pańskiej uprzejmości, gdyby jeździła na środy do
Nowego Jorku?
Ma kilkoro uczniów, których nie chciałaby opuścić.
- Rozumiem to świetnie - rzekł Babcock.
- Naturalnie.
Cóż to za przyzwoity, inteligentny i układny człowiek, pomyślał Strand
wychodząc z jego gabinetu.
Już teraz, na początku semestru, wyczuwał, jak gładko i spokojnie toczyło się
życie w tej szkole, gdzie dyscyplinę utrzymywano niemal bez ograniczania
swobody.
Między chłopcami a pedagogami panowały przyjazne stosunki, co zapewniało
korzystny klimat dla nauki i nauczania, a Strand odzyskał nieco nadziei żywionej
na początku własnej kariery nauczycielskiej.
- Masz szczęście, że pan Babcock jest tak łagodnym człowiekiem - oznajmił
Jesusowi następnego dnia.
Pozwolił chłopakowi denerwować się przez noc i dopiero teraz zapoznał go z
decyzją dyrektora.
- Zatrzyma cię w szkole, ale nie mów o tym wszystkim dokoła.
I mógłbyś napisać do niego z podziękowaniem.
- Pytał go pan, czy on wierzy w Boga?
- Nie nadużywaj swojego szczęścia, młody człowieku - uciął krótko Strand.
Romero wyjął z kieszeni i rozłożył jakiś papier.
- Musi pan to podpisać, panie Strand - rzekł.
- To jest pozwolenie matki na moją grę w drużynie footballowej.
Dostałem je dziś po południu.
Strand spojrzał na papier.
Był to drukowany formularz działu sportowego z rubryką na podpis rodziców i
drugą na podpis kierownika internatu stwierdzającego autentyczność podpisu
rodziców, w tym wypadku tylko krzyżyka nabazgranego ołówkiem.
Strand przyglądał się krzyżykowi, a Romero mierzył go wyzywającym, ponurym

Strona 154

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

wzrokiem, który wciąż wprawiał go w zakłopotanie.
Mimo wszystko świadectwo takiego skoku w ciągu zaledwie jednej generacji - od
matki analfabetki do młodzika, który potrafi zażarcie dyskutować o dziełach
Edwarda Gibbona - skłoniło Stranda do łagodniejszego niż zwykle sądu o
amerykańskim systemie szkolnictwa publicznego.
Kiedy oddał formularz, jak tego wymagano, panu Johnsonowi, trenerowi drużyny
footballowej, poważnemu i nabożnemu młodzieńcowi, który przed każdym meczem
odmawiał w szatni modlitwę, prosząc Boga nie o zwycięstwo, lecz o bezpieczeństwo
zawodników obu drużyn, ten uniósł ze zdumieniem brwi na widok krzyżyka.
- Przypuszczam, że to jest prawomocne - rzekł.
- Myślę, że tak - potwierdził Strand.
- W każdym razie - powiedział trener - ten smarkacz potrafi odczytywać sygnały.
- Po czym z uśmiechem dodał: - Jakkolwiek rzadko ich słucha.
Doprowadza tym do szału innych chłopców.
Nigdy nie wiedzą, co zrobi.
Jeśli się mu daje sygnał, żeby obiegł obrońcę, a jemu się to wyda niezbyt
obiecujące, po prostu zawraca i pędzi przez środek albo nawet po drugiej
stronie.
Robi wszystko źle i krzyczę na niego z tego powodu, ale niewiele to pomaga.
Zresztą trudno jest być zbyt surowym wobec niego.
Trzeba mieć odwagę, żeby przy jego wzroście w ogóle wyjść na boisko, a jemu
zazwyczaj uchodzi to bezkarnie.
Jakoś wydostaje się na wolną przestrzeń i pokonuje wielkie odcinki strefy.
Jest jak piskorz, doprawdy nikt go nie może zatrzymać.
Zupełnie jakby uciekał przed zlinczowaniem.
Nie sądzę, żeby go obchodziło, czy wygramy, czy przegramy, po prostu chce
każdemu pokazać, że jego nie da się złapać.
Powiem panu coś, panie Strand, przez wszystkie te lata, gdy grałem w football i
od kiedy jestem trenerem, nie widziałem jeszcze nigdy takiego smarkacza.
Nie przypomina sportowca, tylko jakiegoś dzikiego zwierzaka.
Jakbyśmy mieli w drużynie zbzikowaną panterę.
- Czy dostanie się do drużyny?
- spytał Strand.
Trener wzruszył ramionami.
- Nie zamierzam zbyt go wykorzystywać.
Jest za mały, żeby stale w niej grać.
W końcu ktoś pożarłby go żywcem.
To już nie dawne dobre czasy.
Dzisiaj chłopaki to potwory, nawet na naszym poziomie, i ci wysocy biegają
równie szybko jak mali.
W każdym razie ten smarkacz nie może blokować ani łapać podań.
Jeśli zdołam go nauczyć, jak zatrzymywać piłkę z kopnięć z woleja, może
wprowadzę go przy kopach do tyłu.
W przeciwnym razie będę go tylko wykorzystywał przy specjalnych grach, kiedy
modlimy się o długi wypad z piłką.
Powiedziałem, że zamierzam go utrzymać w grupie graczy, i dodałem półżartem, że
będzie miał dużo czasu przesiadując na ławce rezerwowych, bo chcę wystawiać go
tylko w rozpaczliwej sytuacji.
Uśmiechnął się wtedy do mnie, a choć jest mikrusem, to uśmieszek ma taki, że
przeraziłby się go sierżant piechoty morskiej, i mówi: "Panie trenerze, to
robótka akurat dla mnie, bo jestem w rozpaczliwej sytuacji przez całe swoje
życie".
- Czy inni chłopcy go lubią?
- Strand nie sądził, żeby był to odpowiedni moment na informowanie tego
poważnego, nabożnego młodego człowieka, że ma Gota na boisku.
Trener spojrzał niepewnie na Stranda, jakby rozważając w duchu, czy ma
powiedzieć prawdę, czy też dać odpowiedź wymijającą.
- O ile wiem, to pan interesuje się specjalnie tym chłopcem - rzekł.
- On się tu znalazł mniej lub więcej dzięki panu, prawda?
- Mniej więcej.
Miałem go w swojej klasie w szkole średniej i był to nieprzeciętny uczeń.
- Gdyby jego współmieszkaniec nie opiekował się nim, myślę, że ktoś by go już
do tej pory wziął w obroty.
On nie zadaje sobie trudu, żeby zachować swoje opinie dla siebie.
Strand nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu.
- Przynajmniej trudno to dostrzec - przyznał.
- Kiedy okiwa któregoś z przeciwników w biegu albo ktoś przed nim nie zdoła go
zablokować, on...

Strona 155

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

no...
szydzi sobie z nich.
Ma takie ulubione powiedzonko, które zaczyna chłopców denerwować: "Myślałem, że
wy, dżentelmeni, jesteście tu, żeby grać w football".
Odłącza siebie i Rollinsa od reszty członków drużyny posługując się
sformułowaniem, które musiał chyba zaczerpnąć z lektury literatury angielskiej.
Wie pan, w gazetach angielskich podaje się zazwyczaj składy drużyn w turniejach
krykietowych: dżentelmeni kontra gracze.
Inni chłopcy nie są całkiem pewni, co to znaczy, wiedzą jednak, że nie jest to
dla nich pochlebne.
- Czy wśród footballistów są inni Murzyni prócz Rollinsa?
- W tym roku nie.
Szkoła robi wszystko, co w jej siłach, żeby ściągnąć Murzynów, bez większych
zresztą rezultatów.
Nasza szkoła cieszy się od tak dawna opinią twierdzy waspów*, obawiam się więc,
że sporo czasu upłynie, zanim uda jej się zmienić reputację.
Myślę, że uczy się u nas jeszcze tylko czterech Murzynów i żaden z nich nie gra
w football.
W zeszłym roku mieliśmy czarnego nauczyciela historii sztuki, bardzo był
lubiany, ale nie czuł się tu dobrze.
Zresztą miał zbyt wysokie kwalifikacje jak na szkołę przygotowawczą.
Wykłada teraz w Uniwersytecie Bostońskim.
Nie zawsze wystarczają dobre intencje, prawda?
- W głosie tego wysokiego, zdrowego mężczyzny zabrzmiała nuta smutku, a Strand
powiedziałby, że z racji zawodu jego horyzont życiowy nie wykracza poza kwestię
przeniesienia piłki o strefę.
Trener footballowy nie był jedynym członkiem grona pedagogicznego, którego
Romero wprawiał w zakłopotanie.
Młoda nauczycielka angielskiego, cicha osóbka nazwiskiem Collins, na której
zajęcia z literatury angielskiej i amerykańskiej uczęszczał, pewnego dnia wyszła
razem ze Strandem po lunchu z głównego budynku i spytała, czy mogłaby z nim parę
minut porozmawiać o tym chłopcu.
Ona też wiedziała, że Romero znalazł się tu dzięki Strandowi.
Nie starał się skorygować tej opinii i nie wspomniał nikomu o udziale Hazena w
tej sprawie.
Gdyby Hazen chciał wziąć na siebie zasługę czy też winę za obecność Romero na
terenie szkoły, zrobiłby to doskonale sam.
- Uczył go pan w Nowym Jorku, prawda?
- spytała panna Collins idąc obok Stranda.
- Jeśli ktokolwiek może powiedzieć, że go czegoś uczył - odparł.
Uśmiechnęła się.
- Zaczynam rozumieć, co ma pan na myśli.
Czy sprawiał panu kłopoty w klasie?
- Powiedzmy, że poglądy, jakie wyrażał, nie zawsze zgadzały się z poglądami
uznanych autorytetów - rzekł Strand, starając się wyrażać jak najbardziej
oględnie.
- Zmiana szkoły nie zmieniła jego obyczajów - zauważyła panna Collins.
- Zdołał już się uwikłać w spór z całą klasą.
- Och, Boże, a o co?
- Pierwszą książką, o której dyskutowaliśmy, było Szkarłatne godło odwagi
Stephena Cranea - mówiła panna Collins.
- To książka, z którą chłopcy mogą się utożsamić.
Napisana podziwu godnym prostym językiem, toruje drogę całemu gatunkowi w
piśmiennictwie amerykańskim.
Kiedy zapytałam uczniów o opinię, Romero milczał, a dwóch czy trzech innych
chłopców wyjaśniło, dlaczego książka im się podobała.
Następnie Romero podniósł rękę, wstał i rzekł bardzo uprzejmie: "Proszę mi
wybaczyć, proszę pani profesor, ale to jest pranie mózgu".
Po czym wygłosił całą mowę.
Oświadczył, że niezależnie od tego, czego chciał autor, rezultat jest taki:
książka pokazuje, że nie staniesz się nigdy mężczyzną, jeśli uciekasz,
odznaczysz się tylko wtedy, gdy wytrzymasz próbę i będziesz walczyć, choćbyś nie
wiem jak był pewien, że odstrzelą ci głowę.
I jak długo ludzie będą zachwycać się tego rodzaju książkami, młodzi będą
maszerować ze śpiewem i ochoczo na wojnę i dadzą się tam zabijać.
Oznajmił, że nie wie, jak inni chłopcy z klasy, ale on gdyby nie uciekał przez
całe życie, z pewnością nie siedziałby tu tego ranka.
Ucieczka, twierdził, to rzecz naturalna, kiedy człowiek jest przerażony, i

Strona 156

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

książki w rodzaju Szkarłatnego godła to po prostu stek kłamstw czystej wody
upichcony przez starych, żeby młodych wyciągnąć na wojnę i pozwolić im zginąć.
Powiedział, że ma wujka, który został odznaczony w Wietnamie za to, że pozostał
przy karabinie maszynowym w zasadzce i osłaniał chłopców ze swego plutonu, a
teraz ten wujek jeździ na wózku i cisnął swój order do śmietnika.
- Panna Collins, która była nieśmiała, zachowywała się tak, jakby za wszystko
chciała przepraszać, i miała bladą, zmartwioną twarz, potrząsała głową
wspominając ten incydent.
- Nie mogę po prostu dać sobie rady z tym chłopcem - rzekła przygnębiona.
- Przez niego czujemy się wszyscy jak niewykształceni głupcy.
Czy pan sądzi, że rzeczywiście ma wujka, który został ranny w Wietnamie?
- O wujku słyszę po raz pierwszy - odparł Strand.
- On zresztą lubi zmyślać.
- Gdyby był skłonny do dyskusji z Romero, czynności w najlepszym wypadku nie
przynoszącej pożytku, mógłby mu przypomnieć, że autor, którego cenił tak wysoko,
Gibbon, niemal na każdej stronie używał z aprobatą wyrażenia "męstwo
żołnierskie".
Konsekwencja nie należy do silnych stron tego chłopca, jak się przekonał
Strand.
- Czy nie zechciałby pan mu powiedzieć, że jeśli chce wyrażać jakieś swoje
opinie, które mogłyby zaniepokoić kolegów, to niech przedtem przyjdzie do mnie
prywatnie po zajęciach i omówi je ze mną?
- spytała panna Collins.
- Mógłbym spróbować - powiedział Strand.
- Ale niczego nie gwarantuję.
Prywatność to nie jego para kaloszy, jak mówią chłopcy.
- Nagle zdał sobie sprawę z pewnej cechy typowej dla Romero.
Jemu zawsze zależało na audytorium, choćby jednej osoby, i to najlepiej
nastawionej do niego nieżyczliwie.
Widocznie wyładowywał się emocjonalnie we wrogości, zyskując przy tym poczucie
władzy nad starszymi od siebie i w sensie zajmowanej pozycji znacznie
mocniejszymi.
Gdyby mógł wyobrazić sobie jego karierę, to widziałby go jako mówcę, którego
musiałaby chronić policja i który prowokowałby tłumy doprowadzając je do szału
niezgody i wojowniczości.
Nie była to wizja miła.
- On zawsze wyraża się niezmiernie uprzejmie, szafując takimi zwrotami jak
"proszę pani" i "jeśli mogę zapytać", i to między innymi utrudnia okiełznanie go
- ciągnęła panna Collins słabym, przepraszającym głosem.
- Ponadto jest najlepiej przygotowanym chłopcem w klasie.
Ma wprost fotograficzną pamięć i potrafi cytować dosłownie całe akapity z
przeczytanych książek na poparcie swoich wywodów.
Kiedy dałam klasie listę lektur, z którymi powinni się zaznajomić w tym
semestrze, odrzucił ją z pogardą i oznajmił, że czytał już większość z nich, a
jeśli chodzi o te, których nie czytał, to nawet ich nie otworzy, bo szkoda mu
czasu.
I zgłosił zastrzeżenie, że brak na tej liście Ulissesa Jamesa Joycea i Kochanka
lady Chatterley.
Proszę to sobie wyobrazić, siedemnastoletni chłopak.
- Jak się to mówi, zbyt mądry na swój wiek.
Albo zbyt zepsuty jak na swój wiek.
- Powiedział, że te dwie książki uważa za podwaliny współczesnej literatury i
pominięcie ich to zniewaga dla inteligencji klasy i zaprzeczenie seksualności
współczesnego człowieka.
Jak pan sądzi, skąd on czerpie takie poglądy?
- spytała żałosnym głosem.
- Z bibliotek publicznych.
- śałuję, że nie mamy kursów dla bardziej zaawansowanych.
Zaraz bym go tam posłała.
Obawiam się, że to swoisty geniusz.
Nigdy dotąd nie miałam wśród uczniów geniusza i nie chcę za nic na świecie mieć
drugiego w przyszłości.
- Niech się pani pocieszy, że on ze swoim temperamentem z pewnością wpakuje się
w jakieś tarapaty i zostanie wyrzucony ze szkoły - uspokajał ją Strand.
- Oby jak najprędzej, jeśli o mnie chodzi - powiedziała panna Collins, raz
przynajmniej głosem zdecydowanym.
Kiedy szła ze smutkiem na następną lekcję, Strand odczuł egoistyczną ulgę, że w
tym semestrze Romero nie chodzi na jego zajęcia.

Strona 157

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Do obowiązków Stranda jako kierownika internatu należała raz na dwa tygodnie
inspekcja pokoi chłopców i dokonywał jej, kiedy ich mieszkańcy byli na
zajęciach.
Istniała skala ocen porządku - od staropanieńskiej schludności do bałaganu
dziecięcego kojca.
Pokój na górce zajmowany przez Romero i Rollinsa był całkiem czysty, ale
przedział między połowami pokoju tak wyraźny, jakby niewidzialny mur oddzielał
część Rollinsa od części Romero.
Na łóżku Rollinsa leżał jaskrawy indiański koc w kolorowe postaci, a o deskę
wezgłowia oparta była brązoworuda poduszka z dużym, żółtym W z filcu przyszytym
na wierzchu, w dowód uznania za grę w drużynie szkolnej.
Na jego biurku stała w grubych srebrnych ramkach kolorowa fotografia ponuro
wyglądającej pary Murzynów w średnim wieku, przed białym gankiem, z dedykacją:
"Od mamy i taty z całusami".
Obok było zdjęcie ładnej, uśmiechniętej czarnej dziewczyny w kostiumie
kąpielowym, z dedykacją napisaną starannym, wytwornym charakterem pisma: "Ku
pamięci, Klara".
Na ścianie wisiała duża fotografia czterech olbrzymów uśmiechających się od
ucha do ucha.
Najmniejszym wśród nich był Rollins.
Wszyscy mieli na sobie koszulki szkolnych reprezentacji z różnymi literami i
bez wątpienia byli braćmi.
Rollins trzymał piłkę footballową, brat obok niego kij baseballowy, a dwaj inni
piłki do koszykówki, aby zademonstrować, że odznaczenia wywalczyli nie w jednej
dziedzinie sportu.
Stanowili grupę robiącą silne wrażenie, choć przyjacielską, i trudno byłoby
sobie wyobrazić, żeby jakiś sąsiad lekkomyślnie wdał się z którymś z nich w
spór.
Na ścianie nad łóżkiem Rollins powiesił sobie duży plakat zapowiadający koncert
Elli Fitzgerald, a na stoliku nocnym postawił magnetofon i szereg kaset, które,
jak Strand wiedział z własnego doświadczenia, przegrywał na pełny regulator.
Na małej półeczce nad biurkiem leżała sterta egzemplarzy "Playboya".
Strand natrafiał na czasopisma z gołymi dziewczynami również w innych pokojach,
ale zazwyczaj ukrywano je pod łóżkiem.
Rollins najwyraźniej nie sądził, żeby miał coś do ukrycia.
Na półce w szafie, którą beztrosko pozostawił otwartą i gdzie bez ładu i składu
wisiały ubrania, stało pół tuzina pudełek czekoladowych ciasteczek.
Strand musiał się uśmiechnąć na myśl, że w nocy skurcze głodowe budziły tego
wielkoluda i że po omacku sięgał w ciemnościach do schowka z dziecinnymi
słodyczami, które pozwolą mu doczekać śniadania.
Natomiast część Romero na zasadzie kontrastu sprawiała wrażenie gołej i
spartańskiej.
Koce z burooliwkowej wełny, wydawane wszystkim chłopcom, i łóżko zasłane niemal
po wojskowemu.
śadnych fotografii, czasopism, na biurku tylko notatnik i równy rządek
porządnie zatemperowanych ołówków.
Zupełnie jakby Romero postanowił, że nic, co pozostawia po sobie, nie dostarczy
o nim danych temu, kto zechciałby go sądzić.
Ubrania wisiały porządnie w szafie, a na półce stało siedem tomów Zmierzchu i
upadku cesarstwa rzymskiego, słynne wydanie z roku 1909 pod redakcją J.B.
Buryego, które, jak Strand wiedział, miały dużą wartość antykwaryczną i które
tak wydatnie obciążyły walizkę Romera w dniu jego przybycia do szkoły.
Wobec takiej rozbieżności gustów tych dwu młodzieńców fakt, że żyli w
całkowitej zgodzie mieszkając w małym pokoju i tak lubili przez cały czas
przebywać ze sobą, napawać musiał zdumieniem.
Strand ciekaw był, jak właściwie Romero wszedł w posiadanie tych tomów i czy
zdawał sobie sprawę, jak są cenne.
Zostawił mu więc wiadomość, żeby zgłosił się do niego tego popołudnia po
treningu footballowym.
Zgodnie z regulaminem szkoły miał ocenić stan poszczególnych pokoi w domu i
wywiesić oceny na tablicy ogłoszeń.
Skala obejmowała oceny od jedynki do dziesiątki.
Wpisał dziesiątkę przy pokoju Rollinsa i Romero, jakkolwiek trochę niepokoił go
ten niewidzialny mur między dwoma łóżkami.
Romero pojawił się w saloniku mieszkania Stranda odświeżony pod prysznicem,
starannie ubrany i jak zwykle opanowany.
Strand poprosił, żeby usiadł, i zanim poruszył kwestię książek, zadał kilka
pytań o zajęcia i drużynę footballową, która miała rozegrać pierwszy mecz w

Strona 158

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

najbliższą sobotę.
Romero odpowiedział, że zajęcia mu się podobają i że chyba daje sobie całkiem
nieźle radę.
Powątpiewał w to, żeby mógł zagrać w tym meczu, ale dodał, że lubi trenera,
mimo że brak mu wyobraźni.
Z całą szczerością, jak się przyznał Strandowi, oznajmił trenerowi, że jeśli
nie zostanie dopuszczony do gry choćby na parę minut w drugim tygodniu sezonu,
to zamierza rzucić grę i skoncentrować się na nauce.
Strand spytał rutynowo, czy nie ma jakichś skarg, Romero zapewnił, że nie.
Następnie poinformował go, że dostał list od pana Hazena, który zdeponował
pewną sumę na jego rachunku w banku szkolnym i wyznaczył mu dziesięć dolarów
tygodniowo kieszonkowego, czyli tyle, ile mają inni chłopcy.
Powiedział też, że napisał do pana Hazena dziękując mu za hojność.
Strand zauważył na to, że będzie mógł osobiście podziękować panu Hazenowi, bo
przyjeżdża odwiedzić szkołę w sobotę rano razem z jego żoną i córką.
- Przypuszczam, że wezwano mnie tu z powodu innej mowy - rzekł na koniec
chłopak uśmiechając się, lecz bez złośliwości.
Wtedy Strand podniósł sprawę książek.
- Wiesz, one mają dużą wartość.
- Tak?
- zdziwił się Romero niewinnie.
- To dobra nowina.
- W jaki sposób trafiły do twoich rąk?
Chłopak spojrzał na Stranda, jakby rozważając, co odpowiedzieć.
- Ukradłem je - odparł rzeczowo.
- Specjalnie jeździłem do antykwariatów na Piątej Alei i za każdym razem
zwijałem jeden tom.
- Patrzył ze spokojem na Stranda, jakby oczekując z jego strony komentarza.
Ten się jednak nie odezwał, więc dodał: - Subiekci z tych sklepów nie
przeżyliby ani dziesięciu minut na ulicy.
Rozebrano by ich do naga, a oni nie zorientowaliby się, dopóki nie dostaliby
zapalenia płuc.
- Czy zechciałbyś mi zdradzić, w których antykwariatach je zwinąłeś, jak to
określasz?
- spytał Strand.
- Nie pamiętam, jak się nazywają - powiedział Romero i wstał.
- Czy coś jeszcze?
- Na razie nie.
Chłopak wyszedł.
Strand siadł przy biurku i wpatrzył się w mrok gęstniejący za oknem.
Stanął oto wobec problemu moralnego, którego nie chciało mu się rozwiązywać.
Nie wolno mi dać się opętać temu chłopakowi, pomyślał.
Mam inne troski.
Wielki mercedes, prowadzony przez Conroya, zajechał pod Malson Residence w
sobotę tuż przed lunchem.
Strand wyszedł na stopnie przed dom, żeby powitać Leslie, Karolinę i Hazena,
kiedy wysiądą z auta.
Karolina niosła na rękach małego wyrywającego się czarnego szczeniaka,
nowofundlanda.
Stranda ogarnęło wzruszenie, że widzi znów żonę i córkę, ale nie chciał
okazywać czułości małżeńskiej i ojcowskiej na oczach dwu chłopców obserwujących
tę scenę ze schodów.
Przez chwilę omijał wzrokiem Karolinę.
- Gdzie Jimmy?
- spytał.
- Myślałem, że przyjedzie z wami.
- W ostatnim momencie pan Solomon wysłał go do Chicago, żeby zobaczył jakiś
zespół, który tam występuje - wyjaśniła Leslie.
- To znaczy, że winduje się w górę, jak mi oświadczył.
Postara się wpaść do ciebie po powrocie.
Przesyła ci pozdrowienia.
- Ładnie z jego strony - skonstatował sucho Strand.
Po czym, specjalnie wciąż nie patrząc na Karolinę, poklepał psa i spytał niemal
opryskliwie: - Gdzie go zwinęłaś?
- Dostałam go od pana Hazena.
Dwa dni temu.
Kiedy doktor Laird zdjął mi bandaże.
- Postawiła psa na ziemi.

Strona 159

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Uśmiechając się trochę nerwowo dotknęła nosa czubkiem palca.
- Jak ci się podoba robótka?
- Niczego sobie - odparł.
Pomyślał, że Karolina wygląda pięknie, ale zawsze przecież tak myślał.
- Wygląda całkiem naturalnie.
Karolina się roześmiała.
- Och, tatku, widzę, że nie możesz wprost pohamować swego entuzjazmu.
- Istotne jest to, co ty myślisz - przekonywał ją Strand.
- Myślę, że brzydkie kaczątko zmieniło się w łabędzia - rzuciła wesoło
Karolina, kiedy weszli do domu.
- Boję się myśleć, jak sobie poradzę od tej chwili z wielbicielami.
- Bez przesady - wtrąciła Leslie, patrząc surowo na dwóch chłopaków, którzy z
wyraźnym zainteresowaniem przyglądali się Karolinie.
- Operacja się udała, ale nie jesteś jeszcze gwiazdą filmową.
I będziesz musiała się oduczyć tego oglądania się w lustrze sto razy na dzień.
- Mówiła jednak z czułością i Strand widział, że żona jest niemal tak
zadowolona z wyglądu córki jak sama Karolina.
Nie była za to zadowolona z mieszkania, chociaż pani Schiller rozstawiła wazony
z kwiatami na strategicznych miejscach w saloniku.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że jest aż tak zaniedbane - orzekła.
- Chociaż będzie wyglądać lepiej, kiedy wstawimy tu nasze meble.
W każdym razie trzeba je przynajmniej odnowić.
- Pogadam o tym z Babcockiem - obiecał Hazen.
- Jestem pewien, że szkoła nie zbankrutuje, jeśli weźmiecie na parę dni
malarzy.
- Nie chciałabym, żeby uznano mnie od samego początku za grymaśnicę -
zastrzegła się Leslie.
- Powiem Babcockowi, że to mój pomysł - uspokoił ją Hazen.
- Będziesz miała odmalowane mieszkanie.
- Pora na lunch - wtrącił Strand.
- Chodźmy do jadalni.
Zapowiedziałem, że przyjedziecie, więc przygotowano stół dla gości i kilkorga
rodziców.
Mamy dzisiaj pierwszy mecz sezonu footballowego i zjechało się sporo osób.
Nawiasem mówiąc, Russell, nasz protegowany, Romero, znajduje się w drużynie.
- Jako co...
chłopak podający wodę i ręczniki graczom?
- Hazen się roześmiał.
- Nie, poważnie, jako zawodnik - powiedział Strand, kiedy wyruszyli z domu i
szli ścieżką w stronę głównego budynku.
- Może nie zagra dzisiaj, trener jednak mi mówił, że zamierza posłużyć się nim
w trudnych sytuacjach.
- A jak ogólnie mu się wiedzie?
- Sądzę, że dotrzymuje kroku w nauce - odparł ważąc słowa Strand.
- Unikam ostentacyjnego wtrącania się, ale chyba jest dość sumienny i nie bryka
podczas nauki jak niektórzy chłopcy.
- Będziesz mi musiał dać listę jego nauczycieli.
Skoro tu przyjechałem, to wypada z nimi porozmawiać o nim.
Jestem pewien, że nie przywykli do chłopaków tego pokroju, i nie chciałbym,
żeby traktowali go surowo, nie znając jego przeszłości.
Strand, przypomniawszy sobie pannę Collins, pomyślał, że lepiej było gdyby
Hazen pogadał z Romero i zaapelował do niego, żeby nie traktował zbyt surowo
swoich nauczycieli.
Nie sądził, aby było rzeczą mądrą podzie lić się tą myślą z Hazenem czy też
wspomnieć mu o siedmiu tomach dzieła Gibbona w pokoju Romero.
Mógłby się wściec i kazać chłopaka wyrzucić z miejsca, a wtedy eksperyment,
którym czuł się teraz zainteresowany wziąłby w łeb, zanim będzie miał szansę się
rozpocząć.
Został w tyle, bo chciał ująć Leslie pod ramię i iść obok niej.
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
- Tak bardzo do ciebie tęskniłam - szepnęła.
- A ja naturalnie cudownie się tu zabawiałem w samotności.
Nie masz pojęcia, co za orgie się tu odbywają w świetlicy wydziałowej w porze
podwieczorka.
Ścisnęła mu rękę.
- Wyglądasz dobrze - rzekła.
- Ta miejscowość chyba będzie ci służyć.
- Tak.

Strona 160

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Mam nadzieję, że i tobie będzie służyć.
- Jeśli jesteś tu szczęśliwy, to i ja będę tu szczęśliwa - zapewniła.
W jej głosie jednak pobrzmiewała ledwo słyszalna nutka powątpiewania, niechęci,
cień strachu.
Po wejściu do jadalni, pełnej już uczniów, Strand zorientował się z tego, jak
chłopcy patrzą na Karolinę prowadzącą na smyczy szczeniaka, że operacja naprawdę
dała znakomite rezultaty.
Zauważył, że córka nawet chodzi teraz inaczej.
Gdyby miał określić jak, to zdecydował, że na miejscu byłoby słowo "wyniośle".
Po lunchu, kiedy to Hazen ku swemu zadowoleniu siedział obok znajomego z
Waszyngtonu, związanego z lobby nafciarzy, i żywo z nim konwersował, Strand
zaprowadził Leslie z powrotem do domu, bo chciała się zdrzemnąć.
Hazen z Karoliną i Conroy poszli na mecz.
- Na pewno nie chcesz, żebym został z tobą?
- spytał Strand, obserwując, jak żona zdejmuje pantofle i kładzie się na jednym
z łóżek.
- Będziemy mieli później mnóstwo czasu - powiedziała.
- Jestem pewna, że czuliby się urażeni, gdybyś nie oglądał ich gry.
Widziałam już dość ludzi jak na jeden dzień.
Schylił się, pocałował ją w czoło i poszedł na mecz.
Na otwartych drewnianych trybunach zebrało się pewno z tysiąc widzów, ale Hazen
zarezerwował mu miejsce obok Karoliny.
On sam wraz z Conroyem siedli z drugiej strony.
Mecz już się rozpoczął, niewiele jednak do tej pory się wydarzyło, zapewnił
Hazen.
-Który to Romero?
- spytał.
Strand przebiegł uważnie wzrokiem ławkę rezerwowych.
Na końcu, samotnie, w sporej odległości od najbliższego gracza siedział Romero,
wpatrzony w ręce zwieszone między kolanami, w ogóle nie spoglądając na boisko,
jakby nie miał nic wspólnego z tym, co się tam działo.
- Numer czterdziesty piąty - powiedział.
- Boże, ależ to mikrus - zdziwił się Hazen.
- Przy innych chłopakach wygląda jak przedszkolak.
Czy jesteś pewien, że ktoś sobie z niego nie zakpił?
- Trener traktuje go całkiem serio.
- Ten trener musi być sadystą - rzekł Hazen ponuro.
- Myślę, że powinniśmy załatwić polisę ubezpieczeniową od wszystkich wypadków,
na szpital, lekarzy i koszty pogrzebu.
- Może to jedyny sposób na wycofanie sobie kiedykolwiek zainwestowanych w niego
pieniędzy - zauważył Strand, myśląc o rachunku na pięćset dolarów u Braci Brooks
i dziesięciu dolarach kieszonkowego tygodniowo.
Hazen uśmiechnął się do Karoliny, traktując słowa Stranda jako dowcip.
Strand natomiast sam nie wiedział, czy doprawdy taką miał intencję.
Mecz był słaby, obfitował w błędy, w puszczone, chybione piłki, spartolone
podania i zablokowane wykopy.
Mężczyzna za nimi, którego syn grał jako libero i spaprał dwa podania z rzędu,
powtarzał: - Czego można oczekiwać, to przecież pierwszy mecz w sezonie!
Niezależnie od poziomu gry przyjemnie było siedzieć na świeżym powietrzu w
ciepłym wczesnojesiennym słońcu, obserwując rączych młodzieńców uganiających się
po wonnej zielonej murawie.
Nie było tu nic z owej zaciekłości typowej dla profesjonalnego footballu czy
też meczów między słynnymi uniwersytetami, toteż kary wymierzano jedynie za
spalone i zbyt długi czas narad.
Kiedy jeden z graczy drużyny Dunberry padł na murawę bez tchu, chłopak, który
się z nim zderzył, zaniepokojony przyklęknął przy kontuzjowanym i czekał, dopóki
tamten nie siadł.
Karolina ze szczeniakiem kręcącym jej się na kolanach dopingowała lojalnie
zespół Dunberry i uśmiechała się prowokacyjnie do kilku chłopców z drugiej
szkoły, którzy odwracali się do niej i dobrotliwie wyrażali swoje
niezadowolenie.
- Podaj mi tylko swoje nazwisko i numer telefonu - powiedział jeden z nich - a
wyrównamy z tobą rachunki.
- Możesz się tego dowiedzieć od mojego ojca.
- Karolina wskazała kciukiem Stranda.
- On tu uczy.
Chłopak parsknął śmiechem.
- Przepraszam pana - rzekł.

Strona 161

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Ale ołówek i papier będę miał później, w szatni.
Po meczu miano podać podwieczorek uczniom obu szkół i ich rodzicom.
Strand nie wątpił, że chłopak pojawi się z ołówkiem i papierem, ale
zakomunikuje mu na szczęście, że Karolina za trzy dni znajdzie się w Arizonie.
Zaliczono wiele punktów i pod koniec ostatniego kwadransa tamta szkoła
prowadziła dwadzieścia sześć do dwudziestu.
Chłopcy z obu ławek rezerwowych stali teraz, dopingując graczy swoich drużyn,
Romero jednak wciąż trzymał się na uboczu, siedział i studiował własne dłonie.
Kiedy zabrzmiał gwizdek zapowiadając ostatnie dwie minuty gry, trener podszedł
zamaszystym krokiem do niego i coś powiedział.
Romero podniósł się wolno, bez pośpiechu, włożył hełm i pokłusował na boisko.
Drużyna przeciwnika miała piłkę na swojej czterdziestojardowej linii, była to
czwarta próba i zostało jeszcze osiem jardów, więc wykop piłki z woleja był
normalnym zagraniem.
Romero zajął swoją pozycję ostatniego gracza w obronie na własnej linii
dwudziestojardowej, z rękami niedbale na biodrach.
Po wykopnięciu piłki, kiedy skrzydłowi popędzili ku niemu, chwycił niepewnie
piłkę, po czym ją upuścił.
Widzowie na trybunach jęknęli, gdy piłka podskakując toczyła się ku bocznej
linii, a Romero ją gonił, ścigany przez czerwone koszulki przeciwników.
Chwycił piłkę ze wszystkich sił i nieoczekiwanie stanął.
Dwóch jego przeciwników przeleciało obok niego bezradnie.
Rzucił się do ucieczki biegnąc z powrotem niemal aż do własnej linii bramkowej,
następnie zrobił zwrot, kiedy już się zdawało, że zostanie zatrzymany, i pognał
ku przeciwległej linii bocznej.
Umknął kolejnemu chwytaczowi, Rollins zablokował go w porę, i nagle znalazł się
na czystej pozycji, biegł tuż przy linii bocznej, nikogo nie było w pobliżu -
czerwone koszulki zostały beznadziejnie daleko za nim.
Przekroczył linię bramkową, zwalniając nawet pogardliwie na ostatnich
dziesięciu jardach, zatrzymał się i nonszalancko rzucił piłkę na ziemię.
- Do licha!
- powiedział Hazen głośno, żeby go usłyszano mimo wiwatów tłumu.
- Myślałem, że przysyłam do Dunberry ucznia, a tymczasem okazało się, że
przysłałem królika.
Koledzy z drużyny otoczyli Romera, klepali go po plecach, potrząsali mu rękę,
lecz on raczej poddawał się tym gestom aprobaty, niż na nie reagował.
I tylko wtedy, gdy pokłusował z powrotem w stronę ławki i Rollins złapawszy go
uniósł w górę jak dziecko, pozwolił sobie na uśmiech.
Schodząc z boiska machnął ręką raz jeden, od niechcenia, nie patrząc na
trybuny, gdzie wszyscy widzowie stali i klaskali.
Ze spokojnym wyrazem twarzy pobiegł niespiesznie ku ławce i podszedł do tego
samego miejsca na końcu, na którym siedział przez cały niemal mecz.
Zdjął hełm i znów siedział zapatrzony w swoje ręce zwieszone luźno między
kolanami.
Kiedy drużyny ustawiały się szeregiem po tym, jak gracz dotknął piłką ziemi
poza linią bramkową przeciwników, podszedł trener i poklepał go po ramieniu, ale
nawet wtedy nie uniósł głowy.
Kop z miejsca poszedł na aut i ledwie wykonano końcowy wykop, mecz dobiegł
końca z ostatecznym wynikiem dwadzieścia sześć do dwudziestu sześciu.
Romero pomknął do szatni wziąć prysznic i przebrać się, zanim dopadnie go tłum
kolegów, którzy ruszyli za nim.
W szatniach rozstawiono stoliki i krzesła, umieszczono też długi bufet z małymi
kanapkami i ciastkami, a żony nauczycieli ulokowano za nim, żeby nalewały
herbatę.
Strand i Hazen usiedli przy stoliku, Karolina i Conroy poszli po herbatę.
Strand uśmiechnął się widząc, że chłopiec, który pytał podczas meczu o adres
Karoliny, szybko ją przechwycił i pomaszerował razem z nią do bufetu.
W pomieszczeniu słychać było gwar rozmów w grupkach rodziców i uczniów i
panowało ogólne zadowolenie z udanego popołudnia.
Obserwując uprzejme zachowanie serdecznych, wesołych mężczyzn w średnim wieku i
ich eleganckich żon, Strand doznał nagle uczucia, że wszystkich ich wiążą jakieś
nieokreślone więzi z Hazenem.
Byli to bankierzy, magnaci przemysłowi i handlowi, prezesi rad nadzorczych,
sprężyny wszelkiej inicjatywy i wszelkich wstrząsów, sędziowie i interpretatorzy
prawa, menedżerowie, kuratorzy wielkich fortun i instytucji, architekci wiktorii
politycznych, ludzie cieszący się posłuchem u senatorów i prawodawców, a ich
dzieci - książątka klasy, której Ameryka nie uważa za klasę, ale Romero uznałby
za odpowiednik tych, których Rzymianie traktowali z szacunkiem jako stan

Strona 162

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

ekwitów.
Jeśli zaś chodzi o nauczycieli, zarówno mężczyzn, jak kobiety - mężczyźni
ulegli, pełni rewerencji, a przynajmniej małomówni, borykający się ze
skromnością stanu, kobiety chętnie służące pomocą - przypominali wykształconych
niewolników, których sprowadzono na kapitol, żeby wychowywali uprzywilejowaną
młodzież w cnocie, dzielności i sztuce rządzenia.
Z ust studentów i gości przechodzących koło ich stolika Strand słyszał
kilkakrotnie pochwały pod adresem Romero.
Nie był jednak pewien, czy chodziło o pochwałę udzieloną gladiatorowi, który
zabłysnął tego popołudnia na arenie, czy też o znak tego, że stan ekwitów stoi
niekiedy otworem przed zasłużonymi barbarzyńcami.
Potrząsnął niecierpliwie głową, niezadowolony z kierunku, w jakim podążały jego
myśli, i wstał na powitanie rozpromienionego Johnsona, trenera footballowego,
który zbliżał się do ich stolika.
Strand przedstawił go Hazenowi, ten również podniósł się z krzesła.
- Wielka szkoda, że nie mogliście zdobyć tego dodatkowego punktu - zauważył.
Trener wzruszył ramionami.
- Powiem panu, że dzisiaj rad jestem z remisu.
Ten chłopak to jest numer.
Kiedy zaczął biec z powrotem ku własnej bramce, gotów byłem wywalić go z
miejsca z drużyny.
- Roześmiał się.
- Ale jeden sukces pociąga za sobą drugi, prawda?
Jeszcze dwa lub trzy takie biegi i będziemy musieli zmienić nazwę domu Stranda
z Malson Residence na Romero Gardens.
- Szczerze mówiąc, panie Johnson - wtrącił Hazen - pan Strand i ja interesujemy
się bardziej stosunkiem tego chłopca do nauki niż jego wyczynami na boisku.
Co pan słyszał o nim od jego nauczycieli?
- Zespół trenerski bacznie obserwuje, jak nasi chłopcy dają sobie radę z nauką.
Nie należymy do tych szkół, gdzie się patrzy przez palce na to, że sportowiec
zostaje w tyle za kolegami.
Jak na razie mogę z przyjemnością stwierdzić, że Romero cieszy się znakomitą
opinią.
Mówią, że jest wysoce inteligentny i zawsze znakomicie przygotowany.
Lubi trochę się spierać, jak zapewne pan wie...
- Johnson uśmiechnął się.
- Jest jednak zawsze uprzejmy i bystry w argumentacji.
Naturalnie on...
hm...
pochodzi z zupełnie innego środowiska niż normalni uczniowie w Dunberry, toteż
nauczyciele zdają sobie sprawę, że muszą iść wobec niego na pewne ustępstwa, ale
powiedziałbym, że jeśli nadal będzie tak postępować, to nie ma się czym martwić.
Oprócz jednego, zachowuje się tak, jakby mu nie zależało na sympatii kolegów
czy współgraczy z drużyny, i poza Rollinsem nie pragnie mieć żadnych przyjaciół.
- Pogadam z nim - obiecał Hazen.
- Allen, zabierzmy go na kolację dziś wieczorem.
W miasteczku w zajeździe, gdzie się zatrzymałem, jest całkiem niezła
restauracja i może w odmiennej atmosferze on się trochę rozkręci.
I chciałbym poznać opinię Karoliny o nim.
Nie mam pojęcia, jak on reaguje na dziewczyny...
wychowane bardziej...
subtelnie od tych, które znał dotąd.
Strand zastanawiał się, co by Hazen rzekł, gdyby mu powiedział o striptizerce z
pociągu i popołudniu w New Haven.
- Nie widziałem go z żadnymi dziewczętami, ani tu, ani przedtem w Nowym Jorku,
ale pani Schiller, nasza gospodyni, mówi, że to jej ulubieniec.
Traktuje ją jak damę, mówi, a tego nie mogłaby powiedzieć o większości
chłopców.
I jest najporządniejszym chłopcem, z jakim miała kiedykolwiek do czynienia
przez długie lata spędzone w tej szkole.
- To dobry znak według mnie - stwierdził Hazen.
- A według ciebie?
- Tak, bardzo dobry - zgodził się Strand.
W tym czasie gracze obu drużyn przyszli do sali, wyświeżeni i zaróżowieni po
prysznicu, i zgłodniali obiegli bufet.
- Widzisz go?
- zapytał Hazen.
- Jeśli tu jest, zaproszę go sam.

Strona 163

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Nie sądzę, żeby tu był - odezwał się Johnson.
- Wyszedł jako pierwszy z szatni i słyszałem, jak mówił do Rollinsa, że
spotkają się później w domu.
Herbatki nie należą najwyraźniej do ulubionych przez niego rozrywek.
Strand ujrzał Rollinsa niosącego talerz ze stertą kanapek i zamachał na niego,
żeby do nich przyszedł.
Rollins zbliżył się, lekko zażenowany z powodu przyłapania go z dowodem
świadczącym o jego żarłoczności, ale uśmiechnął się i żartobliwie zasłonił ręką
kanapki.
- Obawiam się, że zostałem przyłapany na gorącym uczynku, proszę pana.
Świeże powietrze z całą pewnością zaostrza apetyt.
- Rollins - powiedział Strand - to jest pan Hazen.
Właśnie dzięki niemu twój przyjaciel Romero dostał się do Dunberry.
- Cieszę się, że pana poznaję.
- Rollins odstawił talerz na stolik i potrząsnął rękę Hazena.
- Kiedy jak kiedy, ale dziś po południu jest pan na terenie szkoły
najpopularniejszym gościem.
- Gratuluję gry - rzekł Hazen.
- Dziękuję panu.
Nie zwyciężyliśmy, ale i nie przegraliśmy.
Następnym razem pójdzie nam lepiej.
- Świetnie zablokowałeś podczas biegu Romera - dodał Johnson.
- Byliby go złapali, gdyby nie ty.
- Panie trenerze - zwrócił się do niego Rollins, uśmiechając się znowu - my
gracze musimy pokazać dżentelmenom, że wiemy, jak pomagać jeden drugiemu, -
Rollins, myślę, że ty i Romero moglibyście sobie już od teraz dać spokój z tym
waszym dowcipem.
Wszyscy mamy go po dziurki w nosie - zareplikował ostrym tonem Johnson.
- Przepraszam, panie trenerze - rzekł cicho Rollins.
- Przekażę to polecenie.
- I niosąc talerz z górą kanapek poszedł w stronę grupki współgraczy.
Rollins, znakomity stoper, nocny pożeracz czekoladowych ciasteczek, to następny
kandydat do stanu ekwitów, pomyślał Strand.
CZĘŚĆ TRZECIA.
Rozdział 14.
Po raz pierwszy od przyjazdu Leslie z Arizony nie ma jej tu ze mną wieczorem.
Jest w Nowym Jorku, dokąd jeździ co środę na lekcje z uczniami w dawnej szkole
Karoliny.
Do tej pory po lekcjach zawsze wracała, pojawiając się późno, koło jedenastej,
po długiej jeździe z Nowego Jorku.
Tym razem ma się przespać w mieszkaniu dziekana szkoły i wstać jutro skoro
świt, żeby zdążyć do Dunberry na zajęcia o godzinie dziesiątej.
Połączenia kolejowe są nie najlepsze, musi więc jechać do Nowego Jorku i z
powrotem starym kombi pożyczonym nam przez Hazena.
Wciąż jeszcze prowadzi nerwowo i dwie drogi w ciągu jednego dnia, jak się
okazuje, to za dużo dla niej.
Stale wraca podenerwowana, zmęczona ostrymi światłami reflektorów podczas
nocnej jazdy i z okropnym bólem głowy.
Męczy ją nie tylko to jeżdżenie.
Hałaśliwe zachowanie chłopców wokół nas, wybuchy dzikiego, szczeniackiego
śmiechu, okrzyki przed telewizorem w świetlicy, odgłosy żartobliwej szamotaniny,
ryk muzyki z płyt - wszystko to odbija się boleśnie w napięciu wokół jej oczu i
w liniach w kącikach ust.
Często sięga po aspirynę i co dzień bierze valium przepisane przez szkolnego
lekarza.
Mam dwojakie uczucia co do tego, czy takie kontynuowanie lekcji z uczniami w
Nowym Jorku jest dla niej dobre, czy też złe.
Wiem, że to dla niej podnieta, ponadto, jak twierdzi, jedna z uczennic,
dwunastoletnia dziewczynka, zapowiada się na wirtuozkę.
W jej głosie, kiedy mówi o niej, pojawia się tak rzadki obecnie ton
rozradowania.
Swoje zajęcia tu w Dunberry ocenia dość pesymistycznie.
Nie ma tu ani jednego chłopaka, jak uważa, którego interesowałoby coś poza
rockiem czy disco.
Nawet w takich chwilach jak ta, kiedy cisza późnego wieczoru zapada w domu,
Leslie krząta się nerwowo, przesuwa meble, wyjmuje zwiędłe kwiaty z bukietów w
wazonach, kartkuje książki i czasopisma, po czym odrzuca je ze
zniecierpliwieniem.

Strona 164

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Gra na fortepianie tylko podczas zajęć szkolnych, kiedy chłopcy wyszli z domu,
a ona nie ma wykładów.
Jak tylko ma wolną chwilę, wybiera się w plener, ale do domu wraca zamazawszy
ze wstrętem to, co malowała.
Nasze mieszkanie wciąż sprawia wrażenie gołego i tymczasowego.
Leslie nie powiesiła jeszcze żadnego swojego obrazka.
Któryś z chłopaków albo ktoś z ciała pedagogicznego mógłby pomyśleć, że uważa
się za artystkę, co ją peszy, jak mówi.
Ja jednak nie sądzę, żeby to była prawdziwa przyczyna.
Moim zdaniem, ona gotuje się do odlotu -jakkolwiek jestem pewien, że tak nie
myśli - a obrazy na ścianach byłyby symbolami nie chcianej trwałości.
Podczas jednego ze swoich pobytów w Nowym Jorku jadła lunch z Lindą i ta jej
mówiła, że wybiera się na tydzień lub dziesięć dni do Francji i zaprasza ją do
towarzystwa.
Powiedziałem Leslie, że szkoła z pewnością da urlop, a podróż dobrze jej zrobi,
ale ona twierdzi, że to nie wchodzi w rachubę.
Kiedy usiłowałem Leslie to wyperswadować, zniecierpliwiła się i spytała, czy
próbuję się jej pozbyć.
Zaprzeczyłem twierdząc, że to nonsens, choć, niechętnie to przyznaję, krótka
nieobecność Leslie działa na mnie teraz kojąco.
Daje mi okazję - z której korzystam - do rozmyślań wreszcie bez pośpiechu, do
siedzenia przy swoim biurku w tym pokoju i rozważania drobnych wydarzeń tej
jesieni.
Tego wieczoru po meczu, w którym Romero wystąpił po raz pierwszy w barwach
Dunberry, wybraliśmy się wszyscy na kolację do zajazdu, gdzie zamieszkał Hazen i
Conroy.
Romero, schludnie ubrany i w krawacie, siedział przy stole obok Karoliny.
Sprawiali wrażenie zainteresowanych sobą i Hazen, popatrując na nich bacznie od
czasu do czasu, pozostawił ich zajętych rozmową.
Nazajutrz rano, zanim wyruszył z Leslie i Karoliną do Nowego Jorku, przyznał,
że zachowanie Romero zrobiło na nim korzystne wrażenie, i poprosił, bym się
wywiedział, co o nim myśli Karolina.
Nie miałem okazji rozmawiać z nią przed ich odjazdem, więc prosiłem Leslie,
żeby z nią pogadała i dowiedziała się jak najwięcej.
Nie dostaliśmy jeszcze wtedy naszych nowojorskich mebli, toteż musieliśmy z
Leslie spać w jednym łóżku, ale po tym, co się wydarzyło w Tours, kładliśmy się
możliwie jak najdalej od siebie.
Nie wspominaliśmy o tym, choć oboje wiedzieliśmy, że trzeba będzie podjąć jakąś
ostateczną decyzję w kwestiach naszych apetytów seksualnych i wobec
niemożliwości udawania, iż abstynencja nie wpłynęła na charakter naszego
małżeństwa.
I mimo wszystko obudziliśmy się rano przytuleni do siebie.
Odłożył pióro.
Pisał już przeszło godzinę przy starym biurku w świetle szkolnej lampy.
Czuł się znużony.
Wiedział jednak, że nie zaśnie, więc siedział nadal, osunął się tylko nisko na
krześle i patrzył przez okno.
Pierwszy tegoroczny śnieg zaczynał prószyć w listopadowych ciemnościach.
W pozostałej części domu światła pogaszono, ucichły wreszcie nad głową Stranda
radia, kasety i tupot chłopięcych stóp.
Jeśli Leslie była w domu, nie mogła się doczekać błogosławionej chwili, gdy
zgiełk ustępował miejsca ciszy.
Te godziny Strand spędzał zazwyczaj siedząc w dużym fotelu, czytając albo
patrząc na ogień, który pochłaniał jesienne noce, a tymczasem dom stygł, bo
ogrzewanie przykręcano na okres snu.
Wydało mu się, że słyszy zajeżdżający samochód.
Odgłos podobny do warkotu silnika starego volkswagena, którym jeździła Leslie.
Zerwał się, podszedł do okna i wyjrzał, myśląc, że może zrezygnowała z noclegu
w Nowym Jorku.
Nie zobaczył jednak żadnego auta, tylko śnieg i ciemny, smagany wiatrem campus.
Z westchnieniem wrócił do biurka.
Tego wieczoru, kiedy Leslie wróciła z Arizony, też usłyszał warkot silnika i
niemal pobiegł do drzwi na jej powitanie.
Rzucili się sobie w objęcia, jak pamiętał, nie dbając o to, czy widzi ich
któryś z chłopców.
Promieniała radością, że znowu go widzi, a wyraz jej twarzy mówił, że wszystko
poszło dobrze.
Siedli na tapczanie, on ją objął ramieniem, a ona jeszcze długo po północy

Strona 165

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

opowiadała, jak było w Arizonie.
- Karolina jest pewna, że będzie się tam świetnie czuła.
Podoba jej się college, bardzo ładny i zupełnie niepodobny do City College, a
dziewczęta z tego samego piętra w domu studenckim są miłe i przyjazne.
Gadałyśmy i gadałyśmy bez końca.
To, że byłyśmy razem i tylko we dwie przez parę dni i nikt z rodziny nie
odciągał mojej uwagi, otworzyło jakby jakąś tamę.
Może powinniśmy robić tak częściej, oboje, i to z całą naszą trójką.
- A co ci miała do powiedzenia?
- No, przede wszystkim, ten twój Romero zrobił na niej duże wrażenie.
- Russell będzie zadowolony, kiedy się o tym dowie.
- On sam nie był pewien, czy jest równie zadowolony.
- A co na niej zrobiło wrażenie?
Ten jego wariacki bieg podczas meczu?
- Nawet o tym nie wspomniała.
Romero wydał jej się delikatniejszy i bardziej nieśmiały od większości
chłopców.
- To by była nowina dla niego - skonstatował sucho.
- Wyczuła, że nie pragnie być podobny do swoich kolegów z klasy.
- To mu bynajmniej nie grozi.
- Zresztą to rzecz dla niego niemożliwa, jak jej oświadczył.
On zamierza być kimś, dojść do czegoś, jak powiedział.
Nie wie dokładnie, co to będzie, ale coś na pewno.
Prawie każdy inny chłopak w szkole jest ustawiony, powiedział...
Karolina mówiła, że w jego głosie brzmiała pogarda...
Oni już wszystko zaplanowali raz na zawsze, idzie na Harvard albo do Yale,
potem na wydział handlowy i do firmy tatusia, będzie adwokatem, dyrektorem
banku, zrobi wielką forsę, odejdzie na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu
lat i będzie grać w golfa.
Ale czeka ich wszystkich wielka niespodzianka.
On ma nad nimi jedną wielką przewagę...
dla niego nic nie będzie niespodzianką, bo oni go nauczą wszystkich sztuczek...
- Jacy oni?
- spytał Strand.
- Tego Karolinie nie powiedział.
Oznajmił tylko, że zamierza ich pokonać we własnej grze i w jego grze, i w
każdej przyszłej grze.
Karolina mówiła, że perorował z wielkim zapałem, jakby myślał o tym wszystkim
już od dłuższego czasu, a po raz pierwszy, jak przypuszcza, miał okazję o tym z
kimś pogadać.
- Myli się - powiedział Strand.
- Mnie też poczęstował małą porcyjką niezupełnie takich samych wynurzeń, ale
dość podobnych.
- Przypomniał sobie rozmowę o Gotach.
- I jest im za to wdzięczny, jak mówi, bo oni go kształcą.
Tak jak fellahów w Algierii, których wykształcono na Sorbonie i którzy później
wykopali Francuzów ze swego kraju, i chytrych młodych Arabów, co to kształcili
się na Uniwersytecie Harvarda i w Oksfordzie, po czym, jak tylko zrzucili z
siebie garnitury i włożyli swoje pustynne szaty, zmienili przekonania i zmuszają
Brytyjczyków i Amerykanów do wykrwawiania się niczym zarzynane wieprze z powodu
ropy naftowej.
- A co myśli Karolina o tej miłej informacji?
- Powiedziała mu, że jej zdaniem on po prostu się przed nią popisuje, że takie
rzeczy już gdzieś czytała i że on tylko się przechwala, jaki to z niego ważniak.
- To musiało mu pochlebić - rzekł Strand.
- Mówiła, że spojrzał na nią spode łba.
I myślała, że wstanie i sobie pójdzie, ale nie zrobił tego.
Pewno, że gdzieś to czytał, przyznał, napisał to sam po tygodniu pobytu w
szkole i pytał się w duchu, co tu do diabła porabia.
Z całą pewnością nie był tu, żeby biegać z piłką z tylnej pozycji.
- Prawdopodobnie nie kłamał - rzekł Strand.
- O tym, że sam to napisał.
To w jego stylu.
- Potem ją spytał, do jakiej szkoły się wybiera, i kiedy mu wspomniała o
stypendium sportowym, zaśmiał się.
Dwójka sportowców z przypadku, powiedział.
On wie, od czego ucieka, a ona od czego?
Potem dodał, że rzuciłby drużynę nawet po zdobyciu tego punktu podczas meczu

Strona 166

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

owego popołudnia, ale zostanie tam ze względu na swojego przyjaciela, Rollinsa.
Mecze są dla smarkaczy, oznajmił.
- Johnson nie będzie ronić łez nad swoim piwem, jeśli drużynę rzuci -
skonstatował Strand.
- Kto to taki ten Johnson?
- Trener footballowy.
Romero wciąż wszystkim opowiada, że Johnsonowi brak wyobraźni, i dotarło to już
do jego uszu.
- Wiem, ty myślisz, że to trudny młodzieniec - rzekła - ale nie słyszałam
jeszcze nigdy, żeby Karolina z takim entuzjazmem mówiła o kimkolwiek.
Zwierzyła mi się, że był to najbardziej fascynujący wieczór w jej życiu i że
wróciwszy do domu po kolacji, siadła i zapisała wszystko, co zapamiętała z
rozmowy.
Następna osoba w rodzinie prowadząca dziennik, pomyślał Strand.
Pewno to dziedziczne obciążenie.
- Wygląda na to, że zapamiętała każde słowo - zauważył.
- To jeszcze nie wszystko - dodała Leslie.
- Kiedy Karolina przyznała mu się, że chce zostać weterynarzem, on jej
zarzucił, że próbuje ratować niewłaściwe gatunki istot.
Powinna, jego zdaniem, praktykować po ukończeniu studiów...
w jego rodzinnych stronach na Manhattanie.
Roi się tam od zwierząt, oznajmił, całe stada, na dwóch nogach, wszystko chore.
Byłaby o wiele bardziej użyteczna tam zamiast aplikować pigułki zarobaczonym
pekińczykom.
Karolina pomyślała, że chłopak kpi sobie z niej, ale wtedy on ją spytał bardzo
serio, czy może do niej napisać.
Chciała wiedzieć, o czym zamierza do niej pisać, odparł, że o polityce, o
morderstwach, o łapownictwie, o ubóstwie, o kolorze ludzkiej skóry, o kłamstwach
historii, o napalmie i bombie wodorowej, o bieganiu za piłką...
Czy słyszałeś będąc w jego wieku, żeby ktoś tak młody mówił o tego rodzaju
sprawach?
- Nie, inne były czasy.
- Powiedział też, że spróbuje być może napisać jeden czy dwa listy miłosne -
Skurczybyk - wycedził Strand.
- Och, Allen, to przecież tylko chłopiec, który próbuje zgrywać się przed
atrakcyjną dziewczyną na bardziej wyrafinowanego, niż jest naprawdę.
A zanim znowu się ujrzą, zapomną nawet, jak się nazywali.
- Co mówiła Karolina o...
tych listach miłosnych?
- Sądząc z jej słów, oświadczyła, że nie przypuszcza, by mogło to komuś
zaszkodzić.
- Leslie uśmiechnęła się jakby uspokojona, że jej nieśmiała córka wreszcie
połapała się w regułach kobiecej gry.
- Chłopak nie żartował - dodała.
- Kiedy przyjechaliśmy do collegeu, już czekał list od niego.
Karolina go przeczytała i dała mnie.
Nie miał daty ani nagłówka "Droga Karolino" ani "Droga Jakaśtam".
Była to słówko po słówku jego mowa na temat Algierczyków wygłoszona do Karoliny
podczas kolacji.
Nawet nie podpisana.
Karolina powiedziała, że to pierwszy list miłosny, który otrzymała w życiu.
Naturalnie śmiała się z niego, ale mówiła, że go schowa i będzie pokazywać
innym chłopcom dla podniesienia poziomu rozmowy, jak tylko powiedzą jej którąś z
normalnych głupot.
- Leslie się skrzywiła.
- Mam nadzieję, że nie zrobi się z niej kokietka.
Gdziekolwiek poszłyśmy na terenie campusu, gapił się na nią niemal każdy
mężczyzna.
- To ty mówiłaś, że powinno jej się zoperować nos - wtrącił Strand.
- Zawsze coś się ryzykuje - odparła, zresztą nie beztroskim tonem.
Potrząsnęła głową, jakby pragnąc pozbyć się lęku o córkę.
- Pewno dziesięć razy się zmieni, zanim ją znowu ujrzymy.
Z nami czy bez nas.
- Nie wspomniałaś ani słowem, jak się wiedzie Eleonorze - rzekł.
Po Arizonie Leslie poleciała do Georgii na parę dni, żeby odwiedzić nowożeńców.
- Czy jest szczęśliwa?
- Bardzo, o ile mogłam to ocenić.
Chociaż to miasto jest ogłupiające.

Strona 167

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Kochanie, mówisz to o każdym mieście, poza Nowym Jorkiem - zauważył z
uśmiechem.
- Nie mówiłam tego o Bostonie czy o San Francisco ani nawet o Atlancie -
broniła się Leslie.
- O każdym mieście poniżej miliona mieszkańców.
Ale ja nie pytałem o miasto, tylko o Eleonorę i Giuseppe.
- Wydaje się, że są zachwyceni swoją pracą - przyznała niechętnie Leslie.
- Uważają, że podnieśli o sto procent poziom gazety i poświęcają na nią chyba
szesnaście godzin na dobę.
Mają wielki stary dom, który wygląda tak, jakby zaraz miał się zawalić.
To coś pośredniego między Drogą Tytoniową wysprzątaną do filmu i plantacją
sprzed wojny domowej.
Eleonora mówi, że dla nowożeńców jest znakomity.
Jeśli się pokłócą, mogą sypiać w sypialniach tak odległych od siebie, że trzeba
się porozumiewać za pomocą krótkofalówki.
Rozmawiałam z nimi tylko dorywczo.
Jak tylko siadaliśmy do posiłku, dzwonił telefon, i jedno z nich albo oboje
musiało wychodzić coś robić.
Ja bym oszalała, ale oni oboje wprost rozkwitają.
Kiedy usiłowałam się dowiedzieć, czy na tym zarabiają, czy też tracą,
natychmiast zmieniali temat.
Wygląda na to, że szaleją za sobą, i jak sądzę, to najważniejsza rzecz.
- Wysunęła mu się z objęć i krzyknęła: - O Boże, minęła już północ!
Czy jest tu gorąca woda?
Muszę się wykąpać po całodziennej podróży.
- Jest gorąca woda.
Przynajmniej myślę, że jest.
Czy nie chciałabyś najpierw drinka, żeby uczcić to, że jesteś w domu?
- Może po kąpieli.
Dam znać, jak będę gotowa.
- Schyliła się i pocałowała męża.
- Tęskniłeś za mną?
- A jak myślisz?
Zaśmiała się, poszła do łazienki i po chwili usłyszał szum wody.
Kiedy wrócił po kilku minutach do sypialni, leżała już w łóżku, włosy miała
wyszczotkowane i lśniące.
Rozebrał się, położył do łóżka i przytulił do niej.
Zaczął ją pieścić, ale odsunęła się delikatnie.
- Boję się, kochanie - powiedziała.
Nie musiał pytać, czego się boi; doktor Prinz go ostrzegł.
Mimo że przestrzegał jego poleceń, cackał się z własną osobą i jednocześnie
odmawiał sobie wielu rzeczy, niekiedy z nagła ogarniała go taka fala zmęczenia,
że nie mógł zmusić się do spaceru po campusie lub do wykładu.
- Oczywiście - rzekł i odsunął się na drugi koniec łoża.
To nieznośne, pomyślał.
Jutro położę się w innym pokoju.
Od tej pory bez żadnej dyskusji co wieczór słano dla niego stare, wąskie łóżko
Jimmyego w drugiej sypialni.
No cóż, pomyślał, siedząc przy biurku i wspominając przy świetle kominka, była
to dobra noc w naszym małżeństwie, jeśli się weźmie pod uwagę wszystko.
Westchnął, wstał, przeciągnął się, dołożył bierwiono do przygasającego ognia,
bo nie czuł się jeszcze senny, po czym powędrował do kuchni i nalał sobie whisky
z wodą sodową.
Wrócił ze szklaneczką trunku do saloniku.
Na piętrze usłyszał kroki.
Stary dom trzeszczał i stękał, a jego belki skrzypiąc zdradzały najlżejsze
poruszenie.
Strand był pewien, że chłopcy odwiedzają się w pokojach o tej porze, co było
zabronione.
Nie pragnął się dowiedzieć, co oznacza ten nocny ruch.
Zapewne nielegalne palenie papierosów, przekazywanie z ręki do ręki marihuany,
próby homoseksualne, dzielenie się szmuglowanym alkoholem, mniej więcej niewinne
pogaduszki.
Gorliwy i świadomy nauczyciel, pomyślał, zakradłby się na górę, najciszej jak
można, przyłapałby winowajców na tych szczeniackich przestępstwach i wymierzyłby
im odpowiednią karę.
Trudno jednak określić, co w dzisiejszych czasach jest odpowiednią karą.
Pracując w szkolnictwie publicznym przynajmniej nie musiał się troszczyć o to,

Strona 168

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

co jego uczniowie robią po lekcjach.
Jak zawsze trzeba żyć biorąc pod uwagę plusy i minusy.
Jak długo jego podopieczni nie puszczą domu z dymem, przymykanie oczu okazuje
się metodą użyteczną.
Nie wypytywał innych nauczycieli, jakie środki stosują, żeby utrzymać porządek,
nikt też nie pospieszył z żadną radą.
Ciekaw był, co o jego postępowaniu myślałby nauczyciel z Eton lub Harrow, ze
szkół, w których, o ile wiedział, nadal stosowano karę chłosty.
Czy taki pedagog pomaszerowałby śmiało na górę egzekwując przepisy i
bezlitośnie wymierzyłby tyle a tyle uderzeń trzciną za palenie, tyle a tyle za
picie, tyle a tyle za rozmowy po wygaszeniu świateł?
A ile za pederastię?
Z tego, co czytał, wynikało, że ani jednego.
Idźcie i czyńcie podobnie.
Uśmiechnął się na tę myśl.
Jego własny syn nie był starszy od niektórych chłopców w tym domu, a przecież
on nigdy go nie karał, jeśli nie liczyć ostrzejszych słów, i to z rzadka.
Czy gdyby Jimmyego posłano do Dunberry, Eton czy Harrow, zamiast do szkoły
publicznej, też wsiąknąłby teraz w świat brodatych gitarzystów i rozpasanych
gwiazd rockowych z milionami, skazanych na śmierć przed trzydziestką z powodu
przedawkowania heroiny czy też amfetaminy i barbituranów?
Postawił szklaneczkę z whisky na biurku, usiadł, zawahał się, po czym ujął
pióro i zaczął pisać.
Rozmyślam o różnicy między starym systemem edukacji w języku angielskim a
naszym obecnym tolerancyjnym systemem, w którym uczniom przyznaje się stopnie za
najbardziej nielogiczne i dyletanckie rozważania, jakie może sobie wyobrazić
nauczycielski umysł.
Kiedy się pomyśli o poetach, filozofach, mężach stanu i żołnierzach,
wychowanych w starym brytyjskim systemie i religijnie nastawionych amerykańskich
collegeach, które istnieją od czasów kolonialnych, trudno uwierzyć, że
postępujemy równie właściwie w stosunku do naszych dzieci jak nasi przodkowie w
stosunku do swoich potomków.
śyjemy w najbardziej osobliwych czasach, kiedy to w naszym systemie oświatowym
rozpasał się liberalizm, a jednocześnie w większości systemów politycznych
świata królują karność i represje.
Te dwie kwestie muszą jakoś się ze sobą wiązać, ale zbyt już późna pora jak dla
mnie, bym próbował odnaleźć te związki.
Szkoły angielskie znajdowały miejsce dla oryginałów, a my czy znajdujemy
miejsce dla uczonych?
Dżentelmenów?
Poetów?
Oto ciekawy temat do debaty z Romero.
A może powinienem po prostu udać się do dyrektora i oświadczyć, że ten chłopiec
jest niebezpieczny i stanowi zagrożenie dla nas wszystkich, i żeby natychmiast
usunął go ze szkoły.
Wiem jednak, że tego nie zrobię.
Jestem, jak wszyscy inni tutaj, jak i Russell Hazen, pod urokiem liberalnego
przesądu, który wbrew temu wszystkiemu, co się stało, wciąż zmusza nas, z
poczucia przyzwoitości czy też winy, do marnowania środków i dobrej woli i do
kształcenia, a nawet uzbrajania naszych własnych Arabów, naszych własnych
fellahów, zaproszonych przez nas Irańczyków.
Nie będę o tym rozmawiać w szkolnej świetlicy przy herbacie.
Jestem wśród tutejszych pedagogów jakby cudakiem i kiedy mnie pytają o moją
pracę w szkolnictwie publicznym, przemawiają takim tonem, jakby zwracali się do
człowieka, który najlepsze lata swego życia spędził na froncie.
W sumie jednak to poczciwcy, którym brakuje ambicji, a to ona czyni tak często
ludzi odpychającymi.
Sam ten wyraz - ambicja - prowadzi do nie kończących się rozważań.
W zeszłym tygodniu telefonował Hazen, rzekomo z przeprosinami, że nie mógł
przyjechać i z nami się zobaczyć, a także żeby dowiedzieć się, jak mi się
powodzi.
Powiedziałem mu nie całkiem szczerze, że wszystko idzie jak najlepiej.
Potem on dodał, że ma ze mną do omówienia pewną sprawę.
Nie chodzi o jego rozwód ani o tę przystojną prawniczkę z Paryża, jak
podejrzewałem, lecz o Eleonorę i Gianellego.
Wspomniałem, że Leslie, kiedy u nich była, wydawało się, że wiedzie im się
doskonale.
Hazen był innego zdania.

Strona 169

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Rozmawiał ze swoim przyjacielem, owym wydawcą, a ten go ostrzegł, że młoda para
jest nadmiernie ambitna, że zmieniają procedurę, dzięki której gazeta
prosperowała niemal przez połowę wieku, usuwają doświadczonych pracowników,
ściągają zarozumiałych młodzików ze szkół dziennikarskich na wschodnim wybrzeżu,
zrażają sobie mieszkańców miasta swoją wyniosłością.
Eleonorze przypisuje się, jak się wydaje, winę w większym stopniu niż jej
mężowi.
"Mówi się, że ona prowadzi męża na postronku" - zacytował Hazen słowa wydawcy.
- "Uskarżał się też, że oni traktują go tak, jakby był kruchym zabytkiem z
poprzedniego stulecia.
Może przesadza - dodał - ale nie od rzeczy byłoby im poradzić, by okazywali
większą cierpliwość".
Obiecałem, że zrobię, co będę mógł.
Nie zdradziłem mu, że niezbyt wierzę w możliwość wpłynięcia na Eleonorę i że
chyba będę musiał pogadać w cztery oczy z Gianellim, jeśli zamierzam wskórać coś
u niego.
Zresztą, o ile wiem, oni nie zamierzają mnie odwiedzić, a wyprawa do Georgii
byłaby tylko wyrzucaniem pieniędzy w błoto.
Odłożyłem słuchawkę i bezwiednie westchnąłem.
Jeśli było się za młodu ubogim, to nawet kiedy się uzyska później całkiem
przyzwoite warunki, sama myśl o pieniądzach wprawia człowieka w stan pomiędzy
lekkim niepokojem a przerażeniem.
Nigdy nie żywiłem złudzeń co do tego, że stanę się zamożny, i nie pragnąłem
uciech bogaczy.
Nigdy nie byłem hazardzistą i wiedziałem, że mnie nigdy nie trafi się gratka
losu.
Wybrałem taki zawód, bo lubię uczyć, jak również ze względu na wolny czas na
własne badania i to, że zapewniał, przynajmniej wtedy, przyzwoite, choć skromne
utrzymanie.
W miarę osiągania wyższych stopni w szkolnictwie moja pensja rosła i pokrywała
wszystkie nasze rozsądne potrzeby, a jednocześnie miałem perspektywę, że gdybym
musiał przejść na emeryturę, brzemię starości zmniejszy mi odpowiednia renta.
Do krachu, jaki wywoływała starość wśród warstw średnich w Europie, w Ameryce,
jak wierzyliśmy, nie dojdzie.
Jako historyk wiem, że nie byliśmy uodpornieni na zmiany, ale dzieliłem wraz z
innymi powszechne przekonanie, że jeśli nawet Ameryka nie jest już fortecą nie
do zdobycia w sensie militarnym, to przynajmniej nasz system monetarny oprze się
w naszych czasach inwazji.
A w zakresie bardziej osobistym nigdy sobie nie wyobrażałem, że w wieku lat
pięćdziesięciu niemal śmiertelna choroba zmusi mnie do gruntownej zmiany w
sposobie życia i do zarabiania na chleb zupełnie gdzie indziej i według zgoła
innych zasad.
Gdybym pracował nadal w szkolnictwie publicznym aż do osiągnięcia wieku
emerytalnego, miałbym całkiem przyzwoitą emeryturę.
W normalnych warunkach, choć musielibyśmy się przeprowadzić do mniejszego
mieszkania, jak przypuszczam, moglibyśmy sobie żyć wygodnie, może nawet nieco
lepiej niż wygodnie, i odkładać wystarczającą sumę na to, by w razie
konieczności odwiedzić któreś dziecko mieszkające o tysiąc mil od nas.
Tutaj moja pensja jest znacznie niższa od tego, co zarabiałem w Nowym Jorku, i
choć nie płacimy za mieszkanie, gdybym musiał sprawić sobie nowy garnitur albo
gdyby Leslie potrzebowała nowego płaszcza, oznaczałoby to spore oszczędności z
naszej strony i nerwowe gospodarowanie pieniędzmi.
Leslie naturalnie się nie skarży, ale okłamywałbym sam siebie, gdybym myślał,
że napięcie malujące się na jej twarzy nie jest...
Zadzwonił telefon.
Wpatrzył się tępo w aparat.
Telefony o tej późnej porze przerażały go, szczególnie teraz, kiedy Leslie nie
było w domu.
Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy, zanim Strand podniósł słuchawkę, z trudem
opanowując drżenie ręki.
Był to jednak tylko Russell Hazen.
Jego głos brzmiał uspokajająco normalnie.
- Mam nadzieję, że cię nie obudziłem, Allen - powiedział.
- Oczywiście, że nie.
Siedzę przy biurku i odrabiam zaległości.
- Nie przesadzaj z tym - zauważył Hazen.
- Jeden zawał wystarczy.
- W tym się z tobą zgadzam - przyznał Strand.

Strona 170

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ulżyło mu, że nie chodzi o żaden wypadek, o żadne kryzysy, z którymi trzeba by
się uporać.
- Po prostu jestem bardzo zajęty - wyjaśnił Hazen.
- Dopiero wróciłem z konferencji.
, I chciałem cię jak najszybciej złapać.
- O co chodzi, Russell?
Czy znowu rozmawiałeś z przyjacielem z Georgii?
- Nie, nie odezwał się, więc przypuszczam, że wszystko się tam jakoś uładziło.
W samej rzeczy...
- zawahał się przez sekundę - w samej rzeczy chodzi o mnie.
To nic szczególnie ważnego, ale może dotyczyć i ciebie.
- Zaśmiał się trochę dziwnie.
Sprawia wrażenie zakłopotanego, pomyślał Strand.
- Pamiętasz tego nafciarza, a może raczej tego przedstawiciela lobby naftowego,
którego spotkałem na lunchu podczas bytności w waszej szkole?
- Tak.
- Przydarzyło się coś niemiłego.
Wezwano go do Waszyngtonu przed komisję senacką, która bada stosowanie
niewłaściwych metod wpływania na ustawodawców...
- Nie czytałem o tym w gazetach.
- To się jeszcze nie dostało do gazet.
Przyjaciel, który ma dostęp do informacji, nieoficjalnie mnie o tym
poinformował.
Nie mógł się opędzić od myśli, że i tym razem, jak zwykle, Russell ma
przyjaciela, który ma dostęp do informacji albo może coś dla niego zrobić.
- Facet znalazł się w tarapatach - kontynuował Hazen - i próbuje zrzucić z
siebie winę.
Nie mają nic konkretnego przeciwko niemu, ale słyszano, jak pewien podpity gość
paplał na jednym z tych cholernych waszyngtońskich przyjęć, że jakoby słyszał,
jak nafciarz się przechwalał, że przekonał pewnego senatora, aby głosował za
planem wielkich przybrzeżnych wierceń poszukiwawczych, a towarzystwo, które
przypadkiem reprezentuje moja firma, obiecało wyłożyć pokaźną sumę na
zapewnienie właściwego spojrzenia senatora na to przedsięwzięcie.
I wymienił moje nazwisko.
Zgodnie z moimi informacjami powiedział komisji, że spotkaliśmy się specjalnie
w tej szkole.
Jego syn to chyba jeden z twoich uczniów, nazywa się Hitz...
- Trójkowicz, niemal dwójkowicz.
Rzeczywiście mieszka w moim domu.
Niemiły.
Wielki, tłusty, gamoniowaty chłopak, lubi tyranizować młodszych od siebie.
- W każdym razie Hitz oprócz tego, że powiedział, a przynajmniej tak mi
powtórzono, o naszym umówionym spotkaniu w Dunberry, zeznał jeszcze, że wziąłem
go na stronę i omówiliśmy ten interes, kłamliwy skurczybyk.
- Przykro mi to słyszeć - odezwał się Strand - ale dlaczego mi to mówisz?
- Dlatego, Allen, że jeśli pojawi się ktoś, by cię wypytywać, albo gdybyś
musiał zeznawać, chcę, żebyś zeznał pod przysięgą, jeśli będzie trzeba, że przez
cały czas byłem w towarzystwie twoim albo kogoś z twojej rodziny i nie
rozmawiano o żadnych głosowaniach czy interesach, czy też firmach prawniczych...
- Russell - powiedział Strand tak spokojnie, jak potrafił - nie przebywałem z
tobą przez cały czas, to samo Leslie i Karolina.
- Nie sądzisz chyba, że zdolny byłbym do czegoś takiego?
- Głos Hazena w słuchawce przybrał na sile i zabrzmiała w nim nutka gniewu.
- Nie, nie sądzę - przyznał Strand zgodnie z prawdą.
- To wendeta - tłumaczył Hazen.
- Przeciwko mnie.
Nie masz pojęcia, jak wyglądają rozgrywki w Waszyngtonie.
W mojej pracy nie da się uniknąć głaskania pod włos pewnych osób, wpływowych
osób, a one jak tylko dojrzą najmniejszą, choćby i śmieszną szansę
zdyskredytowania mnie, natychmiast z niej skorzystają.
- A co ci mogą zrobić?
Nie ma żadnych dowodów, prawda?
- Oczywiście, że nie.
- W jego odpowiedzi brzmiała niekwestionowana szczerość.
- Ale nie masz pojęcia, jak by to wyglądało w gazetach i jak czuliby się
zachwyceni niektórzy moi koledzy z Izby Adwokackiej, gdyby dostali mój skalp.
Prawdopodobnie do niczego nie dojdzie, Allen.
Byłbym jednak bardzo wdzięczny, gdyby przypadkiem cię przesłuchiwano.

Strona 171

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

No, dość już powiedziałem.
Zrobisz, co uważasz za stosowne.
- Russell - zaczął Strand.
- Wolałbym już o tym nie rozmawiać.
- Jego ton był kategoryczny.
Zapanowała krótka cisza, której Strand nie miał ochoty przerywać.
Kiedy Hazen odezwał się znowu, jego głos brzmiał przyjaźnie, jak zwykle.
- Nawiasem mówiąc, w zeszłym tygodniu widziałem Leslie.
Dzwoniłem do niej do szkoły w Nowym Jorku i zaprosiłem na lunch.
Syn mojego przyjaciela, młody chłopiec, zdradza talent, więc chciałem z nią
pogadać o ewentualnych lekcjach.
Wygląda doskonale.
Czy mówiła coś o tym chłopcu?
- Nie - zaprzeczył Strand.
Prawdę mówiąc, nie mówiła mu nawet o spotkaniu z Hazenem.
- Spytaj ją o niego.
Ojciec czeka na odpowiedź.
No, miło mi było z tobą pogaworzyć.
I proszę, nie martw się o mnie.
Cała sprawa na pewno przycichnie w ciągu tygodnia czy coś koło tego.
Dbaj o siebie, przyjacielu.
I obiecuję, przyjadę cię odwiedzić prawdopodobnie w Święto Dziękczynienia*, a
może i wcześniej.
Brakuje mi ciebie, stary druhu, bardzo brakuje.
Strand odłożył słuchawkę, a potem siedział wpatrując się w aparat telefoniczny.
Wolno dopił swój trunek, zgasił lampę i udał się do tylnej części mieszkania,
gdzie znajdowały się sypialnie.
Zajrzał do pokoju Leslie.
Szerokie, staromodne łoże, dzielone z nią od pierwszych dni ich małżeństwa,
wyglądało tak miło i uspokajająco.
Łóżko Jimmyego było wąskie i kiedy spał na nim, miewał sny, w których go
krępowano i więziono.
Już niemal zdecydował się przespać tę noc w dużym małżeńskim łóżku, rozmyślił
się jednak, poszedł do swojego pokoju, rozebrał się niespiesznie i wsunął między
zimne, podobne do całunów prześcieradła.
Obudził go jakiś hałas dochodzący z sąsiedniego pokoju.
Przetarł zaspane oczy, machinalnie spojrzał na fosforyzujący cyferblat zegara
na nocnym stoliku.
Było po czwartej.
Hałas wciąż dochodził z sąsiedniego pokoju, więc leżał jeszcze przez chwilę,
zaintrygowany, zastanawiając się, co to takiego.
Po czym uświadomił sobie, że to kobiecy płacz.
Odrzucił koce, wyskoczył z łóżka i pobiegł do pokoju Leslie.
Siedziała tam po ciemku, zgarbiona na szerokim łożu.
- Leslie - powiedział.
- Leslie, na miłość boską...
- Zapalił lampę.
Nie mógł dojrzeć jej twarzy.
- Nie chcę światła - krzyknęła.
- Proszę, nie chcę światła!
- Nagle wydała mu się mała, jakby skurczona.
Zgasił lampę, ukląkł przed żoną i objął ją w pasie.
- Leslie - powtórzył.
- O co chodzi?
- Po czym z troską: - Co ty tu robisz?
Myślałem, że zostaniesz na noc w Nowym Jorku.
Co się stało?
Dopiero przyjechałaś?
Jest po czwartej...
- Nie łaj mnie - poprosiła.
- Dzisiaj tego nie zniosę.
Jestem w domu.
Czy to nie wystarczy?
- Kochanie - powiedział łagodnie.
- Wcale cię nie łaję.
Jestem zmartwiony.
Chciałem pomóc...
- Trzymaj mnie.

Strona 172

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

O tak.
I przez chwilę nic nie mów.
- Zaśmiała się histerycznie.
- Czyż kobieta nie może sobie raz na jakiś czas popłakać bez wzywania policji?
Wybacz mi.
- Pogładziła go po włosach.
Ręka jej się trzęsła.
- Już się uspokajam.
Wierz mi, to nic takiego.
Nerwy.
Idiotyzm.
Teraz zrób coś dla mnie.
Zostaw mnie samą przez chwilę.
Idź do kuchni i przygotuj nam dobrego drinka.
A ja zapalę światło, doprowadzę twarz do porządku, uczeszę się, przyjdę do
kuchni, napijemy się po cichu przed snem, pogadamy miło przy kominku i
przekonasz się, że nie ma się czym martwić.
Jestem trochę głupia, ale wiesz o tym od dawna i pod tym względem nie ma
żadnych drastycznych zmian.
Naprawdę.
I włóż szlafrok i nocne pantofle.
Drżysz cały.
Idź.
Proszę, idź.
Ociągając się, niechętnie wstał i wrócił do swojego pokoju.
Włożył szlafrok i nocne pantofle, przeszedł ciemnym korytarzem w stronę kuchni,
zapalając po drodze światło.
Nalał dwie whisky, dodał dużo wody sobie i kilka kropli do szklaneczki Leslie,
siadł przy stole i czekał.
Patrząc przez okno widział swoje niewyraźne odbicie na ciemnej szybie i śnieg
padający wolno, biały rozważny puch grożący zimą, w świetle staromodnej lampy
naftowej, obecnie przerobionej na elektryczną, która wisiała nad kuchennym
stołem.
Będę do niczego rano, pomyślał i zawstydził się z powodu swojego egoizmu.
Pierwsze zajęcia miał z historii amerykańskiej i teraz usiłował sobie
przypomnieć, co zamierzał powiedzieć o aktach federacyjnych, bo nie chciał się
zastanawiać, co może oznaczać wygląd Leslie i jej histerie o tej nocnej porze.
Kiedy Leslie wkroczyła do kuchni, miała na sobie koszulę nocną, na niej
szlafrok, włosy przyczesane, a twarz niemal spokojną.
- Masz tu szklaneczkę - powiedział.
- Dziękuję - rzekła cicho.
Usiłowała się do niego uśmiechnąć.
Uśmiech ten przypominał błyskający sygnał widziany z odległości tysięcy jardów.
- Kochanie, co się stało?
Miałaś wypadek?
- spytał.
- Nie.
Tylko z tuzin prawie zderzeń.
Po raz pierwszy prowadziłam w śniegu.
Samochód robił, co chciał.
- Czy coś się wydarzyło w Nowym Jorku?
- Nic specjalnego.
- Nagle siadła, jak dziecko wzięła szklaneczkę oburącz, podniosła ją do ust i
łapczywie pociągnęła z niej kilka łyków.
Przez moment, w przebłysku pamięci, jakby w nałożonym obrazie, ujrzał Judytę
Quinlan w zadymionej kawiarence, trzymającą tak samo filiżankę przy ustach.
- Kiedy dożyję osiemdziesiątki - dodała Leslie - przypuszczam, że przekonam się
do szkockiej whisky.
W każdym razie z tego, co czytałam, daje się ją rozbitkom, musi więc mieć
jakieś właściwości podtrzymujące życie.
Nie, nic specjalnego się nie wydarzyło.
Zjadłam kolację z panią dziekan, było miło, grałyśmy duety Szopena i ona
opowiadała mi, jakim wspaniałym człowiekiem był jej mąż i jak go jej brakuje, od
kiedy zmarł, i jaką chlubą szkoły była Karolina.
I usprawiedliwiała się, że w szkole nie ma regularnego programu
lekkoatletycznego, bo gdyby był, to Karolina miałaby szansę uzyskania stypendium
do wszystkich collegeów w całym kraju, i jak się cieszy na następne wieczory
podobne do tego, kiedy to zostanę na noc, bo okropnie ponuro jest tak siedzieć

Strona 173

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

samotnie i czytać, i spać samej w pustym mieszkaniu.
Nie, nic specjalnego, prócz tego, że miałam wizję.
Ujrzałam siebie podobną do niej, jak siedzę samotnie i czytam po nocy, i nie
chcę iść spać sama...
- Twój mąż nie umarł, kochanie - wtrącił taktownie.
- Jakkolwiek muszę przyznać, jest skonany.
- Ten żarcik nie wywołał uśmiechu na jej usta.
- Nie, nie umarłeś - powiedziała.
Głos miała przygnębiony, zmęczony, bezbarwny.
- I nie sądzę, żebyś miał umrzeć.
Obawiam się natomiast czegoś innego, tego, że znosi nas od siebie.
Przypominamy dwoje ludzi w wodzie, w dwu różnych nurtach, którzy oddalają się
od siebie z wolna.
W końcu ty znikasz, a ja niczym pani dziekan wyczekuję na jeden z obowiązkowych
telefonów od Jimmyego lub telegram na urodziny od Eleonory albo wycinek z gazety
z Arizony o tym, że Karolina wyrównała rekord szkoły w biegu na sto jardów.
Nagle nie mogłam znieść tego samotnego leżenia w środku nocy w obcym łóżku w
odległości setek mil od ciebie.
Chciałam się upewnić, że mogę cię znaleźć, dotknąć...
- Kochanie, jestem tu.
Zawsze tu będę.
- Wiem, że to irracjonalne - ciągnęła dalej tym samym bezbarwnym tonem - ale
ostatnio jesteśmy oboje tak zaabsorbowani, że mam uczucie, jakbyśmy wiedli nie
nasze życie, lecz życie kogoś innego.
Nie śpimy razem, nie jadamy nawet razem, toniemy w morzu chłopców, nękają mnie
okropne tęsknoty seksualne, inni mężczyźni, lubieżni chłopcy...
a potem w drodze do domu wyprzedza mnie jakiś pijak i wścieka się, bo nie dość
szybko zjechałam mu z drogi, obrzuca mnie obelgami, następnie zostaje w tyle i
jedzie tuż za mną z zapalonymi reflektorami, i trąbi; zjechałam więc z
autostrady na pierwszym zjeździe, bo się go bałam, i w efekcie się zgubiłam i
błądziłam po całym Connecticut ciemnymi krętymi drogami, i w żadnym z mijanych
domów nie dostrzegłam ani światełka, i samochód wpadł w poślizg na śniegu, i o
mały włos nie wjechałam na drzewo...
Miałam takie głupie uczucie, że auto próbuje mnie zabić, że jest moim wrogiem,
i już zamierzałam stanąć, wysiąść, siąść przy drodze i zamarznąć na śmierć, ale
wtedy zobaczyłam znak, i okazało się, że jestem tuż przy autostradzie, no i
przyjechałam tu.
Na resztę nocy przynajmniej czuję się znowu bezpieczna.
- Uśmiechnęła się do niego blado i upiła duszek ze szklaneczki.
- Nie rób takiej zmartwionej miny, kochanie.
Jestem pewna, że rano odzyskam zdrowy rozsądek.
Idź teraz do łóżka.
Za parę godzin musisz wstawać.
- Schyliła się, żeby go pocałować.
- Idź.
Proszę.
Wyglądasz na zmęczonego.
Jestem w domu, nic mi nie grozi i wszystko będzie inaczej wyglądało w świetle
dnia.
Był zbyt zmęczony, żeby z nią dyskutować, więc odstawił szklaneczkę z trunkiem,
którego nawet nie tknął, powlókł się do swego pokoju i znowu drżąc wszedł pod
koce, nie zdejmując szlafroka.
Później słyszał albo wydawało mu się, że słyszał cichą grę na fortepianie,
skądś z daleka.
Rozdział 15.
Na środę przed Dniem Dziękczynienia popołudniowe lekcje odwołano, Leslie i
Allen zapakowali się i byli gotowi w południe, kiedy przyjechał Conroy
mercedesem.
Hazen zaprosił ich na weekend do swojego domu nad Atlantykiem i choć Strand
wolałby sobie po prostu poleniuchować w ciszy opustoszałego campusu, bo wszyscy
chłopcy wyjechali na święto, ze względu jednak na rozmowę, którą miał w zeszłym
tygodniu z dyrektorem Babcockiem o Leslie, zaproszenie to przyszło w odpowiednim
momencie.
Babcock poprosił Stranda, żeby wpadł do jego gabinetu, i kręcił się
niespokojnie za biurkiem, zapalał raz po raz fajkę, przesuwał na czoło okulary,
a potem je znowu opuszczał, przekładał papiery, zaczynał mówić, po czym
przerywał, zakłopotany wielokrotnie odchrząkiwał, pytając o system ocen, jaki
zamierza stosować Strand wobec swoich uczniów, i o to, jaki rozkład zajęć

Strona 174

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

wolałby mieć w przyszłym semestrze, do którego i tak jeszcze były dwa miesiące.
Wreszcie dobrnął do przyczyny, która skłoniła go do zaproszenia do siebie
Stranda.
- Nie chcę zbytecznie cię denerwować - powiedział przepraszającym tonem - i nie
chcę, by wyglądało na to, że pakuję nos w nie swoje sprawy, ale Leslie...
- Westchnął.
- Wiesz, że wszyscy bardzo ją podziwiamy i że byliśmy zachwyceni, kiedy
zaoferowała się prowadzić lekcje umuzykalniające, i nie mam pojęcia, gdzie
moglibyśmy znaleźć kogoś tak wykwalifikowanego jak ona na jej miejsce...
- Proszę cię, co właściwie próbujesz mi powiedzieć?
- chciał wiedzieć Strand.
Babcock ponownie westchnął.
Obowiązki ciążące na nim podczas tego semestru sprawiły, że twarz mu jeszcze
bardziej zmizerniała i zrobiła się jeszcze bardziej szara niż przedtem.
Strandowi było żal tego zmęczonego człowieka, kiedy tak nerwowo zajmował się
swoją fajką, unikając patrzenia przed siebie ponad biurkiem.
- Wydaje się, że jej zachowanie w ostatnich tygodniach...
hm, nie ma w tym niczego skrajnego, spieszę dodać...
mam jednak na myśli to, że ona nie jest jakby w swojej skórze, jeśli rozumiesz,
co mam na myśli...
Coś...
nie potrafię powiedzieć, co to takiego, i może ty mógłbyś pomóc...
Jej zachowanie jest trochę...
osobliwe, to naturalnie zbyt mocne słowo, ale przychodzi mi na myśl...
Umilkła nagle w pół słowa podczas wykładu...
oczywiście poinformowali mnie o tym chłopcy i trzeba traktować takie plotki cum
grano salis...
i wyszła z sali, nie mówiąc, czy i kiedy wróci.
A członkowie rady pedagogicznej widzieli, jak chodzi po campusie i płacze.
Może jest przepracowana, choć co prawda ma minimalny wymiar godzin...
zastanawiałem się, czyby nie zaproponować jej małego odpoczynku...
kilka tygodni urlopu...
Pani Collins, która sama jest muzykiem, zaoferowała tymczasowe zastępstwo...
Naturalnie, szkoła ma zwyczaj płacić pensję w czasie...
hm...
urlopów zdrowotnych.
Och, Boże, tak trudne wydaje mi się trafienie we właściwy ton...
Strandowi było żal tego delikatnego, przepracowanego, drobnego mężczyzny, a
jednocześnie czuł się bezradny, jeśli chodzi o Leslie.
Od owej nocy, kiedy wróciła i zbudziła go płaczem, w domu była przyciszona,
spokojna, nieobecna duchem, wędrowała obojętnie, bez skargi, z jednego pokoju do
drugiego.
- To nie jest przepracowanie - rzekł Strand - powiedziałbym, że to splot
różnych czynników...
Nie sądzę, żeby można było w tym wypadku winić szkołę.
- Dziękuję ci, Allen.
Nie wiedziałem, w jakim stopniu zdajesz sobie z tego sprawę.
Czasami ci, co są najbliżsi...
- Babcock nie dokończył zdania.
- Nastrój w szkole, kiedy semestr już trwa tak długo, a sezon jakby się
kończy...
listopad potrafi zaleźć za skórę najmocniejszym, a takie uczucie odosobnienia
dla wrażliwej kobiety...
- Pan Hazen zaprosił nas do Easthampton na Święto Dziękczynienia i weekend -
powiedział Strand.
- Chyba dołączy do nas też syn, będą tam interesujący ludzie...
może tego jej właśnie potrzeba.
- Chciał jak najprędzej przestać patrzeć na tę zmęczoną, niespokojną twarz za
biurkiem.
- Może to pomoże, jeśli nie...
zobaczymy.
Właśnie przyjaciółka zaproponowała wspólny wyjazd do Europy.
Jak na razie Leslie odmówiła, ale jeśli jej powiem, że twoim zdaniem krótki
odpoczynek zrobiłby jej dobrze...
postaram się przekazać to jak najtaktowniej...
Nie masz nic przeciwko temu, żebym poczekał do końca weekendu i dopiero wtedy z
nią porozmawiał?
- Mówiąc to zdawał sobie sprawę, że stara się zyskać na czasie.

Strona 175

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ze strachu?
Z obawy, że zrani Leslie jeszcze bardziej?
- Postępuj tak, jak uważasz, że będzie najmądrzej.
Ty możesz osądzić to najlepiej - rzekł Babcock.
W jego głosie wyczuwało się ulgę, że tą sprawą nie będzie musiał się zajmować,
przynajmniej przez kilka dni.
- I wiesz, jestem pewien - dodał delikatnie - że gdybyście po naradzie uznali
za wskazane zasięgnąć porady psychiatrycznej, to przyjeżdża tu z New Haven
bardzo dobry specjalista i mógłby w razie potrzeby...
Zdziwiłbyś się, jak wiele razy uznaliśmy za wskazane go wzywać.
Zarówno do wykładowców, jak do uczniów.
Czasami myślę, że jesteśmy zbyt blisko siebie, siedzimy sobie, że tak powiem,
na kolanach, w świątek piątek, dopiekamy sobie do żywego, wybuchamy złością,
pojawia się melancholia, nadchodzi zima...
tyle spraw do rozważenia, tak wiele stresów...
- Jeszcze jedno, ostatnie westchnienie i wrócił znów do przekładania papierów
na biurku.
Po wyjściu z jego gabinetu Strand szedł wolno przez campus.
Mijając studentów i innych wykładowców, którzy go pozdrawiali, ważył ich
pozdrowienia i zastanawiał się, kto z nich rozmawiał z Babcockiem o Leslie, jaki
jest ich stosunek do niej, kto naśmiewa się cichcem z jej zachowania, kto
żałuje, kto mówi "biedaczka, to wina męża"...
A może rzeczywiście psychiatra, o którym wspomniał Babcock z dobroci serca i
pod wpływem nowoczesnej totemicznej wiary w to, że słowa mogą wyleczyć choroby
wywołane przez słowa i będące poza zasięgiem leków językowych?
Co Leslie mogłaby powiedzieć temu człowiekowi z New Haven?
Wyrwano mnie z korzeniami, drogi panie doktorze, całkiem nagle i bez
ostrzeżenia, z miasta, gdzie się urodziłam i gdzie mieszkałam przez całe życie;
w ciągu jednej nocy moje dzieci, którym poświęciłam większość swoich uczuć,
poszły własną drogą; ogłusza mnie wrzask tego stale odradzającego się plemienia
barbarzyńców - kilkunastoletnich wyrostków - których ideały są mi równie obce i
wrogie jak ideały dzikusów z dżungli Amazonii.
A ponieważ płaci się panu za wysłuchiwanie najtajniejszych prawd nękanej
niepokojem duszy, nie będę przed panem ukrywała, że ja, kobieta
czterdziestokilkuletnia, będąc w okresie, kiedy to, jak mnie zapewniają
autorytety w pańskim zawodzie, znajduję się w szczytowej fazie potrzeb
seksualnych i możliwości osiągania zaspokojenia, zmuszona jestem teraz sypiać
samotnie.
Nie będę pana zanudzać swoimi snami.
Jestem pewna, że łatwo potrafi pan odgadnąć ich naturę.
Idąc przez campus potrząsnął w udręce głową.
Jaką w takim stanie rzeczy procedurę zaleca się psychiatrze?
Co najprawdopodobniej zasugerowałby?
Rozwód?
Intensywną gimnastykę?
Narkotyki?
Innych mężczyzn?
Onanizm?
Postanowił, że jeśli będzie musiał w końcu otwarcie stawić czoło problemowi
Leslie i, jak zdał sobie sprawę, swojemu również, niezależnie od tego, co powie,
nie podniesie kwestii psychiatry.
W dniach poprzedzających Święto Dziękczynienia nie wspomniał Leslie o tym, co
mówił mu Babcock, zachowywał się najnormalniej w świecie, jakby niczego złego
nie wyczuwał, jakby do wybuchu w kuchni nigdy nie doszło.
Teraz, w to chłodne listopadowe południe, kiedy wraz z Leslie witał Conroya w
świątecznej atmosferze rozradowania panującego wśród chłopców z powodu czterech
dni wolności, czuł się uspokojony.
Leslie wygląda ładnie, pomyślał, elegancko i młodo w beżowym, grubym wełnianym
płaszczu z kołnierzem podniesionym i osłaniającym twarz, jest ożywiona, ochocza
i zaróżowiona od wiatru.
Wziął ją za rękę, siadłszy na tylnym siedzeniu, a Conroy tymczasem uruchomił
silnik, przejechali przez campus w stronę kamiennych bram, które wyznaczały
granice terenów szkolnych, i znaleźli się na drodze.
Zostawiwszy za sobą szkołę Strand poczuł się tak, jakby zdjęto mu z ramion
ogromne brzemię.
Wszyscy uznali, że weekend bardzo się udał.
Zjawili się Solomonowie, których nadmorski dom zamykano na zimę, i Linda
Roberts, wszyscy zadowoleni ze spotkania i szczęśliwi, że świeci słońce i jest

Strona 176

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

na tyle ciepło, że można wypić koktajle na tarasie w słonej jesiennej bryzie od
spokojnego morza.
Jimmy przywiózł ze sobą gitarę i zabawiał towarzystwo, a szczególnie Herberta
Solomona, parodiując co niesforniejszych artystów spośród jego klientów.
Odprężony Hazen pełnił rolę gospodarza i jeśli martwił się żoną czy śledztwem
prowadzonym w Waszyngtonie, nie dał tego po sobie poznać.
Leslie zabrała ze sobą utensylia malarskie i składane sztalugi i wybrała się w
asyście Lindy na wydmy.
Zaczęła malować pejzaż, który, jak zapewniała ją Linda, zawiśnie kiedyś w
muzeum.
Linda była bardziej jeszcze wylewna niż zwykle.
Paryska galeria, z którą współpracuje jej nowojorska galeria, zwróciła się do
niej z prośbą o przywiezienie na wystawę reprezentatywnej kolekcji
dwudziestowiecznego malarstwa amerykańskiego, a że właśnie zdobyła ostatnie dwa
z pięćdziesięciu płócien, o które starała się od trzech miesięcy, zamierzała w
ciągu tygodnia wyjechać do Francji.
Ponowiła swoje zaproszenie wobec Leslie.
- Płacą przelot mnie i pomocnikowi.
Byłabyś znakomitym pomocnikiem.
Jak dojdzie do instalacji tych obrazów, będę potrzebowała Amerykanki, żeby mnie
poparła przeciw tym wszystkim nieznośnym Francuzom.
Zabierzemy twój pejzaż z wydm, a w programie napiszemy, że jesteś naszym nowym,
wspaniałym i stuprocentowo amerykańskim odkryciem.
Wszystkie inne obrazy sygnowane są przez ludzi o nazwiskach kończących się na
"ski".
Leslie roześmiała się i odparła: - Mrzonki, Lindo.
Mam już za sobą podróż do Paryża w tym roku.
- Allen - Linda zwróciła się do Stranda.
- Skłoń ją, żeby się zgodziła jechać, a pojedzie.
- Jeśli ona nie chce, to pojadę ja - zaproponował Strand.
- Ale ty nie wyglądasz na pomocnika w żadnej dziedzinie - zauważyła Linda.
- To będzie taka przyjemność, Leslie.
Leslie potrząsnęła tylko głową wciąż się uśmiechając.
- Jestem kobietą pracującą.
Czterystu chłopców czeka na mnie w Connecticut, żebym im w poniedziałek
wytłumaczyła, co to jest a-moll.
Strand jednak zauważył, że propozycja wydaje się Leslie kusząca.
Zdecydował, że powie jej o sugestii Babcocka pod koniec weekendu.
Hazen, który poszedł na plażę z Ketleyem, żeby obejrzeć szkody wyrządzone na
molo przez sztorm w zeszłym tygodniu, pojawił się na tarasie, gdzie wszyscy
okutani w swetry i płaszcze oglądali zachód słońca.
Hazen miał grube sztruksowe spodnie, czapkę narciarską i kurtkę, a twarz
czerwoną, wysmaganą przez wiatr.
Wyglądał tak, jakby nigdy w życiu nie siedział w biurze.
Uśmiechnął się dobrotliwie do swoich gości.
- Byłoby świetnie - oznajmił - gdyby były z nami twoje dzieciaki, Leslie.
Pozostałe dzieci, Jimmy.
To żadna zniewaga nazwać całą czeredę dzieciakami.
Wiesz, co byłoby miłe...
zadzwońmy do nich i życzmy im wesołych świąt.
- Co to za sens narażać się na takie wydatki - protestował Strand.
- Mają się dobrze.
- Głupstwo - skwitował Hazen.
- Obstaję przy tym.
Udali się więc całą gromadą do domu i zatelefonowali do Karoliny do Arizony i
do Eleonory oraz Giuseppe do Georgii.
Zapanowała ogólna wrzawa, kiedy zmieniali się kolejno przy dwu połączonych
telefonach, w salonie na dole i w małej bibliotece.
Leslie mówiła beztroskim tonem, plotkując przez telefon najpierw z Karoliną, a
potem Eleonorą.
Wszyscy po kolei też je pozdrowili.
Jedyny niemiły zgrzyt pojawił się w czasie rozmowy Strandów z Karoliną, kiedy
Leslie powiedziała, jak bardzo za nią tęsknią, a ona odparła: - Easthampton nie
jest dla mnie.
Nie lubię tamtejszych chłopców.
- Cóż to do licha znaczy?
- spytała podejrzliwie Leslie.
Strand wiedział, co to znaczy.

Strona 177

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Karolina nie zapomniała owej nocy w zaparkowanym wozie, kiedy George poszarpał
na niej ubranie i złamał jej nos.
Nigdy nie zapomni.
- Nic nie znaczy - odparła Karolina.
- Szczęśliwa jestem tutaj jak skowronek.
Arizona jest boska.
Potem wszyscy poszli na górę, żeby przygotować się do kolacji.
Solomon i Strand zeszli jako pierwsi na dół.
Strand stanął przed kominkiem, na którym płonęło wyrzucone przez morze drewno,
paląc się wysokim płomieniem i strzelając niebieskimi i zielonymi iskrami, a
Solomon przygotowywał sobie drinka.
Z westchnieniem zadowolenia opadł na fotel i zaczął mówić o Jimmym.
Powiedział Strandowi, że chłopak to ulubieniec biura, i z krzywym uśmieszkiem
dał do zrozumienia, że Jimmy romansuje z jedną z jego gwiazd, piosenkarką Joan
Dyer, która przed jego przyjściem do firmy cieszyła się opinią
najnieznośniejszej ze wszystkich piosenkarek.
- Od momentu, kiedy ujrzała tego chłopca, to zupełnie inna kobieta - rzekł
Solomon.
- Podwoję mu pensję w podzięce za niezwykłe, przekraczające jego obowiązki
oddanie interesom firmy Solomon i spółka.
To pożeraczka wszystkich innych w naszym biurze, włącznie ze mną.
Tygrysica.
Jej fochy są wprost legendarne w świecie rozrywki.
Myślałem całkiem serio o pozbyciu się jej, choć sprzedałem więcej jej płyt niż
jakiegokolwiek innego piosenkarza.
- Ile ona ma lat?
- spytał Strand.
- Jakieś trzydzieści pięć, trzydzieści sześć.
- Czy on nie jest dla niej trochę za młody?
- Stranda nie zachwyciła ta nowina, choć gdyby go zapytano dlaczego, nie
potrafiłby podać powodu.
- Najwyraźniej nie - powiedział Solomon.
- Nie martw się o Jimmyego.
On jest zdumiewająco rozumny jak na chłopaka w jego wieku.
Nic ci o niej nie mówił?
Strand potrząsnął przecząco głową.
- Jimmy nie chwali się swoimi podbojami.
Jeżeli ma jakieś na swoim koncie.
Z tego, co wiem, on jest wciąż prawiczkiem.
Solomon się uśmiechnął.
- Nie dawaj za to głowy.
Strand się nie uśmiechał.
- Ja w jego wieku byłem jeszcze prawiczkiem - oznajmił.
- Inny zawód, inna moralność - rzekł Solomon i wzruszył ramionami.
- Trzydzieści pięć lat - odezwał się Strand.
- To mężatka?
- Jest jakiś mąż, myślę, że drugi czy trzeci.
Nie bądź taki przerażony, Allen.
Świat rozrywki...
- Wyświadcz mi przysługę - poprosił Strand - i nie mów o tym Leslie.
Obawiam się, że to by ją zmartwiło.
Traktuje go wciąż jak niewinne dzieciątko.
- Leslie jes ostatnio w świetnej formie, prawda?
- powiedział Solomon.
- W świetnej.
- Solomon mógł sobie być przenikliwym sędzią, jeśli chodzi o talenty, ale jako
barometr niżów i wyżów kobiecej pogody raczej nie był miarodajny.
Strandowi przypomniało się podejrzenie Leslie, że Hazen i Nellie Solomon to
kochankowie, i ciekaw był, czy Solomon radzi sobie lepiej niż on z oceną poziomu
emocjonalnego u swojej żony.
Chociaż Leslie miała dzielną minę, Strand odnosił nieprzyjemne wrażenie, że
pokaz dobrego humoru z jej strony to rezultat raczej uprzejmości niż wskaźnik
radykalnej zmiany nastroju.
Nie on jeden miał takie uczucie.
Jimmy, który zawiózł Nellie Solomon do wioski, gdzie chciała coś kupić w
sklepie drogeryjnym, po powrocie wziął ojca na stronę, żeby go wybadać.
- Czy mama czuje się dobrze?
- spytał.

Strona 178

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Wyglądał na zafrasowanego.
- Oczywiście - odpalił krótko Strand.
- Dlaczego pytasz?
- Pani Solomon coś mi powiedziała w samochodzie.
Jej zdaniem, kiedy mama nie wie, że ktoś na nią patrzy, wygląda...
użyła określenia melancholijnie.
I rozmawiając z innymi wydaje się odległa, jakby znajdowała się za jakąś
zasłoną, zauważyła Nellie.
- A ty coś zauważyłeś?
- Ja jestem tuman - odparł Jimmy.
- Mama zawsze wydaje mi się taka sama, prócz momentów, kiedy z jakiegoś powodu
zmywa mi głowę.
A nie zmyła mi głowy ani razu w czasie tego weekendu.
- Uśmiechnął się.
- Może to zły znak.
- Jeżeli będziesz jeszcze rozmawiał w cztery oczy z tą damą - rzekł Strand
zirytowany trafnością obserwacji Nellie Solomon - powiedz jej, że matka nigdy
nie czuła się lepiej.
Jimmy obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem i Strand zdał sobie sprawę, że w
swoich zapewnieniach przeciągnął strunę.
- Nie omieszkam - zapewnił Jimmy i dał spokój temu tematowi.
Następna zasłona w tej rodzinie, pomyślał Strand.
Między moim synem a mną.
Tak się jakoś złożyło, że przez resztę weekendu żaden moment nie wydał mu się
odpowiedni, więc nie powiedział Leslie o rozmowie z Babcockiem.
A Leslie na razie nie spieszyła się ze skomentowaniem wspólnego lunchu z
Hazenem w Nowym Jorku.
Zasłona, o której mówiła pani Solomon, opadła na długo przed Dniem
Dziękczynienia.
Dotarli do Dunberry późno.
Na drogach panował wielki ruch, wracano ze święta, żeby w poniedziałek rano
przystąpić do pracy.
Podrzucili Linde do jej mieszkania w pobliżu domu Hazena na East Side, bo było
już za późno na lunch, na który obiecała przyjść.
Jimmy pożegnał się i pognał na randkę.
Solomonowie pojechali do miasta swoim autem.
Hazen upierał się, żeby Leslie i Allen wpadli do niego na małą przekąskę.
Zatelefonował znad morza i kazał kamerdynerowi zostawić coś do zjedzenia na
stoliku w stołowym.
Był to przyjemny lekki posiłek: zimne kurczęta, sałatka i butelka białego wina.
Hazen odesłał Conroya do domu, ale zamówił limuzynę, żeby odwiozła Strandów do
Dunberry.
Strand protestował przeciwko takiej rozrzutności.
Hazen jednak jak zwykle uciszył jego protesty machnięciem ręki.
- To były cudowne święta, Russell - powiedziała Leslie całując go przy drzwiach
na pożegnanie.
- Czuję się jak nowo narodzona.
- Musimy znowu się tam wybrać - odparł Hazen.
- Może na cały tydzień albo nawet na dziesięć dni w czasie Bożego Narodzenia,
jeśli mi się uda urwać trochę czasu.
Spróbuj ściągnąć też dzieci.
Odmładzają tę starą ruderę.
W limuzynie Leslie, siadłszy na tylnym siedzeniu, oparła Strandowi głowę na
ramieniu i zasnęła.
Gdyby jechał gdziekolwiek indziej, nie do Dunberry, czułby się całkiem
spokojny.
Kiedy tak oddychała cicho tuż obok, a on miał za sobą cztery szczęśliwe, nie
obfitujące w specjalne wydarzenia dni, czuł się na siłach iść do Babcocka i
całkiem uczciwie mu oświadczyć, iż jego zdaniem kryzys u Leslie, obojętne, co
było jego przyczyną, już minął i można liczyć na to, że będzie normalnie
prowadziła zajęcia w szkole, nie trzeba więc występować o urlop zdrowotny.
Powiedział sobie, że wprawdzie pani Solomon poczyniła trafną obserwację co do
Leslie, to przesadziła znacznie, jeśli chodzi o tę jej błędność i chwilowe
ucieczki od rzeczywistości.
Wiedział jednak, że rozumuje w ten sposób pod wpływem egoizmu.
Odczuwał przerażenie na myśl, że miałby być pozbawiony Leslie przez wiele
tygodni, a nawet miesięcy.
Poruszyła się i uniosła głowę z jego ramienia.

Strona 179

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Już przyjechaliśmy?
- spytała głosem rozespanego dziecka.
- Prawie.
- Co za przyjemne święta.
Nibylandia, Long Island, numer kodowy sto dziewiętnaście i coś tam jeszcze.
- Zaśmiała się cicho.
- Mogłabym tam spędzić resztę życia.
Tylko malując i patrząc na ocean, i nie myśląc o niczym, otoczona tymi miłymi,
bogatymi, wspaniałomyślnymi ludźmi.
- Roześmiała się znowu.
- Ciebie by to znudziło?
- Nie sądzę - odparł.
- Mógłbym zacząć grać w golfa.
Albo wyplatać koszyki.
- To ładnie ze strony Russella, że już zaczął snuć plany naszego przyjazdu na
Gwiazdkę.
I to z całą rodziną.
- Siadła nagle.
- Jak myślisz, dlaczego Karolina powiedziała przez telefon, że nigdy nie
przyjedzie już do Easthampton?
- Wspominała coś o chłopcach...
- Strand specjalnie mówił niezbyt zdecydowanym tonem.
Liczył na to, że Leslie nigdy się nie dowie, co to dokładnie znaczy.
Lepiej, żeby się zastanawiała, niż żeby się dowiedziała o szarpaninie w aucie,
o próbie gwałtu i o brutalnym ciosie w nos.
- Może znalazła sobie jakiegoś chłopaka w Arizonie i jej zainteresowania mają
teraz inny kierunek.
- Wydawało mu się, że wypowiadając te słowa mówi jakby poprzez watę.
- Napiszę do niej list z reprymendą - oznajmiła Leslie.
- Ona wie, że bez niej nie pojedziemy na ferie, a psucie ich nam wszystkim z
powodu jakichś głupich fochów to egoizm z jej strony.
- Jestem pewien, że zrozumie swój błąd i zmieni zdanie - skłamał.
Samochód zajechał przed Malson Residence i Strand ujrzał światło w oknie
jednego z pokoi na piętrze.
Było pół do jedenastej, więc wszystkie lampy powinny być pogaszone, zapewne
jednak zeszli się tam chłopcy i wymieniali wrażenia z minionego weekendu.
Wysiadł z auta i ruszył w stronę domu, kierowca niósł za nim ich bagaż.
Dotarł właśnie do drzwi, kiedy te otworzyły się gwałtownie i wybiegł z nich,
niemal go przewracając, chłopiec, boso i w piżamie.
Zanim zdołał zareagować, z drzwi wypadł drugi w pościgu za tamtym.
Tego bez trudu poznał.
Był to Romero, ubrany w dżinsy i sweter.
śaden z tych dwu chłopców się nie odezwał.
W świetle lampy przy drzwiach frontowych zobaczył, że Romero ma w ręce nóż.
- Stać!
- zawołał.
- Stać natychmiast!
- O mój Boże - krzyknęła Leslie.
śaden z chłopców się nie zatrzymał.
Pierwszy, znacznie większy niż Romero, uskoczył za drzewo, w prawo.
Romero biegnący szybko bezszelestnie go dopędził, skoczył na niego z tyłu i
obaj szamocząc się runęli na ziemię.
Teraz Romero miał przewagę siedząc przeciwnikowi na piersi.
Strand pognał do nich z krzykiem i próbował unieruchomić uniesiony na wysokość
ramienia nadgarstek tej ręki, w której Romero trzymał mały nóż.
- Zwariowałeś?
- krzyknął Strand, pociągnął nadgarstek, szarpnął i poczuł, jak cienka, a
jednocześnie silna, niczym kabel naładowany elektrycznością, jest ta ręka.
- Romero, rzuć ten nóż.
Romero upuścił nóż, jakby zawołanie po nazwisku przywróciło mu rozsądek,
odwrócił się i popatrzył na Stranda.
- W porządku - rzekł.
Głos miał dziwny i spokojny.
- Koniec.
- Podniósł się z ziemi.
Wtedy Strand zobaczył, że ten drugi, rozciągnięty na ziemi i szlochający
konwulsyjnie, to Teddy Hitz.
Twarz miał całą pokrwawioną, a z przecięcia na policzku lała mu się jeszcze

Strona 180

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

krew.
- Leslie - powiedział Strand najspokojniej, jak umiał - idź do domu, zadzwoń do
doktora, potem do Babcocka i poproś ich, żeby zjawili się tu możliwie
najszybciej.
Hitz jest ranny.
- Nie tak jak trzeba - zauważył Romero.
- Bądź cicho - rozkazał Strand.
Leslie pobiegła do domu.
- Panie kierowco - zawołał do szofera, który stał jak słup soli przy drzwiach,
wciąż trzymając w rękach ich rzeczy - czy nie zechciałby mi pan pomóc?
- Przyklęknął obok Hitza, który szlochał teraz ciszej.
- Już dobrze, Hitz - uspokajał.
- On rzucił ten nóż.
- Wyjął chusteczkę do nosa i przyłożył mu na skaleczony policzek.
- Czy mógłbyś potrzymać ją sobie sam?
Hitz kiwnął głową becząc i sięgnął ręką do chustki.
- Na rany Chrystusa!
- Szofer zbliżył się do nich i gapił na krwawiącego chłopaka.
- Co się tu dzieje?
- Dałem temu skurwielowi nauczkę - wyjaśnił Romero.
Teraz Strand zauważył, że i on ma twarz pokrwawioną, mówi też niewyraźnie,
jakby miał opuchnięte wargi.
- Dość już tego, Romero - powiedział Strand.
A Hitza zapytał: - Jak myślisz, możesz chodzić?
Hitz pokiwał głową i siadł.
Chwała Bogu, pomyślał Strand.
Hitz ważył pewno ze sto kilogramów, a szofer to niski starszy mężczyzna,
wątpliwe więc, by we dwóch zdołali zataszczyć Hitza choćby do drzwi.
- Mądre!
Takie małe draśnięcie, a on robi z tego cholerną masakrę - rzucił z pogardą
Romero.
- Cicho bądź - rozkazał Strand, podnosząc się i ciągnąc Hitza za rękę, by w ten
sposób pomóc mu stanąć na nogi.
- I radzę ci, zacznij główkować, bo będziesz musiał odpowiedzieć na furę pytań.
- Chcę adwokata - odparł Romero.
- Mam prawo do adwokata.
- Oprzyj się na mnie i idź powoli - powiedział Strand do Hitza, kiedy ten wziął
go pod ramię, i omal nie roześmiał się słysząc o adwokacie.
W środowisku Romera, jak sobie uświadomił, dziesięciolatki wiedziały wszystko,
co trzeba, o adwokatach.
Romero obrócił się na pięcie i ruszył szybko w stronę domu.
Zapalił światło w świetlicy i siedział przy stole machając nogami, kiedy Strand
i szofer wprowadzili do pokoju Hitza słaniającego się dramatycznie na nogach.
- Lepiej się połóż - rzekł Hitzowi Strand - i trzymaj głowę wysoko.
- Chustka przesiąknęła już krwią.
Pomógł mu wyciągnąć się na sfatygowanej kanapce i oprzeć głowę na ręce.
- Moja żona dzwoni po doktora - poinformował.
- Jestem pewien, że nic ci nie będzie.
- Po czym zwrócił się do szofera, który stał na środku pokoju, kręcił głową i
mamrotał: - Cholerne smarkacze, cholerne smarkacze!
- Może pan już iść, panie kierowco.
Damy sobie radę.
Ma pan przed sobą długą drogę do miasta.
- Chciał się pozbyć tego człowieka.
Im mniej osób będzie zamieszanych w tę aferę, tym lepiej.
Był rad, że Hazen nie kazał odwieźć ich Conroyowi.
Potrafił sobie wyobrazić, jaką historię opowiedziałby Conroy swemu chlebodawcy,
gdyby tu był.
- Dobra, to ja już idę - odezwał się szofer.
- Nie mam specjalnej ochoty sterczeć tu całą noc, jak przyjedzie policja.
Policja.
Strand o tym nie pomyślał.
- Pewno zechce pan to zatrzymać.
- Szofer wyciągnął nóż.
Był to szwajcarski nóż wojskowy i na jego ostrzu widniała krew.
- Znalazłem go na dworze.
Jeśli pan może, proszę nie wspominać o mnie.
Nie chcę być zamieszany w żadne sądowe sprawy, jeśli łaska, i musieć jeździć do

Strona 181

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Connecticut w swoim wolnym czasie, kiedy tylko zachce się panu obrońcy.
Dość mam kłopotów zjeżdżeniem po Nowym Jorku.
- Dziękuję - powiedział Strand biorąc nóż.
Ostrze miało zaledwie jakieś siedem centymetrów.
Nóż nie wyglądał na groźną broń, niemniej Hitzowi krew leciała nadal,
przesiąkając przez chustkę przyciskaną do policzka.
- To twój?
- spytał Romero, kiedy szofer wyszedł.
- Trudno powiedzieć - odparł Romero i uśmiechnął się złośliwie.
Strand po raz pierwszy przyjrzał mu się uważnie w neonowym świetle w świetlicy.
Chłopak miał stłuczone, opuchnięte wargi.
Opuchlizna wokół prawego oka zaczynała już zmieniać kolor.
Musiał przymrużyć oczy, żeby w ogóle coś widzieć.
- Każdy może sobie kupić taki nóż w sklepie z wyrobami żelaznymi - wyjaśnił
Romero.
- Sprzedają ich całe miliony.
Mam taki od dziewiątego roku życia.
Nigdy bez niego nie wychodziłem z domu, jak to mówią w telewizorze.
- Posłuchaj, Romero - rzekł cichym głosem Strand.
- Znalazłeś się w tarapatach i ja chcę ci pomóc.
Musisz mi uwierzyć, bo jak się obawiam, będzie ci potrzebna każda pomoc, jaką
tylko zdołasz pozyskać.
Powiedz mi teraz, co się stało.
Zanim przyjdzie doktor i pan Babcock, i policja.
Romero wciągnął głęboko powietrze i przestał wymachiwać nogami.
- On mnie zbił.
Poszedłem do jego pokoju w sprawie osobistej i on mnie sprał na kwaśne jabłko.
A waży o trzydzieści kilo więcej niż ja, więc myślałem, że powinniśmy się
zmierzyć mając bardziej wyrównane szansę.
- Uśmiechnął się znowu i jego opuchnięta i potłuczona twarz wykrzywiła się
groteskowo.
- Co to za sprawa osobista?
- Osobista - wyjaśnił Romero.
- Oskarżył mnie o kradzież jego pieniędzy - wtrącił się Hitz.
Jaskrawą pasiastą piżamę miał poplamioną krwią.
- Nie pozwolę, żeby jakiś mały nędzny Portorykaniec oskarżał mnie w taki sposób
i żeby uszło mu to na sucho.
- Jakie pieniądze?
- spytał Strand, spoglądając to na jednego, to na drugiego.
- Moje pieniądze - odparł Romero.
- I listy.
Włamał się do mojego blaszanego pudełka i zabrał pieniądze i listy.
Do pokoju wpadła Leslie.
- Allen - powiedziała - doktor i pan Babcock zaraz przyjdą.
- Spojrzała na zakrwawionego chłopca na kanapie, zmienioną twarz Romero, wciąż
otwarty nóż w ręce Stranda.
- Och, co za dużo...
- dodała cicho.
Odwróciła się i pobiegła przez korytarz do ich mieszkania.
- Jakie listy?
- indagował dalej Strand.
- Prywatne - wyjaśnił Romero.
- Od znajomej dziewczyny.
Nie życzę sobie, żeby moje prywatne listy ktoś czytał.
A zwłaszcza takie gnojki jak on.
- Nie widziałem na oczy twoich listów - protestował Hitz.
- Ty śmierdzący łgarzu - syknął Romero i Strand pospiesznie stanął między
stołem, przy którym siedział Romero, a kanapą.
Romero jednak nie wstał zza stołu.
- Naśmiewałeś się z nich, jak wszedłem do pokoju.
Czytałeś je, tak, tak.
Nazwałeś mnie Romeo Romero, ty tłusty gnojku.
- Zamknij się - nakazał Strand.
- Nie widziałem żadnych listów - jęknął Hitz.
- Nie mam pojęcia, o czym on mówi.
- Dobrze, zostawmy na razie te listy - zawyrokował Strand.
- Ile było tych pieniędzy, Romero?
- Trzysta siedemdziesiąt pięć dolarów.

Strona 182

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Coo?
- Strand się zdumiał.
- Ile?
- Trzy setki i siedemdziesiąt pięć.
- Skąd miałeś tyle pieniędzy?
- Chcę mieć adwokata - oświadczył Romero.
- Ja panu powiem skąd - odezwał się Hitz.
- On w nocy gra w kości, dwa lub trzy razy na tydzień, w pokoju jego i
Rollinsa.
I wiele osób myśli, że używa fałszywych kości.
On i Rollins.
Obaj.
Portorykaniec i czarnuch.
Oto jaką szkołę prowadzicie.
I niech pan sobie nie myśli, że się nie postaram o to, żeby wszyscy się o tym
dowiedzieli.
Mój ojciec jest wielką fiszą w Waszyngtonie i zna tam wszystkich dziennikarzy,
a i kupę w Nowym Jorku...
- Ty lepiej bądź cicho, Hitz - uciął Strand, czując pogardę do tego tłustego
zabeczanego chłopaka.
- Staraj się trzymać zamknięte usta i powstrzymać krwawienie.
- Westchnął na myśl o tym, jak zostanie przedstawione w gazetach nieszczęście,
do którego doszło tej nocy, i jak zostanie potraktowane na następnym zebraniu
rady powierniczej.
- Czy ty i Rollins grywacie w kości u was w pokoju?
- zwrócił się z zapytaniem do Romero.
- Niech pan wyłączy z tego Rollinsa.
On nie ma z tym nic wspólnego.
Tak się przypadkiem złożyło, że jest moim współmieszkańcem.
- Gdzie się podziewa Rollins?
- Śpi.
On nie ma pojęcia, co się wydarzyło.
Wrócił zmęczony do domu i poszedł spać.
- Nie mówiłeś mu, co się stało?
- Gdybym powiedział, zszedłby na dół i zabił Hitza gołymi rękami.
A rano by go wyleli na zbity pysk.
I nie byłoby już dla niego ani collegeu, ani profesjonalnej gry w piłkę.
On ma dość kłopotów, jako że jest czarny.
Nie życzę sobie, żeby go wylano, dlatego tylko że jest moim przyjacielem.
- Pozwól, że cię zapytam, Jesus - powiedział Strand.
- Dlaczego myślisz, że to Hitz zabrał twoje pieniądze?
- O ile tam w ogóle były jakieś pieniądze - wtrącił Hitz.
- Ten parszywy Portorykaniec próbuje się mnie czepiać od początku roku.
Nie podobają mi się niektóre typasy, które teraz przyjmują do tej szkoły, i
wcale tego nie ukrywam.
To wolny kraj i mogę mówić, co mi się podoba...
- Myślę, że byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś zachował spokój, Hitz - powiedział
Strand, próbując zachować bezstronność i okazać cierpliwość, i wiedząc, że mu
się to nie udaje.
- No, Romero, co cię skłoniło do myślenia, że to właśnie Hitz, a nie kto inny,
wziął twoje pieniądze?
- Otrzymałem od kogoś wiadomość.
- Jaką wiadomość?
- Poufną.
- Kto ci jej dostarczył?
- Mówiłem, że poufną - powtórzył Romero.
- Czy znalazłeś te pieniądze w pokoju Hitza?
Albo listy, o których wspominałeś?
- Nie - odpowiedział Romero.
- Pewno, że nie - wtrącił Hitz.
- Bo ja niczego nie wziąłem.
Jeśli ktoś to w ogóle wziął.
To wariat, proszę pana, nienawidzi całego świata, zwłaszcza białych.
Gdyby nauczyciele tu mieli trochę oleju w głowie, to powiedzieliby sobie, i to
wszyscy co do jednego, łącznie z panem, że lepiej byłoby, gdyby ten śmierdziel
nigdy nie słyszał o Dunberry.
- Uważaj na to, co mówisz, tłuściochu - odezwał się Romero - bo inaczej ozdobię
ci drugi policzek i oberżnę tyłek na deser.

Strona 183

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ta groźba uświadomiła Strandowi, że wciąż trzyma w ręce otwarty nóż o
zakrwawionym ostrzu.
Złożył go i wrzucił do kieszeni płaszcza.
- Romero - ostrzegł - nie poprawiasz swojej sytuacji mówiąc jak...
Otworzyły się drzwi i wszedł doktor Philips z panem Babcockiem.
Babcock stanął jak wryty na widok sceny w świetlicy.
- Och, mój Boże -jęknął.
Doktor skinął głową Strandowi, spojrzał ciekawie na Romero, po czym pochylił
się nad Hitzem ze słowami: - Zobaczmy, co tu mamy.
- Zdjął zbroczoną krwią chusteczkę z twarzy Hitza i rzucił ją na podłogę,
zerknął przez okulary, pochylając się nad głową Hitza i lekko dotykając
zranionego policzka.
- Lepiej zabiorę go do infirmerii - oświadczył.
- Trzeba będzie trochę to oczyścić i pozszywać.
Pozszywać dość dużo.
- Boli mnie - oznajmił Hitz, dolna warga mu się trzęsła.
- Oczywiście, że boli - potwierdził doktor.
- I powinno boleć.
- Był człowiekiem szorstkim, kompetentnym, szybkim i nie uznawał roztkliwiania
się nad nastolatkami.
Otworzył swoją torbę, wyjął duży opatrunek, przykleił go na ranę.
Opatrunek zrobił się natychmiast czerwony.
Doktor zdjął płaszcz.
- Włóż go na siebie, wstań, zaprowadzę cię do mojego samochodu.
- Nie wiem, czy zdołam iść...
straciłem mnóstwo...
- Nonsens - przerwał mu doktor.
- Wstawaj.
To powierzchowne cięcie.
Nie wpłynie na twoją urodę.
Hitz zademonstrował swoją słabość wstając z kanapy.
Lekarz pomógł mu włożyć i zapiąć płaszcz.
Romero zwiesiwszy głowę obserwował to wszystko spod opuszczonych powiek
ciemnymi pełnymi pogardy oczami.
- Pewno przydałaby mu się morfina, żeby mógł znieść ten straszny ból - rzucił.
- Wystarczy jak na dziś, młodzieńcze - zwrócił się do niego Babcock.
Strand po raz pierwszy usłyszał nutę surowości w głosie dyrektora.
- Babcock - powiedział doktor, przystając przy drzwiach, z ręką na ramieniu
Hitza - radzę ci wezwać policję.
- Policję - powtórzył z roztargnieniem Babcock.
- Och, Boże.
Czy naprawdę myślisz, że to konieczne?
- Jeśli chcę zachować zezwolenie na praktykę - odparł doktor - i jeśli ty
chcesz utrzymać swoją szkołę, to konieczne.
- Naturalnie - rzekł Babcock.
- Tylko że...
nic podobnego nie zdarzyło się nigdy do tej pory.
Naturalnie.
Wezwę.
- Powiedz im, żeby przyjechali do infirmerii.
Z całą pewnością muszą przeprowadzić śledztwo.
Tymczasem ten młody człowiek...
- przerwał i przyjrzał się Romero.
- Znam cię chyba, nie?
Z drużyny footballowej?
- Tak - potwierdził Romero.
- Stwierdził pan, że muszę mieć źle w głowie, jeśli gram.
- Jak się nazywasz...?
- Romero - odparł chłopak.
- Uważaj się za znajdującego się pod kuratelą.
Ja jestem kuratorem.
Spotkamy się wszyscy w infirmerii.
Po wyjściu doktora i Hitza przez chwilę panowała cisza.
Strand był rad, że nie musi dłużej oglądać zakrwawionego oblicza Hitza.
Babcock westchnął i popatrzył na kanapę, odsuwając na czoło okulary, a potem
znowu opuszczając je na nos.
Strand zauważył, że dyrektor nie ma krawata.
Pierwszy raz widział go bez krawata.

Strona 184

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Pewno kiedy dzwoniła Leslie, już leżał w łóżku ze swoją tęgą żoną, i ubrał się
w pośpiechu.
- Trzeba będzie wyczyścić kanapkę - oznajmił Babcock.
- Jest cała zakrwawiona.
Co ja powiem policji?
- W jego głosie dźwięczała bezradność.
- Nie mam pojęcia, co się stało.
Czy jest tu telefon?
- W suterenie jest automat na monety - poinformował Romero.
- Dziękuję - rzekł Babcock.
Ruszył w stronę schodów prowadzących do sutereny i zatrzymał się.
- Och - westchnął poklepawszy się po kieszeniach - zostawiłem wszystkie
pieniądze na komodzie, byłem już w łóżku i...
Allen, czy...?
Strand sięgnął do kieszeni, ale były tam tylko banknoty.
- Przykro mi - rzekł.
- Można zadzwonić na pogotowie policyjne - wtrącił Romero.
Strand miał wrażenie, że chłopak dobrze się bawi.
- Przyjadą w ciągu trzech minut, na syrenie i na światłach, z całą paradą.
- I obudzą wszystkich - zauważył Babcock.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy potrzebowali...
- Pójdę do mieszkania i zadzwonię stamtąd - zaproponował Strand.
- Chciałbym wiedzieć, o co tu chodzi - oznajmił żałosnym tonem Babcock.
- Dostarczę ci szczegółów później.
- Strand poszedł przez hall do swojego saloniku.
Leslie siedziała na taborecie przy fortepianie, ale nie grała.
Odwróciła się słysząc, że mąż wszedł do pokoju.
- No i co?
- spytała.
- Bigos.
Nie mam teraz czasu, żeby ci opowiedzieć.
Nic naprawdę poważnego.
- Mówiąc to żałował, że nie potrafi w to uwierzyć.
- Muszę wezwać policję.
- Wyszukał numer w książce telefonicznej na stoliku koło aparatu i go wykręcił.
Dyżurny przedstawił się jako Leary, sierżant Leary.
- Sierżancie - rzekł Strand - czy może pan kogoś przysłać do infirmerii w
Dunberry, możliwie jak najszybciej?
- Jaki charakter ma incydent?
- spytał sierżant.
- Doszło do...
kłótni...
szamotaniny między dwoma chłopcami.
Jeden z nich został zraniony...
- Czy trzeba wezwać karetkę?
- Och, nie sądzę.
Doktor już rannego obejrzał.
To powierzchowna rana.
Przecięcie.
- Odchrząknął.
- Jeden z tych chłopców miał nóż.
- W Dunberry?
- W głosie sierżanta brzmiało zaskoczenie.
Kłute rany o północy nieczęsto zdarzały się wśród przestępstw popełnianych w
miasteczku i najbliższej okolicy.
- To był koniec weekendu.
- Strand pomyślał, że ze względu na dobre imię szkoły musi jakoś to
wytłumaczyć.
- Nikt z personelu nie miał dyżuru.
Czy może pan kogoś przysłać?
- Przyjedzie policjant prosto do...
infirmerii, mówił pan?
- Tak.
- W której części campusu to jest?
Wschodniej?
Zachodniej?
Strand poczuł się zakłopotany.
Zamknął oczy i próbował sobie uzmysłowić, z której strony wstaje tu słońce.

Strona 185

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Powiedział sierżantowi: - Wschodniej.
Na co sierżant Leary odparł: - Dobra.
Czy sprawca zatrzymany?
Przez moment Strand nie skojarzył tego słowa z wypadkami tego wieczoru.
Po czym przypomniał sobie o Romero.
- Tak - rzekł - mamy sprawcę.
Kiedy odłożył słuchawkę, Leslie się roześmiała.
Jej śmiech dźwięczał jednak nieco sztucznie.
- Mówiłeś jak detektyw na filmie - zauważyła.
- Kochanie, myślę, że lepiej, byś na mnie nie czekała - powiedział.
- Muszę iść do infirmerii z Romero i Babcockiem, będzie tam policja i Bóg wie,
jak długo to potrwa.
Opowiem ci o wszystkim po powrocie.
- Sprawca - powtórzyła Leslie.
- Ciekawa jestem, ilu sprawców mamy na terenie szkoły.
Chciałabym zobaczyć biuletyn abiturientów z roku dwutysięcznego i przekonać
się, ilu wychowanków szkoły znajdzie się w tym czasie za kratkami.
- Przykro mi, kochanie, że...
- To nie twoja wina - odparła.
- Postaraj się nie siedzieć tam zbyt długo.
Musisz jutro rano wstać wcześnie.
Pocałował ją i wrócił do świetlicy.
Słyszał, jak Leslie zamyka drzwi na klucz.
Rozdział 16.
Kiedy dotarli do infirmerii - Romero szedł między Strandem a Babcockiem -
doktor kończył oczyszczanie rany na policzku Hitza i robił właśnie lokalne
znieczulenie przed zakładaniem szwów.
Hitz jęczał i płakał.
Romero spojrzał na niego z pogardą, nic jednak nie powiedział.
Usiadł na stołku, wyciągnął paczkę papierosów, zapalił i zaczął wypuszczać
kółeczka dymu.
Lekarz zbyt zajęty Hitzem początkowo niczego nie zauważył, ale zauważywszy,
popatrzył na niego i oświadczył: - Tu nie wolno palić, młodzieńcze.
- Przepraszam - rzucił Romero gasząc papierosa - i dziękuję.
Pewno ocalił mnie pan właśnie przed rakiem, doktorze.
- Zachowaj dowcipy dla policji - odparł doktor i zaczął nawlekać igłę.
Hitz obserwował go ze strachem.
- Jesteś uczulony na penicylinę?
- spytał go doktor.
- Nie wiem.
- No to zaryzykujemy.
- Doktor posypał ranę zasypką.
- Zdrętwiał ci już policzek?
- Ucisnął mocno wskazującym palcem w gumowej rękawiczce policzek ponad raną.
- Czujesz to?
- Chyba nie.
Strand musiał się odwrócić, kiedy doktor zszywał długie cięcie niegłębokimi
dźgnięciami igły i zręcznie zawiązywał pierwsze węzły.
Wstydził się, że jest taki wrażliwy, szczególnie że Babcock i Romero
obserwowali operację z zainteresowaniem.
Kiedy doktor Philips skończył zabieg i zakładał opatrunek na policzek Hitza,
otworzyły się drzwi i wszedł policjant.
Wyglądał tak, jakby dopiero co z dużą niechęcią opuścił łóżko.
- Sierżant mówi, że popełniono tu przestępstwo - oznajmił.
- Jaki charakter ma to przestępstwo?
- Ja jestem jego sprawcą - odezwał się Romero.
- To ja go porżnąłem.
- Jesteś aresztowany.
Do moich obowiązków należy uprzedzić cię - wyrecytował policjant - że wszystko,
co powiesz, może być użyte przeciwko tobie i że masz prawo wezwać adwokata.
- Właśnie tego chcę, adwokata - powiedział Romero.
- Czy zna pan dobrego?
Najbliższy, którego ja znam, jest w Nowym Jorku na Sto Trzydziestej Siódmej
Ulicy.
Policjant go zignorował.
- Czy odzyskano narzędzie przestępstwa?
- zapytał.
Strand wyjął nóż z kieszeni i wręczył go policjantowi.

Strona 186

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Dziękuję panu - powiedział policjant.
- Będzie potrzebny jako dowód.
Skończył pan już, doktorze?
- Tak - odparł doktor ściągając gumowe rękawiczki.
- Musimy jechać na komisariat - oznajmił policjant.
- Dawaj łapy, chłopaku.
Romero uśmiechnął się i wyciągnął ręce.
- Boi się pan, że zaatakuję pana w wozie patrolowym?
- Zbrodniczy napad ze śmiercionośną bronią - rzekł policjant.
- Lepiej zacznij brać to poważnie.
- Poproszę o rozmiar młodzieżowy - dodał Romero, kiedy policjant wyjął
kajdanki.
- Czy myśli pan, że to absolutnie niezbędne?
- spytał Babcock.
- Jestem pewien, że on się zachowa...
- RPO, proszę pana - wyjaśnił policjant.
- Regulaminowa Procedura Operacyjna.
Jest w podręczniku.
- Ach, w podręczniku - powiedział Babcock.
Westchnął.
- Ruszaj, chłopcze.
- Policjant szarpnął kajdanki i Romero wstał ze stołka.
- Nie potrzebujecie mnie, prawda?
- zapytał doktor Philips.
- Czy był pan świadkiem przestępstwa?
Doktor potrząsnął przecząco głową.
- W porządku.
Później może będzie musiał pan opisać ranę.
Ale dzisiejszej nocy już nie będziemy pana potrzebować.
Babcock, Strand i roniący łzy Hitz ruszyli za policjantem, który trzymał Romero
za łokieć idąc ku drzwiom.
- Romero - odezwał się doktor - od tej pory radzę ci ograniczyć się do
footballu, jeśli chodzi o ćwiczenia fizyczne.
- Wezmę swój wóz - zwrócił się Babcock do policjanta - i spotkamy się z panem w
komisariacie.
Patrzyli, jak policjant wepchnął Romero do wozu patrolowego i zatrzasnął
drzwiczki.
Między przednimi a tylnymi siedzeniami była metalowa siatka i Romero
przypominał małe zwierzątko w klatce mrużące oczy z powodu światła nad głową.
Policjant siadł za kierownicą i samochód odjechał.
Babcock westchnął.
- Idę po auto - rzekł.
- Wrócę za chwilę.
Hitz nie powinien spacerować zbyt wiele w tym stanie.
- Ruszył przez campus.
Strand pozostał sam z Hitzem.
- Przestań ciągać nosem - powiedział, zirytowany zachowaniem chłopaka.
- Byłby mnie zabił.
Byłbym trupem, gdyby przypadkiem pan się nie pojawił.
- Gdyby próbował cię zabić - zauważył Strand - to myślę, że mógłby sobie
znaleźć coś bardziej groźnego niż kieszonkowy nóż o siedmiocentymetrowym ostrzu.
- Nie myślałby pan, że ten mały nóż jest taki niegroźny, gdyby rzucił się na
pana...
albo na pańską żonę.
Albo na tę pańską zadzierającą nosa córkę, która była na meczu footballowym -
zauważył Hitz, ocierając nos grzbietem dłoni.
- Krzyczałby pan wniebogłosy domagając się ochrony społeczeństwa przed
Portorykańcami i czarnuchami.
- Obawiam się, że obaj mówimy odmiennymi językami.
- Strand miał ochotę zaciągnąć go w jakiś ciemny kąt i trzasnąć w zapłakaną
twarz.
- Powiem panu jedno - mówił dalej Hitz.
- Niech oni go lepiej potrzymają dłużej, bo inaczej mój ojciec im wygarnie...
- Nie przypuszczam, żeby sędzia przejmował się twoim ojcem.
Powiedz mi, Hitz, wziąłeś te pieniądze i listy?
- Nawet ich nie dotknąłem.
Nic o nich nie wiem.
Nie musi mi pan wierzyć.

Strona 187

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Niech pan idzie, przeszuka mój pokój i przekona się sam, czy mówię prawdę.
On wpadł do pokoju i zaczął od razu wrzeszczeć.
Nie miałem nawet pojęcia, o co mu chodzi.
Wiem, że to pański ulubieniec; pan myśli, że on jest diabelnie inteligentny, po
prostu geniusz z getta.
Każdy to wie.
Chce pan wiedzieć, jak go inni chłopcy nazywają?
"Jojo, Syn Dżungli.
Wielki Eksperyment"!
Próbujecie małego goryla wychować na człowieka.
No i widzi pan, co wyszło z tego eksperymentu, panie Strand.
- Głos Hitza zaostrzył się w pospiesznym crescendo.
- A kto za to płaci?
Ja!
Jeśli chce pan się bawić w dalsze szlachetne eksperymenty, radzę panu robić to
gdzie indziej.
I ograniczyć się do prób laboratoryjnych.
- Nie potrzebuję twoich rad, Hitz - rzekł Strand.
- Przykro mi, że tak się stało, i bardzo mi przykro, że cię zraniono.
Ale nie na tyle, żeby stać tu i wysłuchiwać, jak perorujesz o społeczeństwie.
Bądź teraz cicho i przygotuj się do opowiedzenia policji, co się wydarzyło, bez
dodatkowych obserwacji filozoficznych.
- Mógł mnie zabić - mruknął Hitz, żeby mieć ostatnie słowo.
Omiotły ich światła podjeżdżającego samochodu Babcocka.
Hitz siadł z tyłu, Strand na przodzie obok dyrektora.
Kiedy weszli do komisariatu, przed biurkiem sierżanta stał Romero zakuty w
kajdanki, a obok młody policjant.
- Nic nie powiem, dopóki nie będę mieć adwokata - powtarzał Romero.
- Nie muszę nawet podawać wam swojego nazwiska.
- My znamy twoje nazwisko - zapewnił go cierpliwie policjant.
- Oto przestępca - Romero wskazał na Hitza.
- To złodziej.
Chcę go oskarżyć.
O większą kradzież.
- Dojdziemy do tego we właściwym czasie - powiedział ze spokojem sierżant.
- Masz prawo do jednego telefonu.
Zadzwoń do swojego adwokata, jeśli chcesz.
- Nie mogę sobie pozwolić na adwokata.
Ten skurwiel ukradł mi wszystkie pieniądze.
Mam przy sobie tylko sześć dolarów.
Czy pan wie, gdzie mógłbym w środku nocy znaleźć adwokata za sześć dolców?
Sierżant bawił się kieszonkowym nożem, leżącym przed nim na biurku, otwierał go
i zamykał z trzaskiem.
- Jutro załatwimy ci obrońcę z urzędu.
Tymczasem, Jack - zwrócił się do policjanta - wsadź go do celi.
Dowiem się, co się stało, od tych trzech panów i rano zarejestrujemy chłopaka.
- Dobra, chodź, przyjacielu.
- Policjant chwycił Romero za rękę i odprowadził na tyły komisariatu, gdzie
Strand dostrzegł dwie cele, obie puste.
- No, młodzieńcze - zwrócił się sierżant do Hitza - teraz zaczynaj...
Była już prawie trzecia nad ranem, kiedy sierżant skończył przesłuchanie, każąc
im powtarzać w kółko zeznania i zapisując odpowiedzi na formularzu, który wyjął
z szafki na ścianie za sobą.
- W porządku, panowie, dziękuję i dobranoc - oznajmił w końcu.
- Mogą panowie już iść.
Jutro będzie posiedzenie sądu i chłopak może stanąć przed sędzią, a on wtedy
wyznaczy mu obrońcę.
- Sprowadzę adwokata szkoły jako obrońcę - powiedział Babcock.
- Czy teraz nie moglibyśmy go zabrać ze sobą do szkoły?
Gdyby pan go zwolnił i dał pod moją kuratelę?
Zobowiązałbym się dostarczyć go tu rano.
- Obawiam się, proszę pana, że to niemożliwe - odparł sierżant.
- Ustanowienie kaucji należy do sędziego.
- Jack - zwrócił się do policjanta - odwieź Hitza do szkoły i przeszukaj jego
pokój.
Byłbym wdzięczny, gdyby obaj panowie udali się razem z nimi i byli świadkami
tego przeszukania.
Przykro mi, Hitz, musimy sprawdzić, czy są jakieś dowody na poparcie oskarżenia

Strona 188

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Romero przeciwko tobie.
Oczywiście, masz prawo odmówić wpuszczania policjanta do swego pokoju.
W takim wypadku musielibyśmy otrzymać nakaz rewizji.
Ale nie możemy dostać go wcześniej niż rano, więc musielibyśmy przetrzymać cię
tu przez noc.
Strandowi wydawało się, że przy tych słowach dostrzegł błysk złośliwej
satysfakcji w oczach sierżanta Leary.
Sierżanta nie zachwyciła płaczliwa relacja Hitza z wydarzeń tej nocy i spojrzał
na niego z powątpiewaniem, kiedy chłopak wspominał o wpływach swojego ojca w
Waszyngtonie.
- Każdy, kto chce, może przeszukać mój pokój - zapewniał głośno Hitz.
- A także mnie.
Kiedy tylko zechce.
Nie mam nic do ukrycia.
- Zaczął wywracać kieszenie, wysupłał drobne monety i banknoty dolarowe na
biurko i pacnął portfelem o blat.
- Świetnie - rzekł sierżant, kiedy Hitz skończył opróżnianie kieszeni.
- Możesz zabrać swoje pieniądze.
Spiszę to wszystko i rano będą to mogli panowie podpisać.
Hitz wsiadł do samochodu z policjantem, a Strand i Babcock pojechali za nimi
autem dyrektora.
- Co za okropna noc - powiedział ze znużeniem Babcock zza kierownicy.
- Nigdy dotąd nic podobnego nie przydarzyło się w Dunberry.
Owszem, mieliśmy drobne kradzieże, ale akt przemocy jak ten...
- Wzdrygnął się.
- Całe szczęście, że ty i twoja żona właśnie wróciliście.
Inaczej Bóg raczy wiedzieć, co by się mogło stać.
Mam nadzieję, że Leslie nie zdenerwowała się zbytnio, choć muszę stwierdzić, że
wydała mi się nad podziw spokojna, kiedy do mnie telefonowała.
- Stanęła na wysokości zadania - orzekł Strand.
- O co, jak myślisz, w tym wszystkim chodzi?
- spytał Babcock.
- Pomijając tę sprawę z nożem.
Mimo całej wyrozumiałości nie mogę wybaczyć chłopakowi użycia noża przeciwko
koledze.
Ale jak sądzisz, czy to było jakieś obrzydliwe nieporozumienie, czy co?
Czy Romero mówił ci, dlaczego myśli, że to właśnie Hitz ukradł mu pieniądze?
Pytałeś go o to?
- Pytałem.
- Co powiedział?
- Powiedział, że to sprawa poufna, cokolwiek to znaczy.
- Musisz się czuć strasznie rozczarowany - ciągnął Babcock.
- Romero dobrze się zapowiadał.
- Wcale nie czuję się rozczarowany - zaprzeczył zdecydowanie Strand.
- Czuję się winny.
Winny jak diabli.
Obawiam się, że to przypadek, kiedy wiara wzięła górę nad rozsądkiem.
On pasuje do ulicy, a nie do takiej szkoły jak ta.
Poplątałem surową inteligencję z cywilizowanym zachowaniem.
- Nie wolno ci winić siebie.
Ani pana Hazena.
- Babcock zdjął rękę z kierownicy i dotknął lekko ramienia Stranda.
- To był po prostu niefortunny zbieg okoliczności.
Nikt tego nie mógł przewidzieć.
Szczerze mówiąc, na początku semestru nie liczyłem na to, że ten chłopiec zdoła
dotrwać do końca roku.
Choć nie z powodu czegoś takiego.
Myślałem, że może się znudzi, może będzie niesubordynowany, nie zdoła
podporządkować się dyscyplinie...
ale nigdy o czymś takim.
Czy sądzisz, że wsadzą go do więzienia?
- Mam nadzieję - odparł Strand z goryczą.
- Ja bym go wsadził, gdybym był sędzią.
- Daj spokój, Allen - powiedział łagodnym tonem Babcock.
- Dlaczego nie wstrzymać się z osądzaniem, dopóki nie poznamy wszystkich
okoliczności tej sprawy?
- Przestałem wstrzymywać się z osądzaniem, w chwili gdy zobaczyłem Romero
biegnącego za Hitzem z nożem w ręce.

Strona 189

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Przez chwilę jechali w milczeniu, potem Strand dodał: - Rada powiernicza
dobierze ci się do skóry nie na żarty.
Jeśli będzie się domagać kozła ofiarnego, możesz zwalić winę na mnie, a ja tego
samego dnia dostarczę ci swoją rezygnację.
- Wątpię, żeby doszło aż do tego - rzekł Babcock, ale tonem niezbyt
przekonującym.
Policjant wraz z Hitzem czekał już w samochodzie przed Malson Residence, kiedy
przyjechali.
Razem przeszli przez pustą świetlicę i po schodach na górę.
Stranda zdziwiło to, że wszyscy chłopcy spali.
Bójka w pokoju Hitza, jego ucieczka po schodach i na dwór musiały odbyć się po
cichu, w śmiertelnej ciszy.
Hitz był jedynym uczniem w tym domu, który mieszkał sam.
Czy to ze względu na wpływy jego ojca, czy też dlatego że żaden z chłopców nie
chciał z nim dzielić pokoju, tego Strand nie wiedział.
Pokój był mały i, jeśli nie liczyć krwi na dywanie i nie posłanego łóżka,
niebywale schludny.
Strand i Babcock zostali przy drzwiach, bo w pokoju zbyt mało było miejsca dla
wszystkich.
Policjant otwierał metodycznie szuflady, zajrzał pod łóżko, odrzucił kołdrę,
odwrócił dywan, przeszukał kieszenie ubrań Hitza wiszących w szafie.
- Nic - oznajmił po dziesięciu minutach.
- Mówiłem wam - triumfował Hitz.
W infirmerii i w komisariacie był szary na twarzy, tylko na policzkach i wzdłuż
szyi miał smugi krwi, teraz jednak odzyskał rumieńce.
- Mogliście sobie zaoszczędzić jazdy.
Mówiłem, że nie wziąłem jego pieniędzy.
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli się położysz do łóżka i trochę odpoczniesz,
synu - powiedział policjant.
- Ja już pójdę.
Zostawili Hitza w pokoju, spokojnego teraz i triumfującego, i zeszli razem po
schodach.
Strand pożegnał policjanta i Babcocka w świetlicy.
Zostawszy sam, opadł na chwilę na fotel.
Czuł się zbyt wyczerpany, by bez tej małej pauzy, odpoczynku, stanąć przed
Leslie.
Przymknął oczy i próbował sobie przypomnieć dokładnie wszystkie ruchy
policjanta podczas przeszukiwania pokoju Hitza, starając się znaleźć możliwość
przeoczenia przez niego tego właśnie miejsca, w którym mogły być ukryte
pieniądze.
Gdyby je znalazł, to choć nie świadczyłoby to o niewinności Romero, stanowiłoby
okoliczność łagodzącą, uczyniłoby napaść Romero na Hitza mniej bezsensowną,
mniej dziką i niewybaczalną.
Kiedy jednak tak wyliczał z pamięci miejsca, do których policjant zaglądał, nie
udało mu się znaleźć żadnego pominiętego zakamarka.
Westchnął, otworzył oczy, wstał, patrzył przez dłuższy czas na kanapę z plamami
krwi, na której leżał Hitz z jego chusteczką przyciśniętą do policzka.
Chustka leżała wciąż na podłodze, gdzie ją rzucił doktor, żeby obejrzeć ranę.
Krew na niej już wyschła, była ciemnordzawego koloru, materiał zrobił się
sztywny.
Strand schylił się i podniósł ją z podłogi.
Pogasił światła i przez ciemny korytarz poszedł do swojego mieszkania.
Pamiętał, że Leslie zamknęła drzwi, więc poszukał w kieszeni klucza.
Kiedy jednak włożył go do zamka, okazało się, że drzwi nie były zamknięte.
Otworzył je i wszedł do saloniku, gdzie paliły się wszystkie światła.
- Leslie!
- zawołał.
- Leslie!
- Zajrzał do jej sypialni.
Tu też paliły się światła.
Drzwi szafy były szeroko otwarte.
Zobaczył, że większość ubrań Leslie zniknęła.
Potem dostrzegł kartkę na toaletce.
Wziął ją drżącą ręką i rzucił na nią okiem.
Pismo było pospieszne, zupełnie niepodobne do zazwyczaj starannego pisma
Leslie.
Najdroższy!
- przeczytał.

Strona 190

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Wybacz mi.
Po prostu nie mogę znieść myśli o spędzeniu tu następnej nocy.
Dzwoniłam do Lindy i spytałam ją, czy rzeczywiście chce mnie zabrać do Paryża.
Powiedziała, że tak.
Oświadczyłam więc, że przyjadę do Nowego Jorku natychmiast i gotowa będę do
wyjazdu z nią jutro.
Proszę cię, mój kochany, nie martw się o mnie.
I proszę, bardzo proszę, dbaj o siebie.
A przede wszystkim nie obwiniaj siebie o nic.
Kocham cię całym sercem.
Leslie.
Położył ostrożnie kartkę, wygładził ją ręką.
Po czym zamknął drzwi szafy, zgasił światła i powędrował do swojego pokoju,
rozebrał się i położył.
Nie nastawił budzika.
Babcock zrozumie, że nie mógłby znieść tego dnia wykładów.
- Oczywiście, cała szkoła tylko o tym mówi - oznajmił Babcock.
Była jedenasta przed południem i jechali samochodem dyrektora do sądu.
Strand obudził się wcześnie, ale pozostał w mieszkaniu, zlekceważywszy dzwonek
na śniadanie i na zajęcia.
Próbował telefonować do mieszkania Lindy, lecz za każdym razem było zajęte i w
końcu zrezygnował.
Leslie nie zatelefonowała do niego, posłał więc telegram do Lindy, prosząc,
żeby ona do niego zadzwoniła.
Wiedział, że to głupio martwić się, czy Leslie nie miała w drodze do Nowego
Jorku wypadku.
Gdyby coś się przytrafiło, ktoś by się z nim skontaktował.
Nie mógł się jednak pozbyć wizji podnieconej i oszołomionej Leslie, która
zjechawszy z drogi wpadła na drzewo i leży teraz zalana krwią w rowie.
Dzwonił też do biura Hazena, ale sekretarka mu powiedziała, że pan Hazen
wyjechał wczesnym rankiem do Waszyngtonu.
Conroy zawiózł go na lotnisko, mówiła sekretarka, i ona nie wie, gdzie można by
pana Hazena złapać ani kiedy wróci.
- Naturalnie - dodał Babcock, jadąc powoli i ostrożnie - chłopak Hitzów
rozkolportował nowinę, jak tylko obudził się rano.
Z pewną przesadą i sensacyjnymi szczegółami, jak potrafię sobie wyobrazić z
tego, co dotarło do mnie.
Telefonował też do swego ojca, a ten do mnie i wyraził się...
ech...
dość dobitnie.
Powiedział ni mniej, ni więcej, że jeśli spróbuję zatuszować ten skandal,
takiego właśnie użył słowa, skandal, pozbawi mnie stanowiska.
Groził, że zaskarży szkołę o karygodną niedbałość z powodu zignorowania znanego
jej niebezpieczeństwa, to znaczy Jesusa Romero oczywiście, i groził zamknięciem
naszej szkoły.
Oświadczył, żebym był najzupełniej pewny, że on nie jest...
zupełnie zadowolony, i jeśli jego syn zostanie zmuszony do wyjaśniania
zarzucanej mu kradzieży, wytoczy proces o zniesławienie, a nas poda jako
współwinnych.
Nie jest to najbardziej uprzejma rodzina.
- Babcock uśmiechnął się blado.
Twarz miał szarą i napiętą, oczy czerwone i załzawione.
Trzymał tak kurczowo kierownicę, że aż zbielały mu knykcie.
- Miałeś pracowity ranek - zauważył Strand.
- Miewałem gorsze - odparł Babcock.
- Pewnego rana osiemdziesięciu chłopców obudziło się z torsjami i gwałtowną
biegunką.
Myśleliśmy, że to tyfus.
Przyczyną okazało się ciasto, które jedliśmy na deser poprzedniego wieczoru.
Jest taka teoria, że dyrektorzy szkół dożywają jakoby późnej starości.
- Zaśmiał się cicho.
- Ale już przestarzała.
- Jak sądzisz, co będziesz musiał zrobić?
- spytał Strand.
- Obawiam się, że pierwszą rzeczą, jaką musimy zrobić, będzie wyrzucenie tego
chłopca, Romero.
Gdybyśmy tego nie zrobili, stracilibyśmy zapewne połowę uczniów.
Strand pokiwał głową.

Strona 191

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Sam jest sobie winien.
- Ale to tragedia tak czy tak - zauważył Babcock.
- Następna rzecz to, jak mam nadzieję, wyciągnięcie go w jakiś sposób z
więzienia.
Spróbujemy przynajmniej uzyskać zawieszenie wyroku i oddanie go pod nadzór
sądowy.
Telefonowałem do prawnika szkoły i on już się widział z Romero, a z nami się
spotka w sądzie.
Miałem nadzieję, że tego unikniemy.
Dlatego próbowałem skontaktować się z panem Hazenem i dowiedzieć, czy nie zna
tu kogoś.
Jeśli rodzice, zwłaszcza tacy jak pan Hitz, wyniuchają, że płacimy z funduszów
szkoły za obronę Romero...
- Wzruszył ramionami nie kończąc zdania.
- Jak znosi to wszystko Leslie?
Strand oczekiwał tego pytania, choć łudził się, że nie padnie.
- Obawiam się, że nie najlepiej.
Skorzystała z twojej uprzejmej propozycji urlopu zdrowotnego i wyjechała na
kilka tygodni.
- Już wyjechała?
- Babcock uniósł brwi ze zdumieniem.
- Tak.
- Nie winie jej z tego powodu.
Ja też bym wyjechał, gdybym mógł.
- Babcock uśmiechnął się ze znużeniem.
Udało mu się zaparkować przed sądem, budowlą z filarami i oszalowaniem z
białych deseczek.
- Ładny budynek - zauważył.
- Wzniesiony w tysiąc osiemset dwudziestym roku.
Jakie nieszczęścia paradowały jego korytarzami!
Adwokat szkoły nazywał się Hollingsbee.
Czekał na nich przy wejściu do sali sądowej.
Był to mężczyzna tęgi i rumiany, ubrany w piękny ciemny garnitur.
Głos prawnika odpowiadał jego wyglądowi, był tubalny i aktorski.
- Wkrótce wprowadzą tego chłopca - oznajmił, pozdrowiwszy Stranda uprzejmym
skinieniem głowy, kiedy Babcock ich sobie przedstawił.
- Rozmawiałem z nim i obawiam się, że mamy do czynienia z trudnym przypadkiem.
Romero nie będzie z nami współdziałał.
Nie zamierza zeznawać.
Powiedział, że nie otworzy ust.
Może to i lepiej.
W sądzie, jak mówi, nie zezna nawet, dlaczego zrobił to, co zrobił, chociaż
policji zdradził, że Hitz ukradł mu pieniądze.
"Nie boję się ich, oznajmił, co mi da mówienie"?
Dodał, że w tej operacji to ja jestem od mówienia.
I mogę mówić, co zechcę.
Wydaje się, że wie więcej o prawie niż to zdrowo dla niego.
Powiedział, że nie można go zmusić do obwinienia samego siebie i też nie
zamierza tego zrobić.
śałuje, że gadał tyle na policji.
Widzi to wszystko ponuro, co zapewne jest zrozumiałe, ale taki stosunek nie
zyska mu sympatii w sądzie.
Nie zawadziłaby lekka oznaka skruchy.
- Prawnik wzruszył ramionami.
- Wydaje się to jednak poza jego możliwościami.
Mówi, że obecny tu pan Strand widział go biegnącego za Hitzem z nożem w ręce i
że przyznał zarówno wobec pana Stranda, jak policji, że użył noża na Hitza.
Powiedział, że wszyscy w sądzie śmieliby się z niego, gdyby udawał, że nie
zranił Hitza.
W gruncie rzeczy, jeśli chcecie panowie wiedzieć, co ja myślę, to on jest z
tego powodu dumny i chce, by każdy wiedział, że tak jest.
Odmówił wyjaśnienia mi, dlaczego podejrzewa Hitza o kradzież pieniędzy.
Zawsze wiedział, że wyląduje pewnego dnia w więzieniu, ma wielu przyjaciół,
którzy tam byli, i wcale się go nie boi.
Jego stosunek, muszę panom powiedzieć, nie zrobi dobrego wrażenia na sędzim.
Ani na przysięgłych, jeśli dojdzie do rozprawy.
Romero ukończył osiemnaście lat, będzie więc sądzony jak dorosły.
Stanie przed sądem w małym miasteczku w Connecticut, a nie w Nowym Jorku czy

Strona 192

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Chicago, gdzie tego rodzaju nożownickie wyczyny, bez intencji zabicia, uważane
są niemal za normalny składnik codziennego życia.
Zrobię wszystko, co mogę, oczywiście...
- Głos prawnika nabrał melancholijnego brzmienia.
- Ale nie jestem nastawiony optymistycznie.
- Co może pan uczynić?
- spytał Babcock.
- Grać na pochodzeniu chłopca.
Wychowany w slumsach, w rozbitej rodzinie, w niedostatku i tak dalej, i tak
dalej.
Normalne rzeczy.
Zniszczenie obiecującej przyszłości w momencie zakłócenia równowagi
emocjonalnej, tego rodzaju argumenty.
Niezbyt wiele.
Może sąd zgodzi się na zmniejszenie wymiaru kary w zamian za przyznanie się do
winy, liczę na wyrok w zawieszeniu.
- W czym moglibyśmy pomóc?
- spytał Babcock.
Prawnik rozłożył bezradnie ręce.
- Proszę wystąpić jako świadkowie obrony i scharakteryzować oskarżonego.
Przytoczcie, panowie, wszystko, co myślicie, że mogłoby być korzystne.
Proszę jednak pamiętać, będziecie zeznawać pod przysięgą- Strand wiedział, że
cokolwiek powie o Jesusie Romero, nie będzie to z pewnością prawda.
Czy wspomni o ukradzionych tomach Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego!
Na pewno nie, jeśli chce, by chłopca nie wsadzono do więzienia.
Kiedy tak stali, do sieni wszedł Hitz.
Wielki opatrunek na policzku akcentował dramatycznie jedną połowę jego oblicza.
Ubranie na nim niemal pękało w szwach.
Strand zauważył, że Hitz ma nie zapięty rozporek.
Chłopak spojrzał z niechęcią na trójkę mężczyzn, ale zatrzymał się i rzekł: -
Dzień dobry, panie dyrektorze.
- Stranda ostentacyjnie zignorował.
- Mój ojciec powiedział, że się z panem skomunikuje.
Czy złapał pana?
- Złapał - odparł Babcock.
- Bardzo się zdenerwował, kiedy go poinformowałem, co się stało - dodał Hitz.
- Na to wyglądało - rzekł Babcock.
- No to co, wchodzimy?
- Nie sądzę, żebym poszedł na rękę Romero - dodał Hitz.
- Ani panu, panie Strand.
- Dzięki za ostrzeżenie - rzucił Strand.
- I zapnij sobie rozporek.
Nie chcesz chyba, żeby aresztowano cię za obrazę sądu, co?
Hitz spurpurowiał i zaczął mocować się z zamkiem błyskawicznym rozporka, kiedy
Strand skierował się ku sali sądowej, gdzie oczekiwał na zeznanie sierżant
Leary.
Wśród niewielu widzów zauważył młodą kobietę, w której rozpoznał reporterkę
lokalnej gazety, siedzącą w pierwszym rzędzie, z notesem na kolanach i ołówkiem
w ręku.
Babcock zobaczył ją również i gwizdnął.
- Obawiam się, że nowina rozeszła się szybko.
Ona nie przyszła tu, żeby obserwować, jak sędzia orzeka mandat za złe
parkowanie - zauważył.
Romero przyszedł w asyście policjanta, który go aresztował.
Przynajmniej nie jest w kajdankach, pomyślał Strand.
Wydawał się mały i wątły w ciemnym swetrze kupionym u Braci Brooks.
Uśmiechnął się przechodząc koło Hitza i pozdrowił dyrektora i Stranda.
Adwokat odprowadził go do stołu stojącego przed krzesłem sędziowskim.
Z pokoju sędziowskiego wyszedł sędzia i wszyscy wstali z miejsc.
Woźny oznajmił o otwarciu posiedzenia, wszyscy siedli, prócz adwokata, Romero i
dwóch policjantów, którzy stali przed krzesłem sędziowskim.
Prokurator okręgowy odczytał oskarżenie monotonnym głosem.
Romero rozglądał się ciekawie po sali, jakby go nie interesowało, co tamten
czyta, za to intrygowała architektura tego zabytkowego pomieszczenia.
Prokurator skończył i sędzia spytał: - Czy podsądny przyznaje się do winy?
- Nie przyznaje się, Wysoki Sądzie - powiedział szybko adwokat.
Romero spoglądał na sędziego sardonicznie.
Sędzia zerknął na niego z góry.

Strona 193

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Nie uznaję jurysdykcji tego sądu - odezwał się Romero.
Strand jęknął.
Telewizja, pomyślał, tysiące godzin telewizyjnych adwokatów.
Sędzia westchnął.
- Nie będziemy się tą kwestią teraz zajmować, panie Romero.
Zatrzymuję podsądnego do procesu w areszcie - rzekł.
- Ustalam kaucję w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.
Strand usłyszał, jak Babcock wciąga ustami powietrze.
Słuchał jednym uchem, kiedy adwokat argumentował na rzecz obniżenia kaucji, a
prokurator okręgowy podkreślał powagę przypadku i niebezpieczeństwo dla powoda,
gdyby podsądnemu, który przyznał się do aktu przemocy i nie okazał ani cienia
skruchy, pozwolono korzystać ze swobody.
- Kaucja pozostaje w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów - oznajmił sędzia.
- Następna sprawa, proszę.
Reporterka gryzmoliła zawzięcie, gdy Romero szedł między policjantem a
adwokatem przez salę ku drzwiom.
Kiedy trio to mijało Hitza, Hitz uniósł środkowy palec w szyderczym
obscenicznym geście.
Romero zatrzymał się i przez moment Strand się obawiał, że rzuci się na Hitza.
Tymczasem Romero powiedział na tyle głośno, żeby cała sala słyszała: -
Doczekasz się, tłuściochu.
- Po czym pozwolił się wyprowadzić policjantowi.
- Och, dobry Boże - westchnął Babcock.
Potrząsnął głową ze smutkiem.
- Z przerażeniem myślę, co ta młoda dama napisze do porannego wydania gazety.
- Zdjął okulary i wycierał szkła chustką, jakby próbował wymazać to, czego były
świadkiem w sali sądowej.
- No cóż, jedźmy lepiej do szkoły.
W drodze powrotnej w samochodzie spytał: - Allen, czy sądzisz, że pan Hazen
byłby skłonny dać pieniądze na kaucję?
- Dziesięć tysięcy dolarów?
Wolałbym nie ryzykować przypuszczenia - odparł Strand.
Kiedy znalazł się w campusie, była pora lunchu i cieszył się, że nie będzie
musiał stawać przed studentami ani członkami grona pedagogicznego, bo Babcock
podwiózł go pod Malson Residence.
Wysiadając z samochodu miał takie uczucie, jakby nogi się pod nim uginały, i
bał się, że nie zdoła dojść do drzwi.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu - zwrócił się do dyrektora - opuszczę
posiłki i zajęcia przez jeden, dwa dni.
- Rozumiem - odparł Babcock.
- Gdybym mógł, zrezygnowałbym na rok z posiłków i zajęć.
- Spróbuję skontaktować się z panem Hazenem.
Jeśli mi się uda, dam ci znać, co powiedział.
Babcock skinął głową i odjechał.
Strand wszedł do domu.
Pani Schiller, uzbrojona w szczotkę i kubeł mydlin, czyściła na klęczkach
kanapę.
Wstała na jego widok.
- Co za historia - westchnęła.
Na jej pełnej twarzy o macierzyńskim wyrazie, zawsze jakby zaczerwienionej od
stania przy jakiejś niewidzialnej kuchni, malował się ból.
- W ciągu dwudziestu lat nigdy coś podobnego się tu nie przydarzyło.
- Rozejrzała się jakby w obawie, że ktoś ją podsłucha.
- Muszę coś panu powiedzieć, panie Strand.
Ale proszę mi obiecać, że zatrzyma pan to dla siebie.
- Czy to dotyczy wydarzeń z ostatniej nocy?
- Dotyczy ostatniej nocy.
Tak.
- Przyrzekam.
- Czy możemy wejść do mieszkania?
- spytała szeptem.
- Nie byłam na górze i nie wiem, czy któryś z chłopców nie zdecydował, że nie
pójdzie na lunch, a ja nie chcę, żeby ktoś to usłyszał.
- Naturalnie - zgodził się Strand i przeprowadził ją przez korytarz, otworzył
zamek i drzwi.
Poszła za nim do bawialni.
- Panie Strand, nie wiem, jak to powiedzieć, ale obawiam się, że to moja wina.
- Była bliska łez.

Strona 194

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Pani wina, ale co?
- To, że Romero porżnął chłopca Hitzów.
- Jak to możliwe?
- spytał ostro Strand.
- Kiedy przyszłam wczorajszego wieczoru, żeby posłać państwu łóżka, była pora
kolacji i chłopcy wyszli z domu, jak myślałam.
Usłyszałam stukanie w kaloryferze, poszłam więc na górę, żeby go zakręcić.
Jest w hallu, na prawo od szczytu schodów.
Zakrętka się zacięła i mocowałam się z nią, kiedy zobaczyłam kogoś wychodzącego
z pokoju Romero.
To był młody Hitz.
Spytałam go, dlaczego nie poszedł na kolację.
Powiedział, że nie jest głodny, że jadł hotdogi w drodze powrotnej do szkoły.
I poszedł na dół do siebie.
Nie przywiązywałam do tego znaczenia.
Starsi chłopcy mogą zrezygnować z kolacji wieczorem po święcie.
Wróciłam do domu, mamy domek poza campusem, i oglądaliśmy z mężem telewizję.
Już zamierzaliśmy się położyć do łóżka, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
Był to Jesus Romero.
Musiało być po jedenastej.
Wyglądał na całkiem spokojnego.
Zawsze jest opanowany, dojrzały jak na swój wiek, jeśli wie pan, co mam na
myśli.
A przynajmniej tak myślałam...
zanim to wszystko się stało...
- Wargi i podwójny podbródek jej drżały.
- Czego chciał?
- Powiedział, że dopiero co przyjechał.
Wyjeżdżał na weekend, jak mówił, i w powrotnej drodze do Dunberry nie złapał
połączenia.
Powiedział, że coś mu zginęło z pokoju, jakaś książka, której potrzebował na
pierwsze zajęcia dzisiejszego ranka.
Nie wyglądał na bardzo zmartwionego, ale przecież powinnam była się domyślić,
że to coś ważnego, skoro przyszedł do mnie do domu o tak późnej porze.
Przez to święto i telewizję po prostu nie pomyślałam.
- Potrząsnęła ze smutkiem głową.
- Pytał, czy wiem coś o tej książce.
No cóż, panie Strand...
gdyby mi przyszło do głowy, o co mu chodzi, zachowałabym milczenie do sądnego
dnia.
Ale chłopcy mają zwyczaj wchodzenia do cudzych pokojów i pożyczania sobie
rzeczy kolegów...
książek, krawatów, swetra...
więc powiedziałam, że widziałam Hitza, jak wychodził w porze kolacji z jego
pokoju.
Teraz obcięłabym sobie język za swoją głupotę.
- Płakała już.
- Niech pani nie robi sobie wyrzutów, pani Schiller - pocieszał ją Strand.
- Miałam słabość do Jesusa od samego początku, panie Strand.
On zachowywał się w stosunku do mnie tak po dżentelmeńsku i jest taki porządny.
Inni chłopcy, a przynajmniej większość z nich, traktowała go jak psa przybłędę,
więc myślałam, że mu jestem pomocna.
Spytał mnie, czy Hitz coś niósł, a ja próbowałam sobie przypomnieć, ale nie
mogłam, i powiedziałam mu to.
- Jak na to zareagował?
- Bardzo spokojnie, panie Strand.
Ani cienia czegoś naprawdę złego.
Powiedział tylko, że mi dziękuje i ma nadzieję, że nie przeszkodził mnie i
mężowi, i poszedł sobie, a ja nie przywiązywałam do tego wagi, dopiero rano, gdy
usłyszałam...
- Łzy spływały ciurkiem po jej pełnych policzkach.
Strand otoczył ramieniem okrągłe ramiona pani Schiller.
Czuł, jak drży.
- No, no - rzekł bezradnie - to nie pani wina.
- Nie wiem, czy Jesus zdradził komuś, że to ja mu powiedziałam o Hitzu...
- Nie mogła mówić dalej.
- Nie zdradził tego nikomu.
Ani mnie, ani panu Babcockowi, ani policji, ani swemu obrońcy, ani nikomu

Strona 195

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

innemu.
Przeciwnie, zapewnił mnie, że informacja miała charakter poufny.
- Jeśli młody Hitz usłyszy, że to ja nasłałam na niego Jesusa, i powie swemu
ojcu...
Mojemu mężowi i mnie bardzo się tu podoba, a mąż straci pracę, jeśli ojciec
Hitza użyje swoich wpływów...
to wpływowy człowiek, panie Strand, i jest członkiem rady powierniczej...
- Jestem pewien, że pan Babcock nie dopuści, by sprawa zaszła tak daleko.
Nie sądzę, żeby musiała się pani martwić.
Ja niczego nie powiem, a młody Romero z pewnością nie wciągnie pani w tę
historię.
Zresztą nawet gdyby zeznał, o czym mu pani powiedziała, nie byłby to dla sądu
żaden dowód...
- Tego się nie boję.
- Otarła obiema rękami oczy.
- Boję się pana Hitza i rady powierniczej.
No cóż - próbowała się uśmiechnąć - płacz nie cofnie wypowiedzianych przeze
mnie słów, prawda?
- Uniosła fartuch i wytarła sobie zapłakaną twarz jego rąbkiem.
- Powinnam się wstydzić za siebie.
Robić taki szum, kiedy pan i pańska żona tyle przeżyli.
To szczęście, że pana nie porżnięto, kiedy pan wbiegł między nich.
Przypuszczam, że się pomyliłam co do małego Romero.
Nie można zmusić lamparta do zmiany skóry, prawda?
- On nie jest lampartem, pani Schiller - zaprotestował Strand.
- To tylko taka przenośnia, proszę pana - zapewniła pospiesznie.
Patrzyła na niego bacznym wzrokiem.
- Jeszcze jedna rzecz.
- Co takiego?
- Opróżniałam kosz na papiery w suterenie dziś rano i znalazłam tam listy.
Pisane dziewczęcą ręką.
Hitz mówił, słyszałam już o tym, że Romero oskarżył go o kradzież jakichś
listów, więc je obejrzałam.
Były zaadresowane do Jesusa.
To listy miłosne, bardzo szczere, bardzo otwarte, bardzo cielesne, jeśli mogę
sobie pozwolić na takie określenie, panie Strand.
Dziewczęta dzisiaj używają języka, o którym my nawet nie słyszeliśmy w czasach
naszej młodości.
Jest coś, o czym powinien pan wiedzieć...
- zawahała się, jakby podejmując decyzję, i spojrzała zażenowana na Stranda -
podpisane były: Karolina.
Oczywiście, jest teraz wiele Karolin, to bardzo popularne imię, ale ja wiem, że
pańska córka ma na imię Karolina.
- Co pani z nimi zrobiła?
Z tymi listami?
- Wsadziłam je do pieca, panie Strand - odparła pani Schiller.
- Nie myślałam, żeby pan albo pańska żona zechcieli je czytać.
- Dziękuję.
Bardzo uprzejmie z pani strony.
Czy ma mi pani jeszcze coś do powiedzenia?
Pani Schiller potrząsnęła przecząco głową.
- Nie, tylko proszę powiedzieć Jesusowi, że doceniam to, że nie wymienił mego
nazwiska.
- Powiem.
- Zauważyłam, że pani Strand wyjechała - dodała pani Schiller.
- Nie ma jej walizek.
Mogłabym przygotować panu coś do zjedzenia...
- Bardzo uprzejmie z pani strony.
Ale nie potrzeba.
Potrafię dać sobie radę.
- Proszę mnie zawołać, gdyby pan zmienił zdanie - rzekła pani Schiller.
- Teraz już lepiej wrócę do roboty i zobaczę, czy uda mi się usunąć krew z tej
kanapki.
Ukłoniła się lekko, poprawiła fartuch i wyszła z mieszkania Strandów.
Po raz pierwszy od przeczytania kartki na toaletce w sypialni był rad, że nie
ma Leslie.
Rozdział 17.
Obudził go telefon.

Strona 196

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Położył się nie rozbierając na małą drzemkę zaraz po rozmowie z panią Schiller.
Wstał z łóżka, ruszył sztywno w stronę bawialni i wtedy się zorientował, że już
nastał zmierzch.
Przespał całe popołudnie, śniło mu się coś niejasnego i groźnego.
Macał w ciemnościach w poszukiwaniu telefonu.
Dzwoniła Leslie.
- Jak się masz, kochany?
- spytała.
- Jak wyglądają sprawy?
- Głos miała spokojny, zwyczajny.
- Tak jak można oczekiwać.
A jak ty?
Próbowałem dodzwonić się dziś rano.
- Musiałyśmy jeszcze zrobić ostatnie zakupy przed podróżą.
Byłyśmy na mieście przez cały dzień.
Odlatujemy jutro z lotniska Kennedyego...
- przerwała.
Słyszał, że wciągnęła głęboko powietrze.
- To znaczy, o ile mnie nie potrzebujesz w szkole.
- Nie, kochanie - zapewnił.
- Wrócisz, kiedy burza już minie.
- Sprawa wygląda źle?
- Jest...
no...
skomplikowana.
- Czy Romero jest tam?
To znaczy w domu?
- Nie, w więzieniu.
- To dobrze.
Przynajmniej na razie.
Nie chcę wyglądać na mściwą, ale nie życzyłabym sobie, żeby w tym stanie
pałętał się po domu.
- Sędzia ustalił kaucję w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.
- Czy to dużo?
- Dużo, jeśli ich nie masz.
Opiszę ci to wszystko.
Gdzie się zatrzymacie w Paryżu?
- W Plaża Athenee.
Galeria dokonała rezerwacji.
Linda zdecydowała, że będziemy podróżować w wielkim stylu.
- Zaśmiała się nieco nerwowo.
Po czym spytała znowu poważnym głosem: - Rozmawiałeś z Hazenem?
- Nie udało mi się go złapać.
- Czy sądzisz, że wyłoży te pieniądze?
- Tak sobie wyobrażam.
Powinien czuć się odpowiedzialny.
- Mam nadzieję, że ty nie czujesz się odpowiedzialny.
- Czuję się otępiały - przyznał.
- Nawiasem mówiąc, która to godzina?
Zasnąłem zaraz po południu.
Ostatnia noc była wyczerpująca.
Pewno spałbym do rana, gdybyś nie zatelefonowała.
- Po szóstej.
Przykro mi, że cię obudziłam.
Kochanie, czy jesteś pewien, że nie chcesz, bym wsiadła w samochód i
przyjechała z powrotem?
- Jestem pewien.
Wątpię, czy byłbym tak dobrym kompanem w ciągu najbliższych kilku tygodni.
Zostań, jak długo zechcesz.
- Chciałabym móc jakoś pomóc.
- Świadomość, że jesteś z dala od całej tej sprawy i spędzisz mile czas, pomoże
mi bardziej niż co innego.
- Jeśli będziesz mówić takie rzeczy, obawiam się, że się załamię i zacznę
płakać - ostrzegła go.
- Jesteś najszlachetniejszym z ludzi, Allen, i wszyscy to wykorzystują.
Łącznie ze mną.
Przede wszystkim ja.
- Nonsens - rzucił szorstko.

Strona 197

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jak tam Linda?
- Świergocze.
Wiesz, jaki jest jej stosunek do Francji.
Może ma tam ukrytego kochanka na jakiejś bocznej uliczce.
- Pozdrów ją ode mnie.
I bawcie się dobrze.
Obie.
- Co chcesz, żebym ci przywiozła z Paryża?
- Siebie.
Leslie zaśmiała się.
Cichy, ciepły głos z odległości setki mil.
- Wiedziałam, że tak powiesz.
Dlatego właśnie pytałam.
Je fembrasse.
Poduczam się francuskiego.
- Kocham cię.
Nie zapomnij tego w żadnym języku.
- Nie zapomnę - szepnęła.
- Dobranoc.
- Dobranoc, moja najdroższa.
- Odłożył słuchawkę, uspokojony, że wszystko w porządku, przynajmniej u Leslie.
Zapalił światło, po czym wrócił do telefonu i zaczął się zastanawiać.
Czy ma teraz zadzwonić do Hazena?
Schylił się, żeby podnieść słuchawkę, i opuścił rękę.
Czuł się zbyt zmęczony, by odpowiadać na pytania, które, jak wiedział, zada mu
Hazen.
Wiedział też, że powinien udać się do świetlicy, zobaczyć, co porabiają
chłopcy, i odpowiedzieć na ich pytania, ale zdecydował poczekać do rana.
Gdyby dzisiaj znów miał stanąć twarzą w twarz z Hitzem, to, jak mu się wydało,
palnąłby go w końcu.
Usłyszał bicie dzwonu w kaplicy wzywającego na kolację i nagle zdał sobie
sprawę, że nic nie jadł przez cały dzień.
Poszedł do kuchni i zajrzał do lodówki.
Nie było tam wiele, kilka jajek, bekon i pół pojemnika mleka.
Musi mu to wystarczyć.
Posiłek przy stole pełnym chłopców w zatłoczonej jadalni to była próba ogniowa,
której należało unikać, nawet za cenę pójścia z pustym żołądkiem do łóżka.
Nie miał też sił na długi spacer do miasteczka, gdzie mógłby go rozpoznać ktoś,
kto był rano w sądzie.
Podsmażał sobie właśnie bekon, kiedy odezwał się -znowu telefon.
Zdjął patelnię z ognia, podreptał do saloniku i podniósł słuchawkę.
- Allen?
- Dzwonił Hazen.
- Tak, Russell.
Jak się masz?
- Właśnie wróciłem z Waszyngtonu i powiedziano mi, że dzwoniłeś dziś rano.
- Russell, czy ty stoisz?
- Tak, przypadkiem stoję.
Dlaczego pytasz?
- Bo to długa i skomplikowana historia i lepiej, żebyś słuchał jej wygodnie
siedząc.
- Co się złego przydarzyło?
- W głosie Hazena zabrzmiał niepokój.
- Czy Leslie ma się dobrze?
- Całkiem dobrze.
Jest u Lindy.
Zdecydowała się ostatecznie na wyjazd do Paryża.
Chodzi o Romero.
Siadłeś już?
- Siadłem.
- Wróciliśmy właśnie z Nowego Jorku i byliśmy przed domem, kiedy z drzwi
wybiegło dwóch chłopców.
Jeden gonił drugiego.
Goniącym był Romero i miał w ręce nóż...
- Cholerny głupek - skomentował Hazen.
- Wyrzucą go za to ze szkoły.
- A uciekającym chłopakiem był młody Hitz...
- O Jezu - jęknął Hazen.

Strona 198

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Miałem nadzieję, że już do końca życia nie usłyszę tego nazwiska...
- Usłyszysz, Russell, usłyszysz...
- Ten facet podał kilka dodatkowych sensacyjnych szczegółów Departamentowi
Sprawiedliwości i dlatego właśnie musiałem jechać do Waszyngtonu.
Ale opowiedz mi całą tę historię.
Ze wszystkimi szczegółami.
Kiedy Strand powiedział mu, że z pudełka w pokoju Romero ukradziono trzysta
siedemdziesiąt pięć dolarów, Hazen wybuchnął.
- Trzysta siedemdziesiąt pięć dolarów!
Gdzie do licha mógł zdobyć trzysta siedemdziesiąt pięć dolarów?
- Hitz twierdzi, że Romero kilka razy w tygodniu gra w kości w nocy po
zgaszeniu świateł.
- I ty nic o tym nie wiedziałeś?
- spytał z niedowierzaniem Hazen.
- Nie wiedziałem.
- Co do diabła wyprawia się w tej szkole?
- Wyobrażam sobie, że to co zazwyczaj.
- Mów dalej - rzekł lodowatym tonem Hazen.
Przerwał znowu, kiedy Strand oznajmił, że Romero ma powód, jak sądzi, wierzyć,
że to właśnie Hitz wziął te pieniądze.
- Jaki powód?
- spytał.
- Tego nie powie.
Upierał się przy tym, że to sprawa poufna.
- Poufna - żachnął się Hazen.
- Gdybym ja tam się znalazł, nie byłoby to takie poufne.
Zapewniam cię!
Nawet przez pięć minut.
Czy masz jakieś podejrzenia?
Strand pomyślał o błagalnym, tłumionym przez łzy głosie pani Schiller.
- śadnych - odparł.
Nie wspomniał, co mu opowiedziała o listach.
Jeśli Hazen zechce przyjechać do szkoły i próbować przydusić panią Schiller czy
Romero, on mu w tym nie pomoże.
- Czy życzysz sobie, żebym mówił dalej?
- Przepraszam - rzekł Hazen.
- Postaram się nie przerywać ci więcej.
Po przeszło kwadransie Strand dobrnął do ostatniej sceny w sądzie i oznajmił
Hazenowi, że Romero odmówił zeznawania we własnej obronie.
- Prawnik szkoły, niejaki pan Hollingsbee, wstawiał się za nim - ciągnął
Strand.
- Ale Romero tylko tam stał i nie miał zamiaru zmienić zdania.
Oświadczył sędziemu, że nie uznaje jurysdykcji tego sądu.
- Pan Hollingsbee musi być wybitnym prawnikiem - zauważył z ironią Hazen -
skoro nie potrafił przekonać nawet osiemnastolatka, żeby nie robił z siebie
patentowanego osła.
Nic dziwnego, że nie może się wydostać z tego prowincjonalnego miasteczka.
Gdzie jest teraz Romero?
- W więzieniu.
Kaucja wynosi dziesięć tysięcy dolarów.
- Usłyszał głośne wciągnięcie powietrza na drugim końcu linii.
- Cholernie wygórowana.
Gdybym jednak był na miejscu sędziego, zażądałbym dwudziestu.
Ten smarkacz zasługuje na najwyższy wymiar kary, choćby za niewdzięczność.
Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale obawiam się, że nieco zaniedbałeś
sprawę utrzymania w karności tego chłopca, a choćby uniemożliwienia mu dostępu
do jakiejś broni.
- Jestem pewien, że masz rację - przyznał Strand, nie zdradzając się z tym, że
dotknęła go nagana i ton, jakim mu jej udzielono.
- Zaniedbałem wiele rzeczy i bez wątpienia jeszcze więcej zaniedbam w
przyszłości.
Jednakże to lekka przesada nazywać bronią kieszonkowy nóż.
No ale to już przeszłość.
Teraz chłopiec, którego wyrwaliśmy z jego własnego środowiska i przesadziliśmy
tutaj...
- Z najlepszymi intencjami - wtrącił głośno Hazen.
- Z najlepszymi intencjami - zgodził się Strand.
- Tylko że teraz on znalazł się za kratkami, bez rodziny, która szukałaby dla

Strona 199

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

niego pomocy, i jeśli ktoś o miłosiernym sercu...
- wiedział, że Hazenowi się to nie spodoba, lecz brnął dalej - i mogący
dysponować sumą dziesięciu tysięcy dolarów nie pojawi się z tymi pieniędzmi,
zostanie tam aż do procesu, a ten może się odbyć dopiero za kilka miesięcy i...
- Czy ty sugerujesz, Allen, że to ja mam wyłożyć te pieniądze?
- Teraz Hazen otwarcie się gniewał.
- Nie mogę niczego sugerować.
- To mądrze.
Bo sugerowałbyś, żebym zachował się jak cholerny idiota.
Ty byś to zrobił, gdybyś miał pieniądze?
- Tak.
- Sam się zdziwił, że to powiedział.
Drzemka uwolniła go od złości i pozostał mu przed oczami Romero, mały i
bezbronny, prowadzony przez salę przez policjanta.
- Wobec tego dobrze, że jesteś biedny, bo inaczej oskubano by cię na czysto,
zanim by wysechł atrament na twoim rewersie dłużnym.
Obracam się w świecie interesów od dwudziestego trzeciego roku życia i wiem z
całą pewnością jedno: każdy, kto wyrzuca dobre pieniądze na marne, jest głupcem.
- Russell - odezwał się Strand - nie chciałem tego robić, muszę cię jednak
prosić o pożyczenie mi tych pieniędzy.
Rozumiem, dlaczego sądzisz, że to nie twoja sprawa.
Nigdy nie usłyszałbyś o Romero, gdyby nie ja.
Jeśli to brzemię ma spaść na kogoś, to na mnie.
Jestem tak samo wściekły jak ty, ale wciąż czuję się odpowiedzialny.
Jakoś w ten czy inny sposób oddam te pieniądze.
Możemy więcej oszczędzać niż do tej pory i rodzice Leslie zapewne częściowo nam
pomogą, i Jimmy ma dobrą posadę...
- Jako przyjaciel, zamierzam ci odmówić, Allen - oznajmił Hazen.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, co ten nędzny rynsztokowy szczur zrobi, jak się
go wypuści?
Zniknie.
Nie ujrzysz więcej ani jego, ani swoich pieniędzy.
Policja też nie.
Zniknie jak duch w getcie, wśród miliona swoich rodaków, którzy gotowi będą
przysiąc, że w ogóle go nawet nie znali.
- Podjąłbym to ryzyko - rzekł ze spokojem Strand.
- Ale nie z moimi pieniędzmi.
I jak mam nadzieję również nie z twoimi.
Myślę, że nasza rozmowa nadmiernie się przeciągnęła.
- Ja też tak myślę, Russell.
Dobranoc.
Na drugim końcu linii Hazen chyba rzucił słuchawkę.
Jedna rzecz jest pewna, myślał idąc do kuchni, nie ma mowy o Easthampton
podczas tej Gwiazdki.
Postawił znowu patelnię z bekonem na ogniu i wbił dwa jajka na inną.
Jutro poprosi panią Schiller, żeby zrobiła mu małe zakupy.
Nie wiedział, kiedy Babcock zechce, by podjął znów swoje normalne zajęcia,
które obejmowały również spożywanie posiłków w jadalni wraz z chłopcami
przydzielonymi do jego stołu, ale wiedział, że wcale mu do nich niepilno i że z
własnej woli sam ich nie podejmie.
A niezależnie od tego, co się może jeszcze przydarzyć, jeść musiał.
Zjadł to, co sobie upichcił, czuł się jednak nadal głodny.
Przez chwilę rozważał nawet, czyby nie pójść do pokoju Rollinsa i Romero i nie
dobrać się do ciasteczek Rollinsa.
Pomyślał jednak ponuro - ostatnio popełniono wystarczająco dużo przestępstw, by
wystarczyło to szkole na cały rok.
Czytał w bawialni, kiedy do drzwi zapukał ktoś nieśmiało.
Otworzył i ujrzał na progu Rollinsa, o byczym karku, w krawacie i marynarce,
stroju obowiązkowym przy wieczornym posiłku w szkole - przepis, który Strand,
irytujący się od lat z powodu rozmemłania własnego syna, pochwalał.
Twarz Rollinsa, brązowa, ciemna, typowa dla atlety, która zawsze wydawała się
zbyt mała przy masywnych ramionach i grubym karku, była posępna.
- Nie chciałbym przeszkadzać, panie Strand - powiedział przyciszonym głosem.
- Gdybym jednak mógł prosić o chwilę rozmowy...
- Wejdź, wejdź - rzekł Strand.
W saloniku Rollins siadł na krześle naprzeciw niego, mocne, długie nogi
podwijając pod siebie.
- Chodzi o Romero.

Strona 200

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Ten olbrzymi chłopak wydobywał z siebie słowa jakby z bólem.
- Zachował się po głupiemu.
Gdyby mnie obudził, zająłbym się tym i nie doszłoby do żadnego rżnięcia nożem.
Znam Hitza, mała groźba z mojej strony załatwiłaby sprawę zadowalająco dla
wszystkich zainteresowanych, bez noży.
Może nie obeszłoby się bez jakiegoś placnięcia raz czy dwa razy, ale za bójkę
nie wsadza się nikogo do więzienia ani nie wyrzuca, ani nic takiego.
Znam Romero, to porządny chłopak, proszę pana, i cokolwiek zrobił, nie
zasługuje na więzienie.
Poszedłem tam go zobaczyć, ale mi powiedziano, że tylko rodzina.
No cóż, jestem jedyną prawdziwą rodziną, jaką ma ten chłopak, sądząc z tego, co
opowiadał o swojej matce i ojcu, siostrach i braciach.
Nie zasługują nawet na telefon, z radością pozwolą mu gnić do samej starości.
Jest pan mądrym człowiekiem, proszę pana, i wie pan, co zrobi więzienie z
takiego chłopca jak Romero.
Kiedy z niego wyjdzie, spędzi resztę życia na ulicy i nie zadowoli się też
nożem, o nie, nie tam, gdzie on się obraca.
Będzie miał broń za pasem i cholera wie jakie prochy w kieszeni, a policjanci
będą go znać lepiej niż swoje matki...
Pan wie tak samo jak ja, że więzienia nie wychowują ludzi na obywateli, tylko
produkują przestępców.
Szkoda tego chłopaka na to, by zrobiono z niego przestępcę, panie Strand...
- Wstawiał się za przyjacielem żarliwie, mówił wolno i poważnie z ukrytą
rozpaczą w głosie.
- Zgadzam się z tobą, Rollins.
Na początku, kiedy to się stało, byłem na niego zły, bardzo zły...
- On zdaje sobie sprawę, jak wiele pan zrobił dla niego, panie Strand.
Mówił mi o tym wiele razy, choć wiem, że panu tego nie powiedział.
To nie jest chłopak z gatunku tych, co to mówią "dziękuję".
To wbrew jego naturze.
Przypuszczam, że pan się tego domyśla.
- Domyślam się - odparł sucho Strand.
- Mimo wszystko on czuł wdzięczność.
Głęboką wdzięczność.
- W dziwny sposób ją okazuje.
- Hitz go sprał.
A on waży ponad sto kilo.
Nie chcę powiedzieć, że jestem za nożami, ale Romero...
no...
sposób, w jaki się wychowywał, miejsca, w których się wychowywał, sposoby,
których się chwytał, żeby nie zrzucono go z dachu albo nie znaleziono martwego w
rzece, on był...
hm...
on ma odmienny kodeks od tutejszych dżentelmenów.
Jestem pewien, że zdoła pan w swoim sercu mu przebaczyć.
- To nie ja mam mu przebaczyć, Rollins - odparł łagodnym tonem Strand.
- Lecz dyrektor, grono pedagogiczne i ojciec Hitza, sam Hitz i wreszcie rada
powiernicza.
- Człowieku - rzekł Rollins - oni z całą pewnością wytoczą ciężkie działa, jak
tylko komuś takiemu jak on powinie się noga, no nie?
- Obawiam się.
że musimy się tego spodziewać.
Niewiele mogę zrobić.
- Słyszałem, że wyznaczyli kaucję dziesięć tysięcy dolarów.
Strand pokiwał twierdząco głową.
- Oni z pewnością mu zasuną, nieprawdaż?
- Rollins potrząsnął głową.
- Sędzia to stary człowiek.
- Strand nie wiedział, dlaczego to mówi.
- Jednej rzeczy powinien się był nauczyć, unikać sądu białych.
- Po raz pierwszy Rollins ujawnił własną gorycz.
- Nie sądzę, żeby w tym wypadku była jakaś różnica.
- To pan tak myśli.
- Usta Rollinsa wykrzywiły się z ironią.
- My, on i Ja.
nie czytujemy tych samych historyjek co wy.
- Strand zauważył, że chłopak stopniowo zaczyna mówić coraz bardziej prostacko,
jakby napięcie, jakie odczuwał, przekreślało edukację i ujawniało

Strona 201

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

prymitywniejszy sposób wyrażania się.
- Jak mówiłem, chciałbym pomóc, ale...
- Strand wzruszył ramionami.
- Rozumiem - rzekł szybko Rollins.
- Pan za cholerę nie może mieć pod ręką dziesięciu tysięcy dolarów.
Strand powstrzymał się od uśmiechu z powodu przekonania Rollinsa, że wszyscy
nauczyciele są ubodzy.
- Nie, tak się składa, że nie mam.
- Myślałem...
pan Hazen...
- powiedział Rollins, patrząc z ukosa na Stranda, kiedy rzucił to nazwisko na
próbę - to miły pan, sądząc z tego, co widziałem, i z tego, co mi mówił Romero.
A z tym wielkim mercedesem i szoferem, i te de...
- Rollins - przerwał mu Strand, myśląc, że w tej chwili, niezależnie od tego,
jak scharakteryzowałby Russella Hazena, na pewno nie użyłby słowa "miły" - jeśli
Romero zdradził ci, że liczy na coś z tej strony, to mu powiedz, żeby o tym
zapomniał.
Rollins spochmurniał, czoło mu się zmarszczyło.
- To znaczy, że rozmawiał pan z panem Hazenem i on odmówił.
- Możesz to tak określić.
- No cóż...
- Rollins wstał - nie ma tu o czym gadać.
Musimy poszukać gdzie indziej.
- Zaczął chodzić tam i z powrotem, stare deski skrzypiały pod jego ciężarem.
- Czy mógłbym się zwolnić na jutro?
We wtorki mam niewiele zajęć i jestem do przodu ze wszystkimi zadaniami.
Byłoby inaczej, gdybyśmy mieli jeszcze sezon footballowy.
Trener nie zwolni nikogo z treningu, nawet gdyby się miało ciężkie zapalenie
płuc i czterdzieści stopni gorączki.
Wykłady to co innego.
- Uśmiechnął się szeroko.
Wyglądał teraz o pięć lat młodziej niż wtedy, gdy przyszedł do tego pokoju.
- Nie można mnie zaliczyć, że tak powiem, do niezbędnych w klasie.
- Czy mogę spytać, co zamierzasz zdziałać w ciągu jednego dnia?
Wyraz twarzy Rollinsa uległ zmianie.
Zrobiła się zamknięta.
- Pomyślałem, że wybiorę się na małą wyprawę do rodzinnego miasteczka,
Waterbury, i trochę się tam rozejrzę.
Są tam tacy, o których wiem, że mają pewne doświadczenie w tego rodzaju
sprawach.
- Nie chcę, żebyś się wplątał w dalsze kłopoty - ostrzegł Strand.
- Już i tak masz ich dość.
Ostatecznie wiadomo, że w kości grano również w twoim pokoju.
- Panie Strand, to betka - skonstatował Rollins.
- W tej szkole gra się w kości od dnia jej założenia.
Może poślą mnie do kuchni, do zmywania naczyń przez tydzień, a może nic nie
zrobią.
W porządku, jeśli chodzi o ten dzień?
- Powiem dyrektorowi, że dałem ci zezwolenie.
Rollins wyciągnął do niego rękę i Strand ją uścisnął.
- Ta dziura potrzebuje więcej takich ludzi jak pan, panie Strand, słowo daję.
Nie powiedziałem tego nigdy żadnemu nauczycielowi, ale lubię pańskie wykłady.
I skłamałbym, gdybym twierdził, że niczego się z nich nie nauczyłem, rzeczy,
które, jak sądzę, mi się przydadzą.
Znacznie ważniejszych od blokowania i zatrzymywania przeciwnika.
I może pan to powtórzyć trenerowi.
- Powtórzę to radzie powierniczej następnym razem, kiedy będę starał się o
awans.
- Niech im pan to powie.
I niech pan też doda, że tak powiedział Rollins.
A jeśli zobaczy pan Romero, niech go pan zapewni, że ma przyjaciół.
Teraz lepiej już zostawię pana samego.
Zabrałem panu i tak dużo czasu.
Proszę się nie martwić, póki pan tu jest, nie będzie więcej gry w kości w tym
domu.
Strand odprowadził go do drzwi, żałując, że nie może powiedzieć czegoś więcej,
czegoś, co by natchnęło go otuchą, jakiegoś słowa, które dałoby mu do
zrozumienia, że podziwia jego zdecydowanie i lojalność.

Strona 202

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Czuł jednak, że to by zaambarasowało Rollinsa, więc zachował milczenie i
zamknął za nim drzwi.
Nazajutrz po późnym śniadaniu, przygotowanym przez panią Schiller, która
wyglądała jeszcze bardziej żałobnie niż poprzedniego dnia, Strand usłyszał
dzwonek telefonu.
Dzwonił Babcock.
- Czy czytałeś już gazetę?
- Nie.
- To dobrze.
Nie czytaj.
- Tak źle?
- Sama relacja jest już wystarczająco zła, a artykuł wstępny jeszcze gorszy.
Wydawca tej gazety zawsze się na nas zasadza.
- Babcock mówił teraz przez nos, naśladując wymowę ludzi z głębi kraju.
- Próżniacze latorośle bogaczy w anachronicznej enklawie wartościowych gruntów
miejskich, bogaczy rozpieszczonych przez niskie podatki, popierających narowy
wybranej grupy zepsutych dzieci, odrzucających z pogardą prawo, wrogich wobec
płacących podatki, ciężko pracujących obywateli, którzy zamieszkują nasze
miasto, niebezpieczny przykład dla naszych uczniów szkół średnich i tak dalej, i
tak dalej.
- Powrócił do swojej miękkiej wymowy.
- Na pierwszej stronie dał fotografię Romero w asyście adwokata opłaconego z
funduszów szkoły, jak usłużnie informuje podpis, odprowadzanego po oskarżeniu
przed sądem do wozu patrolowego przez policjanta.
Na zdjęciu wygląda jak płatny zabójca mafii, a w każdym razie taki, jakiego
widujemy w filmach.
Obok jeden z nas wychodzący z sądu.
Wygląda na to, że się uśmiechamy.
Czy przypominasz sobie, żebyś się uśmiechał?
- Nie.
- Czy widziałeś jakichś fotografów przed sądem?
- Nie.
- Musieli użyć teleobiektywów.
Cuda nowoczesnej fotografii.
- Babcock zaśmiał się krótko.
- Telefonowałem do gazety i powiedziałem wydawcy, że Romero został wyrzucony ze
szkoły, ale to było tylko rzucenie kostki lwom.
W artykule zapowiedziano, że gazeta bacznie będzie śledzić tę sprawę.
Przy śniadaniu wszyscy chłopcy i nauczyciele mieli gazetę.
Dostarczono im dokładnych danych o Romero.
Reporterka przeprowadziła wywiad z Hitzem, obszerny oczywiście.
Podano, że Romero dostał się do nas na stypendium.
Nazywają to darmową jazdą dla przestępców.
Źle pojęta czułostkowość nowojorskich krwawiących serc, które przenoszą swoje
problemy na niewinną, staromodną prowincję.
Nie wymienili nazwiska Hazena, za to twoje podali bez błędu.
Wspomnieli też, żeby nadać ostatecznego blasku twojej reputacji, że spędzasz
lato w Easthampton, centrum bogactwa i rozpusty.
Wydawca musiał studiować w korespondencyjnej szkole dziennikarskiej w
Hollywood.
Było to też w wiadomościach porannych telewizji w Hartford.
Potraktowano sprawę nieco litościwiej, ale Tak czy owak ta wiadomość nie
zachęci rodziców do spieszenia się z zapisaniem swoich synów do szkoły w
Dunberry.
Muszę przyznać, że ubolewam z powodu postępu w naszym systemie środków
przekazu.
Strand potrafił go sobie wyobrazić, jak siedzi za swoim biurkiem, mocuje się ze
swoją fajką i zapomina ją zapalić, i w rozterce przesuwa w górę i w dół okulary.
- Nawiasem mówiąc, rozmawiałeś z Hazenem?
- spytał Babcock.
- Wczoraj w nocy.
- Co powiedział?
- Romero musi sobie sam radzić.
- Nie będzie kaucji?
- Ani centa.
- Biedny zawiedziony chłopak - westchnął Babcock.
- Następna sprawa.
FBI z New Haven dzwoniło do mojego biura.

Strona 203

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Chcą z tobą pogadać, jak mówili.
To nie może dotyczyć Romero.
Cokolwiek zrobił, nie było to przestępstwo ścigane przez policję federalną.
Czy masz pojęcie, dlaczego chcą z tobą rozmawiać?
- Nie, póki nie usłyszę, co mi mają do powiedzenia.
Po drugiej stronie linii zapadło dziwne milczenie.
Po czym Babcock kontynuował: - No, musimy to przeżyć.
Jeśli zdołasz to znieść, byłoby lepiej, Allen, żebyś wrócił do swoich zajęć i
pojawiał się na posiłkach.
Jeśli będziesz nadal się chował, będzie to wyglądało tak, jakbyś miał coś do
ukrycia.
- Rozumiem, co masz na myśli.
- Jeśli mogę ci coś radzić, to staraj się unikać odpowiedzi na zbyt wiele
pytań.
Najmądrzej chyba będzie przyjąć takie stanowisko: cieszysz się, że przyjechałeś
w porę, dzięki czemu nie wydarzyło się nic poważniejszego niż drobny incydent.
Im mniej będziesz mówił o winie i niewinności, jeśli wolno mi sugerować, tym
lepiej dla wszystkich zainteresowanych.
Na twoim miejscu powstrzymałbym się od rozważań, czy Hitz wziął te pieniądze,
czy nie.
- Oczywiście, zresztą i tak nie mogę tego wiedzieć.
Przyjdę dzisiaj na lunch, a po południu rozpocznę zajęcia.
- Bardzo to ładnie z twojej strony - rzekł z ulgą Babcock.
- Wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
A jeśli pojawią się u ciebie dziennikarze, byłbym wdzięczny, gdybyś oznajmił im
po prostu: "Nie mam nic do powiedzenia".
- Nie zamierzałem się wypowiadać.
- Wybacz mi moje zaniepokojenie - rzekł Babcock - ale w głowie mam taki zamęt.
Z zadowoleniem przyjmiesz zapewne informację, że Hitza nie będzie na lunchu ani
na żadnym z twoich zajęć.
Wczoraj wieczorem telefonował jego ojciec i zakomunikował, że życzy sobie, by
syn przyleciał pierwszym samolotem do Waszyngtonu.
śeby obejrzał go lekarz z prawdziwego zdarzenia, jak się wyraził.
Wyprawiliśmy go przed śniadaniem.
- Chwała Bogu za drobne łaski - rzekł Strand.
- A więc ujrzę cię na lunchu?
- Tak, zobaczymy się na lunchu - odparł i odłożył słuchawkę.
W środku ostatniego wykładu sekretarka Babcocka doręczyła mu karteczkę z
wiadomością, że w gabinecie dyrektora czekają na niego dwaj panowie.
Czy byłby uprzejmy i przyszedł do gabinetu zaraz po zakończeniu zajęć?
Strand schował kartkę do kieszeni i mówił dalej o ekspansjonistycznej polityce
prezydenta Theodora Roosevelta.
Ani lunch, ani popołudniowe zajęcia nie okazały się tak nieprzyjemne, jak się
obawiał.
Chłopcy popatrywali na niego z ciekawością, a nauczyciele, których spotkał,
mamrotali, że przykro im z powodu tego, co się wydarzyło.
Ostrzeżono ich, był pewien, żeby nie dyskutowali o tej sprawie i nie niepokoili
pana Stranda.
Wyczuwał w każdym razie ukryte współczucie.
Jakkolwiek Romero niewątpliwie był obiektem pogardy ze strony pewnej kliki w
szkole, Hitza, jak wiedział, ogólnie nie lubiano.
Trener footballowy, Johnson, szepnął nawet mijając go na terenie campusu: -
śałuję, że Romero nie zajechał mu nieco głębiej.
Ukończywszy wykład o czwartej, szedł wolno przez nagi, pożółkły campus.
Zimny listopadowy wiatr rozdmuchiwał ostatnie suche liście.
Dwaj panowie, myślał.
FBI musi mieć nadmiar ludzi, jeśli wysyła dwóch uzbrojonych przedstawicieli,
żeby przesłuchali pięćdziesięcioletniego nauczyciela historii, którego nie
ukarano nigdy w życiu nawet mandatem za złe parkowanie.
- Są u pana Babcocka - powiedziała sekretarka, kiedy pojawił się w kancelarii.
- Ma pan tam się udać, panie Strand.
Wszyscy trzej wstali na powitanie, kiedy wszedł.
Ci z FBI byli młodzi, jeden blondyn, drugi ciemny, starannie ostrzyżeni i
ogoleni, ubrani w ciemne garnitury, nie wyróżniający się wyglądem.
Przypuszczał, że to młodzi prawnicy, którzy nie mieli powodzenia w praktyce
prywatnej i którzy lubili nosić broń.
Babcock wymamrotał ich nazwiska, Strand ich nie dosłyszał, uścisnęli sobie z
powagą dłonie.

Strona 204

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Panowie - powiedział Babcock, kiedy usiedli, tamci dwaj naprzeciwko Stranda -
rozmawiali ze mną o rosnącej przestępczości wśród młodzieży.
- Mówił nerwowo.
- Wygląda na to, jak stwierdziło FBI, że w ostatnich latach coraz więcej
młodocianych, a w każdym razie młodzieży poniżej osiemnastu lat, bierze udział w
poważnych przestępstwach i aktach przemocy, które przekraczają wiele granic
stanowych i dlatego znajdują się w ich jurysdykcji.
- Czytaliśmy dzisiejsze gazety - odezwał się blondyn z uśmiechem, który, jak
przypuszczał Strand, miał być uspokajający - i znamy sprawę Romero.
Oczywiście - znowu lodowaty, tolerancyjny uśmieszek - nie można jej uważać za
poważne przestępstwo ani za przestępstwo o zasięgu ogólnopaństwowym.
Odpowiadaliśmy po prostu na pytania pana dyrektora, czekając, aż będzie pan
wolny.
Przyszliśmy tu w innej sprawie.
- Obaj popatrzyli na Babcocka, jakby byli identycznymi kukiełkami na
identycznych sznurkach.
Babcock wstał zza biurka.
- Panowie wybaczą - rzekł spoglądając na zegarek - mam konferencję w wydziale
nauk ścisłych i już się na nią spóźniłem.
Zapowiedziałem sekretarce, żeby panom nie przeszkadzano.
- Dziękujemy - rzekł blondyn.
Babcock wyszedł z gabinetu, a szatyn wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował
Stranda.
- Nie, dziękuję, nie palę - wyjaśnił Strand.
- Ale nie będzie panu przeszkadzało, jeśli ja zapalę?
- Nie, proszę bardzo.
Szatyn zapalił.
- Proszę przede wszystkim się nie niepokoić - zagaił blondyn.
- Potrzebujemy po prostu drobnej informacji, której pan może nam dostarczyć, a
może nie.
O ile wiemy, zna pan pana Russella Hazena.
- To mój przyjaciel.
- Spędza pan niekiedy czas w jego domu w Easthampton i widujecie się panowie
niekiedy w Nowym Jorku?
- Tak jest.
- Przyjechał pana odwiedzić w trzecią sobotę września wraz z pańską żoną,
pańską córką i jednym ze swoich sekretarzy?
- Przyjechał na mecz footballowy.
- Jadł pan z nim obiad w jadalni szkolnej?
- Siedziałem przy stole z moimi chłopcami.
On jadł przy stole dla gości.
- Z pańską żoną i córką?
- Tak.
- Czy one siedziały z obu jego stron?
- Nie pamiętam.
- Potem siedział pan obok niego podczas meczu i towarzyszyła wam pańska córka?
- Tak.
- FBI musi szkolić swoich agentów w zadawaniu zbytecznych pytań, pomyślał
Strand.
Starał się nie zdradzić, że agenci go irytują.
Teraz do indagacji przystąpił szatyn.
Gdyby Strand przymknął oczy, nie odróżniłby po głosie jednego od drugiego.
- Czy widział go pan, kiedy rozmawiał z panem Hitzem z Waszyngtonu?
- Tak.
- Gdzie?
- Przy stole dla gości.
- Czy pan poznał pana Hitza?
- Dopiero później.
Jego syn, jak panowie wiedzą, mieszka w moim domu.
Ojciec podszedł do mnie na chwilę po meczu, przedstawił się i zapytał, jak się
sprawuje jego syn.
- Czy słyszał pan coś z rozmowy między panami Hazenem a Hitzem w czasie lunchu?
" - Siedzieli w odległości dwudziestu metrów ode mnie, a w sali panował dość
wielki gwar.
- Teraz okazał swoje rozdrażnienie.
- Cóż ja mógłbym usłyszeć?
- Ale pańska żona naturalnie mogła słyszeć, o czym rozmawiają.
- Naturalnie.

Strona 205

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Czy pana żona jest tutaj?
- Blondyn zastąpił teraz szatyna.
- Jest w Europie.
- Czy możemy spytać, co robi w Europie?
- Przemyca narkotyki.
- Pożałował tego żartu, jak tylko ujrzał wyraz twarzy obu agentów.
- Przepraszam.
To był głupi żart.
Nie jestem przyzwyczajony do przesłuchań policyjnych.
Wyjechała na urlop.
- A kiedy wróci?
- Blondyn nie zmienił tonu.
- Za jakieś dwa, trzy tygodnie.
Nie wiem dokładnie.
- Czy ma zwyczaj brać dwu- lub trzytygodniowy urlop w środku semestru i
przerywać swoje lekcje?
- Zrobiła to po raz pierwszy.
- Strand postanowił trzymać się na wodzy.
- Czy to nie kosztowna rzecz...
taki urlop?
- Strasznie.
- Czy ma pan jakieś dodatkowe dochody?
- Niewielką rentę chorobową z nowojorskiego szkolnictwa publicznego.
Czy muszę odpowiadać na tego rodzaju pytania?
- Nie dzisiaj - odparł blondyn.
- Może później.
Pod przysięgą.
Czy pańska żona ma jeszcze inny dochód prócz tego, co zarabia tu w Dunberry?
- Udziela lekcji gry na fortepianie raz w tygodniu w Nowym Jorku.
I od czasu do czasu rodzice przysyłają jej małe sumy w prezencie.
- Małe?
Jak małe?
- Małe.
- Strand postanowił być uparty.
- Bardzo małe.
- Zaryzykowałby pan określenie wysokości?
- Nie.
- Czy ona otrzymuje też prezenty od pana Hazena?
- Pożyczył jej samochód.
Kombi, volkswagen z siedemdziesiątego drugiego roku, na jazdy do Nowego Jorku i
z powrotem i po zakupy do miasteczka.
- Nic więcej?
- Nic.
- Pan Hazen nie finansuje tego urlopu w Europie?
- Nie.
- Czy to pan płaci za ten urlop?
- wtrącił ten drugi, jakby nagle go olśniło jakieś światło w ciemności.
- Nie.
- A kto?
- Jak żona wróci, będzie pan mógł ją spytać.
- Czy byłby pan tak uprzejmy i udzielił nam informacji, gdzie zatrzymała się w
Europie?
Mamy tam agentów, którzy zaoszczędzą jej kłopotu pospieszenia do kraju na
rozmowę z nami.
- Nie zamierzam zepsuć jej urlopu z powodu czegoś, co nie ma z nią nic
wspólnego.
Powiedziałem, że jest w Europie.
I więcej nic nie powiem.
Tamci dwaj spojrzeli na siebie, jakby zyskali punkt i składali sobie
gratulacje.
- Cofnijmy się jeszcze trochę, panie Strand - rzekł ze spokojem blondyn.
- Pańska żona siedziała przy stole podczas lunchu przypuszczalnie obok pana
Hazena.
Zjedliście razem kolację w Karczmie pod Czerwonym Wierzchołkiem.
Mam rację?
- Tak.
- Czy był tam pan Hitz?
- Nie.

Strona 206

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Czy może pan stwierdzić z całą pewnością, że nie słyszał pan rozmowy między
Hazenem i Hitzem o pewnym interesie, kiedy był pan z nim tego dnia?
- Tak, mogę.
- Czy zaryzykowałby pan przypuszczenie, że pańska żona lub córka słyszały coś w
tym rodzaju albo dowiedziały się bezpośrednio od pana Hazena o takiej rozmowie?
- To znowu będzie musiał pan zapytać moją żonę.
I moją córkę.
A teraz może powiecie mi, panowie, o co w ogóle chodzi, być może wtedy
zdołałbym więcej wam pomóc.
- Jeśli kupi pan jutro rano "New York Timesa" - blondyn uśmiechnął się na myśl
o tym, co za chwilę powie - ośmielam się przypuszczać, że ta gazeta dociera do
tego leżącego na uboczu ośrodka kulturalnego...
- Dostajemy codziennie trzy egzemplarze do biblioteki.
- Niech pan ją przeczyta i oświeci się nieco.
- Zaczął się podnosić, ale siadł ponownie.
- Jeszcze jedno pytanie.
Czy pańskim zdaniem istnieje jakaś możliwość, że porżnięcie nożem chłopaka tego
Hitza przez protegowanego pana Hazena mogłoby mieć coś wspólnego z
przypuszczalnymi rozmowami o przestępczym charakterze między panem Hazenem a
Hitzem seniorem?
- To największy idiotyzm, jaki słyszałem od lat - powiedział z irytacją Strand.
- Szkolono nas w zadawaniu idiotycznych pytań, panie Strand - odparł ze
spokojem blondyn.
- Za to właśnie nam płacą.
- Wstał, a za nim podniósł się szatyn.
- Dziękujemy, że poświęcił nam pan swój czas.
I proszę jutro rano przeczytać "Timesa" - dorzucił blondyn, kiedy wychodzili.
Strand był zlany potem, choć w gabinecie dyrektora wcale nie było gorąco.
Drzwi się otworzyły, wszedł Babcock.
Przypominał starą, zmartwioną małpę.
Naukowcy, pomyślał bez związku Strand, na ogół nie grzeszą urodą.
- O co chodziło?
- spytał Babcock.
- Mogę ci powiedzieć tylko tyle, ile oni mi powiedzieli - rzekł Strand, nie
mówiąc ze względu na Hazena całej prawdy.
- Poradzili mi, żebym przeczytał jutro "New York Timesa", a wszystkiego się
dowiem.
- FBI było tu już raz - oznajmił strapiony Babcock.
- Dawno, w czasie wojny w Wietnamie.
Dowiadywali się, czy młody nauczyciel, którego mieliśmy wśród personelu i który
podpisał jakąś petycję, jest komunistą.
Zachowywali się bardzo niemile.
- Ci panowie byli bardzo mili - zapewnił go Strand.
- Następnym razem jednak mogą nie być.
Dziękuję za użyczenie gabinetu.
Idąc szybkim krokiem przez campus postawił kołnierz płaszcza dla ochrony przed
chłodem.
Z północnego wschodu dmuchał ostry wiatr z płatkami śniegu zmieszanymi z gradem
i nagie konary drzew w campusie dygotały w lodowatych podmuchach.
Dzwony na wieży kaplicy wybiły szóstą.
W tym momencie Leslie dojeżdża do lotniska, żeby wsiąść w samolot i odlecieć do
Francji.
Zatrzymał się i odmówił modlitwę za bezpieczeństwo wszystkich samolotów
znajdujących się w powietrzu podczas zimowej wichury.
Potem ruszył szybko w stronę Malson Residence, żeby zmyć z siebie pył szkolnego
dnia, przebrać się i przygotować do kolacji.
Rozdział 18.
Rollins zazwyczaj jadał przy stole Stranda, lecz tego wieczoru nie zjawił się
na posiłku.
Zwolnił się wprawdzie na ten dzień, ale zgodnie z zasadami szkoły powinien był
wrócić do siódmej, Strand jednak nie zamierzał o tym zameldować, jak to powinien
był zrobić.
Rollins miał dość zmartwień bez wzywania do dyrektora i tłumaczenia się ze
swojej nieobecności.
Strand nie chciał się zastanawiać, co też Rollins może robić w Waterbury
próbując wydostać Romero z więzienia.
Sposób, w jaki mówił o ludziach, z którymi się skontaktuje, a którzy wiedzą,
jak załatwiać takie sprawy jak ta, wskazywał wyraźnie, że nie zamierza ubiegać

Strona 207

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

się o pożyczkę bankową ani sprzedawać akcji, by uzbierać kwotę niezbędną na
kaucję.
Strand miał niejasne uczucie, że Rollins miał na myśli ludzi postępujących nie
całkiem zgodnie z prawem lub zgoła otwarcie je naruszających, ludzi, którzy w
zamian za wyświadczoną przysługę z całą pewnością zażądają od Rollinsa większej
przysługi.
Wizja przekupstwa, nielegalnej gry w numerki, podpalenia, wszystkich możliwych
kategorii przestępstw w getcie, z jakimi czytelnicy gazet i telewidzowie mieli
smutną okazję się zaznajomić, przemknęła Strandowi przez głowę, kiedy siedział
dostojnie przy stole wraz z wypucowanymi i przyzwoicie ubranymi chłopcami,
którzy, przynajmniej przy stole, przestrzegali zasad wbijanych im do głowy przez
matki i nianie.
Czarni chłopcy, jego uczniowie w publicznej szkole średniej, nie przyczyniali
się do tego, by wierzył w absolutną rzetelność etnicznych nastolatków, jak ich
nazywały gazety, jeśli nie określały ich mianem chuliganów.
Normalnie Rollins był, jak wiedział, absolutnie przyzwoitym chłopcem.
Ale w takiej sytuacji jak ta, gdy jego przyjaciel został opuszczony przez
władze, a los przyjaciela, jak sądził, znalazł się w jego, Rollinsa, rękach,
Strand odnosił niemiłe wrażenie, że popełnił błąd pozwalając chłopakowi opuścić
campus.
Nieobecność Rollinsa podsycała żywione przez niego obawy i po posiłku już
niemal bliski był pójścia do Babcocka i oświadczenia, że jego zdaniem może
należałoby zadzwonić do rodziców chłopca i ostrzec ich, żeby mieli syna na oku.
Myśl jednakże, że Rollins, który mu ufał, oceniłby go jak innych dorosłych
przedstawicieli Systemu, którzy sprzysięgli się przeciwko takim ludziom jak
Romero i on sam, sprawiła, że się zawahał, a następnie postanowił nic nie mówić.
Poruszyło go to, co mówił Rollins, i jego wysokie mniemanie o nim, powiedział
więc sobie, jeszcze jedna noc nie zaszkodzi nikomu.
Siedział do późnej nocy, próbując czytać, dwukrotnie chodził na górę i zaglądał
do pokoju Rollinsa, żeby sprawdzić, czy chłopak przypadkiem nie wrócił bez
meldowania się.
Oba łóżka jednak były puste.
Spoglądał wciąż na zegarek.
Przy różnicy czasu między Nowym Jorkiem a Paryżem samolot z Leslie na pokładzie
wyląduje o szóstej rano czasu paryskiego, to jest o północy standardowego czasu
wschodniego.
Wiedział, że nie zdoła zasnąć, dopóki nie będzie mógł zadzwonić do Air France
na lotnisko Kennedyego i dowiedzieć się, że samolot wylądował bezpiecznie.
Musiał wykonać jeszcze jeden telefon przed upływem nocy, ale wciąż go odkładał.
Do Russella Hazena.
Hazen był bezceremonialny podczas ostatniej rozmowy i Strand nie mógł mu
wybaczyć oskarżeń wykrzykiwanych przez telefon pod jego adresem.
Ale ostatecznie był to jego przyjaciel i dług wobec niego, jak przyznawał w
duchu, zdecydowanie przeważał drobny i uzasadniony przypływ złego humoru.
Wiedział, że Hazena nie uraduje to, co musiał mu powiedzieć o przesłuchaniu
przez agentów FBI.
Trzeba go było jednak ostrzec i prędzej czy później będzie musiał zdobyć się na
ten telefon.
Poczekam, aż wróci z wieczornego posiłku, pomyślał Strand, uspokajając swoje
sumienie, jest jeszcze dużo czasu.
Muszę mu tylko dać znać, zanim przeczyta poranną gazetę.
Czekał do pół do jedenastej, po czym wykręcił domowy numer Hazena.
Nikt nie odebrał.
Po usłyszeniu dziesiątego sygnału odłożył słuchawkę.
Trochę się odprężył, ale wciąż był roztrzęsiony.
Wziął znowu książkę do ręki, przeczytał kilkakrotnie ten sam akapit, lecz nie
uchwycił sensu słów wydrukowanych na stronie.
Zamknął książkę, poszedł do kuchni i wyciągnął butelkę szkockiej whisky, która
stała w kredensie od czasu, gdy ją kupił na początku roku szkolnego.
Nalał solidną porcję, dodał lodu i wody i zasiadł ze szklaneczką w ręku przed
kominkiem w saloniku wsłuchując się w wiatr łomoczący w okna.
Wtedy usłyszał pukanie do drzwi.
Podskoczył ku drzwiom i otworzył.
Na progu stał Rollins, w kapturze stroju footballowego otulającym głowę, z
twarzą oszronioną.
Wyglądał tak, jakby nagle się postarzał i zapuścił siwą brodę.
Chuchał na ręce, ale się uśmiechał.
- Wejdź, wejdź - zaprosił Strand.

Strona 208

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Dziękuję panu - powiedział Rollins.
Strand zamknął za nim drzwi.
Rollins wszedł do pokoju i stanął przed kominkiem, grzejąc sobie ręce.
- Musiałem iść na piechotę od dworca autobusowego - wyjaśnił - i przemarzłem
niemal na kość.
Taki ogień to doprawdy wesoły widok.
- Spojrzał z ukosa na szklaneczkę trzymaną wciąż przez Stranda w ręce.
- Nie znalazłoby się przypadkiem jeszcze trochę tego?
- Cóż, noc jest zimna - rzekł Strand.
- Wcale pan nie przesadził, panie Strand.
Jeśli jakiś college chce, żebym grał w jego reprezentacji footballowej, to musi
znajdować się na południe od linii Masona-Dixona*.
Albo na Hawajach.
- Ale to oczywiście wbrew przepisom.
Gdyby się ktoś o tym dowiedział...
- Raczej zejdę do grobu - zapewnił Rollins z odpowiednią powagą.
- Zostań przy kominku i ogrzej się - poradził Strand wychodząc do kuchni.
Nalał porządną porcję whisky, dolał tylko trochę wody i zaniósł szklaneczkę
Rollinsowi.
Rollins ją wziął, w jego potężnej ręce wydawała się mała, i obracał powoli
podziwiając trunek.
Uniósł następnie szklankę i rzekł: - Za zdrowie tego, kto wynalazł whisky.
- Pociągnął solidny łyk, westchnął z zadowoleniem.
- Pozbawia to zimę mroźnej uszczypliwości, prawda?
- Po czym spytał z poważną miną: - Czy wydarzyło się coś nowego od ostatniej
nocy, panie Strand?
- Nie.
Prócz tego, że Hitz wyjechał do Waszyngtonu pokazać się lekarzowi.
- O osiemnaście lat za późno - zauważył ponurym tonem Rollins.
Po chwili twarz mu się rozjaśniła.
- A ja mam pewne nowiny.
I to elektryzujące.
Zabrzmiało to niepokojąco.
- Jak dalece elektryzujące?
- spytał Strand.
- Nie napadłem na żaden bank, jeśli tego się pan obawiał, wszystko legalnie.
Najzupełniej legalnie.
- Rollins wyciągnął portfel.
Pękaty.
- Tu jest - oznajmił - dziesięć tysięcy dolarów w prawnych środkach
płatniczych.
Jutro rano zamierzam iść do więzienia i w szybkich abcugach wyciągnąć stamtąd
Romero, i zostanie mi jeszcze dosyć, żeby móc zafundować temu biednemu
chudzielcowi najlepszy lunch, jaki kiedykolwiek widział przed sobą na stole.
Niewyraźna artykulacja Rollinsa pozwoliła Strandowi domyślić się, że
szklaneczka whisky, którą trzymał w ręce, nie była pierwsza tego wieczoru.
- Chodzenie do więzienia nic nie da - rzekł.
- Jestem pewien, że to wymaga mnóstwa formalności.
Trzeba zawiadomić jego adwokata, żeby cię oczekiwał z tymi pieniędzmi.
O ile, jak mówisz, nie są trefne.
- Przysięgam na głowę mojej matki.
- On to zrobi tak, jak należy - dodał Strand udając, że zna się na prawie.
Przypuszczał, że jeśli czarny chłopak w footballowym stroju pojawi się z
dziesięcioma tysiącami dolarów, to, delikatnie mówiąc, nie przyspieszy to
sprawy.
- Poproszę, żeby pan Babcock do niego zadzwonił.
Ja nie wiem, gdzie on ma swoją kancelarię.
Właściwie to nawet nie wiem, gdzie teraz znajduje się Romero.
Zapewne gdzieś go przenieśli.
Do właściwego więzienia.
- Nie ma właściwych więzień, panie Strand - zaprotestował Rollins.
- Czy mi odpowiesz na pytanie?
- Tak.
- W głosie Rollinsa brzmiała niechęć.
- Skąd wziąłeś te pieniądze?
- Czy naprawdę musi pan to wiedzieć?
- Ja nie.
Ale władze mogą być ciekawe.

Strona 209

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Rollins wypił kolejny łyk whisky.
- Dostałem je od przyjaciół.
- Jakich przyjaciół?
- Nie ufa mi pan?
- spytał żałosnym tonem Rollins.
- Ja ci ufam.
W grę wchodzą jednak inni.
- No dobra, przedstawiłem sprawę - Rollins lekko się zawahał - swojej rodzinie,
jak pan chce wiedzieć.
Mojej matce, mojemu ojcu i moim braciom.
Nie żyjemy na pograniczu nędzy, prawdę mówiąc, panie Strand, nie przymieramy
głodem, nawet jeśli ja wyglądam tak mizernie...
- Zaśmiał się.
- Mój ojciec jest naczelnym inżynierem wodociągów.
Jeden z moich braci ma warsztat samochodowy.
Matka jest przełożoną pielęgniarek na oddziale intensywnej terapii w szpitalu.
Inny z moich braci pracuje w handlu nieruchomościami.
A najstarszy brat jest wicedyrektorem banku w Nowym Jorku i gra na giełdzie jak
na ksylofonie.
Nasza rodzina nie zalicza się do połowników, proszę pana.
- Zdumiewasz mnie, Rollins - rzekł Strand.
- Nigdy nie pisnąłeś o tym ani mnie, ani nikomu innemu w tej szkole.
- Nie chciałem, żeby mi to miano za złe.
- Rollins się roześmiał.
- Nie chcę, by ludzie uważali mnie za mądrzejszego, niż jestem, i zestawiali
moje wyniki w szkole z osiągnięciami rodzinnymi.
Jest już i tak źle, kiedy zasiądziemy wszyscy przy stole i oni zaczynają
dobierać mi się do skóry zarzucając, że jestem gnuśnym, całkiem do niczego
czarnym osiłkiem.
Najwyższy z moich braci, kiedy otrzymał propozycję gry na próbę w drużynie New
York Knicks, w drużynie koszykarzy, to ją odrzucił mówiąc, że nie zamierza
zarabiać na życie bieganiem i poceniem się na widoku publicznym jak jakiś
niewolnik faraonów, i co lato pozwalać operować sobie kolana.
Gdyby moja rodzina się dowiedziała, że chcę próbować profesjonalnej gry w
football, wykopaliby mnie z domu jak trędowatego.
Oni mają bzika na punkcie uczenia się, panie Strand, absolutnego bzika i są tak
nastawieni na doskonalenie siebie...
i mnie...
że doprowadza mnie to niemal do szaleństwa.
- Dopił swoją whisky.
- Nie zostało przypadkiem trochę w tej butelce w kuchni?
- Czy to ma znaczyć, że twoja rodzina dała te pieniądze?
- Pożyczyła, proszę pana - odparł z powagą Rollins.
- Ściśle mówiąc, pożyczyła.
- A jeśli wyciągniesz Romero z więzienia, a on potem zwieje?
- To oni mnie wypchają i na dziesięć lat powieszą w charakterze trofeum na
ścianie - odparł Rollins.
- Ale on nie ucieknie.
- Skąd masz tę pewność?
- To mój przyjaciel.
- Zostało to powiedziane z maksymalnym spokojem i prostotą.
- Tak czy tak, jakoś tego nie widzę, żeby po wyjściu za kaucją pozwolono Romero
kręcić się tutaj.
- Nie - przyznał Strand.
- Już go wyrzucili.
- Nie tracą tu czasu na takie drobnostki jak to, że dopóki człowiekowi nie
udowodni się przestępstwa, jest niewinny, prawda?
- Masz im to za złe?
- Pewno, że mam - odparł ze spokojem Rollins.
- Mam to za złe każdemu.
Ale on nie zwieje.
Nie wtedy, kiedy będzie wiedział, że to moje pieniądze.
A zresztą, gdzie miałby uciec?
Do swojej rodziny?
Nawet nie wie, gdzie oni są.
Brat pisał, że spływa, wynosi się na Zachód, i że nie wiedzą, dokąd pojechały
siostry, i że matka musi się przenieść, ale nie mówił dokąd.
To i tak bez znaczenia, on nie chce być w pobliżu nikogo z nich.

Strona 210

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

W każdym razie powiem mu, że będzie mieszkał do procesu u mojej rodziny, a
nikt, nawet Romero, nie umknie moim braciom, jeżeli zechcą go zatrzymać na
miejscu.
Czy teraz mógłbym dostać jeszcze trochę tej whisky?
- Przyniosę ci.
- Strand wziął szklaneczkę od Rollinsa i wróciwszy do kuchni ze zdumieniem
stwierdził, że ma łzy w oczach.
Wlał tym razem więcej whisky.
Jego szklaneczka była wciąż do połowy pełna.
Ostatni raz miał tę butelkę w ręce tej nocy, kiedy Leslie zabłądziła w drodze
powrotnej z Nowego Jorku i bliska histerii wpadła do domu budząc go ze snu.
- Ma pewne walory lecznicze, powiedziała, jak pamiętał.
Można to samo skonstatować i teraz, medycyna ma swoje dobre strony.
Gdyby go zapytano, dlaczego łzy stanęły mu w oczach, z trudnością znalazłby
odpowiedź.
Niezachwiana wierność Rollinsa więzom przyjaźni?
Ślepa wspaniałomyślność jego rodziny?
Ciche wyzwanie rzucone kapryśnej obojętności świata białych?
Szybka akceptacja przez nich potrzeb najmłodszego członka rodziny, ledwie
nastolatka, i jego oceny, co jest właściwe i co należy zrobić?
Pamiętał powiedzonko zacytowane przez Rollinsa, a użyte przez jego brata:
"bieganie i pocenie się dla faraonów".
Nie wiedział, jak często rodzina Rollinsów chodzi do kościoła, ale ich czyn był
chrześcijańską naganą udzieloną mężczyznom i kobietom śpiącym tej nocy w
ładnych, porośniętych bluszczem domach, tym, którzy chodzili co wieczór do
kaplicy, żeby sławić miłosierdzie i braterstwo ludzi.
I naganą udzieloną również mściwemu, wpływowemu człowiekowi otoczonemu
wspaniałymi obrazami w wielkim dwupoziomowym apartamencie przy Piątej Alei.
Kiedy szedł z powrotem do saloniku niosąc szklaneczkę napełnioną trunkiem,
podjął decyzję.
- Rollins - rzekł wręczając chłopakowi whisky.
- Nie podoba mi się Pomysł wciągania jeszcze kogoś do pomocy.
Może gdybyśmy mieli czas, zdołalibyśmy zebrać trochę dolarów na terenie szkoły,
chociaż wątpię.
Ale nie mamy czasu.
Rano pójdziesz ze mną do banku i dam ci dwa tysiące 293 dolarów ze swoich
funduszy jako mój wkład w te dziesięć tysięcy.
To tylko symboliczny wkład, lecz niekiedy symbole są niezbędne.
- Wiedział, że na koncie w banku ma trzy tysiące.
Cały swój kapitał.
Będzie musiał przeżyć za to ponad miesiąc.
W tym roku nie będzie prezentów gwiazdkowych.
Nie szkodzi.
Rollins wpatrywał się pilnie w swoją szklaneczkę.
- Amen - rzekł nieoczekiwanie.
- Jak pan sądzi, kiedy będzie pan wolny, żeby iść do banku?
- Po śniadaniu.
- A co z pańskimi zajęciami?
- Vis maior.
Wyjaśnię to dyrektorowi.
- Jaki...
major?
- Siła wyższa...
- wyjaśnił Strand - w wolnym przekładzie.
- Nie chciałbym, żeby Romero kiblował w tym więzieniu ani minutę dłużej, niż
musi.
- Nie będzie.
Ale jeden warunek.
Nikt się nie dowie o moim udziale.
A szczególnie nie Romero.
Rollins spojrzał na niego pytająco.
- Rozumiem pańskie pobudki - rzekł.
Strand w to wątpił.
On sam nie był ich całkiem pewny.
- Po namyśle doszedłem do wniosku - dodał - że lepiej będzie na razie nie
wciągać w to pana Babcocka.
Może być zdania, że to nierozsądne, albo nalegać na skontaktowanie się z twoimi
rodzicami...

Strona 211

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To znaczy, pan myśli, że mi nie uwierzy?
- spytał Rollins.
- Istnieje taka możliwość.
I może ulec presji pozostawienia Romero tam, gdzie jest.
Myślę, że lepiej zrób to sam.
Prawnik nazywa się Hollingsbee.
Znajdziesz go w książce telefonicznej Hartford.
Zadzwonię do niego z samego rana, żeby cię oczekiwał.
Gdybyś miał jakieś kłopoty, zatelefonuj do mnie.
- Nie przewiduję żadnych kłopotów.
- Rollins wypił szybko swoją whisky.
- Powinienem iść już do łóżka.
- Ruszył do wyjścia.
- Jeszcze jedna rzecz - rzekł Strand.
Ścisnęło go w gardle i zakaszlał.
- Chodzi mi o te listy, które, jak twierdził Romero, zostały skradzione.
Wiesz coś o nich?
- Nie czytał mi ich, proszę pana, a ja go nie prosiłem o to.
Trzymał listy pod kluczem.
Często je wyjmował i czytał z takim głupim wyrazem twarzy.
Potem znów je odkładał i zamykał.
- Nie wiesz, od kogo były?
- Sądząc z jego miny, przypuszczam, że od jakiejś dziewczyny.
- Rollins się roześmiał.
- Mur beton, że nie od jakiegoś inkasenta rachunków.
W każdym razie wiem, że cenił je sobie.
Czy chce pan, żebym go zapytał, od kogo były?
- Nie.
To bez znaczenia.
No, życzę powodzenia.
I podziękuj swojej rodzinie w moim imieniu.
- To może się przydać.
Nie są specjalnie zachwyceni, że podprowadzam ich do bulenia całej tej forsy.
Matka i ojciec początkowo byli przeciwni temu footballowemu stypendium.
Ale oni są po stronie Romero, a to najważniejsze.
- Poklepał się po wypchanej kieszeni.
- Musiałem się upewnić, że wciąż tu jest ta forsa - dodał lekko zażenowany.
- Przykro mi, że obciągnąłem tyle z pańskiego zapasu whisky.
Do zobaczenia, do jutra rana, panie profesorze.
Chwiał się trochę na nogach wychodząc z mieszkania Stranda.
Był to długi dzień.
Rozpoczął go znużony.
Spał niewiele w nocy, a o szóstej obudził się, żeby zadzwonić do Air France.
Tam mu powiedzieli, że w Paryżu jest mgła i żaden samolot jak dotąd nie
wylądował na tamtejszym lotnisku, i że samolot z Nowego Jorku musiał polecieć do
Genewy, gdzie czeka na polepszenie się warunków atmosferycznych.
Dzwonił potem co dwadzieścia minut, ale podawano mu wciąż taką samą informację.
Po czym, wkrótce po śniadaniu, powiedziano, że samolot Leslie został skierowany
do Nicei.
Jej wyprawa nie rozpoczęła się pod dobrym znakiem.
Podczas śniadania poinformował Babcocka, że musi opuścić pierwsze zajęcia.
Nie podał żadnego powodu, a Babcock spojrzał na niego dziwnie i zachowywał się
wyraźnie lodowato.
- Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli znowu powrócić do ustalonej rozsądnej
procedury - rzekł i odwrócił się gwałtownie na pięcie.
Długa wędrówka z Rollinsem do miasta i banku przy lodowatym wietrze przyprawiła
go o brak tchu i dwukrotnie musiał prosić Rollinsa, żeby się zatrzymał i
pozwolił mu odsapnąć.
Chłopak patrzył na niego z niepokojem, jakby obawiając się, że padnie na
miejscu trupem.
- Mój ojciec też ma kłopoty z sercem - oznajmił.
- Matka wciąż go napomina, żeby się z niczym nie spieszył.
- Skąd wiesz, że mam kłopoty z sercem?
- spytał Strand.
- Romero mi mówił.
Obawiano się, jak mówił, że pan umrze.
- Rollins spoglądał na niego z dziecięcą jakby ciekawością.
- Proszę mi wybaczyć, że pytam, jak to było...

Strona 212

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

to znaczy, kiedy poczuł pan...
- Przerwał, zażenowany.
- Parę razy mnie znokautowano i śmieszna rzecz, to wcale nie bolało, czułem się
po prostu, jakbym się unosił w powietrzu, najzupełniej spokojnie.
Ciekaw jestem, czy to nie tak samo.
Byłbym spokojniejszy o ojca, gdyby tak mogło być z nim...
- Nie zastanawiałem się nad tym - rzekł Strand, próbując przypomnieć sobie, co
czuł, kiedy padł na plaży.
- Teraz, kiedy wracam do tego myślami, tak właśnie się czułem.
To pocieszające.
Szczerze mówiąc, nie chciałem wracać.
- Doprawdy rad jestem, że pan wrócił - powiedział Rollins z emfazą.
Strand uśmiechnął się do niego.
- Ja też.
W banku zrealizował czek i wręczył Rollinsowi dwa tysiące dolarów nowymi
studolarówkami.
Ten nie włożył ich zaraz do portfela, ale stał i patrzył z niepewnym wyrazem
twarzy na trzymane w ręce banknoty.
- Jest pan pewien, że chce pan to zrobić?
- Jestem pewien,.
Schowaj je.
Rollins włożył starannie banknoty do portfela.
- To ja już sobie pójdę - rzekł.
- Autobus do Hartford odjeżdża za dziesięć minut.
Może lepiej, żeby wrócił pan do szkoły taksówką.
Strand raz jechał taksówką z miasteczka do szkoły.
Kosztowało go to pięć dolarów.
- Pójdę spacerkiem.
Ruch mnie obudzi.
Powodzenia z panem Hollingsbee.
Telefonowałem do niego, czeka na ciebie.
- Niech pan uważa, panie Strand - poprosił Rollins.
Ruszył szybko wietrzną ulicą, a Strand tymczasem podciągnął wyżej wełniany
szalik otulający mu szyję.
Na rogu Rollins się zatrzymał, odwrócił i obejrzał za siebie.
Zamachał ręką, po czym zniknął za rogiem.
Strand, drżąc z zimna i z rękami bez rękawiczek przypominającymi dwie bryły
lodu w kieszeniach płaszcza, poszedł główną ulicą w przeciwnym kierunku, za
miasto.
Na rogu był sklep drogeryjny, gdzie sprzedawano gazety.
Wszedł do środka i kupił "Timesa".
Artykuł wydrukowano na trzeciej stronie i był krótki.
"Departament Sprawiedliwości bada zarzuty o protekcjonalizm w Waszyngtonie"
zapowiadał jednokolumnowy nagłówek.
Sam artykuł miał charakter raczej balonika próbnego.
Jak dowiaduje się "Times" z wiarygodnych źródeł, pisano, wybitny nowojorski
prawnik, Russell Hazen, prowadził rozmowy z zarejestrowanym członkiem lobby
naftowego o możliwości wynagrodzenia nie wymienionego z nazwiska kongresmana za
głosowanie na rzecz przybrzeżnych wierceń.
Rozmowa została nagrana w związku z zarządzonym podsłuchem aparatów
telefonicznych w biurze Hitza.
Taśmę uzyskano na polecenie sędziego federalnego.
Departament Sprawiedliwości uchylił się od stwierdzenia, czy wystąpi z
formalnym oskarżeniem.
Śledztwo będzie prowadzone nadal.
Biedny Russell, pomyślał Strand.
Czuł się winny, że zrezygnował po jednym telefonie, kiedy próbował go złapać i
poinformować o wizycie FBI.
- Nie była to historyjka, na jaką człowiek chciałby niespodziewanie natrafić
otworzywszy gazetę przy śniadaniu.
Złożył gazetę i upuścił ją z powrotem na stertę.
Zapłacił za nią, ale nie chciało mu się czytać o morderstwach, egzekucjach,
najazdach, bankructwach, które ostatnio, jak się wydaje, stanowią większość
wiadomości każdego ranka.
Wyszedł ze sklepu na zimną, szarą ulicę, którą przemykali inni przechodnie,
kuląc się przed wiatrem.
Głupio zrobił, że nie wziął kapelusza.
Zdjął z szyi szalik i otulił sobie głowę zawiązując go pod brodą.

Strona 213

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Kiedy znów ruszył przed siebie, z łzawiącymi z zimna oczyma, myślał o
wszystkich fotografiach widzianych w gazetach, fotografiach, które przedstawiały
uciekinierki z głowami okutanymi w chusty, wlokące się pełnymi pyłu drogami.
Kiedy dotarł do szkoły, sam ledwie się wlokąc i przeklinając wiatr, był pewien,
że nie zdoła wytrzymać do końca swoich zajęć, aż do piątej.
Jakimś cudem jednak to mu się udało.
Siedział za katedrą podczas wykładu, zamiast chodzić tam i z powrotem, jak miał
to w zwyczaju, mówił wolno i z wysiłkiem.
Potem, podczas ostatniego wykładu, do sali weszła sekretarka dyrektora i
zakomunikowała, że ma się jak najszybciej zgłosić do sekretariatu.
Skrócił wykład i udał się do kancelarii dyrektora.
Czekali tam Romero, Rollins i pan Hollingsbee.
Warga Romero była wciąż rozcięta i opuchnięta, a siniak na czole potężny i
różnokolorowy.
Chłopak stał jednak wyprostowany, z lekko wyzywającą miną.
Zerknął na Stranda, po czym wbił wzrok w podłogę.
- Allen - zwrócił się do Stranda Babcock - powiedziałem Romero, że w tych
okolicznościach nie pozostaje mi nic innego niż z dniem dzisiejszym wyrzucić go
ze szkoły.
Jeśli będzie współdziałał z panem Hollingsbee i powie mu, gdzie otrzymał
informację, że Hitz ukradł mu pieniądze i listy, ewentualnie przedstawi świadka,
który potwierdzi jego wersję, to wydatnie wzmocni swoją pozycję.
Szczególnie jeśli okaże w sądzie skruchę z powodu tego, co uczynił.
Pan Hollingsbee zakłada, że przy odrobinie szczęścia uda mu się uzyskać
zawieszenie wyroku i oddanie Romero pod nadzór sądowy.
W takim wypadku wierzę, że mógłbym mu zezwolić na powrót do szkoły, żeby mógł
dokończyć rok.
Może ty potrafisz coś u niego wskórać.
Strand pamiętał płaczliwą prośbę pani Schiller o niewplątywanie jej w tę całą
aferę.
Wzruszył ramionami z niechęcią, dotknięty, że i jego stawia się przed
koniecznością wyboru.
- Romero, kładziesz na szali resztę swojego życia - odezwał się w końcu.
Dokonał wyboru, dobrego czy złego.
- Daj sobie przynajmniej jakąś szansę.
Nie chcę ci przypominać, ile zawdzięczasz panu Hazenowi i mnie, ale muszę to
uczynić.
On i ja zainwestowaliśmy tak wiele w ciebie.
I nie mówię o pieniądzach.
To była inwestycja moralna.
Z twojej strony to gruboskórność nie czuć, że powinieneś ją chronić.
- Przykro mi, panie Strand - rzekł Romero, wciąż wpatrując się w podłogę.
- Wszyscy wiedzą, co zrobiłem i dlaczego.
Poniosę konsekwencje.
Nie zamierzam się wykręcać.
Marnujecie wszyscy czas próbując mnie przekonać.
Strand wzruszył ramionami.
- Obawiam się, że to prawda - rzekł do Babcocka.
Babcock westchnął.
- W porządku, Romero - powiedział.
- Pakuj swoje manatki i zabieraj się stąd.
Natychmiast.
Nie możesz tu zostać nawet jednej nocy dłużej.
- Odwiozę chłopców do Waterbury - zaoferował się Hollingsbee.
- Rollins, może twoim rodzicom uda się coś z nim zrobić.
- Na pewno spróbują - odparł Rollins.
Ujął Romero za łokieć.
- Chodź, bohaterze.
Pan Hollingsbee i Strand wyszli za chłopcami z pokoju na campus.
Tworzyli mały orszak zmierzający w stronę Malson Residence.
- Zanim pan przyszedł - powiedział Hollingsbee do Stranda - Babcock wygarnął
też Rollinsowi.
Z powodu niezameldowania o nielegalnej grze w kości w pokoju.
Reprobował go do końca roku.
To oznacza, że nie będzie mógł grać w żadnym zespole.
Trener nie będzie zachwycony, kiedy się o tym dowie.
Rollins to przecież czołowy zawodnik w tej szkole w pchnięciu kulą.
Nie pomoże mu to również w uzyskaniu stypendium do collegeu.

Strona 214

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Ma pan dzieci?
- spytał Strand.
- Jedną córkę.
Chwała Bogu już zamężną.
- Hollingsbee się zaśmiał.
Strand nie mógł się oprzeć powątpiewaniu, czy człowiek ten czytał kiedykolwiek
listy córki do jej męża albo do innych znajomych mężczyzn.
- A pan?
- zagadnął Hollingsbee.
- Ile ma pan dzieci?
- Troje.
Jak na razie udało im się nie trafić za kratki.
- Jest pan do przodu.
- Prawnik pokiwał głową.
- Dzisiaj dzieci...
Kiedy weszli do domu, Strand się ucieszył, że świetlica świeci pustkami.
Romero skierował się ku schodom, ale Strand go zatrzymał.
- Jesus - powiedział - po raz ostatni...
Romero pokręcił głową.
- A więc dobrze.
Do widzenia.
I wszystkiego dobrego.
- Wyciągnął do niego rękę.
Romero ją potrząsnął.
- Niech pan nie bierze sobie tego za bardzo do serca - poprosił.
- Po prostu jeden patyk w ogień.
- Ruszył ku drzwiom, po czym zatrzymał się i odwrócił.
- Czy mogę coś powiedzieć, panie Strand?
- Jeśli myślisz, że jest jeszcze coś do powiedzenia.
- Jest.
Wynoszę się stąd, ale nie wydaje mi się, żeby pan tu pozostał dużo dłużej.
- Mówił z powagą, głos miał cichy i dźwięczny.
- Pełno tu oportunistów, panie Strand.
A ja nie myślę, żeby pan był oportunistą.
- Dziękuję ci - odrzekł z ironią Strand.
- Inni nauczyciele to pasące się zwierzęta, proszę pana.
Spokojnie pasą się na trawie...
Strand zdumiał się, w jakiej książce Romero znalazł to powiedzonko.
Teraz słysząc je musiał, choć niechętnie, uznać jego trafność.
- Pan poluje na betonie - ciągnął Romero.
- I dlatego pan mnie rozumie.
Albo przynajmniej na pół mnie rozumie.
Wszyscy inni tutaj patrzą na mnie tak, jakbym należał do zoo.
- To niesłuszne.
Przynajmniej jeśli chodzi o innych.
- Mówię tylko, co myślę.
- Romero wzruszył ramionami.
- Skończyłeś?
- Skończyłem.
- Idź zabrać swoje rzeczy - polecił Strand.
Był zaniepokojony i nie chciał słuchać dłużej.
A przynajmniej nie dziś.
- Chodź, mały - powiedział szorstko Romero do Rollinsa.
- Wynośmy się z tej starej plantacji.
Massa sprzedaje nas na Południe.
Strand obserwował, jak Hollingsbee i obaj chłopcy wchodzą po schodach na górę,
po czym udał się przez korytarz do swego mieszkania.
W saloniku dzwonił telefon.
Właściwie był prawie zdecydowany nie podnosić słuchawki, ale pomyślał, że może
to dzwoni Leslie z Francji.
Pewno chce go uspokoić i zapewnić, że dobrze jej się wiedzie.
Odebrał więc telefon.
Telefonował Hazen.
- Czytałeś tę cholerną historyjkę w "Timesie" dziś rano?
- Sprawiał wrażenie wstawionego.
- Tak, czytałem.
- Wiarygodne źródła.
- Głos Hazena był przytłumiony.

Strona 215

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Jakiś prawnik krętacz w Departamencie Sprawiedliwości za parę centów zdradza
informacje jakiemuś zasranemu dziennikarzynie i nagle okazuje się, że to
wiarygodne źródło.
Mój Boże, gdyby nagrać rozmowę Chrystusa z Janem Chrzcicielem, mogliby
spreparować ją tak, że zrobiłoby się z tego przestępstwo federalne.
- Usiłowałem się do ciebie dodzwonić wczoraj wieczorem i uprzedzić o Timesie".
Ale nikt nie odbierał.
- Byłem w zakichanej operze.
A kiedy nie ma mnie w domu, cholerny kamerdyner jest zbyt leniwy, żeby się
ruszyć od barku, gdzie popija moje alkohole, i odebrać telefon.
Jeszcze dziś wyrzucę tego skurczybyka.
Jak się dowiedziałeś o "Timesie"?
- Było tu wczoraj dwóch agentów FBI, pytali o ciebie.
Powiedzieli mi, żebym zajrzał do "Timesa" dziś rano.
- Co chcieli wiedzieć?
- Czy słyszałem, żebyś rozmawiał z Hitzem o interesie.
- Co im powiedziałeś?
- Co im mogłem powiedzieć?
Powiedziałem, że niczego nie słyszałem.
- Mogłeś przysiąc, na miłość boską, że byłeś ze mną przez cały czas i wiesz z
całą pewnością, że nie pisnąłem do Hitza ani słowa o żadnym interesie.
- Mówiliśmy już o tym, Russell - rzekł Strand ze znużeniem.
- Powiedziałem im, co wiedziałem.
Ani więcej, ani mniej.
- Zasiądź na niebezpiecznym stolcu przy Okrągłym Stole, sir Galahad* - zakpił
Hazen.
- Kiedy zejdziesz na ziemię z chmur, powiesisz swoją aureolę na drzwiach i
nauczysz się bawić z dużymi chłopcami na ulicy?
- Jesteś wstawiony, Russell.
Porozmawiamy, jak wytrzeźwiejesz.
- Strand spokojnie odłożył słuchawkę.
Trząsł się.
Wydawało mu się, że ziąb z całego dnia przeniknął go do szpiku kości.
Poszedł do łazienki i puścił gorącą wodę do wanny.
Zaczął się właśnie rozbierać, wdychając z wdzięcznością parę, kiedy u drzwi
rozległ się dzwonek.
Zakręcił kurek, włożył szlafrok i na bosaka poczłapał ku drzwiom.
Na progu ujrzał doktora Philipsa z małą czarną torbą w ręku.
- Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym wszedł?
Strand odniósł wrażenie, że doktor miał ochotę wetknąć stopę w drzwi w obawie,
by mu ich nie zatrzaśnięto przed nosem.
- Proszę.
Philips wszedł i Strand zamknął za nim drzwi.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam panu - powiedział Philips.
- Pan Babcock telefonował do mnie przed paroma minutami i mówił, że jego
zdaniem powinienem do pana zajrzeć.
- Dlaczego?
- Czy mogę zdjąć płaszcz?
- Czy Babcock wyjaśnił...
- Mówił, że niepokoi się o pana.
Sądzi, że nie wygląda pan zbyt dobrze - odparł Philips, kiedy Strand pomagał mu
zdjąć płaszcz.
- Opowiadał mi o pańskich kłopotach z sercem i jeśli pan się zgodzi, to
chciałbym pana trochę zbadać.
- Spojrzał z ukosa na niego.
- Prawda jest taka, że dzisiaj może w grę wchodzić nie tylko barwa pańskiej
twarzy.
Wiem, że jest pan pod wpływem stresu i...
- Przez ostatnich kilka nocy zbyt mało spałem - rzekł Strand zwięźle.
- I to wszystko.
- Był pewien, że niezależnie od tego, co się może stać, nie życzy sobie znaleźć
się znowu w szpitalu.
Doktor Philips wyjął ze swojej torby stetoskop i aparat do mierzenia ciśnienia,
nader dobrze znany Strandowi.
- Może po prostu siądziemy tu, przy biurku - zaproponował takim głosem,
pomyślał Strand, jak dentysta zapewniający pacjenta, że usuwanie nerwu nie
będzie bolało - i niech pan zdejmie szlafrok...
Przerzucił szlafrok przez krzesło.

Strona 216

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Miał wciąż na sobie spodnie, więc nie czuł się tak głupio, jak by się czuł
siedząc nago w swoim własnym saloniku.
- Trudno uważać pana za grubasa - zauważył sucho Philips, przykładając mu
stetoskop do piersi.
Polecenia też mu były dobrze znane: - Zakaszlać.
Wstrzymać oddech.
Oddychać głęboko, powoli wypuszczać powietrze.
- Poza krótkimi poleceniami Philips nic nie mówił.
Następnie przyłożył Strandowi stetoskop do pleców.
Potem owinął mu ramię gumową taśmą aparatu do mierzenia ciśnienia i zaczął
pompować powietrze, wypuścił je obserwując bacznie skalę, po czym powtórzył całą
procedurę.
Twoje życie zależy od pęcherzyka powietrza, myślał Strand, patrząc na spokojną
twarz lekarza.
Albo od cienkiego słupka rtęci, tego niestałego pierwiastka.
Kiedy Philips skończył mierzyć ciśnienie, w dalszym ciągu milcząc zabrał się do
pakowania swoich przyrządów do torby.
Strand trzęsąc się z zimna włożył znów szlafrok.
- Panie Strand, obawiam się - odezwał się lekarz - że pan Babcock jest dobrym
diagnostą.
Ma pan płytki oddech, a w płucach niepokojące szmery.
Serce pracuje niemiarowo, choć nie tak źle.
Ma pan bardzo wysokie ciśnienie.
Czy pamięta pan, jakie było, kiedy wypuszczono pana ze szpitala?
- Nie pamiętam danych, ale mój doktor mówił, że jest zupełnie normalne.
- Teraz, obawiam się, nie mieści się w granicach normy.
Czy bierze pan jakieś środki na obniżenie ciśnienia?
- Nie.
Philips pokiwał głową.
- Jeśli przyjdzie pan jutro rano do infirmerii, dam panu pigułki, które to
załatwią.
Wystarczy zażywać jedną dziennie.
- Pogrzebał w torbie i wyciągnął mały flakonik.
- To pomoże panu zasnąć.
Proszę się nie obawiać, nie wywołuje uzależnienia.
- Doprawdy nie obawiam się uzależnienia od leków w moim wieku - zapewnił
Strand.
- Uzależnienie to nie tylko choroba nastolatków - wyjaśnił chłodno Philips.
- Ma pan też w płucach pewien płyn...
- To cud, że wciąż jeszcze się ruszam - zauważył Strand udając rozbawienie z
powodu drobnych usterek w funkcjonowaniu swego krnąbrnego organizmu.
- Niewielki ruch nie zawadzi, a nawet jest wskazany.
Jakkolwiek ja siedziałbym w domu, dopóki się trochę nie ociepli.
Dam też panu środek na odwodnienie.
Nie chcę pana straszyć.
Powrócił pan do zdrowia wprost zdumiewająco po tym ciężkim, jak mi mówił pan
Babcock, zawale.
Ale Podniecenie, stres, jak już wspominałem, odgrywa wielką rolę w takich
stanach.
Gdyby to było możliwe, wolałbym, żeby pan traktował wszystko bardziej
spokojnie.
- Co powinienem był zrobić ujrzawszy jednego z moich podopiecznych goniącego z
nożem drugiego, siąść i grać na flecie?
- Wiem, wiem - odparł Philips, reagując na ton irytacji w głosie Stranda i
przemawiając wolniej i jeszcze spokojniej niż zwykle - są takie sytuacje, kiedy
to, co mówi doktor, brzmi idiotycznie.
Ja sam nie jestem nadzwyczajnie zdrowym człowiekiem, ale to jest rada, którą
daję sam sobie, nie licząc na to, że się do niej zastosuję.
Mimo wszystko, jeśli to możliwe, niech pan spróbuje patrzeć na swoje problemy z
większej perspektywy.
- Jak pan sobie daje radę z patrzeniem na swoje problemy z większej
perspektywy?
- Kiepsko.
- Philips uśmiechnął się smutno.
Strand wiedział od Babcocka, że doktor jest wdowcem.
Jego żona zginęła pięć lat temu w wypadku samochodowym.
Był wziętym lekarzem w Nowym Jorku i profesorem w Cornell Medical Center.
Po śmierci żony zostawił to wszystko - praktykę, szpital, katedrę, mieszkanie,

Strona 217

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

przyjaciół i resztę rodziny - wyjechał na rok i zamieszkał samotnie w chacie w
lasach Maine.
Po roku przyjechał do Dunberry i oświadczył Babcockowi szczerze, że chce
praktykować tam, gdzie będą od niego wymagać jak najmniej, gdzie jego
odpowiedzialność będzie ograniczona, gdzie nie pojawi się nikt z jego przyjaciół
i kolegów z czasów, gdy jeszcze żyła żona, żeby przypominać mu o szczęśliwych
dniach, i jak właśnie wyznał, patrzenie na swoje problemy z większej odległości
udawało mu się kiepsko.
- Zwichnięte kostki i młodzieńczy trądzik - powiedział Babcockowi - to maksimum
tego, czym chcę się do końca życia zajmować, jeśli chodzi o medycynę.
Przypomniawszy sobie to Strand zdołał pozbyć się irytacji wywołanej
niespodziewanym pojawieniem się doktora, nie proszonym badaniem, samowolnym
przepisywaniem lekarstw, wtrącaniem się, jak mu się wydało, gdy ujrzał lekarza
na swoim progu, w sprawy, które doprawdy nie powinny go obchodzić.
Ostatecznie nie był dzieckiem i miał swoich własnych doktorów, do których mógł
się zwrócić, gdyby tego potrzebował.
Usiłował sobie wyobrazić, jak zareagowałby Hazen, gdyby doktor odebrał telefon
i poradził mu spojrzeć na Waszyngton i FBI z większej perspektywy.
- Dowiedziałem się od pana Babcocka - dodał doktor - że jest pan
najsumienniejszym nauczycielem w tej szkole.
Musi to oznaczać nadmierną pracę i nadmierną troskę.
Jeśli wolno mi coś panu sugerować, to niech pan będzie mniej sumienny.
Proszę spróbować zostawić czasem sprawy własnemu biegowi.
I niech pan nie biega za chłopcami uzbrojonymi w nóż, jeśli pan potrafi.
- Uśmiechał się mówiąc te słowa.
- Proszę jak najwięcej odpoczywać.
Psychicznie nawet bardziej niż fizycznie.
Jeszcze jedna kwestia.
Czy dużo pan pije?
- Prawie wcale.
- Niech pan wypije od czasu do czasu trochę whisky.
Dzięki niej widzi się świat bardziej różowo, a poza tym rozszerza naczynia
krwionośne.
- Philips wkładał płaszcz.
Tuż przy drzwiach się odwrócił.
- Jak pan myśli, co się stanie z tym chłopakiem?
Strand zastanawiał się przez chwilę.
- Rollins mówi, że jeśli pójdzie do więzienia, to trafi na ulicę i nie będzie
nosić noża, tylko za pasem będzie mieć broń i prochy w kieszeni.
Ma chyba na myśli heroinę lub kokainę.
Wydaje mi się, że albo to, albo zostanie przywódcą jakiejś rewolucji tu czy
gdzie indziej.
Philips pokiwał głową z powagą.
- Miłosierdzie to cnota najrzadziej dziś spotykana na rynku - rzekł.
- Jesteśmy takimi partaczami, prawda?
No to życzę panu dobrej nocy.
I niech pan smacznie śpi.
Zwichnięte kostki i młodzieńczy trądzik, pomyślał Strand, kiedy drzwi się
zamknęły za doktorem.
Romero z całą pewnością nie pasował do tych kategorii.
Poszedł do łazienki i postawił mały flakonik pigułek, który dał mu Philips, na
półkę.
Napój zapomnienia w dawce nocnej, pomyślał.
Ucieczka w zapomnienie.
Odpowiedź cywilizacji na religię i ambicje.
Odkręcił znowu gorącą wodę, raz jeszcze wdychając głęboko i z wdzięcznością
kłęby pary.
I znowu zadzwonił telefon.
Z rozdrażnieniem zakręcił kurek i pospieszył do saloniku.
- Hallo - warknął.
- Nie musisz mi od razu odgryzać głowy.
- Była to Leslie, jej głos był rozbawiony, choć daleki.
- Wiem, że nie lubisz rozmawiać przez telefon, ale jeśli będziesz go w ten
sposób odbierał, to równie dobrze od razu możesz wyrwać sznur ze ściany.
Nikt nie odważy się zadzwonić ponownie.
- Jak się masz, kochanie - powiedział.
- O Boże, jak dobrze słyszeć twój głos.
Gdzie jesteś?

Strona 218

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Według ostatniej informacji z Air France, przemierzyłaś całą przestrzeń
powietrzną nad Europą.
- W końcu wylądowaliśmy w Nicei.
A teraz jesteśmy w domu Lindy w Mougins.
Uznała, że byłoby hańbą go nie zobaczyć, skoro jesteśmy już tak blisko.
Jest boski.
Chciałabym, żebyś był tu z nami.
- Ja też bym chciał.
- Jak się sprawy mają na polu bitwy?
- Poprawiają się - odparł niejasno.
- Co to znaczy?
- Romero wyszedł za kaucją i jest w domu Rollinsów w Waterbury.
- Kto wyłożył pieniądze na kaucję?
Zawahał się, po czym rzekł: - Przyjaciele.
- Czy to Russell?
- On nie jest przyjacielem Romero.
- Nie dodał, że w tym momencie Romero jego też nie uważa za przyjaciela.
- Myślę, że tak jest lepiej, prawda?
- Dużo lepiej.
- Czy dbasz o siebie?
Czujesz się samotny?
- Niemal nie zauważyłem, że cię tu nie ma - powiedział śmiejąc się, a w każdym
razie usiłując się śmiać.
- Pani Schiller okropnie mnie rozpieszcza.
- Przez cały lot nad Atlantykiem martwiłam się o ciebie.
- Powinnaś się martwić o pilota.
Masz szczęście, że nie wylądowałaś w Warszawie.
Ja czuję się dobrze.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- Głos masz zmęczony.
- To kwestia połączenia.
Wybieram się jutro na narty.
Gazety zapowiadają śnieg.
- Kosztował go sporo wysiłku taki brak powagi, ale zdobył się na to.
Gdyby Leslie tutaj była, powiedziałby jej o wszystkim albo prawie o wszystkim,
przez co dzisiaj przeszedł.
Zmartwienia, jak wiedział, rosną przemnożone przez odległość do drugiej potęgi,
a Leslie znajdowała się o trzy tysiące mil stąd.
- Co teraz porabiasz?
- spytała.
- To znaczy w tej chwili?
- Właśnie mam zamiar wejść do wanny i wziąć gorącą kąpiel.
- A ja wskoczę jutro do basenu Lindy.
Wyobraź sobie, pływać w listopadzie.
Myślę, że powinniśmy zamieszkać w Mougins, kiedy przejdziemy na emeryturę.
- Jeśli znajdziesz tam w czasie swojego pobytu miłe mieszkanko za jakiś milion
dolarów, daj zadatek.
Leslie westchnęła.
- Przyjemnie by było kiedyś być bogatym, prawda?
- Thoreau nigdy nie widział Morza Śródziemnego - powiedział Strand - i
zadowolił się stawem.
- On nie był żonaty.
- Tak słyszałem.
- Gdybym sobie popuściła wodzy, myślę, że stałabym się frywolną, lubującą się w
luksusach kobietą.
- Nie.
Zaśmiała się znowu.
- Lubię mężczyzn, którzy wiedzą, czego chcą.
No, już się nagadałam.
- Za ten telefon Linda zapłaci całą fortunę.
Jesteś szczęśliwy?
- Nigdy nie byłem szczęśliwszy - odparł.
- Wiem, że kłamiesz, i kocham cię za to.
- Usłyszał cmoknięcie przesłanego po drucie pocałunku i Leslie odłożyła
słuchawkę.
Odstawił aparat i poszedł do łazienki.
Wreszcie zanurzył się w gorącej kąpieli.

Strona 219

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Moje prywatne małe morze, pomyślał drzemiąc w parze.
Jak Thoreau zadowoli się stawem.
Rozdział 19.
Zdumiał się, otworzywszy drzwi swego mieszkania po ostatnich zajęciach tego
dnia, na widok Hazena, który stał w jego saloniku i wziął sobie właśnie pismo z
półki w bibliotece.
Nie miał od niego wiadomości od owej pijackiej konwersacji przez telefon przed
przeszło tygodniem.
- Cześć, Allen - powiedział Hazen.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Pani Schiller mnie wpuściła.
- Wyciągnął rękę i Strand ją uścisnął.
- Przywiozłem ci drobny upominek - wskazał ręką na stół za sofą, gdzie stały
dwie litrowe butelki Johnny Walkera, jego ulubionej szkockiej whisky.
- Dziękuję ci.
Wygląda na to, że mi się przydadzą.
- Przyjechałem przeprosić za swój zły humor w rozmowie telefonicznej.
- Hazen patrzył bacznie na Stranda, jakby nie był pewien jego reakcji.
- Zapomnij o tym, Russell.
Ja już zapomniałem.
- Rad jestem, że to słyszę.
- Zachowanie Hazena stało się serdeczne.
- Nieporozumienia muszą się pojawiać od czasu do czasu, nawet między
najlepszymi przyjaciółmi.
A ja byłem trochę zdenerwowany tym artykułem w "Timesie".
- Co się tam dzieje?
Nie znalazłem już niczego więcej w gazetach.
- I niczego więcej nie będzie.
Przypuszczam, że zdecydowali, że balonik próbny nie dał oczekiwanych efektów.
Zapewne sędzia zamknął całą sprawę.
- Cieszę się, że to słyszę.
Czy mogę ci zrobić drinka?
Obawiam się, że będę musiał sięgnąć po twoją butelkę, bo naszą wysączyłem przed
tygodniem.
Hazen spojrzał na zegarek.
- No, sądzę, że to już właściwa pora na picie.
Jeśli się do mnie dołączysz...
- Mnie się też przyda trunek - stwierdził Strand.
- Przy tej pogodzie.
Niemal zamarzłem idąc przez campus.
- Poszedł do kuchni po lód, szklaneczki i dzbanek wody.
Doktor Philips co prawda radził mu łyknąć sobie od czasu do czasu, jednakże
kiedy Rollins wysączył do dna jego butelkę, Strand nie zawracał sobie głowy
chodzeniem do miasteczka i kupowaniem następnej.
Starał się jak najwięcej przebywać w domu podczas tej fali zimna, choć przecież
mógł poprosić panią Schiller, żeby kupiła butelkę whisky, kiedy będzie w
miasteczku na zakupach.
Nie byłby to jednak Johnny Walker.
Istniały granice, jeśli chodzi o stopień rozpieszczania własnej osoby, na jaki
mógł pozwolić jego budżet.
Hazen już otworzył jedną z butelek, gdy Strand wrócił do saloniku, więc nalał
im obu sporą porcję trunku.
Stuknęli się szklaneczkami i wypili.
Ciepło odczute natychmiast w przełyku skłoniło Stranda do postanowienia, że od
tej pory będzie wypijał drinka codziennie przed kolacją.
Pani Schiller przygotowała w kominku bierwiona, Strand przytknął zapałkę do
zgniecionej gazety pod spodem i obserwował, jak płomienie zaczynają lizać
podpałkę.
Grzał przez chwilę ręce, zanim podszedł do stołu pod oknem, gdzie rozsiadł się
wygodnie Hazen.
Na dworze w mroku prószył śnieg, malując zimowe wzory na w połowie
zamarzniętych szybach.
Profil Hazena odbijał się na szybie i dwie postacie - on sam i jego odbicie -
tworzyły interesujący podwójny wizerunek.
Rzeczywista twarz była odprężona, przyjazna; odbicie przypominało rysunek na
metalu, chłodne i surowe, niczym na monecie głowa cesarza dzierżącego władzę, do
którego zwracanie się z prośbą o litość nic nie da.
Strand usiadł naprzeciwko przy stole, a Hazen patrzył na niego w zadumie.

Strona 220

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Allen - rzekł miękko.
- Przyszedłem prosić o wybaczenie.
Nie tylko tego, co ci powiedziałem przez telefon.
Za moje zachowanie wobec Romero.
Miałem dużo czasu na przemyślenie tego wszystkiego i zdałem sobie sprawę ze
swej odpowiedzialności.
Byłem dzisiaj w Hartford, rozmawiałem z sędzią i dowiedziałem się, że to
chłopak Rollinsów zapłacił za niego kaucję.
Jak zdobył te pieniądze, to zupełna zagadka dla mnie, ale mniejsza z tym.
Sędzia powiedział, że dostał je w ciągu jednego dnia.
Mówię ci, wstydziłem się przed tym starym, twardym człowiekiem.
Oświadczyłem mu, że zamierzam zająć się osobiście tym przypadkiem, stawię się w
sądzie, żeby prowadzić sprawę i wyjaśnić, jak poznałem Romero za twoim
pośrednictwem i co obaj myślimy o jego uzdolnieniach i zgoła specjalnym
pochodzeniu.
Niezależnie od tego, na jakiego wygląda, sędzia nie jest potworem, pamięta też
mojego ojca z czasów, kiedy on sam był tylko młodym, początkującym prawnikiem.
Zgodził się zrezygnować z kaucji i zwolnić chłopca za moim poręczeniem.
- Hazen uśmiechnął się blado.
- Przypuszczam, że tamtego dnia przypadkiem nie czytał "New York Timesa".
Postawił naturalnie warunki.
Romero ma się zgłaszać co tydzień na badania psychiatryczne i na leczenie.
Zawiadomiłem o tym pana Hollingsbee i on jutro wycofa pieniądze Rollinsa.
Dwa tysiące dolarów wrócą do banku, pomyślał Strand.
A więc będą prezenty gwiazdkowe.
- Russell - rzekł - nie umiem wyrazić, jak się cieszę z tego powodu.
Nie tylko ze względu na ciebie...
na ciebie oczywiście...
ale ze względu na siebie.
Hazen sprawiał wrażenie nieco zażenowanego.
Wypił łyk whisky.
- Tu nie chodzi o samą świętość charakteru, Allen - wyjaśnił.
- Hitz i spółka przeżywają nieprzyjemne dni.
Nie zmartwi mnie to wcale.
Zdradź mi teraz, kiedy wygląda na to, że ten smarkacz będzie miał jakieś
szansę, o czym ci mówił, co określiłeś jako poufne.
Dlaczego myślał, że to Hitz zabrał jego pieniądze i listy?
- To nie on mi to powiedział.
Adwokacki, inkwizytorski ton pojawił się znowu w głosie Hazena.
- A kto?
- Obiecałem zachować to dla siebie.
- Obietnice - Hazen zmarszczył nos z odrazą - są nieszczęściem w życiu
prawnika.
Czy ktoś znalazł te listy?
- Nie - skłamał Strand.
- Co takiego diabelnie ważnego może być w listach smarkaczy?
- Przypomnij sobie czasy, kiedy miałeś osiemnaście lat, Russell.
- Mój ojciec czytał każdy list, jaki dostałem, aż do mojego pójścia do
collegeu.
- Romero nie wie nawet, czy jego ojciec żyje, czy umarł.
- Sędzia musiałby wstać prawą nogą w dniu tego procesu - rzekł Hazen - albo
psychiatra stwierdzić, że Romero to chłopak o największych zaburzeniach w całym
Connecticut, jednocześnie tak nieszkodliwy jak kociak, jeśli nie jest gotowy do
odsiadki.
Dzisiaj sędzia był miły, ale jeśli prokurator przysoli, nie wiadomo...
Zawodowa uprzejmość to jedna rzecz, a prawo to - druga.
No, dobrze...
- westchnął - zrobiłem, co mogłem.
Przynajmniej mogę dziś się położyć do łóżka z czystym sumieniem.
Nie był to dla mnie łatwy czas.
- Dla innych też nie - przypomniał mu Strand.
Hazen się roześmiał.
- Egoizm nie jest najmniejszą z moich wad.
- Rzeczywiście.
Uśmiech na twarzy Hazena stał się lekko wymuszony.
Popatrzył znów w zadumie przez stół na Stranda.
- Co ty właściwie myślisz o mnie, Allen?
- Różne rzeczy.

Strona 221

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Naturalnie.
Jesteś obłędnie szczodry i chętny do pomocy wobec nas wszystkich.
Nie zdziwiłoby cię, jak sobie wyobrażam, że żywię mieszane uczucia...
wdzięczności i...
- zawahał się - urazy.
- Nonsens - rzekł Hazen - nie jesteś taki.
- Wszyscy są tacy - skonstatował Strand ze spokojem.
- O Jezu, w większości wypadków to była tylko kwestia pieniędzy.
Ja mam w de pieniądze.
- Ty możesz to powiedzieć.
Ja nie.
- Zapomnijmy o wdzięczności i urazach, i wszystkich tych duperelach.
Co jeszcze myślisz o mnie?
- śe jesteś nieszczęśliwym człowiekiem.
Hazen kiwnął głową ponuro.
- Zgadza się.
Kto nie jest w dzisiejszych czasach?
Ty nie?
- W jego głosie brzmiało wyzwanie.
- Od czasu do czasu.
- Strand zdał sobie sprawę, że Hazen mówi poważnie.
Poczuł, że i on powinien zrewanżować się tym samym.
- Ale po rozważeniu wszystkiego, wydaje mi się, że w moim życiu szczęśliwe dni
przeważają nieszczęśliwe.
Nie mam takiego wrażenia, jeśli chodzi o ciebie.
- I masz rację.
O Boże, i to jak jeszcze!
- Hazen dopił swoją whisky, jakby spłukiwał z ust wypowiedziane właśnie słowa.
- Odpowiednia rozmowa na taki lodowaty zimowy wieczór, prawda?
Nie będziesz miał nic przeciwko temu, że naleję sobie następnego drinka?
- Proszę bardzo.
- Strand przyglądał się temu wielkiemu mężczyźnie, kiedy wstawał z krzesła i
zmierzał przez pokój do miejsca, gdzie stały butelki, dzbanek wody i lód.
Ujrzał w nim znów dawnego gracza hokejowego, rosłego, męskiego, w nieokreślony
sposób groźnego, przygotowanego na otrzymywanie i oddawanie ciosów.
Zrobił sobie drinka, po czym okrążył stół.
- A ty?
W tej chwili?
Czy jesteś teraz szczęśliwy?
- To nie jest pytanie, jakie zazwyczaj sobie zadaję.
- To je sobie zadaj.
Ze względu na stare, dobre czasy.
- Hazen wydawał się kpić.
- Zgoda, po pierwsze, jestem rad, że przyjechałeś.
Czułem, że naszą przyjaźń zaczyna jakby coś podkopywać, a to mi się nie
podobało - wyznał Strand z determinacją.
- Teraz wydaje mi się, że wszystko się naprawiło, i cieszę się z tego.
Jeśli chodzi o inne rzeczy...
- wzruszył ramionami - kiedy nie ma Leslie, tęsknię za nią.
Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do nieobecności dzieci i też do nich tęsknię.
To, co się wydarzyło w szkole, jest nieprzyjemne, i wciąż nie wydaje mi się,
żebym tu pasował.
Wolę jednak mieć nadzieję, że z czasem to się zmieni.
Praca jest łatwa i na ogół wdzięczna.
Ludzie są...
no...
uprzejmi i chętni do pomocy.
Jeśli chodzi o przyszłość, tak, liczę na to, że będę szczęśliwy, względnie
szczęśliwy.
- Przyszłość - Hazen prychnął ironicznie.
- Przyszłość będzie okropna.
Sądząc z tego, ku czemu idzie świat.
- Nie miałem na myśli świata.
Mogę być pesymistą, jeśli chodzi o świat, i egoistycznie nastawionym optymistą
co do siebie.
Stwierdziłem, że jeśli komuś uda się uciec spod łopaty i podjąć to, co można
nazwać normalnym życiem, optymizm staje się niemal automatyczną reakcją.
Hazen wrócił ze szklaneczką i siadł znowu przy stole.

Strona 222

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Wyjrzał przez okno.
- Nieprzyjemna noc - orzekł.
- Nic dziwnego, że wszyscy wynoszą się na Południe.
Czasem myślę, że miasta na północnym wschodzie, Boston, Nowy Jork, Filadelfia,
staną się miastami wymarłymi za pięćdziesiąt lat.
Może to nie taki głupi pomysł.
Dobra, okay Polianno...
- Przez ułamek sekundy mówił takim tonem, jak wtedy gdy krzyczał przez telefon
na Stranda.
- Wszystko jest jak najlepiej, twierdzi pan Strand.
Wiadomość stulecia.
A więc nic więcej cię nie martwi?
- Oczywiście, że tak.
- Strand pomyślał o ucieczce Leslie w środku nocy z Dunberry, o listach
podpisanych "Karolina" i spalonych w piecu w suterenie, o Eleonorze wodzącej
swego męża za nos i budzącej nienawiść mieszkańców miasteczka w Georgii, o
Jimmym, dziewiętnastolatku związanym z piosenkarką niemal dwukrotnie od niego
starszą, która miała już za sobą dwóch czy trzech mężów, o swoim wymuszonym
celibacie.
- Oczywiście, że tak - powtórzył.
- Sprawy rodzinne.
Normalna rzecz.
- Wiedział, że to ostatnie sformułowanie jest fałszywe.
- Ale wolałbym nie mówić, o co chodzi, ani nawet nie zatrzymywać się przy nich
myślą.
Przypominają mi o nich sny i to zupełnie wystarcza.
Hazen pokiwał głową, która przypominała ciężkie, kiwające się wahadło.
- Powiedz mi - odezwał się nieoczekiwanie.
- Myślałeś kiedy o samobójstwie?
- Jak każdy.
- Jak każdy.
- Znowu kiwnięcie się ciężkiego wahadła.
- Do licha, smutna jest ta nasza rozmowa.
Może to ten trunek.
To coś niezwykłego dla mnie.
Normalnie alkohol poprawia mi samopoczucie.
Strandowi przypomniała się groteskowa scena z pierwszej nocy w Easthampton,
kiedy Hazen wrócił późno wstawiony, warczał, ryczał, wyrzekał na swój zawód, na
swoją rodzinę i świat.
Zdumiał się, że człowiek tak normalnie inteligentny może mieć równie błędne
wyobrażenie o sobie.
- W każdym razie - oznajmił Hazen, siląc się wyraźnie na wesołość - nie ma tu
pań i nie mogą widzieć, jak robimy z siebie rozczulających się nad sobą idiotów.
Telefonowałem do Lindy do Paryża i mówiła mi, że doskonale się bawią.
Są zachwycone, że uzgodniliśmy już spędzenie Gwiazdki w Easthampton.
- Uzgodniliście?
- zdziwił się zaskoczony Strand.
- Przypuszczam, że zapomniałem ci powiedzieć.
Możesz ściągnąć swoje dzieciaki?
- Jeszcze ich o to nie pytałem.
- Nie zdradził Hazenowi, że po tamtej sprzeczce postanowił nie jechać tam
więcej.
- Czy jesteś pewien, że Leslie nie ma innych planów?
- Linda ją pytała.
Leslie była w tym samym pokoju, kiedy dzwoniłem, i słyszałem, jak mówiła, że to
wspaniały pomysł.
- Skontaktuję się z resztą rodziny.
- Perspektywa dziesięciu dni spędzonych poza szkołą, z dala od ciążącej mu
obecności czterystu chłopców, sam na sam z Leslie, jeśli zechce, na cichej plaży
na brzegu Atlantyku poprawiła mu humor.
- Jestem pewien, że będzie wspaniale.
- Uśmiechnął się.
- Rozumiesz, co miałem na myśli mówiąc, że można być pesymistycznie nastawionym
co do przyszłości świata i wciąż być optymistą, jeśli chodzi o własną.
A przynajmniej na dziesięć dni.
Samo nieoglądanie dzienników telewizyjnych i nieczytanie "Timesa" to już raj.
Rozległ się dzwonek przy drzwiach i Hazen spojrzał na zegarek.
- To zapewne Conroy.

Strona 223

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Posłałem go na czas naszej rozmowy do auli, żeby się ogrzał.
W taką pogodę czeka nas długa jazda do Nowego Jorku.
Dziękuję za drinki.
- Kiedy podali sobie ręce, zatrzymał chwilę dłużej dłoń Stranda.
- Cieszę się, że przyjechałem.
Za stary jestem, żeby zamieniać przyjaciół na wrogów.
- Nie byłem twoim wrogiem, Russell.
- No, w gruncie rzeczy powinieneś być.
- Hazen roześmiał się.
Po czym wyszedł.
Strand usiadł przy stole.
Czuł, jak szklaneczka z whisky potnieje w jego ręce.
Wyglądał przez zamarznięte w esy-floresy szyby na gęsto teraz padający śnieg.
Pomyślał o wielkich miastach na Północy, o których wspomniał na pół żartem
Hazen, o wiatrach hulających w alejach ze szkła i betonu, o uciekających
mieszkańcach.
On też w tę pierwszą zimę swojej nadciągającej i nadszarpniętej przez morze
starości tęsknił za Południem.
Gdy następnego dnia wrócił po ostatnich zajęciach do domu, czekały na niego
trzy listy.
Pani Schiller ułożyła korespondencję w porządny mały stosik na stole przy sofie
w saloniku.
Przez cały dzień była zamieć.
Śnieg dostał mu się za kołnierz płaszcza i do butów, kiedy szedł przez campus,
toteż zanim otworzył listy, zdjął z siebie marynarkę, buty i skarpetki, wytarł
nogi, włożył ranne pantofle i zmienił koszulę.
Któregoś dnia już przemókł po lunchu, drapało go w gardle i odczuwał jakieś
dziwne gorące pulsowanie w klatce piersiowej.
Może by usłuchać rady doktora Philipsa, wybrać się w sobotę do Nowego Jorku i
dać się zbadać doktorowi Prinzowi?
Po czym przypomniawszy sobie o wewnętrznym cieple po wypiciu szkockiej w czasie
wizyty Hazena poprzedniego wieczoru, nalał whisky z wodą bez lodu i upił łyk,
zanim wrócił do saloniku i sięgnął po listy.
Jeden z nich, sądząc po kopercie, był od Karoliny, drugi od Leslie, a trzeci
nie miał ani nadawcy, ani adresu zwrotnego.
Zazwyczaj listy od córki czytał z pobłażliwym uśmieszkiem na twarzy.
Były krótkie i narwane, najwyraźniej pisane w pośpiechu, i miały być po prostu
znakiem, że żyje, ma się znakomicie i kocha rodziców.
Nie napisała jednak do niego ani słowa od dnia, gdy usłyszał od pani Schiller o
listach znalezionych w suterenie w koszu na śmieci.
Jej list otworzył jako pierwszy.
Nie było w nim wzmianki o Romero.
Karolina donosiła, że się doskonale bawi, że wybrano ją Królową Zawodów w Dniu
Powrotu do Domu, na inaugurację sezonu koszykarskiego, że nawiązała przyjaźń z
dwiema intelektualistkami - jedną, która studiuje filozofię, i drugą, która z
całą pewnością będzie redagować szkolne pismo literackie na trzecim roku - że
trener od lekkoatletyki uważa, że gdyby się zgłosiła, mogłaby pokonać
dziewczynę, która zawsze wygrywa bieg na 220 jardów, że została zaproszona na
Święta Bożego Narodzenia do pewnej rodziny w Beverly Hills, ale się wykręciła,
bo już się nie może doczekać, kiedy zobaczy Mamę i Tatę.
Dostała pocztówkę z wieżą Eiffla w liście od Mamy i myśli, że to wielkie
poświęcenie ze strony Taty spędzać samotnie cały ten czas w ponurym Dunberry,
podczas gdy Mama wałęsa się po Paryżu.
Na końcu nad podpisem widniało pięć krzyżyków.
Było jeszcze postscriptum: Mama pisała, że wszyscy jesteśmy zaproszeni na
Gwiazdkę do domu pana Hazena w Easthampton, więc doszłam do wniosku, że to była
dziecinada z mojej strony to oświadczenie, że już nigdy tam nie pojadę.
Co było, to było i wcale nie straciłam na tym, że rąbnęłam tam głową w deskę
rozdzielczą.
W gruncie rzeczy zyskałam.
Nikomu nie przyszłoby do głowy wybrać mnie Królową Powrotu do Domu, gdybym nie
walnęła się w nos.
No, przynajmniej umie się trzymać swojej wersji, pomyślał Strand.
Za późno już było teraz - o ile w ogóle nie było za późno - dać jej do
zrozumienia, iż wie, że to nie o deskę samochodu uderzyła głową.
Odkładając list przypomniał sobie, że pani Schiller wspomniała o popularności
imienia Karolina w ostatnich latach.
Otworzył list od Leslie i zobaczył, jaki jest długi.

Strona 224

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Najdroższy - pisała Leslie - mam fantastyczne nowiny.
Jesteś teraz mężem bogatej kobiety.
Naturalnie relatywnie.
Wyobraź sobie, że sprzedałam pejzaż z wydm, który zaczęłam malować w Święto
Dziękczynienia w Easthampton.
Linda dotrzymała słowa i pokazała go na wystawie.
Został sprzedany jako pierwszy.
Ma to pewien związek z tym, że jego cena wynosiła tylko dwa tysiące dolarów
(2000 $ /// we frankach wydaje się to więcej), a wszystkie inne kosztowały od
pięciu tysięcy aż do niebotycznych sum.
Sprzedałam też akwarelę namalowaną w ciągu paru godzin w Mougins.
Linda mówi, że nie wierzyła, żeby można było wycisnąć coś nowego z takiego
tematu jak Riwiera, a mnie się to jakoś udało.
I jeszcze coś oszałamiającego - pan, który ją kupił, sam jest malarzem, znanym
malarzem we Francji, i zaprosił mnie do swojej pracowni.
Powiedział, że jeśli zechcę malować z natury, mogę to robić, podczas gdy on tam
pracuje.
Nie do wiary, prawda?
Czuję się jak jakaś niezamężna ciotka, która w wolnym czasie sobie haftuje i
nagle dowiaduje się, że jej hafty to dzieła sztuki.
Linda powiada, że jeśli będę kontynuować to, co ona nazywa "moim nowym stylem"
(ha, ha)!
, i pracować sumiennie, to na pewno urządzi mi wystawę w Nowym Jorku w przyszłym
roku.
Pracuję nad wielkim płótnem przedstawiającym dziedziniec, na który
zawędrowałam, ale na płótnie nie bardzo to wygląda na dziedziniec, raczej na
średniowieczny loch.
" Oświetlony nieziemskim światłem, jak u Balthusa*, tylko amerykańskiego" - tak
to określiła Linda, ale wiesz, jak ona przesadza.
Nigdy przedtem się tak nie czułam.
Wydaje mi się, że pędzel porusza się sam.
To nadzwyczaj dziwne i wspaniałe uczucie.
Może jest tu coś w powietrzu.
Myślę, że teraz wiem, dlaczego malarze muszą w pewnym momencie swojej drogi
życiowej przyjechać do Paryża, a im wcześniej, tym lepiej.
Gdybym tu przyjechała mając osiemnaście lat, nie sądzę, żebym dotknęła więcej
klawiszy fortepianu.
Jestem w takim nastroju, kochany, jakbym unosiła się w powietrzu, i z niechęcią
myślę o tym, że miałabym wyjechać wcześniej, niż muszę.
Linda sugeruje, żebyśmy zostały tu dłużej, niż planowałyśmy, i umówiły się z
tobą na spotkanie na lotnisku Kennedyego w dniu, kiedy masz przyjechać do
Russella.
Tak czy inaczej musisz w drodze przejeżdżać koło lotniska, a szczerze mówiąc,
dodatkowy okres pobytu z dala od Dunberry wzmocni mnie na tyle, by móc stanąć
twarzą w twarz z tym, co na mnie czeka po powrocie.
Wiem, że to brzmi egoistycznie, ale to tylko kilka dni i czyż ci to nie
przypomina Gauguina, który opuścił swoją rodzinę, by malować na wyspach Mórz
Południowych, co?
Oczywiście, jeśli życzysz sobie, żebym wróciła wcześniej, zadepeszuj.
Uspokoiłabym się, gdybyś tymczasem zdołał zrobić rodzinne porządki,
skontaktował się z dziećmi i ustalił, gdzie moglibyśmy się wszyscy zebrać na
Święta.
Mam nadzieję, że dbasz o siebie i tęsknisz za mną, tak jak ja za tobą.
Proszę, daj mi znać jak najszybciej, co zdecydowałeś.
Nie myśl, proszę, że ponieważ przyszła mi do głowy szalona myśl, że mam szansę
zostania dobrą malarką, stanę się złą żoną.
Gdybym musiała dokonać wyboru, wiesz, co bym wybrała.
Nie jestem Gauguinem.
Pozdrów ode mnie dzieci, kiedy będziesz z nimi rozmawiał.
Linda przesyła uściski, a ja wszystko, co mam.
Do Świąt.
Leslie.
Odłożył wolno list, próbując zorientować się w swoich uczuciach.
Rozpoznał wśród nich dumę, zazdrość i niejasne poczucie straty.
Jeśli gotowa jest porzucić muzykę, której poświęciła swoje życie, to jeszcze
bez czego się obejdzie?
Wyśle jej telegram z gratulacjami później, kiedy będzie miał czas na ułożenie
odpowiednio wesołego tekstu.

Strona 225

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Rozejrzał się dokoła.
Pokój wydał mu się nagle posępny, ot, obskurna kawalerska kwatera.
On z całą pewnością nie unosi się w powietrzu.
W zadumie rozerwał kopertę trzeciego listu.
Szanowny Panie Strand - przeczytał.
- Nie zamierzam zdradzić Panu swojego nazwiska.
Jestem żoną wykładowcy z wydziału biologii w collegeu, do którego uczęszcza
pańska córka, Karolina.
Jestem matką dwojga małych dzieci.
Przerwał na chwilę czytanie.
Pismo było drobne i staranne.
Grafolog potrafiłby bez wątpienia dużo powiedzieć o charakterze kobiety, która
napisała ten list.
Poczuł się trochę oszołomiony, więc siadł, wciąż trzymając w ręce list.
Pismo było bardzo drobne i odczytywał je z wysiłkiem.
Poszukał okularów i włożył je na nos.
Teraz litery zrobiły się wielkie, groźnie wielkie.
Mój mąż się w niej zakochał.
Jest to największa flirciara w szkole i amanci tłoczą się wokół niej jak głodne
zwierzęta.
Mąż mi oświadczył, że jeśli ona zechce, to on mnie rzuci.
Mieli jechać razem na Święto Dziękczynienia do Kalifornii, ale w ostatnim
momencie ona wybrała się z młodzieńcem z drużyny footballowej.
Przerzuca się z romansu w romans, jak słyszałam, jakkolwiek jedyny romans, o
którym wiem na pewno, bo mówił mi o nim mąż, to romans z nim.
W innych czasach wyrzucono by ją po miesiącu ze szkoły.
Teraz czasy się zmieniły i wychowawcy zrezygnowali z wszelkich pozorów
dyscypliny czy też zasad przyzwoitości, więc się na nią chucha i dmucha, a
ostatnio została wybrana Królową Dnia Powrotu na sezon koszykówki.
Teraz obiecała mojemu mężowi, że wreszcie wybierze się z nim do Kalifornii
podczas Świąt Bożego Narodzenia.
Doprowadzona jestem do tak żałosnego stanu, że mogę się tylko modlić, żeby raz
jeszcze go wykołowała.
Mój mąż zaniedbuje pracę, ignoruje mnie, prócz tych chwil, kiedy się kłócimy, i
nie dba o nasze dzieci.
Zarabia niewiele, bo jest tylko wykładowcą, ale wiem, że obsypuje ją
kosztownymi prezentami.
Wiem, że Pan sam jest profesorem i rozumie, jak łatwo można zniszczyć sobie
karierę przez niedbałość zawodową oraz otwarte naruszenie moralności.
Wiem również, jak może dziewczynie przewrócić w głowie, ku jej wiecznemu
później żalowi, atencja płci męskiej, kiedy po raz pierwszy znajdzie się z dala
od domu, a szczególnie wtedy, gdy jest tak młoda i ładna jak Pańska córka.
Nie mam pojęcia, co Pan wie o zachowaniu swojej córki i jak dalece dba o jej
przyszłość, ale ze względu na nią, na mnie i moją rodzinę, błagam, niech Pan
zrobi wszystko, co można, żeby sobie uświadomiła, jak jest okrutna i
nieodpowiedzialna, i żeby przywrócić mojego męża na łono jego rodziny.
List był nie podpisany.
Łono jego rodziny.
Przeczytał raz jeszcze to sformułowanie brzmiące niemal biblijnie.
Pomyślał o kościołach na prerii, o sobotnich wieczornych zgromadzeniach
modlitewnych.
Wiedział jedną rzecz, której nie wiedział nauczyciel biologii - że zostanie
wykołowany na Gwiazdkę tak jak na Święto Dziękczynienia.
Wesołych świąt.
Otworzył dłoń i list sfrunął na podłogę.
Mimo gołoledzi, śniegu i mrozów nocy powszedni chleb utrapień przez sześć dni w
tygodniu dostarcza do naszych drzwi wierna Służba Pocztowa Stanów Zjednoczonych.
Dzięki ci, Boże, za niedziele.
Nauczyciel biologii, myślał.
On sam był nauczycielem historii, a Leslie, jego uczennica w wieku Karoliny,
wstydliwa i piękna siedziała w pierwszej ławce i on jej pożądał.
Czy powinien czuć się winny?
Przynajmniej odczekał rok po ukończeniu przez nią szkoły, potem odwiedził ją w
mieszkaniu jej rodziców z zamiarem ożenku.
Ale nauczyciel biologii też zapewne miał na myśli małżeństwo.
Co można powiedzieć córce?
I kto ma to powiedzieć?
Nie ojciec, pomyślał, absolutnie nie ojciec.

Strona 226

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Leslie?
Domyślał się, co powie Leslie: "Ona jest dorosłą dziewczyną.
Niech sama załatwia swoje problemy.
My byśmy tylko całą sprawę pogorszyli.
Nie zamierzam zakłócać dobrych stosunków ze swoją córką dla jakiegoś jurnego,
głupiego, prowincjonalnego nauczyciela biologii".
Gdyby pokazał Leslie ten list, pewno orzekłaby, że kobieta o takim charakterze
pisma skazana jest na utratę męża.
Eleonora?
Eleonora powiedziałaby Karolinie: "Rób, co chcesz".
Eleonora zawsze tak właśnie postępowała.
Jimmy?
Może.
On był jej najbliższy wiekiem, poruszał się w nurtach tej samej generacji,
zachowywał się opiekuńczo wobec siostry.
Ale w związku z tą trzykrotną mężatką, trzydziestopięcioletnią piosenkarką
Karolina prawdopodobnie by go wyśmiała, gdyby podjął kwestię moralności.
Mimo wszystko trzeba by spróbować z Jimmym.
Wypił whisky.
Nie pomogła mu ani na drapanie w gardle, ani na gorące ukłucia bólu w płucach.
Wstał, podszedł do telefonu.
Wykręcił numer doktora Prinza w Nowym Jorku.
Doktor Prinz oświadczył, że dzwoni w samą porę.
Przyjmie go o jedenastej przed południem w sobotę.
Będzie musiał złapać ranny pociąg.
Następnie zadzwonił na nowojorski numer Jimmyego.
Przynajmniej raz Jimmy był w domu.
- Jimmy - powiedział.
- Muszę być w Nowym Jorku w sobotę rano.
Czy moglibyśmy zjeść razem lunch?
Mam z tobą do pogadania.
- Och, tato - rzekł Jimmy.
- Tak mi przykro, ale w sobotę rano muszę jechać do Los Angeles.
Interesy.
Chciałbym się z tobą zobaczyć.
Czy mógłbyś przyjechać na kolację w piątek wieczorem?
Tylko umówione spotkania z synami, pomyślał Strand.
- Kończę zajęcia w piątek o trzeciej - oznajmił.
- Mogę przyjechać do Nowego Jorku na szóstą.
Będę jednak musiał zanocować.
Mam wizytę u lekarza w sobotę rano.
- Coś złego?
- W głosie Jimmyego pojawiło się natychmiast zaniepokojenie.
- Nie.
To rutynowe badanie.
- Poczuł, że zbiera mu się na kaszel, ale udało mu się opanować.
- Czy możesz mi załatwić hotel?
- Niedaleko mnie jest Westbury.
To jest na Madison Avenue, koło Siedemnastej Ulicy.
Zarezerwuję ci tam pokój.
- Wygląda to na drogi hotel.
- Wstąpili tam z Leslie do baru na drinka tego popołudnia, kiedy byli w pobliżu
muzeum.
To zbyt luksusowy lokal jak dla niego.
Inni pijący w barze byli ludźmi tej samej kategorii co goście na przyjęciach,
na które zabierał ich Hazen w Easthampton.
- Nie szkodzi - rzucił lekkim tonem Jimmy.
- Ja płacę.
- Mogę się zatrzymać w jakimś tańszym hotelu.
- Daj spokój, papciu.
Jestem przy forsie.
Dziewiętnaście lat, pomyślał Strand, i jest przy forsie.
On, kiedy miał dziewiętnaście lat, mieszkał w YMCA.
- No dobrze - powiedział - jeśli nie zbankrutujesz z tego powodu.
- Zarezerwuję apartament dla nowożeńców.
- Oblubienica jest w Paryżu.
Oszczędzaj pieniądze.
Jimmy się roześmiał.

Strona 227

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Wiem, że jest w Paryżu.
Przysłała mi pocztówkę.
Mona Liza z Luwru.
Przypuszczam, że chciała mi przypomnieć, że jest moją matką.
I że sztuka nie ogranicza się do gry na gitarze elektrycznej.
Wstąpię po ciebie do hotelu.
Mówi tak, jakby był co najmniej o trzydzieści lat starszy, pomyślał Strand
odkładając słuchawkę.
Poszedł do kuchni i przygotował sobie następnego drinka.
Jeśli pierwszy zrobił mu dobrze, to może dwa drinki okażą się podwójnie
skuteczne.
Francuska restauracja, do której zabrał go Jimmy, była spokojnie elegancka,
olśniewała śnieżnobiałymi obrusami i wielkimi kompozycjami z ciętych kwiatów.
Kierownik sali łasił się do Jimmyego, kiedy ten przedstawił swego ojca.
Strandowi jednak wydawało się, że uchwycił przelotny błysk dezaprobaty w jego
oczach.
Idąc za kierownikiem sali do stolika obok Jimmyego - szczupłego i nieskalanego
w ciemnym garniturze, wąskim w talii, który wyglądał, jakby uszyty został we
Włoszech - zdawał sobie sprawę ze swej nie wyprasowanej starej twcedowej
marynarki, nadmiernie luźnego kołnierzyka, workowatych flanelowych spodni.
Kiedy rzucił okiem na ceny w karcie, ogarnęło go przerażenie.
Przeraził się też, gdy spytał w recepcji hotelowej o cenę zarezerwowanego dla
niego pokoju.
- Pański syn wziął to na siebie - odparł recepcjonista.
- Wiem - rzekł Strand.
Zmęczyła go podróż do Nowego Jorku.
Pociąg był zatłoczony i przegrzany, a jedyne wolne miejsce, jakie znalazł,
znajdowało się w wagonie dla palących, na dodatek siedzący obok pasażer ćmił
papierosa za papierosem i tylko popatrywał z ciekawością na Stranda, kiedy ten
dostawał ataków kaszlu.
- Wiem, że mój syn wziął to na siebie - powiedział recepcjoniście.
- Po prostu chciałbym wiedzieć, ile kosztuje.
Recepcjonista podał mu cenę i Strand wewnętrznie jęknął myśląc: za rok mój syn
będzie też najmłodszym bankrutem w Stanach Zjednoczonych.
Kiedy pół godziny później zjawił się Jimmy, ojciec nie zmył mu głowy za
rozrzutność.
W gruncie rzeczy nie miał czasu, żeby w ogóle coś mu powiedzieć.
- Jesteśmy spóźnieni - oznajmił Jimmy zaraz po słowach powitania.
- Papciu, wyglądasz świetnie.
Joan zaprosiła nas na drinka.
To zaraz za rogiem.
Ona chce cię poznać.
- Po co?
- spytał kwaśno Strand, zirytowany spóźnieniem syna.
Pewny był, że Joan to imię trzydziestopięcioletniej przyjaciółki Jimmyego czy
też jak by ją nazwać.
- Może chce zobaczyć jabłoń, z której spadło jabłko.
- Czy ta pani zje z nami kolację?
- W jej obecności nie mógłby przy stole podjąć sprawy Karoliny i tego
nauczyciela biologii.
- Nie - odparł Jimmy, popędzając go do wyjścia z hotelu - tylko wypije drinka.
Musi się zapakować przed jutrzejszą podróżą.
- Podróżą?
Dokąd się wybiera?
- spytał Strand, choć wiedział.
- Do Kalifornii - rzucił z nonszalancją Jimmy.
- Ze mną.
Ona nie cierpi jeździć sama.
Nie może dać sobie rady.
Kiedy Strand został przedstawiony Joan Dyer w jej efektownym, całym urządzonym
na biało apartamencie na dwudziestym pierwszym piętrze, z widokiem na Rzekę
Wschodnią, pomyślał, że wygląda ona na osobę, która poradzi sobie ze wszystkim,
włącznie z pożarem, powodzią, klęską głodu i operacjami finansowymi.
Była to kobieta wysoka, chuda jak patyk, bez biustu, o olbrzymich, dzikich
ciemnych oczach mocno podkreślonych fioletowym tuszem.
Była boso, miała żółtawe wykręcone na zewnątrz palce u nóg i przezroczystą jak
gaza czarną piżamę, przez którą dostrzegł różowy poblask fig.
Nie ujęła wyciągniętej ku niej ręki Stranda, lecz spytała głębokim, mocnym,

Strona 228

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

niemal męskim głosem: - Masz coś przeciwko temu, że pocałuję ojca?
- Po czym objęła go i pocałowała w policzek.
Owiała go fala ciężkich perfum.
Cokolwiek zje na kolację, będzie musiał to mocno przyprawić korzeniami, żeby
pokonać zapach, który przylgnął mu do ubrania.
Wiedział też, że zanim gdziekolwiek pójdzie, będzie musiał zetrzeć z policzka
purpurową szminkę.
Wszystko to odbywało się przy drzwiach, które Joan Dyer otworzyła sama.
Potem wprowadziła ich do olbrzymiego salonu i Strand ujrzał Solomona obok
krzesła, z którego wstał na ich powitanie.
- Cześć, Allen - rzekł Solomon.
- Cześć, Jimmy.
- Kiedy powiedział "Jimmy", w jego głosie pojawił się ostry ton, co nie uszło
uwagi Stranda.
- No cóż - dodał.
- Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, Joan.
Oboje będziecie żałować tego, co robicie.
Joan leniwie i ze wzgardą machnęła ręką w jego kierunku.
Jej paznokcie, długie i drapieżne, pomalowane też były na purpurowo.
- Herbie, zaczynasz mnie nudzić - oznajmiła.
Solomon wzruszył ramionami.
Twarz miał bardzo opaloną, włosy wydawały się niemal białe przy mocnej
opaleniznie czoła.
Stranda korciło, żeby go zapytać, gdzie w grudniu znalazł słońce w Nowym Jorku,
ale wyraz jego twarzy nie zachęcał do towarzyskiej konwersacji.
A i na twarzy Jimmyego malował się ten uparty wyraz, dobrze znany Strandowi od
momentu, kiedy syn ukończył osiem lat.
- Allen - zwrócił się do niego Solomon.
Głos miał teraz łagodny i przyjazny.
- Jeśli zostajesz w mieście, czy moglibyśmy zjeść jutro lunch?
- Z przyjemnością - odparł Strand.
- U Sardiego.
O pierwszej - zaproponował Solomon.
- To obok mojego biura.
Zachodnia Czterdziesta Czwarta Ulica.
- Wiem, gdzie to jest.
- Zamówię stolik.
- Solomon wyszedł, nie spojrzawszy nawet na Joan Dyer i Jimmyego i nie mówiąc
do widzenia.
- Statki mijające się w nocy - rzekła Joan Dyer, gdy usłyszeli odgłos
zamykanych drzwi frontowych.
Posłała purpurowy uśmiech Strandowi.
- A teraz, czy mogę panu zaproponować drinka?
Muszę ostrzec jednak, że to koktajl z soku marchewkowego i selerowego.
Nie mam zamiaru truć moich gości alkoholem i papierosami.
- Dziękuję, nie jestem spragniony - odparł Strand, w jakimś sensie uspokojony
co do towarzyszki swojego syna, którą, z powodu jej zawodu, automatycznie
podejrzewał o to, że co najmniej nałogowo pali marihuanę.
Kobietę pijącą nałogowo sok z marchewki trudno uważać za niebezpieczną dla
młodego człowieka takiego jak Jimmy.
- Niech pan siada - zapraszała Joan Dyer.
- Chciałabym dobrze się panu przyjrzeć.
Jimmy tak wiele o panu mówił.
Ma pan cudownego syna - dodała, kiedy Strand siadł na miękkim, niskim białym
tapczanie, zapadając się niemal aż do podłogi i zastanawiając, czy przy
wstawaniu z niego nie będzie potrzebował pomocy.
- W naszym zawodzie młodzi ludzie to zazwyczaj zbiegli z domu smarkacze,
niedojrzali, niechętnie nastawieni do rodziców, zapoznani geniusze.
Patrzeć na was dwu razem to jak zaczerpnąć świeżego powietrza.
Naprawdę tak myślę, panie Strand.
- Joan - powiedział Jimmy z powagą - skończ z tym wciskaniem kitu.
Rzuciła Jimmyemu zbolałe spojrzenie, po czym uśmiechnęła się swoim mrocznym
uśmiechem do Stranda i mówiła dalej, jak gdyby Jimmy jej nie przerwał.
- Z pańskiego wyglądu, panie Strand, sądzę, że Jimmy musiał odziedziczyć po
panu swoją inteligencję, swoją osobowość.
Od pierwszego momentu, kiedy go ujrzałam, zaznałam uczucia spokojnego zaufania,
uczucia, że wreszcie znalazłam mężczyznę, dziecko, jeśli chodzi o lata, niemniej
jednak mężczyznę, na którym mogę polegać, którego sądy zarówno w kwestiach

Strona 229

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

osobistych, jak w profesjonalnych są intuicyjnie słuszne.
To, co powiedziałam, -wyjaśnia niefortunną małą scysję między Herbieem a nami,
której był pan dopiero co świadkiem.
Jestem pewna, że Jimmy poinformuje pana ze wszystkimi szczegółami.
A teraz, jeśli mi pan wybaczy, muszę skończyć pakowanie.
Jutro skoro świt jedziemy na lotnisko, więc proszę, niech pan nie zatrzymuje
mego kochanego Jimmyego zbyt długo dziś wieczorem.
I mam nadzieję, że wkrótce odwiedzi pan nas w Kalifornii wraz ze swoją piękną
żoną, której fotografię Jimmy mi pokazywał.
Co za szczęśliwa rodzina.
Ja byłam przybłędą, dzieckiem przerzucanym od jednego nieczułego krewnego do
drugiego, więc potrafię docenić rodzinę...
- Do diabła, Joan - wtrącił Jimmy - twój ojciec wciąż jest właścicielem połowy
Teksasu, a matka ma stajnię wyścigową.
- Jestem duchowym przybłędą - wyjaśniła z godnością.
- To dlatego słuchacze reagują tak uczuciowo na mój śpiew.
Przemawiam do samotnej amerykańskiej duszy.
- Zbliżyła się do Stranda, podskoczyła z gracją i pocałowała go w czoło.
- Dobranoc, drogi ojcze - rzekła i wypłynęła z pokoju.
Strand usiłował wstać z tapczana, więc Jimmy podszedł, podał mu rękę i
pociągnął w górę.
- Co to wszystko znaczy?
- spytał syna.
- To był jeden z jej występów - odparł Jimmy.
- Nigdy nie wiadomo, którym cię poczęstuje.
Przybłęda, wielka dama, anarchistka, mała sepleniąca dziewczynka z szarfą,
kobieta fatalna, Matka Ziemia...
cokolwiek zechcesz - powiedział szczerząc zęby w uśmiechu - wszystko ma w swoim
repertuarze.
I nie bierz zbyt na serio tego soku z marchewki.
Pytała mnie, czy ty pijesz, a ja zapewniłem, że nie, wobec tego na ten wieczór
zrobiła z siebie zbzikowaną higienistkę.
Kiedy ją zobaczysz następnym razem, dość prawdopodobne, że będzie rozrabiać po
pijaku.
Jeśli tego potrzebuje, żeby śpiewać jak anioł, a tak śpiewa, to trzeba jedynie
siąść wygodnie i bawić się tym przedstawieniem.
Chodź, papciu, idziemy na kolację.
Umieram z głodu.
Restauracja była niedaleko, więc poszli na piechotę.
Po drodze Strand zapytał syna, co się stało Solomonowi, ale Jimmy wzruszył
ramionami i oznajmił, że to długa historia i opowie ją przy kolacji.
Kiedy siedli przy stoliku, do którego zaprowadził ich kierownik sali, Jimmy
zamówił martini.
W pewnych lokalach, jak wiedział Strand, Jimmy musiałby się wylegitymować, żeby
dostać drinka.
Ale nie tutaj.
Jimmy spytał, czy chce się czegoś napić.
Strand potrząsnął przecząco głową.
Druga whisky wypita tamtej nocy trzech listów przyprawiła go o ból głowy i od
tej pory nie pił.
- Teraz - powiedział, kiedy już zamówili kolację, a Jimmy popijał swoje martini
- o co chodziło panu Solomonowi?
Jimmy bębnił niecierpliwie palcami w obrus na stoliku.
- O nic takiego.
Popsuł mu się humor, bo my go zostawiamy.
Przeżyje to.
- My?
To znaczy kto?
- Joan i ja.
Skończył jej się kontrakt i ma lepszą ofertę.
Na wybrzeżu.
Drugi mąż ma tam firmę muzyczną i znowu są przyjaciółmi.
To oznacza kupę forsy.
Dla nas obojga.
Dwa razy tyle, ile mi płaci Solomon, i udział w zyskach, a to z taką babką jak
słodka Joan może oznaczać miliony.
Ona się nie ruszy beze mnie.
Miała już zresztą rozstać się z Herbieem, zanim przyszedłem...

Strona 230

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- On mi mówił, że zamierzał ją wyrzucić.
Zanim ty się pojawiłeś na horyzoncie.
- Tak?
- spytał lekkim tonem Jimmy.
- Tak czy inaczej związała się ze mną.
Mamy identyczne odczucia.
Nie zaśpiewa nawet do-re-mi, jeśli ja się na to nie zgodzę.
Ten drugi mężuś jest młody, on wie, co lubią smarkacze, a to dzisiaj
dziewięćdziesiąt dziewięć procent w interesie.
Nie tak jak stary Herbie.
Fala go zmyła.
Wyrzuciło go na brzeg, choć on nie chce tego przyznać.
- Był bardzo dobry dla ciebie.
- Chodziło o kapitał w banku.
Nic mu nie jestem dłużny.
Wdzięczność w interesach to tak jakbyś włożył facetowi nóż do ręki i uczył go,
jak ma ci poderżnąć gardło.
Lubię starego pierdołę, ale interesy są interesami.
- Jimmy zamówił drugie martini.
- Joan i ja zamierzamy pracować na własny rachunek.
Mamy już kredyt i nazwisko bez wkładania moniaków.
I jestem sam sobie szefem.
Koniec z bieganiem niczym chłopiec na posyłki, kiedy staremu Herbie przyjdzie
do głowy, że chciałby wywiedzieć się o jakiegoś nowego piosenkarza country w
Nashville czy w Peorii.
Ty i mama możecie przyjechać do Beverly Hills i popływać sobie w moim basenie.
Strand zmierzył syna surowym wzrokiem.
- Jimmy, wszystko to moim zdaniem jest wstrętne - rzekł.
- Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem...
wstyd mi za ciebie.
- Papciu, nie każdy może być rycerzem Okrągłego Stołu jak ty.
Camelot jest kaput, nawet jeśli wieść o tym nie dotarła jeszcze do Dunberry -
rzekł Jimmy bez złości.
- No, ale mówiłeś przez telefon, że chcesz ze mną pogadać.
O czym?
- O niczym - odparł krótko Strand.
- Zmieniłem zdanie.
Chciałem, żebyś coś dla mnie zrobił.
I dla rodziny.
Teraz widzę, że pomyliłem się w wyborze.
- Wstał.
- Dokąd idziesz?
- Wychodzę.
- Za chwilę podadzą kolację.
Siadaj.
- Nie jestem głodny.
- Nie chcesz nawet mojego adresu w Kalifornii?
- W głosie Jimmyego pojawił się płaczliwy ton, który przypomniał Strandowi
czasy, gdy syn był mały, upadł, rozbił sobie kolana i przybiegał do domu, żeby
go pocieszyć.
- Nie, Jimmy.
Nie chcę twojego adresu.
Dobranoc.
- Strand przeszedł przez restaurację kierując się do szatni.
Dostał swój płaszcz, wkładając go obejrzał się i zobaczył, że Jimmy zamawia
trzecie martini.
Wyszedł na dwór i idąc zimnymi ulicami pokonał odległość kilku przecznic do
Westbury.
Wsiadł do windy, pojechał do swojego pokoju i w ciemnościach położył się do
łóżka.
Zanim zasnął, dwa razy dzwonił telefon, ale go nie odebrał.
Wśród rzeczy z tego wieczoru, których żałował, był fakt, że musiał pozwolić
synowi na zapłacenie za pokój w hotelu - nie miał przy sobie tyle pieniędzy,
żeby samemu uregulować rachunek.
Rozdział 20.
Doktor Prinz nie miał poważniejszej niż zwykle miny, kiedy siedział za swoim
biurkiem po zrobieniu elektrokardiogramu, zbadaniu ciśnienia, testu stresowego,
prześwietleń.

Strona 231

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Strand potraktował to jako dobry znak.
- No więc, doktorze?
- spytał.
- Wszystko jest w najlepszym porządku - odparł doktor Prinz - o ile to można
powiedzieć.
Ciśnienie krwi wciąż trochę za duże, choć nie budzące niepokoju.
Ale...
- przerwał.
- Ale co?
- Nie podoba mi się twój wygląd.
Twoja cera, coś w oczach.
Gdybym cię nie widział, gdybym był jednym z tych wybitnych specjalistów, którzy
nigdy nie oglądają pacjenta i opierają się wyłącznie na prześwietleniach i
rezultatach badań, powiedziałbym, że jak na człowieka w twoim wieku, który ma za
sobą ciężki zawał serca, jesteś w zadziwiająco dobrym stanie.
Nie jestem jednak wybitnym specjalistą.
Jestem biednym, starym lekarzem omnibusem, a ty moim przyjacielem i widywałem
cię w lepszej formie.
Strand się roześmiał.
- Ja też cię widywałem w lepszej formie - zauważył.
- Pewno, że tak.
Tylko że ja nie jestem twoim pacjentem, a ty jesteś moim.
Badania tego nie wykazują, ale domyślam się, że źle sypiasz...
- Trafny domysł - potwierdził Strand.
- I że żyjesz w jakimś napięciu...
- Doktor Prinz spojrzał na niego bystro, jakby chciał go zaskoczyć i skłonić do
wyznania.
- W pewnym stopniu.
- Nie chcę mówić jak jeden z tych szarlatanów, co to zapisują środki
uspokajające, kiedy tylko paniusia z towarzystwa się zdenerwuje, że nie
zaproszono jej na przyjęcie - rzekł Prinz - myślę jednak, że umiarkowana dawka
librium, dwa lub trzy razy dziennie, mogłaby ci dobrze zrobić.
Roczny urlop nad morzem zrobiłby lepiej, choć nie sądzę, żeby w twoim przypadku
była to rzecz prawdopodobna.
- Nieprawdopodobna - przyznał sucho Strand.
Prinz napisał coś w receptariuszu i przesunął receptę po biurku.
- Zrealizujesz ją i zobaczymy, czy coś pomoże.
Mam wrażenie, że to zmęczenie.
Może zmęczenie psychiczne, a może coś innego.
Jak przyjdziesz następnym razem, może zrobimy jeszcze pewne badania tarczycowe.
Między gruczołem tarczycy a móżdżkiem istnieje niekiedy dziwna zmowa.
No cóż...
- westchnął - tej soboty cudów nie będzie.
- Jeszcze jedna rzecz - odezwał się Strand z zażenowaniem.
- Sprawy łóżkowe...?
Prinz spojrzał na niego z ukosa, pierwszy prawdziwy błysk współczucia,
przemieszany zapewne z rozbawieniem, zza okularów.
- Nie ma na to recepty - odparł.
-Może cię to zabić, ale może sprawić, że poczujesz się jak dwudziestoletni bek.
Powiedz Leslie, że brakuje mi naszego smyczkowego trio.
- Dziękuję za wszystko.
- Strand wstał, Prinz uniósł się również z miejsca i odprowadził go do drzwi
gabinetu.
- Nawiasem mówiąc, jak tam twój przyjaciel Hazen?
- Przyjazny.
- Doktor Prinz musiał być bardzo zajęty przez ostatni miesiąc i nie czytał "New
York Timesa".
- Rządzi tym krajem jak zawsze.
Prinz pokiwał głową.
- Nie życzyłbym sobie mieć go jako pacjenta.
On jest jednym z takich facetów, co to jak mu powiem, że ma jakąś chorobę, to
do następnej wizyty u mnie przeczyta całą literaturę na ten temat i wygłosi mi
wykład, dlaczego ją ma i dlaczego moja kuracja jest przestarzała o pięćdziesiąt
lat.
I zmusi mnie do wezwania dwunastu specjalistów ze szpitala Johna Hopkinsa, z
Kalifornii i Teksasu na konsylium.
A jednak...
- roześmiał się - ...bogaci rzeczywiście żyją dłużej niż my.

Strona 232

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Dbaj o siebie, Allen.
- Otworzył drzwi gabinetu przed Strandem.
- I umiarkowanie we wszystkim.
Recepta Prinza na długie i umiarkowanie szczęśliwe życie.
Poszedł do centrum wzdłuż Central Park West niosąc swoją małą torbę podróżną,
bo wymeldował się z hotelu.
Dzień był miły, blade słońce sprawiało, że nagie gałęzie drzew w parku rzucały
koronkowe desenie na pożółkłą trawę.
Poczuł niezwykłe podniecenie wywołane wolnością.
Nie ma żadnych obowiązków, którymi musiałby się przejmować, prócz tego, by
dożyć swojego pierwszego wykładu w poniedziałek, i wędruje sobie przez rodzinne,
kochane miasto przy znośnej pogodzie, wśród dzieci wypuszczonych z klas
szkolnych, starszych rowerzystów w kolorowych strojach zmierzających do parku,
zadowolonych parek o spokojnych weekendowych twarzach, udających się
niespiesznie na lunch.
Wystawiono mu świadectwo zdrowia, co najmniej warunkowe.
Można by to nazwać remisem w meczu ze śmiercią.
Później odbędzie się mecz rewanżowy, ale południe w Nowym Jorku nie opodal
wfelkiego parku w świetle słońca to zbyt przyjemna pora i miejsce, żeby o tym
myśleć.
Musiał się zatrzymać, żeby pozwolić przejechać przez aleję na ścieżkę dla
jeźdźców rocie dzieci dosiadających z bardzo poważnymi minami koni, co sprawiło
mu dodatkową przyjemność.
Minął ulicę, przy której mieszkała Judyta Quinlan.
Pomyślał, czy jest teraz w swoim studio, i zaczął się zastanawiać, co też może
robić.
Myje włosy, słucha muzyki, przygotowuje się do wyjścia na matinee?
Przeczytał w końcu list od niej, kiedy wrócił ze szpitala.
Proszę wyzdrowiej - napisała - a jeśli czegoś potrzebujesz, może jakichś
książek albo plotek ze szkoły, albo przyjaciela, który by ci czytał, daj mi
znać.
Nie odpowiedział na ten list i teraz czuł wyrzuty sumienia.
Niemal się zatrzymał, by wrócić na tę ulicę i zadzwonić do jej drzwi.
Jeśli jednak zamierzał iść na piechotę do Sardiego i dotrzeć tam na pierwszą na
spotkanie z Solomonem, nie będzie miał czasu dla Judyty Quinlan.
Myśląc o niej uświadomił sobie, że brak mu jej podbiegania, by dotrzymać mu
kroku po szkole, i tych filiżanek kawy wypijanych wspólnie w kafejce w drodze do
domu.
Niemal się zaczerwienił przypomniawszy sobie ten jeden raz, kiedy poszedł na
górę do jej mieszkania, a ona poczęstowała go alkoholem, rozpięła mu koszulę i
położyła dłoń na piersi.
Uczucie lekkiego mrowienia zmusiło go do uśmiechu, a młoda kobieta idąca w
przeciwnym kierunku uśmiechnęła się słodko w odpowiedzi.
Z galanterią dotknął kapelusza.
Uśmiechnęła się szerzej widząc ten gest, on zaś poszedł dalej bardziej
sprężystym krokiem, jakkolwiek zbliżając się do restauracji, w której miał się
spotkać z Solomonem, żałował, że się z nim umówił.
Nie miał dziś ochoty na rozmowę o swoim synu.
Podczas lunchu Solomon nie wspomniał o Jimmym.
Pytał o Leslie, Karolinę, Eleonorę i jej męża, zagadnął z troską o zdrowie
Stranda i powiedział mu o swoim przyjacielu, sześćdziesięciolatku, który miał
jeszcze cięższy zawał niż on, a teraz gra dzień w dzień w tenisa, trzy sety.
W odpowiedzi na zapytanie Stranda o opaleniznę wyjaśnił, że wrócił właśnie z
Kalifornii, gdzie spędził tydzień wylegując się na słońcu przy basenie w hotelu
w Beverly Hills w oczekiwaniu na to, aż pewien piosenkarz zdecyduje się na
dobicie interesu.
Interesu nie dobito, ale opalenizna warta była tej wycieczki.
Poważnie mówił tylko wtedy, gdy rozmawiali o Hazenie.
Solomon bez wątpienia był równie zajęty jak doktor Prinz, mimo to znalazł czas,
by czytać gazety.
Zadzwonił do Hazena, żeby spytać, czy mógłby coś zrobić, on też miał wielu
znajomych w Waszyngtonie.
Hazen jednak zapewnił go, że wszystko już poszło w zapomnienie i nie ma się
czym martwić.
- Nie jestem tego taki pewien - powiedział Solomon do Stranda.
- Jeden mój przyjaciel pracuje dla waszyngtońskiego biura UP1 i mówi, że coś
się szykuje, choć jeszcze nie wie co.
Martwię się o Russella.

Strona 233

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Mierzą w jego najczulsze miejsce i w rzecz będącą jego dumą, w jego reputację.
Przy tym wszystkim, co widział i zrobił, nigdy jednak, przez całe życie, nie
musiał o to walczyć, więc może wpaść w pułapkę.
Próbowałem sugerować, żeby poszedł do tego prawnika, który pomógł mnie i pewnym
moim przyjaciołom wyplątać się z mętnych sprawek takich jak jego, z procesów o
plagiaty, wątpliwych złamań umowy, z oszczerstw i zniesławień, wstawiania
fałszywych nazwisk na listę płac, nieprawdziwych zeznań podatkowych, krętackiej
księgowości, szantaży, przekupywania urzędników związkowych.
Niezbędna odwrotna strona prawa, skądinąd umożliwiająca kręcenie się koła
interesów.
Kiedy jednak wymieniłem nazwisko tego faceta, on tylko prychnął i oświadczył,
że nie będzie brudził sobie rąk takim krętaczem.
- Solomon pokiwał ze smutkiem głową.
- Może się pewnego ranka obudzić i stwierdzić, że został załatwiony, jeśli nie
na sali sądowej, to na pierwszej stronie "New York Evening Post", nawet jeśli
nie zrobił naprawdę niczego niezgodnego z prawem.
- Czy myślisz, że on zrobił coś niezgodnego z prawem?
- spytał Strand.
Solomon uśmiechnął się do niego jak do łatwowiernego dziecka.
- Allen - powiedział - jesteś historykiem.
Czy w całej naszej historii, w historii całego świata, można znaleźć potężnego,
ambitnego człowieka, który by nie...
hm...
nagiął tu i ówdzie prawa, powodowany dumą, poczuciem moralnej racji, religią,
zniecierpliwieniem z powodu biurokracji, pragnieniem uznania, czym zresztą
chcesz?
Moja żona żartobliwie nazywa moje przedsiębiorstwo kopalnią króla Solomona.
Czy myślisz, że doszedłbym do tego wszystkiego, gdybym trzymał się pedantycznie
przepisów?
- Czy twoim zdaniem Hazen wpakował się w taką sytuację, w której Departament
Sprawiedliwości ma prawo go ścigać?
- Sugeruję, że to jest możliwe - potwierdził z powagą Solomon.
- Gdybyś zdołał przekonać Russella, by posłuchał mojej rady co do tego
adwokata, o którym mu wspomniałem, wyświadczyłbyś mu wielką przysługę.
- On uważa mnie za roztargnionego profesora o umysłowości starej panny
bibliotekarki.
Czy sądzisz, że mnie posłucha?
- Nie.
- Solomon się roześmiał.
Pili właśnie kawę i Strand zauważył, że nastrój Solomona uległ nagłej zmianie i
że popatruje na niego niepewnie, jakby podejmując jakąś decyzję.
- Szczerze mówiąc, Allen - odezwał się w końcu Solomon - nie zaprosiłem cię na
lunch po to, żeby rozmawiać o Russellu Hazenie.
Czy mówiłeś z Jimmym?
Oto nadchodzi burza, pomyślał Strand dodając sobie odwagi.
- Tak - rzekł - wczoraj wieczorem.
- Czy mówił ci" że odchodzi ode mnie?
- Tak.
- Czy powiedział dlaczego?
- Powiedział.
- Starał się, żeby jego głos brzmiał neutralnie.
- Wydaje się w gruncie rzeczy, że chce poprawić swoją pozycję.
- Wiedział, że wbrew sobie usiłuje bronić syna.
- Poprawić swoją pozycję - powtórzył w zadumie Solomon.
- Przypuszczam, że można to tak określić.
Chwilowo.
- To osobliwa kobieta, najdelikatniej mówiąc - dodał Strand.
- Myślę, że go zahipnotyzowała.
- Obawiam się, że jest odwrotnie, Allen.
To ona została zahipnotyzowana.
Oczywiście, sprawy łóżkowe grają tu swoją rolę.
Porzucał ją każdy, kto się do niej zbliżył, a Jimmy zagrywa, że jest w niej
bardzo zakochany.
- Zagrywa?
- Allen, widziałeś tę panią - tłumaczył cierpliwie Solomon.
- Czy kiedykolwiek zakochałbyś się w niej?
- Nie mam dziewiętnastu lat - odparował Strand, zdając sobie sprawę ze słabości
tego argumentu.

Strona 234

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To pomysł Jimmyego - wyjaśnił Solomon.
- Tyle mi oznajmił.
Przyszedł do mnie przed miesiącem i złożył propozycję: ich własny znak firmowy,
udział w zyskach, z mojej strony nie będzie ingerencji w kwestii wyboru
materiałów, dat koncertów, towarzyszących orkiestr, całego tego interesu.
Całkiem fajnie jak na dziewiętnastolatka, którego wziąłem jako ucznia przed
kilkoma miesiącami, żeby sprawić przyjemność przyjacielowi.
Oświadczył, że daje mi miesiąc, do chwili wygaśnięcia jej kontraktu, na
przemyślenie tej propozycji.
Jeśli powiem "nie", on mi ją zabierze.
Dyer to nasza najbardziej kasowa piosenkarka, powiedziałem jednak "nie".
Mogę od czasu do czasu trochę szantażować - Solomon uśmiechnął się blado - ale
nie ugnę się wobec szantażu.
Oznajmiłem, że wyrzucam go z pracy.
Wtedy Dyer zaczęła urządzać takie histerie, a była właśnie w samym środku sesji
nagraniowej, która trwałaby najmniej trzy tygodnie nawet w normalnych warunkach,
że musiałem zatrzymać Jimmyego jeszcze na miesiąc.
Teraz już odszedł.
Chciałem się po prostu upewnić, czy wiesz dlaczego.
- Dziękuję - rzekł Strand smutnym głosem.
- Mam nadzieję, że nie wpłynie to na twoje przyjazne uczucia wobec mnie.
- Nie wpłynie - zapewnił Strand, choć wiedział swoje.
- Biznes muzyczny to brutalny proceder - dodał Solomon.
- Niekiedy bezlitosny.
A ludzie, szczególnie młodzi ludzie, myślą, że mogą tak sobie odejść, z nikim
się nie licząc, ignorując wszystkie zasady.
Mylą się.
Obawiam się, że i twój Jimmy nie jest i nigdy nie będzie wystarczająco mocny,
żeby tak wcześnie robić sobie wrogów.
Przez krótki okres będzie sławny, Allen, ale potem zacznie się zjazd i Jimmy
już się nie zatrzyma.
Wcale się z tego powodu nie raduję.
W gruncie rzeczy smucę się, bo wiem, że moja przepowiednia się sprawdzi.
Ta pani jest groźna, to bomba, która eksploduje.
Traci głos i wie o tym.
Potrzebuje ochrony, a Jimmy nie zdołałby ochronić własnej matki przed
kapuśniaczkiem.
Ona jest w desperacji i miewa stany maniakalno-depresyjne.
Jeśli pojawi się jakiś nowy młody geniusz tego wieczoru, kiedy ją wygwiżdżą na
scenie, albo jeśli przestanie dzwonić telefon, ona podejmie kolejną próbę
samobójstwa.
Jeśli zdołasz przekonać Jimmyego, żeby otrzeźwiał, przyjmę go z powrotem.
W swoim czasie będę mógł zrobić z nowicjusza, którym jest teraz,
profesjonalistę.
I to nie ze względu na siebie, tylko na niego.
Wierzysz mi, prawda, Allen?
- Solomon spojrzał ostrym wzrokiem przez stół.
- Co?
- Wierzę.
Wczoraj wieczorem powiedziałem mu, że to, co robi, jest wstrętne.
Nie mam zwyczaju używać dosadnych słów, jak wiesz, i było to dosadne jak na
mnie.
Powiedziałem mu też, że się za niego wstydzę, i wstałem od stołu zostawiając go
samego.
Ale wiem, że nic u niego nie wskóram.
Albo ostatnie miesiące tak go zmieniły, albo zawsze był taki, a ja nie zdawałem
sobie z tego sprawy.
Tak czy inaczej, zamierza iść swoją własną drogą.
- Przypomniał sobie, co Jimmy mówił o wdzięczności.
To tak jakby włożyć facetowi nóż do ręki i uczyć go, jak ma poderżnąć ci
gardło, oświadczył.
- Mój syn wyprowadził się z mojego życia - oznajmił Strand temu opalonemu,
rozsądnemu, gotowemu wybaczyć mężczyźnie, który siedział naprzeciw niego przy
stole.
- Jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, to pomachać mu na pożegnanie.
Przykro mi.
Solomon pochylił się i dotknął jego ręki.
- Wiesz, czego nam trzeba?

Strona 235

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- spytał.
- Brandy.
Najlepszej brandy w tej restauracji.
Wypili brandy, po czym Solomon wspomniał, że ma w biurze umówione spotkanie z
pewnym kompozytorem.
- Jest trochę zbzikowany - wyjaśnił.
- Przychodzi do biura tylko w sobotę po południu.
To dla niego szczęśliwy dzień, jak twierdzi.
Zrezygnowałem z dwu wypadów do Palm Springs i z weekendowego wyjazdu na narty z
powodu tego skurczybyka.
Chciałbyś zacząć pracę w muzycznym biznesie, Allen?
- Nie, dziękuję - zapewnił Strand i patrzył, jak Solomon - ucieleśnienie
świetnie się mającego człowieka sukcesu - szedł przez restaurację w stronę
wyjścia pozdrawiając wesoło, papieskim gestem błogosławieństwa, przyjaciół
siedzących przy stolikach, które mijał.
Był na Dworcu Centralnym i czekał na pociąg do Connecticut o trzeciej
dwadzieścia jeden.
Młoda para - wysoki młodzieniec i ładna, o wiele niższa dziewczyna - całowała
się na pożegnanie, tak jakby to z nich, które odjeżdżało, wyjeżdżało na dłuższy
czas.
Strand przyglądał im się rozbawiony, a zarazem nieco zażenowany zmysłowością
ich uścisku na widoku publicznym.
Idąc spacerkiem z restauracji przez miasto rozmyślał o Jimmym, puszczającym się
Bóg wie na jaką przygodę na fali zmysłów; o Karolinie, tej nieprawdopodobnej
rozbijaczce rodzin, dręczącej wszystkich mężczyzn wokół siebie, jeśli ma wierzyć
anonimowej żonie nauczyciela biologii; o Eleonorze tkwiącej w małym mieście w
Georgii, dlatego że, jak mówiła, nie może żyć bez mężczyzny, którego sobie
wybrała i który ją wybrał.
Perspektywa spędzenia reszty weekendu w samotności w opustoszałym zimowym
campusie wydawała się jeszcze bardziej ponura niż zwykle.
Miasto ożywiło w nim stare soki.
Po raz pierwszy czuł urazę z powodu nieobecności Leslie.
"Jakbym unosiła się w powietrzu", pamiętał z jej listu.
On też potrafiłby unosić się w powietrzu, gdyby był w Paryżu.
Odwrócił się od pary, wciąż do siebie przytulonej, i powędrował do tej części
dworca, gdzie znajdowała się bateria telefonów.
Wyszukał numer w książce telefonicznej Manhattanu, zawahał się, po czym wrzucił
dziesięciocentówkę i wykręcił numer.
Czekał do dziesiątego sygnału.
Nikt nie odebrał.
Judyty Quinlan nie było w domu.
Powiesił słuchawkę, wyłowił swoją dziesięciocentówkę i ruszył szybkim krokiem w
stronę wyjścia na peron, teraz już otwartego.
Wsiadł do ostatniego wagonu niemal w momencie, gdy pociąg ruszał ze stacji.
Szukając wolnego miejsca, zobaczył niską dziewczynę, która całowała się z
młodzieńcem przy wejściu na peron.
Płakała, ocierając chusteczką oczy.
Kobiety są szczęśliwe, pomyślał siadając na wprost niej.
One mogą płakać.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wstać ze swego miejsca i nie siąść obok
niej, żeby pocieszyć ją, a może i siebie.
Nigdy jednak w życiu nie poderwał żadnej dziewczyny i wątpił, czy mógłby
zaczynać teraz.
Opuszczony i nieszczęśnie cnotliwy, grzeszny w intencjach i cierpiący z powodu
wyrzutów sumienia, choć nie zaznał żadnej przyjemności grzechu, przeklinając sam
siebie za to, że nie miał na tyle rozumu, by z samego rana zadzwonić i
zawiadomić Judytę Quinlan, że jest w Nowym Jorku, patrzył ponuro przez okno, gdy
pociąg wyjeżdżał z tunelu pod Park Avenue i dudnił na nadziemnym torze w
promieniach słabego zimowego słońca.
Kiedy przyjechali do New Haven, gdzie Strand miał przesiadkę na pociąg jadący
na północ, przekonał się, że dziewczyna już dawno przestała płakać, poprawiła
makijaż, starannie nałożyła na nowo puder i róż, i teraz rozmawia z ożywieniem z
młodym człowiekiem w futrze, który wsiadł do pociągu w Stamford.
Przypomniał mu się Romero i jego striptizerka.
W sprawach zasadniczych, takich jak rozmowy z nieznajomymi młodymi kobietami w
pociągu, pomyślał, Romero był nieskończenie bardziej doświadczony niż jego
nauczyciel historii.
Pogoda sobie z niego zadrwiła.

Strona 236

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Był słoneczny, rześki niedzielny ranek i garstka chłopców, którzy pozostali w
szkole na weekend, kopała piłkę, a ich głosy, wesołe i młodzieńcze, docierały do
niego przez otwarte okno.
On będąc chłopcem nigdy nie miał zdolności ani czasu na granie i młodzieńcze
głosy za oknem w jesiennym słońcu skłoniły go do smutnych rozmyślań o utraconych
pięknych dniach młodości, dniach, które mijały nie docenione, gdy był w ich
wieku.
Czuł się osamotniony i niespokojny.
Podczas tego semestru pijał herbatę w Karczmie Pod Czerwonym Wierzchołkiem w
ładne popołudnia, kiedy on i panna Collins wybierali się razem do miasteczka.
Radowała go spokojna melodia jej głosu, brak zainteresowania szkolnymi plotkami
i pełne skromności wyjaśnienia, o czym pisze w swojej książce o amerykańskich
powieściopisarzach lat trzydziestych.
Dwukrotnie przyniosła ze sobą prace przygotowane przez Romero na jej zajęcia,
według niej szczególnie dobre, i zarumieniła się, gdy Strand ją pochwalił za
wyciąganie na światło dzienne najlepszych stron tego chłopca.
Postanowił zaprosić ją na lunch, ale kiedy zadzwonił do jej domu, stara matka,
z którą mieszkała, powiedziała mu, że córka pojechała na ten dzień do Nowego
Jorku.
Nie ma szczęścia podczas tego weekendu do nauczycielek angielskiego, pomyślał z
ironią, odkładając słuchawkę.
Rozpaczliwie pragnął porozmawiać z Leslie.
Gdyby jednak powiedział jej o listach Karoliny i przenosinach Jimmyego do
Kalifornii, a także o powodach tego, zepsułby jej tylko urlop.
Wiedział, że gdyby do niej zadzwonił, zapytałaby go o wiadomości o dzieciach,
musiałby kłamać, a ona wykryłaby nutę fałszu w jego głosie i rozmowa skończyłaby
się z pewnością niemiło.
Poza tym transatlantyckie rozmowy telefoniczne były strasznie drogie i zdawał
sobie sprawę z tego, że pod koniec miesiąca po nadejściu rachunku żałowałby
swego impulsu, nawet gdyby rozmowa z Leslie przebiegła gładko.
Reklamy towarzystw telefonicznych ukazywały zawsze szczęśliwych rodziców
dzwoniących do szczęśliwych dzieci przebywających gdzieś daleko od nich, ale nie
zawierały ostrzeżenia, że to niebezpieczny nawyk, na który nauczyciele o
niewysokich pensjach nie powinni sobie pozwalać.
Nie zazdrościł Hazenowi jego domu nad Atlantykiem, wspaniałych obrazów, swobody
w podróżowaniu i jadaniu w wykwintnych restauracjach, zazdrościł mu jedynie
tego, że mógł beztrosko podnieść słuchawkę i odbywać długie rozmowy z ludźmi z
Kalifornii, Anglii, Francji, z kimkolwiek i gdziekolwiek.
Z pewną dozą złośliwości, wywołanej tym nastrojem roztkliwiania się nad samym
sobą, pomyślał, że przy całym tym telefonowaniu na wielkie odległości Hazenowi
nie wiodło się najlepiej w komunikowaniu się z własną żoną i dziećmi.
Przypomniał sobie, że to Eleonora powiedziała mu o śmierci syna Hazena z powodu
przedawkowania narkotyków.
Nie miał od niej wieści od jakiegoś miesiąca i zdecydował, że najwyższy czas
się dowiedzieć, czy udałoby jej się przyjechać do Easthampton przynajmniej na
część Świąt Bożego Narodzenia.
Eleonora nie lubiła długich rozmów przez telefon, a więc telefon do Georgii
można by potraktować jako niezbędny mały wydatek.
Zajrzał do notesu, żeby znaleźć jej numer.
Okazało się, że zapisał go dwukrotnie, pod nazwiskiem Strand i Gianelli.
Wykręcił numer.
Telefon odebrano natychmiast, jakby ta osoba czekała nań niecierpliwie.
Na drugim końcu linii usłyszał głos Giuseppe.
Brzmiał szorstko.
- Giuseppe, to ja, Allen.
Jak się masz?
- Och...
Allen.
- Teraz w głosie Giuseppe brzmiało rozczarowanie.
- Całkiem dobrze, jak przypuszczam.
- Czy jest tam Eleonora?
Na drugim końcu linii zapadła cisza i Strand się zaniepokoił, że połączenie
przerwano.
- Giuseppe, jesteś tam jeszcze?
- spytał.
- Jestem - odparł Giuseppe - za to Eleonory nie ma.
- Zaśmiał się jakoś dziwnie.
Strandowi przyszło do głowy, że zięć jest chyba wstawiony.

Strona 237

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Jakkolwiek było to mało prawdopodobne o jedenastej przed południem w niedzielę.
- Jak myślisz, kiedy wróci?
Chciałbym, żeby do mnie zadzwoniła.
- Nie sądzę, żeby wróciła.
- Co?
- wykrzyknął Strand.
- Co ty mówisz?
- śe nie myślę, by wróciła, tylko tyle.
- Jego głos brzmiał teraz wrogo.
- Co się tam u was dzieje?
- Nic.
Siedzę sobie w zakichanym domu, w Georgii pada deszcz i nie myślę, żeby moja
żona wróciła.
- Co się stało, Giuseppe?
- Strand starał się mówić uspokajającym tonem.
- Ona odeszła.
- Dokąd?
- Nie wiem.
W siną dal.
Po prostu odeszła.
A jej ostatnie słowa dziwnym zbiegiem okoliczności brzmiały: "Nie myśl, że
wrócę".
- Posprzeczaliście się?
- Właściwie nie.
To była raczej niewielka różnica zdań.
- Co to za historia, Giuseppe?
- Niech lepiej ona ci powie - oświadczył Giuseppe obojętnym i apatycznym
głosem.
- Siedzę tu przez pięć dni i nocy, od kiedy odeszła, w kółko o tym wszystkim
dumam i już mam dość.
Ona będzie musiała w końcu się z tobą skontaktować.
- Nic jej nie jest?
- Kiedy stąd odchodziła, była zdrowa na ciele i umyśle, jeśli to cię niepokoi.
- Ale przecież musisz mieć jakieś przypuszczenia...
- Nie dokończył zdania.
Po drugiej stronie rozległo się pstryknięcie i zapanowała cisza.
Giuseppe odłożył słuchawkę.
Strand oszołomiony wpatrywał się w słuchawkę w swoim ręku.
Przez okno doleciał do niego chłopięcy głos wołający w podnieceniu: - Przetnij
lot piłki!
- a potem brawa świadczące o tym, że chłopak, który biegł do podania, upuścił
piłkę.
Eleonora była u nich w domu na kolacji tego wieczoru, kiedy Karolina
przyprowadziła z parku Hazena, oszołomionego i zakrwawionego.
Odjechała z nim taksówką pod koniec wieczoru, tego wieczoru, kiedy Hazen rzekł
żegnając Stranda: "Muszę panu powiedzieć coś, czego zapewne nie powinienem mówić
- zazdroszczę panu rodziny.
Bezgranicznie".
Wątpił teraz, czy Hazen rzekłby to samo tego słonecznego niedzielnego ranka,
kiedy to na pytanie, gdzie można znaleźć jego dzieci, mógłby podać adres tylko
jednego z całej trójki.
A on sam, gdyby zechciał odwiedzić najmłodszą córkę, musiałby się najpierw
upewnić, że gdy przyjedzie, będzie ona w swoim pokoju i sama.
Kiedy wrócił po ostatnich zajęciach następnego dnia, przed Malson Residence
zaparkowane było sfatygowane kombi z numerami rejestracyjnymi Georgii.
Zamrugał, jakby ujrzał widziadło, po czym zmusił się, żeby wejść do domu wolno
i z godnością.
Eleonora siedziała w świetlicy i gawędziła z Rollinsem.
Miała wciąż na sobie płaszcz, a obok krzesła na podłodze stała duża waliza.
Nie zauważyła ojca, bo była na pół odwrócona od drzwi.
Strand zawahał się sekundę, po czym zalała go fala ulgi - córka wyglądała na
odprężoną i całkiem normalną, tak jakby najzwyklejszą rzeczą pod słońcem było
przyjechać bez zapowiedzi z Georgii i wpaść z wizytą do ojca.
- Eleonoro - powiedział cicho.
Obróciła się i zerwała z krzesła, spotkali się na środku pokoju.
Objęła go na krótko, pocałowała lekko w policzek.
- Tatku, tak się cieszę, że cię widzę.
- Długo już tu jesteś?

Strona 238

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Zaledwie jakieś piętnaście minut.
I pan Rollins był na tyle uprzejmy, że dotrzymywał mi towarzystwa.
- Pańska córka...
to znaczy pani Gianelli opowiadała mi o tegorocznych rozgrywkach między Georgią
i Alabamą - wyjaśnił Rollins.
- Georgia dostała w skórę.
Strand kiwnął głową.
Musiał się z trudem hamować, żeby nie objąć córki i nie przytulić jej z
miłością i ulgą.
Ale Hitz i dwaj inni chłopcy zbiegli z hałasem po schodach, po czym przystanęli
i patrzyli na nich z ciekawością.
- Chodźmy do naszego mieszkania - zaproponował.
- Czy to twoja walizka?
- Tak.
Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko goszczeniu mnie przez parę
dni.
- Uśmiechnęła się.
Jej uśmiech, szczery i szeroki, robił zawsze na nim duże wrażenie, szczególnie
od czasu gdy dorosła i starała się przybierać poważną i rzeczową minę.
- Wiem od mamy, że nie wróci wcześniej niż na Święta, i pomyślałam sobie, że
może przyda ci się towarzystwo.
- Z całą pewnością.
Rollins wziął walizkę Eleonory i poszli przez korytarz do mieszkania,
obserwowani przez trójkę chłopców stojących przy schodach.
Rollins wstawił walizkę do saloniku.
Eleonora mu podziękowała.
- Proszę pana - zwrócił się Rollins do Stranda.
- Mam do pana list.
Od Jesusa.
Byłem podczas weekendu w domu i on prosił mnie, żebym go panu oddał.
- Jak mu się powodzi?
- spytał Strand, kładąc list na stole.
- Dobrze się sprawuje?
- W mojej rodzinie nie da rady inaczej.
Wiedzie mu się dobrze.
Jest nowym ulubieńcem w domu.
Pracuje w warsztacie mego brata przy pompie benzynowej.
W zeszłym tygodniu dostał zawiadomienie, że proces wyznaczono na siódmego
stycznia, ale nie sądzę, żeby go to zbyt martwiło.
Panno, chciałem powiedzieć, pani Gianelli, jeśli mógłbym coś zrobić dla pani na
terenie szkoły, proszę pamiętać, że tu jestem.
- Będę pamiętać.
- Eleonora zdjęła płaszcz i omiotła krytycznym spojrzeniem pokój.
- Nie jest tu zbyt wspaniale - zauważyła po wyjściu Rollinsa.
- Wygląda to lepiej, kiedy jest tu twoja matka.
Eleonora się zaśmiała, podeszła i objęła ojca, tym razem po dawnemu.
- Nie zmieniłeś się, prawda, tatku?
Teraz marzę o filiżance porządnej, mocnej herbaty.
Pokaż mi, gdzie co jest w kuchni, sam siądź i nie denerwuj się.
Wiesz...
- jej głos stał się poważny - nie wyglądasz tak dobrze, jak powinieneś.
Czy się nie przemęczasz?
- Czuję się dobrze - uciął krótko.
Zaprowadził ją do kuchni i siadł, a ona zabrała się do przygotowywania herbaty.
- Teraz - dodał - myślę, że powinnaś opowiedzieć o sobie.
Rozmawiałem wczoraj z Giuseppe.
Eleonora westchnęła i odwróciła się od kuchenki.
- Co ci powiedział?
- Tylko tyle, że wyjechałaś, że nie wie, gdzie się podziewasz, i że
zapowiedziałaś mu, by sobie nie myślał, że wrócisz.
- I tylko tyle ci powiedział?
- Położył słuchawkę.
- No cóż, przynajmniej żyje - skonstatowała Eleonora.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że grozili mu śmiercią.
Nam.
- Chryste Panie, mówisz poważnie?
- Oni mówią poważnie.

Strona 239

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Tydzień temu podłożyli bombę na naszym ganku i wysadzili w powietrze wszystkie
frontowe okna i drzwi.
Byliśmy wtedy poza domem.
Następnym razem, jak nam zapowiedzieli, będziemy w domu, gdy złożą nam wizytę.
- Co za oni?
Eleonora wzruszyła ramionami.
- Filary Kościoła.
Burmistrz, komendant policji, szwagier burmistrza, który prowadzi
przedsiębiorstwo budowlane wykonujące prace dla miasta, para adwokatów, którzy
robią, co chcą z sędziami...
po prostu oni.
Giuseppe tam przyjechał i w ciągu paru miesięcy znalazł wystarczająco dużo na
całą tę bandę, żeby zapakować ich do mamra na sto lat.
Dostał wprost gorączki jak ci od Watergate.
Wyobrażał sobie, że te jego "badawcze" reportaże mogą uratować cały kraj przed
armią najeźdźców.
Wszystko to były zwykłe małomiasteczkowe szwindelki i szło to tak od czasów
Wojny Domowej, i ludzie jakoś z tym żyją, a denerwujemy ich właśnie my, ludzie z
Północy, na dobitkę z pochodzenia Włosi, co to pojawiają się i zaczynają robić
szum.
A potem on dobrał się do jakichś spraw o zasięgu federalnym i zaczęły się
telefony z pogróżkami w środku nocy.
Próbowałam mu uświadomić, że nie warto dać się zabić za to, żeby wlepić grzywnę
facetowi, któremu zapłacono dwukrotnie za położenie rur kanalizacyjnych, ale on
jest uparty jak osioł i teraz po tym zamachu bombowym próbuje się mścić.
Sprawił sobie śrutówkę i siedzi w bawialni po ciemku trzymając ją na kolanach.
A najsmutniejsze z tego wszystkiego wydaje mi się to, że specjalnie dobrym
dziennikarzem to on nie jest i tę gazetę pewno lepiej by robiła paczka wyrostków
ze szkoły średniej.
Jeśli chodzi o mnie, to uważam za poniżające rzeczy, które musiałam robić dla
tej gazety, same takie trywialne historyjki.
Zrobiliśmy błąd, powiedziałam mu, i z tego powodu nie myślę być partnerem w
podwójnym samobójstwie.
Po ostatnim telefonie dałam mu dzień do namysłu.
Powiedziałam, że ja się wynoszę, niezależnie od tego, czy on pojedzie ze mną,
czy nie.
- Eleonora mówiła spokojnie, bez emocji, ale teraz jej twarz zdradzała
wzburzenie i głos lekko się łamał.
- Odparł, że nie potrzebuje dnia do namysłu.
No to się wyniosłam.
- Co za paskudna historia - ubolewał Strand.
Wstał i podszedł do kuchenki, gdzie Eleonora nalewała wodę z czajnika do
dzbanka na herbatę, i objął ją ramieniem.
- Tak mi przykro.
- Małżeństwa rozpadają się każdego dnia - rzekła - i to z gorszych powodów.
Gdzie jest cukier?
Podał jej cukier i siedli przy kuchennym stole, stawiając przed sobą filiżanki.
- Dlaczego wcześniej nie dałaś mi o tym znać?
Gdzie się podziewałaś do tej pory?
- Chciałam się upewnić, że do niego nie wrócę, zanim obwieszczę wszystkim tę
radosną nowinę - odparła Eleonora.
- A to mi zabrało trochę czasu.
Potem chciałam znaleźć sobie jakieś miejsce i pracę, tak żeby nie przyczyniać
nikomu troski, że będę ciężarem dla społeczności na lodowatej Północy.
- I znalazłaś takie miejsce i pracę?
Skinęła głową.
- Swoją starą firmę.
Zaczynam drugiego stycznia.
I podnieśli mi pensję.
I na drzwi dali tabliczkę z moim nazwiskiem.
Panieńskim.
Eleonora Strand.
Zastępca wicedyrektora.
- Uśmiechnęła się po chłopięcemu.
- W moim wypadku nieobecność rozczuliła serce korporacji.
Popijali herbatę w milczeniu.
- Czy myślisz, że pomogłoby, gdybym zadzwonił i z nim pogadał?
- Możesz do niego zadzwonić, ale to nic nie da.

Strona 240

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

On tu nie wróci z podkulonym ogonem i nie przyzna się braciom, że mu się nie
udało, że zmarnował ich pieniądze i że musi ich prosić, by przyjęli go z
powrotem do rodzinnej firmy.
To już raczej woli wrócić w trumnie.
- Co zamierzasz z nim zrobić?
Patrzyła na niego nieruchomym spojrzeniem.
- Spróbuję go zapomnieć.
Jeśli nie zdołam, wrócę i wylecę razem z nim w powietrze.
- Wstała.
- A teraz chciałabym się trochę odświeżyć.
Który pokój będzie mój?
- Tutaj, zaprowadzę cię.
- Przeszli przez salonik, Strand zabrał walizkę i poprowadził córkę w stronę
sypialni.
Idąc przez korytarz minęli małą ciupkę, jego sypialnię.
- Dlaczego nie mogłabym tu spać?
- spytała.
- To mój pokój.
- Otworzył drzwi do małżeńskiej sypialni.
- A to twojej matki.
Podczas twojego pobytu twój.
Eleonora popatrzyła na niego.
Miał nadzieję, że to, co dojrzał w jej oczach, to nie była litość.
- Och, tato - powiedziała zarzucając mu ręce na szyję i rozpłakała się na jego
ramieniu.
- Czy to wszystko nie jest okropne?
- Łzy jednak wkrótce przestały jej płynąć z oczu.
- Wybacz mi - szepnęła.
Strand zostawił ją, żeby rozpakowała walizkę.
Poszedł do bawialni i wziął list Romero leżący na stole.
Patrzył na niego przez chwilę, pewien, że cokolwiek zawiera, nie przyczyni mu
tego dnia radości.
Rozciął kopertę, wyjął dwa arkusiki papieru z nadrukiem na górze: "Warsztat
Rollinsa - reperacje i naprawy karoserii".
Zapisane były drobnym, okrągłym, porządnym i łatwym do odczytania pismem.
Szanowny Panie Profesorze!
Chciałbym podziękować za wszystko, co Pan i pan Hazen próbowaliście dla mnie
zrobić.
Wiem teraz, że popełniliście błąd pomagając mi i ja popełniłem błąd pozwalając
na to.
Po jakiejkolwiek stronie Pan i pan Hazen, i pan Babcock, i wszyscy inni
stoicie, mnie tam nie ma i nigdy nie będzie.
Wyszedłby ze mnie fałszywy dżentelmen i wszyscy moi rodacy widzieliby ten
fałsz, i nie zbliżyliby się do mnie do końca mojego życia.
Nie tego chciałem, proszę Pana.
Pójście do więzienia, jeśli będę musiał tam pójść, jest dla mnie lepsze, bo
pozwoli mi zrozumieć moich rodaków i zrobić coś z nimi i dla nich, da mi więcej
niż dziesięć lat w dobrych szkołach i snobistycznych uniwersytetach.
Muszę się sam uczyć, po swojemu.
Będę czytał te książki, które chcę, i wyciągał swoje własne wnioski, i nie,
będą to wnioski, z którymi bym opuścił Yale czy Harvard, czy inne uczelnie tego
rodzaju.
Biblioteki są ogólnie dostępne, a jeśli nie znajdę w nich książki, której chcę,
zawsze mogę ją ukraść.
Pamiętam wyraz Pańskiej twarzy, kiedy powiedziałem, jak zdobyłem komplet
Gibbona, i parskam śmiechem nawet teraz.
Wiem, myśli Pan, że jestem chory albo zbzikowany na punkcie Puertorykańczyków,
Puertorykańczyk.
Ale nie zrobiłby Pan tego, co Pan zrobił dla mnie, dla żadnego białego chłopca
ze swojej klasy, żeby nie wiem jak był uzdolniony.
To, co zrobił Pan dla mnie, zrobił Pan, bo kimkolwiek jestem, nie jestem biały.
Przynajmniej według pańskich norm.
Nie pasuje mi branie jałmużny i cieszę się, że się połapałem, co właściwie
robię.
Finito.
Wiem, co Pan powie - że Rollinsowi nie przeszkadza przyjmowanie jałmużny i że
będzie z niego obywatel cieszący się powodzeniem, przynoszący chlubę Dunberry,
własnej rodzinie, jego rasie i Czternastej Poprawce do Konstytucji Stanów

Strona 241

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Zjednoczonych Ameryki.
To, że obaj mamy ciemną skórę, nie znaczy jeszcze, że jesteśmy tacy sami.
Jego rodzina dokonała wielkiego skoku w górę już dawno, on tylko musi wspiąć
się wyżej.
Ja siedzę w błocie na samym dnie jamy, a drabiny nigdzie nie widać.
Zasługuje Pan na to, żeby wiedzieć jedną rzecz.
Listy, które ukradł Hit z, pisała Karolina.
To były listy miłosne.
Zaczęło się to jako żart, a potem to już nie były żarty.
Przynajmniej dla mnie.
Myślałem, że ona myśli to, co mówi.
Okazało się, że nie.
Pojechałem do jej collegeu dzień po Święcie Dziękczynienia, bo powiedziała, że
chciałaby mnie zobaczyć.
Zawiadomiłem, że przyjadę.
Nie było jej.
Stałem tam z walizką w ręce jak jakiś idiota.
Kiedy Pan ją zobaczy, proszę jej powiedzieć, żeby lepiej nigdy więcej nie
żartowała sobie z innych mężczyzn.
Po raz pierwszy w tym liście, napisanym jaśniej niż wszystkie jego prace
szkolne w całym semestrze, w ostatnim akapicie Strand dojrzał zranionego,
wzgardzonego młodzieniaszka.
Jeszcze tylko dwie linijki pozostały do końca listu.
Jeśli dobrze Pan życzy temu tłuściochowi Hitzowi, niech mu Pan powie, że jeśli
pójdę do więzienia, to niech on się dobrze schowa, jak z niego wyjdę.
Z wyrazami szacunku - Jesus Romero.
Kolejna bitwa przegrana, pomyślał Strand.
Można było tego oczekiwać.
Mimo swej młodości Romero rozpoznał przysądzoną mu w życiu rolę - Gota pod
bramami, zbyt dumnego, by spiskować od wewnątrz.
Historia mimo to stała po jego stronie.
Strand westchnął i ze znużeniem potarł sobie oczy.
Następnie złożył starannie list, włożył z powrotem do koperty i wsunął do
kieszeni marynarki.
Pewnego dnia pokaże go Karolinie.
Rozdział 21.
Boże Narodzenie wypadało w poniedziałek, a ferie zaczynały się w piątek w
południe.
Strand i Eleonora mogli jechać prosto ze szkoły i zdążyć po Leslie na samolot
TWA przylatujący na lotnisko Kennedyego.
Hazen dzwonił w ciągu tygodnia.
Strand powiedział mu, że nie ma potrzeby wysyłać samochodu do Dunberry.
Karolina miała przylecieć TWA na lotnisko Kennedyego około pierwszej i tam
zaczekać, i cała rodzina pojedzie razem do Easthampton.
Hazen rozmawiał z Romero i wspomniał, że ten głupi smarkacz wciąż upiera się
przy orzekaniu winy na rozprawie w dniu siódmego stycznia.
Oświadczył też, że jest zadowolony z pana Hollingsbee i nie chce, by Hazen
marnował swój czas przyjeżdżając na rozprawę.
- Ten smarkacz to beznadziejny przypadek - skonstatował Hazen ze znużeniem - i
nic mu nie pomoże, cokolwiek byśmy dla niego zrobili my dwaj.
No cóż, zobaczymy się w piątek po południu.
Przyjemnie było mieć w domu Eleonorę, jakkolwiek Strand widział, że córka z
dużym wysiłkiem stara się sprawiać wrażenie spokojnej i wesołej.
Wiedział też, że robi to ze względu na niego, i był jej wdzięczny.
Usiłował nie zauważać, jak zrywa się i pędzi do aparatu, gdy tylko telefon
zadzwoni, i napięcia w jej głosie, kiedy mówi: "Halo".
Nigdy jednak nie dzwonił Giuseppe ani ona nigdy nie telefonowała do Georgii.
Późną nocą, kiedy sądziła, że ojciec śpi, słyszał, że kręci się po mieszkaniu.
Dwa razy podczas jej nieobecności próbował dzwonić do zięcia, ale Giuseppe za
każdym razem odkładał słuchawkę usłyszawszy, kto dzwoni.
Strand nie przyznał się Eleonorze do tych prób.
Wypytywała go o Karolinę i Jimmyego.
Leslie napisała do niej list, który dostała tuż przed opuszczeniem Georgii,
toteż wiedziała o sukcesie jej dwu obrazów i o przedłużeniu pobytu w Paryżu.
Powiedziała, że Leslie pisała zupełnie jak podekscytowana młoda dziewczyna, co
bardzo ją ubawiło i wzruszyło.
Zawsze uważała, że jej matka ma prawdziwy talent, dodała, iż szczęśliwa jest,
że w końcu na tym się poznano, nawet jeśli na razie jedynie w przypadku dwu

Strona 242

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

obrazów.
- Zobaczysz - oznajmiła ojcu - weźmie się teraz do pracy jak szatan, i będziesz
miał szczęście, jeśli znajdzie czas, żeby zrobić ci rano filiżankę kawy.
Strand pieczołowicie przystrzygł nowiny o Karolinie i Jimmym.
Brzemię oczekiwania i obaw przed wiadomościami od Giuseppe, a może co gorsza od
kogoś innego z gazety, już jej wystarczy i bez martwienia się o siostrę i brata,
pomyślał.
Pokazał jej więc list Karoliny, w którym pisała, że wybrano ją Królową Zawodów
w Dniu Powrotu do Domu.
Eleonora śmiała się oddając go ojcu.
- Moja mała siostrzyczka wykluła się z poczwarki z fasonem!
- Można by to tak określić - przyznał.
Gdyby pokazał jej list od żony nauczyciela biologii i od Romero i gdyby
dowiedziała się, jak wielki to fason, pewno nie byłaby taka zadowolona.
Jeśli chodzi o Jimmyego, to powiedział jej tylko, że pojechał do Hollywood,
gdzie ma nową pracę i gdzie zarabia o wiele więcej niż poprzednio.
Poinformował ją też, że zrobił się z niego elegant i że nauczył się wypijać
trzy martini do kolacji.
Eleonora słysząc to skrzywiła się.
- Idzie przebojem do przodu i w górę, jak sądzę.
Podbijając wszystkie serca i wszystkich po drodze.
Przynajmniej nie zrobi się z niego zupełny włóczęga, a całkiem na to wyglądało,
kiedy byłam w Nowym Jorku.
Posyła ci jakieś pieniądze?
- Nie potrzeba nam pieniędzy - odparł krótko Strand.
Eleonora patrzyła na niego z poważną miną.
- Wiesz, przydałoby ci się kilka przyzwoitych garniturów.
- Nie wróciła już jednak do tego tematu.
Jazda ze szkoły na lotnisko starym kombi okazała się całkiem znośna.
Pogoda była piękna, ruch niewielki, Eleonora prowadziła dobrze i mieli sporo
czasu, mogli więc się zatrzymać i spokojnie zjeść lunch pod Greenwich w bardzo
przyjemnym zajeździe, którego reklamę Eleonora zobaczyła w "New Yorkerze".
Ją i Stranda rozbawiły spojrzenia innych gości, kiedy tam weszli - na nią pełne
podziwu, a na niego pełne zazdrości lub dezaprobaty.
Ścisnęła mu rękę i szepnęła: - Myślą, że jesteś starszym panem, któremu nie
można się oprzeć, i chyłkiem wybrałeś się na grzeszny weekendzik ze swoją
sekretarką.
- Może tego kiedyś popróbuję - zaśmiał się.
- Skoro nie można mi się oprzeć.
Tylko muszę najpierw zatrudnić sekretarkę.
Kiedy jednak Eleonora poszła uczesać się do toalety, pomyślał o Judycie Quinlan
i dziewczynie z pociągu z młodzieńcem w futrze i zaczął się zastanawiać, jaki
też może być grzeszny weekend i czy kiedykolwiek w życiu coś takiego przeżyje.
Kiedy podeszli do wyjścia z komory celnej, żeby tam czekać na Leslie i Linde,
spostrzegli Karolinę.
Podbiegła do nich z piskiem, uściskała najpierw ojca, potem Eleonorę.
- Tatku, nic mi nie pisałeś.
Myślałam, że ona wciąż wegetuje w Georgii - powiedziała z przyganą w głosie.
- Co za niespodzianka!
Gdzież się podziewa twój przystojny mąż, Eleonoro?
- Wegetuje - odparła Eleonora.
Cofnęła się o krok.
- Niech ci się przyjrzę.
Karolina przybrała przesadną pozę modelki, na rozstawionych nogach, z jedną
ręką na biodrze, a drugą w geście tancerki nad głową.
- Jak ci się podobam w swojej nowej postaci?
- Pierwsza klasa - orzekła Eleonora.
- Zadowolona jestem teraz, że mój mąż jest w Georgii.
- Mówiąc to rzuciła ostrzegawcze spojrzenie ojcu, a ten się domyślił, że nie
zamierza mówić Karolinie, dlaczego Giuseppe jest w Georgii i co mu się zgodnie z
jej obawami może tam stać.
- Schudłaś, prawda?
- Ganiali mnie niemal na śmierć co dzień - wyjaśniła Karolina.
- Dobrze ci z tym.
W gruncie rzeczy Strand uznał to "pierwsza klasa" Eleonory za siostrzane
niedomówienie.
Był święcie przekonany, iż nie tylko ojcowska pobłażliwość skłania go do
przekonania, że Karolina, o twarzy wysubtelnionej, z oczami błyszczącymi

Strona 243

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

szczęściem i zdrowiem, o czystej cerze i z charakterystycznym dla sportowców
rumieńcem, o zgrabnych, mocnych, długich nogach, jest jedną z najładniejszych
dziewcząt, jakie widział w życiu.
Z nowym nosem i świeżo nabytą pewnością siebie nie przypominała już ojca, lecz
zrobiła się nagle oszałamiająco podobna do Leslie, kiedy ta była w jej wieku.
Nie przychodziło mu do głowy bardziej pochlebne porównanie.
Pamiętając o listach, o których w końcu będzie musiał jej powiedzieć, zaczął
szukać w córce oznak zepsucia.
Nic takiego nie znalazł.
Karolina wyglądała młodzieńczo, niewinnie, jak nie tknięta.
Pasażerowie zaczęli cienkim strumyczkiem sączyć się z komory celnej i wtedy
zjawił się Hazen.
- Witajcie wszyscy - powiedział, potrząsając dłoń Stranda, i zawahał się przez
sekundę, kiedy podeszła Karolina, objęła go i czekała na pocałunek.
Po czym ją pocałował.
Wahał się trochę dłużej niż sekundę przy witaniu się z Eleonorą, ale i ją
pocałował.
- Bałem się, że się spóźnię.
Przy wyjeździe z miasta jest piekielny ruch.
Jak zwykle w piątek przed większymi świętami.
Dobrze, że Linda zawsze ostatnia wysiada z samolotu.
Gubi rzeczy, musi po nie wracać, szukać, potem poprawiać makijaż.
I samolot niemal gotów jest do następnego lotu, a ona dopiero wysiada.
Leslie i Linda wyszły z komory celnej i Leslie ujrzała Eleonorę stojącą wraz z
innymi.
Łzy napłynęły jej do oczu, przystanęła na moment.
Strand się zdziwił.
Leslie zazwyczaj trzymała na wodzy swoje uczucia i łzy szczęścia nie były w jej
stylu.
Ruszyła ku nim i ucałowała wszystkich.
Linda też całowała wszystkich po kolei wśród uśmiechów i chichotów, gadaniny o
bagażach i o tym, kto pojedzie którym samochodem, i gratulacji z powodu dobrego
wyglądu wszystkich.
Opuściwszy budynek dworca lotniczego zdecydowali, że Karolina pojedzie z Lindą
i Hazenem, a Strand i Leslie wraz z Eleonorą volkswagenem.
Kierowca, mocno zbudowany młody człowiek w szoferskim stroju, pomógł ulokować
walizki w bagażniku i na dachu mercedesa.
- Gdzie jest Conroy?
- spytał Strand.
- Później ci powiem.
- Hazen zrobił taką minę, jakby zjadł coś kwaśnego, i wsiadł do samochodu.
Leslie i Strand pozostali sami na krawężniku, mercedes odjechał, a Eleonora
poszła na parking po samochód.
Strand patrzył z uznaniem na żonę.
Odmłodniała o dziesięć lat, pomyślał, mogłaby z łatwością uchodzić za starszą i
ładniejszą siostrę Eleonory.
Niewiele starszą.
Pocałował ją impulsywnie.
Uśmiechnęła się do niego, wciąż w jego ramionach.
- Nie wiedziałam, że tak się zachowujesz na widoku publicznym.
- Nie mogłem sobie tego odmówić.
Wypiękniałaś w Paryżu.
- Na pewno mi nie zaszkodził.
- Potem spoważniała.
- Allen, nie powinnam tak natychmiast strzelać tym, ale jestem tego pełna i nie
mogę naprawdę o niczym innym myśleć.
Miałam ci o tym napisać, pomyślałam jednak sobie, że chcę zobaczyć twoją minę,
kiedy ci to oznajmię...
- Co masz zamiar mi oznajmić?
śe sprawiłaś sobie w Paryżu kochanka?
- Miał nadzieję, że udaje mu się mówić wystarczająco lekkim tonem.
- Allen, przecież znasz mnie zbyt dobrze.
- To był długi okres.
Można usprawiedliwić damę.
- Odetchnął jednak z ulgą.
- Nie tę damę.
To coś poważniejszego niż kochanek.
Chcę cię zapytać, czy sądzisz, że udałoby ci się dostać pracę w Paryżu,

Strona 244

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

przynajmniej na rok.
Mają tam amerykańską szkołę i jestem pewna, że Russell zna kogoś z dyrekcji.
- Pozostaje tylko drobna kwestia, pieniędzy - odparł.
- Na bilety lotnicze, na mieszkanie.
Takie drobiazgi.
- Moglibyśmy je zdobyć - powiedziała.
- Ja też bym się przyczyniła.
Właściciel galerii obiecał mnie finansować, na niewielką skalę oczywiście,
przez rok, o ile wrócę i będę pracować z tym artystą, który kupił moje obrazy.
Praca u jego boku i słuchanie jego wskazówek dały mi zupełnie inną wizję
sztuki.
Mam uczucie, że wreszcie staję się kimś.
- Zawsze byłaś kimś, Leslie.
- Poczuł się zraniony i wstrząśnięty.
- Wiesz, o co mi chodzi.
Czy chcesz, żebyśmy spędzili resztę życia w jakimś zaścianku, takim jak
Dunberry?
- Mówiła cicho, bez emfazy, ale w tym pytaniu wyczuł desperację.
- Nie rozmyślałem specjalnie o reszcie naszego życia.
Dotąd zadowalałem się życiem z tygodnia na tydzień.
- Och kochanie.
Zawracam ci głowę - powiedziała.
- Zapomnij, co mówiłam.
Nie pisnę już o tym ani słowa.
Mów mi o Eleonorze - dodała z ożywieniem, jakby pomysł przeniesienia się do
Paryża był tylko kaprysem i z łatwością mogła o nim zapomnieć.
- Gdzie Giuseppe?
- Niech ona ci sama to powie.
- Jakiś kłopot.
- To nie było pytanie.
Kiwnął głową.
- Poważny?
- Może okazać się bardzo poważny.
Jeszcze nie wiem.
Porozmawiaj z nią na osobności.
Ona nie chce, żeby Karolina i Hazen dowiedzieli się o tym.
Już tu jest - dodał, kiedy do krawężnika podjechał volkswagen.
Usiadł z tyłu, żeby dać szansę Eleonorze na rozmowę z matką.
Eleonora mówiła cicho i przy głośno pracującym silniku tego starego wozu Strand
nie słyszał słów.
Od czasu do czasu dolatywało do jego uszu imię Giuseppe.
Jakkolwiek Leslie nie postawiła mu ultimatum, jak to uczyniła Eleonora swojemu
mężowi, Strand wiedział, że i jego czeka podobny wybór - iść wraz z żoną albo
pozostać sam.
Nie wtrącał się do wyboru drogi życiowej własnych dzieci, więc nie mógł okazać
się mniej wielkoduszny wobec żony.
Nie groziło mu podłożenie bomby jak Giuseppe, ale spoglądając na sprawę oczami
Leslie mógł zrozumieć, że Dunberry nie wydawało jej się o wiele bardziej
atrakcyjne niż jej córce miasteczko w Georgii, z którego uciekła.
Zastanowi się, co się da zrobić w kwestii Paryża.
Kiedy już podjął taką decyzję, pomysł zamiany Dunberry na Paryż, o ile to
będzie możliwe, zaczął go intrygować.
Przymknął oczy, ukołysany przez jadący samochód, wyobraził sobie siebie przy
stoliku kawiarnianym na tarasie czytającego francuską gazetę w blasku słońca i
uśmiechnął się.
Ostatecznie pięćdziesiąt lat to nie tak wiele.
Generałów stojących na czele wojsk w tym wieku uważano za ludzi młodych.
Będzie to wyzwanie, wiedział, ale w ostatnich latach mało mieli prawdziwych
wyzwań, jeśli można zapomnieć o zawale.
I wyszedł z tego z głębokim uczuciem tryumfu.
Wiedział, że obie córki, Eleonora i Karolina, pochwalą ich przenosiny, choćby
dlatego że zyskają pretekst do odwiedzin we Francji.
Cichy głos Eleonory umilkł.
Potem usłyszał Leslie mówiącą głośno: - Postąpiłaś najzupełniej słusznie.
To straszne.
I jeśli go zobaczę, sama mu to powiem.
Jeśli jest na tyle głupi i uparty, że chce narażać własne życie, to jego
sprawa.

Strona 245

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ale prosić ciebie, żebyś narażała swoje życie, to już wampiryzm.
- Odwróciła się na przednim siedzeniu i zagadnęła: - Allen, mam nadzieję, że
powiedziałeś Eleonorze to samo?
- W możliwie najmocniejszych słowach.
- Próbowałeś rozmawiać z Giuseppe?
- Dwa razy dzwoniłem.
Niestety, on odkładał słuchawkę, jak tylko usłyszał mój głos.
- Mówiłeś o tym Russellowi?
- Niech to lepiej zostanie w rodzinie.
- Przypuszczam, że masz rację - podsumowała sprawę Leslie, w jej głosie jednak
wyczuwało się niepewność.
Zastanawiał się, czy w poufnej konwersacji na przednim siedzeniu Eleonora
powtórzyła matce to, co mówiła jemu, że chce spróbować zapomnieć o mężu, a jeśli
nie zdoła, wróci do niego.
Miał nadzieję, że Eleonora nie doszła jeszcze tak daleko.
Gdyby tak się stało, niepokój wywołany ewentualnością powrotu córki do Georgii
zepsułby Leslie całą radość z niedawnego sukcesu odniesionego we Francji i z
planów na przyszłość, radość, która się wielokrotnie pomnoży, kiedy będzie miał
okazję oznajmić, że postara się dostać posadę w Szkole Amerykańskiej w Paryżu.
Było już ciemno, kiedy zajechali pod dom nad brzegiem Atlantyku.
Ocean dudnił niegłośno i jednostajnie, na lodowatym czarnym krysztale nieba
migotały gwiazdy.
Strand wciągnął głęboko zimne, słone powietrze, aż zakłuło go w gardle i
płucach.
Hazen siedział w jednym z dwu bliźniaczych skórzanych foteli o wysokich
oparciach ustawionych po obu stronach kominka.
Wyrzucone przez morze drewno strzelało stalowoniebieskimi i zielonymi iskrami.
W kącie stała choinka ozdobiona szychem i różnokolorowymi szklanymi bombkami, w
których odbijał się migocący ogień z kominka.
Drzewko napełniało pokój zapachem sosnowego lasu.
Hazen trzymał w ręku szklaneczkę z trunkiem i nalał Strandowi whisky z wodą
sodową, panie tymczasem poszły się rozpakować na górę.
- Zapomniałem, co to za urocze miejsce - rzekł Strand.
- I kiedy tu wróciłem, nieoczekiwanie mnie to uderzyło.
- Siadł naprzeciw Hazena, czując przyjemne ciepło ognia na nogach.
- Chcę ci teraz podziękować w imieniu całej rodziny za tę Gwiazdkę, a potem już
się wyłączę i więcej o tym nie wspomnę.
- Dzięki.
Szczególnie za to wyłączenie się.
Wielka szkoda, że Jimmy nie mógł przyjechać - powiedział Hazen.
- Jest w Kalifornii.
- Wiem.
Solomon mi mówił.
- Mówił ci coś więcej?
Hazen kiwnął głową.
- Solomon za bardzo się tym przejmuje.
Ambitny młody człowiek korzysta z okazji, kiedy mu się nadarzy.
Jestem pewien, że on wyczyniał gorsze rzeczy w wieku Jimmyego.
Ja też.
Nie rób z tego dramatu moralnego, Allen.
- Camelot jest kaput, stwierdził Jimmy, kiedy wyraziłem pewne obiekcje.
Hazen się roześmiał.
- Można to i tak określić.
Od dłuższego czasu był kaput.
- A co słychać u ciebie?
- Zwykłe drobne kłopoty.
- Hazen wzruszył ramionami.
- Wyrzuciłem Conroya.
- Zastanawiałem się, dlaczego nie ma go na lotnisku.
- Odkryłem, że moja żałosna małżonka płaci mu za informacje o mnie.
Dlatego wiedziała tyle o tobie i twojej rodzinie wtedy w Tours.
Mówienie o moralności...
Biedny Conroy o bladoszarej twarzy, służący do wszystkiego, pomyślał Strand,
pamiętając uścisk chudego ramienia pośród uderzeń fal rozbijających się na
brzegu, zakłopotanie ich obu, kiedy próbował dziękować mu za uratowanie życia,
pogardliwy czek na tysiąc dolarów od Hazena w podzięce za usługi.
Słowa Hazena: "Pieniądze to dla niego wszystko.
Zbiera je jak chomik".

Strona 246

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ten człowiek nie myślał o nagrodzie skacząc w fale, kiedy Stranda zniosło na
morze.
Moralność na rozmaitych poziomach.
Zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu prosić Hazena o zmianę decyzji i danie
Conroyowi jeszcze jednej szansy.
Zdrada przeważyła dawne bohaterstwo.
- Jak się rozwijają sprawy rozwodowe, jeśli mogę o to spytać?
- zagadnął.
- Źle.
Ona dwa razy dziennie dzwoni z Francji do mojego adwokata.
Szachruje na swoją korzyść.
I wciąż grozi, że jeśli szybko nie ulegnę, to rozmaże całą sprawę w gazetach.
- Spojrzał posępnie na Stranda i wyglądał tak, jakby za chwilę miał powiedzieć
coś jeszcze, po czym zagrzechotał lodem w szklaneczce i dodał: - Conroy doniósł
jej, że zrobiłem nowy testament.
Wziąłem go jak idiota za świadka.
Oczywiście, nie wie, co w nim jest, testament znajduje się w prywatnym sejfie w
kancelarii mojego partnera i mój partner to jedyna osoba, oprócz innie, która go
czytała.
Napisałem go sam na maszynie.
Teraz ona wie, że istnieje nowy testament, i grozi, że niczego nie podpisze,
dopóki go jej nie pokażę.
- Uśmiechnął się blado.
- Wesołych świąt, tych i wszystkich.
- Łyknął porządny haust whisky.
- Powiesz pewnie, że człowieka w moim wieku nie powinien już dziwić jeszcze
jeden przykład zła na świecie.
Ale Conroy, po tylu latach...
- Hazen potrząsnął głową.
- Kiedy go wyrzuciłem, oznajmił, że cieszy się, że odchodzi, bo nienawidził
mnie od pierwszego dnia, gdy mnie ujrzał, tylko nie miał odwagi odejść.
Nie masz pojęcia, ile jadu nagromadziło się w tym cichym, szarym człowieczku.
Powiedział mi, że miał homoseksualny romans z moim synem.
I syn mu jakoby mówił, że jeśli będę żył długo, to on zamierza w końcu popełnić
samobójstwo, bo to jedyny dla niego sposób, aby się ode mnie uwolnić.
Chwyciłem Conroya i wyrzuciłem go z kancelarii.
Gdybym mógł otworzyć okno, wyrzuciłbym go tamtędy.
Odtąd będę zatrudniał kierowcę dojazd służbowych, a prowadził wóz sam, mając do
załatwienia sprawy osobiste.
Zaangażowałem ładną dwudziestodwuletnią dziewczynę jako prywatną sekretarkę.
Przynajmniej jeśli mnie znienawidzi, to jako kobieta okaże mi to wcześnie i
będę się jej mógł pozbyć.
Ach, dość już o moich kłopotach.
Mamy tu odpoczywać i cieszyć się świętami.
Przydałoby mi się jeszcze whisky, a tobie?
- Czuję się dobrze, dziękuję.
- Strand patrzył z żalem w sercu, jak krzepki, trzymający się prosto mężczyzna
podchodzi do baru i pewną ręką nalewa sobie następną whisky.
- Z Karoliny zrobiła się prawdziwa piękność, prawda - zauważył Hazen
napełniwszy sobie szklaneczkę.
- Ja mogę służyć tylko ojcowską opinią.
Chyba tak.
- Przebywanie poza domem, w szkole, znakomicie Karolinie zrobiło.
- Hazen wrócił i usadowił się na fotelu przy kominku.
- Dało jej to wiarę w siebie.
Powinieneś był widzieć na własne oczy, jak w samochodzie rozmawiała ta mała,
nieśmiała dziewczynka, która wyjeżdżała do Arizony.
Muszę przyznać, że ona nie waha się mówić tego, co myśli.
Powiedziała, że trener od biegów to nadzorca niewolników i ona go nie cierpi.
- Uśmiechnął się.
- Narzekania, które się słyszy od wszystkich lekkoatletów.
Wyznała też, że nie znosi biegania.
Wie, że dobrze jej to robi, ale ją nudzi.
Jak się wyraziła, przebiega pięćdziesiąt mil tygodniowo, co donikąd nie
prowadzi.
I twierdzi, że nie lubi zwyciężać innych i specjalnych względów z tego powodu.
Nie sądzę, żebyśmy mogli liczyć na laury olimpijskie, Allen.
- Tym lepiej.

Strona 247

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- No, przynajmniej zdobędzie wykształcenie za darmo, a jest też
najpopularniejszą dziewczyną w szkole.
- Tym gorzej.
Hazen się roześmiał.
- Jak by to ujęła Leslie: "Znowu jesteś staromodny, kochanie".
Strand nie dołączył się do tego śmiechu.
Gdyby Hazen czytał list żony nauczyciela biologii, pomyślał, nie gratulowałby
ojcu Karoliny jej świeżo zyskanej popularności.
- No cóż - mówił dalej Hazen - wydaje się, że przynajmniej Leslie jest w
cudownej formie.
Powinieneś być wdzięczny Lindzie z całego serca, że zabrała ją na wycieczkę do
Paryża.
- Wyszło to jej na dobre - zauważył Strand bez entuzjazmu.
- Może trochę za bardzo.
- Co masz na myśli?
- Hazen spojrzał na niego groźnie.
- Ona chce tam wracać.
- A co w tym złego?
- Chce tam wracać zaraz, jeśli tylko jej się uda.
- Och!
- Hazen patrzył w zadumie na swoją szklaneczkę.
- Myśli, jak się wydaje, że człowiek, w którego pracowni malowała, może jej
pokazać, jak stać się swego rodzaju geniuszem.
- Powiedziała to?
- Nie tymi słowami - przyznał Strand.
- Chce zrobić karierę jako malarka i myśli, że Paryż jest właśnie tym miejscem,
gdzie może do tego dojść.
- I cóż w tym złego?
Nie jesteś przecież mężczyzną tego pokroju, co to myśli, że jego żona winna
pozostać na wieki przykuta do kuchni, prawda?
- Nie, nie sądzę, żebym był takim mężczyzną.
- Wiesz, już tego pierwszego wieczoru w waszym domu, jak tylko zobaczyłem jej
pejzaże, pomyślałem, że ona ma talent.
Może nie jakiś wielki talent, lecz prawdziwy.
A teraz Linda mówi, że w Paryżu wyrażają się entuzjastycznie o jej pracach i
możliwościach.
Czasami trzeba obcych, żeby poznali się na rzeczach, na które my patrzymy od
lat.
- Wszystko to wiem, Russell, ale...
- Ale co?
W czym problem?
- Problem w tym, że ona chce, bym pojechał razem z nią do Paryża.
Hazen nic nie powiedział, tylko gwizdnął cicho.
- Ja nie gwizdnąłem, kiedy mi to mówiła - rzekł Strand.
- Leslie chce, żebym cię spytał, czy nie znasz kogoś związanego ze Szkołą
Amerykańską w Paryżu, kto mógłby załatwić mi tam posadę.
Przynajmniej na rok.
Zapytam Babcocka, czy dałby mi bezpłatny roczny urlop.
Posłuchaj, Russell, zrobiłeś wystarczająco dużo dla mojej rodziny.
Jeśli choćby w najmniejszym stopniu byłoby to dla ciebie kłopotliwe, powiedz, a
Leslie i ja wymyślimy na własną rękę jakieś wyjście.
- Niech się zastanowię...
- Hazen oparł głowę na podgłówku i patrzył na sufit.
Nie słyszał chyba tego, co właśnie powiedział Strand.
- Niech się zastanowię, kogo tam mam?
Oczywiście.
Kierownik naszego biura w Paryżu ma dwójkę dzieci, które chodzą do Szkoły
Amerykańskiej, i on jest w dyrekcji.
Jutro napiszę do niego parę słów.
Zatelefonowałbym, ale we Francji też są święta, i wiem, że wziął urlop na
dziesięć dni i wybrał się gdzieś na narty.
Jestem pewien, że da się coś załatwić.
- Przykro mi, że wykorzystuję cię jako agencję pośrednictwa pracy - ubolewał
Strand.
- Wiele innych osób wykorzystuje mnie do rzeczy o wiele gorszych.
Nie ma o czym mówić.
Wszedł pan Ketley i oznajmił: - Telefon do pana.
Z trunkiem w ręku Hazen udał się do biblioteki.

Strona 248

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Strand zauważył, że zamknął za sobą drzwi, tak by nie można było podsłuchać
rozmowy.
Wrócił do saloniku z poważną miną.
- Allen, będziesz musiał mnie wytłumaczyć przed wszystkimi - rzekł.
- Muszę jechać z powrotem do Nowego Jorku.
Natychmiast.
Ten telefon był od mojej żony.
Dziś po południu przyleciała z Paryża do Nowego Jorku Air France.
Gdyby leciała TWA, Leslie i Linda miałyby przyjemność podróżowania na odległość
trzech tysięcy mil w jej towarzystwie.
Była pijana i oświadczyła, że jeśli nie stawię się w Nowym Jorku dziś
wieczorem, wynajmie samochód i pokaże nam wszystkim i każdemu z osobna, że z nią
nie ma żartów.
Jedna scena tego rodzaju na rok to więcej niż dość.
Muszę się zorientować, co się da zrobić.
Przykro mi, że jestem deprymującą osobą na przyjęciu.
Powiedz innym, że chodzi o interesy.
Powiedz im, żeby jedli, pili i weselili się.
- Kiedy wrócisz?
- Nie wiem.
Będę z tobą w kontakcie.
- Hazen rozejrzał się z ociąganiem po pokoju i potrząsnął głową ze znużeniem.
- Boże, tak mi się nie chce opuszczać tego domu.
- I wyszedł.
Strand dopił drinka, potem wolno poszedł na górę powiedzieć Leslie, że
gospodarza wezwano w interesach do Nowego Jorku.
Jedli i pili, ale niezbyt się weselili.
Eleonora i Leslie nagadały się już w samochodzie, a Linde ścięła z nóg różnica
czasu, więc wcześnie poszła spać.
Karolina była niespokojna i zaproponowała Eleonorze, żeby pojechały do
Bridgehampton i zobaczyły, czy przypadkiem tego wieczoru Bobby Van nie gra na
fortepianie w swoim barze.
- Po Georgii i Dunberry przyda mi się trochę nocnego życia.
Na przykład dziesięć orkiestr dętych - orzekła Eleonora, więc obie z Karoliną
ucałowały rodziców i pojechały.
- No cóż, wygląda na to, że zapowiada się wieczór przy kominku dla starszych
państwa, prawda?
- zauważyła Leslie; podeszła do siedzącego Stranda, schyliła Się nad nim,
ucałowała go w czoło i pogładziła po potylicy.
Objął ją w pasie.
- Nie czuję się tak staro - zaprotestował.
- A co do ciebie, to gdybyś wybrała się z dziewczętami do tego baru, barman
poprosiłby cię o dowód.
Przypominają mi się raczej czasy, kiedy to czekaliśmy w saloniku, aż twoi
rodzice pójdą do łóżka, żebyśmy mogli zabrać się do pieszczot.
- Och, Boże!
- Leslie się roześmiała.
- Nie słyszałam tego słowa od trzydziestu lat.
Pieszczoty.
Czy myślisz, że wciąż się to jeszcze robi?
- Z tego, co słyszałem, wali się prosto do łóżka - odparł.
Jego ręka powędrowała od pasa w dół i pieściła teraz jej udo.
- Zwyczaj całkiem sensowny, oszczędzający czas.
Powinniśmy go kiedyś wypróbować.
Na przykład teraz.
Odchyliła się do tyłu, by móc spojrzeć na niego.
- Myślisz o tym?
- śarliwie - zapewnił.
- A czy to wskazane?
Mam na myśli...
- Prinz dał mi zielone światło.
Trochę zamazane, ale zielone.
- Co dokładnie powiedział?
- Powiedział: umiarkowanie we wszystkim, ale...
Mówił też, że może mnie to albo zabić, albo sprawić, że będę się czuł jak
dwudziestoletni bek.
Leslie pocałowała go mocno w same usta, następnie wzięła za rękę i podniosła z
fotela.

Strona 249

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Nie zabiło go to ani też nie czuł się jak dwudziestoletni bek, kiedy ucałował
ją na koniec i wyciągnął się na wznak na miękkim, szerokim łożu.
Za to sprawiło, że czuł się ogromnie szczęśliwy.
- Jesteśmy w domu - szepnęła.
- To dom kogoś innego i łóżko kogoś innego, ale my wreszcie jesteśmy w domu.
- Jesteś senna?
- Nie.
Unoszę się w powietrzu.
- Przyszedł mi do głowy elegancki pomysł.
- Co takiego?
- Pójdę na dół do kuchni, zwędzę butelkę szampana z lodówki, wezmę dwa
kieliszki, wrócę tu i urządzimy sobie przedświąteczne postcoitalne prywatne
przyjęcie.
- Druga strona przychyla się do twojej propozycji - oznajmiła.
Kiedy wrócił na górę z butelką i kieliszkami, Leslie siedziała przed kominkiem,
na którym rozpaliła ogień i przed którym ustawiła drugi fotel.
Otworzył butelkę i nalał wychłodzonego szampana do trzymanych przez Leslie
kieliszków.
Wziął jeden z nich i uniósł w toaście.
- Za Paryż!
Nie wypiła, spojrzała na niego pytająco.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że rozmawiałem z Russellem, zanim go wezwano do Nowego Jorku, i
oczywiście, jak zwykle, on kogoś zna i skontaktuje się z tym kimś.
Jutro więc zamierzam kupić słownik francuski.
- Och, Allen...
- Wydawało się, że się rozpłacze.
- Pij - zaproponował i oboje wypili.
- Allen, nie musiałeś tego robić dla mnie.
- Robię to dla siebie - zapewnił.
- Miałem okazję przemyśleć całą sprawę i im dłużej dumałem, tym bardziej
podobał mi się ten pomysł.
- Jesteś pewien?
Nie pogodziłeś się z tym ze względu na mnie?
Kiedy ci o tym powiedziałam na lotnisku, sprawiałeś wrażenie przerażonego.
- Nie byłem przerażony, tylko zdziwiony.
Musiałem po prostu trochę się przyzwyczaić do tej myśli i tyle.
Och, ale to znakomity szampan!
- Obyśmy nigdy nie pili gorszego.
- Zaśmiała się i wyciągnęła rękę z kieliszkiem po dolewkę.
- Czuję się teraz tak - oznajmiła, kiedy jej nalewał - że chciałabym
powiedzieć: "I potem żyli długo i szczęśliwie".
Hazen zatelefonował następnego dnia po południu i powiedział Leslie, że
spróbuje wrócić w pierwszy dzień Świąt, choć nie jest tego pewien.
Liczy jednak, że wszyscy się dobrze bawią, dodał, a Leslie powiedziała mu, że
wszyscy odczuwają jego brak, więc żeby się pospieszył.
Dzień upłynął im na nic nierobieniu.
Było zbyt zimno, żeby malować na dworze, Leslie zabrała się więc do szkicowania
Karoliny z myślą o przyszłym portrecie olejnym.
Strandowi wystarczyło po prostu siedzenie i przyglądanie się.
Od czasu do czasu chodził w drugi kąt pokoju, gdzie Linda i Eleonora grały w
tryktraka.
Kiedy jednak nazajutrz Hazen zadzwonił, że nie uda mu się przyjechać na
Gwiazdkę, telefon odebrała Linda.
Wróciła do towarzystwa z wyrazem zatroskania na twarzy.
- To, co mówił, było jakieś dziwne - powiedziała do Leslie i Stranda, którzy
byli w saloniku.
- Zupełnie jakby to nie on.
Jakoś tak bez związku, od rzeczy, wspomniał o doniosłych decyzjach, nie mogłam
się połapać, o co mu chodzi.
Spytałam, czy jest pijany, a on wybuchnął, krzyknął: "To nie twój zakichany
interes, Lindo"!
i rzucił słuchawkę.
Allen, czy wiesz, o co chodzi?
- Nie.
- Miał nadzieję, że brzmi to przekonująco.
- Mówił o jakichś interesach.
- Dziękuj Bogu, Allen, że nie jesteś człowiekiem interesu - zauważyła Linda.

Strona 250

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Robię to co wieczór, kiedy odmawiam modlitwę - zapewnił ją Strand.
Kolację w dzień Bożego Narodzenia, jakkolwiek doskonałą, jedli w posępnym
nastroju.
Nieobecność Hazena ciążyła wszystkim.
Prezenty gwiazdkowe położono pod choinkę, ale zdecydowano nie rozpakowywać ich
przed jego powrotem.
Puste miejsce przy końcu stołu wprawiało wszystkich, nawet Linde, w kwaśny
humor.
Konwersacja się nie kleiła, toteż wszyscy byli radzi, kiedy kolacja dobiegła
końca.
O trzeciej, kiedy pili na deser calvados, na dworze zrobiło się już szaro i
mglisto.
Leslie, Linda i Eleonora jednak opatuliły się i wybrały na spacer na plażę,
jakby coś wyganiało je z domu.
Karolina zasiadła przed telewizorem, a Strand powędrował na górę, żeby się
położyć i trochę zdrzemnąć.
Zasnął; śniło mu się, że zamknięto go w pokoju z Conroyem i panią Hazen i musi
patrzeć, jak zdzierają z siebie ubrania i wskakują obleśnie jedno na drugie.
Obudził się zlany potem, nie pamiętając dokładnie snu, lecz z lepkim uczuciem
grozy wywołanym groteskowym mętlikiem w majaczeniach sennych.
Zszedł na dół.
Stwierdził, że panie jeszcze nie wróciły.
Karolina siedziała przy telefonie w bibliotece, ale kiedy zobaczyła ojca przez
drzwi saloniku, powiedziała szybko: - Nie mogę już rozmawiać.
Do widzenia.
- Odłożyła słuchawkę i obrzuciwszy Stranda szybkim spojrzeniem odwróciła się, i
siadła znowu przed telewizorem.
Zaintrygowany wszedł do biblioteki.
- Z kim rozmawiałaś, Karolino?
- Z nikim specjalnie - odparła, nie patrząc na niego.
- Nikt nie rozmawia z nikim specjalnie - zauważył.
Westchnęła, po czym nacisnęła guzik wyłącznika zdalnie sterowanego telewizora.
- Jeśli już koniecznie musisz wiedzieć - rzekła wyzywającym tonem - to z
Jesusem.
Jesusem Romero.
Dzwonił on.
Wysłałam mu z Arizony życzenia świąteczne i szkoła mu je przesłała.
Próbował telefonować do nas do Dunberry.
Sprzątaczka powiedziała, że jesteśmy tutaj.
Chciał mi życzyć wesołych świąt.
Czy to przestępstwo?
Siadł na kanapie obok niej i ujął ją delikatnie za ręce.
- Karolino, musimy sobie porozmawiać we dwoje -rzekł.
- Z pewnością musimy - odparła.
Była rozgniewana albo udawała rozgniewaną.
- Dlaczego nikt mi nie powiedział, że Jesusa wpakowano do więzienia, potem
zwolniono za kaucją i wyrzucono ze szkoły, a teraz ma stawać przed sądem?
- Nie wiedzieliśmy, że do tego stopnia interesuje cię ten chłopiec.
Dopiero całkiem niedawno się o tym dowiedziałem.
- Tak, interesuję się.
Bardzo.
- Tak przypuszczałem, kiedy usłyszałem o waszych listach.
Karolina wycofała ręce z jego luźnego uścisku.
- Co ty wiesz o listach?
- Dość sporo, przynajmniej o ich charakterze, jakkolwiek nigdy ich nie
czytałem.
Nie martw się, zostały zniszczone.
- Wcale się nie martwię.
- Ton Karoliny był niemiły.
- Oto dwa listy, których nie zniszczono.
- Wyjął list Romero i list żony wykładowcy biologii z wewnętrznej kieszeni
marynarki, gdzie je nosił, żeby Leslie przypadkiem na nie się nie natknęła.
Wstał, odwrócił się tyłem do córki.
Patrzył na morze, kiedy czytała listy.
Potem usłyszał dźwięk darcia papieru i zobaczył, że Karolina wrzuca strzępy
listów do niewielkiego ognia dostarczającego miłego ciepła tej niedużej
bibliotece.
Szlochała teraz i kiedy do niej podszedł, zarzuciła mu ręce na szyję.

Strona 251

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Och, tatku, tatku!
Co się to dzieje?
Jak ludzie mogą pisać o mnie takie straszne rzeczy?
- Bo jesteś okrutna i ich ranisz - rzekł, wciąż ją obejmując, zaszokowany
gwałtownością łkań.
- Ja się po prostu bawiłam.
- Zawodziła.
- Większość listów, które wysłałam do Jesusa, przepisałam z miłosnych listów
otrzymywanych przez koleżanki z internatu od swoich chłopaków albo z Kochanka
lady Chatterley i z Henryego Millera.
Chciałam sprawiać wrażenie osoby doświadczonej i śmiałej, ale myślałam, że on
będzie się też śmiać, bo my się śmiałyśmy czytając te listy.
Potem, jak napisał, że przyjedzie na Święto Dziękczynienia, przeraziłam się, że
wziął to tak na serio.
A stary Swanson łaził za mną jak chory pies i wciąż powtarzał, że on i jego
żona nie mają nic ze sobą, i ona i tak go rzuci, więc zrobiło mi się go żal.
Powiedziałam mu, żeby spędził Święto Dziękczynienia z rodziną.
Musiałam uciec przed nim i przed Romero, dlatego pojechałam do Tucson dzień po
Święcie Dziękczynienia z footballistą, który zdał mi relacje ze wszystkich
meczów, w których grał od drugiej klasy szkoły średniej, i był to najnudniejszy
weekend w moim życiu.
Oto jaka ze mnie grzesznica.
- Przestała szlochać i zaakcentowała ze złością słowo "najnudniejszy", jakby
podkreślając swoje znudzenie zmniejszała własną winę.
Strand wypuścił ją z objęć i dał swoją chusteczkę, żeby otarła sobie oczy.
Odetchnął z ulgą, że te dwa listy zostały w końcu spalone.
Karolina popatrywała na niego z obawą.
- Uważasz, że jestem wstrętna, prawda?
I zamierzasz zmyć mi głowę.
- Zmyłbym ci głowę, gdybym myślał, że to pomoże.
I nie uważam, że jesteś wstrętna.
Uważam, że byłaś bezmyślna, a niekiedy to gorsze niż być wstrętną.
Dlaczego skończyłaś rozmawiać z Romero, kiedy mnie zobaczyłaś?
- Czy mama wie o tych listach?
- Karolina starała się zyskać na czasie i on o tym wiedział.
- Nie.
I nie dowie się o nich, jeśli ty jej nie powiesz.
No, dlaczego skończyłaś rozmowę?
- Przepraszałam go za to, że mnie nie było, kiedy przyjechał do Arizony.
T...
- Uniosła głowę i popatrzyła mu z wyzwaniem w oczy.
- Zaprosiłam go tutaj.
Strand siadł.
Ogarnęła go obawa, że rozmowa będzie długa i bolesna.
- To nie jest twój dom, Karolino - powiedział, starając się mówić spokojnie.
- Nie zapraszałam go, żeby tu zamieszkał, zaproponowałam, że spotkamy się w
miasteczku.
- Kiedy?
- On zatelefonuje i da mi znać.
- Dlaczego chcesz go widzieć?
- Dlatego, że on mnie fascynuje.
- Wymówiła przeciągle to słowo, jakby ją zachwycało.
I to od samego początku, od momentu gdy go spotkałam na kolacji po tym jego
fantastycznym biegu.
Mówiłam to mamie, nie wspominała ci o tym?
- Prawdopodobnie niezupełnie tymi słowami.
Czy widziałaś go potem?
- Nie.
Tylko te listy.
On jest taki zażarty i inteligentny...
- To na pewno.
Szczególnie zażarty - powiedział sucho Strand.
- Powiedziałaś, że cię przestraszył.
- Między innymi dlatego jest taki pociągający.
Inni chłopcy, których znam...
profesor Swanson - zmarszczyła nos szyderczo - wszyscy co do jednego to takie
ciepłe kluchy.
Jeśli Jesus chce się ze mną widywać, to ja go będę widywać.

Strona 252

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Najprawdopodobniej będziesz go widywać w więzieniu.
- No to będę go widywać w więzieniu.
Nie wracam do tego okropnego collegeu, gdzie wygadują o mnie takie ohydne
rzeczy.
- Porozmawiamy o tym później.
Ile z tego, co mówią, jest prawdą?
- Trochę.
Niewiele.
Och, tato.
chłopcy i dziewczęta nie są już tacy jak w czasach waszej, twojej i mamy,
młodości.
Wiesz o tym.
- Wiem.
I boleję nad tym.
- Mama to wie.
Ona nie siedzi całymi dniami z nosem w książkach - dodała Karolina cierpko.
- Jak myślisz, kto mi dał pigułki antykoncepcyjne na szesnaste urodziny?
- Powiesz, jak przypuszczam, że matka - rzekł.
- I jesteś wstrząśnięty.
Przy tych słowach zauważył z przykrością złośliwą radość na twarzy córki.
- Nie jestem wstrząśnięty.
Twoja matka to rozsądna kobieta i wie, co robi.
Jestem tylko zdziwiony, że zapomniała mi o tym powiedzieć.
- Wiesz, dlaczego nie powiedziała: bo ona bierze udział w spisku.
- W jakim spisku?
- spytał Strand, zakłopotany.
- My wszyscy cię kochamy i chcemy, żebyś był szczęśliwy.
- W jej głosie pojawiło się dziecinne skamlanie.
- Wytworzyłeś sobie nieprawdziwe wyobrażenie o tym, jacy jesteśmy, łącznie z
mamą.
Ponieważ jesteśmy twoimi dziećmi, widzisz w nas jakieś idealne anioły.
No cóż, tak nie jest, lecz ze względu na ciebie udajemy, i to od
najwcześniejszego dzieciństwa, że jesteśmy aniołami.
Stanowimy rodzinę aktorów, wliczając w to i mamę, jeśli chcesz znać prawdę.
Dla jednego widza, dla ciebie.
Jeśli chodzi o Eleonorę i Jimmyego, to nie będę nawet o nich wspominać.
Nikt nie może być tak dobry, jak ty myślisz.
Powiedziałam mamie, że nie powinniśmy nawet tego próbować, bo w końcu to
odkryjesz i będzie to jeszcze bardziej bolesne.
Ale znasz mamę, ona jest z żelaza, jeśli coś postanowi, nic jej nie zrazi.
No cóż, teraz już wiesz.
Nie mówię, że jesteśmy źli.
Jesteśmy po prostu ludźmi.
Dzisiejszymi ludźmi.
- Istnieje wiele rozmaitych sposobów bycia człowiekiem - rzekł.
- Nawet dzisiaj.
W każdym razie winien jestem tobie i całej rodzinie przeprosiny.
Niezależnie jednak od tego, jak dalece byłem ślepy czy jak ludzcy jesteście wy,
czy też świat dzisiejszy, nie mogę pochwalać tego, że tak beztrosko igrasz z
ludzkim życiem...
tej biednej kobiety z collegeu...
Jesusa Romero...
- Tatku, ja nie zmieniłam świata - krzyknęła Karolina.
- Po prostu tylko weszłam w taki świat, jaki jest.
Nie potępiaj mnie za to.
- Znowu zaczęła płakać i ocierać oczy chusteczką.
- I to nie ja szukałam Jesusa Romero.
Ty go wprowadziłeś w nasze życie.
Przyznajesz?
- Przyznaję - rzekł ze znużeniem.
- I zrobiłem błąd.
To też przyznaję.
Ale nie chcę, żebyś ty powiększała ten błąd.
Gdybyś go widziała, jak ja i matka, pędzącego za drugim chłopcem z nożem, z
żądzą mordu w oczach, zastanawiałabyś się poważnie, czy go widywać.
- Tatku, jeśli zamierzasz przemawiać jak ojciec z powieści wiktoriańskiej, to
nie ma sensu, żebym tu stała i mówiła ci cokolwiek.
- Tak, nie ma sensu.

Strona 253

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Wstał.
- Wychodzę na przechadzkę.
- Oddaję ci chusteczkę.
Skończyłam z płakaniem.
Musiał wyjść z tego domu.
Nie chciał widzieć swojej córki - jej zapuchniętych oczu, zaciśniętej linii
ust, zamrożonej złości - wpatrzonej w mleczny, pusty ekran telewizora.
Migotliwe odbicia ognia w ozdobach choinkowych irytowały go, a sosnowa woń
przesycająca ciepły pokój drażniła mu nos.
Zarzucił płaszcz i okręcił sobie szyję starym, wytartym wełnianym szalikiem,
choć Leslie od lat usiłowała go przekonać, żeby go wyrzucił.
Wyszedł z domu.
Było teraz ciemno i światło padające z okien tworzyło ruchome sadzawki we mgle
napływającej stale od oceanu.
Dudnienie oceanu przytłumione przez mgłę brzmiało jak marsz pogrzebowy.
Oddalił się od plaży idąc długą, prostą drogą wysadzaną cedrami, która
prowadziła przez posiadłość Hazena w kierunku odległej szosy.
Panie poszły na spacer na plażę, a on nie życzył sobie w tej chwili spotkać się
z nimi lub kimkolwiek innym.
Trzeba będzie zadać pewne pytania i przygotować odpowiedzi.
Musiał sformułować je jasno i bez emocji, zanim je wypowie.
Uszedłszy z pięćdziesiąt metrów obejrzał się za siebie.
Światła domu zniknęły.
Cedry miło szumiały na zmieniającym kierunek wilgotnym wietrze.
Był sam między oceanem a nicością, otoczony przez wilgotne, czarne, bezludne
pustkowie.
Rozdział 22.
Nie wiedział, jak długo już spaceruje, bo zegarek w ciemnościach był
bezużyteczny.
Zdecydował wracać.
Nie podjął żadnych decyzji, wiedział tylko, że chce uciec od domu.
Teraz był sam w szarym mglistym świecie i poruszanie się poprzez miękką
otulającą mgłę go uspokajało, wprawiało w stan, w którym nie liczyło się nic
prócz następnego kroku, nic nie przykuwało uwagi, prócz zjaw drzew zmieniających
się, w miarę jak je mijał.
Gdy jednak w ciemnościach zaczął wracać, zorientował się, że zabłądził.
Szedł bez celu wzdłuż alei, brzegiem wydm, widział niewyraźne kształty
wyłaniające się to z jednej, to z drugiej strony, wiedział, że muszą to być domy
opuszczone w zimie.
Nie słyszał żadnych głosów, nie ujrzał żadnego ptaka.
Nawet przy świetle słońca nie poznałby tej okolicy.
Na spacer chadzał zawsze po plaży.
Do miasteczka jeździł samochodem, prowadził kto inny, nie miał więc okazji
poznać topografii okolicy.
Osobiście nie martwił się tym, że zabłądził, ale wiedział, że Leslie na pewno
już wróciła do domu i niepokoi się, gdzie on się podziewa.
Przyspieszył kroku.
Znalazł się w ślepej uliczce - przed domem o zamkniętych okiennicach, stojącym
na końcu podjazdu, otoczonym lasem.
Na chybił trafił wybrał drogę na skrzyżowaniu, nie potrafiąc ustalić, czy
zmierza na północ, czy na południe, na wschód czy na zachód.
Teraz już zaczynał odczuwać zmęczenie, twarz miał mokrą od potu i mgły.
Zerwał z szyi szalik i wepchnął go do kieszeni.
Nigdy jeszcze nie czuł się bardziej mieszczuchem.
Przyzwyczajony do logicznych, uładzonych, wyraźnych prostokątów ulic
Manhattanu, doprowadził do uwiądu amerykańskie wyczucie pustkowia.
Szedł piaszczystymi drogami, pełnymi dziur, po tłuczniu, po żwirze.
Uprzytomnił sobie, że nie widział żadnych świateł od chwili wyjścia z domu
Hazena.
Dwukrotnie przejechały obok niego samochody, jeden nadjechał z tyłu, światła
reflektorów majaczące w ciemnościach.
Ostatni raz światła pojawiły się nagle, spoza zakrętu, i prosto na niego.
Uratował się uskakując na łeb, na szyję na pobocze.
Wstał drżąc, po tym jak samochód zniknął, a jego czerwone tylne światła zgasły
nagle, jakby zapadła za nimi kurtyna.
Upadł w lodowatą kałużę i czuł, że woda zamarza mu na spodniach, na kolanach i
wokół kostek.
W końcu zorientowawszy się, że krąży w kółko, przystanął.

Strona 254

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Przez moment słyszał tylko swój własny ciężki oddech.
Potem w oddali ciche dudnienie.
Ostrożnie, posuwając się wolno, zatrzymując po kilku krokach i nasłuchując,
szedł w kierunku tej stałej muzyki morza.
Stopniowo stawała się coraz głośniejsza.
Wreszcie dotarł do plaży.
Przysiadł, żeby odpocząć chwilę.
Nigdzie nie dojrzał światełka, musiał zaryzykować i pójść albo w prawo, albo w
lewo.
Przeklinał trapiący go przez całe życie brak spolegliwego wyczucia kierunku.
Wstał i ruszył w lewo, wzdłuż linii wody, gdzie mógł się kierować sykiem
sunących i odpływających fal.
Przemarzły mu stopy, gdy tak wlókł się z trudem po mokrym piachu oblepiającym
przy każdym kroku przemoczone buty.
Bliski był już zawrócenia i udania się w przeciwnym kierunku, ale postanowił
jeszcze zrobić ze sto kroków i dopiero wtedy ruszyć w drugą stronę, kiedy we
mgle wysoko z lewej dostrzegł przebłysk światła.
Wiedział, że z plaży przez wydmy prowadzi do domu ścieżka, nie mógł jednak jej
znaleźć.
Teraz czuł, że ma pot na całym ciele, a w jednej skroni wali mu głośno jakby
obuchem puls.
Wgramolił się z boku na wysoką wydmę, przytrzymując się szorstkich traw, żeby
ułatwić sobie wspinaczkę, przepełzając na czworakach przez przeszkody.
Światło stawało się coraz jaśniejsze, tańczyło w sunącej mgle, jakby padając ze
statku kołysanego przez fale.
W końcu potykając się dotarł do stopni tarasu i wdrapał na górę.
Przez szyby drzwi na taras, teraz zamglone, mógł dojrzeć widmowe cienie
poruszających się wewnątrz postaci.
Próbował otworzyć jedne drzwi, niestety, były zamknięte.
Zaczął w nie walić i krzyczeć.
Głos chrypiał mu w gardle.
Cienie za taflami szkła migały to tu, to tam, ale nie podchodziły.
Bawią się ze mną w głupią dziecinną grę, przyszła mu do głowy obłędna myśl;
udają, że nie słyszą.
Znowu krzyknął.
Miał wrażenie, że ten wysiłek rozsadza mu naczynia krwionośne i rozszarpuje
struny głosowe.
Drzwi się otworzyły.
Stanęła w nich Leslie.
- Och, mój Boże!
- wykrzyknęła.
- To tak źle wyglądam?
- spytał.
Próbował się uśmiechnąć.
Po czym zaczął kichać.
Raz, drugi, trzeci, na zmianę z atakami kaszlu.
Z oczu ciekły mu łzy, gdy się pochylił nękany kaszlem.
Leslie wciągnęła go do pokoju i zatrzasnęła za nim drzwi.
Przybiegła Eleonora i zaczęła szarpać za guziki płaszcza.
- Przemókł do suchej nitki - oznajmiła.
- Za...
zabłądziłem - wyjaśnił między atakami kichania i kaszlu.
- Która godzina?
- Po dziesiątej - odparła Leslie.
- Już mieliśmy zawiadomić policję.
- Myślę, że lepiej zawiadomić doktora.
- Eleonorze udało się ściągnąć z niego płaszcz.
Strand zobaczył, że przyczepiły się do niego grudki błota, kawałki lodu i
źdźbła trawy.
- Nic mi nie...
- Następny atak kichania uniemożliwił mu dokończenie.
- Po prostu trochę...
- Zapakujemy go do łóżka - zdecydowała Leslie.
Prowadzony pod rękę przez żonę i córkę, całkiem niepotrzebnie jego zdaniem,
wszedł na górę.
Eleonora przyniosła duży, ciepły kąpielowy ręcznik z łazienki, a Leslie go
rozebrała gdacząc z troską przy każdym jego kichnięciu.
Strand zauważył z zainteresowaniem, że stopy ma zupełnie białe i nieczułe, że

Strona 255

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

rozciął sobie kolano, że strumyczek krwi z rany zamarzł.
Kiedy był nagi i Leslie nacierała go mocno ręcznikiem, poczuł, że krew zaczyna
mu krążyć w nogach i stopy go palą.
Leslie zawinęła go następnie w ręcznik i ułożyła pod kołdrą jak szczeniaczka po
kąpieli.
Potem dostał dreszczy i zastanawiał się, jakoś tak bez zainteresowania, czy to
nie początek zapalenia płuc.
- Przepraszam - powiedział do Leslie, która stała przy łóżku i patrzyła na
niego z troską.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że mgła...
- Nagle ogarnęło go przemożne zmęczenie, przymknął oczy.
- Myślę, że muszę teraz trochę pospać - wymamrotał.
Otworzył oczy i uśmiechnął się słabo do żony.
- Mam nadzieję, że ktoś podaruje mi na Gwiazdkę kompas - dodał i zapadł w
głęboki sen.
Spał całą noc, tylko chwilami mętnie wyczuwając ciepło leżącej obok Leslie.
Sen sprawiał mu taką rozkosz, że zjadł w łóżku śniadanie i przespał większość
następnego dnia i nocy, poprzestając na marzeniach sennych, nie myśląc ani nie
mówiąc.
Kiedy się obudził wcześnie rano w kolejny dzień ferii obok oddychającej
spokojnie i uśpionej Leslie, wstał po cichu, czując się rześko, wypoczęty i
głodny.
Ubrał się szybko i zszedł na dół, kazał Ketleyom podać sobie obfite śniadanie,
które zjadł w samotności przed oknem wychodzącym na ocean połyskujący długimi
niebieskimi falami w zimowym słońcu.
Był rad, że wydarzyło się to, co się wydarzyło, mimo przerażającego błądzenia
wśród ciemności i mgły po nieznanych drogach i mimo że mógł go przejechać
samochód, który wypadł na niego zza zakrętu.
Dało mu to cenną chwilę wytchnienia, zmazało udrękę związaną ze sprzeczką z
Karoliną, zmniejszyło w nim poczucie wstydu i zawodu.
W czystym świetle wczesnego ranka problemy stawały się mniejsze i dające się
rozwiązać.
Akceptował teraz to, co mu rodzina uczyniła, czy też to, co sugerowała
Karolina, że uczyniła, na jej warunkach.
Postępowali tak, jakkolwiek źle, z miłości do niego, więc uściskał ich
wszystkich za to w duchu.
Nigdy już tak nie będzie, poprzysiągł sobie.
Teraz będzie miał oczy otwarte i wszyscy na tym lepiej wyjdą.
Kiedy Karolina zeszła na dół na śniadanie i zobaczyła ojca, na jej twarzy
pojawiło się zatroskanie.
On jednak podniósł się, objął ją i pocałował w czoło.
- Och, tatku - wyszeptała mu w ramię - tak się cieszę, że nic ci się nie stało.
Tak się przeraziłam.
I to była moja wina...
- Nie ma tu twojej winy, dziecinko - rzekł.
- Teraz siadaj i zjedz ze mną śniadanie.
Z niezadowoleniem zauważył, że poprosiła panią Ketley tylko o czarną kawę.
- Czy to wszystko, co zazwyczaj jadasz na śniadanie?
- spytał.
- Nie jestem dzisiaj głodna.
Tatku, dzieje się coś dziwnego, i ja nie wiem, o co chodzi, a mama nie chce mi
powiedzieć.
Czy wiesz, że Linda i Eleonora wczoraj wyjechały?
- Nie.
- Postawił wolno filiżankę.
- Dokąd pojechały?
- Linda pojechała do Nowego Jorku.
- Mówiła coś o tym.
Martwi się o pana Hazena.
- Wciągnął głęboko powietrze.
- Czy wiesz, dokąd pojechała Eleonora?
- Nie jestem pewna.
Ona i mama okropnie się kłóciły, a mnie kazały wynieść się z domu.
Eleonora wsiadła do auta z Lindą, kiedy wróciłam.
Mama wyglądała na zapłakaną i słyszałam, jak powiedziała do Eleonory: "Powinnaś
przynajmniej pożegnać się z ojcem".
A Eleonora jej na to: "Przemyślałam to wszystko i dość mam sprzeczania się, i
nie chcę mu pozwolić na to, żeby próbował wybijać mi to z głowy.

Strona 256

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Powiedz mu tylko, że go kocham i robię to, co muszę zrobić".
Potem odjechały.
Myślę, że ona wraca do Georgii.
Czy jest w tym coś złego?
Westchnął.
- Dużo złego - powiedział.
- Nie jestem dzieckiem.
Czy nie sądzisz, że najwyższy czas, by mi powiedzieć, co się dzieje z rodziną?
- odezwała się Karolina.
Popatrzył z namysłem na córkę.
- Masz rację.
Najwyższy czas, żebyś wiedziała, co się dzieje z rodziną.
Najwyższy czas, żebyśmy wszyscy wiedzieli.
Eleonora wyjechała z Georgii, ponieważ pewni ludzie, którym nie podobało się
to, co Giuseppe drukuje w gazecie, podłożyli bombę pod ich dom i grozili, że
zabiją Giuseppe, a może i Eleonorę, jeśli tam zostaną.
- Och, Jezu!
- wykrzyknęła Karolina.
Nigdy dotąd nie słyszał takiego wykrzyknika w jej ustach.
- A Giuseppe nie wyjedzie?
- Kiedy Eleonora widziała go ostatnio, siedział w nocy w ciemnościach ze
strzelbą na kolanach.
Karolina podniosła rękę do ust i zaczęła obgryzać paznokieć.
Nie robiła tego od chwili, kiedy oduczyli ją tego w wieku lat siedmiu.
- Ona ma rację, że wraca - orzekła.
- Jej miejsce jest przy mężu.
Nie powinna była nawet wyjeżdżać.
- Jak się będziesz czuła, jeśli coś się przydarzy twojej siostrze?
- Starał się, żeby jego głos nie zabrzmiał ostro.
- Będę się czuła okropnie - przyznała Karolina.
- Niemniej w dalszym ciągu myślę, że ona ma rację wracając.
Tatku...
- wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni - to pechowy dom, powinniśmy stąd
uciekać.
I to zaraz.
Zanim będzie za późno.
No popatrz tylko, co tu się wydarzyło: ty o mało nie utonąłeś i o mało nie
umarłeś.
Ja zostałam ranna w wypadku samochodowym z Georgeem...
- Kochaneczko - przerwał jej - kłamiesz.
To nie był wypadek.
On cię uderzył i złamał ci nos.
Miałaś szczęście, że nie zostałaś zgwałcona.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Ja też mam swoje sekrety.
Jak każdy, kochaneczko.
W istocie nie udało ci się okłamać doktora.
- Musiałam mu powiedzieć.
Prosiłam, żeby ci nie mówił.
Bałam się, co zrobisz.
- Doktor powiedział panu Hazenowi.
Pan Hazen sprał twojego przystojnego młodzieniaszka na kwaśne jabłko.
- Zasłużył sobie na to.
Nazwał mnie kokietką.
Tylko że sformułował to gorzej.
Dzisiaj wyjdziesz raz z chłopakiem i jeśli mu nie dasz, oni sobie myślą, że
mogą cię wyzywać, jak im się żywnie podoba.
Tatku...
- apelowała do niego.
- Nikt nie uczy reguł gry.
- No cóż, teraz już je znasz.
- Pewnie, że tak.
Czy mama o tym wie?
- Nie.
Dowie się jednak, bo jej powiem.
- W porządku.
- Jej głos brzmiał wrogo.
- Ale powiedz mi coś.

Strona 257

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Kiedy zacząłeś z nią chodzić, co ty robiłeś?
Strand się zaśmiał.
- Słuszne pytanie, kochaneczko - przyznał.
- Próbowałem.
- Co ona zrobiła?
- Powiedziała "przestań".
I przestałem.
- Czasy się zmieniły - skonstatowała ze smutkiem Karolina.
- Dzisiejsi chłopcy, tacy jak George, z samochodami, eleganckimi klubami i
bogatymi tatusiami, myślą, że mają prawo pierwszej nocy czy coś w tym rodzaju.
Kanapka, szklaneczka alkoholu, kino i jeśli potem nie rozłożysz nóg, to
prostaczka z ciebie.
Gdybym miała przy sobie swoją rakietę tenisową, pan Hazen nie musiałby go bić.
Profesor Swanson przynajmniej prosił.
Tatku, nie masz pojęcia, jak trudno jest wiedzieć, co się powinno robić.
Wiem, że nie lubiłeś tego chłopaka.
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Są rzeczy, których uczy się jedna generacja, a o których innej nawet się nie
śniło.
Wszystkie wzorce starzeją się szybko.
Uważaj, że miałaś szczęście.
Dostałaś nauczkę, i to jedynie za cenę złamanego nosa.
Bądź ostrożniejsza z Romero.
On ma krew znacznie gorętszą niż twój przyjaciel George.
- Tatku, rozczarowujesz mnie.
Jesteś rasistą - stwierdziła chłodno Karolina.
- I przy tym trafnym sądzie muszę cię zostawić.
- Podniósł się.
- Muszę iść i pogadać z twoją matką - rzekł.
Pozostawił Karolinę nalewającą sobie drugą filiżankę kawy, ze łzami w oczach.
Kiedy wszedł do pokoju, Leslie siedziała w szlafroku przed oknem i patrzyła na
ocean.
Zbliżył się i pocałował ją lekko w czubek głowy.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
- Sądzę, że czujesz się już lepiej - zauważyła.
- O wiele lepiej.
- Siadł obok niej, wziął ją za rękę.
- Jadłem właśnie śniadanie z Karoliną.
Powiedziała mi o Eleonorze.
Leslie pokiwała głową.
- Zrobiłam wszystko, co się dało, żeby ją zatrzymać.
Prosiłam, żeby pogadała z tobą.
Ale nie chciała.
- Wiem.
Karolina tyle to wiedziała.
Czy Eleonora rozmawiała z Giuseppe?
Leslie potrząsnęła przecząco głową.
- Mówiła, że z nim też nie chce się sprzeczać.
Co my zrobimy, Allen?
- Ja wiem, co zrobię.
Zadzwonię do Giuseppe.
- Podszedł do telefonu obok łóżka.
Była tam mała konsola z guzikami do łączenia się z innymi pokojami w domu i
linia zewnętrzna.
Nacisnął guzik wyjścia na zewnątrz i wykręcił numer Giuseppe.
Teraz już znał go na pamięć.
Kiedy Giuseppe zgłosił się mówiąc: - Halo - Strand powiedział szybko: -
Giuseppe, to ważna sprawa.
Nie odkładaj słuchawki, póki nie usłyszysz, co mam ci do powiedzenia.
Eleonora wyruszyła w drogę powrotną do Georgii.
Przez chwilę na drugim końcu panowała cisza.
Potem Giuseppe rzekł: - To dobre nowiny.
- Głos miał bezbarwny, wyczerpany.
- Czy coś się wydarzyło?
- Jeszcze nie.
- Giuseppe, chcę, byś jej powiedział, że nie może tam zostać, musi zawrócić i
zaraz jechać z powrotem.
- Chcesz.

Strona 258

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

A co to ma z tym wspólnego?
- spytał Giuseppe.
- Posłuchaj, Giuseppe, ona dostała znowu swoją posadę, ma zacząć pracę drugiego
stycznia, została awansowana, czeka ją wielka kariera w pracy, którą lubi, w
mieście, które kocha.
Nie możesz pozwolić, żeby odrzuciła to wszystko.
Giuseppe, nie mogę pozwolić, byś zabił mi córkę.
- Ja ją widzę zupełnie inaczej, Allen.
Widzę ją jako swoją żonę.
Najwyższy czas, żeby zdała sobie z tego sprawę.
A miejsce żony jest u boku męża.
To stary włoski obyczaj.
Być może zapomniałeś, że jestem Włochem.
- To, że jest się Włochem, jeszcze nie oznacza, że trzeba być męczennikiem.
I z powodu czego?
Z powodu nędznej, małej prowincjonalnej gazety, z którą, jak przyznaje nawet
Eleonora, dałaby sobie radę lepiej niż wy dwoje, paczka uczniów ze szkoły
średniej.
- Przykro mi, jeśli ona myśli, że takie z nas głupki.
Ale to niczego nie zmienia.
Kiedy się z nią żeniłem, nie obiecywałem, że zdobędę nagrodę Pulitzera w
dziedzinie dziennikarstwa.
Obiecałem tylko, że będę ją kochał i pieścił i że zapomnę o innych, póki nas
nie rozdzieli śmierć.
Szczęśliwy jestem, bo widzę, że i ona pamięta, iż podpisała tę samą umowę.
- Zachowujesz się jak maniak - zarzucił mu Strand.
- Obawiam się, że muszę już kończyć, panie Strand - powiedział grzecznie
Giuseppe.
- Muszę posprzątać dom, kupić jakieś kwiaty i coś na kolację, a także butelkę
wina, żeby uczcić ponowne połączenie się małżonków.
Dziękuję za zawiadomienie, że Eleonora jest w drodze do domu.
- Giuseppe...
- rzekł bezradnie Strand, ale Giuseppe już położył słuchawkę.
Leslie siedziała wciąż przed oknem, patrzyła znowu na ocean, twarz miała bez
wyrazu.
- Czy wiedziałeś, że wchodzi w grę jej powrót do domu?
- spytała.
- Tak.
Mówiła mi, że postara się o Giuseppe zapomnieć.
A jeśli jej się to nie uda, zapowiedziała, że wróci.
Nie starała się zbytnio o to, żeby zapomnieć, jak sądzę.
- To sprawy łóżkowe - orzekła beznamiętnym tonem Leslie.
- Przypuszczam, że ona by to nazwała namiętnością.
Miłość.
Jakież szkody mogą wyrządzić te wielkie słowa.
Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby ją powstrzymać.
Pytałam, jak może tak wyjeżdżać, wiedząc, że od tej pory za każdym razem, jak
zadzwoni telefon, będziemy umierać ze strachu, czy to nie wiadomość o jej
śmierci.
- A ona co na to?
- śe zna to uczucie, bo nie opuszcza jej od chwili wyjazdu z Georgii.
śe będziemy musieli przyzwyczaić się i żyć z nim.
Próbowałam ukryć to przed Karoliną, ale jestem pewna, że ona się domyśla.
Co ona wie?
- Niemal wszystko.
Wydawało mi się, że muszę jej to powiedzieć.
Za dużo już tych sekretów.
- To rzecz normalna, że się próbuje osłaniać młodych.
- I starych - dodał.
- W pierwszy dzień świąt, zanim zgubiłem się we mgle, rozmawiałem z Karoliną.
Mówiła, że rodzina spiskuje, żeby również mnie osłaniać, żeby ukryć to i owo
przede mną.
Powiedziała, że ty też należysz do tego spisku.
- A tak - przyznała ze spokojem Leslie.
- Poinformowała mnie, że ukryłaś przede mną pewne sprawy.
- Jakie sprawy?
- śe dałaś Karolinie pigułki antykoncepcyjne w dniu jej szesnastych urodzin.
Leslie nieoczekiwanie parsknęła śmiechem.

Strona 259

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- To coś strasznego w dzisiejszych czasach!
- Ale nie wspomniałaś mi o tym.
- Nie myślałam, jak przypuszczam, że jesteś dzisiejszy - wyjaśniła Leslie.
- Czyżby tak ci było pilno dołączyć do twoich współczesnych, kochanie?
- Tak.
- Pozwól mi się zastanowić...
- Skrzywiła się, jakby badając przeszłość w poszukiwaniu dalszych rewelacji.
- Jakież to inne grzechy popełniłam, które ukryłam przed tobą, żebyś mógł
pozostać szczęśliwie przy swoich iluzjach?
No tak.
Oczywiście.
Załatwiłam skrobankę Eleonorze, kiedy miała siedemnaście lat.
Czy życzysz sobie szczegółów?
- Raczej nie.
- Mądry małżonek i ojciec - pochwaliła go Leslie.
- Wiedziałam też, że będąc w collegeu miała kochanka dwa razy starszego od
siebie, żonatego, z trójką dzieci.
I nie kupiła za zarobione przez siebie pieniądze samochodu, którym przyjechała,
ale dostała od niego.
Środek transportu też może być grzeszny, prawda?
A skoro już jesteśmy przy tym, to spiskowałam z naszym kochanym Jimmym, by
ukryć przed tobą, że ćpał marihuanę niemal co wieczór.
I zamiast kazać mu się wynosić z domu, pozwoliłam przechowywać narkotyki pod
moimi stanikami w komodzie.
Byłbyś szczęśliwy, gdybym pozwoliła Jimmyemu włóczyć się po ulicach?
- Nie, nie byłbym.
- Następne wieści z frontu - kontynuowała Leslie.
- Wczoraj dzwonił Russell z pewną miłą informacją.
Prosił, żeby ci o tym nie mówić.
Ale zapewne i tak wkrótce usłyszysz sporo, i lepiej, żebyś dowiedział się ode
mnie niż z gazet.
Jeżeli nie uda mu się jakoś zamknąć ust żonie, i to szybko, to ona w swoich
poczynaniach rozwodowych wymieni mnie wśród wielu innych pań jako wspólniczkę
strony pozwanej.
- Suka!
- Ona twierdzi, że ma dowody.
Conroy przysiągł, że widział, jak wchodziłam do mieszkania Russella pewnego
dnia, kiedy byłam w Nowym Jorku z powodu tych swoich cotygodniowych lekcji.
Twierdzi, że zostałam tam dwie godziny.
- Russell mówił mi, że się z tobą widział.
Dziwię się, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś - rzekł ze spokojem, oczekując
wyjaśnień.
- Obaj mają rację.
Poszłam do mieszkania Russella i Russell ze mną się widział, i lunch trwał dwie
godziny.
Poszłam tam dlatego, że martwiłam się o ciebie.
Nie wydaje mi się, żebyś mógł wytrzymać dalszy rok mieszkając w jednym domu z
tymi wszystkimi chłopaczyskami.
Prosiłam więc Russella o przekonanie Babcocka, żeby pozwolił nam mieszkać poza
campusem i tylko we dwoje.
Nie mówiłam o tym, bo nie chciałam, byś myślał, że wyręczam cię w prowadzeniu
twoich własnych potyczek.
Myślisz, że kłamię?
- Nie masz w zwyczaju kłamać.
- Dziękuję - powiedziała Leslie.
- Ale Conroy tak bardzo się nie pomylił.
Byłam wtedy po raz pierwszy sam na sam z Russellem i nagle uświadomiłam sobie
pewne związane z nim sny.
Zdałam sobie sprawę, że myślałam o nim od dawna i że go pragnę.
- Mówiła beznamiętnie, jakby wypowiadała wyuczoną na pamięć mowę.
- A jestem wciąż na tyle kobietą, żeby wiedzieć, kiedy mężczyzna mnie pragnie.
I wiedziałam, że Russell mnie pragnie.
Nie powiedział jednak nic, ja też nie, zjedliśmy lunch, on obiecał pogadać z
Babcockiem, a ja wróciłam przez miasto na swoją lekcję o trzeciej.
Oburzasz się na mnie?
- Oczywiście, że nie - rzekł miękko.
- Jeśli chcesz wiedzieć, ja posunąłem się dalej.
Znacznie dalej.

Strona 260

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Gdyby pewna pani była w domu, kiedy do niej zadzwoniłem z Dworca Centralnego...
- Nie dokończył zdania.
- Sami potajemni grzesznicy - zauważyła Leslie.
- Najwyższy czas, żebyśmy ulżyli swemu sumieniu.
Nasze słabostki to więzy utrzymujące nas razem, więc równie dobrze możemy je
poznać.
A jak już jesteśmy przy tym...
- dodała kołysząc się lekko do przodu i do tyłu jak dziecko nucące sobie pod
nosem.
Oceaniczne słońce wpadając przez okno nadawało połysk jej długim jasnym włosom.
- Czy ty wiesz o tym nauczycielu Karoliny, wykładowcy biologii?
- Dostałem list od jego żony.
- Ja o tym usłyszałam z lepiej poinformowanego źródła.
Od samej Karoliny.
Mówiła mi, że szalała za nim, ale rzuciła go, bo był do niczego w łóżku.
Takie sobie rozmowy między dziewczętami.
Płci się mieszają ze sobą, lecz z porozumieniem bywa krucho.
Czy ty mniej kochasz Karolinę...
czy mnie...
czy Eleonorę z powodu tego wszystkiego?
- Nie - odparł.
- Być może kocham was inaczej.
Ale nie mniej.
- Skoro jesteśmy przy seksie - kontynuowała swoją mowę Leslie - to mamy jeszcze
Nellie Solomon.
Wiesz, że ona romansuje z Jimmym?
- Kto ci to powiedział?
- Po raz pierwszy od momentu wejścia do sypialni poczuł się wstrząśnięty.
- Ona sama.
- Jadłem lunch z Solomonem.
Nic mi o tym nie wspomniał.
- Z jednego, za to wystarczającego powodu: bo sam o tym nie wie.
Na razie.
Wkrótce jednak się dowie.
Ona chce jechać za Jimmym do Kalifornii.
Mają się pobrać.
Dlatego właśnie powiedziała mi o tym.
Przypuszczam, że liczyła na błogosławieństwo z mojej strony.
Jeśli tak, to obawiam się, że czeka ją rozczarowanie.
- Kiedy ci to wszystko mówiła?
- Wtedy kiedy zatrzymałam się u Lindy, tuż przed naszym odlotem do Paryża.
Próbowałam złapać Jimmyego, ale nie było go w Nowym Jorku.
- A co z tą straszną Dyer?
- Och, to o niej też wiesz.
- Leslie zmarszczyła nos z niesmakiem.
- Poznałem ją.
- Zdaje się, że Jimmy może dać sobie radę z obiema.
- Leslie uśmiechnęła się sardonicznie.
- Czy sądzisz, że powinniśmy być dumni?
- Myślę, że on postępuje haniebnie.
- Tak.
I kiedyś za to zapłaci.
W takim wypadku jak ten, młody chłopak i kobieta chyba o piętnaście lat od
niego starsza, trzeba jednak większą winę przypisać jej.
- Ona nie należy do naszej rodziny.
- Ale będzie.
Chyba że się ockną, zanim będzie za późno.
Och, najdroższy, nie bierz sobie tego zbytnio do serca.
To są dorośli ludzie, te nasze dzieci, i muszą kierować własnym życiem.
- Robią to cholernie źle.
- Zostaw ich na kilka lat.
Skoncentrujmy się na kierowaniu naszym własnym życiem, i to dobrym kierowaniu.
- Wstała, objęła go i pocałowała.
- Tak długo, jak długo wiem, że nic ci nie jest, mogę być szczęśliwa, choćby
nie wiem co się działo.
Jeśli unieszczęśliwimy ich naszą dezaprobatą, to sami też będziemy
nieszczęśliwi, a na domiar złego oni od nas uciekną.
Na stałe.

Strona 261

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Bądźmy wobec nich wielkoduszni.
A ponad wszystko wobec siebie samych.
Zachowajmy spokój i czekajmy na ich powrót.
Jak to sformułowała Eleonora, będziemy się musieli nauczyć z tym żyć.
Cokolwiek to ma być.
Myślę, że na dziś konfesjonał już się zamyka, czas na śniadanie.
Wypijesz ze mną drugą filiżankę kawy?
Pocałował ją, po czym zszedł za nią na dół, mądrzejszy, choć niekoniecznie
szczęśliwszy niż przed kilkoma minutami, kiedy to wchodził po tych samych
schodach na górę.
Nazajutrz rano padał śnieg.
Strand siedział w saloniku i patrzył na wydmy.
Obserwował, jak śnieg przyprósza źdźbła traw i opada w szare morze.
Zbliżało się już południe i był sam.
Leslie pojechała do miasteczka na zakupy furgonetką z panem Ketleyem.
Karolina zeszła na dół na kawę późno i wróciła do swojego pokoju tłumacząc się,
że ma do napisania kilka listów.
Ze skrzydła domu przeznaczonego dla służby dochodził słaby hurkot, co
oznaczało, że pracuje tam pani Ketley.
Strand trzymał książkę w ręku, ale pozwolił się ukołysać niespiesznemu rytmowi
padającego za oknem śniegu.
Przy drzwiach wejściowych zadzwonił dzwonek.
Wiedział, że pani Ketley nie może go usłyszeć z powodu hałasu w pralni,
podniósł się więc i poszedł do drzwi.
Otworzył je i na progu ujrzał Romero.
Taksówka z miasteczka stała na podjeździe z nie zgaszonym silnikiem.
Romero miał na sobie jaskrawozieloną, za dużą wiatrówkę, spłowiałe dżinsy,
czerwoną wełnianą czapkę narciarską i wysokie buty o zdartych spiczastych
noskach.
Zapuścił sobie wąsiki, a wąska czarna kreska nad wargą upodobniała go do
dziecka umalowanego na maskaradę w wigilię Wszystkich Świętych.
W Dunberry ubierał się zawsze bardzo starannie w swoje stroje od Braci Brooks.
- Co ty tu robisz, Romero?
- zdziwił się Strand.
Zdawał sobie sprawę, że w jego głosie nie brzmi radość.
- Zapowiedziałem Karolinie, że przyjadę - odparł Romero, bez uśmiechu.
- Jest tu?
- Jest na górze.
Zawołam ją.
Wejdź.
- Strand przytrzymywał otwarte drzwi.
- Proszę ją zawiadomić, że na nią czekam, dobrze?
- Wejdź i ogrzej się.
- Jest mi całkiem ciepło.
Wolę nie wchodzić.
Poczekam tutaj.
- Wolałbym, żebyś się z nią nie zobaczył, Romero - rzekł Strand.
- Ona mnie zaprosiła.
- A ja mimo wszystko wolałbym, żebyś jej nie zobaczył.
Romero odchylił głowę do tyłu i zawołał: - Karolino!
Karolino!
Strand zamknął drzwi.
Słyszał, że Romero wciąż woła: - Karolino!
- Wszedł wolno na górę i zapukał do pokoju córki.
Drzwi otworzyły się natychmiast.
Karolina była w płaszczu, głowę owiązała chustką.
- Karolino, proszę cię - rzekł Strand.
- Zostań tu.
- Przepraszam, tatku.
- Przemknęła obok niego i zbiegła rączo po schodach.
Wyjrzał przez okno korytarza na piętrze.
Romero przytrzymywał drzwiczki taksówki, Karolina do niej wsiadała.
Potem wsiadł Romero.
Drzwiczki się zatrzasnęły i taksówka odjechała, zostawiając mokre ślady opon na
świeżym śniegu.
Zszedł na dół, usiadł znowu przed oknem wychodzącym na wydmy i ocean i
obserwował śnieg padający z szarego nieba na szary Atlantyk.
Przypomniał sobie, co Karolina powiedziała mu wczoraj przy śniadaniu.

Strona 262

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

"To pechowy dom.
Powinniśmy z niego uciec, zanim będzie za późno".
Kiedy wróciła Leslie, powiedział jej o Romero.
Była blada i na jej twarzy malowało się napięcie.
Miała period i jak zwykle była cierpiąca.
- Czy zabrała ze sobą walizkę?
- spytała męża.
- Nie.
- O której wróci?
- Nie powiedziała.
- Wiesz, dokąd pojechali?
- Nie.
- Dzisiejszy dzień nie nadaje się specjalnie na zwiedzanie okolicy.
Przykro mi, Allen, ale może sam zjadłbyś lunch.
Muszę iść na górę i położyć się do łóżka.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Zastrzel Romero.
Wybacz mi.
Widział, jak Leslie wchodzi wolno po schodach przytrzymując się poręczy.
Było już ciemno, choć dopiero minęła czwarta, kiedy usłyszał zajeżdżający
samochód.
Podszedł do drzwi i otworzył je na oścież.
Śnieg sypał teraz gęściej.
Zobaczył, że drzwiczki taksówki się otworzyły i wysiadł z nich Romero.
Potem wyskoczyła Karolina i pobiegła ku drzwiom przez śnieg.
Przecisnęła się obok ojca bez słowa, z głową opuszczoną tak, by nie mógł
widzieć jej twarzy, i wbiegła schodami na piętro.
Romero stał w pobliżu taksówki, patrzył na Stranda.
Już zamierzał wsiąść do niej, ale rozmyślił się, wolno przymknął drzwiczki i
ruszył ku Strandowi.
- Dostarczyłem ją całą, proszę pana - oznajmił.
- Jeśli miał pan co do tego wątpliwości.
- Mówił uprzejmym tonem, ale jego ciemne oczy spoglądały z ironią spod
jaskrawoczerwonej, wełnianej narciarskiej czapki.
- Nie miałem wątpliwości.
- A trzeba było mieć - stwierdził Romero.
- Chciała pojechać ze mną do Waterbury.
Dziś wieczorem.
Mam nadzieję, że ucieszy się pan, że powiedziałem "nie".
- Cieszę się bardzo.
- Nie chcę łaski takich ludzi jak wy - oświadczył Romero.
- Wszelkiej łaski.
I nie wynajmuję się za ogiera dla zbzikowanych, bogatych białych panienek.
Strand zaśmiał się ponuro.
- Bogatych.
To właściwe określenie rodziny Strandów!
- Z mojego punktu widzenia to jak najwłaściwsze słowo.
Rzuciłem dziś rano okiem na ten dom i zdecydowałem, że nie dotknę babki, która
spędziła choćby jedną noc w swoim życiu w takim domu.
Będzie miał pan kłopot ze swoją małą, ale to już nie mój interes.
Nie będę panu dłużej zawracał głowy.
Jeśli kiedykolwiek jeszcze usłyszy pan o mnie, to dlatego, że moje nazwisko
znajdzie się w gazetach.
- Odwrócił się na pięcie.
- Zbłąkana dusza z ciebie, Romero - zauważył Strand.
- Taki już się urodziłem - odparł Romero przystając.
- Przynajmniej nie wyszedłem i nie zabłąkałem się rozmyślnie.
Szczerze mówiąc, to lubię pana, panie Strand.
Tylko że nie mamy już sobie nic sensownego do powiedzenia.
Nic a nic.
Lepiej niech pan wejdzie do środka.
Nie chcę, panie profesorze, żeby pan tu wystawał i zaziębił się przeze mnie.
- Odwrócił się i wsiadł do taksówki.
Strand obserwował znikające w śnieżycy tylne światła taksówki.
Potem wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi, trzęsąc się trochę z zimna, rad
z ciepła w domu.
Myślał o pójściu na górę i zapukaniu do drzwi pokoju Karoliny, ale zrezygnował.
Tego wieczora jego córka, był tego pewien, zechce być sama.

Strona 263

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

- Czy będzie pan jeszcze czegoś potrzebował dziś wieczorem?
- spytał pan Ketley.
- Nie, dziękuję.
Strand siedział samotnie w saloniku.
Zjadł kolację wcześnie i w samotności.
Przed kolacją poszedł na górę zobaczyć, jak się miewa Leslie.
Zażyła jakieś pigułki i drzemała, nie chciało jej się wstawać.
Spytała, czy Karolina już wróciła, i nie zadała dalszych pytań, kiedy
odpowiedział, że przyjechała wkrótce po czwartej.
Nacisnął klamkę drzwi do pokoju córki, ale okazało się, że są zamknięte.
Kiedy zapukał, Karolina krzyknęła: - Proszę, zostaw mnie w spokoju, tatku.
Wolałby być gdzie indziej.
Ogarnęła go tęsknota.
Nie do Dunberry, do Dunberry nie tęsknił nigdy.
Do nowojorskiego mieszkania, z obrazkami Leslie na ścianach, dźwiękami jej
fortepianu, gitary Jimmyego, z dźwięcznym głosem Eleonory rozmawiającej przez
telefon z jednym ze swoich kawalerów, mruczeniem Karoliny wkuwającej na pamięć
mowę z Opowieści zimowej na jutrzejszą lekcję angielskiego.
Tęsknił za przesiadywaniem w kuchni i obserwowaniem Leslie przygotowującej
posiłek, tęsknił za spokojnymi kolacjami, które jedli przy kuchennym stole, gdy
dzieci nie było w domu, tęsknił za piątkowymi wieczorami, kiedy byli wszyscy
razem, tęsknił za Aleksandrem Curtisem, ubranym w starą kurtkę mundurową i
obserwującym miasto ze swego posterunku obok frontowych drzwi domu, tęsknił za
przechadzkami do Lincoln Center, tęsknił za Central Parkiem.
Jakież zmiany przyniósł ten rok, nawet nie cały rok, co za wyrwanie z
korzeniami, co za ciosy, smutne odkrycia, odstępstwa.
Przygnębiało go dudnienie oceanu, fale bijące nieubłaganie, kąsające plażę,
podmywające fundamenty, groźne, z każdą nową porą roku zmieniające linię
wybrzeża.
Dawne przystanie zamulone, niegdyś kwitnące porty opuszczone, nad
przesuwającymi się wodami żałosne, melancholijne krzyki mew, użalających się
cierpko na głód i przeloty, i niszczące działanie czasu.
Pechowy dom.
Jutro powie Leslie i Karolinie, żeby się pakowały; skończyły się święta, które
nie były świętami, czas wyjeżdżać.
Usiłował czytać, ale słowa widniejące na stronicy nie dawały sensu.
Poszedł do biblioteki, spróbował wybrać sobie inną książkę i nie zainteresował
go żaden z tytułów na półkach.
Siadł przed telewizorem, włączył go, potem na chybił trafił naciskał guzik za
guzikiem.
Kiedy ekran się rozjaśnił, zobaczył na nim Hazena i usłyszał głos mówiący: -
śałujemy, że senator Blackstone, który miał wziąć udział w dzisiejszej dyskusji,
nie mógł opuścić Waszyngtonu.
Na szczęście udało nam się znaleźć pana Russella Hazena, wybitnego prawnika,
cieszącego się opinią znawcy dzisiejszego tematu, prawa międzynarodowego, który
zgodził się łaskawie zająć miejsce senatora w naszym programie.
Hazen, nieskazitelnie ubrany i dostojny, skłonił się lekko w stronę kamery.
Potem kamera ujęła w ogólnym planie stół i siedzących przy nim trzech innych
panów w średnim wieku, o wyglądzie profesorów, oraz siwowłosego mężczyznę
prowadzącego dyskusję.
Strand zastanawiał się, czy informacja Hazena, że musi jechać do Nowego Jorku i
zobaczyć się z żoną, była kłamliwa i czy telefon, który odebrał w bibliotece,
nie był właśnie ze studia telewizyjnego.
Może nie chciał, by Strand się dowiedział, że porzuca swoich gości dla tak
błahego, zapewne jego zdaniem, powodu.
Słuchał bez zainteresowania, kiedy trzej inni uczestnicy przedstawiali swoje
inteligentne, wyważone, racjonalne opinie na temat polityki zagranicznej i prawa
międzynarodowego.
W tym, co mówili, nie było nic, czego by nie słyszał już setki razy przedtem.
Wróciłby do saloniku i próbował znowu czytać, gdyby nie czekał na to, co powie
Hazen.
Już jednak pierwsze słowa Hazena sprawiły, że zaczął słuchać z wielką uwagą.
- Panowie - rzekł Hazen głosem mocnym i pewnym siebie.
- Obawiam się, że mieszamy dwie całkowicie różne rzeczy, politykę zagraniczną i
prawo międzynarodowe.
Prawda, czy nam się to podoba, czy nie, mamy politykę zagraniczną.
Za to prawo międzynarodowe stało się fikcją.
Mamy międzynarodowe piractwo, międzynarodowe mordy, międzynarodowy terroryzm,

Strona 264

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

międzynarodową korupcję i handel wymienny, międzynarodowy dramat, międzynarodową
anarchię.
Prawo w naszym kraju zapewne nie jest całkowicie fikcją, ale najbardziej
wspaniałomyślnie, i co do tego możemy się zgodzić, określić je należy w
najlepszym razie jako półfikcję.
Przy naszych kodeksach prawnych, przy naszym systemie oponentury w każdej
istotnej sprawie ten, kto może sobie pozwolić na wynajęcie najdroższego
adwokata, opuści salę sądową z korzystnym dla siebie wyrokiem.
Oczywiście, zdarzają się wyjątki, lecz one tylko potwierdzają regułę.
Kiedy stawiałem pierwsze kroki na polu praktyki prawnej, wierzyłem, że
przynajmniej generalnie biorąc sprawiedliwości staje się zadość.
Na nieszczęście, po wielu latach służby nie mogę już dłużej trzymać się tego
przekonania...
Na miłość boską, pomyślał Strand, co on wyprawia?
- Zbyt często ukazywano na pierwszych stronach naszych gazet korupcję
sądownictwa, regionalne i rasowe przesądy ludzi zasiadających na ławach
przysięgłych, żeby trzeba było jeszcze tu o nich mówić; kupowanie sobie
stanowisk za cenę politycznych dotacji to obyczaj uświęcony przez czasy;
kupowanie sobie zeznań, instruowanie świadków, zatajanie dowodów sięgnęło nawet
najwyższych urzędów w naszym kraju; sprzedajność policji stała się przysłowiowa,
a obchodzenia prawa przez ludzi mojej profesji, którzy przysięgają stać na
straży prawa, uczy się na naszych uniwersytetach.
Prowadzący program, który wiercił się niespokojnie na krześle, próbował mu
przerwać: - Panie Hazen - powiedział - nie sądzę, żeby...
Hazen uciszył go władczym gestem dłoni i kontynuował swoją perorę.
- Wracając do międzynarodowej koncepcji prawa...
w pewnych mniejszych sprawach, takich jak prawo połowu ryb i przelotu
samolotów, można osiągnąć porozumienie i przestrzegać jego postanowień.
W kwestiach zasadniczych natomiast, takich jak prawa człowieka, nienaruszalność
granic suwerennych państw, bezpieczeństwo narodów, nie posunęliśmy się naprzód
dalej niż w okresie walczących, koczowniczych plemion.
Wprowadziliśmy złodziejstwo i oszczerstwa do ONZ, gdzie na terenie Stanów
Zjednoczonych, na forum subsydiowanym w znacznej części z naszych podatków,
koterie niemal wszystkich, z nielicznymi wyjątkami, naszych tak zwanych, a
nieskończenie zmiennych przyjaciół co dzień kpią sobie i obrażają nas, i
bezkarnie robią wszystko, co mogą, żeby nas zniszczyć.
Jestem tak zwanym ekspertem od prawa międzynarodowego, lecz mówię wam, panowie,
że coś takiego nie istnieje i im wcześniej zdamy sobie z tego sprawę, i wycofamy
się z tego zgromadzenia nieprzyjaciół na brzegu Rzeki Wschodniej, tym zdrowsze
to okaże się dla nas w przyszłości.
Dziękuję za ysłuchanie moich słów i proszę mi wybaczyć, że nie mogę pozostać do
końca tej ciekawej dyskusji.
Mam umówione spotkanie.
Hazen skinął głową, niemal wesoło, pozostałym panom, którzy siedzieli sztywno
przy stole, wstał i wyszedł.
Strand wyłączył telewizor.
Siedział patrząc na pusty ekran w oszołomieniu, jakby dopiero co był świadkiem
groteskowego wydażenia.
Potem wstał i stanął przy małym biureczku pod oknem.
Nie zabrał ze sobą brulionu, w którym sporządzał od czasu do czasu notatki do
swego dziennika, więc wyjął teraz z szuflady papier listowy i zaczął pisać.
Jestem sam na dole w domu w Easthampton i właśnie widziałem, jak pewien
człowiek zniszczył sam siebie w telewizji.
Ten człowiek to Russell Hazen.
Przekreślił swoją karierę wygłaszając coś, co można by nazwać tylko mową
pożegnalną.
Nie wiem, czym się kierował, ale oskarżył samego siebie, własną profesję,
zasady, którymi wszyscy się kierujemy w życiu i które zapewniły mu bogactwo i
uznanie.
Mogę to uznać jedynie za aberrację, i to aberrację trudną do wybaczenia.
Od chwili poznania go zdawałem sobie sprawę, że istnieje ciemna strona jego
osobowości, jakiś wszechogarniający cynizm co do ludzkich motywów i zachowań,
jakaś smuga melancholii towarzysząca nawet najweselszym chwilom.
Nigdy jednak nie podejrzewałem, że go dręczy tak dalece, że pozwoli się
przemóc.
Nie da się przewidzieć, dokąd to go doprowadzi...
Nagle poczuł się tak okropnie zmęczony, że nawet pisanie wydało mu się ponad
siły.

Strona 265

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Położył ramię na papierze, oparł głowę na ręce i zapadł natychmiast w sen.
Obudził się przerażony.
Nie miał pojęcia, jak długo spał.
Usłyszał chrobot klucza w zamku i otwarcie, a potem zamknięcie drzwi.
Podniósł się i wszedł do saloniku równocześnie z Hazenem.
Strand patrzył na Hazena w milczeniu, tamten zaś uśmiechnął się do niego i
energicznie tupiąc otrzepywał buty ze śniegu.
Wyglądał tak samo jak zawsze, spokojny, krzepki.
Skrzywił się widząc wyraz twarzy Stranda.
- Wyglądasz osobliwie, Allen - powiedział.
- Czy coś się stało?
- Widziałem ten program telewizyjny.
- Och, tak - rzekł lekkim tonem Hazen.
- Pomyślałem sobie, że tym ponurakom przyda się trochę emocji.
Ubawiłem się po uszy.
I ulżyło mi, bo pozbyłem się trochę ciężarów przytłaczających mi piersi, o czym
już myślałem od dłuższego czasu.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś dziś wieczór, Russell?
- Nie martw się o mnie.
Nikt i tak nie traktuje poważnie telewizji.
Proszę, nie mówmy o tym.
Cała ta sprawa mnie nudzi.
- Podszedł do Stranda, objął go ramieniem i uściskał.
- Miałem nadzieję, że jeszcze nie będziesz spać.
Chciałbym pogadać z kimś, kto nie jest prawnikiem.
- Zdjął płaszcz i rzucił go wraz z kapeluszem na krzesło.
- Co za paskudna noc.
Jazda w tym śniegu nie należała do przyjemności.
Strand potrząsnął głową, jakby chcąc, żeby mu się w niej rozjaśniło.
Czuł się zmieszany, niepewny.
Jeśli Hazen odnosi się tak beztrosko do tego wieczora, to chyba przesadnie
serio odebrał program telewizyjny.
Oglądał tak rzadko telewizję, że zapewne przecenił jej możliwości, jeśli chodzi
o czyjąś karierę lub zniszczenie człowieka.
Być może niepotrzebnie rozpaczał z powodu swego przyjaciela, pomyślał.
Jeśli Hazen nie obawia się konsekwencji swojej perory, on nie będzie go
niepokoić wypowiadaniem własnych obaw.
- Sam prowadziłeś?
- zapytał.
Hazen pokiwał twierdząco głową.
- Zwolniłem na dzisiejszą noc kierowcę.
Przyjechała jego narzeczona, więc to moja ofiara na rzecz młodej miłości.
Gdzie są panie?
- Na górze, w swoich pokojach.
Wcześnie się położyły.
Hazen przyjrzał mu się uważnie.
- Czują się dobrze?
- Doskonale - zapewnił Strand.
- Leslie mówiła mi przez telefon o tym, że Eleonora wyjechała z powrotem do
Georgii.
Niezły tam mają bigos, co?
- Paskudny - przyznał Strand.
- Giuseppe zachowuje się jak głupiec.
- On ma odwagę.
Podziwiam to.
- Ja podziwiam to znacznie mniej niż ty - odparł sucho Strand.
- Telefonowałem do tamtejszego komendanta policji i powiedziałem, że musi
wysłać kogoś, żeby pilnował ich domu.
Dałem mu całkiem jasno do zrozumienia, że jeśli tym dzieciuchom coś się
przydarzy, obedrę go ze skóry.
- Mam nadzieję, że to pomoże.
- Lepiej, żeby pomogło - rzekł Hazen ponurym głosem.
- Teraz muszę się napić.
A ty?
- Dołączę do ciebie.
- Strand podszedł do baru i obserwował, jak Hazen nalewa dla nich dwie duże
szkockie whisky z wodą sodową.
Zabrali swoje trunki, wrócili do kominka i siedli naprzeciw siebie w wielkich

Strona 266

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

skórzanych fotelach z podgłówkami.
Hazen łyknął porządny haust i westchnął z zadowoleniem.
- Stary, ależ mi to było potrzebne - oznajmił.
- Ostatnio, kiedy tak piliśmy - odezwał się Strand - zadzwonił telefon i
wypadłeś jak oparzony.
I już cię nie było.
Mam nadzieję, że tym razem przynajmniej dopijesz swoją whisky, zanim będziesz
znowu musiał wyjechać.
Hazen się roześmiał.
Był to przyjemny, niski śmiech.
- Przez tydzień nie będę odbierał telefonów.
Nie obchodzi mnie, kto zadzwoni, papież, prezydent Stanów Zjednoczonych,
którykolwiek z tuzina doborowych adwokatów, wszyscy będą musieli dawać sobie
radę beze mnie.
- Rad jestem, że to słyszę.
Jak idą sprawy?
- Tak sobie.
- Hazen wpatrywał się w swoją szklaneczkę.
- Nikt nie wypowiedział wojny, jak na razie.
- Twoja żona, jak mi mówiła Leslie, grozi wymienieniem jej jako wspólniczki
pozwanego.
- Ona grozi każdej kobiecie, której się ukłoniłem w ciągu ostatnich trzydziestu
lat.
Węszy wszędzie, od Bostonu do Marsylii.
Pomyślałem sobie, że muszę uprzedzić Leslie o takiej możliwości.
Ale powiedziałem jej, że nie chcę, abyś o tym wiedział.
- Prowadzimy teraz inną politykę - rzekł Strand.
- Całkowitej jawności.
- Niebezpieczny eksperyment.
- Hazen przyjrzał mu się bacznie.
- Nie wierzyłeś chyba ani przez chwilę...
- Ani przez chwilę - zapewnił Strand.
Patrząc na tego silnego, masywnego, przystojnego, nieskazitelnie ubranego
mężczyznę, mógł zrozumieć, dlaczego pociągał każdą kobietę, nawet jego żonę.
Kissinger, sekretarz stanu za prezydenta Nixona, w jednej ze swych
dyplomatycznych wypowiedzi, kiedy zagadnięto go o jego powodzenie u kobiet,
przyznał, że władza to środek podniecający.
Hazen był władczy w każdym calu i niewątpliwie w porównaniu z chorowitym,
nieznanym, rozczarowanym nauczycielem musiał być oszałamiający.
Miłość ostatecznie mogłaby oprzeć się takiej pokusie.
Zastanawiał się, co Hazen powiedział lub zrobił albo jak wyglądał, że Leslie
odgadła, że jej pożąda.
Lepiej nie wiedzieć, pomyślał.
- Zaszachowałem swoją żonę, przynajmniej na razie.
W grę wchodzi ten oto dom - rzekł Hazen.
- Pozwoliłem jej ograbić się prawie ze wszystkiego innego, ale wobec tego domu
mam inne plany.
Ano, zobaczymy.
- Wypił łapczywie whisky do dna.
Wstał, podszedł do barku i nalał sobie następną.
- O, nawiasem mówiąc - dodał wracając na fotel - nasz człowiek w Paryżu dzwonił
do mnie przypadkiem i wspomniałem mu o tobie.
Mówił, że wydaje mu się rzeczą łatwą załatwienie tego od przyszłego września,
kiedy zaczyna się nowy rok.
W szkole panuje wielki ruch, jedni przychodzą, inni odchodzą, jak wędrowni
bakałarze w średniowieczu.
Skontaktuje się z tobą.
Jak myślisz, wytrzymasz jeszcze w Dunberry przez następne pięć miesięcy?
- Ja tak, ale nie jestem pewien, czy wytrzyma Leslie.
- Hm.
- Hazen się zafrasował.
- Przypuszczam, że mogłaby pojechać sama.
To tylko kilka miesięcy.
- To jakieś wyjście.
Nie martw się tym.
Coś wymyślimy.
- Allen, moim zdaniem jest tylko jedna niedobra rzecz, jeśli chodzi o mnie,
ciebie i Leslie - dodał Hazen.

Strona 267

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Ton jego głosu był poważny i Strand lękał się tego, co powie.
- Co takiego?
- zapytał.
- Kiedy patrzę na was dwoje, widzę, czego brakowało w moim życiu - powiedział
Hazen z namysłem i smutkiem.
- Miłości, wypowiadanej i nie wypowiadanej, zażyłości was łączącej.
Ufności jednego do drugiego, niezachwianego wzajemnego poparcia.
Znałem w swoim życiu wiele kobiet i lubiłem większość z nich, i być może i one
mnie lubiły.
Mam pieniądze, sukcesy, pewnego rodzaju sławę, a nawet niekiedy cieszyłem się
tą rzadką rzeczą, wdzięcznością.
Nigdy jednak nie zaznałem czegoś takiego.
Czuję się tak, jakbym miał w sobie wielką dziurę, przez którą wiecznie hula
wiatr, bez końca.
Jeśli będzie wam sprzyjać szczęście, umrzecie w tej samej minucie.
Och, do diabła...
- Zagrzechotał gniewnie kostkami lodu w szklaneczce.
- Co mnie to naszło dzisiaj?
Jakieś gadanie o śmierci.
To chyba ta pogoda.
Śnieżyca nad morzem.
Może ludzie mają rację, że zamykają domy i okiennice, kiedy liście zaczynają
żółknąć.
- Dopił swoją whisky, odstawił zdecydowanie szklaneczkę, gestem ostatecznego
końca.
- Zmęczony jestem.
- Przetarł oczy dużą dłonią, wstał.
- Mam zamiar zafundować sobie długi, długi sen.
Nie zawracaj sobie głowy gaszeniem świateł.
Nie chcę, żeby dom był dzisiaj ciemny.
- Rozejrzał się dokoła.
- Przydałoby się pomalować ten pokój na nowo.
Na jaśniejszy kolor.
No, dobrej nocy, przyjacielu.
Śpij smacznie.
- Dobranoc, Russell.
Ty też śpij smacznie.
- Strand patrzył, jak Hazen wychodzi ciężkim krokiem z saloniku.
Potknął się lekko na progu i Strand pomyślał, że chyba musiał wypić sporo w
Nowym Jorku przed wyjazdem.
Całe szczęście, że nie zatrzymał go jakiś policjant po drodze, bo spędziłby tę
noc za kratkami, zamiast w swoim ciepłym łóżku.
Potem wszedł na górę, do pokoju, w którym spała oddychając lekko Leslie, z
jasnymi włosami rozrzuconymi na poduszce i połyskującymi w świetle nocnej lampy.
Rozebrał się po cichu, zgasił lampę i położył się do łóżka obok żony.
W pewnym momencie w nocy się obudził, bo usłyszał przez sen warkot silnika
odjeżdżającego samochodu, potem cichnący w oddali.
Nie był pewien, czy słyszał, czy też tylko mu się śniło.
Przewrócił się na drugi bok.
Objął nagie ramiona Leslie, usłyszał, że westchnęła z zadowoleniem.
Potem zasnął.
Obudził się wcześnie, właśnie wtedy gdy światło poranka zaczęło sączyć się
przez okna.
Wciąż sypał śnieg.
Leslie spała nadal.
Wstał z łóżka, ubrał się szybko i ruszył do wyjścia.
Przy drzwiach się zatrzymał.
Na podłodze zobaczył list, na pół wsunięty pod drzwi.
Otworzył je cicho, podniósł kopertę.
Na korytarzu było zbyt ciemno, żeby odczytać, co jest na niej napisane.
Przymknął ostrożnie drzwi i zszedł szybko na dół do saloniku, gdzie wciąż
paliły się światła.
Na palenisku kominka żarzyły się ostatnie węgielki.
Koperta była długa i gruba, widniało na niej jedno słowo: Allen.
Rozerwał ją.
Przeczytał: Drogi Allenie!
napisane śmiałym, równym charakterem pisma Hazena.
Kiedy będziesz czytał ten list, nie będzie mnie wśród żywych.

Strona 268

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Przyjechałem tu wczoraj wieczorem, żeby pożegnać się z Tobą i życzyć Ci
szczęścia.
Wszystko się na mnie zwaliło - moja żona, śledztwo prowadzone w Waszyngtonie,
Conroy grożący mi szantażem.
Wezwano mnie do stawienia się przed Komisją 2 stycznia.
Nie mogę się tam pojawić, bo musiałbym albo popełnić krzywoprzysięstwo, albo
wplątać w przestępstwo starych przyjaciół i moich wspólników.
I w jednym, i w drugim wypadku straciłbym swoją reputację.
Przemyślałem to dokładnie i uciekam się do jedynej możliwej drogi wyjścia.
Kiedy zostanie odczytany mój testament, okaże się, że dom na wybrzeżu
przekazałem Karolinie.
Miałem ku temu wystarczające powody.
Będzie mogła odsprzedać kilka akrów ziemi na pokrycie kosztów jego utrzymania.
Jest jej dużo - czterdzieści akrów, i to mających wysoką cenę.
Wszystkie aktywa zostawiłem mojej żonie z klauzulą, że jeśli podważy
którykolwiek z punktów testamentu, zostanie całkowicie pozbawiona dziedzictwa.
Moje córki dysponują znacznymi sumami, które zdeponował na ich imię mój ojciec,
kiedy się urodziły, toteż nie mogą w żaden sposób obalić testamentu.
Jestem dobrym prawnikiem i moja ostatnia wola została obwarowana na wszelkie
strony.
Wszystkie swoje obrazy dawno podarowałem muzeom, z tym, że za mego życia
pozostawały w moim posiadaniu.
Przepisy podatkowe uczyniły ze śmierci coś w rodzaju patologicznej gry, gry, w
której ja byłem specjalistą.
Kiedy patrzę na to teraz, widzę, że znałem się na zbyt wielu grach - prawnych,
korporacyjnych, legislacyjnych, filantropijnych - w całej tej marnej dochodowej
amerykańskiej gamie.
Jedną z rzeczy, które najbardziej przywiązały mnie do Ciebie i Leslie, jest to,
że Wy nie należycie do uczestników w tych zawodach.
I to nie dlatego, że byliście ponad tym wszystkim.
Raczej nie zdawaliście sobie sprawy, że coś takiego istnieje.
Dlatego jesteś gorszym historykiem, za to lepszym człowiekiem.
Bezmyślnie i bez złej woli wciągnąłem Ciebie i Twoją rodzinę w swój świat.
Sam będąc samotny i pozbawiony rodziny, wyobrażałem sobie, że mogę wejść do
szczęśliwej rodziny.
To, co traktowałem jako wspaniałomyślność, okazało się nieszczęściem.
Jimmy nauczył się nader szybko, jak osiągać sukces.
Karolina znalazła się na amerykańskiej karuzeli, karuzeli rywalizacji, czy jej
się to podoba, czy nie.
Eleonora i jej mąż nauczyli się przegrywać i żyć w strachu.
Przykro mi to mówić, drogi Alenie, ale nowa kariera Leslie może tylko odsunąć
Was jeszcze od siebie i pozbawić Cię znowu korzeni.
Sposobność to obosieczna broń.
Mogła przynieść dobre owoce, niestety nie przyniosła.
To samo da się powiedzieć o przypadku Romero.
Szkic Renoira w Waszej sypialni został kupiony po zawarciu umowy z rządem,
cieszę się więc, że mogę go Wam zapisać w testamencie, który znajduje się
obecnie w sejfie mojego wspólnika.
Strand przestał czytać na moment.
Potworność dokumentu trzymanego w dłoni wprawiła go w stan odrętwienia, a fakt,
że został napisany tak pieczołowicie, tak porządnie, przez człowieka gotującego
się na śmierć z własnej ręki, wprawił go w zdumienie z powodu niemal
nieludzkiej, rygorystycznej samokontroli jego przyjaciela.
Studiując kodeksy, pomyślał, Hazen musiał czytać Platona i to, co napisał o
śmierci Sokratesa: "Kritonie, myśmy winni koguta Asklepiosowi.
Oddajcie go, a nie zapomnijcie".
* Kogut dla Asklepiosa.
Renoir dla Stranda.
Antyczna gracja w śmierci.
Słynne ostatnie słowa.
Zabrał się znowu do czytania z suchymi oczami.
W mniejszej kopercie dołączonej do tego listu znajduje się dziesięć tysięcy
dolarów w pięćsetdolarowych banknotach, które mogą uprzyjemnić Tobie i Leslie
paryską przygodę.
Radzę, żebyście nikomu o tym nie wspominali.
Ty i Twoja rodzina uczyniliście ten ostatni rok mego życia rokiem ważnym dla
mnie i nauczyłem się zbyt późno tego, czego powinno mnie nauczyć.
Ponieważ będą to moje ostatnie słowa, a jesteśmy teraz, jak to powiedziałeś, na

Strona 269

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

etapie całkowitej jawności, uczynię jedno jeszcze wyznanie.
Brzmi to idiotycznie w ustach człowieka w moim wieku, ale od pierwszego
wejrzenia zakochałem się w Leslie.
Jeśli jakakolwiek kobieta mogła była mnie uczynić szczęśliwym, to właśnie
Leslie.
Kiedy wyglądało na to, że umrzesz w szpitalu w Southampton, życzyłem sobie
Twojej śmierci.
Nie świadomie czy rozmyślnie, przez ułamek sekundy jednak pojawiła się w mojej
głowie taka myśl.
Wtedy byłbym nie tylko przyjacielem rodziny, którą pokochałem, lecz także jej
członkiem, nie tylko gościem przy stole, lecz na jej czele.
Fakt, że radowałem się z Twojego uzdrowienia, nie zdoła nigdy zatrzeć w mojej
pamięci tej czarnej i złej chwilki.
Proszę, spal ten list zaraz po przeczytaniu i nie wspominaj o nim nikomu prócz
Leslie.
Napisałem inny list.
który pozostawię w samochodzie, wyjaśniając tylko, że postanowiłem popełnić
samobójstwo.
Napisałem w nim, że znajduję się na skraju załamania nerwowego i obawiam się o
swoje zdrowe zmysły.
Mam w kieszeni rewolwer i szybko będzie po wszystkim.
Znajdą mnie obok auta na końcu pewnej drogi.
Nie smuć się z mojego powodu.
Nie zasługuję na to.
ściskam Was wszystkich.
Russell.
CZĘŚĆ CZWARTA.
Rozdział 23.
Znów za dni parę nadejdzie Święto Dziękczynienia i pierwszy śnieg wiruje w
ciemnościach za moim oknem, zamieć białych płatków migoczących w blasku rzucanym
przez lampę na biurku.
Jestem w Dunberry, ale nie w mieszkaniu w Malson Residence.
Jestem sam, bo Leslie pojechała do Paryża.
Nie pozwoliłem ani Leslie, ani Karolinie, żeby poszły ze mną na pogrzeb
Russella Hazena.
Nie można było przewidzieć, jaką scenę urządzi wdowa po Hazenie, a zarówno moja
żona, jak córka w takim momencie nie potrafiłyby stawić czoła tej szalonej i
mściwej kobiecie.
Usiadłem na jednej z tylnych ławek, więc mnie nie zauważyła.
Obok niej siedziały dwie wysokie młode kobiety, córki Hazena, jak przypuszczam.
Wszystkie trzy w czerni, eleganckie, zachowywały należyty smutek.
Zerknąłem na twarze córek, kiedy pod koniec ceremonii pogrzebowej szły przez
kościół.
Są niebrzydkie, ale jednocześnie na ich obliczach rysuje się jakaś twardość,
porywczość i podejrzliwość.
Naturalnie, kiedy ujrzymy w końcu kogoś, o kim wcześniej wyrobiliśmy sobie
opinię, z dużą dozą prawdopodobieństwa skłonni jesteśmy widzieć raczej to, co
sobie wyobrażaliśmy, niż to, co rzeczywiście jest.
W każdym bądź razie są to osoby, których wolę unikać.
Zarówno ksiądz w swojej mowie nad grobem, jak "Times" w nekrologu wspominali
wielkie obywatelskie zasługi Hazena, jego rzetelność i ofiarną działalność na
rzecz Nowego Jorku.
Mogę sobie wyobrazić, jak gorzko śmiałby się Hazen, gdyby żył, słyszał i czytał
wszystkie te hołdy ku swojej czci.
Śmierć Hazena, a szczególnie sposób, w jaki umarł, załamały Leslie.
Przez dłuższy czas wybuchała nieoczekiwanie płaczem.
Jakby tych wszystkich skomplikowanych uczuć, nad którymi panowała, na ogół ze
względu na mnie i na dzieci, w końcu zebrało się już za dużo i przelały się
przez psychiczną groblę.
Nie można było jej uspokoić.
Zeszłoroczna depresja sprzed naszego wyjazdu na Święto Dziękczynienia do
Easthampton w porównaniu z tym, co przechodziła teraz, była zaledwie przelotnym
cieniem.
Całkowicie zrezygnowała z prowadzenia zajęć, kazała mi odwołać wszystkie lekcje
w Nowym Jorku, nie dotknęła klawiatury fortepianu ani pędzla i siedziała całymi
dniami z kamienną twarzą, o ile nie tonęła we łzach, w świeżo pomalowanej kuchni
w naszym mieszkaniu w Malson Residence.
Obarczała siebie i mnie winą za to, co się stało.

Strona 270

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Wydawało jej się, że gdybyśmy byli naprawdę przyjaciółmi Hazena, jak
wierzyliśmy, wyczulibyśmy, co się z nim dzieje i dokąd to może prowadzić, i
zdołalibyśmy go powstrzymać.
Nic nie mogło jej przekonać, że było inaczej.
Linda ostrzegła mnie, że takie dalsze opłakiwanie Hazena jest niebezpieczne dla
Leslie, i sugerowała, że może uleczy ją Paryż i praca.
Przyznałem jej rację.
Leslie słuchała jak automat, kiedy oboje, Linda i ja, namawialiśmy ją, żeby
natychmiast wyjechała do Francji.
W końcu powiedziała: " Wszystko jest lepsze od tego".
I tak dziesięć dni po tym, jak na piaszczystej drodze prowadzącej do oceanu
znaleziono ciało Hazena, częściowo przysypane przez śnieg, wsadziłem Leslie do
samolotu do Paryża.
Nie było mowy o tym, jak długo tam mogłaby zostać ani kiedy wróci.
Przed odjazdem spaliła wszystkie swoje obrazy.
Babcock, człowiek o anielskiej dobroci, taktownie zauważył, że ponieważ jestem
słomianym wdowcem, przynajmniej przez jakiś czas, może byłoby lepiej dla mnie,
gdyby nie obarczano mnie samego prowadzeniem domu i opieką nad dziesięcioma
chłopcami.
Po zakończeniu semestru wyprowadziłem się stamtąd.
Nie miałem już teraz obowiązku przebywać na terenie campusu, więc wynająłem
sobie w miasteczku małe umeblowane mieszkanko nad sklepem, w którym sprzedawano
wyroby tytoniowe i gazety.
Zapachy unoszące się stamtąd na piętro są miłe dla nosa.
Szkic Renoira wygląda niestosownie zmysłowo wisząc nad starą, popękaną skórzaną
kanapą, na której ucinam sobie drzemkę.
Do szkoły dojeżdżam na rowerze, co wpływa dodatnio na moje zdrowie.
Sam sobie gotuję i spożywam posiłki w spokoju ducha.
Niekiedy jadam z Schillerami, jeśli on pozwala żonie gotować.
Specjalnością pani Schiller są placki ziemniaczane.
Lato spędziłem z Leslie we Francji.
Niewielka część z sumy dziesięciu tysięcy dolarów pokryła koszt przelotu.
Lato nie należało do zbytnio udanych.
Leslie ma duży krąg przyjaciół, w większości artystów, a dzięki dobremu
słuchowi nauczyła się płynnie mówić po francusku, w języku, w którym na ogół
rozmawiano o jej pracach i pracach innych.
Moja szkolna francuszczyzna przydawała mi się w niewielkim stopniu i kiedy
wszyscy, a naturalnie przede wszystkim Leslie, starali się wciągnąć mnie w
wymianę zdań, nie mogłem pozbyć się uczucia, że jestem tępym intruzem.
Leslie po nieoczekiwanym, początkowym powodzeniu nie wystawiła ani nie
sprzedała żadnego obrazu, niemniej chodzi do pracowni tego malarza, u którego
się uczy, trzy razy na tydzień przed południem.
Jest to mały, okrągły, żywy starszy pan o nazwisku Lehlanc i przysięga, że
Leslie pewnego dnia będzie sławna.
Jej obrazy mają teraz jakąś melancholijną aurę, jakby na jej palecie czaił się
nieustannie fioletowy mrok, nawet w obrazach malowanych, przy świetle południa.
Leslie pracuje z całkowitym oddaniem dla sztuki i jeśli nie stoi przy
sztalugach, to niezmordowanie wędruje po galeriach i muzeach.
Po kilku dniach Paryż mi się przejadł i spędzałem większość czasu czytając przy
stoliku w kawiarni.
Mieszkaliśmy na lewym brzegu Sekwany w jednopokojowej pracowni, dość mizernie
umeblowanej, gdzie powietrze przesycał zapach farb i terpentyny.
Woń ta sprawiała przyjemność Leslie, u mnie jednakże w końcu wywołała
uczulenie, zmuszające do nieustannego prychania i wycierania nosa.
Leslie, która kiedy indziej natychmiast zauważała najbłahszą moją
niedyspozycję, nawet nie spostrzegła, że przez cały czas mam zaczerwienione oczy
i zużywam pudło papierowych chustek w ciągu dwóch dni.
Miała już zdecydowanie za sobą okres smutku, a jej energia i entuzjazm, podobny
do energii i entuzjazmu gorliwej, łapczywej studentki, sprawiały, że czułem się
nie pięćdziesięcioletnim, lecz o wiele starszym mężczyzną.
Szkoła Amerykańska w Paryżu zaproponowała mi rzeczywiście posadę, ale ja
zdecydowałem, że nie chcę mieszkać w mieście, którego językiem nie mówię, i
gdzie byłbym tylko kłopotliwym dodatkiem do mojej żony w oczach jej przyjaciół.
Przypomniały mi się słowa autora opowiadania o pewnym Amerykaninie w Paryżu:
"Ten kontynent jest nie dla mnie".
Z ubolewaniem odmówiłem.
Dyrektor szkoły nie ukrywał ulgi.
Rozumiem, dlaczego.

Strona 271

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Personel szkoły to wędrowcy, wszyscy w wieku od dwudziestu dwu lat do
trzydziestu, i moje siwe włosy musiały być dla dyrektora, który sam nie ma
więcej niż trzydzieści pięć lat, oznaką zgrzybiałości i irytującego czepiania
się życia.
Leslie przyjęła moją decyzję ze spokojem.
Sztuka, jak odkryłem, prowadzi nieuchronnie do takiego samego zaabsorbowania
własną osobą jak choroba.
Kiedy ktoś jest chory, myśli wyłącznie o swojej chorobie i zmartwienia czy
aspiracje innych dla niego się nie liczą.
Spędziliśmy dwa tygodnie na Południu z Lindą w jej rozkosznym domu w Mougins.
Przesiadywałem w ogrodzie i próbowałem czytać w promieniach gorącego słońca i
wśród chmar komarów, jak to przewidywał Hazen.
Leslie zaproponowała, żebym sprzedał Renoira i kupił za niego niewielki domek w
sąsiedztwie posiadłości Lindy.
"Nie musisz już pracować - powiedziała - a to jest wspaniałe miejsce, żeby
siedzieć i nic nie robić".
Miała pod tym względem rację, ale ja nie życzyłem sobie siedzieć i nic nie
robić.
Próżniactwo, jak się przekonałem, nudzi mnie.
Jestem nauczycielem.
To określa, kim jestem.
Jestem nauczycielem albo niczym.
Wystarczy, żeby w klasie z trzydziestoma uczniami było jedno inteligentne i
dociekliwe dziecko, które sprzecza się ze mną albo którego horyzonty, jak mi się
wydaje, poszerzam, a już wiem, że robię to, po co przyszedłem na ten świat.
Romero.
choć przydał mi tyle goryczy, był właśnie takim chłopakiem.
Kiedy powiedziałem Leslie o swoim poczuciu przynależności do uczniów w klasie,
ona przyznała się, że dokładnie to samo odczuwa przed nie zamalowanym płótnem.
Mam nadzieję, ze względu na nią, nie na siebie, że jej płótna przyniosą lepsze
efekty niż mnie Romero.
Wszystkie moje wysiłki i perswazje spełzły na niczym i nie udało mi się skłonić
Karoliny, żeby wróciła do Arizony.
Przeniosła się do Hunter College w Nowym Jorku, gdzie zamierza studiować
psychologię dziecka.
Odmówiła wzięcia najmniejszej choćby sumy z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży
dwóch akrów ziemi z posiadłości zapisanej jej przez Hazena, transakcji
przeprowadzonej bardzo umiejętnie przez jednego z jego wspólników.
Znalazła sobie pracę - w niepełnym wymiarze godzin - jako kelnerka, żeby
zarobić na studia, i nigdy dotąd, o ile wiem, nie odwiedziła domu na wybrzeżu,
który teraz należy do niej.
Z pomocą jednego ze swych profesorów urządziła tam zeszłego lata kolonie dla
"znajdujących się w niekorzystnej sytuacji dzieci z getta", jak to określają
gazety, dzieci wszystkich ras, do lat piętnastu, wraz z pracującymi na ochotnika
doradcami z rozmaitych agencji socjalnych.
"Jesus Romero nauczył mnie czegoś, jeśli chodzi o dzieci" - powiedziała, kiedy
protestowałem.
"A mianowicie, dotrzyj do nich, zanim staną się takimi jak Romero".
Okaże się, czy ten eksperyment się powiedzie, czy nie.
W innych czasach i gdyby urodziła się katoliczką, zostałaby, jak sądzę,
mniszką.
Poświęcanie samego siebie w służbie wzniosłym ideałom może być rzeczą
szlachetną, ale ojciec nie może się pozbyć uczucia, że to jakby petryfikacja
humanitarnych uczynków jego dziecka.
Naturalnie, wśród sąsiadów w Easthampton ozwały się utyskiwania i krąży wieść,
że zbierają podpisy pod petycją do rady miejskiej domagając się potępienia tego
domu jako naruszającego porządek publiczny.
Karolina wynajęła Conroya, żeby nadzorował dom.
Nie zapomniała tego dnia, kiedy rzucił się w fale Atlantyku płynąc mi na
ratunek.
Z tego, co mi mówiła, okazał się sprawny i oddany.
Jak dotąd nie wniesiono oskarżenia o homoseksualne zapędy wobec chłopców
zgromadzonych w tym domu.
Biedni Ketleyowie zrezygnowali z pracy w środku lata.
Oświadczyli, że nie najęli się do pracy w domu wariatów.
Muszę wyznać, że nie miałem serca jechać tam i zobaczyć osobiście, co się
dzieje w tym domu, gdzie przez chwilę mignęło mi przed oczami łatwe i obfitujące
we wszystko życie, jakiego nigdy przedtem nie zaznałem, i gdzie omal nie

Strona 272

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

umarłem.
Hollingsbee zadzwonił do mnie w dniu wyznaczonym na proces Romero i oznajmił z
triumfem, że chłopak wyszedł cało z opresji, bo dostał tylko rok nadzoru
sądowego.
Teraz jednak, gdy to piszę, siedzi za kratkami.
Policja urządziła nalot na miejsce uważane za kryjówkę FLAN, terrorystycznej
organizacji walczącej o niepodległość Puerto Rico.
Romero nakryto wraz z magazynem bomb domowej roboty, pistoletów maszynowych i
literatury rewolucyjnej.
Pamiętam jego ostatnie słowa powiedziane do mnie na śniegu przed frontowymi
drzwiami domu Hazena: "Następnym razem zobaczy pan moje nazwisko w gazetach".
Można to uznać za proroctwo, które się ziściło.
Wraz ze śmiercią Hazena przestała działać jego ochrona w Georgii i wprawdzie
Eleonora i Giuseppe nie wylecieli wraz z domem w powietrze, to jednak drukarnia
spaliła się do cna, a nocny strażnik zginął w płomieniach.
W naszych czasach ofiary wybiera się na chybił trafił.
Budynek był odpowiednio ubezpieczony i za otrzymane odszkodowanie Gianelli
kupił gazetę w małym mieście na zachodnim wybrzeżu Florydy, gdzie świecące cały
rok słońce zwabiło wiele osób, powiększając wydatnie liczbę mieszkańców i
miejscowy dobrobyt.
Eleonora pisze, że uczą się wreszcie, jak robić gazetę, i wiedzie im się
dobrze.
Jest w ciąży, więc stoję wobec perspektywy zostania dziadkiem.
Mój wnuk czy też wnuczka zanim dorośnie, jak przypuszczam, będzie chodzić przez
opuszczone i wypalone miasta, gdzie wszędzie stać będą samochody bez paliwa,
unieruchomione w swojej ostatniej jeździe.
To znaczy, o ile jemu czy jej się poszczęści i ludzie, nad którymi nie mają
władzy, nie zdecydują się jeszcze na rozpętanie wojny nuklearnej.
Jak większość ludzi mojej generacji czuję się bezsilny i spoglądam w przyszłość
z cyniczną rezygnacją.
Rollinsa, cieszę się, że mogę to powiedzieć, już odwieszono i grał w minionym
sezonie, dostał też stypendium lekkoatletyczne na Pensylwański Uniwersytet
Stanowy.
Nie udało mu się ulokować poniżej linii Masona-Dixona.
Jimmy ożenił się z panią Salomon, Nellie z domu Ferguson.
W Las Vegas.
Jak się zdaje, to już się stało obrzydliwym zwyczajem w naszej rodzinie.
Nie zaproszono mnie na ślub.
Firma, którą prowadzą Jimmy i Joan Dyer, wypuściła coś, co się nazywa Złota
Płyta czy Złoty Krążek, i oznacza, że sprzedali ponad milion płyt.
Nie słyszałem jej jeszcze.
Cieszę się ostatnio na myśl o swoich zajęciach.
Na dwa moje kursy uczęszcza nieprzeciętny chłopiec, nazwiskiem Willoughby.
Ma szesnaście lat, pochodzi z Wirginii, cechują go układne maniery typowe dla
tego stanu i, jak się wydaje, czytał i podchodził krytycznie do wszystkiego,
począwszy od Tukidydesa, na Toynbeem kończąc, włącznie z Cezarem, Józefem
Flawiuszem, Carlyleem, Prescottem, Heglem, Marksem i Freemanem, no i oczywiście
Gibbonem.
Jest tak bystry i inteligentny jak Romero, lecz na dodatek ma jeszcze wyczucie
ładu i proporcji, które może być jego wirgińskim dziedzictwem lub jakimś
szczęśliwym układem genów, co pozwala mu bez wysiłku przyswajać abstrakcyjne
idee i historię.
Pamiętam, co mówił o Mozarcie Crowell, ten spec od komicznych wstawek do filmów
uczący się grać na fortepianie u Leslie.
Zaskakują mnie i zachwycają prace tego chłopca i jego argumentacja na moich
zajęciach, a także dojrzałość sądów wypowiadanych podczas wspólnych spacerów w
jesienne popołudnia.
Kiedy czytam, co napisał, albo słucham, jak rozumuje, odczuwam raz jeszcze
zapał, z jakim przystępowałem do swoich pierwszych wykładów, niemal religijną
wiarę, że historia, ze swoimi badaniami w dziedzinie filozofii, rozwoju i upadku
imperiów, sztuki i pasji minionych stuleci, to doprawdy królowa wszechnauk i
wielka nauczycielka ludzkości.
Willoughby ma zamiar zająć się polityką i przewiduję, że zostanie senatorem
przed ukończeniem trzydziestego piątego roku życia.
Jeśli dziesięciu takich chłopców rozrzuconych jest po kraju, być może nasza
niespokojna, ale wspaniała ojczyzna, zrodzona z odwagi, wiary, dzikości,
grabieży, chciwości, ugody i nadziei zdoła się w ostatnim momencie uratować
przed katastrofą.

Strona 273

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Dzisiaj dostałem list od Leslie.
Dziękuje w nim, jak i we wszystkich innych, za moją wyrozumiałość i zezwalanie
jej na to, co określa jako terminowanie w średnim wieku.
Obiecuje wrócić na lato i sugeruje, żebym się wybrał razem z nią w podróż po
Zachodzie, który chciałaby malować.
Jej listy są pełne miłości i nie wątpię, że mnie kocha, choć jest daleko.
Co do mnie, to kochałem ją, gdy była młodziutką dziewczyną na pierwszej ławce w
klasie, gdy stała przed ołtarzem, gdy pierwszy raz grała na fortepianie w naszym
nowojorskim mieszkaniu, gdy była gruba spodziewając się dziecka, gdy
przewiązywała rany Hazena i spoliczkowała jego żonę w restauracji w Tours, gdy
wsadzałem ją do samolotu lecącego do Francji.
Czy to los, czy przypadek umieścił ją w pierwszej ławce w mojej klasie i rzucił
mi w ramiona na całe życie?
Tego nie wiem i nie dbam o to.
Wiem, że ją kocham i zawsze będę kochać, a powody są nieważne.
Zrobiliśmy to, co było nam sądzone albo co musieliśmy zrobić.
Leslie mówi, że wróci.
Zobaczymy.
Przerwał pisanie i przeczytał napisaną właśnie stronę.
Potrząsnął głową z niezadowoleniem.
Myślał wciąż o Romero, Romero straszył w tej miejscowości i Strand wiedział, że
jeszcze z nim nie skończył.
Przypomniało mu się: "Oni pasą się spokojnie na trawie, a pan poluje na
betonie".
I jeszcze to: "Pan też tu długo nie zostanie".
Wspominając to Strand potrząsnął znowu głową.
Gorycz przemawiała przez tego chłopca.
A może mądrość?
Patrzył na otwarty brulion leżący na biurku.
Papier odbijał światło lampy.
Potem znowu zaczął pisać.
Czy chciałbym tu dokonać żywota?
Czy chciałbym skończyć jak zwierzę pasące się spokojnie na trawie?
Gdzie jest to miejsce, w którym byłbym potrzebny, gdzie pasowałbym do swego
zadania i gdzie zadanie pasowałoby do mnie?
Czy jakiś chłopiec jak Willoughby mnie potrzebuje?
Odpowiedź musi brzmieć: nie.
Rozkwitnie, ponieważ musi, a taki człowiek jak ja może najwyżej pochlebiać
sobie uważając, że końcowy rezultat będzie jego dziełem.
Oklaskuję tylko na bocznej linii chłopca, który nie potrzebuje oklasków kibica.
Beton.
Tylu jest Romerów na betonie co Willoughbych na trawie, może nawet więcej.
Przegrałem z jednym, lecz to być może nauczyło mnie, jak nie przegrać z innymi.
Tutejsi pedagodzy są nauczycielami jednego rodzaju, ja zaś "innego.
Nie wybrałem sobie tej profesji tylko dlatego, żeby odczuwać zadowolenie, i
wydarzenia doprowadziły do tego, że o tym zapomniałem.
Na jakiś czas.
Okres ten już minął.
Nie dam się zawstydzić swojemu najmłodszemu dziecku.
"Kiedy będziesz gotów do powrotu - powiedział dyrektor mojej szkoły podczas
odwiedzin po moim wyjściu ze szpitala w Southampton - kiedy będziesz gotów, po
prostu do mnie zatelefonuj.
Miejsce będzie czekało".
Jestem już gotów i zatelefonuję rano.
Telefon rano.
Wiem, że sprawa nie jest wcale taka prosta, i on to również wiedział.
Takie rzeczy mówi się odwiedzając przyjaciela w szpitalu, być może na łożu
śmierci, robiąc rozpaczliwe wysiłki, żeby mu się wydawało, iż wszystko będzie
dobrze, powrót do zdrowia jest rzeczą absolutnie pewną, nie umrze, że koledzy
będą czekać na jego powrót i zajęcie znów swojego miejsca w świecie.
No cóż, nie umarłem.
Zatelefonuję rano, ale nie wprawię w zakłopotanie tego poczciwca wierząc mu.
Miejsce nie będzie czekało.
Czeka na mnie pisanie podań, wypełnianie zgłoszeń, czekają podejrzliwe komisje,
które będą zadawać mi pytania, urzędowi lekarze, którzy muszą zostać przekonani,
że mogę podjąć pracę, renta musi ulec zmianie, trzeba rozważyć stanowiska,
zlikwidować wakaty, żonglować przeniesieniami, przede mną długie męczące
miesiące oczekiwania, duże szansę na ewentualną odmowę.

Strona 274

background image

Shaw Irvin Chleb na wody płynące

Późno już.
Muszę spać.
Muszę być rano rześki ze względu na Willoughbyego.
Odłożył pióro, zamknął brulion, wstał z krzesła i zgasił lampę w tym chłodnym w
porze nocnej pokoju.
Koniec.
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990 r.
Wydanie pierwsze
Nakład 50000 + 300 egz.
Ark. wyd. 27,5.
Ark. druk. 23,75
Papier offsetowy kl. III. 70 g, rola 61 cm
Oddano do składania w lutym 1989 r.
Podpisano do druku w marcu 1990 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa.
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Nr zam. 121/1100/90

Strona 275


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Uniwersalne zanęty na wody wolno płynące
NASA potwierdza istnienie wody płynącej na Marsie, ASTRONOMIA
Uniwersalne zanęty na wody szybko płynace
CHLEB NA ZAKWASIE Z SAN FRANSISCO, przepisy
Zbiornik na wody gruntowe i opadowe
jak kroimy chleb na pół
Na wody bieżące(1), Wędkarstwo
Na wody stojące, WEDKARSTWO, ZANENTY
Chleb na kwaśnym rozczynie by Iwi
Chleb na zakwasie pszenno
CHLEB NA ZAKWASIE, Kuchnia wegetariańska przepisy, kuchnia wegetariańska
Chleb na piwie
CHLEB NA ZAKWASIE Z ZIMNIAKAMI, przepisy
CHLEB na TM31 i nie tylko
Chleb na zakwasie, chleb własnego wypieku
NAJPOPULARNIEJSZY BIAŁY CHLEB NA ZAKWASIE -SUPER DO TOSTERA, kuchnia
Uniwersalne Zanęty na wody stojące
Chleb na powierzchni"
,EKOLOGIA WÓD,WODY PŁYNĄCE

więcej podobnych podstron