Bora Ćosić
Rola mojej rodziny w światowej rewolucji
NA DRODZE DO EUROPY
Tytuł posłowia pożyczam z pierwszego numeru kwartalnika „Kafka” (2001 r.), bo jest
adekwatny — „ćosiciowski” i aktualny. Bora Ćosić opublikował zresztą w tym numerze
kwartalnika wypowiedź zatytułowaną „Ja, parias z Bałkanów”, z której pozwolę sobie
zaczerpnąć przydatny cytat:
(...) w 1945 roku nasza południowa ojczyzna stała się oficjalnie królestwem robotników. Mój
ojciec, który dotąd tkwił za ladą sklepu żelaznego, teraz awansował na referenta do spraw
gwoździ w jakiejś instytucji, ale nadał przynależał do „klasy robotniczej” (...). Wedle tej
samej systematyzacji moja mama była robotnicą w naszym gospodarstwie domowym, ja zaś
robotnikiem oddającym są nauce przedmiotów gimnazjalnych. Do tego grona należy jeszcze
dodać dziadka, który takie był robotnikiem, niezmordowanym w dziele komentowania
wydarzeń, wujka robotnika, zajmującego się uwodzeniem panienek, oraz ciotki zatrudnione w
biurze opowiadania przedwojennych filmów — i wtedy będziemy mieli pojęcie o roli mojej
rodziny w światowej rewolucji.
Tak pisze autor, nawiązując do swojej powieści z roku 1968, która przyniosła mu sukces i
jednocześnie spowodowała kilka zakazów druku, między innymi w Polsce. Przełożyłam ją dla
poważnego, oczywiście państwowego, wydawnictwa równo trzydzieści lat temu (1972) i do
rej pory zachował się u mnie wydobyty z redakcji, nieco pożółkły egzemplarz, niekompletny
zresztą. Niekompletny, bo zabrakło w nim stron wyjętych przez redaktorów w celach
manipulacji, to znaczy ewentualnego skracania lub retuszowania trefnych miejsc. Dziś może
coraz trudniej w to uwierzyć, ale tak właśnie postępowała autocenzura wydawnicza z
kłopotliwymi tekstami, zarówno książek oryginalnych, jak przekładów.
Zachowały się także (na teczce) ślady desperackich prób zmiany tytułu; najpierw słowo
„rodziny” zmieniono na „rodzinki” — aby humorystyczny zamysł autora nie budził u nikogo
wątpliwości. Ale to nie załatwiło sprawy: pozostała bowiem „rewolucja”, słowo--fetysz. Ręką
bardzo przyzwoitej skądinąd redaktorki zapisano więc ewentualne ... bezrewolucyjne” wersje
tytułu: „Rola mojej rodzinki w przewrocie światowym” i „Rola mojej rodzinki w przewrocie
dziejowym”. Obie te perły pomysłowości pozostawiam bez komentarza; wystarczy takt, że
polski przekład ostatecznie się nie ukazał, mimo iż nawet nie dotarł do oficjalnej cenzury na
ul. Mysią.
Sprawę „światowej rewolucji”, a także nazwiska i tytuły klasyków marksizmu, zwłaszcza
rosyjskich, traktowano czołobitnie, ze śmiertelną powagą. Najlepiej było — przeciwnie, niż to
uczynił Bora Ćosić - na wszelki wypadek nie wspominać o Leninie, o Trockim, o Róży
Luksemburg czy Dzierżyńskim, o Imperializmie Jako najwyższym stadium kapitalizmu.
Tymczasem zdolny i zuchwały „parias” Z zawsze kłopotliwych Bałkanów odważył się zakpić
ze świętych i nietykalnych akcesoriów rewolucji, wkładając opowieść o niej w usta chłopięcego
narratora, który w obliczu świata staje naiwny i bezradny jak dziecko wobec dziwów
Disneylandu. Jego liczna rodzina, wyrzucona z mieszkania do jednego pokoju przez fale
socjalistycznej rewolucji, nie przyjmuje mimo wszystko postawy wrogiej ani nawet
złośliwej, lecz wszelkimi sposobami stara się włączyć w nurt nowego życia. W gruncie rzeczy
okazuje się to jednak zupełnie niemożliwe, podobnie jak wydanie u nas we wczesnych latach
siedemdziesiątych zabawnej opowieści o tych wysiłkach.
Byliśmy podupadłą rodziną z mnóstwem pięknych fotografii. Żyliśmy w połowie dwudziestego
wieku, trochę przed, a trochę po tej połowie. (...) Z początku wszystko było jasne i proste -
pisze autor pod koniec powieści — potem coraz bardziej zagmatwane, niewytłumaczalne. (...)
Wujek mówił: „Dzieją się mocne rzeczy”. Wujek liczył swoje kobiety do
pięciuset (...) Mama liczyła swoje maszynki firmy Alexanderwerk, dziadek liczył swoje
doniczki z kwiatami. Działo się to w wiecznym zamieszaniu. Wszystkiemu towarzyszył
nieopisany zamęt, ale było właśnie tak. Tak albo jeszcze gorzej.
Członkowie drobnomieszczańskiej rodziny pod różnym, najczęściej niespodziewanym karem
komentują „wiodące” wypowiedzi, co staje się naturalnym źródłem niezamierzonego
komizmu i dodatkowo stwarza dla nich niejednorodny, pozornie chaotyczny kontekst, pełen
uciesznych dysonansów. Młodzieńczy narrator wszystko to relacjonuje Z pełną powagą.
Humor, jak zwykle, odgrywa rolę katalizatora, łagodzi ostrość niektórych smutnych spraw i
powoduje, że przypomnienie ich nie psuje krwi, ale śmieszy. Czytając Cosicia, śmiejemy się z
jego bohaterów i z samych siebie, a jak wiadomo — śmiech to zdrowie.
W ramach przyjętej konwencji książka jest brawurowym popisem autora, stanowi złożony,
lecz koherentny obraz życia w pierwszych miesiącach i latach po wyzwoleniu Belgradu
(Belgradu, Pragi czy Warszawy — obojętne), spójną konstrukcję, nie poddającą się
manipulacjom. Żałosny koniec redaktorskich wysiłków, wymuszonych przez czujne
„kolegium wydawnicze”, tylko potwierdził prawdziwość wizji autora. Wbrew komicznemu
kostiumowi powieść Cosicia nie jest bowiem „kpiną z rewolucji”, ale jej gorzkim obrazem.
Książka ukazuje się oczywiście w postaci integralnej, strony wyjęte przez redaktorów z
„minionej epoki” wróciły na swoje miejsce. Początkowo zamierzałam zaproponować
wydawcy, aby je jakoś oznaczyć, i w ten sposób ułatwić dzisiejszemu czytelnikowi orientację
w charakterze ówczesnych zakusów cenzorskich. Ale zrezygnowałam z tego. Byłaby to
znowu jakaś selekcja, a poza tym dla każdego przyjemniejsze i zabawniejsze jest osobiste
rozpoznawanie.
Po co sięgamy dziś do pożółkłego rękopisu, przywracamy do życia zagubione kartki
przekładu? Przyszłość potrzebuje pamięci — napisał Gyorgi Konrad w artykule pod takim
właśnie tytułem, -Pamięć to bunt. Pomieć to rozpoznanie. Dzięki niej można odróżnić dobro
od zła. Rękopis z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku pożółkł, ale niektóre upamiętnione w
nim sprawy, niektóre postawy i metody do dziś odzywają się rozpoznawalnym echem.
Przyznam, że u progu dwudziestego pierwszego wieku chcę rei cichaczem uczcić pewną małą
rocznicę, czterdziestolecie mojej pracy przekładowej. Postawa Bory Cosicia była i jest mi
bliska, nadal pragnę, aby swą czekającą w zamrażarce powieścią wreszcie przemówił w
języku polskim.
(...) Jak nie rozumiałem „bezklasowość” państwa lity, tak nie mogę łatwo zaakceptować
nowego królestwa, które zakłada istnienie dwóch oddzielnych klas. Przypuszczam, że znów
chodzi o to, by jedni harowali, a drudzy zbierali plony tej harówki. (...) Jestem pariasem z
Bałkanów, nie mieszczącym się jeszcze w tym półeuropejskim towarzystwie, ponieważ
charakteryzuje utnie niepraktyczność i brak biegłości w czymkolwiek, nie zaś bycie
wyzyskiwanym, jak w przypadku niegdysiejszego proletariatu -napisał w kwartalniku „Kafka”
Bora Ćosić, który w wojennym roku 1992 opuścił Belgrad, a teraz mieszka w Royinju na Istrii
i w Berlinie.
sierpień 2001
Danuta Cirlić-Straszyńska
MAMA
Mama uszyła torbę, na torbie wyhaftowała napis „Gazety”. Wyhaftowała jeszcze tatę, który
siedzi na sedesie ze spuszczonymi spodniami i czyta. Haft był w trzech kolorach: w jednym -
tata, w drugim - spodnie, w trzecim — gazeta. Tata był jak żywy, na przekór prawdzie
ozdobiony łysiną, chyba z zemsty. Do torby wkładano gazety starannie pocięte na czworo; ciął
je dziadek wielkim kuchennym nożem, ale tylko te, które ojciec już przeczytał. Wszystko to
opisałem w wypracowaniu „Nasze życie w klozecie i poza nim”. Mama powiedziała: „Jaka to
paskudna szkoła, wszystko by wystawiła na widok publiczny, ohyda!”. A ja na to: „Nie mam
nic do powiedzenia”. Mama ze ścierką w ręku wychodziła na gzyms i wisząc nad przepaścią
głębokości trzech pięter, myła okna. W domu podnosił się krzyk, dziadek chciał trzymać ją za
nogi, kiedyś jedna z ciotek zemdlała. Ojciec pytał: „Musisz tak wisieć przy tym myciu?”.
Mama odpowiadała: „Muszę”. Mama gotowała pomidory w wielkim garze, w którym groźnie
bulgotało. Wchodziła na taboret i długą warząchwią mieszała rzadką papkę niby czarownica
w kotle. Wujek mówił: „A jak wpadniesz?”. Papka straszliwie bryzgała, plamiąc ściany,
parząc domowników, nawet tych, którzy trzymali się z dala. Życie pełne było
niebezpieczeństw. Mama powiedziała: „Chodźcie, rozciągniemy firanki!”. Firanki były
wyprane, jeszcze mokre, dziadek i wujek złapali za rogi i ciągnęli ile sit. Mama ostrzegała:
„Tylko mi ich nie podrzyjcie!”. Dziadek powiedział: „Zupełnie jak na statku”. A mama
dodała: „Wykręćcie mi obrus!”. Dziadek z ojcem wyszli na taras i zaczęli skręcać wilgotne
płótno, każdy w odwrotną stronę. Dziadek powiedział: „Tego już za wiele!”. Mama
powiedziała: „Wszystko to jest konieczne”. Potem zażądała, żeby wbili haki i zawiesili
karnisz. Dziadek przydźwigał drabinę, z młotkiem w ręku wspiął się na sam czubek i spytał:
„Czy ja pracuję w cyrku?”. Mama rozciągała ciasto napite, placki były strasznie duże,
rozwieszone na kilku krzesłach, powietrze drżało, słychać było szum. Mama powiesiła koszule
w łazience; spod sufitu, z nasiąkniętych rękawów, kapało jak podczas ulewy. Dziadek
pytał: „Mam srać pod parasolem?”. Mama rozstawiła słoiki ze świeżo usmażonymi
konfiturami na pianinie firmy Eosendorfer, na kasie dziadka, wszędzie. Mama suszyła strączki
fasoli na wszystkich szafach, nakrytych starymi gazetami.
Mama hodowała jedwabniki: małe larwy rozwijały się ułożone na półeczkach z blaszanymi
ozdobami, muszlami z Abacji, wieżami Eiffla w miniaturze. Mama nakroiła makaronu na
najbliższe trzy miesiące i rozłożyła na łóżkach, żeby się suszył. Ojciec zapytał: „Dokąd będzie
trwał ten stan wojenny?”. Wujek powiedział: „Zrobię rusztowanie, żebyśmy mogli się
poruszać”. Ja powiedziałem: „Co to, przedstawienie?”. Mama powiedziała: „Jeszcze mnie
będziecie szukać, a ja będę wisieć na strychu!”. I dodała: „Kiedy mi już całkiem przed oczami
pociemnieje”. Jedwabniki szeleściły, domagając się nowej porcji liści morwowych.
Mama zaczęła wyć z bólu, zęby miała zupełnie zmarnowane. Owijała głowę rozmaitymi
gałganami, tak, że nie mogliśmy jej poznać, ból jednak nie ustawał. Dziadek zapytał: „Dokąd
tak będziesz?...”. Mama powiedziała: „Chciałabym umrzeć!”. Wujek nastawił gramofon, żeby
zneutralizować hałas. Gramofon marki His Master's Voice, z tubą, nakręcany. Gdy
przestawaliśmy go nakręcać, natychmiast rozlegał się krzyk mamy. Pracowaliśmy jak we
młynie. Płyty nazywały się: Ramona, Nigdy są nie dowiesz - w wykonaniu hrabiny
Sniebickiej, sopran. Ta druga była najlepsza, bardzo hałaśliwa. Nie odróżniając hrabiny od
mamy, sąsiedzi próbowali zgadywać. Pytali: „Zęby?”. „Nie - mówił wujek - hrabina Snebicka,
sopran”. I kręciliśmy dalej.
Bardzo dużo było u nas maszynek z rączką. Mieliliśmy kawę, mak, orzechy. Tara miał
maszynkę do ostrzenia żyletek. Była jeszcze maszynka do kotletów mielonych, tak zwana
flajszmaszyna. Czasami wszyscy kręcili naraz. To było nie do zniesienia. „Szkoda, że jeszcze
nie robimy masła” - powiedział zjadliwie dziadek.
Mama namawiała mężczyzn, żeby jej pomogli zwijać wełnę, ale dziadek powiedział: „Jeszcze
czego!”. Ojciec powiedział: „Muszę przejrzeć księgi handlowe”. Wujek powiedział: „Właśnie
idę na rower”. „Ja nie chcę!” - powiedziałem. Mama postawiła krzesło do góry nogami i
westchnęła: „Naturalnie, mogę to robić sama”. Ktoś przyszedł i powiedział: „Panią Darosavę
we czwartki odwiedza amant”. Dla mnie to zabrzmiało jak „amen” czy coś w tym rodzaju.
Ciotka powiedziała: „Grają piękny film Krzyk ciała”. „To pewnie świństwo” - powiedział
dziadek. W szkole mówiono: „Matka to świętość”. Nauczycielka znowu opowiadała nam o
matce, która zbiera gałązki w lesie, po czym nadciągają wilki i ją rozszarpują. Na koniec
powiedziała: „Widzieliście coś podobnego?”.
Ktoś łomotał do drzwi i wołał: „Proszę otworzyć, przysyła mnie pani mąż”. Mama spytała:
„Jak się na-żywa mój mąż?”, a oni przeczytali nazwisko z tabliczki na drzwiach. Mama
powiedziała: „Jestem sama z wątłym synkiem, ale nie nabierzecie mnie, złodzieje!”. Gdy
mama jadła gołąbki, liść kapusty utknął jej w gardle. Wywracała oczami, rzucała się, aż
wreszcie przełknęła śmiercionośny kąsek. Powiedziała: „Jedną nogą byłam w grobie”. I:
„Mogłam umrzeć na waszych oczach!”. Dziadek powiedział: „Nie mów!”. A mama na to:
„Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak znienacka popchnięto mnie w plecy, kiedy
stałam nad wodą. Byłabym utonęła, gdyby nie silny marynarz, który złapał mnie i spytał, czy
w ogóle umiem pływać”.
Mama zawsze opowiadała straszne rzeczy z życia własnego albo cudzego, a najstraszniejsze
było wypadanie z tramwaju. „Gdy wypadałam z tramwaju, pan profesor chwycił mnie tak, że
wszystko na mnie popękało”. Ciotki zauważyły: „Ty to masz szczęście!”.
O tym wszystkim mama naczytała się w kalendarzach: „Wieczystym”, „Chłopskim” i w
„Kalendarzu Młodzieży Kupieckiej”; w tym ostatnim na obrazkach były maszynki do mięsa i
inne piękne rzeczy. Mama zaznaczała w kalendarzu dni trzeźwości taty, urodziny nasze i
wszystkich krewnych oraz rocznicę swego upadku ze schodów w domu towarowym „Tamtam”.
O tym upadku mówiła: „Nic nie wiem, po prostu zjechałam na jednym palcu z góry na
dół”. I dodawała: „Jeszcze raz mi się to zdarzyło, na naszych schodach, dokądś się wtedy
spieszyłam, a potem leżałam osiem dni”. Dla mamy miarą czasu było „osiem dni”,
„czternaście dni”, „sześć tygodni”. Najbardziej upodobała sobie „sześć tygodni”, a dotyczyło
to okresu trwania chorób.
Mama powiedziała: „O, tu mi wychodzi jakaś kość!”. Wszyscy macali guzek na jej nodze,
guzek pojawiał się i znikał, a mama mówiła: „Gdybym znała dzień i godzinę swojej śmierci,
byłabym całkiem spokojna”. Wujek odparł: „Boisz się robaka w jabłku, a co dopiero czegoś
takiego!”. Mama brała udział w licznych konkursach, zwłaszcza w tych, w których trzeba było
zbierać opakowania różnych artykułów żywnościowych i etykiety. W jednym z konkursów
pierwszą nagrodę stanowił pobyt latem w Suszaku; mama zdobyła trzecią nagrodę: trzy
pudełka proszku do prania Radion. Powiedziała wtedy: „Potrafię się zadowolić małą rzeczą”.
Gra, którą uwielbiały ciotki, nazywała się Menschregeaufnicht, czyli „Człowieku, nie
denerwuj się”. Gra polegała na przesuwaniu drewnianych ludzików po tekturowej planszy;
rzucało się przy tym kostkami. Ja nigdy nie mogłem wygrać w tej grze; potem ktoś ściskał
mnie za nos i mówił: „No, mały, marsz do łóżka!”. Mama rozwiązywała rebusy, nad każdym
wypisywała rozwiązanie, na przykład: „Bez ciekawości nie ma mądrości”, i potem taki rebus
był już nie do użytku.
Mama i ja chodziliśmy z wizytami. Mnie dawano czasopisma z obrazkami, a mama i pani piły
kawę. W czasopismach pełno było pań w kolorowych sukienkach, a ta pani mówiła do mamy:
„Pewien nieznajomy oficer przyniesie paczkę albo jakąś wiadomość”. W czasopismach byli
także jeźdźcy pokonujący przeszkody, a ta pani mówiła: „Gdyby nic nie pomagało, niech pani
spróbuje wiązać węzełki”. I dodawała: „Wszystko to trzeba robić, kiedy on śpi”. Wciąż
jeszcze wpatrywałem się w obrazki, na których dwie panie gotowały zupę, kiedy ta pani
powiedziała: „Co dziś niemożliwe, jutro się spełni”.
Mama i ja poszliśmy do fotografa. Fotograf powiedział: „Proszę się uśmiechnąć”. Mama
powiedziała: „To dla krewnych w Ameryce”. Robiłem kiedyś wieżę z piasku, a do mamy
podszedł jakiś pan i powiedział: „Widzi pani te czerwone obłoki? Zwiastują wiatr”. Mama
zwróciła się mnie: „To jest pan profesor”. Mama i ja oglądaliśmy film, cały w czerwonym
kolorze, pod tytułem Księżniczka czardasza; w pewnej chwili zdrzemnąłem się trochę.
Oglądaliśmy też dwa filmy z Deanne Durbin: w pierwszym ucięto jej głowę, w drugim całowała
się na fotelu z jakimś mężczyzną. Myślałem, że to dalszy ciąg, więc spytałem mamę: „W
jaki sposób kobieta z uciętą głową może całować się na fotelu?”. Mama odwróciła się do
mnie w ciemnościach: „To ty nie śpisz?!”. Gdy wyszliśmy z kina, otarła oczy chusteczką i
powiedziała: „Twoje szczęście, że jesteś dzieckiem”.
Przesiadywaliśmy w rozmaitych poczekalniach, mama mówiła: „Ogląda] sobie te czasopisma,
których i tak nie rozumiesz, i siedź grzecznie, póki mamusi nie zbada pan doktor”. Różni
ludzie pytali, jak mi na imię i jeszcze o inne rzeczy, wszystko to trwało bardzo długo. W innych
poczekalniach były te same ilustrowane czasopisma, mama robiła na drutach sweter czy
coś w tym rodzaju. Mama mówiła: „Nic tylko czekaj, i tak przez całe życie!”. We wszystkich
tych pokojach brzydko pachniało, ludzie porozumiewali się szeptem. Mama mówiła: „Nie
przysuwaj się, to pacjenci!”. W sklepach pachniało inaczej, zwłaszcza w tych, gdzie
sprzedawano materiały. U szewca i krawca wisiały na ścianach różne kalendarze. Wszędzie
wyczekiwaliśmy, aż coś dla nas skończą, a ja skracałem sobie czas czytaniem czegoś, co było
oprawione w ramki i nazywało się „Dyplom mistrzowski”. Mama mówiła: „Oni nigdy nie
dotrzymują słowa”.
Mama wyszła na schody, żeby nakarmić żebraka, a potem opowiadała: „Najbardziej lubię
takich, którzy przychodzą i mówią: matka mi umarła, ojciec leży w szpitalu, a ja wkrótce
zwariuję!”. Dziadek powiedział: „Dobrze mu tak!”. A mama ciągnęła: „Słuchając ich, widzę,
że są ludzie jeszcze nieszczęśliwsi od nas. Daję im przedwczorajszy paprykarz, który miałam
wyrzucić do śmietnika”. I wzdychała: „Jak pomyślę, że cały dzień trzeba robić przeklęty
obiad, który się zżera w ciągu dziesięciu minut!”. Dziadek spytał: „A co byś ty chciała?”.
Mama powiedziała: „Nic, ja się nie skarżę. Harując tak, przypominam sobie, ile jest ślepych i
kalek, i rozmaitych odmieńców, a ja, chwała Bogu, jestem zdrowa jak rydz”. Mama często
myślała o różnych krzywdach i szalejących wokół zarazach, ale na koniec zawsze potrafiła
znaleźć coś, co nas wszystkich ogromnie cieszyło.
Kiedyś skądsiś tu przyjechaliśmy, ciągle się o tym wspominało. Wymieniano nazwy
miejscowości, jak Virovitica czy coś podobnego, ale ja w to nie wierzyłem. Mama mówiła:
„Pantofle, całkiem nowe, zdarłam w ciągu jednej nocy” i dodawała: „Przechodziłam z rąk do
rąk”. Mama była mistrzynią charlestona, myślałem, że to nazwa jakiegoś miasta. Mama miała
srebrne kieliszki. Powiedziała: „To za zdobycie pierwszego miejsca”. W pewnej ilustrowanej
historyjce Kaczor Paja zdobył puchar z napisem: „Za współzawodnictwo w jedzeniu knedli”.
W czerwcu mama mówiła: „Teraz dzień się zatrzymał”, a później: „Teraz robi się krótszy”.
„Już, naprawdę?” - pytały ciotki ze smutkiem. „Już!” - odpowiadała mama.
OJCIEC
Ojciec nosił w walizce szmatki oznaczone cyframi rzymskimi i arabskimi. Pokazywał te
szmatki różnym ludziom i mówił: „To tylko próbki towarów, które znajdują się nie wiadomo
gdzie”. Dziadek powiedział: „Tak też myślałem”. Mama uroiła sobie, że ze szmatek uszyje
poduszeczkę do igieł. Tata protestowa!: „Za nic w świecie, to mój sklep!”. Tata nosił w
walizce jeszcze inne drobiazgi, jakieś resztki, kawałki, tak czy owak bezużyteczne. Tata wciąż
chodził z tą walizką, ale nigdzie nie podróżował. „To tylko wykręt, żeby się zadawać z ostatnią
hołotą” - wyjaśniał dziadek.
W walizce tata miał poza tym nie tłukące się filiżanki, bardzo tajemnicze. Wyciągał filiżankę,
nalewał do niej płynu podobnego do mleka i rzucał na podłogę. Mama dostawała palpitacji
serca, dziadek mówił: „To nieczyste sprawki”, a filiżanka wcale się nie tłukła. Wujek mówił:
„To sztuczne szkło”. Te filiżanki i inne rzeczy tata nosił po kawiarniach, ale ich nie
pokazywał. W barach, eleganckich gospodach i gdzie indziej przyglądał się cudzym
niezwykłym wyczynom. Od stolika do stolika krążyli artyści oferujący swoje usługi. Rysowali
profile lub wystrzygali nożyczkami, z czarnego papieru. Niektórzy sprzedawali talie kart, a na
tych kartach, pod znakiem pika czy trefla, były podobizny aktorek filmowych, całkiem gołych.
Ojciec patrzył na to wszystko z błogim uśmiechem i zapominał o filiżankach.
Nosił też rozmaite przyrządy marki Aeterna i tym podobne. Zachwalał je po domach w
imieniu firmy Kastner und Öhler i kilku innych. Przy okazji polecał różne maszynki,
śpiewniki i komplety guzików. Bardzo wytwornych. W dowód uznania dostawał po jednej
maszynce każdego rodzaju. Mama oliwiła maszynki i bardzo o nie dbała. Czasami puszczano
je w ruch, wszystkie naraz. Dziadek pytał: „Macie może maszynkę do wariacji?”. A mama
mówiła: „Przecież chciałeś lody”.
Tara sprzedawał maszynki do mięsa. Mówił: „O tak!” - i wsuwał palec w otwór. Jedna z
klientek obróciła tymczasem rączkę i maszynka ucięła ojcu czubki paznokci. Tata zaklął i
cisnął maszynkę na podłogę. Potem zaczął pracować w składzie artykułów żelaznych, gdzie
liczył gwoździe. Mama zaniosła mu w termosie rosół z kury, a później powiedziała: „Biedak,
nic tylko liczy i liczy!”.
Tata wrócił do domu i powiedział: „Coś mnie swędzi na plecach”. Zdjęto mu koszulę: na
ciele wystąpiły czerwone plamy, bardzo duże. Mama zaszlochała: „Oj, pewnie się zatrułeś!”.
Wujek spojrzał i powiedział: „Ktoś cię oszukał na winie”. Tata odparł: „Dawniej alkohol był
tańszy, a lepszy!”. Mama zdrapywała tacie białe kropeczki ze skóry na plecach. „Ile ty tego
masz!” - mówiła. „Taka krew!” — odpowiadał. Tata wystawiał nogi z miednicy i żądał, żeby
mu wycinać nagniotki. Mama przykucnęła z żyletką w ręku. Tata przestrzegł: „Tylko mnie nie
skalecz!”.
Tata wstał rano, zawadził o nogę od stołu i rozbił sobie duży palec. Krew trysnęła mu spod
paznokcia jak z kranu. Tata pociągnął z butelki sody kaustycznej, myśląc, że to piwo. Wypluł
truciznę, zaklął, na parkiecie zrobiła się biała plama. Tacie nic się nie stało. Kolega taty
otworzył sklep z wyrobami gumowymi. W sklepie znajdowały się pantofle do kąpieli, piłki,
przetykacze do klozetów, a także inne ciekawe rzeczy. Można tam było dostać małe
pudełeczka z niebezpiecznymi kapiszonami do papierosów, które rozrywały się w ustach, i
różne przedmioty, prawdziwe tylko na pierwszy rzut oka, które po naciśnięciu wydawały
nieprzyzwoite
odgłosy. Obudzono mnie wcześnie rano i zaprowadzono do sklepu jako
pierwszego, honorowego klienta. Właściciel proponował mi koło do pływania, kauczukową
myszkę Miki, komplet do ping-ponga. Wybrałem gówno, sztuczne, gumowe. Właściciel
zapakował zabawkę i uścisnął mi rękę, w ten sposób sklep został otwarty. W domu zrobiłem
kilka sztuczek, podkładając ten nieprawdziwy przedmiot w rozmaitych miejscach. Mama
powiedziała: „To ostatnie, co można było wybrać”.
Nie zważając na ogólną pogardę, strzegłem swojej zabawki i lubiłem ją, na noc kładłem pod
poduszkę, nie rozstawałem się z nią nawet we śnie. Kiedyś podłożyłem ją pod dywan. Ciotki
się przeraziły: „Nigdy byśmy nie pomyślały, że pan profesor, którego właśnie odprowadziłyśmy
do drzwi, mógłby coś takiego po sobie zostawić!”.
Głos zaczął mi się zmieniać, dziadek w drugim pokoju nie poznawał, kto mówi. Mama
powiedziała: „Jak tylko przejdzie mutację, będzie śpiewakiem operowym!”. Nauczycielka
muzyki powiedziała; „To wciąż jeszcze sopran”. Przez pewien czas mogłem śpiewać
wszystkimi glosami, potem tylko niektórymi. Zaczęły mi rosnąć nogi, ręce, w ogóle kości.
Mama przy obiedzie powiedziała do taty: „Musisz mu w końcu wszystko wytłumaczyć, ja
jestem kobietą...”. A wujek na to: „On już wszystko wie”. Poszedłem do klozetu, mama
popychała tatę, żeby szedł za mną. Mówiła: „Powiedz
mu jak mężczyzna mężczyźnie!”. Tata popatrzył, jak spuszczam wodę, i powiedział: „To nic
takiego, wszystko jest naturalne”. „Wiem” — odrzekłem.
Tata nie wracał do domu przez dwa dni, a potem przyniósł pełną torbę czekolady zwanej
mleczną, rezultat swojej wielkiej wygranej na tomboli w którejś gospodzie. Porozkładał
czekolady na stole, nazywały się chyba Nestle. Trochę chwiał się na nogach, wszystko to
trwało bardzo długo. Wreszcie powiedział: „Tak!” - i położył się w ubraniu. W czekoladach
były obrazki, i w ten sposób dostałem od razu całą powieść Dzieci kapitana Grania, a także
po kilka obrazków z różnych innych serii. Ułożyłem z nich powieść o dzielnej Indiance, która
pracowała w cyrku, potem wpadła pod pędzący z olbrzymią prędkością pociąg, a w końcu
pozszywali ją słynni chirurdzy i stała się księżną Tarakanową. Każdy obrazek był podpisany,
na przykład: „Giń, zabójco mego syna!” albo: „Należę do pana cała, i może mnie pan
rozebrać!”.
Tu i ówdzie dodawałem inne napisy, żeby sklecić nową powieść: „Byłam artystką, lecz teraz
chcę zostać księżną” albo: „Chociaż pociąg przejechał moje zwłoki, zostałam przy życiu i
pluję panu w twarz, nędzniku!”. Gdy ja układałem tę powieść, mama przetopiła wszystkie
czekolady w jedną wielką, zawinęła ją w staniol i napisała: „Na Boże Narodzenie”. Ojciec
grał dalej na różnych tombolach, ale na ogół przegrywał. Potem zaczął kupować losy z
napisami: „Państwowa loteria Królestwa Jugosławii” i z wizerunkiem gołego dziecka wśród
mnóstwa banknotów. Dziadek objaśniał: „To podatek od głupoty”. Ojciec mówił: „Kiedyś
wygram milion i wyjadę do Ameryki”. Dziadek tylko się śmiał: „Cha-cha-cha!”.
Każdy potrafił coś w domu naprawić, tata naprawiał to, co najniebezpieczniejsze. Tatę
wołano, żeby zawiesił żyrandol, firanki i tak dalej, wciąż się wspinał na drabinę, pożyczaną
od hausmajstra. Na drabinie kołysał się, podśpiewywał niezrozumiałe piosenki, palił i wołał,
żeby mu podać rozmaite narzędzia. Na dole wszyscy się prześcigali, by spełnić jego żądania, a
tata pozostawał na górze, póki nie wypalił kilku papierosów, i to długich. Mama mówiła:
„Gdybym wiedziała, że mam ci co chwila coś podawać, zrobiłabym to sama”.
Mama, podczas choroby, prasowała z ustami przewiązanymi chustką. Przyszedł tata,
powiedział: „Znowu?!”. A mama na to: „Przecież musisz mieć przeklętą białą koszulę w tym
złodziejskim sklepie”. Wtedy tata chwycił rozżarzone żelazko i wyrzucił przez okno. Tata
otworzył butelkę piwa krajowej produkcji, korek wystrzelił pod sufit, a tata powiedział: „To
rozumiem!”. Potem powiedział: „Idziemy na ćwiczenia strażackie”. Na ćwiczeniach
strażackich za miastem podpalono drewnianą wieżę i wezwano strażaków, ale gdy nadjechali,
wieża zdążyła spłonąć. Polali zgliszcza wodą i odśpiewali swój hymn czy coś w tym rodzaju.
Mama powiedziała: „My zawsze się spóźniamy”.
Wieczorem tata wpatrywał się w okno naprzeciwko, przebierała się tam pewna kobieta.
Później zgasiła światło, a tata patrzył na to jak na przedstawienie w teatrze i mówił: „Ooch!”.
Ja powiedziałem: „Oto życie rodzinne”. Dziadek zapytał: „Skąd ci to przyszło do głowy?”.
Odparłem: „Nauczyli nas na lekcji „Poznajemy przyrodꔄ. Dziadek mruknął: „A to durnie!”.
Tata wyrzucił na podwórze rozpalone żelazko. Ja wdrapałem się na parapet i zacząłem
wyrzucać na ulicę poduszki. Wszystko pozbierał policjant i przyniósł na górę. Policjant
spytał: „Panie Ćosić, to pańskie rzeczy?”. Mama powiedziała: „Dziecko też mogło wypaść!”.
Tata wracał nad ranem, szedł do łazienki i długo sra! pod prysznicem. Potem zjawiał się
wyświeżony i ochoczy. Mama mówiła: „Znowu jest zdrów jak ryba”. Tata wypijał herbatę i
mówił: „Pora iść do pracy”. Dziadek mówił: „Chciałbym zobaczyć jego wątrobę!”. Wujek
mówił: „Ktoś mu tam wstawił gąbkę”. Mama mówiła: „To niemożliwe”. Tata ładniej niż
kiedykolwiek wymawiał po francusku: Allons enfantt de lapatńe.
Kiedyś powiedział: „Umiem stać na jednej ręce”. Ciotki powiedziały: „Cudownie!”. Tata
chwycił się krzesła i podniósł nogi do góry. Pomiędzy dwoma krzesłami potrafił utrzymać
ciało w idealnej równowadze. Potem napomknął coś o znaczeniu praskiego zlotu Sokoła.
Dziadek powiedział: „Mógłbyś wstąpić do jakiejś trupy”. Ja powiedziałem: „Niech żyje cyrk
Klutsky'ego!”. Wujek powiedział: „Ten cyrk utonął w oceanie”. Tata powiedział: „Brat
Prohazka wygłosił przemówienie o wolności, a potem pół godziny ćwiczył na drążkach!”.
Dziadek powiedział: „Oni tylko gadają, ale nic z tego nie wychodzi”. Mama powiedziała:
„Wszystko to wielcy ludzie, podpory ludzkości”. Ciotki powiedziały: „To godne poematu o
treści patriotycznej”.
Mama znalazła ubranie ojca złożone przed drzwiami do łazienki i krzyknęła. Zawsze się
obawiała, że tata pójdzie do łazienki, zamknie się, a potem rozpłata sobie brzuch nożem. Tata
siedział w wannie, czyta! gazetę i pogwizdywał. Poszedłem to zobaczyć. Mama wrzasnęła:
„Dlaczego się nie zamkniesz, dziecko patrzy!”. A ojciec na to: „Mam się kąpać w ubraniu?”.
Wujek powiedział: „Tikan Pavlović, nasz najsłynniejszy bokser, rzucił się z jakąś babką pod
pociąg!”. Mama powiedziała: „Znałam tego biedaka, przychodzi! na kawę”. Tara powiedział:
„Bałwan!”.
Dziadek przytaczał daty, kiedy tata był w stanie trzeźwym, jako dni sensacji na miarę Europy,
cytował jego nieprzyzwoite powiedzonka, a w końcu ujawnił sumę, którą tata był mu winien:
siedemdziesiąt dinarów. Właśnie wtedy wyjęto tacie kulkę z flowera, która w czasach
dzieciństwa utkwiła mu w kolanie. Po trzydziestu latach kulka zaczęła wędrować, a tacie
posiniała noga. Potem przyniósł tę kulkę w pudełku od zapałek, była chropowata i bardzo
czarna. W spiżarce, wśród słoików z kompotem ze śliwek, znajdowały się i takie rzeczy, jak
migdały, które usunięto wujkowi. Ale to już było co innego.
RODZINA
W przedpokoju stal u nas wieszak z rogów jelenich, na rogach wieszało się płaszcze. „A gdzie
jest głowa?” - pytałem. W oszklonych szafkach w jadalni leżały małże, rozgwiazdy, rozmaite
morskie jeże. Mama wyjaśniała: „To z naszego pięknego Adriatyku, w który wypływałam
bardzo
daleko, choć mógł mnie pożreć rekin”. Na stole stała duża muszla. Na muszli był
namalowany żaglowiec miotany wiatrem, groźny widok morskiego żywiołu. Muszla,
przytknięta do ucha, wydawała dziwny szum.
Ciotki czytały różne książki, na przykład Dewajtis, Ingeborg, Gdy dusza zamiera, same takie,
co wyciskały łzy. Tata przepadał za głośną lekturą. Wyciągał się wtedy na kanapie w jadalni i
mówił: „Podrap mnie po głowie”. Ja uwielbiałem książkę Kartk i Wala, pochodzącą z Rosji, o
zamienianiu dużych ludzi w małych. Mama groziła: „To cię w końcu zgubi!”.
Miałem w pokoju łódkę. Wiosła były ucięte, właściwie pozostały tylko uchwyty, łódka, bez
dna, służyła do wyrabiania mięśni. Sadzano mnie na ruchomym siedzeniu i zachęcano:
„Wiosłuj!”. Pytałem: „Po co?”. Wyjaśniano mi wtedy, jaką przewagę mają mięśnie wyrobione
nad nie wyrobionymi, i pytano: „Chcesz zostać atletą?”.
Naszą sprężynę potrafiłem rozciągnąć dwadzieścia razy, tata trzydzieści pięć razy, wujek
dziewięćdziesiąt trzy. Wujek mógł zjeść czterdzieści pięć knedli ze śliwek, i to przed
obiadem. Ciotki umiały namalować kredkami jezioro Bied jak żywe. Ja miałem harmonię
marki Meinel und Herold, najsłynniejszej na świecie. Sfotografowałem się z harmonią, na
tarasie. Za pomocą tego instrumentu niemieckiego pochodzenia wykonywałem wiele piosenek
i szlagierów. Mama obwiązywała głowę ręcznikiem zamoczonym w occie, to się czuło. Czuło
się też inne zapachy, wstrząsy i zdarzenia spoza naszego domu. Pytałem mamę: „Jeżeli cię
boli głowa, to wcale nie muszę grać, prawda?”. „Graj, graj, i tak mi nie przejdzie!” -
pocieszała mnie mama.
W domu były różne przyrządy, na przykład nie-foremny kawałek grubego szkła, który kładło
się do garnka, żeby nie wykipiało mleko, a także kłódka amerykańskiej produkcji, bardzo
dziwna, bez klucza. Zęby ją otworzyć, trzeba było znać szyfr. Ktoś założył tę kłódkę na
drzwiach komórki w piwnicy, zapomniał szyfru, i kłódka amerykańskiej produkcji stała się
bezużyteczna.
W naszym mieszkaniu nie brakowało rozmaitych napisów. W ubikacji wisiała torba z
napisem „Gazety”. Na butelce, wymalowanej w kwiatki, gałązki i różne postacie, ktoś
umieścił napis: „Niech żyją Nikola i Anka!”. Na ręcznikach znajdowały się napisy: „Wytrzyj
się mną” i „Głaszczę twoje policzki”. Na wielu flaszeczkach, ustawionych szeregiem w
łazience, napisane było: „Zewnętrzne”. Nie rozumiałem tego. Wujek zrobił cukierki z
czekolady, domieszał do nich środek na przeczyszczenie, zwany „darmol”, chyba od nazwiska
jakiegoś chemika. Wujek pochwalił się: „Sam je zrobiłem!”, a potem obdzielił cukierkami
członków rodziny. Wszyscy zaczęli łapać się za brzuchy; wujek powiedział: „Nie chciałem,
słowo daję”.
Ja puszczałem bańki mydlane. Dziadek powiedział: „A czym się będę golił?”. Robiłem też
samolociki z papieru gazetowego. Ojciec ryknął: „Jeszcze nie przeczytałem!”. Ulepiłem żmiję
z plasteliny. Mama spojrzała na czerwonooką żmiję i natychmiast zemdlała. Mdlały także
ciotki, pod wpływem mocnych scen w książkach, od upału, a czasem po prostu ze smutku.
Tata zemdlał, kiedy usiłowano go wytrzeźwić octem. Ja też chciałem zemdleć, ale nie
potrafiłem.
Wujek powiedział: „A teraz będziemy rysować balkony”. Na balkonach w sąsiedztwie
naszego domu pełno było rowerów, starych krzeseł, wędek i kwiatów, wszystko to
niepotrzebne i bezużyteczne. Wujek starał się nie pominąć żadnego szczegółu, potem
podpisał i ofiarował mi te rysunki. Dziadek protestował: „Co wy robicie?”, odpowiadałem:
„Chcę znać wszystko, co istnieje”. Powiedziano mi: „Jeżeli pozwolisz sobie wyrwać ten
przeklęty ząb, dostaniesz nakręcaną żabę”. Najpierw zażądałem żaby. „A ząb?” - spytała
mama. Odpowiedziałem: „Wcale mnie nie boli”.
Mama miała foremki w kształcie kangura, serca i samochodzika, bardzo małego. Upieczone
ciastka dzieliło się według rodzajów: „zwierzęta”, „narządy”, „garaż”. Na czwartą foremkę
ktoś nadepnął, zgniotła się i nic już nie przedstawiała. Ciastko w kształcie serca dostawała
młodsza ciotka, ciastko nic nie przedstawiające dawano tacie, który nie rozróżniał kształtów.
Mama miała też inne rzeczy, na przykład weki marki Rex, rurki do włosów, irygator. „Do
czego służą te głupie przyrządy?” -spytałem. A ciotki oświadczyły: „Och, jak dziś ładnie na
dworze, widzisz?”. Skądinąd, była to prawda.
Tata miał sokolską kurtkę, z mnóstwem guzików. Kiedyś zamknąłem się na klucz i zacząłem
je zapinać. Rękawy kurtki były sztywne i - jak się okazało - niebezpieczne: gdy pozapinała
połowę guzików, rękawy nagle skoczyły i zakryły mi dłonie. W domu tymczasem podniósł się
alarm, wszyscy tłukli w ścianę, grożąc mi okropnymi rzeczami. Dziadek chwycił krzesło i
rozbił zamek. Tata ze złością pociął kurtkę nożyczkami na kawałki. Ciotki płakały. Mama
powiedziała: „Dla nas nie ma ratunku”.
Ciotce, tej młodszej, rozcięto sukienkę przy innej okazji. Nagle, nie wiadomo czemu, zaczęło
ją skręcać, zaniewidziała, oddychała z trudem. Jak nieprzytomna wymawiała nazwy nieznanych
wysp i jakieś imię, męskie. Mama powiedziała: „Biedaczka, musiała gdzieś to słyszeć”.
Wieczorem, nie mogąc zgiąć jej rąk, mama wzięła żyletkę i ostrożnie, wzdłuż szwów, pocięła
całą sukienkę na pierwotne kawałki.
Wszyscy słuchaliśmy słynnych radiostacji, jak Zagrzeb, Londyn, Beromunster. Ta ostatnia
była najlepsza. W Betomunster wciąż mówiono o pożarach, katastrofach lotniczych i różnych
morderstwach, stację Beromunster ktoś oznaczył na skali czerwonym ołówkiem chemicznym.
Tata przez sen wygłaszał prelekcje na temat Sokoła; dziadek zrywał się z łóżka i wrzeszczał:
„Wezwę straż pożarną!”. Wujek, wytrącony z poobiedniej drzemki, chodził od jednego do
drugiego i pytał: „Czy ja czegoś nie wypaplałem?”.
W domu były też niezwykłe rzeczy, większość pochodziła z Detroit, od naszego kuzyna
Gustawa Foretsona. W paczkach nasz kuzyn przysyłał drobne przyrządy do usuwania
zakłóceń radiowych, kremy przeciwko pryszczom, a także mundur Popaye'a, razem z fajką,
miniaturową, nieprawdziwą. Mama i ciotki zaraz wysmarowały się kremami, ściśle według
załączonych wskazówek, a ja ubrałem się w przyciasną kurtkę i spodnie. Mama powiedziała:
„Trudno, to prezent”. Tata i wujek podzielili się bibułką do skręcania papierosów, chociaż
tytoniu w paczce nie było.
Dziadek powiedział: „Dla mnie nic nie ma!”. Takie to było życie, jak zwykle
niesprawiedliwe.
Wujek zaczął się przebierać. Włożył starą suknię mamy, wypchał ją zmiętymi szmatami,
umalował się szminką i nagle wpadł pomiędzy nas przy kolacji, z indiańskim okrzykiem.
Dziadek ze strachu upuścił talerz, na którym były namalowane gondole, woda i w ogóle
Wenecja. „Och, co ja zrobiłem!” - biadolił. „Wolałabym umrzeć!” - jęknęła mama. Ja
wyszedłem na ulicę z wrotkami i wkrótce przewróciłem grubą kobietę, stu-kilogramową.
Mama smarowała twarz swoim amerykańskim kremem na dzień i na noc. Ja zakładałem ma
głowę czarną siateczkę taty, z monogramem. Ciotki zakręcały włosy na okrągłe, dziurkowane
kawałki żelaza. Tara przez pomyłkę przyciął żyletką wąsy. Dziadek patrzył na nas i pytał: „Co
to za jedni?”.
Szklanki w szafce zaczęły dzwonić, żyrandol się za-kołysał. Dziadek rozkazał: „Do
tirsztoku!”. Wszyscy staliśmy w drzwiach, jedno przy drugim, póki nie minęło trzęsienie
ziemi. Wujek stwierdził: „Epicentrum na pewno znajduje się w Turcji, gdzie teraz zwłok jest
na tony!”. Dom trząsł się jeszcze nieraz, ale na ogół z powodu przejeżdżającego ulicą
tramwaju.
Były u nas rozmaite zwierzęta. Mama przynosiła drób, rozgdakany, z kur przy każdym
dotknięciu sypało się pierze. Przez jakiś czas kury należały do mnie, bawiłem się nimi, a
potem mama powiedziała: „Muszę je zarżnąć”. Dziadek powiedział: „Dość już rozlewu
krwi!”. Kura, nie dorżnięta, z dyndającą głową, poleciała przez pokoje, plamiąc meble krwią.
Było to straszne, a jednocześnie zabawne. W domu miewaliśmy robale. Mama biegała po
kuchni z kapciem w ręku i tłukła je bez litości. Przyszli jacyś ludzie, wyprosili nas z domu i
powiedzieli: „Weźcie z sobą jedzenie i picie”. Potem rozpylili truciznę, ale robale i tak się
pojawiły. Innym razem musieliśmy trzymać rurę od pieca owiniętą szmatami, żeby sadza nie
buchnęła podczas czyszczenia komina. Ciotki zawołały: „Uciekajcie, nietoperz!”. Wszyscy
rzucili się na podłogę, ale nietoperza nie było. Miałem różnych kuzynów, znanych mi tylko z
fotografii. Na fotografiach powykłuwałem im szpilką oczy. Potem pytałem: „Skąd te
dziurki?”.
Pewien ważniak miał „aparat fotograficzny” własnej roboty, kartonowy przyrządzik, w
którym po naciśnięciu ukazywał się obrazek. Chciałem mieć ten aparat, ważniak nie chciał mi
go dać. Wyrwałem mu połowę, ale nie udało mi się przeniknąć tajemnicy konstrukcji. Tę
połowę potem wyrzuciłem. Miałem wóz strażacki. Jeden z chłopaków powiedział: „Dam ci
trzech żołnierzy w pozycji leżącej, a ty mi dasz ten samochód”. Wziąłem żołnierzy i
powiedziałem: „Chodź, pojeździmy wozem strażackim w rynsztoku”. Samochodzik zjechał
do kanału, i w ten sposób ja miałem żołnierzy, a on figę.
Wujek majstrował przy maszynie do szycia marki Grutzner i przebił sobie igłą palec
wskazujący. Na cześć zwycięstwa klubu sportowego „Jugosławia” nad praską „Spartą”
wskoczyłem na stół, a ze stołu na gorącą kuchenkę. Obydwaj leżeliśmy potem i jęczeliśmy, ja
z nogami podniesionymi do góry.
Poszliśmy z mamą na lody tutti frutti, bardzo zielone. Mama upomniała mnie: „Nie musisz
jeść do końca wafla, który ten przeklęty drągal trzymał brudną łapą”. Przychodziła do nas
krawcowa i cały dzień siedziała przy terkoczącej maszynie. „Nic przez to nie słyszę” - narzekał
dziadek. Wieczorem krawcowa usiadła przy biurku
dziadka i zjadła kolację. Mama potem wyparzyła talerz wrzątkiem, wyjaśniając: „Nie wiem,
czy ona nie jest chora”. Ja chorowałem na świnkę, nie tak ciężko, ale zawsze. Mama kupiła
nowy żyrandol, który rozbił się, gdy go wieszano. Na pociechę wzięła maszynkę do mięsa, za
jej pomocą ni z gruszki, ni z pietruszki zrobiła ciasto.
Nieraz wychodziliśmy na stację po jakichś krewnych. Czasem przyjeżdżali, ale na ogół nie.
Mama wyjaśniała: „Są w uzdrowisku”, czyli tam, gdzie my nie byliśmy nigdy.
Wujek przyprowadził dziewczynę w okularach. Wszyscy z miejsca zaczęli z niej pokpiwać.
Pytali: „Co lubisz najbardziej?”. Dziewczyna odpowiedziała: „Kiełbasę z dwoma jajkami”.
Tata ryczał ze śmiechu, nie wiem czemu. Ze wszystkich zabawek najbardziej lubiłem żabę.
Nakręciłem ją i włożyłem ciotce do łóżka. Wieczorem ciotka podniosła kołdrę i krzyknęła,
blaszane zwierzę skoczyło jej na piersi. Były także inne nakręcane przedmioty: gramofon z
tubą, zegar i tym podobne, a jednak tylko żaba skakała, żabę lubiłem nade wszystko.
„Chciałbym się nauczyć japońskiego” - oświadczyłem. Mama powiedziała: „Chcesz dostać
bzika?”. Voja Blosza zaproponował: „Przylepimy sobie plaster na oczy i będziemy
Japończykami”. Wzięliśmy plaster z domowej apteczki, przylepili ukośnie na oczy i
znienacka wpadliśmy do pokoju. Mama upuściła dużą miskę z powidłami ze śliwek. Dziadek
zawołał: „A to pokraki!”.
Voja Blosza pokazywał kolegom fotografie, ale za pieniądze. „Potrzebuję dwóch dinarów dla
Voji na fotografie” - powiedziałem. Mama spytała: „Co jest na tych fotografiach?”.
Powiedziałem: „Jakieś rodzeństwo, tyle że gołe i włochate”. Mama zabroniła mi w ogóle
wychodzić na podwórze. Wieczorem oglądaliśmy coś jakby zorzę polarną w postaci wielkiego
czerwonego obłoku, a później próbny nalot, z wyciem syren i samolotami, które wcale nie
zrzucały bomb. Wszystko to mi się potem śniło. Śniło mi się poza tym, że nogi miałem
skrępowane łańcuchem i nie mogłem uciec przed nadjeżdżającym autem. Pan profesor
powiedział: „Powinieneś rzadziej chodzić do kina”. A dziadek mruknął: „Wiadomo!”.
Zamówiliśmy sobie wizytówki, na których było o nas wszystko: nazwiska, adres i inne dane
na potrzeby policji. Mama uwielbiała te kartoniki, machała nimi przed nosem pań z
sąsiedztwa i mówiła: „My jesteśmy rozrywani!”. A po chwili: „Wszędzie trzeba mieć
znajomych”.
Dziadek mruczał: „A jakże, tylko na nas czekają!”. Mama była innego zdania. Poza
tym stale pytała policjantów, porządkowych i innych ludzi z opaskami, czy może zrobić coś,
co jest zabronione, na przykład przejść przez jezdnię tam, gdzie nie należy, albo dostać wielki
kawał mięsa za pól ceny. Potem chwaliła się: „Wszystko można, trzeba tylko chcieć”, chociaż
niczego nie dostała.
INNI
Pewien chłopak miał aparat na nodze. Aparat składał się z szyn i z podziurkowanych
kawałków skóry, przy chodzeniu poskrzypywał. Niektóre części aparatu przypominały łyżwy;
z tego wszystkiego chłopak trochę kulał. „Chciałbym mieć aparat” — powiedziałem. „Głupiś!”
- powiedział dziadek. Inny chłopak miał sztuczne, porcelanowe oko, też było bardzo
dziwne. Trzeci miał jakby pompkę, która stale wystawała mu z ucha. Mój kolega, Aleksander
Simonović, miał dziurę w szyi, a w dziurze coś jakby guzik. Naciskał go i mówił, ale
wychodziło tylko „kre-kre”. Mama powiedziała: „Wszystko to są skutki!”.
Ja upadłem i rozbiłem sobie czoło. Mama powiedziała: „Twój ojciec tyle razy wspinał się na
przyrządy gimnastyczne w stanie nieważkości, a nigdy nic mu się nie stało!”. Miałem jeszcze
kolegę, który był garbaty. Powiedział mi: „Jak byłem mały, mama mnie upuściła”.
Pocieszyłem go: „Mnie też, ale z tego wyszedłem”.
Niektórzy moi koledzy ładnie się nazywali: Aron Rahaman, David Azrijel, Velimir Erfi,
Moric Demajo, Chaim Buli i jego brat Uzijel. Żaden z nich nie jadał wieprzowiny.
Oświadczyłem: „Chciałbym być Żydem”. Dziadek powiedział: „Też pomysł!”. Miałem całą
serię „Różowych książek dla młodzieży” i trochę komiksów. Na podwórzu kwitł handel,
powiedziano mi, że „Różowe książki dla młodzieży” teraz, po przeczytaniu, warte są czwartą
część dawnej ceny. „Ale w nich są historie o skrzydlatym koniu Pegazie i o Bernardzie
Palissym, który wynalazł porcelanę metodą spalania własnych mebli!” - zawołałem. Potem
tamci wyliczyli, że za jednego żołnierza marki Lineol, i to bez nogi, muszę dać siedem
„Różowych książek dla młodzieży”. Dziadek się rzucił: „Widać, że to Żydzi!”.
Handlowano też kulkami do gry, popsutymi samochodzikami i czym się tylko dało. Dziadek
mówił: „To zwykłe zdzierstwo”. Wszystko działo się na podwórzu, tłustym od sadzy i
śliskim. Na to właśnie podwórze rzuciła się Ana Sziłović, żona szlifierza. W” szlafroku, jakby
opuchnięta.
Na podwórzu grano w szachy, Miroslav miał czerwone figury, z Węgier. Nie chcieli mnie
dopuścić do gry, więc z trzeciego piętra cisnąłem na szachownicę pomidora i gra się
skończyła. Miroslav zawołał: „Tylko spróbuj wyjść!”. Powkładałem między palce klucze na
kółku, wyglądały jak żelazne kolce. Miroslav i inni cofnęli się; któryś powiedział: „Patrzcie,
ma kastet”. Potem wycieraliśmy zapryskane węgierskie figury i graliśmy w pokoju u
Miroslava; w jego mieszkaniu śmierdziało z klozetu. Mama pytała: „Jak ty możesz
wysiedzieć w takim smrodzie?”. Powiedziałem: „Dla mnie liczą się tylko szachy”.
Inny kolega, David Azrijel, zaproponował: „Chodź, postrzelamy do celu”. Powiedziałem:
„Zgoda”. Napiął łuk i trafił mnie w czoło, a potem jego mama powiedziała do mojej mamy:
„Proszę się nie gniewać i przyjść do nas na ciastka”. Dziadek się wmieszał: „Nie potrzebujemy
ich ciastek!”.
Boszko Nanić, nazywany „narodowym iluzjonistą--amatorem”, występował z pewną kobietą,
mistrzynią.
Dziadek mówił: „E tam, cyrkowe sztuczki!”. Lotnik Giovanni Giuseppe latał na dziwnym
statku, nazywał go „piłką powietrzną”; ten statek puszczano na pustym placu pana Mackenzie.
Dziadek o tym wszystkim powiedział: „Bujda!”. Był też pan Dragutin Tafanek, który
występował z Małą Marą. Był Bakić z grupą serbskich gimnastyków. Ojciec powiedział: „To
dopiero mężczyźni!”. Byli jeszcze panowie Alkalaj i Dębicki, słynni mistrzowie Sokoła. Tata
mówił: „Znam ich osobiście!”.
Generał Pawliczenko, kozak kubański, po występie na cele dobroczynne opowiadał o
strasznych chwilach, jakie przeżył w swoim zawodzie. Ciotki prosiły tatę: „Przyprowadź go,
niech nam zagra na bałałajce i zaśpiewa!”. Pan Dragutin Hart, kat sądowy, zapowiedział setną
egzekucję w swojej karierze. Wujek westchnął: „Chciałbym to zobaczyć!”.
Księżniczka Marta Bibesco napisała wzruszającą kronikę Maria, królowa Serbów. Po
przeczytaniu tej kroniki mama powiedziała: „Chętnie wysłałabym jej list pełen
wdzięczności!”. Pan Kuszaković wynalazł „kalo-dont”, pastę do czyszczenia brudnych
zębów. Dziadek powiedział: „To rozumiem”. Wujek powiedział: „Ani rusz nie mogę
wymyślić pożytecznej rzeczy, na której bym wreszcie coś zarobił”. Wielcy bogacze, ważni
funkcjonariusze państwowi, zostali postawieni przed sądem za nadużycia. Dziadek
powiedział: „A to heca!”. Rozpoczęła się słynna wyprzedaż u Filipa Mortona, który wydał
katalog pod tytułem Niebywale tanie! Mama powiedziała: „Najbardziej lubię kupować u pana
Mortona na wyprzedaży”.
Nikola, nasz kuzyn, przyszedł przemoczony do suchej nitki i powiedział: „Zlali mnie razem
ze wszystkimi demonstrantami, ale przynajmniej poznałem Milosava Kosmajaca, agenta
policyjnego, w akcji”. Wujek powiedział: „Widziałem słynnego aktora Douglasa Fairbanksa,
jak przejeżdżał pociągiem przez naszą stację!”. Dziadek się skrzywił: „Ciągle się tam
włóczysz!”.
Anton Dreer zaczął wyrabiać nowy rodzaj piwa, któremu dał nazwę „Serbskie”. Dziadek
zawołał: „A nie mówiłem?”. Bracia Kunewalder produkowali co się tylko dało. Był też
niejaki Gourjorovski, fabrykant wody mineralnej. Talvi i Mandikmć otworzyli nowy serbski
salon krawiecki. Dziadek powiedział: „Tacy z nich Serbowie, jak ze mnie Francuz!”. Tata
powiedział: „Wszystko to nasi!”. Mama spytała: „Tylko jak zapamiętać ich nazwiska?”. Był
też Szlomović, producent butów, bardzo rozmaitych. Był Salomon Moni Rousseau, właściciel
sklepu z towarem mieszanym. Mama powiedziała: „To lubię!”. Byli jeszcze Pętak Kozina,
producent butów, i Jovan Smajkał, który wyrabiał kiełbasy. Mama mówiła: „U Smajkala
wszystko zawsze jest świeże”.
Pan Tadija Sondermayer zaczął latać własnym samolotem. Tata powiedział: „To moje dawne,
niespełnione marzenie!”. Pan Ilić Rakovaczki wprowadził nowy sposób prześwietlania pluć
za pomocą elektryczności. Dziadek powiedział: „Każdy coś wymyśla, byle tylko zgarniać
pieniądze”. Byli także: Bracia Viszaccy, kołdry dla nowożeńców, Anna Csilag, kosmetyki
wiedeńskie, Ivan Schwandtner, a także Josif Karijo, tekstylia. Ojciec powiedział: „Niektórzy
mają szczęście!”. Był pan Slavoljub Penkala, wynalazca „wiecznych” piór, do których
przylgnęło jego nazwisko, a poza tym wielki miłośnik lotnictwa. Mama powiedziała:
„Widziałam jego fotografię w gazecie, nic nadzwyczajnego”.
Pan Djordje Weifert był człowiekiem, który może wszystko. Tata oznajmił: „Widziałem go na
kolacji wydanej na cześć młodzieży kupieckiej, to chłop na schwał”. Dziadek się odezwał:
„Nie mów?!”. Pani A. Rusojewna miała pracownię kapeluszy. Mama powiedziała: „Nie lubię,
gdy ktoś robi te rzeczy tak jak ona, jakbyś nosiła talerz na głowie!”. Byli jeszcze pan Bataveljić,
pan Teodor Klefisz, różne wyroby mięsne, a także panny Ana Poluszka i Darinka Prizetković,
bez zawodu. Mama powiedziała: „Nie daj Boże, aby moje nazwisko, choćby najsławniejsze,
wycierało się po gazetach!”, jedno z najładniejszych nazwisk, jakie znałem, miał pan Sima
Conforti. Byli także pan Premović, świeczniki elektryczne, pan Julius Meinl, pan Jarolimek,
dywany, wreszcie pan Szonda, czekolada. Wszystkie te nazwiska znajdowały się na ostatniej
stronie gazety, którą tata czytał najdłużej, w klozecie, a niektóre na samych firmach.
Dziadek kręcił się po mieszkaniu i w pewnej chwili spytał ze złością: „A my?!”. Ojciec
powiedział: „Ja chciałem sprzedawać gwoździe, ale w tej branży najlepszy jest Herman Polak
i synowie, podczas gdy mój syn jeszcze nie odrósł od ziemi”. Ciotki powiedziały: „My
chciałyśmy śpiewać, ale cóż z tego, kiedy już istnieje panna Olga Oldekopf, nieprześcigniony
mezzosopran”. I dodały: „Ale koniec końców przynajmniej widzieliśmy ich wszystkich”.
Przyszła pani Darosava i powiedziała: „Mój ojciec był generałem, ja byłam damą, ale mi się
to znudziło”. Dziadek powiedział: „Ona była praczką, kłamie w żywe oczy!”. Pani Darosava
powiedziała, że zna wszystkich uczonych, piłkarzy, członków akademii, wszystkich królów
na świecie, i że utrzymywała z nimi intymne stosunki natury miłosnej. Dziadek powiedział:
„A tak naprawdę to byli sami ślusarze”.
Mama powiedziała: „Mój syn chodzi do szkoły z synami generałów, producentów i tym
podobnych!”. A po chwili: „Wszystkie te dzieci są ubrane po hrabiowsku, niektóre z nich
przychodzą do szkoły z resztkami bogatego śniadania na ustach, które składa się z samych
jajek”. Dziadek powiedział: „Te rodziny to próchno, podtrzymują swoje siły sztucznymi
środkami, względnie pożywieniem!”. Co do mnie, z powodu doskonałego stanu zdrowia
jadałem na śniadanie zupę z grudkowatą zasmażką. Mama powiedziała: „Na dziedzińcu
szkolnym prowadzę błyskotliwe rozmowy z tymi bogatymi rodzicami, a dowcipy, które
opowiadam, bardzo się wszystkim podobają, zwłaszcza panu Popoviciowi, producentowi
kiełbas”.
Kiedy dłubałem przy prymusie, buchnął płomień i osmalił mi palec. Podstawiłem palec pod
strumień wody i potem mi spuchł. Podczas jakiejś uroczystości rodzinnej robiono zdjęcia, na
fotografii widać było mój palec, powiększony, gruby, omotany bandażem. Mama powiedziała:
„Jak kukiełka”. Od Bolteka, Czecha, pożyczyłem zegarek, dosyć mały i brzydki. Potem
upadłem i stłukłem szkiełko. Przyszła jego mama i powiedziała: „Szkoda, to pamiątka
rodzinna, z Brna”.
Voja Blosza powiedział: „Chodźcie, będziemy przełazić przez rury!”. Rury leżały na
chodniku, robotnicy zakopywali je w ziemi i jedli słoninę z cebulą. Długo przeciskaliśmy się
przez te rury, bez chwili wytchnienia. Później mama powiedziała: „Mogli was żywcem
zakopać w rurach kanalizacyjnych!”. Voja Blosza zawołał: „Ech, psiamać!”. Mama
powiedziała: „Nieszczęsne moje dziecko, zadaje się z hołotą i takimi, co przeklinają”. Voja
Blosza powiedział: „Moja mama ma sztuczną szczękę i sypia zupełnie goła!”. A ja na to:
„Mamy zakazaną książkę pod tytułem ZSRR w obrazach”. Voja Blosza powiedział: „Nic
nadzwyczajnego!”. Leżałem w łóżku i pociłem się, a wszyscy mi mówili: „To minie”.
Przyśniło mi się wtedy, że siedzę w płucach
raty, zamknięty jak w celi, a tata jest całkiem przezroczysty.
Na podwórze przychodzili różni ludzie. Wołali, że poszukują kawałków starego żelaza,
dziurawych garnków, obtłuczonych miednic, żeby z tego wszystkiego zrobić coś, co by się
jako tako nadawało do użytku. Dziadek powiedział: „Nic nie dam!”. Mama wyszukała jakiś
marny drut i poprosiła: „Zróbcie mi z tego sznelzider”. Ludzie nie mieli pojęcia, co to może
być. Przychodzili też grajkowie. Ciotki na skrawkach papieru wypisywały swoje życzenia i
rzucały na dół człowiekowi z gitarą. Na karteczce było napisane: „Trudno cię zapomnieć”, a
gitarzysta myślał, że odnosi się to do niego osobiście.
Potem jednak zaśpiewał, o co prosiły ciotki. Prosiły też o inne, bardziej skomplikowane
kawałki, jak Czub-czyk, piosenka o rosyjskich więźniach, ostrzyżonych na zero. Wszystko to
kosztowało, w papierkach ciotki rzucały gitarzystom drobne monety. Raz, pod moją
nieobecność, włamały się do skarbonki w kształcie budzika, co wcale nie było takie proste, i
przepuściły wszystkie moje oszczędności, żeby usłyszeć Pragniemy twego widoku, w duecie.
Później grajkowie nabrali śmiałości, zaczęli stukać do drzwi: „Poproszę o szklankę wody”.
Wypili wodę i powiedzieli: „Jesteśmy studentami. Czytaliście Marksa?”. Dziadek powiedział:
„Jazda stąd!”. Ciotki wszystko to opisały w pamiętniku i skropiły łzami.
Przychodziła do nas jakaś kobieta i mówiła: „Wkrótce siostrzeniec mi przyśle, pracuje na
statku, ale na razie pożyczcie pięćdziesiąt dinarów!”. Jakiś mężczyzna przychodził i
powtarzał: „Wciąż jeszcze nic, a właśnie liczyłem na główną wygraną loterii państwowej”.
Inna kobieta mówiła: „Chętnie bym otworzyła pracownię kapeluszy, ale jak tu zacząć?”.
Ciotki czytały Matkę Maksyma Gorkiego, bohaterami tej książki byli tacy sami ludzie jak ci,
co do nas przychodzili, i to je zachwycało. „Nasze życie jest jak powieść” — mówiły.
Dziadek powiedział krótko: „To szumowiny”.
Zjawił się jakiś człowiek, który wyciągnął z kieszeni karteczkę i powiedział: „Napisano mi,
żebym się do was zgłosił po pięć dinarów”. Jeszcze inny chciał sprzedać stary płaszcz, bardzo
tanio. Dziadek wrzasnął: „Idźcie stąd, bo was pozabijam!”. Ja pytałem: „Czy oni kiedyś
wystąpią w jakimś przedstawieniu?”. Mama odpowiadała: „Życie jest gorzkie”. Na tym się
kończyło.
Ja występowałem na lekcjach muzyki u pani Aladrović-Suchomirskiej. Grałem W klasztorze
Rachmaninowa, Taniec krasnoludków Griega i wiązankę różnych melodii zatytułowaną „Dla
każdego coś miłego”. Pani Aladrović-Suchomirska była głucha jak pień, ale patrząc na
klawisze, mniej więcej orientowała się, jak mi idzie. Liczyła tak: „Einecke, zweiecke,
dreiecke, vier” i stukała kijkiem. Czasem, wsłuchana w swój wewnętrzny głos, pani
Suchomirska zasypiała. Wtedy natychmiast przechodziłem do finału, żeby ją obudzić.
Pani Szug robiła kapelusze, bardzo cudaczne. Z różnych bezużytecznych szmatek „robiła
cuda”. Ozdabiała kapelusze sztucznymi kwiatami, owocami, a na życzenie także figurką
amora. W wolnych chwilach malowała na damskich sukniach motywy z ikon i inne. „Chce
pani, żebym namalowała świętego Teofrasta?” -spytała moją mamę. Dziadek powiedział:
„Nie pozwól!”. Pani Szug gotowa była skopiować obraz Branko i nimfa w naturalnej
wielkości. Zaproponowała, że wyhaftuje nam do kuchni makatkę z sentencją: „Mężuś wodą
gasi pragnienie, kiedy puste ma kieszenie”. Pani Szug oznajmiła, że pragnie nas uszczęśliwić
poduszką, na której wyhaftuje sułtana zaciągającego się dymem.
Dwa typy koniecznie chciały zalutować garnek, wszystko jedno jaki. Gitarzysta oraz jego
pomocnik oświadczyli: „A teraz zaśpiewamy wam arię Maria Cavaradossiego z opery Tosca”.
Pani Aladrović-Suchomirska powiedziała: „Jeżeli państwo sobie życzą, to przyjdę
osobiście zagrać W klasztorze Rachmaninowa, żeby państwo usłyszeli, jak to powinno
brzmieć”. Pani Geljin chciała nam zrobić abażur. Vasilije Krivak, mój osobisty fryzjer,
powiedział: „Mogę przyjść go ostrzyc nawet w domu, i to o każdej porze”. Pani Szug
powiedziała:
„Mogę go uczyć choćby i francuskiego”. Zawołałem: „Ja chcę wiosłować!”.
Wujek czytał zabronioną książkę Jak stać są monstrum, w ośmiu lekcjach. Wszystko to działo
się wiosną. Mężczyźni z sąsiedztwa zaczęli dawać ciotkom rozmaite znaki. Na wieczkach
pudełek od butów wypisywali różne rzeczy, na przykład: „Siostrzyczko!”, albo: „Jesteś mi
droga”. Ciotka odpowiedziała krótko: „Nic z tego!”. Krawiec z przeciwnej strony podwórza
próbował coś wskórać przy pomocy kodu flagowego; ze skrawków materiału uszył
różnokolorowe chorągiewki. Ciotka udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Mama
powiedziała: „Zęby tylko ktoś tego nie zobaczył!”. Dziadek oznajmił: „Czas już wybić
wszystkich tych patologicznych typów co do nogi!”.
Jakiś nauczyciel tańca przyszedł do nas i zachęcał: „To nic trudnego, bez slow-foxa nie ma
nowoczesnego człowieka”. „Pan to mówi do mnie?!” - wyszczerzył zęby dziadek. Nauczyciel
odwrócił się do ciotki. Twierdził, że jest z Zagrzebia, co wcale nie było prawdą. Inny
nauczyciel opowiedział o najnowszej metodzie operowania wyrostka robaczkowego,
polegającej na tym, że pacjentowi, wprowadzonemu w stan hipnozy, mówi się: „Pan jest teraz
w ciepłej kąpieli, a nie na stole operacyjnym, jak się panu wydaje”. Ów nauczyciel zakończył:
„Mógłbym co na pani zademonstrować”, a dziadek mruknął: „Przepędzę z domu tę hołotę!”.
Do mamy przychodził pan Sz. Miller, przylizany. Pan Miller miał gruźlicę i nie mógł ciężko
pracować, więc zajmował się tylko fotografowaniem. Pan Sz. Miller spytał: „Woli pani
zdjęcie z synkiem czy z siostrami?”. Mama powiedziała: „Wolę z siostrami”; zrobiła to ze
względów zdrowotnych. Mama lubiła piosenkę „Życie jest piękne, gdy nocy mrok zapada,
życie jest piękne i do mnie znów należy”. Przychodził do nas S. Petraszinović, siłacz, zwany
„bohaterem Liki”. Siłacz zjadał kotlety faszerowane kapustą włoską i co się tylko dało, a
potem szedł i przegryzał kawałki żelaza, na cele dobroczynne. Przychodził też Mile Krdżić,
artysta grający na gitarze hawajskiej, i mówił: „My właściwie jesteśmy krewnymi”.
Uśmiechał się do ciotek i grał swoją najnowszą hawajską kompozycję o palmach.
Potem zjawił się Jovan Smiljanić zwany Mitar. Mi-tar wyjął z kieszeni karteczkę, przeczytał:
„Rosja zwycięży w wojnie z Finlandią” i „Proletariusze, łączcie się!”. Mama przechowywała
jakieś fotografie, na niektórych wycinała pojedynczych ludzi, te fotografie miały na brzegach
dziwne ząbki. Myślałem, że są mamie potrzebne do zabawy w teatr. Ciotki pytały:
„Wycięłaś?”. Mama mówiła: „Cicho!”.
Przychodził jakiś człowiek, polecał patentowane klamki: „Tego nie otworzy nikt, nawet ja!”.
Ciotki drżały ze strachu: „Znowu ten sam!”. Jedna z ciotek opowiadała o filmie, w którym
tęgi marynarz mówi do dziewczyny: „A teraz się rozbierz”. Dziewczyna się rozebrała, a
mężczyzna powiedział: „Dziękuję, chciałem tylko zobaczyć”. W tej chwili ciotka się
zarumieniła, dostrzegłem to w zapadającym zmroku. „Nie musisz
wszystkiego słuchać” - powiedziała do mnie mama. A ja spytałem: „Dlaczego?”.
Sąsiedzi znowu zaczęli kierować propozycje do młodszej ciotki, za pośrednictwem nowych
znaków i lalki. Na starej lalce, niby na makiecie, sąsiad pokazywał pewne miejsca i punkty,
które go interesowały. Ciotka uparcie odpowiadała: „Nie!”. Sąsiad przyniósł jeszcze jedną
lalkę, zdaje się, że drewnianą, i zaczął pokazywać jakąś scenkę z dwiema lalkami. Ciotka
znów odpowiedziała: „Nie, za nic!”. Mnie zsadzono z parapetu. Zapytałem: „Dlaczego?
Przecież to zabawki!”. Pani Darosava mówiła: „Ta noga na reklamie pończoch «kajzerów» to
moja noga”. Za panią Darosavą ciągnął się zapach pleśni i jeszcze czegoś mdło-słodki ego.
Kiedyś powiedziała do mnie: „Chodź, pokażę ci obrazki”. Dziadek poszedł za mną i
powiedział: „Ani się waż!”.
SZTUKI
Wujek powiedział: „Pewne rzeczy możemy zrobić sami”. Pomiędzy pierwszym a ostatnim
pokojem przeciągnął sznurek, na końcach zawiesił po jednym dzwonku, i w ten sposób
powstał system porozumiewania się w całym mieszkaniu. Miałem sprężynową armatę, wujek
zrobił do niej miniaturowe pociski, którymi potem strzelałem do wszystkich członków
rodziny. Wujek miał okarynę, ciotki miały gramofon, ja miałem harmonię firmy Meinel und
Herold. Wygrywaliśmy rozmaite arie. Wujek, nim zaczął grać, wlewał trochę wody do swojej
okaryny. Kiedy grał, woda ćwierkała jak ptak. A potem ta woda się rozgrzewała.
Mama powiedziała kiedyś: „Zróbcie przedstawienie”. Mamie nigdy nie wystarczało
zwyczajne życie, zawsze chciała zobaczyć coś sztucznego, czyli artystycznego. W przejściu
między dwoma pokojami ciotki zamiast kurtyny zawiesiły suknię. Na podłodze postawiły
lampę, która w czarodziejski sposób odmieniła pokój. Za moimi plecami palma wyrastała z
wielkiej donicy. „To Hawaje” — powiedziała ciotka. Wziąłem harmonię i zacząłem grać
utwór pod tytułem Jak piękny sen; gałązka palmy łaskotała mnie po karku i śmiałem się.
Mama powiedziała: „Jak możesz się śmiać, grając tak smutną melodię!”.
Mama haftowała poduszki, na poduszkach pojawiły się koty, ludowy pieśniarz z gęślami,
sułtan w haremie. Koty i przedstawiciele ludowego pieśniarstwa oczy mieli z rozmaitych
koralików. Wujek potrafił wykonać rysunek jednym pociągnięciem ołówka. Dziadek się
dziwił: „Jak ty to robisz?”. Wujek odpowiedział: „A tak” - i nie odrywając ręki od papieru,
rysował statki, kwiaty w doniczkach, nagie kobiety.
Tata próbował wyciąć z czarnego kartonu profil ciotki, ale ręka mu zadrżała i ciotka straciła
nos. Ja wycinałem wykroje z czasopisma „Kobieta i Świat”, psując przy okazji niektóre ich
części. Wujek mówił: „Niszczysz to, co najlepsze, czyli biust”. Ciotki na to wszystko patrzyły
z góry i wspólnie malowały kredkami obrazek, na którym powtarzał się ich ulubiony motyw -
jezioro Bied. Dziadek tylko spojrzał i powiedział: „Łatwo jest malować góry, bo wszystkie są
takie same”.
Mama rozciągała ciasto na pitę, potem ząbkowanym kółeczkiem wycinała esy-floresy na
cieście, które zamieniało się w koszyczki. Ciastka mamy nazywały się: „kwiatki”, „piłeczki”,
„paczuszki”, „domki”, wszystko to były imitacje. Ciotki umiały zrobić łabędzia z czekolady, a
z cukru jaskółkę. Te ptaki nie nadawały się ani do jedzenia, ani do latania, dziadek
powiedział: „W ogóle do niczego”. Mama stłukła wielką misę, pełną „lekkich kluseczek”;
kluseczki, jak białe obłoczki, ślizgały się po podłodze.
Tata, nie mogąc wytrzeźwieć, rąbnął głową w lustro, szkło rozkwitło wokół jego głowy.
Wujek, wnosząc rower, wybił szybę w drzwiach wejściowych. Ciotka upuściła flaszeczkę
perfum, cały dom cuchnął potem czymś okropnym a drogim, co miało japońską nazwę. Mama
zaczepiła szczotką o portret pradziadka, przodek nadział się na kij od szczotki, który przebił
mu wąs; te wąsy były olbrzymie.
Mieliśmy swój sygnał, bardzo łatwy do zagwizdania. Sygnał składał się z dwóch tonów, drugi
ton powtarzało się dwukrotnie. Kiedy rozlegał się podobny gwizd, mama mówiła: „Ktoś z
naszych!”. Wszystko to było jak w filmie. Mieliśmy też swoje powiedzonka, dla wielu niezbyt
zrozumiałe. Kiedy ktoś się przebierał, mówił: „Mysz!”. Ja mówiłem: „Pompka!”, ale to się
nie przyjęło. Były też takie określenia, jak: „nakaslik”, gewicht”, „cintor”, „radl” i
najdziwniejsze obce słowo „alaun” -tak nazywał się kamyk, którym tata tamował krew, gdy
zaciął się przy goleniu; tych słów nie rozumiał nikt prócz nas. Dziadek z ojcem, rozmawiali
jeszcze inaczej, to już w ogóle było niezrozumiałe. Mama powiedziała: „Oni mówią po
węgiersku”. Wujek powiedział: „Bujda, sami siebie nie rozumieją” i dodał: „Nie ma takiego
języka”.
Wujek umiał wyznać miłość w czterech językach, nauczył się tego z książki Miłość na
szerokim świecie, bogato ilustrowanej. Ja myślałem, że „kolabrenion” to jedno słowo i że
oznacza broszkę. Umiałem natomiast powiedzieć po rumuńsku: „Oby twoja matka, siostra i
ciotka sypiały z koniem!”. Gościom mówiono: „Sam sobie wymyślił taki tekst do recytacji”.
Ciotka nauczyła się kilku włoskich słów, trochę nieprzyzwoitych, wyczytała je w pewnym
sklepie, w Suszaku, ten sklep nazywał się „drogeria”. A na stoikach z pomadą i innych
rzeczach, które przychodziły w paczkach, sposób użycia napisany był po amerykańsku, w tym
języku niektóre słowa często się powtarzały.
W mieszkaniu znajdującym się piętro niżej urządzano rozmaite przedstawienia; najbardziej
lubiłem to, które wujek nazywał „Przewracanie stołu”. Przedstawienie to było słychać w całej
kamienicy, rozbijano wtedy talerze i co się tylko dało. Dziadek mówił: „A psia-wiary!”. Były
tam jeszcze inne numery, jak „Rozbijanie luster”, „Łamanie krzeseł na głowie”, „Plucie na
siostrę”. Wszystko, co działo się piętro niżej, kojarzyłem ze sztuką teatru. Ciotki stawały w
oknie i mówiły: „Wcale nie musimy chodzić do kina!”.
W naszej kamienicy dawano także inne przedstawienia, na przykład „Umieranie na gruźlicę”;
działo się to na czwartym piętrze. Ciągle dobiegał stamtąd kaszel i czyjeś przekleństwa.
Mama mówiła: „Jak można!”. Na parterze odbywało się znane przedstawienie pod tytułem:
„Weterynarz odwiedza żonę kapitana żeglugi rzecznej”, coś w rodzaju popołudniówki. Gotki
uprzedzały: „O, idzie!”. To przedstawienie było raczej ciche. W sąsiednim mieszkaniu
rozgrywały się sceny, o których mama mówiła: „Rozmowy z córką-flądrą”. Rozmowy te
polegały na wymienianiu różnych części ciała córki, używanych przez inne osoby, głównie
żołnierzy. Był to rodzaj recytacji w wykonaniu ojca tejże kobiety, po czym rozbijano
wszystko naokoło i wreszcie zapadała cisza.
Ciotki pytały: „Czy to prawda, że pan Gogić przerabia stare futra i robi nowe, śliczne, z
nieprzydatnych zwierząt?”. Mama powiedziała: „Gdyby mi tak, jako starej klientce, zrobił
mufkę!”. Tata się wtrącił: „Na takim głupstwie ci zależy?”. A mama na to: „Nie widzicie, że
zbliża się zima, i to raptownie?”. Wujek ostrzegł: „Ta zima to nic, zobaczycie, jak tu przyjdą
Ruscy, wszystkie zimy będą syberyjskie!”. Dziadek spytał: „Skąd wiesz?”. Wujek ciągnął:
„Na Sybirze, gdy człowiek wyjdzie na dwór, zaraz mu nos odpada”. Dziadek powiedział:
„Dobrze im tak, po co wychodzą!”. Mama zauważyła: „Najważniejsze dla mnie to wytworna
bielizna na wypadek, gdybym tak padła na ulicy, a oni by mnie zabrali”. Dziadek spytał: „Jacy
oni?”. Mama ciągnęła: „Wiem na pewno, że wszystkie te wymalowane lafiryndy, z torebkami
z krokodylej skórki, często nie mają na sobie nawet bielizny!”. Ciotki powiedziały: „Torebka,
a zwłaszcza jej wnętrze, to zwierciadło każdej kobiety”. Wujek powiedział jeszcze: „Jak się
skończy wojna, Rosjanie będą chodzić po domach z wielkimi torbami i wyjmować z nich dary
dla całej ludzkości”. Dziadek orzekł: „Musieliby zgłupieć!”.
Tu zbuntował się tata: „Tyle gadania, a nie ma mi kto wyprasować koszuli!”. Mama
powiedziała: „Z prasowania waszej bielizny, podobnie jak z prania, mogłabym się
doktoryzować!”. „Czy to prawda, że w Rosji w ogóle niczego się nie prasuje?” — spytał tara.
„Czy w przyszłości ludzie przestaną się brudzić?” - spytała mama. Ciotki odpowiedziały:
„Najwięksi królowie francuscy wcale się nie kąpali, używali tylko zapachów z różnych
owoców”. Dziadek powiedział: „Dlatego tych starych capów słusznie poszatkowano na
gilotynie!”.
NAUKI
Mama zrobiła mi kwiat, sztuczny, czerwony, z karbowanej bibułki. Zaniosłem ten kwiat do
szkoły, na przedstawienie Urodziny lalki. Była to znakomita komedia nieznanego autora,
który temat zaczerpnął ze zmyślonego życia dzieci. Sztuczne kwiaty przyniosło jeszcze
siedmiu chłopców, ubrano nas w aksamitne garniturki o zbliżonych kolorach, a potem
wypchnięto na scenę. Stała tam już dziewczynka z lalką w ręka, trochę zapłakana. Wpadliśmy
jak furie, nierówno odśpiewaliśmy pokrzepiający tekst Piękniejszej róży nie ma w
Carogrodzie. I na tym wszystko się skończyło.
Usiadłem nad zadanym do domu rysunkiem na „wolny temat”, a mama powiedziała: „Ja ci to
zrobię”. Mama chętnie rysowała wszystko, co nam zadawano, bez względu na stopień
trudności. Narysowała Widok z Kalemegdanu, mnóstwo domków, drzew i pudełek, które
według niej miały przedstawiać samochody. Potem narysowała coś, co nazywało się Procesja
w dzień Wniebowstąpienia, z patriarchą, popami i ludem tłoczącym się na ulicy, ale wszystko
zepsuła, umieściwszy w procesji żyrafę. Nie mogiła sobie wyobrazić rysunku bez zwierzęcia,
choćby jednego. Powiedziałem: „Nie chcę, to moje zadanie!”. A mama: „Co ja na to poradzę,
że tak lubię rysować”. I dodała: „Zaraz ci zrobię koszyczek z plasteliny”. Burknąłem: „Sam
też potrafię!”. Mama napisała nawet wiersz o jeńcach z Hercegowiny, wstrząsający, zamiast
wypracowania z języka serbskiego. Mama westchnęła: „Gdybyś miał od Boga dar pisania
wierszy, nie musiałabym się tak męczyć”.
Mama powiedziała: „Zapachy do ciast kupuję tylko u Braci K. Stojilković, ulica Cara
Mikołaja 24”. I stwierdziła: „Najlepsze sklepy z modną galanterią to «La Fayette», «Derby»,
«S. Rafajlović i S-ka»„. Wymieniła jeszcze słynną firmę „Meteor”, pracownię „Króla
Krawatów”, magazyn „Pejić i Valczić, dywany”, wreszcie firmę „Gotlieb Steiner, zegarki”. I
dodała: „Nade wszystko jednak cenię magazyn «Alfa» z pończochami firmy Kuhner-Dorella,
ostatnią nowością Wystawy Światowej w Paryżu”. Dziadek stwierdził: „Ona już nie mówi jak
człowiek”. Mama wygłaszała jak gdyby wykłady naszpikowane obcymi słowami, ale nigdy
nie wiedziałem o czym.
Co do mnie, zobaczyłem w którymś sklepie przyrząd podobny do zegarka, ale z rączką i
kółeczkiem, ren przyrząd nazywał się krzywomierz albo inaczej kurwimetr. Powiedziałem:
„Ja chcę kurwimetr z kółeczkiem!”. Zapytano mnie: „Po co?”. „Żeby mierzyć odległości na
mapie przy pomocy tego kółeczka” - powiedziałem. A później powtarzałem: „Nie mogę żyć
bez kurwimetra”. Kupili mi kurwimetr, ale się popsuł. Potem domagałem się różnych innych
przyrządów, bez których nie mogłem żyć. Mama powiedziała: „Ja wolę małe rodzinki
zwierząt z porcelany, które sprzedają w pudełeczkach”. Rodzinki składały się z czterech
członków, jednego dużego i trzech małych. Mieliśmy słonie, lwy i pelikany, duży lew był
trochę obtłuczony. Mama powiedziała: „Są jak żywe, dlatego je lubię”.
Tata zarobił na kartach duże pieniądze, ale potem wszystko oddał. Mama pytała: „Czemu?”.
„Taki już jestem” - powiedział. Później mama często o tym opowiadała i zapamiętała sobie tę
datę.
Mieliśmy różne podręczniki, książki, które przydawały się w życiu. Jedna miała tytuł Belgrad
w obrazach, na okładce znajdował się most, bardzo piękny. W środku były adresy sklepów z
rękawiczkami, nazwiska znanych zegarmistrzów, fotografie budynków ministerialnych. Były
też dokładne opisy życia kawiarnianego, nawet tych najmniejszych lokalików, dość podłych, a
poza tym krótkie historyjki o zwierzętach z miejskiego ogrodu zoologicznego. Mama
najbardziej lubiła artykuł pod niezrozumiałym tytułem „Ażurowe plisy”.
Ja miałem inny podręcznik, były w nim takie zdania, jak: „Voici un canif”, albo: „Regardez et
ecoutez”, wszystko to niepotrzebne, ale ładne. Tata przechowywał książki z obrazkami
przedstawiającymi maszyny do szycia i maszynki do krojenia jarzyn; obok obrazków były
ceny w różnych walutach. Ceny zostawiałem, a obrazki wycinałem maminymi nożyczkami do
paznokci. Później, na podwórzu, wymieniałem te obrazki na inne rzeczy. Widziałem też
czasopismo, w którym Eleonora Roosevelt kąpała się w wannie.
W szkole dostałem balonik do nadmuchiwania, dosyć długi. Przyniosłem go do domu.
Dziadek powiedział: „Wyrzuć to świństwo!”. Mama przedziurawiła balonik rozgrzanymi
rurkami do włosów.
Przyjechali do nas goście i musiałem spać z ich córką. Wujek powiedział: „Niech się uczy”.
Mama powiedziała: „Nic się nie stanie, to jeszcze dzieci”. Ta dziewczyna miała warkocze,
była długa i koścista. Przez sen pociągnąłem ją za warkocz, mama krzyknęła ze swego łóżka:
„Ej, wy tam, spokój!”. Wszystko opowiedziałem Voji Bloszy, a on na to: „Aleś ty głupi!”.
Spytałem: „Dlaczego?”. Przyszła pani Eleonora z piętra nad nami powiedziała: „Ja mojej
córce, zaledwie pięcioletniej, wyjaśniłam wszystko ze szczegółami!”. Mama zaprotestowała:
„Ależ, proszę pani!”. Ja dodałem: „Mnie też pokazano na obrazku skutki najazdu ruskich
czołgów w fińskim lesie”. A tamta na to: „Sama pani widzi, każdemu, co mu się należy!”.
Wszystkich zatkało. Potem ciotki szeptały między sobą, oglądając swoje buteleczki, lekarstwa
czy coś w tym rodzaju. Dziadek fukał na ten widok. Nie bardzo rozumiałem, o co chodzi.
Mama zaprowadziła mnie do ciemnego pokoju, włożono mi na oczy ciemne okulary i
powiedziano: „Zdejmij majtki!”. Wszystko to działo się pod jakąś lampą. Tata powiedział:
„Kwarcówka to dobry wynalazek”. A dziadek oświadczył: „Dzisiejszy rozwój nauki jest
godny podziwu, chociaż absolutnie błędny!”.
Wujek miał książeczkę pełną rysunków. Kartki należało przytrzymać dużym palcem, a potem
szybko, po jednej, wypuszczać; kiedy się patrzyło z boku, rysunki jakby ożywały. Mama
powiedziała: „Chyba nic będziemy mu tego pokazywać?”. W chwili, gdy nam przerwała,
rysunki dopiero zaczęty się poruszać, nie mogłem zrozumieć, na czym to polega. Była u nas
książka Budowa kobiety, bardzo zatłuszczona, przyniósł ją kuzyn Ni-kola. Nikola pracował w
warsztacie szewskim, wisiały tam, uwiązane na gwoździu, dwie książki oznaczone numerami
„1” oraz „2”. Jedna miała tytuł Car i rewolucja, a druga to ta o kobiecie. Poszliśmy zanieść
buty do naprawy i mama powiedziała: „Pożycz mi tę drugą, poczytam sobie”. Nikola
powiedział: „Przecież sama najlepiej to znasz!”. Mama powiedziała: „Nie szkodzi”.
Mama czytała ciotkom „Nieporozumienie”, historyjkę z czasopisma, które nazywało się
„Kobieta i Świat” albo podobnie. Nieporozumienie zaszło pomiędzy jakąś
babką, która się rozebrała, i mężczyzną, który chciał coś dyktować. Bohater opowiadania
powiedział: „O, przyszła pani!”, potem odwrócił się i zaczął dyktować jakiś tekst, znowu o
ciele kobiety. Ona tymczasem zdjęła wszystko, co miała na sobie. W pewnej chwili ten typ
odwrócił się i powiedział: „Ach, to nieporozumienie, rzeźbiarz mieszka piętro niżej. Ja
miałem podyktować tekst maszynistce, ale skoro pani się rozebrała, to zapraszam do
sypialni”. Ciotki znów rumieniły się, nie wiem czemu.
W mieście była szkoła języków obcych, tak zwana Berlicówka. Uczęszczali do niej subiekci,
maturzystki, niewydarzeni fleciści. Mówiono tam o rozmaitych sprawach, najczęściej o
polityce i o miłości. Jedna z moich kuzynek znalazła sobie w Berlicówce harfistę, Żyda, i
uciekła z nim do Ameryki. Była też szkoła, w której uczono malarstwa, „Josiciówka”, i szkoła
„małych harmonistów” o symbolicznej nazwie „Dźwięk”, pod kierownictwem Albina
Andrusa, słynnego harmonisty słoweńskiego. Moje ciotki chodziły do szkoły pana Josicia,
0 której wujek mówił: „Przyprowadzają babki z ulicy
1 malują je gołe, coś pięknego!”. Mama się sprzeciwiła: „Nieprawda, tam się maluje tylko
talerz, a na talerzu jabłka i pomarańcze, skądinąd piekielnie drogie”.
Ja uczyłem się grać na harmonii, razem z całym zespołem, w szkole artystycznej „Dźwięk”.
Siadaliśmy wokół naszego mistrza, pana Andrusa, bardzo małego, i wszyscy razem graliśmy
znany hymn przyrodniczy Lśni słoneczko na góreczkach. Dziadek pytał: „Ten Andrus to
karzeł czy co?”. Mieliśmy także lekcje rytmiki pod kierunkiem pana Milovanovicia, lekko
zezowatego. Przebrani za chłopów, wykonywaliśmy numer zatytułowany Żniwa. Pan
Milovanović, zezując jednym okiem, namawiał mnie, żebym przyprowadził ciotki w związku
z planowanym numerem Obfite plony, niewykonalnym bez udziału dziewczyn. Ciotki się
zgodziły i nagle wszyscy domownicy poprzebierali się jak na obrazie Jeńcy z Hercegowiny.
Dziadek powiedział: „W sam raz!”. Ciotki wróciły od pana Josicia lekko zdenerwowane,
chyba jednak jabłka zastąpiono czymś innym.
Na lodowisku popychałem przed sobą krzesło, to krzesło też miało łyżwy. Z czasem nabrałem
odwagi i już bez krzesła zacząłem wypisywać na lodzie, łacińskim alfabetem, literę S,
największe osiągnięcie w tym sporcie. Tę samą literę wypisywał Niemiec, podoficer,
przyjaciel dzieci. Dziadek powiedział: „Nie pozwalam!”. Mama powiedziała: „On też jest
człowiekiem, łyżwiarzem”. Na ślizgawce grano włoską melodię Tipi-tipi-tap. Potem tę
piosenkę przerobiono na inną: Klipi--klipi-klap, poświęconą drewniakom. Drewniane chodaki,
w częściach, dostarczali drekslerzy, specjaliści od obróbki drewna jodłowego, później
także i wujek, wszechstronny majster. Ja miałem wrotki amerykańskiej produkcji; dzieci,
pomimo moich protestów, błędnie wymawiały ich nazwę: „roszule”. Na wrotkach mogłem
pokonywać fantastyczne odległości w niezwykle krótkim czasie. Dziadek biadolił: „Dopóki
kogoś nie zabijesz”.
Istniała jeszcze jedna szkoła, szkoła fakirów. Przychodziła dziewczyna w okularach,
wyciągała z torebki bandaże i mówiła: „A teraz nauczymy się robić zawoje”. Potem owijała
głowy ciotkom, mamie, dziadkowi. Dziadek się bronił: „Nic mi nie jest”. Dziewczyna w
okularach spojrzała na dziadka srogo, po wojskowemu. „To są przecież turbany” -
powiedziała. Były też prawdziwe turbany, wyjściowe, mama miała taki, fioletowy, z broszką,
którą przypinała nad czołem, a te zawoje to co innego, strój raczej historyczny. Wujek próbował
dziewczynie z turbanem włożyć rękę pod spódnicę, ale dziewczyna powiedziała: „Co to,
to nie!”.
Ciotki zaczęły chodzić na kurs „dla abiturientów” do jakiejś bardzo dziwnej szkoły. Chodziły
tam dziewczyny i młodzi ludzie, którzy chcieli zostać urzędnikami. Dziadek pytał: „Czego
was tam uczą?”. Ciotki powiedziały: „Wszystkiego”. Odwiedzali je koledzy „z klasy”, jedli
„syrop” kartoflany, pili „likier wiśniowy”, całkowicie sztuczny, dzielili się wiadomościami o
sytuacji na frontach, zwłaszcza na froncie wschodnim. Wciąż tylko szeptali i pokazywali
sobie jakieś zapisane karteczki. Kiedy przypadkiem przyszedł pan profesor z sąsiedztwa,
jeden z kolegów błyskawicznie połknął karteczkę. Potem pytałem: „Dlaczego oni jedzą
papier?”. Mama wyjaśniła: „To zadanie domowe, ty tego nie rozumiesz”.
Naprawdę przypominało to jakąś zwariowaną szkołę. Pewien kolega, na rowerze, przywiózł
ciotkom inne papiery. „Te będziemy też jeść?” - spytałem. A mama powiedziała z dumą:
„Wszystkich nas za to powieszą, w samym centrum, na Terazijach”.
Książki, które czytaliśmy, leżały na stole, a te papiery były schowane pod klepką w podłodze,
klepka od tego po skrzypy wała. Ojciec powiedział: „A teraz przetłumaczę wam to
paskudztwo, które ciągle nadaje radio, w dialekcie niemieckim”. Tata słuchał i zapatrzony w
żyrandol mówił: „Jakaś flądra nazwiskiem Lili Marlen czeka przed koszarami na swojego
gacha, kaprala”. Mama zauważyła: „Dobrze, że dziecko nie zna niemieckiego!”.
Ciotki wzięły mnie do łazienki i powiedziały: „Nauczymy cię pewnego niemieckiego słowa”.
Spytałem: „Po co?”. Ciotki powiedziały: „Bo to teraz konieczne”. I oświadczyły:
„Najważniejsze jest niemieckie słowo woble”. Spytałem: „Dlaczego?”. Ciotki wyjaśniły:
„Żebyś mógł je powiedzieć Niemcowi na ulicy i potem mieć spokój”. Ja spytałem: „Co to jest
sześćdziesiąt dziewięć?”. Ale tego ciotki nie wiedziały.
Jacyś kaprale przechodzili pod oknem i śpiewali o tym, jak zdobędą Anglię. Dziadek
powiedział: „Sram na wasze śpiewki!”. Wujek powiedział: „Szwaby już otworzyły burdel!”.
A ja myślałem, że to jakiś sklep. Dziadek miał kiedyś sklep do spółki z panem Vajkiem, z
panem Rotensteinem i jeszcze siedem innych sklepów. Spytałem: „Kiedy dziadek otworzy
burdel?”. Mama powtarzała: „Przeklęta wojna!”. Podobnie kiedyś ciotki mówiły:
„Nieśmiertelny Gigli!”. Wszystko to było zagmatwane.
Ktoś powiedział: „Wystarczy postawić na radiu budzik i śmiało można słuchać Londynu”.
Wujek powiedział: „Widziałem, jak aresztowali Gavranczicia, przywódcę Sokoła”.
Na ścianach domów wypisywano rozmaite hasła, bardzo słuszne. Jedno z nich brzmiało:
„Stalin grabarz, Churchill kat narodu serbskiego”, a inne: „Dupa ruszy nawet trupa”. Były
różne imiona i nazwiska, jak „Hitler”, „Dangić” czy „Darosava”. Mama na patelnię mówiła
„rajnika”, a ja myślałem, że to jakieś imię. Przychodzili do nas majstrowie, mieli torby z
obcęgami, młotkami i pompkami. Mówili: „Trzeba wymienić dichtung i uszczelkę”. A potem
ciszej: „Rosjanie wzięli Briańsk”. Przychodzili jacyś nie ogoleni mężczyźni i pytali: „Macie
do sprzedania stare rzeczy, może buty?”. Dziadek mówił: „Wejdźcie, zobaczymy”. W kuchni
ci ludzie pytali: „Czytaliście te piękne wiersze o wolności?”. Przychodziła jakaś kobieta i
proponowała: „Mogę wam przynieść jajka”. A porem mówiła: „Przeczytajcie to i włóżcie do
dołka za studnią”.
GRY
Wujek zrobił tandem. Na strychu znalazł stary rower, dołączył jakieś rurki i rower naraz się
wydłużył. Wujek powiedział: „To dobre dla zakochanych”, jednak dal go ciotkom. Ciotki
wsiadły na tandem, ale pojazd rozleciał się już na podwórzu. Młodsza ciotka podarła
pończochy „kajzery”. Mimo to tandemy gwałtownie rozpowszechniły się w mieście, a ciotki
w końcu zdołały zgrać ruchy nóg.
Byłem na przedstawieniu, podczas którego zgaszono nagle światła, a po chwili na
podwyższeniu pojawiła się jasnowłosa dziewczyna w jedwabnej sukni i w łańcuchach. Mama
szepnęła: „To Jugosławia, ale cicho, nic nie mów”. Przedstawienia odbywały się przed
południem, ze względu na dzieci. Mama mówiła: „Zawsze, gdy wracam z teatru, czuję się
jakoś dziwnie”. Albo: „Zawsze cząstka mojego ja zostaje w sali teatralnej”. Inny aktor dawał
przedstawienie, w którym sam grał dwanaście ról, w tym rolę matki i odchodzącego syna.
Ciągle zmieniając miejsce i głos, mówił: „Odchodzisz, mój synu, teraz?” i: „Tak, matko,
muszę!”. Wszystko to trwało bardzo długo, aktor ociekał potem, ale na koniec jeszcze się
kłaniał. Mama powiedziała: „Biedaczysko!”.
Miałem komiks pod tytułem Między obowiązkiem a miłością. W komiksie przedstawiono
dzieje nieustraszonego dowódcy niemieckiej łodzi podwodnej, który zakochał się w córce
konsula angielskiego. Było tam mnóstwo angielskich okrętów, tysiące pocałunków i
wszelkich wojennych okropności. Rysunek na okładce przedstawiał gwardzistę ze
skrzyżowanymi rękami, dość młodego. Pod rysunkiem był podpis: „Nasz król w niewoli”.
Wujek ciągle podsuwał mi powieść w odcinkach pod tytułem Grzesznica, słynne dzieło o
spaniu we dwoje. Mama czytała Głód Knuta Hamsuna, pouczającą opowieść o kruczeniu w
kiszkach, którą napisał znienawidzony niemiecki „zausznik”. Nasza sąsiadka Darosava
dziwiła się: „Ależ wy macie książek!”. A ja na to: „Mamy jeszcze książkę o rosyjskich
lotnikach schowaną w piecu, w którym się nie pali”. Wszyscy powiedzieli: „To nieprawda!”.
Ciotki umiały na pamięć wszystko, co przeczytały, zawsze zresztą same dopisywały coś na
marginesach. Dziadek zauważył to i powiedział: „Jakby nie było dosyć w tych czytadłach!”.
Dziadek czytał grubaśną księgę pod tytułem Wojna bałkańska. Można się z niej było
dowiedzieć wszystkiego o Josifie Brodilu, kapelmistrzu słoweńskim, autorze Serbskiego
potpourri oraz kompozycji Marzenia Serba, zmarłym wskutek trudów wojennych w roku
1912. Dziadek powiedział: „To rozumiem, muzyka!”. Wujek czytał poradnik Jak zostać
magiem, z ilustracjami. Dziadek czytał o różnych przestępstwach naszego narodu, o których
pisano w gazecie pod nazwą „Odnowa”. Dziadek czytał „Odnowę” i mówił: „Tfu!”. Ja
czytałem „Różowe książki dla młodzieży”, a także, po raz setny, powieść o zamienianiu się w
krasnoludki, Karik i Wala.
Tata wracał do domu o świcie. „Czemu tata przychodzi tak wcześnie?” — pytałem. Mama
wyjaśniała: „Po nocach nie wolno chodzić z powodu godziny policyjnej, złapałaby go
feldżandarmeria”. Tata nosił przy sobie listy wpłat na sieroty wojenne. W drugiej kieszeni miał
kartkę z namalowaną chemicznym ołówkiem pięcioramienną gwiazdą. Tata pytał: „Kto da coś
na chłopców z lasu?”. Mama przestrzegała: „Oj, bo się doigrasz!”. Dziadek ich pocieszał:
„Pijanego Pan Bóg strzeże”.
Z sąsiedztwa przyszła Olgica, córka pisarza policyjnego, i powiedziała: „Tata każe, abyście
nam pożyczyli następujące rzeczy...”. Miała przy sobie spis, w spisie była maszynka do mięsa,
stolnica, nie tłukące się filiżanki do kawy. Wszyscy w domu nienawidzili tych spisów pisarza
policyjnego, jak również Niemców, okupantów, przez których zaczęły się „pożyczki”. Mama
tłumaczyła: „Potrafią pożyczyć filiżankę cukru, a potem tego nie oddają”. W naszym życiu
wszystko było podzielone, jak w księgach handlowych, na to, co się znajdowało u sąsiadów, i
na to, co nam jeszcze pozostało. Dziadek powiedział: „Musiałbym zwariować, żeby
prowadzić taką podwójną buchalterię!”. Mama spytała: „A jak pozapominam?...”.
Słuchaliśmy tajnej radiostacji Londyn. Londyn mówił: „Zapłacą za to wszystko!”. Ktoś
zadzwonił do drzwi, przekręciliśmy gałkę radioodbiornika, że niby słuchamy zwyczajnej
muzyki, ale to był wujek, który powiedział: „Jacyś ludzie wiszą na słupach, wszyscy z bosymi
nogami!”.
Z różnych stron zaczęli ściągać nasi krewni, z tobołkami, między innymi przyjechał mój brat
cioteczny, bardzo gruby. Brat ten uczestniczył kiedyś w konkursie czasopisma „Straż
Adriatyku” na najgrubsze dziecko w Jugosławii. Zajął drugie miejsce, zaraz za dzieckiem--
potworem, Arpadem Rozsaveldzim z Suboticy. Teraz też był gruby, jego mama wyjaśniła:
„Wszystko nam się spaliło!”. Moja mama rozkładała materace na podłodze, krewni leżeli jak
popadło, trzeba było przez nich przeskakiwać. Mama powiedziała: „Żebym tylko zdążyła
obrać dla wszystkich ziemniaki!”. Krewni tymczasem siedzieli nieruchomo na tarasie i
patrzyli w niebo. Dziadek powiedział: „Tylko się nie przemęczcie!”. Ciotki rysowały
poszczególnych członków rodziny, dotychczas wcale nie znanych. Mama mówiła: „Dobrze,
że uszli z życiem”. Sąsiedzi mówili: „U was jest teraz jak w internacie!”. Dziadek wzruszał
ramionami: „No to co?”.
Ojca aresztowano z powodu znaczka w klapie. Na znaczku były skrzyżowane łyżka, widelec i
młotek', znaczek mówił wszystko o branży artykułów żelaznych, bardzo poważnej branży.
Tamtym przeszkadzał tylko młotek, robotnicze godło, ale łyżka i widelec miały wymowę
zgoła przeciwną, i ojca w końcu wypuszczono. Z powodu znaczków i podobnych rzeczy
aresztowano wiele osób. Wujek powiedział: „Zabrali Sternbergów, wszystkich, nawet
dzieci!”.
Swoje rzeczy podzieliłem na pięć części. Jedna część nazywała się „Krążownik”, druga -
„Monopol”, i tak dalej. Piłkę, śrubki i klucze schowałem do torby, nazwałem ją: „Część
czwarta, czyli żelazo”. Potem wszystko spisałem w notesiku, notesik nazwałem „Sztab”.
Dziadek znalazł spis i zaczął czytać: „Dwaj niemieccy żołnierze marki Lineol klęczą i
strzelają”, „Anglik w pozycji leżącej, z utrąconym hełmem, składa się do strzału”. Dziadek
przestraszył się i wrzucili notesik do ognia. Powiedział: „Przez ciebie wszystkich by nas
rozstrzelali!”.
Potem robiłem inne spisy. Były w nich nazwy przedmiotów, jak „portret pradziadka Vasilija”,
„nudelbret, zwyczajny” i innych. Voja Blosza spytał: „Po co ci to?”. Powiedziałem: „Żeby
wiedzieć, co mamy”. Mama zawołała: „W końcu dostaniesz bzika!”. Potem zrobiłem Spis
wszystkich znanych mi nazwisk z rodziny i nie tylko. Dziadek powiedział: „On pracuje dla
gestapo!”.
Mama powiedziała: „Tego już nie przeżyję!”. Ojciec powiedział: ,villons enfants de la
Patrie”. Ciotki różne rzeczy mówiły ze Izami w oczach. Jedna powiedziała: „Imperializm
jako ostatnie stadium kapitalizmu”. Druga powiedziała: „Ogień serca!”. Dziadek powiedział:
„Gówno prawda!”.
Mama mówiła: „Przeklęta wojna!”. Ojciec mówił: „Zaraz wam zademonstruję stanie na
rękach”. Dziadek mówił: „Lepiej byś siedział spokojnie”. Ja wyglądałem przez okno w
„odwrotny” sposób: niebo było w dole, miasto zwieszało się nad nim. Mama biadoliła: „Wygina
się, wygina, aż wreszcie wypadnie!”. Ojciec powiedział: „Każdy jest kowalem swojego
losu”.
Przyszła jakaś kelnerka i powiedziała: „On mi zrobił dziecko!”. Wujek powiedział: „Na oczy
jej nie widziałem!”. Tata powiedział: „To niczego nie dowodzi”. Ciotki uderzyły w płacz.
Mama przestała mielić mięso i skierowała sprawę na właściwe tory: „A kim panienka jest,
jeżeli wolno wiedzieć?”. Kelnerka trzasnęła drzwiami. „A żeby was!” — zawołała.
Ciotka opowiedziała historię o śpiewaczce operowej Ilzie Werner i więźniu, który ukrywał się
w studni. Był tam jeszcze malarz cerkiewny i sędzia, grubas, którego śpiewaczka zabiła
nożyczkami. Sędzia też śpiewał, nazywał się Ivić, a malarz, Włoch, miał na imię Mario. II-za
„Werner wymyśliła piosenkę Nie chcą nawet za milion; miała szczupłe nogi, a poza tym
gwizdała, dość dobrze, jak mężczyzna.
Były różne gry, na przykład w formie piosenki: „Wdrapałem się na południe, góra wybiła”, i
tak dalej. Wujek to wszystko zapisywał. Wujek zapisywał także kawały, o których mówiło się
„słone”. Zrobiłem dziurę w ścianie, przez dziurę słuchałem, co się dzieje u pani Darosavy z
nogą-modelem do reklamy pończoch. Odwiedzali ją rozmaici mężczyźni, przeważnie mówiła:
„Był u mnie kuzyn”. Dziadek zapytał: „Skąd ta dziura w ścianie?”. Z dziury korzystali także
inni, zwłaszcza ciotki. Pani Darosava mówiła: „Kuzyn mi przyniósł słoninę” albo coś w rym
rodzaju.
Pewnego dnia przyszedł Nikola, nasz kuzyn, szewc i bojownik proletariacki. Nikola
powiedział: „Warsztat szewski zostawiam innym. Zapakowałem kawałek mydła, bochenek
chleba, książkę Co mężczyzna wiedzieć powinien i zaraz idę”. Mama spytała: „A wiesz, dokąd
masz iść?”. Nikola odparł: „Wiem”. Ja powiedziałem: „Do partyzantów”. Mama krzyknęła:
„Nie daj Boże, żeby ktoś to usłyszał”. Nikola, gotów do drogi, powiedział: „Nie idę na
zabawę, stryjenko, ale na wojnę, z której nie ma powrotu...”. Mama płakała. Tata powiedział:
.Allons enfants”. Dziadek spytał: „A masz ty strzelbę?”. Wujek zawołał: „Uważaj, żebyś nie
dostał w baniak!”. Nikola powiedział na koniec: „Zdrawstwujtie!”.
Potem zajęliśmy się nową grą, tata nazywał ją „przemysł domowy”. Przynosił paczki pełne
zapałek i małe pudełka, puste. Zapałki trzeba było przekładać z dużych pudełek do małych,
dokładnie po pięćdziesiąt sztuk. Tata rozdzielił pracę i nadzorował całą operację, mówiąc:
„Zarobimy kupę forsy!”. Dziadek przez jakiś czas pracował w milczeniu, porem przyznał:
„Zwariuję od tego liczenia!”. Mama, licząc, mówiła wiersze Jovana Ducicia, który był
ambasadorem Jugosławii i uciekł. Ciotki pracowały w milczeniu, wytrwale z sobą
współzawodnicząc, a potem, nagle, obydwie zemdlały. Dziadek powiedział: „Mdleć z powodu
głupich zapałek?!” i „Psia ich mać!”. Wreszcie rzuciliśmy to w diabły. Dziadek zaczął
dziurkować arkusze kartonu, nie wiadomo po co. Powiedział: „To będzie wielki interes,
chociaż nie wiem na co to komu”. Mama, mówiąc o kartonie, używała dziwnego słowa
„papendekel”. Ja robiłem z kartonu domki i różne rzeczy, ale to było zupełnie co innego.
Wujek powiedział: „Zaproponowała mi jedna babka, żebym zbijał rolety, pięć dinarów od
sztuki”. Dziadek powiedział: „Przynieś”. Wujek przytaszczył górę zielonego płótna i jakieś
listwy. Z tego wszystkiego trzeba było zbijać rolety, przy akompaniamencie młotka,
nieznośnym.
Mama powiedziała: „Czego to my nie musimy robić, żeby utrzymać się przy
życiu!”. Sąsiedzi tłukli w ścianę i wołali: „Dosyć tego, nie jesteśmy we młynie!”. Mama
powiedziała: „Mają ludzie rację” i „Przeklęta bieda!”.
Wujek powiedział ciotkom: „Wy możecie się utrzymywać, robiąc napisy na wystawę dla
fotografa”. Ciotki zapytały: „Jakie?”. Wujek przyniósł wzory różnych napisów, na przykład:
„Co nie ma na wystawie, jest w sklepie”. Ciotki poprawiły błędy gramatyczne, przygotowały
farby i wzięły się do roboty. Dawniej malowały widoczki jeziora Bied i inne, a teraz litery.
Nie zgodziły się jednak wykonać faszystowskiego napisu „Victoria”, który musiał się
znajdować na każdej wystawie. Wujek powiedział: „Oj, nie wiem, jak na tym wyjdziecie”.
Tata powiedział: „Pewien szewc chce, żeby mu z kawałków drewna robić podeszwy do
sandałów”. Tata przyniósł cały worek podeszew w kawałkach i wszyscy znów zaczęli stukać
młotkami, niszcząc stary, cenny stół. Z kawałków drewna przeznaczonego dla nóg
ujarzmionego narodu budowałem wieżę, ale zburzyli ją domownicy, żeby wykonać dzienny
plan w zakresie nowego obuwia, faszystowskiego. Wujek co i raz uderzał się młotkiem w
palce i mówił: „Co jak co, ale szewcem nigdy nie byłem”. Mama powiedziała: „Prawdziwi
szewcy są Teraz tam, gdzie nasz Nikola, biedak i bohater!”.
Przyszła dozorczyni, na którą mówiło się „hausmajstrowa”, i spytała: „Czy wy te wszystkie
roboty zgłaszacie gdzie trzeba?”. Tata powiedział: „Nie!” i wyrzuci! hausmajstrową za drzwi.
Odtąd zaczęła się kłaniać: „Dzień dobry, panie Ćosić, jak się pan miewa?” i podobnie. Mama
próbowała robić kapelusze z papieru, i to gazetowego. Z maminej głowy można było wyczytać
różne zdania, na przykład: „Sewastopol padł” albo „Spokój w Serbii?”; potem ciotki
wszystko to zamalowały farbami w bardzo żywych kolorach. Dziadek zapytał: „A jak spadnie
deszcz?”.
Wujek zaczął wstawiać sprężynki w drewniane podeszwy swoich butów. „Jakbym miał
skrzydła!” — mówił. Jego wielbicielki pytały: „Skąd pan to wziął?”. Wujek mówił: „Z
Francji, przyszły w paczce”. Na czubkach butów ciotek zamontował żaróweczki, baterie
umieścił w obcasach, bardzo grubych. Ciotki nie chodziły Bóg wie gdzie, ale wkładały te
buty, żeby świecić, dla zabawy. Wujek powiedział: „Mógłbym zbudować pojazd, jakiego
jeszcze nie było!”. Zgromadzi! części starych rowerów, moje wrotki nie nadające się już do
użytku, dziurawe miednice, i z tego wszystkiego zmajstrował coś, na czym można było usiąść,
a co poruszało się po ulicach zgodnie z wszelkimi przepisami. Mama powiedziała: „Dokąd
my tym zajedziemy?...”. Niektórzy budowali pojazdy z jakichś kijów, jeszcze bardziej
niebezpieczne.
Kolejny raz odmówiłem jedzenia zupy składającej się z wody i gruzełkowatej zasmażki. Ta
zupa nazywała się „ajnbrena”. Mama powiedziała: „Do grobu mnie wpędzisz!”. A po chwili:
„Będziesz płakał, ale nikt ci łez nie otrze”. To było straszne. Potem mama opowiedziała, co
robiła w ciągu dnia. „Nawet wyliczyć to trudno, a co dopiero zrobić” - wzdychała.
Przyszedł jakiś człowiek i zaproponował: „Dajcie tysiąc dinarów, to wam przyniosę słoninę”.
I dodał, że jego adres jest taki a taki. Mama dała mu tysiąc dinarów, a kiedy później poszła
pod ten adres, powiedziano jej: „Ten dom został zburzony podczas pierwszych nalotów
niemieckich”. Inny człowiek oświadczył: „Zdobędę wam cukier w kostkach, tylko dajcie mi
jakieś stare ubranie, zostawię nazwisko i adres”. Mama dala mu spodnie ojca, a pod tym
adresem powiedziano: „Nie znamy takiego i nikt z nas nie handluje spodniami, nawet
teraz, podczas wojny”.
Pewna kobieta oświadczyła: „Oto fotografia mojego męża, który przywiezie z Vrnjaczkiej
Banji specjalny przyrząd do ogrzewania pomieszczeń, ale przedtem trzeba wpłacić należną
sumę”. Mama popatrzyła na fotografię i powiedziała: „Biedni ludzie, czym to się muszą
zajmować!”. Mama dała całą tę sumę, kobieta wzięła fotografię i zniknęła na zawsze. Mama i
wujek poszli do biura meldunkowego, żeby zebrać adresy ludzi, których znali tylko z
nazwiska. W biurze meldunkowym stało mnóstwo pudełek z karteczkami, o każdym człowieku
wiedziano wszystko co trzeba, ale o tych, których szukali mama i wujek, nie wiedziano
nic. Mama powiedziała: „Kto mnie nie widział, ten mnie nie nabrał”. Była to święta prawda.
Przychodzili jacyś ludzie i wmawiali, że jesteśmy ich krewnymi. Niektórzy z nich
przewiązywali płaszcze sznurkiem albo drutem. I mówili: „Najbardziej lubimy pracować w
pańskich domach, bo można tam słuchać kłótni, podczas których tłucze się ze złości cenną
zastawę, rzucając talerzami”. A dziadek dodał: „1 sztućcami, które potem giną bez śladu”.
Przyszedł także typ, który polecał miksturę przeciw łysieniu. Wujek mu powiedział: „Włosów
mam na eksport, ale nie mam pieniędzy”. Ojciec potrafił zdobyć różne cenne rzeczy. Mama
pytała: „Możesz zdobyć acetylocholin dla mojej przyjaciółki, która załamała się nerwowo?”.
Albo: „Jeżeli możesz, zdobądź gdzieś dwa kilo smalcu, bez względu na cenę”. I wreszcie:
„Czy mógłbyś zdobyć te rzeczy dla pani Darosavy, chciałaby je podarować mężowi na
urodziny”.
Tata powiedział: „Gdzie jej teraz znajdę kondomy?”. A mama: „Nie mów przy
dziecku”.
Piłowałem właśnie kawał dykty z narysowanym Indianinem, ale wiedziałem wszystko o
rzeczach, których pani Darosava potrzebowała na prezent urodzinowy. Voja Blosza mówił:
„To się wciąga i potem nie ma się dzieci”. Ja powiedziałem: „Na pewno są jeszcze inne
wynalazki,
o których nam się nawet nie śniło”. Voja Blosza powiedział: „Nie sądzę”. „Mam
książkę, w której na obrazkach są wszystkie te rzeczy, a obok podają, ile każda z nich
kosztuje” - powiedziałem. Panna z pierwszego piętra chodziła z zabandażowaną nogą. Voja
Blosza powiedział: „Każda, która robi te rzeczy, nosi opatrunek, sam to stwierdziłem”.
Powiedziałem: „Może upadła”. Voja Blosza powiedział: „Guzik prawda”.
Przyszedł piekarz i powiedział: „Pomóżcie mi nalepiać bony z kartek żywnościowych”.
Dziadek zaraz zaczął układać małe kwadraciki, nalepiało się je za pomocą klajstru z mąki i
wody. „Przedtem zbierałem znaczki pocztowe z Jamajki, Nowej Zelandii i inne, teraz mogę
nalepiać bony” - oświadczyłem. Ciotki nadal wklejały serię fotosów zwaną „Aktorzy naszego
życia”, która zaczynała się od podobizny Tyrone'a Powera, szeroko uśmiechniętego. Wujek
przyjrzał się naklejonym bonom i powiedział: „Łatwo byłoby je podrobić, wyglądałyby jak
prawdziwe!”. Dziadek warknął: „Ani mi się waż!”.
Mama się rozżaliła: „Przeklęta bieda!”. A dziadek na to: „Niestety, nie jesteście
jaśniepaństwem”. Wujek zapytał: „A ci gogusie w kapeluszach, z laseczkami w ręku?”.
Dziadek odparł: „To kapusie i policaje!”. Mama zauważyła: „Skąd u policajów elegancja i
wszystkie te dodatki?”. Zainteresowałem się rozmową: „Gdzie mieszkają państwo?”. Mama
odparła: „Lepiej nie pytaj, żebyś się nie rozczarował”. „Ten, o którym powiedziałaś, że jest
panem, to profesor rysunków, z wystrzępionymi rękawami” - zauważyłem. Mama
powiedziała łagodnie: „Ty tego nie zrozumiesz”. I znowu przypomniała przedwojenny postępek
urzędnika bankowego, który złapał ją za biust, żeby nie wypadła z tramwaju i nie zginęła.
Ten, który ją złapał, w opowieściach mamy ciągle zmieniał zawód, był marynarzem, to znów
robotnikiem drogowym, był młody, kulturalny i mocno wyperfumowany. Mama mówiła: „Był
to prawdziwy pan”. A tata pytał: „I co z tego?”.
Wujek miał książkę Jak postępuje pan, z obrazkami i tekstem podkreślonym w wielu
miejscach. Ciotki przypuszczały: „Pewnie są to tylko sprawdzone przykłady z całej historii”.
Dziadek powiedział: „Historia to jedno wielkie mordowanie, kradzieże i nic poza tym!”.
Wujek zapytał: „A zauważyliście, że panowie zawsze mają marynarkę i spodnie z tego
samego materiału?”. Wtrąciłem się: „Zauważyłem, jak pan od historii wsuwa pani od
geografii palec między piersi”. Mama się zdziwiła: „To ty jeszcze nie poszedłeś po lody, od
których na pewno dostaniesz anginy?”.
Dziadek oświadczył: „Nakradli pieniędzy i teraz je i przejadają”. Mama zaprotestowała:
„Wcale nie nakradli, to synowie generałów i przemysłowcowi”. Tata powiedział: „Ale skąd
wziąć tylu generałów?”. Dziadek oświadczył: „Mnie tylko denerwuje, kiedy ktoś ma pełno
pieniędzy nie wiadomo skąd”. Tu mama przytoczyła wiele przykładów uczciwych ludzi,
którzy w pocie czoła zarabiają na chleb, jak na przykład sprzedawcy wody sodowej. Dziadek
się zaperzył: „Ci, co robią fortuny na wodzie z kranu?!”. Wujek się z tym nie zgodził: „Mają
do tego specjalne maszyny, a poza tym gaz, który wpuszczają do tej wody”. Ciotki rozmarzyły
się: „Najsłynniejsi amanci filmowi popijają wodę sodową, która musuje i pryska na wszystkie
strony”. Tata powiedział: „Jedyne, co jest coś warte, to szprycer, który robi się za pomocą
wina i syfonu”. Wujek powiedział: „W Rosji wodę sodową rozdają darmo”. Dziadek się
zdziwił: „Ze też im się to opłaca!”.
Mama zaczęła stać w różnych kolejkach przed sklepami. Stała dość długo, żeby potem
usłyszeć: „Nic już nie ma!”. Sama też uczestniczyła w handlu. Szła do jakiegoś kupca i
mówiła: „Czyby pan kupił tę szklankę, drogi panie? Niestety, jest trochę pęknięta, ale za to z
Wenecją”. W ten sposób mama wyniosła do sklepów mnóstwo cennych rzeczy, ale niektóre
przynosiła z powrotem, kiedy ich tam nie chciano. Mieliśmy jednak coraz mniej szklanek z
napisami, a straciliśmy także figurkę jelenia na rykowisku.
Pani Darosava przyniosła karty i powiedziała: „Zaraz się dowiemy całej prawdy”. Rozłożyła
na stole bardzo zatłuszczone karty w sobie tylko znany sposób i oznajmiła: „Widoczny tu
kapitan kawalerii przebywa teraz w niewoli”. Dziadek powiedział: „A gdzie by mógł być?”.
Mama westchnęła: „Najważniejsze, co chciałabym wiedzieć, to kiedy mój nieszczęsny mąż
przestanie pić”. Dziadek się zdziwił: „Na co ci to?”.
Wujek powiedział: „Jest taki człowiek, który wpatruje się w lampę i widzi wszystko, co się
dzieje, a bierze za to pięćdziesiąt dinarów”. Dziadek powiedział: „To oszustwo albo lampa
musi być jakaś specjalna”. Wujek powiedział: „W lampie, w zwyczajnej lampie, ren człowiek
widzi rozmaite bitwy i kieski okupanta, bardzo wyraźnie!”. I dodał: „Są także inni, jeden, na
przykład, mierzy siłę. Wystarczy uderzyć w przyrząd podobny do wagi, w miejscu, gdzie jest
napisane «Tu!»„. Dziadek powiedział: „Musiałbym zgłupieć, żeby się na to nabrać”.
Przychodzili jacyś i mówili: „Wpatrzcie się w tę kartkę z młodą kucharką, a nagle spadnie
wszystko, co ma na sobie”. Robili to za pomocą nitek. Dziadek powiedział: „Jak wam nie
wstyd!”.
Ci sami ludzie wyciągali potem inną kartkę, z fotografią Adolfa Hitlera, przylizanego; zamiast
niego pojawiała się trupia główka. „Jesteście z policji?” - spytał dziadek. „My?” — zdziwili
się ci ludzie. Dziadek dał im trzy dziesiątaki za to wszystko.
Tata przynosił papierosy „Arda”, bułgarskie. Dziadek oświadczył: „Wolę zawijać suszone
liście morwy w papier klozetowy!”. Hausmajster palił coś innego, co potem śmierdziało na
schodach. Voja Blosza spytał: „Może my też spróbujemy?”. Powiedziałem: „Mnie boli
brzuch”. Voja Blosza powiedział: „Teraz wszyscy palą”. Najlepiej jednak paliła się stacja
Shella na Czukaricy, trafiona amerykańską bombą. Był to największy dym w naszym życiu, i
w ogóle.
Ciotki powiedziały: „Wczoraj widziałyśmy zachód słońca, bardzo dziwny, wszystko jakby we
krwi!”. Profesor języka serbskiego, Bożidar Kovaczević, wyrecytował nam wiersz Początek
buntu przeciw tyranom, akcentując takie słowa, jak „krwiożercy”, „giaury nędzarze”,
„powstał cały naród”. Potem powiedział: „Naród jest niezniszczalny!”. Rudi
Grimmeishausen, syn policjanta, wstał i zapytał: „Czy pan tu coś mówi przeciwko Niemcom?”.
Profesor Kovaczević powiedział: „Broń Boże!”.
Ojciec mnie upomniał: .Jesteś gimnazjalistą, uważaj, co robisz”. I dodał: „Na ulicy można
znaleźć wieczne pióro, a kiedy się je odkręci, wybucha!”. Dziadek oświadczył: „Nie mam
czego podpisywać”. Mama mi przykazała: „Nie podnoś niczego z ziemi, choćby to nawet było
złoto!”.
W szkole powiedziano nam: „Przez kilka dni nie przychodźcie ze względu na
nieprzyjacielskie ataki z powietrza, potem będziemy uczyć się dalej”. Schodziliśmy do
piwnicy, mama, chociaż to było lato, wkładała futro i jeszcze się trzęsła, mówiąc całkiem
niezrozumiałe słowa. Ojciec powiedział: „To nie jest takie straszne” i „Psia ich amerykańska
mać!”. Dziadek się zdziwił: „Ich, naszych wyzwolicieli?”. Przy spadaniu bomb słychać było
jakby muzykę. Mama powiedziała: „Pochowajcie mnie w futrze!”.
Koło domu padały odłamki pocisków z dział przeciwlotniczych. Tata wychylił się przez okno
i zawołał: „Znowu nadlatują!”. Przyszedł Voja Elosza i powiedział: „Chodź zbierać
szrapnele”. Wieczorem Niemcy urządzili uroczystą strzelaninę, ze świecącymi pociskami.
Ojciec mówił: „Ale pięknie!”. Ciotki przez cały ten czas czytały komiks Nasz król w niewoli i
książkę pod tytułem Sanin. Spaliśmy pokotem na podłodze, ojciec, mama, ciotki jeszcze
jacyś Judzie.
W biocie znalazłem plik banknotów. Mama się ucieszyła: „Kupimy kilo smalcu”. Wujek
przyjechał na rowerze i zawołał: „Zburzyli aptekę Deliniego!”. Tata powiedział: „Tylko
spokojnie!”. Mama łatała jakieś gacie. Dziadek kręcił gałką, szukając stacji Beromunster,
żeby posłuchać najnowszych wiadomości; potem walił w odbiornik pięścią, ale i tak nic nie
było słychać. Wujek powiedział: „W Kumodrażu poderżnęli gardło subiektowi w sklepie!”.
Mama zawisła na szyi ojca i prosiła: „Nigdzie nie wychodź, obiecujesz?”. Ojciec
odpowiedział: „Mam ich gdzieś!”.
Mojemu koledze Raduviciowi tramwaj obciął stopę; później nosił sztuczną, drewnianą,
wepchniętą do buta.
Mama powiedziała: „Widzisz?!”. Drugi kolega wskutek jazdy na rowerze stracił nogę do
kolana. Mama powiedziała: „Naokoło ciebie same kaleki” i „Co ja ci mówię?!”.
Na targu widziałem, jak eleganckiego pana w kapeluszu ludzie przywiązali do słupa, a potem
na niego pluli. Mama zdradziła mi tajemnicę: „To nieszczęsny spekulant”. Słuchaliśmy o
różnych rzeczach i patrzyli na nie, a później o tym wszystkim mówiliśmy w domu, zwłaszcza
o przerażających zbrodniach.
Pod nieobecność kapitana żeglugi rzecznej chodziliśmy do jego żony. Leżała na kanapie
niezupełnie ubrana, z pupy wystawał jej goździk. Wujek się zastanawiał: „Skąd ona teraz
bierze goździki?”.
Poszedłem zobaczyć perfumerię z rozsypanym pudrem i jakimś człowiekiem, strasznie
zakrwawionym, na wystawie. Voja Blosza powiedział: „Chodź, zobaczymy, czy kiszki
hausmajstra wiszą jeszcze na drutach”. Mama mówiła do volksdeutscha z obrony
przeciwlotniczej: „Czyżby przez was, garstkę Szwabów, mieli nas wszystkich wybić?”.
Powiedział: „No widzi pani!”. I dodał: „To sami Murzyni, nawet nie patrzą, gdzie rzucają, co
ja na to poradzę!”.
Wokół księżyca pojawił się dziwny krąg. Dziadek powiedział: „Zaczęło się...”. Jakiś człowiek
przyszedł z wiadomością, że widział Ruskich. Mama spytała: „Naszych, co tu mieszkają, czy
prawdziwych?”. Tamten człowiek nie wiedział. Jeszcze inny zawołał: „Jacyś ludzie łapią
dzieci i robią z nich kiełbasy!”. Mama jęknęła: „Czyżbym miała zjeść rodzone dziecko, nawet
o tym nie wiedząc?!”. Wujek opowiadał: „Słynna partyzancka komisarzowa jeździ na koniu i
obcina popom jaja!”. A potem dodał: „W burdelu są trzynastoletnie dziewczyny!”. Jakiś
brodacz
ostrzegał: „Zbliża się Sądny Dzień, żałujcie za grzechy!”. Tata powiedział: „A ty się
zamknij!”. Dziadek patrzył w niebo i pytał: „Co oni rzucają?”. Tata mówił: „No, chyba
bomby”. A dziadek ciągnął: „Nie sądzisz, że gówna?'\ Stale twierdził, że Amerykanie tam, w
górze, porozpinają spodnie i zaczną srać nam prosto na głowę. Ciotki odważnie
powątpiewały: „Amerykanie, wśród których są najlepsi aktorzy na świecie?”. Mama, nie
oglądając się na lato, znowu włożyła futro i oświadczyła: „Chcę zginąć jak dama!”.
Wujek zabrał mnie do gospody z jakimiś młodymi ludźmi, którzy pili i mówili niezrozumiałe
rzeczy, na przykład: „Już im się pali pod nogami”. Z daleka słychać było dudnienie. Dziadek
powiedział: „Organy Stalina!”. Tata wyszedł ze mną na ulicę i powiedział: „Chodź,
odetchniemy czystym powietrzem, póki można”. Jakiś człowiek powiedział: „Schowam się
pod łóżko i nie dam się wyciągnąć, za nic w świecie!”. Tata wyglądał na podwórze, chcąc się
zorientować, kto i do kogo strzela. Mama prosiła: „Pilnujcie mojego męża!”. „Zabiją mi
jedynego ojca!” - krzyknąłem. Tata śmiał się, ciągnąłem go za nogawki i za co się dało.
Dwaj żołnierze z 21. Serbskiej Brygady Wyzwoleńczej wpadli zlani potem i pytali: „Który z
was jest byłym oficerem?”. Sąsiad rozpłakał się, a oni powiedzieli: „Nie rozstrzelamy cię,
oficerowie są nam potrzebni”. Narzucili na niego szynel wyciągnięty ze skrzyni i na łapu-capu
przyczepili do szynela pięcioramienną gwiazdę. Sąsiad powiedział: „Właśnie dlatego płaczę”
i: „Oj, mamo!”, i: „Nigdy się już nie zobaczymy!”. Tata powiedział: „Tchórz, gotów narobić
w portki”.
Jakiegoś żołnierza kula trafiła w nogę, rannego przyniesiono, żeby go kobiety opatrzyły.
Sąsiad wrócił po południu, wyraźnie zadowolony, i powiedział: „Zapisali ranie tylko w zeszycie
i puścili”. Dziadek powiedział: „Pętak!”.
IMPREZY
Posługując się harmonią Meinel und Herold, skomponowałem dwa utwory. Kompozycje
miały tytuły: My młodzi junacy Tity i Romans rosyjski; do tej drugiej w ogóle nie było słów.
Zapisałem je w zeszycie nutowym, tuż za odrobionym ćwiczeniem „Cafe nuty, półnuty,
ćwiartki”. Dziadek spytał: „Co tam ćwierkasz?”. Odpowiedziałem: „Odrabiam muzykę”.
Napisałem także wiersz pod tytułem Mrok, o tym, co się dzieje nocą i co wtedy robią psy.
Miałem gotowe inne wiersze, jak Zenuta czy Pieśń o Marku. Przeważnie sam je pisałem;
Pieśń o Marku napisała mama. Powiedziała: „Pozwól mnie też spróbować”. Mama i ja
pisaliśmy w małym pokoju, ogrzewanym za pomocą prymusa, przedwojennego. Do tego
pokoiku przychodzili oficerowie z partyzantki, moi przyjaciele, i mówili: „Wszystkiemu
trzeba nadać formę” albo: „Słowo poetyckie jest jak młot!”.
Towarzysze z 21. Brygady Serbskiej pytali: „Nie ma tu faszystów z karabinami?”. Rosyjscy
czołgiści pytali: „Min jest' iii net!”. Mama opowiedziała: „Jedyną miną jest tu mój
nieszczęsny mąż, przesiąknięty alkoholem!”. Rosjanie jej nie wierzyli. Wujek zapytał: „Jak tu
zacząć nowe życie, skoro nikt nikomu nie wierzy?”. Porucznik Vaculić odpowiedział: „Tylko
słuchajcie mówców z ludu, oni wam wszystko wytłumaczą”. Mówcy wchodzili na stołki i
inne meble; stojąc na nich, wyjaśniali wiele ważnych spraw.
Porucznikowi Yaculidowi przeczytałem wiersz o szczekaniu psów nocą, a także Zemstę, o
jakiejś rzezi. Vaculić lekko pociągał nosem i pogłaskał mnie po głowie. „A teraz pieśń o
Marku-bohaterze” - powiedziałem. „Sam to napisał, zupełnie sam” - powiedziała mama.
Vaculić wziął wiersz mojej mamy i potem recytowano go na koncertach wojskowych jako
mój utwór. Od przedstawiciela 21. Serbskiej dostałem skarpetki w nagrodę za piękne pisanie
o rewolucji. Mama powiedziała: „No widzisz!”, i rozpłakała się.
Potem mama powiedziała: „A teraz napiszę o miesiącach, wszystkich dwunastu”. Każdemu
miesiącowi poświęciła po jednej zwrotce, każda zwrotka zawierała to, co najważniejsze dla
danego miesiąca, a w czwartej linijce zawsze było jakieś hasło. Cały ren kalendarz mama
przepisała na dużym arkuszu papieru i przypięła nad kuchenką. Przedtem zdjęła stamtąd
obrębioną czerwonymi nićmi makatkę, na której była wyhaftowana scena rodzinnej sprzeczki,
z tatą jako postacią centralną i podpisem: „Mężuś wodą gasi pragnienie, kiedy puste ma
kieszenie”.
Na podwórzu, koło wyszczerbionych wazonów bez kwiatów, Vaculic poustawiał opróżnione
puszki po amerykańskim mleku i jedną po fasoli. Puszki były liche, pogniecione, z
poodrywanymi wieczkami. Jedyne, co miało jakąś wartość, co napisy, dość duża liczba liter.
Vaculić i wujek cofnęli się pod przeciwległą ścianę, potem Vaculić zaczął oddawać serie
strzałów do puszek z napisami „Milk” i „Beans”. Mierzył przeważnie w takie litery, jak B czy
O, ze względu na ich zamknięty kształt. Na odgłos pierwszych strzałów z parteru wyszedł
sąsiad i podniósł ręce do góry. Vaculić powiedział: „Zgłupiałeś?”. Później strzelał wujek, ale
o wiele gorzej.
Opróżniłem pudełko z mydłem, wyłożyłem je staniolem z czekolady, aktualnie nie istniejącej.
Pośrodku nalepiłem portret marszałka Tity, bardzo wychudzonego, który sprzedawano na
jakimś wiecu, a u góry napis „Moja gazetka ścienna”. W pudełku, zawieszonym obok
maminego kalendarza, nalepiłem też wiersze Mrok, Zewista i wycinki z gazety „Borba” o
zdobyciu miejscowości Szid. Z nici i waty dorobiłem śnieg padający na tę scenę. Wyciąłem
jeszcze jodełkę z papieru i ustawiłem w rogu niemieckiego żołnierza marki Lineol, który
wyglądał teraz, jakby go trafiła kula. Przydał mi się także mały przedwojenny czołg
niewiadomego pochodzenia, który kiedyś się spalił, zapomniany w piekarniku. Czerwoną
kredką napisałem na nim „T-34”.
Do pokoju ogrzewanego prymusem przyszedł Vaculić z kolegami; popijając słabą śliwowicę,
podziwiali pudełko z moją twórczością. Wiersze przepisałem na maszynie taty Hermes-baby,
z czasów, kiedy zajmował się handlem; papier był amerykański, wojskowy, klozetowy.
Pisałem w dwóch egzemplarzach, z drugiego zrobiłem książeczkę, na której wymalowałem
napis: „Nakładem autora”. Do książeczki weszła także pieśń o Marku-bohaterze, bez względu
na jej prawdziwego twórcę, czyli mamę.
Koledzy Vaculicia strzelali w górę, przez okno. Sąsiedzi myśleli, że znowu zdobyli jakieś
miasto, a w rzeczywistości spotkało to moje ciotki i nas wszystkich. Oficerowie byli młodzi,
gasili pety na parkiecie, tłoczyli się, śpiewali jakąś rosyjską piosenkę, niezrozumiałą. Vaculić
spytał mamę: „Mogę rozbić ten kryształowy flakon z okresu rządów burżuazji?”. „Zlituj się!”
— powiedziała mama i podsunęła mu inny flakon, zwyczajny. Vaculić jednak chciał rozbić
właśnie ten. Tata powiedział: „A rozbijaj, który chcesz”. Dziadek powiedział: „Komunizm to
wesoły ustrój”. Vaculić przyprowadził towarzysza Jovo Sikirę, bardzo podejrzliwego.
Towarzysz usiadł za stołem, wyjął jakiś zeszycik i powiedział: „Najpierw zobaczymy, czy w
tym domu nie ma wrogów”. Mama powiedziała: „Broń Boże!”. Dziadek powiedział:
„Jedynym naszym wrogiem są pluskwy”. Towarzysz Sikira patrzył na meble w stołowym i
pytał: „Od kiedy to wszystko macie?”. Dziadek odparł: „Od trzystu lat”. Potem Jovo Sikira
patrzył po ścianach i pytał: „Kim są ci na fotografiach, w tych ramach?”. Dziadek powiedział:
„To nieboszczycy, nasi przodkowie z ubiegłego wieku”. Na to Sikira, zdumiony: „Sami popi?”.
Dziadek powiedział: „A jakże!”.
Oficerowie mieli ochotę rysować. Jeden z nich wziął dłoń ciotki, położył na papierze i
obrysował jej ołówkiem palce. Mama powiedziała: „Jak żywa!”. Ciotki rysowały jeszcze nie
wyzwolone okolice naszego krają, jak choćby Bied, wysepkę z kościółkiem, a także z natury,
na przykład Jim Sikira, nasz towarzysz. Dziadek patrzył na ponurego kapitana Sikirę, bardzo
sztywnego podczas pozowania, i w pewnej chwili spytał: „Skąd u was takie nazwiska, jak
Zając, Wrona czy Sikira?”. Ja powiedziałem: „Pożyteczne narzędzia i ptaki”. Vaculić
wyjaśnił: „Bo wszyscy są z ludu”.
Żołnierze siedzieli wokół piecyka, w którym płonęło kilka zbytecznych mebli. Ciotki
uwieczniały ich niezapomniane postacie ołówkiem do brwi, teraz niepotrzebnym. Ja
namawiałem Voje Bloszę, żebyśmy wystawili sztukę Wyzwolenie Wiaźmy. „Wolałbym coś o
kowbojach i Indianach” - powiedział Voja. Wszyscy żołnierze palili, robiło się duszno. W
ciemnościach ciotki zaczęły recytować wiersze miłosne. „To gówno napisano dawno temu,
przed wojną, teraz są inne czasy” — powiedział któryś z towarzyszy. „To Jovan Dućić, poeta
z Dubrovnika, piękny jak książę!” - powiedziała mama.
A tamten na to: „Był zdrajcą, a przy tym babiarzem!”. Wujek powiedział: „O-ho-ho!”.
Oficerowie śpiewali, pili śliwowicę, a potem wymiotowali z balkonu. Ktoś z dołu zawołał:
„Macie Boga w sercu?”. Odpowiedzieliśmy: „Nie mamy!”.
Ojciec, aczkolwiek nie bardzo trzeźwy, stanął na jednej nodze, palec wskazujący przytknął do
skroni; nazywało się to „francuskie myślenie”. Tata wykonał ten numer i powiedział:
„Nareszcie jesteśmy wolni”, a także ,A.Honsenfantsddapatrie\”', swoje ulubione hasło z
czasów sokolskich. Wujek powiedział: „Słyszałem o amerykańskim proszku przeciw
alkoholizmowi, niestety bardzo drogim”. Dziadek powiedział: „Dosyć mam wszystkich tych
wygłupów!”. Vaculić pytał: „Nie widzicie różnicy? Teraz się tylko śpiewa, strzela do puszek i
tak dalej”. Zgodziliśmy się z nim: „Widzimy!”.
Usiadłem i napisałem posępną balladę Smutek. Były w niej następujące słowa: „W rozkwicie
mych lat młodych na tamten świat iść muszę”. Porucznik Vaculić, przyjaciel wszystkich ludzi,
prawie się rozpłakał. Dziadek zapytał: „Co to ma znaczyć?”. Mama odpowiedziała: „To
wpływ sztuki”. Umieściłem ten wiersz w gazetce ściennej, między płonącym niemieckim
samolotem a zwycięskim czołgiem T-34.
Przyszła pani Darosava, znawczyni męskich ciał, rozmaitych, i powiedziała: „Teraz wszystko
wolno”. Dziadek odezwał się: „Co ty powiesz?”. A wujek dorzucił: „Chyba tylko kraść nie
wolno”. Dziadek powiedział: „I nie ma czego”. Mama powiedziała: „Mam lampę gazową
marki Petromax!”. Lampa świeciła prawie jak elektryczna, a była tańsza. Przychodzili jacyś
mężczyźni w czapkach z daszkiem i ściskali się z domownikami. Mówili do nas: „Witajcie,
bracia!”. Ojciec poszedł do klozetu, żeby zwrócić różne niezdrowe składniki swego
organizmu. Ciotki śpiewały symboliczną pieśń: Co spróchniałe, niech legnie w zimnym
grobie. Towarzysz Sikira pokiwał głową: „Tak jest!”.
Mama zaczęła mówić o tacie „mój towarzysz”. Ciotki przyjęły to z podziwem. Mama mówiła:
„Mój towarzysz trochę dał się ponieść nowemu nurtowi wydarzeń historycznych, ale to
minie”. Dziadek nie wiedział, o kim mowa. Tata wrócił umyty, odświeżony i rozłożywszy
ręce, zawołał: „Niech żyją!”. Ja też miałem swoich towarzyszy: Voję Bloszę, Miroslava i
jeszcze paru innych.
Miałem także, jak wiadomo, instrument muzyczny wrogiego pochodzenia, marki Meinel und
Herold - od nazwisk z pewnością dawno już leżących w grobie producentów grających
mieszków. Na tym instrumencie wykonywałem piosenki rosyjskich czołgistów, naszą pieśń
Tam daleko i przedwojenną melodię La cucaracba. Grałem dowódcy 21. Serbskiej, cicho, do
ucha. Dowódca mówił: „Tak jest”. Grałem żołnierzom ludowego wojska, w koszarach, do
późna w nocy. Gdy jeden z nich odprowadzał mnie do domu, z ciemności rozległ się głos:
„Kto idzie?”. Żołnierz odpowiedzią!: „Ja i pewien towarzysz z harmonią”.
Ciotki miały kolegów studentów, którzy umieli naśladować gitary hawajskie. Wydawali
nosowe dźwięki: „Pm-pm”, mama nazywała ich Hawajczykarni. Ciotki wykonywały niektóre
piosenki bardzo dziwnie, zamiast słów śpiewały tylko „pa-pa-pa”, ale i tego nam było dosyć.
Mama urządziła zabawę, by uczcić wyjazd na front Branka Pevjanicia, mojego sąsiada i
kolegi. Na zabawie były tańce, często gaszono światło. Branko Pevjanić, bardzo młody,
tańcząc z mamą, mówił jej do ucha: „To dla mnie trudniejsze niż matura” i „Wiem, że zginę”.
Ciotki wszystko to fotografowały, dziadek na zdjęciu wysoko podnosił kryształowy kieliszek,
przedwojenny.
Były też inne zabawy, na których recytowałem wiersze okolicznościowe, na przykład:
„Koronkami ustroił mróz okna moje, perły rozwiesił na gałązkach”. Kolega Vaculicia, bardzo
chudy, zaczął wygłaszać mowę o zniszczeniu ludzkości; wokół ust pojawiła mu się nagle
niebezpieczna piana, bardzo biała. Dziadek spytał: „Chyba go nie pogryź! wściekły pies?”.
Potem towarzysz upadł na podłogę i coś mamrotał, wydając niezrozumiałe rozkazy. Wujek
usiadł mu na piersiach i powtarzał: „Hej, oprzytomnij, chłopie!”. Mama mówiła: „Biedne
dzieci” i coś w rym rodzaju. Później ten towarzysz powiedział: „Wybaczcie, już mi lepiej, ale
następnym razem wsadźcie mi palec do kontaktu, żeby mną porządnie zatrzęsło”.
Powiedzieliśmy: „Tak jest!”.
Pojechałem do Radiostacji, tam mnie posadzono na stołku i powiedziano: „A teraz graj!”.
Odegrałam własną kompozycję My młodzi junacy Tity oraz piosenkę Gdy poszedłem do
źródełka, nieznanego autora. Jakiś człowiek powiedział: „Brawo!”. Podał przez radio moje
nazwisko i wiek. Domownicy słyszeli wszystko w naszym pokoiku, ogrzewanym prymusem.
Dziadek powiedział: „Słyszeliście to nazwisko?”.
Z okupacyjnego pisma „Signal” powycinałem wielu nieprzyjacielskich żołnierzy;
dorysowywałem im rozmaite rany, a niektórym obcinałem głowy nożyczkami. Dziadek
mówił: „Dobrze im tak!”. Vaculić mówił: „My wszyscy tworzymy armię”. Mama płakała.
Wujek pytał: „Czemu płaczesz?”. Odpowiadała: „Jak zwykle późną jesienią”. Ja nie
dostrzegałem pór roku. Wciąż tylko pisałem wiersze, rysowałem rosyjskie czołgi i uczyłem
się na pamięć niezrozumiałego poematu Pieśń komsomolców.
Dziadek wziął okupacyjne buty z drewnianymi podeszwami i porąbał je na podpałkę. „Nigdy
więcej!” – powiedział. Mnie kazali chodzić w butach po prababce, wysokich, sznurowanych,
z filcu. Ojciec chodził w amerykańskich buciorach, mówiono o nim „elegant”. Przyszedł
wujek i powiedział: „Niech żyje kobieta-porucznik!”. A po chwili: „Na imię jej Milka”. Milka
dała wujkowi fotografię, która przedstawiała kobietę-porucznika w pełnym umundurowaniu,
na rowerze z motorkiem. Podpisała ją; „Tobie na wieczną pamiątkę ode mnie”. Dziadek
zabrał się za kolejne stare meble, poupychane w łazience. Porąbał kredens ozdobiony
aniołkami i kanapę. Wszystko to doskonale nadawało się na podpałkę. Patrząc na resztki
starych mebli, mama powiedziała: „Nigdy więcej!”. Vaculić dodał: „Tak jest”. Podniosłem
drewnianego aniołka, który odpadł z kredensu za sprawą siekier-. ki, i włożyłem do mojego
pudełka, zwanego „gazetka ścienna”.
Prowadziłem chóralną recytację niezrozumiałego poematu Automacie mój, pisz, w którym
automat mówił jak człowiek, tyle że głupio. W roli automatu wystąpiła niejaka Miroslava,
która głośno terkotała. Kapitan Jovo Sikira długo zastanawia! się, aż w końcu powiedział:
„Nie wiem, jak człowiek, zupełnie sam, może napisać poemat czy książkę, nawet towarzysz
Lenin”. Mama spytała: „Dlaczego? Mój syn też pisze wiersze o bohaterach ludowych i porach
roku na papierze klozetowym, jako jedynym istniejącym, tylko bardzo się tego wstydzi”.
Wygłosiłem referat o rosyjskim filmie Dwaj bojownicy i przeżyciach partyzanckiego łącznika,
który wciąż mówił „rozumiecie”, miał prawdziwy pistolet i już palił. Mama powiedziała:
„Biedne dzieci!”. Recytowałem własny wiersz Drzewo, które przetrwa, absolutnie
symboliczny. Przekrzywiałem się przy tym, wysuwając jedno ramię tak, jak to robił na
pewnym obrazku recytujący swoje wiersze Włodzimierz Majakowski. „Zostaniesz kaleką!”
— powiedział dziadek.
Przychodzili różni oficerowie. Jeden mówił: „Tego nie wolno zaprzepaścić”. Inny mówił:
„Wielu jeszcze bandytów krąży po naszym kraju”. Ja tymczasem napisałem wiersz pod
tytułem Moja działalność w kosmosie. Były tam między innymi takie słowa: „Księżyc,
zgrzybiały uwodziciel, fałszywym srebrem w twarz nam pluje, księżyc, co przyszłych
samobójców skutecznie agituje”. Na towarzyszy mówiono: Edika, Abas, Kurajber, na mnie —
„Majakowski”, a potem jeszcze prościej: „Księżyc”.
Jakieś dziewczyny powiedziały mojej mamie: „Byłybyśmy gotowe w nim się zakochać, ale
nie śmiemy do niego podejść”. Mama powiedziała: „Chwała Bogu!”. Otrzymałem zadanie
rozprowadzenia ilustrowanych czasopism z życia Związku Radzieckiego; czasopisma lepiły
się, schodziła z nich farba. Potem zapytano: „A gdzie pieniądze?”. Powiedziałem: „Wszyscy
chcieli zobaczyć, a nie płacić”. Odpowiadałem przed organizacją za kradzież i
sprzeniewierzenie ilustrowanych czasopism. Towarzysz Abas powiedział: „To hańba!”. Dziadek
powiedział: „Lepiej byś się przyłożył do geografii”. Tata powiedział: „To jakaś intryga”.
Ja powiedziałem: „Jestem czysty jak łza”.
Towarzysz Abas zapytał: „Słyszałeś o Lwie Trockim, światowym rewolucjoniście?”.
Odpowiedziałem: „Niestety, nie”. Mama postawiła przede mną kieliszek wina, mówiąc:
„Łyknij sobie”. Odpowiedziałem: „Nigdy!”. Do towarzyszki Milovanović napisałem list
następującej treści: „Pragnę zrealizować socjalistyczną bliskość między naszymi przeciwnymi
płciami”. Towarzyszka pokazała list ojcu, a on roześmiał się i powiedział: „Pojęcia nie ma o
tych sprawach!”.
Mama powiedziała: „Byle to wszystko nie minęło i nie wróciła nuda!”. Vaculić powiedział:
„Na pewno nie minie”. A mama na to: „Byle minął listopad, w styczniu już myślę, że zbliża
się maj”. I dodała: „Ale w czerwcu znowu myślę o zimie i znowu się gryzę”. „Niepotrzebnie”
- powiedział Vaculić. Towarzysz Abas powiedział: „To są procesy dialektyczne w przyrodzie,
uzależnione od zodiaku, jak mówi Fryderyk Engels, znawca wszechświata”.
Mama powiedziała: „Dziś jest ten ciężki dzień”. Dziadek spytał; „Dlaczego?”. Mama
potrafiła każdego dnia przypomnieć sobie o jakichś wielkich dramatach z przeszłości,
rodzinnych albo historycznych. „Tego dnia - mówiła - o mało nie wypadłam z tramwaju, ale
złapał mnie jakiś pan. Wszystko na mnie popękało, ale uratował mi życie”. Albo:
„Dwadzieścia siedem lat temu ciocia Micika spadła ze schodów i nigdy się już nie podniosła”.
Albo: „Tego dnia podpisano konkordat i zabito terminatora przed bramą”. Dziadek
powiedział: „Ty to masz pamięć!”.
Sąsiedzi przyszli do nas z dzieckiem, bardzo małym, i prosili: „Narysujcie najmłodszego
obywatela wyzwolonego miasta!”. Dziecko wydawało niezrozumiałe dźwięki: „Du-du”, „agu”,
„ma-ka”. Towarzysz Jovo Sikira sylabizował: „Zy-Sy-Ry-Ry”, brzmiało to bardzo uroczyście.
Ciotki skandowały sylaby, śpiewając nową pieśń: „Szi-ro-ka stro-na moja rod-naja”.
Dziadek usiłował odczytać amerykańskie słowo breakfast na paczce. Mama powiedziała:
„Wszystko to na pewno otwiera horyzonty”.
Śpiewaliśmy pewną piosenkę w niezrozumiałym języku: Avanti popolo a la riscossa,
bandiera rossa, i tak dalej. Mama powiedziała: „To po włosku”. Spytałem: „To oni nie są
faszystami?”. Towarzysz Jovo Sikira odpowiedział: „Nie wszyscy”. Bardziej lubiłem
piosenkę Tiom-naja nocz, rosyjski w ogóle był łatwy i zrozumiały, jakby ktoś mówił po
serbsku, tylko przedtem sobie wypił.
Wziąłem stary plan miasta, na planie zamazywałem rysuneczki, na przykład Parlament,
Muzeum Wojska, Klub Tenisowy Avala, i robiłem nowe, dotychczas nie istniejące.
Wycinałem je z czasopism albo malowałem farbami, a poniżej wstawiałem napisy: „Tu
Vaculić przybiegł z automatem na piersiach i wyzwolił nas!”; „Dom, w którym recytowałem
wiersze o bohaterach narodowych, a żołnierze na moją cześć wołali „Niech żyje!» i tak dalej”.
Plan przyczepiłem na ścianie; mama powiedziała: „Czego ty nie wymyślisz!”. Towarzysz
Abas powiedział: „Przejście z dzieciństwa do młodości jest jak przejście od kapitalistycznego
do socjalistycznego sposobu życia”. Mama powiedziała: „To smutne”.
Vaculić dostał list bez podpisu; w tym liście ktoś donosił o współpracy mojej rodziny z
wrogim państwem, jak też o niemoralnym zachowaniu moich ciotek w stosunku do
niemieckich żołnierzy. Vaculić położył list na stole, ciotki wybuchnęły płaczem. Dziadek
powiedział: „Szubrawcy!”. Vaculić jakiś czas milczał, potem powiedział: „Nieważne”.
Przyszła towarzyszka w butach z cholewami, rozpięła kurtkę i powiedziała: „To ja napisałam
ten list”. Ciotki pytały: „Ale dlaczego?”. Towarzyszka powiedziała: „Nie wiem, coś mnie
poniosło”. A mama na to: „Prawda zawsze wyjdzie na wierzch”. Potem wszyscy pili wódkę,
bardzo słabą. Vaculić powiedział: „Przyszłość będzie inna”. Mama spytała: „Ale dlaczego?”.
Ciotki powiedziały: „Są chwile niezapomniane, chociaż smutne”. Tata powiedział: „Muszę to
przemyśleć”.
Napisałem kolejny poemat o treści kosmicznej, w którym na inne planety szybowałem w
postaci ciała niebieskiego, zakochanego po uszy. Mama powiedziała: „Uszyję ci długie
spodnie”. Nauczycielka gry na pianinie, pani Suchomirska, dotknęła moich kolan i
spytała:”To pierwsze, prawda?”. Powiedziałem: „Pierwsze!”. Profesorka powiedziała:
„Przygotuję cię teraz do występu na wieczorze muzycznym, podczas którego będziesz grał
utwory Modesta Musorgskiego, rosyjskiego geniusza”. Powiedziałem: „Zgoda”.
Z powodu nieprzeciętnej urody wujka jego fotografia trafiła na plakat o subskrypcji pożyczki
narodowej. Na tym plakacie wujek wypełniał jakiś formularz, a wpatrywał się w naród, w
ludzi na ulicach. Przez piersi przechodziły mu szeregi stosownych słów, mimo to widać było
ubranie, dość już sfatygowane.
Mama napisała wielki poemat ze strasznymi, nieprawdopodobnymi scenami radosnego
szaleństwa dni wolności. Vaculić na końcu krótkiego przemówienia napisał: „Niech żyje
sojusz robotniczo-chłopski!”. Wujek powiedział: „Wszystko to poezja”. Ciotki, którym
zabrakło nici, przerwały wspólną pracę nad gobelinem Jezioro Bied zimą, a zaczęły wyklejać
na desce obraz z nieprzyjacielskich kolorowych fotografii i tytułów wyciętych z gazet. Obraz
przedstawiał inny pejzaż, bardzo ciemny. Tata powiedział: „Znowu marnujecie gazety, nawet
te najcenniejsze!”. Wujek zmajstrował małą gilotynkę z drewnianą figurką Adolfa Hitlera,
któremu spada głowa. Dziadek powiedział „Trzeba by go tak tysiąc razy!”.
Nad domem przeleciała eskadra samolotów. Wujek powiedział: „Samolot to oręż przyszłości,
a zarazem przedmiot sztuki!”. Na końcu leciał dwupłatowiec rosyjskiej produkcji, z mistrzem
atletyki Dtagoljubem Aleksiciem, który trzymając się zębami skrzydła, machał chorągiewką w
naszych nowych barwach narodowych.
Wymachując w powietrzu ołówkiem chemicznym, czułem się jak dyrygent. Dziadek spytał:
„Co to znowu?”. Odpowiedziałem: „Dyryguję wykonaniem utworu
muzycznego, który tylko ja słyszę”. Wujek powiedział: „Na tym świecie wszystko jest
możliwe”. Wyjął z kieszeni organki i zagral piosenkę o Maricy; na organkach był nalepiony
mały aniołek. Towarzyszka w butach z cholewami spytała: „Mogę do was przychodzić, bez
względu na ten list?”. Odpowiedzieliśmy: „Możesz”. Towarzyszka dopytywała się o różne
umiejętności rodu ludzkiego, dotychczas zupełnie jej nie znane, na przykład: jak się robi na
drutach. Ciotki uczyły ją szydełkowania, języka francuskiego i prawdomówności. Dziadek
zauważył: „Nie wiem, z kim będzie mówiła po francusku”.
Pewien towarzysz bez nogi zawołał znienacka: „Nie wstyd wam, że wszyscy macie po dwie
nogi, a ja mam tylko jedną?!”. Dziadek powiedział: „Nie”. I dodał: „Na wojnie rozmaicie
bywa, taki los!”. Jednonogi towarzysz, skądinąd bardzo przystojny, pił z moim tatą, recytował
wiersze miłosne z ciotkami, a w końcu powiedział: „Zasrany los!”. Byłem tego samego
zdania. Mama powiedziała: „Kto nie ma co robić, niech mi pomoże zwijać wełnę”. Wujek
powiedział: „Muszę iść na imprezę, występuję tam w roli brzuchomówcy i odstawiam różne
inne sztuczki dla rozweselenia rannych”. Towarzysz bez nogi odpiął protezę, rzucił pod
kuchenkę i powiedział: „Wszystko przychodzi wam tak łatwo!”. Wujek podniósł drewnianą
nogę i powiedział: „Odpowiadamy na wezwanie czasów”.
Potrafiliśmy załatwiać bardzo poważne sprawy, ale najchętniej zajmowaliśmy się takimi
rzeczami, jak śpiew, recytacje i rozmaite gry, zupełnie nowe. Dziadek powiedział: „Ty nigdy
nie wydoroślejesz!”. Odpowiedziałem: „Co ja na to poradzę!”. Mama mnie broniła: „On nie
ma czasu”. Ciągle usiłowałem dorastać jak inni, ale co i raz zdarzało się coś nowego i
ponownie zostawałem tym, czym byłem. Ciotki powiedziały: „Togenialne dziecko, ale
później może być niczym”. Mama aż podskoczyła: „Nie daj Boże!”.
Towarzysz Kalafatović spytał: „Chociaż moja mama jest tylko krawcową, czy mógłbym wam
powiedzieć mój własny wiersz o towarzyszu Kirowie, rosyjskim geniuszu?”. Kapitan Jovo
Sikira wzruszył ramionami: „Kto ci broni!”. W poemacie były takie miejsca: „Żelazny
olbrzym stoi, niczego się nie boi” i podobne.
Przygotowaliśmy skecz U fryzjera. Towarzysz Kalafatović wymyślił scenkę, w której siedział
na krześle, a ktoś inny smarował go ubitym białkiem z jajka. Jajko dostaliśmy od naszej
sąsiadki, pani Darosavy; dziadek powiedział: „Gdzieś je świsnęła!”. Skecz polegał na tym, że
towarzysz Kalafatović zlizywał całą pianę z twarzy przed każdym goleniem. Wykonywaliśmy
także kwartet Fale Dunaju, jedyną moją kompozycję na skrzypce. Powiedziano o mnie: „On
się nadaje do wszystkiego!”. Dwa dni nie wracałem do domu, dopóki nie przygotowałem tych
numerów ze skrzypcami i z fryzjerem. Dziadek powiedział: „Idzie w ślady ojca”.
Najlepsze przedstawienie odbyło się z okazji wyzwolenia Szidu, przepięknego slawońskiego
miasta. Obiecałem, że napiszę sztukę, ale nie zrobiłem tego. Towarzysz Abas zapytał:
„Dlaczego jesteś taki niepoważny?”. Powiedziałem: „Nie wiem”. Dziadek zauważył: „To
jeszcze dziecko”. Towarzysz Sikira, teraz już major, się rozzłościł: „Po co zaprosiliśmy
towarzyszy delegatów?!”. Wujek powiedział: „Musimy zrobić co się da, nie ma innego
wyjścia”.
Poprzebieraliśmy się wszyscy w różnokolorowe kostiumy, męskie i damskie. Vaculić patrzył
na to i dodawał nam odwagi: „Nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię!”. Dziadek i
wujek wyrywali sobie stary pókylinder taty. Ciotki przebrały się za Hawajki. Mama owinęła
się domową flagą: na piersiach miała gwiazdę, a pod spodem chyba nic. Gdy przyszli
towarzysze delegaci, studenci, a także Voja Blosza, mój najlepszy kolega, zaczęliśmy wszyscy
bić się w piersi i mówić coś, o czym przed chwilą nie mieliśmy pojęcia. Teksty nie były całkiem
zrozumiałe, ale na ogól dotyczyły światowej rewolucji i roli, jaką w niej odgrywaliśmy.
Dziadek zdjął cylinder i oświadczył: „Otworzę drzwi złodziejom, niech wyniosą wszystko, co
sprawia, że w tym domu panuje nuda, ujawniająca złe strony naszych charakterów”. Mama
powiedziała: „Ja podepczę kwiaty i powyrywam trawę jako niepotrzebną i po prostu
szkodliwą w zbliżających się okolicznościach”. Tata się pochwalił: „Ja w razie potrzeby mogę
chodzić na rękach”, ale potknął się o stołek i przewrócił, pod wpływem alkoholu. Mama
tymczasem nabrała odwagi i krzyknęła: „Wyjdę goła na ulicę, żeby nadrobić wszystko w
moim niewesołym, ponurym życiu!”. Ciotki wzięły się za ręce i powiedziały: „Wpuścimy
żołnierzy do łóżka, nawet tych, co się nie golą, choćby wcale nie przypominali bohaterów
słynnych filmów!”. Dziadek zawołał: „Wszyscy powariujemy, to nas uratuje!”. Mama dodała:
„Ja już jestem wariatką, i dlatego jestem szczęśliwa”. Tata podsumował: „Wariaci są naszymi
braćmi, to oczywiste!”.
Wszystko to mówiliśmy w wielkim hałasie, do wtóru mojej harmonii i nieustających
okrzyków Voji Bloszy: „Tak jest! Tak jest!”. Dziadek mu powiedział: „Zamknijże się”,
Vaculić jednak zachęcał: „Byle naprzód!”. Pani Darosava zadzierała spódnicę aż na głowę,
chcąc chyba pokazać pewne miejsce na swym ciele, ale dziadek jej pogroził: „Dajże spokój!”.
Zrozumiałem, że ta impreza jest nasza, rodzinna, a wszyscy towarzysze delegaci i zwykli
żołnierze mają siedzieć i słuchać. Wujek wszedł na stołek i zawołał: „Oto dzień zwycięstwa
rozumu i wszystkich pozytywnych stron ludzkiego umysłu nad ciemnością i podziemiem!”.
Tacie zaplątał się jeżyk, ale w końcu powiedział: „Upije się jak król i jak świnia”. Ciotki
obiecały: „My o tym wszystkim napiszemy w pamiętnikach”. Wujek oznajmił:
„Wyginiemy wszyscy co do jednego i wcale nie będzie nam żal!”. Dziadek powiedział:
„Wkrótce, ku mojemu zachwytowi, zejdziemy na dziady”. Mama się zobowiązała:
„Wszystko, co zarobię na ulicy, ofiaruję na zaniedbane sieroty, a to od dawna było moim
marzeniem”. Dziadek podsumował te glosy: „Będziemy najsławniejszą rodziną w dziejach
ludzkości, która i tak jest zgubiona!”.
Mama na koniec powiedziała do siebie: „Przez trzy dni będzie ranie od tego bolała głowa”.
Po trzech dniach pojawił się w domu tata, z goździkiem w klapie marynarki, i powiedział:
„Jesteśmy wyzwoleni!”. Dziadek zapytał: „Czyżby znowu?”. Tata opowiadał o rosyjskich
kawalerzystach; historię tę usłyszał od ludzi wycinających profile z czarnego papieru, bardzo
mądrych. Pozbierałem książki, włożyłem do rozpadającej się walizki i zaniosłem jako dar
dla biblioteki domu dziecka. Były to także dzieła, jak Winnetuu, Duch Liona Estacado,
Skórzana Pończocha i inne. Porucznik Vaculić powiedział: „Każda książka wychowuje,
bezwzględnie!”.
Mama powiedziała: „Oczywiście, a miał jeszcze komiks Miki w walce z duchami”. „Nieważne”
-powiedziałem.
Towarzysz Abas przyjechał jeepem, zebrał nas wokół siebie i zaczął opowiadać o życiu w
kołchozach pełnym rozkoszy. „Wszyscy ludzie są braćmi, ale Rosjanie to nasi najwięksi
bracia” - mówił. „A ja widziałem film o zdobyciu Finlandii za pomocą rosyjskich czołgów,
największych na świecie!” - powiedziałem. Towarzysz Abas powiedział: „Zapomnij o tym”.
Mama westchnęła: „Nieszczęsne narody!”.
Na rękawie nosiłem opaskę, jaskrawoczerwoną, z napisem „dyżurny”. Mówiłem o przejściu
od ustroju kapitalistycznego do komunistycznego drogą walki na śmierć i życie. Działo się to
na geografii, zamiast lekcji o okrągłości kuli ziemskiej, jako że ten fakt był wszystkim znany.
Zrobiłem z papieru makietę naszej dzielnicy, ze wszystkimi domami, nawet zburzonymi.
Przygrywałem na pianinie towarzyszce Dragicy, która wykonywała rosyjski ludowy taniec
weselny. Za pomocą rozpylacza flitu do tępienia pluskiew wypisywałem hasło „Życie jest
piękne”; najpierw usunąłem truciznę, a potem napełniłem rozpylacz czerwonym atramentem.
Występowałem jako Drugi Partyzant w skeczu Dwaj partyzanci, ze strzelaniną. Napisałem
akrostych pod tytułem Samotny bojownik.
Chciałem grać w pierwszym składzie reprezentacji futbolowej naszej klasy, ale mi
powiedziano: „Będziesz grał w rezerwie”. Opiekun tego sportu w naszej organizacji mówił:
„Ty może jesteś najmądrzejszy, ale o piłce nożnej nie masz zielonego pojęcia”. Dziadek
powiedział: „To bęcwały i chuligany!”. Mama powiedziała: „Biedne moje dziecko”. Wujek
powiedział: „A nie mówiłem?”.
Byli tacy towarzysze, jak Egon, Abas, Jevtović, o tym drugim mówiono: „To autorytet!”.
Towarzysze dyskutowali o różnych pożytecznych sprawach, dla wielu niezrozumiałych.
Towarzysz Abas opowiadał o zmianach pór roku i porównywał je ze zmianami w historii,
było to bardzo piękne. Używał niezwykłych słów, jak „zodiak”, „centryfuga”, „Karol
Liebknecht”. Ja mówiłem o moich własnych doświadczeniach, artystycznych. Wszystko to
prowadziło w absolutnie niewiadomym kierunku, ale niektórym wyraźnie się podobało.
Dziadek powiedział: „Już nic nie rozumiem. Byle naprzód!”.
Towarzyszka Milovanović wzięła mnie za rękę i powiedziała: „No, pokaż, co umiesz”.
Przypomniał mi się towarzysz Abas i jego opowieść o Róży Luksemburg; coś mnie
załaskotało w gardle, ale oświadczyłem: „Nie, nigdy!”. Poszedłem do towarzysza Abasa,
opowiedziałem mu wszystko, a on na to: „Nie ma dla ciebie ratunku” i: „Głuptasie!”. Potem
się roześmiał. Nasz sekretarz pokazał mi fotografie, na których całował niejaką Vericę,
nagusieńką. „Tak się to robi, młody człowieku” -powiedział.
Towarzysz Jovo Sikira rozchylił poły szynela i zawołał: „Tylko patrzcie!”. Wyciągnął spod
szynela śliczny domek mieszkalny, tyle że bardzo mały. Wujek powiedział: „Ten domek,
jeszcze przedwojenny, stal na wystawie u Vlady Miticia dla celów reklamowych, potem trafił
w nią granat”. W cudem ocalałym domku było wszystko, co potrzeba do życia, chyba dla
krasnoludków. Dziadek oglądał go z różnych stron, a po chwili oświadczył: „Nic z tego, nie
jesteśmy karzełkami!”. Ja się odezwałem: „A może nimi będziemy?”. Mama pogroziła: „Żal
mi cię, ale chyba dostaniesz po uszach”. Wyjaśniłem: „Karlik i Wala w powieści zrobili się
mali, kiedy połknęli właściwą pigułkę”. Wujek powiedział: „W Rosji każdy może stać się
mniejszy czy większy, zależnie od potrzeby, jeżeli wejdzie do pewnej maszyny, a drugi
pociągnie za rączkę”. Dziadek oświadczył: „Rosja to na szczęście co innego”.
Domek postawiono na środku stołu i wszyscy długo mu się przyglądali. Próbowałem ich
pocieszyć: „Może znajdziemy małego człowieka wysokości pięciu centymetrów, marzyłem o
tym przez całe życie!”. Na to dziadek oświadczył: „Nikogo do niego nie wpuszczę!”. Tata,
trzeźwiejąc, zauważył: „Takie małe ludziki długo nie pożyją”. A na to wujek: „Nieprawda,
tyle że wkłada się je do spirytusu, gdzie jest lepiej niż na powietrzu”. Dziadek powiedział:
„Czasem zdarza się coś na opak”. Ja wtrąciłem: „Wujek też tak robi, gdy patrząc na czubek
własnego nosa, ćwiczy się w zezowaniu”. Mama westchnęła: „Od tej zabawy może naprawdę
dostać zeza”. Dziadek powiedział: „Nie szkodzi, będzie przystojniejszy”.
Ciotka zachorowała na anginę. Vaculić siedział przy niej, z kasztanów oraz wykałaczek robił
figurki ludzi i zwierząt. Ciotka mówiła: „Śliczne!”. Mama postanowiła znów usmażyć
powidła, wykorzystując resztki przedwojennej sztuki kulinarnej. Byłem na filmie Weseli
chłopcy, w którym wciąż się grało i śpiewało. Właśnie w tych dniach przyszła wiadomość, że
Branko Pevjanić, nasz sąsiad i przyjaciel, poległ w Śremie, trafiony w brzuch niemieckim
granatem.
Towarzysz Sikira nas pocieszył: „Później życie będzie jak miód i mleko, wyczytałem to na
ścianie ustępu”. Mama powiedziała: „Wszystko jest w naturze człowieka, najczęściej
zepsutej”. Potem sama zaczęła śmiać się ze swoich słów. Towarzysz Abas nas pouczał:
„Musimy dojść do tego, żeby śmiać się nawet wtedy, kiedy nic nas nie śmieszy!”. Wszyscy
natychmiast bardzo spoważnieli. Towarzysz Jovo Sikira, chcąc nas rozweselić, powiedział:
„Żeby nie było nieporozumień, sam wyznaczę, co każde z was ma robić”. Towarzysz Abas
wyjaśnił: „Zawsze wiadomo, kto powinien śpiewać, a kto szorować klozety”. Mama
powiedziała: „Gdyby Bóg dał mi talent, grałabym i śpiewała ze wszystkich sił!”. A Jovo
Sikira ciągnął: „Ktoś jednak musi szorować klozet”. Mama westchnęła: „Wiedziałam!”.
Wiele obowiązków było podzielonych, poczynając od samego premiera. Najbardziej
odpowiedzialnymi sprawami zajmowali się towarzysze: Mosza Pijade, Neśković, Dzilas. W
naszej rodzinie rzecz wyglądała tak: do mnie należała agitacja i pisanie wierszy, do taty -
alkoholizm, do wujka - kobiety. Wszyscy staraliśmy się udoskonalić naszą branżę, rodzinną.
Robiliśmy tak, jakbyśmy się wyuczyli ról do sztuki Życie w rodzinie, chociaż nikt nam nie
kazał. Wykonywaliśmy swoje zadania rodzinne; wymawiane przez nas słowa były głośne,
jakby ktoś miał je usłyszeć i powiedzieć: „Brawo!”. Mama mówiła: „Nie mam nic do
ukrycia”. Wyszła na taras i powiedziała do zgromadzonych sąsiadów: „Prawda, on pije, ale to
dusza człowiek!”. A sąsiedzi na to: „O-ho-ho!”. Mama mówiła dalej: „Mój jedyny brat sypiał
ze wszystkimi kobietami w tym domu, sami najlepiej o tym wiecie”. Sąsiedzi zamilkli.
Wszystko to przypominało teatr, choć nim nie było.
Nasze życie płynęło z dnia na dzień, bez jakichkolwiek przerw. Uczestniczyliśmy w nim
wszyscy, każdy współpracował z innymi, jak potrafił. Tata mówił: „Nie jest źle”. Dziadek się
buntował: „Jasne, bo nie wiesz, co znaczy lepiej”. Mama powiedziała: „Nikt z nas nie jest
ślepy, nie jąka się i przypuśćmy, nie ma syfilisu”. Dziadek powiedział: „Jeszcze czego!”. A
mama dodała: „Mnóstwo tego jest w całym mieście i w ogóle”. Byliśmy rodziną złożoną z
bardzo zdrowych ludzi, bez względu na brak pewnych rzeczy, jak pieniądze, jedzenie i
ubrania. Mama wyjaśniła: „Byłabym szczęśliwa, nawet chodząc w łachmanach, co mi jeszcze
nie grozi, bylebym nie dostała zapalenia żył albo świnki, z której teraz tak trudno się
wyleczyć”.
Pracowaliśmy całymi dniami, chociaż wyników nie było widać, a potem kładliśmy się i we
śnie robiliśmy nadal to samo, jak maszyny. Dziadek twierdził: „Wymyślam we śnie wzór
chemiczny pasty do podłogi, tyle że rano nie mogę sobie go przypomnieć”. Mama mówiła: „Ja
we śnie gram w najcudowniejszych filmach o których nie mogę mówić przy dziecku”. Tata
wyjaśniał: „We śnie nikt mi nie zabrania pić nawet najgorszych alkoholi, a nigdy nie jestem
zatruty. Dziwne!”. Wujek powiedział: „Przez pewien czas zapisywałem sny w zeszytach, ale
potem przestałem”.
Po przebudzeniu nadal wykonywaliśmy te same zajęcia, zarówno domowe, jak inne,
ogólnoludzkie. Nasze prace jakoś nie przynosiły rezultatów. Major Jovo Sikira powiedział:
„Kiedyś tu sprowadzę brygadę proletariacką, żeby wam wysprzątała mieszkanie”. A wujek na
to: „Tak by wypadało, bo wy tu brudzicie, przychodząc, kiedy wam się tylko zechce”.
Dziadek zwrócił się do wujka: „A twoje babki wycierają buty?”. Wujek odparł: „To chyba co
innego”.
Byliśmy rodziną o nieokreślonej liczbie członków, ze względu na wszystkich, którzy
przychodzili i siedzieli z nami, śpiewali nieznane sobie piosenki, robili na drutach i tak dalej.
Mama wyjaśniała: „Nasza rodzina to cały świat, który bym chętnie objęła i przytuliła!”.
Dziadek ją upomniał: „No, nie przesadzaj”. Mama spytała: „Ale dlaczego?”. Major Sikira
oświadczył: „Na świecie jest wiele ludzi, których by warto udusić, bo to oni są przyczyną
wszystkich nieszczęść”. Mama się zawahała: „W takim razie sama już nie wiem...”.
ŻYCIE
Major Jovo Sikira uderzy! pięścią w stół i powiedział: „Przewrócimy wszystko, odmienimy
życie od podstaw!”. Mama powiedziała: „We mnie też się wszystko przewraca, gdy usiądę w
tramwaju tyłem do kierunku jazdy”. Ja powiedziałem: „Starą sztuczkę o dziewczynie szybszej
od konia przerobiliśmy na zupełnie nowy skecz z czasów wojny”. Towarzysz Abas wyjaśnił:
„Wszystko, co w waszym życiu było dotychczas ważne, będziemy musieli odwrócić do góry
nogami, z przyczyn historycznych”. Tata powiedział: „Z wierzchołka drabiny, gdy naprawiam
światło, też wszystko wydaje mi się odwrócone do góry nogami”. A dziewczyna w butach z
cholewami dodała: „Na tym jeszcze nie koniec”. Dziadek powiedział: „Czyżby?”.
Rozmawialiśmy w kuchni, ale mnie się to wydawało przedstawieniem, ponieważ wszyscy
mówili głośno, bili się w piersi i uderzali w drewniane części mebli. Porucznik Vaculić
wyznał: „Wypuścimy z ogrodu zoologicznego wszystkie zwierzęta, słonie, lwy, aligatory i
tym podobne, aby żyły na wolności razem z ludźmi”. Dziadek powiedział: „Chciałbym to
zobaczyć”. Towarzyszka w butach z cholewami wytarła nos wierzchem dłoni i powiedziała:
„Będziemy walczyć o braterstwo ludzi, zwierząt i innych stworzeń wyłącznie za pomocą
perswazji”.
Mama powiedziała: „Nie mam nic przeciwko zwierzętom, pod warunkiem, że są
obłaskawione i jedzą z ręki”. Wujek powiedział: „Ja przeciwnie, zwierzęta znoszę tylko w
cyrku”. Ciotki oświadczyły: „Gotowe jesteśmy przyjąć na nocleg trzydziestu członków brygady
wyzwoleńczej, ale małp przyjąć nie możemy wskutek wrodzonego kobiecego lęku i
dlatego, że w domu jest dziecko”. Wszyscy powiedzieli: „Olała!”.
Mama powiedziała: „Jeżeli będą jakieś konsekwencje, ja chyba zwariuję”. Towarzysz Abas ją
pocieszał: „Wariatom też przywrócimy człowieczeństwo, nic będziemy ich wiązać ani
wrzucać do zimnej wody, jak w okresie przedwojennym”. Dziadek powiedział: „Wy to
najlepiej znacie”. Towarzysz Abas potwierdził: „Tak jest”.
Major Jovo Sikira, w bardzo dobrym humorze, oświadczył: „Nauczymy was, jak spuszczać
wodę w klozecie ledwo dostrzegalnym ruchem ręki”. Dziadek się zdziwił: „Patrzcie,
patrzcie!”. Towarzysz Jovo Sikira zwrócił się do mnie: „Nauczę cię, w czym może być
pomocna lewa ręka, na przykład w drapaniu się za uchem i w różnych innych potrzebach”. Jovo
Sikira popatrzył, jak dziadek rąbie na podpałkę stare łóżko, i oświadczył: „A potem nauczę
was, jak spać w prawdziwym łóżku, o jakim nawet nie słyszeliście”. Towarzysz Abas
odchrząknął, co oznaczało, że należy zmienić temat, ale Jovo Sikira ciągnął: „Ja będę tylko na
was uważał, żebyście zgrzani nie pili zimnej wody”. Dziadek się z tym zgodził: „W porządku”.
Zauważyłem, że wszyscy jesteśmy pijani, ale nie wiedziałem od czego. Wtedy porucznik
Vaculić powiedział: „Całą naturę pchniemy w pożądanym kierunku, kwiaty, rzeki i
jeziora, chyba nawet i morza”.
Towarzysz Jovo Sikira powiedział co następuje: „Jeśli chodzi o dobrobyt, wszystko jest z
góry przewidziane, tyle że sprawy toczą się wolniej, niż myśleliśmy”. Dziadek zapytał: „Jak
to?”. Jovo Sikira posłużył się wówczas przykładem powolnego wzrostu drzewa, który jest
najkorzystniejszy. A dziadek na to: „Tylko że ja nie jestem z drzewa”. Towarzysz Sikira się
pochwalił: „Ale już teraz mamy po ćwierci metra kwadratowego kafelków na rodzinę!”.
Dziadek zapytał: ,,] co z tego?”. Mama go pocieszała: „Będziemy je po trochu zbierać, aż się
uzbiera”. Dziadek się upierał: „Dlaczego nie możemy dostać kafelków na całą łazienkę, a inni
niechby poczekali?”. Jovo Sikira wyjaśnił: „Byłaby to przeklęta nierównoprawność,
przeciwko której walczyliśmy na wszystkich frontach”. Wujek podsumował: „W takim razie
nic z tego”.
Ciotki oświadczyły: „Wyjście widzimy w tym, żeby się nauczyć esperanto i rozumieć
wszystkich ludzi na całej kuli ziemskiej”. Porucznik Vaculić powiedział: „Utworzymy ogrody
w miejscach, gdzie inni chcieli tylko zabijać!”. Wujek powiedział: „Słyszałem, że mamy
zmieniać swoje życie nawet za cenę życia kogoś z bliskich”. Towarzysz Abas sprostował: „To
nieprawda. Prawdą jest natomiast, że wszystko będzie wspólne, myśli, uczucia i inne sprawy
wewnętrzne”. Ciotka szepnęła: „Tego się właśnie bałyśmy”. Dziadek powiedział: „Lepiej być
zdrowym i bogatym niż chorym i biednym, ale nie zawsze jest to możliwe”.
Mama nieraz mówiła: „Dla mojej duszy, strasznie zmaltretowanej, jedyny balsam to muzyka”.
Ciotki przytaknęły: „Wszystko byłoby łatwiej znieść, gdybyśmy miały gitary”. Wtrąciłem
wtedy: „My najbardziej lubimy siedzieć i gadać nie wiadomo co, jak w teatrze”. Mama
odparła: „Gdzie nam do tego!”. Vaculić spytał: „Czemu?”. A mama na to: „Teatr jest
wzniosły, a nasze życie nędzne i nieciekawe, co zresztą widać na mojej
twarzy, zawsze nieszczęśliwej”. Vaculić ją pocieszał - ”Nie ma powodu!”. Mama dodała:
„Zapomniałam o czasach, gdy ubierałam się jak żona i matka, a wszyscy mnie podziwiali”.
Dziadek się wtrącił: „Kogo to obchodzi!”. A mama ciągnęła: „Skądinąd ubóstwo bywa
natchnieniem dla wielu artystów, między innymi dla mnie”. Vaculić powiedział: „No
widzisz”. Zauważyłem: „Nareszcie każdy mówi, co chce”. Dziadek oświadczył: „Wolność
przedstawiania myśli, choćby najgłupszych, to nasze największe bogactwo”.
Przyszła sąsiadka i spytała: „A kiedy zaczniecie ekspropriację i podobne rzeczy w myśl nauki
nieśmiertelnej Róży Luksemburg?”. Vaculić odparł: „Natychmiast!”. Dziadek powiedział:
„Za okupacji tak samo mizdrzyła się do Niemców!”. Vaculić odwrócił się do dziadka i
powiedział cicho: „Co było, to było”.
Porucznik Vaculić zapytał: „Czemu nie pójdziecie oddać krwi, która jest tak pilnie
potrzebna?”. Mama powiedziała: „Znowu?”, z myślą o wielu historycznych rozlewach krwi.
Tata wstał i oświadczył: „Idę!”. Dziadek go ostudził: „Tam nie jest potrzebny alkohol”. Ciotki
udały się do szpitala wojskowego, ale obydwie zemdlały i krwi od nich nie wzięto.
Poszliśmy odśnieżać tory tramwajowe, musiałem się oderwać od pisania wzruszających
wierszy. Towarzysz Jovo Sikira powiedział: „Jeżeli coś w tobie jest, to prędzej czy później
wytryśnie, bez względu na wszystko”. Towarzysz Abas oświadczył: „Teraz najważniejsze jest
odśnieżenie torów tramwajowych i wyłapanie wrogów ludu!”. Mama powiedziała: „Naszym
jedynym wrogiem są uparte insekty, które tępimy flitem”.
Nosiłem przy sobie zeszyt w twardej oprawie; przedtem na czarnej okładce było napisane:
„Ćosić, towary kolonialne, Virovitica”, ale wszystko to zamazałem. Mama mi pogroziła: „Kto
et pozwolił wziąć cenną księgę rozchodów twego nieszczęsnego ojca?”. Dziadek stanął po
mojej stronie: „Co po księdze, skoro ze sklepu nie została nawet puszka sardynek?”.
Zacząłem więc pisać w księdze pracę domową zadaną przez Simo Tepcziję, naszego
sekretarza, kogoś w rodzaju nowego profesora, ale o wiele groźniejszego.
Pewna dziewczynka z warkoczykami spytała: „Czemu jesteś takim znanym poetą?”.
Odpowiedziałem: „Nie wiem”. Mała towarzyszka z warkoczykami zaczęła od poezji, a
skończyła tak: „Czy to prawda, że ty jesteś niewinny?”. Odpowiedziałem wymijająco:
„Pochodzę z drobno-mieszczańskiej rodziny...”. Towarzysz Abas powiedział: „To minie”.
Voja Blosza pouczył mnie, co powinienem jej odpowiedzieć, ale było już po fakcie.
W komitecie powiedziano: „Byle naprzód!”. Odpowiedziałem: „Ja się staram”. Towarzysz
Abas powiedział: „Musisz wszędzie nasłuchiwać głosu wroga, obowiązkowo!”.
Powiedziałem: „Tak jest!”. Właśnie zaczęła się akcja wypisywania wapnem na asfalcie
wielkich haseł; usiłowałem wyrazić je w formie wierszy, i to rymowanych. Mój kolega Igor
Czernievski pokazał mi zeszyt, w którym było napisane: „Chyba się zabiję!”. Spytałem: „To
z jakiejś powieści?”. Opowiedział: „Nie, z głowy”. I dodał: „Czyżbyś nigdy nie myślał o
samobójstwie?”. Odpowiedziałem: „Nigdy”. O takich rzeczach pisano w różnych książkach,
ale w życiu było inaczej. Porucznik Vaculić popił sobie, zsunął czapkę na tył głowy i zaśpiewał
piosenkę ludową Chory leży chłopak miody. Potem oświadczył: „Jeżeli ta sprawa się
rypnie, pamiętaj, że to nasza wina, bo nie musiało tak być”. Powiedziałem: „Będę pamiętał”.
Towarzysz Jovo Sikira dziwił się, że przemawiam z głowy. Pewna towarzyszka w okularach
też umiała wiele rzeczy na pamięć, ale o niej mówiło się: „Potknęła czytankę!”, a o mnie: „To
dopiero głowa!”. Wszyscy doskonale potrafili mówić o wielu rzeczach, tylko profesor
przedwojennego uniwersytetu na zebraniu komitetu blokowego oświadczył: „Nie mam nic do
powiedzenia, jestem niepiśmienny”. Mama westchnęła: „Żeby mnie tak Bóg pozwolił zostać
profesorem!”. O tym wszystkim mama napisała wiersz, dosyć smutny.
Na naszym zebraniu rozdzielono zadania. Zadania były „kulturalno-oświatowe”,
„ideologiczne” i tym podobne. Na starym planie miasta sekretarz narysował czerwonym
ołówkiem koło. Koło było nieforemne, ale obejmowało wszystkie domy, w których
mieszkaliśmy. Sekretarz powiedział: „Oto łańcuch do przekazywania informacji”. I dodał:
„Pierwszy zawiadamia drugiego, drugi trzeciego i tak aż do końca, wszystko musi iść
błyskawicznie!”. Kalafatović mieszkał trochę dalej, przez niego koło brzydko się wygięło.
Sekretarz powiedział: „Zrobimy próbę. Każdy z was przekaże następnemu hasło, na razie
tajne”. Przypominało to zabawę w głuchy telefon, też bardzo dobrą. Najdziwniejsze słowa
zawsze wymyślał wujek. Każdy z siedzących w pokoju szeptał następnemu na ucho, co
usłyszał, a w końcu wypadało coś ni w pięć, ni w dziewięć. Sekretarz jednak powiedział z
dumą: „Czegoś takiego jeszcze nie było!”. Później wołał na nas: „Ping-pong!” albo: „Higiena!”,
a my odpowiadaliśmy: „Obecny!”.
Najgorzej wypadł ten od ping-ponga; nic nie zdziałał, powiedział tylko: „Na stole
pingpongowym spali jacyś ludzie i połamali go, bo robili dziecko. Nie ma na czym grać”.
Wszystko to było niebezpieczne, ale wesołe. Wujek powiedział: „Socjalizm to dzieciństwo
rodzaju ludzkiego, w sensie nieustannej radości”. Tata przytaknął: „I owszem”. Vaculić
opowiedział, jak to jest w Rosji.”Tam wszyscy się śmieją” - zakończył. Mama płakała, ale ze
względu na jesień. Co do ranie, nadal wykonywałem powierzone mi zadania.
Towarzysz Tepczija zawiadomił nas: „Dziś w nocy, zamiast spać, zbierzemy się, aby radzić o
najważniejszych sprawach”. Towarzysz Kalafatović, trzęsąc się z zimna, powiedział: „Może
nas wyślą na wojnę wyzwoleńczą do Grecji?”. Ja powiedziałem: „Co będzie, to będzie”.
Towarzysz Abas najpierw odniósł się do zakazanych stosunków pomiędzy jedną z
towarzyszek a nie znanym nam towarzyszem, następnie przeszedł do punktu „samokrytyka i
krytyka”. Polegało to na tym, że każdy musiał opowiedzieć wszystko o sobie, a potem także o
innych. To też przypominało grę towarzyską. O sobie wszyscy mówili na ogól jedno: „Jestem
uparty”. Tylko Kalafatović przyznał: „Mój ojciec ma drobno-mieszczańskie poglądy, a ja się
onanizuję”. Towarzysz Abas powiedział: „To drobiazg”.
Zaczęli drzemać, każdy opierał się na ramieniu sąsiada. Potem kolejno budziliśmy tych,
którzy mieli zabrać glos. Nasz sekretarz, towarzysz Simo Tepczija, powiedział: „Musimy
podzielić się pracą tak, żeby zebrać jak najdokładniejsze informacje o tym, co kto myśli o
nowych historycznych przemianach”. I dodał: „Każdy z członków organizacji będzie miał na
oku siedmioro i na nich będzie bez przerwy uważał”. Tu wtrąciłem: „Ciotki i ja już mamy na
oku sąsiadkę, która jest kurwą, i często podsłuchujemy przez dziurę w ścianie, co ona mówi w
łóżku”. Towarzysz Tepczija powiedział: „No widzisz!”.
Od tej pory prowadziłem notatnik pod tytułem „O mojej siódemce”. Zapisywałem w nim
obserwacje dotyczące towarzyszy oraz wierszyki na ten temat. W ramach podziału pracy
otrzymałem zadanie: „Sprawdzić, kto obchodzi prawosławne święto patrona rodziny zwane
Slavą, albo nosi amerykańskie buty”. Ostateczny wniosek przedstawiał się następująco:
„Butów nie nosi nikt, ja mam buty po prababce, filcowe, a slavę obchodzi towarzysz
Eichenbaum”. Sekretarz trochę się zdziwił: „Jakiego patrona może obchodzić Eichenbaum?”.
Odpowiedziałem: „Dzień, w którym wypuszczono go z obozu”.
Miałem w domu piękny blok, oprawny w szary jedwab z wytłoczonym napisem: „Drugi Zjazd
Komunistów Serbskich”. Księgę tę dostał porucznik Vaculić, który mi powiedział: „Na
zjeździe tylko słuchałem, nie notowałem niczego, weź więc ten blok, żebyś miał gdzie
zapisywać swoje utwory poetyckie”. Wiersze i uwagi o gimnazjalistach nie należących do
organizacji zapisywałem w zeszytach do geografii, biologii i jeszcze jednym, który nazwałem
„różnościowiec”, a piękny blok ze zjazdu komunistów przechowywałem w stanie w ogóle
nietkniętym.
Towarzysz Tepczija spytał: „Jak tam twoja siódemka?”. Powiedziałem: „W porządku”,
chociaż w notatniku pisałem przede wszystkim o Voji Bloszy, moim najlepszym koledze.
Dziadek podszedł do mnie i zapytał: „Znowu jakiś wierszyk?”. Odpowiedziałem: „Robię notatki
o tym, co myśli mój kolega”. Dziadek spytał: „Dla kogo?”. Odpowiedziałem: „Dla
naszego sekretarza, Simy Tepcziji”. Dziadek trzasnął pięścią w futrynę, aż zatrzęsły się szyby.
„Jak ci nie wstyd!” — zawołał. Podarłem więc wszystko o Voji Bloszy i zaniosłem do torby
w klozecie.
Powiedziałem sobie: „Mógłbyś wydawać i sam redagować magazyn, odbijany przez kalkę w
kilku egzemplarzach”. Usiadłem przy maminej maszynie do szycia, firmy Grutzner, i
zacząłem układać pierwszy numer uniwersalnego czasopisma „Naprzód”. Włączyłem do
niego własne artykuły o międzynarodowej sytuacji politycznej, wierszyki o zimie, rebusy,
których rozwiązania brzmiały: „Każdy jest kowalem swego losu” i „Braterstwo — Jedność”,
wreszcie ilustracje skopiowane z gazety „Borba” metodą przykładania do szyby. Nad
pierwszym numerem pracowałem okrągły miesiąc, a kiedy się zabrałem do drugiego, towarzysz
Abas powiedział: „Lepiej byś się zainteresował tą bazgraniną w kiblu!”.
Poszedłem do szkolnego kibla, nie 2a potrzebą, ale żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam
napis „Niech żyje król!”, czy go nie ma. Wewnątrz był Voja Blosza, który krzyknął: „Daj mi
się wysrać!”. Wróciłem do domu i dalej notowałem różne rzeczy. Ciotki pytały: „Czy to
chemia?”. Odpowiedziałem: „Kogo teraz obchodzi chemia!”. Mama zamyśliła się głęboko i
powiedziała: „Dziecko, ja nie wiem...”.
Pewnemu oddziałowi zagrałem bardzo starą piosenkę Na bój, na bój!; oddział odchodził
przez most, na front. Nocą przepisywałem listy nazwisk, nieznajomych a podejrzanych. Były
to nazwiska bardzo dziwne, na przykład „Szonda”, albo całkiem zwyczajne, na przykład
„Petrović”. Powiedziano mi: „Widzisz, nie ma różnicy”.
Ustawiono nas w szeregu, żeby wybrać skład przodującej brygady roboczej. Nieznacznie
uniosłem się na palcach i zaraz na lewo ode mnie zaczęto odrzucać kandydatów jako nie
wyrośniętych. Maszerowaliśmy ulicami, śpiewając o bohaterskim dowódcy Czapajewie;
widziałem go żywego w jednym z filmów. Mama obejrzała defiladę i westchnęła: „Ale z was
chuchra!”.
Towarzyszce, o której była mowa na zebraniu w związku z połamanym stołem
pingpongowym, nagle zaczął rosnąć brzuch. Vaculić powiedział: „Niejedną dziewczynę
całowałem, ale coś takiego!...”. Sekretarz Simo Tepczilja przyznał: „Ogromnie mnie to dziwi”.
Bardzo łagodnie spytał towarzyszkę, kto ją skrzywdził. Odpowiedziała: „Nieważne”.
Wujek spytał: „Chcesz ze mną pójść do żony kapitana żeglugi rzecznej?”. Odpowiedziałem:
„Sam nie wiem”. Usiadłem do pisania, a dziadek burknął: „Dość tych wierszyków, jesteś już
dorosły!”. Odbyło się zebranie w sprawie towarzysza Elijasa Alhalela, u którego wystąpiły
objawy szaleństwa wskutek braku kontaktów z płcią odmienną. Towarzysz Simo Tepczija
powiedział: „Daliśmy wam wolność, są jednak rzeczy, których dać wam nie możemy”. Po
czym zapytał: „Może któraś z towarzyszek byłaby raka dobra?”, ale wszystkie milczały.
Dostaliśmy w szkole dzienniczki, w których zapisywano rozmaite oceny w postaci cyfr, a
także uwagi w stylu: „Wasz syn jest nieznośnym dzieckiem”; w dzienniczku, nie wiadomo
czemu, znajdował się wykaz przedmiotów dla drugiej klasy szkoły podstawowej, a następnie
zwięzły spis czynności, zatytułowany: „Jak pielęgnować uszy”. W tym spisie były różne
zdania, z których najładniejsze to: „Do uszu nie należy wtykać przedmiotów z drutu, drewna i
w ogóle niczego”, „Uszy są zwierciadłem duszy” i wreszcie „Ilekroć wpadnie ci do ucha jakiś
przedmiot, spróbuj go wydobyć, wlewając oliwę w wyżej wymienione”. Voja Blosza słowo
„uszy” zastąpił wszędzie słowem „dupa”, wyszła z tego mocna rzecz.
Mama napisała w dzienniczku: „Chcę, żeby mój syn uczył się religii”. Przed słowem „chcę”
wstawiłem czerwonymi literami „nie”, ale w szkole nie zauważono różnicy. W miejsce
niezrozumiałego niemieckiego skrótu „LSR”, odnoszącego się podobno do obrony
przeciwlotniczej, Rosjanie pisali na murach „Min niet”, i tak już zostało. Na dużym pasie
płótna, na którym przedtem był napis „Wyścigi konne”, pojawiło się teraz zupełnie co innego,
a mianowicie hasło: „Niech żyją nasi sojusznicy, ZSRR, Anglia i Ameryka!”.
W ogóle nie rozumiałem niektórych nowych słów, takich jak „indoktrynacja”, „ejakulacja” i
tak dalej, ale udawałem, że je rozumiem. Nasz sekretarz Simo Tepczija mówił: „Wszystko to
pięknie, ale nie daj się ponieść!”. W kinach wyświetlano filmy: Wielkie życie i Naród jest
nieśmiertelny, była to absolutna prawda. Śpiewaliśmy piękną piosenkę: „Hej, powstań z grobu,
Włodzimierzu Iljiczu, z tobą pójdę na bój”. Ciotki otwierały jakąś starą książkę i czytały z
niej niezrozumiałe wiersze: „Wciąż cię widzę, jak zrywasz rozpękłe granaty”. Wiedziałem
wszystko o granatach z rosyjskiego czołgu T—34, ale nie o tych do zrywania. Wujek mnie
pocieszał: „Wiele rzeczy później ci się wyjaśni”, ale na razie miałem w głowie straszliwy
mętlik.
Dostałem paczkę z Ameryki, od kuzynki, która z mężem flecistą wyjechała do Stanów
Zjednoczonych. W paczce przyszły kremy na dzień i na noc, których mama nie miała już od
jakiegoś czasu, a prócz tego między innymi krawaty, bardzo kolorowe. Na krawatach były
kwiaty, prezydent Rooscvelt wygłaszający przemówienie i jakieś lwy. Tata spytał: „Założysz
krawat?”. Odpowiedziałem: „Założyłbym, ale mam inne zadania”. Krawaty zostały
rozdzielone między ojca i wujka, po równo. Z powodu krawata z amerykańskim prezydentem
wygłaszającym przemówienie dziewczyny nazwały wujka „Delano”, a jemu się to podobało.
Tata powiedział: „Teraz wszędzie mamy obrazki”. Było to bardzo słuszne.
Pisałem wiersze o buncie niewolników, a potem znów o ciałach niebieskich, pół zwierzętach,
pół ludziach i podobne. Niektórzy mówili: „Na co mu to?”. Inni powiedzieli: „To wróg ludu
pracującego!”. Rozdałem mundurki członkom chóru i zapowiedziałem: „Po występie macie je
oddać!”. Mundurki rozpowszechniły się w mieście, chórzyści zaczęli je nosić na co dzień.
Sekretarz Simo Tepczija rozdarł się na mnie: „Gdzie ty się, u diabła, podziewasz?!”.
Powiedziałem: „Jestem”. A on wrzeszczał: „Ty grzejesz dupę przy piecu, a tymczasem łobuzy
pokradły wszystkie mundury dla chórzystów!”. Powiedziałem: „Co ja na to poradzę?”. A on:
„Gdybyś był starszy, za taką rzecz dostałbyś kulkę w łeb!”. Vaculić poszedł do Komendy,
żeby się za mną wstawić. „Wierzcie - mówił - on niczemu nie jest winny!”. Tamci
powiedzieli: „W porządku”, ale nie uwierzyli.
Dziadek mnie pocieszał: „Pewno te biedaki nie mają co na siebie włożyć”. Prosiłem tych, co
nosili mundurki dla chórzystów: „Oddajcie to, bo inaczej obedrą mnie ze skóry”.
Odpowiedzieli: „Teraz wszystko jest wspólne!”. Simo Tepczija zagroził: „Sprzedamy rzeczy
w twoim domu, do ostatniej, byle naprawić szkodę!”. Mama oświadczyła: „Z wyjątkiem
mojej flajszmaszyny, której nie dam nawet pod groźbą karą śmierci!”. Wujek powiedział: „W
przyszłości twoja i tak będzie tylko szczoteczka do zębów”. Dziadek mruknął: „Kicham na tę
szczoteczkę!”. Vaculić próbował nas uspokoić. Ja zaproponowałem: „Niech ci, co wzięli
mundurki, śpiewają w chórze, i tyle”. A mama wszystko zepsuła: „Ci, którzy nie mają za
grosz słuchu?!”.
Przyszedł towarzysz Jovo Sikira i powiedział: „Widziałem przedstawienie według Ivana
Gundulicia, w którym jakiś ksiądz trzyma przez dziesięć minut ręce wzniesione do nieba, a
inni śpiewają, więc kazałem zdjąć to z afisza”. Ciotki powiedziały: „To Dubravka, poemat na
cześć wolności!”. A towarzysz Sikira: „W takim razie co tam robi klecha?”.
Porucznik Vaculić, mój przyjaciel, przynosił rozmaite zaproszenia i karty wstępu na bardzo
uroczyste imprezy literackie. Wkładałem mamine futro, buty po prababce i szedłem do
pierwszego rzędu, zgodnie z zaproszeniem. Obok siedzieli pisarze, bohaterowie ludowi i
ciotki oficerów, okropnie zajętych. Na scenie, przy stoliku z dzbankiem pełniutkim wody,
jacyś towarzysze czytali z różnych książek o przeżyciach wojennych, zarówno własnych, jak i
cudzych. Powiedziałem: „Niech żyją!”. Wszyscy byli zdumieni.
Porucznik Vaculić powiedział: „Trzeba, żebyś wszędzie chodził w związku z budową nowego
ustroju”. Widziałem więc zespół armii sowieckiej; siłowały się tam dwa karzełki w strojach
ludowych, a w końcu zrobił się z nich jeden człowiek i artysta, który się ukłonił. Widziałem
zabroniony przedwojenny film Naga wizja z ciałem kobiecym obnażonym na jakimś jeziorze,
w całości. Dostałem wejściówkę na koncert Tatiany Okuniewskiej, bohaterskiej artystki
rosyjskiej, bardzo grubej. W domu ciotki śpiewały Pak Amuru, naprawdę pięknie.
Zorganizowaliśmy zebranie ze śpiewem i wspomnieniami z wojny narodowowyzwoleńczej,
ciotki wymalowały zaproszenia. Dawniej ślicznie malowały pisanki, w zajączki i ptaszki, z
napisem „Chrystus zmartwychwstał”; teraz te umiejętności przeniosły na wykonywanie
zaproszeń ze szlaczkiem z gwiazdek pięcioramiennych, znaków wolności. Mnie zaproszono
na podobną imprezę; grało się tam w coś, co przypominało grę „Człowieku, nie denerwuj
się”. Rzucało się kostką, a kto wyrzucił najwięcej, szedł do sąsiedniego pokoju z niejaką
Ljiljaną. W tym pokoju ujrzałem w półmroku portret Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego
z twarzą jakby zapłakaną.
Nagle zacząłem pisać wierszyki o tym, jak chciałbym być książką, którą kobieta czyta w
łóżku, potem zasypia, a ja, w postaci książki, leżę na jej piersiach. Przeczytałem to naszemu
sekretarzowi, który powiedział: „A co to znowu?”. Ja powiedziałem, że przypominam sobie
jego fotografie, na których całował się z jakąś kobietą, oraz to, jak krytykowano mnie z&
nieuzewnętrznianie męskości przy pewnej okazji. Towarzysz Abas powiedział: „To jest życie, a
to poezja. W poezji wszystko musi być inne, robotniczo-chłopskie i czerwone!”.
Ciotka powiedziała: „Cała poezja komunistyczna jest piękna, ale najpiękniejszy jest wiersz
pod tytułem Wzloty młodości”. Mój kolega Igor Czernievski, Rosjanin, chodził po gzymsie
nad szóstym piętrem z rozłożonymi rękami. Mama Rosjanina mdlała z przerażenia. Na
parterze mieszkał staruszek, jeden z pierwszych lotników serbskich; staruszek mówił: „Z
moim samolotem spadłem dwadzieścia siedem razy i nic!”. A po chwili: „Kiedyś wleciałem
w tęczę i tak mi to zamąciło w głowie, jakbym się postarzał o dziesięć lat, choć w
rzeczywistości wcale się nie postarzałem”.
W kalendarzu kieszonkowym na rok 1937, w którym mama zaznaczyła kiedyś dni urodzin
wszystkich domowników, a od czasu do czasu notowała ceny mięsa, sałaty, odżywki z mąki
kukurydzianej, rady aptekarzy i mądre maksymy, zacząłem zapisywać tytuły filmów, zarówno
rosyjskich, jak innych. Były takie filmy, jak Niecierpliwy sierżant, Upadek Berlina, Ludzkość
się nie poddaje; do kina chodziłem z niejakim Cakanem.
Z Cakanem chodziłem też do piwnic pełnych dymu i kłótni. Jakiś typ wpatrzył mi się w twarz
i spytał:”Mały, wiesz, co to dusza ludzka?”. Inny powiedział: „Wszystko mogą ci zabrać
prócz serca!”. A po chwili: „Niech żyje Pavle Bosustov, któremu świat zawdzięcza
odrodzenie!”. Jakaś smarkula wypłakiwała mi się w rękaw. Cakan powiedział: „Nie przejmuj
się”, Chodziliśmy na stary most, w połowie zwalony, i sikaliśmy do rzeki. Cakan powiedział:
„Wszystko płynie!”. Poszliśmy do żony kapitana żeglugi rzecznej pod jego nieobecność;
kapitanowa pokazywała nam, jak ją ukształtowała cudowna ręka natury. Kapitanowa
pożyczała nam książki: Jak się czesze królowa, Gdy krew zakipi i Tajemnica pierwszej nocy,
ta ostatnia była bogato ilustrowana.
Kiedyś byliśmy w gospodzie; do tej gospody wszedł człowiek bez ręki i powiedział: „Zaraz
zobaczycie kogoś, kto pokonał wszystkich, nawet siebie!”. Jedyną ręką szaleniec ten wyjął
pistolet i palnął sobie w głowę. Mama powiedziała: „To wszystko nerwy!”.
W domu znalazłem zeszyt pełen zadań, w ogóle nie tkniętych. Towarzysz Abas pytał: „Gdzie
ty się podziewasz?”. Potem powiedział: „W obecnej sytuacji nie ma mowy o wymykaniu się z
kipiącego nurtu życia, który mieni się wokół nas!”. W końcu dał mi do wypełnienia
formularze dotyczące pracy różnych sekcji, ideologicznej, kulturalno-oświatowej,
pingpongowej, muzycznej, i kazał przygotować krótkie sprawozdanie z ich działalności
wychowawczej. Powiedziałem: „Wszystko będzie w porządku”. Mama powiedziała: „Roboty
ma po uszy, a tak marnie je!”. Wujek powiedział: „Tak hartowała się stal!”. A ja im
powtórzyłem słowa towarzysza Abasa o życiu i o tym, że nie ma mowy, aby ktokolwiek z nas
się wymknął.
Mój przyjaciel Cakan i ja poszliśmy na zebranie, na którym nas zapytano: „Gdzie byliście
przez cały ten czas?”. Jedna z towarzyszek, której nijak nie chciał wyrosnąć biust,
powiedziała: „Oto dwa rzadkie gagatki!”
- coś jakby własny, oryginalny wiersz. Towarzysz Abas powiedział do mnie: „Może kiedyś
napiszesz jugosłowiańską Wojnę i pokój, to twoja rzecz, ale musisz przychodzić na zebrania z
powodu składek członkowskich, pracy kulturalno-oświatowej i samokrytyki!”. Inni mówili:
„Niech sobie pisze wiersze, my tu jesteśmy komuniści!”. „Włodzimierz Majakowski też był
komunistą” — powiedziałem. „Ale bezpartyjnym” — zauważyła towarzyszka bez biustu. A ja
na to: „Dobrze, dobrze”.
Polecono mi zorganizować akademię noworoczną. Pytałem Vaculicia, czy mógłby wygłosić
swój znany wiersz Na straży. „Nie nadaje się dla dzieci” - powiedział. Pytałem ciotki, czy
mogłyby zagrać na gitarach. „Mamy ważniejsze obowiązki” — powiedziały. Poprosiłem
Elijasa Alhalela i dwóch innych, dałem im przedwojenne kalendarze z dialogami Mosze i
Sary czy coś w tym rodzaju i powiedziałem: „Wygłoście to, a ja zagram na harmonii”.
Na akademię przyszli przyjaciele postępowych rodziców, nieżonaci oficerowie i kilku innych.
Najpierw tańczyliśmy koło z partyzanckim przytupem, a później, na mój znak, aktorzy wyszli
z kalendarzami w ręku i zaczęli dukać znalezione w nich straszne rzeczy. Elijas Alhałeł
przeczytał: „Saro, żono moja, dlaczego ty mnie zdradzasz z Kohnem?”. Major Jovo Sikita
zerwał się z miejsca i spytał: „Kto to napisał?!”. Powiedziałem: „Nieznany przedwojenny
autor”. A towarzysz Sikira: „To świństwo!”. Zacząłem więc grać na harmonii wesołą rosyjską
piosenkę Kiedy Stalin wyszedł na podwórze. Posypały się brawa. Towarzysz Abas powiedział:
„No tak, to zupełnie co innego!”.
Następnie recytowałem, wysuwając, jak zwykle, jedno ramię zgodnie Ł rym, co widziałem na
fotografii”Majakowski w redakcji «Komsomolskiej Prawdy, oparty na pliku rękopisów”.
Recytując, akcentowałem pewne rzeczy, na przykład: „między oczy”, „krzywda” i podobne.
Vaculić mi powiedział: „Będziemy zmieniać dawniejsze utwory, wstawiając do nich
umiejętnie fragmenty o wymowie pozytywnej, żeby wzmocnić system nerwowy ludności. W
ren sposób pokażemy stojący przed nami lepszy świat!”.
Studenci mówili: „Jesteśmy tylko sowiecką republiką!”. Dziadek powiedział: „Co to, to nie!”.
Pavle Bosustov wygłosił tajny odczyt, na którym między innymi powiedział: „Józef Stalin
umarł, zamiast niego zrobiono figurę z wosku, z ruchomymi ustami i człowieczkiem, który
siedzi we wnętrzu kukły i mówi przy pomocy jakiejś maszynki!”. Vladimir Muhin, nasz
kolega, powiedział: „Każdy ma ojca, choćby go nie uznawał!”. Ja recytowałem własny wiersz:
Stalin, człowiek ze stali. Mama powiedziała: „To minie”. Mówiła tak również, gdy ciotka
dostała anginy oraz gdy tata demonstrował działanie maszynki do mięsa i przycięło mu palec.
Ja wszystko to pamiętałem.
Nocowała u nas kuzynka, która miała jakąś gumową rurkę, było to bardzo podniecające.
Później powiedziałem do Voji Bloszy: „Spałem z pewną kuzynką”. Voja zapytał: „Jak to?”.
Wyjaśniłem: „Przy pomocy rurki i jej zgody”. A Voja: „Ty ciągle nie masz o tym pojęcia!”.
Uczestniczyłem w konkursie na najlepszego poetę-dziecko. Wysiałem długi poemat Nasza
walka, ze wszystkimi szczegółami i ilustracjami wykonanymi tuszem przez ciotki.
Powiedziano mi: „Twój utwór jest najlepszy, ale nagrodę damy towarzyszowi Josipowi, który
żyje w biedzie”. Mama poszła do nich i powiedziała: „Jak wam nie wstyd!”, ale to nie
pomogło. Śniło mi się, że dostałem w nagrodę samochodzik na pedały, jednak po przebudzeniu
rzeczywistość okazała się inna.
Wysłano mnie na zebranie profesorów, żołnierzy i aktywistów młodzieżowych. Jakiś
towarzysz z lampasami spojrzał na mnie i powiedział: „Brawo!”. Potem zwrócił się do innych
towarzyszy, raczej niewyspanych, i dodał: „Bierzcie przykład z tego szkraba”. Towarzysze
odpowiedzieli: „W Domu Młodzieży tacy jak on szorują podłogi, malują drzwi i śpiewają w
chórze!”.
Towarzysz Jovan Prnjat był moim „najlepszym kolegą”. Jovan Prnjat miał prawdziwy
partyzancki mundur, bo jego ojciec był krawcem. Zapisałem w dzienniku: „Podzieliłem się
kawałkiem mięsa z Jovanem Prnjatem i Mirjaną Vukobratović”. Ciotki zajrzały do mojego
dziennika, a później pytały: „Która to jest Mirjana Vukobratović?”. Zarumieniłem się. Potem
Jovan Prnjat świsnął forsę ze składek, a do mnie powiedział: „Co z ciebie za kumpel!”.
Miałem też innych, tak zwanych najlepszych kolegów. Najlepsi koledzy przychodzili do
mojej mamy na obiad, ciotki uczyły ich mówić wiersze i myć zęby. Najlepsi koledzy objadali
się fasolanką, a potem gadali: „Jego stary dniem i nocą pije, a z niego też jest drań”. Mama
powiedziała: „Od takich jak najdalej!”. Inni przychodzili po to, żebym im napisał
wypracowanie z serbskiego na temat: „Rola moralności w nowym społeczeństwie”, i to
wierszem. Mówiłem: „Chyba poznają”, ale pisałem.
Pewien malarz spytał moją mamę: „Ma pani może jakiś stary sweter?”. Pewien student prosił:
„Czy mógłbym u was przespać ze dwie noce, bo już jest bardzo zimno?”. Malarz później
powiedział: „Dali mi jakąś szmatę do kurzu!”, a student gwizdnął ciotce szczoteczkę do zębów.
Towarzysz Abas wezwał mnie do komitetu i powiedział: „Nikt nie potrafi napisać
takiego poematu jak ty”. Potem zabrał mnie na zebranie i powiedział: „To on zaprzepaścił
mundurki chórzystów. Niech wam teraz spojrzy w oczy, jeżeli ma czelność!”. A później mi
powiedział: „Musiałem!” i dodał: „Organizacja jest kuźnią nowych ludzi, z charakterem!”.
Bez względu na brak mundurka sam zacząłem śpiewać w chórze. Śpiewaliśmy Bo nasz jest
teraz cały świat. Pewien chłopak w czapce z daszkiem powiedział: „Wszystko to już było w
dawnej, zgniłej Jugosławii!”. Słowo „zgniłej” zaakcentował specjalnie, że niby ta zgnilizna
co bujda.
Towarzyszkę delegatkę z Prijedoru prowadziłem ulicami jeszcze nie oświetlonymi pod adres,
który mi dano w komitecie. Pod tym adresem wyszedł do nas mężczyzna w okularach i
powiedział: „U mnie nie ma miejsca, jestem inżynierem!”. Wobec tego zaprowadziłem ją do
krawców, którzy zawsze przyjmowali delegatów. Powiedziałem: „Jesteśmy na miejscu”.
Towarzyszka spytała: „Nie umiesz się całować, naprawdę?”. Odpowiedziałem: „Nie”.
Wszystko to później powtórzyłem w domu. Ciotki współczuły mi i powiedziały: „Straszne!”.
Vaculić, żeby zmienić temat, zaczął opowiadać o jakiejś operacji na froncie, wykonanej za
pomocą zwykłego scyzoryka, zamoczonego w rakiji. Mama westchnęła: „Pod względem
wytrzymałości człowiek jest jak zwierzę”.
Był jeszcze jeden najlepszy kolega, nazywał się Czaprlja. Czaprlja przychodził na paprykarz z
kartoflami, nasze najlepsze danie. Czaprlja powiedział: „Chodź, będziemy się bawić w
Niemców i partyzantów”. Zabawa była ostra, podczas duszenia zniknął mój zegarek marki
Longines, przedwojenny. Mama zapytała: „To tak? My tobie paprykarz, a ty?!”. Czaprlja
udawał, że nie wie, o co chodzi.
Pewna towarzyszka, do której napisałem list o nowym trybie przyjaźni między odmiennymi
płciami, pokazywała mnie palcem i mówiła: „Klęczał przede mną!”. A ja na to: „Wszystko,
tylko nie klęczenie!”. Towarzysz Abas wygłosił wykład „O empiriokrytycyzmie”.
Spodziewałem się, że będzie mówił o towarzyszach zasługujących na krytykę i w ogóle, ale
on powoływał się na jakichś cudzoziemców i na towarzysza Lenina; o nas nie było ani słowa.
Towarzysz Abas wygłosił poza tym odczyt: „Jak nie stracić orientacji wśród mnóstwa idei”.
Ja powiedziałem: „Nawet w dzieciństwie dobrze się orientowałem w ciemnościach!”.
Sekretarz Simo Tepczija powiedział mi prosto w oczy: „Ciebie pewnie wciąż jeszcze kąpie
mama!”. Towarzyszka z warkoczykami twierdziła: „On nie jest ani kobietą, ani mężczyzną,
bo pisze wiersze”. Wujek powiedział: „Słyszałem, że w Rosji każdy pisze wiersze, a potem
niektórych poetów zabijają”. Mama objęła mnie mocno i powiedziała: „Uchowaj Boże, raczej
zostań ślusarzem!”.
O mojej rodzinie, nie wiadomo czemu, zaczęto mówić brzydkie rzeczy, całkiem
nieprawdziwe, ale niebezpieczne. W sąsiedztwie mówiono: „Kto wie, co oni tam knują!”.
Mama przypomniała: „A jak wam pożyczaliśmy flajszmaszynę, to byliśmy dobrzy?”. Inni
mówili o nas krótko: „To burdel!”. Spytałem towarzysza Abasa: „Czy dobrowolne łączenie
się w celu pielęgnowania sztuki i komunistycznego myślenia to burdel?”. Odpowiedział: „Nie
wiem, jak się to interpretuje, nie byłem na zebraniu”. Na pewien czas zostawiono nas w
spokoju, a potem znowu ktoś powiedział: „Rzecz w tym, że za dużo śpiewacie!”.
Towarzysz Jovo Sikira spytał: „Co robiliście za okupacji, kiedy my byliśmy jeszcze daleko,
na naszych zmordowanych szkapach?”. Dziadek powiedział: „Robiłem drewniaki i cienko
przędłem”. Mama powiedziała; „Zszarpałam sobie serce i nerwy!”. Wujek powiedział:
„Przyjacielu, lepiej nie pytaj” i dodał: „Zabrakłoby papieru, żeby to wszystko opisać”. JOTO
Sikira patrzył na nas zdziwiony i pytał: „Co wiecie o zatwardziałym faszystowskim
zbrodniarzu, Erwinie Dunkelblumie?”. Wtrąciłem się: „Znamy tylko pana Hardtmutha,
producenta ołówków, ale to inna sprawa”. Towarzysz Sikira pytał dalej: „Czy u was w domu
bywali znani bandyci niemieckiej przynależności państwowej, Deutsch i Krvinski?”.
Odpowiedziałem: „Znani mi są tylko Meinel und Herold, z których fabryki pochodzi moja
harmonia z sześćdziesięcioma basami”. Porucznik Vaoilić kręcił się na stołku i szepnął do
towarzysza Sikiry: „Co ci mówiłem?!”. Ale towarzysz Sikira szybko spytał: „Kto z was
handlował z nieszczęsną ludnością żydowską, powodując się chęcią zysku?”. Mama
powiedziała: „Rudiemu Fróhlichowi, koledze mojego syna, dziś już nieżyjącemu,
posmarowałam chleb marmoladą, gdy jego rodzinę zabierano do obozu, bo nie miałam nic
innego”. Towarzysz Abas pytał mnie surowo i ponuro: „Właściwie dlaczego ty pochodzisz z
drobnomieszczańskiej rodziny?”. Spytałem: „A co się stało?”. Towarzysz Abas wyjaśnił:
„Chciałem cię wytypować na delegata”. Powiedziałem: „Staram się, jak mogę”.
Towarzyszka w butach z cholewami oświadczyła: „Nigdy nie zdążę przeczytać książek, które
wy przeczytaliście, gdy byłam w hodowlano-pasterskiej epoce mojego życia!”. Ciotki
powiedziały: „Co my możemy poradzić?”. Wujek powiedział: „Teraz jest na to sposób,
szkoły wieczorowe”. Mama mówiła: „Duszę bym za nich dała, są dla mnie jak synowie!”.
Major Jovo Sikira zauważył: „A jednak w waszej rodzinie było mnóstwo
popów”. Tata zdobył się na odwagę i spytał: „Czy zostanie na nowo powołana do życia
organizacja Sokół celem hartowania mięśni?”. Towarzysz Jovo Sikira powiedział: „Jedynym
celem wszystkich organizacji będzie wyzwolenie ludzkości, to wystarczy”.
Miałem wujka, ciotki, dziadka, tak samo jak inni. Ale o innych mówiono: „To dobra rodzina”,
a o nas: „Hołota!”. Było to pod koniec wielkiej wojny i okupacji, na początku zupełnie nowych
czasów. Używaliśmy różnych przedmiotów, jak łóżka, łyżki, woda kolońska, podobnie jak inni.
Nie wiem, skąd się wzięły i na czym polegały różnice. O innych mówiono: „Oni mają
wszystko”. A o nas: „To pajace w łachmanach, groszem nie śmierdzą!”.
Z całych sił staraliśmy się włączyć w nowy nurt, bez względu na brak jedzenia, zmęczenie i
inne rzeczy podrywające zdrowie. Pewien towarzysz przyszedł i poprosił ciotki:
„Opowiedzcie mi książkę Iwana Tugieniewa Zapiski myśliwego, muszę dziś o niej wygłosić
odczyt”. Dragisza, przedwojenny uczeń szkoły rolniczej, prosił o starą książkę handlową ojca,
nie zapisaną, bo chciał zacząć swoją epopeję wojenną Nastanie dzień, którą już miał w
głowie. Jacyś inni żołnierze wynosili używane buty dziadka, które jemu są niepotrzebne, a im
bardziej się przydadzą w przyszłych bojach.
W spisie lokatorów przy nazwisku wujka ktoś dopisał „podrywacz”, przy nazwisku taty
„pijaczyna”, a przy moim „głupek”. Mamie nic nie dopisano, mama wzdychała: „Nawet na to
nie zasługuję, ja biedna!”. Ciotki zastanawiały się: „Dlaczego wszyscy nas nienawidzą?”.
Dziadek powiedział: „Bo żyjemy w zgodzie”. Wujek zaprotestował: „Akurat!”. Nadal żyliśmy
w rodzinie, tak jak dotąd.
Pewnego dnia zjawił się żołnierz z jakimiś papierami, z ołówkiem w ręku, i spytał: „Wasze
zawody, ale dokładnie, szczegółowo!”. Dziadek powiedział skwapliwie: „Żyjemy i walczymy,
oto nasz zawód!”. A żołnierz: „To się nie liczy”. Wyrwał kartkę z bloku i poszedł. Ja
wiedziałem, że byliśmy rodziną, i to w sensie zawodu, zauważyłem jednak, że to nie wystarcza.
Mama się buntowała: „Jeżeli ktoś stuka młotkiem w garnek, zaraz mu piszą «robotnik»!”. I
jeszcze: „Ja mogę się zaharować na śmierć, a nikt tego nie uznaje”.
Porucznik Vaculić nas pouczał: „Chodzi o wytwarzanie towaru, takie jak w fabryce”. Dziadek
nie zrozumiał, więc Vaculić tłumaczył dalej: „Towar pakuje się do pudełek, jak choćby buty”.
Dziadek się rozzłościł: „Mam być szewcem czy co?”. Wtrąciłem się: „W książce Fryderyka
Engelsa napisano, że cała przyroda jest fabryką, która przy pomocy małp produkuje ludzi i
inne potrzebne rzeczy”. Porucznik Vaculić potwierdził: „Tak jest, oczywiście”. Tata
zauważył: „Wszystko na świecie ktoś musi wytworzyć, czy to kwiaty, czy białe myszki...”.
Ciotki powiedziały: „Ale to nie znaczy, że my siedzimy z założonymi rękami”. Mama dodała:
„Dobrze by tak było!”. Tata znowu się wtrącił: „Są towary, które fabrykuje się w sposób,
można powiedzieć, niewidoczny, na przykład propaganda”. Wszystkich zatkało, i tylko
dziadek się odezwał: „A co dopiero mówić o pijaństwie!”. Ciotki dodały: „I o miłości, która
nie pozostawia za sobą śladów w postaci produktu”. Wujek powiedział: „A dzieci to co?”.
Ciotki na to zaczerwieniły się, obydwie.
Na lekcji „Poznajemy przyrodę” rysowaliśmy wszystko, co robi się zarówno w domu, jak i w
warsztacie. Mama powiedziała: „Do czego ty używasz swojego mózgu, to straszne!”.
Odpowiedziałem: „My tylko patrzymy na to, co dzieje się w tej kuchni, jakby to było w
kosmosie albo w przyrodzie”.
Mama oświadczyła: „Chyba wystarczy, że myję okna, kiszę ogórki i łatam spodnie pijanego
męża!”. Wujek powiedział: „Ale nie musisz wychodzić na deszcz ani na śnieżycę, jak na
przykład żołnierze”. Ciotki narzekały: „Nigdy nie dorównamy niektórym postępowym
zawodom, na przykład krawcom czy fryzjerom”. Wujek skwapliwie oświadczył: „Ja mogę się
ogolić z zawiązanymi oczami, i to przy wszystkich!”. Mama stwierdziła: „ja ze starego
ubrania ojca mogę wykroić cztery małe, nawet dla dzieci, których nie ma”. Dziadek
powiedział: „Kogo to obchodzi!”. Porucznik Vaculić zauważył: „Tak jest, niestety”.
Wszyscy ludzie pracowali w jakichś fabrykach, na połach i na statkach, tylko my
pracowaliśmy w naszej kuchni, to znaczy w rodzinie, była to szczera prawda. Mama
twierdziła: „To, co potrafię zrobić przy pomocy swoich dziesięciu palców, nie zmieści się w
najgrubszej księdze!”. I dodała: „Często wychodzę do miasta, nie wiedząc po co, tyle mam na
głowie”. Tu dziadek wtrącił: „A jakże!”.
Każdy z nas coś robił, ale w domu, sąsiedzi wyrażali się o tym z pewną pogardą. Moje
utalentowane ciotki wykonywały obrazki nie istniejących okolic, a potem, o zmierzchu,
ocierały chusteczką łzy z niewiadomych przyczyn. Mój tata, niegdysiejszy mistrz sokołów w
staniu na rękach, wynajdywał sposoby picia jak największej ilości alkoholu bez przykrych
następstw. Mama potrafiła malować kuchnię i nie spaść z wysokiej drabiny, a o tym swoim
wyczynie zapisywała coś na marginesach gazet, przeczytanych. Dziadek wbijał w ściany
gwoździki, nawet w miejscach, gdzie w ogóle nie były potrzebne. Wujek całymi godzinami
polerował buty tak, że można się w nich było przejrzeć. Ja usiłowałem zrobić człowieka
wysokości dwóch centymetrów, na gumce, a potem wyobrażałem sobie, że ten człowiek
ożyje.
W szkołę pytano mnie: „Czy wy naprawdę nic nie robicie poza praniem bielizny i wieszaniem
fotografii na ścianach?”. Odpowiedziałem: „Nic, naprawdę”. I pytano jeszcze: „Myślicie, że
jesteście mądrzejsi od wszystkich?”. „Tego nie wiem” - powiedziałem.
Zaczęliśmy się zajmować innymi rzeczami: tata starał się wytrzeźwieć, dziadek próbował
wyprodukować sztuczne masło, mama usiłowała nakarmić nas malutkimi kawałeczkami
chleba. Życie w rodzinie było jak film, niezwykły, poruszający, niekiedy zaś po prostu nudny.
Życie w rodzinie przypominało dawno przeczytaną książkę, zapomnianą, z niejasnymi
epizodami. Życie w rodzinie składało się ze zdarzeń, zdarzenia rozgrywały się prawie co dnia,
nawet w niedzielę. Zdarzenia w rodzinie nazywały się życiem — słowo używane tak często, a
tak rzadko zrozumiałe. My wszyscy pokładaliśmy wielkie zaufanie w tym słowie i w
rzeczywistości, którą ono oznaczało. Życie zawsze było dla nas cudowne, choć inni nie
wyrażali się o nim najlepiej. Wszystko, co robiliśmy, wydawało nam się o wiele lepsze niż
innym, pod tym względem niczego nie mogliśmy zmienić.
Byliśmy rodziną. W ramach rodziny podejmowano wiele ludzkich zajęć, uprawiano ludzkie
zawody, wykonywano rzeczy pożyteczne dla ogółu, ale w naszym wypadku najważniejsze
były funkcje ojcowskie, matczyne i w ogóle rodzinne. Przeciwko naszej działalności byli
prawie wszyscy, za nami tylko niektórzy, i to raczej z sympatii. Ja słuchałem jednych i
drugich.
Teraz, po wszystkim, myślę, że jednak istnieje również takie zajęcie, rodzinne. Mimo
wszystko trwaliśmy w przekonaniu, że uczestniczymy w ważnej pracy nad budową nowego
społeczeństwa w sposób wewnętrzny, domowy, kuchenny. Okazało się, że to, co można
powiedzieć o naszym życiu, znajduje się w moim wypracowaniu na ten temat. Wypracowanie
przeczytano głośno, całej klasie. Wszyscy śmiali się, poklepywali mnie po ramieniu, w końcu
orzekli: „Bzdury!”. Na tym stanęło. O wielu rzeczach całkiem zapomniałem, inne mi się
pomieszały; okazało się, że w książkach jest o wiele więcej porządku i równowagi albo
przynajmniej powinno tak być...
Znowu przyszedł tamten żołnierz, z przedwojennej szkolnej teczki wyjął jakieś papiery i
oświadczył: „Macie się przenieść do jednego pokoju, a tu się sprowadzi pewien towarzysz z
rzeczami”. Dziadek spytał: „Z jakimi rzeczami?”. Tamten wyjaśnił: „Z jego własnymi”.
Towarzyszem z rzeczami okazał się Jovo Sikira, który z miejsca oświadczył: „Chyba ja też
mam prawo gdzieś się osiedlić, jak mamę kocham!”. Jovo Sikira sam wniósł jedno krzesło i
usiadł na nim. Inne meble zaczęli wnosić inni ludzie, nie ogoleni, posępni. Mężczyźni w
mundurach bez epoletów przydźwigali byłe faszystowskie łóżko, teraz już Niemcom
niepotrzebne.
Ciotki uderzyły w płacz, a mama powiedziała: „Mniejsza o nas, ale co będzie z towarzyszami,
którzy przychodzą tu po rozmaite rzeczy i rady?”. W pewnej chwili mama zawołała: „Kumie,
a skąd wy tu?!”. A kum na to: „Witajcie, kumo, noszę te meble w ramach odbywania kary,
jako więzień”. Potem odsapnął i dodał: „Każdy, kumo, musi zapłacić za swą wrogą
działalność w gospodarce drobnotowarowej”. Mama powiedziała: „Tak jest, kumie,
pozwólcie, że wam przytrzymam ten stolik”. Później kum z innymi więźniami przenieśli
nasze rzeczy: pianino, komplet kryształowych kieliszków, książki i obrazy namalowane przez
ciotki; ja przeniosłem moją gazetkę ścienną oraz harmonię marki Meinel und Herold. Dziadek
powiedział: „To infamia!”. A mama powiedziała do ludzi bez odznak: „Dziękujemy, że nas
przenieśliście do tej klitki”. W nowym pokoiku, bardzo pięknym, zaczęliśmy od nowa
śpiewać piosenki rosyjskie i inne, mama dla wszystkich zagrzała rakiję. Wypiwszy dwa łyki,
wygłosiłem mowę o obrońcach Leningradu, po rosyjsku, choć właściwie nie znałem tego
języka.
W małym pokoiku żyliśmy jak dawniej, tyle że wszyscy byliśmy sobie bliżsi. Ciotki zaczęły
uczyć się esperanto, języka światowej rewolucji. Dziadek mruczał: „Jak możecie tak bełkotać
bez sensu, wszystko pomieszane!”. Ciotkom przypomniały się przedwojenne filmy Wołga,
Wołga i Rasputm, pop szalony; śpiewały stare szlagiery filmowe, zasłyszane dawno temu.
Tata powiedział: „Ale wy jesteście!”. Mama powiedziała do studentów: „My wszyscy to
jedno serce!”. Studenci milczeli, a po chwili któryś przyznał: „Podziwiam was”. Dziadek
powiedział: „Nie trzeba!”. Rozłożywszy ręce, mama dotykała dwóch ścian ciasnego pokoju.
Mówiła: „Oddałabym za nich duszę, są dla mnie jak synowie!”. A Vaculić napomknął:
„Szkoda tylko, że w waszej przeszłości było tylu popów”. Mama powiedziała: „Nic na to nie
poradzimy”.
Na odwrocie fotografii rodzinnych mama zaczęła wypisywać różne czułości pod adresem taty,
a potem wkładała mu fotografie do kieszeni, po kryjomu. Tata wsuwał rękę do kieszeni i
znajdował te wyznania, czasami nawet rymowane. W maminych wierszykach mowa była o
ich wspólnym potomstwie, czyli o mnie, poza tym o rewolucji, która wszystko zmienia na
lepsze, przynajmniej pozornie, i o kwiatach, które razem zrywali w 1930 roku. Tata się
rozzłościł: „Kto mi wtyka te bujdy?!”. Wszyscy milczeli. Wtedy tata wyłożył karty na stół:
„Dość mam terroru przeszłości w postaci własnej żony!”.
Nieco później tata powiedział do mnie: „Ty jej będziesz mówił co trzeba, bo nie życzę sobie
bezpośrednich kontaktów”. Mama powiedziała: „Dziecko dostanie szoku nerwowego”. Mój
szok polegał na tym, że położyłem się i zacząłem walić w podłogę nogami. Bełkotałem coś o
zdradzie i o innych strasznych rzeczach. Tata wyprostował się i powiedział: „Nikt mnie nie
powstrzyma!”, a po chwili: „Jak dorośniesz, zrozumiesz, gdzie jest pies pogrzebany”.
Pies był pogrzebany w pani Darosavic, która przyszła i oznajmiła: „Co mam z nim zrobić, już
dwa dni śpi w moim łóżku, skądinąd bardzo wąskim, jak zabity!”. Dziadek zaproponował: „I
niech tam zostanie”. Pani Darosava się zaklinała: „My poza tym nic takiego nie robimy, słowo
daję, on mi czyta pornograficzną powieść Arktta Stevana Jakovłjevicia, a ja słucham”.
Dziadek orzekł: „No i po wszystkim!”.
Ojciec zjawił się z jakimś wózkiem i powiedział: „Podzielimy rzeczy”. Wziął maszynkę do
mięsa, termos, maszynkę do krojenia wędlin, teraz nieistniejących, wziął swoje księgi handlowe
z lat trzydziestych i powiedział: „Allons enfantsl”. Nam zostawił piecyk i maszynkę do lodów.
Mama objęła mnie i powiedziała: „Nie masz już ojca!”. Pomyślałem o Włodzimierzu Iljiczu
Leninie, ojcu całego proletariatu, ale nie powiedziałem nic. Na koniec tata dodał: „Już wiecie,
że jesteśmy wolni?”. Pani Darosava powiedziała do mamy: „Co zrobić, taki już jest!”. I jeszcze:
„Boję się o niego, niech go pani nie zatrzymuje!”. Wujek zapytał: „Musisz od razu się żenić?”.
Dziadek powiedział: „Szuja!”.
Zacząłem czytać Dialektykę przyrody, podręcznik Fryderyka Engelsa. Mama napisała balladę
o swoim życiu, na odwrocie fotografii ślubnej. Pierwsze słowa brzmiały: „Gdy na węża
stąpnęłam w życiu mym”. Ballada była długa, napisana ołówkiem chemicznym, tu i ówdzie
ozdobiona kwiatkami. Vkculić powiedział: „Ależ wyrzuć to razem z tym, który cię
unieszczęśliwił!”. Mama powiedziała: „Przeklęta wojna i to wszystko potem, gdyby nie to, on
by nas nie zostawił”. Vaculić powiedział: „Za jego kurewstwo nie możesz winić światowej
rewolucji!”.
Przed moimi urodzinami mama zwróciła się do rodziny: „Złóżmy się i kupmy mu zegarek
albo wieczne pióro, niezbędne do rozwoju jego talentu, albo chociaż spodnie”. Rodzina
powiedziała: „Z jakiej racji mamy się składać?”. A mama na to: „Tak przypuszczałam”. Na
urodziny dostałem zeszyty w kratkę, z takim napisem: „Pilnemu uczniowi, żeby był może
jeszcze lepszy z matematyki”. Mama powiedziała: „Biedne moje jedyne dziecko!”. Voja
Blosza zaproponował: „Chodź, będziemy handlować żyletkami”. Odpowiedziałam: „Wolę
poczytać książkę”. Dziadek powiedział na to: „Zrobi ci się woda w kolanach!”. Mama
powiedziała: „Lepiej niech czyta, niżby miał jeździć na rowerze, wpaść pod tramwaj i
zginąć!”.
Mama odwróciła do góry dnem filiżankę po kawie, wypatrzyła w flisach jakiegoś jeźdźca i
zachód słońca, ale nie potrafiła wyjaśnić, co by to miało znaczyć. Natomiast znowu zaczęła
cierpieć na jesienną melancholię. Długo milczała, a kończyło się to wybuchem. Mama każdą
nowinę powtarzała, jakby się paliło. Opowiadała, co się dzieje u sąsiadów, wszystkie swoje
sny i tak dalej, a dziadek pytał: „Czy gdzieś się pali?”. Żeby jej przerwać, powiedziałem: „Ja
mam kolegę, który się jąka!”. A mama na to: „Wszystko przez tę wojnę”. Vaculić powiedział:
„Przyszłość zależy od nas młodych!”.
Wujek zwrócił się do mnie: „Widziałem twojego ojca, słowo daję, on mnie już nie poznaje na
ulicy”. Mama powiedziała: „Tymi rękami robiłam mu sweter, marnowałam oczy i nie tylko, a
oto jak nam się odwdzięcza!”. Po chwili dodała: „Boję się tylko, że u tej flądry nie jest mu
wystarczająco ciepło”. Wujek powiedział jeszcze: „Tyle nocy przesiedzieliśmy razem w
gospodzie, a teraz co?”. Mama mu przypomniała: „A kiedy wygrał milion od biednego kupca,
wszystko mu nazajutrz zwrócił!”. Wujek powiedział: „Z głupoty”. A mama: „Wcale nie, po
prostu miał serce”.
Moja mama wszystkim piekła rozmaite pity, robiła na drutach swetry, wpisywała wiersze do
pamiętników, „W zamian nadawano jej śmieszne przezwiska, wsuwano drewnianego węża do
łóżka i pytano: „Czemu sobie nie znajdziesz chłopa?”. Mama nadal prasowała wszystkim
spodnie, a byli wśród nich tacy, co podkładali pineskę na krzesło, gdy siadała. „Oto
podziękowanie za to, że psuję sobie oczy, cerując wasze skarpetki” - mówiła. Wszyscy lubili
się bawić z moją mamą w ciuciubabkę, a podczas tej 2abawy tylko patrzyli, jak stąpa z
zawiązanymi oczami, przewracając stołki. Mama najbardziej lubiła zabawę w „pijaństwo”,
podczas której ludzie zataczali się i potykali. W zabawie brali udział: wujek, ciotki i inni
domownicy. Dawniej tata przyglądał się temu z pobłażliwością, teraz ta zabawa była jak
gdyby wspominaniem ojca.
Przyszła towarzyszka w butach i, cholewami, wyjęła małą żółtą książeczkę Włodzimierza
Lenina i spytała: „Kto z was czytał Krok naprzód, dwa kroki u-1 tył?'. Wujek zauważył: „To
chyba podręcznik do nauki tanga”. Towarzyszka zawołała: „Skądże!”. Vaculić powiedział: „Z
czasem podobne sprawy same wam się wyjaśnią”.
Vaculiciowi nadal wypadały włosy, pewnie z powodu czapki, której prawie nie zdejmował.
Mama mówiła: „Pokazał mi fotografię sprzed wojny, włosy miał jak szczotka, podobno z
trudem w nie wchodził grzebień”, I dodała: „Przeklęta wojna!”. Wujek powiedział: „Gdzie te
piękne czasy, kiedy wywiozłem Niemcom sprzed nosa wózek wyładowany skórami i
sprzedałem je za okrągły milionik!”. Niektóre sprawy dawno minęły, inne dopiero miały się
zacząć.
Pewnego dnia Vaculić mi powiedział: „Dlaczego nie napiszesz o swojej rodzinie, przecież
potrafisz”. Spytałem: „Ale jak?”. A on mi wytłumaczył: „Każdy musi do wszystkiego się
przyznać, to się spodoba towarzyszom”. Spytałem: „Którym towarzyszom?”. Odpowiedział:
„Wszystkim!”.
HISTORIA
Mama uszyła nową torbę, na torbie wyhaftowała słowo „Higiena”, postaci jednak już nie
było, ani taty, ani innych. Na ścianie obok torby koledzy Vaculicia wypisywali krótkie hasła,
na przykład: „Precz z Hitlerem!” albo: „Kto pomacał Mireczkę, niech postawi kreseczkę”. W
ramach ludowych demonstracji poszliśmy rozbijać witryny w Czytelni Amerykańskiej; z
witryn wypadały książki i fotografie Amerykanów w mundurach. Chodziłem krzyczeć: „Precz
z pasożytami sycącymi się krwią narodu!”; było to podczas wielkiego wiecu. Na wiecu
rozdarł mi się rękaw. Ciotki zaszyły go naprędce i powiedziały mamie: „Przygotuj się na
najgorsze”. Mama krzyknęła: „Wpadł pod auto?!”. A ciotki na to: „Nie, ale rozdarł rękaw”.
Zebraliśmy się w sali gimnastycznej, gdy wyrzucano ze szkoły dzieci wrogo nastawionych
rodziców. Pluliśmy na nich. Voja Blosza wszedł na balkon i sikał z góry. Ludzie mówili:
„Dobrze im tak!”. A jeden z tamtych powiedział: „Jeszcze zobaczymy!”. Potem
wygrzmociliśmy dwóch typów sprzedających gazety, które nazywały się „Demokracja”, ale
były kłamliwe, łajdackie i wrogie. Mój wujek rzuci! się w komórce na Rużicę. Rużica
powiedziała: „No, wypraszam sobie!”, a potem zmiękła. Dziadek groził mnie i wujkowi:
„Kiedy wy się wreszcie uspokoicie?!”. Poczułem, że wszystko to jakoś mi przeszkadza.
Powiedziano nam: „Ci, co noszą przedwojenne amerykańskie futra, to wrogowie, a ci, co
noszą amerykańskie kurtki wojskowe, w nasi”. Wujek mówił: „Ze względu na całokształt
istniejących stosunków jestem za wolną miłością”. Winston Churchill powiedział przez radio:
„Jugosłowiańscy partyzanci są naszymi sojusznikami”. Ciotki powiedziały: „Trzeba
przeczytać broszurę Wolny świat, w której zostały opisane wszystkie cierpienia narodów”.
Towarzysz Simo Tepczija powiedział do mnie: „Pamiętaj, krok za krokiem, obojętne, gdzie
byś się znajdował!”. I dodał: „A jak się sprawa przedstawia w twojej rodzinie?”.
Powiedziałem: „Doskonale, tylko nie mamy już miejsca na noclegi dla delegatów z całego
kraju, bo wszyscy śpimy w jednym pokoju”. Towarzysz Tepczija powiedział: „To minie!”.
A ja spytałem: „Poza tym chcielibyśmy wiedzieć, gdzie jest towarzysz Abas, którego nigdzie
nie widać”. Simo Tepczija powiedział: „Nie mam pojęcia”. Pytałem także Vaculicia: „Gdzie
jest nasz wszystkowiedzący towarzysz Abas?”. Vaculić mi poradził: „Zajmuj się
poszerzaniem własnych horyzontów, dopóki ich całkiem nie udoskonalisz!”. Wtedy
powtórzyłem: „Nie wiem tylko, gdzie jest towarzysz Abas”. Vaculić odpowiedział: „Ja też nie
wiem”.
Uszyto mi zielone ubranie; materiał był z pokrzyw, ale nie parzył. Napisałem referat przeciw
amerykańskim filmom, w których nic tylko pokazuje się popędy, czarne charaktery i inne
świństwa. Referat przeczytałem zamiast lekcji fizyki, chwilowo niepotrzebnej. Ciotki ułożyły
krzyżówkę w kształcie pięcioramiennej gwiazdy; kształt był w porządku, ale w środku, w
rezultacie składania liter, znalazły się niektóre przedwojenne wyrazy, takie jak „Tino Rossi”,
„pumpy”, „giajgewicht”.
Na niektórych bramach wypisywaliśmy takie słowa, jak: „Wróg!” albo: „Burżuazyjna kurwa”;
właściwie malowaliśmy je wapnem, słowa były duże i jakieś uroczyste. Vaculić przyniósł
ciotkom prezent. Prezent, zawinięty w papier gazetowy, składał się z flakonu w kształcie
żołnierza z dziurą w głowie na kwiaty.
Szliśmy ulicami i wykrzykiwali; „Triest jest nasz!”. Jakaś okularniczka z rudymi włosami
zawołała: „Triest jest ich!”. Rudą złapano, ostrzyżono do gołej skóry, a na piersiach
zawieszono jej tabliczkę z napisem „Świnia!”. Ciotki czytały książkę Gdy dusza zamiera, nie
wiadomo który już raz, ale z tą samą przyjemnością. Dziadek czytał podręcznik Życie
kwitnące w warunkach zimowych, po niemiecku, z ilustracjami. Ja czytałem referat „Jak
wyplenić chwasty z naszego środowiska” i wiele miejsc podkreślałem czerwonym ołówkiem.
Towarzysz Simo Tepczija powiedział: „Żebyśmy tylko zlikwidowali własność prywatną!”.
Mama powiedziała: „Żebym ci tylko mogła załatać te spodnie!”. Ciotki powiedziały: „Zęby
tylko wyświetlano film z młodym Beniaminem Giglim!”. Żona kapitana żeglugi rzecznej
powiedziała: „Raz się zdecyduj i przyjdź, twój wujek też był i nie odgryzłam mu nosa. Wręcz
przeciwnie!”.
Wujek przyprowadził bardzo małą urzędniczkę loterii klasowej i powiedział: „To będzie moja
trzecia żona”. Dziadek próbował to uściślić: „Nie licząc tych, które były pomiędzy”. Mała
kobietka stwierdziła: „Ja zajmuję bardzo niewiele miejsca, a poza tym zawsze mogę was
uprzedzić, na który numer padnie główna wygrana”. Dziadek powiedział: „Żeby nas
wszystkich po-zamykali?!”. Mama znowu wyjęła fotografie taty i powiedziała: „Był
wspaniały w rozmaitych pozach gim-nastyC2nych, ale niestety, zgubił go alkohol”.
Amerykański minister powiedział: „Piękne miasto Triest należy oddać Włochom”. Mnie
powiedziano: „Lepiej siedź w domu i pisz wiersze, to nie będziesz nam przeszkadzał w
pracy”. Voja Blosza powiedział: „Widziałem całkiem gołą babkę, to naprawdę nic
szczególnego”. Ciotki powiedziały: „W Paryżu znów szyją pięknie suknie, jak kiedyś”. Mała
żona wujka westchnęła: „Gdzie nam do tego!”,
Mama oświadczyła: „Spojrzenie wstecz tylko nam psuje nastrój i w ogóle zdrowie psychiczne”.
Była to prawda. Porucznik Vaculić przyniósł kwiaty i powiedział: „Powinniście wyjść na dwór,
już wiosna”. Dziadek mruknął: „Jakbyśmy tu tylko siedzieli!”. Mama się rozżaliła: „To znaczy,
że wkrótce dzień znowu zacznie się kurczyć”. „A niech się kurczy!” — powiedział Vaculić. I
nadal nam radził: „Powinniście wymieniać doświadczenia z ludźmi, którzy są inni”. Nie było to
słuszne. Sąsiedzi kłócili się, łomotali w ściany i śpiewali; dziadek twierdził: „Tam też są
wariaci, tyle że nieznani”. Mama powiedziała: „Słuchamy radia i wszystko wiemy, to nam
całkowicie wystarczy”. A dziadek dodał: „Wszystkiego co trzeba nauczyli nas przodkowie,
teraz już nieżyjący”.
Mama oświadczyła: „Lżej by mi było na tamtym świecie, ale sądzone mi jest patrzeć na te
straszne rzeczy w życiu, i wokół niego”. Dziadek orzekł: „Wszystko można naprawić, jeżeli
nie doszło do ostatecznych następstw, czyli do śmierci”. A Vaculić dodawał nam otuchy:
„Kiedyś musi być lepiej!”.
Dostałem z Ameryki kolorowe buty, granatowo--białe. Wszyscy mówili: „To damskie”.
Towarzysz Simo
Tepczija powiedział: „Tego tylko brakowało!”. Vaculić tłumaczył mamie: „Powinnaś sobie
znaleźć innego mężczyznę”. Mama odpowiedziała: „Dla mnie istnieje tylko jeden”.
Ciotki zrobiły mi sweter z jeleniem i gwiazdą pięcioramienną na piersiach. Wujek zapytał:
„Jak ci idą te rzeczy?”. Odpowiedziałem: „Nijak”. Jego mała żona powiedziała: „Wszystko
zależy od natury człowieka”. Mama powiedziała: „Gdy byłam młoda, pewien klient chciał mi
zajrzeć w dekolt, ale twój ojciec raz-dwa wyrzucił go ze sklepu”. Pewien student powiedział
ciotkom: „Żebym się tylko jakoś urządził! Potem dokonam wielkich rzeczy”. Inny usiadł na
ulicy i strzelił sobie w usta. Dziadek powiedział: „Młodość jest szalona”.
Pan profesor z sąsiedztwa powiedział: „Wy tyle robicie, a wpakowali was do jednej klitki!”.
Mama powiedziała: „Wygarnęłam wszystko nawet niemieckiemu oficerowi, który zabrał
mnie na posterunek z powodu braku legitymacji!”. Ja powiedziałem: „Mój wujek już w
trzydziestym dziewiątym śpiewał piosenkę Budzi się wschód i zachód, która wtedy była
zabroniona”. A wujek na to: „Co też chodzi ci po głowie!”. Powiedziałem: „Nigdy nie miałem
elektrycznej kolejki do zabawy”. A dziadek: „I co z tego?”.
Potem dziadek pokazał mi na fotografiach swoje przedwojenne ogrody, winnice, domy z
balkonami i spytał: „A co ja mam powiedzieć?”. Mama pokazała zdjęcie, na którym ona i
ojciec trzymają się za ręce, oraz fotografię wnętrza ich sklepu, gdzie niczego nie brakowało.
Tata na tej fotografii miał ołówek zatknięty za ucho. Poskarżyłem się: „Nikt mnie nigdy nie
sfotografował, jak gram na harmonii z okazji wielkich imprez”. Mama powiedziała:
„Zapomnę, jak się robi różne ulubione potrawy, zwłaszcza lekkie kluseczki, bo niby z
czego je robić!”.
Vaculić często mawiał: „O co walczyliśmy?”, ale żar-rera. Mama zastrzegała: „Wypraszam
sobie, żeby mi ktoś przypadkiem przyniósł z ulicy psa albo kota, nie znoszę tego!”. Mówiła
także: „Ciekawe, czy jeszcze istnieje morze, jak kiedyś, przed wojną, gdy widziałam je w
Kraljevicy i w innych miejscowościach”. Ciotki mówiły: „Och, żeby się znowu zjawili
grajkowie podwórzowi z naszym ulubionym repertuarem!”. Mama powiedziała:
„Postanowiłam w końcu usunąć zepsute zęby, które tak mi dokuczyły, i zamiast nich wstawić
nowe”. Vaculić, raczej żartem, powiedział: „O co walczyliśmy!”.
Ciotki zaproponowały: „Zajmijmy się może jakaś grą, żeby zapomnieć o tym, co się dzieje”.
Mama powiedziała: „Tyle przykładów ciężkiego życia pokazano już w książkach, a
człowiek nadal cierpi, nie wiedzieć czemu...”. Ciotki miały swoje wyjaśnienie: „To dlatego,
że książki są mądrzejsze od ludzi”. Starsza ciotka dodała: „Gdybyśmy tak umiały lepiej
wykorzystać swoje życie!”. Mama oświadczyła: „Gdyby tak Bóg dał mi rozum!”. Dziadek
powiedział: „Gdybym tak ja był na kółkach!”. Bez względu na wszystko byliśmy rodziną. Inni
pilnie wysiadywali na szewskim zydlu lub obsługiwali klientów w gospodach, my kręciliśmy
się nieustannie po naszej małej kuchni, właściwie bez powodu. Inni produkowali pompki do
rowerów, stemple i szczotki do butów, tylko my niczego nie wytwarzaliśmy, a najlepiej było
to widać po nas samych. Bez przerwy o czymś mówiliśmy, zamiast siedzieć cicho i słuchać
innych, choćby i głupszych.
Dziadek każdemu wszystko mówił w oczy, był to wielki błąd. Mama często przytaczała
straszne, aczkolwiek prawdziwe przykłady z historii, zamiast o nich zapomnieć i zastąpić je
jakimiś milszymi, które wcale się nie zdarzały. Dawniejsze lektury zmąciły nam obraz
przyszłości, była to nasza własna wina, nie do naprawienia.
Uczono nas, że najzdrowiej jest stać podczas jazdy tramwajem, jeść niesione potrawy i spać
na twardym, ale my w to nie wierzyliśmy, niestety. Nadal czytaliśmy opasłe powieści, zamiast
zanieść je do domu dla niewidomych dzieci, których te książki nie mogłyby zepsuć.
Upominano nas, żebyśmy się przestali posługiwać idiotycznymi rekwizytami przeszłości, jak
parasol, pasta do zębów i tym podobne, ale się zawzięliśmy, choć trudno by to było
usprawiedliwić.
Proszono, żebyśmy podsłuchiwali, co robią wrogowie w sąsiedztwie, ale odmówiliśmy
wskutek wrodzonej głupoty, pozwalając, by wroga działalność przybrała niesłychane
rozmiary. Widzieliśmy wiele strasznych scen, jak wyrzucanie pana profesora z mieszkania,
które zajął pewien towarzysz, ale najgorsze było to, że później o tym opowiadaliśmy.
Towarzysz Jovo Sikira cierpliwie nam tłumaczył, że nie widzieliśmy tego, co widzieliśmy, a my
upieraliśmy się przy swoim; doprowadziło to do bardzo przykrych następstw. Nigdy nie
mogliśmy pojąć, że jakieś wydarzenia nie rozegrały się, bo nie były przewidziane, a to
wyłącznie z powodu naszych dawniejszych przyzwyczajeń, żeby wszystko zobaczyć na własne
oczy. Towarzysz Javo Sikira uczył nas, że dzieje się tylko to, co jest pożądane, ale dziadek
natychmiast pytał: „Jak to?”, i psui wszystko.
Dawniej myśleliśmy, że siedmioosobowa rodzina warta jest więcej niż pewien miody
porucznik, ranny w rękę, zawieszoną na temblaku, i nie mogliśmy uwierzyć, że ma być
odwrotnie. Mama często widziała, jak w sklepie za żółtymi firankami sprzedaje się biały
chleb dla oficerskich rodzin, a potem wspominała o sąsiadce Darosavic i jej kurewstwie, choć
w gruncie rzeczy nie miało to związku. Nieraz łączyliśmy najważniejsze przejawy rozwoju
historycznego z nieważnym kurewstwem lub hazardem uprawianym w sąsiedztwie, choć nie
było po temu najmniejszych powodów.
Proszono mnie grzecznie, żebym notował wszystko, co mówi Voja Blosza na lekcjach i gdzie
indziej, a ja zapamiętałem tylko błahe słowa, z jakimi zwrócił się do żony kapitana żeglugi
rzecznej: „Chwyć mnie za trzonek od brzucha!”. Tak utkwiły mi w głowie zadania, jakie
stawiał przed nami sekretarz Simo Tepczija, że trzymałem się ich nawet wtedy, kiedy owe
zadania zostały zupełnie zmienione. Pytałem go: „Jak to możliwe, że towarzysz Abas wczoraj
był naszym największym przyjacielem, a dziś jest wrogą świnią?”. Tymczasem w ogóle nie
powinienem był o to pytać. Ciągle tłumaczyłem fakty z życia Lwa Trockiego według wskazań
towarzysza Abasa, choć powiedziano nam wyraźnie i stanowczo: „Ten typ w ogóle nie
istniał!”.
Pamiętaliśmy najgorsze przykłady z naszego i cudzego życia, zamiast pójść na spacer i
zapomnieć o nich na zawsze. Często dopytywaliśmy się o różnych towarzyszy, którzy
przesiadywali u nas w kuchni, później zaś przestali się pojawiać - a nie trzeba się było
dopytywać. Nieraz baliśmy się wielkich zmian, które następowały raptownie, choćby w
związku ze studentami i ich losem - a był to nasz wielki i całkiem niepotrzebny błąd.
Mama często wypowiadała swoje bardzo nieostrożne zdanie: „To też są w końcu ludzie z
krwi i kości”, a później okazywało się w głęboko niesłuszne. Twierdziliśmy, że jest wielu
ludzi równych sobie, a potem dochodziliśmy do wniosku, że to nieprawda — ze względu na
ich rangę, wysokość, obwód głowy, a także sam mózg. Z czasem zrozumiałem, że trzeba było
utworzyć komisję, która by oceniła picie mojego ojca, szalone odżywki mojego dziadka i
okropne wyrażenia mojego wujka, a to zaniedbaliśmy.
Powinienem był spisać opowiadania mamy o gruźlicy i innych świństwach w naszym domu, a
nie słuchać tego wszystkiego z założonymi rękami. Za nic nie potrafiliśmy zrozumieć, że łysy
towarzysz w kaszkiecie ma być przystojniejszy od Ronalda Colmana na koniu, a wychodziło
na to, że musi tak być, chociaż ciotki nie mogły się z tym zgodzić. Dziwiliśmy się niesłusznie,
gdy jakiś towarzysz oświadczył: „Dzisiaj jest pogoda!”, bo nie mogliśmy pojąć, na czym
polega wielkość tego oświadczenia.
Towarzysz Jovo Sikira wciąż nas przekonywał, że mówi się „koferencja” i „apoteka”, a my
sprzeczaliśmy się z nim bez sensu i podtykali mu pod nos odpowiednie miejsca w
zatłuszczonym słowniku, który w ogóle już wyszedł z użycia. Namawiano nas do śpiewania
najładniejszych piosenek, ale okazało się, że właśnie umarł jakiś ważny towarzysz, o którym
w ogóle nie słyszeliśmy, i słusznie nas ganiono: „Czemu ryczycie, gdy cały kraj płacze!”.
Sądziliśmy, że towarzysze po prostu nie umierają, ale byliśmy w błędzie.
Najpierw towarzysze prosili mnie, żebym opisał niektóre zdarzenia z życia mojej rodziny, a
potem, kiedy to przeczytali, grozili mi: „Żebyś już nigdy nie brał pióra do ręki!”. Dawniej
spisywałem sobie różne złote myśli mojego dziadka, mojego wujka, a myśli ojca znacznie
mniej. Dziadek znalazł te papiery, pociął je dużym kuchennym nożem i wyniósł do torby na
papier klozetowy. Mama uspokajała dziadka: „Ktoś go musiał podpuścić!”. Dostrzegałem
wiele zjawisk zachodzących dookoła, ale ilekroć chciałem je przedstawić na piśmie, mama
spoglądała na mnie i mówiła: „Nie masz o tym zielonego pojęcia!”.
Bardzo się starałem, żeby moje opisy były jakby wypracowaniami domowymi na dany temat,
ale pojawiały się nowe zdarzenia i wszystko mi się mieszało. Ciągle przychodzili do nas jacyś
ludzie, mówili parę słów, szli i znowu wracali. W domu tymczasem trwały rozmaite
czynności, niektóre często, inne raczej rzadko. Wszystko to trzeba było szczegółowo
rozpoznać i rozróżnić. Dziadek się złościł: „Kto tu coś znaczy w tym wariatkowie!”. Działo
się to wcześniej, a później zaczynało od nowa.
Mama biadała: „Dokąd to będzie trwało?”. Nikt nie wiedział. Na tym polegało nasze życie
rodzinne: ktoś o coś pytał, inni odpowiadali albo i nie. Tak też wyglądało moje wypracowanie
domowe „Przeklęte życie w błędnym kole”. Tytuł wymyśliła mama, ale treść, to, co w środku,
była wyłącznie moja. Mama mówiła: „Nie widać końca tej męki!”.
W pisaniu moich wypracowań, przypominających opowiadania, tyle ze głupich, najważniejsze
było przeżycie, a później przypomnienie sobie wszystkiego. Przeżywanie szło mi nieźle,
przynajmniej na razie, wszystko poza rym okazało się o wiele trudniejsze. Ze względu na
zawsze otwarte drzwi naszego domu najtrudniej mi było rozróżnić nazwiska i osoby. Dziadek
mówił: „U nas jest jak w szkole podstawowej, nie wiem tylko, czego tu uczą”. Mama mówiła:
„Lepiej żyć tak, a nie w pustce jak inni, u których jest nudno niczym w grobowcu”. A wujek
dodał: „Takiego tłoku nie ma nawet w towarzystwie ubezpieczeń, słowo daję!”.
Bez względu na wszystkie przeszkody dziadek bez przerwy coś opowiadał, mama roniła Izy z
powodu jesiennej równonocy, a ciotki kłuły igłami swój gobelin. Później zabrakło
jedwabnych nici, niezbędnych. W tej sytuacji najbardziej rzucała się w oczy działalność wujka,
szepczącego coś na ucho gościom płci żeńskiej. A wszyscy działaliśmy w przyjemnym
pokoiku, który nam przyznano zamiast naszych pięciu pokoi, starych i dusznych. Do naszych
pokoi wprowadził się towarzysz Jovo Sikira, bardzo zmęczony wojną.
Przyszli jacyś ludzie w binoklach, spisali nasze nazwiska, imiona, daty urodzenia i tak dalej,
wreszcie oświadczyli: „Musimy wszystkich przeliczyć, żeby wiedzieć, na czym stoimy”. Voja
Blosza powiedział: „Twój stary znalazł sobie babkę, a ty nie potrafisz!”. Odparłem: „To co
innego”. Mama do znajomych mówiła o mnie: „Boję się, że on nigdy nie dorośnie”. Wujek
powiedział: „I nic dziwnego, skoro zawsze ubieraliście go na różowo i w ogóle głupio!”.
Dziadek powiedział: „Natura zrobi swoje”.
Wujek pytał: „Czy tobie nie dokuczają zboczeńcy?”. Powiedziałem: „Nie, tylko sekretarz
Simo Tepczija napomknął, że chętnie by mnie rozstrzelał z powodu tych mundurków i innych
przewinień”. Vaculić mnie pocieszył: „On tylko żartował”. Ciotki powiedziały:
„Przeczytałyśmy
właśnie książkę o najlepszym człowieku na świecie, nazwiskiem Heatclif”.
Vaculić oświadczył: „Według mnie najlepszy był Lenin!”.
„Myślałem, że mam towarzyszy, a teraz widzę, że ich nie mam” - powiedziałem. Towarzysz
Simo Tepczija powiedział: „To może być przejściowe, ale w tej chwili nie jesteś nam
potrzebny”. A ja na to: „Mimo wszystko jestem za sojuszem robotników i chłopów z postępową
inteligencją, która pisze wiersze!”. Towarzysz Simo Tepczija powiedział: „Twoja rzecz”. I
dodał: „Pilnuj swoich spraw albo weź ze mnie przykład i znajdź sobie babkę”. W dzienniku
zapisałem: „Nie wiem, czy tylko śni mi się upadek dawnych ideałów, w imię których
zbierałem złom, organizowałem imprezy dla rannych i tym podobne?”. Wujek wyrecytował
wiersz Siergieja Jesienina, zakończony przekleństwem w kształcie butelki do piwa. Dziadek
powiedział; „Wstyd!”.
Major Jovo Sikira powiedział: „Nawojowaliśmy się, teraz pora i nam się zabawić”. Pewna
towarzyszka, niedawno zdemobilizowana, przychodziła do ciotki uczyć się abecadła. Ta
Towarzyszka powiedziała: „Najszczęśliwsza byłam podczas ataku, kiedy wszyscy towarzysze
oraz Towarzyszki byli równi”. Dziadek powiedział: „Zaraz zjemy kolację, a potem
zobaczymy, jak się mają sprawy w Europie”. Rozłoży! na stole mapę, kraje wschodnie
pomalował czerwoną kredką, zachodnie — zieloną, a nasz kraj, wyjątkowy - różową. Mama
powiedziała: „Jeżeli znowu wybuchnie wojna, to ja się zabiję, bo nie mogę znieść wycia syren
i wszystkich tych okropności!”. Dziadek powiedział: „My tak sobie tylko patrzymy”.
Powiedziano mi: „Będziesz koncertmistrzem!”, a potem: „Pójdziesz tam, gdzie każe
organizacja!”. Mama powiedziała: „Te czasy pochłonęły wielu młodych ludzi, bezpowrotnie”.
Później zrozumiałem, że wszystko to trzeba uwiecznić w poemacie opiewającym naszą
epokę. Mama powiedziała: „Zęby nie ten miszmasz, ojciec by nie odszedł”. 1 dodała: „A
może jednak?...”. Powiedziałem sam sobie: „Polegaj tylko na własnych siłach”. Usiadłem i
przeczytałem wszystkie książki, od Karika i Wali po Manifest komunistyczny. Dziadek
powiedział: „W końcu wypłyną ci oczy!”. Vaculić mi tłumaczył: „Coś takiego nie dzieje się
nigdzie, na całej kuli ziemskiej”. Studenci mówili: „Jesteśmy jak drobny pyłek w kosmosie, w
którym krąży miliard podobnych planet z rewolucjami, i tak dalej!”. Zatkałem sobie uszy i
oświadczyłem: „To jest niepowtarzalne!”.
Żona kapitana żeglugi rzecznej powiedziała mi: „Widzisz, że to nie boli?”. Wujek przepędzi!
małą kobietkę, o której mówił „moja trzecia żona”, i oświadczył: „Wszystkie te ździry tylko
wprowadzają zamęt w życie, a potem także w myśli uczciwego człowieka”. Mama
powiedziała: „Ach, jak sobie przypomnę nasze domy i winnice, po których zostały tylko
fotografie!”. Dziadek mruknął: „Niech je diabli wezmą!”. Ciotki powiedziały: „Każdy musi
wziąć swój krzyż i nieść go, a my poza tym rysujemy”. Ciotki zajmowały się też innymi
rzeczami, najczęściej dawały lekcje dzieciom sąsiadów, i to ze wszystkich przedmiotów.
Mama mówiła: „One niejedno potrafią”.
Vaculić powiedział: „Kiedyś musi być lepiej!”. Jedliśmy jakiś makaron, z niczym.
Odwiedzaliśmy innych, żeby jeść taki sam makaron i mówić o polityce. Byliśmy podupadłą
rodziną z mnóstwem pięknych fotografii. Żyliśmy w połowie dwudziestego wieku, trochę
przed, a trochę po tej połowie. Byliśmy w pierwszym szeregu rozmaitych akcji, jak
odśnieżanie, nauczanie analfabetów, wprowadzanie przyjaźni między ludźmi. Znaliśmy
niektórych najlepszych ludzi w naszym kraju i niektórych zupełnie strasznych. Najpierw mi
powiedziano: „Jesteś nasz, idź naprzód i rozwijaj się artystycznie, ile tylko się da!”. Potem
mówiono: „Przestań pleść głupstwa i ćwierkać, bo ukręcimy ci głowę jak kanarkowi!”.
Miałem ojca, który swego czasu wypił największą ilość alkoholu w Europie Środkowej.
Gnieździliśmy się w jednym pokoju, bardzo zagraconym, o którym powiedziano: „To dla was
dość, a nawet za wiele!”. Okropnie dugo byłem dzieckiem, potem zaczęło się wszystko inne.
Nosiłem futro mamy, buty po prababce, a na to kurtkę nieżyjącego lotnika amerykańskiego.
Dziadek nadal mówił: „sznelzidet”, „fergismajnicht” i „rauchncimer”. Vaculić powiedział:
„Miłość!”. Wujek powtarzaj: „Stary, ale jary”. Radio mówiło: „Beromiinster płonie”.
Rosjanie mówili: „Towariszczi”'. Niektóre słowa były stare, inne zupełnie nowe, wszystko się
wymieszało.
Mieszkaliśmy razem niby jakaś jednostka wojskowa. Vaculić, porucznik wojska
wyzwoleńczego, lat dwadzieścia trzy, powiedział: „Żyliśmy najlepiej jak można”. Ciotki
powiedziały: „Tak jest”. W naszym życiu najważniejsze było rysowanie, gotowanie i
podlewanie kwiatów, także uschniętych. Najpierw myślałem, że dzieci rodzą się przez
rozcięcie brzucha. Myślałem też, że robi się je, używając jakichś flaszeczek, gumowych rurek
i tabletek ze starannie ukrywanych pudełek z napisem „Trucizna!”. Myślałem, że po
wyzwoleniu ustanie sprzedaż napojów alkoholowych. Myślałem, że nauczę się grać na
skrzypcach, ale się nie nauczyłem.
Miałem rodziców, którzy mówili do siebie: „Kiciu!”, a potem: „Ty potworze!”. Pokazano mi
na fotografiach, do czego może służyć kobiece ciało, ale nie wierzyłem. Towarzysz Simo
Tepczija powiedział: „Co innego twoje książki, a co innego to, co dzieje się w życiu!”.
Widzieliśmy przedwojennych oficerów, żołnierzy niemieckich, czetnickich wojewodów,
komisarzy partyzanckich i rosyjskich czołgistów. Mój ojciec, przed wojną, miał mundur
Sokola, ale to było co innego. Przez nasz dom przewijali się hydraulicy, stroiciele pianin,
studenci i porucznik Vaculić, mój przyjaciel.
Wszystko to działo się dawniej, potem zaczęło się co innego. Mama pytała: „Czemu nie
możesz zostać dzieckiem?'„. Odpowiedziałem: „Nie wiem”. Z początku wszystko było jasne i
proste, potem coraz bardziej zagmatwane, niewytłumaczalne. Nie wiem, jak długo to trwa.
Dawniej przenosiliśmy się z mieszkania do mieszkania, a potem już nie. Dziadek powiedział:
„Siedź,
gdzie siedzisz”. Gdy o tym wszystkim opowiadałem kolegom, pytali: „Dlaczego kłamiesz?”.
Przychodziło do nas mnóstwo ludzi, potem tylko niektórzy, Z początku znalem kilka nazwisk,
potem prawie wszystkie. Naprawdę nie wiem, jak długo to trwa. Wujek mówił: „Dzieją, się
mocne rzeczy”. Wujek dwadzieścia siedem razy zmieniał zajęcie, oprócz tego
najważniejszego, podrywania. Liczył swoje kobiety do pięciuset, potem dał spokój. Mama
liczyła swoje maszynki firmy Alexanderwerk, dziadek liczył swoje doniczki z kwiatami.
Działo się to w wiecznym zamieszaniu. Wszystkiemu towarzyszył nieopisany zamęt, ale
było właśnie tak. Tak albo jeszcze gorzej.
O AUTORZE
BORA ĆOSIĆ - jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy serbskich, urodził się w
1932 r. w Zagrzebiu, w kupieckiej rodzinie Lazara Cosicia. Od 1937 r. przez pięćdziesiąt pięć
lat mieszkał wraz z rodziną w Belgradzie. Podczas wojny, w 1992 r., opuścił stolicę
Jugosławii, przez Rovini dotarł do Berlina i tam się osiedlił.
Opublikował ponad trzydzieści książek: powieści, tomów opowiadań i esejów; zajmował się
teatrem, filmem, tłumaczeniem i — zbieraniem okruchów cywilizacji europejskiej. Sam łączy
to z dawną rodzinną praktyką posiadania sklepów z towarem mieszanym, a pomieścił owe
okruchy w swoich książkach „quasi-eseistycznych” (Sodoma i Gomora, 1963; Sardiaj, 1968;
Mixed-media, 1970).
Znany jest przede wszystkim jako prozaik, autor książek z „cyklu rodzinnego” (Price o
zanatima, 1966; Rola mojej rodziny w światowej rewolucji, 1969; Tutori, 1978; Bel tempo,
1982). Rola mojej rodziny... przyniosła pisarzowi największy sukces, a wielka powieść
Tutorzy miano „Rabelais'go z Bałkanów”.
Podczas wojny serbsko-chorwackiej Bora Ćosić napisał Dnepnik apatrida (1993), ważną
książkę antywojenną. W 1991 r. wydał w Sarajewie powieść Rasulo (Rozpad), której niemal
cały nakład spłonął podczas wojny serbsko-bośniackiej, W 1998 r. ukazały się w Belgradzie
Niiwe dzielą Bory Cosicia w sześciu tomach (m.in. powieści Barokno okno, Privatna praksa,
Starost u Berlina), w 2000 r. powieść Carinska deklaracija, a w 2002 r. Nulta zemilia, obie w
serii zasłużonego wydawnictwa Feral Tribune w Splicie. Bora Ćosić pisuje także do słynnego
opozycyjnego tygodnika „Feral Tribune”.