Krystyna Siesicka Chwileczke Walerio

background image

Chwileczkę, Walerio,
Nakładem Wydawnictwa „Siedmioróg’
ukazały się następujące książki
Krystyny Siesickiej:

Fotoplastykon
Ludzie jak wiatr
Moja droga Aleksandro
Przez dziurkę od klucza

KRYSTYNA SIESICKA

Chwileczkę, Walerio.

Wydawnictwo Siedmiorog

Redaktor Danuta Sadkowska
Opracowanie graficzne Studio Siedmioróg
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
im. H. Sienkiewicza
05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8
tel. 58 88 91
Filia Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci
Copyright by Krystyna Siesicka 1993
ISBN 83-85959-70-X
Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1993 Wydanie I
Druk: fiSS Kraków tel. 55 19 06

Postanowiłam jechać przez Olczę. Z szosy zakopiańskiej skręciłam w lewo i wkrótce zobaczyłam
pięć stromych dzwonnic olczyskiego kościoła. Za nimi Tatry wcinały się w niebo błękitne i
bezchmurne, zdumiewające po wczorajszym deszczowym dniu, kiedy wydawało się, że będzie
padać bez końca. Dziwne, że tak lubię rozpoczynać pisanie książek od podróży: ktoś przyjeżdża,
ktoś odjeżdża, ktoś do kogoś przybywa, ktoś kogoś opuszcza. I teraz znowu. Tym razem sama jadę
swoim mocno rozklekotanym samochodem, który dawno powinnam wymienić na innny, ale ciągle
brakuje mi na to pieniędzy. A przecież, ile już razy przerażona stawałam na bezludnych poboczach
z nadzieją, że ktoś miłosiernie zechce zajrzeć pod maskę mojego staruszka, a mnie nie zamorduje
przy tej okazji. Miły samochód. Lubię go. Tyle przeżyliśmy razem. Może to nie brak pieniędzy, a
nadmiar sentymentu nie pozwala mi go opuścić.

Otworzyłam okno, do środka wionęło porannym rześkim powietrzem, jaka radość, znowu tu
jestem, nie do wiary, że udało się wyrwać codzienności te parę dni. Zdjęłam z głowy szyfonową
chustkę, która przytrzymywała mi włosy, i rzuciłam ją na wolne miejsce obok. Była dokładnie tego
koloru, co leżąca tam kosmetyczka. Bladoróżowa. Podciągnęłam rękawy swetra, lewy, prawy.
Droga przede mną pusta, był tak wczesny ranek, że mijałam zabudowania Pardałowki senne
jeszcze i ciche.

Ciągle nie miałam imienia dla tej dziewczyny. Powinnam mieć, to ważne. Muszę oswoić się z
imieniem dziewczyny, o której mam pisać, polubić je, bo przecież przez jakiś czas będziemy razem
prawie bez przerwy. Nawet wtedy, kiedy na chwilę oderwę się od pracy i wybiorę w góry, ona
pójdzie ze mną. Przy stole w jadalni usiądzie obok i powie, że nie lubi makaronu. Na Krupówkach
kupię lody, bo to ona właśnie zapyta, czy nie mam na nie ochoty. Czasami zostawi mnie na chwilę,
może w ogóle nie zjawi się któregoś dnia, wtedy poczuję się samotna, kiedy wróci, nie zapytam,
gdzie była, bo wiem, że pytana nie powie. Nie pytana, tak, może zwierzy się czasami. Trudny z niej
towarzysz. Paulina? Marta? Justyna? Klaudia?

background image

Wieje. Włosy pchają mi się do oczu i ust. Jednak muszę przytrzymać je chustką, więc patrzę na to
miejsce obok kierowcy, o którym mówią, że jest „najbliżej Boga”. Nie widzę tam ani mojej
szyfonowej chustki, ani kosmetyczki. Na tym miejscu siedzi Waleria.

Jestem poruszona. To są najbardziej urzekające chwile ze wszystkich, które przynosi pisarzowi
wyobraźnia. Nie było Walerii. Jest. Za jakiś czas znowu jej nie będzie. Chyba, że Ty ją wybierzesz
i zatrzymasz w sobie, może nie na długo. Na trochę zostaniesz Walerią, sama zaczniesz igrać z
wyobraźnią. Może będziesz siedziała obok mnie w samochodzie, może nawet patrząc w lusterko
puderniczki, którą przed chwilą wysupłałaś spomiędzy kosmetyków, zawiążesz na głowie
bladoróżową, szyfonową chustkę. A mnie włosy pchają się

do oczu i ust. Wieje.

Nie wiem jeszcze, jaką ma buzię. Na razie trzyma ją w lusterku. Widzę jedynie długie, szczupłe
nogi, powyżej kostek spętane rzemykami bławatkowych espadryli, wystrzępione nitki dżinsów na
opalonych udach, białą, trykoto-

wą bluzeczkę ściągniętą z ramion łódkowym dekoltem. Z boku, powyżej biustu widzę napis
wyhaftowany pomarańczową nitką, ale nie mogę go odczytać, literki małe, a ja muszę uważać na
drogę. Okrągłości Walerii drobne, ale już wyraźne, wyglądają fajnie, taka dziewuszka. Czy bardzo
się wstydziła, kiedy to się zaczęło, czy może była dumna? Nie mogę o to pytać, jeszcze nie, znamy
się tak mało, chwilę zaledwie. Ja byłam dumna. Chciałam, żeby mi ten biust rósł prędzej, prędzej, a
on był taki opieszały! Marzyłam o prawdziwym staniku. A Ty? Jak jest z Tobą? Och, przyznaj się,
powiedz! Roześmiej się i powiedz, przecież jesteśmy same, ja i Ty, Walerio! Chwileczkę...
Walerio?

- Co powiedziałaś? - zapytała Waleria wytrwale bobrując w mojej kosmetyczce.
A więc, proszę! Waleria już mówi.
- Nic - zaprzeczyłam.
- Dałabym sobie głowę uciąć, że powiedziałaś: „Chwileczkę, Walerio...”
- Tak, ale nie do ciebie.
- Nie do mnie? A do kogo?
- Właściwie, nie wiem.
- Za taką odpowiedź dostałam pałę na koniec semestru! - roześmiała się radośnie Waleria. -
Dokładnie za taką.

Wyjęła moją szminkę i przeciągnęła nią po ustach. Rzuciła mi krótkie, spłoszone spojrzenie.
Dostrzegłam tęczówki koloru miodu spadziowego. W kosmetyczce miałam spiralę do rzęs,
ciekawa byłam, czy jej też użyje. Użyła. Żałowałam, że nie mogę spokojnie przyglądać się tym
wszystkim zabiegom, ale Pardałówka kończyła się już, zaraz miałam minąć Koziniec i był
najwyższy czas, żebym zdecydowała: jechać Zamoyskiego czy Czecha.

- Ciekawe, czy zdążymy na śniadanie - zaniepokoiła się Waleria roz-smarowując róż na
policzkach.

- Tak. Pani Kazia wie.
- Kto to jest pani Kazia?
- Pani Kazia to jest... pani Kazia.
- Nie utrzymałabyś się w mojej szkole - stwierdziła Waleria. - Nawet pięciu minut. Szkoda gadać.

- Miałaś być grzeczną, wrażliwą dziewczynką.
- Ja?
Pudełeczko z różem wyleciało z rąk Walerii i wpadło prosto do kosmetyczki, a ona położyła dłoń
na tym swoim biuście.

- Ja? Kto ci to powiedział?

background image

Nikt mi nie powiedział, sama sobie taką wymyśliłam, i wcale nie miała być grzeczną dziewczynką,
a jedynie wrażliwą. Sięgnęłam do schowka w drzwiczkach samochodu i wyjęłam stamtąd
chusteczki podróżne, nasączone jakimś kolońskim pachnidłem. Podałam je Walerii.

- Bądź tak dobra, Walerio, i zrób z nich użytek.

Bez słowa otworzyła pudełko, wyjęła wilgotny płatek. Znowu wsadziła buzię w lusterko. Starannie
wycierała szminkę, róż i zlepione na rzęsach grudki tuszu. Po chwili odwróciła siew moją stronę.

- Już? - zapytała.

Nie od razu spojrzałam, bo właśnie byłam na rondzie, dopiero po chwili. I zobaczyłam smutny,
trójkątny, koci pyszczek. Na policzku miała brązową smugę rozmazanego tuszu. Spod mojej
szyfonowej chustki wymykały się brązowe kosmyki.

- Już.

Podjechałyśmy pod „Astorię”. Drzwi frontowe były zamknięte, więc weszłam bocznymi, tymi przy
kuchni, z której dobiegał klekot sztućców i zapach

ś

niadaniowej kawy.

- O! - ucieszyła się na mój widok pani Kazia. - Miło panią widzieć!
- I ja się cieszę, pani Kaziu, że wróciłam.
Uściskałyśmy się serdecznie, obejrzały, pochwaliły siebie nawzajem.
- Klucz w drzwiach - powiedziała pani Kazia. - Śniadanie zaraz przyniosę. - Przygotujcie jedynkę
do dziewiątki - zawołała w głąb kuchni.

Do „Astorii” wracam. Mało jest takich miejsc na świecie, do których wraca się jak do domu. Do
„Astorii” wracam. Weszłam do mojej „dziewiątki”, otworzyłam drzwi na taras. Było tak cicho, że
słyszałam szum Białego, wzburzonego po długotrwałych wiosennych ulewach. Miałam ochotę na
prysznic, na śniadanie, na rozmowę z panią Marysią, z panią Renią, na spacer z Walerią.

Była na tarasie wpatrzona w stalową grań Giewontu, widoczną ponad

drzewami.

- Pięknie - powiedziała, kiedy stanęłam obok. - Szumi potok, ćwierkają ptaki, zieleń jest prawdziwą
zielenią i kica wiewiórka - mówiła jednym

tchem.

Wiewiórka przysiadła na gałęzi najbliższego drzewa, uśmiechnęłyśmy się

do niej, jak na powitanie starej znajomej.

- Jestem taka obrzydliwie miejska - powiedziała Waleria. - Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam
krowę. Miałam może trzy, może cztery lata i mama wzięła mnie na wieś. Zobaczyłam żywą krowę
i byłam wstrząśnięta, pamiętam to, bo myślałam, że krowy w ogóle nie istnieją, tak jak Baba Jaga i
krasnoludki. W konie wierzyłam, w owce, w krowy czegoś nie. W kury wierzyłam, w kaczki, ale w
krowy nie. Dziwne, prawda?

Weszłyśmy do pokoju, na stole czekała zastawiona taca. Przypomniałam sobie, że w samochodzie
Waleria martwiła się, czy zdążymy na śniadanie, widocznie była głodna. Zrobiłam kilka kanapek z
wędliną i serem, przyozdobiłam je plasterkami pomidora, natką pietruszki. Wyglądały apetycznie,
teraz ja poczułam głód. Kiedy nalewałam sobie drugą szklankę kawy, zauważyłam, że

zjadłyśmy już wszystkie kanapki. Rozpakowałam swoją torbę, poustawiałam kosmetyki na półce
przy umywalni. Sięgnęłam po ręcznik, gąbkę i płyn do kąpieli, chciałam pójść do łazienki. Waleria
wyciągnęła się w fotelu, głowę położyła na oparciu i patrzyła w sufit. Dopiero teraz odczytałam
pomarańczowe litery na jej bluzce: NIENAWIDZĘ MARYCHY. To nie był napis fabryczny.

background image

- Haftowałaś sama?

Waleria spojrzała na mnie, przesunęła palcami po drobnych, ale wyraźnych literach.

- Tak - przyznała patrząc mi w oczy. - Nienawidzę jej. Poszłam do łazienki. Miałyśmy czas.

Wieczorem wybrałyśmy się na Małe Żywczańskie, gdzie w dole, prawie nad samym potokiem
miała swój dom Amelia z Curusiów Skrzetuska. Dwa takie wspaniałe nazwiska, a chatynka mała,
przycupnięta starością, ale bardzo przeze mnie ukochana. Idąc, opowiadałam Walerii o naszych tu
pobytach, kiedy oboje byliśmy jeszcze mali i rodzice wynajmowali u Amelii pokój na dwa
miesiące wakacji. Letnisko, mówiło się wtedy. Żywczańskie nie było taką mod-nisią jak dziś, kiedy
pełno tu grzecznych, murowanych domów, kryjących wnętrza zamożne, przysłonięte firankami, o
których właściciele mówią zapewne firany, bo to bogaciej brzmi. W oknach Amelii były
zazdrostki. Na metalowych łóżkach leżały sienniki wypychane przed naszym przyjazdem świeżą
słomą. Prosty stół, proste zydle, które są do dziś, i Amelia prosta, ale jaka! Tego roku, kiedy
przyjechaliśmy po raz pierwszy, była młodą, piękną kobietą, teraz idziemy z Waleria do staruszki
tak przycupniętej jak chatka. Pokój, w którym mieszkaliśmy kiedyś, rozsypało życie. Amelia
mieszka w kuchni i w jednej tylko izbie.

Otwieramy drzwi, z wnętrza bucha zapach znajomy, duszny trochę, gotowanych ziemniaków, sera
w trójkątnej szmatce, ociekającego nad miseczką i, co tu dużo ukrywać: zamkniętych okien, żeby
nie urazić Amelii niepotrzebnie przykrym słowem.

- O, Jezusie Nazareński, panienka!

Przytulam do siebie Amelię, jak dobrze być dla kogoś panienką, to tak, jakby wrócił do człowieka
miniony czas.

- Sama przyjechała? - pyta.

Cudowna forma, trzecia osoba liczby pojedynczej, na całym świecie tylko Amelia tak do mnie
mówi od chwili, kiedy stwierdziła któregoś roku, że zrobiłam się nagle dorosła i że nie wypada
zwracać się do mnie po imieniu. Nie pomogły prośby i zaklęcia.

- Nie. Nie sama - odpowiadam Amelii. - To znaczy sama, ale tak, jakby z kimś - plączę, a ona
przygląda mi się uważnie.

- Znaczy się, wrócił do niej?
- Przecież mnie nie zostawił. Wyjeżdża tylko.
- To z tego wyjazdu, czy jak tam, wrócił?
Oczy ma niebieskie, otoczone czerwonawą obwódką, wyglądają jak spłakane, ale to nie łzy, to
ż

ycie. Wiem, że gdzieś za moimi plecami stoi Waleria i rozgląda się po izbie. Może patrzy na

pięknie rzeźbione sosręby pod sufitem, może na figurkę Matki Boskiej Fatimskiej, przed którą stoją
w białym wazoniku sztuczne konwalie. A może na mnie patrzy Waleria?

- Z tego wyjazdu, o którym Amelia myśli, wrócił, ale znowu wyjechał - tłumaczę.

Podsuwa mi zydel, kręci głową z dezaprobatą.

- Sama wie, co robi, ale mnie to się tam nie podoba. Jak tu z nim przyszła pierwszy raz, coby mi
go pokazać, to ja od razu... - machnęła ręką pogardliwie. - Napije się?

- Tak, Amelio, proszę.
- Maślankę mam.
- Marzę o maślance.
- Marzę, marzę. Nic się nie zmieniła, jak se marzyła, tak se marzy. Uśmiech z daleka, pobłażliwy,
czuły. Och, pochwycić go, schować i mieć

background image

na czarne godziny. Przywiozłam Amelii trochę swoich sukienek, noszonych, ale jeszcze dobrych.
Zwęziłam je, skróciłam, Amelia trzyma je kolejno przed sobą, podziwia.

- Bóg zapłać, tę do kościoła będę miała, a w tej tu, w tej czarnej, to niech mnie pochowa.
Myślałam w tej drugiej, co ją mam w szafie, wie, bo pokazywałam. Pamięta?

- Pamiętam.
- Ta będzie lepsza.
Ogląda przywiezioną przeze mnie sukienkę, kręci głową z upodobaniem.
- Pięknie będę w trumnie wyglądać, co? Maryśka Bachledowa mi pozazdrości. Niech tylko o szalu
koronkowym pamięta - grozi mi palcem. - Niech no tylko nie zapomni. W komodzie jest. Pamięta?

Na śmierć Amelia szykuje sięjak dziewczyna na pierwszy bal. Bardzo mnie to wzrusza, ale tak się
boję, że może śmieszyć Walerię. Ciebie śmieszy? Jeżeli tak, może jeszcze raz przeczytaj ten
fragment, który zaczęłam słowami: „Wieczorem wybrałyśmy się na Małe Żywczańskie”. Proszę,
przeczytaj go jeszcze raz i może niech Cię nie śmieszy. Spróbujmy, dobrze?

Wracamy. Słońce już dawno zaszło w dole, za Lipkami, psy szczekają, na Struga przystajemy,
jedzie pod górę samochód, kiedy nas mija, zaglądam, poznaję, pan Staszek Marusarz wraca do
swojego domu na Wierszykach. Niemal czuję szczupłą dłoń Walerii pod swoim ramieniem,
nieomal przytulam ją do siebie.

- Tak mi jest ciężko, wiesz? - mówię otwarcie. - Ile razy myślę o Amelii, czuję się wstrętnie.

- Dlaczego? Byłyście takie miłe dla siebie.
- Tylu rzeczy dla niej nie zrobiłam. Mogłam, a nie zrobiłam.
- Na przykład?
- Nigdy nie była w Warszawie. Tak chciała. A ja, cóż, albo nie miałam czasu, albo jakoś mi to
było nie po drodze.

- Jak to, nie po drodze?

- Musiałabym zboczyć ze swojego życia. Obiecałam Amelii, że pokażę jej morze, że ją tam
zabiorę, nie zabrałam.

- Też ci nie było po drodze?

- Też. Dużo o tym mówiła, cieszyła się, potem przestała. Więcej dostawałam od niej, niż sama
dawałam. To ona o mnie dbała. Troszczyła się o moje sprawy, modliła się za mnie, kiedy byłam w
tarapatach.

- Ucieszyły ją sukienki.

- Ucieszyły - przyznałam. - Ale mam świadomość, że tymi sukienkami chciałam również zasłonić
swoje wyrzuty sumienia. Może Amelia o tym nie wie, ale ja wiem.

- Więc co robić? - zapytała Waleria po chwili, kiedy już nas opuścił przyjacielski kundel, któremu
zachciało się powiedzieć nam „cześć” na drodze.

- Nie spóźniać się. Coraz częściej łapię się na tym, że czas mija, a ja wielu rzeczy nie zrobiłam.
Odkładałam. Myślałam, zawsze, że zdążę, że jeszcze tyle przede mną, aż tu nagle bach! Za późno.

- Nie bądź smutna.

- Nie jestem smutna. Chwilami myślę o sobie z goryczą, z żalem, że tyle czasu zmarnowałam, to
wszystko. Widzisz ten drewniany budyneczek za siatką?

- Widzę. Co tam jest?
- Bażanciarnia.
Waleria przysunęła buzię do ogrodzenia.

background image

- Śpią o tej porze, Walerio.
- Czy są wśród nich bardzo kolorowe?
- Są.
- Piękne pióro bażanta ma Aleksander.
- Kim jest Aleksander?
- Moim bratem.
- Starszym?
- Nie. Młodszym.
- Dużo?
Waleria odsunęła się od siatki i nie patrząc na mnie zaczęła iść w dół ulicy. Nagle zatrzymała się,
odwróciła w moją stronę i aż dziwne, że usłyszałam jej głos, tak był cichy.

- O piętnaście minut.

J&^»*h€^;I&^^
To jest moja prywatna strona, do której w ogóle możesz nie zaglądać. Ucałowania!
Waleria
„Trwałość pamięci” SALYADOR DALI

Sprawy, o których muszę pomyśleć, bo potem może być za puźno: (Walerio, za późno pisze się
przez „ó”!)

Możliwe, ale tak czy owak znaczy to samo. (Trzeba jednak pilnować porządku świata.)

Jest umowny.
(Tym bardziej. Dotrzymujmy umowy.)
Może to i prawda. A więc, teraz chciałabym zapisać sobie sprawy, o których muszę pomyśleć, bo
potem może być za późno.

(Nie tylko musisz „pomyśleć o nich”. Samo myślenie niczego nie załatwi. Wylądujesz, jak ja z
Amelią.)

Och, wiem!
1. NIE SPÓŹNIAĆ SIĘ!
2. Niech zawsze czują moi Najbliżsi, że Ich kocham.
3. Niech zawsze zostanie we mnie głęboka nienawiść do marychy.
4. Przenigdy TV nie będzie urządzać mi życia.
5. Przeczytam chociaż jedną dobrą książkę w miesiącu.
6. Będę się porządnie uczyła geografii, żeby nie wypadać jak idiotka w rozmowach. (Sprawdzić,
gdzie leży Kuala Lumpur, miałam to zrobić dwa miesiące temu.)

Pozostałe punkty dopiszę po powrocie do domu. Na pewno.

To jest Twoja prywatna strona!

Właściwie, dlaczego tylko ja mam się męczyć? A Ty, Moja Droga?

Czas mija, popatrz tylko na zegarek, leci! W końcu zostaniemy, jak Ona z tą Amelią, która nigdy
nie widziała Warszawy. Ani nie była nad morzem! Może i Ty masz ochotę zanotować sobie coś
niecoś (czy to się tak pisze, czy inaczej?), jeżeli chcesz - TA STRONA NALEŻY DO CIEBIE!
Przesyłam Ci kwiatek.

t’k
Waleria
5.
13. Moja prośba do Was obydwóch: jak już zrobicie prawo jazdy—nie łamcie przepisów!

K.S.

background image

le spałam tej nocy. Wstawałam, piłam mleko, wychodziłam na taras, jadłam sucharki, zmarzłam,
potem zrobiło mi się za gorąco, starałam się nie myśleć, starałam się myśleć i nic, nic, liczyłam
barany, a one tylko pobekiwały i przyjaźniły się ze mną. Nie przychodził sen. Rano wciągnęłam
dres i wyszłam na łąkę przy Dolinie Białego, żeby pobiegać trochę. Zmęczyłam się. Na skraju lasu
zobaczyłam wykarczowany pień, więc przysiadłam na nim. Ptaki już dawno nie spały, obudziły się
wiewiórki, przyleciała piękna sroczka i coś zagadała do mnie, ale byłam dziwnie niespokojna i
wszystko cieszyło mnie inaczej niż zwykle, nie potrafiłam wtopić się w tę piękną naturę i chociaż
przez chwilę być częścią łąki, lasu, pnia, towarzyszką wiewiórki, bliskim przyjacielem sroczki.
Coraz bardziej moje myśli wypełniała Waleria i to było normalne. Zawsze nosi się w sobie właśnie
pisaną książkę, ale tym razem coś tu działo się inaczej: nie planowałam żadnej Marychy, żadnego
Aleksandra. Skąd się zatem wzięli? Najwyraźniej wymyśliła ich Waleria. Czy wymyśliła także i
mnie? Kto o kim pisze, ja o niej, czy ona o mnie? Ja o niej, niewątpliwie, ja o niej. Łąka pachniała
porankiem, zapatrzyłam się w niebo, znowu błękitne, oddychałam równo, głęboko, wyciągnęłam
do góry ręce, potem oparłam głowę na splecionych z tyłu dłoniach. I wtedy poczułam obok siebie
jej obecność.

- Tak wcześnie? - zapytała.
- Nie mogłam spać.
Usiadła obok i przez chwilę milczała.
- Moja mamusia mówi, że trzeba podkładać pod poduszkę gałązki brzozowe, podobno
sprowadzają sen.

Moja mamusia, powiedziała, i to było takie czułe. Nie matka, nie mama, tylko mamusia. I gałązki
brzozowe, powiedziała, które sprowadzają sen. Co za śliczny obrazek: idą brzozowe gałązki i
prowadzą sen.

- Jeżeli chciałabyś, zerwę ci kilka.

- Dobrze, Walerio, podoba mi się ten pomysł, czy twoja mamusia wypróbowała go na sobie?

Pochyliła głowę i przez chwilę w milczeniu spoglądała na sroczkę, która ciągle podskakiwała obok
nas.

- Tak, starała się.
- I co? Spała lepiej na gałązkach?
- Nie, ale może dlatego, że ona jest wiecznie budzona w nocy, a na to przecież nie pomogą
brzozowe liście.

Waleria zerwała się z pnia.
- Chodźmy! - powiedziała. - Może uda ci się jakaś krótka drzemka po śniadaniu?
- Chciałabym, żebyśmy po śniadaniu poszły na Koziniec, Walerio.
- Koziniec to jest góra?
- Nie, Koziniec to jest... - zawahałam się.
- Koziniec to jest Koziniec! - odgadła Waleria ze śmiechem. - I co tam znajdziemy?

Byłyśmy już u wylotu Doliny Białego.

- „Dom pod Jedlami”. Ale nie będziemy mogły wejść do środka, bo ciągle należy do rodziny
Pawlikowskich.

Przystanęła i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Do Pawlikowskich? - powtórzyła. - Nie powiesz chyba, że dotych Pawlikowskich?
- Owszem, powiem.
Złożyła ręce w modlitewnym geście.
- Boże! I o n a tam mieszkała?
- Przez jakiś czas. Później rozstała się z Pawlikowskim, wiesz chyba?

background image

- Wiem.
Przez chwilę szłyśmy w milczeniu.
- Tak ją lubisz, Walerio? - zapytałam wreszcie.
- Kocham ją - odparła krótko.
- Za co najbardziej?
- Za całość. Dokładnie! - roześmiała się. - Miałyśmy wspólną ciotkę.
- Co ty mówisz?
- Może nie dosłownie, ale to, co pisała o swojej cioci Joli, do mojej pasowało idealnie.

- Nie pamiętam tego wiersza.

- Powiem ci. Zaraz, jak to było? No, umiałam go przecież, popatrz, mój ulubiony wiersz i wyleciał
mi z głowy.

- Przypomnisz sobie.

- Och, tak, ale chciałabym powiedzieć ci go teraz, wiesz, jak to jest. To

chyba było tak:.....Jedynie ciocia Jola wiotka i pachnąca przypominała wróżkę

i paryską lalkę...” I... i... i nie pamiętam. Nie cierpię zapominać.

-= I 15 L=--------

Uderzała przed sobą zaciśniętymi piąstkami, dziecinna nagle i rozzłoszczona.

- Nie denerwuj się, zobaczysz, przypomni ci się ni z tego, ni z owego!

- Jeszcze nigdy w moim życiu nie zrobiło się coś ni z tego, ni z owego - wyjaśniła mi. - Zawsze
muszę się paskudnie napracować.

- Nie wyglądasz na osobę szczególnie tym zmarnowaną.

Ś

niadanie zjadłam sama. Wynosiłam tacę, żeby postawić ją w holu, kiedy z pokoju obok wyszła

pani Marysia.

- O, jest pani! - zdziwiła się. - Myślałam, że od rana poszła pani w góry. Zaglądałam do pokoju,
telefon był.

- Kto dzwonił? - zdziwiłam się, bo nie czekałam na żadne wiadomości.
- Aleksander.
- Jaki Aleksander?
- Nie wiem. Powiedział: „Proszę przekazać, że dzwonił Aleksander”. No, to przekazuję.

- Nic więcej?
- Nic.
- Nie znam żadnego Aleksandra! - broniłam się.
- Mój Boże! Gdybym wiedziała, zapytałabym o nazwisko.
- Czy na pewno powiedział: Aleksander?
- Na pewno, sama przyjmowałam telefon.
- Niesłychane - szepnęłam, ale pani Marysia usłyszała.
- Pewnie jakaś pomyłka - powiedziała. - Ale pytał o panią.
- Nie o...
- Słucham?
- Nie o Walerię?
- O Walerię? Nie. Nie pytał o Walerię.
Pierwszy raz usłyszałam, że ktoś głośno wymawia jej imię, i głupio ucieszyłam się, że to była pani
Marysia, którą lubię. Kiedy weszłam do pokoju, moja pościel była zasłana, nie przypominałam

background image

sobie, żebym zrobiła to po powrocie z Doliny, ale być może. Waleria stała na tarasie, zawołałam ją,
weszła rozradowana.

- Idziemy?
- Muszę się przebrać, w dresie będzie mi za ciepło.
- Będę przed domem.
- Zaczekaj! Chwileczkę, Walerio! Kiedy nas nie było, dzwonił Aleksander. Patrzyła mi w oczy, ale
szybko skierowała wzrok na mój maszynopis leżący

na stole.

- Aleksander... - powtórzyła bez specjalnego zdziwienia, tak, jakby telefon Aleksandra był czymś
zwyczajnym. - Mam nadzieję, że nic się nie stało Funiowi...

- Kto to jest Funio? - sama czułam, ze w moim pytaniu jest już siad gresji. - Kim znowu jest Funio,
Walerio?

- To jego pies. Zwykły kundel, przyplątał się do Aleksandra, a teraz z nim ieszka.

- I z tobą?
- Ze mną nie, ja mieszkam w domu, z rodzicami.
- A Aleksander? Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Różnie, ale nie czuję, żeby tam się stało coś szczególnie złego.
- Nie czujesz?
Przysiadła na brzegu krzesła, pochyliła się, żeby rozluźnić rzemyk espadry-li, nad kostką widać
było czerwoną pręgę.

- Mówiłam ci już, że Aleksander i ja jesteśmy bliźniaczym rodzeństwem - wyjaśniła niezbyt
chętnym głosem.

Tak.
- Jest między nami oprócz biologicznej, silna więź metafizyczna.
- Zupełnie, jakbym słuchała pogadanki przez radio, Walerio.
- A jak mam to wytłumaczyć inaczej? Wyczuwam Aleksandra.
Z kociej twarzyczki patrzyły na mnie miodowe oczy pełne zdumienia, że nie potrafię zrozumieć
sprawy tak oczywistej.

- Słyszałam o wyjątkowych związkach między bliźniaczym rodzeństwem powiedziałam
ustępliwie.

Czułam, że daję się wciągać w obłęd. Mój poranny niepokój spotęgował się.

- Dobrze, zejdź przed dom i poczekaj na mnie, tak jak chciałaś. Wyszła. Łazienka była wolna,
wzięłam szybki prysznic, włożyłam lżejsze

spodnie i cienką bluzkę. W drodze na dół zajrzałam do biura. Pani Marysia siedziała nad
rachunkami.

- Chciałam o coś zapytać. Proszę, proszę wejść.
- Pani Marysiu, czy ja tu jestem sama?
- Oczywiście, że sama.
Odwróciła kilka kartek spośród tych, które miała przed sobą, i w jedną z nich postukała palcem.

- Tu mam skierowanie. Pojedynczy pokój. Dziewiątka. Chciałaby się pani przenieść do
podwójnego? - nie rozumiała.

- Nie, broń Boże! Pani Marysiu, ten Aleksander, to on miał młody głos? Jaki Aleksander?

- Mówiła pani, że dzwonił do mnie Aleksander.

background image

- Ach, ten telefon raniutko. Powiedziałam, że c przypominam sobie.

Przecież rozmawiając ze mną w holu była przekonana. Mówiła tak, jakby była pewna, czy to
możliwe, żeby teraz nie pamiętała niczego?

- Może i powiedział, że ma na imię Aleksander - zawahała się. - Może. Wyleciało mi z głowy, głos
miał młody, tak. Zepsuła się maszyna do krojenia wędlin i nie mogę złapać naszego pana od
naprawy, dlatego jestem taka nieprzytomna.

Dopiero teraz zauważyłam, że w jednej ręce trzyma buczącą głucho słuchawkę.

- Dziękuję, pani Marysiu, przepraszam.

Wyszłam przed dom. Waleria siedziała na stopniach ganku. Podniosła się na mój widok.

- Już myślałam, że wyszłaś innym wyjściem.

- Drugie wyjście jest tam! - wskazałam drzwi kuchenne. - Musiałabyś mnie stąd zobaczyć, nie
mam przed tobą ucieczki.

Leciutki uśmiech przemknął jej po twarzy.
- Ja przed tobą również.
- Wygląda na to, że jesteśmy na siebie skazane.
Byłyśmy już na chodniku. Zamknęłam za nami furtkę, nieco silniej, niż powinnam.
Waleria stała u szczytu kamiennych schodów prowadzących z dołu na łagodne wzniesienie
Kozińca. Miała na sobie krótką obcisłą spódniczkę z wypłowiałego dżinsu, czerwoną, bawełnianą
bluzeczkę, włosy ściągnięte nad uszami w dwie kitki i przytrzymane również czerwonymi
frotkami. Nad kieszenią bluzki bielił się napis wyhaftowany drobnymi, krzywymi literami:
NIENAWIDZĘ MARYCHY. Stała u szczytu kamiennych schodów, czekała na mnie. Na melodię,
której nie znałam, śpiewała taki tekst: „Plim, plim, plim! Plim, plim, plim, plim! Tralala, plim,
plim!” Wyglądała zabawnie i podobała mi się. Była w cudownym humorze.

Na Kozińcu jak na Kozińcu: nigdy nie wiadomo, który dom ma w adresie „Koziniec”, który
„Droga na Antałówkę”, ale zawsze wiadomo, jak dojść do „Domu pod Jedlami”.

Stanęłyśmy przed żelazną furtką i Waleria przycichła. Wśród lip, cisów i modrzewi stał ten dom,
może najpiękniejszy w całym Zakopanem. Dostojny, godny, cichy.

- Musiała ty być bardzo szczęśliwa - szepnęła zauroczona Waleria.
- Nie. Prawdę mówiąc: nie.
- Nie była? A czego jej brakowało? Tak tu pięknie.
- Brakowało miłości.
- Pawlikowski jej nie kochał? Jesteś pewna?
- Najpierw kochał, potem kochał, ale nie tak, jak chciała, a potem rozstali się i już. Jej została tylko
fotografia.

- to, to jest bardzo mało - dopowiedziała Waleria.

Otworzyłam furtkę i weszłyśmy do ogrodu. Waleria zbliżyła się, dotknęła ręką podmurówki domu,
pogładziła poręcz schodów.

- Chodziła tędy... to okropne, że w tym miejscu jest po niej tylko przestrzeń, prawda? A gdzie
pantofelki? Gdzie powiewna sukienka?

Patrzyłyśmy na siebie, chyba po raz pierwszy ze zrozumieniem.

- Bała się mieszkać tutaj, wiesz?


19

background image

‘JfeO^jK-a^JfeO^J^^
- Czego się bała? Taki piękny dom?
- Nie lubiła Pawlikowskich. Jasia tylko kochała, ale jego ciągle nie było. Czuła się tu opuszczona,
nieszczęśliwa. Po nocy drzwi skrzypiały, podłoga trzeszczała. Tęskniła, marniała.

- Biedna Lilka.

Waleria zapatrzyła się na kręte schody prowadzące do wejścia, na odbicie nieba i drzew w
pięknych oknach.

Teraz będą moje notatki. Następne kartki należą do Ciebie. Może przepisz dla nas wiersze, które
lubisz najbardziej, masz ochotę? Czy wiesz COKOLWIEK o ludziach, którzy je pisali? Czy nie
chciałabyś mieć dla swoich ulubionych stron takich jak moje o LilceP

Waleria
Lilka Pawlikowska WITKACY



„Dom pod Jedlami” KOZINIEC-ZAKOPANE

To listek dla Niej. Ale nie z Kozińca.


M*?^ł&?^tf&&^
Listy
Pani traci już wszelką powagę: Czyha w bramie na listonosza! Patrzy smutno, uśmiechem go błaga
jak ranny leżący na noszach.

Dni tej pani bez listów toną, idą na dno w żalu bez granic... aż się dziwi zmartwiony listonosz: „Ja
bym tam napisał do pani”...

(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)

„... Nawet w najbardziej pospolitych warunkach poezja szemrała wokoło niej bezustannie, jak
blisko płynący, ciągle żywy strumyczek...”

(Irena Krzywicka tak pisała
w swoich wspomnieniach o Lilce
Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej)

Przypomniałam sobie fragment wiersza o Ciotkach. Co za ulga!

... Jedynie ciocia Jola wiotka i pachnąca przypominała wróżkę i paryską lalkę. Chodziła w piórkach
ptasich i tiulach ze słońca, całowała, podnosząc gwiaździstą woalkę...

„Kobiety w ogrodzie” PIERRE BONNARD

Niedostępna pomarańcza
Czerwiec. Bezpiecznych dni
szczęśliwe trafy, Jednym - mielizna: innym - sztorm
i rafy... Słońce zachodzi w barwie jednej
z tęsknot: Ogromnej, krągłej pomarańczy
z Jaffy...
(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)


MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBL1U ił*

background image

im. H. Sienkiewicza
05-80Q; w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 łel. 58 8891
Filia Kr 2 Wypożyczalnia dla dzieci

To właśnie są Twoje strony!

Czy już wiesz, co z nimi zrobisz? Popatrz, ile masz miejsca dla siebie w prawdziwej książce...

Cześć!
Waleria




ażdy, kto przyjeżdża do Zakopanego, mówi: „Te okropne Krupówki!” Narzekanie na Krupówki, na
smog wiszący nad nimi, na drogie a bałaganiarskie sklepy, na przepychający się tłum, należy do
dobrego tonu. Uważam Krupówki za jedną z najmilszych polskich rupieciarni. Podobnie uważają
chyba i ci, którzy mówią o nich z obrzydzeniem, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że spotyka się
ich tam codziennie, chyłkiem przemykających się wśród tłumu, udających, że przychodzą tam
jedynie z konieczności, bo „musieli iść” na pocztę, albo „zmuszeni byli” umówić się z kimś w
kawiarni. Ja na Krupówki chodzę z upodobaniem, nawet, kiedy nóg nie czuję po długiej
przedpołudniowej wycieczce.

Tego dnia Waleria wybrała się ze mną i natychmiast Krupówki wchłonęły ją w siebie. Stała się
jeszcze jednym barwnym punktem ulicy, a ja patrzyłam z wielką radością, jak bez najmniejszego
zakłopotania, szeroko otwierając usta, skubała nimi białą cukrową watę puszącą się na cienkim
patyku.

- Pycha! - mówiła Waieria. - Zupełna pycha! Nawet chyba wolę watę niż lody!

Później wędrowała z waflowym rożkiem pełnym różnobarwnych lodowych kulek.

- Pycha! - jęczała, z lubością przymykając oczy. - Zwłaszcza te waniliowe! Zupełna pycha! Chyba
jednak wolę lody niż watę!

Była cała lepka, lody spływały jej po palcach i po brodzie, na czerwonej bluzce ciemniały plamy po
czekoladowych, a truskawkowe wolno spływały aż do łokcia. Właśnie taka miała być Waleria i
patrzyłam z ulgą, że coś mi się nareszcie zgadza. Stanęłyśmy przy straganie, na którym straszyły
ludowe koszmarki. Szybko przeleciała wzrokiem wszystkie pudełka i pudełeczka, płaskorzeźby z
główkami góralskimi, ciupagi, ciupażki i barometry, zadzwoniła dzwonkami wiszącymi na
rzemykach i wreszcie znieruchomiała, wpatrzona w zwyczajne, prościutkie fujarki. Stała tak przez
chwilę jak porażona, potem odwróciła się w moją stronę.

- Idziemy dalej? - zapytała ostro.
24
- Tak. Możemy wrócić przez Lipki.
Przeszłyśmy już spory kawałek, Waleria nawet zaczęła coś sobie nucić, chyba jakieś kolejne:
„Plim, plim, plim, tralala”, kiedy zapytałam, czy nie chciałaby kupić sobie fujarki.

- Widziałam, że się przyglądałaś.
- Tak. Były fajne.
- Kup sobie, Walerio. Rozłożyła ręce.
- Przecież ja nie mam pieniędzy.
No, tak, oczywiście, przecież ona nie ma pieniędzy, skąd pieniądze mogła mieć Waleria...

- Wróćmy, kupię ci fujarkę, będziesz miała pamiątkę.

background image

- Czy nie jest bardzo droga? - zatroszczyła się.
- Chętnie ci kupię, Walerio, na pewno nie jest droga.
- Jeżeli tak... - rozjaśniła się. - Bardzo chciałabym mieć fujarkę! - przyznała. - Bardzo.

Wybierała długo. Oglądała dokładnie, nie tylko z wierzchu, ale i w środku, sprawdzała ustnik,
zachowywała się tak, jakby była wybitnym znawcą fujarek, zwłaszcza tych, które kupuje się w
Zakopanem na Krupówkach. Nie pospieszałam jej. Wreszcie wybrała.

- Ta jest dobra. Wezmę tę.

Zapłaciłam. Myślałam, że Waieria zacznie natychmiast grać, że wypróbuje ton fujarki, ale nie,
obejrzała ją jeszcze raz z wierzchu, palcami sprawdziła gładkość ustnika.

- Bardzo ci dziękuję, naprawdę bardzo. Będę miała dla Aleksandra. Było gorąco, zaproponowałam
Walerii, żebyśmy wstąpiły do kawiarni.

- Weźmiemy coca-colę, ochłodzimy się trochę, co ty na to?

- Chętnie, chce mi się pić po tych słodkościach. Wydaje mi się, że masz w torebce czerwony
flamaster. Widziałam, kiedy wyjmowałaś portfel. Mogłabyś poszukać?

Nie od razu znalazłam flamaster w moim bałaganie, ale był tam rzeczywiście. Przewracając w
torbie wyjęłam z niej również i swój mały aparat fotograficzny. Pomyślałam, że dobrze byłoby
zrobić Walerii zdjęcie, właśnie teraz, kiedy taka zadumana siedzi przy stoliku z kucykami
związanymi wysoko, sterczącymi nad uszami jak różki młodego baranka. Nacisnęłam migawkę w
chwili, gdy Waleria zastanawiała się nad czymś, obracając fujarkę w palcach. Potem sięgnęła po
flamaster i coś tam na niej rysowała, nie widziałam co, bo trzymała fujarkę na kolanach, więc
zasłaniał mi blat stolika. Skończyła, oddała flamaster, ale fujarkę ciągle jeszcze oglądała pod
stołem. Wreszcie pokazała mi.

- Ładnie? - zapytała.
- Ładnie... - powiedziałam.
Odruchowo włożyłam fujarkę do torebki, zapłaciłam za colę i wolno ruszyłyśmy w stronę domu.
Byłam już przy „Astorii”, kiedy zauważyłam, że idę sama. Spojrzałam na zegarek, zbliżała się pora
kolacji, ale miałam jeszcze czas, więc poszłam na górę, żeby zostawić torebkę i umyć ręce.
Postanowiłam spokojnie obejrzeć fujarkę. Usiadłam na fotelu i zaczęłam jej szukać. Sprawdziłam
dokładnie we wszystkich przegródkach, pomyślałam, że musi być gdzieś na dnie, więc wyrzuciłam
wszystko z torebki. Nigdzie jej nie było. Nie mogłam zrozumieć: przecież naprawdę kupiłam
fujarkę i naprawdę schowałam ją do torebki.

Po kolacji wróciłam na górę i znowu ogarnęło mnie uczucie niepokoju, coś mi się splątało, nie
radziłam sobie z Walerią i z moim maszynopisem dziwacznie rozproszkowanym, jakby każda jego
kartka należała do innej książki. Nie wiedziałam, gdzie jest fujarka. Nie miałam pojęcia, co się z
nią mogło stać. Za oknem było już ciemno. Słyszałam, że ktoś zbiega po schodach, ktoś śmieje się
w holu, na dole pogaduje telewizor, ale jednocześnie wydawało mi się, że wszystko dzieje się jak
na obcej scenie, że nawet mój pokój nie bardzo jest rzeczywisty. Co zatem było prawdą? I, u licha,
gdzie się podziała fujarka?

Pomyślałam niedorzecznie, że na to pytanie może potrafiłaby odpowiedzieć Waleria, i
zdecydowałam zapytać o to przy najbliższej okazji. Postanowiłam wyjść przed snem na krótki
spacer, i wyszłam. Nie wiem, czy zrobiłam źle, czy dobrze, bo po powrocie znalazłam mój
maszynopis leżący na tapczanie, chociaż z całą pewnością zostawiłam go na stoliku. Ale teraz
leżały tam kartki, których przed moim wyjściem nie było. Poznałam pismo Walerii.

Moja Kochana! Mam pewien pomysł i zostawiam Ci go na następnych stronach, może się przyda -
skoro czujesz się taka splątana. Myślę, że nie gniewasz się na mnie, zawsze moje kartki możesz po

background image

prostu wyrzucić. Czy zrobiłam jakiś błąd ortograficzny? Wiem, że trzy razy użyłam zaimka
zwrotnego „się” zbyt blisko siebie, ale przecież nie zmienia to sensu tego, co chciałam napisać, a
porządek świata naruszyło tylko odrobinkę!

Twoja
Waleria


{tf&Q^Jj8r&^’)&&^Jl^^
Postaram się odpowiedzieć na Twoje pytanie:
-I, u licha, gdzie się podziała fujarka?
Moim zdaniem mogło Ci się jedynie wydawać, że schowałaś ją do
torebki. Może miałaś taki zamiar, owszem, ale zanim to zrobiłaś

FUJARKĘ WZIĘŁAM JA.

Niosłam ją później cały czas w ręku, aż dziwne, że nie zauważyłaś tego. Pewnie byłaś zamyślona,
widziałam przecież, że nagle stałaś się milcząca i nawet ogarnął mnie lęk, że za mało serdecznie
podziękowałam za fujarkę i teraz jest Ci przykro. Dziękuję za nią raz jeszcze.

JEST I DRUGA MOŻLIWOŚĆ:

Byłaś zmęczona upałem i spacerem. Po obiedzie wyciągnęłaś się na tapczanie i usnęłaś jak kamień.

Ś

NIŁO CI SIĘ, ŻE BYŁYŚMY NA KRUPÓWKACH I ŻE KUPIŁAŚ MI FUJARKĘ, KTÓRĄ

POTEM SCHOWAŁAŚ DO TOREBKI.

Ale to byl tylko sen. Obudziłaś się, poszłaś do toalety, wróciłaś i wywaliłaś wszystko z torby,
szukając fujarki. Nie było jej, bo nie mogła znaleźć się raptem w Twojej torebce, skoro tylko Ci się
ś

niła! Myśłę, że któraś z tych dwóch możłiwości jest prawdziwa.

Waleria




;ifoQ^’ifoQ^~jfofe^ifo^
TWOJA KARTKA PRYWATNA!
Kochana, to jest znowu kartka przeznaczona tylko dla Ciebie. Czy masz jakieś przypuszczenia?
Może sądzisz, że wiesz:

- Gdzie, u licha, podziała się fujarka? Napisz, możliwe, że Jej to w czymś pomoże. Widzisz
przecież: Ona już goni w piętkę!

Waleria


?


ogoda była nadzwyczajna. Wybrałyśmy się z Walerią w góry. Doliną Jaworzynki na Halę
Gąsienicową. Dobry spacer na moje lata i obtartą piętę Walerii. Początkowo miałyśmy zamiar
pójść dalej, na Kościelec, ale zmęczyłam się, a pięta Walerii była w opłakanym stanie. Wracałyśmy
tą samą drogą, pod szałasem przysiadłyśmy na chwilę, przed nami zieleniła się Jaworzynka, za
nami panoszyła Kopa Magury; kiedy po chwili ruszyłyśmy dalej w stronę Kuźnic, ze zdumieniem
spostrzegłam, że Waleria nie utyka ani trochę, przeciwnie, idzie przede mną energicznie, ubrana w
króciutkie, białe szorty, z wdziękiem kręcąc okrągłą pupą. Z czubka głowy strzelał w niebo

background image

pojedynczy kucyk misternie usztywniony paroma frotkami w różnych kolorach. Na sobie miała
Waleria zieloną, obcisłą bluzkę na szerokich ramiączkach. O tej bluzce piszę dlatego, że po prawej
stronie, tuż pod pliską widać było na niej jadowicie żółte literki, bardzo krzywy, nierówny haft:
niEnaWidZę mARycHy. No i dobrze, nienawidzi, trudno, pomyślałam sobie rano, kiedy
zobaczyłam Walerię wchodzącą do mojego pokoju.

Zaskoczyła mnie teraz zdumiewająca prężność jej kroku. Z taką piętą, na miły Bóg! Przed chwilą
popiskiwała i marudziła, a teraz - proszę: kozica górska. Nagle coś mnie tknęło, jak dwa razy dwa
cztery, gdzieś tu musi być chłopak, pomyślałam. No i proszę, pięciu. Pięciu chłopaków rosłych jak
młode drzewa. W tej sytuacji wiadomo, że lepiej piętę stracić i chodzić bez niej do końca życia, niż
okazać się rozmazaną babą. Nasłuchiwałam, czy przypadkiem nie zaśpiewa swojego: „Plim, plim,
plim”, ale oczekiwałam zbyt wiele, nie odważyła się. I słusznie, bo zapewne wydałaby z siebie
tylko jakiś boleściwy jęk. Jeden z chłopców minął mnie i zrównał krok z krokiem Walerii. Objął
ramieniem jej przypalone słońcem nagie plecy. Boże, pomyślałam, co robić? Waleria wiedziała.
Odwróciła się, odepchnęła natarczywe ramię i powiedziała coś, czego nie dosłyszałam, może lepiej
dla nas wszystkich. Usłyszałam natomiast odpowiedź tego rosłego jak młode drzewo: „Nie, to nie,
pies cię trącał!” Za mną rozległ się sataniczny chichot. Pozostałe rosłe drzewa najwyraźniej drwiły

z czarującego amanta Walerii, która, ku mojemu zdumieniu, zawróciła i zaczęła dreptać obok mnie
jak grzeczpy szczeniaczek przywiązany do swojego pana. Trzy rosłe drzewa dogoniły amanta, piąte
zostało. Potrząsnęło koroną złotawych liści, które opadły mu na czoło i powiedziało do grzecznego
szczeniaczka:

- Nie bądź zła, on się tak wygłupiał, wiesz... Spojrzała złym okiem.
- Co ja wiem, to ja wiem.
- Dziewczyno, powinnaś być zadowolona, że chłopaki oglądają się za tobą.
- Miło z ich strony - odparła Waleria godnie, ale spojrzała okiem przychylniejszym.

Rosłe drzewo uśmiechnęło się do mnie i powiedziało grzecznie:

- Mam na imię Wojtek, czy pani pozwoli, że się przyłączę?
- A koledzy? Tak ich zostawisz?
- Wolałaby pani, żebym zawołał?
Roześmiałam się. Wojtek miał pogodną, ładną twarz i migoczące iskierki w oczach.
- Och, nie! Proszę, przyłącz się do nas, jeżeli Waleria ma ochotę na towarzystwo.

Pokręciła głową w sposób, który nie był ani zaprzeczeniem, ani potakiwaniem, coś tak jakby jej ta
głowa latała dookoła szyi. No i, oczywiście, usłyszałam: „Hm, hm, hm, plim, plim, plim...”

- Więc jak, Walerio? - zapytał.

- Proszę cię bardzo! - powiedziała. - Ale uprzedzam, że boli mnie pięta - dorzuciła z powagą.

Biedactwo, widocznie nie miała już siły na kozicę górską.

- Myślę, że twoja pięta nie będzie nam przeszkadzała w rozmowie.

- Właśnie... eee, nie wieeeem! - zabeczała jak owca i zatrzymała się, kładąc rękę na ramieniu
Wojtka.

Zdjęła adidasy, skarpetki, pokazała nam swoją prawą piętę. Opatrunek, który założyłam jej, kiedy
byłyśmy w schronisku na Gąsienicowej, obsunął się i zobaczyliśmy krwawiącą piętę, odartą nie
tylko ze skóry, ale i z bąbla. Nie dziwiłam się Walerii, ja na jej miejscu też okazałabym się
rozmazaną babą.

- Tak strasznie chciałam być dzielna! - biadoliła Waleria. - Ale widzicie sami, przecież to jest
ż

ywa rana!

background image

- Może ja ciebie wezmę na ręce! - ucieszył się Wojtek rycersko.
- Ależ skąd! Przecież ledwo się znamy!
- Trudno, Walerio, musisz iść boso - zdecydowałam.
- Ale tam są kamienie, wiesz, tam, jak się już schodzi do Kuźnic... - jęczała.
- Wezmę ciebie na ręce, doprawdy! - napierał się Wojtek. Widziałam, że wprost pali się do tego
pomysłu, ale właśnie Waleria ruszyła

w dalszą drogę.

- Dobrze! - powiedziała zdecydowanym głosem, wyraźnie podsumowując dyskusję, którą wiodła
ze sobą. - Pójdę boso i nie będę histeryzować, nawet jeżeli kamienie będą mi przebijały stopy.

Wojtek patrzył na nią wzrokiem pełnym uwielbienia, chociaż w jakimś sensie wymknęła mu się z
rąk.

- Trzeba będzie spryskać piętę sztuczną skórą i dać jej spokój przez jakiś czas; jeżeli chcesz,
Walerio, posiedzę przy tobie i będę ci głośno czytał.

- Chyba masz poprzestawiane w głowie! Przecież nie mam pięty w oczach i mogę czytać sama.

Zmarkotniał. Waleria zauważyła to.

- Możemy sobie gadać - powiedziała lekko.

Był ledwo żywy z miłości, po prostu umierał na naszych oczach, a ona kapała mu słowa jak krople
na życie. Wpatrzony w nią, dopiero teraz zauważył jadowicie żółty napis na zielonej bluzce. Szli
obok siebie, ale zobaczyłam, że spojrzał z ukosa na krzywe litery. Nagle wydał mi się dziwnie
skupiony i starszy, niż sądziłam. Waleria też pochwyciła jego wzrok i gestem, który już znałam,
dotknęła haftu palcami, a potem przykryła go dłonią. Dotarło do mnie, że oni wiedzą o czymś, o
czym ja nie mam pojęcia.

Zjechaliśmy z Kuźnic do Zakopanego mikrobusem, bo pięta Walerii była okropna. Obtarcie
przysypane ziemią, zlękłam się, że będę musiała starać się o zastrzyk przeciwtężcowy.

- Miałam robiony miesiąc temu - uspokoiła mnie Waleria. - Przewróciłam się na wrotkach i
wpadłam prosto w górę ziemi, którą przywieźli do podsypania klombu.

- Jeździsz na wrotkach?

W głosie Wojtka słychać było czyste uwielbienie, fakt, że Waleria jeździ na wrotkach, wydawał
mu się chyba godny wpisania do Księgi Guinnessa.

- Jeździłem kiedyś na deskorolce - pochwalił się. - Nawet teraz jeszcze jeżdżę, jeżeli mam czas! -
dorzucił nerwowo, widząc, że czas przeszły zachmurzył Walerię.

- O, deskorolka jest trudna! - zachwyciła się i unosząc w górę koci pyszczek, patrzyła na Wojtka z
bezbrzeżnym oddaniem.

Ich romans rozwijał się na moich oczach w tempie tak zawrotnym, że w ogóle za nim nie
nadążałam. I dlatego przeraziłam się, kiedy wysiadłam z mikrobusu i daremnie czekałam, aż i oni
wydostaną się z innymi pasażerami. Nie było ich. Po prostu ich nie było.

Nie pokazali się również następnego dnia. Obijałam się po swoim życiu jak nietoperz po nocy.
Złapałam się na tym, że szukam ich. Gorzej: zarzucałam przynęty. Siadałam w miejscach
szczególnie romantycznych albo w takich, w których widziałam dużo młodzieży, sądziłam, że się
na to nabiorą. Pomyślałam, że skoro ona ma chorą piętę, to może wjazd kolejką na Kasprowy
będzie dla niej dobry. Pojechałam na Kasprowy. Na Gubałówkę. Na Butorowski Wierch. Jadłam
lody na Krupówkach, piłam cocę pod Krokwią.

background image

Wreszcie któregoś dnia wybrałam się na Czerwone Wierchy, bo w końcu siedziałam w tym
Zakopanem, a tak naprawdę w górach nie byłam. Był gorący dzień, duszny, męczący, wróciłam do
„Astorii” zmordowana, w kuchni czekał na mnie odstawiony w garnuszkach obiad. Byłam wściekle
głodna i zjadłam go jeszcze przed prysznicem. Wreszcie, syta i odświeżona rozłożyłam leżak,
usiadłam w cieniu, który o tej porze ogarniał już połowę mojego tarasu. Po chwili w drzwiach
pokoju stanęła Waleria. Popatrzyła na mnie z nikłym, nieśmiałym uśmieszkiem.

- Dzień dobry - wymamrotała przez zęby. Ja starałam się mówić normalnie.
- Dzień dobry, Walerio! Jak twoja pięta?
- Nędza i mizeria. Usiadła na progu.
- Boli?
- Nawet nie boli, ale trochę się paskudzi, dziś jest lepszy dzień, tak jakby przyschło.

Była w tych swoich niebieskich espadrylach, więc zobaczyłam, że piętę ma zaklejoną czyściutkim
plastrem, ale zauważyłam również, że paznokcie stóp pomalowała jadowicie czerwoną emalią.

- Ho, ho! - powiedziałam.

Podkuliła palce, no, ale spróbuj sama tak podkulić palce stóp, żeby nie było widać paznokci, może
kot potrafi, ale przecież ani Ty, ani ja, ani Waleria.

- A, to tak tylko... dla hecy.

Pomyślałam sobie: bardzo ciekawe, jakie jeszcze hece przyszły jej do głowy przez te dni, kiedy nie
widziałyśmy się nawet przez chwilę?

- A u ciebie co? - zapytała tonem sąsiadki, która wpadła na plotki.
- Dziękuję, w porządku.
Nie pomagałam jej w rozmowie.
- Myślisz pewnie, że jestem w nim zakochana? - zapytała trochę zaczepnie.
- A nie jesteś?
Koci pyszczek. Gdyby miała wąsy, opadłyby jej na pewno, a tak, opuściła tylko głowę i patrzyła na
swoje potwornie czerwone paznokcie.

- Jestem.

Zapadło milczenie, obydwie nie wiedziałyśmy, jak ugryźć tę sprawę, najchętniej połknęłabym
proszek nasenny i położyła się do łóżka. Waleria trzymała ręce zaciśnięte w pięści, więc mogłam
się domyślić, że chowa w nich paznokcie, równie krwiste jak tych dziesięć, które gryzły mnie w
oczy już od chwili.

- On, wiesz, jest zupełnie cudowny! - powiedziała. Uśmiechnęłam się do niej. Pomyślałam, że
zaraz mi wyzna, jaką to przeżywa wyjątkową, pierwszą miłość.

- Tak naprawdę, on jest moją pierwszą miłością w życiu. Tak, wszystkie poprzednie to były
pomyłki...

- Wszystkie te poprzednie, jak teraz o nich myślę, to były właściwie pomyłki... - odkrywała świat
Waleria.

Cudowna. Tak to właśnie jest, tak to się dzieje, Walerio, moje kochanie! Masz wszystko darowane
za te piękne rzeczy, które opowiadasz, które mi powierzasz: swoje skarby największe.

- A on, wiesz, jest taki wyjątkowy.
- Dobry i czuły?
- Och, tak!

background image

Jakby tu jej powiedzieć, jak przestrzec ją, ochronić przed tym dobrym, czułym i wyjątkowym, po
którym nie musi, ale może zostać tylko upokorzenie i smutek? Tymczasem ona wyczuła mnie jak
swojego brata-bliźniaka, czym, prawdę mówiąc, zaimponowała mi trochę.

- Tylko nie zamartwiaj się o mnie, bo ja nie chodzę z chłopcami do łóżka

- powiedziała tonem trzykrotnej rozwódki. Chryste Panie.

- Dlaczego? - zapytałam, doprawdy najgłupiej jak mogłam. Waleria uznała to pytanie za zupełnie
zwyczajne.

- Wiesz, na razie nie mam na to ochoty. Z wielu względów, z których najistotniejszy jest chyba
ten, że... że...

Patrzyła na swoje paznokcie i poruszała palcami stóp, bardzo sprawnie, podziwiałam, to wcale nie
jest takie łatwe.

- Trochę się boję... - powiedziała wolno, w zadumie nad samą sobą.

- Takie mam obawy, że... po prostu sądzę, że mam na to jeszcze trochę czasu! - wyrzuciła z siebie
gwałtownie. - Większość dziewczyn tak myśli, to tylko chłopcy, im się tak spieszy!

- Och, dziewczynom też.

- Myślisz? To ja ci powiem, że głównie gadają, przechwalają się. A ja... Znowu na buzi Walerii
pojawił się wyraz dziecinnego rozmarzenia. Teraz

godziłam się nawet na jej czerwone paznokcie.
- Co, ty, Walerio?
- Ja tak strasznie lubię, jak ktoś mnie uwielbia! Jak za mną ktoś wprost szaleje! - przyznała się
rozbrajająco. - Czy ty też za tym przepadałaś?

- Pewnie. Przepadam za tym do tej pory! - roześmiałam się. Szczerość za szczerość. Doceniła to.

- Może dlatego łatwiej się z tobą rozmawia niż z kimś innym. Wojtek za mną szaleje, ale nie tylko
za to go kocham. Z nim też mogę o wszystkim rozmawiać, tak jak z tobą, jak kiedyś z
Aleksandrem.

- A teraz z Aleksandrem nie możesz?
- Mogę. Czasami. Pójdę już.
Podniosła się, poprawiła rozluźnione na kitkach frotki.
- Dobrze, że wróciłaś.
- Musiałam wrócić, nie mogłam zostawić ciebie z tym wszystkim. Obydwie popatrzyłyśmy przez
drzwi na stół z porozrzucanym maszynopisem.

- Nie byłoby go, gdybyś nie zjawiła się w moim samochodzie - powiedziałam otwarcie.

- Przecież wiem.

Mój Chłopak ukochany na imię ma WOJTEK

Chętnie narysowałabym Go w tej ramce, ale nie mam najmniejszych nawet zdolności plastycznych.
Poproszę Wojtka, żeby dał mi swoją fotografię i wkleję ją tul

W moim Wojtku podoba mi się najbardziej: to, że potrafi zachowywać się elegancko w każdej
sytuacji. NIE ZGRYWA SIĘ! NIE UDAJE, ŻE DLA NIEGO CAŁY ŚWIAT TO MAŁE PIWO!
Ze liczy się z moim zdaniem. Ze interesuje go to, co się dzieje na Ziemi i w Kosmosie. Że podoba
Mu się III Symfonia Henryka Góreckiego.

Ż

E MNIE UWIELBIA DO SZALEŃSTWA.

A jaki jest Twój Chłopak, albo jaki chciałabyś, żeby był?

background image

Ucałowania!
Waleria



TWOJA KARTKA PRYWATNA—MIŁOSNA!

Nie rysuj nigdzie serca przebitego strzałą, nie wytrzymam tego, jest beznadziejnie głupie!

BŁAGAM!
Jeżeli to zrobisz, to już Twoja sprawa.
Waleria
JEŻELI NIE MASZ UKOCHANEGO CHŁOPAKA, NA PEWNO WIESZ, DO KOGO
POWINIEN BYĆ PODOBNY. PORADŹ SOBIE Z TĄ RAMKĄ, JAK CHCESZ!

Waleria



melia, u której byłam z Walerią, pamiętasz, ta, co to mieszka sobie na Małym Zywczanskiem jak
na ostatnim przystanku przed śmiercią, otóż Amelia nie byłaby zadowolona: Natan wrócił.
Przyjechał do Zakopanego na kilka godzin, bo znowu musiał lecieć na jakiś swój koniec świata.
Taką ma pracę. W przekonaniu Amelii, Natan rzuca mnie za każdym razem, kiedy tylko odrywa się
od pasów startowych. Poszliśmy razem w góry i nie zabrałam ze sobą Walerii. Po drodze zaczęłam
Natanowi o niej opowiadać. Przyglądał mi się jak osobie trochę nieprzytomnej i nawet czegoś
zapytał, czy nie powinniśmy wracać. Przerwałam więc swoją opowieść. Niestety, zaraz złapałam
się na tym, że nucę cichutko: „plim, plim, plim, tralala”. Wiedziałam, że nie robię na nim
najlepszego wrażenia. Sądzę, że gdyby rzeczywiście chciał mnie rzucić, był to nadzwyczaj
odpowiedni moment. Nie rzucił mnie.

- Nie żartuj! - powiedział tylko. - Warto, żebyś wzięła trochę witamin i od czasu do czasu łyknęła
aspirynę.

- To są lekarstwa, które bierzesz, kiedy ci się wydaje, że koniec jest blisko! - rozżaliłam się. -
Jestem zdrowa.

- Nie wątpię, ale trochę witamin i aspiryna dobrze ci zrobi.

Tego dnia wieczorem, zanim ruszył w drogę powrotną, Natan sam musiał wziąć trochę witamin i
aspirynę, a to wszystko przez Walerię. Zaparzyłam kawę. Chciałam, żeby przed wyjazdem napił się
czegoś, co nie pozwoli mu zasnąć w drodze. W końcu miała to być już druga jego zarwana noc, a w
dzień nie położył się ani na chwilę, dopiero teraz, czekając na kawę wyciągnął się na tapczanie i
zamknął oczy. Wydawało mi się, że przysnął. Zeszłam do kuchni, żeby wziąć kanapki, które pani
Kazia przygotowała mu na drogę, kiedy wróciłam do pokoju, Natan leżał z otwartymi oczyma, a
obok, na fotelu siedziała Waleria.

- Byli dziś na Orlej Perci - powiedział Natan.
- A pięta, Walerio? - zapytałam.
- W porządku. Już o niej nie pamiętam. Czy to dobrze, że pan będzie
jechał nocą? W nocy można łatwo zasnąć, zwłaszcza jeżeli jest się samemu. I wypadek jak w
banku.

Zamarłam. No, to teraz się zacznie, pomyślałam, ale Natan milczał posępnie.
- Odstukaj - powiedziałam. Waieria patrzyła na mnie w osłupieniu.
- No, odstukaj! - nalegałam.
Posłusznie odstukała w drewnianą poręcz fotela. Spojrzałam na Natana. Kręcił głową przecząco.

background image

- To musi być nie malowane - powiedział.

Rozejrzała się po pokoju, ja też. Widziałam, że Natan również spogląda na ściany, na framugi
okien, na nogi stolika.

- Może pójdę na dwór i odstukam w drzewo? - zaofiarowała się Waieria.

- Musi być odstukane w tym samym pokoju, w którym zostało powiedziane - wyjaśniłam, stary
fachowiec.

- Wierzysz w to? - zapytała Waieria z bezgranicznym zdumieniem. Miałam do wyboru: albo
powiedzieć, że wierzę, albo narazić się Natanowi

i zgodnie z prawdą powiedzieć, że nie wierzę.

- Tak sobie! - powiedziałam dyplomatycznie, odnajdując trzecią możliwość w ostatnim momencie.
- Natomiast Natan jest lotnikiem, a oni... - urwałam, licząc na to, że Waieria domyśli się sama.

Przyglądała mu się uważnie.
- W czarnego kota też pan wierzy?
- Tak - przyznał. - Ale czarnego kota to ja muszę mieć. Nam one przynoszą szczęście. Nie zagaduj
mnie. Odstukaj!

- Czy widzi pan, żeby tu coś było nie malowane?
- Widzę. Stół od spodu
Waieria niemal weszła pod stół, postukała w blat głośno i rzetelnie.
- I ma pan czarnego kota? - dociekała, wychodząc spod stołu.
- Oczywiście! - obruszył się Natan. - A jak myślałaś?
- Myślałam, że pan ma.
- To jest kotka. Na imię ma Panna Fontanna.
- Dlaczego? - roześmiała się Waieria.
- Przyczyna jest chyba jasna. Musiałam stanąć w obronie Fontanny.
- Teraz robi tylko do kuwetki.
- Ho, ho, ho, do kuwetki! - zadrwił Natan.
- Do kuwetki! Już nie mówiłbyś takich rzeczy, doprawdy, jak była mała, owszem, zdarzało jej się,
ale teraz nigdy!

Waieria wpatrywała się w Natana, jak w egzotyczne stworzenie.

- Oprócz stukania w nie malowane drzewo i w konieczność posiadania czarnego kota, w co jeszcze
pan wierzy? - spytała zaczepnie.

- Nie jestem przesądny aż tak idiotycznie, jak myślisz. Tylko trochę, tak na wszelki wypadek.

Drwiący uśmieszek pojawił się na twarzy Natana. Już dobrze, co miało być odstukane, zostało
odstukane, teraz można spokojnie pośmiać się z samego siebie. Umiałam to na pamięć.

- Czy może mi pan opowiedzieć więcej o swoich przesądach? - prosiła Waleria przymilnie. -
Jeszcze ma pan czas, jeszcze nie wypił pan kawy...

Zastanowił się. Waleria siedziała z przechyloną głową, jeden kucyk wyżej, drugi niżej,
zaciekawienie w oczach. Natan przypatrywał się jej uważnie.

- No więc... - zaczął trochę niepewnie. - Moja mama była odrobinę przesądna. Pamiętam, że kiedy
wymienialiśmy mieszkanie i poszliśmy zobaczyć to na Ogrodowej... - spojrzał na mnie i dorzucił: -
Wiesz, to moje z nimi ostatnie - moja matka stanęła w środkowym pokoju i zaczęła się rozglądać,
w końcu zapytała mojego ojca: „Dawidzie, w której stronie leży Jerozolima?”

background image

Natan przymrużył oczy, wiedziałam, że przywołuje z pamięci ten obraz, który teraz stara się opisać
Walerii.

„Nie mam pojęcia, Fenko, ptaszynko!”, powiedział mój ojciec, bo zawsze do niej tak czule mówił.
„Nie mam pojęcia, ale myślę, że w dzisiejszych czasach Jerozolima jest tam!” Wyciągnął rękę i
okręcił się dokoła.

- I co?

- Nic. Mama nachyliła się nade mną i powiedziała cichutko, tak, żeby nikt nie słyszał: „Drzwi i
okna domu muszą się otwierać na tę stronę, w której leży Jerozolima, zapamiętaj, Natanie”. Wtedy
wydawało mi się to nie bardzo rozsądne, jednak teraz, gdziekolwiek jestem i jakkolwiek otwierają
się drzwi i okna domu, ja wiem, gdzie leży Jerozolima...

Waleria patrzyła na niego bez słowa, wiedziałam: już zrozumiała. Była tam z nim, z małym
ż

ydowskim chłopcem Natanem, nad którym pochylała się Fen-ka. A Ty, kochanie, jesteś tam?

Bądź, tak cię proszę, bądź, to tylko chwila.

- Najpierw trzeba wkładać prawy but, tak twierdziła mama. Nie można go jednak sznurować,
dopóki nie włoży się i nie zasznuruje lewego. Nie śmiej się, Walerio, sprawa jest poważna! Nigdy
tego nie robię, ale często o tym myślę, kiedy wkładam buty, bardzo to jest męczące w gruncie
rzeczy. Mama zresztą nie wymagała ode mnie nigdy, żebym najpierw wkładał prawy but, ale
często powtarzała mi tę kolejność, może chciała, żebym zapamiętał? No i zapamiętałem, najpierw
trzeba wkładać prawy but...

Waleria wsunęła do buzi paznokieć, ściskała go zębami. Przyglądała się Natanowi nieruchomym
spojrzeniem.

- Czy były tam jakieś zwierzęta? - zapytała cichutko.

Natan spojrzał na mnie pytająco, ale ja nie drgnęłam nawet, teraz już sam musiał podejmować
decyzję.

- Moja siostra i ja nigdy nie mieliśmy ani psa, ani kota, chociaż Chana bardzo chciała. Kiedyś
przyplątał się mały kociak, ale wiecznie wskakiwał na stół, mama nie lubiła tego, mówiła: „psik!
psik!” i spędzała go na podłogę. Za to mieliśmy kanarka.

- Kanarka... - powtórzyła Waleria.

- Mieszkał w klatce, żółty jak cytryna. Jadał specjalny pokarm dla ptaków, takie drobne, brązowe
ziarenka. Był do nich przyzwyczajony, potem nie chciał niczego innego, a ziarenek już nie było.
Wreszcie Fenka, moja mama, powiedziała, że trzeba go wypuścić. „Może uda mu się przelecieć
przez mur? Przecież nie ma na czole napisane, że jest żydowskim kanarkiem?”, mówiła. Chana
płakała, była taka malutka, niczego nie rozumiała, ale kiedy mama otworzyła klatkę, Chana
krzyknęła: „On zginie! Zabiją go inne ptaki!” I mama zawahała się, a następnego dnia było już za
późno. Wieczorem Chana poprosiła ojca: „Tatusiu, odmów kadisz, nasz kanarek umarł”. Moja
ciotka oburzyła się: „Coś ty, Chana, kadisz za kanarka?” A moja mama powiedziała: „Dlaczego
nie?” Ojciec pogłaskał Chanę po głowie: „Dobrze, córeczko, odmówię kadisz za niego”.

Waleria płakała. Odprowadziłyśmy Natana do samochodu. Zapiął już pas, kiedy wsunęła głowę
przez otwarte okienko.

- Czy mogę panu życzyć dobrej drogi? - zapytała przezornie. Widziałam, że Natan opuścił głowę
jak pod ciosem. Fatalnie, pomyślałam.

- Oczywiście, Walerio, możesz.
- Dobrej drogi.
- Dziękuję.

background image

Później, kiedy odjechał, spojrzała na mnie.
- Widziałam, że ma przy desce rozdzielczej obrazek ze świętym Krzy-sztofem - powiedziała ze
zdumieniem.

- To patron tych, którzy w drodze.
- Katolicki.
- Natanowi uratowali życie Ojcowie Paulini. I tak mu to zostało...
- Tylko jego uratowali?
- Tylko.
- Chany nie?
- Nie.
- Chodzi do kościoła? Możesz mi powiedzieć?
- Chodzi. Czasami. Pokręciła głową.
- Ile to spraw musi się zmieścić w jednym człowieku, i wszystkie trzeba pogodzić ze sobą. Czy
sądzisz, że ja to w ogóle kiedyś zrozumiem?

- Przecież dziś zrozumiałaś, Walerio.

Umówiłam się z Natanem, że zadzwoni do mnie rano, zawsze lubiłam wiedzieć, że dotarł do celu.
Zadzwonił. Przyleciała po mnie pani Renia, obudziła mnie. Zbiegłam na dół trochę nieprzytomna.

- Jestem i wszystko OK - powiedział. - Tylko Fontanna nasiusiała na dywanik.
- Och, nie!
- Och, tak! A ty, jak się czujesz?
- Dobrze. Jak ci się podobała Waleria? Przez chwilę głucho było w telefonie.
- Natanie! - zawołałam.
- Jestem.
- Myślałam, że coś nas rozłączyło. Pytałam, jak ci się podobała Waleria?
- Obudziłem ciebie tym telefonem, kotku?
- Czy ty mnie słyszysz, Natanie?
- Słyszę, ale są jakieś trzaski na linii. Brałaś aspirynę?
- Dziś jeszcze nie.
- Weź, proszę cię, pamiętaj.
Wróciłam do swojego pokoju i wzięłam aspirynę.

‘tf^k^Jt&^^i&^^Jfc^^

TYM RAZEM SPRAWA JEST SKOMPLIKOWANA I TO NIE DLATEGO, ŻE PRZEJĘŁAM
SIĘ OPOWIADANIEM NATANA!

Słuchaj, ja Ich widziałam. Tego dnia, kiedy przyjechał i poszli w góry beze mnie. Szłam za Nimi w
pewnej odległości, nie zauważyli mnie. Nie chciałam Ich podglądać, naprawdę spotkałam Ich
przypadkowo. Zatrzymali się i Natan zaczął wysypywać kamyki z Jej butów. Pochylił się i kolejno
zdejmował Jej adidasy. Prawy. Lewy. Chwiała się stojąc na jednej nodze, więc położyła rękę na
ramieniu Natana, który wytrząsał kamyki i dłonią sprawdzał jeszcze, czy nie ma ich na
skarpetkach. Później wyprostował się, przytulił Ją, coś powiedział, nie słyszałam co, roześmiali się
i poszli dalej.

TYLE. NIBY NIC.

Wydawało mi się, że miłość między dwojgiem ludzi jest cudowna, kiedy jest się młodym. To
chyba nie jest prawda.

DLACZEGO NIE WIEDZIAŁAM O TYM?

background image

Dlatego, że moja Mamusia i Tata są dla mnie TYLKO Rodzicami. Tylko tak Ich widzę, a czasami
mam Ich nawet powyżej uszu. NIGDY natomiast nie byli dla mnie dwojgiem ludzi, którzy kochają
się w SOBIE. Chcą być razem, potrzebują swojej bliskości. Dla mnie są w naszym mieszkaniu jak
dwa żywe meble: moje i Aleksandra. Jestem chyba beznadziejnie głupia.

A TY?

Dlaczego do głowy mi nie przyszło, że Oni powinni być również dla siebie, bo jeżeli nie - zawali
się Ich świat. Aleksander i ja będziemy żyć na jego gruzach razem z Nimi.

POWINNAM ZROBIĆ WSZYSTKO, ŻEBY OCHRANIAĆ ICH MIŁOŚĆ.

Ale czy potrafię wytłumaczyć to Aleksandrowi? Boję się, że nie. Ze mną sprawa była prosta,
dotarło do mnie, kiedy Natan wysypywał kamyki z Jej butów. Jeżeli chcesz, napisz, co o tym
wszystkim sądzisz; jeżeli nie chcesz, zostaw swoją kartkę pustą. Postaram się to zrozumieć.

Twoja smutna Waleria


OSr&^ifiriO^iK-^^
TWOJA KARTKA OSOBISTA


zień paskudny, deszczowy i zimny. Zaskoczenie, prawda? Myślałaś, wydaje mi się, że tu będą
same piękne i słoneczne pogody, cudowne zachody słońca, wschody różowobłękitne, a tu nic z
tego, leje! Na domiar wszystkiego Waleria znowu przepadła i nie widziałam jej od wczoraj. Staram
się wytłumaczyć sobie, że nie mogę trzymać jej jak na uwięzi, tylko dlatego że jest mi potrzebna.

Wiesz, co robię? Otworzyłam drzwi na taras, deszcz bębni po blaszanym dachu, którego skosy
mam obok, z rynny spływają całe jego potoki, słychać nawet w pokoju, a ja zawinęłam się
czerwonym, kraciastym kocem, wyciągnęłam poduchę i położyłam się wygodnie na tapczanie z
tygodnikami, które chciałam przejrzeć. Nie ma zatem Walerii, ale nie narzekam, jest dobrze.
Zaczęłam rozwiązywać krzyżówkę, kiedy nagle wtargnęła do pokoju, trzymając w ręku ociekającą
deszczem prześliczną parasolkę z falbankami. Już na pierwszy rzut oka zobaczyłam, że jest to stara
parasolka od słońca, którą Waleria musiała chyba wyciągnąć z czyjegoś lamusa pełnego
niezwykłych skarbów. Tu, w Zakopanem? A kogóż ona znała w Zakopanem do tego stopnia, że
mogła przetrząsać lamusy, albo po prostu wycyganiać dla siebie takie cuda?

- Walerio, przecież to jest... - zaczęłam, kiedy odzyskałam głos.

- Wiem, wiem! - przerwała mi. - Od słońca.

Ustawiła rozłożoną parasolkę pod umywalką, na skąpym kawałku linoleum, i zdjęła obszerny
przeciwdeszczowy płaszcz, którym była szczelnie okręcona. Ukazała się moim oczom Waleria tak
piękna, że wprost nie mogłam od niej oderwać wzroku. Miała na sobie aksamitną spódnicę w
kolorze czerwonego wina, obcisłą na biodrach, sięgającą stóp, na które właśnie wkładała piękne
atłasowe pantofelki, odrobinę przetarte na noskach. W spódnicę wsunęła batystową bluzkę,
ozdobioną delikatnymi koronkami przy mankietach i stójkowym kołnierzyku. Z foliowej torby na
zakupy wyjęła mały kapelusik ze słomki. Główka okrągła, niewysoka, ozdobiona rypsową wstążką,
rondko nieduże.

- Kanotierek! Moja babcia taki miała! - zawołałam. Wyskoczyłam z koca, z poduchy, odrzuciłam
na podłogę czasopisma,

zachowałam się jednym słowem tak, że Waleria nie mogła na mnie narzekać. Spełniłam chyba jej
oczekiwania. Stała przed lustrem i wkładała kapelusik, a to prościutko, a to z rondkiem
pochylonym do przodu, a to na bok lewy, prawy, a to go trochę zsunęła do tyłu, aż wreszcie

background image

wróciła do pierwszej wersji. Pasemka włosów, które schowała pod kapeluszem, wyciągnęła po
bokach, wisiały teraz długimi, zwiniętymi w grajcarki lokami. Patrzyła na siebie z zachwytem.

- Słuchaj! - powiedziała. - Jestem cudowna! Była cudowna. Nagle opamiętałam się.

- Skąd masz to wszystko?
- Pożyczyła mi pani Ania Sztaudynger.
- A skąd ty się u niej wzięłaś, Walerio?
- Zwyczajnie, składałam wizytę jej kotce, bo miauczała i zapraszała mnie na werandę, potem
przyszła pani Ania i tak gadka-szmatka, powiedziałam, że idę dziś z Wojtkiem na przebieraną
imprezę i nie mam żadnego pomysłu na ciuch, nie mówiąc o możliwościach. I pani Ania...

- Możesz nie kończyć! - powiedziałam.

Znałam Anię i potrafiłam sobie wyobrazić, co działo się w jej domu pod Krokwią, kiedy wtargnęła
do niego Waleria.

- Zmarnujesz parasolkę.

- Obiecuję ci, że więcej nie będę jej nosiła na deszczu, obiecuję! Patrzyła ciągle na swoje odbicie
w lustrze. Poprawiała koronki pod szyją,

wyciągnęła jeszcze jeden loczek, postrzępiła palcami grzywkę. Sięgnęła po torbę.

- Mam jeszcze szeroki, czarny pasek, popatrz. Ściągnęła talię pięknym, lakierowanym paskiem.

Pomyślałam, że musiała Anię dokładnie omotać, a kiedy zobaczyłam małą torebkę na złotym
łańcuszku, miałam już pewność.

- Czy pani Ania wie, że jesteś tu ze mną? Przyjrzała mi się uważnie.
- Nie chciałabyś?
- Nie! - przyznałam. - Wolałabym, żebyś wzięła to na własną głowę.
- A więc, nie wie, że jestem tu z tobą i biorę to na własną głowę! - zakomunikowała trochę
obrażonym tonem.

Usiadłam na tapczanie, przyglądałam się Walerii. Bardzo wydała mi się renoirowska, w stylu,
który lubię szczególnie, ale przecież nigdy nie sądziłam, że kiedyś naprawdę zobaczę żywą
dziewczynę wyjętą z tamtych ram.

- A Wojtek?

- Wygląda wspaniale. Załatwił sztuczkowe spodnie i cudowny tużurek z aksamitnym kołnierzem i
mankietami.

Nie mogła oderwać się od lustra, robiła coś dziwnego z ustami. Zaciskała

je, ściągała jak dziecko do pocałunku, wyginała tak, że w kącikach robiły się małe dołeczki.

- U kogo jest ta impreza?
- U mojej przyjaciółki. Bądź spokojna.
- Przyjaciółka stąd? - zdziwiłam się.
- Nie. Spotkaliśmy ją przypadkowo na targu pod Gubałówką. Zaprosiła nas na swoje urodziny. To
moja przyjaciółka ze szkoły. Najlepsza. Może nawet jedyna. Na imię ma Natka.

- Natka? Jak od pietruszki?
- Nie, jak od Natalii.
Waieria była tak zajęta swoim odbiciem w lustrze, że straciła nawet poczucie humoru, bo
odpowiedziała mi zupełnie poważnie, przesuwając kapelusz trochę bardziej do przodu.

- A gdzie odbędzie się impreza urodzinowa Natki?

background image

- Nie wiem. Umówiłyśmy się na rogu.

Nie zapytałam na którym. Waieria zdjęła kapelusik, wsunęła go do torby, złożyła parasolkę,
schowała ją tam również. Wygładziła spódnicę na biodrach.

- Igłę mam - powiedziała. - Ale może znajdzie się u ciebie fioletowa, gruba nitka?

Wyjęłam pudełko z przyborami do szycia, pełne małych kolorowych szpule-

czek. Waieria zajrzała.

- Cienkie! - skrzywiła się. - Ale ta ma dobry kolor, można ją wziąć podwójnie.

Rozwinęła ze szpulki długi kawałek fioletowej nitki, odgryzła i okręciła nim papierek oderwany z
gazety.

- Czuję, że będę się bawiła wspaniale, jakie to szczęście, że wygoiła mi się już pięta!

Miałam ochotę powiedzieć Walerii, żeby nie wracała późno, żeby nie piła alkoholu, żeby Wojtek
odprowadził ją do domu, żeby nie całowała się z chłopakami, żeby nie zaplamiła spódnicy, nie
zabrudziła bluzki, nie zgubiła parasolki, nie posiała torebki. Nie powiedziałam niczego.

Otuliła się znowu olbrzymim płaszczem, w którego kieszeni, jak się okazało, był kaptur. Zawinęła
głowę tak, że

ledwo było widać koci pyszczek. Wychodząc pomachała mi ręką na do widzenia.

Złożyłam gazety, podniosłam koc, który spadł na podłogę, kiedy ujrzałam Walerię wychodzącą z
ram. Deszcz bębnił, z rynny płynął potok, musiało gwałtownie spaść ciśnienie, na co zawsze byłam
wrażliwa, i czułam, że zaczyna boleć mnie głowa. Ułożyłam się z powrotem na tapczanie i
zamknęłam oczy. Nie od razu usnęłam.

Waleria wróciła koło dziesiątej i wyrwała mnie ze snu. Zdjęła ociekający deszczem płaszcz,
wrzuciła go do umywalki, foliową torbę postawiła na linoleum. Przyjrzałam jej się w świetle słabej,
nocnej lampki. Płakała. Wprost nie wierzyłam własnym oczom: Waleria mazała się jak dzieciak.

- Walerio, kochanie, co się stało?

Pokręciła głową, wyraźnie nie mogła wydobyć z siebie ani słowa, usiadła obok mnie i wyciągnęła z
mojego pudełka higieniczne chusteczki. Cały plik, widocznie zanosiło się na dłuższe płakanie.
Przytuliłam ją do siebie i przez chwilę kołysałyśmy się razem, co chyba trochę uspokajało Walerię,
bo pochlipywała jeszcze, ale łzy już nie leciały ciurkiem, tylko od czasu do czasu spływały po
policzkach kroplami wielkimi jak grad.

- Natka jest najpodlejszą dziewczyną, jaką znam! - wyrzuciła wreszcie z siebie. - W życiu nie
odezwę się do tej flądry nawet słowem!

Zobaczyłam, że na bluzce Ani widnieje filetowy napis NIENAWIDZĘ MARY-CHY, i
pomyślałam, że teraz tę deklarację Waleria zapewne uzupełni wyznaniem na temat Natki.

- Co się stało? Co ona zrobiła?
- Zachowała się tak, że nie pomieści się to w głowie absolutnie nikomu!
Łzy zaczęły znowu płynąć gęściej.
- Powiedz, Walerio, może mnie się akurat pomieści?
- Coś ty! - zaszlochała Waleria.
Podałam jej szklankę z zimną herbatą. Wypiła kilka łyków i znowu tylko pochlipywała.

- Na tej cholernej imprezie została wybrana królową balu!

- Walerio, na miły Bóg, chyba nie jesteś aż tak małostkowa...

background image

- W ogóle nie jestem małostkowa, jeżeli chcesz wiedzieć! Tylko że ona, jako królowa balu, miała
prawo wybrać sobie pretendenta do ręki. I oczywiście, ta dziewucha piekielna, ten tłumok wstrętny,
obrzydliwie ubrany w podkasaną kieckę i z gołym biustem, wybrała mojego Wojtka, a mnie
zostawiła z chłopakiem, z którym miała się sama bawić, z okropnym jakimś brudnym kocudłem,
które mówiło do mnie: „szprotko”!

Słuchaj, nie masz pojęcia, co zazdrość może zrobić z kobiety...

- A Wojtek, kiedy Natka została królową balu i wybrała właśnie jego, zachował się tak, jakby
kompletnie stracił rozum, jeżeli w ogóle miał cokolwiek do stracenia, bo obawiam się, że ma łeb
pusty jak kalafior!

Dlaczego jak kalafior, nie mogłam pojąć, ale nie miałam czasu na dłuższe rozpatrywanie tego
dziwnego zjawiska.

- No i co? - zapytałam nieporadnie.

- Ten, który mówił do mnie „szprotko”, powiedział, że Wojtek wpadł Natce w oko już dziś rano,
kiedy spotkaliśmy się na targu pod Gubałówką. I że Natka nie ma żadnych urodzin, w ogóle
urodziła się w grudniu, co jest prawdą, bo sama sobie przypomniałam, jak mi to uzmysłowił ten,
który mówił do mnie „szprotko”.

- Czy ten, który mówił do ciebie „szprotko”, nie ma żadnego imienia własnego?

- Ma z pewnością, ale nie pamiętam jakie, chociaż Natka mi mówiła. Jakoś tak jak Robert albo
Artur, nie wiem, mówił do mnie „szprotko”.

Depresja maniakalna, pomyślałam.
- Co zamierzasz zrobić?
- Nie wiem, przecież się nie zabiję. Skreślę tego łobuza Wojtka z mojego życiorysu i wyrwę
kartkę, którą o nim napisałam...

O, nie, pomyślałam, tej kartki nie wyrwiesz.

Nagle Waleria oprzytomniała. Ujęła się pod boki, przekupka na targu pod Gubałówką.

- Ty wiesz, jak on do Natki mówił? - przymrużyła oczy. - Mówił do niej „lalusiu”!

- Może uważał ją za idiotkę - powiedziałam tępo.
- Do mnie nigdy nie mówił „lalusiu”!
- Bo nie uważał ciebie za idiotkę.
- Ale do Natki mizdrzył się jak głupi.
- Do ciebie też mizdrzył się trochę, kiedy wracaliśmy z Jaworzynki.
- Głupi podrywacz. Nędzna kreatura. Po prostu pacan.
Nie przerywałam Walerii, bo kiedyś pewien psychiatra powiedział mi, że człowiek w stresie
powinien się rozładować.

- Stuknięty, żeby lecieć na paskudę taką jak Natka, i do tego pozbawioną rozumu! Przecież ona
jest zupełną kretynką, mówiłam ci o tym?

- Nie, Walerio, mnie mówiłaś jedynie, że ona jest twoją najlepszą przyjaciółką.
- Ja tak mówiłam? -Ty.
- Chyba na głowę upadłam.
Spojrzała za okno, było już ciemno, ale deszcz przestał padać. Waleria wytarła nos i zamknęła
pudełko z chusteczkami.

- Muszę iść. Obiecałam pani Annie, że jeszcze dziś odniosę ciuchy. Moje zostały u niej, przebiorę
się i tak zakończy się jeden rozdział mojego życia - pociągnęła nosem.

background image

- Pójdę z tobą, zrobiło się późno.

- Pan Przemek czeka na dole. Powiedziałam mu, że zaraz będę szła do pani Anny, i obiecał, że na
mnie zaczeka, on też idzie w tamtą stronę.

- Dobrze, Walerio, z panem Przemkiem możesz iść.

Następnego dnia rano pogoda była ładna, ale postanowiłam zostać w domu, bo nie czułam się
najlepiej. Było mi żal Walerii. Biedna, tak się szykowała, tak jej było ładnie w tych starych
ciuszkach, które pożyczyła od Ani. Pożyczyła od Ani? Dotarło do mnie nagle. Jak to, pożyczyła od
Ani? Zdecydowałam natychmiast pójść do domu przy Krokwi. Szybko szłam Pod Reglami, ścieżką
trochę rozmokłą po deszczu, i przez łąkę obok skoczni. Dom Ani był blisko. W papierku niosłam
resztki pasztetu, którego nie dałam rady zjeść na śniadanie, i sądziłam, że koty Ani będą
zadowolone z tego obrotu sprawy. Weszłam na ganek prowadzący do mieszkania. Drzwi były
zamknięte. Dzwoniłam, stukałam w szybę jednego z okien, nie było Ani w domu, pewnie wybrała
się po zakupy. Trudno, przyjdę jeszcze raz. Rozwinęłam papierek i na talerzyku stojącym pod
ławką zostawiłam kotom pasztet. Zamykałam za sobą drewnianą furtkę, kiedy zobaczyłam jakąś
panią przechodzącą przez jezdnię. Wyraźnie szła w moją stronę.

- Do pani Anny? - zapytała.

- Tak, ale to nic ważnego, przyjdę po południu. Zostawiłam kotom trochę pasztetu.

- Nie ma pani Anny. Par

ę

dni temu wyjechała do Łodzi. Kotkami ja si

ę

zajmuj

ę

.

.
- Wyjechała do Łodzi? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Do Łodzi. W zeszłym tygodniu.
- A wczoraj nikogo tu nie było? Takiej młodej dziewczyny, wysokiej,
szczuplutkiej?
- Wczoraj? Listonosz tylko. Poza nim nikogo. Uwa

ż

am przecie

ż

na dom.

- Rozumiem. Dzi

ę

kuj

ę

pani.

Wolno szłam w stron

ę

Krokwi. Waleria. Kłamczucha.

To jest moja kartka, na której znajdziesz co

ś

, co z pewno

ś

ci

ą

zachwyci Ci

ę

do nieprzytomno

ś

ci. Spójrz, jaka

ś

liczna reprodukcja Renoira!

„La balancoire” -Huśtawka.

To dla Ciebie ode mnie z przeprosinami. Zachowałam się STRASZNIE, kiedy taka zabeczana
przyleciałam do Ciebie. Mówiłam okropne rzeczy o Natce i Wojtku, niestety, ani słowa nie mogę
odwołać, natomiast wtedy powinnam być bardziej opanowana i nie mazać się z powodu tej głupiej
pary!

Znowu zaczynam.

Szkoda, że poszłaś szukać moich śladów u Pani Anny. Sama mówiłaś, że sprawę z Panią Anną i
ciuchami powinnam wziąć na swoją głowę. A WIĘC ZROBIŁAM TO!

Waleria

A teraz do Ciebie: znasz już tę historię, która przytrafiła się mojej miłości do Wojtka? I mojej
przyjaźni z NatkąP Co o tym sądzisz? Proszę Cię, napisz, przecież:

y

<%^^’j^C^’J&-<C^^^^
TA KARTKA MALEŻY WYŁĄCZNIE DO CIEBIE!


Czy masz coś, co byłoby dobre jako ilustracja tego, co tu napisałaś? Byłoby pięknie, gdybyś mi to
coś ofiarowała!

background image

Waleria

astępnego dnia zrobiłyśmy wycieczkę samochodową, niedaleką, bo raptem na Głodówkę. Kiedy
przejeżdżałyśmy przez Bukowinę, Waleria spochmurniała. Nie rozglądała się na boki, a jeżeli
zwracałam jej na coś uwagę, nawet nie spoglądała w tamtą stronę, mówiła tylko „Uhm, widzę” i na
tym się kończyło. Dopiero kiedy wracałyśmy, poprosiła, żebym zatrzymała samochód przy Klinie.
- Pozwolisz, że wysiądę? - zapytała grzecznie.

- Oczywiście, Walerio.
- Czy mogę przejść się sama?
- Naturalnie.
Domyślałam się, że była już tu kiedyś, ale ani ona nie powiedziała nic na ten temat, ani ja nie
pytałam. Odeszła niezbyt daleko od samochodu, stanęła przed zaniedbanym nieco domem, uniosła
głowę i wpatrywała się w okna pierwszego piętra, z których zwisały wątlutkie, blade pelargonie.
Przez dziurę w parkanie wydostał się pies, czarny kundel, o długiej, skołtunionej sierści. Podbiegł
do Walerii z niegroźnym poszczekiwaniem, oparł łapy o jej kolana i merdał ogonem. Waleria
przykucnęła, objęła go za szyję, a on oblizywał jej twarz i podgryzał uszy. Widziałam, że poznał
Walerię, kiedy wracała do samochodu, leciał za nią.

- Zmykaj do domu, zmykaj! - zawołała.

Bałam się, że pies będzie chciał jechać z nami do Zakopanego. Nie chciał. Waleria wsiadła,
zamknęła drzwi samochodu. Popatrzył tylko, szczeknął parę razy, ale kiedy ruszyłam, spokojnie
został, ciągle przyjaźnie merdając ogonem. Chwilę jechałyśmy bez słowa, wreszcie Waleria
odezwała się pierwsza.

- Byłam tu na wakacjach dwa lata temu. Z rodzicami. I jeszcze z Aleksandrem. Ten pies bardzo
lubił całą naszą rodzinę, chodził z nami na długie spacery.

Jeszcze z Aleksandrem, powiedziała. Znowu o nic nie zapytałam, ale to było dla mnie takie dziwne
słuchać, jak Waleria opowiada o swojej rodzinie. Wiedziałam przecież, że musi ją mieć, ale
jednocześnie zupełnie nie potrafiłam

sobie wyobrazić Walerii w jakimś obcym domu, pośród nieznanych ludzi. Czy tęskni za nimi?

- Brakuje ci ich, Walerio?

- Nie pierwszy raz jestem poza domem, wyjeżdżaliśmy na obozy narciarskie, kiedy byliśmy
jeszcze zupełnie mali. Tatuś wysyłał nas bez obaw, bo trenerem był jego przyjaciel. Wyjeżdżaliśmy
też do siostry mojej mamusi, która mieszka w Cetniewie, ale sama...

Zajęła się otwieraniem okna, coś tam zdrapywała z klamki, poprawiła mocowanie pasa.

- Nie wieje na ciebie? - zatroszczyła się.
- Nie.
- BezAleksandrajestempierwszyraz - powiedziała z zaciśniętymi zębami i nie rozdzielając słów.

- Nie mógł wyjechać? Przecież są wakacje.

Po raz pierwszy pozwoliłam sobie na pytanie, byłam ciekawa, jak Waleria to przyjmie.

- Nie mógł.
- Gdzie będzie spędzał lato? - brnęłam dalej.
- Nie wiem. W Warszawie, myślę. Ten psiaczek zawsze rano skrobał do naszych drzwi, prosił,
ż

ebyśmy go wpuścili.

Zrozumiałam, że to był koniec rozmowy na temat Aleksandra.

- Pamiętał ciebie.

background image

- Tak. Może bardziej pamiętał śniadania, które oddawałam mu w tajemnicy przed mamą, niż mnie
- roześmiała się wreszcie.

Podjechałyśmy pod „Astorię”. Zgroza. Na schodach ganku siedział Wojtek.

- Nie! Tego nie przeżyję! - jęknęła Waleria. - Zostanę w samochodzie, a ty pójdziesz i powiesz
mu, że nie istnieję.

Wojtek zauważył samochód, podniósł się i szedł ścieżką w naszą stronę. Zbliżył się, głowę miał
pochyloną.

- Dzień dobry! - powiedział przedniemu błotnikowi.

Mruknęłam coś pod nosem i wysiadłam. Waleria szybko podniosła okienko, ale nie ruszyła się z
miejsca. Milczała, patrzyła przed siebie. Stałam obok samochodu i nie widziałam, co mam ze sobą
zrobić. Zachowywałyśmy się okropnie, w tym momencie byłam bardzo zespolona z Waleria.
Rzuciłam jej kluczyki od samochodu na kolana i poprosiłam, żeby sprawdziła wszystkie drzwiczki,
jak będzie wysiadać. Skinęła głową, więc ruszyłam w stronę domu, postanowiłam zostawić
Walerię. Nie wiedziałam, jak dalej ma się potoczyć akcja, sądziłam, że może Waleria ma jakiś
pomysł. A Ty? Co zrobiłabyś na naszym miejscu?

Z okien mojego pokoju nie widać podjazdu dla samochodów, dlatego nie

zobaczyłam tego misterium pojednania, które przecież musiało być niezwykłe. Przyszli do mnie po
jakiejś godzinie, drapiąc paznokciami w drzwi pokoju, jak ten pies na Bukowinie, który
przychodził rano po śniadanie. Prawdę mówiąc spodziewałam się Walerii, ale nie jego, tymczasem
stał w progu za jej plecami, ze zwycięskim uśmiechem na tej swojej ładnej twarzy i z iskierkami w
oczach, co mi się kiedyś u niego podobało, a teraz nie. No, bo z czego się cieszył, głupi? Z tego, że
omotał jakimiś wykrętnymi tłumaczeniami biedną Walerię.

- Słuchaj! - powiedziała. - Wyjaśniliśmy sobie z Wojtkiem małe nieporozumienie.

Nie podobało mi się to wszystko. Kitki Walerii związane po bokach zwisały smętnie jak uszy
jamnika. Wzrok wbiła w mój maszynopis. Zapewne chętnie wyjęłaby teraz te okropne kartki, gdzie
czarno na białym zostało wszystko, co na Wojtka nagadała. A właśnie, że nie dam ci tego zrobić,
myślałam, będzie piękne memento dla przyszłych pokoleń.

- On mówi, że z Natką tylko żartował i że był na mnie wściekły, bo w jego przekonaniu robiłam
wrażenie bardzo zajętej tym, który mówił do mnie „szprot-ko”.

- Tak, proszę pani! - potwierdził Wojtek gorliwie. - Tak to właśnie było.
- I pozwoliłeś, żeby sama, w deszczu, po nocy wracała do domu?
- On nie wiedział, że wyszłam!
Proszę, już go broni, już nie da powiedzieć mu dwóch słów do słuchu, już on jest wspaniały, a ja
okazuję się zwykłą wiedźmą. Znam to, sama brałam podobnie skomplikowane uczucia.
Westchnęłam tylko.

- Przysięgam, proszę pani! Gdybym wiedział, że ona wychodzi sama, z całą pewnością
poszedłbym za nią.

Przysięga, łapciuch jeden.

- Myślałem... - ciągnął dalej, chociaż wcale jego myśli nie byłam ciekawa. - Myślałem, że wyszła
stamtąd razem z tym, który mówił do niej „szprotko”.

- I to wcale nie było po nocy, dochodziła dziesiąta! - broniła go mała lwica.

- Czy z Natką też się pogodzisz? - zapytałam po katolicku, ale sama słyszałam, że brzmiało
jadowicie.

background image

- Nie, z Natką nie! - oburzyła się. - Coś ty!

- Dlaczego? Może ona tylko żartowała? Patrzyli na mnie z zaniepokojeniem, zwłaszcza on.

- Natka, proszę pani, jest może świetną dziewczyną, ale gdzie jej tam do Walerii! - oświadczył
ostrożnie, bo nie wiedział, czy mówię serio.

Słuchając pierwszej części tego zdania, Waleria skrzywiła się kwaśno, druga rozchmurzyła ją
nieco, to już był miód. Podeszła do umywalki, wzięła szklaneczkę i napiła się wody. Nie było o
czym mówić, wyglądało na to, że dramat skończył się, kurtyna opadła, a na widowni nikt nie prosił
aktorów, żeby pokazali się jeszcze raz, bo siedziałam i nie zadawałam pytań. Wygładziłam narzutę
na tapczanie i zaczęłam stawiać pasjansa.

- Czy mogę wyjść na taras? - zapytał Wojtek. - Nigdy nie widziałem, co w „Astorii” jest z tej
strony.

- Proszę! - odparłam krótko.

Zadomawia się, myślałam, ciekawe, kiedy przyniesie swoje rzeczy i ułoży je na wolnej półce w
mojej szafie, kiedy zacznie wyjadać ze słoika konfitury, które dostałam od Amelii i których nawet
Waleria nie ruszyła. Najchętniej poprosiłabym go, żeby z tarasu wyszedł do ogrodu, pierwsze
piętro, ale taki był przecież wysportowany, że nic by mu się nie stało. Waleria usiadła przy stoliku,
sięgnęła po długopis i czystą kartkę. Odchyliła się z krzesłem do tyłu i wyglądała tak, jakby bardzo
chciała coś sobie przypomnieć. I przypomniała sobie, bo zaczęła pisać.

MAM NADZIEJĘ, ŻE MOŻE KIEDYŚ TA KSIĄŻKA TRAFI DO TWOICH RĄK, NATALIO,
WIĘC SPECJALNIE DLA CIEBIE PRZYPOMNIAŁAM SOBIE WIERSZ MOJEJ ULUBIONEJ
POETKI, PRZECZYTAJ:

miss ameryka
blues
i cóż ci z tego przyjdzie żeś miss ameryką że masz ciało wenery a twarzyczką kotka nie znasz
mego tancerza nigdy go nie spotkasz nie zakocha się w tobie z namiętnością dziką on mnie wybrał
i zmierzył podług swych kanonów i rzekł że w całym świecie drugiej takiej nie ma nie patrz na
mnie z gazety tak dumnie jak z tronu bo dla niego jednego ja jestem miss ziemia

(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)

Ależ ta Waleria jest pewna siebie i swojego tancerza, ho, ho, pozazdrościć dobrego samopoczucia.
A tak naprawdę, to nie miss ameryka i nie Natka mają twarzyczki kotka, tylko Waleria, ale
mniejsza z tym. Wiesz, co zaczęło mi chodzić po głowie? Myśl, że może z tego Wojtka jest
naprawdę świetny chłopak, który tylko wkurzył się okrutnie, widząc jak Waleria w swojej
aksamitnej spódnicy w kolorze czerwonego wina i w zabawnym kanotierku na głowie siedzi z tym
- jak to ona powiedziała? - z tym brudnym kocudłem, które mówiło do niej „szprotko”? A Ty, moja
Kochana, będąc na miejscu Walerii, uwierzyłabyś Wojtkowi? Ciekawa jestem, czy napisałaś coś na
swojej KARTCE PRYWATNEJ-MIŁOSNEJ i na tej, którą Waleria zostawiła ci obok „Huśtawki”
Renoira? Jeżeli tak, może teraz chciałabyś coś jeszcze do tego dodać? Masz miejsce ode mnie,
proszę bardzo:

Poszli i przepadli. Wybrałam się na Krupówki, obejrzałam sklepy, stragany, deszcz padał co pięć
minut, potem wychodziło słońce, potem znowu zbierało się na deszcz, zaczynało padać, później
spoza chmur słońce krótkotrwałym błyskiem dawało do zrozumienia, że jest, ale tak naprawdę to
go nie było. Prawidłowo mówi się o tym: pogoda zmienna, ale za „pogodą zmienną” nigdy nie
wiadomo, co się kryje, a ja chcę, żeby było wiadomo, ponieważ właśnie w tej pogodzie błąkali się
po Bulwarach Słowackiego Waleria i Wojtek. Bystry płynął sobie wartko z boku, drzewa zieleniły
się w deszczu, srebrzyły wilgocią na słońcu i wszystko to było bardzo ważne dla Walerii, bo

background image

zawsze sceneria jest ważna dla zakochanych, w jednej czują się lepiej, w drugiej gorzej. Waleria,
idąc z Wojtkiem po Bulwarach Słowackiego, czuła się nadzwyczajnie.

Wróciłam do domu z torbą pełną rozkosznych zakupów: jogurty owocowe, banany, pomarańcze,
kawa cappuccino, wafle śmietankowe. Wszystko to wyjmowałam z reklamówki na tapczan, a
potem chowałam do szafki, kiedy przyszła Waleria, bardzo czegoś wzburzona. Podsunęłam jej
otwartą paczkę wafli, które zaczęła chrupać głośno, co chwila potrząsała głową, jakby chciała ją
uwolnić od niepotrzebnych myśli.

- Był taki cudowny spacer, aż tu nagle, kiedy szłam już do ciebie, natknęłam się na tłum ludzi
idących z jakimiś okrzykami, w powietrzu wywijali białymi kawałkami płótna, z napisami
czarnymi i kolorowymi, okropni byli, mówię ci. Bałam się ich.

Sięgnęła po następnego wafla i zerknęła na kiść bananów.
- Mogę? - zapytała.
- Możesz. To była pewnie jakaś demonstracja. Nie zapytałaś?
- Nie. Nic mnie to nie obchodzi.
- A Wojtka?
- Wojtka już wtedy nie było ze mną. A mnie to nic nie obchodzi. Kompletnie nic.
Upajała się swoją obojętnością. Bardzo mnie interesowało dlaczego.
- Mnie to też nie obchodzi - powiedziałam prowokacyjnie.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
Wyraźnie czekała na moją odpowiedź, chyba zamierzała ją wykorzystywać w przyszłości jako
własne tłumaczenie.

- Bo nie - powiedziałam krótko.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem, może i z lekkim rozczarowaniem, ale przyjaźnie.
- No, właśnie... - wymamrotała z buzią pełną banana.
Usiadłam na brzegu tapczana pomiędzy kawą cappuccino, pomarańczami i serkami owczymi.

- Walerio! - powiedziałam. - Mówisz głupoty, jak może człowieka nie obchodzić to, co się
dookoła niego dzieje?

- Powiedziałaś, że ciebie też nie obchodzi. Mogę?

- Możesz.

Sięgnęła po drugiego banana, obejrzała go, nie podobał jej się, więc wymieniła sobie na bardziej
dorodnego.

- Powiedziałam, że mnie nie obchodzi, bo mnie rozzłościłaś. Skąd ci się wzięła taka obojętność?

- Nie wiem. Może po mamusi. Moja mamusia bywa już tak zmęczona, że jest jej wszystko jedno.

- Czym zmęczona?

- Brakiem pieniędzy, kłopotami z Aleksandrem, ze mną. A może mam to po wujku! - zawołała
odkrywczo. - Bardzo kocham mojego wujka i liczę się z jego zdaniem. Wujek mój, na przykład,
jest antysemitą, ja też byłam, dopóki tu u ciebie nie poznałam Natana.

- Boże drogi, Walerio... - jęknęłam prawie. - Argumentem nie może być ani zdanie wujka, ani
godzina z Natanem. Tak, jak nie powinnaś lekceważyć demonstracji, którą spotkałaś, jeżeli nawet
nie wiesz, czego dotyczyła!

Nerwowo podciągnęła frotki na kucykach.
- Mogę?
- Możesz.

background image

- Wujek mówi, żebym się niczym nie przejmowała, bo ważne jest tylko to, żeby mi się udało być
kobietą biznesu.

- Chciałabyś nią być?
- To na pewno jest fajna sprawa.
- Na pewno, ale do tego potrzebne są pewne cechy, a nie wiem...
- Ja też nie wiem - przerwała mi Waleria. - Nie wiem, czy je mam.
Tak naprawdę chciałabym być archeologiem. To by mi się podobało. Natomiast mój wujek mówi,
ż

e nie chodzi o to, żeby pieniądze wykopywać, tylko

0 to, żeby je robić.

- Wujek jest fantastyczny. Czy pracuje w mennicy państwowej? Waleria spojrzała na mnie i - co
za ulga! - roześmiała się.

- Proszę cię, nie powtarzaj po wujku, jak papuga. Po nikim nie powtarzaj bezmyślnie - poprosiłam.

- Po kimś trzeba powtarzać, przecież stąd się bierze wiedza! - powiedziała rezolutnie i bardzo mnie
to uspokoiło.

- Nie chciałabym klepać biedy - westchnęła. - Nie czuję w sobie powołania. Dlaczego się
ś

miejesz? Czy znowu powiedziałam coś głupiego?

- Nie, Walerio, coś zabawnego. Nikt nie czuje w sobie powołania do klepania biedy.

- A święty Franciszek?
- Mogę? - zapytałam.
- Możesz - powiedziała Waleria. Ale bananów już nie było.
Tego dnia Waleria przyszła do mnie jeszcze raz. Wieczorem. Nie bardzo późno, ale już się
ś

ciemniało. Obejrzałam dziennik telewizyjny i byłam przy schodach, kiedy zobaczyłam, że

wchodzi frontowymi drzwiami. Zaczekałam na nią. Była bardzo blada i kiedy przyjrzałam się
uważnie jej buzi, dostrzegłam, że prawy policzek, tuż przy ustach, drży jakoś dziwnie, w sposób,
którego Waleria najwyraźniej nie mogła opanować. Pogładziłam ją.

- Wiem... - szepnęła. - Wiem, że tak mi lata.
- Co się stało, kochanie?
Byłyśmy już w moim pokoju, usiadła na fotelu i przyłożyła rękę do policzka, jakby chciała
powstrzymać jego drżenie.

- No, powiedz mi, Walerio - poprosiłam.

- Coś złego, wiesz... - odparła cichutko. - Musi dziać się coś bardzo złego z Aleksandrem. Ja to po
prostu czuję.

- Może chcesz gdzieś zadzwonić? Do domu, do przyjaciół? Rozłożyła ręce, policzek latał.

- Nie. Jak? Dokąd? Przecież nawet nie wiem, gdzie on teraz jest. Położyła rękę z lewej strony, tuż
pod biustem. Widocznie łomotało jej serce,

ale czy ręka mogła to uciszyć?
- Może dam ci coś na uspokojenie?
- Och, nie, muszę to przeżyć razem z nim!
Nie była dziecinną, zabawną Walerią. Siedziała obok mnie, złamana lękiem
1 chyba rozpaczą. Dorosła. Koci pyszczek, sterczące kucyki, a dorosła. Rozejrzała się po pokoju,
głównie po podłodze.

- Przyszłam, bo chyba zostawiłam u ciebie moją rączkę Fatmy.

- Jaką rączkę Fatmy?

background image

- Taką malutką, na łańcuszku. Mój amulet. Aleksander ma drugą. Gdybym miała rączkę Fatmy
przy sobie, łatwiej nawiązałabym z nim kontakt.

- Dziecinko, co ty mówisz?

- Och, nie tłumacz mi! A zresztą, sama masz w domu czarną kotkę, która potrzebna jest Natanowi.
Nie znalazłaś mojej rączki?

- Nie, nie widziałam niczego. Podniosła się.

- Może mam ją w kieszeni w dżinsach. Nie! Nie odprowadzaj mnie! - zawołała, widząc, że wstaję.

- Chociaż do drzwi.
- Nie, proszę nie! Wolę być sama, naprawdę. Zobaczysz, poradzimy sobie z tym.
Poradzimy? Kto?
Wyszła. Odsunęłam tapczan od ściany, zdjęłam narzutę, sprawdziłam pomiędzy gazetami, na
stoliku, zajrzałam nawet do pojemnika na śmiecie, nigdzie nie było tej rączki. Naprawdę nie jestem
przesądna, nie wierzę w zabobony i czarną magię. Czasami ulegam Natanowi, ale to dla świętego
spokoju: odstukam, usiądę, nie obejrzę się za siebie, ot, takie głupoty. Teraz jednak bardzo
chciałam znaleźć rączkę Fatmy, Walerii i Aleksandra. Nie było jej u mnie.

Obudziłam się rano zupełnie zdezorientowana. Nie mogłam pojąć, co się właściwie stało. Leżałam
na tapczanie ubrana, w pokoju paliło się światło. Obok mnie, na poduszce leżał „Przekrój” z
krzyżówką rozwiązaną do połowy i długopis. Czy rozwiązywałam ją wczoraj po kolacji?
Usiłowałam sobie przypomnieć cokolwiek. Nie pamiętałam, spojrzałam na słowa wpisane w kratki.
Charakter pisma był mój, znaczenie wyrazów znałam. Oczywiście, musiałam rozwiązywać
krzyżówkę i usnęłam nad nią.

- Co robiłaś wczoraj wieczorem? - zapytałam, kiedy Waleria zjawiła się u mnie po śniadaniu.

- Wczoraj wieczorem? - powtórzyła. - Zaraz, czekaj, byliśmy na spacerze, potem... czułam
niepokój o Aleksandra. Przeraźliwy. Usiadłam na progu i patrzyłam w niebo. Mówiłam ci chyba
kiedyś, że my łatwo wyczuwamy, jeżeli coś się z nami dzieje. Wczoraj coś się działo z
Aleksandrem.

- A rączkę Fatmy znalazłaś?
- Jaką rączkę Fatmy?
- Nic, Walerio, chyba coś mi się śniło.
- Śniła ci się rączka Fatmy?
- Tak.
Patrzyła na mnie ze zdumieniem.
- Dziwny jakiś sen... - powiedziała.

M^^Jł&^^tf^^
„Echo” MICHEL GRANGER
Nie chciałam wczoraj rozgadywać tej sprawy, ale należy Ci się wyjaśnienie: RĄCZKĘ FATMY
ZAWSZE NOSZĘ PRZY SOBIE, Aleksander też - to taka nasza umowa, której bardzo
przestrzegamy. NIE ZGUBIŁAM JEJ WCZORAJ I NIE BYŁAM U CIEBIE. Może widziałaś ją u
mnie przypadkowo i przyśniło Ci się, to wszystko. Natomiast:

NAPRAWDĘ BAŁAM SIĘ WCZORAJ O ALEKSANDRA TAK BARDZO, ŻE AŻ DRŻAŁ MI
POLICZEK!

Dziwne. Sama już nie wiem.

MOŻE TO MNIE SIĘ ŚNIŁO, ŻE SIEDZĘ NA PROGU I PATRZĘ W GWIAZDY, BO CHCĘ
KONIECZNIE NAWIĄZAĆ KONTAKT Z ALEKSANDREM?

background image

A tymczasem byłam u Ciebie i szukałam rączki Fatmy, która potem znalazła się w moich dżinsach,
bo przecież mam ją! Może tak było, ale ja tego nie pamiętam.

Wybacz mi.
Waleria




l5-^»^Q^ft^^
TO TWOJA KARTKA


DOSTAJESZ JĄ OD WALERII - NIESPEŁNIONEJ POETKI!

0 czym myślisz, kiedy patrzysz w rozgwieżdżone niebo? Cieszy Cię jego piękno, czy przeraża?

Ja czuję się drobinką, ale nierozłączną częścią KOSMOSU. Jestem wdzięczna za swoje istnienie i
nim zobowiązana.

Waleria O CZYM MYŚLISZ, KIEDY PATRZYSZ W NIEBO?



est na Nowotarskiej taki sklep z ciuchami, do którego lubię zaglądać, bo zawsze można tam
znaleźć jakiś tani łaszek, potem nosi się go ze szczególnym upodobaniem, albo jakieś butki-
szmaciaczki, w które wskakuje się z rozkoszą, kiedy bolą nogi po całym dniu chodzenia. Kiedyś
moja przyjaciółka kupiła tam spódnicę, latała w niej przez trzy sezony i przez trzy sezony spódnica
ta była hitem. Za moją przyjaciółką oglądały się na ulicy nawet bardzo wystrojone dziewczyny i
ona była tym uradowana, bo jest kobietą łasą na pochwały swoich ciuchów - w taki cudowny,
babski sposób, o który nigdy do nikogo nie miałam pretensji. Przeciwnie, uważam, że to jest
wprost wspaniałe, jeżeli dziewczyna potrafi znaleźć sobie hit w sklepiku na Nowotarskiej i do tego
zapłacić za niego tyle, ile za owczy serek u góralki pod Gubałówką. Na tej Nowotarskiej kupiłam
dla Walerii trykotową bluzeczkę w kolorze owocu kiwi. Niosłam ją do domu, wielce z siebie
zadowolona, bo byłam pewna, że kolor kiwi jest wymarzony dla Walerii i podśpiewywałam sobie
„Plim, plim, plim, tralala” na melodię, którą uważałam już za znajomą, kiedy na ulicy o pięknej
nazwie Droga do Białego minęła mnie jakaś niezwykła dziewczyna. Ubrana była w malownicze
łachmany, bardzo ładne. Ze wszystkich stron coś wisiało, tu jakiś sznurek z drewnianymi kulkami,
tam łańcuszek z breloczkiem, a na breloczku scyzoryk. Gdzie indziej wisiały kolorowe szmatki we
wszystkich możliwych kolorach: tu jako pasek, tu jako kokardki, a tam jako szmatki, po prostu.
Wyglądała troszkę, jakby ubierała się wyłącznie w moim sklepie na Nowotarskiej. Włosy miała
jasne, złotawe, proste, długie prawie do pasa i naprawdę bardzo czyste, co wyglądało pięknie.
Tylko wzdłuż policzków wisiały jej dwa cieniusieńkie warkoczyki. Zaraz za nią szła pani Renia, z
daleka widziałam, że robi do mnie dziwne miny i głową wskazuje tę dziewczynę, która była akurat
między nami. W pierwszej chwili myślałam, że pani Renia chce mi zwrócić uwagę na malownicze
łachmany i niezwykłą urodę tego ślicznego stworzonka, ale nie, kiedy zbliżyłyśmy się do siebie,
zatrzymała mnie. - Ta dziewczyna szukała pani! - powiedziała cicho. A potem zawołała w jej
stronę, że ja to jestem ja. Dziewczyna zatrzymała

się, popatrzyła na mnie troszkę speszona i zapytała, czy może mi zająć chwilę. Zaprosiłam ją do
siebie, ale odmówiła.

- Właściwie szukam Waierii, mam bardzo mało czasu, bo jestem tylko przejazdem i cały autokar
czeka na mnie, jadę z wycieczką na słowacką stronę.

background image

- Waierii nie było dziś u mnie, przykro mi, nie wiem, jak mogę ci pomóc, bo nawet nie wiem,
gdzie jest teraz.

- Mogłaby pani przekazać jej parę słów ode mnie?

- Oczywiście.

- Proszę jej powiedzieć, że wczoraj widziałam Aleksandra, że siedziałam z nim parę godzin na
Krakowskim Przedmieściu, Waleria będzie wiedziała gdzie, on nie ma pojęcia, co się z Walerią
dzieje, ale mówi, że chyba wszystko jest w porządku, bo z pewnością wyczułby, jeżeli byłoby
inaczej, wie pani, że oni wyczuwają się na odległość?

Mówiła szybko, bez kropek, tylko z przecinkami. Zastanowiło mnie, skąd wiedziała, gdzie szukać
Waierii. Zapytałam o to. Patrzyła mi w oczy, milczała przez chwilę, a później powiedziała krótko:

- Wiedziałam.

Może od Waierii, pomyślałam, może zawiadomiła ją, gdzie będzie, zanim zjawiła się u mnie, a nie
zdążyła powiedzieć Aleksandrowi.

- Waleria bardzo martwiła się o Aleksandra.

Mówiąc to znowu miałam wrażenie, że daję się wciągnąć w jakąś zasadzkę, ale wcale nie byłam
taka pewna, czy nie zastawiłam jej na siebie samą.

- Myślałam, że Waleria może się martwić. Proszę jej powiedzieć... - urwała, szukając chyba słów,
którymi najdokładniej mogłaby zamazać właściwą treść tego, co miałam powtórzyć Waierii. -
Proszę jej powiedzieć, że Aleksander ma już pieniądze.

- A co z Funiem?

- Ciągle jest z Aleksandrem. Przestał linieć. Aleksander kupił mu obrożę przeciwpchelną. Muszę
już iść.

- Dobrze. Powtórzę Waierii. Będzie zmartwiona, że nie zastałaś jej u mnie.
- Ja też żałuję. Proszę ją ucałować ode mnie.
- Dobrze. Jak masz na imię?
- Karolka. Do widzenia pani.
- Do widzenia, Karolko.
Otworzyłam z klucza frontowe drzwi „Astorii”. Ze schodów zbiegała pani Renia z grubym
zeszytem w ręku.

- Dzień dobry! - powiedziała. - Ze spaceru?
- Dzień dobry, pani Reniu, ale...
Na miły Bóg, przecież to było przed chwilą! Patrzyła pytająco.
- Widziałyśmy się chyba? - zapytałam.
- Dzisiaj? Nie.
Uśmiechnęła się, poszła na dół, do kuchni, ja do pokoju. Otworzyłam moją metyczkę, do której
zawsze wkładam lau^re-

a uui, uo Kucnni, ja do pokoju. Otworzyłam moją

kosmetyczkę, do której zawsze wkładam lekarstwa, kiedy jadę gdzieś na dłużej. Wyjęłam aspirynę
i witaminy. W^Wam

,,vc?B wiuaaam lekarstwa, kiedy jadę gdzieś na

dłużej. Wyjęłam aspirynę i witaminy. Wzięłam podwójną dawkę, otworzyłam drzwi tarasu,
postawiłam na nim fotel n<=i=.wło

background image

ny. wzięram podwójną dawkę, otworzyłam

drzwi tarasu, postawiłam na nim fotel, usiadłam i czekałam z nadzieją, że witaminy i aspiryna
sprawia mirt M’° e”’

iuiei, usiadłam i czekałam z nadzieją, że

witaminy i aspiryna sprawią cud. Nie sprawiły. Rozległo się pukanie do drzwi i weszła Waleria.
Usiadła obok mnie na nrom.

, ouu. iNie sprawny. Hozległo się pukanie do drzw

i weszła Waleria. Usiadła obok mnie, na progu, i oparta o framugę drzwi, wystawiła pyszczek do
słońca

- Mam dla ciebie wiadomości od Aleksandra.
...uuumusu uu MieKsandra.
Zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie z niewiarygodnym zdumieniem. - Ty?
- Przecież ci mówię.
Coraz sprawniej zaczynałam się poruszać w tamtym świecie, o którym nie łam pojęcia.

- Dlaczego na mnie nie poczekała? Co mówiła?

Jechała autokarem na słowacką stronę, z wycieczką. Nie mogła cze-czoraj widziała sie z
Aleksandrem n* i

na oiuwacKą stronę, z wycieczką. Nie mogła czekać. Wczoraj widziała się z Aleksandrem na
Krakowskim, spędziła z nim parę godzin.

- I co Aleksander?

Karolka prosiła, żebym ciebie uspokoiła, bo on ma pieniądze. Ładne mi usnnkni^nioi

,vuie uojjUMJIfa, DO
- Ładne mi uspokojenie! - pokręciła głową.
- Może inaczej powiedziała, może nie użyła wcale słowa „uspokojenie”, rtałam też o Funia,
myślałam, że h^rMoo^ ~

?«, inu.ce nie uzyra wcale słows

Spytałam też o Funia, myślałam, że będziesz chciała wiedzieć, - Kochana ifistećl r^ -, .

Kochana jesteś! Co z nim?
- ~ fc ......:
- Jest z Aleksandrem, przestał linieć, Aleksander kupił mu obróżkę prze-pchelną - -
wyrecytowałam

ciwpchelną - wyrecytowałam

-j-7-..”.”ni. Pochyliła głowę i zdrapywała lakier z paznokci. Bezbarwny, tyle zwojowa-

Nie mówiła, skąd Aleksander ma pieniądze?
.nua ma pieniądzeY
- Nie, Walerio, powtórzyłam ci wszystko. Karolka jest bardzo ładna
- Trochę hipisowata. alf? i«=”=tnUr”
,«Mi 01 wa/;ysiKO. karolka jest bardzo
- Trochę hipisowata, ale jest okay. Bardzo kocha Aleksandra.
- A on ia?
Uniosła ramiona, uniosła brwi, zatrzęsła kucykami.
Nie wiem, myślę, że kochają po swojemu.

background image

- Nigdy nie rozmawiałaś z nim o tym?
w - i ni 11 \j iy ul .’
Ależ, rozmawiałam! I zawsze wbijałam mu do głowy, że jej nie kocha. Jest niedobrv dla nipi?

Jest niedobry dla niej?

- Trudno powiedzieć. Aleksander jest nieszczęśliwy. Myślę, że bardzo iałby kochać Karolkę. Tak.
iak ri nnu/iow^i~

zanuci jest nieszczęśliwy. Myślę, że bardzo

chciałby kochać Karolkę. Tak, jak ci powiedziałam: na pewno kocha ją po swojemu, ale to nie jest
ż

adna ciekną miłnć^

r i

- Miłość wtedy jest piękna, kiedy daje człowiekowi szczęście. Może nie-piękna miłość Aleksandra
uszczęśliwia Karolkę?

- Nie. Wymyśliłaś zdanko, które ładnie brzmi, i rozumiem, że możesz tak sądzić, ja, niestety, nie
mogę, bo podstawiam Karolce kubek na łzy.

Zdrapała do końca lakier i zajęła się kolejnym paznokciem.
- Zmywacz stoi na półce,
- Dziękuję, może później, to mnie uspokaja.
Nigdy mnie nie uspokajało zdrapywanie lakieru, ale nie wiem, może coś w tym być.
- Nie rozumiem jednej rzeczy - powiedziałam, bo nurtowała mnie ta myśl od dawna. - Dlaczego
Aleksander nie zadzwonił tu ponownie? Tylko ten jeden jedyny raz, kiedy nie było mnie w domu?

- Miał numer telefonu, adresu nie, jeżeli zgubił numer, to mu przepadłam, a mógł zgubić, wszystko
gubi.

- Karolka znała adres.

- Nie mam pojęcia, jak do tego doszła. Może była u mojej mamy, czasami zagląda do niej i w ten
sposób mama wie, co się dzieje z Aleksandrem. Rodzice lubią Karolkę, przepadała za nią moja
babcia, ale babcia już nie żyje, to okropne, nie mogę się pogodzić z myślą, że już jej nie ma.
Kochałam nie tylko babcię, uwielbiałam również jej dom, teraz mieszka tam wujek.

- Ten od kobiety biznesu?

- Tak. Wszystko zmienił i dom babci jest teraz domem wujka. Masz pojęcie? - przestała
zdrapywać lakier i patrzyła na mnie swoimi miodowymi oczyma pełnymi żalu. - Masz pojęcie? Po
babci został tylko wieszak na ubranie w przedpokoju, dawniej na taki wieszak mówiło się szaragi i
mama mojej babci używała jeszcze tej nazwy.

- Tak, ja też ją znam. Pomyśl, nie tylko ludzie przemijają, słowa też.

- Po śmierci mojej babci mama zaczęła źle znosić jesień. Mówi, że to jest pora tęsknot i
przemijających spraw.

- Ja też tak czuję, nawet kiedyś napisałam o tym wiersz - przyznałam się Walerii z zakłopotaniem.
- Niedobry!

Roześmiała się.

- A ja napisałam wiersz o szaragach, myślę, że też niedobry! Kiedy byłyśmy u pani Amelii,
przypomniał mi się jeden Pawlikowskiej, taki, który bardzo do pani Amelii pasował. Też był o
przemijaniu, właściwie. Zaponurzyłyś-my się, prawda?

- Może wymyślimy „Wieczór poetycki o przemijaniu”. Jedna stroniczka, nie więcej?

background image

- A kto to będzie chciał czytać? Ludzie chcą żyć, a nie przemijać! - zwątpiła Waleria.

- Ale żeby żyć, muszą przemijać!
Zaczęłyśmy się śmiać. - Kupiłam ci bluzkę!
przypomniałam sobie. - Leży w torbie na tap-
czanie.
- Śliczny kolor! - usłyszałam z pokoju. - Śliczna, w ogóle! Boże, jak mi się podoba! Czy mogę
wziąć twoje przybory do szycia? Jak sądzisz, pomarańczowa nitka będzie pasować?

- Chyba tak.

Po chwili wsunęłam fotel do środka, spojrzałam, Waleria siedziała po turec-ku na moim tapczanie,
otwarte pudełko z przyborami do szycia leżało przed nią, a ona sciboliła zawzięcie drobne literki.
Była właśnie przy „w”.

69



NASZ WIECZÓR POETYCKI O PRZEMIJANIU

MOŻE I TY PRZYŁĄCZYSZ SIĘ I NAPISZESZ 0 NIM WIERSZ. MOŻE BYĆ ZABAWNY, BO
NASZE SĄ BEZDENNIE SMUTNE! JEŻELI JESTEŚ W PONURYM NASTROJU, NIE
CZYTAJ ICH, BŁAGAM!

Waleria
Kobieta, która czeka
Czeka, patrzy na zegar swych lat, gryzie chustkę z niecierpliwości. Za oknem świat zszarzał i
zbladł.. Lament ^ może już za późno na gości?

Jak barwne spódniczki panien, dokąd idziemy, moje Jerusalem, jesienią przez park? Myślę, że
zawsze do twoich ramion.

Rozstańmy się, Szalom, szalom. Zanim nas jak liści nie rozkruszy idący obok czas.

(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)
„Les Ombres” CHRISTIAN BOLTANSKl



Miejsce na Twój wiersz
NASZ WIECZÓR POETYCKI O PRZEMIJANIU
Stojące w kącie,
zapomniane
samotne szaragi,
wracają dzieciństwa
malowidłem:
czarne parasole
jak ptaki
stuliły skrzydła.
Pilśniowe kapelusze,
szal rzucony
niedbale.
Pod ścianą krzesło
bogate
perłoworóżowym

background image

brokatem.
Czas dawno zmącił
twarzy i rąk
zarysy blade,
ś

mierci frasunkiem

powleczone.
Została tylko dusza
parasola,
moje milczące usta,
czar rzucony szalem,
kapeluszem.
I krzesło puste.
(Waleria)





Zakopanego dojechałam do Hucisk i tam zostawiłam samochód na parkingu. Chciałam pójść na
Trzydniowiański Wierch, ale dzień wybrałam zbyt gorący i duszny. Już po godzinie drogi wzdłuż
Potoku Chochołowskiego wiedziałam, że dojdę tylko do Polany, odpocznę chwilę, popatrzę na
Mni-chy i zawrócę. Źle się czułam, coś szło za mną, jakiś niczym nie uzasadniony niepokój.

Usiadłam pod szałasem na Polanie, oparłam się o belki i patrząc przed siebie, czekałam, aż ten
widok, który tak bardzo lubię, jak zwykle wszystko we mnie wyciszy, ale już po chwili
wiedziałam, że tym razem tak nie będzie. Dotarło do mnie, że boję się o Aleksandra. Zupełnie nie
potrafiłam poradzić sobie z tym doznaniem, więc oprócz obawy czułam irytację. Niedobra
mieszanka.

Nagle zobaczyłam idącą, nie uwierzysz, grupę chłopaków, opalonych, rosłych jak młode drzewa.
Czy coś Ci to przypomina?

Tym razem mieli ze sobą walkmany, a z uszu zasłoniętych słuchawkami zwisały im przewody.
Upajając się muzyką chcieli jednocześnie rozmawiać ze sobą, więc zrozumiałe, że wydzierali się
nieludzko. Wojtek szedł jako ostatni i milczał. Nie rozglądał się dokoła, nie patrzył na drogę, oczy
miał przymrużone, a ramionami wykonywał konwulsyjne ruchy; głowę albo odchylał do tyłu albo
wysuwał ją do przodu. W pierwszej chwili myślałam, że czymś się zadławił, dopiero później
zrozumiałam, że on przeżywa. Wolałabym, żeby mnie nie zauważył, i miałam nadzieję, że tak
będzie, bo wyglądał na człowieka, który odczuwając, traci kontakt ze światem zewnętrznym.
Zwątpiłam jednak, że może mu się podobać III Symfonia Pieśni Żałosnych Henryka Góreckiego,
jak to usiłowała kiedyś wmówić we mnie Waleria. Nie bardzo również rozumiałam, po co tu
przyszedł.

Zauważył mnie, doprawdy, nie wiem jakim cudem. Przestał się dławić i zdjął słuchawki. Zdjął też
mały plecak i szybko schował do niego swoje zagłuszające świat urządzenia. Wydawało mi się, że
ma trochę speszoną minę, ale może tylko chciałam, żeby taką miał, i dlatego zobaczyłam ją na jego
twarzy. Podbiegł do rosłych drzew. Odsunęły słuchawki, każde z jednego ucha, skrzywiły

nosy, wyszczerzyły zęby i usiłowały usłyszeć to, co wrzeszczał do nich Wojtek. Jazgot był
straszny. Potem rosłe drzewa spojrzały w moją stronę, zachichotały, popatrzyły znowu na Wojtka i
rezolutnie postukały się palcami w czoła. Nie zrażony tym Wojtek zbliżył się do mnie i z pewnej
odległości, jakby się bał, że go ugryzę, a bał się słusznie, zapytał, czy może mi zakłócić spokój.

background image

Właśnie takiego użył zwrotu, co niesłychanie mnie zdumiało. Powiedziałam w końcu, że owszem,
może, ponieważ byłam ciekawa, gdzie jest Waieria. Miałam nadzieję, że Wojtek wie. Nie wiedział.

- Przepadła mi wczoraj na Krupówkach - powiedział, rozsiadając się na ławce obok mnie. -
Poszliśmy na lody, ja stanąłem w kolejce, a ona nagle zniknęła. Zostałem jak głupi z ośmioma
kulkami, po cztery w każdym rożku.

- I co?
- Nic. Zjadłem.
- Mam na myśli Walerię.
- Nie widziałem jej. A pani?
- U mnie była przedwczoraj w południe.
- I od tamtej pory ani słowa?
- Ani słowa. Myślałam, że jest z tobą. Zdjął plecak, położył go na ławce. Westchnął.

- Coś pani powiem...
Zaczął, ale nie szło mu to. Westchnął jeszcze raz.
- Coś pani powiem...
Urwał znowu. Popatrzył na mnie oczyma, w których nie było iskierek, i tym razem to właśnie mi
się nie podobało.

- No, mów! - nalegałam.
- Z nią jest coś nie w porządku! - wyrzucił z siebie.
- Niby co?
- A, żebym to ja wiedział! Pani niczego nie zauważyła?
- Niczego - skłamałam. - A co ty masz na myśli?
- Ona znika. Znika w dziwny sposób, zupełnie jakby się rozpływała - wyznał.
- Pleciesz... - szepnęłam.
- Nie, proszę pani, już kilka razy zniknęła mi w ten sposób. Czy ona przy pani zawsze fizycznie
jest? Ze mną czasami jest fizycznie, ale czuję, jakby jej nie było, i odwrotnie, czasem jej nie ma, a
ja czuję, że właśnie jest.

Wyrzucił to z siebie i patrzył na mnie pytająco. Cóż mogłam powiedzieć? Milczałam.

- Wydaje mi się, że wiem, dlaczego w taki sposób czuję jej obecność... Przerwał, bo kilka osób
przechodziło obok szałasu. Przyglądałam mu się,

kiedy tak siedział w zamyśleniu. Był naprawdę ładnym chłopcem, mógł się podobać nie tylko
Walerii, ale i innym dziewczynom, Natce, na przykład. Ale

czy on w ogóle był? Jeżeli był, to w której rzeczywistości? Mojej czy Walerii? A jeśli to jest ta
sama rzeczywistość? Boże! Postanowiłam otrząsnąć się. Powiedziałam sobie: dosyć tego, muszę
zacząć żyć na własny rachunek, wrócić do swojego domu. Natan znowu poleciał, więc wyschną mi
kwiaty, a Fontanna nasiusia na dywanik sąsiadki, koniec. Ale koniec mógł być dla mnie, dla
Wojtka to był dopiero początek zwierzeń.

- Kiedyś wymyśliłem sobie dziewczynę, którą chciałbym w życiu spotkać. Wyobrażałem sobie
różne sytuacje z tą dziewczyną, naprawdę różne, niekoniecznie zaraz takie, jak pani przypuszcza,
chociaż też. Zaczęła istnieć w moim czasie, stała się konkretna, wyciągałem rękę, żeby jej dotknąć,
i ona była. I wreszcie...

Powierzył mi swoje sprawy tak osobiste, że nie wiedziałam, dlaczego zawahał się w tej chwili.

- I wreszcie spotkałem ją w Dolinie Jaworzynki. To była Waleria, prawdziwsza niż kiedykolwiek.
Czy pani to rozumie?

- Oczywiście.

background image

Sięgnął po patyk leżący przy ławce i zaczął kreślić kółka, a potem dziobał nim tak, że małe
chmurki ziemi wzbijały się w powietrze.

- Kurzysz. Odrzucił patyk.
- Czy myśli pani, że jestem głupi?
- Nie myślę. Tylko zawsze wydawało mi się, że wam się podobają dziewczyny inne niż Waleria.
Bardziej przebojowe, ekstrawaganckie, mniej wyciszone.

- Takimi dziewczynami można się bawić, proszę pani! - pouczył mnie. - Kocha się inne.

Wiedziałam o tym, natomiast zdziwiło mnie, że on wiedział. Miałam ochotę uśmiechnąć się do
niego i zrobiłam to.

- Nie wszyscy chłopcy tak myślą jak ty!

- Większość - odparł. - Nie mówią o tym, wstyd im. Nie przyznają się nawet najbliższym kolegom.

Znowu sięgnął po jakiś patyk i zaczął wzbijać ziemię w powietrze. Po chwili odrzucił go daleko.

- Nie przyznają się do tego również i dziewczynom, proszę pani, ale z Waleria rozmawiałem o
tym.

- Z którą Waleria? - zapytałam.
Uniósł ramiona i rozłożył ręce w geście niewiedzy.
- Albo z jedną, albo z obydwoma - odparł
Wracaliśmy razem do Polany Huciska, Wojtek zrezygnował z wycieczki na Trzydniowiański
Wierch, na który poszły rosłe drzewa.

- Nie będę ich gonił, wybiorę się innym razem, może uda się namówić Walerię?

Po drodze wyjaśnił mi, na czym polega rap, na czym heavy metal, kto nosi jakie buty, kto jakie
sznurowadła, kto ma irokeza, kto lotnisko. Wszystko to wydawało mi się bardzo interesujące i
zupełnie pozbawione sensu. Chciał wiedzieć, czy kocham Beatlesów, a kiedy dowiedział się, że
kocham, przyznał, że on też. I tylko jedno zupełnie nam się nie zgodziło: kiedy doszliśmy do
Polany, nie było Wojtka. Czekałam, ale jak długo można czekać?

Wróciłam do domu i zastałam Walerię w moim pokoju, leżącą na moim tapczanie, na mojej
poduszce, pod moją kołdrą, a do tego wszystkiego z moją miną poetki-katastrofistki, którą
przybierałam wyłącznie wtedy, kiedy przeżywałam kolejny dramat miłosny. Wiedziałam więc, że
zaraz rozpocznie się jakiejś sztuki akt pierwszy. No i zgadłam.

- Wiesz? - zapytała Waleria. - Życie kobiety jest straszne.




- Wiem! - zgodziłam się na wszelki wypadek, chociaż wcale nie byłam tego taka pewna i nie
zamieniłabym swojej płci na żadną inną, jeżeli tak można powiedzieć.

- Skąd wiesz? - zapytała Waleria dociekliwie.

- Skąd wiem... - powtórzyłam gapowato. - Mama moja zawsze tak mówiła i jeszcze jedna moja
przyjaciółka, Zośka.

- Aha.

Na szczęście Waleria uznała te wyjaśnienia za wystarczające, co było o tyle zrozumiałe, że zajęta
stanem swojej strasznej kobiecości nie bardzo miała głowę na szczegółowe rozpatrywanie wiedzy,
którą na ten temat posiadły moja mama i moja przyjaciółka Zośka. Nie opuszczał mnie niepokój o
Aleksandra, ale nie chciałam poruszać tego tematu, skoro sama Waleria nie robiła wrażenia

background image

dziewczyny, która nerwowo nawiązuje kontakt metafizyczny z bratem-bliźniakiem z powodu
szarpiących nią złych przeczuć.

- Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego leżysz w łóżku, Walerio? Jest piękny dzień, szkoda go na
taki bezwład.

- Bezwład? Przecież ja nóg nie czuję! Przysięgłam sobie właśnie, że już nigdy w życiu nie będę
latała za żadnym chłopakiem!

- I słusznie. Za kim latałaś dzisiaj?
- A jak myślisz?
Podciągnęła sobie poduszkę i usadowiła się wygodnie w pozycji półleżącej.
- Pewnie za tym, który mówił do ciebie „szprotko”?
- Och!
- Więc zapewne przygruchałaś sobie jakiegoś rozkoszniaczka, wczoraj na Krupówkach?

- Właśnie! Wczoraj na Krupówkach byłam z rozkoszniaczkiem Wojtkiem, który nagle mi się
zgubił nie wiadomo gdzie, a dziś dowiedziałam się, po znajomości, że rano poszedł na
Trzydniowiański Wierch, więc bladym świtem udałam się tam za nim i wyobraź sobie, znowu
dowiedziałam się, po znajomości, że on na ten Wierch w ogóle nie doszedł. Został na Polanie
Chochołowskiej z jakąś babą! Znowu zrobił mi się bąbel na pięcie od tego latania za nim, a on w
ogóle bimba na mnie. Siedzi w szałasie z obcą babą!

- Tego też dowiedziałaś się po znajomości?

- Tak. I mogę się domyślać, co on tam z nią wyprawiał. Już ja znam na wylot takich chłopaków!
„Plim, plim, tralala”, a jak tylko zobaczy spódnicę, to go wcina.

- Walerio, musisz popracować nad sobą...
- A cóż, ja?
- Obawiam się, że jesteś nieprawdopodobną zazdrośnicą, z którą żaden Wojtek nie wytrzyma,
nawet taki najbardziej kochający.

- Przecież tego już za wiele! Wybaczyłam mu głupią Natkę, prawda? Ale brudnej, spoconej baby,
za którą poleciał, nie wybaczę.

- Skąd wiesz, że była brudną, spoconą babą?

- W taki upał? Na pewno była. Jestem z niego kompletnie wyleczona! Kompletnie, jeżeli chcesz
wiedzieć! Wolałabym pracować w kamieniołomach, niż jeszcze raz się w nim zakochać.

- Czekał na ciebie z ośmioma kulkami lodów po cztery w każdym rożku. Stał po nie w kolejce na
Krupówkach, a w tym czasie ty przepadłaś.

Oczy miała jak talerze.
- I co?
- Nic. Zjadł wszystkie.
- Skąd wiesz?
- To ja siedziałam z nim pod szałasem na Polanie Chochołowskiej i opowiadał mi o tym...

- Czy mówił coś jeszcze?
- Mówił.
- Powiedz.
- Nie powiem. Jestem brudną, spoconą babą, która chce się wykąpać.
- Nie jesteś brudna ani spocona. I nie jesteś żadną babą.
- Co ty mówisz? - mruknęłam zgryźliwie. - Przed chwilą tak właśnie o mnie mówiłaś. Czy może
się przesłyszałam?

background image

Uczesana była w koński ogon związany tasiemką na czubku głowy. Rozdzieliła włosy na dwa
pasma, które naciągnęła rękoma i trzymała je teraz złączone pod brodą, wierzba płacząca. Minę
miała niewyraźną, a mówiąc mniej literackim językiem, minę miała po prostu głupkowatą.

- Nie wiem, co powiedzieć! - przyznała się wreszcie z otwartością, którą mnie rozbroiła. - Zawsze
muszę coś strzelić, a potem żałuję. Nigdy nie powiedziałabym o tobie, że jesteś brudną, spoconą
babą, nawet gdybyś była.

- Bardzo to słodkie z twojej strony!
- Yyyyy! - jęknęła. - Jesteś obrażona.
Nie byłam. Byłam rozśmieszona. I wreszcie zobaczyła to w moich oczach. Wyskoczyła spod
kołdry, uklękła na niej i złożyła ręce.

- Błagam! Błagam! Powiedz, co mówił?

- Mówił, że cię kocha, że taką sobie ciebie wymarzył, że jesteś dziewczyną jego snów.

- Cudowny, prawda? On jest fantastyczny! Och, powiedz, przyznaj, że jest fantastyczny!

- Uspokój się, wariatko! Chcę wziąć prysznic!

Kiedy wróciłam z łazienki, Walerii nie było. Czekałam, ale jak długo można czekać?

MiC^jy&c^tf^^

Moja Kochana! Musimy wziąć się do ciężkiej roboty, nie ma rady. Przecież sama czytałaś i wiesz,
co ja wyprawiam!

MUSZĘ SIĘ ZABRAĆ DO PRACY NAD SOBĄ,

bo jeszcze trochę, a będzie za późno!


3
a


/. JESTEM POTWORNĄ ZAZDROŚNICĄ!

2. RZUCAM OSZCZERSTWA
3. TAK NAPRAWDĘ: NIE CIERPIĘ KOLEGÓW MOJEGO CHŁOPAKA, BO MI

ZABIERAJĄ JEGO CZAS! CO Z TYM UCZUCIEM ZROBIĆ? WIEM, ŻE JEST TAKIE
IDIOTYCZNE.

4. CORAZ CZĘŚCIEJ ŁAPIĘ SIĘ NA TYM, ŻE UWAŻAM SIEBIE ZA NAJMĄDRZEJSZĄ

OSOBĘ NA ŚWIECIE,
A PRZECIEŻ NA ZDROWY ROZUM WIEM, ŻE SĄ MĄDRZEJSZE!

5. NIE KAŻ MI TYLKO, ŻEBYM ZAWSZE BYŁA TOLERANCYJNA, NIE BĘDĘ,

PONIEWAŻ
NIENAWIDZĘ MARYCHY!


PLIM, FUM, PLIM, TRALALA!

Bierz się do roboty, żałuję, że nie mogę być teraz przy Tobie, bo chętnie zobaczyłabym, jaką masz
minę, kiedy myślisz. POCIESZ SIĘ, że ja miałam niewyraźną.

Wałeria

background image

ie mam pojęcia, jak to się stało, że tym razem pierwsza wyczułam, że z Aleksandrem dzieje się coś
złego. Pamiętasz, wspominałam o swoim niepokoju, który ogarnął mnie, kiedy byłam w Dolinie
Chochołowskiej. Już wtedy wiedziałam. Waleria nie, Waleria później. Wpadła do mnie po
południu następnego dnia i kiedy stanęła w progu, od razu domyśliłam się, że ona też wie. - Czy
mogę napić się toniku? - zapytała, patrząc na bu-

telkę.
- Oczywiście.
Sięgnęła po szklankę, uniosła butelkę, zobaczyłam, że drżą jej dłonie. Wyjęłam wszystko z tych
rozdygotanych rąk, sama nalałam i podałam jej szklankę prawie do ust. Tym razem była
zdenerwowana bardziej niż poprzednio.

- Co zamierzasz robić, kochanie? - zapytałam bez żadnych wstępów i podchodów.
- Pojadę tam.
- Wiesz, gdzie masz go szukać?
- Znajdę - odparła, odstawiając szklankę. - Przyszłam, żeby ci powiedzieć, bałam się, że będziesz
niespokojna.

- Mądrze zrobiłaś, Walerio. Czy mogę ci w czymś pomóc?
- Dziękuję, nie.
Otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć mi coś jeszcze, ale zrezygnowała.
- Wojtek wie?
- Tak. Chciał ze mną jechać, ale nie zgodziłam się, to w końcu jest tylko moja sprawa.

- Może byłoby ci lżej. Potrząsnęła głową przecząco.
- Jak tam się dostaniesz?
- Zdążę na ekspres, bilet już mam, Wojtek mi kupił.
- Wrócisz?
- Oczywiście, jak tylko będę mogła. Nie wiem tylko, czy nie przywiozę ze sobą Funia.

- W „Astorii” nie wolno trzymać psów.
- Wiem, aleja sobie z Funiem poradzę.
- Może chcesz, żeby Aleksander tu przyjechał? Ja, Walerio, nie mam nic przeciwko temu! -
powiedziałam w ciemno.

Już od chwili trzymała rękę na klamce, stała przy drzwiach i patrzyła na mnie z bezgranicznym
smutkiem.

- Dużo by to zmieniło.
- Możliwe.
- I zgodziłabyś się na to?
- Tak.
- Nie myślałam, że jesteś dla mnie aż taka! - powiedziała impulsywnie. - Dziękuję, ale on nie
przyjedzie. Nie przyjedzie na pewno. Wrócę sama, tylko nie wiem kiedy.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie z wysiłkiem, a później ona wyszła. Dorosła, dorosła Waleria.
Poczułam się bardzo samotna. Złożyłam maszynopis, schowałam go do szuflady. Mój dalszy pobyt
tutaj wydał mi się nagle stratą czasu. Może powinnam wrócić razem w Walerią, pomyślałam.
Ż

ałowałam, że nie wpadłam na to rozwiązanie wcześniej. Teraz zmiana planów nie wchodziła już

w grę. Wiedziałam, że nawet gdybym poszła szukać Walerii w warszawskim ekspresie, i tak nie
zobaczę jej w żadnym przedziale, bo zawsze będzie znajdować się w innym.

Po kolacji zdecydowałam, że wyjdę trochę z domu, było już za późno na daleki spacer, ale zawsze
chętnie chodziłam w pobliżu „Astorii”. Myślałam, że może i teraz dobrze mi to zrobi, było jeszcze
jasno i ciepło. Poszłam Tetmajera w dół, tam, gdzie ulica zwęża się, żeby w końcu przejść w

background image

ż

elazny mostek nad potokiem, który, niezbyt tu czysty, burzył się i pienił. Patrzyłam na to z góry,

oparta o poręcz. Niedaleko stąd mieszkała Amelia, pomyślałam nawet, że dobrze byłoby zajść do
niej, ale przecież nie mogłam, bo wtedy nie przydarzyłoby się to, co na tym mostku przydarzyć się
musiało.

Szła od strony miasta ubrana w sportowy, ale bardzo elegancki zielony kostium. Była w klapkach
na wysokich obcasach, a na nogach miała cieniutkie, połyskliwe rajstopy. Pod żakietem widać było
bluzkę, również zieloną, ale o parę tonów jaśniejszą niż kostium. W dekolcie pieniły się falbanki.
Była bardzo ruda, oczy miała zielone, podkreślone kredką i pastelami, wyraźnie zmęczone, może
nawet smutne. Wyglądała na dość jeszcze młodą, postarzały ją tylko bruzdy wzdłuż ust. Dawno nie
widziałam tak pięknej kobiety.

Stanęła na mostku obok mnie i również patrzyła w dół na wodę potoku. Było coś niezręcznego w
naszej obcej, milczącej bliskości. Wreszcie ona odezwała się pierwsza:

- Przepraszam, że tak tu stanęłam, może chciała pani być sama, ale...

Roześmiała się nerwowo, poskubała falbanki w dekolcie, krótkimi, niepotrzebnymi ruchami,
wszystko tam było w porządku, niczego nie należało poprawiać.

- Nie przeszkadza mi pani - powiedziałam spokojnie.

- Szukam mojej córki - wyjaśniła, znowu spoglądając w dół. - Byłam w Krakowie, na chrzcinach
siostrzeniczki i postanowiłam odwiedzić córkę, ona gdzieś tu mieszka.

- Ach, tak - powiedziałam zdawkowo.
- Jest na czymś w rodzaju wakacji.
Skinęłam głową ze zrozumieniem, chociaż wcale nie rozumiałam. Coś w rodzaju wakacji? Co to
jest takiego? Nie zapytałam, oczywiście.

- Zbieram siły przed spotkaniem z córką, bardzo się kochamy, ale nie zawsze rozumiemy.

- To się znasza.

Szczupłymi palcami gładziła poręcz mostku. Dopiero teraz oderwała wzrok od wody i spojrzała na
mnie. Przepiękna.

- Wiem, że się zdarza, ale takie jest przykre, wie pani? Z nią jeszcze jako tako mogę się dogadać,
ale z synem zupełnie straciłam kontakt.

Odwróciłam głowę i pomiędzy drzewami szukałam wzrokiem komina domu Amelii, powinien być
widoczny stąd. Znalazłam. Czerwony, z obtłuczonym obrzeżem.

- Syn jest starszy czy córka?

Wydawało mi się, że to nie ja mówię, tylko ktoś zupełnie inny, ja przecież nie chciałam zadać tego
pytania. Za nic nie chciałam.

- Są bliźniętami.

Zdobyłam się na uśmiech, odwzajemniła mi go, tak ledwo, ledwo.

- Przepraszam, że tak wypytuję, ale jak ma na imię pani córka? - znowu nie mogłam zatrzymać
siebie.

- Waleria. Po mojej babci. A syn Aleksander, po dziadku ze strony męża. Znowu odwróciła ode
mnie głowę i lekko przechyliła się przez poręcz.

Woda ciągnie wzrok. Wsunęła rękę do kieszeni żakietu, wyjęła zgniecioną kartkę. Wyprostowała
ją, najpierw przeczytała sama, a później pokazała mnie.

- Może pani zna ten adres? Moja córka tam mieszka. Spojrzałam. To był adres Amelii.

background image

- Znam. Zaprowadzę panią. Znam również gaździnę. To parę kroków stąd.

- Będę wdzięczna. Czy możemy iść teraz, czy pani... - urwała pytająco.

- Możemy iść, proszę bardzo. Tą ulicą dojdziemy do Małego Żywczań-skiego. Amelia mieszka
tam, w dole.

Zeszłyśmy stromym zboczem prawie nad sam potok. Okna były zamknięte, na drzwiach domu
skobel, ale kłódki nie było, tylko wsunięty kawałek drewna.

- Wygląda na to, że nikogo nie ma - powiedziałam. - Ale zajrzymy do środka.
- Wypada?
- Tak! - odparłam. - Jestem tu jak u siebie.
- To może zna pani moją córkę? - zaciekawiła się. Zawahałam się.
- Nie sądzę, żebym ją znała.
Wyjęłam drewienko ze skobla. Otworzyłam drzwi, skrzypnęły znajomo, zapachniało serem i
ziemniakami. Pod blachą było wygaszone, przez uchylone do pokoju drzwi zobaczyłyśmy dużą
kartkę opartą o wazon z rumiankami, stojący pośrodku stołu. Weszłyśmy, żeby odczytać wyraźne
litery.

PANI AMELIO! MUSIAŁAM WYJECHAĆ NA TROCHĘ! WRÓCĘ NA PEWNO!
W. Waleria, pomyślałam.
- Waleria! - powiedziała piękna rudowłosa.
Rozejrzałyśmy się po pokoju. Przy łóżku leżały rzucone niedbale bławatkowe espadryle. Na
poręczy krzesła wisiała trykotowa bluzeczka w kolorze kiwi, zobaczyłam znajome, pomarańczowe
literki.

- To espadryle Walerii! - zawołała.
- A bluzeczka?
Spojrzała z daleka na poręcz krzesła.
- Bluzeczki nie znam.
Ja znałam. Wyszłyśmy, starannie zamknęłam drzwi.
- Czy pani wraca do Krakowa? - zapytałam.
- Tak. Mąż mojej siostry przywiózł mnie samochodem, załatwia swoje sprawy w Zakopanem.
Umówiłam się z nim w Orbisie.

- Bałam się, że nie ma pani co ze sobą zrobić.

- Dziękuję, tylko że przyszłam tu, a nie wiem, czy potrafię wrócić. Prosto Tetmajera, aż do końca,
i...

- Nie, nie do końca, jeżeli umówiła się pani w Orbisie, najlepiej skręcić z Tetmajera w
Grunwaldzką, iść do Staszica, Staszica do Krupówek, i zaraz będzie Orbis. Można też skrótem
przez Park Piłsudskiego.

- Może pani powtórzyć? Tetmajera do Grunwaldzkiej, potem...
- Odprowadzę panią.
- Doprawdy? Idzie pani w tamtą stronę?
Powinnam iść w przeciwną, ale co zrobiłabyś na moim miejscu? Minęłyśmy
już mostek, na chodniku obcasiki klapek zastukały rytmicznie, jak zegarek odmierzający nasz
wspólny czas.

- A pani syn gdzie spędza wakacje? Sprawdzałam Walerię.

- Niewierni - powiedziała, sięgając ręką do falbanek. Nie pytałam o nic więcej. Sama zaczęła
mówić.

- Mój syn nie mieszka w domu. Opuścił nas.

background image

Jakie to słowo: „opuścił”! Dławi w gardle, jakkolwiek jest użyte.
- Takie były konflikty?
- Konflikty? Nie, nie konflikty. Nie mogliśmy żyć razem. Konflikty? Być może, na początku,
później już tylko niemożność. I to nie nasza, jego. Twierdził, że nie może znieść cierpienia, które
nam zadaje. Szukał pięknego argumentu. I znalazł.

- Nie wie pani, co się z nim dzieje?

- Wiem, oczywiście, ale jedynie od Walerii, i od pewnej dziewczyny, której jest bliski. Był takim
mądrym, wrażliwym dzieckiem... - głos załamał jej się jak urwana melodia hejnału. - Zniszczył
całą naszą rodzinę. Tego dnia, kiedy odchodził, Waleria krzyczała: „Zabiję się, jeżeli mnie
zostawisz!” Powiedział tylko: „Dobrze, siostro, zrób to, a wtedy natychmiast spotkamy się tam
oboje”. Leżała na podłodze jak szmaciana lalka, płakała, patrzyła, jak on wkłada swoje najgorsze
koszule, skarpetki, sweter i jakieś złachane ciuchy do dwóch foliowych toreb na zakupy. Dwie
foliowe torby całego majątku. I z tymi torbami w ręku przeszedł nad Walerią. Później wrócił,
nachylił się i pocałował ją. „Odezwę się do ciebie, siostro”, powiedział, a ona tłukła pięściami po
głowie i zawodziła.

- Nie mogliście go zatrzymać?

Zaprzeczyła ruchem głowy, piękna twarz była żałosna.

- Zatrzymywaliśmy go dziesiątki razy, dziesiątki razy odchodził, dziesiątki razy przyjmowaliśmy
go z powrotem, aż przyszedł ten wieczór, kiedy odszedł, i nie mogliśmy go przyjąć, bo nie wrócił.
Zabił nas, tylko dlaczego nie do końca?

- To, co pani mówi, jest straszne! - krzyknęłam.

Ktoś się obejrzał, ktoś zatrzymał, ktoś nawet wyjrzał przez okno.

- Pani jest dla mnie obca, a powiedziałam teraz więcej niż kiedykolwiek najbliższej rodzinie.
Niech pani nie płacze, proszę... - mówiła.

Sama płakała. Stałyśmy na wprost siebie, już na skraju Parku, i jedna drugiej palcami ocierała łzy,
była mi taka bliska.

- Słuchaj... - powiedziała. - Słuchaj...
- Nie mów nic, wszystko rozumiem.
I znowu nasze palce na policzkach, moje na jej, jej na moich. Wreszcie wyjęłam z kieszeni spodni
higieniczne chusteczki, z tej paczki, którą kiedyś otworzyła Waleria. Podałam jej.

- Masz, pozbieraj się jakoś... Skinęła głową, wytarła oczy i nos.

- Muszę. Muszę z tym być, tylko jak?

Przeszłyśmy przez Park nie rozmawiając. Na placu zabaw dzieci piszczały przy huśtawkach,
kolorowa piłka toczyła się i przeleciała nam obok nóg. Czy to możliwe? Kolorowa piłka. Na
Krupowkach jakiś mężczyzna zatrzymał się na nasz widok i pomachał ręką.

- To właśnie mąż mojej siostry, widocznie dopiero idzie do Orbisu. Zatrzymałyśmy się i przez
chwilę patrzyłyśmy na siebie.

- Nigdy ciebie nie zapomnę - powiedziałam.
- Ja ciebie też. Nigdy.

85

‘ifo3^’JfoQ^lfeQ^

SAMOTNA KARTKA, KTÓRA POSTANOWIŁYŚMY

background image

UMIEŚCIĆ TU. WSZYSTKIE WIERSZE NAPISAŁA MARIA PAWŁIKOWSKA-
JASNORZEWSKA
Narcyz
Nad sadzawką oprawną w modre rozmaryny klęczałem, zapatrzony w moją twarz młodzieńczą, by
się w niej doszukać przyczyny, czemu mnie nie kochają i za co mnie męczą.

Wielki Wóz

Wędrujemy cygańskim obozem, nocujemy w gwiaździstej grozie, dzisiaj pod Wielkim Wozem,

jutro na Wielkim Wozie...

# # #

Tobie prawdy nie powiem,
ale za to morzu,
ale wichrom lecącym w dalekie rozboje,
ale mgłom,
kiedy ranne zdejmują zawoje
z namiętnej twarzy świata,
podobnej do mojej.


„Białe nenufary” CLAUDE MONET

V\| ^i,;*^.;;





omyślasz się, że następnego dnia z samego rana poszłam na Małe Żywczańskie. Już z daleka
zobaczyłam Amelię krzątającą się po obejściu. Przeganiała kaczki, które weszły między rabatki z
kwiatami. Otrzepała ręce zabrudzone ziemią. Nigdy tak nie mów, poprawia mnie zawsze Natan,
ziemia nie brudzi. A więc otrzepała z ziemi ręce, kiedy zobaczyła, że schodzę z drogi.

- O! Pokazała się w końcu, wielkie święto! - przygadała mi. - - Sama? - zaczęła swoją śpiewkę.

- Tak.
- A on,co?
- Nie ma go.
- Nie ma go, już ja takich znam! Nie ma go! - przedrzeźniała mnie. - On tak mota, mota, a ona,
głupia, wierzy.

- Zobaczymy! - powiedziałam dyplomatycznie, chociaż w tej dyplomacji kryła się i głęboka
ż

yciowa prawda.

- Pić chce?
- Tak, Amelio.
- No, to niech idzie, maślanki nie mam, ale mleko kozie.
Koziego mleka nie cierpię i Amelia od lat o tym wie, ale dla niej moje upodobania nie mają
znaczenia. Kozie mleko jest zdrowe i koniec, trzeba je pić i nie gadać. „Jak ci brzydko pachnie, to
se zatkaj nos”, mówiła, kiedy byłam mała. Nalała mi wielki kubek, aż po wrąbek, chciało mi się
płakać na samą myśl o tym, że muszę się z tym rozprawić.

- Co u Amelii słychać?
- A co ma być? Kogut zapieje, to słychać, nie zapieje, to nie słychać.
- Czemu Amelia taka nie w humorze?

background image

Przysiadła na zydlu, przygładziła siwe kosmyki nad uszami.
- A, bo takie tam, wzięłam sobie na głowę.
Wydawało mi się, że jestem już blisko sprawy, która mnie tu przywiodła. Myliłam się.

- Ale co, Amelio?
- Jaśka z Nędzówki pamięta?
- Pewnie, że pamiętam, śliczny był z niego chłopak. Wzruszyła ramionami i popatrzyła na mnie ze
zgorszeniem.

- Masz ci! Tej to tylko jedno w głowie, każdy był dla niej śliczny, a potem płakała.

- Nie, Amelio! - obruszyłam się. - Wcale tak nie było!
- A tych mężów, to ilu miała?
- Dwóch.
- No! I o jednego za dużo. Rozzłościła mnie.
- Niech Amelia nie dokucza! Co przyjdę, to Amelia tylko mi przygaduje, a potem się dziwi, że
ś

więto, kiedy się zjawiam.

- Patrzcie ją, obrażalska.
Odstawiłam kubek, zajrzała, podała mi z powrotem.
- Do dna, do dna! Wypiłam.
- Co z tym Jaśkiem?
- On był u mnie za chrześniaka, trzymałam go.
- I co?
Poganiałam Amelię, bo jej opowieść wydawała się rozwlekła.
- Pojechał do Ameryki na dorobek, powiodło mu się i teraz mi przysłał. Dla chrzestnej, pisał, żeby
się nie skubała z każdym groszem.

- No, to co sobie Amelia wzięła na głowę?

- A te Jaśka pieniądze. Po co mi one? Nawet nie wiem, gdzie je schować. W szafie? W komodzie?

- W banku, Amelio.
- E, tam! Wymyśliła! Ta, co u mnie mieszka, to samo mówi, głupie gadanie.
Nie spodziewałam się, że Waleria tak nagle wejdzie nam do rozmowy.
- A kto znowu u Amelii mieszka?
- Żadne znowu! Nie wynajmuję teraz, jakie znowu? Przyszła bidula jakaś, mówi, że na parę dni
szuka, to dałam jej łóżko, niech się prześpi, grosza nie wezmę, dosyć mam tych Jaśka pieniędzy,
jak mnie pochowa, to jeszcze jej zostanie. Wtedy może sobie do banku zanieść. Księdza wikarego
pytałam, czy na pogrzeb starczy. „Pani Skrzetuska! - mówi - dwa razy za te pieniądze da się panią
pochować”, wesołek taki. A mnie po co dwa pogrzeby, niech sama powie.

- A ta bidula, która u Amelii mieszka, to jak ma na imię?

Wzięła koszyk z ziemniakami, przysunęła sobie do zydla wiadro z wodą i sięgnęła po nożyk.

- Wanda czy jakoś tak.
- No, to Wanda czy nie Wanda?
- A ja wiem? Nie mam do imion pamięci, do niczego pamięci teraz nie mam, wszystko mi z głowy
wylatuje, jak ptaszek z gniazda.

- Może Waleria?
Wrzuciła obrany ziemniak do wiadra, plusk, prysnęła woda.
- Waleria? Może i Waleria. Wanda, Waleria na jedno wychodzi, nie?
- A jak wygląda?

background image

- Jak ma wyglądać? Dziewczyna jak dziewczyna. Nosi się tylko jak gałga-niara. Spodnie sobie,
głupia, obcięła!

Amelia zaczęła się śmiać, coś ją wreszcie tego dnia rozbawiło.

- O, Jezu! Spodnie obcięła i jeszcze, żeby równo, ale ona...

Plusk, kolejny ziemniak do wiadra, Amelia śmiała się ciągle. Dawno jej takiej nie widziałam.

- ... Wychamłała tak, że tu wyżej, tu niżej, a na pupie łatę przyszyła, chociaż dziury żadnej nie ma!
O, Jezu, Jezu, co im teraz po głowach chodzi, nie?

- A fryzurę jaką ma?
- Żadnej.
- Oj, Amelio, łysa chyba nie jest?
- Czy ja mówię, że łysa? Mówię, że fryzury nie ma, tylko takie... - plusk, i odłożyła nożyk. - Takie,
tu... - Przyłożyła pięści trochę wyżej uszu. - A co się tak o nią pyta? Zna ją?

- Z ciekawości pytam.
- Wyjechała.
- Amelio, byłam tu wczoraj, dom pusty, Amelia tylko patykiem skobel przytrzymuje, bez kłódki.
Nie boi się Amelia, że ktoś obcy wejdzie?

- Patykiem? Jakim patykiem? Zawsze na kłódkę zamykam.
- Wczoraj tylko patyk w skoblu siedział.
Plusk, popatrzyła na mnie, sięgnęła po kolejny ziemniak.
- Chyba nie wie, co mówi. Może i nie wiedziałam.
Poszłam na Lipki, nad łąkami wisiała jeszcze mgła. Minęły mnie dwie dziewczyny, obydwie
ubrane w krzywo obcięte dżinsy. Jedna z nich miała czerwoną, druga niebieską trykotową
bluzeczkę. Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy zobaczyłam wyhaftowane na nich krzywe, ale
wyraźne litery: NIENAWIDZĘ MARYCHY.

Może to nie Waleria mieszka na Małym Zywczanskiem? Może rzeczywiście jakaś Wanda?
Spojrzałam dziewczynom na nogi. Wyższa nosiła trampki, niższa espadryle. Czarne. Zatrzymały
mnie.

- Musimy iść do Domu Turysty. Czy to tędy, proszę pani? Mieszkamy tam, ale rano wyszłyśmy na
spacer i nie umiemy wrócić!

Ś

miały się, litery na bluzkach były tak znajome, jakby je haftowała sama Waleria. Wskazałam im

drogę, śmiały się ciągle i popychały nawzajem, później jedna z nich zaczęła biec, a druga poleciała
za nią. Mgły nad łąkami ciągle się snuły.

Następnego dnia po śniadaniu ktoś cichutko zastukał do drzwi mojego pokoju, pomyślałam, że
Waleria wróciła, ale nie, to Jadzia i Bożenka uzbrojone w odkurzacz i szmatki przyszły posprzątać.

- Nie nabałaganiłam, dziewczyny, nie nabałaganiłam! - usiłowałam powstrzymać ich atak na moje
nieporządki.

Uparły się, już włączały odkurzacz, już łapały koszyk na śmieci.

- Poczekajcie! - błagałam. - Pójdę sobie na mały spacer, a wy tu będziecie szalały.

Złapałam parasolkę i wyszłam. Spotkałam Walerię na Makuszyńskiego. Zobaczyłam ją z daleka,
szła wolno, z opuszczoną głową, kitki oklapnięte, koci pyszczek zachmurzony. Funia nie było.

- Walerio!
Uniosła szybko głowę i - co za szczęście! - koci pyszczek rozjaśnił się.
- Przeczułaś, że idę? - zapytała.

background image

- Zbyt wysoko oceniasz moje możliwości. Uściskałyśmy się.
- No co, Walerio? - zapytałam. - Co tam zastałaś? Skrzywiła się niechętnie.
- Powiem, co zostawiłam.
- Jak chcesz. Chciałabym wiedzieć, czy jesteś uspokojona?
- Nie jestem, skąd! Znalazłam Aleksandra, owszem, namówiłam go, żeby przyszedł do domu, żeby
się wykąpał i przespał. Uprałam jego ciuchy. Położył się i usnął, wtedy wrzuciłam do wanny Funia,
woda z niego była czarna jak święta ziemia. Później sama się położyłam, bo byłam zmęczona,
kiedy się obudziłam, ich już nie było. Aleksander zostawił mi tylko kartkę na stole, miłą.

Wracałyśmy do „Astorii”, Waleria wsunęła mi rękę pod ramię, czułam to wyraźnie.

- Tęskniłaś za mną? - zapytała.

Pusto mi było, na pewno, ale czy tęskniłam? Być może, tak, być może tęskniłam za nią.

- Tak... - powiedziałam z wahaniem.
- Pracowałaś?
- Mało.
- Pokażesz?
- Zawsze czytasz bez pytania.
- Och! Musiałaś tak przygadać?
Wciągnęła do płuc powietrze, uniosła głowę i spojrzała przed siebie.
- Boże, jak cudownie oddychać tutaj!
- Pogoda nie była najlepsza, padało.
Szłam z nią pod górę Drogi do Białego, i rzeczywiście rozmawiałyśmy jak dwie stęsknione osoby.
Może Waleria myślała podobnie, bo spojrzała na mnie z ukosa i uśmiechnęła się ciepło.

- Powiedz, że cieszysz się z mojego powrotu! - domagała się.

- Tak, Walerio, cieszę się.

W pokoju było sprzątnięte, mój maszynopis leżał rozrzucony, tak, jak go zostawiłam. Waleria
powiesiła na klamce swoją brezentową torbę i usiadła przy stoliku. Sprawdziła numerację stron i
równiutko ułożyła kartki. Schowałam parasolkę, którą wzięłam zupełnie bez potrzeby, zdjęłam
kurtkę i buty. Wyciągnęłam się na tapczanie, zamknęłam oczy. Bolała mnie głowa. Waleria
czytała.

91
Łzy
Podaj mi płaszcz___deszcz pada...
Koniec z pogodą, niestety...
To nie deszcz? nie, to Izy spadły
z jakiejś dalekiej planety...
(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)
Ten wiersz wybrałam dla Ciebie, dla mojej Mamusi i może dla siebie też!
Waleria
Moja Kochana, przeczytałam ostatnie strony, które napisałaś.
Nie wiem, co o tym myśleć!
MOJA MAMA NIE MOGŁA MIEĆ ADRESU PANI AMELII!
Musi tam mieszkać jakaś inna dziewczyna, takich jak ja jest
przecież mnóstwo!

BYŁAM NA MAŁYM ŻYWCZAŃSKIEM TYLKO RAZ:
Z TOBĄ!
Nie wiem, jakim cudem moja Mamusia znalazła się

background image

w Zakopanem, skoro teraz jest w Busku. Czy Ty Ją

WYMYŚLIŁAŚ? TO CHYBA NIEMOŻLIWE,

bo wszystko, o czym Ci opowiadała, jest prawdą.

Waleria

Chciałabym wyjaśnić jeszcze sprawę trykotowych bluzeczek z napisem, który sama noszę. Nie
widziałam go jeszcze u żadnej dziewczyny, mam nadzieję, że Ty go NAPRAWDĘ widziałaś. To
byłoby cudowne! Znaczyłoby, że nie tylko ja

NIENAWIDZĘ MARYCHY!

Waleria

^s=^^------^j^=---------------------------







A TERAZ DO CIEBIE!

Czy Ty wiesz, co to jest rozpacz? Taka, jak rozpacz mojej Mamusi? Może wiesz, albo się
domyślasz, może widziałaś kogoś zrozpaczonego? I pytanie NAJGORSZE: CZY BYŁAŚ
KIEDYŚ PRZYCZYNĄ CZYJEJŚ ROZPACZY?

Jeżeli chcesz napisać o tym, miejsce dla Ciebie jest tutaj.
Waleria
„Matka i dziecko” EGON SCHIELE


aieria koniecznie chciała zobaczyć Klasztor Albertynów na Śpiącej Górze. Poszłyśmy, dzień trafił
nam się dobry, bo klasztorna kaplica jest ładniejsza w słońcu, kiedy wpada przez złotawe szyby i
nadaje jasnemu drewnu ścian i ławek ciepłego koloru. Wracałyśmy wolniutko ścieżką prowadzącą
w dół ku drodze na Kalatówki. Nagle Waleria, która szła parę kroków przede mną, zatrzymała się. -
Usiądziemy? Jakiś wiatrołom leżał na skraju lasu, tuż przy ścieżce, omszały i wilgotny.

- Mokro tu, Walerio.

- Mokro - przyznała. - Ale tak mi się nie chce schodzić.

- Dlaczego? Mówiłaś przecież, że Wojtek będzie na ciebie czekał przy Starym Kościele, jeżeli nie
chcesz się spóźnić, nie ma czasu na marudzenie.

- Nie marudzę. Tak, będzie czekał, ale on dziś znowu nie jest sam i dlatego nie uśmiecha mi się to
spotkanie.

- Ciągle nie lubisz tych chłopaków?

- Nie lubię. To durnoty, jeden gorszy od drugiego. Roześmiałam się.

- Wydaje mi się, że niedawno obiecywałaś sobie, że zrobisz coś ze swoją niechęcią do nich. I co?

Odwróciła się, spojrzała na mnie z nadętą miną.

- Nic. Nie wyszło mi i nie wyjdzie. Przekonałam się po prostu, że miałam rację: nie są w porządku.

background image

- Wydaj^jni się, że schodzenie z góry tyłem nie jest najlepszym sposobem, patrz pod nogi,
Walerio.

Znowu mnie wyprzedziła, ale teraz odległość między nami była mniejsza i dobrze słyszałam każde
słowo z tego, co mamrotała pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie.

- Oczywiście, że człowiek powinien być tolerancyjny, bo każdy ma prawo do własnych poglądów,
ale jeżeli te poglądy są głupie, to przecież nie będę się z nimi godziła i już! Tym bardziej nie będę
się godziła na to, żeby Wojtek...


I

Jej mamrotanie stawało się coraz cichsze i w końcu nie mogłam rozróżnić słów, przyspieszyła
kroku, może dotarło do niej, że naprawdę za parę minut powinna być przy Starym Kościele i że już
nie zdąży. Znowu odwróciła się w moją stronę i powiedziała, nie wiem, do mnie, czy do siebie.

- Nie będę się zadawała z idiotami.
- Masz na myśli tego biednego Wojtka?
- Nie, tym razem nie, ale nie zgodzę się na to, żeby z tamtymi łaził. Uuuu, pomyślałam, kiepsko.

- Czym oni tak ci się narazili?

Nie usłyszała, zbiegła w dół, ledwo mogłam za nią nadążyć. Wreszcie zbuntowałam się.

- Walerio! Zatrzymaj się! Przystanęła.

- Może ty idź szybciej, a ja zejdę pomału, nie mam najmniejszego zamiaru łamać sobie nóg
dlatego, że ci pilno do amorów!

- Nie jest mi pilno do żadnych amorów! - oburzyła się szczerze. - Po prostu, muszę przepędzić całą
tę hałastrę.

- Obojętne, nie będę leciała za tobą jak wściekła.
- Przepraszam! - opamiętała się Waleria. - Wyszłyśmy razem, razem wrócimy.
- Mogę wrócić sama.
Pomyślałam, że odkąd znalazła się w moim samochodzie, kiedy mijałam Pardałówkę, były z nią
same kłopoty. Wszystko miało wyglądać inaczej: wymyśliłam sobie pewną historyjkę i nagle
okazało się, że nie mogę jej napisać, bo przeszkadza mi Waleria, wtargnęła we wszystko bez
pytania i na dokładkę ściągnęła mi na głowę masę ludzi, o których istnieniu nie miałam pojęcia,
których nigdy nie zamierzałam sobie wyobrazić, bo do niczego nie byli mi potrzebni. A teraz nie
mogę nawet spokojnie zejść ze Śpiącej Górki, bo przy Starym Kościele czekają Wojtek i rosłe
drzewa. Spojrzałam na zegarek.

- Proszę cię bardzo, Walerio, idź, nie przejmuj się mną, nie jesteśmy przecież na żadnej dalekiej
wycieczce, ja sobie spokojnie wrócę. Może nawet zajdę do Albertynek na dole.

- Nie mogę się tobą nie przejmować! - sprzeciwiła się Waleria. - Jesteśmy przecież ze sobą
związane.

- Rozwiązuję nas na chwilę.
- Poważnie?
- Poważnie. Przecież już tak było.
- Ale teraz czuję się za ciebie odpowiedzialna.
- Ty za mnie? Od kiedy?
Przystanęła i zaczęła gładzić szarą, gładką skórę jesionu. Przechyliła głowę, razem z głową
przechyliły się kucyki związane czerwonymi sznurowadłami.

- Odkąd zaczęłaś należeć do mojej rodziny - powiedziała.

background image

- A od kiedy należę do twojej rodziny?

- Sama zastanawiam się nad tym. Może od chwili, kiedy zaproponowałaś, żeby Aleksander
przyjechał tu do nas, może od chwili, kiedy spotkałaś moją mamusię na mostku.

- Przecież nie mogłam spotkać twojej mamusi na mostku, jest w Busku! - powiedziałam bliska
rozpaczy.

- Więc niby skąd wiedziałaś o tym, o czym pisałaś? Moja mamusia musiała być na mostku, czy ci
się to podoba, czy nie. Chyba musiała - dodała ostrożnie.

Nie wiem, kiedy znalazłam się na ławce przed Kaplicą Sióstr Albertynek na Kalatówkach.
Dochodziła pierwsza, wiedziałam, że spóźnię się na obiad i zrobię kłopot pani Helence. Niebo,
takie jasne niedawno, znowu zasnuło się chmurami i zaczął padać deszcz. Wyjęłam z torby swój
cienki nieprzemakalny płaszcz, włożyłam go i ruszyłam w dół. Źle mi się szło po mokrych, śliskich
kamieniach. Na obiad przyszłam bardzo spóźniona, zjadłam go sama w pustej jadalni. W pokoju
niechętnym okiem spojrzałam na maszynopis. Za oknem przejaśniło się, po ulewnym deszczu
zostały jedynie kałuże i piękne grube krople spadające z drzew. Postanowiłam uciec od maszyny,
od pustych kartek papieru, które przecież powinnam zapisać. Ja czy Waleria? Znowu ogarnęło
mnie trudne do wytłumaczenia wrażenie, że to ona pisze książkę o mnie, a nie ja o niej. I chociaż
wiedziałam, że to jest zupełnie niemożliwe, w śmiesznej panice zbiegłam ze schodów.

Poszłam na Krupówki zrobić tradycyjne zakupy: banany, mandarynki, jogurty i owcze serki. Teraz
niebo było błękitne, a przed kafejkami pojawiły się ogródkowe krzesła, stoliki i kolorowe parasole
z frędzelkami. Krupówki szykowały się na ciepły, letni wieczór, świeży po deszczu. Pomyślałam,
ż

e miło byłoby usiąść i wypić kawę. Znalazłam sobie miejsce, które mi się podobało, zamówiłam

cappuccino.

I wtedy ich zobaczyłam. Weszli rozchwiani, potrącając kolorowe ogrodzenie. Rozmawiali ze sobą,
ale niewiele docierało do mnie z ich bełkotu. Bełkot? To nie był bełkot. Oni nie byli pijani. Usiedli.
Jeden z nich oparł łokcie na stoliku, na zaciśniętych pięściach położył głowę i chichotał tępo.
Poszukałam wzrokiem Walerii, nigdzie jej nie było. W pierwszej chwili nie zauważyłam również
Wojtka, dopiero kiedy spojrzałam na jezdnię, zobaczyłam, że stoi przy słupie ogłoszeniowym z
jakimś chłopakiem, którego dotąd nie widywałam z nimi. Podawali sobie coś z ręki do ręki,
dostrzegłam, że to, co podawał Wojtek, było na pewno plikiem banknotów, nie widziałam
natomiast tego, co za nie dostał. Chłopak odszedł, a Wojtek podszedł do stolika, przysunął sobie
krzesło i usiadł. Wszyscy nachylili się nad blatem, mówili o czymś szeptem, tylko ten jeden, ten z
głową opartą o pięści, z nikim nie rozmawiał, milczał, chwilami

wybuchając krótkim, rozszlochanym śmiechem. Gdzie była Waleria? Patrzyłam w górę i w dół
Krupówek, nigdzie jej nie widziałam.

Dziewczyna w krótkiej pomarańczowej spódniczce, przysłoniętej z przodu kusym fartuszkiem,
przyniosła mi kawę. Mało jej nie rozlała stawiając filiżankę na moim stoliku, ponieważ wpatrywała
się, tak jak i ja, w ten sąsiedni, przy którym czterech chłopców szeptało, a piąty śmiał się
przerażająco. Dziewczyna uniosła filiżankę i sprawdziła, czy nie wylała kawy na spodek. Był
suchy. Spojrzała na mnie i głową wskazała chłopaków.

- Ale nagrzani, co? To znane u nas ćpuny, przyjeżdżają latem na gościnne występy. Ten na
największym haju musiał sobie dziś zdrowo rąbnąć, jeszcze go takim nie widziałam.

Wyglądała na ekspertkę.
- A ten wysoki, blondyn?
- Tego nie znam, nowy, dopiero od paru dni przy nich się plącze, ale wydaje mi się, że szybko go
nakręcą. Już wczoraj był najarany, widziałam.

background image

- Najarany? - powtórzyłam jak papuga.

Skinęła głową, czystą ściereczką przetarła blat stolika. Uniosła moją filiżankę, jeszcze i pod nią
przesunęła szmatką.

- No, najarany. Napalony, znaczy - wyjaśniła.
- Napalony? Czym?
- Marychą - powiedziała krótko.
- Marychą?
- No! Widziałam, jak skręty marihuany kupował, gotowe mu dawali. Tak to się grzecznie u nich
zaczyna - położyła na stoliku kartkę z rachunkiem.

- Przecież oni w góry chodzą, sama ich widziałam.

- Może i byli, kto ich tam wie? Dwieście metrów w górę i odlot sobie fundują. Znam ich, mówię
pani.

Zapłaciłam, dziewczyna odeszła, a ja oparłam łokcie na stoliku, głowę na zaciśniętych pięściach,
jak ten na największym haju. Wypiłam kawę, myślałam, że może to rozjaśni mi w głowie, miałam
w niej tylko zamęt, nic więcej. Marychą! Wreszcie zdecydowałam się. Zawołałam Wojtka.

Rozejrzał się dokoła, w pierwszej chwili nie wiedział, skąd dobiega mój głos. Zobaczył i głową
wykonał ruch, który zapewne miał być ukłonem.

- Chodź na chwilę! - poprosiłam. - Mam do ciebie sprawę.

Rosłe drzewa spojrzały w moją stronę, ale nie zareagowały ani drwiną, ani śmiechem. Wojtek
podniósł się z krzesła, mruknął coś, pewnie na swoje wytłumaczenie, i podszedł do mnie.

- Siadaj, proszę.

Zdjęłam z krzesła torbę z zakupami. Zawahał się, ale przysiadł.

- Nie widziałeś gdzieś Walerii? Mówiła, że mieliście się spotkać pod Starym Kościołem.

- Spotkaliśmy się, ale później byłem umówiony z przyjaciółmi, a ona nie chciała iść ze mną.

- Dlaczego?
Milczał. Potem prychnął pogardliwie.
- Jest przewrażliwiona. Mogę chyba mieć swoich przyjaciół, prawda? Nie robię nic złego,
przyjaźnię się, komu to może szkodzić?

- Nie rozumiem, przecież sam mówiłeś, jaka Waleria jest dla ciebie ważna... że ją sobie
wyśniłeś... że taką ze snów spotkałeś w Dolinie Jawo-rzynki...

- Wszystko prawda! - przytaknął. - Każde słowo prawda, tylko nie może tak być, żeby ona
wybierała mi towarzystwo. Mówię pani: przyjaźnię się z nimi. Waleria czepiła się głupich paru
skrętów, od tego nikt nie umarł. W kanał sobie nie daję, prochów nie biorę.

Jeszcze, pomyślałam. Patrzył na mnie ponuro, oczy miał zaczerwienione, usiłowałam przypomnieć
sobie, kiedy widziałam go ostatni raz, uświadomiłam sobie, że było to dość dawno, dobrych parę
dni temu.

- Gdzie teraz jest Waleria?

- Nie wiem. Pewnie kupiła sobie nową bluzkę i haftuje literki - powiedział ironicznie.

Postanowiłam znaleźć Walerię, chociaż w ogóle nie wiedziałam, gdzie mogła teraz być. Umówiła
się z Wojtkiem przy Starym Kościele, jeżeli doszło między nimi do słownej potyczki, której nie
potrafiła wygrać, było możliwe, że poszła obok, na cmentarz. Ja bym poszła, a Ty? Zajrzałam tam,
ale na Pękso-wym Brzyzku Walerii nie było. Szukanie jej na Krupówkach równało się o tej porze

background image

szukaniu igły w stogu siana, przeszłam więc zatem Piłsudskiego do Krokwi, Pod Reglami weszłam
do Doliny Białego, stąd do „Astorii” było bliziutko, zajrzałam, ale i tu ani śladu. O jednym wtedy
nie miałam jeszcze pojęcia, o tym mianowicie, że na Dolnej Równi Krupowej było wesołe
miasteczko. Zresztą to chyba ostatnie miejsce, w którym szukałabym Walerii tego dnia. A jednak
tam właśnie była. W wesołym miasteczku.

- Wiesz, że nie mogę tego pojąć! - przyznałam się.

- Dlaczego? Bardzo nie lubię wesołych miasteczek. Miałam nadzieję, że zrobi mi się niedobrze na
karuzeli. Wolę, żeby mdliło mnie od karuzeli niż od życia.

Była to filozofia, za którą właściwie nie nadążałam, ale po chwili zastanowienia gotowa byłam
uznać, że może i ma pewien bliżej nieokreślony sens. Siedziałyśmy na ławeczce pod kaplicą na
Struga, bo w końcu spotkałam ją na Grunwaldzkiej, kiedy, nie wiem po raz który, tędy szłam.

- I co, Walerio? - zapytałam. - Oddajesz sprawę bez walki?

- Tak! - powiedziała krótko. - Oddam ją bez walki. Nie chcę być biedną Karolką. Dosyć sama
nawalczyłam się o Aleksandra. Po co mi na

głowie jeszcze jeden taki klops? Uważasz, że nic mi się nie należy od życia? Żadna radość?
Przyjemność? Chłopak, który dbałby o mnie i cieszył się, że jestem obok?

Patrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym ją namawiała do czegokolwiek, a ja przecież jedynie
zapytałam, czy odda sprawę bez walki.

- Wcale nie uważam, że nic ci się nie należy, Walerio, przeciwnie. Dziwi mnie tylko, że nawet nie
próbujesz.

- Próbowałam, tłumaczyłam mu. Jedyną odpowiedź, którą miał, umiem na pamięć, bo to były
argumenty Aleksandra. To on tłumaczył w kółko moim rodzicom, że szukają dziury w całym. A
teraz całego nie ma, jest tylko dziura.

Znowu dorosła Waleria. Rozgoryczona, dotknięta. Pyszczek jeszcze bardziej koci niż zwykle, cóż z
tego, że kitka ściągnięta na czubku głowy sterczy zabawnie? Jakie zabawnie? Z czego tu się śmiać?
Z kitki sterczącej? Też mi powód.

- Nie będę dla niego niańką. Niech się niańczy sam, jak taki mądry. Oburzenie Walerii zdziwiło
mnie. Tyle wyrozumiałości dla Aleksandra

i żadnej dla Wojtka? Odpowiedziała mi na pytanie, chociaż wcale go nie zadałam.

- Od Aleksandra nie ucieknę, jest moim bratem na dobre i na złe. I on też, nawet jak odchodzi, jest
ze mną, ale chłopaka to już mogę sobie wybrać sama!

- Przecież wybrałaś Wojtka! Przeczytaj, co o nim pisałaś!

- Naprawdę chcesz mnie w to władować? A ja ci już mówiłam, że nie mam zamiaru być Karolką!

Kłóciłyśmy się jak dwie uczennice na przerwie. I to kto bronił Wojtka? Ja, która od początku
kręciłam na niego nosem!

- Słuchaj, może coś da się jeszcze zrobić, może nie jest za późno, może...

- Proszę cię, przestań.

Waleria złagodniała, przytuliła się do mnie. Przez chwilę nie odzywałyśmy się do siebie.

- Powiedziałam mu dziś: „Wybierz, albo ja, albo oni i ta cholerna marycha, do której potem dojdą
prochy, albo jeszcze gorzej. Będę zbierała ciebie z ulicy jak Aleksandra, zobaczysz!” A on mi na
to, że w każdej chwili może przestać. To przestań, mówię, przestań! A on, że jeszcze tylko dziś.
Plim, plim, tralala, skąd ja to znam? Tylko dziś! Tylko marycha! Nie ze mną te numery.

background image

Wstała i oparła się o tablicę z ogłoszeniami kościelnymi. Wyglądała jak portret dziewczyny w
ciemnych drewnianych ramach. Panie Boże, dlaczego o niej zapomniałeś? Jest jeszcze taką młoda i
taka już udręczona...


Moja Kochana! Jeżeli serce może pękać z żalu, to moje właśnie pęka. Tak bardzo On mi się
podobał, wydawało mi się, że jest NAJMILSZYM CHŁOPAKIEM NA ŚWIECIE - i co? Co się
porobiło? Nawet nie myślę o sobie, tylko tak jest mi smutno, kiedy wyobrażam sobie, CO BĘDZIE
Z NIM za jakiś czas, bo już wiem, że od chłopaka, z którym go widziałaś na Kru-pówkach pod
słupem ogłoszeniowym, kupował prochy. Widzisz, jaki jest szybki? Co będzie w zimie?

Może i mogłabym mu pomóc, gdyby on tego NAPRAWDĘ chciał, ale tak nie jest. NAPRĄ WDĘ
to on tego nie chce, a na mnie tylko zwala winę. TO JEST METODA, wiesz?

Waleria






feQ^JfeS^~l^Q^^
Twoja kartka!

Wiem,

ż

e boisz si

ę

jej JAK OGNIA PIEKIELNEGO, poniewa

ż

domy

ś

lasz si

ę

,

ż

e

zapytam: CO ZROBIŁABY

Ś

NA MOIM MIEJSCU? Odpowied

ź

na to pytanie nie jest łatwa,

wi

ę

c najpierw zastanów si

ę

, tak jak i ja zastanawiam si

ę

ci

ą

gle...

Powodzenia!
Waleria





ast

ę

pny dzie

ń

był tak pogodny i ciepły, jak chyba jeszcze

ż

aden z tych, które

miały

ś

my za sob

ą

. Wybrały

ś

my si

ę

do Str

ąż

yskiej, w której Waleria jeszcze nigdy

nie była. Id

ą

c my

ś

lałam,

ż

e nie jestem dla Walerii dobrym towarzyszem, to

przecie

ż

nie ja powinnam z ni

ą

chodzi

ć

, rozmawia

ć

, wspólnie zanurza

ć

r

ę

ce w

zimnej wodzie str

ąż

yskiego potoku, patrze

ć

, jak połyskliwa i czysta dzieli si

ę

mi

ę

dzy palcami. Nie rozmawiały

ś

my o Wojtku, wydawało mi si

ę

to troch

ę

nienaturalne. Przypuszczam,

ż

e Waleria my

ś

lała podobnie. Wisiał wi

ę

c ten Wojtek

nad nami jak paj

ę

czyna.

Rano dzwonił Natan. Wrócił, miał by

ć

teraz w domu przez par

ę

dni i załatwia

ć

na

miejscu swoje sprawy, o których nawet co

ś

mi opowiadał, ale słuchałam go niezbyt

uwa

ż

nie. Mówił te

ż

,

ż

e Panna Fontanna bardzo cieszyła si

ę

, kiedy zabierał j

ą

do

domu od naszej s

ą

siadki. Podobno spała mu na głowie przez cał

ą

noc i mruczała. A

rano nasiusiała na dywanik. W ka

ż

dym razie tak twierdził Natan. Słuchałam, jakby

opowiadał mi film czy ksi

ąż

k

ę

o czyim

ś

ż

yciu, o jakim

ś

Natanie, o ciepłej

mrucz

ą

cej kotce, przeci

ą

gaj

ą

cej łapki w czyim

ś

mieszkaniu. Moje

ż

ycie było

tutaj, innego nie miałam. Moj

ą

rodzin

ą

jest teraz ta dziewczyna o kocim pyszczku

i oczach koloru miodu spadziowego, jej

ś

liczna rudowłosa mama, snuj

ą

cy si

ę

po

ulicach, przymulony Aleksander, którego całym maj

ą

tkiem s

ą

dwie torby foliowe i

Funio. To Waleria pierwsza powiedziała: nale

ż

ysz do mojej rodziny, wtedy

zaskoczyła mnie, teraz sama tak uwa

ż

ałam. Moja poranna rozmowa z Natanem była

dialogiem z czytanej gło

ś

no ksi

ąż

ki.

My

ś

lałam o tym, kiedy wyszły

ś

my ju

ż

z doliny. Na ulicy Str

ąż

yskiej Waleria

zatrzymała si

ę

przy kiosku. Przez chwil

ę

ogl

ą

dała widokówki, potem czasopisma.

Nagle o

ż

ywiła si

ę

.

- Prosz

ę

ci

ę

, kup mi skakank

ę

! Wydawało mi si

ę

,

ż

e

ź

le j

ą

zrozumiałam.

background image

- Co ty mówisz, Walerio?
- Błagam, kup mi skakank

ę

!

Patrzyłam na Waleri

ę

z niedowierzaniem. Po co jej, u licha, skakanka? Przecie

ż

chyba nie b

ę

dzie skaka

ć

? Kupiłam. Oprócz fujarki dla Aleksandra,

104
skakanka była pierwsz

ą

rzecz

ą

, o któr

ą

Waleria mnie prosiła. Zreszt

ą

kupno

fujarki sama jej zaproponowałam. Skakank

ę

wybierała długo. Najpierw zdecydowała

si

ę

na zielon

ą

, potem wymieniła j

ą

na czerwon

ą

. Były

ś

my ju

ż

kawałek drogi od

kiosku, kiedy zawróciła, oddała czerwon

ą

i wzi

ę

ła niebiesk

ą

. Przy tej

niebieskiej została. Z zadowolon

ą

min

ą

wyj

ę

ła j

ą

z celofanowej torebki,

rozwin

ę

ła i z du

żą

wpraw

ą

zacz

ę

ła przez ni

ą

skaka

ć

. Patrzyłam i nie wierzyłam

własnym oczom, była to Waleria, której nigdy dot

ą

d nie widziałam. Linka okazała

si

ę

zbyt krótka, wi

ę

c skacz

ą

c musiała pochyla

ć

si

ę

troch

ę

do przodu i wysoko

podnosi

ć

nogi. Miała roze

ś

mian

ą

, pogodn

ą

buzi

ę

, cieszyła si

ę

. Dostała now

ą

skakank

ę

!

105
Kiedy byłam w wieku Walerii, wszystkie moje ciotki i przyjaciółki mamy mówiły:
„Prze

ż

ywasz najpi

ę

kniejsze lata w

ż

yciu!” Zawracanie głowy, były to okropne

lata, pełne zam

ę

tu, który kotłował si

ę

we mnie, niewygodne. Nikt nie wiedział,

czego chc

ę

, prawd

ę

mówi

ą

c, ja sama tego nie wiedziałam. A teraz ona: patrzyłam

na skacz

ą

c

ą

Waleri

ę

i przypominałam sobie okropny wczorajszy dzie

ń

, który miała

za sob

ą

, pełne rozterek jutro. Co za ulga,

ż

e pomimo wszystko potrafi cieszy

ć

si

ę

kawałkiem linki. Podskakiwały razem z ni

ą

krzywo zwi

ą

zane nad uszami kucyki,

jeden wy

ż

ej, drugi ni

ż

ej, podskakiwał mały biust opi

ę

ty trykotow

ą

bluzeczk

ą

.

NIENAWIDZ

Ę

MARYCHY, my

ś

lałam. I my

ś

lałam te

ż

o tym niem

ą

drym, który tyle tracił,

ś

wiadomie przecie

ż

, bo dobrze wiedział, jak du

ż

o ta mała Waleria jest warta.

Wczoraj, kiedy szłam Krupówkami szukaj

ą

c jej w przedwieczornym tłumie, tyle ich

tam było!

Ś

wietnych dziewczyn i chłopaków pogodnych, rozgrzanych upałem, którzy

ledwo zeszli z gór, ledwo zaspokoili pierwszy głód, a ju

ż

przygnali tutaj

pobawi

ć

si

ę

i powygłupia

ć

. Tam było miejsce Walerii, i z ni

ą

powinien by

ć

Wojtek. Tymczasem, wymachuj

ą

c skakank

ą

biegła po ulicy Str

ąż

yskiej. Zziajana,

zatrzymała siew ko

ń

cu i czekała na mnie.

- Wspaniale, Walerio! - pochwaliłam j

ą

.

- Prawda,

ż

e zdolna ze mnie bestia? - roze

ś

miała si

ę

. - Jakie masz plany na

popołudnie?
- Dzi

ś

rano był targ pod Gubałówk

ą

, zawsze boj

ę

si

ę

tłumu, który tam si

ę

kotłuje, ale pójd

ę

zaraz po obiedzie, chc

ę

kupi

ć

skóry baranie, wiesz, takie do

poło

ż

enia na podłodze.

Waleria przystan

ę

ła, ja razem z ni

ą

.

- Chyba

ż

artujesz? Skóry baranie?

- Tak.
- No, wiesz... - była zgorszona. Ju

ż

wiedziałam, co mnie czeka.

- Och, Walerio! - rozzło

ś

ciła mnie.

- A niby dlaczego? - zdumiała si

ę

. dzie

ć

, co my

ś

l

ę

o kupowaniu skór baranich?

Wła

ś

ciwie, miała racj

ę

, dlaczego nie mo

ż

e mi powiedzie

ć

?

- Prosz

ę

, mów, tylko krótko.

„Tralala, plim, plim, plim!” - usłyszałam, a Waleria szła obok z naburmu-szon

ą

min

ą

.

- A szaszłyki lubisz?
Skin

ę

ła głow

ą

, mo

ż

e wolała nie słysze

ć

własnych słów, którymi zaakceptuje

ś

mier

ć

barana.
- A ja nie lubi

ę

! - o

ś

wiadczyłam. - Chc

ę

natomiast mie

ć

przed łó

ż

kiem skór

ę

z

tego barana, którego ty zjadła

ś

z apetytem.

- Jeste

ś

makabryczna! - oceniła mój wywód Waleria.

Tylko mi nie praw kaza

ń

. Dlaczego nie mog

ę

ci powie-

- Ty te

ż

. Chc

ę

kupi

ć

skór

ę

z barana, który był hodowany na mi

ę

so! Niby co maj

ą

z ni

ą

zrobi

ć

?

- Nie wiem - odparła szczerze.
- Wszystko pl

ą

czesz, Walerio, chodzi o to,

ż

eby nie hodowa

ć

zwierz

ą

t wył

ą

cznie

na futra.

background image

Jak na zło

ść

dobiegło nas radosne beczenie owiec i gderliwe barana. Spojrzały

ś

my

na siebie.
- Okropno

ść

! - oceniłam tło muzyczne naszej rozmowy.

- Zupełna okropno

ść

! - potwierdziła Waleria. - Czy nie s

ą

dzisz,

ż

e to był głos

Boga?
- S

ą

dz

ę

! - zgodziłam si

ę

. - Tylko nie rozumiem, co Bóg miał na my

ś

li, kogo

popierał: ciebie czy mnie? A w ogóle, głos ma dziwny, nie uwa

ż

asz?

Roze

ś

miały

ś

my si

ę

w ko

ń

cu, Waleria zacz

ę

ła wywija

ć

skakank

ą

, teraz podrzucała j

ą

wysoko i łapała uchwyt tu

ż

nad swoj

ą

głow

ą

, nigdy w

ż

yciu nie potrafiłabym

zrobi

ć

czego

ś

takiego, nawet gdybym była w wieku Walerii, zawsze byłam ciap

ą

,

wi

ę

c zaimponowała mi szalenie.

- Jeste

ś

fantastyczna! - pochwaliłam j

ą

. - Powinna

ś

wyst

ę

powa

ć

w cyrku!

Podrzuciła skakank

ę

i złapała j

ą

znowu.

- Przecie

ż

ja wyst

ę

puj

ę

w cyrku, nie zauwa

ż

yła

ś

?

Zatrzymała si

ę

, odwróciła w moj

ą

stron

ę

i patrzyła na mnie uwa

ż

nym wzrokiem.

Pomy

ś

lałam o mojej ksi

ąż

ce, czy te

ż

mo

ż

e o ksi

ąż

ce Walerii.

- W cyrku? Nie wiem, mo

ż

na i tak to nazwa

ć

.

Po obiedzie Waleria przepadła, a ja naprawd

ę

poszłam pod Gubałówk

ę

, gdzie

dogorywały resztki targu. Skóry baranie były, owszem. Przekładałam, ogl

ą

dałam,

wyobra

ż

ałam je sobie na podłodze przy tapczanie, byłam ju

ż

bliska kupna,

rezygnowałam, nasłuchiwałam, czy z dala nie dobiega tu beczenie owiec i gderanie
barana, ale nie, tylko wyciszaj

ą

cy si

ę

gwar targowiska otaczał mnie zewsz

ą

d.

Zdecydowałam si

ę

na dwie pi

ę

kne skóry, długowłose, o bieli złamanej

ś

ladem

sło

ń

ca. Ci

ą

gle jednak wahałam si

ę

, pełna najgorszych przeczu

ć

,

ż

e dzie

ń

w dzie

ń

towarzyszy

ć

mi b

ę

dzie my

ś

l o dwóch biednych baranach, które ju

ż

nie biegaj

ą

po

górskich ł

ą

kach. Kupi

ę

, my

ś

lałam. Nie, nie kupi

ę

, decydowałam. Kupi

ę

. I wiesz,

co? Kupiłam. Wyobra

ź

sobie teraz mnie, jak stoj

ę

po

ś

rodku targowiska z dwoma

wspaniałymi skórami baranimi pod pach

ą

, zupełnie nie wiedz

ą

c, jak tu przej

ść

z

nimi przez całe Zakopane, nie budz

ą

c w mijaj

ą

cych mnie ludziach zasłu

ż

onej

odrazy. Zasłu

ż

onej? Widzisz, to Waleria poprzestawiała mi tak w głowie.

Nasłuchiwałam głosu Boga, milczał. Ruszyłam do domu, ale okr

ęż

n

ą

drog

ą

, t

ą

, na

której ruch był mniejszy. Nikt nie patrzył na mnie ani na moje skóry. Do
„Astorii” weszłam kuchennymi drzwiami i przemkn

ę

łam po schodach, licz

ą

c na to,

ż

e nikogo nie spotkam. Spotkałam. Jakiego

ś

pana. Obrzucił moje skóry oboj

ę

tnym

spojrzeniem, mnie równie

ż

, ale kiedy

min

ę

li

ś

my si

ę

ju

ż

, przystan

ą

ł nagle. Odruchowo zatrzymałam si

ę

równie

ż

. Był

wysoki, szczupły i kogo

ś

mi przypominał.

- Dzie

ń

dobry pani - powiedział. - Szukam mojej córki, Walerii.

W tym stwierdzeniu było pytanie. Oniemiałam. Wreszcie udało mi si

ę

odpowiedzie

ć

.

- Dzie

ń

dobry, rozstałam si

ę

z ni

ą

w południe, nie wiem, gdzie teraz mo

ż

e by

ć

,

przykro mi,

ż

e nie mog

ę

panu pomóc.

Wyj

ą

ł mi z r

ą

k zwi

ą

zane sznurkiem skóry, które bezmy

ś

lnie mu oddałam, chocia

ż

wcale nie było takie oczywiste,

ż

e powinien mi je zanie

ść

do pokoju. Pomy

ś

lałam,

nie po raz pierwszy zreszt

ą

,

ż

e nic o nim nie wiem, nie kojarzył mi si

ę

ani z

Waleri

ą

, ani z Aleksandrem. W jej sk

ą

pych opowie

ś

ciach wyst

ę

pował jedynie jako

składnik poj

ę

cia „rodzice”, tymczasem stał przede mn

ą

ż

ywy, trzymał w r

ę

ku

baranie skóry, które kupiłam na targu, pytał o Waleri

ę

. Z trudem docierało do

mnie,

ż

e to si

ę

dzieje rzeczywi

ś

cie. Poprosiłam go do pokoju. Wszedł, rozejrzał

si

ę

, zatrzymał wzrok na maszynopisie, który le

ż

ał na tapczanie, bezładnie

rzucony po kolejnym przegl

ą

daniu.

- Prosz

ę

, niech pan siada - zaproponowałam.

Zło

ż

yłam kartki, zdj

ę

łam z fotela rzucony tam sweter. Skorzystał z zaproszenia,

rozsiadł si

ę

, jak niczym nie skr

ę

powany, stary znajomy, który wpadł z

przypadkow

ą

wizyt

ą

.

- Moja

ż

ona jest na leczeniu klimatycznym w Busku - wyja

ś

nił. - Przyjechałem do

Krakowa, poniewa

ż

wczoraj były chrzciny jej siostrzeniczki, postanowiłem

zobaczy

ć

si

ę

przy okazji z Waleri

ą

, mam do niej bardzo piln

ą

spraw

ę

.

Chrzciny siostrzeniczki, czy ci ludzie nie mog

ą

zdoby

ć

si

ę

na odrobin

ę

chocia

ż

fantazji? Ojciec Walerii miał mił

ą

, poci

ą

ą

twarz i miodowego koloru oczy, to

od niego je dostała.
- Czy m

ąż

siostry pana

ż

ony przyjechał do Zakopanego samochodem? - zapytałam.

background image

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Tak.
- I załatwia teraz swoje sprawy?
- Owszem, załatwia.
- i umówił si

ę

z panem w Orbisie?

- W Orbisie.
Wszystko to było zdumiewaj

ą

ce. Nie tylko dla mnie, ojciec Walerii przygl

ą

dał mi

si

ę

, zaskoczony i rozbawiony jednocze

ś

nie.

- Czy to jaki

ś

dodatkowy zmysł? - zapytał.

- Nie s

ą

dz

ę

. Dysponuj

ę

jedynie podstawowymi.

- A zatem, sk

ą

d pani wie o tym wszystkim? Przecie

ż

nie od Walerii, bo ona nie

oczekiwała mnie tutaj.
Nie oczekiwała, co za stylistyka, pomy

ś

lałam zgry

ź

liwie. Zaproponowałam mu

herbat

ę

lub kaw

ę

, wybrał wod

ę

mineraln

ą

. Wyj

ę

łam dwie szklanki, nalałam

mazowszanki jemu i sobie.
- Nie miałem zamiaru tu przyje

ż

d

ż

a

ć

, ale wczoraj, na par

ę

godzin przed moim

wyj

ś

ciem z domu, zadzwonił mój syn, Aleksander.

Milczał przez chwil

ę

, wyj

ą

ł z kieszeni paczk

ę

papierosów i mi

ę

tosił j

ą

w r

ę

ku,

nie zach

ę

ciłam go do palenia, dym szkodził mi i ju

ż

dawno sko

ń

czyłam z tego

rodzaju uprzejmo

ś

ci

ą

, nie paliło si

ę

przy mnie.

- To Aleksander prosił,

ż

ebym odnalazł u pani Waleri

ę

.

- Czy mam jej co

ś

przekaza

ć

od niego? Zawahał si

ę

.

- Nie. Wła

ś

ciwie nie. Dzwonił, bo był o Waleri

ę

bardzo niespokojny. Wie pani,

oni s

ą

bli

ź

ni

ę

tami i s

ą

niebywale wyczuleni na...

- Wiem! - przerwałam mu w połowie zdania. - O co niepokoił si

ę

Aleksander?

- Trudno powiedzie

ć

, wyra

ż

ał si

ę

nie do

ść

jasno, był w nie najlepszej formie.

Zamilkł, zobaczyłam,

ż

e mocno zacisn

ą

ł szcz

ę

ki i

ż

e dr

ż

y mu policzek w okolicy

ust. To te

ż

Waleria miała po nim. Potem dr

ż

enie przeniosło si

ę

na brwi, co za

tragiczna twarz, pomy

ś

lałam.

- Prosz

ę

, niech pan zapali.

Nie miałam popielniczki, podsun

ę

łam mu spodek.

- Dzi

ę

kuj

ę

pani.

Zapalił papierosa i zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

ę

boko.

- Aleksander mówił, o ile dobrze zrozumiałem,

ż

e martwi si

ę

o Waleri

ę

, bo co

ś

jej grozi, ale on chyba nie wiedział co, nie słyszałem go za dobrze, tak, jakby
nie mówił prosto do słuchawki, do tego musiał dzwoni

ć

z dworca, bo w tle były

zapowiedzi poci

ą

gów.

Strzepn

ą

ł popiół z papierosa, oparł si

ę

o fotel i patrzył na mnie przez chwil

ę

.

- Ten niepokój Aleksandra udzielił mi si

ę

. Mój syn nie mieszka w domu i musi

by

ć

co

ś

naprawd

ę

wa

ż

nego, je

ż

eli zdobywa si

ę

na telefon. Obiecałem mu,

ż

e

przyjad

ę

tu i zobacz

ę

, co si

ę

dzieje z Waleri

ą

. My

ś

l

ę

,

ż

e Aleksander zadzwoni do

domu jutro. Po moim powrocie. Je

ż

eli nie zapomni. Ale raczej b

ę

dzie pami

ę

tał.

Był taki zdenerwowany.
Ojciec Walerii zacz

ą

ł mówi

ć

teraz krótkimi zdaniami, po ka

ż

dym wci

ą

gał płytko

powietrze, robił wra

ż

enie chorego.

- Czy mog

ę

panu w czym

ś

pomóc?

- Dzi

ę

kuj

ę

.

Wyj

ą

ł z kieszeni kartonik z lekarstwami, jedn

ą

tabletk

ę

wło

ż

ył do ust. Nie

popił, czekał, a

ż

si

ę

rozpu

ś

ci. Wiedziałam ju

ż

, to serce.

- Czy nasz niepokój jest uzasadniony? - zapytał.
- Byłam dzi

ś

z Waleri

ą

w Dolinie Str

ąż

yskiej, kiedy wracały

ś

my, kupiłam jej

skakank

ę

...

- Skakank

ę

? - zdziwił si

ę

.

- Tak. Cieszyła si

ę

, skakała, podrzucała j

ą

do góry... prosz

ę

, niech pan to

powtórzy Aleksandrowi...
Przygl

ą

dał mi si

ę

uwa

ż

nie.

- Dzi

ę

kuj

ę

, powtórz

ę

! A czy mnie powie pani co

ś

jeszcze? Zawahałam si

ę

.

- Ona jest dzieln

ą

dziewczynk

ą

, poradzi sobie.

U

ś

miechn

ą

ł si

ę

z przymusem, ale dr

ż

ały mu brwi, policzek, dygotały usta, wi

ę

c

taki to był u

ś

miech.

- Jest pani bardzo lojalna wobec niej.

background image

- Gdybym uwa

ż

ała to za konieczne, powiedziałabym panu.

- Rozumiem, przypuszczam,

ż

e jaki

ś

chłopak...?

- Dobrze pan przypuszcza. Starałam si

ę

nie patrze

ć

na jego twarz.

- Dlaczego to budzi a

ż

taki niepokój Aleksandra? - zapytał. Znalazłam si

ę

w

uliczce bez wyj

ś

cia. Pomógł mi.

- Mo

ż

e ten chłopak jest nieodpowiedni?

- Mo

ż

e, nie wiem, mo

ż

e nieodpowiedni.

- A wi

ę

c jest powód do niepokoju?

- Waleria sobie radzi.
Milczeli

ś

my długo. On ogl

ą

dał wzór na dywanie, ja drzewa za oknem. Wreszcie

zdusił papierosa na spodku, przechylił w moj

ą

stron

ę

rozdygotan

ą

twarz i kład

ą

c

mi r

ę

k

ę

na dłoni, zapytał z trosk

ą

i bezgraniczn

ą

czuło

ś

ci

ą

:

- Płacze?
Potrz

ą

sn

ę

łam przecz

ą

co głow

ą

, nie mogłam wydoby

ć

z siebie głosu, chciałam,

ż

eby

ju

ż

poszedł. Nie mogłam znie

ść

jego miło

ś

ci, nie miałam siły na ni

ą

patrze

ć

. Nie

powiedzieli

ś

my sobie niczego wi

ę

cej. Odprowadziłam go do furtki, odszedł, a ja

przez chwil

ę

spogl

ą

dałam jeszcze na trawnik przed domem i na młodziutkie drzewa

podparte palikami. Pó

ź

niej poszłam na gór

ę

,

ż

eby wywietrzy

ć

porz

ą

dnie pokój i

umy

ć

szklanki. Ty ju

ż

wiesz, domy

ś

lasz si

ę

, prawda? Nie było dymu w pokoju, nie

było spodka z popiołem i nie było szklanek.
Marzyłam o zimnej coca-coli z lodem. Wrzuciłam do szafy baranie skóry, poszłam
do łazienki pod szybki prysznic i ju

ż

jako tako przytomna wybrałam si

ę

do „Anny

Marii”. Było jeszcze wcze

ś

nie i w pierwszej chwili wydawało mi si

ę

,

ż

e nikogo

tam nie ma, ale kiedy ju

ż

szłam z moj

ą

butelk

ą

, szklank

ą

i lodem,

ż

eby usi

ąść

przy najbli

ż

szym stoliku, dostrzegłam wci

ś

ni

ę

t

ą

w k

ą

cik pod oknem Waleri

ę

.

Zobaczyłam stoj

ą

ce przed ni

ą

dwie butelki po coli i dwie szklaneczki, jedna

pusta, druga, ta bli

ż

ej Walerii, opró

ż

niona do połowy. Waleria była tak

wpatrzona w blat stolika,

ż

e nawet nie zauwa

ż

yła mojego wej

ś

cia, ani

tego,

ż

e zbli

ż

ałam si

ę

do niej. Przez chwil

ę

zawahałam si

ę

, czy przypadkiem nie

b

ę

dzie lepiej, je

ż

eli zostawi

ę

j

ą

sam

ą

, ale wła

ś

nie wtedy podniosła wzrok i

zobaczyła mnie. Poklepała r

ę

k

ą

miejsce na kanapce.

- Chod

ź

tu, prosz

ę

ci

ę

...

Usiadłam obok niej i nalałam col

ę

do szklanki, w której zaklekotały kostki lodu.

- Miała

ś

randk

ę

? - zapytałam patrz

ą

c na pust

ą

butelk

ę

.

- Złapał mnie, jak szłam do ciebie, i zaci

ą

gn

ą

ł tutaj.

- Rozmawiali

ś

cie?

- Troch

ę

. Obiecywał,

ż

e koniec z tym, a marych

ą

pachniał na kilometr. Oczy

majak królik.
- Co mu powiedziała

ś

?

-

Ż

eby poszedł do diabła - odparła spokojnie.

- I poszedł?
- Jak widzisz.
Była taka spokojna, jakby przed chwil

ą

odp

ę

dziła od siebie tylko utrapion

ą

much

ę

, jedynie policzek dr

ż

ał jej leciutko.

- Był u mnie twój tatu

ś

, Walerio - powiedziałam z wielkim trudem. - Nigdy mi o

nim nie opowiadała

ś

.

U

ś

miechn

ę

ła si

ę

leciutko.

- Mo

ż

liwe. A czy ty tak łatwo opowiadasz o najwi

ę

kszych miło

ś

ciach swojego

ż

ycia?

- Nie, nie opowiadam.
Patrzyła na mnie. My

ś

lałam,

ż

e zapyta, po co przyjechał, dlaczego u mnie był,

ale nie, zapytała o co

ś

innego.

- Jest pi

ę

kny, prawda?

Nie umiałam odpowiedzie

ć

. Uderzyła mnie wyrazisto

ść

jego twarzy, nie jej uroda,

ale kiedy w ko

ń

cu mówiłam Walerii,

ż

e tak,

ż

e jej tatu

ś

jest pi

ę

kny, nie czułam,

ż

e mijam si

ę

z prawd

ą

, na pewno był pi

ę

kny.

- Uwielbia nas, naprawd

ę

, nie przesadzam. Zwłaszcza... Przerwała i napiła si

ę

coli.
- Zwłaszcza... - zacz

ę

ła znowu.

Zło

ż

yła dłonie jak do modlitwy i pocierała jedn

ą

o drug

ą

. Długie, szczupłe,

znerwicowane palce.

background image

- Nie mów, Walerio.
- Zwłaszcza Aleksandra.
Wieczorem zadzwoniłam do Natana, bo bardzo chciałam usłysze

ć

jaki

ś

fragment

dialogu z tej ksi

ąż

ki, która kiedy

ś

była moim

ż

yciem.

Moja Kochana, przeczytałam to, co napisała

ś

o moim Tatusiu. Niestety, nie wynika

z tego, jak bardzo Go kochamy. Nie mam poj

ę

cia, dlaczego Oni ci

ą

gle mówi

ą

o

chrzcinach siostrzeniczki, przypuszczam,

ż

e ta mała wcale nie była teraz

chrzczona. Mo

ż

e zwyczajnie nie chc

ą

si

ę

przyzna

ć

,

ż

e przyje

ż

d

ż

aj

ą

tu specjalnie

po to,

ż

eby przekona

ć

si

ę

, czy ze mn

ą

jest wszystko w porz

ą

dku.

MOŻE NIE UFAJĄ MI?

Okropne, powinni mi ufać, wiem, że na to zasługuję, ale z drugiej strony, kiedy myślę, jakie mają
doświadczenia za sobą, muszę zrozumieć Ich obawy, prawda? Więc, niech sobie mówią, że
przyjeżdżają na chrzciny siostrzeniczki.

ROZUMIEM ICH!

Waleria

Jeszcze:

martwię się, że mój Tatuś jest taki biedny i chory. Zawsze był i jest WSPANIAŁYM TATĄ.
Zabierał nas ze sobą na ryby, uczył angielskiego, chodził do muzeów, grał z nami w badmintona,
nigdy nie krzyczał, zawsze tłumaczył. Był z nas dumny. Zwłaszcza z Aleksandra, który każdą klasę
kończył z wyróżnieniem, dopóki nie zaczął wąchać kleju, palić marychy, a potem brać prochów. Ja
tam zawsze w szkole byłam w ogonie i było mi SZALENIE PRZYKRO, ale tylko ze względu na
Tatusia. Wyróżniał Aleksandra, chociaż STARAŁ SIĘ tego nie robić. Wyróżniał go. Na imieniny
Tatusia zawsze sami robiliśmy prezenty. Potrafiłam kiedyś przez cały tydzień robić Mu zakładkę
do książki, mozoliłam się nad nią. Aleksander wziął kawałek deski, wbił w nią gwóźdź i
powiedział, że to jest specjalne urządzenie na Tatusia notatki, żeby się wszędzie na plątały. Ten
kawałek deski z gwoździem od lat leży na biurku Tatusia. Moją zakładkę znalazłam między
gazetami w tydzień po Jego imieninach. Był taki zawstydzony, kiedy dawałam Mu ją drugi raz.
Tego dnia, kiedy wrócił do domu, przyniósł mi śliczną książkę o zwierzętach, Aleksandrowi nic nie
przyniósł, tego dnia WYRÓŻNIŁ MNIE, ale sama rozumiesz...

TO BYŁO STO LAT TEMU! Byliśmy wtedy taką normalną rodziną.

Waleria






z
I znowu kartka dla Ciebie
Taka jestem ciekawa, czy potrafisz ludziom przebaczać? Ja mam z tym szalone kłopoty. Mogę
przebaczać tylko wtedy, jeżeli rozumiem, dlaczego mam to zrobić. I wtedy tak, potrafię. Czasami
przebaczam, ale nie zapominam, to podobno zla cecha charakteru. Co Ty o tym myślisz?

„Cztery wytworne damy” HOSODA EISHI

Przebaczenie

I czegóż ci nie przebaczę Uśmiechając się jak gejsza? Nawet słowa od lodu zimniejsze, Nawet to,
ż

e cię już nie zobaczę...

(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)

background image



I

?”?????ł ie widziałam Walerii przez dwa dni i byłam z tego zadowoio-

Nna. Po coli z lodem, którą wypiłam w „Annie Marii”, bolało mnie gardło. Na zewnątrz znowu
spadało ciśnienie, a na to zawsze źle reagowałam. Byłam rozbita i w złej formie. Tymczasem
Waieria poznała jakąś miłą dziewczynę, która chodziła w góry z rodzicami. Zaproponowali
Walerii, żeby poszła z nimi na dwudniową wycieczkę, i obydwie ucieszyłyśmy się ^*•• z tej
propozycji. Każda z nas miała w ten sposób swój plan, który swobodnie mogła realizować: ona
poszła w góry w miłym towarzystwie, ja mogłam spokojnie chorować. Pierwszego dnia posunęłam
się nawet do tego, że leżałam w łóżku, spałam, czytałam , karmiłam się echinaceą i nic więcej.
Następnego czułam się już lepiej, ale jeszcze ruszałam się jak mucha w smole. Po południu
zamarzyła mi się szklanka gorącej, mocnej herbaty, ale kiedy już ją sobie zrobiłam, okazało się, że
skończył mi się cukier. Włożyłam dres i zeszłam do kuchni. Zajrzałam, zobaczyłam panią Zosię,
która szykowała już gorącą kolację, i zobaczyłam jeszcze nogi jakiegoś chłopaka, którego nie
widziałam w całości, bo siedział za załamaniem ściany. Poprosiłam o cukier, pani Zosia uniosła w
górę umączone ręce.

- Tam stoi torebka, może sobie pani nasypać? O, jak wyglądam! Oczywiście mogłam sobie
nasypać, weszłam do kuchni, sięgnęłam po

torbę i wtedy zobaczyłam, że to Wojtek siedzi na taborecie, trzyma w ręku głęboki talerz i zjada
zupę jarzynową, która widocznie została z obiadu. Podniósł się i patrzył na mnie wyraźnie
speszony.

- Dzień dobry - powiedział, tym razem w stronę pieca.
- Dzień dobry, co ty tutaj właściwie robisz?
- Jem zupę.
- To widzę, pytam, skąd się tu wziąłeś i kto ci pozwolił zawracać głowę paniom w kuchni?

- Byłem na górze, stukałem, nikt nie odpowiadał, przyszedłem dowiedzieć się, czy ktoś nie wie,
dokąd pani poszła. Nikt nie wiedział, panie zaproponowały mi zupę.

- Tak było! - przytaknęła pani Dorotka. - Wyglądał na głodnego.
- Tak! - zgodził się Wojtek łaskawie. - Wyglądałem na głodnego.
- Skąd wiesz? Opuścił głowę.
- Zanim zajrzałem do kuchni, byłem w łazience i widziałem w lustrze. Boże, w jaką idiotyczną
rozmowę z tym chłopakiem ja się wdaję, pomyślałam, pełna ubolewania nad sobą.

- Jaką miałeś do mnie sprawę?
- Osobistą! - powiedział mój petent.
Najchętniej powiedziałabym mu, tak jak Waieria, żeby poszedł do diabła, ale zupy było już tylko
trochę na dnie talerza, a on ciągle wyglądał na głodnego. Jest coś wstrętnego w odpędzeniu
głodnego od stołu.

- Przyjdź na górę, jak zjesz.

Nachylił się nad talerzem i szybko zjadł parę łyżek zupy, talerz był już pusty. Weszliśmy po
schodach razem, wziął ode mnie cukiernicę, tak jakbym niosła cały worek cukru. Nie chciało mi się
z nim szarpać o jakąś skorupę. W pokoju, oczywiście, zaproponowałam mu herbatę, podstawowe
gesty uprzejmości, które wytrwale wpajała we mnie moja mama, owocowały.

- Bardzo chętnie! - ucieszył się. - Czy mogę w czymś pomóc?

- Usiądź i zrób coś z nogami, żebym się o nie nie potykała, będę ci bardzo wdzięczna.

background image

Ja też przysiadłam na tapczanie i czekaliśmy w milczeniu, aż zagotuje się woda, moja mama nic nie
mówiła, że należy gościowi oddawać własną herbatę, którą się już zresztą samemu piło. W końcu
zabulgotało. Zalałam wrzątkiem włożoną do szklanki torebkę, podałam Wojtkowi i czekałam.
Trochę mnie śmieszyło, że Waieria kazała mu iść do diabła, a on przyszedł do mnie, ale co tam,
pomyślałam, przeżyję.

- Mam do pani prośbę! - wyartykułował wreszcie.

- Słucham, domyślam się przecież, że nie przyszedłeś tu na herbatę. Patrzyliśmy sobie w oczy i ze
zdumieniem spostrzegłam, że ma je dużo

mniej zaczerwienione. Chytrze przechyliłam się w jego stronę, niby żeby sięgnąć po serwetkę do
ust i wciągnęłam powietrze. Waieria mówiła, że ta cała marycha ma słodkawy zapach, którym
szybko przesiąka oddech i ubranie. Wojtek wyraźnie pachniał dezodorantem. Pewnie zdrowo się
popsikał, myślałam nieufnie. Trzymałam serwetkę w ręku i nie wiedziałam, co z nią zrobić.
Zrobiłam trójkątną czapeczkę.

- Więc o co ci chodzi?
- Czy pani może mi pomóc?
- W czym? - zapytałam szorstko.
- Niech pani nie będzie dla mnie taka okrutna! - jęknął swoim dawnym głosem, którego już od
pewnego czasu nie słyszałam.

- Nie jestem dla ciebie okrutna. Nie wiem, z czym tu przyszedłeś, a ty nie możesz wykrztusić.

- Właśnie! - zgodził się. - Nie mogę.

- No, więc? Jaką masz prośbę, w czym ci mogę pomóc?

Wyjął z kieszeni spodni małą białą torebkę. Potem podniósł się i, ku mojemu bezgranicznemu
zdumieniu, szybkim ruchem ściągnął przez głowę swoją czarną, trykotową koszulkę, taką, którą
chętnie noszą fanowie rapu, czego już kiedyś mnie nauczył.

- Co ty wyprawiasz?

Stał trzymając w ręku nieszczęsną koszulkę i patrzył na mnie żałosnym wzrokiem. Powiem Ci
prawdę, chcesz? Powiem Ci prawdę: było mi go ogromnie żal.

- W tej torebce jest czerwony kordonek i igła, bo nie wiedziałem, czy pani ma...

- Mam.

- No, to kupiłem bez potrzeby! Wyhaftuje mi pani?

To jest metoda, mówiła Waleria, nie dam się na to nabrać. Miał bardzo biedne, psie oczy. Czy
potrafię być diabłem, do którego posłała go WaSeria?

- Muszę ją odzyskać - powiedział, widząc moje wahanie. - Nie wiem, jak to zrobić.

Nie umiałam go pocieszyć ani mu pomóc. Waleria była zdecydowana, a co więcej nie ufała mu.
Sądzę, że Aleksander wiele razy usiłował tak odzyskiwać swoją rodzinę, więc nie można dziwić się
Walerii. Powiedziałam to Wojtkowi. Słuchał z opuszczoną głową, przytulając do siebie raperską
koszuikęjak dziecko, które trzeba utulić.

- Proszę, niech pani wyhaftuje! - nalegał. - Przecież chyba mam prawo spróbować? Ja nie tylko
chcę odzyskać Walerię. Chciałbym i chyba potrafię to zrobić, ale przede wszystkim muszę z ty m
skończyć, póki jeszcze nie jest za późno. Naprawdę nienawidzę marychy, proszę pani.

background image

Koszulka była czarna, nitkę kupił czerwoną. Siedziałam z pochyloną głową i ściboliłam literki, jak
kiedyś Waleria. Patrzył na każdy mój ruch, odczytywał coraz wyraźniejszy napis, kiedy
skończyłam, rzuciłam mu koszulkę na kolana.

- Naprawdę nie mogę tego znieść! - krzyknęłam. - Wkładaj! Włożył, a potem siedzieliśmy obok
siebie na tapczanie, przytulał głowę do

mojego ramienia i płakał. Później odszedł, a ja starałam się jakoś pozbierać siebie, swoje myśli i to,
co się działo tego popołudnia. Zrobiłam drugą herbatę i usiadłam przy stole, na którym leżał mój
nie ruszany od dwóch dni maszynopis. Waleria przyszła do mnie następnego dnia rano. Opalona,
rozgadana, ale też i trochę nienaturalna, chyba chciała mi pokazać, że świetnie sobie radzi i że
niczego, absolutnie niczego nie potrzeba jej do szczęścia. Widziałam jednak, że spogląda na moje
kartki równo ułożone na stoliku.

- Pójdziesz się wykąpać? - zapytała wreszcie

- Tak, nie byłam jeszcze w łazience. Pani Kazia wcześniej niż zwykle przyniosła śniadanie, nie
zdążyłam.

- Zaczekam, dobrze?
- Dobrze.
Obydwie wiedziałyśmy, że ona w ten sposób pyta, czy może zajrzeć do maszynopisu, a ja
odpowiadam, że zgadzam się na to. Zabrałam mydło, gąbkę, ręcznik i wyszłam. Byłam w łazience
trochę dłużej niż zwykle, marudziłam celowo, a kiedy wreszcie wróciłam do pokoju, Walerii w nim
nie było. Stała na tarasie, oparta o poręcz tak, że głowę trzymała na ułożonych na niej dłoniach, a z
pokoju widziałam wypiętą pupę w dżinsowych, krótkich spodenkach, opalone smukłe łydki i
wiązania espadryli. Po gałęziach skakały wiewiórki, jakiś ptak pogwizdywał, może kos.

Usiadłam na tapczanie i czekałam. Rozumiałam, że Waleria musi teraz być sama, że nie mam
prawa wyjść na taras i zapytać: i co ty na to wszystko, Walerio? Mijały minuty, a ona tylko czasami
unosiła w górę pięty i stawała na palcach, widocznie bolały ją stopy w tej niewygodnej pozycji.

Wreszcie wyprostowała się, gwałtownie wyrzuciła w górę ręce, jednocześnie składając dłonie
wysoko nad głową, jakby szykowała się do skoku strzałką z wysokiej trampoliny, potem odwróciła
się i spojrzała w głąb pokoju, zobaczyła, że jestem, i weszła, buzię miała spokojną, a kiedy
odezwała się, przemknął po niej szybki, krótki uśmiech.

- To ja już pójdę! - powiedziała.
- Wrócisz?
- Tak, ale może nie umawiajmy się na żadną godzinę, nie wiem, ile czasu zajmie mi to wszystko.
Przyjdę, jak będziesz, to będziesz, jak nie, zajrzę drugi raz.

- W porządku, Walerio.

Ile czasu zajmie mi to wszystko, powiedziała, nie miałam pojęcia, co zamierzała zrobić. Dzień
wlókł mi się okropnie, trochę siedziałam na tarasie, trochę czytałam, zeszłam na kawę do pani
Marysi, przyłączyła się pani Renia, opowiadały o swoich wnukach, słuchałam. Dopiero po obiedzie
wyszłam z domu. Miałam zamiar pojechać mikrobusem do Kuźnic i stamtąd wrócić sobie do domu
ś

cieżką Pod Reglami. Nic nie wyszło z tego planu, bo kiedy mijałam parking przy Ośrodku

Sportowym, zobaczyłam, że stoi tam duży autokar, już pusty, ale wokół niego leżały plecaki i torby
sportowe. Najwyraźniej wycieczka nie została jeszcze nigdzie urządzona. Grupa młodzieży stała
przy bramie i coś podśpiewywała, kilka osób siedziało opierając się o swoje bagaże, kiedy ich
mijałam, usłyszałam wołanie:

- Dzień dobry pani! Dzień dobry!

background image

Obejrzałam się, wołała mnie Karoika. Siedziała oparta o plecak, ale widząc, że zbliżam się do niej,
podniosła się i ruszyła w moją stronę. Znowu ubrana

była w jakieś zabawne gałganki, ale tym razem nie dwa, a jeden cienki warkoczyk wisiał jej nad
uchem.

- Poznaje mnie pani?
- Jasne, Karolko! Jak ci się udała wycieczka?
- Udała się, było fantastycznie! Teraz zostajemy tu na dwa dni i ruszamy do Kazimierza.

- Będziesz się chciała zobaczyć z Walerią? Powiedz mi, gdzie ciebie znaleźć, na pewno przyleci!

Karolka uśmiechnęła się, była opalona i śliczna.

- Widziałyśmy się z Walerią. Przysnęłam tutaj, bo oka nie zmrużyłam w nocy, a tu ktoś mnie
szarpie, patrzę, Walerią! Szła z jakimś chłopakiem.

- Wysoki, blondyn?

- Tak. I wpatrzony w Walerię jak sroka w gnat. Ale fajny, podobał mi się. Wie pani co?
Namawiałam Walerię, żeby zabrała się z nami do Kazimierza, są jeszcze wolne miejsca w naszym
autokarze. Ten Wojtek też mógłby się zabrać, widziałam, że miał ochotę.

Od strony stadionu szedł w naszą stronę jakiś bardzo spalony słońcem chłopak, który niósł w jednej
ręce colę w kartoniku, w drugiej wielką bułę z hamburgerem w środku. Zbliżył się do nas.

- Proszę, psiaku! - powiedział. Karolka oblizała się.

- Mniam, mniam... - zamruczała. - Jestem głodna jak wilk! To jest mój przyjaciel, Jarek! -
przedstawiła,mi przyrumienioną mocno skwarkę. - Jest absolutnie fenomenalny.

Rzuciła się na swoją bułę i jadła łapczywie.

- Zgłodniałam niesamowicie! - mówiła z pełną buzią. - Myśli pani, że Walerią da się namówić?

- Nie wiem, Karolko.
- A pani nie ma na nią wpływu?
- Nie, ja nie mam.
- Szkoda! - westchnęła.
Jarek, przyrumieniona mocno skwarka, wytarł palcem kroplę tłuszczu, która spływała Karolce po
brodzie. U dorosłych taki gest wydałby mi się poufały, ale oni byli tacy młodzi, czy można do tego
w ogóle przywiązywać wagę?

- Dzięki, Jarek! - powiedziała.
Oderwała kawałek bibułki, w której trzymała hamburgera, i podała mu.
- Masz, wytrzyj ten paluch, jest cały w tłuszczu.
- Nie przesadzaj, psiaku!
Pociągnął ją za cienki warkoczyk i odszedł. Ten „psiak” złościł mnie wprost niebywale. Bałam się
o Aleksandra, bałam się, że straci Karolkę bezpowrotnie. Miłą, śliczną Karolkę. Możliwe przecież,
ż

e nie starczy jej sił na

ciągłe dźwiganie Aleksandra. A poza tym, czy rzeczywiście musi być na to skazana?

- Może pani spróbuje... - Karolka przez cały czas mówiła coś do mnie. - Walerii naprawdę należy
się trochę luzu!

Oczywiście, że tak, należy jej się, Karolka miała rację.
- Spróbuje pani, prawda?
- Tak, spróbuję - powiedziałam sztywno.
Karolka spojrzała na mnie ze zdumieniem, widocznie coś niedobrego było w moim głosie.

background image

- Pani jest temu przeciwna! - stwierdziła.

- Nie, Karolko, spróbuję namówić Walerię, obiecuję ci.

Nigdzie nie poszłam, zawróciłam do domu i tępo siedziałam w swoim pokoju, nie robiąc dosłownie
nic. Czekałam przez całe popołudnie, myślałam, że Waieria przyjdzie, nie przyszła. Wieczorem
poszłam na Krupowki, był wspaniały, księżycowy wieczór, miałam ochotę na cocę z lodem, ale
bałam się, że znowu złapie mnie ból gardła, więc wzięłam herbatę z cytryną i usiadłam przy
stoliku, było pięknie. Domyślasz się, że oni szli Krupówkami? Tak, jak kiedyś sobie marzyłam. On
wysoki, z tą wspaniałą blond czupryną, w czarnej koszulce, na której z daleka widać było rządek
czerwonych liter. Ona w swoich wystrzępionych porteczkach, z kitką sterczącą na samym czubku
głowy, znowu zabawnie usztywnioną wielobarwnymi frotkami. Obejmował Walerię ramieniem i
pochylał w jej stronę jasną głowę, a ona patrzyła na niego z uśmiechem na pogodnym kocim
pyszczku, lekko uniesionym do góry. Pomyślałam, że to im się musi udać, po prostu musi im się
udać, ponieważ oboje tak bardzo tego chcą. Zauważyli mnie.

- Właśnie do ciebie idziemy! - powiedziała Waleria.

Podeszła do mnie i przysiadła na wolnym krześle, on zbliżył się, ukłonił i powiedział: „dobry
wieczór!” skrzynce z pelargoniami.

- Dobry wieczór, Wojtek, siadaj.

Usiadł obok niej na tym samym krześle, bo istotnie drugiego nie było. Zamówiłam dla nich colę,
wzbraniali się dość miękko.

- Widziałam się dziś z Karolka! - powiedziałam.
- My też!
Waleria rzuciła się na swoją colę z lodem i dostała czkawki.
- Zawsze się tak dzieje, jak piję coś zimnego! - rozżaliła się. - To jest takie idiotyczne, prawda?

- Karolka mówiła, że jadą teraz do Kazimierza - powiedziałam. Waleria ciągle walczyła z
czkawką. Zatykała sobie nos, łykała powietrze.

Wreszcie Wojtek przestraszył ją klaszcząc jej nad uchem.

- Zwariowałeś? Czkawka może mi przejdzie, ale dostanę zawału. Też mi metody! - obruszyła się.

- Karolka mówiła, że są jeszcze miejsca w ich autokarze - powiedziałam. Waleria łyknęła coli i
wszystko zaczęło się od nowa.

- Poczekaj, aż lód się rozpuści, Walerio, poczekaj, aż się ta cola zagrzeje! - radził Wojtek.

- Karolka mówiła, że może wam ten autokar załatwić! - powiedziałam. Teraz walił ją pięścią po
plecach.

- Mocniej! - prosiła. - Nic mi nie pomaga, ta czkawka mnie zadusi!
- Przecież nie mogę mocniej, bo ci płuca odbiję. Spróbuj nie oddychać.
- Karolka mówiła, że ta ich wycieczka jest fantastyczna! - powiedziałam.
Waleria siedziała nie oddychając, palcami zaciskała nos, Wojtek odbijał jej płuca, a ona po prostu
ciągle miała czkawkę.

- Karolka mówiła, żebym was nakłoniła na ten Kazimierz! - powiedziałam.

- Ufff! - odetchnęła Waleria i oparła się o krzesło, ledwo żywa. - Chyba mi przeszło. Wiesz,
Karolka mówiła, że załatwi nam wycieczkę do Kazimierza. I my chcemy jechać! - powiedziała.

Myślałam, że ją zatłukę.

background image

Moja Kochana, wybrałam dla Ciebie wiersz, który chyba sprawi Ci przyjemność, bo możesz sobie
wyobrazić, że jest o Wojtku i o mnie! To ten:

dancing
wśród małp skaczących wkoło
małpim obyczajem w tłumie krów i niedźwiedzi
w poryku i pisku
my jak adam i ewa upojeni rajem tulimy się tańcząc w uścisku

(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)

%
^

Nie żegnam się z Tobą, przecież jutro zobaczymy się jeszcze. I chciałabym, żebyś miała ode mnie
to śliczne zdjęcie.

KIM JESTEŚ, DZIEWCZYNO Z MASECZKĄ?
Twoja
Waleria

«
^
«



A teraz do Ciebie:

Bardzo jestem ciekawa, KIM TY JESTESP
Jak masz na imię? Jak wyglądasz?
Jak wypełniłaś swoje kartki?
Czy umiałaś mnie zrozumieć?
Polubić? Nigdy nie dowiem się tego.
Jedno jednak wiem:

CHCIAŁAŚ BYĆ ZE MNĄ!
Dziękuję!
Waleria
I taki wiersz M. Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wybrałam dla Ciebie:

Finał
Czytelniku, żegnam cię z żalem!
Jeszcze chwila: - mnie z tobą - a miłość zapłonie!
Rozpostarte powoje
Przyklękły jak balet,
Biały balet w dziękczynnym pokłonie...



owiedziałam, że nie będę jej odprowadzać, i nie nalegała. Poszłyśmy sobie na spacer w Dolinę
Białego, potok pienił się ślicznie, obmywając gładkie kamienie, tak było zielono i pogodnie,
wiewiórki przyleciały, może one też chciały pożegnać się z Walerią, doprawdy, już nie wiem, może
one też. Ćwierkały ptaki, słońce przedzierało się przez gałęzie i układało na dróżce wzór ze światła
i cieni. Powiem Ci: było dość lirycznie, nic na to nie poradzę. Chciałyśmy się rozstać Pod Reglami,
moja dalsza droga wiodła prosto, Waleni w prawo, ścieżką pod Skocznię, gdzie na parkingu czekał
autokar. Nie rozmawiałyśmy. O czym tu mówić, skoro zbliżała się chwila taka dziwna? Szłam z

background image

uczuciem, że zaraz coś skończy się w moim życiu. Nigdy więcej nie zobaczę Walerii, nie usłyszę o
Aleksandrze.

Skoczyła wiewiórka, kic, kic, a my przystanęłyśmy na ścieżce. Waleria wyjęła z kieszeni dwa
orzeszki, wiewiórka przybiegła, zabrała najpierw jeden, potem drugi. To nie ja, to Waleria
powiedziała, kiedy poszłyśmy dalej:

- Czuję się tak, jakbym wyrzucała ciebie z mojego życia.

Znalazła dobre słowo, takie bezwzględne i ostateczne. Ja też miałam zaraz wyrzucić z mojego
ż

ycia Walerię.

- Ale przecież będziemy o sobie pamiętać - powiedziałam na pocieszenie.

Już widać było spoza drzew pochylenie łąk przy Skoczni, trzeba zatrzymać się i pójść dwoma
różnymi ścieżkami. Patrzyłam na koci pyszczek i grzecznie dziś uczesane kucyki.

- Nie mów nic - powiedziałam.
- Ty też - szepnęła Waleria.
I takie miały być nasze ostatnie słowa, tak zaplanowałyśmy to rozstanie. Stało się inaczej, bo kiedy
każda z nas już szła w swoją stronę i zgodnie z umową, żadna nie obejrzała się za siebie, ja
przystanęłam. Odwróciłam się gwałtownie i chyba pomiędzy drzewami mignęły mi niebieskie,
dżinsowe spodenki, ale nie byłam pewna...

Jednak zawołałam.
- Chwileczkę, Walerio!
Może nie usłyszała, może już zbiegała łąką w dół? Poszłam i ja w swoją stronę, odrętwiała jakaś i
samotna. Minęłam „Astorię”, skręciłam w Struga i znalazłam się na Małym Żywczańskiem, jeszcze
kawałek i zobaczę dom Amelii, może i dobry na dzisiejsze popołudnie.

- A to ci święto! Panienka! - usłyszałam. - Napije się czegoś? Maślankę mam! Maryśka od
Zamieciów zmarła, wie?

- Wiem, Amelio, nekrologi widziałam, ale nie byłam na pogrzebie, godziny mi się pokręciły.

- Niech siada! - podsunęła mi zydel. - Godziny jej się pokręciły, macie ją, Jezusie Nazareński, ta to
ma głowę! Niech tylko uważa na godziny, jak będzie musiała mnie chować, bo wtedy, jak jej się co
pokręci, gorzej będzie. Niech tylko o szalu koronkowym pamięta. W komodzie jest.

- Będę pamiętać, Amelio. Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.
- A co taka krzywa jak środa na piątek?
- Nie, nie krzywa...
- Jego nie ma, co?
- Tutaj go nie ma, ale w domu jest.
- Od razu wiedziałam! Krzywa, bo go nie ma! O, matko ty moja! - westchnęła. - Usiądę dziś
wieczorem i litanię odmówię na jej intencję, zaraz się lepiej zrobi.

- Dobrze, Amelio, niech Amelia spróbuje. Przyszłam się pożegnać, wracam do domu.

- Ledwo przyjechała, już wraca?

- Nie tak znowu „ledwo”, siedzę tu dość długo. Zapomniała o maślance, patrzyła na mnie z
politowaniem.

- Tę pracę, co ją tu miała, zrobiła?
- Tak.
- Nie może to się zabrać za jaką przyzwoitą robotę? A nie takie bajdurze-nie...
- Nie potrafię nic innego.
- Może i prawda, zawsze taka świrnięta była! - machnęła ręką i popatrzyła na mnie z troską.

background image

Otworzyła szufladę komody, uniosła równiutko złożone obrusy, pod nimi leżała płaska paczuszka
owinięta białym papierem.

- Tu leży szal koronkowy, niech popatrzy!
- Widzę, Amelio.
Znowu spojrzała na mnie badawczo.
- Tak jej do głowy wkładam, bo patrzy jak nieprzytomna.
- Przytomna jestem, wszystko będę pamiętać, Amelio, ale teraz już pójdę. Niech się Amelia
trzyma, niech będzie zdrowa.

Uściskałyśmy się, jeszcze poszłyśmy razem aż do drogi. Nie oglądałam się, ale wiedziałam, że
Amelia żegna mnie teraz znakiem krzyża, którym zawsze odprowadza swoich najbliższych.

Wolno szłam Małym Żywczańskiem do Tetmajera. Zatrzymałam się na mostku, popatrzyłam w
dół, potok pienił się jak wtedy, kiedy tu stałam z mamą Walerii. Tamta chwila przypomniała mi się
tak dokładnie, jakby działa się przed paroma godzinami zaledwie. Ruszyłam ulicami, którymi
kiedyś szłyśmy razem, chciałam zajść jeszcze na Krupowki, odebrać zdjęcia, które oddałam do
wywołania w sklepie Kodaka. Było przede mną kilka osób, ale wreszcie dostałam swoją pękatą
kopertę. Dopiero, kiedy spojrzałam na pierwsze zdjęcie, uprzytomniłam sobie, że musi tu być
również to, które robiłam Walerii w kafejce na Krupówkach tego dnia, kiedy poszłyśmy na zimną
colę. Waleria siedziała wtedy przy stoliku i oglądała fujarkę kupioną dla Aleksandra, może
pamiętasz? Przejrzałam parę razy wszystkie odbitki, ale tej nie mogłam znaleźć. Usiadłam na ławce
w parku i sprawdziłam jeszcze raz. Nigdzie sterczących kucyków, nigdzie kociego pyszczka nie
było. Wkładałam już zdjęcia z powrotem do koperty, kiedy zobaczyłam to zrobione w kafejce. Nie
mogłam oderwać wzroku od pustego stolika.

Wieczorem zadzwoniłam do Natana i powiedziałam mu, że wracam.
- Skończyłaś książkę? - zapytał z nadzieją w głosie.
- Nie, nie skończyłam, chociaż prawie...
- Miałaś zamiar skończyć i dopiero wracać, co się stało? U mnie wszystko w porządku, Panna
Fontanna naprawdę nie siusia na dywanik!

- Waleria wyjechała. Milczał. Po chwili zapytał:

- Czy nie byłoby lepiej, gdybym po ciebie przyjechał? Jesteś pewna, że możesz prowadzić?

- Nie wiem... - powiedziałam płaczliwie. - Amelia mówi, że jestem świrnięta...

- To siedź tam, czekaj na mnie, przyjadę, nigdzie się nie ruszaj! I weź aspirynę.

Roześmiałam się.
- Daj spokój, Natanie! Dojadę jakoś.
No i dojechałam. Nocą. Natan czekał, do przedpokoju wyszła obrażona Panna Fontanna, grzbiet
wygięty, ogon do góry, spojrzała, odwróciła się i poszła. Usiadła na telewizorze i patrzyła na mnie
ze szczerym obrzydzeniem: „Zostawiła mnie, a teraz sobie wraca, jak gdyby nigdy nic, rozkosz-
niaczka!”

Natan otworzył torbę ze skórami baranimi, wyjął też bezładnie wrzucone

tam drobne przedmioty, latarkę, grzałkę, kubeczek, jakąś paczuszkę. Spojrzał na nią i rzucił mi na
kolana.

- Dla kogo ten skarb?

Celofanowa torebka. Widać w niej było niebieską skakankę. Obejrzałam dokładnie, torebka nie
była otwierana.

- Dla Panny Fontanny... - skłamałam. - Powiesimy na klamce, może będzie chciała się bawić.

background image

- A co to jest?
- Skakanka.
- Ooo! - roześmiał się Natan. - Skakanka. Może i będzie się bawić, zobaczymy.
I Natan powiesił skakankę na klamce. Wisi tam do tej pory. Po paru dniach myślałam, że już
przyzwyczaiłam się do swojego życia, które ostatnio opuściłam, czy które mnie opuściło, wiesz, że
nie wiem? Natana nie było, poleciał znowu, więc miałam dużo czasu dla siebie, zrobiłam porządki
w szafie, doprowadziłam do ładu kuchnię, ale nie chciało mi się gotować obiadów tylko dla siebie.
Pannie Fontannie, która już mi wybaczyła to, że ją rzuciłam, kupowałam Shebę i kocie sucharki, a
sama żywiłam się głównie twarogiem i pomidorami. Niestety, któregoś dnia zachciało mi się
barszczu z uszkami, a taki barszcz

127

lubiliśmy najbardziej jeść w barku sałatkowym „O la la” na ulicy Świętojańskiej. No, więc
poszłam, barszcz oczywiście był, zjadłam jeszcze pierożki. Wracając postanowiłam również
urozmaicić menu Pannie Fontannie. Kupiłam jej w sklepie rybnym na Wąskim Dunaju filety z
dorsza.

Wracałam do domu wolno, bardzo najedzona, rozleniwiona upalnym dniem. I wtedy zobaczyłam
go. Siedział pod łukiem Barbakanu, obok stało białe pudełko po butach, było w nim parę
banknotów. Już chciałam go minąć, kiedy nagle zatrzymał mnie cichy, przejmujący głos.
Spojrzałam, ten chłopiec grał na fujarce. Nie mogłam oderwać wzroku od czerwonych zdobień na
jej ustniku.

Wyjęłam z portfela banknot, żeby położyć go na tych, które już były w pudełku. Uniosłam przycisk
chroniący je od podmuchów wiatru, włożyłam pieniądze, ale, jeszcze przez chwilę, zdumiona
patrzyłam na rączkę Fatmy, którą trzymałam w dłoni. Wreszcie położyłam ją z powrotem.
Spojrzałam na wychudzoną, bladą twarz chłopca, trzymał przy ustach kupioną przeze mnie fujarkę,
grał i miał zmętniałe oczy o tęczówkach w kolorze zbrudzonego piaskiem miodu.

- Słuchaj... - zapytałam cicho. - Jak ty masz na imię?
- Aleksander.
Na kawałku tektury spał przy nim zwinięty w kłębek Funio.
Zakopane-Warszawa, w lipcu 1993 roku
MIEJSKU HBtlHEII-miniuj 128
im. M. Sienkiewicza
05-800 w Pruszkowie, ul. K. Fuchoflco S lei. 58 88 91
Fi’ia łr ? Wpżyczalni* dla dzieci ZZ
raaato w Łakopanem, kieay w npcu pisaiam ą książkę. Wiesz zresztą o tym, bo obydwie byłyście
tam ze mną, Ty i Waleria. Dziś spotykamy się znowu, ale każda z nas ma już swoje własne życie:
Ty-Czytelniczka, ja - autorka, Waleria...? Waleria nas łączy.

Warszawa, 1993 r.


Z prawdziwą radością oddajemy do rąk naszych Czytelniczek tę bardzo dziwną książkę, która
wiąże w sobie wiele odmian wrażliwości i pełna jest literackich tajemnic. Ilustruje ją wspaniałe
malarstwo, delikatna poezja i prostota fotografii. Cieszymy się, że właśnie naszemu wydawnictwu
powierzyła Krystyna Siesicka swoją najnowszą książkę, którą przekazujemy Warn z edytorskim
upodobaniem.

Wydawnictwo Siedmioróg


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krystyna Siesicka Pejzaz Sentymentalny
krystyna siesicka zapach rumianku
Krystyna Siesicka Moja droga Aleksandro
Krystyna Siesicka Ludzie jak wiatr
krystyna siesicka ludzie jak wiatr
Krystyna Siesicka Zapach rumianku
Krystyna Siesicka Ludzie jak wiatr
Krystyna Siesicka Cykl Zapałka na zakręcie (1) Zapałka na zakręcie
Krystyna Siesicka Zapach Rumianku
Siesicka Krystyna Przez dziurkę od klucza
Siesicka Krystyna Moja droga Aleksandro
Siesicka Krystyna Opowieści rodzinne 03 Wachlarze
Siesicka Krystyna Między pierwszą a kwietniem
Siesicka Krystyna Zapach Rumianku
Siesicka Krystyna Wróć Aleksandrze
Siesicka Krystyna Fotoplastykon
Siesicka Krystyna książki wszystkie tytuły

więcej podobnych podstron