B.J. James
OBIETNICA
SHILOHA
PROLOG
— Przyszedłeś za wcześnie, Butler!
Oskarżenie to wypowiedział człowiek o ponurej twarzy,
patrzący na Shiloha Butlera jak wielki drapieżny ptak.
— Doprawdy? — spytał łagodnie Shiloh.
Spojrzał na zegarek i znów na rozmówcę, unosząc'
wymownie prawą brew. Lewą miał ściągniętą przez bliznę,
która przecinała jak załamana błyskawica jego oko i
policzek.
To uprzejme wyzwanie nie zmieniło wyrazu twarzy
szeryfa Martina. Przez długą, odmierzoną dokładnie,
chwilę szeryf patrzył z gniewem na tego ciemnego,
twardego mężczyznę. Potem, odsuwając krzesło od biurka,
przyznał z niechętnym szacunkiem:
—
Jest pan o czasie, to ja się spóźniłem. Muszę jeszcze
raz zadzwonić, ostatnia referencja do sprawdzenia —
dodał, siląc się na łagodność.
—
Poczekam.
Ton Shiloha był spokojny, w przeciwieństwie do jego
spojrzenia. Blizna również nie ujmowała intensywności
jego niebieskim oczom.
— Proszę bardzo.
Martin wzruszył ramionami. Kiedy podnosił słuchawkę,
dodał burkliwie, usiłując być gościnnym;
5
— Jeśli nie jest pan amatorem stania pod drzwiami,
może pan równie dobrze wejść.
Shiloh usiadł na krześle przy oknie. Poczeka. Umiał
czekać. I obserwować. I słuchać. Musiał się tego nauczyć.
Kiedyś istnienia ludzkie zależały od niego. Może będą
znów zależeć?
Zza okien dobiegały uliczne odgłosy miasteczka, tłukąc
w szyby jak komary. Shiloh wyczuwał podniecenie,
krążące jak prąd elektryczny w tych odgłosach. Senne
miasteczko Lawndale w Georgii znów nawiedziły kłopoty.
Komuś groziło duże niebezpieczeństwo. Niewiarygodne
niebezpieczeństwo groziło Meg Sullivan i jej dzieciom.
Kiedy lokalne gazety, głosząc zasadę wybaczania i
miłości bliźniego, żerowały na losie tych niewinnych ludzi,
a bezpieczni w swojej anonimowości obywatele plotkarsko
wyrażali troskę, Shiloh przybył, aby ofiarować schronienie.
Ponieważ Meg Sulliwan nie znała go, musiał korzystać z
odpowiednich kanałów. Musiał zdobyć bezwzględną
aprobatę kogoś, komu Meg ufała — aprobatę szeryfa
Barneya Martina.
Shiloh wiedział, że aby to osiągnąć musi czekać i słu-
chać, ale czasu zaczynało brakować. Niespokojnie od-
wrócił się od okna i skupił się na głosie, który sączył się do
telefonu.
Szeryf, z miękkim akcentem południowca, swoimi
sądującymi pytaniami obnażał osobowość Shiloha.
Nic nie było tabu. Ani wspomnienia, które wracały
czasami w nocnych koszmarach, ani tragedią, która
zatruwała satysfakcję z tego, że pozostało się przy życiu.
Shiloh czekał z kamienną twarzą. Wypowiadane ze
ś
piewnym, południowym akcentem słowa szeryfa mogłyby
dotyczyć nudnej przeszłości jakiegoś bezosobowego zera, a
nie życia i honoru Shiloha Butlera.
6
Była to konieczna niedyskrecja. Shiloh znosił ją jak człowiek
przyzwyczajony do następstw rozpaczliwych wyborów, z siłą
zrodzoną z cierpliwości nabytej w parnych głębiach zielonego
piekła. A jednak kiedy minął kwadrans, a szeryf ciągle
prowadził swoje śledztwo z niespieszną drobiazgowością,
nawet ta cierpliwość zaczynała się wyczerpywać.
Ć
wicząc panowanie nad sobą, Shiloh przeniósł swoją uwagę
na otoczenie. Chłonął zaniedbaną elegancję sufitu i
podniszczonego parkietu, oglądał uginające się półki
przepełnione zdumiewającą mieszaniną kryminałów, dzieł
prawniczych i obszarpanej klasyki. Potem jego uwaga
przeniosła się na gazetę leżącą na biurku szeryfa. Grube
nagłówki były jak wyrzut sumienia, a fotografia kobiety z
dziećmi, umieszczona w czarnej ramce — bolesnym
przypomnieniem.
Powinien był przybyć wcześniej, zrobić więcej. Ale nie
uczynił tego, a teraz mogło już być za późno. śółć
niewypowiedzianego przekleństwa zapiekła go w gardle.
Barney Martin skończył już rozmowę i pochylał się ku
niemu, opierając się na pięściach wielkich jak bochenki.
Czarne oczy zwęziły się pod opadającymi powiekami.
— W porządku, synu — powiedział lekko chrypiąc. —
Wiedziałem, że jesteś tym za kogo się podajesz. Wie to
każdy, kto kiedykolwiek czytał finansowe szmatławce. Teraz
dzięki paru senatorom i kilku generałom wiem, że zajmujesz
się tym, czym mówiłeś, że. się zajmujesz.
Poruszył się ciężko na krześle, aż zajęczało skórzane
obicie. Było jasne, że sprawdzanie referencji się skończyło i
było jasne, że czegoś jeszcze brakuje. Po doświadczeniu
nabytym w ciągu godzin spędzonych
7
w towarzystwie tego męcząco drobiazgowego człowieka,
Shiloh wiedział, że odpowiedź uzyska wtedy, kiedy szeryf
uzna to za stosowne.
Dźwięki z ulicy znów przeniknęły do pokoju. Nie-
zręczna cisza jakby je wzmacniała. Ukośne promienie
słońca sączyły się przez okno. Poranek mijał, każda
sekunda była cenna, ale szeryf nie śpieszył się. Shiloh
uświadomił sobie, że zarówno on, jak i kłopoty, oczekują
w tym zakurzonym miasteczku na decyzję tego
przebiegłego mężczyzny, tak zużytego jak jego książki i
tak solidnego i otwartego jak jego biuro.
Martin przestał krytycznie przyglądać się Shilohowi i
skierował wzrok na gazetę leżącą na biurku.
— Co właściwie pana obchodzi nasza Meg i jej dzie-
ci? — przeszedł do sedna sprawy z prawie niegrzecz-
ną szczerością.
Shiloh oczekiwał tego pytania. Zdziwiłby się gdyby nie
padło.
— Zupełnie nic. Tylko tyle, że chcę jej pomóc. Jeśli mi
pozwoli.
—
Mówi pan jednak, że jej nie zna.
—
Widzieliśmy się raz, przez chwilę, na pogrzebie jej
męża. Na pewno tego nie pamięta,
Szeryf stał w zamyśleniu, patrząc na Shiloha. Potem
wsunął ręce do kieszeni i. odwrócił się do okna, kierując
wzrok na jakiś odległy punkt miasteczka.
— Przed ślubem Keith Sullivan służył w Wietnamie
razem z panem?
To pytanie nie wymagało odpowiedzi. Shiloh czekał na
dalszy ciąg.
— Spędziliście dziesięć lat w tym samym więzieniu
Vietcongu. Jako dowódca, nie dopuścił pan do roz-
proszenia oddziału. Stracił pan tylko jednego czło-
wieka.
8
— Tak — to potwierdzenie było rozdrapywaniem
nie gojącej się rany. — Straciłem człowieka.
Tylko pauza wskazywała, że Martin usłyszał ból,
którego Shiloh nigdy nie mógł ukryć. Po chwili wznowił
przesłuchanie.
—
Po zwolnieniu stracił pan z oczu Keitha.
—
Keith starał się izolować od tamtych czasów. Tak
radził sobie z tym problemem.
Martin skinął głową, jakby rozumiał, że bolesne
wspomnienia łączą jednych ludzi, a rozdzielają innych.
— Trzy lata temu przeczytał pan, jaką sensację wy-
wołało zamordowanie Keitha, przyjechał pan na jego
pogrzeb, uścisnął dłoń Meg, złożył kondolencje i znik-
nął z jej życia.
— To bardzo wierna relacja z tego, co się wydarzyło.
Szeryf wyjął ręce z kieszeni i zakołysał się na obca-
sach.
—
Opuścił pan ją w najcięższym momencie jej życia, a
teraz, trzy lata później pojawia się pan, aby zaofiarować
pomoc.
—
ś
ałoba jest bardzo osobistym uczuciem. To czas dla
przyjaciół, nie dla obcych. Ja byłem obcy.
—
A kim pan jest teraz?
—
W obliczu niebezpieczeństwa nie ma obcych, tylko
ludzie, którzy próbują pomóc.
W głosie Shiloha zadźwięczały twarde nutki. Szeryf
tylko kiwnął głową.
—
A co byłoby, gdyby sytuacja była odwrotna?
—
Gdybym miał żonę, myślę że Keith by przybył. Jeśli
nie Keith, to ktoś inny z nas.
—
Współczucie towarzyszy broni?
—
Wolę to określać jako troskę o drugiego człowieka.
Szeryf odwrócił się do Shiloha.
9
—
Człowiek, który grozi Sullivanom jest umysłowo chory.
Wie pan o tym?
—
Na swój pokrętny sposób Evan Ballenger uważa za
sprawiedliwe zabranie życia za życie. Rodzina za rodzinę
zabitą przez Keitha — kontynuował szeryf.
— Keith zostawił żonę i dziecko Ballengera, aby umar-
ły w spowodowanym przez niego po pijanemu wypadku
drogowym. Zanim postawiono go przed sądem, Ballen-
ger wziął na siebie rolę kata i uśmiercił go. Nawet
to mu nie wystarczyło. Kiedy skazywano go na przy-
musowe leczenie psychiatryczne, przysięgał, że ucieknie,
aby stało się zadość sprawiedliwości bożej. Teraz zrea-
lizował pierwszą część swojej groźby. Uciekł dwa dni
temu.
— Miejsce przeznaczenia: Sullivanowie, Lawndale
— dodał ponuro Shiloh. — Nie powinien ich tu zna-
leźć.
—
Kiedy wiadomość do mnie dotarła, zaproponowałem,
ż
e ich gdzieś przeniosę, ale Meg nie chce się nigdzie, ruszać.
Cholera, nie mogę jej zmusić do niczego. Mam związane ręce.
Prawnie nie mogę nic zrobić, dopóki Ballenger nie zadziała.
—
Mogę ją zrozumieć. W czasie kłopotów znajome jest
równoznaczne z bezpiecznym.
Shiloh wiedział, tak jak wiedziała prawdopodobnie Meg
Sullivan, że niewielu innych tak potrafi bronić swoich, jak
ten krzepki obrońca prawa.
— Rodzina Bellengera jest wpływowa, pociągnęła od-
powiednie sznurki i umieścili go w prywatnym sana-
torium na Zachodnim Wybrzeżu. Wyobrażam sobie,
jako że wszystkie główne środki transportu są pod
obserwacją, że porusza się autostopem, bocznymi dro-
gami. Jeśli będziemy mieć szczęście, da nam to trochę
czasu.
10
—
Jeśli nie mamy szczęścia, może być bliżej niż myślimy.
—
Synu, będziesz miał do czynienia z przebiegłością,
którą niewielu normalnych ludzi mogłoby zrozumieć...
—
Wiem — przerwał Shiloh.
W jego łagodnym głosie wyczuwało się doświadczenie
wynikające z przebytych niebezpieczeństw. Barney Martin
krótko skinął głową.
— Więc nie marnujmy czasu — sięgnął po swój ka-
pelusz. — Chodźmy, powiemy Meg o pańskim planie.
Powinna nas oczekiwać.
Shiloh wstał bez słowa i wyszedł za starym stróżem prawa.
Dalsza dyskusja była zbędna. Meg Sullivan i jej dzieci
należeli do podopiecznych Barneya Martina i on wie
najlepiej, jak zapewnić jej bezpieczeństwo. Zdecydował, że
Shiloh będzie najbardziej odpowiednią osobą.
Poparcie szeryfa zostało wywalczone z trudem, ale niczego
jeszcze nie przesądzało. Ostateczna decyzja należy, i zawsze
należała, do Meg.
1
Meg Sullivan patrzyła na oddalającą się Sylwetkę
szeryfa Martina. Przywitał się z nią, powiedział, jak
zwykle po ojcowsku, swój tekst i oddalił się czym prędzej,
nie zważając na panujący na dworze upał. Było południe, a
sierpniowe słońce spalało wszystko, czegokolwiek
dotknęło. Meg zadrżała, zapytując się w duchu, dlaczego
nawet ten potworny upał jej nie grzeje.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk. Słaby, stłumiony jak
szelest tkaniny, jak cichy oddech, jak delikatne poruszenie.
Nie zapomniała o ciemnym i mrocznym mężczyźnie, który
czekał w półmroku. To nie był człowiek, o którym się
zapomina.
Telefon szeryfa Martina nie przygotował jej do wizyty
Shiloha Butlera. Zapewnienia o jego uczciwości nie
złagodziły szoku wywołanego przez zniszczoną twarz, a
ż
aden opis nie mógł przygotować jej na spojrzenie, które
wydawało się przenikać na wskroś. Nie można było opisać
jego magnetyzmu. Oddalona o pół pokoju, z myślami w
trzęsawisku trwogi, wyczuwała jednak obecność trzymanej
na wodzy siły.
Odwróciła się, trzymając bezwiednie rękę na obolałym
karku. Grymas na jej twarzy był wywołany nie
12
tyle bólem, ile świadomością, że zaniedbała obowiązki
gospodyni. Obowiązki te wpojono jej w dzieciństwie.
Niegdyś pouczał ją głos ukochanej matki. Teraz, nawet w
czasie kłopotów, gościnność była po prostu jej nie-
zbywalnym nawykiem.
—
Proszę mi wybaczyć, nie chciałam być niegrzeczna,
panie Butler.
—
Nie była pani niegrzeczna. Jest pani zmartwiona i
przestraszona. Chciałbym pani pomóc, jeśli pani mi
pozwoli.
Jego głęboki, jedwabisty głos wykrzesał w niej iskrę
nadziei, nadziei, której nie śmiała żywić wcześniej. Do tej
chwili.
Szeryf był pedantyczny w swoim sprawozdaniu. Jego
zwięzły wniosek: „on jest cholernie dobry" był wylewną
pochwałą w ustach tego milczącego zwykle człowieka. Ale
chciała wiedzieć więcej. Mnóstwo rzeczy musiało być
wyjaśnionych, zanim powierzy los dzieci i swój w ręce
Shiloha Butlera.
—
Mówi pan, że się już widzieliśmy? — miała wyraźne
wątpliwości.
—
Raz, dawno temu.
Ukryta bezpiecznie w półmroku ocienionego żaluzjami
pokoju, Meg pozwoliła sobie na lustrujące spojrzenie,
usiłując sobie o tym przypomnieć. Shiloh był wspaniałym
mężczyzną. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu. Był
szczupły i muskularny, a jego srebrzysto-czarne włosy
były identyczne jak u Meg. W półcieniu jego oczy
wydawały się ciemniejsze, ich przenikliwy błękit wydawał
się jakby wzmocniony przez rozproszone światło, ale
blizna, szpecąca lewą stronę twarzy nabrała koloru
wyblakłej sepii, jak na starych fotografiach. Widziała więc
przede wszystkim wysokie czoło, a poniżej lekko
zacienione wydatne kości policzkowe. Szczęki
13
były ostro zarysowane, podbródek nieznacznie prze dzielony
na dwie części. Kiedy uśmiechał się, biel zębów
kontrastowała z brązową cerą...
Kiedyś musiał to być oszałamiająco przystojny mężczyzna.
Paradoksalnie, blizna, która ograbiła go z urody, naznaczyła
go aurą tajemniczości i wewnętrznej zmysłowości, znacznie
bardziej fascynującej niż męskie piękno. W innym miejscu i
sytuacji wydałby się jej mężczyzną niezwykle atrakcyjnym.
Jeśli się spotkali, jak mogła o tym nie pamiętać? Jak można
zapomnieć coś nie do zapomnienia?
Shiloh widział jej zmagania z pamięcią. Oczekiwał
zakłopotania i czekał cierpliwie, kiedy usiłowała go sobie
przypomnieć. Gdy stało się jasne, że nie przypomni go
sobie, wyjaśnił:
—
Rozmawialiśmy przez chwilę na pogrzebie Keitha.
—
Pan tam był?
Pytanie, które się jej wyrwało było retoryczne. Nie miała
powodów w to wątpić.
— Znaliście się?
Głupie pytanie. Można było mówić różne rzeczy o
Shilohu, ale z pewnością nie to, że był wampirem, żerującym
na ludzkim nieszczęściu. W tamtym czasie spotykała tłumy
takich wampirów. Ale Shiloha sprowadziła z pewnością na
cmentarz prawdziwa żałoba. Dlaczego więc Keith nigdy nie
wspominał takiego przyjaciela jak Shiloh? Była to dziwna
luka, ale wyjaśniała w pewnym stopniu jej brak pamięci.
Zresztą niewiele pamiętała z dni, które nastąpiły bezpośrednio
po śmierci Keitha.
Zanim zaczęły się kłopoty, jej życie było jak marzenie.
Miała męża z humorami, ale kochającego, i dwóch
zdrowych synów. Po wydaniu pierwszej książki, obietnicy
wydania następnej i z trzecim dzieckiem
14
w drodze, niewiele więcej chciała od życia. Wtedy Keith zaczął
częściej pić. Marzenie stało się koszmarem, a jej życie
wypełniła jałowa walka. Uparta wiara w Keitha opuściła ją w
końcu. Myślała, że ma już za sobą najgorsze, ale jego akt
pijackiego tchórzostwa udowodnił jej, że się myliła.
Po spowodowaniu wypadku uciekł, pozostawiając bez
pomocy kobietę z dziećmi. Umarli wszyscy. Morderczy szał
obłąkanego męża — tego było już za wiele. Zraniona i
znużona, z poczuciem winy, Meg owinęła się czarnym
całunem żalu. Po zdruzgotaniu jej marzeń, zajęła się dziećmi i
wędrowała półświadomie w mrocznym cieniu śmierci. Nawet
mężczyźni, jak Shiloh, nie zostawili żadnych śladów w jej
pamięci. Ale nie rozumiała jeszcze paru rzeczy.
—
Ciekawi panią, dlaczego przyjechałem trzy lata temu i
dlaczego przyjechałem teraz — Shiloh uprzedził jej pytanie.
— Keith i ja byliśmy razem w Wietnamie.
—
W obozie?
—
Tak. Również w obozie.
W odpowiedzi Shiloha Meg usłyszała coś, co dopełniało
lęki nawiedzające sny jej męża.
—
Keith nigdy nie opowiadał o tamtych latach, ani o
ludziach, którzy z nim byli.
—
Niewielu z nas o tym opowiada.
—
Jednak pan przyjechał.
—
Aby pomóc, jeśli pani mi na to pozwoli.
—
Szeryf Martin jest przekonany, że jeśli ktokolwiek może
mi pomóc, to właśnie pan.
Odwróciła się do okna, myśląc o gorzkich przeżyciach.
—
Ciekawa jestem, czy zasługuję na pomoc.
—
Nie zasłużyła pani na to wszystko. śaden czło-
15
wiek, wariat czy nie, nie może obciążać pani i pani dzieci
odpowiedzialnością za błąd Keitha.
— Biedak — powiedziała łagodnie. Pochyliła ze znu-
ż
eniem głowę. — Wie pan, on ma rację. Jestem równie
winna jak Keith.
Jej samooskarżenie zadrgało w powietrzu i spadło jak
kamień na Shiloha. Odczuwał jej. ból, nawet jeśli odrzucał
dziwne brzemię jej winy. Meg nie skrzywdziła Ballengera
ani jego rodziny. Wątpił, czy mogłaby skrzywdzić
kogokolwiek, ale jego przekonanie nie miało żadnego
znaczenia. Tylko to co myślała Meg miało znaczenie, a
ona,
w
jakiś
okropny
sposób,
obciążała
się
odpowiedzialnością.
Kiedyś pozna przyczynę tego zachowania i zmieni je.
Teraz chciał tylko wziąć ją w ramiona i ukoić tak, jak
uczyniłby to z kimś bliskim czy ze skrzywdzonym
dzieckiem. Ale Meg Sullivan nie była dzieckiem. Była
ś
liczną, atrakcyjną kobietą, która żyła w jego pamięci przez
trzy lata.
Kiedy szeryf Martin przedstawił ich sobie, Shiloh starał
się nie robić niczego, co by mogło ją zdenerwować,
pozwalając sobie tylko na przelotne spojrzenia. Teraz,
kiedy zastanawiała się nad jego słowami, pozwolił sobie na
luksus powolnej i dokładnej inspekcji.
Nie zmieniła się zbytnio w ciągu minionych trzech lat i
była ciągle niewiarygodnie wspaniałą mieszaniną odwagi i
kruchości. W przeszłości uważał, że jest śliczna, ale teraz,
kiedy stała przy na wpół zasłoniętym oknie, w ukośnych
promieniach południowego słońca, przymiotnik „śliczna",
wydawał się za słaby.
Jej profil tworzył jakby doskonałą kameę. Opadające
kaskadą z klamry na jej karku włosy zwijały się W sta-
romodne loki. Pamiętał, że jej oczy były zielononie-
bieskie, koloru rzadkiego turkusu, a linia jej nosa była
16
czarująca. Nieco za silny zarys podbródka nie ujmował
łagodności jej uśmiechowi. Miała około metra sześć-
dziesięciu wzrostu; Shilohowi wydawała się mała i deli-
katna. Suknia była dopasowana, ale nie obcisła, a delikatna
tkanina podkreślała jej kształty. Była jak wierzba na
wietrze, która zgina się, lecz nie łamie.
Shiloh bardzo pragnął wziąć ją w ramiona, unieść jej
schyloną głowę ku światłu, dodać swą siłę do jej siły. Być
może, z czasem, jeśli będzie mieć okazję, zdoła to zrobić.
— Meg — zapytał cicho — pojedziesz ze mną?
Odeszła ze światła w głąb pokoju.
—
Szeryf Martin powiedział, że jest pan kompetentnym
człowiekiem z nienagannymi referencjami. Brzmiało to
tak, jakby starał się pan o pracę.
—
W pewnym sensie staram się o nią.
—
Szkoda, że szeryf nie został.
W jej głosie drżało niezdecydowanie.
—
Wie pani, dlaczego odszedł?
—
Bał się, że jeśli zostanie, może na mnie wpłynąć.
—
To uczciwy człowiek.
—
Ale nie tak subtelny, jak mu się wydaje. Tym razem
jej śmiech był szczery i Shiloh poczuł
się pewniej.
— Fakt, że nas zostawił, mówi ogromnie dużo. Ufa
panu. Ciekawa jestem, czy zdaje sobie pan sprawę,
jak wiele to znaczy?
Wspominając dokładne, prawie mikroskopowe badanie
jego przeszłości, Shiloh uśmiechnął się krzywo.
— Chyba się domyślam.
Oczy Meg błądziły po jego silnych, nieruchomych
rysach. Była pewna, że pod tą powłoką kryje się mądrość,
która nie pozwala na zlekceważenie sądu Barneya Martina.
17
— Tak, przypuszczam, że rzeczywiście pan wie.
Shiloh czekał, starając trzymać się na wodzy, kiedy
Meg szła przez pokój, dotykając różnych przedmiotów, a
jej palce w roztargnieniu błądziły po ich kształtach. W progu
zatrzymała się i jej zamyślona dotychczas twarz nabrała
nowego wyrazu.
— To stanie musi pana męczyć, panie Butler. Czy
nie pójdzie pan ze mną do kuchni na szklankę lemo-
niady? Opowie mi pan dokładniej o swoim planie.
Kuchnia była wygodna. Widać było, że dzieci są tu
najważniejsze. Trzy papiery do zaznaczania wzrostu były
przyklejone przy drzwiach, a spod dziecięcych rysunków nie
było widać lodówki. Przy stole umieszczono karton z
imionami i galaktyką złotych gwiazdek — był to matczyny
system zachęt i nagród. Shiloh uśmiechnął się na widok
gwiezdnego wiru. Meg zbudowała wspaniały dom dla swych
dzieci. Zawsze, w każdym miejscu, stworzyłaby taki dom.
—
Co to jest właściwie za miejsce? Dlaczego Stonebridge i
pana gospoda jest lepsza dla nas niż Lawndale? — spytała
Meg, wstawiając karafkę z lemoniadą z powrotem do
lodówki i siadając do stołu obok Shiloha.
—
Jest to mała, malownicza i urocza miejscowość.
Położona jest tak daleko od uczęszczanych szlaków, że
czas i wydarzenia pozostawiły ją w tyle. Ludzie tam są
związani ze sobą, staromodni i naprawdę mili. Polubi ich pani
i oni panią polubią. W gospodzie są goście, ale to
dodatkowa korzyść. Pani też będzie gościem. Nikt nie
będzie od pani wymagał ani oczekiwał jakichś tłumaczeń.
Właśnie dlatego, Meg, Stonebridge zapewnia pewną
anonimowość, a anonimowość może oznaczać wolność.
Będziesz mogła poruszać się swobodnie po pewnym
obszarze i w rozsąd-
18
nych granicach. Lawndale tego nie zapewnia. Nie byłoby
bezpiecznie poza czterema ścianami tego domu. Bylibyście
więźniami do czasu wyjaśnienia sytuacji.
—
Może nas znaleźć i w Stonebridge, panie Butler.
—
Nie — Shiloh odstawił szklankę i rozpostarł palce na
drukowanym w żywe kolory obrusie. — Nie ma tam rodziny,
ani pani, ani Keitha. Tylko szeryf Martin będzie wiedział,
gdzie pani jest. Kiedy opuści pani ten dom, po prostu pani
zniknie. Nie ma powodu, żeby ktoś łączył panią ze
Stonebridge, czy ze mną.
—
A jeśli nas znajdzie? Cóż go wtedy zatrzyma? Tutaj
mamy szeryfa i jego ludzi. Kogo będziemy tam mieli?
—
Obsługę gospody, a guwernantka zajmie się dziećmi.
Plus ochrona, ludzie o najwyższych kwalifikacjach.
Nie chciał jej mówić, jak wyrafinowany był ten system
bezpieczeństwa, ani o tym, że ściągnął ludzi z całego świata.
Tylko on jeden wiedział, że budując kordon ochronny,
odwoływał się do dawnych przysług, za które nie miał
nigdy zamiaru żądać rewanżu i do dawnych przyjaźni, tak
jak nigdy przedtem.
Intuicja ostrzegała go, że rozmiar tego co ofiarował i
fakt, że uważa to za potrzebne, bardziej by przestraszył Meg
niż ją uspokoił. Meg wiedziała o niebezpieczeństwie, ale
informacja o ogromnych trudnościach, jakie napotyka
normalny umysł przy przewidywaniu posunięć przewrotnego
wariata, nie była jej teraz potrzebna.
— Meg, nie jestem cudotwórcą, ale oferuję ci najlep-
sze miejsce z mojego świata, a to jest właśnie Stone-
bridge. Ze wszystkich miejsc w kraju, cóż mogłoby cię
łączyć z wiochą, wetkniętą w pogórze Karoliny. Jeśli
nie zostawimy śladów, jak można będzie cię znaleźć?
19
— Wobec tego po prostu wsiądziemy do pańskiego
lśniącego, małego samolociku, i odlecimy do tej małej
utopii, aby tam żyć długo i szczęśliwie? Maluje pan
piękny obraz, panie Butler, ale musi pan mi wybaczyć,
jeśli nie mam cierpliwości słuchać bajek.
Gniew spowodowany bezradną frustracją, który od wielu
dni leżał przyczajony, wymknął się z pod jej panowania.
Wstała nagle, odpychając z hałasem krzesło pod ścianę.
Ręce skrzyżowała na piersiach, dłonie zacisnęła na
ramionach. Stoczyła rozpaczliwą walkę, aby utrzymać gniew
w ryzach. Teraz równie rozpaczliwie starała się opanować.
Było bardziej niż kiedykolwiek ważne, aby decyzje, które
podejmie, były racjonalne.
— Nie oferuję utopii, ani niekończącego się szczę-
ś
cia. Chciałbym móc ofiarować te rzeczy — odpowie
dział łagodnie na jej sarkazm, ciesząc się z jej gniewu.
Wcześniej była nienaturalnie spokojna, trzymała się na
wodzy. Ta wściekłość mogła być oczyszczająca, łagodzić
napięcie, które ściskało jej ciało, i łagodzić ból, który musiał
pulsować w jej głowie. Chciałby, żeby się wykrzyczała. Po
tym wybuchu gniewu nie będzie jednak następnych. Nie u
tej kobiety. Miała w sobie za wiele z wojownika, może
nawet więcej niż wymagało jej własne dobro.
Meg spojrzała na niego, wściekłość była ciągle żywa w
jej oczach, ochłodzona przez gorąco jej wybuchu.
— Dlaczego pan tu przybył, panie Butler? Jesteśmy
dla pana obcy. Dlaczego chciałby pan nam pomóc?
W powolnych, raniących słowach zapytała:
—
Co z tego pan będzie miał?
—
Więcej niż pani kiedykolwiek zrozumie, pani Sullivan.
Więcej niż mógłbym kiedykolwiek wyjaśnić.
20
Niech mnie pani nazywa nałogowcem w spełnianiu
dobrych uczynków. Powiedzmy, podnieca mnie zabawa w
dobrego Samarytanina lub, jak zarzuca mi to jeden z moich
przyjaciół, Sir Galahada. Jego spojrzenie uwięziło jej
wzrok.
— Lub, jak pani może pamięta, ja też tam byłem.
Wiem co przeżył Keith. Niektórzy przeszli przez to
prawie nietknięci. Inni powrócili do domu z bombami
zegarowymi w głowach. Ci z nas, którzy mieli więcej
szczęścia pomagają im jeśli mogą, a jeśli jest za późno
pomagamy tym, których oni zostawili po sobie. Przy
puszczam, że zmniejsza to wyrzuty sumienia, żeśmy prze
ż
yli, gdy inni polegli.
Meg patrzyła na niego i nagle ujrzała nie zaleczone rany,
coś więcej niż stracone lata i zniszczoną twarz. Shiloha też
nie oszczędziły tamte lata. Odwróciła wzrok i gniew jej
przeszedł.
—
Proszę mi wybaczyć, nie miałam zamiaru ha pana
napadać.
—
Proszę nic nie mówić.
Shiloh po raz pierwszy ją dotknął. Jego ręka zamknęła
się nad jej ręką, pociągając ją z powrotem na siedzenie.
— Rozumiem. Chciałem pomóc, a nie dodawać pani
kłopotów.
Dotknięcie sprawiło jej przyjemność. Czuła ciepłą siłę
jego dłoni, zamykającej jej dłoń. Wiedziała w tym
momencie, że ufa temu brutalnie ciemnemu, enigma-
tycznemu człowiekowi. Był tą dodatkową odwagą, której
potrzebowała, aby stawić czoło próbie. On pomoże
zabezpieczyć jej dzieci, ale co stanie się z nim samym?
Przychodząc do niej, wstąpił na ścieżkę niebezpieczeń-
stwa.
— Pan się naraża.
21
Dotknęła blizny na jego policzku.
—
Pana już dostatecznie poranili. Odwrócił
twarz, uciekając od jej dotyku.
—
Nie zranią mnie, Meg.
Meg była przestraszona swoją śmiałością.
— Przepraszam, nie powinnam była tego robić.
— Nie ma za co. śyję z tą blizną już długo. Po
godziłem się już z budzoną przez nią ciekawością
i wstrętem.
Puścił trzymaną dłoń Meg i sam dotknął blizny.
— To dosyć dziwne, dzieci uważają, że blizna jest
interesująca.
Czy myślał, że blizna wydała jej się wstrętna? Czy to
dlatego się odsunął? Ponieważ nie mogła wymyśleć żadnych
przeprosin, wymamrotała tylko:
—
Chłopcom na pewno się spodoba.
—
Czy to znaczy, że pojedzie pani ze mną?
—
Pojedziemy.
Jej decyzja przyniosła zdumiewające reakcje. Paraliżujący
strach przeszedł i pierwszy raz od wielu dni w jej życiu
pojawiło się światełko nadziei. Zmagała się z chorobliwym
uczuciem bezradności i czuła się zagubiona w zimnej, pustej
nicości, bez możliwości decyzji, bez obrony i — co gorsza —
bez celu. Shiloh wypełnił tę pustkę pewnością siebie,
przedstawiał drogi wyjścia, zmuszał ją do myślenia. Oferował
jej miejsce, gdzie mogła pojechać jak do domu. Nazywało się
ono Stonebridge.
—
Sekretna kryjówka — wymamrotała, zadowolona z
opisu. — Nie zgodziłabym się, gdyby szeryf Martin
zaproponował opuszczenie Lawndale. Teraz widzę, że to
doskonałe rozwiązanie.
—
Może powinna pani posłuchać jego planu przed
podjęciem ostatecznej decyzji?
22
Shiloh zdawał sobie sprawę z jakim napięciem oczekiwał
jej odpowiedzi.
—
Jeżeli jego plan byłby lepszy, nigdy bym nie usłyszała
pańskiego. Nie dopuszczonoby pana do nas bliżej niż na
kilka mil.
—
Tak jest. '
Nigdy nie pozwolił sobie na rozważenie możliwości, co by
zrobił, gdyby trzymano ją od niego z dala. Dzięki Bogu, ta
przeszkoda była już pokonana. Były inne.
—
Chciałbym wyjechać, tak szybko, jak tylko pani zdąży
się do tego przygotować. Czy są z tym związane jakieś
problemy?
—
Zakładam, że szeryf Martin wyjaśni wszystko za-
dawalająco moim przyjaciołom.
Czekała na jego potwierdzające kiwnięcie głową.
—
Więc nie ma żadnych problemów. Moja praca zależy
tylko od notatnikami najpilniejszego terminu. Pisanie i
ilustrowanie książek dziecięcych może być bardzo
przenośnym zajęciem.
—
To dobrze. Ballenger się tu kieruje. Lotniska są pod
obserwacją, tak jak stacje kolejowe i autobusowe, ale może
sobie znaleźć inny środek transportu. Nasz czas ucieka.
—
To brzmi tak dziwnie, słyszeć, jak ktoś wymawia
jego nazwisko — powiedziała Meg drżącym głosem. — Są
chwile, kiedy myślę o nim jak o potworze, a nie jak o
biednym, chorym człowieku, który stracił wszystkich,
których kochał.
—
Niech się pani nie oszukuje — powiedział Shiloh ostro.
— Evan Ballenger trwał na skraju szaleństwa od lat, w
mniejszym lub większym stopniu. Był najemnikiem,
dezerterem, ćpunem, a ostatnio fanatykiem religijnym, który
bił żonę i katował swe dzieci, używając
23
swej własnej interpretacji Biblii by usprawiedliwić swoje
okrucieństwa. Śmierć rodziny tylko przyśpieszyła nie-
unikniony obłęd. To potwór. Nie może pani sobie po-
zwolić na współczucie dla niego. Nie wolno mu dać tej
przewagi.
— Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na najmniejszą
słabość.
Meg opuściła głowę w dłonie. Czubki palców miała na
czole, a kciukami masowała skronie.
— To takie nierzeczywiste. Czasami mi się wydaje,
ż
e to nie może mi się zdarzyć, że obudzę się i to
wszystko okaże się snem.
Dotknął jej policzka. Gładkość jej skóry była przy-
pomnieniem jak młodą i niewinną pozostała w bólach
kłopotów i tragedii. Gdyby to było w jego mocy,
dopilnowałby, aby nic nie ocieniło tej niewinności. śeby
Evan Ballenger nigdy nie skalał jej swą brzydotą.
— To wkrótce minie. Twarz Ballengera była rozre-
klamowana w każdej większej stanowej gazecie. Znów
go pochwycą. To może być sprawa godzin; może to
będą tygodnie, ale w końcu to nastąpi. Do tego czasu,
będzie pani bezpieczna w Stonebridge, obiecuję.
Shiloh stał, trzymając ciągle dłoń na jej policzku.
— Czy mi wierzysz?
— Wierzę panu.
Serce Meg biło mocno. Jego pewność siebie była
zaraźliwa, zmusił ją do wiary. Prawie.
Odsunął hebanowy kosmyk z jej czoła, jego palce
błądziły po jej włosach. Leciutki ucisk podniósł jej twarz
ku jego twarzy. Niebieskie oczy ciemniejąc, patrzyły w
zamęt jej spojrzenia.
— Jutro? — wymamrotał łagodnie.
— Jutro — zgodziła się, zdziwiona, czego szukał
w jej oczach i co tam znalazł.
24
Shiloh uśmiechnął się, a jego dotyk na jej włosach
zelżał. Wyglądał mniej surowo.
—
Nie bierz dużo bagażu. Mała walizka na każde z was
z jednym czy dwoma kompletami ubrań i dowolna z
zabawkami. Wszystko pozostałe można dostać na miejscu.
—
Czy nie powinieneś zobaczyć dzieci? — spytała
Meg. — Szeryf Martin sądził, że lepiej żeby były obecne
przy
tym
spotkaniu,
jego
zastępcy
wkrótce
je
przyprowadzą. Czy chciałbyś przyjść wieczorem?
—
Nie możemy ryzykować dalszych kontaktów. Jest
wątpliwe czy Ballenger znajduje się w promieniu stu mil
stąd, ale na wszelki wypadek nie wolno nam narażać
naszego planu. Nie powinno się nas ze sobą kojarzyć.
Szeryf Martin sugerował, że powinienem osobiście
przybyć na miejsce. Nie pochwalałby drugiej wizyty.
Zobaczył cień na jej twarzy i pośpiesznie kontynuował:
— Spotkam je przy samolocie.
Meg była zdziwiona, gdy zwrócił się ku tylnemu
wyjściu, potem uświadomiła sobie, że była to część
przedsięwziętych dla niej środków ostrożności. Zastępcy
szeryfa wpadali parami, czasami po służbie, i bez
munduru, więc było mało prawdopodobne, żeby jej
sąsiedzi w podeszłym wieku zapamiętali, kiedy szeryf
przyszedł w towarzystwie kogoś innego.
Wychodząc w pojedynkę, Shiloh ze swą zdewastowaną
urodą nie mógł się spodziewać, że nie zwróci niczyjej
uwagi. Dzięki wysokiemu żywopłotowi, osłaniającemu
większą
część
podwórza,
tylko
panna
Hillyard,
wyposażona w lornetkę teatralną mogła opowiedzieć
swoim plotkarskim przyjaciółkom, że jakiś ciemnowłosy
mężczyzna opuścił dom Meg tylnym wyjściem. Meg
25
miała nadzieję, że miła, wścibska staruszka właśnie drzemie.
— Do jutra, pani Sullivan?
Shiloh stał w otwartych drzwiach, a gorąco dnia
wpełzało obok niego do środka.
— Mówiłeś do mnie przedtem Meg.
Lekkie skinienie głową potwierdziło jego przejęzyczenie. W
jego myślach była Meg, a nie „panią Sullivan".
—
Do jutra, Meg?
—
Do jutra — obiecała i dorzuciła łagodnie — Shiloh.
Samolot Shiloha stał na krańcu cichego lotniska, wtapiając
się w rzeszę podobnych maszyn, używanych przez tych, którzy
łączyli miejskie kariery z wiejskim adresem. Kabina, w której
znajdował się teraz Shiloh, była wygodna, chociaż mała.
Zanim przystąpił do pracy, nalał sobie kubek soku z zapasów
kubryka.
Miał do sfinalizowania pewne plany, musiał odbyć
rozmowy telefoniczne. Nie mogło być lepszego odosobnienia
niż tutaj. Ponieważ czas był cenny, żałował godzin
straconych na formalności. Aktywnych godzin, przypomniał
sobie, ale straconych. Jeśli czas był rzeczą cenną, to
odosobnienie było rzeczą zupełnie zasadniczą. Chociaż starał
się nie rzucać w oczy, widziano go na ulicach Lawndale w
różnych porach w ciągu dwóch dni. Nikt go tam więcej nie
zobaczy. Program dla Meg i dzieci był już ułożony, a
szeryf Martin dopilnuje, żeby został wykonany. Po
dopracowaniu kilku szczegółów, Shiloh nie miał nic do
roboty, prócz czekania. Jutro o tej porze Meg i jej dzieci
będą w Stonebridge, jako goście gospody.
Shiloh popijał sok, delektując się jego cierpkością. Ze
swego punktu obserwacyjnego mógł widzieć każdego, kto
zbliżał się do samolotu. Zadowolony z faktu,
26
ż
e jest całkowicie sam, Shiloh odprężył się. Z portfela
wyjął dwie złożone kartki gazety. Pierwsza, pożółkła i
postrzępiona, była zdjęciem Meg z synami przy grobie
Keitha. Druga, nowsza, z pachnącą jeszcze farbą drukarską,
przedstawiała to samo. Artykuł opowiadał nie o śmierci i
tragedii, ale o groźbach rzucanych niewinnym ludziom przez
opętanego zemstą wariata.
Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego zatrzymał pierwszą
fotografię. Po śmierci Keitha złożył ją, umieścił w portfelu i
nigdy już jej nie oglądał. Nie potrzebował oglądać — obraz
rodziny Sullivanów w niezacieralny sposób wyrył się w jego
umyśle. Dwaj chłopcy, bliźniacy, ale nie identyczni, mieli
nieco ponad dwa lata. Twarze ich wyrażały osłupienie, gdy
trzymali ręce Meg. Sama Meg wyglądała na drobną i
zagubioną, jakby kulącą się w sobie. Była szczupła i być
może dlatego drobne wybrzuszenie jej wczesnej ciąży było
takie widoczne.
— Miałem nadzieję, że te lata będą dla ciebie dobre, Meg
— rzekł w zamyśleniu Shiloh, trzymając fotografie. —
Może były, do tej chwili.
Poruszył się niespokojnie, rzucając znów spojrzenie na
lotnisko. Nic nie ruszało się, prócz owadów. Rozsądne,
ciepłokrwiste stworzenia, weszły do nor, aby przeczekać
wzrost temperatury. Był wdzięczny losowi, że grupa drzew
rzucała trochę cienia. Ponieważ bał się włączyć cokolwiek,
samolot przypominał piekło. Ale, w miarę jak dzień będzie
mijał, temperatura będzie opadać. Znał gorszy klimat.
Szarpiąc w roztargnieniu mokrą koszulę, przylepioną do
piersi, przypomniał sobie dziesięć lat w klatce w piekle
tropikalnym. Zirytowany, strząsnął z siebie te wspomnienia.
To już minęło, a skutki były nieodwracalne. Zastanawianie
się nad tym nie służyłoby nicze-
27
mu. Ma się troszczyć o problemy dzisiejsze, a nie
wczorajsze. Starannie złożył wycinki i schował je z powrotem
do portfela. Z walizeczki przy boku wyjął notatnik i pióro i
sprawdził szybko listę. Wszystko i wszyscy byli na swoich
miejscach, potrzebny był tylko jego sygnał.
Trzeba było zadzwonić w trzy miejsca. Najpierw do. Joe'ego
Lattimera, szefa bezpieczeństwa i nadzoru. Następnie do
Alexis Charles, guwernantki o specjalnych kwalifikacjach.
Wreszcie do Jingo Starka, który dostarczy środków
transportu na ostatnim odcinku ich podróży.
Trzy godziny i cztery rozmowy telefoniczne później
odwiesił na widełki zmoczoną potem słuchawkę telefoniczną.
Trzy rozmowy były w interesach, czwarta dla czystej
przyjemności. Shiloh wstał i przeciągnął się, na jego twarzy
widniał uśmiech. Zadzwonił do Karoliny, najlepszego
przyjaciela, jakiego miał, że jutro przywozi do Stonebridge
Meg z dziećmi. I, przyznał to z całą szczerością, zadzwonił,
aby usłyszeć o Shilohu Marku, jego chrześniaku i imienniku.
Indianinek, jak Karolina i jej mąż, Gabe, go nazwali,
miał sześć miesięcy i od pierwszej chwili, gdy Shiloh go
ujrzał, jego serce należało do maleństwa. Teraz, gdy Gabe
był poza krajem, na Shilohu spoczywał obowiązek
opiekowania się rodziną Jacksonów. Trzy dni w Lawndale
było przyczyną zmartwienia. Zmartwienia niepotrzebnego,
gdyż Karolina była więcej niż zaradna, spędziła samotnie
dostatecznie wiele lat. Ale to było zanim spotkała Gabe'a.
— Indianinek — zachichotał Shiloh, potrząsając głową,
kiedy z lodówki w kuchence brał następną szklankę soku. —
Co za przezwisko. Dobrze im zrobi, jeśli pewnego dnia w
rewanżu zdejmie im skalpy.
28
Sok był doskonały. Koił wysuszone gardło, odnawiając
potrzebny ciału zapas wody. Temperatura na zewnątrz
stabilizowała się, ale samolot zdawał się gorętszy niż
przedtem. Problem mógł być z łatwością rozwiązany, gdyby
włączył systemy pomocnicze, ale był zdecydowany nie
ś
ciągać niczyjej uwagi ani na siebie, ani na samolot.
Spojrzał na zegarek. Jeszcze tylko kilka godzin i słońce
zajdzie.
Nalał trzecią szklankę soku i powrócił na swe siedzenie.
Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy jadł ostatnio, ale nie
miało to znaczenia, nie miał apetytu. Skończył sok i wyrzucił
kubek do śmieci. Z piórem w ręku wziął swoje notatki,
odkrywając, że nie ma nic więcej do roboty. Listę znał na
pamięć.
Wszystko było w idealnym porządku. Jego ludzie,
przyjaciele i koledzy, byli na miejscach, czekając na początek
akcji.
Szeryf Martin wypełni swą część planu co do litery.
Wszystko szło lepiej niż doskonale.
—
Dlaczego jestem tak cholernie niespokojny?
Jego głos odbijał się echem w ciele pustego samo
lotu. Słyszał w nim dźwięk samotności.
— Wkrótce ta samotność się skończy — zaśmiał się
głośno. — Z tym trojgiem rozbrykanych dzieci na po
kładzie.
Wzrok Shiloha błądził po horyzoncie w poszukiwaniu
oznak zmierzchu. Nie czekał na ciemność, by przyniosła mu
ulgę, ale by zamknęła dzień. Jego niepokój stał się
niecierpliwością. Chciał, żeby już nastąpiło jutro, kiedy
spotka dzieci Meg.
29
2
—
Patrz! To wygląda jak czyjś dom, a nie jak samolot —
zrzędził dziecięcy głos. — Hej! To jest kanapa. Gdzie są
siedzenia? I pani, która daje wodę sodową, jak w.
telewizji?
—
Telebiszja — powtórzył jak papuga głos małego
dziecka.
—
Hello, Shiloh — głos Meg był melodią unoszącą się w
powodzi dźwięków.
Shiloh odwrócił się powoli, odwlekając moment, który
zakończy pełną męki noc. Jego spojrzenie badało unoszące
się cienie, poszukując Meg i znajdując ją.
Stała w drzwiach kabiny, wąskobiodra, w dżinsach,
bladolawendowej koszuli i płóciennych butach. Twarz nie
wyrażała żadnych uczuć, a miękka linia czarujących ust
była poważna. Jej włosy tworzyły lśniącą linę zaplecionej
czerni. To była ta wizja, na którą czekał przez całą noc. W
szarzejącej ciemności przedświtu Meg była piękna.
Przy boku miała dwóch małych chłopców, jeden równie
wybujały jak płomień jego czerwonych włosów, drugi — cicha,
poważna, brązowowłosa wersja swego bliźniaka. W
ramionach Meg znajdowało się najpiękniejsze dziecko, jakie
Shiloh kiedykolwiek widział —
30
złotowłosy dwuletni aniołek, który paplał mrużąc śpiące
oczy.
„Wszyscy są piękni", myślał Shiloh, odrzucając na bok
listę przedstartowych czynności i powstając z miejsca. Szedł ku
nim przez kabinę, która rzeczywiście przypominała wygodny
dom. Zatrzymał się koło nich i błądził wzrokiem po
dzieciakach,
zawieszając
spojrzenie
na
ich
jasnych,
zaciekawionych twarzach. Potem znów utkwił wzrok w
Meg.
W ciemniejącej purpurze zachodu i czerni bezgwiezdnej
nocy, przypominał sobie wielokrotnie, że przyjechał tu tylko
ze względu na Keitha. Dla dzieci Keitha, dla rodziny Keitha.
Ale postać Meg prześladowała go. Meg, przestraszona, ale
dzielna, uśmiechała się tak boleśnie, że aż raniło.
— Meg — wymamrotał, nie tyle na powitanie, ale żeby
potwierdzić, że ta noc dziwnych, niespokojnych snów już
minęła.
Od dawna już miał wprawę w oczyszczaniu swego umysłu
ze wszystkiego, aby głęboko spać, kiedy było to potrzebne.
Nawet zmory, które mogły go trzymać w gadzich skrętach,
z rzadka przebijały tę żelazną zaporę, wzniesioną siłą jego
woli. Kojący sen bez marzeń, kiedyś warunek przetrwania,
a potem nawyk, opuścił go tej nocy. Nie mógł niczym
wyjaśnić tego swojego bezgranicznego zainteresowania
Meg.
Przybył, aby pomóc. Od początku ją podziwiał i poważał,
lecz dzieci były dla niego najważniejsze. Potem Meg dotknęła
jakiejś drzemiącej w nim struny. Naturalne męskie odruchy
dały o sobie znać, zlewając się w zaborczą opiekuńczość.
Trzy lata temu mógł odsunąć jakoś swe zainteresowanie,
określając je jako przesadne współczucie. Ale dzisiaj było ono
jego pulsującą częścią, tak samo realne, jak tragedie które
wprowa-
31
dziły go w życie Meg. Te uczucia były nieoczekiwaną
zagadką do rozwiązania, ale już innym razem. Jego
koncentracja musi być zupełna, a wszystkie myśli muszą
być poświęcone bezpieczeństwu dzieci i Meg.
— Dobrze się czujesz?
Pytanie? śyczenie? Nie wiedział.
—
Doskonale — odpowiedziała, patrząc mu w oczy.
Wszyscy doskonale się czujemy.
—
Naprawdę?
Przekonywał się, że na zewnątrz była prawie zawsze
spokojna, a jej niepokój skryty był głęboko wewnątrz.
— Czy spaliście tej nocy?
Uświadamiając sobie, która jest godzina, dodał skru-
szony:
—
Przez ten kawałek nocy.
—
Wystarczająco. Sen to najmniej ważna z moich
obecnych potrzeb.
—
Możecie spać w gospodzie. Będziemy was pilnować.
— Wiem.
— Wkrótce — powiedział. Meg nie spuszczała z nie
go wzroku.
Czerwonowłosy chochlik wykręcił się, ciągnąc matkę
za rękę. Dziewczynka zaśmiała się i zagaworzyła. Przy-
pomniało to Shilohowi, że widać ich z lotniska. Zaklął
kwieciście w duchu. Po wszystkich środkach ostrożności
pozwolił im stać na widoku i prowadzić banalną
konwersację.
—
Odejdźcie od tych cholernych drzwi — wyrzucił z
siebie, natychmiast żałując ostrych słów. Nie na niej
powinien skupić się jego gniew. Popełnił gafę. Westchnął,
po czym dodał pokornie:
—
Proszę.
32
— Oczywiście, powinnam była wiedzieć.
Meg nie obraziła się i posłuchała, wchodząc w głąb
kabiny.
Jej twarz nic nie wyrażała, ale Shiloh, wyczulony na
wszystko, co jej dotyczyło, zobaczył jej piersi, które
unosiły się i opadały w oddechu tak krótkim i płytkim, że
właściwie mógł być tylko drżeniem. Trzymała się zbyt
prosto, plecy miała zbyt
sztywne.
W starannie
przysłoniętym oświetleniu kabiny jej oczy lśniły
nienaturalnie — tylko wąziutki pierścień tęczówki ota-
czający czarne źrenice. Jej makijaż, aczkolwiek mis-
trzowski, nie mógł ukryć bladości. Przy nasadzie gardła,
ciężkie tętno pulsowało w zacienionym wgłębieniu, jak
dzikie serce schwytanego ptaka.
—
Czy mogę pomóc? — zapytał. — Czy jest coś...
—
Zrobiłeś więcej niż dosyć, Shiloh. To, co ofia-
rowałeś, to nasza najlepsza szansa. Jeśli jest w ogóle jakaś
szansa.
W jej głos wkradła się nuta rozpaczy. Była to drobna,
ale wiele mówiąca szczelina w jej zbroi.
Pierwszym impulsem Shiloha było zamknięcie matki i
dziecka w ramionach, ofiarowanie siebie jako kotwicy dla
ich rozdartego życia. Chciał oswoić dzikie bicie jej serca,
kładąc wargi na jej gardle. Każda jego cząsteczka chciała,
aż do bólu, ją chronić. Jednak rozsądek ostrzegał, że czułe
słowa, czuły dotyk, rozwalą jej domek z kart. Jej
opanowana odwaga przeznaczona była dla dzieci. Dla nich
stale walczyła ze strachem, z widoczną, niepokonaną siłą.
Nie wolno mu zrobić nic, by zniszczyć tę iluzję, która
kosztowała tak wiele.
Jego umysł akceptował zasady ich rozpaczliwej gry, ale
jego ciało pożądało jej kruchego ciepła, jedwabistego
dotknięcia skóry. Drżące palce skuliły mu się
33
w dłoni, a zapomniany ołówek złamał się i upadł.
Pożądanie paliło jak gorączka!
Dla niego była to sytuacja całkowicie nowa. Od tej chwili
nie może sobie pozwolić na odprężenie. Każda czynność i
myśl musi być kontrolowana. śył zbyt wiele lat między
istotami bezlitosnymi, nabywając zwyczajów możnych tego
ś
wiata. Był uczciwy, ale nieugięty śmiało brał, czego
potrzebował. Co brał to zachowywał. Tak długo jak chciał.
Nigdy naprawdę nie pragnął kobiety, nigdy z czułością, a w
jego życiu było niewiele kobiet.
Czyż mógł żyć blisko Meg przez następne dni, a może i
tygodnie, pragnąc, ale nie biorąc? Czy może pozostać
przyjacielem, którego potrzebowała, unikając niepożądanych
komplikacji? Naprawdę nie wiedział. Nie zawierał
trwałych przyjaźni — z wyjątkiem Karoliny, ale między
nimi nie było nigdy takich uczuć.
„Mój Boże, tylko nie to!" Podszedł o krok, jego ciało
napięło się, zapominając o dzieciach, niepomny nie-
bezpieczeństw i obietnic.
Zatrzymał się jakby przed niewidzialną ścianą. Nie może
narażać ich kruchego przymierza. Miała silne ciało,
znacznie silniejszego ducha. Niszcząca nierównowaga. Nie da
jej zadziałać. Może być strażnikiem jej siły fizycznej, ale wara
mu od wewnętrznego rdzenia, który tak dobrze jej służył..
Nie będzie dodawał jej kłopotów lub, uchowaj Boże, obaw.
Odsunął na bok uczucia, silniejsze od czegokolwiek, co
dotychczas przeżył. Chciał biec, ale zmusił się, aby iść w jej
kierunku, robiąc jeden wolny krok po drugim. Rozmyślnie
pozwolił, żeby jego uśmiech dotykał Meg i dzieci po kolei.
Coraz łatwiej mu było grać swoją rolę.
34
—
Witajcie w moim zastępczym domu.
—
Czy trzymałeś otwarte drzwi, ponieważ wiedziałeś, że
przychodzimy? — spytał rudy chłopiec.
—
Tak jest. Chciałem, żebyście weszli prosto tutaj i nie
musieli czekać w polu.
Powiedział to tak, aby wyglądało to jak gest powitalny, a
nie jak to, czym było — środkiem ostrożności.
Jedynie lekki szmer poprzedzał umięśnioną figurę szeryfa
Martina. Wyłonił się za nimi, obładowany torbami. Ponad
głową Meg mężczyźni wymienili spojrzenia i kiwnięcia.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Niema wiadomość
była balsamem dla starganych nerwów, uspokajającym wrzącą
niecierpliwość, która dręczyła Shiloha od wielu dni. Łamliwe
napięcie biernych godzin nagle opadło. Prawie tryumfował.
Mógł ruszać się, mógł działać. W ciągu godziny srebrny
samolot, noszący błękitny znak Przedsiębiorstw Butlera,
wzniesie się ku jaśniejszym horyzontom. Ich ostatecznym
miejscem przeznaczenia będzie Stonebridge. To była chwila,
na którą czekał. Chwila przeznaczona dla Meg, jej synów i
córki.
Szczęśliwszy, z rozjaśnioną twarzą zwrócił się do dzieci.
— Sądząc z opisu szeryfa Martina, Edward to ty.
Umyślnie zwrócił się najpierw do spokojniejszego
chłopca i użył pełnego imienia, a nie zdrobnienia, Shiloh
wyciągnął rękę. Po chwili wahania, której udał, że nie
dostrzegł, mała ręka została umieszczona w jego ręce.
Potrząsnął ją z powagą.
—
Witaj na pokładzie, młody człowieku. Nazywam się
Shiloh. Będę waszym pilotem. Mam nadzieję, że lot się wam
spodoba.
—
Tak, sir.
35
Eddie
przełknął ślinę i zaczerwienił się. Potem z niezwykłą
ś
miałością zapytał:
—
Czy mogę patrzeć, jak pan pilotuje samolot, panie
Shiloh?
—
Z pewnością tak, a może nawet będziesz mógł
pomóc.
Eddie rozpromienił się, a Shiloh zaśmiał się, burząc mu
włosy.
— Thomas — powiedział, przenosząc swą uwagę na
wiercącego się chłopca. Na zniszczonej twarzy miał żar-
tobliwie groźną minę. — Ty jesteś Thomas, prawda,
a nie pirat kosmiczny, który przyszedł ukraść nam
statek powietrzny?
Zmrużył oczy, zastanawiając się.
— Piraci kosmiczni nigdy nie mają rudych włosów.
Zielone być może, ale nigdy rude. Czy jesteś piratem? I
dlatego masz zranione oko?
— Tommy — skarciła go Meg.
To było zbyt bezczelne, nawet w przypadku tego
ogniście rudego łobuza.
— Nie, Meg — ostrzegł Shiloh. — Oczywiście, że
jest ciekaw. Wyobrażam sobie, że Edward też chce
wiedzieć. Przykro mi cię rozczarować, kolego, ale jestem
po prostu zwykłym człowiekiem, który akurat pilotuje
samolot.
Dotknął swojej blizny opuszkiem kciuka.
— Kiedy mi to zrobili, byłem żołnierzem w okropnej
wojnie.
— Tej samej co tatuś? — Eddie dał wyraz swej cie-
kawości.
— Dokładnie tej samej.
—
Tatuś nie miał blizny. To
naturalnie znów Tommy.
—
Wiem. — „Blizn na ciele", dodał w myślach Shi-
36
loh. — Ale fakt pozostaje faktem, ja mam bliznę. Czy
boisz się jej, Thomas?
—
Nie, sir.
—
Ponieważ nie mam również zielonych włosów,
uściśniemy sobie ręce?
Tym razem nie było wahania. Chichoczący chłopak
włożył swą dłoń w dłoń Shiloha i z wigorem ją potrząsnął.
Shiloh uśmiechnął się w odpowiedzi.
—
Witaj na pokładzie, Thomas.
—
Czy ja też mogę pomagać prowadzić samolot? —
zapytał Tommy, wcale nie rumieniąc się pod piegami, z
zawadiackim uśmiechem na ustach.
—
Oczywiście, że możesz.
—
Mogę być pierwszy?
—
Nie. Możesz pomóc, ale nie jako pierwszy.
—
Dlaczego?
—
Ponieważ Edward poprosił o to przed tobą —
powiedział Shiloh, kończąc dyskusję, jakby to było coś
oczywistego.
—
Oh.
Tommy patrzył z szeroko rozwartymi oczyma na brata.
Widoczne było, że jest trochę zaskoczony nieoczekiwanym
rozwojem wypadków. Shiloh zorientował się, że ten
bliźniak nieświadomie grał pierwsze skrzypce w ich
wspólnym świecie. Do dziś. To, że Eddie może być
pierwszy, raczej przecierać szlak niż iść śladem, było nową
koncepcją, która będzie wymagała wiele zastanowienia w
przyszłości.
—
Oh, okay — w jego głosie zadźwięczały nutki za-
dziorności.
—
I tak muszę zająć się mamą i Sam.
—
Dzięki.
Shiloh lekko poklepał uparty mały podbródek.
— Miałem nadzieję, że to powiesz. Razem z Edwar-
37
dem możecie się zmieniać przy pilnowaniu waszej mamy i...
Zrobił pauzę, unosząc nie uszkodzoną brew. Druga, ta
uszkodzona ani drgnęła.
— Ta śliczna dziewczynka nie może być Sam! Każ-
dy, kto ma na imię Sam powinien mieć wielkie uszy,
czerwony nos i brodawkę na podbródku, a nie włosy
jak słońce i oczy jak gwiazdy. To nie może być Sam.
To aniołek.
Mała dziewczynka na ręku Meg chrząknęła, a chłopcy
zanosili się śmiechem. Nawet Barney Martin był tak
rozbawiony, że zapomniał o ciężkim brzemieniu, które już
dawno zmieniło mu ramiona w ołów.
Meg nie śmiała się. Była bliższa płaczu niż śmiechu,
ponieważ była świadkiem czegoś cudownego. W bez-
słonecznym chłodzie przed świtem, ten dziwny mężczyzna z
twarzą zabijaki rozgrzał serca jej dzieci. Z salomonową
mądrością znalazł właściwe podejście do chłopców.
Nieśmiałemu dziecku łagodnie dodał odwagi, ze śmiałym
postępował z ostrożną stanowczością, i taktownie wszystkich
zabawiał. Jąka to była magia? Rzucił na nich urok?
—
Chodź, Meg — rzekł Shiloh, kończąc jej rozmyślania.
Edward i Thomas będą zwiedzać kabinę, szeryf Martin
ułoży razem ze mną wasz bagaż. Siadaj tutaj.* Musisz być
wyczerpana.
—
Nie, nie tak bardzo.
—
Jesteś tak zmęczona, że nas nie słuchałaś — zbeształ
ją łagodnie. — Byłaś myślami o milion mil stąd.
—
Niezupełnie. Wspominałam. Od wielu dni nie słyszałam
ś
miechu dzieci. Byłeś wspaniały.
Znów inna cecha tego tejemniczego mężczyzny. Jej wzrok
spotkał się z jego wzrokiem, znajdując tam czu-
38
łość, która rozstrajała bardziej niż ośmielała. Oczy napełniły
się łzami, zbierającymi się jak krople rosy na jej rzęsach.
Starając się nie ujawniać opanowujących ją emocji,
ciągnęła dalej:
—
Nikt nie zrozumiał ich przedtem tak szybko jak ty.
Jak ty to robisz?
—
Lubię dzieci. Zawsze je lubiłem.
Jego wzruszenie ramion i prosta odpowiedź zostawiały
więcej rzeczy nieodpowiedzialnych niż wyjaśniały, narzucając
mnóstwo nowych pytań.
— Proszę cię... — położył rękę na jej ramieniu. —
Odpocznij.
Niechętnie przyznając się do zmęczenia, Meg dała się
poprowadzić do fotela z odchylanym siedzeniem. Wy-
czerpana podnieceniem, Sam zaczęła opadać jej na piersi.
Dziecko mocno już spało, kiedy Shiloh zapinał ich pasy.
Meg słyszała jak coś mamrotał — mogło to być
współczucie lub czułe słowa.
„To śmieszne", zakpiła z siebie, choć część jej jestestwa
przyznawała, że byłoby cudownie mieć kogoś kto dba,
naprawdę się troszczy. Ale nie wolno jej o tym myśleć lub
przywiązywać zbyt dużego znaczenia do działań szczerze
troskliwego człowieka.
Westchnęła ze znużeniem. Musi myśleć o dzieciach i o
próbie jaka ją czeka. Nie ma już miejsca w jej życiu na
głupie fantazje. Będzie miała do czynienia z „tu" i „teraz"
realnego życia. Tu był samolot Butlera. Teraz był początek
ich
podróży
do
Ziemi
Obiecanej
bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwo. To było więcej niż słowo, to był skarb.
Leżąc głową na dostarczonej przez Shiloha poduszce,
słyszała łomot pakowanych walizek, podniecone okrzyki
Tommy'ego, potem Eddie'ego, uwagi szeryfa Martina,
wypowiadane z południowym akcentem, odpowie-
39
po męczącej, napiętej ciszy poprzednich godzin normalne
dźwięki normalnego świata prawie przekonywały, że jej
własny świat nie wywraca się do góry nogami.
Kiedy Sam zaciążyła mocniej na jej piersiach i jej słodki
dziecięcy oddech wyrównał się, Meg zanurzyła się w
błogości odnalezionej nadziei. Chciała tylko zamknąć
piekące powieki, ale zamiast tego odpłynęła w pierwszy od
wielu dni sen bez marzeń sennych.
—
Spójrz na nią — powiedział Barney, kiedy w kabinie
zapadła cisza. — Ciekaw jestem, kiedy ostatnio mogła
sobie pozwolić na coś więcej niż drzemkę?
—
Pewnie dawno — zgodził się Shiloh. — Ale myślę,
ż
e chciałaby pożegnać się z panem.
— Nie ma potrzeby. Niech pan pożegna ją w moim
imieniu. Jego wielka ręka opadła na ramię Shiloha. —
Niech się pan nimi opiekuje i uważa na siebie.
— Pan też niech uważa. Obaj nie powinniśmy zapo-
minać, że umysły takie jak umysł Ballengera nie ra-
dzą sobie dobrze ze stresami zabawy w chowanego.
Może zaatakować każdego z nas.
Shiloh czuł ukłucie winy za zniszczenia, na które naraża
wioskę i gospodę. Lawndale było jeszcze bardziej
narażone.
— On wkrótce przybędzie.
— Może przybyć w każdej chwili — zgodził się
szorstko szeryf Martin.
— Jest pan przygotowany?
Martin spojrzał na Meg i śpiące dziecko, a potem na
bliźniaki, które rozciągnęły się na siedzeniach, studiując
atlas.
— Będę znacznie lepiej przygotowany od chwili, gdy
pan zabierze kobietę i dzieci w bezpieczne miejsce.
40
Nie łudzę się, że będę zdolny przewidzieć posunięcia
Ballengera. Dałbym sobie radę, być może, z racjonalnym
umysłem. Ale Ballenger jest sprytny, przebiegły i
kopnięty. To potrójne niebezpieczeństwo.
—
Myślę, że oceniasz go właściwie.
—
Ty także.
—
Ja nie będę sam.
Czarne oczy Martina wwiercały się w niego.
—
Może tak, ale licz głównie na siebie. Kieruj się
instynktem. Czujesz te sprawy i jeśli ktokolwiek może ją
przez to przeprowadzić, to właśnie ty. Gdybyś nie był
takim cholernie bogatym sukin... — przerwał, przy-
pominając sobie o chłopcach. — W każdym razie, gdybyś
nim nie był, kiedy to wszystko minie, mógłbym oferować
ci pracę.
—
Mógłbym się zgodzić.
—
Ha!
Martin zaśmiał się serdecznie, potem spoważniał.
— Uważaj na siebie.
Szeryf Martin odszedł. Samolot Butlera był gotów do
kołowania i startu. Plany zmieniły się nieco — zarówno
Eddie, jak i Tommy, siedzieli w kabinie pilota. Robiąc
ostatni przegląd sytuacji przed startem, Shiloh ukląkł przy
Meg. Jego wzrok ślizgał się po niej tam i z powrotem.
Mógłby tak patrzeć na nią w nieskończoność: Jeżeli
wyglądała
niewinnie
w
łamanych
promieniach
wczorajszego słońca, dziś we śnie, z oddalonymi
zmartwieniami, była więcej niż niewinna. Chrupka,
delikatna, piękna... taka była Meg.
Jej warkocz się rozluźnił. Oddech śpiącego dziecka
poruszał błyszczący kosmyk jej włosów. Jedwabiste rzęsy
spoczywały jak zasłona na policzkach. Jej skóra była
prawie przezroczysta, zbyt blada pod rumieńcem,
41
ale taka miękka, taka delikatna. Shiloh poczuł znajomy ból,
potrzebę wzięcia jej w ramiona. I czegoś więcej, jak sobie
uświadomił. Nie był ani świętym, ani mnichem. Pożądał
Meg Sullivan.
Głowa poruszyła jej się niespokojnie, między brwiami
pojawiła się zmarszczka. Jęknęła cicho. Odruchowo Shiloh
wsunął rękę pod jej warkocz, jego palce znalazły napięte
mięśnie karku. Końcami palców masował mięśnie, aż napięcie
zelżało. Gładził jej skórę jeszcze długo po zniknięciu
zmarszczki. Pomruk, wyrażający przyjemność, wyssał mu
oddech, powodując, że jego puls zaczął łomotać jak skrzydła
schwytanego jastrzębia.
Z pośpiechem cofnął rękę, w obawie, że może ją obudzić,
z ulgą, kiedy zobaczył, że ciągle śpi. Tylko dziecko się
obudziło. Dziewczynka poruszyła się, chowając twarz na
piersiach matki, kciuk powędrował do ust. Kiedy znów
zasnęła, zacisnęła piąstkę dookoła matczynego warkocza.
Shiloh myślał chwilę, a potem wyciągnął ostrożnie warkocz
spod palców dziecka. Meg musiała spać bez przeszkód.
—
Shiloh?
—
Uhm — odpowiedział. — Nie chciałem cię obudzić. — A
obudziłeś? — spytała Meg niewyraźnym ze
snu głosem.
—
Prawie —zaśmiał się Shiloh. — Ale jeśli się oboje
postaramy, myślę, że możesz spać dalej.
—
Chłopcy?
—
Ze mną.
—
Oh — Meg oddychała głęboko, jej piersi unosiły się i
opadały pod bluzką. — To wszystko w porządku, — Mam
nadzieję — mruknął Shiloh i uświadomił sobie, że już
zasnęła. Wstał i dotknął dłonią jej policzka. Była więcej
niż piękna. Była tak godna po-
42
żą
dania, że nie można było tego znieść. Każde spojrzenie na
nią, każde dotknięcie, najprostszy gest budził w nim
gorączkę bezrozumnej namiętności.
Przybył, aby ochronić ją przed Ballengerem. Kto ochroni
ją przed nim samym?
Ś
migłowiec szybko leciał nad liniami wysokiego napięcia,
które przecinały rozpościerający się pod nimi krajobraz.
Zamiast błękitnego znaku Przedsiębiorstw Butlera, na
helikopterze widniały znaki elektrowni.
—
Dobrze się, chłopcy, bawicie? — młody pilot rzucił
bliźniakom na siedzeniu obok zachęcające spojrzenie.
—
Tak — odpowiedział Tommy. — Latasz tak co-
dziennie?
—
Prawie — Jingo Stark przekrzykiwał szum skrzydeł.
—
Musi być fajnie — Eddie rzucił jedną ze swoich bardzo
rzadkich uwag.
—
Tylko nie w czasie śnieżycy. Wtedy tutaj jest zimniej
niż w zamrażarce — zaśmiał się Jingo. Dzięki Bogu nie
mamy tu wiele śniegu.
—
Kiedy już pada, to jest cacy, i czy jest zimno czy nie,
pracujesz jak wół, szukając przerwanych linii i
zapewniając każdemu prąd — skomentował Shiloh z
tylnego siedzenia. — Nie dajcie się oszukać, chłopcy. Jingo
uratował życie wielu ludziom, korzystając z tej maszyny.
—
Oj, Shiloh — zaprotestował młody człowiek, rumieniąc
się pod czapką baseballową. — Wykonuję tylko swoją pracę.
Pochwała z ust Shiloha, największego asa w wojnie
wietnamskiej, to była rzeczywiście pochwała.
— I co więcej — dodał Shiloh, pochylając się do
43
przodu i kładąc rękę na szerokich i kościstych ramionach
Jingo — straciłeś na wadze. Musisz wpaść do gospody i
pozwolić, żeby główny kucharz cię utuczył.
— Zrobię to. Niech pani spojrzy.
Jingo przechylił maszynę i dał nurka poniżej poziomu
drzew. Jego twarz wyrażała troskę o ładną, smutnooką damę,
która siedziała cichutko przez całą podróż.
— Ten mały zbiornik wodny to Kryształowe Jezio-
ro. Gdyby moje śmigła nie wzburzały wody, zobaczy
łaby pani dlaczego się tak nazywa. To większe, ciem-
niejsze jezioro, trochę dalej, nazywamy Stawem Kamie-
niołomu. Nikt nie wie, dlaczego mniejszy zbiornik na-
zywa się „jezioro", a większy „staw".
Meg niechętnie oderwała się od bezmyślnej obserwacji
chmur. Posłusznie pochyliła się do przodu, trąc brodą o
włosy Samanthy. Nic nie odpowiedziała. Dawno już
zrezygnowała z konwersacji. Eddie i Tommy byli zbyt
zafascynowani wyczynami Jingo Starka, a Shiloh nie
wydawał się w nastroju do rozmowy.
Zachowywał się tak od chwili, kiedy w Atlancie wysiedli
z samolotu. Przez chwilę myślała, że Shiloh czuje się
niepewnie, gdyż nie on prowadzi maszynę. Ale nie, jego
szacunek dla Jingo był prawdziwy. Potem rozważała, czy
nie żałuje, że zaangażował się tak mocno w sprawę ich
bezpieczeństwa, ale doszła do wniosku, że jednak nie. Po
sposobie zwracania się do dzieci, widać było, że znajduje w
tym przyjemność. Tylko gdy patrzał na nią, w jego oczach
czuła chłód.
—
Podoba się pani?
—
Proszę? — jej głos był lekko chrapliwy.
—
Kryształowe Jezioro? Czy pani się podoba? Jingo
zniżył helikopter tak nisko, że wokół nich
unosiła się mgiełka kropel wody rozpylanych przez
wodospad.
44
— Oczywiście — odpowiedziała pośpiesznie, zdając
sobie sprawę, że pilot dla niej nadłożył drogi. Był to
od niego podarunek, próba wyrwania jej z izolacji.
Wspaniały prezent.
Przez okno widać było jeziorko zasilane niskim wo-
dospadem. Trochę dalej większe jezioro, o wodach
ciemnobłękitnych. Oba jeziora łączył strumień. Skaliste
brzegi były porośnięte wierzbami i karłowatym dereniem.
— Jest piękne! Takie czyste! Czy widać dno?
— Tak jest. To był stary kamieniołom. Jezioro jest
płytkie z rafami u brzegu. Staw ma ściany z litej ska-
ły, które pionowo schodzą w dół. Jest mroczny, głę-
boki i zimny.
Ostatnie słowo zaakcentował, specjalnie dla chłopców.
— Ale Jezioro ma najczystszą wodę w całym stanie.
Jeśli wrzucisz pięciocentówkę, będzie ją widać miesiąc
później.
— Można tu pływać? — zapytał Tommy.
—
W Jeziorze można. Ale Staw jest zbyt głęboki i zbyt
zimny. To dobre miejsce, żeby dostać skurczów.
—
A ty? To znaczy, czy pływałeś w stawie? — Eddie
przeniósł wzrok z Jeziora na Staw i w końcu na twarz
swego najnowszego bohatera.
—
Raz, kiedy mnie wyzwano. Przysiągłem Bogu, że
jeżeli wyjdę z tego cało, już nigdy nie wejdę tam do wody.
Mówię wam, kiedy wdrapałem się na tę stromą, mokrą i
ś
liską skałę, byłem taki siny jak niebo nad Karoliną. Niech
was Bóg broni przed próbowaniem tego.
—
Tak, sir — chórem odpowiedzieli chłopcy.
—
Opowiem dlaczego tam pływałem. Kiedyś znałem
faceta, który...
45
Jingo rozpoczął długą opowieść, fascynując swoich
słuchaczy.
Ś
migłowiec znów się przechylił i zaczął się wznosić. Shiloh
obserwował ukochany krajobraz. Niskie wzgórza pokryte
były łatami pól i lasów. Czerwona gleba -tworzyła idealne
uzupełnienie zieleni sosen i dębów. To była już ostatnia
część ich podróży. Byli prawie w domu. Shiloh uśmiechnął
się i odetchnął z zadowoleniem. Jego wzrok przypadkowo
spotkał się ze wzrokiem Meg.
— Wygodnie? — smakował to słowo.
Kiedy odczytywał odpowiedź z warg Meg, znów poczuł
strumień emocji. Zmęczenie i gadanina Jingo dały mu
poczucie bezpieczeństwa. Ale było to bezpieczeństwo
fałszywe.
Był bezsilny wobec swego pożądania. Myślał, że opanuje go,
ale na darmo. Walczył ze sobą przez chwilę. Kiedy
powtórzył pytanie, znów miał lód w oczach. Prawie
krzyknął:
—
Czy jest ci wygodnie?
—
Tak, dziękuję — odpowiedziała tonem grzecznej
uczennicy. Przez chwilę był taki, jak na początku ich podróży.
Potem zmienił się w jednej chwili.
—
Co... — zaczęła i przekonała się, że nie ma odwagi
zapytać, co mu zrobiła.
—
Co? — przynaglał Shiloh, obserwując ją i przekonując
się, jak złudne jest jego poczucie, że panuje nad sobą.
—
Nic takiego — odpowiedziała Meg. — Po prostu,
wydawało mi się, że czymś się martwisz.
—
Z wyjątkiem Ballengera, nie mam innych trosk.
Zdobył się na wymuszony uśmiech. Było to kłamstwo.
Nie czuł się wcale dobrze. Było mu gorąco i źle, i nie
panował nad sobą. Nigdy nie był tak wściekły
46
na siebie. Wściekły, że do takiego stanu doprowadza go ta
zmęczona, kobieca twarz. I wściekłość, że jego własny
gniew ją niepokoi i rani.
Już nie przypominał Shiloha Butlera, tak opanowanego i
nie tracącego, nawet pod obstrzałem, zimnej krwi. Dla Meg
musiał być niesympatycznym, obcym facetem, który odgryza
się i warczy przy najmniejszej prowokacji. Miała wszelkie
powody, aby zwątpić czy słusznie powierzyła mu troskę o
swoje życie i o życie dzieci.
Nagle ujął jej dłoń.
— Mów do mnie— poprosił.
Nawet przekrzykiwanie silnika helikoptera było lepsze niż
pełna poczucia winy cisza. Ścisnął mocniej jej dłoń.
— Co chcesz, żebym mówiła?
Była jawnie zdziwiona nagłą zmianą jego zachowania.
— Cokolwiek — szepnął. — Po prostu mów.
Milczała dłuższą chwilę, próbując wyczytać mu
z twarzy przyczynę tego dziwnego zachowania. Shiloh nie
zmieniał zwykle tak często nastrojów. Wierzyła w to tak, jak
wierzyła w jego siłę.
— Dobrze — szukała gorączkowo tematu do roz-
mowy. — Czy zawsze przyjeżdżasz tutaj helikopte-
rem?
Shiloh westchnął i odprężył się.
—
Zwykle przylatuję odrzutowcem. O godzinę jazdy
samochodem jest lotnisko. Nasz lot z Lawndale do Atlanty,
czarter do elektrowni i nasz lot z Jingo, to były po prostu
ś
rodki ostrożności.
—
A ty poleciałeś prosto do Lawndale, prawda?
—
Z Atlanty. Miejsce startu nie powie nic Ballengerowi,
to miejsce przeznaczenia jest dla niego ważne
47
- nieświadomie głaskał kciukiem grzbiet jej dłoni, — Nie
popełnię omyłki, mogącej cię narazić, obiecałem, że cię
ochronię. — Nawet przede mną, przez chwilę myślał, że
powiedział to głośno. Jej wzrok zaprzeczył jego
przypuszczeniu.
— Nie mógłbyś mnie skrzywdzić, Shiloh.
W czasie rozmowy zapomnieli, że należy krzyczeć.
Meg pochyliła się ku Shilohowi, żeby lepiej słyszeć.
Zapach jej perfum, znów wytrącił Shiloha z równowagi.
Ochryple, nie panując nad sobą, powiedział:
—
Meg, kochanie...
—
Zamek!
Samantha, która budziła się od czasu do czasu, wybrała
tę chwilę, żeby dać o sobie znać. Podskakując na kolanach
matki, wykrzyknęła znowu:
—
Zamek!
—
Gospoda — poprawił Shiloh.
Ogarnęło go poczucie, że wraca do domu, spychając
poryw pożądania na drugi plan. Nagły śmiech wypełnił mu
twarz.
—
Dom, Samantho.
—
Kochasz to miejsce, prawda?
Meg była zafascynowana ciągłą zmianą jego nastrojów.
Był uprzejmy i odważny. Był zamyślony i czuły, gniewny i
przebaczający. A teraz szczerze się śmiał.
—
Panie Shiloh — Tommy walczył z pasem przy sie-
dzeniu, aby wyjrzeć przez okno. — Kim są ci ludzie, tam
w dole?
—
To moi przyjaciele — rzekł Shiloh. — Będą też
twoimi przyjaciółmi.
Jingo zajął się sterami. Helikopter rozpoczął lądowanie.
Zanim śmigło wznieciło kurz, Meg zauważyła drobną rudą
kobietę i wysmukłą blondynkę.
48
Dwie zachwycające kobiety oczekiwały Shiloha. Wzrok
Meg powędrował ku ciemnym mocnym palcom, splątanym z
jej palcami. Dlaczego, po tym okresie jawnej obojętności
trzymał właśnie jej dłoń?
Kurz utworzył wokół nich czerwoną mgłę, a hałas stał
się nie do zniesienia. Maszyna Jinga dotknęła ziemi tak
lekko, ja puch ostu.
3
Nagłe zamieszanie w kabinie wyrwało Meg z zamyślenia.
Odpinano pasy, otwierano drzwi i, zanim Meg zdążyła
zaprotestować, bliźniaki z zapałem wygramoliły się na
zewnątrz.
Jingo wyjął dziecko z rąk Meg i tylko o sekundę wyprzedził
Shiloha, który podniósł ją z siedzenia. Kiedy stawiał ją na
ziemi, jego ręka przez chwilę spoczywała poniżej jej piersi.
Dotyk był odrętwiający, jakby elektryczny, i przebudził w
Meg nieokreślone pragnienie. Meg była prawie chorobliwie
ś
wiadoma fizycznej bliskości Shiloha. Jego skóry i mięśni,
jego ciemnej, żarliwej męskości.
Jego zapach, który docierał do niej przez upał, zdawał się
ją przyciągać. Przechyliła się ku niemu, ocierając się
piersiami o jego pierś.
— Ostrożnie.
Wyrzucił z siebie to słowo wargami zwartymi w surową
linię. Palce ponownie kurczowo zwarły się na jej ciele.
— Przepraszam. Świat jeszcze ciągle dla mnie kręci
się w kółko.
Powiedziała to kłamstwo na wydechu, ze spuszczonymi
oczami.
50
— To trochę potrwa, zanim przyzwyczaisz się chodzić
znów po twardym gruncie — powiedział łagodniej. —
Nie przejmuj się.
Oczekiwała, że te twarde, szorskie dłonie opuszczą jej
rozedrgane ciało. Zwlekały jednak, a ich dotknięcie paliło.
Pochylił ku niej głowę i pieścił ją wzrokiem. Jednak w jego
błękitnym spojrzeniu kryła się pierwotna żądza, a nie
łagodność.
— Shiloh? — w jej szepcie kryło się zdziwienie wzy-
wającego serca.
Nie poruszył się. Tylko skronie mu pulsowały, coraz
szybciej, jakby chciały przegonić swój własny rytm.
Pomyślała, że uspokoi je końcami palców. Drgnął przy
dotknięciu, ale nie odsunął się. Jego dłoń spadła jak jastrząb
na jej dłoń i przycisnęła ją do policzka. Dyszał wolno i z
wysiłkiem, oczy mu płonęły. Złotą bransoletkę, którą nosiła na
ręce po prostu zgniatał, wciskając ją w jej ciało.
Ból nie był dla niej istotny. Czuła, że stanowi jedność z
Shilohem. Cóż więc mógł znaczyć ból?
Uczuła gwałtowny przypływ pożądania. Nie była na to
przygotowana. Rozchyliła wargi, jej palce zaczęły gładzić
jego skórę.
— Nie!
Nie był to rzeczywisty okrzyk, mimo że odczuła go całym
jestestwem. Można go było tylko odczytać w wyrazie twarzy
Shiloha, w ruchu głowy, jaki wykonał. Jego ręce obsunęły
się z niej, a on odstąpił o krok. Palce zwinęły się w pięści, a
Meg ujrzała w nim gniew. Przez moment walczył ze sobą,
zanim się opanował. Po chwili był już spokojny.
Zmiana była raptowna i całkowita. Napięte mięśnie szyi
wygładziły się, zniknął nienaturalny kąt jego ramion, oddech
się wyrównał. Nie był już gniewny. Kie-
51
dy ich wzrok spotkał się ponownie, nie było tam już
płomieni. Nie było także lodu. Shiloh nosił obojętną
maskę.
Dopiero teraz ból w palcach przywrócił jej świadomość
rzeczywistości. Dopiero teraz ochłonęła. Gdyby nie
pulsowanie w dłoni, byłoby tak, jakby nic się nie
wydarzyło. Zresztą czy rzeczywiście wydarzyło się?
Uczucie, którego doznała, było tak intensywne, że nie
przyszło jej na myśl, iż Shiloh może go nie podzielać.
- Jak mogłeś tego nie czuć, chciała wykrzyknąć. Mój Boże,
Shiloh, jak mogłeś?
Zaryzykowała spojrzenie, próbując odnaleźć oznaki żaru
nawet w lodowatym chłodzie, ale jeśli Shiloh był
poruszony, krył to pod spokojnym obliczem. Chwila uczuć
nie była wspólna. To był tylko jej kaprys. Wyłącznie jej.
Zareagował tak gwałtownie, cofając się przed jej do-
tykiem, jakby z desperacją. Kiedyś przedtem, w spokoju jej
kuchni, odsunął się, trochę spokojniej, kiedy dotknęła ze
współczuciem blizny na jego twarzy. Chciała wierzyć, że
to ze względu na bliznę, ale nie było to prawdopodobne.
ś
ył z nią przecież tak długo, że blizna stała się jego
częścią.
Nie, to nie była blizna. To jej dotyk, który sugerował
współczucie, był dla niego nie do zaakceptowania. Dla
Shiloha współczucie było nie do zniesienia. Tylko z rzadka
przyjaciel lub ukochana osoba mogła je ofiarować. Ona nie
była ani jednym, ani drugim.
Meg wzięła się w garść. Przypominając sobie, gdzie
jest, zwróciła się ku oczekującym ludziom, nastawiła się,
ż
e okażą jej niesmak z powodu sceny jaką odegrała.
Przygotowała się na odparcie ataków. Jej dzielność została
zmarnowana. Publiczności nie było.
52
Kobiety, ogromny mężczyzna i chłopak w mundurze
podchodzili do lądowiska. Ostrożnie trzymali się z dala od
wirującego kurzu i nie widzieli nic z jej upokorzenia.
Wstrząśnięta, Meg uświadomiła sobie, że incydent trwał
tylko krótką chwilę. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego,
co zaszło między nimi.
Jakby czekając na dany znak — opadnięcie kurzu i
postawienie Meg na ziemi — płomiennowłosa kobieta
ruszyła ku Shilohowi. Uśmiechała się promiennie, a
umieszczony przypadkowo pocałunek wylądował nie-
chcący na jego brodzie. Śmiejąc się ze swojego nie-
zgrabnego entuzjazmu, wygłosiła:
— Witajcie w domu!
Shiloh objął ją, a jego ręce niemal całkowicie ją
zakrywały. Jego wargi dotknęły jej czoła.
— Cześć, tygrysie!
Cała grupa otoczyła ich kołem. Meg dowiedziała się, że
blondynka nazywa się Alexis Charles i była wspaniałą
guwernantką. Wysoki, złotowłosy, przystojny mężczyzna z
brodą a la Van Dyck, Jeff Lattimer, był szefem ochrony,
podległym bezpośrednio Shilohowi. Chłopiec z hotelu
nazywał się Tim. Wreszcie ta kobieta z temperamentem —
była to Karolina Jackson, która ciągle pozostawała pod
ramieniem Shiloha.
Rzuciwszy Meg wspaniały uśmiech, Alexis odeszła,
ż
eby zabrać Sam od Jingo. Jeff zdał Shilohowi krótki
raport, potem odmaszerował do helikoptera, by wyładować
ich bagaż. Pod czujnym wzrokiem Alexis, bliźniacy
wywracali się na łące, spalając nadmiar energii. Meg
wyraźnie czuła się zbędna, gdy Karolina i Shiloh dzielili
się plotkami.
—
Jak się ma Shiloh Mark? — zapytał Shiloh.
—
Indianinek jest wspaniały — Karolina rzuciła mu z
ukosa figlarne spojrzenie. Pilnuje go Bessie Streeter.
53
— Pewnego dnia zrobi użytek ze swojego imienia
i zabierze większość waszych włosów — zaśmiał się
Shiloh. Mimo że ma dwa doskonałe imiona, ochrzci
liście go czymś tak okropnym jak „Indianinek".
— To okropne, prawda? Ale jestem niewolnikiem
swoich przyzwyczajeń.
— Znów paplesz, żeby coś ukryć — jego ton zła-
godniał. — Czy Gabe się odezwał?
— Wczoraj. Tamę można uratować — głos jej za-drżał.
— Terroryści nie zniszczyli jej tak bardzo, jak myślano.
— Drżysz o niego ze strachu — Shiloh przyciągnął
ją do siebie. — Samotność to piekło — jego ręka
spoczywała na jej płomiennych włosach. — Wszystko
będzie w porządku.
Karolina wysunęła się z jego objęć z tym samym
promiennym, lecz wątłym uśmiechem.
— Wiem, i wiem, że musiał tam pojechać. Afryka
to nie druga strona Księżyca i za niecałe sześć tygodni
będzie w domu z Pete'm, Markiem i ze mną.
Ni stąd ni zowąd zaśmiała się miłe.
— Słyszałeś? Nazwałam Indianinka — Mark. Mimo
wszystko nie będzie musiał nas skalpować.
Meg słuchała zafascynowana. Shiloh tak naturalnie
wyprowadził Karolinę z rozpaczy, że Meg dziwiła się, czy
któreś z nich było tego świadome. Przez Shiloha
przemawiała
czułość,
wyjątkowa
i
delikatna.
Meg
zorientowała się, że patrzy na Shiloha innymi oczami.
Szeryf Martin nazwał go człowiekiem uczciwym i ho-
norowym, dobrym człowiekiem, a jeśli trzeba, człowiekiem
niebezpiecznym. Wyzwanie Wietnamu przyjął z chłodną
rezerwą, która spowodowała, że nie stracił ludzkiego oblicza.
Jego sprawność wzbudziła szacunek.
54
Jako więzień konspirował i spiskował, by jego ludzie przeżyli,
wydrapując swą drogę przez głód i tortury. Czepiając się
strzępów swoich ludzkich uczuć, okazał się twardym
człowiekiem, zranionym emocjonalnie i fizycznie, ale bez
uszczerbku na honorze i psychice.
Nic w nim już nie dziwiło Meg. Z wyjątkiem delikatności,
która już dawno temu powinna być w nim zniszczona.
Kiedyś, a wydawało się, że od tej chwili upłynęły lata,
zastanawiała się, jak taki bezlitosny człowiek może być
jednocześnie tak czuły. Teraz dziwiła się, jak człowiek o tak
wielkiej czułości może być tak bezlitosny.
— Powiedz mi coś o tym — Shiloh przejechał pal-
cem po umazanym smarem policzku Karoliny. — A to
problemy domowe?
—
Nic z czym nie mogłabym sobie poradzić.
Zaśmiała się, a potem wspinając się na palce, ucało-
wała go w policzek.
—
Cieszę się, że wróciłeś do domu, stary druhu.
Brakowało mi twoich słynnych opowieści — wychodząc z
jego objęć, zwróciła się do Meg. Jej uśmiech zyskał na
zdecydowaniu. Biorąc Meg za ręce, wykrzyknęła:
—
Witaj w naszej osadzie, Meg Sullivan. Mam nadzieję,
ż
e przy nas znajdziesz tu spokój.
Meg skłoniła głowę, patrząc w roztańczone oczy, które
były bardziej srebrne niż szare.
— Myślę, że znajdę. Shiloh namalował mi bardzo
ponętny obraz.
Serdeczny śmiech zdawał się wypełniać Karolinę, kiedy
wsunęła dłonie w boczne kieszenie dżinsów.
— Jest strasznie stronniczy, ale to rzeczywiście miła
miejscowość. Jedną z głównych atrakcji jest nasz ober-
ż
ysta.
55
największą ozdobą jest nasz majster-klepka - Shiloh
potarł smar na twarzy Karoliny. — Łatwo zauważyć, kto
gra tę rolę. Karolina walnęła się w czoło.
— Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Jeżeli bę-
dziesz z nami dłużej, przekonasz się, że etykieta nie
jest moją mocną stroną. Miałam zamiar prosić o wy
baczenie — spojrzała na swoje zmierzwione ubranie. —
Niezbyt odpowiedni strój do spotykania kogoś po raz
pierwszy, ale cały ranek zmagałam się z zepsutym spy-
chaczem. Jeśli Jingo ma tę część, którą zamówiłam,
to wracam do roboty. — Meg, wpadnę do ciebie. Zje
my obiad i obiecuję, że będę lepiej wyglądać. Shiloh,
cieszę się, że ją do nas przywiozłeś. I na miłość boską,
nie pozwalaj jej tak stać w gorącym słońcu.
Jak trąba powietrzna, zakręciła się i pomknęła w dal,
zostawiając osłupiałą Meg.
—
Czy ona powiedziała „spychacz"?
—
Tak jest. Ona nim jeździ, reperuje, buduje domy,
gasi pożary i jest najbardziej utalentowanym architektem
— samoukiem, jakiego znam.
Meg była gotowa uwierzyć we wszystko.
—
Karolina jest strażakiem?
—
Uhm, tak właśnie spotkała Gabe'a. Spadła z dachu
gospody prosto w jego ramiona.
Meg zadrżała, przypominając sobie stromy dach, który
powodował, że Samantha myślała, że gospoda to zamek z
jej bajek.
— To długa historia. Kiedyś opowiem ci o Karoli
nie. O latach, które spędziła, czekając na Marka Do-
novana. Nie wiedząc, czy jest żoną, czy wdową, i sa-
motnie wychowując ich syna, Pete'a. Jak żałoba po
Marku prawie ją zniszczyła, kiedy Gabe Jackson zła
pał ją w ramiona i nie chciał puścić.
56
— Potem dał jej syna, któremu nadała imię po to-
bie i Marku — wyraziła przypuszczenie Meg.
Shiloh zaśmiał się, oczy mu błyszczały.
— Wkrótce spotkasz Indianinka. Teraz lepiej, abyś
my posłuchali rady Karoliny i zeszli z tego słońca.
Meg szła za nim, myśląc, jakie jeszcze niespodzianki na
nią czekają. Czy może być coś więcej niż ryży urwis —
dziewczyna, która sprawiła, że poczuła się ważna. Lub
guwernantka nadająca się na okładkę magazynu „Vogue",
lub brodaty Adonis, który też ozdobiłby okładkę każdego
pisma? Czy może być coś więcej niż Shiloh, największa
niespodzianka ze wszystkich?
Słońce wzniosło się ponad horyzont. Meg czekała na to,
obserwując rozpraszające się ciemności. Wczoraj gospoda
zdawała się plątaniną nazwisk i twarzy na tle
pocztówkowego wdzięku. Zbyt wiele zdarzyło się zbyt
szybko, aż otępiała. Przeszła jak automat przez rytuał
kładzenia dzieci do łóżek. Była zbyt zmęczona, aby czuć
się dotknięta lub wdzięczna, że wyręczają ją w opiece nad
dziećmi. W końcu, na komendę Shiloha, pokuśtykała do
łóżka i o śmiesznie wczesnej godzinie zapadła w mocny,
zdrowy sen.
Ożywiona przez superobfitość odpoczynku, obudziła się
bez zwykłej mdlącej trwogi! Pozbawiona tego napięcia,
czuła się nadzwyczaj lekko, gdy tak stała w otwartym
oknie, wdychając zapach pokrytego rosą świata. Kiedy
ogarniał ją ten spokój, wiedziała, że gospoda była tym
wszystkim, co Shiloh obiecywał.
Cała z łupków i kamienia, spoczywała w przytulnej
dolinie, której dnem toczył się burzliwie strumień. Kępy
brzóz odcinały się od starannie utrzymanej murawy,
kwiaty i bluszcz rosły wzdłuż wijących się ścieżek,
57
wiejski płot odgradzał konie pasące się na aksamitnej łące.
Jak murami fortecy, otoczeni byli lasem szumiących sosen i
ich głęboką zielenią uwieńczoną wznoszącymi się w
oddaleniu, zamglonymi, błękitnymi górami.
Meg czuła pierwsze słabe oznaki zadowolenia. W pokoju
obok, pod czujną opieką Alexis Charles, spały jej dzieci.
Wiara w kompetencje tej młodej kobiety pozwalała Meg
bezstrosko rozkoszować się tym pięknym południowym
ś
wiatem. Mogła odłożyć na bok wspomnienia o Keithcie i
poczucie winy. Na cenną chwilę mogła zapomnieć o mężu,
obcym mężczyźnie, który pił i przestał, a potem znów pił i
już nie przestał. Mogła pamiętać tylko Keitha — kochanka,
ojca jej dzieci.
„Zawiodłam go. Zawiedliśmy się wzajemnie. Ale były też
dobre chwile". Słowa były proste, jednak Meg czuła, jakby
uczyniła krok, wychodząc z ciemności. Uśmiech jej stał się
nagle promienny. Nawet groźba Ballengera nie mogła zepsuć
odkrycia, że szczęście można jednak połączyć z poczuciem
winy. Zaśmiała się i uniosła ręce, jakby obejmując swój
pierwszy dzień w Stonebridge.
Drzwi za nią otworzyły się ukradkiem, skrzypnęła deska,
dał się słyszeć chichot zagłuszony klaśnięciem w dłonie i
nagle znalazła się w otoczeniu swoich dzieci. Samantha
otoczyła jej kolana ramionami.
— Niepodzianka, mama, niepodzianka!
Tommy i Eddie wykonywali taniec wojenny dookoła
pokoju.
— My już od dawna nie śpimy, ale Lexis kazała
nam czekać. Powiedziała, że jesteś wyczerpana. Teraz
idziemy na śniadanie i Lexis obiecała, że będziemy mogli
zjechać po poręczy.
58
— Też cę jechać — zażądała Samantha.
Meg schyliła się i wzięła ją na ręce. Usadowiła dziecko
wygodnie na biodrze i pocałowała po kolei chłopców.
—
Ś
niadanie, to wspaniale, ale nie wiem, co z tą poręczą.
—
Lexis powiedziała, że Shiloh pozwoli — Eddie włączył
się do rozmowy.
—
Lo Lo zwoli — Samantha ogłosiła z naciskiem.
— Pozwoli, hę?
Meg odeszła od okna.
—
Alexis, czy mogłabyś popilnować tę bandę dzikusów
jeszcze przez chwilę? Dopóki się nie ubiorę?
—
Jasne — zapewniła ją stojąca w progu Alexis! —
Poczekamy na ciebie przy schodach. Na dole.
—
Będę za minutkę.
Pocałowała ponownie dzieci i popchnęła je do wyjścia.
Zamykając okno, nie zauważyła jeźdźca, który obserwował ją
z cienia wysokiej sosny.
Shiloh nie chciał szpiegować. Po prostu zatrzymał się
podczas robienia porannego przeglądu posiadłości i został
uwięziony.
Gdy przebywał w gospodzie, zawsze zaczynał swój dzień
od Dakoty — wielkiego czarnego konia, na którym jeździł
po całej posiadłości. Jadąc przez las, Shiloh zwykle
popuszczał koniowi wodze. Rozkoszował się wtedy
wysiłkiem, jakiego wymagało utrzymanie się w siodle.
Shiloh zatrzymał konia na skraju polany.
— Zawsze jest tak samo, prawda, chłopcze?
Pochylił się, aby poklepać zgiętą szyję konia.
— Bez względu na to jak szybko i ile biegniesz,
zawsze jesteś gotów zacząć od nowa.
Rozumiał to podniecenie, tę chęć na więcej. Szyb-
50
kość i niebezpieczeństwo, i ciężka praca, po prostu aby
przeżyć, spalały energię i tłumione frustracje. Obaj żyli w
jakichś klatkach. Dla Dakoty klatkę tworzyły mile płotu
otaczającego łąkę. Dla Shiloha klatkę tworzyła jego
przeszłość, a płot — zasady i konwenanse.
— Tutaj w lesie nie czujesz się okiełznany, prawda?
„A ja sobie udowadniam, że mimo wszystko nie jestem
tak zupełnie ucywilizowany", pomyślał. Dakota zarżał i
pociągnął wędzidło.
— Na dzisiaj dosyć, chłopie. Mam gości, którymi
muszę się zająć.
Mimo woli poszukał oczyma okna Meg. Wtedy ją
zobaczył. Opuściła go naturalna swoboda jeźdźca, dopóki
nie uświadomił sobie, że w długim cieniu sosny jest
zupełnie niewidoczny. To świt i piękno krajobrazu
przyciągnęły Meg do okna.
— Boże, Dakota, jakaż ona piękna — wychrypiał
wyschłym nagle gardłem.
Dakota zarżał i rzucił głową, potem czując, że w Shi-
lohu nastąpiła jakaś zmiana, uspokoił się.
Prosta koszula nocna Meg była jak plama słońca.
Ramiona były przykryte tylko koronkowymi rękawami.
Czarne włosy okalały zaspaną twarz, a odblaski na nich
dawały niespodziewane efekty kolorystyczne. Patrzyła na
góry, a piersi unosiły się jej w oddechu.
„Wygląda tak, jak trzeba, jakby to był jej dom", myślał
Shiloh. Widział jak wznosi twarz ku słońcu, jak się
uśmiecha. Powodowany impulsem, podniósł rękę, żeby jej
pomachać,
kiedy
nagle
obróciła
się,
schyliła
i
wyprostowała, trzymając Samanthę. Pulchne dziecięce ręce
obejmowały szyję Meg. Słychać było wybuchy śmiechu i
Shiloh wiedział, że są z nią Thomas i Edward. Śmiech
urwał się tak nagle, jak się rozpoczął.
60
Przez chwilę z okna dochodziły jakieś dźwięki, ale
wkrótce ustały, gdy Meg zamknęła okno. W ciszy, która
zapadła, Shiloh poczuł się bardzo samotny. Czuł, że on i
Dakota mają ze sobą wiele wspólnego — obaj są
nieprzystosowani.
Dakota powinien, jak przystało dzikiemu ogierowi,
biegać po prerii. Zbierać harem swoich kobył, płodzić
potężnych synów i córki. Zamiast tego przechodził od
właściciela do właściciela, walcząc coraz dłużej i z większą
determinacją z każdym z nich, aż uznano go za
nieujeżdżalnego i przenaczono na rzeź.
W czasie przypadkowego spotkania Shiloh rozpoznał w
nim pokrewną duszę i przywiózł do Stonebridge. Teraz
pasł się na obfitych południowych pastwiskach i pozwalał,
ż
eby ograniczało go coś tak nieznaczącego, jak płot z bali.
„Uwięzienie, kastracja ducha", Shiloh nie wiedział, czy
wypowiedział głośno te słowa, czy też miał je po prostu
wyryte w świadomości. Chociaż wiedział, że mówiły one
bardziej o nim niż o koniu. Lata spędzone w więzieniu w
dżunglach, zniszczyły jakąś integralną część jego
osobowości. Blizna na twarzy była tylko śladem rany
widzialnej.
Czegoś w nim brakowało. Tworzyło to dystans między
nim, a pozostałymi, uniemożliwiało normalne życie. Miał
przyjaciół, dbał o nich i troszczył się o ich losy z żarliwą
pasją, jednak jego przeznaczeniem była samotność. Nigdy
nie zazna tego szczególnego uczucia wspólnoty, które
czyni mężczyznę pełnym.
Jego serce było tak sterylne, jak ciało. Był niezdolny do
zakochania się.
W latach wolności, jego związki seksualne były krótkie i
nieskomplikowane. Chciał niewiele — przyjemności z
towarzystwa atrakcyjnej kobiety, na spacerze
61
i przy stole, chętną ukoicielkę jego podstawowych potrzeb
fizycznych — kobietę, którą by lubił i poważał. Nigdy nie
było nic więcej. Jego serce pozostawało nietknięte.
Potem pojawiła się Meg.
Dakota obrócił się na dźwięk jego głosu, próbując ugryźć
czubek jego buta. Wydał z siebie burczący dźwięk, jakby
zapytując, dlaczego Shiloh zachowuje się tak dziwnie.
— Wiem — Shiloh porzucił swe melancholijne roz-
myślania. Nie był jeszcze gotów do zgłębienia całego
ich szaleństwa. — Zamiast nurzać się w sentymental-
nych bredniach, powinienem zająć się gośćmi, którzy
mnie potrzebują, a ty masz miłą, łagodną klaczkę do
adorowania.
Trącił lekko konia, pozwalając mu pokłusować do
zagrody.
Shiloh zatrzymał się w drzwiach jadalni. Potrząśnięciem
głowy i machnięciem ręki, próbował odprawić hostessę, która
miała skłonności do zawracania głowy. Była żałośnie
niekompetentna, nawet jak na pracownika sezonowego, ale
trzeba jej to przyznać, starała się, i Shiloh nie miał serca jej
zwolnić. Uwalniając się najbardziej dyplomatycznie jak mógł,
posłał ją, aby powitała nowych gości. Shiloh natychmiast
zapomniał o tej napuszonej młodej kobiecie, kiedy jego
wzrok wreszcie znalazł Meg.
Meg razem z Alexis zabawiały dzieci przy śniadaniu. Kiedy
Shiloh ich obserwował, raczej czując niż słysząc, że Meg
się śmieje, jego ciało zaczęło pulsować nieregularnym,
zmysłowym rytmem.
— Cholera — wymruczał, ignorując przestraszony
wzrok wychodzącego gościa. — Czemu?
62
Czemu Meg, która nie robiła żadnych rytualnych
przywabiających mężczyznę gestów, robiła na nim takie
wrażenie? Nawet kiedy patrzyła na niego oczami wy-
pełnionymi wstrętną mu litością, skutek był taki sam. To
było wariactwo, że spojrzeniem, uśmiechem, a już nie daj
Boże, dotknięciem, zmieniła go w zirytowanego kocura z
wystawionymi pazurami.
— Nie zrobię jej krzywdy.
Znajoma litania brzmiała jak zepsuta płyta w jego
zaciśniętych zębach. Na wszystkie światłości, obiecuję, że nie
zrobię jej krzywdy.
—
Dzień dobry, szefie — zawołała Alexis, kiedy go
dostrzegła. — Marzysz sobie?
—
Coś w tym rodzaju — odpowiedział, zmieniając swój
grymas w uśmiech i przeciskając się do ich stolika przez
zatłoczony pokój.
—
Shiloh! — zawyły entuzjastycznie bliźniaki.
—
Dzień dobry, chłopcy! Dotknął
ramienia każdego z nich.
—
Dzień dobry, słoneczko!
Pogładził palcem dołeczki na policzkach dziecka i zwrócił
się do Alexis. — Jakieś problemy?
— Ani jednego. To idealne dzieci.
— Wcale nie — zaprotestowała Meg. — One są normalne,
nie idealne.
- To nawet lepiej — powiedział Shiloh, pozwalając sobie
wreszcie na spojrzenie na nią. — Czy dobrze spałaś?
—
Wszyscy dobrze spaliśmy.
—
Bardzo rano się obudziłaś.
—
Skąd o tym wiesz? — Meg była zaskoczona.
—
Widziałem cię w oknie.
63
—
Oglądałam wschód słońca. Miałeś rację, Shiloh. Tu
jest wspaniale.
—
Czy wyjeżdżałeś dziś rano na Dakocie? — spytała
Alexis.
Kiedy Shiloh kiwnął potakująco, przepowiedziała po-
nuro:
— Pewnego dnia obydwaj się pozabijacie.
Zatrwożona Meg wodziła wzrokiem od Alexis do
Shiloha.
— Co masz na myśli?
—
Dakota to demon w końskiej skórze. śaden czte-
rolatek nie ma prawa być taki duży.
—
Przesadzasz, Alexis — Shiloh śmiał się, kiedy
przysunął sobie krzesło od innego stolika i usiadł bez
zaproszenia.
—
Tylko trochę — powiedziała Alexis. Po chwili
zaśmiała się. — No, może istotnie przesadzam.
—
Czy Dakota to koń indiański? — spytał Tommy.
—
Może jego przodkowie, ale nie Dakota.
—
Może rzeczywiście — rzekła Alexis. — To mogłaby
być przyczyna, dlaczego tak nienawidzi siodła.
Koń nienawidzący siodła zaintrygował Tommy'ego i z
takim wigorem domagał się wyjaśnień, że Meg położyła
mu powstrzymująco rękę na ramieniu.
—
Tommy, zapominasz, że tu są też inni goście.
—
To dobrze, że się zapytał — rzekł Shiloh. — Do
stodoły i zagrody nie można chodzić, gdyż nie są strze-
ż
one, ale mimo to, powinni wiedzieć co nieco o Dakocie.
—
Edwardzie — zwrócił się najpierw do spokojniej-
szego bliźniaka. — Thomas. Nie musicie obawiać się
Dakoty. Nie ma tutaj łagodniejszego zwierzęcia, ale on nie
cierpi zamknięcia i trochę denerwuje się, gdy czuje siodło.
64
—
Z wyjątkiem chwil, kiedy ty na nim jeździsz —
poprawiła Alexis.
—
To prawda. A ja nie zamierzam kiedykolwiek zo-
stawiać go osiodłanego i bez nadzoru, więc nie musi-my
się o nic martwić, prawda?
—
Tak jest — odpowiedzieli chórem Tommy i Eddie.
—
Dobrze! To mamy to ustalone.
Zwracając się do Alexis, zapytał:
—
Czy rozmawiałaś już dzisiaj z Jeffem?
—
Natychmiast, jak zeszliśmy na dół.
—
Zjechaliśmy po poręczy — przerwał Tommy z od-
cieniem dumy.
—
W dół, w dół — kraknęła Samantha.
—
Wygląda na to, że była to dobra zabawa.
Shiloh rzucił figlarne spojrzenie na Meg.
—
Czy mama też zjechała?
—
Oczywiście, że nie zjeżdżałam!
— Ale chciałaś — drażnił Shiloh.
Meg zaczerwieniła się.
—
Schody wyglądają jak coś z Tary. Tylko Scarlett
brakuje, a to jest kuszące. Może spróbuję raz, przed
wyjazdem.
—
Wobec tego zjedziesz — Shilohowi podobał się
zaśpiew w jej głosie. Kiedyś obawiała się patrzeć w
przyszłość.
—
Przepraszamy — Alexis odsunęła krzesło i wstała.
— Idziemy z dziećmi na zwiedzanie terenu.
—
Pójdę z wami — powiedziała Meg, wstając od
stołu.
—
Nie — dłoń Alexis powstrzymała ją. — Wolałabym
nie. Jest to rodzaj ćwiczenia zaufania i posłuszeństwa.
Twoje dzieci muszą się nauczyć robienia tego, co każę,
dokładnie tak, jak każę i robienia tego szybko.
65
Nie możemy sobie pozwolić na to, aby dzieci traciły czas,
na spoglądanie na ciebie i szukanie potwierdzenia. Może
nigdy do tego nie dojdzie, ale ułamek sekundy może
stanowić o życiu lub śmierci.
Na przestraszony wzrok Meg, Alexis ścisnęła jej ramię.
—
Przepraszam, nie chciałam cię straszyć.
Powieki Meg opadły, kryjąc na bardzo krótką chwi-
lę jej oczy.
—
Przestraszona czy nie, powinna rozumieć sytuację,
więc nie będę się wtrącać.
—
Ś
wietnie — Alexis uśmiechnęła się do niej. —
Dziękuję.
Shiloh odczekał, aż Alexis i jej podopieczni wyjdą i
powiedział łagodnie:
—
Ona będzie na nich uważać.
—
Wiem — Meg skręciła serwetkę w storturowane
supły.
—
Po prostu przez moment jej władza będzie większa
niż twoja. Zrobi to taktownie i naturalnie. Dzieci nie
zauważą tego ani teraz, ani kiedy usunie się z pola
widzenia.
—
Czy zajmowała się wcześniej dziećmi w niebez-
pieczeństwie?
—
Wiele razy. Jest w tym najlepsza.
—
Dziwne powołanie dla kobiety w jej typie.
— Wcale nie dziwne — zaprotestował Shiloh. —
Szczególnie w przypadku kobiety takiej, jak Alexis. Kocha
dzieci, a każde dziecko, które ochroni jest dla niej spłatą
długu, zresztą nie jej długu.
Meg uniosła wzrok, a jej nerwowe dłonie uspokoiły się.
Z tonu Shiloha wiedziała, że będzie ciąg dalszy.
— Kiedy miała siedemnaście łat, była świadkiem
porwania dzieci. Podróżowała z bratem i jego rodziną
66
po jednym z krajów Bliskiego Wschodu. Brat był niższym
rangą dyplomatą. Zakładnicy, ośmioletni chłopiec i
pięcioletnia dziewczynka, byli jego dziećmi. Nie mogła
przeciwstawić się uprowadzeniu, ale ślubowała, że nigdy już
na to nie pozwoli. Poświęciła życie zawodowi guwernantki,
dodając pewne umiejętności, które sprawiły, że jest
wyjątkowa.
Nie rozwijał tematu, zostawiając domyślności Meg
szczegóły kwalifikacji Alexis.
— Kiedy dziecko jest w niebezpieczeństwie, potrzeb
na jest właśnie Alexis.
Meg obróciła się do okna. Alexis i jej podopieczni siedzieli
przy basenie. Blondynka gestykulowała, ustalając zasady z
uprzejmą stanowczością.
—
Co się stało z dziećmi?
—
Znikły. śadne poszukiwania nie dały najmniejszych
rezultatów. Instrukcje okupu były spełnione co do litery. Nikt
nie podjął pieniędzy. Dzieci po prostu rozpłynęły się w
powietrzu.
—
Biedne dzieci. Biedna Alexis.
—
Ze zła może wyniknąć dobro. Alexis jest tym dobrem.
Meg patrzyła na dzieci i ich oddanego opiekuna.
— Cieszę się, że przybyła tu dla moich dzieci.
— Jeśli będzie trzeba, odda życie, aby je chronić.
Meg skinęła głową, nie spuszczając wzroku z Alexis.
Wierzyła w to.
— Kiedy ją ujrzałam pierwszy, raz, pomyślałam, że
jest piękna, ale nie wiedziałam jak bardzo.
Shiloh zwinął dłoń Meg w swojej dłoni. Profil, który
studiował, był obramowany masą włosów ciemnych, nie blond.
Jego głos był głęboki i łagodnie rezonujący, kiedy
wymruczał w zamyśleniu:
— Bardzo piękna.
67
4
— Prrr! — wrzasnął Tommy. Zsiadł z kija ochrzczo-
nego imieniem Dakota i rozciągnął się na trawie.
Meg uniosła głowę znad szkicu, lustrując sytuację.
Samantha spała przy niej na kocu z rozrzuconymi
zabawkami... Bliźniaki dokazywały na trawniku z Alexis.
Dzisiaj bawili się w kowbojów i Indian w cyrku. Alexis
była kowbojem i dyrektorką cyrku.
Gospoda była wygodna. Po tygodniu czuli się tu jak w
domu. Ich życie toczyło się prawie bez zakłóceń, gdyż
zorganizowana przez Shiloha ochrona była dyskretna. Były
i ograniczenia, ale w miejscu tak pełnym nowych doznań,
nikt ich nie zauważał. Gdyby nie, stale obecne widmo
Ballengera, mogłyby to być wspaniałe wakacje.
Ballenger! Meg nie mogła o nim zapomnieć. Czasami, w
myślach, udawało się go zepchnąć na dalszy plan, ale stale
tam był, czekał. Gdyby o nim zapomniała, ciągłym
przypomnieniem był Jeff Lattimer, który pojawiał się na
krótkie momenty, jakby wynurzając się z boazerii. Trzymał
się z dala, ze spokojną, miłą twarzą, ale z oczami w
ciągłym ruchu.
Meg zdławiła w sobie chęć pomachania mu, kiedy
siedział pochylony nad gazetą, udając zaczytanego. Za-
68
miast tego pozwoliła swemu wzrokowi wędrować po
ludziach, zgromadzonych przy basenie lub w kawiarni w
ogrodzie. Większość stanowili goście — przyjeżdżali tu od
lat. Niektórzy gośćmi nie byli. Meg przyzwyczaiła się
myśleć o nich jako o armii Shiloha.
W gospodzie nie było obcych. Shiloh na to nie pozwolił.
Nie pozwoli również, żeby ich sytuacja stała się ogólnie
znana. Dzięki Bogu, żaden reportaż, który dotarł do tego
małego schroniska w Karolinie, nie zawierał fotografii. Z
wyjątkiem kilku wtajemniczonych osób, wszyscy uważali
Meg po prostu za wdowę z dziećmi na wakacjach. Była za
to nieskończenie wdzięczna Shilohowi i jego darowi
przewidywania. Pozwalało to dzieciom swobodnie mieszać
się z gośćmi, stwarzało im od nowa poczucie normalności.
— Popatrz, mamo!
Głos Eddie'ego był pełen podniecenia i Meg uradowała
się. To ciche dziecko rzadko chciało, aby zwracać na niego
uwagę. Młócąc rękami i rzucając stopami, wykonał dwie
gwiazdy: jedną znośną, drugą trochę gorszą. Zawiodły go
trzęsące się ramiona i z głuchym dźwiękiem upadł na
ziemię.
— Oj! — Meg skrzywiła się, tłumiąc w sobie odruch
udzielenia natychmiastowej pomocy. Czekała i martwi-
ła się. Pojękujące dźwięki z jego krzepkiej, małej piersi
robiły się coraz niższe i głośniejsze, aż Meg uświado-
miła sobie, że chłopiec się śmieje.
— Klapnąłem, mamo, ale przedtem zrobiłem jedną!
Przechylił się do tyłu, wystawiając twarz ku słońcu
i zakrakał:
—
Jeśli zrobiłem jedną, mogę zrobić i następną, po-
czekaj tylko.
—
Taak — Tommy bezceromoniainie siadł przy nim na
trawie. — Wtedy i mnie będziesz mógł nauczyć.
69
Alexis uniosła głowę znad źdźbła trawy, które oglądała z
zadziwiającym zainteresowaniem i spojrzała czule na
chłopców. Jej uśmiech powiedział Meg więcej niż mogły
wyrazić słowa. Miała ochotę śmiać się i radować. Eddie zrobił
krok, żeby wyjść z cienia brata. Powoli usamodzielniał się,
przyjmując nowe wyzwania, ryzykując niepowodzenia. Gdyby
nie spróbował zrobić gwiazdy, nie śmiałby się ze swojego
upadku.
— Musisz nauczyć mnie pierwszej części. Już umiem się
wywracać. Robiłem to wiele razy.
Kiedy oddalali się galopem, jak rozbrykane źrebaki, Meg nie
czuła potrzeby ostrzegać ich przed czymkolwiek. Kilka
siniaków, starte kolano, lub dwa, będą się w sumie
opłacały. śadne z dzieci nie rozumiało, że Eddie zdjął
właśnie ciężkie brzemię z pięcioletnich barków Tommy'ego.
Tylko Meg widziała, jakim ciężarem nieśmiałość Eddie'ego była
dla jego bliźniaka. Nikt nigdy nie rozumiał, że część pewności
siebie Tommy'ego była po prostu udawana, że dziecko
wierzyło jakoś, że jego. odwaga musi starczyć na dwóch. Nikt
oprócz niej tego nie widział i nie rozumiał — z wyjątkiem
Alexis i Shiloha.
Zapach sosen napełnił jej płuca. Czuła na skórze ciepłą,
lekką bryzę. Z lasu dochodziły wołania przepiórek. Koliber na
niewidzialnych skrzydłach latał od jednego purpurowego
kwiatu do drugiego. Świat i jego kłopoty zdawały się być
oddalone o lata świetlne. To był prawie raj, zdecydowała
Meg. Mogła zamieszkać tu na zawsze.
„Ale Lawndale jest naszym domem", upomniała się ostro. „I
do Lewndale powrócimy". Wytarła wilgotne dłonie o nogawki
wytartych dżinsów i zmieniła pozycję. Wrzuciła ołówek do
torby z przyborami malarskimi i wybrała inny. Zanim
rozstała się ze swoimi
70
głupimi marzeniami, spojrzała jeszcze raz na dzieci. Po
chwili podjęła na nowo pracę.
Mimo że termin oddania „Sonny'ego i jego cienia" się
zbliżał, nie myślała wcześniej, że będzie się mogła
skoncentrować na jego przygodach. Zapakowała swoje
narzędzia zawodowe po prostu z przyzwyczajenia. Wytarta torba
z
ołówkami,
szkicownikiem
i
notatnikiem
zawsze
podróżowała razem z nią.
Ku jej zaskoczeniu, kiedy się zadomowili i przywykli do
codziennych procedur, robota zaczęła palić jej się w rękach.
Opowiadanie wyglądało na bardziej podniecające, ilustracje na
bardziej wyraziste. Podniosła na, wpół skończony szkic dwóch
chłopców zbierających kwiaty na polu koniczyny i przyjrzała
mu się krytycznie. To była prawda. Nigdy nie pracowała tak
dobrze.
— Bardzo dobrze — skomentował znajomy głos.
Meg odłożyła rysunek i spojrzała na intrygującą
twarz Shiloha. Nie przebrał się po porannej przejażdżce. W
prostym ubraniu, którego używał podczas swoich porannych
rajdów z Dakotą, było mu bardzo do twarzy. Flanelowa koszula
przylegała mu do ciała, uwydatniając szerokie piersi, płaski
brzuch i muskularne ramiona. Również dżinsy, biodrówki z
wąskim skórzanym paskiem, wpuszczone w buty do jazdy
konnej, podkreślały jego wspaniałą budowę.
Shiloh opierał się w swobodnej pozycji o pień drzewa. Nie
miał już w sobie chłodu ani napięcia. Jego spojrzenie, gdy się
do niej uśmiechał, było odprężone i ciepłe.
Odczuła nagły przypływ szczęścia. Serce jej zaczęło bić
szybko i nierówno. Ledwie zdołała się zdobyć na wstydliwą
odpowiedź na jego komplement.
— Komplementy nie powinny cię zawstydzać, Meg.
Na pewno wiesz, że twoja praca jest więcej niż dobra.
71
Jeśli o tym nie wiesz, będę musiał mówić ci to częściej —
przekomarzał się Shiloh.
Jego wzrok powędrował ku subtelnym wypukłościom
jej piersi, unoszącym się w szybkim, wymownym oddechu
rumieniącej się dumy.
Jego niebieskie oczy ciemniały za zasłoną długich rzęs,
a ciągły głód żarzył się skryty za kpiną. Byłoby to takie
łatwe położyć się przy niej, uwolnić jej włosy od klamry i
pozwolić swym palcom, aby przesuwały się w nich z
powolną, cichą pieszczotą, odkrywając sekrety słodkie i
kuszące.
O Boże! Tak, to byłoby łatwe. Tak łatwe i tak złe.
„Czy zawsze dla mnie będzie to złem?", myślał ponuro.
„Zawsze
niewłaściwy
czas,
niewłaściwe
miejsce?
Niewłaściwa przyczyna." Zęby Shiloha zacisnęły się, na
szczęce zadrgał mięsień. Odepchnął się od drzewa, nisz-
cząc wywołany marzeniem obraz. Siłą woli usunął nagłe
napięcie ze swego ciała, zmusił swoje kamienne rysy do
uśmiechu, jego głos był tylko trochę szorstki, kiedy Shiloh
opanował się.
— Widzę, że doszłaś do tego momentu w opowia-
daniu, kiedy Cień staje się prawdziwym małym chłop-
cem.
Meg zdziwiła się, że zna jej pracę. Kiedy klęknął obok
niej, wyjaśniła:
—
Sonny jest odwagą, Cień — mądrością.
—
Jak Tommy i Eddie?
—
Tak.
Naprawdę to rozumiał.
—
Obserwowałem dzieci i ciebie. Meg
odłożyła ołówek.
—
Więc wiesz, że nie myliłeś się.
—
W czym?
—
Powiedziałeś, że dzieci będą szczęśliwe.
72
—
A ich matka? Czy jest tutaj zadowolona?
—
Jestem. O wiele więcej niż mam do tego prawo.
—
Bzdury! Masz pełne prawo do zadowolenia i szczę-
ś
cia. To twoje niezbywalne prawo, wpisane do konstytucji
Gospody w Stonebridge.
Miał nadzieję, że rozbawi ją tym nonsensem, ale jej
zamyślony wyraz twarzy nie zmienił się.
—
Jesteś milszy dla mnie niż zasługuję.
—
Dlaczego nie miałabyś zasługiwać na takie rzeczy,
Meg?
—
Gdzieś tam przebywa biedny, zraniony człowiek,
który zmienił się w potwora chcącego tylko przyczynić
ś
wiatu więcej zła. To moja wina.
Bezlitośnie skręcała złotą bransoletkę na prawej ręce.
— Na swój własny, słaby sposób jestem odpowie-
dzialna za to, co uczynił Keith.
Zarówno poczucie winy u Meg, jak i własna bezradność,
denerwowały Shiloha. Chciał walczyć z jej demonami, ale
one były zbyt niewyraźne, zbyt nierealne. Jak mógł
walczyć z obłędem i tchórzostwem. Jak mógł ją przekonać,
ż
e nic nie jest winna Ballenge-rowi, człowiekowi, który
odpłynął poza granice normalności na długo przed zagładą
jego rodziny? Jak mógł zwalczyć słabość i subtelne
okrucieństwa dawno nieżyjącego męża?
„Nie mogę z nimi walczyć" powiedział sobie. „Nie,
dopóki nie dowiem się dokładnie, co ją dręczy". Spojrzał
na obrączkę, ślubną obrączkę, którą nosiła na palcu prawej
ręki. Odpowiedź leżała właśnie tutaj. Gdyby nosiła ją z
sentymentu, lub żalu, nosiłaby ją na właściwym palcu,
właściwej ręki. Noszona w ten sposób, była symbolem.
Symbolem czego?
Wsunął swą rękę pod jej ręce, chcąc przerwać jej tę
narzuconą sobie udrękę. Był świadom jej urazów. Ura-
73
zów zrobionych przez niego, w dniu ich przybycia do
Stonebridge.
— Meg — Shiloh dotknął końcem palca jej po
liczka, przesunął palec aż pod podbródek, uniósł jej
twarz.
— Zasługujesz na to by być szczęśliwa. Zanim stąd
odjedziesz, dowiodę tego.
— Już mi udowodniłeś, że szczęście może współ
istnieć z poczuciem winy.
Spojrzała mu w oczy i przekonał się, że część jej
zadowolenia ciągle trwa.
— Więc zrobiliśmy początek.
Ś
cisnął zachęcająco jej dłoń i puścił po chwili. Wolna ręka
wydała mu się pusta i bezużyteczna. Aby zapełnić niezręczną
przerwę w rozmowie, jego umysł znalazł wygodniejszy
temat.
—
Karolina przesyła uściski. Chciała być już wolna w
tym tygodniu, ale ze względu na tę awarię była ogromnie,
zajęta.
—
Myślę, że mogłabym zaprosić ją na kolację, jeśli się
zgodzisz.
—
Nie musisz mieć mojego pozwolenia, żeby zaprosić
kogoś na kolację, Meg. Jesteś gościem, a nie więźniem.
Chociaż na Karolinę będziesz musiała trochę poczekać.
Wyjechała dziś rano z dziećmi, aby spotkać się z Gabe'm.
Spędzą kilka dni razem, grzejąc się w słońcu tropikalnego
raju.
—
Tęskni za nim bardzo, prawda?
—
Pete tęskni prawie tak samo.
— Jacy oni są? Mam na. myśli Pete'a i Gabe'a?
Shiloh usiadł przy niej, oparł się plecami o drzewo.
Jego ramiona dotykały ramion Meg. W spokoju układał
myśli. Samantha poruszyła się we śnie, a on uśmie-
74
chnął się, zdejmując z jej włosów zabłąkany liść. Za nimi
Eddie udawał tańczącego derwisza przy akompaniamencie
ś
miechu Tommy'ego i Alexis.
—
Gabe był wędrowcem. Jego praca wymagała po-
dróżowania po całym świecie. Było to egzotyczne i pod-
niecające, i omal przez to nie zginął. Przyjechał do gospody,
aby wyleczyć się z rany od kuli snajpera. Jedno spojrzenie
na Karolinę wystarczyło, aby przestał być wędrowcem.
Najciekawszym miejscem dla Gabe'a jest miejsce przy
Karolinie.
—
Ile lat miał Pete?
—
Trzynaście. Właśnie zdał na Akademię w Stonebridge.
—
Czy Pete nie sprzeciwiał się temu?
—
Ani przez chwilę. Pete jest drugim wcieleniem swego
ojca. Mark był szczodrym człowiekiem. Chciał, żeby Karolina
była szczęśliwa. Pete tak samo. Kocha Gabe'a i ubóstwia
Shiloha Marka.
—
Shiloh Mark. Nazwali go tak na twoją cześć.
—
Mark i ja byliśmy częścią życia Karoliny na długo
przed Gabe'm. Mark był jej dziecięcymi narzeczonym. Pobrali
się tylko na kilka dni przed jego wyjazdem do Wietnamu. To
był jedyny członek naszej misji, który nie zgłosił się do niej
na ochotnika, jedyny, który nie przeżył obozu jenieckiego.
Kiedy wreszcie wszystko się skończyło, przyjechałem, aby
ofiarować Karolinie podły substytut jej męża — moje
kondolencje. Spodobała mi się miejscowość i ludzie. Gospoda
była na sprzedaż, więc zdecydowałem się zostać. Zrobiłem
bardzo mało dla Karoliny, ale Gabe myśli inaczej. Imię
dziecka było ich sposobem podtrzymywania pamięci o ojcu
Pete'a i włączenia mnie do ich szczęścia.
—
Shiloh Mark Jackson — piękne nazwisko, wspaniały
zaszczyt.
75
Głos Meg był niski i roztargniony. Jej myśli pełne były
Shiloha. Mówił o Marku Donovanie, a ona słyszała jego
ból po utraconym życiu kolegi, współczucie dla losów
pogmatwanych przez tę stratę. Zrozumiała w końcu silny
związek między nim a Karoliną. Związek równie głęboko
zakorzeniony w podziwie, jak w honorze i we współczuciu.
Shiloh pomógł jej przebudować życie, a jednak to właśnie
Gabe'a kochała.
—
Gabe Jackson — rzekła Meg w zamyśleniu. — Musi
być wyjątkowym mężczyzną.
—
Jest nim. Dla Karoliny trzeba wyjątkowego męż-
czyzny. A propos Karoliny, przesyła ci uściski i możliwość
przeżycia czegoś niecodziennego. Przysłała ci Joe'ego.
—
Joe'ego?
—
Joe'ego — powiedział Shiloh i irytująco nie udzielił
ż
adnego dalszego wyjaśnienia. — Samantha się budzi. Za
minutę będzie zupełnie przytomna. Obejdę chłopców i
porozmawiam z Alexis, a ty się spakuj. Potem pójdziemy
do niego.
Meg nie od razu zebrała swoje rzeczy. Zamiast tego
ś
ledziła wzrokiem Shiloha. Patrzyła, jak w transie, na
sposób, w jaki uśmiechał się i poruszał. Chłód, który czuła
przy każdym z nim spotkaniu, zupełnie nie był widoczny
przy kontaktach z dziećmi. Przyciągał dzieci jak magnes i
znajdował prawie dziecięcą przyjemność w przebywaniu z
nimi. Jego śmiech był bardziej szczery, bardziej głośny.
Był szczęśliwy w ich towarzystwie.
Teraz, widząc jak pochyla się nad Alexis z Tommy'm,
przyczepionym do jednej nogi i Eddie'm do drugiej, Meg
poczuła się trochę rozmarzona. Przybył do nich, tak, jak
przybył do Karoliny, ale z dziećmi stworzył związek
specjalny. Meg wiedziała, że powinna mu być dozgonnie
wdzięczna, ale jej szczęście było przytłumione przez
poczucie straty.
76
— Zachowuję się jak idiotka. Jak mogę stracić coś, co
nie jest moje? — wymamrotała bez zastanowienia się nad
własnymi słowami. — Moje dzieci są bezpieczne i
szczęśliwsze niż były kiedykolwiek. Mam cieszyć się
chwilą bieżącą i nie myśleć o jutrze.
Jutro? Czy to było właśnie to poczucie straty? Czy
myślała o przyszłości, kiedy opuszczą już Stonebridge?
Kiedy opuszczą Shiloha?
Wydało się jej, że jej serce ściska zimna dłoń. Uczuła
kamień w gardle od uczuć, nad którymi nie panowała.
Własne słowa odbijały się echem w jej mózgu. Jak mogę
stracić coś, co nie jest moje? Mój Boże! Co się z nią stało?
—
Nic się nie stało! — słowa wybuchły w jej ustach.
Ś
cisnęła szkicownik, by uspokoić ręce. — Nic!
—
Mama zła? — Samantha zamrugała jak sówka. Jej
skóra była zarumieniona i świeża po śnie.
—
Oczywiście, że nie, kochanie. — Meg wzięła ją na
ręce, ściskając ją, znajdując pocieszenie w dotyku jej
pulchnego ciała. Pocałowała obie opadające powieki i
przytuliła ją mocniej.
—
Myślałam, jak się cieszę, że mam taką specjalną,
tylko swoją dziewczyneczkę.
—
Sam specjalna — Samantha uchwyciła się nowej
myśli i badała ją.
—
Tak, właśnie tak.
—
Tomeddie specjalny — połączyła jak zawsze ich
imiona.
—
Tak jest, a nawet bardziej specjalni, ponieważ mają
cię za siostrę.
—
Lexis specjalna.
—
Alexis jest specjalną panią.
— Lo Lo specjalny — Sahamtha skończyła fanfarą.
Meg uniosła wzrok znad złotych włosów Samanthy
77
i jej oczy znalazły Shiloha. Zwolnił Alexis, jak to robił
często, dając jej chwilę wytchnienia od obowiązków. Ręka w
rękę maszerował z chłopcami z powrotem w cień sosen.
—
Tak — zgodziła się półszeptem. — Jest bardzo
specjalny.
—
Mamo — wołał z podnieceniem Tom. — Shiloh ma
dla nas nowego przyjaciela.
—
Nazywa się Joe — wtórował mu Eddie.
—
Tak, słyszałam — zaśmiała się Meg, jej niespokojne
myśli były nie dostrojone do ich entuzjazmu.
—
Wezmę tę słodycz od ciebie i pójdziemy go zobaczyć.
Shiloh podniósł Samanthę do góry, a ona chichotała i
machała nogami. Potem, sadowiąc ją na jednej ręce, drugą
oferował Meg.
— Chodźcie, grzebuły, Joe czeka.
Szli wszyscy razem przez murawę. Tworzyli piękną grupę.
Shiloh poczuł to, kiedy zobaczył, jak przyglądają mu się
goście gospody. Prawie słyszał aplauz zagorzałych swatów,
którzy niemal od zawsze zajmowali się jego osobą. Jakby
robiąc im figla, położył rękę na ramionach Meg i przyciągnął
ją do siebie. Wyobrażany aplauz stał się ogłuszający.
Doskonale pasowała do jego ramienia, ich kroki
zsynchronizowały się. Prowadził ich obok ogrodu, omijając
werandę i jej rezydentów, do prywatnych schodów
wiodących do jego, apartamentu. Nie zastanawiał się,
dlaczego chciał uniknąć przyjacielskich uwag swych gości.
Miał świadomość tylko ciepła jej ciała, skrytego pod bawełną
koszuli, kuszącego zapachu jej czystych włosów, pełni jej
piersi.
Przez tydzień trzymał się z dala, utrzymując swoje
zaangażowanie w przyjacielskich, sterowanych rozmia-
78
rach. Dzisiaj pożeglował po niebezpiecznych wodach i
przekonał się, że jego rezerwa była bezskuteczna, a jego
władza nad pożądaniem po prostu farsą.
—
Czy Joe podejdzie do drzwi, jeśli zadzwonię? — wołał
Tommy ze szczytu schodów.
—
Nie! — krzyknął. — Nie dzwoń!
—
Oh! — Tommy odsunął się od poręczy z drżącą dolną
wargą.
Shiloh zatrzymał się u podnóża schodów, zaniepokojony,
ż
e komenda wypadła ostro. Zdjął rękę z Meg i wręczył jej
Samanthę. Wspiął się do Tommy'ego. Klęknął przy nim na
podeście.
—
Nie chciałem krzyczeć. Myślałem o czym innym i...
nieważne. To nieważne o czym myślałem; nie powinienem
był krzyczeć na ciebie. Ale nie możesz dzwonić, kiedy Joe jest
w środku — on nie cierpi dzwonków u drzwi, okay?
—
Okay! — Tommy zaakceptował uścisk Shiloha.
—
Co on robi, jak dzwoni dzwonek? — spytał Eddie.
—
Wypowiada słowa, których mama nie chce, żebyście
znali."
—
Na przykład jakie? — Tommy chciał wiedzieć.
—
Nie pytaj. Po prostu mi uwierz.
—
Hello!
Skrzypiący głos zakończył ich konwersację.
—
Czy to Joe? — wyszeptał Tommy, przestraszony
głośnością krzyku.
—
Proszę mówić! Proszę mówić!
Głos stracił swą burkliwość, robiąc się coraz głośniejszy i
wznosząc się z każdą komendą o oktawę.
—
Czy to staruszek? — zaciekawił się Eddie.
—
Tak i nie - odrzekł Shiloh.
—
Wejdźcie. Wejdźcie. Odwiedźcie biednego, samotnego
Joe.
79
Głos był słaby i drżący, łamiący się żałośnie na każdym
długim, przciągniętym przymiotniku.
—
On mówi jak stary mężczyzna. Czy jest chory? —
skrzywił się Tommy.
—
Jest bardzo stary, ale nie chory. I z pewnością nie
jest to mężczyzna.
—
Kimkolwiek by był, jest bardzo samotny.
Meg weszła już po schodach i stała obok. Jej figlarny
uśmiech dowodził, że dobrze wie, co jest za drzwiami.
—
Jeśli nie zrobi krzywdy dzieciom, dlaczego by go nie
odwiedzić?
—
Nie zrobi.
Shiloh przekręcił klucz w zamku i odsunął się na bok.
—
Papugą! — krzyknął Tommy. — Prawdziwa!
—
Joe nie uważa się za ptaka. Był częścią rodziny
Marka przez prawie czterdzieści lat. Teraz Pete'a.
—
Jingo ptak — Samantha wyrwała się z ramion Meg.
—
Nie, kochanie — powiedział Shiloh, kiedy pod-
prowadzał Samanthę do klatki. — On jest trochę za duży
na kolibra.
—
Jingo ptak — Samantha była stała w swych de-
cyzjach.
Meg zaśmiała się, mówiąc:
—
Widocznie nie tylko kolibry przypominają jej he-
likopter Jingo. Myślę, że Joe będzie Jingo ptakiem, dopóki
Samantha nie postanowi inaczej.
—
Joe nie będzie miał nic przeciwko temu — po-
wiedział Shiloh. — Czy nie usiądziesz na chwilę, dopóki
dzieci nie zapoznają się z ptakiem?
— Nie, dziękuję, siedziałam cały ranek. Chociaż wygląda
na to, że spędzimy tu trochę czasu. Zahipnotyzowała je.
80
Meg wskazała na dzieci, wpatrzone w jaskrawopiórą
papugę.
—
Joe działa jak macho. Umie postępować z dziećmi.
—
Przypisujesz mu mnóstwo inteligencji.
—
Powinnaś usłyszeć, co mówi o nich Gabe. Joe zaczął
nucić, jego sękate szpony i żółte nogi
przesuwały się z jednego końca grzędy na drugą. Krępe,
zielone ciało kołysało się, szafranowa głowa poruszała się
w takt nuconej pieśni. Przezroczysta powieka zakryła
jedno oko, a w jego gardle zrodził się dźwięk
przypominający śmiech.
—
On nas lubi — zawołał Tommy. — Mrugnął i
zaśmiał się!
—
Dlaczego miałby was nie lubić? — spytał Shiloh.
—
Zamknij się i pocałuj dziewuchę.
Krzyk był cienkim, rozdzierającym piskiem prosto z
dżunglowej nocy.
—
Joe — upomniał go Shiloh. Uważaj na maniery.
—
Pocałuj dziewuchę.
Powietrze drgało od krzyku. Joe wznowił swój taniec,
jego krótki korpus wykonywał operertkowy marsz.
—
Dlaczego po prostu nie pocałujesz mamy, jak mówi,
i nie uspokoisz go? — zasugerował Eddie z palcami w
uszach. Jego zniecierpliwienie wyraźnie wskazywało, że
uważa dorosłych za tępaków.
—
Tak, Shiloh, jeśli ją pocałujesz, Joe przestanie ranić
nam uszy i nie skręci sobie karku, spadając z grzędy.
Jeśli Tommy był mniej niecierpliwy, starannie to
ukrywał.
— Tommy! Eddie!
Meg nie wiedziała czy ma się śmiać, czy skarcić ich za
bezczelność.
— Jest coś w tym, co mówią — Shiloh wymamrotał
jej do ucha.
81
— Wiesz tak dobrze, jak ja, że ten głupi...
Warczenie z klatki przerwało jej.
—
Ten ptak nie rozumie tego, co mówi — skończyła
zdecydowanie.
—
Rozumie.
Dłoń Shiloha spoczęła lekko na jej talii, subtelny nacisk
przyciągnął ją bliżej.
— On dobrze wie, co czyni. Nie możemy zranić jego
uczuć, prawda?
Powoli nachylił się ku niej i igrająco potarł wargami o
jej wargi.
Radosna aprobata dzieci, a nawet ochrypły wiwat
Joe'ego, były tylko słabym echem w uszach Meg. Jej wargi
drżały od przelotnej pieszczoty. W głowie jej szumiało.
Nogi ugięły jej się, jak u marionetki, i tylko Shiloh
uchronił ją od upadku.
— Ah! Jaka jest cena ciszy? — ręką wziął ją pod
brodę i uniósł jej głowę tak, że ich spojrzenia spot
kały się. — Jeden pocałunek.
Głos Shiloha był beztroski, przekomarzający się.
Ś
miech wydawał się kipieć pod powierzchnią. Jego
atrakcyjności nie mogły zatrzeć ani blizna, ani nieprzy-
jemne wspomnienia..
Ten Shiloh nawet bardziej zapierał dech niż inni
Shilohowie. Meg chciałaby zdjąć brzemię z ramion
Shiloha i na zawsze przegnać z jego twarzy ponure linie.
— Pocałunek jak wino.
Gardłowy dźwięk był przypomnieniem o czasie i oko-
licznościach. Nie można go było zignorować. Meg musiała
się zdystansować od swych uczuć.
Jej śmiech brzmiał trochę ochryple, gdy powracała do
roli, którą musiała grać.
— Nauczyłeś go tej sztuczki?
82
—
Nie, ale jestem wdzięczny temu, kto go tego nauczył.
—
Naprawdę wdzięczny?
—
Dozgonnie.
Jego ton zmienił się. Śmiech zniknął. Palce spoczywały
zaborczo na jej plecach, pieszcząc je przez bluzkę. Oczy miał
błękitne jak północne niebo. Srebrny płomień księżyca
iskrzył się w nich, ale we wzroku na nią skierowanym nie
było nic zimnego.
—
Chciałem cię pocałować od pierwszej chwili, kiedy cię
ujrzałem.
—
Naprawdę?
—
Uhm.
Jego palce odsunęły kosmyk czarnych włosów. Ujął jej
twarz w dłonie.
— Przez trzy lata byłem ciekaw, jak to by było,
trzymać cię w ramionach i całować. W tym tygodniu
nie spałem po nocach, wiedząc, że dzieli nas tylko
korytarz. Mniej niż dwanaście kroków, których nie
miałem odwagi zrobić.
— Nie mogę uwierzyć, że brakowało ci odwagi.
Meg wahała się, nie wiedząc czy ta wystudiowana
powaga nie jest częścią gry.
—
To było co innego.
—
Dlaczego?
— Ponieważ to ty byłaś tą kobietą, której pragną-
łem.
Samantha gaworzyła Eddie'emu o Jingo ptaku, a Tommy
wrzeszczał. Meg walczyła ze sobą, próbując rozpaczliwie
pamiętać, gdzie byli, że to tylko gra. Zmuszając się do
parodii śmiechu, powiedziała:
—
Więc przekupiłeś Karolinę, żeby użyć jej ptaka.
—
Coś w tym rodzaju.
Na jego ustach zaczął formować się uśmiech.
83
—
Wreszcie Joe zarobił na wikt i opierunek.
—
A gdyby nie?
—
Rzuciłbym go na pożarcie Dakocie — odpowiedział
bez mrugnięcia okiem.
Meg zaśmiała się tłumionym śmiechem. —
Nie zrobiłbyś tego!
—
Masz na myśli, że nie mógłbym zrobić — powie-
dział śpiewnie Shiloh, znów otaczając ją ramieniem i
przyciągając do siebie. —- Ten portugalski ptak i mój
indiański ogier czują do siebie niezwykłą przyjaźń.
—
Nie powiesz mi, że Joe jeździ na Dakocie.
—
W porządku, nie powiem.
—
Ale jeździ?
Głęboko wdzięczna za powrót jego dobrego humoru,
umyślnie wzięła na siebie rolę naiwnej.
— Szaleje za tym.
Meg westchnęła i zmieniła temat.
—
Dlaczego nazywasz go portugalskim?
—
Ponieważ wspaniale klnie po portugalsku.
—
Rozumiem.
Meg czuła jak śmiech bije w niej jak górskie źródło.
Jego bzik był równie zaraźliwy jak rzadki.
—
Jeszcze jedno pytanie.
—
Słucham.
—
Czy jeździ na oklep, czy w siodle?
— Joe nie cierpi jeździć na oklep.
Shiloh spojrzał na zegarek.
—
Co mi przypomina, że za kilka minut muszę osiodłać
Dakotę.
—
Przekupiłeś Joe'ego przejażdżką, żeby odstawił swój
numer z całowaniem!
—
Właśnie.
—
Shiloh!
Meg, pod wpływem impulsu, objęła go ramionami.
84
—
Jesteś dla nas tak dobry. Dla mnie. Nie pamiętam,
kiedy się śmiałam, kiedy byłam taka głupia, kiedy czułam
się taka wolna i bezpieczna.
—
Niczego nie pragnę więcej, jak widzieć cię szczę-
ś
liwą, Meg.
Pocałował jej włosy, usiłując zapamiętać ich zapach.
Meg wysunęła się z jego objęć. Twarz miała rozjaśnioną
szczęściem ich bezsensownej paplaniny. Jej wzrok
przesuwał się po jego twarzy, dotykając każdego łagodnego
rysu.
—
Nigdy nie zdołam ci podziękować za to, co uczy-
niłeś.
—
Sza. Nie chcę od ciebie wdzięczności — pogładził
kciukiem róg. jej ust. Patrzył jak jej wargi rozchylają się,
odsłaniając
biały
odblask
jej
równych
zębów,
bladoróżowość jej języka. Drżał od świadomości, że w tym
momencie jej usta i ich oszałamiająca głębia należą do
niego.
Była bezbronna i ufna, nieświadomie ofiarowywał jej
pierwszy z wielu podarunków. A on był człowiekiem. Czuł
odwieczny triumf, rozkoszował się swą męską dzielnością,
tak pierwotną, jak sam człowiek. Smakował słodki ból
pożądania. Pragnął Meg Sullivan, ale wdzięczność mu nie
wystarczała. Po raz pierwszy w życiu chciał od kobiety
czegoś więcej niż grzeczności w zamian za wyświadczone
grzeczności.
Nagle jego życie wydało mu się tandetne i puste. Jego
doświadczenie nie mówiło mu, jak postępować z taką
kobietą. Ona mogła dać tyle, a on nie miał nic. Z głuchym,
rozpaczliwym jękiem przyciągnął ją do siebie.
— Zapewnię ci bezpieczeństwo, Meg. Myślę, że
umrę, jeśli nie zdołam tego zrobić.
Jego dłoń spoczywała w jej rozpuszczonych włosach.
85
— Nie zawiedziesz nas*— powiedziała, akceptując
odwrócenie się ról. — Nie mógłbyś.
Czekała. Ściskając go, pozwalając być ściskaną. Po chwili
jego palce wyplątały się z jej włosów. Ramiona objęły ją,
trzymając tak delikatnie, jakby trzymały Samanthę.
—
Co ty ze mną wyrabiasz? — wymamrotał. — Czy jesteś
kobietą, czy syreną, zesłaną, aby mnie zaczarować?
—
Zanim się to wszystko skończy, będziesz uważał mnie
raczej za kłopotliwą czarownicę — głos Meg przybrał ton
przekomarzania się. Widziała, jak jego twarz odpręża się.
—
Nie widzę żadnych brodawek — powiedział po
dokładnym przestudiowaniu jej nosa.
—
Schowałam je.
—
O Boże! Zaczynasz paplać jak Karolina.
—
Przyjmuję to jako komplement.
—
To miał być komplement.
—
Shiloh! — natychmiast po wołaniu nastąpiło pukanie
do drzwi.
Shiloh spojrzał na nią wzrokiem wypełnionym żalem, że
mu przerwano.
— Świat miesza się do naszych spraw — powiedział.
Nachylił się i lekko pocałował ją w usta. Nagle
odwrócił się f otworzył drzwi. Na progu stał Jeff
Lattimer, a za nim Alexis.
— Zauważono Ballengera — powiedział bez wstę-
pów brodaty gigant. Jego ciepłe bursztynowe oczy były
skierowane poza Shiloha, na Meg. — Przykro mi, Meg.
Wygląda na to, że kieruje się właśnie tu.
W ułamku sekundy bezpieczny, zaczarowany świat Meg
legł w gruzach wokół niej.
86
5
Meg siedziała samotnie przy stoliku w kącie, z dala od
spokojnego zgiełku jadalni. Czuła się wymizerowana i
pozbawiona wdzięku, zbyt znużona, aby brać udział w
towarzyskiej kolacji. Paradoksalne było to, że była tutaj
dzięki temu właśnie znużeniu. Znużeniu i niepokojącej
potrzebie ujrzenia, choć przez chwilę, Shiloha.
Alexis nalegała, żeby Meg przerwała izolację narzuconą
pojawieniem się Ballengera. Kiedy spotkała się ze
sprzeciwem, zauważyła, że udawany przez Meg radosny
nastrój, wykrusza się. Niepokoi to dzieci. Stwierdziła dalej, że
wszystkim dobrze zrobi, jeśli odpoczną od tego ciągłego
siedzenia w grupie. " Wyjdź stąd, odnów siły dla dzieci",
zakończyła Alexis i Meg skapitulowała.
Teraz siedziała w przytłumionym szmerze konwersacji nad
niechcianym obiadem. Wyszukane potrawy szefa kuchni
smakowały jak tektura. Meg starała się nie myśleć o
Ballengerze. Bezskutecznie. Nie mogła pozbyć się myśli o
przebiegłym szaleńcu, który kiedyś zniszczył jej życie.
Którego demencja posłała ją do tego sanktuarium i
przyciągnęła do niej ludzi, którzy na stałe zmienili jej
charakter. -
87
Wpatrując w szklankę wina, niby w kryształową kulę,
Meg zastanawiała się, dlaczego tak mocno pragnie
zobaczyć ciemną, pokrytą bliznami twarz Shiloha i czuć
łagodny dotyk jego dłoni. Zastanawiała się czy już zawsze
będzie się czuła zagubiona bez niego.
— Mogę się dosiąść?
Łagodnie wypowiedziana prośba wyrwała ją z trzę-
sawiska kłopotliwych pytań i wymijających odpowiedzi.
Niski głos był młodszy, nie tak dojrzały, z nutką goryczy
nie złagodzonej jeszcze wiekiem. Był to piękny głos, ale
nie głos Shiloha.
Meg oderwała się wzrok od swej szklanki pełnej mi-
gocącego wina i przerwała jałowe zgłębianie tajników
swego serca. Uniosła głowę i spojrzała na uśmiechnięte
oblicze Jeffa Lattimera. Była wdzięczna za to narzucanie
się.
Po raz pierwszy Meg uświadomiła sobie, że nigdy
naprawdę nie widziała Jeffa Lattimera. Był niezbędną
cząstką jej życia, naprawdę istotnym elementem jej walki o
przetrwanie, ale nigdy nie patrzała na Jeffa—. mężczyznę.
Nigdy się nie zastanawiała, co kryje się za tą miłą twarzą,
obramowaną grzywą złotych włosów, ani nie doceniała
nieustraszonego serca bijącego w jego szerokiej piersi ze
ś
lepą lojalnością dla Shiloha i dla jej rodziny. Zajęta sobą i
oszołomiona, nie zaglądała w jego jasnopiwne oczy i nie
widziała błyskającego tam humoru.
Jeff czekał opanowany i nieporuszony jej nieobecnym
spojrzeniem. Kiedy cisza przeciągnęła się zbyt długo,
powiedział bez wrogości:
—
Nie chciałem przeszkadzać ci w kolacji.
Popatrzył przez chwilę na jej ledwie napoczęte je-
dzenie.
88
— Wyglądałaś tak, jakby rozmowa z kimś była ci
potrzebna. Jeśli nie chcesz...
Wycofał się teraz dyplomatycznie ze Swojej zaczepki.
Dotknęła jego rękawa.
— Zostań, proszę. Potrzebuję towarzystwa.
Jeff postawił swój kieliszek i usiadł z wdziękiem osoby
przyzwyczajonej do wpasowywania swego wielkiego ciała
w małe miejsca. Powinien wyglądać śmiesznie na tym
małym krześle, ale czuł się tak swobodnie, że widok ten
wydawał się naturalny. Meg, patrząc na niego, zrozumiała,
ż
e jest to jeden z tych ludzi, z którymi miło przebywać. śe
jest również człowiekiem, którego przeszłość była
wypisana na śmiałych rysach jego klasycznie pięknej
twarzy. Widać na niej było piętno trosk. Jak Shiloh,
człowiek ten musiał przejść przez swoje prywatne piekło,
by zostać tym, kim jest.
Shiloh! Kiedy patrzyła w ciepłe, jasnopiwne oczy Jeffa,
wyobrażała sobie jego umysł jako labirynt, którego
wszystkie ścieżki wiodły do tego zagadkowego człowieka,
trzymającego w swoich rękach życie wszystkich drogich
mu osób.
— Byłoby lepiej, gdybyś coś zjadła — Jeff
wskazał na leżącą przed nią sałatkę z homara. —
Szefa kuchni nie zmyli sposób, w jaki zmieniłaś jej
ułożenie.
- Biedak, próbował skusić mój apetyt. Wciąż to samo.
Wykonuję codzienną rutynę, powtarzając sobie, że nic się
nie zmieniło, że nie ma żadnego Ballengera. Nigdy to nie
skutkuje, jednak próbuję nadal. Bez odrobiny udawania
zwariowałabym.
—
Robisz to dla dzieci, Meg.
—
Wykorzystałam już wszystkie sposoby, o jakich
mogłam pomyśleć. Gdybym paliła, właśnie teraz po-
trzebowałabym papierosa.
89
— Mogłabyś palić jak komin, nic by to nie pomogło
— zauważył praktycznie Jeff, obserwując znękaną
twarz Meg i jej burzę hebanowych włosów.
— Masz rację. Papieros to nędzny zamiennik od-
wagi.
— Nie potrzebujesz zamienników. Masz wystarczają
co dużo prawdziwej odwagi. Może nawet za dużo dla
własnego dobra.
Jeff splótł palce dłoni i położył je na stole.
— Posłuchaj, dlaczego nie miałabyś mi opowiedzieć,
co cię gnębi?
Meg stłumiła westchnienie. Pozwolił jej przeskakiwać z
tematu na temat, prowadząc ją zwolna do sedna jej
zmartwień. Zbierała myśli, podziwiając opanowanie Jeffa
.Jeffa, człowieka tak różnego od Shiloha, a jednak
ulepionego z tej samej gliny. Złotowłosa, a nie ciem-
nowłosa tajemnica. Był dyskretny, oddany, niezgłębiony,
wszechobecny i posiadający niewyczerpaną energię. Czy
kiedyś w ogóle spał? A Shiloh?
— Meg — ponaglił ją Jeff.
Niechętnie odwróciła się do niego, wzruszając ramio-
nami ze zniechęceniem.
—
Nie ma dalszych wiadomości o Ballengerze. Wi-
dziano go na lotnisku w Georgii. Potem zniknął. Jak to
mogło się zdarzyć?
—
Ten człowiek to kameleon. Musi być taki, aby móc
tak łatwo się wymykać.
Jeff wziął ją za nadgarstek, dodając otuchy.
— To rozczarowuje, ale to jeszcze nie koniec.
— Rozumiem jakie macie trudności. Wiem, jak cięż
ko pracujecie. Straż została zdwojona. Nie jesteśmy
więźniami, ale jesteśmy obserwowani nawet bardziej niż
więźniowie. Dzieci tego nie zauważają. Każdy dokładnie
stara się zachować pozory. Shiloh pracował przez ostat-
90
nie trzy dni po dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Przedsiębiorstwa Butlera... Śledztwo... Ledwo go widuję.
— On nie spocznie, póki ten człowiek nie znajdzie
się za kratkami, a ty będziesz bezpieczna. Daję ci na
to słowo. Obietnice nie zawsze dużo dają, ale poma-
gają trochę.
Meg skinęła głową.
— Pomagają. Przypominają mi, że ciemne chmury
mają srebrne brzegi. Nigdy mi się nie śniło, że mogę
mieć takich przyjaciół, jak ty czy Alexis. Jak Shiloh.
Jeff odchylił się w krześle, unosząc swój kieliszek. Przez
twarz przemknął mu dziwny wyraz. Meg czuła na sobie jego
badawcze spojrzenie.. Głowa Jeffa kołysała się, tak jakby
słuchał raczej melodii jej głosu, a nie listy dodatnich stron
jej sytuacji. Z prawie niedostrzegalnym • uśmiechem
odłożył kieliszek.
—
Shiloh musi mieć coś niezwykle ważnego do załatwienia
w wiosce. Gdyby nie miał, byłby tutaj z nami.
—
Wiem, że gospody można strzec jak fortecy i że
wycieczka poza jej tereny uszczupliłaby siły i środki. Mimo
to szkoda, że nie mogę zobaczyć wioski.
Chciała się przejść ulicami, znajdując ślady Shiloha,
zanurzając się w spokój Stonebridge, jego schronienia. Nie
mogła. Obiecała nigdy nie opuszczać terenów gospody. Nie
w pojedynkę.
Shiloh tak przepada za Stonebridge.
Wymówione imię złagodziło jej żal. W jej oczach zabłysło
coś nowego.
—
On jest takim skomplikowanym człowiekiem, takim na
dystans. Nie miałam pojęcia, że jest metaloplastykiem,
dopóki nie wspomniał mi o swej kuźni.
—
Shiloh powiada, że jest kowalem, nie artystą — sucho
zauważył Jeff.
91
—
Jest kimś więcej.
—
Oczywiście, że jest — zgodził się Jeff.
W jego oczach pojawił się złoty, figlarny ognik.
— Czy przypadkiem nie jesteś przekonana, że jest
również odpowiedzialny za zawieszenie gwiazd i księ-
ż
yca? — powiedział, przekomarzając się.
Przez moment Meg była zaskoczona krotochwilnym
humorem tego niedźwiedziowatego człowieka. Potem
uświadomiła sobie, że poważne rysy jego twarzy zostały
już wcześniej złagodzone częstym uśmiechem. Figlarny
ognik, który zauważyła, był tylko wierzchołkiem góry
lodowej. Kiedyś, w czasie próby ogniowej, Jeff nauczył się
traktować życie z humorem. Być może, ze względu na typ
problemów z jakimi stykał się w pracy, była mu potrzebna
taka osłona przed cynizmem. Kiedy tak siedział ze zbyt
długimi
włosami.
opadającymi
na
kołnierz
i
nieprawdopodobnym
złotym
runem
na
podbródku,
wyglądał nie tyle na nieustraszonego obrońcę, którym w
istocie
był,
co
na
eleganckiego,
przerośniętego
muszkietera, który zaprasza świat, aby się z nim pośmiał.
- Jeśli to jest męski, subtelny sposób pytania czy jestem
wdzięczna Shilohowi za to co zrobił, odpowiedź brzmi: tak,
jestem, Jeff.
- Meg rzuciła mu figlarne spojrzenie i, kiedy jej przebiegły
inkwizytor uniósł z przesadnym zdziwieniem brwi, rzuciła:
—
Szkoda, że nie mogę obejrzeć go przy pracy.
—
Oh — Jeff ofiarnie walczył, żeby się nie uśmiechnąć.
— Mam przeczucie, że go przy niej zobaczysz.
—
Nie. Kiedy do wszystko minie... — głos jej przy-
cichł.
—
Minie. Ballenger nawet nie podejdzie do gospody.
Shiloh nie da mu żadnej szansy.
92
—
Wiem — próbowała się odprężyć. — Nie mogliśmy
lepiej trafić. Trudno uwierzyć, że naraża swoje własne
ż
ycie, aby pomagać zupełnie obcym ludziom.
—
Byłaś żoną Keitha, a nie obcą, poza tym spotkaliście
się już wcześniej.
—
Nie pamiętam. Jak mogłam nie zapamiętać Shiloha?
Jeff przegrał walkę ze swym uśmiechem, który z dia-
belską satysfakcją wypełzł mu na twarz. Meg widziała, że
jest z czegoś niezwykle zadowolony. Tak jakby sam jeden
posiadał jakiś sekret. Zanim zdążyła o to zapytać, opanował
się.
— śal na ogół zużywa człowieka. Jak ci, którzy
przeżyli, mamy poczucie winy i życie staje się taką
harówą, że stajemy się ślepi na wszystko, z Wyjątkiem
naszego małego światka.
Dobry humor mu minął. Słychać było nutę żalu, a nawet
gniewu, w jego słowach. Gorycz, którą słyszała wcześniej
od kogoś, kto nie był dosyć stary, aby ją ukrywać.
— Mówisz o sobie, prawda, Jeff?
Siedział cichy, z zamkniętymi oczami. Meg pożałowała,
ż
e zadała mu to pytanie. Przyszedł, żeby zaproponować
kieliszek i rozmowę, a ona odwdzięczyła się mu, pukając w
drzwi, które chciał zostawić na zawsze zamknięte.
ś
ałowała, że nie może cofnąć pytania i przywrócić
uśmiechu na jego twarzy.
— Może to czas — wymruczał Jeff. — Czas, który
przeszedł.
Podniósł kieliszek i wychylił go. Kiedy mówił, słowa
miały nierówny rytm.
— Była sobie dziewczyna. Kiedyś. Była serdeczna,
inteligentna i miała cudowne życie przed sobą. Boże!
Była taka śliczna, że kiedy ją ujrzałeś, serce rwało się,
93
aby choć na nią popatrzeć. Laura — powiedział łagodnie. —
Na imię miała Laura. Miała szesnaście lat, gdy umarła.
—
Wypadek?
—
Nie.
Meg dotknęła jego zaciśniętych dłoni. Ciężar, który czuła
na piersiach jeszcze się zwiększył.
—
Kochałeś ją.
—
Od dnia, w którym się urodziła, a ja miałem dziesięć
lat. Kiedy byliśmy dziećmi, nasze rodziny uważały, że nasze
przywiązanie jest wzruszające. Później, różnica wieku uważana
była za zbyt dużą. Zgodziłem się z nimi. Wycofałem się. Aby
dać jej czas dorosnąć, być nastolatką, zrozumieć czego chce.
Nie zrozumiała. Myślała, że ją porzucam.
Ciało jego przeszedł dreszcz. Wciągnął powietrze i
powoli je wypuścił.
— Nie widziałem tego... nie widziałem, dopóki nie
było już za późno. Moi i jej rodzice winili mnie za to,
co się stało. Przez długi czas wierzyłem im i zamkną-
łem się w moim własnym zakątku piekła. Nie pa-
miętam wiele z tamtych dni. Może na szczęście dla
mnie.
Jeff był daleki, roztargniony. Meg nic nie mówiła. Nie
było nic do powiedzenia. Ścisnęła mu dłoń, czekając na
dalszy ciąg.
— Czy naprawdę to takie ważne, żebyś pamiętała
Shiloha z pogrzebu?
Uwaga ta zamykała temat Laury. Meg podejrzewała, że na
zawsze. Podzielił się z nią bardzo osobistym żalem, tworząc
łączącą więź, po to, aby móc jej pomóc. Meg prawie łkała,
myśląc o rozmiarach jego ofiary. Zamiast tego jednak, poszła
za nim na mniej grząski teren. Odchylając się w krześle,
odsunęła talerz.
94
—
Nie tyle próbuję sobie przypomnieć, co, zrozumieć.
Uczynił tak dużo dla mej rodziny, a wcześniej dla
Karoliny. Muszę wiedzieć, dlaczego nas przyjął jako swoje
specjalne brzemię.
—
Nie jesteście brzemieniem. Czuł się odpowiedzialny za
przeżycie swoich ludzi w więzieniu. Jako cywil pomaga teraz,
kiedy jest potrzebny. Wszyscy, którzy mają ze sobą kontakt,
to robią.
—
Czy inni też oddalili się jak Keith?
—
Kilku. Większość czuje więź z Shilohem, więź, która
jest mocniejsza niż odległości i różnice. Jak są kłopoty,
pomoc nadchodzi jak na zawołanie.
Wzruszenie ramion i pauza pozwoliły Meg uzupełnić sobie
to, czego nie dopowiedział.
—
Uczucie jest wzajemne. Nikt się nie zawaha, jeśli Shiloh
jej będzie potrzebował.
—
Nie miałam pojęcia, że istnieje. Nie prosiłabym o
pomoc i wątpię, czy i Karolina to zrobiła.
—
Rzeczywiście — zgodził się Jeff. — Karolina o nic nie
prosiła.
—
Więc dlaczego?
- Meg, Shiloh wygląda jak upadły anioł, ale jest jednym z
niewielu żyjących na tym świecie naprawdę dobrych ludzi.
Może być brutalny, kiedy wymagają tego interesy, ale to
zupełnie inny Shiloh. Człowiek, którego znasz poszedł do
Karoliny z szacunku dla Marka, nie żeby być
męczennikiem. Był też w tym żal, gdyż Mark był właśnie
tym jedynym człowiekiem pod jego komendą, który umarł
w więzieniu.
Więc to była ta więź, którą Meg wyczuła między
Shilohem a Karoliną. Wspólna strata przyjaciela, męża. To
wiele wyjaśniało. Głęboką przyjaźń, miłość bez stania się
kochankami.
Obok nich przepływały dźwięki z pobliskich stolików.
95
Srebro dźwięczało o porcelanę, śmiech następował po
cichej wymianie zdań. Krzesła suwano po dywanach.
Dźwięki te wypełniły przerwę w ich rozmowie. Meg
oderwała się od swych refleksji.
—
Mówisz tak, jakbyś tam był z nimi.
—
Naprawdę? — Jeff uśmiechnął się i potrząsnął
głową. — Byłem za młody na Wietnam. Spotkaliśmy się z
Shilohem wkrótce po jego powrocie. Byłem pozbawionym
korzeni dzieckiem z bogatej rodziny, która się mnie
wyrzekła. Próbowałem zająć się ochroną. Powierzył mi
małe zadanie i był zadowolony z wyników. To były
początki naszej przyjaźni.
—
Mówił ci o Marku i Keithcie?
— Bardzo mało. To co wiem, wiem od Karoliny.
Meg cicho westchnęła.
—
Kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, byłam ciekawa,
co to za człowiek. Nie mogłam uwierzyć, że istnieje
naprawdę.
—
Masz jeszcze jakieś wątpliwości?
—
ś
adnych.
—
Shiloh przyszedł do ciebie, ponieważ jest troskliwy.
Po prostu.
—
Skąd dowiedział się o Evanie Ballengerze? Historię
drukowały wszystkie lokalne gazety, ale nie dotarłyby tak
daleko.
—
Zapominasz, że Zakłady Butlera są ulokowane w
Atlancie. Jest to dostatecznie blisko Lawndale, żeby gazety
opisywały twą historię. Przedtem, przez sieć informacyjną,
którą tworzą weterani, dowiedział się o piciu. Ale było za
późno. Kiedy Keitha zabito, przyszedł na pogrzeb, To było
wszystko, co mógł zrobić bez narzucania się. Nie sądzę,
ż
ebyś się zorientowała... Nie — potrząsnął głową. —
Oczywiście, że nie. To za wcześnie.
96
—
Za wcześnie na co?
—
Nieważne.
Pytanie Meg zostało zbyte machnięciem ręki. Widziała,
ż
e Jeff nie ma zamiaru się z nią dzielić resztą swoich
obserwacji.
—
Zamyśliłem się o tym, jak bardzo współczucie
przypomina inne uczucia. Winę, wstyd, nienawiść, miłość.
—
Litość?
—
Nie litość. Nie od Shiloha. Za dużo litowano się nad
nim. Byłaś sama, potrzebowałaś kogoś. Cokolwiek by to
było, to na pewno nie litość. Wszystkie dalsze wyjaśnienia
muszą pochodzić od Shiloha. Posłuchaj — zaśmiał się,
uniósł szklankę i po uświadomieniu sobie, że już ją wypił
postawił ją na miejsce. — Teraz zlezę ze swojej skrzyni po
mydle, tak wdzięcznie, jak tylko umiem, i przyrzekam nie
wygłaszać już tego wieczoru więcej kazań.
Normalnie małomówny, Jeff zdecydował, że powiedział
wystarczająco jak na jeden wieczór. Nie powie o fotografii
noszonej przez trzy lata przez Shiloha. Nie powie o dzikiej,
gniewnej
gorączkowości
wywołanej
przez
groźbę
Ballengera, ani o zimnej przerażającej wściekłości, która
nastąpiła potem. Tylko Shiloh mógł jej mówić o tym i jak
bardzo mu na niej zależy.
—
Wydajesz się być zadowolony z siebie. Myślę, że
widzę pióra na twych wargach — zauważyła Meg, usiłując
odpędzić ich wspólne smutki.
—
Jadłem na obiad stek, a nie drób.
—
Możliwe, ale uśmiechałeś się jak przysłowiowy kot,
który schrupał kanarka.
—
Czyżby?
—
Nie masz zamiaru śmiać się z mego dowcipu?
—
Nie, to nie jest dowcip.
97
— Jeśli tak uważasz — powiedziała Meg.
Właśnie dochodziło do niej, jak dziwna była ich rozmowa.
Do tego wieczoru Jeff był miły i rycerski, ale całkowicie
oficjalny. Dzisiaj umyślnie zrezygnował z tej roli. „Może",
myślała, „odkrył swój prawdziwy charakter i w czasie gdy
go odkrywał, coś odkrył? Coś skrytego w niuansach jej
wypowiedzi. To go widocznie nie rozczarowało".
Meg poczyniła swoje własne odkrycia. Zaczynała rozumieć
ogromne poczucie odpowiedzialności Shiloha i równie
ogromną lojalność, którą wszyscy go darzyli. Jingo mógł
przypadkiem chorobliwie czcić bohatera, ale Jeff mówił o
Shilohu jak o drogim i poważanym przyjacielu. Dotychczas nie
wiedziała, jak dobrze mieć takich przyjaciół.
Masując ręką swe bolące mięśnie karku, powiedziała:
—
Czuje się jakbym była na uczuciowym diabelskim
młynie.
—
Właściwy diabelski młyn może być bardzo przyjemny.
Bez śladu uśmiechu przeszedł na inny temat.
—
Jak się czują dzieciaki i Joe?
—
Joe to dar boży. Z jego powodu dzieci dotychczas
nie zauważyły, jak bardzo ich pilnujemy, Alexis i ja.
Kochają tego szalonego ptaka. Śpią z nim w pokoju, jedzą
razem z nim. Nie ma ich tu dzisiaj, gdyż nikt nie chciał
zostawić Joe'ego. Będzie im go brakować, kiedy Karolina
zabierze go z powrotem.
—
Poproś ją, żeby pozwoliła mu pozostać.
—
Pozwoli?
—
Jestem tego pewien. Joe kocha dzieci i czuje się teraz
samotny, kiedy Pete jest daleko w szkole, a Shiloh Mark
jest zbyt młody do zabawy — zrobił pauzę.
98
— A propos Shiloha Marka — jego chrzestny oj-ciec jest
tutaj.
Z twarzy Meg znikł uśmiech. Odwróciła się, jej głowa
poruszyła się mechanicznie, jakby za chwilę chciała się
oderwać. Piersi unosiły się nierówno, napinając bluzkę.
Powietrze wyglądało na zbyt rzadkie, nieodpowiednie. Skóra
stała się lepka. Policzki jej płonęły. Jedynym dźwiękiem
było mruczące bicie jej serca.
Shiloh wypełnił foyer swoją szczególną mieszaniną tężyzny
i wysmukłości. Włosy miał w nieładzie, ubranie wymięte.
Ś
wieży zarost kładł się cieniem na policzkach i szczękach.
Płytkie zmarszczki na czole pogłębiły się, a blizna nad jego
pięknym okiem była żywą plamą na tle kredy jego twarzy.
Meg wiedziała, że musi być potwornie wyczerpany. Jednak
przyszedł tutaj, może nie ubrany tak pięknie jak zwykle, ale
wytrwały jak kamień. Jego siła może osłabnąć, ale nigdy go
nie opuści. Na ramionach dźwigał samotnie brzemię
kłopotów. Może któregoś dnia kobieta, mała, wątła, ale
niesłychanie droga, będzie dopuszczona do tego, aby dzielić z
nim życie i będzie wspierała tę siłę miłością.
Kiedy tak patrzyła na niego, z ustami pragnącymi jego ust,
chciała być taką kobietą. Meg pragnęła tego bardziej od
czegokolwiek.
— Do diabła! — warknął Jeff. — Spójrz na tę letnią
niezdarę. Od dnia kiedy ją przyjął, ona tylko narzeka.
Młoda hostessa, o której Jeff wyrażał się z takim
niesmakiem, mówiła coś poważnie do Shiloha, kiedy ten
usiłował dopatrzyć się czegoś w blasku świec jadalni.
— Niech pani to załatwi najlepiej jak pani umie —
mruknął szorstko, tęskniąc do dnia, kiedy Julia Town-
send skończy swe letnie wakacje. Wyminął hostessę
99
i natychmiast o niej zapomniał, kiedy znalazł ich od-
osobniony stolik.
— Jaki wyczerpany! — krzyk Meg był przeznaczony dla
Jeffa, ale zmartwienie w jej głosie spowodowało, że
rozległ się on głośniej.
—
To brzmi jak oskarżenie — powiedział Shiloh.
—
Przepraszam, nie to miałam na myśli.
—
ś
eby mnie wyczerpać, potrzeba więcej niż kilku dni
wytężonego wysiłku.
— Oko ci dokucza, prawda?
Meg z troską oglądała jego twarz.
Shiloh nie patrzył na nią. Nie mógł, gdyż miała rację.
Był bardziej niż zmęczony. Nie mógł już uważać na swoje
zachowanie. Mogłaby wyczytać w jego twarzy więcej niż
ośmieliłby się jej pokazać. Z naciskiem zmienił więc temat
rozmowy.
—
Wynikły jakieś problemy od chwili, gdy pojechałem
do wioski, Jeff?
—
ś
adne. Mamy kolejne odroczenie. Zapomnij na
chwilę, o śledztwie i odpoczywaj. Wiemy obaj, że Meg ma
rację. Jesteś zmęczony i boli cię oko.
Shiloh rzucił mu spojrzenie z pytaniem, co do cholery
mu się wydaje, że właśnie robi, ale spotkał, się z
całkowicie niewinnym wzrokiem.
— Proszę cię, siadaj — powiedziała spokojnie Meg.
Kiedy przyciągnął sobie krzesło i usiadł, zdał sobie
sprawę, że przygasająca świeca musi rzucać błędny od-
blask na jego twarz, pogłębiając cieniami zmarszczki. Być
może wpłynie to niekorzystne na jego wygląd, ale cieszył
się, że jedyne źródło światła stanowiła świeca. Oko było
jednym wielkim bólem i chciał je osłonić nawet przed tą
odrobiną jasności. Nie zrobi tego. Widział już wcześniej
wyraz litości na jej twarzy. Nigdy więcej.
100
Starzy przyjaciele, jak Jeff, mogli zmusić go do od-
poczynku. Rozumieli, że odpoczynek był najlepszym
lekarstwem na jego ból. Czasami sprzeczał się z nimi przez
przekorę. Oni ubolewali nad jego uporem, nazywając go
osłem lub upartym durniem, ale żaden nie litował się, ani
publicznie nie zwracał uwagi na jego cierpienie.
Patrząc w otwartą twarz Jeffa, Shiloh zastanawiał się,
jakiemu to złośliwemu celowi służy ten niezwykły u Jeffa
sposób wypowiadania uwag.
—
Czy nie masz nic do roboty, Jeff? Nie musisz gdzieś
iść?
—
Kompletnie nic. Bardzo rzadko mam takiego
ś
licznego towarzysza przy kolacji, więc maksymalnie to
wykorzystuję.
—
W jaki sposób? — warknął Shiloh w nagłym
przypływie zazdrości.
—
Odbyliśmy bardzo interesującą rozmowę.
—
O czym?
—
O niczym, co by cię mogło zainteresować.
—
Nie? — jedna brew uniosła się, druga nie.
—
Dyskutowaliśmy o kotach i kanarkach.
—
Przecież nie lubisz kotów, Jeff.
—
Nie muszę lubić kotów, żeby o nich rozmawiać Jeff
wzruszył ramionami.
—
Zanim przyjechałeś do Stonebridge, byłeś rozsądnym
człowiekiem, teraz sądzę, że za długo przebywałeś z naszą
rudą przyjaciółką.
Meg śmiała się z nimi, ale czuła zgrzyt w śmiechu Shiloha.
W jego niskim, łagodnym głosie pobrzmiewała jakby
groźba. Jego wargi były trochę zbyt napięte, linia gardła
zbyt naprężona. Nagle domyśliła się o co chodzi — tylko
ż
elazna wola Shiloha powstrzymywała go od krzyczenia z
bólu.
101
Aż do bólu chciała mu pomóc. Czuła, że to niemożliwe.
Chciałaby go objąć. Pamiętała lekcję otrzymaną na
lądowisku helikoptera i wcześniej, w jej domu. Jednak to nie
strach przed odrzuceniem powodował, że jej ręce
pozostawały na kolanach. Dla niego zaryzykowałaby utratę
twarzy. Tego, czego nie chciała ryzykować to —
powiększenia jego cierpień.
Już dwukrotnie przedtem wziął jej troskę nie za
współczucie, lecz za litość. Ten rodzaj litości, którym się
brzydził. Pocieszającą litość, która wywoływała na jego
twarzy zagubiony wyraz człowieka prześladowanego. Nawet
jeśli jej pożądanie, aby go objąć, aby przycisnąć jego głowę
do piersi, aby głaskaniem odegnać jego cierpienie,
powodowało, że sama cierpiała, odmawiała sobie tego dla
Shiloha. Zamiast tego śmiała się, mądrze udając, że nie
dostrzega prawdy w ich przekomarzaniu się.
Zmieniając błyskawicznie temat rozmowy, Jeff powiedział
z przeczuciem:
— Są jakieś nowości o Ballengerze.
— Tak. Przyszły właśnie teraz, kiedy wróciłem z
wioski.
— Wymknął się?
Meg wiedziała, że nowiny będą złe. Znużenie Shiloha
było zbyt duże, żeby miały być inne.
—
To wcale nie był Ballenger.
—
Jak to? — Meg była zupełnie zdezorientowana.
—
To człowiek z marginesu, uciekający przed sprawą o
alimenty. Cholera! — wybuchnął Shiloh. — Gdyby nie
uciekał, zaoszczędzilibyśmy cenne godziny, uniknęlibyśmy
zmarnowanego wysiłku.
Zaciśnięte pięści Shiloha odbijały się brązową plamą na
białym obrusie.
192
—
Dlaczego jest gorzej, że to nie był Ballenger? —
spytała Meg, nienawidząc się, że zawraca mu głowę.
—
Gdyby to był on — wyjaśnił Shiloh — nawet gdyby
uciekł, wiedzielibyśmy, gdzie go zacząć szukać.
—
Rozumiem — Meg odwróciła wzrok. Jego gorycz z
poniesionej porażki była dla niej nie do zniesienia.
—
Było to zbyt oczywiste, nie pasowało do Ballengera.
Ballenger nigdy nie pokazałby się tak jawnie.
—
Cholera — zaklął Jeff. — Następne opóźnienie.
— Jedno z wielu - powiedział Shiloh ze znużeniem.
Meg wodziła wzrokiem od jednego do drugiego.
—
Więc co robimy? — spytała po chwili. — W jakiej
sytuacji jesteśmy?
—
W nijakiej — powiedział ochryple Shiloh. —
Wstępne raporty donoszą, że to geniusz równie przebiegły,
jak bez skrupułów. Jest jak nie pozostawiający śladów dym.
Może być zarówno w Kalifornii, jak w Lawndale.
—
Lub w Stonebridge — dodała Meg prawie zała-
mującym się głosem.
Shiloh dotknął jej ramienia. Ich wzrok spotkał się po raz
pierwszy tego wieczoru. Ból i pożądanie nie odbijały się już
tak silnie w ich oczach. Dawały tylko tlący się poblask.
— Nie ma go tam.
Jeszcze nie. Nie wypowiedziane słowa zawisły między nimi.
Ciche ostrzeżenie, jak podmuch wiatru z cmentarza. Pokój,
przed chwilą miły i przytulny, oświetlony mnóstwem małych
płomyków, stał się nagle zimny. Meg poczuła chłód
przejmujący ją do szpiku kości. Tylko dłoń Shiloha na jej
ramieniu pocieszała ją, broniąc przed tym zimnym
podmuchem. Chciała, żeby ją objął, otaczając ją poczuciem
bezpieczeństwa.
— Posłuchaj, Meg — słowa Shiloha były wyraźne,
103
każde tworzyło odrębną całość, zmuszając do rozumienia. —
Nie mamy podstaw, aby przypuszczać, że natknie się na
nasz ślad. Jest dokumentacja naszego lotu i czarteru, ale
została ona zapieczętowana na podstawie specjalnego
rozporządzenia. Tylko Jingo zna szczegóły, ale on umrze,
zanim coś powie.
Jak ojciec radzący sobie z obawami przestraszonego
dziecka, Shiloh powtórzył jeszcze raz ostatnie słowa, nie
zostawiając miejsca na wątpliwości. Geniusz, wariat czy
duch, Ballenger nie ma żadnej możliwości skojarzenia sobie
twojej osoby ze mną czy tym miejscem.
— Oczywiście, że nie ma — Jeff był równie pewny
jak Shiloh. — A gdyby nawet, czy myślisz, że zdołałby się
przemknąć obok naszej policji? Mój Boże! Połowa z nich
czułaby się lepiej w południowoamerykańskiej dżungli z
pistoletami maszynowymi i maczetami. Jeśli jego duch
przeszedłby obok nich, musiałby być patentowanym durniem,
ż
eby narazić się Shilohowi czy mnie. Ballenger nie jest
olbrzymem. Do diabła, ja wyglądam jak grizzly w
porównaniu z nim. A Shiloh rozerwałby go na strzępy.
Meg zadrżała. Obraz, który namalował Jeff, nie napawa
tak otuchą jak powinien. Pamiętała, że Ballenger ma atut
nadludzkiej siły — szaleństwa. Z obowiązku spróbowała się
zaśmiać, ale wyszedł jej tylko żałosny skrzyp.
— Macie rację. Przypisuję mu jakiś rodzaj złych
mocy.
Z ciemności, zza ramienia Shiloha wynurzyła się hostessa.
—
Panie Butler, telefon do pana. Tamten pan mówi, że
nie ma to nic wspólnego z bieżącymi kłopotami, ale to
ważne.
—
Dziękuję — odprawił ją Shiloh.
104
Służbę przy telefonie pełnił Carl Simmons. Wezwania z
byle jakich powodów nie były w jego stylu. Coś się stało.
— Czy jesteś pewny, że to nie on?
Nagle Meg nie była pewna, czy przypadkiem nie chce, żeby
odroczenie trwało dalej, czy rzeczywiście największą ulgą
będzie koniec czekania.
— To nie jest Ballenger — zapewnił ją Shiloh.
Ręka położona na jej ramieniu przesunęła się do szyi,
masując z przekonującą czułością napięte mięśnie,
— Nie wiemy, gdzie jest, ale wiemy, że nie tutaj.
Ręka spłynęła po jej ramieniu do dłoni. Uchwyt
Shiloha był mocny.
— Czeka na mnie rozmowa.
Uniosła głowę znad ich połączonych rąk. Jej uśmiech stał
się mniej wymuszony, rumieniec zaczął powracać na jej
policzki.
—
Ze mną wszystko będzie dobrze, Shiloh.
—
Tak.
Czułość przepływała jak satynowa wstęga przez szorstki
tembr jego głosu. To tylko twarz chciał ukryć. Tylko
odrętwiała zbroja fałszywego spokoju, zaciągnięta przez Meg
wokół siebie, osłoniła ją od prawdy. Patrzył w dół na jej
włosy, pragnąc zanurzyć w nich palce, twarz, wdychać ich
zapach jaśminu i róż. Chciał się w niej zagubić. Zapominając
o nienawiści i zemście. Zapominając Ballengera.
Ballenger. Shiloh westchnął, puścił jej rękę i zwrócił się do
Jeffa.
—
Zaraz wracam.
—
Będę na miejscu. Shiloh
skinął głową i wstał.
— Nie martw się, wrócę tak szybko, jak tylko będę
mógł.
105
Bez Shiloha pokój był pusty i bezbarwny. Przy stoli-
kach siedziało już niewielu ludzi. Biesiadnicy poszli grać
w brydża, w szachy lub do dobrych książek. Później część
z nich powróci na późną przekąskę czy kieliszek.
Jeff czekał jak obiecał, ale zrobił się czujny i napięty.
Meg dotknęła jego ramienia.
—
O co chodzi?
—
Nie wiem — potrząsnął głową — Przeczucie. Jak
zimne miejsce, które czujesz, jeśli ktoś skieruje na ciebie
pistolet. Nie widzisz go, ale wiesz, że tam jest i czekasz na
kulę.
Zamilkł. Upłynęła chwila, zanim Meg uświadomiła
sobie, że Shiloh zbliża się do ich stolika. Twarz miał jak z
kamienia.
Meg zerwała się z krzesła, wyciągając ku niemu ręce.
—
Dobrze się czujesz?
—
Gabe został zraniony.
—
Jak? Jak to się stało? — krzyknęła Meg.
—
Ciężko? — dodał Jeff.
—
Jego samolot rozbił się przy starcie. śyje, ale nie
wiadomo, jak poważne są obrażenia. Karolina i chłopcy
mieli rezerwację na późniejszy samolot.
Meg zachwiała się i oparła na Shilohu. Objął ją rękami,
przytulając do siebie. Posadził ją na krześle i ujął jej
dłonie.
—
Ma złamaną nogę i miał wstrząs mózgu. Wiemy
tylko tyle.
—
Szpital na tej wyspie jest lepszy od przeciętnych —
dodał Jeff.
— Czy wyposażony jest w urządzenia do leczenia
strzaskanej nogi i obrażeń głowy człowieka, który odniósł
w ostatnim czasie inne poważne obrażenia? Jeff odsunął
krzesło.
— Dowiem się.
106
Shiloh nie odrywał wzroku od Meg.
— Pójdę tam natychmiast po odprowadzeniu Meg
do pokoju.
Meg ledwie zauważyła odejście Jeffa.
—
Kiedy wyjeżdżasz?
—
Nie wyjeżdżam.
—
Ale Karolina...
Z sercem w gardle patrzyła na tę wspaniałą, zranioną
twarz, czekając, aż uczyni wszystko takim, jakim powinno
być.
— Ma Pete'a. I w razie potrzeby pojedzie Jeff. Gabe
będzie miał wszystko, czego potrzebuje. Chirurgów, na
miot tlenowy, wszystko. Moje miejsce jest tutaj, przy
tobie.
Meg ujrzała tyle rzeczy w tej rzeźbionej twarzy, wiele
pięknych rzeczy: przyjaźń, lojalność, miłość. Jeff mylił się.
To nie była twarz upadłego, lecz zranionego anioła.
Wysunęła ręce i położyła mu dłoń na policzku. Moje
miejsce jest tutaj, przy tobie. Słowa te sprawiły, że jej serce
ś
piewało.
— Mogę pójść sama do pokoju — powiedziała nis-
kim głosem. — Załatw swoje rozmowy. Odczyń swą
magię dla Gabe'a.
Shiloh uśmiechnął się, obracając głowę, by pocałować
wnętrze jej dłoni.
— Wpadnę, jeśli będą nowiny.
Wstał, końce palców pogłaskały jeszcze raz jej włosy i
już go nie było.
Meg znów była sama. Samotna postać w topniejącym
tłumie, trzymająca w dłoni jego pocałunek. Odkrywając,
co Jeff odkrył wcześniej, i wreszcie uświadamiając sobie
to.
Kochała Shiloha, czułego wojownika z twarzą zra-
nionego anioła.
107
6
— Kiedy Sonny odwrócił się, Cienia już nie było.
Meg zamknęła książkę i odłożyła ją.
—
Kiedy Sonny będzie go następnym razem potrzebował,
Cień przyjdzie — rzekł Eddie.
—
On tam jest obok, czeka przy podeszwie Sonny'ego.
Tommy ziewnął, wkopując się pod przykrycie.
—
Sonny i Cień to twe najlepsze opowiadania, mamo.,
—
Dziękuję, kochanie — Meg wstała z taboretu i
uklękła nad nimi. Pocałowała pachnące mydłem policzki i
pstryknęła wyłącznikami światła przy łóżku. — Alexis jest u
siebie — kiwnęła w kierunku otwartych drzwi do pokoju,
umieszczonego z prawej strony sypialni dzieci. Jej pokój
umieszczony był symetrycznie, po lewej stronie. — Po
kąpieli też będę w łóżku. Jeśli będziecie mnie potrzebować,
zawołajcie.
—
Nic nam nie będzie, mamo — zapewnił ją Tommy.
—
Naprawdę — wtrącił Eddie.
Meg stłumiła śmiech, gdy usłyszała opiekuńczy ton ich
głosów. Chociaż nie mogli w pełni zrozumieć okoliczności,
poznali, że się dręczy i chcieli pomóc. Poprawiła
prześcieradła, jeszcze raz ich pocałowała i ode-
108
szła od łóżek. Obok łóżeczka ustawionego przy jej drzwiach
zatrzymała się. Samantha spała otoczona kolekcją
pluszowych zwierząt. Jej małe, pulchne ciało, było jakby
niedbale rzucone na łóżeczko. Na ożywionej we śnie twarzy
dziecka, Meg ujrzała zapowiedź uderzającej urody.
Samantha westchnęła i podciągnęła pod siebie kolana,
zwijając się w kłębek. Meg dziwiła się, że może w ten
sposób spać, ale nie próbowała jej ruszać. W następnej chwili
pulchne ciałko skręciło się i obróciło. Samantha zarzuciła ręce
nad głowę, stopę położyła pod kolanem. Zanim skończy się
noc, będą jeszcze tuziny nieprawdopodobnych pozycji.
Meg czuła przypływ czułości, kiedy dotknęła palcami
swoich ust, a potem ust dziecka. Jakie zmiany uczyniłoby
to cudowne stworzenie w życiu Keitha? Czy ten słoneczny
uśmiech zdobyłby jego miłość i trzymał demony w oddali?
Czy córka mogłaby dokonać tego, czego nie zdołali dokonać
ż
ona i synowie? Smutek zabarwiał myśl Meg. Wszystkie
marzenia świata nie zmienią faktu, że Samantha nigdy nie
pozna swego ojca, a chłopcy o nim zapomną. Już obecnie
nie był czymś bardziej realnym niż bohaterowie historii,
które im opowiadała. I była to jej wina.
— Twarz smutna ma? — senny głos Samanthy był
jak promień światła w ciemności.
— Nie chciałam cię zbudzić, kochanie. Nie jestem smutna.
Myślałam właśnie, że jesteś śliczna jak kwiatuszek.
— Księżniczka. Lo Lo powiedział, że ja śliczna księż-
niczka.
Meg owinęła złoty lok dookoła palca. Pozwalając mu się
rozwinąć, zastanawiała się, skąd Shiloh wiedział, co
sprawi przyjemność Samancie. Nie mógł wiedzieć,
109
ż
e zanim jeszcze mogło cokolwiek zrozumieć, dziecko słuchało
godzinami z uwielbieniem historii o królach, księciach i
księżniczkach, które żyły potem długo i szczęśliwie.
—
Ma rację — wyszeptała cicho. — Jesteś księżniczką.
—
Humph.
Dźwięk był sennym mruknięciem.
—
Kocham cif, księżniczko.
—
Sam koch Mama, koch TomEddie — potem w
jednym westchnieniu dodała: — koch Kota, koch Lo Lo.
Bardzo.
„Miłość to prostą rzecz dla tego nieskomplikowanego
dziecka", myślała Meg. Było tylko czarne i białe, bez szarych
obszarów wątpliwych. Ona albo kochała, albo nie, i tak
mówiła. Czy nie byłoby cudowne być taką otwartą i pewną?
Meg pogłaskała policzek dziecka, zanim odeszła. Przy
drzwiach obróciła się.
—
Słodkich snów, chłopcy. Kocham was.
—
Też — odpowiedzieli chłopcy sennym skrótem.
—
Zapomniałaś o Joe — przypomniał Eddie.
—
Rzeczywiście.
Meg zbliżyła się do klatki. Ptak zakołysał się na grzędzie,
jego pióra prawie świeciły.
— Dobranoc, Joe.
Joe
zawarczał,
poruszył
piórami,
podniósł jedną
przezroczystą powiekę, aby na nią spojrzeć i wsadził głowę
pod skrzydło. W ciszy usadowił się na grzędzie.
— Cichy typ, hę?
Kiedy odchodziła, usłyszała słaby dźwięk. Potem dźwięk
się powtórzył.
— Dobrej nocy, słodyczy.
— Dobrej nocy, Joe.
Ś
miejąc się, opuściła pokój.
110
Meg odłożyła szczotkę i spojrzała uważnie w lustro. Jej
inspekcja wynikała nie tyle z próżności, co z chęci
poprawienia swego obrazu w oczach dzieci. Było jej przykro,
ż
e jej zmartwienia znów wpełzają do ich życia. To, co Alexis
dostrzegła w dzieciach tydzień temu, ona dostrzegła dziś i
zajęła się wzmacnianiem oznak zewnętrznych swego
opanowania.
Po półgodzinnym dogadzaniu sobie w wannie,
zmarszczki spowodowane zmęczeniem znikły. Jej ciało, przy
pomocy pumeksu i kremów zostało doprowadzone do
złocistej elegancji. Paznokcie zostały wymanikiurowane.
Włosy umyła i wyszczotkowała tak, że wyglądały jak lśniący
heban. Mimo wczesnej pory, bardzo kusiło ją łóżko. Długi
sen zwieńczyłby jej wysiłki. Jutro rysy na jej radosnym
nastroju będą mniej widoczne dla dzieci. Będą mogły znów
zwrócić swoją uwagę na wspaniałości domu Shiloha.
Shiloh. Kiedy ostatnio był bez trosk? Na pewno było to
zanim pojawiła się w jego życiu. Rana Gabe'a dodała mu
zmartwień w ostatnim tygodniu. Po fałszywym alarmie z
Ballengerem, poszukiwania zintensyfikowały się i widziała
go rzadziej. Nagłe zaczął traktować ją z dystansem, ale nie
tak
wielkim,
aby
nie
mogła
dostrzec
zmęczenia
zabarwiającego na szaro jego twarz.
Nawet wiadomość, że Gabe wyzdrowieje, nie zmniejszyła
na długo jego wymizerowania. Nie było śladu Evana
Ballengera, więc Shiloh pracował coraz więcej, stając się z
każdym dniem bardziej milczący i oddalony. Kiedy morderczy
tryb życia wystawał rachunek, Shiloh walczył z bólem, który
był bezlitosny.
Moje miejsce jest tutaj, przy tobie. Czyżby te słowa jej
się przyśniły? Nie. Meg wolno potrząsnęła głową. One
były. Shiloh, zawsze taki lojalny dla swych przy-
111
jaciół, bez skrupułów dokonał wyboru, a potem odgrodził
się od niej.
Z ręką na policzku wpatrywała się w lustro, widząc nie
siebie, lecz Shiloha. Shiloha, którego mądrość dostarczyła
pewności siebie słabemu chłopcu, uwolniła jego bliźniaka.
Shiloha, który rycersko otoczył królewskim nimbem małą
dziewczynkę, wierzącą we wróżki. Shiloha, który tylko dawał,
o nic nie prosząc, niczego nie biorąc w zamian.
Meg zadrżała. Palce, które chciały pocieszać, zaciskały się
na szczotce, aż skurcze przerwały jej marzenia. Z
rozmysłem odłożyła' szczotkę i złożyła luźno ręce na
podołku. Jej wzrok był już całkowicie skupiony, kiedy
spotkał swoje odbicie. Myślała o miłości, o dawaniu i o
wdzięczności. Wdzięczność może być rzeczą niebezpieczną.
Kiedyś wszystko co czuła do Shiloha było związane tym
uczuciem, przez nie zatarte.
Było paradoksem, że kiedy zrozumiała różnicę między
wdzięcznością i miłością, właśnie niósł pomoc przyjacielowi.
W tamtej chwili, kiedy patrzyła na niego, jego silne i śmiałe
ciało, jego kudłatą głowę, pochyloną w zamyśleniu,
spostrzegła, że to, co czuje, jest bardziej ogniste i mniej
kompletne niż wdzięczność. Znacznie mniej kompletne.
Kompletność sugeruje granice, koniec. Jeśli by ją przyjął, jej
miłość byłaby bezgraniczna, beż końca. „Jeśli", wyszeptała.
Nadzieja mignęła i zamarła, zanim zdążyła rozkwitnąć.
Ciężkie powieki zamknęły się na jej zmatowiałych oczach.
Westchnęła,, jej głowa opuściła się z żalem. Czy kiedyś
zmądrzeje? Jej romantyczne marzenia były marzeniami
idiotki. O nic nie prosił, gdyż niczego nie chciał. Oprócz
uprzejmego współczucia czuł dystans. Sam, ale nie samotny.
To był właśnie stan, który chciał zachować.
Był sam, cierpiał, ale jej nie potrzebował.
112
Meg wstała, jej namiętne, obnażone ciało odbijało się
od klasycznie eleganckiego tła. Schudła, wyszczuplała w
talii i biodrach, ale jej piersi były pełne i zwarte. Kiedy
wślizgnęła się w swą nocną koszulę, końce piersi były
aluzją różowości pod przylegającym jedwabiem. Gdy
wygładzała na biodrach połyskujący turkus materii, niebo,
jak rumieniec, rozświetliła błyskawica, a za górami
zagrzmiał piorun. Chwilę później dudniąca uwertura
powtórzyła się, a zrzędzący bas rozniósł się echem nad
dachami, zanikając z wolna. Bryza nabrała mocy i zaczęła
łomotać w szyby, jej jęk wypełnił noc.
W powietrzu czuło się gwałt i Meg była tym zafascy-
nowana. Za oknami drzewa kołysały się jak okręty na
spienionym morzu. Pokryta liśćmi gałąź grała na alarm,
bębniąc o szybę. Meg stała, zauroczona przez furię, która
przyszła z sennych gór, wyobrażając sobie, że słyszy
przez upiorne wycie grzmot dudniących podków.
Wiatr znów się zerwał, a ona zwróciła się ku łóżku. Szła
zmęczona i z ciężkim sercem, myśląc o Shilohu, który
tylko z Dakotą mógł dzielić się bólem. Miała już rękę na
wyłączniku, kiedy odezwał się grom, już bliżej, głośniej.
Pukanie do drzwi było jak post scriptum.
Meg skrzywiła się i sięgnęła po szlafrok. Owijając się
nim luźno, podeszła aby odpowiedzieć na powtórny stuk.
Uchyliła trochę drzwi, tworząc wąską szczelinę, potem
osłupiała,
pozwoliła
klamce
wyślizgnąć
się
ze
zdrętwiałych dłoni.
W holu stał Shiloh, w ubraniu do konnej jazdy, tak
elegancki, jak nigdy. Spodnie, z delikatnej kremowej
tkaniny, były doskonale dopasowane. Jego wykonana na
zamówienie
koszula
miała
intensywny
kolor
czerwonobrązowy. Koszula ta absurdalnie skojarzyła się
Meg z ciepłym zapachem cynamonu. Buty, w odróż-
113
nieniu od zwykłych, z wytartej i wysłużonej brązowej
skóry, były wysokie, czarne i wyczyszczone do połysku.
Był chudszy. Zdarto z niego ostatnią uncję zbędnego
tłuszczu, zostawiając tylko ścięgna i mięśnie. Czarne
włosy były starannie wyszczotkowane nad steraną twarzą.
Zaraz przejedzie po nich palcami, nie myśląc o
spustoszeniu, jakiego dokona.
Był ciemnym uosobieniem zmysłowości. Uśmiechnął
się do niej tym wykrzywionym półusmieszkiem, który nie
poruszał wcale jego blizny, a serce Meg prawie pękało na
widok ukrytego w nim smutku.
—
Oczekiwałaś kogoś? —- spytał miękko.
—
Oczywiście, że nie.
Posunęła się w kierunku korytarza, nieświadoma faktu,
ż
e tylne oświetlenie zmienia jej ubranie w mglistą iluzję.
Shiloh patrzył na nią. Każdą swoją cząsteczką chłonął
stojącą przed nim wizję. Jej włosy były połyskującą
kaskadą czerni, jej skóra — brunatną kością słoniową.
Ciało pod turkusem i koronkami było szeptem tajemnicy.
Pożądanie poruszyło się w nim, głębokie jak noc,
gwałtowne jak burza. Rwało go na strzępy, zrywając
politurę opanowania. Była zbyt piękna, a on był zmęczony
walką.
—
To była pomyłka. Niepotrzebnie przyszedłem —
odsunął się gwałtownie. — Przyślę kogoś innego.
—
Shiloh! Nie rób tego! — słowa wyrwały się jej bez
zastanowienia.
Odwrócił się, nie reagując na wyciągniętą rękę. Wy-
dawał się być rozkojarzony i wytrącony z równowagi.
— Nie odchodź.
Dotknęła go. Jego ręka pod odwiniętym mankietem
koszuli była sucha i gorąca, ale nie rozpalona gorączką.
Nie był chory. Kiedy wciągała go do swego pokoju,
114
jej ulga była tak olbrzymia, że zapomniała zapytać go, po
co przyszedł.
Czuł jej rękę na przegubie i wiedział, że coś mówi, zadaje
pytanie, coś sugeruje. Nie miał pojęcia co. To nie miało
znaczenia. To, co się liczyło, to było dudnienie w jego
głowie, pulsowanie jego ciała. Jeszcze jedna bitwa o
odmowę, kiedy odmowa była ostatnią rzeczą, której pragnął.
— Czy ty... — powiedział.
Głos miał chrapliwy. Przełknął ślinę, aby zwilżyć gardło,
szukając właściwego nastroju.
—
Czy ty zawsze ubierasz się tak do samotnego spania?
—
Nie myślisz chyba...
Jej ręka powędrowała do piersi, uświadamiając sobie, że są
one
ledwo
przykryte
przylegającymi
koronkami,
opuszczającymi się aż po talię. Jej palce zacisnęły się na
szlafroku, aby się nim zakryć.
— Sza, nie wierć się. Tylko się przekomarzałem.
Zdobył się na ochrypły śmiech. Pomogła mu jej zdziwiona
niewinność. Piękna, otwarta, niedotykalna niewinność, która
już wiele razy ochłodziła wściekłość pożaru. Widząc jej
szeroko rozwarte oczy pełne szoku i cierpienia, mógł prawie
sobie wmówić, że była słodkim, skarconym dzieckiem, z
którym trzeba się przekomarzać i które trzeba pieścić, aby
wprawić je w dobry humor. Jeśli tylko się zamknie oczy i
zapomni oddychać. Prawie mógł.
—
Nie trudź się skręcaniem na śmierć szlafroka, to nic
nie da. W każdym razie, już za późno.
—
Za późno?
Odgłos pioruna był jakby ostrzeżeniem przed tym, co
ma nadejść, ale ona prawie go nie dostrzegła.
115
-Podejrzewałem, że jesteś więcej niż śliczna, Meg.
Koszula to udowadnia. Jest dobrana do twych oczu. Zrobił
krok w jej kierunku i zwątpił, czy jest normalny. Jak może
grać rolę pełną złośliwego przekomarzania się, kiedy jej
zapach zdawał się owijać dokoła niego, ciągnąc go ku niej
jak niewidzialna sieć? Nie chciał tego robić, ale, niech
diabli porwą jego głupotę, powiedział co myśli:
— Pachniesz równie pięknie, jak wyglądasz.
Meg spojrzała na niego zmieszana. Jego słowa nie
pasowały do tonu, który był szorstki, wymuszony, a w jego
oczach było coś więcej niż żarty. Cofnęła się o krok, aby
móc pomyśleć.
—
Masz rację — powiedziała w końcu. — Zwykle nie
ubieram się w ten sposób do spania.
—
Ale dzisiaj się ubrałaś.
Co to było, to co słyszała w jego głosie i czytała w jego
twarzy? Zawsze był dla niej uprzejmy, ale teraz było coś
więcej — miękkość, wahanie. Jakby zerwano z niego
zbroję, czyniąc go podatnym na zranienia.
Może to wszystko jej się wydaje? Aplikując sobie
wstrząs myślowy i odsuwając się od grożących wessaniem
uczuciowych lotnych piasków, wybrała taktykę szczerości.
— Dzisiaj rzeczywiście. Dzieciaki wpadały w parszy-
wy humor, więc poszłam na zakupy do sklepiku w holu.
Perfumy i koszula są częścią mojego dekadenckiego do-
gadzania sobie.
Obróciła się, fałdy koszuli chwytały światło, zanurzając
jej ciało w niebieskozielonym płomieniu.
— Doskonale leczysz krosty na humorze.
Shiloh wiedział, że musi odejść, zanim nie popełni
największej pomyłki swego życia, zanim uczyni coś, co ją
zrani.
116
— Nie jestem pewna, czy są zupełnie zaleczone, ale
zostały zakryte przez dbanie i troskliwość.
Mimo twierdzenia, że jest spokojna, jej oczy były
nienaturalnie jasne. Napięcie stawało się zauważalne;
chodziła po linie już zbyt długo.
—
Wyglądasz na zmęczoną — powiedział po długiej
przerwie. — Piękną, ale zmęczoną. Widzę po łóżku —
wzrok prześlizgnął mu się po odrzuconych przykryciach —
ż
e była to już dla ciebie noc. Więc wezmę tylko Joe'ego i
pójdę.
—
Joe'ego?
—
Po niego przyszedłem.
—
Oh.
Walczyła ze ściskającym gardło rozczarowaniem.
—
Nie cierpi burz. W najgłośniejszym momencie
próbuje zagłuszyć je śpiewem. Kiedy raz usłyszysz
Joe'ego, nigdy nie zechcesz tego usłyszeć ponownie.
—
Dotychczas siedział spokojnie.
—
Te burze mogą godzinami przewalać się przez góry.
On oszczędza swoje Voodoo, czy cokolwiek tam ma, na
najgorszy moment.
—
Możemy przykryć klatkę.
—
Będzie później dniami i nocami narzekał, że chcie-
liśmy go udusić.
—
Dzieciom nie będzie się to podobać. Co z nim
zrobisz?
—
Pokój muzyczny jest dźwiękoszczelny. Może tam
ś
piewać, aż ochrypnie.
—
Dlaczego miałby śpiewać, jeśli nie będzie słyszał
burzy?
—
Nie musi jej słyszeć. Kiedy przyjdzie najgorszy
moment, wyczuje go.
—
To dlaczego nie zostawić go z dziećmi?
—
Kochanie — rzekł Shiloh. Jego uśmiech stał się
117
bardziej naturalny. — Zabieram go do pokoju muzycznego,
aby chronić nas od Joe'ego, a nie Joe'ego przed burzą.
—
Z pewnością nie jest aż taki straszny.
—
Tak mówi osoba niedoświadczona.
Wziął jej podbródek między palec wskazujący i kciuk.
Był to spontaniczny odruch, nad którym utracił kontrolę, i
Shiloha opuściło udawane opanowanie. Uśmiech powoli
zniknął mu z warg. Patrzył na nią, całkowicie zafascynowany
błyskiem równych, białych zębów pod delikatnym ciałem jej
ust.
Wokół nich burza uciszyła się, zbierając siły do naj-
wścieklejszego ataku. Obok spały dzieci Meg. Cisza owinęła
ich jak kir. Gorąca, lubieżna męsko-damska świadomość
pulsowała, przekraczając jeden po drugim możliwe punkty
odwrotu. Gdzieś na brzegach swego zamglonego umysłu
Shiloh wiedział, że musi natychmiast to przerwać. Zbierając
pozostałości swej siły, zmusił się do zrobienia tego, co
musiał, tego, co powinien zrobić, zanim będzie za późno.
Kiedy spojrzał w dół, w oczy, które straciły resztki
niebieskości
i
nabrały
koloru
niezgłębionej
zieleni
namiętności, Shiloh poznał moc swego zamiaru.
Zasady były porzucone, obietnice złamane.
— Meg — wyszeptał.
Dźwięk był kwintesencją czułości.
Meg zadrżała od jego dotyku. Ogień lizał postrzępione
brzegi jej fałszywej pogody ducha, niszcząc skutki wieczornej
pracy. Był tak blisko, że mogła czuć gorąco jego ciała. Taki
gorący! Była ciekawa, czy taki sam płomień pali się
wewnątrz niego.
Raz się myliła. Nie teraz. Nie kiedy jego oczy były bardziej
niebieskie niż kiedykolwiek. Nie kiedy jego przykuwający
wzrok zdał się sięgać do dna jej serca.
118
Ogień usadowił się w jej jamie brzusznej, ogień o węglach
gorętszych niż płomień. Zadrżała, tęskniąc do objęć jego
rąk. Z pewnością można to było odczytać z jej oczu, gdyż
pierś uniosła mu się i opadła, ale jej nie dotknął. Tylko jego
kciuk pogłaskał jej wargi. Łagodnie. Doprowadzając do
szaleństwa.
Nie myślała o tym, ani tego nie planowała, ale jakaś jej
część pragnęła z niego więcej. Samowolnie jej język
dotknął czubka jego kciuka, smakując smak soli i dymu,
elektryzując.
Shiloh jęknął. Jego ręka ześlizgnęła się na ciężką ka-
skadę jej włosów. Zrobił ostatni krok, pasując twarde
powierzchnie swego ciała do jej zaokrąglonych, chętnych
powierzchni.
— Meg.
Wargami dotykał jej włosów, jego oddech poruszał
zabłąkany kosmyk.
— Słodka, słodka Meg.
Ukochany, odpowiedziało jej serce. Nie śmiała wyrzec
ani słowa. Jeszcze nie. Dopóki nie będzie pewna, że on
tego chce. Na razie zadowoli się dotykiem jego ust na jej
skroni, jego sercem bijącym przy jej sercu. Później
przyjdzie czas na zrozumienie tej chwili.
Bez ostrzeżenia lampa zamigotała i zgasła. W mroku
zbudził się sztorm, wyjąc wściekle, napełniając niebo
ż
arzeniem, zmieniając noc w uciekający dzień. Równie
nagle jak się pojawiła, jasność znikła, pozostawiając pokój
w grobowych ciemnościach.
Oślepiona, Meg znalazła swój świat w Shilohu. Jego
usta były jak ciepły miód, jego ręce jej schronieniem. Jego
czysty, niczym nie ozdobiony zapach wysyłał strzały
przyjemności, które krążyły potem w jej krwioobiegu.
Shiloh.
119
Nić jej myśli została zerwana, kiedy ruszył ku niej
ospale, nie zostawiając wątpliwości co do swych pragnień.
— Proszę — powiedziała, ale nie dokończyła już
swej prośby.
Burza wybrała ten moment, aby uciszyć się równie
gwałtownie, jak wybuchła. Lampa zamigotała, zapaliła się
i powoli zwiększała swoją jasność. Gdzieś w głębi
gospody zabrzęczał motor, jego, obwody wracały do życia.
Eddie zawołał coś przez sen. Łóżeczko Samanthy
zaskrzypiało, kiedy poruszyła się i obróciła. Niski,
ochrypły głos mamrotał w jakimś szorstkim, niezrozu-
miałym języku.
—
Aha, Joe — Shiloh śmiał się krzywo, niepewnie.
—
Serenada?
—
Obawiam się, że tak.
Połączył palce na jej karku, dotykając czołem do jej
czoła.
—
Muszę go zabrać i iść.
—
Będzie to aż takie straszne?
—
Gorsze.
Pomruk z sąsiedniego pokoju służył jako pilne przy-
pomnienie, że czasu zostało niewiele.
—
Naprawdę muszę iść — Shiloh uniósł głowę, ręce
przeniósł jej na ramiona, nie chcąc jej puścić.
—
Wiem — patrzyła na niego, pragnąc go.
—
Czy byś...
—
Co? — czekała Meg.
—
Nic.
Głos Shiloha był ochrypły od ostateczności decyzji.
Ręce opadły mu, puste palce zaginały się. Nie mógł ją
prosić, żeby z nim poszła. Jeśli by poszła, zabrałby ją do
łóżka, konsekwencje i obietnice wzięliby diabli.
— Powiedziałabym, bardzo niepokojące „nic".
120
Pod wpływem impulsu pogładziła bliznę, która skręciła
się wściekle, gdy się skrzywił.
— To był taki głupi pomysł.
Usunął się spod jej dotyku, nic nie mówiący wyraz
pojawił się jak kurtyna na jego twarzy.
—
Wezmę już Joe'ego.
—
Oczywiście.
Meg skłoniła głowę, kryjąc zagubiony, zakłopotany
wyraz, który, jak wiedziała, malował się w jej oczach.
Zwinęła palce dłoni, zachowując na jeden cenny moment
ciepło jego policzka.
Zaprowadziła go do pokoju dzieci, czekała chwilę, kiedy
on stał obok ich łóżek. Jego wzrok z czułością dotykał
każdego z nich, z nikłym, bolesnym półuśmiechem na
wargach.
— Twoje dzieci są piękne.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, zdjął klatkę z haka i nie
ż
egnając się, wyszedł.
Meg chodziła tam i z powrotem po pokoju. Raz zo-
baczyła swoje odbicie w lustrze — beznadziejną figurkę, w
ś
miesznie wspaniałej koszuli. Podeszła do szafy, aby
zmienić ją na drugą, bladożółtą, wygodniejszą, chociaż nic
nadzwyczajnego. Jednak, wspominając, że Shiloh nazwał
ją śliczną, zatrzymała się.
Ś
liczna! A jednak, kiedy przeżywali szczyt podniecenia,
które przebiegło między nimi jak prąd, Shiloh wycofał się.
Z łatwością, bez wysiłku, tak, jak zawsze to robił. „Nie,
tym razem było inaczej. Shiloh był inny."
Było coś nowego w sposobie, w jaki na nią patrzył, w
jego dotyku. Słyszała coś gorzko-słodkiego i znaczącego w
dźwięku jej imienia na jego wargach. Dziś był punkt
zwrotny, ale nie wiedziała dlaczego.
„Czego nie dostrzegam?", Meg usiadła ciężko na brzegu
łóżka, ręce ciasno splotła na podołku. Jej nic
121
nie widzący wzrok przeszywał jakiś nie istniejący wymiar,
szukając tam jakichś nie istniejących wskazówek. „Co
powinnam rozumieć?"
Jej umysł przesiewał tę odrobinę wiedzy, którą posiadała o
Shilohu. Niektóre szczegóły były faktami, niektóre
przypuszczeniami, kilka było prawdopodobnie czystą
fantazją. Czy były one częścią odpowiedzi?
— Twarz demona, odwaga lwa, serce zranionego
anioła — wyszeptała. Gorycz, przekonanie, współczu-
cie. Integralne części. Shiloha.
Kiedyś była ciekawa, dlaczego nie ma kobiety, z którą
mógłby budować wspólne życie, dlaczego nigdy jej nie było.
„Dlaczego?", zapytywała się bez końca. Każda kobieta
chciałaby Shiloha.
Czy nigdy nie było kobiety, która wyjaśniłaby mu jego
uczucia i spowodowała, że stawiłby im czoło? Czy to może
być to? Czy nie rozumiał swoich uczuć, lub nie ufał im?
Czy była właśnie tą kobietą, która może mu to wyjaśnić?
Czy starczy jej sił? To nie byłaby słodycz, ale dla kobiety,
która by się poważyła i wygrała, byłoby to cudowne.
ś
ycie w świecie cywilizacji po dziesięciu latach brutalności
byłoby trudne. Ci, którym się to udało, udało się dzięki
absolutnej delikatności i zapamiętałemu oddaniu. Shiloh był
jednym z tego dzikiego, rzadkiego szczepu. Uzupełnienie tego
ognia miłością, okiełznanie go, uczyniłoby ją najbogatszą z
kobiet.
— Nigdy bym nie chciała okiełznać Shiloha. Nigdy!
— wybuchnęła.
Ale czy to słowo nie opisywało najlepiej ustępstw, które
czyniłby taki człowiek, jeśli by naprawdę kochał? Zawsze
będzie dziki, zawsze będzie wolny, ale ona utemperuje go
miłością.
122
„On kocha. Widziałam to w jego spojrzeniu, czułam w
jego dotyku. Dlaczego więc się cofa?" Czy to brzydota jego
ż
ycia przekonała go, że jest niezdolny do kochania?
— Nie! Nie! — krzyknęła Meg, bijąc się pięściami po
kolanach z protestem. — Ma więcej do dania niż kto-
kolwiek, kogo znałam.
... ktoś, kto wyjaśni mu jego uczucia i spowoduje, że
stawi im czoła. Jej własne słowa. Tego wieczoru był inny,
przynajmniej przez chwilę. Otwarty, dostępny, jakby
wyciągał do niej ręce. Czy mogła go nauczyć? Czy mogła
mu pokazać, jak wiele miłości ma do dania?
— A jeśli się mylę?
Jej głos opadł do załamującego się szeptu.
— Mój Boże! Co, jeśli się mylę? Myliłam się przed-
tem.
Przycisnęła dłonie do ust, żałując, że nie może do nikogo
się z tym zwrócić. Do Jeffa, który znał Shiloha jak mało kto,
lub Karoliny, z jej niezrównanym poczuciem prawdy. Nie
było Jeffa ani Karoliny. Był tylko Shiloh i ona, i widmo
Ballengera, które ich połączyło.
Nieświadomie wstała i znów zaczęła chodzić po pokoju.
Koszula nocna wirowała dookoła niej, gdy odwracała się, szła,
i znów się odwracała. Ręce miała skrzyżowane na piersiach,
palce gniotły naprężone mięśnie jej ramion. Oczy bolały od
myślowego wysiłku. Wyłączenie lampki nocnej nie
przyniosło ulgi. Ciemność przyniosła ze sobą wspomnienia o
Shilohu. Jego dotyk, jego bolesny półuśmiech, jego zapach.
Burza na zewnątrz zdawała się ją wabić z głębi nocy. Meg
zawirowała i pomknęła ku oknu. Błyskawica rozdarła niebo
nad łąką. Niesamowite żarzenie, które zgasło z odgłosem
pioruna. Ale wystarczyło, aby dojrzała
123
niewyraźne kształty człowieka i konia pędzącego jak
wiatr.
Przezroczysta firanka otarła się o jej twarz. Złapała ją i
trzymała odchyloną w ręce z pobielałymi kostkami palców.
Nie powinien jeździć konno. Burza była za blisko. A
jednak wiedziała, że musiał. To była jego broń przeciw
bólowi, który zmieniał jego zmacerowane oko w płonący,
lodowatoniebieski węgiel, a jego twarz w popiół pod
ciemniejącym piętnem.
On też nie miał do kogo się zwrócić. Tylko do Dakoty.
Rozumiała teraz tę jego łagodność, ten brak rozwagi.
Wiódł swoją własną cichą walkę z torturą, a mury jego
fortecy, które starał się zawsze pokazywać, chwiały się,
lecz nie pękały. Czasami nawet mógł odczuwać pokusę,
aby szukać pocieszenia u innej istoty ludzkiej. Ale te
momenty mijały. Teraz jechał jak centaur.
Meg śledziła wzrokiem figury tych mężnych istot, które
rzucały wyzwanie burzy. Długo po zniknięciu konia i
jeźdźca wyglądała przez okno, zastanawiając się co będzie
z Shilohem i z nią. Przycisnęła palce do zimnej szyby,
pozwalając sobie na marzenia.
— Jedź w spokoju, kochanie — szepnęła i poszła do
łóżka.
Meg rzuciła się na łóżku i przewróciła na drugi bok.
Chłodny pokój powinien być miły, ale powietrze przy-
gniatało. Z każdym niespokojnym ruchem, włosy zawijały
się dookoła, przylepiając się jak lepka mgła, a splątana
koszula więziła jej nogi. Tykanie zegara stało się
głośniejsze niż burza. Każda sekunda ciągnęła się dopóki
Meg nie wstrzymywała oddechu, rozważając, czy
kiedykolwiek nastąpi następne tyknięcie. Sen był sprawą
beznadziejną. Spokój, o który zabiegała, odpłynął z
wiatrem, z tętentem kopyt Dakoty. Leżała
124
z szeroko otwartymi w ciemności oczami, z suchym
gardłem, oczekująca.
Najpierw myślała, że zegar oszalał, terkocząc w nocy jak
zwariowana sroka. Potem zrozumiała. To dzikie,
gorączkowe bębnienie było dźwiękiem, na który czekała.
Odrzucając zmięte prześcieradła, pomknęła do okna. Tam,
na grani, owiewany wichrem i migoczącym światłem
okalającym jego sylwetkę na tle nieba, stał Shiloh.
Długo po zniknięciu blasku jego obraz rysował się w jej
myślach. Shiloh był znużony, cierpiał i nie miał nikogo,
kto by go pocieszył. Mówiła o tym każda z dumnych linii
jego ciała.
— Ja mogę — szepnęła Meg do wiatru i burzy.
Kiedy jak przykuta wpatrywała się w okno, niebiosa
otworzyły się, spuszczając na wzgórze deszcz, jak stru-
mienie błyskotek. Shiloh uciekał przed ulewą. Jego ciało
zgrało się z potężnym rytmem konia, kiedy unosili się z
dzikim zapamiętaniem nad krzakami i płotem. Nagle
odrzucił głowę i uniósł ramiona. Dla Meg niski, bolesny
jęk wiatru stał się samotnym krzykiem Shiloha.
— Mój biedny Shiloh.
Nie wylane łzy drżały w jego imieniu, a jej serce pękało
na myśl o tym dumnym, samotnym człowieku.
Odwracając się od okna, porwała szlafrok z oparcia
krzesła. Zawiązała go starannie i pośpieszyła do dzieci.
Dotykając i poprawiając pościel, upewniła się, że wszystko
jest w porządku. W swym pokoju Alexis zgasiła lampę.
Ale światło nocne, które zostawiła guwernantka znaczyło
jej drogę ku dzieciom.
Wszystko to — bezpieczeństwo, pewność — było z
powodu Shiloha, który nie prosił o nic dla siebie. Nie
poprosi. Meg rozumiała to teraz, ale mogła sama coś
zaoferować. Obawa i ból odrzucenia były prawie
125
dotykalne, ale była to gra warta podjęcia. Musi wiedzieć, że
komuś jego cierpienie nie jest obojętne i że ten ktoś
przynosi ukojenie, nie litość.
Jeśli stanie twarzą w twarz ze swymi uczuciami, być może
odkryje, że kocha, że jego miejsce jest naprawdę przy niej.
Deszcz zbliżał się. Rozproszone krople padały szybciej. On
będzie mokry. Z łazienki wzięła dwa duże ręczniki.
Przerzucając je przez rękę, wybiegła z pokoju, zatrzymując się
tylko, aby zamknąć drzwi na klucz. Jej bose stopy ledwo
dotykały ziemi. Kiedy opuściła budynek przez tylne drzwi,
musiała tylko iść wzdłuż ścieżki, która prowadziła do
stodoły i Shiloha.
7
Był tam. Tylko jedna lampa elektryczna oświetlała boks
gdzie pracował, szykując na noc Dakotę.
Meg weszła w głąb stodoły. Czysta słoma tłumiła jej kroki,
przyczepiając się do brzegu jej nocnej koszuli. Szła obok
ś
cian z ociosanych kamieni i poszarzałych ze starości belek.
Stodoła była zabytkiem, magiczną mieszaniną zakurzonej
południowej starożytności i prostych linii. Ale ona nie
dostrzegała tego, widząc tylko Shiloha — jego potargane
włosy, srebrzące się kroplami deszczu, jego zarumienioną
twarz, pełną euforii po jeździe w burzy, jego wilgotną koszulę
przylegającą do ciała, kiedy z miłością głaskał konia.
Meg zatrzymała się tuż za kręgiem światła. Czekała,
zapominając prawie o swoich ręcznikach.
—
Hej, stary — mówił Shiloh do konia, kiedy ten cofał
się z oczyma łypiącymi na Meg. — Spokojnie, na dziś już
wystarczy, uspokój się.
—
Może to ja go zaniepokoiłam — Meg była zdziwiona, i
zadowolona, że jej głos jest pewny, mimo że widok Shiloha
wprawił jej puls w bicie, od którego niemal traciła oddech.
Shiloh obrócił się z kocią szybkością.
— Co robisz poza domem w tym deszczu?
127
- Nie pada tak bardzo. Jeszcze nie. Wygrałeś wyścig.
Patrzył na nią od stóp do głów. Z wolna skrzyżował ręce
na piersiach. Rysy twarzy były surowe. Nic nie dało się z
nich wyczytać.
—
Skąd o tym wiesz?
—
Stałeś na wzgórzu, wyzywając burzę, żeby cię po-
konała. Potem uciekałeś przed wiatrem, z deszczem tuż za
twoimi plecami.
Twarz Shiloha nie zmieniła się. Ani jego niebieskookie,
płonące spojrzenie, ani nieubłagana surowość. Meg była
ciekawa czy to gniew. Gniew, że go widziała. Czy myślał,
ż
e go szpieguje?
— Nie mogłam spać, więc podeszłam do okna, że
by patrzeć na burzę.
Wyjaśnienie zabrzmiało kulawo. Kiedy nie odpowie-
dział, wyciągnęła ku niemu ręcznik.
—
Pomyślałam, że będziesz go potrzebował.
—
Nie powinnaś tu przychodzić.
Nie spojrzał nawet na ręcznik. Na jego twarzy malował
się teraz gniew.
—
Gdzie była ochrona? Dlaczego pozwolono ci
wędrować samej w ciemności?
—
Jestem pewna, że nigdy nie byłam naprawdę sama,
Shiloh. Ktoś na pewno był obok. Nikt mnie nie zatrzymał,
bo nikt mnie nigdy nie zatrzymuje. Nasi strażnicy nigdy
nie
mieli
ograniczać
nam
swobody
poruszania.
Zagwarantowałeś nam swobodę na tym terenie, oni
uszanowali tę swobodę.
Omal nie przysiadła z ulgi. Nie gniewał się, przynaj-
mniej nie na nią. Śmiało, z ironią, skomentowała:
— Biorąc pod uwagę mój ubiór, a raczej jego brak,
czy myślisz, że ktokolwiek zdrowy na umyśle spytałby
się dokąd idę i po co?
128
—
Do cholery, Meg. Nie masz tu nic do roboty w taką
pogodę.
—
Trochę deszczu mi nie zaszkodzi, a sam wyzna-
czyłeś granice — przypomniała mu łagodnie.
—
Powinienem był wyłączyć stodołę.
—
Ale nie zrobiłeś tego.
Podeszła bliżej, z wyciągniętymi dłońmi drżącymi
niepewnie pod ręcznikami.
— Deszcz cię zmoczył. Masz mokrą koszulę. Możesz
w końcu zaopiekować się sobą, jak tym koniem, i użyć
tego, by się wytrzeć. Czy też — rzekła z odcieniem
figlarności — raczej byś wolał końską derkę?
Pierwsze przebłyski bladego uśmiechu nadtopiły lo-
dową maskę na twarzy Shiloha. Nie można tego było
nazwać zachętą, ale jego rysy odprężyły się, kiedy wyszedł
z boksu Dakoty i zaryglował drzwi.
— Ręczniki są miękkie i z pewnością pachną znacz-
nie ładniej — zachęcała go Meg, kiedy ich ciągle nie
brał.
Shiloh zaśmiał się.
— Mała czarownica — wymamrotał, patrząc jej
ciągle w oczy. Powoli, nie odwracając wzroku, zaczął
odpinać koszulę. Kiedy ostatni guzik odskoczył, zsunął
lepką tkaninę z ramion i powiesił koszulę na haku.
Jego ręce otarły się o jej ręce, kiedy wziął jeden z ręcz-
ników. Wyraz jego twarzy zmienił się. Uśmiech stał się
grymasem, kiedy chował twarz w miękkim frotte.
Meg nigdy nie widziała go bez ubrania. Odziane, jego
prężne ciało miało wigor i siłę, i nieświadomą elegancję,
ale nic w jej życiu nie przygotowało jej na surową
wspaniałość półnagiego Shiloha. Obserwowała, jak
głęboko rzeźbione mięśnie, które przedtem naprężały się
pod przylegającą tkaniną koszuli, teraz sprężynowały i
przepływały uwodzicielsko pod jego napiętą,
129
opaloną skórą. Nawet wstrętne wojenne szramy na jego
plecach i ramionach nie mogły zatrzeć hipnotycznego
uroku tych ruchów.
Jej gardło bolało od przypływu nie wylanych łez, kiedy
uświadomiła sobie, że schudł w ciągu ostatnich tygodni.
Jego oddanie Sullivanom i związany z tym ból, brały swoją
daninę z żywego ciała. Jeżeli Shiloh dawał tak wiele z
siebie z powodu jej, z powodu jej dzieci, znaczyło to, że
byli
dla
niego
czymś
więcej
niż
przelotnym
zainteresowaniem, czymś więcej niż dobrym uczynkiem
Samarytanina.
— Nie powinnaś tak na mnie patrzeć.
Ochrypły głos wtargnął w jej myśli. Shiloh ucichł pod
jej wzrokiem, z ręcznikiem na szyi, ze znieruchomiałymi
rękami.
—
Lubię na ciebie patrzeć — stwierdziła, gdyż w takiej
chwili między nimi mogła istnieć tylko szczerość.
—
Wiem.
Jego dłoń ścisnęła ręcznik z taką siłą, że myślała, iż
tkanina rozerwie się.
— Próbowałem tego nie dostrzegać, ale to jest tam,
w twych oczach. Możesz sobie wyobrazić co czuję,
kiedy widzę w tobie tę miękkość?
Meg odwróciła wzrok, niezdolna wytrzymać tego
ognistego spojrzenia, chciała słuchać, ale czuła trwogę. To
była chwila, której przyjście roztrzygnęło się w tym
gorącym, namiętnym dniu, kiedy czekał w cienistym
chłodzie jej domu. Czekał i teraz. Droga, którą pójdą,
będzie zależała od jej wyboru.
Z zamkniętymi oczyma i złożonymi z przodu rękami,
zadawała sobie pytanie, czy jej decyzja była tak samo
nieuchronna jak ta chwila. Podniosła głowę, ich wzrok
spotkał się. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było wycie
wiatru.
130
—
Tutaj — wymruczała łagodnie, przysuwając się
bliżej, biorąc od niego ręcznik. — Pozwól mi to zrobić.
—
Meg.
Jego głos był niskim stłumionym dźwiękiem.
—
Sza! — skarciła go, dotykając jego warg końcem
palców, gładząc je. — Pozwól, żeby przynajmniej raz w
twoim życiu ktoś coś dla ciebie zrobił.
—
Czarownica — powtórzył. — Czasami myślę, że
zostałaś stworzona, by mnie męczyć.
Jego głos był szorstki i ochrypły, ale stał spokojnie pod
dotknięciem jej rąk.
W jej palcach czuć było miłość, kiedy wycierała go z
troską z jaką niegdyś wycierała swe dzieci. Przełknęła ślinę
i ledwie powstrzymała się od bolesnego westchnienia,
kiedy zobaczyła jak straszne były jego rany. Jeff miał rację
— raniono go w tak różny sposób. Jakie rany zostały pod
powierzchnią? Na ile są okropne?
Meg upuściła wilgotny ręcznik na siano i powoli
odsunęła się, przenosząc spojrzenie z ciała na twarz
Shiloha. Gołą ręką wytarła krople deszczu, które osiadły na
policzkach i brwiach. Jego szczęki zacisnęły się, ale się nie
odsunął. Zachęcona, nabrała pewności siebie, jej palce
masowały nabrzmiałe mięśnie na jego skroniach.
— Meg.
W jego tonie była nuta ostrzeżenia, ale nie gniew.
— Nie rób tego.
Skrzywił się, kropelki potu pojawiły się mu na czole, ale
nie zrobił żadnego ruchu, aby ją powstrzymać.
— Wiem, wiem.
Mruczała ciche nonsensy, nonsensy, które koiły, prze-
konywały. Poczuła jak spięte mięśnie pomału odprężają
się.
131
—
Wiem, że uważasz, że nie powinnam, ale nie widzę
powodów. Byłeś taki miły i troskliwy, dlaczego ma być
ź
le, jeśli oddam trochę tej troski?
—
Ponieważ... — zająknął się.
Prawie z wściekłością zamknął oczy, chcąc się oddzie-
lić od jej widoku, aby wypowiedzieć to, co musi.
Nagle Meg zaczęła się bać. Chciała uciec, szukała
schronienia w burzy, pozwolić, aby błyskawice ją ośle-
piły, grzmoty ogłuszyły. śeby nie potrzebowała stawiać
czoła bólowi. Ale nie mogła. Kiedyś, wieki temu uciekła
od niepowodzenia i skutki były katastrofalne. Tym razem
znała ryzyko. Shiloh mógł odrzucić tę odrobinę, którą mu
oferowała: siebie, swoją miłość. Zdecydowała się,
wszystkie karty były wyłożone. Ostatnia karta była jego.
Nie ucieknie tym razem.
Jej ręka skończyła czułą pielęgnację, palce spoczywały
na pulsującej skroni.
— Powiedz mi, Shiloh — wyszeptała. — Proszę.
Ciągle na nią nie patrzył. Jego rzęsy były tylko heba-
nową smugą nad oczyma. Z piersi wyrywał mu się
urywany dźwięk, oddech miał nierówny.
— Nie wolno ci — powiedział w końcu. — Ponieważ
kiedy na mnie patrzysz lub mnie dotykasz, wydaje mi
się, jak ostatniemu idiocie, że pragniesz mnie tak
mocno, jak ja pragnę ciebie.
Meg wydało się, że wśród burzy słońce wybrało jedno
miejsce, aby pobłogosławić je życiodajnymi promie-niami.
Jeśli nawet nie powiedział wszystkiego, co pragnęłaby
usłyszeć, nie miało to znaczenia. Pragnął jej. To był
początek. O tak! To właśnie był początek. Z rozmysłem
zdjęła rękę z jego twarzy, pozwalając jej powędrować na
jego pierś. Ręka zatrzymała się przez chwilę na płaskiej,
męskiej brodawce, i przesunęła się drażniąco w dół, ku
nisko umieszczonemu pasowi
132
a potem cofnęła się od jego naprężonego ciała. Zagubiona
bez dotyku jego skóry pod dłońmi, Meg powiedziała po
prostu:
—
Też cię pragnę, bardzo, bardzo mocno.
—
Mylisz wdzięczność z czymś innym — powiedział
dziwnie stłumionym głosem.
—
Nie.
—
Mam prawie czterdziestkę. Ty masz zaledwie trzy-
dzieści lat i wszystko przed sobą. Nie możesz pragnąć
takiego starego, poobijanego wojaka, jak ja.
Wiedziała, że jego oczy zatrzymały się na niej, płonąc z
intensywnością, która przepaliłaby jej duszę. Kwieciste
zdania i wyszukane namowy nie mogły mieć miejsca
między nimi. Słowa nie były niczym przyozdobione, ale
wypływały prosto z jej serca, kiedy powtórzyła:
— Pragnę cię.
Słyszała jego chrapliwy oddech, kiedy próbował się
opanować. Potem, jakby chcąc sprawdzić jej słowa, jego
ręce zaryły się pod jej włosami, zatrzymując się na karku,
unosząc jej twarz ku jego twarzy. Meg oczekiwała, że na
policzki wypłynie jej nerwowy rumieniec, ale okazało się,
ż
e jest absolutnie spokojna. Mogła radośnie spotkać jego
badawczy wzrok.
— Kocham cię, Shiloh — powiedziała cicho. — Ko
cham cię już od dawna.
Shiloh nie odpowiedział, lecz coś zabłysło w jego
oczach. Zanim mogła to sobie wytłumaczyć, jego głowa
pochyliła się ku niej. Wargami dotknął jej warg. Najpierw
jak wiosenna bryza, potem znowu, wabiąco, obiecując
ciemne słodkie tajemnice swojego ciała. Kiedy odsunął się
z pomrukiem pełnym żalu, Meg wspięła się na palce z
uniesioną twarzą, jej usta ofiarowywały więcej, chcąc
więcej.
133
- Kochanie, nie!
Pomimo jego krzyku, i zanim zdążył się powstrzymać,
jego ręce zamknęły się na jej ramionach, trzymając ją,
przyciągając ją bliżej, aż pełnia jej przykrytych jedwabiem
piersi zaczęła drażnić jego obnażony tors. Jej włosy
ocierały się o jego podbródek, otaczając go aurą zapachów.
Dotknięcie jej warg na szyi było iskrą na czekającą beczkę
z prochem. Jego ostrzeżenie zostało zapomniane.
Potęga żądzy była większa niż jego siła, a jego pożą-
danie rządziło zarówno jego ciałem, jak i umysłem. Meg
zasługiwała na więcej niż niestałość, której był
uosobieniem, ale teraz nawet sumienie nie mogło go
zatrzymać. Być może nigdy by go nie zatrzymało. Kiedy
tak wyłoniła się z cienia, w turkusowej-szacie, którą
ś
wiatło latarni przemieniło w przylegający niebieski ogień,
wiedział, że musi ją mieć. Jego protesty były grą skazaną z
góry na niepowodzenie. Czas dumnych złudzeń zakończył
się. Zarzucił ją sobie na ręce i wspiął się po schodkach
wiodących na stryszek. Siano dopiero co wyschło, miało
uderzający do głowy zapach niekończących się letnich dni
i leniwych miłości. Meg skryła głowę na ramieniu Shiloha,
a wargi jej pragnęły znowu dotknięcia gorącego ciała na
jego szyi. Było to pragnie-nie tak silne, jakiego nigdy
jeszcze nie doznała. Kiedy postawił ją na ziemi i odwrócił
się, aby włączyć słabą, gołą żarówkę, wymamrotała
skarżący się protest.
— Chcę cię widzieć. Nie chcę cię ranić. Obiecałem, że
nigdy nie zrobię ci krzywdy.
Poczuł ukłucie winy i miał nadzieję, że jego obietnice
nie były czcze, ale nawet poczucie winy nie mogło
ochłodzić zżerających go płomieni. Tylko Meg mogła
ugasić je swoją namiętnością. Będzie pamiętał za ich
dwoje, że jej duch jest znacznie silniejszy niż jej delikat-
134
ne ciało. Musi pamiętać sam, jakim ona jest kruchym
skarbem.
— Nie bój się, Meg. Nie bój się mnie.
Tak wiele chciała mu powiedzieć. śe to nie chodziło o
ś
wiatło, że to jego potrzebowała, że nigdy nie będzie się
niczego bała, kiedy będzie w jego ramionach. Chciała mu
to powiedzieć, ale zapomniany ręcznik leżał już na sianie.
Jej ubranie zsunęło się z pleców. Potem Shiloh zsunął z jej
ramion ramiączka koszuli, pozwalając jedwabiowi spłynąć
z jej ciała i zebrać się jak mgiełka u jej stóp... Niepewna
ręka pieściła jej policzki, jej piersi, doprowadzając do pełni
ich ciemną, bogatą różowość.
—
Czy wiesz, jaka jesteś piękna?
—
Nie.
Chciała odpowiedzieć, że nie jest piękna, ale ręka
przesunęła się dalej i zabrakło myśli na powiedzenie
reszty.
—
Jesteś najdoskonalszym dziełem Boga. Taka śliczna i
tu, i tu — jego wargi poszły śladem ręki i Meg zwątpiła,
czy utrzyma się na nogach.
—
Nie jestem piękna — zaprzeczyła głosem, który
wydał się jej obcy.
—
Jesteś. Jesteś. Nigdy nie było nikogo takiego, jak ty.
Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą w dół. Ręcznik był
welwetem dla jej skóry, siano poduszką. Długie nogi,
owijające jej nogi, były silne i ciepłe. Zastanawiała się
przez chwilę, kiedy zdążył zdjąć resztę swego ubrania, ale
dotknął jej znowu i nie dbała już o to.
Shiloh tęsknił do niej, jak jeszcze nigdy do nikogo.
Jakże dawno już śnił, że kiedyś będzie leżała obok, z
oczyma błyszczącymi z pożądania, że jej śliczne ciało
będzie dla niego. Jak dawno już pragnął zanurzyć
135
się w niej, łącząc ich ciała, czyniąc ją swoją. Jak dawno!
— Przez całe życie — wymamrotał i już nie mógł
czekać. Pokrył ciałem jej ciało, jej piersi były dla niego
poduszką, jej uda rozstąpiły się, aby go przyjąć. Jej ciało
poddało się, a potem poruszało się razem z jego ciałem,
przyjmując leniwe, pieszczące uderzenia. Głowę odrzuciła
do tyłu, włosy rozłożyły się na sianie — rzeka ciemności
na złotym tle. Błyszcząca wilgoć pokryła jego ciało
srebrnymi kropelkami. Meg zamruczała coś, czego nie
rozumiał. Jej ręce spoczywały mu na plecach, paznokcie
wbijały mu się w ciało. Usilnie wyginała się w łuk w
prowadzącym rytmie, przyjmując go w siebie głębiej.
Jego drapieżny głód został spuszczony ze smyczy, chęć
bycia łagodnym — zapomniana. W odpowiedzi na jej
ogniste żądanie, szukał ulgi dla swej słodkiej męki w
pulsujących głębinach. Rozpaczliwy krzyk. Nierówny
dźwięk wydarł mu się z gardła, kiedy narastający żar ich
pasji wybuchł jak płomienie w ciemności. Była jego!
Oddała się mu i nigdy już nie będzie należała do innego. W
tym totalnym posiadaniu odczuwał dziką przyjemność.
Coś, czego nigdy wcześniej nie chciał, czy potrzebował.
Kiedy ktoś kocha, prosty fizyczny akt staje się czymś
więcej — więcej niż przyjemnością, więcej niż prokreacją.
Był to związek serc, dusz i myśli.
Kiedy ktoś kocha. Słowa, których nigdy nie pomyślał,
nigdy nie wypowiedział. Do żadnej kobiety. Słowa, które
go przemieniały. Kiedy zanurzał się mocniej i głębiej,
chowając się znowu i znowu w jej wnętrzu, jej słodki
krzyk ukoił powodujący nim dziki głód, napełniając go
czułością, która nim wstrząsnęła. Czułością, która
stworzyła własną niezwykłą przyjemność, która posłała go
razem z nią w pędzącą ekstazę spełnienia.
136
Meg krzyknęła znowu, całując go, jej drżące ciało
powoli uspakajało się, układało pod nim. Shiloh pochylił
się nad nią, przekonując się, że jest nawet jeszcze
piękniejsza z wargami spuchniętymi od pocałunków i
włosami zakrywającymi jedną z piersi. W ubraniu było jej
do twarzy, ale kiedy miała ciało wilgotne i lśniące z
wyczerpania miłością, była wspaniała.
Chciał jej powiedzieć, że wniosła w jego życie piękno i
radość. Głos zniżył mu się do słodkiego szeptu. Jego słowa
były pełne tych frywolnych, odurzających nonsensów,
które mówią jedynie kochankowie.
Meg przytuliła się do niego, słuchając, tak jak
dziecko słucha bajek. Nie wierząc naprawdę, ale chcąc
wierzyć. Uśmiechnęła się do niego ślicznym, wzruszają
cym uśmiechem. Łza zawisła na czarnej rzęsie, a potem
opadła jak skrzący się kryształ na jej zaczerwieniony
policzek. Przysunął się bliżej, łapiąc łzę językiem, roz-
koszując się jej słonawosłodkim smakiem. To była
część Meg, jego Meg.
Piorun zakołysał gospodą do fundamentów, a deszcz
walił w blaszany dach z nagłym hałasem. Ciało Meg
poruszyło się, porzucając nastrój miłosnego odprężenia.
—
Sza — uspokajał, przytulając ją mocniej. — To
tylko deszcz. Nie potrwa długo. Najgorsze już przeszło.
Posłuchaj. Słychać każdą kroplę tańczącą na dachu.
—
Nie tańczą — powiedziała Meg, ukojona jego
spokojnym głosem. — One śpiewają. Myślę, że kołysankę.
—
Specjalną kołysankę dla ciebie.
Nachylił się nad nią, ciesząc się, że po prostu trzyma ją
w ramionach.
— Obiecałem czuwać nad tobą podczas snu. Śpij
teraz. Będę tutaj.
137
Meg odgarnęła kosmyk włosów z jego twarzy, jej palce
znalazły bliznę. Pamiętała o jego bólu.
— Mój piękny Shiloh.
Zaśmiał się łagodnie.
—
Musisz być szalona. Nikt nigdy nie nazwał tej gęby
piękną.
—
Piękna — powtórzyła uparcie, zanurzając się w sen.
— Uraziłam. Przepraszam.
Zaśmiał się znów, widząc jej dziecięcy grymas.
— Nie przepraszaj. Już mnie nie boli.
To była prawda. Nic go nie bolało. Gorzkie rozcza-
rowanie, które gotowało się w nim jak jątrząca rana,
zostało przegnane. Nic naprawdę się nie zmieniło. Nie
mogło. Ale kiedy trzymał tę miłą, namiętną kobietę w
ramionach, nic się nie liczyło. Nic nie liczyło się prócz
Meg i jej bezpieczeństwa.
—
Ś
pij, kochanie — wymamrotał. — Śpij i pozwól mi
cię trzymać.
—
Kochanie — wymruczała Meg i wsunęła się głębiej
w ramiona, które chroniły ją przed światem.
Bez koszuli i bosy, Shiloh stał w oknie. Jedną ręką
opierał się o masywną framugę, drugą wsunął głęboko do
kieszeni spodni. Burza przeszła, pozostawiając swe ślady.
Ale Shiloh nie dostrzegał ich przez szyby zaciemnione
bezgwiezdną nocą. Widział tylko odbicie Meg, śpiącej
spokojnie w jego łóżku. Jej ciało, ledwo było widać pod
bladoniebieskim prześcieradłem. Jej włosy przewalały się
po nagich ramionach. Ciężkie rzęsy przylegały jak woalka
do policzków. Siedział przy jej boku już godziny,
wspominając.
Była wspaniała. Spojrzenie w jej oczach, kiedy go do-
tykała, to nie była litość. To był ból, jego ból wzięty przez
nią na własność. Wpuścił ją do sanktuarium swego serca.
Dlaczego Meg? Co było tak innego w tej
138
kobiecie? Dlaczego pamięć o niej nawiedzała go tak
długo? W jaki sposób zdołała zniszczyć jego zbroję i
sprawić, że cieszył się, że ją zniszczyła?
Meg westchnęła, a Shiloh uśmiechnął się, słysząc ten
dźwięk. Odwrócił się od odbicia, pragnąc piękna orygi-
nału. Rozpalony podszedł do niej cicho. Pragnął rozbudzić
ją pocałunkami i położyć się obok niej na sztywnych
prześcieradłach swojego łóżka. Jego łóżko. Jego kobieta.
Jak będzie teraz żyć bez niej, skoro już ją odnalazł?
Meg znów się poruszyła, jej usta uśmiechnęły się.
— Shiloh?
Zaspany głos brzmiał niewyraźnie.
— Jestem tutaj.
Uniosła się, opierając na łokciu, próbując odgarnąć z
umysłu pajęczynę snu.
—
Gdzie jesteśmy?
—
To mój apartament.
—
Stodoła!
—
To się naprawdę wydarzyło. To nie był sen. Siadł na
brzegu łóżka, ujmując jej dłoń.
—
Kochaliśmy się, mając słomę za posłanie, potem
zasnęłaś. Kiedy burza przeszła, przeniosłem cię tutaj,
ponieważ nie mogłem znieść myśli o rozstaniu się choć na
chwilę. Jeszcze nie mogę.
—
Powinieneś był mnie obudzić.
—
Chciałem, żebyś odpoczęła.
—
Czy spałeś?
—
Tej nocy nie.
— Prawie świta. Musisz być wyczerpany.
Usiadła prosto, uświadamiając sobie za późno, że
prześcieradło to jedyne jej okrycie.
Nagość zdawała się jej przeszkadzać. Shiloh uniósł jej
dłoń do warg. Potem, puszczając ją, wstał, aby
139
podejść do szafy. Wyciągnął z niej białą, bawełnianą
koszulę.
— Włóż to — powiedział.
Przykrył koszulą jej plecy i pomógł włożyć ręce do
rękawów. Podwinął mankiety i zapinał guzik po guziku, aż
zakrył każdy cal jej pięknego ciała. Wsunął palce pod jej
włosy i wyciągnął je z kołnierza. Potem je puścił, aby
spłynęły w dół pleców.
—
Lubię na ciebie patrzeć — powiedział chrapliwie. —
Ale wiem, że twoje ciało nie jest przyzwyczajone do
wzroku mężczyzn.
—
Dziękuję.
Jej oczy były wielkie i jasne i tylko malująca się w
oczach Meg wdzięczność powstrzymała go od zdjęcia y
niej koszuli i Wzięcia ją w ramiona.
— Myślę, że Samantha będzie bardzo podobna do
ciebie, kiedy dorośnie. Będzie taka piękna, jak byłoby
każde twoje dziecko.
Twarz Meg zmieniła się. Nagle jasność pociemniała,
oczy miała strapione.
—
Meg? Wyglądasz na przestraszoną. Co się stało?
Spojrzała w bok. Shiloh chwycił ją za ramiona.
—
Czy źle się czujesz?
— Nie — zdołała wymówić — jestem głupia, nie
chora.
— Więc powiedz mi, co jest nie w porządku.
— Tak. Muszę ci powiedzieć. Ale wtedy możesz
mnie znienawidzeć.
—
Kochanie, nic takiego nie może się zdarzyć.
—
Nawet jak będę w ciąży?
—
Co?
Shiloh był zdumiony. Puścił ją i stał, patrząc na swoje
puste dłonie, jakby wprawiały go w zakłopotanie.
140
Meg odrzuciła przykrycie i podeszła do okna. Była
odwrócona plecami, ciało jej drżało.
—
To możliwe, Shiloh.
—
Meg, mówisz coś bez sensu.
Odwróciła się do niego.
—
Nie stosowałam żadnych środków antykoncep-
cyjnych od śmierci Keitha. Nie było powodu. Dziś o tym
nie pomyślałam.
—
Boisz się, że możesz począć moje dziecko!
—
Przepraszam, Shiloh — powiedziała łamiącym się
głosem i wydawała się jeszcze mniejsza w swej koszuli. —
Tak mi przykro.
Podszedł do niej, przyciągnął ją do siebie, przytulając jej
drżące ciało do swojego. Kołysząc ją w swych objęciach,
czekał aż przejdzie jej wybuch uczucia. Nie było łez, tylko
konwulsyjne, szarpiące drgania. Długo po tym, jak
uspokoiło się ostatnie, z jej łkań, głaskał ją kojąco, dopóki
się nie opanowała dostatecznie, aby go słuchać. W końcu
puścił ją i odszedł na krok. Potem, ujmując jej twarz
swoimi dłońmi, powiedział:
—
Chciałbym, żebyś mogła mieć moje dziecko. Nie ma
rzeczy, której bym chciał bardziej niż widzieć jak mój syn
czy córka rosną w tobie, ale to niemożliwe.
—
Nie... niemożliwe?
Jej rozszerzone oczy pytały, szukając jego oczu.
—
Nie — powiedział spokojnie. — Niemożliwe. Ale
nawet gdyby to mogło się wydarzyć, odpowiedzialność za
dzisiejszy wieczór nie byłaby tylko twoja.
—
O czym mówisz?
—
ś
e nie masz się czego obawiać.
—
Shiloh, co ty naprawdę chcesz powiedzieć?
—
Mówię ci, że jestem bezpłodny.
—
Bezpłodny? — spytała, jakby nie w pełni rozumiała
znaczenie tego słowa.
141
— Odpowiednik moich bardziej widocznych ran
wojennych.
Nie mówił tego z goryczą. Kiedyś nie, akceptował
swego losu z takim wdziękiem. Dopóki nie spotkał Meg.
Obrazy przemknęły przez mózg Meg. Shiloh i jej dzieci,
ś
mieją się, bawią. Jego pełna czci troska o Samanthę.
Shiloh, który z pasją kochał dzieci, którego blizny były
najmniejszymi z jego ran. Który nigdy nie będzie miał
własnych dzieci.
— Nie płacz — wytarł łzę z jej policzka. — To wy
darzyło się dawno temu, na drugim końcu świata.
ś
adne łzy nie zdołają tego zmienić.
Tym razem to on znajdował pocieszenie w objęciach
Meg. Jej ramiona wokół niego były rewanżem za stracone
sny. Czuł jej milczący żal, a żal z kimś dzielony jest
mniejszy.
— Teraz znasz sekrety Shiloha Butlera, które po
wodują, że ucieka. Od których ucieka.
Mówił to z nutą przewrotnego humoru, ale Meg usły-
szała znajomy odcień smutku.
—
Przed czym Shiloh będzie uciekał? — powiedziała
do jego ramion. — Myślę, że przed niczym na świecie.
—
Kochanie, uciekam przez całe lata.
„Nie ze strachu o siebie", myślała Meg, „lecz ze strachu
przed zarażaniem innych własnym smutkiem i goryczą".
— Wszyscy to robimy, z takich czy innych przyczyn.
Shiloh położył dłonie na jej talii. Nie płynęły jej już
łzy, ale dowód, że płakała, wisiały jej na rzęsach.
— Co powoduje, że uciekasz, Meg?
—
Wiele rzeczy — jej głos był jakby zardzewiały. —
Nietoperze, pająki, ja sama. Głupstwa, które robię.
—
Są gorsze rzeczy od uciekania.
142
—
Cóż może być gorszego niż nie stawanie twarzą w
twarz z własnymi problemami?
—
Ś
lęczenie nad nimi, poświęcanie im więcej uwagi niż są
warte. Nie akceptowanie rzeczy, których nie można
zmienić.
—
Czy pogodzisz się z rzeczami, których nie można
zmienić?
—
Teraz tak. A ty?
—
Nie wiem co masz na myśli.
—
Nie wiesz?
Ujął jej prawą dłoń, kciukiem „obracając obrączkę.
— Więc dlaczego, Meg? Gdybyś ciągle kochała
Keitha, byłaby na twej lewej ręce. Czy nosisz ją jako
przypomnienie? Czy za coś się karzesz?
Wyrwała rękę z jego uchwytu i odwróciła się od niego.
Opierając czoło o okno, czuła na rozgrzanej skórze chłód
szyby. Miał prawo wiedzieć o jej tchórzostwie.
— Na początku nasze małżeństwo było dobre — za-
częła. — Byliśmy klasycznym dowodem, że przeciwień-
stwa się przyciągają. Był starszy ode mnie. Był samotni-
kiem, podrzutkiem, wychowanym w przybranych do
mach. Ja miałam rodziców aż całe szesnaście lat, aż
do wypadku na żaglówce. Potem była moja cioteczna
babka, Dolly. Miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy
umarła. Do tej pory nigdy w życiu nie byłam samotna.
Wtedy poznałam Keitha. Byłam jedynaczką, a on
w ogóle nie miał rodziny, więc zdecydowaliśmy, że
utworzymy własną. Na początku był dumny z bliźniąt.
Zadrżała i potarła dłońmi ramiona.
— Potem zaczął się zmieniać. Wydarzały się dro-
biazgi, które starałam się ignorować. Zanim uświado-
miłam sobie, że jesteśmy w poważnych kłopotach, ocze-
kiwałam Samanthy. Miałam nadzieję, że nowina o dziec-
143
ku zmieni Keitha z powrotem w mężczyznę, którego
poślubiłam.
—
Zamiast tego sprawy się pogorszyły?
—
Znacznie. Zaczął dużo pić. Czasami przez noc i pół
dnia.
—
I w końcu przez cały dzień i następny dzień.
—
Nie — Meg patrzyła na dywan. — To nastąpiło,
kiedy powiedziałam mu, że odchodzę.
—
Pozwól mi dokończyć tę historię — w jego głosie
brzmiała nuta gniewu. — Zamiast starać się o pomoc, która
była potrzebna, żeby cię zatrzymać, zaczął pić więcej.
Kiedy skończyła mu się wódka, pobiegł do samochodu, nie
słuchając twoich protestów — poczekał na potwierdzające
kiwnięcie, zanim zaczął mówić dalej. — Pojechał po
więcej wódki. Zamiast tego wyrżnął w samochód
Ballengerów i pozostawił ich, by umarli.
Meg drżała, nie mogąc się opanować. Chciał ją objąć i
spowodować, że zapomni o tych tragediach. Przedtem
jednak musiał się dowiedzieć, jaką część tych okropności
uważa za swoją. - Keith sam się zniszczył, to nie twoja
wina.
Milczała przez długą chwilę, a potem dała upust po-
czuciu winy.
— Gdybym nie powiedziała, że go opuszczam, nie
pogorszyłoby mu się aż tak. Gdybym bardziej próbo
wała mu pomóc, zamiast planować ucieczkę, Ballenge-
rowie by żyli. Keith mógłby żyć także. Moje dzieci
miałyby ojca.
— Meg, co ze sobą wyrabiasz? — objął ją ramionami,
przyciągając do siebie. — To, co się stało z Keithem i
Ballengerem, nigdy nie było twoją winą.
—
Nie rozumiesz tego.
—
Na niektóre rzeczy nie mamy wpływu. Próbowa-
144
łaś. Keith nie słuchał. Jedyną nadzieją dla ciebie i dzieci,
było go opuścić.
—
Nie!
—
Zapominasz, że znałem Keitha. Wiem, że kiedy pił,
mógł być przykry — poczuł nagłe drgnięcie jej ciała i
wiedział, że ma rację. — Zbił cię.
—
Nigdy nie tknął dzieci.
—
Zrobiłby to, gdybyś została.
—
Nie mogę być tego pewna.
—
Nie mogłaś ryzykować.
Mimo że nie przyjmowała jego logiki, poczuł lekkie
złagodzenie jej napięcia. Jej ciało już nie było sztywne i
zimne. Jej dłonie nie wpijały się tak bezlitośnie w ramiona.
—
Zdecydowałaś tak, jak musiałaś zdecydować. W
dniu, w którym w to uwierzysz, zdejmiesz tę obrączkę.
—
Popatrz — ciągnął spokojnie, obejmując ją mocniej.
Za oknem, delikatną linia stopionej czerwieni zaczynała
obrębiać góry.
—
Wschód.
—
Nowy dzień.
—
Tak.
—
Muszę iść. Chcę tam być, kiedy dzieci się obudzą.
—
Odprowadzę cię przez hol.
Do drzwi ktoś zastukał, spokojnie, lecz zdecydowanie.
— Zdaje się, że mamy towarzystwo. Natarczywe to-
warzystwo — dodał, kiedy pukanie stało się głośniejsze.
— Shiloh! — drzwi rozwarły się i wkroczył Jeff. —
Kłopoty. Samantha zniknęła.
— Co?
Shiloh instynktownie sięgnął po Meg.
145
— Alexis poszła do dzieci. Drzwi Meg były otwarte
na oścież, a Samanthy nie było.
Łagodząc cios, dodał:
—
Nie mogła odejść daleko. Łóżko jest jeszcze ciepłe.
—
Samantha? — spytała Meg w odrętwieniu.
Ś
wiat wirował pod jej stopami, ale wpadanie w panikę nie
przysłużyłoby
się
jej
dziecku,
Wciągając
głęboki,
uspokajający oddech, zapytała:
— Co robimy?
Shiloh widział jej wysiłek i ile ją on kosztował.
—
Na pewno nic się nie stało. Mogła po prostu sobie
powędrować.
—
Jak? Gdzie?
Odpowiedzią było przenikliwe, wyzywające kołatanie ze
stodoły. Po nim słychać było komendę Alexis:
— Nie, Dakota! Stop!
8
Biegli. Prowadził Jeff, Shiloh i Meg za nim. Kilkakrotnie
Meg potykała się i musiała się opierać na ramieniu Shiloha.
Nie pamiętała, jak schodzili po schodach. Pamiętała tylko,
jak raptownie zanurzyli się w świt.
Kręta ścieżka do stodoły była zbyt długa. Shiloh wskazał
skrót przez zagajnik z niskich krzewów i drzew o łuskowatej
korze. Kolczaste gałęzie smagały Meg po nogach. Drzewo
zaczepiło jej łopoczącą koszulę, prawie zdzierając ją z jej
ramion. Niemal tego ni e zauważyła. Zmrożona do szpiku
kości strachem o Samanthę, nie zwracała uwagi ani na ból,
ani na dotyk dłoni Shiloha.
Stodoła, kiedyś zamglone, romantyczne miejsce, była zalana
blaskiem reflektorów. Kiedy wbiegli w plamę światła, Meg
wzdrygnęła się. Smugi reflektorów biły ją jak laser. Jej
pierwszym odruchem było wbiec do stodoły, ale coś w twarzy
Shiloha powstrzymało ją. Stała, drżąc. W jednakowym stopniu
bała się, że znajdą Samanthę za ciemną jamą wejścia, jak i
tego, że może jej tam nie być. Instynkt Shiloha mówił mu,
ż
e Samantha tam jest. To nie obawa przed Ballengerem
spowodowała jego
147
ostrą reakcję na słowa Jeffa, kiedy przerwał mu to nie-
rozsądne interludium z Meg. Przeczucia wiele razy ra-
towały mu życie. To nie była chwila na korzystanie z
posiadanej mądrości. Na podyktowane inteligencją
wątpliwości nadejdzie czas później.
—
Cass — warknął Shiloh na mężczyznę w pobliżu. —
Co się dzieje?
—
Mała jest w boksie z Dakotą. Alexis jest z nimi.
Pomyślałam, że najlepiej będzie poczekać na pana. Dakota
nie lubi tłumu. Sądząc z dźwięków, które wydaje, może już
nie znieść więcej emocji.
Kiedy Cass składał raport, Meg rozpoznała w nim szefa
stajni. Widziała go kiedyś, ale nigdy z nim nie rozmawiała.
—
Dzięki Bogu, że usłyszałeś zamieszanie ze swojego
domku i miałeś dość rozsądku, aby tam nie wpadać.
Dlaczego nie zatrzymałeś Alexis?
—
Ona znalazła brzdąca. Została tam, gdyż myślała, że
dziecko może się przestraszyć — mówił bardzo szybko
Cass.
Meg poruszyła się nerwowo, zdezorientowana zatrzy-
maniem akcji. Ogier znów zarżał i panika chwyciła ją za
gardło. Samantha, jej zdrowe i kochane dziecko, które
pewnego dnia miało wyrosnąć na piękną księżniczkę, może
być zmiażdżona tymi bijącymi kopytami. Nie mogła
czekać.
—
Nie — Shiloh, zgadując jej zamiar, przytrzymał ją za
rękę. — Zostań z Jeffem.
—
Nie mogę.
Gorączkowo próbowała się wyswobodzić. Nic nie
mogło odwieść jej od zamiaru, a on nie miał czasu na
próbowanie.
— Chodź więc, ale staraj się nie wchodzić w pole
widzenia konia.
148
Dakota zakołatał kopytami, jego rżenie rozdzierało
powietrze. Shiloh nigdy nie widział konia w takim szale.
Ś
ciskając w dłoni rękę Meg, wszedł do stodoły.
Scena wyglądała jak z nocnego koszmaru. Alexis stała w
boksie w nocnej koszuli. Wargi jej poruszały się, ale dźwięk
gubił się w odgłosie uderzających kopyt. W kącie, przytulając
do siebie poprzecieranego misia, kuliła się Samantha.
Dziewczynka patrzyła, jak koń wali kopytami w podłogę.
— Alexis — powiedział cicho Shiloh, stając z tyłu,
za nią na zewnątrz boksu.— Rób ostrożnie, co ci każę.
Nie odpowiedziała. Po nieznacznym ruchu ramion poznał,
ż
e go usłyszała. Jeden mały sukces, a liczyły się najdrobniejsze
szczegóły. Mówił monotonnym, dźwięcznym głosem, starając
się usunąć z niego wszelkie ślady napięcia.
— Nie rób gwałtownych ruchów, powoli wycofuj się
na zewnątrz.
Alexis dała jeden krok w tył, potem— stopa po stopie —
następne. Poruszyła się ostrożnie, z oczyma przykutymi do
widoku dziecka i konia. Jeśli się potknie, Bóg raczy
wiedzieć, co się stanie. Wolno, cal po calu, wycofała się do
furtki i przekroczyła ją. Opierając się ciężko o kamienną
ś
cianę, wyszeptała:
— Nie dopuścił mnie do niej bliżej.
Shiloh dotknął jej ramienia, w oczach miał strach. Jego
głos był cichym warkotem, przeznaczonym tylko dla Alexis.
—
Zaopiekuj się Meg. Cokolwiek by się nie wydarzyło.
—
Oczywiście.
Ś
cisnął palce w podziękowaniu, a potem ze stojaka za
nim wziął strzelbę, automatycznymi ruchami załadował ją i
wszedł do boksu.
149
— Spokojnie, stary, spokojnie — nucił.
Ogier nie reagował. Jego czarne boki były spienione od
gwałtownych ruchów, jego oddech wydobywał się z
trudnością i miał nieprzyjemną ze strachu woń. Oczy
wywrócił do tyłu tak, że były bardziej białe niż ciemne.
Shiloh miał niewiele nadziei, że zatrzyma kopyta, które
biły coraz bliżej dziecka. Przemówił jeszcze raz, cichym,
ś
piewnym tonem, ale bez rezultatu. Przyłożył strzelbę do
ramienia. Wzrok mu się zamglił; ręce mu drżały. Tylko
desperacja powodowała, że stał pewnie. Palec leżący na
cynglu nie drżał. Na celowniku miał-głowę Dakoty.
Wykonując nagłego nura, z rozwianą grzywą, Dakota
schylił swą masywną głowę, kąsając coś na ziemi, a potem
wyrzucając z boksu. Nie pozwalając sobie na odwrócenie
uwagi, stojąc w rozkroku, zdając sobie sprawę, że ma tylko
jeden strzał do dyspozycji, Shiloh wycelował ponownie.
Tym razem wziął na muszkę dzikie serce konia.
Samantha nie może znaleźć się na linii ognia. Strzał
musi być oddany w takiej chwili, kiedy padający koń nie
zmiażdży dziecka. Pot zalewał mu płonące oczy, kiedy
czekał na optymalny moment. Palec zaczynał znów
wywierać ten lekki, powolny nacisk potrzebny do
zniszczenia Dakoty.
— Shiloh! Nie! — głos Alexis trzasnął jak strzelba.
Mówiła coś więcej, ale Shiloh nie słyszał. Nagle, nie-
wiarygodnie, Dakota skończył łomotanie, zniżając łeb,
ż
eby delikatnie prychnąć na dziecko. Wybuch śmiechu
Samanthy był tak zaskakujący, jak nagle zapadła cisza,
która ryczała w jego uszach. Dziecko, które powinno być
przerażone, zachichotało i pogładziło Dakotę, jakby to był
kotek.
150
—
Księżniczko — zaczął ostrzeżenie Shiloh, ale
Samantha przerwała mu.
—
Fąsz, Lo Lo. Kota zabil fęsza.
Gramoląc się na swe dziecinne nogi, przeszła bez strachu
obok ostrych kopyt konia.
Shiloh porwał ją w ramiona, czując jak w piersi
obłąkańczo wali mu serce.
—
Wąż.
—
Tak — powiedziała Samantha z pewnością siebie.
—
Księżniczko — Shiloh podniósł jej podbródek i
patrzył jej w twarz — zastanów się, to bardzo, bardzo ważne.
Czy wąż cię ugryzł?
—
Ni. Kota zabił go. Zabił na śmierś.
Shiloh patrzył na Dakotę. Jedyną rzeczą, której koń bardziej
nie lubił od zamknięcia w boksie, były węże. Shiloh widział
kiedyś inne takie spotkanie. Dakota przez kwadrans tratował
biedne stworzenie, zanim przekonał się, że jest zabite.
Dzisiaj musiał znosić zarówno zamknięcie, jak i węża. I
dobrze się spisał.
— Znacznie lepiej niż ja — wymamrotał Shiloh.
Jego zaniedbanie spowodowane porywem żądzy wystawiło
Samanthę na niebezpieczeństwo. Chowając twarz w jej
jedwabiste włosy, przycisnął ją do siebie tak mocno, że
zaczęła się wiercić.
—
Za dużo kocha, Lo Lo, za dużo.
—
Przepraszam, księżniczko. Mama czeka i Alexis też.
Tuląc ją do siebie, ale już nie tak mocno, odniósł ją do
Meg.
Meg była spokojna podczas całego wydarzenia, bojąc się
poruszyć, bojąc się, że każdy ruch będzie niewłaściwy. W
nagłej ciszy mogła tylko patrzeć na ukochaną, ciemną głowę,
schyloną nad Samanthą i odmawiać pa-
151
cierze dziękczynne. Odrętwiający strach ustąpił, chciała
zarzucić ramiona na nich oboje i trzymać ich przytulonych.
Postąpiła krok naprzód, zanim surowy, pełen nagany wyraz
twarzy Shiloha nie zatrzymał jej.
— Ma się doskonale, Meg. Nie zawdzięcza to niko-
mu z nas, lecz Dakocie.
Położył dziecko w jej ramionach, a ręka pozostawała
dłużej, niż było to niezbędne, na głowie Samanthy. Wciągając
nierówno powietrze, obrócił się na pięcie i pośpiesznie
odszedł.
Meg patrzyła za nim, przyciskając dziecko do piersi. Wargi
przycisnęła do puszystej skroni córki. Po tak czułych
chwilach, jak mógł tak odejść teraz, z chłodnym dystansem i
złowieszczo wyprostowany? To był czas, żeby dzielić radość,
a jednak widziała w nim tak dziki gniew, że było to
przerażające.
—
Ktoś tu się odmeldowuje.
—
Co? — Meg zapomniała o Alexis.
—
Samantha zasypia.
To była prawda. Po podniecających wydarzeniach
Samantha owinęła ręce dookoła szyi Meg, wsadziła nos w jej
ramię i zapadła w półsen.
—
Musi być wyczerpana. Ciekawa jestem, jak...
—
Zrekonstruujemy później to, co się wydarzyło —
przerwała Alexis. — Wtedy mogą się zacząć oskarżenia. Teraz,
myślę, nasz mały wędrownik najbardziej nadaje się do łóżka.
—
Masz oczywiście rację — zgodziła się Meg i wyszła za
nią ze stodoły.
Mimo że zachował się tak dziwacznie, Meg spodziewała
się, że Shiloh na nią poczeka. Zamiast tego był tam Jeff z
małym oddziałem swych ludzi i kilkoma zaciekawionymi
gośćmi.
— Panie i panowie — przemówił Jeff do tłumu. —
152
Jak widzicie, mieliśmy tu małe zamieszanie. Już się
skończyło i nikt nie doznał szkody. Byłbym wdzięczny,
gdybyście spokojnie wrócili do swoich pokojów. Odwrócił
się do Meg i Alexis.
—
To samo dotyczy was. Przeszłyście dużo tej nocy.
Wejdziemy tylnym wejściem, żeby uniknąć pytań.
—
A Shiloh? — musiała spytać Meg.
—
Poszedł na spacer, żeby rozjaśniło mu się w głowie —
odpowiedział Jeff.
—
Przygotowuje się, żeby nam pourywać głowy —
przepowiedział anonimowy mężczyzna. — Dziś nie spi-
saliśmy się.
W oddali, pod nisko zwieszającymi się gałęziami dębu,
ż
arzył się papieros. Meg wiedziała, że to Shiloh. W czasie
ubiegłych tygodni Meg nigdy nie widziała, żeby palił. Nie
wiedziała, że palił w ogóle.
— Meg — powiedział Jeff cicho. — Nie jesteś odpo-
wiednio ubrana na tę wycieczkę. Musimy iść, zanim nie
zamarzniesz.
Meg zapomniała, że była tylko w koszuli Shiloha i
bosa. Ranek nie był chłodny, ale była wdzięczna Jeffowi
za takt.
—
Czy ktoś zajmie się Dakotą?
—
Shiloh wytrze go i wypuści na pastwisko. Maszerując
za Jeffem, Meg obejrzała się na cienisty
dąb, żeby rzucić jeszcze jedno spojrzenie na Shiloha.
Papieros żarzył się ciągle, wznosząc się do ust, potem
oddalając. Shiloh był oddalony. Inny. Z ciężkim sercem
przyznała sobie, że o kochanym przez nią człowieku wie
bardzo mało.
Promienie stojącego wysoko na niebie słońca lały się do
pokoju Meg, kiedy Alexis zapukała do jej otwartych drzwi.
153
— Mogę wejść?
Meg przerwała staranne oglądanie swych pustych dłoni.
—
Oczywiście, Alexis.
—
Chłopcy poszli na basen z Jeffem, więc nie obudzą
Samanthy. Mogę z tobą porozmawiać?
Wzrok Meg powędrował do łóżeczka, widocznego z
miejsca, gdzie siedziała. Samantha była różowym wzgórkiem,
pokrytym kupą zabawek.
— Jeśli chcesz — powiedziała bezbarwnym głosem.
— Nie wiem, jak zacząć.
Po raz pierwszy ta opanowana kobieta wyglądała niepewnie.
Jej zwykle zarumieniona twarz była tak biała, jak jej włosy.
—
Wiem, że cię zawiodłam.
—
To nieprawda, Alexis. Siedziałam tutaj cały ranek i
zastanawiałam się nad tym. Ja jestem za to odpowiedzialna.
Meg podniosła rękę, żeby odeprzeć protesty młodszej
kobiety.
—
Wysłuchaj mnie. Samantha oczywiście obudziła się i
przyszła do mnie. Kiedy mnie nie znalazła, poszła mnie
szukać.
—
Nie!
Alexis przerwała jej szybko, zanim Meg zatrzymała ją
powtórnie.
—
Szukała Joe'ego. Rozmawiałam z nią jakiś czas temu.
Była na wpół śpiąca, ale spytała się, czy możemy pójść znów go
poszukać. Meg, nie sądzę, żeby Samantha nawet spostrzegła,
ż
e cię nie ma. Obudziła się. Ptak zniknął. Poszła go szukać.
To wszystko.
—
Więc jedyną zagadką jest to, jak zdołała pójść na
swoją małą wycieczkę, prawda?
154
W jej słowach brzmiała nuta sarkazmu — nic nie może
być bardziej' złożonego czy niejasnego. Było paradoksem,
ż
e każda z nich przyjmowała winę na siebie, rozgrzeszając
drugą. Meg będzie zawsze pamiętać, że Alexis nie
wytknęła ją oskarżającym palcem. Sama mogła to sobie
zrobić, byłoby to zupełnie uzasadnione.
—
Ciekawe, czy kiedykolwiek się dowiemy, jak pod-
stawiła krzesło pod drzwi, czy jak odsunęła zasuwę.
—
Drzwi służbowe są dla niej za ciężkie, ale dlaczego
nie zobaczył jej nikt w holu? Ścieżka do stodoły jest długa
i ciemna; jak zdobyła się na odwagę, żeby nią iść? Jak
przepuścili ją wartownicy? Tak wiele pytań bez od-
powiedzi.
Uśmiech, który drżał jej na wargach, nie doszedł do
oczu.
—
To znana historia, prawda? Dzieci dokonujące
więcej, niż się po nich spodziewamy.
—
Powinnam była ją usłyszeć — upierała się Alexis.
— To mój obowiązek.
—
Dywan jest za gruby. Nie mogłaś słyszeć jej kroków
ani skrzypu krzesła, ciągnionego do drzwi. Może coś
poczułaś? Coś, co kazało ci sprawdzić, co z dziećmi?
—
Nie gniewasz się na mnie?
Meg wstała z krzesła i podeszła do niej. Położyła rękę
na ramieniu Alexis i powiedziała:
— Jak mogłabym się gniewać. Postępowałaś mądrze
od samego początku. Znalazłaś kogoś, kto został
z chłopcami, posłałaś Jeffa po Shiloha, a potem po-
szłaś sama szukać Samanthy. Nigdy nie zapomnę, że
weszłaś do Dakoty, ryzykując dla niej swoje życie.
Nigdy! To była komedia pomyłek, która mogła skoń-
czyć się tragicznie. Nie skończyła się tak. Lepiej
myślmy, że mieliśmy szczęście, nie szukajmy winnych.
Alexis położyła dłoń na dłoni Meg.
155
— Dziękuję.
Miała błysk w oku, kiedy zmieniła temat i nastrój
rozmowy.
— Jeśli masz zamiar zostać z Samanthą, zmienię
Jeffa. Bliźniaki stają się tak dobrymi pływakami, że go
zmęczą.
Meg zaśmiała się z ulgą, że jej synowie przespali nocne
przejścia i rozbawiona ideą, że mogą zmęczyć Jeffa
Lattimera.
— Nie chcemy, żeby biedny Jeff był wyczerpany,
prawda? Idź na dół. Zostanę tutaj z Samanthą. Kiedy
się obudzi, wezmę ją też na basen. Później zabierzemy
Joe'ego z pokoju muzycznego. Shiloh go tam zaniósł
na czas trwania burzy.
Alexis udała, że drży.
—
Słyszałam raz, jak śpiewa podczas burzy. I to mi
wystarczyło.
—
Tak mi powiedziano. Teraz idź już. Jeff może cię
potrzebować.
Uśmiech Meg znikł, kiedy Alexis ją opuściła. Gdyby tylko
mogła sama zastosować się do swej rady. Zapomnieć o
ostatniej nocy i nie rozmyślać o niej. Ucieczka Samanthy z
gospody była zadziwiająca. Prawdą był fakt, że ją i tylko ją
należy winić za wszystkie zło, które mogło się stać jej
dziecku. Jak kotka w czasie rui poszła do Shiloha, poddając
się pożądaniu. Zachowywała się jak ladacznica i dostała to,
na co zasłużyła.
O świcie był pełen nienawiści; zobaczyła to w jego
oczach. Wkrótce będzie musiała stanąć twarzą w twarz z tą
nienawiścią. Nie może stale kryć się w swoim pokoju.
Shiloh właśnie wyszedł spod prysznica, kiedy usłyszał
pukanie do drzwi.
156
— Zaczyna to wchodzić w zwyczaj — jęknął.
Chciał to zignorować. Było za późno, a on nie spał
trzydzieści sześć godzin. Oczywiście, to była jego wina. Nikt go
nie zmuszał do jeżdżenia konno w czasie burzy. Nie musiał
siedzieć przy swoim łóżku i obserwować śpiącej Meg. Nie
mógł winić nikogo za swoje idiotyzmy prócz siebie.
— Idę — zawarczał.
Szedł przez pokój, usiłując okręcić sobie ręcznik wokół
talii. Zirytowany i wściekły, rozwarł drzwi na oścież, nie
podnosząc głowy znad swojego zajęcia.
— Posłuchaj, Jeff — powiedział zgrzytając zębami.
— Wiem, że mówiłem, żebyś do mnie przyszedł, jeśli
cokolwiek się zdarzy, ale...
Zatrzymał się, wzdychając ciężko.
— Ach, to nie Jeff.
Meg była zdenerwowana. Zajęło jej wiele godzin, by
zebrać się na odwagę, aby przedsięwziąć niekończący się
marsz przez hol.
— Powinnam była zadzwonić, ale bałam się, że nie
zechcesz mnie widzieć.
— Dlaczego miałabym nie chcieć?
Wyglądała na tak przestraszoną, że pragnął przyciągnąć ją
do siebie i zapewnić, że nie ma się czego obawiać. Ale już
udowodnił, że jego zapewnienia są jak pusta łupina.
—
Unikasz mnie. Nie przyszedłeś na basen, kiedy dzieci
pływały. Opuściłeś obiad i kolację. Nie miałam wyboru,
musiałam przyjść tutaj, do ciebie.
—
Z jakiej przyczyny miałbym cię unikać?
Jego głos szydził. Sam nienawidził własnego tonu.
Meg cofnęła się na widok tej twardej, zimnej twarzy i
tylko
wspomnienie
milszego
Shiloha
pozwalało
jej
kontynuować:
157
— Myślę, że zawsze byliśmy szczerzy wobec siebie.
Zachowajmy przynajmniej ten zwyczaj.
„Tak", myślała Meg, „byliśmy szczerzy. Powiedziałam, że
cię kocham. Ty nigdy tego nie powiedziałeś. Ani razu. To
była twoja szczerość, a ja nie rozumiałam".
Starsza pani przeszła obok, rzucając im przelotne
spojrzenie. Jej drugie niedowierzające spojrzenie na prawie
nagiego mężczyznę, wznoszącego się nad małą, bladą kobietą,
spowodowało, że głośno zaczerpnęła powietrza. Potrząsając
swoją ufarbowaną na niebiesko głową i wydając dźwięki
podejrzanie przypominające chichot, oddaliła się w
pośpiechu.
— Dyskusja na ten temat nie jest niezbędna, ale jeśli
nalegasz, lepiej, żebyśmy ją prowadzili w innym miejscu
niż korytarz.
Odszedł na bok, gestem zapraszając ją do wnętrza,
przekonany, że zwariował. Wygadało, że Meg nie zauważa,
ż
e jest rozebrany i jak silnie fizycznie reaguje na jej obecność,
ale pani. Holcomb zauważyła to z pewnością.
— Właśnie wyszedłem spod prysznica. Jeśli mi po-
zwolisz, ubiorę się.
Meg starała się, aby nie wyprowadził jej z równowagi i
poniosła sromotną klęskę. Od pierwszej chwili, chociaż
trzymała wzrok przykuty do jego twarzy, zmysłowo
odczuwała
jego
obecność.
Widziała
go
nie
jako
rozgoryczonego, na wpół rozebranego mężczyznę, ale jako
wspaniale czułego kochanka, którym był zeszłej nocy.
Dotykała go i pieściła, jej ciało tak pasowało do jego, jak
rękawiczka. W oczarowaniu szeptał do niej słodkie, cudowne
słowa. Teraz, ponieważ on tego chciał, ona musi udawać,
ż
e nic nie znaczyły.
Kiedy się od niej odwrócił, ledwo była zdolna stłumić
158
okrzyk rozpaczy. Były nowe znaki na jego plecach i żebrach —
jasny dowód ich szaleńczego biegu przez gęste poszycie do
stodoły. Gałęzie biły ją, ale chroniła ją koszula Shiloha.
Shiloh, chociaż nie miał wtedy na sobie żadnego okrycia, z
pewnością mógł uniknąć większości skaleczeń, gdyby jej
przed nimi nie zasłaniał.
Jego rany wymagały więcej troski, niż on mógłby im
udzielić, ale nie śmiała ofiarować pomocy. Nie przyjąłby nic
od niej. To rzadkie, piękne zaufanie, które ich łączyło,
należało do przeszłości.
— Czy kiedyś zrozumię cię, Shiloh?—powiedziała do
pustego pokoju, a milczące ściany zdawały się odpowiadać na
to pytanie.
Shiloh przebrał się w dres i, siedząc na łóżku, wsunął stopy
w płócienne pantofle. Meg czekała, ale nie podniósł się.
Ukrył twarz w dłoniach. Bolała go głowa, ciało, serce. W
ciągu doby wykonał pełny cykl. Przez chwilę ostatniej nocy
wyobraził sobie... nie, myślał, że istnieje dla niego coś więcej
w życiu niż samotność. Meg dała mu miłość. Wystarczyło po
nią sięgnąć. I, mój Boże, to było cudowne! Ale był zachłanny i
bezmyślny, i niewinne dziecko niemal nie przypłaciło życiem
jego beztroskiej namiętności.
Wiedział, że Meg jest nie dla niego. Przez dziesięć lat
był czymś niewiele więcej niż zwierzę w klatce. Teraz, w
cywilizowanym świecie, był obcy. Gdzieś, podczas walki o
przetrwanie, zapomniał, jak kochać. Ucząc się tego znów,
ciągle będzie ją ranił. W końcu go znienawidzi. Byłoby
lepiej, żeby znienawidziła go teraz.
Podniósł się. Jeśli myślał, że był wcześniej zraniony, teraz
przekonał się, że się mylił. Ale musi zrobić to, co za chwilę
zrobi. Przemierzył pokój wolnymi, niechętnymi krokami.
Kiedy wszedł do salonu, poczuł falę wstrętu do siebie za
zniszczenie tej niewinności. Wziął
159
miłość Meg, a teraz zmieni ją w tanią, jednonocną przygodę.
Kiedy z tym skończy, ona poczuje się brudna i
wykorzystana, a miłość przekształci się w nienawiść.
—
Dobra, Meg — powiedział ze zniecierpliwioną miną,
siadając naprzeciw jej. — Powiedz mi, co uważasz, że
musisz powiedzieć.
—
Przyszłam podziękować ci za uratowanie życia
Samanthy i przyszłam przeprosić.
Była przyciszona i krucha w przepastnym fotelu.
Shiloh próbował nie porównywać tej Meg z żywą, płonącą
kobietą, która trzymała go w objęciach, cierpiała dla niego i
oddała się mu całkowicie, nie oczekując nic w zamian za
ofiarowany skarb. Jej promienność przygasła, jej duch był
złamany. W sumie, nie wyniosła
niczego z tej nocy, niczego prócz żalu i rozczarowania.
Jego wzrok przeniósł się na pierścień na jej prawej dłoni.
Została skrzywdzona przez słabość jednego mężczyzny. Nie
może być drugim mężczyzną, który ją skrzywdzi,
przynajmniej nie skrzywdzi jej bardziej, niż to dotychczas
uczynił. Z większą czułością niż zamierzał rzekł:
—
Nie masz za co przepraszać, Meg.
—
Jest wiele rzeczy, za które należą się przeprosiny — w
głosie dźwięczała uparta nuta. Trzymała się jej, aby nabyć
siły, której potrzebowała. — Nie powinnam była wplątywać
cię w nasze życie. Wiele cię kosztowaliśmy. Pracowałeś dzień i
noc, wyczerpany, i w bólu. Gdyby nie my, pojechałbyś, sam
zobaczyć, czy z Gabe'em wszystko jest w porządku. Wiem,
jak martwiłeś się o nich wszystkich. Najgorsze z tego jest to,
ż
e omal nie pozbawiłam cię twojej najcenniejszej rzeczy. Z
mojego powodu niemal nie zabiłeś Dakoty.
160
Łzy zbierały się jej w oczach, ale Meg zbudowana była
z mocnego materiału. Przełknąwszy z wysiłkiem ślinę,
kontynuowała:
—
Zawsze myślałam, że jestem dobrą matką.
—
Meg — gardło chwycił mu bolesny skurcz, a oczy
paliły jak rozżarzone węgle. Czuł, że nie może swobodnie
słuchać, gdy tak rozdzierała się na strzępy. — Nie rób
tego.
Zadrżała gwałtownie, odrzucając długie pasmo włosów
z ramienia na plecy.
— Proszę, nie przerywaj mi. Muszę to powiedzieć
i zrobię to tylko raz. Tego ranka byłam niewybaczalnie
niedbała. Uratowałeś życie mojej córki i również moje,
gdyż nie wiem, co stałoby się ze mną, gdybym ją stra-
ciła.
Chciał znów jej powiedzieć, że to nie jest potrzebne.
Wina była jego, nie jej. Zamiast tego zachowywał
bolesną ciszę, pozwalając jej mówić.
—
Ostatnia noc była pomyłką. Próbowałeś mnie
odesłać. Nie słuchałam i żałuję tego. Nie mogę prosić cię o
zapomnienie kłopotów, które spowodowałam, ale mam
nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.
—
Nie ma nic do wybaczania — powiedział uczciwie.
Potem wyrzucił z siebie wstrętne kłamstwo:
—
Dobrze się bawiliśmy, jak to często czynią ludzie
dla siebie atrakcyjni. To jedna z tych rzeczy, które się
zdarzają bez żadnego widocznego powodu.
Chciał zamknąć oczy i odizolować się od widoku jej
urażonej twarzy, ale nie pozwoliłby sobie na wykręcenie
się tak tanim kosztem. Jeśli ma zamiar ją urazić, będzie na
to patrzył i to czuł, i będzie już żył stale z tym widokiem.
— Pletliśmy mnóstwo bzdur, a co gorsza, byliśmy
beztrosko samolubni. Rezultat był prawie tragiczny, ale
161
sprawy dobrze się skończyły. Już minęło. Samantha jest
bezpieczna. Wkrótce znajdziemy Ballengera i załatwimy go.
Wtedy będziesz mogła pojechać do domu i zapomnieć, że w
ogóle o mnie słyszałaś.
Shiloh widział, że każde słowo wali ją jak młot, kiedy
tak sprowadzał najcudowniejszą noc w swoim życiu do
przypadku taniego pożądania. Szukał w jej twarzy
nienawiści, byłoby mu łatwiej. Widział tam tylko rozpacz.
Meg patrzyła na niego, ale ledwo go widziała. Wiedziała, że
był zły, ale nie oczekiwała tego brutalnego chłodu. Każde
kolejne słowo raniło ją głębiej, aż zamiast serca została jej
tylko bryła lodu. Nie była już ciepłokrwistą kobietą, pulsującą
magią miłości. Była robotem funkcjonującym według jakiegoś
programu. Jak inaczej wyjaśnić, że nie padła, śmiertelnie
zraniona, u jego stóp?
— Jeżeli byłabym sama, musiałabym rozważyć ko-
nieczność jutrzejszego wyjazdu. Ale nie mogę tego
uczynić moim dzieciom.
Mówiła drewnianym głosem, jak coś wyuczonego na
pamięć. Był to cud, że jeszcze w ogóle mogła mówić.
— To jest dla nich jedyne bezpieczne miejsce.
Odwróciła od niego pusty wzrok, ręką mechanicznie
skręcając koniec paska swych spodni. Nonsens! Te czułe,
kochające słowa, które szeptał, nie mówiąc nic o miłości, a
mimo to kochając, były
banałami
zaspokojonego
mężczyzny. Palce zacisnęła nerwowo na swej nodze, kiedy
walczyła z narastającymi mdłościami.
Cisza pomiędzy nimi była gęsta i czarna. Shiloh przygryzł
wargi do krwi, kiedy walczył z potrzebą klęknięcia u jej stóp
i objęcia jej, wyrzucenia w zapomnienie wszystkich
wypowiadanych przez niego kłamstw. Nie mógł. Posunął się
już za daleko, żeby się rozmyślić.
162
Tego, co się zrobiło, nie można odrobić. Wyzwalał ją od
bólu, który mógł jej zadać. Świadomość tego powinna mu
ułatwiać takie zachowanie..., ale nie ułatwiała. Ze
znużeniem przechylił się do tyłu, patrząc na nią, z rękami
zaciśniętymi w karzące pięści, które przycisnął do
skrwawionych warg.
Uspokajając palce, Meg chwytała się resztek godności.
— Stonebridge dobrze robi chłopcom. Chcieliby
porwać Joe'ego, kiedy będziemy odjeżdżać. Opuścili
początek przedszkola, ale Alexis i ja uczymy ich same
—
przerwała, uświadamiając sobie, że mówi od rzeczy.
—
Przepraszam, nie wiem dlaczego to mówię. To cię nie
dotyczy.
— Meg — czekał aż podniesie na niego swe spusz-
czone oczy. — Cieszę się, że dzieci polubiły to miejsce.
Mój dom należy do ciebie tak długo, jak go będziesz
potrzebowała.
— Dziękuję ci, Shiloh... za wszystko.
Ponieważ brakowało jej głosu do wypowiedzenia wię-
cej słów, wstała.
— Meg.
Zatrzymała się w drodze do drzwi, ale nie odwróciła się.
Ramiona jej zgarbiły się, jakby oczekiwała dodatkowego
ciosu. Shiloh myślał, że umrze ze wstydu. Powiedział
ochryple:
— Obronię cię przed Ballengerem. W tym cię nie za
wiodę.
Odprężyła się. Czarna rzeka włosów, którą tak kochał,
zakołysała się, kiedy w milczeniu skinęła głową i wybiegła
z pokoju.
Ze swego miejsca, przez otwarte drzwi patrzył jak idzie
przez korytarz. Cała się trzęsła. Szła ostrożnym krokiem
starej kobiety. Boże! Co on jej uczynił?
163
Płaską dłonią zmiótł wierzch stołu przed sobą, waląc o
ś
cianę pięknie wyrzeźbioną, małą, dziką kaczką i antyczną
wazą na kwiaty. Twarz miał pustą i gorycz w głosie.
— Dziękuję, Shiloh!
Słowa odzywały się wielokrotnym echem w jego gło-
wie i wiedział, że zabiłby każdego, kto uczyniłby Meg to,
co on właśnie uczynił.
—
Nie jesteś głodna, mamo?
—
Co, Tommy? — Meg podniosła głowę znad sałatki,
którą bezmyślnie obracała na talerzu.
—
Zapytał czy nie jesteś głodna — twarz Eddie'ego
miała ten sam zmartwiony wyraz, co twarz brata.
—
Chyba zjadłam za dużo na obiad.
Meg próbowała przybrać radosny wyraz twarzy, kiedy
odsuwała talerz.
Każdego wieczoru w ostatnim tygodniu bliźniaki
prosiły, żeby jeść kolację w małej kawiarni ogródkowej na
brzegu basenu. Dni były coraz krótsze i latarnie ustawione
wzdłuż ścieżek nadawały ustroniu świąteczny wygląd;
„Tak, jak na garden party", obwieścił Tommy. Ogród o
zmierzchu był miły, ale prawdziwą atrakcję stanowili
Shiloh i Dakota, jeżdżący polnymi drogami nad rzeką.
Meg cierpiała w milczeniu podczas posiłków, nigdy nie
ś
miejąc oderwać wzroku od stołu. Jedno spojrzenie na
Shiloha i wiedziała, że się załamie, tak jak ona załamywała
się każdego wieczoru w samotności swego pokoju.
Zawsze to samo. O zmroku Shiloh i Dakota wracali
galopem z łąk, jak Bellerofon i Pegaz, a cierpienie Meg
zaczynało się od nowa. Z bladą twarzą i oczyma za-
mglonymi zmęczeniem, patrzyła, jak wschodzi księżyc
164
w pełni. Mechanicznie wykonywała swe wieczorne czyn-
ności: czas z dziećmi, godzina lub dwie przy desce do
rysowania i w końcu gorący prysznic, który jednak nie
przynosił ulgi jej umęczonemu ciału. Leżała sztywna, nie
mogąc zasnąć, czekając na jego znużone kroki i stłumiony
szczęk jego drzwi. Skończyła się jeszcze jedna brutalna
jazda. Był bezpieczny! Wtedy zaczynała bezdźwięcznie
płakać.
Triumfujące rżenie Dakoty dobiegało z łąki, przy-
wracając Meg do rzeczywistości. Bolał ją każdy mięsień, a
każdy nerw miała napięty do ostateczności. Ku jej
przerażeniu, tym razem wcześniej zbierało jej się na płacz.
Mówiąc napiętym głosem, zwróciła się do chłopców:
— Wiem, że oczekiwaliście na melbę czekoladową,
ale muszę zajrzeć do waszej siostry.
Nie było to kłamstwo. Samantha nie czuła się dobrze po
południu, jeszcze nie gorączkowała, ale była kapryśna,
jakby za chwilę miała zacząć gorączkować.
—
Zamówimy podwójną melbę do pokoju.
—
Dla Alexis też? — spytał Eddie.
—
No, może dla mnie i Alexis nie podwójną, ale małą z
pewnością zjemy.
Meg nie zdawała sobie sprawy, że śledziły ją
zmartwione spojrzenia. Dla gości, którzy corocznie
przyjeżdżali do gospody pograć w golfa, tenisa lub brydża,
było widoczne, że wydarzyło się coś bardzo złego.
Rozpacz ich gospodarza i ślicznej, młodej wdowy była
niemal dotykalna.
—
Jaka szkoda — kwakała pani Holcomb do pań przy
jej stoliku.
—
Dość tego! — Jeff Lattimer wymamrotał tylko do
siebie.
Odrzucając serwetkę, wstał od swego samotnego sto-
165
lika. Zamiast iść za Meg, jak miał w zwyczaju, zwrócił się
ku łące. W jego pośpiesznych krokach wyczuwało się
gniew, kiedy szedł spotkać Shiloha, który rozbijał się po
okolicy. Kiedy koń i jego jeździec przemykali obok,
przeszedł przez żywopłot i złapał lejce, wykorzystując swą
posturę olbrzyma, żeby zatrzymać Dakotę.
—
Co do diabła! — Shiloh uspokoił konia i gniewnie
patrzył na Jeffa. — Chcesz się zabić?
—
A ty? — Jeff patrzył w górę na Shiloha. — Nocna jazda
jest szaleństwem, nawet kiedy się jest w świetnej formie, a ty
ostatnio nie jesteś w najlepszej formie. Nie śpisz. Nie jesz.
Kiedy nie usiłujesz skręcić karku temu cholernemu ogierowi,
włóczysz się po okolicy. Mamy więcej niż trzeba ludzi do
patrolowania okolicy. Ludzi kompetentnych.
—
Którzy pozwolili dziecku wędrować na łasce Bóg wie
kogo. Mieliśmy szczęście, że spotkała tylko Dakotę i
grzechotnika.
Shiloh wyszarpnął lejce z dłoni Jeffa.
— Do cholery, Shiloh — Jeff złapał go za ramię,
prawie ściągając go z siodła. — Znęcasz się nad sobą.
Meg znęca się nad sobą. Zachowujecie się jak obcy
sobie, kiedy każdy wie, że tacy nie jesteście.
Shiloh wyciągnął pomału swą rękę, jego zimne, niebieskie
oczy wpiły się w oczy brunatne.
Jeff nie dał się zastraszyć. Czekał kilka dni na odbycie tej
rozmowy i odbędzie ją.
— Nie musiałem znajdować was razem, żeby wie-
dzieć, że będziecie kochankami, jeżeli jeszcze nie jesteś-
cie. Do diabła, każdy w gospodzie o tym wiedział.
Było to wypisane na was obojgu od chwili, gdy Jingo
was tu przywiózł. Nie wiem, jakie to marne sztuczydło
masz zamiar odegrać, ale krzywdzisz swoją panią, a ona
166
na to nie zasługuje. Do cholery, człowieku, czy wiesz jak
ona na ciebie patrzy, kiedy przechodzisz obok niej, jakby była
niewidzialna?
—
Jeff — szczęka Shiloha drgała, zęby miał zaciśnięte. Jest
lepiej tak, jak jest. Sprawy wymknęły się spod kontroli,
zrobiłem parę błędów, Samantha omal za nie nie zapłaciła.
Ballenger wkrótce wypłynie i go załatwimy. Wtedy Meg
będzie mogła odjechać, a ja nie będę jej już więcej ranić.
—
O co tu w ogóle chodzi? Wycofujesz się, bo popełniłeś
błąd? Do diabła, wszyscy robimy błędy. Gdzie byłem, kiedy
Samantha poszła na tę swoją przechadzkę? Gdzie była Alexis,
personel hotelowy i każdy z tej prywatnej armii, którą
zatrudniasz? Wydajesz majątek na nadzór, a dzieciak się
prześlizguje. Mamy szczęście, że nic się nie stało. Zamiast
boczyć się, jak chłopiec, który znalazł w jabłku robaka,
powinieneś paść na kolana i dziękować Bogu, że masz to
jabłko.
—
A co, jeśli byłby to Ballenger? Co, gdyby równie łatwo
tu wszedł?
—
Nie zdołałby. Dorosły człowiek nie mógłby zajść tam,
gdzie zaszła Samantha, nie będąc wykrytym.
—
Jeff — Shiloh przestał dyskutować. — Muszę z tym
sobie radzić tak, jak uznaję za stosowne.
—
Bez względu na to, kogo się rani? Nie możecie usiąść
razem i wyjaśnić sobie wszystkiego. Meg wyjaśniła to Alexis.
Ty wyjaśniłeś to mnie. Porozmawiajcie. Możesz być
zaskoczony tym, co usłyszysz.
—
Co chcesz przez to powiedzieć?
Oczy Shiloha były jak twarde, błękitne kamienie.
—
Nie pytaj mnie, chłopie. Jeśli otrzymasz jakieś
wyjaśnienia, otrzymasz je od swojej pani.
—
Ona nie jest moją panią.
167
—
Tak? Jakoś przyszło mi do głowy, że za taką się,
uważa.
—
Dlaczego miałaby tak myśleć?
—
Ona nie jest typem kobiety idącej do łóżka z
mężczyzną, jeśli go nie kocha. Nawet ty nie możesz być
takim głupcem, żeby tego nie zauważyć. Powiedz jej,
czemu oblała test, przynajmniej na to zasługuje. Tak samo,
jak byłoby bardziej po ludzku zastrzelić Dakotę w jego
boksie, a nie zamęczać go na ciemnych stokach.
—
Umiesz być prawdziwym skurwysynem, Jeff.
—
Biorę lekcję od mistrza.
Jeff odsunął się od Dakoty, podniósł rękę w po-
ż
egnalnym geście i odszedł.
Shiloh osunął się w siodle. Prawda raniła, ale może
pewnego dnia Jeff zrozumie, że niektóre rzeczy nie są nam
pisane.
— Nie dla mnie — powiedział i z łagodnością, która
go zaskoczyła, skierował Dakotę na drogę.
9
— Znów fałszywy ślad! — Shiloh trzasnął o biurko
raportem, który czytał. — Ballenger jest wszędzie
i nigdzie.
Czuł na sobie ciężar spokojnego wzroku Jeffa Lattimera.
Przez dziesięć dni przestrzegali zawieszenia broni. Chociaż
Shiloh zastosował się do wskazówek Jeffa, zaprzestając
dzikich, nocnych przejażdżek, żaden z nich nie prosił o
wybaczenie. Jedynym nawiązaniem Jeffa do incydentu
było szorstkie: „Koń nie wie, jak się zachowywać. Ty
wiesz." I Shiloh wiedział, że Jeff miął na myśli coś więcej
niż jazdę konną.
Shiloh wziął znów do ręki papiery, ale myślał o Jeffie.
Kiedyś Gabe przewidywał, że jeśli skrzywdzi Karolinę, jej
pokryty bliznami przyjaciel wytnie mu serce i rzuci sępom
na pożarcie. Shiloh podejrzewał, że Jeff chętnie
zgotowałby mu ten sam los.
— Bardzo lubisz Meg, prawda?
Przerwał napiętą ciszę, która zbyt często zapadała
między nimi.
— To dama z klasą.
Jeff miał się na baczności, dziwiąc się, dokąd prowadzi
ta uwaga. Od chwili jego wybuchu, temat Meg stanowił
tabu.
169
—
Pytałem, czy ją lubisz.
—
Taa... — Jeff odłożył na bok swoje raporty. — Lubię
wystarczająco, żeby mi się nie podobało to, co jej robisz,
— Nigdy nie wykonałeś żadnego ruchu. Były okazje.
Jeff parsknął niedelikatnie.
— Tylko dla ciebie, przyjacielu. Kusiło mnie, ale nie
trzeba mnie walić w łeb, żebym rozpoznał prawdę.
Przynajmniej mama Lattimer nie chowała durni.
Ostatnie zdanie było wolnym zaśpiewem z żądłem obelgi.
Shiloh trzymał na wodzy swoje humory. Nie mógł sobie
pozwolić, by złościć się na Jeffa. Potrzebował go. Ignorując
kolec, powiedział z wystudiowanym spokojem:
—
Kiedy to się skończy, nastąpi okres trudnego
przystosowywania się, zdrowienie. Czy nie przeprowadziłbyś
ją przez to?
—
To zadanie dla ciebie, nie dla mnie.
_ Nie — ręce Shiloha ściskały blat biurka, a mięśnie jego
ramion zdradzały napięcie. — Zrzekam się tego przywileju.
—
Do cholery! — krzyknął Jeff. — Jedna pomyłka to
jeszcze nie koniec świata. Meg cię nie wini. Ona ko...
—
Z grzeczności dla mnie, Jeff?
—
Nie potrzebowałaby mnie, gdybyś po prostu...
—
Jako mój przyjaciel — Shiloh kontynuował nie-
ubłaganie.
—
Boże — Jeff skierował wzrok ku niebu. — Wybaw
mnie od upartych idiotów.
Westchnął ciężko, przeczesując palcami swoje gęste, złote
włosy.
— W porządku. Jako przyjaciel, ale ...
170
—
Dziękuję, Jeff — powiedział miękko Shiloh. — Jestem
ci wdzięczny.
—
Nie mnie — warknął Jeff. — Mnie nie musisz być za
nic wdzięczny.
Shiloh powrócił do papierów, wiedząc, że ani on, ani
Jeff, nie rozpatrywali skutków porażki. Nie może zawieść!
Nie po raz drugi. Przerzucał raporty, szukając wskazówki, o
której wiedział, że jej tam nie ma. Jego frustracja wylała się:
—
Nie ma nic nowego o rodzinie Ballengera?
—
Nic do zaraportowania. Współpracują z nami.
—
Czyżby?
Zniekształcona brew uniosła się.
—
To dobrzy ludzie. Kochają Evana, ale uważają go za
odmieńca, który nigdy nie pasował do rodziny. Zrobią co
mogą, aby powstrzymać go od skrzywdzenia jeszcze kogoś.
—
Nie możemy być tego pewni.
—
Ja jestem. Nie są odpowiedzialni za to, co zrobił ich
syn w większym stopniu niż Meg jest odpowiedzialna za
zbrodnicze pijaństwo Keitha, ale zrobią wszystko co mogą,
aby naprawić krzywdę. Pomagając nam.
Shiloh odrzucił na bok raporty, masując z roztargnieniem
swą pulsującą skroń. Jego głos był na wpół przepraszający.
— Przypuszczam, że masz rację. Rodzina Ballengera
to takie same ofiary, jak Meg.
— Wiem, że mam rację.
Jeff zerwał się na nogi.
— Meg — zawołał. — Co sprowadza cię do naszej
jaskini?
Shiloh pomału odwrócił krzesło do drzwi, bojąc się tego, co
uczyni z nim jej widok, ale jednocześnie był spragniony tego
widoku. Meg czekała w obramowaniu
171
ciemnego drzewa, piękna i krucha, pełna napiętej siły. Jak
wiele kryzysów przetrzymała, każdy bardziej niszczący niż
poprzedni? Rachunek wciąż rósł. Był wypisany na jej
twarzy w obronnym spięciu jej ramion.
Miała olbrzymie oczy płonące nawiedzonym światłem.
Włosy spięła bezlitośnie klamrą na karku. Shiloh pragnął
rozpuścić je, zawijać je w dłoniach, przywiązywać ją do
siebie. Chciał całować te smutne wargi, aż spuchną
zaspokojone jego miłością. Pragnął dotknąć szczupłego
ciała, które pieścił. Pragnął...
Mięsień zadrgał mu w szczęce, a usta wykrzywiły się z
niesmakiem. Nie miało znaczenia to, czego pragnął.
Jeff rzucił mu spojrzenie, badając jego milczenie, i
wzruszył ramionami.
—
Coś nie w porządku, Meg?
—
Nie — powiedziała szybko. — Chciałam pomówić z
Shilohem.
Jeff skierował się ku drzwiom.
—
Mam parę rzeczy do zrobienia. Możemy to skończyć
później.
—
Nie odchodź — krzyknęła Meg, chwytając Jeffa za
rękę.
„Boi się zostać ze mną sama", myślał Shiloh. Serce mu
się krajało. Nie czuł nigdy takiego bólu. Powinien coś
powiedzieć, żeby poczuła się odprężona, ale co?
Po następnej przerwie wypełnionej oczekiwaniem, Jeff
wziął na siebie brzemię konwersacji.
—
Chodź, usiądź.
—
Nie ma potrzeby. Nie zajmę wam wiele czasu -
chowała za sobą trzęsące się dłonie. — Zdecydowałam, że
dzieci i ja musimy wyjechać.
Oczy zamknęły się jej z ulgą. Zrobiła to. Z większą
pewnością siebie dodała:
— Już czas, abyśmy Wrócili do domu.
172
— Nie — szczęknął suchy głos Shiloha.
Meg otworzyła oczy, jej nie dający się zastraszyć wzrok
spotkał się po raz pierwszy ze wzrokiem Shiloha. Nie
mogła się spierać. Był za silny, zbyt przekonujący. Po
prostu przedstawi swą sprawę i pójdzie.
—
Od tygodni nie ma żadnego śladu Ballengera.
Możliwe, że jego groźba była czcza, a on po prostu zniknął.
Może już nie żyje — rozłożyła wymownie dłonie. — Nie
mogę stale mieszkać tutaj i czekać na... na coś tam. Dzieci
muszą żyć dalej. Musimy jechać do domu.
—
Nie możesz!
—
Mogę.
—
To niebezpieczne.
—
Z ochroną szeryfa Martina będzie bezpiecznie.
—
Nie — powiedział gorzko Shiloh, ich oczy toczyły
pojedynek.
— Nie możemy się ukrywać przez całe życie.
Meg spojrzała na Jeffa w poszukiwaniu poparcia,
ale on wzruszeniem ramion wykluczył się z ich potyczki.
Meg ścisnęła w żołądku zapowiedź klęski. W cichej
rozpaczy rzekła:
— Musimy wyjechać.
Oczekiwała znów wybuchu, ale nagle cały ogień go
opuścił.
— Daj mi tydzień.
Jego głos był bezbarwny, prawie błagalny.
— Jeśli nie znajdziemy Ballengera do tego czasu,
pozwolę ci wyjechać.
Serce Meg skoczyło pod obręczą ciasno ściskającą jej
pierś. Jego głos brzmiał tak, jakby zupełnie nie chciał, żeby
wyjechali... jakby chciał, żeby została... chciał jej! Dobry
Boże, jak by to była prawda, została-
173
by na zawsze. Ale o to nie prosił. Do oczu podeszły jej łzy;
musi szybko kończyć.
— Dobrze.
Nie mogła z nim walczyć, nie wtedy, kiedy patrzył na
nią tym zagubionym, smutnym wyrazem twarzy.
— Tydzień. Jeżeli do tego czasu nie będzie nowych
wiadomości, wyjeżdżam.
— Dziękuję — powiedział po prostu i zamilkł.
Jeszcze jedno słowo i zerwałby się na nogi, biorąc ją
w objęcia, a jeśli by to zrobił, nigdy już jej by nie wypuścił.
Wypełniła go jałowa pustka. Ciemność nie porównywalnej z
niczym straty. Pozbawione słów echo samotnego krzyku. Czuł
skierowane na niego oczy. Oczy Jeffa, gniewne, zdziwione.
Oczy Meg, zranione, błyszczące, jej złamany bunt. Ponieważ
oczekiwali od niego komentarza, usłyszał jak mówi głosem
mało przypominającym jego głos:
— Skontaktuję się z szeryfem Martinem. Siedem dni
powinno wystarczyć, aby przygotować twój powrót do
domu.
Wtedy Meg wyszła, bez słowa — mała figurka, oddalająca
się mężnie. Odeszła z jego pola widzenia, ale nie z jego
pamięci. Pamiętał kobietę, piękną nie do zniesienia, owiniętą w
suknię z niebieskozielonego ognia, dotykającą go, obejmującą
go, szepczącą, że go kocha. Pamiętał przestraszone spojrzenie
jej oczu, kiedy powiedziała mu, że może począć jego
dziecko. Jego dziecko... Dziecko, o którym nie wiedziała; że
nie może się narodzić... i bała się.
„Bała się mnie", rozmyślał. „Ze względu na mnie".
— Ma rację — Jeff przerwał jego mamrotanie dziw-
nym tonem. — Nie może całe życie się ukrywać.
Shiloh spojrzał na niego. Zapomniał o Jeffie.
174
—
Prosiłem o tydzień, nie o całe życie.
—
Kiedy cię wciąż ranią, tydzień jest całym życiem. Albo
kochaj kobietę i bądź wdzięczny za ten przywilej, albo ją
wypuść.
—
Nie mogę — jego twarz była jak storturowana maska.
— Jeszcze nie. Nigdy żadna kobieta tak się dla mnie nie
liczyła. śadna w czasie trzech lat. Od czasu, gdy ją ujrzałem
po raz pierwszy.
Mówił bezładnie, ledwo spójne słowa były zaskakującą
rewelacją. W jego niebieskich oczach, gdy napotykał wzrok
Jeffa, malowała się męka.
—
Nie wiem, jak ją kochać.
—
To nic trudnego — burkliwie, z przerwami rzekł Jeff. —
Po prostu otwierasz swe serce i czynisz, co ci dyktuje.
—
Mogę znów ją skrzywdzić.
—
Założę się o wszystko co mam, że twoja pani raczej
zaryzykowałaby tę krzywdę niż życie z dala od ciebie.
—
Moja pani — powiedział łagodnie Shiloh.
—
Tak, twoja pani. Pomyśl o tym. Jak to będzie, gdy jej
zabraknie. Masz tydzień na odzyskanie rozsądku i
załatwienie sprawy. Zacznij myśleć o tym od zaraz. Muszę
obejść ludzi. Wracam za pół godziny.
Bez Jeffa biuro było niesamowicie ciche. Strumień
aktywności ustał w cudowny sposób, Shiloh zamknął swoje
bolące oczy i pozwolił sobie zatopić się w marzeniach o Meg i
jak by to mogło być.
W odosobnieniu swojego pokoju Meg oparła głowę o
szybę. Ileż razy stała tak z zanikającą odwagą i zimną szybą,
która mogła ją ukoić? Ileż razy znalazła radość we
wschodzie lub zachodzie słońca, albo miała nadzieję, że w
przelocie zobaczy Shiloha?
175
— Masochistka — wymamrotała.
Dlaczego się dręczyć przypominaniem sobie tego, czego
nigdy nie będzie miała? Poprosił o tydzień. Siedem dni i
nigdy go już nie zobaczy. Zadrżała, trąc ramiona, mówiąc
sobie, że to chłód jesieni. Unosząc głowę, skupiła się na
zmieniającym się przed nią świecie. Był on teraz inny, z
przewagą ciepłego, pełnego koloru, przewijającego się
przez wiecznie zielone rośliny. Liście, które cicho
szumiały w lecie, trzeszczały krucho, jak gdakanie
plotkujących gęsi. Pora roku się zmieniła. Ona także.
Spojrzała na nie dokończony rękopis i skrzywiła się.
Termin się zbliżał, ale praca, która niegdyś szła tak
wspaniale, stanęła. Siła twórcza skurczyła się do zera,
kiedy tak się snuła, jak zakochana nastolatka, myśląc tylko
o Shilohu.
— Za tydzień to się zmieni.
Pokój rozbrzmiewał jej przekonaniem. Wyrzuci Shiloha
i Ballengera z myśli i skończy się paraliż niepewnej
gehenny. Litościwa gościnność Shiloha została napięta do
granic wytrzymałości, a ona musiała przecież zarabiać na
ż
ycie. Chociaż dzieci uczyły się pod kierunkiem Alexis i
jej, to nie było to samo, co regularna nauka w przedszkolu.
Były szczęśliwe, szczęśliwsze niż gdziekolwiek, ale mogą
być szczęśliwe i w Lawndale. Z pomocą szeryfa Martina
będą bezpieczne.
Ja też będę szczęśliwsza, obiecywała sobie solennie.
Bardziej samotna, pusta, nudna, ale szczęśliwa. Nie-
odwracalna prawda zabłysła w jej umyśle. Kocham Shi-
loha, mężczyznę wyjątkowego. Moje życie już nigdy nie
będzie takie samo.
Ale w Lawndale może złagodzić ból, udać, że śniła o
mężczyźnie, który się z nią kochał. Może sobie wmówić,
ż
e te drogie chwile nigdy się nie wydarzyły. W jej
176
dawnym życiu nie będzie niczego, co wywołałoby wspo-
mnienia tej nocy, które teraz żyły w zgliszczach jej dumy.
Będzie mogła zapomnieć szorstkość jego włosów pod jej
palcami, jego męski zapach, odcisk jego ciała, który
wypalił piętno na jej ciele na zawsze.
Na krótką chwilę będzie mogła zapomnieć, że jej serce i
ciało należało do Shiloha i zawsze będzie należeć. Nawet,
jeżeli on ich nie chce.
Dźwięk przy drzwiach był skrzyżowaniem drapnięcia i
pukania. Meg bardzo kusiło, żeby go zignorować, ale myśl
o jej dzieciach zabroniła tego. Ku jej zdziwieniu nie były
to jej pisklęta i ich wychowawca, ale starsza pani, którą od
tygodni widziała przy stoliku brydżowym. Przypomniała
sobie po chwili jej nazwisko.
— Pani Holcomb?
Starsza pani skinęła głową po królewsku.
— Kochanie, normalnie bym się nie narzucała, ale
w kwiaciarni podszedł do mnie obcesowy, młody czło
wiek. Przypuszczam, że dowiedział się, iż jestem goś-
ciem w gospodzie, oglądając mikrobus, którym przyje-
chaliśmy. Spytał się o panią, powiedział, że jest przy-
jacielem i chce pani zrobić niespodziankę.
Zza siebie wyjęła mały bukiet goździków.
— Normalnie nie zajmowałabym się doręczaniem
kwiatów, ale ostatnio wyglądała pani tak smutno,
a kwiaty były ładne. Mam nadzieję, że ucieszy się pani
z, bukietu i wybaczy mi moją śmiałość.
Wcisnęła kwiaty do rąk Meg i oddaliła się spiesznie.
— Kto mógłby przysłać mi kwiaty?
Przez jedną szaloną chwilę pomyślała o Shilohu i wie-
działa, że jest śmieszna. Zamykając za sobą drzwi, wy-
ciągnęła karteczkę z koperty. Nabazgrane inicjały uderzyły
ją. E.B. Evan Ballenger!
— Jest w wiosce!
177
Zachwiała się na nogach, miażdżąc kwiaty. Rozpoznała w
swoim głosie kruchy pogłos paniki i siłą woli jakiej nie
spodziewała się u siebie, zmusiła się do myślenia. Przeczytała
wiadomość starannie i kilkakrotnie zanim doszło do niej jej
znaczenie.
Miał jej dzieci! Falujące, dziewczęce pismo ze zło-wrogą
wiadomością oznaczało, że są w niebezpieczeństwie.
— To nieprawda.
Odrzuciła od siebie znienawidzony bukiet z listem Dzieci
poszły z Alexis, jak w każdy czwartek, do wioskowej
biblioteki. Shiloh został namówiony, aby pozwolił im na tę
przyjemność i ona zwykle szła razem z nimi. Dziś została,
aby przygotować rzeczy do ich wyjazdu.
Meg spojrzała na zegar przy łóżku. Była czwarta.
Zawsze wracali o trzeciej.
— Są w pokoju muzycznym. Alexis miała zamiar
nauczyć ich kilku nowych piosenek.
Mówiła nienaturalnym tonem, przekonując samą siebie.
— Pójdę tam i okaże się, że wszystko jest w po-
rządku.
Gniotąc kwiaty obcasem, wybiegła z pokoju. Nie pomna
wszystkich spojrzeń i komentarzy, pędziła wzdłuż
korytarza i po schodach, jakby gonił ją diabeł Przed pokojem
muzycznym, zanim otworzyła drzwi, za trzymała się. Pokój
był pusty.
— O Boże! — jęknęła. — Ma moje dzieci.
Kiedy osunęła się z niepokoju, z jej głębi mądrzej-
sze ja, wydało komendę: Myśl! „Tak muszę myśleć" Ujmując
głowę w dłonie, odcedziła z umysłu słowa instrukcji z
karteczki. „Kamieniołom. Sama. Nikt, nie
178
może wiedzieć". Powtarzała gorączkowo te słowa, aż
okruchy instrukcji utworzyły całość.
—
Pani Sullivan? — nachylił się nad nią Tim, boj
hotelowy. — Czy pani źle się czuje?
—
Co?
Meg uniosła głowę z dłoni, chwytając się podsuniętej
wymówki.
—
Ból głowy. Tak, właśnie. Pojawił tak szybko, że
mnie przestraszył.
—
Czy mam przynieść pani aspirynę? Czy mam zawołać
pana Butlera?
—
Nie! — zawołała zbyt gwałtownie. — Potrzebuję tylko
spaceru na świeżym powietrzu.
—
Jest pani pewna?
—
Najzupełniej — Meg próbowała się uśmiechnąć. —
Już jest mi lepiej, ale pójdę na ten spacer, na wszelki
wypadek.
Zmusiła się do godnego kroku, gdy szła przez hol i
ogród. Szczęście jej sprzyjało. Karl, strażnik sektora, patrzył
w inną stronę. Dziękując, za tę odrobinę szczęścia,
prześlizgnęła się przez gęstwinę do cienia. Potem już biegła,
odrzucając wszelką ostrożność. Biegła przez las, przepełniona
lękiem. Mając nadzieję, modląc się, żeby nie było za późno.
— Shiloh — powiedział Jeff, wpadając do biura —
właśnie rozmawiałem z Alexis. Zatrzymano ich w bi-
bliotece. Dlatego dzwoniła stamtąd do Meg, a potem
dzwoniła znowu z holu. Nikt nie odpowiadał za
każdym razem. Tim widział Meg koło pokoju muzycz-
nego, a Karl w ogrodzie, teraz nie ma jej nigdzie.
Shiloh poczuł się niedobrze, czekając na dalsze słowa Jeffa.
— Jedna z opon Alexis była przecięta. Wyglądało
na wypadek, ale teraz Meg zniknęła — zmartwione
179
spojrzenie piwnych oczu spotkało wzrok Shiloha. —
Cholernie mi się to nie podoba.
— Poślij kogoś do jej pokoju. Szybko! — poin-
struował go Shiloh.
Potem, odsuwając krzesło powiedział:
— Nie! Ja pójdę.
Telefon na biurku zadzwonił. Zawahał się, potem
niecierpliwie podniósł słuchawkę.
— Butler — warknął do mikrofonu, chcąc jak naj-
prędzej odejść. Głos w telefonie był strasznie znajomy.
Jego pośpiech ustąpił. Opadł na krzesło z dłonią na
czole, zasłaniając twarz: Jego pytania brzmiały jak
szybki ogień z karabinu maszynowego.
—
Kiedy? Jak? Jak dawno?
Potem w przygnębieniu:
—
Taa. Dziękuję, szeryfie.
—
Ballenger!
—
Jedzie tu — jeśli już nie dojechał.
Skóra na twarzy Shiloha była naciągnięta, blizna
ś
ciągała lewe oko w dół.
— Jak to możliwe?
—
Sąsiadka Meg, niejaka panna Hillyard, przypomniała
sobie obcego zadającego pytania. Gdzie była Meg? Z kim
była Meg?
—
Nie mogła wiedzieć.
— Zaprosiła go na herbatę i strzępiła sobie język.
Zadziwiające jest, że zapamiętała mnie na pogrzebie i,
cholera, wydało jej się, że później widziała mnie u Meg.
Jeff zaczerpnął przez zęby powietrza.
—
Przypuszczam, że Ballenger zdobył twój doskonały
rysopis.
—
Gorzej. Szeryf Martin powiedział, że jest to urocza
wścibska staruszka, która nigdy nie zapomina twarzy ani
nazwisk.
180
—
Bum! Nazwisko Shiloha Butlera nie jest całkowicie
nieznane. Znalezienie cię będzie dziecinną zabawą.
Przynajmniej doniosła na miłego, ciekawskiego nie-
znajomego.
—
Dwa dni po fakcie — powiedział Shiloh bezbarwnym
głosem.
—
Cholera! — wybuchnął Jeff. — Zaalarmuję ludzi i
sprowadzę Alexis i dzieci do pokoju. Ty zaopiekujesz się
Meg.
Zatrzymał się w drzwiach.
— Jeżeli to wszystko ma jakieś dobre strony, to to,
ż
e już prawie koniec. Meg nie zniosłaby więcej.
Jej drzwi były otwarte. Shiloh wszedł i schylił się by
podnieść zgnieciony bukiet. Kwiaty od wielbiciela? Nigdy
nie dawał jej kwiatów. Może nigdy już nie da. Jego oczy
błądziły po pokoju, szukając czegoś, co wskazywałoby
dokąd poszła.
Dotknął żółtej koszuli nocnej rzuconej w końcu łóżka,
przypominając sobie, że raz przyszła do niego w koszuli
tak delikatnej, jak poranna mgiełka. Poczuł subtelny
zapach, który przywarł do koszuli, zachował go w płucach
— małą jej cząstkę, która mogła być jego.
Białą kartkę znalazł pod wygiętym biegunem fotela.
— Ki diabeł — wymamrotał, kiedy ją podnosił.
Wiadomość poruszyła nim jak trzęsienie ziemi. Opadł
na fotel przepełniony trwogą.
Poszła do Ballengera zwabiona przebiegłym oszustwem
obłąkańczo zdolnego umysłu. Ballenger nie mógł przerwać
ochrony gospody, więc nie próbował. Zamiast tego do
swojej pułapki wykorzystał niezawodną przynętę. Jak
zdołał przesłać kwiaty? Na wpół zapomniany obraz
przepłynął Shilohowi przez mózg. Panna
181
Holcomb, śpiesząca przez hol z bukietem kwiatów. Z tym
bukietem.
— Niech cię cholera, Ballenger! — rzucił kwiaty
o ścianę. — Zrób jej coś, a zabiję cię gołymi rękami.
Jego samokontrola, kiedy podszedł do telefonu Meg, była
zupełna. Najpierw zadzwonił do Cassa, stajennego. Dakota
będzie czekać osiodłany, z naładowaną strzelbą w olstrach.
Drugi telefon był do Jeffa.
—
Umieściłem dzieci w innym pokoju — zameldował
Jeff. — Nikt nie wie w którym, prócz ochrony. Alexis nie
odstąpi ich ani na krok. Strażnicy są ustawieni według
planu. Schody dla służby zablokowano.
—
Dobrze.
Ponieważ dzieci starannie strzeżono, mógł całą uwagę
skupić na Meg. Dzięki Jeffowi, czarnej owcy wybitnej
rodziny. Kimkolwiek Jeff by nie był, ich związek był silny i
korzystny w sferze zarówno osobistej, jak i zawodowej. Mógł
liczyć na Jeffa, jak na swoją prawą dłoń.
—
Biorę Dakotę. Pojedziemy na skróty, przez las.
—
Skontaktowałem się z Jingo. Mamy szczęście. Jest w
pobliżu. Będzie tutaj za niecałe dziesięć minut.
—
Skąd wiedziałeś, że będziemy go potrzebować?
—
Nie wiedziałem. Po prostu starałem się uruchomić
wszystkie możliwe środki do ratowania Meg. Uważaj, Shiloh.
Będziemy z Jingo zaraz za tobą.
Shiloh nie mógł wyrazić swojej wdzięczności. Nie
próbował. Po prostu upuścił słuchawkę i wybiegł.
Cass czekał z Dakotą. Strzelba była na miejscu, a obok
niej nóż. Ani Cass, ani Shiloh nie tracili czasu na słowa.
Shiloh wsiadł, pochylił się, aby uścisnąć dłoń Cassa, i
zmusił Dakotę do galopu.
Ich nocne jazdy przyniosły pewną korzyść. Przemierzyli
teren od rzeki do kamieniołomu i z powrotem.
182
Shiloh pozwolił Dakocie prowadzić, pozwalając mu
przeskakiwać dziury i omijać drzewa z szaleńczą szybkością.
Musiał tylko trzymać się w siodle.
Obok kamieniołomu wstrzymał Dakotę ściągnięciem cugli.
Chociaż serce kazało rzucić się na poszukiwanie Meg,
rozsądek doradzał ostrożność. Ballenger będzie jak zranione
zwierzę, przebiegły i podwójnie niebezpieczny.
—
Cicho, cicho, chłopcze — uspakajał konia, kiedy
lustrował brzegi kamieniołomu. Było spokojnie. Nic się nie
ruszało.
—
Spokojnie — szepnął, kiedy Dakota zastrzygł uszami.
— Wiem, że on jest tutaj.
Pot spływał Shilohowi po twarzy i zalewał oczy, ale nie
ośmielał się go wytrzeć.
— Gdzie jesteś, Meg? — wymamrotał. — Wykonaj
ruch, daj mi znak. Wiedziałaś, że przyjdę.
W oddaleniu usłyszał dźwięk śmigieł helikoptera
przecinający powietrze. Jingo prowadził maszynę jak demon,
nisko, pewnie i szybko.
Nagle wychudzona figura wyskoczyła ż fałdy czerwonej
ziemi. Jego oczy były pełne oślepiającego ognia szaleństwa,
kiedy wymachiwał grożącą pięścią przykremu hałasowi z
nieba. Shiloh tylko raz w życiu widział takie oczy. Były to
oczy zagubione w piekielnych czeluściach, żarzące się w
twarzy mordercy.
Niemy ból szarpnął gardłem Shiloha. Wiedział, że przybył
za późno. To, co Ballenger zaplanował, zostało wykonane.
Ostatnią szansą Meg, jeżeli ją miała, był kamieniołom. Shiloh
modlił się, żeby szaleniec, jako mniejsze zło, rzucił ją w
mroczne głębie. Hipotermia byłaby nagła, ale jednak dawała
pewną nadzieję, kupowała czas dla Meg.
183
Czas! Mieli go tak mało. Był taki cenny. Okrzyk
wojenny wyrwał się z jego gardła, kiedy gnał Dakotę
naprzód, odgłos niepokoju o miłość, którą być może
stracił.
Ballenger znieruchomiał. Nieprzytomnie oderwał oczy
od nieba. Shiloh mógł go stratować, ale jakiś pierwotny
instynkt go ostrzegał, że jeśli ma przeżyć życie z Meg, nie
może go splamić morderstwem.
Chudy człowiek rzucił się do ucieczki sekundę za
późno. Shiloh spadł na Ballengera z siodła, tarzając się z
nim, a upadek wybił im obu oddech z ciała. Ballenger wpił
się palcami w twarz Shiloha, kopał go w nogi, krzycząc jak
rozhisteryzowane zwierzę, kiedy tarzali się w kurzu.
Długie, cienkie ramiona były wszędzie, zwijając się z
wężową siłą szaleństwa. Toczyli się razem, walając po
krzakach i kamieniach. Shiloh zdołał zadać jeden mocny
cios, a potem drugi. Krzyk Ballengera urwał się nagle.
Jego ciało znieruchomiało.
Shiloh wstał, drżąc. Skaleczenie i siniaki znaczyły jego
twarz i ramiona, ale on myślał tylko o Meg. Odwrócił się,
uświadamiając sobie, że nie może odejść, jeszcze nie.
Musiał dotrzymać obietnicy. Dzieci muszą być bezpieczne.
Ballengerowi nie wolno ich dosięgnąć. Meg nie
podziękowałaby mu za uratowanie życia, jeśli miałoby to
być ich kosztem.
Na dany sygnał Dakota podbiegł do niego. Shiloh był
prawie niezdarny z pośpiechu. Wziął pętlę liny z kuli u
siodła. Wiążąc jak mumię szkieletowate ciało Ballengera,
przywlókł je do drzewa. Jego ostatnią, odruchową
czynnością było klapnięcie Dakoty po zadzie, aby odesłać
go do domu. .
— Teraz, Meg, teraz. Proszę...
O co prosił? Nie wiedział, ale to był jego pacierz za nią.
184
Jakby na zawołanie, przybył helikopter Jinga, rycząc nad
drzewami. Bez oglądania się, Shiloh pobiegł na polanę,
sięgnął po zwisającą drabinę, a pojazd wisiał w wirze
kurzu. Osłaniając oczy, Shiloh przypiął się, a Jingo uniósł
się wzwyż. Chociaż w powietrzu odgłos śmigieł nie odbijał
się od drzew i kamyki nie waliły już w śmigłowiec jak
prażona kukurydza, Shiloh słyszał tylko fragmenty
nawoływań Jeffa.
— Kamieniołom!
Reszta zgubiła się, kiedy przeciąg ze śmigieł zmył słowa
z jego ust. To wystarczyło. Meg była w zimnych wodach
kamieniołomu. W języku migowym Jeff wyjaśnił ich plan.
Jingo zniży się na tyle, na ile będzie mógł. Kiedy Shiloh
będzie w wodzie, helikopter będzie wisiał nad nim, tak
długo jak to będzie potrzebne. Jeff wciągnie ich do
ś
migłowca.
Było to ryzykowne, ale była to jedyna szansa. Heli-
kopter Jinga nie był wyposażony do akcji ratowniczej.
ś
ycie Shiloha i Meg będzie zależeć od siły jednego i
umiejętności drugiego. Zwisając na drabince, Shiloh
spojrzał w oczy Jeffa i kiwnięciem powierzył swe życie
przyjaciołom.
Na komendę Jeffa, Jingo opadł nad samą wodę,
poszukując Meg. Meg nie było. Shiloh czekał, każdy nerw
miał stargany bólem. Nagle wynurzyła się na po-
wierzchnię. Jej włosy były rozłożone jak wachlarz, ruchy
powolne. Hipotermia!
Shiloh wskoczył do wody. Po upadku zanurzył się
głęboko w zimną ciecz. Po krótkiej chwili dezorientacji,
wyprostował się i wypłynął na powierzchnię. Meg
zniknęła. Dał nurka, młócąc rękami w poszukiwaniu Meg.
Nic. Wypłynął na powierzchnię i zaczerpnął oddechu aby
znowu nurkować, kiedy zobaczył Meg, oddaloną o nie
więcej niż dwa metry, utrzymującą się
185
na wodzie prawie nieświadomie. Skórę miała bladą, usta
sine. Kiedy ją zobaczył, jej ruchy właśnie ustały i zaczęła
osuwać się pod powierzchnię wody.
—
Meg! — zawołał, przybliżając się do niej z potężnymi
wyrzutami ramion. Poszła pod wodę. Shiloh bał się, że już
ostatecznie. Jego palce natrafiły jednak na jej włosy. Teraz
mógł objąć ją ramieniem i przyciągnąć do siebie.
—
Mam cię, kochanie. Jesteś bezpieczna.
—
Shiloh? — jego imię było niewyraźnym dźwiękiem, jej
zimne wargi ledwie się poruszały. — Shiloh mnie
nienawidzi.
Była bezwładnym ciałem, nie w pełni świadomym.
Wiedział, że nie będzie tego pamiętać, ale powiedział:
— Nie nienawidzę cię, kochanie, kocham cię. Tylko
się trzymaj, a kiedy to wszystko minie, poświęcę całe
ż
ycie, aby tego dowieść.
Trzymając ją bezpiecznie jedną ręką, dał znak przyjaciołom.
Drabina otarła się o powierzchnię wody. Śmigła wzbijały
pianę, pryskając na twarz Meg. Musiał ją ogrzać, zanim
będzie za późno.
Zahaczył drabinę ręką, wplatając nogę w jej szczeble. Jingo
nie poruszy śmigłowca, dopóki on dobrze się nie zaczepi. Cal
po calu byli wyciągani, potem nagle zatrzymali się. Ich waga
musiała być zbyt duża dla Jeffa. Nagle znów zaczęli się
podnosić. Jeff, uruchomił swe rezerwy, znajdując w nich
nadludzką siłę. W cudowny sposób znaleźli się nagle przy
helikopterze i złotowłosy gigant sięgał po Shiloha. Śmiał się,
podnosząc ich, jakby nic nie ważyli.
Pod stopami Shiloha była twarda podłoga. Ciasno
owinięto ich kocem, a drzwi zatrzaśnięto, zanim Shiloh zdążył
spojrzeć na Jeffa. Dłonie Jeffa były poocierane i
posiniaczone, żyły na jego rękach rozdęte, napęczniałe
186
z ogromnego wysiłku. „Jak się odwdzięczę temu czło-
wiekowi?", zastanawiał się Shiloh. Zanim mógł odzyskać
głos, Jeff przejął inicjatywę.
Na jego opalonej twarzy pojawił się uśmiech. Spojrzenie,
którym omiótł zmaltretowany kształt Meg, było czułe.
—
Okay?
—
Okay — powiedział Shiloh miękko. To było całe
podziękowanie, którego chciał Jeff.
—
Jingo! — zawołał Jeff, przekrzykując ryk silników. —
Zawieźmy Shiloha i jego panią do domu.
Jęk Meg sprowadził Shiloha na kolana. Klęcząc u jej boku,
odsunął jej kosmyk włosów z twarzy, szepcząc słowa, których
nie mogła słyszeć. Od wielu godzin siedział przy jej łóżku,
kiedy leżała spokojnie, jak martwa. Tylko powolne
wznoszenie się i opadanie jej piersi było oznaką, że ciągle
ż
yje. Nawet dzieci nie ożywiły jej uściskami i pocałunkami.
Ś
rodek uspokajający, zaaplikowany przez lekarza, trzymał ją
głęboko w uzdrawiającym zapomnieniu.
—
Nie rozpamiętuj, nie śnij! — mamrotał, mając nadzieję,
ż
e szok zmyje z jej pamięci wspomnienie płonących oczu
Ballengera, jego palców zaciskających się na jej gardle,
wspomnienie spokojnych, głębokich wód kamieniołomu.
Shiloh zadrżał, czując jeszcze zimno, czuł swą rękę
wplątującą się w jej włosy, jedyny łącznik między nią a
ż
yciem, kiedy usiłował jej dosięgnąć.
—
Pamiętaj o dobrych rzeczach. O Jeffie, który dał z
siebie nawet więcej niż mógł, i o Jingo, który wprowadził
swój ukochany helikopter w piekielne szczęki, aby cię
ratować.
Jego dłoń spoczęła na jej policzku, jego kciuk śledził
kształt jej ust.
187
- Pamiętaj, że cię kocham. Musisz o tym wiedzieć. Meg
zadrżała. Powiedziała coś, ale nie obudziła się. Ochryple
rozpoczęła przerywany monolog, opowiadający o zmorze.
Każde błądzące słowo o nienawiści i strachu raniło jak nóż
serce Shiloha. Wsuwając pod nią ręce, przeniósł ją na swe
kolana. Z jej głową spoczywającą mu na piersi, kołysał ją,
nucąc cicho znowu i znowu:
— Nie, kochanie. Mylisz się. Nie nienawidzę cię. Nie
mógłbym.
Kołysał ją tak długo po tym, jak się uspokoiła. Długo po
tym, jak przestał czuć, że ją trzyma. Zapadła ciemność i
wciąż ją trzymał.
Shiloh westchnął, jego wargi musnęły czoło Meg. Twarz
miał bez wyrazu. Brzydota tego, co jej uczynił, co usłyszał,
raniła go do głębi duszy. Nie myślała, że po nią przyjdzie,
kiedy walczyła samotnie z tymi ciemnymi, zimnymi
wodami. Boże! Jaka głębia rozpaczy! Umierać, kochać go,
tak, jak wiedział, że go kochała, i myśleć, że jest mu
wszystko jedno.
— Kochałem cię, najdroższa. Tak bardzo, że nie
chciałem cię nigdy skrzywdzić.
Przytulił ją mocniej do siebie, jego wargi dotykały
jej włosów.
— W mojej arogancji zdecydowałem, że tylko ja
wiem, co jest dla ciebie najlepsze. Czego ty chciałaś,
nie liczyło się. Bawiąc się w Boga, zdecydowałem, że
będzie ci łatwiej mnie porzucić, jeśli będziesz mnie nie-
nawidzieć. Musiałaś mnie opuścić. Lepiej było zadać ci
ból raz. Obrączka, którą nosisz tego dowodzi. Nie mo-
głem znieść myśli, że znów będę cię ranił.
Pogłaskał kciukiem jej przezroczystą powiekę, dzi-
wiąc się długości jej kruczo czarnych rzęs.
— Rzuciłem ci w twarz to, co mi ofiarowałaś. Chcia-
188
łem cię oddalić. Miłość jest dla mnie tak nowym do-
ś
wiadczeniem, że nie wiedziałem, że było to najgorsze, co
mogłem zrobić. Nie wiedziałem, do jakiego stopnia oboje
zostaniemy tym zranieni.
Meg poruszyła się, układając się wygodniej w jego
ramionach. Wiedział, że to nic nie znaczy, nie zdawała
sobie sprawy z tego, co mówi, ale mimo to jego nadzieje
wzrosły. Kołysał ją jak dziecko i opowiadał swoją historię.
— Długo myślałem, że nie jestem zdolny do miłości,
ale teraz myślę, że cię kochałem od chwili, gdy ujrza-
łem cię po raz pierwszy. Na pogrzebie Keitha patrzyłaś
na mnie, jakbym był przezroczysty. Byłaś taka piękna,
taka zagubiona, i nic nie mogłem zrobić. Kiedy Ballen-
ger uciekł, w przewrotny sposób byłem niemal zado-
wolony. Dostarczył mi pretekstu, aby cię tu przywieźć.
Nie wiem po co. Po prostu chciałem, żebyś była blisko
mnie. Czy napełnia cię wstrętem myśl, że wykorzysty-
wałem twój strach? Czy to jeszcze jeden grzech za-
czerniający mą duszę? Byłem ostatnim idiotą od po-
czątku do końca. Ponieważ nie rozumiałem, że miłość
jest silniejsza niż strach, samotność i ból, chciałem,
abyś mnie nienawidziła. A teraz już musisz. Po wszyst-
kim, co zrobiłem, nie możesz już mnie kochać.
Przełknął ślinę i wytarł mokry policzek.
— Jeśli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem,
będę tego żałował przez całe życie. Kiedyś, kiedy to
wszystko minie, kiedy pokochasz kogoś innego, może
zdołasz mi przebaczyć.
Dźwięk, który wydarł się z gardła Meg, był na pół
westchnieniem, na pół łkaniem. Była zmęczona. Potrze-
bowała odpoczynku, a nie jego. Nie będzie go już nigdy
potrzebować. Z szarpiącym mu piersi nierównym odde-
chem, wstał i ułożył ją troskliwie na łóżku. Wygładza-
189
jąc na niej przykrycie, pocałował ją w policzek, szepcząc:
— To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, z wy-
jątkiem tego, że jesteś już bezpieczna.
Stał przy niej przez dłuższą chwilę. Nie chciał jej opuszczać,
ale Alexis była w pobliżu. Usłyszy najmniejszy dźwięk Meg,
a na niego już zbyt długo czekały sprawy do załatwienia.
Jeffowi i Jingo pozostawił kontakty z policją. Inspektor był
grzeczny i cierpliwy, ale chciał natychmiast z nim
porozmawiać.
Trzeba było zająć się również Dakotą. Koń był wspaniały,
równie wspaniały jak Jeff i Jingo. Zanim ta noc się skończy,
bez względu na to, czy chcą tego, czy nie, musi wyrazić
wdzięczność swym przyjaciołom. Tylko wtedy może oddać
się zapomnieniu.
Spojrzał w dół na Meg, która teraz spała już spokojnie.
— Jeśli tylko... — wyrzekł zduszonym głosem, po
czym odwrócił się i wyszedł z jej pokoju.
190
10
Pół otwarte okno przy łóżku było zasłonięte przezro-
czystymi zasłonami. Południowe słońce, osłabione schyłkiem
jesieni, przenikało zasłonę, dotykając Shiloha, ogrzewając
mu twarz, budząc go swym światłem.
Jego sen, który przyszedł z trudem, był głęboki i pełny,
oczyszczający z lęków. Leżał drzemiąc, na wpół śpiąc, na
wpół obudzony. Bóle obudziły się z nim również. Niewielkie
bóle. Nadwyrężenie mięśnia odczuwalne tylko przy oddechu.
Szczypanie ciała podrapanego i poszarpanego przez
szponiaste paznokcie. Rozległe siniaki pokryte skrzepłą krwią
i ciemniejące. Będzie bolało, gdy się poruszy.
Nie miało to znaczenia. Meg była bezpieczna. Tylko to się
liczyło.
Z zamkniętymi oczyma przysłuchiwał się gospodzie —
ż
ywej, krzątającej się, w pełnej dziennej aktywności. Słyszał,
jak otaczające go ściany skrzypią z ulotnym sekretem
samotności i wiedział, że jest tak samotny jak nigdy.
Gdzieś niedaleko Jingo warczał nad przewodami wysokiego
napięcia. Przy stodole Cass cmokał na prychającego Dakotę.
Na murawie bawiły się dzieci. Dzieci Meg. Ich śmiech
mieszał się ze słodkim głosem Alexis
1
91
i śmiechem Jeffa. Było pewnym pocieszeniem słyszeć te
znajome dźwięki.
Ballenger odszedł z ich życia, już nie jest groźny. Po tej
ostatniej gorączkowej aktywności jego schizofrenia
przemieniła się w milczący, nieruchomy stan katatonii. Nikt
nie wiedział, o czym myślał, jak wiele pamiętał. Ale w jego
ś
wiecie, w schronieniu umysłu złamanego nie do
naprawienia, było wątpliwe, czy Sullivanowie w ogóle
istnieli. Lekarz policyjny ostrzegł, że wyjście z katatonii,
chociaż rzadkie, nie jest niemożliwe. Shiloh jednak
pamiętał cienkie, wychudzone ciało i siłę, która była
maniakalna, a nie fizyczna. Myślał o latach sztucznego
ż
ywienia, o tym, że żyły kiedyś odmówią przyjmowania
igieł kroplówki i wiedział, że Ballenger z tego już nie
wyjdzie. Smutny koniec smutnego człowieka, który
wyrządził więcej szkód, niż sobie kiedykolwiek uświadomi.
Krzyk szczęścia zawirował, beztroski i zaraźliwy,
unosząc się jak muzyka w rześkim powietrzu. To był
Eddie z całkowicie nową pewnością siebie. Shiloh
uśmiechnął się. W jego świecie prawie wszystko było w
porządku.
Poryw wiatru poruszył zasłonę i przebiegł po przy-
kryciu jego łóżka. Shiloh westchnął, napełniając płuca
wonią jaśminu i róż. Meg.
— Meg?
Oszołomiony, jak spłoszony ze snu, uniósł się na łok-
ciu. Zapomniane prześcieradło ześlizgnęło się po jego
obnażonym ciele, zatrzymując się na granicy przy-
zwoitości.
— Hello!
Była samą łagodnością. Głos wydobywał się z jej po-
siniaczonego gardła ochrypłym szeptem. Shiloh zamknął
oczy, przygładzając ręką kudłate
192
włosy, odgarniając je z czoła. Kiedy znów otworzył oczy
ciągle jeszcze była. Nie przyśniła się mu.
Siedziała przy jego łóżku, ubrana w długą koszulę
malarską i dżinsy. Obok niej leżały pióra i czarny
szkicownik. Ręce miała skromnie złożone na podołku. Wło-
sy miała puszyste i lśniące. Zmyto z nich już mroczną wodę
kamieniołomu. Odbłyski na nich były jak gwiazdy w ciemną
noc. Z chustą na gardle, kryjącą spustoszenia ostatniej nocy,
Meg była obrazem spokoju.
—
Nie powinnaś być tutaj — odzyskał głos. — Po-
winnaś być w łóżku.
—
Jeff powiedział, że śpisz, chciałam być tutaj, gdy się
zbudzisz.
—
Powinien był cię zatrzymać.
—
Nic by mnie nie zatrzymało. Nawet ostatni idiota.
—
Ostatni idiota... — jego pierś uniosła się w nie-
słyszalnym jęku. — Zeszłej nocy. Słyszałaś?
Zamknął znów oczy i czekał.
—
Dostatecznie dużo.
—
Meg, ja...
Cóż mógł jej powiedzieć? To, co było do powiedze-
nia, mogła mówić jedynie ona. Lęk obrócił się w nim
jak korkociąg. Nie chciał słuchać, ale jednak musiał.
Był to jej winien. Jej kubek jego serdecznej krwi. Ra-
chunek za zdradę.
Była tak blisko. Wokół niej iskrzyło się światło. Jej
zapach go ogarnął. Chciał ją dotknąć. Nie mógł.
Bolało! Miał to, na co zasłużył.
Krzywda. Jak idiota, którym go nazwała, nie wiedział
nic o kochaniu i krzywdzeniu. Tylko kiedy leżała oszo-
łomiona i na wpół zamarznięta, tama puściła. Wtedy, za
późno, prawie się nie udusił w strumieniu tego, co musiał
jej powiedzieć, wszystkiego, co chciał, żeby wiedziała.
193
Czy przybyła, żeby kpić z jego pokornych słów, żeby mu je
odrzucić i zaśmiać mu się w twarz?
— Meg — ochrypły oddech piłował mu gardło. —
Dlaczego przyszłaś?
Nie odpowiedziała. Dziwny uśmiech wykrzywił jej gardło,
kiedy jej oczy błądziły po nim. Nieopanowany bałagan,
który, jak wiedział, zrobiły jego palce w jego włosach, był dla
niej źródłem spokojnego rozbawienia. Jej uśmiech się
zmienił, złagodniał, kiedy studiowała jego twarz, jego
kamienne rysy i tę cholerną bliznę, która je psuła. Czuł jej
niebieskozielone
spojrzenie
zatrzymujące
się
przez
wieczność na jego ustach.
Rozdrażniony tymi cichymi studiami, Shiloh poruszył się.
Podniósł się do pozycji siedzącej, z plecami na poduszkach.
Ten ruch odwrócił jej zainteresowanie od jego twarzy.
Oczy, które nabierały zielonej, głębi, co kiedyś oznaczało
namiętność, ześlizgnęły się powolnym ruchem wzdłuż jego
gardła na obnażoną pierś. Uśmiech jej znikł.
— Jesteś ranny.
Jej głos zawahał się i coś zadrżało w złamanym tonie.
—
Nikt mi o tym nie powiedział.
—
To nic. Zadrapania, jedno czy dwa skaleczenia i kilka
siniaków — mówił bardziej szorstko, niż zamierzał — Doktor
mówi, że przeżyję.
Cofnęła się wreszcie, a on miał ochotę odgryźć sobie język.
Jej wspomnienia o śmierci i umieraniu były zbyt świeże na
kpiny. W jej twarzy był smutek i nagły spokój, kiedy
oglądała powoli i drobiazgowo każdy jego poobijany cal.
Kiedy już nie mógł znieść jej dziwnego nastroju, zapytał
znów ochryple.
— Czego chcesz, Meg? Dlaczego przyszłaś?
194
— Przyszłam ci podziękować i uczcić to, że żyję,
z człowiekiem, który zwrócił mi życie.
Uczcić! Dziwny sposób na powiedzenie, że jest się
zadowolonym, że się żyje. Dziwne słowo na wyrażenie
wdzięczności. Shiloh czuł łopoczący w nim ból jak wrzącą,
czarną mgłę, odgradzającą od niego światło dnia. Jak
jałowa była wdzięczność, kiedy potrzebował jej miłości.
—
Nie zasługuję na twoje podziękowania — powiedział
ochrypłym głosem. — Nie potrzebuję twojej wdzięczności.
—
Więc czego chcesz, Shiloh? Powiedz. Zapomnij o
winie i niemożliwych obietnicach, zapomnij o wszystkim,
prócz tego, co masz w sercu.
—
To nie ma znaczenia, czego chcę.
—
Właśnie że ma.
—
Nie.
—
Tak, do cholery! To się liczy. Liczy się dla ciebie. Liczy
się dla mnie.
Wstała nagle, odchodząc, drżąc z gniewu. Obracając się
wokół, zwróciła się do niego z oczami płonącymi jak
pożar.
— Dlaczego tego nie powiesz?
Zaczął odczuwać głęboko zakorzenione w nim poruszenie.
Drżenie w jamie brzusznej, bóle w lędźwiach. Chciał Meg, a
ona o tym wiedziała. Ale miała zamiar usłyszeć to od niego.
Jego rzęsy opadły w dół na pokrytą bliznami i po-
siniaczoną twarz, kryjąc jego myśli.
— Chcę...
Potrząsnął głową, kosmyk włosów spadł mu na czoło. Nie
mógł tego powiedzieć, aby nie słyszeć jej śmiechu.
195
—
Chcesz mnie — powiedziała Meg, łagodniejąc na
widok jego bólu.
—
Nie!
—
Tak!
Była jakaś cudowna łagodność w jej zaprzeczeniu.
Odgłos jej stóp zbliżył się, jej ręka odsunęła znów włosy z
jego czoła. Siadła obok niego.
— Shiloh, spójrz na mnie.
Zamrugał oczami i spojrzał na nią. Okazało się, że
patrzy w śliczną twarz, na której nie było ani śladu drwiny.
— Spójrz na mnie — powtórzyła, odrzucając do tyłu
włosy, z uniesionymi rękami, jej nieskrępowane niczym
piersi radośnie wypychały miękką, przylegającą do ciała
koszulę.
—
ś
yję. Mam się dobrze. Przez ciebie. — I
Jeffa. I Jingo.
—
Sza.
Jej ręka spoczęła na jego wargach i pozostała tam przez
chwilę, aby błądzić mu po twarzy.
—
To było dla mnie — wymamrotała, jej palce, jak
padające płatki, dotykały siniaków na jego policzkach.
—
I to. I to.
Shiloh drżał, kiedy tak go badała, idąc wzdłuż gniewnej
pręgi, ledwie dotykając ciemniejącego siniaka. Do-
prowadzała go do granic wytrzymałości. Jego skóra
zarumieniła się gorącem fizycznego podniecenia; jego ciało
walczyło z tym.
— Meg, nie.
Zaśmiała się. Nawet tak ochrypły dźwięk był mu-
zyką.
— Ile razy to słyszałam? Ile razy się o mnie martwi-
łeś i popatrz co zrobiłeś ze sobą. Dla mnie.
196
— Gdyby nie moja ohydna arogancja, nic z tego by
się nie wydarzyło.
ś
yły na karku były nabrzmiałe. Był popielaty i było mu
niedobrze od czynionego wysiłku.
— Czy byłeś odpowiedzialny za szaleństwo Ballenge-
ra? Albo za plotkarstwo panny Hillyard? Albo za źle
skierowaną uprzejmość pani Holcomb?
Jej ręka przesuwała się po fałdzie zmiętego przeście-
radła, zatrzymując się nisko, na jego żołądku. Paliwo dla
pożerającego go ognia.
—
Jesteś śmiertelny, Shiloh. Nie jesteś Bogiem — jej
chory głos osłabł, ale ciągnęła dalej. — Zbudowałeś
wokół nas fortecę nie do pokonania. Ballenger nie mógłby
mi nic zrobić, gdybym nie złamała słowa i nie opuściła
terenu.
—
Zrobiłaś, co musiałaś. Co zrobiłaby każda matka.
Gdyby... gdyby sprawy stały inaczej, gdybym cię nie
odsunął, zwróciłabyś się do mnie.
—
Mylisz się. Powodowała mną panika, a nie napięcie
między nami. Dzieci zniknęły. Mój umysł był jałową
pustką. Nie istniałeś dla mnie.
Shiloh wzdrygnął się. Cichy, stłumiony dźwięk nie
został ukryty przez ramię, którym przykrył twarz.
—
Nie! — jej ręka przesunęła się w górę ciała Shiloha,
by spocząć na jego policzku, zanim opuściła go. — To nie
tylko ty. To byłam również ja, mój świat, wszystko. Nic nie
istniało, prócz jego kwiatów, karteczki i moich dzieci.
Jedyne, co rozumiałam, to to, że muszę słuchać instrukcji,
albo je stracę.
—
Były cały czas bezpieczne. Zostały zatrzymane w
bibliotece przez przeciętą oponę samochodu Alexis, abyś
mogła uwierzyć w jego oszustwo.
Nie usprawiedliwiała się, skinęła tylko głową, pota-
kując.
197
—
Byłam bezmyślną idiotką, ale — powiedziała to tak
cicho, że ledwie usłyszał — kiedy potrzebowałam cię,
przybyłeś.
—
Myślałaś, że tego nie zrobię?
Boże! Czy kiedykolwiek zapomni ten słaby, smutny głos,
tę bladą, piękną twarz, te ciemne wody?
—
Nie. W głębi, pod trwogą i zdruzgotaną dumą,
wiedziałam, że się zjawisz.
—
Wierzyłaś?
Wierzyła we mnie! Nagły poryw wiatru przebił się przez
drzewo przy oknie, wprawiając liście w suchy, rytmiczny
szelest, podejmując melodię wiercącą się w jego mózgu jak
schwytane światło słoneczne. We mnie. We mnie.
— Równie pewnie, jak teraz wierzę, że nie byłam
nigdy odpowiedzialna za skutki pijaństwa Keitha.
Shiloh, zaskoczony, wciągnął głęboki łyk powietrza, ale nic
nie powiedział. To było niewiarygodne, ale Meg w spokoju
ż
egnała się z poczuciem winy. Z Keithem.
— Mówiłeś o tykającej bombie zegarowej. Myślałam,
ż
e się mylisz. Teraz to zobaczyłam. Perspektywa wstecz
na jest doskonała, prawda?
W zniekształconej kliszy językowej dźwięczał ton
samoironii. Zniknął, kiedy ciągnęła;
—
ś
ycie Keitha było ciągiem więzień. Sierocińce,
przybrane domy. Wietnam był najgorszy. Zabił w nim
poczucie własnej wartości. Za długo był odgrodzony od
rzeczywistego świata.
—
Przede mną nigdy nie miał nikogo, nikogo kogo mógłby
nazwać swoim. Nigdy nie nauczył się z nikim dzielić. Nie
miał okazji.
Jej słowa były recytacją przerywaną głośnym oddechem, jej
zdania — urywane, jakby zachowujące wysiłek potrzebny do
wydostania się ze ściśniętego gardła. Tyl-
198
ko jej spokojna gwałtowność powstrzymywała go od
proszenia, by przestała mówić.
—
Zapalnik był uzbrojony. Stałam się jego obsesją.
Kochał dzieci, ale również ich nienawidził, gdyż uważał, że
odbierają mu część mnie. Trzecie dziecko — tego było już za
dużo. Radził sobie z tym, pijąc. śadne moje słowa by go
nie zmieniły.
—
ś
adne — Shiloh zaryzykował poważne twierdzenie,
które przeszło jednak niezauważone.
—
Kiedy powiedziałam mu, że go opuszczam, zrobiłam
już wszystko, co mogłam zrobić. To było moje jedyne wyjście.
Nie zabiłam ani Ballengerów, ani Keitha.
Zdjęła obrączkę z palca i położyła ją na stoliku obok łóżka.
— Nie potrzebuję żadnych przypominań.
Przerwała, jakby już skończyła ten rozdział w życiu.
Ale Shiloh wiedział, że chce powiedzieć coś więcej.
Czekał.
— Nasze wspólne lata, nie były tym, czym sądziłam,
ż
e są, ale były w nich i szczęśliwe okresy. Keith nie był
złym człowiekiem. Był dobrym człowiekiem, który się
zagubił. To, co było w nim najlepsze, wciąż żyje w jego
dzieciach.
Shiloh usłyszał spokój żegnania się z tematem.
Zakończenie jednego życia, aby inne mogło się rozpocząć.
—
Na pewno nadszedłby dzień, kiedy byłby dumny, że są
jego.
—
Byłby dumny teraz, że jest ich ojcem?
—
Myślę, że tak.
—
A ty?
—
Gdyby to były moje dzieci, byłbym najdumniejszym i
najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.
—
Nawet jeśli nie pochodzą z twojej krwi?
199
—
Nie miałoby to znaczenia — jego oczy, tak błękitne
jak poranne, letnie niebo, spotkały jej wzrok. — To nie ma
znaczenia.
—
Alexis jest z nimi — powiedziała wstając, jej ręce
powędrowały do paska jej dżinsów. — Przysięgła na
wszystkie świętości, że młoda „panna Kolumb" nie wy-
ruszy na wyprawę badawczą. Będziemy musieli jej bardzo
pilnować, wiesz. Ma cudowny zmysł przygody, którego nie
powinna stracić. Powinien być opanowany, ale nie
zniszczony. Czy możesz sobie wyobrazić, jak to będzie,
kiedy będzie miała szesnaście lat, a my...
Shiloh nie słuchał tego monologu. Jego uwaga była
skierowana na zręczne, ruchliwe palce, na kształtne nogi,
które ukazały się, kiedy zsunęła z bioder dżinsy i wy-
skoczyła z nich. Szorstko wymamrotał:
—
Meg! Co robisz?
—
Nie widzisz? — uniosła głowę znad guzika swej
koszuli. — Rozbieram się.
—
Oh — Shiloh poczuł się tak, jakby mocnym ciosem
pozbawiono go oddechu.
Meg znów zajęła się guzikami. — Jeff obiecał pomóc,
Jingo też. Słyszałeś jego helikopter, prawda? Cass
wyprowadza Dakotę na pastwisko. Karolina i Gabe
powrócili. A propos, spotkałam go, to wspaniały
mężczyzna, idealny dla Karoliny. W każdym razie są z
Shilohem Markiem i naszym portugalskim przyjacielem
przy basenie. Jeżeli wszystko inne zawiedzie, Jingo — ptak
powinien utrzymać naszą wędrującą pannę na miejscu.
— Czy... — Shiloh przełknął ślinę, gardło drgnę-
ło mu konwulsyjnie. Naprawdę był ciekaw, skąd weź-
mie następny oddech. — Czy wszyscy wiedzą, że tu
jesteś?
200
—
Tak, nawet pani Holcomb — został tylko jeden
guzik. — Czy są jeszcze jakieś pytania?
—
Tylko jedno — siedział bardzo cicho, wlepiając w
nią spragnione oczy.
—
Pytaj.
—
Czy masz coś pod tą koszulą?
— Absolutnie nic — powoli zdjęła ją z ramion, po-
zwalając jej opaść razem z chustą na dżinsy.
Shiloh odrzucił prześcieradło, chcąc wstać, ale skon-
frontowany z wizją, która prześladowała go zarówno we
dnie, jak i w nocy, opadł z powrotem na brzeg łóżka.
Wyblakła ciemność stodoły nie zmyliła go. Była taka
ś
liczna, jak śnił. Nie było bardziej czarującej kobiety.
Teraz, tak jak w cienistym półświetle stodoły, przekonał
się, jak bardzo mu się podoba. Jak doskonale jej ciało
pasowało do jego ciała. Jak wzbudzało pożądanie, równie
dzikie, jak czułe.
Była jego! Wiedziała o tym! Musiała!
Musiała wiedzieć, że jej pełne, doskonałe piersi są dla
jego czczącej je ręki, ich brunatne końce dla niego do
ssania. Jej szczupła przepona, przelewająca się jak słodka
muzyka do krzywizny talii i naprężonego brzucha,
zapraszała jego pieszczotę. Tajemniczy cień na złączeniu
jej ud, tylko jemu obiecywał niebo.
— Jesteś piękna. Za piękna.
Wątpiąc w siłę swoich nóg, owinął ręce jej włosami,
ś
ciągając ją w dół na podołek. Przycisnął jej głowę do
swych piersi, jej policzek do jego tętniącego serca.
— Jeśli miałaś zamiar doprowadzić mnie do szaleń-
stwa, udało ci się to. Czy czujesz, co ze mną zrobiłaś?
— spytał chrapliwie. — Czy słyszysz? Nie myślałem, że
na świecie jest ktoś taki, jak ty. Dla mnie.
201
Zaśmiała się łagodnie, nie przestraszona jego ostrym
tonem.
— Ostrzegałam cię, że zanim to się skończy, będziesz
myślał, że jestem czarownicą — kiedy potarła policzek
o puchowe futro, które pokrywało jego pierś, i uszczyp-
nęła drobną brodawkę, została nagrodzona nierównym
sapaniem.
Drżąc, Shiloh głaskał linię jej karku, jego palce rzeźbiły
krzywiznę jej pośladków i jej udo, które leżało na jego
udzie. Gorąco z jej ciała uniosło się ku niemu, napełniając
go jej zapachem.
—
Wiedźma, wiedźma — zajęczał, tuląc ją w ramio-
nach, przyciągając mocniej. — Myślałem, że cię straciłem.
List, te cholerne kwiaty, kamieniołom. Boże! Nie mogłem
cię znaleźć.
—
Znalazłeś — kojąco mówiła Meg, ocierając się
wargami o jego płonące ciało. Wiedziałam, że znajdziesz.
Ręka Shiloha była w jej włosach, głaszcząc je i plącząc,
utrzymując ją w chętnym uwięzieniu.
— Kocham cię — wyszeptał przy tętnie jej skro
ni. — Teraz wiem, że cię kochałem przez trzy długie
lata.
Meg była cicha, za cicha. Przestraszyło go to. Czy
powiedział za dużo? Jego grymas pogłębił się, kiedy
zobaczył łzy lśniące w tych cudownych oczach. Dłonią
pogładził jej mokry policzek.
— Dlaczego, kochana?
Łza, która zawisła na rzęsach, wylała się po policzku na
jego palce.
— Ponieważ jesteś taki piękny.
Zaskoczony śmiech Shiloha urwał się. Nagle zrozumiał.
Meg patrzyła na jego zniszczoną twarz, jakby była idealna,
ponieważ widziała go oczyma miłości.
202
}
—
Boże! Pragnę cię. Chcę cię kochać, ale Ballenger...
Potrząsnął głową.
—
Nie chcę sprawić ci bólu — powiedziała.
—
Wszystko się zagoi, już się zaczęło goić, a słowa „ból"
używaliśmy obydwoje za często — powiedziała łagodnie. —
Są różne rodzaje bólów. Dobre. Złe. Cudowne — ujęła w dłoń
jego rękę, umieszczając ją nisko na swym brzuchu. Boli mnie
tutaj i tylko ty możesz złagodzić ten ból.
—
Ja? — wyszeptał, a jego palce głaskały łagodnie
zaokrągloną powierzchnię jej brzucha. — Głupi, ostatni idiota,
Shiloh Butler?
—
Ty — zadyszała i wygięła się w łuk, kiedy przesuwał się
dalej. — Cudowny, przystojny, powolny Shiloh Butler.
—
Powolny? — uśmiechnął się, nie przerywając
wędrówki. — To znaczy opieszały?
—
Wcale nie — poruszyła się ospale na jego po-dołku,
rozkoszując się pojękiwaniem, którego nie mógł stłumić. —
To znaczy doprowadzający mnie do szaleństwa.
—
Nie możemy teraz tego robić, prawda?
Jego ręka spoczywała na jej piersiach, jego kciuk,
doprowadzał brodawkę do pełnego, różanego rozkwitu.
— Shiloh!
Zaśmiał się i przewrócił się z nią razem w prześcieradła.
„Jego śmiech jest drugą najpiękniejszą rzeczą na ziemi",
myślała sennie Meg. Kiedy jego śmiech umilkł, a jego ciało
połączyło się z jej ciałem, nastąpiła pierwsza.
Meg obudziła się. Słońce nie stało już w oknie. Spali wiele
godzin. Przeciągnąła się. Jej ciało było jednym rozkosznym
bólem. Jej wyciągnięte ręce dotknęły pustej
203
poduszki Shiloha. Odgarniając włosy z twarzy, uniosła się
na ramieniu. Stał przy oknie, zwrócony do niej tyłem. Nie
ubrał się. Zbity i poobtłukiwany, wyostrzony, jak brzytwa,
przez ich kłopoty, ciągle był jej najcudowniejszym
mężczyzną.
—
Hej! — zawołała cicho. — Co tam robisz, tak daleko
stąd?
—
Myślałem o Jeffie.
—
Był wczoraj wspaniały.
—
Ratował moją panią.
—
Czy tak mnie nazywasz?
—
Czy mam prawo?
—
Masz każde prawo. Nie byłoby mnie tu, gdybyś nie
miał.
Odwrócił się do niej.
— Czy to znaczy...
— To znaczy cokolwiek byś chciał, żeby znaczyło. Jego
serce zadrżało. Nigdy nie był tak niewiarygodnie
szczęśliwy.
— O mój Boże! Kochana.
Podszedł do niej, jego ręce zagrzebały się w wo-
dospadzie jej włosów, włosów, za którymi tak przepadał.
—
Nigdy mnie nie opuszczaj. Bądź moją żoną. Daj mi
swe dzieci. Pozwól mi je kochać. Pozwól mi się kochać.
Nie proszę o nic więcej. Po prostu, zostań ze mną.
—
Zostanę — obiecała.
—
Na tak długo, jak będę cię chciał?
—
Na tak długo — wyszeptała Meg.
Miała mu tak dużo do powiedzenia. Tak dużo musiała go
nauczyć. O sobie. O miłości. Ale to przyjdzie później. O
wiele, wiele później.
204
—
Kocham cię, Shiloh — wymruczała, kiedy ciągnęła
go w dół do siebie. — To święto w moim życiu.
—
Na zawsze? — jego wargi pieściły jej wargi.
—
Na zawsze — wymruczała Meg, czekając na niego,
jak kwiat oczekuje słońca.
—
I dłużej — obiecał Shiloh i rozpoczął z nią podróż do
zaczarowanego miejsca, znanego tylko zranionym aniołom.