Wood Sara
Wenecki
książę
ROZDZIA
Ł PIERWSZY
Z galerii dla muzyk
ów Rozzano obserwował przyjęcie
urodzinowe żony swojego brata. Doszedł do wniosku, że nie
ma wyjścia: musi się ożenić. Smutna perspektywa, ale lepsze
to niż obecna sytuacja. Na samą myśl o tym, co tu się teraz
dzieje, serce ścisnęło mu się z żalu. W pięknym rokokowym
salonie zachłanne kokoty wabiły bogatych kochanków, a
olśniewające
piękności
szczebiotały
w
ramionach
podstarzałych rekinów finansowych. Kilku gości spacerowało
po salonie, uk
radkiem wyceniając umieszczone tam antyki.
Rozgniewany Rozzano westchn
ął ciężko. Ten pałac był
jego własnością, a ci ludzie nie zasługiwali na to, by
przebywać w tych murach. Gardził znajomymi brata i
większość z nich uważał za prostaków. Wśród
rozplotkowa
nego tłumu jego brat, znany kłamca, leń i krętacz,
puszył się jak paw, dumny z fortuny Barsinich, jubilatka
intrygowała na boku, a ich dzieci wrzeszczały i kłóciły się,
napychając brzuchy kosztownymi smakołykami.
Ksi
ążę Rozzano Alessandro Barsini pozwolił sobie na
wyjątkową demonstrację uczuć i spojrzał pogardliwie na tłum
gości. Uchodził za dżentelmena w każdym calu i uosobienie
opanowania. Znajomi oniemieliby na widok jego gniewnej
miny: by
ło nie do pomyślenia, żeby Barsini ujawniał swoje
uczucia. Ojciec
powtarzał mu dawniej, że gdyby coś go
wytrąciło z emocjonalnej równowagi, nie powinien tego
okazywać. A zatem nikt się nie dowie, że na myśl o
najbliższych odczuwa nienawiść i wściekłość. Do diabła! Jak
dobrze jest czasem zrzucić na moment maskę uprzejmości.
Wczoraj usi
łował przemówić Enricowi do rozsądku, ale
brat go wyśmiał; oznajmił, że ma tylko jedno życie i nie jest
na tyle głupi, by marnować je w pracy. Rozzano wciąż kipiał
ze złości na wspomnienie tamtej rozmowy. Czyżby Enrico
sądził, że wielkie rodzinne wydawnictwo nie wymaga
starannego nadzoru, bo wszystko tam kręci się samo?
Rozzano us
łyszał głuchy łoskot i odwrócił się z irytacją.
Kilku pijanych gości wpadło na siebie, przewracając bezcenny
średniowieczny kandelabr. Zacisnął zęby. Był przecież
najstarszym synem w jednej z najbardziej szanowanych
weneckich rodzin, wiec miał obowiązek bronić jej honoru i
zadbać, aby ród Barsinich nie wygasł. Na wypadek jego
śmierci tytuł nie może przejść na Enrica i jego bachory.
Potrzebował spadkobiercy i wiedział, że nie ucieknie przed tą
koniecznością, a zatem musiał poszukać żony. Westchnął
ciężko, gdy podjął decyzję. Powoli zacisnął dłonie w pięści i
poczuł, że coś mocno ściska go za gardło. Gotów był na
wszystko, byle tylko założyć rodzinę.
Targa
ły nim sprzeczne uczucia. Jakiś czas temu
poprzysiągł sobie, że będzie trzymać się z dala od kobiet. Od
tamtej chwili minęły cztery lata, trzy miesiące i cztery dni.
Wiedział, która była godzina, kiedy umarła jego żona.
Przygryzł wargę, starając się opanować. Z winy brata, który
miał swój udział w tamtej tragedii, musiał teraz wrócić na
małżeńskie targowisko i bez miłości wybrać odpowiednią
kobietę, chociaż nie potrafił już kochać. Do końca życia
będzie udawać oddanego męża, co było dla niego jak wyrok.
Z ponura miną rozmyślał o kobietach, które okazywały mu
uwielbienie i flirtowały, nie kryjąc, że mają na niego ochotę.
Żadna z nich nie zagrzałaby miejsca w jego domu.
- Niech ci
ę diabli, Enrico - mruknął przez zaciśnięte zęby.
Od lat nie mógł znaleźć szczęścia. Miał wszystko, ale to nic
nie znaczyło. Jedyną pociechą były dla niego ojcowskie
uczucia pewnego starego człowieka. Jęknął głucho, gdy
uświadomił sobie, ile zachodu wymagają sprawy, które
powierzył mu D'Antiga.
Zegar na wie
ży wybił godzinę, a Rozzano odruchowo
popatr
zył na zegarek i głośno zaklął. Trzeba jechać, są
sprawy, które nie
mogą czekać. Gdzieś w południowej Anglii
małomiasteczkowy adwokat zdobył dla niego informacje
dotyczące rodziny D'Antigów, co stanowiło dla Rozzana
dostateczny powód, żeby przejechać pól Europy. Może
odnalazła się zaginiona córka? Gdyby tak było, nie musiałby
dłużej zarządzać majątkiem przyjaciela swego zmarłego ojca.
Jego twarz zn
ów przybrała wyraz pogodny i
nieprzenikniony, a po gniewnej minie nie zostało śladu.
Ruszył w dół klatką schodową ozdobioną bogatymi
złoceniami. Miał nadzieję, że wkrótce odsunie brata od
zarządzania rodzinnym wydawnictwem i sam zacznie nim
kierować jak należy. Z góry się na to cieszył i w znacznie
lepszym nastroju szedł w stronę wyjścia, gdzie cumowała
motorówka.
Skinął głową służącym i natychmiast jeden z nich
pobiegł uprzedzić przewoźnika, a drugi podał księciu
wełniany płaszcz, teczkę i rękawiczki. Wkrótce Rozzano
jechał na weneckie lotnisko, skąd prywatnym samolotem udał
się do południowej Anglii. Celem podróży była osada Barley
Magma w hrabstwie Dorset.
Gdy ksi
ążę Rozzano Alessandro Barsini wysiadł z
wynajętego samochodu, wyglądał tak świeżo i wytwornie,
jakby niedawno się obudził i przygotował do wyjścia, chociaż
od wczesnego rana naprawiał szkody spowodowane
lekkomyślnością brata, niedbale rządzącego firmą. Odbył
telefoniczną naradę z zagranicznymi przedstawicielami
wydawnictwa. a w samochodzie przejrzał dokumenty
związane z produkcją perfum, którą z pokolenia na pokolenie
zajmowała się rodzina D'Antigów.
- Jeste
śmy na miejscu - powiedział kierowca wynajętego
auta.
Rozzano zatrzyma
ł się przed sklepikiem spożywczym na
końcu ulicy, gdzie stały domy z żółtego piaskowca, lśniące w
blasku kwie
tniowego słońca. Zirytowany Rozzano zmarszczył
brwi i zacisnął zęby. Najwyraźniej ktoś go nabrał. Pod tym
adresem miała być przecież kancelaria prawnicza. Mocno
zawiedziony wsiadł znowu do auta.
- Nie zamierzam tu przecie
ż robić zakupów - mruknął z
irytacją.
- Oczywi
ście. Kancelaria znajduje się na piętrze - odparł
skwapliwie
kierowca. Wyczuł, że ma zamożnego klienta, i
spodziewał się dużego napiwku. - Drzwi są za rogiem.
Rozzano bez przekonania kiwn
ął głową, ale podziękował
mu uprzejmie. Nie robił sobie wielkich nadziei, by w tej
mieścinie udało się wyjaśnić tajemnicę sprzed trzydziestu lat.
- Prosz
ę tu po mnie wrócić... powiedzmy za godzinę.
W ponurym nastroju wszed
ł do skromnie wyposażonej
poczekalni. Młoda kobieta siedząca przy biurku usiłowała
jednocześnie pisać na maszynie i plotkować przez telefon. Nie
podnosząc głowy, zakryła dłonią mikrofon i rzuciła
opryskliwie:
- Tak?
- Dzie
ń dobry. - Spochmurniał, ale mówił z przesadną
uprzejmością. - Jestem umówiony. Nazywam się Rozzano
Barsini i...
- Ach, ksi
ążę! - Wystraszona kobieta rzuciła słuchawkę,
zaczerwieniła się, strąciła z biurka stos dokumentów i
przewróciła kubek z kawą. Cofnął się odruchowo, żeby nie
zaplamić markowego garnituru. - Cholera jasną! Przepraszam
wasz
ą... książęcą wysokość. - Zakłopotana sekretarka
próbowała uporać się z bałaganem, ale raz po raz zachwycona
spoglądała na księcia. Ten podał jej chusteczkę do nosa,
myśląc z obawą, że jeszcze chwila, a kobieta zacznie mu bić
pokłony. Jej ugięte kolana i nisko pochylona głowa stanowiły
potwierdzenie jego najgorszych przeczuć.
- Niech si
ę pani uspokoi - powiedział zaskoczony, że jego
obecność zrobiła na niej takie wrażenie.
Nie lubi
ł próżnego rozgłosu. Odkąd stracił żonę,
dziennikarze obsesyjnie interesowali się jego prywatnym
życiem i relacjonowali je w najdrobniejszych szczegółach.
Tematów dostarczał im również niezwykle towarzyski Enrico.
Ta młoda kobieta najwyraźniej uważała postaci z kroniki
towarzyskiej niemal za bóstwa. Rozzano chętnie wybiłby jej
to z głowy, ale machnął ręką.
- Poczekam, a
ż będzie pani mogła powiadomić szefa o
moim przybyciu -
oznajmił z przekąsem.
Sekretarka posprz
ątała i pędem ruszyła do gabinetu, z
którego dobiegły wkrótce ożywione głosy. Rozzano stłumił
westchnienie, z niesmakiem spojrzał na mocno zniszczoną
kanapę, podciągnął nogawki ciemnogranatowych spodni
idealnie zaprasowanych
w kant i usiadł na chybotliwym
drewnianym krześle, starając się przybrać możliwie wygodną
pozycję. Jego czas był cenny, więc żeby go nic marnować,
wyjął telefon, zamierzając porozmawiać z kilkoma osobami.
Dopiero wtedy spostrzegł kobietę siedzącą w rogu poczekalni.
- Przepraszam, wydawa
ło mi się, że jestem tu sam -
wyja
śnił uprzejmie i schował telefon do wąskiego futerału
umieszczonego przy pasku.
- Witam pana - rzuci
ła przyjaźnie z uśmiechem, który
rozświetlił ciemnoszare oczy.
G
łos miała niski i melodyjny, a Rozzano poczuł, że pod
jego wpływem odzyskuje dobry humor. Nieznajoma
wiedziała, z kim ma do czynienia, ponieważ zachowanie
sekretarki nie pozostawiało w tej kwestii żadnych
wątpliwości, ale zachowała spokój i najwyraźniej w ogóle nie
przejęła się nowiną. Dla Rozzana była to przyjemna odmiana.
W pierwszej chwili odruchowo odwrócił wzrok, ponieważ
unikał kobiet jak diabeł święconej wody, ale zdumiony
zachowaniem nieznajomej spojrzał na nią po raz drugi. Kąciki
jego ust uniosły się lekko, a rysy twarzy złagodniały, gdy
domyślił się, że został zlekceważony - wręcz zapomniany, co
było dla niego osobliwą i pełną uroku niespodzianką.
Dziewczyna wyglądała przez okno, obserwując ulicę z
roztargnieniem. Rozzano z żalem uległ nakazom dobrego
wychowania, które ni
e pozwalają gapić się na innych ludzi, i
odwrócił wzrok, ale zdążył jeszcze spostrzec, że wyraz twarzy
i postawę dziewczyny cechuje wyjątkowy spokój.
W przeciwie
ństwie do większości jego znajomych -
filigranowych, szczuplutkich kobietek o modnej sylwetce -
nieznajoma by
ła dość wysoka, mocnej budowy i przyjemnie
zaokrąglona - istna bogini płodności. Z drugiej strony jednak...
Rozzan
o udawał, że przegląda czasopismo poświęcone
weselom i ślubom, a zarazem próbował określić, co tak go
intryguje. Jej strój? Miała na sobie źle skrojoną sukienkę z
pomarszczonym karczkiem oraz ciemnobrązowy rozpinany
sweter bez stylu i klasy. Od razu spostrzegł, że ma piękne nogi
-
długie, smukłe, obnażone; ich skóra opalona na złoty brąz
połyskiwała lekko, a kostki były tak szczupłe, że z
przyjemnością marzył o tym, by objąć je dłonią. Buty miała
niemodne i marnej jakości, ale za to wyczyszczone do
połysku. Rozzano natychmiast to spostrzegł. Była szatynką;
włosy koloru cukierków toffi upięła w gładki węzeł
świadczący o pogardzie do kokieterii. Wyglądała niepozornie;
tylko piękne, długie nogi mogły przyprawić mężczyznę o
szybsze bicie serca, a więc dlaczego przyciągnęła jego uwagę?
Czemu patrzył na nią z takim zainteresowaniem? Przyglądał
się jej ukradkiem, próbując rozwiązać tę zagadkę.
Allora... Tak, wszystko jasne. Blask rado
ści rozświetlił
jego ciemne oczy. Mimo skromnego wyglądu tę dziewczynę
otaczała wyczuwalna na pierwszy rzut oka aura prawdziwej
wytworności. Nieznajoma trzymała się prosto, głowę miała
wysoko uniesioną, rysy delikatne, a piękne nogi skromnie
odsunięte w bok.
- Pan Luscombe zaprasza wasz
ą wysokość do swego
gabinetu -
powiedziała sekretarka trochę za głośno. Oczy
lśniły jej z podniecenia.
- Dzi
ękuję. - Rozzano ze zdumieniem stwierdził, że jest
zirytowany, poniewa
ż nie dane mu było porozmawiać z
nie
znajomą, którą porównywał do madonny z malowideł
weneckich mistrzów. Po chwili
wziął się w g arść i ru szył w
stroną biura. Gdy witał się z wiekowym prawnikiem, usłyszał
znowu głos sekretarki.
- Aha, pani te
ż może wejść, panno Charlton - powiedziała
lekceważąco.
Rozzano odwr
ócił się natychmiast i popatrzył na
dziewczynę, która z łagodnym wyrazem twarzy ruszyła w jego
stronę. Cóż ona może mieć wspólnego z milionami D'Antigi?
- Czy mam zrobi
ć kawę, wasza książęca wysokość? -
zapytała sekretarka głosem tak słodkim, że zrobiło mu się
niedobrze. Rzucił jej karcące spojrzenie.
- W takiej sytuacji my, W
łosi, najpierw zwracamy się do
pań. Mężczyzn pyta się w drugiej kolejności - odparł cicho,
boleśnie dotknięty, że musi tłumaczyć rzeczy oczywiste.
- S
łuszna uwaga. Jean, przynieś kawę dla nas wszystkich.
Luscombe podszedł do łagodnej dziewczyny stojącej w
drzwiach. Kiedy si
ę z nią witał, zniknęła gniewna mina, a na
twarzy pojawił się radosny uśmiech. Rozzano także się
rozpromienił, chociaż nie miał pojęcia, co go tak ucieszyło.
Od dawna rzadko się uśmiechał, ale wystarczyło, że popatrzył
na tę dziewczynę, a kąciki jego warg same się unosiły. Gdy z
szacunkiem uścisnęła dłoń prawnika, Rozzano miał wrażenie,
że na jego zatroskane serce spływa błogosławiony spokój.
Frank Luscombe dokona
ł oficjalnej prezentacji. Rozzano
uj
ął małą, wąską dłoń Sophii Charlton; pod wpływem nagłego
impulsu pochylił się i złożył na niej pełen uszanowania
pocałunek.
Sophia przyzna
ła w duchu, że klient Franka znakomicie
się prezentuje i pięknie pachnie. Spoglądając na ciemną
czuprynę, próbowała sobie przypomnieć, gdzie słyszała jego
nazwisko. Był księciem, więc zapewne czytała o nim w
kronice towarzyskiej. Może uczestniczył w ważnym przyjęciu
albo zjawił się na głośnej premierze. Cóż, tak się bawi wielki
świat.
Gdy podni
ósł głowę, popatrzyła w roześmiane oczy,
lśniące i czarne jak smoła. Ze zdumieniem stwierdziła, że nie
patrzy na goniącego za błahymi rozkoszami próżniaka. Stał
przed nią myślący, poważny mężczyzna. Zrobiło jej się ciepło
na sercu -
tak samo jak w chwili, gdy wszedł do poczekalni i
usłyszała jego głęboki, kojący głos oraz zagadkowy akcent.
Na jego widok przypomnia
ły jej się marzenia o księciu z
bajki. Pragnęła zakochać się, wyjść za mąż i mieć dzieci. Jej
wybranek okaże się zapewne farmerem lub agentem
ubezpieczeniowym, ale dla niej będzie prawdziwym księciem.
Od dawna marzy
ła o dzieciach. Z westchnieniem
pomyślała, że czwórka pociech byłaby idealna. Pragnienie
narastało w miarę, jak zegar biologiczny tykał coraz głośniej.
Zawsze starała się widzieć dobre strony każdej sytuacji, ale
tylko w dużej rodzinie byłaby naprawdę szczęśliwa.
Poczucie humoru i zdrowy rozs
ądek pozwoliły jej wrócić
do rzeczywistości. Na głuchej prowincji rzadko pojawiali się
nie
żonaci książęta na białych koniach; równą rzadkością byli
farmerzy lub sprzedawcy nieruchomości gotowi zakochać się
do szaleństwa w trzydziestodwuletniej starej pannie, która ma
w życiu pecha. Ubawiona wyobraziła sobie, że książę
Rozzano podjeżdża na białym wierzchowcu, schyla ku niej,
porywa w objęcia, sadza przed sobą na koniu i, ogarnięty
miłosną niecierpliwością, rozpina guziki wysłużonego
sweterka. Stłumiła chichot i próbowała słuchać adwokata,
który tłumaczył się z powodu wybryków Jean.
- Przysz
ła na zastępstwo, ponieważ moja sekretarka jest
na urlopie macierzyńskim.
- Jaka mi
ła nowina! - ucieszyła się Sophia, tłumiąc
zazdrość. Po chwili dodała współczująco: - Z pewnością dla
pana to spore utrudnienie.
Usiad
ła, obciągając zbyt krótką spódniczkę, żeby bardziej
osłonić uda. Książę od czasu do czasu zerkał na jej nogi, ale z
jego miny nie potrafiła wywnioskować, czy patrzy z
przyjemnością, czy raczej krytycznie.
Sekretarka zapuka
ła do drzwi i weszła z tacą, którą
niezdarnie postawiła na biurku szefa, niechcący strącając przy
okazji słuchawkę telefonu. Rozanielona podała księciu
filiżankę i bardzo się rozczarowała, gdy Rozzano nie poprosił
o cukier i mleko. Odeszła nadąsana, a pozostali amatorzy
kawy musieli się sami obsłużyć, więc sięgnęli po stare kubki.
- W takich sytuacjach czuj
ę się bezradny - westchnął
Frank. Sophia poweselała, widząc jego udawaną rozpacz.
- Gdyby
ś kiedykolwiek w przyszłości potrzebował
pomocy, zawsze możesz na mnie liczyć. Chętnie wpadnę.
żeby cię odciążyć w pracy - zapewniła. - Za życia taty często
przepisywałam na maszynie korespondencję i prowadziłam
księgowość.
- Zawsze mi si
ę wydawało, że nim zachorował, byłaś
przedszkolanką, ale zrezygnowałaś z posady, żeby go
pielęgnować.
- Bardzo lubi
łam pracować z dziećmi - odparła
rozmarzona. -
W wolnych chwilach pomagałam ojcu.
Szczerze mówiąc, teraz moja sytuacja finansowa jest tak zła,
że podjęłabym każde zajęcie z wyjątkiem sprzedaży
narkotyków, napadu na bank albo... -
W porę ugryzła się w
język, bo już chciała powiedzieć, że własnym ciałem też
kupczyć nie będzie, ale zdała sobie sprawę, że paple bez
sensu, co zwykle jej się nic zdarzało.
- Albo? - powt
órzył z ciekawością.
- Mniejsza z tym. Nie z
łamię prawa dla zysku - odparła
wyniośle.
- Rozumiem. - Mia
ł wypisane na twarzy, że wie, o czym
pomyślała.
- Udzielam si
ę w szkole jako wolontariuszka, ale od
śmierci ojca nie mam stałej posady. Sam wiesz, jak trudno o
pracę w tych stronach. Gdybym zamieszkała w mieście,
byłoby łatwiej, ale nie stać mnie na przeprowadzkę. -
Roze
śmiała się cicho, wspominając niedawną próbę zna -
lezienia posady.
- Prosz
ę nam o tym opowiedzieć, panno Charlton -
pow
iedział cicho książę. Obaj słuchacze wydawali się
ogromnie zaciekawieni, wi
ęc tylko wzruszyła ramionami i
spełniła jego prośbę.
- W poprzednim tygodniu pr
óbowałam zatrudnić się jako
śmieciarz. Ciekawe, jak brzmiałby ten rzeczownik w rodzaju
żeńskim - odparła z powagą.
- Prosz
ę? - Książę doskonale znał angielski, ale nie był
pewny, czy dobrze ją rozumie.
-
Żadna praca nie hańbi - odparła z godnością, a książę
bez słowa uniósł lekko brwi.
Sophia uzna
ła, że brak mu poczucia humoru. Uległa nagłej
pokusie, by zabawić się kosztem tego ponuraka. Frank
natychmiast podjął grę.
- Ach, tak! - rzuci
ł, uśmiechając się zachęcająco.
- Przyjrza
łam się innym kandydatom i uznałam, że mam
szansę otrzymania tej posady - odparła z kamienną twarzą -
ale niespodziewanie zgłosił się facet ogolony na zero,
umięśniony jak Herkules, w ciasnym podkoszulku, z
tatuażami. Z resztą mogłam wygrać, ale ten był nie do
pokonania!
- Moim zdaniem - odpar
ł uśmiechnięty Frank - wkrótce
znajdziesz sobie zajęcie o wiele ciekawsze od wywożenia
śmieci.
- Chcesz powiedzie
ć, że zaproponują mi pracę w
przedszkolu? -
spytała z nadzieją.
- To co
ś znacznie bardziej interesującego - powiedział
F
rank, ale Sophia już go nie słuchała. Chciała pracować z
dziećmi; to było jej największe marzenie. Pragnęła się nimi
opiekować, matkować im. Otrząsnęła się z zadumy. słysząc,
że Frank raz po raz powtarza jej imię.
- Przepraszam, jestem okropnie roztargniona.
- Marzy pani o muskularnym Herkulesie w ciasnym
podkoszulku? - zapyla
ł książę.
W jej oczach pojawi
ły się wesołe iskierki. Ucieszyła się,
że pod pozorami surowości kryło się jednak poczucie humoru.
- My
ślałam o moich przedszkolakach - odparła z
mimowo
lną czułością w głosie. - Szkoda, że nie mogę do nich
wrócić. - Frank odchrząknął znacząco, ale rzucił jej serdeczne
i wesołe spojrzenie. Niechętnie powróciła do rzeczywistości. -
Słucham uważnie. - Wyprostowała się i splotła dłonie na
kolanach. - Opowiadaj.
- Zastanawiam si
ę, od czego zacząć. - Frank przekładał
leżące przed nim dokumenty. Sophia wyczuła, że książę
znieruchomiał, i spojrzała na niego ukradkiem. Profil miał
surowy i wyrazisty. Ucieszyła się, gdy spojrzał na nią i
uśmiechnął się, widząc jej przyjazne zainteresowanie.
Całkiem ja, rozbroił, bo miała świadomość, że ten mężczyzna
nie szafuje pochopnie uśmiechami. Z trudem oparła się
pokusie, by zwichrzyć mu włosy. Z pewnością znakomicie by
się prezentował z kosmykami opadającymi na czoło. Oczyma
wyobraźni ujrzała go na zboczu jednego z okolicznych
pagórków; w pełnym słońcu byłby jeszcze przystojniejszy.
- Czy tak samo niecierpliwie jak ja czeka pani, a
ż się
dowiemy, jakiż to przypadek sprawił, że oboje znaleźliśmy się
dzisiaj w tym biurze? - spyt
ał książę. Z przyjemnością
słuchała ciepłego, umiejętnie modulowanego głosu. Przez
chwilę rozkoszowała się tym doznaniem, udając, że rozważa
jego słowa.
- Spokojnie oczekuj
ę wyjaśnień. Jestem pewna, że Frank
powie nam wszystko, gdy nadejdzie odpowiedni moment -
odparta pogodnie. Niezliczone podwieczorki z rozmownymi
parafianami ojca sprawiły, że stała się wobec bliźnich
wyjątkowo cierpliwa i pobłażliwa. - Tak czy inaczej, sytuacja
jest niezwykła.
- Podzielam pani zdanie.
Po namy
śle uznała, że wszystko ich różni. Byli jak
przybysze z dwóch różnych planet. Można by powiedzieć, że
pochodzą z różnych sfer. Książę nosił drogie ubrania, które
idealnie leżały na jego muskularnym ciele. Z pewnością
zostały uszyte na miarę. Z zachwytem parzyła na jego
szerokie rami
ona. Byłby idealnym modelem dla
najwybitniejszych rzeźbiarzy.
- Je
śli mam być szczera, moim zdaniem Frank zwleka tak
długo, ponieważ ma bałagan w papierach - szepnęła,
pochylając się nagle w jego stronę.
- Taka my
śl przemknęła mi przez głowę - odparł z
u
śmiechem, który sprawił, że zabrakło jej tchu.
-
Jeszcze chwilka
-
mamrota
ł pochylony nad
dokumentami Frank. -
Muszę coś znaleźć.
Wydawa
ł się bardzo przejęty. Co go tak poruszyło?
Udzieli
ła jej się ta nerwowość. Gdy zapadła kłopotliwa
cisza, zaniepokojona
Sophia zapylała niespodziewanie:
- A mo
że jestem pańską zaginioną przed laty siostrą? Gdy
zmierzył ją taksującym spojrzeniem, poczuła się tak, jakby
stan
ęła w świetle jupiterów.
- Od razu wida
ć, że to mało prawdopodobne - odparł,
patrząc na jej kostki i nadgarstki, które nic wskazywały na
pokrewieństwo z włoską arystokracją.
-
Żartowałam - mruknęła z roztargnieniem.
- Wiem - odpar
ł, zwracając ku niej oczy. Długo się jej
przyglądał, jakby utrwalał w pamięci rysy twarzy. Nagle
wstrzymał oddech i omal nie zerwał się z krzesła, jakby coś go
nagle zaskoczyło.
- Panie mecenasie! - zawo
łał natarczywie, zapominając o
powściągliwości. - Z naszej rozmowy wynikało, że nowiny
dotyczą przyjaciela mojego ojca, pana D'Antigi. Chodziło o
jego córkę?
- W pewnym sensie - odpar
ł zbity z tropu adwokat,
oburzony natarczywością księcia.
- Domy
ślam się, że umarła.
- S
łuszna uwaga, ale wolałbym...
- W porz
ądku, ale moim zdaniem...
- Mia
ła dziecko?
Frank wierci
ł się niespokojnie.
- Prosz
ę o cierpliwość, chciałbym odpowiednio naświetlić
tę sprawę, by szok...
- Jak
ą sprawę? - zawołała nagle wystraszona Sophia. -
Cóż to za szokująca nowina? Czemu zaprosił pan tutaj i mnie,
i ksi
ęcia Rozzano? - wypytywała natarczywie. Nagle
przypomniała sobie, skąd zna jego imię i nazwisko. Jakiś czas
temu jego zdjęcia widniały na okładkach wszystkich
popularnych
magazynów.
Przedstawiały
człowieka
pogrążonego w rozpaczy. Pamiętała, że zbolała twarz budziła
w niej głębokie współczucie. Tamte fotografie stanęły jej
nagle przed oczyma, lecz nadal
nie miała pojęcia, z jakiego
powodu książę tak bardzo cierpiał. Co się wtedy stało? Czy
tamte zdarzenia mają jakiś związek z dzisiejszym spotkaniem?
- Sophio...
- Tak? Przepraszam, zamy
śliłam się. - Łagodny głos
adwokata sprawił, że wróciła do rzeczywistości. - Dlaczego
mnie tu wezwano? O co chodzi? -
dopytywała się z pobladłą
twarzą.
- Od
śmierci twego ojca minął niespełna rok...
- Nie musisz mi o tym przypomina
ć, Frank.
- Wspominam o tym ze wzgl
ędu na księcia. - Adwokat
spojrzał na niego i tłumaczył dalej: - Nasz pastor cierpiał na
stwardnienie rozsiane. Sophia pielęgnowała go przez sześć lat.
- Kawa
ł czasu. - Rozzano przez kilka chwil z powagą
spoglądał jej w oczy, jakby ta nowina bardzo go
zainteresowała. Sophia wodziła spojrzeniem od Franka do
Ro
zzana. Ich zafrasowane twarze budziły w niej poważne
obawy.
- Powiedz mi natychmiast, o co chodzi! - b
łagała.
Adwokat obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
- Autentyczno
ść testamentu twojego ojca została już
potwierdzona, Sophio -
oznajmił, mocno poruszony, i
odchrząknął niepewnie. - To delikatna sprawa. Ujawnił
wreszcie sekret dotyczący twojej matki, która wymogła na
nim przyrzeczenie, że ci go nie zdradzi. Wrodzona uczciwość
sprawiła, że dotrzymał słowa, lecz na krótko przed śmiercią
wezwał mnie i poprosił, żebym wszystko ci wyjaśnił, gdy
uznam, że jesteś na to przygotowana. Bardzo cię kochał i
dlatego uznał, że powinnaś wykorzystać swoją szansę.
Sophia wzdrygn
ęła się, gdy Rozzano krzyknął coś w
swoim języku, ale natychmiast się zreflektował i dodał po
angielsku:
- Ju
ż wiem, kim ona jest! To córka Violetty D'Antigi,
prawda?
- Trafi
ł pan w dziesiątkę! - zawołał uradowany Frank.
- Od razu wiedzia
łam, że to nieporozumienie! Moja
matka nazywała się Violet Charlton. Postaraj się o lepszą
sekretarkę - odparła pobłażliwym tonem Sophia - żeby
uporządkowała twoje papiery, bo mieszają się fakty z pozoru
oczywiste.
Niespodziewanie znalaz
ła się oko w oko z Rozzanem,
który ukląkł przed nią i ujął jej dłonie. Patrzył na nią długo i
uporczywie. Zorientowała się. że drży pod wpływem jego
bliskości. Nic dziwnego, skoro był zabójczo przystojny.
Każda kobieta straciłaby dla niego głowę, bo pod wykwintną
powierzchownością czuło się pierwotną i niespożytą energię.
- To wcale nic jest pomy
łka. Coś nas łączy - odparł
krótko.
By
ła między nimi jakaś więź. Przez ułamek sekundy
Sophia miała wrażenie, że obserwuje z boku tę scenę. Można
by pomyśleć, że słyszy jego myśli i czuje lak samo jak on.
Uśmiechnęła się bezradnie, ponieważ nie mogła w to
uwierzyć. Cóż ją mogło łączyć z tym weneckim księciem?
Wymyślała sobie od idiotek: ulubieniec kobiet i córka
wiejskiego pastora! Najwyraźniej brakowało jej piątej klepki.
- Oczywi
ście! Włoski arystokrata ubrany od stóp do głów
u Armaniego...
- Gianfranca Ferrego - poprawi
ł machinalnie, jakby
s
ądził, że tę markę powinien rozpoznać nawet ostatni dureń.
Garnitur był przecież, nieskazitelny.
- Oczywi
ście, Ferrego. Mnie tam wszystko jedno -
odparła pogodnie. - Chce mi pan wmówić, że książę i
bezrobotna córka ubogiego duchownego mają ze sobą coś
wspólnego? -
W jej głosie słyszał zdziwienie i niedowierzanie,
a oczy śmiały się do niego.
- Pani ojciec by
ł duchownym? To wiele tłumaczy - odparł
zamyślony, obserwując jej twarz.
- A zatem niech mi pan wyt
łumaczy, o co chodzi -
zaproponowała, starając się ukryć drżenie warg. Poczuła na
twarzy ciepły oddech Rozzana. Czuła się tak, jakby pogłaskał
ją po policzku... albo złożył na nim pocałunek. Jej oczy
zasnuła mgiełka radości i oczekiwania. W głowie jej się
mąciło,
brakowało
jej
tchu.
- Prosz
ę mi wierzyć; kaprys losu sprawił, że wiele nas
łączy - odparł wyjątkowo serdecznie. - Dlatego oboje tu
jesteśmy. Niech się pani przygotuje na wielką niespodziankę,
ale to dobra nowina, która odmieni pani życie.
ROZDZIA
Ł DRUGI
Sophia wstrzyma
ła oddech i siedziała bez ruchu, a jej
umysł pracował gorączkowo. Nie chciała zmieniać swego
życia. Chętnie podjęłaby nową pracę, wyszła za mąż, urodziła
dziecko, ale nie życzyła sobie gwałtownych zwrotów i
nagłych przełomów. Gdy Rozzano wziął ją za rękę, poczuła
się pewniej. Z uwagą obserwowała twarze obu mężczyzn.
Widziała na nich ulgę i radość, więc uznała, że wkrótce
usłyszy dobra nowinę; gdyby było inaczej, daliby jej pewnie
kieliszek koniaku i podsunęli pod nos sole trzeźwiące.
- Jestem gotowa wys
łuchać tych rewelacji - oznajmiła
zrezygnowana. Adwokat bez słowa skinął na Rozzana, dając
mu znak, by mówił dalej.
- Matka zmar
ła, gdy miała pani...
- Dwa lata. - Zastanawia
ła się, o co mu chodzi.
Najwyraźniej spodziewał się usłyszeć więcej szczegółów,
więc dodała: - Pchała mój wózek, spacerując po miasteczku,
gdy potrąciła ją ciężarówka i... - Westchnęła spazmatycznie, a
oczy miała pełne łez. - Biedny tata strasznie rozpaczał, bo
kochał ją nad życie.
Zapad
ła cisza. Rozzano nie kwapił się z wyrazami żalu i
wsp
ółczucia; nic dziwnego, skoro rozmowa dotyczyła obcych
mu ludzi. Nadal trzymał ją za rękę, a ciepło jego dłoni
dodawało jej sił. Sophia mimo woli spojrzała mu w oczy.
- Prosz
ę mi o niej opowiedzieć.
- Niewiele pami
ętam. Raz po raz mnie tuliła i zasypywała
pocałunkami, często wybuchała śmiechem... Poza tym ślicznie
pachniała. Miała cudowne flakony z perfumami.. . - Zamilkła,
próbując opanować wzruszenie. Rozzano wpatrywał się w nią
jak urzeczony. Wyprostowała się, bo nagle odniosła wrażenie,
że jej bezwolne ciało obmywa ciepły, kojący strumień.
Niepewnie podjęła opowieść. - W domu były oczywiście
zdjęcia mamy.
- Czy mo
że ją pani opisać? - zapytał cicho książę. Sophia
wolałaby od razu przejść do sprawy, która ich tu sprowadziła.
Coraz bardziej się denerwowała.
- Wysoka, szczup
ła, zgrabna; miękkie, kruczoczarne
włosy, radosne spojrzenie. Była piękna, uduchowiona i
łagodna - odparła ze smutkiem. Nie mogła przeboleć, że tak
wcześnie straciła matkę. Niejedną noc spędziła bezsennie,
wyobrażając sobie, że jak inne dziewczynki z miasteczka ma
od kogo pożyczać kosmetyki, może liczyć na pomoc w
zakupach i na domowe ciasto po powrocie ze szkoły...
- Sophio, zn
ów się pani zamyśliła? - usłyszała głos
księcia. W milczeniu skinęła głową i rzuciła mu
przepraszające spojrzenie, choć nie wydawał się zagniewany.
-
Śniłam na jawie. Wygląda na to, że mama była urocza.
Ojciec często mi o niej opowiadał. Chyba uważał ją za kruchą
i bezbronną istotę, którą trzeba chronić. Pokaże panu jej
zdjęcie. Mam je w torebce.
Wysun
ęła dłoń z ręki księcia i wyjęła pogiętą i wypłowiałą
fotografię, wielokrotnie oglądaną przez te wszystkie lata.
Rozzano sięgnął po zdjęcie, skinął głową i podał je Frankowi.
- Nie ma w
ątpliwości, że to Violetta D'Antiga. - Gdy
Sophia chciała zaprzeczyć, gestem nakazał jej milczenie i
dodał. - Widziałem jej portret, Przed ślubem nosiła nazwisko
D'Antiga. Pochodzi z Wenecji.
- Czy to prawda? - odezwa
ła się Sophia drżącym głosem.
Oczy miała szeroko otwarte, a serce waliło jej jak młotem,
gdy odkrywała matczyne sekrety.
- Oczywi
ście - wtrącił Frank. - Mam tu dowody, które to
potwierdzą.
- Nie zdawa
łam sobie sprawy... - zaczęła bez przekonania.
Przez chwilę siedziała nieruchomo, starając się przyjąć do
wiadomości tę nowinę, którą Frank potwierdził z niezłomną
pewnością w glosie. - A zatem jestem półkrwi Włoszką.
Dobieg
ł ją brzęk filiżanek, z których mężczyźni popijali
kawę. Półkrwi Włoszka. Przypomniała sobie filmy
przyrodnicze i fabularne pokazujące uroki słonecznej Italii:
rozkoszne ciepło, kawiarenki na słynnych placach ocienione
markizami,
ożywione rozmowy i żywa gestykulacja pełnych
ekspresji Włochów, doskonałe wina, kochające rodziny i
wielkie namiętności.
Tak... Tak! Wiele spraw nagle si
ę wyjaśniło, a Sophia
powoli zaczyna
ła rozumieć, jakie znaczenie ma dla niej
usłyszana przed chwilą nowina. Od dziecka zachowywała się
niezgodnie ze swym surowym, niemal wiktoriańskim
wychowaniem. Trudno jej było zadowolić ukochanego ojca.
Musiała narzucić sobie ostrą dyscyplinę, by nie tańczyć z
radości na ulicy, unikać obejmowania i dotykania innych
ludzi
, przesadnej gestykulacji, głośnego śmiechu i radosnych
okrzyków. Skłonność do manifestowania uczuć była jednak
częścią jej natury. Na pełnych ustach pojawił się wesoły
uśmiech.
- Wenecja! - powiedzia
ła z czułością, oczy zabłysły jej ze
szczęścia, a rozpromieniona twarz wyrażała zachwyt. -
Wenecja -
powtórzyła, wyobrażając sobie błękitną lagunę,
wysepki i cudowne średniowieczne miasto przeglądające się w
falach Adriatyku.
- Pani si
ę... ucieszyła? - Rozzano oparł się nonszalancko o
parapet, ale ramiona założone na piersi i uniesione barki
świadczyły o zdenerwowaniu. Lekkie drżenie głosu także go
zdradziło. Sophia była przyjemnie zaskoczona, widząc, że
niecierpliwie czeka na jej odpowiedź; nabrała pewności, że
wkrótce usłyszy kolejne nowiny. Miał jej jeszcze sporo do
powiedzenia. Z pozoru spokojna
czekała w napięciu na ciąg
dalszy opowieści. Splotła dłonie na kolanach i odparła cicho,
ale szczerze:
- To dla mnie wielka rado
ść.
- Co pani wie o Wenecji?
Przed oczyma stan
ęły jej niezwykłe fotografie z albumu
p
oświęconego temu miastu, który miała w domowym
ksi
ęgozbiorze. Roześmiała się cicho, gdy uświadomiła sobie,
czemu ojciec
tak ją zachęcał, żeby je oglądała.
- Tata by
ł tam w młodości - powiedziała rozmarzonym
głosem - gdy studiował teologię. W bibliotece bazyliki
Świętego Marka zbierał materiały do swojej pracy
dyplomowej. Myślę, że wtedy poznał mamę. - Rozpromieniła
się na myśl, że o północy we dwoje pływali gondolą po
ciemnych
wodach
weneckich
kanałów,
słuchając
romantycznej serenady...
- Zn
ów się pani zamyśliła.
Cichy i przyjazny g
łos księcia sprawił, że wróciła do
rzeczywistości.
- My
ślałam o tym, że Wenecja to idealne miasto dla
zakochanych -
wyjaśniła trochę zakłopotana. Z przyjemnością
wyobrażała sobie rodziców w tej cudownej scenerii. Tamte
dni z pe
wnością były dla nich niezapomnianym przeżyciem.
- Zna pani Wenecj
ę? Ju ż tam p an i była? - wypytywał
zaciekawiony.
- O, nie! Tata opowiada
ł mi o niej tak obrazowo, że
potrafię wszystko sobie wyobrazić. Wertowaliśmy razem
przewodnik. Czytaliśmy opisy pałaców, kościołów pełnych
malowideł najsłynniejszych artystów, placu Świętego Marka.
Wiem, że Canal Grande ma kształt odwróconej litery S, gdzie
znajduje się Ponte Rialto... Wenecja jest cudowna. Dla mnie to
wymarzona sceneria średniowiecznej legendy zachowana w
nie zmienionym kształcie.
- S
łuszna uwaga. Podzielam pani zdanie na temat urody
tego miasta -
odparł Rozzano przyciszonym głosem.
- Wenecjanie bardzo wsp
ółczują ludziom, którzy nie mieli
tyle szczęścia, żeby się tam urodzie.
- Domy
ślam się, że pan należy do grona wybrańców losu
-
odparła kpiąco, a Rozzano mrugnął do niej
porozumiewawczo. Ciekawa wszystkiego, co się wiązało z
miejscem narodzin jej matki, zapytała: - Jak długo pańska
rodzina mieszka w Wenecji?
- Od oko
ło siedmiuset lat - odparł bez cienia chełpliwości.
- Siedem wieków! -
Ze zdumienia otworzyła szeroko
oczy, próbując sobie wyobrazić wszystkich jego przodków,
ale szybko ochłonęła i zaczęła się z nim przekomarzać. -
Jesteście bardzo przywiązani do tego miejsca. Tacy ludzie nie
podbijają nowych kontynentów.
Rozzano odrzuci
ł głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
Podszedł bliżej i ujął jej dłonie, jakby nie mógł się oprzeć
pokusie, żeby jej dotknąć. Dziwna sprawa...
- Kto znalaz
ł bezcenny klejnot, nic zamieni go na tanią
błyskotkę.
Roztargniona Sophia odwr
óciła wzrok i zmarszczyła brwi.
Gdyby książę ją pocałował, pewnie zrobiłby to delikatnie i
czule. Zawstydzona swoimi marzeniami stała bez ruchu, nie
zwracając uwagi, że Rozzano nadal trzyma ją za ręce. Szybko
przeanalizowała sytuację.
- Nadal nie bardzo wiem, czemu pan si
ę tu zjawił -
odpar
ła chłodno. - Ciekawe, dlaczego ojciec mi nie powiedział
o pochodzeniu mamy. Była Włoszką; nie ma się czego
wstydzić. Nie rozumiem, o co tu chodzi.
- Domy
ślam się, że w ten sposób próbował ją chronić -
tłumaczył Rozzano, mocniej ściskając jej dłonie.
Znieruchomiała, bo powiedział to z ponurą mną. Słusznie się
domyślała, że usłyszy coś więcej, ale nie będą to dobre
nowiny.
- Dlaczego? - zapyta
ła ze ściśniętym sercem. Ogarnął ją
strach.
- Poniewa
ż uciekła z domu - odparł, wpatrując się w nią
uporczywie.
- Przed czym? - dopytywa
ła się pełna obaw.
- Rodzina chcia
ła wydać ją za mąż. - Gdy Rozzano
odruchowo pogładził jej dłonie, Sophii z wrażenia zabrakło
tchu.
- Prosz
ę mówić dalej - szepnęła.
- Zawarto umow
ę, że wejdzie do rodziny przyjaciela
swojego ojca, gdy skończy osiemnaście lat. Można
powiedzieć, że od kołyski była zaręczona. Domyślam się, że
była niezależna i uczuciowa, więc jako nastolatka poczuła
niechęć do małżeństwa z rozsądku.
- Doskonale j
ą rozumiem - wtrąciła z zapałem Sophia,
zdegustowana samą myślą o naciskach wywieranych przez
rodzinę na jej zbuntowaną matkę.
- Ach, tak - mrukn
ął Rozzano, a lekko zmarszczone brwi
pozwalały sądzić, że nie spodobała mu się ta uwaga. Puścił
dłonie Sophii i zaczął krążyć po gabinecie, machinalnie
sięgając po rozmaite drobiazgi, które szybko odstawiał na
miejsce. Frank wodził za nim spojrzeniem, a Sophia zdała
sobie spraw
ę, jak władczy jest ten wenecki książę, który
przywykł, że wszystko układa się po jego myśli.
- Sprzeciwi
ła się interesownej rodzinie i wyszła za
mojego ojca, ponieważ go kochała. Miała rację. Podziwiam jej
konsekwencję i siłę woli. Nie wolno zmuszać ludzi do
małżeństwa wbrew ich życzeniu!
- W mojej sferze takie umowy mi
ędzy rodzinami są na
porządku dziennym. Dzieci arystokratów od najmłodszych lat
przyzwyczaja się do myśli, że najbliżsi decydują, kogo można
przyjąć do rodziny.
Sophia skrzywi
ła się wymownie. Ciekawe, co o tym sądzi
żona Rozzana. Nie wątpiła, że jest żonaty. Na serdecznym
palcu nos
ił rodowy sygnet z diamentem i splecionymi
inicjałami. Czy ożenił się z wybranką rodziny? Jak się czuł w
noc poślubną, gdy stanął twarzą w twarz z żoną, której nie
kochał? Zarumieniła się, gdy mimo woli wyobraziła sobie
jego szerokie, obnażone ramiona, muskularny tors...
- Barbarzy
ństwo! - krzyknęła nagle, zaskoczona
gwałtownością swojej reakcji. Była na siebie wściekła za
osobliwe marzenia o nagim mężczyźnie. Wstrzymała oddech.
Trzeba wrócić do tematu. - Czemu pan się interesuje moją
matką? - zapytała, nie pojmując, co może łączyć arystokratę z
jej ubogą rodziną. Rozzano długo milczał. Sophia traciła
cierpliwość; jeszcze chwila, a zapomni o wpajanych od
dzieciństwa zasadach i zacznie krzyczeć. - Na miłość boską,
proszę odpowiedzieć! - nalegała głosem niskim i słabnącym z
przejęcia.
- Violetta, pani matka, by
ła córką Alberta D'Antigi,
serdecznego przyjaciela mego ojca, kt
óremu została
przyrzeczona, ale go rzuciła.
Sophii przysz
ło do głowy dziwne pytanie: czy Rozzano po
latach czuje się urażony, bo jego ojciec doznał zawodu? Jeśli
tak, potrafi to ukryć. Oparł się plecami o biurko Franka i
obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Udawała, że nie robi to na
niej żadnego wrażenia, i nadal siedziała prosto, jakby kij
połknęła.
- To nie wyja
śnia, czemu pan się tu pofatygował.
Rozzano przybrał obojętny wyraz twarzy. Chyba tylko sobie
wyobrazi
ła, że jej się przyglądał.
- Alberto D'Antiga wybra
ł mnie na swego pełnomocnika,
bo nasze rodziny od dawna łączy przyjacielska zażyłość. Jest
poważnie chory i nie ma nikogo bliskiego - tłumaczył
Rozzano dziwnie łagodnym łonem. - Pani dziadek. Sophio, z
dnia na dzień traci siły. Będzie zachwycony, gdy się dowie, że
ma wnuczkę.
- Doprawdy? M
ówi pan o człowieku, który zmusił moją
matkę do opuszczenia rodzinnego domu! - przypominała z
oburzeniem.
- Ani krzty wsp
ółczucia dla chorego starca, z którym
łączą panią więzy krwi? - Gdy Rozzano rzucił jej karcące
spojrzenie, poczuła wstyd. Odetchnęła głęboko i postanowiła
spuścić z tonu.
- Wr
ęcz przeciwnie! Przeszłość się nie liczy. Boleję nad
tym, że Alberto D'Antiga choruje. Przecież to mój jedyny
krewny. -
Sięgnęła do torby po notesik i pióro.
- Mo
że mi pan dać jego adres?
- Oczywi
ście. Hrabia D'Antiga... Na początku wielka
litera, potem A...
- Hrabia? - Zerkn
ęła podejrzliwie na rozmówcę, jakby
podejrzewała, że z niej kpi, ale był poważny i rzeczowy.
- Jego palazzo nazywa si
ę Ca' D'Antiga - tłumaczył. - To
skrót od włoskiego rzeczownika caso, czyli siedziba.
- Chwileczk
ę! - Sophia popatrzyła na niego oczyma
szeroko otwartymi ze zdziwienia. -
Mój dziadek jest hrabią i
mieszka w pałacu? To żart, prawda? - zapytała, śmiejąc się
nerwowo.
- Sk
ądże! Należy do weneckiej arystokracji. - Rozzano
zorientował się że dziewczyna wciąż mu nie dowierza, i
cierpliwie tłumaczył dalej. - W Wenecji mamy kilkaset
pałaców i wielu podupadłych arystokratów. Zachowaliśmy
swoje tytuły, chociaż zniósł je Napoleon. Powiedziałem
prawdę. Dlaczego miałbym wprowadzać panią w błąd?
Pochodzenie D'Antigi sporo wyjaśnia, prawda? Z pewnością
nie przywiązywałby takiej wagi do zamążpójścia córki, gdyby
był rzeźnikiem, gondolierem lub sprzedawcą lodów.
- Ja... Sama nie wiem - burkn
ęła, nie rozumiejąc, o co mu
chodzi. Nagle straszna myśl przyszła jej do głowy. Z trudem
dobierając słowa, wyraziła głośno swoje przypuszczenia. -
P
ewnie stracił cały majątek i chciał bogato wydać córkę za
mąż. aby uniknąć...
- Jest bogaty. Zawsze mia
ł mnóstwo pieniędzy.
Gdy okaza
ło się, że jej obawy były płonne, bezradnie
pokręciła głową, całkiem zbita z tropu.
- W takim razie czemu nalega
ł na ślub bez miłości?
- A
łowcy posagów? Trzeba się ich wystrzegać. Gdy
pobierają się ludzie majętni, ten problem nie istnieje.
- Skoro wszyscy arystokraci tak uwa
żają, wcale się nie
dziwię, że mama uciekła z domu.
-
Sophia postanowiła
szczerze i otwarcie wypowi
edzieć swoje zdanie. Zamknęła i
odłożyła notes. - Ślub powinni brać tylko ludzie, którzy się
kochają. Inne powody to jawna kpina z przysięgi małżeńskiej.
Jestem dumna z mojej matki, która nie dbając o forsę, poszła
za głosem serca.
- Mog
ła żyć i szczęśliwie, i bogato. - Książę uśmiechnął
się kpiąco, gdy uniosła brwi i dodał z naciskiem, jakby zdawał
sobie sprawę, że trudno jej się w tym wszystkim rozeznać: -
Miała własny majątek.
Zapad
ła cisza. Sophia zdumiona tym nagłym
stwierdzeniem nie wierzyła własnym uszom. Żyli przecież w
skrajnym ubóstwie, drżąc z zimna na plebanii i nakładając
warstwami skarpety oraz swetry, aby się ogrzać. Gdyby mieli
trochę grosza, z pewnością tak by się nie męczyli. Próbowała
to wytłumaczyć swoim rozmówcom, ale nie była w stanie
wykrztusić słowa.
- Przekona si
ę pani, że dziadek jest - ciągnął Rozzano -
hojny i wyrozumiały. Bardzo się ucieszy, gdy jego wnuczka
zajmie wreszcie należne jej miejsce w weneckich salonach.
Sophia parskn
ęła śmiechem, gdy wyobraziła sobie, że
paraduje w balowej sukni obwieszona klejnotami. Z
pewnością stać by ją było na wspaniałe kreacje samego
Versacego. Warto by dla
żartu włożyć jeszcze baseballową
czapeczkę. Rozchmurzyła się, a Rozzano zmarszczył brwi,
widząc jej rozbawienie.
- Co tak pani
ą rozśmieszyło?
- Nic. Co
ś mi przyszło do głowy. Nieważne, Przecież to
szaleństwo! Przepraszam, jeśli pana uraziłam. Moim zdaniem
powinien pan raz jeszcze sprawdzić wszystkie dane. Trudno
uznać moją matkę za dziedziczkę ogromnej fortuny, skoro
cierpiała biedę.
- Sk
ąd ta pewność?
Sophia popatrzy
ła na niego z politowaniem.
- Przecie
ż wiem, jak żyliśmy. Gdyby miała pieniądze, na
pewno by się z nami podzieliła i zapisała je tacie. Prawda jest
taka, że z trudem wiązaliśmy koniec z końcem.
- Wiem, co m
ówię. Violetta D'Antiga nie podjęła ani
grosza ze swego konta w Banku Weneckim. Jej fundusz
powierniczy jest nienaruszony -
odparł spokojnie Rozzano.
- Czemu dobrowolnie wybra
ła ubóstwo? - spytała
bezradnie Sophia.
- Przes
ądziła o tym jej duma i strach - odparł Frank.
- Jej ojciec nale
żał do grona osób nadzorujących
wykorzystanie funduszu powierniczego.
Musiałaby go
poprosić o zgodę na podjęcie gotówki. Od twego ojca wiem,
że nie chciała ryzykować waszego szczęścia, byle tylko
zyskać finansowe bezpieczeństwo. Opisał wszystko w tym
liście.
- Wr
ęczył Sophii grubą kopertę.
- To mi si
ę nie mieści w głowie! - zawołała, przerażona
swoimi wątpliwościami. Bała się, że w tej dziwacznej
opowie
ści jest wiele prawdy. Miała wrażenie, że otwiera się
przed nią bezdenna otchłań, która ją zaraz pochłonie.
- Pom
óżcie mi - szepnęła nagle, bo zrobiło jej się gorąco i
duszno. Nogi się pod nią ugięły. - Nie mogę oddychać...
Znalaz
ła się w mocnym uścisku. Rozzano objął ją w talii i
wsunął ramię pod słabnące kolana. Pomyślała, że nie po raz
pierw
szy bierze kobietę na ręce; zręcznie się z tym uporał.
Zapewne nabrał wprawy, nosząc wybranki serca do sypialni.
Zakręciło jej się w głowie, gdy uniósł ją bez trudu, jakby nic
nie ważyła.
- Trzeba si
ę odprężyć - szepnął jej do ucha.
Łatwo powiedzieć! Znieruchomiała, czując na twarzy jego
oddech, ale zacisnęła powieki i posłusznie próbowała
rozluźnić napięte mięśnie. Otworzyła oczy i nagle doszła do
wniosku, że nie powinna tego robić, bo Rozzano pochylił
głowę tak nisko, jakby chciał ją pocałować.
- Niech si
ę pani nie obawia, wszystko będzie dobrze -
zapewnił. - Dojdzie pani z dziadkiem do porozumienia.
Znikną na zawsze troski materialne.
- Mój dziadek! -
przerwała zduszonym głosem pod
wpływem nagłego wzruszenia. Była zbyt przejęta, by mówić
dalej. Ten bie
dak postarzał się i rozchorował nieświadomy jej
istnienia. Niespodziewanie wybuchnęła płaczem, a wielkie łzy
toczyły się po jej policzkach.
- Czemu ta dziewczyna rozpacza? - zrz
ędził dobrotliwie
Frank. -
Sądziłem, że się ucieszy! - Pozwólmy jej ochłonąć -
zwrócił się do księcia, a Sophia zirytowała się, że rozmawia z
nim tak, jakby nie było jej w gabinecie. - Wiele przeszła
ostatnimi czasy. Rzuciła wszystko, żeby pielęgnować chorego
ojca. a to nie jest łatwe zadanie. Żadnych rozrywek, żadnych
mężczyzn... Przez te Wszystkie lata poświęciła się
całkowicie...
- Frank - wpad
ła mu w słowo, nim powiedział za dużo -
niczego nie rozumiesz. Rozpłakałam się, bo żal mi dziadka,
który nie ma pojęcia o moim istnieniu. Gdyby wcześniej
zmogła go choroba, w ogóle bym go nie poznała! Czemu
mama nic wspomniała mi o nim? Dlaczego mi to zrobiła? -
Znowu wybuchnęła płaczem. Była tak roztrzęsiona, że
zapomniała o wpajanej latami powściągliwości. Co sprawiło,
że Violetta zerwała bezpowrotnie wszelkie kontakty ze swoją
rodziną? Była przecież mężatką, więc apodyktyczny ojciec nie
miał już żadnego wpływu na jej życie! Z pewnością ci dwoje
mogliby dojść do porozumienia! Tyle bezwzględności... -
Jestem zdruzgotana, bo nie rozumiem własnej matki - wyznała
rozżalona.
- Mo
żna wyjaśnić tajemnicę. Proszę jechać ze mną do
Wenecji i porozmawiać z dziadkiem - zaproponował cicho
książę. - Powinna pani go wysłuchać, to wiele wyjaśni.
- Do Wenecji? - powt
órzyła, siadając prosto na krześle.
- Naturalnie - t
łumaczył cierpliwie. - Alberto D'Antiga
jest zbyt schorowany, by mógł tu panią odwiedzić. Z dnia na
dzień traci siły.
Sophia przygryz
ła wargę, rozważając słowa księcia. Życie
dziadka dobiegało kresu, a jego czas się kończył.
- Nie sta
ć mnie na taką podróż... - zaczęła z wahaniem.
- Wr
ęcz przeciwnie. Jest pani bogatą kobietą -
przypomniał Rozzano.
- Nie mam paszportu - broni
ła się uparcie, jakby chciała
odsunąć od siebie sprawy, z którymi nie potrafiła się uporać.
Gotowa była chwycić się każdego pretekstu, byle tylko
uniknąć tej wyprawy, choć marzyła o spotkaniu z dziadkiem.
Targały nią sprzeczne uczucia: z jednej strony lęk, z drugiej
przywiązanie do jedynego krewnego.
- Naprawd
ę? - wykrzyknął zdumiony Rozzano.
- Paszport nie by
ł mi potrzebny - odparła z godnością.
- Zreszt
ą moja metryka zaginęła.
- Nieprawda! - wtr
ącił Frank, podając jej dokument.
- Jest u mnie.
Wszystko si
ę zgadzało. Matka: hrabianka Violetta
D'Antiga. Sophia wpatrywała się w odnaleziony dokument, ale
po chwili kartka wypadła z drżących palców i upadła na
podłogę. Oboje z Rozzanem pochylili się jednocześnie, żeby
ją podnieść, i przez moment ich twarze niemal się dotykały.
Miała wrażenie, że stalowa obręcz ściska jej piersi; nie mogła
zaczerpnąć powietrza.
- Wiem,
że znalazła się pani w bardzo trudnej sytuacji, ale
proszę liczyć na moją pomoc. Nie odstąpię pani na krok, jeśli
życzy sobie pani mego towarzystwa.
Drzwi do s
ąsiedniego pokoju otworzyły się nagle i oślepił
ich migający raz po raz flesz aparatu fotograficznego. Sophia
krzyknęła ze strachu, a Rozzano zaklął po włosku i rzucił się
w pogoń za natrętem. Spojrzała na Franka, który podbiegł do
okna. Poczuła nagły przypływ energii, zerwała się na równe
nogi i ruszyła za nim. Gdy spojrzała na ulicę, serce w niej
zamarło. Rozzano uczepiony drzwi ruszającego auta krzyczał
g
łośno.
- On si
ę zabije! - zawołała przerażona. Niewiele myśląc,
wypadła z gabinetu, zbiegła po schodach i pognała za
odjeżdżającym samochodem. Książę puścił klamkę, upadł na
chodnik, przetoczył się kilka razy i znieruchomiał.
Rozzano by
ł wstrząśnięty, ale nie nagły upadek czy
zagrożenie wywarły na nim takie wrażenie. Często ryzykował,
skacząc ze spadochronem albo jeżdżąc na nartach, a siniaki i
potłuczenia nie były dla niego nowością, zdumiał go natomiast
sposób, w jaki zareagował na niedawną sytuację.
Jakie to dziwne,
że tak mu zależało, by ochronić Sophię
przed wścibskimi dziennikarzami, oszczędzić jej ich kłamstw i
sensacyjnych doniesień na temat ich obojga, Gdy krzyknęła ze
strachu, obudził się w nim pierwotny instynkt jaskiniowca
gotowego bronić swojej kobiety! Po - stąpił jak głupiec, bez
zastanowienia ruszając do ataku i łamiąc swoje zasady.
Działał pochopnie, a teraz brukowce będą miały o czym pisać.
Zirytowany w
łasną głupotą leżał bez ruchu, by opanować
gniew i dać wytchnienie napiętym mięśniom. Bolała go
stłuczona głowa. Ktoś dotknął czoła. Sophia... jak przyjemnie.
Natychmiast poczu
ł rozkoszne podniecenie. Ze zdumieniem
stwierdził, że urocza kombinacja niewinności i spokoju działa
na jego zmysły. Ogarnęło go pożądanie, od lat nie pragnął tak
żadnej kobiety. Rozmarzony uśmiech Sophii doprowadzał go
do szaleństwa. Wiele by oddal, byle tylko dowiedzieć się, o
czym ona myśli, gdy popada w roztargnienie. Co więcej,
chciał, żeby i o nim śniła na jawie.
Sophia postanowi
ła sprawdzić mu puls. Gdy poczuła, że
jest przyspieszony, z niepokojem powiedziała coś półgłosem,
a Rozzano po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że ktoś się
o
niego troszczy. Miał poczucie winy. Sophia była uczciwa i
ufna, więc nie powinien tu leżeć bez ruchu. Jednak było mu
tak dobrze, gdy
się nim zajmowała niczym opiekuńcza
pielęgniarka, chociaż dreszcze przebiegające jego ciało były
rozkoszne i niemal bolesne, krew coraz szybciej krążyła w
żyłach i mocno pulsowała w skroniach.
Poczu
ł zapach perfum Sophii i omal nie uległ pokusie.
żeby unieść głowę i wciągnąć w nozdrza tę miłą woń.
Zirytowany tym pragnieniem przycisnął mocno dłonie do
żwirowego chodnika, a lekki ból pomógł opanować cielesne
żądze. Przyszło mu to z dużym trudem, ponieważ Sophia
obmacywała właśnie jego biodra, żeby sprawdzić, czy nie są
złamane. Żeby się opanować, skupił uwagę na kilku gapiach,
którzy zebrali się wokół nich.
Szybko si
ę zorientował, że wszyscy są jej znajomymi. Z
pewnością cieszyła się ich szczerą sympatią. Z zadowoleniem
s
łuchał ich głosów, w których pobrzmiewała troska o Sophię.
Była szlachetna i uczciwa, więc Alberto D'Antiga z pewnością
ucieszy się, kiedy ją pozna, a jego słabe serce przepełni
radość, skoro zyska pewność, że rodzinna scheda i tradycja
jest teraz w dobrych rękach - o ile, rzecz jasna, jego wnuczce
nie zawróci w głowie jakiś interesowny uwodziciel! Rozzano
zmarszczył brwi. Nie można do tego dopuścić. Sophia
cierpiałaby... a co gorsza, mogłaby się zmienić pod wpływem
takiego nikczemnika. Zacisnął zęby. Ponownie odezwał się w
nim pierwotny instyn
kt jaskiniowca zdolnego rozłupać
czaszkę każdemu, kto by ją skrzywdził.
- Co
ś go zabolało! - krzyknęła Sophia. Musnęła
opuszkami palców jego czoło, jakby chciała wygładzić
głębokie zmarszczki. Gdy dobiegł go jej błagalny szept, omal
nie stracił panowania nad sobą.
- Prosz
ę otworzyć oczy. - zaklinała go półgłosem.
- Nie
łam, się, laleczko - rozległ się nagle głęboki baryton
Z akcentem typowym dla tej części hrabstwa Dorset Jakiś
mężczyzna starał się pocieszyć zmartwioną Sophię.
Najwyraźniej wszystkim zgromadzonym zależało, by nie
upadała na duchu. Rozzano nie miał wątpliwości, że spotkał
wyjątkową dziewczynę, dla której wszyscy mieli wiele
życzliwości. Po raz kolejny doszedł do wniosku, że córka
Violetty to niezwykła istota, jedna na milion, obdarzona
wyjątkowymi zaletami...
Nic dziwnego,
że tak go zafascynowała. Pragnął się z nią
kochać; natychmiast, wszystko jedno gdzie! Czuł się znów jak
ogarnięty żądzą nastolatek. Był zaniepokojony, ponieważ
zdawał sobie sprawę, że nie pozwoli już odejść dziewczynie,
kt
óra tak go zaintrygowała, chociaż wcale tego nie pragnął.
Musiał z nią być: każdego dnia, o każdej godzinie. Pragnął ja
wprowadzić do weneckich salonów, a zarazem obawiał się, że
jej niewinność...
Wstrzyma
ł oddech, bo nagle przyszło mu do głowy
znakomite r
ozwiązanie. Sophia spostrzegła, że znieruchomiał,
i wystraszona przytknęła głowę do jego piersi, więc powoli
wypuścił powietrze, żeby ją uspokoić. Gdy westchnęła z ulgą,
utwierdził się w swoim postanowieniu.
Zamierza
ł ją poślubić.
ROZDZIA
Ł TRZECI
Po namy
śle Rozzano doszedł do wniosku, że to doskonałe
rozwiązanie. Ogarnęła go dziwna radość. Nie kochał tej
dziewczyny -
miłość już dla niego nie istniała - ale był
przekonany, że spotkał odpowiednią kandydatkę na żonę.
Westchn
ął ukradkiem, gdy znów poczuł jej ostrożne
dotknięcie. Najchętniej od razu powiedziałby jej o swoim
postanowieniu. Miała teraz ogromny majątek! Z własnego
doświadczenia wiedział, jaki to kłopot, ponieważ wokół niego
kręciło się wiele amatorek książęcego tytułu i fortuny. Sophia
jest inna. T
roszczyła się o bliźnich, praca była dla niej
radością, chorego ojca pielęgnowała z prawdziwym oddaniem,
a przede wszystkim bardzo lubiła dzieci.
Na my
śl o potomstwie serce ścisnęło mu się z żalu, bo
przypomniał sobie koszmarny wieczór sprzed lat. Gdy Sophia
ostrożnie położyła dłoń na jego piersi, wyobraził sobie jej
twarz, na której malowała się łagodność i słodycz. Koszmary z
przeszłości natychmiast zniknęły w mrocznym zakątku jego
serca.
- Pewnie ma z
łamane żebra - oznajmiła wystraszona.
Karci
ł się w duchu za to przedstawienie, ale nie otwierał
oczu, by znów poczuć ostrożne dotknięcie. Był trochę
posiniaczony, ale znacznie bardziej cierpiał z innej przyczyny.
Zgodnie z rodzinną tradycją poślubił kobicie z rodziny
D'Antigów. Miał wtedy dwadzieścia osiem lat i kochał do
szaleństwa. Jego wybranką została świeżo rozwiedziona
Nicoletta. Wtedy nie miał pojęcia, że źle się prowadzi i
zmienia kochanków jak rękawiczki.
By
ła filigranowa i pełna fantazji. Miała trzydzieści dwa
lata, kiedy zastawiła sieci i skradła mu serce. Po dwóch latach
małżeństwa umarła, gdy spodziewała się dziecka.
Rozzano sporo w
życiu przeszedł, ale był przekonany, że
potrafi dać szczęście Sophii. Dzięki niemu ta urocza
dziewczyna łatwiej znajdzie miejsce wśród weneckich
arystokratów. Nie
wątpił, że gdyby spróbowała tego dokonać
bez przewodnika, byłaby to dla niej ciężka próba. Któż lepiej
od niego był przygotowany do roli jej mentora?
- Nadal jest nieprzytomny! Trzeba wezwa
ć lekarza! -
powiedziała zaniepokojona.
- Pojecha
ł na wizytę domową do Durbridge - usłyszała w
odpowiedzi. -
Najbliżej mamy do weterynarza. W pobliżu
mieszka też pielęgniarka z porodówki.
Rozzano omal nie wybuchn
ął śmiechem. Powinien jak
najszybciej przyjść do siebie, bo w przeciwnym razie wpadnie
w łapy tutejszych medyków różnego sortu. Gdy otworzył
oczy, na twarzy Sophii ujrzał wyraźną ulgę.
- Widz
ę, że już panu lepiej!
Najch
ętniej od razu wziąłby ją w ramiona i zapewnił, że
wszystko się ułoży. Było mu przykro z powodu małego
oszustwa.
- Jestem troch
ę posiniaczony - odparł niepewnie, chociaż
mówił prawdę. Przez tłum przebiegł cichy pomruk. Rozzano
widział dookoła uśmiechnięte twarze. Gapie upominali go
jeden przez
drugiego, żeby uważał, usiadł wolniutko, nie
zrywał się nazbyt pospiesznie... Zakłopotany bał się spojrzeć
im
w oczy. Wiele rąk się wyciągnęło, żeby mu pomóc; ktoś
otrzepał jego płaszcz, a jeden z obserwatorów pobiegł do pubu
po kieliszek koniaku. Rozzano wciąż myślał o Sophii:
planował, szukał właściwych słów, próbował ukryć rosnące
zniecierpliwienie; pragnął przytulić ją mocno, całować
zmysłowe usta.
- Przykro mi z powodu tamtego reportera - powiedzia
ł,
gdy zostali wreszcie sami. Stanął tak blisko, jak tylko
pozwalały zasady dobrego wychowania. Watr rozwiewał
wokół jej twarzy kosmyki ciemnych włosów i przynosił
zapach zmysłowych perfum. Rozzano z wielkim trudem oparł
się pokusie, żeby podejść jeszcze bliżej. - Próbowałem
zatrzymać tego drania, ale...
- O co mu chodzi
ło? - zapytała, upinając rozwiane włosy.
-
Jak się dowiedział, że pan tu jest?
- Moim zdaniem od sekretarki Luscombe'a. S
łyszy pani te
wrzaski? Najwyraźniej on również ją o to podejrzewa - odparł
ironicznie. -
Pewnie zadzwoniła do lokalnej gazety, gdy się
dowiedziała, kto o jedenastej ma przyjść do kancelarii.
- Dziennikarze interesuj
ą się panem tylko z powodu
ksi
ążęcego tytułu? - spytała z niedowierzaniem. Uśmiechnął
się, zachwycony tą reakcją. Z pewnością nie zdoła jej
oszołomić, wspominając o zacnych przodkach!
- Zadziwiaj
ące, prawda? Całkiem możliwe, że gdy
sekretarka przyniosła kawę, nacisnęła ukradkiem guzik
interkomu i słyszała każde słowo wypowiedziane w gabinecie
szefa. Fotograf był pewnie w siódmym niebie, gdy przez
otwarte drzwi zobaczył, jak trzymam panią w ramionach.
Natychmiast si
ę zarumieniła, a Rozzano gorączkowo
szukał pretekstu, żeby wreszcie znaleźć się z nią sam na sam i
bez przeszkód zawrócić jej w głowie. Wśród jego znajomych
znajdzie się kilku samotnych mężczyzn, którym Sophia od
razu wpadnie w oko. Żonaci nie pozostaną w tyle, a wśród
będzie na pewno jego brat. Na myśl o tym zimny dreszcz
przebiegł mu po plecach.
- Dobrze si
ę pan czuje? - zapytała, nieśmiało dotykając
jego ramienia. Skinął głową i na moment ukrył twarz w
dłoniach, żeby nie dostrzegła malującego się na niej
zakłopotania.
- Co
ś mnie zabolało, ale zaraz przejdzie - odparł
zduszonym głosem.
Niech
ętnie analizował najgorszy z możliwych scenariuszy.
Gdy Enrico dowie się o jego planach wobec Sophii, zrobi
wszystko, co będzie mógł, aby je pokrzyżować i zmienić mu
życie w piekło. Na pewno spróbuje uwieść niewinną
dziewc
zynę, żeby mu dokuczyć!
- Nale
ży się panu filiżanka dobrej herbaty - powiedziała
Sophia i delikatnie pogłaskała go po plecach.
W po
łowie Włoszka, a zarazem Angielka w każdym calu,
pomyślał. Filiżanka świeżo zaparzonej herbaty lekarstwem na
wszelkie dolegl
iwości! Rozzano doszedł do wniosku, że
szarmancki Enrico błyskawicznie zawróciłby jej w głowie.
Trzeba temu zapobiec. Od razu przyszło mu do głowy dobre
rozwiązanie. Ruszył w stronę kancelarii i zawołał Franka
Luscombe'a, który właśnie spoglądał przez okno.
- Musz
ę zabrać stąd Sophię - oznajmił. Zrobił ponurą
minę, jakby spodziewał się najgorszego. - To zdjęcie narobi
sporo zamieszania -
Pismacy rzucą się na nas jak sępy. -
Podszedł bliżej i objął ją ramieniem. Serce waliło mu jak
młotem. - Będziemy na nim wyglądać tak, jakbyśmy się
całowali. - Szkoda, że w rzeczywistości było inaczej.
- S
łucham?
- Prosz
ę sobie przypomnieć, jak było: pani w moich
objęciach, twarz przy twarzy...
- To pomy
łka! Wcale się nic całowaliśmy! - Na policzki
wystąpiły jej ciemne rumieńce. Rozzano był zachwycony.
- Doskonale zdaj
ę sobie z tego sprawę, ale zdjęcia można
rozmaicie interpretować. Dziennikarze skomentują je tak, jak
im się będzie podobało, a potem zaczną deptać pani po piętach
i zatrują życie. Będą się tłoczyć, popychać, krzyczeć,
podsuwać mikrofony, oślepiać fleszami. Staną się
prawdziwym utrapieniem.
Czu
ł, że napięła mięśnie, jakby szykowała się do ucieczki.
Pogłaskał ją odruchowo i poczuł, że odpręża się pod wpływem
łagodnej pieszczoty, a potem wstrzymuje oddech, jakby
uznała, że to nadmienia poufałość. Nie cofnął ramienia;
pragnął jej dotykać, czuć przyjemne ciepło skóry, wdychać
kuszący zapach perfum - Śnił na jawie, że powoli rozbiera
Sophię i z zachwytem odkrywa wszystkie tajemnice. Chciał
mieć ją tylko dla siebie, ukryć się przed całym światem w
bezpiecznym zakątku, gdzie mogliby kochać się aż...
- Przestana si
ę mną interesować, gdy wyjaśnię, jak było
naprawdę - powiedziała drżącym głosem, a Rozzano pomyślał
ze współczuciem, że Sophia nie ma pojęcia, w co została
wciągnięta. Musi się jeszcze wiele nauczyć.
- Oczywi
ście, może pani zdementować fałszywe
informacje i wyjaśnić, że nie było mowy o pocałunku; straciła
pani przytomność, gdy wyszło na jaw, że matka była
dziedziczką weneckiego arystokraty, a ja próbowałem tylko
ocucić zemdloną. Proszę dodać, że ma pani teraz formalne
prawo do przejęcia tytułu i znacznego spadku. Ciekawe, jakie
tytuły pojawią się w brukowcach; „Bezrobotna dziewczyna
zostaje hrabianka", „Z nędzy do pieniędzy". Wszyscy
uwielbiają bajkę o Kopciuszku i chętnie przeczytają kolejną
wersję. Na długie miesiące stanie się pani ulubienicą mediów.
Sophia popatrzy
ła na niego z przerażeniem. Widząc jej
bezradność, przysunął się bliżej.
- Rozumiem, ale mam nadziej
ę, że odczepią się, gdy do
nich dotrze, że jestem przeciętną osoba - odparła ponuro.
Rozzano nie zwraca
ł uwagi na jej słowa, bo wiedział, że
ma do czynienia z bardzo wrażliwą dziewczyną. Trzeba ją
przekonać, że tylko z nim będzie się czuła bezpieczna.
Postanowił się nią zaopiekować, kierować jej życiem i
nauczyć... wszystkiego.
Sophia nabra
ła pewności, że nic jej nic grozi. Mieszkała
teraz w apartamencie hotelu River House, a Rozzano
zajmował sąsiedni pokój. Przysiągł sobie, że nie dopuści, aby
spełniły się czarne scenariusze, o których mówił, gdy jechali
autem z Dorset do Londynu. Frank przekonał ją, że powinna
zniknąć w stołecznym tłumie. Zdążyła tylko spakować
walizkę i po chwili siedziała skulona w sportowym aucie
wynajętym przez Rozzana.
- Przesta
ń się martwić, Sophio - powiedział. W
samochodz
ie zaczęli sobie mówić po imieniu. - Wiem, że
jesteś zbita z tropu, bo wszystko dzieje się zbył szybko, ale z
czasem przywykniesz do myśli, że twoje życie będzie teraz
inne. Ciesz się chwilą, rób plany na przyszłość i prze - stań się
martwić. Kłopoty zostaw mnie, sam się z nimi uporam. Nie
warto zgadywać, jak cię przyjmą ludzie z mojej sfery - dodał
ironicznie, jakby czytał w jej myślach. - Pamiętaj, że jesteś
bogata. a dla nich liczy się przede wszystkim majątek. Pomyśl
na co wydasz tę forsę. - Popatrzył na nią z drwiącym
uśmiechem. - Możesz kupić eleganckie stroje, podróżować...
- Przesta
ń! Nie wódź mnie na pokuszenie! Jestem córką
pastora, od dzieciństwa wpajano mi, że trzeba żyć skromnie -
przerwa
ła Sophia, chociaż w głębi ducha marzyła o jedwabnej
biel
iźnie i pięknych ubraniach. Dobry fryzjer dobrałby jej
odpowiednią fryzurę... Skarciła się w duchu za te myśli i
dodała szczerze: - Zapewniam cię, że bardzo mnie cieszy
finansowe poczucie bezpieczeństwa. Wiem, co to bieda,
ponieważ do tej pory każdy nowy rachunek spędzał mi sen z
powiek. Poza tym jak to miło pomyśleć, że będę mogła teraz
więcej zrobić dla innych! Chciałabym pomagać ludziom,
którzy są w potrzebie, wspierać sieroty, bezdomnych, chore
dzieci. Robi mi się ciężko na sercu, gdy oglądam w telewizji
ten bezmiar ludzkiego nieszczęścia. - Oczy jej zabłysły, gdy
uświadomiła sobie, ile będzie mogła zdziałać dzięki swemu
majątkowi. - Będę wspierać potrzebujących, Rozzano, a media
mi to ułatwią. Jak widzisz, dziennikarze bywają dokuczliwi,
ale i pożyteczni. Gdyby nie oni, o wielu problemach
dowiadywalibyśmy się z opóźnieniem... albo wcale.
- Zawsze jeste
ś taka... uczciwa? - mruknął.
- Staram si
ę żyć godnie.
- Cokolwiek postanowisz b
ędę cię wspierać - zapewnił
głosem lekko schrypniętym ze wzruszenia. Oczy mu
błyszczały. Przez chwilę miała wrażenie, że spogląda na nią z
czułością i tęsknotą, ale po namyśle uznała, że to mrzonki.
Widział w niej zwykłą prowincjuszkę w rozciągniętym
swetrze. Na serdecznym palcu nosił pierścień, więc był
żonaty. Okropna myśl przyszła jej do głowy.
- Rozzano, co pomy
śli twoja żona, kiedy zobaczy tamto
nieszcz
ęsne zdjęcie? Uzna, że ty i ja... Na pewno będzie
wściekła! Tak mi przykro...
- Moja
żona umarła, Sophio. To jest rodzinny sygnet, nie
ślubna obrączka. Od pokoleń przechodzi z ojca na syna.
Zawsze go noszę.
M
ówił głuchym, bezbarwnym głosem, więc popatrzyła na
niego z obawą. Nim odwrócił głowę, ujrzała w ciemnych
oczach gniewny błysk oraz chłód, którego nie potrafił ukryć
pod maską zdawkowej uprzejmości. Nagle posmutniała,
p
onieważ zdała sobie sprawę, że nie przebolał jeszcze wielkiej
straty, Na pewno bardzo kochał żonę i nadal ją opłakiwał.
Podesz
ła do okna, żeby popatrzeć na Tamizę i gmach
parlamentu. Z ciekawością przyglądała się żółtawym falom i
koronkowej fasadzie znanej z fotografii i telewizyjnego
ekranu. Po raz pierwszy była w Londynie i od razu polubiła to
miasto. Marzyła, by wędrować bez celu gwarnymi ulicami.
Przyglądała się smukłej wieży, na której słynny zegar Big Ben
wybijał godziny. Z dumą pomyślała, że Wenecja również ma
wieżę zegarową i wysoką dzwonnicę górującą nad placem
Świętego Marka. Popatrzyła na Wieżę Wiktorii, gdzie
powiewała brytyjska flaga; to znak, że obrady trwają.
Gdy odesz
ła od okna, była w lepszym humorze.
Postanowiła się przebrać i wybrała prostą sukienkę bez
rękawów, która znakomicie podkreślała jej figurę.
Wystarczyło jedno spojrzenie do lustra, żeby znowu
posmutniała.
- Za du
ży biust; nogi niezłe, ale daleko im do ideału -
mrukn
ęła. Włożyła beżowe sandałki na słupkach. Nie była
zadowolona ze
swojego wyglądu, ale wybór miała
ograniczony, bo pakowała się w wielkim pośpiechu i wzięła
tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Po chwili dosz
ła do wniosku, ze ciasny kok nie dodaje jej
uroku. Zirytowana rozpuściła włosy i starannie je wy -
szczotkowała. Rzadko poświęcała im tyle uwagi i teraz
stwierdziła ze zdziwieniem, że są gęste, puszyste i falują,
opadając na ramiona bujną kaskadą orzechowej barwy. Lśniły
złociście w blasku metalowych kinkietów.
- Odrobin
ę wyzywająca... prawdziwa Włoszka -
stwierdziła po namyśle i uśmiechnęła się lekko.
Us
łyszała pukanie do wewnętrznych drzwi łączących
sypialnie i znieruchomiała wystraszona. Pospiesznie upięła
włosy na czubku głowy i narzuciła na ramiona obszerny
rozpinany sweter. Zerknęła ukradkiem na swoje odbicie i
spłonęła rumieńcem. Przez chwilę kokieteria toczyła nierówną
walkę ze skromnością; potem kilka falujących kosmyków
otoczyło ładną twarz Sophii.
Podbieg
ła do drzwi, otworzyła je i znieruchomiała z dłonią
na klamce. Rozzano prezentował się znakomicie w kremowej
k
oszuli i szerokich, lnianych spodniach. Uświadomiła sobie,
że to nie jest mężczyzna dla niej, i smutna odeszła w głąb
pokoju. Była zakłopotana, ponieważ bała się pomyśleć, jak się
dla nich skończy pobyt w tym hotelu. Za późno na takie
rozterki, tłumaczyła sobie. Czekał ją wieczór w towarzystwie
wyjątkowo przystojnego księcia.
- Wygl
ądasz prześlicznie.
- Dzi
ęki - odparła, unosząc ramiona, żeby poprawić spinki
wsunięte niedbale we włosy. Usłyszała głębokie westchnienie
i domyśliła się, że Rozzano jest zirytowany. Kobiety, z
którymi się zwykle spotykał, na pewno wyglądały
nienagannie, kiedy po nie przychodził.
- Masz wszystko, czego ci potrzeba? Przytakn
ęła bez
słowa, chociaż zdawała sobie sprawę, że wiele jej życzeń
nigdy się nie spełni. Marzyła o niezwykłej urodzie.
Zmieniłaby także figurę, ponieważ chętnie stałaby się
niewysoką, filigranową kobietką o dużych piwnych oczach.
Powinna się odmłodzić: jako dwudziestoletnia absolwentka
renomowanej szwajcarskiej pensji dla dziewcząt z wyższych
sfer miałaby u mężczyzny takiego jak Rozzano znacznie
większe szanse. Sprawiłaby sobie wąską, obcisłą sukienkę z
dużym dekoltem. Uśmiechnięta wyobrażała sobie odmienioną
Sophię, ale wrodzone poczucie humoru sprawiło, że machnęła
ręką na te rojenia i śmiało odpowiedziała:
- W szafce jest kilkadziesi
ąt miękkich ręczników, dwa
obszerne szlafroki, tyle żelu do kąpieli, że wystarczyłoby dla
wszystkich mieszkańców hotelu, kilka zestawów do
czyszczenia butów oraz podręczny igielnik. Jak widzisz,
niczego mi nie brakuje. Widziałam tu nawet klucz francuski. -
Z zainteresowaniem słuchał wyliczanki, a potem wybuchnął
śmiechem. Sophia wtórowała mu przez chwilę, a potem nieco
spoważniała. - Wiele dla mnie zrobiłeś. Jestem ci bardzo
wdzięczna za cierpliwość i czas, który mi poświęcasz.
- Ca
ła przyjemność po mojej stronie - zapewnił z
radosnym błyskiem w oku. - Lubię przebywać w twoim
towarzystwie. -
Uśmiechnął się szeroko, pokazując białe zęby.
-
W samą porę się tu schroniliśmy. Dyrektor hotelu
powiedział, że w holu zaroiło się od dziennikarzy i
fotografów.
- W takim razie... jak wyjdziemy? - spyta
ła zbita z tropu.
- Utkn
ęliśmy tu na dobre - mruknął i usiadł wygodnie w
fotelu.
- Chyba
żartujesz! - obruszyła się natychmiast. - Chcesz
powiedzieć, że mamy tkwić w tym pokoju jak szczury w
pułapce?
- Trzeba si
ę pogodzić z losem - odparł cicho i dodał z
chytrym uśmiechem: - Jeśli zaczniemy się nudzić. Kluczem
francuskim odkręcimy kratkę szybu wentylacyjnego i
uciekniemy natrętom.
- To nie jest
śmieszne - stwierdziła, obrzucając go
karcącym spojrzeniem. - Przywykłam do długich spacerów.
Chcę stąd wyjść i zaczerpnąć świeżego powietrza! Nic mogę
całymi dniami przesiadywać w zamkniętym pokoju tylko
dlatego, że banda reporterów węszy w poszukiwaniu sensacji.
To się nie mieści w głowie! - marudziła płaczliwym głosem. -
Muszę stąd wyjść! Nie zależy mi na tytułach i majątku.
Wracam do domu!
- Ju
ż widzę nagłówki w kolorowych tygodnikach:
„Hrabianka odrzuca swoje dziedzictwo", „Bosonoga contessa
woli klepać biedę w Dorset". Jesteś teraz ważną osobistością i
nie możesz tego zmienić. To przykre, ale pomyśl o dziadku.
- Masz racj
ę - odparła z westchnieniem. - Nie mogę go
zawieść. Czy znajdziemy wyjście z tej paskudnej sytuacji?
Us
łyszeli pukanie do drzwi.
- Na pewno zdo
łamy wymknąć się stad niepostrzeżenie -
zapewnił chełpliwie i poszedł otworzyć.
Kelner wepchn
ął do pokoju stolik na kółkach, przywitał
się uprzejmie i zaczął nakrywać do stołu. Sophia odetchnęła z
ulgą, gdy okazało się, że nie muszą schodzić do restauracji,
żeby zjeść posiłek. Gdy wszystko zostało przygotowane.
Rozzano powiedział do kelnera:
- Dzi
ęki. - Wręczył mu hojny napiwek i zerknął na
plakietkę z imieniem. - Zapomnij, że nas tu widziałeś, Tony.
Liczymy na twoją dyskrecję. Często bywam w tym hotelu,
więc pewnie się jeszcze spotkamy. Trzymaj język za zębami i
nic daj się zwieść dziennikarzom.
- Jestem
ślepy, głuchy i ograniczony, a pamięć mam
dobrą, lecz krótką, proszę pana - odparł uśmiechnięty kelner,
pospiesznie chowając banknot do kieszeni. - Dobranoc
państwu.
Gdy wyszed
ł, Sophia zmęczona przeżyciami długiego dnia
wybuchnęła płaczem.
- Nie chc
ę tu siedzieć jak w więzieniu! - rozpaczała,
łkając spazmatycznie. Zmartwiony Rozzano podszedł bliżej i
objął ją mocno. Popatrzyła na niego spod rzęs mokrych od łez.
Se
rce ściskało jej się z żalu, ponieważ zdała sobie sprawę, że
mało brakuje, aby się w nim zakochała.
- Dzie
ń dobry, Sophio.
Najpierw poczu
ła miły zapach, a potem ujrzała samego
Rozzana, który miał na sobie koszulę w żółte i kremowe
paski, jasnobrązowe spodnie i świetnie dobrany krawat.
Przywitał się zgodnie z kontynentalnym zwyczajem, całując ją
trzykrotnie w oba policzki. Gdy jego chłodne palce musnęły
ramiączka letniej sukienki i ciepłą skórę na dekolcie, zadrżała
mimo woli. Wspólne śniadanie w hotelowym apartamencie
było dla niej równie niebezpieczne jak konfrontacja z
natarczywymi pismakami, którzy czatowali w holu.
-
Świeże bułeczki! - zawołał uradowany Rozzano, widząc
barek na kółkach wypełniony smakołykami. - Mam do nich
słabość - westchnął rozkosznie, a potem dodał z troską: -
Obyło się bez niespodzianek, gdy Tony podawał śniadanie?
Żaden reporter nie ukrył się pod obrusem?
- Sophia energicznie pokr
ęciła głową i usiedli do stołu.
- Wkrótce odzyskamy spokój -
tłumaczył spokojnie, jakby
nie mieli żadnych zmartwień . - Dziennikarze znudzą się nami
i poszukają sobie innego tematu. - Gdy popatrzył na nią z
zainteresowaniem, uznała, że tylko przez grzeczność okazuje
jej tyle względów. - Dobrze spałaś?
- Fatalnie. - Czu
ła się zmęczona po niespokojnej nocy i
dlatego nalała sobie drugą filiżankę kawy.
- Trzeba mnie by
ło obudzić - odparł kpiąco. Zakłopotana
wyobrazi
ła sobie, że idzie w ciemnościach do jego pokoju,
żeby szukać pociechy. Ciekawe, co by powiedział, widząc jej
długą koszulę nocną ze spranej bawełny. W czym sypia
Rozzano B
arsini? Wkłada piżamę z czarnego jedwabiu? A
może jest nagi? Policzki ją paliły, więc pochyliła głowę nad
talerzem z duszonymi pieczarkami i niezdarnie zaatakowała je
widelcem.
- Czemu nie mog
łaś zasnąć? - Rozzano nie dawał za
wygraną, jakby nie zauważył, że Sophia próbuje zyskać na
czasie i unika odpowiedzi. Wieczorem okazał jej wiele
życzliwości. Opowiedziała mu, jak żyła do tej pory, a on
wprowadził ją w tajniki interesów rodziny D'Antigów,
zajmującej się od lat produkcją perfum. Zachwycał się
Wenecją, opisując swoje ulubione zakątki. Śmiała się, gdy
mówił o przekupnych gołębiach zlatujących się na widok
torebki smacznych ziarenek kupionych przez turystę u
handlarki na placu Świętego Marka. Zanim skończyła się
karma, miały już następnego faworyta. Drżała ze strachu,
kiedy opowiadał o więzieniu w Palazzo delie Prigioni, gdzie w
części zwanej studnią - pozzi - zachowała się jedna pusta cela
o ścianach wykładanych deskami, z modrzewiową podłogą i
pryczą. Zasmuciła się, gdy wspomniał o Moście Westchnień
nad K
anałem Pałacowym. Tamtędy prowadzono skazańców
do więzienia. Opisał ze szczegółami zadaszone pomieszczenie
o pełnych ścianach i ażurowych oknach, przez które
nieszczęśnicy po raz ostatni spoglądali na Wenecję, nim
zniknęli w podziemnych kazamatach.
Mia
ł dar słowa. Wzruszał i przerażał, sypał anegdotami.
Często wybuchali śmiechem, gdy mówił o weneckim sprycie i
z sympatią kreślił zbiorowy portret swych ziomków;
zarozumiałych, wesołych i skłonnych do przelotnych
miłostek, a zarazem pracowitych i zdolnych, jak koronczarki z
Burano i mistrzowie szklarscy z Murano, gdzie od wieków
wyrabia się prześliczne naczynia i bibeloty.
Gdy ogarn
ęło ich zmęczenie i uznali, że pora spać,
Rozzano pożegnał się i z ociąganiem podszedł do drzwi
łączących apartamenty. Sophia omal nie zemdlała z wrażenia,
gdy niespodziewanie zawrócił i ucałował ją w policzki. Była
tak przejęta, że przez całą noc nie zmrużyła oka. Westchnęła
ukradkiem i postanowiła odpowiedzieć na jego pytanie.
- Musia
łam wiele przemyśleć - stwierdziła wymijająco.
- I co postanowi
łaś? Jedziesz ze mną do Wenecji,
prawda? -
nalegał, chwytając ją za rękę. - Twój dziadek
bardzo się ucieszy z waszego spotkania, a ja z radością
oprowadzę cię po mieście.
Wpatrywa
ła się w niego jak urzeczona. Tak, pomyślała z
tęsknotą, chciałabym z tobą pojechać. Byłaby to radość
granicząca z cierpieniem, bo chętnie oddałaby mu serce, ale w
zamian mogła się spodziewać jedynie przyjaznego
zainteresowania i życzliwej opieki.
- Chyba pojad
ę - zaczęła niepewnie, cofając dłoń.
- W takim razie wyrobi
ę ci paszport. Obiecuję
przyspieszyć formalności.
- Najpierw musisz si
ę pozbyć fotoreporterów -
przypomniała. - Jestem pewna, że wieczorem ktoś obcy kręcił
się po korytarzu i węszył jak pies gończy, idący tropem
zwierzyny! Trudno mi uwierzyć, że ci ludzie gotowi są na
wszystko, byle zrobić upragnione zdjęcie - perorowała z
oburzeniem, krojąc na kawałki soczystą kiełbaskę. Wyobraziła
sobie, że to jeden z jej prześladowców.
- Przywyk
łem do ich obecności - tłumaczył pogodnie,
spoglądając na nią z uśmiechem. - Gdy przyjedziemy do
Wenecji, zyskamy większą swobodę. Tam jestem na swoim
gruncie i łatwiej mi kontrolować sytuację.
Sophia mia
ła dość zamkniętych pomieszczeń.
-
Potrzebuj
ę świeżego powietrza - oznajmiła
buntowniczo. -
Czuję się tu jak skazaniec! Brak tylko
weneckich lochów i Mostu Westchnień!
Podesz
ła do okna i wyjrzała na ulicę. Przed wejściem do
hotelu czekało kilku znudzonych reporterów, którzy zabijali
czas, paląc papierosy i plotkując.
- Wygl
ądają jak sępy! Może wymkniemy się bocznymi
drzwiami? -
mruknęła z irytacją.
- To starzy wyjadacze. Na pewno obstawili wszystkie
wyj
ścia - tłumaczył cierpliwie Rozzano. Nagle zadzwonił jego
telefon komórkowy. Wyjął aparat z etui, uśmiechnął się
przepraszająco i odszedł w przeciwległy kąt salonu. Sophia
od
etchnęła z ulgą, ponieważ czuła się niepewnie, gdy stał tuż
obok. - Pronto, Barsini. -
Na widok jego zaciętej miny poczuła
zimny dreszcz. Był wściekły, choć jeszcze nad sobą panował.
Kiedy znów odezwał się po włosku, było jasne, że gdyby
mógł, rozerwałby na strzępy swego rozmówcę.
Dzwoni
ł Enrico. Kpił z niego bez litości, bo z gazet
wiedział już o Sophii. Ciekawe, jakie nagłówki pojawiły się w
kolorowych czasopismach: „Smutny książę znalazł
pocieszycielkę"? Enrico nie krył zainteresowania.
- Zano, co z tob
ą? - paplał bez sensu. - Podrywasz tę
panienkę?
- Zemdla
ła, gdy jej powiedziałem, kim naprawdę jest,
więc próbowałem ją ocucić - wyjaśnił niechętnie Rozzano. -
To chyba jasne, że doznała szoku.
- Nie mog
ę się doczekać, kiedy ją poznam - ciągnął
uradowany Enrico. -
Szkoda, że ostrość zdjęcia pozostawia
wiele do życzenia. - Zamilkł na chwilę, a potem dodał, żeby
dokuczyć bratu: - Sądzisz, że polubi mnie tak samo jak
Nicoletta?
Rozzano na moment wstrzyma
ł oddech i zacisnął zęby,
próbując opanować gniew. Potwierdziły się jego najgorsze
przeczucia. Nie mógł dopuścić, żeby Enrico uwiódł Sophię i
obudził w niej najgorsze instynkty. Z Nicoletta mu się udało,
ale po raz drugi nie dopnie swego. Trzeba go zniechęcić.
- Przesta
ń się tak podniecać - odparł lekceważącym
tonem. -
To zwykły garkotłuk z wiejskiej plebanii: wysoka,
gruba, niezdarna; ciągle się potyka - odparł z chytrym
uśmieszkiem. - Jeśli spróbujesz ją pocałować, po prostu da ci
w pysk.
- Jeszcze niewinna? - zainteresowa
ł się Enrico, a Rozzano
obieca
ł sobie w duchu, że pewnego dnia porachuje mu
wszystkie kości.
- Do diabla, sk
ąd mam wiedzieć. Trzymam się od niej z
daleka. Ma fatalne maniery i ubiera się jak wieśniaczka -
kłamał w natchnieniu, ale miał do siebie pretensję, że tak ją
oczernia, więc dodał szybko: - Muszę kończyć, bo ktoś puka
do drzwi. Później do ciebie zadzwonię.
Rozmowa z Enrikiem by
ła dla niego ogromnym
wstrząsem. Zacisnął dłonie w pięści, żeby ukryć wzburzenie.
Trzeba to przemyśleć. Zbyt dobrze znał brata, aby się łudzić,
że ten przegapi sposobność zabawienia się cudzym kosztem.
Kobiety miały do niego słabość; pociągał je chłopięcy urok i
pozorna bezradność Enrica. Na pewno będzie próbował
zdobyć Sophię. Rozzano podniósł głowę, napotkał jej pełne
niepokoju spojrzenie i poczuł, że serce bije mu coraz szybciej.
ROZDZIA
Ł CZWARTY
- Dzwoni
ł mój brat Enrico - wyjaśnił Rozzano, chowając
telefon do etui. -
Z rozmowy wynika, że cała Wenecja już o
nas plotkuje. Tu z pewnością jest podobnie. Mój rzecznik
prasowy złoży oficjalne sprostowanie, zdementuje pogłoski o
romansie i zagrozi procesem gazetom, które nadal będą
publikować te bzdury, ale obawiam się, że to niewiele zmieni.
Sophia wstrzyma
ła oddech i ukryła twarz w dłoniach. Bała
się bezpośredniej konfrontacji z natrętnymi pismakami.
Rozzano z kam
ienną twarzą zadzwonił do recepcji i poprosił o
przyniesienie wszystkich gazet publikujących artykuły na ich
temat. Po chwili zjawił się Tony z naręczem czasopism.
Wszystkie brukowce zamieściły fotografię księcia i jego
rzekomej wybranki na pierwszej stronie.
- Nie do wiary - skomentowa
ł ironicznie Rozzano. - Jest
kilka prawdziwych szczegółów.
- K
łamstwa pomieszane z faktami... Kto się w tym
rozezna? -
jęknęła rozpaczliwie Sophia.
- To ich ulubiony styl: pozory wiarygodno
ści. Przeczytał
uważnie artykuł, w którym znalazła się wzmianka o śmierci
jego oczekującej dziecka żony. Nie chciał wspominać tamtych
lat; to już przeszłość, nie należy do niej wracać. Gdy siedział
nieruchomo pogrążony w lekturze, przemknęło mu nagle
przez myśl, że był dotąd przesadnym optymistą. A jeśli Sophia
go odrzuci i ulegnie niebezpiecznemu urokowi Enrica?
Ukrył
twarz w
dłoniach, bo ogarnęła go rozpacz, gdy uświadomił
sobie, jakie upokorzenia czekałyby wówczas tę niewinną
dziewczynę.
- To musi by
ć dla ciebie okropne - usłyszał jej cichy głos.
Podniósł głowę. Sophia trzymała w ręku czasopismo, które
czytał przed chwilą. - Wszystkie te informacje o twojej żonie.
Zacisn
ął usta, bo nie był w stanie wydobyć głosu, a serce
miał pełne goryczy. Wstał i bez słowa podszedł do
wewnętrznych drzwi, gestem przepraszając za nagłe odejście.
- Nie mog
ę spokojnie patrzeć na twoje cierpienie! -
krzyknęła z rozpaczą, jakby naprawdę bolała nad jego
nieszczęściem. Poczuł, że Sophia z ociąganiem dotyka jego
ramienia i z obawą pomyślał, że lada chwila przestanie nad
sobą panować, powierzy jej wszystkie swoje troski i wyzna, że
jego rodzony brat jest nikczemnikiem, który czerpie radość z
krzywdy innych ludzi. Chciał ją przed nim ostrzec i zachęcić,
aby dobrowolnie przyjęła jego opiekę. Lepiej, żeby nie
odstępowała go na krok...
- Przepraszam - szepn
ęła Sophia, cofając dłoń. - Nie
powinnam sobie pozwalać na taką poufałość,
- O czym ty mówisz? -
zapytał głosem zmienionym ze
wzruszenia.
- Z mego powodu spotka
ło cię tyle przykrości -
wykrztusiła niepewnie. - Trudno mi pojąć, co teraz
przeżywasz... - Przygryzła wargę z obawy, że mimo woli
sprawia mu ból. -
Wybacz, spotkało cię wielkie nieszczęście, a
teraz dziennikarze ci o tym przypominają. Tak mi przykro.
- Przecie
ż to nie twoja wina - odparł rzeczowo.
- Mimo to czuj
ę się za to odpowiedzialna - odparła, z
trudem dobierając słowa. - To bardzo uprzejmie z twojej
strony, że się mną zaopiekowałeś, ale... Może powinieneś
wyjechać, a ja zwołam konferencję prasową albo złożę
oświadczenie. Dzięki temu uwaga mediów skupi się na mnie,
a ty będziesz miał chwilę oddechu.
Powoli odwr
ócił się, zdziwiony jej śmiałością i troską.
Ledwie spojrzał na zmartwioną twarz, wściekłość minęła.
Dotknął rękoma zarumienionych policzków i popatrzył w
załzawione oczy. Nie był w stanie oprzeć się pokusie, dotknął
wargami jej ust i zapomniał o skrupułach. Pocałunki były
coraz bardziej zachłanne i namiętne, a Sophia oddawała je
coraz śmielej. Przylgnęła do niego z całej siły, wsunęła mu
palce we włosy i przyciągnęła mocniej jego głowę. Ucieszył
się, gdy przemknęło mu przez myśl, że oboje są równie chętni
i niecierpliwi.
Nie przerywaj
ąc pocałunku, wolno osunęli się na kanapę i
leżeli mocno przytuleni. Sophia z pewnością czuła, jak bardzo
on jej pragnie, ale nie próbował jej popędzać. Całował ją bez
przerwy i pieścił gładką skórę. Zarzuciła mu ramiona na szyję,
uśmiechnęła się, a jej oczy lśniły ze szczęścia. Odruchowo
przytuliła się mocno i poruszała się zmysłowo w tym samym
rytmie co on.
- Bellissima Sophia - powtarza
ł jej imię jak miłosne
zakl
ęcie. Jego usta sunęły coraz niżej, ale gdy odsunął na bok
cienkie ramiączka sukienki i pociągnął tkaninę, odsłaniając
kształtne piersi, Sophia znieruchomiała w jego objęciach.
Zdyszany podniósł głowę, przegarnął ręką potarganą czuprynę
i spojrzał na nią pytająco. Łagodnym ruchem odgarnął
kosmyk włosów, który przylgnął do zarumienionego policzka
i obnażonego dekoltu.
- Sophia... - zacz
ął przyciszonym głosem. Odwróciła
głowę, unikając jego wzroku.
- Wybacz. Uzna
łam, że oboje musimy się opamiętać.
Mam rację, prawda? Lada chwila zjawi się tu pokojówka,
żeby sprzątnąć apartament
- Nikt tu nie wejdzie bez pytania. Zapowiedzia
łem, żeby
nam nic przeszkadzano -
wtrącił, podnosząc się z kanapy.
Zakłopotana Sophia usiadła, wymyślając sobie po cichu od
idiotek. Opuściła stopy na podłogę i podciągnęła karczek
sukienki. I ona, i Rozzano drżeli, nie mogąc się uspokoić.
Pożądanie wcale nie osłabło, choć do głosu doszedł zdrowy
rozsądek. Oboje byli zbici z tropu i nie mieli pojęcia, jak się
zachować.
- Teraz ja musz
ę cię przeprosić. - Rozzano dotknął czule
jej policzka i lekko uniósł twarz. Zmarszczył czoło, patrząc w
zamglone oczy. - Wybaczysz mi? -
spytał nieswoim głosem.
Westchnęła cicho; nie on jeden był winny, że sytuacja
wymknęła się nagle spod kontroli.
- Naturalnie - wyj
ąkała z trudem, zdobywając się na
uśmiech. Pochylił się i dotknął wargami kącika jej ust.
Najwyższym wysiłkiem woli oparta się pokusie, by oddać
czułą pieszczotę.
- Chyba masz racj
ę - rzucił kpiąco. - Musimy się stąd
wyrwać. Popraw fryzurę, a obmyślę plan ucieczki. Nie spiesz
się, to mi zajmie co najmniej pół godziny.
Z ulg
ą skinęła głową, pobiegła do swojej sypialni, oparła
się o drzwi i daremnie czekała przez chwilę, aż niespokojne
serce odzyska zwykły rytm. Nadal kołatało niespokojnie, wiec
posz
ła do łazienki, skropiła twarz zimną wodą, a potem
umalowała na nowo usta i upięła włosy w ciasny kok, żeby się
ukarać za niedawną chwilę słabości. Zmiana fryzury niewiele
pomogła, bo usta nadal były spuchnięte od namiętnych
pocałunków, a oczy lśniły ogniem pożądania. Pragnęła
Rozzana każdą komórką swego ciała, ale rozum podpowiadał,
że na przyszłość powinna trzymać się od niego z daleka.
Żeby odzyskać spokój, przygotowała sobie filiżankę
herbaty, a potem chodziła z kąta w kąt, łowiąc uchem dźwięki
dochodzące z sąsiedniego pokoju. Co tam się dzieje? Czyżby
zwołał naradę w sprawie ich ucieczki? Postanowiła wrócić do
salonu, bo tylko jakieś absorbujące zajęcie mogło sprawić, by
zapomniała o tlącym się pożądaniu.
- Nareszcie jeste
ś! - ucieszył się, wziął ją za ramię i
pociągnął w stronę kwiatowych kompozycji układanych przez
grupkę zarozumiałych bukieciarzy.
- Gipsówka jest niemodna -
oznajmił lekceważąco jeden z
nich. Zdumiona Sophia zamruga
ła powiekami, ponieważ do
tej pory nie miała pojęcia, że i w tej dziedzinie panują
rozmaite mody i tendencje. Podeszła bliżej i potknęła się o
jakieś pudelka.
- Tu s
ą kapelusze - wyjaśnił Rozzano.
- S
łucham'?
- Tam le
żą buty i bielizna. - Uśmiechnął się
przepraszająco. - Wybierz ubranie, które będzie na ciebie
pasować. Rozejrzyj się uważnie. To ma być przebranie, ale
może coś z tych rzeczy przypadnie ci do gustu.
- Ale...
- Zaufaj mi - przerwa
ł tonem nie znoszącym sprzeciwu i
skinął na dwie pokojówki trzymające stos pudełek z obuwiem.
Zrozumia
ła, co zaplanował, a godzinę później wymknęli
się z hotelu. Na letnią sukienkę włożyła roboczy kombinezon,
daszek czapki baseballówki opuściła nisko, żeby zasłonić
twarz. Niosła ogromne naręcze liści eukaliptusa, zza których
niewiele widziała. Z tyłu szedł Rozzano zasłonięty piramidą z
pudeł na kapelusze. Z trudem tłumili śmiech, wsiadając do
furgonetki i sadowiąc się wśród mocno sfatygowanych
bukietów. Po chwili Rozzano zapukał w okno szoferki na
znak, że mogą jechać. Gdy od hotelu dzieliło ich kilkanaście
przecznic, wysiedli w bocznej uliczce.
- Zadowolona? - spyta
ł, obejmując ją ramieniem. Gdy z
uśmiechem zdjęła kombinezon i czapkę, poklepał drzwi, a
kierowca nacisnął klakson i odjechał.
- Wspaniale to zorganizowa
łeś - - powiedziała zdyszana,
starając się nie zwracać uwagi, że Rozzano nadal obejmuje ją
w talii. Nie uszło jej uwagi, że od początku znajomości stara
się być blisko niej. Czy podobnie zachowuje się, gdy ma do
czynienia z innymi kobietami? -
Jesteś genialny - odparła z
podziwem.
- Lata praktyki. Wenecjanie s
ą mistrzami, gdy trzeba
intrygować i oszukiwać. Moi przodkowie byli arystokratami,
ale nie stronili od wielkich interesów i handlu. - Rozzano
uniósł rękę i dotknął jej włosów. W jego oczach zabłysły
wesołe iskierki. - Widzę tu gipsówkę. Trzeba się jej pozbyć,
jest pr
zecież niemodna! - dowcipkował pogodnie.
- To wspaniale,
że zdołaliśmy się
wymknąć - odparła
roześmiana, mimo to zainteresowana praktycznymi aspektami
ich szalonej eskapady - ale jak wrócimy do hotelu?
- Nie mam poj
ęcia. Coś wymyślę. Chciałbym teraz
załatwić ci paszport, a potem trochę się powłóczymy. Musisz
zwiedzić Londyn - stwierdził, biorąc ją pod rękę. - Tony
mówił, że są autobusy wożące turystów, którzy chcą zobaczyć
najsłynniejsze zabytki, na przykład Tower i gmach
parlamentu. Można wysiąść w dowolnym punkcie i wsiąść do
następnego wozu, pokazując ten sam bilet.
- Od kiedy ksi
ążę Rozzano Barsini rozbija się po mieście
autobusami? -
kpiła dobrodusznie. - Muszę to zobaczyć!
- Przyznaj
ę, że po raz pierwszy w życiu zakosztuję tej
przyjemności - oznajmił z kpiącą miną. - Nie mogę się
doczekać! To dla mnie całkiem nowe doświadczenie.
Wieczorem wst
ąpili do małego pubu na Kings Road. Gdy
usiedli przy stoliku, Sophia ukradkiem zdjęła sandałki z
obolałych nóg. Włóczyli się przez cały dzień i obeszli
piechotą pól Londynu. Uznała, że to najpiękniejszy dzień w jej
życiu. Mimo zmęczenia z uśmiechem patrzyła na Rozzana i
wsłuchiwała się w ciepły, niski głos drobnej blondynki
czytającej przy sąsiednim stoliku „Dumę i uprzedzenie" Jane
Austen. Otaczała ją gromadka zaciekawionych przyjaciół
zebranych na wspólną lekturę. Sophia czytała w jednym z
kolorowych czasopism, że młodzi londyńczycy upodobali
sobie ostatnio tę spokojną rozrywkę i teraz przekonała się na
własne oczy, że niekiedy informacje zamieszczane w prasie
z
najdują potwierdzenie w rzeczywistości.
- Nie zrobi
ę więcej ani kroku. Moje nogi domagają się
odpoczynku.
Rozzano u
śmiechnął się porozumiewawczo i uniósł kufel
piwa, jakby zamierzał wygłosić toast. Wyciągnął rękę i
pogłaskał ją po policzku tak czule, że zrobiło jej się ciepło na
sercu.
- Nie pami
ętam przyjemniejszego dnia. Od dawna nie
śmiałem się na cały głos. Miło jest zniknąć w tłumie i po
prostu cieszyć się życiem jak zwykli ludzie.
- Co ci dzi
ś sprawiło największą radość? - spytała cicho.
- To chyba jasne: przeja
żdżka statkiem po rzece.
Popatrzyła na niego rozmarzonym wzrokiem. Przytulił ją
mocno, twierdząc, że w pubie jest zimno, więc musi ją ogrzać,
bo mu się przeziębi. Nagle pocałował ją w policzek, uścisnął
serdecznie i zapewnił, że jest w siódmym niebie. Była
szczęśliwa jak nigdy dotąd.
- Na nas ju
ż pora. Możemy już iść? - mruknął w końcu.
- Czy ja wiem? - westchn
ęła, unosząc brwi. - Jak wrócimy
do hotelu: przez zsyp na śmieci czy tunel wentylacyjny? A
może będziemy się wspinać po linie?
Pochyli
ł się nad stolikiem, zerknął na nią z nie
ukrywanym zachwytem i pocałował w usta.
- Szukasz mocnych wra
żeń? Znalazłem doskonałą
kryjówkę. Dziennikarze nas tam nie wytropią. Wynająłem
umeblowane mieszkanie w tej dzielnicy, dosłownie kilka
przecznic stąd. Chodźmy je obejrzeć. Tam spędzimy
dzisiejszą noc i nareszcie odpoczniemy.
- Ale... Nasze rzeczy zosta
ły w hotelu! - wykrztusiła
zaskoczona.
- Pokoj
ówki je pakują. Bagaże zostaną dostarczone do
mieszkania -
oznajmił pogodnie. Wziął ją za rękę i pociągnął
w stronę wyjścia. Wieczór był chłodny, więc miał pretekst,
żeby ją znowu przytulić. - Skręcamy, kamienica jest niedaleko
stąd.
Szli w
ąską uliczką, a po obu stronach ciągnęły się ładnie
utrzymane, dwupi
ętrowe domy z kamiennymi schodami i
niewielkimi ogródkami. Na starannie utrzymanych trawnikach
kwitły wiosenne kwiaty, a przez uchylone okna widzieli
pogodnych mieszkańców zasiadających do kolacji. Minęli
pomalowaną na czerwono budkę telefoniczną, a po chwili
przejechał obok nich piętrowy autobus. Uśmiechnęli się do
siebie porozumiewawczo: tak samo wyglądały te, którymi
objechali dziś niemal cały Londyn.
- To chyba przyjemniejsze lokum ni
ż wielki hotel
otoczony reporterami -
powiedział, gdy stanęli przed białą
kamieniczką obrośniętą dzikim winem i pnącymi różami.
- Dochodzi p
ółnoc! Biura wynajmu mieszkań są już
zamknięte. Jak chcesz wynająć mieszkanie o tej porze?
- Wszystko ju
ż załatwione. Dyrektor hotelu osobiście się
tym zajął.
Budynek sta
ł przy niewielkim placyku. Gdy zadzwonili do
frontowych drzwi, otwo
rzyła im dziewczyna w wieku Sophii,
elegancka, zadbana, modnie ostrzyżona, naprowadziła ich do
obszernego i komfortowo urządzonego mieszkania na
parterze. Wynajęcie takiego przytulnego gniazdka z
pewnością kosztowało majątek.
-
W lod
ówce jest trochę produktów... Nic
nadzwyczajnego: zdrowe, proste jedzenie -
powiedziała
urodziwa agentka, patrząc z zachwytem na Rozzana i
przysuwając się do niego coraz bliżej. Sophia uznała ją za
bezwstydnicę i zajrzała do ogromnej lodówki. O, tak,
pomyślała, uśmiechając się ironicznie, nie ma tu nic
nadzwyczajnego: ostrygi, kawior, szampan, truskawki!
- Czy to nam wystarczy? - spyta
ł z powagą Rozzano,
stając tuż za nią.
- Wola
łabym inny gatunek kawioru - zaczęła drwiąco i
popatrzyła na niego z irytacją.
- Pyta
łem, czy wystarczy nam jedzenia - powtórzył z
naciskiem, z trudem powstrzymując śmiech.
- Jak si
ę nie ma, co się lubi... Trzeba gdzieś przenocować,
jest za późno na szukanie innego lokum - stwierdziła z ponurą
miną, a Rozzano demonstracyjnie odetchnął z ulgą. W tej
sa
mej chwili ktoś zadzwonił do drzwi.
- To zapewne pa
ństwa bagaże - oznajmiła skwapliwie
zbita z tropu agentka. Gdy wniesiono bagaże, pospiesznie
pożegnała się i wyszła. Sophia kilka razy odetchnęła głęboko,
żeby się uspokoić. Poszła do kuchni i zaparzyła herbatę.
Najpierw filiżanka gorącego naparu; potem wyjmie rzeczy z
walizki... o ile wcześniej nic padnie ze zmęczenia. Tylko
częściowo udało jej się urzeczywistnić swój plan, bo
pokojówka, która przyniosła rzeczy, nalegała, by jej
pozwolono od razu je rozpa
kować. Sophia nie miała siły, żeby
się z nią spierać, więc ustąpiła. Gdy walizka została otwarta,
nie poznała jej zawartości. Nie wierząc własnym oczom,
patrzyła na eleganckie stroje, drogie buty i wytworną bieliznę.
Muszę porozmawiać o tym z Rozzanem, pomyślała
zakłopotana. Po wyjściu pokojówki natychmiast pobiegła do
salonu i rozsunęła zasłony w oknach wychodzących na
niewielki park po drugiej stronie ulicy. Z rozrzewnieniem
popatrzyła na staromodne latarnie oświetlające drzewa
pokryte młodą zielenią.
Us
łyszała trzask zamykanych frontowych drzwi i
zbliżające się kroki Rozzana. Wystraszona, znieruchomiała
przy oknie. Po co tu przyszli? Może postanowił ją uwieść?
Rano omal mu się nie udało. Po plecach przebiegł jej zimny
dreszcz. Gdyby zapomniała się na chwilę, byłaby
zrozpaczona. Uważała się za kobietę z zasadami i nie
tolerowała przelotnych romansów. Gdyby uległa pokusie, nie
mogłaby potem spojrzeć sobie w oczy.
Pogr
ążona w zadumie nie zauważyła, kiedy Rozzano za
nią stanął. Poczuła jego usta na karku i natychmiast
zapomniała o skrupułach.
- K
łamałem, mówiąc, że najmilsza z całego dnia była
przejażdżka statkiem po Tamizie - szepnął. Zafascynowana
własnymi odczuciami. Sophia westchnęła głęboko i
spróbowała wybić mu z głowy nadmierną poufałość.
- Rozzano - rzuci
ła karcącym głosem.
- Prawda jest taka - przerwa
ł, odwracając ją twarzą do
siebie -
że najbardziej cieszyła mnie twoja obecność.
Cudownie jest obejmować cię i tulić w ramionach. - Kiedy to
mówił, ciemne oczy lśniły jak gwiazdy. - Muszę zachować
ostrożność, bo inaczej zakocham się w tobie, Sophio. -
Pocałował ją w usta, a nim całkiem straciła głowę, przemknęło
jej przez myśl. że byłoby cudownie, gdyby kochała go z
wzajemnością. W końcu uniósł głowę i czule musnął wargami
jej usta. - Dobranoc, bellissima –
szepnął i nim zdążyła
odpowiedzieć, zniknął za drzwiami swojej sypialni.
Przez kilka nast
ępnych dni poznawała go coraz lepiej.
Jego pieszczoty niweczyły jej opór - Wiedziała, że postępuje
głupio, lecz mimo woli każdą odwzajemniała skwapliwie. Nie
rozsta
wali się ani na moment i od śniadania aż do chwili, gdy
zamykały się drzwi ich sypialni, spędzali czas we dwoje
niczym para zakochanych: razem śmiali się, gawędzili,
milczeli zadowoleni ze swojego towarzystwa. Wieczorami
zasypiali w osobnych łóżkach, nieco zawiedzeni i smutni.
Pewnego dnia d
ługo wędrowali po Londynie, szukając
śladów Karola Dickensa i miejsc upamiętnionych w jego
powieściach. Gdy o zmierzchu szli uliczką prowadzącą do
kamienicy, Sophia doznała olśnienia i zdała sobie sprawę, że
jest zakocha
na w Rozzanie, chociaż miała przeczucie, że nie
ma dla niej miejsca w jego sercu. Dla niego to romantyczny
epizod wart przypomnienia w gronie przyjaciół. Zdawała
sobie sprawę, że nie czeka ich wspólna przyszłość, i bardzo z
tego powodu cierpiała.
Wyszli na placyk i niespodziewanie stan
ęli twarzą w twarz
z gromadą fotoreporterów.
- Znale
źli nas! - krzyknęła rozpaczliwie. Rozzano objął ją
ramieniem, by ochronić przed natrętami. Z ogromnym
wysiłkiem torowali sobie drogę do frontowych drzwi.
Oślepiały ich flesze, dziennikarze popychali, starając się
uwiecznić zdumione twarze i podsuwając mikrofony.
- Och, zostawcie nas w spokoju.
- Sophia! Popatrz tu! U
śmiechnij się do nas!
- Macie romans? Sypiacie ze sob
ą?
Gdy zatrzasn
ęły się za nimi drzwi mieszkania, osunęła się
na kanapę. Była wstrząśnięta i okropnie zła. Rozzano wziął ją
na ręce, zaniósł do sypialni i położył do łóżka. Przyniósł jej
także kieliszek koniaku i zmusił, by wypiła jednym haustem.
Przysunął sobie krzesło i usiadł, patrząc w jej szeroko otwarte
oczy. Była zrozpaczona.
- To by
ło okropne - powiedziała wreszcie i westchnęła
spazmatycznie. -
Nie chcę przeżywać tego po raz drugi!
- Wiem, Sophio - odpar
ł i delikatnym ruchem otarł jej
czoło pokryte kropelkami zimnego potu. - Po chwili milczenia
dodał stanowczo: - Nic możemy tego ciągnąć, moja droga. To
już koniec.
Pod
świadomie czekała na takie słowa. Ich krótka
znajomość dobiegła kresu. Spodziewała się rozstania, a jednak
cierpiała tak bardzo, że z trudem mogła oddychać. Najchętniej
rzuciłaby się w jego objęcia i błagała, żeby jej nie opuszczał,
ale zdołała nad sobą zapanować, nacisnęła dłonie i wbiła
paznokcie w skórę, żeby nie krzyczeć z rozpaczy.
- Tak - rzuci
ła bezbarwnym głosem.
- Doskonale. W takim razie kupi
ę dla nas obojga bilety na
poranny samolot do Wenecji -
odparł pogodnie.
Zdumiona spu
ściła oczy. Po chwili zrozumiała, że
Rozzano nie zamierza jej opuścić. Będą razem zwiedzać jego
ukochaną Wenecję. A jeżeli zostaje z nią tylko dlatego, że mu
szkoda samotnej dziewczyny z prowincji? W takim razie
powinna go uwolnić od swego nudnego towarzystwa.
- Le
ć sam - odparta z godnością. - Postanowiłam... -
Zaczęła śmiało, lecz nagle zabrakło jej odwagi, słowa nic
mogły przejść przez zaciśnięte gardło. Zmusiła się do
mówienia; nic miała innego wyjścia. - Powinniśmy wyruszyć
osobno.
- Prosz
ę? Jak możesz wygadywać takie bzdury. - spytał z
niedowierzaniem.
- O co ci chodzi?
- O co mi chodzi? Po prostu nie chc
ę się z tobą rozstać!
Głos drżał mu ze zdenerwowania. Sophia poczuła, że ogarnia
ją szalona radość, ale wciąż nie wierzyła własnym uszom.
Rozzano usiadł na łóżku i przyciągnął ją do siebie.
- Jeste
ś mi potrzebna! Pragnę cię! Nie pozwolę ci odejść.
Nic nie mów. Po co nam słowa? Do diabła z nimi!
Poca
łował ją zachłannie. Oparła dłonie na jego piersi i
broniła się bez przekonania.
- Sk
ąd ta pewność? Przecież ledwie się znamy.
Przesadzasz...
- Wiem, co czuj
ę. To szaleństwo, ale nie mam
najmniejszych wątpliwości, że musimy być razem! - jęknął
rozpaczliw
ie. Zasypywał jej twarz namiętnymi pocałunkami i
niecierpliwie rozpinał guziki sukienki. Gdy zdała sobie
sprawę, jak może skończyć się ten wieczór, krzyknęła ze
strachu:
- Rozzano, nie!
Czeka
ła na słowa, które nie padły. Pragnęła usłyszeć czułe
wyznanie..
. A poza tym była kobietą z zasadami i dawno temu
obiecała sobie, że będzie się kochać tylko z mężem.
Rozzano nie zwraca
ł uwagi na jej protesty.
- Santa Maria... - westchn
ął chrapliwie. - Sophio, pragnę
cię. Nie rozumiesz...
- Chcia
łabym ci ulec, ale nie mogę. Jedna miłosna noc mi
nie wystarczy. Pragnę czegoś więcej - szlochała w jego
ramionach. -
Puść mnie! Wybacz, że nie powiedziałam tego
wcześniej. Powinnam cię powstrzymać...
- Nie pozwoli
łaś mi dokończyć - mruknął, obejmując ją
czule. Oddychał ciężko i głaskał ją po plecach. Zadrżała i
przygryzła wargę z obawy, że uzna to za mimowolną zachętę.
- Nie musisz niczego wyja
śniać - upierała się przy swoim,
- Przerwa
łaś mi - odparł z wyrzutem. - Tyle mam ci do
powiedzenia. Jeśli usłyszysz...
- Nie zdo
łasz mnie przekonać! - wpadła mu w słowo. -
Mam swoje zasady: najważniejsze jest dla mnie szczęśliwe
małżeństwo. Romans nie wchodzi w grę.
- S
ądzisz, że chciałem cię uwieść? - zapytał, dotykając
kciukiem jej podbródka. - Nieprawda! -
dodał z ponura miną. -
Pr
zyznaję, że zapomniałem się na moment, jakbym nie chciał
wiedzieć, kim jesteś i gdzie się znajdujemy. To było cudowne
uczucie, po prostu raj na ziemi.
Wybacz, ponios
ło mnie. Przecież, nie chciałem. -
Zakłopotany spojrzał na nią z ponurą miną. - Przestałem nad
sobą panować.
- Powiedz, czego ode mnie chcesz. Nie potrafi
ę flirtować,
nie romansuje. Nasza bliskość jest dla mnie zaskoczeniem. -
Na policzkach miała ciemne rumieńce. - Pewnie dla ciebie to
normalne, że po kilku dniach znajomości uwodzisz
dziewczynę, ale...
- Nic - przerwa
ł cicho. - Mylisz się, Sophio. Jesteś
pierwszą kobietą... - Odwrócił wzrok i przez chwilę szukał
właściwych słów. W końcu popatrzył jej prosto w oczy. - Sam
nie wiem, co się ze mną dzieje. Znamy się tak krótko, chociaż
od kilku dni
prawie się nie rozstajemy. Jestem wstrząśnięty
siłą własnych uczuć. Do tej pory nie podejrzewałem siebie o
skłonność...
- Z ust mi to wyj
ąłeś - powiedziała cicho, zdecydowana
wytrwać w swoim postanowieniu. Uśmiechnął się, widząc łzy
spływające jej po policzkach.
- Oczarowa
łaś mnie. Nie znałem dotąd takich kobiet.
Jesteś niezwykła, wyjątkowa, po prostu cudowna.
Wystarczyło kilka dni, żebym przy tobie odzyskał radość
życia - ciągnął, obejmując dłońmi jej twarz. - Nim się
spotkaliśmy, pogrążony w smutku rozpamiętywałem swoje
nieszczęścia, a teraz znowu potrafię się śmiać, żartuję i jestem
szczęśliwy. Z tego wniosek...
- Jaki? - wpad
ła mu w słowo. Z niepokojem czekała na
jego dalsze słowa.
- Jestem przekonany,
że przeżywamy niezwykłe chwile -
t
łumaczył, siląc się na spokój. - Nie chcę się z tobą rozstawać.
Sophia przymkn
ęła oczy, jakby nie mogła uwierzyć w
swoje szczęście. Powtarzała sobie w duchu, że Rozzano wcale
jej nic kocha; chce się tylko z nią przespać.
- Jed
ź ze mną do Wenecji - prosił, zasypując pocałunkami
jej twarz. -
Zaręczymy się zaraz po przyjeździe. Chcę, żebyś
została moją żoną. Wyjdziesz za mnie, Sophio?
Z wra
żenia zaparło jej dech w piersiach. Nie spodziewała
się oświadczyn i dlatego teraz nie mogła wykrztusić słowa,
chociaż od tej odpowiedzi zależało jej szczęście.
- Powiedz co
ś! - nalegał. - Nie trzymaj mnie w
niepewności! Musisz teraz zdecydować. - Oczy zabłysły mu
groźnie. - W przeciwnym razie będę się z tobą kochać tak
namiętnie, że stracisz głowę i zgodzisz się na wszystko. Nie
możesz mi odmówić!
- Ja... Czemu tak s
ądzisz?
- Co za pytanie! Chyba widzisz,
że oszalałem na twoim
punkcie. -
Objął ją mocniej i szepnął czule: - Budzę się
uśmiechnięty, bo wiem, że wkrótce cię spotkam. Zobaczysz,
jak nam będzie razem dobrze. Już teraz tworzymy dobraną
parę. Na pewno wiesz, co do ciebie czuję.
- S
ądziłam, że to gra i że taki masz sposób na kobiety -
odparła bez przekonania.
- Nieprawda! - Musn
ął wargami jej usta. - Chcę być z
tobą. Muszę wiedzieć, że zostaniesz ze mną na zawsze.
Powinni
śmy resztę życia spędzić we dwoje. Przemyśl to,
Sophio. Nie musisz decydować od razu. Jedno ci powiem:
marzę o ślubie, pragnę mieć z tobą dzieci i chcę się przy tobie
zestarzeć.
- Dzieci! - westchn
ęła, jakby jednym słowem przełamał
jej uprzedzenia. Jej maleństwa, których ojcem byłby Rozzano.
Pogodziła się już z myślą, że nie zazna rozkoszy
macierzyństwa. Drżącą ręką odgarnęła potargane włosy, a w
oczach stanęły jej łzy, gdy wyobraziła sobie, że tuli w
ramionach ciemnowłose niemowlę, a mąż i ojciec spogląda na
n
ich z czułością. Siedzą w salonie jego palazzo, a przez
otwarte okna dobiega wesoła piosenka gondoliera.
- Sophio! - Zniecierpliwiony i nie znosz
ący sprzeciwu ton
Rozzana sprawił, że wróciła do rzeczywistości. - Masz
trzydzieści sekund do namysłu, potem musisz dać mi
odpowiedź. Tak czy nic?
- Potrzebuj
ę więcej czasu! - zawołała.
- Wykluczone. - Zacisn
ął wargi na znak, że nie będzie o
tym dyskutować. Po chwili Sophia doszła do wniosku, że nie
ma się nad czym zastanawiać. Kochała Rozzana i na samą
myśl, że będzie matką jego dzieci, miała ochotę śpiewać ze
szczęścia.
Gdy spojrza
ła mu w oczy, nabrała pewności, że jest
kochana i upragniona. Przytuliła głowę do jego piersi i
usłyszała niespokojne kołatanie serca. Kto by pomyślał, że tak
mu na niej zależy. Uradowana przyglądała mu się z czułością i
troską.
- Zosta
ń ze mną - poprosił i czule pocałował ją w usta. -
Będziesz moją żoną, matką naszych dzieci.
- Tak - odpar
ła cicho, wzruszona i zachwycona.
ROZDZIA
Ł PIĄTY
Gdy znale
źli się w samolocie lecącym do Wenecji, Sophia
ukradkiem obejrzała nowy strój, w którym prezentowała się
doskonale, i zerknęła na pierścionek z brylantem o błękitnym
odcieniu pasującym do sukni. Cenny kamień oprawiony był w
platynę. Gdy dokonali wyboru, Rozzano zaproponował, żeby
schowała go do torebki, zamiast wkładać na palec, na
wypadek, gdyby znów osaczyli ich dziennikarze. Po co im
podsuwać tematy do bezsensownych spekulacji? Uznała jego
argumenty za słuszne, ale od czasu do czasu zaglądała do
wyściełanego aksamitem pudełeczka i uśmiechała się
radośnie. To był przecież jej pierścionek zaręczynowy.
Rozmarzona wr
óciła myślami do poprzedniego wieczoru.
Postanowili uczcić swoją decyzję; otworzyli szampana i z
apetytem jedli truskawki.
- Moim zdaniem, trzy tygodnie wystarcz
ą, żeby dopełnić
ws
zystkich formalności i przygotować ceremonię. Pobierzemy
się za dwadzieścia jeden dni. Powinnaś mieć druhny...
- Rozzano! - zawo
łała, nie wierząc własnym uszom. - Nie
możemy się tak spieszyć. To szaleństwo! Nic o sobie nie
wiemy. Wys
łuchaj mnie do końca - dodała pospiesznie, gdy
usiłował jej przerwać. - Małżeństwo to poważna sprawa, nie
warto decydować pochopnie. Bądź rozsądny! Weźmiemy ślub
za pół roku.
- Rozs
ądek nie ma tu nic do rzeczy!
Gdy spojrza
ła mu w oczy, zobaczyła w nich gniewny
błysk. Zaciśnięte usta świadczyły, że nie da się przekonać.
Westchnęła bezradnie, gdy uświadomiła sobie, że ma do
czynienia z upartym mężczyzną, który w każdej sytuacji chce
postawić na swoim.
- Ma
łżeństwo zawiera się raz w życiu, więc nie warto się
spieszyć, żeby nie popełnić błędu.
- Za sze
ść miesięcy poślubisz strzęp człowieka. Zwariuję,
jeśli będę musiał czekać tak długo - burknął opryskliwie. -
Jestem człowiekiem z krwi i kości, Sophio! Nie masz pojęcie,
jak mi trudno trzymać ręce przy sobie. Jeśli chcesz zwlekać,
n
ie ręczę za siebie.
- W
łaściwie... - Oblizała wyschnięte usta i przez okrągłe
okienko popatrzyła na widoczne w dole Alpy. W zadumie
przyglądała się szczytom, dolinom i rozległym lodowcom. Od
czasu do czasu chmury zasłaniały ten imponujący widok.
Zielone g
órskie zbocza jaśniały w promieniach słońca. - Ja
również nie mogę się doczekać chwili, kiedy... będziemy
razem -
wyznała zarumieniona, chcąc udowodnić, że kocha go
i ma do niego zaufanie.
- W takim razie nie warto si
ę spierać - oznajmił
stanowczo. - Co powiesz
na cztery tygodnie? Ślub za miesiąc,
zgoda? Nie możesz ode mnie wymagać, żebym czekał dłużej.
Przecież chcemy być razem, prawda?
- Tak, ale...
- Zamykam dyskusj
ę! Nie zapominaj o swoim dziadku.
Jego dni są policzone. Im szybciej się pobierzemy, tym dłużej
będzie się cieszyć twoim szczęściem. Może nawet doczeka
narodzin prawnuka? -
Rozzano zniżył głos do szeptu. - Nie
będziemy zwlekać, prawda? Oboje pragniemy mieć dzieci tak
szybko, jak to możliwe, prawda?
- To podst
ęp! - żaliła się półgłosem, ale popatrzyła na
niego z czułością, gdy musnął wargami jej usta. Spojrzeli
sobie w oczy i powiedzieli jednocześnie:
-
Ślub za miesiąc.
Gdy wyszli przed budynek weneckiego terminalu
lotniczego, Sophia o
ślepiona południowym słońcem zacisnęła
powieki. Czekał na nich mężczyzna w białym uniformie, który
z daleka machał do nich ręką. Na widok Rozzana uśmiechnął
się radośnie.
- To jest Mario - us
łyszała po chwili w czasie serdecznego
powitania. -
Ma pieczę nad łodziami całej naszej rodziny.
Wkrótce dotarli do portu
. Sophia przeżyła spory zawód,
bo spodziewała się, że od razu zobaczy weneckie pałace, a
tymczasem jej oczom ukazały się zwykłe promy i
srebrzystoszare wojskowe kanonierki. Zapomniała o
rozczarowaniu, gdy wsiedli do luksusowej motorówki.
- Wkrótce zobaczysz
groblę, po której biegnie autostrada
łącząca Wenecję z lądem stałym - tłumaczył Rozzano. -
Można także dostać się do miasta koleją. W połowie
dziewiętnastego wieku Austriacy zbudowali most i ułożyli
tory, ale najpiękniej Wenecja wygląda od strony laguny, którą
właśnie przepływamy. Będziesz miała wrażenie, jakby
wyłaniała się powoli z morskich fal.
Bez s
łowa skinęła głową, bo na horyzoncie widziała już
znajome zarysy wież i dachów. Morze było gładkie jak
szklana tafla, a lekko spieniona woda obmywała burty
płynącej wolno motorówki. Sophia ujrzała w oddali kolorowe
budynki ozdobione koronką łuków. Rozzano dotknął jej
ramienia.
- Widzisz te pasiaste s
łupy? To bricoli, służą do
cumowania łodzi, a poza tym od razu widać, kiedy od strony
morza przychodzi wysoka fala. Tam jest wysepka zwana
Torcello, gdzie osiedli pierwsi wenecjanie. Byli wśród nich
założyciele naszych rodzin.
Sophia s
łuchała uważnie opowieści o początkach miasta
założonego w piątym wieku przez uciekinierów z pobliskiej
Akwilei spalonej przez Hunów pod dowództwem Attyli.
Podziwiała miasto zbudowane na setkach wysepek
wzmocnionych palami wbitymi w morskie dno, a zarazem
wyrzucała sobie, że zbytnio się pospieszyła z decyzjami, które
miały przesądzić o całym jej życiu. Nie była pewna, czy
wzajemna m
iłość, która wybuchła gwałtownie niczym
płomień, jest tak silna, jakby się z pozoru wydawało. Rozzano
nic zwrócił uwagi na jej roztargnienie. Z powagą traktował
przyjęte dobrowolnie obowiązki przewodnika.
- Nazywamy Wenecj
ę ,La Serenissima" - Najjaśniejsza -
dodał cicho - bo ma w sobie harmonię i wewnętrzny ład.
Wkr
ótce otworzył się przed nimi imponujący widok na
weneckie nabrzeże.
- Co to za budynki? - wypytywa
ła rozgorączkowana.
- W g
łębi widać już kopuły bazyliki Świętego Marka.
Pamiętasz, opowiadałem ci o Moście Westchnień. To właśnie
ta biała zwarta bryła zawieszona nad kanałem. Jest niewielki,
ale robi wrażenie, co?
- M
ówiłeś, że łączy Pałac Dożów z więzieniem - dodała,
spoglądając na długie i wąskie gondole o czarnych burtach
przywiązane do wysokich słupów. Spoglądała w zadumie na
jasne ściany Pałacu Dożów. Fasadę ozdobiono różowym
marmurem, a smukłe arkady podtrzymywane kolumnami
nadawały gmachowi cudowną lekkość.
- Wygl
ąda tak samo jak na fotografiach - ucieszyła się
niczym mała dziewczynka. Z niepokojem obserwowała fale
obmywające fundamenty budynków.
- Nic ma powodu do obaw - zapewni
ł Rozzano,
obserwując ją z rozbawieniem. - Możesz być pewna, że
siedziba rodziny D'Antigów nie zawali się pod naporem wody.
Zadbałem o to, żeby dom przetrwał bez uszczerbku kolejne
dziesięciolecia. Remont pochłonął ogromne sumy, ale efekty
są znakomite.
Z nielicznych wzmianek o pomocy udzielanej jej
dziadkowi wywnioskowa
ła, że ma z tym sporo zachodu.
- Ciesz
ę się, że Wenecja nadal istnieje. Byłabym
niepocieszona, gdyby morze poch
łonęło ją przed moim
przybyciem.
- Nie pozwolimy na to! - zapewni
ł chełpliwie. - Mnóstwo
jest ludzi głęboko zatroskanych stanem jej zabytków i
gotowych na wszystko, byle je ratować. Wenecja jest niczym
piękna kobieta: trzeba o nią dbać. - Przysunął się bliżej i
szepnął jej do ucha: - Zamierzam troszczyć się o ciebie z
równym oddaniem.
- Zachowuj si
ę przyzwoicie i nie zmieniaj tematu. Proszę
o dalsze wyjaśnienia, bo inaczej przesiądę się na statek
wycieczkowy.
- Ach, ta angielska pow
ściągliwość! - westchnął
przesadnie. -
Cóż robić, wracam do roli przewodnika. Jak się
zapewne domyślasz, przed nami otwiera się Canalazzo. Tak
pieszczotliwie nazywamy Canal Grande. Patrz i podziwiaj.
Sophia by
ła zachwycona. Wiedziała, że ta szeroka wodna
arteria
ma długość czterech kilometrów i zakręca łagodnie,
dzieląc miasto na dwie części. Otworzyła się przed nią
wspaniała panorama najpiękniejszych budynków Wenecji.
Mijały ich niezliczone gondole, małe promy, łodzie i
motorówki. Rozzano nie nadążał z wyjaśnieniami.
- Ca' Barbarigo, siedemnasty wiek - powiedzia
ł krótko. -
Ca' d'Oro, fasada piętnastowieczna, ale ten gotycki budynek
jest znacznie starszy, a dawniej zdobiły go złocenia, stąd
nazwa. Ca' Grande, siedemnasty wiek. Tamten wzniesiono w
dwunastym, następny w trzynastym wieku.
Sophia patrzy
ła raz w prawo, raz w lewo. Rozzano
opisywa
ł budynki, które znała z przewodnika tak, jakby
przedstawiał jej starych przyjaciół.
- Mog
łabym na nie patrzeć przez resztę życia i wcale by
mi się nie znudziło - powiedziała cicho.
- Nic prostszego - odpar
ł żartobliwie. - Musisz tu
pozostać na zawsze. Jak ci się podoba tamten pałac? Ładny,
co?
- Jakie banalne okre
ślenie! - oburzyła się, spoglądając we
wskazanym kierunku. -
Jest przepiękny!
Nad brzegiem kana
łu stała imponująca czteropiętrowa
budowla. Przed nią umieszczono dwanaście niebieskich pali i
kilka pomostów osłoniętych błękitnymi markizami. Nad
szerokim lukiem portalu znajdował się balkon z marmurową
balustradą i kolumnami, a po bokach gotyckie łuki okien z
kamienną dekoracją przypominającą koronkowy wzór.
- Ciesz
ę się, że przypadł ci do gustu - odparł Rozzano
drżącym głosem. Był wyraźnie poruszony, ale gdy zerknęła na
niego, utkwił wzrok w sąsiednim budynku z kamienia
miodowej barwy. Po chwili wyjaśnił: - Mieszkam tu od pięciu
lat.
- Teraz rozumiem, czemu tak ci zale
żało na szybkim
powrocie do twego palazzo.
Masz bardzo piękny dom -
odparła, nie kryjąc zazdrości. Uśmiechnął się zagadkowo i
niespodziewanie polecił sternikowi przybić do brzegu.
- Wysiadamy? Czy do siedziby Alberta D'Antigi mo
żna
dojść pieszo? - zapytała trochę rozczarowana. Szkoda, że jej
dziadek nie mieszka nad Canal Grande. Z drugiej strony
jednak będzie miała pretekst, żeby zapuścić się w labirynt
mniejszych kanałów i wąskich uliczek.
- Tylko Pa
łac Dożów nazywamy tu słowem palazzo.
Pozostałe gmachy to domy: casa, w skrócie ca'. Ten, który
przed chwilą podziwiałaś - ciągnął, podając jej rękę i
pomagając wskoczyć na pomost - to Ca' D'Antiga.
Odwr
óciła się zdumiona. Gdy mówił o tym budynku, w
jego głosie słyszała czułość, a oczy lśniły ze wzruszenia. Nie
trzeba było wielkiej przenikliwości, aby się domyślić, że jest
do niego bardzo przywiązany, chociaż to nie jego siedziba.
Dom należał do Alberta D'Antigi... z czasem stanie się jej
własnością. Przeszedł ją dreszcz, choć słońce mocno
przygrzewało. Miała złe przeczucia; dręczyła ją dziwna,
trudna do sprecyzowania obawa.
- Masz chyba w
łasny dom? - spytała niepewnie. Zdziwiła
się, gdy spochmurniał i zacisnął mocniej dłoń obejmująca jej
łokieć.
- Tak - odpar
ł krótko. - Należy do mnie Ca' Barsini. Stoi
nieco dalej, obok Ponte Rialto, największego z weneckich
mostów. - Przed drzwiami Ca' D'Antiga
zatrzymał się
niespodziewanie. - Sophio... -
zaczął, unikając jej wzroku. Był
wyraźnie zakłopotany.
- S
łucham - odparła z niepokojem.
- Sam nie wiem, jak to uj
ąć.
- M
ów śmiało - zachęciła łagodnie.
- Moim zdaniem nie powinni
śmy od razu mówić twojemu
dziadkowi,
że jesteśmy zaręczeni. Lepiej trzymać to na razie
w tajemnicy.
Poczu
ła dziwny chłód, a dręczące ją obawy od razu
nabrały wyrazistości. Już się nie dziwiła, że woli nie ujawniać
nowiny o zaręczynach. W głębi ducha od początku miała
chyba wątpliwości co do jego intencji, bo w przeciwnym razie
ta okropna myśl w ogóle nie przyszłaby jej do głowy. Kupił
jej zaręczynowy pierścionek, ale poprosił, żeby trzymała go w
torebce. Czy za kilka dni zażąda, aby zwróciła mu cenny
klejnot? Do czego zmierza? Na razie nic przecież na tym nie
zyskał. Co będzie dalej?
- Odezwij si
ę do mnie - rzucił cierpko.
- Wczoraj nalega
łeś, żebyśmy szybko wzięli ślub.
Zmieniłeś zdanie?
- Sk
ądże! - zapewnił, marszcząc brwi. - Nic chcę tylko
działać pochopnie...
- Wstydzisz si
ę mnie? - przerwała ostro i rzuciła mu
oskarżycielskie spojrzenie.
- Nieprawda!
Oburzony tym podejrzeniem z trudem szuka
ł słów, aby
przedstawić swój punkt widzenia. Powiedz, że mnie kochasz,
pomyślała Sophia, musze nabrać pewności, że ci na mnie
zależy. Popatrzył na nią, ale nie zwrócił uwagi na jej błagalne
spojrzenie.
- Alberto D'Antiga jest stary i schorowany. Daj mu
tydzie
ń, może dziesięć dni, żeby przywykł do twojej
obecności. Trzeba mu dozować wzruszenia. Dzisiejsze
spotkanie z pewnością będzie dla niego i radosne, i bolesne,
bo powr
ócą wspomnienia związane z twoją matką.
- Chyba masz racj
ę - przyznała niechętnie.
- Dla nas to niewiele zmienia. Jeste
śmy po słowie -
zapewnił Rozzano. - Dyskretnie przygotujemy ceremonię
ślubną i w odpowiedniej chwili, z zachowaniem należytej
ostrożności, powiemy twemu dziadkowi o naszym
postanowieniu.
- S
ądzisz, że nie pochwali naszego związku? - spytała
zaczepnie.
- Moim zdaniem b
ędzie zachwycony, ale potrzebuje
trochę czasu, żeby przywyknąć do tych zmian. Nie chcę, żeby
nadmierne wzruszenie podkopało jego siły.
W takiej sytuacji nie mog
ła odmówić, chociaż było jej
bardzo przykro. Mu
siała przyjąć do wiadomości jego
argumenty. Wsunęła rękę do torebki i dotknęła
zaręczynowego pierścionka. Zdawała sobie sprawę, że to
dziecinada, ale ten ukradkowy gest dodał jej odwagi. Rozzano
spostrzegł, że ma łzy w oczach, i wciągnął ją pospiesznie do
wielkiej, jasnej sieni.
- Principe! - us
łyszała nagle radosny damski głos.
- Flavia! - Rozzano u
śmiechnął się szeroko i na oczach
zdumionej Sophii objął mocno służącą w szarym uniformie.
Była to pani w średnim wieku. Gadali jedno przez drugie i
chichotali jak dzieci. -
Flavia zna mnie od kołyski -
powiedział, gdy po oficjalnej prezentacji obie panie serdecznie
uścisnęły sobie dłonie. - Jej matka była tu kucharką. Nie dziw
się, jeżeli będzie cię pouczać. Nasze rodziny są tak mocno
związane, że komentowanie naszych poczynań uważa za swój
obowiązek. Czasami traktuje mnie jak młodszego brata,
któremu natura poskąpiła rozumu. - Gdy Sophia skwitowała
jego słowa wymuszonym uśmiechem, zwrócił się ponownie
do Flavii, która wkrótce odeszła.
- Przejdziemy teraz do salonu na górze -
wyjaśnił
pogodnie. -
Poprosiłem Flavię, żeby uprzedziła dziadka o
naszej wizycie. -
Po chwili dodał ciszej: - Wiem, jak trudno ci
udawać, że jesteśmy tylko dobrymi znajomymi, ale musisz się
zdobyć na ten wysiłek. Sam jestem wściekły z tego powodu,
ale nie mamy innego wyjścia. Panuję nad sobą tylko dlatego,
że wieczorem zakradnę się do twego pokoju i będę się z tobą
kochać do utraty tchu. To nasza tajemnica. Spójrz na tę
sprawę w taki sposób. W gruncie rzeczy czeka nas zabawna
przygoda.
- Nie potrafi
ę kłamać - odparła ponuro. - Zastanawiam
się, czemu tak ci zależy na tym, żebyśmy udawali, jakoby nic
nas nie łączyło.
- Wcale nie prosz
ę, żebyś kłamała - odparł, mrużąc oczy.
-
Domagam się tylko powściągliwości w okazywaniu uczuć.
Mamy w tym ju
ż pewne doświadczenia, prawda? Przecież
wobec parafian umiałaś się na to zdobyć.
- Ale mia
łam nadzieję, że tamte czasy minęły na dobre! -
odparła porywczo. - Chcę być sobą: pokazać, co naprawdę
odczuwam, śmiać się i płakać, kiedy mam ochotę. - Głos jej
si
ę załamał. Pragnęła okazać mu, jak bardzo jest zakochana, a
nie ukrywa
ć się ze swoją miłością, jakby to była wstydliwa
słabość charakteru.
- Wszystko w swoim czasie, Sophio. Obiecaj mi,
że nikł
się nie dowie, co do mnie czujesz - syknął niecierpliwie.
Wściekła i rozczarowana zacisnęła zęby i z wymuszonym
uśmiechem złożyła mu tę obietnicę, chociaż serce pękało jej z
bólu.
- Mo
żesz być pewny, że się nie zdradzę.
- Doskonale! - powiedzia
ł z promiennym uśmiechem. Ze
smutkiem pomyślała, że twarz mu natychmiast pogodnieje,
ilekroć zdoła postawić na swoim. Po chwili dodał: - Przyszło
mi teraz do głowy, że najlepiej byłoby do ostatniej chwili
trzymać w sekrecie datę i godzinę naszego ślubu. Tylko
Alberto będzie wiedział, kiedy się pobierzemy.
- Dlaczego? - spyta
ła krótko i zacisnęła wargi.
-
Żeby nikt się nie wtrącał. Sami zdecydujemy, ile będzie
druhen, jaką włożysz sukienkę i tak dalej.
- Po raz kolejny wspominasz o druhnach? Chyba masz
obsesj
ę na ich punkcie - stwierdziła drwiąco. - Jak chcesz
urządzić wesele, skoro do ostatniej chwili goście nic będą
mieli pojęcia, że bierzemy ślub?
- Prosta sprawa. Zaprosimy ich na wielki bal. Wyobra
żasz
sobie, jak się zdziwią, gdy powitasz ich w ślubnej sukni!
- Wspania
ła zabawa! - odparła ironicznie. Rozzano
zachichotał, nie zwracając uwagi na jej sarkastyczny ton.
- Czeka nas pami
ętny ślub. Teraz dopiero przyszło mi do
głowy, że dzięki temu podstępowi unikniemy wścibskich
dziennikarzy. W przeciwnym razie nasz wielki dzie
ń byłby
jedną wielką pomyłką.
- Jaki
ś ty przewidujący.
Zerkn
ął na nią podejrzliwie, ale zgodnie z obietnicą
przybrała spokojny wyraz twarzy i uśmiechała się pobłażliwie.
Zadowolony z siebie skinął głową.
-
Chyba om
ówiliśmy już wszystko? - spytał
przyciszonym głosem, jakby chodziło o drobiazg.
Sophia wyczu
ła jakiś fałsz w jego zachowaniu. Z pozoru
był pogodny i odprężony, lecz za bardzo mu zależało na jej
zgodzie, aby mogła bagatelizować tę rozmowę. Być może i
ona będzie miała z tego jakąś korzyść. Gdyby ślub został
odwołany, nikt się nie dowie o jej upokorzeniu.
- Owszem - przytakn
ęła, obojętnie wzruszając ramionami,
chociaż miała w oczach łzy.
Rozzano odzyska
ł dobry humor i z dumą oprowadzał ją po
bogato urządzonym wnętrzu. Gdy podeszła do okna i z
przyjemnością pogłaskała aksamitną zasłonę, usłyszała nagle
cichy syk wciąganego gwałtownie powietrza, jakby ktoś
westchnął z irytacją. Niespodziewanie doznała olśnienia.
Rozzano tak długo administrował majątkiem rodziny
D'Antigów, że uznał go za swoją własność, a prawowitą
dziedziczkę uważał za intruza i nie życzył sobie, żeby
dotykała cennych przedmiotów. To przypuszczenie było tak
bolesne, że natychmiast je odrzuciła. Jeśli mają spędzić życie
we dwoje, nie powinna tak go oczerniać, zwłaszcza że jej
wnioski oparte są na wątłych przesłankach.
Zdenerwowana i nieufna na pr
óbę dotknęła kilku innych
przedmiot
ów: figurki z brązu, marmurowego stolika z
kunsztownym
wzorem,
pozłacanej
ramy
obrazu
przedstawiającego Adama i Ewę. Atmosfera w pokoju stawała
się coraz bardziej nieprzyjemna, a zrozpaczona Sophia
poczuła, że coś ściska ją za gardło. Rozzano naprawdę czuł się
w Ca' D'Antiga jak u siebie w domu i uważał, że córka
Violetty bezprawnie się tu panoszy.
- Ten obraz namalowa
ł Carpaccio - wyjaśnił chłodno, gdy
oglądała arcydzieło. Podszedł bliżej i od razu wyczuła, że jest
zdenerwowany. Powietrze niemal wibrowało, gdy stanął obok
niej.
- Nie znam si
ę na malarstwie. Był sławny? - zapytała
uprzejmie, chociaż serce waliło jej jak młotem. Miała
nadzieję, że dziadek pojawi się lada chwila i wybawi ją z
trudnej sytuacji. N
ie spodziewała się, że Rozzano będzie do
niej wrogo nastawiony. I pomyśleć tylko, że kiedyś marzyła,
by zostać z nim sam na sam.
- To jeden z wielkich mistrzów weneckiego renesansu.
Jego obrazy i freski znajdują się w Pałacu Dożów. Chętnie
malował cykle poświęcone żywotom świętych kobiet. Jego
ulubione bohaterki to święta Urszula i święta Helena. W tle
pojawiają się u niego widoki ówczesnej Wenecji. Czemu
stoisz? To męczące. Usiądź w fotelu i podziwiaj obrazy.
Zbytek uprzejmo
ści! Oto wzorowy pan domu i jego gość.
- Dzi
ękuję - odparła chłodno, sadowiąc się wygodnie.
Rozzano w milczeniu
przeglądał listy ułożone na staromodnej
konsolce z poz
łacanym blatem, a potem stanął przy kominku
w nonszalanckiej pozie, z łokciem opartym niedbale o gzyms;
uosobienie gościnnego pana domu, który zna swoją wartość i
nic musi zabiegać o niczyje względy. Czuta, że obserwuje ją
spod przymkniętych powiek, ale postanowiła ukryć rosnące
zdenerwowanie i z udawaną swobodą założyła nogę na nogę.
- Zaczynam si
ę przyzwyczajać do luksusu. Pieniądze
ułatwiają i uprzyjemniają życie. Od razu się tutaj
zadomowiłam. - Powiedziała te słowa tonem prawowitej
właścicielki, żeby sprawdzić, jak Rozzano na nie zareaguje.
Zmarszczył brwi, potwierdzając jej najgorsze przeczucia.
Najwyraźniej trafiła w czuły punkt.
- Doskonale. Podziwiam twoje opanowanie i zdolno
ści
adaptacyjne -
odparł rzeczowo.
- Elegancki str
ój dodaje pewności siebie. Wystarczy
zmienić sposób ubierania, żeby nabrać obycia. Dobrze się
prezentuję, co?
- Wygl
ądasz uroczo - przyznał, a kąciki jego ust wreszcie
uniosły się nieco. - Powinnaś wiedzieć, że trudno mi trzymać
ręce przy sobie.
Doskonale si
ę maskujesz, pomyślała z rozpaczą.
Najchętniej rozpłakałaby się z żalu. Pod powiekami czuła
palące łzy. Pragnęła raz na zawsze odrzucić wątpliwości i
wszelki kamuflaż. Liczył się dla niej tylko Rozzano. Powinna
z nim szczerze porozmawiać, wyjaśnić nieporozumienia...
Spojrzała na niego, ale odwrócił wzrok, nasłuchując pilnie z
głową przechyloną na bok.
- Dziadek wkr
ótce tu będzie! - oznajmił po chwili. -
Podłoga skrzypi w korytarzu.
Podbieg
ł do drzwi i otworzył je szeroko, a opiekunka
wepchnęła do salonu wózek, na którym siedział dostojny
siwowłosy starzec.
- Rozzano! - zawo
łał i otworzył szeroko ramiona. Objęli
się serdecznie i przez chwilę gawędzili z ożywieniem. Sophia
obserwowała ich z rozrzewnieniem. Ich wzajemna miłość była
jak balsam dla jej zbolałego serca.
Jej dziadek by
ł schorowany, ale władczy i zdecydowany.
Natura nie poskąpiła mu wzrostu. Trzyma! się prosto niczym
żołnierz na paradzie. Przypominał jej zmarłego ojca i dlatego
ze wzruszenia miała łzy w oczach.
- To z pewno
ścią Sophia!
U
śmiechnęła się, słysząc przyjazny ton w jego głosie.
Podeszła do wózka inwalidzkiego i uklękła, żeby mógł ją
objąć wątłymi ramionami. Długo trzymał ją w objęciach,
drżąc na całym ciele. Była tak przejęła, że nie mogła
wykrztusić słowa, chociaż nauczyła się kilku zdań po włosku.
Nie dbała o tytuł i majątek. To przecież jej jedyny żyjący
krewny, a serdeczne przyjęcie sprawiło, że natychmiast podbił
jej serce.
- Ach, jaka
ś ty podobna do swojej matki - powiedział,
głaszcząc ją po włosach. Odsunęła się nieco, przysiadła na
piętach i zamrugała powiekami, żeby opanować łzy.
- Pochlebca - skarci
ła go czule i zachęcona kpiącym
błyskiem w otoczonych zmarszczkami oczach, dodała: -
Mama była piękna.
- Dor
ównujesz jej urodą - zapewnił, dotykając jej
zarumienionego policzka. Wyciągnął z kieszeni białą lnianą
chusteczkę, otarł zapłakaną twarz i westchnął.
- Wybacz staremu cz
łowiekowi, Sophio. Trochę się
rozkleiłem. Nasze spotkanie przywołało tyle wspomnień. Do
tej pory sądziłem, że z rodziny D'Antigów żyję tylko ja. i
bardzo cierpiałem, że nie mam dziedziców.
- Przepraszam na chwil
ę - wtrącił Rozzano, ponieważ
zadzwonił jego telefon komórkowy.
- Ca
ła Wenecja już wie, że wróciłeś - odparł pobłażliwie
Alberta, odprowadzając go spojrzeniem, gdy wychodził z
salonu.
- Bardzo kochasz Rozzana, prawda, dziadku? - zapyta
ła,
jakby zależało jej na tym, by cudza pochwala zrównoważyła
jej obawy.
- Jest dla mnie niczym syn - odpar
ł bez namysłu. - Żyłem
samotnie, póki się tu nie przeniósł. Teraz odnalazł ciebie i
namówił do powrotu. Jakie to szlachetne! Zawsze tak
postępuje. Wie przecież, że teraz wszystko przypadnie tobie, a
mimo to nie wahał się ani przez moment.
Sophia znieruchomia
ła i mocno splotła dłonie leżące na
kolanach, Alberto opowiadał dalej:
- Musisz wiedzie
ć, moja droga, że poślubił tę małą
Nicolettę, naszą daleką kuzynkę. Poza mną tylko ona nosiła
jeszcze nazwisko D'Antiga, ale umarła.
Sophia zn
ów miała łzy pod powiekami. Spuściła oczy,
żeby dziadek tego nie spostrzegł, i utkwiła spojrzenie w
drżących palcach. Rozzano nie wspomniał, że jego żona była z
domu D'Antiga. Ciekawe, dlaczego tak oszczędnie udziela
informacji, pomyślała drwiąco i zacisnęła wargi.
- Wiedzia
łam tylko, że jest wdowcem. Nie miałam
pojęcia, że jego żona była naszą krewną.
- Z jej
śmiercią zniknęła moja ostatnia nadzieja -
wymamrotał Alberto. - Tamten ślub połączył trwałym węzłem
dwie rodziny. Byłem szczęśliwy, gdy Nicoletta powiedziała,
że spodziewa się dziecka.
- Jaka szkoda,
że umarła tak młodo - powiedziała z
roztargnieniem, zajęta swoimi myślami. - Z pewnością jej
śmierć bardzo was poruszyła.
- O, tak! - Na twarzy Alberta malowa
ło się cierpienie. -
Rozzano najbardziej to przeżył. Zawsze był silny i zaradny;
wspierał innych na duchu w trudnych sytuacjach. Z godnością
zniósł śmierć rodziców, którzy zginęli w wodach laguny
podczas zderzenia motorówek. Miał wtedy zaledwie
osiemnaście lat, ale stanął na czele rodzinnego
przedsiębiorstwa i zajął się wychowaniem młodszego brata
Enrica. Po śmierci Nicoletty nic mógł znaleźć ukojenia. Po
pogrzebie całkiem się załamał i tygodniami unikał ludzi. Nic
znam nikogo, kto by tak rozpaczał. Można powiedzieć, że
stracił chęć do życia.
Sophi
ę ogarnął smutek, ponieważ słowa dziadka stanowiły
potwierdzenie jej domysłów. Rozzano do szaleństwa kochał
Nicolettę. Czy w takiej sytuacji warto łudzić się nadzieją?
Wstała z klęczek i wyprostowała się z godnością. Nareszcie
zrozumiała, czemu wenecki książę się nią zainteresował.
- Ju
ż wiem, dziadku, co miałeś na myśli, wspominając, że
Rozzano został twoim spadkobiercą - powiedziała spokojnie,
chociaż dziwiła się, że potrafi ukryć gorycz i rozczarowanie.
Najważniejsze było teraz dla niej zdrowie dziadka, wiec nie
chciała go zasmucić. Byłby zdruzgotany, gdyby się
dowiedział, do czego dąży Rozzano.
- Naturalnie - odpar
ł łagodnie Alberto, ujmując jej
chłodną, nieruchomą dłoń - ale teraz cały majątek rodziny
D'Antigów należy się tobie. To zacnie z jego strony, że nie
próbował cię zniechęcić do powrotu!
- Zadziwia mnie ten bezmiar szlachetno
ści - mruknęła, a
seret jej krwawiło. Przez niego wyszła na kompletną idiotkę.
Jak mógł tak wobec niej postąpić? Jak śmiał ją oszukiwać?
Wolałaby raczej zamach na swoje życie, na przykład
nie
spodziewaną kąpiel w falach laguny. Rozzano znalazł
lepszy sposób, żeby mimo przeszkód odziedziczyć majątek
rodziny D'Antigów. Dzięki małżeństwu mógł odzyskać prawo
do fortuny, a ponadto spłodzić upragnione potomstwo. Sam
wyznał kiedyś, że marzy mu się duża rodzina. Nic dziwnego,
że tak szybko odpowiedział na wezwanie prawnika, kiedy
dowiedział się, że Violetta miała dziecko. Od razu zawrócił w
głowie prostej dziewczynie z prowincji i był przekonany, że
jego motywy nie zostaną ujawnione. Wenecki książę podbił
serce Kopciuszka!
- Zaufaj mu - przekonywa
ł z zapałem jej dziadek. - To
wspaniały człowiek. W interesach możesz całkowicie na nim
polegać. Jest uosobieniem rzetelności. Moim zdaniem bywa
dla innych zbyt dobry, zbyt wsp
ółczujący - dodał cicho.
- Czy otrzymuje jakie
ś wynagrodzenie za to, że zarządza
twoim majątkiem? - spytała z pozom obojętnie.
- Sk
ądże! - Alberto zachichotał. - Nie potrzebuje
pieniędzy, jest chyba bogatszy ode mnie. Obawiam się, że od
czasów wypraw krzyżowych rodzinie Barsinich powodzi się
lepiej niż nam. Rozzano prowadzi nasze przedsiębiorstwo z
czystej uprzejmości. Podejrzewam, że wolałby poświęcać
więcej czasu swojemu wydawnictwu.
Rozzano ma w
łasne pieniądze! Nie jest chciwym
bankrutem, który próbuje odbudować finansowi imperium.
Kam
ień spadł jej z serca, a twarz się wypogodziła. Pora zająć
się rodzinnymi interesami, żeby nabrał dla niej szacunku.
- Musimy go teraz odci
ążyć - oznajmiła radośnie,
chwytając dłoń dziadka. - Najwyższy czas, żebym sama zajęła
się finansami rodziny. Chcę się nauczyć wszystkiego, co
dotyczy naszych interesów -
powiedziała z ożywieniem. - Jeśli
coś będzie niezrozumiałe. Rozzano mi to wyjaśni. Chcę
pracować, dziadku, żebyś był ze mnie dumny!
- Ile
ż w tobie zapału, ile radości! - odparł z czułością. -
Podziwia
m cię, Sophio, i nie mam wątpliwości, że nasz
majątek jest w dobrych rękach.
Odruchowo zerkn
ęła na Rozzana. Stał nonszalancko
oparty ramieniem o okienną futrynę z dłonią na głowie
pozłacanego amorka umieszczonego pośrodku wewnętrznych
okiennic z jasnego drewna i przyciszonym g
łosem rozmawiał
przez telefon. Można by pomyśleć, że umawia się na randkę.
- Nie wiem, czy ci wiadomo,
że nasi antenaci sprowadzali
ze wschodu kosztowne przyprawy. Z czasem zajęli się
produkcją perfum.
- Mama zawsze
ślicznie pachniała - wtrąciła Sophia
drżącym głosem.
- Naprawd
ę? - Alberto zagryzł wargi i dodał z przejęciem:
-
Wybacz, mi, moja droga. Daruj, że wyrządziłem jej
krzywdę. Chciałem dobrze, ale byłem zbyt obcesowy.
- Nie wracajmy do przesz
łości. O mamie porozmawiamy
innego dnia. -
Pod wpływem nagłego impulsu przytuliła
drżącą dłoń starca do swego policzka.
- Niech ci
ę Bóg błogosławi, moje dziecko. Jesteś bardzo
wyrozumiała. Wybacz, zostawiam cię samą, bo czuje się
zmęczony. Jutro zjemy razem obiad, zgoda? Naciśnij
dzwonek
, żeby wezwać pielęgniarkę. Dzięki. Aha, poproś
Rozzana, żeby sprawdził, czy mój adwokat przygotował nową
wersję testamentu, w którym wszystko tobie zapisuje,
kochanie. -
Z czułością pocałował ją w policzek. - Ciao,
Sophia, dzięki tobie znów jestem szczęśliwym człowiekiem.
Przytuli
ła się do niego i pomachała wesoło na pożegnanie,
gdy zjawiła się pielęgniarka i popchnęła fotel na kółkach w
stronę korytarza. Rozzano pospiesznie zakończył rozmowę,
odprowadził Alberta do drzwi i pochylił się w ukłonie
wyrażającym szacunek i szczere przywiązanie. Sophia miała
zamęt w głowie. Musiała to wszystko przemyśleć.
- Ja tak
że jestem znużona - powiedziała chłodno, gdy
zostali sami. -
Pójdę do swego pokoju, żeby się rozpakować.
Chciałabym także zwiedzić ten dom...
- Doskona
ły pomysł. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowa.
Chętnie cię oprowadzę i pokażę...
- Nie, dzi
ęki za dobre chęci, ale wolałabym zrobić to
sama.
- Kochanie, nie b
ądź taka oficjalna, kiedy jesteśmy we
dwoje -
strofował ją łagodnie.
- Wolisz,
żebym ci zrobiła awanturę? - zapylała z
gniewnym błyskiem w oczach.
- Sophio, co ja takiego...
- R
ęce przy sobie! Nie podchodź do mnie! - krzyknęła. -
Czemu nie powiedziałeś mi, że twoja żona była z domu
D'Antiga? Dlaczego ukrywałeś, że dziedziczysz po moim
dziadku? C
o cię do tego skłoniło? Masz jakiś chytry plan?
Mam się z tobą podzielić rodzinnym majątkiem?
Rozzano by
ł tak zaskoczony, że nie potrafił wykrztusić
słowa.
- Zaniem
ówiłeś? - ciągnęła napastliwie. - Wątpię! Nie
spotkałam dotąd człowieka równie wymownego jak ty.
Pewnie byłeś wściekły, gdy wyszło na jaw, że moja matka
urodziła dziecko...
- Z pewno
ścią pamiętasz, że nie kryłem radości, kiedy cię
wreszcie odnalazłem. - Był rozgniewany, ale silił się na
spokój. - Nie wspomn
iałem o testamencie Alberta
sporz
ądzonym na moją korzyść z obawy, że uznasz to za
pretekst, by zrzec się swego dziedzictwa. I tak niełatwo cię
było przekonać, żebyś zajęła należne ci miejsce.
- Tak, ale...
- Gdybym chcia
ł przejąć twój majątek, wystarczyło
utwierdzić cię w przekonaniu, że zmiana stylu życia będzie
dla ciebie nieszczęściem.
- Zgoda, na pocz
ątku rzeczywiście nic miałam ochoty tu
jechać, ale potem zmieniłam zdanie przez wzgląd na dziadka.
Czemu wtedy nic wyznałeś mi prawdy?
Przez chwil
ę patrzył na nią ze smutkiem, a potem jakby
nagle zobojętniał.
- Nie mia
łem do tego głowy - odparł z kamienną twarzą. -
Byliśmy zajęci czymś innym.
Zrani
ł ją w samo serce. Przygnębiona zwiesiła głowę. Nie
mogła na niego patrzeć, a zarazem pragnęła rzucić mu się w
ramiona i szukać pociechy. Prawdziwe uczucie byłoby dla niej
kojącym balsamem. Z drugiej strony jednak chciała bić
pięściami w jego pierś i wyrzucić z siebie cały gniew. Jak
mógł ją tak oszukiwać!
- Id
ę do swego pokoju - mruknęła. - Nie odprowadzaj
mnie. Zawołam pokojówkę.
Niespodziewanie zast
ąpił jej drogę. Był tak wysoki i
barczysty, że mimo woli poczuła lęk.
-
Źle mnie oceniłaś - powiedział chłodno. Wyprostował
się dumnie i popatrzył na nią z góry, jakby oczekiwał, że
przeprosi go i przyzna się do błędu.
- Ty r
ównież pomyliłeś się co do mnie! - odparła.
- Ostrzega
łam cię, że to ryzykowne wiązać się z ludźmi,
których słabo znamy.
- Co masz na my
śli?
- Mo
że nie jestem taka pokorna i ustępliwa, jak ci się
wydawało?
- Tym lepiej. Chc
ę rozmawiać z żoną jak równy z
równym -
stwierdził opryskliwie, wytracając jej z ręki
koronny argument i dodał z irytującą pewnością w głosie: -
Znam cię dobrze. Jesteś mądra i wrażliwa, masz żelazne
zasady. Zawsze żyłaś oszczędnie, więc nie roztrwonisz
majątku swego dziadka. Podziwiam twoje zalety, Sophio, i
darzę cię ogromnym szacunkiem.
- Sk
ąd pewność, że po latach wyrzeczeń nie zmienię
nagle zdania i nie zacznę używać życia, szastając forsą na
prawo i lewo? -
perorowała z zapałem. - Już ci mówiłam, że
zmieniło się moje nastawienie. Polubiłam kosztowne ubrania.
Miło jest czuć na skórze dotyk znakomitych tkanin, a
markowe stroje dodają mi pewności siebie. - Zdobyła się na
promienny uśmiech, świadoma, że pogodny wyraz twarzy
dodaje blasku jej urodzie. -
Chyba przejdę się po sklepach i
zrobię gigantyczne zakupy. Co mi po majątku, skoro z niego
nie korzystam?
Zapad
ła martwa cisza. Sophia poczuła do siebie odrazę. W
jednej chwili ochłonęła, uniosła głowę i popatrzyła Rozzanowi
prosto w oczy. Zacisnął wargi i zmierzył ją zimnym
spojrzeniem.
Trafi
ła w jego słaby punkt. Celny strzał. Nagie zrobiło jej
się ciężko na sercu.
- Przedtem m
ówiłaś, że poświęcisz się działalności
charytatywnej. Zmieniłaś zdanie? - spytał pogardliwie.
- Suma zdecyduj
ę, jak mam wydać swoje pieniądze -
odparła wyniośle. Obrzuciła go zimnym spojrzeniem i od razu
zrozumiała, że jest rozgniewany. Zacisnął zęby, wyprostował
się, jakby kij połknął, i obserwował ją z kamienną twarzą, ale
gdy odpowiedział, jego głos brzmiał łagodnie i przekonująco.
- Jeste
ś zmęczona. Widziałem, jak pobladłaś. Za dużo
wzruszeń jak na jeden dzień. Wrócimy do tej rozmowy, gdy
odpoczniesz i odzyskasz siły. Nie zapominaj, że tylko ja znam
wszystkie szczegóły dotyczące sytuacji finansowej rodziny
D'Antigów. Bez mojej pomocy trudno ci będzie się w tym
rozeznać. Postąpisz mądrze, jeśli mi zaufasz.
- Tobie? - wybuchn
ęła. - Nie powierzyłabym ci nawet
kieszonkowego!
- Musisz mi wierzy
ć! - Chwycił ją za ramiona. - W
przeciwnym razie...
- Grozisz mi? Uwa
żaj, bo pokażę ci drzwi! - zawołała z
wściekłością.
Rozzano zrobi
ł się nagle blady jak ściana.
-
Źle mnie zrozumiałaś - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Czy
żby? - Niewiele brakowało, żeby wybuchnęła
płaczem. Kochała go, pragnęła z nim być... i co teraz? Skaczą
sobie do oczu jak rozzłoszczone przedszkolaki na placu
zabaw.
Rozzano nadal mocno
ściskał jej ramiona. Rzuciła mu
wrogie spojrzenie.
- Pu
ść mnie, bo zacznę krzyczeć - syknęła.
- Sophia! - j
ęknął rozpaczliwie.
Maska oboj
ętności opadła nagłe. Twarz Rozzana wyrażała
straszliwe cierpienie. Dotknął rękoma jej policzków i
zac
hłannie pocałował ją w usta. Nie potrafiła go odepchnąć.
ROZDZIA
Ł SZÓSTY
Rozzano ca
łował Sophię, chłonąc jej zapach, rozkoszując
się smakiem chętnych ust. Bez wahania oddawała pieszczoty i
pocałunki. Oboje wzdychali z rozkoszy. Ubrania mieli w
nieładzie, a niecierpliwie dłonie błądziły po rozpalonej skórze.
Zapomnieli o skrupułach, lecz nadal mieli w pamięci, że
naprawdę, kochać się będą dopiero po ślubie. Znaleźli inne
sposoby, żeby zaspokoić pożądanie. Gdy wtuleni w poduszki
kanapy odpoczywali ciasno obj
ęci ramionami, Rozzano
szepnął jej do ucha:
- Kocham ci
ę.
Znieruchomia
ła na moment w jego ramionach, a potem
wykrzyknęła radośnie najdroższe imię. Była tak szczęśliwa,
jakby otworzyły się przed nią niebiosa. Rozzano ogarnięty
bezbrzeżną czułością miał wrażenie, że szybują razem przez
świetliste przestworza. Szeptał jej czułe słowa i powtarzał
imię jak magiczne zaklęcie.
Przytuli
ła się mocno, a w uszach brzmiało jej nadal
cudowne wyznanie. Rozzano powiedział, że jest w niej
zakochany. Te słowa sprawiły, że poczuła się jak bogini
miłości, pani jego serca i zmysłów. Oszołomiona pieszczotami
i pijana szczęściem niczego więcej już nie pragnęła.
D
ługo leżeli na obitej barwną tkaniną kanapie wsłuchani
w odgłosy dobiegające zza okien. Gondolierzy pokrzykiwali
ostrz
egawczo przed zakrętem, huczały motorówki, dzieci
wybuchały śmiechem, a zielonkawe fale rozbijały się z
pluskiem o ściany pałacu. Grzali się w promieniach słońca,
które wpadały przez nie domknięte okiennice.
Sophia rozsun
ęła poły rozpiętej koszuli Rozzana i z
zachwytem wodziła dłonią po śniadej skórze torsu i płaskiego
brzucha. Stwierdziła w duchu, że jej narzeczony jest piękny
jak młody bóg, i zarumieniła się, wspominając, jak bardzo się
niedawno zapomnieli.
- Za p
óźno na rumieńce. Wiem o tobie wszystko - szepnął
żartobliwie.
Przemog
ła wstyd i spojrzała mu prosto w oczy na znak, że
niczego nie żałuje i pragnie oddać mu się cała... kiedy
nadejdzie odpowiednia chwila. Gdy oboje zatracili się w
pieszczotach, sam Rozzano przypomniał jej, że postanowili
czekać do ślubu. Teraz była mu za to wdzięczna.
- Kocham ci
ę - szepnęła.
Poca
łował ją namiętnie i pieścił tak zmysłowo, że
ponownie zapomniała o całym świecie, ogarnięta nie znaną jej
dotąd rozkoszą. Tym razem miała wrażenie, że ten stan trwa
całą wieczność i nigdy się nie skończy. Gdy drżąca ocknęła
się w ramionach najdroższego, zapomniała o wszystkich
troskach, wsłuchana w rytmiczne uderzenia kochających serc.
Była spokojna i niebiańsko szczęśliwa.
Przez ca
ły następny tydzień Rozzano wprowadzał ją
cierpliwie w skomplikowane interesy rodziny D'Antigów.
Giełda, inwestycje, lokaty, amortyzacja, zyski i stały obrót
gotówki -
takie były tematy ich porannych rozmów. Z każdym
dniem kochała go bardziej - za takt i cierpliwość... za
wszystko. Pracowali w pięknie urządzonym gabinecie, wśród
szaf, gdzie przechowywano rodzinny księgozbiór. Pod
stopami mieli bezcenny dywan. Siedzieli po obu stronach
zabytkowego biurka. Sophia czuła się niekiedy jak królowa
Wiktoria, która wszystkie sprawy państwowe i rodzinne
omawiała z Albertem, ukochanym księciem - małżonkiem.
Alberto D'Antiga wcze
śnie udawał się na spoczynek, więc
po zmierzchu mogli włóczyć się po Wenecji. Szczególnie
upodobali sobie kręte uliczki oświetlone tak, by przechodnie
mieli poczucie bezpieczeństwa, a zakochani mogli całować się
w mrocznych bramach. Często przesiadywali na Piazzetta -
sąsiadującym z morzem placyku obok placu Świętego Marka i
Pałacu Dożów. Patrzyli na dwie kolumny ustawione nad
samym morzem. Przed wiekami znajdował się między nimi
plac straceń, więc miejsce to było przeklęte: kto tamtędy
przechodził, ściągał na siebie nieszczęście. Sophia i Rozzano
ustalili w czasie pierwszego wspólnego spaceru, że nie
popełnią nigdy takiego głupstwa.
Pewnego popo
łudnia wybrali się do bazyliki Świętego
Marka. Sophia z
achwycała się bogatą elewacją i pełnym
przepychu wnętrzem ozdobionym złocistymi mozaikami.
Upiera
ła się, że musi natychmiast wejść na balkon
znajdujący się nad portalem, by zobaczyć słynne rumaki
Lizypa. rzeźbiarza tworzącego w starożytnej Grecji, ale
Rozz
ano z pobłażliwym uśmiechem wyjaśnił, że stoją tam
współczesne kopie. Oryginał przeniesiono do bazyliki.
Gdy zabytkowe gmachy i muzea by
ły już zamknięte,
siadali w przytulnych knajpkach gdzieś na uboczu albo w
gwarnych restauracjach nad Canal Grande i podziwiali uroki
Wenecji, wpatrzeni w świetlne refleksy na powierzchni
falującej wody.
Niestety, szcz
ęście nie trwa wiecznie. Po tygodniu tej
sielanki Rozzano poleciał do Mediolanu na spotkanie z
bratem. Sophia nie mogła się nadziwić, że tak bardzo tęskni,
cho
ciaż nie było go zaledwie jeden dzień. Zjadła wczesny
obiad w towarzystwie dziadka. Chciała zrobić mu
przyjemność, więc strój i dodatki wybierała z wyjątkową
starannością. Miała na sobie ciemnobrązowe spodnie, jasną
wyszywaną kamizelkę i kremowy żakiet. Po posiłku przeszła
do biblioteki i chodziła z kąta w kąt, nie mogąc się skupić.
Raz po raz spoglądała na zegarek. Rozzano zadzwonił
niedawno z portu i poprosił, żeby czekała tam na niego, bo nie
ręczy za siebie. Obiecał, że będą się całować do utraty tchu.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy usłyszała kroki w
korytarzu. Podbiegła do drzwi, otworzyła je natychmiast i
stanęła z nim twarzą w twarz.
Jedno niecierpliwe spojrzenie wystarczy
ło, aby
spostrzegła, ile czułości jest w jego wzroku, gdy patrzy na nią
rozkochanymi oczyma. Prezentowa
ł się nienagannie w
ciemnoszarym garniturze Kontrastującym z nieskazitelną bielą
koszuli. Przez kilka chwil patrzyli na siebie jak orzeczeni.
Rozzano pierwszy zrobił krok i wziął ją w ramiona.
- Bardzo za tob
ą tęskniłem! - wyznał szeptem. Namiętny
pocałunek był najlepszym dowodem, że to prawda.
- Od
łóżmy to na później - zaprotestowała bez
przekonania, gdy rozpinał jej bluzkę. - Trzeba pomyśleć o
ślubie i weselu. Nie zrobiliśmy jeszcze żadnych przygotowań,
a czasu zostało niewiele.
- Ja tylko... Musz
ę cię dotknąć - odparł drżącym głosem.
Z uśmiechem zastanawiała się, czy chce usłyszeć od niej
podobne wyznanie.
- Marzy
łam o tym samym - mruknęła, opierając dłonie na
jego torsie. Przez chwilę całowali się jak szaleni, a potem
usiedli na kanapie, ciasno objęci ramionami.
- Jak si
ę czuje dziadek? - wypytywał Rozzano.
- Doskonale - zapewni
ła. - Z każdym dniem jest lepiej.
- Powiedzmy mu o naszym
ślubie! - rzucił porywczo, z
ciemne oczy lśniły mu jak w gorączce. - Dla innych to będzie
tajemnica, ale dziadek musi wiedzieć. Na pewno się ucieszy.
Uwielbia cię...
- A ty jeste
ś jego oczkiem w głowie - przerwała
żartobliwie. Rozzano zasypał pocałunkami jej uśmiechniętą
twarz. -
Zgoda! Dziadek musi wiedzieć.
- Jest pora sjesty, wi
ęc na pewno uciął sobie drzemkę, ale
gdy si
ę obudzi... Odwiedzimy go wieczorem, nim wyjdziemy
z domu -
nalegał, a Sophia cieszyła się, że lak mu na tym
zależy.
- Jak chcesz, kochanie - przytakn
ęła z westchnieniem,
jakby ujawnienie sekretu wiele ją kosztowało. Rozzano
zachichotał, pocałował ją w czubek nosa i podszedł do biurka.
- Szczerze m
ówiąc, mam wrażenie, że on się domyśla, co
nas łączy. Zadawał mi dziwne pytania - opowiadała Sophia,
sadowiąc się wygodnie. - Żeby odwrócić jego uwagę,
zaczęłam rozmawiać o mamie.
- Doszli
ście do porozumienia?
- Powiedzia
łam, że rodzice byli ubodzy, ale szczęśliwi.
Mama nie wiedziała tutaj, kto naprawdę ją lubi, a komu zależy
tylko na jej majątku. Taka argumentacja trafiła mu do
przekonania.
- Interesowni znajomi to odwieczna plaga - powiedzia
ł
wymijająco Rozzano, uważnie wpatrując się w jej twarz.
- Dziadek wspomnia
ł, że mama dwukrotnie była
zakochana, ale miała wyjątkowego pecha: tamci mężczyźni
tylko udawali, ze im na niej zależy. Chodziło im o to, żeby za
jej pien
iądze pławić się w luksusie. Wtedy dziadek
zdecydował, że mama poślubi twego ojca, ponieważ uznał, że
w ten sposób oszczędzi jej dalszych rozczarowań. Ale to
jedynie pogorszyło sprawę. Mama uznała, że została
potraktowana jak przedmiot handlowej transakcji. Dlatego
wyparła się rodziny i wyjechała z tatą. Dopiero w samolocie
lec
ącym do Anglii powiedziała mu, jak się nazywa.
Domyślam się, że to okropne upokorzenie, gdy innych ludzi
interesuje wyłącznie stan konta.
- Nie martw si
ę, kochanie - mruknął. Podszedł bliżej,
wziął ją na kolana i mocno przytulił. - Sam miałem do
czynienia z dziewczynami, które chciały się dorwać do moich
pieniędzy. - Musnął wargami jej skronie. - Przy mnie jesteś
bezpieczna. Będę cię chronił przed zachłannymi egoistami.
Bardzo mi na t
obie zależy, więc nie pozwolę cię skrzywdzić.
- Dzi
ęki. - Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała
czule. -
Jakie to szczęście, że trafiłam na ciebie. Pomyśl, co by
się stało, gdyby odnalazł mnie jakiś uwodziciel albo utracjusz.
Mogłabym stracić i majątek, i serce.
- Oczywi
ście - przytaknął skwapliwie, odsunął się i wstał.
-
Popracujemy trochę?
- Najpierw chcia
łabym usłyszeć, jak się ma twój brat.
- Och, jak zawsze, humor mu dopisuje. - Po chwili
wahania doda
ł: - Wróciliśmy tym samym samolotem. Enrico
wydaje przyjęcie na twoją cześć.
- Wspania
ła nowina! - ucieszyła się Sophia. - Kiedy?
- Dzi
ś wieczorem. - Rozzano zmarszczył brwi. - Powinien
nas wcześniej zawiadomić. Nie mam pewności...
- Musimy p
ójść. Zadał sobie tyle trudu. Pewnie chciał
nam zrobić niespodziankę.
- Trudno - odpar
ł z westchnieniem Rozzano. - Skoro
czeka nas nudny wieczór, zajmijmy się teraz
przyjemniejszymi sprawami. - Gdy
na twarzy Sophii pojawił
się zachęcający uśmiech, dodał pospiesznie: - Mam na myśli
planowanie ślubu i wesela, panno hrabianko. Po sjeście
pójdziemy do Alberta i powiemy mu o naszych zaręczynach.
Gdy się z nim pożegnamy, zabiorę cię na spacer. Zobaczysz
dziś obrazy dwu weneckich mistrzów: Tycjana i Tintoretta.
Nauczę cię, jak rozpoznać ich malowidła.
- Lito
ści! Dopiero wróciłeś i od razu chcesz mi robić
wykład? A serdeczne powitanie? - kaprysiła.
- Usi
ądź przy biurku, moja panno, i bierz się do pracy -
jęknął rozpaczliwie i drżącymi palcami sięgnął po listy i nóż
do papieru. -
W przeciwnym razie nie ręczę za siebie.
Wkr
ótce zapomnieli o sporze kochanków. Ustalili, że po
przyjęciu u Enrica wybiorą się na kilka dni do Paryża.
Rozzano uznał, że tylko tam można kupić bieliznę
odpowiednią dla panny młodej. Suknię ślubną postanowili
zamówić w Mediolanie.
Gdy Sophia przebiera
ła się w swoim pokoju przed
wieczornym przyjęciem u przyszłego szwagra, pomyślała, że
jej życic nabrało tempa. Tyle zmian i rozmaitych zawirowań.
Miała nadzieję, że po ślubie czeka ją spokój i prawdziwe
szczęście. Nastawiła płytę z wenecką serenadą. Wieczorami
słuchała muzyki w towarzystwie Rozzana i dowiedziała się, że
w jego ukochanej Wenecji mieszkali i tworzyli prawdziwi
geniusze: Vivaldi, Liszt, Rossini, Bellini. We dwoje
zachwycali się ich utworami. Obciągnęła krótką,
wydekoltowaną suknię z wiśniowej tafty, znacznie śmielszą
od tych
, które zwykle nosiła. Sprzedawczyni w salonie mody
powiedzia
ła jej bez cienia zawiści, że kobieta obdarzona tak
pięknymi nogami powinna je pokazywać.
Jeszcze bi
żuteria... Sięgnęła po efektowne długie kolczyki.
Prawdziwe
cuda! Fryzurę i makijaż pozostawiła
specjalistkom, które chętnie przybyły na wezwanie
odnalezionej cudem hrabianki D'Antiga. To był jej debiut w
wielkim świecie, więc musiała wyglądać olśniewająco.
Na palcach pobieg
ła do pokoju dziadka, żeby powiedzieć
mu
dobranoc. Nie szczędził komplementów, którymi cieszyła
się jak dziecko.
- Dobrej zabawy, kochanie. Przy
śniadaniu wszystko mi
opowiesz, dobrze?
- Obiecuj
ę. - Pocałowała go w policzek. - Bardzo cię
kocham, dziadku.
- A ty jeste
ś największą radością mojego życia. Oczy
lśniły jej ze szczęścia, gdy szła pałacową galerią w stronę
dużego salonu. Odetchnęła głęboko, raz jeszcze poprawiła
suknię, zrobiła poważną minę i otworzyła drzwi. Ku jej
radości Rozzano po prostu zaniemówił.
- Wygl
ądasz... uroczo - wykrztusił po chwili.
- Ty r
ównież znakomicie się prezentujesz - odparła bez
tchu.
- Mo
że zostaniemy w domu? - zaproponował
niespodziewanie. - Nie mam ochoty na zdawkowe rozmowy.
Z tobą to co innego - dodał znacząco.
- Id
ę na przyjęcie do Enrica... z tobą albo bez ciebie.
- Dyskusja sko
ńczona - mruknął, podnosząc się z fotela.
Do pa
łacu Barsinich popłynęli gondolą. Oboje milczeli,
gdy czarna, wąska łódź o niskich burtach i spiczastym dziobie
sunęła po falach Canal Grande lśniących jak ciemna satyna. W
wodzie
odbijały się uliczne lampy i rozświetlone okna. Od
czasu do czasu mijały ich wodne tramwaje zwane vaporetto,
ale o tej porze główny kanał Wenecji był niemal pusty.
Rozzano uj
ął dłoń Sophii, która wyobraziła sobie, że jest
bohaterką historycznego romansu. Rozmarzona patrzyła z
zachwytem na majaczące w półmroku budynki.
- To bajka - powiedzia
ła z westchnieniem. - W
poprzednim wcieleniu byłam pewnie Kopciuszkiem i
pokochałam księcia. Mam nadzieję, że złe siostry zbytnio mi
nie dokuczały.
- Uwa
żaj na głodnego wilka.
- To ca
łkiem inna bajka, kochanie - przypomniała
roześmiana, opierając głowę na poduszkach z szafirowego
aksamitu. Zachwycona urodą Wenecji i czarodziejskim
pięknem tej chwili mocniej ścisnęła jego dłoń. - Nie jestem
skłonna do łez, ale chyba rozpłaczę się zaraz ze szczęścia.
- Z twarz
ą przytuloną do mojego smokingu, co? Jak ja
potem będę wyglądać! - marudził żartobliwie.
- Widz
ę Ponte Rialto! Gdzie jest twój pałac? -
wypytywała z ciekawością. Do jej pory zbywał ją uparcie, gdy
o to pytała.
- Ten z markizami w zielone i z
łote pasy.
Oczy jej zab
łysły, gdy podpłynęli bliżej. Wiedziała, że
budynek pochodzi z trzynastego wieku i dlatego jest mniejszy
od sąsiednich. Pokoje były niewielkie, ale wyjątkowo pięknie
urządzone. Dawniej przed pałacem znajdowała się przystań,
gdzie wyładowywano towary sprowadzane z Afryki i
Wschodu: złoto i srebro, brokat, jedwab, pachnidła i dywany.
- Po raz kolejny odwiedzimy m
ój pałac dopiero po ślubie.
- Wykluczone - odpar
ła zaskoczona. Gondolier ostrożnie
przybił do brzegu. - Powinniśmy jak najczęściej odwiedzać
twego brata.
- Nie b
ędzie czasu - odparł krótko. - Mamy do załatwienia
mnóstwo spraw.
Gdy weszli do
środka, Sophia zapomniała o niedawnym
sporze i z zachwytem rozglądała się wokoło. U Barsinich
dominowały dwa kolory: zieleń i złoto. Gości było mnóstwo, a
piękne stroje i ozdoby podkreślały urodę południowych
twarzy i wdzięk postaci.
- Czujesz zapach r
óż? I jaśminu! A to drzewo sandałowe.
-
Sophia cieszyła się jak dziecko każdym swoim odkryciem.
- Masz nies
łychanie wrażliwe powonienie. Alberto byłby
z ciebie dumny. Belki stropowe są z sandałowego drewna, a
ciepłe i wilgotne powietrze wydobywa z nich aromat - szepnął
jej do ucha Rozzano i zaborczym gestem ujął za łokieć.
- To boli! - pisn
ęła z oburzeniem. - Przepraszam.
Zaniepokojona przyjrza
ła mu się ukradkiem. Pobladł i
szukał kogoś wzrokiem, nie zwracając uwagi na gości, którzy
obserwowali ich z ciekawością. Kłamał się niektórym, innych
mijał bez słowa. U szczytu schodów oświetlonych
kryształowym żyrandolem powitał ich Enrico.
- Witaj, Rozzano, m
ój najdroższy bracie. - Uściskał go i
zwrócił się do Sophii. - Otóż i ona? - Ucałował trzykrotnie jej
policzki i zmierzył całą postać badawczym spojrzeniem. Był
podobny do Rozzana, równie przystojny, ale bardziej
zniewie
ściały. - Jaka przyjemna niespodzianka! - mruknął. - A
mówiłeś, że to garkotłuk z prowincji.
- Mam nadziej
ę, że to żart. - Sophia wybuchnęła
śmiechem. Znów ogarnął ją niepokój.
- Twierdzi
ł, że brak ci...
- Do
ść - przerwał Rozzano. - Goście czekają, blokujemy
przejście.
Ledwie odeszli na bok, otoczy
ła ją grupka kobiet pięknych
i zgrabnych jak modelki.
- Ale
ż to Sophia D'Antiga! - mówiły jedna przez drugą,
całując ją serdecznie. - Jakie mile spotkanie. Wyglądasz lepiej
niż na zdjęciu. Enrico twierdzi, że zdaniem Rozzana...
- Jestem niezdarn
ą prowincjonalną gąską - dokończyła
beznamiętnie, chociaż było jej przykro. - Niezbyt wysoko
mnie ceni, prawda? Czy cała Wenecja już o tym wie?
- Tylko najbli
ższa rodzina. - Jedna z kobiet zaczęta
chichotać. Sophia poczuła woń alkoholu. - Jestem Letycja,
żona Enrica, a to moje kuzynki. Zano postąpił jak gbur,
rozpuszczając o tobie wstrętne plotki. Przyjemnie nas
rozczarowałaś. Spodziewałyśmy się, że będzie o wiele gorzej.
Masz sporą nadwagę, ale sprawiasz przyjemne wrażenie i
możesz się podobać. Zano skrytykował twój sposób ubierania,
i fatalne maniery. Sądziłyśmy, że pojawisz się tutaj w uszytej
własnoręcznie kretonowej sukience i butach kupionych na
wyprzedaży. To byłby skandal! Zano by cię wyśmiał.
- On to potrafi! - przyzna
ła z ponurą miną, zastanawiając
się, co ten ich... Zano naprawdę o niej myśli. Letycja wydała
jej się antypatyczna: z pozoru serdeczna, oceania nowo
przybyłą hrabiankę jak towar wystawiony na sprzedaż i nie
szczędziła jej drobnych złośliwości. Sophia uznała, że trzeba
sięgnąć po tę samą broń i zawołała: - Mam pomysł! Wrócę do
domu i włożę moje codzienne ubranie! Twoi goście padną z
wrażenia!
- Chcesz powiedzie
ć, że nosisz tę okropną tandetę? -
Letycja osłupiała. - Wyrzuć to natychmiast! Kochanie,
m
usimy razem zrobić zakupy - perorowała nosowym głosem.
- Tylko najlepsze paryskie adresy!
Oczywiście Cartier, salony
mody na Boulcvard St. Germain.
Sama potrzebuję wytwornej
bielizny, więc jest okazja do wspólnej wyprawy. Potem
wpadniemy na obiad do Londyn
u. Pewnie tęsknisz za Anglią,
tam się przecież wychowałaś. Jest taka knajpka... San
Lorenzo. Mają tam wyborny krem z dodatkiem amaretto... no
wiesz, z likierem migda
łowym. Jest takie boski...
- Jestem bardzo zaj
ęta - wpadła jej w słowo Sophia.
- Ucz
ę się bankowości, żeby przejąć rodzinne interesy.
- Bo
że święty! - wykrzyknęła przerażona Letycja. - Zano
będzie niepocieszony. Przecież finanse to jego pasja! Uwielbia
giełdę, akcje... Zresztą nic znam się na tym. Od lat dysponuje
swobodnie całym majątkiem rodziny D'Antigów. Bez waszych
pieniędzy nie będzie miał takich możliwości jak dawniej.
Pozwól mu nadal zarabiać pieniądze, a sama zajmij się ich
wydawaniem. Taki jest odwieczny podział ról: mężczyźni
gromadzą majątki, kobiety są ozdobą tego świata i trwonią ich
forsę. Chętnie podzielę się z tobą swoim doświadczeniem -
szczebiotała, żywo gestykulując. Wysadzana szmaragdami i
brylantami bransoleta na jej nadgarstku migotała oślepiająco
przy każdym ruchu.
- Na razie mam sporo zaj
ęć - odparła Sophia. - Wydaję
o
gromne przyjęcie i dlatego brak mi czasu.
- Wiem, kochanie.
Życie towarzyskie bardzo nas
ogranicza. Trzeba bywać i przyjmować... Przez cały ostami
tydzień byłam tak wyczerpana, że omal nie wyzionęłam
ducha.
Chwileczkę - mruknęła, zatrzymując lokaja w liberii.
Sięgnęła po miniaturową kanapkę i zatoczyła się lekko. - To
dla ciebie, trzeba coś przekąsić. Widziałaś? - dodała szeptem,
wpatrzona w byczy kark lokaja. -
Jaki przystojny mężczyzna!
Wszystko bym mu oddała.
- Kawa
ł chłopa - przyznała Sophia, podejrzliwie
spoglądając na kanapeczkę. - Co to jest?
- To chyba oczywiste! Foie gros, pasztet z g
ęsich
wątróbek. Po prostu wyśmienity. Zjedz szybko, będziemy
miały pretekst, żeby zawołać tu ponownie tego...
- Nie jadam takich rzeczy - zawo
łała oburzona Sophia. -
Przymusowe karmienie gęsi na stłuszczone watro - by to
prawdziwa tortura. Trzeba tego zakazać!
- Jaka
ś ty mieszczańska. - Letycja zmierzyła ją
pogardliwym spojrzeniem. -
Ja również nie jadam pasztetów,
ale odmawiam ich sobie przez wzgląd na figurę.
- Zn
ów popatrzyła na pulchną Sophię. - Posłuchaj mojej
rady i zrzuć parę kilogramów, jeśli chcesz tu kogoś poderwać.
Uważaj na stroje, bo i tak wyglądasz jak hoża piękność z
prowincji. -
Niespodziewanie zmieniła temat. - Patrz, Zano
c
hyba kogoś ma! Czyżby szukał żony. Biedaczek, po śmierci
Nicoletty rozpaczał całe wieki. Chyba wreszcie kogoś sobie
znalazł. Szczęściara z tej Arabelli!
Sophia popatrzy
ła w tym samym kierunku. Szczuplutka
kobieta oplotła Rozzana niczym bluszcz, zupełnie jakby nogi
się pod nią uginały.
- Czemu Rozzano szuka
żony? - zapytała, starając się
skryć zazdrość.
- Potrzebuje legalnego potomka, który wszystko po nim
odziedziczy. Trzeba dbać o ciągłość rodu. To jedyny powód,
który sprawia, że mężczyźni z naszej sfery decydują się na
małżeństwo - wyjaśniła z goryczą Letycja, sięgając po wielki
kieliszek napełniony winem po brzegi.
- Mog
ą przecież mieć każdą dziewczynę, na którą im
przyjdzie ochota, wiec bawi
ą się, póki nie przyjdzie na nich
opamiętanie, a wtedy dla dobra rodziny płodzą
spadkobierców.
- Rozzano tak
że postępuje w ten sposób? Chcesz
powiedzieć, że i on nie stroni od tej... zabawy? - wypytywała
spokojnie, choć zżerała ją zazdrość. Z pewnością romansował
na prawo i lewo. Był zbyt namiętny, żeby rezygnować z tej
sfery życia. Zrobiło jej się ciężko na sercu.
- Kto wie? Arabella by
łaby dla niego idealną żoną. Jest
wprawdzie Angielką, lecz ma wielki majątek, a w jej żyłach
płynie błękitna krew. Wywodzi się z rodu, którego początki
sięgają średniowiecza. Poza tym jest moją najlepszą
pr
zyjaciółką. Przyjechała do Wenecji podczas karnawału,
pokochała nasze miasto i od tamtej pory wynajmuje tu na stałe
palazzo.
Muszę ją ostrzec.
- Przed czym?
- Nie zdaje sobie sprawy, co oznacza ma
łżeństwo z
weneckim arystokratą. Taki pod żadnym pozorem nie
wyrzeknie się swobody. Żeni się z obowiązku, a dla
przyjemności ma kochanki. Żona jest tu maszynką do rodzenia
dzieci, Sophio -
dodała jadowicie. - Dobrze ci radzę, wyjdź za
biedaka. Ożeni się z tobą dla pieniędzy, ale przynajmniej nie
będzie oczekiwał, że w rok po ślubie dasz mu potomka, ani
sypiał z każdą napotkaną ślicznotką.
Sophia domy
śliła się, że Letycja mówi o swoim mężu. Nie
lubiła jej, ale trudno nie współczuć zaniedbywanej żonie.
- Wydaje mi si
ę, że Rozzano nie pasuje do tego
wizerunku - zacz
ęła niepewnie, ale Letycja natychmiast ją wy
-
śmiała.
- Przeciwnie! Jak wszyscy, o
żeni się z posażną panną.
Utrzymanie tego pałacu kosztuje majątek. Jedno nie ulega
wątpliwości: nikogo już nie pokocha. Nicoletta była jego
wielką miłością. Biedny Enrico omal nie dostał ataku serca,
gdy umarła.
- Dlaczego? - Sophia zmarszczy
ła brwi, słuchając jej
pijackich wynurzeń.
- Bali
śmy się, że Zano popełni samobójstwo. Wstyd i
hańba dla Barsinich! - stwierdziła ze zgrozą Letycja.
- Nie mogliby
ście spojrzeć w oczy ludziom z waszej sfery
-
odparła z powagą Sophia, chociaż miała dla Letycji już tylko
pogardę.
- Sama widzisz,
że nasz Zano jest takim samym egoistą
jak inni mężczyźni. - Wciąż gadała jak najęta, ale Sophia,
pogrążona w smutnych rozmyślaniach, puszczała jej słowa
mimo uszu. Miała zawroty głowy i mdłości. Odruchowo
zerknęła w rokokowe lustro i ujrzała swą pobladłą twarz
przeciętą wiśniową kreską zaciśniętych warg. Trudno uznać ją
za piękność. Nie grzeszyła również inteligencją, skoro tak
łatwo dała się podejść. Garkotłuk z prowincji w drogich
jedwabiach.
Nagle ogarn
ęła ją złość. Odruchowo zacisnęła pięści i
pomyślała buntowniczo, że ma prawo żądać, aby ją kochano
taką, jaka jest, bez względu na stan posiadania. . - Zatańczysz?
Odwr
óciła się i stanęła twarzą w twarz z Enrikiem. Nie
miała ochoty na jego towarzystwo, ale brakowało jej
pretekstu, żeby odmówić, wiec odparła uprzejmie:
- Owszem, ch
ętnie.
Kto
ś podszedł do niej i tyłu i położył dłoń na jej ramieniu.
- Przykro mi, Rico - us
łyszała głos Rozzana - ale muszę
odwieźć Sophię do domu. Zazwyczaj wcześnie kładzie się
spać. Jest chorowita i dlatego potrzebuje dużo snu.
Zdziwiona uwa
żnie słuchała jego kłamliwych wyjaśnień.
Czemu Rozzano nic życzy sobie, żeby poznała lepiej jego
brata?
- Tylko jeden taniec! B
ędę uważać, żeby się nie zmęczyła
-
zapewnił Enrico z dziwnym błyskiem w oku.
- Wykluczone. Rano ma lekcj
ę włoskiego, musi być
wypoczęta, żeby sprostać wymaganiom nauczyciela - odparł
uprzejmie, ale stanowczo jego starszy brat.
- Ciekawe - wtr
ąciła. Chętnie zatańczyłaby z Enrikiem,
żeby go pociągnąć za język i dowiedzieć się, co łączy i dzieli
Barsinich.
- Nie zapominaj,
że na jutro musisz jeszcze powtórzyć,
jak nazywają się części ciała: głowa, nos, ramiona.
Spojrza
ła mu w oczy i już wiedziała, do czego zmierzał.
- Nudna lekcja. Mog
ę ją nauczyć ciekawszych rzeczy -
wtrącił Enrico, spoglądając na jej dekolt. Objął ją w talii i
przyciągnął do siebie. Nagle zdała sobie sprawę, że w jego
słowach zawarta jest niemoralna propozycja. Zdawał sobie
spraw
ę, jak działa na kobiety, i próbował z nią swych
erotycznych sztuczek.
- Obawiam si
ę, że Rozzano ma rację. Lepiej już pójdę -
powiedziała, zasłaniając usta dłonią. - Ratunku! Niedobrze mi!
Z rozbawieniem obserwowa
ła Enrica, który odskoczył jak
oparzony. Wmieszała się w tłum, a Rozzano pospieszył za nią.
Miała dość tego przyjęcia.
-
Świetnie się spisałaś. Bałem się, że utkniemy tu na
dobre -
pochwalił ją, nic kryjąc zadowolenia.
- Naprawd
ę? Czemu się wtrąciłeś, gdy Enrico chciał ze
mną zatańczyć? - odparła chłodno, gdy wyszli na świeże
powietrze i ruszyli w stronę gondoli.
- Nie chc
ę. żeby się przy tobie kręcił - wyjaśnił. - Gdy
trochę wypije, udaje wielkiego Casanovę.
- By
łeś o mnie zazdrosny?
- Chyba tak. On ci si
ę podoba?
-
Żeby ci dokuczyć, mogłabym powiedzieć, że mnie
zainteresował - odparła po chwil - ale nie chcę kłamać. Taniec
z nim nie sprawiłby mi najmniejszej przyjemności.
- Ja r
ównież chętnie stamtąd wyszedłem. Wśród gości nie
było moich przyjaciół. Cała ta zgraja to znajomi Enrica.
- Nie przepadasz za swoim bratem, co?
- Rodziny si
ę nie wybiera - powiedział z kamienną
twarzą. - Jestem za niego odpowiedzialny.
- Zbywasz mnie, a poza tym Enrico jest doros
ły i sam
odpowiada za swoje czyny, więc przestań go chronić. Dawniej
potrzebował twojej opieki, ale to już przeszłość.
- Nosi nazwisko Barsini - upiera
ł się Roztarto. -
Cokolwiek
uczyni, będzie miało wpływ rodzinę.
- A rodzina jest najwa
żniejsza, prawda? - dodała cicho.
Milczał, a jej serce się krajało z żalu. Oboje byli zirytowani;
Sophia zdecydowa
ła, że musi raz na zawsze upewnić się,
czy Rozzano kocha ją samą, czy jej tytuł, majątek i koneksje.
A może zależy mu tylko na ciągłości rodu, a inne uczucia
schodzą u niego na dalszy plan?
- Enrico co
ś ci powiedział, zgadłem? - odezwał się
Rozzano, gdy wchodzili do domu.
Mia
ła rację. Obawiał się, że brat zdradzi jej
kompromitujący sekret, i dlatego nie chciał, żeby rozmawiali.
Cóż to za tajemnica?
- Zamieni
łam z nim tylko kilka słów - tłumaczyła.
Najwyraźniej odetchnął z ulgą. - Od innych słyszałam kilka
uwag, które podważają twoją wiarygodność.
- Kto ci naopowiada
ła takich bzdur?
- To bez znaczenia. - Splot
ła ramiona na piersiach.
- Do
ść tych kłamstw, Rozzano, powiedz otwarcie, czy
naprawdę mnie kochasz! - zawołała, unosząc dumnie głowę. -
Czy kocha
łbyś mnie, gdybym była zwykłą Sophią Charlton,
dziewczyną z angielskiej prowincji bez kropli błękitnej krwi,
ubraną w kretonową sukienkę?
- To ci
ę dręczy, skarbie? - Spojrzał na nią z czułością.
- Najdro
ższa, jak możesz pytać? Jestem w tobie
zakochany po
uszy. Jeśli to konieczne, oddaj cały majątek,
nawet ten pałac. I tak będę z tobą do końca życia.
Takiego zapewnienia potrzebowa
ła, żeby odzyskać
zaufanie
. Z płaczem rzuciła się w jego ramiona. Głaskał ją
czule po ramionach i plecach.
- Nie powinna
ś wątpić w moją szczerość - szepnął. -
Enrico i jego bliscy uwielbiają plotkować. To ich jedyna pasja.
To dla nich prawdziwa radość patrzeć, jak para się rozpada.
Kłamstwo to ich żywioł.
- Nie wierz
ę! - odparła.
- Zaufaj mi - mrukn
ął czule. - Będę cię wielbić po kres
moich dni.
ROZDZIA
Ł SIÓDMY
Rozzano patrzy
ł z góry na Canal Grande a serce biło mu
szybciej niż zazwyczaj. Na dachu Ca' Barsini znajdowała się
altana - wysoki postument, na którym przed wiekami
siadywały księżniczki z jego rodziny, aby słońce rozjaśniło im
włosy. Ich potomek wspiął się tak wysoko, aby wypatrywać
orszaku narzeczonej. Niecierpliwił się, czekając na przyszłą
księżną. Powinien być teraz w sieni i witać gości, ale nie miał
do tego głowy. Bał się, że ukochana w ostatniej chwili zmieni
zdanie.
Strach chwyci
ł go za gardło. Już była spóźniona. Musi
przybyć! Przecież obiecała! A jeśli... Dobry Boże, tylko nie
to! Czyżby doszły do niej jakieś plotki? Ze wszystkich sił
próbował utrzymać Enrica z dala od niej, ale brat był
dostatecznie sprytny, żeby go przechytrzyć. Nagle usłyszał
dobiegający z oddali hałas: klaksony, syreny, okrzyki...
Odetchnął z ulga, gdy ujrzał w oddali kilka łodzi.
- Bogu niech b
ędą dzięki - szepnął uspokojony.
Wyciągnął szyję i pochylił się do przodu, żeby lepiej widzieć.
Orszak zbli
żał się szybko. Wkrótce Rozzano dostrzegł
wyraźnie Sophię, która siedziała w gondoli twarzą w twarz z
Albertem. Szeroka biała spódnica ślubnej sukni podkreślała jej
smukłą talię. Włożyła dziś naszyjnik z pereł, który dostała od
niego w prezencie -
wiekowy klejnot pochodzący z epoki
baroku. Z trudem opanował wzruszenie i zbiegł po schodach
do sali balowej. Poprosił zgromadzonych tam gości, by
zechcieli przejść do pałacowej kaplicy.
Gdy wszyscy ju
ż się tam znaleźli, do środka wpadł
spóźniony Enrico. Na jego twarzy malowało się niebotyczne
zdziwienie.
- Dlaczego tu zap
ędziłeś gości? Do diabła, co ty knujesz?
-
wypytywał z irytacją.
- Wkr
ótce się dowiesz - burknął Rozzano, przygryzając
wargę, żeby się nie uśmiechnąć.
Gdy zagra
ły organy, pomyślał, że Sophia stoi już zapewne
przed pałacem, i zadrżał. Bez słowa wskazał bukiety
umieszczone po obu stronach ołtarza. Rodowa tradycja
nakazywała, żeby podczas ceremonii ślubnej dekorować
kaplicę barwami obojga narzeczonych. Błękitne i białe wstęgi
rodziny D'Anti
gów; zieleń i złoto Barsinich.
- Rany boskie! - zawo
łał Enrico. Nareszcie zrozumiał, na
co się zanosi.
- Uspok
ój się - syknął Rozzano.
- Sophia? Przecie
ż ci na niej nie zależy!
- Czy to wa
żne? Tu chodzi o dobro rodziny - odparł
drwiąco. - Chcę mieć dzieci. Będziesz drużbą. Weź obrączki.
Nie waż się ich zgubić.
Enrico oniemia
ł, a Rozzano uśmiechnął się z tryumfem.
Czekała go jeszcze jedna trudna rozmowa. Oczy mu zabłysły,
gdy pomyślał o Arabelli. Po weselu musi spotkać się z nią na
osobności.
- R
ękawy bardzo ładnie się układają - zapewniły zgodnie
druhny. Wszystkie były jej długoletnimi przyjaciółkami.
- Dekolt jest zbyt g
łęboki - jęknęła. - Nie wypada.
- Ciesz si
ę, że masz co pokazać. Wyglądasz prześlicznie,
więc przestań narzekać. Ręce precz od tej sukni! - skarciła ją
Maggie. Krążyła wokół panny młodej, sprawdzając, czy
szpilki nie wysunęły się z włosów upiętych w zgrabny kok
przypominający klasyczną fryzurę Grace Kelly.
Z kaplicy dobieg
ły dźwięki organów, a Sophia poczuła, że
ogarnia ją strach.
- Jazda, dziewczyny! Komu w drog
ę, temu czas! -
zawołała wesoło Maggie, popychając ją w stronę drzwi
zakrystii. Wszystkie zaczęły chichotać i lęk zniknął.
Sophia odwr
óciła się, żeby na nie popatrzeć. Wyglądały
uroczo w kremowych sukniach. Ich krój był prosty i
niesłychanie wytworny.
- Jeste
ś gotowa, kochanie? - dobiegł ją głos dziadka. -
Organy już grają dla ciebie.
- Id
ę - odparła głosem schrypniętym ze wzruszenia.
Alberto D'Antiga wstał z fotela na kółkach i zebrał wszystkie
si
ły, żeby poprowadzić wnuczkę do ołtarza, gdzie czekał jej
narzeczony. Spojrzała mu w oczy, gdy stanęli przed kapłanem,
lecz podczas uroczystej ceremonii oboje nie
śmieli podnieść
wzroku. W końcu usłyszała, że są małżeństwem. Mąż i żona...
Państwo Barsini, pomyślała rozmarzona.
Polem zacz
ęło się typowe weselne zamieszanie. Pozowali
do zdjęć na pałacowym dziedzińcu, goście składali im
życzenia, były uściski i pocałunki. Wszyscy cieszyli się
niespodziewanym weselem. Sophia poczuła ulgę, gdy
upewniła się, że przyjaciele Rozzana bardzo się różnią, od
znajomych Enrica.
- Mo
żna powiedzieć, że w tym wyścigu okazałaś się
czarnym koniem -
usłyszała złośliwy szept Letycji. - Nie
wzięłaś sobie do serca moich rad, co? Ciesz się, póki możesz.
On i tak wystawi cię do wiatru. Uważaj na Arabellę. Potraktuj
to ostrzeżenie jako prezent ślubny.
- Wiem,
że jesteś nieszczęśliwa i bardzo ci współczuję -
powiedziała cicho Sophia.
- Czemu? Mieszkam w pa
łacu, nie muszę ograniczać
wydatków. Czego mi więcej trzeba? Ja... nieszczęśliwa?
Chyba na głowę upadłaś!
-
Łodzie czekają, kochanie! Wezmę cię na ręce! - zawołał
Rozzano, stając obok Sophii. Roześmiana przekonywała go,
żeby dał spokój, bo suknia jest ciężka, ale ucieszyła się, gdy
sprostał wyzwaniu i przeniósł ją do wyściełanej aksamitem
gondoli. Po chwili orszak weselny policyjnej eskorcie ruszy
ł
na przyjęcie do Ca' D'Antiga, gdzie czekali już państwo
Luscombe. W jadalni rej wodziła roześmiana Flavia.
Sophia obserwowa
ła ukradkiem swego męża. Goście
weselni odnosili si
ę do niego z należytym respektem, ale
zapro
szone na wesele dzieci znajomych nie zwracały uwagi na
srogie miny i dokazywał przy nim jak szalone. Nie miała
wątpliwości, że jest ich ulubionym wujaszkiem. Byłby
niepocieszony, gdyby nie doczekał się potomstwa.
- Popatrz na niego - us
łyszała złośliwy szept Letycji. -
Znam to do znudzenia. Bawi się z nimi, ale nie bierze na
siebie żadnej odpowiedzialności. Ty się roztyjesz i
zbrzydniesz, żeby wydać na świat jego bachory, ale on się nie
zmieni. Pozostanie czarujący i przystojny. Ulubieniec kobiet...
Sophia nie zwraca
ła uwagi na te gorzkie słowa. Z
uśmiechem obserwowała, jak Rozzano zachęca uradowane
dzieciaki, by poszły się bawić do ogrodu. Gdy został sam i
zaczął się rozglądać, uniosła rękę, żeby gestem przywołać go
do siebie. Nagle zorientowała się, że to nie jej szuka
wzrokiem. Patrzył w drugi koniec jadalni.
- Arabella - dobieg
ł ją drwiący szept Letycji. - To było do
przewidzenia.
- Sk
ąd ta pewność? Wcale jej tu nie widziałam.
- Ju
ż wyszła. Przed chwilą wymknęła się tamtymi
drzwiami. Rozzano zaraz pój
dzie za nią.
- Nieprawda! W og
óle się nią nie interesuje -
przekonywała Sophia, chociaż jej mąż opuścił jadalnię.
- Sama si
ę przekonaj. Sprawdź, dokąd poszli - kpiła
Letycja.
- Ufam mu, bo wiem,
że mnie kocha - upierała się Sophia,
oburzona jej złośliwymi uwagami. Odwróciła się i odeszła w
drugi koniec jadalni, a po chwili czerwona ze wstydu i zła jak
osa mimo woli ruszyła tropem Rozzana. Była sama w pustym
korytarzu. Z oddali dobiegały podniesione głosy: kobieta i
mężczyzna kłócili się zawzięcie w jednym z niezliczonych
pokoi. Przebiegł ją dreszcz, jakby nagle poczuła chłód.
Zacisnęła dłonie wokół talii i ruszyła na palcach, próbując się
zorientować, zza których drzwi dobiegają podniesione głosy.
- Och, jakie to szcz
ęście, że cię spotkałam! - Jenny
odet
chnęła z ulgą. Zakłopotana Sophia odwróciła się do niej.
- O co chodzi? - spyta
ła nerwowo.
- Zab
łądziłam w tym labiryncie. Szukałam toalety i
nagle... Kto tak wrzeszczy?
- Nie mam poj
ęcia - odparła Sophia, chociaż rozpoznała
głos męża. Nie miała wątpliwości, że jest rozgniewany. Mówił
po włosku i chyba nie przebierał w słowach. - Jenny, to nie
twoja sprawa. Wróć do gości.
- O Bo
że! - Jenny pobladła. Popatrzyła z przerażeniem na
przyjaciółkę i ukryła twarz w dłoniach. - Moje biedactwo...
- O co chodzi? - zapyta
ła Sophia zduszonym głosem.
- G
łupstwo. Miałaś rację, lepiej już pójdę.
- Znasz w
łoski i rozumiesz, co mówią! Wiem, że mówią
okropne rzeczy.. Muszę wiedzieć, - Sophia oparła się plecami
o ścianę.
- Nie pytaj, kochanie. - Jenny popatrzy
ła na nią z
przerażeniem.
- Jeste
śmy przyjaciółkami, więc nic zostawiaj mnie w
niepewno
ści. Wiem, że Rozzano jest zły i muszę wiedzieć, o
co mu chodzi. Przestań mnie dręczyć! Dość się już
nacierpiałam!
Jenny popatrzy
ła na nią oczyma pełnymi łez.
- Krzycza
ł, że... Jak mam ci to powiedzieć? Podobno...
ożenił się z tobą, bo zależy mu na potomstwie. Twierdził, że
cię nie kocha, że w jego sercu nie ma dla ciebie miejsca.
Jenny podesz
ła bliżej, jakby chciała przytulić wstrząśniętą
Sophię, która odsunęła się i poprosiła z kamienną twarzą:
- Zostaw mnie sam
ą. Jestem ci bardzo wdzięczna.
Najgorsza prawda jest lepsza od niepewności. - W jednej
chwili zobojętniała na wszystko. - Nie mów nikomu, nawet
Maggie, co tu zaszło. Idź już!
- Sophio... - zacz
ęła Jenny.
- Nie! - Ba
ła się oznak współczucia; nie miała sił, żeby je
przyjąć. - Muszę to z nim wyjaśnić i sprawdzić, z kim jest w
pokoju.
Odczeka
ła chwilę, aż zapłakaną Jenny zniknęła w głębi
korytarza. Upór i poczucie godności pomogły jej odzyskać
siły. Wyprostowała się dumnie i ruszyła prosto przed siebie
jak nakręcana lalka. Gdy położyła dłoń na klamce, drzwi nagle
się otworzyły i Z pokoju wypadł blady i roztrzęsiony Enrico:
- Co ty tutaj robisz? - krzykn
ął zaskoczony.
- O to samo chcia
łam ciebie zapytać - odparła zdziwiona.
- Ja tylko... - Obliza
ł wargi i zrobił głupią minę.
- Wiem,
że jest tam Rozzano - rzuciła przyciszonym
głosem. - Słyszałam, jak krzyczał. Nie próbuj go osłaniać. Co
robił w tym pokoju? Z kim się tam zamknął?
- My tylko... dyskutowali
śmy. - Enrico zmrużył oczy. -
Tłumaczyłem, że powinien wrócić do gości, a nic
przesiadywać... z innymi osobami. - Wyjaśnienia nabrały
tempa, a głos mocy. - Zaczął na mnie wrzeszczeć, bo
przerwałem mu w trakcie...
- Do
ść! - Nie potrzebowała dodatkowych wskazówek ani
pikantny
ch szczegółów. - Zejdź mi z drogi - szepnęła
pobladłymi wargami.
- Nic mo
żesz tam wejść!
- Zabieraj si
ę stąd! - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Skoro si
ę upierasz... - Wzruszył ramionami i rzucił jej
współczujące spojrzenie. - Starałem się, jak mogłem, żeby ci
tego oszczędzić, ale chyba masz prawo wiedzieć, jak się
zachował twój mąż w dniu waszego ślubu.
Sophia wstrzyma
ła oddech. Drżała na całym ciele i ledwie
była w stanie utrzymać się na nogach.
- Oczywi
ście, Odsuń się, Enrico.
- Uchyl drzwi i zajrzyj do
środka tak, żeby cię nie
zauważył. Pomogę ci. - Przejęty i skupiony lekko nacisnął
klamkę, a Sophia zajrzała przez szparę i z wrażenia zakręciło
jej się w głowie.
Rozzano stal odwr
ócony do niej plecami. W ręku trzymał
pończochy Arabelli. która miała na sobie tylko bieliznę z
czerwonej koronki. Zmięła szkarłatna suknia z mięsistego
jedwabiu leżała na dywanie.
Zrozpaczona Sophia zacisn
ęła powieki. Przez kilka chwil
była jak martwa, a potem wybuchnęła płaczem.
- Tak mi przykro - pociesza
ł ją Enrico. - Próbowałem cię
uprzedzić, ale Zano uchodzi tu za wzór cnót...
- Wszyscy dali
śmy się nabrać. - Załzawione oczy Sophii
lśniły jak diamenty. - Nie mów mu, że tu byłam - nalegała. -
Dowie się, kiedy uznam za stosowne.
- Oczywi
ście - przyrzekł skwapliwie. - To będzie nasz
sekret.
- Ani s
łowa nikomu z gości - wycedziła przez zaciśnięte
zęby. - Jeśli prawda dojdzie do dziadka, może go zabić. -
Sophia była tak zdeterminowana, że chwyciła Enrica za klapy
i rzuciła groźnie: - Rozumiesz, co mówię? Żadnych płotek,
szeptów, aluzji, bo inaczej pożałujesz, że się urodziłeś.
- Jasne! Ani s
łowa! - pisnął wystraszony. Gdy się
odsunęła i ruszyła w głąb korytarza, zawołał płaczliwie: - Co
zamierzasz, Sophio?
- To chyba jasne - odpar
ła drwiąco. - Pokrzyżuję mu
plany.
ROZ
DZIA
Ł ÓSMY
Gniew sprawi
ł, że dotrwała do końca weselnego przy
jęcia, ale była to dla niej ciężka próba. Postanowiła, że
Rozzano nie może dowiedzieć się przedwcześnie o jej
odkryciu. Musiała porozmawiać z nim na osobności, bo w
przeciwnym razie zasmuciłaby dziadka, dla którego len dzień
był szczególnie radosny
Unika
ła wzroku Jenny i udawała, że próbuje znakomitych
potraw i wybo
rnych alkoholi. Głośno wyrażała radość podczas
oglądania prezentów, zachwycając się kryształowymi
zegarami i złotymi piórami, a także zabawka mi, które zostały
kupion
e z myślą o przyszłym potomstwie nowożeńców. Gdy
wznoszono toasty, zapisywała w pamięci każdą pochwałę
wygłoszoną pod adresem Rozzana i złościła się coraz bardziej.
Wszystkich zdołał oszukać. Książęta, lordowie, służące,
gondolierzy i ludzie interesu byli pod jego urokiem. Trudno
się dziwić, że i ona chętnie słuchała czułych słów.
Wkr
ótce przebrali się i pojechali na Lido, gdzie jej mąż.
miał niewielkie prywatne lotnisko. Helikopter należący do
jego firmy zabrał ich do renesansowego pałacu leżącego na
północ od Wenecji, gdzie mieli spędzić miodowy miesiąc.
Okolica była niezwykle piękna i zachęcała do romantycznych
spacerów. Gdy lecieli nad drogą wiodącą do posiadłości,
Rozzano wskazywał miejsca zapamiętane w dzieciństwie, gdy
spędzał wakacje w rodowej posiadłości. Tam po raz pierwszy
widział jelenia, tu chował się i płakał gorzko, kiedy dostał od
ojca porządne lanie.
- Bi
ł cię? - spytała z niedowierzaniem. Była roztargniona i
nic zwracała uwagi na jego opowieści, ale tamta wzmianka
bardzo ją poruszyła.
- Ojciec karci
ł mnie za szczere okazywanie uczuć. -
Rozzano skrzywił się wymownie, a Sophia pomyślała, że
dzieci surowo karcone w dzieciństwie często wyrastają na
okrutników.
- A co na to matka? - dopytywa
ła się z niepokojem.
- Nie mam poj
ęcia. Zawsze brała stronę ojca - odparł
rzeczowo, jakby takie podejście do sprawy było oczywiste.
- Kocha
ła cię? - drążyła sprawę, zastanawiając się
mimochodem, jak zareaguje Rozzano, gdy mu oznajmi, że nie
urodzi dziecka. Zmierzyła taksującym spojrzeniem jego
potężne ramiona i skuliła się na siedzeniu.
- Sk
ąd mam wiedzieć? - mruknął. - Prawie jej nie znałem.
Po raz pierwszy rozmawiali o jego rodzinie. Do niedawna
ilekro
ć próbowała się czegoś dowiedzieć, natychmiast
zmieniał temat.
- Mam nadzieje,
że przytulała cię od czasu do czasu.
- Nigdy. Moja niania i guwernantka pochodzi
ły z Anglii.
One okazywa
ły mi wiele czułości. W arystokratycznych
rodzinach dzieci wychowują się zwykle pod kierunkiem
angielskich opiekunów. Dzięki temu zdołałem tak dobrze
opanować język. - Pogłaskał jej dłoń i dodał uspokajająco: -
Nie martw się. Sami zadbamy o wychowanie naszych dzieci.
Nie będziemy ich trzymać na dystans.
- Oczywi
ście - przytaknęła z roztargnieniem. Problem w
tym, że dzieci w ich związku w ogóle nie będzie. Wzdrygnęła
się, gorączkowo szukając sposobu, żeby mu o tym
powiedzieć.
- Popatrz, wida
ć już moje ulubione jezioro - oznajmił
radośnie. - Jest na nim wyspa. Jeśli pogoda dopisze,
popłyniemy tam na piknik.
Sophia przytakn
ęła machinalnie, udając, że bardzo jej się
podoba ten pomysł. Gdy helikopter wylądował na trawniku,
szczerze zachwycała się malowniczą willą. Tutaj również
miała wrażenie, że Rozzano jest za pan brat z historią. Każdy
kamień w tej renesansowej siedzibie świadczył o jego
przynależności do rodziny o wielowiekowych tradycjach.
Radosny okrzyk przerwa
ł jej te podniosłe rozmyślania.
Usłyszała śmiech męża i ujrzała jego rozpromienioną twarz.
Cala służba wybiegła na dziedziniec, żeby go powitać. Sophia
także została uściskana i serdecznie ucałowana.
- Jaka
śliczna! - zachwycał się jeden z mężczyzn. - Ach,
principe, wypisz, wymaluj nasza Madonna.
- Wiem - odpar
ł cicho, uwalniając się z mocnego uścisku
wysokiej siwowłosej kobiety. Objął żonę i pogłaskał ją po
policzku. -
Nie zasługuję na taki skarb. Rozległy się głosy
protestu.
- Dobry cz
łowiek, dobry mąż - oznajmiła po włosku
pogodna
kobieta w białym fartuchu. - Maddy, przetłumacz jej.
- Jestem Maddy Clark - przedstawi
ła się siwowłosa
kobieta. -
Byłam przed laty nianią Rozzana. Witamy,
principessa,
i składamy najlepsze życzenia. Jestem pewna, że
razem będziecie szczęśliwi.
Zdziwiona Sophia nie protestowa
ła, gdy Maddy objęła ją i
mocno przytuliła.
- Dzi
ęki za miłe powitanie. Rozzano wiele mi o pani
opowiadał.
Tamci dwoje wymienili porozumiewawcze spojrzenia,
kt
óre świadczyły o serdecznej zażyłości.
- Wiedzia
łam, że jego wybranka będzie niezwykłą
dziewczyną - odparła cicho Maddy i dodała z błyskiem w oku:
-
Gdy o pani opowiada, mam pewność, że znalazł idealną
towarzyszkę życia. Zasługuje na prawdziwe szczęście, bo nic
znam lepszego, mądrzejszego i bardziej kochającego chłopca.
- Maddy, przesta
ń! - Zakłopotany przerwał tę wyliczankę.
- Innym razem porozmawiacie sobie o moich wadach i
zaletach.
Zwr
ócił się po włosku do pracowników willi. Maddy
zorientowała się, ze Sophia niewiele rozumie, i tłumaczyła
wszystko przyciszonym głosem.
- Rozzano dzi
ękuje pracownikom, że tak starannie
przygotowali dom na wasze przybycie. Wie, ile pracy to
wymagało, i bardzo sobie to ceni. Obiecuje, że księżna włoży
ślubną suknię, żeby mogli się przekonać na własne oczy, jak
pięknie wyglądała, idąc do ślubu. Będzie też poczęstunek dla
całej służby. - Maddy westchnęła z zadowoleniem. - Mądry
chłopak, jak zwykle o wszystkim pomyślał. Dobrana z was
para!
Sophia mia
ła łzy w oczach. Maddy na pewno uznała, że to
objaw wzruszenia, i z uśmiechem pogłaskała ją po ramieniu.
- Zajmij si
ę teraz żoną, Rozzano.
Ksi
ążę uśmiechnął się szeroko, wziął pannę młodą na ręce
i przeniósł przez próg. Wszyscy klaskali, wydając radosne
okrzy
ki. Cieszy się tu wielką sympatią, a ludzie go kochają,
pomyślała Sophia. Czyżby ciemna strona jego natury tylko jej
się dotąd ujawniła?
- Szkoda,
że Maddy nie była na naszym weselu -
stwierdziła pod wpływem nagłego impulsu, gdy szedł po
schodach, nie wyp
uszczając jej z objęć. Puls miała
przyspieszony, bo nie wiedziała, co się teraz stanie.
- Nie znosi t
łumu i unika licznych zgromadzeń - wyjaśnił.
-
Zamieszkała tu, gdy przeszła na emeryturę. Dobrze się
czujesz, kochanie? Cała drżysz.
Wyra
źnie zaniepokojony wszedł do sypialni i posadził ją
na łóżku. Gdy położył dłonie na jej ramionach, przypomniała
sobie, że dawno temu - chyba przed wiekami - zastanawiała
się, co czują w noc poślubną ludzie, którzy pobrali się z
rozsądku. Teraz znała odpowiedź na tamto pytanie.
- Zimno mi - odpar
ła, szczękając zębami.
- Ja ci
ę ogrzeję - zapewnił, patrząc na nią oczyma
błyszczącymi z radości.
- Nie! - Cofn
ęła się, wystraszona.
- Sophia, kochanie moje - zach
ęcił łagodnie, robiąc krok
w jej stronę.
- Nic podchod
ź! - krzyknęła.
Rozzano uni
ósł ramiona i cofnął się posłusznie.
- We
ź kąpiel - zaproponował pojednawczym tonem. - Ja
wskoczę pod prysznic, a potem...
- Tak, k
ąpiel to dobry pomysł.
- Moje biedactwo! - u
żalał się nad nią. - To był trudny
dzień, ale świetnie się spisałaś. Gdy w kaplicy odwróciłem się
i zobaczyłem cię w drzwiach, z zachwytu serce omal nie
wyskoczyło...
- Id
ę do łazienki - powiedziała zduszonym głosem.
ROZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
Sophia zamkn
ęła drzwi na klucz, napełniła wannę i dolała
do wody olejku lawendow
ego. To był jej ulubiony zapach.
Rozzano kilkakrotnie pukał, jakby chciał wejść do łazienki,
ale go nie wpuściła. Potrzebowała czasu, żeby się uspokoić i
zaplanować przebieg rozmowy. Grunt to stanowczość.
Kiedy wesz
ła do sypialni, Rozzano był nagi i siedział na
łóżku. Próbował do niej podejść, ale zatrzymała go
wymownym gestem.
- Nie dotykaj mnie, bo zaczn
ę krzyczeć i zniszczę ci
reputację. Wszyscy tu mają cię za wzór cnót. - Mimo woli
powtórzyła zdanie wypowiedziane przez Enrica.
Rozzano cofn
ął się posłusznie, włożył szlafrok i zawiązał
ciasno pasek. Spoglądał na Sophię z bolesnym wyrazem
twarzy. Czuł się jak w koszmarnym śnie, z którego nie można
się obudzić.
- Nie rozumiem - powiedzia
ł głucho.
- Czy
żby? - Wślizgnęła się pod kołdrę i nakryła po samą
szy
ję.
- Sophia! - Zbity z tropu przegarn
ął palcami ciemne
w
łosy i dodał niecierpliwie: - Wyjaśnij, o co ci chodzi. Co ty
knujesz?
- Sprawa jest prosta - odpar
ła chłodno i westchnęła.
- Co ci
ę najbardziej przeraża?
- Twoja oboj
ętność. Już mnie nie kochasz - odparł z
wahaniem.
Niewiele brakowa
ło, żeby mu uwierzyła. Odpowiedział
bez namysłu. Gdyby nie widziała go dziś z Arabellą, dałaby
się przekonać.
- K
łamiesz! Wiem. że moja miłość nic dla ciebie nie
znaczy! -
stwierdziła z goryczą. - Najważniejsze są dzieci.
Chcesz mieć dziedzica i ja mam go urodzić. To jest twoje
największe marzenie, prawda?
Obrzuci
ł ją chłodnym spojrzeniem. Do twarzy mu było z
tą arystokratyczną obojętnością.
- Zawsze chcia
łem, żebyśmy mieli dzieci - odparł cicho. -
Porozmawiajmy otwar
cie. Co ci powiedział Enrico? Nastawił
cię przeciwko mnie, tak?
- Nie musia
ł - burknęła. - Widziałam cię z Arabellą.
- Obmacywa
łeś ją podczas mojego wesela!
- Co ty...
- Ju
ż ci mówiłam! - krzyknęła. - Kochałeś się z nią w
kilka godzin po naszym ślubie! Ty draniu! Nie mogłeś zdobyć
się na cierpliwość i przynajmniej udawać, że jesteśmy dobraną
parą?
- Wcale z ni
ą nie spałem! - zawołał z oburzeniem.
- Przeciwnie, kaza
łem jej się ubrać.
- K
łamiesz!
- Do jasnej cholery, powiedzia
łem ci prawdę!
- Nie patrz tak na mnie. Mo
żesz sobie zaprzeczać do woli.
I tak ci nie uwierzę. Szczerze żałuję, że za ciebie wyszłam.
Omotałeś mnie swoimi kłamstwami. Jak inni jestem pod
twoim urokiem. Masz żonę, która z pewnością nie będzie
czyhać na twój majątek. Z drugiej strony jednak szybko
przejrzała twoją grę i już cię nie kocha. Miłość przeminęła.
- Pragniesz mnie - mrukn
ął, robiąc szybko krok w jej
stronę.
- Je
śli sądzisz, że seks bez miłości wystarczy mi do
szczęścia, to grubo się mylisz - powiedziała ostrzegawczym
tonem.
- Czemu nie? Przecie
ż chcesz mieć dzieci.
- Ty draniu! - krzykn
ęła ze łzami w oczach. Rozzano był
na siebie wściekły za te pochopne słowa.
Daremnie
łudził się nadzieją, że wszystko będzie dobrze,
jeśli zdoła zaciągnąć ją do łóżka.
- Mamy wspólne pragnienia i cele -
tłumaczył
spokojniejszym łonem.
- Nie ukrywam,
że marzyłam o dzieciach - krzyknęła - ale
przez ciebie muszę z nich zrezygnować. Postanowiłam, że
będę wspierać sierocińce. Może z czasem założę własną
ochronkę. Ta działalność będzie dla mnie pociechą. Namiastką
macierzyństwa, którego tak bardzo pragnęłam.
- W takim razie chod
źmy do łóżka - nie dawał za
wygraną, spoglądając na nią pożądliwie.
- Nie! - Podci
ągnęła wyżej kołdrę, jakby chciała się
jeszcze bardziej zas
łonić. - Zaraz ci powiem, jak będzie odtąd
wyglądało nasze życie. -
- Ch
ętnie posłucham - odparł ironicznie.
- Przez wzgl
ąd na mojego dziadka musimy udawać
idealną parę. Od razu dodam, że reputacja twojej rodziny w
ogóle mnie nie interesuje.
- Jak mam si
ę zachowywać we własnym domu?
- Nie wa
ż się mnie tknąć. Żadnych pocałunków ani
pieszczot. Nie zamierzam z tobą sypiać. Ja się zajmę
dzia
łalnością charytatywną oraz interesami rodziny
D'Antigów. Lepiej się do tego nie mieszaj. Ty masz swoje
przedsiębiorstwo. Więc nuda z pewnością nam nic grozi.
- O
żeniłem się z tobą, ponieważ...
- Chcia
łeś zadbać o ciągłość rodu Barsinich. Skończmy tę
rozmowę, bo zaczynamy kręcić się w kółko. Trzeba
zapomnieć o przeszłości i na nowo ułożyć sobie życie.
Rozzano bez s
łowa wszedł do garderoby, wrócił ubrany w
obszerną piżamę i najspokojniej w świecie wślizgną! się pod
kołdrę.
- Nie dotykaj mnie - rzuci
ła ostrzegawczym tonem.
- To moje
łóżko. Mam prawo do wygodnego posłania.
Sophia przesun
ęła się na brzeg materaca i leżała
nieruchomo. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy usłyszała jego
regularny oddech. Gdy zasnęła, ukradkiem przysunął się do
mej. Nie
śmiał głębiej odetchnąć, ale miał nadzieję, że z
czasem wszystkie nieporozumienia zostaną wyjaśnione. Był
pewny, że Sophia go kocha - w przeciwnym razie nie
zareagowa
łaby tak gwałtownie na plotki i pomówienia.
Uspokojony przytulił się do niej i zapadł w sen.
Sophia obudzi
ła się i poczuła, że Rozzano obejmuje ją w
talii. Daremnie próbowała wysunąć się z jego objęć. Otworzył
oczy i znów zaczęli się kłócić, nie podnosząc głosu, żeby
służba ich nie usłyszała.
- Po co ja si
ę z tobą ożeniłem! - krzyknął w końcu.
- Wszystkie jeste
ście takie same! Ale po raz drugi nie
pozwolę zrobić z siebie idioty! Nicoletta też postanowiła
wyrzucić mnie ze swojego łóżka. Jej się udało, ale ty nie rób
sobie takich nadziei. Ona przynajmniej kochała się ze mną w
noc poślubną i w czasie miodowego miesiąca. Dopiero potem
zmieniła zdanie.
Zbita z tropu Sophia popatrzy
ła na niego ukradkiem.
- Zdradza
łeś ją? Pewnie nie mogła się z tym pogodzić.
- Co ty gadasz? To ona si
ę puszczała. Nie chciała mieć
dzieci, bo to by mogło zepsuć jej figurę. Pierwszą ciążę
usunęła bez mojej wiedzy, a potem zaczęła romansować z
Enrikiem. To jego dziecka oczekiwała, ale nie zamierzała
rodzić. Wyjechała na zabieg do Ameryki Południowej. Umarła
z powodu zakażenia.
Oboje d
ługo milczeli. Sophia odezwała się pierwsza.
- Nie wiem, jak ci
ę pocieszyć. Można powiedzieć, że
dwukrotnie straciłeś ukochaną...
- Bzdura! Wcale jej nie kocha
łem - przerwał szorstko.
- Niestety, historia si
ę powtarza, ale tym razem nie
pozwolę, żeby kobieta ponownie zniszczyła mi życie. Pewnie
si
ę ucieszysz, gdy powiem, że nigdy więcej nie poproszę,
żebyś się ze mną kochała.
Gdy Sophia obudzi
ła się zmęczona i głodna, była sama w
pokoju. Słońce mocno przygrzewało, więc postanowiła
włożyć szlafrok i przejść się po ogrodzie, żeby ukoić stargane
nerwy. Wśród starannie przystrzyżonych szpalerów nie
spotkała nikogo. W głębi alejki zobaczyła altankę obrośniętą
bluszczem, która zachęcała do odpoczynku. Ledwie tam
weszła i usiadła na drewnianej ławce, dobiegł ją głos Arabelli.
Rozzano wygrzewa
ł się na słońcu, oparty plecami o
kamienną ścianę altany, gdy usłyszał, że ktoś woła go po
imieniu. Łudził się, że to Sophia, ale w głębi ogrodowej alejki
zobacz
ył Arabellę, sprawczynię całego zła.
- Do jasnej cholery, po co tu przyjecha
łaś? - spytał
opryskliwie.
Była wystraszona, ale po chwili podeszła bliżej.
- Chcia
łam cię przeprosić.
- Za co? - kpi
ł bez litości. - Będziesz się kajać, bo
uwiodłaś mi brata w czasie wesela? A może jest ci przykro, że
od dwóch lat jesteś jego kochanką? Chyba wiesz. że ma ich
wiele.
- Od sze
ściu miesięcy spotyka się tylko ze mną - odcięta
się natychmiast. - Wybacz, że użyłam cię jako parawanu.
Chciałam uniknąć skandalu. Letycja dala się nabrać.
- Jest twoj
ą przyjaciółką - wtrącił z pogardą. - Jak możesz
ją tak oszukiwać?
- Zakocha
łam się, Rozzano. Tylko tyle mam na swoje
usprawiedliwienie -
jęknęła bezradnie. - Czy wiesz, co czuje
człowiek, kiedy nie może dotknąć ukochanej osoby?
- Tak - odpar
ł, zaciskając pięści.
- Przepraszam za wszystko, co si
ę zdarzyło podczas
twojego wesela. Ale my naprawdę się kochamy. Wyjeżdżamy
razem do Londynu.
- A co z Letycj
ą?
- Jej zale
ży tylko na pieniądzach. Enrico zadbał, żeby
forsy jej nie za
brakło.
- Wiesz,
że trudno mu dochować wierności.
- Tak, ale postanowi
łam zaryzykować. Może z dala od
domu, od ciebie nareszcie wydorośleje i nabierze pewności
siebie. Mam nadzieję, że z czasem odzyska twój szacunek.
Życz nam szczęścia.
Arabella odwr
óciła się i ruszyła w stronę bramy. Gdy
ucichły jej kroki na żwirowanej alejce, Sophia długo siedziała
bez ruchu, rozważając wszystko, czego się dowiedziała w
ciągu ostatniej doby: romans Nicoletty i Enrica, cierpienia
Rozzana, którego zwiedli bliscy, intryga
Arabelli.
Bezpodstawnie podejrzewała swojego męża o zdradę i
oszustwo. Ludzie się nie mylili: to dobry i wrażliwy człowiek.
Cieszyła się, że za niego wyszła. Gdyby wczoraj miała taką
pewność... Trzeba go przekonać, że zawinił fatalny zbieg
okoliczności. Nie powinna być wobec niego taka podejrzliwa.
Mniejsza z tym, wszystko się jeszcze ułoży. Nie wolno tracić
nadziei.
Us
łyszała szelest tkaniny, a potem chrzęst żwiru. Rozzano
wsta
ł i poszedł w stronę domu. Sophia wypadła z altanki i
podbiegła do niego.
- Poczekaj! - wo
łała zapłakana. Odwrócił się natychmiast.
- Co si
ę stało? Coś cię boli?
- Tak - szlocha
ła głośno. Stanęła przed nim i położyła
dłoń na piersi. - Serce... Ty mi je złamałeś, a ja wcale nie
jestem lepsza.
- My
ślałem, że się skaleczyłaś - mruknął. - Nie rób scen.
Jestem przygnębiony, więc zostaw mnie w spokoju.
By
ła zdyszana i roztrzęsiona, ale próbowała się opanować
i wyjaśnić mu, w czym rzecz.
- Pos
łuchaj, Rozz... - zaczęła, ale przerwał jej w pół
s
łowa.
- Przesta
ń mnie dręczyć! Mam ciebie dość! - burknął
opryskliwie i wielkimi krokami szedł w stronę willi.
- Przecie
ż mnie pragniesz! - wołała, biegnąc za nim. Bez
słowa pokręcił głową, ale twarz mu się skurczyła.
- Jeste
ś mi potrzebny - szepnęła bezradnie. Zwolnił, ale
nadal maszerował z pochyloną głową. Chyba jednak coś do
niego dotarło. Podbiegła i położyła mu dłoń na ramieniu.
Strzasnął ją bez słowa, więc pogłaskała go po plecach.
- O co ci chodzi? - j
ęknął niczym ranne zwierzę. Stanęła z
nim twarzą w twarz i zajrzała w jego ciemne oczy. Wiedziała,
jak go przekonać, więc powoli rozpięła mu koszulę. Stał bez
ruchu, gdy torturowała go łagodną pieszczotą.
- Kochaj si
ę ze mną - poprosiła cichutko.
- W ogrodzie?
- Nie, w naszej sypialni. - U
śmiechnęła się i dodała: -
Byłam w altanie, gdy rozmawiałeś z Arabellą. Popełniłeś błąd,
bo mi nie ufałeś, a ja nie umiałam oddzielić pozorów od
prawdy. Wybaczmy sobie tamte pomyłki i zacznijmy
wszystko od początku.
Bez s
łowa wziął ją na ręce i poszedł w stronę domu.
- Zn
ów jestem w bajce, a marzenia się spełniają. Wrócił
mój książę, więc do pełni szczęścia brak mi tylko dzieci.
- Ach tak - mrukn
ął.
- Chcia
łabym mieć ich czworo, więc nie trać czasu.
Znieruchomiał na moment, a potem nagle przyspieszył
kroku, nie zwracaj
ąc uwagi na ogrodnika, spacerującą
Ma
ddy i pokojówki sprzątające obszerną sień.
- Moja ksi
ężna wróciła - powiedział cicho, gdy zamknęły
się za nimi drzwi sypialni.
- Tak, m
ój książę - potwierdziła Sophia, wybuchając
radosnym śmiechem.