Gorki Boleś

background image

BOLEŚ

Oto co opowiedział mi jeden znajomy:
„Za moich czasów studenckich w Moskwie złożyło się tak, że

mieszkałem drzwi w drzwi z jedną — no, wiesz — «taką*... Była to Polka,
im eniem Teresa. Wysoka, mocna brunetka, o czarnych zrośniętych
brwiach, twarzy dużej i ordynarnej, jakby wyciosanej toporem,
przyprawiała mnie o przerażenie zwierzęcym blaskiem swych ciemnych
oczu, szorstkim, grubym głosem, dorożkarskimi narowami, całą swą figurą
straganiarki, olbrzymią i muskularną. Mieszkałem na poddaszu na wprost
jej izdebki. Nigdy nie otwierałem swych drawi, jeśli wiedziałem, że Teresa
jsst w domu. Ale zdarzało się to, rzecz prosta, rzadko. Czasami spotykałem
się z nią na schodach albo na podwórzu. W.tała mnie wówczas uśm echem,
który wydawał mi się drapieżny i cyniczny. Nieraz widywałem ją pijaną, o
wzroku osowiałym, rozczochraną, uśmiechającą się w sposób szczególnie
ohydny. W takich razach mówiia do mnie:

—Bywaj zdrów, panie student! — i wybuchała głupim śmiechem, co

potęgowało jeszcze wstręt, jaki czułem do niej. By uniknąć tych spotkań i
powitań, przeprowadziłbym się gc^ie indziej, ale miałem taki miły pokoik,
z rozległym widokiem z okna, ulica była taka cicha... Więc znosiłem to.

I otóż pewnego ranka leżę ja sobie na łóżku, głowiąc się nad

wyszukaniem jakiegoś uzasadnionego powodu, żeby nie iść na wykłady —
a tu nagle drzwi się otwierają i ta obrzydliwa Teresa odzywa się basem:
— Bywaj zdrów, panie student!
— Czego sob e panna życzy? — pytam i widzę, że twara ma jakąś
niezwykłą, zmieszaną i błagalną.
— Widzi pan... Chciałabym pana o coś poprosić... niechże mi pan tego
nie odmówi!
Leżą, milczę i myślę sobie:
«To podstęp! Ni mniej ni więcej, tylko zamach na moją cnotę. Trzymaj
saę, Jegor!»
— Muszę, w'dzi pan, wysłać list do swoich — mówi, a tak jakoś
błagalnie, pokornie, nieśmiało.
«Pal cię licho, myślę, napiszę ci!» Wstałem, zasiadłem przy stole, wziąłem
papier i pow adam:
— No, proszę tu siadać i dyktować.
Zbliżyła się, usiadła na brzeżku krzesła, spojrzała na mnie z za-
kłopotaniem.
— Do kogoż mam pisać?

background image

— Do Bolesława Kaszputa, miasto Swięciany, droga żelazna
warszawska.
— Co pisać? Proszę mówić...
— Najdroższy Bolesiu... serce moje... Ukochanie moje najwierniejsze...
Niech cię Matka Boska ma w swojej opiece! Serduszko ty moje złote,
dlaczegoś tak dawno nie pisał do swej stęsknionej gołąbeczki Teresy...
O mało nie parsknąłem śmiechem. «Ładna mi stęskniona go- łąbeczka!»
Prawie dwa metry wzrostu, pięść jak bochen, a gęba taka czarna, jak
gdyby gołąbeczka całe życie czyściła kominy i nie myła się nigdy! Ale
pohamowałem się i pytam:
— A któż to taki ten Bolest?
— Boleś, panie student — poprawiła mię, jakby urażona, żem przekręcił
imię. — To mój narzeczony...
— Narzeczony?!
— Czemu się tak pan dziwi? Panna przecie jestem — dlaczegóż nie
mogłabym mieć narzeczonego?
«Ona — panna?»
— O, czemu nie! — mówi^. — Różnie bywa... A od kiedyż on jest
narzeczonym panny?
— Już szósty rok..,

background image

* Ho-ho!* — myślą sobie. No, napisaliśmy wreszcie list — a taki,
powiadam ci. tkliwy i miłosny, że sam chętnie zająłbym miejsce Bolesia,
gdyby korespondentką była nie Teresa, lecz jakaś Inna istota, nieco
mniejsza.
— Bóg zapiać panu za tę przysługę! — powiedziała mi z ukłonem. — A
może mogłabym się czymś odwdzięczyć?
— Nie, dziękuję uniżenie!
— Może ma pan jakąś koszulę czy spodnie do zacerowania?
Uczułem, że ten mastodont w spódnicy przyprawił mię o rumieniec, więc
dosyć ostro oświadczyłem, że nie potrzebuję jej usług.
Poszła sobie.
Minęło ze dwa tygodnie... [Jest w'eczór. Siedzę przy oknie i gwiżdżę
myśląc, jakby tu zapomnieć o samym sobiejNuda, po- ^ goda szkaradna,
nie chce się nigdzie wyjść, więc dla zabicia czasu zająłem się, pamiętam,
samoanalizą. Co prawda, zajęcie to też dosyć nudne, ale nic lepszego nie
miałem do roboty. Raptem drzwi się otwierają... no, dzięki Bogu! — ktoś
przyszedł...
— Przepraszam, czy pan student bardzo zajęty?
«Teresa! Hm...»
— Nie... a bo co?
— Chciałabym prosić, żeby mi pan napisał jeszcze jeden list...
— Owszem. Znowu do Bolesia?
— Nie... teraz to już od niego.,.
— Co-o?
— Oj, jakaż ja głupia! Nie tak, panie, powiedziałam. Przepraszam. Teraz,
widzi pan, nie mnie to potrzebne, tylko jednej kole*- żance... to jest nie
koleżance, tylko... jednemu znajomemu... Sam nie umie pisać, a ma
narzeczoną, tak samo jak ja — Teresę... Więc może by pan napisał list do
tej Teresy.
Patrzę na nią — na gębie zakłopotanie, palce jej drżą, plącze się w
odpowiedziach — no i... domyślam się, o co chodzi!
— Moja pani — mów ę — żaden Boleś ani Teresa nie istnieją; wszystko
to z palca wyssane. A przy mnie panna się nie obłowi, bo zadawać się z nią
nie mam zamiaru... Rozumie panna?
Naraz wylękła się jakoś dziwnie, zmieszała, zadreptała na miejscu,
zacmokała śmiesznie wargami, jakby chciała coś powiedzieć,
a nie mogła. Czekam, co z tego wyniknie — i widzę, i czuję, źe trochę się
bodaj pomyliłem posądzając ją o chęć sprowadzenia mnie z drogi cnoty.

background image

Zaczyna mi coś świtać w głowie...
— Panie student — zagadnęła tymczasem ona, raptem urwała, machnęła
ręką, odwróciła się gwałtownie i wyszła pozostawając mnie z jakimś
paskudnym uczuciem w sercu. Po chwili słyszę, że trzasnęły drzwi od jej
pokoiku, a tak jakoś głośno — widocznie rozzłościło się dziewczynisko...
Po namyśle postanowiłem, że pójdę do niej, zawołam ją tutaj i napiszę
wszystko, czego tam chce...
Wchodzę. Widzę, że siedzi przy stoliku, podparta się łokciami i ściska
głowę w dłoniach.
— Słuchaj no, panna — mówię.
...Hm, za każdym razem, jak opowiadam tę historię i dojdę do tego
momentu, czuję się okropnie głupio... Taka bzdura! Rzeczywiście...
— Słuchaj no — mówię.
Zerwała się, z roziskrzonym wzrokiem podeszła do mnie, położyła mi
dłonie na ramionach i zaczęła szeptać, a raczej huczeć swym grubym
głosem:
— No i cóż? Cóż z tego? Prawda, nie ma żadnego Bolesia, nie ma..,
Teresy też n'e ma... A panu co to szkodzi? Trudno panu poskrobać piórem
po papi-erze? Et, panie! A z wyglądu niby tak ... grzeczniutki! Nikogo nie
ma — ani Bolesia, ani Teresy... ja tylko jedna jestem! No i cóż z tego, no?
— Za pozwoleniem — powiadam, oszołomiony tym przyjęciem,
— O co właściwie chodzi? Więc nie ma żadnego Bolesia?
— Mówię, że nie ma! No to co?
— Teresy też nie ma?
— N'e ma! Ja jestem Teresa.
Nic a nic nie rozumiem! Wytrzeszczam na nią oczy usiłując sprawdzić, kto
z nas dwojga zwariował. Ona zaś podeszła do stolika, poszperała w
szufladzie i wracając do mnie powiada z urazą:
— Jeżeli już tak trudno było panu napisać do Bolesia, to proszę, ma pan
tu swoje pisanie, niech pan zabiera! Znajdę innego, co m' napisze...
I wtyka mi do ręki mój list do Bolesia, Uf!

background image

—Słuchajże, panno Tereso! Co to wszystko znaczy? Po co ma pisać kto

inny. jeżeli nawet tego listu, com ja napisał, nie wysłała?

—A do kogo miałam wysłać?
—No, do tego.,, do Bolesia.
—Przeć e go nie ma!
Nic absolutnie nie rozumiałem. Chciałem już machnąć ręką i wyjść. Ale

Teresa wytłumaczyła mi wszystko.

—Cóż robić? — powiedziała z żalem. — Nie ma go, no to nie ma! —

Rozłożyła ręce, jakby nie pojmując, dlaczego właściwie go nie ma. — A ja
pragnę, żeby był... Albo to ja nie człowiek jak każdy inny? Pewnie, że ja...
no, wiem... ale co to komu szkodzi, że pisuję do niego...

—Ależ do kogo, na miłość boską?
—No, do Bolesia!
—Przecież go n'e ma?
—O Jezus Maria! Cóż z tego, że go nie ma? Nie ma — a jak gdyby

jest! Pisuję do niego, więc wychodzi na to, że niby jest... A Teresa — to
ja... I on mi odpisuje, a ja znowu do niego...

Zrozumiałem... Zrobiło mi się tak przykro, tak jakoś niewyraźnie na

duszy, taki wstyd mnie ogarnął. Obok mnie, o trzy kroki, żyje istota
ludzka, nie mająca na świecie nikogo, kto by się odniósł do niej
serdecznie, z miłością. I ta istota uroiła sobie przyjaciela!

—Ot, napisał pan list do Bolesia, a ja go dałam innemu, żeby mi

przeczytał. A kiedy mi to czytają, słucham i tak sobie myślę, że Boleś jest!
Więc proszę, żeby pan nap'sał teraz list od Bolesia do Teresy... czyli do
mnie. Jak będę miała taki list, a przeczytają mi go, to już naprawdę
pomyślę, że Boleś jest. A przez to łatwiej żyć!
...No i tak... Do licha!... Od tej chwili pisałem regularnie dwa razy na
tydzień listy do Bolesia i odpowiedzi Bolesia do Teresy... Pięknie pisałem
te odpowiedzi. Teresa słuchała i beczała — a beczała, wiesz, basem
takim... A za to, że tymi listami od urojonego Bolesia wzruszałem ją do
łez, cerowała mi skarpetki, koszule i inną bieliznę... Ale w jakieś trzy
miesiące po tej całej historii znalazła się za coś tam w więzieniu. Teraz już
pewnie nie żyje..."

Znajomy mój zdmuchnął popiół z papierosa, spojrzał zamyślony w górę

i zakończył:

—Hm, tak!... Im więcej człowiek zakosztował goryczy, tym chciwiej

pragnie słodyczy A my tego nie rozumiemy, my przyobleczeni w swoje
zmurszałe cnoty, patrzący na siebie przez mgiełkę zarozumialstwa i

background image

przeświadczenia o swej bezwzględnej nieomylności.

I oto dzieją się takie rzeczy — głupie, a nieraz bardzo okrutne.

Powiadamy: to ludzie straceni, wykolejeńcy życiowi. Ale cóż to jest
wykolejeniec? Przede wszystkim — człowiek z krwi i kości, z mięsa i
nerwów, jak każdy z nas. Mówią nam o tym wieki, dzień każdy i godzina.
My zaś słuchamy i... a, do diabła! co za niedorzeczność! W gruncie rzeczy,
my też jesteśmy wykolejeńcy, sta- czający się coraz głębiej w przepaść
zarozumialstwa i przekonani, że nasze mózgi i nerwy są doskonalsze niźli
mózgi i nerwy tamtych ludzi, którzy są tylko mniej od nas sprytni i nie
potrafią tak udawać dobrych, jak my to rob

:

my.,. A zresztą, dość o tymi

Stare to jak świat — aż wstyd mówić...“

background image

Spłaszczona i wydłużona czaszka, wielkie odstające uszy, twarz żółta i
apatyczna z rzadkim rudym zarostem na szczękach i na sp.czas tym
podbródku, oczy melancholijnie wybałuszone, nieruchome i bezbarwne,
długi nos, dolna warga obwisła, usta duże i zawsze półotwarte; długa i
węźlasta od żył szyja, ramiona opadłe, p erś zaklęsła, brzuch wypuczony
jak u ciężarnej kobiety, lewa ręka wyraźnie krótsza od prawej, nogi
pałąkowate. Na głowie tego niezgrabiasza sterczy wyrudziały kaszkiet z
czarną łatą pośrodku, 2 połamanym daszkiem — kaszkiet za duży, więc
żeby nie opadał na oczy, zsunięty jest na lewy bok i trzyma się na
małżowinie ucha i na gęstych kłakach płowych włosów, tak po- zlepianych
kurzem i brudem, że podobne są do zbitego wojłoku. Na tym pokracznym
ciele zwisa jakoś szczególnie flejtuchowato pacześna koszula, cała
połatana; na suchych i cienkich nogach majdają się portki zbyt obszerne;
onuce postrzępione, łapcie wykoślawione. Oto macie wierny wizerunek
Wańki Mazina, cieśli z guberni wiackiej, stworzonego przez naturę jakby
umyślnie po to, by uzmysłowić pojęcie niedorajdy — tudzież gwoli
uciesze i rozrywce bliźnich.

Do tego ostatniego celu służył Wańka Mazin z dobrym skutkiem: jego

towarzysze z artelu widząc go, już z daleka kiwali głowami i wołali
drwiąco:

—Jedzie czarcia kareta!
Nigdy nie widziałem czarciej karety, ale na widok poruszającego się po

ziemi Mazina miałem zawsze wrażenie, że jest całkowi
cie pozbawiony ścięgien i tym się tłumaczy ten chód dziwaczny; nogi,
zanim ruszyły naprzód, rozkraczały się na lewo i na prawo, jakby chcąc
sprawdzić, czy gdzieś z boku nie znajdą gładszej i łatwiejszej drogi dla
swego niezdarnego pana; ręce dyndały gnuśnie wzdłuż rozklekotanego d
przygarb

T

onego tułowia, głowa trzęsła się nieustannie w bezowocnej walce

z kaszkietem zjeżdżającym na nos; nos chrapał i siąkał głośno, a skrzynka
z narzędziami przesuwała się z pleców na boki; z tym wszystkim
melancholijne oczy Mazina pozostawały nieruchome, wpatrzone gdzieś w
dal, jakby żyły życiem odrębnym, zgoła niezależnie od roztrajkotanego
ciała.

Mazin miał jedno śmieszne przyzwyczajenie: zawsze mruczał pod

nosem jakąś pieśń bez słów i bodaj bez końca; nie odstępował od tego
zwyczaju nawet wówczas, gdy chodził; szedł więc, nucił, prychał — i
rzeczywiście był czymś na kształt starej karety, zardzewiałej i skrzypiącej,
która w ciągu swej długoletniej służby pogubiła wszystkie śruby i spoidła.

background image

Nazywano go niedojdą i „ciepłymi kluskami“ — co zresztą doskonale

pasowało do niego i widocznie nie obrażało wcale jego m łości własnej,
albowiem na takie wołanie odpowiadał ochoczo swym głosem apatycznym
i chrapliwym:

—Czegój tam?
Według paszportu miał czterdzieści siedem lat, ale nawet młode

chłopaki z artelu wołali na niego: „Wańka!“ i bardzo rzadko po nazwisku.
Tym lekceważącym zawołaniem również nie czuł się dotknięty;
zachowywał zupełną obojętność względem swych kolegów, lubił
samotność i umiał się odosobnić w towarzystwie. Kiedy w święta artel
gromadnie szedł do szynku na herbatę, Mazin szedł również, jeśli go
zaproszono, ale przy szklance herbaty czy przy butelce wódki pozostawał,
jak zawsze, milczący i melancholijny. M mo to byłoby
niesprawiedliwością nazwać go odlud>- kiem. Nie był nim. Sprawiał
wrażenie raczej człowieka zadumanego nad jakimś nierozwiązalnym
zagadnieniem i mającego skłonność do łagodnego obłędu. Jego oczy,
szeroko otwarte, patrzące jakby poprzez ludzi i ściany, już od chwili
wstąpienia Mazina do artelu naprowadźmy dziadka Osipa, cieślę artystę i
nestora artelu, na myśl następującą:
Wańka widać... tego... duszę ma chorą... Oko mu się nie

background image

micm, wzn>k moitwy... Hm.... Widocznie tego... albo sterany życiem, albo
sumienie ma,., togo.. nieczyste snadź..» splamione, niby... I od tego oko się
człowiekowi zawleka, bo plama z duszy przechodzi na oko. A któren
człowiek ma oczy biegające, to też niedobrze, widzenie niespokojność w
duszy.,, od sumienia

(

czyli od myśli/ jak

:

ej... A któremu oko zmartwiało, to

też źle.,, Bo jeżeli człowiek jest w pełności prawdy swojej i w czystości
wewnętrznej, to spojrzenie ma jasne, patrzy prosto na wszystko, a oko mu
się świeci i mieni.,. Tak to jest. Toteż, chłopaki, musicie,.. tego... mieć
baczenie na Wańkę... żeby zaś czego nie było,.. Bo to człowiek nam nie
znany...
I artel miał baczenie na człowieka o martwych oczach i natychmiast
wypatrzył, że jest to kiepski robotnik. Owszem, rzemiosło swoje znał, ale
siekiera, piła i strug chodziły źle w jego długich rękach; żelazo nasiąkało
niejako apatią człowieka i obrabiając drzewo nie dźwięczało tak dumnie i
mocno jak w rękach innych robotników. Czasem wśród pracy Mazin
raptem ustawał, przyglądał się w milczeniu swym narzędziom i rozmyślał
nad czymś.
— Hej, ty muchomorze! Spisz? — wolał surowo dziesiętnik. Ma2dn bez
słowa zabierał się znowu do roboty.

—Nieskwapliwy to człowiek -- podśmiewali się wzgardliwie robotnicy.
—A czego mam się kwapić? — pytał z powagą i patrząc na

towarzyszów czekał odpowiedzi. Ci wybuchali śmiechem i droczyli się z
nim; on jednak był jakby niedotykalny, ukryty za mu- rem swej
obojętności przed wszelką drwiną i najostrzejszym docinkiem. Nie lubiano
go. On jeden w całym artel u niżegorodzian pochodził z Wiatki;
niekoleżeński był, leniwy, n

:

eciekawy — w ogóle człowiek co się zowie

„nieartelny”. Ale kpiąc z niego nie dogryzano mu zanadto, wiedziano
bowiem, że mimo swych nadwerężonych kości jest silny. Wyszło to na jaw
w okolicznościach następujących.

Pewnego razu na budowie kilku ludzi niosło grubaśne bierwiono;

Mazin podpierał je przy samym komlu.

—Nie hojdaj — wołali ci, co szli na przedzae.
Ale Mazin nie mógł dotrzymać im kroku: nie pozwalały na to jego

kabłąkowate nogi — i bierwiono ..bujało się“.

- Ty diable kuternogo, stąpaj równ’ej!
Mazin postękiwał, starał się przystosować do towarzyszów — a

bierwiono bujało się jeszcze więcej.

• A to niezguła piekielna! — krzyknął barczysty Jakub Łap- tiew, jeden

background image

z siłaczów artelu, i uderzył Mazina poniżej pleców długą i ciężką szczapą.
Mazin stęknął, ale nie mówiąc ani slowa poniósł ciężar dalej. Kiedy
odnieśli bierwiono, gdzie należy, Mazin wrócił do Jakuba i stając przed
nim zapytał spokojnie:

—A ty czemu bijesz?
—Odejdź! — krzyknął ze złośc

:

ą Łaptiew.

—Cóżeś to za władza laka, żeby bić? — pytał Wańka.
—Odczep się, mówię! Takiego połamańca to i zabić mało!

— A aa co niby? — badał Wańka.
— Daj mu w pysk, Jakubie! Czego tu lezie? poradzono Łap- tiewowi.
Łaptiew usłuchał, zamachnął się i... padl na wznak zwalony ciosem w
głowę, który mu zadał nieskwapliwy Wańka.
Artel zdziwił się: ludzie szanują siłę, jakakolwiek posiać przybiera.
Łaptiew zażywał sławy siłacza, nie mógł więc jej tak łatwo ustąpić
przybyszowi z Wiatki. Podniósł się i zakasując rękawy rzekł złowieszczo:
— Szykuj się! Zaraz ci gnaty połamię..,
— Ee... — bąknął Mazin.
-• Rozstąpić się, chłopaki, nie ruszać ich! - zakomenderował dziadek Osip.
— Nie ruszać, niechaj się zmocują, bo sprawa to słuszna... No, dalejże!
Ale żeby według sumienia,., bez krętactwa... W imię boże! R-raz! Oho?!
„Raz“ otrzymał Wańka w lewy bok, natomiast Łaptiew znów musiał się
podnieść z ziemi i ze wzmożoną złością spoglądał na przeciwnika, który
czekał na niego wzdychając i lewą dłonią rozcierając uderzony bok.
Łaptiew gorączkował się i napastował. Wańka robił spokojn'e swą dłuższą
prawą ręką, raz po raz zwalając przeciwnika z nóg ciosami po łbie.
Patrzącym wydawało się. że wbija gwoździe w głowę Jakubowi, Siedem
razy padał Łaptiew na ,z;emię i za ostatnim razem, nie wstając już, zaczął
kląć:

Ty wyskrobku 7.utracony! Czego ty po łbie grzmocisz? Mało

background image

ci, kuJasie, miejsca na mnie? Ach, ty pokrako, pokrako, naw;et bit się po
ludzku nie umiesz...

I cały artel uznał, że aczkolwiek Wańka jest silny, b’ć się jednak nie

umie. Wańka zaś zwrócił się do powalonego przeciwnika z przemową.
Znacząco wznosząc do góry prawą pięść powiedział:

—Rozumiesz teraz, co to jest bić się ze mną? A widzisz! Dobrze, że cię

jeszcze pożałowałem, bobyś nie tak oberwał... Na drugi raz nie będziesz
się stawiał... A głowę zmora zimną wodą, to ci przejdzie... Mniej będzie
bolało... Zaraz ją zmocz... — I mrucząc zwyczajem swoim jakąś
niekończącą się melodię opuścił pole walki.

—Ależ to diabeł wcielony! - zdumiewali się artelnicy. Łap- tiew był

przecie chłop na schwał, pleczysty i krępy — i naraz taki wyskrobek!...

—Widzieliście? — powiedział dziadek Osip. — Prawdą Wańka

powiedział... To człowiek z sercem, tylko że... tego... przez Boga
naznaczony, ale Jakubowi dobrze przymówił. Nie napastuj, nie zaczepiaj
po próżnicy... Wszyscyśmy ludz:'e... po co sobie w drogę wchodzić?
Dobrze Wańka postąpił: zbił człowieka n

:

e bez przyczyny, a potem

powiada mu: „Idź no, zmocz sobie głowę!” To też do rzeczy powiedział.
No i macie Wańkę. I zapamiętajcie sobie moje słowa: on się jeszcze nie tak
pokaże.
— A jednak warto by go z artelu wysiudać — oświadczyli cieśle.
— Nieartelny to człowiek... racja — rzekł w zadumie dz

:

adek Osip. — I

nie wiedzieć czumu on taki? Wysiudać... No, co do tego... trzeba
poczekać... a może on jeszcze pokaże, co umie... może się dopasuje do
nas...
— Ale jakiż z niego pożytek? — obstawali przy swoim cieśle.

—Leniwy... to prawda! Robotnik do niczego... ani słowa! Ale, ludzie

kochani, on też musi jeść i podatki płacić. No nie? Włościanin taki sam jak
my... Jakże go tu wysiudać? My go wysiudamy, inni wysiudają... z czegóż
będzie żył?
Nie sprzeciwiano się już dziadkowi i Wańka Mazin pozostał w artelu. Z
początku myślano, że się dopasuje, ale potem jakoś sami cieśle dopasowali
się do Wańki i aczkolwiek uważali go za najgorszego zarówno w robocie,
jak j z charakteru, i wiecznie zeń
drwili — częstokroć bardzo złośliwie — jednak nie podnosili już kwestii
wydalenia go z artelu. Przyzwyczajono się stopniowo do jego powolnej,
lecz zawsze dokładnej i czystej

1

roboty, za którą otrzymywał od

przedsiębiorcy wikt i dwa ruble tygodniowo.

background image

Był parszywą owcą w tym małym stadku ludzkim: jest to stanowisko

najzupełniej określone, albowiem każde stado ludzkie musi mieć
człowieka, którego przywary uwydatniałyby zalety stada, w innych
warunkach mało widoczne, słabo uwypuklone.

Pewnego razu, podczas budowy trzypiętrowej kamienicy dla bogatego

kupca Smurowa, cieśle pracowali nad ustawieniem rusztowania, które
otaczało już dwa wzniesione piętra. Trzeba było wiązanie wyciągnąć w
górę i przyrychtować do trzeciego piętra.

Tuż przed przerwą obiadową przyszedł na budowę przedsiębiorca

Zachar Iwanowicz Kołobow, człowiek otyły, czerwony na twarzy, z dużą
rudą brodą, starannie rozczesaną. Bystrym gospodarskim spojrzeniem
szarych oczu ogarnął całą budowę, przeliczył pracujących cieślów,
wypatrzył Mazina opieszale wlokącego po drabinie jakąś deskę i
wybuchnął oburzeniem:

—Ej, ty ślimaku, kulfonie jeden! Ruszaj się! Ja wam pokażę,

darmozjady przeklęte!

Cieśle zmiarkowali, że przedsiębiorca nie jest w humorze; ze zdwojoną

więc gorliwością zabrali się do roboty; nic to jednak nie pomogło,
Kołcbow bowiem klął nie dlatego, że miał jakieś po temu przyczyny, lecz
dlatego, że tak mu się podobało.
— Fujary! Czy nie mówiłem, żeby na pomosty nie brać nowych belek?
Żeby nie piłować nowych drągów? Od tego jest stare rusztowanie.
— Za słabe ono na to, Zacharze Iwanowiczu — zauważył skromnie i
układnie Jakub Łaptiew.
— Co ty tam wiesz, kapuściana głowo! — wrzeszczał Kołobow. Z pól
godziny zadawał tak bobu swoim podwładnym, którzy
w końcu jęli szykować się do obiadu, on zaś, stąpając ostrożnie po
deskach, zaczął wchodzić na rusztowanie.
— Ależ to szczekacz! — mruczał dziadek Osip.
— Szatan opasły! — burczał pod nosem Łaptiew.

Inni cieśle wtórowali im, tylko Mazin milczał składając powoli swe

narzędzia.

background image

— No, to idziemy, chłopaki! - zwrócił się wreszcie dziadek do artelników
zgromadzonych dokoła niego. — Na co mamy czekać? Żeby zlazł z góry i
znowu nas sklął? — dodał wskazując głową na rusztowanie.
Próbując ręką stojaków, a nogami wytrzymałości pomostów Kołobow stał
na drugim piętrze rusztowania. Kiedy naciskał deski, słychać było, jak
skrzypią jego buty. Cieśle spojrzeli na niego spod oka i gromadnie ruszyli
na obiad.
W tej samej chwili dal się słyszeć lekki zgrzyt, zgrzyt gwoździa
wydzieranego z drzewa i trzask pękającej deski. Dziadek Osip odwrócił
się. zakręcił na miejscu i krzyknął:
— O rety! Ludzie!
Jednocześnie rozległ się skrzyp i trzask łamiących się belek, łoskot
spadających desek i rozpaczliwy ryk:
— Ratunku!
Cieśle stanęli jak wryci. Rusztowanie waliło się. Stojaki powolutku
odchylały się od muru, jakby odpychane przezeń; na ziemię sypały się
deski, szczapy i cegły; wzbił się tuman pyłu. a

T

niego wydobywał się

oszalały krzyk Kołobowa:
— Chryste Panie! Chry... ojej!
Belki spadały z łomotem; cieśle patrzyli bezradnie, jak robota ich idzie
wniwecz, i bojąc się podejść do budowy, mitrężyli słuchając wyrzutów
dziadka Osipa:
— A mówiłem wam. chłopcy, żebyście dobrze zbijali gwoździami! Nie
posłuchaliście... Macie teraz na sumieniu życie ludzkie! Zabił się, ani
chybi! Matko Przenajświętsza! Czegóż stoicie? Czego, szatany? Lećcie na
ratunek! Och

;

och... Boże wielki! Lećcie, psubraty, kiedy wam mówię!

— Czego tak gwałtować? — odezwał się ponuro Łaptiew. — Nikt tu nie
winien, tylko... Sam przykazywał, żeby brać stare rusztowanie...
— A gwoździ nie było! Nie dawał! — zawołał ktoś z gromady.
— Nie nasza wina — burknął ktoś inny.
— Więc dlatego ma ginąć? Dlatego?
I dziadek Osip, zaczerwieniony ze wzburzenia, uwijał się wśród
artelników popychając ich i szarpiąc drżącymi rękami.
A rusztowania, przęsło za przęsłem, chybocząc się i skrzypiąc
obsuwały się z murów. Leciały z nich na ziemię cegły i deski: spadł i
potoczył się jakiś kubeł; sypało się wapno otaczając miejsce katastrofy
obłokiem białej kurzawy. Nie słychać już było krzyku Kołobowa.
— Chyba ja pójdę — powiedział Mazin patrząc w zadumie na chmurę

background image

kurzu.
I poszedł.
— Nie chodź! Zginiesz! — wołano za nim.
— Nie gadać! Idź, Wania, idź, przyjacielu... Idż w imię boże! Ale Mazin
szedł i bez zachęty dziadka Osipa. Szedł, jak zwykle, bez pośpiechu,
kiwając się na swych krzywych nogach.
Już się zgromadził gęsty i hałaśliwy tłum, a wśród niego pracowicie zbijali
bąki dwaj policjanci. Chmura wapna rozwiała się odsłaniając potworny
szkielet zniszczonego rusztowania; sterczały deski, drągi i podpórki;
niektóre chwiały się jeszcze jakby nie mając odwagi upaść.
Jedna deska, na poły wysunięta z okna, chybotała się bardziej niż inne, a to
dlatego, że na jej końcu leżał Kołobow. Uchwycił się deski rękami i
nogami, przywarł do niej głową i brzuchem, i w ten sposób wisiał w
powietrzu. Drugi koniec deski trzymał się na ocapie okiennym,
przysypany stosem nawalonych belek. Wprawdzie przygniotły one deskę
mocno, ale mogła się złamać albo też człowiek, uczepiony jej, mógł opaść
z sił, wypuścić ją z rąk i z wysokości drugiego piętra runąć w dół na ostre
odłamki rusztowania. Na razie jednak leżał spokojnie i nieruchomo —
rzekłbyś, zrośnięty z deską.
Na ten widok gawiedź umilkła na chwilę, po czym podniosła tym
większą .wrzawę dając upust wszystkim swym uczuciom — od
przerażenia do ciekawości. Wreszcie zaczęto radzić:
— Trzeba by brezent rozpostrzeć i niechby skoczył,..
— A jeżeli nieprzytomny?
— Najlepiej wejść do środka i wciągnąć deskę przez okno. V*
— A jak się złamie?
— Podeprzeć ją trzeba...

.

— No to podpieraj, kiedyś taki mądry... Sięgnij ano!

%

— Ludzie, widzicie? Patrzcie!

background image

W oknie stał Mazin ze sznurem w ręku i widocznie mówił coś do

Kołobowa. Tłum ucichł.

—Zacharze Iwanowiczu! Słyszysz? Ja ci rzucą sznur z pętlą, a ty tą

pętlą zadzierzgnij koniec deski. Rozumiesz czy nie? No to łap!

Sznur śmignął w powietrzu i spadł na Kołobowa, który poruszył się

powolutku i ostrożnie. Deska zakołysała się. Rozległ się jęk.

—Nie bój się, Zacharze Iwanowiczu! Módl się w duchu i rób, jak ci

mówią! Pan Bóg nie dopuści, żebyś bez sakramentów świętych... — wołał
z dołu dziadek Osip. Tłum również dodawał otuchy Kołobowowi, który po
wielu usiłowaniach wciągnął wresz- cip pętlę na koniec deski.

—No, teraz leż spokojnie! — zawołał Mazin i zniknął. Lecz oto sznur

naprężył się i deska zaczęła się podnosić w górę.

—Ależ nasz Wania! — triumfował dziadek Osip zrozumiawszy plan

Mazina. — A bodaj go! No, gamonie, dalej-że! Pomóżcie mu! Biegiem,
chłopcy!

Kilku ludzi wpadło do wnętrza domu i wkrótce deska została

podniesiona w ten sposób, że stanęła ukosem do okna, w którym ukazał się
znowu Mazrn.
— Teraz, Zacharze Iwanowiczu, zjeżdżaj tu na brzuchu! Wal pomalutku,
deska mocna — wytrzyma... Tyłem, rakiem...
Chociaż niebezpieczeństwo jeszcze zagrażało, deska bowiem mogła się
złamać, wśród tłumu dały się już słyszeć śmiechy. Ko- łobow, cały w
kurzu, z twarzą szarą, z rozdziawionymi ustami i błędnym wzrokiem,
pełznął na brzuchu i obrazek ten był istotnie pozbawiony cech tragizmu.

Ostrożnie przebierając rękami, to zwijał się w wielki kłąb, to znowu

rozprostowywał. Nogi mu się obsuwały i majdały rozpaczliwie w
powietrzu, deska wyginała się, a wówczas przyciskał się do niej struchlały
i ryczał głośno, żałośnie. Wszystko to śmieszyło ludzi i im bardziej
przedsiębiorca zbliżał się do okna, tym głośniej podkpiwano z niego.

—Pewnikiem zadra mu w brzuch wlazła! — zawołał wesoło jakiś rudy

malarz.

—No, teraz» to będzie miał apetyt!

.— On zawsze ma apetyt. Nas, cieśli, to nawet po obiedzie żre. aż mu się
uszy trzęsą! — dowcipkował Łaptiew, wyraźnie z czegoś zadowolony.
Wreszcie Kołobow doczołgał się do okna i zniknął. Po chwili ukazał się
znowu, prowadzony pod ręce przez dwóch robotników, obszarpany,
spocony i brudny, ledwie powłócząc nogami. Wsadzono go do dorożki.
Odjechał. Tłum zaczął się rozchodzić. Kilku mężczyzn otoczyło Mazina

background image

wypytując go, w jaki sposób wpadł na myśl ratowania Kołobowa.
— A jakoś tak... — mówił trzymając sznur w ręku. — Najważniejsza
rzecz to deska... Czas mi na obiad...
— Ale jakeś tam leżał, to mogło cię zabić?
— Jakoś nie zabiło... Nasi chłopcy pewnie już poszli...
— Macie go! Jest! Waniucha! A my cię szukamy! Gdzieś się nam
zapodział? — gorączkował się dziadek Osip odnalazłszy Mazina. — Jazda
na obiad! No, dopomógł ci Pan Bóg, co? Bo to Jego sprawa, Wania, Jego
moc uczyniła... Bo co to niby jest deska? Nic. Nie chciał, widać, nasz
Ojciec Niebieski, żeby człowiek zabił się bez rozgrzeszenia... Pewnie, że i
ty, i sznur też tego... ale nie unoś się pychą...
Mazin krocząc obok mądrego dziadka siąkał nosem i słuchał go obojętnie.
— A tobie nic się nie stało?
— Nic... W nogę się tylko uderzyłem...
— Mocno?
— Tak... dosyć... Ale chyba przejdzie...
— Wódką trzeba natrzeć...
— Wódkę lepiej wypić... — zauważył Mazin po chwili milczenia i dodał
z westchnieniem: — Gdyby była...
— Będzie! — zapewnił radośnie dziadek Osip.
Artelnicy zjedli obiad, wypili po szklaneczce wódki i czekali teraz na
zarządzenie przedsiębiorcy co do rusztowania.
— Chyba zaraz przyjdzie — rzekł ponuro Łaptiew patrząc w sufit.
— Przyjdzie, wiadomo... Będzie przeklinał. .,A psubraty, powie,
chcieliście mnie zabić!“ — odezwał się młody Afonia i parsknął
nieśmiałym śmiechem.

background image

- No, bo jak/i

;

'" HM\v»ży| dziadek Osip. Musi przeklinać, boć jest w

tym nasza wina. Choć budulec na rusztowanie był lichy, od czegóż mamy
oczy i ręce? Ma przyczynę do przeklinania.,.

Artelnicy zaczęli się kłócić z dziadkiem, lec2 w końcu zgodzili się na

to, że chociaż materiał na rusztowanie otrzymali stary, choć stojaki trzeba
było sztukować i gwoździ brakowało, jednakowoż z ich strony było też
niedopatrzenie a skoro tak, to Kołobow ma prawo wymyślać.
— Głupie gadanie! — wtrącił sceptycznie Łaptiew. — Potrzebna mu
tam przyczyna! I bez przyczyny potrafi szczekać ile wlezie...

Robotnicy przyznali mu rację. Ale się omylili...

Zachar Iwanowicz wszedł do izby poważnie, z godnością, i zaledwie
przestąpił próg, już cieśle widzieli po nim, że nie ma zamiaru wymyślać.

—Gdzie Iwan? — zapytał.

W artelu było trzech Iwanów; dwóch z nich podniosło się z ławy i
spojrzało pytająco na przedsiębiorcę.

—Tamten gdzie? — zmarszczył się Kołobow.

— Który? Mazin? Na górce... zdrzemnął się trochę... Iwan, hej, Iwan!
Pan Kołobow cię woła...

Mazui zamruczał, ziewnął, zlazł z góry i zbliżył się do przed- s ębiorcy.

Ten wciągnął w siebie tyle powietrza, że aż brzuch mu zafalował i policzki
się wydęły.

—No, Iwanie — zaczął powoli — chcę ci coś oświadczyć. Okazało się,

że z tych wszystkich bałwanów ty jeden masz głowę na karku... gdyby nie
ty, zginąłbym pewnie — bo i cóż to za ludzie? Jeden w drugiego jak te
pnie — rozumu za grosz!... A zatem jestem twoim dłużnikiem, boś mi
życie uratował. Rozumiesz? Wobec tego... chcę ci się odwd2

:

ęczyć z

całego serca... Właśnie...

Kołobow obrzucił karcącym spojrzeniem robotników i zobaczył na ich

twarzach wyraz ciekawości i oczekiwania.

—Czegoście tak, dranie, gały wyrapili? Myślicie, że jak dam Iwanowi

nagrodę, to ją z nim przepijecie? Tylko uchlaj mi się który! Rubla kary!
Rozumiecie? A ty, Iwanie, nie daj im ani tyle... Patrz, już mają chrapkę na
twoje pieniądze... Jak to zęby szcze
rzą! Ech, wy... wiecie, że to człowiek nierozgamięty, i chcecie go opijać!
Figę im pokaż, Iwanie, a z tych pieniędzy zapłać raczej podatek lub coś
takiego...

—Z jakich pieniędzy? — zapytał Iwan.
—Ano z tych, masz. Bóg ci zapłać.

background image

Zachar Iwanowicz wetknął mu w rękę trzyrublowy pap erek i spojrzał z

wyrazem wspaniałomyślnego oczekiwania. Mazin, trzymając papierek,
zaczął mu się bacznie przyglądać.

—To niby dla mnie? — zapytał przeciągle, jakby w zadumaniu.
—A dla kogoż, cudaku?
—Hm... niby za to, że polazłem tam zse sznurem, no i... w ogólności...
—Za to właśnie, za to, głowo barania! — uśmiechnął się Kołobow,

którego bawiła apatia i głupota Mazina.

—A czy to ja dla tej trzyrublówki? — zapytał Mazin. Stał tak z głową

zwieszoną ponuro, nie podnosząc wzroku na przedsiębiorcę, przyglądając
się wciąż banknotowi.

—He... może ci za mało? — uśmiechnął się oschle Kołobow sięgając

do kieszeni. Iwan spojrzał na niego spode łba, po czym westchnąwszy
podniósł powoli głowę. Twarz mu sposępniała. Zrobił taki sam grymas,
jaki zwykł był rob

:

ć, kiedy mi^so w kapuśniaku bywało zupełnie zepsute

albo kapusta nazbyt zalatywała zgnilizną.

—Toś ty myślał, że ja... za tę trzyrublówkę? Na, masz, weź ją sobie...

Głupi ty jesteś, Zacharze Iwanowiczu... Widzicie go: trzy ruble dał! Alboż
to nie rozumiesz, że ja z litości dla twojej duszy wdrapałem się tam, żebyś
bez sakramentów życia nie zakończył — a ty, patrzajc^e no! Jak ci dam w
ucho za tę twoją nagrodę!... Wynoś się, żebyś mnie do grzechu nie
przywiódł... wynoś się! Patrzeć na ciebie nie mogę!
Z początku mówił, jak zawsze — powoli i w zamyśleniu, ale pod koniec
podniósł głos i zaryczał niemal. Oszołomieni cieśle wytrzeszczyli oczy,
dziadek Osip uśmiechał się nie wiedzieć C2emu, a Kołobow aż zbladł na
tę niespodziankę.
— Co? Ty! Ty mnie w ucho? — wykrztusił nie mogąc tchu

background image

złapać ze zdumienia. — A ty... ty, stary łotrze, śmiejesz się tu jeszcze?

Idź sobie, Zacharze Iwanowi-czu, mówię ci! Uważaj, bo ze mną nie

żarty! ryknął Mazin. - Idź... przygotuj mi rozrachunek!

—Tak jest! — powiedział na cały głos dziadek Osip.
Kołobow stropił się do reszty. Cały artel patrzył na niego —

ale zimno już i wrogo, i Kołobow uczuł, że jego powaga przedsiębiorcy
¿ostała raptem zachwiana. Nie mógł się jednak zdobyć na to, by odejść:
coś go przykuło do miejsca. Stał tak przed swymi robotnikami, uśmiechał
się z przekąsem i powtarzał:

Więc to tak! A to mi się podoba! No, no, może jeszcze coś?

1

No,

powiedz, powiedz!

Powiedziałbym — odrzekł Iwan — ale nie potrafię... Zamalować w

pysk, to potrafię... Mówię ci, zejdź mi z oczu! No już!

—Tak jest! — zawołał dziadek Osip.

— Dobrze, dranie, czekajcie! Ja wam dam! Ja wam pokażę! Czuł jednak,
że nic nie-może im dać ani pokazać. Wykręcił się

na pięcie i poszedł sobie.
—Masz rację, Wania! — wołał w uniesieniu dziadek Osip wiercąc się

dokoła Mazina. — Dobrześ postąpił! Jak trzebal Trzyrublówkę dajesz?
Wolnego, bratku! Każ się wypchać ze swoją trzyrublówką. Są rzeczy,
których za żadne pieniądze nie kupisz! Dobrze, Wania! Dowiodłeś mu!

Cały artel zrozumiał, że pokraczny Wańka Mazin dowiódł czegoś

przedsiębiorcy, i to skutecznie. Wszyscy patrzyli nań jak na dziwowisko
— z zaciekawieniem i po trosze z lękiem: bo kto wie, może im również
gotów coś udowodnić? Lecz Wańka Mazin przybrał znów dobrze im
znaną, głupkowatą postać niedorajdy — i stal oto obojętny, jak zawsze
gnuśny i ospały,

Wieczorem Mazin i dziadek Osip wydaleni prz^z Kołobowa siedzieli w

szynku przy herbacie. Mazin w milczeniu żuł biały chleb, a dziadek Osip
tłumaczył mu, jaką wartość ma jego postępek:

—Jużci, że duszę ci zadrasnął tym swoim papierkiem... Wlazłeś na to

rusztowanie i mogłeś się kalectwa nabawić albo i śmierć znaleźć. A
dlaczegoś to zrobił? Z litości dla człowieka... Bo i on
też człowiek, też ma duszę jak każdy... 1 raptem — daje ci trzy ruble.
Jakże to tak? Papierkiem za taki uczynek płacić? Tyś całą swoją duszę w
to włożył, a on pcha się z papierkiem... Czy to nie krzywda? Co?

Wańka Mazin z wysiłkiem przełknął chleb, którego miał pełne usta,

wziął do ręki szklankę herbaty i rzekł powoli:

background image

—Szkoda, żem go trochę nie potrącił... Trzeba było choć za włosy

wytargać... Ale żal mi się zrobiło... Bo widzę, że głupi... ,,No, myślę sobie,
niech tam...“

Machnął ręką i zaczął głośno spijać herbatę ze spodeczka, mlaskając

smacznie po każdym łyku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boles
stanowisko polski wobec walki cesarstwa z papiestwem-Boles│aw îmia│y , STANOWISKO POLSKI WOBEC WALKI
5 Bolesław Leśmian Poezje wybrane
Historia Polski Mieszko1, Boles Nieznany
Gorki Maksym Na dnie
Z GÓRKI NA PAZURKI
Boles, polonistyka
Gorki Maksym Matka (rtf)
Gorki M , Na dnie id 193005 Nieznany
Gorki Maksym DZIECIŃSTWO
Twórczość Bolesława Leśmiana wobec poezji XX-lecia międzywoj, Tw˙rczo˙˙ Boles˙awa Le˙miana wobec poe
Boles
Gorki Maksym BAŚNIE WŁOSKIE
Gorki Maksym Dziecinstwo
Gorki Maksym Mieszczanie

więcej podobnych podstron