Pieniądz Rozdział 10

background image

X

Pod koniec roku, w dniu likwidacji grudniowej, wielka sala giełdy od wpół do

pierwszej już wypełniona była tłumem ludzi, którzy ogarnięci niezwykłym

podnieceniem wrzeszczeli i gestykulowali gwałtownie. Od kilku tygodni

zresztą wzburzenie narastało nieprzerwanie, by doprowadzić do tego

ostatniego dnia walki; w rozgorączkowanej ciżbie słychać już było pomruki

nadciągającej ostatecznej bitwy. Na dworze trzaskał mróz, ale blask zimowego

słońca padał ukośnym promieniem przez oszklony dach, rozweselając jedną,

stronę nagiej sali o surowych kolumnach i smutnym sklepieniu, które mroziła

jeszcze szarość alegorycznych malowideł imitujących płaskorzeźby; z

otworów kaloryferów, umieszczonych wzdłuż arkad, buchał prąd ciepłego

powietrza, który krzyżował się z lodowatym podmuchem wpadającym przez
wejścia, gdzie kute z żelaza drzwi otwierały się ustawicznie i zamykały.

Zniżkowiec Moser, bardziej niż zwykle niespokojny i pożółkły, natknął się w

tłumie na zwyżkowca Pillerault, który z arogancką pewnością siebie stał na

swoich długich, czaplich nogach.

— Wie pan, co opowiadają...

Musiał jednak podnieść głos chcąc, aby go słyszano wśród wzmagającej się

wrzawy rozmów, nieprzerwanego, monotonnego szumu podobnego do huku

powodzi.

— Powiadają, że w kwietniu będziemy mieli wojnę... Wszystkie te zbrojenia

muszą w końcu do tego doprowadzić. Niemcy nie chcą dać nam czasu na

wprowadzenie w życie nowej ustawy wojskowej, którą Izba ma wkrótce

uchwalić. A zresztą Bismarck...

Pillerault wybuchnął śmiechem.

— A daj mi pan święty spokój razem ze swoim Bismarckiem!... Ja sam

osobiście rozmawiałem z nim parę minut, jak był tego lata

w Paryżu.Robi zdecydowanie wrażenie poczciwca... Jeżeli teraz jeszcze, po

tyra zawrotnym sukcesie Wystawy, nie jesteś pan zadowolony, to czego panu

wreszcie trzeba? Ach, mój drogi! Cała Europa należy do nas!

Moser potrząsną! rozpaczliwie głową. I w krótkich zdaniach, które stale

przerywał, popychany przez tłum, wypowiadał dalej swoje obawy. Stan rynku

świadczy o zbytnim rozkwicie, rozkwicie chorobliwym, kłamliwym,

pozbawionym rzeczywistej wartości — podobnie jak sadło nadmiernie otyłych

ludzi. Dzięki Wystawie powyrastało zbyt wiele rozmaitych przedsiębiorstw,

zapędzono się za daleko, dochodząc do zupełnego obłędu gry. Czyż to na

przykład nie szaleństwo, "Powszechne" po trzy tysiące trzydzieści?

background image

— A, tu cię mamy! — wykrzyknął Pillerault. — I przysuwając się bliżej

oświadczył dobitnie, akcentując każdą sylabę: — Mój drogi, dziś wieczorem

dojdziemy do trzech tysięcy sześćdziesięciu... Wszystkich was diabli wezmą, ja

to panu powiadam.

Zniżkowiec jednak, choć zazwyczaj łatwo ulegał wpływom, wydał tylko

krótki, wyżywający gwizd. Spojrzał w górę, jakby chciał pod- ' kreślić swój

rzekomy spokój i pewność siebie; przyglądał się przez chwilę główkom

kobiecym, które wychylały się z galerii telegrafu, zdumione wyglądem. tej sali,

gdzie nie miały wstępu. Na tarczach herbowych nad kolumnami widniały

nazwy miast, a kapitele i gzymsy tworzyły długą, bladą perspektywę

upstrzoną żółtymi plamami zacieków.

— A, to pan! — zawołał Moser, opuszczając wreszcie głowę i dostrzegając

Salmona, który stał przed nim i uśmiechał się swoim zwykłym,

nieodgadnionym uśmiechem.

Następnie zaś, zaniepokojony, dopatrując się w tym uśmiechu potwierdzenia

informacji Pilleraulta, wykrzyknął:

— Ostatecznie, jeżeli pan coś wie, niech pan to powie wyraźnie... Moje

rozumowanie jest proste. Jestem z Gundermannem, bo Gundermann to

Gundermann, nieprawda? Będąc z nim, zawsze się w końcu wygrywa.

— Ale kto panu powiedział, że Gundermann gra na zniżkę? — zapytał

szyderczo Pillerault.

Oczy Mosera zaokrągliły się z przerażenia. Od dawna już stugębna plotka

giełdowa głosiła z uporem, że Gundermann spiskuje przeciwko Saccardowi,

że podsyca kampanię zniżkową przeciwko Bankowi

Powszechnemu, czyhając na odpowiedni moment, by go zdławić przy którejś

z miesięcznych likwidacji, zalewając nagle rynek swoimi milionami; i tego

właśnie dnia, który zapowiadał się tak gorący, oczekiwano rozpoczęcia walnej

bitwy, jednej z owych bezlitosnych batalii, kiedy z dwóch walczących armii

jedna musi paść pokonana na placu boju. Ale czyż można być czegokolwiek

pewnym w tym świecie kłamstwa i podstępu? Rzeczy najbardziej

niewątpliwe, przepowiadane z największą stanowczością, przy lada

podmuchu stają, się przedmiotem wątpliwości i obaw.

— Zaprzecza pan oczywistości — mruknął Moser. — Wprawdzie nie

widziałem na własne oczy zleceń i za nic nie można ręczyć, ale... Salmon, a cóż

pan o tym sądzi? Do diabła, niepodobna przecież, aby Gundermann zrej tero

wał...

I nie wiedział już, co myśleć, widząc bezgłośny uśmiech Salmona, który wydał

mu się pełen tajemniczości i finezji.

background image

— Ach! — podjął wskazując brodą przechodzącego właśnie tęgiego

jegomościa. — Gdyby ten zechciał coś powiedzieć, nie potrzebowałbym się

trapić. On przynajmniej jest doskonale zorientowany.

Był to słynny Amadieu chodzący stale w glorii swojego. jedynego sukcesu,

pamiętnej spekulacji na akcjach kopalni Selsis, które kupił po piętnaście

franków, powodowany bezmyślnym uporem, a które sprzedał następnie z

piętnastomilionowym zyskiem, transakcji przeprowadzonej bez

zastanowienia, bez cienia kalkulacji, całkiem przypadkowo. Wielbiono go

odtąd dla jego niepospolitych uzdolnień finansowych, ciągnął za nim zawsze

tłum dworaków, usiłujących podchwycić każde z jego słów i grać stosownie

do przypisywanego im znaczenia.

— Ba! — wykrzyknął Pillerault wierny swojej ulubionej teorii karkołomności.

— Najlepiej jeszcze wychodzi się grając na los szczęścia, idąc za pierwszym

popędem... O wszystkim decyduje ślepy traf. Albo ma się szczęście, albo nie. A

więc nie należy się zastanawiać. Ja, ile razy zastanawiałem się, tyle razy o mało

nie wpadłem... Słuchajcie! Dopóki będę widział tego pana, jak ,stoi

niewzruszenie na swoim posterunku z miną śmiałka chcącego zagarnąć

wszystko dla siebie, tak długo będę kupować!

To mówiąc wskazał ręką na Saccarda, który dopiero co przybył i zmierzał na

swoje zwykłe miejsce pod filarem pierwszej arkady z lewej strony. Jak

wszyscy dyrektorzy znaczniejszych domów

bankowych miał swoje stałe miejsce, gdzie urzędnicy i klienci mogli go na

pewno zastać w trakcie zebrania giełdowego. Jeden, tylko Gundermann nie

przekraczał nigdy progu wielkiej sali; nie przysyłał nawet oficjalnego

reprezentanta, ale wyczuwało się tutaj obecność jego. armii, rządził tutaj jak

nieobecny, lecz wszechmocny władca za po. średnictwem nieprzeliczonego

zastępu remizjerów i maklerów otrzymujących od niego zlecenia, nie mówiąc

już o jego kreaturach tak licznych, że prawie każdy z obecnych mógł być

ukrytym żołnierzem Gundermanna. I przeciwko tej właśnie nieuchwytnej a

wszechobecnej armii Saccard walczył otwarcie, z odkrytą przyłbicą. Za jego

plecami, w zagłębieniu filara, znajdowała się ławka, on jednak nie siadał

nigdy, stojąc bohatersko przez cały czas dwugodzinnego zebrania, jak gdyby

lekceważył zmęczenie. Niekiedy tylko, w momentach odpręże- nia, opierał się

o kamień kolumny, który do wysokości człowieka sczerniały był i wytarty

wskutek ciągłego dotykania; i w sinawej nagości gmachu ten świecący pas

brudu, widniejący na drzwiach, ścianach, schodach i w sali, stanowił nawet

jakiś charakterystyczny szczegół, jakąś plugawą podwalinę z potu całych

pokoleń graczy i złodziei. Wśród tych ścian opasanych czarną smugą Saccard,

jak wszyscy giełdziarze bardzo elegancki i wytworny, w garniturze z

background image

cienkiego sukna i w śnieżnobiałej koszuli, miał przyjemny, wypoczęty wygląd

człowieka wolnego od wszelkich trosk.

— Słyszał pan — rzekł Moser zniżając głos — że oskarżają go o

podtrzymywanie zwyżki przez znaczne zakupy? Jeżeli Bank Powszechny gra

na własnych akcjach, to koniec z nim.

Ale Pillerault zaprotestował:

— Jeszcze jedna plotka!... Alboż to można z całą pewnością wiedzieć, kto

kupuje, a kto sprzedaje?... Przychodzi tutaj dla klientów swojego banku, to

całkiem normalne. Przychodzi też i dla siebie, bo sam prawdopodobnie gra.

Moser nie upierał się zresztą. W tym czasie nikt jeszcze nie śmiał z całą

stanowczością oskarżać Saccarda o tę straszliwą kampanię, o kupowanie na

rachunek Spółki jej własnych walorów pod pokrywką figurantów:
Sabataniego, Jantrou, a zwłaszcza wyższych urzędników Banku. Krążyły tylko

głuche pogłoski, szeptane do ucha, stale dementowane i stale powracające z

nową siłą, jakkolwiek nie można było poprzeć ich żadnymi dowodami.

Początkowo Saccard działał ostrożnie chcąc jedynie utrzymać wysoki kurs

akcji i odprzedając je

gdy tylko mógł, by nie zamrażać kapitałów i nie zapełniać kas własnymi

walorami. Ostatnio jednak, wciągnięty w wir walki, stracił umiar i

przewidywał, że tego dnia zmuszony będzie poczynić ogromne zakupy, jeżeli

zechce pozostać panem sytuacji. Wydawszy odpowiednie zlecenia, udawał

teraz pozorny spokój, uśmiechał się jak zawsze mimo niepewności końcowego

rezultatu i mimo obawy, której doznawał, w miarę jak coraz dalej posuwał się

na tej piekielnie niebezpiecznej drodze.

Moser, który kręcił się w pobliżu słynnego Amadieu, prowadzącego ożywioną

rozmowę z jakimś niskim, niepozornym jegomościem, wrócił nagle

niezmiernie podniecony, bełkocąc niewyraźnie:

— Słyszałem, na własne uszy słyszałem!... Powiedział, że zlecenia sprzedaży

wydane przez Gundermanna przekraczają dziesięć milionów... Och, sprzedaję,

sprzedaję, sprzedaję wszystkie bez wyjątku!

— O do diabła! Dziesięć milionów! — szepnął Pillerault głosem zdradzającym

pewien niepokój. — Toż to walka na noże!

I wśród tej ogłuszającej, narastającej wrzawy, wezbranej poszczególnymi

rozmowami, mówiono jedynie o okrutnym pojedynku między

Gundermannem a Saccardem. Niepodobna było rozróżnić słów, ale to jedno

tylko huczało tak głośno, stanowiło przedmiot wszystkich rozmów: spokojny i

logiczny upór pierwszego, który sprzedawał; namiętne rozgorączkowanie

drugiego, który — jak podejrzewano — stale kupował. Sprzeczne wieści, które

obiegały salę początkowo cichym szeptem, rozbrzmiały w końcu jakby

głośnym dźwiękiem trąby. Jedni, otwierając usta, krzyczeli głośno, by słyszano

background image

ich w ogólnej wrzawie; inni, pełni tajemniczości, pochylali się do ucha swoich

rozmówców, szeptali cicho, nawet gdy nie mieli nic do powiedzenia.

— Co tam! Ja zachowuję pozycję na zwyżkę! —podjął Pillerault, już

uspokojony. — Słońce zbyt pięknie świeci, wszystko musi pójść jeszcze w

górę.

— Wszystko poleci na łeb — odparł ze zbolałym uporem Moser. — Niebawem

spadnie deszcz, dziś w nocy miałem atak.
Me Salmon, który słuchał ich rozmowy, uśmiechnął się tak szyderczo, że obaj

doznali przykrego uczucia, nie wiedząc znowu, co myśleć. Czyżby ten

szatański człowiek, tak niezwykle silny, a tak tajemniczy i dyskretny, wynalazł

jakiś trzeci sposób gry, ani na zwyżkę, ani na zniżkę?

Saccard, wsparty o kolumnę, widział, jak gromadzi się wokół niego

coraz liczniejszy zastęp pochlebców i klientów. Bez przerwy wyciągały się

ręce, on zaś ściskał je z jednakową swobodą, każdym uściskiem dłoni

przyrzekając zwycięstwo. Niektórzy przybiegali tylko, zamieniali z nim parę

słów i odchodzili, przejęci radością. Inni natomiast pozostawali tutaj, nie

odstępując go już, szczycąc się, że są w jego obozie. Niejednokrotnie Saccard

rozmawiał uprzejmie z ludźmi, których nazwiska nie pamiętał nawet. I tak na

przykład kapitan Ghave musiał wymienić mu nazwisko Maugendre'a, by

przypomniał sobie tego ostatniego. Kapitan, pogodzony ze szwagrem,

namawiał go do sprzedaży, ale uścisk dłoni dyrektora wystarczył, by rozpalić

na nowo bezgraniczną nadzieję Maugendre'a. Następnie podszedł Sedille,

wielki kupiec jedwabniczy, który prosił Saccarda o króciutką konsultację. Jego

dom handlowy upadał, cały jego majątek do tego stopnia związany był z

losem Banku Powszechnego, że ewentualna zniżka groziła mu ruiną;

niespokojny, zżerany namiętnością gry, trawiony nadto troską o syna,

któremu nie wiodło się u Mazauda, odczuwał potrzebę pociechy, zachęty.

Saccard poklepał go przyjacielsko po ramieniu i natchnął w ten sposób nową

wiarą i zapałem. Dalej przedefilował przed nim cały szereg ludzi: bankier

Kolb, który od dawna już sprzedał swoje akcje, ale który zawsze liczył się z

przypadkiem; markiz de Bohain, który z właściwą sobie wielkopańską,

wyniosłą łaskawością udawał, że bywa na giełdzie jedynie z ciekawości i dla

zabicia czasu; Huret nawet, który, niezdolny żywić długo urazę, zbyt zręczny,

by zrywać z przyjaciółmi przed ich ostatecznym upadkiem, przyszedł

sprawdzić, czy nie da się jeszcze czegoś zagarnąć. Wszyscy jednak rozstąpili

się na widok Daigremonta. Był to człowiek bardzo potężny, toteż wszyscy

zwrócili uwagę na uprzejmość, na żartobliwą, koleżeńską poufałość, z jaką

traktował Saccarda. Zwyżkowcy rozpromienili się, Daigremont uchodził

bowiem za człowieka sprytnego, który umie w porę, przy pierwszych

podejrzanych trzaskach, opuścić zagrożony dom; stało się więc jasne, że Bank

background image

Powszechny nie trzeszczy jeszcze. Kręciły się też inne osoby, które wymieniały

tylko porozumiewawcze spojrzenia z Saccardem; byli to jego ludzie,

urzędnicy, którzy mieli. dawać zlecenia, a którzy kupowali również na własny

rachunek, opanowani gorączką gry, dziesiątkującą jak epidemia personel

bankowy przy ulicy de Londres; stale na czatach, z uchem przy dziurkach od

klucza, w wiecznej pogoni za informacjami. Sabatani, z właściwym sobie

zniewieściałym

wdziękiem Włocha skrzyżowanego z człowiekiem Wschodu, przeszedł tędy

dwa razy udając, że nie dostrzega nawet szefa; podczas gdy Jantrou, który stał

nieruchomo o kilka kroków dalej, odwrócony plecami do Saccarda, zdawał się

całkowicie zatopiony w lekturze wywieszonych w okratowanych gablotkach

depesz z giełd zagranicznych. Remizjer Massias, który biegał bez chwili
wytchnienia, potrącił grupkę otaczającą, Saccarda, skinął lekko głową, zapewne

by dać mu jakąś odpowiedź, powiadomić go o załatwieniu jakiegoś polecenia.

I w miarę jak zbliżała się godzina otwarcia, nie kończąca się gonitwa,

podwójny prąd ludzki przepływający przez salę wypełniał ją potężnymi

wstrząsami i hukiem morskiego przypływu.

Czekano na pierwszy kurs.

Mazaud i Jacoby, opuściwszy gabinet maklerów, szli zgodnie obok siebie w

kierunku kosza, z wzorową koleżeńskością. A przecież wiedzieli, że są

przeciwnikami w tej bezlitosnej walce, która toczyła się od tygodni, a która

mogła skończyć się jedynie ruiną jednego' z nich. Mazaud, niewysoki i

szczupły przystojny mężczyzna, odznaczał się wesołym, żywym

usposobieniem, zrodzonym po części z dotychczasowego szczęścia, dzięki

któremu już w wieku trzydziestu dwóch lat odziedziczył urząd maklerski po

jednym z wujów; Jacoby natomiast, były prokurent, który z wiekiem dopiero

dochrapał się urzędu dzięki komandytującym go klientom, był otyłym i

ociężałym, choć czerstwym jeszcze sześćdziesięcioletnim mężczyzną,

szpakowatym i łysawym, o szerokiej twarzy poczciwego sybaryty. Obaj,

trzymając w ręce notesy, rozmawiali spokojnie o pogodzie, tak jakby nie

trzymali na tych kilku kartkach papieru milionów, którymi mieli niebawem,

jak śmiertelnymi strzałami, godzić w siebie w zbrodniczej walce podaży i

popytu.

— Ale mróz dzisiaj, co?

— Wyobraź pan sobie, że przyszedłem pieszo, tak pięknie na dworze! . .

Znalazłszy się przed koszem przypominającym obszerną, okrągłą misę, nie

wypełnioną jeszcze zużytymi papierkami, kartkami, które wrzuca się do niej,

zatrzymali się chwilę, wsparci o czerwoną pluszową poręcz, biegnącą wkoło, i

prowadzili dalej przerywaną rozmowę o rzeczach banalnych, kątem oka

śledząc jednocześnie otoczenie.

background image

Cztery ogrodzone kratami przejścia, tworzące kształt krzyża, rodzaj

czteroramiennej gwiazdy, której środek zajmuje kosz, stanowiły sanktuarium

zakazane dla publiczności; z przodu, między ramionami gwiazdy, znajdował

się z jednej strony oddzielny przedział, zarezerwowany dla pomocników

maklerskich dokonywających transakcji gotówkowych; górowali nad nimi

trzej pracownicy giełdowi notujący kursy, którzy siedzieli na wysokich

krzesłach przed swoimi olbrzymimi rejestrami; z drugiej strony mniejszy

przedział, w przeciwieństwie do tamtego otwarty, zwany — ze względu na

swój kształt zapewne — „gitarą", pozwalał urzędnikom i spekulantom

kontaktować się bezpośrednio z maklerami. Z tyłu, w narożniku utworzonym

przez dwa pozostałe ramiona, mieścił się w samym środku tłumu rynek rent

francuskich, gdzie każdy makler, podobnie jak na rynku gotówkowym,

reprezentowany był przez specjalnego pomocnika mającego oddzielny notes;

maklerzy bowiem, skupieni wokół kosza, zajmują się wyłącznie transakcjami

terminowymi, pochłonięci całkowicie wielką spekulacją, gorączką gry.

Dostrzegłszy w lewym przejściu swojego prokurenta. Berthier, który dawał

mu jakieś znaki, Mazaud zbliżył się, by zamienić z nim parę słów; prokurenci

bowiem nie mają prawa wejść w obręb krat, obowiązani trzymać się w

przyzwoitej odległości od czerwonej pluszowej poręczy, której nie śmie

dotknąć dłoń profana. Codziennie Mazaud przychodził na giełdę w

towarzystwie Berthiera i dwóch pomocników, jednego od transakcji

gotówkowych i drugiego od renty, do których najczęściej przyłączał się

również likwidator, nie licząc urzędnika zajmującego się wyłącznie

depeszami, którą to funkcję pełnił zawsze mały Flory; jego twarz coraz

bardziej niknęła w gęstej brodzie, nad którą dostrzec było można już tylko

błyszczące, tkliwe oczy. Od czasu, gdy nazajutrz po Sadowie zarobił dziesięć

tysięcy franków, Flory, doprowadzony do obłędu wymaganiami panny

Chuchu, która stała się kapryśna i rozrzutna, grał jak szalony na własny

rachunek, bez żadnej zresztą kalkulacji, stosując się ze ślepą wiarą do gry

Saccarda. Zlecenia, które znał, depesze, które przechodziły przez jego ręce,

były mu wystarczającą wskazówką. I teraz właśnie z całym naręczem depesz

zbiegłszy pędem z telegrafu, mieszczącego się na pierwszym piętrze, musiał

przez strażnika poprosić Mazauda, który natychmiast opuścił Berthiera i

podszedł do „gitary".

— Proszę pana, czy trzeba dziś jeszcze przejrzeć je i rozklasyfikować?

— Oczywiście, skoro nadchodzi taka masa. Co to jest to wszystko?

— Och! „Powszechne"! Przeważnie zlecenia kupna.

Malder z widocznym zadowoleniem przerzucał wprawną ręką depesze.

Zaangażowany silnie w interesy Saccarda, któremu od dłuższego już czasu

udzielał reportów na znaczne sumy i od którego tego ranka jeszcze dostał

background image

ogromne zlecenia kupna, stał się ostatecznie oficjalnym maklerem Banku

Powszechnego. I jakkolwiek nie żywił dotąd większych obaw, ten nieustający

entuzjazm publiczności, te uporczywe zakupy trwające mimo przesadnej

zwyżki kursów, uspokajały go. Jedno zwłaszcza nazwisko, powtarzające się

stale wśród nadawców depesz, zwróciło jego uwagę, nazwisko Fayeux, owego

poborcy rent z Vend6me, który musiał widocznie wyrobić sobie w swojej

prowincji nader liczną klientelę drobnych nabywców wśród okolicznych

farmerów, dewotek i księży, gdyż nie było tygodnia, aby nie słał mu

telegramów za telegramami.

— Oddaj pan to na oddział gotówkowy — rzekł Mazaud do Flory'ego. — I nie

czekaj pan, aż zniosą ci depesze tutaj. Siedź pan raczej na górze i sam je

odbieraj.

Flory podszedł do oddziału gotówkowego i oparłszy się łokciami

o balustradę zawołał głośno:

— Mazaud! Mazaud!

W odpowiedzi na to wołanie zbliżył się do niego Gustaw Sèdille; na giełdzie

bowiem urzędnicy tracą swoje własne nazwiska, a posługują się jedynie

nazwiskiem maklera, którego reprezentują. Flory również nazywał się tutaj

Mazaud. Gustaw, opuściwszy kantor maklerski na dwa lata prawie, wrócił

teraz, by skłonić ojca do zapłacenia jego długów; tego dnia właśnie, z powodu

nieobecności głównego pomocnika, został oddelegowany do transakcji

gotówkowych, co go mocno bawiło. Flory pochylił się ku niemu, chwilę

szeptali i umówili się,, że kupią dla Fayeux dopiero po ostatnim kursie, a

przedtem wyzyskają jego zlecenia, grając na własny rachunek, kupując i

odprzedając na nazwisko swojego zwykłego figuranta, tak by zagarnąć różnicę

kursów, zwyżka bowiem wydawała im się niewątpliwa.

Tymczasem Mazaud wrócił do kosza. Po drodze jednak co krok zatrzymywał

go jakiś strażnik i wręczał mu kartki z nabazgranymi ołówkiem zleceniami

przekazywane przez klientów, którzy nie mogli się do niego zbliżyć. Każdy

makler miał swoje odrębne kartki określonego

koloru, czerwone, żółte, niebieskie, zielone, tak by łatwiej było je rozróżnić.
Kartki Mazauda były zielone, koloru nadziei; z każdą, chwilą coraz więcej

małych zielonych karteczek gromadziło się w jego dłoni, wśród nieustannej

bieganiny strażników, którzy przy balustradzie ogradzającej przejścia

odbierali je z rąk urzędników i spekulantów, zaopatrzonych z góry w pewną

ilość tych . kartek, by zyskać na czasie. Zatrzymawszy się przy pluszowej

poręczy, spotkał tam znowu Jacoby'ego, który także trzymał w ręce rosnący

stale plik kartek koloru czerwonego, o świeżej czerwieni przelanej krwi: były

to niewątpliwie zlecenia Gundermanna i jego stronników, dla nikogo nie było

bowiem tajemnicą, że w gotującej się rzezi Jacoby. był maklerem zniżkowców,

background image

katem na usługach banku żydowskiego. Rozmawiał teraz ze swoim kuzynem,

maklerem Delarocque, chrześcijaninem, który poślubił Żydówkę, tęgim i

krępym mężczyzną o rudych, mocno już przerzedzonych włosach, bardzo

popularnym we wszystkich modnych klubach; wiedziano, że dostaje on

obecnie zlecenia od Daigremonta, który poróżnił się niedawno z Jacoby'm, tak

jak niegdyś z Mazaudem. Opowiadał szwagrowi jakąś pieprzną historyjkę o

kobiecie, która wróciła do męża bez koszuli; jego małe, mrugające stale oczka

błyszczały, żywo gestykulując wymachiwał pakietem niebieskich kartek, o

bladym błękicie kwietniowego nieba.

— Pan Massias prosi pana — rzekł strażnik zbliżając się do Mazauda.

Makler wrócił pośpiesznie w kierunku przejścia. Remizjer, oddany całkowicie

Bankowi Powszechnemu, przynosił mu nowiny z kulisy, która mimo

siarczystego mrozu urzędowała już pod perystylem. Nieliczni spekulanci,

którzy odważyli się wyjść na dwór, wracali od czasu do czasu na salę, by się

ogrzać; podczas gdy kulisjerzy, otuleni w ciepłe palta z wysoko postawionymi

futrzanymi kołnierzami, trzymali się dzielnie, skupieni jak zwykle pod

zegarem, krzycząc i gestykulując z taką żywością, że nie czuli zimna. Do

najbardziej aktywnych należał mały Nathansohn, który stawał się powoli

osobistością; szczęście sprzyjało mu niezmiennie od dnia, gdy porzuciwszy

skromną posadę w Credit Mobilier powziął myśl wynajęcia pokoju i otwarcia

własnego kantoru.

Massias wyjaśnił w krótkich słowach Mazaudowi, że — ponieważ kursy z

powodu wielkiej ilości akcji rzuconych na rynek przez zniżkowców groziły

załamaniem się — Saccard postanowił dokonać paru

transakcji w kulisie, by w ten sposób wpłynąć na pierwszy oficjalny kurs

kosza. Poprzedniego dnia ostatni kurs Banku Powszechnego wynosił 3030

franków; Saccard kazał przeto dać Nathansohnowi zlecenie kupna stu akcji,

które inny kulisjer miał zaoferować po 3035 franków. Oznaczało to

podniesienie kursu p pięć franków.

— W porządku — odparł Mazaud. — Kurs ten przyjdzie do nas. Wrócił

szybko do grupy maklerów, którzy byli już w komplecie.

Gała sześćdziesiątka była na miejscu; wbrew regulaminowi, nie czekając na

uderzenie dzwonu, załatwiali między sobą transakcje po kursie średnim.

Zlecenia dawane po kursie ustalonym z góry nie wpływały na rynek, gdyż

należało czekać na ten kurs; natomiast zlecenia po najkorzystniejszym kursie,

których wykonanie powierza się intuicji maklera, powodują ciągłe wahania

różnych, ceduł. Dobry makler winien odznaczać się sprytem i intuicją,

żywością umysłu i zręcznością ruchów, gdyż bardzo często powodzenie

zależy od szybkości działania; powinien również mieć stosunki w głównych

bankach, zbierać zewsząd informacje, a przede wszystkim szybko dostawać

background image

depesze z giełd francuskich i, zagranicznych. Musi ponadto mieć silne płuca,

by głośno krzyczeć.

Wybiła pierwsza. Dźwięk dzwonu niczym podmuch wiatru przeleciał nad

wzburzonym morzem głów; ostatnie jego drgania nie ucichły jeszcze, gdy

Jacoby, oparłszy się rękami o pluszową balustradę, zawołał swym ryczącym,

najdonioślejszym wśród wszystkich maklerów głosem:

— Mam „Powszechne"!... Mam „Powszechne"!...

Nie ustalał ceny czekając na zapotrzebowanie. Cała sześćdziesiątka skupiła się

otaczając ciasnym kręgiem kosz, w którym kilka wyrzuconych już kartek

barwiło się jaskrawymi plamami. Stali naprzeciw siebie, mierzyli się wzajem

wzrokiem, próbowali swoich sił — jak przeciwnicy przed zaczęciem

pojedynku, wyczekując z niecierpliwością ustalenia pierwszego kursu.

— Mam „Powszechne"! — powtarzał grzmiący głoś Jacoby'ego. — Mam ,,

Powszechne"!

— Po jakim kursie? — zapytał Mazaud głosem cienkim, lecz tak

przenikliwym, że górował nad głosem kolegi, tak jak flet daje się słyszeć

wyraźnie na tle akompaniamentu wiolonczeli.

Delarocque zaproponował kurs z dnia poprzedniego:

— Po 3030 biorę „Powszechne"!

Natychmiast jednak inny makler przelicytował go:

— Po 3035 przyślijcie „Powszechne"!

Był to kurs, który przybył z kulisy, udaremniając arbitraż przygotowywany

przez Delarocque'a: kupić w koszu i sprzedać szybko w kulisie, zagarniając

tym sposobem pięciofrankową różnicę. Toteż Mazaud zdecydował się, pewien

aprobaty Saccarda:

— Po 3040 biorę „Powszechne"... Przyślijcie „Powszechne" po 3040!

— Ile? — musiał zapytać Jacoby.

— Trzysta.

Obaj wpisali parę słów do swoich notesów , transakcja była zawarta, pierwszy

kurs został ustalony z dziesięciofrankową zwyżką w stosunku do kursu z

poprzedniego dnia. Mazaud odszedł na chwilę, by podać cyfrę temu z

urzędników notujących kursy, który miał w swoim rejestrze Bank

Powszechny. W ciągu następnych dwudziestu minut pękła, rzekłbyś tama:

ustalano kursy innych walorów, cała masa transakcji przyniesionych przez

maklerów została zawarta bez większych wahań. Mimo to jednak urzędnicy

notujący kursy, którzy tkwili wysoko na swoich krzesłach, wzięci jakby w dwa

ognie, między zgiełkiem kosza a szumem rynku gotówkowego, pracującego

równie gorączkowo, z trudem nadążali z wpisywaniem wszystkich nowych

kursów rzucanych im przez maklerów i ich pomocników. Z tyłu zaś szalała

renta. Od czasu otwarcia zebrania nad jednostajny, niczym szum szeroko

background image

rozlanych wód pomruk tłumu, nad ten potężny, ogłuszający gwar wzbijały się

ostre, rozstrojone jakby krzyki podaży i popytu, charakterystyczne ujadanie,

które wznosiło się i opadało, ustawało i na nowo wybuchało nierównymi,

rozdzierającymi tonami, podobne nawoływaniom drapieżnych ptaków

podczas burzy.

Saccard uśmiechał się stojąc pod swoim filarem. Otaczający go tłum

dworaków wzrósł jeszcze, dziesięciofrankową zwyżka „Powszechnych"

zemocjonowała giełdę, gdyż od dawna przepowiadano klęskę na dzień

likwidacji. Huret podszedł do niego w towarzystwie Sedille'a i Kolba,
wyrażając głośno udany żal z powodu nadmiernej ostrożności, która kazała

mu sprzedać po kursie 2500; Daigremont tymczasem z obojętną miną

przechadzał się pod rękę z markizem de Bohain, opowiadając mu wesoło o

porażce swojej stajni na wyścigach jesiennych. Nade wszystko jednak

triumfował Maugendre, szydził

z kapitana Ghave, który upierał się przy swoim pesymizmie twierdząc, że

należy poczekać do końca zebrania. Podobna scena rozgrywała się między

pyszałkowatym Pilleraultem a melancholijnym Moserem, pierwszy promieniał

radością z powodu tej szaleńczej zwyżki, drugi zaciskał pięści, dowodząc, że

ta uparta, bezsensowna zwyżka jest jak wściekłe zwierzę, które prędzej czy

później jednak zabiją.

Minęła godzina, kursy utrzymywały się na tym samym mniej więcej poziomie,

przy koszu, w miarę jak napływały nowe zlecenia i depesze, zawierano dalsze

transakcje, rzadsze jednak. Było to zjawisko normalne; zawsze w połowie

każdego zebrania giełdowego następowało pewne zwolnienie tempa,

chwilowe uspokojenie się bieżących transakcji — w oczekiwaniu decydującej

wałki o ostatni kurs. Mimo to dobiegał stamtąd stale ryk Jacoby'ego

przerywany ostrym głosem Mazauda; obaj zajęci byli transakcjami

premiowymi: „Mam «Powszechne» po 3040, z premią 15..." — „Biorę

«Powszechne» po 3040, z premią 10..." — „Ile?..." — „Dwadzieścia pięć" —

„Proszę przysłać!"

Mazaud realizował zapewne zlecenia Fayeux, wielu bowiem graczy

prowincjonalnych, nim odważą się wypłynąć na szerokie wody transakcji

rzeczywistych, kupuje i sprzedaje z premią, chcąc ograniczyć możliwą stratę.

Nagle rozeszła się pogłoska powtarzana przez mnóstwo podnieconych

głosów: „Powszechne" spadły o pięć franków, następnie obniżywszy się

gwałtownie o dalsze dziesięć, piętnaście franków, spadły na 3025.

W tej właśnie chwili Jantrou, który pojawił się na nowo po krótkiej

nieobecności, szepnął Saccardowi do ucha, że baronowa Sandorff jest jak

zwykle w swoim powozie na ulicy Brongniart i pyta go, czy należy sprzedać.

Pytanie to, zadane w momencie zachwiania kursów, rozwścieczyło do reszty

background image

Saccarda. W oczach stanął mu obraz stangreta tkwiącego nieruchomo na

wysokim koźle i baronowej przeglądającej w zamkniętym powozie swój

notatnik.

— Niech mi da święty spokój! — wykrzyknął. — Jeżeli sprzeda, zamorduję ją

własnymi rękami!

Massias przybiegł jak na alarm na wieść o piętnastofrankowej zniżce,

przewidując, że będzie potrzebny. Istotnie, Saccard przygotował był pewne

pociągnięcie, by wygrać ostatni kurs, a mianowicie depeszę, którą miano

wysłać z giełdy lyońskiej, gdzie zwyżka była niewątpliwa, i teraz zaczynał się

denerwować widząc, iż depesza nie

nadchodzi; ten nieprzewidziany spadek o piętnaście franków mógł

sprowadzić katastrofę.
Massias, sprytnie, nie zatrzymał się, przed nim, ale potrącił go tylko łokciem i

nadstawiwszy ucha w biegu przejął rozkaz.

— Szybko do Nathansohna, czterysta, pięćset, ile będzie trzeba!

Odbyło się to tak błyskawicznie, że tylko Pillerault i Moser zdołali coś

zauważyć. Rzucili się w ślad za Massiasem, aby dowiedzieć się, o co chodzi.

Massias, od czasu gdy był na żołdzie Banku Powszechnego, nabrał ogromnego

znaczenia. Próbowano ciągnąć go za język, usiłowano czytać przez ramię

zlecenia, które otrzymywał. On sam zarabiał teraz doskonale. Z poczciwym

uśmiechem pechowca, którego los traktował dotąd po macoszemu, dziwił się

tej zmianie, oświadczał, że ostatecznie to pieskie życie na giełdzie jest nawet

całkiem znośne, i nie twierdził już, że trzeba być Żydem, aby dojść tu do

czegoś.

W kulisie działającej w lodowatym przeciągu perystylu, który minimalnie

ogrzewało blade popołudniowe słońce, „Powszechne" spadały nieco wolniej

niż w koszu. Nathansohnowi, ostrzeżonemu przez swoich agentów, udało się

przeprowadzić ładny, arbitraż, który na początku zebrania nie powiódł się

maklerowi Delarocąue: kupiwszy na sali po 3025, odprzedał pod kolumnadą

po 3035. W niespełna trzy minuty zarobił sześćdziesiąt tysięcy franków. Zakup

ten podniósł natychmiast kurs akcji w koszu na 3030 wskutek owego

współoddziaływania, które utrzymuje równowagę między dwoma rynkami —

oficjalnym i tolerowanym. Jednakże i w kulisie kurs zaczynał się chwiać, gdy

zlecenie przyniesione Nathansonowi przez, Massiasa utrzymało go na

poziomie 3035 franków, a nawet podniosło do 3040; zwyżka ta odbiła się

rykoszetem w parkiecie, gdzie akcje odzyskały pierwotny kurs. Trudno było

jednak utrzymać go wobec taktyki Jacoby'ego i innych maklerów działających

w imieniu zniżkowców; zachowywali oni wielkie ilości akcji na sam koniec

zebrania, by zarzucić nimi rynek i w zamęcie ostatnich trzydziestu minut

dopro-wadzić do katastrofy. Saccard doskonale zdawał sobie sprawę z

background image

niebezpieczeństwa, umówionym znakiem przestrzegł Sabataniego, który - stał

opodal i palił papierosa ze znudzoną i omdlewającą miną. kobieciarza;

natychmiast też Lewantyńczyk, prześlizgując się z jaszczurczą zwinnością

przez tłum, ruszył w kierunku „gitary"; tu, nadstawiając bacznie ucha i śledząc

kursy, słał Mazaudowi jedno zlecenie za drugim na małych zielonych

kartkach, których miał cały zapas.

Atak był jednak tak silny, że mimo wszystko „Powszechne" spadły znowu o

pięć franków.

Wybiły trzy kwadranse, do uderzenia dzwonu zamykającego zebranie

pozostawało już tylko piętnaście minut. Tłum kręcił się, wił i wrzeszczał niby

w konwulsjach jakiejś piekielnej męki; z kosza dochodziły szczekliwe ryki

podobne do odgłosów rozbijania pękniętego kotła. I wtedy właśnie nastąpiło

wydarzenie z takim niepokojem wyczekiwane przez Saccarda.

Mały Flory, który od samego początku zbiegał co dziesięć minut z telegrafu z

pełnym naręczem depesz, pojawił się znowu, roztrącając tłum i czytając po

drodze z widocznym zachwytem jakąś depeszę.

— Mazaud! Mazaud! — zawołał jakiś głos.

Flory odruchowo odwrócił głowę, tak jakby odpowiadał na dźwięk własnego

nazwiska. Był to Jantrou, który chciał zasięgnąć języka. Ale pomocnik maklera

odsunął go i popędził dalej, przejęty radosną pewnością, że „Powszechne"

skończą tego dnia zwyżką; depesza donosiła bowiem, że akcje zwyżkowały na

giełdzie lyońskiej, gdzie dokonano bardzo poważnych zakupów, co musi

niewątpliwie odbić się rykoszetem na giełdzie paryskiej. Istotnie, napływały

już dalsze depesze, wielu maklerów dostawało zlecenia kupna. Efekt był

natychmiastowy i ogromny.

— Po 3040 biorę „Powszechne" — powtarzał Mazaud głosem ostrym jak

najwyższy ton skrzypiec.

Delarocque, zarzucony zleceniami kupna, podbił, cenę o pięć franków:

— Biorę po 3045...

— Mam po 3045 — ryczał Jacoby. — Dwieście po 3045.

— Proszę przysłać!

Wtedy Mazaud sam podniósł kurs.

— Biorę po 3050.

— Ile?

—Pięćset... Proszę przysłać!

Ale wśród epileptycznej iście gestykulacji hałas stawał się tak straszny, że

maklerzy przestali się słyszeć nawzajem. I porwani całkowicie zawodową

pasją, zacietrzewieni, porozumiewali się dalej gestami, gdyż ochrypłe basy

jednych odmawiały posłuszeństwa, a wysokie głosy drugich stawały się tak

background image

cienkie, że aż niedosłyszalne. Widać było otwierające się szeroko usta, z

których nie dobywał się żaden

wyraźny dźwięk, i mówiły już tylko same ręce: gest od siebie oznaczał ofertę,

gest ku sobie — akceptację, podniesione w górę palce określały ilość, ruchy

głowy odpowiadały tak lub nie. Widowisko to, zrozumiałe jedynie dla

wtajemniczonych, sprawiało wrażenie zbiorowego obłędu. W górze, z galerii

telegrafu, wychylały się główki kobiece, zdumione, przerażone tym

niezwykłym widokiem. W przedziale renty, rzekłbyś, bijatyka, pośrodku

zwarty kłąb ciał, wymachu~ jacy zażarcie pięściami, podczas gdy podwójny

prąd publiczności przepływający przez tę stronę sali tworzył ciągłe wiry i

przemieszczał grupy, które rozłączały się i formowały na nowo. Między

przedziałem gotówkowym a koszem, nad rozszalałą burzą głów, widać było

jedynie trzech urzędników notujących kursy, którzy siedzieli na wysokich

krzesłach; szarpani w lewo, szarpani w prawo przez szybkie falowanie

rzucanych im stale nowych kursów, unosili się nad tłumem ogromną białą

plamą swoich rejestrów, niczym szczątki rozbitego okrętu. W przedziale

gotówkowym zwłaszcza rwetes sięgał szczytu, zwarta masa czupryn, nawet

nie twarzy, ciemne kłębowisko rozświetlone tylko gdzieniegdzie jasnymi

plamkami notesów, którymi wymachiwano w powietrzu. A przy koszu, wokół

obszernej misy, którą zmięte kartki wypełniały teraz po brzegi różnobarwnym

jakby kwieciem, siwiły się włosy, błyszczały czaszki, dostrzec było można

bladość wzburzonych twarzy, wyciągniętych gorączkowo dłoni, pląsającą

mimikę ciał wysuniętych ku przodowi, gotowych rzucić się na siebie, gdyby

nie powstrzymywała ich poręcz. Ten wściekły szał ostatnich minut udzielił się

zresztą i publicznością w sali tratowano się, potężny tętent, bezładna plątanina

ogromnego stada wpuszczonego w zbyt wąskie przejście; i wśród matowej

monotonii surdutów lśniły tylko jedwabne cylindry w rozproszonym świetle

padającym z góry. Nagle jednak w tumult ten wdarł się donośny dźwięk

dzwonu. Wszystko ucichło, gesty zamarły, głosy zamilkły, w przedziale

gotówkowym, w rencie, przy koszu. Trwał jeszcze tylko głuchy pomruk

publiczności, podobny do nieprzerwanego szumu potoku, który wrócił w

swoje łożysko i powoli odpływa. I wśród nie wygasłego jeszcze podniecenia

powtarzano sobie ostatnie kursy, „Powszechne" podskoczyły na 3060, co

oznaczało trzydzieści franków zwyżki w stosunku do kursu z poprzedniego

dnia. Porażka zniżkowców była całkowita, likwidacja raz jeszcze miała być dla

nich katastrofalna, gdyż różnice

kursów za ostatnie dwa tygodnie obliczać się będą niewątpliwie w olbrzymich

sumach.

Na chwilę przed opuszczeniem sali Saccard wspiął się na palce, jak gdyby

chciał lepiej ogarnąć spojrzeniem otaczający go tłum. Istotnie, wydawał się

background image

większy; rozpierała go taka duma z odniesionego zwycięstwa, że cała jego

drobna postać rosła jakby, wydłużała się, olbrzymiała. Wypatrując tak ponad

głowami zdawał się szukać nieobecnego tu Gundermanna: pragnął go ujrzeć,

jak pokonany, wykrzywiony grymasem wściekłości, będzie błagał o litość; i

chciał przynajmniej, by wszystkie nieznane kreatury tego Żyda, całe to

brudne, swarliwe żydostwo, które znajdowało się na sali, ujrzało jego samego

w glorii sukcesu. Był to jego wielki dzień, dzień, o którym mówi się jeszcze,

tak jak mówi się o Austerlitz i Marengo. Rzucili się ku niemu klienci i

przyjaciele. Markiz de Bohain, Sedille, Kolb, Huret ściskali mu obie dłonie,

podczas gdy Daigremont, z fałszywym uśmieszkiem uprzejmego światowca

składał mu gratulacje, wiedząc przecież dobrze, że na giełdzie podobne

zwycięstwa oznaczają śmierć. Maugendre pragnąłby ucałować go w oba

policzki, promieniał zachwytem i oburzał się jednocześnie na kapitana Ghave,

który wzruszał pogardliwie ramionami. Ale najpełniejszym, bałwochwalczym

niemal uwielbieniem pałał Dejoie, który przybiegłszy z redakcji, by

dowiedzieć się jak najrychlej ostatniego kursu, stał opodal, bez ruchu,

przygwożdżony miłością i podziwem, z oczami pełnymi łez. Jantrou zniknął,

poszedł zapewne zanieść nowinę baronowej Sandorff. Massias i Sabatani

dyszeli ze zmęczenia, przejęci radością, jak w pełen chwały wieczór po dniu

wielkiej bitwy.

— No i co! Nie mówiłem?! — wołał z zachwytem Pillerault. Moser z kwaśną

miną mełł jakieś głuche groźby:

— Tak, tak, póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie... Rachunek za

Meksyk nie zapłacony, sprawy rzymskie, które po Mentanie gmatwają się

coraz bardziej, Niemcy, które lada dzień na nas napadną... Tak, tak; i ci głupcy,

którzy pchają się w górę, żeby zlecieć z jeszcze większym hukiem. Wszystko

diabli wezmą, zobaczycie! — Potem, widząc, że Salmon tym razem nie

uśmiecha się, zwrócił się wprost do niego: — Jest pan tego samego zdania,

prawda? Kiedy wszystko idzie zbyt dobrze, to znaczy, że wszystko się

rozwali.

Tymczasem sala pustoszała powoli, pozostał w niej tylko unoszący się w

powietrzu dym cygar, niebieskawa mgiełka zagęszczona

wzbijającym się zewsząd żółtawym kurzem. Mazaud i Jacoby, na nowo .

poprawni, wrócili wspólnie do gabinetu maklerów, ten ostatni bardziej w

gruncie rzeczy zmartwiony osobistymi stratami, które ukrywał, aniżeli

porażką swoich klientów; Mazaud natomiast, który nie grał na własny

rachunek, radował się szalenie ostatnim kursem, tak bohatersko wydartym

przeciwnikom. Porozmawiali chwilę z Dela-rocque'iem na temat wymiany

zobowiązań, trzymając w ręce swoje notesy pełne zapisków, które ich

likwidatorzy tego jeszcze wieczora mieli przejrzeć, by wpisać zawarte

background image

transakcje na rachunek odpowiednich klientów. W tym samym czasie, w sali

pomocników maklerskich, niskim, poprzecinanym grubymi filarami pokoju

podobnym do źle utrzymanej klasy, z szeregiem pulpitów i wieszakiem w

głębi, Flory i Gustaw Sèdnie, którzy przyszli tu po kapelusze, rozmawiali

wesoło i hałaśliwie, oczekując ogłoszenia średniego kursu, ustalanego na

podstawie kursu najwyższego i najniższego przez urzędników Izby

Maklerskiej, siedzących przy pulpicie. Gdy około wpół do czwartej

wywieszono na jednym z filarów ogłoszenie, zaczęli rżeć jak konie, rechotać

jak żaby, udawać pianie koguta, by dać upust zadowoleniu z doskonałej

transakcji, którą przeprowadzili, szachrując na zleceniach kupna przesłanych

przez Fayeux. Zysk ten oznaczał jedną parę soliterów dla panny Chuchu,

tyranizującej teraz Flory'ego swoimi wymaganiami, oraz półroczną pensję z

góry dla Żermeny Coeur, Gustaw popełnił bowiem głupstwo i odbił ją

ostatecznie Jacoby'emu, który wziął sobie ostatnio na miesięczną gażę jakąś

woltyżerkę z Hipodromu. Harmider w sali nie ustawał ani na chwilę,

pomocnicy maklerscy wyprawiali głupie kawały, obrzucali się kapeluszami,

poszturchiwali się i biegali jak uczniacy na przerwie. Z drugiej strony gmachu,

pod perystyłem, kulisa załatwiała pośpiesznie ostatnie interesy. Nathansohn,

uszczęśliwiony swoim arbitrażem, zdecydował się wreszcie zejść ze schodów

wraz z całą falą ostatnich spekulantów, którzy mimo straszliwego zimna

zwlekali jeszcze z odejściem. Od szóstej wieczór cały ten światek graczy,

maklerów, kulisjerów i remizjerów, obliczywszy swoje zyski lub straty,

obrachowawszy wysokość swoich kurtażów, przebierał się we fraki i upojony

pieniądzem; aby do reszty się oszołomić, kończył swój dzień w restauracjach i

teatrach, na wytwornych przyjęciach i w alkowach kurtyzan.

Tego wieczora cały Paryż, który bawi się do późna w nocy, mówił

tylko o strasznym pojedynku między Gundermannem a Saccardem. Kobiety,

wydane na pastwę gry wskutek swojej namiętności i mody, posługiwały się z

afektacją technicznymi terminami giełdowymi: likwidacji, premii, reportu czy

deportu, nie zawsze je rozumiejąc. Rozprawiano zwłaszcza o krytycznej

sytuacji zniżkowców, którzy od tylu miesięcy z każdą nową likwidacją płacili

coraz większe różnice kursów, w miarę jak „Powszechne" szły w górę,

przekraczając wszelkie granice rozsądku. Wielu z nich grało z pewnością bez

pokrycia i korzystało z reportu, nie mogąc dostarczyć walorów; zapamiętywali

się, grali dalej na zniżkę w nadziei rychłego spadku akcji; ale mimo reportów,

które zresztą miały tendencję zwyżkową, w miarę jak podaż pieniądza na

rynku stawała się coraz mniejsza, zniżkowcom — wyczerpanym, u kresu sił —

groziła ostateczna ruina, w wypadku gdyby zwyżka miała trwać dalej. Jedynie

sytuacja Gundermanna, ich domniemanego, wszechmocnego przywódcy, była

odmienna, on bowiem miał w swoich piwnicach miliard, niewyczerpane

background image

zastępy, które mógł posyłać ciągle na rzeź, niezależnie od tego, jak długo miała

się przeciągnąć ta mordercza walka. Jego niezwyciężona siła polegała na tym,

że mógł w nieskończoność blankować, pewien, że zawsze będzie w stanie

zapłacić różnice kursów, aż do dnia, gdy niechybna zniżka przyniesie mu

wreszcie zwycięstwo.

Rozprawiano o tym wszędzie, obliczano, jak wielkie sumy musiał już stracić,

rzucając tak do walki piętnastego i trzydziestego każdego miesiąca worki

złota, które topniały w ogniu spekulacji jak szeregi żołnierzy pod kulami

nieprzyjaciela. Nigdy jeszcze na giełdzie potęga jego nie była przedmiotem tak

gwałtownego ataku, a chciał panować tam wszechwładnie i niepodzielnie;

chociaż był, jak chętnie powtarzał, zwykłym handlarzem pieniędzy, a nie

graczem, to jednak jasno zdawał sobie sprawę z tego, że aby pozostać tym

pierwszym w świecie handlarzem, który rozporządza bogactwem ogółu, musi

być absolutnym panem rynku; walczył więc nie o bezpośredni zysk, ale o

swoje panowanie, o życie. Stąd zimny upór, okrutna wielkość tej walki.

Spotykano go często na bulwarach czy na ulicy Vivienne; był jak zawsze blady

i beznamiętny, szedł swoim normalnym krokiem znużonego starca i nic nie

zdradzało w nim ani cienia niepokoju. Wierzył jedynie w logikę. Powyżej

kursu dwóch tysięcy franków dla akcji Banku Powszechnego zaczynało się

szaleństwo; przy kursie

trzech tysięcy, był to już czysty obłęd; musiały spaść, tak jak spada niechybnie

kamień rzucony w powietrze; czekał zatem. Czyż wyczerpie do końca swój

miliard? Patrzano na Gundermanna z dreszczem podziwu, a jednocześnie

chciano też zobaczyć, jak zostanie wreszcie pożarty; Saccard natomiast, który

wzbudzał, bardziej burzliwy entuzjazm, miał za sobą kobiety, salony,

wszystkich graczy z wyższych sfer zagarniających tak piękne różnice kursów

ód czasu, jak zaczęli robić pieniądze na religii, na handlu Karmelem i

Jerozolimą. W kołach tych wydano już wyrok skazujący na główne banki

żydowskie, przepowiadano rychły triumf katolicyzmu, który miał niebawem

objąć władzę nad pieniądzem, tak jak od dawna już sprawował władzę nad

duszami. Jeżeli jednak oddziały Saccarda grubo zarabiały, on sam był' już u

kresu swoich zasobów pieniężnych, opróżniał swoje kasy, by podołać ciągłym

zakupom. Z rozporządzalnych dwustu milionów dwie trzecie prawie zostały

w ten sposób unieruchomione: był to zbyt wielki sukces, zabójczy triumf,

który oznacza ' śmierć. Każda spółka akcyjna, która chce panować na giełdzie
po to, by utrzymać kurs swoich akcji, skazana jest na zagładę. Dlatego też na

początku Saccard postępował z dużą ostrożnością. Zawszę był jednak

człowiekiem o bujnej wyobraźni, który . widział wszystko w zbyt wielkich

rozmiarach i przeobrażał swoje awanturnicze szachrajstwa w prawdziwe

poematy; i tym razem również, mając do czynienia z istotnie kolosalnym,

background image

świetnym interesem, zaczął w końcu snuć tak niedorzeczne marzenia podboju,

plany tak szaleńcze i rozległe, że sam nawet nie był w stanie wyraźnie ich

sformułować. Ach, gdybyż miał miliony, tyle milionów, ile ich mają ci ohydni

Żydzi! Go gorsza, widział, iż wyczerpują się jego zastępy, pozostawało mu już

tylko kilka milionów nadających się na rzeź. Jeżeli więc nastąpi zniżka, na

niego przyjdzie kolej płacenia różnic, a on, nie mogąc podjąć papierów,

zmuszony będzie korzystać z reportu. W momencie zwycięstwa

najdrobniejsze ziarenko żwiru mogło wystarczyć, by spowodować katastrofę

tej wielkiej machiny. Uświadamiali to sobie mgliście nawet jego najwierniejsi

zwolennicy, którzy wierzyli w zwyżkę jak w Boga. I to właśnie roznamiętniało

do reszty cały Paryż, ta właśnie atmosfera ogólnej niepewności i obawy, ów

pojedynek między Saccardem a Gundermannem, pojedynek, w którym

zwycięzca tracił wszystką krew; była to walka dwóch legendarnych

potworów, miażdżących między sobą nierozważnych biedaków, którzy

ośmielili się Wplątać w ich rozgrywkę; w walce tej jeden musiał zdusić

drugiego na stosie nagromadzonych wokół ruin.

Nagle, 3 stycznia, nazajutrz po uregulowaniu rachunków ostatniej likwidacji,

„Powszechne" spadły o pięćdziesiąt franków. Fakt ten wywołał ogromne

poruszenie. Prawdę mówiąc, zniżka objęła wszystkie walory; rynek, od dawna

przeciążony, nadmiernie rozdęty, trzeszczał ze wszystkich stron; kilka
podejrzanych przedsiębiorstw rozleciało się z wielkim hukiem; a zresztą.,

publiczność powinna była już przyzwyczaić się do tych gwałtownych skoków

kursów, które często w trakcie jednego zebrania wahały się w granicach

kilkuset franków, rozszalałe niczym igła busoli podczas burzy. Ale ten

potężny wstrząs dał wszystkim przeczucie nadchodzącej klęski. „Powszechne"

spadały; wieść o tym rozeszła się lotem błyskawicy wśród wrzawy tłumu,

okrzyków zdumienia, nadziei i obawy.

Następnego dnia Saccard, który stał niewzruszony i uśmiechnięty na swoim

posterunku, podniósł kurs o trzydzieści franków dzięki poważnym zakupom.

Ale 5 stycznia, mimo jego wysiłków, akcje spadły znowu o czterdzieści

franków. Kurs „Powszechnych" wynosił już tylko trzy tysiące. I odtąd każdy

dzień przynosił nową bitwę. Szóstego akcje podniosły się, siódmego i ósmego

znowu spadły. Był to niepowstrzymany ruch, który wciągał go stopniowo,

prowadząc do powolnego upadku. Bank Powszechny miał stać się kozłem

ofiarnym, miał zapłacić za ogólne szaleństwo, odpokutować zbrodnie innych,

mniej eksponowanych przedsiębiorstw, owego mnóstwa podejrzanych

interesów, rozrosłych jak potworne grzyby na zgniłym gruncie Cesarstwa. Ale

Saccard, który stracił sen, który każdego popołudnia zajmował pod filarem

swoje stanowisko na placu boju, łudził się nadal niedorzeczną nadzieją

możliwego ciągle zwycięstwa. Jak dowódca armii — przekonany o

background image

doskonałości swojego planu, ustępowa! z zajętych terenów krok za krokiem,

poświęcając ostatnich żołnierzy, opróżniając kasy Spółki z ostatnich worków

złota, by zagrodzić drogę napastnikom. Dziewiątego uzyskał znowu znaczną

przewagę: zniżkowców ogarnęła panika, cofnęli się: czyż likwidacja z 15

stycznia raz jeszcze pożywi się ich kosztem? On zaś, pozbawiony już

wszelkich zasobów, zmuszony do wypuszczenia weksli grzecznościowych,

miał teraz śmiałość — jak ludzie, którzy w delirium głodowym widzą

wspaniałe uczty — przyznawać się przed samym sobą do szaleńczego i

nierealnego celu, do kolosalnego planu wykupienia wszystkich akcji,

tak by blankiści, pozbawieni swobody ruchów, musieli błagać o litość.

Podobny plan zrealizowało kiedyś pewne małe towarzystwo kolejowe, które

wykupiło wszystkie swoje akcje znajdujące się na rynku, i sprzedawcy nie

mogąc dostarczyć walorów zmuszeni byli oddać się w niewolę, ofiarować całe

swoje mienie. Ach, gdybyż udało mu się tak osaczyć i obezwładnić

Gundermanna, by jako blankista znalazł się całkowicie w jego mocy. Gdybyż

tak pewnego ranka przyniósł mu on swój miliard błagając go pokornie, by nie

zabierał mu wszystkiego, by zostawił mu dziesięć su dziennie na mleko. Tylko

że do tego potrzeba mu było siedmiuset, ośmiuset milionów. Rzucił już w

otchłań dwieście milionów, chodziło jeszcze o pięćset, sześćset, które mógłby

wprowadzić do walki. Mając sześćset milionów wymiótłby Żydów, stałby się

królem złota, panem świata. Co za wspa niałe marzenie! A było to przecież

takie proste; przy tym stopniu rozgorączkowania zanikało pojęcie wartości

pieniądza, istniały już tylko pionki, które przesuwano na szachownicy.

Podczas bezsennych nocy stawiał na nogi sześciusetmiłionową armię i wysyłał

ją na śmierć dla swojej chwały, odnosił wreszcie zwycięstwo wśród.. klęsk, na

ruinach wszystkiego.

Dziesiąty stycznia był niestety dla Saccarda dniem fatalnym. Na giełdzie był

jak zawsze wspaniały, imponował pogodą i spokojem. A przecież nigdy dotąd

walka nie była tak okrutna i zacięta, nie obfitowała w tyle ofiar, w taką ilość

zastawionych wszędzie zdradzieckich zasadzek. W tych podstępnych i

nikczemnych bitwach o pieniądz, w których morduje się po cichu słabych,

zanikają wszelkie więzy, nie ma pokrewieństwa, nie ma przyjaźni: rządzi

okrutne prawo silnych, tych, którzy pożerają, aby nie zostać-pożartymi. Toteż

Saccard czuł się całkowicie osamotniony, oparcie znajdował jedynie w swojej

nienasyconej żądzy, która go podtrzymywała, ale i zżerała bez przerwy. Bał

się szczególnie 14 stycznia, dnia, w którym miała nastąpić likwidacja transakcji

premiowych. Ale znalazł" jeszcze pieniądze na trzy poprzedzające dni i 14

stycznia zamiast sprowadzić klęskę umocnił pozycje Banku 'Powszechnego,

który piętnastego, w dzień likwidacji, osiągnął kurs 2860 franków, czyli tylko o

sto franków mniej w porównaniu z ostatnim kursem grudniowym. Obawiał

background image

się klęski, a udawał, że wierzy w zwycięstwo. W rzeczywistości po raz

pierwszy zniżkowcy byli górą, zagarniali wreszcie różnice kursów; które

dotąd przez długie miesiące oni właśnie płacili;

i ponieważ sytuacja odwróciła się, Saccard musiał teraz korzystać z reportu u

Mazauda, który od tej chwili stał się mocno zaangażowany. Druga połowa

stycznia miała być decydująca.

Od czasu rozpoczęcia tej walki Saccard, żyjąc w ciągłej niepewności, wśród

codziennych wstrząsów, które wtrącały go w przepaść i wydobywały na

powierzchnię, odczuwał co wieczór gwałtowną potrzebę oszołomienia. Nie

mógł znieść samotności, jadał obiady poza domem, noce spędzał w objęciach

kobiet. Nigdy jeszcze nie prowadził tak gorączkowego trybu życia, bywał

wszędzie, uganiał się po teatrach i kabaretach, ostentacyjnie szastając

pieniędzmi jak człowiek niezmiernie bogaty. Unikał pani Karoliny, gdyż jej

wyrzuty wprawiały go w zakłopotanie, mówiła mu bez przerwy o pełnych

niepokoju listach brata, sama zresztą zrozpaczona tą kampanią zwyżkową

grożącą tak strasznym niebezpieczeństwem. Widywał za to częściej baronową

Sandorff, jakby te spotkania w ukrytym mieszkanku przy ulicy Caumartin, ten

chłód i perwersja odrywały go od rzeczywistości, dając mu chwilowe

zapomnienie, konieczne, by odprężyć przemęczony pracą umysł. Niekiedy

przychodził schronić się tutaj, by przejrzeć w spokoju pewne akta, przemyśleć

pewne sprawy, rad, że nikt mu tutaj nie przeszkodzi. Często powalał go sen,

usypiał na godzinę czy dwie, i były to jedyne chwile rozkosznego

unicestwienia; wtedy baronowa, bez najmniejszych skrupułów, grzebała mu

po kieszeniach, przeglądała listy wyciągnięte z portfelu;ostatnio bowiem

milczał jak zaklęty i nie mogła wydobyć od niego żadnej pożytecznej

informacji, a nawet gdy udało się jej wyrwać mu jakieś słowo, nie śmiała grać

wedle jego wskazówek, przekonana, że ją okłamuje. Dzięki wykradanym mu

w ten sposób tajemnicom dowiedziała się o trudnościach pieniężnych, z jakimi

zaczynał zmagać się Bank Powszechny, o całym rozległym systemie weksli

grzecznościowych, które bank dyskontował ostrożnie zagranicą. Pewnego

wieczora, obudziwszy się wcześniej niż zwykle, Saccard przyłapał ją na

grzebaniu w jego portfelu i spoliczkował jak dziewkę wykradającą forsę z

kamizelki klientów; od tego czasu bił ją często, co podniecało ich oboje, potem

zaś obezwładniało i uspokajało.

Jednakże po likwidacji z 15 stycznia, w której straciła około dziesięciu tysięcy,

baronowa powzięła pewien projekt. Zaprzątał on tak całkowicie jej myśli, że

ostatecznie zwróciła się po radę do Jantrou.

— Zaiste — odparł redaktor — wydaje, mi się, że ma pani rację.

background image

najwyższy czas przejść ha stronę Gundermanna... Niech pani pójdzie do niego

i przedstawi mu całą. sprawę, obiecał przecież, że w zamian za dobrą radę

odwdzięczy się pani tym samym.

Tego ranka, kiedy baronowa przyszła do niego, Gundermann był w podłym

humorze. Poprzedniego dnia jeszcze „Powszechne" znowu poszły w górę.

Nigdy więc nie skończy z tą. wściekłą, nienasyconą bestią, która pożarła mu

już tyle złota i która tak uporczywie czepiała się życia! Zdolna była

podźwignąć się znowu i zakończyć miesiąc nową zwyżką; czynił już sobie

gorzkie wyrzuty, że wplątał się w tę katastrofalną rywalizację, skoro więcej

może byłby zyskał, gdyby był poszedł ręka w rękę z tym nowym bankiem.

Zachwiany w swej zwykłej taktyce, tracąc wiarę w niezawodny triumf logiki,

byłby może zdecydował się w tym momencie na odwrót, gdyby mógł wycofać

się nie tracąc wszystkiego. Rzadkie były u niego chwile podobnego

zniechęcenia, nieobce największym nawet przywódcom w samą wigilię

zwycięstwa, gdy ludzie i rzeczy pragną ich sukcesu. Wzrok jego, tak bystry i

przenikliwy, zmętniał teraz z powodu mgły, jaką wytwarza na dłuższą metę

owa tajemnica okrywająca transakcje giełdowe, których nigdy niepodobna z

całą pewnością zidentyfikować. Nie ulegało wątpliwości, że Saccard kupował,

grał. Ale czy na rachunek poważnych klientów, czy też na rachunek samej

Spółki? Nie potrafił w końcu odpowiedzieć na to pytanie w zalewie

znoszonych mu zewsząd plotek. Drzwi jego olbrzymiego gabinetu trzaskały

bez przerwy,personel drżał przed jego gniewem, remizjerów przyjmował z

taką brutalnością, że ich zwykły pochód zmieniał się w paniczną ucieczkę.

— Ach, to pani — odezwał się bez cienia uprzejmości na widok baronowej. —

Nie mam dziś czasu na rozmowy z kobietami.

Zbita z tropu takim przyjęciem, zrezygnowała z wszelkich wstępów i od razu

zdradziła wiadomość, z którą przychodziła.

— A gdyby udowodniono panu, że Bank Powszechny goni ostatkiem

pieniędzy wskutek znacznych zakupów, które poczynił, i że zmuszony jest

dyskontować za granicą weksle grzecznościowe, aby móc kontynuować

walkę?

Żyd zapanował nad odruchem radości. Oko jego pozostało martwe, odparł

tym samym opryskliwym tonem:

— To nieprawda!

— Jak to, nieprawda! Ależ słyszałam na własne uszy, widziałam na własne

oczy!

I chcąc go przekonać oświadczyła, że miała w ręce weksle podpisane przez

figurantów. Wymieniła ich nazwiska, podała też nazwiska bankierów, którzy

dyskontowali weksle w Wiedniu, we Frankfurcie, w Berlinie. Mógłby zwrócić

się po informacje do swoich korespondentów, przekonałby się wtedy, że nie

background image

przynosi mu wyssanych z palca plotek. Twierdziła również, że Spółka

kupowała na własny rachunek po to tylko, by utrzymać zwyżkę, i że operacje

te pochłonęły już dwieście milionów.

Gundermann, słuchając jej z posępną miną, układał zarazem w myśli plan

walki ,na dzień następny — w tak zawrotnym tempie — że w kilka sekund

rozdzielił swoje zlecenia, ustalił cyfry. Teraz pewien był zwycięstwa wiedząc

doskonale, z jak brudnego źródła pochodzą te informacje, pełen pogardy dla

tego Saccarda, tak żądnego uciech, tak głupiego, że zwierzał się kobiecie i

pozwolił się sprzedać.

Gdy • skończyła, podniósł głowę i wpatrując się w nią swoimi wielkimi,

zgasłymi oczami, rzekł:

— No więc! Co to wszystko może mnie obchodzić? Baronowa oniemiała, tak

bardzo wydawał się obojętny i spokojny.

— Ależ wydaje mi się, że pańskie pozycje na zniżkę...

— Moje pozycje! A któż pani powiedział, że ja gram na zniżkę? Nigdy nie

chodzę na giełdę, nie spekuluję... Nic mnie to wszystko nie obchodzi!

Mówił to głosem tak niewinnym, że baronowa, zbita z tropu, przerażona,

byłaby mu w końcu uwierzyła, gdyby nie pewien nieuchwytny ton zbyt

szyderczej naiwności. Oczywiście, kpił sobie z niej, pełen absolutnej pogardy

jako mężczyzna skończony, wolny od wszelkich pożądań.-A więc, droga

przyjaciółko, jestem bardzo zajęty, jeżeli nie ma

pani nic ciekawszego do powiedzenia...

Wyrzucał ją po prostu za drzwi. Wtedy, ogarnięta wściekłością, wybuchnęła:

— Zaufałam panu, pierwsza wszystko powiedziałam... To prawdziwa

zasadzka... Obiecał mi pan w zamian za pożyteczną informację odwdzięczyć

się tym samym, dać mi jakąś radę...

Przerwał jej wstając z krzesła. I twarz tego człowieka, który nigdy się nie śmiał,

wykrzywił teraz grymas szyderczego uśmiechu, tak bardzo rozradowało go to

brutalne wyprowadzenie w pole młodej i ładnej kobiety.
— Radę! Ależ nie odmawiam je pani, droga przyjaciółko... Niech pani mnie

uważnie posłucha. Niech pani nie gra, niech pani nigdy nie gra. Zbrzydnie

pani, nic tak nie szpeci kobiety jak gra.

Gdy baronowa, nie posiadając się ze złości, odeszła wreszcie, zamknął się ze

swoimi dwoma synami i zięciem, rozdzielił role, posłał natychmiast po

Jacoby'ego i innych maklerów, by przygotować wielką bombę na następny

dzień. Plan jego był prosty: zrobi to, od czego dotąd powstrzymywał się

powodowany ostrożnością, nie znając rzeczywistej sytuacji Banku

Powszechnego; teraz, kiedy wiedział, że Saccard goni resztkami, niezdolny

podtrzymać kursów, zdławi rynek sprzedażą olbrzymich ilości akcji. Sięgnie

do potężnej rezerwy swojego miliarda, jak generał, który chce wreszcie

background image

zakończyć walkę i któremu szpiedzy zdradzili słaby punkt przeciwnika.

Logika zatriumfuje, każda akcja, której kurs przekracza rzeczywistą,

reprezentowaną przez nią wartość, musi niechybnie upaść.

Tego właśnie dnia, około piątej, Saccard wyczuwszy instynktownie

niebezpieczeństwo, udał się do Daigremonta. Był rozgorączkowany, rozumiał,

że nadszedł ostatni moment, by zadać zniżkowcom stanowczy cios, jeżeli nie

chciano ulec ostatecznie w walce z nimi. Rozmyślał bez przerwy o swoim

kolosalnym projekcie: wystawić jeszcze olbrzymią armię sześciuset milionów

franków, by podbić świat. Daigremont przyjął go ze zwykłą sobie

uprzejmością w swoim książęcym iście pałacyku, wśród cennych obrazów i

bijącego w oczy zbytku; który opłacały zagarniane co dwa tygodnie różnice

kursów giełdowych; w gruncie rzeczy, nie wiedziano dokładnie, czy za tą

fasadą, zależną od zwykłego kaprysu fortuny, kryje się jakieś solidne

bogactwo. Dotychczas nie zdradził Banku Powszechnego, nie sprzedał swoich

akcji udając całkowite zaufanie, zadowolony z tej postawy zwyżkowca

zachowującego zimną krew, tym bardziej że zwyżka przynosiła mu grube

zyski, z całą ostentacją nie wycofał się nawet po niepomyślnej likwidacji z 15

stycznia, przekonany, jak rozpowiadał wszem wobec, że zwyżka musi

powrócić; miał się jednak na baczności i gotów był przy pierwszym

poważniejszym symptomie przejść do obozu nieprzyjaciela. Wizyta Saccarda,

jego niezwykła energia, wielki projekt wykupienia wszystkich akcji na rynku

wzbudziły w nim niekłamany podziw. To było szaleństwo, ale czyż często

wybitni przywódcy wojskowi i wybitni finansiści nie są po prostu szaleńcami,

którym sprzyja szczęście? Obiecał więc, że nazajutrz na giełdzie

przyjdzie mu ż pomocą: był już silnie zaangażowany na zwyżkę, ale uda Się

jeszcze do swojego maklera Delarocque'a, by dać mu nowe zlecenia kupna;

odwiedzi ponadto swoich przyjaciół, utworzy coś w rodzaju syndykatu,

którego posiłki sprowadzi Saccardowi. Jego zdaniem, można było obliczać na

jakie sto milionów tę nową armię, którą od razu będzie można rzucić do walki.

To wystarczy, Saccard, rozpromieniony, pewien zwycięstwa, ułożył

natychmiast plan bitwy, cały manewr o rzadkiej śmiałości zapożyczony od

najznakomitszych dowódców: najpierw, na początku zebrania, drobna

potyczka, by zwabić zniżkowców i natchnąć ich ufnością we własne siły,

następnie, gdy odniosą pierwszy sukces, gdy kursy spadną nieco, przybycie

Daigremonta i jego przyjaciół wraz z ciężką artylerią, owymi

niespodziewanymi milionami; wyłonią się zza jakiejś nierówności terenu,

zajdą zniżkowców od tyłu i rozgromią. Będzie to zupełna klęska, prawdziwa

rzeź. Obaj panowie pożegnali się silnym uściskiem dłoni, z uśmiechem

triumfu na ustach.

background image

W godzinę później, gdy Daigremont, który szedł na przyjęcie, miał zamiar

przebrać się, oznajmiono mu nową wizytę: była to baronowa Sandorff.

Ogarnięta paniką, wpadła na myśl zasięgnięcia jego rady. Przez jakiś czas

uchodziła za jego kochankę; w rzeczywistości jednak łączył ich tylko bardzo

swobodny stosunek koleżeństwa, jaki istnieje niekiedy między mężczyzną a

kobietą. Oboje byli zbyt przebiegli, zbyt dobrze przejrzeli się nawzajem, by dać

się nabrać na intymniejszy związek. Opowiedziała mu swoje obawy, swoją

wizytę u Gudermanna, odpowiedź tego ostatniego, nie przyznając się zresztą

do zdrady, która pchnęła ją do tego kroku. I Daigremont uśmiał się

serdecznie,, rozmyślnie podsycił jeszcze jej przerażenie, udając niepewność,

gotów rzekomo uwierzyć w to, że Gundermann mówił prawdę, gdy

przysięgał, że nie gra na zniżkę; bo ostatecznie nigdy nic nie wiadomo. Giełda

to prawdziwa puszcza ciemną nocą, gdzie wszyscy błądzą po omacku. I kto

słucha w tych mrokach wszystkich bredni, wszystkich sprzecznych plotek, ten

z pewnością rozbije sobie łeb.

— A więc — zapytała z niepokojem — nie powinnam sprzedawać?

— Sprzedawać? A po co? Toż to szaleństwo! Jutro będziemy panami rynku,

„Powszechne" podskoczą na trzy tysiące sto... I cokolwiek by się stało, niech

się pani trzyma: będzie pani zadowolona z ostatniego kursu... Nie mogę

powiedzieć pani nic więcej.

Baronowa wyszła, Daigremont zaczął wreszcie przebierać się, gdy

dźwięk dzwonka oznajmił mu trzecią wizytę. Nie! Dosyć tego dobrego! Nie

przyjmie nikogo więcej! Ale gdy .wręczono mu wizytówkę Delarocque'a, kazał

natychmiast go wprowadzić; a ponieważ makler, wyraźnie wzburzony,

zwlekał z rozpoczęciem rozmowy, odprawił lokaja i bez niczyjej pomocy

skończył wiązać przed lustrem biały krawat.

— Posłuchaj, mój drogi! — zawołał Delarocque z poufałością człowieka z tego

samego klubu. — Mogę chyba polegać na twojej przyjaźni, prawda? Chodzi o

sprawę dosyć delikatną... Wyobraź sobie, że mój szwagier, Jacoby, był tak

uprzejmy i uprzedził mnie o gotującym się zamachu. Podczas jutrzejszej giełdy

Gundermann i inni zdecydowani są wykończyć Bank Powszechny. Rzucą na

rynek cały pakiet akcji... Jacoby dostał już odpowiednie zlecenia, przybiegł do

mnie...

— Do diabła! — zaklął krótko pobladły nagle Daigremont.

— Rozumiesz, wielu z moich klientów jest bardzo silnie zaangażowanych na

zwyżkę, mam ogółem na jakie piętnaście milionów zleceń... Wystarczy, aby

skręcić kark... A więc wziąłem powóz i objeżdżam co znaczniejszych klientów.

Nie jest to wprawdzie w porządku, ale cóż, robię to w dobrych zamiarach...

— Do diabła! — powtórzył Daigremont.

background image

— Krótko mówiąc, mój drogi, ponieważ grasz bez pokrycia, przyszedłem

prosić, abyś dał mi pokrycie lub unieważnił zlecenia.

Daigremont wykrzyknął gwałtownie:

— Ależ unieważniaj, unieważniaj, mój drogi!... No nie! Nie należę do ludzi,

którzy pozostają w walącym się domu, to całkiem niepotrzebne bohaterstwo...

Nie kupuj, sprzedawaj! Mam u ciebie zlecenia na blisko trzy miliony, sprzedaj,

sprzedaj wszystko!

I gdy Delarocque żegnał się spiesznie, mówiąc, że musi jeszcze odwiedzić

innych klientów, Daigremont uścisnął mu energicznie obie ręce.

— Dziękuję, mój drogi! .Nigdy ci tego nie zapomnę! .Sprzedaj, sprzedaj

wszystko!

Po odejściu maklera przywołał na nowo lokaja, by ułożył mu włosy i brodę.

Ach, dostał porządną nauczkę! Tym razem o mały figiel nie dał się wywieść w

pole jak smarkacz. Oto skutki zadawania się z szaleńcem!

O ósmej na małej giełdzie wieczornej zaczęła się panika. Giełda ta urzędowała

na bulwarze des Italiens, u wejścia do pasażu

de l' Opera; działała tam tylko kulisa operująca wśród podejrzanego tłumu

kurtierów, remizjerów i niepewnych spekulantów. Włóczyli się między nimi

sprzedawcy uliczni, pod nogami przechadzających się grup ulicznicy zbierali

na czworakach niedopałki cygar. Było to stłoczone, tarasujące przejście, uparte

stado, które fala przechodniów stale unosiła i rozbijała, a które ciągle na nowo

zbijało się w gęstą ciżbę. Tego wieczora stało tutaj około dwóch tysięcy osób,

korzystając z ciepłej, mglistej pogody; pochmurne niebo zapowiadało deszcz

po ostrych mrozach. Rynek był niezwykle ożywiony, ze wszystkich stron

oferowano „Powszechne", kursy szybko spadały. Niebawem też zaczęły

krążyć jakieś zatrważające pogłoski, wszystkich ogarniał niepokój. Co to się

działo? Wymieniano szeptem nazwiska przypuszczalnych sprzedawców,

zależnie od tego, który remizjer przynosił zlecenia lub który kulisjer je

wykonywał. I od ósmej do dziesiątej pano-wało ogromne poruszenie, wszyscy
gracze obdarzeni węchem schodzili z zajętych pozycji, a byli nawet tacy,

którzy z nabywców zdążyli jeszcze przekształcić się w sprzedawców.

Udawano się na spoczynek z przykrym uczuciem rozgorączkowania — jak w

wilię wielkich klęsk. Nazajutrz pogoda była ohydna. Całą noc padało, drobny,

lodowaty deszczyk spowijał miasto zamienione wskutek odwilży w jedną

wielką kloakę żółtego, płynnego błota. Od wpół do pierwszej już giełda

wrzeszczała, tonąc w potokach deszczu. Olbrzymi tłum schronił się pod

perystylem i w sali; i niebawem sala, pełna mokrych, ociekających parasoli,

zamieniła się w olbrzymią kałużę błotnistej wody. Czarny brud murów ociekał

wilgocią, przez oszklony dach sączyło się ciemne, rozpaczliwie smutne,

rudawe światło. Wobec mnóstwa niepokojących pogłosek, dziwacznych

background image

historii, które rozstrajały umysły, wszyscy, zaraz od progu, szukali oczami

Saccarda i przyglądali mu się uważnie. Był na swoim zwykłym stanowisku,

stojąc pod filarem; wyglądał tak jak każdego innego dnia, twarz jego podobnie

jak w dni triumfu miała wesoły, odważny wyraz absolutnej pewności.

Wiedział, że poprzedniego dnia na małej giełdzie wieczornej „Powszechne"

spadły o trzysta franków, i wyczuwał ogromne niebezpieczeństwo,

spodziewał się gwałtownego ataku ze strony zniżkowców; ale ułożony plan

bitwy wydawał mu się niezawodny: manewr Daigremonta, nieoczekiwane

przybycie świeżej armii milionów, miał zdobyć wszystko szturmem i raz

jeszcze dać mu zwycięstwo. On sam nie miał już żadnych zasobów, kasy

Banku

Powszechnego były puste, wyskrobał z nich. ostatnie centymy; nie pod- .

dawał się jednak rozpaczy, skorzystał z. reportu Mazauda, którego pozyskał

sobie do tego stopnia, opowiedziawszy mu o poparciu ze strony syndykatu

Daigremonta, że makler, mimo braku pokrycia, raz jeszcze przyjął zlecenia

kupna na sumę kilku milionów. Taktyka, jaką ustalili, polegała na tym, by nie

dopuścić do zbytniego obniżenia kursów na początku giełdy, podtrzymywać

je i walczyć aż do chwili przybycia posiłków. Poruszenie było tak silne, że

Massias i Sabatani, rezygnując ze środków ostrożności zbędnych już z chwilą,

gdy prawdziwa sytuacja stanowiła temat wszystkich plotek, jawnie

porozumiewali się z nim. i śpieszyli zanieść jego ostatnie zlecenia — jeden pod

perystyl do Nathansohna, drugi zaś do Mazauda, który znajdował się jeszcze

w gabinecie maklerów.

Była za dziesięć pierwsza i Moser, który przyszedł właśnie, żółty po nocy

spędzonej bezsennie wskutek ostrego ataku wątroby, zauważył w rozmowie z

Pilleraultem, że wszyscy wyglądają dzisiaj blado i chorobliwie. Pillerault

wybuchnął głośnym śmiechem, zawsze bowiem bliskość katastrof potęgowała

jeszcze właściwą mu fanfaronadę błędnego rycerza.

— Ależ to pana, mój drogi, boli dziś ze strachu brzuch! Wszyscy są w

doskonałym humorze. Sprawimy wam dzisiaj taką łaźnię, że długo ją

popamiętacie.

W rzeczywistości jednak w sali wyglądającej ponuro w rudawym świetle

panował ogólny niepokój, co wyczuwało się zwłaszcza w przyciszonej

wrzawie głosów. Nie był to hałaśliwy gwar dni zwyżkowych, wzburzenie i

huk przypływu morskiego występującego triumfalnie z brzegów. Nikt nie

biegał, nie krzyczał, wszyscy snuli się cicho, mówili szeptem — jakby w

pokoju chorego. Pomimo wielkiego tłumu i ścisku w powietrzu unosił się

jedynie zbolały szmer szeptanych do ucha obaw i zatrważających wieści.

Wiele osób milczało, a ich śmiertelnie blade, ściągnięte skurczem twarze,

szeroko rozwarte oczy badały, rozpaczliwie oblicza innych.

background image

— Nic pan nie mówi, Salmon? — zapytał z napastliwą ironią Pillerault.

— Cóż! — mruknął Moser. — Jest jak inni, nie ma nic do powiedzenia, boi się.

Istotnie, tego dnia milczenie Salmona nie trwożyło nikogo, wszyscy bowiem

milczeli w pełnym napięcia oczekiwaniu.

Przede wszystkim jednak wokół Saccarda cisnął się tłum klientów zdjętych

trwogą, łaknących słowa pociechy. Zauważono później, że Daigremont nie

pokazał się wcale, podobnie jak przestrzeżony zapewne deputowany Huret,

który stał się znowu wiernym sługą Rougona. Stojący w grupie bankierów

Kolb udawał, że pochłania go całkowicie jakaś poważna transakcja

arbitrażowa. Markiz de Bohain, z obojętną wyższością traktujący zmienne

koleje losu, obnosił z całym spokojem swą małą, arystokratyczną głowę o

bladej twarzy, pewien tak czy inaczej wygranej, kazał bowiem Jacoby'emu

kupić taką samą ilość „Powszechnych", jaką miał z jego polecenia sprzedać

Mazaud. Saccard zaś, oblężony przez tłum innych, wierzących i naiwnych, był

szczególnie uprzejmy i uspokajający w stosunku do Se-dille'a i Maugendre'a,

którzy, z drżącymi wargami i oczami pełnymi łez, jak o jałmużnę błagali go o

jakąś nadzieję zwycięstwa. Uścisnął im serdecznie dłonie wyrażając tym

uściskiem niezachwianą pewność i obietnicę triumfu. Następnie, jak człowiek

całkowicie szczęśliwy, któremu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, zaczął

ubolewać nad przykrością, jaka go spotkała:

— Jestem doprawdy niepocieszony. Wyobraźcie sobie, panowie, że

zapomniano zabrać u mnie z ogrodu kamelię, no i w czasie tych ostrych

mrozów zmarniała.

Powiedzenie obiegło salę, rozczulano się nad kamelią. Co za człowiek z tego

Saccarda! Jaka niezachwiana pewność siebie! Uśmiech

nie znikał mu z twarzy i niepodobna było odgadnąć, czy jest to tylko

maska osłaniająca straszliwe troski, które załamałyby każdego innego!

— Ależ to bestia! Jest doprawdy imponujący! — mruknął cicho Jantrou do

wracającego Massiasa.

Saccard przywołał właśnie redaktora; w tej decydującej chwili nasunęło mu się

wspomnienie pewnego popołudnia, kiedy to wraz z nim obserwował powóz

baronowej stojący w ulicy Brongniart. Czy stał tam również i dzisiaj, w tym

krytycznym dniu? Czy stangret tkwił i wysoko na koźle, nieruchomy jak głaz,

pod strugami ulewnego desz-. czu, podczas gdy baronowa ukryta za

podniesionymi szybami oczekiwała na ostatnie kursy?

— Jest tam z pewnością — odparł półgłosem Jantrou. — I całym sercem z

panem, zdecydowana nie cofnąć się ani na krok!... Wszyscy

stoimy przy panu, wytrwamy na stanowisku! Saccarda ucieszyło to

zapewnienie wierności, choć powątpiewał

background image

w bezinteresowność zarówno baronowej, jak i innych. Zresztą, zaślepiony

gorączką, wierzył jeszcze, że kroczy ku zwycięstwu wiodąc za sobą liczne

zastępy swoich akcjonariuszy, ten tłum prostaczków i światowców,

rozentuzjazmowany i sfanatyzowany, piękne damy i dziewki służebne,

połączone wspólnym porywem wiary.

Wreszcie uderzenie dzwonu zapowiadające początek zebrania rozległo się nad

rozszalałym morzem głów, niczym dzwon bijący na trwogę. Mazaud, który

dawał polecenie Flory'emu, wrócił spiesznie w kierunku kosza, podczas gdy

młody urzędnik rzucił się do telegrafu, zaniepokojony mocno własną sytuacją;

od pewnego czasu bowiem, trzymając się uparcie Banku Powszechnego,

przegrywał i tego właśnie dnia zdecydował się na ogromne, decydujące

ryzyko, do czego skłoniła go podsłuchana pod drzwiami wiadomość o

projektowanej interwencji Daigremonta. Kosz był równie niespokojny jak sala;

od czasu ostatniej likwidacji maklerzy czuli wyraźnie, że ziemia drży im pod

nogami, bogate doświadczenie pozwalało im dostrzec bardzo groźne objawy,

które przejmowały ich trwogą. Nastąpiło już kilka częściowych krachów,

wyczerpany, nader przeciążony rynek pękał ze wszystkich stron. Czy będzie

to zatem jeden z owych wielkich kataklizmów, jakie zdarzają się co dziesięć,

piętnaście lat, jeden z owych śmiertelnych kryzysów gorączki spekulacyjnej,

która dziesiątkuje giełdę siejąc wokół śmierć? W dziale renty,na rynku

gotówkowym — krzyki zdawały się więznąć w gardle, ścisk stawał się coraz

większy, nad tłumem górowały wysokie, czarne sylwetki urzędników

notujących kursy, którzy czekali z piórem w ręce. Mazaud, ściskając dłońmi

czerwoną pluszową poręcz, dostrzegł po drugiej stronie kosza Jacoby'ego,

który krzyczał głębokim basem:

— Mam „Powszechne"... Po 2800 mam „Powszechne"...

Był to ostatni kurs małej giełdy z poprzedniego wieczora; i Mazaud uznał za

rozważne kupić po tej cenie, by natychmiast zahamować zniżkę. Jego ostry

głos rozległ się górując nad wszystkimi innymi:

— Po 2800 biorę... Przyślijcie trzysta „Powszechnych"!

Pierwszy kurs został w ten sposób ustalony. Nie zdołał jednak go utrzymać.

Ze wszystkich stron oferowano „Powszechne". Walczył rozpaczliwie przez pół

godziny, ale udało mu się jedynie zwolnić nieco tempo szybkiego spadku.
Dziwił się, że nie podtrzymuje go kulisa. Go robi Nathansohn, od którego

spodziewał się zleceń kupna? Później dopiero dowiedział się o zręcznej

taktyce kulisjera, który odgadłszy;

swoim żydowskim sprytem prawdziwą sytuację kupował wprawdzie dla

Saccarda, ale jednocześnie sprzedawał na własny rachunek. Massias, sam

mocno zaangażowany jako nabywca, przybiegł zdyszany, by powiadomić o

zdradzie kulisy Mazauda, który stracił głowę i wystrzelił ostatnie naboje:

background image

wykonał od razu wszystkie zlecenia, które zamierzał realizować stopniowo aż

do chwili nadejścia odsieczy. Podniosło to nieco kursy: rozszalałe, wróciły z

2500 na 2650, skacząc gwałtownie jak zawsze w dniach burzy; i przez chwilę

jeszcze Mazauda, Saccarda i tych wszystkich, którzy wtajemniczeni byli w

plan bitwy, ożywiała bezgraniczna nadzieja. Skoro już teraz akcje szły w górę,

dzień był wygrany, a zwycięstwo będzie piorunujące, gdy posiłki uderzą na

boczne skrzydła zniżkowców i zamienią ich odwrót w paniczną ucieczkę.

Zapanowała głęboka radość, Sedille i Maugendre gotowi byli całować

Saccarda po rękach, Kolb zbliżył się do niego, a Jantrou zniknął, pobiegłszy

zanieść dobrą wiadomość baronowej Sandorff. W tej właśnie chwili widziano,

jak mały Flory poszukiwał wszędzie Sabataniego, który służył mu obecnie za

pośrednika, by dać mu nowe zlecenie kupna.

Ale wybiła druga godzina i Mazaud, na którym skupiał się cały impet ataku,

zaczął na nowo słabnąć. Dziwił się coraz bardziej, dlaczego posiłki nie

wchodzą jeszcze do walki. Był już najwyższy czas. Na co czekali, by

wyswobodzić go z pozycji nie do utrzymania, na której tracił resztki sił?

Jakkolwiek dzięki zawodowej dumie zachowywał pozory niewzruszonego

spokoju, czuł, jak lodowaty chłód pokrywa mu policzki, bał się, że zblednie.

Jacoby grzmiącym głosem rzucał mu nieprzerwanie, systematycznie całe

pakiety akcji, które Mazaud przestawał już podejmować. Nie jemu zresztą

przyglądał się teraz, kierował wzrok na maklera Daigremonta — Delarocque'a,

nie rozumiejąc jego milczenia. Delarocque, otyły i krępy mężczyzna o rudej

brodzie, stał spokojnie, uśmiechając się błogo po nocnej hulance, i Mazaud nie

mógł pojąć jego wyczekiwania. Czyż nie zbierze tych wszystkich ofert, nie

uratuje sytuacji zleceniami kupna wypełniającymi niewątpliwie ogromny plik

kartek, które trzymał w ręce?

Nagle Delarocque rzucił się w wir walki, wołając gardłowym, ochrypłym nieco

głosem:

— Mam „Powszechne"... Mam „Powszechne"...

I w przeciągu paru minut zaoferował za kilka milionów akcji

Banku Powszechnego. Odpowiadały mu glosy innych maklerów. Kursy

gwałtownie spadły.

„Mam po 2400..." — „Mam po 2300..." — „Ile?..." — „Pięćset, sześćset..." —

„Proszę przysłać!"

Co on mówi? Co się stało? Czyżby zamiast oczekiwanej odsieczy z pobliskich

lasów wyłaniała się nowa armia nieprzyjacielska? Jak pod Waterloo —

Grouchy nie przybywał, i zdrada dopełniła klęski. Pod wpływem tej licznej

masy nowych sprzedawców, nadbiegających w szyku bojowym, rozpętała się

straszliwa panika.

background image

W tej sekundzie Mazaud poczuł na twarzy tchnienie śmierci. Udzielił był

Saccardowi reportów na zbyt wielkie sumy, czuł wyraźnie, jak Bank

Powszechny padając, miażdży go pod gruzami. Ale jego przystojna, smagła

twarz o małych wąsikach pozostała nieprzenikniona i odważna. Śpiewnym

głosem młodego koguta, równie ostrym jak w chwilach sukcesu, kupował

jeszcze, aż nie wyczerpał wszystkich otrzymanych zleceń. I jego przeciwnicy,

którzy stali naprzeciwko, ryczący Jacoby, apoplektyczny Delarocque — mimo

wysiłków zachowania obojętności — zdradzali większy niepokój; wiedzieli, że

znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie: czy zapłaci im w razie

bankructwa? Ich ręce ściskały kurczowo pluszową poręcz, ich głosy ujadały

dalej, machinalnie, z zawodowego niejako nawyku, podczas gdy w ich

osłupiałym spojrzeniu malowała się cała groza tego dramatu pieniądza.

Ostatnie pół godziny przyniosło nieodwracalną klęskę, szerząca się panika

unosiła tłumy w bezładnym galopie ucieczki. Po bezwzględnej ufności i

ślepym entuzjazmie następowała reakcja w postaci stra-, chu, wszyscy rzucali

się sprzedawać póki czas. Na kosz posypał się gęsty grad zleceń sprzedaży,

widać już było tylko padające zewsząd kartki; i te ogromne pakiety akcji

rzucane tak nierozważnie przyśpieszały tylko tempo zniżki, przekształcając ją

w prawdziwą klęskę. Kursy, lecąc gwałtownie w dół, spadły na 1500, 1200, 900

franków. Nie było już nabywców, opustoszałe pobojowisko usiane było

trupami. Nad ciemnym kłębowiskiem surdutów trzej urzędnicy notujący

kursy sprawiali wrażenie kancelistów prowadzących księgi zmarłych. Powiew

klęski, który przeleciał przez salę, wywołał szczególny efekt: ruch zastygł,

wrzawa zamarła, wszystko odrętwiało jakby w obliczu wielkiej katastrofy.

Zapanowała przeraźliwa cisza, gdy po uderzeniu dzwonu zamykającego

posiedzenie ogłoszono ostatni kurs:

830 franków. Ulewny deszcz siekł o szyby, przez które sączył się jedynie

mglisty półmrok. Woda ściekająca z parasoli i rozdeptywana przez tłum

zamieniła salę w jakąś kloakę; na podłodze przypominającej grząskie klepisko

źle utrzymanej stajni walało się mnóstwo podartych papierów; w koszu biła w

oczy pstrokacizna różnokolorowych kartek, zielonych, czerwonych,

niebieskich, rzucanych tego dnia pełnymi garściami w takiej ilości, że obszerna

misa była nimi wypełniona po brzegi.

Mazaud wrócił do gabinetu maklerów jednocześnie z Jacoby'm i

Delarocque'iem. Trawiony silnym pragnieniem, podszedł do bufetu, wypił

szklankę piwa i spoglądał na ogromny pokój: wieszaki na palta, długi stół

pośrodku otoczony fotelami sześćdziesięciu maklerów, obicia z czerwonego

aksamitu, cały ten luksus, banalny i podniszczony, który upodabniał to

wnętrze do poczekalni pierwszej klasy na jakimś wielkim dworcu; spoglądał

na ten pokój ze zdziwioną miną człowieka, który nigdy dotąd dobrze mu się

background image

nie przyjrzał. Potem, wychodząc, pożegnał bez słowa, normalnym uściskiem

dłoni Jacoby'ego i Delarocque'a; wszyscy trzej pobledli pod maską codziennej

poprawności. Kazał był uprzednio Flory'emu poczekać na siebie przy

drzwiach; zastał go tam w towarzystwie Gustawa, który od tygodnia porzucił

definitywnie kantor i teraz przyszedł tylko ze zwykłej ciekawości,

jak zawsze uśmiechnięty; prowadził hulaszczy tryb życia, nie troszcząc się o

to, czy ojciec następnego dnia będzie jeszcze w stanie spłacić jego długi;.Flory,

śmiertelnie blady, z bezmyślnym uśmieszkiem na twarzy, silił się na rozmowę,

zgnębiony potworną stratą blisko stu tysięcy franków, nie wiedząc, skąd wziąć

pieniądze na jej pokrycie. Mazaud i jego urzędnik odeszli niknąc w potokach

ulewnego deszczu. Na sali panika szalała zwłaszcza wokół Saccarda, gdyż tam

właśnie walka poczyniła największe spustoszenia. Nie rozumiejąc w pierwszej

chwili, co się stało, był świadkiem tego odwrotu stawiając czoło

niebezpieczeństwu. Skąd to poruszenie? Czyżby to nie przybywały oddziały

Daigremonta? Następnie, usłyszawszy, jak kursy spadają, nie rozumiejąc

jeszcze przyczyny klęski, wytężył wszystkie siły, by umrzeć stojąc. Lodowaty

dreszcz przebiegł go od stóp do głów, czuł, że stało się coś nieodwracalnego,

że został raz na zawsze pokonany; cierpienie jego wolne było od niskiego

uczucia żalu za utraconymi pieniędzmi i uciechami; bolało go jedynie własne

upokorzenie i zwycięstwo Gundermanna, świetne, definitywne, które raz

jeszcze

utwierdzało wszechmocną potęgę tego króla złota. W tej chwili był doprawdy

wspaniały: całą swoją drobną postacią wyzywał los, bez zmrużenia oka,

uparty, sam jeden przeciwko wzbierającej fali rozpaczy i wściekłości, która

zwracała się już przeciwko niemu. Cała sala wrzała, płynęła w kierunku jego

filara; pięści zaciskały się, usta mełły jakieś przekleństwa; on zaś stał, z

przyklejonym do warg bezwiednymuśmiechem, który można było wziąć za

prowokację.

Najpierw, przez mgłę jakby, dostrzegł śmiertelnie bladego Maugendre'a

prowadzonego pod rękę przez kapitana Chave, który z
okrucieństwem drobnego gracza, zachwyconego widokiem klęski wielkich

spekulantów, powtarzał mu, że od dawna to już przepowiadał. Następnie

podszedł doń Sèdille, podał mu drżącą dłoń, jakby chciał mu powiedzieć, że

nie żywi urazy: na ściągniętej skurczem twarzy kupca malowało się

szaleństwo bankruta. Przy pierwszym sygnale niebezpieczeństwa markiz de

Bohain wycofał się, przechodząc do zwycięskiego obozu zniżkowców,

opowiadając Kolbowi, który również trzymał się ostrożnie na uboczu, że od

czasu ostatniego walnego zgromadzenia ten Saccard budził w nim bardzo

poważne zastrzeżenia. Jantrou, oszalały ze strachu, zniknął; co sił w nogach

pobiegł zanieść ostatni kurs baronowej Sandorff, która z pewnością dostanie w

background image

swoim powozie ataku nerwowego, jak to przytrafiało się jej w dniach wielkiej

przegranej.

Nieco dalej, naprzeciwko Salmona, jak zawsze milczącego i zagadkowego,

stali zniżkowiec Moser i zwyżkowiec Pillerault, ten ostatni

wyzywający i dumny mimo ruiny, tamten zaś mimo olbrzymiej wygranej

zatruwający sobie radość zwycięstwa obawami o przyszłość. — Zobaczycie, na

wiosnę będziemy mieli wojnę. To wszystko paskudnie wygląda i Bismarck

czyha tylko na nas!

— A daj nam pan święty spokój! Znowu popełniłem błąd, niepotrzebnie tyle

się zastanawiałem... Trudno! Odegram się, wszystko będzie dobrze!

Aż do tej chwili Saccard nie załamał się. Dopiero wymówione za jego plecami

nazwisko Fayeux, poborcy rent z Vendôme, z którym prowadził interesy dla

ogromnej klienteli drobnych akcjonariuszy, sprawiło mu dotkliwą przykrość;

przywiodło mu bowiem na myśl całą tę masę drobnych ciułaczy, nędznych

kapitalistów, którzy zostaną zmiażdżeni pod gruzami Banku Powszechnego. I

nagle widok Dejoie, jego śmiertelnie pobladłej, zniekształconej twarzy,

zaostrzył

gwałtownie to przykre uczucie; ten biedak, którego znał osobiście, uosabiał

niejako wszystkie te drobne, żałosne ruiny. Jednocześnie, siłą jakiejś

halucynacji, dostrzegł przed sobą blade, zrozpaczone twarze hrabiny de

Beauvilliers i jej córki, które wpatrywały się w niego nieprzytomnie wielkimi,

pełnymi łez oczami. I w tej właśnie chwili Saccard, ów korsarz o sercu

zahartowanym w ogniu dwudziestoletnich rozbojów, ten Saccard, który

szczycił się, że nigdy nie ugięły się pod nim nogi, że nigdy nie usiadł na

stojącej pod filarem ławce, poczuł nagle, że słabnie, i musiał na chwilę

przysiąść. Tłum stale napływał, groził mu uduszeniem. Podniósł głowę, by

zaczerpnąć powietrza, i nagłe zerwał się gwałtownie dostrzegłszy w górze, na

galerii telegrafu, Mechainową, która pochylała się nad salą i swoją olbrzymią,

tłustą postacią górowała nad tym polem bitwy. Jej stara torba z czarnej skóry

stała obok, na kamiennej poręczy. Czekając, aż napcha ją zdeprecjonowanymi

akcjami, wypatrywała trupy, niczym żarłoczny kruk, który ciągnie za

wojskiem aż do dnia końcowej rzezi.

Wówczas Saccard pewnym na nowo krokiem opuścił salę. Czuł w sobie

zupełną pustkę, ale opanował się nadludzkim wysiłkiem woli i szedł naprzód,

nieugięty i wyprostowany. Jedynie zmysły jego były jakby stępiałe, nie czuł

ziemi pod nogami, zdawało mu się, że stąpa po jakimś puszystym dywanie.

Oczy zachodziły mu mgłą, w uszach słyszał nieustanny, głośny szum.

Wychodząc z giełdy i zstępując po szerokich schodach nie poznawał ludzi,

otaczały go jakieś mgliste widma, zamazane kształty, rozpływające się

dźwięki. Czyż nie widział wykrzywionej, płaskiej twarzy Buscha? Czyż nie

background image

zatrzymał się na chwilę, by porozmawiać z rozradowanym Nathansohnem,

którego przyciszony głos dochodził do niego jakby z oddali? Czyż wśród

powszechnego przerażenia nie towarzyszyli mu Sabatani i Massias? Zdawało

mu się, że otacza go znowu liczna grupa ludzi, może Sedille i Maugendre,

jakieś zamazujące się, zlewające z sobą postacie. I ponieważ miał odejść,

zniknąć w deszczu, w płynnym błocie zalewającym Paryż, powtórzył głośno

zwracając się do tego widmowego tłumu, wkładając resztkę dumy w

wykazanie swojego spokoju:

— Ach, jakże mi żal tej zapomnianej w ogrodzie kamelii, która zamarzła!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rozdział 10 Tożsamość indywidualna i zbiorowa, Wstęp do filozofii współczesnej A.Nogal
Kanicki Systemy Rozdzial 10 id Nieznany
zintegrowane rozdzial 10
rozdzial7 (10)
Rozdziały 6 10
WSFiZ zad+rozw, ROZDZIAŁ 10
2007, 9 pervin r10, Rozdział 10: emocje, zdolności adaptacyjne i stan zdrowia
rozdzial 10 zadanie 05
10 rozdzial 10 T4V5BT7NMECVJO7Y Nieznany
Heywood rozdział 10
Dom Nocy 09 Przeznaczona rozdział 10 11 TŁUMACZENIE OFICJALNE
12 Rozdzial 10
rozdzial 10 zadanie 07
Ir-1 (R-1) 143-154 Rozdział 10
rozdzial 10 zadanie 04
rozdzial 10 zadanie 01
Bestia zachowuje się źle Rozdział 10
Świt dalszy ciąg BD Rozdział 10

więcej podobnych podstron