Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
ClLIFF GARNETT
OPERACJA
„OGIEŃ MORSKI”
PRZEKŁAD
MACIEJ PINTARA
Prolog
5 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Moskwa, Federacja
Rosyjska
Dimitrij Lenkow szed
ł wzdłuż wschodniego muru Kremla. Nie zwracał uwagi na wspaniałą
architekturą Moskwy. Chodził tędy zbyt często, by doceniać piękno kopuł cerkwi Wasyla
Błogosławionego, zachwycać się dzwonnicą Iwan Wielki wewnątrz murów Kremla, czy podziwiać
inne atrakcje tury
styczne w swoim rodzinnym mieście. Zmarszczył nos, gdy poczuł smród śmieci
niesiony wiatrem od GUM-
u. Zwykle dokuczał tylko latem, ale teraz była krótka odwilż. Spojrzał
na zachód za GUM i wzdrygnął się. Za domem towarowym, na placu Dzierżyńskiego, wznosiła się
dawna centrala KGB.
Spędził tam stanowczo zbyt dużo czasu jako agent niskiego szczebla. Grzebał w aktach po
dwanaście godzin dziennie za psie pieniądze. Kiedy KGB przerodziło sig w Federalną Służbę
Bezpieczeństwa, jego sytuacja nie poprawiła się ani trochę. Lenkow zasłonił twarz lichym szalikiem z
gryzącej wełny, żeby ochronić się przed zimnym południowym wiatrem i ukryć uśmiech satysfakcji.
Niedługo będzie bogaty. Niedługo będzie go stać na dziwki spod hotelu Rossija. Jak
cudzoziemca. Jak aroganckich Amerykanów, Niemców i Fran
cuzów. Nienawidził ich za to, że
mają pieniądze. Ale niedługo on też będzie je miał. Wybierze sobie najładniejsze dziewczyny
spośród prostytutek hotelowych. Koniec z kobietami cuchnącymi barszczem i z brudem pod
paznok
ciami. Koniec z dwupokojowym mieszkaniem, które dzielił z matką, dopóki pół roku temu
nie umarła na źle leczone zapalenie płuc.
Dotknął kartki papieru w kieszeni palta i jego ponurą słowiańską twarz rozjaśnił szeroki
uśmiech. Harować dla komunistów czy dla Putina i całej
reszty -
co za różnica. Dobrze jadają, wożą się. czarnymi mercedesami i ochlapują
błotem przechodniów. Mają najładniejsze kobiety. Ale po dzisiejszej sprytnej
kradzieży i on do nich dołączy.
Skulił się pod uderzeniem ostrego listopadowego wiatru. Mroźne podmuchy
przynajmniej wywiały odór śmieci. Minął hotel Rossija i wszedł ostrożnie na most nad
rzeką Moskwą. Mimo że świeciło słabe słońce, woda już zamarzała.
- Bahamy -
powiedział głośno, bo słowa tłumił gruby szalik. - Tam jest ciepło. Tam
pojadę, kiedy...
Urwał i rozejrzał się podejrzliwie. Całe życie szpiegował innych i sam był
szpiegowany. Nic nie znaczył. Ale nawet ludzkie zera mają swoje miecz-ty, marzenia.
Teraz jest kimś, bo ma w kieszeni ważne informacje. Przysięgł sobie, że teraz będzie
zarozumiały jak Amerykanie, wyniosły jak Francuzi i jak Niemcy, będzie zostawiał po
sobie skórki pomarańczy.
Przystanął po drugiej stronie mostu i przyjrzał się ulicy. Piesi zmagali się z wichurą.
Mijali go obojętnie. Przejeżdżały drogie zagraniczne samochody i dychawiczne
rosyjskie furgonetki. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Ale Lenkow wiedział, że władza potrafi obserwować. Popatrzył na ołowiane niebo i
śniegowe chmury w poszukiwaniu helikoptera albo samolotu szpiegowskiego. Potem
przeklął własną głupotę.
Przecież nic nie wiedzą, pomyślał. Dziś rano nawet nie podejrzewał, że znajdzie się
w gabinecie admirała. Okazja czyni złodzieja. Od razu się zorientował, co leży w
grubej tekturowej teczce na biurku admirała Kuznieco-wa, który dowodził atlantycką
flotą okrętów podwodnych. Kiedy oficer wyszedł do toalety, Lenkow zadziałał, jakby
sam demoniczny duch Rudolfa Abla skierował go przeciwko byłym przełożonym.
Poklepał się po kieszeni i ledwo dosłyszał poprzez szum wiatru uspokaja-j ący
szelest papieru.
Ruszył szybko w stronę parku Riepina między dwiema odnogami rzeki. Co za
szczęście, że kiedyś szpiegował Amerykanów. Dzięki temu wiedział, gdzie
zadzwonić, gdy skopiował ściśle tajny dokument. I słyszał o akcji terrorystów przeciw
jego znienawidzonym p
rzełożonym. Wszystko poszło zaskakująco gładko.
Przedstawiciela Sinn Fein w Moskwie bardzo zaintereso
wała jego oferta. Nawet się
nie targował, kiedy usłyszał astronomiczną sumę.
Powinienem był zażądać więcej, pomyślał Lenkow. Ale co tam. I tak zarobi więcej niż
przez całe życie harówki w Rosji. Po sprzedaniu dokumentu Sinn Fein da łapówkę
komu trzeba i wsiędzie do pierwszego samolotu odlatującego z Moskwy. Skorzysta z
nieuwagi strażników na lotnisku i ostempluje sobie zezwolenie na wyjazd z kraju.
- Bahamy -
powtórzył i rosyjska zima wydała się przez chwilę mniej sroga.
W parku zwolnił. Nie bardzo wiedział, z kim ma się spotkać. Z politycznym
przedstawicielem Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Ale jak ten ktoś wygląda? Zaczął
zabijać ramiona dla rozgrzewki. Palto było ciepłe, ale czuł chłód samotności. W parku
było coraz mniej ludzi. Setki butów zamieniły gruby śnieg na ścieżkach w ohydne
błoto. Ohydne jak Moskwa. Jak cała Rosja.
Lenkow splunął. Ślina zamarzła, zanim dotknęła ziemi. Arktyczny mróz. Prawdziwa
rosyjska zima.
Znalazł ławkę, usiadł i owinął się szczelniej paltem. Jeśli będzie trzeba, posiedzi tu
nawet całą noc. Forsa. Chce być bogaty. Odmrożone palce u nóg to niska cena za
późniejsze wylegiwanie się na plaży wśród pięknych kobiet w topless.
Usłyszał skrzypiące kroki na świeżym śniegu. Obejrzał się przez ramię. Przez śnieg
brnęła pochylona i skulona z zimna kobieta. Jej samotne ślady pasowały do jego
samotności. Przy ławce podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. Rozpromienił
się. To nie Rosjanka. Za ładna. I ten oryginalny kolor włosów. Lenkow rzadko
widywał kobiety o włosach w kolorze miedzi i o tak bladej twarzy. Zaczerwienione od
zimna policzki podkreślały regularność jej rysów.
Lodowate spojrzenie zielonych oczu sprowadziło go na ziemię.
- Masz towar? -
zagadnęła po angielsku z silnym irlandzkim akcentem.
-
Bez żadnej wymiany haseł? - zapytał trochę zaskoczony.
- Ty masz kody, a ja to, czego pragniesz -
odparła i rozchyliła płaszcz. Miała
wspaniałą figurę. Nie to, co rozepchane ziemniakami Rosjanki. Tam, gdzie jego
znajome były grube, ona była szczupła. Tam, gdzie one były szorstkie, ona była
gładka jak jedwab i pociągająca do bólu. Ale nie rozchyliła płaszcza po to, żeby
pochwalić się swoim ciałem. Z jej ramienia zwisała skórzana torba. Zapewne z
pieniędzmi.
-
Chcę to najpierw zobaczyć - zażądał Lenkow.
-
Oczywiście, Dimitrij.
Przysunęła się bliżej, żeby mógł sięgnąć do torby. Zajrzał do środka i chciwie
wytrzeszczył oczy. Odsunęła się.
-
Teraz pokaż swoje - powiedziała.
W pośpiechu nie wyczuł jej drwiącego tonu.
Wyciągnął z kieszeni kartkę i chwycił mocno, żeby wiatr nie wyrwał mu jego
przyszłości. Położyła na jego ręce dłoń w rękawiczce i uważnie przyjrzała się treści.
Lenkow myślał przez moment, że kobieta uczy się na pamięć kolumn liter i cyfr.
Potem dotarło do niego, że porównuje je ze znanymi już wzorcami, żeby sprawdzić,
za co płaci grubą forsę.
-
W porządku - odezwała się i usiadła przy nim na zimnej ławce. Przez warstwy
ubrań oddzielające ich ciała, poczuł jej ciepłe udo. Przyspieszyło mu serce.
Może po załatwieniu interesu nawiążą romans? W końcu wystarczy wylecieć dziś
wieczorem z Rosji.
-
Daj mi kody uzbrajające - powiedziała - i możesz wziąć forsę z mojej torebki.
Odwróciła się trochę, żeby znów mógł sięgnąć do pieniędzy. Było mu niewygodnie,
spieszył się. Chciał być bogaty jak Amerykanin. Natychmiast.
Zabrała mu kartkę i trzymała w bezpiecznej odległości. Lenkow chwytał nieporęczne
paczki funtów brytyjskich w banknotach o wysokich nominałach. Kobieta przyłożyła
mu za uch
em pistolet tokariew kupiony na czarnym rynku i wpakowała w głowę kulę
kaliber 7,62.
Wystrzał zagłuszył wiatr. Zapakowała pieniądze z powrotem do torby i zapięła
płaszcz. Potem odepchnęła ciało Lenkowa. Osunęło się na bok na ławkę.
„Zło jest daleko od ciebie, gdy śnisz i marzysz" - zacytowała ironicznie świętego
Patryka. Wydała dziki okrzyk radości i odeszła po swoich śladach.
6 listopada, godzina 8.05 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie
Kapitan Anatolij Urbanów zacisnął pięści i wetknął ręce do kieszeni munduru, żeby
inni oficerowie nie zauważyli jego irytacji. Nie przejmował się podoficerami i
marynarzami. Był ze starej szkoły, która nakazywała utrzymywać we flocie
radzieckiej żelazną dyscyplinę. Na starzejącym się atomowym okręcie podwodnym
klasy Tajfun, typ 941, jego rozkazy znaczyły więcej niż prawo. Nawet Bóg, w którego
nagle uwierzyło tylu członków załogi, nie miałby szans, gdyby chciał się z nim kłócić.
Urbanów był więc tym bardziej zirytowany, że namierzyły go brytyjskie niszczyciele.
Bogu na tronie lepiej się nie sprzeciwiać.
-
Dziób trzy stopnie w dół - rozkazał.
Pierwszy oficer przekazał rozkaz dalej. Urbanów ryzykował, ale nie widział innego
wyjścia niż zanurzenie u południowego wybrzeża Irlandii. „Górski" wyruszył ze
schronów
dla okrętów podwodnych Rosyjskiej Floty Północnej w Litsa Guba i
przemknął się przez Atlantyk na wschód. Płynął do Anglii wzdłuż południowego
wybrzeża Irlandii w nadziei, że przechytrzy wyrafinowane urządzenia obserwacyjne,
które marynarka brytyjska wypożyczyła od Amerykanów.
Urbanów usłyszał powtarzające się ping, ping, ping i już wiedział, że nie zejdzie na
czas do płytkiego dna. Pierwszy oficer spojrzał na niego pytająco, ale przezornie
wolał trzymać język za zębami. Sasza Borken wykorzystywał każdą okazję, żeby
poderwać autorytet kapitana wśród załogi. Marzyło mu się przejęcie dowództwa.
Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Niech komandor porucznik Borken rządzi sobie na
tej kupie złomu. Urbanów miał na oku coś innego: jeden z okrętów podwodnych
czwartej generacji z pociskami strate
gicznymi. Admirał Gromów już wiele lat temu
zapowiedział wprowadzenie tych jednostek. Stępkę „Jurija Dołgorukiego" położono w
stoczni Państwowego Ośrodka Budowy Atomowych Okrętów Podwodnych
„Siewmasz" w Siewierodwińsku w listopadzie 1996 roku. Urbanów był na tej
uroczysto
ści. Przysięgł sobie, że kiedy „Jurij Dołgorukij" wypłynie w morze, on będzie
na jego pokładzie jako kapitan.
Jeśli pozna taktykę przeciwnika, Brytyjczycy nie złapią go w pułapkę, gdy będzie
dowodził okrętem klasy Borej.
- Panie kapitanie -
zawołał operator sonaru - proszę spojrzeć.
Urbanów stanął za marynarzem i uśmiechnął się. Południowe wybrzeże Irlandii
obejmowała niczym czuła kochanka warstwa ciepłej wody. To dziwne zjawisko
powodował Prąd Zatokowy, który rozdzielał się wokół wyspy.
- Schodzimy, schodzimy -
przynaglił kapitan.
Dwie siedmiołopatowe śruby tajfuna skierowały okręt pod ciepłą warstwę, by ukryć
go przed sonarem i zakłócić jego ślad termiczny.
-
Kurs dziewięćdziesięt pięć stopni, cała naprzód - dodał Urbanów.
Borken chciał zaprotestować, ale przekazał rozkazy. Płynięcie z pełną mocą przez
nieznane wody nie było bezpieczne. Zwłaszcza blisko dna. Urbanów słyszał zgrzyt
śmieci ocierających się o stusiedemdziesięciodwumetrowy kadłub.
- Niepotrzebnie
nas pan naraża, kapitanie - odezwał się sztywno Borken. - To tylko
ćwiczenia.
-
Na które się nie zgodziłem - przypomniał Urbanów. - Polityka, cholera! Co mnie
obchodzą stosunki międzynarodowe? To sprawa polityków z tłustymi tyłkami. Ja
chciałem tylko poznać taktykę Brytyjczyków. Z sześcioma przestarzałymi tajfunami
musimy zmaksymalizować wysiłki i znaleźć słabe punkty przeciwnika.
-
Mówi pan tak, jakby to była wojna - odparł Borken. Ciemnymi oczami świdrował
swojego niebieskookiego dowódcę.
-
W każdej chwili może być wojna. Problem na Bałkanach to próbka tego, co się
może stać gdzie indziej. NATO zaatakowało suwerenne państwo. A gdyby zamiast
Jugosławii wybrało Czeczeno-Inguszetię?
-
Wybuchłaby wojna!
-
Oczywiście, komandorze - odrzekł sarkastycznie Urbanów. - Oni są
nieprzewidywalni. Musimy być przygotowani. Cały czas musimy strzec się zdrady.
-
Nigdy nie odważą się na pierwszy krok. Mamy na „Górskim" pociski balistyczne.
- Nieuzbrojone pociski balistyczne -
poprawił cierpko Urbanów. - Moskwa boi się dać
nam kody uzbrajające. Dźwigamy dwadzieścia najlepszych rakiet z biura
projektowego Makajewa. Każda ma dziesięć głowic nuklearnych. I co? Równie
dobrze moglibyśmy mieć na okręcie stalowe słupy z betonowymi blokami na
szczycie.
-
Admiralicja nie chce, żeby wpadły w ręce Brytyjczyków - odpowiedział Borken.
Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Co za naiwność. Moskwa boi się, że zostaną
odpalone w rosyjskie cele, jeśli w Dumie zmieni się władza. Po chwili spoważniał.
Borken nie jest naiwny. Komandor niczego nie mówi bez powodu. Trzeba o tym
pamiętać. Idzie do celu po trupach. Nie będzie miał wyrzutów sumienia, jeśli
awansuje kosztem swojego dowódcy.
Urbanów żałował, że nie mogą się wynurzyć i skorzystać z radaru po-
wierzchniowego. Musiał dokładnie namierzyć niszczyciele brytyjskie, żeby się im
wyniknąć. Co więcej, chciał zobaczyć, czy obserwują ich samoloty. Tak blisko
wybrzeża Irlandii mogłaby wystarczyć obserwacja z lądu, żeby zlokalizować
„Gorskiego". Ale amerykańskie satelity szpiegowskie nie mogły go wykryć. TK13 i
jego TK17 miały specjalne oprzyrządowanie komputerowe do zakłócania radaru. Nie
była to tak zaawansowana technologia, jak w amerykańskich samolotach stealth F-
117, czy nawet lockheed sea shadow, ale wystarczyła, by uniknąć wykrycia z orbity.
Miał dwa peryskopy, ale wolał nie ryzykować ich użycia. Brytyjski sonar był
skuteczny, o czym świadczyły powtarzające się ping, ping, ping. Sonar aktywno-
pasywny na kadłubie „Gorskiego" blisko dziobowego przedziału torpedowego
pokazywał obecność co najmniej trzech okrętów brytyjskich. Ale wszystkie zostały za
rufą. Gdyby znów namierzyły „Gorskiego", Urbanów mógł spróbować manewru
„szalony
Iwan".
Rozważał
też
atak
torpedowy.
Miał
cztery
sześciusettrzydziestomilimetrowe „cygara", ale chyba lepsze byłyby miny. W razie
potrzeby mógł jeszcze wykorzystać zakłócacze echa, choć czuł, że Królewska
Marynarka Wojenna nie da się oszukać. Co gorsza, mógłby zwrócić na siebie uwagę
niszczycieli, jeśli dzięki jego unikom szukałyby go w złych miejscach. Mimo to warto
było sprawdzić ich reakcję. Miał rozkazy wybadać Brytyjczyków pod każdym
względem.
Podrapał się po gęstej brodzie.
-
Przygotować się do odpalenia torpedy - zdecydował. - Dla zmylenia przeciwnika...
Przerwały mu dzwonki alarmowe. Aż podskoczył. Rozbłysły czerwone światła
ostrzegawcze. Serce omal nie rozerwało mu piersi.
- Awaria reaktora! Promieniowanie! -
nadeszło potwierdzenie, którego się
spodziewał.
Spojrzał na sonar. Żadnych sygnałów. Wykołował Brytyjczyków. Świetnie. Po co
mająwiedzieć o problemach technicznych Rosjan. Zwłaszcza o kłopotach z napędem
atomowym. Może się wynurzyć, skontaktować z jednym z okrętów podwodnych Delta
IV na Morzu Pomocnym i nie przyznawać się do niczego.
Wzdrygnął się na myśl, jakie zniszczenia w Irlandii mogłoby spowodować
uszkodz
enie reaktora o mocy stu dziewięćdziesięciu megawatów, gdyby nie udało
się go naprawić. Dwaj przyjaciele Urbanowa, starzy podwodniacy, tak właśnie zginęli.
Jeden okręt uratowano, drugi spoczął na dnie morza pięć kilometrów pod
powierzchnią. „Górskiemu" to się nie zdarzy. Nie tak blisko brzegu.
- Wynurzenie, wynurzenie -
warknął Urbanów. - Wszyscy przygotować się do
opuszczenia okrętu.
Zachwiał się, gdy „Górski" przebił dziobem powierzchnię morza. Po każdej stronie
kiosku była klapa ewakuacyjna. Gdyby kazał je otworzyć, uratowaliby się tylko
oficerowie. Musiał działać tak, żeby nie stanąć przed sądem wojskowym. Panika w
korpusie oficerskim byłaby prostą drogą do tego, żeby do końca życia rąbał lód na
Syberii.
Na całym okręcie rozbrzmiewały odgłosy otwieranych klap i tupot nóg na metalowych
drabinkach. Urbanów podszedł do konsoli kontrolnej i oblizał suche wargi. Poziom
promieniowania w prawym reaktorze drastycznie wzrastał. Operator wyłączył go, ale
sytuacja stawała się dramatyczna.
Urbanów otworzył usta, żeby wydać rozkaz wyłączenia drugiego reaktora, gdy nagle
zauważył coś dziwnego. Odczyty promieniowania w drugiej jednostce były normalne.
Przy awarii jednego reaktora i skażeniu całej rufy promieniowanie powinno być tak
samo silne na całym okręcie.
- Borken, co jest...
Urbanów odwrócił się i zobaczył tłumek podoficerów i marynarzy stojących za jego
zastępcą. Borken celował do niego z pistoletu. Kapitan „Gorskiego" słyszał, jak
załoga opuszcza okręt. Jego ludzie odeszli.
Ich miejsce zajęli nowi.
Rozdzia
ł pierwszy
6 listopada, godzina 8.30 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton
Henry Scanlon, starszy analityk z DIA -
Agencji Wywiadowczej Obrony, otworzył
laptop i podłączył go do systemu briefingu komputera Sun SPARCstation. Podniósł
wzrok, g
dy do pokoju wszedł generał George H. Gates, przewodniczący Kolegium
Szefów Połączonych Sztabów. Generał rozmawiał po drodze z doradcą do spraw
bezpieczeństwa narodowego i podsekretarzem stanu. Analityk z DIA westchnął
ciężko. Działał w zawoalowanym świecie szarości i półprawd. Jego zadaniem było
wyłożyć wszystko czarno na białym, żeby inni mogli podjąć decyzje.
Żałował, że wie tylko to, co przekazali mu inni analitycy z DIA. Nikt nie potrafił dodać
nic więcej. Ani NSA - Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, ani NRO - Krajowe
Biuro Rekonesansu, ani nawet zagraniczne agencje zaj
mujące się ELINT, czyli
wywiadem elektronicznym, czy HUMINT - zbieraniem informacji od swoich szpiegów.
Wpatrzył się w ekran laptopa, uruchomił program prezentacyjny PowerPoint i
otw
orzył okno Adobe FrameMaker na wypadek, gdyby potrzebował coś wynotować.
Na briefingach zawsze wrzeszczano na niego, żeby podawał więcej informacji.
Czasami zastanawiał się, po co przychodzi na te spotkania i słucha obelg. Mógłby
robić prezentacje w sieci wewnętrznej Pentagonu i odpowiadać na pytania przez
komórkę. Jeśli będą chcieli więcej - zwykle nieistotnych - szczegółów technicznych,
niech przysyłają faksy z żądaniami.
Nienagannie ubrany analityk z CIA Mitchell Todd, siedział już przy stole z drewna
wiśniowego. Zawsze był wyluzowany i Scanlon nienawidził go za to. To briefmg
techniczny. Nie chodzi o problemy polityczne czy kulturowe. Przynajmniej na razie.
Scanlon nie czuł satysfakcji, że Todda też szybko wezmą w obroty. Nie miał klucza
do rozwiązania zagadki. Dyrektor wywiadu centralnego ledwo zdążył wysłać raport.
Scanlon wątpił, by dyrektorowi starczyło czasu na dokładne zapoznanie Todda z
sytuacją. Wydarzenia następowały zbyt szybko.
- Zaczynajmy -
powiedział Gates, sadowiąc się wygodnie w skórzanym fotelu
obrotowym na prawo od Scanlona. Górne światło odbiło się w czterech gwiazdkach
na naramiennikach generała i zamieniło je w srebrzyste konstelacje. Baretki na jego
piersi przypominały ogród Szalonego Kapelusznika z Alicji w krainie czarów. Mieniły
się wszystkimi kolorami tęczy. Łysiejący generał odchylił się do tyłu, zaplótł mocne
dłonie na szerokim torsie i przybrał minę władcy, który czeka, żeby wydać rozkaz
egzekucji.
-
Dziękuję panom - powiedział Scanlon i zaprzągł do roboty komputer. Światła
przygasły i na ekranie za nim pojawił się pierwszy slajd. Scanlon poprawił ostrość,
wziął głęboki oddech i spróbował uporządkować myśli.
-
Niewiele wiemy o sytuacji, jaka zaistniała na pokładzie rosyjskiego okrętu
podwodnego „Górski" pięć godzin temu. Pierwsze meldunki pochodzą od członków
załogi, którzy przybili do brzegów Irlandii. Około czternastu z nich poprosiło o azyl,
reszta o kontakt z ich przełożonymi i natychmiastowe odesłanie do domu.
-
„Górski"? To ten, co brał udział w manewrach z Brytyjczykami? - zapytał doradca z
NSC, Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przerzucił głośno plik papierów, co
zirytowało Scanlona. Facet dostał wszystkie dane, podobnie jak wiceprezydent.
Powinien był przynajmniej zajrzeć do dokumentacji albo poprosić swoich ludzi, żeby
wprowadzili go w sprawę.
-
Tak, sir. SSBN. Z napędem atomowym i systemem D-19, czyli dwudziestoma
pociskami MIRV'd RSM-
52. To trzystopniowe rakiety na paliwo stałe. Każda ma
dziesięć dwustukilotonowych głowic nuklearnych. Są podobne do naszych W-88. Na
okręcie jest jeszcze inne uzbrojenie, przeznaczone do walki podwodnej, ale to w tej
chwili mało ważne.
-
Coś poszło nie tak z ich sprzętem? - zapytał generał Gates.
Scanlon był wściekły, że gość się wtrąca i zdradza, co będzie dalej. Chciał
przeds
tawić problem bez robienia sensacji, ale teraz przepadło. Znał generała i
powinien był to przewidzieć.
-
Rzekomo opuścili okręt z powodu awarii prawego reaktora. Potwierdzili to wszyscy
marynarze. Jednak nie wykryliśmy żadnego wycieku radioaktywnego.
Sca
nlon wyświetlił kilka odczytów satelitarnych.
-
Obejrzeliśmy dokładnie powierzchnię okrętu, wodę dookoła i za rufą. Ani śladu
zwiększonego promieniowania. Wszystko w normie.
-
Może część załogi, która została na pokładzie, zatkała dziurę skarpetką? -
zażartował Todd. Przestał się uśmiechać, gdy Scanlon pokazał następne zdjęcie
satelitarne. Kilka szybkich zbliżeń ujawniło niewyraźne powiększenie komputerowe
trzech pontonów. Ciągnęły za sobą czwarty, mocno obładowany.
-
Rosjanie zostawili okręt w zupełnym porządku. Ale tu mamy dowód, że na pokład
weszło co najmniej piętnastu innych ludzi. Być może porywaczy.
-
Nie można tak po prostu przejąć rosyjskiego okrętu- zaprotestował szef operacji
morskich. Właśnie przyszedł i usadowił się przy drugim końcu dużego owalnego
stołu. Jego złote galony rozjaśniły mrok. Scanlon przyćmił światło o jeden stopień.
Zanim zdążył odpowiedzieć, do pokoju wszedł pospiesznie wiceprezydent.
Wymamrotał przeprosiny za spóźnienie, usiadł obok szefa operacji morskich i
rozłożył papiery.
-
Panowie wybaczą. Jestem na bieżąco, przynajmniej do tego momentu. Proszę
kontynuować, panie Scanlon.
Rozejrzał się, żeby zobaczyć, kto jest. Scanlon wziął głęboki oddech. Kątem oka
dostrzegł, że Todd zesztywniał. Obecność wiceprezydenta wszystko zmieniła. Mógł
zdecydować, że należy użyć sił zbrojnych i przekazać prezydentowi, co sugerują
zebrani w tym pokoju. A prezydent mógł im dać zielone światło albo powiedzieć, żeby
wsadzili sobie swoje pomysły gdzieś. Sprawy nabierały tempa.
-
Jeśli kapitan „Gorskiego" lub część oficerów i załogi współpracowała z porywaczami
-
zaczął Scanlon - okręt mógł zostać uprowadzony. Wystarczył fałszywy alarm o
awarii reaktora, pozbycie się lojalnych marynarzy z oficerem politycznym włącznie i
wpuszczenie terrorystów na
pokład.
Generał Gates pokręcił głową.
-
Po co? Nie, przepraszam, głupie pytanie. Dla forsy. Ich marynarze od miesięcy nie
dostają żołdu.
Zerknął na analityka z CIA i Todd zrozumiał, że robi się gorąco. Sytuacja społeczna i
ekonomiczna w Rosji i jej siłach zbrojnych była jego specjalnością.
-
Nie jest tajemnicą, że warunki życia w Rosji są tragiczne - odrzekł Todd. Chciał
zablokować wszelką krytykę pod swoim adresem i pokazać, jaki z niego ekspert. To
on powinien prezentować ten materiał, nie jakiś analityk z DIA. To jego agencja
wywiadowcza nazywa się Centralna.
-
Każdego można tam kupić - mówił - ale ten kapitan to nie każdy... Zajrzał do
papierów i znalazł potrzebne informacje.
-
Anatolij Urbanów ma swoje ambicje, ale to gorący patriota. Robiliśmy kilka podejść
do niego i nic. Wolałby raczej zginąć niż sprzedać ojczyznę.
Obojętnie, za jaką sumę. Znamy przebieg jego kariery. O ile wiemy, jest przewidziany
na dowódcę jednego z nowych okrętów podwodnych klasy Borej.
-
Nie wiemy, kto wszedł na „Gorskiego" - kontynuował Scanlon. - Ale załoga liczyła
stu sześćdziesięciu ludzi. Po odjęciu tych, którzy zeszli na ląd, na pokładzie musiało
pozostać około dwudziestu. Między nimi mogą być zabici i ranni. Ale również tacy,
którzy potrafią obsługiwać cały okręt. Zwłaszcza pod dowództwem Urbanowa. Może
mu chodzić o coś, o czym nie mamy pojęcia.
-
A co z głowicami nuklearnymi? - zapytał doradca z NSC i zerknął na
wiceprezydenta. -
Nie zdetonują ich?
Wiceprezydent nie odzywał się, tylko uważnie słuchał. Scanlon zauważył, że
marszczy czoło, jakby zastanawiał się nad kierunkiem działań.
-
Kody uzbrajające są dobrze strzeżone w moskiewskim biurze admirała Jewgienija
Kuzniecowa -
wtrącił się Todd. - Urbanów na pewno ich nie dostał, skoro „Górski"
brał udział we wspólnych manewrach z Marynarką Królewską.
-
Jeśli Rosjanie bali się, że poznamy ich tajemnice, to po co zostawili na okręcie
pociski? -
zapytał doradca z NSC.
-
To były ćwiczenia taktyczne, więc nie spodziewali się obcych na pokładzie. Poza
tym, „Górski" patrolował pomocny Atlantyk, zanim dostał rozkaz przyłączenia się do
operacji „Morze Celtyckie".
Todd wydawał się cholernie zadowolony z siebie, że tak zgrabnie to wyjaśnił.
Scanlon pokazał na ekranie dokładne dane o wspólnych manewrach, choć wątpił, by
kogoś zainteresowały. Za dużo szczegółów. Nawet dla szefa operacji morskich,
byłego podwodniaka.
-
Jak powiedział pan Todd, podejrzewam, że Urbanów ma kody odpalające pociski,
ale na nic mu się nie przydadzą bez kodów uzbrajających głowice.
Scanlon zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Dlaczego nie wziął urlopu, jak chciała
żona? Szusowałby teraz w Yermont po świeżym śniegu, zamiast wić się tutaj jak
piskorz. To ten palant Keyes musiałby się teraz gimnastykować w tej sytuacji bez
wyjścia.
Znów wziął głęboki oddech i uspokoił się. Nie, lepiej to załatwić osobiście. Keyes
spieprzyłby sprawę. Sytuacja jest wyjątkowo paskudna. Prezydent chciałby, żeby tym
problemem zajął się najlepszy.
Nawet jeśli ten najlepszy ma za mało informacji. Półprawdy, kłamstwa, niejasności.
Nic pewnego. I musi to wszystko właściwie zinterpretować, bo inaczej zginą ludzie.
Mnóstwo ludzi.
-
Nie ma zatem wycieku radioaktywnego i sposobu na uzbrojenie głowic. Nawet,
gdyby Urbanów zdecydował się odpalić pociski. W czym więc problem? Chce pan
w
ysłać holownik po „Gorskiego"? - roześmiał się doradca z NSC i zaczął zbierać
papiery, jakby szykował się do wyjścia.
-
Problemem są ludzie, sir. Kto wszedł na okręt? Kto na nim rządzi? Człowiek z CIA
wzruszył ramionami. Generał Gates spojrzał na doradcę. Z końca stołu odezwał się
szef operacji morskich.
- Tamci w pontonach to nie Rosjanie.
-
Czekali na odpowiedni moment i przypłynęli z irlandzkiego kutra -odrzekł Scanlon. -
Próbujemy ustalić, kto jest jego właścicielem. Może mieć powiązania z IRA.
-
Więc „Gorskiego" porwano - stwierdził autorytatywnie szef operacji morskich. - Kto
ma okręt podwodny, nie potrzebuje odpalać pocisków nuklearnych, żeby narobić
niezłego bigosu. Pamiętam, co było z Yankee K-219 u wybrzeży Bermudów w 1986.
Przypadkiem otworzyła się klapa wyrzutni, woda zalała pocisk, połączyła się z
paliwem stałym i okręt wypełnił trujący gaz. Kapitan zatopił jednostkę i stanął przed
sądem wojskowym.
- Tak, sir -
zgodził się Scanlon. - To podobna sytuacja. Równie niebezpieczna.
Głowice są źródłem materiału radioaktywnego. Jest tak samo zabójczy, jak trujące
paliwo rakietowe. Celowe uszkodzenie obu reaktorów spo
wodowałoby skażenie
całego wybrzeża irlandzkiego. Gdyby stało się to dalej na północ, powiedzmy na
wysokości Dublina, mogłyby zginąć dziesiętki tysięcy ludzi.
-
Namierzamy okręt, więc niech Angole go zatrzymają - warknął doradca z NSC.
Nagle zrozumiał, że problem jest poważniejszy, niż myślał.
-
Jeśli „Górski" się zanurzy, zgubimy go - odparł Scanlon. - Rosjanie nie mają
technologii „niewidzialności" stealth, ale wymyślili jakieś nowe urządzenie
zapobiegające wykryciu tajfunów przez satelity.
Doradca zmiażdżył wzrokiem szefa operacji morskich.
-
Więc dopadnijcie go, póki jest na powierzchni. Na co czekacie?
-
Nie mamy tam żadnej jednostki... - zaczął szef, urwał i spojrzał na analityka z DI A.
-
Coś jeszcze? Czegoś pan nie powiedział?
-
Sir, jeśli to terroryści opanowali okręt, mogli również zdobyć kody uzbrajające.
Dwanaście godzin temu w Moskwie zamordowano niskiego rangą funkcjonariusza
Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Sprawa pozornie bez znaczenia, ale ten fakt
bardzo zainteresował biuro admirała Kuzniecowa. To nietypowe. Wywiad
elektroniczny NSA kontroluje jego łączność. Warto zwrócić uwagę na aktywność floty
z Archangielska. Kuzn
iecow wysłał w morze sporo okrętów. Nie znamy powodu.
Chyba, że wie o porwaniu „Gorskiego" i kradzieży kodów uzbrajających przez
terrorystów.
- Jakich terrorystów? -
zapytał ostro wiceprezydent. - Nie mogę iść do prezydenta z
mglistymi domysłami.
-
Groźba skażenia wybrzeża Irlandii jest bardzo realna, sir - odparł Scanlon. -
Wystrzelenie pocisków w miasta europejskie również. Te rakiety mają zasięg ośmiu
tysięcy trzystu kilometrów, czyli pięciu tysięcy dwustu mil.
Scanlon zaczekał, aż cywile zrobią sobie obliczenia. Najlepszy z matematyki okazał
się podsekretarz stanu.
-
Mogą spaść na Nowy Jork!
Zbladł i wstrzymał oddech. Scanlon bał się, że facet zemdleje. Byłoby niedobrze.
Problem był nie tylko techniczny i wojskowy. Również polityczny. I dotyczył Rosji.
-
I na Waszyngton, sir. „Górski" normalnie patroluje z bliska nasze wschodnie
wybrzeże. Można przypuszczać, że ma w zasięgu wszystkie miasta od Bostonu do
Miami.
-
Chce pan powiedzieć, doktorze Scanlon, że może wystrzelić nad Stany
Zjednoczone dwieście głowic nuklearnych? - zapytał doradca z NSC. Wyglądał, jakby
potrzebował mocnego drinka albo garści tabletek na nadkwasotę żołądka.
-
Sir, przypuszczamy, że okręt i kody uzbrajające są w rękach IRA. Terroryści mogą
się zadowolić skażeniem wybrzeża Irlandii. To byłby akt buntu. Tymczasowe skrzydło
Irlandzkiej Armii Republikańskiej nie jest zadowolone z rozmów pokojowych w Irlandii
Północnej. Ale CIA wie więcej na ten temat.
Scanlon zobaczył zmarszczone czoła i zagryzanie ołówków. Nawet skrajny
sceptycyzm.
-
Jeśli to robota IRA, nie będziemy długo czekać na odpowiedź.
-
Zatopić ich - powiedział doradca z NSC. - Środki są. Nie mamy w tamtym rejonie
okrętów wojennych, ale Angole mają. Możemy też wysłać F-15 strike Orzeł z bazy
lotniczej w Anglii. Zrobić chirurgiczne cięcie, żeby nie wysadzić w powietrze głowic
albo reaktorów.
-
A jeśli na pokładzie nie ma IRA, sir? Jeśli Rosjanie próbują naprawić uszkodzenie
albo stłumić bunt, żeby odpłynąć na południe i uratować okręt? Tak czy inaczej, na
pewno nie chcą, żebyśmy się wtrącali. Skutki polityczne byłyby bardzo poważne.
Scanlon przełknął z trudem.
-
Ale jest zagrożenie! - zaprotestował szef operacji morskich, człowiek czynu. - Jeśli
„Górski" się zanurzy, możemy go nie znaleźć. Ma te cholerne gadżety do
niewykry
walności. A jeśli na pokładzie jednak są terroryści z IRA, wpłyną do ujścia
Tamizy, zaparkują przed drzwiami królowej i rozwalą reaktory? Nie możemy do tego
dopuścić!
-
W tej chwili „Górski" jest dla nas zagadką- odrzekł Scanlon. - Nie znamy sytuacji na
p
okładzie. Rosjanie nie informują nas, co się dzieje. To śliska sprawa polityczna.
-
Jeśli ci terroryści są z IRA, nie możemy pozwolić, żeby Angole sami rozwiązali ten
problem. To przekreśliłoby na dobre rozmowy pokojowe. Sinn Fein podniosłaby krzyk
o zakul
isowych działaniach. Lata starannych zabiegów dyplomatycznych poszłyby na
marne.
Podsekretarz stanu doszedł już trochę do siebie. Scanlon widział, jak mruży oczy i
wyobraża sobie przykre skutki porwania okrętu.
O ile to porwanie. Dlaczego tak mało wiadomo, do cholery?
-
Więc co robimy? Przecież nie zostawimy „Gorskiego" własnemu losowi. Jeśli się
zanurzy, a rosyjska załoga jest zbuntowana, może dopłynąć do naszych brzegów i
podjąć jakąś samodzielną akcję. A jeśli okręt opanowała IRA, nie możemy dopuścić,
żeby Brytyjczycy wyparowali w chmurze pyłu radioaktywnego, albo żeby ci cholerni
terroryści skazili wybrzeże Irlandii.
Generał Gates miał zawziętą minę.
Scanlonowi waliło serce i wyschło mu w ustach. Odkaszlnął.
-
Kody uzbrajające dają im nowe możliwości. Mogą odpalić pociski przeciwko nam,
Brytyjczykom albo dowolnemu państwu europejskiemu. To byłby największy akt
terroryzmu w historii.
-
Więc jesteśmy w sytuacji bez wyjścia - podsumował szef operacji morskich. -
Załatwimy „Gorskiego" przy użyciu F-15, możemy spowodować wyciek radioaktywny
albo nawet eksplozję dwustu głowic nuklearnych na wodach między Irlandią i Anglią.
Jeśli nie zrobimy nic, może zdarzyć się to samo.
-
Rosjanom na pewno nie spodobałaby się nasza interwencja, jeślistara-ją się
zachować swój problem w tajemnicy, a na zdjęciach pana Scanlona jest ekipa
ratownicza, a nie porywacze -
zauważył podsekretarz stanu. Dostał nerwowego tiku i
mrugał lewym okiem. Scanlon czuł się niepewnie, kiedy na to patrzył. Oto człowiek,
który za dużo w sobie tłamsi.
Generał Gates przeszył Mitchella Todda groźnym spojrzeniem.
- Co powiedzieli Rosjanie?
- Nic -
odrzekł analityk z CIA. - Siedzą wyjątkowo cicho. O jedynej aktywności
wojskowej wspomniał już doktor Scanlon. Nietypowe ćwiczenia floty z Archangielska.
-
A kto chciałby się przyznać do poważnego problemu z reaktorem na manewrach?
Albo do porwania przez terrorystów najbardziej potężnego elementu swojej floty?
Jeśli podejmiemy złą decyzję, panowie, mogą być miliony ofiar - powiedział ponuro
generał Gates.
-
Cokolwiek zrobimy, Brytyjczycy muszą mieć czyste ręce podczas rozmów
pokojowych w Irlandii Pomocnej -
dodał podsekretarz stanu. Wróciły mu kolory i już
nie wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć. Najwyraźniej podjęcie jakiejkolwiek
decyzji dobrze na ni
ego podziałało. Scanlon uważał go za człowieka, któremu trudno
podjąć decyzję, ale jeśli w końcu to zrobi, trzyma się tego.
Ale co doradzić prezydentowi? W pokoju panowało milczenie. Słychać było tylko
szum klimatyzacji.
Scanlon prawie żałował, że nie wrzeszczą na niego. Cisza rozdzierała mu duszę
niczym ostry nóż. Na Amerykę lub Europę mogło spaść dwieście głowic nuklearnych.
Terroryści mieli mocny argument. Nawet gdyby na „Gorskiego" nie dotarły kody
uzbrajające, uszkodzenie reaktorów i skażenie radioaktywne byłoby bez porównania
groźniejsze niż wyciek ropy z „Exxona Yaldeza".
Nie zginęłoby trochę ptaków morskich, lecz dziesiętki lub setki tysięcy ludzi.
Po wystrzeleniu rakiet z uzbrojonymi głowicami - miliony. W samych Stanach
Zjednoczonych.
Czas działał przeciwko nim i nie było łatwych rozwiązań. Wiceprezydent zebrał
papiery, wetknął je pod pachę i wstał.
-
Sytuacja jest wyjątkowo poważna, panowie. Panie Todd, niech pan przygotuje
pełny raport dla prezydenta na wypadek, gdybym tego potrzebował. Generale Gates,
proszą natychmiast opracować plan akcji. Nie ma chwili do stracenia.
- Tak jest, sir-
odrzekł Gates. - Uważam, że to zadanie dla jednostki TALON. Jeśli
zgadza się pan ze mną, będziemy potrzebowali maksymalnego wsparcia
logistycznego.-
Wiceprezyden
t wziął głęboki oddech.
-
Niech pan działa. Byle szybko.
Odwrócił się i zostawił ich, żeby mogli wziąć się do pracy.
Rozdział drugi
6
listopada,
godzina
10.55
czasu
wschodnioamerykańskiego,
Agencja
Bezpieczeństwa Narodowego, Frederick, Maryland
Sam W
ong siedział na zimnej kamiennej ławce przed pomnikiem krypto-grafów NSA.
Na ziemi przed nim i po obu jego stronach leżały wysokie sterty pękatych teczek z
papierami. Od czasu do czasu poprawiał okulary, brał głęboki, powolny oddech i
patrzył na czarną granitową ścianę. Miała ponad trzy i pół metra szerokości i prawie
dwa i pół wysokości. Pod jej trójkątną głowicą widniały sto pięćdziesięt dwa nazwiska
wojskowych i cywilnych kryptografów, którzy zginęli za ojczyznę. Patrząc na nie, miał
poczucie przynależności, jedności z przeszłością i determinacji, żeby służyć krajowi
tak dobrze jak oni.
Mimo pretensji szefa, że znów zapomniał o porannym zebraniu personelu. Mimo że
przegapił dwa ostateczne terminy złożenia idiotycznych formularzy, ile ołówków
zużyje w następnym roku finansowym, który właśnie zaczął się pierwszego listopada.
Mimo...
Wzruszył ramionami. Po prostu zapomniał. Choć termin zebrania zaznaczył w
kalendarzu na swoim biurku, a sekretarka wydziału przypominała mu trzy razy o
zaległym zapotrzebowaniu na ołówki. Miał dobrą wymówkę. Nawet jeśli nikt mu nie
wierzył. Sprawdzał swój rozkład zajęć tylko pierwszego każdego miesięca. Potem nie
chciało mu się wygrzebywać go spod góry papierów na biurku.
Ugryzł wilgotną kanapkę z masłem orzechowym i galaretką. Nazywał ją lunchem.
Żałował, że to nie pizza nowojorska, na której się wychował we Flushing. Otworzył
tekturową teczkę i przerzucił wydruki. Zatrzymał się przy tajnych szczegółach
technicznych zastosowania bitów kwantowych - tak zwanych gubitów - w komputerze
skonstruowanym w ośrodku badawczym japońskiej firmy NEC w Tsukubie. Szybko
zapisał w notesie elektronicznym, jak to się może wiązać z komputerem optycznym,
budowanym przez pewnego profesora na Uniwersytecie Kolorado. Jeszcze nie
wiedział, po co mu ta informacja, ale w końcu większość danych spływających na
jego biurko ni
czym wezbrana rzeka była uważana przez szefa i wszystkich w
wydziale za śmiecie. Miał inne zdanie. Uśmiechnął się. Nigdy nie wiadomo, co może
się przydać i kiedy. Poza tym w pracy głównie się nudził. A tak mógł udawać, że robi
coś ważnego.
Odłożył dane techniczne i wziął odtajniony raport o rosyjskich radarach pracujących
w paśmie K. Dawno wyszły z użycia i rdzewiały. Materiał był spóźniony o całe lata,
ale interesujący. Dobry analityk powinien wiedzieć jak najwięcej.
Sam dokończył kanapkę i spojrzał na napis na pomniku. „Pełnili cichą służbę".
Ciekawe, jak każdy z nich pracował i zginaj... Z zamyślenia wyrwał go cichy sygnał i
wibracje przy pasku. Chciał wyłączyć przywoływacz, ale powstrzymał się. Najpierw
odczytał cyfry na wyświetlaczu. Wcisnął przycisk potwierdzający przyjęcie
wiadomości, zebrał papiery i wyszedł na ulicę. Musiał wrócić do biura i zadzwonić z
bezpiecznego telefonu. Czuł przyspieszone bicie serca. Wiedział, że wreszcie będzie
mógł odłożyć na bok rutynowe zajęcia.
Był potrzebny generałowi Kraussowi i drużynie Orzeł z jednostki TALON.
Poszedł szybko Emory Road. Tak przebierał krótkimi, chudymi nogami, że prawie
biegł. Minął zadrzewiony teren, gdzie czasem jadał lunch. Bez pociągania za
„elektroniczną smycz" nie mógł go tu znaleźć żaden przekładacz papierków. Skręcił
w prawo w Canine Road i uśmiechnął się. Wielu ludzi wyśmiewało nazwy ulic w Fort
Meade, ale Sam wiedział, skąd się wzięły. Canine Road nie oznaczało „psiej drogi",
jak się niektórym zdawało. Generał porucznik Ralph Canine został w roku 1952
pierwszym dyrektorem NSA. Przedtem kierował Agencją Bezpieczeństwa Sił
Zbrojnych, poprzedniczką Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Za jego rządów
NSA rozkwitła i stała się ważnym elementem obrony kraju. Sam był dumny, że idzie
po śladach generała, gdy jego własne pospieszne kroki zaprowadziły go po
schodach na trzecie piętro do jego gabinetu w trzecim wydziale operacyjnym. Innym
ana
litykom nie podobało się, że ma osobny gabinet, kiedy oni gnieżdżą się w klit-
kach. Ale zasłużył na niego i go potrzebował. Choćby przy takich okazjach, jak teraz.
- Sam -
zawołała od drzwi sekretarka. - Musisz...
-
Zajmę się tym - odkrzyknął, choć nie wiedział, o co chodzi. Miał pilną robotę.
Generał Krauss musiał zebrać drużynę Orzeł. Sam usadowił się na krześle,
popracował kilka minut na komputerze, potem połączył się bezpieczną linią z biurem
generała w Pentagonie. Krauss zgłosił się osobiście po drugim sygnale. Bardziej
warknął niż się przywitał.
-
Dzień dobry, panie generale - powiedział Sam.
- Jak najszybciej -
rzucił szorstko Krauss. - Całość. Zbiórka tutaj. Wszystko
załatwione. Kryptonim „Ogień Morski".
Wyłączył się. Sam delikatnie odłożył słuchawkę na widełki. Generał nigdy nie był zbyt
rozmowny, ale dziś mówił krócej niż zwykle. Co oznaczało, że nie ma chwili do
stracenia. Żadnego „za pięć minut" czy „ona tego nie zrozumie". Sam spojrzał na
monitor komputera. Jego wezwanie już poszło. Dostało najwyższy priorytet i wszyscy
je ode
brali. Czasem zastanawiał się, skąd wie przed faktem, co trzeba zrobić? A
gdyby generał chciał tylko przedyskutować jakieś szczegóły techniczne przed
spotkaniem w Białym Domu? Nieraz tak było, bo Sam potrafił wykorzystać swój
wszczepiony biochip do podłączenia się do komputerów NSA. Ale nie tym razem.
Instynkt? Nieważne, jak to nazwie. Wystarczy, że ma jakiś sposób. Do roboty. I do
diabła z zapotrzebowaniami na ołówki i nudnymi zebraniami personelu.
Zabezpieczył komputer, schował południową lekturę do dolnej szuflady i zawiadomił
sekretarkę wydziału, że nie będzie go do odwołania. Potem pobiegł na służbowy
parking. Nie powinien tu parkować, ale miał układ ze starszym sierżantem. Kablówka
w domu za odwracanie głowy, kiedy wjeżdża.
Waliło mu serce. Czym będzie „Ogień Morski"?
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Fort Detrick, Maryland
Sara Greene siedziała przy komputerze. Obracała wolno trójwymiarowy obraz na
monitorze, żeby zobaczyć go w rzucie przestrzennym. Potrząsnęła głową i krótkie
ciemn
e kosmyki podskoczyły lekko. Potem utkwiła zielone oczy w odrażającej
komórce nowotworowej, którą modelowała.
Krępy biolog w białym fartuchu laboratoryjnym zajrzał jej przez ramię.
-
I co pani o tym myśli, pani kapitan? Jest pani ekspertem.
-
Doceniam pańską wiarę we mnie, panie majorze, ale jeszcze nie widziałam czegoś
takiego. Skąd to się wzięło?
Sara odwróciła bladą twarz do drugiego naukowca. Major Clayton pracował w
Dowództwie Badań Medycznych i Materiałów Wojennych w Fort Detrick od trzech lat.
Kie
rował projektami, którymi nikt inny nie chciał się zajmować. Rozgryzł dwie
odmiany ulubionej broni biologicznej terrorystów z Bliskiego Wschodu. Obie
wywoływały wąglika. Wynalazł też metodę zwalczania wirusa ebola. Udało mu się
zmniejszyć śmiertelność do osiemdziesięciu procent. Dzięki tym sukcesom
awansował na naukowca numer dwa w Ośrodku Biologii Eksperymentalnej i
Obliczeniowej.
Claytonowi zabłysły oczy.
-
Być może z jednego z meteorytów znalezionych na Antarktydzie. Sara uśmiechnęła
się. Nabijał się z niej.
-
A skąd jeszcze, poza Marsem, mogłoby to pochodzić? -zapytała.
Przez moment zastanawiała się, czy major ją podrywa. Nie była klasyczną
pięknością. Miała za mały biust i za dużo mięśni. Nie zawdzięczała ich ćwiczeniom w
siłowni, tylko ciężkiej pracy w dzieciństwie, które spędziła w Burlington w Yermont.
Odsunęła się od komputera i wstała. Przy wzroście metr sześć-dziesięt dwa była
niższa od Claytona o dobre piętnaście centymetrów.
-
Znaleźliśmy to w ciele greckiego marynarza. Przypłynął do portu w Nowym
Orleanie, poszedł do dzielnicy francuskiej i tam zmarł. Miał szybką śmierć.
Na widok skupionej miny majora, Sara zwątpiła, żeby jąpodrywał. Wpatrywał się
uważnie w model komórki rakowej na ekranie. Nie była pewna, czy to jej się podoba.
Nastroiła się zawodowo i skoncentrowała na problemie.
-
Rak zabił go w ciągu niecałej doby?!
-
Być może w ciągu kilku godzin. Coś przyspieszyło rozrost nowotworu. Może jego
szczególna sekwencja genowa albo jakiś katalizator chemiczny, co jest bardziej
prawdopodobne.
Sara pokręciła głową.
-
Katalizator rakowy? Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Sztuczny mógłby być użyty
jako broń.
Aż podskoczyła na dźwięk pagera. Co za irytujący sygnał! Zerknęła na wyświetlacz.
Słowo „TALON" zelektryzowało ją.
- Przepraszam, sir. J
estem na dyżurze i muszę lecieć. Sytuacja alarmowa.
-
Ależ pani kapitan, to...
Major Clayton mógł gadać do ściany. Kapitan Sara Greene już biegła, żeby złapać
wahadłowe połączenie między Narodowymi Instytutami Zdrowia i stacją czerwonej
linii kolei Metro
Rail. Musiała dostać się szybko do Shady Grove, a stamtąd do
Pentagonu. Badanie raka mogło być fascynujące, zwłaszcza jego potencjał jako
broni biologicznej. Jednostka TALON stawała jednak przed większymi wyzwaniami.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego,
ONI - Biuro Wywiadu Marynarki, Pentagon, Waszyngton
-
Daj się namówić, Jen. Będzie fajnie, pełny luz. Cały weekend na wodzie.
Popłyniemy w górę wybrzeża, zawiniemy do Cape Cod i...
Komandorze -
odparła lodowato porucznik Jennifer Margaret Olsen
-
mam chorobę morską. Przy najlżejszej bryzie zwrócę wszystko, co zjadłam przez
ostatni tydzień.
Utkwiła piękne niebieskie oczy w nudnym palancie, który myślał, że oboje grają w
jednej lidze. Jak go spławić? Nie jest w jej typie. Gdyby nie był starszy stopniem,
szybko by go zgasiła.
Ale chciała mu odmówić elegancko, nie robiąc afery. Mogły jej się przydać jego
kontakty. Biuro Wywiadu Marynarki było nie tylko centralą siatki szpiegowskiej, ale
również wydziałem dochodzeniowym.
Komandor znów gapił się na nią łakomie. Jennifer tylko się uśmiechnęła. Nie mógł
oderwać wzroku od jej pełnego biustu; rzadko patrzył jej w oczy. Nie unikała seksu
„rekreacyjnego", ale wolała bardziej muskularnych facetów. Chłodnych,
wyrafinowanych i...
Aż podskoczyła na dźwięk przywoływacza. Odczytała komunikat. Było tylko jedno
słowo. Spojrzała na zegar ścienny w swoim biurze. Mogła być w gabinecie wojennym
Pentagonu za dziesięć minut. Wystarczyło zejść na dół. Wiedziała, że innym
członkom drużyny Orzeł zajmie to, być może, godziny. Ale zjawią się jak najszybciej,
bez względu na to, gdzie się teraz znajdują.
-
Muszę iść na odprawę - powiedziała szorstko.
Komandor cofnął się, gdy zgromiła go wzrokiem za to, że ją szpieguje.
-
Dziwna wiadomość - wymamrotał zmieszany. - „Talon" to ten odrzutowiec
treningowy, tak? T-38?
-
To typ suwaka do zapinania worka na zwłoki. Takiego, w jakim może się pan
znaleźć, jeśli będzie pan za dużo węszył, sir.
Wstała od biurka, pozamykała na klucz szuflady i wyszła bez słowa.
Cokolwiek chciał od niej generał Krauss, była gotowa. Miała dosyć szarej
codzienności w ONI.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego,
Ośrodek Lotnictwa Bojowego Marynarki nad rzeką Patuxent,
Maryland
-
Mam cię, Trójka! - zaskrzeczało radio. Kapitan Hunter Evans Blake III pokręcił
głową, poprawił słuchawki i opuścił wyświetlacz. Obraz poligonu w świetle dziennym
zmienił się. Było teraz widać tylko przeciwnika. Blake nie kalkulował; po prostu
reagował.
Eksperymentalny helikopter bojowy poderwał się niczym rosyjski SU-29 przy
akrobacji nazywanej „kobrą". W końcu łopatom wirników zabrakło powietrza, żeby
utrzymać go w górze i stracił szybkość. Rozbłysły czerwone lampki i rozległy się
ostrzeżenia głosowe. Hunter wyłączył je wściekle. Rozpraszały go, kiedy musiał się
skoncentro
wać.
Nos maszyny zanurkował. Blake dał pełną moc. Kadłub wpadł w wibracje, zaczęły
odpadać części. Hunter nie widział w tym nic niebezpiecznego i manewr się udał.
Grumman F-
14 tomcat zwolnił, ale i tak przeniknął za szybko, żeby odpalić pocisk
sidewinder
lub użyć działka M-61.
XH-
72 zakołysał się od podmuchu. Hunter wszedł na ogon odrzutowca i wziął go na
cel.
Wdusił kciukiem przycisk ogniowy i „wystrzelił" rakietę powietrze-po-wietrze. Ścisnął
drążek i „dołożył" tomcatowi z dwudziestomilimetrowego karabinu maszynowego.
Kiedy poczuł się bezpieczny, znów poderwał helikopter, dodał gazu i poleciał za
myśliwcem, waląc z eksperymentalnego działka laserowego ALA-1.
-
Dostałeś, dostałeś, dostałeś! - zachichotał. Wszystkie systemy uzbrojenia działały
prawidłowo. Każdy strzał trafiał w cel, pokazywały to kamery. Blake udowodnił, że
powolny śmigłowiec z ciężkim opancerzeniem może pokonać najlepszy myśliwiec
marynarki wojennej.
Hunter służył w lotnictwie. Jego dzisiejszy przeciwnik, George „Szpila" Silver, w
marynar
ce. Tym większa była satysfakcja ze zwycięstwa. Pilotom marynarki zdawało
się, że to oni rządzą w powietrzu.
-
Hej, Szpila! Następnym razem wezmę cessnę i zestrzelę cię z wiatrówki!
-
Chyba we śnie, Trójka! Po prostu dziś miałeś fart.
-
Chcesz, żebym powiększył zdjęcia do wielkości plakatów? Wyślę je twojemu
dowódcy. I twoim tak zwanym dziewczynom, żeby zobaczyły, jaki z ciebie cienias.
- XH-72 -
zaskrzeczał w radiu głos kontrolera lotów.
Hunter mruknął pod nosem. „Góra" nie cierpiała pogawędek w powietrzu. Nie
obchodziło ich, że Blake jest w eksperymentalnej maszynie i zademonstrował jej
możliwości. Hunter wiedział, że powinien zaczekać z żartami do wylądowania. Szpila
postawiłby mu kolejkę w barze Szybka Lufa i wtedy by pogadali. Ale rozpierało go
zadow
olenie. Dlaczego nie może się pochwalić swoimi umiejętnościami właśnie
teraz?
-
Zgłasza się XH-72. Co jest, Buster?
-
Mam dla ciebie wiadomość. Najwyższy priorytet. Odbiór.
-
Nie wrócę do bazy tak szybko jak mój kumpel z marynarki. Powiedz, o co chodzi.
Odbiór.
- TALON -
nadeszła elektryzująca odpowiedź. - Wiesz może, co to znaczy?
-
Że masz mi załatwić transport do Pentagonu, jak tylko wyląduję. Nie
jutro. Natychmiast.
-
Masz zezwolenie na lądowanie, XH-72. Przeskoczysz do tomcata, którego
„zestrzeliłeś" i komandor Silver podrzuci cię do Waszyngtonu.
-
Niech będzie - odrzekł Hunter. - O ile się nie zgubi.
Wycisnął z silników pełną moc i wylądował zaledwie kilka minut po dużo szybszym
odrzutowcu Silvera, Lot z poligonu w Maryland do Pentagonu trwał niewiele dłużej.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Szkoła Piechoty, obóz w Lejeune,
Karolina Północna
Facet z nożem Ka-Bar był wielki, szybki i bardzo sprawny. Atakował bez dźwięku.
Doskonale wyćwiczony zabójca.
Ale nie na tyle, by pokonać prawie dwumetrową górę mięśni, jaką był Jack DuBois.
Błysnęło srebrzyste ostrze i Jack odskoczył, unikając pchnięcia w brzuch. Złapał
mocny nadgarstek, obrócił się zwinnie, niczym matador z muletą. Ostrze przecięło
mu koszulę. Obracał się dalej.
Nagle zacisnął palce jak stalowe obręcze. W ostatniej chwili szarpnął ramię
napastnika do tyłu i podciął mu nogi. Facet zwalił się ciężko na ziemię. Jack
natychmiast wylądował na nim i wygiął mu rękę tak, że ostrze zbliżyło się do szyi
przeciwnika.
-
Mam cię - powiedział Jack.
Wściekły błysk w oczach faceta zmusił go do szybszej reakcji. Pochylił się do przodu
i naparł całym swoim ciężarem na nóż. Ostrze wbiło się w ziemię po rękojeść tuż
obok szyi napastnika. Jack wstał i cofnął się.
Spojrzał na grupę żołnierzy. Do zwiadu zgłosiło się wielu ochotników. Gapili się na
niego wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nie widzieli, żeby ktoś tak łatwo pokonał ich
instruktora.
Jack DuBois nie powiedział im, że to nie było łatwe. I że ma wroga w sierżancie
artylerii, który właśnie otrzepuje się z kurzu. Podoficer był kmiotem z jakiejś dziury w
Alabamie. A może w Arkansas. Nieważne. W każdym razie uważał się za lepszego
od każdego czarnego. Nawet od takiego jak Jack.
DuBois dowodził kompanią zwiadowczą. Walczył na polu bitwy wystarczająco często,
żeby wiedzieć, że w wojsku nie ma miejsca dla rasistów. Przez nich ginęli ludzie.
Zanotował sobie w pamięci, by powiedzieć dowódcy wyszkolenia, że ma u siebie
zgniłe jabłko i im szybciej się go pozbędzie, tym lepiej.
-
Oto jak można przeżyć, drogie panie, i wykończyć żałosnego frajera, który was
atakuje -
oświadczył Jack, obserwując wkurzonego sierżanta. Nie miał pojęcia, jakim
cudem ten facet został instruktorem. W pełni ufał przełożonym i oficjalnej polityce.
Uważał, że przysłali go tutaj, żeby wykopał artylerzystę.
-
Dobrać się parami i ćwiczyć - warknął sierżant. - Tak, jak pokazał wam ten czar...
znaczy się... pan kapitan.
Jack już miał go wziąć na stronę, kiedy obok zahamował z poślizgiem hunvee. Zza
kierownicy wyskoczył kapral, podbiegł do Jacka i pospiesznie zasalutował.
-
Wiadomość z góry, sir - zameldował i wyciągnął pager Jacka. DuBois spojrzał na
słowo na wyświetlaczu, potwierdził przyciskiem odbiór i schował pager do kieszeni
koszuli.
-
Muszę natychmiast dostać się na północ - powiedział.
-
Wszystko załatwione, sir. Mam pana zawieźć prosto na lotnisko. Dopilnuję, żeby
pańskie rzeczy doleciały później.
- Doskonale, kapralu -
pochwalił Jack i wsiadł do samochodu. Żołnierz odpalił silnik i
ruszył ostro, wzbijając tuman kurzu.
DuBois wolno
pokiwał głową. Jednostka TALON wchodzi do akcji. Świetnie.
Potrzebował prawdziwego wyzwania.
-
Radio jest ustawione na waszą kwaterę główną? - zapytał kierowcę.
- Tak jest, sir.
Jack połączył się z dowódcą bazy i złożył mu raport o instruktorze. Dowódca nie był
zachwycony sugestią kapitana, która zabrzmiała jak rozkaz. Powiedział, że bardzo
niechętnie pozbędzie się sierżanta, bo facet jest cholernie dobry w swojej robocie.
Jack miał wątpliwości, czy w ogóle to zrobi. Postanowił, że za jakiś czas sprawdzi,
czy instruktor został przeniesiony. Nie zamierzał zostawić tej sprawy.
W korpusie marines służyli wartościowi żołnierze. Byłoby zbrodnią stracić choćby
jednego z powodu koloru skóry.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Morze niedaleko wyspy Vieques
Przed komandorem porucznikiem Stanislausem Michaelem Powczukiem rozciągało
się bezkresne morze. Jak wielu jego poprzedników z morskich sił specjalnych Navy
SEAL, zmagał się z silnym prądem między Roosevelt Ro-ads na Portoryko i wyspą
Vieques. Si
edem mil morskich od Roosy Roads. Siedem mil morskich piekła, nawet
jeśli nie płynie się z dwudziestodwukilo-gramowym plecakiem na grzbiecie.
Stan był silny i miał skórę byka. Gdy walczył z wodą, na jego ciele odznaczały się
rozdarcia i rozcięcia. Komandosi z Navy SEAL już nie pływali tą trasą w ramach
ćwiczeń - wymiękli, jak uważał Stan. On musiał ją kiedyś zaliczyć, żeby się
zakwalifikować. I nadal to potrafił. Nawet z ciężkim plecakiem.
Bolał go każdy centymetr ciała. Paliło go w płucach, widział jak przez mgłę. Ale nie
zamierzał się poddać. Chciał sobie udowodnić, że jest takim samym twardzielem jak
dziesięć lat temu.
- Cieniasy -
mruknął z pogardą. - Ich ćwiczenia są dobre dla panienek.
Wiedział, że to nieprawda. Ale wkurzał się celowo, żeby pobudzić mięśnie do pracy i
nie przestać płynąć. Jeszcze trochę.
Silny prąd cofnął go dalej niż był pięć minut wcześniej.
Zignorował zmęczenie i przyspieszył. Gdyby sobie odpuścił, prąd zniósłby go z
powrotem do Roads. Łatwe wyjście z sytuacji. Ale ciemny zarys wyspy Vieques
wskazywał, że do celu zostały dwie mile. Ponad dwie trzecie drogi za nim. Mimo że
na zmagania z morzem zmarnował już większość dnia. Ludzie zawsze tu odpadali.
Nie byli tacy dobrzy, jak Stan Powczuk. Ani tacy zdeterminowani. Przy
spieszył.
Ra
miona bolały go tak, że łzy napływały mu do oczu. Ale zaraz zmywała je słona
woda.
Nie musiał tego robić. Chyba że dla własnego spokoju ducha. Był instruktorem w
SEAL i powinien potrafić tyle, ile wymagał od swoich ludzi. Podpuścił go kolega;
powiedział, że nie przepłynie Roads. Stan podwoił zakład. Potem oświadczył
mocnemu w gębie skurwielowi, że zrobi to z dwudziestodwukilowym plecakiem
materiałów wybuchowych.
Stan usłyszał zbliżającą się motorówkę, ale nie przestał płynąć. Do wyspy została
mila. Mila m
okrego piekła. Po całym dniu w wodzie tracił siły z każdym ruchem.
- Komandor porucznik Powczuk? -
zawołał ktoś. Stan płynął dalej. Gdyby teraz
zwolnił, przegrałby walke_ z prądem. Odwrócił się dla nabrania powietrza i krzyknął:
-
Zostaw mnie, człowieku! Została mi już tylko mila.
-
Ma pan pilną wiadomość, sir.
-
Odbiorę na wyspie.
Potężna pierś wznosiła się, gdy Stan chwytał życiodajny tlen. Jakby wciągał napalm
do płuc. Ale płynął dalej, nie odpuszczał. Musiał wygrać zakład.
- Nic z tego, sir. Rozkaz a
dmirała. Mam upoważnienie, żeby wyciągnąć pana z wody
łodzią, jeśli będzie trzeba.
- O co chodzi?
-
TALON, sir. Tylko to kazali mi przekazać.
Stan zauważył, że porucznik nie jest zachwycony perspektywą wleczenia go za
motorówką do Portoryko.
- To dlaczego nie mówisz od razu, do cholery?
Podpłynął do burty i spróbował się podciągnąć. Nie utrzymał siana zdrętwiałych
ramionach i zsunął z powrotem do wody. Odpędził porucznika, którzy rzucił się na
pomoc i przy drugiej próbie wdrapał się do łodzi.
Porucznik ga
pił się na niego ze zgrozą.
-
To prawda, sir, że płynął pan, żeby wygrać zakład?
- Prawda.
-
Jaka była stawka? Ile jest wart taki sposób samobójstwa?
Stan uśmiechnął się krzywo, zrzucił plecak i usiadł na dnie motorówki.
-
Dychę - zarechotał. ,- Dziesięć dolarów, sir?!
-
Dziesięć centów. Dziesięć centów i miliard dolców. Tyle jest warte prawo do
chwalenia się.
Ruszyli w stronę portu. Stan spoważniał. Przegrał zakład i będzie musiał zapłacić.
Nieważne, że generał Krauss wezwał go do Pentagonu. Nie może wyjaśnić,
dlaczego nie dopłynął do celu. Jasna cholera! Ale bezpieczeństwo operacji przede
wszystkim. Jak zwykle.
Stan Powczuk pocieszał się tylko tym, że jego i resztę jednostki TALON czeka
zapewne udział w jakiejś akcji.
Godzina 10.14 czasu środkowoamerykańskiego, Teksas
-
Tak jest, synu, nie spiesz się - szepnął Travis Barrett. - Patrz wzdłuż lufy i
przesuwaj strzelbę po linii lotu przepiórki. Kiedy będziesz miał ją na celowniku,
strzelaj. Ale nie przestawaj przesuwać broni.
- Wiem, tato.
Syn Travisa, Ra
ndall, uniósł strzelbę i przyłożył do ramienia. Kiedy ptak poderwał się
do lotu, zrobił wszystko dokładnie według instrukcji. Huknął strzał i przepiórka runęła
w dół.
Travis klepnął chłopca w ramię.
-
Brawo! Sam bym tego lepiej nie zrobił.
Randall podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się z przymusem.
- Akurat!
Cieszył się z celnego strzału, ale wiedział, że ojciec przez ten czas strąciłby całe
stado. Niewielu chłopaków miało ojców, którzy byli takimi dobrymi myśliwymi. E, tam
-
nikt nie miał!
-
Chodź, zobaczymy, czy Alamo znalazł ptaka.
Spotkali psa kilka metrów dalej. Wypuścił z pyska przepiórkę i usiadł. Travis poklepał
go po łbie. Nigdy nie miał lepszego psa myśliwskiego i był cholernie dumny z syna.
Żałował, że nie mogą spędzać razem więcej czasu. Ale jego była żona Lavonne przy
każdej okazji rzucała mu kłody pod nogi. Rozwód nie przebiegł gładko. Robiła
wszystko, żeby nastawić dzieci przeciwko ojcu.
Z córką, Betty Sue, udało się jej. Z Randallem nie.
-
Szykuje się dobra wyżerka - powiedział Travis. - Zabierzemy ją do obozu i...
Urwał i sięgnął do paska po pager. Zerknął na wyświetlacz i pokręcił głową. Potem
spojrzał na Randalla. Synowi zrzedła mina.
-
Musisz lecieć - domyślił się chłopiec.
- Niestety, synu -
przyznał Travis. Potwierdził przyjęcie wiadomości i wyjął specjalny
telefon komórkowy, zaprojektowany przez NSA. Travis wystu
kał numer. Miał
nadzieję, że nie będzie musiał tego robić w czasie polowania z Randallem.
-
Tu major Travis Barrett z armii Stanów Zjednoczonych. Kod „Ikar", baza sił
powie
trznych Kelly, za godzinę. Wyłączył się i schował komórkę.
-
Muszę się pospieszyć, synu. Chcesz pojechać ze mną?
- Jasne! -
ucieszył się Randall i zaraz zmarkotniał. - Ale mama nie będzie
zadowolona. Kelly jest na drugim końcu San Antonio.
-
Myślisz, że jej powiem?
Travis położył rękę na ramieniu chłopca i poprowadził go do sfatygowanego pikapa
chevy rocznik 63. Samochód wyglądał jak ruina, ale chodził jak rakieta. Miał potężny
podrasowany silnik V-
8 o pojemności siedmiu tysięcy pięciuset centymetrów
sześciennych.
Travis wcisnął swoje prawie dwumetrowe ciało za kierownicę i zaczekał, aż Randall
zapnie pasy. Kodeks drogowy Teksasu nie wymagał ich używania w ciężarówkach,
ale Travis zawsze się przy tym upierał. I żadnej jazdy z tyłu na skrzyni. Poczekał, aż
chłopiec posadzi Alamo między nimi i mocno obejmie.
Potężny silnik zaryczał, bieg wszedł z szarpnięciem i chevy wystrzelił na drogę.
Travisowi dopisało szczęście i po niecałej godzinie zahamował przed bramą bazy.
-
Sto dwadzieścia osiem kilometrów w czterdzieści osiem minut! - zachwycił się
Randall. -
To była jazda!
-
Muszę cię tu zostawić, synu. Naprawdę pilnie mnie potrzebują.
-
Zaczekaj, tato. Musisz zadzwonić do mamy, żeby mnie zabrała. Travis uśmiechnął
się, rozejrzał i zniżył głos.
-
Prowadziłem samochód w wieku czternastu lat. Ty też możesz. Stajesz się
mężczyzną. Wiem, że już jeździsz traktorem po ranczo dziadka. Ale jeśli uważasz, że
sobie nie poradzisz...
-
Poradzę sobie. Wiesz, że dobrze prowadzę, tato.
-
Jedź bardzo ostrożnie, słyszysz? I nie mów mamie. Zaparkuj za rogiem i resztę
drogi przejdź pieszo. Powiedz jej, że nie miałem ochoty na kolejną kłótnię.
Chłopcu błyszczały oczy.
-
Dobrze, będę uważał.
-
Zadzwonię za kilka godzin i sprawdzę, czy dotarłeś do domu. Nie kręć się po
mieście i nie podrywaj panienek. I pamiętaj, żeby wyczyścić strzelby.
Uścisnął synowi rękę i zmierzwił mu włosy. Patrzył, jak Randall zawraca i odjeżdża z
psem na siedzeniu obok. Pomyślał, że chłopiec szybko dorasta. Im więcej wiary
wkłada w syna, im więcej oczekuje, tym więcej dostaje w zamian.
-
Zabiorą pana, sir - powiedział sierżant pilnujący bramy i wskazał kciukiem
furgonetkę za sobą. Tylne drzwi otworzyły się i Travis zobaczył trzech mężczyzn.
Przygotowywali dla niego ciśnieniowy skafander wysokościowy. Wsiadł. Pomogli mu
zdjąć zniszczone ubranie myśliwskie i włożyć skafander.
-
„Aurom" już tu jest? - zapytał.
-
Tak, sir. Wycofali jaz operacji na południu. Będzie pan w Waszyngtonie, zanim się
pan obejrzy.
Furgonetka podwiozła go do samolotu szpiegowskiego „Aurora", który zastąpił SR-
71. Travis leciał nim już dwa razy i nie cierpiał tego. Kokpit był
zaprojektowany dla dwóch karzełków. Teksański olbrzym ledwo się w nim mieścił.
Dzięki silnikowi wytwarzającemu pulsacyjną falę detonacyjną maszyna osięgała
prędkość ośmiu machów - poruszała się ośmiokrotnie szybciej niż dźwięk. Podobnie
jak samolot rakietowy drużyny, X-37. Travis miał szansę dotrzeć z Teksasu do
Pentagonu przed innymi członkami zespołu, którzy byli w Waszyngtonie.
Wylądował w stolicy po niecałych czterdziestu pięciu minutach lotu.
Drużyna Orzeł z jednostki TALON była w komplecie.
Rozdział trzeci
6 listopada, godzina 14.09 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton
Sam tak się spieszył, że zaparkował samochód w bazie lotniczej Bolling i dojechał do
Pentagonu metrem. Wyskoczył z wagonu, wbiegł na ruchome schody i nagle
uświadomił sobie, że gdzieś zapodział identyfikator. Na górze stanął z boku, żeby
przepuścić innych przez punkt kontrolny i zaczął grzebać w kieszeniach. Nic.
Przestraszył się, że zostawił plastikową kartę na biurku w Fort Meade. Potem
przypomniał sobie, że w drodze tutaj pokazywał identyfikator przy wjeździe do bazy
Bolling.
-
Jakiś problem, sir? - zapytał wartownik, który górował nad Samem niczym wieża.
- Nie, dlaczego... ja tylko... O, jest!
Sam triumfalnie pokazał kartę i wręczył wartownikowi. Facet uważnie porównał
zdjęcie z jego twarzą i wpuścił go niechętnie do części handlowej. Sam rozejrzał się,
zerknął na zegarek, potem popatrzył na stoisko z przekąskami na dziedzińcu
Pentagonu. Był głodny. Na śniadanie zjadł tylko małą torebkę chipsów, na lunch
kanapkę. Znów zerknął na zegarek. Nie miał czasu. Chociaż generał Krauss
skontaktował się najpierw z nim, Sam wiedział, że jednostka TALON szybko zgłasza
się na rozkaz.
I wy
słał wszystkim wiadomość o najwyższym priorytecie.
Mogli być na drugim końcu świata, a mimo to zjawić się w gabinecie wojennym w
Pentagonie wcześniej niż on, choć miał do przejechania tylko trasę z Frederick w
Maryland. Ruszył przez tłum, przekroczył granicę strefy B i znalazł właściwą windę
do podziemi wielkiego budynku biurowego. Znów musiał pokazać identyfikator.
Kontrola na dole była bardziej dokładna. Wzór siatkówki oka zgadzał się, ale Sam jak
zwykle miał problem z próbą głosu. Zastanawiał się nad lepszymi sposobami
wychwytywania w głosie oznak alergii, przeziębienia, czy nawet stresu.
- Odciski palców, sir -
powiedziała potężna kobieta w mundurze żandarmerii
wojskowej i oparła rękę na broni na wypadek, gdyby zaprotestował. Sam zamrugał i
zerknął na nią. W końcu się wydało, że nie zaliczył próby głosu. Wyciągnął prawą
dłoń. Kobieta z wprawą zdjęła jego odciski palców i wrzuciła do komputera dla
porównania.
-
Kiedy będziecie tu sprawdzać DNA? - zapytał.
- Nic mi o tym nie wiadomo, sir -
odparła szorstko. Pewnie, że nic o tym nie
wiedziała. Jak pół tuzina innych żandarmów patrolujących czujnie hol na wypadek
czegoś niezwykłego. Wykonywali tylko swoją robotę. Nigdy nie kwestionowali
rozkazów, nie żartowali i nie zastanawiali się, co może przynieść jutro. Sam
przeciwnie. Czytał tajne raporty o porównywaniu próbek DNA. Superkomputer
przyspieszał ten proces, ale jeszcze nie na tyle, żeby znacząco skrócić czas kontroli
wchodzących.
-
Może pan wejść, sir - oświadczyła kobieta i wskazała trzecie drzwi na lewo.
Wyglądały najmniej imponująco ze wszystkich. Sam wszedł i drzwi zamknęły się za
nim. Poszedł wolno wąskim korytarzem. System ochrony znów się zmienił. Kto
zapuściłby się nielegalnie aż tutaj, musiałby być bardzo sprytny. I zapewne chciałby
kogoś zabić. Sam wiedział, że korytarz w ciągu kilku sekund może się wypełnić
superklejem, który zatrzymałby wszystko z wyjątkiem czołgu. Mógłby nawet udusić
intruza, gdyby zalepił mu usta i nozdrza, ale nie o to chodziło. Wystarczyłoby
spowolnić ewentualny atak. Po włączeniu się alarmów zjawiłby się silny oddział
wartowniczy i zlikwidował każde zagrożenie.
Sam zwolnił, potem zatrzymał się na moment przed metalowymi drzwiami na końcu
korytarza. Przypominały wejście do skarbca bankowego. Usłyszał ciche dźwięki
odsuwających się rygli i po chwili przekroczył próg pokoju odpraw. Natychmiast
przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Mimo że pierwszy dostał wezwanie, zjawił
się ostatni.
Wśliznął się na krzesło obok swojego przyjaciela, Jacka DuBois. Black Jack
wyszczerzył zęby i uniósł kciuk. Wokół stołu siedzieli pozostali członkowie drużyny
Orzeł w różnych strojach. Jack miał na sobie odprasowany, choć trochę poplamiony
mundur polowy. Major Barrett był w lotniczym skafandrze ciśnieniowym, kapitan
Blake w kombinezonie pilota, Sara Gre-,ene w fartuchu laboratoryjnym na cywilnym
ubraniu. Komandor Powczuk wyglądał, jakby wyłowiono go z akwarium; wciąż
zwisały z niego wodorosty. Porucznik Olsen przyszła w bardzo eleganckim mundurze
marynarki wojennej. Przypominała plakat werbunkowy. Gdyby Sam nie był jeszcze
członkiem drużyny, na widok Jennifer zgłosiłby się na ochotnika do każdej operacji.
- Straszne korki -
powiedział do generała Kraussa, chcąc usprawiedliwić swoje
spóźnienie. Uśmiechnął się słabo i wyjął notes elektroniczny, żeby w razie potrzeby
wszystko zapisać, a potem zorganizować.
-
Wiem, jak pan tu podróżował - odrzekł generał brygady, Jack Krauss. -I dziękuję, że
nie tracił pan czasu najedzenie.
Odkaszlnął i zaczął odprawę. Był wysoki i oszczędny w słowach. Prawdziwy
dowódca. Prawy rękaw przypiął starannie, żeby ukryć brak ręki. Z jakiegoś powodu
nie miał dziś protezy, ale jego osobowość dominowała nad ułomnością fizyczną.
Siwe włosy nosił przycięte prawie tak krótko jak Travis Barrett. Nie tracił czasu na
głupstwa i szybko wprowadził ich w szczegóły.
-
Generał Gates przekazał tę sprawę głównemu dowódcy operacji specjalnych.
Generał Freedrnan wybrał drużynę Orzeł jako najlepszą do wykonania operacji
„Ogień Morski".
Światła przygasły i na ścianach pojawiły się slajdy. Pokazywały rosyjski okręt
podwodny klasy Tajfun, tajemnicze postacie wchodzące z pontonów na pokład, a w
oddali ciemne wybrzeże Irlandii.
Krauss spojrzał na Powczuka.
-
To typowa operacja morska, komandorze. Jest pan naszym ekspertem. Dobrze, że
już pan ćwiczył taki manewr, bo na „Gorskiego" można się dostać tylko z wody.
Travis Barrett popatrzył na podsumowanie faktów i pokiwał głową. Już zaczynał
planować. Podniósł wzrok, gdy generał się zawahał.
-
Ile mamy czasu na ćwiczenia, sir?
-
Gdybym mógł, wysłałbym was tam już wczoraj. Patrząc realistycznie, możemy wam
dać dwanaście godzin.
- Godzin, sir?!
Travis popatrzył na zebranych i zobaczył na ich twarzach pełną gotowość. Był dumny
ze swojej drużyny. Wszyscy utrzymywali najwyższą formę bojową i nie bali się
żadnego wyzwania.
-
Czy to jakiś problem, majorze?
-
Nie, sir. Oczywiście, że nie - odrzekł Travis i zauważył, że Powczuk szczerzy zęby.
Mógłby ruszać nawet zaraz.
-
Jak mówi stare powiedzenie: Jedyny łatwy dzień był wczoraj" - odezwał się Stan.
- Prz
ekona się pan, że to prawda, komandorze - zapewnił ponuro Krauss. - Ta
operacja wymaga kontaktu nie tylko z materiałem radioaktywnym, urządzeniami
jądrowymi i być może z trującym gazem, ale również z terrorystami z IRA i najgorszą
z możliwych rzeczy.
- Z p
olityką, sir? - zapytał Jack.
-
Tak. Zdradziecką i zabójczą. Gorszą niż skażenie całych Wysp Brytyjskich. Angole
nie mogą się tym zająć. Gdyby do akcji weszła SAS czy SBS, Sinn Fein natychmiast
zerwałaby rozmowy pokojowe. Odcięłaby się od wszelkiej działalności terrorystycznej
tymczasowego skrzydła IRA, albo znalazłaby inny pretekst. Zajęcie przez SAS
rosyjskiego okrętu zadziałałoby jak detonator.
-
Rosjanie nam nie pomogą, prawda? - zapytała Sara. - Nie powiedzą nam o
ewentualnych problemach medycznych
, z jakimi możemy się spotkać na „Górskim"?
-
Ich stanowisko jest do przewidzenia. Powiedzą: O co chodzi? To przecież wspólne
ćwiczenia marynarki rosyjskiej i brytyjskiej. Ruscy wysłali przez Morze Pomocne tyle
okrętów w tamtym kierunku, że mogliby zacząć wojnę. Ale oczywiście wszystkiemu
zaprzeczą.
-
Co się dzieje z kodami uzbrajającymi? - zapytała Jen. Poprawiła się na krześle i
wpatrzyła uważnie w Kraussa. Kiedy chciała, wyglądała jak bezmó-zga blondynka,
ale Travis wiedział, że prawdopodobnie więcej wyłowi z tego, czego generał nie
powie, niż z tego, co od niego usłyszy. Żaden psycholog nie dowiedziałby się z
prostej odpowiedzi tyle, ile Jennifer Olsen.
-
Wiadomo tylko, że zginęły z biura admirała Kuzniecowa. Podejrzewamy, że są w
rękach IRA, być może w drodze na „Gorskiego". Ale nie jesteśmy pewni. Może to
zbieg okoliczności. Wątpliwe, żeby IRA tak to zaplanowała.
-
Chcieli tylko opanować okręt, sir? - zapytał Stan.
-
To wystarczy. Nawet jeśli nie uzbroją głowic. Wyobraźmy sobie, że na Londyn
spada
pocisk z dziesięcioma nieuzbrojonymi głowicami. Uderzenie rozrzuciłoby
pluton na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych. Zagro
żenie utrzymywałoby się
przez miesięce, zanim oczyszczono by teren. A gdyby głowice eksplodowały, akcja
terrorystów byłaby jeszcze bardziej udana.
Jen w zamyśleniu zagryzła dolną wargę.
- Tak czy inaczej, wygraliby.
-
Poruczniku Olsen, ze względu na pani wywiadowcząprzeszłość i obecną pracę w
ONI, bardziej przyda się pani w Irlandii niż na „Gorskim". Przeniknie pani do
dowództw
a IRA i zniszczy kody uzbrajające. Albo przynajmniej dowie się, czy w
ogóle je mają.
- Robota szpiegowska, sir?
-
Dostanie pani taki sprzęt, jaki Sam uzna za najbardziej przydatny, kontakty i
wszystkie informacje o politycznych i terrorystycznych powiązaniach ERA, jakie ma
departament stanu i CIA.
- Tak jest, sir.
-
Leciała pani kiedyś „Aurorą"?
- Nie, sir.
-
Czeka na panią ta, którą przyleciał major Barrett. Pilot grzeje silnik. Start za
godzinę.
-
Liczy się każda minuta, sir - odrzekła Jennifer i spojrzała na Sama. Podał jej nowy
notes elektroniczny. Wprowadził tam pospiesznie spis potrzebnego sprzętu, kontakty
do zapamiętania i wszystkie dane wyciągnięte z komputerów Pentagonu, jakie
przyszły mu do głowy. Jen wzięła małe urządzenie i wyszła. Starała się zapamiętać
jak najwięcej, zanim ją wyposażą i wyślą do Irlandii z ośmiokrotną szybkością
dźwięku. Nie było tak źle. Nie musiała zabierać żadnego sprzętu do operacji
specjalnych.
- Jaki ma pan plan desantu i odwrotu? -
zapytał Krauss w nadziei, że Travis już
opracował strategię.
-
Potrzebujemy okrętu podwodnego do ćwiczeń, sir.
-
Załatwione. U wybrzeży Connecticut czeka na was SSN „Albuąuerąue" klasy Los
Angeles. Travis rozejrzał się.
- Co powiecie na desant z powietrza?
Wszyscy skinęli głowami. Z wyjątkiem Sama. Pracował gorączkowo nad zestawem
wyposażenia.
- A ty, Sam? -
zapytał Travis. - Dobrze skaczesz ze spadochronem? Analityk z NSA
podniósł głowę i przytaknął.
-
To będzie cholernie niebezpieczna akcja - ostrzegł Krauss. - Czy ktoś z was strzelał
już wewnątrz okrętu podwodnego? Polecam tylko pistolety i strzelby. Rykoszet z
waszej broni mógłby być gorszy niż ogień przeciwnika.
-
Możemy użyć pocisków z materiałów kompozytowych - zauważył Sam. - Są
skuteczne w walce, ale przy uderzeniu w metal rozpadają się w pył.
Stan zmiażdżył go wzrokiem. Często dawał do zrozumienia, co myśli o jego
znajomości broni.
-
Weźmiemy HK P9S, sir - powiedział. - Są krótsze i lżejsze od coltów 45 i nie
zacinają się. Mają rolkowy opóźniacz odrzutu zamka H7K, który...
- Panowie, panowie! -
przerwał Krauss. - Uzbrojenie wybierze major Barrett. Zalecam
tylko broń o małym zasięgu.
-
Możemy wziąć XM-29, sir - nie ustępował Sam. - Z „inteligentną" amunicją
bezłuskową, żeby mosiędz nie grzechotał o ściany okrętu...
- O grodzie - warkn
ął Stan.
-
Tak, oczywiście, o grodzie - ciągnął nie zrażony Sam. - W standardowym
magazynku jest pięćdziesięt nabojów i...
-
Amunicja bezłuskowa nie blokuje lufy - przypomniał Barrett. - Mosiędz się rozszerza
i wstrzymuje odrzut zamka. Mogłoby się zdarzyć, że kfr-muś z nas wypali
samoczynnie cały magazynek, gdyby cofnęła się odpowiednia ilość gazów
prochowych. I co z wzajemnym oddziaływaniem na siebie
elektrycznego systemu ogniowego i naszych generatorów pola na nadgarstkach? W
walce wręcz możemy ich używać z dobrym skutkiem, ale nie chcę, żeby odpaliły
komuś cały magazynek w XM-29. Jest jeszcze problem z za-1 kłócaniem
nadajników-
odbiorników w naszych biochipach i innych urządzeń podłączonych do
zestawu bojowego.
-
Muszę mieć dobry monitoring sensorów stanu zdrowia w biochipach - odezwała się
Sara. -
Mogą być lepszymi wskaźnikami promieniowania niż wszystkie inne
urządzenia.
- A kondensatory w pasach? -
wtrącił się Jack. - Ktoś straci zasilanie główne, zacznie
ich używać i odpalą mu całą amunicję? To byłoby dość stresujące.
Spojrzał przepraszająco na Sama. Tym razem był po stronie Staną.
- Panowie, panowie! -
powtórzył Krauss. - Szczegóły dopracujecie później. Interesuje
mnie plan działania, majorze.
- Tak jest, sir. Przepraszam. Skaczemy ze spadochronami w skafandrach nurków,
podpływamy do „Gorskiego", wchodzimy do części rufowej, zabezpieczamy reaktory.
Od tego momentu nie jest istotne, co się dzieje na dziobie. Odcinamy zasilanie
wszystkich systemów. Po wyłączeniu reaktorów posuwamy się naprzód. Po drodze
zabezpieczamy każde stanowisko. Będziemy mieć wystarczającą siłę ognia, żeby
poradzić sobie z terrorystami. Bez względu na to, czym dysponują. Sam, sprawdź,
jakie jest standardowe uzbrojenie na taj
funie. Nasze zestawy bojowe dadzą nam
przewagę.
Hu
nter wyprostował się na krześle i pochylił do przodu.
-
Załatwimy ich z fasonem, w eleganckich strojach. Do tej operacji nadaje się osprey,
sir. Przy odwrocie mogę utrzymywać szybkość ośmiu kilometrów na godzinę, jak
CH-
46 sea knight. Chcecie użyć nowej uprzęży desantowej SPIE?
Rozejrzał się i zauważył, że Stan przytaknął. SPIE zastąpiła starszy sprzęt w
jednostkach Navy SEAL.
-
Zlokalizowałem V-22 super osprey - odezwał się Sam. - Goły, bez uzbrojenia.
Będziemy mieć do dyspozycji maksimum przestrzeni ładunkowej.
-
Przećwiczysz z nami kilka szybkich zrzutów i odwrotów, Hunter -powiedział Travis -
i wystartujesz do Anglii. Przez ten czas potrenujemy kilka godzin na okręcie.
Weźmiemy X-37, polecimy na miejsce i zrobimy desant. Zatankujesz w Lakenheath i
wrócisz po nas.
- Dobra -
odrzekł Hunter.
-
Wygląda na to, że wszystko ustalone - podsumował generał Krauss. -Wchodzicie
na okręt, zabezpieczacie go, likwidujecie terrorystów. Sprawdzacie, czy ktoś z
rosyjskiej załogi z nimi współpracuje. Jeśli tak, zdrajców też likwidujecie. Tylko
żadnego zabijania zakładników. Nie mogą zginąć niewinni Rosjanie. Robicie zdjęcia,
kopiujecie wszelkie ważne dokumenty, jakie znajdziecie. Pani zna rosyjski, kapitan
Greene?
-
Trochę - przytaknęła Sara.
-
Ja też, panie generale - dodał Travis.
-
Doskonale. Poszukacie czegoś o przerwanym zadaniu „Gorskiego", zorientujecie
się w rosyjskiej wersji technologii stealth, sprzęcie komputerowym i tak dalej. Wiecie,
o co chodzi. Niech Sam wam pomoże wybrać najważniejsze rzeczy.
-
Ja też całkiem nieźle znam ruski - wtrącił się Stan.
- Dotrzyma pan towarzystwa majorowi Barrettowi. Sam i kapitan Gree
ne zajmą się
sprzętem szpiegowskim. Tylko nie zostawcie na okręcie odcisków palców.
Rozumiecie, o czym mówię?
- Tak jest, sir -
odpowiedział Travis. - Załatwimy to tak, jakby nas tam w ogóle nie
było.
Sam znów zaczął swoje.
-
To znaczy, że nie może być rozrzuconego mosiędzu. Co komandor porucznik na to,
żeby zamiast regulaminowych pistoletów Navy SEAL, użyć X-73? Są jeszcze lżejsze
i mogą strzelać seriami „inteligentnych" pocisków.
Travis Barrett już miał powiedzieć Samowi, żeby odłożył tę dyskusję na później, gdy
generał Krauss skinął mu głową. Major Barrett wstał. Reszta drużyny Orzeł też.
Zasalutowali.
-
Do roboty. Za trzydzieści sześć godzin oczekuję meldunku o sukcesie.
Po tych słowach generał brygady Jack Krauss zostawił ich, by mogli szczegółowo
zaplanować akcję.
Travis wziął głęboki oddech i szybko wypuścił powietrze. Zegar tykał. Czas uciekał.
Rozdział czwarty
6 listopada, godzina 31.34 czasu zachodnioeuropejskiego
Jennifer Olsen wierciła się w niewygodnym skafandrze ciśnieniowym. Uwierał ją w
każdej pozycji. Co gorsza, chciało jej się siusiu, ale za żadne skarby nie przyznałaby
się do tego pilotowi. Bała się, że da jej jakąś gów-nianą radę w stylu macho. Obraził
się, że spadł do roli osobistego kierowcy. Jen rozumiała go, ale operacja jednostki
TALON była ważniejsza niż zdjęcia lotnicze Ameryki Łacińskiej. Bez względu na to,
jak bardzo były potrzebne
agencji antynarkotykowej DEA do rozpracowania kolumbijskich karteli ko-kainowych.
-
Odbiera pani sygnał, poruczniku? - odezwał się w słuchawkach poirytowany głos
pilota. -
Satelita nas wywołuje.
-
Mam go, pułkowniku. Dzięki - odpowiedziała Jen, udając bardziej wesołą niż była.
Szyb
kie „powitanie" cyfrowe potwierdziło, że przekaz dociera pod właściwy adres.
Jennifer wątpiła, żeby pilot mógł podsłuchiwać, nawet gdyby chciał. Została
połączona z satelitą lecącym niewiele wyżej niż ona. Odruchowo spojrzała w górę.
„Aurora" podróżowała blisko nominalnej granicy kosmosu na wysokości trzydziestu
tysięcy metrów. Jen słyszała, że mogą nawet przekroczyć ten pułap. Niebo
wyglądało jak czarna otchłań. Samolot drżał, gdy na dziobie wybuchało paliwo.
Eksplozje wyrzucały do przodu fale uderzeniowe, które usuwały z drogi atmosferę i
próżnia wsysała kadłub. Przy dobrej widoczności, z ziemi widać było obłoki pary
przypominające sznur pereł. Jennifer pomyślała, że są za wysoko, żeby ktoś to
zobaczył. Poza tym, lecieli nad Atlantykiem. „Aurorę" mogło chyba dostrzec tylko kil-
ku islandzkich rybaków.
Samolot niczym pocisk zataczał łuk z Waszyngtonu do Szkocji, skąd Jen miała się
szybko dostać do Irlandii.
-
Jak mnie pani słyszy, poruczniku Olsen? - zapytał krystalicznie czysty głos.
-
Głośno i wyraźnie - odpowiedziała Jen.
- Jest nas troje na linii. Damy pani maksimum informacji wywiadowczych o IRA i jej
skrzydle tymczasowym, które naszym zdaniem jest odpo
wiedzialne za obecną
sytuację.
Jennifer uważnie słuchała dwóch mężczyzn i kobiety z departamentu stanu, NSA i
CIA. Włączali się kolejno. Jen czuła już zawroty głowy, ale wszystko przyswajała.
Wyćwiczono ją nie tylko do zabijania. Nauczono ją, jak chłonąć wiadomości i myśleć.
W długiej drodze drużyny Orzeł do sukcesu te umiejętności były ważniejsze niż
strzelanie.
-
Nie możemy wprowadzić pani do „Tymczasowych" - uprzedził analityk z CIA. - Nie
bezpośrednio. Nie mamy kontaktów i wyglądałoby to zbyt podejrzanie.
-
Więc jak do nich dotrę? - zapytała Jen. Znów zmieniła niewygodną pozycję i
zamrugała. Z prawej strony wyłoniło się Słońce. Zbliżało się z zadziwiającą
szybkością. Przez moment miała wrażenie, jakby zerwała wszystkie więzy z Ziemią i
orbitowała w przestrzeni niczym w statku kosmicznym.
-
Będzie pani gorącą zwolenniczką Sinn Fein, która przywozi dużą sumę pieniędzy.
Dokumenty dostanie pani po wylądowaniu.
-
Zdążę się z nimi zapoznać w drodze do Irlandii. Gdzie nawiążę kontakt?
-
W Dublinie. To już załatwione. Spotka się pani z Michaelem O'Rour-ke, strategiem
Sinn Fein. Jest podwójnie podejrzl
iwy, bo działa teraz poza swoim terenem, czyli
Belfastem. Przypuszczamy, że ma dobre układy z „Tymczasowymi". Zaoferuje mu
pani pieniądze i przechwyci kody uzbrajające, zanim dotrą na tajfuna.
-
Łatwo powiedzieć - odparła sucho Jennifer.
-
Bo to się łatwo mówi. Podam pani szczegóły, które przekonają O'Ro-urke'a o pani
lojalności i oddaniu dla sprawy IRA.
Jennifer odchyliła się do tyłu. Jasne światło z tablicy rozdzielczej rzucało cienie na jej
twarz. Słuchała potoku informacji. Musiała je znać. Jedno małe potknięcie, jeden
pominięty drobiazg i skończyłaby jak wielu innych, którzy próbowali przeniknąć do
organizacji terrorystycznej.
Co gorsza, w wyniku jej wpadki na „Gorskiego" mogłyby dotrzeć kody uzbrajające.
Jeśli w ogóle były w rękach „Tymczasowych".
Rozdział piąty
6 listopada, godzina 17.44 czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia
Umiem latać wszystkim, co ma skrzydła - pochwalił się kapitan Hunter Blake. - A
także tym, co ich nie ma. Wbij mi rakietę w dupę, to dolecę na Księżyc.
- Tak jest, sir -
odrzekł drugi pilot, w stopniu chorążego. - Chce pan zobaczyć
zdolności wznoszenia i...
-
Posłuchaj, chłopie - przerwał mu Hunter- Osprey i ja pochodzimy z jednej fabryki.
Zbudowano nas z tej samej stali. Jesteśmy więcej niż braćmi; jesteśmy bliźniakami.
Wiem o nim wszystko.
-
To dość nowy samolot, sir - zauważył poirytowany chorąży. W końcu to była jego
maszyna, a Hunter zachowywał się jak jej właściciel. Bez wyraźnego powodu
testował ją do granic wytrzymałości. A jeszcze bardziej wkurzało chorążego to, że
arogancki pilot USAF miał ją zabrać na jakąś tajną operację. To nie jego osprey, do
cholery!
-
W Strefie 51 testowałem już nowsze - odparł Hunter.
-
Stacjonował pan w Edwards?
-
Tego nie powiedziałem. Jezioro Papoose. Strefa 51. Najbardziej tajne miejsce w
Edwards zanim je zamknęli i przenieśli do bazy lotniczej Michael w Utah.
Hunter z wprawą przechylił samolot i wyrównał sześć metrów nad spienionymi
trzymetrowymi falami Atlantyku. Travis Barrett uznał, że nie będą ćwiczyć desantu i
odwrotu, bo m
ają za mało drogocennego czasu. Wolał, żeby drużyna potrenowała na
okręcie podwodnym. Powtarzali odwrót, ale Hunter chciał się upewnić, czy poradzi
sobie z V-
22 super osprey. Na wzburzonym morzu unosił się manekin, którego
wyrzucił przy pierwszym przelocie.
Chorąży spojrzał na kipiel w dole.
-
Chce go pan wyciągnąć z tej zupy, sir?
-
Muszę przećwiczyć ratowanie nieprzytomnego marynarza - wyjaśnił Hunter i
skoncentrował się na pilotowaniu maszyny. - Wyłowię go i sprawdzę, czy nie jest
„ranny". Latałem już przy gorszej pogodzie. Powinno się udać za pierwszym razem.
- Tak jest, sir -
odrzekł sceptycznie chorąży. Widział już takich speców w różnych
stopniach oficerskich. Przy sztormie żadnemu nie udała się ta sztuczka.
-
To łatwiejsze niż pilotowanie tamtego UFO w Strefie 51 -powiedział Hunter, po
mistrzowsku poruszając sterami. Wiatr uderzył w maszynę, kiedy wytraciła szybkość i
zawisła nad wodą. Wyloty silników na obrotowych skrzydłach skierowały się w dół.
Hunter musiał teraz uważać. Zbyt silne strumienie wydechowe mogły zdmuchnąć
manekina spod samolotu.
-
UFO, sir? Pan żartuje, prawda?
Hunter zerknął na chorążego z nieprzeniknioną miną i pokręcił głową. Dodał gazu,
opuścił ospreya i zaraz poderwał.
-
Złapał pan, sir! Przy pierwszym podejściu! Pętla trzyma.
-
Wciągnij go - rozkazał Hunter i ustawił skrzydła z silnikami do lotu poziomego. Nie
musiał dłużej ćwiczyć. Zawiadomił przez radio Travisa.
- Dobra robota, Hunter -
pochwalił Barrett. - Jeśli chcesz zrobić jeszcze jeden czy
dwa przeloty, nie ma sprawy. J
eśli nie, startuj do celu. Wiesz, gdzie tankować po
drodze.
-
Spotkanie na południowym krańcu Irlandii - potwierdził Hunter.
- Udanego lotu -
pożegnał go Travis. - Widzimy się po drugiej stronie wielkiej wody.
Hunter zwiększył moc i odleciał z powrotem w kierunku wybrzeża Mas-sachusetts.
Musiał wysadzić chorążego, wziąć paliwo na przelot pierwszego etapu podróży
transatlantyckiej i zabrać kilka litrów gorącej kawy, żeby nie zasnąć za sterami.
Załadowanie sprzętu drużyny nie powinno zająć sprawnej obsłudze naziemnej dużo
czasu, ale Hunter już się niecierpliwił. Chciał wystartować jak najszybciej.
Chorąży obejrzał się do tyłu.
-
Wie pan, sir, co pan wziął na pokład? - zapytał drżącym głosem. Hunter zerknął
przez ramię na mały szary tors manekina i wielkie czarne oczy o łezkowatym
kształcie.
- To samo, co w Nevadzie -
odparł z poważną miną. - Tylko ten nie jest prawdziwy.
Śmiali się z niego, kiedy kupił kukłę kosmity w sklepie z pamiątkami w Las Yegas.
Ale ubaw, jaki miał dzięki niej, był wart tuzin razy więcej niż kosztowała.
Rozdział szósty
6 listopada, godzina 18.29 czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia
Nie pękaj, Sammy - powiedział Jack DuBois, widząc strach Sama Won-ga przed
skokiem z dużej wysokości ze spadochronem z opóźnionym otwarciem. - Robiłeś to
już mnóstwo razy. To pryszcz. Sun Tsu mawiał: „Zwycięża ten, kto wie, kiedy może
walczyć, a kiedy nie". Sam skinął głową i oblizał suche wargi.
-
Wiem. Ale Sun Tsu nigdy nie skakał ze spadochronem. Po prostu nie pasuje mi ta
pogoda. Albo raczej
pomysł wysiadki w nieznane z doskonale pilotowanego
samolotu.
Stan Powczuk po raz ostatni sprawdził oporządzenie.
-
Nie nazwałbym tego doskonałym pilotażem - warknął. - Wolałbym, żeby za sterami
siedział Blake. Mimo że już skakałem z tą załogą.
- Hunter jest w drodze do Irlandii -
przypomniał Travis Barrett. - Nieważne, kto nas
zrzuci, a ta załoga ma doświadczenie. Liczy się to, co będzie w wodzie.
Sara Greene popatrzyła uważnie na panel z instrumentami przed sobą.
-
Fale są dość -wysokie, Travis. Dopłyniemy do okrętu przy takim wzburzonym
morzu?
- Musimy -
odparł Travis. - Morze Irlandzkie też nie będzie spokojne. Trzeba ćwiczyć
w trudnych warunkach, żeby potem łatwo nam poszło.
-
Prawdziwa walka rozegra się w środku ruskiego okrętu - zauważył Jack i sprawdził
swoje uzbrojenie. Sam przekonał ich do wzięcia amunicji bezłuskowej. Pociski
wyglądały zwyczajnie, ale obudowy z ładunkami miotającymi były prostokątne i
detonowane elektrycznie. W czasie sztormu mogły być niebezpieczne. Jack widział
tylko jedną ich zaletę: kanciasta kostka amunicji nie turlała się po samolocie, kiedy
piął się na pułap skoków i szarpał nim wiatr.
Travis dotknął słuchawki w uchu.
- Dwie minuty do zrzutu -
uprzedził. - Sprawdźcie sprzęt.
Włączył funkcję autotestu w swoim zestawie bojowym. Elektronika działała szybciej
niż człowiek. Zapaliły się tylko zielone lampki. Travis włożył bojowy hełm sensorowy
BSH i połączył się przez satelity z kwaterą główną Połączonej Jednostki Specjalnej.
Zameldował, że ćwiczenia trwają.
- Testujemy odbiorniki-
nadąjniki w biochipach - polecił. Dźwięki o różnym natężeniu i
czasie trwania upewniły go, że odpowiedziała cała drużyna. Potem sprawdził
łączność głosową.
- Saro, podaj status na sensorach zdrowia w biochipach.
- Wszyscy w formie -
odpowiedziała i spojrzała znacząco na Sama. Analityk NSA
mimo zestawu bojowego jakby zapadł się do wewnątrz. Ekwipunek i broń czyniły z
niego olbrzyma, ale jego postawa i odczyty, które śledziła Sara, pokazywały co
innego.
-
Meldujcie się - warknął Travis. Wszyscy kolejno potwierdzili to, co już wiedział z
własnego sprzętu monitorującego. Broń naładowana, odbezpieczona, gotowa do
strzału. Skafandry uszczelnione. Podszedł do klapy i uderzył go podmuch wiatru.
Travis wychylił się i spojrzał w nieprzeniknioną ciemność trzy tysięce metrów pod
sobą. Ruchem głowy opuścił BSD - bojowe urządzenie sensorowe. Łączyło go z
satelitami i widział teraz ocean jak W dzień. W odległości kilku kilometrów zobaczył
okręt podwodny. Jego promieniowanie podczerwone wzmacniało pół tuzina innych
niewidocznych części widma optycznego i na siatkówce oka Travisa wyświetlał się
trójwymiarowy obraz.
- Cel zlokalizowany -
oznajmił. - Przygotować się do skoków. Sięgnął po wąż tlenowy
i połączył go z maską na twarzy. Cichy syk gazu i podpowiadał, że czas wziąć się do
roboty.
-
Według numerów... skacz!
Kolejno człapali do otwartych drzwi i robili krok w ciemność. Pierwszy Stan, potem
Jack, Sam i Sara. Ledwo zniknęła, Travis poszybował w dół i poczuł się tak, jakby
świat dookoła przestał istnieć. Zawsze lubił tę osobliwą utratę kontaktu z
rzeczywistością. Instrumenty wskazywały jego pozycję z dokładnością co do
milimetra, ale mógł udawać, że zerwał więzy z ziemią i leci, a nie spada z szybkością
dwustu kilometrów na godzinę.
Sprawdził, gdzie są inni. Niedobrze, za bardzo się od siebie oddalili. Mieli opadać
swobodnie, a potem kierować się na okręt podwodny i otworzyć spadochrony w
ostatniej chwili -
zaledwie kilka metrów od celu. Duża wysokość, późne otwarcie. Byli
niewidoczni na radarze, a samolot oddal
ił się na tyle, że im nie zagrażał.
W drodze do gęściejszej warstwy atmosfery Travis utrzymywał ciszę radiową. Chciał
być na okręcie, zanim czujna, wypatrująca ich załoga zorientuje się, że jednostka
TALON w ogóle jest w pobliżu, a co dopiero na pokładzie. Im niżej, tym silniejszy był
wiatr. Travis musiał korygować kierunek opadania. Każda poprawka trwała kilka
sekund. Skafander był konieczny w zimnej wodzie, ale w powietrzu przeszkadzał.
Travis sprawdził swoją pozycję i zaklął pod nosem. Wiatr zepchnął go spory kawałek
od celu.
Starał się wycelować w okręt, ale przegrywał zmagania z wiatrem. W ostatnim
możliwym momencie otworzył spadochron i spróbował zbliżyć się do celu. Zderzenie
z lodowatym Atlantykiem zaparło mu dech. Wpadł głęboko pod powierzchnię, uwolnił
się od linek czaszy i wynurzył. Wzburzone morze miotało nim na wszystkie strony.
- Trzy kilosy! -
mruknął. Wylądował całe trzy kilometry od okrętu! Dopłynięcie do
niego przy takich falach nie będzie łatwe. Przed wyruszeniem musiał sprawdzić
pozy
cje reszty drużyny Orzeł.
- Skurwysyn! -
zaklął, kiedy przerwał ciszę radiową. - Meldujcie się, do cholery!
Podajcie pozycje.
-
Jestem sześć kilosów na pomoc od ciebie - dobiegł wkurzony głos jego zastępcy. -
W górze tak dmuchało, że zniosło mnie z kursu.
Stan zwykle dokładnie trafiał w cel. Skakał najlepiej w drużynie. Travis był tak samo
wściekły, jak on, że wiatr zepchnął ich tak daleko.
Wiedział, że Stan najbardziej wini siebie. Ale nikt z drużyny nie wylądował bliżej. Byli
rozrzuceni po oceanie z każdej strony okrętu. Szybki atak grupowy nie udał się.
-
Jestem kilometr na południe od ciebie - zgłosił się Jack.
- A ja dwa dalej od niego -
zameldował Sam. - Nie przydam wam się zbytnio, bo
raczej nie dopłynę do okrętu w tym tygodniu. Mam wiatr w twarz i chyba cofa mnie
Prąd Zatokowy.
-
Nie jesteś osamotniony - mruknęła Sara. Zbliżyła się do celu najbardziej ze
wszystkich, bo pomagał jej wiatr i fale. Ale okręt powoli jej uciekał.
-
Mówiłeś im, Travis, żeby patrolowali morze, albo przynajmniej nie odpływali? -
zapytała.
- Nie -
odparł. Chciał, żeby ten desant jak najbardziej przypominał prawdziwy.
Wszystko poszło nie tak. Prawa Murphy'ego jeszcze raz bezlitośnie się sprawdziły.
Kapryśny, zmienny wiatr rozproszył ich, mimo że byli świetnymi spadochroniarzami.
Przy wzburzonym morzu nawet taki dobry pływak jak Stan miałby trudności z
dotarciem do okrętu. O ile w ogóle by mu się to udało. Inni nie byli gorsi, ale on służył
w Nawy SEAL. Uważał wodę za swojego sprzymierzeńca, nie wroga.
Tym razem sprzymierzenie
c go zdradził.
Travis Barrett nadał umówiony sygnał, żeby ich zabrano. Przegrał. Musiał wyciągnąć
wnioski z tego doświadczenia i wymyślić lepszy sposób opanowania okrętu
podwodnego.
Czas szybko uciekał, a TALON jeszcze nie postawił stopy na pokładzie.
Rozdział siódmy
6 listopada, godzina 23.53 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie
Anatolij Urbanów patrzył wściekły na swojego pierwszego oficera. Sasza Borken
panoszył siew sterowni jakby był kapitanem. Urbanów wiedział, że to się nigdy nie
z
darzy. Czuł, że on też nie ma już szans na dowodzenie nowym okrętem
podwodnym klasy Borej. Dobry kapitan nie oddaje okrętu terrorystom.
Zwłaszcza takim durniom. Spojrzał na ich przywódcę. Cuchnący olbrzym imieniem
Colin chodził od jednego panelu kontrolnego do drugiego. Urbanowa najbardziej
niepokoiło to, że najwyraźniej wie, na co patrzy. Jego ludzie znali się na tym mniej,
ale szybko się uczyli. Rosyjscy zdrajcy udzielali im instrukcji.
Urbanów chętnie zobaczyłby buntowników na szubienicy. A może mają rację, że Bóg
istnieje? Wtedy powinni się smażyć w najgłębszych czeluściach piekła. Ale chwilowo
ani jedna, ani druga kara nie wydawała się prawdopodobna.
-
Wiem, że masz kody odpalające, Anatolij - powiedział Borken. - Ale nie ma ich w
twoim sejfie. Gdzie
je schowałeś?
-
Nie przydadzą ci się.
-
Ja mam jedną połowę, ty drugą. Razem możemy odpłacić głupim biurokratom za to,
że nas głodzą, okradają i pozbawiają godności. Trzymają nas w tej kupie złomu i
wysyłają na bezsensowne manewry z naszymi wrogami!
Urban
ów miał dosyć pierwszego oficera.
- Durak.
Twarz Borkena pociemniała na dźwięk obraźliwego słowa. Podszedł i uderzył
kapitana. Mocno. Urbanów zatoczył się i wpadł na panel. Wtrącił się Colin.
- Spokój -
warknął do Borkena. - Jest nam potrzebny. Mówiłeś, że bez niego nie
poradzimy sobie z tą łajbą.
Pierwszy oficer wojowniczo wysunął podbródek.
- Wiem to samo, co on.
-
Z wyjątkiem tego, co zrobiłem z kodami - zauważył Urbanów.
Colin stanął między dwoma Rosjanami. Wydawał się teraz potężniejszy i groźniejszy.
Kapitan znał się na ludziach i w przeszłości stawiał czoło potencjalnym buntownikom.
Teraz zobaczył swoją śmierć. Przywódca terrorystów nie wyglądał na kogoś, kto
blefuje. Może nawet zabijał dla przyjemności.
- A ty nie pyskuj -
ostrzegł Urbanowa Colin. -I nie obrażaj go. Wie, co robi. Ty też
powinieneś z nami współpracować. Byłbyś bogaty. Mamy forsy jak lodu.
- Terrorysta -
powiedział Urbanów, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy. -
Dlaczego miałbym ci wierzyć? Chodzi ci tylko o zabicie niewinnych ludzi.
-
Gadasz, jakby rakiety na tym okręcie nie mogły zrobić tego samego, gdybyś je
wystrzelił. Nie chrzań, że jesteś pacyfistą. Nie chciałbyś zobaczyć, jak amerykańskie
miasto znika w atomowym grzybie?
Urbanów nie odpowiedział. Był żołnierzem i wykonywał rozkazy. Ale Colin trafił w
jego czuły punkt. Tyle ćwiczeń i wszystko na darmo. Amerykanie wygrali zimną
wojnę bez jednego strzału. Bez prawdziwej próby sił. To go bolało. Więc dlaczego nie
przyłączył się do „Tymczasowych"?
Spojrzał na zadowolonego z siebie Borkena. Oto powód. Nic, co robi Sasza Borken
nie może być słuszne.
- Prawda jest taka -
oświadczył Colin - że nie potrzebujemy kodów odpalających
rakiety, bo mamy kody uzbrajające głowice.
- Co?! -
wyrwało się jednocześnie obu Rosjanom.
Terrorysta wy
szczerzył zęby w uśmiechu. Przypominał teraz wilka.
-
Możemy uzbroić głowice. Więc po co wystrzeliwać pociski? Wpłyniemy na Tamizę i
Londyn wyparuje w chmurze dymu nuklearnego.
- Nie wolno wam... -
zaprotestował Urbanów, choć nie wiedział, dlaczego. Nie kochał
nadętych Brytyjczyków bardziej niż Amerykanów, ale to był jego okręt. W tym
momencie zrozumiał, co czuje zgwałcona kobieta. Na tyle, na ile mężczyzna jest w
stanie to zrozumieć.
W otwartym włazie przejścia do przedziału reaktorowego ukazała się głowa jednego
z Irlandczyków.
-
Ponton rozładowany, Colin!
-
Kiedy wszystko będzie na miejscu?
-
Już ułożyliśmy. Teraz Jory maluje, żeby wyglądało jak reszta. Za niecałe pięć minut
wszystko będzie połączone jak trzeba.
-
Co się dzieje? - zapytał Borken. - Co robicie?
-
To tak ci ufają nowi przyjaciele? - zadrwił Urbanów. Zamilkł, kiedy Colin zmiażdżył
go wzrokiem. Człowiek z IRA odwrócił się do pierwszego oficera.
-
Trzymamy się naszego planu, panie dowódco. Za kilka minut twoi ludzie będą nam
potrzebni do po
mocy w przedziale reaktorowym. Borken popatrzył na Urbanowa z
szyderczym uśmiechem.
-
Rozłączyłem obwód, żeby myślał, że jest awaria reaktora - powiedział do Colina.
-
Dobrze zrobiłeś. Nie musimy teraz główkować, jak wykombinować jakieś fałszywe
uszkodzeni
e. Część ludzi jest z przodu przy wyrzutniach, inni pracują przy
reaktorach. Musimy się wiele nauczyć o waszej technologii. „Górski" to wspaniały
okręt.
-
Powinien pójść na dno - odparł Borken.
Urbanów zauważył minę Colina, Borken nie. Los „Gorskiego" był przesądzony.
Terroryści mogli zdetonować głowice wewnątrz okrętu albo wystrzelić pociski w
odległe cele. Wtedy tajfun stałby się najbardziej ściganą jednostką pływającą w
historii. Żadna marynarka wojenna nie przepuściłaby okazji zatopienia go.
Co tam „Bismarck". Podniósłby się krzyk, żeby zatopić „Gorskiego". Nie uratowałoby
go kiepskie oprogramowanie komputerowe do maskowania, które miało przedłużyć o
kilka żałosnych lat służbę przestarzałego okrętu podwodnego. Amerykanie nie
spoczęliby, dopóki nie zniszczyliby tajfuna.
-
Jaka jest jego największa szybkość na powierzchni? - zapytał Colin.
-
Tylko dwanaście węzłów - odrzekł Borken. - Chcesz płynąć pełną mocą w
wynurzeniu? Pod wodą możemy wyciągnąć dwadzieścia siedem.
-
Lepiej, ale jeszcze nie. Chcę, żeby moi chłopcy nauczyli się samodzielnie
obsługiwać ten twój jacht. Trzymaj go na powierzchni i płyń z szybkością jednego czy
dwóch węzłów, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
-
Za późno - odezwał się bezradny Urbanów. - Część załogi, która opuściła okręt,
opowie
wszystkim, co się stało. Colin roześmiał się.
-
Nie wiedzą, czy całować własne tyłki, czy „kamień krasomówców" w Blarney.
Osiada mgła wojenna. Prawdziwa zresztą też. Ukryjemy się w niej. Nagle
spoważniał.
-
Gdzie jest twoja połowa kodów odpalających?
Dwaj
silni mężczyźni chwycili Urbanowa i powlekli w stronę dziobu. Nie zdążył
wymyślić na tyle mocnego przekleństwa, żeby dosadnie wyrazić swoją nienawiść do
Colina i Borkena. Szarpał się, ale bez skutku. Ciągnęli go między gąszczem wyrzutni
rakietowych do dziobowych luków torpedowych.
-
Co chcecie zrobić? - zapytał ostro.
-
Borken mówił, że w tej rurze jest całkiem spore ciśnienie. Podobno wystarczające,
żeby człowiek pomyślał, że już po nim. Ciemność, ciśnienie i niepewność, czy cienie
wystrzelą.
-
Jesteśmy na powierzchni, Colin - zaprotestował Borken. - Powinniśmy się zanurzyć.
Zejść na pięćdziesięt metrów i wystrzelić go!
Miał wielką ochotę zrobić ze swojego byłego kapitana żywą torpedą.
-
Nie wystrzelą go. Ale posiedzi sobie w ciemności i ciasnocie.
- Jestem podwodniakiem -
odparł Urbanów. - Ciasnota, ciemność i wilgoć nie robią
na mnie wrażenia.
-
Na razie. Zobaczymy później.
Colin dał głową znak. Jego człowiek wepchnął Urbanowa do luku torpedowego
nogami do przodu. Urbanów spojrzał w górą i zobaczył uśmiechnięte twarze swoich
oprawców. Potem klapa się zamknęła. Mimo odgłosu uruchomionych pomp próbował
zachować spokój. Ciśnienie rosło. W końcu omal nie zaczął krzyczeć. Od ogromnego
nacisku powietrza potrzebnego do wy
strzelenia torpedy pękł mu bębenek w jednym
uchu.
Ciemno. Gorąco. Nie spodziewał się tak wysokiej temperatury. Rozwiązał w głowie
równanie. Im wyższe ciśnienie, tym więcej ciepła. I mnóstwo nieznanych dźwięków.
Czy Borken zamierza go wystrzelić? Gwałtowna dekompresja natychmiast go zabije.
Albo umrze po kilku sekundach w zimnej wodzie morskiej. Nawet, jeśli wypłynie żywy
na powierzchnią.
Ciemno. Gorąco. Rosnące ciśnienie i panika. Jak długo wytrzyma? Ile jeszcze, do
cholery?
Anatolij Urbanów wytrzymał prawie dwie godziny. Potem ból ucha zmusił go do
poddania się. Ujawnił tajną informację, którą tak starannie ukrywał. Ciemność i
gorąco zniknęły, gdy wyciągnęli go z luku torpedowego. Ale poniżenie i poczucie
winy pozostały, kiedy terroryści poszli do wyrzutni przygotować pociski do
wystrzel
enia. Czekali tylko na kody uzbrajające głowice, które mogły zniszczyć
półkulę pomocną.
Zawiódł jako oficer i jako człowiek.
Rozdział ósmy
6 listopada, godzina 20.20 czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia
Jack DuBois przeciągnął się i rozprostował nogi. - Polatamy sobie więcej niż Blake
-
powiedział.
-
Ledwo wyschniemy, znów jesteśmy w powietrzu.
Travis zignorował krytykę pod swoim adresem. Na ćwiczeniach nigdy nic nie
wychodziło idealnie. Były po to, żeby w czasie akcji wszystko grało.
- Tym r
azem skaczemy z małej wysokości - oznajmił. - Sam mówi, że prognoza
pogody dla Irlandii raczej wyklucza udany zrzut z dużego pułapu. Zwłaszcza jeśli
„Górski" będzie w ruchu. Radar na okręcie może wykryć samolot, więc trzeba się
uwinąć z wejściem na pokład. Wpadamy do wody i szybko płyniemy do celu. Musimy
to zrobić maksymalnie w trzy minuty. Wywiad satelitarny uważa, że na tajfunie mogli
wystawić czujki.
- Co?! -
wtrącił się Jack. -Nasz mały hydrant już nie chce opłynąć świata dookoła?
Ciągle robisz te głupie zakłady, Stan, ile wytrzymasz w wodzie? Odpuść to sobie.
Kiepsko na tym wychodzisz. Lepiej graj na giełdzie.
Stan się zjeżył. Przegrał ostatni zakład. Nie dopłynął do wyspy Vieques i będzie
musiał zapłacić. Nieważne, że wezwano go służbowo, kiedy brzeg był tuż-tuż.
-
Chcę mieć tę operację z głowy - warknął. - Czyja to wina, że nie lubisz moczyć
swoich drogocennych roztańczonych stóp?
-
Fakt, wolałbym siedzieć w jakimś przytulnym klubie nocnym przy dobrej muzyce -
przyznał Jack. Uniósł się, szarpnął mocno luźny pasek zwisający z pasa
kondensatorowego Sama i wsunął na miejsce. Sam uśmiechnął się słabo z
wdzięcznością. Widać było po oczach, że myślami jest gdzie indziej. Był połączony z
odległym superkomputerem NSA i zbierał informacje.
- Travis - odezw
ała się Sara. - Przy pierwszym lądowaniu w wodzie wysiadł ATMP
Sama. Nie wiem, dlaczego.
-
Sprawdź swój system, Sam - polecił Travis. - Na ćwiczeniach ATMP nie jest ci
potrzebny, ale na „Górskim" będzie.
-
Nie mogę tego zostawić? - zapytał Sam i sięgnął do automatycznego
przeciwurazowego pakietu medycznego. Mikrosystem mógł mu uratować życie,
gdyby został ranny. Różne stymulanty utrzymałyby go w formie przez czterdzieści
osiem godzin. Wstrzykiwane leki pozwoliłyby mu przeżyć, o ile nie straciłby kończyny
lu
b nie został trafiony w któryś z głównych narządów. Ale nawet wtedy ATMP potrafił
czynić cuda, zanim nadejdzie pomoc lekarska.
- Nie -
odparł ostro Travis. - To próba generalna. Pełne wyposażenie. Wszystko, co
weźmiemy na „Gorskiego". Sprawdźcie zestawy bojowe.
Włączył autotest w swoim. Znów same zielone lampki. Łączność w porządku. Wziął
karabin XM-
29 i umocował na plecach. Potem sprawdził pistolet XM-73. Chciał się
przekonać, jak spisze się to uzbrojenie i czy nie powinien skorzystać z sugestii
generała Kraussa, żeby użyć strzelb. Uważał, że drużyna ma wystarczającą siłą
ognia do pokonania wszelkiego oporu, zwłaszcza załogi rosyjskiej. W normalnych
warunkach na „Górskim" było mało broni ręcznej i pilnował jej oficer polityczny. Jak
zwykle, niewiadomą byli terroryści. Jak są uzbrojeni? Travis brał kiedyś udział w
operacji prze
ciwko terrorystom, którzy używali tylko małokalibrowych pistoletów. Ale
je
den z nich miał rusznicą przeciwpancerną z czasów drugiej wojny światowej i
rozwalił skądinąd dobrze opancerzonego humvee.
Travis zasygnalizował gotowość do desantu z niskiego pułapu. Stan skakał z Sara,
Jack z Samem. Travis został bez pary. Pokazał im, żeby podeszli do otwartej klapy.
W otworze wył wiatr. Tym razem samolot leciał zaledwie dwieście metrów nad
oceanem. Pękate skafandry były uszczelnione, wszystko gotowe. Travis opuścił
wizjer BSD, odnalazł wzrokiem okręt podwodny i dał znak. Pierwsza dwójka szybko
zniknęła. Sam zawahał się, potem poszedł w ślady Jacka. Zdał sobie sprawą, że
lepiej skoczyć niż rozdzielić się z partnerem. Travis deptał mu po piętach.
Tym razem nie miał czasu na rozmyślania i upajanie się wolnością. Spadochron
szarpnął nim niemal natychmiast. Travis ściągnął linki czaszy i skierował się tam,
gdzie Jack i Sam wpadli do wody. Sta
n i Sara manewrowali zawzięcie, żeby
wylądować w tym samym miejscu. Travis obserwował z góry cel ataku.
Z wysokości niecałych stu metrów okręt podwodny „Albuąuerąue" wyglądał jak
nieziemski stalowoszary wieloryb. Grzbiet wyginał się wdzięcznym łukiem nad
powierzchnią morza. Zgrabny kształt psuł tylko kiosk najeżony peryskopami i
antenami. Okręt miał rozkaz pozostać na powierzchni, więc antena ELF, która w
zanurzeniu zwykle ciągnęła się za nim kilometrami była zwinięta. Wszelką łączność
utrzymywano prze
z widoczne urządzenia nawodne.
Travis rozważał podłożenie przy nich kilku ładunków wybuchowych, potem
uświadomił sobie, że na „Górskim" nie będzie to miało znaczenia. Jakiekolwiek
wsparcie od „Tymczasowych" musiało przypłynąć w pontonach, a Rosjanie już tam
prują pełną parą, żeby odzyskać okręt. Szkoda czasu na wysadzanie w powietrze
anten. Lepiej go wykorzystać na wyłączenie reaktorów i zlikwidowanie porywaczy.
Przy zderzeniu z oceanem Travisowi zagrzechotały zęby. Czasami wolałby
wylądować na betonie niż na morzu. Uwolnił się od spadochronu i szybko popłynął
do punktu zbiórki drużyny.
Sam i Jack unosili się w wodzie i czekali na niego. Stan i Sara dołączyli minutę
później. Oboje świetnie pływali i mimo pokonania dłuższego dystansu nawet się nie
zmęczyli.
Travis rozstawił ich w wachlarz i ruszył żabką w stronę okrętu. Tym razem wylądowali
dokładnie we właściwym miejscu. Fale popychały ich do celu niczym niewidzialne,
mokre i zimne ręce. Sto metrów lodowatego Atlantyku szybko zostało za nimi. Dotarli
do
rufy okrętu, omijając ostrożnie prądy podwodne wytwarzane przez obracające się
leniwie śruby.
Travisa uderzyła cisza, z jaką woda omywa kadłub. Opływowy kształt powodował to
nawet na powierzchni przy sztormowej pogodzie. Travis szyb
ko znalazł najlepsze
m
iejsce do wspięcia się po burcie. Za sobą miał Jacka i Sama, Sara i Stan kryli tyły.
Na pokładzie ściągnęli skafandry. Travis poszukał wzrokiem straży. Skierował wizjer
BSD na kiosk i zobaczył w podczerwieni wyraźny zarys sylwetki.
- Wartownik na górze -
powiedział cicho. - Jest twój, Jack.
DuBois przemknął jak cień, żeby wspiąć się na kiosk i zneutralizować obserwatora.
Zanim pokonał połową drabinki, Travis wydał następne rozkazy.
-
Stan i Sam, właz rufowy.
Mieli wyłączyć reaktory. Travis wskazał pobliską klapę przy zamkniętej wyrzutni
rakietowej. Prowadziła do śródokręcia. Po wejściu mogli odciąć ewentualne wsparcie
z dziobu, kiedy Stan i Sam zaczną działać.
-
Sara, tędy.
Travis otworzył następny właz, szybko zerknął do środka i zszedł w dół. Przystanął
po paru stopniach i rozwinął kabel optyczny z miniaturową kamerą na końcu. Miała
wielkość ziarnka ryżu. Opuścił przewód kilka metrów niżej, potem pogłaskał jak kota,
żeby stwardniał. Mógł teraz obracać kamerę. Zbadał teren sensorami wizji i
podczerwieni.
W odległości sześciu metrów zobaczył dwóch ludzi. Rzucił w ich
kierunku NLG -
bezpieczny generator obezwładniający. Małe urządzenie trzasnęło i
wytworzyło trzymetrową kulę promieniowania porażającego neurony. Mężczyźni
dostali skurczy i drgawek, potem upa
dli. Stracili koordynacją ruchową na minimum
pięć minut.
Travis strząsnął kabel z kamerą, zsunął się do końca drabinki i zeskoczył w
przysiadzie. Gdy rozglądał się dookoła, dołączyła do niego Sara. Przez jego sensory
przelatywały tuziny obrazów. Musiał zdecydować, co jest najważniejsze. Wybór nie
był trudny.
- Naprzód -
powiedział. - Osłaniaj mnie.
Sara odczepiła XM-29 i położyła się na brzuchu. Travis zobaczył, jak omiata
otoczenie wiązką laserową ze swojego karabinu. Kiedy czerwona kropka znajdowała
cel
, po naciśnięciu spustu „inteligentny" pocisk podążał tym tropem, dopóki nie trafił
w wyznaczony punkt. Travis zderzył się z grodzią i uświadomił sobie, że poruszanie
się tutaj nie jest łatwe. W zestawie bojowym ledwo przeciskał się przez ten „las
sherwoo
dzki". W kierunku rufy ciągnęły się dwa rzędy wyrzutni pocisków ICBM.
Musiał przedzierać się przez barykadę jak przez metalową dżunglę.
Travis Barrett dobrnął niezgrabnie do końca przedziału rakietowego i nadział się na
sześciu uzbrojonych marynarzy. Wystrzelił serię ćwiczebnych pocisków z miękkiego
plastiku i wyeliminował dwóch. Pozostali wyszarpnęli pistolety. Dał nura za osłonę i
znów walnął w grodź. Nagle zrozumiał, że jest chwilowo uziemiony. Czterej
mężczyźni mieli go na muszkach. Wyciągnął lewą rękę i włączył WRFFG -
nadgarstkowy generator pola częstotliwości radiowej. Elektroniczny sprzęt
monitorujący w pobliżu marynarzy zwariował - rozległ się przeraźliwy pisk
ostrzegający o przeciążeniu.
Travis skorzystał z zamieszania i wyskoczył z ukrycia. Wylądował na brzuchu i uniósł
do oka XM-
29. Wycelował i dwa razy nacisnął spust. Następna para przeciwników
wypadła z gry. Ale pozostali otworzyli do niego ogień z amunicji ćwiczebnej i dookoła
zagwizdały plastikowe pociski.
- Sara! -
zawołał przez radio Travis. Potrzebował wsparcia. Odpowiedziała mu cisza.
Przełączył się na inną częstotliwość. Nic. Zerknął szybko na odczyt kontrolny swoich
systemów. Większość elektroniki nie działała. Zniszczył ją WRFFG użyty wewnątrz
stalowego kadłuba okrętu. Mikrochipy Travisa były odporne na radiację, ale tak samo
bezbronne wobec skoncentrowanego promieniowania, jak tamte w komputerach
wroga.
Spróbował się wycofać i wciągnąć pozostałą dwójkę przeciwników w zasadzkę. Ale
zestaw bojowy utrudniał wśliznięcie się w wąską szczelinę. Przy obrocie Travis
uderzył o coś głową. Hełm walnął go tak, jakby do niego strzelano.
-
Poddaj się! - wrzasnął z obłędnym uśmiechem jeden z marynarzy. Najwyraźniej
podobał mu się ćwiczebny atak. Traktował to jak dziecinną zabawę w policjantów i
złodziei. Travis miał nadzieję, że kapitan okrętu nie zapomniał wymienić całej ostrej
amunicji na plastikową.
Głuche plaśnięcie obok głowy upewniło go, że nie musi się obawiać pocisków w
stalowych płaszczach rykoszetujących od pancerza na jego ciele. Martwił go jednak
brak swobody ruchów, którą w ciasnym wnętrzu okrętu podwodnego ograniczał jego
pękaty ekwipunek. Zamarkował ucieczkę w prawo, skoczył w lewo i dwoma strzałami
załatwił wesołego marynarza. Kumpel „zabitego" dał nogę, wołając głośno o pomoc.
Travis pobiegł za nim i wpakował mu kulę w plecy. Ścigany dopadł do interkomu.
- Zaatakowali nas! -
wrzasnął. - Weszli na pokład!
Przypływ adrenaliny uchronił go przed śmiercią po pierwszym strzale w kręgosłup.
Zamknął się dopiero po trafieniu czwartym półpłynnym pociskiem.
Travis poruszał się szybko w zupełnej ciszy.
- Co ty gadasz? -
zaskrzeczało w głośniku. - Już są?
-
Przepraszam, fałszywy alarm - odpowiedział Travis. - Nic się nie dzieje.
Odwrócił się od mikrofonu. Marynarz siedział na pokładzie i gapił się na niego
wytrzeszczonymi oczami. Travis zmiażdżył go wzrokiem. Wiedział, że w zestawie
bojowym wygląda jak przybysz z Marsa. Marynarz otworzył usta, ale Travis położył
palec na wargach.
-
Nie żyjesz - szepnął. - Więc się, kurwa, zamknij. Potem ruszył do włazu
prowadzącego do części rufowej. Miał nadzieję, że Stan i Sam uporali się już z
załogą i przygotowali do wsunięcia pręty regulacyjne, żeby wyłączyć reaktory. Bez
radia czuł się zdezorientowany. Obejrzał się i zobaczył Sarę. Ostrzeliwała
at
akujących ją marynarzy, którzy próbowali przyjść z pomocą pokonanym kolegom.
Waliła do nich jak do kaczek i eliminowała z walki jednego za drugim. Kilku „zginęło",
zanim reszta zro
zumiała, że tędy się nie przebiją.
Travis na chwilę przyłączył się do niej. Zawiadomił przez jej radio innych, jaka jest
sytuacja. Potem musiał ją zostawić i trzymać się planu. Stan i Sam mogli być
zmuszeni do walki z ponad tuzinem przeciwników, gdyby nie udało mu się dotrzeć do
następnego przedziału w kierunku rufy. Wiedział tylko tyle, że kapitan okrętu kazał
większości swojej załogi nosić broń, żeby upozorować to, co drużyna Orzeł zastanie
na „Górskim".
Travis był pewien, że gdyby kapitan nie spodziewał się gości na pokła-dzi«, drużyna
mogłaby łatwo opanować ten okręt. Takie zadanie nic by nikomu nie dało. Okręty
podwodne nie pływają na powierzchni i nie wystawiają się na cel. Travis potrzebował
zbrojnego oporu, żeby udoskonalić plan ataku. Przy próbie przejścia przez właz
uderzył o grodź. Zestaw bojowy znów mu przeszkodził. Hałas zwrócił na niego
uwagę. Strzelił dwa razy, ale przeciwnik odpowiedział ogniem i trafił go w prawy bok.
Pancerz w zestawie bojowym odbiłby większość prawdziwych pocisków, ale mimo to
Travis zostałby lekko ranny.
Elektryczny szum jego XM-
29 wypełnił ciasny przedział wodoszczelny. Na
metalowych grodziach rozprysła się plastikowa amunicja ćwiczebna. Travis
zrozumiał, że rykoszety pocisków w stalowych płaszczach zamieniłyby małe
pomieszczenie w komorę śmierci. Zginęliby obaj - on i przeciwnik. Zanotował sobie w
pamięci, żeby używać amunicji dum-dum albo kompozytowych pocisków z
prasowanego proszku metalowego, o których wspomniał Sam. Dotarł do końca
przedziału i trafił na zamknięty właz. Klapa była zaryglowana od zewnątrz. Załoga
„Albuquerque" zorganizowała się i zaczęła utrudniać drużynie zadanie.
Travis usłyszał za sobą kroki i odwrócił się z palcem na spuście. Zobaczył Jacka.
-
Wysiadło mi radio - zawołał. - Jaka sytuacja?
-
Stan walczy, Sam ciągle pracuje - odparł DuBois. - Coś nie gra z prętami, albo nie
umie ich wsunąć. A może spieprzył się komputer zabezpieczający.
-
Używali generatorów pola częstotliwości radiowej? - zapytał Travis. Jack powiedział
coś szybko przez radio, słuchał przez chwilę, potem skinął głową.
-
Mogli schrzanić urządzenia zabezpieczające i komputery sterujące prę-tami.
Wystrzeliwanie pola częstotliwości radiowej w brzuchu stalowego wieloryba to kiepski
pomysł.
-
To dlatego jesteś „głuchoniemy"?
Travis przytaknął. Kiedy Jack mówił, przyjrzał się zamkniętej klapie.
-
Wysadź ją - powiedział. - Załóż ładunki tutaj i tutaj...
Pokazał miejsca. Jack już odwijał kabel detonacyjny z rolki ze stalową krawędzią
tnącą w kształcie litery V. Przyczepił detonator i przeciągnął dwa cienkie przewody w
głąb przedziału rakietowego. Jeden drut owinął wokół lewego nadgarstka, drugi
zbliżył do swojego pasa kondensatorowego. Przez ten czas Travis odciągnął
marynarzy, którzy obserwowali wszystko z zapar
tym tchem. Jeszcze jedna część
ćwiczeń różniła się od prawdziwej operacji. Załoga powinna być martwa. Teraz
Travis musiał ochronić tych ludzi przed wybuchem.
-
Zamknij na moment właz - powiedział Jack. Travis dopchnął klapę do pozycji
ryglowania i upewnił się, Czy nie przeciął przewodów. Huknęło, właz odskoczył i
odrzucił go krok do tyłu. Siłę eksplozji spotęgowała ciasnota pomieszczenia. Wpadli
w dym, wywalili kopniakiem naderwaną wybuchem klapę i otworzyli ogień do zbitej
grupki osłupiałych marynarzy.
- Jak Sara? -
zapytał Travis.
-
Daje wszystkim ostro w dupę i nie pyta o nazwiska - odparł Jack.
P
obiegli naprzód, przeszukali koje i kuchnię okrętową. Znaleźli kilku marynarzy z
rękami do góry. Poczęstowali każdego plastikowym pociskiem, żeby później mieć
spokój. Ruszyli dalej, dotarli do rufowego przedziału torpedowego i zobaczyli plecy
załogi ostrzeliwującej gęsto Staną i Sama.
-
Dlaczego jeszcze nie zgasło światło? - zapytał Travis. Jack przekazał mu
odpowiedź Sama.
-
Muszą wsunąć pręty ręcznie. Przepaliły się wszystkie silniki elektryczne.
- Jasna cholera! -
zaklął Travis. - Mam nadzieję, że nie potrącą mi tego z wypłaty.
-
Po tym, jak podziurawiliśmy tamten samolot pasażerski kilka miesięcy temu,
wszyscy będziemy długo bulić - odparł Jack, Ruszył naprzód, poobijał się w wąskim
przejściu, w końcu zajął dogodną pozycję do strzału. Travis ugrzązł w ciasnym kącie,
wreszcie jakoś się wydostał. Zestaw bojowy chronił go, ale w korytarzach okrętu
podwodnego robił z niego niemal kalekę.
Travis uniósł karabin, znalazł cel i nacisnął spust. Przeciwnik schylił się i Travis
chybił. Jego plastikowy pocisk trafił... w ramię Staną.
Jack otworzył ogień krzyżowy i Travis otrząsnął się z chwilowego szoku po
postrzeleniu własnego człowieka. W ciągu minuty uporali się z marynarzami i dwoma
marines i dołączyli do Staną i Sama w przedziale reaktororowym.
Jack sprawdzi
ł sensor stanu zdrowia w biochipie Staną.
- Kiepska sprawa -
stwierdził. - Do końca akcji będziesz jednoręki. Stan spojrzał na
Travisa z dziwną miną. Nie oskarżycielsko, a jednak z urazą
-
Sam potrzebuje pomocy, żeby ręcznie wsunąć pręty - powiedział.
- Je
go łączność komputerowa nie podpowiada mu żadnego innego sposobu.
- Nie ma sprawy -
odparł Jack. Napiął mięśnie i razem z Samem przepchnął
kadmowe pręty regulacyjne przez labirynt do serca reaktora. Travis zobaczył, że
zielone lampki zmieniaj ą kolor na czerwony i okręt pogrążył się w ciemności. Zapaliły
się światła awaryjne zasilane z akumulatorów, ale szansę załogi na pokonanie
intruzów zmalały jeszcze bardziej.
- Naprzód -
rozkazał Travis. Ta część operacji została wykonana. Ruszył, potem
przystanął i przełączył się z jednego obwodu na następne. Jego l BSD nie działało.
Przepalił nie tylko systemy łączności, ale również część l sensorów optycznych.
Została mu podczerwień i kilka innych funkcji.
-
Stan, przejmujesz dowodzenie. Mam za dużo uszkodzeń, żeby skutecznie kierować
akcją. Zabezpieczę to stanowisko, ty wykończysz resztę załogi.
Żadnego sprzeciwu, żadnej dyskusji. Najważniejsza była operacja. Stan zawiadomił
Sarę, potem ruszył. Travis zauważył, że jego barczysty zastępca ma jeszcze więcej
problem
ów z przeciskaniem się przez wąskie włazy niż on. Travis był wysoki, Stan
szeroki. Obaj z trudem przepychali swoje zestawy bojowe przez ucho igielne
każdego korytarza.
Travis umieścił przy dwóch włazach czujniki ruchu, żeby ostrzegły go przed
potajemnym at
akiem. Usadowił się z karabinem i pistoletem pod ręką i zaczaj
obserwować wejścia do przedziału reaktorowego. Drużyna wyeliminowała załogę na
rufie, ale mogła kogoś przeoczyć. Travis musiał czuwać, żeby ktoś nie uruchomił na
nowo zasilania na okręcie. Był wkurzony, że tu sterczy. Zgodnie z planem na jego
miejscu powinien być Sam. Ale Sam miał w pełni sprawny sprzęt i uzbrojenie, a
Travis nie. Bez narzekań, najważniejsza jest operacja.
Travis zerkał na zegarek i stoper ustawiony na odliczanie do zera. Planował, że cała
akcja potrwa najwyżej czternaście minut. Minęło już ponad dziewiętnaście. Reaktory
zabezpieczone, to już coś. Obsługa wyrzutni rakietowych zneutralizowana. W
porządku. Drużynę nieoczekiwanie spowolnił własny ekwipunek. Kiepsko. Travis
pomy
ślał o ranach postrzałowymi. Trafił Stana. Trzeba rozwiązać ten problem.
Inteligentne pociski sprawdzały się, ale niekoniecznie w ciasnym okręcie
podwodnym. To samo z tym cholernym gene
ratorem pola częstotliwości radiowej.
Travis zniszczył ważne części urządzeń odpalających pociski rakietowe, ale również
własne radio i sensory. Podejrzewał, że Stan i Sam też użyli swoich generatorów i
uszkodzili komputer sterujący wsuwaniem prętów regulacyjnych. Udało się wyłączyć
reaktory ręcznie, ale zmarnowali na to cenny czas.
Travis był niespokojny. Nie wiedział, jak reszta drużyny radzi sobie z zaalarmowaną
załogą. Przez głowę przelatywały mu różne możliwości. Tutaj byli podwodniacy
nieprzyzwyczajeni do walki wręcz i ognia karabinowego. Terroryści na „Górskim"
mog
li się okazać zahartowanymi weteranami zdolnymi odeprzeć atak garstki
komandosów, nawet z jednostki TALON. Czas wyłączania reaktorów musiał być
skrócony, a szybkość zajmowania reszty okrętu zwiększona. I to bardzo.
Travis usłyszał zgrzyt i uniósł pistolet. Kropka celownika laserowego zatrzymała się
na pękatej postaci w otwartym włazie. Jack wyciągnął rękę i wystawił do góry kciuk.
Travis zaczekał chwilę, żeby się upewnić, że Black Jacka nie użyto jako przynęty.
Kiedy zobaczył, że wchodzi sam, opuścił broń.
-
Skończyliśmy, szefie - zameldował DuBois. - Dwadzieścia dziewięć minut od
wylądowania w wodzie do zabezpieczenia całego okrętu.
Czeka nas jeszcze kupa roboty -
odparł ponuro Travis. Taki czas wykonania
prawdziwej operacji oznaczałby ołowiane trumny dla połowy Irlandii. I dla drużyny
Orzeł z jednostki TALON.
Rozdział dziewiąty
6 listopada, godzina 21.0O czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia
Travis ignorował wściekłe spojrzenia kapitana „Albuąuerąue" stojącego w otwartym
włazie kwatery starszych oficerów. Facet stracił kontrolę nad swoim okrętem w
niecałe pół godziny. Czuł się wykołowany, okradziony i bezradny. Nieważne, że jego
marynarze nie znali taktyk walki stosowanych przez drużynę Orzeł. Z pewnością
uważał, że powinien był odeprzeć atak, skoro o nim wiedział. Nawet jeśli nie znał
dokładnego czasu desantu.
-
Mamy duże problemy - zaczął bez wstępów Travis i popatrzył po twarzach
zmordowanej drużyny siedzącej wokół stołu. - Opanowanie okrętu trwało za długo, a
sprzęt nie spełnił oczekiwań.
Wiedział, że nie potrzebuje im tego mówić. Zerknął na Staną. Twarz Powczuka była
bez wyrazu, ale Travis czuł, że jest porządnie wkurzony.
-
Przepraszam, Stan, że wyłączyłem cię z akcji - powiedział. - Miałem przeciwnika na
celowniku, ale przesunął się. Odległość była za mała, żeby „inteligentny" pocisk
zdążył zmienić tor.
- Travis? -
odezwał się Sam. - Wiem od Stana, co się stało. Chyba znalazłem
wyjście.
- To wal -
przynaglił Travis. - Czas ucieka.
Po zabezpieczeniu okrętu połączył się z generałem Kraussem. Dowiedział się, że
Jen wylądowała w Szkocji i jest już w drodze do Irlandii, żeby wytropić bazę
dowództwa „Tymczasowych". Hunter zatankował ospreya drugi raz i zbliża się do
miejsca spotkania z drużyną, skąd zabierze ich do punktu zrzutu na tajfuna.
Wszystko szło dobrze, z wyjątkiem tej części operacji, za którą odpowiadał Travis.
Zaczynał rozumieć, co czuje kapitan okrętu. Odwrócił głowę i zobaczył, że oficer
odszedł i zamknął za sobą właz. To dobrze. Travis nie musi go wypraszać z tajnej
narady,
co dla obu nie byłoby przyjemne.
Sam oblizał wargi.
-
No, więc... - zaczął - wszyscy mamy mikrochipy, tak? Używamy ich do kontroli
stanu zdrowia i łączności. A gdyby tak zaprogramować „inteligentne" pociski, by
identyfikowały każdy sygnał z naszych implantów cybernetycznych i zapobiegały
otwarciu ognia?
- Biologiczna IFF? -
zapytała Sara. - Pocisk robi identyfikację „przyjaciel czy wróg",
jak myśliwiec? Sam wolno przytaknął.
-
Sara i ja możemy przeprogramować chipy na ciągłą transmisję sygnału.
„Inteligentny" pocisk będzie go odbierał i nie wypali. To by nas uchroniło od
pomyłkowego wystrzelania się nawzajem w ciasnym okręcie podwodnym. Biochipy
nie muszą nadawać ciągle. Przegrzałyby się. Wystarczyłoby co kilka mikrosekund,
jak radiolatarnia.
- Ile by to
trwało? - zapytał Travis.
-
Niedługo. Muszę się połączyć z superkomputerem NSA... ^
-
A nie jesteś? - zjeżył się Travis.
- Niestety, szefie -
odrzekł Sam i pokazał ręką dookoła. - Stalowy kadłub. Działa jak
klatka Faradaya. Nie przepuszcza sygnałów. Wszystko uziemione. Będę musiał
wyjść na zewnątrz.
-
Jest jeszcze coś- ciągnął Travis. - Użyłem nadgarstkowego generatora
częstotliwości radiowej i przepaliłem sobie sensory. Odbicie od stalowych ścian.
-
Prawdopodobnie, szefie. Zwykle jesteśmy na zewnątrz albo w budynkach. Bez
takiej ilości metalu dookoła. Grubego metalu, który odbija impuls częstotliwości
radiowej.
- Travis? -
zapytała Sara. - Czy twoje wszczepione biochipy są uszkodzone?
- Nie wiem -
wyznał Travis. - Możesz nad tym popracować, kiedy rozmawiamy?
- Jasne -
odpowiedziała.
Sam przesiadł się obok niej i włączyli walizkowe urządzenie monitorujące.
- Trav -
odezwał się Stan - odpuśćmy sobie ten pomysł z IFF. Lepiej polegać na
własnych umiejętnościach niż na gadżetach. Travis zastanowił się przez moment.
-
Wypróbujemy pomysł Sama. Jeśli wypali, da nam dużą przewagę taktyczną. Nie
chcę powtórzyć własnej pomyłki. W czasie operacji wszyscy musimy być zdatni do
walki.
-
Miałem z tym problem, szefie - wtrącił się Jack. - Kiedy trzeba, potrafię być giętki jak
wąż.
-
Wąż w trawie - mruknął Stan. - Tak go nazywają ci, co robią z nim interesy.
Jacka ubawił komentarz Powczuka.
-
Nazywają mnie jeszcze gorzej - odparł. - Fakt, że ja ciebie też gorzej nazywam. Ale
nie o to biega. Chodziło mi o to, że spowalniał mnie zestaw bojowy. Na zewnątrz nie
było problemu. Bez żadnych kłopotów wlazłem na kiosk i załatwiłem wartownika.
Kiedy weszliśmy do środka okrętu, zacząłem się obijać o wszystko jak wieloryb
wyciągnięty na brzeg.
-
Ma rację - przyznała Sara. - Przejścia są dużo węższe niż myślałam. Jestem prawie
dwa razy mniejsza od Jacka i też miałam kłopoty z poruszaniem się.
Travis westchnął ciężko. Winił tylko siebie za postrzelenie Powczuka, ale sytuacja
była trochę bardziej skomplikowana. Było ciasno i nie mógł oddać czystego strzału.
Mała odległość i brak kropki laserowej na zamierzonym celu też działały na jego
niekorzyść. Jakby nie wystarczyło, że ostrzeliwali ich przeciwnicy. Trafianie własnych
ludzi jest niedopuszczalne.
- Szefie, twoje biochipy przeprogramowane -
oznajmił Sam. - Chipy łączności i
biosensory znów działają i wprowadziliśmy ci z Sara odpowiednie sekwencje
identyfikacji „przyjaciel czy wróg". *
-
Więc nie mogę cię rozwalić? - zapytał Stan i wycelował z pistoletu do Sama.
- Zaczekaj!
-
A więc? - zadrwił Stan. Sam wyciągnął rękę.
-
Muszę przeprogramować twoje pociski, człowieku!
Stan wyjął magazynek i podał mu amunicję w kwadratowych obudowach. Sam
przesunął j ą pod przyrządem, który wyglądał jak ręczny skaner laserowy w
supermarkecie. Potem sprawd
ził odczyt i oddał pociski Stanowi.
- Spróbuj teraz.
Stan wcisnął magazynek do pistoletu i wycelował w pierś Sama.
- Zaczekaj moment -
wtrącił się Travis. - Wyceluj we mnie. Muszę sprawdzić, czy
rzeczywiście wszystko u mnie znów działa. Stan uśmiechnął się lekko.
- Tak jest, sir.
Nie musiał mówić, że przyszedł czas na rewanż. Ściągnął spust. Elektryczny system
ogniowy zawarczał cicho, ale strzał nie padł. Stan ustawił czerwoną kropkę
celowniczą dokładnie na piersi Travisa i spróbował jeszcze raz. Nic.
- W
ygląda dobrze - stwierdził Travis. - Sam, zaprogramuj całą naszą ostrą amunicję
na IFF.
- A co z problemem zestawów bojowych, Trav? -
zapytał Jack.
-
Odchudzimy się i zabierzemy mniej sprzętu. Zastanawiam się poważnie nad
przydatnością kombinezonów kamuflujących niskiej widzialności. To już historia.
Nadgarstkowe generatory częstotliwości radiowej też. Bardziej nam zaszkodzą niż
pomogą.
-
Właśnie - zgodził się Jack. - Ale w czasie akcji musimy utrzymywać ze sobą bliższy
kontakt. Przy gorszej ochronie trze
ba się wzajemnie pilnować.
- Fakt -
przyznał Travis. Rozważał wydanie rozkazu zdjęcia całych zestawów
bojowych, ale wiedział, że będą potrzebować tego ekwipunku do szybkiego
opanowania „Gorskiego". Zestawy bojowe były nowoczesną wersją scyzoryka armii
sz
wajcarskiej. Miały wszystko, co mogło być potrzebne w ogniu walki. Nie było
sposobu, żeby przerwać akcję, doposażyć się i potem działać dalej. Efektywność
drużyny brała się z wyszkolenia i możliwości szybkiego użycia dużej siły ognia.
Travis popatrzył na zebranych.
-
Trzeba zrzucić trochę wagi i przeprogramować inteligentne pociski. Coś jeszcze?
Sam podniósł rękę, ale nie przerwał pracy na polowym urządzeniu do ;
przeprogramowywania amunicji.
- Sam?
, -
Muszę utrzymywać łączność z komputerem NSA na wypadek, gdybym na
„Gorskim" miał taki problem z prętami reaktora, jak tutaj. Wszystkie szczegóły
techniczne muszę mieć pod palcami.
-
Wielowarstwowy kadłub Tajfuna zablokuje łączność satelitarną - odrzekł Travis. -
Chcesz umocować na zewnątrz przekaźnik i przeciągnąć do l środka współosiowy
kabel antenowy, żeby się podłączyć?
- To ryzykowne -
zauważył Jack.
-
Nie możemy przewiercić kadłuba i wypuścić anteny na powierzchnię -powiedział
Travis. -
Stan? Sara? Macie jakieś pomysły? Sam?
-
Spróbujmy z „powtarzaczem". Może przez niego przechodzić cała nasza łączność
radiowa. Będziemy stale informować generała Kraussa i górę o sytuacji.
Travis wzruszył ramionami. Stała łączność miała dobrą i złą stronę. Krauss powinien
znać sytuację, ale od powodzenia tej operacji zależało życie dziesiątek tysięcy ludzi.
Gdyby w czasie walki drużyna choć na chwilę znalazła się w tarapatach,
przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów mógłby wydać rozkaz
zatopienia okrętu podwodnego. A to przekreśliłoby szansę na zwycięstwo.
I przesądziło o losie drużyny.
-
Nie mamy czasu. Bierzmy sprzęt i przećwiczmy jeszcze raz opanowanie tego
okrętu. Załoga będzie dokładnie wiedziała, kiedy i jak wejdziemy. Już to z nami
przerobiła. Są jeszcze jakieś problemy?
- Hm... tak -
odpowiedział Sam i spojrzał na Staną, jakby pytał o zgodę. - Rozkład
wewnętrzny tajfuna jest inny niż tego okrętu. Na tajfunie wyrzutnie rakietowe sąz
przodu, a sterownia w środku. Rosjanie umieścili reaktory z tyłu, żeby w razie awarii
wyciek radioaktywny nie zdeton
ował pocisków.
-
. Łatwo jest wyłączyć z akcji rosyjskie wyrzutnie? - zapytała Sara.
- Niezbyt -
wyznał Sam. - Ktoś będzie musiał się dostać do przedniej części okrętu i
zrobić to na miejscu. O ile wiem, mają własne zasilanie, żeby otwarcie klap i
wystrzel
enie rakiet było możliwe nawet przy nieczynnych reaktorach.
-
Więc wyrzutnie i reaktory trzeba zneutralizować jednocześnie - powiedział w
zamyśleniu Travis. W ciągu minuty operacja stała się bardziej skomplikowana niż
przewidywał. Musiał teraz podzielić uszczuploną drużynę. Oba cele były jednakowo
ważne, więc nie mógł skoncentrować sił na jednym, a potem na drugim. Zwłaszcza
że terroryści najprawdopodobniej siedzieli w sterowni w centralnym punkcie okrętu.
-
Jak się dostaniemy z dziobu na rufę, Sam?
- To
dość łatwe. Nie trzeba przechodzić środkiem, przez sterownię. Przy obu burtach
są korytarze między głównymi kadłubami. Megąbyć trochę ciasne, ale zmieścicie się.
Gdyby „Tymczasowi" chcieli pilnować środka i boków, nie wystarczyłoby im ludzi.
- Mogli zam
inować boczne przejścia - zauważył Stan.
-
Wątpię - odparł Travis. - Uważają, że mają pełną kontrolę nad „Gorskim". Jeśli
wpadli na to, że mogą korzystać z tych korytarzy, nie założyli tam pułapek.
Travis i Sam szybko dopracowali szczegóły przedostania się z dziobu na rufę bez
deptania po odciskach sobie i terrorystom. Travisa najbardziej gnębiła konieczność
podzielenia małych sił, a obie akcje były ważne.
Ale tak działała jednostka TALON. Miała to w statucie.
-
Każdy zna swój przydział - powiedział Travis. - Do roboty! Wiedział, że wystarczy im
czasu na jeszcze jedno ćwiczenie. Nawet jeśli nie wypadnie ono tak realistycznie, jak
mogłoby, gdyby było więcej czasu.
- Na nich! -
krzyknął Jack i cała drużyna Orzeł odpowiedziała mu chórem: Na nich!
Travis skin
ął głową i przygotował swój zestaw bojowy.
Po godzinie mieli za sobą następny zrzut i przećwiczyli wejście na pokład. Po
godzinie i osiemnastu minutach jeszcze raz opanowali okręt, mimo że teraz załoga
wiedziała wszystko o ich ataku.
Travis zarządził odwrót i odlot do Irlandii samolotem rakietowym X-37. Skończył się
czas ćwiczeń i nadszedł czas operacji.
Rozdział dziesięty
7 listopada, godzina 5.OO czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia
Jennifer Olsen wygładziła wełnianą spódnicę i rozejrzała się. Podróż z Waszyngtonu
do Dublina zaliczyła w takim tempie, że czuła się jak pijana. W czasie lotu „Aurorą", a
później helikopterem z bazy w Szkocji wpompowano w nią tyle informacji, że miała
jeszcze większy szum w głowie. Musiała je poszufladkować, bo jedna pomyłka
oznaczała jej śmierć i fiasko operacji.
-
Najpierw najważniejsze - powiedziała sama do siebie i popatrzyła na mapę
turystyczną. Dostała ją od pilota helikoptera przed wylądowaniem w pobliżu
Kilbarrack. Nie weszła na lotnisko w Dublinie, bo wkurzyła ją zaostrzona kontrola
pasażerów. W hotelu się nie zameldowała. Skorzystała z DART - szybkiego tranzytu
na obszarze Dublina -
i wysiadła na Tara Street. Ze stacji zadzwoniła do dyżurnego
agenta CIA. Dał jej aktualny namiar na Michaela O'Rourke'a, przedstawiciela Sinn
Fein, którego oficjalnie nie było w mieście. Jego potajemny przyjazd do Dublina
wyglądał podejrzanie, ale CIA ustaliła, że z pomocy przeniknęło jeszcze sześciu
innych ludzi uważanych za terrorystów z tymczasowego skrzydła IRA.
Jen wyszła ze stacji metra i rozejrzała się dokoła. Wciągnęła głęboko ostre powietrze
przesycone solą morską i spalinami i ruszyła w kierunku Tempie Barr. Z bocznych
ulic wyłaziła skrajna nędza i zaniedbanie, ale rejon Tempie Barr był odnowiony.
Budynki przerobiono na luksusowe apartamentowce i eleganckie sklepy. Jennifer
podświadomie ścisnęła mocniej neseser i starała się Wczuć w miejscową atmosferę.
Nie miała powodu zwiedzać Dublina, czy dowiadywać się czegokolwiek o Irlandii, z
Belfastem włącznie, ale czuła, że potrzebuje czasu na uspokojenie się. Chciała
przetrawić dane wpompowane w nią przez pół tuzina czołowych analityków i
wchłonąć coś z regionu, który „Tymczasowi" narazili na takie ryzyko.
Musiała być w szczytowej formie, bo była tu sama i nie mogła liczyć na
natychmiastowe wsparcie. Szła machinalnie wzdłuż nabrzeża, ale błądziła myślami
gdzie indziej. Zastanawiała się, jak Travisowi i innym idą manewry. Do tej pory
powinni opanować wszystko do perfekcji. Gdzieś na południe od Irlandii płynął
rosyjs
ki okręt podwodny klasy Tajfun, widmo zbiorowej zagłady. Jeśli „Tymczasowi"
mieli kody uzbrajające, na Anglię, na całą Europę i Stany Zjednoczone mogły spaść
megatony nuklearnej śmierci. Nawet jeśli terroryści nie wykradli Rosjanom kodów lub
nie zdołali ich przekazać swoim ludziom na „Górskim", okręt również stwarzał
ogromne zagrożenie. Uszkodzone reaktory, uwolniona zawartość głowic
nuklearnych, paliwo stałe w samych pociskach zmieszane z wodą morską i
zamienione w trujący gaz mogły zabić dziesiątki tysięcy Irlandczyków. Albo
Brytyjczyków, gdyby IRA skie
rowała tajfuna do ujścia Tamizy.
- Nie, nie zrobiliby tego -
powiedziała Jennifer sama do siebie. Przemyślała to. Z
kodami uzbrajającymi terroryści zagraliby od razu kartą atutową. Bez kodów
przypłynęliby prosto do Dublina. Użyliby szantażu, żeby Irlandia Pomocna zdobyła
niepodległość, a oni władzę. Mogliby zaśmiecić Belfast odpadami radioaktywnymi,
ale wątpiła w to. Lepiej zrujnować Dublin.
- Nie sraj tam, gdzie jesz -
mruknęła. Przechodzący facet obejrzał się zaciekawiony.
Zobaczył, że zauważyła jego zainteresowanie, i szybko spłynął. Jennifer pokręciła
głową i zagryzła dolną wargę. Jej wygląd przyciągał mężczyzn i wzbudzał niechęć
kobiet. Mówienie do siebie jeszcze bardziej zwracało na nią uwagę.
Za
trzymała się przy automacie telefonicznym i zaczekała chwilę. Rozproszył ją
cichutki brzęczyk biochipa wszczepionego pod wyrostkiem sutkowatym.
Sygnalizował łączność. Jennifer wiedziała, że nowa informacja musi być ważna,
skoro została wysłana prosto do jej głowy niczym słaby głos podczas seansu
spirytystycznego.
- Tu Krauss -
usłyszała dalekie echo. - Drużyna Orzeł w drodze. Zostało około
dwudziestu ośmiu godzin.
Blondynka westchnęła i rozejrzała się. Zawsze ta presja czasu. Miała niewiele ponad
dobę na załatwienie tego, co przez miesiące nie udało się zawodowcom. Co gorsza,
zasilanie nadajnika w jej biochipie szło z przekaźnika zamiast z zestawu bojowego.
Małe urządzenie obciążało jej kieszeń. Przy kontakcie z Sinn Fein będzie musiała je
wyrzucić. Gdyby terroryści ją przeszukali, byłoby po niej.
-
Skontaktuje się pani z naszą wtyczką u „Tymczasowych" - ciągnął Krauss.
Zaskoczona Jennifer zamrugała. Nikt jej nie powiedział, że jakakolwiek grupa
wywiadowcza ma swojego człowieka wewnątrz. Ciekawe, czy to mężczyzna, czy
kobieta?
-
Hasło: „Irlandczykom śmieją się oczy" - zakończył generał. - Odzew: „Tylko w
Ameryce".
Jennifer szybko przycisnęła palec do ucha i włączyła nadajnik.
-
To mężczyzna, czy kobieta? - zapytała.
Łączność nagle się urwała. Jennifer poczuła w głowie słaby prąd elektryczny, coś jak
początek migreny. Nacisnęła jeszcze raz. Cisza. Trudno. Przynajmniej ma szansę
znaleźć jakąś pomoc w szeregach wroga. Trzeba tylko wyczuć, kto może być
zakamuflowanym agentem i wymienić idiotyczne hasła.
O
dwróciła się, wygrzebała z torebki trochę drobnych i położyła na półce pod
telefonem. Podniosła słuchawkę. Telefon działał, nie tak, jak większość automatów w
Waszyngtonie. Szybko wybrała numer i odczekała cztery sygnały. Wyłączyła się i
powtórzyła numer. Tym razem ktoś odebrał przy piątym sygnale, ale nie odezwał się.
-
Mam przesyłkę dla pana 0'Rourke'a - powiedziała w cichą pustkę. -Dużą przesyłkę.
Ze Stanów Zjednoczonych.
- Kto mówi? -
dobiegło szeptem przez szum na linii. Jennifer domyśliła się, że
ro
zmowa przechodzi przynajmniej przez dwa przekaźniki, żeby utrudnić wytropienie
numeru.
-
Jennifer Fitzgerald z Bostonu. Przywiozłam fundusz zebrany dla Sinn Fein.
Długa cisza. Jennifer była ciekawa, czy zastanawiają się nad odłożeniem słuchawki,
czy wysłaniem do niej zabójcy. Odwróciła się i popatrzyła na ulicę, jakby mogli jątak
szybko wytropić. Mieli ten sam problem - ich kryjówkę też mógł ktoś odkryć.
Uspokoiła si& że nie mogą jej łatwo namierzyć i znaleźć. Zwłaszcza, że dzwoni z
automatu.
- Jest pan zainteresowany? -
zapytała w końcu.
- Gdzie pani jest? -
zachrypiało w słuchawce.
Chcę rozmawiać z panem O'Rourke - upierała się, choć czuła, że nic z tego nie
będzie. Jeśli Michael O'Rourke maczał palce w porwaniu „Gorskiego", mógł czekać
na morzu na okręt. Albo być jedną z niewyraźnych postaci w pontonach, które
sfotografowano, kiedy dopływały do taj fana. Jennifer musiała strzelać, bo facet był
jedynym ważniakiem w Sinn Fejn, o którym CIA wiedziała, że wyjechał z Irlandii
Północnej i jest w Dublinie. ;
- Jak duża jest ta przesyłka?-zapytał głos. ,
-
Bardzo duża. Mogą się z nim zobaczyć?
- Gdzie pani jest? -
padło bardziej ostro i niecierpliwie. Jen zrozumiała, że musi
powiedzieć, bo inaczej straci rybkę skubiącą przynętę na haczyku.
Rozejrzała się i opisała okolicę, irracjonalnie spodziewając się, że zaraz zahamuje
samochód i wyskoczą z niego jakieś typy.
-
Pójdzie pani na południe, potem Nassau Street na zachód do Merrion Sąuare.
Kawałek na pomocny zachód, między North i Fenian, jest małe skupisko domów. Na
tym końcu kwadratu ulic, gdzie Trinity College. Tam pani zaczeka.
- Na kogo?
Szepczący głos w słuchawce zignorował ją.
-
Znajdziemy panią. Jak pani wygląda?
-
Jestem w jasnozielonej spódnicy, białej bluzce i ciemnobrązowym płaszczu.
- Co?! Nie ma pani na sobie nic szmaragdowego? -
zażartował po raz pierwszy
ochrypły głos. Jennifer nie była pewna, czyjej się to podoba. „Tymczasowi" mieli w
rękach wszystkie karty i mogli ją zastrzelić z przejeżdżającego samochodu.
- Nie tym razem -
odpowiedziała gładko. Potem usłyszała sygnał. Starannie odwiesiła
słuchawkę, wypuściła z płuc powietrze i wyszła na ulicę. Zorientowała siew swoim
położeniu i poszła na południe w kierunku Trinity College. Kiedy mijała śmietnik,
wyrzuciła przekaźnik. Była teraz zdana wyłącznie na siebie. Nie miała już łączności
satelitarnej, ani innego sposobu wezwania na pomoc kawalerii, gdyby wpadła w
tarapaty. Ale lubiła samodzielne akcje. Poczuła przypływ adrenaliny i przyspieszyła.
Bez problemu znalazła domy między dwiema ulicami po drugiej stronie ruchliwego
placu. Dawno nic nie jadła, więc kupiła u ulicznego sprzedawcy trójkątny placuszek i
coś do popicia. Cały czas miała neseser pod ręką i wypatrywała człowieka
„Tymczasowych".
-
Jeden, jeśli piechotą - mruknęła. - Dwaj, jeśli taryfą.
Zastanawiała się, jak długo będzie musiała się bać, że ją zlikwidują. Wątpiła, żeby
ryzyko było duże. IRA nie zdradzi swoich planów, dopóki nie będzie gotowa do
wykorzystania całej potęgi „Gorskiego".
Jennifer znalazła ławkę, usiadła i założyła nogę na nogę. Mężczyźni patrzyli na
blondynkę z uznaniem, kilku nastolatków po drugiej stronie ulicy gwizdnęło znacząco.
Jeden nawet ruszył przez jezdnię z łakomym uśmiechem.
Nie zdążył jej zaczepić. Przy krawężniku ostro zahamował samochód z dwoma
facetami. J
ennifer poznała po minach, kto ich przysłał. Kiedy wysiedli, jeden zagrodził
drogę chłopakowi. Nastolatek wpadł na niego, nadął się i zaczął pyskować. Nagle
cofnął się na widok czegoś pod krótką kurtką faceta i biegiem wrócił do koleżków.
Jennifer była ciekawa, czy zobaczył dziewiątkę, czy bardziej egzotyczną broń.
Czekała, żeby drugi facet przysiadł się do niej, ale stanął z daleka. Od strony Merrion
Sąuare nadszedł szybko elegancki biznesmen. Typ z samochodu nie zareagował.
Elegant zwolnił i zatrzymał się przed Jennifer.
-
Przepraszam panią, czy... reszta ławki jest wolna?
-
Proszę, niech pan siada - zachęciła. Ochroniarze nawet się nie obejrzeli.
Przyglądali się przechodniom, jakby polowali na Brytyjczyków z MI-6 albo na
agentów CIA.
- Jest pani tak sa
mo uprzejma, jak ładna.
- Pochlebca z pana.
-
Irlandki są ładne, ale żadna pani nie dorównuje, pani Fitzgerald.
Jennifer nawet nie mrugnęła, kiedy swobodnie wymienił jej fałszywe nazwisko. Facet
miał rude włosy i piegi. Był dość przystojny, ale za młody na ważną figurę w Sinn
Fein. Nie mógł być Michaelem O'Rourke'em. Najwyżej kontaktem.
„Kontakt!" - zadźwięczało jej w głowie. A może to nasza wtyczka? Zastanawiała się,
czy nie wymienić hasła. Nie zdążyła. Rudy nagle wstał, skłonił się lekko i wskazał
otwarte tylne drzwi samochodu.
Jennifer nie ruszyła się z miejsca.
-
Dokąd jedziemy? - zapytała.
-
Miło będzie zobaczyć, jacy hojni są amerykańscy przyjaciele - odrzekł uprzejmie.
Wyciągnął rękę i wziął ją pod ramię, jakby chciał pomóc staruszce przejść przez
jezdnię. Jennifer nie zaprotestowała. Pozwoliła się zaprowadzić do samochodu, ale
mocno trzymała neseser.
-
Zobaczę się teraz z panem O'Rourke'em? - zapytała. Znała tylko jego rysopis, nie
widziała zdjęcia.
- Naturalnie -
obiecał rudy, znów się skłonił i zamknął drzwi. Jennifer czekała na
odjazd, ale samochód nadal stał przy krawężniku. Wyjrzała przez okno.
Facet wetknął głowę do środka.
-
Jedno pytanie, śliczna. Skąd pani wie, że pan O'Rourke jest w Dublinie?
Jennifer przetrawiła pytanie. Wiedziała, że jeśli jej odpowiedź nie zadowoli rudzielca,
nie posunie się naprzód.
- Od pewnego barmana nazwiskiem Feeley -
odparła. Gdyby skontaktowali się z
Feeleyem, potwierdziłby jej słowa. Dostał kupę forsy za zdradę. Był amerykańskim
kontaktem O'Rourke'a, ale terr
oryzm przestał mu się podobać. Jennifer mogła mieć
tylko nadzieję, że jeśli zmienił zdanie, został wyłączony z gry. Na zawsze.
- Feeley, tak?
-
Powiedział, że O'Rourke mógłby wykorzystać te pieniądze od razu, przed powrotem
do Belfastu.
-
Fakt, to się zgadza - przyznał rudy i cofnął się. Wygładził płaszcz i szybko odszedł.
Dwaj ochroniarze gdzieś wyparowali, jakby nigdy ich nie było. Powiedziała coś nie
tak? Feeley już sypnął? Serce podskoczyło jej do gardła.
Wyciągnęła rękę, żeby złapać kierowcę za ramię. Obawiała się najgorszego. Nagle
usłyszała cichy syk. Palce zsunęły się jej z pleców mężczyzny, gdy się odwrócił.
Przyciskał chusteczkę do nosa i ust. Jen próbowała coś powiedzieć, ale świat wokół
niej zawirował szaleńczo i zniknął.
Rozdział jedenasty
7 listopada, godzina 5.15 czasu zachodnioeuropejskiego, Irlandia
Tunter miał dosyć samotnego pilotowania ospreya nad Atlantykiem. Udawanie
Lindbergha było zabawne tylko przez godzinę. Zabawa w walkę powietrzną z
burzowymi chmurami zamiast myśliwców trochę dłużej. Potem po prostu leciał. Przez
kilka następnych godzin zapoznawał się bliżej z przyrządami pokładowymi
nietypowego samolotu z obrotowymi skrzy
dłami. Sprawdzał, jaki manewr może się
skończyć kąpielą w morzu. Później była tylko rutyna. Kompletna nuda. Nie pomagały
nawet litry kawy, którą zabrał. Pogoda przez cały czas dawała mu w kość, choć
ominął najgorsze z regularnych sztormów nad północnym Atlantykiem. Jednak uniki
wydłużały lot.
Jedynymi jasnymi momentami podróży były tankowania, ale w powietrzu wracała
monotonia.
- Rozwojowy pilot -
mruknął. - Jak cholera.
Leciał i rozmyślał. Od czasu do czasu słyszał szum zakłóceń w swoim wszczepionym
biochipie, ale nikt nie nawiązał z nim łączności. W czasie tej operacji był tylko
kierowcą. Wyląduje, zaczeka aż Travis i reszta władują swoje
tyłki do ospreya, potem wytropi okręt podwodny i będzie im życzył dobrej zabawy.
-
Zasrany szofer. Stan ma rację, że jestem pieprzonym kierowcą autobusu.
Odruchowo skorygował kurs po gwałtownym podmuchu wiatru, który f oznaczał, że
zbliża się południowe wybrzeże Irlandii. Hunter sięgnął do góry i włączył IFF, żeby
nie zestrzeliły go miejscowe myśliwce. Odebrał sygnał, radiolatarnia naprowadziła go
na właściwy kurs i wylądował miękko na środku wielkiego trawiastego lotniska.
Dwunastu ludzi w panterkach rzuciło się biegiem do samolotu.
Hunter rozpiął pasy i sprawdził broń osobistą. Przeszedł do tyłu ospreya i otworzył
klapę. Wymiana sygnałów rozpoznawczych potwierdziła, że wszystko gra, ale nie
zdejmował ręki z kolby automatycznej czterdziestkipiątki z tłumikiem.
-
Miło pana widzieć, panie kapitanie - dobiegł wesoły głos. - Ma pan jakieś problemy
z maszyną? Zdążymy wszystko naprawić, zanim zjawi się reszta pańskiej załogi.
Hunter przecząco pokręcił głową.
-
Pokażcie mi lepiej najkrótszą drogę do najbliższych krzaków. To był cholernie długi
lot i muszę wypuścić wodę z chłodnicy.
- Tak jest, sir. Kibel jest tam. Chemiczny.
Hunter darował sobie zabawę w docinki. Zeskoczył na irlandzką ziemię i poszedł
szybko do wskazane
go przybytku. Ulżył sobie, wrócił do ospreya i obejrzał go
dokładnie. Nie zauważył żadnych uszkodzeń. Mechanicy zabrali się do tankowania i
sprawdzania, czy nie trzeba wymienić żadnej części.
Hunter stwierdził z zadowoleniem, że znają się na swojej robocie i podszedł do
ładunku pod ciemnym brezentem. Zmarszczył brwi. Był pewien, że zabrał ze Stanów
wszystko, tymczasem w samolocie przybyło ponad dwieście kilogramów.
-
Da pan radę, sir - uspokoił go starszy sierżant, szef obsługi naziemnej. -
Przekalkulo
waliśmy czas lotu i zużycie paliwa.
- Co to jest?
-
Jakaś łódź dla SEAL-sów. Dokładnie nie wiem. Kazali to załadować na wszelki
wypadek. Rozkaz z samej góry.
Sierżant znacząco wskazał kciukiem niebo.
Hunter mruknął pod nosem i wszedł do kokpitu. Wolał sam wszystko prze-
kalkulować. Miał zabrać prawie ćwierć tony dodatkowego obciążenia. Przebiegł
liczby drugi raz, potem trzeci. Wyłączył komputer i odchylił się do tyłu. Nie było
sposobu, żeby doleciał do Lakenheath z całym sprzętem, drużyną Orzeł i łodzią.
Wi
edział, że po zrzucie będzie tak potrzebny, jak zużyty kawałek papieru
toaletowego, ale bez wyraźnego powodu nie zamierzał zatopić porządnego samolotu
w Morzu Irlandzkim.
Znalazł bezpieczną częstotliwość i połączył się z Kraussem. Minęło kilka minut,
zani
m dotarł do generała.
- Przylot i tankowanie zgodne z planem -
zameldował. - Sami potrzebne szczegóły na
temat dodatkowego ładunku.
-
Generał Gates uznał, że szybka łódź może się przydać - odparł Krauss.
-
Więc niech analityk sprawdzi moje wyliczenia - powiedział Hunter i przekazał do
Waszyngtonu swoje kalkulacje. -
Wyłowi mnie jakiś okręt, jeśli wpadnę ospreyem do
wody?
- Nie doleci pan do Anglii?
-
Zależy, gdzie dorwiemy „Gorskiego" - odrzekł Hunter. - Z mojego komputera
nawigacyjnego wynika, że trzeba go będzie trochę poszukać. Generał pomrukiwał
przez moment.
-
Przedyskutuję to z majorem Barrettem - obiecał w końcu. - On zdecyduje.
- Tak jest, sir.
Bezpieczna łączność została zerwana. Hunter wyciągnął się w fotelu pilota i
popatrzył na radar.
- Nie wi
em, gdzie jesteś, mój rosyjski przyjacielu tajfunie, ale wiem, gdzie jest
drużyna Orzeł z jednostki TALON.
Uśmiechnął się na widok punktu na ekranie. Transportowiec zatoczył krąg nad
lotniskiem i szybko odleciał. Hunter wiedział, że jego przyjaciele sąw drodze na
ziemię, choć nie widział ich nawet bardzo czuły radar.
Wyszedł z samolotu, żeby się przywitać i namówić Travisa do zostawienia tej
cholernej łodzi.
Rozdział dwunasty
7 listopada, godzina 5.23 czasu zachodnioeuropejskiego, kanał św. Jerzego
Urbanowa bolało uszkodzone ucho, ale, o dziwo, bardziej przeszkadzał mu wyprysk
na dolnej wardze. Nie mógł się powstrzymać od ciągłego zwilżania go językiem.
Podrażniał pęcherzyk i piekły go całe usta. Musiał oddać Colinowi jedno: nie dostał
od terroryst
ów w zęby.
Gdyby miał opuchnięte wargi, może nie mógłby mówić. Nie zdradziłby wtedy
ojczyzny, nie złamał przysięgi i nie powiedział, gdzie ukrył kody odpalające pociski.
Przekręcił się na bok, potem usiadł. Ciężki łańcuch krępujący mu nogi zagrzechotał
głośno. Ból zaatakował nowe miejsca. Urbanów jęknął, gdy poruszył głową.
Borken przykuł go do koi. Uważał, że to doskonały sposób usunięcia z drogi
znienawidzonego dowódcy. Urbanów wsunął rękę do kieszeni spodni i znalazł
kluczyk do kłódki. Nosił przy sobie klucze do większości zamków na „Górskim". Jego
były przełożony nazywał go Houdinim. Myślał, że Urbanów ma magiczną władzę nad
zamkami. Nie zdawał sobie sprawy, jakie irytujące jest czekanie, aż podwładni
otworzą jakiś właz. I jak głupio czuje się kapitan, nie mogąc wejść do każdego
zakamarka swojego okrętu.
Łańcuch spadł z jego kostek. Urbanów przebrnął chwiejnie kilka kroków i usiadł za
biurkiem, żeby się pozbierać. Żył. Tylko to mógł nazwać zwycięstwem. Słyszał, jak
jego załoga - jego była załoga - przechodzi z hałasem między kadłubami. Zdrajcy
mieli teraz nowych szefów. Z wewnętrznego korytarza dobiegł głos Borkena. Szkolił
terrorystów z IRA na podwodniaków.
Urbanów chętnie udusiłby go własnymi rękami. Ale musiał znaleźć inny sposób na
wyładowanie gniewu.
-
Zatopię okręt - powiedział sam do siebie i poczuł niesmak. Walczył o to, żeby
„Górski" nadal pływał. Na myśl o posłaniu tajfuna na dno zrobiło mu się niedobrze.
Jak od nadmiaru francuskich potraw, którymi obżerał się w zagranicznych portach.
Wsta
ł i wyjrzał ostrożnie z ciasnej kajuty. Zobaczył biegnącego koryta1-rzem
marynarza i szybko schował głowę. Mechanik mat. Tego zdrajcę też chętnie by
udusił.
Było wiele sposobów zatopienia okrętu, zwłaszcza starego. Urbanów musiał tylko
znaleźć najlepszy. Uszkodzenie reaktorów nie wchodziło w grę. Ze słów Colina
wynikało, że większość jego ludzi jest w części rufowej. Terroryści razem ze
zdrajcami znającymi procedurę przygotowywali też pociski do wystrzelenia. I czekali
na kody uzbrajające głowice.
Urbanów
poczuł, że żołądek wywraca mu się na drugą stronę. Jego okręt mógł
wyrzucić z siebie megatony nuklearnej śmierci i byłaby to jego wina. Wściekłość
skierowała go w stronę sterowni. Ukrył się w ciasnej niszy. Ledwo się tam zmieścił,
ale mógł szpiegować terrorystów, którzy uczyli się sterowania „Gorskim".
-
O'Rourke dał cynk, że kody są w drodze - powiedział Colin do Borkena. -
Przywiezie je osobiście, albo przetransmituje, jeśli mu się uda.
-
Amerykanie wszystko podsłuchują - ostrzegł Borken.
-
Wiemy, chłopie, wiemy. Na razie czas pracuje dla nas. Musimy szybko uderzyć.
- Wystrzelicie pociski? -
zapytał ostro Borken. - Gdzie? W jakie cele?
-
Tego nie wiem, O'Rourke zdecyduje. Chyba możesz je przeprogramować?
-
Oczywiście. Muszę mieć współrzędne satelitarne, ale...
- Bez obaw -
uspokoił Colin. - Obiecuję, że nie wycelujemy ich w Rosję.
Urbanów był pewien, że pierwszy oficer ma to gdzieś. Dla forsy wysadziłby w
powietrze Moskwę, Petersburg i każde inne miejsce. Kiedy Colin i Borken rozmawiali,
kapitan przekr
adł się ostrożnie do stanowiska sterowania zanurzeniem i
przypomniały mu się lepsze czasy. Miał wtedy przyszłość, karierę. Teraz została mu
tylko hańba.
Urbanów otworzył zawory zbiorników balastowych. Zrównoważył napełnianie bardzo
dokładnie, żeby okręt się nie przechylił. Chciał posadzić „Gorskiego" na dnie, zanim
terroryści zorientują się, że coś jest nie tak.
Nagle wrzasnął z bólu. Colin walnął go w lewy nadgarstek kolbą pistoletu.
-
Po co chciałeś nas posłać na dno - zapytał terrorysta - skoro na tych wodach jest
tak płytko? Czyżby kapitan zamierzał zatopić własny okręt?
- Rozwal go! -
przynaglił Borken. - Albo ja to zrobię.
Rozległ się trzask zamka pistoletu i Urbanów zamknął oczy. W głowie zadźwięczało
mu echo naboju wprowadzanego do komory. Myślał tylko o pęcherzyku na wardze i o
tym, że już nigdy nie usłyszy Elvisa.
Rozdział trzynasty
7 listopada, godzina 6.18 czasu zachodnioeuropejskiego, Irlandia
Travis huśtał się pod czaszą spadochronu i ściągał linki, żeby zbliżyć się do ospreya.
Obej
rzał się i sprawdził, gdzie są inni. Przed chwilą wyskoczyli z samolotu
rakietowego. Wszystko szło dobrze, według jego rozkazów. Obraz radarowy drużyny
w „odchudzonych" zestawach bojowych był większy niż myśliwca stealth, ale
niewiele. Na radarze mogli w
yglądać jak stadko mew.
Dotknął się za uchem i włączył mikrochip łączności z innymi. Skomplikowany system
oszczędzał skąpe zapasy energii. Satelita nad ich głowami odebrał mikrowatowy
sygnał i przekazał do drużyny.
- Meldujcie -
powiedział Travis i wysłuchał raportów. Sam był trochę roztrzęsiony, ale
skoczył lepiej niż zwykle. Jack i Stan opadali tuż obok siebie. Zapewne kłócili się ó
jakiś drobiazg, który nikogo nie obchodził, a najmniej ich. Sara kręciła korkociąg
pięćdziesięt metrów dalej, ale szybko zmniejszała dystans. Travis przyjrzał się
miejscu jej przyszłego lądowania i ocenił, że dotknie ziemi w odległości niecałych
dziesięciu metrów od reszty. Przy takiej precyzji mogło im grozić wzajemne
zaplątanie się w swoje linki. Czasami perfekcja drużyny była jednocześnie
błogosławieństwem i przekleństwem.
Ale tutaj przesadna dokładność nie miała znaczenia. Splątane czy nie splątane
spadochrony zebrałaby i zaniosła obsługa naziemna pracująca przy ospreyu.
Travis uderzył stopami w ziemię, zrobił dwa szybkie kroki i ściągnął czaszę w dół.
Spłaszczenie i zrolowanie jej zajęło mu niecałą minutę.
-
Poradzę sobie - powiedział do dwóch mechaników, którzy chcieli mu pomóc.
Reszta drużyny już biegła do ospreya ze spadochronami pod pachą. Hunter stał
oparty o
samolot i obojętnie dłubał w zębach, jakby miał pretensję, że się spóźnili.
Travis szybko zerknął na zegarek. Zjawili się kilka minut przed czasem. Zależało mu,
żeby to wykorzystać. Tych parę minut mogło się przydać na „Gorskim".
-
Miło znów pana widzieć, sir - powitał go Hunter, przedrzeźniając jego teksański
akcent.
Travis nie był w nastroju do żartów.
-
Odpuść to sobie, Blake - odparł. - Spieszymy się. Wszystko załadowane?
- Tak jest, szefie -
odrzekł pilot. - Oprócz tego... Urwał i pokazał ciemny brezent na
szybkiej łodzi SEAL-sów, którą kazał im zabrać generał Gates.
- Czego? -
zapytał Travis. Patrzył, jak pozostali pozbywają się zbędnej części
ekwipunku, wkładają skafandry i przypinają świeżo złożone spadochrony. Żałował, że
nie mogli ich spak
ować osobiście, ale nie mieli czasu. Zdarzało się, że nawet w
krytycznych momentach -
a może zwłaszcza w krytycznych momentach - musieli
polegać na innych. Travis zawsze wolał sam dopilnować szczegółów. Jeśli tylko miał
czas.
-
Góra przysłała nam mały prezencik. Zabaweczkę dla naszego głupola.
- Co?
Hunter wkurzył się, że Travis jeszcze nie zaskoczył, o kim mowa.
-
Łódeczkę dla Staną! Prawie ćwierć tony dodatkowego obciążenia!
- Dlaczego jeszcze nie jest w samolocie? -
zapytał ostro Travis.
- Krauss powie
dział, że ty zdecydujesz, czy ją zabrać. Załadowanie i zabezpieczenie
jej to robota na piętnaście minut.
-
O ile skróciłby się zasięg ospreya? - zapytał Travis. Myślał gorączkowo, co zrobić.
Łódź mogła się przydać, ale tego nie było w planie. Mieli wyskoczyć blisko okrętu
podwodnego, podpłynąć do niego i dostać się na pokład. Bez ryzyka, że wykryje ich
radar albo obserwator.
-
O piętnaście minut lotu - odpowiedział Hunter. - Znasz aktualną pozycję
„Gorskiego"?
Travis zmarszczył brwi.
- A tobie nie podali?
Co z tym wywiadem, do cholery? Włączył zasilanie w zestawie bojowym, znalazł
właściwy kanał i skontaktował się bezpośrednio z Kraussem.
- Jeszcze nie na miejscu, majorze? -
burknął generał.
-
Nie znam dokładnej lokalizacji celu, sir - odpowiedział Travis. - Blake nie dostał
żadnej informacji.
-
Wzdłuż całego wybrzeża łapiemy tylko zakłócenia. Pogoda jest bardzo kiepska.
Kapitan Blake ma już w swoim komputerze naszą najnowszą prognozę. Będziecie
musieli zejść pod chmury i sami wypatrzyć, bo samoloty szpiegowskie i satelity nie
mogą go wytropić. Wszystkie wojskowe jednostki pływające zostały wycofane, żeby
nie spłoszyć porywaczy, więc jesteśmy ślepi. Nie chcemy, żeby się zorientowali, że
ich szukamy.
-
Doceniam to, sir, ale muszę znać pozycję okrętu. Travis miał ochotę wykorzystać
zabranie dodatkowego ekwipunku do wymigania się od polowania na „Gorskiego".
-
Przybliżoną ma pan w komputerze, ale to nic pewnego. Więcej nie da się zrobić.
Czy to jakiś problem, majorze?
- Nie, sir. Co z porucznik Olsen?
- Naw
iązała kontakt z Sinn Fćin. Zerwała łączność z nami, żeby uniknąć wpadki.
Dopóki nie będzie pewności, co z kodami uzbrajającymi, trzeba zakładać, że zostały
dostarczone.
- Tak jest, sir -
odrzekł Travis i skierował drużynę do ospreya. Hunter wskazał zakrytą
łódź i Wzruszył ramionami. Travis pokręcił głową. Zostawią ją. Dodatkowe piętnaście
minut lotu mogło się przydać do szukania „Gorskiego", skoro wywiad elektroniczny
NS A nie potrafił go namierzyć, a „orbitujące oczy" NRO nic nie widziały przez
chmury burzowe.
-
Niech pan się melduje, majorze.
-
Oczywiście, sir - obiecał Travłs, choć wiedział, że po wejściu do wnętrza tajfun a
łączność może się urwać. Wielowarstwowy kadłub był grubszy niż w okręcie klasy
Los Angeles, na którym ćwiczyli. Jeszcze nie zdecydował, czy pozwoli Samowi
umieścić na zewnątrz przekaźnik. Wong mógł potrzebować stałego połączenia z
komputerami NSA, żeby wiedzieć, jak wyłączyć rosyjskie reaktory. To było
ważniejsze niż informowanie szarży w Waszyngtonie o sytuacji. Ale Travis miał
j
eszcze czas na podjęcie decyzji. Najpierw musieli opanować okręt i przekonać się,
co zastaną w środku.
-
Wszyscy na pokład! - zawołał Hunter. - Ten pociąg zabiera samych hazardzistów!
Wskoczył do kabiny pilota i zapiął pasy. Odpalił silniki i ustawił obrotowe skrzydła do
niemal pionowego startu. Travis zerknął na pozostawioną łódź i zaraz o niej
zapomniał. W ogniu walki zawsze zdarzała się zmiana planów
w ostatniej chwili. Użycie łodzi nie było częścią jego oryginalnej strategii.
Przy „Gorskim" wahaliby się niepotrzebnie, czy z niej skorzystać i czy warto
przyzwyczajać się do nowości.
Travis opadł na fotel drugiego pilota i Hunter zwiększył moc silników. Osprey wzbił
się jak rakieta. Hunter przeszedł do lotu poziomego i wziął przybliżony kurs na
tąjfuna. Travis sprawdził w komputerze nawigacyjnym, czy może zaktualizowano
współrzędne. Pochodziły sprzed godziny.
-
Przypuszczasz, że „Gorski" jest gdzieś tutaj? - zapytał Huntera i wskazał
najbardziej prawdopodobną lokalizację okrętu, gdyby nadal płynął wzdłuż wybrzeża
w ślimaczym tempie dwóch węzłów.
-
Albo kawałek dalej w kierunku otwartego morza - odrzekł Hunter. Mapy pokazują,
że w tym rejonie są płycizny i nawet trochę skał. Muszą je | ominąć. Inaczej mogliby
osiąść na mieliźnie i stać się łatwym celem.
- Pr
zydałby się nam taki fart - powiedział Travis. - Ale Irlandczycy są za cwani, żeby
tak głupio wpaść.
-
Jestem zaskoczony, że w ogóle płyną- odparł Hunter. - Musi im pomagać ktoś z
załogi.
W słuchawkach zadźwięczał czysty głos Sama.
-
Szefie, przeleciałem kilka możliwych scenariuszy. Wychodzi na to, że do sterowania
„Gorskim" na powierzchni wystarczy ośmiu doświadczonych p ludzi, w tym dwóch
oficerów, o ile jeden jest kapitanem albo jego zastępcą. i W zanurzeniu potrzeba o
dziesięciu więcej.
-
Czy to możliwe, żeby podczas tego spacerku wzdłuż brzegu Rosjanie szkolili
„Tymczasowych"? - zapytał Travis.
-
Nie pomyślałem o tym, ale rzeczywiście może tak być.
- Chodzi ci o to -
wtrącił się Stan - że nauczą się, ile trzeba i znikną nam pod wodą?
Wejście na pokład byłoby kurewsko trudne, nawet na głębokości piętnastu metrów.
- Gorzej -
odpowiedział Travis. - Tajfuny mają jakąś oszukaną wersję l technologii
stealth. Są niewidzialne dla naszych satelitów
-
Cholera, my też ich nie zobaczymy przez te chmury - przypomniał sobie Hunter. -
Ta zasrana wata jest jak ołów.
Przebił się w dół i wyrównał ospreya zaledwie piętnaście metrów nad wysokimi
stalowoszarymi falami.
Lecieli wzdłuż wybrzeża przez godzinę. Potem odbili kawałek nad otwarte morze.
Trzymali się najbardziej prawdopodobnego kursu „Gorskiego". Sam nie wyłapywał
promieniowania
radioaktywnego,
rozlanego
oleju
czy
odpad
ków stałych
wskazujących na uszkodzenie atomowego okrętu podwodnego. Travis był coraz
bardziej pewien, że nie ma żadnej awarii i ścigają porywaczy trzymających palec na
nuklearnym spuście.
Nie miało znaczenia, czy terroryści chcą wystrzelić megatony śmierci, czy po prostu
skazić wybrzeże i wymordować dziesiątki tysięcy ludzi. Musiał ich dopaść.
Obserwował morze przez BSD i szukał sygnału termicznego tajfuna.
-
Zmienię trochę kurs - powiedział Hunter. - Jeśli „Górski" przyspieszył, może być
dalej niż myślałem.
Zmagał się ze sterami, gdy wiatr uderzał w ospreya. Lepsza byłaby obserwacja z
pułapu trzech tysięcy metrów, ale nie przy tej pogodzie. Chmury wisiały zaledwie
sześćset metrów nad wodą.
Travis zerknął na zegarek. Miał nadzieję, że o tej porze już znajdą łódź. Odwrócił się
w fotelu drugiego pilota, popatrzył w dół i zaczął zmieniać filtry w bojowym
urządzeniu sensorowym. Nie zauważył promieniowania radioaktywnego, ale
dostrzegł cieplejszą niż zwykle wachlarzowatą wstęgę na zimnym Morzu Irlandzkim.
- Tam -
powiedział jednocześnie z Samem i Sara. Oboje się roześmieli. Travis był
skoncentrowany na ustawianiu powiększenia okrętu w lornetce i nie zwrócił uwagi na
tę zsynchronizowaną reakcję.
- Mamy go! -
podniecił się Hunter i uniósł spiralnie samolot, nie odrywając oczu od
instrumentów. -
Ciężko będzie. Cholerny wiatr.
-
Żadna nowość - odrzekł Travis. - Zejdź nisko i wysadź nas obok tej nuklearnej bryki.
Przejedziemy się nią.
Czuł dziwny spokój. Nie skoczyło mu tętno i wszystko dookoła miało właściwe
proporcje. Żadnych obaw, żadnego strachu, żadnego podniecenia. Słyszał kiedyś, że
astronauta Gordon Cooper zasnął na wyrzutni w czasie wystrzeliwania jednej z
pierwszych rakiet kosmicznych Mercury. Travis rozu
miał, jak to było możliwe.
Wyszkolił się w swoim fachu i nie widział niczego niezwykłego w skakaniu ze
spadochronem, pływaniu czy innych etapach operacji.
Po prostu taką miał pracę.
Hunter zatoczył krąg i zszedł w dół. Wydawało się, że za chwilę samolot będzie sunął
po falach.
-
Sto pięćdziesiąt metrów - zameldował. - Przy tym wietrze nikt na okręcie nie usłyszy
naszych silników.
-
Drużyna, przygotować się do skoku! - warknął Travis, wstał i klepnął ^Huntera w
ramię. - Dzięki za podwiezienie. Po powrocie do domu ja stawiam.
-
Więc tym bardziej muszę cię posadzić tak miękko, żebyś poczuł się jak na łonie
kochanki -
odrzekł Hunter i skupił całą uwagę na pilotowaniu. Tra-vis przeszedł do
tyłu samolotu. Drużyna Orzeł stała przy otwartej klapie i czekała na sygnał.
-
Na moją komendę: trzy, dwa, jeden, skacz! - dobiegł wyraźny głos Huntera. Zanim
echo rozkazu przebrzmiało w głowie Travisa, Sam i Jack byli na zewnątrz. Potem
Sara i Stan, wreszcie on. Znikn
ęli z samolotu w niecałe pięć sekund. Dobrze. Nie
rozproszą się w wodzie.
Travis ustawił BSD na „Gorskiego" i zmarszczył brwi. Okręt był dalej niż się
spodziewał. Zmienna prędkość wiatru? A może coś innego?
Nie zdążył rozważyć pozostałych możliwości ze zbioru praw Murphy'ego. Uderzył w
wodę i wpadł pod powierzchnię. Kopnął szybko dwa razy, wynurzył się i uwolnił od
spadochronu. Przechylił głowę na bok i włączył nadajnik na hełmie.
- Zbiórka przy mnie -
rozkazał i odwrócił się gwałtownie. Ktoś unosił się w wodzie tuż
obok niego. Stan i Sara już byli na miejscu.
-
Jack? Sam? Gdzie jesteście? - zapytał.
- Tutaj, szefie -
odpowiedział Sam i wypłynął z czarnej głębi. - Na nich!
Travis zlokalizował „Gorskiego" laserowym miernikiem odległości i znów zmarszczył
br
wi. Okręt uciekał. Tajfun mógł płynąć pod wodą dwukrotnie szybciej niż na
powierzchni. Travis oceniał, że teraz rozwija dwa węzły i przyspiesza. Zaczął go
gonić. Drużyna dawała z siebie więcej niż na ćwiczeniach, ale okręt był coraz dalej.
Travis schylił głowę i pruł naprzód jak nigdy. Mimo to dystans stale się zwiększał.
-
Stan, dasz radę...?
-
Nic z tego, szefie. Zasuwa cztery węzły albo więcej. Przy tych falach nie ma szans,
żeby go dopaść.
- Cholera -
zaklął Travis, przestał płynąć i spojrzał na innych. Okręt powoli się
oddalał. Zostali zupełnie sami na nieprzyjaznym morzu, bez żadnej możliwości
doścignięcia celu.
Rozdział czternasty
7 listopada, godzina 7.50 czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia
Jen na przemian odzyskiwała i traciła przytomność. Samochód jechał ulicami
Dublina. Niektóre budynki były nowoczesne, jak przystało na stolicę. Ledwo zaczęła
z uznaniem kiwać głową i podziwiać śmiałą architekturę, kierowca wjechał do
spalonej części miasta. Wyglądała gorzej niż Bejrut. Nagła zmiana zaszokowała Jen.
Spodziewała się tego w Belfaście, gdzie IRA, Brytyjczycy i protestanci walczyli z
sobą od lat. Ale nie tu. Wzdrygnęła się na widok ruin. Przecież Irlandia to kawałek
Europy! Potem ogarnęła ją ciemność.
- Daleko jeszcze? -
wymamrotała.
Rudy facet siedział teraz obok niej. Nie miała pojęcia, kiedy wsiadł do samochodu.
-
Według mnie, kręcimy się w kółko - zauważyła. Rudy uśmiechnął się.
-
Spieszy ci się, moja droga?
-
Nie jestem „twoją drogą", a gdybym chciała zwiedzić miasto, poszłabym do biura
turystycznego.
-
. Musimy być ostrożni - odparł. - Chyba wiesz o tym?
- Dlaczego?
Znów uśmiechnął się zagadkowo.
-
Znasz odpowiedź. O ile naprawdę wierzysz w naszą sprawę.
-
W tej chwili prędzej uwierzę w krasnoludki niż w istnienie Michaela O'Rourke'a. Albo
zawieziesz mnie do niego, albo wysiadam.
-
Tutaj? W tej zakazanej dzielnicy? Nie przeżyłabyś tu minuty.
-
Bez wielkiego mięśniaka do ochrony? - parsknęła Jennifer. - Jedziemy do
O'Rourke'a, albo mnie wypuść.
Rudy nachylił się do kierowcy i tamten skinął głową.
-
Masz szczęście. Tak się składa, że jesteśmy niedaleko kwatery głównej Sinn Fein.
Rozparł się wygodnie i obserwował ją kątem oka. Jennifer nie zamierzała udawać
spokojnej i obojętnej. Marnowali jej czas. Każdy w końcu straciłby cierpliwość. Nawet
ten, kto „naprawdę wierzy w ich sprawę". Wiedziała, że za każdym razem, kiedy
mijali pewien budynek, samochód był prześwietlany w poszukiwaniu nadajnika. Całe
szczęście, że wyrzuciła przekaźnik łączności satelitarnej. Nie miała przy sobie
nicze
go podejrzanego. Spodziewała się elektronicznej rewizji, ale ciągle przejeżdżali
obok tego samego budynku z tym
samym skutkiem. Gdyby w samochodzie była bomba, wścibskie urządzenie z
pewnością by ją zdetonowało.
-
Nikt nas nie śledzi - oświadczył rudy. - Spełnię twoje życzenie, moja piękna.
Wysiadaj.
Samochód zahamował z piskiem opon. Rudy sięgnął do drzwi po stronie Jennifer,
otworzył je i prawie wypchnął ją na ulicę. Samochód wystartował ostro i została sama
z neseserem w ręku.
Obróciła się dookoła, żeby zorientować się, gdzie jest. Poszukała wzrokiem punktów
obrony i ewentualnych kierunków ataku. Potem weszła na popękany, nierówny
chodnik. Kiedy omijała sterty śmieci, nie mogła się powstrzymać od porównania tej
okolicy z eleganckim rejonem Tempie Barr.
Co za kontrast. Oparła się plecami o
zimny ceglany mur i czekała, co będzie dalej.
Minęło dziesięć minut. Zaczęła podejrzewać, że ją rozgryźli. CIA ledwo zdążyła
przygotować jej fałszywą tożsamość. Jennifer przebiegła w myślach swój nowy
życiorys i znalazła tuzin punktów, w których prawda przeciekała jak przez sito. Co ją
zdradziło? A jeśli przekupiony Feeley zmienił front i ją sypnął?
Minęło jeszcze pięć minut. Zdała sobie sprawę, że skoro nie dzieje sienie . złego,
„Tymczasowi" prawdopodobnie chcą tylko zmiękczyć stukniętą Amerykankę z dużą
forsą. Po sprawdzeniu, że nie jest śledzona i nie ma pluskwy, mogli jej strzelić w
głowę i wyrzucić ją z samochodu. Na pewno ją przeszukali, kiedy była nieprzytomna.
Ale nie zabrali nesesera z pieniędzmi. Sprawa honoru? A może bali się, że w środku
jest bomba?
Przecznicę dalej rozległ się pisk opon. Zza rogu wyskoczył ciemnoczerwony
samochód. Przejechał zakręt prawie na dwóch kołach. Kierowca podjechał do niej na
pełnym gazie i wdepnął hamulec. Spod opon poleciały śmiecie.
Mężczyzna nachylił się, opuścił szybę po stronie pasażera i przyjrzał się Jennifer. Z
trudem powstrzymała uśmiech. Poznała go.
- Witam, panie O'Rourke.
Uniósł ciemne krzaczaste brwi. Był przystojny i elegancko ubrany. Modna fryzura
musiała go kosztować ze sto dolców. Facet z klasą.
- Niech pani wsiada, pani Fitzgerald -
zaprosił.
Otworzyła drzwi i klapnęła na siedzenie. Przerzuciła zgrabne nogi nad progiem auta i
pospiesznie obciągnęła wełnianą spódnicę. Musiała przyznać, że Michael O'Rourke
jest bar
dziej dyskretny niż wielu innych mężczyzn. Obserwował jej nogi, przyglądał
się dużym piersiom, ale potrafił robić to tak, jakby interesowały go tylko oczy. Ta
umiejętność na pewno mu się przydawała. Mógł patrzeć w jedną stronę, a widzieć
wszystko dookoła.
-
Dziękuję - powiedziała i postawiła neseser bezpiecznie między kostkami. - Załatwia
pan interesy inaczej niż się spodziewałam.
- Chodzi pani o to samotne czekanie na ulicy? -
zapytał. - Nic pani nie groziło.
- A teraz? -
rzuciła wyzywająco.
O'Rourke zro
bił zaskoczoną miną, potem się roześmiał.
-
W co ja wdepnąłem?
-
W kupę forsy. Tylko niech pan sobie daruje następne głupie numery.
-
A mogę spytać, skąd jest ta kupa forsy?
-
Od bogatych sponsorów z Bostonu, którzy popierają waszą sprawę, ale nie chcą się
tym głośno chwalić. Wystarczy?
- Jak bogatych?
- Bardzo -
zapewniła Jennifer. Musiała rzucić kośćmi i wejść do gry. -Niech pan
zapyta Feeleya. A może już pan to zrobił?
-
A, tak. Feeley. Porządny gość. Szkoda, że między Dublinem i Bostonem jest taka
różnica czasu.
Jennifer nie mogła wyczuć jego stosunku do Feeleya. Ani do niej.
-
Więc wie pan, że to dopiero pierwsza rata. Nazwijmy ją zaliczką. Pół miliona.
O'Rourke wytrzeszczył oczy. Jennifer zdawało się, że dostrzega w nich nie tylko
zaskoczenie. Również chciwość.
- Dolarów?!
-
Bez żartów - odparła i znów go zaskoczyła. - Funtów. Przeszły przez różne kanały i
zostały wyprane.
-
Za co pani szefowie chcą się nam tak hojnie odwdzięczyć?
-
Na pewno nie za podział Irlandii Pomocnej. Są sympatykami IRA.
- To mo
że być problem - powiedział O'Rourke.
Okrążył blok domów i wjechał w ciemny zaułek. W głębi uliczki błysnęło światło
latarki. Zwolnił i zaczekał, aż uniosą się drzwi magazynu. Wprowadził samochód do
środka i wyłączył silnik. Drzwi opuściły się i zatrzasnęły. Klamka zapadła. Jennifer
poczuła niepokój. Nie miała już odwrotu. Ale czy kiedykolwiek miała?
- Dlaczego? -
zapytała. - Nie chce pan tych pieniędzy?
-
Takie układy z IRA są nielegalne. Jestem przedstawicielem Sinn Fein, nie
walczącego ramienia.
-
Więc jak znajdę „Tymczasowych", żeby bezpośrednio przekazać im pieniądze?
Jennifer naśladowała teraz O'Rourke'a. Patrzyła na wprost, ale widziała wszystko
dookoła. Magazyn był pełen ciężarówek i samochodów osobowych; od starych,
zajeżdżonych citroenów do nowiutkich land roverów. Między nimi spacerowały
uzbrojone patrole. Wszyscy nosili pistolety albo rewolwery, większość miała również
lekkie automaty. Na wiązaniach stropowych siedzieli trzej snajperzy. Obserwowali
Jennifer przez lunety na karabinach. Poczuła się nagle jak w bieliźnie.
-
Niebezpiecznie mówić coś takiego - odezwał się O'Rourke, jakby głośno myślał -
ale gdyby spodobał mi się kolor tej forsy, może mógłbym dopilnować, żeby znalazła
się we właściwych rękach.
Jennifer spojrzała mu chłodno w oczy.
-
Nie chciałabym zabierać panu czasu...
Między nimi trwał pojedynek słowny i oboje o tym wiedzieli. O'Rourke wyciągnął rękę.
Jennifer wręczyła mu neseser. Irlandczyk położył go na masce samochodu i
otworzył. Przerzucił paczki banknotów i skinął głową.
-
Ładna sumka - przyznał. - Co za to chcą nasi dobroczyńcy?
- Zerwania rozmów pokojowych -
odpowiedziała po prostu. Zdążyło ich otoczyć pół
tuzina mężczyzn. Zaglądali do nesesera ponad ramieniem O'Rourke'a, potem patrzyli
na Jennifer. Zastanawiała się, czy któryś z nich jest wtyczką CIA, ale nie było okazji
wymienić haseł. Michael O'Rourke rozgrywał tę partię samodzielnie. Jeśli Jennifer
miała wcześniej jakieś wątpliwości, kto tu rządzi, teraz przestała je mieć.
-
Jako przedstawiciel Sinn Fein, z przyjemnością przekażę ten dar „Tymczasowym".
Może być jednak pewne opóźnienie, bo mam na głowie masę innych spraw.
- Jakich? -
zapytała Jennifer. - Co może być ważniejsze niż przerwanie tej farsy
nazywanej rozmowami pokojowymi?
Powiedziała to gniewnym tonem i zacisnęła pięści. Zaróżowiły się jej policzki. Nie
chciała przesadzić, ale musiała pokazać, że nie jest kimś postronnym, zwykłym
gońcem z wypłatą. Była pod presją czasu i wiedziała, że Travis i reszta też są.
Drużyna powinna już wylądować w miejscu zbiórki i być gotowa do desantu na
„Gorskiego". Za kilka godzin opanują okręt. Zanim O'Rourke się dowie, trzeba ustalić,
czy ma kody uzbrajające.
Jeśli ma, potrafi je wykorzystać. I jest odpowiedzialny za porwanie tajfuna.
Zawsze lepiej znać wroga i wiedzieć, kogo trzeba wyeliminować.
O'Rourke przyjrzał się Jennifer.
-
Co za pasja, co za pragnienie wolności - powiedział, potem poklepał neseser. - Ta
suma została dobrze zainwestowana. Wydarzą się rzeczy, jakich jeszcze nie było w
historii.
- To znaczy? -
zapytała. - Mówi pan tak, jakby miała wybuchnąć trzecia wojna
światowa.
Jennifer starała się zbytnio nie pokazywać, że to ją obchodzi, ale nie mogła być
całkiem obojętna. Chciała, żeby O'Rourke czymś się zdradził. Udało się.
-
Możliwe, możliwe. Uniosła brwi.
- Chce pan
zacząć wojną? Na większą skalę? Moich mocodawców mogłoby to
bardzo zainteresować.
-
A kim oni właściwie są?
-
Powiedzmy, że mają do czynienia z czymś, co robi duże bum.
Michael O'Rourke uśmiechnął się krzywo i Jennifer dostrzegła w jego twarzy
okrucieństwo. Ale natychmiast znów zamaskował swoją prawdziwą naturę. Wziął Jen
mocno pod rękę i zaprowadził do małego biura. Trzej uzbrojeni ochroniarze poszli za
nimi, ale zostali na zewnątrz. W pokoju stało tylko drewniane biurko, trzy krzesła i
metalowa szafka
na akta. Pokazał, żeby Jennifer usiadła na wprost niego.
Dzieliło ich zaledwie trzydzieści centymetrów. Trzymali łokcie na blacie i patrzyli na
siebie, jakby mieli dokonać przełomu w stosunkach międzynarodowych.
-
Jest pani dokładnie taka, jak mówił Sean.
-
To ten rudy, który spotkał się ze mną?
-
Młody, bystry facet. Ma instynkt. I zimną krew. Jest potrzebna w tym ryzykownym
biznesie.
-
Jest pan człowiekiem „Tymczasowych". Niech pan nie zaprzecza. Wiem to z
dobrych źródeł. Dlatego przyjechałam do pana. Jeśli coś się szykuje, moi szefowie
chcieliby wejść w ten interes. O ile to coś dużego.
- Dofinansowali nas w dobrym momencie -
odrzekł O'Rourke. - Potrzebujemy forsy
na łapówki dla tych cholernych urzędasów w Dublinie.
Podniósł wzrok, bo wszedł Sean. Rudy uśmiechnął się przelotnie do Jennifer i zwrócił
do O'Rourke'a.
-
Powiedziała prawdę, Michael.
-
Cieszę się - odparł O'Rourke. - Na pewno doceni pani naszą ostrożność. Zdobycie
informacji w Stanach trochę trwa. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy, co trzeba, żeby
wysłać wiadomość.
Jennifer popatrzyła na niego, potem na Seana i znów na niego.
-
Wiadomość?
-
Widzi pani, mamy Angoli na celowniku nuklearnym i nie mogą z tym nic zrobić.
-
Chcecie wysadzić w powietrze Belfast? Przecież to...
- Nie Belfast. To nasz dom
i wszyscy pragniemy tam wrócić. Dublin. Rozwalimy
Dublin i może Londyn, i inne ważne miejsca, żeby wiedzieli, że nie żartujemy.
Jennifer milczała. Wyglądało na to, że O'Rourke ma kody uzbrajające. Nie wystarczy
mu uderzenie tajfunem w brzeg i uszkodzenie reaktorów. Od
pali pociski. Wyciągnęła
rękę i położyła na jego dłoni.
-
Jakie to ekscytujące - powiedziała bez tchu. - I pomyśleć, że biorę w tym udział. Ale
potrzeba lat, żeby taki plan się udał.
- Tylko godzin -
zapewnił O'Rourke i poklepał japo ręce. Jennifer zauważyła
charakterystyczne odciski na jego palcach. Dużo pisał odręcznie i często strzelał.
- Zaczeka pani tutaj -
powiedział - a ja skontaktuję się z moimi chłopcami na morzu.
Roześmiał się i szybko wyszedł. Sean zawahał się, uśmiechnął przelotnie do Jennifer
i poszedł za nim.
Jen usłyszała trzask zasuwanego rygla na zewnątrz drzwi. Mimo to, spróbowała je
otworzyć. Były zamknięte.
Sprawdziła ściany i instalację elektryczną. Nie znalazła kamery. Mogła ją wprawdzie
przeoczyć, ale nie miała nic do stracenia. Szybko przeszukała biurko i szafkę na
dokumenty. Nic. Opadła na krzesło i wpatrzyła się w zamknięte drzwi. Wcisnęła
włącznik biochipa za prawym uchem. Cisza. Była poza zasięgiem, zdana wyłącznie
na siebie.
Zastanowiła się nad najbardziej prawdopodobnym kierunkiem działania O'Rourke'a.
Nie będzie publicznie groził Anglikom. Wystarczy im cicha groźba; czyli
„Tymczasowi" na „Górskim". Jennifer westchnęła. O'Rourke ma kody uzbrajające. Z
jego słów wynika, że dostarczy je na okręt. To bardziej precyzuje jej zadanie. Trzeba
odzyskać i zniszczyć kody, potem wyeliminować O'Rourke'a i resztę terrorystów.
Uśmiechnęła się na myśl, że może zakończyć swoją część operacji, zanim Travis i
reszta drużyny Orzeł zdążą wejść na tajfuna. Miałaby się czym pochwalić, byłaby
lepsza od nich. Utarłaby nosa zwłaszcza zarozumiałemu Hunterowi.
Rozdział piętnasty
7 listopada, godzina 8.0O czasu zachodnioeuropejskiego, lot do bazy RAF-u w
Lakenheath w Anglii
Blake zrzucił swój „ładunek" i wzniósł się spiralnie do granicy widoczności. Włączył
kamery, żeby zarejestrowały, co się da, zanim osprey zniknie w chmurach. Leciał jak
najniżej w obawie przed radarem „Gorskiego". Wolał nie wkurzać terrorystów na
pokładzie. Miał gdzieś rosyjską załogę, ale nie chciał, żeby jego przyjaciele natknęli
się na wymierzone w nich lufy.
Walczył z silnym wiatrem, w końcu przebił się przez chmury. Wisiały nad całym
Morzem Irlandzkim aż do Anglii. Wyglądały jak dziwny szary świat skłębionych gór i
dolin. Hunter miał zatankować w Lakenheath i czekać na rozkaz zabrania drużyny.
Ustawił komputer nawigacyjny i wziął kurs na suchy ląd. Zamierzał znaleźć pub i
zwilżyć gardło. Nie pociągało go ciepłe piwo, ale ostrzył sobie zęby na solidny łyk
dobrej whisky. Ten eliksir bogów kosztował w Anglii dużo taniej niż w Stanach.
Hunter obliczył, że będzie mógł wypić dwa razy więcej, zanim jego portfel wrzaśnie
„dosyć!"
- Co jest?
Wyprostował się, kiedy usłyszał ostry trzask w słuchawkach. Pozmieniał
częstotliwości, wreszcie znalazł specjalne pasmo alarmowe jednostki TALON.
-
Nadawaj, „Ogień Morski" - powiedział. - Zamieniam się w słuch.
- Zabierz nas -
dobiegł głos Travisa. - Cel dodał gazu i zwiał.
-
Zarządzasz odwrót? - zdumiał się Hunter.
Przez kilka sekund czekał na odpowiedź. Jeszcze raz sprawdził częstotliwość i kody
rozpoznawcze. Nie pamiętał, żeby Travis kiedykolwiek rzucił tak szybko ręcznik na
ring. Jeśli drużyna Orzeł wycofa się teraz, trzeba będzie na miejscu ułożyć nowy
plan. Szansa na sukces gwałtownie zmalała. Tajfun mógł im się wymknąć. Hunter
dobrze wiedział, co by to oznaczało dla Irlandii, Anglii i świata.
-
Podaj sytuację - powiedział spokojnie Travis. Hunter sprawdził.
-
Mogę was zabrać do naszego pierwotnego punktu zbiórki.
-
Więc wracaj - rozkazał Travis. - Jak będziesz potem stał z paliwem? Hunter szybko
obliczył.
-
Dolecę na oparach, cholera. Może będę musiał wysiąść i pchać tę brykę.
-
To włóż swoje skrzydlate buty - doradził Travis, - I uwiń się. Woda jest cholernie
zimna, a cel raczej nie zawróci.
- Tak jest, szefie.
Hunter naty
chmiast zatoczył łuk i dał pełną moc. Silniki zaczęły żłopać paliwo jak
smoki, ale liczył się czas. Zawiadomił przez radio punkt zbiórki, żeby przygotowali się
do przyjęcia drużyny i tankowania. Potem skoncentrował się na pilotażu. Dzięki
naprowadzaniu in
ercjalnemu w ospreyu doleciał prosto na miejsce. Travis i reszta
unosili się w skafandrach na wzburzonym morzu. Hunter okrążył drużynę, żeby
oznaczyć jej pozycję i wypuścił uprząż desantową. Kilka razy schodził w dół i kolejno
zabierał każdego na pokład.
S
tłoczyli się z tyłu samolotu. Siedzieli w ponurym milczeniu. Hunterowi brakowało
wspólnych żartów, ale podzielał ich przygnębienie z powodu klęski na tym etapie
operacji. Sprawdził radar. Zdawało mu się, że namierzył
86
„Gorskiego", nie był jednak pewien. Jeśli odległy punkt oznaczał tajfuna, nikt nie
dogoniłby go wpław. Nawet Stan, który pływał jak delfin.
Przy ostatnim podejściu Hunter zabrał Travisa. Major wdrapał się do samolotu i
zasygnalizował pilotowi powrót do miejsca zbiórki.
- Jaki jest nowy plan? -
zapytał Hunter, kiedy Travis zdjął skafander i usiadł w fotelu
drugiego pilota.
-
Trzeba było zabrać łódź - odparł Travis.
-
Szefie, z dodatkowym obciążeniem moglibyśmy nie zlokalizować okrętu.
- Wiem, wiem -
odpowiedział kwaśno Travis. - Teraz już tego nie sprawdzimy.
Z głębi ospreya wtrącił się Jack.
-
Jak powiedział Hyman Rickover, .jeśli okoliczności tego wymagają, przyjrzyj się
faktom i brutalnie dokonaj koniecznych zmian, mimo drastycznych kosztów i
opóźnień".
-
Naprawdę Rickover to powiedział? - zdziwił się Hunter. - Nie Sun Tsu?
Przebił się wreszcie przez grubą warstwę chmur i wziął kurs na Irlandię. Paliwa
ubywało w alarmującym tempie. Musiał bez przerwy żonglować szybkością i kątem
lotu pod wiatr.
- Naprawdę - odparł Jack. - Więc co zmienimy? Travis nie odpowiedział. Był
głęboko zamyślony. Rozważał i oceniał opcje z taką samą wprawą, z jaką
Hunter pilotował ospreya.
7 listopada, godzina 8.44 czasu zachodnioeuropejskiego, Irlandia
Travis rozejrzał się po małej grupce swoich ludzi.
- Straci
liśmy przewagę, którą mieliśmy przy słabym świetle. Pięćdziesiąt metrów dalej
mechanicy tankowali ospreya i ładowali na pokład ciężką łódź do następnej próby
desantu na „Gorskiego".
-
Czy to ważne? - zapytał Stan. - Chmury burzowe zupełnie zasłaniają słońce.
Możemy zaraz wrócić i spróbować jeszcze raz. Tam będzie ciemno jak o zmroku.
-
Stan ma rację - przytaknęła Sara. - Wątpię, żeby nas zobaczyli. Są pewnie zajęci
obsługiwaniem okrętu i nie wystawili wacht. Bardziej powinniśmy martwić się o radar.
Travis
zauważył, że Sam przechylił głowę na bok. Do odbiornika w jego hełmie
wpływał strumień informacji z komputerów NSA.
- Co tam ciekawego, Sam?
Sam wpatrywał się w coś, czego inni nie mogli zobaczyć.
-
Projekcje pokazują - odrzekł sennym głosem - że będziemy mieli większe szansę,
jeśli zaczekamy do zachodu słońca.
-
Do tego czasu możemy zgubić okręt! - zaprotestował Stan. - Przygotują się do
ataku i zanurzą! Ile im to zajmie?
-
Przeczucie mówi mi, że masz rację, Stan - powiedział Travis. - Jeśli okręt się
za
nurzy, zgubimy go. Ale desant o zmroku byłby korzystny. Sam, dlaczego z twojego
scenariusza wynika, że powinniśmy zaczekać?
-
Nadciąga sztorm. O zachodzie słońca morze się uspokaja. Sara znów stanęła po
stronie Staną.
-
Tym bardziej okręt może się zanurzyć. W czasie sztormu łatwiej będzie im płynąć
pięćdziesięt metrów pod wodą niż na powierzchni.
-
Mają rację, Trav - wtrącił się Black Jack. - Jeśli się pospieszymy, zdążymy przed
sztormem.
Travis czuł ciężar odpowiedzialności. Miał przed sobą fakty. Każda minuta zwłoki
zmniejszała szansę powodzenia operacji „Ogień Morski". Z łodzią mogliby wyskoczyć
dalej od „Gorskiego" i szybko go dogonić. Zbliżyliby się do niego poniżej zasięgu
radaru. Nie musieliby płynąć wpław i walczyć z falami. Byliby bardziej wypoczęci przy
wchodzeniu na pokład.
Ruszać natychmiast? Jeśli złapie ich sztorm, wszystko diabli wezmą.
Czekać do zmroku? „Górski" może się zanurzyć i przepaść.
-
Nie ma gwarancji, że do zachodu słońca sztorm się skończy - nie ustępował Stan.
-
Masz rację - przyznał Travis. - Celujesz, strzelasz, trafiasz.
-
Więc startujemy? - zapytał Hunter.
Travis wziął głęboki oddech i głośno wypuścił powietrze.
-
Nie. Ostygniemy i zaczekamy do zmroku. Sam, monitoruj sytuację. Pogodę, cynk
od Jen, kurs okrętu, wszystko.
-
Załatwione - odrzekł Sam. Wciąż był senny od szybkiego napływu informacji do
jego odbiornika.
-
To może być najtrudniejsza część operacji - powiedział Jack.
- Czekanie? -
zapytała Sara.
Travis uśmiechnął się ponuro. Wiedział, co Jack ma na myśli.
- Nie.
Zawiadomienie Kraussa, że przez następne osiem godzin będziemy
bezczynnie siedzieć na tyłkach.
Połączył się z dowódcą bezpiecznym kanałem i zaczął wyjaśniać nowy plan operacji.
Rozdział szesnasty
7 listopada, godzina 14.10 czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia
Jennifer siedziała wyciągnięta na krześle i rozważała, jakie ma opcje. W końcu
uznała, że był czas czekania, jest czas działania. „Tymczasowi" za długo się grzebią.
Wstała i podeszła kocim krokiem do drzwi. Uklękła i wyjrzała przez szpary wzdłuż źle
osadzonej framugi. Ciężki rygiel na zewnątrz uniemożliwiał ucieczkę.
Uśmiechnęła się wolno, gdy zauważyła, że drzwi otwierają się do wewnątrz. Ich
barykadowanie to robota głupiego, bo zawiasy są w biurze. Wybicie bolców zajęło jej
nieca
łą minutę. Odciągnęła drzwi i wyśliznęła się z pokoju. W magazynie było cicho
jak w grobie. Ciemne miejsca dawały jej osłonę. Ruszyła wzdłuż ściany na zwiady.
Kilka razy przystawała i uważnie nasłuchiwała. Wycierała ręce o spódnicę i żałowała,
że nie ma broni. Ale na spotkanie z Michaelem O'Rourke'em nie mogła niczego
zabrać. Facet był zbyt ostrożny. Nie pozwoliłby nikomu zbliżyć się do siebie. Nawet
kurierce z pół milionem funtów. Ukochane gadżety elektroniczne Sama też nie
nadawały się do jej roboty. W pewnej chwili Jen przyłapała się na tym, że brakuje jej
łączności i zapewnienia, że wszystko idzie dobrze.
Była zupełnie sama. Mogła liczyć tylko na siebie.
Doszła do sterty skrzyń. Za przeszkodą rozlegały się kroki, jakby ktoś spacerował
niecierpliwie ta
m i z powrotem. Jen spojrzała w górę i zobaczyła prowizoryczną
drabinkę prowadzącą na szczyt stosu. Wspięła się szybko na górę, położyła na
brzuchu i popatrzyła w dół na O'Rourke'a i trzech innych mężczyzn.
Chodził w kółko z komórką przy uchu. Jego obstawa miała automaty. Spod
rozpiętych kurtek wystawały pistolety w kaburach pod pachami. Dwaj faceci byli
praworęczni, jeden leworęczny. Jennifer nie wiedziała, czy to ważne, ale zawsze
zauważała takie szczegóły.
-
Nareszcie jesteś, Faith! - krzyknął O'Rourke i przełożył telefon do drugiego ucha. -
Ledwo cię słyszę. Masz je? Na pewno? To przywieź mi je jak najszybciej, kochanie.
Spojrzał na trzech mężczyzn i uśmiechnął się szeroko.
Jen zastanawiała się, czy Faith to w tym wypadku imię kobiety, czy okrzyk „na
Bo
ga!". W końcu domyśliła się, że to pierwsze.
- Co?! Cholerne Angole! -
ciągnął O'Rourke i jednocześnie informował swoich ludzi. -
Utknęła w Londynie i nie może się wydostać. Nie wie, kiedy tu będzie.
Jen zabiło serce, jakby trafiła na żyłę złota. O'Rourke prawie się przyznał, że
„Tymczasowi" mają kody uzbrajające wykradzione Rosjanom. Dostaną je z Londynu.
-
Trzeba kończyć - powiedział O'Rourke do telefonu. - Amerykanie wszystko
podsłuchują. Zaraz zlecą się jak muchy do świeżego gówna.... Bardzo się cieszę!
Wyłączył się, zamknął komórkę i wetknął do kieszeni płaszcza.
- Kiedy przyjedzie?
-
Boi się, że Angole mogłyby ją zgarnąć. Wysłała kody przez kuriera.
-
Newton chyba się przebije? Jego nie podejrzewają, co? O'Rourke się roześmiał.
-
Ma taki wygląd, że nikt go o nic nie podejrzewa. Idźcie przygotować sprzęt, chłopcy.
Okręt na nas czeka. Będziemy potrzebować tego wszystkiego do oddania salwy.
Jennifer rozpłaszczyła się na skrzyniach i wstrzymała oddech. O'Rourke został sam.
Rozejrzał się i zmarszczył brwi, jakby wyczuł jej obecność. Ale nie spojrzał w górę.
Odczekał jeszcze kilka sekund, znów wyjął telefon i szybko wystukał numer.
- Newton? -
zapytał z szerokim uśmiechem. - Gdzie teraz jesteś, stary? Miło mi to
słyszeć. Masz je przy sobie? Bardzo dobrze. Za godzinę kogoś do ciebie przyślę.
Poznasz go po wyglądzie. Nikt poza nami nie wie, że już jesteś w Irlandii.
O'Rourke słuchał uważnie prawie minutę.
-
Nie mogę tam być zaraz - odpowiedział w końcu. - Potrzebny jest nam kuter, żeby
dopłynąć do rosyjskiego okrętu, a szyper będzie gadał tylko z Sinn Fein. Bez obaw,
chłopie. Zabierzemy kody na „Gorskiego". Odwalasz kawał dobrej roboty. Prawdziwy
bohater rewolucji!
O'Rourke skończył drugą rozmowę i przedarł się szybko przez stosy skrzyń. Jennifer
podpełzła do przeciwnej krawędzi sterty. O'Rourke podszedł do małomównego,
ponurego typa z ospowatą twarzą, którego Jen widziała wcześniej. Wydał mu
szeptem jakieś polecenia. Facet kilka razy skinął głową. Wreszcie odsłonił lewą
pachę i klepnął kaburę z „dziewiątką". Jennifer domyśliła się, że gość ma pojechać
do Newtona po kody uzbrajające.
Zastanowiła się, dlaczego lider Sinn Fein ukrywa przed innymi, że kody już są.
Paranoja albo po prostu ostrożność. Im mniej wiedzą jego ludzie, tym mniej
wyśpiewają w razie aresztowania. Jen orientowała się, że w Dublinie Brytyjczycy nie
gniotąO'Rourke'a i „Tymczasowych". Ale terroryści zawsze muszą się liczyć z
wpadką albo zdradą.
Zdrada, pomyślała. Czy O'Rourke wie, że ma w swoich szeregach wtyczkę CIA? Czy
wysyła ospowatego w tajemnicy przed innymi, bo obawia się, że ktoś z tamtych może
być szpiegiem?
Nie miała pojęcia. Zawodowi zabójcy i terroryści żyją dlatego, że nikomu nie ufają.
O'Rourke najwyraźniej ufał człowiekowi, którego wysyłał.
Silnik jednego z citroenów ożył i O'Rourke odjechał w towarzystwie trzech jludzi.
Jennifer zeskoczyła na podłogę, otrzepała się i znów pożałowała, że nie ma broni.
Ospowaty był większy od niej i ruszał się jak bokser. Na dodatek miał pistolet. Gdyby
musiała go szybko wyeliminować, mogłaby mieć problem.
Facet poszedł na tył magazynu do mercedesa z lat sześćdziesiątych przykrytego
brezentem. Zdjął zakurzony pokrowiec, wsiadł i poszukał kluczyków l za osłoną
przeciwsłoneczną, Jennifer podkradła się do bagażnika samochodu. Zastanawiała
się, jak będzie śledzić ospowatego, jeśli nie uda jej się dostać do środka.
Silnik zakrztusił się, prawie zaskoczył, potem zgasł. Mężczyzna spróbował jeszcze
kilka razy, wreszcie wysiadł i podniósł maskę. Jennifer wykorzystała okazję.
Podpełzła w kucki do drzwi kierowcy, uchyliła je i pociągnęła dźwignię bagażnika.
Szybko uciekła z powrotem i wpakowała się do środka. Przymknęła pokrywę tak, że
została tylko kilkucentymetrowa szpara. Miała nadzieję, że kierowca tego nie
zauważy, nie podejdzie i nie znajdzie pasażerki na gapę.
Aż podskoczyła, kiedy mercedes się zatrząsł. Potem zdała sobie sprawę, l że
ospowaty zatrzasnął drzwi. Silnik znów zarzęził kilka razy, w końcu załapał. Facet dał
pełny gaz, wystrzelił do przodu i pomknął przez zatłoczone ulice. Jennifer obijała się
w bagażniku. Jak na tak drogi samochód, mercedes l był w kiepskim stanie. Bujał się
na dziurawych jezdniach i ostrych zakrętach, jakby nie miał amortyzatorów.
Zerknęła na zegarek. Była ciekawa, ile potrwa jazda do Newtona. Czuła, | że sukces
jest w za
sięgu ręki. Złapie kartkę z kodami i jej udział w „Ogniu Morskim" będzie
zakończony. Uratuje Zachód przed zagładą nuklearną. Ale l to dopiero połowa
operacji. Travis i reszta odzyskają okręt podwodny. Wiedziała, jacy są dobrzy i jak
szybko działają.
Wykon
aj ą zadanie i wrócą do Waszyngtonu w ciągu doby. Po godzinie ospowaty
zahamował z piskiem opon. Wyskoczył zza kierownicy i zostawił silnik na chodzie.
Jennifer wyjrzała ostrożnie z bagażnika | i poszła za nim. Facet przeciął wąską ulicę i
spojrzał w okno na pierwszym piętrze jakiejś rudery. Jen starała się udawać tutejszą,
ale w pustym zaułku nie było to łatwe.
Z okna wychylił się mężczyzna i pomachał do ospowatego. Kierowca mercedesa
wszedł do domu. Jennifer przeszła przez jezdnię i rozejrzała się. Nikt jej nie śledził i
nie zauważyła zaparkowanych samochodów z podejrzanymi typami.
W uliczce było cicho jak w grobie. Jen wśliznęła się do budynku i zdążyła zobaczyć,
jak ospowaty znika za zakrętem rozchwianych schodów. Wypróbowała je nogą.
Zaskrzypiały tak głośno, że nie miała szans wspiąć się na górę bez hałasu. Machnęła
na to ręką i wbiegła po stopniach najdelikatniej jak umiała. Kuliła się przy każdym
trzasku i zgrzycie wyłażących gwoździ. Równie dobrze mogłaby strzelać z haubicy,
żeby zaanonsować swoją obecność.
Na piętrze wyjrzała zza rogu. Spodziewała się, że zobaczy wylot lufy pistoletu. Na
widok pustego korytarza odetchnęła pełną piersią. Podeszła na palcach do
mieszkania z oknem na zaułek i przyłożyła ucho do drzwi.
- ... to, na co czeka pan O'Rourke?
-
Jest tutaj. Dostałem to od...
Jennifer stężała. Mężczyzna urwał, jakby coś go zaalarmowało. Obróciła się i
przywarła plecami do ściany. Jeśli wyjdzie, była gotowa rzucić mu się do gardła lub
oczu.
Aż podskoczyła, gdy w mieszkaniu huknęły strzały. Nie miała pojęcia, co robić.
Zastanawiała się gorączkowo, jak zareagować, kiedy usłyszała dwa następne. Tym
razem cichsze, jakby z broni z tłumikiem.
Poczuła na czole krople potu, ale nie zdekoncentrowała się. Drzwi uchyliły się trochę.
Czekała niczym zwinięta sprężyna. Otworzyły się szerzej. Wtedy eksplodowała -
kopnęła je z całej siły. Zaskoczony mężczyzna po drugiej strome poleciał tyłem w
głąb mieszkania. Jen wpadła tam za nim, żeby jak najszybciej zdobyć przewagę.
Błyskawicznie ogarnęła wzrokiem mieszkanie. Ospowaty leżał na wznak. Z dziury w
jego prawej skroni wyciekała krew. Drugi facet siedział skulony w fotelu i trzymał się
za brzuch. Nie ruszał się i też wyglądał na trupa.
Mężczyzna, którego załatwiła kopniakiem wylądował na podłodze, ale nie wypuścił
broni. Jennifer rozpoznała rudego Seana, wysłannika O'Rourke'a. Miała tylko ułamek
sekundy, żeby zadziałać. I wykorzystała to.
Rozstawiła nogi, podciągnęła wysoko spódnicę i kopnęła. Trafiła stopą w rękę z
pistoletem. Broń wyleciała w górę. Jen zrobiła obrót i walnęła rudego krótkim prostym
w czoło, żeby nie wstał. Schyliła się i podniosła pistolet z tłumikiem. Dobrze leżał w
jej dłoni. Cholernie dobrze.
-
Dawaj kartkę - zażądała. - Gdzie ją masz?
Sean patrzył na nią z takim rozbawieniem, jakby przyglądał się harcującym kotkom.
Zrzedła mu mina, kiedy zrozumiał, że blondynka zabije go i nawet nie mrugnie.
-
Spokojnie, moja piękna - powiedział. Jennifer wycelowała mu między oczy.
-
Masz trzy sekundy, dwie, jedną...
Była pewna, że nikt nie zwróci uwagi na strzał, skoro po czterech po przednich
jeszcze nie słychać policji. Zdąży obszukać trzy trupy, zabrać kody i zakończyć swoją
część operacji przed śniadaniem. Sean zobaczył nadchodzącą śmierć.
-
Nie jest tak, jak myślisz, moja piękna.
-
Czas minął - oznajmiła Jen i zaczęła ściągać spust. Była zdecydowana t rozwalić
faceta.
- „Irlandczykom śmieją się oczy" - wyrecytował szybko.
Rozdział siedemnasty
7 listopada, godzina 16.3O czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Dlaczego ten skurwiel Hunter n
ie został pilotem bombowca? - wkurzył się Stan, gdy
wypłynął na powierzchnię i wytrząsnął wodę z oczu. Łódź SEAL-sów wylądowała mu
prawie na głowie.
Całe szczęście - odrzekł Jack, unosząc się leniwie na falach. - Gdyby Travis kazał
mu zrobić nalot bombowy, wytłukłby wszystkie ryby w oceanie, i Musielibyśmy
zabulić kupę szmalu Agencji Ochrony Środowiska.
Wystarczy tych gadek. Zabezpieczyć łódź - rozkazał Travis. Chwycił | linę holowniczą
i przyciągnął się do motorówki. Fale cofnęły mu ją w twarz, ale był przyzwyczajony do
takich nagłych zmian kierunku i zrobił unik. Kiedy łódź znalazła się w dole, wdrapał
się do środka i zerwał gruby plastik, który chronił wnętrze przed zalaniem po
uderzeniu w wodę. Stan przyłączył się do niego i szybko uporali się z uprzężą
zrzutową. Jak dotąd, opóźnienie się opłaciło. Uniknęli krótkiego gwałtownego wiatru i
trzymetrowych fal, a okręt podwodny jeszcze się nie zanurzył. Motorówką mogli go
dogonić za godzinę.
-
Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, sir! - zawołał Jack.
-
Wciągaj tu swoją żałosną dupę - warknął Travis i zabrał się do wyleli wania wody,
której już zdążyli nabrać. - Stan, odpalaj silnik. Sam, masz namiary na tąjfuna?
- Chyba tak -
odrzekł Sam i wskazał gdzieś na wschód. - Dostałem nową i prognozę
pogody. Znów na
dciąga sztorm. Idzie prosto na nas. Będzie tu za niecałą godzinę.
- Super -
mruknął Jack. - Miałem robić za komandosa, nie za topielca.
-
Naucz się wreszcie pływać, to nie będzie problemu - doradził z krzywym
uśmiechem Stan. Zanim Jack zdążył się odciąć, Powczuk wskazał mu ławką przed
sobą. Jack usiadł i zaczął się przypinać. Stan pchnął przepustni-cę i skierował łódź
prosto w nadchodzącą falą.
Sara przechyliła się przez burtą.
-
Lepiej niż w wesołym miasteczku, prawda, Sam?
- Zostaw go -
ostrzegł ją Jack. - Chyba, że chcesz się przekonać, jak potrafi rzygać.
Sara usiadła w środku i sprawdziła odczyty bio. Potem spojrzała na Sama.
-
Jesteś w całkiem dobrej formie.
-
Dzięki - odrzekł. - Wszystko gra. Woda mi nie przeszkadza. To jak samolot.
Miał zamyśloną minę i pokazał reszcie, żeby się uciszyli. Był połączony z
komputerami NSA. Odbierał i przeżuwał informacje szybciej niż jakikolwiek polowy
terminal komputerowy.
- Szybciej, Stan! -
zawołał z dziobu Travis. Trzymał się burty i miał opuszczoną szybę
hełmu, żeby woda nie pryskała mu w oczy. Badał horyzont swoim BSD w
poszukiwaniu „Gorskiego". Odwrócił się kilka stopni w prawo, kiedy Sam podał mu
ostatni namiar z satelity NRO.
-
Przykro mi, szefie, ale to wszystko. Zobaczyli okręt przez dziurę w chmurach i niebo
zaraz znów się zasnuło. Sztorm zbliża się z szybkością pięciu węzłów.
-
A „Górski" płynie w jego stronę z szybkością czterech - odrzekł Travis. Myślał
gorączkowo: okręt spróbuje zniknąć w sztormie, żeby lepiej się ukryć. Możliwe, że
terroryści wykorzystają dodatkowy czas na naukę sterowania tajfunem pod wodą.
Jeśli się zanurzą, będą poza zasięgiem drużyny.
Sprawdził na liczniku Dopplera szybkość łodzi. Mimo wzburzonego morza, Stan
wyciągał dziesięć węzłów. Travis podał Powczukowi kurs. Stan był bardzo
doświadczonym sternikiem i dzięki niemu Travis miał jeszcze kilka minut na ponowne
przemyślenie planu ataku.
Po dwudziestu minutach zobaczyli przed sobą ciemny kadłub. Po trzydziestu byli
gotowi do wejścia na pokład.
- Czas na przedstawienie, ludzie - pow
iedział Travis, kiedy pięcioipółmetrowa
motorówka zbliżyła się do „Gorskiego". Zerknął do tyłu; drużyna sprawdzała zestawy
bojowe, broń ł resztę ekwipunku. Sam był bardziej obładowany niż inni, bo dźwigał
sprzęt łącznościowy. Travis musiał teraz zdecydować, czy umieścić na zewnątrz
okrętu przekaźnik i przeciągnąć do środka kabel. Będzie im potrzebne połączenie z
komputerami NSA czy Sam poradzi sobie bez tego? Rozszyfruje cyrylicę, czy nie?
Rozwinięcie kabla spowolniłoby drużynę, ale mogło się opłacić.
- Sam, melduj.
-
Od Jen ciągle nic.
-
Terroryści muszą mieć kody uzbrajające - powiedział Travis. - Dlatego tajfun tak
przyspieszył. Co z identyfikacją ludzi na pokładzie?
-
Nic pewnego, ale na dziewięćdziesiąt pięć procent to IRA.
-
Dobrze wiedzieć, do kogo się strzela; znać przynajmniej kilku - odrzekł Travis.
Część załogi przyłączyła się do „Tymczasowych". Jaka? Wszyscy, którzy zostali na
okręcie? Po wejściu do środka trzeba improwizować. Jest rozkaz, żeby
wyeliminować porywaczy i ich rosyjskich wspólników, ale nie ruszać lojalnych
marynarzy. Najważniejsze jest wyłączenie reaktorów i zabezpieczenie wyrzutni
rakietowych. Kody uzbrajające mogą już być na „Gorskim".
Lepiej założyć, że są, w ten sposób uniknie się później przykrych niespodzianek.
Woda spo
d kadłuba tajfuna opryskała szybę hełmu Travisa. Starł krople i przyjrzał się
burcie wielkiego okrętu.
- Sam -
powiedział cicho do mikrofonu - umocuj przekaźnik na górnym pokładzie. Jak
będziesz schodził na dół, rozwijaj kabel. Jack, osłaniaj go.
-
Żadnych obserwatorów na kiosku? - zapytał Jack.
-
Nikogo nie widzę - odrzekł Travis, sprawdzając w wizjerze BSD kilka częstotliwości
spoza widma optycznego. Ani sygnału termicznego, ani promieniowania. Nic.
- Stan, pójdziesz z nimi -
rozkazał. - Od razu zabezpieczycie reaktory.
- Tak jest - odpowiedzieli chórem.
Travis wziął głęboki oddech, dał krok za burtę łodzi i podpłynął do „Gorskiego".
Chwycił się wycięć w kadłubie i wciągnął ze spienionej wody na górę. Trzymał się
nisko w obawie przed wartami, których móg
ł nie zauważyć przez BSD. Nikogo. Zdjął
skafander.
- Sara! -
zawołał.
Sara Greene skoczyła do wody, wspięła się na okręt i rozpłaszczyła obok Travisa
niecałą minutę po tym, jak zbadał pokład i zdecydował, że można ruszać dalej.
-
Reszta do włazu rufowego.
-
Prowadzi do przedziału tuż przed reaktorami - wyjaśnił Sam sennym głosem. Był
ciągle połączony z odległymi komputerami NSA i odbierał projekcje cyfrowe
bezpośrednio na siatkówce oka.
- Stan, Jack, pilnujcie go -
ostrzegł Travis. Kiedy Sam chłonął przesyłane informacje,
nie bardzo wiedział, co się dzieje dookoła. Travis skinął na Sarę, żeby dołączyła do
niego przy włazie na śródokręciu.
Wyczuwał pod stopami, że pokład różni się od tamtego na amerykańskim okręcie
podwodnym, na którym ćwiczyli. Nie umiał tego rozgryźć. Metal to metal. A jednak
inny. Na tym zawsze polegał problem z ćwiczeniami, zwłaszcza tym razem. Nie byli
w stanie dokładnie odtworzyć terytorium wroga. A to oznaczało niespodzianki.
Travis posuwał się naprzód, uważając na grzebień ostrzy do łamania lodu. Przed
kioskiem ciągnęły się klapy dwudziestu wyrzutni rakietowych. Były zamknięte, a
mimo to groźne. Przełknął z trudem, kiedy uświadomił sobie znaczenie operacji
„Ogień Morski". Jak niewiele potrzeba, żeby wystrzelić te pociski na Londyn, Nowy
Jork i... Waszyngton.
Wziął się do otwierania włazu. Obawiał się włączenia alarmu, który zauważy jakiś
czujny terrorysta. Odkręcił koło ryglujące do oporu i pociągnął. Sara opuściła w
ciemną czeluść sondę optyczną. Pogładziła górną część kabla, żeby zesztywniał i
zaczęła obracać miniaturową kamerę.
-
Sześciu - zameldowała. - Wszyscy po stronie dziobu. To nie Ruscy. Po stronie rufy
nikogo.
Travis włączył do obwodu kamery swoje BSD, żeby widzieć to, co Sara.
- Wchodzimy? -
zapytała.
-
Zaczekaj. Coś tu nie gra.
Travis uklęknął i skontaktował się z Samem na rufie tajfuna. Wszyscy trzej byli gotowi
do wejścia. Czekali tylko na sygnał Travisa. Sam przymocował do kadłuba
przekaźnik z kablem i miał już łączność z satelitą. Travis zmienił obraz i sprawdził, co
odbiera Sam. Nic ważnego. Głównie informacje o zbliżającym się do nich sztormie.
Zignorował je.
- Szefie -
szepnęła nagląco Sara. - Coś się dzieje.
Travis przełączył się z powrotem na kamerę. W dole zobaczył mężczyzn w ciemnych
kombinezonach nieprzemakal
nych. Dwaj mieli strzelby z obciętymi lufami, trzej
automaty HK. Szósty zachowywał się jak ich przywódca. Trzymał pistolet. Travis
nastawił ucha. Żałował, że miniaturowa kamera nie ma mikrofonu, ale w tej operacji
liczył się każdy gram wagi.
- Co jest, do jasnej cholery? -
zapytał ostro przywódca.
-
Jakaś łódź obija się o kadłub - odpowiedział ktoś przez interkom. -Szef nie wie,
skąd się wzięła na środku tego zasranego morza.
Travis pokręcił głową. Powinni byli zatopić motorówkę, ale liczyli na to, że zabiorą ją
fale. Teraz już za późno na zmianę decyzji.
- Wchodzimy! -
rozkazał. Wiedział, że Jack, Stan i Sam już zjeżdżają w dół po
drabince na rufie. Uniósł karabin i zbiegł schylony po szczeblach. Chwycił się końca
poręczy, żeby trochę wyhamować i przerzucił nad nią nogi. Wylądował na pokładzie i
nacisnął spust XM-29. Zagwizdały elektrycznie detonowane pociski i dwaj najbliżsi
terroryści upadli. Nie nosili kamizelek kuloodpornych.
Ich zaszokowani koledzy spóźnili się z odpowiedzią. Sara zdjęła jednego, stojąc
jeszcze na drabince. Huknęła ogłuszająco strzelba. Travis wiedział, że bomba poszła
w górę. Taki hałas musiał zaalarmować cały okręt.
Travis i Sara mieli przeciwko sobie trzech uzbrojonych przeciwników, którzy już
zdążyli się pozbierać. Dwaj skoczyli w lewo, jeden w prawo. Barrett i Greene byli
zgraną parą, rozumieli się bez słów. Wybrali samotnego terrorystę jako łatwiejszy cel.
Niech tamci dwaj strzelają do cieni i do siebie. Może sami się wykończą.
Travis wśliznął się między wyrzutnie. Nasłuchiwał i badał teren przez wizjer BSD.
Zauważył wystający czubek zniszczonego buta. Wycelował precyzyjnie i czerwona
kropka znieruchomiała na bucie. Ściągnął spust.
Facet zaskowyczał bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Odruchowo wyłonił się z
kryjówki i Sara wpakow
ała mu trzy kule.
-
Wymiotę tamtych dwóch - powiedziała do Travisa. - Osłaniaj mnie.
Travis podbiegł do trupa. Terrorysta leżał twarzą w dół. Travis miał stąd dobre pole
ostrzału. Kiedy Sara wyskoczyła zza wyrzutni, wypalił tuż obok jej lewego ramienia. A
przynajmniej próbował.
Szarpnął mocniej spust, jakby to mogło przekonać XM-29 do współpracy. Dwaj
terroryści otworzyli ogień do Sary. Jeden walił ze strzelby, broń drugiego brzmiała jak
dziewięciomilimetrowy pistolet.
Sara dostała dwa razy z dziewiątki i zwaliła się ciężko na pokład. Travis znów
spróbował strzelić. Tym razem udało się. Wyeliminował terrorystę ze strzelbą. Nie
zdążył skierować lufy na drugiego, Sara go wyręczyła. Podziurawiła faceta z pistoletu
w rewanżu za dwie kule w pancerz jej zestawu bojowego.
Travis rzucił się do klapy prowadzącej w kierunku rufy. Zaryglował ją i szybko
obwiesił małymi granatami, żeby odstraszyć intruzów.
-
Co się stało? - zapytała Sany- Miałeś mnie osłaniać.
-
Karabin nie wypalił - wyjaśnił Travis.
- IFF -
domyśliła się. - Byłam za blisko twojej linii strzału i sygnał zablokował
„inteligentne" pociski.
Travis próbował stłumić w sobie przykre uczucie bezradności.
- Nie tylko to -
odparł gorzko. - W ogóle zablokował mi ten pieprzony karabin.
Zmienił częstotliwość i złapał Sama.
-
Jak wyłączyć tę cholerną identyfikację „przyjaciel czy wróg" i przejść na ręczne
celowanie i strzelanie?
- Co? -
zapytał sennie Sam. - Aha, przeprogramowanie potrwa kilka minut.
Karabinów i pistoletów. Nie ma czasu na biochipy.
-
Wolałabym, żeby biochipy działały - wtrąciła słodko Sara. - To chyba najlepsze
liczniki promieniowania, jakie mamy.
-
Jak dotąd, nic nie wykryłem - zameldował Sam.
- Fakt -
potwierdził Stan. - Na razie wszystko czyste jak ząb rekina. I trafiliśmy na
słaby opór. Za kilka minut powinniśmy być przy reaktorach.
-
IFF zablokuje wam broń, jeśli będziecie strzelać za blisko siebie -ostrzegł Travis.
-
Mogę wyłączyć wszystkie biochipy - zaproponowała Sara - i zostawić tylko ich
funkcję kontroli medycznej.
- Zrób to. Sam nie ma czasu na majstrowanie przy amunicji.
Travis obrócił się nagle. Ktoś dobierał się do klapy zabezpieczonej granatami.
Popchnął Sarę za niską konsolę przyrządów. Pułapka eksplodowała i wokół rozprysły
się odłamki.
Wybuch ogłuszył go na moment, ale terrorysta ucierpiał bardziej. Została po nim tylko
ręka ze złotym sygnetem na palcu. Travis nie miał pojęcia, gdzie się podziała reszta.
Zza grodzi dobiegły krzyki. Pojawiła się lufa karabinu. Travis i Sara jednocześnie
wycelowali i strzelili. Ich pociski wytrąciły terroryście broń. Rozległy się przekleństwa.
Travis pokazał Sarze, że pora zabrać się do wyłączania wyrzutni rakietowych.
Szkoda im było czasu na szukanie tajnej dokumentacji dla generała Gatesa, mimo to
zaczęli szybko przerzucać instrukcje na pobliskich pulpitach. Travis przełączył się na
BSD Sary i zobaczył, że skanuje i zachowuje każdą stronę. Może potrafiła tak szybko
czytać, ale wątpił w to.
Po chwili musiał się zająć odparciem następnego ataku na przedział rakietowy.
Terrorysta zrobił unik, potem wpadł do środka przez właz od strony rufy. Travis trafił
go w brzuch. Facet zgiął się wpół, ale za nim wskoczyli dwaj inni. Ukryli się na końcu
przedziału.
- Granat gazowy -
uprzedził Sarę Travis i wystrzelił go. Stal brzęknęła o stal, rozległ
się stłumiony huk. Pomieszczenie wypełnił gaz łzawiący. Travis upewnił się, czy ma
dobrze założony aparat oddechowy i dał nura w dym. W termowizji zobaczył dwie
sylwetki. Terroryści próbowali się schować. Jeden nie zdążył - dostał od Travisa kulą.
Drugi był lepiej wyszkolony, albo miał fart. Udało mu się dać nogę. Travis pobiegł za
nim w kierunku rufy niczym pies gończy. Wypatrywał ewentualnej zasadzki, ale
wątpił, żeby tamten gdzieś się zaczaił, skoro w przedziale unosi się gaz. On mógł
oddychać i dobrze widział, przeciwnik nie.
Nagle sytuacja się zmieniła. Na Travisa spadła kaskada wody i ścięła go z nóg.
Sunął po pokładzie, dopóki nie uderzył plecami w wyrzutnię.
Podniósł się niezgrabnie.
-
Zanurzają się!-krzyknął.
Jeśli właz jest otwarty, cały przedział rakietowy zaleje woda! Pamiętał z odprawy, że
woda morska plus paliwo stałe w rakietach równa się gaz trujący.
Dobrnął do drabinki pod włazem i zawahał się. Był teraz w zasięgu ognia terrorysty,
którego ścigał.
Kula albo utonięcie. Travis mógł sobie wybrać rodzaj śmierci. I musiał to zrobić
szybko.
Rozdział osiemnasty
7 listopada, godzina 16.30 czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia
To ty? -
zapytała zaskoczona Jennifer Olsen. Od początku obserwowała każdego z
terrorystów O'Rourke'a i zastanawiała się, który jest wtyczką CIA. Nie wiadomo
dlaczego od razu skreśliła Seana. Może uważała, że jest zbyt przystojny, żeby oboje
mogli być po tej samej stronie. A może po prostu tak dobrze się maskował.
-
Nie musisz mi podawać odzewu - powiedział Sean i podniósł się do i pozycji
siedzącej. - Podejrzewam, że oboje wiemy dla kogo pracujemy, prawda moja
piękna?
-
Nie będziemy się wygłupiać - zgodziła się Jen. - To dobre w filmach szpiegowskich.
Sean poklepał się po kieszeni na piersi.
-
Mam je. Jeśli do mnie strzelisz, możesz przedziurawić kartkę.
-
Jedną? - upewniła się
-
Z kodami uzbrajającymi - potwierdził. Jen uświadomiła sobie, że ciągle celuje do
niego z jego pistoletu z tłumikiem. Opuściła broń. Sean stanął chwiejnie na nogach.
-
Zaskoczyłaś mnie. To mi się dawno nie zdarzyło. I nigdy z taką piękną kobietą.
Wyciągnął rękę. Jennifer dopiero po chwili zrozumiała, że chce odzyskać pistolet.
Zanim mu go oddała, podniosła sigsauera, którego upuścił ospowaty i sprawdziła,
czy jest przeładowany. Nabój był w komorze, wystarczyło nacisnąć spust.
-
Zaraz znów cię zaskoczę - powiedziała. - Chcę kody. Sean uniósł brwi.
-
Muszę cię zmartwić, moja droga. Przekażę je mojemu oficerowi operacyjnemu w
naszej ambasadzie. Będą w Waszyngtonie, zanim tutaj zajdzie słońce.
J
en zastanowiła się. Nadal mogła zabić Seana, mimo że byli po tej samej stronie.
Miała rozkaz odzyskać kody wykradzione Rosjanom. Nikt nic nie mówił o współpracy
jednostki TALON z CIA czy innymi agencjami rządowymi. Ale czy to ważne, kto je
weźmie, skoro nie wpadną w ręce terrorystów?
Sean uśmiechnął się.
-
Mamy ten sam problem, piękna. Już nie musisz się tu kręcić i rozpracowywać
O'Rourke'a i reszty. Możesz pójść ze mną do ambasady i razem przekażemy kody.
Oboje się zasłużymy.
Na dole zapiszczały opony. Sean podszedł do okna. Nagle dostał postrzał w ramię i
zatoczył się. Wytrzeszczył niebieskie oczy, klapnął na podłogę i oparł się plecami o
spękaną gipsową ścianę. Łapał powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody. Nie mógł
wymówić słowa.
- Co jest? -
zapytała Jennifer i sięgnęła mu do kieszeni po kartkę.
- O'Rourke... -
wykrztusił w końcu. - cała reszta. Odepchnął ją, oparł pistolet o
parapet okna i strzelił kilka razy. Seria z ulicy zamieniła przeciwległą ścianę w ser
szwajcarski.
- Daj mi kody -
zażądała Jennifer. - Dostarczę je...
Urwała, kiedy na schodach zadudniły ciężkie kroki. Co najmniej czterech. Nie
przebije się. Sprawdziła tylne okno. Na zewnątrz przesunął się cień. Tędy też nie da
rady. Jest otoczona.
Z mieszkania nie było innej drogi ucieczki. Jen nie miała czasu na zastanawianie się,
co poszło nie tak. Może O'Rourke odkrył, że Sean to wtyczka. Pewnie nie dostał
wiadomości od ospowatego i wezwał kawalerię. Albo martwy Newton na krześle
zdążył go jakoś zaalarmować.
Wszystko sprowadzało się do jednego. Była w pułapce.
Zostało jej tylko jedno wyjście. Sean patrzył na nią zamglonym wzrokiem. Miała
nadzieję, że zrozumie. Wycelowała w niego sigsauera i czekała na właściwy
moment.
Kiedy do mieszkania wpadł O'Rourke ze swoimi ludźmi, nacisnęła spust. Pocisk trafił
Seana w środek czoła i zabił go na miejscu.
-
Rzuć broń! -wrzasnął O'Rourke.
Jen odwróciła się, opuściła pistolet i zaczęła swoją historyjkę.
-
Był wtyczką. Podwójnym agentem. Zabił tamtych dwóch. Wykonałam za pana
wyrok.
-
Mówi prawdę, panie O'Rourke - potwierdził cicho typ z wycelowanym AK-47. -
Widziałem, jak strzeliła do Seana.
-
Ja też mam oczy - warknął O'Rourke. - Skąd się tu wzięłaś?
-
Znudziło mi się czekanie w tamtej zamkniętej norze - odpowiedziała Jennifer i
wskazała ospowatego - więc zabrałam się z nim na gapę. Przyszłam za nim tutaj, ale
zostałam na dole. Nagle usłyszałam strzały. Ten Sean zabił tamtego w fotelu i tego.
Mnie też chciał zastrzelić, ale coś usłyszał. Ktoś na ulicy trafił go w rękę. Wtedy
złapałam pistolet i resztę już wiecie. O'Rourke przyglądał się jej przez chwilę, potem
pokręcił głową.
-
Nic z tego nie rozumiem. Później o tym pogadamy. Popatrzył na nią, jakby chciał ją
prześwietlić wzrokiem, odwrócił się i przeszukał Newtona i ospowatego.
Jen nie miała teraz powodu udawać głupiej.
-
W lewej wewnętrznej kieszeni Seana - podpowiedziała. - Nie wiem, co jest na tej
kartce, ale zabrał ją tamtemu w fotelu.
O'Rourke wyjął kody uzbrajające. Uśmiechnął się szeroko i schował je szybko do
bocznej kieszeni.
-
Chodźmy, moja droga. Chciałaś mieć udział w czymś wielkim? Proszę bardzo.
- W jak wielkim? -
zapytała z wyzywającym spojrzeniem, potem popatrzyła znacząco
na jego krocze. -
Lubię duże rzeczy.
-
Domyślam się.
Jennifer czuła do siebie obrzydzenie, ale musiała czymś zająć O'Rour-ke'a. Gdyby
zaczął jej zadawać kłopotliwe pytania i zestawił razem różne drobne fakty, byłoby po
niej.
A kody zostałyby wprowadzone do głowic nuklearnych i zamieniłyby dwadzieścia
pocisków wycelowanych w Londyn i Waszyngton w broń masowej zagłady.
Rozdział dziewiętnasty
7 listopada, godzina 16.39 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Okręt zanurzał się. Travis walczył z wodospadem. Trzymał głowę tak, żeby
strumienie spadały na hełm i mocno stawał na szczeblach drabinki. Kilka sekund
pó
źniej nie wszedłby tak wysoko, żeby zamknąć właz. Siła wlewającej się wody
byłaby zbyt duża.
Obsuwały mu się dłonie, ślizgały nogi. Wspinał się centymetr po centymetrze,
wreszcie dotarł do ciężkiej okrągłej klapy. Podskakiwała i odbijała się niebezpiecznie
od pierścienia dociskowego w pokładzie. Gdyby przytrzasnęła mu prawą rękę, do
końca życia musiałby się drapać po jajach lewą.
Zacisnął palce na kole, ale ześliznęły mu się nogi. Zaklął na całe gardło i zawisnął
pod klapą. Jego ciężar dociągnął ją do pierścienia. Travis wierzgał w powietrzu
nogami i obracał się. Każdy jego ruch dokręcał koło o ćwierć obrotu. W końcu woda
przestała się wlewać. Dosięgną! nogami drabinki, z całej siły pociągnął właz i
zaryglował. Na pokład spadły ostatnie krople. Udało się.
Miał teraz problem jak wrócić na dół i nie dać się zabić terrorystom.
- Jak sytuacja? -
zapytał przez radio Sarę.
-
Nie jestem pewna. Został już tylko jeden, ale cwany. Nie wiem, czy oberwał.
Sądząc po odgłosach, chowa się między wyrzutniami.
Travis sprób
ował wypatrzyć terrorystę z wysokości drabinki. Bez skutku. Co nie
znaczyło, że jest bezpieczny. Wziął głęboki oddech i zeskoczył na śliski pokład.
Chciał natychmiast dać nura za osłonę, ale nogi wyjechały spod niego i upadł. To go
uratowało. Przy drabince byłby w polu ostrzału przeciwnika.
Wczołgał się wężowatymi ruchami za konsolę elektroniczną. Pociski zadźwięczały o
metal nad jego głową. Nie mógł na razie wyjść, więc sprawdził sytuację u reszty
drużyny Orzeł.
- Jack, co u ciebie? -
zapytał.
- Mamy pro
blem z przekonaniem obsługi reaktorów, żeby nas wpuściła. Sam nie
chce wysadzać włazu, bo od wybuchu mógłby pęknąć któryś ze zbiorników
ciśnieniowych po drugiej stronie grodzi.
-
Odetnijcie zasilanie reszty okrętu - rozkazał Travis.
-
Znalazłem gruby kabel, Trav - wtrącił się Stan. - Idzie w stronę dziobu. Jeśli go
przetnę, może być kiepsko. Jesteśmy zanurzeni. Nie wiem, czy nie padnie system
cyrkulacji powietrza.
-
Rąb - zdecydował Travis. Miał dosyć uników przed pociskami. Chciał wreszcie
wykończyć terrorystów. To za długo trwało. Zerknął na zegarek. Oczywiście mieli
opóźnienie. Do tej pory powinni już opanować część rufową tajfuna, a tymczasem
Travis jeszcze nie uporał się z przeciwnikiem w przedziale rakietowym. Co gorsza,
stracili element zaskoczeni
a. Planował przejąć kontrolę nad całym „Górskim", zanim
porywacze zorientują się, że ktoś dostał się na pokład.
-
Zeskanowałam wszystkie dane z ich instrukcji - zameldowała Sara. -Przesłałam je
przez przekaźnik Sama.
-
Przekaźnik nie działa. Lepiej dobrze pilnuj tych danych, bo nie dotarły do domu. Co
z niewidzialnościątego okrętu? Jakie ma możliwości?
-
Przykro mi, Travis, ale nie zauważyłam tutaj takiego sprzętu komputerowego ani
oprogramowania.
Travis zaczął się czołgać za. konsolą z karabinem gotowym do strzału. Wiedział, że
za kilka sekund naciśnie spust. Zamknął oczy i włączył skaner podczerwieni.
Syk i trzask powiedziały mu, że Stan przeciął główny przewód zasilający, który biegł
na dziób. Travis otworzył oczy i zobaczył nowy świat. W podczerwieni widział tylko
upiornie zielone kształty. Uniósł się na moment, dostrzegł terrorystę z rozgrzanym
pistoletem w dłoni i strzelił płynnym, wyćwiczonym ruchem.
Pocisk trafił w cel.
Travis zerwał się i pobiegł, zanim usłyszał odgłos upadającej broni przeciwnika.
-
Sara, osłaniaj mnie. Pomogę chłopakom.
- Dobra.
Travis przeskoczył nad trupem, przywarł na moment do zimnej grodzi, potem wpadł
przez właz do wąskiego przedziału z kojami załogi po bokach. Zgasił strzałami
światła awaryjne i czekał.
Potrafił dobrze wykorzystać podczerwień. Powolne badanie terenu było lepsze niż
pospieszne rozglądanie się. Elektronika zdążyła zarejestrować obrazy cieplne trzech
przeciwników. Gdyby nie to, Travis wpadłby na ślepo w ich ogień krzyżowy.
- Kto tam jest? -
zawołał po rosyjsku.
Jeden z mężczyzn ruszył w kierunku jego głosu, uniósł rękę i odpowiedział. Travis
wpakował mu w pierś dwie kule. Nie wiedział, czy Rosjanin trzymał pistolet, czy tylko
go pozdrawiał. Może myślał, że ktoś przyszedł na ratunek porwanej załodze. Ale
dw
aj pozostali natychmiast otworzyli ogień do Travisa.
Padł na pokład i przetoczył się pod spuszczoną koję. W tej pozycji nie mógł celnie
strzelać z karabinu. Położył go przed sobą, wyciągnął pistolet i załatwił jednego
przeciwnika. Drugi skradał się wąskim przejściem między rzędami koi. Dostał dwa
szybkie strzały w pierś.
Travis zerwał się i znalazł właz do ciasnego korytarza, który biegł przez całą długość
„Gorskiego" i omijał sterownię. Ledwo się w nim mieścił, ale nie zwracał na to uwagi.
Starał się poruszać jak najszybciej, a jednocześnie jak najciszej. Nie chciał
zaalarmować terrorystów w sterowni. Dotarł do końca, otworzył klapę wyjściową i
zobaczył dwie sylwetki. Opuścił broń.
-
Idziecie w złym kierunku - powiedział cicho do mikrofonu. - Zawsze naprzód, nigdy
w tył.
Stan i Jack odwrócili się, rozpoznali swojego dowódcę i odwrócili się z powrotem.
- Niektórzy kolesie tutaj to prawdziwe palanty -
wyjaśnił Jack. - Myśleliśmy, że
dogadamy się z obsługą reaktorów. Ale tam jest chyba zjazd terrorystów. Co
najmniej czterech, wszyscy uzbrojeni.
- Gdzie Sam?
-
Czai się obok włazu przedziału reaktorowego, żeby ustrzelić tych, co na nas
wyskoczą - odrzekł Stan. - Choć nie wygląda na to, żeby chcieli ryzykować.
-
Sam, możemy im zrobić małe bum?
-
Szefie, to byłoby chyba najgorsze wyjście. Nie rejestrują żadnego podejrzanego
promieniowania. Jeśli zdetonujemy ładunki, to się szybko zmieni.
-
Tak myślałem - przyznał Travis. Szukanie na pokładzie innego włazu do części
rufowej nie wchodziło w grę. Nie miał pojęcia, jak głęboko zanurzył się okręt. Ani
dokąd płynie. Na razie wykonali tylko jedno zadanie: zabezpieczyli przedział
rakietowy. Sara wyłączyła panele sterujące wyrzutniami i uniemożliwiła wystrzelenie
pocisków. Ale nie unieszkodliwiła ich całkowicie. Po wprowadzeniu kodów
uzbrajających głowice mogły być zdetonowane wewnątrz „Gorskiego".
-
Na ile niesprawny jest okręt po odcięciu głównego przewodu zasilającego? - zapytał
Sama Travis.
-
Wiem tyle, że śruby nadal się obracają. Pod wodą straciłem łączność z
k
omputerami NSA. Przy zamykaniu włazu klapa przecięła kabel przekaźnika i
zostałem bez pomocy z zewnątrz.
Travis dopiero teraz uświadomił sobie oczywistą rzecz.
-
Właśnie! - krzyknął. - Ktoś musiał zamknąć właz rufowy! Ja zamknąłem tylko
dziobowy.
-
Więc oprócz czterech terrorystów w przedziale reaktorowym mamy co najmniej
jednego po tej stronie -
powiedział Stan.
-
Znajdź go - rozkazał Travis. Zobaczył w podczerwieni, jak Powczuk zaczyna
metodycznie sprawdzać koje i magazyn torped obok głównego korytarza. Był pewien,
że terrorysta nie ukryje się przed Stanem.
-
Chodźmy - powiedział do Jacka. - Nie ma co tu sterczeć. Trzeba dokończyć
operację. '
- Tak jest, sir!
Travis włączył monitoring z użyciem BSD. Z przedziału rakietowego dobiegły odgłosy
gwałtownej wymiany ognia. Rozpoznał karabin automatyczny i małokalibrowe
pistolety. Pobiegł bocznym korytarzem, strzelając do świateł awaryjnych.
- Masz problemy? -
zapytał przez radio Sarę.
- Ja?! -
zdziwiła się. - Raczej tamci. Cała chmara „Tymczasowych". Zlatują się do
mnie jak ćmy do ognia. I przypiekam ich. Jakby na potwierdzenie rozległa się seria z
XM-29.
-
Jeśli skończy ci się amunicja, załatw ich jedną albo dwiema sarkastycznymi
uwagami -
doradził Jack.
Travis nie mógł zobaczyć wyszczerzonych zębów na jego obrazie cieplnym, ale
wiedział, że DuBois uśmiecha się od ucha do ucha. Zastanawiał się, czy nie wysłać
go na pomoc Sarze, żeby rzeczywiście nie zabrakło jej amunicji. Tylko nie był
pewien, kto z tej dwójki byłby bardziej urażony.
-
Opowiem im kilka głupich dowcipów - odparła Sara. - Szkoda marnować dobrego
sarkazmu dla tych frajerów. Zachowam go dla ciebie!
Po okręcie rozeszło się echo wybuchu jej granatu odłamkowego. Fala uderzeniowa
dotarła do Travisa i Jacka. Travis zatoczył się trochę, potem pokazał Jackowi nowy
kierunek. Wyglądało na to, że Sara poradzi sobie sama.
W małym pomieszczeniu obok korytarza padły dwa przytłumione strzały. Stan znalazł
terrorystę, który zamknął właz i przeciął kabel przekaźnika Sama. Powczuk
przyłączył się do Travisa i Jacka.
- Ruski marynarz -
wyjaśnił. - Razem mamy trzech. Same niskie stopnie.
-
Więc nadal nie wiemy, czy Urbanów jest zdrajcą.
- Nie. Stawiam na jego pierwszego oficera -
powiedział Stan. –Na Borkena.
-
Trzeba uważać na obu - odparł Travis. Czuł niepokój na myśl o strzelaniu do
rosyjskiej załogi. Miał rozkaz uratowania zakładników. Na razie on ł jego ludzie tylko
się bronili. W przedziale reaktorowym mogło być inaczej. Terroryści mogli trzymać
jakiegoś Rosjanina jako zakładnika i zmuszać go siłą do pokazywania im, jak działaj
ą reaktory. Travis otrząsnął się. Nie zabijał osób postronnych czy ofiar. O ile Rosjan
można tu było nazwać ofiarami. W końcu pozwolili komuś opanować swój okręt.
Może nawet pomogli. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś z załogi próbował walczyć
z terrorystami.
Travis sprawdził poziom promieniowania licznikiem Geigera, który miał w-zestawie
bojowym. Wynik potwierdził meldunek Sama, że wszystko jest w normie. Rosyjskie
zbiorniki ciśnieniowe były mniej szczelne od amerykańskich, więc wyższa radiacja
nie dziwiła. Ale dlaczego Urbanów kazał załodze opuścić okręt, nadal było tajemnicą.
Travis uporządkował myśli.
-
Zastanówcie się dwa razy, zanim strzelicie do Rosjanina - polecił.
- Ofiara, to nie terrorysta -
zgodził się Stan. Jack się nie odezwał.
-
Strzelaj od razu, jeśli wiesz do kogo - uprzedził go Travis.
-
Kapuję - mruknął Jack. Miał ochotę wykończyć całą obsługę reaktorów. Travis
wiedział, że tak byłoby bezpieczniej, ale generał Krauss nie da-, wał im bezpiecznych
zadań.
Stan przyklęknął obok owalnej klapy włazu prowadzącego do nuklearnego serca
„Gorskiego".
-
Zablokowali ją.
-
Przewierć - powiedział Travis. - Zajrzymy tam. Huknął strzał.
-
Uważaj, Trav! - krzyknął Stan.
Pocisk odbił się od hełmu. Zaskoczony Travis odwrócił się, na moment go
zamroczyło.
-
Gdzieś musi być drugi właz! - zawołał Sam. - Wyszli i walnęli do nas! Travis usiadł
na pokładzie i zaczekał aż rozjaśni mu się w głowie.
- Strzelili przez wywietrznik -
poprawił. - Ktoś wystawił tamtędy pistolet.
Tuż powyżej poziomu wzroku była kwadratowa dziesięciocentymetrowa kratka. Pod
nią zwisał oderwany kawałek skomplikowanej instalacji wentylacyjnej. Gdyby nie ona,
jakikolwiek gaz z przedziału reaktorowego rozszedłby się po okręcie. Travis nie
wiedział, dokąd prowadzą rury i nie obchodziło go to. Znalazł sposób na wejście do
przedziału reaktorowego bez robienia dziury w grubej stalowej grodzi.
Rozdział dwudziesty
7 listopada, godzina 16.35 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Rozwal go! -
gorączkował się Sasza Borken. - Nie wie więcej niż ja! Urbanów
uważnie obserwował minę Colina. Widział to, czego nie dostrzegał Borken.
Przywódca „Tymczasowych" nie miał powodu zostawiać pierwszego oficera żywego
po zakończeniu operacji terrorystów. Borken był za głupi, żeby zrozumieć, że po
uzbrojeniu głowic i odpaleniu pocisków przestanie być potrzebny.
- To spryciarz -
odparł Colin. - Przyda mi się. Dużo wie o tym okręcie.
- Colin! -
rozległ się wrzask. - Mamy problem! Zaatakowali nas! Urbanów aż
podskoczył. Nareszcie jakaś szansa
- Co?!
Colin odwrócił się gwałtownie do Borkena i przeszył go wściekłym spojrzeniem.
-
Mówiłeś, że to niemożliwe. Dlaczego radar ich nie wykrył?
-
Bo... bo musiałem pilnować Utbanowa. Gdybyś go zastrzelił, nie...
-
Zamknij się! - warknął Colin i zwrócił się do podwładnego. - Co się dzieje?
-
Zauważyliśmy łódź. Sporą motorówkę. Obijała się o kadłub. To nas zaalarmowało.
-
Ilu ludzi nią przypłynęło?
- Nie wiem, Colin -
odrzekł terrorysta. - Musieli przejść na okręt zanim | zauważyliśmy
łódź.
- Na górn
ym pokładzie na pewno już ich nie ma. Colin gniewnie zacisnął usta i
zmiażdżył wzrokiem Borkena. Podszedł do konsoli i zaczął sprawdzać przez
interkom wszystkie pomieszczenia. Zatrzymał się na przedziale rakietowym. Ciche
trzaski mogły być strzałami, ale z jakiejś nieznanej mu broni. Zadudnił pistolet
dziewiątka, potem huknęła strzelba. Odgłosy przekonały słuchających, że istotnie
zostali zaatakowani.
-
Są w części dziobowej i chcą wyłączyć wyrzutnie z akcji - powiedział Borken.
- Co za inteligencja - zadrw
ił Colin. - Mogą dostać się stamtąd do reaktorów?
-
Tędy - odpowiedział Borken i wskazał dziobowy właz sterowni, którym mała grupa
„Tymczasowych" wyszła wcześniej do przedziału rakietowego, żeby zabezpieczyć
pociski.
Urbanów zagryzł wargę i skrzywił się. Z pęcherzyka zrobił się duży wrzód. Wciąż
przypominał mu boleśnie, żeby trzymać język za zębami. Kapitan omal nie
powiedział, że z dziobu na rufę można łatwo przejść dwoma tunelami biegnącymi
między kadłubami przez całą długość „Gorskiego". Nie miał pojęcia, kto zaatakował
jego okręt. Podejrzewał, że Amerykanie. Bez końca ćwiczyli takie operacje.
Co ich obchodzi, tych imperialistycznych najemników, że zabiją irlandzkich
terrorystów albo uczciwych marynarzy rosyjskich? Nawet, gdyby „Gorskiemu"
przyszli na
ratunek komandosi Specnazu, metody wejścia na okręt
Byłyby inne. Wszędzie wywaliliby dziury i Colin wiedziałby, że jego ludzie
padają na prawo i lewo.
Urbanów miał ochotę powiedzieć Colinowi, jak łatwo Amerykanie mogą l się dostać
do reaktorów i pozbawić cały okręt zasilania. I jak temu zapobiec. Ale wolał zatopić
„Gorskiego". Jeśli tego nie zrobi, przejmą go Amerykanie. Tak czy inaczej, jego
kariera jest skończona. Lepiej zginąć, niż dopuścić, żeby Colin i Borken użyli broni
atomowej przeciw cywilom. Co
kolwiek zrobi, los „Gorskiego" jest przesądzony.
- Peter i Daniel, na dziób -
rozkazał Colin. - Nie oszczędzajcie amunicji. Załatwcie
tych cholernych skurwieli!
Dwaj terroryści otworzyli właz. Przy eksplozji Urbanów zasłonił uszy rękami. To nie
przerwało dzwonienia w rozerwanym bębenku. Jeden z mężczyzn uniósł do piersi
rękę. Wybuch granatu urwał mu dłoń. - Niech to szlag! - wrzasnął Colin. - Kto wlazł
na pokład? Cała kompania?
Zaczął działać. Urbanowa przeszedł zimny dreszcz, kiedy zobaczył, że Colin zaczyna
przygotowywać okręt do zanurzenia. Czerwona lampka na panelu sygnalizowała, że
otwarty jest właz w przedziale rakietowym. Woda zaleje część dziobową. Urbanów
przełknął z trudem i spróbował pogodzić się z tym, co go czeka.
Kiedy woda morska dojdzie d
o paliwa stałego w rakietach, wytworzy się gaz,
eksploduje i zatopi „Gorskiego". Z oderwaną częścią dziobową okręt pójdzie prosto
na dno. To uchroni kapitana od hańby. Zginie. Chyba że powie Borkenowi, co się
dzieje.
Urbanów trzymał jednak język za zębami.
„Górski" zadrżał i zaczął się zanurzać. Nagle zapaliła się zielona lampka. Amerykanie
-
czy ktokolwiek to był - zdążyli zamknąć właz.
-
Zablokowaliśmy ich w części dziobowej - zameldował terrorysta. Colin tylko skinął
głową. Popatrzył na przyrządy sterownicze, ustawił kurs i przywołał gestem Borkena,
żeby go sprawdził. Pierwszy oficer krótko przytaknął.
- Zabijcie wszystkich -
rozkazał Colin. - I oczyśćcie rufę. Niech nikt nie podchodzi do
reaktorów bez mojego pozwolenia.
-
Tam są moi ludzie - przypomniał Borken. - Pomagają wam. Mam iść i...
- Nie! -
krzyknął Colin i sięgnął do kabury pistoletu pod pachą. Urbanów spojrzał na
pierwszego oficera. Borken chyba zaczynał rozumieć, że jest prawie tak samo
zbędny, jak były kapitan. Przywódca terrorystów opanował się po chwili.
-
Przepraszam, trochę puszczają mi nerwy. Jesteś mi potrzebny tutaj jako doradca.
-
Chyba już wyciągnąłeś z niego wszystko - odezwał się Urbanów. Zauważył, że jego
komentarz rozdrażnił Borkena.
-
Zaraz będzie po sprawie. Nie mogło ich zostać dużo. Moi chłopcy są dobrzy.
Wywalą ich stąd.
Colin słuchał odgłosów walki. Z głośnika dochodziły strzały w części dziobowej. Bez
przełączenia interkomu nie mógł wiedzieć, co się dzieje przy reaktorach.
Urbanów nie był zaskoczony, kiedy w sterowni zapadła ciemność. Ktoś przeciął
główny przewód zasilający. Zapaliły się światła awaryjne. Ruchome cienie nadawały
pomieszczeniu upiorny wygląd.
Colin popatrzył groźnie na kapitana.
-
Nawet o tym nie myśl - ostrzegł i położył rękę na kolbie pistoletu.
-
Dokąd miałbym uciec? - zdziwił się Urbanów. - Jesteśmy zanurzeni. Musiałbym
długo płynąć do Murmańska.
-
Zapamiętaj to sobie! - krzyknął przywódca terrorystów do Borkena. - Skąd
weźmiemy zasilanie głównych systemów?
- Z akumulatorów -
odparł pierwszy oficer i rozpoczął procedurę, której nauczył go
były przełożony. Urbanów poczuł satysfakcję, że tak dobrze wyszkolił Borkena.
Usłyszał ciche drapanie. Przypominało skrobanie szczurów w służbowej daczy nad
Morzem Czarnym, gdzie spędzał miesiąc miodowy. Ale na „Gorskim" nie było
gryzoni. Grupa abordażowa znalazła przejście między kadłubami i poszła prosto do
przedziału reaktorowego. To oznaczało, że ma pod j. kontrolą wyrzutnie rakietowe i
główne zasilanie okrętu.
Niedługo opanuje całość. Urbanów wyciągnął się, zamknął oczy i spróbował
przypomnieć sobie lepsze czasy, żeby nie myśleć o hańbie. Ale w wyobraźni widział
tylko swoją śmierć.
Rozdział dwudziesty pierwszy
7 listopada, godzina 16.49 czasu zachodnioeuropejskiego, baza RAF-u w
Lakenheath, Anglia
Hunter otrzep
ał się, rozprostował kości i na moment odwrócił się tyłem do ospreya.
Miał godzinę lub dwie do powrotu po drużynę. Zamierzał wykorzystać ten czas do
maksimum,
-
Gdzie tu jest jakiś dobry pub? - zawołał do mechanika, który szedł l Z narzędziami
do ospreya,
żeby zrobić przegląd.
- Mamy tu klub oficerski, panie kapitanie -
odrzekł sierżant sztabowy, za-wahał się,
potem zniżył głos. - Jeśli może pan wyjść z bazy, zaraz za bramą południową jest
takie miejsce, że nie będzie pan żałował. Wie pan, co mam na myśli.
Hunter wyszczerzył zęby.
-
Chyba wiem. Dzięki.
-
Przerwa w jakiejś dłuższej operacji? Dostałem rozkaz specjalny, żeby tjąć się
pańską maszyną. Pewnie coś ważnego.
-
Nie bardziej niż wypicie dobrej szkockiej, stary - odparł Hunter.
- Znajdzie pan tam nie t
ylko to. Wie pan, o czym mówię.
-
Brzmi nieźle - przyznał Hunter, ale interesowała go tylko whisky. Szkocka w
najlepszym gatunku. Taka, jakiej nie ma w Stanach. Sprawdził pager, potem sięgnął
do kieszeni kombinezonu lotniczego i włączył wzmacniacz sygnału z wszczepionego
biochipa, przez który kontaktował się z Pentagonem. Nie miał ochoty meldować się
od razu. Niech Krauss i Gates dojrzeją. Poza tym są pewnie na naradach.
Hunter nie lubił przeszkadzać generałowi i narażać się na opieprz. Po co .ć sobie
humor
? Zwłaszcza w takiej przyjemnej chwili. Oblizał wargi i prawie poczuł smak
dobrej whisky.
Obok hangaru stał humvee. Hunter zarekwirował go na wycieczkę poza bazę. W
Lakenheath stacjonowały myśliwce F-15 strike Orzeł. Westchnął, kiedy przejeżdżał
obok rzędu samolotów przy pasie startowym. Chętnie wypożyczyłby jeden do
szybkiej akrobacji, ale w czasie krótkiego postoju nie zdążyłby zaliczyć wszystkich
przyjemności.
Zasalutował w bramie i wyjechał z bazy. Był ciekaw, jak daleko jest ten mityczny pub.
Angole
miały dziwne pojęcie o tym, kiedy można pić. I kiedy powinno się jeść.
Zaburczało mu z głodu w żołądku, ale zignorował to. Najpierw najważniejsze.
-
No, proszę - powiedział nagle. - To chyba mój szczęśliwy dzień. Porządna knajpa.
Zjechał do krawężnika i zatrzymał się. Pub był niecałe pół kilometra od bazy. Przez
uchylone drzwi Hunter zobaczył światło i kilku lotników. Resztki dziennej zmiany
relaksowały się przed ostrym piciem. Zastanowił się, czy wypada tu wejść oficerowi,
w końcu postanowił zaryzykować. Pragnienie wzięło górę nad tradycją. Napiłby się
nawet z szeregowcami, gdyby nie było innego wyjścia.
Wszedł i rozejrzał się. Nie zmyliły go belki pod niskim sufitem i boazeria. Oszustwo.
Jeśli budynek miał więcej niż dziesięć lat, Hunter był gotów zjeść to całe drewno do
ostatniej drzazgi. Pub tylko udawał, że stoi tu od wieków.
- Atmosfera -
powiedział i skrzywił się na myśl, że bar wygląda jak stary pub, żeby
przyciągnąć prawdziwych pijaków. W głębi zadzwonił najnowszy telefon komórkowy i
zburzył sztuczny nastrój średniowiecza. Ale Hunter miał to gdzieś. Chciał się napić, a
to była chyba jedyna okazja.
- Dobry wieczór panu -
zawołał schylony siwy barman^ rzucił na blat brudną ścierkę i
sięgnął po szklankę. - Wygląda pan na mocno spragnionego.
- Szkock
ą. Najlepszą, jaką macie. Nie te siki, które wysyłacie za ocean. Barman
roześmiał się i pokazał butelkę z ciemnozieloną nalepką. Hunter skinął głową.
- O to chodzi.
-
Oficer, który zna się na rzeczy - dobiegł z boku aksamitny głos. Hunter odwrócił się i
w
lepił zachwycony wzrok w młodą rudą kobietą ?
- Przepraszam -
powiedział.
- Za co? -
zapytała zaskoczona.
-
Za to, że nie zauważyłem pani wcześniej. Mógłbym tęsknić za tym cudownym
głosem w czasie długich godzin nad chmurami, kiedy bronię świat przed siłami zła.
Roześmiała się. Hunter też się uśmiechnął. Jej głos dźwięczał jak srebrne
dzwoneczki. Włosy koloru miedzi miała odrzucone do tyłu, jakby uczesał je wiatr.
Blada szczupła twarz była uosobieniem piękna. Gdyby anioły zstąpiły jja ziemię,
żaden nie dorównałby jej urodą.
Popatrzyła na srebrne belki na jego kombinezonie lotniczym.
-
Umie pan ładnie mówić, kapitanie.
Hunter sięgnął do górnej kieszeni. Pomyślał, jak łatwo byłoby wyłączyć wzmacniacz
sygnału biochipa.
-
Nie jest pani Angielką - powiedział. - Irlandka?
-
Ma pan tak dobre ucho, jak kwiecisty język - odrzekła. - Zgadł pan. 'Mam na imię
Moira.
Wyciągnęła delikatną dłoń, Hunter nie uścisnął jej, tylko uniósł do ust i złożył na niej
długi pocałunek.
-
Tak się to robi na kontynencie? -.zapytał. Roześmiała się.
-
Wątpię, żeby sposób kontynentalny różnił się bardzo od amerykańskiego. Może mi
pan oddać rękę, kiedy pan zechce.
-
Szkoda ją tracić - odrzekł.
Pozwolił, żeby wolno cofnęła dłoń. Potem przykrył jej rękę na barze swoją. Nie
zabrała jej.
- Co tu robisz sama?
-
Mogłabym zapytać pana o to samo, kapitanie...
-
Mów mi Hunter, Moiro. Bronię wolnego świata i w każdej chwili mogą wezwać mnie
z powrotem. Takie jest życie prawdziwego żołnierza. Jesteś tu sama?
Przytaknęła. Uśmiechnął się zwycięsko.
Roześmiała się. Znów zadźwięczały srebrne dzwoneczki.
-
Jestem przedstawicielką handlową z Dublina i uciekł mi samolot. Czekam na
następną okazję.
-
Chętnie bym cię podwiózł, ale w mojej bryczce nie ma miejsca. Jak ci się udaje
latać wojskowymi samolotami?
- To tajemnica. Nie wydaj mnie, Hunter.
Przez chwilę w milczeniu sączyli drinki. Hunter zauważył, że Moira pije tę samą
drogą szkocką, co on. Ścisnął delikatnie jej rękę.
-
Nie planowałam tego, ale tak wyszło - odezwała się Moira. - Naprawdę chcę złapać
okaz
ję.
- Jestem najlepszy -
pochwalił się Hunter. - Nikt mi nie dorówna w poruszaniu
drążkiem. Przy dobrej i złej pogodzie.
Ścisnął jej rękę trochę mocniej. Odwzajemniła uścisk.
-
Podobno piloci amerykańscy latają tak szybko, że dziewczynom zapiera dech.
-
Ja umiem latać tak wolno, że też zaparłoby ci dech - odrzekł Hunter.
Ich oczy się spotkały. Moira przechyliła lekko głowę i wskazała tylne drzwi. Hunter
rzucił na bar dwudziestkę i poszedł za nią. Nie przejmował się tym, że obserwują go
podoficerowie i sze
regowcy. Bał się, że lada chwila wezwie go Travis i nie chciał
zawieść pięknej kobiety.
Moira wskazała wyrko przykryte kocem.
-
Wiem, że to niewiele - powiedziała - ale mówiłeś, że umiesz latać w każdych
warunkach.
Rzuciła telefon komórkowy na stertę skrzynek i zaczęła odkrywać koc.
Hunter wziął jaw ramiona. Protestowała, ale uciszył ją pocałunkiem. Smak szkockiej
na jej wargach i języku podniecał go tak samo, jak bliskość jej ciała. Poczuł, jak
twardnieją jej sutki. On to spowodował. Ocierała się o niego jak kotka i błądziła ręką
po jego kroczu. Dostał wzwodu.
Nagle oderwała się od niego.
-
Nie wiem, czy powinniśmy -powiedziała cicho. –Mogą mnie wezwać w każdej chwili.
-
Oczywiście, że nie powinniśmy - odrzekł Hunter. - Mnie też mogą wezwać w każdej
chwili
. Więc nie traćmy czasu.
Znów ją pocałował. Przestała protestować i odpowiedziała namiętnym pocałunkiem.
Przywarła do niego i objęła nogami jego prawe udo. Zaczęła poruszać się
uwodzicielsko w górę i w dół. Podniecała się.
Hunter chwycił j ą za jędrne pośladki i mocno ścisnął. Jęczała cicho i poruszała się
coraz szybciej. Kierował jej ruchami, które jego też podniecały. Kiedy podniósł jej
spódnicę i sięgnął do majtek, odepchnęła go.
-
Chodźmy na łóżko - powiedziała.
-
Po co? Przeleć się ze mną.
Ściągnął kombinezon lotniczy. Jego drążek sterowy był twardy i gotowy do lotu.
Przynajmniej tak myślał. Gdy zdjęła bluzką, zobaczył to, o czym już wiedział. Nie
nosiła stanika. Drążek stwardniał mu jeszcze bardziej. Odpięła spódnicę, wolno
zsunęła majtki i odsłoniła złocistą kępkę między białymi udami. Hunter myślał, że
eksploduje jak nastolatek przy pierwszym razie.
Rozebrał się do końca. Zaparło mu dech, gdy wzięła członka do ręki. Zaczęła nim
poruszać i nie robiła tego delikatnie.
- Jak stal -
powiedziała. - Gorąca, rozżarzona stal.
-
Muszę ją zahartować-odrzekł.
Znów ją pocałował. W usta, w szyję, w uszy. Potem między piersiami. Wodził
językiem od jednej do drugiej. Musiała rozluźnić chwyt, ale oboje nie zwracali na to
uwagi. Nie teraz.
Lizał i ssał sutki. Dyszała z podniecenia.
-
Już nie mogę - wyszeptała.
- Czas na hartowanie -
powiedział.
Rozstawił lekko nogi. Znów chwycił ją za pośladki i przyciągnął do siebie.
Zmierzwiona, wilgotna kępka przylgnęła do jego krocza. Hunter stężał i bez trudu
uniósł Moirę w powietrze. Objęła go udami w pasie.
Przytulali się, całowali i pieścili przez kilka minut. Potem żadne nie mogło już
wytrzymać napięcia. Hunter uniósł Moirę wyżej, ustawił t wszedł w nią.
Oboje wciągnęli powietrze, gdy zagłębił się w wilgotne, rozpalone wnętrze. Hunter i
Moira poruszali się w najbardziej intymnym z istniejących tańców. Jej mocne mięśnie
wewnętrzne masowały jego członek i przenosiły ich na wyżyny rozkoszy.
W końcu Hunter nie mógł dłużej wytrzymać. Jego ciało drżało jak odsłonięty nerw.
Pchał, kołysał i obracał biodrami. Szukał dojścia do najgłębszych intymnych
zakamarków Moiry.
Krzyknęła, złapała go za kark i odrzuciła głowę do tyłu. Chwycił ją w talii, kiedy się
wygięła. Niemal dotykała rękami podłogi. Wszystko się zderzyło - inny kąt,
inte
nsywny nacisk i jego własne potrzeby. Odczuł takie samo rozluźnienie, jakie ona
wcześniej.
Hunter opadł w dół i pozwolił Moirze wyciągnąć się na wyrku. Zamknęła zielone oczy
i zamruczała z zadowoleniem jak lwica po udanym polowaniu. Obserwował mięśnie
pod
jej mlecznobiałą skórą, zaokrąglenie bioder, falowanie piersi. I wyraz jej twarzy.
-
Dla mnie też to było coś wyjątkowego - powiedział. Uśmiechnęła się pełnymi
czerwonymi wargami.
-
Więc może powtórzymy?
Hunter aż podskoczył, kiedy usłyszał w głowie paplaninę dalekich głosów.
Wzmacniacz sygnału biochipa leżał na podłodze na granicy zasięgu. Hunter odbierał
tylko bełkot. Schylił się i podniósł kombinezon lotniczy. Głosy stały się czyste i
wyraźne.
-
Mówiłem ci, że czekam na wezwanie. Mimo takiej przyjemności, muszę lecieć.
Starał się powiedzieć to z jak największym żalem. Moira wybuchnęła śmiechem.
-
Wy, jankesi, wszyscy jesteście tacy sami. Zawsze się spieszycie.
-
Kilka minut temu byłem jedyny - przypomniał i wciągnął kombinezon. Moira nie
poruszyła się. Hunter udawał, że wygładza ubranie i napawał się jej widokiem jak
mógł najdłużej.
-
Szkoda, że już nigdy się nie spotkamy. Ja lecę do Irlandii, ty na jakąś tajną
operację. Hunter westchnął.
-
Nie jest taka tajna. Raczej nudna. Kursuję tylko tam i z powrotem. Rozczarowana?
-
Że mnie zostawiasz i tylko latasz w kółko?
-
Mam nadzieję, że reszta tego, co ci mówiłem, nie wprowadziła cię w błąd.
Moira roześmiała się.
- Nie.
Hunter po raz ostatni popatrzył z ociąganiem na nagą Moirę.
- Dobrego handlu.
Machnęła ręką, jakby chciała go wreszcie spławić. Nie poczuł się dotknięty.
Zatrzymał się przy barze i zamówił pożegnalną szkocką.
- Macie ciekawych klientów -
powiedział. Stary barman zerknął na tylne drzwi.
- A, owszem, owszem. A pan zaraz odlatuje i tak powinno
być.
Hunter dopił whisky i uśmiechnął się. Wyszedł z pubu, czując na sobie nienawistne i
zazdrosne spojrzenia podoficerów i szeregowców. Nie dziwił się, że Moira nie
zawracała sobie głowy żadnym z nich. Byli obsługą naziemną, zwykłymi
mechanikami, nie pilotami.
Wskoczył do samochodu i odjechał do bazy. Przy bramie po raz pierwszy zaniepokoił
się, czy go wpuszczą. Trudno byłoby wytłumaczyć generałowi Kraussowi, że
odmówili mu wjazdu, bo wybrał się z bazy na drinka i spotkanie z piękną kobietą.
Ale obawy n
ie trwały długo. Wartownik zasalutował i pokazał, że droga wolna. Hunter
nie miał nawet kłopotów z powodu samochodu. Odstawił go na miejsce, zanim
właściciel zdążył zauważyć jego brak. Czym prędzej pobiegł do ospreya stojącego na
asfalcie.
-
Znalazł się pan, kapitanie - zawołał mechanik, z którym rozmawiał wcześniej. -
Zrobiliśmy drobne naprawy, ale potrzebowaliśmy pańskiej zgody na odpalenie
silników.
- Po co? -
zapytał podejrzliwie Hunter. - Są w porządku. Sierżant sztabowy mrugnął
do niego porozumiewawczo.
-
Pomyśleliśmy, że może będzie pan chciał zostać na ziemi trochę dłużej.
Hunter przechylił głowę na bok i wysłuchał meldunków od generała Kraussa. Zagryzł
wargi, kiedy dowiedział się, że do Pentagonu nie nadeszło nic od Barretta ani Olsen.
Był jedynym członkiem drużyny Orzeł, który miał kontakt z Kraussem. Generał
zażądał pełnego raportu.
-
Dzięki, ale muszę startować - powiedział.
- W takim razie zatankujemy ten stary autobus i przygotujemy do drogi. Hunter
zerknął na naszywkę z nazwiskiem nad kieszenią munduru mechanika.
-
Dzięki, sierżancie Zoritch. Przy najbliższej okazji stawiam kolejką.
-
W każdej chwili, panie kapitanie, w każdej chwili. Co to właściwie za operacja? Nie
widujemy tu ospreyów. To baza myśliwców, wie pan.
-
Widziałem je przy pasie stanowym. Piękne maszyny. Choć wolą F-22.
Hunter zostawił pomocnego, ale wścibskiego mechanika i wdrapał się do kabiny
pilota. Zaczekał, aż sierżant Zoritch i jego ekipa pójdą po cysternę. Kiedy upewnił się,
że nikt go nie usłyszy, połączył się z Kraussem.
Musiał przekazać generałowi tyle informacji, ile miał. A potem sprawdzić, co się, do
cholery, dzieje z Travisem i resztą.
Rozdział dwudziesty drugi
7 listopada, godzina 16.58 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Wepchnij im to do gardeł - powiedział Travis, cofnął się i przepuścił Staną z
pojemnikiem gazu łzawiącego. Niski Powczuk stanął na palcach, włożył granat do
wywietrznika i obejrzał się. Travis skinął głową. Zanim dokończył cichą komendę,
Stan wyciągnął zawleczkę i gaz z sykiem wypełnił kanał wentylacyjny.
Travis odwrócił się do Sama. Wong kucał z szybkoobrotową wiertarką z
diamentowym świdrem. Zrobił otworek w grubej grodzi, żeby wsunąć do przedziału
reaktorowego miniaturową kamerę. Wyjął zasilacz i wetknął do swojego systemu,
Tr
avis włączył obraz.
-
Gaz już do nich dochodzi - zameldował z zadowoleniem. - Za kilka
minut zaczną się ewakuować.
Usiadł i czekał. Takie momenty znosił najgorzej. Nie było sposobu na przyspieszenie
działania gazu duszącego terrorystów, ani na unieszkodliwienie ich tak, żeby drużyna
mogła bezpiecznie wejść do środka.
- Travis!
Aż podskoczył. Rozmyślał o zabezpieczeniu przedziału reaktorowego , i przejęciu
kontroli nad całym okrętem. Gnębiło go to, że przecięcie głównego przewodu
zasilającego nie pozbawiło reszty „Gorskiego" elektryczności. Odgłosy leniwie
obracających się śrub wskazywały, że silniki nadal pracują i tajfun jest zanurzony.
Jakie jeszcze urządzenia funkcjonują dzięki obwodom awaryjnym zasilanym przez
ukryte okablowanie? Nieważne. Po wyłączeniu źródła mocy, czyli reaktorów
jądrowych, wszystko siądzie.
- O co chodzi, Saro?
Travis obserwował wnętrze przedziału reaktorowego i podziwiał odporność
terrorystów. Może przez lata zamieszek przyzwyczaili się do brytyjskiego gazu
łzawiącego? Mieli mokre oczy i męczył ich kaszel, ale wytrzymywali to nie gorzej niż
żołnierze sił specjalnych na ćwiczeniach. Cholera!
-
Wycofuję się. Muszą widzieć w podczerwieni, bo celują do mnie.
-
Oberwałaś?
Długa cisza. Travis sprawdził jej biochip. Okazało się, że jest wyłączony, żeby nie
uaktywniał się program IFF. Przyszedł mu do głowy tuzin rozwiązań, ale wszystkie
były w tej chwili bezużyteczne. Mógł się uprzeć przy strzelaniu pociskami
kompozytowymi z prasowanego proszku metalowego. Żadnych rykoszetów,
wystarc
zająca skuteczność. Choć nie miało to nic wspólnego z przyczyną, dla której
kazał Samowi wprowadzić do „inteligentnej" amunicji program identyfikacji „przyjaciel
czy wróg".
-
Sara? Dostałaś?
-
Nie, majorze. Tylko ściągam na siebie ogień. Cofam się do przedniej części
przedziału rakietowego obok wózków torpedowych.
-
Nie możemy oddać tego terenu - odparł Travis. - Stan, przejdź tam między
kadłubami. My zajmiemy się reaktorami.
Powczuk ruszył. Jego zielona sylwetka wiła się w ciasnych włazach i wąskich
korytarzach.
Zameldował się po niecałych dwóch minutach.
-
Majorze, dostała trzy kule. Dwie w lewą nogę, jedną w pancerz.
-
Jakim cudem? Używają haubicy stupięćdziesięciopięciomilimetrowej?
-
To mógł być pocisk nazywany „zabójcą gliniarzy”. Uratowały ją wstawki z
kompozytu węglowego w zestawie bojowym.
Kiedy Powczuk meldował, Travis słyszał w odbiorniku gwizdy i rykoszety pocisków.
Sara i Stan byli pod gęstym ostrzałem.
- Jack, daj im wsparcie -
rozkazał. Oparł rękę na grodzi i zastanowił się, czy mimo
ostrze
żeń Sama nie rozwalić stalowej płyty ładunkiem wybuchowym. Operacja się
sypała. Musiał pchnąć wahadło jeszcze mocniej, żeby wróciło na stronę drużyny.
Sam domyślił się, o co mu chodzi.
- Szefie, nie -
powiedział. - Tamci czterej w środku są już prawie ugotowani.
Travis sprawdził sytuację przy reaktorach i pokręcił głową. Stan wpuścił gaz łzawiący
do jednego z wywietrzników. Inne musiały działać, choć po przecięciu głównego
przewodu zasilającego na pewno wolniej. Mimo zwarcia, takie urządzenia w
przedzial
e reaktorowym, jak wentylatory, nadal były zasilane mocą kilkuset
megawatów.
-
Musimy się wycofać - zameldował Stan. - Za dużo ich.
-
zniszczcie tyle sprzętu w przedziale rakietowym, ile zdążycie
-rozka
zał Travis.
-
Za późno, szefie - odezwał się Jack. - Wynosimy się stąd. Sara krwawi.
Uaktywniłem jej automatyczny pakiet medyczny, bo miała wyłączony sensor stanu
zdrowia w biochipie.
Travis zaklął pod nosem. Kazał im wyłączyć biochipy, żeby nie blokowały systemów
ogniowych w „inteligentnych" karabinach. Zapomniał, że automatyczne
przeciwurazowe pakiety medyczne uruchamiają się na sygnał z biochipów. Pozbawił
Sarę natychmiastowej pomocy medycznej.
- Nic mi nie jest, Travis -
zapewniła. - Tylko wkurza mnie, że musimy zostawić
wyrzutnie w ich rękach.
Trav
is wkalkulował takie ryzyko w swój plan.
-
Nie przejmuj się- odpowiedział. - Wracaj tutaj. Pomożesz Samowi i mnie. Jack,
Stan, wymiećcie przeciwnika z przedziału rakietowego. Jeśli nie dacie rady,
zniszczcie tyle sprzętu, ile się da.
- Dobra, szefie - odpa
rł Jack.
Travis z powrotem przełączył obraz w BSD na reaktory i znów zaklął. Wywietrzniki
prawie wydmuchały gaz łzawiący i terroryści dochodzili do siebie. Usłyszał za
plecami Sarę. Sądząc po powolnych odgłosach kuśtykania, ledwo mogła się ruszać.
-
Osłaniaj nas, Saro - polecił bez odwracania głowy. - Musimy tam wejść, zanim gaz
przestanie działać.
Nie czekał na jej odpowiedź. Sara usiadła ciężko za nim i wzięła na cel właz do
przedziału reaktorowego. Travis obrócił dookoła miniaturową kamerę i zobaczył, że
próba otwarcia klapy niema sensu. Terroryści zaklinowali rygle meslem i dwoma
płaskimi kluczami. Łatwiej byłoby wejść metr od włazu.
-
Szefie, nie musimy wywalać dużej dziury - powiedział Sam. - Zrobimy dwa małe
otwory i wystrzelamy ich. Potem jeden p
owiększymy, sięgnę do środka i odblokuję
klapę.
- Dobra -
zgodził się Travis i wybrał miejsce dla siebie. Umieścił ładunek wybuchowy
tak, żeby wyciąć otwór dziesięć na dwadzieścia centymetrów na wysokości ramienia.
Sam pracował bliżej klapy i niżej.
- Gotowe -
zameldował.
-
Osłaniam was - powiedziała Sara.
- Ognia! -
rozkazał Travis i odwrócił się dla ochrony przed wybuchem.
Ładunki eksplodowały. W grodzi powstały otwory strzelnicze. Travis obrócił się,
wsunął do środka karabin i nacisnął spust. Z odpowiednio bliskiej odległości
„inteligentne" pociski wybierały za cel terrorystów. Broń Sama też zaterkotała, potem
zamilkła, kiedy zajrzał przez lunetę do wewnątrz.
Travis zbadał przedział reaktorowy w poszukiwaniu jakiegoś ruchu. Nic. Zostawił
karabin w otwor
ze i polecił Sanowi:
-
Otwieraj klapę.
-
Pracuję nad tym, szefie.
Sam włożył rękę do środka i wyciągnął jeden klucz i mesel. Upadły z brzękiem na
pokład wewnątrz przedziału reaktorowego. Trochę dłużej trwało wyjęcie drugiego
klucza. Sam musiał sięgnąć głębiej. Nie zdążył cofnąć ramienia, gdy Travis wpadł
przez właz, omiatając lufą wnętrze w poszukiwaniu celu.
-
Wchodźcie i bierzcie się do roboty - rozkazał. Popatrzył na prymitywny sprzęt, który
wyglądał jak z serialu Flash Gordon z lat trzydziestych. W niczym nie przypominał
wyrafinowanych urządzeń na okręcie podwodnym klasy LA, na którym ćwiczyli.
-
Mogę ci pomóc tłumaczyć instrukcje, Travis - zaproponowała Sara, kiedy dowlokła
się do pulpitu pełnego księżek technicznych.
- Nie ma potrzeby -
powiedział Sam. - Zrobię to na wyczucie.
Travis upewnił się, czy czterej terroryści są martwi. W głębi znalazł Rosjanina
wciśniętego do szafki. Wygląd twarzy i stężenie pośmiertne wskazywały, że nie żył
od dłuższego czasu. Zapewne jedna z pierwszych ofiar; być może marynarz, który
odmówił udziału w spisku części załogi. Niedługo zacznie śmierdzieć.
Travis zatrzasnął szafkę i rozejrzał się za taśmą samoprzylepną. Zakleić drzwiczki i
otworki wentylacyjne i może da się wytrzymać fetor.
-
Nic dziwnego, że Ruscy nie nadążają za naszą technologią- powiedział, kiedy
zrezygnował z poszukiwań. - Nie wynaleźli jeszcze nawet taśmy samoprzylepnej.
- Potrzebna ci? -
zapytał Sam i bezwiednie podał mu małą rolkę. Travis pokręcił
głową.
-
Trzymaj ją. Tobie może się bardziej przydać. Rozkojarzony Sam podniósł wzrok
znad swojej roboty.
- Co?
-
Nie przeszkadzaj sobie. Zobaczę, co u Staną i Jacka. Chyba że potrzebujecie mojej
pomocy.
-
Poradzą sobie - odparł Sam i z powrotem zagłębił się w obwodach sterujących
prętami regulacyjnymi reaktorów.
- Mój pakiet medyczny robi swoje. Nic mi nie jest -
zapewniła Sara.
Travis po raz ostami przeszukał przedział reaktorowy i odkopał broń od ciał
terrorystów, których zabili z Samem. Potem wrócił szybko do przedziału rakietowego.
Kiedy przeciskał się między kadłubami, słuchał odgłosów w sterowni. Przez całą
drogę dźwięczały mu w uszach strzały. Skontaktował się ze Stanem.
- Nie jest dobrze, Trav -
zameldował Powczuk. - Nawet nie wiem, ilu ich jest.
Zamelinowali się za panelami sterowniczymi.
- Jaki
ch materiałów wybuchowych możecie użyć? - zapytał Travis.
-
Nie mamy dużego wyboru - odpowiedział Jack. - Po drodze są wyrzutnie. Coś
mocniejszego niż granat może narobić niezłego bigosu.
Travis wiedział o tym. Rozerwanie wyrzutni mogło odsłonić paliwo stałe w silnikach
rakietowych. Przedwczesna detonacja zatopiłaby okręt. Gdyby pociski zostały
uzbrojone i odpalone bez otwierania klap, śmierć przyszłaby jeszcze szybciej.
I nastąpiłby wyciek radioaktywny, któremu drużyna miała zapobiec.
Travis przykucnął obok Staną i popatrzył na ruchome kształty w podczerwieni
śmigające po przedziale rakietowym.
-
Widzę trzech.
-
Jest ich więcej - poprawił Jack. - Minimum pięciu albo sześciu. Mają ciężką broń.
Jeden używa chyba karabinu maszynowego kaliber pięćdziesięt.
-
Sprowokujmy ich do otwarcia ognia, to może rozwiążą nasz problem -odrzekł
Travis.
-
I na pewno też widzą w podczerwieni - powiedział Stan. - Może tylko przez lunety
snąjperskie. Od czasu do czasu wyłapuję błysk, jakby szukali celu.
Travis spojrzał w górę i zobaczył niską półkę nad panelem sterowniczym wyrzutni.
Szturchnął Staną i pokazał mu ją.
-
Idę tam. Odwróćcie ich uwagę, dopóki nie zajmę pozycji.
Położył się na brzuchu i zaczął czołgać. Dotarł do małej drabinki i zaryzykował
szybkie uniesienie głowy.
O mało jej nie stracił. Pocisk trafił w grodź centymetr od jego hełmu. Travis
odruchowo szarpnął się do tyłu, potem podjął wkalkulowane ryzyko wspięcia się na
górę. Jack i Stan osłaniali go. Otworzyli ogień do snajpera, który zdradził swoją
pozycję. Travis wdrapał się na półkę i rozpłaszczył. Zbadał sensorami podczerwieni
przedział rakietowy.
-
Pięciu - poinformował Staną i Jacka. - Przynajmniej tylu widzę.
-
Podejrzewam, że jest jeszcze jeden - ostrzegł Jack. - Raz widzę pięciu, raz sześciu.
Travis wiedzi
ał, kiedy można zaryzykować, a kiedy trzeba być ostrożnym. Na półce
był zupełnie odsłonięty. Chronił go tylko pancerz na ciele i hełm. I jego umiejętności
strzeleckie, jeśli jakiś terrorysta wystawi głowę.
Travis strzelił kilka razy, ale „inteligentne" pociski nie znalazły celu. Przeczołgał się
jeszcze kilka metrów, potem znieruchomiał. Obok jednej z wyrzutni stłoczyli się trzej
terroryści. Miał szansę wyeliminować połowę przeciwników. Wycelował dokładnie i
zaczekał, żeby jeden z IRA poruszył się. Wtedy strzelił.
Przeciwnik upadł bez dźwięku, ale dwaj inni weszli do akcji. Travis zobaczył nagle
gorącą smugę, sunącą w jego kierunku. Zdążył tylko krzyknąć ostrzeżenie.
- Granatnik! -
wrzasnął do Staną i Jacka. Potem świat dookoła eksplodował w kuli
ognia,
która go wchłonęła.
Rozdział dwudziesty trzeci
7 listopada, godzina 17.04 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Załatwiliśmy ich, Colin - nadszedł meldunek z części dziobowej. - Wszyscy sztywni!
Colin rozpromienił się. Odetchnął głęboko i odwrócił się do Borkena.
-
Odwaliliśmy kawał dobrej roboty, kapitanie Borken.
- Ja tu jeszcze jestem kapitanem -
wtrącił się Urbanów. Próbował zorientować się po
odgłosach strzałów, jaka jest sytuacja w przedziale rakietowym, ale nie udało mu się.
Kilka
razy słyszał ludzi przechodzących między kadłubami. To też nic mu nie
powiedziało.
-
Nie jesteś już nawet balastem - zadrwił Borken. - Pozwól mi go teraz zabić, Colin.
-
Niedługo, niedługo - odrzekł w zamyśleniu przywódca terrorystów. - Musimy
naprawić główny kabel zasilający, który przecięli i odzyskać pełną moc.
- Nie potrzeba -
odparł Borken. - Akumulatory wystarczą do napędu, o ile nie
zanurzymy się głębiej niż na dziesięć metrów. Na pokładzie zostało mało ludzi i
system powietrzny może działać jeszcze długo.
-
W porządku - odpowiedział Colin. - Nie pomyślałem o tym. Urbanów zauważył, że
przywódca terrorystów patrzy na sprzęt łącznościowy, jakby na coś czekał.
-
Okręt jest pod naszą kontrolą-zapewnił Borken.
Nagle odezwało się radio. Colin aż podskoczył i rzucił się do konsoli. Potrafił
poruszać się szybciej niż sugerowała jego niedżwiedziowata postura. Chwycił
mikrofon.
- Tu Duma Irlandii, odbiór -
zawołał.
- To ty, Colin?
- Ja, Michael -
przytaknął Colin i odwrócił się do jednego ze swoich ludzi. - To
O'Rourke. Pora na ostami taniec.
Urbanów stężał. Czuł, że czas szybko ucieka. Teraz Colin to potwierdził.
-
Co tam u ciebie, chłopie? - zapytał Michael O'Rourke.
-
W porządku. Choć mieliśmy trochę kłopotów. Ale już wszystko gra. Colin urwał i
zawahał się.
-
Masz coś dla mnie?
-
Bierz kartkę i ołówek- odpowiedział O'Rourke. - Podam ci cyfry.
Sprawdźcie je i przygotujcie bombki. i Colin przywołał gestem kilku swoich ludzi,
żeby patrzyli, czy dobrze zapisuje.
- Gotowe, Michael. Kiedy odpalamy?
-
Chciałbym być na pokładzie, kiedy ptaszki będą odlatywać - odrzekł O'Rourke. -
Choć to niekonieczne. Zdaję się na ciebie. Ale uwielbiam takie rzeczy. Muszę się
skontaktować z kilkoma osobami, żeby wiedziały, czego się spodziewać.
W radiu rozległ się chichot. Colin przełknął głośno.
-
Ktoś nas słucha? Lepiej, żeby takie informacje nie wyszły na zewnątrz.
-
Nigdy nie wiadomo, chłopie. Niedługo się spotkamy. Na pewno wszystko gotowe?
- Na pewno-
odparł z przekonaniem Colin. - Płyniemy do miejsca spotkania. Tam się
zobaczymy.
Urbanów był ciekaw, czy tak się stanie. Wyglądało na to, że sprawy układają się po
myśli terrorystów, ale to szczurze drapanie między kadłubami...
Rozdział dwudziesty czwarty
7 listopada, godzina 17.O7 czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandii
Jennifer starała się nie wiercić, kiedy O'Rourke rozmawiał przez telefon poza
zasięgiem jej słuchu. Próbowała coś wyczytać z jego miny, ale nie mogła. Zerknęła
na zegarek. Ciekawe, co u Travisa i reszty? Sądząc po różowych smugach pod
ciężkimi chmurami burzowymi, przed chwilą zaszło słońce. Zgodnie z planem
„Górski" powinien już być zabezpieczony.
Jeśli tak jest, dlaczego O'Rourke się nie wścieka? Wygląda, jakby wszystko szło po
jego myśli. Jennifer żałowała, że już nie ma pistoletu, z którego zastrzeliła Seana.
Pewnie nie wydostałaby się stąd nawet z bronią, ale może przynajmniej zniszczyłaby
kartkę z kodami uzbrajającymi. Gdyby tylko...
Otrząsnęła się. W tej operacji nie było żadnych „gdyby tylko". Nie miała kontaktu z
generałem Kraussem ani z nikim, na kogo mogła zawsze liczyć. Od początku była
zdana na siebie. Teraz nadszedł czas, żeby pokazała, co potrafi.
Nieważne, jak to zrobi.
Musiała zabić Seana, żeby zyskać na czasie. Człowiek umierał i skończyłby jako ser
szwajcarski, gdyby O'Rourke
zdążył wpaść wcześniej do pokoju. Sprytnie
wykorzystała kody uzbrajające. Została w grze, ale była już tak blisko zakończenia
swojej części operacji!
Musisz grać dalej, powiedziała sobie.
O'Rourke jej nie zabił. A więc połknął haczyk. Uratowało ją pół miliona funtów. Facet
jest pazerny, chce wyciągnąć z jej źródeł następną forsę. Mimo że trzyma teraz w
rękach losy świata.
Jennifer spojrzała na jednego z jej strażników. Wyglądał na twardziela. Na policzku i
czole miał bliznę jak po nożu.
- Kiedy wyruszamy? -
zapytała ostro.
Słodkie słówka to nie z nim. Temu typowi trzeba rozkazywać. Dostanie konkretne
polecenie, wykona je bez dyskusji. Wyczuje niepewność, zrobi po swojemu. A wtedy
mogą zginąć ludzie.
Facet wzruszył ramionami, jakby mało go to obchodziło.
Wró
cił O'Rourke. Miał minę kota, który zjadł kanarka. Brakowało mu tylko żółtych
piórek dookoła ust.
-
Udany dzień - powiedział. - Bardzo ważny dla Irlandii.
-
Podzieli się pan dobrą wiadomością? - zapytała Jennifer.
-
Twoje pieniądze zostały wydane, pomogły sprawie. Zanim skarbnik Sinn Fein
zdążył wyjaśnić więcej, rozległ się warkot helikoptera. O`Rourke przysłonił ręką oczy i
popatrzył na niebo.
- To po nas? -
zapytała Jennifer. Śmigłowiec zaczął lądować. Usiadł na środku
trawnika w parku. Kilku biegaczy pr
zyjrzało się ciekawie maszynie, ale żaden nawet
nie zwolnił. Irlandczycy - podobnie jak Amerykanie - przyzwyczaili się do dziwnych
rzeczy. Taki widok nie robił na nich wrażenia.
-
Chodźmy - powiedział O*Rourke. - Mamy spotkanie na wybrzeżu. Zobaczysz, na co
poszły twoje pieniądze.
-
Moi szefowie ucieszą się, że tak szybko pan je wykorzystał - odrzekła Jennifer.
Poczuła, że O'Rourke trzyma jej ramię tuż powyżej łokcia w stalowym uścisku. Żaden
amerykański gliniarz nie prowadziłby aresztanta bardziej stanowczo. Może nie była
bezpieczna, ale O'Rourke nie zostawił jej trupa na trawie. A zatem jeszcze się nie
zdecydował, co z nią zrobić.
Jennifer wsiadła do helikoptera i zapięła pasy. O'Rourke usiadł obok niej i włożył
słuchawki. Odczytywała z ruchu jego warg instrukcje. Lecieli na wybrzeże.
Pomyślała, że może do „Gorskiego", ale po kilku minutach kazał pilotowi lądować.
-
Co się dzieje? - zawołała przez hałas wirnika.
-
Chcę cię komuś przedstawić - odpowiedział tylko. Jennifer wbiła plecy w oparcie.
Niech to szlag! Nie odbierze mu kodów. Nie w powietrzu i przy dwóch ochroniarzach
stłoczonych z przodu obok pilota. Typ z blizną albo l miał na nią ochotę, albo dostał
rozkaz, żeby nie spuszczać jej z oka. Gapił się na nią bez przerwy. Wkurzał ją, ale
nie narzekała.
Po dwudziestu minutach lotu helikopter okrążył małe rybackie miasteczko i
wylądował. O'Rourke zerwał słuchawki i wskazał drzwi.
-
Wysiadaj. Musimy się pospieszyć. Jakaś drużyna szturmowa, prawdopodobnie
amerykańska, chce nam pokrzyżować plany.
- A co Am
erykanie mają do Irlandczyków? - zapytała Jennifer. Miała nadzieję
wyciągnąć od niego więcej informacji. Roześmiał się.
-
Przywozisz ze Stanów tyle pieniędzy i pytasz, co Amerykanie do nas
Walczę o wolność Irlandii - odrzekła ostrożnie Jennifer.
- A, owsze
m, owszem. Oto osoba, którą chcę ci przedstawić.
Do helikoptera podeszła energicznie młoda kobieta. Była wzrostu Jennifer. Morska
bryza rozwiewała jej drugie rude włosy. Bardzo ładna, pomyślała , Jennifer, jeśli ktoś
lubi urodę jak z cieplarni. Biała jak mąka. Chyba w ogóle nie wychodzi na powietrze.
Ale sądząc po ruchach, jest w dobrej formie i ma taką figurę, że może się podobać
niektórym facetom. - Moira! -
wykrzyknął O'Rourke i objął rudą. - Udało się!
-
Przekazałeś kody? - zapytała bez tchu kobieta. Na jej bladych policzkach pojawiły
się czerwone plamki, w zielonych oczach zabłysła dzika radość.
Jennifer poczuła wewnętrzny chłód. To ta ruda musiała zorganizować kradzież
rosyjskich kodów uzbrajających!
-
Newtona już nie ma. CIA - powiedział O'Rourke i Moira wzruszyła ramionami, jakby
śmierć tamtego nic ją nie obchodziła. - Ale kody dotarły na miejsce!
Moira odwróciła się i zmierzyła Jennifer wzrokiem. Uśmiechnęła się drwiąco.
- Co to za laska?
- Jennifer Fitzgerald, kurierka z Ameryki.
Przywiozła nam mnóstwo forsy.
-
Naprawdę? - zdziwiła się Moira.
Obeszła Jennifer dookoła, zatrzymała się za nią i położyła jej rękę na ramieniu.
- Po tym, czego się dowiedziałam w Anglii, powiedziałabym, że to wtyczka.
Rozdział dwudziesty piąty
7 listopada, godzina 17.07 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Uderzenie o pokład wyrwało Travisa z oszołomienia. Przyjął wybuch pocisku z
granatnika na hełm i lewe ramię. Stracił część pancerza i miał pęcherze na ciele.
Uaktywnił na leżąco biochip, a potem pakiet medyczny. Zadrżał, kiedy leki popłynęły
przez żyły i ból ręki zniknął.
-
W porządku, Trav? - usłyszał zaniepokojony głos Staną, który brzmiał jak z
odległości tysiąca kilometrów. - Twój biosensor włączył się i wyłączył.
Travis zauważył, że ma częściowo zniszczony obwód łączności, co powoduje echo.
-
Włączyłem go, żeby zadziałał pakiet medyczny, a potem wyłączyłem - wyjaśnił i
spróbował wstać, ale ogień z broni automatycznej przygwoździł go do pokładu. - Co
oni robią?
-
Trzymają nas z daleka od centrum sterowania wyrzutniami - odparł Jack. - Wzięli
się ostro do roboty. Zdjąłem jednego, kiedy biegł do głównej konsoli. Chyba
Rosjanina.
Travis wyjrzał ostrożnie zza swojej konsoli. Pole widzenia ograniczały wyrzutnie, ale
zobaczył wystającą stopę w rosyjskim bucie marynarskim.
-
Tak, to był Rusek - potwierdził. - Myślicie, że odzyskali kontrolę nad systemem?
-
Nie lubię hazardu, szefie - odpowiedział Jack - ale postawiłbym na to całą forsę.
- Nie lubi hazardu! -
parsknął Stan. - A kto kupił w Internecie te wszystkie akcje?
Bierzmy się za nich.
- Nie mamy wyboru -
przyznał Travis. - Uzbrajają głowice.
Dostał tę informację od Sary. Wiedziała to z wcześniejszego pospiesznego przeglądu
rosyjskich instrukcji technicznych.
Travis skulił się i ukucnął. Po lekach czuł się niezwyciężony. Starał się zwalczyć tę
pewność siebie, bo groziła szybką śmiercią. Zanim wydał rozkaz ataku, sprawdził
funkcjonowanie ręki i upewnił się, czy mocno trzyma się na nogach i czy ma jasną
głowę. Zerknął na półkę, skąd chciał skoczyć na terrorystów. Pocisk z granatnika
oderwał kawał konstrukcji wielkości wolkswagena „garbusa". Mieli szczęście, że nie
przeszedł na wylot.
Travis pokręcił głową. Bez przesady, taki pocisk nie mógłby rozerwać gięciu warstw
stalowego kadłuba wytrzymującego miażdżące ciśnienie wody na dużych
głębokościach. Rosjanie może nie dorównują Amerykanom pod względem nowinek
technicznych, ale budują solidne okręty.
- Na mój rozkaz: trzy, dwa, jeden, teraz!
Stan Powczuk, Jack DuBois i Travis Barrett obrócili się i otworzyli ogień. , Mogli walić
na oślep, ale nie zrobili tego. Byli doskonale wyćwiczonymi komandosami z jednostki
TALON, dokładniej celowali i skuteczniej strzelali. Dwaj terroryści zginęli, zanim
zdążyli pociągnąć za spusty. Dwaj inni zostali ranni i wycofali się. Tylko piąty tkwił
niczym marmurowy posąg przy konsoli wyrzutni.
Travis żałował, że nie kazał Sarze rozwalić w cholerę całej elektroniki. l Ale kto by
przypuszczał, że będzie musiała się stąd wycofać? Zobaczył na swojej drodze
jeszcze cztery trupy. Sara do
brze się spisała, ale terrorystów było za dużo, żeby
mogła się tu utrzymać. Travis miał do siebie pretensję, że nie dał jej kogoś do
pomocy.
Ale na przeanalizowanie tego przyjdzie czas później, na odprawie. Teraz musiał robić
uniki przed pociskami z włazów, które wcześniej uważał za zabezpieczone.
Człowiek przy panelu wyrzutni obejrzał się przez ramię. Travis wpakował mu dwie
kule w głowę. Mężczyzna osunął się na pokład, ale zdążył wcisnąć dłonią duży
czerwony guzik na konsoli. Travis strzelał dalej, żeby tamten nie narobił więcej
szkód.
Nagle dostał w pancerz. Siła pocisku obróciła go. Kiedy znów spojrzał przed siebie,
opróżnił do końca magazynek.
- Mamy go, szefie -
uspokoił Jack.
-
Zabezpieczcie wejścia jeszcze raz.
Travis odsunął z drogi martwego terrorystę i przyjrzał się konsoli. Świeciła się na niej
bateria lampek. Niektóre błyskały na żółto, kilka żarzyło się na zielono. Travis
przestudiował rosyjskie napisy na tabliczkach pod lampkami przełącznikami. Nic mu
to nie dało. Odczytał słowa, ale nie zrozumiał technicznych funkcji przełączników.
-
Sara, Sam, co się dzieje? - zapytał.
-
Już prawie wyłączyłem reaktory. Muszę wsuwać pręty ręcznie. W komputerze
sterującym nastąpiło zwarcie, kiedy Stan przeciął główny przewód zasilający.
- Nie... -
zaczął Powczuk.
-
Zamknij się! - warknął Travis. - Odetnij całe zasilanie. Już!
-
Travis, pokaż mi panel - poprosiła Sara.
Travis włączył małą kamerę w swoim hełmie i przetransmitował obraz.
-
Kiepsko to wygląda, Travis. Bardzo kiepsko. Wszystkie głowice są [uzbrojone, a
ptaszki gotowe do odlotu.
-
Na jakiej głębokości jesteśmy? - zapytał.
- Nie wiem -
odparł Sam. - Sterowanie zanurzeniem jest z przodu. Z tajfuna można
odpalić pociski dziesięć metrów pod powierzchnią. Sądząc po sposobie poruszania
się okrętu, pewnie na takiej głębokości jesteśmy.
-
Tak się domyślam - przyznał Travis. - Czy kapitan może sam wystrzelić rakiety, czy
potrzebuje oficera przy tablicy kontrolnej?
- Zdalne odpalanie -
wtrąciła się Sara. - Wszystkim rządzi kapitan albo jego zastępca.
I oficer polityczny.
- Co nam da rozwalenie sterowania wyrzutniami?
-
Nic. Po wprowadzeniu kodów uzbrajających wszystkie ptaszki są niezależne.
Przykro mi, szefie.
-
Kapitan ma kod odpalający i może wystrzelić pociski, a głowice są już uzbrojone -
podsumował Travis. - Super.
Sprawy wymykały mu się spod kontroli. Jennifer nie przeszkodziła w przekazaniu
kodów na „Gorskiego", a on nie zapobiegł ich wprowadzeniu, co było jeszcze gorsze.
Okręt zamienił się w śmiertelną pułapkę.
Z tyłu dobiegło kilka strzałów. Zignorował je. Leki z pakietu medycznego
przyspieszyły bicie jego serca. Był rozdrażniony. Zwykle reagował spokojnie, nawet
w takich niebezpiecznych sytuacjach, jak ta, ale nie teraz. Choć leki trzymały go na
nogach, nie mógł pozwolić, żeby miały wpływ na jego decyzje.
-
Włącz swój biochip, Trav - poleciła mu Sara na prywatnej częstotliwości. - Mogę
regulować dozowanie leków, nie musi tego robić twój „komputer pokładowy".
-
Za duże ryzyko - odparł. Wiedział, że Stan i Jack nadal są pod ostrzałem. Terroryści
n
ie chcieli się poddać. Niech ich szlag!
-
Travis, naprawdę...
-
Pomóż Samowi wyłączyć reaktory. Jeśli nie możesz mi podpowiedzieć, jak
unieruchomić te cholerne pociski, przestań szeptać mi do ucha.
Travis spojrzał na wysokie wyrzutnie. W każdej tkwił ładunek o siłę eksplozji zdolnej
zniszczyć duże miasto. Wątpił, żeby rakiety doleciały do Waszyngtonu czy Nowego
Jorku. Nie z okolic Dublina. Ale Londyn? Zgliszcza. Berlin? Historia. Paryż? Koniec z
wieżą Eiffla i Łukiem Triumfalnym. Rzym, Madryt, Kopenhaga i miliony ludzi były
potencjalnymi celami najbardziej zabójczej broni masowej zagłady dawnego
„imperium zła".
-
Jeśli nie możemy rozbroić głowic, muszą zostać na okręcie,
-
Lepiej samemu wylecieć w powietrze, niż je wypuścić? - zapytał Sam. -Twój pomysł
jest cholernie niebezpieczny, szefie.
Travis zarzucił karabin na ramię, podszedł do drabinki i wspiął się na górę. Bolała go
oparzona ręka. Znalazł wąski pomost wijący się między wyrzutniami. Dotknął kadłuba
nad głową i wyobraził sobie ciśnienie wody na zewnątrz. Zanim te ptaszki wyfruną,
muszą otworzyć się klapy wyrzutni. - Trzymacie ich na dystans? - zapytał.
-
Już im się nudzi umieranie tutaj - odparł Jack.
-
Namierza mnie snajper. Mogę go zdjąć granatem lub dwoma?
- Wybuchowymi czy gazowymi? -
zapytał Travis, ale mało go to obchodziło. Oglądał
kadłub nad głową, kompleks rur, hydrauliką i pompy. Znalazł jedną, która napełniała
wyrzutnię przed wystrzeleniem pocisku, żeby wyrównać ciśnienie. Pociągnął jakieś
przewody, poraził go prąd i omal nie spadł z pomostu.
-
Czy to ważne?
-
Użyj odłamkowych - doradził Travis. Musiał wysłać terrorystom wiadomość, że czas
się poddać. Stan walił granatami najcelniej z całej drużyny.
Powczuk darował sobie odpowiedź. Dwa głośne wybuchy świadczyły, że wszedł do
akcji. W por
ządku. Musieli zrobić jakiś postęp na którymś froncie,
skoro Sam tak wolno wyłączał reaktory.
-
Coś tu zdziałam? - zapytał Sarę Travis.
-
Pompy nie są im właściwie potrzebne. Mogą otworzyć zewnętrzne klapy i w ten
sposób zalać wyrzutnie. Grozi to uszkodzeniem pocisków, ale co ich to obchodzi?
„Tymczasowym" wystarczy jedno uderzenie, żeby...
- Mam! -
przerwał jej Travis. Z trudem łapał powietrze. Serce waliło mu tak, jakby
chciało wyskoczyć z piersi, puls wariował.
-
Włączam biochip, Saro - powiedział. - Zrób, co możesz, żebym był w formie.
Zdał się na Sarę, wygiął szyję i obejrzał labirynt nad sobą. Nagle zakręciło mu się w
głowie, ale po chwili serce zwolniło, wróciła ostrość widzenia. Przestraszył się, bo
nawet nie wiedział, jaki zamazany jest świat po lekach. Omal nie stracił kontroli nad
sobą i nie zdawał sobie z tego sprawy.
-
Powinno być lepiej, Travis. Chcesz znów wyłączyć biochip, czy mam cię dalej
monitorować?
-
Lepiej go wyłączyć.
Przypomniał sobie, co czuł, kiedy wycelował do terrorysty, pociągnął za spust i
karabin nie wypalił, bo amunicja była zaprogramowana na IFF. Czekała ich jeszcze
ciężka walka. Chciał, żeby Stan i Jack dali mu maksymalne wsparcie. A to
oznaczało działanie blisko siebie.
Wyłączył biochip i poczuł się nagle bardzo samotny.
-
Czy te małe silniki otwierają i zamykają klapy zewnętrzne? - zapytał i ustawił
kamerę tak, żeby Sara mogła je zobaczyć.
- Nie wiem -
odpowiedziała. - Zaczekaj. Sam?
-
Zgadza się, szefie. Wyłączyłem wreszcie jeden reaktor. Przechodzimy z Sara do
drugiego. Zostanie im tylko zasilanie z akumulatorów.
-
A nie możesz tego też wyłączyć?
-
Niestety. Konstrukcja modułowa, szefie. Każdy przedział wodoszczelny ma własne
źródło energii. Niezbyt mocne, ale to wystarczy, żeby okręt pływał do czasu naprawy.
-
Mogą odpalić rakiety na samych akumulatorach?
Travis wyrywał kable z silników elektrycznych, ale znał odpowiedź.
-
Tak, szefie. Jeśli głowice są już uzbrojone.
-
Wyłącz te reaktory na amen - polecił Travis. Czuł coraz większą presję czasu.
Przechylił głowę na bok i usłyszał, jak Jack i Stan obrzucają się obelgami. U nich
wszystko dobrze. Kiedy skończy unieruchamiać klapy, dołączy do nich i wreszcie
opanują cały okręt.
Zacisnął palce na następnym silniku. Wyrwał garść kabli i ruszył dalej. Nagle zamarło
mu serce.
Silniki włączyły się, przekładnie zazębiły, drążki przesunęły. Dziesięć klap
zaczęło się otwierać. Unieruchomił połowę wyrzutni, ale w pozostałych było jeszcze
dziesięć pocisków. Sto głowic nuklearnych mogło spaść z nieba w dowolnym miejscu
i zabić setki tysięcy, może nawet miliony ludzi.
Ale Travis Barrett nie przegra. Operacja musi się udać.
Ściągnął karabin z ramienia, wystrzelał cały magazynek do trzech silników i wyłączył
je z akcji. Sądząc po ustawieniu kół zębatych, klapy zatrzymały się w pozycji
półotwartej. Pobiegł naprzód. Po drodze walił kolbą w następne silniki. Zmienił
magazynek i ostrzelał inne. Zorientował się, że nie zdąży na czas do dwóch ostatnich
wyrzutni i zaryzykował użycie granatów.
Eksplozja zdmuchnęła go z pomostu. Upadł ciężko na pokład. Przez chwilę leżał
oszołomiony u stóp wyrzutni.
-
Jesteś cały, Trav?
Travis przetoczył się w bok, wyszarpnął nóż i przygotował się do walki. W porę
rozpoznał Staną. Powczuk stał nad nim jak wieża. Jak wieża? On nie jest taki wysoki.
Travis otrząsnął się.
-
Lekki szok, nic więcej - warknął.
Usiadł i chwycił karabin. Odzyskał ostrość widzenia i rozejrzał się.
- Klapy!
-
Chyba je załatwiłeś, Trav. Jack rwie się do sterowni, żeby ich wykończyć.
-
Tylko niech się nie rozerwie - odparł Travis i wstał. - W strzępach nie będzie nam
potrzebny.
Zastanowił się, czy nie poprosić Sary o następną dawkę leków, ale zrezygnował.
Czuł się dobrze, nic go nie bolało, miał jasny umysł. Jeśli klapy pozostały zamknięte
lub zatrzymały się w pozycji półotwartej, udało mu się zapobiec pełnemu wystrzeleniu
pocisków. Byłby spokojniejszy, gdyby przeszkodził terrorystom w wykorzystaniu
kodów uzbrajających, ale to już była przeszłość. Musiał się zająć teraźniejszością.
Nadszedł czas, żeby ostatecznie skopać „Tymczasowym" tyłki, zanim zdecydują się
umrzeć za swoją sprawę w podwodnym wybuchu, który zmiecie Dublin, kilometry
irlandzkiego wybrzeża i wszystkich na pokładzie „Gorskiego".
Rozdział dwudziesty szósty
7 listopada, godzina 17.50 czasu zachodnioeuropejskiego, wyb
rzeże Irlandi
i
Jennifer usłyszała trzask odciąganych zamków w pistoletach maszynowych goryli
O'Rourke'a. Rozważyła swoje opcje i postanowiła blefować.
-
O co wam chodzi? Chcecie wydusić ze mnie więcej forsy?
-
Mam uszy, słyszę różne rzeczy - odparła Moira i zaszła ją z tyłu. Jennifer musiałaby
się odwrócić, albo mówić w próżnię. Nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Zwróciła
się do O'Rourke'a.
-
Nie prosiłam o przyjazd tutaj, ale cieszę się, że tu jestem. Robicie rzeczy, które są
potrzebne, jeśli IRA ma wygrać walkę o wolność.
-
Jakby czytała scenariusz, nie uważacie? - odezwała się zza jej pleców Moira.
-
Przydadzą się wam pieniądze. Będzie ich więcej - powiedziała Jennifer.
Powstrzymała się od gróźb, ale O'Rourke zrozumiał aluzję. Jeśli ją zabije, pożegna
się z następną wpłatą od nieznanych Amerykanów, którzy mogą siedzieć w biznesie
zbrojeniowym.
-
Gdzie zdobyłaś swoje informacje, Moiro? - zapytał O'Rourke.
-
To ciekawa sprawa. Już przestałam zdobywać informacje. Wiesz, jaki jest luz w
bazie RAF-u w
Lakenheath. Mechanicy cały czas mielą ozorami jak stare baby.
Kiedy czekałam na transport do domu, zadzwonił do mnie nasz człowiek z
wiadomością, że wylądował osprey.
O'Rourke najwyraźniej nie słyszał o tym amerykańskim samolocie.
- Jaki osprey? Co to jest?
-
Dziwna maszyna, która dostała najwyższy priorytet w obsłudze. Nawet nie
odrzutowiec. Takiego samolotu mogliby użyć Amerykanie, gdyby chcieli zrzucić na
Morzu Irlandzkim drużynę Navy SEAL.
-
Na „Gorskiego"?
-
Jesteś w kontakcie z naszymi, Michael? - zapytała Moira. - Co mówią?
-
Przekazałem im tylko kody uzbrajające. Potem już nie rozmawialiśmy. Jennifer
starała się nie pokazywać, jak jej ulżyło. Travis i reszta mogli być poza zasięgiem, ale
IRA też.
-
Macie okręt podwodny? Atomowy? - zapytała z udawanym podnieceniem.
Wydawało jej się logiczne, że mogła się tego domyślić z rozmowy. - Więc możecie
zmusić Angoli do wycofania się z Belfastu! Albo się wyniosą, albo...
- Cicho -
przerwał jej O'Rourke. - Muszę to przemyśleć.
- Ale...
Jen zesztywniała, kiedy poczuła ukłucie w plecy i strużkę krwi. Moira wbiła jej w ciało
czubek wąskiego ostrza.
- Nie niszcz mi ubrania -
odezwała się. -. Krew trudno sprać.
- Opanowana -
pochwaliła Moira. - Słyszelibyśmy o niej, gdyby od dawna udzielała
się jako rewolucjonistka.
- Thomas! -
zawołał 0'Rourke. - Wezwij przez radio kuter. Niech po nas przypłyną.
-
Mieli tu być dopiero o północy!
-
Każ tym gnojom przypłynąć teraz! - wrzasnął O'Rourke, zacisnął pięści i potrząsnął
rękami. Jen jeszcze nie znała go od tej strony. Nawet kiedy wpadł do mieszkania
Newtona i był gotów zabić, nie wyglądał tak groźnie.
-
W porządku, ale to będzie od cholery kosztować - zgodził się Thomas i mruknął pod
nosem, że lepiej byłoby trzymać się planu.
- Co o niej wiesz na pewno? -
zapytał ostro O'Rourke,
- Na pewno, nic -
odrzekła drwiąco Moira. - Ale mam podejrzenia. Dziwny przypadek,
że zjawiła się tutaj z kluczem do twojej czarnej duszy akurat wtedy, kiedy przejęliśmy
„Gorskiego" i zdobyłam kody uzbrajające.
-
Za dużo gadasz-warknął O'Rourke.
-
Czyżby? - zdziwiła się Moira. - Albo jest z nami, albo przeciwko nam. Jeśli
przeciwko nam, już wie. Jeśli z nami, serdecznie witamy! Przed przyjaciółmi nie
mamy tajemnic.
-
Myślisz, że osprey zrzucił Amerykanów?
-
Nie wierzę w przypadki, Michael. Popytaj dookoła, powiedz się, czy gdzieś nie
dzieje się coś dziwnego.
-
Wiesz, że jesteśmy odcięci, Moiro. Jeśli teraz będę zadawał za dużo pytań, nawet
łapówki nie powstrzymają władz od wtykania nosa w nasze sprawy.
-
Więc?
Moira znów obeszła Jennifer dookoła i stanęła tuż przed nią. Prawie stykały się
twarzami. Jen nawet nie mrugnęła, kiedy Moira przycisnęła jej do brzucha
zakrwawiony nóż i lekko przekręciła. Ostrze nie weszło głęboko, ale Jennifer
odebrała wiadomość.
Szpiedzy giną.
-
Michńel - powiedziała płaczliwie - dlaczego jej na to pozwalasz? Po tym, co nas...
Jennifer urwała. Chciała zobaczyć, czy rozdrażni Moirę. Udało się. Ruda uważała
O'Rourke'a za swoją wyłączną własność. Każda sugestia, że nią nie jest,
doprowadzała ją do szału.
- Ty zdziro!
Moira by
ła szybka. Zamachnęła się nożem, żeby trafić rywalkę w brzuch. Jennifer
zablokowała cios chwytem za nadgarstek, wykręciła i mocno szarpnęła rękę
przeciwniczki. Nóż poleciał w powietrze. Rozbroiła Moirę, ale nie mogła rozbroić
O'Rourke'a. Wycelował jej w twarz z pistoletu. Lufa miała średnicę tylko dziewięciu
milimetrów, ale z bliska wyglądała jak wąż strażacki.
-
Przestańcie! - wrzasnął. - Obie!
- Wybieraj, Michael -
rzuciła Moira. - Ona albo ja. Ale ona jest szpiegiem. Pracuje dla
nich.
Nie było ważne, kim są ci „oni". Brytyjczykami, protestantami, Amerykanami, małymi
ludzikami z Marsa. Paranoja wyszła na wierzch.
- Nie wiesz tego na pewno, Moiro -
przypomniał O'Rourke.
-
Zrzucili jankesów. Jak inaczej wytłumaczysz przylot ospreya do Lakenheath, bazy
d
la amerykańskich myśliwców F-15? Mówiono nam, że używają takich
transportowców do desantów. Wiem, że to nie wystarczy. Zjawiła się tu i cię omotała.
A co z agentem CIA? Wykryłeś wtyczkę?
-
To był Sean. Ona go zastrzeliła- odparł O'Rourke, nie spuszczając Jennifer z
celownika.
Moira popatrzyła na nią lodowato.
- Kolejny przypadek -
nie ustępowała. - Ile jeszcze może ich być akurat wtedy, kiedy
wyruszamy na „Gorskiego"?
Jennifer widziała, że O*Rourke zmaga się z kobiecą logiką. Nie mieli przeciwko niej
żadnych dowodów, same domysły. Niech wie.
- Grasz w irlandzkiego totka, Michael? -
zapytała.
- A co to ma do rzeczy? -
zdziwił się O'Rourke.
-
Szansę. Przypadki. Wiesz, jaka mała jest szansa trafienia szóstki, ale grasz. Bo
ktoś jednak wygrywa. A jeśli teraz przypadkowo trzymasz w ręku szczęśliwy kupon, a
Moira każe ci go wyrzucić?
- Michael, ona...
-
Zamknij się! - krzyknął O'Rourke. - Nie mogę myśleć. Opuścił pistolet, choć nadal
celował w Jennifer. Ale przynajmniej nie patrzyła już w wylot lufy.
- Thomas, ki
edy przypłynie kuter? Chcę się dostać na okręt.
-
Najwcześniej za godzinę.
-
Więc mamy godzinę na rozwikłanie tej zagmatwanej sprawy. Jesteś posłańcem z
workiem złota, moja piękna, czy miną podłożoną przez Angoli?
Jennifer nie odpowiedziała. Zyskała godzinę. Niewiele, ale może wystarczy.
Pomodliła się w duchu, żeby Travis wykończył terrorystów na „Gorskim" i naprawił jej
błąd -pozwoliła, żeby kody uzbrajające wymknęły się jej z rąk. Potem dodała do
modlitwy prośbę, żeby jednostka TALON uratowała ją, zanim Michael O'Rourke
wyciągnie właściwe wnioski.
Rozdział dwudziesty siódmy
7 listopada, godzina 17.21 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie.
Sam -
warknął Travis. - Reaktory wyłączone? - Tak, szefie, ale...
-
Wyłączone, czy nie?
Musieli szyb
ko uderzyć. Wpaść do sterowni i rozwalić terrorystów. Zwycięstwo znów
było w zasięgu ręki, ale nie mogli dać wrogom czasu na wymyślenie jakiejś nowej
diabelskiej sztuczki. Barrett wiedział, że nawet fanatycy nie od razu godzą się na
samobójstwo za sprawę. Jeśli odpalą pociski przy zamkniętych klapach wyrzutni, los
„Gorskiego" będzie przesądzony. Podobnie, jak wszystkich ludzi na pokładzie. Travis
musiał wykorzystać strach porywaczy przed śmiercią w atomowym grzybie.
Ale kiedy uświadomią sobie, że są w pułapce i zginą tak czy inaczej, nacisną guzik.
Trzeba ich dopaść, zanim zdecydują się na to ostateczne rozwiązanie.
-
Szefie, w prawym reaktorze coś nie gra - odpowiedział Sam.
-
Ma zamiar eksplodować?
-
Nie, nie, szybko się wyłączył. Opanowałem system manualny, ale coś jest nie tak.
-
Nie włączaj zasilania. Spróbuj włamać się do komputerów sterujących i odetnij
wszystko, co się da.
- Dobra.
Travis wierzył w instynkt każdego członka swojej drużyny, ale to nie była pora na
przejmowanie się niepewnością Sama. Mogło chodzić po prostu o brak zaufania do
urządzeń nuklearnych. Albo Rosjanie połączyli jakoś systemy. Tak czy inaczej, ten
problem mógł zaczekać. Drużyna musiała teraz zająć pozycje do ataku na sterownię.
-
Zamknijcie korytarze przejściowe między kadłubami - rozkazał Travis Jackowi i
Stanowi. -
Idziemy prosto do sterowni. Nie chcę, żeby zaszli nas z tyłu, albo dostali
się do przedziału reaktorowego i zaatakowali Sama i Sarę.
Żałował, że mają wyłączone biochipy i nie może sprawdzić, co z Sara. Była na lekach
z pakietu medycznego i w walce musiał polegać raczej na Samie.
Oszołomienie minęło i Travis znów czuł napięcie. Pęcherze pękaty i miał wilgotno
pod pancerzem. Wytrzymywał już gorsze rzeczy i to bez leków. Teraz
musiał pamiętać, że leki mogą wpływać na jego zdolność do walki i podejmowania
decyzji. Ale na razie wszystko było w porządku.
-
Załatwione? - zapytał Staną i Jacka.
Obaj wrócili uśmiechnięci od ucha do ucha. Domyślił się, że zablokowali drogę
powrotną do przedziału reaktorowego i zostawili przejście tylko w jedną stronę.
Naprzód. Przez sterownię.
Travis wcisnął do karabinu nowy magazynek z „inteligentną" amunicją. Sprawdził, ile
granatów mu zostało. Włączył sensory podczerwieni. Wiedział, że systemy okrętu
siadają jeden po drugim. Sam odciął zasilanie i włamał się do komputerów
sterujących, co rozładowywało akumulatory awaryjne.
-
Nic ekstra. Po prostu wpadamy i strzelamy. Starajcie się nie... W interkomie rozległy
się trzaski. Travis odwrócił się gwałtownie z wycelowaną bronią.
-
Żołnierze amerykańscy, proszę was, nie róbcie nic więcej. Mówi kapitan Urbanów,
dowódca „Gorskiego". Jestem przetrzymywany jako zakładnik. .. hm, porywaczy.
-
Ma pieprzony pistolet przy żebrach - mruknął Stan. Travis pokazał, że czas ruszać.
Nie obchodziła go prośba Urbanowa, musieli wykonać zadanie.
Od powodzenia operacji zależało życie setek tysięcy ludzi.
Travis zatrzymał się przy grodzi oddzielającej przedział od sterowni. Skinął na Jacka i
DuBois zaczaj przewiercać się przez stal, żeby wsunąć do środka miniaturową
kamerę. Travis musiał sprawdzić przed atakiem, czego mają się spodziewać. Zabili
już tuzin terrorystów i kilku rosyjskich marynarzy.
l Chciał wiedzieć, ilu Irlandczyków zostało, jak są uzbrojeni, gdzie stoją i czy
jest szansa uratowania Urbanowa i in
nych zakładników.
Dotknął włącznika monitora na poobijanym hełmie i zobaczył wyraźny obraz jasno
oświetlonej sterowni. Zamrugał, kiedy Jack zmienił obiektyw w kamerze na „rybie
oko". Cztery lampy awaryjne świeciły mocno jak reflektory i załoga widziała dokładnie
panele kontrolne.
- To Urbanów -
powiedział Travis i naprowadził wskaźnik elektroniczny na
rosyjskiego kapitana skulonego obok konsoli w głębi. - A to jego zastępca czy oficer
polityczny? Nie widzę stopnia.
- Borken, pierwszy oficer -
odrzekł Jack. - Chyba jest z terrorystami. Zauważ, że dwaj
„Tymczasowi" trzymają pod lufami tylko Urbanowa, jego nie.
-
Sześciu terrorystów i czterech Rosjan, nie licząc Urbanowa - zameldował Stan.
Przesunął ręką po klapie włazu. Była zabezpieczona od środka, ale nie zaminowana.
Nie mogli jej otworzyć bez zwracania uwagi terrorystów. Musieli ją wysadzić.
-
Wygląda na to, że jedyni zakładnicy to Urbanów i ten marynarz obok niego.
-
Możliwe, że już załatwiliśmy wszystkich lojalnych wobec kapitana - odezwał się
Jack.
Tr
avis w milczeniu skinął głową. Zabili już kilku Rosjan, których terroryści zmusili do
obsługi urządzeń na okręcie. Trzech komandosów z jednostki TALON przeciwko
dziewięciu porywaczom. Niezły układ sił, jeśli zadziałają szybko i wykorzystają nawet
niewielki element zaskoczenia.
Travis patrzył, jak terrorysta szturcha Urbanowa lufą uzi. Rosyjski kapitan odwrócił
się do interkomu i powtórzył prośbę do Amerykanów.
Z dziobowego przedziału rakietowego dobiegło echo jego głosu.
-
Jeśli się nie poddacie, spowodujecie ogromne zniszczenia. Porywacze mojego
okrętu nie zamierzają zaszkodzić Stanom Zjednoczonym ani wam. Chcą tylko...
Urbanów urwał i zawahał się. Potężny terrorysta za jego plecami wyszeptał coś
pospiesznie i kapitan dokończył:
-
Chcą tylko wyzwolenia swojego kraju spod panowania Brytyjczyków, o co wy,
Amerykanie, walczyliście dawno temu. Odłóżcie broń, a nic wam się nie stanie.
Stan uniósł wyprostowane kciuki. Umocował na klapie ładunki C-4 i był gotów do ich
zdetonowania. Travis już miał dać sygnał, ale zawahał się.
Terrorysta wyglądający na przywódcę odwrócił się do sonaru, potem walnął w ekran
pięścią. Wszelki kontakt z powierzchnią został odcięty, a sonar musiał namierzyć
zbliżający się okręt. Porywacze stali się czujni.
-
Musimy jakoś odwrócić ich uwagę - powiedział Travis i połączył się z Samem w
przedziale reaktorowym, -
Opanowałeś już ich system komputerowy?
-
Przykro mi, szefie, jeszcze nie. Ich systemy są tak popieprzone, że nie mogę się
połapać, co działa, a co jest schrzanione.
-
Możesz coś zrobić? Wysłać jakiś fałszywy sygnał ostrzegawczy?
-
Na przykład o awarii reaktorów?
-
Wszystko jedno. Ile zajęłoby ci zrobienie takiej sztuczki, żeby nawet kapitan
„Gorskiego" dal się nabrać? Sam milczał przez kilka sekund.
-
Chyba znalazłem w systemie przekaźnik, którego użyli do pierwszego fałszywego
alarmu o awarii reaktora.
- Wykorzystaj go -
rozkazał Travis. - Masz minutę.
- Dobra, szefie -
odrzekł z powątpiewaniem Sam. Travis pokazał Stanowi, żeby się
cornął i przygotował do zdetonowania ładunków. Potem przełączył się szybko na
obraz ze sterowni.
-
Jack, bierzesz lewą stronę, ja prawą. Ty Stan, środek. Spróbuję ochronić
Urbanowa. Innymi się nie przejmujcie.
- A co z Rosjaninem przy sonarze? -
zapytał Jack. - Nie wiemy na pewno, kim jest.
- Trzeba g
o mieć na oku. Najpierw zdejmiemy tamtych, potem będziemy się martwić
o niego. Uratowanie stu procent Rosjan może nam się nie udać.
Jack wzruszył ramionami, Stan najwyraźniej przeżuwał ten problem. Uznawał tylko
perfekcję. Travis rozumiał go, bo ponosił odpowiedzialność za każdy szczegół. Ale
wywiad nie dostarczył im wszystkich informacji i weszli do akcji w pośpiechu.
Ważniejsze było uratowanie świata przed zagładą nuklearną, niż protesty
dyplomatyczne Rosjan.
- Urbanów podchodzi do sonaru -
zameldował Jack. - Przywódca „Tymczasowych"
jest tuż za nim. Jak myślisz, czego tam wypatrują?
-
Urbanów mógł wysłać sygnał. Może ma nadzieję, że zjawi się Specnaz.
-
Załatwione, Travis! - rozległ się uradowany głos Sama.
- Trzy, dwa, jeden, teraz! -
odliczył bez wahania Travis.
W sterowni rozbłysły czerwone światła i zawyły syreny - Sam zasygnalizował stan
krytyczny obu reaktorów. Stan wcisnął detonator. Alarm i wybuch kompletnie
zaskoczyły terrorystów.
Travis opróżnił magazynek, rzucił karabin i załatwił jednego z porywaczy gołymi
rękami. Obrócił się i wyszarpnął pistolet, ale już nie było po co. Walka się, skończyła.
Stan zdjął trzech terrorystów i dwóch Rosjan podejrzanych o zdradę. Jack
zlikwidował resztę.
Travis podszedł do Urbanowa. Kapitan „Gorskiego" miał dziurę w skroni.
-
Cholera, kto to zrobił?
-
Przywódca „Tymczasowych" - odpowiedział Jack. - Nacisnął spust pewnie z
nerwów. Kapitan trzymał głowę, na wprost wylotu lufy.
- Cholera -
powtórzył Travis, rozejrzał się i skontaktował z Samem, - Wyłącz alarmy.
J
uż po wszystkim.
-
Tak jest, sir! Stan odkopał broń od martwych terrorystów.
-
Ciężko to poszło - mruknął.
-
Ciężko? - zdziwił się Travis. - Tak uważasz?
- Jasne, majorze -
wtrącił się Jack. - Tak cholernie ciężko, że...
-
Nie było ciężko - zaprzeczył spokojnie Travis, - Poszło nam bardzo łatwo. Aż za
łatwo. Coś tu nie gra.
Jack i Stan zaczęli się z nim kłócić, ale zamknęli się, kiedy zrozumieli, że ich
dowódca nie żartuje. Coś przeoczyli. Travis Barrett nie.
Rozdział dwudziesty ósmy
7 listopada, go
dzina 19.OO czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandii
Jennifer obracała się i próbowała uwolnić ręce, ale Moira za dobrze ją związała.
Ruda suka tak sprytnie zasupłała sznur, że przy każdym ruchu cienkie, włókna
zacieśniały się i wbijały coraz głębiej w nadgarstki. Jen nie była pewna, ale chyba
czuła na dłoniach własną krew.
Wyciągnęła szyję, żeby rozejrzeć się lepiej po małej szopie rybackiej. Zamknęli ją
tutaj półtorej godziny temu. Jak dotąd, nic nie wskazywało na to, że ktoś ją uratuje.
Ale kto
miałby to zrobić? - pomyślała Jennifer. Wlazłam w to i sama muszę z tego
wyjść.
Na razie widziała tylko nadchodzącą śmierć. Moira nie miała dowodów, że Jen jest
agentką wywiadu amerykańskiego, ale Irlandczycy byli podejrzliwi i umieli sobie
radzić. Michael O'Rourke najwyraźniej wolał pożegnać się z następnymi pieniędzmi,
zabić Jennifer i spać spokojnie. Gdyby jej szefowie mieli pretensje o zlikwidowanie
kurierki, mógł zawsze powiedzieć, że wpadła w pułapkę i wykończyli ją Brytyjczycy.
Cholera! Mógł nawet odesłać jej ciało z listem, że zrobili to protestanci. Pośrednik
Sinn Fein był zdolny do wszystkiego. Ruda Moira też. Jen widywała już takie kobiety.
Zwykle kończyły przed sądem jako zbrodniarki wojenne.
Jennifer przesuwała się z krzesłem po brudnej podłodze, aż dotarła do wysokiego
okna. W górze dostrzegła nocne niebo. Czasami wyglądał księżyc. Sądząc po
szybkości, z jaką pędziły ciężkie chmury, znad Morza Irlandzkiego znów nadciągał
sztorm. Po locie helikopterem Jen domyślała się, że wylądowali kilka kilometrów na
południe od Dublina, w miasteczku rybackim na wybrzeżu, gdzie O'Rourke czeka
teraz na transport do „Gorskiego".
Miała nadzieję, że tam dopłynie ł natknie się na wycelowane lufy drużyny Orzeł.
Ale to nie zmieniłoby jej sytuacji. Musiała coś zrobić i to szybko. Pocieranie więzami
o krawędź drewnianego kufra nic nie dało. Gruby sznur nie pękł, a Jennifer weszły w
skórę ostre drzazgi.
-
Nie poddawaj się, walcz - zadrwiła Moira. - Podoba mi się to. Kuter przypłynie za
kilka minut.
- A potem co? -
zapytała Jen, żeby zyskać na czasie.
- Umrzesz -
odparła ruda i obeszła Jennifer dookoła. - Pytanie tylko, jak. Mam ochotę
wyrzucić cię związaną za burtę. Poszłabyś prosto na dno. Pieprzyłaś się z nim?
Jen uśmiechnęła się tajemniczo.
- Nie.
Dostała w twarz. Ale co tam. Niech Moira zgadnie, co jest prawdziwą odpowiedzią:
znaczący uśmieszek czy ustne zaprzeczenie.
-
Michael nigdy nie potrafił utrzymać fiuta w spodniach. Powinien być Amerykaninem,
bo lubi wasze życie na luzie.
-
Płyniecie do „Gorskiego"? - zapytała Jennifer. Moira wyglądała na zaabsorbowaną
czymś innym.
-
Spotkamy się z nimi. W Jen wstąpiła nadzieja.
-
Coś nie tak?
- Wszystko gra.
Szybka odpowiedź nie zabrzmiała szczerze. Jennifer ucieszyła się. Widocznie Travis
i reszta opanowali okręt i Irlandczycy mają problem.
-
Nie zdążyliście użyć kodów uzbrajających?
-
Wiedziałam, że jesteś wtyczką - warknęła Moira. Jen nie była pewna, czy
rzeczywiście popełniła jakiś błąd. Ruda wiedźma mogła uznać każde jej słowo za
dowód zdrady.
- Wszystko idzie zgodnie z planem -
pochwaliła się Moira. - Wejdziemy na pokład
okrętu i kiedy będziemy na pozycji, Michael osobiście wyda rozkaz odpalenia rakiet.
Tylko w co je wystrzelić? W Londyn? Takie bum przydałoby się tym zasrańcom. Ale
może sprzedamy nasze możliwości temu, kto da najwięcej.
- Komu?
- Libia raczej nie kocha Stanów Zjednoczonych. A ben Laden? Albo jego islamscy
bracia? Chiny pewnie też ucieszyłyby się z małego wybuchu nad Waszyngtonem.
Zaakcentowałyby mocniej swoje roszczenia do Tajwanu. Tyle jest forsy na świecie...
-
Przestajesz być idealistką- zauważyła Jennifer. - Chodzi ci o pieniądze, nie o
wolność Irlandii Pomocnej.
-
Można mieć jedno i drugie. Jak często zdarza się okazja zdobycia dwudziestu
pocisków z głowicami nuklearnymi? Musimy to wykorzystać.
-
Jeśli chcecie tylko zarobić, może Stany Zjednoczone zapłacą? Ile może być wart
„Gorski" z pełnym uzbrojeniem? Miliard?
Moira roześmiała się. Odrzuciła głowę do tyłu i wydała z siebie tak obłędny pisk, że
Jen przeszły ciarki po plecach.
-
Miliard?! Więcej! Jesteś taka amerykańska. Myślisz, że każdemu zależy tylko na
forsie, co? Nie! Wykorzystamy potęgę „Gorskiego" do uwolnienia Belfastu od
tyranów.
Rudej błyszczały oczy i falowała pierś. Zawładnęła nią pasja. A może fanatyzm?
Jennifer nie była pewna.
-
Moira, chodź - zawołał O'Rourke. - Kuter przypłynął.
Jen szarpnęła się mocniej, ale bez skutku. Zastanawiała się, czy Moira związała ją
zwykłym sznurem, czy liną rybacką. Przewróciła się z krzesłem na podłogę i
spojrzała na O'Rourke'a. Patrzył na nią bez wyrazu.
-
Zabierzemy cię ze sobą. Szkoda, że to się musiało tak skończyć, kochanie.
Silne ręce poderwały ją do góry. W drzwiach uderzyła się w głowę. Moira i CTRourke
zanieśli ją bez trudu na nabrzeże, gdzie czekał przycumowany kuter.
Nagle ruda puściła ją i popatrzyła na niebo.
-
Słyszysz? Odrzutowce.
Oboje pobiegli z powrotem do szopy. Nad portem przemknął z szybkością
ponaddźwiękową pierwszy strike Orzeł. Podmuch obrócił Jennifer i omal nie wpadła
do wody.
Wykręciła szyję i zobaczyła, jak z gęstych chmur wynurza się osprey. Opadał w dół.
Nie słyszała silników, bo dzwoniło jej w uszach od huku F-15, ale wystarczył widok.
Powietrze przeciął tuzin celowniczych wiązek laserowych.
Rozległ się cichy szum, kiedy F-15 E otworzył luk i zrzucił „inteligentne" bomby,
naprowadzane laserem na cele oznaczone przez Huntera Blake'a. Po
tem myśliwiec
stealth zniknął w ciemności, jakby go nigdy nie było.
Eksplozje w bazie Sinn Fein oszołomiły Jennifer. Cieszyła się, że przy-wlekli jądo
kutra, bo znalazła się daleko od wybuchów. Osprey zatoczył krąg nad pożarami
niczym sęp nad padliną, obrócił skrzydła i wylądował na nabrzeżu.
- Blake! -
zawołała Jen. Nie była pewna, czy usłyszał, ale ją zobaczył. Pomachał do
niej i uśmiechnął się obojętnie, potem podszedł niedbałym krokiem. Żałowała, że ma
związane ręce i nie może go udusić za to aroganckie zachowanie.
- Co za spotkanie, Jen -
powiedział. - Akurat tutaj. Szybko przeciął jej więzy małym
nożem. Wstrzymała oddech, gdy krew znów dopłynęła do zdrętwiałych dłoni.
-
Wynośmy się stąd - odparła. - Dorwałeś O'Rourke'a i Moirę?
-
A, tak, piękna Moira. Fajnie, że ty też miałaś okazję j ą poznać.
-
Też?
-
To długa historia. Masz rację, że trzeba stąd spadać. Za minutę główne uderzenie.
Musiał jej pomóc dojść do ospreya. Usadowiła się na siedzeniu drugiego pilota i
niezdarnie zapięła pasy. Hunter dał pełną moc i samolot wystrzelił do góry. Ledwo
wyrównał lot, otoczyły ich smugi spalin z rakiet spadających z chmur na bazę Sinn
Fein.
- F-
15. Wspaniałe maszyny, choć wolę F-22.
Hunter okrążył zniszczoną bazę terrorystów. Przypominała dymiący krater.
-
To powinno zakończyć tę część operacji „Ogień Morski" - powiedział, jakby
odpowiadał za całość.
-
Został jeszcze kuter. Wypływa w morze. Myśliwce go przeoczyły.
- Fakt. To moja wina, bo nie z
rzuciłem na niego boi naprowadzających. Ale chciałem,
żeby tobie przypadł ten zaszczyt.
Hunter wskazał włącznik na tablicy przyrządów. Jennifer wyciągnęła rękę i odchyliła
klapkę zabezpieczającą.
- Mamy na nich namiar. Ognia.
Jen gwałtownie szarpnęła włącznik. Ospreyem rzuciło, gdy pocisk hellfire poszedł w
dół i trafił w kuter. Jennifer wiedziała, że O'Rourke i Moira zginęli w szopie, ale to też
była zemsta.
Wyobraziła ich sobie na kutrze, jak patrzą bezradnie na nadlatujący pocisk, a potem
idą na dno. W jej wyobraźni oboje wiedzieli, kto zadał im śmiertelny cios.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
7 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie
Przeszukajcie cały okręt - rozkazał Travis. - Otwórzcie każdą szafkę. Myszkował po
sterowni i kręcił głową. Urbanów zginął przez przypadek. Nie było sposobu, żeby go
uratować, jeśli drużyna miała wykończyć terrorystów bez poważniejszych
konsekwencji.
- Sam, Sara, jaka sytuacja?
-
Wyłączyłem reaktory, szefie, ale coś tu nie gra. Czuję to przez skórę.
Sam sprawiał wrażenie zestresowanego. Travis pomyślał, przez co przeszli. O
bombach zegarowych w rosyjskich reaktorach i o udanych wysiłkach Sama. Teraz
napięcie opadło. Opanowali „Gorskiego" i zabili porywaczy. Sam nigdy nie był taki
przegrany po walce.
-
Idę na rufę - odrzekł Travis. Powiedział, że operacja poszła zbyt łatwo. Naprawdę
tak uważał. Sam też był tego zdania. Potwierdził, że coś jest nie tak. Ale co? Travis
rozejrzał się po sterowni i popatrzył na trupy terrorystów. Coś na pewno było nie tak.
Drużyna Orzeł z jednostki TALON została wyszkolona do walki z uzbrojonymi
przeciwnikami w takich sytuacjach jak ta. Miała za sobą mnóstwo podobnych
operacji, ale ta poszła zbyt łatwo.
-
Stan, Jack, Sara, znaleźliście coś?
- Niewiele, szefie -
odrzekł Jack. - Cholerne puchy tutaj. Ci kolesie żarli chyba własne
gówno. Jeszcze nie widziałem takiego strasznego żarcia. Nawet w śmietniku.
Travis zastanawiał się, co przeoczył.
-
Szukajcie dalej. Co u ciebie, Stan? Rozległ się odgłos przetrząsania szafek.
- Nic -
odparł Powczuk. - Czego my właściwie szukamy, do cholery?
-
Nie wiem. Sara? Jak się trzymasz?
-
Włączyłam swój biochip, Trav. Proponuję, żebyś zrobił to samo. Reszta też.
Wszyscy przeciwnicy są już sztywni. Nie natknęłam się na nikogo żywego.
-
Włączyć z powrotem biochipy - rozkazał Travis. Przez moment czuł się słabo, kiedy
zaczął działać ATMP. Pakiet medyczny ponownie ocenił właściwe dawkowanie leków
i stan oparzeń. Travis wiedział, że Sara to monitoruje i wspomaga automatyczne
decyzje pakietu przeciwurazowego. Spraw
dził, czy inni też uaktywnili swoje biochipy.
Wszystkie były włączone. Stan, Jack i Sam wyszli z walki bez jednego draśnięcia.
-
Przez następną godzinę będziesz w porządku - poinformowała Sara. -Ale zalecam
jak najszybsz
e opatrzenie ran. Travis sprawdził jej odczyty.
-
Wzajemnie. Nie widzisz nic niezwykłego na tym okręcie?
- Nie.
Travis wiedział, że jego niepokój mógł być skutkiem niewłaściwego poziomu leków w
krwioobiegu, ale już został zoptymalizowany, a ciągle czuł to samo.
- Sam -
odezwał się w drodze przez wąski korytarz, gdzie Stan przeszukiwał rzeczy
osobiste załogi. - Co wiesz o „Tymczasowych"?
-
Wszyscy nie żyją. Nie rozumiem...
-
Nie chodzi mi o tych na „Górskim", tylko ogólnie. Jak IRA walczy ze swoimi
wrogami? Jaka jest ich ulubiona metoda ataku?
-
Przeważnie bomby w samochodach. I snajperzy. Stosują terror, żeby ludzie zmienili
sposób myślenia i pamiętali o ich programie.
-
Zapalasz silnik w samochodzie i giniesz, tak? Zastraszenie kierowców, żeby
zastanawial
i się, co z tym zrobić? - mruknął do siebie Travis, choć wszyscy słyszeli
go przez radio.
-
Mniej więcej - przyznał Sam.
-
Tego samego próbowali z rakietami na okręcie? Rodzaj nuklearnej bomby w
samochodzie?
-
Niezupełnie. Wykorzystali kody uzbrajające, ale kiedy porywali tajfuna, nawet nie
wiedzieli, czyje zdobędą.
-
Więc początkowo musieli mieć inny plan - stwierdził Travis.
-
Chcieli roztrzaskać okręt o brzeg, albo zatopić w ujściu Tamizy. To miało zależeć od
tego, na ile nauczą się nim sterować. Potem rozwaliliby reaktory. Choć to dość
prymitywne.
-
Ale skuteczne. Jak zamierzali uszkodzić reaktory?
-
Wyciągnąć pręty regulacyjne i puścić wszystko na żywioł - odrzekł Sam.
-
Ile czasu potrzebowali, żeby reaktory przegrzały się i eksplodowały? Albo stopiły się
i spowodowały wyciek paliwa radioaktywnego?
-
To by długo trwało. Całe godziny. Rosjanie nie są głupi. Wbudowali w reaktory
jakieś zabezpieczenia, a wyciek powstrzymałby kadłub okrętu.
-
Więc to radioaktywne gówno zostałoby wewnątrz - podsumował Travis. -I gdyby
porzucili okręt na brzegu, po godzinie czy dwóch Angole albo my mielibyśmy w
środku oddział reagowania przeciwnuklearnego. Cholernie niebezpieczne. Chyba że
ktoś chce tylko wywołać panikę.
- Travis -
wtrąciła się Sara. - Wątpię, żeby ktoś zaryzykował porwanie tąjfuna tylko po
to. „Tymczasowi" poszliby na całość i to ostro.
-
Masz rację - przyznał Travis i wreszcie wszedł do przedziału reaktorowego. Sam
siedział przy prawie ciemnej konsoli. Nie przywrócił zasilania, które wcześniej odciął,
ani n
ie włączył komputerów sterujących.
-
Szukajcie bomby. Na tyle dużej, żeby mogła rozerwać zbiornik reaktora.
- Wielka bomba w samochodzie -
mruknął niepewnie Sam. - Do zrobienia dziury w
kadłubie tego maleństwa byłaby potrzebna tona materiałów wybuchowych.
-
Czy IRA używa jakiegoś określonego rodzaju ładunków, czy sami coś preparują
domowym sposobem? -
zapytał Travis. Sam przechylił głowę na bok, ale nie mógł się
połączyć z komputerem NSA. Okręt był ciągle zanurzony.
-
Przeważnie kupują za granicą - odezwał się Jack. - Kraje byłego bloku
wschodniego chcą zarobić trochę dolców i wyprzedają swoje arsenały.
- Fakt -
zgodził się Travis. - Semtex? C-4?
- Zdecydowanie semtex -
odparł Sam. - Gdyby gdzieś zginęła większa ilość czegoś
innego, wiedziałbym o tym. Raporty o kradzieżach semteksu z zagranicznych źródeł
zawsze są niepełne i podejrzane.
-
To była dobrze zaplanowana operacja i wszystko im się udawało, dopóki nie
wkroczyliśmy - powiedział Travis. - Gdzie ładunek semteksu narobiłby najwięcej
szkód?
- Blisko reaktorów -
odrzekł Sam. - Ale to okręt podwodny. Nie ma tu zbyt wiele
miejsca na podłożenie odpowiednio dużej bomby.
-
Wszyscy na rufą - rozkazał Travis. - Szukajcie ładunku wybuchowego o wadze
mniej więcej... dwustu pięćdziesięciu kilogramów? Sam przytaknął.
- Minimum.
Stan przyłączył się do Travisa.
-
Tyle by nie wystarczyło. Chyba że użyliby kształtowanych ładunków w pojemnikach
odłamkowych ze stali nierdzewnej.
- Racja -
zgodził się Travis. - Więc szukamy pięciuset kilogramów? Rozejrzał się i
pokręcił głową.
-
Szefie. Pamiętasz, jak weszliśmy do przedziału reaktorowego?
-
Zrobiliśmy w grodzi małe dziury, wystrzelaliśmy „Tymczasowych", sięgnęliśmy do
środka i otworzyliśmy właz od wewnątrz - przypomniał głośno Travis.
-
Wywierciliśmy otworek, żeby wsunąć kamerę - dodał Sam i wskazał miejsce w
stalowej ścianie. - Gdzieś tutaj...
-
To było przy drugim reaktorze, Sam - poprawił Travis - nie tu.
-
Nieważne, chodzi mi o grubość grodzi.
Travis wytrzeszczył oczy. Cała wewnętrzna ściana była o dobre piętnaście
centymetrów grubsza. Od dołu do góry i od prawej strony do lewej. Ktoś ją
dobudował. Poskrobał nożem i trafił na metal.
-
Wierćcie - rozkazał. Stan i Jack byli przy pracy zgraną parą. Travis poznał po minie
Powczuka, co znaleźli.
-
Cienka płyta aluminiowa, a za nią semtex H - oświadczył Stan, wciągając głęboko
powietrze. -
Rozróżniam rodzaje po zapachu. Ten jest trochę bardziej gryzący niż
inne. Może być polski. Jest tam ponad półtora metra sześciennego. To wystarczy,
żeby rozwalić tę część tajfuna.
- Jaki jest detonator? -
zapytał Travis. Wyobraził sobie wybuch w przedziale
reaktorowym. Po eksplozji powstałaby planarna fala uderzeniowa. Rozerwałaby
zbiornik otaczający elementy paliwowe. Przy odpowiednio ukształtowanych
odłamkach jedna czwarta kadłuba okrętu zostałaby ucięta, topiłby się reaktor. To w
stylu ERA. Zamieszanie i śmierć. Broń, która przeraziłaby ludzi i sparaliżowała
władze, zmuszone do usuwania wycieku radioaktywnego.
- Nie wiem -
odpowiedział Stan. - Jeśli wewnętrzny, może będziemy musieli zdjąć
panel.
-
Jack, Sara, Sam, jeśli to wybuchnie, będziemy mieli duży problem. Idźcie do
sterowni i zobaczcie, jak można wynurzyć „Gorskiego".
-
Zła wiadomość, Trav - zameldował Stan. - Znalazłem detonator czasowy, Dość
zaawansowany technicznie. Prze
tnę zły przewód i wszyscy jesteśmy sztywni.
Travis popatrzył na to, co oczyścił Stan. Żałował, że „Tymczasowi" nie użyli takiego
zegara, jak w filmach. Do eksplozji mogły pozostać godziny, albo... sekundy.
Musiał udawać, że wystarczy im czasu na rozbrojenie bomby, inaczej na pokładzie i
wzdłuż irlandzkiego wybrzeża będzie mnóstwo trupów.
Rozdział trzydziesty
7 listopada, godzina 19.12 czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandii
Kuter chyba wyleciał w powietrze? - zapytał Hunter i obejrzał się. Prawie, jakby
przewoził coś, czego nie powinien. Jen oparła się i zamknęła oczy.
-
Mam to gdzieś. Cieszę się, że jestem daleko od nich. Potarła nadgarstki. Znów
zaczęły krwawić.
- Apteczka jest pod fotelem -
powiedział Hunter. - Wyglądasz jak kupa gówna. To
znaczy, na tyle, na ile to możliwe, czyli nie tak bardzo. Uśmiechnęła się słabo.
-
Miałeś kiedyś taki tydzień? Hunter wyszczerzył zęby.
-
O, tak! Ten był jednym z lepszych. Ty też na pewno znajdziesz w nim jakiś
jaśniejszy punkt. Nazywa się, a raczej nazywała, Moira. Jennifer zakrztusiła się i
wyprostowała.
-
Ty i ona... ? Hunter roześmiał się.
-
A myślisz, że jak cię znalazłem? Kiedy do mnie podeszła, wiedziałem, że w bazie
lotniczej musi być przeciek. Podejrzewam mechanika nazwiskiem Zoritch, ale tym
zaj
mie się ktoś inny. Jeśli prowadzi się tuż obok bazy pub czynny całą dobę, można
wycisnąć mnóstwo informacji z samotnych lotników. Podejrzewam, że to również
tajny kanał przerzutowy IRA do Anglii i z powrotem.
-
Ale co z Moirą? - naciskała Jen.
-
Była bardzo przyjacielska. Aż za bardzo. Nawet wobec takiego młodego,
przystojnego, bohaterskiego pilota myśliwca, jak ja. Więc przyczepiłem jej pluskwę i
namierzałem ją. Dotarła do Irlandii szybciej niż się spodziewałem.
Ale to nieważne. Kiedy zobaczyłem, że wybiera się prosto na wybrzeże, poprosiłem
CIA, żeby ją sprawdzili. Okazało się...
-
Że ukradła kody uzbrajające - dokończyła ze złością Jennifer. - A ja nie mogłam jej
przeszkodzić w przekazaniu ich Michaelowi O'Rourke.
-
Generał Krauss wydał zgodę na zniszczenie bazy „Tymczasowych". Trzymałem
sięMoiry i oznaczyłem laserowo cele. Resztę załatwił F-15.
-
Zapomniałeś o pierwszym przelocie - powiedziała Jen. - To ich spłoszyło.
Hunter się wkurzył. Jennifer miała drobną satysfakcję, że wspomniała oF-15.
- O jakim przelocie? -
warknął. - Nie powinien był tego robić, to była nasza tajna
operacja z udziałem strike Orzeł! Generał usłyszy ode mnie, co o tym myślę!
-
Ale udało się - odrzekła Jen. - Mimo że jeden z was, durnych pilotów, znów się
wychylił przed zrzuceniem bomb.
-
To jeszcze nie koniec. Musimy krążyć nad „Gorskim", dopóki Travis...
Hunter urwał i dotknął słuchawek. Jennifer zerknęła na tablicę przyrządów i
sprawdziła częstotliwość. Przełączyła się i też zaczęła nasłuchiwać.
- ... S.O.S, alarm -
dobiegł udręczony głos Travisa. - „Gorski" to pływająca trumna.
Terroryści ukryli na pokładzie bombę i nie wiemy, kiedy wybuchnie. Opanowaliśmy
okręt i wyprowadzamy go na głębsze morze.
-
Trav, mam was zabrać? - zapytał Hunter.
-
Nie. Zaczekamy na Rosjan i przekażemy im tajfuna. Chyba że wcześniej eksploduje
bomba. Nie zbliżaj się, Blake. To zbyt niebezpieczne. - Co on kombinuje? - zapytał
ostro Hunter, jakby Jen potrafiła na to bdpowiedzieć. - Zabranie ich jest zbyt
niebezpieczne? A siedzenie na tykającej bombie atomowej nie jest?
-
Leć za nimi - doradziła Jennifer.
-
Wychodzi na Atlantyk i ma niezłą szybkość. To znaczy, że przynajmniej jeden
reaktor znów działa. Za dziesięć minut dopłynie do kanału świętego Jerzego. Dalej
już jest głęboko.
Jen zagryzła wargi i zastanowiła się nad wiadomością od Travisa. Zaczęła zmieniać
częstotliwości i na wielu złapała jednakowy ruch w eterze. Również na kanale
używanym głównie przez rosyjską marynarkę wojenną. Jeśli Travis chciał obwieścić,
jaka jest sytuacja na „Górskim", nie mógłby zrobić tego lepiej, dając ogłoszenie na
całą stronę w „London Timesie".
-
Mogą być w poważnych tarapatach - powiedziała.
-
To powinna być bułka z masłem - zaprotestował Hunter. - Piątka naszych przeciwko
bandzie jakichś zeszmaconych terrorystów? Mieliśmy dużą przewagę!
-
A ty jak bardzo zeszmaciłeś się z Moirą? - zapytała Jennifer.
-
Wykonywałem swoje obowiązki - odparł sztywno Hunter. - Tak to widzę, l co cię to
w ogóle obchodzi? Jesteś zazdrosna? Posłuchaj, tamta część operacji jest
zakończona. Teraz musimy zabrać drużynę z okrętu.
-
Łapię dwa rosyjskie niszczyciele. Prują pełną parą z Morza Północnego. Będą tu za
pół godziny.
-
Do tego czasu Travis zdąży wpłynąć na głęboką wodę. Myślisz, że zatopi okręt, jeśli
nie da się go uratować?
Jen wzrus
zyła ramionami. Podejrzewała, co się dzieje. I nie chodziło tylko o
„Gorskiego".
-
Po prostu leć, Blake. Uszkodzisz sobie mózg, jeśli będziesz za dużo myślał.
Przypomnij sobie to stare powiedzenie o lotnikach wojskowych: „Jaja jak grejpfruty,
mózg jak groszek".
Hunter odciął się, ale Jennifer go nie usłyszała. Wyłączyła słuchawki i spróbowała
wyciągnąć się wygodnie w twardym fotelu. Miała małe szansę na relaks. Hunter
rzucił samolotem z boku na bok i okrążył poruszającego się wolniej tajfuna.
-
Jesteśmy - zawołał. Jen włączyła słuchawki i natychmiast złapała meldunek.
-
Znaleźliśmy detonator czasowy i nie możemy się do niego dostać! -krzyknął Travis.
-
Cholerni Irlandczycy! Cały okręt jest zaminowany. Zabierz nas stąd szybko!
Hunter opadł w dół jak kamień i zawisnął tuż nad włazami rufowymi tajfuna. Klapy
wyrzutni rakietowych w części dziobowej były w różnych pozycjach: jedne prawie
całkiem otwarte, inne szczelnie zamknięte. Wolał trzymać się z daleka od nich.
-
Ruszajcie się! - przynaglił. Sam pomógł Sarze wyjść na pokład. Z drugiego włazu,
bliżej reaktorów, wyłonili się Stan i Jack.
- Gdzie Travis? -
zawołał Hunter.
- Tam! -
krzyknęła Jennifer i wyciągnęła rękę.
- Nie czekamy na niego -
powiedział Stan. - Kazał nam wynosić się stąd jak
najszybciej.
-
Nie chcę mu podpaść - odparł Hunter. Zmagał się ze sterami, bo wiatr spychał
ospreya w bok.
- Startuj! -
rozkazał Travis, kiedy władował się do samolotu. Osprey opadł trochę pod
jego dodatkowym ciężarem. Hunter dał pełną moc i uniósł się.
Jen sprawdziła, czy nowi pasażerowie sąw dobrej formie. Potem spojrzała w dół na
okręt. Zobaczyła, jak obok rosyjskiego tajfuna przesuwa się niczym opływowy rekin
jakiś ciemny zanurzony kształt. Później oślepiła ją eksplozja na rufie „Gorskiego".
- Idzie na dno - powi
edział Travis. Jennifer zwróciła uwagę, jak nadał tę sensacyjną
wiadomość. Nie tylko członkowie jednostki TALON w ospreyu, ale cały świat
usłyszał, że okręt tonie.
-
Mamy go z głowy - odrzekł Hunter.
- Zadanie wykonane -
przyznał Travis, tym razem tylko na częstotliwości jednostki
TALON. -
Leć do Lakenheath. Chcę złapać transport do domu i złożyć raport,
żebyśmy mogli zakończyć to raz na zawsze.
„Górski" zanurzył się i zniknął bez śladu. Sto metrów dalej zawrócił i opadł w dół
ciemny kształt, który widziała Jon. Dwadzieścia minut później zjawiły się dwa
rosyjskie niszczyciele. Przeszukały rejon, ale nie znalazły zaginionego okrętu.
Epilog
12 listopada, godzina 17.35 czasu zachodnioamerykańskiego, Palm Springs,
Kalifornia
To jest życie - powiedział wyciągnięty na leżaku Jack. Łyknął trochę rumu z colą i
rozejrzał się z uznaniem. - Palmy i ani śladu zimnej wody.
-
Nie przeszkadzają ci sztuczne fale w basenie? - zadrwiła Sara. Wylegiwała się obok
i trzymała gojącą się nogę na poduszce. Pomagała sobie w rehabilitacji margaritą.
Sól na obrzeżu szklanki prawie zniknęła, co wskazywało, że potrzebna jest następna
dawka „leku".
-
Z taką nurkującą laską? - roześmiał się Jack i popatrzył na zgrabną dziewczynę na
trampolinie. Wybiła się w powietrze, złożyła jak scyzoryk i po chwili zniknęła pod
powierzchnią w fontannie wody.
-
Palm Springs to dobre miejsce, zwłaszcza dla emerytów - odezwał się Travis, który
siedział w cieniu w kapeluszu z szerokim rondem osłaniającym poparzoną twarz. -Po
ostatniej operacji czu
ję się, jakbym był grubo po sześćdziesiętce. Zasłużyliśmy na
taki relaks.
Spojrzał w kierunku stolika pod parasolem. Sam Wong wystukiwał coś szaleńczo na
małej klawiaturze. Czasem miał senną minę, kiedy odległy komputer NSA pompował
dane prosto do jego laptopa.
-
Sam, przestań pracować! - zawołał Travis. - To rozkaz! Masz odpoczywać!
-
Przepraszam, szefie. Ale właśnie dostałem raport o „Gorskim".
Travis uśmiechnął się. Wpadł na ten pomysł w ostatniej chwili. Wynurzyli się i
skontaktowali z amerykańską marynarką wojenną. Kiedy rozbrajali bombę
„Tymczasowych", podpłynął atomowy okręt podwodny. Doświadczona załoga szybko
przeszła na „Gorskiego" i z pomocą językową Sary zabezpieczyła rosyjski sprzęt.
Specjaliści bez trudu rozgryźli sposoby maskowania tajfunów przed „podniebnymi
szpiegami" NRO.
Wielki wybuch na pokładzie był przeznaczony dla rosyjskich satelitów. Miało
wyglądać na to, że okręt zatonął. Ewakuującej się w pośpiechu jednostce TALON nie
udało się go uratować. Wszystko poszło doskonale. Travis i reszta wrócili do domu.
Marynarka amerykańska dostała „Gorskiego" i zapewne zabrała go do Stanów do
dalszych badań. Rosjanie stracili tajfuna i załogę, ale nie mogli zrobić nic bez
ujawnienia światu swoich słabych stron.
-
Sprzęt, który Rosjanie używają do ukrywania tajfunów nie był zbyt trudny do
rozpracowania -
powiedział Sam. - Już wprowadziliśmy zmiany w naszych satelitach i
od razu wykryliśmy dwa rosyjskie okręty podwodne na patrolach w zupełnie
niespodziewanych miejscach.
-
Zlikwidowaliśmy terrorystów z IRA, zdobyliśmy tajfuna i dorzuciliśmy do naszych
zbiorów nową technologię kamuflażu. Możemy sobie pogratulować, odwaliliśmy
kawał dobrej roboty - podsumował Travis i rozejrzał się. - Stan już jest?
-
Zjawił się dwadzieścia minut temu - odpowiedziała Sara. - Poszedł do pokoju, żeby
się przebrać. Zaraz tu będzie.
- Idzie -
zawołał Jack. - Przesuń sobie krzesło i smaż się na słońcu. O ile potrafisz
usiedzieć dłużej w jednym miejscu.
Sam zamknął laptopa i przerwał połączenie z komputerem NSA. Znów miał bystry
wzrok i odprężył się.
-
Gdzie byłeś? - zapytał.
- Na wyspie Vieques -
odparł Powczuk. - Wpław. Klapnął na krawędzi basenu i
opuścił nogi do wody. Potem wstał i przesiadł się na krzesło za Jackiem, daleko od
basenu.
-
Ale musiałeś to zrobić dwa razy - powiedział Jack. - Przegrałeś tamten głupi zakład,
bo przy pierwszym podejściu nie dopłynąłeś.
-
I zapłaciłem - przyznał się Stan. - A teraz popłynąłem dla siebie. I pobiłem własny
rekord. Z dwudziestoma dwoma kilogramami C-4 na grzbiecie.
-
Założę się, że wyspiarze byli zachwyceni, kiedy wyszedłeś na brzeg.
-
Nie widzieli mnie. Dopłynąłem tam po zmroku. Zajęło mi to siedem godzin, ale
udało się.
Stan Powczuk uśmiechnął się i usadowił wygodniej na krześle. Był zadowolony, że
tak dobrze załatwił obie sprawy: służbową i osobistą.
-
Hej, chodźcie tu! - zawołał Sam do Jen i Huntera. Kłócili się, kiedy podeszli.
- W czym problem? -
zapytał Travis, jakby go to obchodziło. Zależało mu tylko na
tym, żeby odpocząć i wrócić do najwyższej formy. Lekarz powiedział, że za kilka dni
będzie mógł pływać ze Stanem. Ale najpierw oparzenia na twarzy i rękach muszą się
trochę zagoić, żeby nie podrażniła ich sól w morzu albo chlor w basenie.
- W niczym -
parsknęła Jennifer.
- Jest na mnie wkurzona za...
-
Moirę! - ucięła Jen.
-
O co ci chodzi? Nie podobają ci się moje techniki przesłuchiwania? Chcesz mi dać
jakieś wskazówki?
-
Przesłuchiwania? Tak to nazywasz?
-
Musiałem dotrzeć głębiej i...
Hunter urwał i roześmiał się, kiedy Jennifer prychnęła z niesmakiem, zignorowała go i
opadła na krzesło między Stanem i Jackiem.
-
Jeśli moje metody tak cię rażą, to może lepiej opracuję nowe. Przepraszam na
chwilę.
Hunter okrążył basen i podszedł do dziewczyny, którą wcześniej podziwiał Jack.
-
Dobry pomysł - przyznał DuBois. - Może ta laska ma faceta.
Jen znów prychnęła z udawanym niesmakiem pod adresem ich obu, potem odeszła
do ratownika, który puszczał do niej oko Travis patrzył, jak drużyna powoli się
rozchodzi. Każdy szukał własnego sposobu na odreagowanie. Zasłużyli na wakacje.
Travis Barrett nie znał jeszcze daty, miejsca ani szczegółów, ale wiedział, że drużyna
Orzeł z jednostki TALON dostanie następne niebezpieczne zadanie.
I wszyscy będą gotowi, bo są najlepsi.
KONIEC
Skanował i poprawiał
GARGAMEL
Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl