śmierć higieniczna
opowiadania fantastyczne
ŁÓDZKIE WYDAWNICTWO PRASOWE
RSW „PRASA - KSIAŻKA - RUCH"
ŁÓDŹ 1985
Projekt okładki, strony tytułowej oraz ilustracje
KRZYSZTOF WIECZOREK
Redaktor BOGDA
MADEJ JERZY
PANASEWICZ
Redaktor techniczny GRAŻYNA
OLECHNOWICZ
'Korekta
MARIOLA KNAGA
JOLANTA SAWIUK
Wydawnictwo LócIAio
Łódź 1985.
Wydanie pierwsze. Nakład 99650 i S50 egz.
Ark wyd. 4,8 Ark. druk. 6(4).
Papier ki. VII, 70x100 cm. Oddano do skladi. ■'• ::inreu 1985 i
Podpisano do druku i druk ukończono w czcvo.a; 1985 r
ZaWady Graticzne RSW „Prasa - Książka - Ri.ch"
tćdź, ul. Armii Czerwonej 28. Zam, 1182 84 DV. Cena §0 zl, -
COPYRIGHT BY ŁÓDZKIE WYDAWNICTWO PRASOWE
Łódź 1984
OD REDAKCJI
Tom opowiadań pod wspólnym tytułem „Śmierć higieniczna"
adresujemy przede wszystkim do młodych miłośników literatury
science - fiction. Dlaczego do młodych ? Bo wiemy, że to głównie
młodzi są odbiorcami tego gatunku literackiego. Młodzi w większości
są również Autorzy opowiadań. Niektórzy drukowali już swoje utwory
w różnych czasopismach, ale dla niemal wszystkich niniejszy tom
jest debiutem książkowym.
Dlaczego sygnujemy książkę hasłem „Biblioteka „ ODGŁOSÓW"?
Zdając sobie sprawę z dużego zapotrzebowania na literaturę SF, od
kwietnia 1982 toku, w każdym numerze naszego tygodnika
prezentujemy jedną lub dwie kolumny opatrzone tytułem „ W kręgu
fantastyki". Powstają one dzięki współpracy redakcji m.in. z
warszawskim SFAN - CLUBEM oraz Łódzkim Klubem Fantastyki
„PHOENIX", w których skupieni są nasi Autorzy. Mamy liczne dowody,
że publikowane w „ Odgłosach" utwory SF cieszą się żywym zaintere-
sowaniem wielu naszych Czytelników. Postanowiliśmy więc ten
czytelniczy krąg poszerzyć.
SPIS TREŚCI
stc
Marek Nowak
WILKI ...........................................................................................
7
Andrzej Mercik
FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI......................................................13
Jacek Wójciak
ITINERARIUM ANONIMA Z TERRY ................................... . . . 21
Zbigniew Dworak
REGUŁA REDUKCJI ....................................................................31
Robert Lidkę
STRES..............................................................................................39
Tomasz Lipowski
ŚMIERĆ HIGIENICZNA ........................................... .................45
Paweł Tomaszewski
DRALNIA...........................................................................................51
Paweł Tomaszewski
NOC..................................................................................................71
Krzysztof Kochański
MIESZCZUCH .................................................................................83
Podporządkował nas sobie major „Tygrys". „Nikt z przysięgi was nie zwok. nil, idziemy w
wysokie góry, by walczyć dalej! Do końca! Do zwycięstwa!" — krzyczał major. A my? Cóż,
my? Rozbitkowie zwycięskiej czy też pokonanej armii (różniliśmy się w poglądach co do tej
kwestii), obdarci i głodni, w różnym stopniu napromieniowani...poszliśmy z majorem w
wysokie góry jak za Panią Matką. Bo gdzież indziej można było pójść? Krwisto - fioletowe
niebo o zachodzie słońca mogło oznaczać tylko śmierć i zniszczenie, jakoś nikt nie kojarzył
nieba ze zmartwychwstaniem i odrodzeniem życia. Przecieraliśmy zaropiate oczy, czym kto
miał - brudnym gałgankiem, albo ręką, żeby wreszcie dokładnie i wyraźnie zobaczyć te
góry. To jest wojna, panowie, a nie imieniny u cioci! Obowiązek! Honor!... I w ogóle. Właśnie
tak pokrzepiał nas major, a tupał przy tym, ile wlezie.
O sprawach rodzinnych nie prowadziliśmy rozmów. Jeżeli ktoś zaczynał opowiadać o
swych genialnych dzieciach, czy też wyjątkowo ciepłym tyłku swojej żony, to reszta naszej
gromadki, raczej realistycznie usposobiona, zaczynała go bojkotować. Ten ktoś (ten od
opowieści o ciepłym tyłku) musiał się liczyć i z tym, że nie dostanie codziennej racji wody do
picia. Takie to zwyczaje zaczęły panować w naszej małej społeczności, a major je
pochwalał. Kapral „Homer" był pierwszym, który ostentacyjne podarł, a potem wgniótł butem
w ziemię, zdjęcia swoich bliskich. Inni też darli, ale raczej w cichości i odosobnieniu. Gdyby
ktoś (śmiechu warte! kto, do jasnej cholery!?) szedł naszym śladem, zobaczyłby
rozczłonkowane papierowe blond loczki i niebieskie oczęta, te wszystkie kochane rączki i
nóżki, to znów kawałeczki zdjęć domków i ogródków, i czego tam jeszcze. Przewiewał te
kawałeczki wiatr z trawy w piasek, z piasku w błoto albo w wodę. Logice działania ludzi
pomagała natura; jeżeli przestała istnieć dawna kochana rzeczywistość, niechże więc
wypłowieją i zginą wspomnienia o niej.
8
Doszliśmy wreszcie do tych gór, które major od pewnego czasu zaczął na-
zywać nieugiętym bastionem zwycięstwa. Góry, jak to góry, wysokie, strome.
Zaprowadził nas major do groty, gdzie, ku naszemu zdumieniu, znaleźliś-
my zapasy żywności, lekarstwa, odzież i mnóstwo broni. Major triumfował. A
co? Mają jednak łby na karkach te sztabowe gnojki! No, mają czy nie mają?
Pożyjemy tutaj, chłopaki, pożyjemy. Podjemy sobie zdrowo, wypoczniemy, a
potem dobierzemy się solidnie do skóry tym świniom, naszym przeklętym
wrogom, których nienawidzimy, nienawidziliśmy i będziemy nienawidzić do-
póki noga nasza, obuta w dumny but zwycięstwa, nie stanie na ich obrzy-
dłych pyskach. No, oczywiście, wtedy ewentualnie będziemy mogli poroz-
mawiać o pewnych ogólnoludzkich wartościach, nadrzędnych prawdach,
które łączą ich i nas. Umundurowani, troszkę lepiej odżywieni, wyposażeni w
nowiuteńkie automatyczne pistolety laserowe, stanęliśmy dnia pewnego
przed majorem - w dwuszeregu i na baczność. „Otrzymałem właśnie
dyrektywę ze sztabu generalnego! - wrzasnął major. - Nasza walka
wchodzi w nową fazę! Jednym słowem, niech żyje broń konwencjonalna!!!
Co do szczegółów, to zaraz przeczytam." I zaczął nam major czytać
dyrektywę numer 1 sztabu generalnego, a my prości, zwycięscy czy też
pokonani żołnierze, staliśmy na baczność i słuchali w skupieniu.
„Dyrektywa nr 1 sztabu generalnego do ocalałych i walczących żołnierzy:
Z uwagi na to, że ostateczne i totalne zwycięstwo nastąpi niebawem, za-
rządza się co następuje:.
1.
Zbierać się w grupy po kilku, albo kilkunastu, podporządkowując się naj-
starszemu stopniem.
2.
Wędrować w wysokie góry, tam odnajdywać ukryte magazyny broni i ży-
wności. Korzystać z zapasów w sposób racjonalny.
3.0 najwłaściwszym momencie ataku na pozycje nieprzyjaciela sztab ge-
neralny poinformuje we właściwym czasie odrębną dyrektywą;
4.
Na wsparcie środków masowego rażenia nie ma co liczyć.
5.
Mając na względzie pewien chaos obecnego etapu działań wojennych,
tchórzliwość nieprzyjaciół naszych oraz potrzebę podniesienia i tak wysokie-
go morale wojsk własnych zarządza się:
a. wydzielenie spośród walczących oddziałów jednego żołnierza (jeden
żołnierz - jeden oddział) mającego za zadanie spełnienie roli wroga
dyżurne
go.
b. nakazuje się traktować wroga dyżurnego jako wroga rzeczywistego,
9
c. zabrania się zabijania wrogów dyżurnych. Wszelkie tego typu
wypadki będą z całą surowością karane.
6.0 każdej zmianie aktualnej sytuacji meldować".
A więc to aż tak źle nie wygląda, bo skoro sztab generalny wie o istnieniu
naszego małego oddziału, to jest wręcz dobrze! Ale wroga dyżurnego musie-
liśmy ze swego grona wyłonić. Oczywiście, major nie wchodził w rachubę.
Losować? Czekać aż zgłosi się ochotnik? Jednogłośnie wybraliśmy szere-
gowca „Karalucha", który od tej pory miał spełniać rolę wroga dyżurnego, to
znaczy wroga rzeczywistego, tylko takiego, którego nie wolno nam zabijać.
Zaraz go też chłopaki zaczęli lać gdzie popadnie, a i sam major rąk i nóg nie
żałował. A dlaczego właśnie szeregowiec „Karaluch"? Bo był najsłabszym i
najbardziej schorowanym członkiem naszej małej społeczności. To raz. A
dwa? Ano, chodził i opowiadał, że niby major nas okłamuje, że żaden sztab
generalny nie istnieje, że major sam napisał tę dyrektywę nr 1, bo nie dopusz-
cza nikogo do tajnej radiostacji, tylko sam nadaje i odbiera meldunki. No, to
ma teraz za swoje, ten szeregowiec „Karaluch". Za słabość i głupotę
zawsze trzeba płacić. Chociaż major podkreśla, że to funkcja honorowa i
winniśmy naszemu wrogowi dyżurnemu szacunek, po odbyciu codziennych
obowiązkowych ćwiczeń, oczywiście, w których nasz wróg dyżurny
odgrywał niebagatelną rolę. Żeby tylko nam na długo wystarczył, bo
ostatnio coś nie najlepiej wygląda, ano leją go chłopaki, leją, a to pięścią, to
znów kijem albo kamieniem... ale zabić go przecież nie możemy, chociaż
błaga nas o to codziennie - dyrektywa zabrania. I fajno jest! Sam jakoś
umarł po dwóch tygodniach, nikt go nie zabił, co major stwierdził niezbicie
przeprowadzonym dochodzeniem i spisanym na tę okoliczność protokołem.
W nocy umarł, tak że rano, nie wiedząc o tym, kopaliśmy trupa.
Bab nam brakuje, i to bardzo. Może kolejna dyrektywa sztabu generalnego
rozstrzygnie jakoś ten problem. Wybrałoby się spośród naszego grona jed-
nego żołnierza, który spełniałby rolę baby, i po krzyku. A może i ochotnicy
by się znaleźli? Nowy wróg dyżurny wytrzymał okrągły miesiąc, a
wyglądał na takiego słabowitego.
Czas, o dziwo, nie zatrzymał się, by być świadkiem naszego zwycięstwa,
lecz płynął, i to niepowstrzymanie. Mijały lata i zimy, padały niebieskie
deszcze i zielone śniegi. Część chłopaków zmarła na chorobę
popromienną, inni znów, w charakterze wrogów dyżurnych, też umierali.
Przenosiliśmy się wraz z zapasami kilka razy, coraz wyżej i wyżej, bo i strefa
promieniowania przeni -
to
kliwego sroce spod ogona nie wypadła, dlatego też szła w ślad za nami coraz
wyżej i wyżej... Pewnego dnia ktoś zauważył zająca z fioletowymi uszami. To
znaczy uszy stawały się fioletowe w zależności od natężenia promieniowa-
nia przenikliwego. Im bardziej w danej strefie promieniowanie było intensyw-
ne, tym bardziej fioletowe uszy miał zając. „Te uszy - powiedział major ści-
szając głos - to taki zajęczy indykator." Zaraz też zrozumieliśmy, że za
zającami stoi sztab generalny i jego superkomputerowa technika. No, bo
jakże? Skąd zające mogły wziąć takie uszy? Tak same z siebie?
Niemożliwe! To stab generalny musiał je wyekwipować w tak doskonałe
instrumenty! Przykro nam się tylko zrobiło, że jeszcze nikt z nas nie ma takich
fioletowych uszu. Ale nie zapomniano chyba o nas? Na pewno nie! Sztab
generalny to potęga! Dyrektywami sypie jak z rękawa, a major tylko notuje, a
potem nam to wszystko czyta. Mamy za to fioletowe nosy, ale to z
niedokrwistości i zimna. Aż przyszedł dzień, gdy ustawił nas major w
dwuszeregu i powiedział: - Obchodzimy jutro święta! Nie pamiętaliśmy w
ostatnich latach naszej walki o tym tradycyjnym elemencie, elemencie
społecznego bytowania, jakże ważnym, spajającym rodziny i jednostki
ludzkie bez rodzin. Ponieważ dzień zwycięstwa zbliża się milowymi
krokami, czas już wracać do normalizacji. Jutro wszyscy mają być umyci i w
ogóle oporządzeni jak należy. Odma - szerować!
Obchodzimy więc święta. Radujemy się z całej duszy. Bo to i zwycięstwo
blisko i pewnie sztab generalny postara się o jakąś niespodziankę.. Póki co
wynikła wśród nas kontrowersja. Jak te święta obchodzić? Że radośnie, to
wiadomo. Ale jak jeszcze? Żeby było tradycyjnie i normalnie. Jedni propono-
wali, że skoro mamy świętować, to trzeba malować pisanki. Inni dokładnie
sobie przypominali, że w czasie świąt tradycyjnym punktem świętowania
było topienie kotów. Ale przecież koty to się darło w czasie długich, zimowych
wieczorów, a topiło się stary sprzęt elektroniczny pierwszego dnia wiosny!
No i awantura gotowa. Święta świętami, a my się pierzemy po pyskach aż w
górach dudni. Dopiero major nam objaśnił, że przecież my pochodzimy z róż-
nych regionów kraju, a co kraj to obyczaj. Postanowiliśmy więc zaśpiewać
kolędę. Ale jaką? Jakie to były słowa? Zaraz, zaraz...zaraz..coś tam chyba
było o dupie Maryny... ależ oczywiście, na pewno tak! Nie pamiętając więcej
słów w cichy, świąteczny wieczór, wśród majestatycznych gór, zaintonowa-
liśmy jednym głosem i uroczyście: Duuupa Marrrryyynnyyy!. I tak nam się
zrobiło lekko na sercach, tak właśnie świątecznie i tradycyjnie.
11
Zawędrowaliśmy wreszcie na sam czubek najwyższego szczytu w tych
górach. Dookoła śmierć, a u nas jak u Pana Boga za piecem. Żyjemy!!!
Wczoraj porucznik „Kanarek" zabił majora „Tygrysa". Postarzał się bardzo
major, posiwiał, wyłysiał, nie był jak dawniej sprężysty i energiczny, tak, że
porucznik „Kanarek" nie miał większych trudności z zabiciem go. Uderzył kil-
kakrotnie majora kamieniem w głowę i życia pozbawił. Patrzyliśmy na to z zu-
pełną obojętnością. Mamy więc nowego szefa. Jest młodszy od majora i chy-
ba energiczniejszy. Zaraz też dyrektywy sztabu generalnego zaczęły do nas
spływać szerszym strumieniem, co przyjęliśmy z ogromnym zadowoleniem.
Widocznie porucznik w jakiś sposób otrzymał poufny rozkaz, by majora usu-
nąć i zrobił to elegancko, na naszych oczach.
Dokładnie nie wiadomo, kto pierwszy zaczął wyć. Ale zaraz ten dźwięk się
wszystkim spodobał. To przyjemnie wciągnąć w płuca rześkie, górskie po-
wietrze, a potem wydobyć z siebie przeciągły skowyt. A zaraz potem dołącza
się następny członek naszej małej społeczności, i następny... w końcu wyje-
my wszyscy. Oczywiście porucznik „Kanarek" wyje najgłośniej i najpiękniej,
tego nikt.nie może kwestionować. Trzeba w końcu mieć coś z życia, choćby
to przyjemne łaskotanie w gardle w czasie skowytu. ■ Siedzimy dookoła
ogniska, na samym czubku najwyższej góry. Nad nami granatowa noc, pod
nami chmury, a pod chmurami śmierć. Żremy, od czasu do czasu lejemy się
po mordach, we wszystkim słuchamy porucznika „Kanarka". I wyjemy, byle
głośno i póki tchu w piersiach starczy.
12
Pewnego czerwcowego popołudnia dyrektor XIII Laboratorium zadumany wpatrywał się w
monitor komputerowego terminala, na którym świetlnymi znakami wypisane były same
zera, gdy do gabinetu wszedł, wyraźnie czymś przestraszony, magister Szumek i
powiedział:
-
Panie docencie, stałem się nieśmiertelny.
Fus spod krzaczastych brwi spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się
pobłażliwie.
- Nieśmiertelny...? Panie kolego, droga do nieśmiertelności jest długa: Kopernik, Newton,
Einstein i wszyscy inni geniusze wkroczyli na nią dopiero po wielu latach pracy naukowej.
- Nie myślę o tym, panie dyrektorze - Szumek pokręcił głową. - Ja jestem
nieśmiertelny w sensie dosłownym.
- Co takiego....?! - krzyknął Fus, aż kryształowy żyrandol nad biurkiem za - chybotał się
niebezpiecznie. - Czy pan to potrafi udowodnić?
-
Tak, potrafię - szepnął Szumek jeszcze bardziej przestraszony.
Przez chwilę rozglądał się po gabinecie, jakby szukał przyrządu odpowiedniego do
przeprowadzenia dowodu. Krytycznym wzrokiem ocenił wytrzymałość jedwabnego sznura,
na którym wisiał dyplom doktoratu honoris causa, przyznany docentowi przez jakiś mało
znany, prowincjonalny uniwersytet, wypróbował palcem ostrze noża do przecinania papieru
- był przeraźliwie tępy, aż dostrzegł w kącie pokoju metalową skrzynkę zasilacza opatrzoną
czerwonym napisem: UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! Szumek wyjął śrubokręt z kieszeni
fartucha, podważył wieko skrzynki, a potem gołymi rękami
14
dotknął miedzianych końcówek grubych przewodów. Błysk, huk i swąd
skwierczącej w ogniu izolacji wypełniły cały pokój, zera na monitorze termi-
nala zgasły, na korytarzu żałobnie zawyła syrena alarmowa. Oszołomiony
docent skoczył w stronę okna; na szczęście w ostatniej chwili uświadomił so-
bie, że jego gabinet znajduje się na dziewiątym piętrze gmachu laboratorium.
Magistra otaczała aureola błękitnej poświaty, z nozdrzy, w takt oddechu, sy-
pał się snop iskier. Dramatyczną scenę przerwało kilku strażaków ciągną-
cych gaśnicę na dwukołowym wózku. Z szybkością i precyzją dowodzącą
wieloletniej wprawy strumieniem piany ugasili zasilacz, a potem Szumka,
tak, że wyglądał jak dobrze namydlony pluszowy niedźwiedź.
-
Panie kolego - powiedział Fus, który zdążył ochłonąć po
doznanym
szo
ku - proszę za piętnaście minut przyjść do sali posiedzeń.
Magister skłonił się w milczeniu i wyszedł, nieznacznymi ruchami strząsa-
jąc z siebie pianę na dywan zdobiący gabinet dyrektora, ale zamyślony do-
cent nawet tego nie zauważył.
Gdy Szumek, oczyszczony i w świeżym fartuchu, przekroczył próg sali po-
siedzeń, członkowie rady naukowej XIII Laboratorium siedzieli już w swoich
fotelach Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, magister zawahał się; nie
wiedział, czy zostać, czy też Wrócić do swojej pracowni i przynieść jakiś tabo-
ret. Jego wątpliwości rozwiał Fus wskazując na miejsce na podium koło tabli-
cy.
-
Szanowni koledzy! - docent rozpoczął naradę głosem pełnym
powagi
-
nasz młody współpracownik, magister Szumek, dokonał rzeczy niezwykłej..
Zdołał uodpornić swój organizm na działanie czynników powodujących zanik
funkcji życiowych, a tym samym...
-
Głośniej, proszę! -
krzyknął doktor Żużel, senior rady, znany z gwałtow
nego usposobienia i przytępionego słuchu.
- Magister Szumek twierdzi, że jest nieśmiertelny! - wrzasnął Fus.
W sali posiedzeń zawrzało. Krzyczeli wszyscy, ale dominował głoś dokto-
ra, jak grzmot odrzutowca przebijającego barierę dźwięku.
- Co za bzdury pan opowiada...?! - ryknął w stronę Szumka.
Magister, przerażony reakcją audytorium, nie próbował nawet niczego tłu-
maczyć, cofał się tylko pod naporem piorunującego wzroku dwunastu par
oczu, aż koło okna potknął się o brzeg kokosowego chodnika, a że na pod-
wyższeniu parapet sięgał mu zaledwie do kolan, równowagi nie zdołał odzy-
skać. Z dwudziestego piętra leciał cztery sekundy i z prędkością stu czter -
15
dziestu kilometrów na godzinę upadł na dach zaparkowanego mercedesa,
którego właściciel, znajdujący się w tym momencie osiemdziesiąt metrów
wyżej, jęknął rozdzierająco. Po doznanym ciosie samochód był w opłakanym
stanie. Szlachetna linia karoserii została załamana, wszystkie szyby pogru -
chotane, lśniący lakier popękał i całymi płatami odłaził od blachy. Drzwi wyr-
wane z zawiasów leżały na betonowym podjeździe; nawet kierownica kształ-
tem przypominała teraz śmigło. Szumek cały i zdrowy wygrzebał się
spośród szczątków i w myślach intensywnie obliczał, ile lat będzie musiał
pracować, aby zwrócić doktorowi Platinsteinowi koszt naprawy auta.
-
Panie magistrze! Proszę tu wrócić! - usłyszał nad sobą głos
Fusa.
Wszyscy członkowie rady - oprócz Platinsteina, który przysłonił ręką oczy
- wychyleni przez okna spoglądali w dół. W innych oknach też pojawiły
się zaciekawione twarze, a że nikt nie wiedział, co się stało, więc grad
komentarzy dotyczył głównie Platinsteinowego mercedesa. Tylko stróż
parkingu siedzący na ławce przed budynkiem zaczął lamentować:
-
Panie magistrze, co pan narobił?! Taki piękny samochód...
Gdy Szumek wrócił do sali posiedzeń, gdzie panowała wręcz wulkaniczna
atmosfera, Fus znowu kazał mu wstąpić na podium, a potem wszyscy obej-
rzeli go dokładnie, szukając śladów po upadku.
-
Coś niebywałego! - pokrzykiwał Żużel. - On sobie nawet guza
nie nabił!
- Za to mój samochód wygląda, jakby walec drogowy po nim przejechał -
ponuro rzekł Platinstein.
- Panie doktorze, ja zapłacę za remont - powiedział szybko Szumek
za
stanawiając się jednocześnie, od kogo pożyczy tyle pieniędzy.
- Nie trzeba - Żużel ojcowsko poklepał magistra po ramieniu. - Doktor
jest
bardzo przezornym człowiekiem; ubezpieczył auto na sporą sumę.
- Koledzy! - Fus usiłował zaprowadzić porządek. - Proponuję,
abyśmy
wrócili do meritum. .
- Ano, właśnie - powiedział docent Bezmozgow. - Byliśmy świadkami
za
-
dziwiającego wydarzenia, ale zwracam szanownym kolegom uwagę na fakt,
że nie jest ono pełnym dowodem nieśmiertelności magistra Szumka. Wyka
zana została jedynie jego odporność na urazy wywołane spadkiem swobod
nym w polu grawitacyjnym.
- Zgadzam się z kolegą.Bezmozgowem! - krzyknął Platinstein ze złym
bły
skiem w oku. - Konieczne są dalsze eksperymenty!
- Czy kule również panu nie szkodzą? - zapytał Fus.
16
- Nie wiem - rzekł Szumek niepewnie. - Tego nie próbowałem.
- Zawołać strażnika! - wrzasnął Żużel.
Przyszedł strażnik; pod pachą dzierżył ciężką flintę chyba jeszcze z cza-
sów I wojny światowej.
- Proszę mi to pożyczyć na chwilę - powiedział Szumek i zaczął
przymie
rzać się do samobójczego strzału.
Ale szło mu to nieskładnie. Lufa latała we wszystkie strony, a gdy już przy-
łożył ją do skroni, nie mógł sięgnąć spustu, bo znowu ciemny otwór wylotu
uciekał gdzieś w bok. W końcu, kiedy mocując się z bronią zupełnie przypad-
kowo wycelował w Platinsteina, którego twarz momentalnie przybrała barwę
popiołu, zwrócił się do kaprala:
- Niech mi pan strzeli w głowę.
Strażnik, obserwujący wyczyny magistra z niemym przerażeniem, porwał
karabin i cofnął się w stronę drzwi.
- No, strzelaj pan! - zapienił się Żużel.
- Ale dlaczego? - jęknął kapral; rękę trzymał na klamce gotowy do
ucieczki.
Fus musiał użyć całego swojego autorytetu, aby po dwudziestu minutach
przekonać wreszcie strażnika, że to nie egzekucja, lecz eksperyment nauko-
wy. W grobowej ciszy kapral podsunął Szumkowi lufę pod nos, zamknął
oczy i nacisnął spust. Huknęło jak z armaty, a potem wszyscy odetchnęli
głęboko.
- Panie magistrze, żyje pan? - płaczliwie zapytał strażnik; nada! stał z
za
mkniętymi oczami i bał się je otworzyć.
- Żyję - powiedział Szumek.
. Kapral błędnym wzrokiem powiódł po sali, ukłonił się nie wiadomo komu i
biegiem wyskoczył na korytarz. U stóp magistra leżał pocisk, rozpłaszczony,
jakby uderzył w tytanowy pancerz.
- Niesamowita historia - mruknął Bezmozgow. - W średniowieczu
spalo
no by pana na stosie - zwrócił się do Szumka. - A propos, jak pan
wytrzymuje
wysokie temperatury?
Poszli więc do Działu Wysokich Temperatur i tam magister przesiedział pół
godziny w piecu indukcyjnym. Efekt był tylko taki, że spłonęło doszczętnie
ubranie i Szumek wyszedł z komory nagi, jak święty turecki. Doktor Owsian-
ko, jedyna kobieta w gronie członków rady, zmieszana tym widokiem, odwró-
ciła się dyskretnie, aż przyniesiono nowy płaszcz laboratoryjny i magister —
również zapłoniony po czubki uszu - okrył swoją goliznę. Potem
Szumek
17
zjadł jeszcze dziesięć dekagramów arszeniku, popijając obficie roztworem
cyjanku potasu, próbował poderżnąć sobie gardło - wyszczerbił przy tym
skalpel przyniesiony z ambulatorium - i jeszcze raz podłączył się do wysokie-
go napięcia - tym razem do głównego kabla energetycznego. Na stacji
transformatorowej obeszło się bez poważniejszej awarii: jedynie wszystkie
bezpieczniki trzeba było wymienić, a w kilka dni później Fus otrzymał dosyć
wysoki mandat, który mimo protestów musiał zapłacić.
Na tym eksperymenty zakończono; a właściwie zawieszono je tylko, bo
doktor Owsianko zaproponowała, aby podjąć próbę zarażenia Szumka bak-
teriami dżumy. W tym celu jednak należało sprowadzić silny szczep Pasteu -
rella pestis, gdyż XIII Laboratorium takim materiałem nie dysponowało. Po-
nadto rada naukowa zobowiązała magistra do dalszych badań nad nieśmier-
telnością, co w przyszłości miało stanowić materiał doświadczalny do jego
rozprawy doktorskiej.
Nastał okres pozornego spokoju. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, cho-
ciaż na korytarzu koło pracowni Szumka, częściej niż zwykle, widywano krę-
cących się naukowców. Szczególnie doktor Żużel często tam zaglądał, lecz
magister pochłonięty pracą niechętnie widywał gości, co oczywiście dało po -
wód do zgryźliwych uwag, że sukces uderzył mu do głowy.
W dwa miesiące później w laboratorium znów zawrzało. Późnym popołud-
niem gdy strażnik w swym codziennym obchodzie przed zamknięciem gma-
chu zajrzał do pracowni Szumka, magister podłączony siecią przewodów do
szczątków skomplikowanej aparatury, leżał na podłodze martwy. Obdukcja
zwłok wykazała, że zgon nastąpił wskutek zatrzymania pracy serca, chociaż
konsylium lekarskie nie zdołało udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pyta-
nie, co było przyczyną blokady mięśnia sercowego. Szczegółowe oględziny
aparatu, przy pomocy którego Szumek udowodnił, że jednak nie stał się w
pełni nieśmiertelny, również niczego nie dały; krótkie spięcie oraz implozja
urządzenia próżniowego dokonały zniszczenia uniemożliwiającego rekon-
strukcję aparatury. Największą sensację wywołało zniknięcie wszystkich no-
tatek Szumka; zarówno biurko, jak i szafy zostały opróżnione z pedantyczną
starannością. Domysłów na ten temat było wiele. Znaleźli się nawet tacy, któ-
rzy posądzali o kradzież doktora Żużla, jako że po tym wypadku staruszek
jakby odmłodniał trochę, ale brak było podstaw do oskarżenia i zagadka po-
została nie wyjaśniona.
Tylko Fus do całej sprawy podszedł z filozoficznym spokojem.
18
- Przedłużenie życia ludzkiego jest najszlachetniejszym celem, jaki może
sobie wyznaczyć uczony - powiedział na zakończenie posiedzenia rady
naukowej poświęconej casusowi Szumka - ale wartość moralna tego
celu osiąga maksimum na granicy potencjalnej długowieczności
wyznaczonej nam przez prawa biologii: każda próba jej przekroczenia
będzie miała wartość tym niższą, im lepszy osiągnie rezultat. Ewolucja jest
możliwa tylko dzięki przemijaniu jednostek, populacji i gatunków; śmierć
umożliwia rozwój życia. Gdybyśmy uczynili ludzi nieśmiertelnymi, zegar
biologiczny odmierzający nasz czas stanąłby w miejscu, a wraz z nim
zatrzymałaby się w rozwoju cywilizacja. Bo przecież właśnie obawa przed
śmiercią i zapomnieniem jest głównym stymulatorem ludzkich działań
mierzących dalej niż doczesne potrzeby. Non omnis moriar - ta myśl
Horacego, świadomie czy nieświadomie, towarzyszy każdemu twórcy
sygnującemu swym nazwiskiem ukończone dzieło, a jakiż sens miałaby ta
maksyma w obliczu nieśmiertelności?... Dlatego też, gdyby eksperymenty
magistra Szumka zakończyły się pełnym sukcesem, stanęlibyśmy przed
dylematem: czy udostępnić ludziom niemoralną i zabójczą w gruncie rzeczy
formułę nieśmiertelności, czy też utrzymać ją w tajemnicy? Zarówno jedno,
jak i drugie wyjście budzi poważne wątpliwości, dobrze więc się stało, że nie
musimy takiej decyzji podejmować.
19
W rezultacie licznych moich zabiegów oraz znajomych autorytetów ze świata
nauki otrzymałem zezwolenie na pobyt i studiowanie dokumentów dotyczących
najstarszej przeszłości naszej cywilizacji. Siedzę teraz wygodnie w idealnie
dopasowanym do ciała fotelu w jednym z pomieszczeń Instytutu Historii
Cywilizacji. Niezbyt jaskrawe światło padało na rząd półek i pojemników, w których
znajdowały się nadgryzione przez ząb czasu zabytki piśmiennictwa z początków
tzw. Wielkiej Ery. Powietrze pomieszczenia, mimo starannej wentylacji,
przesycone było zapachem trudnym do określenia. Mieszała się ze sobą woń
butwiejących substancji organicznych i wietrzejących polimerów, a nozdrza drażnił
kurz, który delikatną warstwą pokrywał szacow - ' ne inkunabuły. Wystarczyło lekko
dmuchnąć, aby wirujące drobiny uniosły się wywołując to nieprzyjemne łaskotanie
zmuszające każdego do głośnego kichnięcia. Tu, w obliczu historii, wobec wokół
panującej ciszy byłoby to naruszeniem odwiecznego spokoju, w jakim pogrążone
były te pomieszczenia.
Okres, którym się zajmowałem, obejmował koniec Wczesnej Ery Kosmicznej i
początek wieków średnich, tzw. Middle Age, faza I i II. Ocalało niewiele zabytków
kultury materialnej z tamtych czasów, a jeszcze mniej zabytków piśmiennictwa.
Instytut chlubił się posiadaniem najbogatszych zbiorów piśmiennictwa Wczesnej i
Średniej Ery Kosmicznej. Wyraz - najbogatszych — należałoby umieścić w
cudzysłowie, bowiem na podstawie tych kilkunastu manuskryptów i starodruków,
którym udało się przetrwać do naszych czasów, nie można w pełni
zrekonstruować tamtej epoki. Najstarszy zabytek znajdujący się w zbiorach
Instytutu zakatalogowany jako starodruk A/125A 980, datowany na okres Ery
Prekosmicznej zachował się tylko we fragmentach i to w wielu miejscach
nieczytelnych. Obejmował on alfabetycznie upo -
22
rządkowany ciąg nazw własnych oraz system zakodowanych cyfr. Starodruk
ten znany pod inną nazwą, jako Telephone Book z Terry, oddał nieocenione
usługi badaczom starożytności, którzy na podstawie tego zabytku zrekon-
struowali alfabet i język zaginionej cywilizacji. Najbardziej wzięta hipoteza
głosi, że Telephone Book jest alfabetycznym spisem władców imperium Ter -
ty oraz okresów ich panowania. W świetle najnowszych badań hipoteza ta
wydaje się mało przekonywająca. Obecnie nie ulega wątpliwości, że staro-
druk ten jest spisem obywateli jednego z grodów Terry sporządzonym dla ce-
lów administracyjnych.
Poważna część zbiorów zapisana jest w języku, którego alfabet nie został
dokładnie rozszyfrowany, w związku z czym trudno jest mówić o rzetelnej in-
terpretacji tekstu. Przykładem może być starodruk C/187/79 datowany na
środkowy okres Ery Prekosmicznej, o odczytanym, ale ciągle kontrowersyj -
nyrri tekście zaczynającym się od słów: „Skazka o Rybaku i Rybce"...
Przy pomocy techniki komputerowej oraz grupy specjalistów paleografów
lingwistów ustalono, że tekst dotyczy techniki połowu pewnego rodzaju or-
ganizmów płynnego środowiska naturalnego Terry, a także stosunków włas -
ności i zależności w rozwarstwionym społeczeństwie tego globu.
Z punktu widzenia prehistoryka cywilizacji najbardziej interesujące teksty
w zbiorach instytutu dotyczą mitologii i życia codziennego Wczesnej Ery
Kosmicznej. Manuskrypty i starodruki kryjące się za numerami katalogowymi
fi/246/57, B/472/63, F/736/91 i G/661/87 rzucają nieco światła na ten cieka-
wy i pogrążony w mrokach zapomnienia okres historyczny. Studiując wyżej
wymienione teksty mozolnie fragment po fragmencie, wyłania się barwny
fresk zrekonstruowanej przeszłości. Ale wiele jest jeszcze białych plam i
miejsc niejasnych, które dają się dowolnie interpretować. Nadal nie jest
przez naukę wyjaśniony problem PIERWSZEGO. Stare teksty (a jest ich
niewiele) wymieniają dwie postacie. Najczęściej pojawiające się nazwiska
herosów mitologii terrańskiej, a niewykluczone, że postaci historycznych, to
Gil - ga - mesh oraz Ga - ga - rin. Środowisko naukowe podzieliło się na dwa
obozy, obóz zwolenników Gil - ga - mesha i obóz tych, którzy za
PIERWSZEGO uznają Ga - ga - rina. Żadna ze stron nie potrafi jednak
przedstawić przekonywających dowodów na poparcie swojej tezy. Bardziej
umiarkowani badacze są zdania, że Gil - ga - mesh i Gą - ga - rin są
postaciami z mito - logii terrańskiej, a jej radykalniejszy odłam twierdzi nawet,
powołując się na pewne zbieżności w pisowni, że jest to jedna i ta sama
osoba. Są oni zdania,
23
że późniejsi kopiści błędnie przepisali nazwiska herosów, stąd ta rozbież-
ność.
Mniej niejasności wnosi przekaz o Trzech Wyprawach na Lunę, zorganizo-
wanych przez Terrańczyków. Starodruki CR/26/79, L/578/14 i G/2/1 uzupeł-
niają się i pozwalają wysunąć tezę, że okres Wypraw stanowi początek.
Wczesnej Ery Kosmicznej. Niemało kłopotów natomiast sprawił badaczom
starożytności starodruk VS/81/14, z którego ocalałych fragmentów wynika,
że na Lunie pierwszym Terrańczykiem był Twar - dow - ski. Szczegółowe
badania specjalistów od podróży kosmicznych oraz badania lingwistyczne
tekstu obaliły ten pogląd, niemniej jednak z braku innych źródeł
potwierdzających względnie zaprzeczających obecności Twar - dow - skiego
na Lunie kwestia ta pozostaje otwarta.
Będąc specjalistą średniowiecza Ery Kosmicznej zainteresowałem się
manuskryptem nr katalogowy XB/149/200 datowanym na Middle Age Faza
II.
Manuskrypt napisany w języku staroanglijskim pochodził ze zbiorów Bi -
blioteqa Cosmica Vaticana, jak udało się odczytać z niewyraźnej pieczęci na
jednej ze stron. Leży on teraz przede mną sczerniały od starości, w wielu
miejscach nieczytelny i pozbawiony szeregu kart, naznaczony śladami licz-
nych uszkodzeń mechanicznych. Materiał, z jakiego sporządzono karty, jest
pochodzenia organicznego, w związku z czym znajduje się w stanie daleko
posuniętego zwęglenia. Metodami fizyko - chemicznymi ustalono, że jest
on niezbicie pochodzenia terrańskiego. Nieorganiczny składnik tuszu
znajdujący się w substancji służącej do nanoszenia tekstu na stronice ułatwił
rozpoznawanie zarysu liter.
Znając dobrze, jak sądziłem, język staroanglijski nie przeczuwałem trud-
ności, jakie napotkam przy odczytywaniu tekstu XB/149/200 lub inaczej Pil -
grims Route w brzmieniu języka staroanglijskiego. Żywię nadzieję, że właści-
wa interpretacja treści manuskryptu ułatwi rozwiązanie wielu nie wyjaśnio-
nych zagadnień tego okresu historycznego.
Oto przykład obszernych fragmentów wspomnianego tekstu: „... i nie
przeocz zacny pątniku planety Hydrii w układzie Aquariusa, gdzie
świątobliwy ojciec Leubazy spędził 30 okrążeń tego globu wokół macierzy-
stej gwiazdy na pobożnych medytacjach i gorących modlitwach. Miejsce po-
bytu Błogosławionego Leubazego upamiętniono później małą kapliczką nie
opodal źródła, z którego Leubazy czerpał wodę, aby ugasić pragnienie. Dziś
24
kapliczka pochylona i opleciona wszelaką roślinnością nie jest tak tłumnie
odwiedzana jak dawniej. Wszelako szczególnie pobożny pielgrzym nie omi-
nie w swej pielgrzymce planety Hydrii, która leży na uboczu tradycyjnej drogi
pątniczej, a to ze względu na pamięć o Błogosławionym Leubazym i źródle
znanym ze swoich niezwykłych właściwości, szczególnie jeśli chodzi o cudo-
wne wyleczenie artretyzmu.
Toć i ja otrząsnąłem pył ze swoich sandałów i mocząc nogi w cudownym
źródle pogrążyłem się w pobożnych rozmyślaniach, związanych z działalno-
ścią o. Leubazego na tej planecie. Nie opodal kapliczki i źródła stoją budynki
skromnej misji nielicznego obecnie zakonu oo. Leubazjanów, którego przeor
skromnie, aczkolwiek szczerze, zaopatrzył mnie na dalszą drogę oraz udzie-
lił błogosławieństwa.
Opuszczając układ Aquariusa skieruj dziób swojej nawy pobożny wędrow -
. cze między gwiazdy X 4596 a G 8949, po trzech tygodniach podróży
zauważysz małą radiolatarnię, którą w swoich poprzednich wędrówkach
zostawili piegrzymi gwoli wskazania drogi błądzącym w bezmiarze Kosmosu.
Po dalszych dwóch tygodniach znajdziesz się pątniku na skraju Wielkiego
Wiru, gdzie nawy będą miotane szalejącymi siłami Kosmosu..."
Dalszy tekst nieczytelny w związku z licznymi uszkodzeniami mechanicz-
nymi.
„... oddając swego ducha Panu w opiekę. Ze strzaskanymi sterami i uszko-
dzonymi przyrządami błąkałem się wiele tygodni w czarnej pustce tracąc na-
dzieję na uratowanie. Znalazł mnie wycieńczonego do ostatnich granic pa-
trolowiec zakonu Maltańczyków Arkturyjskich. Kilkutygodniowy pobyt u braci
szpitalników przywrócił mi siły, wobec czego mogłem kontynuować pielgrzy-
mkę.
Bracia szpitalnicy wstawili się za mną u będącego u nich przejazdem Hel -
barta Cymbryjskiego, jednego z władców Terry, który odbywał pielgrzymkę
na planety Infernę i Paradisię. Przyjęty gościnnie przez władcę odbyłem tę
część podróży na pokładzie jego triery. Wiedz, pobożny pielgrzymie, że pla-
nety Interna i Paradisia odkryte zostały przez misjonarzy z zakonu Barnardy -
nów (nie mylić z zakonem Bernardynów), założonego przez Erwina z Tawe-
rny na jednej z planet gwiazdy Barnarda, w siedemnastym roku pontyfikatu
papieża Hadriana XXXVI I. Na Internie oo. Barnardyni wznieśli klasztor. Mnisi
z klasztoru przestrzegali bardzo surowej reguły, którą dodatkowo utrudniały
warunki planety. Gryząca, rozpalona atmosfera, jeziora płynnej lawy i siarki
25
oraz wyziewy trujących gazów, oto warunki, w jakich pędzili swój kontempla-
cyjny żywot pobożni bracia. Wielu z umartwiających się zakonników miało
widzenia i objawienia, w związku z czym klasztor na Internie stał się znany w
całej galaktyce. Zaprawdę, skłonić należy głowę przed pełnymi powagi,
odzianymi w białe azbestowe habity, zakonnikami. Wiele osób odbywa tu do-
browolną pokutę, tak osoby świeckie jak i zakonne. Nawet kilkudniowa pokuta
na Internie zbawiennie wpływa na ciało i duszę pragnącego ukorzyć się
przed Panem. O ileż lżejszy na duszy i ciele wraca pielgrzym ż Interny, tego
doświadczyć może każdy sam na własnej skórze jako ja to odczułem tracąc
w niezwykle krótkim czasie czternaście funtów na wadze.
Dobroczyńca mój, Helbart Cymbryjski, wolał oddawać się modłom z pokła-
du swojej triery, atoli nie zapomniał o szczodrych darach dla opiekunów świą-
tyni przekazanych na ręce przeora zakonu oo. Barnardynów tuż przed uda-
niem się w dalszą drogę.
Droga z Interny na Paradisię jest dobrze znana i licznie uczęszczana przez -
pielgrzymów, nie wymaga więc szczegółowego opisu. Wspomnę jedynie, że
już po kilku dniach podróży przecięliśmy orbitę dużej planetoidy dobrze oz-
nakowanej i opasanej szeregiem świetlnych napisów wotywnych. Dalej zna-
cznie skromniejsze radiolatamie wytyczały szlak. Ruch dość znaczny, ale
podróż spokojna. Udałem się do celi udostępnionej mi przez dobrego wład-
cę, aby przez resztę drogi oddać się zbożnym rozmyślaniom i lekturze żywo -
tów świętych mężów. Bogobojny Helbart Cymbryjski wolał w tym czasie ko-
rzystać z uciech życia świeckiego, które dostarczał pielgrzymującemu wład-
cy liczny towarzyszący mu orszak dworzan.
Anim się spostrzegł jak wylądowaliśmy na Paradisi. Planeta ta odkryta, jak
już wspomniałem przez oo. Barnardynów, którzy założyli tam misję, stała się
wkrótce jedną z najliczniej odwiedzanych przez pielgrzymów. Łagodny kli-
mat, bogaty świat flory i fauny sprzyjał zakładaniu klasztorów o łagodniejszej
regule. Cieszyły się więc oczy zmęczonych pielgrzymów pięknymi widokami
krajobrazów ukraszonych bryłami smukłych świątyń wzniesionych rękami
pracowitych braciszków z białego, różowego i innych barw miejscowego su-
rowca. Balsamiczna woń powietrza, czyste i pełne dźwięki dzwonów wzywa-
jące pielgrzymów do uczestnictwa w nabożeństwach, uroczyste procesje t
echa chóralnie śpiewanych psalmów stwarzają nastrój błogiego uniesienia
tak bardzo sprzyjającego pobożnym kontemplacjom. Nie należy się więc dzi-
wić, że planeta ta jest równie tłumnie odwiedzana przez pielgrzymów zakon -
nych jak i świeckich.
Z żalem pożegnałem się z Helbartem Cymbryjskim, którego szczerze po-
lubiłem i nabrawszy sił wyruszyłem w dalszą pielgrzymkę do miejsc, w któ-
rych spędzili swój pełen umartwień żywot święci pustelnicy. Bracia zakonni
z Paradisi, zapoznawszy się z celem mojej misji, podarowali mi mały, ale
sprawny stateczek. Dzięki ich dobroci mogłem kontynuować swoją podróż
po stracie własnego statku w okolicach Wielkiego Wiru. Miejsca, do których
się udaję, są rzadko odwiedzane, leżą na uboczu tradycyjnych szlaków i nie-
wiele jest o nich informacji w przewodnikach i folderach dostępnych pielgrzy-
mom. Godząc ze sobą cele pobożnej pielgrzymki wraz ze zbieraniem infor -
macji o miejscach świętych spełnię, mam nadzieję, ciche życzenie Kurii, któ-
ra skrzętnie gromadzi wszelkie informacje o gwiazdach i planetach naszej
galaktyki.
Cierpliwy pątniku, dowiedz się zatem, że droga, jaką podążałem, była wiel-
ce niebezpieczna. Zaopatrzony w niedokładne mapy tej części Kosmosu, w
którą skierowałem dziób mojego stateczku, polecając się opiece Pana, zda-
łem się na łaskę i niełaskę nieznanego. Korzystając z map zabranych ze
sobą oraz ustnych wskazówek zasłyszanych jeszcze na Paradisi, wybrałem
grupę dosyć odległych gwiazd, z których jedna posiadała układ planetarny.
Skolonizowana była jedna planeta tego układu - Lemonia. Po długiej i nie
pozbawionej niebezpiecznych przygód podróży amortyzatory mojej nawy
zagłębiły się w grunt Lemonii.
Zaraz po wylądowaniu odszukałem małą misję, w której starzy, ale bardzo
uczynni bracia erenici okazali mi jako przedstawicielowi Watykanu wiele do-
brodziejstw i pomocy. Mieszkańcy Lemonii trudniący się głównie rolnictwem
są potomkami jednej z pierwszych wypraw kolonizacyjnych z okresu za-
twardziałego materializmu Terry. Niemniej jednak i tu z czasem założono mi -
sję, a patronem planety został St. Lem. Stąd też i nazwa tego globu. Kult
Lema trąci nieco schizmą, lecz trudno zaradzić temu stanowi rzeczy skoro
znaczna odległość od centrum życia gospodarczego, religijnego i politycznego
nie sprzyja wymianie towarowej i kulturalnej. Podać warto również, że po-
dupadłe rolnictwo Lemonii nie potrafi nic godnego uwagi zaoferować na wy - .
mignę.
Po krótkim pobycie, zaopatrzony dostatnio na drogę, ruszyłem dalej.
Mapy, które posiadałem, nie były już na nic przydatne z uwagi na ich zbyt
schematyczny zarys tej części przestrzeni, w którą zdecydowałem się udać.
o - ?
Nie byłem jednak zupełnie bezradny. Tuż przed odlotem przybył do mnie je-
den z braciszków misji ściskając pod pachą niepozorne zawiniątko. Nic
nie
mówiąc, wręczył mi pakiecik, po czym szybko oddalił się. Już po starcie spo-
kojnie rozwinąłem nieco zetlałą tkaninę, w którą zawinięty był jedyny na Le -
monii egzemplarz „Dzienników gwiazdowych Ijona Tichego", zebranych i
opatrzonych komentarzem przez St. Lema. Zrozumiałem teraz, dlaczego
wręczający mi zawiniątko brat z misji zachowywał taką ostrożność. Była to
największa relikwia Lemonii. Od tej chwili stary, zniszczony egzemplarz
„Dzienników" był moim jedynym przewodnikiem. Przyznać muszę, że z mie-
szanymi uczuciami studiowałem szacowny wolumen. Nie chcąc podważać
prawdomówności Ijona Tichego, a tym bardziej autorytetu St. Lema, w które-
go dziele oprócz rzetelnych relacji, takich jak Podróż 22 opisująca dzieje wy-
słannika Stolicy Apostolskiej, ojca Orybazego oraz jego męczeńskiej śmier-
ci, czy relacji z wyprawy Ijona Tichego na Amaropię, planety z gwiazdozbioru
Cyklopa (Podróż 12) znajduje się też szereg wiadomości bałamutnych, dale-
kich od rzeczywistości tego stanu rzeczy. Na przykład na Enterapii nigdy nie
było kurdli ani ośmiołów. Zupełnie bez wiary przyjąłem relacje z podróży je-
denastej, ósmej, dwudziestej i wielu, wielu innych, których nie będę nawet
przytaczał.
Przeświadczony o historycznym znaczeniu mojej misji, kierując się wska-
zówkami z „Dzienników", miotałem się z gwiazdy na gwiazdę, z Galaktyki na
Galaktykę i wszędzie osobiście porównywałem relację Tichego ze stanem
aktualnym. Z zażenowaniem stwierdziłem zasadność moich podejrzeń. Ijon
Tichy nie odwiedził nawet piątej części planet, o których tak barwnie pisał. Był
niewybrednym łgarzem. Wiadomości czerpał z drugiej, a nawet z trzecie}
ręki, najczęściej od zwykłych prostych majtków galaktycznych naw, którzy za
kieliszek księżycówki gotowi byli opowiadać różne brednie. Dziwię się, że St.
Lem, komentator i wydawca tego paszkwilanckiego dzieła nie ustosunkował
się z większą rezerwą do przedstawionych mu relacji. Częściowo rehabilituje
St. Lema fakt, że będąc bogobojnym terrańskim mnichem komentarz do
dzieła pisał w celi zakonnej, którą notabene nader niechętnie opuszczał.
Niemniej jednak, w relacji do Kurii Watykańskiej oprócz sporządzonego iti -
nerarium pragnąłbym dołączyć sprawozdanie, które pozwoli Jego Świątobli-
wości na ustosunkowanie się do kultu oraz postaci St. Lema w świetle zebra-
nych dowodów.
Cierpliwy pielgrzymie, skoro przebrnąłeś przez te nieco przydługie dygre
- sje (wybacz to skromnemu słudze bożemu), bądź cierpliwy, albowiem jesz
-
cze wiele razy Terra dokona obrotu wokói swojej gwiazdy nim dane mi będzie
wrócić.
Powrót z okolic kwazara Ostatniej Mgławicy ułatwiła mi własnoręcznie
sporządzona na pergaminie mapa, na której nie zabrakło żadnego z odwie-
dzanego przeze mnie układu gwiezdnego. Dzierżąc w ręku to oto itinerarium
pątnika i misjonarza, znajdziesz tam jeszcze wiele cudów, dla których Słowo
Pańskie nie utorowało drogi wiecznego zbawienia.
A zatem..."
Na tym urywa się tekst itinerarium sporządzonego, przez pątnika Anonima,
wysłannika Kurii Watykańskiej z planety Terry. Dalsze fragmenty tekstu XB/
149/200 są prawie nieczytelne, inne bardzo fragmentaryczne i oderwane od
kontekstu przytoczonego powyżej fragmentu. Nie zachowała się również
mapa sporządzona przez Anonima, która byłaby bezcennym źródłem do stu-
diów nad kartografią przestrzenną średniowiecza Ery Kosmicznej. Analiza
tekstu XB/149/200 pozwala na sformułowanie kilku tez o przełomowym zna-
czeniu dla badanego przeze mnie okresu. Przezwyciężone zostały trudności
z prawidłową składnią i interpretacją tekstu zapisanego, jak już wspomnia-
łem, w języku staroanglijskim, głównie dzięki pomocy lingwistów specjalizu-
jących się w badaniu języków martwych, takich jak starolatyński i sarmatycki.
Ważniejsze wnioski i tezy wyciągnięte ze studiów nad tekstem XB/149/
200.
1.
Potwierdzona zostaje hipoteza o tzw. Okresie Panteistycznym w śred-
niowieczu Ery Kosmicznej.
2.
W pełniejszym świetle ukazana jest postać St. Lema. Nie jest to postać
legendarna jak dotychczas mniemano, lecz historyczna. Udało się nawet
stwierdzić pewne dane osobowe. Wiemy, że był mnichem w jednym z ere-
mów na planecie Terra. Wnikliwe badania porównawcze dokonane przez lin-
gwistów dowodzą o wyjątkowości czci, jaką tę osobę otaczano na Terze.
Występujące przed imieniem rodowym litery St. lub S. są skrótem starolaty -
ńskiego słowa sanctus lub staroanglijskiego saint. Przedrostek ten stosowa-
ny był przy imionach wybitnych dostojników wspomnianych w tekstach z cza-
sów średniowiecza Ery Kosmicznej, np. St. Johannes, St. Mathias, St. Pau-
lus, St. Jacobus i innych.
Bez wątpienia wnioski przedstawione przez lingwistów są nie do podważe-
nia. Inne badania jeszcze bardziej przybliżają nam osobę St. Lema. Mianowi-
cie pierwsi koloniści z planety Lemonii wyemigrowali z Sarmatii, jednej z kra -
29
in Terry. St. Lem, jak udało się to zbadać mediewistom, był Sarmatyjczykiem.
W Sarmatii zatem powstał komentarz do „Dzienników gwiazdowych". Kolo-
niści bowiem zabrali ze sobą pewną ilość dzieł St. Lema na Novą Sarmatię,
bo tak nazywała się początkowo Lemonia, a później w okresje rozluźnienia
związków Novej Sarmatii z Terrą zrodził się kult St. Lema, a w konsekwencji
tego i zmiana nazwy planety. Niewielki fragment niestety bardzo źle zacho-
wanego starodruku XB/149/200 wymienia tytuły niektórych dzieł St. Lema:
„Cyberiada", „Summa Technologiae", „Dialogi", „Głos Pana", niestety treść
wspomnianych dzieł jest dla nauki stracona. Nie zachował się żaden z cyto-
wanych wyżej tytułów.
3. Pierwszoplanowa początkowo postać Anonima, autora itinerarium (tek-
stu XB/149/200) została zaćmiona rewelacyjnymi wynikami badań związa-
nych z osobą St. Lema. Niemniej uwagi i spostrzeżenia Anonima spowodo-
wały istotne przewartościowania w kwestii historyczności osób Ijona
Tichego i St. Lema. Obecnie wiemy, że Ijon Tichy, jeśli nawet był postacią
historyczną, nie odegrał tak ważnej roli w dziejach jak St. Lem. Sądzić należy,
że tylko dzięki St. Lemowi postać ta stała się dobrze znana późniejszym
pokoleniom. Nie jest ważne dla historyka, czy Ijon Tichy rzeczywiście
podróżował do wspomnianych przez Anonima miejsc, lecz istotne jest dla
badacza dzieło St. Lema oraz zawarte w nim poglądy filozoficzne, które
wywarły tak wielkie piętno na potomnych do powstania kultu włącznie.
Zbadanie jakiegokolwiek z dzieł St. Lema rozstrzygnęłoby tę niejasną
jeszcze kwestię ostatecznie. Ze znanych powodów jest to już niemożliwe.
Być może przyszłe pokolenia badaczy uporają się z tą zagadką.
Już dawno nie obserwowano takiej burzy umysłów,.zaciętych polemik i sporów,
jakie wywołała ogłoszona ostatnio Reguła Redukcji Probabilistycznej, w skrócie zwana
RRP. Rozmiarami, zasięgiem i gwałtownością reakcji można ją porównać jedynie do
słynnego niegdyś w mechanice kwantowej problemu komutatywności operacji i
wynikłego na jego tle sporu, czy ptasz - kowanie daszka równa się daszkowaniu
ptaszka.
Jako się rzekło, zgiełk wokół Reguły Redukcji Probabilistycznej przeszedł wszelkie
wyobrażenia i rozprzestrzenił się z prędkością podświetlną na obszary pozagalaktyczne
wywołując najczęściej tylko niezdrową sensację. Ma - łoż bytopolemik - doszło
niebawem i do bluźnierstw i klątw rzucanych na opornych w przyjmowaniu RRP. Zaś
ortodoksyjni wyznawcy RRP negowali wręcz cały dotychczasowy dorobek myśli
ludzkiej w dziedzinie poznawania Wszechświata jako takiego a nie innego!
Niezaangażowani, którzy ani myśleli rzucać się w odmęty zamętu wywołanego
wyniknięciem RRP (uważając to za niegodne prawdziwego badacza Uniwersum),
komentowali mimochodem to nowe „uczenie": zaiste - powiadali - coś w tym tkwi poza
tym, jednakowoż korzyści praktycznych z tego niewiele; to znaczy dla przypadków mało
licznej populacji obiektów dowolnego rzędu otrzymywane rezultaty zastosowania RRP
nie wnosiły niczego nowego w porównaniu 2ę starymi, wypróbowanymi metodami
działania i badania. Natomiast w przypadkach, w których RRP mogłaby zdać egzamin,
ilość badanych obiektów bywała tak ogromna, że do przeprowadzenia koniecznych
operacji niezbędny stawał się komputer dorównujący rozmiarami przeciętnej galaktyce
eliptycznej, podczas gdy inne podejścia na prostej drodze dawały wcale zadowalające
wyniki i - co najważniejsze - nie prowadziły do nużącego zamętu. Co innego - mówili
znawcy - zwątpienie umysłu, a już zupełnie
32
co innego - zmącenie umysłu, dając tym samym poznać, że odcinają się
zdecydowanie ód zwalczających się nawzajem stron - zarówno od
wyznawców RRP, jak i od jej przeciwników.
Nie warto byłoby o historii RRP wspominać, jeśliby jej zasięg, a także spór
o niekompetencje ograniczał się jedynie do obszaru działalności poznawczej
istot myślących. Niestety, polemiki rychło przestały być hermetyczne i wywo-
łały przewrotne zainteresowanie Regułą u podistot niemyślących, co stało
się - w głównej mierze - za przyczyną nadgorliwych neofitów
oświeconych w RRP, a także z winy Antymądryty Pierwszego RRP.
Jęła tedy Reguła Redukcji Probabilistycznej święcić niewesołe triumfy w
najrozmaitszych dziedzinach działalności ludzkiej i nieludzkiej coraz bardziej
rozprzestrzeniając się, z prędkością przyświetlną, również na odległe rejony
pozagalaktyczne. Ponieważ centralnym jądrem Reguły, sformułowanej
przez Antymądrytę Pierwszego, było zagadnienie, czy wariacja kratek równa
się kratkowaniu wariatów (stąd właśnie analogia do daszkowania ptaszka i
ptaszkowania daszka), nic więc dziwnego, iż poniektórzy nader opacznie
zrozumieli przewodnią ideę nowego „uczenia" i zgoła niewłaściwie zaczęli ją
stosować w najprzeróżniejszych okolicznościach powiększając tym samym
dostatecznie już mętne zamieszanie.
Z opóźnieniem lorentzowskim dotarły na przykład wieści, że pewien wład-
ca położonego na kresach Galaktyki układu planetarnego (którego nazwa
już dawno uległa zapomnieniu), przeczytawszy w lokalnej popołudniówce
„Echa Kosmosu" krótką notatkę o problemie wariowania kratek i kratkowa-
nia wariatów, po swojemu zrozumiał naczelną ideę RRP. Nakazał więc bez -
zwłocznie. - połowę mieszkańców owego układu zamknąć za kratkami, zaś
drugą połowę zmusił do noszenia jednolitego, kraciastego ubrania i dumnie
odtąd twierdził, że zredukował podwładną mu społeczność do dwóch grup -
wedle zaleceń Reguły.
Największa jednak przygoda spotkała Regułę Redukcji na dalekiej plane-
cie o dźwięcznej nazwie Albarossa, położonej w sławetnej galaktyce spiral-
nej widocznej w gwiazdozbiorze Psów Gończych.
Na planecie tej niespodziewanie obowiązywała zasada „wielcy złodzieje
małe wiesza", zawleczona tam ongiś z odległego Hryzostanu. Rządził plane -
tą Albarossa Tyran Torqer, który zwykł się był wyręczać w sprawowaniu wła-
dzy Dyktatorem Departamentu Gwałtomatyki i Dezinformacji, co miało z re -
guły fatalne następstwa.dJa wszystkich, ponieważ Dyktator, jako specjalista
33
w dziedzinie teorii gier nieludzkich, potrafił bezczelnie wprowadzać w błąd
nawet Tyrana sypiąc mu w oczy pył kosmiczny. Było to ulubione zajęcie Dyk-
tatora oprócz kilku jeszcze innych, równie wyjątkowo odrażających. To on,
wspólnie z oddanym mu w pacht bezprawnikiem oraz dwoma zausznikami,
wprowadził powszechny - w oparciu o zasadę zawleczoną z Hryzostanu
- przepis, zgodnie z którym nagradzano dopuszczających się wszelkiego ro
- dzaju łajdactw i matactw, zaś karano tych, którzy brali w obronę
pokrzywdzonych bądź rodzinę.
Dyktator Departamentu Gwattomatyki i Dezinformacji - Azo Myliciel -
na - włóczyciel akademicki, onże zjadacz gwiazd, rozprawiał się podstępnie
również z oddanymi mu podistotami niemyślącymi, otaczając go kupionymi,
lecz bezdusznymi automatami, które osobiście programował.
Azo Myliciel najchętniej urzędował w gmachu zwanym potocznie Copula -
torium Maius, gdzie - jak twierdził - przeprowadzał życiowo ważne
eksperymenty. „Chodzi bowiem o to - mawiał - żeby osiągnąć
ograniczenie populacji nie ograniczając w niczym kopulacji". Będąc
niezrównanym erudytą, a w dodatku obdarzony czarownym barytonem,
potrafił zjednywać dla swoich eksperymentów niezliczone rzesze młodych
kandydatek do wyższego wtajemniczenia, lecz zawsze tak jakoś się
składało, że zamiast wyzwolenia następowało rozwiązanie i eksperyment
należało oczywiście przeprowadzić od nowa - zgodnie zresztą z zasadą
dziesięciu tysięcy prób jednostkowych.
I oto Azo Myliciel dowiedział się, nie bardzo wiem skąd, o sławetnej Regule
Redukcji (niektórzy utrzymują, że Azo Myliciel i Antymądryta Pierwszy RRP
to jedna i ta sama osoba!). Od razu też docenił on i zrozumiał, jak wielkie
może Reguła oddać usługi planecie Albarossa, a zwłaszcza Departamento-
wi Gwattomatyki i Dezinformacji. Przemyślawszy dokładnie wszystko udał
się do Tyrana Torqera i wyjawił mu w wielkim sekrecie, jaki to wspaniały plan
postępowania zwierzchności ułożył w oparciu o RRP. Wtajemniczając tak
Tyrana często sypał mu pyłem kosmicznym w oczy, toteż ten przystał bez
większego nawet wahania na perfidny plan swego zastępcy, a może już na-
stępcy.
Jakoż zaczęły się dziać na planecie Albarossa przedziwne rzeczy, których
logiki nikt nie mógł odgadnąć. Cel również pozostawał niejasny przy zacho-
waniu wszelkich pozorów praworządności nastały dla mieszkańców Alba -
rossy sądne dni. Oficjalnie i w imieniu Tyrana Dyktator wygłaszał coraz to
wznioślejsze i płomienne mowy, w których przewijał się stale jeden i ten sam
34
motyw: rękojmią postępu jest bezwarunkowe przyjęcie RRP, zwłaszcza w
nowej polityce demograficznej. Natomiast prywatnie Azo Myliciel urządzał
wyrafinowane kosmorgie, podczas których rozwięźle oświadczał, że praco-
wać w ogóle nie warto i tylko upić się warto ekstrahując w tym celu obłoki mię -
dzygwiazdowego C
2
H
5
OH. Nazajutrz po każdej takiej imprezie rozpoczynała
się jego ulubiona gra bez reguł - nazywana też osiąganiem horyzontu torsyj
- nego - której ofiarami padali zarówno ci, co byli krytycznie nastawieni do
poczynań Dyktatora, jak i jego najbliżsi współpracownicy, zaś neutralni
bywali pozostawiani własnemu losowi. W praktyce oznaczało to, iż
neutralni z powodu obłożenia ich obowiązkami ponad wszelką wytrzymałość
bardzo szybko tracili rozsądek albo nawet życie...
Z wolna trwożny słuch o RRP popełznął po całej planecie.wzburzając
umysły. Wtedy to rozpoczęty się tajemnicze zniknięcia - dziwnym zbiegiem
okoliczności głównie malkontentów - a jednocześnie wzrastał entuzjazm
pod - istotnie myślących urzeczonych gładką wymową Azo Myliciela.
Wkrótce całe społeczeństwo Albarossy, a zwłaszcza stołecznej Oasterii,
było dokładnie skłócone między sobą i w nieopisanym chaosie, jaki nastąpił,
Dyktator jął realizować drugą część swojego niecnego planu. Efekty jego
poczynań zaniepokoiły nawet Tyrana Torqera, który zażądał wyjaśnień.
Lecz nie na darmo Azo Myliciel był specjalistą od teorii gier nieludzkich i nie
bez powodu był Dyktatorem takiego a nie innego Departamentu!
Dezinformując i tłamsząc (czyli gwałcąc) świadomość Tyrana wytrącał go
coraz bardziej z rzeczywistości i z mefistofelesowską przebiegłością
umacniał Torqera w przekonaniu, iż tylko oni dwaj - jak każe RRP - są
panami sytuacji i tylko oni wiedzą, ku czemu zmierzają.
„Takich trzech, jak my dwaj, nie ma ani jednego! " - zwykł mawiać
Dyktator Tyranowi.
Niszczył też Dyktator swoich przyjaciół, a ze szczególnym upodobaniem
tych, którzy do końca pozostawali wierni odtłumaczając na wszelkie możliwe
i niemożliwe sposoby jego postępowanie. Dwóm najbliższym zausznikom
nadał nawet stosowne przydomki, lecz i to nie zmusiło ich do zrewidowania
poglądów.
Kiedy tak Azo Myliciel sukcesywnie wprowadzał w życie program obłędu w
kratkę, rozproszeni opozycjoniści zjednoczyli swe siły i zniecierpliwieni bez-
przykładnym naigrawaniem się Dyktatora oraz Tyrana z ogólnie przyjętych
norm społecznych i praw kosmicznych postanowili dać stanowczy odpór,
35
czyli wycisk. Na nic zdały się próby powaśnienia i rozbicia jedności opozycjo-
nistów. Nieobyci z towarzystwem Dyktatora szybko teraz dochodzili do oby-
cia, czar pryskał i nie zwlekając coraz to nowi „przebudzeni" wzmacniali siły
opozycjonistów. Szerzona przez Azo Myliciela dezinformacja przestała od-
nosić skutek - zadziałało zjawisko przeskoku. I wtedy dopiero wyszła na
jaw perfidia i hipokryzja Dyktatora. Azo Myliciel czując się zagrożony usiłował
jeszcze powtórzyć bezwiednie manewr bezimiennego władcy układu
planetarnego bez nazwy, czyli pół na pół zakratkbwać społeczeństwo
Albarossy. Jego zamiar nie został jednak ostatecznie zrealizowany,
ponieważ dotarły wreszcie do Tyrana Torqera - po pamiętnym złamaniu
blokady informacji - prawdziwe wieści o sytuacji na planecie. .
Okazało się wówczas, ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich, że skrót
RRP wykłada się jako... Reguła Redukcji Personalnej! Jedynie Tyran udawał
zdziwienie, lecz zmienił się na twarzy nie do poznania, kiedy dowiedział się,
że rytualna formułka „redukcja do dwóch osobników" nie obejmowała w da-
nym przypadku jego samego. Tak więc korzystając z usług bezprawnika i sy-
piąc pyłem kosmicznym w oczy Tyranowi, Azo Myliciel bliski już był wyprowa-
dzenia go w pole bezgrawitacyjne i pozostawienia tam aż po zagaśnięcie
gwiazd w stanie nieważkości.
W zaistniałej sytuacji opozycjoniści zajęli bez trudu stołeczną Oasterię.
Zrezygnowany Tyran nie protestował przeżywając gorycz upokorzenia. Nie-
stety, nie udało się pojmać Dyktatora. Jego Departament był ciemny, pusty i
głuchy. Nie udało się też ustalić, kim miała być ta druga osoba, do której od-
nosiła się rytualna formułka RRP, W opuszczonym Departamencie natknięto
się natomiast na wiele interesujących dokumentów, których Dyktator nie
zdążył zniszczyć, Znaleziono między innymi klarownie wyłożoną Regułę Re-
dukcji Personalnej wraz z komentarzem bezprawnika odnośnie sposobów jej
realizacji. Obok znajdowały się załączniki - stos jednakowo brzmiących
fałszywych donosów, do których wystarczało wpisać tylko nazwisko.
Część blankietów była zresztą wypełniona. Zaznajomiwszy się z nimi Tyran
Torqer dostał wysokiej gorączki i poważnie zaniemógł.
Dotarto też do planów likwidacji Oasterii, a właściwie całkowitego jej prze-
kształcenia i podporządkowania Departamentowi Gwałtomatyki i Dezinfor-
macji. Nowy kształt tego, co miało pozostać z Oasterii, oparty był oczywiś-
cie na planie kratownicy, która aż zadziwiała swoją regularnością.
Najbardziej sensacyjnego odkrycia dokonano w jednym z pawilonów De -
36
partamentu, znajdującym się nieopodal Copulatorium Maius. Pawilon zapeł-
niony był po sufit... damskimi pidżamami w różnobarwną kratkę. Wtedy to
ktoś z opozycjonistów wyrzekł wielce znamienne słowa: „a czy zauważyliś-
cie, kogo z reguły redukowano, a kto pozostał? - i nagle wszyscy odczuli
straszliwą perwersję kryjącą się w stosowanej przez Dyktatora Regule Re-
dukcji Personalnej dla celów nowej polityki demograficznej. „Zaiste, potwor-
nym troglodytą on był" - stwierdzili z wielkim niesmakiem. Jedynie wierni
zausznicy jak dawniej usiłowali bronić Azo Myliciela: „Ależ, obywatele, de-
monizujecie tylko Dyktatora, to wcale niepodobna, żeby on do czegoś takie-
go zmierzał". Na szczęście nikt już nie zważał na ich słowa, ponieważ to, w
co chciał zamienić Albarossę ów zjadacz gwiazd, urągało wszelkiej etyce i
rozumowi, tak iż wzdragamy się opowiedzieć nawet o tym...
Dyktator zaginął bez wieści. Krążą pogłoski, że został uratowany przez
młodą sylfidę z Rurytanii pilotującą rakietę fotonową międzygalaktycznego
zasięgu. Podobno udał się do dalekiego Hryzostanu.
37
- Jeszcze! Jeszcze! Ach, och, och. Mocniej, och, oooch! - łamiący się ko-
biecy głos coraz bardziej niepokoił redaktora. Rozglądał się nerwowo po hallu,
starając się dojść źródła hałasu. Rozkoszne jęki dobywały się chyba spoza
ostatnich drzwi w końcu korytarza. Już chciał tam iść, lecz doktor Herera
przytrzymał go za ramię, mówiąc:
- Drogi redaktorze, zwiedzanie zaczniemy od tej sali. Rozumiem pańską
niecierpliwość, ale wszystko ma swoją kolejność - ciągnął tonem alfonsa,
oferującego usługi swej podopiecznej. Za chwilę dodał już normalnym gło
sem, jakby chciał zatuszować poprzednie wrażenie: - Później wszystko
panu wytłumaczę, najważniejszy jest element zaskoczenia.
Podobnie dwa dni temu mówił mu przy wódce najlepszy przyjaciel:
- Stary, kiedy popadam w taką depresję, jak ty teraz, to walę do Herery.
Zawsze chętnie udziela wywiadów i pokazuje swoją klinikę. To, co tam zoba
czysz i usłyszysz, na pewno postawi cię na nogi. Zrozumiesz też dlaczego
nic nigdy stamtąd nie napisałem. Może tobie się uda. Nic więcej nie mogę po
wiedzieć, zaskoczenie jest najważniejsze.
A więc reportaż z kliniki doktora Herery miał przerwać jego złą passę. Od kilku
miesięcy nie mógł napisać niczego dobrego. Z każdym kolejnym artykułem brwi
naczelnego unosiły się coraz wyżej. Jego reportaże i felietony ukazywały się nadal
w tym samym miejscu i nic, pozornie nic, nie świadczyło o skończeniu się Wiktora.
On jednak czuł się jak balon, z którego uszło powietrze, czuł, że to, co pisze, jest nic
niewarte, że jest nieciekawe i nie ma sensu.
Sala, do której weszli, w niczym nie przypominała szpitala. Kojarzyła się raczej
z pokojem akrobaty radioamatora. Pełno w niej było głośników, kabli,
skomplikowanej aparatury radiotechnicznej. Pośrodku maszerował, przebierając
nogami w powietrzu, niewysoki, łysiejący mężczyzna. Jego bardzo
40
szeroki pas połączony byt systemem naprężonych linek ze wszystkimi ścia-
nami sali. Zasadniczym elementem konstrukcji była gruba lina, zwisająca z
sufitu i także przymocowana do pasa pacjenta, przypominającego muchę w
sieci pająka. System sznurów i sznurków prawie całkowicie eliminował przy-
ciąganie, pozwalając człowieczkowi zająć dowolną pozycję i poruszać się w
dowolnym kierunku. Na uszach miał słuchawki, a do skroni i potylicy przycze-
pione taśmą lepiącą elektrody. Sztywny, jakby kij połknął, podnosił kolejno
proste nogi tak wysoko, jak mu na to pozwalał okrągły brzuszek.
- Prawie jak na paradzie wojskowej - wyszeptał po chwili oszołomiony
dziennikarz.
-
Bo jest na paradzie wojskowej - odparł doktor Herera.
Psychoanalityk podszedł do rozbłyskującej różnokolorowymi światełkami
tablicy. Przycisnął kilka guzików. Rozległ się szum przesuwanej taśmy kom-
puterowej. Ledwo ją zatrzymał, głośniki rozmieszczone w najdziwniejszych
miejscach ryknęły gwizdem lecącego pocisku. Człowieczek na linkach rzucił
się nagle do przodu, zakrył głowę rękami i zawisł w pozycji horyzontalnej,
dyndając lekko w powietrzu. Przerażony dziennikarz zrobiłby to samo, gdyby
nie podtrzymał go Herera.
- S pokojnie, spokojnie. To tylko imaginacja - uspokajał,
wyprowadzając Wiktora z sali. Ten, wychodząc, zobaczył jeszcze, jak
wiszący człowieczek nagle poderwał się, rzucając coś szerokim
machnięciem ręki.
- Jezu, Jezu, co tu się dzieje - jęczał spocony dziennikarz. Pił ostatnio
dwa dni temu, kiedy widział się z przyjacielem radzącym mu odwiedzić klinikę
Hetery. Sądził, że kac mu minął, ale po czterodniowym pijaństwie widać trwał
jeszcze. Dotąd na kacu zwidywało mu się, że skacze z wysokiego piętra
lub wyrzuca kogoś przez balkon. Ale nie to, nie to.
-
No już, niech się pan uspokoi. To co pan widział, to autentyczna
rzeczy
wistość. Proszę sobie łyknąć. - Herera nie wiadomo skąd wyjął płaską butel
kę wódki. - A ja tymczasem wszystko wyjaśnię.
-
Otóż, drogi panie redaktorze, jak pan doskonale wie, żywiołowy
rozwój
naszej cywilizacji pociągnął za sobą szereg konsekwencji, zmieniających
diametralnie dotychczasowe życie człowieka. Świat się zmienił, ale ludzie
nie. Ich potrzeby pozostały te same, co przed tysiącami lat. Społeczeństwo i
cywilizacja uniemożliwiły Człowiekowi zaspokojenie wielu z nich.
-
Wiem, wiem - przerwał mu Wiktor - mówi pan o społeczeństwie
totalita
-
mo - nieterrorystycznym Marcusego.
41
-
Widzę, że pan się orientuje - odparł zniecierpliwiony przerwaniem swych
wywodów psychiatra. - Brak realizacji potrzeb prowadzi do frustracjii stresu,
tak jak np. w pańskim przypadku - kontynuował. - Podstawową przyczyną
pierwotnego stanu frustracji jest tzw. konfliktowa struktura osobowości, np.
rozbieżność między aspiracjami życiowymi jednostki a jej obiektywnymi mo
żliwościami.
-
Bij, bij! Mocniej! Mocniej, jeszcze, oooch, och! - z końca korytarza
dobie
gał krzyk tej samej, co poprzednio, kobiety. Dziennikarz doskonale wyłapy
wał poszczególne nuty, raz łamiącej się, raz wznoszącej się pieśni rozkoszy,
jak nazwał w myślach dziwne wrzaski. Plastycznie wyobrażał sobie, co mo
gło się dziać za dalekimi drzwiami.
Doktor nie zwracał najmniejszej uwagi na odległe hałasy. Ciągnął dalej,
najwyraźniej upojony tonem swego głosu:
-
Odmienny rodzaj przyczyn frustracji wiąże się z motywacją
społecznie
nie aprobowaną lub z utrwaleniem się niepoprawnych technik zaspokajania
potrzeb. Osoba odczuwająca np. silne pragnienia homoseksualne przy pró
bach ich realizacji w społeczeństwie nie tolerującym tego rodzaju dążeń, na
raża się na izolację, ośmieszenie, represje. Unika więc realizacji swych po
trzeb, co powoduje stałe uczucie braku satysfakcji. Albo, u jednostki wytwo
rzyła się silna motywacja do czynności agresywnych i chęć szkodzenia in
nym. Normy społeczne oraz prawne powodują, że taka osoba napotyka na
ograniczenia i przeszkody w realizacji swych dążeń. Rezultatem jest oczywi
ście frustracja.
Zawodzenia z końca korytarza coraz bardziej rozpraszały redaktora. Nie
słuchał już Herery, wziął go pod rękę i, zahipnotyzowanego własnymi wywo-
dami, prowadził pomalutku w kierunku tajemniczych drzwi.
- A czy wie pan? - krzyknął doktor, wyzwalając się gwałtownie spod ręki
Wiktora i kłując go wskazującym palcem w piersi tak mocno, że dziennikarz,
pochłonięty powolnym skradaniem się do celu, trzymając w powietrzu lekko
uniesioną stopę, którą miał za chwilę bezszelestnie postawić na ziemi, za-
chwiał się i gdyby nie ściana, leżałby już pod nogami perorującego Herery.
Twarz psychiatry, z każdym kolejnym słowem, zbliżała się niebezpiecznie
blisko twarzy redaktora.
-
Czy wie pan - mówił dalej - że w mojej klinice można zaspokoić
każdą,
nawet najbardziej nieprawdopodobną potrzebę? Każde zboczenie? - dyszał
już przy przerażonych oczach Wiktora - co niweluje i zapobiega wszelkim
42
frustracjom. Oto moja misja - dać zadowolenie ludzkości!
Nagle prawa ręka doktora mignęła koło głowy dziennikarza, rozległo się
głośne pacnięcie dłoni o gładkie drzwi za plecami redaktora, który myślał, że
są to już ostatnie jego chwile.
-
Proszę bardzo - powiedział Herera, otwierając następną salę.
Pomieszczenie tonęło w dyskretnym półmroku. Gdzieś spod sufitu słychać
było słowa komend francuskiego krupiera, warkot kulki podskakującej na wi-
rującym talerzu ruletki. Ryk radości z wygranej dochodził ze środka pokoju,
gdzie siedział jakiś człowiek opleciony siatką kabli i elektrod.
- Ten osobnik - wyjaśnia! spokojnie doktor - jest typowym
przedstawicielem grupy pechowców. Ma on niezaspokojoną potrzebę
wygranej. Wprowadziłem go w stan, w którym realnie wyobraża sobie salon
gier w Monte Carlo i gdzie, oczywiście, wygrywa. Człowiek, którego pan
widział w pierwszej sali, to skomplikowany przypadek. Mieszają się u niego
niezaspokojone potrzeby bycia człowiekiem odważnym, dążenie do
okazywania siły, z potrzebą agresji. Tak więc uczyniłem go żołnierzem,
który daje dowody bezprzykładnego męstwa na polu bitwy, i który, w
drodze wyróżnienia, prowadzi defilady w zdobytych miastach.
Po dwugodzinnym seansie wyjdą z mojej kliniki jako nowi ludzie. Nie będą,
oczywiście, nic pamiętać z tego, co się tu wydarzyło, powoduję u nich częś-
ciową amnezję. Pozostanie jednak, stan zadowolenia i równowagi emo-
cjonalnej. Skład chemiczny krwi i moczu, praca serca, rytm i siła pulsu, czyn-
ności oddechowe wrócą u nich do normy.
-
Czy to znaczy, że świadomość tych ludzi jest na czas seansów
jakby
wy
łączona? - zapytał już na korytarzu dziennikarz, starając się nie zwracać
uwagi na podniecający go głośny szloch kobiecy.
-
Ależ tak. Trafnie pan to ujął. W tamtych przypadkach tak było. Ale
w
ko
lejnym - mówił zachwycony doktor widząc, że zainteresował wreszcie
gościa
- jest odwrotnie. Świadomość pacjenta jak najbardziej działa. Natomiast cała
sfera podświadomości - nie. Ma pan przed sobą czysty, nie skażony
naj
mniejszą emocją, intelekt - skończył psychiatra, wprowadzając redaktora
do
następnej sali.
-
Oto szachista. Człowiek nadwrażliwy - kontynuował. -
Zwykle
gra
jąc jest przytłoczony tak wielką falą emocji, uczuć, zahamowań, że nie
jest w stanie prowadzić skutecznie partii. A przecież jest jednostką wy
bitnie inteligentną. Usuwając nadmierną pobudliwość, czynię go bar -
43
dziej niebezpiecznym szachistą od komputera najnowszej generacji.
Tego było już dla dziennikarza za wiele. Jękliwy, zawodzący głos dopro-
wadził jego podniecenie do szczytu. Szalona wyobraźnia przedstawiała mu
pacjentkę doktora w najdziwniejszych i najgroźniejszych postaciach. Two-
rzył w myśli nieprawdopodobne wizje atrybutów, jakich użył Herera do wpro-
wadzenia jej w ów stan, niewątpliwie seksualnej aktywności. Nie mógł się po-
hamować przed dotarciem do źródeł perwersyjnych odgłosów. Słyszał, jak
psychiatra krzyczał za nim, żeby nie biegł tak szybko, że wszystko ma swoją
kolejność, że dojdą wreszcie do tej sali.
Niewrażliwy na ostrzeżenia, wpadł z impetem do pomieszczenia na końcu
korytarza. Pośliznął się i padając na kamienną posadzkę dostrzegł jeszcze
oplataną kablami, siedzącą w jasno oświetlonym kręgu, w luźnym golfie, pry-
szczatą, może piętnastoletnią dziewczynkę. Żadnych perwersyjnych atrybu-
tów wokół niej nie było. Nie ruszała się z miejsca. Przypominała posąg, gdyby
nie wciąż poruszające się usta, wykrzykujące - Jeszcze mocniej, och, oo
- och!
Tylko te słowa pamiętał, kiedy doktor Herera ocucił go paroma silnymi ude-
rzeniami w oba policzki.
-
Jak się pan czuje? - spytał dziennikarza. Ten trochę
oszołomiony,
ale
dziwnie spokojny i zrównoważony, jak po dobrej saunie, odparł:
- Wyśmienicie, nigdy lepiej się nie czułem.
Herera zdjął mu z głowy słuchawki z kilkoma elektrodami. Kazał sobie za-
płacić sto dolarów.
-
Jeżeli będzie pan miał, panie redaktorze, za kilka miesięcy
podobne
kło
poty w redakcji, nic panu nie będzie wychodziło, zabraknie panu materiałów
do dobrego reportażu, proszę zgłosić się do mnie - powiedział żegnając się
doktor.
-
Ależ ja nic nie pamiętam. Jak mogę cokolwiek napisać? - zdziwił
się
Wik
tor.
-
Nic nie szkodzi. Dla równowagi psychicznej zupełnie to panu
wystarczy
- odrzekł Herera odprowadzając dziennikarza do drzwi sali zabiegowej.
44
Czas Michaela Knocksa dobiegał końca. Zostały mu już tylko sto pięćdziesiąt cztery dni
życia, które zamierzał wykorzystać w należyty sposób. Ostatnie 100 dni, to okres życia
„intensywnego". Oznacza to, że mechanik Michael Knocks ma prawo do potrójnej porcji
syntetycznego alkoholu i trzech państwowych kurew każdej nocy. Przez ostatnie dni pracuje
tylko siedem godzin dziennie, w odróżnieniu od normalnego dnia roboczego, który trwa
czternaście godzin. Dokładnie 15 sierpnia 2523 roku, o godzinie 19,23 Michael Knocks
zgłosi się do punktu „bezbolesnego uśmiercania", gdzie porażą jego ośrodki mózgowe falą
dźwiękową o olbrzymiej częstotliwości. Michael nic nie poczuje. Jego życie zgaśnie w
cudownie czysty, higieniczny sposób. Następnie ciało Michaela zostanie sprawdzone pod
względem przynależności tkankowej, dokładnie opisane i umieszczone w zbiorniku
wypełnionym płynnym azotem. Michael będzie umierał z uśmiechem na ustach, gdyż na
parę chwil przed śmiercią przeczyta wywieszone nad drzwiami punktu hasło: „TWOJA
ŚMIERĆ - DOBREM INNYCH"
* * *
Słońce chyliło się ku zachodowi. Michael kończył kolejny dzień „intensywnego życia".
Za godzinę miała przyjść przydziałowa dziwka. Knocks myślał. Myślał o Ziemi dręczonej
przeludnieniem i głodem. Wyzutej z wszelkich praw, złajdaczonej jak stara, zużyta
prostytutka.
Myślał o grupie uprzywilejowanych - o inżynierach i politykach. Tylko oni otrzymywali
większe przydziały jedzenia, kawy, wódki i papierosów. A jednak największym ich
przywilejem było życie - życie trwające do naturalnego końca. Tego im zazdrościł w nocy,
we dnie, w pracy i gdy był z kobietą.
46
Dzwonek. „To ona" - pomyślał Knocks i leniwie zwlókł się z łóżka.
Otworzył drzwi. Na progu stała kobieta lat około czterdziestu, ze śladami
minionej urody na twarzy. „Przysyłają coraz gorsze" - mruknął pod nosem,
zniechęcony.
- Jak się nazywasz - spytał.
—
Jak dla ciebie, Carol - powiedziała i zaczęta się leniwie
rozbierać.
Mijała dwudziesta piąta noc „intensywnego życia".
* * *
Obudził się o siódmej. O 8,00 zaczynał pracę w zakładach. Umył się, ubrał.
Wypił potrójną whisky, zabrał narzędzia i wyszedł. Szedł długimi, brudnymi
ulicami. Szedt przez place i skwery. Co krok spotyka! zadręczonych ludzi z
beznadziejnym wyrazem w oczach oczekujących śmierci:
Byli to robotnicy, ludzie mający zbyt niski status społeczny, by móc korzy-
stać z używek „życia intensywnego".
Na rogu 10 Street i 15 Avenue Knock wsiadł do pasażerskiego poduszko-
wca. Za pięć ósma byt w fabryce. Pracował jako konserwator centralnego sy-
stemu komputerowego zakładów. Miał w dziale kolegę o nazwisku Fray. Fray
był biednym fanatykiem, bez zastrzeżeń wierzącym w prawość systemu.
Jego czas nadszedł drugiego czerwca. Umierał z uśmiechem na ustach.
Knocks wyszedł z pracy o piętnastej trzydzieści. Przedtem w zakładowej
stołówce zjadł śmierdzącą potrawę o nazwie Caldijon. Jak zwykle w środy,
do Michaela uśmiechała się wyzywająco jedna z kucharek. Była to brzydka,
tłusta kobieta. Ilekroć na nią patrzał, brało go obrzydzenie.
W bramie spotkał Platnera - technologa zakładów. Platner pełnił oprócz
tego funkcję społeczną. Byt skarbnikiem, odpowiedzialnym za pobieranie
opłat na rzecz obchodów święta narodu.
—
Knocks, nie opłaciłeś składek - upomniał Michaela.
—
Zostało mi tylko 50 dni, Platner. Jak łatwo obliczyć, uśmiercą
mnie 15 sierpnia. Wobec tego nie będę miał dosłownie nic z naszej
szacownej uroczystości. A teraz odpieprz się ode mnie i spływaj!
—
Chciałem ci tylko przypomnieć, że za niezapłacenie składek grozi
ci dawka 3 - stopniowego cierpienia przedśmiertnego. Ty niszczysz ład,
Knocks. Ład tak ciężko wypracowany. Ład - to demokracja, Knocks.
Pamiętaj o. tym.
—
Czy nie rozumiesz, ty draniu, że ja już nie żyję, że jestem trupem
zanu -
47
rzonym w azocie. Mam gdzieś te twoje uroczystości, składki, ład i ciebie, Pla
- tner - rzekł Knocks iodszedł.
Minęło dalszych dwadzieścia pięć dn „Intensywnego życia". Michael pun-
ktualnie przychodził do pracy i punktualnie z niej wychodził. Nawyk punktua-
lności wykształcił się u niego w ciągu 35 - letniego życia z olbrzymią
dokładnością. Robotnicy i specjaliści nie mogli bowiem zmieniać miejsca
pracy. Istniała wprawdzie możliwość napisania podania do władz
administracyjnych o zmianę miejsca zatrudnienia, było to jednakże
bezcelowe. Podania na ogół pozostawały bez odpowiedzi, a na dodatek we
wszystkich zakładach i fabrykach płace były takie same. Tego dnia - 21
lipca - Michael wybrał się na spacer do jedynego w mieście parku, Gdy
znalazł się poza bramą, ujrzał dziesiątki kopulujących par. Przy pobliskim
drzewie siedział starzec z błogim uśmiechem wpatrujący się w niebo. -
Co tu się dzieje? - spytał Michael.
- To mesjasz miłości zszedł na Ziemię, by odkupić grzechy nasze. A to
są jego apostołowie - wskazał kopulujące pary i przymknął powieki. -
Tak, tak, to mesjasz! wiesz, on nie znosi przeszczepów.
* * *
Czas mijał nieubłaganie. Knocks patrzył na morze. Było spokojne. Równe
i brudne jak jego życie. Czuł smród sunący od zatoki. To gniły ścieki, pośród
których pływały ludzkie bebechy, niezdatne do niczego: kości, żyły, flaki, jeli-
ta. Wszystko gniło, ściągając nad zatokę tysiące owadów i sępów.
* * *
Jeszcze cztery dni. Cztery dni „intensywnego życia" i koniec. Subtelna fala
dźwięku omiecie obnażony umysł i stworzy następny materiał
przeszczepowy. „Kto dostanie przeszczep? - myślał. - Jakiś zasrany po-
lityk lub inżynier. Dostanie moje płuca, serce, nerki. Nie, nie chcę zdychać,
nie chcę być pokarmem dla innych. Chcę żyć. Żyć. Żyć!!!
V V V
Podczas ostatnich dwóch dni Knocks wiele zrozumiał. Robotnicy i konser -
48
watorzy żyli, by zapewnić swym organom maksimum rozwoju. Stanowili wiel-
ką hodowlę. Ich narządy były najcenniejszym skarbem w dobie, gdy szalała
choroba popromienna, rak i epidemia zawleczona z jakiejś tam planety. Po-
woli w jego umyśle zaczęła kiełkować nieśmiała myśl: „Uciec. Uciec przed
siebie, przez rzekę, a potem do lasu. Drogę zagradzają automaty. A może
ukryć się w mieście? Iść do jakiegoś burdelu lub usiąść na rogu i czekać, aż
wyrośnie mi broda. Został mi tylko jeden dzień".
Włożył stare, podarte ubranie, podrapał się po centymetrowym zaroście,
wypił jednym haustem pół butelki syntetycznej whisky i wyszedł z mieszka-
nia.
Wmieszał się w tłum. Przysiadł gdzieś na rogu i czekał. Do wyznaczonego
terminu pozostały już tylko cztery godziny.
Czekał. Myślał o życiu jakże nędznym, wypełnionym wódą, dziwkami i nu-
dną pracą, Ale chciał żyć. Gorące pragnienie życia rozrywało niemal jego
drżący umysł. Spojrzał na zegarek: dziesięć minut po terminie! „Właściwie
mogli o mnie zapomnieć" - pomyślał. Popatrzył na niebo. W błękicie wiły
się gęste, białe chmury, spośród których przeświecały promienie
dalekiego słońca. Było ciepło. Ciepło jak wtedy, gdy matka zaprowadziła go
do punktu ewidencyjnego. Miał siedem lat. Lekarz wystrzygł mu włosy na
potylicy i wytatuował numer ewidencyjny. Następnie pożegnał się z matką.
Pamiętał tylko jej smutne, duże oczy, w których na moment pojawiły się
lśniące krople.
Pamiętał szkołę, w której się znalazł. Pamiętał dni, podczas których uczo-
no go zawodu i ideologii. Pamiętał przysięgę wierności wobec kontynentu.
Pamiętał dzień, w którym oddał swoją część spermy do banku „narodu". Był
wtedy dumny. Pamiętał dzień, w którym zapisał się do organizacji. Miał wtedy
dwadzieścia jeden lat. Pamiętał przysięgę dobrowolnej śmierci. Pamiętał,
pamiętał. Pamiętał,..
Spojrzał w niebo. Zobaczył leniwie przesuwające się obłoki. Było ciepło.
Jak wtedy... Nagle usłyszał:
- No i co, Michaelu. Znaleźliśmy cię jednak.
Szybko podniósł głowę i zobaczył nad sobą czystą, wypielęgnowaną twarz
oficera służby medycznej.
- Twoje zachowanie, Knocks, było irracjonalne. Przed nami nie można
uciec.
4f»
■
'j
* * *
Knocks leżał w czystej, białej sali. Był nieruchomy. Usłyszał nad sobą mo-
notonny głos:
-
Jak się czujesz... Michael... Bądź peten optymizmu. Umierasz w
służbie
ludzkości.
-
Odpieprz się, skurwysynu!!!
- Za chwilę umrzesz - powiedział „głos". - Czy chcesz coś powiedzieć?
-
Tak. Jak mnie znaleźliście?
-
Czy pamiętasz badania
kontrolne?
- Tak.
-
A czy pamiętasz co ci wstrzykiwali?
- Chyba astrabinę.
-
Zgadza się. Otóż w szczepionce umieszczamy mikroskopijnej
wielkości.
nadajnik organiczny. Byłeś przez cały czas śledzony, Michael.
Minęło około pięciu minut. Knocks był spokojny. Wreszcie usłyszał głos:
„Michaelu Knocks, numer ewidencyjny 100123. Gotuj się na śmierć w służ-
cie ludzkości."
Zabrzęczał buczek. Do sali wtoczyły się automaty medyczne. Knocks czuł,
jak otwierają mu czaszkę. Żywy mózg pulsował niespokojnie i lśnił galareto-
watymi zwojami. Lekarz skierował na śródmózgowie wiązkę dźwięku i
sprawdził odczyt na liczniku. Powiększył moc. Knocks zamknął oczy. Nie
otworzył ich więcej.
Widział ciemność. A pośród niej miliardy wyładowań elektrycznych, mię-
dzy którymi przesuwał się obraz życia: młodość, dojrzałość, śmierć. Twarze
znane i nieznane. Matka, ojciec, pierwsza kobieta. I nagle w mroku umysłu
błysk ciemności doskonałej i nieporównywalnej do niczego. I spokój. Spokój
chłodnej, mechanicznej śmierci z uśmiechem na ustach.
50
-
Dobrze, skoro pan tak nalega - powiedział wreszcie - niech pan już włą
czy ten swój magnetofon, Mnie, prawdę mówiąc, jest zupełnie obojętne jak
pan to sobie zanotuje czy nagra i co pan z tym później zrobi. To już nie mój
kłopot, Moje kłopoty skończyły się parę miesięcy temu. Po prostu przestałem
reagować. I dlatego też między innymi nie chciałem o tym mówić. Po co?
-
Tak, w pewnym sensie ma pan rację: poddałem się. Ale ja nie wstydzę
się tego słowa, bo znaczy ono dla mnie tylko tyle, że musiałem jakoś uodpo
rnić się, przystosować, nauczyć dalej żyć ze świadomością tego, ca się stało.
Wszystko wskazuje na to, że chcąc ccalić siebie, nie miałem innego wyjścia.
- Tylko niech pan nie myśli, redaktorze, że przyszło mi to łatwo. O, nie! Nie było to
wcale takie proste. Może mi pan wierzyć, albo nie. Nie zamierzam pana przekonywać,
gdyż nie miałoby to żadnego sensu. To trzeba było przeżyć!
-
Tak, męczyłem się. W końcu doszło do tego, że nie byłem już pewien, czy
wszystko to zdarzyło się naprawdę, czy też jest tylko wymysłem mojej chorej
wyobraźni. Oczywiście i jedno, i drugie wydawało mi się straszne, ponieważ
- myślałem sobie - jeżeli nawet jestem jeszcze normalny, to rychło i tak znaj
dę się w jakimś domu bez klamek, więc - czy tak, czy tak... No, ale jak pan
widzi, człowiek dużo może wytrzymać. To wyjątkowo odporne stworzenie,
tylko czy bez względu na to, co go spotkało, zawsze do końca pozostanie
człowiekiem?
-
Ano, właśnie... Życie zmusza nas do wielu przewartościowań - często
wbrew naszej naturze, sumieniu, poglądom, za które jeszcze nie tak dawno
temu gotowi byliśmy walczyć do ostatka. I, wie pan, najgorsze, że przed tym
bardzo trudno się obronić, gdyż w zasadzie nigdy nie możemy mieć absolu
tnej pewności, że oto właśnie nadszedł już ten moment, kiedy należy katego -
52
rycznie powiedzieć: NIE. Mimo wszystko chcemy szukać kompromisu. Do
samego końca łudzimy się, że to się przecież samo jakoś ułoży, że mogło być
gorzej, że może nas to nie dotyczy, że inni też chcą dobrze, tylko - być
może — nie potrafiliśmy się dotąd dogadać... Tymczasem zwykle, kiedy tak
myśli - rny; jest już za późno na nasz sprzeciw, przegapiliśmy właściwy
moment, daliśmy się wciągnąć w taką grę, której wynik z góry jest
przesądzony, bo to zaczęło się dużo, dużo wcześniej...
... mieszkałem wtedy w N. Od dwóch lat byłem żonaty, miałem dobrą pracę
w banku, niewielkie, ale własne mieszkanie w centrum oraz wszelkie szanse
na długie lata spokojnego, szczęśliwego życia. Śmiało mogę powiedzieć, że
nie wyróżniałem się niczym szczególnym. Jak większość ludzi w moim wie-
ku, lubiłem kino, dobrą książkę, nie stroniłem od wesołego towarzystwa, sta-
rałem się uprawiać sporty, chociaż nie bardzo mi to wychodziło. Ceniłem
swoją pracę, kochałem żonę. Z pewnością na swój sposób byłem ambitny.
Chciałem więcej zarabiać, zająć wyższe stanowisko, jednak zawsze, już od
samego dzieciństwa starałem się dopasowywać marzenia do możliwości i
nie żądać od życia tego, co by mnie przerastało.
Polityką nie interesowałem się, a jeżeli już - to tylko w takim stopniu, w
jakim czyni to każdy prawie przeciętny obywatel naszego przeciętnie
zamożnego kraju. Naturalnie, czytałem codzienną prasę, oglądałem
telewizję, słuchałem rano radia - robiłem to jednak bardziej z
przyzwyczajenia niż wewnętrznej potrzeby. Nieraz z kolegami z banku
komentowaliśmy wspólnie takie, czy inne decyzje, albo też wymienialiśmy
uwagi na temat jakiegoś ważnego wydarzenia politycznego - prawie
zawsze w podobnej formie, w jakiej opowiada się przeczytaną książkę lub
obejrzany ostatnio film, czyli - bez większego osobistego zaangażowania.
Atakowani co dnia tysiącami rozmaitych informacji, nie potrafiliśmy
dokonywać właściwej ich selekcji i wyławiać tego, co naprawdę ważne. Z
równym dystansem podchodziliśmy więc do wiadomości o kolejnym
pojawieniu się UFO, jak i - o wybuchu jakiejś nowej lokalnej wojny na
drugiej półkuli. Po prostu i jedno, i drugie tak było odlegle od problemów,
którymi żyliśmy na co dzień, że nie robiło to już na nas żadnego prawie
wrażenia. Aż wstyd przyznać, że bardziej przejmowaliśmy się kil -
kuprocentową podwyżką cen alkoholu czy papierosów, niż tym, że znów
gdzieś zginęły w walkach tysiące osób. Trudno było zresztą nieraz wywnios-
kować, kto i przeciw komu tam walczy oraz o co chodzi każdej ze stron.
Pochłonięci swoimi przyziemnymi sprawami, nie mieliśmy kiedy się nad
53
tym głębiej zastanawiać. Do szesnastej nasz czas należał do pracodawcy,
który starał się - rzecz jasna, nie zawsze skutecznie - by był to czas
efektywnie przepracowany. Potem trzeba było zjeść obiad, zrobić jakieś
zakupy, pomóc żonie w sprzątaniu mieszkania, spotkać się ze znajomymi,
pójść do kina, do teatru... Program każdego niemal dnia był tak napięty, że
z trudem udawało się zrealizować go w całości. Podświadomie
wierzyliśmy, że żyć pełnią życia, to żyć szybko, intensywnie, więc pośpiech
by! naszym nieodłącznym towarzyszem, także wtedy, gdy można było nie
śpieszyć się wcale. Zupełnie jakby ktoś nas tak zaprogramował, a my, z
fałszywym poczuciem prawdziwej wolności i swobody wyboru,
wykonywalibyśmy posłusznie wszystkie jego polecenia, na dodatek
przyjmując je za swoje własne decyzje.
Mówię o tym tak długo i dokładnie dlatego, że właśnie owego dnia, kiedy
TO się zaczęto, zrozumiałem, jak mało zależy od mojej woli i w jak niewielkim
stopniu moje decyzje są naprawdę moje.
Nie. Źle powiedziałem: ja się tego wtedy dopiero zaczynałem domyślać. W
pełni zrozumiałem to znacznie później, ale w niczym nie zmieniało przecież
faktu, że właśnie ów dzień był w moim życiu przełomowy.
Oczywiście nie spodziewałem się niczego. To przyszło nagle, jak grom z
jasnego nieba. Nie potrafiłem, a chyba nawet i nie mogłem przewidzieć zbli-
żającej się katastrofy. Później myślałem nieraz, że gdybym w porę wycofał
się.., Ale skąd miałem wiedzieć, do czego to doprowadzi? Przecież na po-
czątku nie było w tym niczego, co mogło wzbudzić moje podejrzenia.
Około południa rozbolała mnie głowa. Zdarzało się to od czasu do czasu,
jak zwykle więc połknąłem dwie tabletki przeciwbólowe i spokojnie czekałem
aż zaczną działać. Odłożyłem wykazy kont, które przeglądałem, oparłem się
o ścianę, zamknąłem oczy... Ale ból wcale nie ustępował. Wprost przeciwnie,
stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Może był to pierwszy sygnał ostrzega-
wczy? Nie wiem. Jedyne, co mi wtedy przychodziło do głowy, to obawa, że
dłużej nie wytrzymam. Nie skarżyłem się, ale ten ból było chyba widać, bo
nasz szef, zawsze pilnujący, byśmy ani o minutę za wcześnie nie skończyli
pracy, tym razem sam zaproponował mi, żebym natychmiast poszedł do le-
karza i dziś już nie pokazywał się w banku.
Nie musiał mi tego powtarzać. Skwapliwie skorzystałem z propozycji, choć
przyznam szczerze - akurat wtedy wolałbym już raczej zostać po
godzinach, niż dłużej znosić ten cholerny ból. Do lekarza jednak nie
poszedłem. Nigdy nie lubiłem lekarzy i potrafiłem na poczekaniu znaleźć
tysiące powodów, by
54
ich nie odwiedzać, nawet jeśli wiedziałem, że to wręcz konieczne, więc i wte-
dy, natychmiast po wyjściu na ulicę, udało mi się siebie przekonać, że na
świeżym powietrzu samo mi przejdzie.
W pierwszej chwili zamierzałem pójść wolno w kierunku domu, potem po-
łożyć się, odpocząć, ale - nie pamiętam już teraz dlaczego - ruszyłem w
przeciwną stronę. Po pewnym czasie z zadowoleniem stwierdziłem, że zbli-
żam się do jakiegoś parku. Usiadłem na pierwszej napotkanej ławce, znów
zamknąłem oczy i - musiałem chyba się zdrzemnąć, bo kiedy je
otworzyłem, mój zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Ostrożnie
dotknąłem prawą ręką skroni, przetarłem zdrętwiały kark... Można już było
wytrzymać.
Raz jeszcze spojrzałem na zegarek. Do banku nie musiałem wracać. Do
domu też w zasadzie nie było po co iść o tej porze, skoro poczułem się lepiej.
Anna miała przyjechać dopiero późnym wieczorem, gdyż wybrała się w od-
wiedziny do matki, która mieszkała na dalekim przedmieściu. Co prawda, w
telewizji zapowiadali transmisję z meczu o puchar świata, ale było jeszcze
sporo czasu. Poza tym w parku było tak pięknie...
Kilkanaście metrów od ławki, na której siedziałem, znajdował się staw. Pły-
wały po nim łabędzie i chyba dzikie kaczki. Orzeźwiający wiaterek poruszał
nie w pełni jeszcze rozwiniętymi listkami na okolicznych drzewach. Z zarośli
dobiegał co chwila zdumiewający swą różnorodnością świergot ptaków, któ-
rego można było słuchać jak najwspanialszej muzyki. Odpoczywałem.
Wkrótce zauważyłem, że alejką obok stawu spaceruje dwoje bardzo mło-
dych ludzi. Szli wolno, przytulając się do siebie i całując co parę metrów. Ob-
serwowałem ich niby obojętnie, a jednak z coraz bardziej zaciskającymi się
zębami. Byli młodzi, szczęśliwi...
Nie, to nawet nie o to chodziło, bo i ja byłem przecież młody i na swój spo-
sób szczęśliwy. Miałem właściwie wszystko, co w potocznej opinii potrzebne
było do szczęścia, a przede wszystkim miałem kochającą żonę, - z którą
było mi dobrze i jeżeli czegoś w naszym wspólnym życiu jeszcze
brakowało, to chyba tylko dziecka.
Skąd więc wzięło się nagle owo poczucie zazdrości, gdy patrzyłem na tę
parę zakochanych? Nie bardzo potrafiłem to sobie wytłumaczyć. Zresztą wó-
wczas nie zastanawiałem się nad tym, nie myślałem tak, jak myślę teraz.
Czułem tylko podświadomie, że ich szczęście, którego mogłem się zaledwie
domyślać, jest jakby lepsze, pełniejsze, prawdziwsze od mojego.
Zaczęły mi się przypominać nasze z Anną spacery, nasze długie
rozmowy,
55
pierwsze pocałunki, wieczorne rozstania, po których długo nie mogłem zas-
nąć, marząc o tym, jak następnego dnia znów będzie nam razem dobrze. Wi-
działem nas trzymających się za ręce, beztroskich, roześmianych, to znów
spokojnych i zamyślonych, drżących z podniecenia, którego zaspokoić do
końca nie mieliśmy jeszcze odwagi. Widziałem to tak, jakby zdarzyło się za-
ledwie wczoraj, a jednocześnie - sto lat temu. Boże, pomyślałem, jak dawno
nie byliśmy z Anną w parku na spacerze? Czyżbyśmy nie byli już do tego
zdolni?
Całe moje ciało przeszedł niespodziewany dreszcz. Wstałem z ławki i wol-
no ruszyłem przed siebie, nie zastanawiając się zupełnie dokąd idę. Wkrótce
park zaczął rzednąć, ustępując miejsca ogrodom, w których zakwitały pierw-
sze wiosenne kwiaty i miejscami było już całkiem zielono. W powietrzu unosił
się charakterystyczny zapach, dobrze znany mi z dzieciństwa spędzonego w
małym miasteczku, wśród takich właśnie ogrodów i uliczek, wśród małych
sklepików i wozów konnych, niepozornych drewnianych domków, przed któ-
re - pamiętam jak dziś - o tej mniej więcej, popołudniowej porze
wychodziły nasze matki i babki pogadać o swoich sprawach, albo pożyczyć
jedna od drugiej dwa jajka czy szklankę cukru. Był to zapach wiosny,
zapomniany przez lata, bo wyparty niegdyś z mego życia i pamięci przez
ostrą woń spalin, papierosowego dymu i wyziewów z licznych w N. fabryk. I
oto znów mogłem go chłonąć, przeniesiony dzięki temu jakby w inny świat i
inną epokę. Działał na mnie niczym narkotyk osłabiający wolę i poczucie
rzeczywistości.
Wąskie uliczki, na których z rzadka można było dostrzec stojący samo-
chód, czy przemykającą gdzieś w oddali ludzką postać, podobne były do sie-
bie jak krople wody. Wydawały mi się znajome i bliskie, gdyż przypominały te
r
po których biegałem jako mały chłopak, jednak klucząc po nich, pogrążony
we wspomnieniach, szybko straciłem orientację i kiedy wreszcie postanowi-
łem wracać, bo zaczęło się robić chłodno, a w żołądku burczało mi już z gło-
du, zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę powinienem pójść, by odnaleźć
drogę do centrum. To dziwne, pomyślałem, że wcale nie znam tej dzielnicy i
nigdy dotąd tu nie byłem. Biorąc pod uwagę, iż przyszedłem piechotą, do
centrum musiało nie być zbyt daleko, dlaczego jednak, u licha, w którą stronę
bym nie poszedł - ani śladu przystanku autobusowego czy postoju taksó-
wek?
Przyśpieszyłem kroku, skręcając na wyczucie z jednej uliczki w drugą, raz
w lewo, raz w prawo. Starałem się iść tą samą drogą, którą, jak mi się wyda -
56
wało, dostałem się do tego osobliwego labiryntu, ale jego końca wciąż nie
było widać, zaś nazwy ulic absolutnie nic mi nie mówiły. Co dziwniejsze, od
pewnego czasu okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Nie było nigdzie żywej
duszy.
I wtedy właśnie zobaczyłem ten dom: biały, parterowy, bez okien od frontu.
W odróżnieniu od wszystkich innych w całej chyba dzielnicy, schowanych w
głębi ogrodów za zasłoną drzew i krzewów, stał przy tej samej ulicy. To od
razu zwróciło moją uwagę. Podszedłem bliżej. Obok niepozornych, drewnia-
nych drzwi na gładkiej ścianie, którą czuć jeszcze było zaprawą murarską,
widniała niewielka tabliczka z napisem: DRALNIA.
A to dopiero! - zaśmiałem się półgłosem sam do siebie. Żeby tak się
pomylić... No, ale przynajmniej będzie kogo zapytać o drogę, jeżeli
jeszcze jest otwarte.
Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę.
To, co zobaczyłem po przekroczeniu progu, w niczym nie przypominało
wnętrza typowego zakładu usługowego. Dosyć obszerny hall, boazerie po
sam sufit, łagodne światło, sączące się z niewidocznych lamp, dywan na po-
dłodze... Stanąłem jak wryty.
Coś tu nie tak, przemknęło mi przez myśl. Gdzie ja wszedłem? Jeżeli na ta-
blicy jest błąd w napisie, to daj nam Boże więcej takich punktów usługowych,
bo te, które znam... Ech, lepiej nie mówić. Ale jeżeli nie ma żadnej pomyłki
lub też ktoś pomylił się celowo, to... To jedno do drugiego zupełnie nie
pasuje. A może świadczy się tu jakieś całkiem inne usługi? Na przykład te
zakazane przez prawo? Ale to chyba nie jest...
-
Dzień dobry panu - usłyszałem nagle kobiecy głos, dobiegający
z
dru
giego końca hallu. Podniosłem oczy - stała tam młoda dziewczyna. Z daleka
już było widać, że jest bardzo ładna i doskonale zgrabna. Jej strój - niewątpli
wie kompletny i elegancki, choć stosunkowo skąpy, a przy tym uwydatniający
uroki kobiecego ciała - zdawał się potwierdzać moje podejrzenia.
-
Mam przyjemność powitać pana w naszych skromnych progach -
powie
działa, zbliżając się do mnie z zalotnym uśmiechem na twarzy.
-
Dzień dobry. Ja tylko... pani wybaczy, ale... - bąkałem jak
uczniak
przy
łapany w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla dorosłych - ... przechodzi
łem tędy i.,.
-
Pan pierwszy raz? Nic nie szkodzi.
-
Ja chciałbym tylko zapytać...
57
- Ależ oczywiście - nie pozwoliła mi dokończyć. - Po to właśnie jestem,
by zaspokoić pańską ciekawość. Nasza placówka czynna jest od
niedawna, więc trudno się dziwić... Ale nie będziemy przecież rozmawiać
na stojąco. Mamy tu małą kawiarenkę dla naszych gości. Usiądziemy tam
sobie wygodnie... Proszę, proszę dalej. Ja poprowadzę.
Musiała być całkiem pewna tego, co zrobię, gdyż znikając w ciemnym
przejściu, które dopiero teraz zauważyłem, nie obejrzała się nawet, czy za
nią idę. Znała, widać, dobrze siłę sugestii i umiała ją wykorzystać, choć prze-
cież mało brakowało, bym odwrócił się na pięcie i wybiegł na ulicę. To był mój
pierwszy odruch, kiedy znów na moment zostałem w hallu sam. Po chwili wa-
hania pomyślałem jednak, że skoro już tu trafiłem, warto by przy okazji... I to
trzeba kiedyś poznać, więc - raz kozie śmierć.
Kawiarenka istotnie była mala - cztery, najwyżej pięć stolików
otoczonych klubowymi fotelami, chyba jakaś szafka... Niewiele więcej.
Gdzieś z oddali, jakby zza ściany dobiegała cicha i spokojna muzyka, co w
połączeniu z panującym wewnątrz półmrokiem stwarzało swoisty nastrój
intymności - zwłaszcza że byliśmy tylko we dwoje.
Siadając, próbowałem wyobrazić sobie dalszy bieg wypadków. Samokry -
tycznie muszę przyznać, iż była to wizja dosyć podniecająca, jakkolwiek wie-
działem, że nie będzie mi wolno posunąć się za daleko. Wszystko było zbyt
tajemnicze, by nie powiedzieć wprost - podejrzane. Zresztą gdyby nawet tak
nie było,,.
-
A może ma pan ochotę na kieliszek koniaku? - zapytała
dziewczyna,
wy
chylając głowę z drugiego pomieszczenia, gdzie poszła, aby zaparzyć kawę,.
którą z przyjemnością zgodziłem się wypić.
-
Nie, nie. Dziękuję. I tak już niepotrzebnie narobiłem pani kłopotu.
-
Ależ skąd? Jaki tam kłopot - zaoponowała, pojawiwszy się z tacą
w
ręku,
na której stały dwie filiżanki i - chociaż podziękowałem - dwa kieliszki
konia
ku. Dziewczyna zestawiła je zręcznie na stolik, po czym usiadła z drugiej jego
strony. Milczała.
W kieszeni marynarki odnalazłem pudełko papierosów, wyjąłem je, otwo-
rzyłem i podsunąłem dziewczynie. Odmówiła skinieniem głowy. Zapaliłem
więc sam, głęboko zaciągając się słodkawym dymem. Celebrowałem tę
czynność wyjątkowo długo, żeby zyskać na czasie. Sytuacja stawała się bo-
wiem dla mnie coraz bardziej kłopotliwa. Ostentacyjne milczenie dziewczyny
świadczyło wyraźnie, że czeka na jakieś moje pytanie, ja zaś zupełnie nie
58
wiedziałem jak zacząć, by nie zdradzić swym zachowaniem, iż zaszło niepo-
rozumienie, a jednocześnie, by wszystko wyglądało jak najbardziej natural-
nie. Niestety, umiejętność zawierania znajomości nie była moją mocną stro-
ną. Pozostawało zatem również milczeć. Z pewnością nie robiło to dobrego
wrażenia, ale przynajmniej było bezpieczne. Na szczęście dziewczyna sama
po chwili przystąpiła do rzeczy:
—
Proponuję, abyśmy na początek wyjaśniii podstawową sprawę -
powie
działa, uśmiechając się ze zrozumieniem dia mojej nieśmiałości - Otóż
na
sza dralnia, jak wskazuje zresztą sama nazwa, zajmuje się darciem, czy też
mówiąc ogólnie - niszczeniem.
—
Niszczeniem? - nie potrafiłem ukryć
zdumienia.
- Tak. Nie przesłyszał się pan - niszczeniem.
- Nie rozumiem.
— - Ja wiem, że w pierwszej chwili wyglądać yo może dziwnie, a nawet
śmiesznie, ale proszę się nie śmiać, gdyż wbrew pozorom sprawa jest
poważna nie należy jej lekceważyć.
—
Oczywiście - powiedziałem najpoważniej, jak tylko umiałem,
choć
nic
brzmiało to, zdaje się, całkiem przekonywająco.
- Zdaję też sobie sprawę, że nazwa nie jest istotnie najlepsza, ale,
przyzna pan, ma dwie zasadnicze zalety: jest krótka i prosta. - To się
zgadza.
—
Myśli pan, że lepiej byłoby na przykład: Państwowe
Przedsiębiorstwo Zastępczego Niszczenia Nieruchomości i Przedmiotów
Codziennego Użytku? Chyba nie. A trzeba panu wiedzieć, że niszczymy w
zasadzie wszystko drobiazgi osobiste, książki, ubrania, meble, rowery,
samochody, budynki mieszkalne, a nawet - proszę to potraktować jako
swego rodzaju ciekawostkę - zajmujemy się tak zwanym kancerowaniem
znaczków pocztowych, co wymaga przecież wielkiej precyzji. Jak więc pan
widzi, zakres naszej działalności jest bardzo szeroki. Przyznam, że sami
nie znamy jeszcze wszystkich naszych możliwości, gdyż kto wie, z jakimi
zleceniami przyjdzie nam się jeszcze spotkać.
—
Tak, pomysłowość ludzka nie zna granic - zauważyłem
ironicznie. - A potwierdzenia tej starej prawdy nie trzeba wcale daleko
szukać.
— Myślę, że pan mnie źle zrozumiał - odparła urażona. - Tu naprawdę
chodzi o poważne sprawy. Zresztą już sam fakt powołania do życia naszej
placówki potwierdzą niezbicie, że tak właśnie jest.
59
-
Różne są sposoby wyłudzania od ludzi pieniędzy...
- Proszę pana, powstanie dralni podyktowane zostało obecnymi
warunkami życia, a także, czy też może raczej przede wszystkim
perspektywą tego, co czeka nas w najbliższej przyszłości. Z pewnością
teraz da się jeszcze jakoś wytrzymać bez naszych usług, ale za kilka czy
kilkanaście lat... Dotychczas zawsze było tak, że najpierw rodziły się potrzeby
określonej działalności usługowej, a dopiero później instytucje, które te
potrzeby zaspokajają. Gdyby ludzie chodzili bez butów, nie byłoby
szewców. Skoro jednak potrzebne były buty, ktoś musiał je robić, a potem
naprawiać. Na początku każdy sam sobie robił jakieś prymitywne obuwie, z
czasem jednak musiało dojść do specjalizacji, czyli wykształcenia zawodu
szewca. Szewc otwierał warsztat i... I tak ze wszystkim działo się przez całe
wieki. Teraz jednak ów naturalny proces coraz bardziej kłóci się z realiami
życia, dlatego nadeszła pora, by odwrócić kolejność rzeczy i dzięki temu
móc skuteczniej kształtować świat, w którym żyjemy. Taka jest prawda.
-
To zależy jak się na to patrzy
-
powiedziałem wymijająco, bo nie mogłem
wprost pojąć, jak można mówić takie bzdury. To chyba jakaś wariatka, my
ślałem. Nienormalna albo też służy to określonemu celowi. Na przykład,
żeby mnie...
:
-
Może nie wyraziłam się dosyć jasno - kontynuowała tymczasem
dziew
czyna. - Powiem więc to samo inaczej: do powołania dralni zmusiła nas
tro
ska o zdrowie i bezpieczeństwo członków naszego społeczeństwa.
-
Zdaje się, że ktoś już się tym zajmuje...
-
Ma pan rację. Jest służba zdrowia, wojsko, policja, straż pożarna i
wiele
innych instytucji, ale - jak już powiedziałam - to, co wystarczało wczoraj,
nie
wystarcza dzisiaj, a tym bardziej nie będzie wystarczać jutro. Przyświecająca
nam idea nie jest zresztą nowa. Mogłabym to wykazać na wielu przykładach
z historii. Nowy i nieznany jest jedynie sposób jej urzeczywistnienia, adekwa
tny do zaistniałej syiuacji, czego jednym z pierwszych przejawów jest właś
nie powołanie dralni. Wkrótce żaden rozsądnie myślący człowiek nie będzie
z tego powodu okazywał zdziwienia, gdyż zrozumie, że nie było po prostu in
nego wyjścia. Pan zaś poczuje się być może dumny, że został naszym klien
tem niemal od pierwszych dni.
-
Pani pewność siebie jest urzekająca. Nie sądzę jednak, abym
kiedy
kolwiek miał być zadowolony z tego, że za moje własne pieniądze ktoś znisz
czy mi mieszkanie.
60
-
Nikt nie zamierza robić tego wbrew pańskiej woli.
-
Przypuszcza więc pani, że sam o to poproszę?
-
Niewykluczone, że tak właśnie będzie. Ale nie to jest
najważniejsze.
Chciałabym, żeby dobrze zrozumiał pan istotę problemu, do tego przykład z
mieszkaniem nie najlepiej się nadaje. Weźmy zatem inny. Proszę sobie wy
obrazić gromadkę dzieci wspinających się na drzewa, przechodzących
przez płot, bawiących się w Indian, poszukiwanie skarbów, czy coś takiego.
Na pewno pamięta pan to z własnego dzieciństwa.
-
Powiedzmy.
-
Nie ma się czego wstydzić. To przecież normalne. Ale normalne
jest,
nie
stety, również i to, że właśnie w czasie takich zabaw najłatwiej o nieszczęśli
wy wypadek. Dzieci, jak to dzieci, na ogół nie zdają sobie jeszcze sprawy z
grożącego im niemal na każdym kroku niebezpieczeństwa, A przecież wy
starczy chwila nieuwagi, jeden niewłaściwy krok, jakaś sucha gałąź, wystają
cy z płotu drut, nie og rodzony wykop w ciemnej ulicy... Otóż, aby zapobiec ta
kim chociażby wypadkom, wystarczy przyprowadzić dziecko do dralni. Spę
dzi ono u nas bezpiecznie czas w warunkach symulacji wymienionych czy in
nych jakichś zabaw, my zaś w odpowiedni sposób stworzymy pozory, że za
bawa była autentyczna. Może to być na przykład pobrudzona i rozdarta ko
szulka, przetarte spodenki, itp.
- Ale po co?
-
Oczywiście, można tego nie robić, ale tak, jak trudno pozbawiać
dzieci
przyjemności zabawy w Indian, czy chodzenia po drzewach, tak samo nie
należy pozbawiać ich rodziców wszystkich następstw i konsekwencji -
rzecz
jasna, pod warunkiem, że dziecku nic złego się nie stanie. To już nie tylko
chodzi o przywiązanie do tradycji, choć i to mamy na względzie, ale - o
za
chowanie pewnych określonych relacji międzypokoleniowych, co jest ogro
mnie ważne z psychologicznego punktu widzenia i dla dzieci, i dla rodziców,
czy ich opiekunów. Wieloletnie badania naukowe potwierdziły to niezbicie.
Taka jest prawda. Wszystko w zasadzie pozostaje bez zmian: dzieci się ba
wią, brudzą, niszczą ubrania, przeżywają emocje, rodzice trochę się niepo
koją, mają co prać i naprawiać... Utrzymany zostaje wysoki poziom zbytu to
warów na rynku, co daje możliwość dużego zatrudnienia, a nawet stworzenia
nowych miejsc pracy... Pan rozumie? Nie ma tylko jednego elementu - nie
bezpieczeństwa.
- Innymi słowy, zamiast ulegać wypadkom drogowym, lepiej raz na
kiedyś
61
oddać samochód do dralni, czy tak?
-
Dokładnie tak, jak pan powiedział - ucieszyła się. - Widzę, że
powoli
za
czynamy się rozumieć.
-
Niestety, Nie mam zresztą samochodu. Ale gdybym go kupował, to
chy
ba po to, żeby nim jeździć, a nie trzymać w garażu i pozwalać go niszczyć od
czasu do czasu? To przecież logiczne!
-
Tak, tylko że pan patrzy na to wyłącznie pod kątem własnych
korzyści,
zapominając zupełnie, że jest także członkiem społeczeństwa, które - jako
całość - kieruje się trochę innymi kryteriami. A interes społeczny, interes
ogółu zawsze musi być stawiany wyżej od interesu jednostki.
-
Ale co to ma do rzeczy?! Poza tym zawsze mi się wydawało, że na
całym
świecie dąży się do budowania wygodniejszych i bezpieczniejszych pojaz
dów, bezkolizyjnych skrzyżowań, podziemnych przejść... do stworzenia ta
kich warunków, w których prawdopodobieństwo kolizji byłoby jak najmniej
sze. Czy nie mam racji?
-
Pozornie pan ma, ale - powtarzam - tylko pozornie. Tak,
dotychczas
wszystkie wysiłki konstruktorów szły rzeczywiście w tym właśnie kierunku.
Przyzna pan jednak, że mimo to rezultaty nadal dalekie są od oczekiwań.
Ilość wypadków drogowych wcale nie zmalała. Wprost przeciwnie -
statysty
ki dowodzą niezbicie, że stale rośnie. Taka jest prawda. W tej sytuacji należa
ło więc zacząć poszukiwania innych rozwiązań. I myśmy takie rozwiązanie
zaproponowali. Nie wzbudza ono, rzecz jasna, powszechnego entuzjazmu i
zawsze chyba mieć będzie zagorzałych przeciwników, zwłaszcza w krajach,
gdzie wszechpotężną siłą jest pieniądz, a życie ludzkie małą ma wartość, ale
- niech mi pan wierzy - już wkrótce samo życie potwierdzi słuszność
nasze
go stanowiska.
-
Nie wiem, kogo pani reprezentuje i w czyim imieniu przemawia.
Nieważ
ne. Sądzę jednak, że wszystko to nie ma sensu. Co mi dadzą na przykład wa
sze usługi, skoro i tak muszę korzystać z komunikacji miejskiej, kolejowej, lo
tniczej? Ludzie przecież muszą podróżować...
- I tu dotknął pan sedna sprawy: otóż ludzie wcale nie muszą, a jedynie
chcą podróżować. Taka jest prawda. No, może dzisiaj, jak w każdym okresie
przejściowym, niektórzy rzeczywiście muszą jeszcze przenosić sięz miejsca
na miejsce, gdyż wymaga tego interes ogólnospołeczny, ale jutro... Musimy
być na to przygotowani. Dam panu zresztą prosty przykład. Olbrzymi budy-
nek, w którym znajduje się wszystko, co potrzebne do życia człowiekowi:
62
mieszkanie, sklepy, punkty usługowe, gastronomia, przychodnie
lekarskie i szpitale, dralnia, kina, teatry, baseny, boiska.... wszystko.
Budynek ten jest miejscem pracy każdego z jego mieszkańców,
którzy zostali tak dobrani, aby nikt nie pozostał bez zajęcia. Proszę
pomyśleć, o ile to wygodniejsze, prostsze i bezpieczniejsze od
dotychczasowego modelu życia. Wszystko na miejscu, na
wyciągnięcie ręki.
-
Gdzie tu w takim razie miejsce na samochód?
-
Proszę pana, nie można przecież nikomu zabronić
posiadania
samocho
-
du. Chęć posiadania jest w człowieku bardzo silna i nie wolno nam
tego
pomi
jać. Ale czy to znaczy, że mieszkaniec budynku, który uległ własnej
słabośći
i kupiłt sobie wymarzony samochód, musi narażać się na
niebezpieczeństwo
-
jeżdżąc nim po mieście? Chyba nie, tym bardziej, że powodując
wypadek.
dezorganizuje życie sobie i innym ludziom.
-
Przerwijmy tę dyskusję. Przepraszam, ale pani pomysły
przypominają
mi
literaturę fantastyczno - naukowa i to dosyć kiepską.
- Pan się myli. Takie budynki już na świecie istnieją od kilkunastu
lat. Oczywiście, na razie jest ich mało. Nie rozwiązano też jeszcze
wszystkich problemów technicznych, związanych z procesami
produkcyjnymi i pełną automatyzacją transportu, ale jest to już tylko
kwestia czasu. Nie ma więc na co czekać, udając, że o niczym nie
wiemy. Należy powoli przyzwyczajać społeczeństwo do tego, co
nowe, a zarazem nieuniknione. Już teraz trzeba zacząć łagodzić
ujemne skutki skoku jakościowego, który zupełnie odmieni ludzkie
życie czyniąc je w przyszłości naprawdę szczęśliwym.
-
Ależ to są brednie! - nie wytrzymałem nerwowo,
zamierzając
podnieść
się i wyjść. - Szczęście? Jak szczury w klatkach i - szczęście?
Gdyby
pani
myślała jak człowiek...
Urwałem nagle, gdyż poczułem, że może lepiej nie kończyć tego
zdania. Oczy dziewczyny były zupełnie nieruchome. Nie mrugała
powiekami, nie poruszała się - a nawet odniosłem wrażenie -
przestała oddychać.
Zrobiło mi się duszno. Nie miałem siły ani odwagi wstać. Zapaliłem
papierosa. Drżącą ręką podniosłem do ust nietknięty dotąd koniak i...
Odetchnąłem z ulgą.
-
Niepotrzebnie pan się unosi - powiedziała spokojnie
dziewczyna,
sięga
jąc również po kieliszek. - Przecież nasza rozmowa do niczego pana
nie
zo
bowiązuje.
-
Mam nadzieję.
63
-
Może pan być absolutnie pewny. Zaznaczyłam to już zresztą na
samym
początku, więc jeśli ma pan jakieś obawy...
-
Przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś zupełnie
innego.
Nie
byłem przygotowany na... taką rozmowę.Nie chciałbym pani urazić...
-
Jest pan chyba przewrażliwiony. Reaguje pan emocjonalnie nie
dokonu
jąc wcale głębszej analizy całokształtu zjawiska. Rozumiem, że brak też
panu odpowiedniego przygotowania, ale gdyby tylko na podstawie tego, co
już powiedziałam, zastanowił się pan dobrze...
-
Ależ tu nie ma nad czym się zastanawiać. Przecież na zdrowy
rozum...
To jest nie do przyjęcia! Uważa pani, że można spędzić całe życie, nie opusz
czając domu? A szkoła, wycieczki, turystyka, kontakty zrodziną, znajomi?...
- Wie pan, trudno jeszcze w tej chwili przesądzać, że będzie dokładnie tak,
a nie inaczej. Dużo problemów ciągle czeka na swoje rozwiązanie. Niektó-
rych być może jeszcze w pełni nie potrafimy dostrzec. Na pewno jednak na-
sze życie nie będzie wyglądać tak, jak dawniej. Bardzo zaawansowane są na
przykład eksperymenty z przekazywaniem wiedzy do mózgu człowieka
wprost z komputera. Być może taki komputer będzie pełnił kiedyś rolę elek-
tronicznego nauczyciela w szkole? Czy pan sobie wyobraża, jak wielkie
może to mieć znaczenie? Zresztą po co wybiegać tak daleko. Już dziś dyspo-
nujemy przecież magnetowidami, wideotelefonami... Proszę sobie tylko uz-
mysłowić, jak wiele spraw można załatwić, korzystając ze zwykłego telefonu,
i w ogóle nie ruszając się z domu. Na co dzień nie dostrzegamy tego, nie wi-
dzimy w szerszej skali...
-
W porządku. Ale myślę, że nic nie zastąpi prawdziwej szkoły z
klasami
i
żywym nauczycielem.
-
Cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, ale i
przyzwyczajenia
ulegają przecież przeobrażeniom. Pan uczył się zapewne w szkole dawnego
typu i dlatego uważa to za normalne. Pańskie dzieci mogą traktować taką
szkołę jako przeżytek i dziwić się, jak można było w niej w ogóle nauczyć się
czegoś. Taka jest prawda. Ale to widać dopiero z perspektywy czasu. Ważne
jest, abyśmy umieli to sobie uzmysłowić. Ludzie nieraz są bardzo dziwni i nie
konsekwentni w tym, co robią i mówią. Chcą na przykład żyć coraz wygod
niej, coraz łatwiej nakręcać sprężynę postępu technicznego do granic wy
trzymałości, a jednocześnie wyrażają zdziwienie, że szlag trafił tak zwane
środowisko naturalne, a przede wszystkim - ich samych. Chcieliby w nie
dzielę latać w kosmos, a przez cały tydzień żyć niemal jak ich jaskiniowi
64
przodkowie. Chcieliby wydrzeć naturze wszystko, nie dokonując przy tym ża-
dnych wyrzeczeń. A to nie jest tak. Oczywiście ja rozumiem ludzką tęsknotę
za tym, co stare i - w ich mniemaniu - piękne. Ale przecież nie można
negować postępu technicznego, rozwoju cywilizacji. Nie można dostrzegać
tylko jednej strony medalu, udając, że drugiej w ogóle nie ma. Spójrzmy
wreszcie prawdzie w oczy. Wie pan, te hasła powrotu do natury, te protesty
przeciwko elektrowniom jądrowym... To przecież dziecinada. Zresztą my nie
robimy nio innego, jak właśnie staramy się pomóc ludziom pogodzić z nową
rzeczywistością, ułatwić im przejście dó nowego, lepszego życia. - I pani
naprawdę w to wierzy?
-
To nie jest sprawa wiary. Ja po prostu wiem.
-
No tak - powiedziałem zrezygnowany, żałując, że dałem się
wciągnąć
w
yę idiotyczną dyskusję. - A ja myślałem, że będziemy mówić o miłości.
- Słucham?
-
Nie. Nic. Nieważne. Ile płacę za kawę i koniak?
-
To na koszt firmy.
-
Dziękuję i do widzenia.
-
Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
-
Nie przypuszczam.
-
A tak przyjemnie się z panem gawędziło. Na pewno się jeszcze
spotka
-
my. Czuję to. Kobieca intuicja...
Gdy wyszedłem na zewnątrz, było już całkiem ciemno. Odruchowo spoj
- rzałem na zegarek - wskazywał godzinę piątą, choć musiało być
znacznie później. Rozejrzałem się. Kilkanaście metrów dalej, po przeciwnej
stronie uli-cy stała taksówka. Zupełnie, jakby na mnie czekała. Niewiele
myśląc, wsia - łdem do niej, podałem adres, kierowca uruchomił silnik.... W
drodze do domu starałem się zebrać myśli. Przychodziło mi to jednak z
wielkim trudem, gdyż wszystko, co przeżyłem tego dnia, wydawało się tak
nieprawdopodobne, że z minuty na minutę traciłem poczucie pewności, czy
tak było naprawdę, czy też może... Postanowiłem, że póki nie sprawdzę, co
się za tym kryje, nikomu nic nie powiem, nawet Annie.
Następnego dnia, zaraz po pracy znów wybrałem się do willowej dzielnicy
za parkiem. Niestety, nie udało mi się odnaleźć białego, parterowego domu
z napisem „DRALNIA" przy wejściu, a nieliczni przechodnie, których o niego
pytałem, twierdzili zgodnie, że niczego takiego tu nie ma. Nie dawało mi
to
65
spokoju. W parę dni później z planem miasta w ręku obszedłem wszystkie
okoliczne uliczki - bez powodzenia.
No, stary, powiedziałem sobie wówczas, coś chyba z tobą niedobrze.
Może jednak powinieneś wybrać się do jakiegoś lekarza? Ale nie poszedłem.
Jak zwykle. Nie miałem odwagi. Było, minęło, próbowałem się uspokoić. Po
prostu miałeś zły dzień, ten ból głowy... A może był to jakiś eksperyment psy-
chologiczny? Podobno czasami przeprowadza się takie testy - aranżuje
się jakąś niecodzienną sytuację albo też długo i usilnie przekonuje ludzi, że
na przykład dwa razy dwa to pięć, i obserwuje z ukrycia ich reakcje. Może
więc ktoś zabawił się twoim kosztem? Nie warto zaprzątać sobie głowy
głupstwami. Szkoda czasu.
A jeśli to początek jakiejś choroby umysłowej, myślałem po chwili. Jeśli ta-
kie wizje będą się powtarzać? Co wtedy? Dać się zamknąć? Na jak długo?
Na rok, dwa? A może na całe życie?
Naprawdę, zacząłem się bać.
Były takie chwile, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie potrafiłem
znaleźć sobie miejsca, ani zająć czymś na długo. Wszystko mnie denerwo-
wało, choć starałem się tego nie okazywać - zwłaszcza w domu. Dopóki
Anna nic nie wie, powtarzałem sobie, wszystko będzie jak dawniej. Trudno,
musisz to wziąć wyłącznie na siebie. Czas jest najlepszym lekarzem. Jesz-
cze miesiąc, dwa... Zbliża się pora urlopów...
I rzeczywiście, dając się znowu wciągnąć w wir codziennych spraw, prze-
stałem myśleć o dralni tyle, ile myślałem w pierwszych dniach po jej odwie-
dzeniu. Zaprzestałem też poszukiwań. Powoli godziłem się z myślą, że nie
należy do tego wracać, bez względu na to, co się za tym kryło. I tylko nieraz
budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem, mając jeszcze przed oczy-
ma twarz tamtej dziewczyny. Uśmiechała się szyderczo, mówiąc triumfal-
nym głosem: „A nie mówiłam, że się jeszcze spotkamy".
Innym razem śniło mi się, że mieszkam we wspaniałym domu, ale nie
mogę z niego wyjść, bo po prostu nie ma w nim czegoś takiego, jak wyjście.
Nawet oknem nie można wydostać się na zewnątrz, bo okna w ogóle się nie
otwierają. Jak oszalały biegam po nie kończących się korytarzach, jeżdżę
windami z góry na dół i z dołu do góry, walę pięściami w betonowe ściany i
pancerne szyby i - nic.
To w nocy. A rano znów wszystko było jak zawsze: nasze mieszkanie,
krzątająca się w kuchni Anna, otwarte drzwi na balkon i ludzie śpieszący się
66
jak co dnia do pracy.
Anna nie domyślała się chyba niczego. Owszem, zauważyła, że jestem
trochę inny niż dawniej (jakiś taki nieobecny, mówiła), aie kładła to na karb
przemęczenia. Nie robiła mi żadnych wyrzutów, czułem jednak, że ma do
mnie cichy żal o tę moją duchową nieobecność. Nie mówiłem więc nic, kiedy
coraz częściej wychodziła po południu sama - a to do koleżanki, a to na ja-
kieś zebranie czy szkolenie... Wiedziałem, że w pewnych okresach, gdy
ogarniała mnie apatia i przez cały wieczór zamienialiśmy ze sobą ledwo parę
zdań, Anna po prostu się nudzi. Była przecież młoda, energiczna, chciała
przed urodzeniem dziecka, jak sama mówiła, zakosztować jeszcze życia.
Rozumiałem ją i dlatego patrzyłem przez palce na te jej samotne wypady, tak
samo zresztą jak i ona na moje, kiedy godzinami włóczyłem się po willowej
dzielnicy za parkiem, utrzymując, że właśnie musiałem zostać dłużej w pra-
cy. Krótko mówiąc, byliśmy dla siebie wyrozumiali. Nie zadawaliśmy zbęd-
nych pytań. Przez pewien czas cieszyłem się nawet z tego powodu, gdyż
zbytnia dociekliwość Anny zmusiłaby mnie do ciągłego okłamywania i na
pewno popsułaby zupełnie atmosferę w domu. Stopniowo jednak
nabiera-łem przekonania, że powinniśmy chyba szczerze porozmawiać,
gdyż zachowanie Anny stawało się dla mnie coraz bardziej niepokojące i
niezrozumiale.
Któregoś dnia wróciła do domu bardzo późno, na rauszu i - co mnie
szczególnie zastanowiło - z oderwanym guzikiem od bluzki. Kiedy
zapytałem, gdzie była odpowiedziała wymijająco, że w jakiejś kawiarni z
koleżankami z pracy, choć nie potrafiła podać nawet nazwy lokalu. Ale nie to
było najgorsze, bo gdy później rozbierała się... Leżałem już w łóżku,
przeglądałem jakiś kolorowy magazyn i chociaż paliła się tylko nocna
lampka, nie mogłem się mylić - miała rozdarte z boku... no, wie pan,
majteczki. Nigdy jej się to nie zdarzało. Wprost przeciwnie - odkąd tylko
pamiętam, była wprost pedantyczna, jeżeli chodzi o bieliznę, a zatem...
Przyznaję, dałem się ponieść nerwom. Zrobiłem Annie piekielną awantu-
rę. Krzyczałem, groziłem, prosiłem, żeby mi tylko powiedziała, gdzie i z kim
naprawdę była tego wieczoru.
- Nie musisz mnie okłamywać - ryczałem na całe gardło. - Jeżeli masz
kochanka, to miej odwagę poinformować mnie o tym! Źle ci ze mną? To
proszę, idź do niego i daj mi święty spokój, ale mnie nie okłamuj!
Anna płakała. Siedziała na podłodze obok łóżka, zasłoniła głowę rękami,
jakby chciała obronić się w ten sposób przed moim krzykiem i co chwila pow
-
67
tarzała cichutko:
-
Nie zdradziłam cię. Naprawdę cię nie zdradziłam, przysięgam.
-
Gdzie więc
byłaś?
- W kawiarni.
-
Kłamiesz! Bezczelnie kłamiesz!
-
Błagam cię, uwierz mi.
- To powiedz wreszcie prawdę!
-
Byłam w kawiarni z koleżankami.
-
Dobrze - uspokoiłem się nieco - jak sobie chcesz, ale ja
wnoszę
jutro
sprawę o rozwód.
Oczywiście, przesadziłem z tym rozwodem. Byłem bardzo zdenerwowany
- słowo honoru - wcale nie miałem zamiaru rozwodzić się, ale moja
groźba musiała zrobić na Annie duże wrażenie, gdyż niespodziewanie
zmieniła taktykę - i obiecała, iż powie prawdę, jeżeli obiecam jej, że
przestanę krzyczeć i wymachiwać rękami.
-
Proszę cię, nie gniewaj się już - zaczęła, ciągle łkając. - To
wszystko
moja wina. Chciałam dobrze... Przecież wiesz, że tylko ciebie kocham i nie
ma innego mężczyzny w moim życiu. Przysięgam. Widzisz, ja myślałam,
że..., że będzie lepiej, jeśli staniesz się trochę bardziej zazdrosny. Ostatnio
atmosfera w domu zrobiła się, nie powiem, że nieprzyjemna, ale taka jakaś
nijaka, bezpłciowa. Byliśmy blisko siebie, a jednak daleko. Czułam, że dzieje
się z nami coś niedobrego. Bałam się. O ciebie się bałam. Zmieniłeś się osta
tnio. Dawniej byłeś inny. Nie twierdzę, że kochałeś mnie bardziej, niż teraz,
ale... no wiesz, po prostu dużo częściej dawałeś dowody tej miłości. Byłeś
czulszy. Nie chciałam ci o tym mówić, chciałam załatwić to inaczej. Gdybym
ci powiedziała, mógłbyś mnie źle zrozumieć. Bałam się tego. Zdaje się, wy
brałam jednak nie najlepszą drogę... Zresztą to nie był mój pomysł, to oni mi
tak poradzili...
- Jacy oni?!
-
No ci, z dralni...
Co było później? Niech pan nie wymaga ode mnie za wiele. Nie wszystko
pamiętam. Zresztą i tak nie potrafiłbym przekazać panu, co wówczas czu-
łem. W każdym razie było to straszne. Pewno pan myśli, że dramatyzuję,
przesadzam, że inny na moim miejscu... Możliwe. Różne ludzie mają charak-
tery. Dla mnie był to jakby koniec świata.
Na dźwięk słowa „dralnia" wybiegłem z mieszkania. Nie bardzo zdawałem
68
sobie sprawę z tego, co robię. Moje ciało wyrwało się spod kontroli mózgu, w
którym wszystko aż się gotowało. Musiałem pędzić półprzytomny pustymi
ulicami, na oślep, gdzie popadło, byle dalej, dalej,.. Zatrzymałem się dopiero
na moście - zdyszany, u kresu wytrzymałości. Pamiętam, że łapczywie
wdychałem chłodne, wilgotne powietrze, jakie unosiło się nad głową. Było
mi obojętne, co się dalej stanie. Oparłem się o balustradę i spojrzałem w
dół. Między przęsłami leniwie płynęła rzeka. Pomyślałem, że to już chyba
koniec. Wychyliłem głowę najdalej, jak tylko mogłem, podkurczywszy nogi
- ciężkie i obolałe. Nie miałem siły odepchnąć się od podłoża i...
... i nagle wydało mi się, że słyszę czyjś głos:
- Ale szanowny pan nieobyty. Przecież i tak odratują, a trzeba by pogoto-
wie i policję wzywać, protokół pisać... Po co to robić tyle kłopotu. Czy nie le-
piej do dralni?
69
- Przyszedłeś jednak,
- Przyszedłem.
- Świetnie. W takim razie opowiadaj.
- O czym?
- Nie wiem: co dzisiaj robiłeś, co się wydarzyło...
- Nic. Nic się nie wydarzyło. Normalnie.
- To znaczy...?
- Zrobisz mi kawy?
- Jesteś zmęczony?
- Dużo dzisiaj pracowałem.
- Może powinieneś odpocząć?
- Właśnie odpoczywam.
- Nie to miałem na myśli. Może po prostu przydałby ci się dłuższy odpo
czynek. Nie wyglądasz najlepiej.
- Możliwe. Ale co ja bym tu robił? Nie, nie, to byłoby straszne.
- A mnie się dzisiaj zupełnie nie chciało nic robić. Myślałam, że nie
wysie
dzę do końca. Ile ci osłodzić? Ciągle zapominam.
- Dwie. Dawniej wystarczała mi jedna. Teraz...
- Tylko nie mów, że się starzejesz.
- Przy tobie czuję się młodszy.
- Jesteś młody.
- Nie żartuj. Mógłbym być prawie twoim ojcem.
- I całe szczęście, że nie jesteś. To by dopiero było. Zresztą wiesz, że nie
chodzi o lata. Dla mnie to nieważne. Najważniejsze, żeby się młodo czuć. A
ty, jak widzę, tryskasz wprost energią. Ciągle zajęty... Nie tracisz ani chwili,
a teraz pewno masz wyrzuty sumienia... Ale, wiesz, trochę ci zazdroszczę.
Ja chwilami mam już tego serdecznie dosyć.
- Trzeba pracować.
- Jeżeli ma to jakiś sens. Ale, powiedz, komu potrzebne są te moje do
świadczenia? Mnie? Tobie? Dowództwu? Przecież oni w gruncie rzeczy zu
pełnie się tym nie interesują. Kazali robić, to robię. Czasem mam wrażenie,
że oni nie czytają nawet moich raportów. Ot, sztuka dla sztuki.
- Trzeba pracować, żeby jakoś to przetrzymać, żeby zbyt dużo nie my
śleć.
- Ale ciebie przynajmniej interesuje to, co robisz. Żyjesz tym. Masz satys
fakcję.
- Nie zawsze.
- Nie bądź taki skromny. Masz w ręku unikalny materiał. Sam wiesz, jakie
może to mieć znaczenie - nie tylko tu, dla nas, ale w ogóle - dla nauki.
- Jeżeli będzie jeszcze ktoś, kto to kiedyś wykorzysta.
- Na pewno.
- Też bym chciał, żeby tak było. To nie skromność... Dobrze znam wagę
moich obserwacji. Moich i nie tylko moich, bo prawie wszystkich pracujących
na stacji socjologów. Mówię: prawie, gdyż niektórzy zatracili już niestety pra
wdziwy kontakt z nauką, z rzeczywistością i gotowi są w każdej chwili do
wieść wszystkiego, czego oczekuje od nich dowództwo - nawet jeśli kłóci
się
to z podstawowymi prawami logiki. Ale cóż - są tylko ludźmi. Może wierzą,
że
tak właśnie trzeba, że tak będzie lepiej? Jeżeli tak, to jeszcze pół biedy, cho-
ciaż więcej z tego szkód niż kopzyści. Wiem też jednak, że moje badania naj-
bardziej potrzebne są nam, tu i teraz.
- No widzisz...
- Ale nie wszystkim podoba się takie podejście. Woleliby, żebym nic nie
widział, nic nie mówił...
- Przecież mówisz im prawdę.
- Umówmy się: część prawdy. Tylko tyle mogę. Na niektóre tematy mu
szę milczeć.
- Musisz?
- Tak, bo całej prawdy nie zniosłoby ani dowództwo, ani prawdopodobnie
— większość załogi. I jedni, i drudzy wolą być trochę oszukiwani - z
różnych
zresztą powodów. A czy ktoś to jeszcze w przyszłości kiedyś wykorzysta -
o
tym wcale nawet nie myślę.
- Pocałuj mnie.
73
- Wiesz, Ann, dobrze mi z tobą.
- O tak, mocno, mocno...
- A tobie?
- Poczekaj, ja sama...
- Powiedz.
- Mógłbyś przez chwilę nic nie mówić?
- Przepraszam, Chciałem tylko wiedzieć, czy...
- Nie czujesz tego?
- Ależ czuję, czuję...
' - Coś cię dręczy,
tak?
- Nie...
- Przecież widzę.
- Zrozum mnie...
- Boisz się? Daj spokój!
- No co ty...
- Może lepiej, jeżeli nie będziemy się tak więcej spotykać.
- Jeśli nawet, to nie o siebie się boję.
- Wiem, wiem. Zaraz powiesz, że nasza znajomość nie jest na
stacji
do
brze widziana, że może nam zaszkodzić, że nikomu ani słowa, bo jak
się
do
wiedzą... A mnie to wszystko mało obchodzi. Niech sobie mówią, co
chcą.
Nie wstydzę się tego. Nawet jutro mogę im wszystkim prosto w twarz
powie
dzieć, że..., że cię kocham.
- Tak, kocham cię. Kocham! No, dlaczego teraz nic nie mówisz?
Przecież
właśnie to chciałeś usłyszeć, prawda? Zatkało cię? Nie spodziewałeś
się
je
dnak, że ja pierwsza... Myślałeś, że taka smarkula... A dlaczego nie
miała
bym móc cię kochać, co? Wiem doskonale czym jest miłość, choć nikt
mnie
tego nie uczył. I mam odwagę głośno i otwarcie o niej mówić.
- To dobrze poniekąd, ale, widzisz, z tą miłością to nie jest taka
prosta
sprawa...
- Tom. a może ty wcale nie chcesz...?. Może potrzebna ci była tylko
dzie
wczyna do łóżka, a że wybór jest tu raczej ograniczony...? No, śmiało!
Nie
obawiaj się. Ty, który tak cenisz sobie prawdę... Co robisz wariacie?!
Prze
cież mnie... Kochany mój... No widzisz... Tak? Powiedz - tak?
- Tak.
- I będziemy już razem?
74
- Jesteśmy przecież.
- Ale tak naprawdę?
- Nie gniewaj się - myślę, że na razie...
- Czy ty wszystko musisz zepsuć?! Mogłeś tego przynajmniej teraz nie
mówić.
- Chcę być z tobą absolutnie szczery.
- Jak długo trwać będzie to twoje „na razie"? Jak dfugo jeszcze mamy
udawać, że nic nas nie łączy? Nie chcę tak! To jest poniżające. Zresztą prę
dzej czy później i tak się dowiedzą. Już zaczynają mi robić różne aluzje. Chy
ba ktoś cię widział jak wracałeś rano do siebie z mojego poziomu.
— Może chciałem się przejść? Może nie mogłem spać i wybrałem się na
maty spacer? To jeszcze o niczym nie świadczy.
- Ale im to wystarcza, by domyślić się całej reszty. Żebyś ty wiedział, jak
ich to podnieca. Ohyda. Gdyby mogli, stanęliby wokół łóżka i patrzyli, jak to
robimy, żeby potem...
- Nie denerwuj się. Nie warto. To taka gra, zabawa. Skrzyżowanie chowa
nego z ruletką. Wszyscy znają dokładnie regulamin i wszyscy nie przestrze
gają pewnych jego punktów. Nawet ci z dowództwa. Oczywiście w głębokiej
tajemnicy przed innymi. Wygrywa ten, kto zdemaskuje jak najwięcej grają
cych, samemu nie dając się zdemaskować.
- To straszne.
- Tak, to jest straszne, ale tak to właśnie wygląda. I nasze najgłębsze obu
rzenie nic tu nie zmieni. Jak sobie to wyobrażasz? Przecież nie możemy tak
nagle oświadczyć, że ta cała zabawa już nam się znudziła albo że nie zga
dzamy się z takimi regułami gry i... No właśnie - i co? Stąd nie ma nawet do
kąd uciec. Dlatego mirno wszystko powinniśmy być ostrożni i na razie starać
się nie dostarczać powodów do plotek.
- Ale ja tak dłużej nie chcę. Nie chcę, rozumiesz?!
- Ann, dla mnie też jest to przykre i bolesne. Myślisz, że ja tego nie czuję?
Ale tak mamy przynajmniej jakąś szansę. Regulamin mówi jednoznaoznie...
- Nikt mnie nie pytał, czy zgadzam się z takim regulaminem. Nie dano mi
żadnej możliwości wyboru.
- Mnie też nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, kto i kiedy go opracował.
- Jak to - nie wiesz? Przecież....
- Oczywiście. Punkt czwarty: regulamin opracowano na Ziemi przed star
tem w oparciu o wyniki wszechstronnych badań naukowych, uwzględniając
75
szeroko wszystkie warunki, w jakich znaleźć się może załoga stacji w czasie
całej wyprawy. Tak to mniej więcej chyba brzmi, co?
- A tak nie jest?
— Jest. Tylko że przed startem nikt z załogi tekstu regulaminu nie widział
na oczy. Przedstawiono nam jedynie jego omówienie, za to z bogatymi.ko-
mentarzami. Wyglądało to tak naturalnie, że zupełnie nie zwróciłem na to
uwagi, choć z racji zawodu i powierzonych mi obowiązków służbowych powi-
nienem był to zrobić. Błąd! Może gdybym nie miał wtedy innych problemów,
gdyby nie ważyły się moje losy...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że nie mam absolutnej pewności, czy regulamin przygotowany na Ziemi
jest dokładnie tym samym regulaminem, który nas teraz obowiązuje.
- Więc myślisz, że...
- Myślę, że ktoś już po starcie wprowadził do regulaminu pewne istotne
poprawki. Zwłaszcza że nie wszystko na stacji przebiegało, delikatnie mó-
wiąc, zgodnie z programem.
- Słyszałam coś o tym, myślałam jednak, że nie ma to żadnego związku
z regulaminem,
- A jednak.
- Tom, co tu się właściwie dzieje?
- Sam chciałbym to wiedzieć. Ja mogę obserwować tylko skutki. I staram
się robić to w miarę możliwości rzetelnie.
- Dlaczego dowództwo ukrywa, że dokonano zmian w regulaminie?
- Dowodów na to nie ma.
- A co ty o tym sądzisz?
- Że nie jest z nami najlepiej.
- No dobrze, ją rozumiem, że musiano dokonać pewnych, nazwijmy to,
korekt w programie wyprawy, że wystąpiły nieprzewidziane okoliczności, że
z powodu jakiejś tam awarii zboczyliśmy kiedyś z kursu i dlatego trwa to tak
długo. Ja to wszysłko doskonale rozumiem. Mówi się trudno. W końcu nale-
żało się liczyć, że trudności będą. Nie lecimy przecież na wycieczkę. Ale dla
czego nas okłamują? Czy nie lepiej otwarcie przyznać, co naprawdę się sta -
ło? Atmosfera na stacji na pewno byłaby lepsza, a tak... Domysły, spekulac
je, podejrzenia, frustracje... Kiedyś chyba tego nie było. Może dlatego, że
wszyscy byli młodsi?
- Na pewno. Wszyscy wierzyliśmy...
76
- Pamiętam, byłam jeszcze bardzo mała, kiedy pierwszy raz zapytałam
ojca: tatusiu, a po co my tam w ogóle lecimy?
— I co ci odpowiedział?
- Mniej więcej coś takiego, że nasza wyprawa, największa i najważniej-
sza w całych dziejach ziemskiej cywilizacji, pozwoli nam kiedyś zostać praw
dziwymi ludźmi.
- Bo tak się kiedyś o tym mówiło.
- Nie bardzo rozumiałam, choć i dzisiaj... Ale dlaczego właśnie my? -
na
ciskałam ojca. Bo ktoś musiał to zrobić. Ale przecież tobie i mamusi nikt nie
kazał? Nie, córeczko, uważaliśmy to za nasz największy obowiązek. Byliśmy
z mamą dumni, gdy zakwalifikowano nas do załogi. Ty też powinnaś być du
mna. No i byłam, tylko że ostatnio jakby mi trochę przeszło.
- Tak, to było naprawdę wielkie wyróżnienie. Miliony ludzi ubiegały się o
te kilkaset miejsc na stacji, chociaż nie było dokładnie wiadomo, jak długo po
trwa wyprawa i czy wszyscy wrócą na Ziemię.
- Bo mogliby tak jak ojciec i matka...?
- Przepraszam, nie chciałem sprawić ci przykrości. To byli naprawdę
wspaniali ludzie. Szkoda, że... Chodziło mi tylko o to, że przy sprzyjających
warunkach część załogi miała zostać i osiedlić się tam na stałe. To przecież
wiesz?
- Wiem. Dobrze ich znałeś przed startem?
- Nie. Poznaliśmy się właściwie dopiero tutaj, na stacji. Nie należałem
nigdy do grona ich najbliższych znajomych i przyjaciół. Od początku mieli
własne towarzystwo. Ja trzymałem się raczej z boku. Wiesz, jak to jest z sa
motnymi na stacji. Ale - byli lubiani, cenieni...
- Może nie powinnam tego mówić, bo to w końcu moi rodzice, wydaje mi
się jednak, że oni byli... No, tacy trochę naiwni idealiści.
- Po prostu wierzyli w pełne powodzenie wyprawy. Wszyscy na początku
jakoś tam wierzyliśmy..
- A potem? Bardzo ich kochałam. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że
ich już nie ma i nie będzie, choć to tyle lat... Wydaje mi się czasem, że za
chwilę otworzą drzwi i wejdą, uśmiechnięci, szczęśliwi... Powiedz, dlaczego
właśnie ich musiało to spotkać? Dlaczego byli tak nieostrożni? Przecież wie
dzieli...
- Ann, uspokój się. No, już dobrze, dobrze. To był nieszczęśliwy wypa
dek. Czasem tak bywa w życiu
77
- Nieprawda! To musiało być inaczej. Na krótko przed... - bardzo się
zmienili. Byłam młoda, głupiutka, ale to zauważyłam od razu. Choćby, jak
wtedy ze mną rozmawiali. Zupełnie inaczej, niż przedtem. Musieli się czegoś
dowiedzieć, co...
- Ann, prawdopodobnie nigdy już nie dowiemy się, jak to naprawdę było.
Przyjmijmy więc lepiej, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek. -
- Mogli jeszcze żyć. Tak chcieli zobaczyć...
- Słucham...
- Przytul mnie. Już nie będę. Jak to dobrze, że jesteś. Nie zniosłabym
chyba teraz samotności. Owszem, jak wiesz, mam znajomych, kolegów, ko
leżanki, ale...Widzisz, ja nie mam tej wiary, którą mieli oni. Nie potrafię...
Chciałabym, bo tak jest zapewne łatwiej, a nie potrafię. Jestem za słaba.
- Każdy ma swoje... Myślisz, że mnie jest lekko?
- Tom?
- Tak?
- Jak..., jak tam jest?
- Przecież wiesz. Widziałaś filmy, opowiadali ci...
- Tak, ale chciałabym to usłyszeć od ciebie.
- To nie jest takie proste. Nie wiem, czy jeszcze potrafię. To już tyle cza
su...
- Spróbuj.
- No więc... Niebo jest błękitne, świeci słońce, śpiewają ptaki, kwitną
kwiaty... Idziesz sobie drogą przez las...
- I co?
- Nic. Po prostu - idziesz.
- Dokąd?
- Nie wiem. Przed siebie. Daleko. Nie myślisz o tym. Idziesz boso po roz
grzanym piasku, czujesz zapach żywicy, słyszysz brzęczenie pszczół. Oddy
chasz głęboko...
- Bez maski tlenowej?
- Nie patrz tak na mnie. Zawsze mi mówiono, że atmosfera została już tak
zanieczyszczona...
- Ale tylko w dużych aglomeracjach. W lesie, w dużym prawdziwym lesie
daleko od miast powietrze było czyste jak kryształ.
- I ty tam byłeś?
78
- Bardzo lubiłem spacerować w lesie.
- Miałeś stałą przepustkę?
- Od samego urodzenia, jak prawie wszyscy.
- I nie bałeś się?
- Czego?
- No, mogli cię tam przecież napaść, zabić...
- A jak byłem zmęczony, lubiłem położyć się na mchu i patrzeć w niebo.
Albo zamykałem oczy i...
- Byłeś tam szczęśliwy.
- Byłem i nie byłem. To trudno tak powiedzieć. Nie zastanawiałem się
wtedy... Ann, chciałbym móc kiedyś zabrać cię do lasu, pokazać ci to wszys
tko, nauczyć cię kochać drzewa, ptaki, kwiaty, trawę...
- Tom, mogę zapytać? Dlaczego zdecydowałeś się lecieć?
- Coś mnie ciągnęło. Wydawało mi się chyba, że biorąc udział w wypra
wie, dokonam Bóg wie czego, przewrócę naukę do góry nogami. Byłem mło
dy,.. Dziś nie ma to już znaczenia. Widocznie tak właśnie musiało być.
- Kochałeś ją?
- Nie możesz zrozumieć, jak mogłem ją tam zostawić?
- Była twoją żoną.
- Masz rację - była.
- Nie to miałam na myśli. Przecież po powrocie...
- Nie będzie powrotu.
- Co ci się stało? Tom, najdroższy...
- Nie będzie żadnego powrotu! Nikt z nas nigdy już nie wróci na Ziemię!
Nigdy! Nigdy!
- Tom...
- Jeżeli myślisz, że zwariowałem... Dla nas Ziemia już nie istnieje, rozu
miesz?!
- Ale przecież program przewiduje...
- Wszyscy żyjemy tu od dawna złudzeniami. Oszukujemy się sami i poz
walamy oszukiwać tym z dowództwa. Ta wyprawa to jedno wielkie oszustwo.
A program... Ann, to był naprawdę wspaniały, cudowny program. Dawał na
dzieję... Ale nie dało się go zrealizować. I to trzeba by wreszcie otwarcie po
wiedzieć. Miejsce człowieka jest jednak na Ziemi.
- A zatruta atmosfera, głód, wyzysk, wojny? O tym już zapomniałeś?
- Ann, my wcale nie jesteśmy lepsi. Przecież myśmy to wszystko zabrali
79:
ze sobą. To tkwi w nas, w środku, w naszej naturze. I nie uda nam się przed
tym uciec, nawet gdybyśmy podróżowali dokładnie z prędkością światła. Czy
myślisz, że na przykład tu na stacji ludzie czują się bardziej szczęśliwi, mniej
zagrożeni niż tam? Rozejrzyj się dobrze. Posłuchaj, co mówią. Ile było w nich
na początku entuzjazmu. A teraz? Wielu tęskni w głębi duszy, choć głośno
tego nie mówią. Nawet ty nie akceptujesz wszystkiego, co się tutaj dzieje.
- Bo jestem wściekła. Żeby jakiś tam regulamin zabraniał mi kochać.
Tom, ja tego naprawdę nie rozumiem, Może jestem za głupia? Nienormalna?
Sama już nie wiem, co o tym myśleć.
- Nie jesteś wcale bardziej nienormalna od wszystkich pozostałych człon
ków załogi.
- Ale czasem boję się samej siebie, swoich myśli...
- Muszę ci powiedzieć w zaufaniu, że nie tylko ty. I może tak jest nawet le
piej? Chociaż z drugiej strony,..
- Może? Może kiedy dolecimy.,.
- Obawiam się, że...
- Zostaniesz tam ze mną, prawda?
- Tu z tobą zostanę.
- Na stacji?
- Tak. To coś więcej.
- A potem?
- Nikt nie wie, co będzie potem.
- Ale gdyby warunki pozwalały...
- Jeżeli kiedykolwiek dolecimy.
- Dowództwo twierdzi, że jesteśmy już blisko. Najgorsze za nami.
- A co mają mówić?
- Więc to nieprawda?
- Mogę tylko powiedzieć, że zdania są podzielone.
- Ale oficjalnie...
- Oficjalnie - tak.
- Słyszałam, że część załogi chce wracać. Podobno przedstawili na piś
mie swoje warunki.
- Podobno. Nie znam szczegółów.
- Myślałam, że ty też... Przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że miej
sce człowieka jest na Ziemi.
- Bo to prawda, Nikt jednak dobrowolnie nie zawróci stacji. Być może do -
80
wództwo w ogóle straciło już panowanie nad sytuacją. Zresztą nie jestem pe-
wien, czy jest to jeszcze technicznie wykonalne.
- Dlaczego?
- Jesteśmy już za daleko.
- Myślisz, że różnica czasu byłaby tak wielka?
- Kilka lat.
- Twoja żona byłaby teraz od ciebie starsza?
- To nie ma znaczenia. Ona żyje w innym czasie i ja w innym. I tak już zo
stanie. Zresztą nawet kiedy byliśmy ze sobą, nie byliśmy naprawdę razem
Już w dniu ślubu zaczęliśmy się od siebie oddalać.
- I dlatego poleciałeś?
- Też.
- A teraz żałujesz?
- To nie tak. Coś się w nas wypaliło, zgasło. Męczyłem się. Czułem, że
tonę, że jeszcze trochę i poddam się... Nie chciałem stracić szacunku dla sa
mego siebie, nie chciałem dopuścić, bym ją znienawidził, więc kiedy dowie
działem się o wyprawie... To był przypadek. Czasu na podjęcie decyzji -
mało, prawie wcale. Wiedziałem, że tracę dom, rodzinę, że może nie wrócę -
już nigdy na Ziemię. Bałem się tego. Co mogłem zyskać? Pomyślałem, że
taka wyprawa to nowe życie albo.... To ślepy los. Dla mnie - gra o wszystko.
Najczystszy hazard. Teraz albo nigdy. Żadnej pewności. Nie chciałbym już w
życiu takich wyborów.
- Ale w końcu wybrałeś...
- Musiałem coś wybrać. To była jednak jakaś szansa. Nie chciałem jej
przegapić. Wierzyłem, że się uda. No, a potem poznałem ciebie... I wiesz, je
żeli teraz czegokolwiek żałuję, to może tylko tego, że nie mogliśmy spotkać
się na Ziemi.
- Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie.
- Tak. Ty nie masz tych obciążeń...
- Mam swoje, wcale nie mniejsze.
- Każdemu wydaje się, że jego problemy są największe, najtrudniejsze. I
tak chyba jest naprawdę.
- Tobie też?
- Poniekąd.
- Pokąd?
- Potąd. O - potąd.
81
- No widzisz, od razu jesteś inny, kiedy się śmiejesz,
- To dzięki tobie mogę się jeszcze śmiać,
- Ale i tak cię kocham.
- I to powinno być dla nas najważniejsze. Bo tak długo Jesteśmy ludźmi,
dopóki stać nas jeszcze na miłość.
- Amen. Chcesz kawy?
- Chętnie.
- A może chciałbyś na przykład...
- Koniak? Jak Boga kocham, prawdziwy koniak. Skąd go masz?
- Jakoś trzeba sobie radzić, nie?
- Jesteś wspaniała. Chemicy?
- Mhm. Niedawno znalazłam dojście. Oni tam robią różne ciekawe rze
czy. Pod taką kontrolą...
- Dzielne chłopaki...
- Tylko nikomu ani mru - mru, dobrze? Smakuje ci?
- Doskonały.
- Czy taki, jak robią na Ziemi?
- Teraz tu jest nasza Ziemia.
- No widzisz...
- A słyszałaś, że na szóstym poziomie...?
- Poważnie?
- Tak...
32
Echdo Leis wrócił do domu tak zmęczony, że zdjął tylko buty i zaraz położył się na
tapczanie. Przymknął oczy i westchnął z ulgą, czując przyjemny bezwład ogarniający
ciało. Najbardziej ciążyły nogi, ale było to wspaniałe uczu - cie ulgi, przywołujące
mimowolnie uśmiech na twarzy. Zawsze, gdy było rmi dobrze, uśmiechał się.
Wreszcie zakończył się dzień pracy, teraz miał wolne popołudnie. Właści-wie to nie praca
go tak wykończyła. Bardziej męczące były powroty do domu. Od czasu, gdy w mieście
zlikwidowano komunikację - rety! To już piętnaście lat - zdążył się, co prawda,
przyzwyczaić do tych pieszych wędrówek, jednak atmosfera mieszkania i widok kanapy
powodowały, iż pierzchały ostatnie re- zerwy sił. Kiedyś przesypiał, ze zmęczenia, całe
popołudnie, teraz, naszczę- ście, wystarczyło kilkanaście minut odpoczynku.
Włączył telewizor. Rozjarzyła się cała ściana. Znowu! Co za bałwan wymy-
ślił całościenny ekran w takich małych pokojach? Izdebka trzy na trzy metry, a
ekran jak płótno kinowe. Idiotyzm.
'"
Suwakiem zmniejszył przekątną monitora do dwudziestu trzech cali. Trójwymiarowy
obraz od razu stał się wyraźniejszy, lepiej przyswajalny dla oka. Tleniona blondynka
rozmawiała z jakimś facetem na temat gospodarki rolnej.
- Mam w d... gospodarkę rolną - powiedział Echdo Leis, akcentując pierwszą
sylabę wiadomego słowa.
Tak było codziennie. Wciskali ludziom na siłę cały czas to samo. Rolnictwo to, rolnictwo
tamto... zieleń, natura, cisza, czyste powietrze, zieleń, natura, cisza, czyste powietrze,
zieleń, natura... Osobiście nie widział żadnego sensu pracy na wsi. Tutaj w mieście miał
święty spokój. Cztery godziny dziennie odpracowywał swoje w zakładzie, i koniec. Nie miał
najmniejszego zamiaru -
84
zatyrać się na śmierć w jakiejś zakichanej dziurze na świeżym powietrzu.
Zresztą, gdyby na wsi było tak dobrze, inni dawno by już tam byli. Skoro inni
siedzą tutaj, to on też woli się nie wyrywać. Albo to mu tu źle.
Przełączył na inny program. Muzyka. Kilku młodocianych żałośnie próbo-
wało wydobyć z siebie coś, co prawdopodobnie miało być śpiewem. Ta mło-
dzież już nie wie co robić!
- Eee... - machnął ręką. - Niech będzie.
Podszedł do okna. Oho! Wyszli już mundurowi... spojrzał na zegarek. Fak-
tycznie. Piętnaście po trzeciej.
Obserwował mundurowych. Takim to dobrze! Łażą sobie spokojnie po ca-
łym mieście, o której chcą, mają gdzieś godziny domowe. Nagle, na chodniku
ulicy prostopadłej do głównej, zauważył biegnącego człowieka w kapeluszu
na głowie. Tamten nie widział jeszcze mundurowych. Zauważył ich dopiero,
gdy wypadł zza rogu.
- Wpadłeś, kolego - mruknął Echdo Leis. - Następnym razem
dokładniej
nastawiaj zegarek i pilnuj godziny domowej... Zresztą, co ja gadam... Nie bę
dzie następnego razu. To koniec.
Człowiek w kapeluszu na widok mundurowych zwolnił kroku i spokojnie
podążył w ich kierunku. Tamci początkowo zerwali się, widząc jednak spokój
niedoszłej ofiary, również zwolnili.
- To tak - pomyślał Echdo. - Ma przepustkę...
Już chciał odejść od okna, gdy nieoczekiwanie nieznajomy, gdy już dosło-
wnie był na dwa metry przed mundurowymi, skoczył w bok, prosto w drzwi
budynku. Drzwi o tej porze powinny być zamknięte. Powinny! Ale nie były.
Nim mundurowi zdążyli się zorientować, na chodniku pozostał ciemny kape-
lusz, który zsunął się z głowy nieznajomego przy gwałtownym skoku. Jeden
z mundurowych podniósł go i okręcał głupkowato na palcu. Z pewnością byli
wściekli.
O rany! - zakrztusił się śmiechem Echdo Leis. - Jaki cwaniak. Tak
ich wykiwać. Haaa...
Młodzieńcy w telewizji wyli nadal. Znowu przełączył kanał. I znowu pro-
gram rolny. Pokazywali jakieś zwierzęta domowe, krowy i chyba te... no, jak
im tam świniaki. Brrr... Nie mógł na to patrzeć. Brzydził się zwierząt.
Nagle poczuł, że musi iść do toalety, Szlag by trafił. Że też człowiekowi za-
chce się zawsze nie w porę. Wracając z pracy przechodził obok toalety, wca-
le nie było kolejki, a teraz pewnie... Eh...
85
Wyjął z szafki rolkę papieru toaletowego i wyszedł na klatkę schodową.
Oczywiście! Raz, dwa... pięciu... Kwadrans czekania.
- Dzień dobry! - przywitał go ostatni z kolejki; był to Aldi Pets, sąsiad spod
numeru 3125.
- Dobry...
- Jak tam? Co słychać?
- Co ma być? W porządku - odrzekł Echdo.
- U mnie też świetnie, chociaż ciasno. Ale chwalę sobie, nie powiem. Aldi
Pets mieszkał z żoną i dzieckiem prawie w takim samym mieszkaniu jak
Echdo - mały pokoik i kuchenka. Ta kuchnia była, co prawda, trochę więk
sza, ale i tak nie mogła do niej wejść od razu cała rodzina.
- Nie żeni się pan? - zapytał Pets.
- A po co? Żeby było ciasno? Tak mam tylko dla siebie całe mieszkanie.
Razem z przedpokojem 14 metrów kwadratowych. Pełny luz, wiem, że żyję.
- Może ma pan rację - odparł sąsiad, niby obojętnie, ale Echdo wyczuł
w
jego głosie nutkę zazdrości. Biedak, miał niewiele ponad pięć metrów na oso
bę, a licząc tylko powierzchnię pokoju, trzy metry kwadratowe. - Ale
niech
pan uważa, pewnemu mojemu koledze zabrali ostatnio mieszkanie, bo był
samotny. Teraz mieszka w pokoju towarzyskim.
- Naprawdę? - przestraszył się Echdo Leis.
- Słowo daję, wykwaterowali go. A mieszkał wygodnie, siedemnaście
metrów kwadratowych.
- To mnie chyba nie ruszą, mam trzy metry mniej...
- Nie wiem. Na pańskim miejscu bym się zastanowił. Lepsza żona i włas
ne mieszkanie, niż pokój towarzyski.
Echdo w milczeniu pokiwał głową. Co tu robić? Ożenić się? Albo to tak ła-
two znaleźć dziewczynę? Nie weźmie przecież pierwszej lepszej...
- Pan zobaczy! - Pets szturchnął go w ramię, - Zna pan tego faceta?
-
wskazał na jegomościa wychodzącego właśnie z toalety.
- Z widzenia.
- To Wandz, kierownik programowania z Urzędu Miasta. Razem z żoną
mieszkają na dwudziestu pięciu metrach kwadratowych,
- Wiadomo, kierownik... - stwierdził Echdo. - Tacy zawsze żyją w
pała
cach.
- Bez przesady. Jak go złapią mundurowi, to i tak mu nic nie pomoże.
- Fakt.
86
Kolejka znacznie się - zmniejszyła. Już tylko jeden Pets dzielił go od drzwi.
Jeszcze trzy, cztery minuty i wejdzie do środka. Tymczasem
przestępował z nogi na nogę. Coraz szybciej.
Wezwanie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Było krótkie i lakoniczne, ale
Echdo Leis i tak wszystko wiedział. Miał zgłosić się jutro w Wartowni, u ofice-
ra dyżurnego, w celu: „...uzyskania dalszych informacji". Dopisek na końcu:
„Niestawienie się bez podania przyczyn i uprzedniego powiadomienia bę-
dzie karane wydaleniem z miasta", był niepotrzebny. Echdo już od dawna
czekał na to wezwanie. Dostał podobne przed pięcioma laty, ale wtedy nie
udało mu się wykazać. Tym bardziej więc liczył, że może teraz...
Następnego dnia zerwał się z łóżka bardzo wcześnie. Podniecenie i na-
strój oczekiwania nie pozwoliły mu na długi sen. Poza tym musiał jeszcze za-
dzwonić do zakładu pracy i powiadomić o nieobecności, a rano łatwiej było
się dodzwonić. W późniejszych godzinach linie były przeciążone, numery za-
jęte i poblokowane. Trzeba było mieć dużo szczęścia, aby szybko otrzymać
połączenie.
Podczas golenia próbował przed lustrem wywoływać na twarzy marsowy
wyraz, to znów niedbały, trochę lekceważący uśmiech. Stanął profilem, wcią-
gnął brzuch, usiłując wyobrazić sobie siebie w czarnym uniformie. W końcu,
skoro będzie mundurowym, musi jakoś wyglądać.
Zjadł śniadanie, szczęśliwie dodzwonił się do pracy i nim się spostrzegł,
była już siódma. W Wartowni miał się stawić dopiero o dziewiątej, ale
znajdowała się ona na drugim końcu miasta. Dotarcie tam zabierze mu
zatem prawie godzinę. Zakładając, że na ulicy nie będzie zbytniego
tłoku. Tak czy owak, miał jeszcze przynajmniej trzy kwadranse dla siebie.
Spędził je rozmyślając nad tym, jak też mu się powiedzie. Będzie miał
przecież cały miesiąc, aby udowodnić, że jest coś wart...
Tylko, że pięć lat temu też tak myślał, a skończyło się na zwyczajnym po-
wrocie do domu; bez profitów i satysfakcji. I tak dobrze, że nie wyciągnęli ża-
dnych konsekwencji, widocznie uznali, że się starał.
Próbował wyobrazić sobie siebie w akcji. Oto idzie ulicą, nie sam oczywiś-
cie, patrole są przynajmniej trzyosobowe, idzie więc środkiem pustej jezdni,
wokół bezruch i cisza; nagle, u wylotu najbliższej przecznicy pojawia się spó -
87
żniony przechodzień. Rzuca się do ucieczki, a oni biegną za nim.
Dwaj mundurowi słabną, zostają z tylu, tylko jeden zbliża się do
uciekającego. Ten jeden to on, Echdo Leis. Dogania wreszcie tego
człowieka i obezwładnia. Gdy nadbiegają tamci dwaj, jest już po
wszystkim - cala zasługa przypada dla Echda. Virginia!
Nim się spostrzegł, była prawie ósma. Trzeba iść.
Na ulicy tłok był potworny. Tłumy przechodniów przepychały się na
wszystkie strony, miało się wrażenie, że każdy idzie w przeciwnym
kierunku niż pozostali. Dopóki sprawne były oba ruchome pasy
jezdni, rozładowywały one trochę sytuację, lecz już od trzech tygodni
coś uległo awarii i stąd ten ścisk. Zapowiedziano naprawę, lecz jak
dotychczas nic się nie działo. Pewnie specjalnie przedłużali termin,
aby obrzydzić ludziom życie w mieście.
- Tym mnie stąd nie wygonią - pomyślał Echdo. - Byłbym idiotą,
gdybym z powodu takiej drobnostki uciekał na wieś. Miasto to miasto.
Wiadomo! — Wcisnął się między ludzi, sprawnie odszukał grupkę
podążającą w sprzyjają- cym kierunku, przyłączył się do nich i tym
sposobem jakoś posuwał się naprzód. Nawet dosyć szybko.
Szczęśliwie byli to sami mężczyźni, prawie wszyscy wysocy i dobrze
zbudowani. Taka grupa to ma siłę przebicia, jak taran sunęli do
przodu, rozgarniając na boki każdego, kto usiłował iść w przeciwną
stronę. Przeszedł tak z nimi ponad połowę drogi, dalej musiał radzić
sobie sam. Skręcił w boczną uliczkę, tu już było luźno i spokojnie.
Właściwie to na takich ulicach powinni przywrócić przynajmniej ruch
rowerowy. Zakaz komunikacji nawet dla przedmieść rzeczywiście
wyglądał na złośliwość władz.
Wreszcie dotarł do gmachu Wartowni. Odszukał oficera dyżurnego.
Tamten odszukał jego nazwisko w grubym zeszycie, kazał podpisać,
wydał kartę zaopatrzenia dla magazynu i skierowanie przydziału.
Echdo z zadowoleniem stwierdził, że przydzielono go do siódmej
kompanii. Tej, która patrolowała sąsiednie osiedle, zaledwie kilkaset
metrów od jego bioku. Jak się orientował, był to rzadki przypadek,
przeważnie każdy dostawał przydział daleko od miejsca
zamieszkania. Chciano w ten sposób uniknąć ewentualnych przy-
padków spotkania - podczas pełnienia obowiązków służbowych -
znajomych osób.
Zauważył plakat na ścianie: „UWAGA! Od 1 września premia 5000
plus atrakcyjne nagrody rzeczowe dla wyjeżdżających dobrowolnie do
pracy w rolnictwie. Małżeństwa z dziećmi premiowane podwójnie. Nie
przegap swojej szansy i zgłoś się już dzisiaj".
88
- Tak... już lecę - mruknął ironicznie Echdo Leis.
Podążył w kierunku magazynu. Musiał pobrać mundur i obuwie. A
potem już patrol.
* * *
Dowódcą patrolu był niski, niepozorny mężczyzna, wojskowy w
stopniu plutonowego. Wyglądał na nieśmiałego i trochę zagubionego,
ale pierwsze jego słowa świadczyły, że wcale taki nie byi.
- Słuchajcie, pętaki - powiedział do Echda i dwóch innych, których
-
Echdo
jeszcze nie znał. - Będziecie robili tylko to, co wam każę. Żadnych
niekontro
lowanych posunięć, a przede wszystkim - żadnych objawów
niezadowole
nia. Jeżeli usłyszę jakąś skargę, będzie źle. ale jeżeli ta skarga dojdzie
gdzieś wyżej, to... - chwycił pierwszego z brzegu (pech chciał, że był
to
wła
śnie Echdo Leis) i z łatwością, o jaką nikt go nie podejrzewał,
przewrócił
na
ziemę. Zrobił to właściwie jednym ruchem.
- Rozumiemy się - zapytał.
Ponieważ powstający z ziemi Echdo był o głowę wyższy od
plutonowego, zatem taka demonstracja zrobiła wrażenie; nic dziwnego
więc, iż wszyscy przytaknęli. .
- Cieszę się. Poza tym chciałem wam oznajmić, że jeszcze żaden
patrol
pod moim. dowództwem nie zawiódł. Miewałem nawet wyniki po osiem
ujęć
miesięcznie. Osiągnąłem to wyłącznie dzięki dyscyplinie i - nazwijmy
to
ła
godnie - przy braku sentymentu. Jesteście tu po to. aby chwytać
każdego,
kto podczas godziny domowej będzie poruszał się, bez przepustki, w
wa
szym rejonie. Schwytać i odstawić do Wartowni. Dalszy jego los musi
wam
być zupełnie obojętny. Po prostu nie będziecie się zastanawiali, co
dalej.
Pa
miętajcie, że najważniejsze jest dla was zadanie. I przypominam, że
nie
robi
cie tego za darmo; oprócz wyżywienia i żołdu, otrzymacie - po
zakończeniu
miesięcznej służby, rzecz jasna, bo teraz wam to niepotrzebne -
przepustki
na poruszanie się po mieście podczas domowej godziny. Dwa
tygodnie
za
je
dnego schwytanego. To chyba nieźle, co?
- Jasne! - wykrzyknął Echdo. Tego się nie spodziewał. Gdy
ostatnio
był
mundurowym, taka przepustka wystawiana była na dziesięć dni.
Cztery
dni
więcej, to już postęp.
- To dobrze, że tak uważacie - rzekł plutonowy, mimo że pozostali
dwaj
M
nie powiedzieli słowa. - Tym bardziej, że są wśród was tacy, którzy
jeszcze nigdy w życiu nikogo nie złapali.
Echdo Leis spuścił oczy. Mimo że nie widział dowódcy, miał wrażenie, że
tamten, mówiąc te słowa, patrzył właśnie na niego.
* * *
Echdo zamknął ostatnią walizkę, usiadł na krześle i czekał. Odpędzał, jak
natrętną muchę, bzdurną myśl nadziei, że może nie przyjadą. To było niemo-
żliwe, przyjadą z pewnością.
Rozejrzał się po pustym pokoiku. Przeżył tu w spokoju wiele przyjemnych
lat, a teraz musi się wynosić... Parszywy los. Zaklął głośno, aby stłumić
wzbierające w nim uczucie smutku. Tak, to smutek; właśnie smutek i brak op-
tymizmu powodował ten stan psychicznego przybicia, objawiający się powo-
lnymi, flegmatycznymi ruchami i falami żalu, wzbierającymi do płuc, poprzez
gardło, do oczu, które nie łzawiły wprawdzie, ale szkliły od wilgoci. Musi opu-
ścić nie tylko swoje mieszkanie, ale i miasto. Westchnął głośno. Z kieszeni
marynarki wyciągnął papier oklejony pieczątkami Urzędu Miasta, Służby
Miejskiej i sądu.
„Wyrok - czytał już chyba po raz piąty. - Obywatel Echdo Leis s.
Teodora,
ur....., oskarżony o to, że w dniu... pełniąc służbę w patrolu Służby Miejskiej
nie dopełnił obowiązków służbowych, wypuszczając poruszającego się bez
przepustki, podczas domowej godziny, obywatela Aldi Petsa, co mogło spo-
wodować nieujęcie w/w ob., zostaje uznany winnym zarzucanego mu
czynu. Ponieważ oskarżony, ob. Echdo Leis, kierował się wyłącznie
pobudkami prywatnymi - bliska znajomość z ob. A. Petsem - skazany
zostaje na wydalenie z miasta i skierowany do pracy w rolnictwie. Wyrok
jest prawomocny i odwołanie od niego nie przysługuje".
Dalej następowała seria pieczątek i podpisów, podkreślających urzędowy
charakter pisma. Echdo znowu westchnął. „... Nie dopełnił obowiązków służ-
bowych", a co miał robić, jak Pets błagał go prawie na kolanach, powołując
się na żonę i dziecko. Cholera! Tak się cieszył, że trafił do patrolu blisko miej-
sca zamieszkania. Co za złośliwość losu; gdzie indziej pewnie by mu się to
nie zdarzyło. W dodatku - jak na ironię - tamci dwaj z jego patrolu i tak
złapali Petsa. Wszystko się wydało i poszło na marne.
- Nawet przestępstwa nie potrafisz dobrze popełnić - wysyczał przez
zaciśnięte zęby,
90
Na ulicy zapiszczały hamulce. Przyjechali. Nie musiał nawet wyglądać
przez okno, obowiązywał przecież zakaz ruchu, skoro jednak coś przyjecha-
ło, mógł to być tylko samochód z Urzędu Miasta. Mimo to wyjrzał. Zobaczył
autobus i krytą bagażówkę. Z autokaru wyskoczyło dwóch facetów, podbiegli
do bloku i zniknęli pod daszkiem wejścia. Minutę później usłyszał pukanie do
drzwi. Otworzył.
- Dzień dobry! - przywitali go grzecznie. - Pan Echdo Leis, prawda?
- Tak - odrzekł chłodno. - Tam są moje bagaże. - Przynajmniej to
mu
przysługiwało. Zgodnie z przepisami, obowiązek przeprowadzki spadał na
Urząd Miasta. Chwycili walizki i razem wyszli na klatkę schodową. Minęli
ubranego w czarny mundur pracownika Służby Miejskiej. Stał tu przez cały
czas na warcie; pilnował, żeby Echdo nie uciekł. Śmiechu warte! Ciekawe,
gdzie by miał uciekać? Kto by przyjął do siebie faceta wydalonego z miasta,
skoro groził za to taki sam wyrok? Echdo nie łudził się, ucieczka była nonsen
sem...
- Panie Leis! - krzyknął za nim mundurowy. - Proszę poczekać.
Niech
pan łaskawie podpisze, że opuszcza pan mieszkanie - machnął przed
nim
jakimś papierkiem.
- Odczep się - odparł krótko Echdo.
- Ale... ja muszę... - zaczął tamten płaczliwie.
Echdo zatrzymał się. Właściwie, to niepotrzebnie się wścieka. Pewnie to
taki chłopak, co to wzięli go z poboru na miesięczną służbę i, chce czy nie
chce, musi wykonywać swoje obowiązki.
- Dawaj - powiedział łagodniej. Mundurowy skwapliwie podsunął karte
czkę.
Podpisał, skinął na tragarzy i weszli do windy. Bezgłośnie zjechali na dół.
Gdy wyszli z bloku, zauważył sąsiadów zerkających ciekawie przez okna.
- Patrzcie się, patrzcie - mruknął. - Być może jutro przyjdzie wasza
kolej.
Opodal stało trzech mundurowych z patrolu. Była domowa godzina i obec-
ność na ulicy ludzi, a tym bardziej pojazdu mechanicznego, wzbudziła ich za-
interesowanie.
Echdo postawił walizki przed bagażówką i nie troszcząc się o ich załado-
wanie, ruszył w kierunku autokaru. Był to niewielki, piętnastoosobowy pojazd
o napędzie elektrycznym. Wszedł do środka. Pasażerów było niewielu, może
dziesięciu. Usiadł na najbliższym wolnym miejscu, obok blondynki o krótkich,
prostych włosach.
91
- Dzień dobry! - z zakłopotaniem ukłonił się po dłuższej chwili,
zauważa
jąc, że sąsiadka przygląda mu się ciekawie.
- Czy wolne? - zapytał wskazując na siedzenie. Chrząknął. Głupio
wysz
ło, bo przecież już siedział.
- Tak, proszę bardzo. Zresztą, któż miałby tu siedzieć, nie jesteśmy w te
atrze...
No tak! Wypadł jeszcze głupiej.
Autobus ruszył. Po drodze zajechali po jakieś starsze małżeństwo. Ona
popłakiwała z cicha, on ją pocieszał.
Kierowca żwawo jechał pustymi ulicami, nie musiał nawet uważać na ludzi
— była przecież domowa godzina. Ostatnia domowa godzina, która mogła
Echda obchodzić. Z życiem na wsi wiązał się przynajmniej jeden plus, po pra-
cy mógł chodzić gdzie chce i - co najważniejsze - o której chce. Żeby
tylko robota była lżejsza; no i przyjemniejsza. Niewiele wiedział o pracy w
rolnictwie, ale gdy przypomniał sobie zwierzęta gospodarskie, ogarniał go
wstręt.
Akurat wyjechaii z miasta, gdy z blondynką obok zaczęło się dziać coś nie-
dobrego. Zbladła i oddychała niespokojnie.
- Źle się pani czuje? - zapytał ostrożnie.
Skrzywiła się i skinęła głową. Włosy spadły jej na twarz odsłaniając ucho i
szyję.
- To ta jazda - powiedziała wolno. - Od lat nie jeździłam żadnym
samo
chodem.
Wstał i uchylił lufcik. Z tyłu jakiś chłopczyk popijał z butelki coca colę. Jego
opiekunka drzemała.
- Ciiii... - przyłożył palec do ust, mrugnął porozumiewawczo i zabrał
dzie
cku butelkę. Malec nie wydał nawet głosu, otworzył szeroko usta i ze zdumie
niem przypatrywał się Echdowi, który podał napój dziewczynie.
- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wypiła kilka łyków.
Gdy Echdo oddawał chłopcu prawie pustą butelkę, tamten nadal miał
otwarte usta i wyraz zdziwienia na twarzy.
- Zamknij buzię, bo ci mucha wleci - powiedział do niego i odwrócił się.
-
Zabawny szczeniak - pomyślał.
- Lepiej już? - zwrócił się do dziewczyny.
- O, tak... przepraszam za kłopot - odparła.
- Nie ma o czym mówić. Doskonale panią rozumiem, mnie też zakręciło
się trochę w głowie od tej jazdy - skłamał sam nie wiedząc dlaczego.
92
Dziewczyna nie podjęła rozmowy. Dalej jechali w milczeniu.
Podróż była długa. Osiem godzin z krótką przerwą na kolację. Trudno było
zrozumieć, dlaczego wywożą ich tak daleko; mijali po drodze wiele terenów
rolniczych, nigdzie jednak nie zatrzymywali się. Wreszcie kierowca oznajmił,
że przyjechali. Było ciemno, środek nocy. W dodatku mżył ostry, miotany
wiatrem deszczyk.
- Cholerna wieś! - zaklął Echdo, gdy wprost z autokaru wyskoczył w
bło
tnistą kałużę. Podniósł na sztorc kołnierz marynarki i uniósłszy w górę ramio
na schował szyję przed deszczem. Znowu poczuł rozgoryczenie i smutek.
Teraz siedziałby sobie spokojnie przed ekranem telewizyjnym i miałby w no
sie brzydką pogodę. Eh...
W świetle reflektorów i lamp sodowych zauważył, że bagażówka jest już na
miejscu. Pewnie wyprzedziła ich po drodze. Jakiś facet w płaszczu podszedł
do niego.
- Czy pan Echdo Leis? - zapytał.
Przytaknął -
- Jestem Arent Bosso - Echdo uścisnął podaną mu dłoń. Była silna i
szorstka. - Kilka kilometrów stąd mam gospodarstwo. Przez pewien czas
bę
dzie pan u mnie mieszkał.
- Gdzieś muszę, mogę i w pańskiej stodole.
- Jakiej stodole? - zdumiał się Bosso. - Mam piękny dom...
- Wszystko jedno, jak pan chce, mogę nazwać tę szopę domem.
- Przecież wcale go pan nie widział?
- Ale mogę sobie wyobrazić. Myśli pan, że wierzę w te reklamy telewizyj
ne?
- Panie, co pan! Jakie reklamy? O co chodzi?
- O co? Żeby wiedział... Zresztą, zostawmy to - Echdo machnął ręką.
Taka rozmowa do niczego nie prowadziła.
Zauważył, że pozostali przybysze z miasta również mają swoich opieku-
nów. Nawet miły akcent, tego się nie spodziewał. Może nie będzie tak źle.
Właściwie niepotrzebnie był taki nieuprzejmy. Facet jest przecież Bogu du-
cha winien, ale musiał się wyładować.
- Gdzie jest Elwa Lendbern? - zapytał niespodziewanie Bosso.
- Proszę? - zdziwił się Echdo.
- Pytam o panią Lendbern. Też będzie u mnie mieszkała.
- Nie wiem, nie znam - Leis wzruszył ramionami. Chciał jeszcze o coś za
-
93
pytać, ale przeszkodził mu żeński głos dobiegający z tyłu
- Przepraszam, wydawało mi się, że ktoś wymienił moje nazwisko? -
blondynka, która wyłoniła się z ciemności była sąsiadką Echda z autokaru.
- Ach, to pani? Fajnie! - ucieszył się. Zły humor momentalnie gdzieś
pry
snął.
- Dlaczego tak fajnie? - roześmiała się.
- Będziemy razem mieszkali. To nasz gospodarz, pan Arent.
Bosso spojrzał na niego nieufnie. Z niedowierzaniem przyjął tę nagłą zmia-
nę usposobienia.
- W takim razie, chodźmy - powiedział wreszcie. - Jesteśmy w
komple
cie.
* * *
- Oto moje gospodarstwo - rzekł Arent Bosso.
Przez masywną, stalową bramę wjechali na dziedziniec. Tak, dziedziniec,
bo trudno było nazwać to wiejskim podwórkiem. Duży plac, otoczony koloro-
wą siatką ogrodzenia, nawet w świetle lamp wyglądał czysto i jakoś swojsko.
Z jednej strony stał parterowy, mocno rozbudowany wzdłuż budynek gospo-
darczy, z drugiej dom mieszkalny - piętrowa willa ze skośnym dachem.
Echdowi zrobiło się głupio, gdy przypomniał sobie swoje niegrzeczne uwagi
podczas pierwszej rozmowy z gospodarzem. Okazało się, że w telewizji cza-
sami jednak pokazują prawdę.
Wysiedli. Bosso wprowadził ich do domu. Przywitali się z gospodynią. Nie
była ani gruba, ani zniszczona, jak to sobie wcześniej Echdo wyobrażał. Zwy-
czajna, sympatycznie wyglądająca kobieta.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział Bosso - ale nie zdążyłem
przygoto
wać państwu pokoi. Tymczasem będziecie musieli pomieścić się jakoś w po
jedynczych pomieszczeniach. Obiecuję, iż najdalej za trzy dni doprowadzę
do porządku piętro i będzie ono do państwa dyspozycji.
- Pani rozumie - zwrócił się do Elwy - mnie i żonie niepotrzebny jest
taki
duży metraż i zaniedbaliśmy trochę górę.
To był szok! Echdo po raz pierwszy wżyciu spotkał się z przypadkiem, aby
ktoś skarżył się na zbyt duży metraż; - A ile jest na górze pokoi? -
zapytał niepewnie.
- Cztery, plus kuchnia i łazienka.
94
Echdo spojrzał na Elwę. Wyglądało na to, że ona przyjmuje to spokojnie,
ale jemu nie mieściło się w głowie - cztery pokoje! Czyli po dwa na osobę.
Łazienka na miejscu! Szał! Taki luksus, a facet mówi o tym zupełnie
obojętnie. I jeszcze się tłumaczy. Niepojęte...
- Tak więc, na te trzy dni - kontynuował gospodarz - to będzie pani
pokoik
- wskazał drzwi - a to pański.
Echdo wszedł do środka. „Tymczasowy pokoik" miał z szesnaście metrów
kwadratowych. To przecież więcej, niż jego dawne mieszkanie.
„W takim razie na górze będę miał do dyspozycji..." - aż zakręciło mu
się w głowie.
Rozpakował walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami, gdy rozległo się pu-
kanie do drzwi. Otworzył. W progu stata Elwa.
- Można?
- Bardzo proszę - podsunął jej krzesło.
Uzmysłowił sobie, że dziewczyna przecież nawet nie wie, jak on się nazy-
wa. Przedstawił się. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć dalej, zaczął więc
układać rzeczy na półkach. Nagle spostrzegł, że to przecież nietakt i szybko
zamknął szafkę.
- Zajrzałam - przerwała milczenie dziewczyna - aby zapytać, co pan
na
to?
- To znaczy na co?
- No tak, w ogóle... na to wszystko.
- Przyznaję, że ten komfort początkowo olśniewa, ale nie zapominajmy.
że jesteśmy na wsi. Jutro się okaże, w jakie bagno trafiliśmy.
- Bagno? Przesadza pan chyba...
Wzruszył ramionami. Chciał być miły, ale Elwa poruszała tematy, które go
drażniły.
- Właściwie, jak pan tu trafił? - zapytała.
- Strasznie głupia historia, szkoda gadać. A pani?
- Sama się zgłosiłam. Po rozwodzie z mężem nie widziałam dla siebie ża
dnej przyszłości w mieście.
Aż otworzył usta ze zdumienia. Sama się zgłosiła?! Co to za kobieta? Wa-
riatka. Wiele rzeczy mógł zrozumieć, ale żeby samemu się zgłosić?
Spostrzegł, że Elwa się śmieje.
- Wygląda pan teraz zupełnie, jak ten chłopczyk z autokaru -
powiedziała
wesoło.
95
Ochłonął. Również uśmiechnął się. -
Ten, któremu zabrałem coca colę?
Skinęła głową. Oboje głośno się roześmieli. Nagle Echdo zrozumiał, dla-
czego tak dobrze czuje się w towarzystwie Elwy - była śliczną
dziewczyną.
* * *
Wreszcie ukazały się pierwsze miejskie zabudowania. Echdo i Elwa Leiso-
wie ciekawie spoglądali przez zmatowiałą szybę autobusu.
Wracali.
Nie był to powrót w rodzinne strony, na to nigdy nie uzyskaliby zezwolenia,
ale czuli się tak, jak gdyby wracali - jechali przecież do miasta. To Echdo
zadecydował.
- Pięć lat harówki - mówił - wystarczy. Chcę wreszcie żyć normalnie.
Tak, to już tyle czasu minęło od chwili, gdy się poznali. Pięć długich lat. Dłu-
gich lat dla Echda, bo Elwa polubiła wieś. Uległa jednak woli męża, który za-
wsze tęsknił do miasta. A wydawało się już, że powoli przyzwyczaja się do
zawodu rolnika; polubił nawet zwierzęta, których początkowo tak nie cierpiał.
Elwa przypomniała sobie, jak kiedyś - zaraz na początku, nie byli jeszcze
wtedy małżeństwem i nie mieli własnego gospodarstwa - przybiegł do
niej opowiadając, jak fajnie wyglądają krowy jedzące siano. Stał czasem
kilkanaście minut i patrzył na spożywające pokarm zwierzęta; lekko
uśmiechnięty, z zadowoleniem mruczał wtedy coś do siebie. Myślała już, że
polubił wiejskie życie, lecz tak się nie stało. Gdy tylko pojawiła się możliwość
przeprowadzki do miasta, natychmiast z tego skorzystał. Było to
postępowanie typowe. Wielu znajomych rolników, miejskich przybyszów, w
końcu do miasta powracało.
To nic, że w mieście domowa godzina obecnie obowiązywała już od
czternastej do szóstej rano. To nic, że musieli sprzedać samochód, w mieś-
cie bowiem nie wolno nim jeździć. To nic, że zmniejszono jeszcze bardziej
dopuszczalny metraż mieszkania przypadający na osobę.
Wracali.
Bo wiadomo. Miasto, to miasto!
96