Madeline Harper
GWIAZDKA W ŚRODKU LATA
(Christmas In July)
ROZDZIAŁ 1
Na wyspie było przeraźliwie gorąco i parno. Doskwierał upał. Sam Cantrell
ś
ciągnął marynarkę i przewiesił przez ramię. Nie zważał na to, że teraz kabura z
pistoletem, zawieszona pod pachą, stała się dobrze widoczna. Jednego był całkowicie
pewien. Wokoło nie było żywej duszy. Nikt więc nie mógłby zauważyć, że jest
uzbrojony.
Sądził, że po przypłynięciu promem do przystani na Indigo z łatwością załatwi
sobie transport w głąb wyspy. Niestety, przeliczył się, gdyż nie było tu ani żadnych
taksówek, ani wypożyczalni samochodów. Ani też ludzi. Cantrell ujrzał tylko przed
sobą długi trakt wysypany tłuczonymi muszlami, wokół którego wznosiły się drzewa,
obrośnięte wilgotnym mchem. Do mchu i Sama lgnęły roje komarów. Opędzał się
przed nimi, co chwila ścierał pot z czoła i szedł dalej.
Minął zakręt. Rozluźnił krawat i przeciągnął ręką po ciemnych włosach. Zobaczył
przed sobą tablicę z następującym napisem:
Przyprawy śycia
Teren prywatny
Obcym wstęp wzbroniony
Ruszył dalej.
Przeciął drogę i wspiął się na wzgórze. Obszerne podwórze otaczały niskie
budynki. Były to szklarnie należące do firmy Przyprawy śycia.
Sam podszedł po cichu do pierwszej z brzegu. Zatrzymał się, oparł plecami o
ś
cianę i ostrożnie zajrzał do środka. Wewnątrz nie spostrzegł nikogo. W szklarni
znajdowały się tylko nie znane mu rośliny.
Powoli, ukradkiem, przesuwał się od jednego okna do drugiego. Na zgiętych
nogach, tak żeby być najmniej widocznym, przeszedł wzdłuż całej szklarni, co chwila
lustrując wnętrze. Uświadomił sobie, że zachowuje się idiotycznie. Postanowił
przestać skradać się jak złodziej. Podniósł głowę i wyprostował plecy. I właśnie wtedy
przez okno szklarni zobaczył kobietę. Chodziła między stołami zastawionymi setkami
doniczek z przeróżnymi roślinami. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Nie
wyglądała na kryminalistkę. Wiedział jednak, jak często pozory mylą. Nie mógł dać
się zwieść.
Kobieta była całkiem zwyczajna. Ani ładna, ani brzydka. Proste, brązowe włosy
miała ściągnięte z tyłu głowy w bezpretensjonalny koński ogon. Twarz jej,
pozbawiona makijażu, błyszczała od panującego w szklarni gorąca.
Sam Cantrell potrząsnął z niedowierzaniem głową. Alicia Paxton Bell, bo to z
pewnością była ona, wyglądała całkiem inaczej, niż sobie wyobrażał. Przechodziła
powoli wzdłuż rzędów roślin. Zatrzymała się na chwilę, gdyż krótkimi szortami
zahaczyła o wystający gwóźdź.
Z uśmiechem na twarzy Sam popatrzył na jej długie nogi. Wyglądała zwyczajnie,
lecz równocześnie seksownie. Dziwna to była kombinacja. Nie pasująca do obrazu,
który sobie wytworzył. Alicia Paxton Bell, bo to musiała być ona, w żaden sposób nie
przypominała kobiety znanej mu z licznych prasowych fotografii. A może to kto
inny? Przez chwilę Sam zastanawiał się nawet, czy trafił na właściwie miejsce.
Jasne, że tak. Był to przecież teren firmy Przyprawy śycia. Kobieta w szklarni to
bez wątpienia Alicia Paxton Bell. A on miał do wykonania określone zadanie i musiał
zacząć działać. Odszedł od okna, wciągnął na ramiona marynarkę, wziął ponownie do
ręki lekką, podróżną torbę, którą na chwilę postawił i ruszył w stronę frontowego
wejścia do oszklonego budynku.
Postanowił nie pukać do drzwi i wślizgnąć się po cichu do środka. Zanim dotrze
na drugi kraniec szklarni, do miejsca, w którym znajdowała się pani Bell, zdąży się
dobrze rozejrzeć. Z chwilą wejścia do środka poczuł natychmiastową ulgę. Nad
stołami zastawionymi setkami doniczek pracowały potężne wentylatory. Sam
odetchnął głęboko. Ciepławe powietrze było przesycone zapachami, których nie
potrafił rozpoznać. Były to wonie ziół lub przypraw. Ale jakich? Nie wiedział. Dla
Sama miały po prostu charakterystyczny aromat, i tyle.
W końcu szklarni stało duże biurko. Podszedł do niego i jednym spojrzeniem
omiótł to, co znajdowało się na wierzchu. Jakieś odręczne wykazy, spisy roślin i
notatki. Postanowił poczekać na Alicie. Szła w tę stronę, . więc powinna się wkrótce
zjawić. Nie trzeba być detektywem, żeby to wydedukować.
Podlewając doniczki z rozmarynem, Ali usłyszała jakiś podejrzany szmer.
Dobiegał od strony wejścia do szklarni. Zamarła w bezruchu i czekała. Nie
spodziewała się nikogo. Ani Gwen, ani Tiger nie uprzedzili jej, że do firmy zjadą dziś
jacyś goście. Ktoś jednak wszedł do budynku. Zastanawiała się, gdzie podziały się
psy. Powinny tkwić na posterunku. Gwen i Tiger, pozostali członkowie rodziny,
znajdowali się w dużym domu. Tak nazywano dom mieszkalny. A ich syn, Brian, grał
z kolegami w piłkę. Do Ali należało więc uporanie się z człowiekiem, który bez
upoważnienia wszedł na teren firmy.
Ciągnąc za sobą wąż do podlewania kwiatów, Ali zaczęła ostrożnie skradać się w
stronę wejścia do szklarni. Trzymała palec na spuście. Wąż z wodą pod ciśnieniem
nie był bronią idealną, ale nic lepszego nie miała, niestety, pod ręką.
Wychyliła się zza stołu zastawionego pustymi doniczkami. W szklarni panowała
niczym niezmącona cisza. Promienie słońca wpadające do wnętrza przez szklany dach
ogrzewały tysiące drobnych roślin. Bazylię, oregano, rozmaryn, tymianek i kolendrę.
Nic niezwykłego tutaj się nie działo.
I nagle zobaczyła intruza. Przyczajony, na zgiętych nogach, obchodził biurko
Gwen. Był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną o szerokich ramionach, które opinała
marynarka barwy khaki. Wyglądał na twardego faceta, nie przebierającego w
ś
rodkach. Tacy tutaj się nie pojawiali.
Ali poczuła się nagle zagrożona.
– Hej! – zawołała ostrym głosem.
Mężczyzna odwrócił się błyskawicznie. Miał zwinne, kocie ruchy. Nie
namyślając się wiele, Ali wycelowała w niego wylot węża i nacisnęła spust. Silny
strumień wody o mało nie powalił nieznajomego na ziemię.
– Znajduje się pan na prywatnym terenie. Przebywanie tutaj jest zakazane
prawem. Daję panu dziesięć sekund na wyniesienie się! – krzyknęła głośno.
Takiego przyjęcia Sam się nie spodziewał. Ta kobieta swą zdumiewającą akcją
niemal zbiła go z nóg! Zimny prysznic miał wprawdzie dobrą stronę, bo natychmiast
go ochłodził, ale takie powitanie do przyjemności nie należało.
– Proszę zakręcić kurek! – zawołał. – Poddaję się! Ali zdjęła palec ze spustu.
Woda przestała lecieć. Sam otrząsnął się z zimnej kąpieli. W ociekającej wodą
marynarce i przemoczonej koszuli, z włosami przylepionymi do głowy wyglądał
opłakanie. Miał mokro nawet w butach. Nieznacznym ruchem dotknął kabury i
poprawił marynarkę tak, żeby ukryć pistolet. Potem gdzieś go odłoży. Nie będzie mu
potrzebny, skoro przeciw niemu zastosowano tu zwykły gumowy wąż.
– Ma pan jeszcze pięć sekund – ostrzegła kobieta, podnosząc wyżej końcówkę
swej niekonwencjonalnej broni.
Sam sięgnął do kieszeni w spodniach i wyciągnął w miarę suchą chusteczkę.
Wycierając twarz, zastanawiał się, co począć dalej. Jak rozegrać tę partię?
Kobieta zaskoczyła go. Zyskała przewagę, ale nie miał najmniejszej ochoty
wdawać się z nią w spory. Rozzłoszczona, mogłaby wypędzić go z wyspy. A to
równałoby się niewykonaniu zadania. Do tego nie mógł dopuścić.
– Czy pani zawsze tak serdecznie przyjmuje gości? – zapytał krzywiąc się.
– Nie sądzę, by pan należał do gości – odparła lodowatym tonem, trzymając wąż
w pogotowiu. – Czas pański się skończył.
– Człowiek jest niewinny dopóty, dopóki mu się nie udowodni przestępstwa.
Czyżby pani o tym nie wiedziała? Przecież równie dobrze mogłem zjawić się tutaj
całkowicie legalnie...
– Mało prawdopodobne. A jeśli nawet, to i tak nikomu do szklarni wchodzić nie
wolno.
Sam zacisnął zęby. Postanowił nie zważać na determinację widoczną w
brązowych oczach kobiety. Nie lubił ludzi, którzy innym przerywali w pół słowa.
– Może jednak zechce pani wysłuchać tego, co mam do powiedzenia?
– Jest pan z prasy? Tak? Byłam pewna, że znam wszystkie te hieny...
– Teraz ja pani przerwę – oznajmił Sam. – Nie jestem reporterem. Jestem...
– Szpiclem? Proszę natychmiast odsunąć się od biurka! Mój kuzyn Tiger być
może zostawił na nim jakieś notatki.
– Szpiclem? – powtórzył.
Alicia Paxton Bell trafiła w dziesiątkę. Sam odruchowo zacisnął szczęki i napiął
mięśnie twarzy. Popatrzył w zwężone oczy kobiety. Co wiedziała na ten temat?
– Tak. Szpiclem – potwierdziła. – Przemysłowym. Odkąd Przyprawy śycia stały
się potężną i znaną firmą, konkurenci starają się wykraść nam przepis na mieszankę z
piżmaczkiem.
Usłyszawszy to wyjaśnienie, Sam odetchnął z ulgą.
– Uważa mnie pani za szpicla od przypraw? – Roześmiał się. – To mi się nawet
podoba. Ma pani jakiś nowy, dobry przepis na przyprawę z thymiankiem?
– Nie mówi się „tymianek”, lecz „tymianek” – oświadczyła kobieta. – Widzę, że
nie ma pan pojęcia o ziołach. Jeśli więc nie jest pan szpiclem konkurencji, to kim pan
jest? Narwańcem z wypaczonym poczuciem humoru? Proszę pokazać swoje papiery.
Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
– Chyba pani żartuje.
– Nigdy nie mówiłam niczego bardziej serio.
– Czy ta wyspa to prywatna własność, na której pani sama ustala zasady?
– Właściwie tak. Indigo należy do mego kuzyna i jego żony. I nikomu nie
pozwalamy tu przyjeżdżać. Jakim sposobem dostał się pan na prom? I dlaczego
kapitan Poteet zgodził się wysadzić pana na wyspie?
– Jeśli zechce pani łaskawie wycelować swoją broń w inną stronę, zaraz wszystko
dokładnie wytłumaczę – powiedział Sam, siląc się na spokój. – Mam przy sobie list. –
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął nieco pomiętą wilgotną kopertę. – Kuzyn pani, pan
Thomas Mallory, pisze...
– Nikt nie nazywa mnie tu Thomasem – za plecami rozmawiających odezwał się
nagle jakiś głos.
Sam i Ali odwrócili się w stronę, z której dochodził. W drzwiach szklarni stało
dwoje ludzi. Mężczyzna i kobieta.
Mężczyzna był w średnim wieku, niewysokiego wzrostu, łysiejący, o okrągłej
twarzy, na której malowała się pogoda ducha. Kobieta wyglądała nieco młodziej od
niego. Była niższa i znacznie szczuplejsza. Miała rudawe włosy i piegi na nosie.
– Jestem Tiger. Tak mnie nazywają – przedstawił się przybyły. – A to moja żona,
Gwen. A pan, jak sądzę, jest przyjacielem Billy’ego Smithsona. Widzę, że poznał pan
już moją krewną, Ali Paxton. Sam skinął w milczeniu głową.
– Bracie, co się stało? – zapytał nagle Tiger. – Jesteś bardziej mokry niż utopiony
szczur – stwierdził, z bliska przyjrzawszy się gościowi. – Wpadłeś pod któryś ze
zraszaczy?
– Niezupełnie – wyjaśnił Sam. – Tak mnie przyjął komitet powitalny. – Spojrzał
w stronę Ali.
Nie mrugnęła nawet okiem. Nie była wcale speszona. Wzruszyła lekko
ramionami.
– Nie miałam pojęcia, kto to jest i po co tu łazi. Więc oblałam go wodą.
Gwen Mallory podniosła rękę do ust, żeby ukryć uśmiech. W oczach Tigera
pojawiły się wesołe błyski, lecz udało mu się zachować poważny wyraz twarzy.
– Ali, kochanie – zwrócił się do nie przejmującej się niczym winowajczyni – nie
wita się tak gości, którzy nam płacą.
– Nie miałam pojęcia, że wynajął Pudełko. Sądziłam, że to jakiś reporter lub
szpicel z konkurencyjnej firmy. Skradał się cichaczem jak złodziej.
– Hej, chwileczkę – odezwał się Sam. – Nigdzie się nie skradałem –
zaprotestował. – Nawet nie wiem, jak to się robi. Po prostu zgubiłem drogę. Właśnie
się rozglądałem, kiedy ta strażniczka – spojrzał na Ali – wycelowała we mnie
strumień wody. Co to jest Pudełko?
Ali wskazała ręką biurko.
– Szperał tutaj – powiedziała oskarżycielskim tonem. Sam uśmiechnął się z
niewinną miną.
– Po papierach usiłowałem się zorientować, czy znalazłem się we właściwym
miejscu. Sądziłem, że jeśli natrafię na nazwisko Mallory, znajdę potrzebną
wskazówkę. Niczego na biurku nie ruszałem – dodał z lekka obrażonym tonem.
– Jasne, że nie. – Gwen przyszła z pomocą gościowi.
– To nasza wina, że nie uprzedziliśmy Ali, iż ulokujemy pana w Pudełku.
– A co to jest Pudełko? – ponownie spytał Sam.
– Tak nazwaliśmy wynajęty panu domek na plaży – wyjaśnił Tiger.
– Całkiem przyzwoity – dorzuciła Gwen – ale niski i z płaskim dachem. Dlatego
nazwaliśmy go Pudełkiem. Jest pan wysoki, więc pewnie będzie pan dotykał głową
sufitu – dodała, spojrzawszy na Sama. – Domek się panu spodoba.
– Na pewno – bez przekonania przytaknął Sam.
– Pudełko jest gotowe na przyjęcie gościa, mimo że nie spodziewaliśmy się pana
tak wcześnie. Dlatego nikt z nas nie zjawił się na przystani, żeby pana tu przywieźć.
Zostanie nam wybaczone to zaniedbanie?
Sam szarmancko skłonił głowę przed Gwen.
– Pani Mallory – powiedział – za ten uśmiech jestem skłonny wybaczyć pani
wszystko.
Zauważył, że po tej uwadze pani Mallory pokraśniała z zadowolenia. Kątem oka
spojrzał na Ali. Patrzyła na niego z nie ukrywaną niechęcią.
To zmobilizowało Sama jeszcze bardziej.
– Kim jest ten człowiek? – spytała Ali obcesowo Gwen i Tigera. – I po co
przyjechał?
– Nazywam się Sam Cantreli – przejął inicjatywę, nie czekając na formalne
przedstawienie. – Wynająłem jeden z domków na plaży. Pudełko. – Uśmiechnął się
do Gwen. – Na cały lipiec.
Ali zmarszczyła brwi.
– Po co przyjechał pan na Indigo? I do tego w środku lata? Przecież w lipcu jest
tu goręcej niż w piekle i każdy rozsądny człowiek ucieka w góry. Nas też by tu nie
było, gdyby nie sprawy firmy. A więc?
– Pan Cantrell ma swoje powody, jestem tego pewna.
– Gwen usiłowała złagodzić ostrą wypowiedź kuzynki. – Ali, przestań wreszcie
przesłuchiwać naszego gościa Nie jest w sądzie. Panie Cantrell, co z pańskim
bagażem? Z pewnością przywiózł pan więcej niż tylko jedną podróżną torbę.
– Tak. Resztę rzeczy zostawiłem na przystani. Sądziłem, że uda mi się złapać
taksówkę.
Tiger i Gwen roześmieli się wesoło, a Ali prychnęła z niesmakiem.
– Wezmę furgonetkę i podskoczę po pański bagaż – zaofiarował się Tiger. –
Proszę jechać ze mną. Potem zawiozę pana od razu do Pudełka. Pewnie zależy panu
na tym, żeby się przebrać.
– Jestem pewna, że Pudełko panu się spodoba – dodała Gwen. – Stoi tuż nad
samą wodą. Niedaleko domku, w którym mieszka Ali.
– To wspaniale – mruknął pod nosem Sam. – Miałem na myśli położenie domku
– szybko uściślił. – Z pewnością spodobają mi się zachody słońca. Lubię je
obserwować.
– Muszę pana rozczarować. Nic z tego – wtrąciła się Ali. – Nasze domki
wychodzą na przeciwną stronę.
– Wobec tego z pewnością spodobają mi się wschody słońca nad oceanem. Nimi
będę się zachwycał – ze stoickim spokojem oświadczył nie zrażony Sam.
Popatrzył na Ali i przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.
Była wysoka, seksowna, atrakcyjna i sympatyczna jak kobra. Niełatwo będzie
podejść Alicię Paxton Bell, ale Samowi nie brakowało w tych sprawach cierpliwości i
doświadczenia.
Wytrzymał dzielnie jej nieprzychylne, wręcz wrogie spojrzenie. Pierwsza
odwróciła wzrok.
– Czeka na mnie robota – powiedziała. – śyczę udanego pobytu, panie... panie...
– Nazywam się Cantrell. Sam Cantrell. Ali, proszę mówić mi po imieniu.
Udała, że nie słyszy. Zwróciła się do Gwen:
– W drugiej szklarni trzeba zerwać liście bazylii. Idę to zrobić. – Odwróciła się i
już jej nie było.
Tiger spojrzał przepraszającym wzrokiem na gościa. Inicjatywę w rozmowie
przejęła Gwen.
– Proszę wybaczyć Ali. To naprawdę świetna dziewczyna i bardzo nam pomaga.
Nie wiem, jak byśmy bez niej dali sobie radę. Jest może nieco za porywcza. No,
prawdę powiedziawszy, jest piekielnie impulsywna, to znaczy wybuchowa jak bomba,
o czym chyba zdążył się pan już przekonać.
– Gwen! – Tiger rzucił żonie ostrzegawcze spojrzenie.
– Dobrze, dobrze. Wiem, że pana Cantrella nie interesują ani nasze sprawy, ani
Ali.
– Proszę mówić mi Sam – poprosił gość.
– Na pewno chciałbyś jak najszybciej znaleźć się u siebie – odezwała się pani
domu z serdecznością typową dla mieszkańców południowych stanów.
Prawdę mówiąc, rozmowa o Ali bardzo ciekawiła Sama, ale wiedział, że zaraz po
przybyciu nie powinien okazywać tej damie zbytniego zainteresowania. Spokojnie
poczeka na dogodniejszą chwilę.
– A więc jedźmy – zaproponował Tiger. – Zabierzemy z przystani twój bagaż.
Sam, na stacji benzynowej mamy coś w rodzaju sklepiku. Będziesz tam mógł
zaopatrywać się w prowiant.
– W prowiant? – zdziwił się gość.
– Tak, w produkty spożywcze i inne podstawowe rzeczy. Jeśli będzie ci potrzebne
coś, czego tu nie ma, zamówimy na lądzie i nam dostarczą.
Samowi opadły ręce. Liczył na dobre posiłki w jakiejś przyzwoitej restauracji, a
tu się okazuje, że osobiście będzie musiał robić zakupy, i to na stacji benzynowej.
– Czy na wyspie znajduje się wiele rodzin? – zapytał.
– Kilka – odparł Tiger. – Niektóre z nich są bardzo liczne. Mieszka tu około
pięćdziesięciu osób. Prawie wszyscy są u nas zatrudnieni. Z wyjątkiem członków
rodziny Loomisów. Oni prowadzą stację benzynową i pocztę. Na sezon wynajmujemy
turystom domki letniskowe. Mamy cztery. Teraz oprócz Ali i ciebie nie zajmuje ich
nikt. Ali nie chciała zamieszkać z nami w dużym domu, woli mieć swobodę.
– Sam, musisz koniecznie nas odwiedzić. Przyjdź dziś na kolację – powiedziała
Gwen. – Co wieczór będziesz mile widziany.
– Bardzo dziękuję, chętnie skorzystam z miłego zaproszenia – odparł zadowolony
Sam. Taki obrót sprawy bardzo mu odpowiadał.
– Wobec tego ruszajmy po bagaż – ponaglił go Tiger. – Jest jeszcze sporo roboty.
Nie mogę zostawiać jej kobietom.
Ali ostrożnie zrywała listki bazylii. Wysuszy sieje na słońcu, a potem zmiesza z
innymi ziołami i przyprawami. W ten sposób powstanie jedna z renomowanych,
cenionych mieszanek ziołowych, produkowanych przez Przyprawy śycia i
opatrzonych ich etykietą. Mieszanki te kupowały wszystkie delikatesy na obszarze od
Atlanty aż po Boston. A więc wszędzie tam, gdzie królowała karolińska kuchnia.
Do szklarni weszła Gwen. Usiadła przy biurku.
– Co myślisz? – spytała Ali, która na jej widok podniosła głowę.
– O czym?
– O nim. O Samie Cantrellu. Mało nie umarłam ze śmiechu, kiedy się
dowiedziałam, jak urządziłaś tego człowieka. Ali, jak mogłaś zrobić coś podobnego?
– Przecież to intruz.
– Dlatego oblałaś go wodą?
– A skąd mogłam wiedzieć, kim jest? Mógł być szpiclem lub... lub kimś jeszcze
gorszym.
Gwen roześmiała się wesoło.
– Przepraszam, nie uprzedziłam cię, że wynajęliśmy na lato Pudełko. To duże
niedopatrzenie z mojej strony i Tigera.
– Nieważne. Przyjechał i nic na to nie poradzę. Przecież nie mogę wygonić go z
wyspy, choćbym bardzo tego chciała – oznajmiła Ali.
Gwen zaczęła jej pomagać sortować listki bazylii. Nie podnosząc głowy znad
stołu, mówiła dalej o Samie:
– Zauważyłaś, że jest bardzo przystojny? I ma szalenie miłą twarz.
– Nie zauważyłam – mruknęła Ali. Z opuszczoną głową wpatrywała się w rośliny.
– Jak mogłaś? Ta szeroka i prężna pierś, długie nogi...
– Gwen Mallory co ty wygadujesz? Przywołuję cię do porządku. Takie
zachowanie nie przystoi zamężnej kobiecie.
– Zamężna to nie znaczy martwa. Tak chyba brzmiało to stare powiedzenie. A
facet jest naprawdę bardzo przystojny. Tego nie da się ukryć.
– Uhm.
Ali nie podtrzymała tematu, aczkolwiek sama zauważyła, że Cantrell jest
atrakcyjnym mężczyzną. Był wysoki, miał zielone oczy i ciemnobrązowe, niemal
czarne włosy. Był naprawdę przystojny, lecz to nie powód, żeby tracić głowę i padać z
zachwytu na jego widok, pomyślała z niesmakiem. Nie przestawała obrywać listków
bazylii.
– To dziwne, że jest w tak dobrej fizycznej formie – zauważyła Gwen.
Ali podniosła głowę.
– A co w tym dziwnego? – spytała.
– Bo kiedy Bill polecił go Tigerowi, jako przyjaciela swego przyjaciela,
powiedział nam, że Samowi jest potrzebne jakieś spokojne miejsce na odpoczynek i
rekonwalescencję. Coś mu się stało, dobrze nie pamiętam. Potrącił go samochód czy
miał jakiś inny wypadek. Nie wygląda na chorego. Mam rację?
Ali potaknęła, z przekonaniem kiwając głową.
– Tak. Masz.
W chwili gdy jej spojrzenie zatrzymało się na tym mężczyźnie, od razu poczuła
się zagrożona. Zwietrzyła niebezpieczeństwo. Pewnie dlatego natychmiast zaczęła się
bronić na jego widok. I instynktownie posłużyła się wężem.
– Ten człowiek nie pasuje do naszej wyspy – zauważyła z niezadowoloną miną.
– Przecież przyjeżdżają tu różni ludzie. Z całej Karoliny. Z Atlanty, a nawet z
Charlestonu.
– Gwen, ten facet jest jednak zupełnie inny – upierała się Ali.
– Inny? Masz na myśli przystojniejszy?
Ali westchnęła. Trudno było jej precyzyjnie sformułować myśli.
– Może dlatego, że tak dziwnie chodzi... Gwen wybuchnęła śmiechem.
– Jeśli zauważyłaś, jak chodzi, to musiałaś mu się dobrze przyjrzeć.
– Wyglądał podejrzanie, więc go obserwowałam. Uważnie – przyznała się Ali.
– Powiedziałaś, że się podkradał.
– Podkradał, węszył. A co to za różnica? W każdym razie kiedy ten face się
ś
mieje, jego oczy się nie zmieniają. Pozostają zimne. Dam głowę, że cały jego męski
urok to tylko gra.
– Śmieje się cudownie...
Ali szorstko przerwała kuzynce:
– Mówiłaś, że jak długo ma tu pozostać?
– To on mówił, nie ja – sprostowała Gwen. – Wynajął domek na cały lipiec.
Ali westchnęła głęboko. Miesiąc. Czekał ją więc długi, gorący i parny miesiąc w
towarzystwie Sama Cantrella mieszkającego w pobliżu.
Zamyśliła się na chwilę.
– Gwen – zaczęła – jest coś w tym człowieku, co...
Do szklarni wpadły dwa ujadające psy w towarzystwie dziesięcioletniego chłopca.
Cała rozhasana trójka cudem nie pozrzucała ze stołów wszędzie porozstawianych
doniczek.
– A więc jesteś, Brian – powiedziała Ali. – Gdzie były psy, kiedy ich
potrzebowałam?
Dwa labradory, mokre i oblepione piaskiem, machały raźnie ogonami, ocierając
się o nogi Ali.
– Po skończonej grze poszliśmy wszyscy na plażę – wyjaśnił chłopiec. – Byliśmy
ci potrzebni? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Mogłaś zawołać. Max,
Jinx i ja zjawilibyśmy się natychmiast. Odgonilibyśmy złych ludzi.
Psy przewróciły się na grzbiety i zaczęły radośnie tarzać się po podłodze.
– I to mają być zwierzęta obronne – mruknęła Ali.
– Ciii. Uważaj, bo jeszcze usłyszą – ostrzegł Brian.
– I dobrze. Może będą miały wyrzuty sumienia, że mnie nie broniły.
– Przed złymi ludźmi? – dopytywał się chłopiec.
– Nie ma tu złych ludzi – oznajmiła Gwen. – A teraz zabierz stąd psy, spłucz je
porządnie wężem, a potem sam weź prysznic – poleciła synkowi.
– Co na obiad? – chciał się dowiedzieć Brian. – Umieram z głodu.
– Spytaj ojca. On jest kucharzem – odpowiedziała Gwen odbiegającemu chłopcu.
Odwróciła się w stronę Ali. – To nieładnie wyciągać zbyt pochopne wnioski – zganiła
kuzynkę.
Ali wyglądała na zmieszaną.
– Wiesz, o czym mówię – ciągnęła Gwen. – Chodzi mi o aluzje, że Sam jest złym
człowiekiem. To nie jest w porządku, Alicio.
– Tak, Gwendolyn. – Ali wiedziała, że kiedy kuzynka zwraca się do niej jej
pełnym imieniem, oznacza to, iż mówi serio. – Przyznaję, jestem podejrzliwa –
dodała – ale mam do tego pełne podstawy po tej gehennie z reporterami, przez którą
przeszłam. Nigdy nie wiedziałam, kiedy ktoś zacznie mnie znów wypytywać o
Casey’a i o zaginione pieniądze.
– Ali, kochana...
– Świetnie wiesz, że ci cholerni reporterzy nigdy nie ustępują, nie dają za
wygraną. Może za jakiś czas uspokoję się i znów zacznę dowierzać ludziom, ale
jeszcze nie teraz.
– Rozumiem – łagodnym tonem powiedziała Gwen.
– To nie zmienia faktu, że Sam Cantrell bardzo mi się podoba.
– Wygląd może być zwodniczy. – Ali nie dawała za wygraną.
Obie kobiety zamilkły na chwilę.
– Zastanawiam się, po co on tu naprawdę przyjechał – pierwsza odezwała się Ali.
– Nic prostszego, jak się przekonać. Zajmij się nim.
– Gwen, daj spokój, mam co innego na głowie. Muszę zaprojektować nasze
stoisko na targi w Atlancie, zrobić nowy katalog firmy, opracować broszury
informacyjne, reklamy, informacje dla prasy...
– Ale targowe Boże Narodzenie spędzisz razem z nami, w Atlancie.
– Wiesz, jak źle się czuję podczas ferii i urlopów, ‘ odkąd... odkąd nie ma
Casey’a.
Gwen dotknęła ręki Ali serdecznym gestem.
– To nie będzie miało nic wspólnego z wakacjami Po prostu w połowie lata
zainscenizuje się pokaz jak na Boże Narodzenie.
– Gwiazdka w lipcu na wystawie handlowej ma te same wady co w grudniu. Nie
chcę uczestniczyć w takiej imprezie.
Gwen westchnęła.
– Rozumiem. Sądzę, że powinnaś się wyzwolić nie tylko z przykrych myśli o
Bożym Narodzeniu, lecz także o Samie Cantrellu. Mimo twych kąśliwych uwag na
temat tego człowieka nadal uważam, że ma przemiły uśmiech – ciągnęła nie zrażona
Gwen. – Ciekawa jestem, jak się prezentuje w kąpielówkach.
– Gwen... – zaczęła ostrzegawczo Ali.
– Założę się, że ty też się nad tym zastanawiasz. Ali skrzywiła się z niesmakiem.
– Mam inne, ważniejsze rzeczy na głowie niż rozważanie, jak Sam Cantrell
wygląda w krótkich majtkach.
– Poczekamy, zobaczymy – mruknęła pod nosem Gwen.
– Czy zawsze musisz mieć ostatnie słowo? – zapytała zdesperowana Ali.
– To wynik doświadczenia, które zdobyłam przez lata dzięki obcowaniu z tobą i
Tigerem.
Ali podniosła się ze stołka.
– Idę popracować do biura. Sama. Nikt tam nie będzie mi opowiadał o
przystojnych, zielonookich facetach.
– Nawet nie wspomniałam o zielonych oczach Sama Cantrella – zauważyła ze
ś
miechem Gwen. Speszona Ali zatrzymała się przed wyjściem i powiedziała z ponurą
miną:
– Myśl sobie, co chcesz, ale uważam, że wpuszczanie obcych na wyspę jest
wielkim błędem.
– Podoba mi się to, co udało mu się uzyskać do tej pory – powiedziała przekornie
Gwen.
– O czym ty opowiadasz? Do tej pory? Przecież ten facet dopiero się zjawił.
– Ale już zdążył zrobić na tobie duże wrażenie. Nigdy nie widziałam, żeby jakiś
mężczyzna tak bardzo cię poruszył.
Ali odwróciła się na pięcie i skierowała w stronę dużego domu i biura.
– Witamy ponownie w normalnym świecie! – radośnie zawołała za nią Gwen.
ROZDZIAŁ 2
Na wyspie Indigo Sam Cantrell bynajmniej nie zamierzał zajmować się
podziwianiem wschodów słońca. Lubił późno się kłaść i późno wstawać. Słowa Ali
jednak widocznie utkwiły mu w podświadomości, gdyż następnego dnia obudził się
jeszcze przed świtem, rześki i wypoczęty. O szóstej już był na nogach.
Co za fantastyczny widok, pomyślał, siedząc na osłoniętej werandzie i trzymając
w ręku filiżankę kawy. Patrzył na światło połyskujące na wodach oceanu. Barwy
zmieniały się od ciemnoczerwonej, przez pomarańczową aż do różowej, kiedy
rozpoczął się świt Na południe od Pudełka, też w pobliżu plaży, Sam dostrzegł
domek, który zajmowała Alicia Paxton Bell. Zanim przyjechał na wyspę, starannie
przestudiował liczne doniesienia prasowe i wywiady przeprowadzone z nią w
Atlancie. Dowiedział się w ten sposób, że jest bystra, atrakcyjna i wykształcona. Po
ukończeniu studiów Alicia i jej mąż, Casey Bell, otrzymali w Atlancie intratne
posady. Oboje byli zdolni i błyskotliwi, więc bez trudu szybko robili karierę. Ali
podjęła pracę w dziale reklamy agencji turystycznej.
Atlanta jest miastem interesującym dla przyjezdnych. Może pochwalić się świetną
drużyną baseballu, jest miejscem zawodów olimpijskich i ma idealne tereny pod
budowę nowych przedsiębiorstw i zakładów przemysłowych. W tym mieście turystów
traktuje się poważnie. I tak traktowała ich Alicia Paxton Bell. W swej pracy odnosiła
sukcesy aż do wybuchu skandalu, to znaczy do dnia, w którym jej mąż opuścił swą
firmę, przywłaszczając sobie pół miliona dolarów.
Sam zdawał sobie sprawę z tego, że informacje z pierwszej ręki są znacznie
bardziej wiarygodne niż doniesienia prasowe. Miał teraz znakomitą okazję, żeby je
uzyskać. Został sąsiadem Alicii Paxton Bell. Była to okoliczność nadzwyczaj
sprzyjająca. Jednak musiał przezwyciężyć niechęć Ali w stosunku do własnej osoby,
ż
eby dowiedzieć się czegoś więcej.
Był to poważny problem. Alicia okazała się kobietą niedostępną. Wytworzyła
wokół siebie mur obronny, przez który nie sposób było się przedostać. Coś tu się
jednak Samowi nie zgadzało. W Atlancie Ali prowadziła niesłychanie czynne,
ś
wiatowe życie. Na odludnej wyspie Indigo sprawiała wrażenie samotniczki. Czyżby
tak świetnie się maskowała? Sam wiedział z doświadczenia, że ludzie nie są na ogół
tacy, za jakich pragną uchodzić. Kobieta, która nie używa kremu na noc,
niekoniecznie musi być skromna.
Zawód, który wykonywał Sam, sprawił, że stał się on nie tylko podejrzliwy, lecz
także cyniczny. I bezwzględny. Nie działał w białych rękawiczkach. Ludzie jego
profesji zazwyczaj nie obracali się wśród wyższych sfer i nie miewali do czynienia ze
ś
mietanką towarzyską.
Klientami Sama bywali różni ludzie. śona bogatego faceta szantażowana przez
kochanka. Zarząd firmy, której szef prysnął do Meksyku z pieniędzmi
przeznaczonymi na płace dla pracowników. Człowiek prowadzący nieco wątpliwe
interesy, który chciał odzyskać pakiet akcji skradzionych mu z domowego sejfu.
Sam cieszył się dobrą opinią. Był znany z zawodowej dyskrecji. Zazwyczaj
jedynym niebezpieczeństwem, z którym miał do czynienia, była ewentualność zbyt
wczesnego ujawnienia przez stronę przeciwną działań podjętych przez niego w
imieniu klienta. Na wargach Sama pojawił się uśmiech. Ali wycelowała w niego
wprawdzie potężną wodną broń, ale wyszedł z opresji obronną ręką. Gdy wprowadził
się do Pudełka, odłożył pistolet na półkę. Teraz trzeba zastosować inne metody.
Tego pięknego poranka opuścił dom, uzbrojony w sąsiedzką wymówkę. Boso, w
szortach i bawełnianej koszulce, z filiżanką kawy w ręku, ruszył w stronę domku
zajmowanego przez Ali. Wysypana piaskiem ścieżka prowadziła z plaży wprost do
frontowego wejścia. Kiedy jednak Sam dostrzegł jakiś ruch i światło w kuchni, skręcił
i poszedł skrótem przez podwórko.
Zrobił zaledwie dwa kroki, kiedy coś ukłuło go w bosą stopę. Poczuł silny ból.
– Cholera! – zaklął pod nosem.
Podskakiwał na jednej nodze, przy okazji rozlewając kawę. Po chwili jednak coś
użądliło go w drugą stopę.
– Do diabła, co tu się dzieje?
Przez moment stał nieruchomo, zastanawiając się, z jakim wrogiem ma do
czynienia. Machając ręką, odpędzał od siebie wyimaginowane latające Bestie.
– To coś w rodzaju ostrych rzepów – oznajmiła Ali, zjawiając się na tylnej
werandzie. – Opędzanie się nic nie pomoże. Niech pan uważa. I nie siada
przypadkiem na ziemi – ostrzegła.
– Nie zamierzam! – odkrzyknął Sam. Nadal podskakiwał na jednej nodze, dopóki
z drugiej nie wyciągnął kolczastego stwora. Potem to samo zrobił z drugą stopą. Przy
tych czynnościach wychlapał całą kawę z filiżanki.
– Proszę dojść do ścieżki wysypanej piaskiem – poradziła Ali. – Wszyscy wiedzą,
ż
e tu nie chodzi się boso.
– Wszyscy?
– Każdy, kto przyjeżdża na Indigo. Czy serdeczny przyjaciel Bill nie uprzedził
pana o tym? – zapytała jadowitym tonem, lecz z niewinną miną.
– Nie. Wygląda na to, że zatajono przede mną wiele rzeczy. Okazuje się, że nie
ma tu restauracji ani żadnych barów, taksówek, klimatyzacji, telewizji kablowej,
sklepu monopolowego...
– Jest pan alkoholikiem? – zapytała szybko.
– Co takiego? – zdziwił się Sam. Balansował na jednej nodze, obawiając się
postawić drugą na ziemi.
– Do rzeczy, których, jak słyszę, najbardziej panu brak, zalicza się wódka.
– Nieznośny upał, insekty, kłujące rzepy i bardzo niski sufit z powodzeniem
wystarczą, aby człowiek miał ochotę na kielicha.
– Może pan podejść bliżej – z ociąganiem zaproponowała Ali.
– Ale jak?
– Proszę iść spokojnie i mieć nadzieję, że nic się nie stanie.
– Przypomina to spacer przez pole minowe.
– Och, nie. Znacznie większe jest prawdopodobieństwo, że pan się pokłuje, niż że
trafi na minę. To są małe, okrągłe rzepy o kolcach ostrych jak u ostu.
– Już przekonałem się na własnej skórze, co to jest. Piękne dzięki za wyjaśnienia
– z sarkazmem odparł Sam. Zawracał starymi śladami. Dzięki tej metodzie udało mu
się wbić sobie w nogę tylko jeszcze jeden rzep. – Już prawie nie czuję bólu –
oświadczył, wyciągając go ze stopy. Ruszył ścieżką w stronę tylnej werandy.
– Coś mi się zdaje, że nasza wyspa się panu nie spodobała, panie... panie...
Sam mógłby przysiąc, że Alicie ubawiła jego nieszczęsna przygoda. W jej oczach
dojrzał perwersyjne zadowolenie.
– Mam na imię Sam – przypomniał. – Mów mi, proszę, po imieniu. A co do
wyspy, Ali, to się mylisz – dodał z krzywym uśmiechem. – Bardzo mi się podoba.
Być może zdecyduję się tu zostać przez całe lato.
Raźnym krokiem podszedł do Ali, nie spuszczając z niej wzroku. Łatwo odzyskał
pewność siebie, kiedy się zorientował, że przykrą przygodę z kłującymi rzepami ma
już poza sobą.
Zatrzymał się u stóp schodków i przyjrzał się uważnie sąsiadce.
Rozpuszczone, proste włosy powiewały jej wokół ramion. Chyba dopiero je
wysuszyła. Wśród fali połyskującej w porannym słońcu dojrzał kilka ciemniejszych,
wilgotnych pasemek. W oczach też miała złote błyski. Była ubrana podobnie jak Sam,
w krótkie szorty i bawełnianą koszulkę. Z jedną tylko niebagatelną różnicą. On w
swym stroju czuł się nieswojo i wyglądał niechlujnie, podczas gdy ona zachowywała
się swobodnie i prezentowała jak z żurnala.
Sam nie mógł oderwać od niej wzroku. Zastosował jeden ze swych najlepszych
uśmiechów. Rozbrajający. Taki, który, jak mu mówiono, był w stanie roztopić
lodowiec. Nie zrobił jednak żadnego wrażenia na Ali. Patrzyła na gościa chłodnym
wzrokiem. Spróbował z innej beczki. Postanowił udawać bezpośredniość.
– Wczoraj nadepnęliśmy sobie wzajemnie na odciski – stwierdził spokojnie.
– Dziwacznie się jakoś wyrażasz – zauważyła cierpkim tonem.
– No, dobrze. Dajmy spokój odciskom. Jesteśmy sąsiadami i chciałbym...
pragnąłbym...
– Rozumiem. Mam ci wybaczyć. Dobrze. Przeprosiny przyjęte.
Sam zmarszczył brwi. Coś się nie zgadzało. To Ali powinna go przeprosić.
– Hola, droga pani – zaprotestował – przecież to ty oblałaś mnie wodą.
– Bo wszedłeś na cudzy teren – przypomniała.
W pierwszej chwili chciał się jakoś bronić, lecz szybko skapitulował, bo nic
mądrego nie przyszło mu do głowy.
– W porządku. Przepraszam za wszystko, za co uważasz, że powinienem
przeprosić.
– Przeprosiny przyjęte – powtórzyła.
Odwróciła się plecami do gościa, żeby wejść do domku. Sam zrozumiał, że
uznała rozmowę za definitywnie zakończoną.
– A co będzie z cukrem? – zawołał. – Przyszedłem pożyczyć łyżeczkę.
Ali przystanęła na werandzie.
– Łyżeczkę cukru?
– Tyle, żeby starczyło do jednej kawy, nie więcej. Poszedłem do sklepiku, ale
zapomniałem o cukrze. Potem wybiorę się tam jeszcze raz. – Prawdę powiedziawszy,
Sam nie używał do kawy ani cukru, ani śmietanki. Ali nie mogła jednak o tym
wiedzieć, więc kłamiąc, czuł się bezpiecznie. – Loomisowie nie rozwożą tu chyba
zakupów po domach.
Ali się roześmiała.
– Nie rozwożą – przytaknęła. – Wchodź do środka. Dostaniesz łyżeczkę cukru.
Przytrzymała Samowi drzwi i zamknęła je za nim. Przechodząc obok, dotknął
mimo woli jej ramienia. Pierwszy raz znalazł się blisko tej kobiety. Poczuł zapach
ś
wieżo umytych włosów. Pachniały kwiatami. Słońcem. Latem.
Pilnuj się, bracie, powiedział w myśli do siebie. Przyjechał tu pracować, a nie na
flirty. Alicia Paxton Bell działała na niego podniecająco. Było to odczucie podobnie
mobilizujące jak intelektualne dociekania.
W domku zajmowanym przez Ali kuchnia była niemal identyczna jak w Pudełku,
tyle że znacznie weselsza, przybrana kolorowymi plakatami oraz akwarelami. No i
sufit znajdował się wyżej niż w domku Sama.
– Ładnie tu. Ja... – zaczął, rozglądając się wokoło.
– Dziękuję. – Ali nie dała się wciągnąć w rozmowę. Sam był drugim, po Tigerze,
mężczyzną, którego przyjmowała w tym domu. Swoją osobą zdawał się wypełniać
całe niewielkie pomieszczenie. Ze zwichrzonymi włosami, z zaspanymi oczyma i
bosymi stopami stwarzał intymny nastrój, co sprawiło, że Ali poczuła się nieswojo. W
gruncie rzeczy wszystko, co dotyczyło Sama Cantrella, drażniło ją i wyprowadzało z
równowagi. Uznała, że głupotą było wpuszczać go do domku.
– Proszę, to dla ciebie. – Podała gościowi miseczkę do połowy napełnioną
cukrem. – Potrzebujesz czegoś jeszcze? – spytała.
Ich oczy się spotkały.
– Och, tak, Ali. Różnych rzeczy. – Obrzucił ją promiennym, wiele mówiącym
uśmiechem.
Wniebowzięty wyraz twarzy Sama obiecywał wiele. Ali poczuła przyspieszone
bicie serca. Na jej policzki wystąpił rumieniec. Zirytowana własną reakcją, oderwała
wzrok od nieproszonego gościa i spojrzała wymownie na zegarek.
– Przykro mi. Mogę dać ci tylko cukier. Nic więcej. Zaczynam pracę, zanim zrobi
się zbyt gorąco. A więc...
Zrobiła dwa długie kroki w stronę drzwi, otworzyła je i stanęła w wyczekującej
pozie.
– Mam teraz cukier, ale bez kawy – oświadczył. Na potwierdzenie tych słów
podniósł go góry pustą filiżankę. – Wszystko wylało się do drodze – wyjaśnił głosem
pełnym żalu. – Czy mogłabyś poczęstować mnie nową?
Ali bez słowa wzięła do ręki dzbanek i napełniła filiżankę Sama, przezornie
trzymając się od niego na odległość.
Upił łyk gorącego płynu.
– Świetna kawa – pochwalił.
– Pijesz gorzką? – Ali oparła się o kuchenny blat i popatrzyła uważnie na gościa.
– Tak odparł.
– Z mlekiem?
– Bez.
– Bez cukru?
– Tak. To znaczy nie – poprawił się szybko. Postawił filiżankę na kuchennym
blacie i wsypał do niej trochę cukru z miseczki.
Ali podała mu łyżeczkę. Mieszał ceremonialnie, z namaszczeniem.
– Dziękuję. Bardzo dziękuję. – Upił jeszcze jeden łyk i mimo woli skrzywił się
nieznacznie. – Taką kawę lubię najbardziej – łgał jak z nut.
– Czyżby? – Ali uniosła do góry brwi ze sceptyczną miną. – A więc załatwione.
Czas na ciebie, Sam.
Nie pozbędzie się go tak szybko. Oparł się o blat. Trzymał w ręku filiżankę i
zachowywał się swobodnie, niczym we własnym domu.
– A co tu jest do roboty? – zapytał niefrasobliwie.
– Właśnie to, co robisz – odparła Ali. – Ciesz się życiem. Odpoczywaj. Wdychaj
ś
wieże powietrze i wiatr od morza. Dla takich ludzi jak ty nasza wyspa jest piekielnie
nudna.
Roześmiał się cichym i miękkim głosem.
– Jak ja? Ali, coś mi się zdaje, że o mnie myślałaś. Ja zresztą też, tyle że o tobie –
dodał powoli.
– Wcale nie – skłamała. – Chciałam tylko powiedzieć, że Indigo to nie Adanta. A
więc miejsce nie dla ciebie.
Wzruszył ramionami.
– Skąd wiesz? Przecież wcale mnie nie znasz. Może powinnaś zadać sobie trochę
trudu i przekonać się, jaki naprawdę jestem? Co powiesz na wspólną kolację któregoś
wieczora? – zapytał. – Zabawię się w kucharza.
– Mam niewiele czasu na rozrywki. – Ali otworzyła drzwi. – Absorbuje mnie
praca.
– To fatalnie. Ale kto wie? Może to się zmieni. Ja mam czas. Bardzo dużo czasu.
Sam błysnął uśmiechem. Ali miała się jednak na baczności. Obserwowała jego
oczy. Były zimne. Wyrachowane.
Wyszedł przed dom.
– A więc do zobaczenia. I jeszcze raz dziękuję.
Schodził powoli po schodkach, w jednym ręku trzymając filiżankę, a w drugim
miseczkę z cukrem. Ścieżką wysypaną piaskiem ruszył w stronę plaży i swego
domku.
Zamyślona Ali obserwowała go z progu. Zastanawiała się, jaki cel miała ta
wizyta. Odpowiedź z pozoru była oczywista. Postanowił skorzystać z nadarzającej się
okazji i bliżej poznać sąsiadkę. Wyczuła jednak, że za poranną wizytą Sama kryło się
coś więcej. Ten człowiek zaniepokoił ją od pierwszej chwili. Przybył na wyspę dla
rekonwalescencji, a wyglądał jak okaz zdrowia i z pewnością nic mu nie dolegało.
Nalała sobie kawy do filiżanki. Byłoby dobrze, gdyby przestała obsesyjnie myśleć
o Samie i zastanawiać się, jaki jest w rzeczywistości. Nie potrafiła. Był jak ten
piekielny rzep. Drażniący, kłujący i niemal niemożliwy do usunięcia.
Ali stała się podejrzliwa. Zachowywała się tak w stosunku do wszystkich, oprócz
własnej rodziny. Miała pełne podstawy do takiego postępowania. Która kobieta nie
broniłaby się po tym, gdy jej życie zostało zniszczone przez mężczyznę, który
przysięgał wieczną miłość?
Ali zacisnęła odruchowo palce na filiżance. Myślami wróciła do przeszłości. Z
Casey’em spotykała się jeszcze za studenckich czasów. Był jej chłopakiem, jedynym
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała. Rycerzem bez skazy w błyszczącej zbroi.
Pokładała w nim wszystkie dziewczęce nadzieje. Wiązała z nim marzenia. Byli
idealnym małżeństwem. Za takie przynajmniej uważało ich całe otoczenie. Młodzi,
zamożni i zakochani w sobie. Świat ścielił im się do stóp.
I nagle, jak grom z jasnego nieba, na Ali spadło nieszczęście. Jej wymarzony,
ukochany mężczyzna pokazał prawdziwe oblicze. W chwili i w sposób, które całą
sprawę czyniły jeszcze bardziej odrażającą. Do tego dnia życie Ali było rajem.
Następnego stało się piekłem. Straciła wszystko. Ukochanego męża. Dom. Posadę.
Ludzki szacunek i dobre imię. Dziennikarze nie pozostawili suchej nitki na jej
małżeństwie. Złamana, odarta z osobistej godności, uciekła z Atlanty i przyjechała na
Indigo.
Upiła łyk kawy. Miała teraz gorzki smak, podobnie jak jej myśli. Ali wylała resztę
do zlewu i opłukała filiżankę. Postanowiła nie zawracać sobie głowy ani Casey’em,
ani Samem Cantrellem i zająć się robotą. Na dziś zaplanowała opracowanie broszury
reklamowej Przypraw śycia na lipcowe targi w Atlancie, na których różne firmy
wystawią towary przygotowane na gorący okres przed świętami Bożego Narodzenia.
Na myśl o tych świętach uśmiechnęła się z goryczą. Nie potrafiła uciec przed
Gwiazdką.
Po porannej wizycie u Ali Sam udał się na poszukiwanie dalszych informacji.
Tatę Loomis, obsługujący stację benzynową i sklepik, rozmawiał chętnie. Na każdy
temat z wyjątkiem Alicii Paxton Bell. Mieszkał na wyspie od wielu lat. Był chodzącą
lokalną encyklopedią. Wiedział wszystko o połowach ryb, krabów i krewetek. O
przypływach, wiatrach i prądach morskich. Znał na pamięć historię wyspy. Pierwsi
przedstawiciele rodziny Mallorych przybyli tu około roku 1840. Byli farmerami
uprawiającymi indygo. Ostatni z rodziny, Tiger, pojawił się na wyspie przed pięciu
laty.
– Kto by pomyślał – powiedział Tatę Loomis z nieodłączną fajką w zębach – że
porzuci praktykę adwokacką i przyjedzie na Indigo po śmierci matki? Nie miał
pojęcia o uprawianiu ziemi ani nie znał się na żadnych ziołach. Na szczęście Gwen,
córka farmera, wychowywała się na wsi w Karolinie Południowej. Ona nauczyła
Tigera, jak uprawiać rośliny.
– Widziałem tam jeszcze jedną młodą kobietę – powiedział Sam. – Pracowała z
Tigerem i Gwen. Jeśli dobrze zapamiętałem, ma na imię Ali. – Upił łyk zimnego
napoju, który wyjął z lodówki Loomisa.
– Tak. Ali. To fajna dziewczyna. Jej matka i ojciec Tigera byli rodzeństwem. Jest
więc jego cioteczną siostrą, czy nie tak? – Loomis nie czekał na odpowiedź. – Całe
ż
ycie spędziła poza wyspą. Wcale jej to nie zaszkodziło. – Zaczął się śmiać, tak jakby
powiedział jakiś dowcip.
– Od dawna tu jest? – od niechcenia spytał Sam.
– Wystarczająco długo – odparł enigmatycznie Loomis. – Powiedz, synu,
dlaczego się nią interesujesz?
– Pytam z czystej ciekawości. Przystojna kobieta.
– Aha. Znam Ali od dawna. To wspaniała dziewczyna. Wiedzą o tym wszyscy na
wyspie.
– Jest, zdaje się wdową?
– Uhm.
Sam nie pytał więcej, bo Tatę Loomis definitywnie uciął rozmowę:
– Rodzina Mallory to przyzwoici ludzie. Niech pan jeszcze tu wpadnie. Do
widzenia.
Kapitan Poteet też nie był skory do pogawędki o Ali.
Dwa razy dziennie przybijał promem do wyspy. Na temat przyczyn jej przyjazdu
na Indigo nie powiedział ani słowa.
Sam zagadywał nawet kobiety na przystani, lecz nie uzyskał od nich żadnej
informacji. Chyba wszyscy mieszkańcy wyspy bardzo lubili Ali. Wyrażali się o niej w
samych superlatywach. Nikt nawet nie wspomniał o Casey’u Bellu ani o tym, że
zdefraudował w Atlancie pół miliona dolarów. Ani też o tym, że policja była
przekonana, iż Ali zna miejsce ukrycia pieniędzy.
Zdaniem Sama, zachowanie tej kobiety było nadzwyczaj podejrzane. Wyjechała
cichaczem z Atlanty, zostawiając dom i pracę, i zaszyła się na pustkowiu. Na wyspie
Indigo. Czym się tutaj zajmowała poza udawaniem, że interesuje ją uprawa ziół? Co
knuła?
Nie czekała na męża, to było pewne, gdyż Casey’a Bella znaleziono martwego na
Santa Luisa, jednej z Wysp Karaibskich. Pół miliona dolarów zniknęło jak kamfora.
Sam był przekonany, że Ali wie coś na ten temat.
Ocierając pot spływający z czoła, musiał przyznać, że jego pierwsza wyprawa
wywiadowcza na wyspie okazała się całkowitym niewypałem. Nie przejmował się
tym, bo miał w zanadrzu plan B.
Istniały dwa podstawowe sposoby rozwiązywania zadań detektywistycznych. Za
pomocą tak zwanych operacji zewnętrznych i wewnętrznych. Na operacje zewnętrzne
składały się setki godzin spędzanych na śledzeniu, liczne telefony, łapówki dla
cwaniaków od komputerów, którzy nielegalnie zdobywali potrzebne detektywowi
informacje, a także dziesiątki rozmów z przeróżnymi informatorami. Ze wszystkimi,
którzy mogli coś wiedzieć o podejrzanym.
Operacje wewnętrzne polegały na infiltracji. Na możliwie najbliższym dotarciu
do podejrzanego oraz na poznaniu od podszewki jego życia i zwyczajów. Trzeba było
otwarcie stawić czoło wrogowi, a kiedy nadejdzie właściwa pora, przechytrzyć go.
Sam przypomniał sobie pewnego męża, który opróżnił do ostatniego centa konto
bankowe bogatej żony i prysnął na zachód kraju. Śledząc los kart kredytowych,
którymi nieopatrznie posługiwał się podejrzany, Sam odnalazł go w eleganckim
hotelu w Las Vegas. Postawił facetowi parę drinków, a nawet grał z nim w kasynie.
Długo w noc rozmawiali o nieszczęśliwym małżeństwie, po czym Sam wezwał
miejscową policję i oddał w jej ręce niefortunnego uciekiniera. Był to typowy
przykład operacji wewnętrznej. Identycznie rzecz się miała z Alicią Paxton Bell. Sam
znalazł się w pobliżu podejrzanej, miał dobry pretekst, żeby się z nią spotykać, i
wiarygodny kamuflaż.
Teraz były mu jeszcze potrzebne sprzyjające okoliczności.
Nie mógł się zdecydować, czy atrakcyjność Ali była plusem, czy minusem w całej
sprawie. Niekiedy zdarzały mu się flirty z klientkami, a nawet z podejrzanymi.
Czasami nie sposób było ich uniknąć, lecz Sam bardzo dbał o to, żeby trwały krótko i
były niezobowiązujące.
Wiódł samotne życie i chwalił sobie ten stan. Jako prywatny detektyw miał liczne
okazje, żeby z boku obserwować, angażować się, kiedy uznał za stosowne, a potem
znikać, gdy przychodziła na to pora. Nie było żadnego powodu, aby na wyspie Indigo
sprawy miały potoczyć się inaczej.
W bezlitośnie palących promieniach słońca Sam wlókł się w kierunku domu.
Dokupił jeszcze trochę jedzenia, mimo że nie znosił gotowania, ale nie miał innego
wyjścia. Nagle za plecami usłyszał klakson samochodu, a zaraz potem znajomy głos
Gwen:
– Cześć, Sam. Wskakuj. Podwiozę cię do domu. Jest stanowczo za gorąco na
chodzenie piechotą.
Zadowolony, wdrapał się do szoferki. Gwen miała na głowie duży, słomkowy
kapelusz, osłaniający jej piegowatą twarz. Kątem oka spod szerokiego ronda spojrzała
na Sama.
– Przy twoim stanie zdrowia taki upał nie jest z pewnością wskazany. Dziwi
mnie, że żona puściła cię tu samego. Powinna przyjechać i zadbać o męża.
– Nie mam żony – odparł Sam. – Jestem człowiekiem samotnym. Sądziłem, że o
tym wiesz.
– Nie miałam pojęcia – odrzekła Gwen. Czy stale bierzesz jakieś lekarstwa? Jeśli
tak, to będziemy mogli realizować ci recepty w Charlestonie. Często tam jeździmy.
Wozimy syna na lekcje gry na gitarze.
Sam zdawał sobie sprawę, że Gwen strzela na chybił trafił. Koniecznie chciała
czegoś się o nim dowiedzieć.
– Nie biorę lekarstw – odparł zgodnie z prawdą. – W pracy przeżyłem stres. Z
powodu reorganizacji, nerwowej atmosfery, rozmaitych napięć i tym podobnych
rzeczy.
– Po prostu był ci potrzebny wyjazd – stwierdziła Gwen.
Połknęła haczyk.
– Tak. Osiemdziesiąt godzin pracy tygodniowo może załatwić nawet
najsilniejszego człowieka, zwłaszcza kiedy się zarządza firmą ubezpieczeniową.
Gwen wydawała się usatysfakcjonowana odpowiedzią Sama. Chyba jej też
zaimponował. Niech oboje z Tigerem myślą, że jest wysokiej rangi biznesmenem, a
praca w towarzystwach ubezpieczeniowych była uważana za godną szacunku. Miał
nadzieję, że Gwen i Tiger przekażą Ali swe pozytywne opinie.
Gwen ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Taka praca może zniszczyć człowieka, masz rację. Dlatego właśnie Tiger
porzucił praktykę adwokacką i przeniósł się tutaj. Oczywiście mamy teraz mnóstwo
roboty. Znacznie więcej niż przedtem, ale jest to zdrowe zajęcie. Lubimy je oboje.
– Jestem ciekaw waszej firmy – powiedział Sam. – Te wszystkie przyprawy i w
ogóle... – Nie potrafił na poczekaniu wymyślić, co może go jeszcze interesować, ale
Gwen nie zwróciła na to uwagi.
– Z prawdziwą przyjemnością pokażemy firmę. Może Ali cię oprowadzi.
Kiedy Gwen zatrzymywała ciężarówkę przed domkiem na plaży, w jej oczach
pojawiły się błyski. Aha, pewnie zamierza bawić się w swatkę, domyślił się Sam.
Wcale mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Nie mógłby wykoncypować
niczego lepszego.
– Świetnie. Kiedy? – zapytał ochoczo.
– Och, niedługo – odparła Gwen i roześmiała się. Przymrużonymi oczyma
popatrzyła na Sama. – Nudzisz się tu, prawda?
– Nie, wcale nie – zaprzeczył. – Choć trudno z dnia na dzień zmienić tryb życia i
zwolnić tempo. Należę do ludzi, którzy zawsze są czynni.
– śeglujesz? – spytała Gwen.
– Trochę... – odparł niepewnie.
– Pod werandą swego domku znajdziesz małą łódkę. Weź ją na wodę i popływaj
sobie trochę. Przekonasz się, to wielka frajda.
Sam wysiadł z szoferki.
– Być może spróbuję – odparł ostrożnie. Gwen wrzuciła wsteczny bieg.
– Uważaj na siebie. Późnym popołudniem mamy tu często sztormy.
– Dobrze, będę uważał – obiecał.
– Do zobaczenia.
Sam patrzył na odjeżdżającą ciężarówkę. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby
sobie żeglował przy brzegu, defilując przed oknami Ali. Nie miał w tym względzie
ż
adnego doświadczenia, więc...
Pogwizdując wesoło, ruszył raźnie w stronę domku.
„Dodaj smaku przyrządzanym potrawom. Przypraw je” – wystukała Ali na
klawiaturze komputera, po czym spojrzała na ekran, skrzywiła się na widok napisu i
wcisnęła klawisz „delete”, żeby szybko wymazać to, co napisała.
– Brzmi okropnie – mruknęła pod nosem.
Z biura firmy przyniosła do domu mały, przenośny komputer i zabrała się do
roboty. Usiadła w ulubionym miejscu. W saloniku, frontem do okna wychodzącego na
morze. Fale rozbijały się w pobliżu brzegu, nad nimi wznosiły się mewy, a
odpływająca woda pozostawiała na piasku tysiące malutkich skorupek. Chwilę
później ptaki powracały i żerowały w pośpiechu, zanim nie odgoniła ich następna
fala.
Ali nigdy nie nudził się ten ruchomy obraz morza, niezmienny każdego
popołudnia. Towarzyszyły mu letnie burze, które albo omijały wyspę, albo szybko
nad nią przechodziły. Tak przywykła do sztormów, że przestała na nie zważać.
„Przypraw sobie życie „. Nie, tak nie może zostać. To brzmi fatalnie. Trzeba
jakoś powiązać reklamę z Bożym Narodzeniem. Przyprawy. Zapachy. Świąteczne
zabawy. Nie, niedobrze. Ali nic nie wychodziło.
– Jak można w lipcu myśleć o Gwiazdce? – mruczała cicho do siebie. Przestała w
ogóle lubić Boże Narodzenie. Prawdę mówiąc, stało się ono najgorszym okresem w
jej życiu. Nie sądziła, by kiedykolwiek się to zmieniło. Zdjęła okulary do czytania i
potarła czoło. Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, spojrzała na morze. Ujrzała coś, co
przyciągnęło jej wzrok.
Wstała i podeszła do okna. W jednym miejscu na falach spostrzegła dziwne
zawirowanie. Sięgnęła po lornetkę, lecz zanim przyłożyła ją do oczu, wiedziała, co się
stało. W jej życie wkroczył znów Sam Cantrell.
– Co za idiota – mruknęła pod nosem.
Usiłował postawić na wodzie małą żaglówkę, którą przewrócił wiatr. Na wargach
Ali pojawił się uśmiech. Łódka była lekka, lecz nasiąknięte wodą żagle zrobiły się
ciężkie i utrudniały manewrowanie zwłaszcza komuś, kto o żeglowaniu nie miał
zielonego pojęcia, to znaczy Samowi. Patrzyła, jak usiłuje wdrapać się na łódkę, a fale
i wiatr biorą go znów w posiadanie.
Ali ruszyłaby niezwłocznie na pomoc rozbitkowi, gdyby groziło mu jakieś
niebezpieczeństwo. Sam znajdował się w wodzie po pas i nie mógł utonąć, bez
względu na to, czy udałoby mu się wdrapać na pokład łodzi, czy nie. Nadchodził
jednak sztorm, a to oznaczało pojawienie się niebezpiecznych piorunów. Nie było
rady, musiała zacząć działać.
Z głębokim westchnieniem Ali zrzuciła sandały, otworzyła drzwi domku i po
piachu pobiegła na skraj morza. Stanęła w płytkiej wodzie i złożyła dłonie, formując z
nich tubę.
– Hej, Cantrell, wracaj do brzegu! – zawołała. – Idzie burza!
Wiatr widocznie zagłuszył jej głos, gdyż Sam zdawał się go nie słyszeć. Chyba
też w ogóle nie spostrzegł Ali.
– Och, do diaska – warknęła i zaczęła brnąć przez wodę. Usiłowała przeskakiwać
największe fale. Wreszcie, klnąc na czym świat stoi, dała nurka pod ostatni,
najwyższy zwał wody. Podpływając na miejsce wypadku, zobaczyła, że łódka
wyrwała się z rąk Sama i ostro płynie w jej stronę, grożąc staranowaniem. Ali zrobiła
unik. Udało się jej złapać żagiel.
– To był kiepski pomysł! – wykrzyknęła.
– Teraz mi to mówisz? Wywróciła się. Nie mogłem postawić jej na wodzie.
– Stań za żaglem i pchaj go – poleciła Ali. – A ja będę ciągnęła z drugiej strony.
Wiatr przybierał na sile. Coraz większe fale uderzały o łódkę. Ali ciągnęła żagiel
dopóty, dopóki nie znaleźli się na płytkiej wodzie. Potem przeszła na stronę Sama,
ż
eby pomóc mu pchać. Ich ciała stykały się teraz ze sobą. Sam piersią dotykał pleców
Ali. Otarł ręką o jej biust, sięgając po linę. Wypadła mu z dłoni. Nad ich głowami
rozbiła się potężna fala w chwili, gdy błyskawica przecięła niebo.
– Łap! – krzyknęła AU, kiedy łódka zaczęła się od nich oddalać, skacząc po
wodzie.
Po paru nieudanych próbach przytrzymali wreszcie żaglówkę. I w tym momencie
przykryła ich następna fala. Porwała łódź, uniosła do góry i pchnęła w stronę brzegu.
ś
adnemu z nich nie udało się utrzymać na nogach. Jednocześnie stracili równowagę i
fala rzuciła nimi, podobnie jak łódką. śaglówka osiadła wreszcie na piasku, a Ali i
Sam zaczęli z trudem wygrzebywać się z płytkiej wody.
Padając bez tchu na mokry piach, Ali poczuła, jak obejmują ją silne ramiona. Sam
Cantrell wylądował wprost na niej! Ich nogi stanowiły jedną plątaninę. Sam trzymał
Ali ramieniem, a torsem przyciskał do ziemi. Dwoje obcych ludzi znalazło się nagle
w intymnej sytuacji. Tak blisko siebie jak kochankowie...
Sam popatrzył z uśmiechem na Ali.
– Dziękuję za ratunek. Chyba dziś jestem twą najlepszą zdobyczą.
– Czym?
W oczach zapłonęły mu ogniki i chwilę później przycisnął wargi do jej ust.
Poczuła słony smak, ale głowy nie odwróciła.
Całował, a ona oddawała pocałunki. Zatraciła się na krótką, ulotną chwilę.
Poczuła prymitywne podniecenie. Jej ciało nagle ożyło. Pod naporem twardych warg
Sama rozchyliła usta.
Obmyła ich fala. Ali zakrztusiła się wodą i zaczęła kasłać. Odsunęła Sama i
usiadła na piasku.
– Nie masz pojęcia o żeglowaniu – stwierdziła ostrym tonem. Pragnęła zetrzeć z
twarzy Sama głupawy, zwycięski uśmieszek i dać mu do zrozumienia, że jego
pocałunek nic dla niej nie znaczył.
– Nie mam – przyznał.
– To dlaczego wypływałeś, i do tego podczas burzy?
– Wtedy nie było burzy.
– Musiałeś przecież widzieć czarne chmury gromadzące się nad horyzontem.
– Nie jestem meteorologiem.
Sam pochylił się w stronę Ali. Myślała, że znów ją pocałuje. Ich nogi nadal były
splątane. Przesunęła się i podniosła z ziemi.
– Ani meteorologiem, ani żeglarzem.
– Chciałem zwrócić na siebie twoją uwagę. – Stanął obok Ali. Fale obmywały im
stopy.
– I to się udało. Powinnam zostawić cię w wodzie.
– Mogłem przecież utonąć!
– W wodzie po pas? Niemożliwe. – Ali ruszyła w stronę wyrzuconej na brzeg
łódki.
Sam poszedł za nią.
– Z takim nowicjuszem jak ja wszystko jest możliwe.
– Następnym razem nie pozwolę ci korzystać z naszego sprzętu wodnego.
Ali odzyskała rezon. Doszła już w pełni do siebie. Stanęła obok żaglówki.
– Pchaj – poleciła Samowi oschłym tonem. – Trzeba odsunąć dalej od wody, poza
linię przypływu. Później ją sobie zabierzesz.
Posłuchał, a potem pomógł Ali opuścić żagle.
– W tym momencie lunął rzęsisty deszcz.
– Uciekaj! – zawołała Ali, usiłując przekrzyczeć wiatr.
– Bardziej już nie zmokniemy! – odkrzyknął Sam. Włosy oblepiały mu głowę. Z
nosa kapała woda.
Ali spojrzała na niego. I nagle, zupełnie bezwiednie, wybuchnęła śmiechem.
– Masz talent do moknięcia. Chodź, dam ci suchy ręcznik.
ROZDZIAŁ 3
Ociekający wodą Sam podążył za Ali po schodkach i po chwili oboje znaleźli się
pod dachem. Co prawda nie zaprosiła go do środka, miał jednak błogą nadzieję, że nie
zamknie mu drzwi przed nosem. Na zewnątrz rozszalała się burza. Ulewa sprawiła, że
horyzont zniknął i morze zlało się z niebem.
Ali otworzyła szafę, wyjęła ręcznik i podała Samowi.
– Wytrzyj się. Idę się przebrać.
Stał na środku pokoju, trzymając ręcznik i pilnując się, żeby się nie odezwać.
Miał ochotę powiedzieć Ali, aby się nie przebierała. Nie ściągała ani szortów, ani
bawełnianej koszulki. Mokre ubranie przylegało do jej ciała jak druga skóra.
Uwidoczniało zarys piersi, ukazywało sutki.
Ali nie zdawała sobie sprawy z zakłopotania Sama. Ale musiała przecież odczuć
jego bliskość, gdy leżeli na piasku ze splątanymi nogami, a on całował ją namiętnie.
Przystopuj, bracie, upomniał siebie Sam. Zareagowała odruchowo na pocałunek, lecz
w chwilę później odsunęła się, udając, że nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Dawała
dobry przykład. Powinien zachować się tak samo. Romans nie stanowił części
składowej zadania, które miał wykonać. Kiedy jednak znajdował się w pobliżu tej
kobiety, od razu silnie odczuwał jej podniecającą obecność i nie potrafił przestać
myśleć o seksie.
– Chcesz kawy? – spytała. – Możesz pić z cukrem lub gorzką.
Sam uśmiechnął się lekko. Już wcześniej podejrzewał, że Ali rozszyfrowała jego
wybieg z pożyczaniem cukru.
– A może dostanę brandy? – zaryzykował. – Na te dreszcze.
– Na jakie dreszcze? – spytała. Roześmiała się wesoło. Jej śmiech bardzo mu się
podobał. – Przecież na dworze panuje upał.
– Zapominasz, że jestem rekonwalescentem. No, kimś w tym rodzaju.
Sceptycznie uniosła brwi.
– Tak mówi Gwen. Niech będzie, dam ci brandy. Jest w szafce, obok półki z
książkami.
Sam obserwował, jak AU wychodzi z pokoju. Z tyłu wyglądała jeszcze bardziej
podniecająco. Popatrz sobie, stary, powiedział do siebie. Dobrze się przyjrzyj, bo już
pewnie nigdy nie będziesz miał okazji oglądać jej ponętnego tyłeczka tak pięknie
obciągniętego mokrymi szortami.
Zdjął przemoczoną bawełnianą koszulkę, wyżął na werandzie i rozłożył do
schnięcia. Zarzucił ręcznik na ramiona i wrócił do saloniku. Podszedł do szafki z
alkoholem. Był to staroświecki mebel, podobnie jak większość innych znajdujących
się w tym obszernym, i co najważniejsze, wysokim pomieszczeniu, w którym nie bał
się, że rozbije sobie głowę. Na myśl o konieczności powrotu do Pudełka westchnął
głęboko.
Nalał dwa kieliszki i postawił je na szafce. Unikając starannie wyplatanych
krzeseł, pokrytych miękkimi poduszkami, opadł ciężko na twardy stołek. Wszystkie te
staroświeckie meble, które pewnie przechodziły w rodzinie z pokolenia na pokolenie,
nie były stosownym miejscem, gdzie mógłby złożyć ociekające wodą ciało.
Zjawiła się AU. Była ubrana w ciężki, biały szlafrok. Uczesane mokre włosy
odrzuciła na tył głowy. Wyglądała fascynująco. Sam nie mógł oderwać od niej oczu.
Tę kobietę trudno było nazwać ładną. Nie byłoby to właściwe określenie. Alicia
Paxton Bell emanowała energią witalną i seksem. Ponadto intrygowała. Była osobą o
nie dających się przewidzieć reakcjach.
– Nie znalazłeś brandy? – spytała, widząc Sama bez kieliszka w ręku.
Udając, że nie zauważa jego rozbierającego ją spojrzenia i nie dając mu czasu na
odpowiedź, podeszła do szafki, pochyliła się i wyjęła butelkę. Podczas ruchu szlafrok
rozsunął się na boki i oczom zachwyconego gościa ukazały się opalone uda i zarys
kształtnych piersi. Wstrzymał oddech. Czuł się teraz zupełnie jak małolat. Ta kobieta
sprawiła, że ożyły jego młodzieńcze fantazje.
Wyprostowała się, trzymając w ręku butelkę.
– Jest. – Aha.
Dopiero teraz Ali zobaczyła stojące na szafce napełnione kieliszki.
– Och, więc znalazłeś. Czemu nic mi nie powiedziałeś?
– Nie zdążyłem. A ponadto taka nachylona wyglądałaś bardzo ładnie.
Surowe spojrzenie Ali, którym obrzuciła Sama, świadczyło o tym, że się
zagalopował.
Podała mu kieliszek. Szybko stuknął nim o drugi.
– Za sąsiadów, którzy przychodzą na ratunek – wzniósł toast.
– Nie byłeś w niebezpieczeństwie. Nie tonąłeś.
– Kto wie, co mogłoby się stać. – Pociągnął solidny łyk brandy. – Te wszystkie
silne prądy podwodne, krwiożercze rekiny, śmiercionośne...
– Śmiercionośne?
– Meduzy...
Ali wybuchnęła serdecznym śmiechem, który tak zachwycał Sama.
– Nigdy nie byłem z wodą za pan brat – stwierdził potulnie. – Nie sądzisz, że
trzeba mnie pilnować? – Zrobił minę małego, bezradnego chłopczyka.
– Może tak, ale ja tego robić nie będę. Mam dziś jeszcze dużo pracy przy
komputerze. Kończ picie, Sam.
Wiedział, że z chwilą wysączenia ostatniej kropli brandy zostanie bezlitośnie
wyrzucony, więc pił najwolniej, jak potrafił.
– A może uda mi się namówić cię na kolację? – zaryzykował. – Zrobiłabyś sobie
krótką przerwę w pracy.
– Nie, nie mogę. Przykro mi. Powiedziałam ci dziś rano, że tkwię po uszy w
robocie.
– Chcesz wyrzucić mnie z domu w tak okropną ulewę? Czy nie masz za grosz
serca?
– Spójrz w okno. Deszcz przestał padać i zza chmur wychodzi słońce. Może
nawet powstanie tęcza na niebie. Sądzę, że uda ci się bezpiecznie dobrnąć do domu.
– Oczywiście.
Sam odstawił kieliszek. Po raz drugi dziś dostał kosza i został wyproszony.
Odprawiony z kwitkiem. Taka sytuacja zaczynała być męcząca. Kiedy wreszcie uda
mu się przełamać opory tej kobiety i dowiedzieć się, na czym polega jej gra? Gdyby
nawet zaryzykował pytania na temat przeszłości, i tak by mu się wywinęła. Był o tym
przekonany.
Skończyła swoją brandy. Jej sztywna postawa wskazywała na to, że czeka, aż
gość opuści dom.
– Jeszcze raz dziękuję za ratunek.
– Nie ma za co. To tylko zwykła usługa mieszkańca wyspy na rzecz turysty.
– Piękne dzięki za ręcznik. – Sam zdjął go z ramion i podał Ali.
Właśnie wtedy zobaczyła dużą, pofałdowaną bliznę tuż pod obojczykiem.
Speszona, szybko odwróciła wzrok.
Biała szrama, o poszarpanych brzegach, odcinała się wyraźnie od opalonej skóry.
– Brzydki widok – stwierdził.
– Nie. To znaczy tak. Przykro mi – powiedziała zmieszana, spoglądając mimo
woli na szramę.
– Nie ma się czym przejmować. To było dawno temu.
Ali odwróciła wzrok od blizny i skupiła go na twarzy Sama. W zielonych,
zimnych oczach dojrzała jednak cień bólu, a zarazem jakieś ostrzeżenie. Postanowiła
nie pytać o bliznę. Ściskając w ręku mokry ręcznik, zastanawiała się, o czym by tu
rozmawiać dalej z Samem.
Wybawił ją z opresji.
– Wracaj do pracy – powiedział.
Zabrał z werandy bawełnianą koszulkę i poszedł w stronę domu. Pogoda była
znów piękna. Zrobiło się słoneczne popołudnie.
Ali usiadła przy biurku. Zamiast zająć się projektowaniem kampanii reklamowej
Przypraw śycia, myślała o Samie Cantrellu. Epizod na plaży był tak dziwny i
bezsensowny, że zaczęła go analizować. Najpierw mocowała się z przewróconą
łódką, a potem z żeglarzem z bożej łaski. Cała ta scena odbyła się naprawdę,
równocześnie jednak wydawała się nierealna. Sztuczna. Wyglądało niemal na to, że
Sam od początku do końca, w najmniejszych niemal szczegółach, wyreżyserował całe
przedstawienie, a ona została w nie wciągnięta. Wbrew woli wystąpiła jako aktorka.
Kiedy przyszło jej to na myśl, z niedowierzaniem pokiwała głową. Skarciła się za
bezsensowne rozważania. Znów zrobiła się zbyt podejrzliwa. Widziała spisek tam,
gdzie go nie było. Doszukiwała się dziury w całym.
Gwen była pod urokiem Sama, a Tiger uznał go za miłego faceta. Jednak szósty
zmysł ostrzegał Ali. Uznała, że w Samie Cantrellu jest coś niesympatycznego. Blizna
na ciele, mimo że dawno zagojona, wyglądała obrzydliwie. Ali nie była ekspertem,
lecz gotowa byłaby dać głowę, że to ślad po kuli. Oczywiście, mogło istnieć jakieś
proste, niewinne wyjaśnienie. Równie dobrze blizna mogła jednak świadczyć o tym,
ż
e Sam Cantrell jest człowiekiem niebezpiecznym.
Kim był i co robił na wyspie Indigo? Ali zaniepokoiła jej własna reakcja na tego
człowieka. Co w nią wstąpiło, że oddała mu pocałunek? Musiała uczciwie przyznać,
ż
e jest bardzo przystojnym mężczyzną. W kąpielówkach wyglądał świetnie. Tak więc
nic dziwnego, że kiedy porwały ich fale...
– To był zwykły odruch. I nic więcej – oznajmiła Ali mewie, która przysiadła na
balustradzie werandy na wprost okna. – Każda normalna kobieta tak by się
zachowała. Moja reakcja nie znaczy nic. Absolutnie nic.
Mewa przekrzywiła łebek, jakby nasłuchiwała. Ali patrzyła na opustoszałą plażę.
Zazwyczaj taki widok działał na nią uspokajająco, dziś jednak poczuła się
samotna, opuszczona i smutna.
Od ponad dwu lat żyła sama. Casey był ostatnim i jedynym mężczyzną w jej
ż
yciu. Zanim jeszcze opuścił wspólny dom w Atlancie, był tak zaabsorbowany
interesami, że zaczął się trzymać z daleka od jej łóżka. Fakt, że od dawna nie miała
mężczyzny, wcale nie oznaczał, że wolno było puszczać wodze wyobraźni w stosunku
do obcego, który pojawił się na wyspie.
Ali poprawiła okulary na nosie. Usiłowała skoncentrować uwagę na zawartości
ekranu komputera. Brzydziło ją rozczulanie się nad sobą, lecz jeszcze bardziej nie
znosiła oznak własnej słabości. Sam Cantrell poruszył w niej dawno zapomniane
struny, kiedy pocałował ją nad brzegiem morza. Obawiała się, że będzie jej trudno
uporać się ze stanem wewnętrznego podniecenia, który wywołał. Będzie zakłócał
spokój jej ducha.
Ali patrzyła, jak mewa wraca na swoje miejsce na poręczy werandy, i udawała
przed samą sobą, że praca w Przyprawach śycia w pełni ją satysfakcjonuje, podobnie
jak monotonna egzystencja na Indigo. Stała obecność Gwen, Tigera i małego Briana
podtrzymywała ją na duchu, ale oni mieli własne życie.
– A co z moim? – zapytała mewę.
Zdawała sobie sprawę z tego, że w Atlancie pozostawała w cieniu męża. Casey,
mężczyzna o bardzo silnej osobowości, bez trudu przekonał Ali, że ma te same co on
pragnienia. Duży dom, wysoki standard życia, potrzeba władzy i sukcesu. Podążała
bezkrytycznie za mężem, bo był człowiekiem, któremu ufała. Zawsze uzyskiwał to,
czego chciał. Jej świetna posada bardzo odpowiadała Casey’owi, poprawiała jego
wizerunek. Kosztowny samochód i stroje żony pochodzące od najlepszych
projektantów mody stanowiły odbicie jego własnego powodzenia. Oczywiście AU
robiła wszystko, żeby podobać się mężowi. Jej własne marzenia były znacznie
skromniejsze. Należały do nich: satysfakcjonująca praca, dom, dzieci i życiowy
partner, na którym mogłaby całkowicie polegać. Obdarzyła więc zaufaniem Casey’a, a
on rozbił w pył jej małżeństwo i zniszczył całą przyszłość. Teraz instynkt
podpowiadał Ali, że powinna mieć się na baczności. Nie może dać się podejść i musi
strzec serca przed Samem Cantrellem.
Siedziała, od czasu do czasu zagadując do mewy, spoglądając na ekran komputera
i usiłując skupić się na pracy. Nic z tego nie wychodziło. Zamiast wymyślać hasła
reklamowe, wracała pamięcią do dawnych wydarzeń. Po raz pierwszy od dłuższego
czasu zaczęła się bać przyszłości. Tego, co może ją jeszcze spotkać.
Ś
wit trzeciego lipca był podobny do innych. Wstawał nowy dzień, niczym nie
różniący się od poprzednich i tych, które nastąpią. Upalny, słoneczny i bardzo parny.
Sam od rana był w okropnym nastroju. Od chwili przybycia na wyspę jeszcze ani razu
nie miał tak wisielczego humoru i nie był tak bardzo psychicznie rozbity.
Spał źle. Przez pół nocy uganiał się za jaszczurką biegającą po całym domu, także
po ścianach i sufitach. Wreszcie udało mu się schwytać ją do pustego pudełka i
wyrzucić przed dom, żeby dołączyła do licznej jaszczurczej rodziny, gnieżdżącej się
w pobliżu. Całe to zamieszanie sprawiło, że wybił się ze snu. Nie mógł zmrużyć oka i
leżał do rana, wsłuchując się w szum wiatru w liściach palm i gałęziach sosen.
Sam przywykł do życia w pojedynkę i chwalił je sobie. Nagle jednak, w śmiesznie
małym domku na plaży, słuchając odgłosów nocy, poczuł się samotny. śałował, że
nie przywiózł ze sobą telewizora ani radia. Dotrzymywałyby mu towarzystwa. Nawet
jakiś przygodny znajomy, z którym można by wychylić kufel piwa, byłby mile
widziany.
Sam zrzucił koc i wrócił pamięcią do wydarzeń z poprzedniego dnia. Do kuchni
AU, przytulnej i wesołej, skąpanej w promieniach porannego słońca. Do pełnych
ciepła słów Tate’a Loomisa na temat tej kobiety i całej rodziny Mallorych, pierwszych
osadników na Indigo. Do pomysłu Gwen, żeby popływał żaglówką, i uśmiechu, który
pojawił się na jej wargach, gdy usłyszała od Sama, że nie jest żonaty. O czym zresztą
już wcześniej dobrze wiedziała.
Na szczęście, była na tyle dyskretna, że nie zagadnęła go dlaczego. Samowi
zadawano to pytanie setki razy. Znał na pamięć wszystkie stosowne odpowiedzi. Nie
ożenił się, bo nie znalazł odpowiedniej kobiety, bo wiele pracował i miał mało czasu,
bo jeszcze nie był gotów do założenia rodziny. Prawdziwa odpowiedź istniała tylko
jedna. Nie był zdolny do bliskiego współżycia z drugim człowiekiem. Nie potrafił
przed nikim się otworzyć ani dzielić radości czy smutków.
– Cantrell, jesteś samotnikiem – mruknął do siebie w ciemności. – Dlatego leżysz
na tym cholernym, twardym łóżku i jesteś na tej zakazanej wyspie, co doprowadza cię
do szału.
Podciągnął się do pozycji siedzącej i wyjrzał przez okno. W świetle księżyca
domek Ali odcinał się wyraźnie od ciemnego nieba. Śpi? – zastanawiał się Sam. A
może, podobnie jak on, przewraca się z boku na bok? Wyobraził ją sobie zwiniętą na
łóżku. Nie mógł zapomnieć dotyku jej ciała, gładkości ud, miękkości piersi. Pamiętał,
jak otwierała usta pod naporem jego warg. Przez chwilę czuł, jak Ali odwzajemnia
pocałunek, lecz zaraz potem zamyka się w sobie i staje się obcą, nieprzystępną i
antypatyczną kobietą. Jak pierwszego dnia jego pobytu na wyspie. Alicia Paxton Bel.
Wielka niewiadoma. Zagadkowa kobieta. Czy uda mu sieją rozszyfrować?
– Cantrell, musisz rozgryźć tę damę, przecież to twoja praca – upomniał samego
siebie. – W tym celu tu przyjechałeś. Myśl więc o robocie i zadaniu do wykonania, a
nie o całowaniu się.
Wreszcie nad ranem, zmęczony, zamknął oczy. Zapadł w płytki i krótki sen, bo
obudziło go słońce prześwitujące przez cienkie zasłony. Zalało Pudełko oślepiającym
blaskiem typowego letniego poranka na wyspie Indigo.
Sam usiadł na werandzie z filiżanką gorzkiej kawy i czekał, aż Ali wyjdzie z
domu. Pojawiła się punktualnie o dziewiątej, niosąc komputer i plik wydruków.
Patrzył, jak idzie do samochodu. Odjechała.
Upłynęło zaledwie parę minut, kiedy znalazł się pod jej domkiem. Wszedł na
schodki, wsłuchując się w odgłosy otoczenia. Zapukał głośno do frontowych drzwi.
– Ali, to ja. Sąsiad. Chciałbym pożyczyć...
Oczywiście, tak jak się spodziewał, odpowiedzi nie było. Całą scenę odegrał
wyłącznie dla mew, które latały mu nad głową.
Przeświadczony, że nikt na Indigo nie trudzi się zamykaniem domu, nacisnął
klamkę. Nie przeliczył się. Bez trudu otworzył drzwi.
Już wcześniej obejrzał salonik, lecz teraz miał okazję przeszukać go dokładniej.
Nie spodziewał się znaleźć tutaj zaginionych pieniędzy, przyklejonych taśmą za
obrazem lub wetkniętych za poduszkę kanapy.
Był jednak przekonany, że gdzieś w tym domu musi znajdować się klucz do
rozwiązania zagadki. Jakiś ślad, wskazujący na to, gdzie Casey schował pieniądze. Do
tej pory nie odkryto jego wspólnika. Jedyną podejrzaną osobą pozostawała żona. W
saloniku Sam znalazł tylko pudełko z dyskietkami. Stało na staroświeckim biurku pod
oknem. Szybko i sprawnie przerzucił dyskietki. Każda z nich była opatrzona etykietą
Przypraw śycia, z wypisanym na niej szczegółowym tematem reklamy.
Przeszedł do sypialni. Niemal całe pomieszczenie zajmowało duże, staroświeckie
łoże z czterema kolumnami. Przykrywała je piękna, równie stara kapa. Sam wsunął
pod nią rękę. Wiedział, że nie kryje nic ciekawego. Chciał jednak dotknąć miękkiej
tkaniny, pod którą sypiała Ali. Zwinięta na łóżku, ciepła i ponętna.
Na nocnym stoliku znajdowały się liczne rodzinne fotografie. Gwen, Tigera i
małego chłopca, a także starszej pary. Pewnie rodziców Ali, bo była do nich
uderzająco podobna. W tej galerii postaci zabrakło jednej: Casey’a Bella.
Poruszając się po pokoju, Sam czuł perfumy Ali. Ich zapach wisiał w powietrzu.
Odurzał. Spojrzał ponownie na imponujące łoże i podświadomie uruchomił
wyobraźnię. Wydawało mu się, że kocha się z Ali. Całują się namiętnie i obejmują.
Z trudem odpędził natrętne myśli. Wyszedł z sypialni. W pokoju gościnnym nie
znalazł niczego interesującego. W kącie pokoju stało kartonowe pudło. Pewnie
znajdowały się w nim osobiste rzeczy Casey’a, których Ali nie wypakowała. Powinien
sprawdzić, co jest w pudle. Właśnie ruszał w jego stronę, kiedy usłyszał warkot
silnika. Rozpoznał samochód Ali.
Błyskawicznie wypadł z pokoju, przebiegł przez salonik i w chwili, w której pani
domu otwierała tylne drzwi, znajdował się już na frontowej werandzie. Był
bezpieczny!
Nie poszedł w stronę Pudelka. Ruszył w przeciwnym kierunku. Po paru minutach
zajął dogodne stanowisko pod grupą sosen rosnących na skraju plaży i czekał.
Przecież o dziewiątej Ali udała się do pracy, z komputerem i papierami pod pachą. Do
licha, co się stało, że wróciła tak szybko?
Zanim zdążył wymyślić jakąś sensowną odpowiedź na to pytanie, Ali wyszła z
domu. Trzymała w ręku pudełko z dyskietkami. Widocznie wcześniej zapomniała je
zabrać. Sam patrzył, jak wsiada do samochodu i odjeżdża. Zaraz potem spotkała go,
już druga tego dnia, niespodzianka. Ali podjechała pod Pudełko, zatrzymała się i
wysiadła. Kiedy nikt nie odpowiedział na pukanie, napisała coś na kartce i wsunęła ją
za drzwi.
Powinien wrócić do przerwanej roboty i nadal przeszukiwać dom Ali. Przeważyła
jednak ciekawość. Poszedł wprost do Pudełka. Przeczytał kartkę zostawioną przez
Ali.
Sam, jutro z okazji święta Czwartego Lipca urządzamy piknik w dużym domu.
Tiger i Gwen chcą, żebyś się zjawił. Przyjdź, jeśli możesz, o piątej.
Wetknął kartkę do kieszeni. Przedtem jednak wprawne oko detektywa zauważyło
dokonaną przez Ali poprawkę. Najpierw napisała „chcę”, lecz potem poprawiła na
„chcą” i dodała „Tiger i Gwen”. Był to dobry znak. Sam uśmiechnął się pod nosem.
Z zadowoloną miną wszedł do wnętrza domku, przygotowany na jeszcze jeden
nudny i samotny wieczór bez telewizora oraz z kolacją prosto z puszki. Jakoś to
przeżyje. Do Czwartego Lipca pozostał tylko jeden dzień. A wtedy zapłoną sztuczne
ognie i spotkają go inne atrakcje.
– Fajerwerki będą później – wyjaśniła Ali, kiedy oboje z Samem wyszli na
obszerną werandę dużego domu, trzymając w rękach szklanki z lemoniadą. –
Wystrzelą je w odległości trzech kilometrów od nas. Na plaży – ciągnęła. – Będziemy
stąd mieli fantastyczny widok.
– Będę czekał z utęsknieniem – powiedział Sam rozmarzonym głosem.
Ali rzuciła mu krótkie spojrzenie. Wątpiła, czy mówił serio, lecz za każdym
razem, kiedy ich oczy się spotykały, miała świadomość, że między nią a Samem coś
się dzieje. Była wściekła na siebie za to, że dała się wciągnąć w przygodę na plaży i
pozwoliła pocałować.
– Ali zaczął.
Przerwał mu chłopięcy głos, dobiegający od strony trawnika. Po chwili do Sama i
Ali dołączył Brian w towarzystwie swych czworonożnych przyjaciół.
– Patrzcie, co znalazłem! – wykrzyknął. – To jest chyba grot indiańskiej strzały. –
Pokazał kamień o trójkątnym kształcie.
Sam uważnie obejrzał znalezisko.
– Rzeczywiście wygląda na końcówkę strzały – potwierdził domysły chłopca.
– Znasz się na indiańskich strzałach? – spytała zdziwiona Ali.
Roześmiał się i oddał kamień Brianowi.
– Nie mam o nich pojęcia, lecz chętnie czegoś się dowiem.
– No to niech pan pójdzie ze mną. Pokażę panu moją kolekcję.
– Sam, nie musisz – zaczęła Ali.
– Ali, lubię takich entuzjastów jak Brian – przerwał jej i ruszył za chłopcem w
głąb domu, po drodze mijając Gwen.
– Dokąd poszli? – spytała, siadając obok Ali na krześle.
– Zgadnij.
– Do pokoju Briana oglądać jego zbiory? Ali skinęła potakująco głową.
– Może powinnyśmy pójść na ratunek Samowi?
– Nie. Raz wystarczy.
Gwen nie rozumiała słów Ali, ta jednak zdecydowała się przemilczeć swą
wcześniejszą przygodę.
– Szuka na wyspie rozrywki, więc teraz ją ma – dodała złośliwie.
– Ali, jesteś sadystką. Cieszysz się z nieszczęścia tego człowieka.
– Być może.
Gwen powoli sączyła lemoniadę.
– A czy także cieszysz się nim samym? – spytała.
– O czym ty mówisz?
– Nie mam na myśli ciała Sama...
– Gwen, jak możesz!
– Mówię o jego osobowości.
– Od chwili, w której zamieszkał w Pudełku, widziałam go zaledwie dwa razy. To
wszystko. Nie wiem absolutnie nic o jego ciele, to znaczy o jego osobowości.
Gwen roześmiała się wesoło, Ali pozostała jednak poważna.
– Niełatwo mnie uwieść – oświadczyła.
– Szkoda – mruknęła Gwen pod nosem.
– Już ci mówiłam, że nie podzielam waszych zachwytów. Jest w nim coś
nieprzyjemnego. Ma podejrzaną przeszłość. – Nie wspomniała o szramie na ciele
Sama. Uznała, że być może zdradziłaby w ten sposób zaufanie, jakim ją obdarzył.
– Kiedy go widziałaś? – spytała Gwen.
– Zainscenizował dwa spotkania. Najpierw przyszedł pożyczyć cukier do kawy, a
potem udawał, że stracił kontrolę nad żaglówką – wyjaśniła Ali i z uśmiechem
dodała: – Naprawdę przewrócił łódź. Pospieszyłam na ratunek.
– Widocznie bardzo zależy mu na tym, żeby cię lepiej poznać. Oboje jesteście
młodzi i atrakcyjni. Moglibyście dobrze bawić się we własnym towarzystwie.
– Te spotkania z Samem sprawiają wrażenie nienaturalnych. Są jakieś takie...
wydumane. On je inscenizuje – powiedziała Ali.
– Och, jak możesz tak mówić! – W geście udawanej rozpaczy Gwen wyrzuciła do
góry ręce. W gorącym i parnym popołudniowym powietrzu jej rude włosy skręciły się
wokół twarzy, a piegi stały się bardziej widoczne.
– Bez przerwy szukasz dziury w całym. Czy Sam zachowuje się podejrzanie?
– No... nie – niechętnie przyznała Ali.
– Poddaję się – oświadczyła zniechęcona Gwen. Zanim Ali zdążyła coś
powiedzieć, od strony kuchni rozległ się głośny brzęk.
– Czy to jest wezwanie? Powinnam iść pomóc Tigerowi? – zapytała Gwen. Nadal
powoli popijała lemoniadę.
– Chyba tak. Sądząc po odgłosach, można ocenić wezwanie jako pilne.
– Hm. – Gwen nawet się nie poruszyła.
– Jak sądzisz, co Tiger teraz robi?
– Wkłada mały garnek do dużego. I, jak zwykła mówić jego mama, pitrasi coś
wyjątkowego, żeby popisać się przed gościem.
– A więc robi to z fanfarami.
– Znasz przecież Tigera. Nie uznaje półśrodków.
– Gwen odsunęła krzesło od stolika i podniosła się z miejsca. – Jeśli pomogę mu
przy robieniu kolacji, to czy ponownie pójdziesz Samowi na ratunek?
– Zgoda – przystała Ali.
– I jeszcze jedno. Złotko, bądź dla niego miła. Wykaż typowo południową
gościnność – dodała przez ramię Gwen.
Ali stanęła w uchylonych drzwiach. Sam z Brianem siedzieli na łóżku i wspólnie
przeglądali jakiś album. Oba psy, ciężko dysząc, leżały u ich stóp.
Ali była pewna, że Brian pokazał gościowi nie tylko kolekcję indiańskich strzał,
lecz także zbiór kartek z fotografiami znanych piłkarzy i kolekcję morskich muszli.
Nie zauważona, nadal stała nieruchomo. Postanowiła nie włączać się do rozmowy.
Brian opisywał szczegółowo swe skarby, a Sam od czasu do czasu zadawał mu
jakieś pytanie. Dobrze radzi sobie z dziećmi, musiała przyznać Ali. Brian od razu go
polubił.
Podeszła bliżej i zaczęła przysłuchiwać się rozmowie.
– To Ali dała mi te znaczki – z zadowoleniem oznajmił chłopiec. – Zbierała,
kiedy była dzieckiem.
– Ładne – pochwalił Sam. – Jest ich bardzo dużo. Mnóstwo.
Słysząc nutę rezygnacji w głosie Sama, Ali uśmiechnęła się złośliwie.
– Nie musi pan oglądać dziś wszystkich znaczków – zapewnił Brian. – Pokażę
tylko najnowsze i najcenniejsze.
– Szczęściarz z ciebie, chłopcze, że masz tyle pięknych rzeczy. Będąc dzieckiem,
nie miałem możności kolekcjonowania niczego.
– Teraz może pan zacząć zbierać – poradził Brian. Ali ponownie się uśmiechnęła.
Słyszała szelest przewracanych kartek albumu.
– O, tu są najnowsze – oświadczył Brian. – Prawie same ptaki i motyle. A także
trochę śmiesznie wyglądających ludzi. Ali mówi, że to król i królowa...
Zanim Brianowi udało się skończyć zdanie, Ali wkroczyła do pokoju.
– Samowi należy się trochę odpoczynku i coś do picia. Co ty na to? – zwróciła się
do gościa. Popatrzył na nią z bezgraniczną wdzięcznością.
– Brian, pokaż Samowi swój nowy aparat fotograficzny. Zostawiłeś go na
frontowej werandzie. Może zechcesz zrobić trochę zdjęć z naszego pikniku.
– Klawo! – wykrzyknął chłopiec. – Dziękuję! – Zerwał się z łóżka i rzucił do
drzwi. Po chwili już go nie było. Psy pognały za Brianem, ślizgając się po gładkich
drewnianych schodach.
Ali wsunęła album na miejsce na półce.
– Tiger już przygotował jedzenie. Przykro mi, że Brian zmonopolizował cię na
tak długo.
– Nic się nie stało. Robię wszystko, żeby wkraść się w twoje łaski. Udało mi się?
– zażartował.
Ali roześmiała się mimo woli. Zaczynała przyznawać rację Gwen. Sam nie
stanowił zagrożenia. Interesował go tylko letni romans.
– Nigdy nie rezygnujesz? – spytała. Szedł za nią przez hol.
– Nigdy.
Stół rozstawiono w obszernej niszy okiennej wolno stojącego pawilonu,
wychodzącej na skraj zatoki i niedostępnej dla komarów natrętnych o tej porze dnia.
Ali siedziała na wprost Sama, który z lubością patrzył na jej niebieskie szorty i
koszulkę w czerwonobiałe paski, strój, który nałożyła na cześć dzisiejszego święta
narodowego. Gwen zajęła miejsce obok Sama, a Tiger królował u szczytu stołu. Pełnił
honory pana domu, namawiając Sama na jeszcze jedną porcję każdej potrawy.
Brian zjadł szybko, wziął aparat fotograficzny i wraz z nieodłącznymi psami
gdzieś się ulotnił. Dorośli pozostali przy stole. Sam wychwalał umiejętności kulinarne
Tigera, który rozwodził się nad zaletami karolińskiej kuchni.
– Kiedy byłem mały, mama nauczyła mnie gotować. Potem od żony
dowiedziałem się wszystkiego o ziołach i przyprawach – oświadczył.
Słysząc pochwały z ust męża, Gwen promieniała.
Potrawę z owoców piżmaczka z langustą podał Tiger na gorąco z białym, sypkim
ryżem. Tak smakowała Samowi, że wziął dużą dokładkę.
– Lubię ludzi, którzy mają apetyt – oświadczył pan domu. – Niestety, moje obie
panie czasami robią mi zawód i jedzą za mało – poskarżył się gościowi.
– Robimy ci zawód? – zdziwiła się Ali. – Jak możesz tak mówić! Przecież przez
cały dzień musimy wypróbowywać przepisy...
– Tak długo, aż całkiem mamy dość – wpadła jej w słowo Gwen. – To bardzo
miło, Sam, mieć tu jeszcze jedną świnkę doświadczalną.
– Cieszę się, że na coś wam się przydaję. Czy taki partacz kuchenny jak ja
potrafiłby upichcić jakieś smaczne danko, gdyby kupił produkowane przez was
mieszanki przyprawowe?
– Jasne – odparł Tiger.
– Oczywiście, że nie – równocześnie odezwała się Ali.
– Widzisz różnicę między optymistą a pesymistą w naszej rodzinie – powiedziała
Gwen. – Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: „tak” i „nie”. To znaczy możesz kupić
przyprawy, ale nie potrafisz ugotować takiego jedzenia jak to...
– Mówiłam – przerwała jej Ali.
– Chyba że kupisz pół kilo krewetek z piżmaczkiem i specjalnie sporządzoną do
nich mieszankę przyprawową. Wystarczy połączyć te dwa składniki.
– Wcale nie. Trzeba mieć jakieś kulinarne umiejętności – zaprotestowała Ali.
– Nie masz racji – obstawała przy swoim Gwen. Sam roześmiał się głośno.
– Nawet ja potrafię połączyć dwa składniki – powiedział, lekko szturchając Ali.
Uznała, że jest to gest przyjacielski. W miłym, rodzinnym nastroju przestała się
mieć na baczności. Obchodzili razem święto i każdy miał prawo dobrze się bawić.
Postanowiła robić to co inni.
– Jestem szefem sprzedaży i reklamy naszej firmy – oświadczyła z poważną miną.
– Chętnie dostarczę ci po porcji wszystkich naszych mieszanek. Przyjmujemy czeki.
Możesz także płacić kartą kredytową, pod warunkiem, że przedtem porządnie się
wylegitymujesz – dodała.
W oczach Ali Sam dojrzał wesołe błyski. Uznał, że żartuje. Od chwili spotkania u
Mallorych dostrzegł nieznaczną poprawę w jej zachowaniu. Stała się nieco bardziej
przyjacielska i mniej podejrzliwa, choć nadal była sztywna. Miał nadzieję, że i to się
zmieni.
Tuż przed zapadnięciem zmroku następowała najpiękniejsza pora dnia. Od
oceanu wiał lekki wietrzyk, a żaby i świerszcze rozpoczęły wieczorną serenadę.
Gospodarze i gość siedzieli wygodnie na werandzie, kończąc drugą butelkę wina.
Gdzieś w pobliżu rozległy się głosy dzieci.
– Z naszego syna wyrasta wielki kolekcjoner – powiedział Tiger. – Zbiera
wszystko.
– Nic dziwnego, jego rodzice kolekcjonują przyprawy – dodał Sam – które
uprawiają w szklarniach.
– Bracie, ty naprawdę musisz być kiepskim kucharzem – ze śmiechem stwierdził
Tiger. – My tu uprawiamy wyłącznie zioła. Bazylię, tymianek, majeranek, rozmaryn i
szałwię, a nawet zioła, których używano w zeszłym stuleciu. Na przykład hyzop.
Sam nigdy nie słyszał o hyzopie.
– Przypraw nie uprawiamy – wyjaśniał dalej Tiger. – Sprowadzamy je z różnych
odległych części świata, mieszamy w pracowniach z naszymi ziołami...
– Według naszych własnych receptur dodała Gwen.
– I wysyłamy w świat drogą morską.
Ali oparła nogi na niskim stołku. Włosy odrzuciła na plecy, lecz parę wijących się
kosmyków okalało jej twarz. Wyglądała na rozluźnioną i zadowoloną. Spojrzała na
Sama.
– Zdradzę ci naszą jedną tajemnicę handlową. Nazwa Zioła śycia nie
odpowiadała klientom. Dlatego nazwaliśmy firmę Przyprawami śycia.
– Znacie kogoś, kto nie potrzebuje żadnych przypraw, to znaczy czegoś
pikantnego w swym życiu? – zażartowała Gwen.
Samowi wydało się, że słowa pani domu miały jakieś ukryte znaczenie i były
skierowane do Ali. Na chwilę ogarnęły go wyrzuty sumienia, że oszukuje tak
sympatycznych ludzi, jakimi okazali się Mallory’owie. Bardzo ich polubił. No cóż,
wykonywał swoją robotę i na dalszą metę jego działalność powinna przynieść korzyść
wszystkim.
– Stanowicie doborowy i zgrany zespół – stwierdził. Jesteście sobie bliscy, lojalni
i nawzajem pomocni, uzupełnił w myśli.
– Troszczymy się o siebie – przyznał Tiger.
– I nie dopuszczamy na teren firmy żadnych szpicli od przypraw – dodała
rozbawiona Ali.
Sam obdarzył ją szerokim uśmiechem. Był zadowolony. Sprawy przyjmowały
korzystny dla niego obrót.
– Nie zdradzicie mi, co było w tej piekielnie gorącej i aromatycznej potrawie z
krewetkami? – zapytał.
– Jasne, że ci powiemy – odparł Tiger. – Wszystkie składniki są wypisane na
opakowaniu mieszanki, ale nie podaje się ich proporcji. Te karolińskie krewetki były
gotowane z dodatkiem mieszanki pieprzu i liści laurowych, czerwonej papryki,
kolendry...
– Uff! – przerwał mu Sam. – Nic dziwnego, że moje kubeczki smakowe stanęły
na baczność.
– Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. Są jeszcze nasiona selera, sól, imbir i kwiat
muszkatołowy.
– Kwiat muszkatołowy? Co to takiego?
– Rodzaj przyprawy. Pochodzi z tych samych drzew, co gałka, to znaczy z
korzennych muszkatołowców z Karaibów – wyjaśniła Gwen. – Jeśli dobrze
pamiętam, sprowadza się go z tamtejszych wysp Windward – dodała po chwili.
Sam starał się zachować kamienną twarz.
– Wysp Windward? – powtórzył.
– Tak. Jeśli mnie pamięć nie myli – odparła Gwen. – Mam rację? – zwróciła się
do męża.
Zanim Tiger zdążył otworzyć usta, AU nieoczekiwanie podniosła się z krzesła.
– Posprzątajmy ze stołu. Trzeba odnieść naczynia do kuchni i zrobić miejsce na
deser. Tiger, co dziś będzie? Lody gruszkowe domowej roboty?
Sam też się podniósł i wraz z innymi zaczął zbierać talerze. Gwen i Tiger Mallory
mieli kontakty na wyspach Windward. Ciało Casey’a Bella znaleziono na Santa Luisa,
leżącej w samym sercu grupy tych wysp. Czy to tylko przypadkowy zbieg
okoliczności?
Była to pierwsza w miarę konkretna informacja, jaką udało się uzyskać Samowi
na Indigo.
ROZDZIAŁ 4
Rozmowa toczyła się wokół najbliższej kampanii reklamowej Przypraw śycia.
Miała się rozpocząć w drugiej połowie lipca na targach handlowych w Atlancie, gdzie
firmie udało się zdobyć własne stoisko, i być nastawiona na sprzedaż gwiazdkową.
Sam wyraził głośno wątpliwość, czy środek lata nie jest zbyt wczesną porą, żeby
myśleć o Bożym Narodzeniu. I właśnie wtedy, podczas nieco przydługiego wywodu
Gwen na ten temat, Ali przeprosiła zebranych i oświadczyła, że idzie przejść się
plażą. Po kilku minutach Sam też podniósł się z krzesła. Obiecał gospodarzom
przyprowadzić z powrotem Ali, zanim rozpoczną się fajerwerki. Dogonił ją na
brzegu.
– Nie rozumiem, czemu tak nagle uciekłaś – powiedział. – Możesz wyjaśnić, o co
chodziło?
– Chciałam uwolnić Gwen i Tigera od własnego towarzystwa. Przynajmniej na
chwilę.
– Dlaczego?
– Chodzi o imprezę reklamową związaną z Bożym Narodzeniem. Gwen i Tiger
upierają się, żebym pojechała wraz z nimi.
– Chyba mają rację. Przecież do ciebie należy zajmowanie się reklamą. Niewiele
się na tym znam, ale z tego co mówiła Gwen, zrozumiałem, że właśnie w lipcu w
Atlancie kupcy składają zamówienia na towary, którymi zamierzają handlować w
okresie przedświątecznym. Czy mam rację?
– Tak. Po raz pierwszy wystawiamy nasze produkty na tych targach.
– Będziesz więc potrzebna w Atlancie.
– Informatory i ogłoszenia reklamowe są już w robocie. Będą gotowe na otwarcie
targów. Tiger zademonstruje na stoisku przyrządzanie potraw z naszymi mieszankami
przyprawowymi, a Gwen zajmie się przyjmowaniem zamówień na sprzedawane
produkty.
– Ktoś chyba powinien częstować reklamowymi porcyjkami jedzenia oraz
rozmawiać z klientami i prasą.
– Unikam kontaktów z reporterami – powiedziała stanowczo Ali.
Sam zatrzymał się, żeby wysypać piasek z butów i podwinąć nogawki spodni.
– Czy to nie jest rodzaj porażki? – zapytał.
– Zdjęcie butów i podwinięcie spodni? – odparowała.
Jest bystra, pomyślał Sam. Nie daje się zbić z tropu ani podejść. Ma refleks. Umie
błyskawicznie zmieniać temat.
– Nie, unikanie przedstawicieli prasy.
– Reporterzy otrzymują wszystkie nasze materiały reklamowe. Nie muszę więc
mieć z nimi żadnych osobistych kontaktów.
– Chyba słusznie. Ale zmieńmy temat. Nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać o
prasie.
– Ja też nie.
– Wobec tego dlaczego tu się znalazłaś?
– Już mówiłam. śeby uciec na chwilę od rodziny. A ponadto chciałam się
ochłodzić. Bardzo lubię być teraz nad brzegiem morza. To moja ulubiona pora.
Nad oceanem wisiał księżyc. Lekki wietrzyk niósł z sobą aromat słonego
powietrza. Ali popatrzyła na idącego obok mężczyznę. Co do jednego Gwen miała
rację. Był bardzo przystojny. Światło księżyca srebrzyło jego ciemne włosy i
uwypuklało wyraziste rysy twarzy. Ali szybko odwróciła wzrok.
– Sam, dziękuję, że darowałeś mi bliższe wyjaśnienia dotyczące tego
nieszczęsnego wyjazdu na targi – powiedziała po chwili.
– To przecież twoja decyzja – odparł szybko.
– Wiem. Ale za każdym razem, kiedy o tym mowa, Gwen i Tiger od razu na mnie
naskakują. Cały problem polega na tym, że mają rację. Wiem, że bardzo przydałabym
im się na targach, lecz na samą myśl o wyjeździe robi mi się niedobrze.
– Rozumiem. Ruch samochodowy w Atlancie bywa morderczy.
– Nie chodzi mi o Atlantę, chociaż wyjazd do tego miasta też byłby dla mnie
przykry.
Doszli do nabrzeża. Sam otarł z piasku duży głaz i wskazał Ali miejsce. Usiadł
obok niej.
– Nęka mnie myśl o Bożym Narodzeniu – ciągnęła. – Nie znoszę tego święta. Jak
sobie pomyślę, że na targach handlowych będzie zainscenizowana gwiazdkowa
atmosfera, to... to... mam wszystkiego dość! – Ali zdała sobie sprawę, że
niepotrzebnie mówi Samowi o swych odczuciach. – Pewnie uważasz, że zachowuję
się jak ostatnia idiotka – dodała.
– Z upływem lat Boże Narodzenie zmienia charakter. Za dużo towarzyszy mu
hałasu i krzykliwej reklamy. Stało się świętem handlu. Rozumiem, że to cię razi.
Spokojna odpowiedź Sama mile zaskoczyła Ali.
– Nie sądziłam, że przyznasz mi rację. Każdy bardzo się dziwi, że nie lubię
Bożego Narodzenia.
– Nie jestem każdym – powiedział cicho, lecz dobitnie.
Nie spuszczał wzroku z Ali. W świetle księżyca widziała jego twarz. Słowa Sama
podziałały na nią jak pieszczota. Zadrżała. Miał rację. Nie był podobny do nikogo,
kogo znała.
– A poza tym rzadko kiedy czemuś się dziwię – dodał.
– Też nie lubisz Bożego Narodzenia?
– Tak. To były dla mnie smutne święta, zwłaszcza w dzieciństwie. Miałem ojca
alkoholika. Boże Narodzenie stanowiło świetny pretekst, żeby pił jeszcze więcej.
Mama, oczywiście, usiłowała go powstrzymać. Wybuchały nie kończące się
awantury, a ja przez całe święta chowałem się w garażu.
– Przykro o tym słuchać. Sam wzruszył ramionami.
– To dawne czasy. śycie toczyło się dalej. Stałem się dojrzałym człowiekiem, ale
nadal nie lubię Bożego Narodzenia. Najgorsza ze wszystkiego była choroba mamy.
Cierpiała przez długi czas. Zmarła tuż przed świętami. Z przykrością o tym myślę,
więc staram się nie zauważać Bożego Narodzenia. Traktuję je jak każdy inny dzień. I
spędzam w barach, w miejscowościach wypoczynkowych, w domach innych ludzi...
– Nigdy nie miałeś własnej choinki? Ani pończochy z prezentami?
– Nie.
– To okropne.
– A ty?
– Och, kiedy byłam dzieckiem, miałam zawsze wspaniałe święta.
– Opowiedz mi o nich.
– Wraz z ojcem własnoręcznie wycinaliśmy drzewko, a potem wspólnie je
ubieraliśmy. Razem z mamą zrobiłyśmy kiedyś mnóstwo ozdób choinkowych.
Używało się ich potem co roku. Kiepsko nam się powodziło, ale moi rodzice stawali
na głowie, żeby w święta na niczym nie zbywało. Były to wspaniałe chwile. Pełne
miłości i szczęścia. Nawet wiele lat później, po śmierci rodziców, kiedy pobraliśmy
się z Casey’em, byłam pewna, że Boże Narodzenie będzie zawsze najradośniejszym
ś
więtem. – Ali zamyśliła się na chwilę.
– Czy rzeczywiście Boże Narodzenie rozczarowało cię? Zawiodło pokładane
nadzieje? – zapytał.
– Tak.
Instynkt podpowiedział Samowi, żeby milczał. Jeśli Ali zdecyduje się na
zwierzenia, to tylko teraz. Przecież czekał na taką chwilę.
– Dwa lata temu Boże Narodzenie stało się najgorszym okresem mego życia.
Wtedy opuścił mnie mąż, a ja dowiedziałam się, że ukradł pół miliona dolarów.
Pewnie czytałeś o sprawie Casey’a Bella. Rozpisywały się o niej wszystkie gazety.
Sam musiał powziąć decyzję. Albo kłamać, że nie wie nic, albo powiedzieć Ali
półprawdę. Wybrał drugie rozwiązanie.
– To nazwisko obiło mi się o uszy – odparł ostrożnie.
– Mój mąż podjął pół miliona dolarów z rachunku inwestycyjnego firmy, którą
zarządzał. Uciekł na Karaiby, zostawiając mnie w naszym pięknym, nowym domu,
pełnym świątecznych prezentów. Z choinką. Z pończochą zawieszoną na gzymsie
kominka. W luksusie, na który, jak podejrzewałam, nie było nas stać. Okazało się, że
miałam rację. Nie było nas stać na dwa mercedesy i członkostwo w ekskluzywnym
klubie. Casey był jednak tak pewny siebie...
Ali zamilkła. Poczuła się zaskoczona własną szczerością. W niewielu słowach
opisała Samowi ponury epizod z własnego życia, związany z Casey’em Bellem,
pięknym, złotowłosym młodzieńcem, wybrańcem fortuny, robiącym zawrotną
ż
yciową karierę.
– A więc zostałaś sama na placu boju?
– Tak. Zaraz pojawiło się mnóstwo ludzi. Policja, prawnicy, agenci biura
ś
ledczego i Federalnej Komisji Handlu oraz przedstawiciele innych instytucji. Jak
sępy rzucili się na mnie, tak jakbym to ja popełniła zbrodnię. No i dobrała się do mnie
prasa. Chciała zaszczuć. Na śmierć.
– Więc dlatego nie lubisz reporterów – stwierdził Sam. – Sądziłaś początkowo, że
jestem z prasy.
– Tak. Już raz pismacy wślizgnęli się na Indigo. Chcieli zrobić ze mną jeszcze
jeden wywiad. Przecież gdybym wiedziała coś o całej sprawie, powiedziałabym
policji, a nie dziennikarzom. Nie przyszło im to do głowy.
Sam odczekał chwilę.
– Casey prysnął, a ty zostałaś. Na twoim miejscu też byłbym wściekły –
powiedział.
– Nadal jestem zła – przyznała.
– A co z Casey’em?
– On... on nie żyje. Umarł. Bez słowa Sam popatrzył na Ali.
– Utonął na Karaibach. U brzegów wyspy Santa Luisa. Powiedziano mi, że
zamierzał uciec w jeszcze inne miejsce. Tam, gdzie nie obowiązywało prawo
ekstradycji. I właśnie wtedy miał wypadek. Pływał samotnie i porwał go potężny
odpływ. Prawda, że to ironia losu?
– I nikt nie wie, co stało się z pieniędzmi – odezwał się Sam.
Ali podniosła głowę.
– A więc czytałeś gazety? – spytała z niepokojem.
– Taka konkluzja wydała mi się oczywista. Gdyby znaleziono pieniądze, nie
musiałabyś tutaj się ukrywać.
– Wcale się nie ukrywam – zaprzeczyła z urazą w głosie. – Podoba mi się na
Indigo. Jest tu spokój i cisza. Lubię moją pracę. śyje mi się wspaniale.
Sam milczał. Czekał, aż Ali powie więcej.
– Wiem, że możesz mi nie wierzyć. Tu nie jest źle. Jestem bardzo wdzięczna
Gwen i Tigerowi za to, że wzięli mnie do siebie.
– I dlatego masz poczucie winy, nie chcąc jechać na targi do Atlanty.
– Gwen twierdzi, że powinnam wziąć byka za rogi. Spojrzeć odważnie w
przeszłość i rozprawić się z nią.
– Ali, jak wiesz, rady nic nie kosztują... Uśmiechnęła się lekko.
Zachęcony dobrym nastrojem swej towarzyszki, Sam wziął ją za rękę. Była ciepła
i miękka. Ali jej nie cofnęła.
– Coś mi się zdaje, że na mnie przyszła kolej, żeby dać ci następną radę.
– Rady nic nie kosztują – ze śmiechem powtórzyła jego słowa. Wyczuł jednak, że
czeka.
– Fakt. Chcesz usłyszeć, co mam do powiedzenia?
– Tak.
– Gdybym był na twoim miejscu, robiłbym dokładnie to, na co mam ochotę. Nie
możesz wykrzesać z siebie entuzjazmu do Bożego Narodzenia, więc zaniechaj prób.
– Dziękuję. Właśnie tak mam zamiar postąpić.
– A ponadto – ciągnął Sam, przymrużonymi oczyma przyglądając się Ali – nie
potrafię sobie wyobrazić, jak częstujesz klientów potrawą z owoców piżmaczka w
ś
rodku lipca, ubrana w futro z renifera.
Wybuchnęła śmiechem, który od samego początku tak bardzo podobał się
Samowi.
– Wątpię, czy będziemy występować w przebraniu. Chociaż...
– Chociaż? – Sam lekko uścisnął ramię Ali.
– To może dobry pomysł – odparła powoli. – Zamiast futra z renifera można by
pokazać na przykład langustę w narciarskiej czapce z pomponem.
– A co powiesz na krewetkę na łyżwach?
– Ślizgający się krab będzie lepszy. Bardziej... zrównoważony, bo na ośmiu
nogach. – Rozbawiona Ali potrząsnęła głową. Myślała intensywnie. – Całkiem dobry
obrazek do naszego informatora reklamowego. W Charleston mieszka świetny grafik.
Jutro z samego rana prześlę mu faksem te pomysły.
– Chyba żartujesz.
– Nie! Ogromnie mi pomogłeś. Zainspirowałeś. Nie miałam żadnego pomysłu do
nowego informatora. – Ali z wdzięcznością ścisnęła rękę Sama.
Rozpromienił się. Zrobiło mu się ciepło na sercu.
– Do tej pory nie byłem niczyim natchnieniem – powiedział.
– Dziś jesteś. Moim. Poza tym pozwoliłeś mi się wygadać. Dałam upust złości na
Casey’a i zrobiło mi to bardzo dobrze. A ponadto w ogóle nie pouczałeś, co
powinnam robić.
– W życiu mamy zbyt wiele powinności. – Nie puszczając ręki Ali, Sam pomógł
jej wstać z kamienia. – Chodź – powiedział. – Trzeba obejrzeć fajerwerki.
Kiedy nad ich głowami eksplodowały na czarnym niebie niebieskie, zielone i
czerwone sztuczne ognie, Sam przypomniał sobie obietnicę daną Mallorym.
– Przyrzekłem Gwen i Tigerowi, że wspólnie z nimi będziemy oglądać fajerwerki.
Ali obserwowała złote i srebrne kule rozbijające się nad głowami na tysiące
spadających gwiazd.
– Wobec tego wracajmy.
– Masz ochotę?
– Hm...
– Będzie im bardzo przykro, jeśli się nie pokażemy?
– Chyba nie. Zmęczony bieganiem Brian pewnie zasnął na podłodze w pawilonie,
razem z psami.
– A Tiger?
– Pozmywał naczynia i wrócił do dużego domu. Niedługo Gwen położy Briana
spać i zabierze się do lektury najnowszego romansu.
– To dobrze. Wobec tego sami obejrzymy sztuczne ognie.
Potrójna eksplozja oświetliła niebo. Zielone błyski przemieniły się w żółte, a
potem czerwone, i zginęły w wodach oceanu.
Na policzkach Ali pojawiły się rumieńce.
– Prawda, że piękne? – powiedziała do Sama. – Takie święto mi się podoba. Te...
– Eksplozje? – podpowiedział Sam. To słowo nabrało nagle dwojakiego
znaczenia.
– Tak. Wybuchy i światło. Och, popatrz!
Stali z zadartymi głowami i obserwowali, jak na niebie rozkwita amerykańska
flaga. Gwiazdy i paski. Czerwone i niebieskie.
– Chyba nic ciekawszego już nie zobaczymy – oświadczyła Ali. – Fajerwerki na
Indigo nie bywają zbytnio urozmaicone.
– Uważam, że są nadzwyczajne – odrzekł Sam.
– Nadzwyczajne? – Ali przekrzywiła głowę. Nie zrozumiała, co Sam miał na
myśli. Lekki wiatr od morza zarzucił jej kosmyk włosów na twarz. Sam zsunął go
delikatnie z policzka Ali. Wyczuwał pod palcami aksamitną skórę.
Stali bardzo blisko siebie. Tak blisko, że owionęły go perfumy Ali. Ujął jej twarz
w obie ręce. Nachylił się. Serce biło mu jak młotem.
– Fajerwerki to tylko początek – wyszeptał.
Musnął wargami usta AU. Były ciepłe i miękkie. Pachniały winem. Objął ją w
pasie i przyciągnął do siebie. Po chwili poczuł, jak ręce Ali przesuwają się powoli na
jego ramiona. Zaciskają na szyi. Triumfował. Ogarnęła go radość.
Nie odrywał ust od warg Ali. Wsunął dłoń pod jej bluzkę. Czuł pod palcami
gładką, jedwabistą skórę pleców. Zrobił przy tym odkrycie, które go zachwyciło. Nie
miała na sobie biustonosza. Z jej ust wydarł się cichy, gardłowy jęk.
Przez chwilę myślał, że Ali się odsunie. Nawet próbowała, lecz trzymał ją mocno.
Jej opór szybko osłabł. Zaczął mocniej całować miękkie usta. Powoli rozchyliła
wargi. Poczuł nagle, jak przez jego napięte ciało przebiega gwałtowny dreszcz.
Ali wiedziała, że powinna się wycofać. Nie wolno było poddawać się temu, co
miało za chwilę nastąpić. Jej życie aż roiło się od powinności, o których przed chwilą
rozmawiali. Była już nimi zmęczona. Nie powinna całować się z Samem Cantrellem
w księżycową noc święta Czwartego Lipca. Nie powinna, lecz to, czego
doświadczała, było nadzwyczaj przyjemne.
Kiedy rozchyliła wargi, poczuła, jak język Sama wsuwa się głębiej. Pocałunek nią
wstrząsnął. Odczuła go każdym nerwem budzącego się ciała. Wciągnęła powietrze.
Doznania stały się jeszcze silniejsze. Paliła ją skóra. Ciało Ali zaczęło domagać się
dalszych, śmielszych pieszczot.
Sam odpowiedział na wezwanie. Całował coraz namiętniej. Przesunął rękę w dół
od jej talii i ujął pośladek. Ali się nie opierała. Przywarła do jego ciała. Przycisnął ją
do siebie drugą ręką.
Piersi Ali uniosły się ku górze. Sutki zesztywniały. Pod wpływem coraz
silniejszych doznań zaczynała niemal tracić przytomność. I nagle poczuła, że musi
natychmiast przerwać to, co się dzieje.
– Nie! – wyszeptała szorstkim z emocji głosem.
Wysunęła się z objęć Sama. Pozwolił jej na to. Westchnęła głęboko i z
zamkniętymi oczyma oparła głowę na jego piersi. Oddychała szybko i nierówno.
Usiłowała się opanować i uspokoić, ale serce waliło jak szalone.
Podniosła wzrok. Popatrzyła na Sama. W jego oczach dojrzała namiętność, a
intensywność spojrzenia sprawiła, że przez jej ciało przebiegł nagły dreszcz.
Głos Sama brzmiał spokojnie, mimo że był przepojony pożądaniem:
– Już teraz wiesz, Ali, co miałem na myśli, mówiąc o fajerwerkach.
Roześmiała się. Głośno. Nienaturalnie. Usiłując pokryć zmieszanie, powiedziała:
– Tak. To było duże zaskoczenie. Nie w moim stylu. Zwykle nie... Nie
chciałabym, żebyś odniósł mylne wrażenie.
Mówiła dokładnie to, co chciała, żeby usłyszał. Uprzytomniła sobie, że nadal
opiera się o pierś Sama. Odsunęła się tak szybko, że aż się zachwiała.
Przytrzymał ją. Odzyskała równowagę.
– Nie musisz się obawiać. Wcale nie odniosłem błędnego wrażenia – odparł
powoli. – To był tylko pocałunek. W księżycową noc. – Na wargach Sama pojawił się
lekki uśmiech. – Nie powiem, że żałuję tego, co się stało, bo byłaby to nieprawda.
– Też nie żałuję. – Usłyszawszy żartobliwy ton Sama, Ali odetchnęła z ulgą. Jej
głos odzyskał normalne brzmienie. Łatwiej oddychała. – Muszę przyznać, że było
całkiem przyjemnie.
– Powiadasz: całkiem przyjemnie? Tylko tyle? To chyba nie jest komplement pod
moim adresem. – Sam ponownie się uśmiechnął.
– No dobrze, więcej niż całkiem przyjemnie, ale...
– Wiem, o co ci chodzi. Nie powinniśmy dać się ponieść chwili. Księżycowa noc,
fajerwerki... To miałaś na myśli? – Następną uwagą Sam uprzedził to, co Ali chciała
mu oznajmić. – Rozumiem, że przez najbliższe dni będziesz zapracowana. Zbyt
zajęta, żeby spotykać się ze mną. – W jego głosie wyczuła nutę sarkazmu.
– Tak. Chyba masz rację. Muszę się zająć informatorem reklamowym Przypraw
ś
ycia. I wizerunkami morskich stworów. – Ali zrobiła ostrożnie krok w tył. Tym
razem Sam nie usiłował jej podtrzymać.
– Mówisz o krabie na łyżwach?
– Tak. Jeszcze raz dziękuję za dobry pomysł. Zapanowało niezręczne milczenie.
– Mogę odprowadzić cię do domu? – po chwili zapytał Sam.
– Dziękuję, ale chciałabym pójść sama.
– Ali, to przecież po drodze – przypomniał spokojnie.
– Pozwól mi iść przodem. Wtedy będę bezpieczna – odparła szybko.
Stopniowo odsuwała się od Sama. Była przerażona tym, co nastąpiło między
nimi. Dobrze wiedziała, jak mógłby zakończyć się ten wieczór.
Zdążyła już ochłonąć. Nabrać dystansu. Dosłownie i w przenośni. Odetchnęła
głęboko. Wszystko działo się zbyt szybko. Sam miał rację. Pod wpływem jego
pocałunku eksplodowały w niej kolorowe fajerwerki. Pokaz sztucznych ogni na plaży
już się skończył. Ali nie miała jednak pojęcia, jak sobie poradzi z tym, co się w niej
rozpętało.
Stał nieruchomo. Patrzył i milczał. Z trudem zwalczyła chęć pozostania z Samem.
W żaden sposób nie potrafiła zrozumieć własnych reakcji. Jak mogła tak bardzo
zbliżyć się do obcego mężczyzny?
– Dobranoc, Sam – powiedziała. Odwróciła się szybko, żeby się nie rozmyślić.
Kiedy zaczęła niemal biec wzdłuż brzegu plaży, usłyszała jego pożegnanie.
Sam patrzył, jak Ali ucieka. Miał nieprzepartą ochotę pobiec za nią, dogonić i
pocałować. Tym razem już by jej nie puścił. Kochałby się z nią. Powstrzymał się w
ostatniej chwili. Takie postępowanie nie było przewidziane.
– Zastanów się, co robisz, idioto – mruknął do siebie. – Gdzie twój plan
działania? – Musiał dowiedzieć się, co Ali wie o skradzionych pieniądzach, i postarać
sieje odzyskać. Takie otrzymał zadanie. Kobieta, którą miał podejść, okazała się
absolutnym przeciwieństwem Alicii Paxton Bell, którą spodziewał się poznać na
Indigo. Zupełnie nieoczekiwanie pokrzyżowało to cały starannie obmyślony plan.
Wsunął ręce do kieszeni i ruszył wzdłuż brzegu morza w stronę domku. Był
przekonany, że w najbliższym czasie coś się wydarzy. Musi albo natrafić na jakiś ślad,
albo brać nogi za pas i uciekać z tej zakazanej wyspy. Jedno było pewne: nie może
pozwolić sobie na romans z AU.
Rozważał w myślach to, co mówiła mu o sobie. Może była całkowicie niewinna?
Może jedynym jej błędem było to, że zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie? A
może on sam pragnął uwierzyć w jej wersję wydarzeń?
Sam Cantrell był człowiekiem, który szybko wyrabiał sobie pogląd na określone
sprawy. Od razu wiedział, co jest czarne, a co białe. Pojawienie się Ali zakłóciło ten
podział na dobre i złe. Wywarła na nim nieodparte wrażenie, pociągała go fizycznie i
nic na to nie mógł poradzić.
Pozostała tylko jedna rzecz do zrobienia. Powinien iść do niej i wyznać całą
prawdę. Powiedzieć, kim jest i po co przyjechał na Indigo. Przed takim
postępowaniem mogły go powstrzymać dwie rzeczy. Brak odwagi cywilnej, żeby
wyjawić wszystko, lub przekonanie, że jest zamieszana w aferę z pieniędzmi, że tkwi
w niej po uszy.
Sam uśmiechnął się do siebie. Ali miała śliczne uszy. Małe i przylegające do
głowy, osłonięte kosmykami brązowych włosów, okalających twarz.
Nagle się zatrzymał. Odczuwał pociąg fizyczny do Ali. To był niezaprzeczalny
fakt. A co z nią? Może on jej nie interesuje? Jeśli tak jest, to wszystkie fantazje
erotyczne dotyczące tej kobiety pozostaną nie zrealizowane. Bez względu na to, czy
jest winna, czy czysta jak łza.
Przypomniał sobie pocałunek na plaży i reakcję Ali. Była równie silna, jak jego
własna. Coś przyciągało ich do siebie. I jeśli szybko nie rozwiąże zagadki kryminalnej
dotyczącej Casey’a Bella, stanie się coś nieuchronnego, nieodwracalnego. Był o tym
przekonany.
Zatrzymał się. Dopiero teraz zauważył, że na mokrym piasku nie ma przed nim
ż
adnych śladów. Poszedł za daleko? Popatrzył w stronę lądu. Nie rozpoznawał
krajobrazu. Wielki detektyw na tropie zbrodni zgubił się nad brzegiem morza na
wyspie Indigo. Śmiechu warte.
Piątego lipca było tak gorąco jak poprzedniego dnia. Bezchmurne niebieskie
niebo, z którego lał się żar, ogromna wilgotność powietrza i całkowity brak choćby
najlżejszego wiatru. Sama męczyło podobieństwo do siebie kolejnych dni. Stał
właśnie przy automacie telefonicznym, jedynym tego typu urządzeniu na wyspie.
Automat znajdował się obok sklepu Tate’a Loomisa i nie był praktycznie niczym
osłonięty od słońca.
– Jeny – powiedział Sam do słuchawki – jest tu gorąco jak w piekle. Tak
przynajmniej twierdził dziś rano Tatę Loomis. Pytasz, kto to jest? Facet mieszkający
stale na wyspie. To zresztą zupełnie nieważne. Gadaj, co słychać w agencji.
Sam zmrużył oczy, bo raziło go słońce, i słuchał uważnie słów wspólnika.
– Wiem, że klient się niepokoi – odparł po chwili – ale przebywam tutaj dopiero
od czterech dni. Nie jestem cudotwórcą.
Odsunął od siebie słuchawkę, kiedy na linii zabrzmiał znów głos Jerry’ego
Greenfielda.
– Przestań prawić mi kazanie. Nie musisz mówić tego wszystkiego – powiedział
po jakimś czasie. – Też lubię lekką robotę. Ale tutaj jest trudniej, niż można się było
spodziewać. Dopiero zaczynam wkradać się w łaski tej rodziny.
Sam ponownie przez chwilę słuchał Jerry’ego, wreszcie nie wytrzymał i
wybuchnął:
– Stary, zrozum wreszcie, że to nie są ludzie, którzy w jeden wieczór zdradzą
obcemu wszystkie rodzinne sekrety. Możesz mieszkać niemal całe życie w Atlancie,
lecz nikt nie uzna cię za południowca. Na wyspach jest jeszcze gorzej. śyją tu
specyficzni ludzie. Stanowią zamkniętą enklawę. Dowierzają tylko swoim.
Kątem oka Sam dostrzegł Tate’a Loomisa stojącego na werandzie przed sklepem.
Pomachał mu przyjaźnie ręką i dodał spokojniejszym tonem:
– Jerry, mam jedną informację, którą warto sprawdzić. Chcę, żebyś poszedł tym
tropem. Masz pod ręką coś do pisania?
Czekał, nie spuszczając wzroku z Loomisa.
– Zapisuj. Santa Luisa. Wyspa, na której znaleziono zwłoki Casey’a Bella. Należy
do grupy wysp Windward. Win... Och, sprawdź sam w atlasie. To archipelag wysp
między Gwadelupą a Grenadą. Rodzina Mallorych prowadzi jakieś interesy z
tamtejszą firmą eksportującą miejscowe przyprawy. Uważasz, że to naciągane? Może
i tak, ale co szkodzi sprawdzić? Wygląda na to, że utrzymuje z nią bliskie stosunki.
Może na Santa Luisa rodzina Mallorych ma zaufanego partnera lub nawet przyjaciół,
którym Casey Bell dał pieniądze na przechowanie? Tak. Strzał w ciemno. Powtarzam,
chyba warto sprawdzić. Dowiedz się, kto na tej wyspie sprzedaje firmie Mallorych
kwiat muszkatołowy. Tak, to przyprawa, z tych samych drzew co gałka. Z korzennych
muszkatołowców.
Przez chwilę Sam słuchał zastrzeżeń Jerry’ego.
– Przecież to mała wyspa – odezwał się zniecierpliwiony. – Załatwisz sprawę
paroma telefonami. Jeśli ktoś zna tam Ali Paxton Bell, Gwen lub Tigera Mallorych,
być może będzie to ślad, który nas doprowadzi do miejsca ukrycia forsy.
Jerry powtórzył otrzymane instrukcje.
– Tak. Zadzwonię niebawem. Gdy tylko mi się uda. Nie miałem pojęcia, że tu jest
taki cholerny prymityw. Tak, stary, rozumiem. Wiem, że dobrze płacą i że dostanę
znacznie więcej, jeśli uda mi się wykryć coś konkretnego. Nie przejmuj się, zrobię
wszystko, co do mnie należy.
Sam spojrzał w stronę sklepu. Zobaczył, że Tatę Loomis stoi nadal na posterunku.
Zaklął pod nosem i odwrócił się tyłem do niego, tak jakby z takiej odległości
sklepikarz mógł usłyszeć, co mówił do Jerry’ego. Odpowiadając na pytanie
wspólnika, odruchowo ściszył głos.
– Nie jestem pewny co do współudziału tej kobiety. Intuicja mi mówi, że o
niczym nie wiedziała. Jest prostolinijna. Chyba przyzwoita. – Znów odsunął
słuchawkę od ucha, bo Jerry rozpoczął następną tyradę.
– Tak, wiem, że pozory mogą mylić. Czasami myliły. Nie tym razem.
Gwarantuję.
Czoło Sama przecięła zmarszczka.
– Jerry, co ty wygadujesz? – warknął zirytowany. – Nie, nie wpadła mi w oko.
Sądzisz, że spaprałbym tak ważną i dużą robotę dla jakiejś tam baby? Nie jestem
amatorem w swoim zawodzie. Wiesz, że nigdy nie łączę interesów z...
Sam zorientował się, że reaguje zbyt emocjonalnie.
– Przepraszam za ten wybuch. To od tego piekielnego gorąca. Nie można
wytrzymać na tym odludziu. śyję tu jak dziki człowiek. Robale wielkie jak ropuchy
chodzą mi po łóżku. Nie mogę spać. No, tylko trochę przesadziłem. Nie, nie mam
gorączki. Jestem zdrów. Przynajmniej tak mi się wydaje. – Sam uśmiechnął się
ironicznie.
Objął dłońmi słuchawkę i powiedział szeptem:
– Muszę kończyć, bo jeden tutejszy facet nie spuszcza mnie z oka. Jerry, sprawdź
to, co ci powiedziałem. Zadzwonię, kiedy będę mógł.
Sam odwiesił słuchawkę, wytarł w szorty spocone dłonie i ruszył w stronę sklepu.
Tatę Loomis, stojący nadal na werandzie z nieodłączną fajką w zębach, był wyraźnie
zaintrygowany rozmową telefoniczną.
– Za gorąco, żeby wystawać na słońcu – stwierdził.
– Musiałem skontaktować się z biurem – wyjaśnił Sam. – Dowiedzieć się, co tam
słychać. Zawsze kiedy jestem na urlopie, od czasu do czasu dzwonię. Czy masz coś
zimnego do picia?
– Jasne. Wejdź do środka i zajrzyj do lodówki. Pieniądze zostaw na kontuarze.
Po chwili Sam znalazł się znów na werandzie z butelką napoju, pokrytą zimnymi
kropelkami. Wychylił duszkiem.
– Dziękuję, Tatę.
– Nie ma za co.
– Wczorajsze fajerwerki bardzo mi się podobały.
– Zawsze są świetne. Słyszałem, że świąteczny wieczór spędziłeś z Gwen,
Tigerem i Ali.
– Tak. Było sympatycznie.
– Nic dziwnego. To bardzo przyzwoita rodzina. Sam westchnął. Gdy chodziło o
Mallorych, Tatę Loomis gadał jak nakręcona katarynka. Same superlatywy pod ich
adresem. Wstawił opróżnioną butelkę do kartonowego pudła.
– Do zobaczenia, Tatę – pożegnał sklepikarza i ruszył w stronę domu. Z nieba
nadal lał się żar.
Szedł drogą pełną kurzu i marzył, żeby zjawiła się Gwen i podwiozła go do
Pudełka.
Prawdę powiedziawszy, marzył o zupełnie kim innym. O Ali.
Chciałby ją spotkać.
– No i co wtedy? – zapytał głośno. Coraz częściej gadał sam ze sobą. Na wyspie
Indigo weszło mu to w zwyczaj. Zbyt wiele czasu spędzał samotnie.
Skłamał Jerry’emu. Pierwszy raz w życiu. Zainteresował się Ali. Zawróciła mu w
głowie od pierwszej chwili. Już wtedy, kiedy wymierzyła w niego gumowy wąż.
Wówczas jednak Sam sądził, że tylko wykonuje swe zawodowe, detektywistyczne
zadanie. Teraz nie był tego wcale pewien. Cała sprawa bardzo się skomplikowała.
Szedł ciężko po piaszczystej drodze. Każdy krok wzniecał mały tuman kurzu.
Wokół panowała niczym nie zakłócona cisza. Od czasu do czasu było tylko słychać
głosy ptaków i szum owadzich skrzydeł. Sam znajdował się w obcym sobie otoczeniu.
W świecie, który Alicia Paxton Bell uznała za własny.
ROZDZIAŁ 5
– Gdzie byliście przez cały czas? – spytała Gwen. Ali odchyliła się na krześle.
Siedziała na wprost Gwen w biurze Przypraw śycia mieszczącym się w dużym domu.
– Spacerowaliśmy nad brzegiem morza.
– Cały czas?
– Gwen, o jakim „całym czasie” mówisz? Przecież wiesz, że Brian zasnął prawie
natychmiast. Położyłaś go do łóżka i sama zabrałaś się do czytania powieści.
– Być może.
– Tiger został, żeby posprzątać po kolacji. Potem, jak go znam, zdrzemnął się
przed telewizorem.
– Pewnie tak było – przyznała Gwen.
– Nie trwało nawet godziny.
– Godzina to wiele czasu na...
– Gwen, skończ z tymi domysłami. Chodziliśmy po plaży, a potem oglądaliśmy
fajerwerki. To wszystko.
– Och. – Gwen wyglądała na zawiedzioną.
– No, może niezupełnie wszystko – uściśliła Ali.
– Aha. – Gwen z błyskiem w oku wyprostowała się szybko na krześle.
– Rozmawialiśmy o promocji Przypraw śycia i Sam podsunął mi chyba
interesujący pomysł.
– Och – powiedziała Gwen.
– Przestań wreszcie ochać i achać – żachnęła się Ali.
– Przepraszam. Nie potrafię się powstrzymać. To wszystko jest takie ekscytujące.
Pokaż mi ten tekst reklamowy.
– To nie tekst, lecz coś znacznie więcej. Motyw, który będzie się przewijał przez
całą naszą kampanię na Boże Narodzenie. – Ali podała Gwen kartkę papieru.
Przez dłuższy czas Gwen przyglądała się rysunkowi. Podniosła wzrok na Ali.
– Słuchaj, to jest fantastyczne! Dowcipne i znacznie zabawniejsze niż wszystko,
co dotychczas robiliśmy. Krab na łyżwach jest uroczy. To naprawdę doskonały
pomysł. I pomyśleć, że jego autorem jest Sam!
– On tylko wspomniał o ślizgającej się po lodzie krewetce, resztę wymyśliłam ja.
– Musisz przyznać, że facet jest zdolny.
– Tak. Do wielu rzeczy – mruknęła pod nosem Ali.
– A co powiedział na widok tego rysunku?
– Wcale mu nie pokazałam.
– Ali, jak mogłaś? Dlaczego?
– Pozwól, moja droga, że ci przypomnę, jak ciężko przez ostatnie dwa dni
pracowałam. Pokazywanie rysunku Samowi nie było sprawą najważniejszą. Najpierw
ty i Tiger musicie wyrazić zgodę.
– Wyrażamy.
– Nie możesz mówić w imieniu Tigera – zaprotestowała Ali.
– Oczywiście, że mogę – oświadczyła Gwen. – Będzie zachwycony. – Oddała Ali
rysunek. – Wróćmy do sprawy Sama. Jak rozwijają się wasze sąsiedzkie stosunki?
Odnosisz się do niego po przyjacielsku?
– Przecież widzisz, że pracuję jak wół. Od dwóch dni do wieczora siedzę w
biurze. Nie mam więc wiele czasu na, jak ty to nazywasz, sąsiedzkie stosunki.
– Widziałaś go przynajmniej? – Niezmordowana Gwen uparcie zadawała pytanie
po pytaniu.
– Oczywiście. Przecież mieszka obok mnie. Widuję go rano, jak uprawia jogging.
– Biega? Hm, to może wyglądać całkiem interesująco. Długie, zgrabne nogi,
szeroki tors...
– Jesteś niepoprawna! Zobaczysz, powiem wszystko Tigerowi.
Gwen roześmiała się głośno.
– Nie musisz się fatygować. On już o tym wie. Teraz Ali wybuchnęła śmiechem.
Musiała jednak przyznać, że Gwen ma rację. Sam Cantrell był bardzo przystojny.
Miał świetne nogi i potężny, opalony tors. A jakie zgrabne pośladki! Stanowczo zbyt
często o nim myślała. Przez całe dnie, a także w nocy, kiedy leżała bezsennie,
wsłuchując się w szum morza. Zmieniła temat.
– Jeśli już mówimy o Tigerze, to powiedz, gdzie jest?
– Jeśli już mówimy o Samie, to informuję cię, że wybrał się na połów krabów.
– Łowi z Tigerem?
– I z Brianem.
– To musi być ciekawy widok. Możesz wyobrazić sobie niezdarnego pana
Cantrella uganiającego się z siecią za morskimi stworami?
– Jasne, że mogę. Moja droga, on szybko się uczy.
Niedługo powinni wrócić. Poczekaj, a sama się przekonasz, jak sobie radził.
– Nie, Gwen, nie mogę. Muszę przesłać faksem materiały na ląd. Potem pójdę
sprawdzić rozkład statków, później załatwię korespondencję, a następnie...
– Rozumiem – przerwała jej Gwen. – Nie masz czasu dla Sama. Ali, postępujesz
bez sensu. Przecież na przyjęciu czułaś się dobrze w jego towarzystwie.
– Wiem, jak należy zachowywać się na przyjęciach – z godnością odparła Ali.
– Ale potem poszliście sami – zaczęła Gwen.
– To nic nie znaczy – upierała się Ali. Była zdumiona, że tak gładko kłamstwa
przechodzą jej przez gardło.
– Oczywiście, że nic – z ironią skomentowała Gwen. – Miłe spędzenie czasu z
diabelnie przystojnym, seksownym facetem, który mieszka obok, nie znaczy dla
ciebie absolutnie nic.
Sam siedział na werandzie Pudełka i powoli sączył zimne piwo. Była to jedna z
nielicznych rzeczy, które Tatę Loomis potrafił dostarczyć. Od morza wiał lekki wiatr.
Sam miał na sobie bawełniane kąpielówki, lecz nie zamierzał wchodzić do wody,
gdyż się przekonał, że jest gorąca jak w wannie. I na pewno nie będzie żeglować.
Włożył strój kąpielowy tylko dlatego, że w taki upał głupio paradować w ubraniu. I
tak, mimo że był niemal nagi, czuł pot spływający po plecach.
Po raz setny zastanawiał się, dlaczego panował powszechny pogląd, że w
domkach stawianych nad samym brzegiem morza jest zawsze chłodno, bo przewiewa
je wiatr od wody. W każdym razie nie dotyczyło to tej cholernej chałupki, w której się
znajdował. To znaczy Pudełka. Urlopowicze mający choć trochę oleju w głowie nie
przyjeżdżali w lecie na Indigo. O tej porze roku wybierali się w górzyste okolice, na
co pierwszego dnia pobytu Sama na wyspie nie omieszkała zwrócić mu uwagi Alicia
Paxton Bell.
Od święta Czwartego Lipca prawie jej nie widywał. Świtem wyruszała do pracy i
późno wracała do domu. Pocałunek nad brzegiem morza, który miał sprawić, że oboje
zbliżą się do siebie, wywołał u Ali reakcję przeciwną do zamierzonej przez Sama,
gdyż wyraźnie go unikała.
– Do licha – mruknął pod nosem. – Z tego wszystkiego robi się niezły pasztet.
Od Jerry’ego nie nadchodziła z Atlanty wiadomość dotycząca wyspy Santa Luisa,
a na Indigo nie wydarzyło się nic nowego. Podczas wyprawy na połów krabów Sam
podpytywał Tigera i Briana o Ali. Rezultaty były nadzwyczaj mizerne. Od Tigera
usłyszał zaledwie dwa zdania.
– Była mężatką, została wdową. Bardzo smutna historia, nie lubimy o niej
wspominać.
Powiedziawszy te parę słów, Tiger szybko zmienił temat rozmowy. Zaczął
rozwodzić się nad rozmaitymi sposobami połowu krabów. Dla Sama okazja
przepadła.
Przez całe popołudnie spędzone nad wodą nie udało mu się wrócić do
interesującego go tematu. Jego podstawowe zajęcie polegało głównie na unikaniu
groźnych krabich szczypców. Tiger i Brian świetnie sobie radzili z niebezpiecznymi
bestiami. Sprawnie łowili je w sieci i wygarniali do wiadra z wodą. Z Samem sytuacja
przedstawiała się inaczej. Owszem, udało mu się zarzucić sieć na kraby. Kiedy jednak
usiłował je wyjąć, zaciskały szczypce na jego ręku i walczyły uparcie lub uciekały.
Po całym długim dniu spędzonym nad wodą Sam miał beznadziejne wyniki
połowu. Równie kiepskie, jeśli szło o kraby, jak i o potrzebne mu wiadomości.
Westchnął głęboko. Pociągnął jeszcze jeden łyk piwa. Podniósł głowę i popatrzył na
roztaczający się przed nim bezmiar wód Oceanu Atlantyckiego. Właśnie wschodził
księżyc. Nadawał okalającym piaskom niesamowity srebrzysty połysk.
Sam musiał przyznać, że widok jest fascynujący. Siedzenie przed domem i
patrzenie na wodę zaczęło sprawiać mu przyjemność. Z chwilą zapadnięcia zmroku
na werandę dotarł od morza lekki wiatr. Oparty wygodnie, Sam rozkoszował się
chwilą. Jeszcze raz rzucił okiem w stronę wody.
I wtedy zobaczył Ali.
Podniósł się i ruszył ku plaży.
Ciepłe fale obmywały stopy, przynosząc ulgę. Ali była zmęczona upałem.
Odgarnęła włosy z karku i marzyła o odrobinie przewiewu. Ostatnio dom działał na
nią przygnębiająco. Nie mogła pracować, czytać ani spać. Nawet przebywając nad
brzegiem wody, nadal miała napięte nerwy. Ciało spalała gorączka.
Wznoszący się i opadający ruch fal połyskujących w srebrnym świetle księżyca
jeszcze bardziej wzmagał niepokój Ali. Obserwowała niebo i zastanawiała się, czy
Sam ją teraz widzi. Jeśli tak, to czy przyjdzie na plażę? A może ona powinna iść do
niego? Nie potrafiła przestać myśleć o Samie i o tym, co między nimi się rozpoczęło.
Ta cała sprawa nie mogła się tak zakończyć. Coś musiało się jeszcze wydarzyć.
Nie słyszała kroków. Wyczuła jednak jego obecność, zanim dotknął jej ramienia.
Odwróciła się twarzą w stronę przybyłego. Serce biło jej jak szalone. Wytarła o szorty
ręce, spocone ze zdenerwowania.
Sam nie zdejmował dłoni z ramienia Ali.
– Tęskniłem do ciebie – powiedział cicho. – Dlaczego ukrywałaś się przede mną?
– Ukrywałam się? – powtórzyła lekko rozedrganym głosem. Wygląd Sama znów
zapierał dech w piersiach. W księżycowej poświacie jego twarz była dobrze
widoczna. I, podobnie jak poprzednio, wywierała na Ali niesamowite wręcz wrażenie.
W zielonych oczach Sama dojrzała niemal demoniczne błyski.
Cofnęła się o krok i zatrzymała. Identyczna scena odbyła się już przedtem. Tym
razem nadeszła jednak pora na coś więcej. Na szczerość.
– Ukrywałam się – zaczęła niepewnie – bo... dobrze wiesz dlaczego!
Zamiast odpowiadać, wziął Ali w ramiona i przyciągnął do siebie. Jego wargi
były władcze i gorące. Ali rozchyliła usta. Pragnęła, żeby ją całował.
– W tobie tkwi jakaś niesamowita magia – szepnął jej do ucha. – Masz
nieziemskie ciało. – Wsunął dłonie pod bluzkę. Krew uderzyła mu do głowy.
Zaczynał tracić panowanie nad swymi zmysłami. Zawładnęło nim pożądanie. – Jesteś
czarodziejką – dodał. – A może nawet czarownicą.
– Nie – zaprzeczyła szybko, między pocałunkami. – To ty jesteś
czarnoksiężnikiem.
– Jeśli rzeczywiście nim jestem – każde słowo Sam przypieczętowywał
pocałunkiem – to pozwól, żebym roztoczył czary.
– Sam...
– Bądź posłuszna czarnoksiężnikowi. Ali, chcę się z tobą kochać. Przytulać cię.
Całować. Pieścić. – Głos Sama odzwierciedlał wewnętrzną pasję.
Ali obejmowała go mocno za szyję. Z ustami przy wargach Sama szepnęła:
– To czyste szaleństwo!
Ma rację, pomyślał. To szaleństwo. Pragnął Ali jak żadnej innej kobiety i
wiedział, że już jej nie puści. Miał w nosie robotę, do diabła z konsekwencjami!
– Bez przerwy o tobie myślę – szepnął. – Od chwili, w której cię zobaczyłem.
– Ja też. – Głos Ali był tak słaby, że musiał wytężyć słuch, żeby zrozumieć, co
mówi. – Przez cały czas.
Odetchnął z ulgą. Całował teraz jej czoło i policzki, powieki, a potem uszy.
Przeciągał po nich koniuszkiem języka. Ali wiła się w jego ramionach. Jęczała cicho.
Wargami odszukała usta Sama. Wsunęła w nie język i całowała głęboko. Przywarła
całym ciałem. Zatopiła dłonie w jego włosach.
Bez słowa wziął ją na ręce i zaczął iść przez piasek. Wydawała się lekka jak
piórko. Szedł szybko. Serce mu waliło, uginały się pod nim kolana. Dotarł wreszcie
do schodków prowadzących na werandę Pudełka.
Kiedy usiłował otworzyć drzwi, Ali wysunęła się z jego objęć. Stanęła obok. Z
wargami nadal złączonymi z ustami Sama. Całowali się, lekko zataczając, jakby w
rytualnym tańcu zmysłów. Pocałunek trwał wieczność. Teraz Ali przejęła inicjatywę.
Sam zdawał sobie sprawę z tego, że zachowując się w ten sposób, nigdy nie
przekroczą progu domku i nie dotrą do łóżka.
– Ali zaczął.
Blade światło księżyca padało na jej twarz. Zobaczył wyzierające z oczu
pożądanie. Zafascynowany patrzył, jak Ali osuwa się na schodki i wyciąga do niego
ręce.
Ukląkł o stopień niżej.
– Jesteś taka piękna w blasku księżyca – wyszeptał.
Palcami wodził po jej twarzy, szyi i linii ramion. Pomogła mu zdjąć bluzkę.
Przełożyła ją przez głowę i rzuciła beztrosko na piasek.
Poczuła na skórze chłodny powiew wiatru, a zaraz potem gorącą dłoń,
obejmującą pierś. Przez ciało Ali przebiegł dreszcz rozkoszy. Po chwili usta Sama,
wilgotne i zmysłowe, znalazły się na drugiej piersi. Wsunął palce pod pasek szortów.
Rozpiął guziki.
Kiedy Ali zsuwała spodenki, poczuła na udach dotyk szorstkich, bawełnianych
kąpielówek Sama. Chwilę później, pomagając mu je zdjąć, dotknęła najczulszego
miejsca. Zadrżał. Był gorący i gotowy. Ali zaczęło ogarniać szaleństwo.
– Powiedz, na co masz ochotę – poprosił Sam.
Pochylił się i oparł dłonie po obu stronach jej obnażonego ciała. Czekała. Gotowa
na jego przyjęcie. Nie była jednak w stanie mu odpowiedzieć. Ledwie łapała oddech.
Wysunęła dłoń i poprowadziła Sama. Stopili się w jedno. Ich oczy spotkały się i
zwarły.
Pragnął wziąć tę kobietę delikatnie i powoli, lecz nie potrafił. Zawładnęła nim
nieokiełzana żądza. Wziął ją szybko. Narzucił gwałtowny, obezwładniający rytm. Po
paru chwilach palce Ali wbiły się w ramiona Sama. Krzyknęła w ekstazie. Oboje
równocześnie osiągnęli rozkosz.
Na czarnym, aksamitnym niebie pojawiły się setki gwiazd. Srebrna poświata
księżyca przesuwała się po wodzie. W krzakach ożyły żaby i świerszcze. Rozpoczęły
nocny koncert.
Ali ukryła twarz w zagłębieniu ramienia Sama. Z trudem chwytała powietrze.
Czuła bijące od niego ciepło i wilgotną skórę przylegającą do własnej. Ich rozgrzane
ciała nadal były złączone.
Obnażona Ali leżała na drewnianych schodkach. Przykrywał ją sobą równie nagi
Sam.
– Jak się czujesz? – spytał lekko schrypniętym głosem.
– Cudownie. Roześmiał się.
– Leżysz na schodkach. Pewnie powbijałaś sobie drzazgi w całe ciało. – Sam
zsunął się z Ali, położył obok i wciągnął ją na siebie, tak że znalazła się na nim.
– Teraz ja mam drzazgi – oświadczył.
– Czujesz je? – spytała.
– Nie – przyznał, przyciskając ją mocno do siebie.
– Ja też nie.
– Zamierzałem zabrać cię do łóżka.
– Tutaj było doskonale. Znów się uśmiechnął.
– Tak. Nawet na schodach było nam idealnie.
– Zapomniałam o całym świecie. Czułam tylko ciebie.
– Och, Ali. Jesteś słodka.
Trzymał ją mocno. Była szczęśliwa, zrelaksowana. Czuła się bezpieczna, gdy tak
silnie i opiekuńczo obejmował ją ramionami.
– AU, noc jeszcze się nie skończyła – przypomniał.
– Chcę się z tobą kochać. Tym razem powoli. A przedtem pragnę poczuć na
wargach smak twego ciała.
– Mówisz tak, jakbym była czymś do zjedzenia. Jakąś potrawą – zażartowała.
– Może to seks jest przyprawą życia. Przychodziło ci to do głowy?
Popatrzyli na siebie i roześmieli się.
– Przedtem nigdy. Dopiero teraz.
Sam uniósł się, podpierając łokciami. Usiadł na schodku i wziął Ali na kolana.
– Co powiedzą sąsiedzi, kiedy zobaczą cię siedzącą nago na progu mego domu? –
zapytał.
– Jacy sąsiedzi?
– A więc jesteśmy tu tylko we dwoje?
– Tak.
– Co powiesz na zimny prysznic? Ochłodzimy się po to, żeby później razem się
rozgrzać. – Sam objął dłonią pierś Ali.
– Mam lepszy pomysł. Wykąpmy się w morzu. Ochłodzimy się po to, żeby
później razem się rozgrzać. – Ali powtórzyła słowa Sama.
– Dziewczyno, ciągle mnie zadziwiasz. Gwen i Tiger mieli rację.
– Nie wierz w to, co mówią. Co ci powiedzieli o mnie? – zainteresowała się
nagle.
– śe jesteś piekielnie impulsywna. Wybuchowa jak bomba. Chyba dokładnie tak
mówili, jeśli dobrze pamiętam.
– Nie zaprzeczę, bo nie chcę, żeby uchodzili za kłamców. – Ali odszukała usta
Sama i wsunęła w nie język. – Chodźmy popływać. A zaraz potem się rozgrzejemy. –
Nadal całym ciałem przywierała do Sama.
Poczuł, jak wraca pożądanie. Przeciągnął dłonią po aksamitnym pośladku Ali.
– No, no, nie wiedziałem, że jesteś aż tak zdemoralizowana – zażartował, udając
oburzenie. – Kto by pomyślał! Taka skromna młoda dama z Południa...
– Sam, kochany, to wyłącznie wina upału. Tak na mnie podziałał – wyjaśniła
skromna dama z Południa głosem słodkim jak miód.
– No cóż, nie mogę powstrzymać się od uwagi, że zajęło ci to sporo czasu.
– I sporo czasu zajmie mi ochłodzenie się. – Pocałowała Sama w czubek nosa. –
Na szczęście, przed nami jest jeszcze długa, gorąca noc.
Pościel mile chłodziła jej rozgrzane ciało. Pod sufitem sypialni skrzydła
wentylatora mieszały ciepłe powietrze. W pokoju było prawie ciemno. Z saloniku
docierało przyćmione światło. Gdy Sam stanął w drzwiach, Ali odruchowo zaczęła
naciągać na siebie prześcieradło.
– Zimno? – zapytał.
Musiał wiedzieć, że nadal jest rozgrzana. Ale czułaby się niezręcznie, leżąc przed
nim nago. Sam nie miał takich skrupułów. Podszedł nagi do łóżka, usiadł obok Ali i
na nocnym stoliku postawił dwie szklanki i dzbanek z zimnym napojem.
Ali potrząsnęła przecząco głową.
– Nie, nie jest mi zimno. Chciałam tylko...
– Wstydzisz się mnie? – Wsunął się pod prześcieradło i wyciągnął obok niej. – To
chyba niemożliwe po tym, co działo się na schodkach. – Przeciągnął dłonią po
gładkim biodrze.
Przysunęła się bliżej.
– Nie jestem zawstydzona, lecz, przyznaję, czuję się trochę niepewnie. – Głos Ali
zadrżał lekko. – Jesteś pierwszym mężczyzną, z którym się kochałam od czasu... od
czasu Casey’a.
Sam objął ją ramieniem.
– Tak bardzo się cieszę, że cię spotkałem.
– Ja też. – Zadowolona, odetchnęła głęboko. Wodziła palcami wzdłuż mięśni
ramion i torsu Sama. Dotknęła blizny. Położyła na niej rozwartą dłoń. – Powiesz mi,
co to było? – spytała cicho.
– Naprawdę chcesz?
– Oczywiście. Wiesz o mnie wszystko. Przyzwoitość wymaga, żebym
dowiedziała się czegoś o Samie Cantrellu.
– Chyba masz rację. Ale to przykra historia.
– Moja też była taka, jak sobie przypominasz.
– Przypominam – odparł powoli. – A co do rany...
– przerwał, lecz po krótkiej chwili skończył lakonicznie:
– Pochodzi od kuli.
Ali nerwowo przełknęła ślinę.
– Tak przypuszczałam. Wygląda tak... tak ponuro.
– Nie wiem, Ali, co chodzi ci po głowie, o co mnie podejrzewasz, wiedz jednak,
ż
e nie byłem gangsterem. Byłem jedynie młodym, niedoświadczonym policjantem,
który wdał się w strzelaninę. Miałem diabelne szczęście, że z tego w ogóle
wyszedłem.
W głosie Sama Ali wyczuła jakieś ostrzeżenie. Wiedziała, że powinna przestać
zadawać pytania. Nie potrafiła jednak się powstrzymać.
– Naprawdę byłeś policjantem?
– Tak – odrzekł. – Krótko. Zaraz po zwolnieniu z wojska. Kiedy jednak
wylizałem się z rany po postrzale, zdecydowałem się na mniej ryzykowny sposób
zarabiania na życie.
– Praca w towarzystwie ubezpieczeniowym jest spokojna – stwierdziła Ali. Była
ciekawa, jak do niego trafił, ale nie odważyła się zapytać.
– Tylko wtedy, kiedy człowiek się nie przemęcza – odparł.
– Przyjechałeś tu wypocząć.
– Tak. Moja praca bywa ciężka, a czasami nudna.
– I...
Sam pocałował Ali w czubek nosa. Jej zachętę do dalszych wyjaśnień pozostawił
bez komentarza.
– A więc nie powiesz mi nic więcej o sobie.
– Potem. Teraz nie czas na to. Mam przy sobie w łóżku długonogą, seksowną
kobietę.
– Sam... – Ali nie potrafiła ukryć ciekawości.
– Jutro ci powiem. Przyrzekam. Jutro dowiesz się wszystkiego o Samie Cantrellu.
Teraz myślę o czym innym. Obiecałem coś tej długonogiej, seksownej kobiecie, więc
muszę się z tego wywiązać. Co to właściwie było? Możesz mi przypomnieć?
W nikłym świetle padającym od strony saloniku w oczach Sama Ali dojrzała
pożądanie. Ona też pragnęła go bardzo.
– Aha, już sobie przypomniałem – szepnął. – Miałem posmakować twego ciała.
Wszędzie. – Pocałował jej usta i powoli, z rozmysłem, przesunął wargi wzdłuż rowka
między piersiami, zanim zacisnął lekko zęby na wyprężonym sutku. – Tak jak
myślałem – powiedział.
– Smakuje wybornie.
Pieścił Ali zarówno wargami, jak i dłońmi. Całował wszędzie. Aż do stóp.
Postanowił tym razem pieścić ją powoli.
– Ali – szeptał – moja słodka Ali. Chcę być z tobą, mocno cię kochać.
Przyciągnęła Sama do siebie i pocałowała w usta. Przesunęła się pod nim,
zmieniła ułożenie ciała, żeby ułatwić mu wzięcie jej w posiadanie.
Kiedy złączyli ciała, jeszcze silniej przyciągnęła Sama do siebie. Był zachwycony.
Ta kobieta okazała się wszystkim, co kiedykolwiek sobie wymarzył. Spełniała
najśmielsze fantazje.
Poruszali się powoli, jakby nieco sennie.
– Będę cię tak pieścił do rana – oświadczył Sam z ustami przy policzku AU.
– Mam nadzieję, że dotrzymasz obietnicy – szepnęła w odpowiedzi.
Uniosła pośladki, zamknęła oczy i poddała się wszechogarniającej, rozkosznej
pieszczocie.
Ali wyszła spod prysznica i sięgnęła po ręcznik. Wycierała się dokładnie i powoli.
Zamyślona, przeżywała ponownie długą noc spędzoną z Samem. Obudziła się rano
bez niego, w obcym otoczeniu. Po chwili jednak przypomniała sobie wszystko.
Usłyszała, jak Sam pogwizduje wesoło w kuchni, pobrzękując naczyniami.
Uśmiechnęła się do siebie i postanowiła do niego dołączyć. Najpierw jednak chciała
wziąć prysznic.
Owinięta ręcznikiem, rzuciła okiem w lustro, w którym odbijała się jej sylwetka.
Wargi miała obrzmiałe od pocałunków, lekko zapuchnięte oczy, a na szyi czerwony
ś
lad. Roześmiała się głośno. Wyglądała dokładnie tak jak kobieta, która spędziła noc
w ramionach mężczyzny. Sam okazał się wspaniałym kochankiem. Nadzwyczajnym.
Był przy tym delikatny i czuły. Nawet w ostrym świetle budzącego się nowego dnia
Ali ani przez sekundę nie miała wyrzutów sumienia z powodu spędzonej z nim nocy.
Zaczęła rozglądać się za jakimś okryciem. Zajrzała do szafy. Uznała, że Sam nie
wygląda na mężczyznę, który wozi ze sobą własny szlafrok. Musi więc wystarczyć jej
koszula. Ściągnęła jedną z najbliższego wieszaka.
I właśnie wtedy zobaczyła pistolet. Wsunięty do kabury, wisiał w głębi szafy.
Zmartwiała. Ogarnął ją nagły strach. Dlaczego Sam ma broń? Po co była mu
potrzebna na Indigo? Powoli zaczęła odchodzić tyłem od szafy. Zamknęła drzwi. Sam
mówił jej, że był policjantem, przypomniała sobie. Może więc z tamtych czasów
zachował pistolet? A może wcale nie był w policji? A może...
Nie wiedziała, co myśleć. W każdym razie postanowiła natychmiast wyjaśnić całą
sprawę. Włożyła na siebie koszulę Sama i zapięła guziki.
Otworzyła drzwi prowadzące do frontowego pokoju, którego okna wychodziły na
ocean. Na chwilę oślepiły ją ostre promienie porannego słońca, odbijające się w
falach. Zaraz potem zobaczyła Sama. Z obnażonym torsem, w szortach barwy khaki,
stał w kuchennych drzwiach. Miał rozradowaną minę. W ręku trzymał miskę. Mieszał
w niej jajka.
– Dzień dobry, śpiochu – wesoło powitał Ali. – Kawa się parzy, omlet właśnie się
robi. Czeka cię wyśmienite śniadanie – oznajmił z dumą. Popatrzył uważniej na
stojącą przed nim kobietę. – No, może trochę przesadziłem, ale zapewniam cię, że
omlety mojej roboty nadają się do jedzenia. – Dopiero po dłuższej chwili dotarło do
niego, że Ali jest nienaturalnie sztywna i milcząca. – Wszystko w porządku? –
zapytał.
– Sama nie wiem – cicho odparła suchymi wargami. Zrobiła krok w stronę
kuchni.
– O co chodzi?
– Pożyczyłam sobie twoją koszulę.
– Ślicznie w niej wyglądasz.
– W szafie zobaczyłam broń – dodała szybko. Skinął głową.
– Nie zamierzałam przeszukiwać ci kątów – zaczęła wyjaśniać.
– Jestem tego pewien.
– Chciałam włożyć coś na siebie. – Spostrzegła własne ubranie. Porządnie
złożone, leżało na krześle.
– Czemu nosisz broń? – spytała. – Przecież nie jesteś już policjantem.
Przez cały czas nie patrzyła Samowi w oczy. Dopiero teraz odważyła się podnieść
na niego wzrok. To co malowało się na jego obliczu, sprawiło, że serce Ali niemal
przestało bić. Na twarzy Sama dojrzała smutek, poczucie winy, niepewność, a nawet
obawę.
– O co chodzi? – spytała. Była przestraszona. Wszedł głębiej do pokoju. Nadal
trzymał miskę. Zbliżył się do Ali. Nie odrywał wzroku od jej twarzy.
– Zamierzałem powiedzieć ci wcześniej. Powinienem to zrobić, zanim się
kochaliśmy, ale nie potrafiłem. Postanowiłem, że dziś wszystko wyjaśnię. Pamiętasz,
ż
e obiecałem?
– Tak. Pamiętam – szepnęła.
– Nie sądziłem, że będzie to takie trudne.
Ali powoli cofała się przed Samem, podobnie jak chwilę przedtem odsuwała się
przerażona od szafy na widok wiszącego w niej pistoletu. Chwyciła za oparcie
krzesła, żeby nie stracić równowagi.
– Mów – powiedziała. Miała suche wargi.
– Byłem policjantem. Teraz już nie jestem. Jeśli o to chodzi, mówiłem więc
prawdę.
– A reszta? To kłamstwo?
– Ali, nie to co do ciebie czuję. Lecz...
Poczuła nagle gwałtowny ból serca. Przez chwilę nie mogła oddychać.
– Jestem prywatnym detektywem – oświadczył. Krew odpłynęła jej z twarzy.
– Zatrudniła mnie firma, w której pracował twój mąż, po to, żebym odnalazł
pieniądze.
Ali podniosła dłoń do ust, jakby chciała stłumić krzyk.
– A więc prowadzisz dochodzenie! Przyjechałeś, żeby mnie śledzić. Dlatego się
ze mną kochałeś.
Jednym skokiem Sam znalazł się obok Ali. Złapał ją za ramiona i lekko
potrząsnął.
– To nie tak. Musimy porozmawiać. Musisz mnie wysłuchać...
Wywinęła się z jego rąk i rzuciła w stronę drzwi. Po sekundzie już jej nie było.
Po krótkiej chwili zastanowienia Sam pobiegł za Ali. Postanowił ją dogonić.
Znalazł się niedaleko dopiero wtedy, kiedy brzegiem plaży zbliżała się szybko do
swego domu.
– Ali! – zawołał. – Zatrzymaj się, proszę! Musimy porozmawiać!
Nie reagowała. Biegła dalej. Sam przestał wołać i przyspieszył kroku. Wreszcie
udało mu sieją dogonić. Znalazł się o krok w tyle. Wysunął rękę w przód i złapał za
powiewającą połę koszuli.
Ali straciła równowagę. Przewróciła się na piasek. Sam upadł na nią.
ROZDZIAŁ 6
Sam przytrzymał mocno ręce Ali nad jej głową. Leżąc pod nim, walczyła
zacięcie, lecz nadaremnie.
– Wysłuchaj mnie, Ali – prosił. – Do licha, musisz mnie wysłuchać!
– Miałeś cały tydzień, żeby powiedzieć, kim jesteś. Teraz jest na to za późno! –
Była wściekła.
– Nie chciałem nic mówić, zanim cię lepiej nie poznam. To proste.
Spojrzała na Sama. Gdyby wzrok potrafił zabijać, już by go nie było wśród
ż
ywych.
– A więc poznałeś mnie, detektywie. Ostatniej nocy miałeś niezły ubaw, kiedy się
przekonałeś, jak łatwo to zrobić.
Ali usiłowała wyrwać się Samowi, lecz trzymał ją mocno. Musiał skłonić tę
kobietę, żeby go wysłuchała.
– Nie miałem, jak ty to nazywasz, żadnego ubawu, gdyż ostatniej nocy nie działo
się nic zabawnego. Gdybym ci wtedy powiedział o sobie, popsułbym nam obojgu całą
przyjemność. Zamierzałem wyjaśnić wszystko dziś rano. Przecież zanim znalazłaś
broń, obiecałem, że dziś dowiesz się wszystkiego. Mówiłem szczerze i zamierzałem
dotrzymać słowa.
Ali leżała spokojnie, zmęczona walką, Sam jednak nadal trzymał ją pod sobą. Bał
się, że mu się wymknie, a on straci szansę wszelkich wyjaśnień.
– Wynajęła mnie firma inwestycyjna Westfielda, bo chcą odzyskać pieniądze
skradzione przez Casey’a. To wszystko.
– Nie mam tych pieniędzy – odparła Ali przez zaciśnięte zęby.
– W firmie o tym nie wiedzą. Byłaś przecież żoną tego człowieka, więc logika
nakazuje od ciebie zacząć poszukiwania. Gdybym natychmiast obwieścił ci, kim
jestem i po co przyjechałem, jeszcze mniej przyjaźnie powitałabyś mnie na wyspie.
– I dlatego postanowiłeś mówić nieprawdę.
– W moim zawodzie ukrywania tożsamości w pewnych przypadkach nie uważam
za kłamstwo.
– Niemniej jednak oszukiwałeś. – Rozzłoszczona Ali spojrzała na Sama. – Puść
mnie wreszcie. Muszę się podnieść. Twoje kości wbijają mi się w ciało.
Sam uniósł się nieco.
– Zostaniemy tutaj, dopóki nie skończę tego, co mam do powiedzenia. Mój
przyjazd na Indigo miał charakter czysto zawodowy. Stanowił część zadania, którego
się podjąłem. Należysz do ludzi ambitnych, umiejących ciężko pracować, więc jestem
przekonany, że potrafisz mnie zrozumieć. To było duże zlecenie od bardzo
poważnego klienta. Dla mojej agencji znaczyło wiele. Mogło nam pomóc uzyskać
renomę, przebić się. Dlatego podjąłem się tej cholernej roboty. Nie znałem cię wtedy.
Nic o tobie nie wiedziałem. Sądzisz wiec, Ali, że powinienem natychmiast
wypaplać wszystko kobiecie, której nigdy przedtem nie widziałem na oczy? Nie
zadała sobie trudu, żeby odpowiedzieć.
– Wykorzystałeś mnie – oskarżyła go. – Posłużyłeś się moją rodziną. Nadużyłeś
jej gościnności. Jesteś obrzydliwym, wrednym facetem, Samie Cantrell, jeśli tak się
naprawdę nazywasz.
– To moje prawdziwe nazwisko. Wykonywałem tylko swoją robotę.
– Jak śmiałeś wkraść się w nasze łaski! Nie jada się przy stole wroga.
– Ali, nie jesteś moim wrogiem, podobnie jak Tiger i Gwen. Bardzo was
polubiłem. Briana także. To świetny dzieciak.
Sam na chwilę przestał mieć się na baczności. Ali wykorzystała jego nieuwagę i
uwolniła się zręcznie. Cała była w piasku. Miała go we włosach, na twarzy, a nawet w
ustach. Wierzchem dłoni otarła wargi. Obszerna koszula Sama, w którą była ubrana,
rozchyliła się, odsłaniając zarys piersi. Ali myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej
podnieść się i uciec. Nie przyszło jej nawet do głowy, żeby zapiąć wszystkie guziki.
Sam przesunął się szybko i oplótł nogami ciało Ali. Usiłowała się wysunąć, lecz
bez skutku. Jedną rękę uchwycił silnie w nadgarstku.
– Gwen i Tiger zrozumieją, kiedy usłyszą ode mnie fakty. Ty zrobisz to samo –
oświadczył spokojnie.
– Już podałeś mi fakty – syknęła Ali.
– Nie wszystkie.
– Wystarczy! – wykrzyknęła. – Moja rodzina też od razu zrozumie, że jesteś
łajdakiem wysokiej klasy.
– Pozwól, że powiem resztę, Alicio Paxton Bell. – Sam złapał ją za drugi
nadgarstek i spojrzał prosto w oczy. Ich twarze znajdowały się teraz tuż obok siebie.
– Pamiętaj, że nie przestaniesz być główną podejrzaną, dopóki pieniądze sienie
odnajdą. Ali, na Litość boską, przecież byłaś żoną Casey’a! Jedynym sposobem
pozbycia się przykrych wspomnień i ewentualnych oskarżeń jest udowodnienie twej
niewinności. Jeśli odszukamy pieniądze, będziesz mogła to zrobić. Chyba że wolisz,
aby cień Casey’a prześladował cię przez całe życie. – Sam wziął Ali za ramiona i
potrząsnął nią lekko. – Czy naprawdę chcesz zawsze uciekać i ukrywać się przed
ludźmi, nie stając twarzą w twarz z rzeczywistością, nigdy nie poznając prawdy?
– Znam prawdę. Jestem niewinna. I nie potrzebuję byłego, z bożej łaski
policjanta, żeby tego dowieść. – Głos Ali był przesycony jadem.
Dotknęła go do żywego. Sam opuścił ręce. Szybko skorzystała z okazji,
wyzwoliła się z jego objęć i odsunęła.
– Nic nie wiem o pieniądzach, które zabrał Casey – dodała, jak krab odsuwając
się po piasku na czworakach.
Sam na kolanach podążył w jej kierunku. Oblepieni piaskiem wyglądali jak dwa
dzikie, zacietrzewione zwierzaki, szykujące się do walki.
– Nie wiem, gdzie są te pieniądze – powtórzyła Ali.
– Od początku to mówiłam. Nie wyciągniesz ode mnie niczego innego, bez
względu na to, ile razy się ze mną prześpisz.
Sam stracił panowanie.
– Do diabła, czy ty nie rozumiesz, że nie po to kochałem się z tobą? –
wykrzyknął. Zgnębiony, usiadł na piasku. – Spotkanie ciebie, bliższe poznanie,
kochanie się... Ali, to było dla mnie coś naprawdę wyjątkowego! I nie ma nic
wspólnego z Casey’em ani jego pieniędzmi. Ali podniosła się. Popatrzyła na Sama z
góry, wyniośle.
– Wszystko dotyczy pieniędzy i zdrady. I nie ma nic wspólnego z kochaniem się.
Odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Sam patrzył, jak odchodzi. Nadal siedział
nieruchomo na piasku. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak fatalnie.
– Co za łajdak z tego Sama Cantrella! – wykrzyknęła oburzona Gwen. Jej
zazwyczaj blada twarz poczerwieniała ze złości. – Jak mógł tak nas oszukać! To
niesłychane!
Siedziała na werandzie dużego domu w starym, zielonym fotelu na biegunach.
Tiger bujał ją w fotelu. Miał wyjątkowo poważną minę. Ali siedziała na schodach,
oparta o kolumnę werandy.
– Okłamał – potwierdziła ponurym tonem.
– I pomyśleć – ciągnęła Gwen, rzuciwszy Ali przepraszające spojrzenie – że ja
sama namawiałam cię do flirtowania, to znaczy do zaprzyjaźnienia się z tym
człowiekiem. Dzięki Bogu, że miałaś tyle zdrowego rozsądku, żeby nie... – urwała
nagle, widząc wyraz twarzy Ali.
– Gwen, Sam Cantrell to profesjonalista. Nabrał nas wszystkich. – Ali otworzyła
drzwi prowadzące do wnętrza domu i poszła do kuchni. Słyszała Tigera i Gwen.
Ożywieni, rozmawiali przyciszonymi głosami.
Ali zapaliła płomień pod naczyniem z kawą. Przez okna obszernej, staroświeckiej
kuchni wpadały promienie słońca. Od strony podwórza dobiegały głosy Briana i
bawiących się z nim kolegów, a także było słychać poszczekiwanie psów. Po paru
minutach kuchnia wypełniła się silnym aromatem kawy. Specjalnej mieszanki,
ulubionej przez Tigera.
Dzień nie różnił się niczym od pozostałych dni lata. Z tym jednak, że w życiu Ali
stanowił następne trzęsienie ziemi.
Tiger i Gwen przyszli do kuchni. Zajęli miejsca przy stole.
– Kawy? – spytała Ali. Zdołała się już opanować.
Oboje skinęli głowami. Wyciągnęła z szafki trzy filiżanki i nalała kawę. Tiger
ostrożnie wziął dwie z nich i zaniósł na stół.
– Skoro już wiemy, dlaczego przyjechał, co chcesz, żebyśmy z nim zrobili? –
zwrócił się do Ali.
Stała nadal przy kuchennym blacie.
– Z nim? – powtórzyła. – Co powiecie na to, aby pociąć faceta na małe kawałki i
rzucić na pożarcie rekinom?
Podeszła do stołu i usiadła. Gwen dotknęła lekko jej ramienia.
– Cieszę się, że tak mówisz – powiedziała.
– Och, możemy wymyślić jeszcze inne rzeczy. Wystawimy jego stopy na przynętę
dla krabów albo...
– Podoba mi się ten wisielczy humor – ciągnęła Gwen. – Lepsze to niż twoja
poprzednia koszmarna depresja związana z Casey’em.
Ali syknęła przez zęby:
– Piękne dzięki za łaskawe przypomnienie, że zadaję się z łajdakami. Jak widać,
mam do nich wyjątkowe szczęście. Twoje słowa są dla mnie bardzo pocieszające –
dodała z widocznym sarkazmem.
– Och, wcale nie to miałam na myśli – zaprotestowała Gwen. – Chodzi o to, że
zdrowiej, gdy człowiek się złości, niż gdy popada w depresję. Nie martw się, moja
droga. Wymyślimy jakiś sposób na pozbycie się pana Cantrella.
– Mam ochotę ostatecznie wyrównać z nim rachunki – warknęła Ali.
Tiger pił kawę. Zadumał się. Ali spojrzała na niego.
– Nie jesteś rozmowny – stwierdziła. Odstawił filiżankę.
– Uważam, że powinniśmy spokojnie obgadać całą sprawę, zanim rzucimy Sama
rekinom na pożarcie.
– Nie stajesz chyba w obronie tego okropnego typa – żachnęła się Gwen.
– Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. Jako prawnik muszę patrzeć na sprawy z
różnych punktów widzenia.
– Fakt – przyznała jego żona.
– Wobec tego posłuchajcie, co mam do powiedzenia. Wynajęto Sama, żeby
odnalazł pieniądze zabrane przez Casey’a. Na dalszą metę jego detektywistyczne
działanie przyniesie Ali bezsporne korzyści. Jeśli Sam odzyska pieniądze, jej imię
będzie oczyszczone na zawsze.
– Tutaj pieniędzy nie znajdzie – zdecydowanym głosem stwierdziła Ali.
– Wiemy, że jest niewinna – odezwała się Gwen.
– Tak – przyznał Tiger – lecz Sam o tym nie wie. Rozpoczynając dochodzenie,
musiał od czegoś zacząć, znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Przyjazd na Indigo był
posunięciem logicznie uzasadnionym.
Identycznie rozumował Sam. Na to wspomnienie Ali aż skręciła się ze złości.
– Sądzę, że on już zdaje sobie sprawę z tego, iż Ali jest niewinna. Czemu więc
przyznał się do tego, po co przyjechał i w jakim charakterze?
Ali zacisnęła wargi. Postanowiła nie pisnąć ani słowa na temat nocy spędzonej z
Samem.
– Czyżby przypuszczał, że go rozszyfrowaliśmy? – zgadywała Gwen.
– Może masz rację – dodał Tiger. – AU, spróbuj potraktować przyjazd Sama nie
jako dopust boży, lecz jako sprzyjającą okoliczność.
– Nie mogę – mruknęła.
– Posłuchaj, on jest z pewnością świetnym detektywem. Musi mieć dobrą markę.
Jestem tego pewien. W przeciwnym razie Westfield by go nie wynajął. To bardzo
profesjonalna i poważna firma. Dochodzenie doprowadziło Sama do ciebie.
– Tiger, ale na mnie kończy się jego ślad. Przyjeżdżając tutaj, zabrnął w ślepą
uliczkę. Dobrze wiesz – powiedziała Ali.
– Nie bądź tego tak bardzo pewna. Kto wie, może uda się Samowi pobudzić twoją
pamięć i przypomnisz sobie jakiś znaczący fakt?
– Tiger, chyba nie chcesz, żeby Ali działała ręka w rękę z tym facetem? – wtrąciła
Gwen.
– Moje panie, tylko spokój może nas uratować. Proponuję, abyśmy jeszcze nie
pozbywali się Sama z Indigo. Może okaże się pomocny.
– Phi... – prychnęła z niedowierzaniem Ali.
– Wykorzystał cię. Teraz my posłużymy się nim. Trzeba raz na zawsze wyjaśnić
sprawę Casey’a.
– Zaczynam rozumieć, o co ci chodzi – odezwała się Gwen. – Może Sam będzie
w stanie pomóc Ali.
– I ty też jesteś przeciw mnie?
– Uspokój się. Tiger ma chyba rację. Nasz detektyw może okazać się dla ciebie
prawdziwym dobrodziejem.
– Raczej wilkiem w owczej skórze.
– Ali, bardzo cię proszę, przemyśl całą tę sprawę – zaproponował Tiger. – Jeśli
zechcesz, żebyśmy się go pozbyli, wystarczy, że o tym powiesz, a Sam Cantrell
przejdzie do historii.
Zaambarasowana Ali zagryzła wargę. Miała ogromny żal do Sama, lecz
wypowiedziane przez niego słowa utkwiły jej głęboko w pamięci. Zamyślona,
przyznała:
– Mówił, że jedynym sposobem na uwolnienie się od cienia Casey’a jest
dowiedzenie mej niewinności. Gdyby udało się odnaleźć pieniądze, byłabym czysta.
– On ma rację – stwierdził Tiger.
– Czuję się okropnie – dodała Ali.
– Kochanie – zwróciła się do niej Gwen – jeśli Sam Cantrell, ten wstrętny krętacz,
uwolni cię od koszmaru, który przeżywasz, to chyba gra warta świeczki. Zdecyduj się.
ś
ycie jest zbyt krótkie na to, żeby tylko czekać i patrzeć, jak przemija – dodała
sentencjonalnie.
Kiedy tylko Ali zatrzymała samochód przed domem, od razu zobaczyła Sama.
Siedział na schodkach prowadzących do tylnej werandy. Nie zawahała się ani na
chwilę. Równym i zdecydowanym krokiem przemierzyła podwórko. Sam wstał i
wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej ramienia, kiedy znalazła się na schodkach.
– Widzę, że zmądrzałeś i włożyłeś sandały, aby nie pokłuć nóg – powiedziała.
– Ali, muszę z tobą porozmawiać.
– Ja też mam do ciebie sprawę – oznajmiła. Zdezorientowany spokojnym
zachowaniem Ali, wszedł za nią do kuchni. Otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej
butelkę białego wina. Napełniła kieliszek i spojrzała na Sama.
– Masz ochotę się napić?
– Tak. Chętnie.
Może wino ułatwi rozmowę, pomyślał.
– Przejdźmy do saloniku – zaproponowała tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Sam poszedł za Ali, zastanawiając się, co teraz nastąpi. Spodziewał się, że będzie
lodowata i wroga. Nie zachowywała się przyjacielsko, lecz przynajmniej była
komunikatywna. Rozmawiała. Był to dobry znak. Usiadł i czekał.
– Rozmawiałam o tobie z Gwen i Tigerem – oznajmiła.
Jęknął w głębi duszy, lecz udało mu się zachować kamienną twarz.
– Czy zamierzają mnie zlinczować? – zapytał.
– Jeśli tego zażądam – odparła bez chwili namysłu. Teatralnym gestem Sam udał,
ż
e przeraził go lodowaty ton w głosie Ali, lecz ona nawet się nie uśmiechnęła.
– Tiger, który był i nadal jest jednym z najlepszych prawników w całym naszym
stanie, dał mi jedną radę – mówiła dalej.
Sam wypił łyk wina i czekał.
– Zwrócił uwagę na to, że mimo oszustw i kłamstw, którymi nas uraczyłeś,
możesz okazać się pomocny.
– Masz na myśli odszukanie pieniędzy?
– Tak.
– Mówiłem ci to rano.
– Właściwy sens tych słów dotarł do mnie dopiero teraz.
– Kiedy Tiger poparł to, co zaproponowałem?
– Tak. – Ali upiła łyk wina. – Dopóki nie znajdzie się pieniędzy, dopóty ludzie
będą mogli bezkarnie mnie szkalować. Postanowiłam, że spróbuję pomóc ci w
dochodzeniu. Upłynęło już sporo czasu, więc nabrałam dystansu, a to może ułatwić
spokojne zanalizowanie pewnych faktów. Cały ten koszmar z Casey’em chcę mieć
wreszcie poza sobą. Na zawsze.
Sam odetchnął z ulgą. A więc nie wszystko stracone, pomyślał. Nie zaprzepaścił
sprawy, a być może także nie przegrał z Ali.
Ona tymczasem mówiła dalej:
– Jeśli odnajdziemy pieniądze, chcę zostać uznana za niewinną.
W sposobie sformułowania przez nią tej myśli było coś, co zaniepokoiło Sama.
Wyczuła jego wahanie.
– Uważasz, że jestem winna? – spytała.
– Zależy mi tylko na ujawnieniu prawdy. Wykryciu, co naprawdę się wydarzyło.
Na tym polega zadanie, które otrzymałem do wykonania. Dlatego tu przyjechałem.
– A więc się dogadaliśmy – stwierdziła Ali.
– Oprócz sprawy Casey’a jest jeszcze inna. Dotycząca dzisiejszej nocy i... nas –
odezwał się Sam.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Detektywie, jesteś w błędzie. Nie ma niczego takiego jak „my”. Nie ma Sama i
Ali. A co do wydarzeń ostatniej nocy, to zapomnijmy, że w ogóle miały miejsce. –
Głos Ali załamał się lekko, lecz szybko nad nim zapanowała. – Oboje popełniliśmy
błąd. Będzie najlepiej, jeśli zrzucimy winę na pełnię księżyca.
– Błąd? Po tej nocy pozostało mi zupełnie inne wrażenie – zaoponował Sam.
– Wobec tego mamy odmienne wspomnienia.
– Ali, nie podoba mi się sposób, w jaki o tym mówisz.
– Słuchaj, nie zamierzam rozmawiać na ten temat ani tym bardziej przypominać
sobie, że zachowałam się jak ostatnia idiotka.
– Proszę. – Wyciągnął dłoń i położył delikatnie na kolanie Ali.
Odsunęła się szybko. Sam podniósł się i stanął obok krzesła, na którym siedziała.
Popatrzył na nią wymownie. Nawet się nie poruszyła. Nie dała poznać po sobie, jak
na nią działa bliskość Sama.
– Ali, jest coś, co nadal nas łączy. Nie możesz zaprzeczyć – powiedział cichym
głosem.
– Mnie nic nie łączy – odparła, nie spoglądając w jego stronę. – Co się stało, to
się nie odstanie. Na tym kończy się cała sprawa.
– Nie potrafię zapomnieć.
Ali podniosła wzrok i kącikiem ust uśmiechnęła się krzywo.
– Kto to mówi? – spytała szyderczo. – Przecież sam proponowałeś nie wracać do
tego, co było.
Zacisnął zęby. Ta kobieta zaczynała nim manipulować, a tego nie znosił. Odsunął
się od niej. Znów usiadł na krześle.
– Przyjechałeś tu tylko po to, żeby prowadzić dochodzenie – przypomniała. – Sam
to powiedziałeś.
Przypierała go do muru.
– Wiem, na czym stoję – ciągnęła niewzruszenie. – A jeśli ty nie wiesz, to może
lepiej, abyś wracał do Atlanty.
– Masz do czynienia z profesjonalistą – przypomniał zirytowany. – Jeśli sobie
ż
yczysz, żeby łączyły nas tylko interesy, to nie mam nic przeciwko temu. Bardzo
proszę.
Przez chwilę Ali patrzyła podejrzliwie na Sama. Trudno było mu wierzyć.
Wreszcie wzruszyła ramionami.
– Twoje słowo to niewiele – odparła znużonym głosem. – Nie jesteś człowiekiem,
któremu można zaufać.
– Sobie też nie dowierzała, lecz z całej sytuacji zamierzała wyjść obronną ręką. –
No cóż, twoja obietnica musi mi jednak wystarczyć. A więc od czego zaczynamy?
Przypomniał sobie kartonowe pudło, które widział, myszkując po gościnnym
pokoju.
– Czy masz jakieś rzeczy, które należały do Casey’a?
– zapytał. – Mam na myśli listy lub notatki, które mogłyby posłużyć nam za
wskazówkę co do jego zamierzeń.
– Poliqa przeszukała wszystko, co znajdowało się w domu – odparła Ali.
– Przywiozłaś tutaj jakieś papiery Casey’a z Atlanty?
– Tak. Sama nie wiem dlaczego. Może sądziłam, że kiedyś je przejrzę, kiedy
nabiorę dystansu do całej sprawy. Też chodziło mi chyba po głowie, że w rzeczach
Casey’a natrafię na jakiś ślad.
– Wobec tego poszukamy razem. – Głos Sama brzmiał pewnie, co poprawiło
samopoczucie Ali. Nadal jednak była wytrącona z równowagi. Zbyt wiele działo się
naraz. A jej uczucia do tego mężczyzny zdążyły już przejść przez diametralnie różne
stadia. Niepokój, pożądanie, a w końcu złość.
Teraz Ali musiała trzymać na wodzy swoje emocje. Znów czekały ją przykre
chwile. Powrót do przeszłości.
– To może być trudne zadanie – ostrzegł Sam.
Musiał dojrzeć niepokój w oczach Ali. Wzięła się w garść.
– W gościnnym pokoju stoi kartonowe pudło z rzeczami Casey’a – oświadczyła. –
Proponuję tam zacząć poszukiwania.
Ali siedziała na krześle, popijając wino, podczas gdy Sam wyciągał rzeczy
znajdujące się w pudle. Notatki, fotografie, zapiski jeszcze z czasów college’u,
kondolencje dla Ali od rodziny i przyjaciół po śmierci Casey’a.
– Wiem, że sprawia ci to przykrość – odezwał się po chwili Sam.
– Nie przejmuj się mną. Jakoś sobie poradzę. – Ali uznała, że to co czuła do
Casey’a, nie powinno obchodzić detektywa.
Zabrał się do przeglądania fotografii. Na niektórych z nich widniał dom Bellów w
Atlancie. Piętrowy, z cegły, na tle tak jaskrawozielonego trawnika, że aż
wyglądającego na sztuczny. Wokół kolistego podjazdu rosły kwitnące azalie. Dom i
jego otoczenie emanowały elegancją. Inne fotografie przedstawiały Casey’a i Ali
siedzących nad basenem, w ogrodzie lub na przyjęciu popijających szampana. Casey
był wysokim blondynem. Świetnie ubranym i bardzo przystojnym. Na jednym ze
zdjęć obejmował Ali władczym gestem.
– Złoty chłopiec – mruknął Sam.
– To określenie musiałeś widzieć w prasie. Tak nazywali go reporterzy.
Casey’owi wszystko przychodziło z łatwością lub przynajmniej sprawiało takie
wrażenie. W rzeczywistości żyliśmy na kredyt. Nic z tego co posiadaliśmy, nie było
spłacone.
– Ale szło mu dobrze. Po jakimś czasie...
– Po jakim? Casey nie potrafił czekać. Chciał mieć wszystko. I to natychmiast.
– W jaki sposób go poznałaś? – zapytał Sam. – A może wolisz nie rozmawiać na
ten temat?
– Poznaliśmy się na przyjęciu. Na pierwszym roku studiów.
Ali opowiadała o czasach studenckich, a Sam przeglądał zawartość pudła.
– Czy jako młody chłopak Casey wyróżniał się czymś szczególnym?
– Och, tak. Miał charyzmę – powoli powiedziała Ali. – Dopiero gdy go poznałam,
zrozumiałam znaczenie tego określenia. Casey’a otaczała aura. Należał do
najlepszych stowarzyszeń i prestiżowych klubów.
– Czy dobrze się uczył?
– Nigdy nie miał czasu na studiowanie, ale radził sobie całkiem nieźle. Nie
zdziwiłabym się, gdyby ktoś mi powiedział, że przyjaciele pisali za Casey’a prace z
tych przedmiotów, które dla niego były mało istotne z punktu widzenia zamierzonej
kariery zawodowej.
Ali podeszła do okna i popatrzyła na morze.
– Casey zaplanował nasze życie w najdrobniejszych szczegółach. Przyjazd do
Atlanty, wybór pracy, zakup eleganckiego domu, pozyskanie ustosunkowanych
przyjaciół, a w dalszej przyszłości założenie rodziny.
Sam dotarł już prawie do dna kartonowego pudła. W ciągu dwóch godzin
przeglądania jego zawartości i dzięki komentarzom Ali dowiedział się sporo o
Casey’u Bellu. Nie znalazł jednak niczego, co rzuciłoby jakiekolwiek światło na
sprawę zaginionych pieniędzy.
– Co to jest? – zapytał, wyciągając jakąś książkę.
– Aha, już widzę. Biblia. Nie przypuszczałem, że Casey był człowiekiem
religijnym.
– Tę Biblię dostał w dzieciństwie – wyjaśniła Ali.
– Masz rację. Nie był religijny, ale lubił wszelkie ceremonie, monumentalną
architekturę i pompę towarzyszącą kościelnym uroczystościom. Podczas podróży
zawsze zwiedzaliśmy obiekty sztuki sakralnej.
Ali wyjęła Biblię z rąk Sama.
– Nie mam pojęcia, dlaczego ją zatrzymałam – mówiła dalej. – Może dlatego że
nie było komu jej dać”. Casey nie miał żadnych krewnych. Oprócz matki. Mieszka w
Arizonie w domu starców i nie chce, żeby ktokolwiek przypominał jej o synu.
– A co stało się z waszymi innymi rzeczami?
– Masz na myśli dom, samochody, meble? Sprzedałam wszystko, żeby spłacić
długi. Po Casey’u pozostało tylko to pudło.
Sam wziął znów do ręki Biblię i zaczął przerzucać kartki. Na podłogę wypadł
jakiś list. Podniósł go i zwrócił się do Ali:
– Mogę przeczytać? Wzruszyła ramionami.
– Jesteś detektywem, więc chyba możesz. Rozłożył kartkę papieru i spojrzał na
datę.
– Trzynasty grudnia. Ali, Casey napisał ten list sześć dni po swoim zniknięciu.
Wtedy, kiedy jeszcze ukrywał się na Santa Luisa. – Sama ogarnęło podniecenie.
– List długo leżał nie otwierany – wyjaśniła Ali. – Czekał na mnie, kiedy
przyjechałam na Indigo. Casey wysłał go pod adresem Przypraw śycia.
– A więc nigdy nie był w Atlancie?
– Masz na myśli list? Oczywiście, że nie. Przeczyta łam go dopiero parę tygodni
później. Po pogrzebie.
– Skąd Casey wiedział, że pojedziesz na Indigo?
– W głosie Sama przebijał sceptycyzm.
– Bo znał mnie dobrze. Wiedział, że po tym co się stanie, ucieknę na wyspę. I
tutaj będę szukała schronienia przed reporterami. Prawdę mówiąc, zupełnie
zapomniałam o tym liście.
Sam obracał go w dłoniach, nadal nie czytając. Obejrzał resztę rzeczy w pudle.
– Nie ma koperty – oznajmił.
– Oddałam znaczki Brianowi. Wyciął je, a kopertę wyrzuciłam. Nie było na niej
ż
adnego adresu zwrotnego. Moje nazwisko napisano drukowanymi literami. Gwen nie
zwróciła uwagi na ten list i dołączyła go do pliku kondolencji, które dla mnie
zachowała.
– Wyrzuciłaś kopertę, zanim pokazałaś list policji, czy przedtem? – spytał Sam.
– Nigdy nie pokazywałam go policji – odparła powoli Ali.
– Nigdy? – powtórzył zaskoczony. – Dlaczego?
– Casey już nie żył, a to był list osobisty. A przede wszystkim dlatego, że już nie
potrafiłam więcej znieść.
– Opadła ciężko na krzesło. – Zrozum, Sam, byłam wykończona.
Popatrzył w zamyśleniu na list, a po chwili przeniósł wzrok na Ali.
– Czytaj – poleciła. – Nic tam nie ma na temat pieniędzy. Gdybym cokolwiek
znalazła, zawiadomiłabym natychmiast policję. To chyba oczywiste. No, czytaj
wreszcie. Przekonaj się sam.
W miarę czytania listu podejrzenia Sama rosły.
Tekst był długi i zawiły. W pierwszej części listu Casey wyznawał Ali swą
miłość.
Sam zaczął czytać na głos najbardziej interesujące fragmenty tekstu:
„Wiem, że się uda. Będziemy znów razem. Liczę na to. Nie chciałem, żeby
sprawy przyjęły taki obrót, ale wszystko dobrze się ułoży. Rozpoczniemy nowe życie.
Bez ciebie nie miałoby sensu. Będziemy mieli wszystko, czego zapragniemy”.
Sam podniósł wzrok i popatrzył uważnie na Ali.
– Casey wiedział, że do niego pojedziesz i będziecie razem?
Ali ze smutkiem potrząsnęła głową.
– Za późno przekonałam się, że mój mąż był egoistą. Co gorsza, nie potrafił
odróżnić dobra od zła. Uważał, że to co robi, jest słuszne. Sądził, że ja oceniam tak
samo. Był pewny, że do niego pojadę i uciekniemy na drugi koniec świata. Zmienimy
nazwisko, a potem będziemy żyli długo i szczęśliwie.
– Wspominał o swych planach? Wymienił nazwisko, którym posłuży się na Santa
Luisa?
W oczach Ali zabłysły gniewne ogniki.
– Mówiłam ci, że nic nie wiem! – Zamilkła na chwilę. – Skąd dowiedziałeś się o
jego fałszywym nazwisku? – spytała podejrzliwie.
– Wymieniano je we wszystkich gazetach. Allen Riley. Czy coś ci mówi?
– Nie, nic. Oświadczyłam to policji, o czym powinieneś wiedzieć, bo pisano w
całej prasie – odcięła się Samowi. – Daj mi spokój, jestem już zmęczona tymi
pytaniami. – Ali opadła znużona na oparcie krzesła.
– Twoje wyjaśnienia są potrzebne po to, żebym mógł właściwie zinterpretować
ten list. Stanowi dziwną mieszaninę. Jest czymś w rodzaju pamiętnika z podróży –
Casey pisze, gdzie był, co robił i co jadł – przeplatanego wyznaniami miłosnymi pod
twoim adresem.
– To jedyny list, jaki kiedykolwiek do mnie napisał – oznajmiła Ali. – Nie
dysponuję więc żadną skalą porównawczą. Przyznaję, list jest dziwny. Brzmi tak,
jakby Casey planował powrót na Santa Luisa i zamierzał rozpocząć tam wraz ze mną
nowe życie.
– Tak – potwierdził Sam. – Czy rozmawiałaś z nim o takiej możliwości?
– Do diabła, mam dość oskarżeń! Nigdy przedtem nawet nie słyszałam o istnieniu
Santa Luisa! Ile razy mam to powtarzać?
Sam przypomniał sobie uwagę usłyszaną u Mallorych, dotyczącą kontaktów
handlowych z firmą na wyspach Windward, i własny telefon do Jerry’ego. Jeśli Ali
mówi nieprawdę, szybko wyjdzie to na jaw.
Wstał i zaczął rozcierać uda ścierpnięte od długotrwałego siedzenia w
niewygodnej pozycji na podłodze.
– Uważam, że list stanowi istotny ślad. Najważniejszy, jakim dysponujemy.
– Wątpię – odrzekła Ali. – Nie ma tu nawet wzmianki o pieniądzach.
– Jestem jednak głęboko przekonany, że jeśli tam pojedziemy, dowiemy się, co
się stało. Musimy podążyć śladami Casey’a. Ty i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy
znają ten list. – W głosie Sama przebijało podniecenie. Klucz do całej sprawy tkwił w
treści listu, o którym nikt nie wiedział. Sam był teraz zadowolony, że Ali nie pokazała
go nikomu. Nawet policji.
– Nigdzie z tobą nie pojadę – oznajmiła.
– Wobec tego pojadę sam.
– Ile płacą ci u Westfielda? Pytanie to zaskoczyło Sama.
– Dostatecznie – odparł wymijająco. – Otrzymam więcej, jeżeli odnajdę
pieniądze. A czemu pytasz?
Spojrzenie, którym obrzuciła go Ali, było zimne i nieprzyjazne.
– Dostaniesz mniej, niż gdybyś znalazł pieniądze na własną rękę i zapomniał do
tego się przyznać.
– Tak bym nie postąpił.
– Dlaczego mam ci ufać? – zapytała z goryczą. – Mam wierzyć mężczyźnie, który
oszukuje?
– Skłamałem, to fakt. Podałem nieprawdziwy powód przyjazdu na wyspę, ale
jestem uczciwym człowiekiem – odparł. Słowa Ali ugodziły go do żywego.
Nie była wcale przekonana co do prawdziwości twierdzenia Sama. Świadczył o
tym wyraźnie wyraz jej twarzy.
– Posłużysz się listem, znajdziesz pieniądze i znikniesz jak kamfora, a ja zostanę
z tym, na czym stoję – rzuciła oskarżycielskim tonem.
Podszedł do Ali i pochylił się nad nią. Oparł dłonie na poręczach krzesła, na
którym siedziała. Spojrzał jej głęboko w oczy.
– Proponuję, żebyś ze mną pojechała – powiedział z lekkim uśmiechem.
Czując na sobie uważne spojrzenie Sama, Ali poruszyła się niespokojnie.
– Jeśli pojedziesz, będziesz miała na oku detektywa, do którego masz tak mało
zaufania – dodał. Wyprostował zgięte plecy.
– Chciałabym, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Ale dopóki tu węszysz,
dopóty nie będę miała chwili spokoju. – Ali westchnęła głęboko.
– Nie ja jestem przyczyną twoich kłopotów – przypomniał Sam. – Załatwię
rezerwację na samolot, zamówię hotel.
Podniosła rękę.
– Jeszcze nie zgodziłam się na ten wyjazd. Muszę najpierw porozmawiać z
Hgerem i Gwen.
– Jasne, lecz mogę już przecież zacząć załatwiać sprawy związane z podróżą. W
hotelu, oczywiście, zamówię osobne pokoje – dodał, widząc niechętne spojrzenie Ali.
– A co powiesz także na osobne samoloty? – Wzięła list od Sama. – Pozwól, że ja
go zachowam. Oddam ci tylko wtedy, kiedy zdecyduję się na wspólny wyjazd.
ROZDZIAŁ 7
– Czy zamierzasz nauczyć się na pamięć treści tego przewodnika? – z lekką ironią
zapytał Sam.
Ali spojrzała na niego wzrokiem pełnym pogardy.
– Przynajmniej jedno z nas powinno coś wiedzieć o Santa Luisa – odparła
cierpkim tonem. Przesunęła okulary nad czoło.
– Czytałaś przez całą drogę. Słowa te brzmiały jak wyrzut.
Ali zamknęła przewodnik i włożyła do torby. Sam miał rację. Jeszcze przed
wyjazdem powzięła mocne postanowienie ignorowania jego obecności. Znajdował się
obok, w lotniczym fotelu. Stanowczo zbyt blisko. Ich ramiona ciągle się stykały. Uda
ocierały. Ali nie mogła temu zaradzić. Siedziała jak na szpilkach. Zbyt dobrze utkwiła
jej w pamięci noc spędzona z tym mężczyzną. Od samego początku wiedziała, że
podróż na Santa Luisa w towarzystwie Sama nie będzie łatwa. Mimo wszystko
powinna postarać sieją uprzyjemnić.
– A więc – zaczęła Ali, przeciągając się w fotelu i jeszcze bardziej odsuwając od
Sama – czego się dowiedziałeś o celu naszej podróży?
– Są tam ładne plaże, dobre hotele, bezcłowe sklepy. I muszkatołowce –
wyrecytował jednym tchem.
– Korzenne?
– Tak. Ali, czy prowadzicie interesy z jakąś firmą na Santa Luisa?
– Nie. Powiedziałabym przecież, gdybyśmy mieli jakieś kontakty. Tiger dał mi
zadanie bojowe. Poprosił, żebym na Santa Luisa zbadała źródła ewentualnych dostaw
kwiatu i gałki muszkatołowej. – W oczach Sama Ali dojrzała błysk zainteresowania. –
Tak więc będę miała robotę. Mam nadzieję, że uda mi się zakontraktować przyzwoite
ilości.
– A więc zamierzasz szukać tutaj nowego dostawcy dla waszej firmy, podczas
gdy wspólnie będziemy podążać śladami Casey’a? To interesujące – skomentował
Sam.
– Co w tym dziwnego? Nie ma żadnego powodu, abym nie wykorzystała tej
podróży także dla dobra firmy – odparła Ali. Wzruszyła ramionami i zaczęła
wyglądać przez okno. Na tle turkusowego Morza Karaibskiego ujrzała zielone wyspy,
okolone białymi, piaszczystymi plażami. Lot miał się ku końcowi. Serce Ali zaczęło
bić żywiej.
Kątem oka Sam obserwował swą towarzyszkę. Zastanawiały go ewentualne
kontakty między Przyprawami śycia a jakąś firmą na Santa Luisa. Ali do niczego się
nie przyznała, nie miał jednak pewności, czy mówiła prawdę. Wcześniej czy później
sam się o tym przekona. Zacznie od razu prowadzić swoje dochodzenie i gdzieś na
szlaku, podążając śladami Caseya, zetknie się z Ali, idącą własnymi drogami.
– Jestem zdziwiony, że zdecydowałaś się lecieć ze mną – oznajmił po chwili.
– Ja też – mruknęła.
– Sądzę, że Tiger i Gwen uznali to za dobry pomysł.
– Sama powzięłam decyzję. Gwen stwierdziła, że ostatnio dała mi zbyt wiele
złych rad, więc na tym poprzestanie. Tiger, jak przystało na prawnika, zrobił wykład.
Wyniszczył wszystkie za i przeciw. – AU uśmiechnęła się lekko. – No i oczywiście
sprawdził ciebie.
– Specjalnie mnie to nie dziwi – mruknął Sam.
– Ma kontakty w Atlancie. Postanowił ustalić, dlaczego Westfield wynajął
właśnie ciebie.
– Westfield nie wiedział, co robi – skomentował z wisielczym humorem Sam.
– Tiger zdobył też informacje o firmie Cantrella i Greenberga – ciągnęła Ali.
– Greenfielda – poprawił Sam.
– I dowiedział się, że jest to mała, lecz szacowna i dobrze prosperująca agencja
detektywistyczna.
– Idzie nam nieźle – przyznał Sam.
– A potem Tiger rozmawiał ze starym znajomym, pracującym w tamtejszej policji
– mówiła dalej AU.
Sam leniwie przeciągnął się w fotelu i rozluźnił jeszcze bardziej.
– Mam u nich dobrą reputację.
– Na to wygląda. Kiedy opuszczałeś pracę w policji, dali ci nawet jakiś medal.
– Dziwi cię to?
AU nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Wszystko, co dotyczyło Sama, było
dla niej zaskakujące.
– Nie chcesz mówić, to nie. Wobec tego pogadajmy o tobie. Dlaczego się ze mną
wybrałaś?
Ali zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią.
– Były po temu dwa powody. A nawet trzy – poprawiła się szybko. – Po pierwsze,
postanowiłam się przekonać, czy list Casey’a naprowadzi nas na właściwy ślad i cała
sprawa wreszcie się zakończy. Po drugie, chciałam załatwić kontrakty dla Przypraw
ś
ycia.
– Zamierzasz więc spełnić życzenie Tigera?
– Tak.
– A trzeci powód?
– Zdecydowałam się mieć cię na oku. Zamyślony Sam potarł podbródek. Zanosiło
się na interesującą podróż. Pragnął z całego serca zawierzyć Ali, lecz tkwiąca w nim
dusza policjanta nakazywała daleko idącą ostrożność. Wyglądało na to, że oboje mieli
w stosunku do siebie podobne wątpliwości. Nie ufali sobie.
Sam otworzył drzwi i wyszedł na balkon. Skośne promienie popołudniowego
słońca przebijały się przez liście palm kokosowych i odbijały w wodzie basenu.
Jacaranda Inn, hotel, w którym się zatrzymali, znajdował się w odległości około
trzech kilometrów od głównego, a zarazem jedynego miasta na Santa Luisa.
Przyjął nazwę od drzew jacarandy, których było tu mnóstwo. Okalały hotelowe
pawilony. Sam żałował – raczej nie ze względu na siebie, lecz na Ali – że nie jest to
pora kwitnienia. Wiosną nagie, bezlistne jeszcze gałązki jacarandy obsypywały się
drobniutkim, bladoniebieskim kwieciem. Wszędzie sprzedawano kartki pocztowe
przedstawiające te piękne drzewa.
Wyspę Santa Luisa można by nazwać rajem dla zakochanych, pomyślał Sam,
schodząc zewnętrznymi schodami do patia należącego do apartamentu Ali, który
znajdował się na parterze, bezpośrednio pod jego pokojem.
Nie było tu nikogo. Rozsiadł się wygodnie na krześle. Postanowił czekać na Ali.
Mieli zamiar ruszyć niezwłocznie śladami Casey’a. Sam zdążył już spenetrować cały
hotel. Nie znalazł w nim nic, co mogłoby ich zainteresować.
Do patia weszła Ali. Przebrała się w jaskrawą, żółto-różową plażową sukienkę.
Ś
ciągnęła włosy na czubku głowy. Wyglądała uroczo. W jej oczach Sam dojrzał
trochę smutku.
– Ładna – powiedział, mając na myśli Ali.
– Ładna – potwierdziła, myśląc o pogodzie. – Jest mniej wilgotno niż na Indigo i
wieje cudowny wiaterek.
– Aha, i na szczęście jest tu prawie pusto.
– Chyba na Karaiby przyjeżdża się zimą – stwierdziła Ali. Zajęła krzesło obok
Sama. – Tak zrobił Casey. Tyle że jego pobyt byłoby trudno nazwać turystycznym czy
wypoczynkowym. – W głosie Ali przebijała gorycz.
– Zajmuję jego pokój – oświadczył Sam. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Tak – potwierdził. – Był wolny, więc go wziąłem. Czy masz coś przeciwko
temu?
Wzruszyła ramionami.
– Co spodziewasz się znaleźć w pokoju Casey’a? Pieniądze ukryte w ścianie lub
pod materacem?
– Nie dlatego zająłem ten pokój. Policja zdążyła go przetrząsnąć, a ponadto od
tamtej pory upłynęło dużo czasu.
– A więc dlaczego?
– Nie umiem powiedzieć. Chcę poznać atmosferę, jaka otaczała Casey’a, wczuć
się w jego położenie.
– Nie rozumiem, dlaczego wybrał właśnie ten hotel. W czasie świąt Bożego
Narodzenia musiało przebywać tu mnóstwo turystów.
– To jest właśnie odpowiedź na twoje pytanie – odrzekł Sam. – Panował ogromny
ruch. Odbywało się wiele imprez. Allen Riley chciał zginąć w tłumie. Nadal nie
wiesz, czemu wybrał właśnie to nazwisko?
– Zastanawiałam się nad tym i nie doszłam do niczego. Nie mam również pojęcia,
dlaczego zdecydował się właśnie na tę wyspę.
Uwaga Ali zabrzmiała tak naturalnie, że aż zaskoczyła Sama.
– Naprawdę nie domyślasz się dlaczego? – zapytał. Może Ali w końcu się
przyzna, że jej rodzina miała kontakty na Santa Luisa i że Casey o nich wiedział, a
być może nawet je wykorzystał.
– Nie odparła.
– Może wybrał tę wyspę ze względu na jej geograficzne położenie – powiedział
po chwili namysłu. – Leży na samym końcu archipelagu Windward, nie tak znów
daleko od Ameryki Południowej. Samolotem można stąd dostać się szybko do
Montevideo lub Rio de Janeiro.
– Lub nawet łodzią do wybrzeży Kolumbii.
– Tak. Casey mógł opłacić jakiegoś miejscowego rybaka, żeby go tam zawiózł –
snuł rozważania Sam. Był zadowolony, że Ali dała się wreszcie wciągnąć w
rozmowę.
– Ameryka Południowa – powtórzyła. – Brzmi sensownie. Casey wybrałby kraj,
który nie ma ze Stanami umowy o ekstradycji. To oczywiste. Przeczekałby tam, aż
sprawa przycichnie.
– A wtedy zamierzał powrócić na Santa Luisa. Z tobą. – Sam przypomniał treść
listu.
– No i tu się znalazłam. W miejscu, w którym zginął.
– Musi być ci przykro.
Ali chyba go nie dosłyszała.
– Mogło to stać się gdzieś tutaj. – Przeniosła wzrok z basenu na turkusowe morze.
– Pewnie dlatego czujesz się fatalnie.
– Nie, już zdążyłam odchorować śmierć Casey’a.
– A więc masz całą sprawę poza sobą? Nic ci już nie doskwiera?
– Doskwiera. I będzie mnie męczyć, dopóki nie znajdziemy pieniędzy. – Ali
wzięła głęboki oddech. – Powinniśmy rozpocząć nasze dochodzenie.
– A więc wracamy do listu. – Sam wyciągnął z kieszeni plik notatek. – Coś niecoś
już zdziałałem.
Zdziwiło to Ali, lecz przypomniała sobie szybko, że ma do czynienia z
profesjonalistą.
– Nikt nie zapamiętał Casey’a – oznajmił. – Dopiero po jakimś czasie
utożsamiono go z Allenem Rileyem. – Sam postanowił powiedzieć więcej. – To fakty
z raportu policyjnego. Obsługa hotelowa nie była w stanie dorzucić nic ciekawego.
Zbyt duży panował tu ruch, żeby mogli zapamiętać pojedynczego gościa. Tak więc w
hotelu Casey nie pozostawił żadnych śladów.
Ali sięgnęła po list.
– Musimy więc zacząć szukać gdzie indziej – stwierdziła. Śledziła wzrokiem
kolejne wiersze, choć tekst znała niemal na pamięć. – Wspomina restauracje, sklepy,
muzeum, a także kościół. Od czego zaczniemy?
– Nie spieszmy się. Mamy czas.
– Sam...
– Zaufaj mi, Ali. Zanim zaczniemy zajmować się konkretami, musimy najpierw
rozejrzeć się po okolicy, wczuć w atmosferę tego miejsca. Od tego zawsze zaczynam
każdą tego rodzaju pracę.
– Ale już uporałeś się z hotelem – wytknęła.
– Nie było tu wiele do roboty. Sprawdziłem jedynie raport z oficjalnego
dochodzenia. List to zupełnie inna sprawa. Nikt oprócz nas go nie widział. Są w nim
wszystkie wskazówki.
Ali nie miała innego wyboru.
– Dobrze. Ruszajmy. Wezmę tylko torebkę. – Wstała i spojrzała na Sama. – Czy
można tu wypożyczyć jakiś samochód?
– Już wynająłem. Czeka na parkingu. Jej towarzysz znów okazał się szybszy.
– Jesteś profesjonalistą. – Tym razem powiedziała to na głos.
– Mam nadzieję, że coś to da – odparł skromnie.
Ali była zadowolona, że Avila okazała się niezbyt rozległa. Sam zaparkował
samochód w cieniu palmowego drzewa i bez pośpiechu ruszyli w dół głównej ulicy.
Szli obok siebie. AU usiłowała się zrelaksować. W istniejących okolicznościach nie
było to łatwe. Zaczęła z pamięci recytować fragmenty przewodnika po Santa Luisa:
– Na jednym końcu głównej ulicy mieści się siedziba władz...
– Wątpię, czy Casey składał im wizytę – wtrącił Sam.
– Na przeciwległym krańcu znajduje się nabrzeże – mówiła dalej Ali. – To chyba
dobre miejsce, żeby, jak ty to mówisz, wczuć się w atmosferę. Postawmy się więc w
położeniu Casey’a i postarajmy sobie wyobrazić, co robił i dokąd szedł – zawiesiła
głos.
– Tylko ty możesz to zrobić. Byłaś jego żoną – odezwał się Sam.
Rzuciła mu nieprzyjazne spojrzenie.
– Jasne. Masz świętą rację. Znakomicie znałam Casey’a – wycedziła przez
zaciśnięte zęby.
– Już dobrze, dobrze. – Sam starał się złagodzić powstałe napięcie. – Wobec tego
zacznijmy z innej beczki. Co lubił robić? Może w ten sposób trafimy na jakiś ślad.
– Lubił wydawać pieniądze – bez chwili namysłu odparła Ali. – Wcale nie
ż
artuję. To było jego hobby. – Obrzuciła spojrzeniem sklepy usytuowane przy
głównej ulicy. – Chodźmy na zakupy.
– Dobrze – przystał Sam. – Zostawmy to jednak na jutro. Będziemy pokazywać
jego zdjęcie.
– Sądzisz, że policja tego nie zrobiła?
– Zrobiła, lecz co szkodzi powtórzyć? Mamy nad nią przewagę, bo wiemy, gdzie
bywał.
Doszli na sam koniec głównej ulicy i znaleźli się na nabrzeżu. Ali wyprzedziła
Sama i zaczęła przyglądać się łodziom rybackim przycumowanym w porcie.
Ciemnoskóre kobiety sprzedawały przechodzącym turystom banany, papaje, figi i
różne miejscowe korzenne przyprawy.
– Pachnie tu świeżą gałką – stwierdziła Ali. – Pochodzi niemal w całości z jednej
dużej plantacji korzennych muszkatołowców. Umówiłam się na jutro z właścicielem.
– Brawo, Ali. Ledwie tu przybyliśmy, a już dowiedziałaś się, kto jest głównym
plantatorem.
– To moja praca. Ty zajmujesz się czymś innym. Och, spójrz na te papaje! Są
takie apetyczne. Kupmy je i weźmy do hotelu. Zjemy do śniadania.
Ali zaczęła rozmawiać z kobietą sprzedającą owoce. Zanim Sam zdążył wyjąć
portfel, zapłaciła za papaje. Ruszyła żywo wzdłuż kramów. Szedł za nią krok w krok.
– Uważasz, że w hotelu dają za mało owoców? – zagadnął.
– Lubię wybierać sama. Popatrz tylko na to piękne mango...
Zanim dotarli do ostatniego straganu, Ali zdążyła nabyć pokaźną ilość owoców.
– Powinno wystarczyć na jakiś czas – oznajmiła Samowi.
Spojrzał na zakupy i ogarnął go śmiech.
– Jak długo zamierzasz zostać na Santa Luisa?
Ali też zaczęła się śmiać. Napięta atmosfera, panująca niemal od początku
podróży, zelżała.
– Nie zapominaj – przypomniała Ali – że na Indigo nie ma żadnego wyboru. Jemy
tylko to, co rośnie na wyspie, oraz to, co zechce sprowadzić Loomis. Takich owoców
jak tutaj nie widziałam od wieków.
– Zabawne. Na jednej wyspie jesteś niewolnikiem, a na innej niemal beztroską,
wolną turystką.
– Nikt tu mnie nie zna. To duża różnica.
– Ali, pamięć ludzka jest krótka.
Zatrzymała się w pół kroku i spojrzała surowo na Sama.
– Zamiast analizować moją osobę, zajmij się sprawą Casey’a i pieniędzy.
Westchnął. Prysnął dobry nastrój.
Ali rozłożyła list i zaczęła w nim czegoś szukać.
– Już mam – oznajmiła po chwili. Niebieska Papuga. Tak. To restauracja, która
tak bardzo spodobała się Casey’owi. Chyba wiem, gdzie jest. Niedaleko stąd, przy
bocznej ulicy.
– I w pobliżu kościoła – dodał Sam.
Najpierw natrafili na kościół.
– Pod wezwaniem Wszystkich Świętych. – Sam odczytał napis na mosiężnej
tabliczce przybitej do bramy. – Zbudowano go w roku 1770. Jego losy pewnie
odzwierciedlają historię wyspy. Ali, ty jesteś ekspertem.
– Wyspa Santa Luisa została odkryta przez Kolumba podczas jednej z jego
ostatnich wypraw. Potem Francuzi odbili ją Hiszpanom, a jeszcze później Anglicy
pokonali Francuzów...
Sam obserwował mówiącą Ali. Z uniesioną głową przyglądała się kościołowi. Nie
mógł oderwać wzroku od zgrabnej sylwetki.
– Sam – upomniała, odwracając się w jego stronę.
– Tak. Anglicy pokonali Francuzów – powtórzył, chcąc dowieść, że słuchał
uważnie.
– Wreszcie Santa Luisa stała się częścią Wspólnoty Brytyjskiej. Przybysze
brytyjskiego pochodzenia dołączyli do mieszkających już tu Hiszpanów i Francuzów.
W roku 1950 wyspa uzyskała niezależność. Ma jednak nadal silne powiązania z
Anglią.
– Piękny i zwięzły wykład, pani profesor – pochwalił Sam.
Kiedy po schodach pięli się w górę, żeby zwiedzić kościół, Sam zastanawiał się,
jakby to było, gdyby oboje stanowili zwykłą parę, spędzającą wakacje. Cieszyliby się
widokami i własnym towarzystwem. Poczuł nagłe ukłucie w sercu. śal. Zaprzepaścił
romans z Ali. Mógł teraz jedynie wzdychać do nielicznych chwil radości.
W kościele Ali zatrzymywała się przy figurach świętych i podziwiała stare
witraże. Sam pozostał przy wejściu. Kiedy obeszła całe wnętrze i wróciła do miejsca,
w którym się rozstali, zapytała zdziwiona:
– Nie interesuje cię zwiedzanie kościołów?
– Ciekawi mnie teraz tylko to, co mogło zainteresować Casey’a. Lubił religijne
ceremonie, których odbywa się wiele podczas świąt Bożego Narodzenia.
Zastanawiam się jednak, czy mogła być jakaś inna przyczyna jego wizyty w tym
kościele. W świętych miejscach przestępcy szukają niekiedy schronienia. Równie
dobrze kościół może służyć za kryjówkę.
– Sam...
– Ali, ja tylko głośno myślę – zastrzegł się szybko. – Zastanówmy się wspólnie,
co Casey mógł zrobić z tak ogromną sumą. Może dał ją komuś na przechowanie...
– Mało prawdopodobne. Do nikogo nie miałby zaufania.
– Oprócz ciebie.
– Nadal mi nie dowierzasz?
– Nie, już ci mówiłem, że głośno myślę. Mógł także schować pieniądze w
bezpiecznym miejscu.
– Na przykład w kościele.
– Nie przypuszczam. Tutaj bez przerwy kręcą się ludzie. – W tym momencie
usłyszeli, jak ktoś zaczyna grać na organach. W głębi kościoła ukazał się ksiądz.
Przeżegnał się i ruszył w stronę ołtarza. – Nic tu nie da się ukryć – stwierdził Sam. –
Chyba że w nocy.
Wyszli przez boczne drzwi wprost do małego ogrodu pełnego pięknych
tropikalnych kwiatów. Ali rzuciła okiem w stronę cmentarnego dziedzińca za
kościołem.
– Może tam...
– Nie. Kopanie w nocy dziur w ziemi, żeby ukryć skarb, to chyba nie w stylu
Casey’a. Mam rację?
– Tak.
– Drogie dzieci, czy mogę być wam w czymś pomocny? – usłyszeli za plecami.
Odwrócili się i ujrzeli zażywnego, nie pierwszej już młodości księdza.
– Nie, ojcze. Bardzo dziękujemy – odparła Ali. – Tylko zwiedzamy kościół.
Ksiądz skłonił się lekko.
– Witam w parafii kościoła Wszystkich Świętych. Nazywam się Pat Anderson.
Jestem tu proboszczem.
Uścisnęli sobie ręce.
– Ksiądz jest Anglikiem? – spytała Ali.
– Nie, Irlandczykiem. Przeżyłem okres zdobywania niepodległości i jakoś się
ostałem.
– To piękne miejsce na parafię – oznajmiła Ali.
– Można by powiedzieć, że rajskie – przytaknął proboszcz.
Sam wysunął się naprzód.
– Prawdę mówiąc, proszę księdza, jesteśmy tu po to, żeby prowadzić dochodzenie
– powiedział.
– Chodzi wam o sprawę Allena Rileya?
– Skąd ksiądz wie?
Stary proboszcz uśmiechnął się lekko.
– Na tej spokojnej wyspie była to prawdziwa sensacja. Sprawa dotyczyła
ogromnych pieniędzy, połowy miliona dolarów!
Usiedli w trójkę na marmurowej ławce stojącej w ogrodzie.
– Powiedział ojciec policji wszystko, co wiedział na temat tej sprawy? – zapytał
Sam.
– O nic mnie nie pytali – odparł ksiądz. Zaskoczyło to Ali, lecz nie Sama.
– Przez długi czas nie wiedziałem, kim był Allen Riley. Dopiero potem
uprzytomniłem sobie, że widziałem go w kościele.
– Ale nie poinformował ksiądz o tym policji? – zapytała Ali.
– Nie było o czym – odparł Pat Anderson. – Ten człowiek przychodził tu raz czy
dwa w okresie świąt Bożego Narodzenia.
– Rozmawiał z księdzem? – spytał Sam. Proboszcz potrząsnął przecząco głową.
– Za każdym razem opuszczał kościół przed końcem mszy. Nie był też u
spowiedzi. Wydaje mi się, że Allenowi Rileyowi po prostu podobały się nasze
ś
wiąteczne obrzędy.
– A czy to możliwe, żeby ukrył pieniądze w kościele?
Proboszcz ponownie zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie. Sami widzicie, że zawsze panuje tu ruch.
– A w nocy?
– Ze względu na złodziejaszków, których na wyspie niestety nie brakuje, kościół i
cały przylegający do niego teren starannie zamykamy.
Pozostawiwszy kościół za plecami, Ali i Sam kontynuowali wspinaczkę na
wzgórze.
– Możemy chyba uznać, że w kościele Casey nie ukrył pieniędzy – powiedział
Sam.
– Tak – potwierdziła Ali. – Oznacza to jednak, że ponownie znaleźliśmy się w
ś
lepej uliczce.
– Nie martw się zawczasu. To dopiero początek.
– Wątpię, czy w Niebieskiej Papudze znajdziemy coś ciekawego.
– W każdym razie miejsce to wygląda interesująco – stwierdził Sam, kiedy
znaleźli się przed wejściem.
– Tak powinien wyglądać przyzwoity tropikalny bar – oznajmiła Ali.
Wnętrze Niebieskiej Papugi było ciemne. Ściany wyłożono mahoniową boazerią.
Gości witała żywa papuga, umieszczona w klatce zawieszonej nad wejściem do
restauracji. Gadała bez przerwy. Znała chyba tylko same przekleństwa.
Dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do przytulnego ogródka. Na środku
znajdowała się fontanna. Sam i Ali wybrali stolik umieszczony wśród gęstej zieleni.
Zachodziło słońce, a powietrze było przesycone odurzającym aromatem tropikalnych
kwiatów.
Zamówili specjalność lokalu, poncz rumowy, i rozsiedli się na wygodnych
krzesłach. Rozejrzeli się wokoło. Przy barku stało paru klientów, lecz w ogródku nie
było nikogo. Sam i Ali mieli go wyłącznie dla siebie.
– Och, marzyłam o czymś do picia. Praca detektywa budzi okropne pragnienie.
Nie wiem, po co ci to mówię. Przecież wiesz najlepiej.
– Nie mamy tu co węszyć. Posiedźmy i odpocznijmy w tym urokliwym otoczeniu
– zaproponował Sam.
– Świetnie – zgodziła się Ali. – A więc ani słowa o Casey’u. Wobec tego
pogadajmy o panie Cantrellu. Czy możesz powiedzieć coś o sobie jako o detektywie?
– Niewiele.
Zwężonymi oczyma Ali popatrzyła na swego towarzysza.
– Mam pewną teorię na twój temat – oznajmiła.
– Hm. – Był zadowolony, że o nim w ogóle myślała, ale zarazem niespokojny.
– Wybrałeś zawód dla siebie wręcz idealny.
– Czy to jest ta teoria?
– Tak. śyczysz sobie dalszych wyjaśnień?
– śyczę.
– Mimo że powiedziałeś, iż byłeś policjantem i jesteś detektywem, nadal o tobie
nie wiem nic.
– Och, przecież wiesz...
– Tak, wiem. Potrafisz być czarujący.
– To nie jest najlepsza rekomendacja.
– Jesteś inteligentny. 1, oczywiście, świetnie grasz różne role.
– To się przydaje – przyznał.
– Ale nie lubisz mówić o sobie. Wybrałeś więc zawód najbardziej dla ciebie
odpowiedni.
– Nadal nie pojmuję, dlaczego tak sądzisz.
– Bo potrafisz szpiegować, podpytywać i prowadzić dochodzenie, równocześnie
pozostając w cieniu.
– Nie miałem pojęcia, że tak łatwo mnie rozszyfrować – westchnął z udawanym
smutkiem.
– Oj, trudno. Zabrało mi sporo czasu uzmysłowienie sobie, jak bardzo jesteś
tajemniczy.
Sam upił łyk alkoholu i spojrzał na Ali.
– Nadal jednak ty zajmujesz pierwsze miejsce w ukrywaniu się.
– Sam, to był celny strzał, lecz nieco barbarzyński.
– Och, wcale tego nie chciałem! Ale to prawda. Ostatnie dwa lata spędziłaś w
ukryciu.
Ali zacisnęła wargi. Sam zauważył, że usłyszane słowa głęboko ją dotknęły. Nie
męczył jej dłużej.
– Może to się zmieni – dodał lekkim tonem.
– Jeśli znajdziemy pieniądze. Na razie jednak nic nie zdziałaliśmy – powiedziała
Ali.
– Jesteśmy tu dopiero jeden dzień, a już udało się nam stwierdzić, że pieniędzy
nie ma w hotelu ani w kościele.
– Ani w tej restauracji.
– Przed wyjściem pogadam z barmanem i pokażę mu zdjęcie Casey’a, ale chyba
masz rację. W Niebieskiej Papudze nie natrafimy na żaden ślad. Skorzystajmy
przynajmniej z tego, co jest w stanie nam ofiarować.
– To znaczy?
– Zjedzmy coś smacznego. Zajrzyjmy do karty.
Godzinę później, po dobrej i obfitej kolacji zakończonej deserem w postaci lodów
z mango, Ali i Sam obserwowali przy kawie wschodzący księżyc.
– Wyśmienite jedzenie – oznajmiła Ali. – Tiger dałby wiele za przepis na tę rybę.
Podobały mi się wszystkie egzotyczne potrawy w karcie.
– Może powinnaś uciąć sobie dłuższą rozmowę z szefem kuchni.
– Dobry pomysł. A ty zajmij się barmanem.
– Casey znał się na restauracjach – zauważył Sam.
– Tak. Zawsze wybierał to, co najlepsze. Dobre jedzenie, wyborne wino. W
Adancie byliśmy uwielbiani przez szefów sali. Casey obdarowywał całą obsługę
obfitymi napiwkami.
– Miałaś mu to za złe?
Ali otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz szybko się zreflektowała.
– Koniec rozmowy na mój temat. Wiesz już wystarczająco dużo o naszym życiu
w Atlancie. Piękny dom, najlepsze restauracje... Jakbyśmy spali na pieniądzach –
dodała z goryczą. – Sam, pomówmy wreszcie o tobie. Zadajesz pytania, lecz nigdy na
ż
adne nie odpowiadasz.
– Mów, co chcesz wiedzieć – powiedział beztroskim tonem, lecz najeżył się
wewnętrznie. Miał się na baczności.
– Gdzie mieszkasz w Atlancie?
– Przy ulicy Gruszkowej.
– Sympatyczny adres.
– Dopiero co kupiłem tam segment. Przedtem wynajmowałem umeblowany
apartament. Ostatnio w agencji szło nam bardzo dobrze, więc...
– Pójdzie jeszcze lepiej, jeśli odnajdziemy pieniądze.
– Kiedy je odnajdziemy – poprawił Sam.
– Bawiło cię meblowanie nowego mieszkania?
– Oprócz łóżka, stołu i krzesła mam jeszcze niewiele. Nie było czasu, żeby się
tym zajmować.
– Rozumiem. Traktujesz mieszkanie jako miejsce do spania, lecz nie jak dom.
Mam rację?
– Jesteś cholernie spostrzegawcza, aż za bardzo. Nigdy nie miałem czegoś, co
można by nazwać domem – dodał powoli.
Ali zaczynała składać elementy łamigłówki. Miała przed sobą samotnika, który
trzymając wszystkich na dystans, spędzał życie na grzebaniu się w sprawach innych
ludzi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi nadal ją fascynował. Podobnie jak pierwszego
dnia na Indigo, kiedy zobaczyła go w szklarni.
– Nie jesteś żonaty. I nie byłeś. Mam rację? Czemu o to pyta? – zastanawiał się
Sam.
– Tak – przyznał.
– śyjesz z jakąś kobietą? Zawahał się nad odpowiedzią.
– Sam, nie musisz mówić, sama ci powiem. Masz wiele przyjaciółek, bo jesteś
seksownym facetem, wiesz, jak uwodzić kobiety i umiesz... kochać się z nimi. Nigdy
jednak nie pozwoliłeś żadnej zbliżyć się do siebie, zamieszkać z tobą, prowadzić
wspólne życie.
– Nie wiedziałem, że jesteś psychologiem – powiedział z krzywym uśmiechem.
Wcale nie podobała mu się ta rozmowa.
Ali uniosła brwi i uśmiechnęła się lekko.
– Jak już trafiłam na trop, to dalej było łatwo cię rozszyfrować.
Odsunął krzesło od stołu. Podniósł się z miejsca.
– Przepraszam na chwilę. Pójdę teraz pogadać z barmanem.
Ali poprawiła się na krześle i przez uchylone drzwi obserwowała Sama. Okazał
się bardzo czuły na punkcie własnego życia. I tajemniczy. Wystraszyła go aż tak, że
uciekł.
Do Jacaranda Inn wracali w milczeniu. Sam pomógł Ali wysiąść z wynajętego
samochodu, wziął ją pod rękę i poprowadził z parkingu w stronę plaży.
Wieczór był udany, pomyślał. Znów stali się przyjaciółmi.
– Masz ochotę się przejść? – zapytał.
– Przepraszam, ale nie. Spacer z tobą nad brzegiem morza przy blasku księżyca
byłby ze strony każdej kobiety posunięciem ogromnie nierozważnym.
Podprowadził Ali do wejścia na patio. Uznał, że nie powinien nalegać. Na razie
będzie trzymał się na dystans. Przypomniał sobie inną wyspę, inny wieczór. Zapach
włosów, smak rozgrzanej skóry, pocałunków...
Gdyby tylko mógł teraz ją pocałować! Czubkiem palca dotknął lekko policzka
Ali.
– Słuchaj – zaczął. Odsunęła się szybko.
– Nie, Sam. To już się nie powtórzy. Nie będzie żadnych pocałunków przy
księżycu. Nie po to tu przyjechaliśmy.
– To idiotyzm! – wybuchnął. – Zależy mi na tobie! Lubimy się nawzajem –
zaryzykował. – Było coś między nami. I nadal jest. Oboje o tym wiemy.
– Nie – zaprzeczyła szybko.
– Ali...
– Nie! – Tym razem aż krzyknęła. – Nie zamierzam zakochać się w tobie. Nie
dopuszczę do tego. – Odwróciła się i wbiegła do patia.
Sam usłyszał, jak mocuje się z drzwiami. Po chwili zniknęła w głębi domu.
Zakochać się. A więc chodziło o miłość.
Kiedy uświadomił to sobie, diabelnie się przestraszył.
ROZDZIAŁ 8
Następnego ranka Sam wstał wcześnie. Zamówił rozmowę z Atlantą. Będąc na
Indigo, nie doczekał się telefonu od Jerry’ego i postanowił przejąć inicjatywę.
– A więc nic nie łączy Ali ani Przypraw śycia z handlowcami i plantatorami
przypraw na Santa Luisa – potwierdził głośno słowa wspólnika. – A Casey’a? –
zapytał.
– Też nic go nie łączyło – zapewnił Jerry. Odkładając słuchawkę, Sam poczuł, jak
kamień spada mu z serca.
Późnym rankiem ruszyli w drogę. Wypożyczonym samochodem jechali wzdłuż
brzegu wyspy wąską i krętą szosą prowadzącą na północ od miasta. Ali umówiła się
na spotkanie z największym plantatorem korzennych muszkatołowców. Narzekała na
miejscowe drogi, więc Sam zaofiarował się jechać z nią jako kierowca.
Po jednej stronie wąskiej szosy, pod wysokim, urwistym brzegiem były widoczne
turkusowe wody Morza Karaibskiego, po drugiej zaś wznosiły się łagodne pagórki
pokryte roślinnością, ciągnące się w głąb wyspy, w stronę pasma górskiego,
przedzielającego Santa Luisa.
Ali była zadowolona, że siedzi na miejscu pasażera. Całą uwagę poświęcała
odnajdywaniu znaków drogowych i studiowała uważnie mapę. Bez przerwy jednak
myślała o wczorajszej rozmowie z Samem. Była zła na siebie, że wspomniała o
zakochaniu się. Co jej strzeliło do głowy? Dlaczego w ogóle to zrobiła?
Sam, na szczęście, nie nawiązał do tamtej dyskusji. Słowa Ali musiały go
zaskoczyć. Teraz kątem oka przyglądał się towarzyszce podróży. We wnętrzu
samochodu unosiła się lekka woń jej perfum, co sprawiło, że znów zaczął snuć swoje
poprzednie erotyczne fantazje. Wiedział, że nie przestanie pożądać tej kobiety. Z
trudem wziął się w garść. Skupił wzrok na szosie. Była usiana ostrymi,
niebezpiecznymi zakrętami, musiał więc bardzo uważać.
Wreszcie wjechali w głąb lądu. Ali odetchnęła z ulgą. Jeszcze raz rzuciła okiem
na mapę.
– Jesteśmy na dobrej drodze. Jeśli skręcimy na lewo, chyba dotrzemy do plantacji.
Przez cały czas nie minął ich ani jeden samochód. Jechali pustą szosą.
– Mały tu ruch – stwierdził Sam po to, by podtrzymać rozmowę.
Rozmyślał o tym, co się wydarzyło wczoraj. Był pewny, że Ali musiało być
głupio po wczorajszym wybuchu. Mówiła o zakochaniu się. To nim wstrząsnęło.
Uznał jednak, że powinien odważnie wrócić do tego tematu.
– Sam, popatrz na te ogrodzenia i murki kamienne. Ciągną się kilometrami –
powiedziała Ali, rozglądając się wokół drogi, w którą skręcili. – To musi być
ogromna plantacja.
Czekał na nich właściciel, pan Aguilla, rdzenny mieszkaniec wyspy. Jego
przodkowie od wieków mieli tu swoje gospodarstwa, które przekształcono ostatecznie
w plantację korzennych muszkatołowców.
– Jesteśmy najstarszymi mieszkańcami wyspy – oznajmił – nie licząc wcześniej
ż
yjących tu Indian, którzy wymarli. Wielu moich ludzi pracuje tu ze mną od
trzydziestu lat – dodał z dumą.
Wziął do ręki zdjęty wcześniej owoc muszkatołowca i przepołowił go. Oczom Ali
i Sama ukazało się szarobrunatne nasienie, otoczone mięsistą warstwą w postaci
strzępiastej, pomarańczowej osnówki.
– Ten miąższ to przyprawa. Kwiat muszkatołowy – wyjaśnił plantator. – Druga
przyprawa tkwi w nasieniu. Po wysuszeniu rozłupuje się je i ze środka wydobywa
jądro nazywane gałką muszkatołową. Sami zajmujemy się tu wszystkim. Suszymy
kwiaty, oddzielamy gałkę, mielemy, paczkujemy, a następnie wysyłamy morzem do
odbiorców.
– Świetnie. Bardzo mi to odpowiada – oświadczyła Ali. – Panie Aguilla, czy
możemy przejść od razu do interesów?
Ali i plantator weszli do domu. Sam pozostał na obszernej werandzie. Panował
idealny spokój. W powietrzu unosił się korzenny zapach suszonej gałki
muszkatołowej, a od strony drzew dochodziły przyciszone, melodyjne głosy
pracujących tam ludzi. Sam po raz setny żałował, że jego pobyt na pełnej uroku Santa
Luisa jest związany z Casey’em Bellem i przeklętymi pieniędzmi, które ten
zdefraudował.
Ali i plantator dobili targu. Oboje byli zadowoleni. Gospodarz uczcił interes
toastem.
– Panie Cantreli, to sherry – odezwał się do gościa. – Pewnie woli pan coś
mocniejszego.
– Dziękuję. Dostosuję się do państwa – odparł grzecznie Sam. Upił ze szklanki
łyk sherry.
– Pani Bell zna się na interesach – oświadczył plantator.
– Tak. – Sam skinął głową. – Jest w tym bardzo dobra.
– Przyśle próbki mieszanek wytwarzanych przez Przyprawy śycia. Jestem pewny,
ż
e uda mi się rozprowadzić ten towar po sklepach na wyspie – powiedział Aguilla. –
Wykwintna kuchnia, dla smakoszy, jest tu bardzo popularna. Santa Luisa stała się
miejscem odpoczynku sławnych i bogatych.
– Jadąc do pana widzieliśmy właśnie ich domy – wtrącił Sam.
– Pośród wzgórz pobudowali prawdziwe rezydencje najbogatsi ludzie z całego
ś
wiata. Ze Szwajcarii, Francji, Japonii i Kuwejtu. Lubią przebywać na Santa Luisa.
Zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia.
– A co tu robią ci sławni i bogaci? – zapytał Sam.
– Bawią się, kupują i przeprowadzają rozmaite handlowe transakcje – wyjaśnił
Aguilla. – Czy byli już państwo w naszych sklepach?
– Jeszcze nie – odparł Sam. Myślał o bogaczach przyjeżdżających na wyspę i
prowadzących tu interesy. Casey pojawił się na Santa Luisa z masą pieniędzy. Może
majętni zimowi urlopowicze mieli coś, co chciał od nich kupić?
– Zdziwi się pan – ciągnął plantator – słysząc, czym się tu handluje. Oczywiście
bez cła. Niemal wszystkim. Porcelaną, srebrem, kryształami, ubiorami pochodzącymi
od najlepszych krawców, biżuterią...
Biżuterią?
Zastanowiło to Sama. A może Casey zamienił gotówkę na przykład na diamenty?
To dobry towar, łatwy do ukrycia, pomyślał, zanim odrzucił tę koncepcję. Na tak
małej wyspie jak Santa Luisa policja z pewnością wykryłaby handel diamentami na
dużą skalę. Sam czytał raporty policji, która starannie prześledziła wszystkie bankowe
transakcje. Casey mógł jednak prowadzić interesy na czarnym rynku. Sam brał pod
uwagę rozmaite warianty.
Wizyta miała się ku końcowi. Plantator odprowadził gości do samochodu. Idąc,
przez całą drogę rozprawiał o przyprawach.
– Wiesz, moja droga – zwrócił się do Ali – wreszcie sobie przypomniałem,
dlaczego nazwa twojej firmy od razu wydała mi się znajoma.
– Przyprawy śycia?
– Tak. Dzwonił do mnie pewien człowiek ze stanu Georgia, z miasta Atlanta.
Pytał, czy prowadziłem jakieś interesy z Przyprawami śycia lub z Caseyem Bellem.
Dopiero gdy podpisywałem umowę z Alicią Paxton – uśmiechnął się – zorientowałem
się, że reprezentujesz właśnie tę firmę. Czy to nie dziwny zbieg okoliczności?
– Tak. Dziwny – zgodził się Sam. Kątem oka dostrzegł zaciśnięte wargi i gniewny
wyraz twarzy Ali.
Na pożegnanie gospodarz i goście uścisnęli sobie ręce. Ali i Sam wsiedli do
samochodu.
Poczekała, aż miną pierwszy zakręt, i głosem nie znoszącym sprzeciwu zażądała:
– Zatrzymaj wóz.
– Po co? – Nawet nie zwolnił. – Możemy rozmawiać podczas jazdy.
– Nie, bo zaraz oberwiesz.
– Czym? Dostanę w głowę twoją torebką? Ali zacisnęła zęby.
– Znów mnie okłamałeś. Oszukujesz. Manipulujesz moją osobą. To ty
sprawdzałeś na Santa Luisa, czy jestem czysta. Mam rację? Powiedz, do diabła, czego
chciałeś się dowiedzieć.
Sam zatrzymał samochód w cieniu rozłożystego drzewa i w geście poddania
uniósł do góry ręce.
– Nie bij, pozwól najpierw wyjaśnić.
– śadne tłumaczenie nic ci nie pomoże.
– Nie zamierzam się tłumaczyć. Musiałem sprawdzić, czy Casey przyjechał na
Santa Luisa dlatego, że istniały powiązania między Przyprawami śycia a którymś z
mieszkańców wyspy, czy też był to czysty zbieg okoliczności.
– Nie miał żadnych powiązań z tą wyspą.
– Właśnie dzisiaj się o tym dowiedziałem.
– Wiedziałeś wcześniej. Po raz pierwszy usłyszałam o istnieniu tej przeklętej
wyspy dopiero po śmierci Casey’a. Mówiłam o tym, lecz mi nie wierzyłeś.
– Wierzyłem, lecz jako detektyw musiałem się upewnić.
– Jakie masz jeszcze przede mną sekrety? – cierpkim tonem spytała Ali.
– Nie mam już żadnych – z przekonaniem w głosie odparł Sam.
Ruszyli w dalszą drogę.
– Przypomnij sobie, jak to wszystko się zaczęło. – Sam podjął rozmowę. –
Zostałem wynajęty, żeby znaleźć te piekielne pieniądze. Dopiero potem poznałem
ciebie.
– I postanowiłeś mną się posłużyć – z goryczą w głosie dodała Ali.
Znów zatrzymał samochód.
– Zamierzasz ciągle stawać? – warknęła nieprzyjaźnie.
– Tak. Jeśli będziesz kłóciła się ze mną.
– Wobec tego daj mi wysiąść!
– Bardzo proszę. Wysiadaj. Ale pamiętaj, że do hotelu jest kawał drogi. Pustej.
Nikt cię nie podwiezie.
Ali otworzyła drzwi, zawahała się na chwilę, usłyszawszy słowa Sama, lecz
wysiadła. Ruszyła przed siebie. Dogonił ją i złapał za ramię.
– Jesteś najbardziej podniecającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. I
najbardziej irytującą.
– Dlaczego? Bo ci nie ufam? Przecież bez przerwy mnie okłamujesz!
– Nie okłamuję. Tylko trochę opóźniam wyjawienie prawdy. Ali, wiem, że mi nie
dowierzasz.
– Ja tobie czy ty mnie? Kazałeś partnerowi mnie sprawdzić.
– A ty poleciłaś Tigerowi dzwonić w identycznym celu do Atlanty. śeby
sprawdzić mnie.
Na chwilę znaleźli się w impasie. Mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Sam spuścił
oczy.
– Jeny mówił, że między Casey’em a tutejszymi handlowcami od przypraw nie
było żadnych powiązań. Ali, wiem, że nie miałaś nic wspólnego z kradzieżą
pieniędzy. Wracajmy do wozu.
Z niechęcią posłuchała. Pomógł jej wsiąść do środka. Podjęła przerwany na
chwilę atak.
– Sam, przyjrzyj się własnemu życiu. Jesteś samotnikiem. Nie potrafisz
egzystować w towarzystwie drugiego człowieka. Nie masz pojęcia, czym jest wspólne
ż
ycie.
Ali zobaczyła pobielałe nagle kostki u rąk Sama, które z całej siły zacisnął na
kierownicy. Wiedziała, że jej słowa ugodziły go do żywego. Była zadowolona.
Pragnęła zranić Sama i to się udało.
– Ali, chcesz mnie zdenerwować?
– Mogłabym zapytać o to samo.
– Nigdy jeszcze nie spotkałem takiej kobiety jak ty.
– Mogłabym powiedzieć to samo. Nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny. Co
więcej, nie przespałam spokojnie żadnej nocy, odkąd... – urwała nagle.
– Odkąd mnie poznałaś? – dokończył Sam.
– Nie.
– Odkąd się kochaliśmy?
– Nie.
– Wobec tego, Ali, od kiedy?
– Nieważne. Nie zamierzam rozmawiać na ten temat – Sama zaczęłaś.
Pomyślała o wszystkich nocach spędzonych bezsennie. Nie zamierzała wyznać,
jak wiele ich było.
– Też mnie irytujesz – oznajmiła. – Wobec tego od tej pory będziemy pracować
osobno. – Spojrzała na Sama. – Chyba że wtedy też nie będziesz mi dowierzał.
– Myliłem się – oznajmił. – Wiem teraz, że nie miałaś nic wspólnego z Casey’em
i ukradzionymi przez niego pieniędzmi. Intuicja podpowiadała mi to już wcześniej,
musiałem jednak sprawdzić. A poza tym byłem przekonany, że to ty chciałaś mieć
mnie na oku.
– Zmieniłam zdanie. Już nie chcę. Nie uciekniesz z pieniędzmi, jeśli je
znajdziesz. Będziesz chciał zostać sławny z tego powodu, no i oczywiście otrzymać
nagrodę. Będą się o tobie rozpisywały wszystkie gazety, co cię uszczęśliwi.
– Jeśli odnajdę forsę, najpierw ciebie o tym zawiadomię.
– Dobrze. A więc wszystko jasne – z nutką sarkazmu stwierdziła Ali. – Możemy
przystępować do roboty. Biorę na siebie wszystkie sklepy po jednej stronie głównej
ulicy. Ty zajmij się pozostałymi, po przeciwnej. Wieczorem spotkamy się w hotelu i
wymienimy spostrzeżenia. Przynajmniej ja przekażę ci swoje – dodała złośliwie.
– Zrobię to samo. Nie mam więcej sekretów.
– Czyżby?
– Ali, powinniśmy działać razem.
– Słuchaj, muszę zostać sama. Też potrafię zadawać pytania na temat Casey’a.
– No dobrze – zgodził się niechętnie Sam. W milczeniu wjechali do miasta. –
Szczególnie dokładnie trzeba posprawdzać sklepy jubilerskie. Policja zajmowała się
nimi, ale...
Ali uśmiechnęła się lekko, lecz w jej głosie zabrzmiał smutek.
– Widziałam błysk zaciekawienia w twoim oku, gdy Aguilla wspomniał o
tutejszym handlu biżuterią.
– Och, dziewczyno, doprowadzasz mnie do białej gorączki, lecz muszę uczciwie
przyznać, że jesteś piekielnie bystra. Pogadam w urzędzie miasta i dowiem się, do
kogo należą największe lokalne posiadłości. Może usłyszę coś ciekawego.
– A więc do zobaczenia w hotelu.
– Lepiej spotkajmy się przy samochodzie. Wrócimy razem – zaproponował Sam.
– Nie martw się o mnie. Wezmę taksówkę – sucho odrzekła Ali. – Sam, zespół
Cantrell i Paxton już nie istnieje. Chyba zresztą nigdy nie istniał.
– Ali...
Wysiadła z samochodu.
– Nie czekaj na mnie. Kolację zjedz sam. Być może wrócę późno.
Kiedy dotarła wieczorem do hotelu, siedział w patiu. Zmęczona padła obok niego
na krzesło.
– Niczego się nie dowiedziałam. Swoją drogą, rzeczywiście mają tu wspaniałe
sklepy. Zaczynają już nawet sprzedawać prezenty na Boże Narodzenie.
– Zauważyłem.
– A ty? Dowiedziałeś się czegoś?
– Jutro będę miał informacje o właścicielach luksusowych posesji na wzgórzach.
Istnieje jedna szansa na sto, że któryś z nich był w kontakcie z Casey’em.
– Sprzedawcy twierdzili, że w okresie świąt Bożego Narodzenia w sklepach jest
tak duży ruch, iż nie sposób na kogoś zwrócić szczególną uwagę. Oczywiście,
zapamiętaliby klienta wydającego pół miliona.
Sam skinął głową.
– Jestem przekonany, że Casey wydał pieniądze. Ale nie w sklepie. Kupił coś
cholernie wartościowego.
– I co zrobił potem?
– Gdzieś wysłał.
– Lub nie. – Ali westchnęła. – Sam, coś mi się zdaje, że szukamy igły w stogu
siana. Może powinniśmy...
– Powinniśmy?
– Wracać do domu i zapomnieć o całej sprawie.
– Nie – stanowczo oznajmił Sam. – Za głęboko w tym tkwię. A ponadto oboje nie
zdążyliśmy jeszcze ustalić naszych...
– Nic nie musimy ustalać – ucięła krótko. – Między nami wszystko skończone,
Sam.
– Nie – zaprotestował. – Nigdy nie zapomnę tego, co się stało.
– Były także ból, złość i kłamstwa. – Cieszyła się, że w ciemności Sam nie widzi
rozterki malującej się na jej twarzy.
Wziął Ali za rękę.
– Potrzebuję cię. – Milczał przez chwilę. – Miałaś szczęście. Przeżyłaś miłość. Ja
nie. Mnie nikt nigdy nie kochał.
– Kochali cię rodzice.
– Może. Nie jestem tego pewny. Mówiłem ci o nich. Ojciec nas opuścił. Nawet
nie wiem, czy żyje. Matka umarła, kiedy skończyłem piętnaście lat.
– Miałeś chyba jakąś rodzinę.
– Jak Tiger i Gwen? – Uśmiechnął się cynicznie. – Tacy wspaniali krewni się nie
zdarzają. Przez miesiąc byłem w rodzinie zastępczej.
– Przez miesiąc?
– Potem uciekłem. Ulice wydawały się bardziej przyjazne niż obcy dom.
– To było w Atlancie?
– Nie. Nie wspominałem jeszcze, skąd pochodzę.
– O wielu rzeczach nie mówiłeś.
– Powiem. Zaraz. Jeśli zechcesz słuchać.
– Tak – szepnęła Ali. – Chcę. – Uścisnęła rękę Sama. Przypomniała sobie własne
zwierzenia nad brzegiem morza. Przedtem mówiła ona, teraz mówi on. Koło się
zamknęło.
– Wychowałem się w Filadelfii – zaczął Sam. – Byłem ulicznikiem. Często
zgarniała mnie policja. Ali, ty i ja pochodzimy z odmiennych środowisk, z
diametralnie różnych światów. Zresztą byłaś tego świadoma od samego początku. Od
chwili, w której mnie ujrzałaś. Mam rację?
– Wyczuwałam, że jesteś twardszy ode mnie i że doświadczyłeś wiele.
– Kiedy miąłem siedemnaście lat, mój kurator sądowy postawił ultimatum.
Więzienie albo służba wojskowa. Nie muszę mówić, co wybrałem. Ocaliło mnie
wojsko. Po raz pierwszy w życiu musiałem kierować się ściśle określonymi zasadami.
Spodobała mi się taka unormowana egzystencja.
– I dlatego zostałeś potem policjantem? – Ali zaczynała rozumieć motywy
postępowania Sama.
– Tak. W zwariowanym świecie, który nas otacza, szukałem porządku.
– I udało ci się. Powiodło w życiu. Sam puścił rękę Ali.
– Na pewno jesteś głodna – powiedział. – Chodźmy na kolację.
ROZDZIAŁ 9
Ali zatrzymała się pośrodku pokoju. Patrzyła na mały barek z lodówką.
Postanowiła przygotować drinki i wraz z owocami zabrać je do patia. Usiądą obok
siebie i Sam opowie ciąg dalszy historii swego życia. Ali stała teraz bez ruchu,
niepewna, czy powinna dopuścić do dalszych wyznań z jego strony. Wciągnie to ją
jeszcze bardziej w życie tego człowieka. I w rezultacie może obrócić się przeciw niej.
Otworzyła lodówkę. Wsypała kostki lodu do szklanek i wlała dżin z tonikiem.
Papaje i mango włożyła do dużej misy. I pomyśleć, że zaledwie wczoraj na nabrzeżu
kupiła te owoce. Wydawało się jej, że od tamtej pory zdążyły upłynąć całe wieki.
Miskę i pełne szklanki umieściła na tacy. Zmobilizowała się. Nabrała głęboko
powietrza, podniosła tacę i wyszła do patia. Sam przyciągnął krzesła do stolika. Jedli
w milczeniu. Od strony hotelowego baru docierały przytłumione tony muzyki. Od
czasu do czasu towarzyszyły im wybuchy wesołego śmiechu. Ali wydawało się
jednak, że oboje z Samem znajdują się we własnym, małym świecie.
– Miałaś świetny pomysł, żeby kupić te owoce – pochwalił Sam, kiedy skończyli
jeść.
– Piękne dzięki. Mów. Powiedz, dlaczego przyjechałeś do Atlanty.
– Z wielu powodów – odparł lekkim tonem. – Bo to ładne miasto. Pełne zieleni i
bardzo przyjazne. Zapowiadało dobre warunki życia, jakich nigdy przedtem nie
zaznałem. Do Atlanty przyjechałem jednak przede wszystkim dlatego, że dostałem
tam pracę.
Ali uśmiechnęła się lekko.
– I to dobrą pracę – powiedziała. – Musiałeś być wzorowym policjantem.
Obdarowali cię przecież medalem.
Rozpogodzona twarz Sama natychmiast się ściągnęła. Zesztywniał.
– Wolałbym nie mówić na ten temat.
Ali nie chciała zbyt mocno nalegać. Z drugiej jednak strony obawiała się, że Sam
znów zamknie się w sobie, a do tego nie mogła dopuścić.
– Naprawdę chcesz słuchać? – zapytał po chwili.
– Tak.
– No dobrze. – Odsunął się z krzesłem od stołu. – A więc, jak wiesz, wiele lat
temu zostałem policjantem. Uwielbiałem tę robotę. Z łatwością nauczyłem się
podporządkowywać wszelkim regułom i autorytetom. Pomaganie ludziom sprawiało
mi przyjemność. Miałem ponadto wiele szczęścia, bo przydzielono mnie do
wspaniałego człowieka. Stałem się jego partnerem. Miał na imię Hank. Był moim
rabinem.
– Rabinem? – zdziwiła się Ali.
– Tak się mówi. Stał się dla mnie mentorem, ojcem i bratem w jednej osobie.
Pewnej nocy... – Głos Sama się załamał.
Ali siedziała bez ruchu. Milczała.
– Pewnej nocy, kiedy patrolowaliśmy dzielnicę, wezwano nas do rodzinnej kłótni.
Nie wyglądało to na nic szczególnego. Co wieczór zdarzały się takie wezwania. Tym
razem mąż i żona awanturowali się zbyt głośno, zakłócając spokój sąsiadom.
Mieszkali nad sklepem. Zaparkowaliśmy radiowóz, weszliśmy po zewnętrznych
schodach na piętro i Hank, który znalazł się przede mną, zapukał do drzwi.
Wyskoczył z nich facet z pistoletem w ręku. Strzelił. Trafił Hanka i zaczaj uciekać w
dół schodów. Nie miałem czasu zawołać, aby się zatrzymał. Otworzyliśmy do siebie
ogień. Dostałem pierwszy.
– Stąd blizna – cicho odezwała się AM. Potwierdził skinieniem głowy.
– Rana była paskudna, lecz Hank i napastnik zginęli. Był to jeszcze młody
chłopak. Miał dziewiętnaście lat.
– Ale był mordercą. Zabił twego partnera.
– Tak. A ja zostałem uznany za bohatera. Zdjęcia w gazetach, duża nagroda.
Okazałem się dobry w strzelaniu do kogoś, kto kłócił się z własną żoną – dodał z
zaprawioną cynizmem goryczą.
– Ależ, Sam, miałeś do czynienia z bardzo niebezpiecznym człowiekiem.
– Wiem. Zabiłby każdego, kto stanąłby mu na drodze. Sęk w tym, że był jeszcze
bardzo młody. Wymagał pomocy. Nie powinien zginąć”.
– Hank też nie.
– Zwłaszcza on. Bez przerwy myślałem, jak można było uniknąć tego, co się
stało. Obaj z Hankiem daliśmy się zaskoczyć. Gdybym jednak potraktował sprawę
poważniej, osłaniał go...
– Był starszy stopniem – przypomniała Ali.
– Tak. W przeciwieństwie do mnie miał wieloletnie doświadczenie, lecz zbytnio
ufał ludziom. Po jego śmierci wiedziałem, że muszę coś zrobić ze swym życiem, bo
inaczej się załamię.
– No i rzuciłeś pracę w policji.
– Tak. Nie miałem przed sobą przyszłości. śadnych perspektyw. I wtedy nagle
pojawił się Jeny. Czytał o mnie w gazetach. Jego agencja specjalizowała się w
rozwiązywaniu urzędniczych przestępstw, popełnianych w białych rękawiczkach i
związanych często z dużymi pieniędzmi. Była to czysta robota. Zgodziłem się na
współpracę. Przestałem oglądać się wstecz oraz myśleć o Hanku i chłopaku, którego
zastrzeliłem.
– Jednym słowem, postanowiłeś zerwać z przeszłością?
W ciemnościach panujących w patiu Sam usiłował dojrzeć twarz siedzącej obok
Ali.
– Powziąłem postanowienie, że od tej pory będą się dla mnie liczyły tylko
pieniądze i sukcesy zawodowe. Nic więcej. Wykonywałem, co do mnie należało.
Robiłem to dobrze. Zyskałem partnera. I pieniądze. A ty, Ali, stałaś się główną
postacią jeszcze jednej prowadzonej przeze mnie sprawy. Kobietą, która chciała
wyprowadzić mnie w pole.
Nie odezwała się ani słowem.
– Już przedtem miałem kilka tego rodzaju spraw – ciągnął Sam. – Były łatwe. Nie
przyszło mi do głowy, że pewnego dnia w jednej z nich sam oberwę. Zostanę
rozłożony na łopatki.
Podniósł się z krzesła i nie spoglądając w stronę Ali, podszedł do skraju patia.
Wbił wzrok w otaczającą ich ciemność.
– Wydobyłaś ze mnie odczucia – odezwał się po chwili nieswoim głosem – o
których przed laty postanowiłem na zawsze zapomnieć. Przez ciebie wróciłem
pamięcią do bolesnej sprawy Hanka i zabitego młodego człowieka. Podobnie jak ty,
ukryłem się przed ludźmi.
– Nadal nosisz pistolet – przypomniała mu łagodnym tonem.
– Bo tego wymaga moja praca. Wątpię jednak, czy kiedykolwiek jeszcze użyję
broni.
Oboje zamilkli na chwilę.
– A więc usłyszałaś historię życia Sama Cantrella – powiedział z goryczą. –
Nieciekawą.
– Ale bardzo ludzką. – Ali wstała, podeszła do Sama i położyła mu rękę na
ramieniu. – Nie masz pojęcia, jak mi przykro.
– Nie chcę litości. – Zesztywniał. – Nie dlatego wszystko ci opowiedziałem.
– To nie litość – sprostowała. – Raczej smutek. I żal.
– Też nie są mi potrzebne – mruknął.
– A więc czego naprawdę chcesz?
– Mówiłem o sobie, bo nie powinno być już sekretów między nami. A na czym
mi zależy, sama najlepiej wiesz. – Położył ręce na ramionach Ali i spojrzał jej w
twarz. – Och, gdybyś mogła zobaczyć, jak w świetle księżyca wyglądają teraz twoje
oczy. Zdradzają cię. Jesteś zmieszana i wystraszona.
– Wystraszona? Nie – zaprzeczyła spokojnie.
– Powinnaś obawiać się człowieka z taką przeszłością jak moja. Człowieka, który
zabijał. Który nie wie, co to miłość.
– Oboje sporo przeżyliśmy i zostaliśmy zranieni – powiedziała pojednawczo. –
Trudno z tym żyć.
– Co to, czyżbyś znów litowała się nade mną? Szkopuł w tym, że jestem
samotnikiem. Być może moja przeszłość powinna stać się ostrzeżeniem dla ciebie.
Może nie wolno mi nawet wyobrażać sobie, że kiedykolwiek. .. – urwał. – Cholera,
muszę się napić.
– Zrobię ci jeszcze jeden dżin z tonikiem – zaofiarowała się szybko Ali.
– Potrzebuję czegoś mocniejszego. Rzadko się zdarza, żeby człowiek aż tak się
odsłonił, a potem przekonał, że to było bez sensu.
– Nie było – zaprotestowała. Nie wiedziała, co dalej mówić. Pragnęła zostać teraz
sama i spokojnie przemyśleć wszystko, co usłyszała od Sama.
– Idę do baru – oznajmił i po chwili zapytał: – Chcesz pójść ze mną?
– Nie, ja...
– Rozumiem. – Twarz Sama wyglądała jak wykuta z kamienia. Nie było na niej
ś
ladu emocji. – Oboje potrzebujemy teraz czasu na przemyślenia. A więc do jutra.
Po chwili już go nie było. Zniknął w ciemnościach.
Ali weszła do pokoju. Nie mogła zasnąć. Jeszcze na Indigo uznała Sama za
mężczyznę twardego i niebezpiecznego. I ta świadomość chroniła ją przed nim,
pozwalała zachować dystans.
Okazało się jednak, że jest człowiekiem wrażliwym. Podobnie jak ona.
Przypomniawszy sobie jego smutne dziecięce lata, rozpłakała się głośno.
W gruncie rzeczy nie miało większego znaczenia to, jaki był naprawdę. Problem
tkwił bowiem nie w Samie Cantrellu, lecz w Alicii Paxton Bell. Świetnie o tym
wiedziała.
Następnego dnia rano opuściła hotel i ruszyła do miasta. Sam chyba jeszcze spał.
Bez przerwy o nim myślała. Nie pomogły żadne racjonalne argumenty przemawiające
przeciw niemu. Prawda była jedna. Ali po uszy się w nim zakochała.
Stanowili zdumiewająco niedobraną parę. Jeśli jedno robiło krok, drugie się
wycofywało. I tak na zmianę.
W małej kafejce przy porcie Ali wypiła kawę i przez jakiś czas obserwowała
przycumowane w pobliżu łodzie. Zapłaciła rachunek i główną arterią miasta ruszyła w
górę. Skręciła w małą, boczną uliczkę, której wczoraj nie zauważyła. Postanowiła
przestać myśleć o powodach, które ją tu przywiodły, i przez krótki czas zabawić się w
turystkę. Pochodzić po sklepach i kupić prezenty dla bliskich. Zbliżały się urodziny
Gwen, no i można już było zacząć gromadzić prezenty pod choinkę.
Santa Luisa stanowiła raj dla kupujących. Pełno tu było przeróżnych sklepów.
Wśród tych, które otwarto wcześniej, Ali zauważyła sklep filatelistyczny. Mimo prób
kolekcjonowania znaczków w dzieciństwie nigdy nie zainteresowała się głębiej
filatelistyką. Postanowiła nabyć dwie ładne serie dla nowego adepta tej sztuki –
Briana.
Otworzyła drzwi do sklepu. Na dźwięk wiszącego nad nimi dzwoneczka zjawił
się za ladą niski, zgarbiony mężczyzna. Skłonił się przed Ali.
– Buenos dias, seńora. Nazywam się Benedicto. Miło mi powitać w sklepie tak
ładną panią.
Ali uśmiechnęła się, słysząc komplement z ust starszego pana.
– Ma pan ładne znaczki. Chcę kupić dwie serie dla bratanka, który dopiero staje
się filatelistą.
Właściciel sklepu wyciągnął znaczki i pokazał je Ali.
– Wezmę te – wskazała serię z piratami. – A może i te. Pan Benedicto wyciągnął
jeszcze jedną serię. Z widokami morskimi.
– Przepraszam, że zajmuję panu tyle czasu – tłumaczyła się AU.
– To żaden kłopot, seńora. W lecie sprzedajemy niewiele. Zimą natomiast jest
taki ruch, że nie nadążamy z obsługiwaniem klientów.
– Wtedy przybywa główna fala turystów.
– Tak. Mamy tu wielu gości. Są wśród nich właściciele rezydencji na wzgórzach.
Lubią chodzić po sklepach i robić zakupy.
– Interesują się także znaczkami? – spytała Ali.
– Och, ciekawi ich wszystko. Bogaci kolekcjonują wiele rzeczy. Klejnoty, obrazy,
rzeźby, znaczki, a nawet kobiety – odparł właściciel sklepu. Uśmiechnął się lekko. –
Na Santa Luisa zawiera się wiele transakcji. Zarówno legalnych, jak i
czarnorynkowych.
Ali przypomniała sobie, co mówił Sam. Casey zamienił pieniądze na jakiś towar.
Łatwy do przemycenia. Mógł kupić klejnoty lub, równie dobrze, zainwestować w
znaczki.
– Słyszał pan może o jakiejś ciekawej transakcji, przeprowadzonej w ciągu
ostatnich kilku miesięcy?
Pan Benedicto uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Ja sam miałem taką. W okresie świąt Bożego Narodzenia sprzedałem bardzo
kosztowny znaczek.
Serce Ali zaczęło bić w przyspieszonym rytmie.
– Za dużą sumę? – spytała.
– To żaden sekret, więc mogę powiedzieć. Za ponad sto tysięcy dolarów. Pewna
elegancka włoska dama kupiła go na prezent dla męża.
Niewypał, pomyślała Ali. Intuicja mówiła jej jednak, że znajduje się na
właściwym tropie.
– A może sprzedano jeszcze cenniejsze znaczki?
– Może – padła enigmatyczna odpowiedź.
– Za duże pieniądze? – Ali pytała dalej.
Pan Benedicto ściszył głos i konfidencjonalnym tonem powiedział:
– Właśnie usłyszałem o takiej transakcji. W okresie świąt Bożego Narodzenia
kupiono podobno na Santa Luisa dwa znaczki uchodzące za jedne z najcenniejszych
na świecie. Sprzedał je kolekcjoner spędzający tu zimy. Dżentelmen z Europy,
któremu nagle byk potrzebna duża gotówka.
– Skąd przyjechał kupiec? – spytała Ali. – Z... Ameryki?
– Nie wiem.
– Mógł być Amerykaninem? – nie dawała za wygraną.
– Mógł. – Pana Benedicta bawiła ta rozmowa.
– Co to były za znaczki?
– Mam w katalogu ich fotografie, ale nie jestem pewny, czy chodzi właśnie o te
egzemplarze.
– Byłby pan uprzejmy mi je pokazać?
– Oczywiście.
Właściciel sklepu wyciągnął z półki kilka katalogów. Wybrał jeden i otworzył go.
– To te.
Oczom Ali ukazały się fotografie dwóch znaczków z listu, który dostała od
Caseya!
– Zamierzał po nie wrócić – szepnęła do siebie.
– Słucham? – zapytał pan Benedicto. Ali z trudem ukryła podniecenie.
– Dlaczego są aż tak cenne? – chciała się dowiedzieć. Patrzyła na podobiznę
królowej Wiktorii i księcia Alberta. Każde z nich znajdowało się w tropikalnym
ogrodzie na Santa Luisa. Oryginały tych znaczków były teraz w zbiorach Briana! –
Czy chodzi o te kwiaty? – Z podniecenia drżały jej ręce.
– Nie – odparł właściciel sklepu. – O coś innego. Bo, widzi pani, jedne znaczki
mają dużą wartość dlatego, że są stare i bardzo rzadkie, inne ze względu na osobliwe
kształty lub wyjątkową piękność. A czy słyszała pani o słynnym znaczku poczty
lotniczej Stanów Zjednoczonych?
Coś na ten temat obiło się Ali o uszy.
– Chodzi o znaczek, na którym samolot leci do góry brzuchem? – spytała.
– Tak.
– Błędnie wykonane sztuki zazwyczaj niszczy się od razu, czasami jednak
pojedyncze egzemplarze przedostają się do ludzi. Tak stało się z tymi znaczkami,
które zainteresowały panią. To niezwykłe okazy. Proszę im się dobrze przyjrzeć. –
Właściciel sklepu podał Ali szkło powiększające.
– Czy zauważyła pani, że Wiktoria ma uszy i oczy, ale nie ma ust? Jest to jeden z
najrzadszych znaczków na świecie. Przedstawia wielką królową, która nie może nic
powiedzieć do męża. Podobno istnieją tylko dwa lub trzy takie znaczki. W parze z
podobizną księcia Alberta stają się bezcenne. Nic dziwnego, że ktoś zapłacił za nie
podobno aż pół miliona dolarów.
Pół miliona.
Z twarzy Ali odpłynęła cała krew.
Sam od początku miał rację.
– Czy dobrze pani się czuje? – spytał zaniepokojony pan Benedicto, widząc
bladość klientki.
– Dobrze. – Ali nabrała głęboko powietrza. – Właśnie sobie przypomniałam, że
jestem umówiona. Muszę się pospieszyć. – Wyciągnęła portfel z torebki. – Zanim
wyjdę, kupię tę serię z piratami i... i morskie krajobrazy. – Podała pieniądze.
– Źle pani wygląda. – Właściciel sklepu był wyraźnie zaniepokojony. – Może
wezwać taksówkę?
– Nie, poradzę sobie. Dziękuję. Bardzo panu dziękuję. – Nagle odwróciła się,
pochyliła nad ladą i ucałowała starszego pana w policzek. – Nigdy się pan nie dowie,
jak bardzo mi pan pomógł. Nigdy.
Wybiegła ze sklepu. Przy głównej ulicy zatrzymała pierwszą przejeżdżającą
taksówkę.
Ali wbiegła po schodach na balkon i otworzyła drzwi do pokoju Sama. Siedział
na łóżku ze słuchawką w ręku.
– Odłóż! – zawołała. – Musimy porozmawiać.
– Właśnie czekam, aż urzędniczka z urzędu miejskiego sprawdzi coś dla mnie...
– Nieważne. – Wyjęła Samowi słuchawkę z ręki i położyła na widełki.
– Ali... – zaprotestował.
– Wiem już wszystko! Wszystko! – wykrzykiwała podniecona.
Sam westchnął głęboko.
– Siadaj – poprosił. – Mów, co się stało.
– Miałeś rację, twierdząc, że Casey zamienił pieniądze na coś, co łatwo ukryć. I
co nie rzuca się w oczy.
– Skąd wiesz? Znalazłaś coś?
– Tak. Znaczki. Kupił je na Santa Luisa u prywatnego kolekcjonera. Nakleił na
list i wysłał do mnie.
– A ty dałaś je Brianowi.
– O Boże! – Ali zerwała się z krzesła. – Muszę natychmiast dzwonić do Tigera!
– Usiądź. Uspokój się wreszcie. I opowiedz wszystko po kolei, a ja tymczasem
zamówię rozmowę z Indigo.
Relacjonowała chaotycznie, bez ładu i składu. Dobrnęła akurat do końca, gdy
Sam uzyskał połączenie.
– Halo, Gwen. Tu Sam. Nie, wszystko w porządku. Oboje czujemy się dobrze. –
Roześmiał się, wysłuchawszy dalszych słów swej rozmówczyni. Zaraz jednak
spoważniał. – Słuchaj, Gwen. To bardzo ważne. Idź, proszę, na górę do pokoju Briana
i weź album z jego najnowszymi znaczkami. Chodzi o te, które pokazywał mi w
ś
więto Czwartego Lipca. Poczekam przy telefonie. Potem wszystko wyjaśnię. – Oddał
słuchawkę Ali i zwrócił się do niej: – Znaczki, których fotografie widziałaś w
sklepie...
– Tak. To te same, które są w albumie Briana.
– Powiedz Gwen, żeby zamknęła je w sejfie Tigera. Gdy tylko skończycie
rozmawiać, połączę się z Jerrym. Ściągniemy na Indigo specjalistów od ochrony. –
Sam zamilkł na chwilę i spojrzał uważnie na Ali. – Jesteś przekonana, że chodzi o te
same znaczki? – zapytał.
– Będę miała pewność, kiedy Gwen opisze je dokładnie przez telefon – odparła.
ROZDZIAŁ 10
Godzinę później zasiedli w patiu przy drinkach i misce pełnej owoców. W
restauracji hotelowej Sam zamówił kanapki i sałatkę.
– Jestem za bardzo podekscytowana, żeby cokolwiek zjeść – oznajmiła Ali. –
Znaleźliśmy pieniądze!
– Twoja robota, nie moja – sprostował Sam. – Jestem z ciebie bardzo dumny.
– Ja znalazłam, lecz ty podpowiedziałeś, w jakim kierunku powinnam szukać. A
więc to wspólne dzieło – stwierdziła.
– Niech będzie – zgodził się. – Zespól Paxton i Cantrell znów działa.
– No... – zawahała się z potwierdzeniem.
– Pogadajmy. Mamy dużo do omówienia.
– Hm...
– Zgoda. Zrobimy to potem. Przedtem jednak musimy uczcić nasze zwycięstwo.
Pojedziemy do miasta.
– Świetnie! – wykrzyknęła Ali. – Od dawna nie zdarzyło mi się niczego
ś
więtować.
– Nadal myślisz o znaczkach – stwierdził Sam.
– Tak. Skąd Casey dowiedział się o nich?
– Wśród bogatych ludzi takie wiadomości szybko się rozchodzą. Nie masz
pojęcia, jak świetnie działa w tym środowisku poczta pantoflowa.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego wysłał je mnie, zamiast włożyć do portfela i
udać się w nieznane.
– Nie miał pojęcia, co go czeka i gdzie ostatecznie wyląduje. Ty byłaś jedyną
osobą, której mógł zaufać.
– I wiedział doskonale, że nie wyrzucę znaczków, zwłaszcza tak egzotycznych.
– O mały włos, a byłbym zobaczył te cuda – powiedział Sam. – Pamiętasz, jak
Brian pokazywał mi swoje zbiory, a ty wpadłaś jak burza do pokoju i zabrałaś nam
album?
– Bałam się, że chłopak powie, iż te znaczki przysłał mi Casey. Zacząłbyś wtedy
zadawać pytania, a tego chciałam uniknąć.
– W gruncie rzeczy lepiej się stało. Gdybyśmy już wtedy rozwiązali całą zagadkę,
nie mielibyśmy okazji poznać się bliżej.
Ich oczy się spotkały. Serce Ali zaczęło bić szybciej.
– Wiele bym stracił, gdybym cię nie poznał – oznajmił po prostu Sam.
– Ja też – szepnęła Ali. Szybko jednak nadała głosowi normalny ton. – W jaki
sposób Casey zamierzał odzyskać znaczki? – spytała.
– Poczekałby, aż sprawa przycichnie, i potem zechciałby się z tobą spotkać. Na
przykład w Rio de Janeiro lub w jakimś europejskim kraju. Tam gdzie dałoby się
upłynnić znaczki bez zwracania na siebie zbytniej uwagi. Mając furę pieniędzy,
moglibyście do końca życia mieszka w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej.
– Nigdy nie pojechałabym do Casey’a.
– On o tym nie wiedział.
– Stał się przecież kryminalistą.
– Przekonanym, że mu wszystko wybaczysz, bo go kochasz. Sama mówiłaś, że
był fantastą. Gdybyś jednak nie zechciała do niego pojechać, wróciłby do kraju po
znaczki.
– W jaki sposób?
– Z fałszywym paszportem.
Po plecach Ali przebiegły nagłe dreszcze. Zadrżała.
– Na szczęście jest już po wszystkim – odetchnęła z ulgą. – Jerry odda znaczki
firmie Westfielda. Tam je spieniężą i wreszcie będzie spokój.
– A ty zapomnisz o sprawie. Ale, mam nadzieję, nie o wszystkim – dodał Sam.
Oboje z Ali byli radośni i podnieceni. – Umowa stoi. Jedziemy do miasta poszaleć.
Będziesz szybko gotowa?
Sam zjawił się pod drzwiami Ali godzinę później. Zapukał. Czuł się jak uczniak
na pierwszej w życiu randce.
– Ślicznie wyglądasz – oznajmił, gdy tylko otworzyła mu drzwi.
Aż poczerwieniała z radości. Uniosła się na palcach i obróciła jak zawodowa
modelka.
– Podoba ci się ten strój? Naprawdę? Kupiłam tę szmatkę w hotelowym butiku.
– Wyglądasz znakomicie.
– Ty też.
Sam podszedł do Ali i przesunął dłonią po jej obnażonym karku. Z wrażenia
wstrzymała oddech.
– Sam, musimy porozmawiać – wyszeptała. – Powinniśmy...
– Zacząć wszystko od nowa – dokończył.
Wziął Ali w ramiona i przyciągnął do siebie. Zaczęła mówić, lecz zamknął jej
usta mocnym, władczym pocałunkiem.
Całym ciałem przywarła do Sama. Ogarnęło ją podniecenie. Kiedy poczuła rękę
pod spódniczką, zadrżała. Gdy wsunął palec za majteczki, zaczęła tracić oddech. A
także równowagę.
Podtrzymał Ali. Pieszczoty stały się jeszcze bardziej namiętne. Jakimś cudem ze
ś
rodka pokoju przesunęli się pod ścianę.
– Pragnę całować twe piersi i ssać sutki – szeptał Sam. – Pragnę znaleźć się w
tobie. Dotykać cię. Ciągle. Wszędzie.
Słowa te działały na Ali jeszcze silniej niż pieszczoty.
– Mam miękkie nogi – szepnęła.
– To doskonała wiadomość. – Pocałował jeszcze mocniej. – Muszę cię mieć, Ali.
Z trudem udało się jej zebrać myśli.
– Mieliśmy iść do restauracji. I tam porozmawiać, uczcić...
Sam przyciągnął ją jeszcze mocniej. Przez cienki materiał sukienki poczuła, jak
bardzo jej pragnie. Całował coraz gwałtowniej. Zaczynała tracić panowanie nad sobą.
I resztki przytomności.
– Potem porozmawiamy – odpowiedział szeptem. – Teraz nadszedł czas
działania. Jestem człowiekiem czynu. Chyba o tym jeszcze nie zapomniałaś.
– Nie zapomniałam. – Drżącymi palcami Ali zaczęła niezdarnie rozpinać suwak
przy spodniach Sama.
Ich usta znów się spotkały.
Odsunęli się od siebie, rozgrzani i zmęczeni. Potem Ali przytuliła się do Sama.
– Od pierwszej chwili, gdy tylko cię ujrzałam, czułam, że jesteś niebezpieczny.
Przekonałam się o tym na własnej skórze. Sprawiasz, że wyczyniam różne
zwariowane, szalone rzeczy.
– Takie jak oblewanie nieszczęśnika strumieniem wody ze szlaucha –
przypomniał żartobliwie.
– To było konieczne. Musiałam zdławić ogień w samym zarodku – wyjaśniła
poważnym głosem. – Już wtedy miałam przeczucie, że wybuchnie.
– I że będą fajerwerki. – Sam mocniej przytulił Ali do siebie. Nakrywała go teraz
całym ciałem. – Wiedziałem, że jesteśmy stworzeni do tego, żeby się kochać. Od
samego początku.
Uniosła się na łokciach i popatrzyła na leżącego pod nią mężczyznę.
– Samie Cantrell, muszę powiedzieć ci coś niezwykle ważnego. Uwielbiam twoje
oczy. Zielone, seksowne i cholernie spostrzegawcze. – Pocałowała osłaniające je
powieki.
Sięgnął błyskawicznie po AU, lecz okazała się szybsza. Zdążyła zsunąć się obok
na łóżko.
– Hola, mój panie – zaprotestowała. – Nie tak szybko. Jeszcze nie rozprawiłam
się z tobą.
– Hm... Zamierzasz stosować tortury?
– Może. Takie, że zaczniesz błagać o więcej.
– Zawsze będę to robił. Nigdy się tobą nie nasycę.
Zaczął pieścić jej piersi. Uniosła pośladki. Po chwili przeniknął ją całą. Niemal od
razu ogarnęła ich fala rozkoszy.
Sam trzymał Ali w ramionach. Ich wilgotne, zgrzane ciała stanowiły jedność.
– Kocham cię – wyszeptał. – Od pierwszej chwili w której cię ujrzałem.
Ogarnęła ją niewypowiedziana radość.
– Ja też, najdroższy. Ja też.
– Jesteś rannym ptaszkiem.
Ali odwróciła się na dźwięk głosu Sama. Znajdowała się w patiu. Oparta o
balustradę, syciła wzrok fascynującym widokiem oceanu.
– Piękny dzień. Chcę się nim nacieszyć.
Sam przeszedł przez patio i wziął AU w ramiona. Był bez koszuli. Od jego
rozgrzanego snem ciała biło ciepło.
– Cudowny dzień po cudownej nocy – powiedział cicho. – Ali, to wspaniałe.
– Tak.
– Wreszcie się zgadzamy. – Pocałował ją w czoło. – A to oznacza, że przeniesiesz
się do mnie do Atlanty.
Zaskoczona spojrzała na Sama.
– Najszybciej jak będzie to możliwe – dodał spokojnie.
– Czekaj, nic jeszcze nie...
– To chyba logiczne. Przecież na Indigo pracować nie mogę. Ty natomiast
możesz działać na rzecz Przypraw śycia, mieszkając w Atlancie.
– To niemożliwe.
– Oczywiście, że możliwe. Potrzebne ci będą tylko faks i komputer. Będziesz w
stałym kontakcie z Tigerem i Gwen, nadal z powodzeniem prowadząc działalność
promocyjną i reklamową firmy. Ali wysunęła się z ramion Sama.
– Jeszcze o tym nie myślałam.
– Chyba chcesz, byśmy byli razem.
– Tak. Tylko że...
– Twój przyjazd do Atlanty to przecież następny, logicznie uzasadniony krok.
– Łatwo ci mówić, bo tam mieszkasz. A ja...
– Ali, w naszym życiu już skończyła się era pobytów na romantycznych wyspach.
Czas na normalne dni.
– Ale Atlanta...
– Musisz zapomnieć o przeszłości – powiedział ostrym tonem.
Zaskoczona Ali podniosła wzrok. Sam zdał sobie sprawę z tego, że odezwał się
zbyt szorstko.
– W Atlancie poczujesz się dobrze – dodał łagodniej. – Nikt więcej o nic nie
będzie cię obwiniał. Wszyscy szybko zapomną o Casey’u. Zaczniemy nowe życie.
Chcesz tego, prawda?
– Tak, ale...
– Do licha, o co chodzi? Jeśli nie o Casey’a i pieniądze, to o co? Czy o moją
przeszłość? – zapytał.
– Oczywiście, że nie – odparła szybko. Za szybko.
– Ali, mów prawdę. Bardzo cię proszę. – Sam poczuł nagle, że coś jest nie w
porządku. Ogarnął go niepokój.
– Dobrze, powiem. Martwi mnie twoja przeszłość. W pewnym sensie. Tak wiele
straciłeś w życiu, że nie wiem, czy zdołam ci to jakoś zrekompensować.
– Kochanie, nie musisz nic robić dla mnie.
– Tak, ale...
– Uważasz, że i tym razem źle ulokowałaś swoje uczucia? – zapytał.
– Byłam pewna, że jeżeli odnajdziemy pieniądze, to skończą się wszystkie
problemy. A tu...
– Wszyscy ludzie mają problemy. My też będziemy je mieli. Kocham cię. Chcę,
ż
ebyś została moją żoną.
Po policzkach Ali pociekły łzy.
– To dzieje się za szybko – wyszeptała zdławionym głosem. – Chcę wracać na
Indigo. Potrzebuję czasu.
Ujął w dłonie jej twarz mokrą od łez.
– Na myślenie będziemy mieli go wiele – powiedział spokojnie.
– Sam, ja...
– Nie wiesz, czego chcesz. Zasługujesz na to, żeby być szczęśliwa.
– Kocham cię, Sam.
– Wobec tego jedź ze mną do Atlanty.
– Nie mogę. – Ali opadła na krzesło. Ukryła twarz w dłoniach. – Przynajmniej na
razie. Wróć ze mną na Indigo lub przynajmniej odwiedzaj mnie w weekendy.
Sprawdzimy, jak działa na nas rozłąka.
– Proponujesz kiepski test. śycie na Indigo nie jest realne, podobnie jak na Santa
Luisa. Dziewczyno, czy nie widzisz, że właśnie nadeszła przełomowa chwila? To
nasza jedyna szansa wspólnej egzystencji w rzeczywistym świecie. Zacznijmy żyć
razem. Na dobre i na złe. Teraz albo nigdy.
– Nie powinieneś tak bardzo przypierać mnie do muru. – Ali skarciła Sama.
– To nie ultimatum, lecz logicznie uzasadniony następny krok w naszym życiu.
Miłość jest aktem wiary. Ja mam do ciebie zaufanie, ale czy ty mi wierzysz?
Nie potrafiła odpowiedzieć.
– Potrzebuję czasu. Muszę wszystko przemyśleć – powtarzała z uporem.
– Lękasz się? – zapytał.
– Nie.
– Może mnie się obawiasz?
– Nie.
– Więc siebie? – Zobaczywszy, jak Ali zaprzecza gestem, skonstatował: – Boisz
się przeszłości.
– Nie wiem. Kiedy wrócimy na Indigo, wtedy...
– Nie pojadę tam z tobą w tych okolicznościach.
– Proszę, Sam.
– Zmienię rezerwację na samolot i polecę stąd wprost do Atlanty. Zadzwonię do
Tigera, żeby spakował moje manatki, które zostawiłem w Pudełku, i odesłał je. – Głos
Sama był chłodny i opanowany.
– Wróć ze mną. Potem porozmawiamy.
– Za późno na dyskusje. Nadszedł czas działania. Muszę zacząć normalne życie.
Ty też powinnaś postąpić identycznie. Ze mną lub sama.
Oczyma pełnymi łez Ali patrzyła, jak odchodzi.
Widok z okna domku stojącego na wyspie Indigo nad samym brzegiem oceanu
był ciągle taki sam. Zmieniła się jednak jego lokatorka. Wpatrywała się tępo w
biegnące do brzegu fale. Siedziała tak godzinami, bez ruchu, nawet nie włączając
komputera.
Pod domek od strony tylnej werandy podjechała Gwen. Usłyszawszy jej głos, Ali
bardzo się ucieszyła.
– Wchodź do środka! – zawołała, nie ruszając się z krzesła. – Tylko udaję, że
pracuję.
– Oboje z Tigerem martwimy się o ciebie. Od powrotu z Santa Luisa ukrywasz się
przed nami – oskarżycielskim tonem powiedziała Gwen.
– Tak – przyznała Ali. – Byłabym kiepskim kompanem. Niestety, samotność mnie
męczy. Nigdy nie przypuszczałam, że na Indigo poczuję się kiedyś jak w więzieniu! –
wybuchnęła nagle.
Gwen usiadła obok Ali. Zamyśliła się na chwilę.
– Tęsknisz do niego, prawda? – zapytała domyślnie.
– Czy to takie oczywiste?
– Sądziliśmy, że z Santa Luisa wrócisz szczęśliwa, bo wyjaśniliście wszystko. A
ty co? Przemykasz się chyłkiem, unikając ludzi, i wyglądasz jak kupka nieszczęścia.
– Bo tak się czuję – przyznała Ali. – Chciałabym pogadać.
– Służę swoją osobą. I dobrymi radami – ofiarowała się Gwen.
– Rad nie potrzebuję. Tylko mnie wysłuchaj. Chodząc nerwowo po pokoju, Ali
zaczęła mówić o Samie.
– Zaryzykował. Opowiedział mi o swym życiu. Były w nim bardzo nieprzyjemne,
ponure epizody. Zlękłam się, usłyszawszy o nich. Sądziłam, że Sam chce, abym
zrekompensowała mu te ciężkie chwile. On wcale tak nie myślał. – Ali zatrzymała się
nagle pośrodku pokoju. – Czy to, co mówię, jest sensowne? – zapytała.
– Mniej więcej – mruknęła Gwen.
– Chciał, żebym opuściła Indigo, pojechała z nim i zaczęła nowe życie. Bo skoro
się kochamy, to powinniśmy być razem, prawda?
Gwen skinęła głową.
– A ja zachowałam się jak ostatnia idiotka. Wystraszyłam się tej propozycji.
Uciekłam – wyznała Ali. – Nie podobało mi się, że Sam stawia ultimatum.
– A to rzeczywiście było ultimatum? – spytała zaniepokojona Gwen.
– Teraz dopiero pojęłam, że nie. Ukazał mi tylko alternatywę. Albo będziemy
razem, albo osobno.
– Kochasz go?
– Tak – bez chwili namysłu potwierdziła Ali. – Uwielbiam. Od pierwszej chwili,
zresztą dobrze o tym wiesz. Jest seksowny, zabawny, bardzo męski i silny. Podczas
tych niewielu dni było nam...
– Jeszcze jedno pytanie – przerwała jej Gwen. – Dlaczego nie jesteś razem z nim?
– Och, o to właśnie poszło – jęknęła Ali. – Bo co będzie, jeśli nam się nie ułoży?
Jeśli zawiodę Sama?
– Świat się nie zawali – ze stoickim spokojem stwierdziła Gwen. – Ali, nikt nie
jest doskonały. Nie oczekuj tego od Sama.
– Wiem. Znam dobrze jego wady.
– To świetnie. Wobec tego następne pytanie: czy od siebie wymagasz
doskonałości?
– Nie, oczywiście, że nie. To znaczy tak – szybko poprawiła się Ali.
– A więc doszłyśmy do sedna sprawy. Nie jesteś idealna, bo w odniesieniu do
Casey’a popełniłaś błąd i za żadne skarby nie chcesz go powtórzyć. Musisz jednak
pogodzić się z istnieniem takiej możliwości. Wszyscy są omylni. – Gwen zrobiła
krótką przerwę. – Chyba że ci to potrzebne jako wymówka, żeby dalej ukrywać się na
wyspie – dodała. – Czy tak?
– Coś za dużo tych pytań – burknęła Ali.
– Uznałam, że lepiej pytać, niż dawać dobre rady – bez chwili namysłu odparła
Gwen.
Obie kobiety wybuchnęły śmiechem.
– No to zapytam jeszcze raz – odezwała się po chwili Gwen. – A gdyby tak
wszystko udało się wam na sto dwa?
– Nie ma żadnej gwarancji, że tak będzie.
– Ali, nikt niczego ci nie zagwarantuje. Każdy ma jakieś wątpliwości.
– Ty ani Tiger nie mieliście. Gwen wybuchnęła śmiechem.
– My? Wręcz przeciwnie! Czy masz pojęcie, co przeżywałam, kiedy Tiger
oświadczył, że zwija praktykę adwokacką, zostawia dom w Charleston i wszystkich
naszych przyjaciół, bo chce zamieszkać na Indigo, żeby się zająć Przyprawami śycia?
Masz pojęcie, jak ja się wtedy czułam?
– Tak. Byłaś zachwycona.
– Och, miałam moc wątpliwości. Każda zmiana jest trudna i niesie z sobą
mnóstwo kłopotów.
– Lecz znałaś Tigera – przypomniała Ali. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej
argumenty słabną.
– A ty znasz Sama – padła błyskawiczna riposta.
– No, nie w pełni.
– Zamierzasz lepiej go poznać, tkwiąc samotnie na Indigo? – Gwen zaczynała
powoli tracić cierpliwość. – Zawsze byłaś uparta. Zdecyduj się, co wolisz. Ukrywać
się tu nadal, może nawet do końca życia, czy być z Samem.
– Chce, żebym pojechała do niego do Atlanty.
– Rozsądne rozwiązanie.
– Ale co wtedy z Przyprawami śycia?
– Niektórzy twierdzą, że najlepszą przyprawą życia jest miłość – zażartowała
Gwen. – Mówmy jednak poważnie. Mieszkając w Atlancie, więcej zdziałasz w
sprawach promocji i reklamy wyrobów naszej firmy, niż przebywając stale na wyspie.
Zamyślona Ali usiadła przed komputerem. Gwen podniosła się z krzesła.
– Czas na mnie – oznajmiła. – Jak wiesz, Tiger i ja wyjeżdżamy na targi.
Prawdziwe urwanie głowy, bo przedtem trzeba załatwić moc rzeczy – ciągnęła.
Ruszając w stronę drzwi, dodała: – A poza tym obiecałam tylko słuchać, a nie dawać
rady.
– Gwen, bardzo ich potrzebuję – powiedziała Ali.
– Wątpię. Mam propozycję. Wpadnij dziś do nas na kolację.
– Chętnie przyjdę. Dziękuję.
Trzydzieści sekund zajęło Ali powzięcie następnej decyzji. Zerwała się z krzesła i
pobiegła za żoną ciotecznego brata.
– Jadę z wami na targi – oznajmiła, stając na progu.
– Panu niech będą dzięki! – wykrzyknęła Gwen, wznosząc oczy ku niebu.
Wsiadając do samochodu, dodała: – Tiger będzie zachwycony.
ROZDZIAŁ 11
Po czwartym sygnale telefonu włączyła się automatyczna sekretarka. Z bijącym
sercem Ali wysłuchała stałego tekstu nagranego przez Sama. Miał normalny, pogodny
głos, bez śladu smutku. Ali poczuła się niemal zawiedziona. Czyżby za nią nie
tęsknił?
Zadzwoniła do niego, Ucząc, że o tej porze powinien już znaleźć się w domu.
Skrzywiła się, usłyszawszy automatyczną sekretarkę. Byłoby jej łatwiej rozmawiać
osobiście.
– Dzień dobry – powiedziała nienaturalnym głosem. – Mówi Ali. Dużo myślałam
i... – odchrząknęła nerwowo – chcę się z tobą zobaczyć. Muszę przyznać, że w wielu
sprawach miałeś rację. – Nabrała głęboko powietrza. – Posłuchałam twojej rady i
przyjechałam na targi do Atlanty. Załatwię ci kartę wstępu. Jeśli zechcesz nas
odwiedzić, to na stoisku Przypraw śycia zobaczysz przepięknego kraba na łyżwach.
Zadzwoń. Zatrzymałam się w hotelu Zenith. – Zostawiła numer telefonu, mimo że
Sam z łatwością mógł go odszukać, i odłożyła słuchawkę.
Modliła się teraz, żeby oddzwonił. Od tej chwili wszystko znajdowało się w jego
rękach.
W firmowym stoisku Ali zapewniała klienta:
– Oczywiście, towar dostarczymy do pańskich sklepów już w październiku. Na
pewno. Nie, nie będzie żadnych problemów.
Wypisała zamówienie, chyba już setne tego dnia, wręczyła klientowi różową
kopię i obdarzyła go profesjonalnym uśmiechem. Odszedł zadowolony.
Zaschło jej w gardle. Od rana wychwalała zalety produktów Przypraw śycia. Na
stoisku firmy panował bez przerwy ogromny ruch.
– Złotko, potrzebna mi jeszcze cebula – zawołał Tiger do żony. Przyrządzał
próbne potrawy.
– Ten człowiek nie poradziłby sobie beze mnie – stwierdziła Gwen, serdecznie
ś
ciskając ramię AU. – A żadne z nas nie mogłoby egzystować bez ciebie. Jestem
ogromnie zadowolona, że zdecydowałaś się przyjechać z nami.
– Też się cieszę, że tu jestem.
Na targach było na co popatrzeć. Bożonarodzeniowa impreza w Atlancie była
wręcz imponująca. Mimo lipcowego upału dzięki klimatyzacji w pawilonie panował
przyjemny chłód. Wszędzie rozstawiono duże sztuczne choinki, bogato ozdobione, i
rozwieszono jemiołę. Z głośników rozlegały się dźwięki popularnych kolęd, a między
stoiskami krążyli bez przerwy Święci Mikołajowie, wyciągając z worków prezenty i
rozdając je zwiedzającym.
Przyprawy śycia miały wielu klientów. Odniosły w pełni zasłużony sukces.
Stoisko wyglądało świetnie. Przyciągało wzrok. Ali wyszła na zewnątrz, stanęła w
sporej odległości i z dumą przyglądała się swemu dziełu. Patrzyła na barwnego,
ogromnego kraba na łyżwach. Towarzyszyły mu trzy krewetki w mikołajowych
czapkach.
Ali czuła się doskonale. Kiedy oddała znaczki, ukazał się w prasie tylko jeden
niewielki artykuł na ten temat. W telewizji nie było nawet wzmianki. Sprawa Casey’a
Bella, dawno przebrzmiała, nie interesowała już nikogo. Ali udzieliła wywiadu na
temat Przypraw śycia, a reporter ani jednym słowem nie wspomniał o Casey’u.
Przy stoisku zaczęła tworzyć się kolejka. Ali spojrzała na zegarek. Jeśli Sam dziś
się nie zjawi, pomyślała, to może przyjdzie jutro. A jeśli nie, ona go odwiedzi.
Zobaczą się, chyba że wyjechał służbowo. Wtedy sama poczeka w Atlancie. Tak
długo, jak to będzie potrzebne. Oprócz Sama nic się dla niej teraz nie liczyło.
Ruszyła w stronę stoiska. Nagle przed sobą ujrzała potężną postać Świętego
Mikołaja z ogromnymi, sumiastymi wąsami i w wielkiej czapce. Zeszła w prawo, lecz
zagrodził jej drogę. Przeszła na drugą stronę, zrobił to samo.
– Przepraszam pana – powiedziała. – Proszę mnie przepuścić. Muszę...
Urwała, gdyż nagle znalazła się w objęciach Mikołaja. Usłyszała dochodzące ze
stoiska wołanie Gwen:
– Tiger, popatrz! Święty Mikołaj porywa Ali!
– Proszę natychmiast mnie puścić! – Rozzłoszczona Ali wyrywała się
nieznajomemu.
Nie słuchał. Trzymając ją na rękach, szedł w stronę wyjścia z pawilonu.
– Każę pana aresztować! Obrzydliwy maniak!
Nie zważając na protesty, Święty Mikołaj wyszedł z Ali na ulicę i wszedł do
mieszczącego się obok hotelu.
Przeraziła się nie na żarty, kiedy zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokoi i
zaczął szukać klucza w kieszeni. Pocieszała ją jedynie myśl, że Tiger i Gwen zdążyli
już zawiadomić policję.
Uporał się z zamkiem, otworzył drzwi i ciągle trzymając Ali na rękach, wszedł do
pokoju. Swój cenny żywy łup złożył na szerokim łóżku.
Stanął obok. Był to bardzo pięknie ubrany Święty Mikołaj. Miał największe wąsy,
jakie Ali kiedykolwiek widziała.
I... najbardziej zielone oczy.
– Zupełnie zwariowałeś – odezwała się miękkim głosem.
– To wszystko z miłości – wyjaśnił spokojnie. Ukląkł obok łóżka.
– Och, nie mogę uwierzyć...
– Przebrałem się, bo chcę, żebyś tę chwilę zapamiętała na całe życie.
W rogu pokoju stała ogromna, ozdobiona żywa choinka, a pod nią leżał stos
prezentów.
– Wszystko dla ciebie – oznajmił Sam, widząc, że Ali spogląda w stronę choinki.
– Jest przepiękna.
– Jeśli myślisz, że łatwo zdobyć takie drzewko w lipcu, to bardzo się mylisz.
Niestety, sam jej nie wycinałem. Obiecuję jednak, że w grudniu oboje zrobimy to
własnoręcznie i sami ubierzemy choinkę. Zapoczątkujemy nasze tradycje.
– Widzę, że jest nawet szampan. Sam to wszystko przygotowałeś?
– Tak. Okazało się całkiem przyjemne.
– Dlaczego wybrałeś akurat Boże Narodzenie?
– To piękne święto. Zwłaszcza dla ludzi, którzy się kochają.
– Och, Sam. – Ali była wzruszona. Nie wiedziała co powiedzieć.
Usiadł na brzegu łóżka i wziął ją w ramiona.
– Pragnąłem okazać, jak bardzo cię kocham, nie tylko słowami. O rany, ale się
zmieniłem! Tylko popatrz. W upalny, lipcowy dzień Sam Cantrell ugania się po
Atlancie przebrany za Mikołaja, robiąc z siebie kompletnego idiotę. Czy to ten sam
facet, który kiedyś zjawił się na Indigo?
– Nie. A kto by pomyślał, że wrócę do Atlanty, będę się do wszystkich
uśmiechać, będzie mi się to podobało i że na dodatek będę całowała mego własnego
Ś
więtego Mikołaja?
Przyciągnęła Sama do siebie i przywarła wargami do jego ust. Upłynęło sporo
czasu, zanim się odezwała:
– Tak bardzo się bałam, że popsułam wszystko między nami.
– To byłoby niemożliwe. Mówiłem ci przecież, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Pragnę mieć cię na zawsze. Dzielić życie i dom. To czego do tej pory nie miałem.
– Jesteś wielkim romantykiem, który przez wiele lat udawał cynika. – W oczach
Ali zabłysły łzy radości. – Mój ty święty – powiedziała czule – zobaczysz, będziemy
wiedli wspaniałe życie.
– Nie ma lepszej pory roku, żeby je rozpocząć niż Boże Narodzenie. Nawet w
lipcu!