Antologia Śmierć higieniczna

background image
background image
background image

śmierć

higieniczna

opowiadania

fantastyczne

ŁÓDZKIE WYDAWNICTWO PRASOWE

RSW „PRASA - KSIAŻKA - RUCH"

ŁÓDŹ 1985

background image

Projekt okładki, strony tytułowej oraz ilustracje

KRZYSZTOF WIECZOREK

Redaktor

BOGDA MADEJ

JERZY PANASEWICZ

Redaktor techniczny

GRAŻYNA OLECHNOWICZ

'Korekta

MARIOLA KNAGA

JOLANTA SAWIUK

Wydawnictwo LócIAio

Łódź 1985.
Wydanie pierwsze. Nakład 99650 i S50 egz.
Ark wyd. 4,8 Ark. druk. 6(4).

Papier ki. VII, 70x100 cm. Oddano do skladi. •'• ::inreu 1985 i
Podpisano do druku i druk ukończono w czcvo.a; 1985 r
ZaWady Graticzne RSW „Prasa - Książka - Ri.ch"
tćdź, ul. Armii Czerwonej 28. Zam, 1182 84 D V . Cena §0 zl, -

COPYRIGHT BY ŁÓDZKIE WYDAWNICTWO PRASOWE

Łódź 1984

background image

OD REDAKCJI

Tom opowiadań pod wspólnym tytułem „Śmierć higieniczna" adresujemy

przede wszystkim do młodych miłośników literatury science - fiction. Dlacze­

go do młodych ? Bo wiemy, że to głównie młodzi są odbiorcami tego gatunku

literackiego. Młodzi w większości są również Autorzy opowiadań. Niektórzy

drukowali już swoje utwory w różnych czasopismach, ale dla niemal wszyst­

kich niniejszy tom jest debiutem książkowym.

Dlaczego sygnujemy książkę hasłem „Biblioteka „ ODGŁOSÓW"?Zdając

sobie sprawę z dużego zapotrzebowania na literaturę SF, od kwietnia 1982

toku, w każdym numerze naszego tygodnika prezentujemy jedną lub dwie

kolumny opatrzone tytułem „ W kręgu fantastyki". Powstają one dzięki współ­

pracy redakcji m.in. z warszawskim SFAN - CLUBEM oraz Łódzkim Klubem

Fantastyki „PHOENIX", w których skupieni są nasi Autorzy. Mamy liczne do­

wody, że publikowane w „ Odgłosach" utwory SF cieszą się żywym zaintere­

sowaniem wielu naszych Czytelników. Postanowiliśmy więc ten czytelniczy

krąg poszerzyć.

background image

SPIS TREŚCI

stc

Marek Nowak

WILKI 7

Andrzej Mercik

FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI 13

Jacek Wójciak

ITINERARIUM ANONIMA Z TERRY . . . 21

Zbigniew Dworak

REGUŁA REDUKCJI 31

Robert Lidkę

STRES 39

Tomasz Lipowski

ŚMIERĆ HIGIENICZNA 45

Paweł Tomaszewski

DRALNIA 51

Paweł Tomaszewski
NOC 71

Krzysztof Kochański

MIESZCZUCH 83

background image
background image

Podporządkował nas sobie major „Tygrys". „Nikt z przysięgi was nie zwok.

nil, idziemy w wysokie góry, by walczyć dalej! Do końca! Do zwycięstwa!" —

krzyczał major. A my? Cóż, my? Rozbitkowie zwycięskiej czy też pokonanej

armii (różniliśmy się w poglądach co do tej kwestii), obdarci i głodni, w różnym

stopniu napromieniowani...poszliśmy z majorem w wysokie góry jak za Panią

Matką. Bo gdzież indziej można było pójść? Krwisto - fioletowe niebo o zacho­

dzie słońca mogło oznaczać tylko śmierć i zniszczenie, jakoś nikt nie kojarzył

nieba ze zmartwychwstaniem i odrodzeniem życia. Przecieraliśmy zaropiate

oczy, czym kto miał - brudnym gałgankiem, albo ręką, żeby wreszcie dokła­

dnie i wyraźnie zobaczyć te góry. To jest wojna, panowie, a nie imieniny u cio­

ci! Obowiązek! Honor!... I w ogóle. Właśnie tak pokrzepiał nas major, a tupał

przy tym, ile wlezie.

O sprawach rodzinnych nie prowadziliśmy rozmów. Jeżeli ktoś zaczynał

opowiadać o swych genialnych dzieciach, czy też wyjątkowo ciepłym tyłku

swojej żony, to reszta naszej gromadki, raczej realistycznie usposobiona, za­

czynała go bojkotować. Ten ktoś (ten od opowieści o ciepłym tyłku) musiał

się liczyć i z tym, że nie dostanie codziennej racji wody do picia. Takie to zwy­

czaje zaczęły panować w naszej małej społeczności, a major je pochwalał.

Kapral „Homer" był pierwszym, który ostentacyjne podarł, a potem wgniótł

butem w ziemię, zdjęcia swoich bliskich. Inni też darli, ale raczej w cichości

i odosobnieniu. Gdyby ktoś (śmiechu warte! kto, do jasnej cholery!?) szedł

naszym śladem, zobaczyłby rozczłonkowane papierowe blond loczki i nie­

bieskie oczęta, te wszystkie kochane rączki i nóżki, to znów kawałeczki zdjęć

domków i ogródków, i czego tam jeszcze. Przewiewał te kawałeczki wiatr z

trawy w piasek, z piasku w błoto albo w wodę. Logice działania ludzi pomaga­

ła natura; jeżeli przestała istnieć dawna kochana rzeczywistość, niechże

więc wypłowieją i zginą wspomnienia o niej.

8

background image

Doszliśmy wreszcie do tych gór, które major od pewnego czasu zaczął na­

zywać nieugiętym bastionem zwycięstwa. Góry, jak to góry, wysokie, strome.

Zaprowadził nas major do groty, gdzie, ku naszemu zdumieniu, znaleźliś­

my zapasy żywności, lekarstwa, odzież i mnóstwo broni. Major triumfował. A

co? Mają jednak łby na karkach te sztabowe gnojki! No, mają czy nie mają?

Pożyjemy tutaj, chłopaki, pożyjemy. Podjemy sobie zdrowo, wypoczniemy, a

potem dobierzemy się solidnie do skóry tym świniom, naszym przeklętym

wrogom, których nienawidzimy, nienawidziliśmy i będziemy nienawidzić do­

póki noga nasza, obuta w dumny but zwycięstwa, nie stanie na ich obrzy­

dłych pyskach. No, oczywiście, wtedy ewentualnie będziemy mogli poroz­

mawiać o pewnych ogólnoludzkich wartościach, nadrzędnych prawdach,

które łączą ich i nas. Umundurowani, troszkę lepiej odżywieni, wyposażeni w

nowiuteńkie automatyczne pistolety laserowe, stanęliśmy dnia pewnego

przed majorem - w dwuszeregu i na baczność. „Otrzymałem właśnie dyrek­

tywę ze sztabu generalnego! - wrzasnął major. - Nasza walka wchodzi w

nową fazę! Jednym słowem, niech żyje broń konwencjonalna!!! Co do szcze­

gółów, to zaraz przeczytam." I zaczął nam major czytać dyrektywę numer 1

sztabu generalnego, a my prości, zwycięscy czy też pokonani żołnierze, sta­

liśmy na baczność i słuchali w skupieniu.

„Dyrektywa nr 1 sztabu generalnego do ocalałych i walczących żołnierzy:
Z uwagi na to, że ostateczne i totalne zwycięstwo nastąpi niebawem, za­

rządza się co następuje:.

1. Zbierać się w grupy po kilku, albo kilkunastu, podporządkowując się naj­

starszemu stopniem.

2. Wędrować w wysokie góry, tam odnajdywać ukryte magazyny broni i ży­

wności. Korzystać z zapasów w sposób racjonalny.

3.0 najwłaściwszym momencie ataku na pozycje nieprzyjaciela sztab ge­

neralny poinformuje we właściwym czasie odrębną dyrektywą;

4. Na wsparcie środków masowego rażenia nie ma co liczyć.

5. Mając na względzie pewien chaos obecnego etapu działań wojennych,

tchórzliwość nieprzyjaciół naszych oraz potrzebę podniesienia i tak wysokie­

go morale wojsk własnych zarządza się:

a. wydzielenie spośród walczących oddziałów jednego żołnierza (jeden

żołnierz - jeden oddział) mającego za zadanie spełnienie roli wroga dyżurne­

go.

b. nakazuje się traktować wroga dyżurnego jako wroga rzeczywistego,

9

background image

c. zabrania się zabijania wrogów dyżurnych. Wszelkie tego typu wypadki

będą z całą surowością karane.

6.0 każdej zmianie aktualnej sytuacji meldować".

A więc to aż tak źle nie wygląda, bo skoro sztab generalny wie o istnieniu

naszego małego oddziału, to jest wręcz dobrze! Ale wroga dyżurnego musie­

liśmy ze swego grona wyłonić. Oczywiście, major nie wchodził w rachubę.

Losować? Czekać aż zgłosi się ochotnik? Jednogłośnie wybraliśmy szere­

gowca „Karalucha", który od tej pory miał spełniać rolę wroga dyżurnego, to

znaczy wroga rzeczywistego, tylko takiego, którego nie wolno nam zabijać.

Zaraz go też chłopaki zaczęli lać gdzie popadnie, a i sam major rąk i nóg nie

żałował. A dlaczego właśnie szeregowiec „Karaluch"? Bo był najsłabszym i

najbardziej schorowanym członkiem naszej małej społeczności. To raz. A

dwa? Ano, chodził i opowiadał, że niby major nas okłamuje, że żaden sztab

generalny nie istnieje, że major sam napisał tę dyrektywę nr 1, bo nie dopusz­

cza nikogo do tajnej radiostacji, tylko sam nadaje i odbiera meldunki. No, to

ma teraz za swoje, ten szeregowiec „Karaluch". Za słabość i głupotę zawsze

trzeba płacić. Chociaż major podkreśla, że to funkcja honorowa i winniśmy

naszemu wrogowi dyżurnemu szacunek, po odbyciu codziennych obowiąz­

kowych ćwiczeń, oczywiście, w których nasz wróg dyżurny odgrywał nieba­

gatelną rolę. Żeby tylko nam na długo wystarczył, bo ostatnio coś nie najle­

piej wygląda, ano leją go chłopaki, leją, a to pięścią, to znów kijem albo ka­

mieniem... ale zabić go przecież nie możemy, chociaż błaga nas o to co­

dziennie - dyrektywa zabrania. I fajno jest! Sam jakoś umarł po dwóch tygo­

dniach, nikt go nie zabił, co major stwierdził niezbicie przeprowadzonym do­

chodzeniem i spisanym na tę okoliczność protokołem. W nocy umarł, tak że

rano, nie wiedząc o tym, kopaliśmy trupa.

Bab nam brakuje, i to bardzo. Może kolejna dyrektywa sztabu generalnego

rozstrzygnie jakoś ten problem. Wybrałoby się spośród naszego grona jed­

nego żołnierza, który spełniałby rolę baby, i po krzyku. A może i ochotnicy by

się znaleźli? Nowy wróg dyżurny wytrzymał okrągły miesiąc, a wyglądał na

takiego słabowitego.

Czas, o dziwo, nie zatrzymał się, by być świadkiem naszego zwycięstwa,

lecz płynął, i to niepowstrzymanie. Mijały lata i zimy, padały niebieskie desz­

cze i zielone śniegi. Część chłopaków zmarła na chorobę popromienną, inni

znów, w charakterze wrogów dyżurnych, też umierali. Przenosiliśmy się wraz

z zapasami kilka razy, coraz wyżej i wyżej, bo i strefa promieniowania przeni -

to

background image

kliwego sroce spod ogona nie wypadła, dlatego też szła w ślad za nami coraz

wyżej i wyżej... Pewnego dnia ktoś zauważył zająca z fioletowymi uszami. To

znaczy uszy stawały się fioletowe w zależności od natężenia promieniowa­

nia przenikliwego. Im bardziej w danej strefie promieniowanie było intensyw­

ne, tym bardziej fioletowe uszy miał zając. „Te uszy - powiedział major ści­

szając głos - to taki zajęczy indykator." Zaraz też zrozumieliśmy, że za zają­

cami stoi sztab generalny i jego superkomputerowa technika. No, bo jakże?

Skąd zające mogły wziąć takie uszy? Tak same z siebie? Niemożliwe! To

stab generalny musiał je wyekwipować w tak doskonałe instrumenty! Przykro

nam się tylko zrobiło, że jeszcze nikt z nas nie ma takich fioletowych uszu. Ale

nie zapomniano chyba o nas? Na pewno nie! Sztab generalny to potęga! Dy­

rektywami sypie jak z rękawa, a major tylko notuje, a potem nam to wszystko

czyta. Mamy za to fioletowe nosy, ale to z niedokrwistości i zimna.

Aż przyszedł dzień, gdy ustawił nas major w dwuszeregu i powiedział:

- Obchodzimy jutro święta! Nie pamiętaliśmy w ostatnich latach naszej

walki o tym tradycyjnym elemencie, elemencie społecznego bytowania, jak­

że ważnym, spajającym rodziny i jednostki ludzkie bez rodzin. Ponieważ

dzień zwycięstwa zbliża się milowymi krokami, czas już wracać do normali­

zacji. Jutro wszyscy mają być umyci i w ogóle oporządzeni jak należy. Odma -

szerować!

Obchodzimy więc święta. Radujemy się z całej duszy. Bo to i zwycięstwo

blisko i pewnie sztab generalny postara się o jakąś niespodziankę.. Póki co

wynikła wśród nas kontrowersja. Jak te święta obchodzić? Że radośnie, to

wiadomo. Ale jak jeszcze? Żeby było tradycyjnie i normalnie. Jedni propono­

wali, że skoro mamy świętować, to trzeba malować pisanki. Inni dokładnie

sobie przypominali, że w czasie świąt tradycyjnym punktem świętowania

było topienie kotów. Ale przecież koty to się darło w czasie długich, zimowych

wieczorów, a topiło się stary sprzęt elektroniczny pierwszego dnia wiosny!

No i awantura gotowa. Święta świętami, a my się pierzemy po pyskach aż w

górach dudni. Dopiero major nam objaśnił, że przecież my pochodzimy z róż­

nych regionów kraju, a co kraj to obyczaj. Postanowiliśmy więc zaśpiewać

kolędę. Ale jaką? Jakie to były słowa? Zaraz, zaraz...zaraz..coś tam chyba

było o dupie Maryny... ależ oczywiście, na pewno tak! Nie pamiętając więcej

słów w cichy, świąteczny wieczór, wśród majestatycznych gór, zaintonowa­

liśmy jednym głosem i uroczyście: Duuupa Marrrryyynnyyy!. I tak nam się

zrobiło lekko na sercach, tak właśnie świątecznie i tradycyjnie.

11

background image

Zawędrowaliśmy wreszcie na sam czubek najwyższego szczytu w tych

górach. Dookoła śmierć, a u nas jak u Pana Boga za piecem. Żyjemy!!!

Wczoraj porucznik „Kanarek" zabił majora „Tygrysa". Postarzał się bardzo

major, posiwiał, wyłysiał, nie był jak dawniej sprężysty i energiczny, tak, że

porucznik „Kanarek" nie miał większych trudności z zabiciem go. Uderzył kil­

kakrotnie majora kamieniem w głowę i życia pozbawił. Patrzyliśmy na to z zu­

pełną obojętnością. Mamy więc nowego szefa. Jest młodszy od majora i chy­

ba energiczniejszy. Zaraz też dyrektywy sztabu generalnego zaczęły do nas

spływać szerszym strumieniem, co przyjęliśmy z ogromnym zadowoleniem.

Widocznie porucznik w jakiś sposób otrzymał poufny rozkaz, by majora usu­

nąć i zrobił to elegancko, na naszych oczach.

Dokładnie nie wiadomo, kto pierwszy zaczął wyć. Ale zaraz ten dźwięk się

wszystkim spodobał. To przyjemnie wciągnąć w płuca rześkie, górskie po­

wietrze, a potem wydobyć z siebie przeciągły skowyt. A zaraz potem dołącza

się następny członek naszej małej społeczności, i następny... w końcu wyje­

my wszyscy. Oczywiście porucznik „Kanarek" wyje najgłośniej i najpiękniej,

tego nikt.nie może kwestionować. Trzeba w końcu mieć coś z życia, choćby

to przyjemne łaskotanie w gardle w czasie skowytu.

• Siedzimy dookoła ogniska, na samym czubku najwyższej góry. Nad nami

granatowa noc, pod nami chmury, a pod chmurami śmierć. Żremy, od czasu

do czasu lejemy się po mordach, we wszystkim słuchamy porucznika „Ka­

narka". I wyjemy, byle głośno i póki tchu w piersiach starczy.

12

background image
background image

Pewnego czerwcowego popołudnia dyrektor XIII Laboratorium zadumany

wpatrywał się w monitor komputerowego terminala, na którym świetlnymi

znakami wypisane były same zera, gdy do gabinetu wszedł, wyraźnie czymś

przestraszony, magister Szumek i powiedział:

- Panie docencie, stałem się nieśmiertelny.

Fus spod krzaczastych brwi spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął

się pobłażliwie.

- Nieśmiertelny...? Panie kolego, droga do nieśmiertelności jest długa: Ko­

pernik, Newton, Einstein i wszyscy inni geniusze wkroczyli na nią dopiero po

wielu latach pracy naukowej.

- Nie myślę o tym, panie dyrektorze - Szumek pokręcił głową. - Ja jestem

nieśmiertelny w sensie dosłownym.

- Co takiego....?! - krzyknął Fus, aż kryształowy żyrandol nad biurkiem za -

chybotał się niebezpiecznie. - Czy pan to potrafi udowodnić?

- Tak, potrafię - szepnął Szumek jeszcze bardziej przestraszony.

Przez chwilę rozglądał się po gabinecie, jakby szukał przyrządu odpowie­

dniego do przeprowadzenia dowodu. Krytycznym wzrokiem ocenił wytrzy­

małość jedwabnego sznura, na którym wisiał dyplom doktoratu honoris cau­

sa, przyznany docentowi przez jakiś mało znany, prowincjonalny uniwersy­

tet, wypróbował palcem ostrze noża do przecinania papieru - był przeraźli­

wie tępy, aż dostrzegł w kącie pokoju metalową skrzynkę zasilacza opatrzo­

ną czerwonym napisem: UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! Szumek wyjął śru­

bokręt z kieszeni fartucha, podważył wieko skrzynki, a potem gołymi rękami

14

background image

dotknął miedzianych końcówek grubych przewodów. Błysk, huk i swąd

skwierczącej w ogniu izolacji wypełniły cały pokój, zera na monitorze termi­

nala zgasły, na korytarzu żałobnie zawyła syrena alarmowa. Oszołomiony

docent skoczył w stronę okna; na szczęście w ostatniej chwili uświadomił so­

bie, że jego gabinet znajduje się na dziewiątym piętrze gmachu laboratorium.

Magistra otaczała aureola błękitnej poświaty, z nozdrzy, w takt oddechu, sy­

pał się snop iskier. Dramatyczną scenę przerwało kilku strażaków ciągną­

cych gaśnicę na dwukołowym wózku. Z szybkością i precyzją dowodzącą

wieloletniej wprawy strumieniem piany ugasili zasilacz, a potem Szumka,

tak, że wyglądał jak dobrze namydlony pluszowy niedźwiedź.

- Panie kolego - powiedział Fus, który zdążył ochłonąć po doznanym szo­

ku - proszę za piętnaście minut przyjść do sali posiedzeń.

Magister skłonił się w milczeniu i wyszedł, nieznacznymi ruchami strząsa­

jąc z siebie pianę na dywan zdobiący gabinet dyrektora, ale zamyślony do­

cent nawet tego nie zauważył.

Gdy Szumek, oczyszczony i w świeżym fartuchu, przekroczył próg sali po­

siedzeń, członkowie rady naukowej XIII Laboratorium siedzieli już w swoich

fotelach Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, magister zawahał się; nie

wiedział, czy zostać, czy też Wrócić do swojej pracowni i przynieść jakiś tabo­

ret. Jego wątpliwości rozwiał Fus wskazując na miejsce na podium koło tabli­

cy.

- Szanowni koledzy! - docent rozpoczął naradę głosem pełnym powagi -

nasz młody współpracownik, magister Szumek, dokonał rzeczy niezwykłej..

Zdołał uodpornić swój organizm na działanie czynników powodujących zanik

funkcji życiowych, a tym samym...

- Głośniej, proszę! - krzyknął doktor Żużel, senior rady, znany z gwałtow­

nego usposobienia i przytępionego słuchu.

- Magister Szumek twierdzi, że jest nieśmiertelny! - wrzasnął Fus.
W sali posiedzeń zawrzało. Krzyczeli wszyscy, ale dominował głoś dokto­

ra, jak grzmot odrzutowca przebijającego barierę dźwięku.

- Co za bzdury pan opowiada...?! - ryknął w stronę Szumka.

Magister, przerażony reakcją audytorium, nie próbował nawet niczego tłu­

maczyć, cofał się tylko pod naporem piorunującego wzroku dwunastu par

oczu, aż koło okna potknął się o brzeg kokosowego chodnika, a że na pod­

wyższeniu parapet sięgał mu zaledwie do kolan, równowagi nie zdołał odzy­

skać. Z dwudziestego piętra leciał cztery sekundy i z prędkością stu czter -

15

background image

dziestu kilometrów na godzinę upadł na dach zaparkowanego mercedesa,

którego właściciel, znajdujący się w tym momencie osiemdziesiąt metrów

wyżej, jęknął rozdzierająco. Po doznanym ciosie samochód był w opłakanym

stanie. Szlachetna linia karoserii została załamana, wszystkie szyby pogru -

chotane, lśniący lakier popękał i całymi płatami odłaził od blachy. Drzwi wyr­

wane z zawiasów leżały na betonowym podjeździe; nawet kierownica kształ­

tem przypominała teraz śmigło. Szumek cały i zdrowy wygrzebał się spośród

szczątków i w myślach intensywnie obliczał, ile lat będzie musiał pracować,

aby zwrócić doktorowi Platinsteinowi koszt naprawy auta.

- Panie magistrze! Proszę tu wrócić! - usłyszał nad sobą głos Fusa.

Wszyscy członkowie rady - oprócz Platinsteina, który przysłonił ręką oczy

- wychyleni przez okna spoglądali w dół. W innych oknach też pojawiły się

zaciekawione twarze, a że nikt nie wiedział, co się stało, więc grad komenta­

rzy dotyczył głównie Platinsteinowego mercedesa. Tylko stróż parkingu sie­

dzący na ławce przed budynkiem zaczął lamentować:

- Panie magistrze, co pan narobił?! Taki piękny samochód...

Gdy Szumek wrócił do sali posiedzeń, gdzie panowała wręcz wulkaniczna

atmosfera, Fus znowu kazał mu wstąpić na podium, a potem wszyscy obej­

rzeli go dokładnie, szukając śladów po upadku.

- Coś niebywałego! - pokrzykiwał Żużel. - On sobie nawet guza nie nabił!
- Za to mój samochód wygląda, jakby walec drogowy po nim przejechał -

ponuro rzekł Platinstein.

- Panie doktorze, ja zapłacę za remont - powiedział szybko Szumek za­

stanawiając się jednocześnie, od kogo pożyczy tyle pieniędzy.

- Nie trzeba - Żużel ojcowsko poklepał magistra po ramieniu. - Doktor jest

bardzo przezornym człowiekiem; ubezpieczył auto na sporą sumę.

- Koledzy! - Fus usiłował zaprowadzić porządek. - Proponuję, abyśmy

wrócili do meritum. .

- Ano, właśnie - powiedział docent Bezmozgow. - Byliśmy świadkami za -

dziwiającego wydarzenia, ale zwracam szanownym kolegom uwagę na fakt,

że nie jest ono pełnym dowodem nieśmiertelności magistra Szumka. Wyka­

zana została jedynie jego odporność na urazy wywołane spadkiem swobod­

nym w polu grawitacyjnym.

- Zgadzam się z kolegą.Bezmozgowem! - krzyknął Platinstein ze złym bły­

skiem w oku. - Konieczne są dalsze eksperymenty!

- Czy kule również panu nie szkodzą? - zapytał Fus.

16

background image

- Nie wiem - rzekł Szumek niepewnie. - Tego nie próbowałem.

- Zawołać strażnika! - wrzasnął Żużel.

Przyszedł strażnik; pod pachą dzierżył ciężką flintę chyba jeszcze z cza­

sów I wojny światowej.

- Proszę mi to pożyczyć na chwilę - powiedział Szumek i zaczął przymie­

rzać się do samobójczego strzału.

Ale szło mu to nieskładnie. Lufa latała we wszystkie strony, a gdy już przy­

łożył ją do skroni, nie mógł sięgnąć spustu, bo znowu ciemny otwór wylotu

uciekał gdzieś w bok. W końcu, kiedy mocując się z bronią zupełnie przypad­

kowo wycelował w Platinsteina, którego twarz momentalnie przybrała barwę

popiołu, zwrócił się do kaprala:

- Niech mi pan strzeli w głowę.

Strażnik, obserwujący wyczyny magistra z niemym przerażeniem, porwał

karabin i cofnął się w stronę drzwi.

- No, strzelaj pan! - zapienił się Żużel.

- Ale dlaczego? - jęknął kapral; rękę trzymał na klamce gotowy do uciecz­

ki.

Fus musiał użyć całego swojego autorytetu, aby po dwudziestu minutach

przekonać wreszcie strażnika, że to nie egzekucja, lecz eksperyment nauko­

wy. W grobowej ciszy kapral podsunął Szumkowi lufę pod nos, zamknął oczy

i nacisnął spust. Huknęło jak z armaty, a potem wszyscy odetchnęli głęboko.

- Panie magistrze, żyje pan? - płaczliwie zapytał strażnik; nada! stał z za­

mkniętymi oczami i bał się je otworzyć.

- Żyję - powiedział Szumek.

. Kapral błędnym wzrokiem powiódł po sali, ukłonił się nie wiadomo komu i

biegiem wyskoczył na korytarz. U stóp magistra leżał pocisk, rozpłaszczony,

jakby uderzył w tytanowy pancerz.

- Niesamowita historia - mruknął Bezmozgow. - W średniowieczu spalo­

no by pana na stosie - zwrócił się do Szumka. - A propos, jak pan wytrzymuje

wysokie temperatury?

Poszli więc do Działu Wysokich Temperatur i tam magister przesiedział pół

godziny w piecu indukcyjnym. Efekt był tylko taki, że spłonęło doszczętnie

ubranie i Szumek wyszedł z komory nagi, jak święty turecki. Doktor Owsian­

ko, jedyna kobieta w gronie członków rady, zmieszana tym widokiem, odwró­

ciła się dyskretnie, aż przyniesiono nowy płaszcz laboratoryjny i magister —

również zapłoniony po czubki uszu - okrył swoją goliznę. Potem Szumek

17

background image

zjadł jeszcze dziesięć dekagramów arszeniku, popijając obficie roztworem

cyjanku potasu, próbował poderżnąć sobie gardło - wyszczerbił przy tym

skalpel przyniesiony z ambulatorium - i jeszcze raz podłączył się do wysokie­

go napięcia - tym razem do głównego kabla energetycznego. Na stacji tran­

sformatorowej obeszło się bez poważniejszej awarii: jedynie wszystkie bez­

pieczniki trzeba było wymienić, a w kilka dni później Fus otrzymał dosyć wy­

soki mandat, który mimo protestów musiał zapłacić.

Na tym eksperymenty zakończono; a właściwie zawieszono je tylko, bo

doktor Owsianko zaproponowała, aby podjąć próbę zarażenia Szumka bak­

teriami dżumy. W tym celu jednak należało sprowadzić silny szczep Pasteu -

rella pestis, gdyż XIII Laboratorium takim materiałem nie dysponowało. Po­

nadto rada naukowa zobowiązała magistra do dalszych badań nad nieśmier­

telnością, co w przyszłości miało stanowić materiał doświadczalny do jego

rozprawy doktorskiej.

Nastał okres pozornego spokoju. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, cho­

ciaż na korytarzu koło pracowni Szumka, częściej niż zwykle, widywano krę­

cących się naukowców. Szczególnie doktor Żużel często tam zaglądał, lecz

magister pochłonięty pracą niechętnie widywał gości, co oczywiście dało po -

wód do zgryźliwych uwag, że sukces uderzył mu do głowy.

W dwa miesiące później w laboratorium znów zawrzało. Późnym popołud­

niem gdy strażnik w swym codziennym obchodzie przed zamknięciem gma­

chu zajrzał do pracowni Szumka, magister podłączony siecią przewodów do

szczątków skomplikowanej aparatury, leżał na podłodze martwy. Obdukcja

zwłok wykazała, że zgon nastąpił wskutek zatrzymania pracy serca, chociaż

konsylium lekarskie nie zdołało udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pyta­

nie, co było przyczyną blokady mięśnia sercowego. Szczegółowe oględziny

aparatu, przy pomocy którego Szumek udowodnił, że jednak nie stał się w

pełni nieśmiertelny, również niczego nie dały; krótkie spięcie oraz implozja

urządzenia próżniowego dokonały zniszczenia uniemożliwiającego rekon­

strukcję aparatury. Największą sensację wywołało zniknięcie wszystkich no­

tatek Szumka; zarówno biurko, jak i szafy zostały opróżnione z pedantyczną

starannością. Domysłów na ten temat było wiele. Znaleźli się nawet tacy, któ­

rzy posądzali o kradzież doktora Żużla, jako że po tym wypadku staruszek

jakby odmłodniał trochę, ale brak było podstaw do oskarżenia i zagadka po­

została nie wyjaśniona.

Tylko Fus do całej sprawy podszedł z filozoficznym spokojem.

18

background image

- Przedłużenie życia ludzkiego jest najszlachetniejszym celem, jaki może

sobie wyznaczyć uczony - powiedział na zakończenie posiedzenia rady

naukowej poświęconej casusowi Szumka - ale wartość moralna tego celu

osiąga maksimum na granicy potencjalnej długowieczności wyznaczonej

nam przez prawa biologii: każda próba jej przekroczenia będzie miała war­

tość tym niższą, im lepszy osiągnie rezultat. Ewolucja jest możliwa tylko dzię­

ki przemijaniu jednostek, populacji i gatunków; śmierć umożliwia rozwój ży­

cia. Gdybyśmy uczynili ludzi nieśmiertelnymi, zegar biologiczny odmierzają­

cy nasz czas stanąłby w miejscu, a wraz z nim zatrzymałaby się w rozwoju

cywilizacja. Bo przecież właśnie obawa przed śmiercią i zapomnieniem jest

głównym stymulatorem ludzkich działań mierzących dalej niż doczesne po­

trzeby. Non omnis moriar - ta myśl Horacego, świadomie czy nieświadomie,

towarzyszy każdemu twórcy sygnującemu swym nazwiskiem ukończone

dzieło, a jakiż sens miałaby ta maksyma w obliczu nieśmiertelności?... Dlate­

go też, gdyby eksperymenty magistra Szumka zakończyły się pełnym sukce­

sem, stanęlibyśmy przed dylematem: czy udostępnić ludziom niemoralną i

zabójczą w gruncie rzeczy formułę nieśmiertelności, czy też utrzymać ją w ta­

jemnicy? Zarówno jedno, jak i drugie wyjście budzi poważne wątpliwości, do­

brze więc się stało, że nie musimy takiej decyzji podejmować.

19

background image
background image

W rezultacie licznych moich zabiegów oraz znajomych autorytetów ze

świata nauki otrzymałem zezwolenie na pobyt i studiowanie dokumentów do­

tyczących najstarszej przeszłości naszej cywilizacji. Siedzę teraz wygodnie

w idealnie dopasowanym do ciała fotelu w jednym z pomieszczeń Instytutu

Historii Cywilizacji. Niezbyt jaskrawe światło padało na rząd półek i pojemni­

ków, w których znajdowały się nadgryzione przez ząb czasu zabytki piśmien­

nictwa z początków tzw. Wielkiej Ery. Powietrze pomieszczenia, mimo sta­

rannej wentylacji, przesycone było zapachem trudnym do określenia. Mie­

szała się ze sobą woń butwiejących substancji organicznych i wietrzejących

polimerów, a nozdrza drażnił kurz, który delikatną warstwą pokrywał szacow - '

ne inkunabuły. Wystarczyło lekko dmuchnąć, aby wirujące drobiny uniosły

się wywołując to nieprzyjemne łaskotanie zmuszające każdego do głośnego

kichnięcia. Tu, w obliczu historii, wobec wokół panującej ciszy byłoby to naru­

szeniem odwiecznego spokoju, w jakim pogrążone były te pomieszczenia.

Okres, którym się zajmowałem, obejmował koniec Wczesnej Ery Kosmicz­

nej i początek wieków średnich, tzw. Middle Age, faza I i II. Ocalało niewiele

zabytków kultury materialnej z tamtych czasów, a jeszcze mniej zabytków

piśmiennictwa. Instytut chlubił się posiadaniem najbogatszych zbiorów piś­

miennictwa Wczesnej i Średniej Ery Kosmicznej. Wyraz - najbogatszych —

należałoby umieścić w cudzysłowie, bowiem na podstawie tych kilkunastu

manuskryptów i starodruków, którym udało się przetrwać do naszych cza­

sów, nie można w pełni zrekonstruować tamtej epoki. Najstarszy zabytek

znajdujący się w zbiorach Instytutu zakatalogowany jako starodruk A/125A

980, datowany na okres Ery Prekosmicznej zachował się tylko we fragmen­

tach i to w wielu miejscach nieczytelnych. Obejmował on alfabetycznie upo -

22

background image

rządkowany ciąg nazw własnych oraz system zakodowanych cyfr. Starodruk

ten znany pod inną nazwą, jako Telephone Book z Terry, oddał nieocenione

usługi badaczom starożytności, którzy na podstawie tego zabytku zrekon­

struowali alfabet i język zaginionej cywilizacji. Najbardziej wzięta hipoteza

głosi, że Telephone Book jest alfabetycznym spisem władców imperium Ter -

ty oraz okresów ich panowania. W świetle najnowszych badań hipoteza ta

wydaje się mało przekonywająca. Obecnie nie ulega wątpliwości, że staro­

druk ten jest spisem obywateli jednego z grodów Terry sporządzonym dla ce­

lów administracyjnych.

Poważna część zbiorów zapisana jest w języku, którego alfabet nie został

dokładnie rozszyfrowany, w związku z czym trudno jest mówić o rzetelnej in­

terpretacji tekstu. Przykładem może być starodruk C/187/79 datowany na

środkowy okres Ery Prekosmicznej, o odczytanym, ale ciągle kontrowersyj -

nyrri tekście zaczynającym się od słów: „Skazka o Rybaku i Rybce"...

Przy pomocy techniki komputerowej oraz grupy specjalistów paleografów

lingwistów ustalono, że tekst dotyczy techniki połowu pewnego rodzaju or­

ganizmów płynnego środowiska naturalnego Terry, a także stosunków włas -

ności i zależności w rozwarstwionym społeczeństwie tego globu.

Z punktu widzenia prehistoryka cywilizacji najbardziej interesujące teksty

w zbiorach instytutu dotyczą mitologii i życia codziennego Wczesnej Ery

Kosmicznej. Manuskrypty i starodruki kryjące się za numerami katalogowymi

fi/246/57, B/472/63, F/736/91 i G/661/87 rzucają nieco światła na ten cieka­

wy i pogrążony w mrokach zapomnienia okres historyczny. Studiując wyżej

wymienione teksty mozolnie fragment po fragmencie, wyłania się barwny

fresk zrekonstruowanej przeszłości. Ale wiele jest jeszcze białych plam i

miejsc niejasnych, które dają się dowolnie interpretować.

Nadal nie jest przez naukę wyjaśniony problem PIERWSZEGO. Stare tek­

sty (a jest ich niewiele) wymieniają dwie postacie. Najczęściej pojawiające

się nazwiska herosów mitologii terrańskiej, a niewykluczone, że postaci hi­

storycznych, to Gil - ga - mesh oraz Ga - ga - rin. Środowisko naukowe podzieliło

się na dwa obozy, obóz zwolenników Gil - ga - mesha i obóz tych, którzy za

PIERWSZEGO uznają Ga - ga - rina. Żadna ze stron nie potrafi jednak przed­

stawić przekonywających dowodów na poparcie swojej tezy. Bardziej umiar­

kowani badacze są zdania, że Gil - ga - mesh i Gą - ga - rin są postaciami z mito -

logii terrańskiej, a jej radykalniejszy odłam twierdzi nawet, powołując się na

pewne zbieżności w pisowni, że jest to jedna i ta sama osoba. Są oni zdania,

23

background image

że późniejsi kopiści błędnie przepisali nazwiska herosów, stąd ta rozbież­

ność.

Mniej niejasności wnosi przekaz o Trzech Wyprawach na Lunę, zorganizo­

wanych przez Terrańczyków. Starodruki CR/26/79, L/578/14 i G/2/1 uzupeł­

niają się i pozwalają wysunąć tezę, że okres Wypraw stanowi początek.

Wczesnej Ery Kosmicznej. Niemało kłopotów natomiast sprawił badaczom

starożytności starodruk VS/81/14, z którego ocalałych fragmentów wynika,

że na Lunie pierwszym Terrańczykiem był Twar - dow - ski. Szczegółowe ba­

dania specjalistów od podróży kosmicznych oraz badania lingwistyczne tek­

stu obaliły ten pogląd, niemniej jednak z braku innych źródeł potwierdzają­

cych względnie zaprzeczających obecności Twar - dow - skiego na Lunie kwe­

stia ta pozostaje otwarta.

Będąc specjalistą średniowiecza Ery Kosmicznej zainteresowałem

się

manuskryptem nr katalogowy XB/149/200 datowanym na Middle Age Faza

II.

Manuskrypt napisany w języku staroanglijskim pochodził ze zbiorów Bi -

blioteqa Cosmica Vaticana, jak udało się odczytać z niewyraźnej pieczęci na

jednej ze stron. Leży on teraz przede mną sczerniały od starości, w wielu

miejscach nieczytelny i pozbawiony szeregu kart, naznaczony śladami licz­

nych uszkodzeń mechanicznych. Materiał, z jakiego sporządzono karty, jest

pochodzenia organicznego, w związku z czym znajduje się w stanie daleko

posuniętego zwęglenia. Metodami fizyko - chemicznymi ustalono, że jest on

niezbicie pochodzenia terrańskiego. Nieorganiczny składnik tuszu znajdują­

cy się w substancji służącej do nanoszenia tekstu na stronice ułatwił rozpoz­

nawanie zarysu liter.

Znając dobrze, jak sądziłem, język staroanglijski nie przeczuwałem trud­

ności, jakie napotkam przy odczytywaniu tekstu XB/149/200 lub inaczej Pil -

grims Route w brzmieniu języka staroanglijskiego. Żywię nadzieję, że właści­

wa interpretacja treści manuskryptu ułatwi rozwiązanie wielu nie wyjaśnio­

nych zagadnień tego okresu historycznego.

Oto przykład obszernych fragmentów wspomnianego tekstu:

„... i nie przeocz zacny pątniku planety Hydrii w układzie Aquariusa, gdzie

świątobliwy ojciec Leubazy spędził 30 okrążeń tego globu wokół macierzy­

stej gwiazdy na pobożnych medytacjach i gorących modlitwach. Miejsce po­

bytu Błogosławionego Leubazego upamiętniono później małą kapliczką nie

opodal źródła, z którego Leubazy czerpał wodę, aby ugasić pragnienie. Dziś

24

background image

kapliczka pochylona i opleciona wszelaką roślinnością nie jest tak tłumnie

odwiedzana jak dawniej. Wszelako szczególnie pobożny pielgrzym nie omi­

nie w swej pielgrzymce planety Hydrii, która leży na uboczu tradycyjnej drogi

pątniczej, a to ze względu na pamięć o Błogosławionym Leubazym i źródle

znanym ze swoich niezwykłych właściwości, szczególnie jeśli chodzi o cudo­

wne wyleczenie artretyzmu.

Toć i ja otrząsnąłem pył ze swoich sandałów i mocząc nogi w cudownym

źródle pogrążyłem się w pobożnych rozmyślaniach, związanych z działalno­

ścią o. Leubazego na tej planecie. Nie opodal kapliczki i źródła stoją budynki

skromnej misji nielicznego obecnie zakonu oo. Leubazjanów, którego przeor

skromnie, aczkolwiek szczerze, zaopatrzył mnie na dalszą drogę oraz udzie­

lił błogosławieństwa.

Opuszczając układ Aquariusa skieruj dziób swojej nawy pobożny wędrow - .

cze między gwiazdy X 4596 a G 8949, po trzech tygodniach podróży zauwa­

żysz małą radiolatarnię, którą w swoich poprzednich wędrówkach zostawili

piegrzymi gwoli wskazania drogi błądzącym w bezmiarze Kosmosu. Po dal­

szych dwóch tygodniach znajdziesz się pątniku na skraju Wielkiego Wiru,

gdzie nawy będą miotane szalejącymi siłami Kosmosu..."

Dalszy tekst nieczytelny w związku z licznymi uszkodzeniami mechanicz­

nymi.

„... oddając swego ducha Panu w opiekę. Ze strzaskanymi sterami i uszko­

dzonymi przyrządami błąkałem się wiele tygodni w czarnej pustce tracąc na­

dzieję na uratowanie. Znalazł mnie wycieńczonego do ostatnich granic pa­

trolowiec zakonu Maltańczyków Arkturyjskich. Kilkutygodniowy pobyt u braci

szpitalników przywrócił mi siły, wobec czego mogłem kontynuować pielgrzy­

mkę.

Bracia szpitalnicy wstawili się za mną u będącego u nich przejazdem Hel -

barta Cymbryjskiego, jednego z władców Terry, który odbywał pielgrzymkę

na planety Infernę i Paradisię. Przyjęty gościnnie przez władcę odbyłem tę

część podróży na pokładzie jego triery. Wiedz, pobożny pielgrzymie, że pla­

nety Interna i Paradisia odkryte zostały przez misjonarzy z zakonu Barnardy -

nów (nie mylić z zakonem Bernardynów), założonego przez Erwina z Tawe­

rny na jednej z planet gwiazdy Barnarda, w siedemnastym roku pontyfikatu

papieża Hadriana XXXVI I. Na Internie oo. Barnardyni wznieśli klasztor. Mnisi

z klasztoru przestrzegali bardzo surowej reguły, którą dodatkowo utrudniały

warunki planety. Gryząca, rozpalona atmosfera, jeziora płynnej lawy i siarki

25

background image

oraz wyziewy trujących gazów, oto warunki, w jakich pędzili swój kontempla­

cyjny żywot pobożni bracia. Wielu z umartwiających się zakonników miało

widzenia i objawienia, w związku z czym klasztor na Internie stał się znany w

całej galaktyce. Zaprawdę, skłonić należy głowę przed pełnymi powagi,

odzianymi w białe azbestowe habity, zakonnikami. Wiele osób odbywa tu do­

browolną pokutę, tak osoby świeckie jak i zakonne. Nawet kilkudniowa poku­

ta na Internie zbawiennie wpływa na ciało i duszę pragnącego ukorzyć się

przed Panem. O ileż lżejszy na duszy i ciele wraca pielgrzym ż Interny, tego

doświadczyć może każdy sam na własnej skórze jako ja to odczułem tracąc

w niezwykle krótkim czasie czternaście funtów na wadze.

Dobroczyńca mój, Helbart Cymbryjski, wolał oddawać się modłom z pokła­

du swojej triery, atoli nie zapomniał o szczodrych darach dla opiekunów świą­

tyni przekazanych na ręce przeora zakonu oo. Barnardynów tuż przed uda­

niem się w dalszą drogę.

Droga z Interny na Paradisię jest dobrze znana i licznie uczęszczana przez -

pielgrzymów, nie wymaga więc szczegółowego opisu. Wspomnę jedynie, że

już po kilku dniach podróży przecięliśmy orbitę dużej planetoidy dobrze oz­

nakowanej i opasanej szeregiem świetlnych napisów wotywnych. Dalej zna­

cznie skromniejsze radiolatamie wytyczały szlak. Ruch dość znaczny, ale

podróż spokojna. Udałem się do celi udostępnionej mi przez dobrego wład­

cę, aby przez resztę drogi oddać się zbożnym rozmyślaniom i lekturze żywo -

tów świętych mężów. Bogobojny Helbart Cymbryjski wolał w tym czasie ko­

rzystać z uciech życia świeckiego, które dostarczał pielgrzymującemu wład­

cy liczny towarzyszący mu orszak dworzan.

Anim się spostrzegł jak wylądowaliśmy na Paradisi. Planeta ta odkryta, jak

już wspomniałem przez oo. Barnardynów, którzy założyli tam misję, stała się

wkrótce jedną z najliczniej odwiedzanych przez pielgrzymów. Łagodny kli­

mat, bogaty świat flory i fauny sprzyjał zakładaniu klasztorów o łagodniejszej

regule. Cieszyły się więc oczy zmęczonych pielgrzymów pięknymi widokami

krajobrazów ukraszonych bryłami smukłych świątyń wzniesionych rękami

pracowitych braciszków z białego, różowego i innych barw miejscowego su­

rowca. Balsamiczna woń powietrza, czyste i pełne dźwięki dzwonów wzywa­

jące pielgrzymów do uczestnictwa w nabożeństwach, uroczyste procesje t

echa chóralnie śpiewanych psalmów stwarzają nastrój błogiego uniesienia

tak bardzo sprzyjającego pobożnym kontemplacjom. Nie należy się więc dzi­

wić, że planeta ta jest równie tłumnie odwiedzana przez pielgrzymów zakon -

background image

nych jak i świeckich.

Z żalem pożegnałem się z Helbartem Cymbryjskim, którego szczerze po­

lubiłem i nabrawszy sił wyruszyłem w dalszą pielgrzymkę do miejsc, w któ­

rych spędzili swój pełen umartwień żywot święci pustelnicy. Bracia zakonni

z Paradisi, zapoznawszy się z celem mojej misji, podarowali mi mały, ale

sprawny stateczek. Dzięki ich dobroci mogłem kontynuować swoją podróż

po stracie własnego statku w okolicach Wielkiego Wiru. Miejsca, do których

się udaję, są rzadko odwiedzane, leżą na uboczu tradycyjnych szlaków i nie­

wiele jest o nich informacji w przewodnikach i folderach dostępnych pielgrzy­

mom. Godząc ze sobą cele pobożnej pielgrzymki wraz ze zbieraniem infor -

macji o miejscach świętych spełnię, mam nadzieję, ciche życzenie Kurii, któ­

ra skrzętnie gromadzi wszelkie informacje o gwiazdach i planetach naszej

galaktyki.

Cierpliwy pątniku, dowiedz się zatem, że droga, jaką podążałem, była wiel­

ce niebezpieczna. Zaopatrzony w niedokładne mapy tej części Kosmosu, w

którą skierowałem dziób mojego stateczku, polecając się opiece Pana, zda­

łem się na łaskę i niełaskę nieznanego. Korzystając z map zabranych ze

sobą oraz ustnych wskazówek zasłyszanych jeszcze na Paradisi, wybrałem

grupę dosyć odległych gwiazd, z których jedna posiadała układ planetarny.

Skolonizowana była jedna planeta tego układu - Lemonia. Po długiej i nie

pozbawionej niebezpiecznych przygód podróży amortyzatory mojej nawy

zagłębiły się w grunt Lemonii.

Zaraz po wylądowaniu odszukałem małą misję, w której starzy, ale bardzo

uczynni bracia erenici okazali mi jako przedstawicielowi Watykanu wiele do­

brodziejstw i pomocy. Mieszkańcy Lemonii trudniący się głównie rolnictwem

są potomkami jednej z pierwszych wypraw kolonizacyjnych z okresu za­

twardziałego materializmu Terry. Niemniej jednak i tu z czasem założono mi -

sję, a patronem planety został St. Lem. Stąd też i nazwa tego globu. Kult

Lema trąci nieco schizmą, lecz trudno zaradzić temu stanowi rzeczy skoro

znaczna odległość od centrum życia gospodarczego, religijnego i polityczne­

go nie sprzyja wymianie towarowej i kulturalnej. Podać warto również, że po­

dupadłe rolnictwo Lemonii nie potrafi nic godnego uwagi zaoferować na wy - .

mignę.

Po krótkim pobycie, zaopatrzony dostatnio na drogę, ruszyłem dalej.

Mapy, które posiadałem, nie były już na nic przydatne z uwagi na ich zbyt

schematyczny zarys tej części przestrzeni, w którą zdecydowałem się udać.

o - ?

background image

Nie byłem jednak zupełnie bezradny. Tuż przed odlotem przybył do mnie je­

den z braciszków misji ściskając pod pachą niepozorne zawiniątko. Nic nie

mówiąc, wręczył mi pakiecik, po czym szybko oddalił się. Już po starcie spo­

kojnie rozwinąłem nieco zetlałą tkaninę, w którą zawinięty był jedyny na Le -

monii egzemplarz „Dzienników gwiazdowych Ijona Tichego", zebranych i

opatrzonych komentarzem przez St. Lema. Zrozumiałem teraz, dlaczego

wręczający mi zawiniątko brat z misji zachowywał taką ostrożność. Była to

największa relikwia Lemonii. Od tej chwili stary, zniszczony egzemplarz

„Dzienników" był moim jedynym przewodnikiem. Przyznać muszę, że z mie­

szanymi uczuciami studiowałem szacowny wolumen. Nie chcąc podważać

prawdomówności Ijona Tichego, a tym bardziej autorytetu St. Lema, w które­

go dziele oprócz rzetelnych relacji, takich jak Podróż 22 opisująca dzieje wy­

słannika Stolicy Apostolskiej, ojca Orybazego oraz jego męczeńskiej śmier­

ci, czy relacji z wyprawy Ijona Tichego na Amaropię, planety z gwiazdozbioru

Cyklopa (Podróż 12) znajduje się też szereg wiadomości bałamutnych, dale­

kich od rzeczywistości tego stanu rzeczy. Na przykład na Enterapii nigdy nie

było kurdli ani ośmiołów. Zupełnie bez wiary przyjąłem relacje z podróży je­

denastej, ósmej, dwudziestej i wielu, wielu innych, których nie będę nawet

przytaczał.

Przeświadczony o historycznym znaczeniu mojej misji, kierując się wska­

zówkami z „Dzienników", miotałem się z gwiazdy na gwiazdę, z Galaktyki na

Galaktykę i wszędzie osobiście porównywałem relację Tichego ze stanem

aktualnym. Z zażenowaniem stwierdziłem zasadność moich podejrzeń. Ijon

Tichy nie odwiedził nawet piątej części planet, o których tak barwnie pisał. Był

niewybrednym łgarzem. Wiadomości czerpał z drugiej, a nawet z trzecie}

ręki, najczęściej od zwykłych prostych majtków galaktycznych naw, którzy za

kieliszek księżycówki gotowi byli opowiadać różne brednie. Dziwię się, że St.

Lem, komentator i wydawca tego paszkwilanckiego dzieła nie ustosunkował

się z większą rezerwą do przedstawionych mu relacji. Częściowo rehabilituje

St. Lema fakt, że będąc bogobojnym terrańskim mnichem komentarz do

dzieła pisał w celi zakonnej, którą notabene nader niechętnie opuszczał.

Niemniej jednak, w relacji do Kurii Watykańskiej oprócz sporządzonego iti -

nerarium pragnąłbym dołączyć sprawozdanie, które pozwoli Jego Świątobli­

wości na ustosunkowanie się do kultu oraz postaci St. Lema w świetle zebra­

nych dowodów.

Cierpliwy pielgrzymie, skoro przebrnąłeś przez te nieco przydługie dygre -

sje (wybacz to skromnemu słudze bożemu), bądź cierpliwy, albowiem jesz -

background image

cze wiele razy Terra dokona obrotu wokói swojej gwiazdy nim dane mi będzie

wrócić.

Powrót z okolic kwazara Ostatniej Mgławicy ułatwiła mi własnoręcznie

sporządzona na pergaminie mapa, na której nie zabrakło żadnego z odwie­

dzanego przeze mnie układu gwiezdnego. Dzierżąc w ręku to oto itinerarium

pątnika i misjonarza, znajdziesz tam jeszcze wiele cudów, dla których Słowo

Pańskie nie utorowało drogi wiecznego zbawienia.

A zatem..."

Na tym urywa się tekst itinerarium sporządzonego, przez pątnika Anonima,

wysłannika Kurii Watykańskiej z planety Terry. Dalsze fragmenty tekstu XB/

149/200 są prawie nieczytelne, inne bardzo fragmentaryczne i oderwane od

kontekstu przytoczonego powyżej fragmentu. Nie zachowała się również

mapa sporządzona przez Anonima, która byłaby bezcennym źródłem do stu­

diów nad kartografią przestrzenną średniowiecza Ery Kosmicznej. Analiza

tekstu XB/149/200 pozwala na sformułowanie kilku tez o przełomowym zna­

czeniu dla badanego przeze mnie okresu. Przezwyciężone zostały trudności

z prawidłową składnią i interpretacją tekstu zapisanego, jak już wspomnia­

łem, w języku staroanglijskim, głównie dzięki pomocy lingwistów specjalizu­

jących się w badaniu języków martwych, takich jak starolatyński i sarmatycki.

Ważniejsze wnioski i tezy wyciągnięte ze studiów nad tekstem XB/149/

200.

1. Potwierdzona zostaje hipoteza o tzw. Okresie Panteistycznym w śred­

niowieczu Ery Kosmicznej.

2. W pełniejszym świetle ukazana jest postać St. Lema. Nie jest to postać

legendarna jak dotychczas mniemano, lecz historyczna. Udało się nawet

stwierdzić pewne dane osobowe. Wiemy, że był mnichem w jednym z ere­

mów na planecie Terra. Wnikliwe badania porównawcze dokonane przez lin­

gwistów dowodzą o wyjątkowości czci, jaką tę osobę otaczano na Terze.

Występujące przed imieniem rodowym litery St. lub S. są skrótem starolaty -

ńskiego słowa sanctus lub staroanglijskiego saint. Przedrostek ten stosowa­

ny był przy imionach wybitnych dostojników wspomnianych w tekstach z cza­

sów średniowiecza Ery Kosmicznej, np. St. Johannes, St. Mathias, St. Pau­

lus, St. Jacobus i innych.

Bez wątpienia wnioski przedstawione przez lingwistów są nie do podważe­

nia. Inne badania jeszcze bardziej przybliżają nam osobę St. Lema. Mianowi­

cie pierwsi koloniści z planety Lemonii wyemigrowali z Sarmatii, jednej z kra -

29

background image

in Terry. St. Lem, jak udało się to zbadać mediewistom, był Sarmatyjczykiem.

W Sarmatii zatem powstał komentarz do „Dzienników gwiazdowych". Kolo­

niści bowiem zabrali ze sobą pewną ilość dzieł St. Lema na Novą Sarmatię,

bo tak nazywała się początkowo Lemonia, a później w okresje rozluźnienia

związków Novej Sarmatii z Terrą zrodził się kult St. Lema, a w konsekwencji

tego i zmiana nazwy planety. Niewielki fragment niestety bardzo źle zacho­

wanego starodruku XB/149/200 wymienia tytuły niektórych dzieł St. Lema:

„Cyberiada", „Summa Technologiae", „Dialogi", „Głos Pana", niestety treść

wspomnianych dzieł jest dla nauki stracona. Nie zachował się żaden z cyto­

wanych wyżej tytułów.

3. Pierwszoplanowa początkowo postać Anonima, autora itinerarium (tek­

stu XB/149/200) została zaćmiona rewelacyjnymi wynikami badań związa­

nych z osobą St. Lema. Niemniej uwagi i spostrzeżenia Anonima spowodo­

wały istotne przewartościowania w kwestii historyczności osób Ijona Tichego

i St. Lema. Obecnie wiemy, że Ijon Tichy, jeśli nawet był postacią historycz­

ną, nie odegrał tak ważnej roli w dziejach jak St. Lem. Sądzić należy, że tylko

dzięki St. Lemowi postać ta stała się dobrze znana późniejszym pokoleniom.

Nie jest ważne dla historyka, czy Ijon Tichy rzeczywiście podróżował do

wspomnianych przez Anonima miejsc, lecz istotne jest dla badacza dzieło St.

Lema oraz zawarte w nim poglądy filozoficzne, które wywarły tak wielkie pię­

tno na potomnych do powstania kultu włącznie. Zbadanie jakiegokolwiek z

dzieł St. Lema rozstrzygnęłoby tę niejasną jeszcze kwestię ostatecznie. Ze

znanych powodów jest to już niemożliwe. Być może przyszłe pokolenia ba­

daczy uporają się z tą zagadką.

background image
background image

Już dawno nie obserwowano takiej burzy umysłów,.zaciętych polemik i

sporów, jakie wywołała ogłoszona ostatnio Reguła Redukcji Probabilistycz­

nej, w skrócie zwana RRP. Rozmiarami, zasięgiem i gwałtownością reakcji

można ją porównać jedynie do słynnego niegdyś w mechanice kwantowej

problemu komutatywności operacji i wynikłego na jego tle sporu, czy ptasz -

kowanie daszka równa się daszkowaniu ptaszka.

Jako się rzekło, zgiełk wokół Reguły Redukcji Probabilistycznej przeszedł

wszelkie wyobrażenia i rozprzestrzenił się z prędkością podświetlną na ob­

szary pozagalaktyczne wywołując najczęściej tylko niezdrową sensację. Ma -

łoż bytopolemik - doszło niebawem i do bluźnierstw i klątw rzucanych na

opornych w przyjmowaniu RRP. Zaś ortodoksyjni wyznawcy RRP negowali

wręcz cały dotychczasowy dorobek myśli ludzkiej w dziedzinie poznawania

Wszechświata jako takiego a nie innego!

Niezaangażowani, którzy ani myśleli rzucać się w odmęty zamętu wywoła­

nego wyniknięciem RRP (uważając to za niegodne prawdziwego badacza

Uniwersum), komentowali mimochodem to nowe „uczenie": zaiste - powia­

dali - coś w tym tkwi poza tym, jednakowoż korzyści praktycznych z tego nie­

wiele; to znaczy dla przypadków mało licznej populacji obiektów dowolnego

rzędu otrzymywane rezultaty zastosowania RRP nie wnosiły niczego nowe­

go w porównaniu 2ę starymi, wypróbowanymi metodami działania i badania.

Natomiast w przypadkach, w których RRP mogłaby zdać egzamin, ilość ba­

danych obiektów bywała tak ogromna, że do przeprowadzenia koniecznych

operacji niezbędny stawał się komputer dorównujący rozmiarami przeciętnej

galaktyce eliptycznej, podczas gdy inne podejścia na prostej drodze dawały

wcale zadowalające wyniki i - co najważniejsze - nie prowadziły do nużące­

go zamętu. Co innego - mówili znawcy - zwątpienie umysłu, a już zupełnie

3 2

background image

co innego - zmącenie umysłu, dając tym samym poznać, że odcinają się

zdecydowanie ód zwalczających się nawzajem stron - zarówno od wyznaw­

ców RRP, jak i od jej przeciwników.

Nie warto byłoby o historii RRP wspominać, jeśliby jej zasięg, a także spór

o niekompetencje ograniczał się jedynie do obszaru działalności poznawczej

istot myślących. Niestety, polemiki rychło przestały być hermetyczne i wywo­

łały przewrotne zainteresowanie Regułą u podistot niemyślących, co stało

się - w głównej mierze - za przyczyną nadgorliwych neofitów oświeconych

w RRP, a także z winy Antymądryty Pierwszego RRP.

Jęła tedy Reguła Redukcji Probabilistycznej święcić niewesołe triumfy w

najrozmaitszych dziedzinach działalności ludzkiej i nieludzkiej coraz bardziej

rozprzestrzeniając się, z prędkością przyświetlną, również na odległe rejony

pozagalaktyczne. Ponieważ centralnym jądrem Reguły, sformułowanej

przez Antymądrytę Pierwszego, było zagadnienie, czy wariacja kratek równa

się kratkowaniu wariatów (stąd właśnie analogia do daszkowania ptaszka i

ptaszkowania daszka), nic więc dziwnego, iż poniektórzy nader opacznie

zrozumieli przewodnią ideę nowego „uczenia" i zgoła niewłaściwie zaczęli ją

stosować w najprzeróżniejszych okolicznościach powiększając tym samym

dostatecznie już mętne zamieszanie.

Z opóźnieniem lorentzowskim dotarły na przykład wieści, że pewien wład­

ca położonego na kresach Galaktyki układu planetarnego (którego nazwa

już dawno uległa zapomnieniu), przeczytawszy w lokalnej popołudniówce

„Echa Kosmosu" krótką notatkę o problemie wariowania kratek i kratkowa­

nia wariatów, po swojemu zrozumiał naczelną ideę RRP. Nakazał więc bez -

zwłocznie. - połowę mieszkańców owego układu zamknąć za kratkami, zaś

drugą połowę zmusił do noszenia jednolitego, kraciastego ubrania i dumnie

odtąd twierdził, że zredukował podwładną mu społeczność do dwóch grup -

wedle zaleceń Reguły.

Największa jednak przygoda spotkała Regułę Redukcji na dalekiej plane­

cie o dźwięcznej nazwie Albarossa, położonej w sławetnej galaktyce spiral­

nej widocznej w gwiazdozbiorze Psów Gończych.

Na planecie tej niespodziewanie obowiązywała zasada „wielcy złodzieje

małe wiesza", zawleczona tam ongiś z odległego Hryzostanu. Rządził plane -

tą Albarossa Tyran Torqer, który zwykł się był wyręczać w sprawowaniu wła­

dzy Dyktatorem Departamentu Gwałtomatyki i Dezinformacji, co miało z re -

guły fatalne następstwa.dJa wszystkich, ponieważ Dyktator, jako specjalista

33

background image

w dziedzinie teorii gier nieludzkich, potrafił bezczelnie wprowadzać w błąd

nawet Tyrana sypiąc mu w oczy pył kosmiczny. Było to ulubione zajęcie Dyk­

tatora oprócz kilku jeszcze innych, równie wyjątkowo odrażających. To on,

wspólnie z oddanym mu w pacht bezprawnikiem oraz dwoma zausznikami,

wprowadził powszechny - w oparciu o zasadę zawleczoną z Hryzostanu -

przepis, zgodnie z którym nagradzano dopuszczających się wszelkiego ro -

dzaju łajdactw i matactw, zaś karano tych, którzy brali w obronę pokrzywdzo­

nych bądź rodzinę.

Dyktator Departamentu Gwattomatyki i Dezinformacji - Azo Myliciel - na -

włóczyciel akademicki, onże zjadacz gwiazd, rozprawiał się podstępnie rów­

nież z oddanymi mu podistotami niemyślącymi, otaczając go kupionymi, lecz

bezdusznymi automatami, które osobiście programował.

Azo Myliciel najchętniej urzędował w gmachu zwanym potocznie Copula -

torium Maius, gdzie - jak twierdził - przeprowadzał życiowo ważne ekspery­

menty. „Chodzi bowiem o to - mawiał - żeby osiągnąć ograniczenie popula­

cji nie ograniczając w niczym kopulacji". Będąc niezrównanym erudytą, a w

dodatku obdarzony czarownym barytonem, potrafił zjednywać dla swoich

eksperymentów niezliczone rzesze młodych kandydatek do wyższego wta­

jemniczenia, lecz zawsze tak jakoś się składało, że zamiast wyzwolenia na­

stępowało rozwiązanie i eksperyment należało oczywiście przeprowadzić od

nowa - zgodnie zresztą z zasadą dziesięciu tysięcy prób jednostkowych.

I oto Azo Myliciel dowiedział się, nie bardzo wiem skąd, o sławetnej Regule

Redukcji (niektórzy utrzymują, że Azo Myliciel i Antymądryta Pierwszy RRP

to jedna i ta sama osoba!). Od razu też docenił on i zrozumiał, jak wielkie

może Reguła oddać usługi planecie Albarossa, a zwłaszcza Departamento­

wi Gwattomatyki i Dezinformacji. Przemyślawszy dokładnie wszystko udał

się do Tyrana Torqera i wyjawił mu w wielkim sekrecie, jaki to wspaniały plan

postępowania zwierzchności ułożył w oparciu o RRP. Wtajemniczając tak

Tyrana często sypał mu pyłem kosmicznym w oczy, toteż ten przystał bez

większego nawet wahania na perfidny plan swego zastępcy, a może już na­

stępcy.

Jakoż zaczęły się dziać na planecie Albarossa przedziwne rzeczy, których

logiki nikt nie mógł odgadnąć. Cel również pozostawał niejasny przy zacho­

waniu wszelkich pozorów praworządności nastały dla mieszkańców Alba -

rossy sądne dni. Oficjalnie i w imieniu Tyrana Dyktator wygłaszał coraz to

wznioślejsze i płomienne mowy, w których przewijał się stale jeden i ten sam

34

background image

motyw: rękojmią postępu jest bezwarunkowe przyjęcie RRP, zwłaszcza w

nowej polityce demograficznej. Natomiast prywatnie Azo Myliciel urządzał

wyrafinowane kosmorgie, podczas których rozwięźle oświadczał, że praco­

wać w ogóle nie warto i tylko upić się warto ekstrahując w tym celu obłoki mię -

dzygwiazdowego C

2

H

5

OH. Nazajutrz po każdej takiej imprezie rozpoczynała

się jego ulubiona gra bez reguł - nazywana też osiąganiem horyzontu torsyj -

nego - której ofiarami padali zarówno ci, co byli krytycznie nastawieni do po­

czynań Dyktatora, jak i jego najbliżsi współpracownicy, zaś neutralni bywali

pozostawiani własnemu losowi. W praktyce oznaczało to, iż neutralni z po­

wodu obłożenia ich obowiązkami ponad wszelką wytrzymałość bardzo szyb­

ko tracili rozsądek albo nawet życie...

Z wolna trwożny słuch o RRP popełznął po całej planecie.wzburzając umy­

sły. Wtedy

to rozpoczęty się tajemnicze zniknięcia - dziwnym zbiegiem oko­

liczności głównie malkontentów - a jednocześnie wzrastał entuzjazm pod -

istotnie myślących urzeczonych gładką wymową Azo Myliciela. Wkrótce całe

społeczeństwo Albarossy, a zwłaszcza stołecznej Oasterii, było dokładnie

skłócone między sobą i w nieopisanym chaosie, jaki nastąpił, Dyktator jął re­

alizować drugą część swojego niecnego planu. Efekty jego poczynań zanie­

pokoiły nawet Tyrana Torqera, który zażądał wyjaśnień. Lecz nie na darmo

Azo Myliciel był specjalistą od teorii gier nieludzkich i nie bez powodu był Dyk­

tatorem takiego a nie innego Departamentu! Dezinformując i tłamsząc (czyli

gwałcąc) świadomość Tyrana wytrącał go coraz bardziej z rzeczywistości i z

mefistofelesowską przebiegłością umacniał Torqera w przekonaniu, iż tylko

oni dwaj - jak każe RRP - są panami sytuacji i tylko oni wiedzą, ku czemu

zmierzają.

„Takich trzech, jak my dwaj, nie ma ani jednego! " - zwykł mawiać Dyktator

Tyranowi.

Niszczył też Dyktator swoich przyjaciół, a ze szczególnym upodobaniem

tych

, którzy do końca pozostawali wierni odtłumaczając na wszelkie możliwe

i niemożliwe sposoby jego postępowanie. Dwóm najbliższym zausznikom

nadał nawet stosowne przydomki, lecz i to nie zmusiło ich do zrewidowania

poglądów.

Kiedy tak Azo Myliciel sukcesywnie wprowadzał w życie program obłędu w

kratkę, rozproszeni opozycjoniści zjednoczyli swe siły i zniecierpliwieni bez­

przykładnym naigrawaniem się Dyktatora oraz Tyrana z ogólnie przyjętych

norm społecznych i praw kosmicznych postanowili dać stanowczy odpór,

35

background image

czyli wycisk. Na nic zdały się próby powaśnienia i rozbicia jedności opozycjo­

nistów. Nieobyci z towarzystwem Dyktatora szybko teraz dochodzili do oby­

cia, czar pryskał i nie zwlekając coraz to nowi „przebudzeni" wzmacniali siły

opozycjonistów. Szerzona przez Azo Myliciela dezinformacja przestała od­

nosić skutek - zadziałało zjawisko przeskoku. I wtedy dopiero wyszła na jaw

perfidia i hipokryzja Dyktatora. Azo Myliciel czując się zagrożony usiłował je­

szcze powtórzyć bezwiednie manewr bezimiennego władcy układu planeta­

rnego bez nazwy, czyli pół na pół zakratkbwać społeczeństwo Albarossy.

Jego zamiar nie został jednak ostatecznie zrealizowany, ponieważ dotarły

wreszcie do Tyrana Torqera - po pamiętnym złamaniu blokady informacji -

prawdziwe wieści o sytuacji na planecie. .

Okazało się wówczas, ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich, że skrót

RRP wykłada się jako... Reguła Redukcji Personalnej! Jedynie Tyran udawał

zdziwienie, lecz zmienił się na twarzy nie do poznania, kiedy dowiedział się,

że rytualna formułka „redukcja do dwóch osobników" nie obejmowała w da­

nym przypadku jego samego. Tak więc korzystając z usług bezprawnika i sy­

piąc pyłem kosmicznym w oczy Tyranowi, Azo Myliciel bliski już był wyprowa­

dzenia go w pole bezgrawitacyjne i pozostawienia tam aż po zagaśnięcie

gwiazd w stanie nieważkości.

W zaistniałej sytuacji opozycjoniści zajęli bez trudu stołeczną Oasterię.

Zrezygnowany Tyran nie protestował przeżywając gorycz upokorzenia. Nie­

stety, nie udało się pojmać Dyktatora. Jego Departament był ciemny, pusty i

głuchy. Nie udało się też ustalić, kim miała być ta druga osoba, do której od­

nosiła się rytualna formułka RRP, W opuszczonym Departamencie natknięto

się natomiast na wiele interesujących dokumentów, których Dyktator nie

zdążył zniszczyć, Znaleziono między innymi klarownie wyłożoną Regułę Re­

dukcji Personalnej wraz z komentarzem bezprawnika odnośnie sposobów jej

realizacji. Obok znajdowały się załączniki - stos jednakowo brzmiących fał­

szywych donosów, do których wystarczało wpisać tylko nazwisko. Część

blankietów była zresztą wypełniona. Zaznajomiwszy się z nimi Tyran Torqer

dostał wysokiej gorączki i poważnie zaniemógł.

Dotarto też do planów likwidacji Oasterii, a właściwie całkowitego jej prze­

kształcenia i podporządkowania Departamentowi Gwałtomatyki i Dezinfor­

macji. Nowy kształt tego, co miało pozostać z Oasterii, oparty był oczywiś­

cie na planie kratownicy, która aż zadziwiała swoją regularnością.

Najbardziej sensacyjnego odkrycia dokonano w jednym z pawilonów De -

36

background image

partamentu, znajdującym się nieopodal Copulatorium Maius. Pawilon zapeł­

niony był po sufit... damskimi pidżamami w różnobarwną kratkę. Wtedy to

ktoś z opozycjonistów wyrzekł wielce znamienne słowa: „a czy zauważyliś­

cie, kogo z reguły redukowano, a kto pozostał? - i nagle wszyscy odczuli

straszliwą perwersję kryjącą się w stosowanej przez Dyktatora Regule Re­

dukcji Personalnej dla celów nowej polityki demograficznej. „Zaiste, potwor­

nym troglodytą on był" - stwierdzili z wielkim niesmakiem. Jedynie wierni

zausznicy jak dawniej usiłowali bronić Azo Myliciela: „Ależ, obywatele, de­

monizujecie tylko Dyktatora, to wcale niepodobna, żeby on do czegoś takie­

go zmierzał". Na szczęście nikt już nie zważał na ich słowa, ponieważ to, w

co chciał zamienić Albarossę ów zjadacz gwiazd, urągało wszelkiej etyce i

rozumowi, tak iż wzdragamy się opowiedzieć nawet o tym...

Dyktator zaginął bez wieści. Krążą pogłoski, że został uratowany przez

młodą sylfidę z Rurytanii pilotującą rakietę fotonową międzygalaktycznego

zasięgu. Podobno udał się do dalekiego Hryzostanu.

37

background image
background image

- Jeszcze! Jeszcze! Ach, och, och. Mocniej, och, oooch! - łamiący się ko­

biecy głos coraz bardziej niepokoił redaktora. Rozglądał się nerwowo po hal­

lu, starając się dojść źródła hałasu. Rozkoszne jęki dobywały się chyba spo­

za ostatnich drzwi w końcu korytarza. Już chciał tam iść, lecz doktor Herera

przytrzymał go za ramię, mówiąc:

- Drogi redaktorze, zwiedzanie zaczniemy od tej sali. Rozumiem pańską

niecierpliwość, ale wszystko ma swoją kolejność - ciągnął tonem alfonsa,

oferującego usługi swej podopiecznej. Za chwilę dodał już normalnym gło­

sem, jakby chciał zatuszować poprzednie wrażenie: - Później wszystko

panu wytłumaczę, najważniejszy jest element zaskoczenia.

Podobnie dwa dni temu mówił mu przy wódce najlepszy przyjaciel:

- Stary, kiedy popadam w taką depresję, jak ty teraz, to walę do Herery.

Zawsze chętnie udziela wywiadów i pokazuje swoją klinikę. To, co tam zoba­

czysz i usłyszysz, na pewno postawi cię na nogi. Zrozumiesz też dlaczego

nic nigdy stamtąd nie napisałem. Może tobie się uda. Nic więcej nie mogę po­

wiedzieć, zaskoczenie jest najważniejsze.

A więc reportaż z kliniki doktora Herery miał przerwać jego złą passę. Od

kilku miesięcy nie mógł napisać niczego dobrego. Z każdym kolejnym artyku­

łem brwi naczelnego unosiły się coraz wyżej. Jego reportaże i felietony uka­

zywały się nadal w tym samym miejscu i nic, pozornie nic, nie świadczyło o

skończeniu się Wiktora. On jednak czuł się jak balon, z którego uszło powie­

trze, czuł, że to, co pisze, jest nic niewarte, że jest nieciekawe i nie ma sensu.

Sala, do której weszli, w niczym nie przypominała szpitala. Kojarzyła się

raczej z pokojem akrobaty radioamatora. Pełno w niej było głośników, kabli,

skomplikowanej aparatury radiotechnicznej. Pośrodku maszerował, prze­

bierając nogami w powietrzu, niewysoki, łysiejący mężczyzna. Jego bardzo

40

background image

szeroki pas połączony byt systemem naprężonych linek ze wszystkimi ścia­

nami sali. Zasadniczym elementem konstrukcji była gruba lina, zwisająca z

sufitu i także przymocowana do pasa pacjenta, przypominającego muchę w

sieci pająka. System sznurów i sznurków prawie całkowicie eliminował przy­

ciąganie, pozwalając człowieczkowi zająć dowolną pozycję i poruszać się w

dowolnym kierunku. Na uszach miał słuchawki, a do skroni i potylicy przycze­

pione taśmą lepiącą elektrody. Sztywny, jakby kij połknął, podnosił kolejno

proste nogi tak wysoko, jak mu na to pozwalał okrągły brzuszek.

- Prawie jak na paradzie wojskowej - wyszeptał po chwili oszołomiony

dziennikarz.

- Bo jest na paradzie wojskowej - odparł doktor Herera.

Psychoanalityk podszedł do rozbłyskującej różnokolorowymi światełkami

tablicy. Przycisnął kilka guzików. Rozległ się szum przesuwanej taśmy kom­

puterowej. Ledwo ją zatrzymał, głośniki rozmieszczone w najdziwniejszych

miejscach ryknęły gwizdem lecącego pocisku. Człowieczek na linkach rzucił

się nagle do przodu, zakrył głowę rękami i zawisł w pozycji horyzontalnej,

dyndając lekko w powietrzu. Przerażony dziennikarz zrobiłby to samo, gdyby

nie podtrzymał go Herera.

- S pokojnie, spokojnie. To tylko imaginacja - uspokajał, wyprowadzając

Wiktora z sali. Ten, wychodząc, zobaczył jeszcze, jak wiszący człowieczek

nagle poderwał się, rzucając coś szerokim machnięciem ręki.

- Jezu, Jezu, co tu się dzieje - jęczał spocony dziennikarz. Pił ostatnio dwa

dni temu, kiedy widział się z przyjacielem radzącym mu odwiedzić klinikę He­

tery. Sądził, że kac mu minął, ale po czterodniowym pijaństwie widać trwał je­

szcze. Dotąd na kacu zwidywało mu się, że skacze z wysokiego piętra lub

wyrzuca kogoś przez balkon. Ale nie to, nie to.

- No już, niech się pan uspokoi. To co pan widział, to autentyczna rzeczy­

wistość. Proszę sobie łyknąć. - Herera nie wiadomo skąd wyjął płaską butel­

kę wódki. - A ja tymczasem wszystko wyjaśnię.

- Otóż, drogi panie redaktorze, jak pan doskonale wie, żywiołowy rozwój

naszej cywilizacji pociągnął za sobą szereg konsekwencji, zmieniających

diametralnie dotychczasowe życie człowieka. Świat się zmienił, ale ludzie

nie. Ich potrzeby pozostały te same, co przed tysiącami lat. Społeczeństwo i

cywilizacja uniemożliwiły Człowiekowi zaspokojenie wielu z nich.

- Wiem, wiem - przerwał mu Wiktor - mówi pan o społeczeństwie totalita -

mo - nieterrorystycznym Marcusego.

41

background image

- Widzę, że pan się orientuje - odparł zniecierpliwiony przerwaniem swych

wywodów psychiatra. - Brak realizacji potrzeb prowadzi do frustracjii stresu,

tak jak np. w pańskim przypadku - kontynuował. - Podstawową przyczyną

pierwotnego stanu frustracji jest tzw. konfliktowa struktura osobowości, np.

rozbieżność między aspiracjami życiowymi jednostki a jej obiektywnymi mo­

żliwościami.

- Bij, bij! Mocniej! Mocniej, jeszcze, oooch, och! - z końca korytarza dobie­

gał krzyk tej samej, co poprzednio, kobiety. Dziennikarz doskonale wyłapy­

wał poszczególne nuty, raz łamiącej się, raz wznoszącej się pieśni rozkoszy,

jak nazwał w myślach dziwne wrzaski. Plastycznie wyobrażał sobie, co mo­

gło się dziać za dalekimi drzwiami.

Doktor nie zwracał najmniejszej uwagi na odległe hałasy. Ciągnął dalej,

najwyraźniej upojony tonem swego głosu:

- Odmienny rodzaj przyczyn frustracji wiąże się z motywacją społecznie

nie aprobowaną lub z utrwaleniem się niepoprawnych technik zaspokajania

potrzeb. Osoba odczuwająca np. silne pragnienia homoseksualne przy pró­

bach ich realizacji w społeczeństwie nie tolerującym tego rodzaju dążeń, na­

raża się na izolację, ośmieszenie, represje. Unika więc realizacji swych po­

trzeb, co powoduje stałe uczucie braku satysfakcji. Albo, u jednostki wytwo­

rzyła się silna motywacja do czynności agresywnych i chęć szkodzenia in­

nym. Normy społeczne oraz prawne powodują, że taka osoba napotyka na

ograniczenia i przeszkody w realizacji swych dążeń. Rezultatem jest oczywi­

ście frustracja.

Zawodzenia z końca korytarza coraz bardziej rozpraszały redaktora. Nie

słuchał już Herery, wziął go pod rękę i, zahipnotyzowanego własnymi wywo­

dami, prowadził pomalutku w kierunku tajemniczych drzwi.

- A czy wie pan? - krzyknął doktor, wyzwalając się gwałtownie spod ręki

Wiktora i kłując go wskazującym palcem w piersi tak mocno, że dziennikarz,

pochłonięty powolnym skradaniem się do celu, trzymając w powietrzu lekko

uniesioną stopę, którą miał za chwilę bezszelestnie postawić na ziemi, za­

chwiał się i gdyby nie ściana, leżałby już pod nogami perorującego Herery.

Twarz psychiatry, z każdym kolejnym słowem, zbliżała się niebezpiecznie

blisko twarzy redaktora.

- Czy wie pan - mówił dalej - że w mojej klinice można zaspokoić każdą,

nawet najbardziej nieprawdopodobną potrzebę? Każde zboczenie? - dyszał

już przy przerażonych oczach Wiktora - co niweluje i zapobiega wszelkim

42

background image

frustracjom. Oto moja misja - dać zadowolenie ludzkości!

Nagle prawa ręka doktora mignęła koło głowy dziennikarza, rozległo się

głośne pacnięcie dłoni o gładkie drzwi za plecami redaktora, który myślał, że

są to już ostatnie jego chwile.

- Proszę bardzo - powiedział Herera, otwierając następną salę.

Pomieszczenie tonęło w dyskretnym półmroku. Gdzieś spod sufitu słychać

było słowa komend francuskiego krupiera, warkot kulki podskakującej na wi­

rującym talerzu ruletki. Ryk radości z wygranej dochodził ze środka pokoju,

gdzie siedział jakiś człowiek opleciony siatką kabli i elektrod.

- Ten osobnik - wyjaśnia! spokojnie doktor - jest typowym przedstawicie­

lem grupy pechowców. Ma on niezaspokojoną potrzebę wygranej. Wprowa­

dziłem go w stan, w którym realnie wyobraża sobie salon gier w Monte Carlo

i gdzie, oczywiście, wygrywa. Człowiek, którego pan widział w pierwszej sali,

to skomplikowany przypadek. Mieszają się u niego niezaspokojone potrzeby

bycia człowiekiem odważnym, dążenie do okazywania siły, z potrzebą agre­

sji. Tak więc uczyniłem go żołnierzem, który daje dowody bezprzykładnego

męstwa na polu bitwy, i który, w drodze wyróżnienia, prowadzi defilady w

zdobytych miastach.

Po dwugodzinnym seansie wyjdą z mojej kliniki jako nowi ludzie. Nie będą,

oczywiście, nic pamiętać z tego, co się tu wydarzyło, powoduję u nich częś­

ciową amnezję. Pozostanie jednak, stan zadowolenia i równowagi emo­

cjonalnej. Skład chemiczny krwi i moczu, praca serca, rytm i siła pulsu, czyn­

ności oddechowe wrócą u nich do normy.

- Czy to znaczy, że świadomość tych ludzi jest na czas seansów jakby wy­

łączona? - zapytał już na korytarzu dziennikarz, starając się nie zwracać

uwagi na podniecający go głośny szloch kobiecy.

- Ależ tak. Trafnie pan to ujął. W tamtych przypadkach tak było. Ale w ko­

lejnym - mówił zachwycony doktor widząc, że zainteresował wreszcie gościa

- jest odwrotnie. Świadomość pacjenta jak najbardziej działa. Natomiast cała

sfera podświadomości - nie. Ma pan przed sobą czysty, nie skażony naj­

mniejszą emocją, intelekt - skończył psychiatra, wprowadzając redaktora do

następnej sali.

- Oto szachista. Człowiek nadwrażliwy - kontynuował. - Zwykle gra­

jąc jest przytłoczony tak wielką falą emocji, uczuć, zahamowań, że nie

jest w stanie prowadzić skutecznie partii. A przecież jest jednostką wy­

bitnie inteligentną. Usuwając nadmierną pobudliwość, czynię go bar -

43

background image

dziej niebezpiecznym szachistą od komputera najnowszej generacji.

Tego było już dla dziennikarza za wiele. Jękliwy, zawodzący głos dopro­

wadził jego podniecenie do szczytu. Szalona wyobraźnia przedstawiała mu

pacjentkę doktora w najdziwniejszych i najgroźniejszych postaciach. Two­

rzył w myśli nieprawdopodobne wizje atrybutów, jakich użył Herera do wpro­

wadzenia jej w ów stan, niewątpliwie seksualnej aktywności. Nie mógł się po­

hamować przed dotarciem do źródeł perwersyjnych odgłosów. Słyszał, jak

psychiatra krzyczał za nim, żeby nie biegł tak szybko, że wszystko ma swoją

kolejność, że dojdą wreszcie do tej sali.

Niewrażliwy na ostrzeżenia, wpadł z impetem do pomieszczenia na końcu

korytarza. Pośliznął się i padając na kamienną posadzkę dostrzegł jeszcze

oplataną kablami, siedzącą w jasno oświetlonym kręgu, w luźnym golfie, pry­

szczatą, może piętnastoletnią dziewczynkę. Żadnych perwersyjnych atrybu­

tów wokół niej nie było. Nie ruszała się z miejsca. Przypominała posąg, gdyby

nie wciąż poruszające się usta, wykrzykujące - Jeszcze mocniej, och, oo -

och!

Tylko te słowa pamiętał, kiedy doktor Herera ocucił go paroma silnymi ude­

rzeniami w oba policzki.

- Jak się pan czuje? - spytał dziennikarza. Ten trochę oszołomiony, ale

dziwnie spokojny i zrównoważony, jak po dobrej saunie, odparł:

- Wyśmienicie, nigdy lepiej się nie czułem.

Herera zdjął mu z głowy słuchawki z kilkoma elektrodami. Kazał sobie za­

płacić sto dolarów.

- Jeżeli będzie pan miał, panie redaktorze, za kilka miesięcy podobne kło­

poty w redakcji, nic panu nie będzie wychodziło, zabraknie panu materiałów

do dobrego reportażu, proszę zgłosić się do mnie - powiedział żegnając się

doktor.

- Ależ ja nic nie pamiętam. Jak mogę cokolwiek napisać? - zdziwił się Wik­

tor.

- Nic nie szkodzi. Dla równowagi psychicznej zupełnie to panu wystarczy

- odrzekł Herera odprowadzając dziennikarza do drzwi sali zabiegowej.

44

background image
background image

Czas Michaela Knocksa dobiegał końca. Zostały mu już tylko sto pięćdzie­

siąt cztery dni życia, które zamierzał wykorzystać w należyty sposób. Ostat­

nie 100 dni, to okres życia „intensywnego". Oznacza to, że mechanik Micha­

el Knocks ma prawo do potrójnej porcji syntetycznego alkoholu i trzech pań­

stwowych kurew każdej nocy. Przez ostatnie dni pracuje tylko siedem godzin

dziennie, w odróżnieniu od normalnego dnia roboczego, który trwa czternaś­

cie godzin. Dokładnie 15 sierpnia 2523 roku, o godzinie 19,23 Michael

Knocks zgłosi się do punktu „bezbolesnego uśmiercania", gdzie porażą jego

ośrodki mózgowe falą dźwiękową o olbrzymiej częstotliwości. Michael nic nie

poczuje. Jego życie zgaśnie w cudownie czysty, higieniczny sposób. Nastę­

pnie ciało Michaela zostanie sprawdzone pod względem przynależności tka­

nkowej, dokładnie opisane i umieszczone w zbiorniku wypełnionym płynnym

azotem. Michael będzie umierał z uśmiechem na ustach, gdyż na parę chwil

przed śmiercią przeczyta wywieszone nad drzwiami punktu hasło:

„TWOJA ŚMIERĆ - DOBREM INNYCH"

* * *

Słońce chyliło się ku zachodowi. Michael kończył kolejny dzień „intensyw­

nego życia". Za godzinę miała przyjść przydziałowa dziwka. Knocks myślał.

Myślał o Ziemi dręczonej przeludnieniem i głodem. Wyzutej z wszelkich

praw, złajdaczonej jak stara, zużyta prostytutka.

Myślał o grupie uprzywilejowanych - o inżynierach i politykach. Tylko oni

otrzymywali większe przydziały jedzenia, kawy, wódki i papierosów. A jed­

nak największym ich przywilejem było życie - życie trwające do naturalnego

końca. Tego im zazdrościł w nocy, we dnie, w pracy i gdy był z kobietą.

46

background image

Dzwonek. „To ona" - pomyślał Knocks i leniwie zwlókł się z łóżka. Otwo­

rzył drzwi. Na progu stała kobieta lat około czterdziestu, ze śladami minionej

urody na twarzy. „Przysyłają coraz gorsze" - mruknął pod nosem, zniechę­

cony.

- Jak się nazywasz - spytał.

— Jak dla ciebie, Carol - powiedziała i zaczęta się leniwie rozbierać.

Mijała dwudziesta piąta noc „intensywnego życia".

* * *

Obudził się o siódmej. O 8,00 zaczynał pracę w zakładach. Umył się, ubrał.

Wypił potrójną whisky, zabrał narzędzia i wyszedł. Szedł długimi, brudnymi

ulicami. Szedt przez place i skwery. Co krok spotyka! zadręczonych ludzi z

beznadziejnym wyrazem w oczach oczekujących śmierci:

Byli to robotnicy, ludzie mający zbyt niski status społeczny, by móc korzy­

stać z używek „życia intensywnego".

Na rogu 10 Street i 15 Avenue Knock wsiadł do pasażerskiego poduszko­

wca. Za pięć ósma byt w fabryce. Pracował jako konserwator centralnego sy­

stemu komputerowego zakładów. Miał w dziale kolegę o nazwisku Fray. Fray

był biednym fanatykiem, bez zastrzeżeń wierzącym w prawość systemu.

Jego czas nadszedł drugiego czerwca. Umierał z uśmiechem na ustach.

Knocks wyszedł z pracy o piętnastej trzydzieści. Przedtem w zakładowej

stołówce zjadł śmierdzącą potrawę o nazwie Caldijon. Jak zwykle w środy,

do Michaela uśmiechała się wyzywająco jedna z kucharek. Była to brzydka,

tłusta kobieta. Ilekroć na nią patrzał, brało go obrzydzenie.

W bramie spotkał Platnera - technologa zakładów. Platner pełnił oprócz

tego funkcję społeczną. Byt skarbnikiem, odpowiedzialnym za pobieranie

opłat na rzecz obchodów święta narodu.

— Knocks, nie opłaciłeś składek - upomniał Michaela.
— Zostało mi tylko 50 dni, Platner. Jak łatwo obliczyć, uśmiercą mnie 15

sierpnia. Wobec tego nie będę miał dosłownie nic z naszej szacownej uro­

czystości. A teraz odpieprz się ode mnie i spływaj!

— Chciałem ci tylko przypomnieć, że za niezapłacenie składek grozi ci da­

wka 3 - stopniowego cierpienia przedśmiertnego. Ty niszczysz ład, Knocks.

Ład tak ciężko wypracowany. Ład - to demokracja, Knocks. Pamiętaj o. tym.

— Czy nie rozumiesz, ty draniu, że ja już nie żyję, że jestem trupem zanu -

47

background image

rzonym w azocie. Mam gdzieś te twoje uroczystości, składki, ład i ciebie, Pla -

tner - rzekł Knocks iodszedł.

Minęło dalszych dwadzieścia pięć dn „Intensywnego życia". Michael pun­

ktualnie przychodził do pracy i punktualnie z niej wychodził. Nawyk punktua­

lności wykształcił się u niego w ciągu 35 - letniego życia z olbrzymią dokładno­

ścią. Robotnicy i specjaliści nie mogli bowiem zmieniać miejsca pracy. Istnia­

ła wprawdzie możliwość napisania podania do władz administracyjnych o

zmianę miejsca zatrudnienia, było to jednakże bezcelowe. Podania na ogół

pozostawały bez odpowiedzi, a na dodatek we wszystkich zakładach i fabry­

kach płace były takie same. Tego dnia - 21 lipca - Michael wybrał się na spa­

cer do jedynego w mieście parku, Gdy znalazł się poza bramą, ujrzał dziesią­

tki kopulujących par. Przy pobliskim drzewie siedział starzec z błogim uśmie­

chem wpatrujący się w niebo.

- Co tu się dzieje? - spytał Michael.
- To mesjasz miłości zszedł na Ziemię, by odkupić grzechy nasze. A to są

jego apostołowie - wskazał kopulujące pary i przymknął powieki. - Tak, tak,

to mesjasz! wiesz, on nie znosi przeszczepów.

* *

*

Czas mijał nieubłaganie. Knocks patrzył na morze. Było spokojne. Równe

i brudne jak jego życie. Czuł smród sunący od zatoki. To gniły ścieki, pośród
których pływały ludzkie bebechy, niezdatne do niczego: kości, żyły, flaki, jeli­
ta. Wszystko gniło, ściągając nad zatokę tysiące owadów i sępów.

* * *

Jeszcze cztery dni. Cztery dni „intensywnego życia" i koniec.

Subtelna fala dźwięku omiecie obnażony umysł i stworzy następny mate­

riał przeszczepowy. „Kto dostanie przeszczep? - myślał. - Jakiś zasrany po­
lityk lub inżynier. Dostanie moje płuca, serce, nerki. Nie, nie chcę zdychać,
nie chcę być pokarmem dla innych. Chcę żyć. Żyć. Żyć!!!

V

V V

Podczas ostatnich dwóch dni Knocks wiele zrozumiał. Robotnicy i konser -

48

background image

watorzy żyli, by zapewnić swym organom maksimum rozwoju. Stanowili wiel­
ką hodowlę. Ich narządy były najcenniejszym skarbem w dobie, gdy szalała
choroba popromienna, rak i epidemia zawleczona z jakiejś tam planety. Po­
woli w jego umyśle zaczęła kiełkować nieśmiała myśl: „Uciec. Uciec przed
siebie, przez rzekę, a potem do lasu. Drogę zagradzają automaty. A może

ukryć się w mieście? Iść do jakiegoś burdelu lub usiąść na rogu i czekać, aż

wyrośnie mi broda. Został mi tylko jeden dzień".

Włożył stare, podarte ubranie, podrapał się po centymetrowym zaroście,

wypił jednym haustem pół butelki syntetycznej whisky i wyszedł z mieszka­
nia.

Wmieszał się w tłum. Przysiadł gdzieś na rogu i czekał. Do wyznaczonego

terminu pozostały już tylko cztery godziny.

Czekał. Myślał o życiu jakże nędznym, wypełnionym wódą, dziwkami i nu­

dną pracą, Ale chciał żyć. Gorące pragnienie życia rozrywało niemal jego
drżący umysł. Spojrzał na zegarek: dziesięć minut po terminie! „Właściwie
mogli o mnie zapomnieć" - pomyślał. Popatrzył na niebo. W błękicie wiły się
gęste, białe chmury, spośród których przeświecały promienie dalekiego
słońca. Było ciepło. Ciepło jak wtedy, gdy matka zaprowadziła go do punktu
ewidencyjnego. Miał siedem lat. Lekarz wystrzygł mu włosy na potylicy i wy­

tatuował numer ewidencyjny. Następnie pożegnał się z matką. Pamiętał tyl­

ko jej smutne, duże oczy, w których na moment pojawiły się lśniące krople.

Pamiętał szkołę, w której się znalazł. Pamiętał dni, podczas których uczo­

no go zawodu i ideologii. Pamiętał przysięgę wierności wobec kontynentu.
Pamiętał dzień, w którym oddał swoją część spermy do banku „narodu". Był

wtedy dumny. Pamiętał dzień, w którym zapisał się do organizacji. Miał wtedy
dwadzieścia jeden lat. Pamiętał przysięgę dobrowolnej śmierci. Pamiętał,
pamiętał. Pamiętał,..

Spojrzał w niebo. Zobaczył leniwie przesuwające się obłoki. Było ciepło.

Jak wtedy... Nagle usłyszał:

- No i co, Michaelu. Znaleźliśmy cię jednak.

Szybko podniósł głowę i zobaczył nad sobą czystą, wypielęgnowaną twarz

oficera służby medycznej.

- Twoje zachowanie, Knocks, było irracjonalne. Przed nami nie można

uciec.

4f»

background image

•'j

* * *

Knocks leżał w czystej, białej sali. Był nieruchomy. Usłyszał nad sobą mo­

notonny głos:

- Jak się czujesz... Michael... Bądź peten optymizmu. Umierasz w służbie

ludzkości.

- Odpieprz się, skurwysynu!!!

- Za chwilę umrzesz - powiedział „głos". - Czy chcesz coś powiedzieć?
- Tak. Jak mnie znaleźliście?

- Czy pamiętasz badania kontrolne?

- Tak.
- A czy pamiętasz co ci wstrzykiwali?

- Chyba astrabinę.
- Zgadza się. Otóż w szczepionce umieszczamy mikroskopijnej wielkości.

nadajnik organiczny. Byłeś przez cały czas śledzony, Michael.

Minęło około pięciu minut. Knocks był spokojny. Wreszcie usłyszał głos:

„Michaelu Knocks, numer ewidencyjny 100123. Gotuj się na śmierć w służ­

cie ludzkości."

Zabrzęczał buczek. Do sali wtoczyły się automaty medyczne. Knocks czuł,

jak otwierają mu czaszkę. Żywy mózg pulsował niespokojnie i lśnił galareto­

watymi zwojami. Lekarz skierował na śródmózgowie wiązkę dźwięku i

sprawdził odczyt na liczniku. Powiększył moc. Knocks zamknął oczy. Nie

otworzył ich więcej.

Widział ciemność. A pośród niej miliardy wyładowań elektrycznych, mię­

dzy którymi przesuwał się obraz życia: młodość, dojrzałość, śmierć. Twarze

znane i nieznane. Matka, ojciec, pierwsza kobieta. I nagle w mroku umysłu

błysk ciemności doskonałej i nieporównywalnej do niczego. I spokój. Spokój

chłodnej, mechanicznej śmierci z uśmiechem na ustach.

50

background image
background image

- Dobrze, skoro pan tak nalega - powiedział wreszcie - niech pan już włą­

czy ten swój magnetofon, Mnie, prawdę mówiąc, jest zupełnie obojętne jak

pan to sobie zanotuje czy nagra i co pan z tym później zrobi. To już nie mój

kłopot, Moje kłopoty skończyły się parę miesięcy temu. Po prostu przestałem

reagować. I dlatego też między innymi nie chciałem o tym mówić. Po co?

- Tak, w pewnym sensie ma pan rację: poddałem się. Ale ja nie wstydzę

się tego słowa, bo znaczy ono dla mnie tylko tyle, że musiałem jakoś uodpo­

rnić się, przystosować, nauczyć dalej żyć ze świadomością tego, ca się stało.

Wszystko wskazuje na to, że chcąc ccalić siebie, nie miałem innego wyjścia.

- Tylko niech pan nie myśli, redaktorze, że przyszło mi to łatwo. O, nie! Nie

było to wcale takie proste. Może mi pan wierzyć, albo nie. Nie zamierzam

pana przekonywać, gdyż nie miałoby to żadnego sensu. To trzeba było prze­

żyć!

- Tak, męczyłem się. W końcu doszło do tego, że nie byłem już pewien, czy

wszystko to zdarzyło się naprawdę, czy też jest tylko wymysłem mojej chorej

wyobraźni. Oczywiście i jedno, i drugie wydawało mi się straszne, ponieważ

- myślałem sobie - jeżeli nawet jestem jeszcze normalny, to rychło i tak znaj­

dę się w jakimś domu bez klamek, więc - czy tak, czy tak... No, ale jak pan

widzi, człowiek dużo może wytrzymać. To wyjątkowo odporne stworzenie,

tylko czy bez względu na to, co go spotkało, zawsze do końca pozostanie

człowiekiem?

- Ano, właśnie... Życie zmusza nas do wielu przewartościowań - często

wbrew naszej naturze, sumieniu, poglądom, za które jeszcze nie tak dawno

temu gotowi byliśmy walczyć do ostatka. I, wie pan, najgorsze, że przed tym

bardzo trudno się obronić, gdyż w zasadzie nigdy nie możemy mieć absolu­

tnej pewności, że oto właśnie nadszedł już ten moment, kiedy należy katego -

52

background image

rycznie powiedzieć: NIE. Mimo wszystko chcemy szukać kompromisu. Do

samego końca łudzimy się, że to się przecież samo jakoś ułoży, że mogło być

gorzej, że może nas to nie dotyczy, że inni też chcą dobrze, tylko - być może

— nie potrafiliśmy się dotąd dogadać... Tymczasem zwykle, kiedy tak myśli -

rny; jest już za późno na nasz sprzeciw, przegapiliśmy właściwy moment, da­

liśmy się wciągnąć w taką grę, której wynik z góry jest przesądzony, bo to za­

częło się dużo, dużo wcześniej...

... mieszkałem wtedy w N. Od dwóch lat byłem żonaty, miałem dobrą pracę

w banku, niewielkie, ale własne mieszkanie w centrum oraz wszelkie szanse

na długie lata spokojnego, szczęśliwego życia. Śmiało mogę powiedzieć, że

nie wyróżniałem się niczym szczególnym. Jak większość ludzi w moim wie­

ku, lubiłem kino, dobrą książkę, nie stroniłem od wesołego towarzystwa, sta­

rałem się uprawiać sporty, chociaż nie bardzo mi to wychodziło. Ceniłem

swoją pracę, kochałem żonę. Z pewnością na swój sposób byłem ambitny.

Chciałem więcej zarabiać, zająć wyższe stanowisko, jednak zawsze, już od

samego dzieciństwa starałem się dopasowywać marzenia do możliwości i

nie żądać od życia tego, co by mnie przerastało.

Polityką nie interesowałem się, a jeżeli już - to tylko w takim stopniu, w ja­

kim czyni to każdy prawie przeciętny obywatel naszego przeciętnie zamoż­

nego kraju. Naturalnie, czytałem codzienną prasę, oglądałem telewizję, słu­

chałem rano radia - robiłem to jednak bardziej z przyzwyczajenia niż wew­

nętrznej potrzeby. Nieraz z kolegami z banku komentowaliśmy wspólnie ta­

­ie, czy inne decyzje, albo też wymienialiśmy uwagi na temat jakiegoś waż­

nego wydarzenia politycznego - prawie zawsze w podobnej formie, w jakiej

opowiada się przeczytaną książkę lub obejrzany ostatnio film, czyli - bez

większego osobistego zaangażowania. Atakowani co dnia tysiącami rozma­

itych informacji, nie potrafiliśmy dokonywać właściwej ich selekcji i wyławiać

tego, co naprawdę ważne. Z równym dystansem podchodziliśmy więc do

wiadomości o kolejnym pojawieniu się UFO, jak i - o wybuchu jakiejś nowej

lokalnej wojny na drugiej półkuli. Po prostu i jedno, i drugie tak było odlegle

od problemów, którymi żyliśmy na co dzień, że nie robiło to już na nas żadne­

go prawie wrażenia. Aż wstyd przyznać, że bardziej przejmowaliśmy się kil -

kuprocentową podwyżką cen alkoholu czy papierosów, niż tym, że znów

gdzieś zginęły w walkach tysiące osób. Trudno było zresztą nieraz wywnios­

kować, kto i przeciw komu tam walczy oraz o co chodzi każdej ze stron.

Pochłonięci swoimi przyziemnymi sprawami, nie mieliśmy kiedy się nad

53

background image

tym głębiej zastanawiać. Do szesnastej nasz czas należał do pracodawcy,

który starał się - rzecz jasna, nie zawsze skutecznie - by był to czas efekty­

wnie przepracowany. Potem trzeba było zjeść obiad, zrobić jakieś zakupy,

pomóc żonie w sprzątaniu mieszkania, spotkać się ze znajomymi, pójść do

kina, do teatru... Program każdego niemal dnia był tak napięty, że z trudem

udawało się zrealizować go w całości. Podświadomie wierzyliśmy, że żyć

pełnią życia, to żyć szybko, intensywnie, więc pośpiech by! naszym nieodłą­

cznym towarzyszem, także wtedy, gdy można było nie śpieszyć się wcale.

Zupełnie jakby ktoś nas tak zaprogramował, a my, z fałszywym poczuciem

prawdziwej wolności i swobody wyboru, wykonywalibyśmy posłusznie wszy­

stkie jego polecenia, na dodatek przyjmując je za swoje własne decyzje.

Mówię o tym tak długo i dokładnie dlatego, że właśnie owego dnia, kiedy

TO się zaczęto, zrozumiałem, jak mało zależy od mojej woli i w jak niewielkim

stopniu moje decyzje są naprawdę moje.

Nie. Źle powiedziałem: ja się tego wtedy dopiero zaczynałem domyślać. W

pełni zrozumiałem to znacznie później, ale w niczym nie zmieniało przecież

faktu, że właśnie ów dzień był w moim życiu przełomowy.

Oczywiście nie spodziewałem się niczego. To przyszło nagle, jak grom z

jasnego nieba. Nie potrafiłem, a chyba nawet i nie mogłem przewidzieć zbli­

żającej się katastrofy. Później myślałem nieraz, że gdybym w porę wycofał

się.., Ale skąd miałem wiedzieć, do czego to doprowadzi? Przecież na po­

czątku nie było w tym niczego, co mogło wzbudzić moje podejrzenia.

Około południa rozbolała mnie głowa. Zdarzało się to od czasu do czasu,

jak zwykle więc połknąłem dwie tabletki przeciwbólowe i spokojnie czekałem

aż zaczną działać. Odłożyłem wykazy kont, które przeglądałem, oparłem się

o ścianę, zamknąłem oczy... Ale ból wcale nie ustępował. Wprost przeciwnie,

stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Może był to pierwszy sygnał ostrzega­

wczy? Nie wiem. Jedyne, co mi wtedy przychodziło do głowy, to obawa, że

dłużej nie wytrzymam. Nie skarżyłem się, ale ten ból było chyba widać, bo

nasz szef, zawsze pilnujący, byśmy ani o minutę za wcześnie nie skończyli

pracy, tym razem sam zaproponował mi, żebym natychmiast poszedł do le­

karza i dziś już nie pokazywał się w banku.

Nie musiał mi tego powtarzać. Skwapliwie skorzystałem z propozycji, choć

przyznam szczerze - akurat wtedy wolałbym już raczej zostać po godzinach,

niż dłużej znosić ten cholerny ból. Do lekarza jednak nie poszedłem. Nigdy

nie lubiłem lekarzy i potrafiłem na poczekaniu znaleźć tysiące powodów, by

54

background image

ich nie odwiedzać, nawet jeśli wiedziałem, że to wręcz konieczne, więc i wte­

dy, natychmiast po wyjściu na ulicę, udało mi się siebie przekonać, że na

świeżym powietrzu samo mi przejdzie.

W pierwszej chwili zamierzałem pójść wolno w kierunku domu, potem po­

łożyć się, odpocząć, ale - nie pamiętam już teraz dlaczego - ruszyłem w

przeciwną stronę. Po pewnym czasie z zadowoleniem stwierdziłem, że zbli­

żam się do jakiegoś parku. Usiadłem na pierwszej napotkanej ławce, znów

zamknąłem oczy i - musiałem chyba się zdrzemnąć, bo kiedy je otworzyłem,

mój zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Ostrożnie dotknąłem prawą

ręką skroni, przetarłem zdrętwiały kark... Można już było wytrzymać.

Raz jeszcze spojrzałem na zegarek. Do banku nie musiałem wracać. Do

domu też w zasadzie nie było po co iść o tej porze, skoro poczułem się lepiej.

Anna miała przyjechać dopiero późnym wieczorem, gdyż wybrała się w od­

wiedziny do matki, która mieszkała na dalekim przedmieściu. Co prawda, w

telewizji zapowiadali transmisję z meczu o puchar świata, ale było jeszcze

sporo czasu. Poza tym w parku było tak pięknie...

Kilkanaście metrów od ławki, na której siedziałem, znajdował się staw. Pły­

wały po nim łabędzie i chyba dzikie kaczki. Orzeźwiający wiaterek poruszał

nie w pełni jeszcze rozwiniętymi listkami na okolicznych drzewach. Z zarośli

dobiegał co chwila zdumiewający swą różnorodnością świergot ptaków, któ­

rego można było słuchać jak najwspanialszej muzyki. Odpoczywałem.

Wkrótce zauważyłem, że alejką obok stawu spaceruje dwoje bardzo mło­

dych ludzi. Szli wolno, przytulając się do siebie i całując co parę metrów. Ob­

serwowałem ich niby obojętnie, a jednak z coraz bardziej zaciskającymi się

zębami. Byli młodzi, szczęśliwi...

Nie, to nawet nie o to chodziło, bo i ja byłem przecież młody i na swój spo­

sób szczęśliwy. Miałem właściwie wszystko, co w potocznej opinii potrzebne

było do szczęścia, a przede wszystkim miałem kochającą żonę, - z którą było

mi dobrze i jeżeli czegoś w naszym wspólnym życiu jeszcze brakowało, to

chyba tylko dziecka.

Skąd więc wzięło się nagle owo poczucie zazdrości, gdy patrzyłem na tę

parę zakochanych? Nie bardzo potrafiłem to sobie wytłumaczyć. Zresztą wó­

wczas nie zastanawiałem się nad tym, nie myślałem tak, jak myślę teraz.

Czułem tylko podświadomie, że ich szczęście, którego mogłem się zaledwie

domyślać, jest jakby lepsze, pełniejsze, prawdziwsze od mojego.

Zaczęły mi się przypominać nasze z Anną spacery, nasze długie rozmowy,

55

background image

pierwsze pocałunki, wieczorne rozstania, po których długo nie mogłem zas­

nąć, marząc o tym, jak następnego dnia znów będzie nam razem dobrze. Wi­

działem nas trzymających się za ręce, beztroskich, roześmianych, to znów

spokojnych i zamyślonych, drżących z podniecenia, którego zaspokoić do

końca nie mieliśmy jeszcze odwagi. Widziałem to tak, jakby zdarzyło się za­

ledwie wczoraj, a jednocześnie - sto lat temu. Boże, pomyślałem, jak dawno

nie byliśmy z Anną w parku na spacerze? Czyżbyśmy nie byli już do tego

zdolni?

Całe moje ciało przeszedł niespodziewany dreszcz. Wstałem z ławki i wol­

no ruszyłem przed siebie, nie zastanawiając się zupełnie dokąd idę. Wkrótce

park zaczął rzednąć, ustępując miejsca ogrodom, w których zakwitały pierw­

sze wiosenne kwiaty i miejscami było już całkiem zielono. W powietrzu unosił

się charakterystyczny zapach, dobrze znany mi z dzieciństwa spędzonego w

małym miasteczku, wśród takich właśnie ogrodów i uliczek, wśród małych

sklepików i wozów konnych, niepozornych drewnianych domków, przed któ­

re - pamiętam jak dziś - o tej mniej więcej, popołudniowej porze wychodziły

nasze matki i babki pogadać o swoich sprawach, albo pożyczyć jedna od dru­

giej dwa jajka czy szklankę cukru. Był to zapach wiosny, zapomniany przez

lata, bo wyparty niegdyś z mego życia i pamięci przez ostrą woń spalin, pa­

pierosowego dymu i wyziewów z licznych w N. fabryk. I oto znów mogłem go

chłonąć, przeniesiony dzięki temu jakby w inny świat i inną epokę. Działał na

mnie niczym narkotyk osłabiający wolę i poczucie rzeczywistości.

Wąskie uliczki, na których z rzadka można było dostrzec stojący samo­

chód, czy przemykającą gdzieś w oddali ludzką postać, podobne były do sie­

bie jak krople wody. Wydawały mi się znajome i bliskie, gdyż przypominały te

r

po których biegałem jako mały chłopak, jednak klucząc po nich, pogrążony

we wspomnieniach, szybko straciłem orientację i kiedy wreszcie postanowi­

łem wracać, bo zaczęło się robić chłodno, a w żołądku burczało mi już z gło­

du, zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę powinienem pójść, by odnaleźć

drogę do centrum. To dziwne, pomyślałem, że wcale nie znam tej dzielnicy i

nigdy dotąd tu nie byłem. Biorąc pod uwagę, iż przyszedłem piechotą, do

centrum musiało nie być zbyt daleko, dlaczego jednak, u licha, w którą stronę

bym nie poszedł - ani śladu przystanku autobusowego czy postoju taksó­

wek?

Przyśpieszyłem kroku, skręcając na wyczucie z jednej uliczki w drugą, raz

w lewo, raz w prawo. Starałem się iść tą samą drogą, którą, jak mi się wyda -

56

background image

wało, dostałem się do tego osobliwego labiryntu, ale jego końca wciąż nie

było widać, zaś nazwy ulic absolutnie nic mi nie mówiły. Co dziwniejsze, od

pewnego czasu okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Nie było nigdzie żywej

duszy.

I wtedy właśnie zobaczyłem ten dom: biały, parterowy, bez okien od frontu.

W odróżnieniu od wszystkich innych w całej chyba dzielnicy, schowanych w

głębi ogrodów za zasłoną drzew i krzewów, stał przy tej samej ulicy. To od

razu zwróciło moją uwagę. Podszedłem bliżej. Obok niepozornych, drewnia­

nych drzwi na gładkiej ścianie, którą czuć jeszcze było zaprawą murarską,

widniała niewielka tabliczka z napisem: DRALNIA.

A to dopiero! - zaśmiałem się półgłosem sam do siebie. Żeby tak się pomy­

lić... No, ale przynajmniej będzie kogo zapytać o drogę, jeżeli jeszcze jest

otwarte.

Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę.

To, co zobaczyłem po przekroczeniu progu, w niczym nie przypominało

wnętrza typowego zakładu usługowego. Dosyć obszerny hall, boazerie po

sam sufit, łagodne światło, sączące się z niewidocznych lamp, dywan na po­

dłodze... Stanąłem jak wryty.

Coś tu nie tak, przemknęło mi przez myśl. Gdzie ja wszedłem? Jeżeli na ta­

blicy jest błąd w napisie, to daj nam Boże więcej takich punktów usługowych,

bo te, które znam... Ech, lepiej nie mówić. Ale jeżeli nie ma żadnej pomyłki lub

też ktoś pomylił się celowo, to... To jedno do drugiego zupełnie nie pasuje. A

może świadczy się tu jakieś całkiem inne usługi? Na przykład te zakazane

przez prawo? Ale to chyba nie jest...

- Dzień dobry panu - usłyszałem nagle kobiecy głos, dobiegający z dru­

giego końca hallu. Podniosłem oczy - stała tam młoda dziewczyna. Z daleka

już było widać, że jest bardzo ładna i doskonale zgrabna. Jej strój - niewątpli­

wie kompletny i elegancki, choć stosunkowo skąpy, a przy tym uwydatniający

uroki kobiecego ciała - zdawał się potwierdzać moje podejrzenia.

- Mam przyjemność powitać pana w naszych skromnych progach - powie­

działa, zbliżając się do mnie z zalotnym uśmiechem na twarzy.

- Dzień dobry. Ja tylko... pani wybaczy, ale... - bąkałem jak uczniak przy­

łapany w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla dorosłych - ... przechodzi­

łem tędy i.,.

- Pan pierwszy raz? Nic nie szkodzi.

- Ja chciałbym tylko zapytać...

57

background image

- Ależ oczywiście - nie pozwoliła mi dokończyć. - Po to właśnie jestem, by

zaspokoić pańską ciekawość. Nasza placówka czynna jest od niedawna,

więc trudno się dziwić... Ale nie będziemy przecież rozmawiać na stojąco.

Mamy tu małą kawiarenkę dla naszych gości. Usiądziemy tam sobie wygod­

nie... Proszę, proszę dalej. Ja poprowadzę.

Musiała być całkiem pewna tego, co zrobię, gdyż znikając w ciemnym

przejściu, które dopiero teraz zauważyłem, nie obejrzała się nawet, czy za

nią idę. Znała, widać, dobrze siłę sugestii i umiała ją wykorzystać, choć prze­

cież mało brakowało, bym odwrócił się na pięcie i wybiegł na ulicę. To był mój

pierwszy odruch, kiedy znów na moment zostałem w hallu sam. Po chwili wa­

hania pomyślałem jednak, że skoro już tu trafiłem, warto by przy okazji... I to

trzeba kiedyś poznać, więc - raz kozie śmierć.

Kawiarenka istotnie była mala - cztery, najwyżej pięć stolików otoczonych

klubowymi fotelami, chyba jakaś szafka... Niewiele więcej. Gdzieś z oddali,

jakby zza ściany dobiegała cicha i spokojna muzyka, co w połączeniu z panu­

jącym wewnątrz półmrokiem stwarzało swoisty nastrój intymności - zwłasz­

cza że byliśmy tylko we dwoje.

Siadając, próbowałem wyobrazić sobie dalszy bieg wypadków. Samokry -

tycznie muszę przyznać, iż była to wizja dosyć podniecająca, jakkolwiek wie­

działem, że nie będzie mi wolno posunąć się za daleko. Wszystko było zbyt

tajemnicze, by nie powiedzieć wprost - podejrzane. Zresztą gdyby nawet tak

nie było,,.

- A może ma pan ochotę na kieliszek koniaku? - zapytała dziewczyna, wy­

chylając głowę z drugiego pomieszczenia, gdzie poszła, aby zaparzyć kawę,.

którą z przyjemnością zgodziłem się wypić.

- Nie, nie. Dziękuję. I tak już niepotrzebnie narobiłem pani kłopotu.
- Ależ skąd? Jaki tam kłopot - zaoponowała, pojawiwszy się z tacą w ręku,

na której stały dwie filiżanki i - chociaż podziękowałem - dwa kieliszki konia­

ku. Dziewczyna zestawiła je zręcznie na stolik, po czym usiadła z drugiej jego

strony. Milczała.

W kieszeni marynarki odnalazłem pudełko papierosów, wyjąłem je, otwo­

rzyłem i podsunąłem dziewczynie. Odmówiła skinieniem głowy. Zapaliłem

więc sam, głęboko zaciągając się słodkawym dymem. Celebrowałem tę

czynność wyjątkowo długo, żeby zyskać na czasie. Sytuacja stawała się bo­

wiem dla mnie coraz bardziej kłopotliwa. Ostentacyjne milczenie dziewczyny

świadczyło wyraźnie, że czeka na jakieś moje pytanie, ja zaś zupełnie nie

58

background image

wiedziałem jak zacząć, by nie zdradzić swym zachowaniem, iż zaszło niepo­

rozumienie, a jednocześnie, by wszystko wyglądało jak najbardziej natural­

nie. Niestety, umiejętność zawierania znajomości nie była moją mocną stro­

ną. Pozostawało zatem również milczeć. Z pewnością nie robiło to dobrego

wrażenia, ale przynajmniej było bezpieczne. Na szczęście dziewczyna sama

po chwili przystąpiła do rzeczy:

— Proponuję, abyśmy na początek wyjaśniii podstawową sprawę - powie­

działa, uśmiechając się ze zrozumieniem dia mojej nieśmiałości - Otóż na­

sza dralnia, jak wskazuje zresztą sama nazwa, zajmuje się darciem, czy też

mówiąc ogólnie - niszczeniem.

— Niszczeniem? - nie potrafiłem ukryć zdumienia.

- Tak. Nie przesłyszał się pan - niszczeniem.

- Nie rozumiem.
— - Ja wiem, że w pierwszej chwili wyglądać yo może dziwnie, a nawet śmie­

sznie, ale proszę się nie śmiać, gdyż wbrew pozorom sprawa jest poważna

nie należy jej lekceważyć.

— Oczywiście - powiedziałem najpoważniej, jak tylko umiałem, choć nic

brzmiało to, zdaje się, całkiem przekonywająco.

- Zdaję też sobie sprawę, że nazwa nie jest istotnie najlepsza, ale, przyzna

pan, ma dwie zasadnicze zalety: jest krótka i prosta.

- To się zgadza.
— Myśli pan, że lepiej byłoby na przykład: Państwowe Przedsiębiorstwo

Zastępczego Niszczenia Nieruchomości i Przedmiotów Codziennego Użyt­

ku? Chyba nie. A trzeba panu wiedzieć, że niszczymy w zasadzie wszystko

drobiazgi osobiste, książki, ubrania, meble, rowery, samochody, budynki

mieszkalne, a nawet - proszę to potraktować jako swego rodzaju ciekawos­

tkę - zajmujemy się tak zwanym kancerowaniem znaczków pocztowych, co

wymaga przecież wielkiej precyzji. Jak więc pan widzi, zakres naszej dzia­

łalności jest bardzo szeroki. Przyznam, że sami nie znamy jeszcze wszyst­

kich naszych możliwości, gdyż kto wie, z jakimi zleceniami przyjdzie nam się

jeszcze spotkać.

— Tak, pomysłowość ludzka nie zna granic - zauważyłem ironicznie. - A

potwierdzenia tej starej prawdy nie trzeba wcale daleko szukać.

— Myślę, że pan mnie źle zrozumiał - odparła urażona. - Tu naprawdę cho­

dzi o poważne sprawy. Zresztą już sam fakt powołania do życia naszej placó­

wki potwierdzą niezbicie, że tak właśnie jest.

59

background image

- Różne są sposoby wyłudzania od ludzi pieniędzy...

- Proszę pana, powstanie dralni podyktowane zostało obecnymi warunka­

mi życia, a także, czy też może raczej przede wszystkim perspektywą tego,

co czeka nas w najbliższej przyszłości. Z pewnością teraz da się jeszcze ja­

koś wytrzymać bez naszych usług, ale za kilka czy kilkanaście lat... Dotych­

czas zawsze było tak, że najpierw rodziły się potrzeby określonej działalności

usługowej, a dopiero później instytucje, które te potrzeby zaspokajają. Gdy­

by ludzie chodzili bez butów, nie byłoby szewców. Skoro jednak potrzebne

były buty, ktoś musiał je robić, a potem naprawiać. Na początku każdy sam

sobie robił jakieś prymitywne obuwie, z czasem jednak musiało dojść do

specjalizacji, czyli wykształcenia zawodu szewca. Szewc otwierał warsztat

i... I tak ze wszystkim działo się przez całe wieki. Teraz jednak ów naturalny

proces coraz bardziej kłóci się z realiami życia, dlatego nadeszła pora, by od­

wrócić kolejność rzeczy i dzięki temu móc skuteczniej kształtować świat, w

którym żyjemy. Taka jest prawda.

- To zależy jak się na to patrzy - powiedziałem wymijająco, bo nie mogłem

wprost pojąć, jak można mówić takie bzdury. To chyba jakaś wariatka, my­

ślałem. Nienormalna albo też służy to określonemu celowi. Na przykład,

żeby mnie... :

- Może nie wyraziłam się dosyć jasno - kontynuowała tymczasem dziew­

czyna. - Powiem więc to samo inaczej: do powołania dralni zmusiła nas tro­

ska o zdrowie i bezpieczeństwo członków naszego społeczeństwa.

- Zdaje się, że ktoś już się tym zajmuje...
- Ma pan rację. Jest służba zdrowia, wojsko, policja, straż pożarna i wiele

innych instytucji, ale - jak już powiedziałam - to, co wystarczało wczoraj, nie

wystarcza dzisiaj, a tym bardziej nie będzie wystarczać jutro. Przyświecająca

nam idea nie jest zresztą nowa. Mogłabym to wykazać na wielu przykładach

z historii. Nowy i nieznany jest jedynie sposób jej urzeczywistnienia, adekwa­

tny do zaistniałej syiuacji, czego jednym z pierwszych przejawów jest właś­

nie powołanie dralni. Wkrótce żaden rozsądnie myślący człowiek nie będzie

z tego powodu okazywał zdziwienia, gdyż zrozumie, że nie było po prostu in­

nego wyjścia. Pan zaś poczuje się być może dumny, że został naszym klien­

tem niemal od pierwszych dni.

- Pani pewność siebie jest urzekająca. Nie sądzę jednak, abym kiedy­

kolwiek miał być zadowolony z tego, że za moje własne pieniądze ktoś znisz­

czy mi mieszkanie.

60

background image

- Nikt nie zamierza robić tego wbrew pańskiej woli.
- Przypuszcza więc pani, że sam o to poproszę?

- Niewykluczone, że tak właśnie będzie. Ale nie to jest najważniejsze.

Chciałabym, żeby dobrze zrozumiał pan istotę problemu, do tego przykład z

mieszkaniem nie najlepiej się nadaje. Weźmy zatem inny. Proszę sobie wy­

obrazić gromadkę dzieci wspinających się na drzewa, przechodzących

przez płot, bawiących się w Indian, poszukiwanie skarbów, czy coś takiego.

Na pewno pamięta pan to z własnego dzieciństwa.

- Powiedzmy.

- Nie ma się czego wstydzić. To przecież normalne. Ale normalne jest, nie­

stety, również i to, że właśnie w czasie takich zabaw najłatwiej o nieszczęśli­

wy wypadek. Dzieci, jak to dzieci, na ogół nie zdają sobie jeszcze sprawy z

grożącego im niemal na każdym kroku niebezpieczeństwa, A przecież wy­

starczy chwila nieuwagi, jeden niewłaściwy krok, jakaś sucha gałąź, wystają­

cy z płotu drut, nie og rodzony wykop w ciemnej ulicy... Otóż, aby zapobiec ta­

kim chociażby wypadkom, wystarczy przyprowadzić dziecko do dralni. Spę­

dzi ono u nas bezpiecznie czas w warunkach symulacji wymienionych czy in­

nych jakichś zabaw, my zaś w odpowiedni sposób stworzymy pozory, że za­

bawa była autentyczna. Może to być na przykład pobrudzona i rozdarta ko­

szulka, przetarte spodenki, itp.

- Ale po co?
- Oczywiście, można tego nie robić, ale tak, jak trudno pozbawiać dzieci

przyjemności zabawy w Indian, czy chodzenia po drzewach, tak samo nie

należy pozbawiać ich rodziców wszystkich następstw i konsekwencji - rzecz

jasna, pod warunkiem, że dziecku nic złego się nie stanie. To już nie tylko

chodzi o przywiązanie do tradycji, choć i to mamy na względzie, ale - o za­

chowanie pewnych określonych relacji międzypokoleniowych, co jest ogro­

mnie ważne z psychologicznego punktu widzenia i dla dzieci, i dla rodziców,

czy ich opiekunów. Wieloletnie badania naukowe potwierdziły to niezbicie.

Taka jest prawda. Wszystko w zasadzie pozostaje bez zmian: dzieci się ba­

wią, brudzą, niszczą ubrania, przeżywają emocje, rodzice trochę się niepo­

koją, mają co prać i naprawiać... Utrzymany zostaje wysoki poziom zbytu to­

warów na rynku, co daje możliwość dużego zatrudnienia, a nawet stworzenia

nowych miejsc pracy... Pan rozumie? Nie ma tylko jednego elementu - nie­

bezpieczeństwa.

- Innymi słowy, zamiast ulegać wypadkom drogowym, lepiej raz na kiedyś

61

background image

oddać samochód do dralni, czy tak?

- Dokładnie tak, jak pan powiedział - ucieszyła się. - Widzę, że powoli za­

czynamy się rozumieć.

- Niestety, Nie mam zresztą samochodu. Ale gdybym go kupował, to chy­

ba po to, żeby nim jeździć, a nie trzymać w garażu i pozwalać go niszczyć od

czasu do czasu? To przecież logiczne!

- Tak, tylko że pan patrzy na to wyłącznie pod kątem własnych korzyści,

zapominając zupełnie, że jest także członkiem społeczeństwa, które - jako

całość - kieruje się trochę innymi kryteriami. A interes społeczny, interes

ogółu zawsze musi być stawiany wyżej od interesu jednostki.

- Ale co to ma do rzeczy?! Poza tym zawsze mi się wydawało, że na całym

świecie dąży się do budowania wygodniejszych i bezpieczniejszych pojaz­

dów, bezkolizyjnych skrzyżowań, podziemnych przejść... do stworzenia ta­

kich warunków, w których prawdopodobieństwo kolizji byłoby jak najmniej­

sze. Czy nie mam racji?

- Pozornie pan ma, ale - powtarzam - tylko pozornie. Tak, dotychczas

wszystkie wysiłki konstruktorów szły rzeczywiście w tym właśnie kierunku.

Przyzna pan jednak, że mimo to rezultaty nadal dalekie są od oczekiwań.

Ilość wypadków drogowych wcale nie zmalała. Wprost przeciwnie - statysty­

ki dowodzą niezbicie, że stale rośnie. Taka jest prawda. W tej sytuacji należa­

ło więc zacząć poszukiwania innych rozwiązań. I myśmy takie rozwiązanie

zaproponowali. Nie wzbudza ono, rzecz jasna, powszechnego entuzjazmu i

zawsze chyba mieć będzie zagorzałych przeciwników, zwłaszcza w krajach,

gdzie wszechpotężną siłą jest pieniądz, a życie ludzkie małą ma wartość, ale

- niech mi pan wierzy - już wkrótce samo życie potwierdzi słuszność nasze­

go stanowiska.

- Nie wiem, kogo pani reprezentuje i w czyim imieniu przemawia. Nieważ­

ne. Sądzę jednak, że wszystko to nie ma sensu. Co mi dadzą na przykład wa­

sze usługi, skoro i tak muszę korzystać z komunikacji miejskiej, kolejowej, lo­

tniczej? Ludzie przecież muszą podróżować...

- I tu dotknął pan sedna sprawy: otóż ludzie wcale nie muszą, a jedynie

chcą podróżować. Taka jest prawda. No, może dzisiaj, jak w każdym okresie

przejściowym, niektórzy rzeczywiście muszą jeszcze przenosić sięz miejsca

na miejsce, gdyż wymaga tego interes ogólnospołeczny, ale jutro... Musimy

być na to przygotowani. Dam panu zresztą prosty przykład. Olbrzymi budy­

nek, w którym znajduje się wszystko, co potrzebne do życia człowiekowi:

62

background image

mieszkanie, sklepy, punkty usługowe, gastronomia, przychodnie lekarskie i

szpitale, dralnia, kina, teatry, baseny, boiska.... wszystko. Budynek ten jest

miejscem pracy każdego z jego mieszkańców, którzy zostali tak dobrani, aby

nikt nie pozostał bez zajęcia. Proszę pomyśleć, o ile to wygodniejsze, prost­

sze i bezpieczniejsze od dotychczasowego modelu życia. Wszystko na miej­

scu, na wyciągnięcie ręki.

- Gdzie tu w takim razie miejsce na samochód?

- Proszę pana, nie można przecież nikomu zabronić posiadania samocho -

du. Chęć posiadania jest w człowieku bardzo silna i nie wolno nam tego pomi­

jać. Ale czy to znaczy, że mieszkaniec budynku, który uległ własnej słabośći

i kupiłt sobie wymarzony samochód, musi narażać się na niebezpieczeństwo -

jeżdżąc nim po mieście? Chyba nie, tym bardziej, że powodując wypadek.

dezorganizuje życie sobie i innym ludziom.

- Przerwijmy tę dyskusję. Przepraszam, ale pani pomysły przypominają mi

literaturę fantastyczno - naukowa i to dosyć kiepską.

- Pan się myli. Takie budynki już na świecie istnieją od kilkunastu lat. Oczy­

wiście, na razie jest ich mało. Nie rozwiązano też jeszcze wszystkich proble­

mów technicznych, związanych z procesami produkcyjnymi i pełną automa­

tyzacją transportu, ale jest to już tylko kwestia czasu. Nie ma więc na co cze­

kać, udając, że o niczym nie wiemy. Należy powoli przyzwyczajać społe­

czeństwo do tego, co nowe, a zarazem nieuniknione. Już teraz trzeba zacząć

łagodzić ujemne skutki skoku jakościowego, który zupełnie odmieni ludzkie

życie czyniąc je w przyszłości naprawdę szczęśliwym.

- Ależ to są brednie! - nie wytrzymałem nerwowo, zamierzając podnieść

się i wyjść. - Szczęście? Jak szczury w klatkach i - szczęście? Gdyby pani

myślała jak człowiek...

Urwałem nagle, gdyż poczułem, że może lepiej nie kończyć tego zdania.

Oczy dziewczyny były zupełnie nieruchome. Nie mrugała powiekami, nie po­

ruszała się - a nawet odniosłem wrażenie - przestała oddychać.

Zrobiło mi się duszno. Nie miałem siły ani odwagi wstać. Zapaliłem papie­

rosa. Drżącą ręką podniosłem do ust nietknięty dotąd koniak i... Odetchnąłem

z ulgą.

- Niepotrzebnie pan się unosi - powiedziała spokojnie dziewczyna, sięga­

jąc również po kieliszek. - Przecież nasza rozmowa do niczego pana nie zo­

bowiązuje.

- Mam nadzieję.

63

background image

- Może pan być absolutnie pewny. Zaznaczyłam to już zresztą na samym

początku, więc jeśli ma pan jakieś obawy...

- Przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Nie

byłem przygotowany na... taką rozmowę.Nie chciałbym pani urazić...

- Jest pan chyba przewrażliwiony. Reaguje pan emocjonalnie nie dokonu­

jąc wcale głębszej analizy całokształtu zjawiska. Rozumiem, że brak też

panu odpowiedniego przygotowania, ale gdyby tylko na podstawie tego, co

już powiedziałam, zastanowił się pan dobrze...

- Ależ tu nie ma nad czym się zastanawiać. Przecież na zdrowy rozum...

To jest nie do przyjęcia! Uważa pani, że można spędzić całe życie, nie opusz­

czając domu? A szkoła, wycieczki, turystyka, kontakty zrodziną, znajomi?...

- Wie pan, trudno jeszcze w tej chwili przesądzać, że będzie dokładnie tak,

a nie inaczej. Dużo problemów ciągle czeka na swoje rozwiązanie. Niektó­

rych być może jeszcze w pełni nie potrafimy dostrzec. Na pewno jednak na­

sze życie nie będzie wyglądać tak, jak dawniej. Bardzo zaawansowane są na

przykład eksperymenty z przekazywaniem wiedzy do mózgu człowieka

wprost z komputera. Być może taki komputer będzie pełnił kiedyś rolę elek­

tronicznego nauczyciela w szkole? Czy pan sobie wyobraża, jak wielkie

może to mieć znaczenie? Zresztą po co wybiegać tak daleko. Już dziś dyspo­

nujemy przecież magnetowidami, wideotelefonami... Proszę sobie tylko uz­

mysłowić, jak wiele spraw można załatwić, korzystając ze zwykłego telefonu,

i w ogóle nie ruszając się z domu. Na co dzień nie dostrzegamy tego, nie wi­

dzimy w szerszej skali...

- W porządku. Ale myślę, że nic nie zastąpi prawdziwej szkoły z klasami i

żywym nauczycielem.

- Cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, ale i przyzwyczajenia

ulegają przecież przeobrażeniom. Pan uczył się zapewne w szkole dawnego

typu i dlatego uważa to za normalne. Pańskie dzieci mogą traktować taką

szkołę jako przeżytek i dziwić się, jak można było w niej w ogóle nauczyć się

czegoś. Taka jest prawda. Ale to widać dopiero z perspektywy czasu. Ważne

jest, abyśmy umieli to sobie uzmysłowić. Ludzie nieraz są bardzo dziwni i nie­

konsekwentni w tym, co robią i mówią. Chcą na przykład żyć coraz wygod­

niej, coraz łatwiej nakręcać sprężynę postępu technicznego do granic wy­

trzymałości, a jednocześnie wyrażają zdziwienie, że szlag trafił tak zwane

środowisko naturalne, a przede wszystkim - ich samych. Chcieliby w nie­

dzielę latać w kosmos, a przez cały tydzień żyć niemal jak ich jaskiniowi

64

background image

przodkowie. Chcieliby wydrzeć naturze wszystko, nie dokonując przy tym ża­

dnych wyrzeczeń. A to nie jest tak. Oczywiście ja rozumiem ludzką tęsknotę

za tym, co stare i - w ich mniemaniu - piękne. Ale przecież nie można nego­

wać postępu technicznego, rozwoju cywilizacji. Nie można dostrzegać tylko

jednej strony medalu, udając, że drugiej w ogóle nie ma. Spójrzmy wreszcie

prawdzie w oczy. Wie pan, te hasła powrotu do natury, te protesty przeciwko

elektrowniom jądrowym... To przecież dziecinada. Zresztą my nie robimy nio

innego, jak właśnie staramy się pomóc ludziom pogodzić z nową rzeczywi­

stością, ułatwić im przejście dó nowego, lepszego życia.

- I pani naprawdę w to wierzy?

- To nie jest sprawa wiary. Ja po prostu wiem.
- No tak - powiedziałem zrezygnowany, żałując, że dałem się wciągnąć w

yę idiotyczną dyskusję. - A ja myślałem, że będziemy mówić o miłości.

- Słucham?
- Nie. Nic. Nieważne. Ile płacę za kawę i koniak?

- To na koszt firmy.
- Dziękuję i do widzenia.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.

- Nie przypuszczam.
- A tak przyjemnie się z panem gawędziło. Na pewno się jeszcze spotka -

my. Czuję to. Kobieca intuicja...

Gdy wyszedłem na zewnątrz, było już całkiem ciemno. Odruchowo spoj -

rzałem na zegarek - wskazywał godzinę piątą, choć musiało być znacznie

później. Rozejrzałem się. Kilkanaście metrów dalej, po przeciwnej stronie uli-

cy stała taksówka. Zupełnie, jakby na mnie czekała. Niewiele myśląc, wsia -

łdem do niej, podałem adres, kierowca uruchomił silnik.... W drodze do domu

starałem się zebrać myśli. Przychodziło mi to jednak z wielkim trudem, gdyż

wszystko, co przeżyłem tego dnia, wydawało się tak nieprawdopodobne, że

z minuty na minutę traciłem poczucie pewności, czy tak było naprawdę, czy

też może... Postanowiłem, że póki nie sprawdzę, co się za tym kryje, nikomu

nic nie powiem, nawet Annie.

Następnego dnia, zaraz po pracy znów wybrałem się do willowej dzielnicy

za parkiem. Niestety, nie udało mi się odnaleźć białego, parterowego domu

z napisem „DRALNIA" przy wejściu, a nieliczni przechodnie, których o niego

pytałem, twierdzili zgodnie, że niczego takiego tu nie ma. Nie dawało mi to

65

background image

spokoju. W parę dni później z planem miasta w ręku obszedłem wszystkie

okoliczne uliczki - bez powodzenia.

No, stary, powiedziałem sobie wówczas, coś chyba z tobą niedobrze.

Może jednak powinieneś wybrać się do jakiegoś lekarza? Ale nie poszedłem.

Jak zwykle. Nie miałem odwagi. Było, minęło, próbowałem się uspokoić. Po

prostu miałeś zły dzień, ten ból głowy... A może był to jakiś eksperyment psy­

chologiczny? Podobno czasami przeprowadza się takie testy - aranżuje się

jakąś niecodzienną sytuację albo też długo i usilnie przekonuje ludzi, że na

przykład dwa razy dwa to pięć, i obserwuje z ukrycia ich reakcje. Może więc

ktoś zabawił się twoim kosztem? Nie warto zaprzątać sobie głowy głupstwa­

mi. Szkoda czasu.

A jeśli to początek jakiejś choroby umysłowej, myślałem po chwili. Jeśli ta­

kie wizje będą się powtarzać? Co wtedy? Dać się zamknąć? Na jak długo?

Na rok, dwa? A może na całe życie?

Naprawdę, zacząłem się bać.
Były takie chwile, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie potrafiłem

znaleźć sobie miejsca, ani zająć czymś na długo. Wszystko mnie denerwo­

wało, choć starałem się tego nie okazywać - zwłaszcza w domu. Dopóki

Anna nic nie wie, powtarzałem sobie, wszystko będzie jak dawniej. Trudno,

musisz to wziąć wyłącznie na siebie. Czas jest najlepszym lekarzem. Jesz­

cze miesiąc, dwa... Zbliża się pora urlopów...

I rzeczywiście, dając się znowu wciągnąć w wir codziennych spraw, prze­

stałem myśleć o dralni tyle, ile myślałem w pierwszych dniach po jej odwie­

dzeniu. Zaprzestałem też poszukiwań. Powoli godziłem się z myślą, że nie

należy do tego wracać, bez względu na to, co się za tym kryło. I tylko nieraz

budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem, mając jeszcze przed oczy­

ma twarz tamtej dziewczyny. Uśmiechała się szyderczo, mówiąc triumfal­

nym głosem: „A nie mówiłam, że się jeszcze spotkamy".

Innym razem śniło mi się, że mieszkam we wspaniałym domu, ale nie

mogę z niego wyjść, bo po prostu nie ma w nim czegoś takiego, jak wyjście.

Nawet oknem nie można wydostać się na zewnątrz, bo okna w ogóle się nie

otwierają. Jak oszalały biegam po nie kończących się korytarzach, jeżdżę

windami z góry na dół i z dołu do góry, walę pięściami w betonowe ściany i

pancerne szyby i - nic.

To w nocy. A rano znów wszystko było jak zawsze: nasze mieszkanie,

krzątająca się w kuchni Anna, otwarte drzwi na balkon i ludzie śpieszący się

66

background image

jak co dnia do pracy.

Anna nie domyślała się chyba niczego. Owszem, zauważyła, że jestem

trochę inny niż dawniej (jakiś taki nieobecny, mówiła), aie kładła to na karb

przemęczenia. Nie robiła mi żadnych wyrzutów, czułem jednak, że ma do

mnie cichy żal o tę moją duchową nieobecność. Nie mówiłem więc nic, kiedy

coraz częściej wychodziła po południu sama - a to do koleżanki, a to na ja­

kieś zebranie czy szkolenie... Wiedziałem, że w pewnych okresach, gdy

ogarniała mnie apatia i przez cały wieczór zamienialiśmy ze sobą ledwo parę

zdań, Anna po prostu się nudzi. Była przecież młoda, energiczna, chciała

przed urodzeniem dziecka, jak sama mówiła, zakosztować jeszcze życia.

Rozumiałem ją i dlatego patrzyłem przez palce na te jej samotne wypady, tak

samo zresztą jak i ona na moje, kiedy godzinami włóczyłem się po willowej

dzielnicy za parkiem, utrzymując, że właśnie musiałem zostać dłużej w pra­

cy. Krótko mówiąc, byliśmy dla siebie wyrozumiali. Nie zadawaliśmy zbęd­

nych pytań. Przez pewien czas cieszyłem się nawet z tego powodu, gdyż

zbytnia dociekliwość Anny zmusiłaby mnie do ciągłego okłamywania i na

pewno popsułaby zupełnie atmosferę w domu. Stopniowo jednak nabiera-

łem przekonania, że powinniśmy chyba szczerze porozmawiać, gdyż zacho­

wanie Anny stawało się dla mnie coraz bardziej niepokojące i niezrozumiale.

Któregoś dnia wróciła do domu bardzo późno, na rauszu i - co mnie szcze­

gólnie zastanowiło - z oderwanym guzikiem od bluzki. Kiedy zapytałem,

gdzie była odpowiedziała wymijająco, że w jakiejś kawiarni z koleżankami z

pracy, choć nie potrafiła podać nawet nazwy lokalu. Ale nie to było najgorsze,

bo gdy później rozbierała się... Leżałem już w łóżku, przeglądałem jakiś kolo­

rowy magazyn i chociaż paliła się tylko nocna lampka, nie mogłem się mylić

- miała rozdarte z boku... no, wie pan, majteczki. Nigdy jej się to nie zdarzało.

Wprost przeciwnie - odkąd tylko pamiętam, była wprost pedantyczna, jeżeli

chodzi o bieliznę, a zatem...

Przyznaję, dałem się ponieść nerwom. Zrobiłem Annie piekielną awantu­

rę. Krzyczałem, groziłem, prosiłem, żeby mi tylko powiedziała, gdzie i z kim

naprawdę była tego wieczoru.

- Nie musisz mnie okłamywać - ryczałem na całe gardło. - Jeżeli masz ko­

chanka, to miej odwagę poinformować mnie o tym! Źle ci ze mną? To proszę,

idź do niego i daj mi święty spokój, ale mnie nie okłamuj!

Anna płakała. Siedziała na podłodze obok łóżka, zasłoniła głowę rękami,

jakby chciała obronić się w ten sposób przed moim krzykiem i co chwila pow -

67

background image

tarzała cichutko:

- Nie zdradziłam cię. Naprawdę cię nie zdradziłam, przysięgam.
- Gdzie więc byłaś?

- W kawiarni.
- Kłamiesz! Bezczelnie kłamiesz!

- Błagam cię, uwierz mi.
- To powiedz wreszcie prawdę!
- Byłam w kawiarni z koleżankami.

- Dobrze - uspokoiłem się nieco - jak sobie chcesz, ale ja wnoszę jutro

sprawę o rozwód.

Oczywiście, przesadziłem z tym rozwodem. Byłem bardzo zdenerwowany

- słowo honoru - wcale nie miałem zamiaru rozwodzić się, ale moja groźba

musiała zrobić na Annie duże wrażenie, gdyż niespodziewanie zmieniła tak­

tykę - i obiecała, iż powie prawdę, jeżeli obiecam jej, że przestanę krzyczeć i

wymachiwać rękami.

- Proszę cię, nie gniewaj się już - zaczęła, ciągle łkając. - To wszystko

moja wina. Chciałam dobrze... Przecież wiesz, że tylko ciebie kocham i nie

ma innego mężczyzny w moim życiu. Przysięgam. Widzisz, ja myślałam,

że..., że będzie lepiej, jeśli staniesz się trochę bardziej zazdrosny. Ostatnio

atmosfera w domu zrobiła się, nie powiem, że nieprzyjemna, ale taka jakaś

nijaka, bezpłciowa. Byliśmy blisko siebie, a jednak daleko. Czułam, że dzieje

się z nami coś niedobrego. Bałam się. O ciebie się bałam. Zmieniłeś się osta­

tnio. Dawniej byłeś inny. Nie twierdzę, że kochałeś mnie bardziej, niż teraz,

ale... no wiesz, po prostu dużo częściej dawałeś dowody tej miłości. Byłeś

czulszy. Nie chciałam ci o tym mówić, chciałam załatwić to inaczej. Gdybym

ci powiedziała, mógłbyś mnie źle zrozumieć. Bałam się tego. Zdaje się, wy­

brałam jednak nie najlepszą drogę... Zresztą to nie był mój pomysł, to oni mi

tak poradzili...

- Jacy oni?!

- No ci, z dralni...

Co było później? Niech pan nie wymaga ode mnie za wiele. Nie wszystko

pamiętam. Zresztą i tak nie potrafiłbym przekazać panu, co wówczas czu­

łem. W każdym razie było to straszne. Pewno pan myśli, że dramatyzuję,

przesadzam, że inny na moim miejscu... Możliwe. Różne ludzie mają charak­

tery. Dla mnie był to jakby koniec świata.

Na dźwięk słowa „dralnia" wybiegłem z mieszkania. Nie bardzo zdawałem

68

background image

sobie sprawę z tego, co robię. Moje ciało wyrwało się spod kontroli mózgu, w

którym wszystko aż się gotowało. Musiałem pędzić półprzytomny pustymi

ulicami, na oślep, gdzie popadło, byle dalej, dalej,.. Zatrzymałem się dopiero

na moście - zdyszany, u kresu wytrzymałości. Pamiętam, że łapczywie wdy­

chałem chłodne, wilgotne powietrze, jakie unosiło się nad głową. Było mi

obojętne, co się dalej stanie. Oparłem się o balustradę i spojrzałem w dół.

Między przęsłami leniwie płynęła rzeka. Pomyślałem, że to już chyba koniec.

Wychyliłem głowę najdalej, jak tylko mogłem, podkurczywszy nogi - ciężkie

i obolałe. Nie miałem siły odepchnąć się od podłoża i...

... i nagle wydało mi się, że słyszę czyjś głos:

- Ale szanowny pan nieobyty. Przecież i tak odratują, a trzeba by pogoto­

wie i policję wzywać, protokół pisać... Po co to robić tyle kłopotu. Czy nie le­

piej do dralni?

69

background image
background image

- Przyszedłeś jednak,

- Przyszedłem.
- Świetnie. W takim razie opowiadaj.
- O czym?
- Nie wiem: co dzisiaj robiłeś, co się wydarzyło...

- Nic. Nic się nie wydarzyło. Normalnie.
- To znaczy...?
- Zrobisz mi kawy?

- Jesteś zmęczony?
- Dużo dzisiaj pracowałem.
- Może powinieneś odpocząć?

- Właśnie odpoczywam.

- Nie to miałem na myśli. Może po prostu przydałby ci się dłuższy odpo­

czynek. Nie wyglądasz najlepiej.

- Możliwe. Ale co ja bym tu robił? Nie, nie, to byłoby straszne.
- A mnie się dzisiaj zupełnie nie chciało nic robić. Myślałam, że nie wysie­

dzę do końca. Ile ci osłodzić? Ciągle zapominam.

- Dwie. Dawniej wystarczała mi jedna. Teraz...
- Tylko nie mów, że się starzejesz.
- Przy tobie czuję się młodszy.
- Jesteś młody.
- Nie żartuj. Mógłbym być prawie twoim ojcem.

- I całe szczęście, że nie jesteś. To by dopiero było. Zresztą wiesz, że nie

chodzi o lata. Dla mnie to nieważne. Najważniejsze, żeby się młodo czuć. A

ty, jak widzę, tryskasz wprost energią. Ciągle zajęty... Nie tracisz ani chwili,

a teraz pewno masz wyrzuty sumienia... Ale, wiesz, trochę ci zazdroszczę.

background image

Ja chwilami mam już tego serdecznie dosyć.

- Trzeba pracować.

- Jeżeli ma to jakiś sens. Ale, powiedz, komu potrzebne są te moje do­

świadczenia? Mnie? Tobie? Dowództwu? Przecież oni w gruncie rzeczy zu­

pełnie się tym nie interesują. Kazali robić, to robię. Czasem mam wrażenie,

że oni nie czytają nawet moich raportów. Ot, sztuka dla sztuki.

- Trzeba pracować, żeby jakoś to przetrzymać, żeby zbyt dużo nie my­

śleć.

- Ale ciebie przynajmniej interesuje to, co robisz. Żyjesz tym. Masz satys­

fakcję.

- Nie zawsze.

- Nie bądź taki skromny. Masz w ręku unikalny materiał. Sam wiesz, jakie

może to mieć znaczenie - nie tylko tu, dla nas, ale w ogóle - dla nauki.

- Jeżeli będzie jeszcze ktoś, kto to kiedyś wykorzysta.
- Na pewno.
- Też bym chciał, żeby tak było. To nie skromność... Dobrze znam wagę

moich obserwacji. Moich i nie tylko moich, bo prawie wszystkich pracujących

na stacji socjologów. Mówię: prawie, gdyż niektórzy zatracili już niestety pra­

wdziwy kontakt z nauką, z rzeczywistością i gotowi są w każdej chwili do­

wieść wszystkiego, czego oczekuje od nich dowództwo - nawet jeśli kłóci się

to z podstawowymi prawami logiki. Ale cóż - są tylko ludźmi. Może wierzą, że
tak właśnie trzeba, że tak będzie lepiej? Jeżeli tak, to jeszcze pół biedy, cho­

ciaż więcej z tego szkód niż kopzyści. Wiem też jednak, że moje badania naj­

bardziej potrzebne są nam, tu i teraz.

- No widzisz...

- Ale nie wszystkim podoba się takie podejście. Woleliby, żebym nic nie

widział, nic nie mówił...

- Przecież mówisz im prawdę.
- Umówmy się: część prawdy. Tylko tyle mogę. Na niektóre tematy mu­

szę milczeć.

- Musisz?

- Tak, bo całej prawdy nie zniosłoby ani dowództwo, ani prawdopodobnie

— większość załogi. I jedni, i drudzy wolą być trochę oszukiwani - z różnych

zresztą powodów. A czy ktoś to jeszcze w przyszłości kiedyś wykorzysta - o

tym wcale nawet nie myślę.

- Pocałuj mnie.

73

background image

- Wiesz, Ann, dobrze mi z tobą.
- O tak, mocno, mocno...
- A tobie?

- Poczekaj, ja sama...

- Powiedz.

- Mógłbyś przez chwilę nic nie mówić?

- Przepraszam, Chciałem tylko wiedzieć, czy...
- Nie czujesz tego?

- Ależ czuję, czuję...

' - Coś cię dręczy, tak?
- Nie...

- Przecież widzę.
- Zrozum mnie...

- Boisz się? Daj spokój!

- No co ty...
- Może lepiej, jeżeli nie będziemy się tak więcej spotykać.

- Jeśli nawet, to nie o siebie się boję.
- Wiem, wiem. Zaraz powiesz, że nasza znajomość nie jest na stacji do­

brze widziana, że może nam zaszkodzić, że nikomu ani słowa, bo jak się do­

wiedzą... A mnie to wszystko mało obchodzi. Niech sobie mówią, co chcą.

Nie wstydzę się tego. Nawet jutro mogę im wszystkim prosto w twarz powie­

dzieć, że..., że cię kocham.

- Tak, kocham cię. Kocham! No, dlaczego teraz nic nie mówisz? Przecież

właśnie to chciałeś usłyszeć, prawda? Zatkało cię? Nie spodziewałeś się je­
dnak, że ja pierwsza... Myślałeś, że taka smarkula... A dlaczego nie miała­

bym móc cię kochać, co? Wiem doskonale czym jest miłość, choć nikt mnie

tego nie uczył. I mam odwagę głośno i otwarcie o niej mówić.

- To dobrze poniekąd, ale, widzisz, z tą miłością to nie jest taka prosta

sprawa...

- Tom. a może ty wcale nie chcesz...?. Może potrzebna ci była tylko dzie­

wczyna do łóżka, a że wybór jest tu raczej ograniczony...? No, śmiało! Nie

obawiaj się. Ty, który tak cenisz sobie prawdę... Co robisz wariacie?! Prze­

cież mnie... Kochany mój... No widzisz... Tak? Powiedz - tak?

- Tak.

- I będziemy już razem?

74

background image

- Jesteśmy przecież.
- Ale tak naprawdę?

- Nie gniewaj się - myślę, że na razie...
- Czy ty wszystko musisz zepsuć?! Mogłeś tego przynajmniej teraz nie

mówić.

- Chcę być z tobą absolutnie szczery.
- Jak długo trwać będzie to twoje „na razie"? Jak dfugo jeszcze mamy

udawać, że nic nas nie łączy? Nie chcę tak! To jest poniżające. Zresztą prę­

dzej czy później i tak się dowiedzą. Już zaczynają mi robić różne aluzje. Chy­

ba ktoś cię widział jak wracałeś rano do siebie z mojego poziomu.

— Może chciałem się przejść? Może nie mogłem spać i wybrałem się na

maty spacer? To jeszcze o niczym nie świadczy.

- Ale im to wystarcza, by domyślić się całej reszty. Żebyś ty wiedział, jak

ich to podnieca. Ohyda. Gdyby mogli, stanęliby wokół łóżka i patrzyli, jak to

robimy, żeby potem...

- Nie denerwuj się. Nie warto. To taka gra, zabawa. Skrzyżowanie chowa­

nego z ruletką. Wszyscy znają dokładnie regulamin i wszyscy nie przestrze­

gają pewnych jego punktów. Nawet ci z dowództwa. Oczywiście w głębokiej

tajemnicy przed innymi. Wygrywa ten, kto zdemaskuje jak najwięcej grają­

cych, samemu nie dając się zdemaskować.

- To straszne.

- Tak, to jest straszne, ale tak to właśnie wygląda. I nasze najgłębsze obu­

rzenie nic tu nie zmieni. Jak sobie to wyobrażasz? Przecież nie możemy tak

nagle oświadczyć, że ta cała zabawa już nam się znudziła albo że nie zga­

dzamy się z takimi regułami gry i... No właśnie - i co? Stąd nie ma nawet do­

kąd uciec. Dlatego mirno wszystko powinniśmy być ostrożni i na razie starać

się nie dostarczać powodów do plotek.

- Ale ja tak dłużej nie chcę. Nie chcę, rozumiesz?!

- Ann, dla mnie też jest to przykre i bolesne. Myślisz, że ja tego nie czuję?

Ale tak mamy przynajmniej jakąś szansę. Regulamin mówi jednoznaoznie...

- Nikt mnie nie pytał, czy zgadzam się z takim regulaminem. Nie dano mi

żadnej możliwości wyboru.

- Mnie też nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, kto i kiedy go opracował.
- Jak to - nie wiesz? Przecież....

- Oczywiście. Punkt czwarty: regulamin opracowano na Ziemi przed star­

tem w oparciu o wyniki wszechstronnych badań naukowych, uwzględniając

75

background image

szeroko wszystkie warunki, w jakich znaleźć się może załoga stacji w czasie

całej wyprawy. Tak to mniej więcej chyba brzmi, co?

- A tak nie jest?
— Jest. Tylko że przed startem nikt z załogi tekstu regulaminu nie widział

na oczy. Przedstawiono nam jedynie jego omówienie, za to z bogatymi.ko­

mentarzami. Wyglądało to tak naturalnie, że zupełnie nie zwróciłem na to

uwagi, choć z racji zawodu i powierzonych mi obowiązków służbowych powi­

nienem był to zrobić. Błąd! Może gdybym nie miał wtedy innych problemów,

gdyby nie ważyły się moje losy...

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Że nie mam absolutnej pewności, czy regulamin przygotowany na Ziemi

jest dokładnie tym samym regulaminem, który nas teraz obowiązuje.

- Więc myślisz, że...
- Myślę, że ktoś już po starcie wprowadził do regulaminu pewne istotne

poprawki. Zwłaszcza że nie wszystko na stacji przebiegało, delikatnie mó­

wiąc, zgodnie z programem.

- Słyszałam coś o tym, myślałam jednak, że nie ma to żadnego związku

z regulaminem,

- A jednak.

- Tom, co tu się właściwie dzieje?
- Sam chciałbym to wiedzieć. Ja mogę obserwować tylko skutki. I staram

się robić to w miarę możliwości rzetelnie.

- Dlaczego dowództwo ukrywa, że dokonano zmian w regulaminie?

- Dowodów na to nie ma.
- A co ty o tym sądzisz?
- Że nie jest z nami najlepiej.

- No dobrze, ją rozumiem, że musiano dokonać pewnych, nazwijmy to,

korekt w programie wyprawy, że wystąpiły nieprzewidziane okoliczności, że

z powodu jakiejś tam awarii zboczyliśmy kiedyś z kursu i dlatego trwa to tak

długo. Ja to wszysłko doskonale rozumiem. Mówi się trudno. W końcu nale-

żało się liczyć, że trudności będą. Nie lecimy przecież na wycieczkę. Ale dla­

czego nas okłamują? Czy nie lepiej otwarcie przyznać, co naprawdę się sta -

ło? Atmosfera na stacji na pewno byłaby lepsza, a tak... Domysły, spekulac­

je, podejrzenia, frustracje... Kiedyś chyba tego nie było. Może dlatego,

że

wszyscy byli młodsi?

- Na pewno. Wszyscy wierzyliśmy...

76

background image

- Pamiętam, byłam jeszcze bardzo mała, kiedy pierwszy raz zapytałam

ojca: tatusiu, a po co my tam w ogóle lecimy?

— I co ci odpowiedział?

- Mniej więcej coś takiego, że nasza wyprawa, największa i najważniej-

sza w całych dziejach ziemskiej cywilizacji, pozwoli nam kiedyś zostać praw­

dziwymi ludźmi.

- Bo tak się kiedyś o tym mówiło.
- Nie bardzo rozumiałam, choć i dzisiaj... Ale dlaczego właśnie my? - na­

ciskałam ojca. Bo ktoś musiał to zrobić. Ale przecież tobie i mamusi nikt nie

kazał? Nie, córeczko, uważaliśmy to za nasz największy obowiązek. Byliśmy

z mamą dumni, gdy zakwalifikowano nas do załogi. Ty też powinnaś być du­

mna. No i byłam, tylko że ostatnio jakby mi trochę przeszło.

- Tak, to było naprawdę wielkie wyróżnienie. Miliony ludzi ubiegały się o

te kilkaset miejsc na stacji, chociaż nie było dokładnie wiadomo, jak długo po­

trwa wyprawa i czy wszyscy wrócą na Ziemię.

- Bo mogliby tak jak ojciec i matka...?

- Przepraszam, nie chciałem sprawić ci przykrości. To byli naprawdę

wspaniali ludzie. Szkoda, że... Chodziło mi tylko o to, że przy sprzyjających

warunkach część załogi miała zostać i osiedlić się tam na stałe. To przecież
wiesz?

- Wiem. Dobrze ich znałeś przed startem?
- Nie. Poznaliśmy się właściwie dopiero tutaj, na stacji. Nie należałem

nigdy do grona ich najbliższych znajomych i przyjaciół. Od początku mieli

własne towarzystwo. Ja trzymałem się raczej z boku. Wiesz, jak to jest z sa­

motnymi na stacji. Ale - byli lubiani, cenieni...

- Może nie powinnam tego mówić, bo to w końcu moi rodzice, wydaje mi

się jednak, że oni byli... No, tacy trochę naiwni idealiści.

- Po prostu wierzyli w pełne powodzenie wyprawy. Wszyscy na początku

jakoś tam wierzyliśmy..

- A potem? Bardzo ich kochałam. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że

ich już nie ma i nie będzie, choć to tyle lat... Wydaje mi się czasem, że za

chwilę otworzą drzwi i wejdą, uśmiechnięci, szczęśliwi... Powiedz, dlaczego

właśnie ich musiało to spotkać? Dlaczego byli tak nieostrożni? Przecież wie­

dzieli...

- Ann, uspokój się. No, już dobrze, dobrze. To był nieszczęśliwy wypa­

dek. Czasem tak bywa w życiu

77

background image

- Nieprawda! To musiało być inaczej. Na krótko przed... - bardzo się

zmienili. Byłam młoda, głupiutka, ale to zauważyłam od razu. Choćby, jak

wtedy ze mną rozmawiali. Zupełnie inaczej, niż przedtem. Musieli się czegoś

dowiedzieć, co...

- Ann, prawdopodobnie nigdy już nie dowiemy się, jak to naprawdę było.

Przyjmijmy więc lepiej, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek. -

- Mogli jeszcze żyć. Tak chcieli zobaczyć...

- Słucham...

- Przytul mnie. Już nie będę. Jak to dobrze, że jesteś. Nie zniosłabym

chyba teraz samotności. Owszem, jak wiesz, mam znajomych, kolegów, ko­

leżanki, ale...Widzisz, ja nie mam tej wiary, którą mieli oni. Nie potrafię...

Chciałabym, bo tak jest zapewne łatwiej, a nie potrafię. Jestem za słaba.

- Każdy ma swoje... Myślisz, że mnie jest lekko?

- Tom?

- Tak?

- Jak..., jak tam jest?

- Przecież wiesz. Widziałaś filmy, opowiadali ci...

- Tak, ale chciałabym to usłyszeć od ciebie.

- To nie jest takie proste. Nie wiem, czy jeszcze potrafię. To już tyle cza­

su...

- Spróbuj.
- No więc... Niebo jest błękitne, świeci słońce, śpiewają ptaki, kwitną

kwiaty... Idziesz sobie drogą przez las...

- I co?

- Nic. Po prostu - idziesz.

- Dokąd?

- Nie wiem. Przed siebie. Daleko. Nie myślisz o tym. Idziesz boso po roz­

grzanym piasku, czujesz zapach żywicy, słyszysz brzęczenie pszczół. Oddy­

chasz głęboko...

- Bez maski tlenowej?

- Nie patrz tak na mnie. Zawsze mi mówiono, że atmosfera została już tak

zanieczyszczona...

- Ale tylko w dużych aglomeracjach. W lesie, w dużym prawdziwym lesie

daleko od miast powietrze było czyste jak kryształ.

- I ty tam byłeś?

78

background image

- Bardzo lubiłem spacerować w lesie.

- Miałeś stałą przepustkę?
- Od samego urodzenia, jak prawie wszyscy.
- I nie bałeś się?

- Czego?

- No, mogli cię tam przecież napaść, zabić...
- A jak byłem zmęczony, lubiłem położyć się na mchu i patrzeć w niebo.

Albo zamykałem oczy i...

- Byłeś tam szczęśliwy.
- Byłem i nie byłem. To trudno tak powiedzieć. Nie zastanawiałem się

wtedy... Ann, chciałbym móc kiedyś zabrać cię do lasu, pokazać ci to wszys­

tko, nauczyć cię kochać drzewa, ptaki, kwiaty, trawę...

- Tom, mogę zapytać? Dlaczego zdecydowałeś się lecieć?
- Coś mnie ciągnęło. Wydawało mi się chyba, że biorąc udział w wypra­

wie, dokonam Bóg wie czego, przewrócę naukę do góry nogami. Byłem mło­

dy,.. Dziś nie ma to już znaczenia. Widocznie tak właśnie musiało być.

- Kochałeś ją?

- Nie możesz zrozumieć, jak mogłem ją tam zostawić?
- Była twoją żoną.

- Masz rację - była.
- Nie to miałam na myśli. Przecież po powrocie...

- Nie będzie powrotu.

- Co ci się stało? Tom, najdroższy...
- Nie będzie żadnego powrotu! Nikt z nas nigdy już nie wróci na Ziemię!

Nigdy! Nigdy!

- Tom...

- Jeżeli myślisz, że zwariowałem... Dla nas Ziemia już nie istnieje, rozu­

miesz?!

- Ale przecież program przewiduje...

- Wszyscy żyjemy tu od dawna złudzeniami. Oszukujemy się sami i poz­

walamy oszukiwać tym z dowództwa. Ta wyprawa to jedno wielkie oszustwo.

A program... Ann, to był naprawdę wspaniały, cudowny program. Dawał na­

dzieję... Ale nie dało się go zrealizować. I to trzeba by wreszcie otwarcie po­

wiedzieć. Miejsce człowieka jest jednak na Ziemi.

- A zatruta atmosfera, głód, wyzysk, wojny? O tym już zapomniałeś?
- Ann, my wcale nie jesteśmy lepsi. Przecież myśmy to wszystko zabrali

79:

background image

ze sobą. To tkwi w nas, w środku, w naszej naturze. I nie uda nam się przed

tym uciec, nawet gdybyśmy podróżowali dokładnie z prędkością światła. Czy

myślisz, że na przykład tu na stacji ludzie czują się bardziej szczęśliwi, mniej

zagrożeni niż tam? Rozejrzyj się dobrze. Posłuchaj, co mówią. Ile było w nich

na początku entuzjazmu. A teraz? Wielu tęskni w głębi duszy, choć głośno

tego nie mówią. Nawet ty nie akceptujesz wszystkiego, co się tutaj dzieje.

- Bo jestem wściekła. Żeby jakiś tam regulamin zabraniał mi kochać.

Tom, ja tego naprawdę nie rozumiem, Może jestem za głupia? Nienormalna?

Sama już nie wiem, co o tym myśleć.

- Nie jesteś wcale bardziej nienormalna od wszystkich pozostałych człon­

ków załogi.

- Ale czasem boję się samej siebie, swoich myśli...
- Muszę ci powiedzieć w zaufaniu, że nie tylko ty. I może tak jest nawet le­

piej? Chociaż z drugiej strony,..

- Może? Może kiedy dolecimy.,.

- Obawiam się, że...

- Zostaniesz tam ze mną, prawda?

- Tu z tobą zostanę.

- Na stacji?
- Tak. To coś więcej.
- A potem?

- Nikt nie wie, co będzie potem.

- Ale gdyby warunki pozwalały...
- Jeżeli kiedykolwiek dolecimy.
- Dowództwo twierdzi, że jesteśmy już blisko. Najgorsze za nami.
- A co mają mówić?

- Więc to nieprawda?
- Mogę tylko powiedzieć, że zdania są podzielone.

- Ale oficjalnie...
- Oficjalnie - tak.
- Słyszałam, że część załogi chce wracać. Podobno przedstawili na piś­

mie swoje warunki.

- Podobno. Nie znam szczegółów.
- Myślałam, że ty też... Przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że miej­

sce człowieka jest na Ziemi.

- Bo to prawda, Nikt jednak dobrowolnie nie zawróci stacji. Być może do -

80

background image

wództwo w ogóle straciło już panowanie nad sytuacją. Zresztą nie jestem pe­

wien, czy jest to jeszcze technicznie wykonalne.

- Dlaczego?
- Jesteśmy już za daleko.
- Myślisz, że różnica czasu byłaby tak wielka?

- Kilka lat.

- Twoja żona byłaby teraz od ciebie starsza?

- To nie ma znaczenia. Ona żyje w innym czasie i ja w innym. I tak już zo­

stanie. Zresztą nawet kiedy byliśmy ze sobą, nie byliśmy naprawdę razem

Już w dniu ślubu zaczęliśmy się od siebie oddalać.

- I dlatego poleciałeś?

- Też.

- A teraz żałujesz?
- To nie tak. Coś się w nas wypaliło, zgasło. Męczyłem się. Czułem, że

tonę, że jeszcze trochę i poddam się... Nie chciałem stracić szacunku dla sa­

mego siebie, nie chciałem dopuścić, bym ją znienawidził, więc kiedy dowie­

działem się o wyprawie... To był przypadek. Czasu na podjęcie decyzji -

mało, prawie wcale. Wiedziałem, że tracę dom, rodzinę, że może nie wrócę -

już nigdy na Ziemię. Bałem się tego. Co mogłem zyskać? Pomyślałem, że

taka wyprawa to nowe życie albo.... To ślepy los. Dla mnie - gra o wszystko.

Najczystszy hazard. Teraz albo nigdy. Żadnej pewności. Nie chciałbym już w

życiu takich wyborów.

- Ale w końcu wybrałeś...

- Musiałem coś wybrać. To była jednak jakaś szansa. Nie chciałem jej

przegapić. Wierzyłem, że się uda. No, a potem poznałem ciebie... I wiesz, je­

żeli teraz czegokolwiek żałuję, to może tylko tego, że nie mogliśmy spotkać

się na Ziemi.

- Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie.

- Tak. Ty nie masz tych obciążeń...
- Mam swoje, wcale nie mniejsze.
- Każdemu wydaje się, że jego problemy są największe, najtrudniejsze. I

tak chyba jest naprawdę.

- Tobie też?
- Poniekąd.

- Pokąd?
- Potąd. O - potąd.

81

background image

- No widzisz, od razu jesteś inny, kiedy się śmiejesz,

- To dzięki tobie mogę się jeszcze śmiać,

- Ale i tak cię kocham.
- I to powinno być dla nas najważniejsze. Bo tak długo Jesteśmy ludźmi,

dopóki stać nas jeszcze na miłość.

- Amen. Chcesz kawy?
- Chętnie.

- A może chciałbyś na przykład...

- Koniak? Jak Boga kocham, prawdziwy koniak. Skąd go masz?
- Jakoś trzeba sobie radzić, nie?

- Jesteś wspaniała. Chemicy?

- Mhm. Niedawno znalazłam dojście. Oni tam robią różne ciekawe rze­

czy. Pod taką kontrolą...

- Dzielne chłopaki...
- Tylko nikomu ani mru - mru, dobrze? Smakuje ci?
- Doskonały.

- Czy taki, jak robią na Ziemi?
- Teraz tu jest nasza Ziemia.

- No widzisz...
- A słyszałaś, że na szóstym poziomie...?
- Poważnie?

- Tak...

32

background image
background image

Echdo Leis wrócił do domu tak zmęczony, że zdjął tylko buty i zaraz położył

się na tapczanie. Przymknął oczy i westchnął z ulgą, czując przyjemny bez­

wład ogarniający ciało. Najbardziej ciążyły nogi, ale było to wspaniałe uczu -

cie ulgi, przywołujące mimowolnie uśmiech na twarzy. Zawsze, gdy było rmi

dobrze, uśmiechał się.

Wreszcie zakończył się dzień pracy, teraz miał wolne popołudnie. Właści-

wie to nie praca go tak wykończyła. Bardziej męczące były powroty do domu.

Od czasu, gdy w mieście zlikwidowano komunikację - rety! To już piętnaście

lat - zdążył się, co prawda, przyzwyczaić do tych pieszych wędrówek, jednak

atmosfera mieszkania i widok kanapy powodowały, iż pierzchały ostatnie re-

zerwy sił. Kiedyś przesypiał, ze zmęczenia, całe popołudnie, teraz, naszczę-

ście, wystarczyło kilkanaście minut odpoczynku.

Włączył telewizor. Rozjarzyła się cała ściana. Znowu! Co za bałwan wymy-

ślił całościenny ekran w takich małych pokojach? Izdebka trzy na trzy metry, a

ekran jak płótno kinowe. Idiotyzm. '"

Suwakiem zmniejszył przekątną monitora do dwudziestu trzech cali. Trój­

wymiarowy obraz od razu stał się wyraźniejszy, lepiej przyswajalny dla oka.

Tleniona blondynka rozmawiała z jakimś facetem na temat gospodarki rol­

nej.

- Mam w d... gospodarkę rolną - powiedział Echdo Leis, akcentując

pierwszą sylabę wiadomego słowa.

Tak było codziennie. Wciskali ludziom na siłę cały czas to samo. Rolnictwo

to, rolnictwo tamto... zieleń, natura, cisza, czyste powietrze, zieleń, natura,

cisza, czyste powietrze, zieleń, natura... Osobiście nie widział żadnego sen­

su pracy na wsi. Tutaj w mieście miał święty spokój. Cztery godziny dziennie

odpracowywał swoje w zakładzie, i koniec. Nie miał najmniejszego zamiaru -

84

background image

zatyrać się na śmierć w jakiejś zakichanej dziurze na świeżym powietrzu.

Zresztą, gdyby na wsi było tak dobrze, inni dawno by już tam byli. Skoro inni

siedzą tutaj, to on też woli się nie wyrywać. Albo to mu tu źle.

Przełączył na inny program. Muzyka. Kilku młodocianych żałośnie próbo-

wało wydobyć z siebie coś, co prawdopodobnie miało być śpiewem. Ta mło­

dzież już nie wie co robić!

- Eee... - machnął ręką. - Niech będzie.

Podszedł do okna. Oho! Wyszli już mundurowi... spojrzał na zegarek. Fak­

tycznie. Piętnaście po trzeciej.

Obserwował mundurowych. Takim to dobrze! Łażą sobie spokojnie po ca­

łym mieście, o której chcą, mają gdzieś godziny domowe. Nagle, na chodniku

ulicy prostopadłej do głównej, zauważył biegnącego człowieka w kapeluszu

na głowie. Tamten nie widział jeszcze mundurowych. Zauważył ich dopiero,

gdy wypadł zza rogu.

- Wpadłeś, kolego - mruknął Echdo Leis. - Następnym razem dokładniej

nastawiaj zegarek i pilnuj godziny domowej... Zresztą, co ja gadam... Nie bę­

dzie następnego razu. To koniec.

Człowiek w kapeluszu na widok mundurowych zwolnił kroku i spokojnie

podążył w ich kierunku. Tamci początkowo zerwali się, widząc jednak spokój

niedoszłej ofiary, również zwolnili.

- To tak - pomyślał Echdo. - Ma przepustkę...
Już chciał odejść od okna, gdy nieoczekiwanie nieznajomy, gdy już dosło­

wnie był na dwa metry przed mundurowymi, skoczył w bok, prosto w drzwi

budynku. Drzwi o tej porze powinny być zamknięte. Powinny! Ale nie były.

Nim mundurowi zdążyli się zorientować, na chodniku pozostał ciemny kape-

lusz, który zsunął się z głowy nieznajomego przy gwałtownym skoku. Jeden

z mundurowych podniósł go i okręcał głupkowato na palcu. Z pewnością byli

wściekli.

O rany! - zakrztusił się śmiechem Echdo Leis. - Jaki cwaniak. Tak ich

wykiwać. Haaa...

Młodzieńcy w telewizji wyli nadal. Znowu przełączył kanał. I znowu pro­

gram rolny. Pokazywali jakieś zwierzęta domowe, krowy i chyba te... no, jak

im tam świniaki. Brrr... Nie mógł na to patrzeć. Brzydził się zwierząt.

Nagle poczuł, że musi iść do toalety, Szlag by trafił. Że też człowiekowi za­

chce się zawsze nie w porę. Wracając z pracy przechodził obok toalety, wca­

le nie było kolejki, a teraz pewnie... Eh...

85

background image

Wyjął z szafki rolkę papieru toaletowego i wyszedł na klatkę schodową.

Oczywiście! Raz, dwa... pięciu... Kwadrans czekania.

- Dzień dobry! - przywitał go ostatni z kolejki; był to Aldi Pets, sąsiad spod

numeru 3125.

- Dobry...
- Jak tam? Co słychać?

- Co ma być? W porządku - odrzekł Echdo.

- U mnie też świetnie, chociaż ciasno. Ale chwalę sobie, nie powiem. Aldi

Pets mieszkał z żoną i dzieckiem prawie w takim samym mieszkaniu jak

Echdo - mały pokoik i kuchenka. Ta kuchnia była, co prawda, trochę więk­

sza, ale i tak nie mogła do niej wejść od razu cała rodzina.

- Nie żeni się pan? - zapytał Pets.
- A po co? Żeby było ciasno? Tak mam tylko dla siebie całe mieszkanie.

Razem z przedpokojem 14 metrów kwadratowych. Pełny luz, wiem, że żyję.

- Może ma pan rację - odparł sąsiad, niby obojętnie, ale Echdo wyczuł w

jego głosie nutkę zazdrości. Biedak, miał niewiele ponad pięć metrów na oso­

bę, a licząc tylko powierzchnię pokoju, trzy metry kwadratowe. - Ale niech

pan uważa, pewnemu mojemu koledze zabrali ostatnio mieszkanie, bo był

samotny. Teraz mieszka w pokoju towarzyskim.

- Naprawdę? - przestraszył się Echdo Leis.
- Słowo daję, wykwaterowali go. A mieszkał wygodnie, siedemnaście

metrów kwadratowych.

- To mnie chyba nie ruszą, mam trzy metry mniej...
- Nie wiem. Na pańskim miejscu bym się zastanowił. Lepsza żona i włas­

ne mieszkanie, niż pokój towarzyski.

Echdo w milczeniu pokiwał głową. Co tu robić? Ożenić się? Albo to tak ła­

two znaleźć dziewczynę? Nie weźmie przecież pierwszej lepszej...

- Pan zobaczy! - Pets szturchnął go w ramię, - Zna pan tego faceta? -

wskazał na jegomościa wychodzącego właśnie z toalety.

- Z widzenia.
- To Wandz, kierownik programowania z Urzędu Miasta. Razem z żoną

mieszkają na dwudziestu pięciu metrach kwadratowych,

- Wiadomo, kierownik... - stwierdził Echdo. - Tacy zawsze żyją w pała­

cach.

- Bez przesady. Jak go złapią mundurowi, to i tak mu nic nie pomoże.

- Fakt.

86

background image

Kolejka znacznie się - zmniejszyła. Już tylko jeden Pets dzielił go od drzwi.

Jeszcze trzy, cztery minuty i wejdzie do środka.

Tymczasem przestępował z nogi na nogę. Coraz szybciej.

Wezwanie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Było krótkie i lakoniczne, ale

Echdo Leis i tak wszystko wiedział. Miał zgłosić się jutro w Wartowni, u ofice­

ra dyżurnego, w celu: „...uzyskania dalszych informacji". Dopisek na końcu:

„Niestawienie się bez podania przyczyn i uprzedniego powiadomienia bę­

dzie karane wydaleniem z miasta", był niepotrzebny. Echdo już od dawna

czekał na to wezwanie. Dostał podobne przed pięcioma laty, ale wtedy nie

udało mu się wykazać. Tym bardziej więc liczył, że może teraz...

Następnego dnia zerwał się z łóżka bardzo wcześnie. Podniecenie i na­

strój oczekiwania nie pozwoliły mu na długi sen. Poza tym musiał jeszcze za­

dzwonić do zakładu pracy i powiadomić o nieobecności, a rano łatwiej było

się dodzwonić. W późniejszych godzinach linie były przeciążone, numery za­

jęte i poblokowane. Trzeba było mieć dużo szczęścia, aby szybko otrzymać

połączenie.

Podczas golenia próbował przed lustrem wywoływać na twarzy marsowy

wyraz, to znów niedbały, trochę lekceważący uśmiech. Stanął profilem, wcią­

gnął brzuch, usiłując wyobrazić sobie siebie w czarnym uniformie. W końcu,

skoro będzie mundurowym, musi jakoś wyglądać.

Zjadł śniadanie, szczęśliwie dodzwonił się do pracy i nim się spostrzegł,

była już siódma. W Wartowni miał się stawić dopiero o dziewiątej, ale znajdo­

wała się ona na drugim końcu miasta. Dotarcie tam zabierze mu zatem pra­

wie godzinę. Zakładając, że na ulicy nie będzie zbytniego tłoku. Tak czy

owak, miał jeszcze przynajmniej trzy kwadranse dla siebie.

Spędził je rozmyślając nad tym, jak też mu się powiedzie. Będzie miał

przecież cały miesiąc, aby udowodnić, że jest coś wart...

Tylko, że pięć lat temu też tak myślał, a skończyło się na zwyczajnym po­

wrocie do domu; bez profitów i satysfakcji. I tak dobrze, że nie wyciągnęli ża­

dnych konsekwencji, widocznie uznali, że się starał.

Próbował wyobrazić sobie siebie w akcji. Oto idzie ulicą, nie sam oczywiś­

cie, patrole są przynajmniej trzyosobowe, idzie więc środkiem pustej jezdni,

wokół bezruch i cisza; nagle, u wylotu najbliższej przecznicy pojawia się spó -

87

background image

żniony przechodzień. Rzuca się do ucieczki, a oni biegną za nim. Dwaj mun­

durowi słabną, zostają z tylu, tylko jeden zbliża się do uciekającego. Ten je­

den to on, Echdo Leis. Dogania wreszcie tego człowieka i obezwładnia. Gdy

nadbiegają tamci dwaj, jest już po wszystkim - cala zasługa przypada dla

Echda. Virginia!

Nim się spostrzegł, była prawie ósma. Trzeba iść.

Na ulicy tłok był potworny. Tłumy przechodniów przepychały się na wszy­

stkie strony, miało się wrażenie, że każdy idzie w przeciwnym kierunku niż

pozostali. Dopóki sprawne były oba ruchome pasy jezdni, rozładowywały

one trochę sytuację, lecz już od trzech tygodni coś uległo awarii i stąd ten

ścisk. Zapowiedziano naprawę, lecz jak dotychczas nic się nie działo. Pew­

nie specjalnie przedłużali termin, aby obrzydzić ludziom życie w mieście.

- Tym mnie stąd nie wygonią - pomyślał Echdo. - Byłbym idiotą, gdybym

z powodu takiej drobnostki uciekał na wieś. Miasto to miasto. Wiadomo! —

Wcisnął się między ludzi, sprawnie odszukał grupkę podążającą w sprzyjają-

cym kierunku, przyłączył się do nich i tym sposobem jakoś posuwał się na­

przód. Nawet dosyć szybko. Szczęśliwie byli to sami mężczyźni, prawie

wszyscy wysocy i dobrze zbudowani. Taka grupa to ma siłę przebicia, jak ta­

ran sunęli do przodu, rozgarniając na boki każdego, kto usiłował iść w przeci­

wną stronę. Przeszedł tak z nimi ponad połowę drogi, dalej musiał radzić so­

bie sam. Skręcił w boczną uliczkę, tu już było luźno i spokojnie. Właściwie to

na takich ulicach powinni przywrócić przynajmniej ruch rowerowy. Zakaz ko­

munikacji nawet dla przedmieść rzeczywiście wyglądał na złośliwość władz.

Wreszcie dotarł do gmachu Wartowni. Odszukał oficera dyżurnego. Tam­

ten odszukał jego nazwisko w grubym zeszycie, kazał podpisać, wydał kartę

zaopatrzenia dla magazynu i skierowanie przydziału. Echdo z zadowoleniem

stwierdził, że przydzielono go do siódmej kompanii. Tej, która patrolowała

sąsiednie osiedle, zaledwie kilkaset metrów od jego bioku. Jak się oriento­

wał, był to rzadki przypadek, przeważnie każdy dostawał przydział daleko od

miejsca zamieszkania. Chciano w ten sposób uniknąć ewentualnych przy­

padków spotkania - podczas pełnienia obowiązków służbowych - znajo­

mych osób.

Zauważył plakat na ścianie: „UWAGA! Od 1 września premia 5000 plus

atrakcyjne nagrody rzeczowe dla wyjeżdżających dobrowolnie do pracy w

rolnictwie. Małżeństwa z dziećmi premiowane podwójnie. Nie przegap swo­

jej szansy i zgłoś się już dzisiaj".

88

background image

- Tak... już lecę - mruknął ironicznie Echdo Leis.
Podążył w kierunku magazynu. Musiał pobrać mundur i obuwie. A potem

już patrol.

* * *

Dowódcą patrolu był niski, niepozorny mężczyzna, wojskowy w stopniu

plutonowego. Wyglądał na nieśmiałego i trochę zagubionego, ale pierwsze

jego słowa świadczyły, że wcale taki nie byi.

- Słuchajcie, pętaki - powiedział do Echda i dwóch innych, których - Echdo

jeszcze nie znał. - Będziecie robili tylko to, co wam każę. Żadnych niekontro­

lowanych posunięć, a przede wszystkim - żadnych objawów niezadowole­

nia. Jeżeli usłyszę jakąś skargę, będzie źle. ale jeżeli ta skarga dojdzie

gdzieś wyżej, to... - chwycił pierwszego z brzegu (pech chciał, że był to wła­

śnie Echdo Leis) i z łatwością, o jaką nikt go nie podejrzewał, przewrócił na

ziemę. Zrobił to właściwie jednym ruchem.

- Rozumiemy się - zapytał.

Ponieważ powstający z ziemi Echdo był o głowę wyższy od plutonowego,

zatem taka demonstracja zrobiła wrażenie; nic dziwnego więc, iż wszyscy

przytaknęli. .

- Cieszę się. Poza tym chciałem wam oznajmić, że jeszcze żaden patrol

pod moim. dowództwem nie zawiódł. Miewałem nawet wyniki po osiem ujęć

miesięcznie. Osiągnąłem to wyłącznie dzięki dyscyplinie i - nazwijmy to ła­

godnie - przy braku sentymentu. Jesteście tu po to. aby chwytać każdego,

kto podczas godziny domowej będzie poruszał się, bez przepustki, w wa­

szym rejonie. Schwytać i odstawić do Wartowni. Dalszy jego los musi wam

być zupełnie obojętny. Po prostu nie będziecie się zastanawiali, co dalej. Pa­

miętajcie, że najważniejsze jest dla was zadanie. I przypominam, że nie robi­

cie tego za darmo; oprócz wyżywienia i żołdu, otrzymacie - po zakończeniu

miesięcznej służby, rzecz jasna, bo teraz wam to niepotrzebne - przepustki

na poruszanie się po mieście podczas domowej godziny. Dwa tygodnie za je­

dnego schwytanego. To chyba nieźle, co?

- Jasne! - wykrzyknął Echdo. Tego się nie spodziewał. Gdy ostatnio był

mundurowym, taka przepustka wystawiana była na dziesięć dni. Cztery dni

więcej, to już postęp.

- To dobrze, że tak uważacie - rzekł plutonowy, mimo że pozostali dwaj

M

background image

nie powiedzieli słowa. - Tym bardziej, że są wśród was tacy, którzy jeszcze

nigdy w życiu nikogo nie złapali.

Echdo Leis spuścił oczy. Mimo że nie widział dowódcy, miał wrażenie, że

tamten, mówiąc te słowa, patrzył właśnie na niego.

* * *

Echdo zamknął ostatnią walizkę, usiadł na krześle i czekał. Odpędzał, jak

natrętną muchę, bzdurną myśl nadziei, że może nie przyjadą. To było niemo­

żliwe, przyjadą z pewnością.

Rozejrzał się po pustym pokoiku. Przeżył tu w spokoju wiele przyjemnych

lat, a teraz musi się wynosić... Parszywy los. Zaklął głośno, aby stłumić

wzbierające w nim uczucie smutku. Tak, to smutek; właśnie smutek i brak op­

tymizmu powodował ten stan psychicznego przybicia, objawiający się powo­

lnymi, flegmatycznymi ruchami i falami żalu, wzbierającymi do płuc, poprzez

gardło, do oczu, które nie łzawiły wprawdzie, ale szkliły od wilgoci. Musi opu­

ścić nie tylko swoje mieszkanie, ale i miasto. Westchnął głośno. Z kieszeni

marynarki wyciągnął papier oklejony pieczątkami Urzędu Miasta, Służby

Miejskiej i sądu.

„Wyrok - czytał już chyba po raz piąty. - Obywatel Echdo Leis s. Teodora,

ur , oskarżony o to, że w dniu... pełniąc służbę w patrolu Służby Miejskiej
nie dopełnił obowiązków służbowych, wypuszczając poruszającego się bez

przepustki, podczas domowej godziny, obywatela Aldi Petsa, co mogło spo­

wodować nieujęcie w/w ob., zostaje uznany winnym zarzucanego mu czynu.

Ponieważ oskarżony, ob. Echdo Leis, kierował się wyłącznie pobudkami pry­

watnymi - bliska znajomość z ob. A. Petsem - skazany zostaje na wydalenie

z miasta i skierowany do pracy w rolnictwie. Wyrok jest prawomocny i odwo­

łanie od niego nie przysługuje".

Dalej następowała seria pieczątek i podpisów, podkreślających urzędowy

charakter pisma. Echdo znowu westchnął. „... Nie dopełnił obowiązków służ­

bowych", a co miał robić, jak Pets błagał go prawie na kolanach, powołując

się na żonę i dziecko. Cholera! Tak się cieszył, że trafił do patrolu blisko miej­

sca zamieszkania. Co za złośliwość losu; gdzie indziej pewnie by mu się to

nie zdarzyło. W dodatku - jak na ironię - tamci dwaj z jego patrolu i tak złapali

Petsa. Wszystko się wydało i poszło na marne.

- Nawet przestępstwa nie potrafisz dobrze popełnić - wysyczał przez za­

ciśnięte zęby,

90

background image

Na ulicy zapiszczały hamulce. Przyjechali. Nie musiał nawet wyglądać

przez okno, obowiązywał przecież zakaz ruchu, skoro jednak coś przyjecha­

ło, mógł to być tylko samochód z Urzędu Miasta. Mimo to wyjrzał. Zobaczył

autobus i krytą bagażówkę. Z autokaru wyskoczyło dwóch facetów, podbiegli

do bloku i zniknęli pod daszkiem wejścia. Minutę później usłyszał pukanie do

drzwi. Otworzył.

- Dzień dobry! - przywitali go grzecznie. - Pan Echdo Leis, prawda?

- Tak - odrzekł chłodno. - Tam są moje bagaże. - Przynajmniej to mu

przysługiwało. Zgodnie z przepisami, obowiązek przeprowadzki spadał na

Urząd Miasta. Chwycili walizki i razem wyszli na klatkę schodową. Minęli

ubranego w czarny mundur pracownika Służby Miejskiej. Stał tu przez cały

czas na warcie; pilnował, żeby Echdo nie uciekł. Śmiechu warte! Ciekawe,

gdzie by miał uciekać? Kto by przyjął do siebie faceta wydalonego z miasta,

skoro groził za to taki sam wyrok? Echdo nie łudził się, ucieczka była nonsen­

sem...

- Panie Leis! - krzyknął za nim mundurowy. - Proszę poczekać. Niech

pan łaskawie podpisze, że opuszcza pan mieszkanie - machnął przed nim

jakimś papierkiem.

- Odczep się - odparł krótko Echdo.
- Ale... ja muszę... - zaczął tamten płaczliwie.

Echdo zatrzymał się. Właściwie, to niepotrzebnie się wścieka. Pewnie to

taki chłopak, co to wzięli go z poboru na miesięczną służbę i, chce czy nie

chce, musi wykonywać swoje obowiązki.

- Dawaj - powiedział łagodniej. Mundurowy skwapliwie podsunął karte­

czkę.

Podpisał, skinął na tragarzy i weszli do windy. Bezgłośnie zjechali na dół.

Gdy wyszli z bloku, zauważył sąsiadów zerkających ciekawie przez okna.

- Patrzcie się, patrzcie - mruknął. - Być może jutro przyjdzie wasza kolej.

Opodal stało trzech mundurowych z patrolu. Była domowa godzina i obec­

ność na ulicy ludzi, a tym bardziej pojazdu mechanicznego, wzbudziła ich za­

interesowanie.

Echdo postawił walizki przed bagażówką i nie troszcząc się o ich załado­

wanie, ruszył w kierunku autokaru. Był to niewielki, piętnastoosobowy pojazd

o napędzie elektrycznym. Wszedł do środka. Pasażerów było niewielu, może

dziesięciu. Usiadł na najbliższym wolnym miejscu, obok blondynki o krótkich,

prostych włosach.

91

background image

- Dzień dobry! - z zakłopotaniem ukłonił się po dłuższej chwili, zauważa­

jąc, że sąsiadka przygląda mu się ciekawie.

- Czy wolne? - zapytał wskazując na siedzenie. Chrząknął. Głupio wysz­

ło, bo przecież już siedział.

- Tak, proszę bardzo. Zresztą, któż miałby tu siedzieć, nie jesteśmy w te­

atrze...

No tak! Wypadł jeszcze głupiej.

Autobus ruszył. Po drodze zajechali po jakieś starsze małżeństwo. Ona

popłakiwała z cicha, on ją pocieszał.

Kierowca żwawo jechał pustymi ulicami, nie musiał nawet uważać na ludzi

— była przecież domowa godzina. Ostatnia domowa godzina, która mogła

Echda obchodzić. Z życiem na wsi wiązał się przynajmniej jeden plus, po pra­

cy mógł chodzić gdzie chce i - co najważniejsze - o której chce. Żeby tylko

robota była lżejsza; no i przyjemniejsza. Niewiele wiedział o pracy w rolnic­

twie, ale gdy przypomniał sobie zwierzęta gospodarskie, ogarniał go wstręt.

Akurat wyjechaii z miasta, gdy z blondynką obok zaczęło się dziać coś nie­

dobrego. Zbladła i oddychała niespokojnie.

- Źle się pani czuje? - zapytał ostrożnie.

Skrzywiła się i skinęła głową. Włosy spadły jej na twarz odsłaniając ucho i

szyję.

- To ta jazda - powiedziała wolno. - Od lat nie jeździłam żadnym samo­

chodem.

Wstał i uchylił lufcik. Z tyłu jakiś chłopczyk popijał z butelki coca colę. Jego

opiekunka drzemała.

- Ciiii... - przyłożył palec do ust, mrugnął porozumiewawczo i zabrał dzie­

cku butelkę. Malec nie wydał nawet głosu, otworzył szeroko usta i ze zdumie­

niem przypatrywał się Echdowi, który podał napój dziewczynie.

- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wypiła kilka łyków.

Gdy Echdo oddawał chłopcu prawie pustą butelkę, tamten nadal miał

otwarte usta i wyraz zdziwienia na twarzy.

- Zamknij buzię, bo ci mucha wleci - powiedział do niego i odwrócił się. -

Zabawny szczeniak - pomyślał.

- Lepiej już? - zwrócił się do dziewczyny.

- O, tak... przepraszam za kłopot - odparła.
- Nie ma o czym mówić. Doskonale panią rozumiem, mnie też zakręciło

się trochę w głowie od tej jazdy - skłamał sam nie wiedząc dlaczego.

92

background image

Dziewczyna nie podjęła rozmowy. Dalej jechali w milczeniu.

Podróż była długa. Osiem godzin z krótką przerwą na kolację. Trudno było

zrozumieć, dlaczego wywożą ich tak daleko; mijali po drodze wiele terenów

rolniczych, nigdzie jednak nie zatrzymywali się. Wreszcie kierowca oznajmił,

że przyjechali. Było ciemno, środek nocy. W dodatku mżył ostry, miotany

wiatrem deszczyk.

- Cholerna wieś! - zaklął Echdo, gdy wprost z autokaru wyskoczył w bło­

tnistą kałużę. Podniósł na sztorc kołnierz marynarki i uniósłszy w górę ramio­

na schował szyję przed deszczem. Znowu poczuł rozgoryczenie i smutek.

Teraz siedziałby sobie spokojnie przed ekranem telewizyjnym i miałby w no­

sie brzydką pogodę. Eh...

W świetle reflektorów i lamp sodowych zauważył, że bagażówka jest już na

miejscu. Pewnie wyprzedziła ich po drodze. Jakiś facet w płaszczu podszedł

do niego.

- Czy pan Echdo Leis? - zapytał.

Przytaknął -

- Jestem Arent Bosso - Echdo uścisnął podaną mu dłoń. Była silna i

szorstka. - Kilka kilometrów stąd mam gospodarstwo. Przez pewien czas bę­

dzie pan u mnie mieszkał.

- Gdzieś muszę, mogę i w pańskiej stodole.
- Jakiej stodole? - zdumiał się Bosso. - Mam piękny dom...
- Wszystko jedno, jak pan chce, mogę nazwać tę szopę domem.
- Przecież wcale go pan nie widział?

- Ale mogę sobie wyobrazić. Myśli pan, że wierzę w te reklamy telewizyj­

ne?

- Panie, co pan! Jakie reklamy? O co chodzi?

- O co? Żeby wiedział... Zresztą, zostawmy to - Echdo machnął ręką.

Taka rozmowa do niczego nie prowadziła.

Zauważył, że pozostali przybysze z miasta również mają swoich opieku­

nów. Nawet miły akcent, tego się nie spodziewał. Może nie będzie tak źle.

Właściwie niepotrzebnie był taki nieuprzejmy. Facet jest przecież Bogu du­

cha winien, ale musiał się wyładować.

- Gdzie jest Elwa Lendbern? - zapytał niespodziewanie Bosso.
- Proszę? - zdziwił się Echdo.

- Pytam o panią Lendbern. Też będzie u mnie mieszkała.

- Nie wiem, nie znam - Leis wzruszył ramionami. Chciał jeszcze o coś za -

93

background image

pytać, ale przeszkodził mu żeński głos dobiegający z tyłu

- Przepraszam, wydawało mi się, że ktoś wymienił moje nazwisko? -

blondynka, która wyłoniła się z ciemności była sąsiadką Echda z autokaru.

- Ach, to pani? Fajnie! - ucieszył się. Zły humor momentalnie gdzieś pry­

snął.

- Dlaczego tak fajnie? - roześmiała się.

- Będziemy razem mieszkali. To nasz gospodarz, pan Arent.

Bosso spojrzał na niego nieufnie. Z niedowierzaniem przyjął tę nagłą zmia-

nę usposobienia.

- W takim razie, chodźmy - powiedział wreszcie. - Jesteśmy w komple­

cie.

* * *

- Oto moje gospodarstwo - rzekł Arent Bosso.

Przez masywną, stalową bramę wjechali na dziedziniec. Tak, dziedziniec,

bo trudno było nazwać to wiejskim podwórkiem. Duży plac, otoczony koloro­

wą siatką ogrodzenia, nawet w świetle lamp wyglądał czysto i jakoś swojsko.

Z jednej strony stał parterowy, mocno rozbudowany wzdłuż budynek gospo­

darczy, z drugiej dom mieszkalny - piętrowa willa ze skośnym dachem.

Echdowi zrobiło się głupio, gdy przypomniał sobie swoje niegrzeczne uwagi

podczas pierwszej rozmowy z gospodarzem. Okazało się, że w telewizji cza­

sami jednak pokazują prawdę.

Wysiedli. Bosso wprowadził ich do domu. Przywitali się z gospodynią. Nie

była ani gruba, ani zniszczona, jak to sobie wcześniej Echdo wyobrażał. Zwy­

czajna, sympatycznie wyglądająca kobieta.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział Bosso - ale nie zdążyłem przygoto­

wać państwu pokoi. Tymczasem będziecie musieli pomieścić się jakoś w po­

jedynczych pomieszczeniach. Obiecuję, iż najdalej za trzy dni doprowadzę

do porządku piętro i będzie ono do państwa dyspozycji.

- Pani rozumie - zwrócił się do Elwy - mnie i żonie niepotrzebny jest taki

duży metraż i zaniedbaliśmy trochę górę.

To był szok! Echdo po raz pierwszy wżyciu spotkał się z przypadkiem, aby

ktoś skarżył się na zbyt duży metraż;

- A ile jest na górze pokoi? - zapytał niepewnie.
- Cztery, plus kuchnia i łazienka.

94

background image

Echdo spojrzał na Elwę. Wyglądało na to, że ona przyjmuje to spokojnie,

ale jemu nie mieściło się w głowie - cztery pokoje! Czyli po dwa na osobę. Ła­

zienka na miejscu! Szał! Taki luksus, a facet mówi o tym zupełnie obojętnie.

I jeszcze się tłumaczy. Niepojęte...

- Tak więc, na te trzy dni - kontynuował gospodarz - to będzie pani pokoik

- wskazał drzwi - a to pański.

Echdo wszedł do środka. „Tymczasowy pokoik" miał z szesnaście metrów

kwadratowych. To przecież więcej, niż jego dawne mieszkanie.

„W takim razie na górze będę miał do dyspozycji..." - aż zakręciło mu się

w głowie.

Rozpakował walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami, gdy rozległo się pu­

kanie do drzwi. Otworzył. W progu stata Elwa.

- Można?

- Bardzo proszę - podsunął jej krzesło.

Uzmysłowił sobie, że dziewczyna przecież nawet nie wie, jak on się nazy­

wa. Przedstawił się. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć dalej, zaczął więc

układać rzeczy na półkach. Nagle spostrzegł, że to przecież nietakt i szybko

zamknął szafkę.

- Zajrzałam - przerwała milczenie dziewczyna - aby zapytać, co pan na

to?

- To znaczy na co?

- No tak, w ogóle... na to wszystko.

- Przyznaję, że ten komfort początkowo olśniewa, ale nie zapominajmy.

że jesteśmy na wsi. Jutro się okaże, w jakie bagno trafiliśmy.

- Bagno? Przesadza pan chyba...

Wzruszył ramionami. Chciał być miły, ale Elwa poruszała tematy, które go

drażniły.

- Właściwie, jak pan tu trafił? - zapytała.
- Strasznie głupia historia, szkoda gadać. A pani?

- Sama się zgłosiłam. Po rozwodzie z mężem nie widziałam dla siebie ża­

dnej przyszłości w mieście.

Aż otworzył usta ze zdumienia. Sama się zgłosiła?! Co to za kobieta? Wa­

riatka. Wiele rzeczy mógł zrozumieć, ale żeby samemu się zgłosić?

Spostrzegł, że Elwa się śmieje.

- Wygląda pan teraz zupełnie, jak ten chłopczyk z autokaru - powiedziała

wesoło.

95

background image

Ochłonął. Również uśmiechnął się.

- Ten, któremu zabrałem coca colę?

Skinęła głową. Oboje głośno się roześmieli. Nagle Echdo zrozumiał, dla­

czego tak dobrze czuje się w towarzystwie Elwy - była śliczną dziewczyną.

* * *

Wreszcie ukazały się pierwsze miejskie zabudowania. Echdo i Elwa Leiso-

wie ciekawie spoglądali przez zmatowiałą szybę autobusu.

Wracali.
Nie był to powrót w rodzinne strony, na to nigdy nie uzyskaliby zezwolenia,

ale czuli się tak, jak gdyby wracali - jechali przecież do miasta. To Echdo za­

decydował.

- Pięć lat harówki - mówił - wystarczy. Chcę wreszcie żyć normalnie.
Tak, to już tyle czasu minęło od chwili, gdy się poznali. Pięć długich lat. Dłu­

gich lat dla Echda, bo Elwa polubiła wieś. Uległa jednak woli męża, który za­

wsze tęsknił do miasta. A wydawało się już, że powoli przyzwyczaja się do

zawodu rolnika; polubił nawet zwierzęta, których początkowo tak nie cierpiał.

Elwa przypomniała sobie, jak kiedyś - zaraz na początku, nie byli jeszcze

wtedy małżeństwem i nie mieli własnego gospodarstwa - przybiegł do niej

opowiadając, jak fajnie wyglądają krowy jedzące siano. Stał czasem kilkana­

ście minut i patrzył na spożywające pokarm zwierzęta; lekko uśmiechnięty, z

zadowoleniem mruczał wtedy coś do siebie. Myślała już, że polubił wiejskie

życie, lecz tak się nie stało. Gdy tylko pojawiła się możliwość przeprowadzki

do miasta, natychmiast z tego skorzystał. Było to postępowanie typowe. Wie­

lu znajomych rolników, miejskich przybyszów, w końcu do miasta powracało.

To nic, że w mieście domowa godzina obecnie obowiązywała już od

czternastej do szóstej rano. To nic, że musieli sprzedać samochód, w mieś­

cie bowiem nie wolno nim jeździć. To nic, że zmniejszono jeszcze bardziej

dopuszczalny metraż mieszkania przypadający na osobę.

Wracali.

Bo wiadomo. Miasto, to miasto!

96


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Śmierć higieniczna
Antologia Śmierć higieniczna
Antologia Śmierć higieniczna 1985
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
Antologia czeskich opowiadań grozy Czas i śmierć
Higiena seminaria, Kosmetologia 9 Higiena psychiczna
Pomieszczenia i urzadzenia higieniczno sanitarne
higiena dla studentów 2011 dr I Kosinska
ŚMIERĆ I JEJ OZNAKI
Szkol Wymagania sanit higieniczne w szpitalu
BEZPIECZEŃSTWO HIGIENICZNO SANITARNE
Pedagogika smierci
Krwawienie z przewodu pokarmowego lub zagrażające powikłania oraz dyskomfort pacjenta w zakresie hig
Higiena Biegunki

więcej podobnych podstron